Grot Brzęczkowska Wanda W SZPONACH

BRZĘCZKOWSKA GROT WANDA

W SZPONACH

Trzy kwadranse na szóstą 1... Przypuszcza­łem, że jest więcej...

Jerzy Oporski położył zegarek na biurku.

Trzy kwadranse na szóstą, a więc jeszcze godzin dwie i minut piętnaście...

Odrzuca z czoła bujne, czarne włosy i ruchem szlachetnym prostuje swą'wyniosłą postać.

Ewo moja! — szepce.

Na biurku, w wytworne ramki z kości sło­niowej ujęta, uśmiecha się ku niemu ładna, po­godna twarz kobieca.

Jerzy bezwiednie ręce ku niej wyciąga.

Ewo moja! — powtarza.

Szare oczy dziewczyny sięgają mu do dna duszy. Te oczy... Ach, tak! Pierwsze ich spoj­rzenie oczarowało go. Odtąd umysł jego opano­wała myśl jedna: Posiąść ją... I dopiął swego, bo oto za godzin parę...

Przyłożył zegarek do ucha.

Idzie... Więc dopiero pięć minut upły­nęło... Rzecz dziwna, jak czas dziś wolno płynie...

Usiadł przy biurku. O, zdąży się ' ubrać jeszcze, byle tylko Ewa...

Przypomina sobie, co zasłyszał niegdyś, że panna młoda zawsze się spóźnia... Lecz Ewa jest punktualną; miał już sposobność przekonać się

0 tem.

Dreszcz rozkoszy go przenika.

Więc on tę wymarzoną zabiera już na wyłą­czną swą własność.

Pochylił się nad fotografią.

Jakaż ona piękna I

Chociaż świat nie nazwałby może piękną tej drobnej, bladawej twarzy o zadumanych oczach

1 poważnem czole.

Ale Jerzy nie kocha się w barwach, lecz w wyrazie. Szare oczy Ewy nęcą go zagadko- wością, z jasnego czoła radby :zebrać myśli, któ­re płyną po niem, jak stado białych łabędzi.

Jerzy przedewszystkiem w ideał piękna wciela spokój i harmonię. Taką jest właśnie Ewa. Szczęście rozpiera mu piersi. Cały pokój — zda się — wypełnia się nią, tą wymarzoną...

Czym ja przypuszczał?... —szepce.

Jego marzycielsko-refleksyjny charakter na­suwał istotnie przypuszczenie,^iż trudnym będzie w wyborze.

Z Ewą spotkali się przypadkowo. Jerzy wy­jechał na kilka tygodni do Ojcowa, gdzie spędzili lato Danielewscy. Mieszkali obok willi, zajmowa­nej przez niego, i Jerzy zrazu obojętnie, potem- z wzrastającem zajęciem przyglądał się młodej pannie.

Pewrnego ranka spotkali się na łące, operlonej jeszcze rosą, wśród cudów otaczającej ich przy­rody, którą zarówno oboje gorącem odczuwali sercem.

W kilka miesięcy potem zaręczyli się, a dziś za godzin parę...

Moja Ewa, moja, moja! — wykrzykuje naraz Jerzy i ogląda się, czy go kto nie słyszy, bo nie może zapanować nad sobą i wymawia te wyrazy głośno.

Lecz czas się ubierać. Chwyta pudełko z kra­watami, wybiera rękawiczki. Jest bardzo wzru­szony.

Artystycznie zwinięty bukiet róż białych, kamelii i kwiatu pomarańczowego uderza wzrok jego.

To dla niej, dla Ewy!

Jerzy pochyla się nad kwiatami, wciąga w płuca delikatny ich zapach i myśli jednocześ­nie, iż młoda jego narzeczona czystszą jest, biel­szą, niżeli kielichy róż i kamelii.

Nagle, w oczach jego błysnął niepokój. Wzdrygnął się... Brwi zbiegły mu się nad czo­

łem i stoi tak długą chwilę niepewny. Ból snadź wielki zgiął hardą jego głowę ku ziemi. Jerzy czuje, jak gdyby stufuntowy ciężar legł mu na piersiach, tłoczył mózg, zabijał wszelkie inne my­śli, prócz jednej...

Zegarek, leżący na biurku, wydzwania swoje miarowe tik, tak, posuwając naprzód niczem nie powstrzymany bieg życia i wypadków.

Jerzy stoi nieporuszony.

Więc on zaślubia dziś Ewę, Ewa oddaje mu siebie; on będzie odtąd jej kierownikiem, opieku­nem; ona ufa mu i ufności tej zawieść mu nie wol­no. Jemu, który wczoraj jeszcze w przededniu uroczystej chwili...

Zgrzytnął zębami. W zapadającym zmroku dnia jesiennego, blada twarz jego błyska barwą trupią. Chwila jeszcze... a zerwie’ z szyi krawat ślubny, który ściskają, jak żelazna obręcz zdepce te białe kwiaty, kwiaty Ewy!

Tak, on jej się wyrzeknie! Nie wolno mu, wiązać jej życia ze sw^ojem. Wyrzec się Ewy? Co za myśl okropna! Schwycił fotografię i wzrok chmurny wpił w tę twarz' ukochaną. Wszak to ona rzekła mu raz, iż wichry i burze przelecieć musiały nad jego głową. Gorzki uśmiech wy­krzywił wzburzone rysy Jerzego. Przeszłość, tych wichrów i burz pełna, odbiła mu się żywo w pamięci. Uciekał dotąd przed nią, nie zasta­nawiał się... Musiałby pod pręgierzem postawić

tych, którzy mu życie dali. Tego nie chciał. Dziś, po raz pierwszy budzi się w nim żal głuchy, wspomnienia lat dziecinnych uderzają na niego całą falą. Ojciec osierocił go zbyt wcześnie, a matka... Ach, matka!

Ściska czoło rękoma, pulsa biją mu w skro­niach, jak uderzenia młota.

Matka, a więc istota, do której myśl dziecka zwraca się zwykle z czcią, z utęsknieniem...

Dreszcz nim wstrząsa.

Z odrazą nieledwie spoziera w głąb swej duszy. On myśl o matce odpycha od siebie, by mu rzadkich dotąd chwil szczęścia nie zatruwała.

Jak to dobrze, źe Ewa jej nie zna, że matce lub Leonie nie przyszła fantazya przyjechać na ślub...

Ach, jak on się lękał!

I musiał udawać przed Ewą, udawać przed wszystkimi, że mu to sprawia przykrość... On, który brzydził się fałszem... Matka i Leona, naj­bliższe sercu, a przecież tak obce! Porównanie, jakie w tej chwili między siostrą a narzeczoną uczynił, sprawia mu boleść niewysłowioną. Ta czysta, niewinna jego dziewczyna i zimna, wyra­finowana kokietka... I co powie Ewa! Bo prze­cież kiedyś poznają się... Tyle myśli bezładnych splątało się razem i rozsadzają mu czaszkę. Co począć?

Jerzy toczy obecnie ciężką z sobą walkę.

Niema siły wyrzec się Ewy, chociaż drży

o jej szczęście! Spogląda na fotografię. Widok tych pogodnych rysów wlewa w jego umysł znę­kany spokój i nadzieję.

Kocham! — wykrzykuje nareszcie z taką siłą, jak gdyby argumentem tym chciał obalić nękające go wyrzuty, zabić lęk. — Kocham!— powtarza i blade jego czoło wygładza się, oczy nabierają blasku.

Ty mnie uratujesz — szepce — ty, jedyna!

Kilka wilgotnych kropli odświeżyło żarem

płonące źrenice Oporskiego. Uczuł się lekkim, wzmocnionym. Spojrzał na zegarek.

Siódma!

Z pośpiechem wdziewa frak, naciąga ręka­wiczki, poczem w narzuconem już na ramiona fu­trze staje przed zwierciadłem. Nie przywiązy­wał nigdy znaczenia do zewnętrznego wyglądu, lecz dziś widok pięknej, w zwierciadle odbitej po­staci sprawia mu zadowolenie.

Ewa go wybrała. Ewa go kocha! Więc bu­dzą się w nim nowe siły, pragnie stanąć do walki z tym wrogiem, który go dotąd ostremi szpony trzymał. Pewnym jest, iż czyste wraże­nia, jakiemi poić go będzie obecność Ewy, zgłu­szą wszelkie pokusy.

Kocham ją! — odzywa się raz jeszcze głośno, dobitnie, a wraz z dźwiękiem tych słów, przeszłość cała, męki i niepokoje rozwiały się.

Gdy ślubna jego kareta zatrzymuje się przed kamienicą, Danielewskich, Jerzy ma już tylko uśmiech nadziei i szczęścia na rozpogodzonej twarzy.

II.

„A iż cię nie opuszczę, aż do śmierci...”

W oświetlonej, zielenią-przybranej świątyni,

Jerzy wymawia słowa przysięgi głosem pewnym i dźwięcznym.

Ewa pod zasłoną białej iluzyi blednie ze wzruszenia. „A iż cię nie opuszczę aż do śmier­ci...”—powtarza za kapłanem wolno i dobitnie, ozem w gronie kobiet wywołuje maleńkie zgor­szenie.

Panna młoda powinna mówić cicho, drżą­co... — odzywa się radczyni Płońska.

Pokazywać całemu światu, że się tak pragnie męża...—sekunduje jej wiernie z Obręb- skich Zakalewiczowa. — Ale Oporskiej niema. Czy to nie dziwne, że nie przyjechała?

Różowe pióra na głowie radczyni chwiać się poczęły gwałtownie.

Pani przypuszcza, że Danielewscy nie wiedzieli?...

Zakalewiczowa wstrząsnęła głową.

Być może! Dopiero od dwóch lat miesz­kają w Warszawie... Biedna Ewa!

Koledzy i znajomi Oporskiego zachwyceni są oblubienicą.

Jerzy ma gust... — słychać szept tu i ow­dzie.—Dobrane małżeństwo i aby im się dobrze wiodło...

Oporski sam odprowadza młodą swą żonę od ołtarza. Zewsząd cisną się ku nim rodzina i znajomi; krzyżują się z serca i nie z serca pły­nące życzenia. Jerzy, nad miarę wzruszony, ściska wyciągające się ku niemu dłonie. Wsiedli do karety.

Konie pomknęły szybko ku Alejom Uja­zdowskim. Noc śliczna, księżycowa. Wprawdzie drzewa stoją już nagie i zeschłe liście zaściełają ziemię, lecz młoda para czuje w powietrzu wiosnę.

Jerzy, otuliwszy ciepło żonę, obejmuje ra­mieniem jej kibic i jadą tak przytuleni, milczący. Należą już do siebie i czują jak im dobrze z sobą. Jerzy, zazdrosny o szczęście swoje, spuścił firanki u okien karety, lecz księżyc, ciekawski, skośnym promykiem zakradł się do wnętrza, lubując się widokiem tych dwojga. Jerzy, w tej uroczystej chwili pierwszego „sam na sam” z żoną, przyrze­ka sobie uczynić ją tak szczęśliwą, by cienia tros­ki nie sprowadzić na jej czoło. Zdaje mu się, że wszystko, co było dotąd, w głąb się zapadło i nie powstanie. U progu nowego życia staje i czło­wiek nowy.

Z wiarą w przyszłość składa pierwszy poca­

łunek na ustach żony. Po chwili kareta zatrzy­muje się przed domem rodziców Ewy i Jerzy unosi w ramionach swój skarb bez ceny.

Salony przepełnione; tłum rozbawiony snuje się wszędzie. Młodą parę wita wesoły okrzyk, i znów powinszowania, uściski.

Rozpoczęto tańce.

Państwo młodzi nie tańczą. Poważny Jerzy z uśmiechem pobłażania spoglądał zawsze na wirujące pary, lecz nie chciał sam rozrywki tej próbować. Wie, że Ewa lubi tańczyć, więc pyta:

Czemu nie tańczysz, Ewo?

A jednocześnie uczuwa lęk, że mogłaby w objęciach pierwszego lepszego tancerza kręcić się w kółko, jak inne panny i panie.

Ewa intuicyjnie zgaduje, iż mu przyjemniej będzie mieć ją obok siebie i wszystkim odmawia. Otrzymuje za to spojrzenie, które twarz jej oble­wa rumieńcem. Jerzy nie lubi tłumu, wrzawy, więc uprowadza żonę do oddalonych pokojów, gdzie dźwięki muzyki dobiegają łagodne, jak szmer toczącego się po kamykach strumienia, gdzie nie oślepia blask kinkietów, gorąco i wrza­wa nie drażnią nerwów.

Są sami i rozmawiają.

W oczach Jerzego ogień płonie i pożera niemi śliczną postać Ewy. Istotnie, wygląda dziś cza- rownie. Biały strój i ta dziecięca łagodna twarz...

Do pokoju weszło dwóch mężczyzn; nie za-

uwaźywszy siedzących w głębi, kończyli swo­bodnie rozmowę.

Oporski — mówił radca Płoński — nie po­winien był żenić się...

Oczywiście! — zadecydował profesor Ga­łecki.—Żal mi sympatycznej panny Ewy. Ale czy sądzisz pan, że takie słodkie i rozumne stwo­rzenie nie potrafi wypędzić nawet dyabła z czło­wieka?

Radca głową kręcił.

Namiętność trzyma swoją ofiarę, jak w kleszczach żelaznych. Nie wiesz pan o tem?

Gałecki się zamyślił.

Ale i wola coś znaczy — rzekł po chwili.— Oporski ze wszech miar na szacunek zasługuje. Tęga to głowa, zacne serce. Cóż? kiedy to nie wyłącza trwogi o los panny Ewy.

Jerzy słucha tej rozmowy, jak skazaniec słucha wyroku. Nie śmie się poruszyć, ani spoj­rzeć na Ewę. Trawi go śmiertelny niepokój. Wtem drgnął.

To Ewa przytuliła się do niego, mówiąc: ^

Duszno tu, Jerzy, pójdźmy do gabinetu ojczulka.

Odważył się nareszcie spojrzeć na nią.

Z twarzy znikł rumieniec, lecz oczy, te do­bre, szare oczęta patrzą spokojnie. Więc chyba nie słyszała?

Jerzy odetchnął, jak człowiek bardzo zmę­czony. Dużo przebył w tej krótkiej chwili. Czuje atoli, że zbyt skwapliwie propozycyi żony przy­jąć nie wypada; wyglądałoby to na ucieczkę, więc odpowiada:

Dobrze nam tu, Ewciu. Skoro jednakże życzysz sobie...

Umyślnie mówi głośno, by go tamci słyszeli.

Ewa nie nalega.

Z żywością trochę sztuczną opowiadać za­czyna mężowi wesoły epizod z ostatnich wyści­gów i ściągnięte rysy Jerzego, pod wpływem jej szczebiotu wygładzają się zwolna.

Gdzież państwo młodzi? — rozlega się py­tanie i grono osób płci obojej wpada do ich kry­jówki.

Zabiera Ewę do salonu. Jerzy machinalnie podąża za nią. Wciąż jest jeszcze pod wraże­niem.

To, co dziś usłyszał, powtarzał sobie przez kilka miesięcy... Gdyby się już ta męka skoń­czyła i gdyby on był zdała od tego gwaru, wido­ku twarzy ludzkich, z Ewą, tylko z Ewą... Draż­ni go uwaga, jaką wszyscy na nich zwracają, nie lubi dekoracyi, towarzj^szących uroczystości ślub­nej. Rozmowa zasłyszana tam, pod cieniem palm, szumi mu w uszach, jak ryk spienionego wodo­spadu, i nie zagłuszy jej ani gwar, ani łagodny głos Ewy.

I to jego jest dzień weselny! Jerzy ma ochotę wybuchnąć śmiechem! Jakim śmiechem! Z pewnością, ten tłum rozbawiony pierzchnąłby w jednej chwili.

A wtem radca Płoński, którego słowa jak kamienie cisną mózg Jerzego, przysiadł się do niego. Lecz nim usta otworzył, Jerzy spostrzegł, jak z drugiego końca salonu, gdzie młode panny uwięziły Ewę, wybiegły ku niemu oczy jej tak wylękłe, jak ptaki spłoszone.

I widzi jeszcze, jak śmiejąc się i żartując, wyrywa się z otaczającego ją koła i idzie ku nie­mu przez całą długość salonu jasna, pogodna, by potem oprzeć mu dłoń na ramieniu i szeptać z prośbą: „Bądź przy mnie, Jerzy.”

Słońce moje! — wybiega z ust Jerzego. Obecność żony rozproszyła mroki, umysł jego zaciemniające.

III.

Jerzy Oporski, adwokat przysięgły.”

Napis ten znajduje się na jednej z kamienic przy ulicy Włodzimierskiej, gdzie Oporscy zaj­mują piękny apartament.

Więc najprzód na prawo salon umeblowa­ny podług wzorów ostatniej mody; dalej pokój stołowy ze staroświeckimi, dębowymi antykami,

sypialnia biała i różowa jak dzień majowy, wreszcie gabinet Jerzego po lewej stronie i tuż za nim śliczny buduarek pani Jerzowej. Jest go­dzina dziesiąta wieczorem. W oświetlonych po­kojach panuje cisza. Kwiecień straszy przy­mrozkami, więc w buduarze ogień trzaska na ko­minku.

Ewa stoi zapatrzona w płomień. Dziwnie skupiony wyraz mają jej oczy.

Wygląda to tak, jak gdyby umysł jej pra­cował nad czemś ustawicznie i ku czemu wytęża ona wszystkie siły. Czyni ją to nad wiek po­ważną. Od dnia ślubu zeszczuplała i pobladła.

Wezwany lekarz uśmiecha się filuternie i to uspokaja Jerzego.

Ewa jest samą, Niekiedy dreszcz nią wstrzą­sa i ogląda się w koło niespokojnie. Jerzy wy­szedł po obiedzie, obiecując powrócić rychło. Pe­wną jest, że nadejdzie lada chwila, lecz pewność ta nie wyłącza trwogi, która od dnia ślubu nie opuszcza ‘jej ani na chwilę. Słowa radcy Płoń­skiego brzmią jej ciągle w uszach. Jaka to jest namiętność, która opanowała Jerzego?

Od kilku miesięcy bada go jak najskrupu­latniejszy analityk, jak sędzia śledczy. Wpraw­dzie wyrzuca to sobie jak zbrodnię, lecz zbyt sil­nie chęć odkrycia tajemnicy opanowała ją.

W szponach. *2

Jerzy, ó Jerzy, gdybyś ty wiedział, jak mnie niepokój dręczy—szepce z boleścią i głowa opada jej na piersi.

Nie chce już myśleć ... nie chce dociekać ni­czego. Odchodzi od kominka i dzwoni o światło. Usiadła przy biurku. W jednej ze skrytek znaj­dują się listy Jerzego. Cała ich korespondencya przedślubna.

Sięgnęła po liliową wstążką związany pa­kiet.

Może w listach tych szuka jakiego śladu czy pociechy dla siebie, bo ciśnie je w dłoni pal­cami drżącymi i od kształtnych liter wzroku oderwać nie może.

„Dziwna i niedziwna rzecz — pisał Jerzy między innemi—ty mnie rozumiesz, Ewo, i wobec ciebie nie waham się być szczerym i nie waham się ujawnić, jak dalece jestem słabym, zgorzknia­łym i spragnionym słowa pociechy, otuchy i pieszczoty niekłamanej. Tylko z tobą i w ciszy nocnej, kiedy duchem czuję obecność twoją przy sobie, bywam takim, jakim jestem naprawdę. Obawiam się, czy nie zakłócę ci chwil wesołych mojem pisaniem, ale taki już los mój, że sam nie mogąc być szczęśliwym, zatruwam spokój innym.77

Łzy napełniają oczy Ewy. Tak, nieinaczej ! W życiu Jerzego musi istnieć coś takiego, co mu szczęśliwym być nie pozwala.

Słowa radcy Płońskiego odbiły się znów po­nurem echem w duszy Ewy.

A gdyby spytała Jerzego ?

Lecz ona nie odważy się nigdy, nigdy! Za­ciska dłonie i w tem szamotaniu się bezsilnem czuje się bardzo nieszczęśliwą!

W przedpokoju odzywa się dzwonek. To Jerzy wraca! ,

Nawykła panować nad sobą, uśmiechem i pogodną twarzą wita męża. Spleceni uściskiem usiedli, a Jerzy mówi wesoło:

Zasiedziałem się w sądzie, potem prze­chodząc mimo, wpadłem do rodziców. Kazali cię ucałować, Ewko; więc muszę wyegzekwować sumiennie dane mi polecenie.

Przechylił głowę żony, kładąc usta na jej czole, na oczach, wśród żartów i śmiechu.

Wtem coś sobie przypomniał.

Ewciu — rzekł, podnosząc ku lampie jej twarz, —pokaźno się mężowi. Mama twierdzi, żeś znów więcej zmizerniała...

I choć Ewa broni się uparcie, Jerzy przy­gląda się jej z niepokojem.

Istotnie, zmizerniałaś. Co tobie, dziecko ?

Ewa blednie.

^ gdyby mu powiedziała? Gdyby spytała go szczerze? Niechby się już raz ta męka skoń­

czyła. 1 już, już, otwiera usta, gdy Jerzy rzuca nagle pytanie:

O czem myślisz, Ewciu ?

Zalękniona, ukryła twarz na jego piersi.

Nie, nie powie. Sądziłby, że mu nie ufa.

Jerzy ma w wyrazie swej twarzy coś takiego,

co ją zawsze onieśmiela.

Wywiozę cię w lecie do Zakopanego — mówi tymczasem Jerzy.— Wnet siły odzyskasz. Mama z chęcią pozostanie tam przy tobie,

A ty, Jerzy?

Będę odwiedzał moją panią.

Czy to złudzenie? Ewie się zdaje, że do­strzega we wzroku męża zadowolenie. I zaraz nurtuje ją myśl, że gdyby odjechała, ten wróg niewidzialny, który czycha na Jerzego, pochwy­ciłby swoją ofiarę.

Sztuczny spokój opuszcza ją.

Zapominając o obecności Jerzego, ściska rę­koma czoło i wstrząsa się... Jerzy przygląda się zdumiony; to ją przyprowadza do równowagi. Przybiera twarz uśmiechem i usiłuje żartować.

Baw mnie, Jerzy... — mówi z minką roz­kapryszonego dziecka.

Jerzy się roześmiał.

Wiesz chyba z doświadczenia, dzieciaku, że pięknych dam bawić nie umiem. Wyobra­żam sobie, jakim prostakiem wydawać ci się nie­

raz musiałem. Teraz pani moja oswoiła się już ze mną, nieprawdaż?

Bałam się, ciebie, Jerzy — odpowiada szczerze.—Byłeś zawsze taki poważny... Twój wzrok sokoli sięgał do wnętrza mej duszy. Byłeś i jesteś stanowczo inny, niż wszysc}'.

Zdaje ci się, dzieciaku!

Nie! Jest coś w tobie, co cię wyróżnia. I to mnie pociągnęło. Ale wiesz co, Jerzy, to smutne, że ja ciebie dotąd nie znam. Mam nie­kiedy szalone pragnienie wydrzeć jaką kartę z twej przeszłości, wydobyć z ciebie jakie wyzna­nie, tajemnicę odkryć... .

Jerzy spochmurniał.

Igrasz z ogniem, Ewuś — rzekł napozór żartobliwie, lecz kłamał temu smutny wyraz jego oczu.

Siedzieli długą chwilę milcząc. Ewa dłoń pieszczotliwą przesunęła po jego włosach.

Jerzy! — szeptała tkliwie, —mój Jerzy!

Położył rękę jej na czole.

Życie układało się dla mnie dość dzi­wacznie — ozwał się wreszcie. — I nie posiadam też natury skłonnej do wywnętrzania się... Chciałbym żyć tylko dla ciebie i książek, a mu­szę słuchać z obowiązku tysiąca rzeczy, które albo mnie nie obchodzą, albo wręcz drażnią. Spo­tyka się przytem ciągle nowe twarze, nowych

ludzi, a ileż razy nikczemny lub brutalny czyn budzi wstręt i smutek. W wielkiem mrowisku ludzkiem czuję się zawsze jak na pustyni.

Pojmuje cię...—szepnęła Ewa.

On miękko pogładził jej włosy.

To też .nie kochałem żadnej przed tobą i nie pokochałbym po tobie—rzekł.

Zadumane oczy Ewy wpatrzyły się w pło­mień lampy.

Jerzy — wyrzekła po chwili — mów mi

o swoich rodzicach. Pragnę ich kochać na równi z tobą.

Opasujące ją ramię Jerzego opadło nagle. Wstał i poszedł do biurka.

Jest bardzo blady i, jak gdyby nie słyszał żądania żony, poczyna przerzucać papiery.

Ewa widzi, że ręce jego drżą...

Przepraszam cię, Ewo — odzywa się twardo—ale przypomniałem sobie... Mam umysł zaprzątnięty jutrzejszą sprawą w sądzie... Późno jest... Potrzebujesz spoczynku... Pomówimy o wie­lu rzeczach, gdy będę mniej zajęty.

Czyli, mówiąc szczerze, mój pan mnie wypędza... — usiłuje żartować Ewa.

Ale oboje są pomieszani.

Ona odchodzi zgnębiona. Jerzy ma jakiś ciężar, który chce dźwigać sam, kiedy ona z roz­koszą dźwigałaby go z nim razem.

A Jerzy, stojąc przy biurku, pewny już, że nie śledzi go oko żony, łamie na drzazgi trzyma­ny w ręce ołówek.

Po co ona pyta? po co porusza przeszłość?

myśli z rozpaczą,—gdy od kilku miesięcy żyję nowem życiem, gdy dzięki jej czystemu duchowi ucisza się we mnie to wściekłe pragnienie...— Ucisza?!!

Jerzy chwyta poręcz krzesła i opiera się ca­łym ciężarem ciała, jakby mu naraz ziemi pod stopami zabrakło. Kurcz ściska go za gardło, więc zrywa krawat i rzuca go precz od siebie.

Piekło!—szepce zdławionym głosem. — Piekło!

Blady świt poranku zajrzał do gabinetu Je­rzego. Na biurku piętrzą się stosy zapisanego papieru. Jerzy pracę obowiązkową kładzie zaw­sze jako zaporę przeciw nękającym umysł my­ślom. Lecz czas odpocząć. Wchodzi do sypialni i zatrzymuje się przy łóżku żony. Ewa śpi. Cie­mne rzęsy jak skrzydełka krucze leżą na bladej twarzy.

Jego żal schwycił.

Ty musisz zwyciężyć... — szepce, pochy­lając się nad nią.

Świeży poranek czerwcowy, pełen różowych i błękitnych blasków, wpływa do buduaru Ewy.

Wpatrzona w fotografię męża Ewa stoi przed biurkiem i myśli, co począć z szeregiem nie­znośnie wlokących się w samotności godzin. Je­rzy ma dziś sprawę w sądzie i nie wróci przed czwartą. Kochany Jerzy! Jak on teraz dobrze wygląda. To ją uszczęśliwia!

Jak dziecko chciałaby się bawić, śpiewać, bodaj, czy nie wyciągnęłaby rąk do tych blasków wiosennych, zalewających całą falą jej buduar.

W godzinę potem dzwoni do mieszkania ro­dziców.

Ewa! Ewrka! — rozlega się okrzyk wesoły i Ewa wpada w ramiona otwarte do uścisku.

Któż to? Ksawerka?—wykrzykuje zdu­miona Ewa, gdy hoża, o czarnem oku i grubym ciemnym warkoczu dziewczyna świeże wargi do twarzy jej przyciska.

Wczoraj przyjechałam... — odpowiada i przygląda się Ewie.—Ale jakżeś ty wyładniała, Ewciu...

Dobrze mi!...— uśmiecha się Ewa.— Ale co się stało, żeś tak niespodzianie zjechała?

Konrad wraca... — odpiera z radością Ksawera, — Może dziś, może jutro ...

Oczy jej świecą jak brylanty! Po kilku la­tach brat jej ukochany i jedyny wraca do kraju, ukończywszy study a inżynierskie.

Prawdziwy dzień niespodzianek — odzy­wa się Stefan Danielewski, poważny filolog z pierwszego kursu.-r-I pani Jerzowej nie spodzie­waliśmy się dzisiaj.

A pani Jerzowa mile tą nazwą połechtana, pozwalając wspaniałomyślnie obcałowywać się bratu i siostrze, pyta:

To dzieci mają dziś święto?

Dzieci ? — z akcentem zdumienia powta­rza Stefan.

Dzieci?—oburza się szesnastoletnia Na­talka, której rok tylko brakuje do ukończenia pensyi.

I śmieją się wszyscy, nie wyłączając starej piastunki Ewy, zwabionej do pokoju głosem daw­nej panienki.

Ile tu słońca, ciepła, ile barw jasnych — rozkoszuje się Ewa i te kilka ubiegłych miesięcy, które w trwodze o Jerzego przeżyła, snem się jej wydają.

Pani Danielewska przygląda się córce.

Ksawerka ma słuszność — mówi ucieszo­na.— Nabrałaś znowu ciała i rumieńców, Ewciu! Jerzy tak się martwił...

Drogi Jerzy! — wybiega z ust Ewy i —

o wstydzie! myśli już tylko o tern, by co rychlej być przy nim.

Ewka teraz nie dba o nas — wtrąca zło­śliwie Natalka, która w głębi duszy czuje żal do Jerzego, że zabrał Ewę.

Bywa tak podobno z pannami, gdy wyj­dą za mąż...—dodaje sentencyonalnie Ksawera.

Iz tobą tak będzie... — szepce jej żartob­liwie Ewa, zamykając jej usta pocałunkiem.

Poczem siadają w gabineciku pani Danie­lewskiej na poufną pogawędkę.

Ksawera Hańska jest kuzynką Ewy. Są w równym wieku i kochają się bardzo. Ksawera, gdy znalazły się same, poddaje Ewę bacznej ob- serwacyi. Zaciekawia ją, jak wygląda młoda mężatka w kilka miesięcy po ślubie. Wreszcie pyta:

Moja droga, powiedz-że mi co o sobie. Takam ciekawa... Czyś ty się bardzo po zamąż- pójściu zmieniła? Jaki też to krok niebezpieczny w życiu kobiety... Ja bo sobie wyobrazić tego nie mogę. Swobodną jesteś jak ptak, fruwać ci wolno choćby w obłokach, aż tu nagle... I po­myśleć, że to przecie człowiek zupełnie obcy, któ­rego się przedtem nie znało.

Ostatni wyraz zastanawia głębiej Ewę.

To prawda. Alboż ona znała Jerzego i czy mogłaby powiedzieć, że go zna teraz ?

A Ksawerka, zaciskając kształtne, choć spra­cowane ręce, powtarza z przekonaniem:

Jabym się bała...

Tkliwy uśmiech błąka się po twarzy Ewy.

Gdybyś kochała... — mówi jakby do sie­bie i czuje, że serce ma wypełnione po brzegi mi­łością dla męża. I co tu mówić wobec tego o bo- jaźni lub zazdrościć ptakom swobody. Wszystko się'oddaje i niczego się nie żałuje... A to przela­nie się swego Ja,” to oddanie się bezwzględne — to właśnie miłość, uczucie wielkie, najczystsze..

Spogląda figlarnie na Ksawerkę.

Cóż ? — pyta. — W Pliszkach nic się nie zmieniło? Słyszałam, że pan Babczyński coraz częściej was odwiedza?

Ksawerka potrząsnęła głową.

Z tego nic nie będzie — rzecze.

Dlaczego? Jerzy go chwali...

Lalka! — rzuciła krótko Ksawera, i zaraz zaczęła opowiadać, że pan Babczyński więcejby pasował dla Rózi, która marzy o salonach i wraż­liwa jest bardzo na szyk i polor...—Dla mnie, by­le umysł był trzeźwy i serce zdrowe—dodaje z przekonaniem. — Ta młodzież teraźniejsza... Doprawdy, śmiech czysty! rozpoetyzowana, roz­strojona... zlep nerwów i wygórowanych żądań... Każdemu się zdaje, że jest nadczłowiekiem i sam do siebie się modli. Albo, moja Ewciu, powiem ci szczerze, że gdy poczta przywozi dzienniki, to

mnie wtedy ogarnia i żal, i wstyd, i gniew... Co kilka wierszy niemal czytasz mniej więcej podo­bne ogłoszenie: „Na balu takim a takim, sławny wodzirej pan B. lub C. prowadził tańce ku ogól­nemu zadowoleniu zgromadzonych gości. Nie ustępował mu i p. X., który w białym mazurze przeszedł sam siebie. Na wyścigach u Cyklistów puhar srebrny i żeton otrzymał p. H., drugą na­grodę p. Z., znani chlubnie cykliści. Na maska­radzie w Towarzystwie wioślarskiem odznaczono kostyum pana Y., a na odbytem corso należał do najpiękniejszych pojazd pana K., odznaczony na­grodą i t. d., i t. d.” Oto zasługi naszych męż­czyzn!... Brrrl

Ewa chichocze, jak dzieciak rozswawolony.

A toś ich odmalowała! — woła wśród śmiechu. — O ! czemuż tego Jerzy nie słyszy ... Tożby się ubawił...

Poczekaj! — odpowiada śmiejąc się także Ksawera.—Jest jeszcze jeden rodzaj nowy, zu­pełnie—o ile mi się zdaje —nowy: czupryny roztar- gane jak miotły, wątpliwej czystości kołnierzyki d Vanglaise, spojrzenie omdlałe, powłóczyste, ru­chy ciężkie, niedbałe... Nie poznajesz? To pa­nowie nastrojowcy-poeci, zapełniający rymami libry całe papieru .. Nadludzie, czujący bajecz­ny kult dla swej wielkości, patrzący z góry na „Niepowołanych” i zaczynający zawsze rozmowę

od: „Ja” i t. d. Może mi zaprzeczysz, Warsza­wianko, co?

Śmieją się obiedwie, jak pensyonarki, wresz­cie Ewa rzecze:

I wasza młódź wiejska nie lepsza chyba od naszej... Wszak pan Babczyński...

Idyota! —rozśmiała’ się Ksawera. — Po­wieści historyczne czytuje z podręcznikami. . O, nasza młodzież chociaż w innym rodzaju, ale miejskiej nie ustępuje. Służba rządzi, pan się bawi, albo próżnuje. A gdy nadejdzie karnawał, zbiera fundusze, chociażby mu wołu, konia lub zboże do siewu sprzedać przyszło i jedzie do Warszawy. Tam zaś czekają łatwowierne gąski, które go posagiem swoim podreperują.

Brawo, brawo! A to z ciebie obserwa- torka, Ksawerko. Ale gdyby cię który z nich posłyszał...

Uciekaliby, krzycząc z ironią, że to ja­kaś me/a-panna... — śmiała się Ksawrerka. — Ale niech tam!

Wtem śmiech zastygł na jej ustach. Fi­glarna twarzyczka przybrała wyraz skupienia i powagi.

Po chwili milczenia rzekła:

Jak ja się też lękam o Konrada. Tyle lat po za domem... Obce wpływy i inne wa­runki...

I patrzy z niepokojem na Ewę.

Ale pani Jerzowa ze stanowiska kobiety poważnej i doświadczonej i zapatruje się na tę kwestyę.

Konrad wyniósł z domu zasady, których żadne wpływy nie zniweczą, — mówi. — Posiada przytem dużo woli, dużo rozsądku. O takich mo­żna być spokojnym. Czy zabierasz go zaraz do domu?

Radabym. Niechże zaraz wypocznie... Podobno ma zamiar starać się o koncesyę na bu­dowę nowej jakiejś kolei, więc i tak nie długo będzie próżnował

Ewa wtrąciła:

Jerzy się ucieszy... Zna go przecie tyl­ko z listów. Czytając je, powtarza zawsze: „Ja­ka to tęga głowa!”

Oj, że tęga, to prawda! — z dumą po­twierdza Ksawera.—On prawie o własnych siłach się kształci... Moja droga, to, co my posyłaliśmy, to jest nic... Wiosz sama...

Wiem, ale też myślę, że to najwięcej człowieka hartuje, bo zmusza do samodzielności. No, i do odmawiania sobie niejednego, a to ma znaczenie ogromne. Z takiego „lalka” nie wy­rośnie.

Ksawera się rozśmiała.

Chowam się już teraz przed Bab czyń- • skim, gdy przyjeżdża. Może się do Rózi zwróci. Dziwię się nawet, bo ona daleko ładniejsza ode-

mnie i delikatniejsza... Ja zawsze powtarzam, źe wyglądam przy niej jak pokojówka.

Et, co wygadujesz... — oburzyła się Ewa i ucałowała gładkie i białe jej czoło. — Rózię ko­cham, ale to już nie to, co ty... Tylko na tobie nie każdy się pozna; dla ludzi zwyczajnych wy­dajesz się może zamato elegancka, ale niechno cię pozna prawdziwie rozumny człowiek, które­mu np. zdrowa i rozsądna towarzyszka potrzebna...

Ksawerka aż się zarumieniła.

Nie chwalźe mnie, Ewko, bo gotowani uwierzyć, żem coś innego, niżeli taka sobie pro­sta gospodarska dziewczyna.

A chcąc rozmowę odwrócić, rzecze :

Konrad przywozi kolegę, Polaka, które­go tam gdzieś odgrzebał w nędzy i schorzałego. Niema podobno rodziny i Konrad pragnie mieć go blizko siebie...

Któż to taki? Inżynier?

Pan Andrzej Sielecki. Bardzo zdolny po­dobno inżynier. I z tych „mocnych,” co to ja lubię.

Ewa się uśmiechnęła, ale nic nie rzekła.

Wpadła Natalka, wzywając na śniadanie.

Czy wybieracie się dziś na „Wianki?”— spytał pan Danielewski, sadzając najstarszą córkę obok siebie.—-Dzień piękny, nie zaszkodziłoby ..

Ewa przyjmuje projekt z zapałem.

Ułożono godzinę i miejsce, gdzie obie rodzi­ny spotkać się mają nad Wisłą.

Po śniadaniu Ewa patrzy na zegarek.

Trzecia, kwadrans na czwartą. Czas wra­cać. Nim się przebierze do obiadu ...

I znów otwierają się ramiona, zamieniają uściski.

Przyjdźcie do mnie z Konradem — za­prasza Ewa Ksawerkę i wychodzi.

Pan wrócił — oznajmia służący, zjawiając się na odgłos dzwonka.

Ewa, nie rozbierając się, wbiega do gabine­tu męża.

Jerzy!

Jesteś przecie! Byłem kapitalnie zły, gdym cię nie zastał. Przekonałem się, jaka ze mnie baba. Rozpieściłaś mnie, Ewko!

Zdejmuje z niej okrywkę, kapelusz, gładzi powichrzone włosy, wreszcie sadzają na otoma­nie i całuje ręce z takim zapałem, jak gdyby nie był mężem, lecz narzeczonym.

Przy tobie odnajduję spokój i siłę — mó­wi wzruszony. — Tylem ci winien!

Ewa słucha z twarzą zarumienioną; połyka niemal wyrazy, pod wpływem których roztapia się jej dusza.

Zrobię sobie święto dzisiaj i ani zajrzę do papierów'. Będziesz mnie miała na usługi, do­kąd zechcesz...

—■ Pojedziemy na „Wianki?71

Zgoda. Gdybyś jednak szukać chciała kwiatu paproci...

Już go znalazłam...—przerywa z uczu­ciem Ewa.

Zamknął jej usta pocałunkiem.

W przedpokoju ozwał się dzwonek.

Panowie Różański i Okrzewski — meldo­wał po chwili służący.

Jerzy drgnął.

Goście nie w porę ... — szepnął.

To nie przyjmuj ... — radzi Ewa.

Zawahał się.

Nie wypada. Ale załatwię się z nimi szyb­ko. * Proś ! — rozkazał głośno służącemu.

Ewa zauważyła dziwny błysk w jego oczach.

Idź, kochanie, przebierz się... — mówi za­kłopotany. Ewie się zdaje, jakoby chciał pozbyć się jej jak najrychlej.

Upływa pół godziny. W pokoju stołowym nakrywają do obiadu. Ewa czeka na męża tro­chę zniecierpliwiona. I obiad wystygnie i na wianki się spóźnią. Przypomina sobie, że nie przeczytała jeszcze dzienników i przechodzi do buduaru.

Gabinet Jerzego znajduje się obok. Drzwi są wpół otwarte. Ewa stoi niezdecydowana. Wtem odzywa się Jerzy.

W szponach. • 3

Kto wygrał? — pyta z dziwnym akcen­tem: Wyszyński? Aleście grubo stawiali.

Tamci się śmiali.

Maliński sam podwoił stawkę, pewny wy­granej. 800 rubli kosztował go nieprzewidziany pech Wyszyńskiego — mówił Okrzewski. Ma za­miar dziś się odbić.

Albo drugie tyle przegrać! — dodał Ró­żański.—No, więc jakże, Jerzy? Możemy liczyć na ciebie? Dalibóg, dziś nam się już nie wym­kniesz... Dość tych rekolekcyj poślubnych. Do dyabła! nie myślisz chyba przedłużać miodowych miesięcy w nieskończoność...

Tylko bez żartów, proszę cię! — rzekł Je­rzy surowo.

To wcale nie żarty! Baba z ciebie i pan- toflarz. Daję ci słowo, że żonie twojej przejedzą, się wkrótce te słodycze.

Proszę cię, nie żartuj — ponownie zgro­mił go Jerzy.

Chwilowa cisza zaległa gabinet.

Ewa stoi na środku pokoju jak posąg. Za­piera dech w piersi, by nie stracić ani jednego słowTa z tej rozmowy, która jak błyskawica roz­dziera nagle ciemności i w jej umysł rzuca światło.

Więc przyjdziesz, Jerzy? Czekamy cię — nalegali tamci.

Jadę z żoną na „Wianki75 — broni się Je­rzy. — Wrócimy prawdopodobnie późno...

Głupstwo! Wrócicie wcześniej... Pani twoja spac się położy, a ty przyjdziesz do nas. Wyszyński każe zabić barana na uczczenie po­wrotu marnotrawnego syna. Nie uwierzysz, jak nam ciebie brakowało. Słuchaj, Jerzy, choćby dla pokazania temu durniowi Malińskiemu... On się uważa za mistrza. Ty mu pokaż, jak się u nas grywa.

Milczenie.

Ewa przyciska ręką serce.

Będę! — słyszy wreszcie głos Jerzego.

Fala krwi spfynęła do serca Ewy, na czoło

występują zimne krople potu. Wychodzi szybko i znalazłszy się w stołowym pokoju, wypija na­przód szklankę wody, bo czuje nagle taki ubytek sił, iż nogi chwieją się pod nią. Potem skupia z trudnością myśli. Jerzy nie powinien się do­wiedzieć, że ona słyszała...

Jest tak zdruzgotaną, że po wielekroć powta­rzać to sobie musi.

Słyszy potem jakby we śnie hałas w przed­pokoju, otwieranie drzwi, głos Jerzego, mówiący wesoło: „Do zobaczenia się...

Za chwilę już jest przy niej.

Każ podawać obiad ... — mówi, prowadząc ją do stołu.

Podano zupę. Ewa rozlewa, podsuwa mę­żowi paszteciki. Jerzy namawia, aby jadła.

Ach, jak mu dziwnie oczy błyszczą. Zu­pełnie tak, jak wtedy, gdy jest z czego rad. Ewa z bohaterstwem wlewa w siebie gorący rosół, dławi się pasztecikami. Obiad przechodzi mil­cząco; pośpiech usprawiedliwia ich oboje. Na- koniec wyjeżdżają.

Powietrze świeże, ruch pojazdu przywołuje ją do równowagi. Przelękła się?... Ale cóż tak wielkiego? Zwykłe pewno koleżeńskie zebranie... Widocznie bardzo jest nerwowa...

Oprzyj się na mojem ramieniu, Ewciu — mówi Jerzy. — Tu bruk nierówny.

Wjeżdżali właśnie na Bednarską. Domy toną już w błękitnawym mroku jasnej nocy czerwco­wej, chodniki zalane ciemną, ruchomą masą. Tłumy śpieszą na „Wianki.”

Czuć chłód w powietrzu, słychać plusk fali i oto Wisła przed nimi! Spokojna, wspaniała,

o granatowej barwie, nad nią niebo, jak wielka szafirowa kopuła, usiana gwiazdami. Od strony Kępy płyną już wieńce, dźwięki pieśni...

Jerzy podaje ramię żonie.

Tylko ostrożnie... — szepce, pieszcząc ją spojrzeniem.

A jej się znów wydaje, że jak dziecko prze­lękła się, nie wiedzieć czego. Jerzy ją kocha

i choćby nawet była ta- namiętność, o której Płoński wspominał... Nie, nie I Cóż znowu !

U wejścia spotykają Stefana, oczekującego na nich.

Więc już są rodzice? To Jerzy maruda!— usprawiedliwia się zaniepokojonej ich opóźnie­niem matce.

Trwoga ogarnia ją na nowo. Jerzy przyjął zaproszenie. To fakt! Schwycił ją taki ból, źe

o mało nie krzyknęła.

Patrz, Ewciu — zwraca się ku niej za­chwycona Natalka. — Teraz płynie łódź Towa­rzystwa... Jaka piękna alegorya... Tam druga, trzecia... Wspaniały korowód! Chciałabym pa­trzeć bez końca!

Bardzo piękne! — uśmiecha się blado Ewa.

Ksawerka patrzy na nią z niepokojem.

Co jest piękne, Ewciu? — pyta.—Bo zda­je mi się, że duchem jesteś gdzieindziej ... Co to­bie jest?

1 matka to zauważyła.

Słuchaj no, Jerzy, zabierz ty żonę do do­mu, bo ją to wszystko męczy i denerwuje— mó­wi do zięcia, ani przeczuwając, od jakich męczar­ni uwalnia córkę.

Bo w umyśle Ewy plącze się teraz bezu­stannie: Czy Jerzy pójdzie... Pragnie już co rychlej przekonać się... Wracają do domu mil­

cząc. Jerzy trzyma żonę w objęciach, ale myśl jego krąży około jednego przedmiotu.

U Wyszyńskiego zbierają się o jedenastej. Z pewnością jest więcej... Radby zobaczyć, lecz rzecz dziwna! wobec Ewy nie śmie dobyć zegar­ka. Niepokój nim miota, w oczach mieni się zielony kolor sukna, barwy kart... czuje swędze­nie w czubkach palców... Teraz ma już tylko jedno pragnienie: uśpić czujność Ewy i z domu się wyrwać. O tak! zajakąbądźcenę! Już nie rozważa, nie walczy z sobą... Wszystko milknie...

Wychodzisz? Nie będziesz pił herbaty?— zapytuje, udając zdziwienie, Ewa, gdy po powro­cie do domu Jerzy żegna się z nią.

Tak, droga Ewo! Muszę wpaść do Wy­szyńskiego. Małe, koleżeńskie zebranie... Będę chciał powrócić rychło, ale nie czekaj na mnie.

Ewa oparła dłoń na jego ramieniu.

A gdybym cię prosiła, abyś został, Jerzy?

Drgnął.

Czy to kaprys, Ewciu ?

Nie, Jerzy! Ale potrzeba mi dziś wido­ku twego, jak powietrza do oddychania.

Patrzy na niego z takim wyrazem, że Jerzy spuszcza oczy.

Dałem słowo...

Lecz ona powtarza z mocą:

Zostań ze mną, Jerzy!

W pierwszym popędzie zamierza nie ustą­pić... Ewa pokaprysi, przebaczy... Dziwna jest nawet ze swemi wymaganiami... Jak gdyby je­mu nie wolno już było...

Krew uderzyła mu do głowy. A przysięga uczyniona sobie w ówr pamiętny wieczór? O tak! Powinien i będzie miał siłę wytrwać.

Spojrzał na Ewę ... Stoi przednim, pogod­na, jak zwykle, z zadumą w oczach, która je czy­ni tak pięknemi.

Zostaję z tobą, Ewciu! — woła, ujmując jej dłonie.— Ale jakaś ty blada? Czy nie nadto się zmęczyłaś?

Odetchnęła. Z jakąż rozkoszą rzuciłaby się do nóg męża!

A 011 bez przerwy całował jej ręce i upojony własnem nad sobą zwycięstwem, szeptał:

Dzięki ci, dzięki, Ewo!

Za co dziękował? Ona wie i przytula do piersi tę ukochaną głowę z uczuciem radości nie- wysłowionej.

Wzruszenie wyczerpało jednak jej siły.

Głowa mi cięży... — odzywa się słabym głosem.—Położę się...

Gdyby nie szybka pomoc Jerzego, byłaby upadła.

Przerażony siada przy jej łóżku, czekając, aż zaśnie. Budzi się w nim tkliwośd bezmierna dla jej cierpienia i oburzenie przeciw sobie.

Spogląda na żonę. Leży cicha, z przymknię* temi oczyma, z błogim na ustach uśmiechem. Czuje na sobie pełne tkliwości spojrzenie męża i rumieniec oblewa twarz.

Idź już, Jerzy!...— prosi. — Spocznij ! Jerzy wstrząsa głową przecząco i miękko

gładzi jej włosy. Przypomina sobie chór anio­łów nad uśpioną Rwą z trzeciej części „Dziadów“ i głosem rzewnym powtarza:

Braciszka miłego sen rozweselmy,

Sennemu pod głowę skrzydło podścielmy,

Oczami gwiazdami twarz mu oświećmy,

Śpiewając i grając, latajmy wiankiem Nad czystym, nad cichym naszym kochankiem.

Rączęta liliowe za liście splećmy.

Za róże kwitnące czoło rozniećmy,

Z pod wstążek gwiaździstych włos nasz rozwiążmy, Rozpuśćmy w promienie, rozlejmy w wonie;

Kwitnącym, pachnącym, żyjącym wiankiem,

Kochanka naszego piersi okrążmy,

Kochanka naszego otulmy skronie,

Śpiewając i grając, latajmy wiankiem Nad czystym, nad cichym naszym kochankiem.

Jerzy mówi coraz ciszej, coraz wolniej... Duszę Ewy kołyszą słodkie marzenia. Za­snęła.

Jerzy atoli nie myśli o spaniu; przygląda się Ewie i czoło chmurzy mu się posępnie.

Czy będę miał dość mocy?... — zadaje sobie pytanie nie bez tajemnej trwogi, bo zna

już siłę namiętności, druzgoczącej wszelkie za­pory.

Rzuca raz jeszcze spojrzenie na Ewę i prze­chodzi do swego gabinetu.

Doświadczył już niegdyś na sobie, jak koją­co podczas wzburzenia moralnego, czy choroby, działa czytanie klasyków starożytnych. Dziś wszakże nawet prostotą tchnąca epopea home- rowska nie wlewa spokoju w jego znękany umysł.

V.

Pan Hański z siostrą — oznajmia służący.

Ksawerka, nie czekając na odpowiedź, wbiega

do salonu. Ślicznie wygląda w swej skromnej sukni z popielatego batystu i popielatym kapelu­szu z wiązanką róż polnych.

Jesteśmy! — mówi, ściskając Ewę. — A oto — Paryżanin!

I z minką figlarną, szerokim gestem wskazuje Konrada.

Wcale nie Paryżanin — odpowiada Ewa, wyciągając obie ręce do Hańskiego.

Dziękuję!

Hański z uczuciem ucałował rękę Ewy.

Ksawerka ciekawy nosek wsunęła do gabi­netu Jerzego.

Czy pan małżonek w domu ? — pyta żarto­bliwie.

Nadejdzie wkrótce. Ale siadajcież, pro­szę !... Ileż to lat nie widzieliśmy się, kuzynku!

Jak zmężniał, jak się zmienił!...

I jak zbrzydł... — wtrąca żartobliwie Ksa­wera, ale promienieje dumą.

I ma czego! Hański pięknym jest mężczyz­ną; może nie tyle pięknym, ile oryginalnym. Jaka siła w całej krzepkiej postaci, jaka energia w oczach. Takie twarze spotyka się rzadko, a spotkawszy, nie zapomina. Brunet o dużym zaroście i cerze bladej, wygląda bardzo poważnie, co daje pole Ksawerce do uczynienia uwagi, że wygląda „za staro.“

Patrz tylko — mówi do Ewy —skroń ma wyłysiałą, policzki zapadłe...

Hański charakterystycznym ruchem, który często powtarza, przesuwa dłoń po czole.

Pracowało się trochę, siostrzyczko — rzecze.

Wszedł Jerzy.

Kuzyn Hański, Jurku — przedstawia Ewa i bardzo jest rada, bo panowie witają się tak ser­decznie, jak gdyby znali się oddawna.

Jerzy zaczepia o Paryż.

Hański zna stolicę Francyi równie dobrze, jak swoje miasto rodzinne. Ma więc o czem mó­wić i umie mówić.

Czy masz zamiar, kuzynie, osiedlić się u nas na stałe ? — pyta Jerzy.

Jeżeli znajdę zaraz robotę, to oczywiście zostanę. Jak salamandra ognia, potrzebuję czyn­nego życia; bez tego stałbym się omszonym ka­mieniem.

A myśmy tu zapleśnieli trochę — odzy­wa się Jerzy i zmarszczka sfałdowała mu czoło.

Oczy Hańskiego błysnęły energią.

Nie chcę temu wierzyć; teraźniejsze stu­lecie powołuje do życia takie nawet jednostki, które dawniej wegetowały tylko. Epoka dzisiej­sza, epoka coraz nowych wynalazków, to pole do walki, do rywalizacyi międzynarodowej. Czło­wiek w tem ognisku ruchu, szalonego tempa w dążeniu naprzód — że się tak wyrażę — czuje dopiero, że żyje.

Ksawera patrzyła w niego, jak w tęczę. Cie­mne, szerokie brwi zsunęła nad oczyma i przy­cięła lekko dolną wargę. To ją czyni bardzo po­dobną do brata, co Ewa odrazu zauważyła.

Patrz, Jerzy — mówi do męża — to są prawdziwe okazy zdrowia, energii i zapału... Roz­kosz patrzeć, nieprawdaż? Jacy oni podobni... Dopiero teraz się to uwydatniło...

A zwracając się do Hańskiego, pyta:

Jakże, kuzynku, znajdujesz Ksawerkę ? Pożegnałeś ją dzieckiem... podlotkiem ...

Hański z uśmiechem popatrzył na siostrę.

p

¡'1'»

C * ' g*'

1$ f Ii

Wydaje mi się dzielną dziewczyną... Mo­że to złudzenie... — dodaje żartobliwie.

Ksawera pokraśniała.

Pochwała brata sprawiła jej żywą uciechę.

Ale, ale! — ¡rzekł Hański, zwracając się •] do Jerzego,— poznałem w Nizzy panie Oporskie. Panna Leona Oporska należy do najpiękniejszych kobiet, jakie widziałem kiedykolwiek w kraju

i na obczyźnie.

Ewa spojrzała na męża.

Jerzy — pyta z żywością — czy to...

Tak. To matka moja i siostra... — odpo­wiada Jerzy, z nienaturalnym pośpiechem częstu­jąc cygarami Hańskiego.

Ewa widzi, że ręce mu drżą i że jest bardzo pomieszany.

Ksawera otwiera album.

Oczywiście z najdę tu fotografię panny Leony—mówi do Ewy.— Ciekawam poznać gust Konrada.

Ewę dopiero teraz uderza fakt dość niezwy­kły: Jerzy rysy ojca ma uwiecznione w kilku egzemplarzach; podobizny matki i siostry nie znalazła nigdzie u niego. Goś ją jednak wstrzy­muje od zapytania i odgadując, że sprawi tem ulgę mężowi, odbiera album Ksawerce i wypro­wadza ją do swego buduaru.

Niech oni się tam poznają bliżej, sami... My im przeszkadzamy — powiada Ksawerze, za­

chwyconej wytwornym smakiem w urządzeniu ślicznego gniazdka pani Jerzowej.

Pięknie, bardzo tu pięknie/ ale powiem ci szczerze, jabym tu nie wytrzymała. Czem wy tu oddychacie? Perfumami oczywiście... — dzi­wiła się dziewczyna.

Pobiegła do okna.

Mury, mury, w około mury i taki bez­barwny, szary koloryt... Ach; jak to ducha uci­ska. Nie, jabym tu żyć nie potrafiła. Ewo, moja Ewo, co ty w tem pluszowem pudełku robisz ca­łymi dniami? Wiesz, to mnie zaciekawia.

Zaciekawiło to i Ewę... Istotnie, co ona ro­bi? Z zastanawiania się nad tą kwesty ą zrodził się niesmak... Ależ ona nic, literalnie nic nie ro­bi... Śpi długo. Potem ubiera się w śliczny szla­froczek do śniadania, które w miłej gawędzie z Jerzym upływa szybko; pomiędzy śniadaniem i obiadem trochę gra, trochę czyta; do obiadu znów się ubiera, a i wieczorem jeszcze, gdy wy­chodzą do teatru, z wizytą, lub na spacer. No i program dnia wyczerpany.

Ewa rumieni się i nie chce spojrzeć na Ksa- workę. Że też ona nie pomyślała dotąd nad tem, że żyje życiem pasożyta.

Przebiega myślą kółko znajomych pań i pa­nien i ze wstydem wcale nieudanym odzywa się do Ksawerki:

Bój się Boga, Ksawciu, ależ my tu wszy­stkie nic nie robimy.

Ksawerka wybucha śmiechem.

Jaką ty masz pyszną minę, Ewko! Ale radzę ci, nie przyznawaj się do tego salonowego próżniactwa Konradowi. Dziś cały ranek powta­rzał mi: „Człowiek myślącyjednej chwili w życiu zmarnować nie powinien.”

Ma słuszność... — szepnęła smutno Ewa.

Ksawerka ją uściskała.

Tylko się zbytecznie nie przejmuj, bo, rzecz jest do odrobienia. A zresztą, widzisz, ko­chanie, ja i ty, to dwie sfery całkiem odmienne. Może tu u was istotnie nie wiele jest do roboty... Albo ja wiem? Wy musicie się bawić, stroić, gości przyjmować... Jednem słowrem, czy w świą­teczny, czy w powszedni dzień, być zawsze pod bronią. 1 to także rodzaj pracy, chociaż niepro­dukcyjnej.

Upokarzającej... — wtrąca cicho Ewa.

No, no, nie przesadzaj ...

Ksawerka radaby pocieszyć kuzynkę, ale prak­tyczny jej umysł oburza się przeciwko systemato- wi wychowawczemu panien miejskich.

Ewanakoniec mało jest temu winną...—po­wiada sobie—ale jabym nie wytrzymała... i dla­tego za Babczyńskiego nie pójdę—dodaje w du­chu—i wybucha śmiechem takim dźwięcznym, szczerym, że zaraża nim Ewę.

| Bardzo im dobrze z sobą, Ksawerka jednak

L: spojrzawszy na zegarek, zrywa się przerażona.

Cóżem ja uczyniła ! Mam jeszcze trochę sprawunków... Konrad, wyobraź sobie, nie może

L— dziś wyjechać. Ma się tu odbyć zjazd akcyo- naryuszów i układy co do tej nowej kolei...

1 Szkoda!

Poszły do salonu. Jerzy z Hańskim oglądali mapy, zajęci ożywioną rozmową.

Hański mówił:

Gdyby się dało przeprowadzić linię przez ten szmat ziemi, z którego rolnik nic nie otrzyma, choćby w zamian za najcięższą pracę, otwarłaby się droga do zarobku dla setek nędzarzy, którzy teraz mrą głód i żyją z dnia na dzień, bez przy­szłości.

Próbuj, próbuj ! — odpowiada Jerzy z og­niem w oczach.—Oni istotnie należą do wydzie­dziczonych. Kultura tam nie dosięga, o prze­myśle jakimkolwiek mowy niema...

1 tak jest pochłonięty przedmiotem, że nie dostrzega błagalnych min Ksawerki, która się śpie­szy, ani rozpromienionej jego ożywieniem Ewy.

Wiesz, Ewciu — mówi potem do żony, gdy tamci odeszli — tęga to głowa ten Hański. Oj, więcej takich, więcej... A co najważniejsza, to ten jego trzeźwy, matematyczny, źe się tak wyrażę, pogląd na wszystko. Takie jednostki, choćby w najburzliwszym wirze, zawsze na

wierzch wypłyną. Nam tu właśnie tego brak! Kto u nas rachuje? Ani gospodarz, ani urzęduik, ani rzemieślnik. Tak, nawet ta klasa już teraz bez rachunku żyje. Hański ma słuszność: zabie- gliwości, solidarności powinniśmy się uczyć od żydów.

A potem powiedział Ewie, że już nigdzie dziś nie pójdzie, bo mu bardzo, bardzo przy niej dobrze.

Wieczorem przy herbacie służący oddał mu list od Różańskiego.

Nie będzie odpowiedzi — rzekł, rzuciwszy okiem na adres.

Poczem, nie czytając, wrzucił list do kosza.

VI.

Pani radczyni Płońska lisim kroczkiem wsu­wa się do buduaru Ewy. Nie kazała się meldo­wać, bo— jak mówi teraz Ewie — chciała młodą inężateczkę zejść niespodzianie. Ale „mężatecz- ka77 tą niespodzianką nie czuje się bynajmniej zachwyconą.

Jest- „szara godzina,77 Jerzego niema. Ewa niespokojna, zdenerwowana i— wizyta. Jaka wi­zyta! Ewa ma ochotę złorzeczyć losowi. A tym­czasem pulchne ramiona pani radczyni obejmują ją coraz czulej.

Droga, kochana, jedyna! — mówi ta do­bra dusza, instynktem wścibskiej odgadując stan Ewy.—Sama jesteś, biedaczko? Jacy to ci mę­żowie! Jak można taką ślicznotkę, takie pieści- dełko skazywać na samotność. Widzisz, kocha- neczko, jak ja przeczułam... A nuż, myślę sobie, siedzi sama, opuszczona, znudzona...

I znów nowa serya uścisków, nowa serya przymiotników słodkich, coraz słodszych.

Każę podać światło — odzywa się odu­rzona Ewa, chcąc co rychlej wyswobodzić się z objęć radczyni.

Po co, po co, duszyczko? 1 tak cię wi­dzę... Ach i wzdycham, że zastaję cię tak bladą, tak zmienioną...

Cóż znowu! Wyglądam jak zwykle! — broni się Ewa.

Odczuwa ona doskonale drobne szpileczki, rzu­cane niewinnie na pozór wśród powodzi czułości.

Ale radczyni tak łatwo nie ustępuje.

Znam cię od dziecka, duszyczko, tycią, tyciutką, tyciuleńką... Po głosie, po oczach two­ich widzę, że cierpisz... Cicho, cicho! Nic nie mów, nie tłómacz się... Och, ci mężczyźni!

Ewa czuje szum w uszach. A nerwy, ner­wy! Jest tak rozdrażniona, że zadaje sobie gwałt, by nie wybuchnąć płaczem.

W szponach. 4

Ale, ale! Wszakże ja ci nowinę przynio­słam... — trzepie radczyni zadowolona. — Matka wasza przyjeżdża! Byłam u Ikrzy ckiej, i ona mi mówiła; a Ikrzycka wie od Borskiej, a Borska od Hieronimowej Żalickiej. Żalicka to serdeczna przyjaciółka Oporskiej i mówiono nawet—- ale co ja ci tam będę plotki powtarzać. No jakże, cie­szysz się?

Bardzo.

Taaak?

Pomimo, że w pokoju panuje półcień, Płoń­ska zdumiona dostrzega radość na twarzy Ewy.

A to waryatka! — myśli i przycina sobie jęayk, by nie powiedzieć tego głośno.

Jaka szkoda, że niema Jerzego—mówi Ewa z ożywieniem. — Czy pani nie wie, kiedy przyjadą? Bo naturalnie i Leona powraca.

I gdy się tego najmniej spodziewa, radczy­ni chwyta ją w objęcia z okrzykiem:

Drogie, jedyne, nieopatrzne dziecko!...

p]wa przeczuwa pocisk, więc wysuwając się

z opasujących ją ramion, zmienia przedmiot roz­mowy.

Pani dawno była u rodziców?—pyta.

Wracam od nich, duszyczko! Mówiliś­my dużo o twoim kochanym małżonku, o tej biednej Oporskiej i pannie Leonie. Poczciwa twoja matka dostała bólu głowy z emocyi. Uspo­kajałam ją, że to ludzie z „igły widły” zrobić po­

trafią; 110, aleć zawsze w każdej plotce tkwi ziarnko prawdy. ^

Ewa blednie, lecz z wrodzonym taktem o nic się nie dopytuje.

Radczyni kiwa głową ze smutkiem.

Kochana twoja matka bardzo jest zmar­twioną, droga Ewo. A wtedy zwykle cierpimy najwięcej, gdy nieopatrzność nasza stała się przy­czyną nieszczęścia. Nieprawdaż, Ewciu?

-- Nie wiem, pani!

Trwoga ją ogarnia, ale o nic nie pyta.

Pani radczyni, nie mogąc'pobudzić jej cie­kawości, wybucha nagle:

Ewo, Ewo, jak mi cię żal, jak mi żal

i tych rodziców twoich nieszczęśliwych i nawet tego biednego pana Jerzego! O, bo 011 bardzo, bardzo biedny! Tyleśmy liczyli na ciebie, na twój wpływ... Chociaż mój mąż zawsze mówił: „Zgubiony, stracony!...7

I pewna, że już dosyć zgnębiła swoją ofiarę, dusi Ewę w uścisku i wychodzi.

Ewa czuje, że nogi uginają się pod nią, że cały pokój wiruje, a światło latarni, którą właśnie zapalono przed oknami, rzuca blask krwawy... Co to jest? Co się z nią dzieje?! Matka, Leona, Jerzy, radczyni... Wszystko splątało się w jej umyśle. Doznaje uczucia trwogi, jak ptak przed burzą. Gdzie uciec, gdzie się ukryć?...

Ściska dłońmi rozpalone czoło i drży za naj­mniejszym szelestem. Ach, gdyby Jerzy wró­cił... Gdzie on jest? Czemu go dotąd niema? Jerzy! Jerzy! Co oni chcą od niego! Ona go tak kocha, tak kocha!

Rzuciła się na kanapkę, łkając cicho.

Ryło już po dziesiątej, kiedy przyszedł Jerzy.

Miałem tyle interesów na mieście... —opo­wiada.

Ewa wierzy, bo chce, bo musi wierzyć.

Jerzy dostrzega na jej twarzy ślady przeby­tych wzruszeń.

Co tobie, Ewciu?

1 gładzi jej włosy, tuli w objęciu, a pod wpływem tej pieszczoty wszystko się w niej uci­sza, mary pierzchają...

Siedzą potem milcząc, długo... długo! Przy­kryta zielonawą zasłoną lampa rzuca w około niepewne światło...

Blada zwykle twarz Jerzego wydaje się bled­szą jeszcze... Ewa przygląda się ciemnym obwód­kom pod oczyma, które patrzą gdzieś w dal z wy­razem beznadziejnego smutku.

I 011 cierpi.

Cierpi i walczy, ukrywając ból przed nią. Czyż on o tern nie wie, że wyrządza jej krzywdę?

Ach, Jerzy! — wybucha nagle z rzewną prośbą — gdybyś mnie kochał, nie miałbyś taje­

mnie przede mną. Ciebie coś nęka, nurtuje... Ja to widzę, ja to czuję i cierpię podwójnie... Je­rzy, mój Jerzy!...

Załzawione oczy podnosi kuniemu iroplata ramionami coraz tkliwiej, coraz goręcej.

Dziecko! — mówi zwolna Jerzy — więzy, któremi okoliczności nas krępują, potężniejszemi są od woli człowieka i daremnie przeciw losom wytęża on siły.

Chłodną dłoń Ewy położył sobie na czole.

Masz słuszność, żądając szczerości bez­względnej... To pierwszy warunek spokoju po­między dwojgiem związanych z sobą istot. Ale człowiek bywa niekiedy nikczemnym tchórzem...

Mów śmiało, Jerzy! Mam głębokie prze­świadczenie, że wszystko, cokolwiek w życiu uczyniłeś, dobrem jest...

To ty dobra jesteś! — odpiera łagodnie, lecz z dojmującym smutkiem, który rani serce Ewy.—Ty, Ewo droga, wywierasz na mnie wpływ kojący i przez pamięć na ciebie, bywam lepszy, łagodniejszy! Ty mnie odmładzasz duchowo. Ileż razy powtarzam sobie, iżem nie wart takiego skarbu.

Poczem odetchnąwszy głęboko, jak gdyby chciał jednym tchem zrzucie z siebie gniotący go ciężar, rzekł:

Matka moja i siostra przyjeżdżają w tych dniach, Ewo!

Ach7 jakże się cieszę! — chciała zawołać, jak przy radczyni, lecz wykrztusiła tylko krót­kie „ach,” nie patrząc na męża.

Czy to wszystko, co miałeś mi powie­dzieć, Jerzy?

Bądź dla nich pobłażliwą!... — wyrzekł tak cicho, że ledwo dosłyszała.

Ewa o nic już nie pyta.

Drży na myśl o spotkaniu, radaby jak dziec­ko, przestraszone bajką o upiorach, schować się gdzie, uciec...

VII.

W Pliszkach, codziennym obyczajem, za­dzwoniono na południe. Ksawera, niosąc przetak sałaty z ogrodu, przystanęła na ganku. Za bra­mą wjazdową, prosto jak strzelił, biegł gościniec bity do stacyi kolei żelaznej, o mil parę oddalo­nej od Pliszek.

Czy też oni dziś"przyjadą?—myśli z niepo­kojem, bo już nie pierwszy raz, chociaż nie z własnej winy, Konrad mi zawód uczynił.

Pomiędzy zieloną ścianą dzikiego wina i po­woju, oplatających ganek, coś się poruszyło.

Kgawera obejrzała się.

Skulona między liśćmi siedzi młodziutka dzie­wczyna o twarzyczce liliowej i dużych, smętnych oczach. Na kolanach trzyma rozwartą książkę.

To ty siedzisz tutaj, Stachna? A któż z Rózią firanki zawiesza?—pyta Ksawera.

Dziewczynka zarumieniła się.

Zapomniałam. Na półce u siebie znala­złam „Lirenkę” Lenartowicza... To takie śliczne!

Ksawera jej pogroziła.

Każda rzecz powinna mieć swój czas wła- ciwy. Czy ja to Stachnie mało razy powtarzałam?

Z otwartego okna odezwał się świeży głos Rózi:

Rosła kalina z liściem szerokim,

Nad modrym w gaju rosła potokiem,

Drobny deszcz piła...”

Cóż to znaczy, że ich dotąd niema? Po­ciąg przychodzi o 5-ej rano... Mogliby już nad­jechać... — przerywa śpiewr Rózia, wychylając głowę przez okno .— Tym Paryżanom wcale do nas nie spieszno.

Rózia wygląda, jak róża.

Ale bynajmniej nie z tych przednich gatun­ków, wyhodowanych w cieplarniach. Jest to sobie taka dzika, polna róża, której krzew, spot-

Kgawera obejrzała się.

Skulona między liśćmi siedzi młodziutka dzie­wczyna o twarzyczce liliowej i dużych, smętnych oczach. Na kolanach trzyma rozwartą książkę.

To ty siedzisz tutaj, Stachna? A któż z Rózią firanki zawiesza?—pyta Ksawera.

Dziewczynka zarumieniła się.

Zapomniałam. Na półce u siebie znala­złam „Lirenkę” Lenartowicza... To takie śliczne!

Ksawera jej pogroziła.

Każda rzecz powinna mieć swój czas wła- ciwy. Czy ja to Stachnie mało razy powtarzałam?

Z otwartego okna odezwał się świeży głos Rózi:

Rosła kalina z liściem szerokim,

Nad modrym w gaju rosła potokiem,

Drobny deszcz piła...”

Cóż to znaczy, że ich dotąd niema? Po­ciąg przychodzi o 5-ej rano... Mogliby już nad­jechać... — przerywa śpiew Rózia, wychylając głowę przez okno .— Tym Paryżanom wcale do nas nie spieszno.

Rózia wygląda, jak róża.

Ale bynajmniej nie z tych przednich gatun­ków, wyhodowanych w cieplarniach. Jest to sobie taka dzika, polna róża, której krzew, spot­

kany w lesie lub na polu, przykuwa wzrok i nęci dziwnym czarem.

Śpiewaj dalej —prosi Stachna; bo przepa­da za „Kaliną.”

Ale Rózia w}rpatrzyła ciemny punkcik na drodze.

Jadą, doprawdy jadą!

Dziewczętom serca zabiły mocniej ijpokra- śniały twarze.

Od stodół szedł właśnie Hański.

Cóż się tak gapicie, sroki? Czasu szkoda.

Stachna poskoczyła do ojca.

Konrad jedzie, ojczulku! Niechno ojczu­lek popatrzy: siwki nasze i Grzela na koźle ba­tem wywija.

Hański stanął na ganku. Już nie po raz pierw­szy zawiodły go furmanki; więc chcąc sobie za­wodu oszczędzić, mówi:

Może kto z powiatu, albo proboszcz... Gdzieżeś ty, Stachna, Grzelę, albo siwki widziała?

Tymczasem odległość się zmniejsza, coraz wyraźniej w oczach patrzących występuje brycz­ka żółto pomalowana, para rosłych siwków i Grzela, a za nim dwa cienie, dwie postacie w żółtych kitlach i szerokich kapeluszach.

Oni, oni!—wołają dziewczęta jedna przez drugą.

Rózia poprawia warkocze, Stachna tuli się do ramienia ojca, a Ksawerka z sitkiem, napełnionem sałatą, biegnie do kuchni.

Kasia! zaniosłaś miednicę i dzbanek z wo­dą do oficyny? — pyta dziewkę, kręcącą się koło komina.

O panieneczko, na śmierć zapomniałam...

Ksawerka już nie słucha. Rzuca sałatę na

stół, porywa dzbanek i biegnie do ogrodu. Za­czerpnęła wody w źródle, wpada do oficyny.

Na progu zetknęła się z Rózią.

A ty tu co robisz?

Rózia się rozśmiała.

Boś najpiękniejsze róże pozrywała dla Konrada, więcem ci jedną zabrała. Czy też ładny ten kolega Konrada? I jak my się po Paryżan­kach wydamy? Pewno będzie nosem kręcił na takie jak my prostaczki.

Bryczka wjeżdżała na podwórze. Słychać już było wesoły okrzyk Konrada i cienki sopranik Stachny.

Ale starsze panny, zamiast :na ganek, pobie­gły do matki. Wypadało zostawić podróżnym trochę czasu do otrzepania się z pyłu.

Hańska, powolna i wiecznie zafrasowana, z przerażeniem zwraca się do Ksawery.

Moja Ksawerko, tam pewno w kuchni nie­ma nic jeszcze gotowego. Boże drogi, kiedyż to obiad będzie?.... I w oficynie pokój może jeszcze

nie zamieciony? Kaśka zawsze o wszystkiem za­pomina...

Na to wtrąca niecierpliwie Rózia.

Za to Ksawerka pamięta. — Ze też mama musi koniecznie wynajdywać sobie urojone kło­poty...

Ksawerka poprawiła matce koronkową chu­steczkę na głowie.

No, już się mateczka może pokazać swoje­mu pierworodnemu...—mówi wesoło, chcąc mat­kę wprowadzić w dobry humor. Ledwo skończy­ła, wchodzi Hański, prowadząc Konrada i Sielec- kiego.

Hańska się rozpłakała.

Konrad, Konrad!...—szepce wśród łkań, co niezmiernie drażni twardą naturę Hańskiego.

Konrad, chcąc temu koniec położyć, przed­stawia Sieleckiego. Zwracając się potem do Ksa- werki, mówi:

Przywiozłem ci, siostrzyczko, takiego oto zdechlaka, ale on temu nie winien. Okrutnie nauki chciwy i zdobywa ją nieledwie kosztem życia. Trzeba go leczyć, rozruszać. Z kośćmi poczciwy, tylko mazgaj.

Ślicznie mnie rekomenduje—rzekł, kłania- jąc się, Sielecki.

A jest to chłopak rzeczywiście zabiedzony i chory. Praca go zjadła i nędza. Sierota przy­garnięty przez ubogiego, dalekiego krewnego

matki, pchał się sam całą siłą. Ant Caesar, aut nihil...—powtarzał sobie, krzepiąc się nadzieją, gdy mu głód dokuczał, lub palce z butów wyła­ziły-—Pocierpię, ale na wierzch wrylezę.

I stało się, jak postanowił.

Ksawrerka urządziła wam izbę w oficynie — rzekł Hański.—Czem chata bogata, tern rada. Tu w dworku ciasno by wam było i niewygodnie.

Pod gołem niebem śpiąc, jeszczebym się czuł szczęśliwym...— odparł Sielecki. — Kocham wieś i swobodę...

Tu wmieszała się do rozmowy Hańska.

Co tam wieś, proszę pana. Dobrze mowie temu, co nie gospodaruje. Kłopotów bez liku i nic więcej...

Matka już zaczyna jeremiady...— mruknął Hański.—Ot, chodźcie lepiej na łąkę, radbym się pochwalić przed wami sianokosem. Konrad te­raz Pliszek nie pozna, od kiedy Ksawerka jest rządcą i ekonomem.

Ojczulku, co też ojczulek mówi.

Bezwiednie spojrzała na Sieleckiego i zaru­mieniona spotkała się z jego spojrzeniem.

Ależ mój Franciszku, dajże im odpocząć— odezwała się Hańska.—Przyjrzyj się, jaki Konrad mizerny...

Hański ramionami wzruszył.

Gdzie zaś! Chłop, jak dąb... Matka my­śli, źe wt Paryżu takie słońce, jak u nas... Dali­

bóg, inne. Cóż dziwnego, źe trochę blady. Wła­śnie dlatego chcę, by naszem czystem, powie­trzem odetchnął.

Paryż musi być prześliczny! — rzekła do Sieleckiego Rózia — Co za przepych, co za gust wytworny, uwzględniany podobno nawet w dro­biazgach. Ach, jakbym pragnęła zobaczyć Paryż!

Roziskrzyły się jej oczy, jak gdyby garść bry­lantów kto w nie rzucił.

Stachna zadumaną twarzyczkę zwróciła ku Konradowi.

I ja — mówi swoim srebrnym głosikiem— chciałabym być w Paryżu. Zobaczyłabym grób Słowackiego... Wiesz, braciszku, Ksawerka na imieniny podarowała mi „Ojca zadżumionych.” O, jakież to piękne!

Złożyła drobne jak u dziecka rączki i niebie­skie oczęta wzniosła w górę.

Konrad popatrzył na nią z uwagą. Gdy wy­jeżdżał z domu, takie to było dziecko anemiczne i wcale nie piękne; a teraz stoi przed nim smukła jak palma dziewczyna, o białem, wypukłem czo­le i takich wielkich zadumanych oczach. Jest w tych oczach coś, co przykuwa i w całej postaci jest dużo, dużo duchowego wdzięku.

Materyał na istotę nadczułą...—myśli sobie Konrad i wzdycha.

Praktyczna Ksawerka, temperamentowa. Ró­zia, zadawalają więcej wymagania braterskie.

Trzeźwy jego umysł skłania się chętniej do natur zdrowych, czynnych, bo w nich widzi podstawy do życia realnego, nakazujące im (naturom owym) spokojne w zgodzie z sobą i z wymogami świata istnienie.

Hańska, posłyszawszy słowa Stachny, zała­mała ręce.

Wiecznie o tych książkach... Ja mówię, że Staclma to się z tych książek rozchoruje. I po co, Boże drogi, oczy psuć... Zamiast biegać, cią­gle w pokoju ślęczy...

Hański miał słabość do najmłodszej córki. Trudno jednak było sprzeciwiać się matce, więc chcąc przerwać, zwraca się'do Sieleckiego i Kon­rada, mówiąc:

Pójdźmy w pole. Pszenica, jak złoto. Da­wno takich urodzajów nie mieliśmy.

Ksawera przesunęła się zręcznie koło matki.

Niechaj idą... — szepce. — Tymczasem do obiadu nakryjemy i kurczęta się dopieką. A mo­że mama przyprawi sałatę? Pamiętam, iż Kon­rad zawsze dawniej mówił, że mu tylko przyrzą­dzona przez mamę smakuje.

Wieczorem, gdy światło w pokoju sypialnym rodziców zagasło, Rózia przy klawikordzie, umiesz­czonym w bawialni po drugiej stronie domu, śpiewa piosenkę o „Słowiku i róży,” ofiarowaną przez Konrada. Stachna w pokoiku panieńskim,

na górze, wczytuje się w przywiezione z War-;* szawy książki. I

Ksawerka uprowadziła brata do jaśminowej' altanki. Tyle pytań wisi na jej ustach i tyle* chciałaby mu powiedzieć. }

W Warszawie to cię widziałam przez, mgnienie oka—skarży się, — a tak się wytęskni- łam, źe nawet wypowiedzieć nie umiem. Mój-’ ty kochany, mój serdeczny, opowiadajźe mi prze-; cie o sobie. Ach, jakże ja się zawsze o ciebie! bałam! Paryż to taki wielki świat i czytałam^ w jakiejś powieści, że tam pokusy ze wszech; stron na człowieka czyhają...

Konrad wybucha śmiechem.

Jakie, jakie, moja droga!? Bo to ciekawe,', co też sobie takie wiejskie gąsię wyobraża.

Czy ja wiem? Kobiety podobno bardzo-, ładne... ,

Nieprawda! Szykowne tylko, no i wabnef Ale nie niebezpieczne, wierzaj mi!

I... i...

Ksawerka się zarumieniła.

I co, kochanie?

I tyś serca tam nie zostawił, nie będziesz tęsknił?—kończy nieśmiało, topiąc trwożne spoj­rzenie w twarzy brata.

Księżyc na bezchmurnem niebie płonie jak srebrzysta lampa i oświeca twarz Hańskiego. Coś w tej twarzy zastanawia Ksawerke.

Spokojne zwykle, jakby wyrzeźbione dłutem rysy skurczył spazm bólu.

Konrad nie odpowiada. Rozmarzyła go cicha noc letnia i myśl daleko wybiegła... Gdzie on ją widział, po raz ostatni, tę najpiękniejszą z pięk­nych, o wargach wiśniowych i namiętnie błysz- ozącem oku... Gdzie?

Przyciął wargę niemal do krwi i zerwał się z ławki.

Wonią lip kwitnących nasiąknięte powietrze poczęło go dusić.

Pójdźmy!—rzekł do Ksawerki.— Zmęczo­ny jestem.

Wstała i milcząc szli ku domowi. Smugi światła księżycowego kładły im się pod stopy, ślizgając się między drzewami; rozległe łąki kąpią się w mgle perłowej i rzeczka, biegnąc kręto ku lasowi, połyskuje srebrem.

Ksawerka spogląda na brata. Radaby prze­rwać smutny bieg jego myśli, więc odzywa się nie­śmiało:

Te nasze Pliszki to chyba najpiękniejsze!

I taki spokój...

Konrad się ocknął.

Tak! Komu mały światek wystarcza — mówi, otrząsając się z zadumy — ale jabym nie wytrzymał. Przy ognisku cywilizacyi, wobec ścierających się z sobą namiętności, walki o byt

i ambicyi różnorodnych człowiek czuje, że ż^je. Dobra to szkoła.

Ale po chwili podniósł głowę i odrzekł:

Kto pracuje, nie ma czasu na tęsknotę.- Nie masz wyobrażenia, Ksawerko, jak ta chęć twórczości pcha człowieka do coraz nowych usi­łowań. Tylko to, co Amerykanie przedsiębiorą dla zdobycia pieniędzy, we mnie jest wręcz siłą niepokonaną, którą wszelkie trudności i niebez­pieczeństwa zagrzewają, roznamiętniają. Taki Amerykanin naprzykład,powziąwszy śmiałą myśl zbudowania wyspy na Atlantyku z hotelami, te­atrami i t. p, wyskokami elegancyi i wygody, marzył jedynie o korzyściach, jakie osiągnie; dla mnie kwestya ta byłaby obojętną wobec walki z trudnościami, z niemożebnością prawie wyko­nania.

Dźwięk jego głosu w ciszy wieczornej za­brzmiał w uszach Ksawery, jak echo dzwonu. , Pełny, głęboki, wspaniały.

Pomiędzy tym dwojgiem istniało pewne po­winowactwo duchowe.

Gdy Konrad mówił, jej się zdawało, że ona to samo czuje, to samo myśli i gdyby się urodziła, mężczyzną, byłaby niewątpliwie podobną do nie­go. Dumną była z niego i zaciekawiał ją. Czy też łatwo taki tęgi charakter, taki umysł trzeźwy podlega sentymentowi?—myślała.— Czy Konrad spotkał dotąd kobietę, którą chciałby swoją na-.

wać. Z erotyką nie miał nigdy nic wspólnego, bo był człowiekiem cyfr, a te najwdzięczniejsze uśmiechy, najpiękniejsze oczy zasłonią. Więc nieśmiało trochę, ale z uporem kobiecym , rzuca mu po raz wtóry pytanie:

Konradzie, czy ty w Paryżu nie zostawi­łeś wspomnień żadnych?

A on w danej chwili mógł właśnie z całą szczerością odrzec:

Nie,—bo w głowie ważył projekt, czy nie byłoby dla niego z korzyścią objąć kierownictwo przy przebijaniu tunelu w górach Kaukaskich, kiedy przeprowadzona będzie linia kolei, łącząca Kaukaz z Rosyą europejską pomiędzy Ty flisem a Władykaukazem, i wobec tego zbladł prześlą* dujący go obraz kobiety.

* Moja Ksawerko — oz wał się po chwili— na sentyment zawsze czasu starczy. W życiu męż­czyzny miłość nie powinna być celem głównym, bo, dalibóg, człowiek potem jak w więzach cho­dzi. Rzadko który w objęciach kochanej i ko­chającej nie zmięknie, nie zgnuśnieje...

Oburzyła się Ksawera.

A któż wam każe gnuśnieć? To także pre- tensya! Wybierajcie kobiety rozsądne przede- wszystkiem. Taka Ewa Oporska naprzykład umie kochać i upewniam cię, że afekt taki roz­grzewa serce, umysłu nie nuży, sił nie targa i nie podcina Jerzemu skrzydeł.

W szponach. 5

A jeśli Ew takich jest bardzo niewiele?

Są, są. Tylko wam się nie chce szukać, albo nie umiecie.

Konrad milczał zamyślony.

Zbliżali się do dworku.

Idź spać—rzekł do Ksawery.— Świt zoba­czy cię jutro na nogach. Doprawdy, źe ty byś. swoją wytrwałością i energią niejednego piecu­cha zawstydziła. Jakżeś ty niepodobna do innych panien, Ksawerko... Takie pożyteczne istnienie, to i myśli zdrowe rodzi. Przyznaj się: pewno ci się nigdy nie śnią bale, fatałaszki, flirt...

Uśmiechnął się, ale w oczach miał znów wy­raz przykrej zadumy. Jakie też myśli krążą w tej pięknej główce panny Leony Oporskiej, . którą po raz ostatni przed wyjazdem do kraju, spotkał w San-Remo, otoczoną tłumem niewolni­ków, zalotną, wyzywającą... 1 choć mu to ból sprawia, ale z uszczypliwą jakąś ironią powiada sobie, iż żałuje mocno, źe w kolekcyi mózgów ludzkich, którą doktór Luys, badacz hypnozy, ofia­rował do muzeum Dupuytren’a wr Paryżu, nie* znajduje się mózg panny Leony. Porównanie, z Ksawerą wypadło tak bajecznie śmieszne, że; aż się wzdrygnął.

A jednakże coś mu dolega... — pomyślałat Ksawera,^ gdy £ rozstawszy! się z nią w ganku,' Konrad poszedł sanv błądzić~pod lipami.

I tak ją to zaniepokoiło, że zamiast spac, sia­dła przy stoliku rozmyślać. Wtem pies zaszcze­kał. Wyjrzała.

Wysrebrzona światłem księżyca na tle traw­ników zielonych, odcina się wyraźnie wydłużona nadmierną chudością sylwetka Sieleckiego, w ja­snym, dymkowym płaszczu, z czołem odkrytem, bo kapelusz zgnieciony wyglądał z pod ramienia.

Ach, to pan Andrzej... — uśmiechnęła się Ksawera. — Konrad go posądzał, że śpi, a tym­czasem i ten naszym wiejskim urokom oprzeć się nie potrafił. Ale jak on wygląda. Trzeba go dobrze karmić, żeby nabrał ciała i cery.

Andrzej, nie przypuszczając, że o nim myślą, wyszedł z ogrodu na łąki i skierował się ku laso­wi. Oddycha] pełną piersią, lekko, swobodnie; poił wzrok i myślą w przeszłość uciekał. Od śmierci rodziców po miastach się jeno tułał, kurz łykał i oddychał powietrzem, przesyconem wy­ziewami.

Jakem ja do wsi tęsknił — mówi, idąc przez łąkę i żal mu niemal trawy, którą stopami depce.

Na brzegu lasu przystanął. Mieścina, w któ­rej lata dziecinne przy rodzicach spędzał, miała też las bliziutko i on tam znał ścieżynę każdą, zagajniki i polanki. Ból go schwycił. Przeszło,

minęło, nie wróci. Rzucił się na ziemię i całując ją, płakał.

VIII.

Ewa spoczywa na poduszkach, z oczyma wle- pionemi w małe zawiniątko puchu i batystów, z którego niekiedy dobywa się zdrowy, donośny krzyk malca.

Zegar w jadalnym pokoju wydzwania godzi­ny jedna po drugiej. Cisza, panująca w całym domu, pozwala Ewie liczyć uderzenia, z myślą

o powrocie Jerzego.

Matka uspokaja jej niecierpliwość, chociaż sa­ma radaby co rychlej pochwalić się wnukiem. Tak się wszystko nagle stało... Jerzy, broniąc dziś właśnie ważniejszej sprawy w sądzie, nie wie, iż został ojcem.

Twarz Ewy promienieje dumą i szczęściem. Wszak dziecko to najlepszy jej sprzymierzeniec, zapowiedź dni jasnych, nie zakłóconych żadną chmurką. Czyżby Jerzy, mając syna... Nie, nie!... Po tysiąc razy nie! Niech sobie radca Płoński mówi, co chce; ona jest spokojną. Przywiązanie do niej, do dziecka, będzie tarczą przeciw najsil­niejszym pokusom. Jerzy nawet teraz w winta nie grywa... Co to będzie, gdy ona mu pokaże Zygmusia.

Wczoraj, gdy matka żartowała, że w tym ro­ku bociany same dziewczynki przynoszą, śmiał się, mówiąc: „Musimy zbierać posag...” Ona wie, że mówił tak dla niej tylko, ale marzeniem jego był syn... 1 oto ona mu ofiaruje takiego śliczne­go, tęgiego chłopaka...

Spogląda na malca. Dziecina ssie piąstki z apetytem; czerwona buzia odbija od białej po­duszki, jak świeży kwiat; kilka pasemek czarnych włosów wymyka się z pod czepeczka. Takie czar­ne, jak Jerzego... To dobrze. I w rysach odnaj­duje podobieństwo do ojca... Oby tylko Jerzy przyszedł. Raz, dwa, trzy, cztery. f Nareszcie!...

Poczciwy, stary zegar!

Ewa czuje wdzięczność dla męża, że tej pa­miątki rodzinnej nie poświęcił modzie.

Więc już czwarta!

Poprawia osuwające się na szyję warkocze, ogląda malca. Opanowuje ją niecierpliwość go­rączkowa. Czemu on nie wraca?

Czy już nakryto do obiadu, mateczko? Czy obiad gotów? czy kucharka nie zapomniała, że Jerzy lubi sos głogowy do kaczek? — mówi do matki zaniepokojona.

Przestańże, Ewo. Chora nie powinna się niczem zajmować.

Zadzwoniono. Ewa drgnęła.

To nie Jerzy. Jerzy ma klucz. Pokojówka podaje bilet pani Danielewskiej.

Woźny z sądu przyniósł...—rzecze.

Ewa słyszy, jak matka mówi z ubolewaniem:

No, trzeba trafu, że też dziś właśnie...

Mamo, co się stało?— pyta, unosząc się na łóżku.

Nie bądźże dzieckiem, Ewo — perswaduje Danielewska—i leż spokojnie.

Ewa wyciąga rękę.

Chciałabym przeczytać...

Nie pozwolę. Posłuchaj raczej:

Droga Ewo! Jeden z moich kolegów uniwer­syteckich zabiera mnie na obiad. Pojmujesz chy­ba, że nie podobna mi odmówić. Nie widzieliśmy się tak dawno! Całuję tedy rączki mojej Ewki, a uspokojony obecnością przy tobie dobrej naszej matki, pozwolę sobie wrócić nieco później...”

Twój Jerzy.

Ewa się rozpłakała.

Ewo, co to jest? Czemu płaczesz?—pyta przerażona matka. — Bój się Boga, zaszkodzisz zdrowiu... Wstydź się! Taka drobnostka! Zo­baczysz męża za godzin parę...

Chcąc ją uspokoić, podaje jej dziecko. Malec przebudził się, a nie przywykły do blasku, mruga czarnemi oczkami. Babka twierdzi, że się uśmiecha.

Śliczny chłopak! Waży z 15 funtów —mówi do Ewy.— Jerzy będzie dumny z takiego zucha.

Ale Ewa myśli tylko o jednem:

Gdzie jest Jerzy, co on robi, kiedy wróci... A jeżeli ten przyjaciel (gotowa przysiądz, że naj­większymi wrogami żon są przyjaciele ich mę­żów) zatrzyma go i znajdzie się tam więcej takich kolegów...

Dreszcz nią wstrząsa. Przypomina sobie Ró­żańskiego i Okrzewskiego. Wzruszenie przypra­wia ją o bicie serca; zdaje jej się, że ma głowę w ogniu.

Chciałabym zasnąć—szepce, oddając dzie­cko, nie pocałowawszy go nawet.

Pani Danielewska wzrusza ramionami.

.— Ewa jest‘dziecinną, to prawda, ale jak też Jerzy mógł...

Czuje do niego żal, bo lęka się o chorą. Szczę­ściem, Ewa usypia. Godziny upływają, zbliża się wieczór. W sypialni Ewy światło różowej lampy rzuca blask niepewny na coraz bledszą jej twarz. Nie śpi i wzdycha.

Widzę, iż usilnie starasz się o to, aby Je­rzy zastał cię chorą i mizerną—żali się Danielew­ska.—Wyglądałaś jak róża przed paroma godzi­nami jeszcze. I czego rozpaczać? Żona nie po­winna wymagać od męża, aby dla niej o całym świecie zapomniał.

To nie dlatego... — zapewnia Ewa i zaci­ska usta.

Boże, Hoże!—powtarza szeptem—jeśli raz weźmie karty w rękę, dawna namiętność wróci...

Na ulicach milknie gwar... Jedenasta... Stróż bramę zamyka i ten zgrzyt klucza w zamku spra­wia jej niemal ból fizyczny. A Jerzego niema! Ach, jak jej gorąco! Dusi się... Leży z oczyma, utkwionemi w jeden punkt i zdaje jej się, że pła­ty ciemne latają przed nią i wszystko, co ją ota­cza, kręci się w szalonym ruchu, któremu i ona ulega.

Ach, jaki ból w skroniach! W oczach ogień i stopy palą i dłonie... 1 tyle kart w około... Czer­wone, czarne... Widzi je wciąż przed sobą, roz­sypane na kołdrze, na stoliku, przy łóżku... Nawet mały Zygmuś ma ich pełne rączki... Chwilami widzenie to znika i Ewa, przytomniejsza, uśmie­cha się do matki.

Pani Danielewska przygląda się jej bacznie.

Ewa ma gorączkę — myśli przerażona. — Możeby wezwać lekarza... Ach, Jerzy, Jerzy, co on narobił! Grdyby wszedł teraz, zrobiłabym mu scenę.

Dzwonek u bramy odzywa się często, oznaj­miając powrót zapóźnionego lokatora. Za ka­żdym jego dźwiękiem Ewa drży i zrywa się... Pa­ni Danielewska traci głowę. Jeżeli Jerzy do ra­na nie powróci, to biedna Ewa gotowa rozchoro­wać się na dobre. Co począć?

Może ją ojciec uspokoi, wyperswaduje...

I myślą tą ucieszona, pisze do męża, aby

przybył.

Trzecia wybiła.

Silną ręką szarpnięty dzwonek u bramy głoś- nem w ciszy nocnej odzywa się echem.

Jerzy wraca!—woła Ewa.

Istotnie ktoś w zamku klucz obraca i Jerzy wchodzi. Zbudzone hałasem dziecko zapłakało. Jerzy stoi u drzwi osłupiały. Pierwsze wrażenie obezwładniło go. Gdzie on jest? Co znaczy ten płacz?

Wody! doktora! —rozlega się, drżący głos pani Danielewskiej.

To Ewa zemdlała.

Ach, jak mogłeś, jak mogłeś, Jerzy!— wy­bucha z żalem pani Danielewska.

Jerzy chwyta się za głowę i wybiega. Pojął wszystko! A ten płacz dziecka... Jego dziecka!...

Wypada na ulicę... Ogląda się. . Ani jednej dorożki. To nic... Pobiegnie sam... Chłodny wiatr nocny rozwiewa mu włosy, a on nie wie, że trzyma w ręku kapelusz. I palta nie włożył. Zapomniał. W uszach brzmi mu ciągle płacz dziecka. Jego dziecka! Czy on nie śni? Wszak dziś rano, gdy wychodził, Ewa wieszała mu się u szyi... W papierośnicy ma jeszcze papierosy, umieszczone tam, jak zwykle, jej ręką. Przypo­mina sobie, że mówiła do niego: „Wracaj prędko...''’

Zaczyniali go. Okrzew^ski gra, jak artysta. Duble ał wciąż stawkę i on, Jerzy, zapalił się.,.

Tak dawno nie grał... Coś mu zaciężyło na pier­siach.

Pugilares! Włożył tam kilka wygranych ban­knotów, bo jak zwykle sprzyjało mu szczęście... Przystanął. Z chaotycznego bezładu myśli wy-1 łania się jedna i wstrząsa nim dó głębi. Okropna!i Jerzy kurczy się pod jej naciskiem. '

Ulice toną w zmroku.

Gdzie niegdzie światło latarni błyśnie żywiej...§ Przemknie pojazd lub sylwetka zapóźnionego^ przechodnia zarysuje się ostro na szarem tle cho:| dnika. i znowu cisza. I

Ale nie w nim! t

Zdaje sobie jasno sprawę ze wszystkiego, wie dokąd biegnie i po co... Ewa, jego Ewa! 0 Bo-: że, byle nie to! Widzi jej twarz bladą i tę głowę^j kochaną, spoczywającą na poduszkach bezwład-? nie! Piekło! Rzucił się naprzód, jak ścigany^ przez furye.

Wprost ulicy Berga mieszka lekarz...

Z drogi!—krzyknięto mu nad uchem. ^

Musnęły go grzywy końskie, owionęła gorąca]

para.

Waryat!— wpadł mu w ucho okrzyk stan-J greta.

Nie! Teraz już jest przytomny. Wie, iż lek­komyślność jego może sprowadzić nieszczęście^ Gdyby nie karty, byłby siedział w domu 1 ekarz,1. zawezwany wcześniej, może zd^7 jy zaj;

W półgodziny potem stoi z lekarzem przy łóżku żony.

Wszystko odbyło się nadspodziewanie po­myślnie — opowiada pani Danielewska obserwu­jącemu chorą lekarzowi.—Dopiero niepokój o mę­ża sprowadził gorączkę, a radość z ujrzenia go— omdlenie.

Zbrodniarz jestem! —powiada sobie Jerzy i tak wygląda, że pan Danielewski chwyta go w objęcia i odprowadza od łóżka Ewy.

Napij się wina, Jerzy, bo omdlejesz —mó­wi, podając kieliszek zięciowi.

I od tej chwili dla Jerzego znika wszystko, co nie jest Ewą, zapomina nawet o dziecku. Dni kilkanaście zbiegło w ciężkiej trwodze.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia. W dzień Wigilii przyszedł lekarz.

Zastał Jerzego przy łóżku żony.

No, możesz pan kazać uprzątnąć słomę na ulicy — rzekł, zadowolony wyglądem chorej.— I słońca trochę wpuścić można, nie zaszkodzi. A pani dobrodziejce należy już teraz życzyć świąt wesołych.

Jerzy zakrywa twarz i ucieka. Wzruszenie i radość przyprawiają go niemal o szaleństwo.

Hanek mroźny, wiatr dmie ostry, przenikliwy. ' Po peronie przechadza się Jerzy. Czapkę bobro-^l wą nasunął głęboko, kołnierz postawił, ręce uto-j pił w kieszeniach futrzanego paltota. 'i

W rysach jego nie widać ani śladu niepokoju lub zniecierpliwienia, z jakiem oczekujemy zwy-j kle powitania miłych sercu osób. Jest mu zu-] pełnie obojętnem, czy pociąg, przybywający we- j dług rozkładu jazdy do Warszawy o godzinie 7 i m. 15, opóźni się i równie obojętnie przyjmuje| grzeczne oznajmienie posługacza w niebieskiej;! bluzie, iż sygnalizowano już wyjście kuryera ] z ostatniej stacyi. j

Sam przed sobą wstydziłby się przyznać, o ile| pragnie, aby pociąg znajdował się o setki milj chociażby od A¥arszawy; więc wiadomość o zbli­żeniu się jego wstrząsa nim i sprawia, że obejmu­je go nagle zimno, przejmujące do szpiku kości.1 Wytrąca.przytem idącej obok damie parasol i na-i stępuje na nagniotek staremu panu, poczem, epi-J tetem „niezręcznego” przez pierwszą, a „niedź-J wiedzia” przez drugiego poczęstowany, uciekał z peronu i ukrywszy się w najciemniejszym ką-| ciku sali, doznaje dopiero pewnej ulgi. 3

Jest prawie sam i zapomina na chwilę, po co tu przyszedł. Przygląda się bezwiednie wybu­chającemu parą samowarowi, zaspanej bufeto­wej, ziewającym lokajom; w przeciwległym ką­cie sali drzemie okazała matka rodziny, obok niej kilkoro niewiniątek, piętrzą się kosze, koszyczki, pudla i pudełeczka.

Jerzy wyobraża sobie, źe ta poczciwa kobieta nie ma pewno innego kłopotu nad umieszczenie w wagonie niezliczonej ilości bagaży, bez zwró­cenia uwagi konduktora na to maleńkie—według jej mniemania — nadużycie. Zazdrości jej rów­nież wyraźnej skłonności do snu, on, który nocy dzisiejszej nie zmrużył oka.

Drobne te szczegóły życia powszedniego uspokajają go. Temperatura w mocno ogrzanej sali rozmarza ęo, więc przymyka oczy i zdaje mu się, źe drzemie.

W sali, na peronie, ruch się zwiększa. Uwi­jają się tragarze, turkoczą wózki, ukazuje się czerwona czapka zawiadowcy. Głos bufetowej, łającej jednego z kelnerów, budzi Jerzego i wy­trzeźwia. Co on tu robi? Aa! prawda! przyjeż­dżają matka i Leona... Oczekuje nie po raz pierwszy dzisiaj, bo matka wciąż odraczała dzień wyjazdu... Chodziło o Leonę, którą gdzieś tam, ktoś zajął się podobno...

Jerzy się uśmiecha. Właściwie nie jest to uśmiech, lecz skrzywienie.

Leona... Tak, bardzo piękna! szkoda! Dla 9 niej brzydota byłaby właśnie tarczą... E

Dreszcz nim wstrząsa. Jaj

W salonie, zakopconym od dymu cygar, po- śród fraków, uwijających się przy zielonych sto- ® likach, widzi kształtną postać siostry, uśmiech«! czarowny, wejrzenie płomienne... Prawda, że.«I śliczna! Ale on jej się lęka! Wie, że te oczyBjj sieją zagładę, zarówno tym wy i raczonym lekko-lfe duchom, jak szlachetnym sercom, bo oczy te kła-aft'

Żal do matki wzbiera z całą siłą. Pragnął; przecie ratować Leonę... pragnął, aby mieszkała' przy nim, chciał być jej ojcem, opiekunem. j

Dzwonek, nawoływania, ruch ogólny, oznaj-jj miają zbliżanie się pociągu. Jerzy podnosi się^ leniwie, wsuwa w tłum i wychodzi na peron. Se-j kunda i pociąg zatrzymuje się. Ten i ów potrąca; Jerzego. On nic nie widzi, nie czuje... j

Pomiędzy wyglądającymi z okien podróżny-j mi szuka twarzy matki lub siostry. Czyżby nie^ przyjechały? Matka lubi zmieniać projekty..'. Chwilową ulgę, radość nieledwie, rozprasza głosik? fletowy: |

Jerzy! JerzyI I

Drgnął. W oknie wagonu spostrzega twarz siostry. Jakaż piękna! Nie szkodzi jej porannej światło, ani zmęczenie, ani niewygody podróży.1

mią, kłamie uśmiech...

Świst lokomotywy rozprasza myśli Jerzego.

Oczy błyszczą, cera świeża, różowa. Z pod cza­peczki futrzanej wysuwa się mnóstwo loków

o złotawym połysku, które tworzą oryginalne ra­my dla niemniej oryginalnej twarzy. Szafirowa rotunda pluszowa harmonizuje z niepokalaną czystością cery.

Leona imponuje strojem i urodą. Świadczą

o tem zastępy mężczyzn, zgromadzonych przy drzwiczkach wagonu. Są to po części wielbiciele pań Oporskich, po części towarzysze podróży, zachwyceni uroczą towarzyszką.

Czoło Jerzego opływa rumieniec. Pomiędzy oczekującymi znajdują się i tacy, którzy go zna­ją... Jerzy pogardza nimi, ale ze względu na matkę, która ich przyjmuje, musi ich tolerować.

Ale otóż i Leona.

Na stopniach wagonu kołysze się najprzód mi­niaturowych rozmiarów nóżka, poczem zbiega na ziemię zręczna postać.

Stary hrabia Onufry dobywa z pod futra pę­czek róż, lecz wnet znika uśmiech na jego war­gach bezzębnych. Bankier Szlafmajer ofiarowu­je Leonie olbrzymi bukiet białego i purpurowego kwiecia.

Leona przyjmuje z wdzięcznym uśmiechem.

Jerzy słyszy, jak przechodząca obok nich nie­młoda dama mówi do swego towarzysza:

Pewno jaka zagraniczna „diva,” zaanga­żowana do nas na występy.

Towarzysz jej spojrzeniem lekceważącem ob­rzuca zalotny i wyzywający kostyum Leony.

Jerzy wpada w wściekłość.

Potrąca wcale niegrzecznie stojących najbli- żej Leony panów i chwyta jej rękę.

Gdzież matka, Leono?

Mama robi jeszcze toaletę... — śmieje się Leona.—Ale nie ściskajże mi tak ręki, Jerzy! Ozy to ma być wyraz twych braterskich uczuć?

Moje uszanowanie adwokatowi! Cóż to adwokat tak rano?... — odzywa się ktoś z tłumu.

Dzień dobry, kochany panie Oporski! — mówi słodziutki bankier, obie dłonie wyciągając ku Jerzemu.

Jerzy zamienia wyrazy powitania, a jedno­cześnie zacina zęby.

Kiedyż]się ta męka skończy!—powiada so­bie z głuchą rozpaczą, bo cała ta scena zaczyna mu już niezmiernie ciężyć.

Stęskniłam się do Warszawy — opowiada tymczasem Leona i przyłożywszy szkiełko do oczu, rozgląda się ciekawie.

Pani Oporska zdecydowała się nareszcie opu­ścić wagon.

Jest bardzo podobna do córki i świetnie za­konserwowana. Kostyum jej podróżny, aczkol­wiek piękny, razi niestosownością, jak u Leony.

Witam panów! — mówi omdlewająco. — Tak jestem zmęczona! miałyśmy nieznośną po­

dróż... Aa! Jerzy! Jak się masz! to poczciwie z twojej strony, że tu jesteś...

Jerzy lekko dotknął ustami dłoni matczynej.

Mama się zaziębi...—rzekł, chcąc jak naj­prędzej te panie zabrać do domu.—Pójdźmy! Wszak mama u nas się zatrzyma? Będzie chyba najdogodniej, na teraz przynajmniej — dodaje ciszej.

Ucieszyła się pani Oporska.

Pobyt za granicą zawiódł oczekiwania i panie powracały z niewielką sumką. Propozycya Je­rzego przychodziła w samą porę.

Sprawimy subjekcyę żonie twojej...—mó­wi, aby coś powiedzieć.

Jerzy nie może się powstrzymać od maleńkiej złośliwości.

Właśnie żona prosi...— odzywa się głośno. Pragnie co rychlej pokazać babuni wnuka.

Leona się roześmiała.

Więc ja jestem ciotką!... Godność ta przy­pomina mi staropanieństwo... Pi! Mogłeś był poczekać jeszcze na zaszczyt ojcostwa, Jerzy, chociażby przez wzgląd na mnie—dodaje z gry­masem, wywołując śmiech ogólny.

Oporska nigdy może nie uczuła tak wyraźnej niechęci do syna, jak w chwili tej właśnie, gdy wobec mężczyzn, z którymi flirtowała chętnie ja­ko młoda, z pretensyami do świata wdowa, do­wiedziała się; iż została babką.

W szponach. 0

dróż... Aa! Jerzy! Jak się masz! to poczciwie z twojej strony, że tu jesteś...

Jerzy lekko dotknął ustami dłoni matczynej.

Mama się zaziębi...—rzekł, chcąc jak naj­prędzej te panie zabrać do domu.—Pójdźmy! Wszak mama u nas się zatrzyma? Będzie chyba najdogodniej, na teraz przynajmniej — dodaje ciszej.

Ucieszyła się pani Oporska.

Pobyt za granicą zawiódł oczekiwania i panie powracały z niewielką sumką. Propozycya Je­rzego przychodziła w samą porę.

Sprawimy subjekcyę żonie twojej...—mó­wi, aby coś powiedzieć.

Jerzy nie może się powstrzymać od maleńkiej złośliwości.

Właśnie żona prosi...— odzywa się głośno. Pragnie co rychlej pokazać babuni wnuka.

Leona się roześmiała.

Więc ja jestem ciotką!... Godność ta przy­pomina mi staropanieństwo... Pi! Mogłeś był poczekać jeszcze na zaszczyt ojcostwa, Jerzy, chociażby przez wzgląd na mnie—dodaje z gry­masem, wywołując śmiech ogólny.

Oporska nigdy może nie uczuła tak wyraźnej niechęci do syna, jak w chwili tej właśnie, gdy wobec mężczyzn, z którymi flirtowała chętnie ja­ko młoda, z pretensyami do świata wdowa, do­wiedziała się, iż została babką.

W szponach. 6

Ruszono ku wyjściu.

Ten kochany Jerzy — mówi do hrabiego poufnie — niepotrzebnie się tak rycliło ożenił. I jeszcze, jak to mówią: „ni z pieprza, ni z mięsa../

Jerzy oddycha, ulokowawszy w powozie panie.

Włodzimierska, 5 — rzuca woźnicy.

Wskakuje sam do innej dorożki i rusza na­przód.

Na odgłos dzwonka w przedpokoju, we drzwiach ukazuje się Ewa.

Co? Nie śpisz już?— pyta Jerzy i przyci­ska ją do piersi.

Ewa śmieje się uradowana.

A widzisz, nie zaspałam... Czy mama przyjechała?

Zaraz przybędzie.

Jerzy puszcza żonę i patrzy na nią nieledwie z trwogą.

W szafirowyrirszlafroczku flanelowym, z war­koczem jasnym na ramiona spuszczonym, Ewa wygląda tak dziewiczo, tak skromnie, że jego na myśl o kosztownych, wyzywających toaletach matki i siostry ogarnia lęk, wstyd... Przecież to odrazu uderzy wzrok Ewy. Z rumieńcem, który mu twarz zalewa, pochyla się ku Ewie.

Ewko, moja ty droga, bądź wyrozumiałą, bądź pobłażliwą...

A ona, patrząc mu w oczy z miłością, odpiera krótko:

Kocham cię!

I zaraz potem wita u progu matkę mężowską.

Postawa i zachowanie się pani Oporskiej są pełne godności i wycieniowane subtelnie. Usiłu­je na wstępie zaimponować synowej i przyznać trzeba, źe jej się to udaje.

Natomiast Leona przyciska wargi do policz­ków Ewy zupełnie szczerze.

Doprawdy, Jerzy, masz dobry gust...—mó­wi do stojącego na uboczu Jerzego.

Popatrzyła na Ewę.

Jak pani młodo wygląda z tym jasnym warkoczem i włosami odrzuconymi...

Poczem biegnie do zwierciadła i zsunąwszy z czoła i uszów chmurę złotawo-rudych loków, zwraca się do matki:

Czy mi tak dobrze? Uczeszę się, jak pani Ewa, i każę zrobić portret.

Masz ich tyle...

Ale ten będzie najpiękniejszy, zobaczy mama. Efekty polegać będą na prostocie i — skrzywiła ślicznie usta —na kolorycie swojskości i skromności prababek.

Moja Leono — odzywa się Jerzy ze zmar­szczką na czole—proszę cię bardzo...

Wiem, wiem! Ach, Jerzy! królestwo za kieliszek dobrego wina! Czuję taki ziąb...

Wstrząsa się i rzuca na fotel, błyskając w u- śmiechu najpiękniejszymi zębami w oprawie ró­żowych dziąseł i warg purpurowych.

Na twarzy Ewy wybija się wyraz zdumienia; lecz opanowuje się szybko.

Proszę do jadalnego pokoju — odzywa się uprzejmie.

Jerzy podaje ramię matce, Leona obejmuje pieszczotliwie Ewę.

Jaka ty musisz być dobra, Ewo! Wszak mogę cię tak nazywać?

Ewa powiada sobie, źe od tej dziewczyny bije czar...

Co mama pije?—pyta, gdy zasiedli do sto­łu.—Może kawę?

Nie, nie! — wtrąca żywo Leona. — Kawa pomaga do tycia, zbytek ciała psuje figurę...

AVięc herbata? j

I to nie. Działa na nerwy...

Proszę o czekoladę... — odzywa się pani Oporska, wciąż jednakowo stylowa i chłodna.

Ewa przyrządza czekoladę; czując- spóczywa-: jący na sobie wzrok męża, stara się ukryć wra- żenie i być bardziej jeszcze uprzejmą.

Jadłyśmy cokolwiek w Skierniewicach —; opowiada Leona— bo ja w podróży gigantyczny, mam apetyt. Wyobraźcie sobie, to cała historyalj W Wiedniu spotkałyśmy księcia Bodjakowa, któ-j ry jedną z nas ogromnie się zachwycił. Trudno!

zgadnąć którą, bo w równej mierze rozdzielał komplimenty.

Leono!

Jerzy druzgocze ją wzrokiem.

Uspokój się, nie mówię nic nadzwyczajne­go. Otóż póty nas szpiegował, aż wyśledził dzień i godzinę'wyjazdu.

Może zjesz kawałek szynki? — przerywa żywo Ewa.

Dziękuję. Ale co najzabawniejsze, od granicy już przechadzał się przed oknami naszego przedziału prawie na każdej stacyi i dopiero w Koluszkach nabrał odwagi i wsiadł do nas. To było paradne! Nieprawdaż, mamo?

Bardzo miła znajomość...—imponująco od­powiada Oporska.

Jerzy zbladł i gwałtownie odsunął krzesło.

Czy—czy mama myśli znowu urządzać sa­lony?—pyta z trwogą.

Oczywiście. Na krótko tylko przyjmuję gościnność waszą. Znajdzie się niewątpliwie wy­godny, umeblowany już apartament.

Gdyby mama życzyła sobie...

Ewa milknie. Spotyka zbyt wymowne spoj­rzenie Jerzego. Pani Oporska uśmiecha się po­błażliwie.

Dziękuję. Dobre to na tygodni kilka...

Ewa tłumi okrzyk. Kilka tygodni!... Czuje

się już tak zmęczona, a Jerzy?

Widzi przecie, co się z nim dzieje!

Posiadam ogromne stosunki i lubię prowa­dzić dom otwarty — opowiada dalej Oporska. — Ale ty, Jerzu, umeblowałeś się bardzo skromnie...

Żona skarciła mnie. że zbyt kosztownie...

Widocznie skromne ma pani wymagania— cedzi przez zęby Oporska.

Istotnie. Ale czemu mama tytułuje mnie panią? To tak dziwnie brzmi...

Chce z ciepłem słowem zwrócić się do matki i coś ją odpycha, a to „coś” bardzo jest podobne do wstrętu... Czy ona go pokona?

Zaczyna przyglądać się matce. Wygląda młodo i jest jeszcze powabną. Trudno jej tego zaprzeczyć. Przenosi potem wzrok na Jerzego i serce jej się ściska pod wpływem jakiegoś zabo­bonnego strachu. Jerzy uderzająco podobny jest do matki. Świadomość o tem sprawia jej ból niemal fizyczny.

Trudno spotkać tak piękne, regularne rysy, jak mamy i Leony — mówi, aby coś powiedzieć.

Oporska wypieszczoną dłonią poprawiła grzy­wkę, osłaniającą siatkę drobnych zmarszczek na czole.

Na Riyierze uchodziłyśmy za najpiękniej­sze kobiety w sezonie. Czyniono zakłady, iż je­stem siostrą Leony...—mówi z dumą.

Leona wypuściła kilka misternych kółek dy­mu i odrzucając papierosa, rzecze:

Mama jest niebezpieczną, rywalką. Od­biera mi wielbicieli.

Jerzy targa wąsy i rumieni się, jak młoda panna. Torturuje go ta rozmowa.

Bożel— wzdycha Ewa — czy to śniadanie nigdy się nie skończy?

Wtem błyska jej myśl szczęśliwa.

Mama nie widziała jeszcze Zygmusia — mówi z rozjaśnioną twarzą. — Pewno się już obudził.

Wybiegła. Pogonił za nią szyderski wzrok matki i uśmiech Leony.

Radabym wiedzieć—odzywa się Leona — czy to jest poza młodej matki, czy też istotnie Ewa zachwycona jest swoim malcem. To taka okropna rzecz macierzyństwa...

Żona moja nie pozuje nigdy— surowo od­powiada Jerzy.—Proszę cię, pamiętaj o tem. Co do zdania twego o macierzyństwie, to już mama powinna ci wytłómaczyć, jak ono jest nietakto­wne i nierozsądne.

Ślicznie cię brat komplimentuje — wtrąca kwaśno Oporska.

Wchodzi Ewa z dzieckiem. Zygmuś prezen­tuje się wspaniale. Spostrzegłszy obce twarze, wytrzeszcza czarne oczęta i trzepoce rączkami.

Ładny dzieciak! — chwali Oporska, biorąc dziecko.

Zygmuś, nie namyślając się, zatapia łapki w misternej fryzurze babci.

Zygmusiu, co robisz? — śpieszy na pomoc Ewa.—Ładnieś się babci zaprezentował.

Na dźwięk wyrazu „babcia” pierzcha chwilo­wa sympatya dla Zygmusia.

Pani Oporska oddaje go Ewie, mówiąc, iż dzieci najprzyjemniejsze są wtedy, kiedy śpią.

Mama czuje wrstręt do małych dzieci—mó­wi Leona, śmiejąc się. Po raz pierwszy chyba wzięła do ręki takie małe „bobo.” Ale ja—do­daje z minką poważną—lubię dzieci i chciałabym je mieć, gdyby przyjemność ta mniej przedsta­wiała kłopotu. Jakież to krępujące, nieprawdaż?

Co ty mówisz, Leono! — zaprzecza żywo Ewa.—Takie drobne, najmilsze stworzenie...

Lecz Leona nie ustępuje.

Posiadanie dziecka przywodzi zaraz na pa­mięć, obowiązek. To tak, jak szyldwach, na stra­ży stojący. W ślad za tem nasuwa się myśl

0 pętach, niewoli... Dziękuję!

Mimo tego, wdzięczy się do Zygmusia i po­zwala małemu tyranowi burzyć złotawo-rude loki

1 skakać na swoich kolanach. Ewa patrzy na nią osłupiała. Ale Jerzy jest wściekły.

Leono, zastanów się, co mówisz... Jesteś już w tym wieku...

Że nie powinnam mówić o dzieciach — śmieje się Leona. — Daruj, lubię rzeczy nazywać po imieniu...

Zostaw ją taką, Jerzy! — odzywa się z po­wagą Oporska.— Ta szczerość, ta naiwność wła­śnie zjednywa Leonie wielu wielbicieli.

Aa! Więc to przynęta!—syknął Jerzy.

Mój Jerzy! — zaczyna przerażona Ewa, bo widzi, źe zanosi się na sprzeczkę.

Jerzy nie pozwala jej dokończyć i zrywa się od stołu.

Nie mam czasu... - mówi gorączkowo, nie śmiąc spojrzeć na Ewę.—Gdybym nie przyszedł na obiad...

Ewa ujmuje jego rękę i Jerzy milknie. Zro­zumiał niemą prośbę żony.

Tak! Zostawić dziś Ewę samą, na pastwę tych dwóch sztucznych i zimnych kobiet, tak różnych od niej, takich wyskokowych, to byłoby potwornem.—Wrócę na obiad, jak zwykle—uspo­kaja Ewę.

Obrzydł mu dom, odkąd wie, że za powrotem zastanie matkę w nim i siostrę.

Pani Oporska po wryjściu Jerzego o jeden ton jeszcze podnosi stylowy swój sposób zachowania się względem Ewy. Ewa odczuwa to doskonale. W owym stylu łatwo dopatrzyć nader wyraźną impertynencyę.

Szczęściem Leona proponuje wypoczynek.

Mama musi się przespać i ja także — za­pewnia poziewając. — Który pokój przeznaczyli­ście dla nas?

Całuje Ewę i składa poważny dyg Zygmusio­wi. Chłopak rwie się do niej.

Ewa znów powiada sobie, źe młoda ta dziew­czyna mimo moralnej brzydoty jest prześliczna, i można za nią szaleć. Ból targa jej sercem i żal do matki za Leonę, za Jerzego i za przedwcze­śnie zgasłego ojca, którego pamięć czci i kocha.

Jerzemu chyba dobrze się teraz powodzi?— zapytuje Oporska, pieszcząc swoje piękne ręce.— Mówiono mi, że jest jednym z bardzo poszukiwa­nych adwokatów.

Tak jest, istotnie—potwierdza Ewa.

Pani powinna być wdzięczną losowi. Te­raz w ogóle trudno pannom wyjść za. mąż... Na­wet bardzo posażne...

Nie znajdują mężów... — przerywa szybko Leona.— Ale dla Ewy to objaśnienie zbyteczne. Prędzej takie jak ja wietrznice potrzebują ko­sztownej oprawy.

Ewa przyjęła pocisk obojętnie.

Dumna jestem, że Jerzy wybrał mnie dla mnie samej... — odpowiada spokojnie.

Czy dużo przyjmujecie? — pyta Leona. — Kto u was bywa? Ty, Ewo—o ile mi się zdaje — podobasz się więcej kobietom, niżeli mężczyznom. Takie białe domowe anioły muszą trafić na ama­

tora. Ale oczy masz przepyszne, tylko cera do jasnych włosów mogłaby być różowsza...

Dość tej paplaniny, Leono! A skoro ma­my wrypocząe, więc nie zwlekajmy!

Ewa przeprowadza je do sypialni i gdy w chwilę potem wchodzi do swego pluszowego pudełeczka — jak powiedziała Ksawera — ma ochotę płakać z radości.

Nareszcie jest samą. Rzuca się na kanapkę i przymyka oczy. , Jak rój owadów brzęczą jej w uszach szumne frazesy matki, fletowy szcze­biot Leony. Dziwne, dziwne kobiety!

Nie! O zobopólnem przywiązaniu, o jakim­kolwiek wpływie mowy tu być nie może. Bie­dny Jerzy! Wszak on widzi i;te usta matki kar­minem pociągnięte, włosy ufarbowane, sztuczną białość cery...

I ta matka, rywalizująca z córką, zabierająca jej wielbicieli...

Okropne, okropne! — szepce zgnębiona i wydaje jej się, że dla niej i dla Jerzego skoń­czyły się już na zawsze dni jasne, słoneczne.

W kilka dni potem Jerzy zastał Leonę samą w salonie. Przeglądała nuty przy fortepianie z twarzą znudzoną i zgaszonemi oczyma.

Jerzy to zauważył.

Co ci jest? — spytał.

Nudzę się. W tym waszym „kryształo­wym pałacu” chłód mrozi oddech w piersi. Że twoja również kryształowa Ewa zgadza się na taki rodzaj życia, to mnie nie dziwi, ale jabym się udusiła w takiej atmosferze.

Jerzy patrzy na nią zdziwiony.

Jakaż to atmosfera, Leono, która, jak po­wiadasz, ziębi cię i dusi?

Wzruszyła pogardliwie ramionami.

Jaka? A to dobre! Powinieneś był zo­stać misyonarzem, Jerzy! Dobraliście się z Ewą. Toż u was klauzula niczem w klasztorze.

Nam dobrze tak, jak jest... — obojętnie od­powiada Jerzy. — Wy obie z matką nauczyłyście się żyć po hotelowemu, włóczyć się po cygańsku z miejsca na miejsce, a ja, dalibóg, pojąć tego nie mogę. Być zawsze w podróży, albo dom swój uważać jako „oberżę,” to chyba nie należy do przyjemności życia. Gdybyś mieszkała 11 nas, przywykłabyś do ciszy!

I nagle błysnęła mu myśl, że może gdyby Leona została u nich pod wpływem i kierunkiem Ewyv. Ach, gdyby zechciała tylko!...

Wzrokiem zaniepokojonym, obrzucił piękną twarz siostry.

Więc powiadasz— zwraca się do niej z ła­godnym uśmiechem — że prowadzimy życie kla­sztorne, do którego nie mogłabyś się przyzwy­czaić? A przecież ono pożyteczniejsze, niż twoje bale, wycieczki za granicę i t. p. Jakąż ci to ko­rzyść przynosi? Czy zastanowiłaś się kiedy nad tem?

Gładził miękkie puszyste jej włosy i uśmie­chał się tkliwym uśmiechem ojca, karcącego roz­pieszczoną jedynaczkę.

I ona to odczuła.

W krąg jej myśli płochych, jak ptak przycza­jony, wpadło wspomnienie. Ojciec... Jerzy... tak zawsze dobry dla niej... kilka jasnych chwil dzie­ciństwa... Tak, ona to pamięta, pamięta i to ją wzrusza.

Czuje wyraźnie jak ciepły prąd przenika ją nawskroś i jak jej z tem ciepłem dobrze. Ijak gdyby w tym światku, do którego teraz myślą wbiegła, brakło jeszcze kogoś, kogo ona ujrzećby tam pragnęła, zjawia się Hański. Cel marzeń niedościgły i dlatego może pożądany, nad moc wyrazu pożądany. Hański, Jerzy, Ewa tak bliz- cy sercu, a jednak tak dalecy... Bo ona widzi

przepaść, jaką wytwarza między niemi odmienny rodzaj^życia. Wieńczeniu Hański stronił od nich za granicą, chociaż w oczach jego czytała coś więcej, niżeli błysk przelotnego zajęcia.

Przytuliła głowę do ramienia Jerzego prawie bezwiednie.

Ja wiem, żeś ty dobry... — szepnęła. — Tylko, że to tak trudno...

Go trudno, kochanie? Mów śmiało!

Trudno nawyknąć do czegoś nowego, gdy nas pociąga, upaja chociażby przez nałóg takie barwne, hałaśliwe życie, jakie prowadzimy. Ty tego nie rozumiesz, Jerzy, a mniej jeszcze pojmu­je to Ewa, któraby rada ubrać mnie co rychlej w fartuszek skrzętnej gosposi i—co jeszcze przy­jemniejsze — w czepeczek mężatki z nieuniknio­nym rezultatem.

Nie dokończyła, tylko patrząc mu figlarnie w oczy, śmiała się wesołym, bezmyślnym śmie­chem, który wnet nastrój poważny odegnał.

Fartuszek gosposi i czepeczek mężatki odno­śnie do jej nawyknień, do wytworności w naj­drobniejszych szczegółach, do rozleniwienia, wja- kiem z lubością kąpał się duch jej wiotki i wy­pieszczone ciało, wydawały jej się wprost czemś nienaturalnem.

Widzisz sam, Jerzy, jakie to śmieszne...— mówi, przymilając się bratu.

On patrzył wciąż na nią i nie odpowiadał. Zmienność, płytkość jej umysłu przerażała go.

Ałeź to płaskie, banalne, Leono, to twoje ośmieszanie wszystkiego, co naturalne i poważne— rzucił po długiej chwili zirytowany. — Ty nie masz zwyczaju zastanawiać się nad niczern i to jest właśnie okropne! Niepodobna przecież prze- balowrać całego życia, jak niepodobna zastąpić flirtem prawdziwego uczucia. Gdybyś zechciała popracować trochę nad sobą, gdybyś zechciała nauczyć się przedewszystkiem: —myśleć...

Alboż ja nie myślę? To takźel

Nie myślisz!—upierał się zgorączkowany.— 1)0 w takim razie... Ach, niechajże raz padnie to między nami, w takim razie zrzuciłabyś tę po­życzaną suknię, jaką dla świata nosisz, uciekła­byś od fałszu, kłamstwa, obłudy, które są dla cie­bie i dla matki strawą powszednią, uciekłabyś przedewszystkiem od siebie samej. Czy ty wiesz— mówił, zapalając się—czy wiesz, że dzięki tobie i matce ja nie mam chwili spokojnej?... Ja się du­szę, truchleję, by ktoś ciekawy w życie wasze nie wtargnął...

Rumieniec oburzenia oblał twarz Leony.

Jerzy, zapominasz się! — zawołała. — Cóż my takiego robimy? A że jesteśmy powabne i wielbiciele starają się o nasze względy...

W jaki sposób, Leono? W jaki?

Głos jego przez zaciśnięte zęby wydawał dźwięk ostry, syczący.

Leona wzruszyła ramionami.

Taki sposób, czy inny... Cóż w tern zre-- sztą tak złego. Lepiej, źe grają w naszem kółku- nigdyby grali gdzieindziej. A jaka to przynęta te t karty, to nawet sobie nie wyobrazisz. Dla takie- go wieczoru, spędzonego u nas, poświęcają nieraz i najgłośniejsze bale.

Przynętą jesteś ty!...—wybuchnął.

Być może. Kobieta nigdy o takie rzeczy ' się nie gniewa.

Pochylił czoło zniechęcony. Słowa jej pada­ły na mózg jego, jak uderzenie młota.

Do szaleństwa doprowadzić może twoja etyka—wyszeptał.

Leona się śmiała.

Należymy do przeciwnych obozów — rze^ kła.— Ja pragnę żyć, używać, a ty, Jerzy, zapa­sałeś się oddawna do bractwa dobrowolnych mę­czenników. Budujecie, przerabiacie, przetrawiacie , wielkie cnoty, wielkie idee, jak gdybyście żyć mieli w nieskończoność. Czy ja, bawiąc się, czy ; ty, moralizując, zawsze u jednego kresu się znaj- dziemy. I to tylko prawdziwie jest smutne. Nie ; przypuszczasz chyba, abym wierzyła, że gdzieś..« kiedyś... duch nasz kąpać się będzie w eterze wymarzonych jakichś szczęśliwości wiekuistych.;

Jerzy uczuł, jak bije w niego fala ogromnego zniechęcenia i może nigdy jeszcze nie zaciężyły mu tak węzły pokrewieństwa pomiędzy nim i te- mi dwiema kobietami, z których jednej zawdzię­czał życie, a druga była mu tak blizką.

Patrząc teraz na Leonę, byłby z niej zdarł z rozkoszą te kosztowne gałganki, podnoszące jeszcze jej urodę, i gdyby w tej chwili śmierć za­wisła nad jej głową, radowałby się, bo dopiero lam, pod ziemią byłby o nią spokojny.

XI.

Po kilkumiesięcznej nieobecności powrócił do Warszawy Hański.

Sielecki, który po otrzymaniu posady w okrę­gu komunikacyi zamieszkał w Warszawie, zdzi­wił się niepomiernie, zobaczywszy go z powrotem.

Cóż ty, waryacie, jak Pinetti jesteś i tu i tam...—śmiał się, rad szczerze gościowi.— Osta­tnią depeszę pisałeś gdzieś, hen, na granitowym szczycie Alp... Cóż cię przygnało do naszej mie­ściny? I czy masz zamiar posiedzieć z nami?

Hański się roześmiał.

Masz słuszność, Jędrek, bo ja, dalibóg, włó- czę się, jak cygan, i nigdzie miejsca zagrzać nie mo­gę. Przed miesiącem byłem w Anglii. Jaki tam ruch, jaki tam postęp w każdym kierunku! Człowiek

W szponach. 7

niedługo będzie mógł powiedzieć sobie, żejest panem świata. A ja tych rzutkich Anglików bardzo szanuję. Z jaką, oni cierpliwością i ści­słością obliczają wszystko i jak się niczem nie zrażają.

Ale przekonanie o swojej sile czyni ich nadto dumnymi i dlatego ja ich nie lubię—mówił Andrzej. — Z tern wszystkiem, rad jestem, żeś powrócił! Co się też panna Ksawera namartwił a

0 ciebie...

A ty o nią... — mruknął żartobliwie Kon­rad, i widząc, że Sielecki zaczerwienił się, dodał:

No, anim się spodziewał, że ty, zdechlaku, będziesz potrafił kiedy rumienid się. Ale to już wyłącznie Ksawerki zasługa, albo mleka w Pli­szkach, jak wolisz. Dawnoś tam był?

Andrzej odwrócił się, niby po cygara sięgając.

W niedzielę byłem...—odparł zmieszany.— Spróbujno, wyborne.

I podawał mu cygaro, chcąc skierowad jego uwagę gdzieindziej. Imię Ksawery wracało mu jednak ciągle na usta.

Jest projekt zaproszenia pani Jerzowej z synem na lato do Pliszek—opowiadał.—Bardzo zmizerniala i tak wygląda, jakby ją gniotła jakaś troska. Panna Ksawera zachwala swoje Pliszki,

1 ma racyę.

Zastanowiło to Konrada.

Mówisz, że pani Ewa zmizerniała? źe ją coś gnębi? Słuchajno, Jędrek, jak wy z Jerzym ży­jecie? Czyście się zbliżyli, zaprzyjaźnili?

Oczywiście. Mogę ci nawet powiedzieć szczerze, żem się do niego przywiązał. Jaki to umysł, jaki to charakter!...

Hański przesunął dłoń po czole.

Tak... To prawda. Czy często tam by­wasz?

Niezbyt często, bo jego trudno wieczorami zastać, a ja w dzień nie mam czasu na wizyty.

Hański brwi zmarszczył.

Trudno go zastać? Niema przecież żadne­go obowiązkowego na mieście zajęcia. No i nie zdjęła cię ciekawość zapytać pani Ewy?

Pytałem. Zdaje mi się, że jej to sprawiło przykrość... Są tam pewne nieporozumienia z po­wodu matki pana Jerzego. Ale wiesz, dyabelnie piękna ta jego siostra. Wszak znasz te panie?

Znam. Czy one zamieszkały stale w War­szawie?

Podobno. Pani Ewa bardzo niekontenta!

Konrad spojrzał na zegarek i począł się że­gnać...

Każ mi u siebie przygotować łóżko i jeże- liś łaskaw, zatelegrafuj do Pliszek, żem zdrów powrócił— rzekł wychodząc.

Poszedł prosto do Oporskich, a szedł tak za­myślony, że go wciąż potrącano, czego nie do­strzegał nawet.

Że Leona jest w Warszawie, wiedział i, do cze­go sam przed sobą wstydził się przyznać, dla niej może właśnie przyśpieszył powrót. Że znikanie Jerzego z domu przypisać należy pani Oporskiej starszej, tego też łatwo się domyślił.

I zdjął go lęk.

Przed wyjazdem jeszcze miał sposobność ob­serwować Jerzego przy grze u Okrzewskiego, gdzie się przypadkiem zeszli obadwaj.

I wtedy powziął już podejrzenie, a potem tu

i owdzie zasłyszane słówko dopełniło reszty. Bie­dna Ewa, biedny Jerzy!

1 kto mu pomaga — matka. Bo Konrad pa­mięta przecie, jak i jego wciągnąć usiłowano... A Jerzemu trudniej teraz oprzeć się pokusie, gdy, w domu matki zielone stoliki prawie codziennie: oczekują na amatorów.

Ale otóż i Włodzimierska. Kontent jest, że powrócił do kraju, a myśl spędzenia lata w Plisz­kach z Oporskimi sprawia mu przyjemność. Za­dzwonił.

Jest tylko panienka — oznajmia służący,, otwierając drzwi do salonu i Hański nie chce i nie ma siły się już cofnąć. Na dźwięk jego nazwiska; podnosi się z kobierca smukła, wiotka dziewczy-

na i usiłuje oderwać sobie od szyi małe, dziecinne rączki, które ją coraz mocniej opasują.

Zygmusiu, bądź grzeczny, bo ciocia się pogniewa—mówi do szamocącego się w jej obję­ciach malca.

A Konradowi się wydaje, źe nad te wszystkie kopie i oryginały Madonny, jakie w muzeach kiedykolwiek i gdziekolwiek oglądał, ta żywa, co przed nim stoi, jest najpiękniejsza. Z ogniem w oczach posunął się ku Leonie.

Witam paniąl—rzekł kłaniając się, i cho­ciaż usiłował spokojnym się okazać, głos mu drżał

i twarz z hamowanego wzruszenia pobladła.

Zygmuś zagarnął sobie ręce ciotki i nawet przywitać się nie pozwala... — zaśpiewała swoim iletowym głosem Leona z minką rozswawolonej kotki.—No, puśćże już, malcze...

Konrad, chcąc odebrać malca, pochylił się

i ręka jego dotknęła zlekka delikatnym muślinem przykrytego jej ramienia. Krew uderzyła mu do głowy i cofnął się szybko, nie tak szybko jednak, by Leona nie dostrzegła wrażenia.

Zręczna panna wiedziała, że w oczach Kon­rada to czarnowłose chłopię, garnące się do niej z miłością, dużo jej dodaje wdzięku.

A myśmy się tu właśnie bawili w żołnie­rzy—opowiadała, wskazując porozrzucane na ko­biercu figurki. — Ewa poszła odwiedzić rodziców

i musiałam ją zastąpić.

Pani lubi dzieci?

Niezmiernie.

Zarumieniła się i do różowej buzi malca przy­cisnęła swoją spłonioną twarz.

A ja przypuszczałem, że światek dziecięcy jest dla pani i obcym i obojętnym... — ozwał się Konrad poważnie.

Nie chciał się poddać czarowi, jaki wywrierała na niego i nie ufał jej.

Cóż porabia pani Ewa? — spytał, aby coś powiedzieć.

Ach!—uśmiechnęła się Leona—nasz anioł biały na krótką tylko chwilę porzucił swój pałac kryształowy.

Bardzo trafnie pani określiła — rzekł szty­wniejąc Konrad, bo pewnym był, że w głosie Le- ony drgała ironia.

To bynajmniej nie przeszkadzało oczom jego stęsknionym ślizgać się po idealnych konturach wiotkiej, dziewczęcej postaci i podziwiać, jak ka­żdy ruch, każde nagięcie ma swój estetyczny wyraz, właściwe zaokrąglenie i jak ta dziewczyna potrafi panować nad sobą, aby nie uczynić nic ta­kiego, coby raziło pospolitością.

Wkrótce rozswawolony Zygmuś zasnął w jej objęciach.

Leona, śliczna w roli troskliwej mateczki, po­niosła go sama do sypialni. Konrad wiódł za nią wzrokiem, a gdy zniknęła, odetchnął ciężko, jak

człowiek bardzo zmęczony. Bo i na cóż się zdały wszelkie rozumowania, szamotania się, skoro je­dna chwila niweczy wszystko. Zobaczył ją i nie ma siły powiedzieć sobie: Uciekaj!

Wie, źe na chorą jej duszę nie ma lekarstwa

i źe on nawet nie próbowałby jej leczyć. Nie­mniej tę jedną chciałby mieć przy sobie i w chwi­lach odpoczynku, i przy pracy, i w ciszy srebrnej nocy księżycowej, i w słoneczny poranek letni, zawsze, wszędzie ją i tylko ją!

Głos dzwonka wyrwał go z zadumy. To Ewa wróciła.

Prawie rad był temu; w jej obecności łatwiej mu będzie zachować się obojętnie.

Ale co się stało z Ewą? Jak ona wygląda?

Mówił mi Andrzej, źe państwo wybierają się do Pliszek na odpoczynek letni — ozwał się zaraz na [wstępie, całując ręce Ewy. — Śliczny projekt!-

Dla Zygmusia przedewszystkiem—uśmie­chnęła się Ewa.

A on? patrząc na nią tkliwie, dodał:

A i dla pani! Co się stało, źe pani taka mizerna?

To jeszcze wpływ zimy — broniła się, spuszczając oczy.—Ale jak to dobrze, że pan wró­cił. Namówi pan Jerzego, aby pojechał z nami do Pliszek.

Oczywiście. Z góry panią zapewniam, że pojedzie.

Badał wciąż jej rysy i wyczytał w nich wszyst­ko, co chciał wiedzieć.

Leona wróciła. Piwne źrenice paliły się zło- tawemi iskrami, rumieniec oblewał twarz.

Uśpiłam Zygmusia — pochwaliła się Ewie

i przytuliła twarz do jej ramienia.

Konrad począł przeglądać dzienniki. Stał się teraz sztywnym, obojętnym prawie do niegrzecz- ności. Gdy mówiła, nie patrzył na nią; można było sądzić, że nie słyszał. Ewie natomiast oka­zywał serdeczne zajęcie.

A Leona ze swym ptasim poglądem na kwe- styę uczucia, zmiany tej pojąć nie może. Dla­czego on się broni? Po co ten chłód... Jej do­tąd żaden mężczyzna się nie oparł... Ale ona go zmusi; ona to potrafi. Wyjęła z wazonu biały pąk lilii i wyszła na balkon.

Nie dbam o niego — wmawia w siebie roz­kapryszona, ale jednocześnie coś ją w gardle dła­wi i pod powiekami czuje łzy. Opadły ją refie- ksye i zniechęcenie ogromne. Przypomina sobie w jakiem otoczeniu widywał ją Hański, przypo­mina sobie wzrok jego ponury, którym ją ścigał, gdy rozbawiona, podniecona wiodła za sobą rój wielbicieli, rzucając im, ot tak, dla zabawki wa­li ne spojrzenia i uśmiechy, bo przecież duszy

w to nie kładła. Czy tylko ona ma duszę? Pustka, ciemność w około niej i w niej...

Po długiej chwili we drzwiach ukazał się Hański.

Żegnam panią — mówi obojętnie i palce, które dotykają jej ręki, są takie zimne, sztywne...

Coś się w niej wzburzyło, coś, czemu nie umie jeszcze nadać nazwy: niechęć czy gniew prze­ciwko niemu i zapominając, że na jej rzęsach lśnią wielkie krople łez, podnosi oczy.

Wrażenie potężne! Te śliczne skąpane we łzach oczy olśniły go. Nie przeczuwał, aby płakać po­trafiły. Udał jednak, źe tego nie widzi. Mięk­kim ruchem wyjął z jej ręki pąk wpół rozkwitłej lilii i również miękko wyszeptał:

Do widzenia!

Nim się opamiętała, już go nie było.

Na mgnienie oka uczuła się wzruszoną, a po­tem nic już nie czuła, prócz tryumfu.

XII.

W Pliszkach świeżo wyprasowane firanki u okien porusza wiatr od rzeki płynący. Kielichy różnobarwnego powoju i krzaki różane zaglądają przez otwarte okna do saloniku białego dworku.

Gwar, śmiechy, muzyka...

Ile gości, ile gości!—woła Rózia, wybiega­jąc do ogrodu, gdzie pod lipami Ksawera nakry-

wa stół do podwieczorku. —' Powiedz mi, moja Ksawerko, czy ja nie bardzo po wiejsku wyglą­dam przy tej modnej, zagranicznej pannie?

Ksawera popatrzyła na siostrę.

Śliczna jesteś! — odparła krótko, bo myśl jakaś niemiła zmąciła pogodę jej oczu.

Rózia, gładząc delikatnie czarną grzywkę nad czołem, szczebiotała bez wytchnienia. Miała już takie usposobienie szczęśliwe, że na świat i jego sprawy patrzyła przez pryzmat młodości i z opty­mizmem krótkowidza. Byle się bawić, używać, szaleć nawet, no i błyszczeć urodą. Leona psuła jej nieco humor. Czuła, że z nią trudno rywali­zować.

Uważaj-no, Ksawerko — ozwała się po chwili— bo i ten twój bocian coś zanadto ku pan­nie Oporskiej długi swój dziób wyciąga. Olśniła go, jak wszystkich.

Zdaje ci się...

Wcale nie! Wiesz, Ksawero, oddałabym i połowę życia, żeby posiadać tyle dystynkcyi, co ona. Ja, której niebyłe co imponuje, wobec niej staję się dziwnie nieśmiałą. Nawet Konrad...

Brzęk szkła wpadł w niedokończone zdanie.;

Co? Stłukłaś szklankę? Ty, o której zrę-^ czności wiedzą żydzi w miasteczku? — śmiała się;,' Rózia, pomagając siostrze zbierać skorupy.

Twarz Ksawery pobladła.

Bo mi tylko przeszkadzasz, Róziu — rze­kła. udając obojętność. — Idź lepiej pilnuj Bab- czyńskiego. To właśnie zajęcie dla ciebie.

Rózia wybuchnęła śmiechem.

Nie chcę. Pamiętam, jak się do ciebie za­lecał... Wolałabym Andrzeja z jego kaszlem

i żółtym płaszczem, w którym tak wygląda, jak gdyby tykę ubrać w moją kanarkową spódnicę!

Że też ty każdego musisz wyśmiać...— za­wołała dotknięta Ksawera.

A ty nie potrzebujesz się zaraz gniewać... Andrzeja lubię, chociaż go wyśmiewam. Więcej on wart od Babczyńskiego i wielu innych.

Wysypała na salaterkę maliny, ustawiła 'na stole bukiety i pomknęła ku domowi.

Ksawera opuściła ręce bezczynnie. Ogarnęło ją zniechęcenie nagłe a dotkliwe. Już od tygo­dnia, od chwili przyjazdu Leony, męczy się my­ślami i obecność tej „Motylicy,” jak nazywa Leonę, trwoży ją.

Bo czemu Konrad stara się być zawsze blizko niej i czemu, gdy na nią patrzy, oczy mu błysz­czą. Bystre oko Ksawery widzi głębiej... Och, wszystko, byle nie to. I ma przez chwilę takie wrażenie, jak niegdyś, przed laty, gdy stojąc przy łóżku chorego na szkarlatynę Konrada, mówiła sobie z dziecinnym uporem: „On nie umrze, nie może umrzeć...” A teraz powtarza: „On nie mo­że jej kochać, bo to byłoby nędzą, rozpaczą jego

życia.” Ale jak zmusić tę piękną pannę, by mu nie rzucała wabnych spojrzeń, nie drażniła cza­rem uśmiechu, bogactwem urody... Czuje żal do Ewy, że przywiozła Leonę.

Pani sama? Czy nie mógłbym przydać się na co? — ozwał się Sielecki, zatrzymując się przed nią.

Rozpogodziła się jej twarz

Czemużby nie!—zażartowała.—Proszę ubić śmietanę do malin, cukrem z wanilią posypać pla­cki, rozlać kawę w filiżanki...

Andrzej spojrzał na nią błagalnie.

Panno Ksawero, dalibóg, nie podołam... — bronił się pokornie i patrzył na nią takiemi pocz- ciwemi oczyma, że pokraśniała.

Więc niech pan siada, ot tu, pod lipą, a ja się bez pomocy pańskiej obędę — rzekła, śmiejąc się.—Wiadoma rzecz, że mężczyźni są do ni­czego...

Andrzej zdjął kapelusz i położył go na ławce.

Zamiast bronić tych nicponiów—ozwał się żartobliwie—będę mówił o sobie. Bo pani nawet nie wie, jakim ja teraz szczęśliwy. W Pliszkach odzyskałem siły i spokój... Dzięki mojej opie­kunce najlepszej... — dodał ciszej i jakby z wa­haniem.

Cieszy mnie to... — szepnęła Ksawera, ale była bardzo zmieszana.

Andrzej mówił dalej:

Człowiek tu do zupełnej równowagi przy­szedł, proszę pani.— Nawet takiemu, jak ja, zde­chlakowi, życie się uśmiecha. Ani wiem, gdzie mi się ta gorycz, której obfitość wielką w piersi czułem, podziała. Wszędzie tu jasno i różowo; a już na kogo spojrzenie pani padnie, to przed­smak nieba czuje.

Niechże pan nie przesadza, bo pomyślę, że mnie pan chce warszawskimi komplimentami olśnić...— zaśmiała się Ksawera. — Że wieś panu służy, to ja sama widzę, ale jakaż w tem moja zasługa... Już w roku zeszłym pan się znacznie poprawił.

Dzięki pani!— znów powrtórzył.—Pani nie- tylko ciało, ale i duszę leczyć potrafi. I to dzi­wne, że ja, który nawet z Konradem nie mówiłem nigdy o sobie, przed panią gotówem się jak papla ze wszystkiego spowiadać.

Ja pana rozumiem i bez spowiedzi—rzekła. Pan ma chęć do życia ogromną, bo pan by chciał dużo czynić i dużo pracować. Nauka przedsta­wia dla pana źródło rozkoszy, z któregoby pan pił zawsze chciwie i bez końca.

Andrzej zawisł na jej ustach oczyma.

1 jeszcze niech pani doda jedno — ozwał się bez fałszywego wrstydu, że pychą ludzką gnie­ciony, od lat najmłodszych jako sierota za popy- chadło ludziom służąc, postanowiłem sam sobie zdobyć przyszłość, któraby mię od łask wszelkich

raz na zawsze uwolniła. Pani nie ma pojęcia, ja­kem się bał, aby w połowie drogi nie stanąć... Siła rzeczy jest do odrobienia, nim ta marna po­włoka cielesna w proch się rozsypie. A jużem był blizko końca i gdyby nie pani...

Zerwał się z ławki i począł ręce Ksawery ca­łować.

Gotówem teraz Matuzala zawstydzić—mó­wił z rozradowanemi oczyma.

Jej serce biło jak młotem i słuchając go, my­ślała, że to, co on jej mówi, więcej ma znaczenia, aniżeli wszelkie oświadczenia miłosne. I byłaby tak chciała słuchać go bez końca, jak szmeru li­powych liści, drżących na drzewach, świewu pta­ków, którym dzień wiosenny rozbrzmiewał, szu­mu złocistych kłosów, pławiących się w słońcu po za ogrodem.

On patrzył w jej twarz, tulił ręce i mówił:

Już w Paryżu, gdy mi Konrad listy pani czytać pozwolił, myślałem sobie, żebym rad rękę, co je pisała, całować .. Anim przypuszczał wów­czas, że kiedykolwiek cel ten osiągnę...

I jakby nagle przestraszył się swojej śmiało­ści, chwycił kapelusz i uciekł.

Pod lipami niebawem zaroiło się, jak w ulu. Kilkanaście osób stół obsiadło.

Dalibóg, muchy i komary kawę nam wyr piją...—wołał dobroduszny proboszcz Żylski, usa­dowiwszy się wygodnie na honorowem miejscu.—

Patronowi memu w opiekę się oddaję, by mnie od grzechu łakomstwa ratować raczył—śmiał się, na stół spoglądając.—Nie wiadomo, od czego zacząć.

Ksawera filiżankę kawy podsunęła mu z u- śmiechem.

Z trzech garnuszków kożuszki zebrałam, proboszczuniu— szepnęła.

Proboszcz ją po głowie pogładził.

Wiem, że o starym pamiętasz, dziewojko — odparł. — To też radbym ci jak najprędzej stułą łapięta związać. A no cóż! Nie widzę tu nic odpowiedniego dla ciebie. Sieleckiemu, żebyś go mlekiem nie reperowała, śmierć w oczy lezie; tamtemu znowu—wskazał Babczyńskiego, flirtu­jącego z Rózią — chociaż mu Pan Bóg powłokę cielesną zbudował korpulentnie, języka nie pod­cięli, czy też kurzego pypcia dostał. Jak za­cznie rozprawiać, nic nie rozumiesz. Jużbym ci w mieście za swata służył, ale co to tam! Boże zmiłuj się! Z wierzchu się szych pozłacany świe­ci, a wewnątrz...

Zapił kawą i po placek sięgnął.

Płoszowscy! — wybuchnął, krztusząc się ciastem.—Bodaj im!...

Ugryzł się w język, a potem dodał:

Wrota niebieskie przed nimi zamknięte, ot co!

Tłumiony śmiech rozległ się w około.

Babczyński obejrzał starannie spinki u man­kietów, krawat poprawił i kołysząc wypomado­waną czupryną na prawo i na lewo, rzekł, chcąc się popisać z erudycyą:

Ksiądz proboszcz mówi zapewne o bohate­rze „Bez dogmatu?” Istotnie, powieść ta jest nieco dobra.

Konrad, tłumiąc śmiech, podchwycił:

Nieco dobra? Więc jakżeby to ściślej mia­rę dobroci owej określić? Mnie ona wydawała się bardzo dobrą. Autor daje nam dokładny wi­zerunek człowieka naszej epoki...

Babczyński wydął wargę.

Hum! Chciałbym to państwu najprzystęp­niej zdefiniować — zaczął jąkając się, ale pro­boszcz mu przerwał.

Cóż ty, mój łaskawco, Sienkiewicza bę­dziesz definiował? Także pretensya! Ot, placek lepiej zdefiniuj i pocałuj rączki, co go upiekły.

Przy stole wszczął się gwar.

Bardzośmy ciekawi! — mówiła fletowym głosem panna Leona, którą towarzystwo wiejskie bawiło niesłychanie. l;

Prosimy, prosimy! — dodała ze swej strony, Ewa, rozbawiona pozowaniem na „szyk” i uczo- ność Babczyńskiego.

Na to nadszedł Sielecki. Nie patrząc na Ksa­werę, tak jednak manewrował, źe przy niej usiadł.

Niechże państwo pozwolą panu Babczyń- skiemu w kwestyi tak zajmującej, jak powieść Sienkiewiczowska, objawić swoje zdanie— ozwał się, posłyszawszy, o co chodzi.

Babczyńskiego nie lubił za jego lalkowatość i zarozumiałość, i może i za to, iż słyszał, że on

0 Ksawerkę konkurował.

Ze ścierania się zdań i poglądów rodzi się tego... jak się nazywa... polemika — mówił Bab- czyński.

Każdy inteligentny umysł ma swój wy­łączny sposób zapatrywania się...

Pan ma zupełną słuszność — przerwał mu Andrzej, mrugając filuternie ku pannom, bo nie wierzył w erudycyę Babczyńskiego i przeczuwał sprzeczkę z proboszczem, który uwielbiał Sien­kiewicza. — Polemiki takie bywają i korzystne

1 przyjemne... Talent Sienkiewicza poruszył ocię­żałe nasze umysły do wniknięcia w siebie i w spo­łeczeństwo. Taka wiwisekcya na Płoszowskim naprzykład...

Ano! Jakże pan chciałeś?... — wtrącił Babczyński. — Musieli robić sekcyę, skoro się zabił... j

Panny zachichotały, Ksawera szepnęła Ewie:

Jaki on zajmujący, nieprawdaż? Proboszcz, przyrządzając z cukrem maliny,

mruczał :

W szponach. 8

Symplaczek kochany! Główeczka kapu­ściana tego... nierozwinięta. No, dalej, dalej, słu­chamy!

Babczyński pewnym siebie wzrokiem zato­czył wokoło.

Płoszowski—rzekł, namyślając się—jest typem...

Durnia! — mruknął znów proboszcz, zaja­dając się malinami.

Bardzo oryginalnym—kończył Babczyński z namaszczeniem.— Bo gdybym ja miał tyle pie­niędzy, co on, i takie do kobiet szczęście, tobym za nic umrzeć nie chciał.

Racya! — huknął z szerokiej piersi stary Hański.—Sienkiewicz pokpił sprawę! Takie dzi­wolągi chyba po świecie nie chodzą.

A ksiądz na to dotknięty:

Nie nam Sienkiewicza sądzić.

Owszem, chodzą -- zawołał Andrzej.—Nie umiemy już trzeźwo rozpatrywać się w rzeczywi­stości, straciliśmy ochotę do czynu, zapomnieli­śmy, że sprawy ogólne powinny być celem życia naszego, a natomiast nękamy umysły rozwiązywa­niem zagadek, z których zasłony nie zdejmiemy | nigdy i te niezdrowe marzenia właśnie doprowa- . dzają nas do takich, jak u Płoszowskiego, rezul- '% tatów.

Oczy Ksawery spoczęły na twarzy Andrzeja.

Pan ma słuszność... — szepnęła, lecz on ją usłyszał i zwrócił się ku niej.

Proszę pani —rzekł, uderzając ręką w swo­ją zapadłą klatkę piersiową—i ta nędzna skorupa, z którą człowiek do śmierci rozstać się nie może, wiele przyczynia złego. Czy to w takim zbie- dzonym, skarlałym organizmie zdrowego ducha wypiastować można? Jakie myśli rodzić się mo­gą w głowie, która przebywa ustawicznie migre­ny, reumatyzmy i w dwudziestej wiośnie życia świeci już nieraz nagą czaszką?...

Ksiądz proboszcz łyżkę położył.

Podziękujcie waszym rodzicom—ozwał się smutno.—Matki elegantki, więc gorseciki, korecz- ki, fioczki rozmaite przyczyniają się do tego, że wspomagają oto naród takimi zdechlakami...

Prawda!— potwierdził Andrzej.— Chociaż moja gorsetów ni fioków nie nosiła, a jednak...

Ksiądz popatrzył na niego ze współczuciem.

Ciebie gorączka czynu zjada — rzekł. — Radbyś dużo robić i dobrze robić. Gdybyś miał takie oto muskuły, jak tamten — wskazał Bab- czyńskiego —tobyś światu pokazał, co umiesz.

Ksawera słuchała upojona, a Rózia figlarka zwróciła się do Babczyńskiego z umizgiem:

Więc cóż o Płoszowskim? Nie dokończył pan, a rozprawa obiecywała być zajmującą...

Ale Babczyńskiego opuścił już nastrój, więc rzekł wymijająco:

Sienkiewicz nieźle pisze. Gdy się* styl i talent wyrobi, może nam piękne dać rzeczy...

Tu już ksiądz nie był zdolny się powstrzy­mać. Zaczerwienił się i obces na Babczyńskiego:

Teraz to już nietylko język, ale ci chyba i mózg sparaliżowało—zawołał oburzony.—Czyta­łeś „Potop,” czytałeś „Ogniem i mieczem?”

Babczyriski wydął wargę.

Czytałem. To i cóż?

Proboszcz uśmiechnął się drwiąco.

Toś się widać nie umiał na tych brylan­tach poznać. Ot widzisz: kości bohaterów starły się na popiół, a on im kazał żyć, czuć, myśleć, jak oni rzeczywiście żyli, czuli i myśleli. Z całego szeregu tych pięknych postaci, które on wskrze­sił, wyłania się charakter narodu z jego wadami i zaletami. Ale bo wy co wiecie, bo wy co rozu­miecie?

Konrad, widząc, jak się księżunio gorączkuje, rzekł chytrze:

Zarzucają mu, iż powieść jako historya fałszywa...

Ksiądz nie dał mu dokończyć.

Są takie niedowiarki, co i na naszą świętą wiarę się rzucają i braki różne dopatrują, czemuż- by więc praca oto jednostki ogólnemu prawu krytyki podlegać nie miała? Wyście teraz tacy mądrzy! Jeno patrzeć, jak świat z podstaw ru­szycie.

Zwrócił się do Babczyńskiego:

Ale to z ciebie, kochanku, stylista! Żal mi Sienkiewicza, źe go takie rozumy wygórowa­ne czytają.

Stary Błędowski, który nic nie czytał, twier­dząc, źe oczy od bibuły bolą, spytał naiwnie:

A cóż to za ryba ten Sienkiewicz, że się tak o niego swarzycie? Może to jaki kuzynek, proboszczuniu, hę?

A proboszcz, wzdychając:

Bógby dał, ale nie! Jeno uczciwy i rozu­mny pisarz. Pan Jacenty powinien przecie o nim wiedzieć. Wstyd, żeby Sienkiewicza nie czytać.

A proboszcz będzie za mnie gorzelnię pę­dził i żniw doglądał...

Stać was przecie na ekonoma — mruknął proboszcz.

A panna Jadwiga Błędowska, którą Hańska, jako bogatą jedynaczkę, Konradowi swatała, rzekła:

Ekonomowi trzeba płacić, proszę księdza proboszcza. Czy to nie szkoda pieniędzy?

Konrad popatrzył na bezmyślną twarz dzie­wczyny.

Ładna była, świeża... Regularnością rysów i tą przedziwną wiejską świeżością, którą daje powietrze czyste i warunki życia hygieniczne, przewyższała nawet imponującą Leonę.

Konrad zwrócił wzrok w stronę panny Opor- skiej. Jakaś łuna ognista przesłoniła mu oczy.

Tak! Ona jedna, jedna nad wszystkiemi!

I patrząc tak na nią, uczuł, że mu w piersi

wzbiera żal ogromny i zniechęcenie ogromne.

Nie poświęci przecież tej dziewczynie ani przekonań swoich, ani swoich idei, ani zaprze się szacunku dla samego siebie. Poznawszy panią Oporską, nie dziwi się niczemu, tak, jak niedo­wierza, by najgorętsza nawet miłość przeistoczyć mogła Leonę. Wzrok jego posiadać musiał dużo siły, bo oczy Leony wybiegły ku niemu, pytają­ce, jakby zalęknione. I zwolna rumieniec zaczął opływać jej twarz, mniej teraz wyzywającą, mniej ożywrioną, ale dziwnie ponętną.

Ksawera, której oka nic nie uszło, zapomniała

0 gościach, o Andrzeju i tylko wzbierała w niej gorycz i wstręt niepokonany do Leony.

Wolałabym tę głupiutką Błędowską, wola­łabym wszystkie inne—powiada sobie i pojąć nie może, czemu Konrad nie umie poznać się na war­tości tego motyla o barwnych skrzydłach.

Nerwowym ruchem zmięła w rękach serwetę

1 przygryzła dolną wargę, co twarzy jej nadało wyraz ostry, zacięty.

Panna Oporska — rzekła do siedzącej Ewy — przy nas, wieśniaczkach, wygląda jak księżniczka z bajki.

Ewa spojrzała na nią zdziwiona. Coś ją ude­rzyło w brzmieniu głosu, w wyrazie twarzy Ksa­wery.

Wolę ja waszą wiejską urodę, bo trwalsza— odparła z uśmiechem i nie zwracała już uwagi na zły humor Ksawery, pochłaniała ją bowiem tro­ska o Jerzego.

Spodziewała go się od dwóch tygodni, wczo­raj prawie pewną była, że przyjedzie... I gdy ten lub ów o niego spytał, krew ją zalewała. Zda­wało jej się, że każdy czyta w jej myślach, każdy wie, czego ona się lęka, o co posądza Jerzego. Jad zaszczepiony przez radcę Płońskiego wsią­knął w jej krew, wysysał świeżość z twarzy, wy­pijał blask z oczu.

To była męka ta ustawiczna trwroga, to ocze­kiwanie czegoś strasznego. W tem gronie weso- łem czuła się tak samotną, tak przygnębioną* czuła, że z każdą chwilą nieobecności Jerzego coś od niej odchodzi, cząstka jakaś szczęścia rozpły­wa się, niknie, jak delikatny puch kwiatu, zdmu­chnięty wichrem.

A tymczasem wieczór nadchodził cichy.

Łagodne cienie kładły się wokół i dziwny smętek w przesyconem od zapachu ziół powie­trzu snuł się wszędzie, jak pajęcza nić babie­go lata.

Pod lipami gwar milknął. Stachny zadumane oczy wybiegły ku łąkom, ku lasowi.

Zerwała się od stołu.

Nim zmrok padnie, moglibyśmy jeszcze pójść do lasu — szepnęła Ksawerze.— Chodźmy, moja droga, bo mnie tak ciągnie... tak ciągnie...

Ruszono niebawem.

Stachna, jakby odgadując, że. sprawi tem ra­dość Ksawerce, uczepiła się ramienia Konrada. Panna Leona idzie tuż przed nimi, niezmiernie wytworna w każdym ruchu, kokietuje ślicznie obutą nóżką, doskonale uformowanymi kształta­mi i melancholią, z którą jej bardzo ładnie.

Melancholia przeznaczoną jest specyalnie dla Konrada.

Stachna czuje kult dla jej piękności, ale je­dnocześnie i pewien rodzaj wstrętu. Zaciekawia ją, co myśli o niej Konrad, który nie odrywa pra­wie oczu od pięknej panny, a uchem łowi kom- plimenty, jakimi ją młodzież hojnie obdarza.

Wiesz — odzywa się szeptem do Konra­da —ona ma śliczne oczy, ale jakieś dziwne. Mnie się zdaje, że fałszywe. Prawda? I nietylko fał­szywe, ale takie wyzywające, jakby każdemu po­wiedzieć chciały: „Patrzcie, jakam piękna!” No, powiedz sam, czy nie prawda?

Konrad milczał.

Nadchodzili właśnie nad strugę, zagradzającą drogę ku lasowi.

Zbłądziliśmy...—zawołała Stachna.—Tędy nie przejdziemy.

O kilkanaście kroków dalej odnaleziono kładkę.

Jest przejście, jest... Ja pierwsza wyru­szam... — szczebiotała dziewczyna, przebiegając lekko mostek.

Gdy przyszła kolej na pannę Leonę, zawahała się. Z minką przestraszonego dziecka wysunęła nóżkę i cofnęła.

Komedyantka!—przemknęło w myśli Ksa- werce.

Konrad zbliżył się żywo i z galanteryą, która więcej na troskliwość zakrawała, przeprowadził ją przez mostek:

Potem ręki jej już nie puścił i szli razem, bar­dzo piękni oboje na tle łąki szmaragdowej, w de­likatnym półmroku wieczora.

Konrad panuje nad sobą; jest chłodny, szty­wny. Goręcej nad tę, którą ma obecnie przy bo­ku, nie pożądał nigdy żadnej kobiety. Ani na chwilę jednak nie opuszcza go myśl, że choćby ją kochał najsilniej, dla miłości tej niema przy­szłości.

Leona wydaje się wzruszoną. I to nie jest poza.

Ona czuje, że na piersi Konrada słodko było­by przytulić głowę, ale niemniej czuje, że pierś ta z granitu, i że gdy Hański powie sobie: „Nie!” żadne drgnienie gorętsze jej nie poruszy.

Ewa wspominała, że pan znów chce uciec za granicę?—spytała, patrząc na niego roziskrzo- nemi oczyma.—Czy to ry chło nastąpi?

Drgnął, jak ze snu zbudzony.

Nie wiem...—odparł. — W istocie, jest pro­jekt... Wolałbym oczywiście pracować tutaj, niż na obczyźnie, tylko że tam więcej pola do wpro­wadzenia w czyn chociażby najśmielszych po­mysłów i kapitały są odpowiednie. Dla mnie ruch jest zasadniczym warunkiem życia, a postęp uważam jako konieczność, aby duch nie gnuśniał.

Słuchała go ze skupieniem, jak gdyby chciała wniknąć w jego myśli, wznieść się ku niemu.

Po chwili rzekła:

Ale bo też zawód pański prawdziwie jest pięknym. Ujarzmić taki żywioł, jak woda, nad przepaścią przerzucić lekki, zda się, koronkowy mostek, rozpruć granitową pierś skały, to wspa­niałe!

Konrad się uśmiechnął.

Nie przypuszczałem, że pani w jakimkol­wiek kierunku potrafi być entuzyastką — ozwał się z ożywieniem, bo nader mile uderzyło go brzmienie jej głosu, starannie zwykle modulowa­nego.—Ale pani ma słuszność! Jakież to wielkie: zwycięstwo stanąć do walki z przyrodą i pano­wać nad nią. Lubię to! Wogóle stworzony je- ; stem do walki, do pokonywania trudności i nie ustępowania przed niczem.

Podniósł laskę do góry i z zaciętością ścinać począł główki żółtych jaskrów, gęsto w trawie ro­snących.

A potem szybko dodał:

Składam broń tylko przed wybraną ko­bietą.

Zauważył, że drgnęła, i chociaż tego nie chciał, w głosie czuć było dźwięk serdeczny, tkli­wy, gdy zapytał:

Panią dreszcz wstrząsnął, czy pani chło­dno? Mgły wstają nad łąkami, a pani lekko ubrana. Może wrócimy do domu?

Stachna, która się ciągle obok nich kręciła, ozwała się z żalem:

Wracać do dusznych pokojów, kiedy płuca oddychają szeroko, kiedy wieczór tak piękny i mgła srebrnym welonem otula łąki. To barba­rzyństwo! Patrzcież, jaki las cudny stoi przed nami, jakie to tam cuda dzieją się w tajemniczej jego głębi.

Poszli dalej.

Jasna, promienna, z zadumanemi oczyma pomknęła przed nimi Stachna, jak senne wi­dziadło.

Konrad powiódł za nią wzrokiem.

Stachna posiada swój światek ideałów, w którym milkną wszelkie powszedniości życia— przemówił, jakby myślom swoim odpowiadając.—

Dużo poezyi jest w tem dziecku i taki to kwiat czysty, którego nic brutalnego nie dotknęło dotąd.

Zazdroszczę jej! — zawołała z afektacyą Leona.

Dla wrażliwego ucha Konrada wykrzyk ten zabrzmiał sztucznie.

Spojrzał na Leonę i uderzył go szczegół do­tąd niedostrzeżony.

Elegancka aż do drobiazgowości toaleta pan­ny Oporskiej, przeładowana koronkami, wstążka­mi i rozmaitymi dodatkami na tem tle swojskiem, przy skromnych, letnich sukniach innych kobiet', wydawała się bardzo pretensyonalną, a nawet śmieszną.

Zabolało go to spostrzeżenie.

Fałszywy migot sztucznych* blasków —- rzekł sobie i wściekłość go ogarnęła. — Czemii; w niej nie rozbudzono prawdziwego poczucia pię-S kna, nie dano tego wykształcenia estetycznego, któreby ją podniosło ponad sferę pospolitości?

Wchodzili do lasu, więc puścił jej rękę i usu­nął się. Powiedział sobie, iż czas nareszcie po; chłaniające go uczucie poddać pod berło zimnej; logiki.

Jadę! Jadę dziś i niema rzeczy, któraby mię od zamiaru tego odwiodła.

Jerzy biegał po pokoju rozgorączkowany.

Bydlę jestem, bo powinienem był dawno to uczynić. Moja droga, moja biedna Ewa!

Teraz, kiedy już postanowił, że pojedzie, ptakiem chciałby przelecieć przestrzeń, dzielącą go od niej. Rzecz dziwna, ale on dopiero teraz czuje, jak ogromnie tęsknił. Wprawdzie, nawie­dziło go to trochę późno, bo nic i nikt przecie nie bronił mu pojechać wcześniej.

Opadły go refleksye. Dlaczego siedział w War- szawie, narażał Ewę na niepokój, co go zatrzy­mywało?

Wyrzuty sumienia, które usypiał dotąd, szły ku niemu, jak groźne pomruki burzy. Gdzie on był wczoraj, dwa dni temu, trzy, cztery, przed tygodniem, przed dwoma...

Duszne powietrze pokoju zaciężyło mu nagle. Poprawił kołnierzyk, rozluźnił krawat. Wspo­mnienia opadły go, jak furye.

Ewa, jego ukochana Ewa, której zatruwa spokój, która go czeka od tylu dni, a każda go-

dżina jest dla niej pewno wiekiem męki, trwogi aż nadto uzasadnionej...

Porwała go wielka złość, wielka nienawiść do Okrzewskiego, który go najczęściej wyciągał,' do matki, bo i ona jakby się uwzięła zapraszać gó na swoje wieczory, do samego siebie. ,

I co tu mówić o woli, kiedy człowieka ogłupia namiętność do tego stopnia, że najświęt­sze uczucia i obowiązki w paszczę jej rzuca — oburzył się i myśl o krzywdzie, jaką wyrządzał Ewie, wydała mu się potworną.—Nie, nie! Dość już tego! I ostatecznie, jeśli powie sobie, że grać nie będzie...

Poszukał rozkładu jazdy.

Czwarta minut dziesięć... ósma... Poje- dzie o czwartej. Że też on mógł pozbawiać się, dotąd dobrowolnie rozkoszy przebywania z Ewą, z dzieckiem...

Usiadł przy biurku i napisał depeszę :

Wyjeżdżam o czwartej...“

Biegnij do telegrafu zaraz, natychmiast— ; rozkazał służącemu, bo gdy się zastanowił nad tem, co uczynił, zdjął go lęk i chciałby Ewie oszczędzić każdej minuty niepokoju. Wzrok je­go padł na list Konrada, otrzymany przed paru dniami. Przeczytał go po raz wtóry. Że też on dotąd nie zauważył, o ile list ten różni się od da­wniejszych. Tyle zdań niedomówionych, fraze­sów pustych niby, bez treści, a przecież w tem

właśnie była treść, bo Konrad, zazwyczaj lako­niczny, błądził teraz po manowcach i pisząc du­żo, właściwie nie pisał o niczem.

Jerzy atoli czytał pomiędzy wierszami i ru­mieniec oblewał mu czoło.

Nie chciał mi wręcz napisać, żem nicpoń, nie wart skarbu, jaki posiadam...—mruknął wresz­cie zniechęcony, rzucając list.—Żonie oczywiście wmówić najłatwiej, iż zatrzymywały mnie intere­sy, ale Konrad, Andrzej...

Spojrzał na zegarek: dwunasta.

Wpadnę do sądu, kupię nieco książek i nut dla Ewy, a i chłopcu należy się od ojca po* darek — myślał, wdziewając gorączkowo okry­cie.— Jak jabym chciał być tam już razem z ni­mi i nie rozłączać się nigdy, nigdyl

Na ulicy Mazowieckiej spotkał radcę Płoń­skiego. Od dnia ślubu czuł do niego niechęć i unikał o ile mógł.

Kochanego adwokata... — wołał zdaleka Płoński.—Witam, witam! Dokądże tak śpieszno? Spotkałem właśnie panią Oporską u Semadenie- go, no i nieodstępnego księcia Bodjakowa. Wy­piliśmy razem po filiżance czekolady...

Wyjeżdżam...—żywo Odparł Jerzy, witając radcę.—Spieszę do sądu.

Radby umknąć jak najprędzej, bo spotkanie z Płońskim uważa od dnia ślubu, jako zły dla siebie omen.

Ale Płoński, który istotnie bardzo lubi Jerze­go, z miną zadowoloną powiada :

Jak to dobrze, żem cię spotkał, kochany panie Jerzy! Odprowadzę cię, bo, dalibóg, teraz w tej Warszawie ust niema do kogo otworzyć! Wszyscy uciekli na trawę.

Poszli dalej.

A możebyśmy zaszli do Stępka? Chętnie, bym co przekąsił...— proponował radca.— Same­mu, to i apetyt odbiega.

Nalegał tak gorąco, że Jerzy się zgodził.

Po wódce i zakąsce, w oczekiwaniu zrazów Nelsońskich, które sobie radca podać kazał, hu­mor mu się poprawił.

Pani Oporska zawsze piękna i zawsze mło­da—opowiadał.—I lata i kłopoty prześlizgują się po niej bez śladu. Ale to głupia sprawa z tym Orlickim. Stary się odgraża skandalem...

Jerzy drgnął. :

Młodego Orlickiego spotkał kilka dni temu u matki.

Cóż się stało?—spytał.

Zgrał się do ostatniego szeląga — kończyli Płoński, tak zajęty zrazami, że niezauważył zmie-A nionej nagle twarzy Jerzego.— Miał idyota kupić żniwiarkę, pługi na nowe gospodarstwo, miał się,J jednem słowem, wyekwipować przed ożenkiem,, no i trzeba nieszczęścia, że poznał się z Osuchów-; skim i ten go do matki twojej wprowadził.

Aa!—jęknął Jerzy, bo gniew, wstyd, osłu­pienie, uwięziły mu głos w gardle.

Dużo przegrał?—wykrztusił po chwili, nie patrząc na Płońskiego.

Radca się roześmiał.

Wszystko, co posiadał. Dureń. Bo trze­ba ci wiedzieć, panie Jerzy, źe to młokos, goło- wąs, który się dotąd spódnicy matczynej trzymał. [ takiemu zasiadać do gry z wytrawnymi gracza­mi, jak Bodjakow, Okrzewski, Maliński i im po­dobni. Orlicki miał się żenić z Borzęcką z Bo­rzęcina. Panna bardzo posażna i stary Orlicki wszystkie siły wytężył, by synalka godnie wy­ekwipować.

Ileż przegrał?—ponowił pytanie Jerzy.

Był już spokojny; oczy tylko ciskały ponure

błyski i ręka, oparta na poręczy krzesła, drżała.

Mówią o dziewięciu tysiącach rubli... — odparł Płoński. — Dla Orlickiego to majątek. Dzieci tam podobno dużo i długów. Stary się wyciągnął jak struna, aby się bogatem ożenie­niem syna podreperować. Ale żeś ty nic o tem nie wiedział, panie Jerzy? Orlicki grzmi jak dzwon i mówiłem właśnie z panią Oporską...

Jerzy zerwał się z krzesła.

Muszę pana pożegnać — ozwał się żywo, wyciągając dłoń ku radcy.

I zanim tamten zdołał się opamiętać, Jerzy był już na ulicy.

W szponach. • 9

Myśli bezładne, chaotyczne, tłoczyły mu się do głowy, ból go schwycił za gardło, gorycz za­lewała serce. Niezabliźnione rany otwarły się na nowo i zdaje mu się, źe grunt chwieje mu się pod stopami i wszystko zapada się w otchłań.

Sam nie wiedział jak i kiedy przywlókł się do domu.

Potrzebował zebrać myśli, odpocząć. Stało się to, co przewidywał oddawna i czego po­wstrzymać nie mógł. Matka... Och, czyż ona kiedykolwiek zwracała uwagę na opinię, czy po­wodowała się jakimiś moralnymi względami...

Gdy jako uboga panna, córka nauczyciela wiejskiego, stanęła przed ołtarzem, ślubując mi­łość dotkniętemu kalectwrem dziedzicowi Opo- rzysk, wtedy już rzuciła światu wyzwanie.

Postawiła warunek, aby pan młody zapisał jej Oporzyska — opowiadano w tłumie. — Za te kule, co na stopniach ołtarza leżą...

I prawda. Do dnia ślubu udawała miłość, tkliwość, by potem stworzyć mężowi takie pie­kło, że po latach kilku skrył się pod ziemię. Mło­dość, uroda jednają sympatyę. To mąż wszyst­kiemu był winien... Ona—ofiara.

I tak się to utarło, że nawet wówczas, gdy zmarnowała majątek swój i dzieci, winę złożono na nieboszczyka.

Z niewielkim fundusikiem przeniosła się do Warszawy.

Tu dopiero dopomógł jej spryt, uroda niezwy­kła, inteligencya. Świat bywa niekiedy pobła­żliwym. Gdy pani Oporska otworzyła salony, nikt nie pytał, skąd czerpie fundusz na zbytko­wne urządzenie domu.

I cóż to było trudnego, na tem tle sztucznego dobrobytu i dużych stosunków — bo opiekunów i protegujących miała wielu — rozstawić kilka zielonych stolików, zwabić niedoświadczonych, lub namiętnością do kart dotkniętych i samej przewodniczyć w grze z wdziękiem i kokieteryą.

Jerzy wcześnie opuścił dom matki. Nie­szczęście szybko rozwija.

Nie chcąc jej nic zawdzięczać, zaprzągł się do pracy z całą energią lat młodzieńczych i dopiął celu.

I teraz właśnie przeszłość ta, bólów i mąk peł­na, zamajaczyła mu w pamięci jak żywa. Wszystko, co kiedykolwiek z powodu matki wy­cierpiał, co cierpi i— pewnym jest— cierpieć bę­dzie do grobu.

Z Orfickim należałoby szybko skończyć, nim się plotka rozszerzy — myślał. — Na to jest tylko jedna rada: Zapłacić.

Dreszcz nim wstrząsnął.

Do kapitaliku, jaki posiada, należałoby kilka­set rubli dopożyczyć jeszcze.

A żona? a dziecko?

Wszak to jedyny, zapasowy ich fundusz. Czy on to może uczynić? Musi... Wobec tego, co się stało, ustępują, wszelkie skrupuły.

Oczywiście, o wyjeździe dziś do Pliszek mo­wy być nie może. Około czwartej wyszedł po­wtórnie na miasto, by odnaleźć Orlickiego. Osu­chowski pomylił się w adresie i wieczór zapadł, gdy go znalazł nareszcie. Ale młodego nie za­stał, a ze starym Orlickim za nic spotkać się nie chciał.

Coś go tknęło, jak gdyby przeczucie. Orlicki niewątpliwie będzie próbował odegrać się... Jerzy wiedział z doświadczenia, jak ta mania odegrania się gubi niejednego. Nie namyślając się długo, pojechał na Królewską.

Apartament pani Oporskiej błyszczał zdaleka szeregiem oświetlonych okien.

Był to jeden z „większych” wieczorów. Gęsto rozstawione stoliki zaledwie mogły pomieścić chcących próbować szczęścia. Książę Bodjakow, jak gdyby miał tu jakieś prawa, witał gości, ugaszczał, wyręczając panią domu. Tłum wciąż napływał. Tłum elegancki, nawet wytworny.

Uczciwe nazwisko mężowskie, pozycya i nie­skazitelna opinia Jerzego, pozwalały pani Opor­skiej być nawet nieco wybredną w wyborze go­ści. Flirt lub zielony stolik, co kto wolał, nęciły wielu. Nie mówiąc o doskonałych winach, któ­rych pani Oporska z wrodzoną sobie umiejętno­

ścią życia nie żałowała gościom. Było też tu i swobody więcej, tej upajającej i napozór nie­szkodliwej, zamkniętej w granicach eleganckie­go flirtu.

Jerzy dążył tu jedną pochłonięty myślą: odna­leźć Orlickiego. Potrzebował również rozmówić się z matką.

Był tak zgnębiony, że śmiech, rozmowa wpa­dały mu w uszy jak brzęczenie milionowej rze­szy drobnych jakichś owadów, blask kinkietów oślepiał i sprawiał kłócie w oczach, od kwiatów i perfum czuł zawrót głowy.

Ten i ów wyciągał ku niemu dłoń z powita­niem, ta lub owa zaczepiła uśmiechem, spojrze­niem, ale Jerzemu atmosfera salonów matki sprawiała zawsze wstręt, a dziś poprostu wyda­wała się nie do zniesienia.

Pani Oporska w toalecie atłasowej liliowej, dla kontrastu przybranej szafirowymi chabrami, rozmawia uprzejmie z młodym chłopcem. To Orlicki. Skromna sylwetka wieśniaka odcina się wyraźnie na tem tle swobodnej, niezdrowej ele- gancyi miejskiej. W uczciwych jego oczach ma­lują się kolejno rozmaite uczucia: zachwyt, zdu­mienie, pożądanie, trwoga...

To wszystko takie nowe, a takie wabiące!

Po nad innemi góruje wszakże myśl, że na tych stołach zielonem suknem pokrytych zostały

jego pieniądze i że on, za jakąbądź cenę, odebrać je musi.

Jerzy poprosił matkę o chwilę rozmowy.

Uderzył ją niezwykły wyraz w jego twarzy i zatrwożona nieco przeprowadziła go do buduaru.

Cóż to za mina grobowa, Jerzy?—spytała, zatrzymując się przed zwierciadłem.

A jemu, gdy zobaczył w pełni światła bieli- dłem pokryte zmarszczki, karminem pokryte usta i pożyczany kolor włosów i całą tę tandetę mło­dości pozornej i wdziękówr, skurczyło się serce bólem, zziębło, jak gdyby pęcherz z lodem'doń przyłożył.

Maska! — tłukło mu się w mózgu i przy­mknął oczy, by nie patrzeć.

Pani Oporska dotknęła wachlarzem jego ra­mienia.

Mówże, Jerzy, bo muszę iść do salonu—na­legała niecierpliwie. — Może chora Leona, czy dziecko, czy Ewa? Znam waszą przesadę w przej­mowaniu się byle drobnostką.

Jerzy spojrzał w twrarz matki surowo, przeni-‘ kliwie. ’ ' ;

Przyszedłem w sprawie Orlickiego, tko—rzekł krótko.

Orlickiego? A cóż mnie Orlicki i jego sprawy obchodzą?

Muszą cię obchodzić, matko!—syknął przez zęby Jerzy.—Za dużo mówią już o tem.

Lekka zmarszczka sfałdowała jej czoło. Wy­gładziła ją szybko i ostrożnie palcami, poczem rzekła:

Mój kochany, Orlicki jest pełnoletni. Wie, co robi. Gzy mam zabronić zabawy innym go­ściom dlatego, że jakiemuś panu Orlickiemu nie dopisze karta? To zabawnej

Stary Orlicki grozi skandalem—ozwał się Jerzy, tłumiąc wzburzenie.— Twierdzi, że syn je­go został wciągnięty z planem obmyślonym z gó­ry. Niechże się matka zastanowi, że wypadek ten może rzucić niekorzystne światło, chociażby - śmy nawet zamknęli oczy na ohydny fakt ogra­bienia młodego, głupiego chłopca. Tak przecież było.

Jerzy, zapominasz się!— wy buchnęła z pa-

Zc'\vsześ był krnąbrnem, niepoczeiwem <L ^ k nru Nie powinnam się temu dziwić. Syn

. ) ojca...

Ani słowa więcej, matko! Proszę nie za- pomiikić, że ja pamiętam wszystko, wszystko!

<..!łos uwiązł mu w krtani i miał uczucie, jak gdyby się dusił. Po długiej dopiero chwili rzekł spokojniej, lecz nakazująco:

Orlickiemu przegraną sumę zwrócę, ko­sztem jedynego funduszu mej żony i dziecka. Żądam jednak, i ty, matko, dopomódz mi do tego musisz, aby Orlicki nigdy, nigdy nie grał u ciebie

więcej i aby nadai faktorowie twoi wyrzekli się swego szlachetnego rzemiosła. Rocumieroy się, nieprawdami

Ukłonił sif matce i wyszedł. Xa szuzęfcie, ifra była jegzcze nie rozpoczęta, więc z łatwością odszukał Orliokiego.

Zwrócę panu przegrano pieniądze — rzekł mu wręcz —ulo nie tutaj. Pójdźmy.

Wysunęli się cicho i jeszcze dnia tego wie­czorem, zdumiony, oszołomiony stary Orlioki otrzymał pieniądze.

Nazajutrz, po nocy bozsunnuj .lurzy wstał zmęczony, ninledwio chory. Poczuł gorączkowo zbierad drobiazgi, porządkować papiery.

Xa biurku» pod przyciskiem, loioł ostatni list Kwy, stała fotografía Zygmusia. Zygmuś, jego dziecko, jego krew... I go może być nad to bit* niejszego'/

Gdy Ewa powróci do domu, rozpoczną nowe iyuie. Namiętność jego do karr wydaje mu się czerni monstrualnie szkaradnym.

I gdyby tu był przy nim t<»n jego anioł czy* aty, kto wie, czy mu wyspowiadałby gig ze wszystkiego i nie wołał z głębin duszy wydartym głosem: Katuj mnie dobrocią, słodyczy, przeba­czeniem, któro z&wsz** ma na ustach kobieta ko-' ehającta, a która bodąj czy nie najwifksz% dl* obhikuw'go jest karą.

W kilka godzin potem, najętym wózkiem do­jeżdżał do Pliszek. Pożera go niecierpliwość» tęsknota! Podrói, cisza leśna ukoiły mu nerwy, w»»;c mary pierzchły, uciszyło ęję sumienie.

Było prędzej, prędzej.

Na spotkanie jego pierwsza wybiegła Kwa. l-^zeczuła, poznała zdaleko.

Jerzy, Jerzy!

Głos był tkliwy, bez cienia wyrzutu, oczy tylko smutne mówiły o tęsknocie.

Jerzy ¿policzkowałby teraz siebie 2 rozkoszy. Dręczyć kobietę, istotę słuł»^ która jednakże mocniejszy je?t duchem od niego,.*

Nie zostawię eię już nigdy samej — szepce wzruszony. — Wy, nie możemy, nie powinniśmy MÇ. rozłączać.

Ona wszystko mu przebaczyła, i mesłownofó jego i długie dni niepokoju, ukrywuj$<: starannie, iż nie domyśla się nawet, co zatrzymywało go zdała od niej.

Powiódł ja| poU*in do ogrodu, w gęstwinę lip rozkwitłych t gdy ogarnęła ich suinotno^ i ci­sza, Jerzy ozwał się pierwszy:

Masz rai wiele do przebaczenia, Rwo, leoz nie pytaj o nic. Niechaj wystarczy ci fakt, żu ^am sobą pogardzam i radbyin wiele chwil z nie­go życia wykreślić.

Położyła mu dłcuS na ustach.

Nie mów, nie chcę wiedzieć... — szepnęła z wysileniem.

Jeny przytulił jjj do piewi.

llei ja ci szczęścia zawdzięczam! Przy t#>* bie za|»omiu&m o wszyaikiera, co boli i kole. i drtę t obawy i odpędzam od siebie tę myśl, te mógł­bym cię utracić.

Uśmiechnęła się do ui<*go przez łzy. Słowa jego jak balsam goiły rany jej *emi. budziły na- dzieję- W przywiązaniu Jerzego tkwiła wialnie ta siła odporna, która mogła zgnieść wroga, czy* hającego ua spokój ich obojga.

Po chwili Jerzy odezwał nię znowu;

- Wi*m, fcem przeciw (obie zawinił i pobła­żliwość twoja jest jednym dowodom więcej, jak dobrę dla mnie jesteś. Rozrzewniasz mnie swojt miłością i zaparciem idę siebie, ty, która mogła* byi mnie przeklinać.

Jerzyl — y.awułała, blednąc i tuląc się do niego.—Ja ufam <a, kocham i... Mój drogi, roz­jaśnij czoło i niech już mowy o tom ni« będzie. Było mi wprawdzie trochę smutno, tęskniłam,; niepokoiłam $ię, ale smutek przemija, a wspo­mnienie chwil szczęśliwych na całe tycie pozo* stanie.

Jerzy zacisnął zęby. Jak ona go bezwiednie* upokarzał Jakim i-iętkim wyrzutem $4 U> słowa- przebaczania i rezygnacyi!

Wobec wzgardy, jaką w Lej chwili sam dla siebie cziyo, postanawia zerwać z przeszłością i wytężyć wszystkie sil)*, aby wytrwać w posta­nowieniu.

Spojrzał na jej wybladlą twarz, podkrążone sineml obwódkami oczy, dotknął drobnej, wychu­dzonej ręki. Dla szarpanego wyrzutami umyshi jeden dowód więcej... I to on... Dla niego...

A jednak, jak on ją kocha! Tak jak ją, nie potrafiłby jui kochac nigdy fcadnoj kobiety.

Chuąo przerwać bieg jego my>łi, Ewa rzekła:

Oczekiwaliśmy cię z upragnieniem i Zy­gmuś wciąż się dopytywiił— Wczoraj pojecha­łam z nim na stacyę.

Nic mogłem przyjechać— przerwał gorąco •Jerzy.—Wierząj mi, żp nie mogłom.

I zaraz, korzystając z tego, ta zastał Ewę sa­mą, bo wszyscy na daleką przechadzkę sig wy* brali, dodał:

Miałem wiele przykrości z malką, druga Ewo. Ten stosunek z Bodjakowem stąje się co­raz bardziej kompromitującym. A w dodatku...

Zawahał się. Jak on jej to powie? Objął ją rumieniem i przyciął do piersi.

Zwolna, ostrożnie opowiedział jej historyę Orlickieeo.

Z jukiem przerażeniem patrzyły na niego te słodki*, niewinne oczy!

I cu, Jerzy? Cóż dalej/ Co się stało?—py­ta pobladłem) ustv

ZwróoUom Orlickiomu preegran^ su rug — odparł smutno. — Wiem, fco to krzywda dla Zy­gmusia, ale pominąwszy wszelkie naęze osobiste względy, strata tyrh pieniędzy byłaby ostateczną ruin? dla Orlickich. Ty, ukochana moja Kwo, rozumiesz mnie i wybaczy«z...

Zrozumiała i w pncKueiu głębokiego nad niw talu, przytuliła aię do jego piersi mocno» mocno... Ach, gdyln on mógł wiedzieć, jak ona go kochft, stokroć więcej za tę jego mękf, ssu ten ból ranio­nych ciągle uczuci najczystszych i m tę dumę hardą. która nigdy w fcaduej okoliozno&i nie po* zwala mu ugiąć się, ani od przekonań odstąpić.

-Jerzy!—wyszeptała.—Mój Jerzy!

1 owinęła mu się miękko koło ramion i mówić poczęła o miłości, jaka ich wiązo, o Zygmusiu,

0 przyszłości walnej pracę i zobopólnym £za- ounkiem opromienionej, o źydu tak pięknem, bo> poźytecznem i te powinni tylko tyć dla siebta

1 dla Zygmusia, u to, oo się już eofnąd nie da, po* grzebać w niepamięci.

Jerzy nigdy ma ¿u nic* odczuł tak żywo, co W jest posiadać serce oddane sobie bez granic, czud; przy sobie swoją kobietę rozumny a tkliwą.

I nic mówili już potem o niezem, tylko dłoń w dłoni, ¿ero«» przy ¿ercu siedzieli długo w cienia;

lip kwitnących, błękit mając nad głodami i dzi­wnie rozjaśnione, rozbłgkitnione myśli.

XIV.

Pani Hańsku od pewnego czaau straciła humor.

ttiadonio jej rozlegało uię od rana do wieczo­ra i w kuchni i w ogrodzie; gościom nawet dało się wielokrotaio uczuć. Taka to była natura „skrzecząca,” jak mawiał w chwili irytacyi Hański.

Gdy szło u dzieci, któro nadmierni« kochało, Hańska miała wzrok bystry, rzec moi na podwój­ny, bo widziała niekiedy więcej, ni£ wszyscy. I cBego uie ogarnia rozumem, to intuicyą ser­deczną odgadła.

Ka Leonę od początku zaraz patrzyła nie* ufnem okiem.

Pu co tu ta pannica siedzi...—pytała często Raawfcry.

Wszak to siostra Jerzego, którego mama tak lubi...

Bańska wzruiuyła ramionami.

l>obry człowiek, nie ghipi. Gdybym była bratem tej pannicy, tobym fioki i te wszystkie galgatiki z uiej zdaria. a do pracy zapędziła—iry*

towała się.— Ale tuka to na szwaczkę nie zdatna. Bezwstydna! Żeby lak łowid Konrada...

Ksawera, tłumiło westchnienie, rzekła uspo- kajtyąco;

Konrad wie, co robi. Nie takie on panny widział, a jednak...

Coś j$ w gardle ścisnęło i zamilkła.

Hańska biadała dalej:

Wszyscy oni jednacy, ci mężczyźni. Du­szy im nie potreeba, byle ciało ładne. AJ bo to Konrad nie widzi, jaka to kobieta? Młodoid czy- ni ponętny, ale się ona zamieni w tygrysicę, gdy starość nadejdzie. Przekonasz się, Ksawerko!

Więc cot na to poradzić? — pytała z dr te­rnom Ksawera. » Ufam Konradowi, to głupstwa nie zrobi, a gdyby — hal to jut nie nnsza rzece. Jabvm nawet nie śmiała mówić z nim o tem.

Hańska łzy ocierała.

1 ja nie! Widzisz, jakie to matki meszasę» śiiwe! Wyhoduj, wypieść, a potem boisz *ię ust otworzyć.

Zwykle po rozmowie takiej ciężkie myśli nie odstępował)* Ksawery. Podwoiła jeszcze bacz­no^ w obserwowaniu Konrada, i chocmf, rada z obecności jego w Pliszkach, wzdychała do chwili, która tych dwoje jak najrychlej rozłączy--

Pewnego wieczora spotkał ją Sieiecki w o- gr odzie.

Pani coś dotoga?— ¿pytał wręcz. ho jufc od* dawna smutek jej zuniepokoił go.

Ale ona zaraz z burę na niego:

Czy lo wolno kaszlącym przechadzać stó wieczorami? Czy nie mówi Jara, io się z łąk opa­ry podnoszą i wilgoć jest w powietrzu? Niechże j.an się nieposłuszeństwa tego zawstydzi i co prę­dzej spać pójdzie.

Andrzej sięgnął po jaj rękę nieśmiało.

Bóg zapłać za troskliwość. Chciałem wzrok napaść ogrodem i polem i rzeką... Ale przyroda przesytu nie daje. Tm więcej z nią ol>- cujess, tem trudniej się rozstać. Ozy pani wie, te ja jutro jadę?

Spojrzała na niego zdumiona.

Nie wiedziałam. Ałe czemuż tak nagłe? Czy Konrad zostaje? Nic dotąd o wyjeździć nie wspominał.

Andrzej przed jej badnwęzem spojrzeniem uciekł z oczyma aż na wierzchołek lipy.

On właśnie szybki ten termin naznaczył rzekł z wahaniem.

Co pan mówi?

A tak. Niewiadomo co go ukąsiło. Taki zły dzfca^j, te jeno patrzę, rychło będzie kąsał. Xo i widzi pani, jakie to smutne: ja wracam po­krzepiony, odrodzony, a on... Pani gama pewno dostrzegła, źe dużo na humorze stracił.

Pochylił się i ząjrzal w jej oczy.

Niepokój, jaki nią miotał, widział oddawna, a te i o Konrada alę lękał, więc myślał, r*y nie byłuby lepiej rozmówić się z nią szc.swrze i dodał;

Dla Konrada atmosfera w Pliszkach srała się obecnie szkodliwą. Co pani o tera myśli?

A. w niej nagle zerwała ai« bursa,

Ja myślę — zawołała z ogniem, te miłości dla takiej kobiety powinno ttę wyrwać z seruail jak chwast lxwutvtectny i szkodliwy, .la wogóla|] nie pojmuję, jak można prawe, piękne zadaniajj życia, ambieye szlachetne, stopid w ogniu ta* kiej niezdrowej miłości. — Nozdrza jej drgały, oczy błyskały ogniem oburzenia i gniewu. — I toi taki człowiek, jak Konrad—szepnęła namiętnie.-H| Szedł w zapasy z naturą, podbijał ją, ujarzmił by lodz poleiut jak lew pokonany, u nóg pierw« szej lepszej spotkanej na drodze kobiety.

Tak była wzburzona, *e Andrzej przeląkł si$J

i począł uspok^ać.

Niechże pani tak tragicznie nie zapatr się na tę kwestyę — rzokł. Konrad posiada ni« wzruszoną siłę przekonań...

1 temperament płomienny, który go możej porwać, unieść...—wtrąciła żywo.

Andrzej się uśmiechnął.

- Dokąd on zechce, proszę pani. Tylko do-j kąd zechce. Może będzie cierpiał i bardzo oier pinł, ale gdy powie sobie: rNił*n- wytrwa.

Kozjaśniła się j<g twarz.

życie pan wlewa we mnie. Com ja się namęczyła, parrzgc na tę wyrafinowani* grę pan­ny Oporskiej i na to łamanie się Konrada. Mój Kotei Czyż jenro takiej towarzyszki 4vc»a po­trzeba?

Andrzej dJoń przesunął$h) czole. Jak gdyby myślom swym odpowiadając, ozwal się łagodnie:

Prawdziwy afekt nie zmiękcza, ale prze­ciwnie wzbudza w nas silę. Takie niezdrowe, ¿¿amocące się w zapadach z rozsądkiem uczucie może istotnie wykoleić człowieka. Ale to jut znak dobry, te ucieka.

Ksawera smutno się uśmiechnęło.

To jednak dowodzi, ie aiWkt istnieje...— rzekła.

Polem rozmawiali długo o Leonie.

Może to nie być poza, może istotnie Kon­rad zbudził w* jej sercu jaki} odrobinę uczucia, ale ten poryw* ulotny nie moie o niczem stano­wić- dowodziła Ksawera. Jufc sama trwoga usta­wiczna o kruchoćd takiego nikłego kwiatu ode* brałaby tno chęó do pracy, zbrzydziła iycie.

Tak. istotnie!—potwierdził Andrzej. Szał zmysłów rooże przeminąd szybko i gdy miłości nio podpiera szacunek...

Zapatrzył się na Ksawerę i oęaruęło go pra­gnienie ogromno dotknąć ustami jasnego jej czo­ła- Dusza jej przedstawiała mu się jak skarbnica W $%pooa<‘h. 10

«krytych skarbów, któro onby rad słowem miło­ści porussyć i wydobyć wszystko, co piękne i wzniosie, i przelać w nią wszystkie gorące pra- goieaia. i czegoby on nie uczynił, aby ją uspo­koić, pocieszyć!

Namówię Konrada-—rzekł ujmując jej rę­ce—do podróży. Pojodziemy razom. Tu w kra­ju zawsze byłoby niebezpiecznie. On się wpra­wdzie nosił dawno z tym zamiarem, ale widocznie brak mu siły d» wykonania. Tracę i to twardą pracę, która pono w takich razach najlepszym bywa ratunkiem, znajdziemy, u im więk**ą prze* strzeti rzucimy po za siebie, tem dla niego lepiej.

Ksawera zbladła. Dreszcz nią wstrząsnął.

O ozem pan mówi? — spytała z trwogą.

Andrzej, uśmiechając się smutno, odparł:

Ucieknicmy, chodby do Ameryki. Będę strzegł Konrada jak oka w głowic. 4114 nioch się pani nic lęka.

Ale ima ssatrwożyla się nagle o Andrzeja.

Pan nie powinien jechać— rzekła.— Panu spokojna praca, życie regularne i pobyt w kraju potrzebne. Nie należy zbytnio ufać polepszeniu»

Ścisnął mocniej jej ręce.

Nic mi nie będzie. Mam talizman na prze* cjwnn.ści i dolegliwości wszelkie.

Spuściła oczy, bo ją wzrok jego mieszał

Ja pozwolić aa to nie raogf—ozwała się po chwili. — Ratując Konrada, mógłbyś pon zgubić* siebie.

Umilkła.

Wdzięczność dla niego i trwoga zlały się ra­zem w uczucie rozrzewnienia. «Ink u dziecka, fctóreby rade Izy powstrzymać, a nie może, usta jej drże«i poczęły.

To taka smutna ostateczność— — szepnęła i spojrzała na niego błagalnie.

Ale .Andrzej, rozkoszując się jej wzruszeniem, uczuł się zdolnym do nadludzkich poiwigceń.

Tnk! Kie upuści Konrada i choćby przy­szło wy wieić go na kmńcu ¿wiata, on go ni«» od- #tłpL

Panno Ksaworo!- zarzął energicznie i sta* nowczo, bo wobec jej przywiązania sam sobie wydał się mocniejszym i jak gdyby urósł nagle.— fauno Ksawero, uiecfc pani próżno nie próbuje namawiad mtue, bym został« bo pojadę. Bodzio mi bardzo, niezmiernie przykro, de stanie się, jak rzekłem.

Przytulił do ust jej ręce.

Spokój pani droższy mi nad wszystko...

Wiem o tem!—rzekła z uczuciom i bez ża­dnego fałszywego wstydu.

A potem:

Niechże mi pan przyrzeknie, jako lekarce swojej...

Zarumieniła się i zawahała.

Jako lekarce swojej—podda) Andrzej.

1 jako przyjaciółce życzliwej...

Prawie siostrze...—dokończyła a drżeniem w glosie.

Milczenie.

Czemu pan nie powtarza?

Ho nie cheęl—wyrzekł z mocą i oczy bły­snęły mu ogniem. — "Na pierwsze i drugie, zgoda. Ale wyraz „siostra’1 albo pani ze swego słownika wykreśli dzU, zaraz, stanowczo, albo ja z tej da­lekiej krainy, dokąd się wybieram, nie wrócę. Panno Ksawero, droga, ukochana...

Ukląkł przed nią.

Do takich, jak pani, to jeno na klęczkach rnówić należy—szeptał wzruizouy.

I w tej kornej postawie, '/ tem czołem wyły­siałem przedwcześnie, z 14 żółtą, anemiczny cerą, zdrowej, hożej, dziewczynie wydał się tak go­dnym kochania, jedynym, kfóry nią mógł zawła­dnąć i takim mocnym duchem, źe w poczuciu tkliwości niezmiernej pochyliła się nad nimimięk* ką dłonią gładzić poczęła czoło jego.

Jemu ta pieszczota powiedziała więcej, niż słowa. Wiedzieli, f.& do siebie należą i nic ich nie rozdzieli, chyba śmierć. Zapatrzeni w jasne, świetlane kręgi, jakie im wspina zakreślała przy­szłość, czuli się upojeni szczęściem.

Nazajutrz, cisza zaległa biały dworek w Pli­szkach. Razem z Konradem i Andrzejem, wyje­chali i Oporscy.

Hen, daleko, pod lasem widać było jeszcze tuman kurzawy i czerwona krakuska Grzeli po­łyskiwała w słońcu.

Na wzgórku, za ogrodem, do gruszy starej przytulooa, «tuła Ksawera, ścigając załzawionemi oczyma niknące w oddali pojazdy.

Smutek ją uciskał i trwoga zarówno o An­drzeja i Konrada.

Kiedy onu ich zobanzy znowu?

Słońce podnosiło się na niebie coraz wyżej, drobne muszki brzęczały w kryształowe») powie* U2U, srebrny strumyk o przejrzyste!» łożysku podpływał cicho pod stopy Ksawery.

1 powoli, w tych blaskach świetlanych, w toj ogólnej harmonii i spokoju, smutek jej mzpływał się i w serce wstępowała nadzieja.

Poszła ku domowi. W alei lipowej spotkała Stachnę z rumieńcami na twarzy i oguiera w ochach. YT ręce trzymała zeszyt gęsto zapi­sany.

Co to takiego?—spytała.

Dziewczę na piersiach jej ukryło głowę.

Ksawera uczula, jak drźv wątłe jej ciało i zlę­kła się tego podniecenia, wzruszenia.

Co tobie, dziecko?—pyta powtórnie.—Po- wiedz-że...

Stachna nie&niało oczęta ku niej podniosła,

Boja eoś napisałam...—Rzepce,—Wiersze.- Tok mi było smutno, źe oni odjeżdżaj^,.. Nie gniewaj 3ię, Ksawciu, ale doprawdy, ja sama nie wiedziałam...

I podawała siostrze zeszyt spłoniona, drżąca, dziwnie jednak szczeliwa.

Ksawera lękała się zawsze silniejszych wra­żeń dla rozkołysanej wyobraźni i nerwów Sta- chny. Więc obojętni« ria pozór wzięła zeszyt

i objąwszy dziewczę ramieniem, poszła ku do­mowi.

Przeczytamy wspólnie, gdy się jut zajęcia dzienne skończą—rzekła.—Trzeba ci teraz, Sta­siu, po&iel goieinn) uprzętngrf i porządków w ofi­cynie dopilnować.

Stachna przytuliła się du siostry.

Dobrze, Ksawerko. Ale potem pobiegnę pod lipy i pozwolisz mi pisać. Pozwolisz?

Tuż przed domem wpadła na nich Rózia.

Ksawerko, bój się Boga, ja się tu urwę... Taka szara nuda wyziera zewsząd, le oszaleć można. Ach, w* świat, w świat, daloko, gdzie ży­cie takie barwne, tyle wrażeni

Ksawera rzekła tylko:

Zabierz się do pracy, a wnet poweselejesz-

XV,

Moja droga Ewciu...

Nie mówmy o tam, mateczko. To są plo ttó. Przykro mi, te zaniepokoiły mamę.

Ewa siedziała z maiką w , pluszowym pudeł­ku,9 wytwometn gniazdku młodej mężatki, o któ­rej kobiety, mające mniej wykwintny buduar, mawiały między sobą:

Ta Opcrska... Ach, jakaż ona szczęśliwa...

Pani Danielewska przygląda się córce z uwa­gą. Kwa czuje na sobie wzrok ten badawczy, który ją drażni. W ogóle, w usposobieniu, w ja­kiem się obecnie znajduje, cięty jej nawet obe­cność matki.

Po chwili milczenia pani Danielewska odzywa się znowu:

To jednak dziwne, bo i ojciec słyszał i wi­dię, jak go to martwi... Ewo, błagam cię, po­wiedz... Pm*d tobą przecież ukryłby się to nie mogło. Czy często tak jak dzisiaj zostawia cię Jerzy samą?

Dreszcz wstrząsnął Ewą. Ach, jakież to mę­ki! A ona jednak nie puwio. Nie! Cierpi, ale niech cierpi sama. 2śie pragnio niczyjego współ* czucia, ani litości.

IW —

I unzuwa nagle nienawiść ogromną do tego ¿wiata, do ludzi, którey chcą oglądać jej ranę i przysięga sobie, źe tajemnicę ukryć jKitrafi.

Z uśmiechem zwraca się do matki.

Jarzy diii wyjątkowo wysiodł sam...—po» wiada. — Ludzie ocsywUcte Lubią się w cudze sprawy zagłębiać.

Pocałowała matkę i podeszła do zwierriadła. Mdło ¿wiatio lampy oświeca jej twarz bardzo bla­dą. W much widać ślady walki, jaką toczy 7, sobą.

Ho cóżby to zn rozkosz była na piersi matczy­nej wypłakać ból... Wsirgi ma blade i nie możo drżenia ich powstrzymać. AchT jeźeJt matka spo­strzeże... Więc przygrywa j& mocno zębnmt, bo przypomina sobie, iż tym właśnie sposobem jedna z jej koleżanek na pensyi przywoływała zwykle barwę na blade z natury usta, gdy który t mło­dych profesorów przychodził na lekcyę.

Rzecz dziwna, jak najbłahsze zdarzenia po* wstają niekiedy żywo w naszej pomięci.

Znękana myśl Ewy zatrzymuje Mo na tem wspomnieniu * pewnym rodakom ulgi Ewa słyszy Minor rozmów, ¿miechy, rozbrzutiewająoe w sali szkolnej; widzi wokoło siebie rój młodych trzpiotek, ba! nawet jej własna sylwetka rymuje się pomiędzy niemi wyraźnie. 1 ta Sewerka Dęb-, ska, mówiąca swoim cieniutkim głosikiem: rSłu-

cłmjcie, sroki] Jeśli chcocie mioć ładne, czorwo- i)« usta, zagryzajcie j« raocno zębami...9

Ach, jak to już dawno, jak dawno!

Ona była wtedy młodą dziewczyną, której lo­tna wyobraźnia cudno roiła sny tęczowe. 1 po» myśleć, ¿o od tych chwil szczęśliwych dzieli ją zalewie lut kilka, a ona już je pogrzebała. Przy­myka oezy... Blask światła ją razi, oślepia.

Ach, uciec, uciec gdziekolwiek... Skryć sif przed wzrokiem ludzkim .wdzierającym się bru­talnie ut do liajeifbsayph tajników duszy. Ciszy, cisty, bezwzględnej ei$?,y! Lecz pragnienie to mya szybko. Nie wolno jej tracić energii, ufno- lei we własne siły.

Uczone. jokii* ma dla Jerzego, to uwielbienie

i zarazem nie litość, bo tę odpycha ale goręce współczucie.

Przeczuwa, ile ten szlachetny nmysł cierpi w walce z namiętnością, która chwyta go zniena­cka w swoje szpony, obejmuje, jak płomień...

Matko moja— mówi, klękając u kotan ma­tki— niechaj mama nie wspomina o niczem Je* r/łjrou. Nigdy, nigdyi Ani mama, ani nikt... Po co go martwić. Ach. Jerzy! ukochany, uko­chany Jerzy! Czy mama wie, czy mama pojąć mote, jak ja go kocham, jaki on szlachetny, do­bry i taki inny, inny, niż wszyscy.

Rozpłakała się.

Ale cóż znowu! dziecko drogie!—zapewnia­ła wzruszona pani Danielewska. Czyi ja nie ko* cham Jerzego, czyi go uie cenię, jak na to zasłu* guje? To prawda, fco ten i ów odzywał się już niejednokrotnie, a nie wierzyliśmy. Dopiero wczo­raj, gdy Płońska wróeihi od pani 0perskiej...

Zawahału się.

Czemu mania nie kończy?

Bo—bo widzisz, dziecko, nie chciałabym... ¿Me istotnie panie to nie zwnu-ają najmniejszej uwagi na opinię... Okropne S4 te zebrania u nich przy zielonych stolikach. No i wł&jnie ribecnośd tam Jerzego jest—przyznasz sarna... Czy nie mo­głabyś uyiuódz na Jerzym...

Zmarszczka przecina czoło Ewy. Nauczyła się już patreeć na tycie trzeźwo i w stosunku Jo* rzego do umtki widzi jasno zapowiedź dni gro­źnych dla przyszło.4ci ich obojga.

Jakaż to pokusa dla Jerzego ten salon matki, gdzie każdego wieczora snuje się tłum ż|dny wruiori, przegarniaj^cy złoto drtącemi rękoma, oślepiony jogo blaskiem, pożerany chciwością,,.

I w tym tłumie on... Jerzy... ten Jerzy taki— taki inny...

Ale Ut właśnio wpływ jej nad nim ustaje. Trndno jej wałczyć z matką. A znów w intere­sie tej ostatniej lefty. aby Jerzy bywał u niej jak

najczęściej.

Pani Danielewska mówiła dalej:

Płoński często panie Opor&kie odwiedza. Twierdzi, te prawie zawsze spotyka tara Jerze* go. No i Jerzy gra. Wczorąj przegrał podobno grubą stawkę— Choćby te względu na dziecko... Droga Ewo, mówię ci o tom dlatego, źe wiem» jak cię Jer*v kocha i mogłabyś...

Kwa zaciska drŁące wargi.

Nie należy przy wiązywać do tego głębsze­go znaczenia, mateczko—jąka się. Być może, *e Jerzy dla rozrywki zagra tam niekiedy, ale to się rzadko trufla. Może mama zobnejty Zygmusia?

Ztuęczona przesunęła dłoń po czole.

Danielewska zrozumiała, łe chce zakończyć rozmowę. Wyszłn od Ewy z oięikiem sercem.

A Ewa?

Ewa po odejściu matki wcisnęła głowę w po­duszkę kanapy, by stłumić jek.

To jui nie przypuszczenia i domysły, co teraz głowę jej obsiadły.

To pewność straszna, okropno, cios, którego mieść niepodobna, po któnrm niepodobna po* ivj>t«ć, oprzytomnieć, zdobyć się na siłę i wolę. Więc wszyscy ju2 wiedzą, mówią o tom, ubole­wają i może litują się nad nią... Czy ona to wy­trzyma? Musi. Tylko dcii dzieje się t nią co* wyjątkowego. Taka pustka bezgraniczna i taka ciemność w około niej, jak gdyby nagłe wszyst­kie barwy jawne zbladły, n ty drobniejsze nawet światełka pokrył kir żałoby.

^ 'wr^r

fr*

- iflti —

Godziny płyuą wolno... Ach, jak u olno!...

J<r*y nie wrnua.

Odkąd to jufc ona wieczory spędza suma.

Zmęczona myśl biegnie do salonów maiki, za trzymiye się na bladych, wykrzywionych nami" tnością twarzach, rozszerzonych, bły^czą źrenicach, w których blask złota się odbija.

Ten Uum i te dwie kobiety w stanikach t»o- cno dekolfowanych, farbowanych włosach... Sły* ¿zy gloa matki słodki, kuszący: flCzemu nie grasz, Jerzy?*— i fletowy sopran Leony, białymi palca­mi przegarmającej złoto, rzucają ruj karty— I Je* rzy gra... W oczach pali mu się niezdrowy ugień, ręce drżą... zapomina o niej, o Zygmusiu, o wszy kicm...

Co począć, co począć?

Siliła tuę na rozwagę, która tak jej była po* trzebną do powzięcia jakiegoi ¡«stanowienia, do szukania środka, któryby jej dopomógł uratować Jerzego. Wobec tego jednak, co usłyszała, czegs zresztą domyślała się oddawna, Jerzy wydiyo sig jej straconym.

Zacisnęła ręce w bezmiernym bólu.

Najmniejszego śladu drogi w tej pustyni, któ­ra się nagle wokoło niej roztoczyła.

Zerwała się 2 kanapy i pobiegła do 0K1 Atmosfera tego miękkiego, wytwornego gniazd' gdzie na każdym kroku napotykała Ślady troskli*

wości Jerzego, poczęła ją duaić. Teraz, zewsząd wyzierała rozpaś i taka imaga...

Jerzy przecież ma syna i gdyby... Ni o, ona myśleć o tem nie może i przypuszczenie jut samo sprawia, iż wije się z bólu, jak owad wbity na szpilkę. Do chłodnej szyby przyciskając twarz rozpłomienioną, powiada sobie, ic spokój, szczy­ćcie, cioń choćby szczęścia odszedł od niej na rawsze.

Ranek zastał ją u okna, wybladłą, zziębłą, w pół żywą. Otrzeźwiły ją dopiero szybkie kroki Jerzego.

On jej tak zastać nio może—przeniknęła myśl, jak błyskawica.—Czułby wyrzut...

W kilkanaście minut potem do sypialni wsaedł cicho .Jerzy.

Kwa spała.

Odetchnął z taką ulgi}, jak gdyby mu stufun- towy ciężar r. piersi zdjęto.

Śpi.- Więc może nie wie, że on...

Schwycił się £a głowę.

Nie wie? AJe on wie, on czuje, że ta krzywda, jaką jej i dziecku wyrządza, pójdzie za nim wszę­dzie, gdziekolwiek się obróci, zabierając spokój na zawszo, na zawsze!

Jleżbo on już razy przysięgał sobie, że grać nie będzię...

Więc to zawsze ma być silniejsze nad miłość dla żony i dziecka, zawsze ich będzie gnębić, roz-

dzieluc i do cichego ich domu wprowadzać rot* Wad, zgryzotę...

Z westchnieniom, które mu się z piersi bezwie­dnie wydarto, odsunął się od łóżku Ewy.

I widziała go, jak szedł przez ratą długoaó po­koju, pochylony jak starzec, blady, z twarzą dzi­wnie zmiętą, skurczoną.

Więc gdy się drzwi za nim zamknęły, zerwała, się z łóżka, bu ją ogarnęła szalona, nieprzezwy­ciężona chęć przytulić «obie do piersi tę głowę skołataną,, odpędzić myśli dręczące, dotkliwe wy- rzuty, jakie sobie bez wątpienia czyni teraz sam, zamknięty w swoim gabinecie Jerzy, który prze­ciek dla nioj tak jest drogim, źo rozgrzesza go odrnzu z tych mąk, jakie jej zadał i pragnie tylko: uspokoić go. pocieszyć.

Przysłania na chwilę oczy ręką, bo poranne słońce zbyt brutalnie przegląda się w jąj zapiska* nych oczach i skupia się cala w sobie, jednej my- ¿li odduoa: Co te* może czuc człowiek, kiedy go namiętność jaka owładnie i czy ten ból, jaki w chwilach rozwagi czqje, nie jest jeduym z nty- cię&zyoh ImMmw? 1 gdy jest już gutowu do wyj­ęcia, z łóżeczka Zygmusia wyciągają się ku niej- małe rączyny i wesoły szczebiot napełnia komna­tę, wypędzając odnuni wszystkie mary, które przyczajone z każdego, zda się, wyzierały kąta.

Ewie błysnęła myil...

Pochwyciła chłopca w objęcia, przebiegła sa­lon, skradając się cicho do gabinetu Jerzego.

Chwilowo zapomniała o smutku, rozradowana mysią sprawienia mu przyjemności.

Kączęta dziecka oplotą szyję ojca znienacka, rufowy buziak przyciśnie się do jego twnrzy...

Z zapartym oddechem, tuląc chłopca do siebie, uniosła portyere.

Jerzy siedzi przy biurku. Kwa widzi przed sobą twarz jego bladą, dziwną twarz, czoło prze* cięte zmarszczką i rozpłomieniono oczy.

Boże! Onaśni chyha...

Pod wpływem nieopisanego przerażenia źre­nice jej rozszerzają się, krew gorącą falą napływa do ¿rłowy i serca, a nogi zesztywniałe chwieją się, ręce drżą i gdyby nie to, że ramiona Zygmusia zacisnęły się mocno wokoło jej szyi, byłaby upu­ściła dziecko.

Jerzy trzyma w ręce talię kart... Z namiętno­ścią zdeklarowanego graczu rzuca jo na stół, układa, rozwaga. Z ust jego wydziera się szept cichy, myśl skupia się na czarnych i czerwonych znaczkach, które, jak ogniste zglo3ki, ryją się w umyśle Kwy.

Ogarnia ją nie boleść już, ale szal... Przyci­nka dziecko do piersi i ucieka.

AchJ Uciec, skryć się pod ziemię, roztrza­skać głowę o bruk uliczny, byle nie czuć, nie myśleć!

Fortepian drżał jt»?toze dźwiękami i na czer­wonych wargaoh Leony drfciły również ostatnie słowa pieśni.

W (talonie ciaza.

Zrausid grono rozbawionych osób do milcze­nia, to wystarczy chyba za oajbuosmicrjszy oklask*

Konrad, z czołom na dłoni opartem, biedzi sa­motny w najciemniejszym kącie salonu. Przód wzrokiem innych zasłania go prawic zupełnie wysoki kiomb roślin.

Tatn, w oddali, na tle perłowego obicia,- w świetle kandelabrów rystye się wyraźnie syl­wetka Lcony.

Purpurowy atłas odsiewa jjj, jak gdyby płosz*- czem królewskim, w złocisto-rudawych lokacłt błyszczy gwiazda brylantowa.

Piękna jest... bardzo piękna!

Zachwyt ogólny ni« wy ląc ta jednak zdumie­nia co do niewłaściwości podobnej toalety w zwy­czajny dzień przyjęcia u braterstwa.

Ewa mimo znużenia moralnego, jakiemu pod*, lega od kilku miesięcy, nie mogła się powstrzy­mać od niechęci, zobaczywszy odkryte ramio- ‘ i strój balowy siostry mężowskiej.

Jak toż mogłaś...—szepnęła Leonie. —Taka cyrkowa toaleta na zwykłą sobotę...

Leona zamknęła jej usta pocałunkiem.

Lubię raied swój »styl" — rzekła śmiejąc się.— C6t mnie opinia obchodzi? Kiedyż się bę­dę ubierać, jeâli nie Wraz?

Ale nadchodził wła&rie Konrad z powitaniem \ srçcfen» dziewczyna, spotkaway się % jego spoj­rzeniem, szybkim ruchem nasunęła tiul ponsowy na Kbyt odkrytą szyję.

Sadziłam, ie pan jut wyjechał?...— ozwu- ła się zmieszana. — Pan Andrzej by) ti nas z po­żegnaniem L..

Pani przypuszcza, ie mógłbym wyjechać be« pożegnania?

Spuściła oczy.

Z właściwą kobietom intuicją odgadła, te na powainą jego naturę rumieńcami i przybranemi oznakami skromności oddziaływa nąjsilniej.

Wybieram się do podróży już od lata i ja- koi mi niesporo.,.— przyznał się szczerze.

A gdy Kwa odeszła, spojrzał w zdradliwą tort przepięknych jej oczu'i wyszeptał;

Pani temu winna. Tylko pani.

Stałe *ię! Dla takiego jak on człowieka wy- krzyk ten kochającego ^serca równał się najaktu­alniejszym oświadczynom. \V5ęc zly na siebie., a rozkochany i podrainiony jej urodą, usunął się ty n o i z odległego już potem kąta salonu uasy-

W oponach. U

ca) wzrok, pk>^L*ił słuch dźwiękami fletowego jej głosu.

I jednocześnie myślał:

To, co nń się dziś z pod serca wyrwało, ma. jui dla niej i dla mnie znacznie ogromne. 1 oo teraz? Widzę jej wzruszenie... odczuwam, źe bie­dy śpiewała: „Kocham, kocham.-"—śpiewała dją mnie i że potrzebuję tylko wyci^gn^ć ramiona^ by ta najpiękniejsza .«pociła w nich na zawsze*

Na zawsze ?

Pamięć nielito&iwa rzuciła mu w rozanielo duszę garad brutalnych faktów. Wr.drygnjji ¿ię.

Na jakichże kruchych podstawach ethee on budować swe gniazdo!

Panie Konradiiel... — »szemrało wśród Ii ¿ci. Tu?, przed sobą ujrzał bladij twarz Kwy.

Co pani rozkaże? — spytał, zrywając si % miejsca i w oczach jego odbił si§ śywy ni pokój.

Niech pani siada, proszę, tu wygodniej...-* uiówił, tuł%c jej ręce» tak biedne, małe, jakld_ nimnc ręce.—Pani bardzo ile wygląda. Panią ta. wrzawo, goście męcssą?

Spojrzała na niego wtelkiemi, szaremi ocz ma, które nienaturalnym blaskiem świeciły w j wychudzonej twarzy.

Chciałabym pomówić z panem... o pan rzekła, |Kfiuijaj%c milczeniem jego pytania.

jakkolwiek minia przepojone sercc swoim wła­snym bólem, niemniej odcxuwala bóle innych.

Cxemu pan nie wyjeżdta?

Konrad nfrtfochnąl się smutno.

Więc i pani ranił* wypędza?

Trzeba jechad..— szepnęła,— Każdy prae« ru* do spokoju d^ży, a pan tak nim szafuje...

Poszukał jej ręki i całując, rzeki:

Od pewnego czasu popadłem istotnie w oho* robiiwe jakieś odrętwienie. Sam ccuł«m, te je* «'had trzeba, a nie mogłem. lYawda, jaki to czło­wiek slaby? Pani mnie pojmuj«... Cały wysiłek woli na nic się tu nie pntyda.

Stłumiła westchnienie.

Ona wie... Najsłabszymi bywają zwykle ći mocni...

Poszukała wyrokiem Jerzego,

Stał pośród innych myfteftyzn, przowyta&aji&c ich wzrostem, powagft... Ale twar% nosi piętno cichego smutku i ona to widzi i to jij tuk boli, że własny ból jej xaglussa.

Konrad sauwaitył jej spojrzenie.

Ach, tak!— pomyślał. — To Jerzy jest po­wodem. to ta dobra, dobra kobieta mocyje się z cierpieniem odważnie, chociaż ono podkopuje 'jej siły.

(•araki, ironicany uśmiech pr2eroknqł po jego twuray. Bo oto w$tl& taka istota dźwiga się jak tuofte bes skargi, bez jęku. Wydeiera sobie g-wal*

tern ze zbolałej piersi sztuczny śmiech dla ludzi, wesołe słowo, na bladą twarz nakłada maskę spo­koju. Jakiż to ogrom pi święcenia, energii wobec bezsilności Jerzego. To straszne! Więc c6t oni są, ci mężczyźni... Zawładnie uhm kobieta, pójdą za nią na dno przepaści... Oblepi ich namiętność do kart, jak tamtego naprzykład. i ten niema siły oprzeć ?ię.. ł zawsze tak było i zawsze tak jest i zawsze tuk będzie... Zagryzł usta. ze złością.

- Papiorowi rycerze r. bajki... — mruknął i Kwa posłyszała.

O jakich rycerzach pan mówi? Czy o tej gwardyi, która otacza teraz Leonę? Dziwna isto­ta! Jej do szczucia potrzeba koniecznie flirtu.

Mówiła to z rozmysłem, bo postanow iła rato- waó go.

Ale on dzte, dziś szczególniej nie chciał potę­piać Leony. Nie mógł Czuł jeszcze na sobier pieszczoty jej oczu, w słowach pie^ai słyssał mir łosne dźwięki. Więc odparł prawie szorstko:

Odyby pokochała.. Gdyby mąA popro­wadził ją umiejętnie...

Potrząsnęła głową.

Pan się myli..—rzekła stanowczo. —Tak istota nio będzie nigdy rozumną towarzyszką ży­cia dla poważnego, umiejącego ocenid kobietę mężczyzny. Wierzy pan przecie w moją przy- jaźń i życzliwość, prawda? — spytała, patrząc mu w oczy serdecznie.—Otót mnie tak boli, £e pa

ttiS -

Zawahała się i rumieniec zabarwił przelotnie bladą jej twarz. Obowiązek nakazywał ostrtód/. go, ratować... Niemniej» rola ta była jej wstrętny.

Konrad milczał.

Ba widzi pan, toin nic niema, prócz kultu bajecznego dla swej urody i dla pieniędzy, które urodzie tej zapewnić mogą piękną oprawę— mó­wiła dalej coraz szczerzej i śmielej.— Matka pań* ska, Ksnwerka, pragną przede wszystkiera twego ¿zczęćcia... <la^. ja zdawna jut u czuwam wyrzut, że I>e2więdnie przyczyniłam wę...

Pannę l^eon? poznałem jeszcze za granicą, pierwej nim pani ją poznała... — szepnął z wysił* !;iem, bo go męczyła ta rozmowa właśnie teras, teraz kiedy on drfcał pragnieniem posiadania 'łiczuej dziowczyny więcej, nii kiedykolwiek.

! w porywie nagłego wznuzonia, pochwycił ręce pani Ewy, szepcąo namiętnie:

la wiem, pani ma słuszno&f, i matka,

i Ksawera, alem ja się już do^yć namęczył, na- <zarpał sam z sobą... Tej dziewczyny, pani Ewo, żadna kobieta mi sio zastąpi i chociażbym wyje­chał na krańce ¿wiata, ona pójdzie za mną wszę­dzie i zaciemni mi na» et jasny ten szlak wiedzy, do którego dążyłem dotąd dumny z tego, com zdobył i co zdobyć j«*szr*e zamierzałem.

Zamilkł, bo inu wzruszenie tatuowało głos, n jednocześnie ngamiała go wściekłość przeciwko

tym. którzy na Leonę p&tntyJi teraz, bul pożerali oczyma jej wdzięki.

Nie mówmy już o mnie, druga pani — rzekł.— Cobąd* sig stanic, uważam się za straco­nego. Tacy, jak ja, chętnie] skaczą w przepal, niż wydrą z pier*i uczuciu, które tam już raz za­kiełkował". Ale oo się z panią dzieje? Bardzo 4!e pani wygląda. Czy Jerzy tego nie widzi?

Odsunęła się od niego z przestrachem, wyry­wając * jego uścisku swoje wychudzone ręce.

C6i znowu! Jestem zdrowa zupełnie... — broniła się gorączkowo. — Niechże pan nie wspo­mina nic Jerzemu. Czyż on małn ma kłopotów, zmartwień...

A po tero, przerzucając ¿i$ nagle w ton lekki, wesoły, rzekła:

Czy pan wie, że Matołka wybiera się »a uniwersytet? Juz postanowione. Jaki to lekarz będzie z takiego trzpiota...

Spoważnieje..* — uśmiechnął się Konrad

i popatrzył na młode, hoże dziewczę, stojące teraz obok L<*ony.

Natalka wyróżniała go zawsze e pomiędzy mężczyzn i gdyby był oheiał...

Myili Rwy pobiegły tym samym szlakiem.

Szkoda! — szepnęła z lal era, możo bezwie­dnie. Leuz 011 ją usłyszał.

Zycie płata nieraz człowiekowi takie zło­śliwe figle...—odparł szczerze.

Dla niego wieczór ten st*ł się chwilą przeło­mowi.

(idy Leona wybiegł* do pokoju mulego Zy­gmusia, Konrad podmył sa nią.

Chłopiec jut spał.

Blade światło lampy, przyslonioncj zlukka błę­kitny zasłony, rzuciło lon łagodny na strojny pu­stać Leony. Piwne joj oesty w tem półcieniu» w tej mgły rozblękitnionej, wydawały się tak słodkie, rozmarzone...

Konrad i\jftłjej ręce i pociągnął ją blizku, bardzo blizko i zapatrzony w głąb jej oczu, sze­ptał :

Droga.., Najdroższa? Tylem ciorpioł... Ta- kem wulrzył... Lękam się ciebie i pożądam od- danem ci na zawsze sercem. Czy ty wiesz, czy ty wiesz, jaka to siła takiej miłości i jak ja za­zdrosny będę o każde twoje spojrzenie, kożdę myśl...

Spojrzała na niego oczyma wystntaaonej sarny.

Zazdrosny o spojrzenie, o każdą myśl... W powieści wygląda to bardzo pięknie, oJe w życiu...

Konrad dotknął lekko wargami jej czoła.

Musisz być moj;j, tylko moją! Ty nie wiesz, jaka to bezbrzeżna rozkos* w tem skojarzeniu się pojęć, w tom połączeniu dwojga obcych sobie przedtem ludzi, a teraz tak blizkich. Wszystko się wspólnieodczuwa, do wszystkiego wspólnie dąży.

Lecz płomień jego miłości nie potrafi! roz* grzać chłodnej jej natury. Czuła wprawdzie dla niego ctw więcej, mieli dla innych, ale jakie ta dalekiem było od tego. osego on od niej wymagał!

Z jadalnego pokoju szmer kruków i brzęk nakiyć wkradał się przez drzwi porty erą oslo- nione.

Ewa stała przy kredensie zakłopotana. Na­krywano do wieczerzy.

Tak mało wina, Jerzy? Cdi to znaczy? I lodów podobno nie kazałeś przynieść...—pytała zdumiona.

Jerzy, niemniej zakłopotany, udawał mocno zajętego obcinaniem cygara.

Dzień zwykłego, tygodniowego przyję­cia... - uspokajał Ewę, — Nlo potrzeba sadzić się na wystawę... Po wie tok rod juft zbierałem aę uczynić ci małą w tej kwostyi uwagę... Musimy cokolwiek się zaoszczędzić, kochanie... Nie we­źmiesz mi tego za złe... Prawda?

1 śmielej juz teraz otoczył ją ramieniem, cało­wał blade czoło i usta.

Jakaś ty mizerna, jaka zmęczona! — po- wtarzał.— Trzeba na czas jakiś wyrzec się wszel­kich zebrań.

Oparła głowę na jego ramieniu, bo czoła, tę nogi chwieją się pod nią.

Od pewnego czasu takie półomdlenia przy» chodziły bardzo często. A gdy teraz Jerzy na­

kłaniał ją do zaniechania przyjęć, dopóki sil nie odzyska, rad czy ni Płońska zwierzała się w sato- nie ze swoiuh spcwtrzeień najbliższej sąsiadce.

Kesztkami gonią, powiadam pani, a ta bie­daczka oczy wypłakuje. Gporski, oo zarobi, zo­stawia u matki, na zielonym stole. Okropność! To szuler skończony, wie pani? A ta biedna Ewa, to taka nionka, na wszystko pozwala. Jak ona się teraz skromnie tibiera, prawda? Podobno młodszą odprawili i niańka musi sprzątać pokoje... Trzeba nakoniec utworzyć ooąy tej nieszczęśliwej Ewie.,.

Gdyby pani radczyni ij>ojrzała teras na wcho­dzącą do salonu Ewę, uznałaby niewątpliwie, źe tej nieszczęśliwej na nie ju* ^oezu otwierać” nie potrzeba.

Konrad, powróciwszy do domu, zastał Andrze­ja zajętego pisaniem listów. Kufiry stały spako­wane, od tygodnia jui byli wybrani do podróży, lecz Konrad zawsze powód do zatrzymania się wynalazł

Na palcu Andrzeja błyszczy obrączka zarę­czynowa. Wbrew gorącym pragnieniom serca, ułożyli się z Ksawerą, to ¿łub po upływie lat dwóch dopiero n&etąpi.

Konrada zirytowało to ogromnie.

Po co zwlekać? Dlaczego? Co za dzi­wactwo...

Człowiek całe tycif* uczyć *ię powinien.*, odpowiada! Andrzej z udanym (»żywieniem. — K&Ady & nas ¡>o ożenieniu się filistrzeje. Tyło mojego, co teraz schwycę. W naszym fachu za­siedzieć się na miejscu, to zamknąć sobie drogę rfo rozlicznych na polu natiki zdobyczy. Dojdzie do tego. ie przestaniemy zazdrościć ptakom skrzy­deł, że wybudujemy miasta na morzu plywaj%co, a na szczytach Alp zatańczymy kotyliona,

ftartował, ale w głębi duszy żul go nurtów

i tęsknota.

Ksawera krzepiła się, jak mogła. Trwoga

o brata kazała zamilknąć sercu.

Konrad uM^pił.

Pochłonięty walką, jaką z sobą toczył, zo jętniał na sprawy innych, chociażby to były sprawy jogo najbliższych.

Bywaio niekiedy, te sobie to wyrzuca}, al znużenie moralne, ten jaki» rozdżwięk wewnętrs ny pokonywały go i znów się w bólu swoim z* sklepiał.

Przewidywane nieszczęście nęka stokroć gł,. bioj i dotkliwiąj, niżeli cios, który już uderzy.

Konrad, spaliwszy teraz sui sobą mosty, ucz- się jakby odrodzonym. Pierzchły obawy, został upojenie.

Roznamiętniało go wspomnienie Leony, cz rozkosz otrzymanego pocałunku, pieszczotę j"j

oreu, oczu odałiskl, odurzającą jak narkotyk won jej włosów—

Teraz ona jest jego właanofcuą i on pwlmfi siłą ¿wej potętnej miłości zmusić ją, aby pokochała go również gorąco, potrafi posytkftć cod nią pnw* wagę. Jnkichźe cudów dokonywa niekiedy mi* łośtf...

.Tuiro oświadczę się raaloe — powiada so­bie — i zamiast Andrzeja, któremu sturania Ksa- werki potrzebniejsze, aniżeli podróż, zabiorę mojq dziewczynę zdała od wpływu matki, od tych /»brukanych jej safonów i wszystkiego, coby przypominało dawne tycie.

.Jędrek! —rzeki wchorir.ąc.—Pakuj mauatki

i jedź do Pliszek. Słowo ci daję, Ze to nąjroz- -ądniejsza rzecz, jaką moiesz zrobid Urlop co* inij, a raczej swoją dymisyę I na posadę wracaj. Po co masz bąki po ¿wiecie zbijać!

Andrzej odwrócił się od biurka.

Ech, nie plótłbyś, powiedziałem, źejadę, tu jadę.

No, no, przyznaj sty, kochanku, wy oboje z tą Ksawerką poczciwą chcieliście te dwa lata tęsknoty i rozłąki zlożyd na ołtarzu braterakiąj miłości. Bóg wam zapłać, ale nie trzeba.

Andrzej popatrzył na niego.

Oszalałeś? Skądte ci to do głowy przy­szło? Panna Keuwera...

Nio dokończył. Spotkał się ze wzrokiem Kon­rada i osłupiał.

Po chwili rzekł:

Tak wyglądasz, jakbyś co najmniej posa­dę głównego inżyniera na całą kulę ziemską otrzymał.

Konrad się roześmiał.

Więcej, dalibóg, więcej.

Andrzeja ogarnęła trwoga.

Ni© torturuj, tyIko mów. Zaczynam wpa­dać na trop i trwoga mię chwyta. Skąd ly wra­casz?

Od Jerzostwa, {'rzucie wiesz, źe to ioh sobota.

T nio dając tamtemu przyjść do słowa, Konrad schwyci! go w objęcia.

Słuchaj, jeśliś moim przyjacielem, żadnydt- uwag, iudnych horoskopów na przyszłość. Stało się! Kiedy, jak, co, sam nie wiem. Przyszła1 ohwila taka, bo przyjść musiała, I —jak na teraz; jestem najszczęśliwszym z ludzi. Co Bóg da, to będzie. Gorzej, niż było, chyba nio będzie. Prę* dzej, później, byłaby mnie ta miłość zjadła. K< zumiesz?

Rozumiem, fct* ci niańki i powijaków po­trzeba— mruknął z oburzeniem Andrzej.—¿liczna' niespodzianka! No, i twoi się ucieszą... Prędzej« bym się śmierci spodziewał...

Konrad pozwolił mu się wygadać i słuchał milcząc. Myśli jego bujaJy w napowietrzny oh krainach i trudno byłoby ściągnąć je na ziemię. \Vrfes2ci0 rzekł:

- Jutro oświadczę się matce. To nąjprzy* knojsaa chwila, ale trudno. Byle tylko wyrwać stamtąd moją dziewczynę!... Wiesz, Jędrek? Do­bry mam projekt... Po co wy macic zwlekać? Pożenimy się jednego dnia... Wyrobimy induR^ Mnie oczywiście bardzo pilno, bo ja wyjechać muszę. Tym sposobem jodynie zapewnię sobie spokój; Oporska nie zechce mieszkać z nami w jakim baraku na polu, gdy będę gdzie na dru­giej półkuli kolej budował Bo powiem ci szosu' rze, tnam zamiar uciec daleko i nie wrócić prę­dzej, a ż moja Leona do twojej Ksowerki ¿tanie ¿¡tę podobną.

Andrzejowi błysnął promień nadziei.

Czy panna Leona wie już o projekcie wy­jazdu po Ślubie?—spytał.

Owszem. Wspominałem jej o tem. Wiesa, •Jędrek... Zdaje nu się, te Ło sen*«. Nikt nie wie, com ja się z sobą namęczył. Tu dziewczyna mi weszła w krew... Żadna, tylko ta. ! taki jut upór kamienny we mnie mieszka, żc jak mi to już raz w serce wpadło, tak ani rusz się pozbyć.

Byłby jelcze opowiadał Bóg wie jak długo, ale Andrzej siadł pisać do Ksawer}*.

Radość mu piersi rozpierała i trwoga.

L

Ślub wkrótce, on nie odjożdia i to dwa latu,

które mu się wiekiem wydawały, już nie istnieją.

Wobec tej perspektywy rozkosznej, zbladł na­wet niepokój o przyjaciela.

Nazajutrz po południu Konrad zadzwonił do mieszkania pań Oporskich.

Ntt spotkani» wybiegła L**oita.

W lekkim, muślinowym szlafroczku, z włosa­mi w fantastycznych skrętach rozsypanymi na ramionach, l&t awykłycb ¿wieontat, draperyi, kunsztownych fryzur, wyglądała jak młodziutki©, figlarno dziewczę.

Zaspałam... — usprawiedliwiał* się 2 prze­śliczną minką, obie rączki podając Konradowi. —'

0 dwunastej przyszedł ksi^ię nu swoją zwykły u mamy filiżankę czekolady i nie miałam caa&u się ubrać...

Konrad poiorał ję wzrokiem.

Ale pani chyba* nie przyjmowała księcia?— spytał.

Owszem- W zastępstwie mamy. Z nas dwóch, jut ja prędzej pokazać się mogłam, nitełi mama.

Konrad zacisnął zęby.

Delikatna, przezroczysta tkanina szlafroczka pozwoliła oglądać pięknie utoczony biust i ramio« na. Był to zresztą strój poranuy, negltaowy«*

1 ten ksiąfcę, który napawał się tymi wdziękami

Fala krwi napłynęła mu do głowy.

PraTO do czynienia jej uwag nie posiaduł jo^zete, więc hamując tmiew, który go dusił, spytali

Czy bedę mógł pomórid wraz z panią Oporeką?

Leona zmieszała się.-

Mama ogromnie diii zajęto... Zapowie­działa, że nie przyjmie nikogo.

Pani chyba nie uprzedziła matki, w jakim celu przychodzę.

Zawahała się.

Sielanki po za plecami matki naletaly dotąd do najprzyjemniejszych w jej tyciu. Wyłączały wszelkie rachuby...

Kakoniec wiedziała, te matka nienawidzi Kon­rada i gdy do rozmowy pomiędzy ninu przyjdzie, zerwie się wszystko, jak nić pajęoza. A ona przecież w (ym stosunku s Konradem odczuwała rozkosz, dotąd jej nieznaną,

Konrad ujarzmiał ją powagą, stanowczością, ¿wicftością uczucia, temperamentom płomiennym a powściągliwym \ były chu ile, kiedy pewną by­ła, ¿e go kocha.

Oczywiście, ta niby miłość, jaką czuła dła ntt*- ^or to był raczej tryumf, Ze go zdobyła, zabawka zmysłów, bo i jakiż on był inny od tych starców zużytych lub mazgajów wielkiego świata, którzy łię z nią bawili w parodyę miłości!

L

Więc z minką kapryśnego dzincka rzekła:

Pozostawmy r oz kos« ¡»wiadomości o tem, te się kochamy, tylko nam samym... Wszak i tak doić wcześnie dowiedzą się,.. Mama roz­pocznie zaraz układy o termin ¿łubu, o wyprawę

i tyle, tyło innych nieprzyjemnych rzeczy.. To mi zepsuje cały urok...

Konrad pochwycił ją w ramiona.

Dziecino — szeptał — wymierny ¿lub bez żadnych uroczystości, wnajbliższemkółku... Nam nic nie potrzeba, prócz pewności, źy juź należymy; do siebie. Uwiozę cię potem daleko od wszyst­kiego, co mnie w otoczeniu twojem razi i bgdzi«~‘ my tylko sami z miłością nnsz<|, z przeświadczę« niem, że nikt i nio nać nio rozdzieli.

Leona słuchała z przymrużone**» oczyma, i z głową o ramie jego opartą.

I zdawało mu się, te każde słowo jego prze­nika do głębi jej duszy, *e ona go rozumie i pój-. dzie za nim wszędzie posłuszna, ufna, kochająca.

Po dniu pełnym wrażeń, szczęśliwy, ho piegu* czotyLeony rozpędziły trwogi powracał dodomu.1 Na biurku łeżał list, ]

Poznał monogram p^ni Oporskiej, więo po* ? chwycił go z pośpiechem. j

Szanowny Paniet*—pisała uprzejmie „Zmu-j szona jestem z wielką dla urnie przykrością za*! wiadoinic, źe o córkę moją oświadczył się książę a

Bodjakow i został przeze mnie przyjęty. Jftko n)Ł*ądna matlcn, przekładam raczej chwilową jej rozpacz, ctlA męczarnio oalego iycia. Ona w jrwią- zku z panem nie znalazłaby szczęścia. Za godzi* nę wyjeżdżamy za granicę...’’

Konrad zmiął list w rękach. Wieczorem, gdy Andrzej przyszedł, zastał kartkę z lakonicznein: „Wyjeżdżam.® Konrad na skrzydłach piiry ucie­kał w świat % bólem swoim i rozpaczy.

XV.

Jerzy powrócił z dworca kolejowego do domn z uczuciem ulgi, którą sobie wyrzucał. Pożegnał włainie matkę i siostrę, na przeciąg czasu nie- ograniczony.

Pani Oporska zaraz po oświadczeniu się księ* cia Bodjakowa, uciekła z Warszawy, by usunąć Leouf od wpływu Konrada i Jerzego, niezwal- •’zonwgo dotąd przeciwnika księcia.

Istotnie, wiadomość o zaręczynach giostry Je­rzy przyjął z rozpaczą.

To będzie ostateczny, ostateczny stopień do zsunięcia się w przepaść...— mówił do Ewy.— Tytuł mężatki zapewni jej większą jaszcze swo* br>dę, a w mętu nie znajdzie ani kierownika, nni upittkuna.

W «punach. i«

Kwa pomyślała o Konradzie i dlatego prsyjf* fa to obojętnie. Co do Luony, pozbyła się jut fłddawna wszelkich złudzeń. Bodjakow, esy kto inny... Byle nie Konrad...

Natomiast, patrząc teraz na pogodną twarz Jerzego, myślała, *c z odjazdem tych pań, znika pokusa i łatwa sposobność do zadowolenia oamię* tnoici do kart, rozdmuchiwana umiejętnie przez matkę.

Promień nadziei wpadł w jej duszę zmęczony i uagfc błysnęła myśl, czy nie jest to właśnie od* powiania chwila do poufnej z mężem rozmowy. Zdawało się, że ile postępowała, kryjąc dotąd txll, udając nieświadomość. Jerzy tak ją kocha

i gdyby wiedział...

1 ani przypuszcza, te Jerzy również uczuwa dzU potrzebę serdecznej z toną pogawędki.

Niepodobieństwem było taić przed nig dhit<?j,

ii fundusze jego zmniejszyły się znacznie i po­trzeba było gwałtownie zmienili tryb życia...

Sumka dana Orfickiemu... kilkaset rubli na za­czątek wyprawy Leony wyłudziła matka, a i kar­ta nie dopisywała mu od pewnego czasu.

Mniej teraz pracował, niżeli dawuiej, odrzucił nawet kilka spraw korzystnych. Sie mógł. Tro­ska go zjadała, wyrzuty, jakie sobie bezustannie czynił i ten rozdiwięk wewnętrzny, to szamota­nie się, mocowanie z sobą samym, czyniło go do pracy niezdolnym.

lakkolwiek pewnym jest, że nie usłyszy od £wy słowa wyrzutu, niemniej czuj o się do głę­bi upokorzonym.

Achl Gdyby w mocy jego było wymazać a pamięci jej te smutne, ciemne chwilo, kiedy oczekiwała na niego dzieó po dniu, wieczór za wieczorem.-.

Nid dla niogo niema usprawiedliwienia, nie­ma przebadania! Przyoajnmiej on nigdy sobie nie przebaczy...

Pociągnął Ewę ku otomanie. Tak! Powie jej wszystko! Zdobędzie się prsecte£ na tyle odwagi i siły! Niech ona go dźwiga, umacnia, rattyo...

Spojrzał na. nią nieśmiało. Dobroć, taka wiel­ka, wielka dobroć biła promieniami z jej octu, wpatrzonych w niego z natęteniera.

1 jak gdyby coś przeozuwaiu, odgadywała, zanucą mu ręce nu szyję i przyciska‘głowę do ¿ego piersi.

Jerzy...— szepoe.— Ty tera* będziesz czę* sciej w domu... Kozpoczniemy znowu dawne, dobre życie«,

Gorzki uimieoh wykrzywił twarz Jerzego.

Dawne, dobro ty ciel...

Ach! Onby swoje poświęci! z rozkoszą, gdy­by można było przeszło** odrobić, zapomnieć.

Pochwycił ją w objęcia.

Ewo, ty moja ukochana,..— szeptał

A ona, jak gdyby się lękała, ie energia jej w pieszczotach jego o?}abnie: rzekła odważnie:

Jerzy, ja wiem wszystko... Lfcej mi bę­dzie, gdy ci to powiem. Kosztem mojego szczę­ścia, 2yeia, wgzystkiogo, ookolwiekbym od siebie dać ci mo^ła, ebe-y cię ratować. Jerey. raój Jer^!...

Głos jej konał w westchnieniu, które wydzie­rali» ¿ię ze ściśniętej piersi, a które ona stłumić usiłowała, bo każdy oddech mocniej»?.)* odbywał się w sercu bólem nieznośnym.

Jeny drgnął.

Więc usłyszał to nareszcie, usłyszał z tych ust drogich, tak dotąd pobłażliwych. I nie przy­puszczał nawet, t*) to tak mocno, mocno boli.,.

W poczuciu bezmiernego upokorzenia i żalu pochylił głowę.

Nie mów...—wyszeptał.—<)a wiem...

Zaległo milczenie.

Jej się wydało nagle, jak gdyby rau wyrzą­dziła krzywdę i źe ona nie powinna była nigdy, nigdy powiedzieć mu tego i że on teraz cierpi przez nią, ho go upokorzyła, dotknęła zbyt głę­boko,

1 co ona mu powie? Jak go pocieszy, prze­błaga?

Wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek onby przeciwko niej popełnił—przebaczyłaby... Wzię­łaby na siebie podwójne cierpienie, gdyby wie­

działa, te on nie cierpi... Ale to przuciefc o mego chodzi... o niego!

Juk długo siedzieli milcząc—nie wicdzi&ła.

Z chaotycznie poplątanych, rozparzliwyeh my­śli zbudził ją głos Jerzego.

Jaki głosi Ale*, ca Boga, czy to Jerzy md* wi? Więc to z jego piersi dobywają się te rozbi­to dźwięki?

Jerzy istotnie czul ¿ię Kłamanym. Siedzieli wprost okna i on przez długą chwilę obserwował ją. 1 ta jest jego Kwa? Młode, śliczne dziewczę, które przed laty kilku zabrał z rodzicielskiego domu ufne, kochające... Ewa?... blada kobieta,

o prrygasłych oczach, ¡policzkach zapadłych i... AleA tak! Białe nitki plączą się w bujnych jej włosach, a na lewej skroni takie duże, duże ich pasmo...

Więc on miAł bielum na oczarh, źe togo nie do- ¿treegal... A raczej, tak się ju£poddał, tak pozwolił zawładnąć sobą tej sile namiętności, któni miota­ła nim, jak) huragan, i w pył rozbijają nawet mi- łoćd dla żony i dziecka.

Ewo...~m<Swił, dławiąc się słowami — nie hędę się usprawiedliwiał... Wiem, iłem zgrzo- szył i wobec eiubie i wobec siebie, ale jak ja cier­pię!... Nie rzucaj ty na mnie kamieniem potępię* nia, ty, która ma*z największe do tego prawo.

Kzucid na niego kamieniem potępienia?... Ach, ale£ trzebaby mieć pierś od granitu tward­szą...

Jerzy mówił dataj:

Kocham i wielbić ciebie bodę, dopóki uczu­cia ludzkie nie łamrą w mojty piersi. Za szla­chetna. za dobra jostoi. Przekonanie, to i ty mię kochasz, napełnia mnie radością, ale i upokarza boleśnie. Ewo, Ewo, esy ty mogłaby» zapomnieć, przebaczyć?

Osunął się do jej kolan.

Moja ty mężna męczennico... moje ty bie­dne, biedne dziecko...

Kilka lez ciepłych spadło na jej rękę.

Jerzy? Co to? O Boie! Alei wszystko zapomniane, wymazane z pamięci na zawsze, bo serce przecie*, pomimo udręczenia, pełno było dla ciebie wyrozumienia i miłości. Jerzy, czy ty mi wierzysz? Ja jui nie czuję ani bólu, ani trwogi

o przyszłość... Dałoś mi tyle, tyle szczęścia... Spotkać nu drodze swojej takiego, jak ty, czło­wieka, być przez niego wybraną.,. Jerzy, posłu­chaj: nioma, niema mężczyzny, któregobym mo­gła porównać z tobą, dla którego żywiłabym tyle szacunku, uwielbienia. Kt«it z mus jest. doskona­łym, Jerzy?

Ach, oo ona ma począć, by rozpacz jego zła­godzić, odegnać {>onure myśli, jak mroczne, cię- tkio chmury przepływające po jego czole...

va —

Jerzy zerwał się i pochwycił ją w ramiona.

Była bardzo blada i bardzo rozmową tą znu* ¿ona.

Drtała mu w rękach, chwiała się, ale za nic nie byłaby przymała się Jerzemu, jak wątło 64 te­raz jej siły i te «uje się tak wyczerpaną, jak gdyby śmieró ¿tał» tui przy niej.

On gotów był teraz na wszystko. Czegokolwiek Ewa zuiąda—uczyni. Żyoia wyrzekłby się z roz­koszą, gdyby potrzebowała tego, a cóż dopiero namiętności do gry... Przeklęta! 1 on ju* nigdy, nigdy nie dotknie się karu. Przyrzeka to jej i sobie,

I Kwa wiem*.

Zapomniała, z jakiem wyrafinowanein, wymie- rzuneui systematycznie okrucieństwem, matka mężowska odzierała ją ze złudzeń wszelkich, jak brutalnie odsłaniała życie z jego zasadzkami, na* mięinoidami, jakim człowiek poddawać się musi. Wtedy, z uczuciem istoty, której strzałę zatrutą wbito w serce, Ewa pytała zbladieitii usty; Czyi koniecznie mwnt Ale teraz wierzy, głęboko, głę­boko wierzy i tcy wiary nikomu zauhwinó nie pozwoli.

Jak ta droga Ewa ¿licznie teraz wygląda— mówiła w kilka dni polem pani Danielewska ura­dowana.

Jerzy promieniał radością,

Więc w lepiej, Ewui?—pytał po niezliczo­ne razy.—Zdrowa jesteś? Powiedz, powtarzaj roi to ciągle, abym zabił w sobie ton Jyk kraśmy.

Nie przyjmowali obecnie nikogo, nie bywali nigdzie.

Obszerny apartament przy ulicy Włodzimier­skiej zamienili na skromniejszy, ale jakie im tam było dobrze!

Zygmuś rósł, rozwija! się...

Ewa już przestała czytywać książki o wpły­wie dziedziczności i jak dawniej % trwogę, tak te* raz ze spokojem spoglądała w przyszłość.

Na dzieri 10-go czerwca naznaczono ¿lub Andrzeja z Ksawerą.

Ewa z radością przyjęła zaproszenie.

Niechże chociaż jedna Ksawerka poeiessy rodziców...—mów iłu do Jenego.—Hrtzi się w głó­wne pali i ¿wint tak ją cięgnie, &e a* się boję... Slacbny od poezyi. gwiazd i słowików żadna siła nie oderwie... Gdyby Korund gdsiei wreszcie OiiadJ, Kózia na skrzydłach poleci do niego.

I wyjmowała po raz setny chyba list Konra­da, zwięzły, bólem nasiąkły list, jeden, jedyny, jaki odebrali od niego po wyjeidzie.

Do Pliszek, do Andrzeja nie pisał takie wigrcj.

Andrzej znając go. twierdził, Ste on rozpacz 8woj3 powiózł za morza i tam będzie najćniiol-

szych dokonywa! przedsięwzięć, pracował jak ro­botnik.

O tern, by kiedykolwiek o Leonie zapomniał, enająo go, nie marzył nikt.

Czas biegł, jak na skrzydłach. Jut tylko doi kilka do ¿łubu Ksawery.

Ewa, przymierzając toaletę weselny, widii w wyobraźni sylwetkę niezręcznego, oszołomio­nego Andrzeja i hożg Ksawcrkę przy jego boku. Słoneczny uśmiech rozpromienia jej twarz.

Nu pozór niby niedobrana para, a jneyź gzczę&iwil—odzywa się do Jerzego i dopiero te­raz spostrzega, te on trzyma w ręce telegram.

Co to, Jerzy? Od kogo? Może od Kou> rada?

Jerzy sasępiouy położył przód nią depeszę, przeczytała.

«Tak szybko rozwiał się sen jej o szczęściu!...

Jedziesz?—spytała głucho.— Nie przypusz­czani, aby tam było coś bardzo niebezpiecznego.

Telegram zawiadamia! o chorobie pani Opor* tfkiej

Jerzy wyjechał jeszcze tego samego dnia wie- ozorem. Ewa rozpaczała. Ożyły dawne mary, dawne trwogi]

Zostań jeszcze, zostań——prosiła Ksawera, gdy nazajutrz po odbytej uroczystości ślubnej Kwa z nk«cierpliwofot$ gorączkową zabierała się

do odjazdu. — Xa w» teraz tak pięknie, wypocz­niesz i Zygmuś rad...

Prosili Hańscy, Rózia, Stachna białą twarz tuliła do jej ramieniu, nupróftno.

Rwie ciężyła nawet obecność blizkieh i kocha­nych, oiąiył przymus i ta maska obojętnofoi, gdy w niej wfeyatko drtało bólem, trwogą i oczcki* waniem.

Powróciwszy do domu, zastała Ust Jeneego. „W y trwałości, cierpliwości, spokoju, ukochana, moja! Smuci mnie, że tęsknisz uad miarę. T ja tęsknię, nawet bardzo tęsknię, lec* usiłuję l»yd spokojnym, co wprawdzie nie «byt rai się udaje, ale bądi oo bądź jestcrn dalekim od rozpaczy, bo tywię głębokie przeświadczenie, to się niedługo zobaczymy. Kiedy? Trudno określić. Było źle z matką. Dziś już jest. lepiej. Żo jednak są tu saine, bo książę. po jednej z tysiącznych sprze­czek, wyjechał i nie pokazał się więcej, matka błaga, abym pozostał jeaacze. Co powie na to moja droga Ewa? Prsed godziną marzyłem o to­bie i nie mogłem opanować skołatanych uozuć i wyobraźni. Czy« zdrowa? A nas* chłopak? Ewo, ty jesteś moją pociechą, siłą i życiem. Pa­miętaj o tem i staraj się o spokój ducha Spokój ducha! Jakie on od niej dalekimi W tydzień potem Jerzy zażądał pieniędzy. Z nieśmiałością, która wyzierała z każdego słowa, prosił, aby mu przysłała pnekaz ca 1,200 rubli.

Zastałem tu trochę długów raatozynyoh“ — pi.su).

Kłamie!—pomyślała Kwa.

Ach! Ona wiedziała, źe nie oparł się pokusie i uderzyło to w nią juk gram, przewidywany wprawdzie, lecz niemniej straszny.

Nad 1’tUzkami noc rozpostarła ciemne skrzy- dła i na wszystkie nędzo ¿wiata r2uciło zasłonę.

Wicher pędzi od zachodu tumany ohmur skłę­bionych. Błyskawica pali się w nich niekiedy ognietu błękitnym, xałiuccy grzmot i znów ci«v mności ogarniają wuystka dokoła.

Bur w idzie.

Z ogrodu dtuthodsą odgłosy dzikich orgii, któ­re wicher między drzewami wyprawia. W dwor­ku ciszo.

W oknie tylko po przez zapuszczone firanki przebija się mdło światło lampy nocnej.

To pokój Ewy.

«Juź od trsecb tygodni gości w Pliszkach, do­kąd j$ wyprawił lekarz i młoda pani Andrzejowi zatrwożeni jej chorobą.

To nio nie pomoże...—powiada iiu Ewa ze smutnym uśmiechem. Prośby rodziców i Wagul* ny liłt Jerzego, kładą ostateczny kres jej wa­haniu.

Czyi ona nie wie, te zmiana miejscowości nie przyniesie spokoju ani cierpiącemu jej sercu, atii umysłowi szarpanemu tłumem rozszalałych myśli?

Ewa nie ¿pi.

Jak to już dawno sen odbiega od niej.

Słorioe w octach jej zmęczonych wykryje zawsze łz? ukrywaną starannie, wyśledzi poty* czany uśmiech.

Wzburzoną duy*g koi dopiero ciska nocy. Ewa

* cwye się dziś znacznie gorzej. Nie chce budzuS nikogo; wałczy więc mężnie * cierpieniem i ze strachem przed Śmierci*, którą czuje w sobie, a która przypełanęć tnaZe do niej zdradziecko, zanim Jerzy powróci.

Jerzy!

Z chorej piersi jęk się dobył. O Jerzy, Je­ny, za tyle miłości mąk tyle!

Usiadła na Miku.

Kie mo&e oddychać... Dusi się... Rozszenco* ne trwogą ¿renice zatrzymały się qa łóżeczku Zygmusia.

Chłopak ¿pi, a jej tak straszno! Błyskawice

> falami błękitnego światła zalewaj? pokój, grzmot

wfltru}sa wszystkiem dokoła.

Ach. jak ona się boi! Pot kroplami osiada na jej czole i taki dreszcz nią wstrząsa.

Tak, lekar* ma tflusznoitó. Ona musi byó bar­dzo chor#. Ale gdyby Jerzy powrócił, byłaby zdrową... Potrzeba jej tylko widoku jego Î spo­koju.

Spokój? Cha, cha! Spokój? Czy to ona sig ¿miałn? Bo tak jakoś dziwnie brzmi ¿miech ten w nocnej ciszy.

Zatula usia rękę, aby go .»ama nio słyszała!

A przecież kaAdemu wolno marzyć o ¿pokoju!

Każdemu .Stwórca dobrotliwy chociaż po odro- binie go wymierzy, aby dać chwilę odpoczynku skołatanej, zmęczonej du*zy.

Tylko ona nie posiędzte go nigdy, nigdy! Za ¿adną cenę! Więe śmierć chyba?... Nie, nid Nawet śmierć go jej nio dal Jerzy pozostałby kuo, zniknęłaby ostatnia zaporo i wpadłby w bez- ded tej namiętno ¿ci strasznej, która ich rozdzie­liła teraz i sprawia, Ze ona leży tu sama, taka niemocna, jak niemowlę i taka biedna, jak naj­biedniejsze ze stworzeń ludzkich, które los naj* najciężej doświadcza.

Grzmot wstrząsnął ziemię W świetle My* ¿kawie zapłonił las i pola, wicher zakołutał ramą okna, burza zbliżała się szybko. Ewa przeżegna­ła dzteoko. Kie lęka się jut burzy. Czyż ta, co w niej szaleje, nie jest stokroć silniejsza? Przy­mknęła oczy.

Tam... daleko... na obczyźnie, turkusami mie­ni się niebo, różo kwitnij i gaje mirtowe, bo­gactwo przyrody oślepia wzrok i ten blask nie­nawistny złota... Tyle twarzy obcych, o wejrze­niu (Inkiem, o twarzach wykrzywionych namię­tnością, oczach płonących pożądliwością i go-

rąozką. Jerzy... Tak, to oni Jego wyniosła po&tnć gónye nad wszystkimi i to białe czoło, po którom teraz przebiegają chmury...

He złota, ile złota i jak blaak ten razi...

O! teraz tylko śmierci pragnie... Niech przy­chodzi. Zygmuś. rodzice... Nie, nie, nie! Nikt jej nie zatrzyma, bo ona chce uciec od tego wido* ku. własnemi rękoma rozszarpać pierś stężałą % bólu... Nie chce żyćl

Szal nią zawładnął.

Dziecko zbudzone hukiem pioninu rozpłakało się.. Ona nie słyszy.

W sypialni iluńakich powstał knzyk i wstrzą­snął murarui dworku.

Gumna się palą... — wołał Hański, zrywa­jąc się z łóżka.

Z dworku, kto żył, ku stodołom pobiegł. Jak- wielkie ognisko smolnego łuczywa, płonęły zabu­dowania dworskie. Ryk bydła, beczonie owiec, rżenie oszalałych koni, mieszały się z głosami lu­dzkimi, hakiem piorunów i wyciera wichru# Ledwo w parę godzin umiejscowiono ogień.

Co się dziejfi z panią TCwą?—spytała Haó- ska. gdy pierwsze wrażenie przestrachu minęło*.

Kozia spojrzała na Startinę.

Stachna, drżąca, prawie nieprzytomna, prze­cząco głową potrząsnęła.

A więc nikt nie był?—zajęczała Hmiska.— Okropność, żeby tak zapomnieć. .Już wczoraj

było z nią niedobre?.» Mówiłam ojcu« aby tuła* gratował do Jerzego.—Żon* pierwsza, niż matka.

Itózia jut nie słunhała. .Jak wicher, przebiegła sień! salon i do (tokoju Ewy wpadła. W progu spotkał ją płaczący Zygmuś.

Ciociu Róziu, nioroudia nie chciała mnie ubrać... —9kariył się ohłopczy «a—a ja się 1 ak ba­łem i chciałem pójŚŹ ¿poć do cioci Rózi. Mamu­sia tak krzyczała i wolnła tatusia, ale tatusia przecież niema...

Róscia odsunęła chłupca.

Pani Ewo, droga pani Ewo*—zaczęła i głos zamarł jej w gardle.

Kwa była nieprzytomna.

Wysłano depesze do San-Ketno, do Daniolew* skich. konie poszły po lekarza.

Tymczasem opalowe mgły spływały xwolna i wstawał świt w królewskiej purpurze. Dzieft budził się pogodny, ¿wieży i czysty po nocnej burzy.

Tyłko zgliszcza dymiące przypominały, źe po­nad cichą wioską przeszedł huragan, niosąc znisz­czenie.

W dworku płacz i zamęt.

Przy IiStku Ewy stoi lekarz. Radby zatrzy­mać to młode życie i wszystkie władze umysłu ku temu wytęża.

Darmo. Lampa tycia gaśnie zwolna... Po gorąozce, która podkopy wa od dawna zmoczony

walka organizm, a która w nocy doszła do máxi­mum, przyszixü upadek sił.

Lekarz bada puk i twarz jego inteligentna blednie.

Z dziwną przytomności* umysłu przygląda mu się Kwa, &Je tarasem z taki¿ trwoga 2e słowa uspokojenia zamierają mu na ustach.

Muszę umrzeć, prawda?—spytała szeptem i pos* u kala oczami Zygmusia.

Rózia przypadł« do jej r$k.

Co U*fc pani mówi, pani Ewo,..— zaprzecza nabrzmiałym łzami głosem. — Ojciec telégrafo« wał i pan .Jerzy przyjadzie... A może juA jest w drodzo... Pani będzie zdrowa, zobaczy pani,

i my wszyscy będziemy tak ¿zczęśliwi...

Ewa przymknęła oczy.

Mów jeszoze...—szepnęła z ufnym, słodkim uśmiechem dziecka, któremu obiecują zabawkę.

Tok! Ono będzie zdrowa i musi żyd. Taka młoda.., Jerzy wróci i nie pu&f go już nigdy od siebie... Teraz w chorobio rayálala dufco i zdaje jej się, że znalazła środek... Jerzy ją kocha... Biedny ukooh&ny .Jerzy! O! teraz on dla niej wszystko poświęci.

Í z cichero łkaniom dziecka, przejętego bo- jaźuią przmi cz«mś nieznauem, n «traszuem, zło* żyła wychudłe ręce.

Matko Boska, ratuj mnie'...— szeptała, tu* Iqc 8Íy do RozL bo zdawało jej się, te tu, w tym

pokoju kfjfźy śmierć i podpeł2uje cicho do jej i<teka i nim Jerzy przyjedzie. zabierze j^, oderwie od niego, od Zygmusia, od rodzicOw, od wszyst­kich, których kocha I którzy j$ kochają.

Nio~ — szepce « wysileniem. — Ni* mogę jeszcze odqjś<L. Katujcie innie...

Płacz się rozległ wokoło.

Maiku Boska! — jęknęła Staohna i upadla przy łótku Ewy zemdlona.

Lekarz odsunął wszystkich. Chora tak wi­docznie słabła, to trzeba było utyć podniecająca go środka.

Wszystko będzie dobrze...—powtarzał, za* grysając wargi dri^ce.—Wszystko będzie dobrze, tylko niech się pani uspokoi...

Z opalowego nieba słońce leje strugi srebru

i złota.

Od wschodu płynie wietrzyk, kołysze fali) zbót płowych, szepce roś gruszom zadumanym

i ucieka do )asur by wpadłszy między poważni* dęby i huki, zakłócić «pokój olbrzymów.

Ka połach rozpoczęto iniwa. Połyskiyą w słoń­cu sierpy i kosy. Pod ich dotknięciem, obył? się obci^lone ziarnem kłusy.

Wesoła nuta krakowiaka wpada w ciszę cu­dnego dnia letniego. Nagle wszystko dokoła milknie. Srebrny dźwięk dzwonka rozlał się p6 W 5*pon*cb. lii

polach, zaszumiał między kłosami i popłynął ku niobu, żałosny jak skarga.

Miedzą, przez poln idzie kapłan, niosąc Oleje Święte.

Idzie do dwórku w Pliszkach, z pomocą i po­ciechy szamocącej się u* oslalmej walc« Ewie.

Pochyliły się głowy... Zgiyły kolana patrzą­cych.

Ksiądz, jak cień smutku itałohy, prz«$nnąl się między zbożami.

Indulgentiam absolutionem..— wyszeptał kapłan drącym od wzruszenia głosem.

Z gromadki klęczącej u drzwi ozwało się łka­nie Stachuy.

Ewa drgnęła.

W przygasłych oczach odbita się bezdenna trwoga.

Boję się...—wyszeptała.

Kapłan położył dłoń na jej czole.

Czego, moje dziecko?

Przez otwarte okna wpadł powiew wiatru, niosąc woó lip rozkwitłych. Hłękitne oczy po­woju zaglądały ciekawie, południowe słońce wrzucało do pokoju złociste smugi światła.

Oozy Ewy spoczęły nu tych barwach jasnych

i od^rwuc się od nich nie mogły.

Ojcze, fam tak demo o,..—Ja się boję i ríe- inni ląj i cis*y...—szepiigła anowu.

Ksiądz; spojrzał na nią z żalem.

Dtittcko mojij, kiedy cl alo twoje spocznie w grobio, duch przebywać liędzi« w krainach sto­kroć piękniejszych, nli t«, które porzucasz. Przy­jęłaś Święte Sakramcnta i duszn twoja powinna być spokojna. Wspomnij na iłuwa Chrystusa: „Jeéliby kto pożywał U»go Chleba, t.yó będzie na wieki/ Nic ziemskiego myáli twoich mącić jut nie powinno.

Załkała cicho.

Zostttwium tu wszystkich, któryoh kocham, qjcze, i tak mi żal odojáó... Ula Jerzego nie bę­dzie już ratunku.

Kapłan wskazał jej wizerunek Clirystosa.

Jezus miłosierny nie gardzi nigdy pokorą

i szczerą pokutą. On oi w tej chwili niczego nie odmówi i sprawi, ¿o xtt laską Jogo, ten, za któ­rym Iriagat’ będniesz, nawróci się.

Odblask szczęścia preemknął po twarzy Ewy. Cichą modlitwą poruszyły się usta.

Straer powstał na dziedzińcu.

Jerty wyskoesył % bryczki pocztowej. Ra* doád wyłącza nawet trwogę o to, jak go przvjmiV Ewa, zagłusza wyrzuty.

Chora posłyszała gwar...

Zerwała się...

«Torsy! — krsykneła i opadła na poduszki bezwładna.

Na progu stanął Jerzy.

Ta gromadka ludzi, modląca $i§ u drrwi... Ksiądz w białej komźr... Co to znaczy?

Ufaj w miłosierdzie Boie... — szepnął rau kapłan wychodząc.

Rzucił gię ku Ewie. Zdj^ł go lęk straszny... Może jui zapóżno... Moie nigdy 7. tych ust dro­gich nio usłyszy słowa przebaczenia i nigdy, ni­gdy to oczy ukochane nio spojrzę jut na niego...

O Bo&ei Śmierci, śmierci!... Byle nie czuó te* go bólu, co mu pierć rozsadza. To *>n j$ zabił... Tylko on...

Osunął się przy lótku na kolana.

Kwa, esy ty mnie słyszysz? Przebacz mi. (y lwięta moja... ja byłem taki Wu4y, a nie przy­puszczałem, abyś tak cierpiała... Rwo, ICw<> moja!

Poi użyła dłoń na jego głowie.

Mój Jerzy!

Pójdy z tob*...—szepnął.

Zadrżała

A Zygmuś?

Nie mam nikogo drofcs««go nad ciobie...

Poruszyła si\> niespokojnie i ostatnim wysił­kiem głosu mówić poczęła:

Jerzy... przyrzeknij... błagam cię. Odłtfdy spokojna i szczęśliwa... Jeray, ty jui nigdy nie imdziea». Nigdy?... Przez pamięć o mnit*. Jo- r*y.~ dla dziecka...

Nie mów, Kwo— Nie mów...

Przymknęła oczy. Ogarniała ją 8enno& po­dobna omdleniu,

Nie czoła już bólu, radość tylko bezmierny, to go ma przy sobie.

Jerzy w zastygaj&cc jej rysy wpatrywał się z dziką rozpaczą.

Wieczór się zbliżał.

Swsdł cichy, Ttfoouy, z dźwiękami dzwonu, wzywi^ącego ua modlitwę, z tonami pieśni śpie­wanej przez żniwiarzy.

Ewa ocknęła się. Twarz miała rozjainiouą, pogodną, na ustach uśmiech. Zamglone oczy izulutły oczu Jerzego.

- Miałam sen... o szczęściu.,. — wydeptała.

Były to już ostatnie jej słowa.

Noo mąjowa, pełna woni bzów, śpiewu słowi­ków i białych promieni księżyca.

W otwarłem oknie ocli klasztornej stoi Jeny, zapatrzony w srebrną smugę ¿wiatfa. Z wyehu-

los -

dtych ramion spływa ku ziemi suknia zakonna. Twarz uduchowiona cierpieniem nosi pigtao nie- ¿tartego nicsom smutku. Zdaje mu się, ii na srebrnym promieniu kaięiyca spływa ku niemu duch Ewy.

To ona spokój wyprosiła mu u Boga.

KONIEC.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grot Bęczkowska Wanda Co będzie z naszego chłopca
Bęczkowska Grot Wanda MARZYCIELKA
Chemia chmielu i gotowanie brzeczki
Glen Cook 5 Srebrny Grot
Cook Glen Srebrny Grot
teksty piosenek, U babci jest słodk1, "U babci jest słodko" - Chotomska Wanda
Otrzymywanie i analiza brzeczki laboratoryjnej, BIOTECHNOLOGIA POLITECHNIKA ŁÓDZKA, PROCESY FERMENTA
Glen Cook Srebrny Grot
w szponach byczego głodu
Wanda Badura – Madej „Wybrane zagadnienia interwencji kryzysowej” r.1, terapia rodzin
inne, Ziemowit Włodarski. pamiec i uczenie, Wanda Buduhowska
inne, Pamięć11, Wanda Buduhowska
Rowecki Grot Wspomnienia i zapiski
Wanda Malinowska (Konspekt zajęć- 6 latki), konspekty zajęć
5 Glen Cook Srebrny Grot
W szponach fatum czyli o amuletach i talizmanach, AMULETY - TALIZMANY SĄ NIEBEZPIECZNE
Fok czy grot
hist, Wanda Budziszewska, Wanda Budziszewska
Naprawa brzęczyka sygnalizującego pozostawienie włączonych swiateł Skoda Felicia, Skoda Felicja

więcej podobnych podstron