José Carlos Somoza
Dafne znikająca
(Dafne Desvanecida)
Przełożyła Agnieszka Mazuś
Wydanie oryginalne: 2000
Wydanie polskie: 2004
W jednej chwili zrozumiałem mit o Apollu i Dafne:
Szczęśliwy, kto w jednym uścisku obejmuje
laury i obiekt swojej miłości.
André Gide
I
Chaos
Zakochałem się w nieznajomej.
Wszystko zaczęło się od tego zdania. Tak brzmiał początek pewnego akapitu. Sam go napisałem, ale nie potrafię zrekonstruować aktu tworzenia, gdyż straciłem pamięć po wypadku. O tym ostatnim znów wiem tylko tyle, ile inni napisali w gazetach. Miał miejsce o północy, we wtorek, 13 kwietnia 1999 roku. Mój opel roztrzaskał się, uderzając o betonowy słup na autostradzie A30 w okolicach Madrytu, a ja wyszedłem z tego bez zadraśnięcia. Przewieziono mnie do prywatnej kliniki, poddano badaniom. Od tej chwili zacząłem istnieć. Na początku wszystko jawiło mi się jak bezkształtna, amorficzna masa o nieodgadnionych krańcach. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem jajo. Była to twarz pielęgniarki. Sprostowanie: lekarki. Miała na imię Dolores. Wiem o tym, bo mam to zapisane w czarnym notatniku. Wokół Dolores było pomieszczenie, to druga rzecz, jaką dostrzegłem. A jako że w pomieszczeniu było okno, w trzeciej kolejności zobaczyłem świat. Żaden z widoków nie wydawał się przekonujący. Niemniej byłem tam: żywy, cały i zdrów, i bez uszczerbku na ciele. Najwyżej z amputowaną pamięcią.
Pewnego dnia Jajo-na-Twardo (taki przydomek nadałem w myślach Dolores) włożyła mi do rąk książkę.
- Proszę przeczytać, tu na skrzydełku obwoluty - powiedziała.
Poniżej zdjęcia nieurodziwego mężczyzny, jasnego szatyna w okularach o okrągłych oprawkach, z krótką, skołtunioną brodą, zwięzły akapit. Głosił, że Juan Cabo urodził się w Madrycie, dnia 13 kwietnia 1964 roku, skąd przeniósł się z całą rodziną do Ameryki Południowej. Potem znów powrócił do Hiszpanii, gdzie po obronie doktoratu z filologii klasycznej na Uniwersytecie Autonomicznym i kilku latach nauczania łaciny i greki w liceum zaczął pisać. Wydał dotychczas trzy powieści: To nie ja patrzę na siebie z lustra (1989, wyróżnienie w konkursie o nagrodę Bartleby’ego Skryby* [* Taka nagroda nie istnieje. Autor robi aluzję do współczesnej obfitości nagród literackich w Hiszpanii. Nazwa nagrody nawiązuje do tytułu powieści H. Melville’a Bartleby The Scrivener. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).]), Błahe spotkanie (1991, finalista tego samego konkursu) oraz Człowiek sobotni (1995, nagroda Bartleby’ego Skryby). Dzięki sukcesom sprzedaży mógł oddać się całkowicie twórczości literackiej. Koniec akapitu.
Upewniłem się, że brodacz na zdjęciu i ja to ta sama osoba.
Juan Cabo to ja. Dowiedziałem się tego z książki.
- Naturalnie, chciałabym prosić o dedykację, jeśli można - uśmiechnęła się Jajo-na-Twardo. - To niezapomniana powieść.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziałem i roześmialiśmy się oboje.
Było to piąte wydanie Człowieka sobotniego, opublikowane przez Salmacis. Charakterem pisma, które musiało być moim własnym, nagryzmoliłem: „Książkę tę dedykuję Dolores” i złożyłem podpis, zapewne też mój własny. Napisałem „książkę”, zamiast „historię” lub „powieść”, gdyż (biorąc pod uwagę mój ówczesny stan świadomości) bardziej logiczne wydawało się podarowanie naczynia niż jego zawartości. Człowiek sobotni był wówczas książką - zadrukowanymi arkuszami, które zszyto grzbietem - z moją fotografią na obwolucie. Resztę zasnuwały cienie.
- Proszę się nie martwić - powiedziała Dolores. - Z czasem pan sobie wszystko przypomni.
Zaleciła mi bardzo proste ćwiczenie: notowanie zdarzeń i osób, które przez najbliższe dni zwrócą moją uwagę. W ten sposób, zapewniła, zatrzymam rozwój amnezji. Wszyscy studenci wiedzą o tym, że nic tak nie wspomaga nauki, jak dobre notatki. To, co napisane, pozostaje na piśmie. I wręczyła mi notatnik w czarnej oprawie. Zauważyłem, że jego kartki są już przygotowane do tej czynności, podzielone na dwie, odpowiednio zatytułowane kolumny: po lewej stronie „Zdarzenia”, po prawej „Osoby”. Poprosiła, bym zapisał coś w pierwszej kolumnie. Po chwili zastanowienia zanotowałem:
2. Omal nie zabiłem się w samochodzie w dniu swoich urodzin.
Dobry początek, to z pewnością jest „Zdarzenie”. A co z „Osobami”? Zacząłem pisać:
1. Jaj
Ale natychmiast przekreśliłem.
1.
Jaj
Dolores: pierwsza osoba, jaką pamiętam.
Dolores była zadowolona, że o niej wspominam. Jej jajowate, mleczne policzki poróżowiały.
- Ale proszę dodać ze dwa, trzy słowa opisu do każdej osoby. W ten sposób łatwiej je będzie skojarzyć.
- Starałem się, by te „dwa, trzy słowa opisu” niezbyt wiernie oddawały skojarzenia, jakie przywodził na myśl jej wygląd. Przysięgam, że nie chciałem jej obrazić, ale jej kredowobiała owalna twarz, okolona przerzedzonymi włosami zebranymi w maleńki kok, naprawdę kojarzyła mi się z jajkiem obranym ze skorupki. Podejrzewałem jednak, że Dolores może to opacznie zrozumieć. Przeczyta i się obrazi, a na naszej znajomości pozostanie na zawsze rysa. Dwa niewinne słowa, strużka atramentu rozwleczona po białej kartce i cała forteca zaufania legnie w gruzach. To nie to samo wypowiedzieć coś i napisać, w końcu, co zapisane, pozostaje na piśmie. Przyszło mi na myśl, że może istnieje gdzieś potężny mag, który jednym pociągnięciem zaczarowanego ołówka dokonuje przemiany uczuć bliźnich. Czym prędzej więc dodałem obok jej imienia: „Biały kitel”.
- Tylko tyle? - roześmiała się. Ależ pan powściągliwy!
Kiedy wyszła, otworzyłem czarny notatnik, przekreśliłem „biały kitel” i dopisałem: „Jajo na twardo”. Poczułem się lepiej. Uświadomiłem sobie, że coś w środku nie dałoby mi spokoju, gdybym nie napisał tego, co naprawdę chcę powiedzieć.
To bez wątpienia dowód, że jestem pisarzem.
Przez tydzień leżałem w szpitalu. Personel wstrzykiwał w moje tkanki rozmaite substancje, wykonywał analizy, zanurzał moją głowę w przedziwnych aparatach. Zabronili mi odwiedzin, „żeby mnie nie niepokoić”, jak tłumaczyli. Przede wszystkim zaś rozkładali wokół mnie papiery. Cała klinika przypominała gołębnik: bieliła się od poniewierających się wszędzie karteluszków. Moja tożsamość i stan zdrowia widniały na większości z nich, a lekarze rutynowo kierowali swoje pytania nie do mnie, a do białych arkuszy. „Jak się dzisiaj czuje?” - pytał dyżurny medyk (udając, że patrzy na mnie z troską), a moje papiery szybko odpowiadały, jak wysokie mam ciśnienie, lub relacjonowały, co ciekawego wypatrzył we mnie rentgen. Wszystko jedno, jak brzmiałaby ta odpowiedź w moich ustach, to one, pokratkowane karty, były szczere i precyzyjne. Pielęgniarki czytały je i uśmiechały się z aprobatą albo marszczyły czoło. Sanitariusze przekładali z kąta w kąt. Salowe traktowały z szacunkiem. Kiedy ginęły, przestawałem istnieć. „Czy ktoś widział kartę tego pana?” - pytano z przejęciem. Sytuacja wyglądała na niewesołą. Robiło mi się tak przykro, że pomagałem w poszukiwaniach. Czasem, leżąc w łóżku, opierałem papiery o brzuch, zamieniając się w sekretarzyk do sporządzania swoich własnych akt. Kiedyś wyszedłem z łazienki i znalazłem je na kozetce. „Chwileczkę, niech pan nie siada, pogniecie pan swoje papiery!” - uprzedziła mnie podniesionym głosem pielęgniarka. Podejrzewałem, że niewiele brakuje, by i mnie samego spięli zszywaczem i schowali do teczki, a moje papiery przebrali w piżamę i okulary i ułożyli pod kroplówką. Nazywały się one „historią choroby”, co wydawało mi się wyjątkowo trafną nazwą i co dzień przyjmowały do swojego pliku kolejne karty, jak w kalendarzu na opak.
Przybytek, w którym poddano mnie kuracji, znajdował się na peryferiach Madrytu i składał z dwóch niewysokich budynków: jednego ze spadzistym dachem, drugiego w kształcie prostopadłościanu. Zauważyłem, że nie ma tu wielu pacjentów. Dla rozrywki snułem się po labiryntach korytarzy, odziany w piżamę w kolorze jesiennego nieba, spowity w swoją ciszę i swoją brodę. Jedyną dostępną lekturę stanowiła codzienna prasa, dzięki niej zresztą zaznajomiłem się ze szczegółami wypadku. Fotografie z miejsca zdarzenia przedstawiały obscenicznie wybebeszony samochód i oblicze brodatego mężczyzny, moje własne oblicze, dokładnie takie samo, jak portret na obwolutach moich książek.
Jajo-na-Twardo, najwyraźniej bardzo ważna pani doktor, zachodziła do mnie co rano, zadając mi wiele pytań. Jestem popularnym pisarzem, pamiętam? Nie. Mieszkam ze starszą gosposią w willi na Mirasierra, pamiętam? Pewnego dnia przyniosła jakieś nowe papiery. „Proszę przeczytać” - poprosiła. Nie wiem, skąd zebrała te informacje, bo nie miałem rodziny ani bliskich przyjaciół, z którymi mogłaby się skonsultować. Przeczytałem, nie wstając z łóżka. Wkrótce wiedziałem, że moi rodzice zmarli w Peru; że odziedziczyłem niewielką sumę, która pomogła mi zadomowić się w Madrycie; że napisałem doktorat z Metamorfoz Owidiusza; że nic nie wiadomo o tym, bym pozostawał w „stałych związkach uczuciowych”; że rzadko wychodzę z domu; że moja gosposia nazywa się Nimfa (ma sześćdziesiąt osiem lat, uściśliła Jajo-na-Twardo, pewnie chcąc mi oszczędzić złudzeń), a mój wydawca Eduardo Salmerón. Na tym koniec.
Są tylko dwie możliwości, pomyślałem: albo mam do cna spieprzone życie, albo Dolores jest fatalną pisarką. Niektóre wątki tej historii mogłyby okazać się zabawne, wzruszające lub wysublimowane, ale moja pani doktor zmarnotrawiła je swoim pozbawionym polotu piórem. Jak by tu powiedzieć... zasnąłem przy czytaniu własnego życiorysu: ledwie przebrnąłem przez lata młodzieńcze, a już zaczęły mi opadać powieki. Ale miałem sen. Śniło mi się, że podarłem te wszystkie płachty papieru, pozwoliłem się zalać powodzi strzępów i dmuchałem jak wiatr: puffffff, wybierając tylko fragmenty, które unoszą się na moim oddechu. Aż ułożyłem z nich historię, napisaną w pierwszej osobie przez fikcyjnego autora. Była to historia mojego życia, w rozdziałach, okraszona niespodziankami, żeby żaden czytelnik nie nudził się przy lekturze. W środku nocy zbudziłem się. Poruszywszy się na łóżku, poczułem coś szeleszczącego pod tyłkiem. Kartki od Dolores. Przycisnąłem dupą swoje życie. Wtedy naprawdę porwałem wszystkie papiery na kawałki i wyrzuciłem do kosza.
W dniu, gdy wypisywano mnie ze szpitala, lalo jak z cebra. Był czwartek, 22 kwietnia. Zanotowałem po stronie „Zdarzeń”:
2. Wychodzę po ośmiu dniach hospitalizacji.
Taksówka czekała pod drzwiami kliniki, gotowa przewieźć mnie do domu. W rejestracji wręczono mi teczkę z kartami mojej „historii choroby”, papiery mojego życia (świeżutki wydruk, jeszcze czułem pismo nosem), notatnik w czarnej oprawie oraz fakturę (ostatnią, przez co nie mniej ważną, chociaż uprzejma recepcjonistka z luksusowym uśmiechem wyjaśniła, że wydawnictwo już pospieszyło, by uregulować wszelkie rachunki). Pożegnanie nie należało do specjalnie wzruszających. Jajo-na-Twardo cmoknęła mnie w policzek. Jacyś szpitalni urzędnicy pomachali białymi papierami. Potem wszystko spłukał deszcz.
- Chyba oberwanie chmury - mruknął taksówkarz. - Jakby miał nastąpić koniec świata.
Ja zaś pomyślałem, że dla mnie to początek.
Nimfa, stara gosposia, Peruwianka, która prowadziła mi dom, czekała już przy wejściu, na szczycie schodów. Ktoś zadzwonił do niej z kliniki, uprzedzając o moim powrocie. Objęła mnie, powtarzając:
- Moje dziecko, moje dziecko... Nie pamięta mnie pan? To ja, Nimfa.
- Tak, trochę sobie przypominam - skłamałem, by nie sprawiać jej przykrości.
Była chuda, serdeczna i egzaltowana. Zawsze wyglądała na przestraszoną. W jej drobnej postaci największe wrażenie wywierały na mnie oczy - niezmierzone i rozbiegane, jak gdyby ulepione z zakrzepłego strachu. Zapisałem to w notatniku.
2. Nimfa: Duże, wystraszone oczy.
- Oj oj, proszę pana, toż pan przemókł do suchej nitki, niech Bozia broni, żeby się wdało jakieś choróbsko - powtarzała. - Wystarczyło przejść od taksówki do drzwi!
Odprowadziła mnie do sypialni na piętrze i podała jedwabny szlafrok. Nabawię się zapalenia płuc, ostrzegła, jeśli natychmiast się nie przebiorę. Jej troska była wzruszająca, choć zbyt natrętna. Nie wyszła z pokoju, kiedy ściągałem z siebie ubranie. Ani nie przestała mówić. Jak ona się o mnie martwi; i co ona przeszła w noc wypadku, kiedy zadzwonili z policji, istny krzyż pański; i jakaż to była ulga, kiedy się okazało, że jestem cały i zdrów. Teraz wszystko będzie jak dawniej; ona zajęła się domem pod moją nieobecność, mój gabinet już czeka wysprzątany, gotowy, bym zasiadł do pracy, jak tylko odzyskam siły. Podziękowałem jej. Napisałem „macierzyńska” obok „duże, wystraszone oczy”, i tak ją podsumowałem.
Kiedy zszedłem na parter, zadzwonił telefon. To Eduardo Salmerón, mój wydawca.
- Wiem, że mnie nie pamiętasz - zaczął - ale nie martw się, najważniejsze, żebyś wracał do zdrowia.
Wyrzucał z siebie głos potężnym strumieniem: znakomity głos niegdysiejszego cesarza. Za wszechwładnym, boskim strumieniem słów wyobraziłem sobie samą osobę: krzepki, wysoki, siwowłosy. Okazało się, że miałem rację (opisał się później), a w dodatku był ociemniały. „Tak, synu, ślepy, niewidomy” - powtórzył, choć nie wyrażałem zdumienia (zwracał się do mnie per „synu”, zauważyłem tę manierę), jakby z góry zakładał, że ta okoliczność mnie zaskoczy. Nawet w świecie tak niedawnym jak mój, zdawałem sobie sprawę, że jego moc ma wielki zasięg. Bez wątpienia miałem do czynienia z mocarzem.
Potwierdził, że koszty pobytu w klinice zostały uregulowane, ale nie mam za co dziękować - robi to dla wszystkich swoich „synków”. Podejrzewałem jednak, że nie obrazi się, jeśli okażę mu odrobinę wdzięczności.
- Pewnie myślisz - ciągnął - że media będą pasły się na tobie. - A jednak nie, już on się zatroszczy, by nikt mnie nie nachodził (a już najmniej dziennikarze). Jeśli zaś chodzi o amnezję, nie ma się co niepokoić. - Zawsze jest czas na wspomnienia: w tej chwili najważniejsza jest przyszłość, synu.
Pożegnał się, zapowiadając, że w najbliższą niedzielę wydawnictwo przyłącza się do obchodów Dnia Książki, wystawiając w Centrum Targowym swoją najnowszą serię i że dobrze by było, gdybym i ja zaszczycił ich swoją obecnością. Jeszcze zadzwoni. Rozłączył się.
W pozycji „Osoby”, zanotowałem:
3. Salmerón: ślepy, mocarny.
Życie. Budziło się powoli jak anakonda. Minęła katastrofa (i deszcz), pozostawało życie, zawiesiste, bezwładne, grząskie jak rozrobiona glina. Zakończywszy rozmowę z wydawcą, postanowiłem przemierzyć je po raz wtóry. Moim życiem był mój dom: dwa piętra, cztery pokoje i ogród z basenem. Nimfa powiedziała, że mieszkam w tym domu od siedmiu lat i to właśnie odnotowałem jako trzecie „Zdarzenie”:
3. Dom na Mirasierra: od siedmiu lat.
Wyszedłem do ogrodu. Stopy grzęzły w trawniku po niedawnym deszczu, zgniotłem butem jakiś giętki papierosowaty kształt - dżdżownicę. Mokre liście laurowe błyszczały jak wyroby jubilerskie. Zapach kwiatów i wilgotnej ziemi perfumował powietrze. Wytropiłem szafirowy prostokąt basenu za palisadą z bambusowych tyczek, którą wiejąca bryza zamieniła w chiński ksylofon. Doszedłem do wniosku, że wiodę całkiem swobodne życie, co sprawiło mi pewną satysfakcję. Obszedłem ogród dookoła i wszedłem tylnymi drzwiami do domu. Byłem podenerwowany, sam nie wiem dlaczego, rozdrażnienie krążyło wokół mnie jak natrętny bąk. Udałem się do gabinetu, przejrzałem zawartość regałów i włączyłem komputer, ale nie natrafiłem ani na osobiste dzienniki, ani na autobiografie; nie było rodzinnych fotografii, portretów ani też korespondencji. Tylko książki (w dodatku nie moje: jedynie wspomnienia innych), łacińskie i greckie dzieła klasyczne. Stwierdziłem, że wiedza zawodowa spoczywa w moim mózgu nienaruszona. To znaczy, wiedziałem, kim był Owidiusz, pamiętałem martwe języki ze wszystkimi przyimkami i znałem miejsce, w którym żyję. Jedyne, czego nie znałem, to własna przeszłość. Kusiło mnie, by wznieść błagalne pytanie: bogowie i boginie na Olimpie, kimże jestem? Byłem sam. Nie wiedziałem, co robić. Pomyślałem, by znów wyjść do ogrodu, przejść się po mieście lub zasnąć. Intuicja podpowiadała mi, że mogę wykonać te trzy czynności jednocześnie. W gruncie rzeczy, już to robiłem: moje oczy - dwa ziewnięcia na świat. A moja dusza... Czułem się, jakby ktoś mi ją skradł; ulubioną maskotkę, tę swawolną cieliczkę, która każe nam brykać i śmiać się na krawędzi nieszczęścia.
Ogarniała mnie obezwładniająca apatia, a nawet nie pamiętałem, jak się przed nią dawniej broniłem. Wtedy zauważyłem worek z gumowanej tkaniny, smolistego koloru, pofałdowany jak stary kocur. Miał znaczek drogówki i przyczepioną do ucha etykietę z napisem: „Mienie osobiste Juana Cabo znalezione w jego pojeździe”. Rozsunąłem zamek i znalazłem notatnik w czarnych okładkach, bardzo podobny do tego, który dostałem w klinice. W worku nie było nic więcej. Zaciekawiło mnie to. Otworzyłem notes i ze zdziwieniem odkryłem na pierwszej stronie akapit zapisany moim pismem, zaledwie sześć linijek. Z datą i godziną: 13 kwietnia 1999, 23:30.
Zakochałem się w nieznajomej. Piszę to, jedząc kolację w restauracji Niewidzialny Gaj. Ona zajmuje samotny stolik naprzeciw mojego, ja zaś wpatruję się w jej nagie plecy (głęboki dekolt w czarnej sukni) i jasnokasztanowe włosy upięte w kok. Jej sylwetka...
Tu zdanie się urywało. Kolejne kartki nie były zapisane. Jeszcze raz przeczytałem fragment tekstu. Przeczytałem go wiele razy.
Jeśli się dobrze zastanowić, nie miał sensu. Mógł oznaczać tysiące rzeczy. A przecież od tego się wszystko zaczęło.
W mojej książeczce, jako czwarte „Zdarzenie”, odnotowałem:
4. Akapit o nieznajomej.
Miałem o czym myśleć przez resztę popołudnia. Data i pora nie pozostawiały wątpliwości: napisałem to niedługo przed tym, zanim odbiłem karoserią samochodu stempel na betonowym słupie przy autostradzie. Gosposia już mnie uświadomiła, że w wieczór wypadku wyszedłem zjeść na mieście, by uczcić (samotnie) swoje urodziny (zasłużona kara, wydawał się mówić jej wzrok, za porzucenie domowego gniazdka). Zajrzałem na żółte strony książki telefonicznej, rzeczywiście była tam wizytówka w ramce z listków laurowych. Poniżej: „Restauracja dla pisarzy z zamiłowania”. Więc to miejsce, pomimo dziwacznie brzmiącej nazwy, istnieje naprawdę. A reszta? Pewnie nic nadzwyczajnego, pomyślałem: przy kolacji zauważyłem szczególnie urodziwą kobietę i tak mi przypadła do gustu, że postanowiłem to odnotować. A potem... Co też mogło zdarzyć się potem? Czy miało to związek z moim wypadkiem?
Ale coś jeszcze nie dawało mi spokoju, coś o wiele bardziej zastanawiającego. Chwileczkę! Przecież jestem pisarzem! To może być początek jakiegoś utworu! (Przyznałem nawet, że chciałbym przeczytać powieść, zaczynającą się od zdania: Zakochałem się w nieznajomej).
Nieznośny dylemat. Skłaniałem się ku pierwszej hipotezie: brzmiała tak realnie, sama się nasuwała. Ale dlaczego urwałem na jej sylwetka”? Odłożyłem pióro, usiłując to jakoś ogarnąć - rozumem, sercem? Straciłem natchnienie? Cokolwiek się zdarzyło, postanowiłem, chcę dowiedzieć się prawdy, muszę się dowiedzieć prawdy, dowiem się.
I wiedziony nagłym impulsem, postanowiłem jeszcze tego samego dnia udać się do Niewidzialnego Gaju.
II
Niewidzialny Gaj
Wytrzymałem, aż zgasło popołudnie. Wtedy powiadomiłem Nimfę. Na ciemnym balkonie jej długich rzęs czaił się strach. Ale tylko wzruszyła ramionami, nie odzywając się ani słowem. Jest pan dorosły, sam musi na siebie uważać, mówiła całą swą postawą. Zaskoczyła mnie taką reakcją, nie wiedziałem, co robić. Skąd mogłem wiedzieć, czy w dawnym życiu, wychodząc na kolację, zwykłem ją uspokajać, że nic mi się nie stanie, czy też obiecywałem, że zaraz wrócę, czy też po prostu nie zwracałem na nią uwagi. Zdecydowałem, że nic więcej nie powiem, ogarnąłem się, wybrałem czarny garnitur z szafy i zadzwoniłem po taksówkę. Kierowca był bardzo młody, przepraszał, że musi ciągle zaglądać do planu miasta: dopiero zdobył uprawnienia, wyznał, a ojciec, który również jest taksówkarzem, pożyczył mu samochód. Pomyślałem, że to zupełnie jak ze mną. Poprosiłem Juana Cabo, by mi użyczył swego ciała, a teraz potrzebny mi plan ulic, żeby mógł wybrać kierunek swoich kroków. Podejrzewałem jednak, że to typowe pisarskie podejście, i przegnałem te myśli z głowy. Przecięliśmy M30, przywodzącą na myśl mało chwalebne skojarzenia, bo moje auto rozbiło się w jakimś miejscu tej autostrady, kiedy wracałem z kolacji. Dlaczego? - zastanawiałem się. Byłem pijany? Nadmierna prędkość? Zrządzenie losu? Przypadek? Noc była ciepła, widna od reflektorów aut i podświetlanych billboardów, ale ulica w okolicach Niewidzialnego Gaju, niedaleko od Bramy Alcalá, tonęła w mroku. Dojechaliśmy równo o dziesiątej. Po drodze wyjąłem swój notatnik i zanotowałem piąte „Zdarzenie”:
5. Zjadłem kolację w restauracji w dniu moich urodzin.
Foyer tworzyło pomieszczenie o pomalowanych na czerwono i złoto ścianach, do złudzenia przypominających mur płomieni, ścianę w głębi zdobiło płótno z impresjonistycznym wschodem słońca. Karta dań, zatknięta na żelaznym pulpicie w kącie, nie przykuła mojej uwagi. Schody wiodły w dół, do lokalu, z którego dobiegała taneczna melodia, w wykonaniu saksofonowego bandu. Schodziłem stopień po stopniu, zatrzymując się, by odczytać nazwiska pod portretami zawieszonymi po obu stronach schodów: William Faulkner, Marcel Proust, James Joyce, Lew Tołstoj, Juan Cabo. A to dopiero, przecież to ja! To samo zdjęcie widziałem na skrzydełkach książek i stronicach gazet. Podejrzewam, że to najwyższe osiągnięcie, na jakie mogła się zdobyć sztuka fotografii wobec mojej fizjonomii. Nie zdziwiłem się zanadto, znalazłszy się wśród tak znakomitych pisarzy: utraciłem pamięć, skąd więc mogłem wiedzieć, czy nie jestem geniuszem. Być może nim jestem, lub byłem, ale żeby się tego dowiedzieć, musiałbym zapytać innych.
Sala, niezbyt obszerna, zaczynała się na końcu schodów. Kelner z namaszczeniem podprowadził mnie do stolika, wręczając mi menu w papierowych okładkach. Moją uwagę zwróciło przybranie stołu. Pośrodku stał miniaturowy metalowy niedźwiadek, oparty na tylnych łapach, przednimi obejmował bukiecik białych, papierowych róż.* [* Nawiązanie do znanego posągu niedźwiedzia wspinającego się na drzewo mącznicy w Madrycie.] Kiedy się rozejrzałem, okazało się, że na każdym stole stoją inne kwiatki: na najbliższych rozpoznałem bratki, stokrotki i goździki, wszystkie, niezmiennie, wycięte z białego papieru. Z ciekawością przyjrzałem się różom. Papier miał fakturę standardowego arkusza A4, każdy płatek nosił napisane maczkiem zdanie. Czym jest poezja? - pytał jeden z nich. Inny odpowiadał: Mówisz i wbijasz / w moją źrenicę niebieską swoją niebieską źrenicę?* [G.A Becquer (1836-1870), Rimas:
¿ Que es poesía?, dices mientras clavas
en mi pupila azul tu pupila azul.
¿ Qué es poesía?, Y tú me lo preguntas?
Poesía... eres tú.] Rozdzielałem je, jeden po drugim, przebierając palcami delikatnie jak pszczoła i odszyfrowałem cztery pełne Rymy Bécquera. Wydawało się oczywiste, że kwiaty na innych stołach cytują innych autorów. Naturalnie, pomyślałem, subtelny wystrój Niewidzialnego Gaju.
Rozejrzałem się po sali. Nie było wielu gości, w większości samotni mężczyźni, ale prawie wszyscy pisali. Przyglądałem im się zafascynowany: krajali mięso lub oddzielali rybę od ości, unosili kęs do ust, odkładali sztućce, brali do ręki długopis, biały, o zakrzywionej skuwce, wprawiali go w ruch ślizgowy po kartce, a ten płynął jak łabędź po zamarzniętym stawie. Cala operacja powtarzała się po łyku wina lub higienicznym otarciu ust serwetką. Strategicznie ustawione lampy zapewniały indywidualne oświetlenie każdego stolika. Ze skupienia wytrącił mnie jakiś wyciągnięty, wielkonosy gość, który podszedł i uścisnął mi dłoń, jakby chciał ze mnie wyciągnąć powitanie siłą, na zasadzie dźwigni.
- Pan Cabo, jakże się cieszę, że pan powraca!... Jakiż ból nam sprawił pański wypadek!... To potworne, co się stało, potworne, potworne!... Ale jakaż to radość widzieć pana z powrotem wśród nas!...
Srocza elegancja - wykwintna czerń garnituru kontrastującego z bielą koszuli - sugerowały, że mam do czynienia z kelnerem, choć on sam mianował się „kierownikiem sali”. Miał na imię Felipe. Jego spojrzenia rzucane spod oka, jego miny i pulsująca żyłka na czole sugerowały, że coś go niepokoi, jest podenerwowany. A jednak wkrótce okazało się, że to ja jestem niespokojny i że przyczyną mego niepokoju jest właśnie on. Zachowywał się bowiem tak, jak gdyby znał jakiś bezcenny sekret i oceniał moją zdolność, by go z niego wyłudzić. Pomyślałem, że albo nic nie wie o mojej amnezji albo udaje, że nic nie wie.
- I? Już się pan zdecydował, co zamówić?
- Nie, jeszcze nie, dziękuję.
- A fiszki podać teraz czy trochę później?
- Fiszki?
- Tak - żyła na jego czole ułożyła się w wykrzyknik. - Te same, na których zaszczycił nas pan skreśleniem kilku linii ostatniego wieczora.
Poproście o papier i pióro i piszcie, co dusza zapragnie, smakując nasze kulinarne propozycje. Po kolacji przechowamy wasz tekst, mając nadzieję na jego publikację - widniało na nagłówku menu. Najwyraźniej taki był zwyczaj lokalu, to wyjaśniało, dlaczego tylu gości wodzi długopisem po papierze. Nie trzeba wielkiej bystrości, by się domyślić, że i ja mogłem coś nabazgrać na jakimś luźnym świstku na temat owej nieznajomej kobiety. Poprosiłem, by mi przyniósł owe fiszki, i zamówiłem prosty posiłek. Felipe ukłonił się z szacunkiem i oddalił. Po chwili młodszy kelner podał mi na tacy długopis i czarny segregator oprawny w skórę z nalepką: „Juan Cabo. 13 kwietnia. Wieczór”. Otworzyłem i znalazłem kilka arkuszy wielkości kartki z zeszytu, nawleczonych na metalowe kółka w grzbiecie. Najwyraźniej tylko pierwsza była zapisana. Rozpoznałem swój charakter pisma.
Nie mogę oderwać wzroku. Przy stole naprzeciwko. Zakochałem się...
Przerwałem lekturę i przymknąłem oczy. Moje serce rozpoczęło intymną kawalkadę, bez celu. Z głośników płynęło Amor, amor, amor. Miłość, miłość, miłość. Poczułem zawrót głowy. Kawalkada nasilała się, pulsowało w skroniach, a ja wtórowałem jej dwoma tikami, które zakwalifikowałem jako dziedziczne (chociaż, oczywiście, nie pamiętałem ich z dawnego życia): niepowstrzymane postukiwanie prawym kciukiem o nos i ledwie wyczuwalne dygotanie prawego kolana.
Czyżbym się wówczas zakochał? Nie byłem pewien. Żeby się przekonać, należało czytać dalej. Choć i tak śmiałem domniemywać resztę. Przeczuwałem ujmujący opis fizyczny i szafujące przymiotnikami zachwyty. Zaczerpnąwszy tchu w tym płomiennym miłosnym biegu, spuściłem wzrok na papier. Ale w tej samej chwili nastąpiło zaćmienie, czyjaś ręka przesunęła księżycem talerza z pierwszym daniem ponad papierem. Więc to kuchnia artystyczna - podano zupę literową. Gwałtownie zamknąłem teczkę, zniecierpliwiony pojawieniem się intruza. Litery I, obok D, znów I, potem O, za nim T i jeszcze A kołysały się swobodnie w rosole, ale odmówiłem złożenia słowa, które, szybko jak anagram w niedzielnej gazecie, sugerowała przypadkowa kombinacja graficznego makaronu. Siorbnąwszy ze dwie łyżki rosołu, powróciłem do mojego tekstu.
Nie mogę oderwać wzroku. Przy stole naprzeciwko. Zakochałem się... A przecież, na pierwszy rzut oka, niczym się nie różni od reszty... Figura... Co takiego jest w tej właśnie, czego nie mają inne? Te listki laurowe? A może to niedźwiadek. To niedźwiadek tak oszałamia, że odchodzę od zmysłów. Srebrne futro, pysk z chińskiej laki... Coś jest w tym NIEDŹWIADKU, że usiłuje mnie w sobie rozkochać! Jest wypełniony fantazjami!
Tylko tyle. Kartka była zapisana po jednej stronie. Reszta to biały, dziewiczo nietknięty, czyściec papieru. Przeczytałem tekst kilka razy, zdezorientowany. Przez chwilę jedyną rzeczą, na jakiej potrafiłem się skupić, było czytanie. Oniemiałem. Stałem się kamienną bryłą. „Osłupiały czytelnik”, mógłby się nazywać posąg, w jaki się zamieniłem. Co miały oznaczać te bzdury o niedźwiadku? Czy to jakiś ukryty symbol, klucz, osobisty smaczek? Przebiegłem wzrokiem po figurkach niedźwiedzi na najbliższych stołach, ze skupieniem zbadałem tego, który stał przede mną, ale w żadnym nie było nic szczególnego. Miały dość banalne, niemalże żałosne sylwetki; biła z nich smutna aura klona, jak z każdego seryjnie produkowanego gadżetu. Bez wątpienia tamto to tylko żart literacki, wprawki, albo pisanie dla pisania, sztuka dla sztuki.
- Wszystko w porządku, panie Cabo? - podszedł uśmiechnięty kierownik sali.
- Ujdzie - odpowiedziałem.
- Jakiś problem? Może potrafimy go rozwiązać?
Mówiąc to, mężczyzna pochylał się, sztywny i ponury, do mojego ucha. Długi nos i czarny garnitur kuriozalnie upodobniały go do kruka. Zapytałem, czy pamięta, gdzie siedziałem poprzednim razem.
- Nie mógłbym tego zapomnieć, nawet gdybym chciał - odparł. - Tam, przy stoliku numer dwanaście. To smutne, akurat wtedy przytrafił się panu wypadek!...
Dojrzałem, że jedyny stół stojący naprzeciwko numeru dwanaście był przystrojony białymi gałązkami lauru. Więc zapiski nie kłamały: rzeczywiście na przeciwległym blacie widziałem laur. Był to stół numer piętnaście, jak podpowiedział kelner. Zapytałem go, czy przypomina sobie kobietę, która siedziała przy nim pamiętnej nocy. Opowiedziałem mu o czarnej sukni, nagich plecach, koku. Dodałem: Była bardzo atrakcyjna. O tym ostatnim nic nie mogłem wiedzieć, gdyż akapit urywał się na samym początku opisu jej sylwetki, ale domyśliłem się, że przecież nigdy nie zakochałbym się w kobiecie zupełnie pozbawionej wdzięku. Jeśli ona istniała, to i moja miłość istniała, a jeśli zaistniała moja miłość, to ona musiała być piękna. Stosując podstawowe prawo logiki, którego nazwa wyleciała mi z głowy razem z całą moją biografią, można było dowieść, że samo istnienie oraz uroda tamtej kobiety musiały być nierozerwalnie złączone.
- Pamięta ją pan? - zapytałem.
„Proszę wybaczyć” - powiedział. O ile doskonale zapamiętał mnie, to już pozostałych klientów znacznie słabiej. Pomyślałem, że jest to jakoś uzasadnione. W końcu ja byłem sławną osobistością, ona zaś po prostu nieznajomą. Wtedy zaświtał mi w głowie pomysł. Wyjąłem z portfela banknot - tysiąc peset.
- Będę miał do pana nieco dziwną prośbę, ale skoro jest pan tak miły...
- Może pan prosić bez ogródek - oświadczył, przyjmując napiwek.
Wtajemniczyłem go w moje kłopoty z pamięcią i poprosiłem, by opowiedział wszystko, co robiłem tamtego wieczoru. „Wszystko?” - zapytał. „Wszystko, co pan zapamiętał” - uściśliłem. Wybałuszył na mnie oczy. Żyłka na czole pulsowała mu jak chwilę wcześniej moje serce. Zaczął przytakiwać i uśmiechać się, wszystko naraz, kiwał głową z ustami rozciągniętymi od ucha do ucha. W tej samej chwili zwiększył zakres kiwania głowy i rozpiętość ust.
- Trafił pan na właściwą osobę - oświadczył - bo mam tu wszystko zapisane.
Wyciągnął z kieszeni marynarki czarno oprawny notes, podobny do mojego, tego z kliniki oraz tego znalezionego w gumowanym worku.
- Tu - wygłosił z nagle spurpurowiał twarzą - notuję najważniejsze wydarzenia mojego życia.
Ale jak się przekonałem, notes był prawie nieużywany. W rzeczywistości moja poprzednia wizyta stanowiła pierwsze ważne wydarzenie w jego życiu, można powiedzieć, że dokonałem jego inauguracji. Otworzył na pierwszej stronie, bym sam mógł się o tym przekonać. Choć z powodu zdenerwowania, z jakim notował, jego kaligrafia była mało czytelna, pierwsze zdanie brzmiało ni mniej, ni więcej:
Jest tu JUAN CABO!!!
Otoczone szlaczkiem i trzykrotnie podkreślone, jako tytuł. Pod spodem monstrualny, hybrydyczny rękopis, pół na pół słowa i przekreślenia.
- Sam to zrobię, jeśli pan pozwoli - zaproponował. - Proszę jeść w spokoju, ja panu poczytam.
Straciłem apetyt, ale udałem, że nabieram na łyżkę zupy i odłamałem kęs chleba. Felipe, stojąc mi nad głową z notesem w ręku, przystąpił do głośnej lektury. Właściwie nie deklamował, a sylabizował. Przeprosił, że zapiski są nadmiernie obszerne. Najwyraźniej cały akapit stanowiła pieśń dziękczynna do najwyższych bytów za to, że dane mu było mnie spotkać. Bo to ja byłem znakomitym autorem Błahego spotkania i zdobywcą Bertleby’ego Skryby, nagrody, jak dodał, przyznanej jedynie trzy razy, gdyż niestety, znikła z panoramy literackiej Hiszpanii niedługo po tym, jak zostałem jej laureatem. W końcu udzielił mi pierwszej obiektywnej informacji: moje przybycie nastąpiło o 21:30.
- Zaoferowałem się przynieść papier, ale pan nie był przekonany... - kontynuował. - Powiedział pan coś jakby: „Odłóżmy pracę na później”... Zamówił to samo, co dzisiaj... Potem jest przerwa, kawałek niezapisanej strony... Tak, zdaje się, że sobie przypominam: wycofałem się, by zająć się pozostałymi gośćmi... Wtedy pan na mnie skinął. Kiedy podszedłem, zobaczyłem coś dziwnego. Przeczytam panu. - Co też uczynił, odpowiednio dramatycznie modulując głos: - „Pan Cabo siedział ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w jakimś punkcie naprzeciwko, jak gdyby oczarował go widok czegoś lub kogoś, i zaniemówił zafascynowany. Wreszcie, zacinającym się, bełkotliwym głosem, odezwał się...”. - Felipe przerwał, by przeprosić za ten zacinający się, bełkotliwy głos. Grzecznie nakazałem mu, by się w ogóle nie przejmował i nie przerywał czytania. Ciągnął: „... bełkotliwym głosem odezwał się: - Proszę podać mi papier. Och, pan Cabo doznał przypływu natchnienia! - pomyślałem. Oto najbardziej logiczne wyjaśnienie jego oniemiałego spojrzenia i mistycznego wyrazu twarzy...”.
- A na co patrzyłem, Felipe? - zapytałem niedbałym tonem. - Zwrócił pan uwagę?
- Chwileczkę, proszę posłuchać. - I podjął czytanie. - „Pan Cabo zapatrzył się na coś i jego oblicze nabrało innego wyrazu. W źrenicach błyskały iskierki. Kąciki ust poruszały się, jakby przymierzając do nieśmiałego uśmiechu. Połyskująca nitka śliny...”.
- Ale w co się tak wpatrywałem, Felipe?
Moje przerywniki zniecierpliwiły poczciwca. Było oczywiste, że starał się wykazać przede mną swoją wirtuozerską prozą.
- Nie wiem - odparł oschle. - Pozwoli pan, że dokończę. - Przełożył stronicę. - „Kiedy przyniosłem papier, pan Cabo zmrużył oczy, wytężając wzrok...”. - Co pan o tym sądzi? Mnie się to zdanie podoba. - I przeczytał je powtórnie. - „Pan Cabo zmrużył oczy, wytężając wzrok, ujął długopis i powoli zaczął pisać, popadając w trans twórczy, który spowił go nieprzepuszczalnym kokonem. Tymczasem wytężał wzrok skierowany w stronę obiektu zainteresowania...”. Oj, tu się powtarzam. - Zrobił kolejną pauzę, wyjął długopis i coś przekreślił.
- Ale co to było, Felipe? - Nie dawałem za wygraną, starając się, by mój głos nie zdradzał narastającego we mnie niepokoju.
Zawahał się.
- Teraz, jak staram się sobie przypomnieć, byłbym niemal pewien, że patrzył pan na coś w okolicach stolika numer piętnaście - odparł.
- I nie wie pan na co? - Pomimo wysiłków ton mego głosu zdradzał poirytowanie. - Jakiś przedmiot? Osoba? Nie odwrócił się pan, by podążyć wzrokiem za moim spojrzeniem?
Przyglądał mi się w milczeniu, marszcząc czoło pod pulsującą żyłką. W końcu odparł z godnością:
- Panie Cabo, ja nie patrzyłem tam, gdzie pan, tylko na pana. Starałem się uchwycić pana wyraz twarzy, by go oddać na piśmie, w sposób... zachowując cały należny dystans i na miarę moich skromnych możliwości, naturalnie... zbliżony do wybitnej prozy Marcela Prousta... Muszę panu wyznać, że moja namiętność do Prousta nie zna granic. Proszę skupić się na tym, co teraz nastąpi: „W miarę pisania pan Cabo cały czas podnosił wzrok, by spojrzeć przed siebie i zaczerpnąć wprost z obiektu, który obserwował z taką rozkoszą, natchnienie dla swoich słów, bo wydawać się mogło, że obserwowany obiekt, lub też obiekt spojrzeń pana Cabo, rządzi jego ruchami na papierze, a jednocześnie, jak gdyby obiekt obserwowany przez pana Cabo stał się, przez sam fakt, że patrzy nań pan Cabo, bezpośrednim wytworem jego osobistej inspi...”.
Przestałem bębnić kciukiem po nosie, by zaatakować wszystkimi palcami stół. Literki w zupie zawirowały w tańcu.
- Ale na co tak patrzyłem, Felipe! - wybuchnąłem. - Niech pan sobie przypomni! Na co patrzyłem? Musiał pan zauważyć, człowieku!
Zbyt późno pojąłem, że wywołałem małe nieszczęście. Niektórzy goście nawet odwrócili się w naszą stronę z zaciekawieniem. Kierownik sali przyglądał mi się wyprostowany jak struna. Przeprosiłem i dałem znak, by dalej czytał. Zgodził się, choć niechętnie, z miną obrażonego bóstwa. Szybko przerzucił parę stron i zaczął recytować, z monotonną intonacją, jak katarynka. Udało mi się wyłuskać następujące informacje: że poprosiwszy o rachunek, zapisałem coś jeszcze w moim własnym notesie; że ni stąd, ni zowąd przerwałem, schowałem długopis i notes, podniosłem się z krzesła, zapłaciłem gotówką, zostawiłem hojny napiwek i niemal biegiem oddaliłem się ku schodom, Jak gdyby goniąc za kimś, kto wychodził” (w tym miejscu uśmiechnęła się do mnie nadzieja, ale Felipe natychmiast dodał: „albo jakby coś sobie przypomniał; albo jakby uciekał przed czymś, co go prześladuje; lub też jakby jakaś świetlana myśl zatrzepotała skrzydłami w jego mózgu”). Opowieść kończyła się słowami: „Do widzenia, panie Cabo - pożegnałem go. Proszę nas wkrótce odwiedzić, panie Cabo. Pan mi pokazał, co znaczy być wielkim pisarzem”.
Po tym ostatnim zdaniu zamknął notes i pogrążył się w pełnym godności milczeniu. „To wszystko”, zdawał się mówić. „Teraz kolej na pana. Proszę mnie ukamienować, jeśli taka jest pańska wola”. Młody kelner wykorzystał tę przerwę, by postawić przede mną drugie danie: polędwicę z ziemniakami pokrojonymi w kształcie liter. Ale zdolności kucharza wystarczyło ledwie na kilkanaście „H” i „A”.
- Doskonale. - Nadziałem na widelec jedno „H” i jedno „A”; potem kolejne „H” i jeszcze jedno „A”. - Bardzo dobrze włada pan piórem, Felipe.
Zaskoczył mnie swoją reakcją, jak gdyby przeczuwał moje prawdziwe uczucia. Spiął się i zmarszczył czoło.
- Pozwolę sobie panu przypomnieć, że nie jestem ciekawski. Kawka, jak głosi bajka, poczerniała, bo była ciekawska. Gdyby kamienie mówiły, głosi hiszpańskie przysłowie, Bóg jeden wie, co by rzekły. Ale ja nie jestem kamieniem, dlatego też nie mówię. Nie potrafię też odgadywać przyszłości. Jestem zadowolony z życia i nikomu nie zazdroszczę. Nikomu, proszę pana. Pan wybaczy.
Co powiedziawszy, ukłonił się i oddalił. Wyjąłem książeczkę otrzymaną w klinice i pospiesznie dodałem czwartą pozycję w kategorii „Osoby”:
4. Felipe: wielkonosy, nieznośny, szalony.
Poczułem się dużo lepiej. Chociaż notatnik nie przywracał mi pamięci, nadawał się przynajmniej do tego, by rozładować napięcie.
Kobiecy głos zaczął śpiewać Ansiedad* [Ansiedad (hiszp.). Niepokój, trwoga, zgryzota.], ale nagranie było fatalnej jakości, słowo to brzmiało jak „Anedá”. Pomyślałem, że tkwię w punkcie wyjścia. Relacja kelnera była dwuznaczna: równie dobrze mogłem był kontemplować olśniewającej urody kobietę, poczuć nagły przypływ natchnienia, jak i przechodzić atak kolki. Wszystko to było możliwe, a nawet prawdopodobne, sądząc z opisu. A ten fragment z niedźwiadkiem konfundował mnie zupełnie. Żonglowałem różnymi wyjaśnieniami: że był to akapit ironiczny lub symboliczny; że to brudnopis powieści eksperymentalnej; że to żart; że to nic nie było.
Coś połaskotało mnie po policzku. Nos. Niespodziewany powrót jego właściciela sprawił, że nieomal podskoczyłem na krześle.
- Cóż, w każdym razie, jeśli pana pragnieniem jest dowiedzieć się, kto zajmował pamiętny stół owego wieczoru...
- Właśnie tego chcę się dowiedzieć - odparłem.
- Nic prostszego. Widzi pan tamtego dżentelmena w głębi sali? - Wskazał na łysego staruszka w okularach z grubymi szkłami, o pokornym wyglądzie, który pochylał jak łagodny byk swoją pękatą głowę nad papierem rozłożonym na okrągłym stoliku. - Nazywa się Modesto Fárrago, to jeden z naszych najlepszych klientów. Przychodzi co wieczór i skrupulatnie opisuje wszystkich gości, stół po stole. Proszę ze mną. Przedstawię panów.
III
Co napisał Modesto Fárrago
- Panowie pozwolą, że przedstawię - pan Juan Cabo, pan Modesto Fárrago.
Wymieniliśmy uścisk dłoni, staruszek zaprosił mnie do swojego stolika. Na stole piętrzyły się fiszki. Niedźwiedź obejmował łapami papierowe hiacynty. Wyjaśniłem nowo poznanemu, w czym rzecz, unikając zbędnych szczegółów, przekonany, że niechętnie zgodzi się, by ktoś nieznajomy przeglądał jego notatki. On jednak ucieszył się, że chcę przeczytać coś, co wyszło spod jego pióra, i poprosił Felipe, by przyniósł mu zapiski z 13 kwietnia. Zanim nadeszły, zaproponował szklaneczkę wina, a kelnerzy przenieśli moje danie na nowy stół. Miałem czas, by przyjrzeć się mojemu rozmówcy: był to czerstwy staruszek, niemal całkowicie łysy, o melonowatej głowie, śnieżnobiałych baczkach nad uszami i ogorzałej cerze. Gruba oprawa okularów ostentacyjnie zdradzała krótkowzroczność, co zdawało się nie przeszkadzać mu w pisaniu. Oświadczył, że jest emerytowanym stróżem i że w gruncie rzeczy, wcale nie przeszedł na emeryturę, przynajmniej nie zarzucił fachu: w dalszym ciągu wszystkiemu bacznie się przygląda, Jak wąż, bez drgnienia powieki”, i opowiada światu o tym, co zobaczył.
- Przyszedłem na świat w Ciudad Real - zawiesił głos, jakby chciał się upewnić, że mam dosyć czasu, by przyswoić tę informację. Ciudad Real*.[* Real (hiszp.) - królewski, prawdziwy.] Miasto Królewskie, Miasto Prawdziwe. Ciągnął: - Ja, proszę pana, nie piszę, ja opisuję. Przemierzyłem Hiszpanię wzdłuż i wszerz i wiele się naoglądałem. Należę do tych, co rodzą się, by patrzeć i odzwierciedlać to, co zobaczą. Zjadłem na tym zęby. Każdy ma swoją historię - dodał. Nadal nie wiem, czy miał na myśli swoje zęby. - Ale jedno mogę przysiąc, na Najświętszą Panienkę, nigdy nie patrzyłem na nic zakazanego, ani tym bardziej grzesznego. Niektórych rzeczy nie powinno się oglądać, na inne znów lepiej patrzeć zamkniętymi oczami. Nie wiem, czy mówię dość jasno... Do czego zmierzam: ważne to pisać, nie dumać. Ja siadam i zabieram się do pisania. Po to tylko przychodzę tu co noc, bo w tym lokalu mogę się tym zająć bez obrazy dla nikogo. Ludzie przychodzą do restauracji, by na nich patrzeć, nieprawdaż?
Wymawiając „nieprawdaż”, uśmiechnął się z tkliwością, a jego twarz nabrała widocznego wyrazu dobroduszności, która, w jakiś tajemniczy sposób, wydawała się autentyczna. Jak gdyby na skutek beznamiętnego przyglądania się Modesto sam nabrał osobowości, którą udawało się w pełni poznać, jedynie przyglądając się mu beznamiętnie. Z trudem zmusiłem się do myślenia, że wcale tak nie jest, że to wyciszenie i mrukowatość mają jeszcze trzeci wymiar. Żadna dusza nie odkryje całej swojej nagości przed czyimś wzrokiem - wiedziałem o tym mimo utraty pamięci. W jego półsłówkach, w jego pozornie improwizowanym języku, ta Salome z pewnością zatrzymała na sobie przynajmniej lekki welon. Ale jego tkliwy uśmiech kazał mi przyjąć go takim, jakim go widziałem. Zapisałem więc, kiedy się odwrócił, w kolumnie „Osób”:
5. Modesto: krótkowzroczny, „dobry dziadunio”.
Jedyne ustępstwo, na jakie poszedłem, to cudzysłów. Tymczasem kelner przyniósł już segregator, podobny do mojego, ale z nalepką: „Modesto Fárrago. 13 kwietnia. Wieczór”.
- Może pan czytać, ile tylko pan zechce, mój drogi - powiedział staruszek, podając mi go. Jeśli taka kobieta tu była, znalazła się i tutaj.
Odkryłem około trzydziestu fiszek zapisanych po obu stronach. Pismo było czytelne, ale monotonne, owoc intensywnego, choć rutynowego doświadczenia - podobnie stary fachowiec przykręca śruby - nieco krzywo, ale trzymają bez zarzutu. Każdy opis poprzedzał nagłówek - numer stołu, od pierwszego po ostatni. Każdy gość zasługiwał na oddzielny akapit. Jeśli ktoś inny zajął zwolnione miejsce, zostawał mu przydzielony nowy akapit pod identycznym numerem. Naturalnie, były stoły poświęcone stałym bywalcom (jak sam Modesto, który zajmował numer dwa, jedyny nieopisany), i autor zbywał je kilkoma linijkami. Czasami znał nawet nazwiska gości. Chociażby przy piątce:
Stół 5
Znów ten nieznośny Gaspar Parra, przyszedł uprawiać swój ulubiony sport. Mam go tu jak na dłoni: żąda swoich fiszek i zasadza się na pierwszą ofiarę.
Stół numer pięć stał w pobliżu naszego. Siedział przy nim wyprostowany jegomość, łysy i wymizerowany, powściągliwie kreśląc swoje linie i sącząc pacharán*.[* Likier z tarniny, pochodzący z Nawarry.] Być może to właśnie Gaspar Parra, choć jeszcze nie wiedziałem, na czym polega jego „ulubiony sport”, o którym mówił Modesto. Przełożyłem drugą stronę, celowo opóźniając odsłonę numer piętnaście. Tymczasem wymierzałem kciukiem karę czubkowi własnego nosa, a moja prawa noga wybijała już swój szczególny rytm. Przy stole numer siedem:
Stół 7
Ten sam typ o rozmiękłej twarzy, co wczoraj i przedwczoraj. Tylko patrzy i patrzy. Od czasu do czasu, ale bardzo rzadko, pisze.
Wydawało mi się, że identyfikuję go wśród obecnych owego wieczora. To musiał być on, bo rzeczywiście, oblicze zdawało mu się rozmywać w miękkich rysach, przypominając pustą torebkę, ledwie podtrzymywaną spinaczem sumiastych, czarnych wąsów. Ubrany był na szaro, nosił kamizelkę i krawat. W tej chwili odwrócił głowę w naszą stronę i choć odległość i słabe światło nie pozwalały mi na stwierdzenie tego z całym przekonaniem, byłem niemal pewny, że na nas patrzy (lub na mnie patrzy). Ale przestałem na niego zwracać uwagę. Zbliżałem się do „mety”, śpiesząc się powoli, w tym nieustającym, a jednak opieszałym tempie, właściwym osobie, która wzdraga się, a jednocześnie pragnie całym sobą odnaleźć to, czego szuka. Przy dziewiątce komentarz był zdecydowanie oględny.
Stół 9 Grisardo, poeta.
Stolik dziewiąty, okrągły, na jednej nodze, stał w rogu, spowity głębokim cieniem, ale udało mi się dojrzeć zgarbioną sylwetkę długowłosego młodzieńca. Czyżby Grisardo?
Wszystko jedno. Przełożyłem następną stronicę. Czułem, że dłonie mam wilgotne od potu. Burzyłem się z desperacji na samą myśl, że nie znajdę opisu tamtej kobiety. A z drugiej strony, niepokoiła mnie również inna możliwość. W pierwszym przypadku, oznaczałoby to, że ona nie istnieje; w drugim, mając na uwadze rozstawienie stołów, Modesto musiał widzieć jej twarz. Ale staruszek, choć dobry był z niego obserwator, nie miał za grosz wyobraźni. A uroda (teraz to sobie uświadamiałem) nie da się opisać: trzeba ją wymyślić. Umiejscowienie i wielkość nosa lub geometria oczu to bezużyteczne dane; tylko zręcznie posługując się przymiotnikami, udaje się opowiedzieć piękno. A Fárrago z wielką nieufnością odnosił się do przymiotników, jak gdyby ich nie lubił, uciekał się do nich tylko po to, by coś zdyskredytować. Jeśli ona się tu znajdowała (czy też istniała, bo zważywszy okoliczności, znajdować się znaczyło tyle co być), ja odczytam jej opis. Ale sam już nie wiedziałem, co wolę: czy narazić się na jej nieistnienie, czy suchą i bezlitosną wyliczankę cech jej wyglądu.
Niespodziewanie, doszedłszy do stołu numer dwanaście, znów musiałem się zatrzymać, tym razem hamowany tą samą pokusą, która powstrzymuje nas przed spojrzeniem w lustro.
Stół 12
Zajmuje go o 21:30 gość niski, acz szczupły, szeroki w barkach, jasny szatyn o cudacznej twarzy, a właściwie masce: szeroki nos, wyłupiaste oczy, broda jak przyprawiona, grube wargi i okrągłe okulary. Felipe wita go całkiem wylewnie. Zająwszy swoje miejsce za stołem, gość bębni kciukiem w czubek nosa, który to gest powtarza z dużą częstotliwością.
Doszedłszy do ostatniego zdania, uświadomiłem sobie, że bębnię kciukiem w czubek nosa. Czułem się tak, jakbym ujrzał swoje odbicie w lustrze podtrzymywanym przez cudze ręce. Jak gdyby między owymi słowami i moim gestem wisiał most grubości kartki papieru. W nagłym przypływie paniki zdobyłem się na następującą głupotę: wyprostowałem palce i dotknąłem delikatnej kaligrafii Modesta. Wydawało mi się, że czuję pod dotykiem fakturę przedmiotu niezbyt odmiennego od moich własnych palców lub czubka własnego nosa: jakieś zakończenie mnie samego, oddzielone, a jednak przynależące do mnie. Fárrago dodał:
Zdejmuje okulary, by je przetrzeć, zauważam, że ma nie tak znów brzydkie oczy...
Nie wierzę, by ten, kto przeczyta to wszystko, zdołał sobie wyobrazić (ty, czytelniku, jeśli jesteś tam, w minimalnej odległości od stronicy książki) efekt, jaki wywarła na mnie ta ostatnia i ostateczna linijka. Do tego miejsca bowiem sądziłem, że opis spod pióra Modesta był poprawny „z jego punktu widzenia”. Przeczytawszy, że moja twarz to „maska”, wcale się nie obraziłem (w sumie zgadzałem się z tym), w duchu jednak dodając: „z jego punktu widzenia”. Jednakże, kiedy doszedłem do „nie tak znów brzydkie oczy”, zrezygnowałem z recytacji tego refrenu w myślach i podszedłem do zdania jak do prawdy oczywistej, głęboko bezstronnego oświadczenia, z dala od punktu widzenia autora. Skoro ten człowiek tak napisał, to musi być ku temu powód, pomyślałem. I nieomal kusiło mnie, by mu za to podziękować.
W końcu zdobyłem się na to, by przełożyć stronę.
Stół 13, samotny mężczyzna. Stół 14, para. Stół 15...
Ledwie sześć linijek. Nikt nigdy nie przeczytał żadnych sześciu linijek równie łapczywie.
Stół 15
Och, oniemiałem na ten widok! Cóż za uroda, jakaż smukłość, jakie kształty, ile harmonii! Krągłości, jak u nich wszystkich, przystrojone papierową gałązką lauru. Och, cóż to za stół! Stał pusty przez całą noc, dlatego mogłem kontemplować go do woli. Cóż za przepiękny stół! Pusty, a jednak wypełniony fantazjami.
Żart wydał mi się niesmaczny.
- To niemożliwe!
Wyszarpałem fiszkę z teczki i zdesperowany pokazałem ją Modestowi.
- To nieprawda! Co tu ma do rzeczy stół? Niemożliwe, do jasnej cholery!
Kiedy trochę ochłonąłem, stwierdziłem, że staruszek nawet nie raczył spojrzeć na świstek, który mu podetknąłem pod nos. Przyglądał mi się z uśmiechem, z oczami zmrużonymi na dnie szklanego tunelu jego okularów, ale jego poirytowanie docierało do mnie w równie nieskalanej formie, co zapach wina w oddechu.
- Niech pan posłucha, za przeproszeniem - zaczął lodowatym tonem. - Może pan i jest wielkim pisarzem, nie zamierzam tego podważać. Ale co się tyczy mojego fachu, pan pozwoli, ale będę miał swoje zdanie. Całe życie to robię, jak powiedziałem. Zdaję relację z tego, co widzę, mój panie. Proszę mi więc bez takich: „to niemożliwe”...
Wymamrotałem jakieś słowo na przeprosiny, ale już nic nie mogło go udobruchać.
- Ja tu niczego nie zmyślam, niech pan sobie zapamięta! Pozostawiam to literatom! Proszę więc ważyć słowa...
Unosił się coraz bardziej, pochylał nad stołem, podnosił głos, wysuwał szczękę, jego naturalnie smagła skóra pociemniała jeszcze bardziej od czerwonych plam, jakie wystąpiły mu na szyję. Obecni w pobliżu zaczęli otaczać nas kręgiem - zwykłe zbiegowisko ciekawskich, których nigdy nie zabraknie, gdy dochodzi do najmniejszego nawet skandalu. Postanowiłem się więcej nie odzywać i jego emocje też trochę opadły. Opróżnił kolejną szklankę, wytarł usta serwetką i dopiero wtedy zajął się tekstem.
- No dobrze, zobaczmy, cóż takiego uznaje pan wielmożny za „niemożliwe”?
Wskazałem mu właściwy akapit. Zdjął okulary i pochylił się, dotykając nosem fiszki. W tej chwili podszedł Felipe.
- Wszystko w porządku, panie Cabo?
Ale nie miałem czasu na odpowiedź. Fárrago uniósł głowę znad papieru, ukazując twarz oblaną szkarłatem, drżące usta.
- Jasny gwint... - wymamrotał. - To nie moje! To napisał ktoś inny!
IV
Tajemnica
Jeszcze nie wiedziałem, że jakaś istnieje, to jasne. Tajemnica, której miałem stawić czoło. Pisarz z trudem godzi się na zagadki rzeczywistości: tak przywykliśmy do wymyślania perypetii, że w końcu traktujemy siebie na równi z wytworami fantazji. Ale tobie przydarza się coś dokładnie odwrotnego, czytelniku. Sam przyznaj: cierpisz na bachiczne pragnienie niesamowitości. Zachętą do dalszej lektury jest sam fakt, że późniejsze strony to na razie tajemnica. Bo ty od samego początku tego dzieła, które nie stanowi ani uwag prawdziwych* [* Nawiązanie do tytułu książki O Inkach uwagi prawdziwe, którą napisał Inka Garcilaso de la Vega.], ani niczego podobnego (we właściwym czasie znajdę odpowiednie określenie), już miałeś przeczucie czegoś, co ja zrozumiałem o wiele później: że przez cały ten utwór przepływa opalizujący i głęboki, niezmierzony strumień tajemnicy. Zrozumiałem to, kiedy przeczytałem - podobnie jak ty, podobnie jak Modesto - wnikliwie. Bo lektura nie odpowiada nam na pytania, jedynie rzuca na nie światło.
W tamtej chwili jednakże ledwie przeczuwałem owe niesłychane, oczekujące nas zamieszanie. Modesto wstał z krzesła i zaczął wykrzykiwać, że ktoś zmienił jego zapiski o stole numer 15. Kelner o niskiej posturze ulokował się między Felipem a Modestem, tworząc bufor bezpieczeństwa. Ustała muzyka. Najbardziej ciekawscy zbliżyli się, by przestudiować podejrzaną fiszkę. Rozpoznałem wśród nich łysego, mizernego Gaspara Parrę. Zapisana kartka przechodziła z rąk do rąk.
- To twój charakter pisma, Modesto - zawyrokował Felipe.
- Możliwe! Ale to nie moje słowa!
- Ależ mój drogi...
- Psia mać, przecież wiem, co mówię! Chyba wiem lepiej niż ty?
Głos Parry, grobowo poważny i godny, uciszył szemranie.
- W tym towarzystwie ceni się twoje pióro, Modesto... Opis jest sarkastyczny, bardzo do ciebie pasuje...
Fárrago wyrwał mu z ręki papier, zdjął okulary i skierował krótki wzrok na tekst.
- „Och, oniemiałem na ten widok!” - przeczytał kpiącym tonem. - „Cóż za uroda, jakaż smukłość, jakie kształty... Stał pusty przez całą noc, dlatego mogłem kontemplować go do woli...” - drżały mu ręce. - To napisał jakiś półgłówek! Ja sam powiedziałbym: „Stół przez całą noc pozostał pusty” i pieprzyć to!
- I nic innego nie napisałeś - odparł Parra ze stoickim spokojem. - Tyle że ubrałeś to w ironię...
- Daleko mi do ironii, psia mać!
- Dajże spokój, Modesto. Czasem, jak za dużo wypijesz...
Dyskusja przeszła we wrzask. Czyżby alkohol usposabiał do ironii? Jakieś dziewczę w cynamonowym kostiumie, o wysmukłej talii, z błękitną wstążką we włosach i wyglądzie nauczycielki odrzuciło taką hipotezę z niewzruszoną powagą. Otyły, grzywiasty mężczyzna zaczął się z nią spierać. Wywiązała się dyskusja. Szybko zrozumiałem, że Modesto i Parra znaleźli okazję, by wyładować na sobie wzajemną, głęboko skrywaną niechęć. Ostatecznie prawda rozsadziła im usta, jak dowcipne, strzelające papierosy z odpustowego straganu.
- A co ty możesz wiedzieć o mojej pisaninie, Gaspar! Nawet się nie znasz na literaturze. Na tych swoich karteluszkach tylko zaglądałbyś pod spódnice wszystkim babom w lokalu!
Ujawnienie „ulubionego sportu” Parry zmyło z jego twarzy bezstronny uśmiech. Dziewczę z niebieską kokardą przerwało w pół zdania cytat z Umberto Eco i posłało zdemaskowanemu potępiające spojrzenie. Znów nastała cisza, choć wydawało się, że wszystkich rozpiera ogromne pragnienie, by mówić, z czego wydedukowałem, iż mam do czynienia z pisarzami, których nikt nie wydaje. Modesto przyozdabiał zamiłowanie swojego kolegi coraz pikantniejszymi szczegółami: „opisujesz bywalczynie tego miejsca, jakby wszystkie paradowały nago... Szlifujesz pióro od stołu do stołu, chłepcząc ich intymność...”. Oskarżonemu nie drgnął nawet jeden mięsień: tylko poruszająca się grdyka zdradzała obecność życia. Felipe na próżno próbował interweniować. W końcu Parra otworzył usta i wypowiedział teatralnym, lodowatym tonem:
- Świetnie, stary. Widzę, że ciebie zupełnie nie wzrusza to, co wypisujesz na temat tej ośmiolatki. - I obserwując efekt bladości, jaką wywołały jego słowa na twarzy Fárrago, dodał: - Bo domyślam się, że nie przeszkadza ci, jak się ludzie dowiedzą, że sobie wymyśliłeś ośmioletnią dziewczynkę, która rzekomo zamieszkuje w twoim domu... i że co dzień wypuszczasz z maszyny dwie czy trzy strony na jej temat... Wiele bym dał, żeby poznać twoje fantazje na temat tego dziecka!
Kelnerzy musieli obezwładnić rozwścieczonego Fárrago. Felipe jęczał:
- Gaspar, bardzo źle robisz, że o tym wspominasz! Ja czytałem niektóre z tych historyjek i przysięgam ci, przysięgam przed całym światem, to niewinne bajki!
- To jego wyimaginowana wnuczka! - zapiszczał niziutki kelner. - Marzył o niej całe życie!
- To czyste, tkliwe opowiastki! - lamentował Felipe. - Nie ma w nich nic zdrożnego, przysiągłbym na Boga!
- A kto powiedział, że jest inaczej? - zaśmiewał się Parra. - Bo chyba nie ja?
Fárrago bluzgał rozjątrzony. Zrozumiałem, że na mnie już czas, należało się dyskretnie wymknąć. Obawiałem się, że ten głodny lew, do jakiego z każdym słowem upodobniała się dyskusja, zwróci się przeciwko mnie i pożre jednym kłapnięciem szczęki. Prześlizgnąłem się między grubasem a dziewczęciem z błękitną kokardą, które akurat w tej chwili tokowało do swojego sąsiada:
- Zgadza się, to czysta fikcja, ale przecież to ośmiolatka... Ten staruch to pedofil!
Nerwy nie pozwoliły mi użalać się nad losem Modesta, nad którym rozpętała się teraz wszelka krytyka (w tym krytyka literacka), ale przypomniałem sobie jego porywcze wyznanie: „Ja nic nie zmyślam, słyszał pan! Pozostawiam to literatom!”. Ach, więc i ty również, pomyślałem, ty zmyślasz, ja zmyślam, wszyscy zmyślamy, nikt nie może żyć bez zmyślania. Biedny staruch. Biedna ta mała dziewczynka - nie wiem, dlaczego tak mi się powiedziało, może to moja pisarska empatia rozszerzyła się na postać literacką.
Opuściwszy krąg widzów, dostrzegłem, że tylko jedna osoba nie wstała od swojego stołu. To ten człowiek z rozmiękłą twarzą. Światło izolowało go na okrągłej wysepce obrusa, wraz z niedźwiedziem ściskającym papierowe orchidee i niewielkim plikiem fiszek, nad którym zawisła jego pulchna dłoń groźnie uzbrojona w długopis. Facet - teraz wydawało się to oczywiste - patrzył na mnie zdecydowanie impertynencko. Zatrzymałem się, by zrewanżować mu się spojrzeniem. Pochylił głowę i coś zapisał. Znów powiódł po mnie wzrokiem. Podszedłem kilka kroków naprzód, a ten znów coś nabazgrał. Zaintrygowany, już szykowałem się, by zapytać go, czy się znamy, kiedy usłyszałem:
- Wszystko zaczęło się od pana Juana Cabo.
Judaszem zdrajcą okazał się Felipe, który pokazywał na mnie swoim chudym palcem. Pochwyciła mnie sieć zwróconych w jedną stronę twarzy i znieruchomiałych spojrzeń.
- Mniemam, że znają państwo wybitnego literata, Juana Cabo, autora Błahego spotkania i laureata Bartleby’ego Skryby... To małe zamieszanie zaczęło się od niego, więc może on sam pomógłby nam cokolwiek wyjaśnić... Panie Cabo, czy byłby pan uprzejmy podejść tu i wytłumaczyć nam, o co właściwie chodzi?
Szpaler widzów rozstąpił się przede mną aż do stołu Modesta. Podszedłem, rozdzielając sztuczne uśmiechy, jak jakiś prałat udzielający błogosławieństw. „Salmacis, wydaje go Salmacis” - ścigały mnie przenoszone z ust do ust szmery po obu stronach szpaleru.
- Niechże pan powie, panie Cabo - poprosił Felipe, kiedy się z nim zrównałem. - Ale tak szczerze...
Publiczność, przed chwilą tak poróżniona, wyczekiwała w bezruchu na moją historię. Tu jakiś zezowaty mężczyzna o wyglądzie suchotnika, w czarnym krawacie w białe grochy. Tam kobieta o pełnych policzkach, wzburzonej fryzurze, z żałosnymi okularami na nosie. Obok kelner o zaciętym wyrazie twarzy. Parra, niemy i skwaszony. Czy też Modesto, przeżuwający w jakimś rogu swoją wściekłość. Zdecydowani wysłuchać tego, co miałem im do opowiedzenia. Pomyślałem, że na moich oczach dzieje się odwieczna sytuacja: czytelnicy i mistrz. Ale w tym przypadku należało mówić prawdę.
- No cóż, ja... Właściwie to poszukuję pewnej kobiety. - Przerwałem, by odchrząknąć, bo w ostatnim zdaniu mój głos, trawiony napięciem, stracił powagę, niespodziewanie stał się piskliwy i zabrzmiał jak wyemitowany z kobiecej krtani: - Poszukuję pewnej kobiety.
Najtrudniej zacząć. Potem słowa popłynęły równą linijką. Opowiedziałem o wypadku, amnezji i o pani z akapitu, którą opisałem we wszystkich znanych mi szczegółach. Nie wyjaśniłem, dlaczego szukam jej z takim uporem (ja sam do końca tego nie wiedziałem). Czysta ciekawość, stwierdziłem. Wspomniałem o moich notatkach i, trzepocząc się jak nietoperz, wyjąłem je z teczki. Serdeczne śmiechy przywitały krótki fragment o niedźwiedziu. Opowiedziałem o Fárrago i moim rozczarowaniu, kiedy zapoznałem się z jego zapiskami, które również odczytałem.
- Czy ktoś ją pamięta? - zapytałem. - Czy ktoś, wieczorem trzynastego kwietnia był tu obecny i zatrzymał ją w pamięci lub też skreślił jej obraz na papierze?
Ludzie popatrzyli po sobie z wyrazem, który tylko ilustrował moje pytanie. Zabrakło odpowiedzi.
- Dzieje się ze mną coś głupiego, niezmiernie głupiego - kontynuowałem. - Jestem pisarzem, nie mogę więc ufać wszystkiemu, co wyjdzie spod mojego pióra. Któż to może wiedzieć, czy słowa, które wczoraj skreśliłem, to rzeczywiste przeżycia czy czyste wymysły, fikcja literacka? A skoro tego nie przeżyłem, do jakiego stopnia jest to zmyślone? Przy mojej amnezji, państwo rozumieją, same słowa nie wystarczą... Moje zajęcie to w tym przypadku przeszkoda... Natomiast - podjąłem po krótkiej pauzie - jestem przekonany, że to, co zapisałem na tym skrawku papieru, to prawda. To znaczy... Dobór słów... Składnia... Formy czasowników... Co tu dużo mówić, każdy czytelnik podzieliłby moje zdanie, proszę mi wierzyć! Z drugiej strony, ani mojej fiszki, ani pana Fárrago, nie można uznać za ostateczny dowód, że tej kobiety tu nie było: oba teksty poddają się wielu interpretacjom... Przecież ani ja, ani Fárrago, nie zgadzamy się w tej kwestii!
Na zakończenie przeprosiłem za całe zamieszanie. W ciszy, jaka zapadła, wyczułem jakiś cień litości. Gaspar Parra, nie tracąc godności, przejął wodze.
- Pańskie wyjaśnienia są jasne i precyzyjne, panie Cabo. Ale sądząc po tym, co tu wysłuchałem, i proszę wybaczyć, że się z panem nie zgodzę, ale oba teksty otwarcie mówią, że nikt nie zajmował stolika przez cały...
- Ja tego nie napisałem - wtrącił się Fárrago, zniesmaczony. - Ktoś podrobił moje pismo!
Część publiczności dzieliła się swoimi wątpliwościami. Do jakiego stopnia twórczość gości jest tu chroniona? Czy teczki trzymane są pod kluczem? Czy jakaś czarcia łapa, wiedziona najpodlejszymi motywami, mogła pod osłoną nocy podmienić kartki? Nowa dyskusja już wisiała w powietrzu. Felipe wystąpił w oczywistej obronie lokalu: pomieszczenie, w którym chowane są notesy, jest nietykalne; morale kelnerów wielokrotnie dowiedzione. Ale, mimo wszystko...
Wówczas Parra odezwał się głosem gracza, który stawia ostatnią kostkę domina.
- Panowie, zróbmy coś. O ile dobrze zrozumiałem, problem polega na tym, by stwierdzić, czy jakaś kobieta siedziała przy stole numer piętnaście, wieczorem trzynastego kwietnia. - Wielu przytaknęło skinieniem głowy.
- Najpierw więc wyjaśnijmy jedną rzecz. Czy pan Cabo mógł pomylić stoliki? Czy nie chodziło mu na przykład o czternastkę lub osiemnastkę?
Wyjaśniłem, że w moim akapicie stoi: „Ona zajmuje samotny stolik naprzeciw mojego”. Wskazałem miejsce, gdzie, jak zakładano, znajdowałem się ja sam. Napomknąłem o dowodzie w postaci gałązki lauru. Jedyna możliwość, zgodzili się wszyscy, to stół numer piętnaście. Wówczas znów wtrącił się Felipe, że przecież nie pozostały żadne rachunki ani fiszki po piętnastce z tego wieczoru: przed chwilą to osobiście sprawdził. Jedynie teksty i pamięć mogą wyjaśnić niewiadomą, a skoro stało się jasne, że nikt nie pamięta owej tajemniczej kobiety, to teksty pozostają decydującym dowodem.
- Pysznie - powiedział Parra i zaczął się przechadzać przed publicznością jak jakiś szacowny profesor udzielający wykładu. - Pan Cabo powiedział jedno niezwykle inteligentne zdanie: „Jestem pisarzem, nie mogę więc ufać wszystkiemu, co napiszę”. Przyznaję mu rację. Z drugiej zaś strony, pan Fárrago, choć nie jest zawodowcem, całkiem dobrze włada piórem. Możliwość, by oba fragmenty były tylko literaturą... Modesto, proszę mi nie przerywać... Chciałem powiedzieć, że istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że to tylko działania literackie, gdyż ich autorzy to mistrzowie w tej dziedzinie. Ja natomiast, przyjaciele, jestem tylko nędznym czeladnikiem, usiłującym dla rozrywki... - tu zatrzymał się i uśmiechnął. - Z drugiej zaś strony, ogólnie wiadomo, że kobiety nie przechodzą koło mnie niezauważone... - Rozległy się śmiechy, ale Parra zmarszczył czoło. - Muszę jednak wyjaśnić, że moja pisanina to rozrywka artystyczna... Uważam się za oddanego konesera sylwetki kobiecej. To moja jedyna słabość...
- Sranie w banie! - zaskrzeczał Modesto.
Oburzone gwizdy kazały mu zamilknąć. Stało się oczywiste, że publiczność przebaczyła Parze, teraz skazując staruszka.
- Proponuję odczytać mój opis stołu numer piętnaście - ciągnął niezrażony orator. - Bo ja byłem tu obecny owego wieczora i mogę państwa zapewnić, że jeśli jakaś kobieta siedziała na interesującym nas miejscu, nie zmieniłbym jej literacko w gustowną ozdobę lub mebel... - kolejne salwy śmiechu. Parra skinął w moją stronę: - Ale wszystko zależy od pana Cabo - odwrócił się ku mnie, nie zdejmując z ust uśmiechu. - Czy ma pan coś przeciwko temu, bym odczytał swój tekst? Innymi słowy, czy nie urazi pana wrażliwości wysłuchanie mojego opisu... jak by to ująć... nieco estetycznego, tej damy?
Inne twarze, niczym słoneczniki, przekręciły się teraz w moją stronę. Zapanowała cisza.
- Nie, ależ skąd - odparłem. - Oczywiście, że nie.
Parra wydawał polecenia. Jeden z kelnerów wyszedł, ale natychmiast powrócił. Szmery wygasły jak popołudniowe słońce na cmentarzu. Fárrago, u mego boku, szeptał:
- Niech mu pan nie pozwala nic czytać. To go tylko podnieca. To zboczeniec!
Stukałem kciukiem po nosie.
- Nie tylko je obnaża, wykorzystuje je! Nie wolno mu pozwolić czytać, żeby nie wiem jak się upierał!
Pełne napięcia wyczekiwanie. Pomyślałem o świecie zmarłych, podziemnym królestwie bladych, niemych postaci, wśród nich ja, najbielszy z nich i najcichszy. Parra otworzył segregator, który podał mu kelner, i przekładał kolejne karty. Założył okulary, równie wątłe jak on sam. Strony, opadając jedna na drugą, szeleściły jak suknia panny młodej w noc poślubną. Ktoś odezwał się na głos:
- Skoro tak, to może przeczytasz o wszystkich stołach?
Śmiechy rozładowały napięcie, ale w moich uszach zabrzmiały fałszywie. Cisza, jaka natychmiast powróciła, wydawała się jedyną prawdą. Kartki opadały jedna po drugiej, nieco wolniej niż upływające sekundy. W pewnej chwili palce się pomyliły (przekładając dwie strony naraz), skierowały do ust, by je zwilżyły, pieszczotliwie ujęły brzeg kartek, by rozdzielić je z przejmującą delikatnością. Opieszałość Parry doprowadzała mnie do desperacji. Czytaj, co tylko chcesz, ale skończ wreszcie! - myślałem. Wtem wyczułem, że dociera do mety. Zatrzymał się. Na jego twarzy nie znalazłem nic, co zdradzałoby odszyfrowane treści. Moje wewnętrzne błagania stawały się coraz bardziej palące; nabrały jednak nieco odmiennego odcienia: niechże czyta, co mu się żywnie podoba, nawet obscena, ale, na Boga, niech mi powie, że ona istnieje!
- „Wysmukłość. Biel. Giętkie linie” - wyrecytował Parra i przerwał na chwilę, by na mnie popatrzeć. - „Krzesło przy stole numer piętnaście jest najbardziej pociągające ze wszystkich. Cały wieczór się nim napawam. Stoi puste, ale wypełnione fantazjami”.
Zamknął teczkę z trzaskiem. Cisza wywołana zdumieniem trwała sekundę. Potem rozległa się kanonada śmiechu. Parra czerwieniał na każdą celną kpinę.
- Nie pamiętam, dlaczego napisałem te dyrdymały - tłumaczył się zagłuszany wrzawą, wyraźnie skwaszony. - Pewno z nudów!
- Patrzcie tylko - mamrotał Modesto, bardziej do siebie niż do kogo innego. - To on podmienił ten fragment, na pewno... Łajdak!
Felipe podszedł do obu przeciwników i ogłosił koleżeński remis. Modesto i Parra w końcu się uścisnęli, ale był to uścisk żmij. Ludzie powrócili na swoje miejsca; serwetki rozpostarły się na kolanach; muzyka, jak starcza nostalgia, opowiadała coś zniżonym głosem. Dobrze, że już po wszystkim, pomyślałem. Na mnie już czas. Felipe chciał mnie zaprosić na wino. Odmówiłem i poprosiłem o rachunek, ale ten się sprzeciwił:
- Kolacja na koszt firmy, panie Cabo, pana obecność to dla nas zaszczyt.
I wręczył mi „na pamiątkę” trzy fiszki o stole numer piętnaście. Modesto i Parra nie sprzeciwiali się, by podarował mi również fragmenty ich notatek.
Ciekawe, do czego one mi teraz potrzebne, pomyślałem.
Wychodząc, znów trafiłem wzrokiem na człowieka o rozmiękłej twarzy. Nie spuszczał mnie z oka. Zdawało się, że dla niego to ja jestem „ulubionym sportem”. To interesujące, jak znieważać potrafią takie spokojne, nieruchome oczy, jak paraliżują i prowokują. Nie znam nic równie subtelnego, co wywierałoby tak silną presję, może z wyjątkiem słowa pisanego. W tym przypadku indywiduum, do którego należało spojrzenie, składało swoje własne słowa. Ale robił to w pewnym określonym tempie. Ja szedłem, on pisał. Zatrzymałem się u stóp schodów i on też podniósł pióro. Pomyślałem, że szkoda czasu na tego nędznika, wszedłem więc do foyer i opuściłem lokal. W taksówce, zmęczony frustrującymi doznaniami, postarałem się zebrać najświeższe wspomnienia:
6. Dom wariatów: Niewidzialny Gaj. (Zdarzenia).
6. Gaspar Parra: chudy, lubieżny. (Osoby).
7. Nieznajomy: rozmiękła twarz, patrzy na mnie. (Osoby).
Wróciłem do domu. Usłyszałem dzwonek telefonu. Było późno, Nimfa położyła się już spać. Podniosłem słuchawkę przekonany, że to pomyłka.
- Pan Cabo? - Smutny i zasmucający głos, jak u chorego dziecka. - Panie Cabo, proszę wybaczyć, że dzwonię o tej porze. Znalazłem pański numer w książce telefonicznej.
- Kto mówi?
- Poeta - odparł. - Podpisuję swoje utwory imieniem Grisardo i może się pan tak do mnie zwracać, jeśli pan sobie życzy. - Ach, to ten facet przy stole numer dziewięć, pomyślałem. - Niech się pan nie wysila, by mnie skojarzyć, jestem nieznanym poetą... - dodał. - Hmm... Choć może to w gruncie rzeczy to samo, nieznany i poeta.
Grisardo był młodzieńcem wątpiącym. Okraszał swoje powolne wypowiedzi obficie westchnieniami: hmm... Wyznał, że on też był obecny w restauracji i słyszał moje wystąpienie. „Jestem najbardziej niewidzialny w Niewidzialnym Gaju” - zażartował. I na dowód opowiedział, że kelner nie zabrania mu, jak pozostałym, zabierać swoich utworów do domu.
- Jako że piszę wiersze, przymykają na to oko. Bo liryka nikogo już dziś nie interesuje, wie pan? Może wyłącznie jury nagród Nobla i Księcia Asturii... hmm... Jaka przed nami przyszłość?
A co mnie to obchodzi? - pomyślałem. Po co on mi to wszystko opowiada?
Aż tu nagle, jak fanfary obwieszczające przybycie herosa:
- Koniec końców, zabieram swoje utwory do domu... dlatego też nikt mi nie przerobił tego, co napisałem nocą trzynastego kwietnia.
Spadałem w próżnię, słuchawka okazała się jedyną gałęzią, jakiej mogłem się uchwycić i do niej przywrzeć.
- Co pan powiedział?
- Ależ proszę pana, to chyba jasne, prawda? Hmm... Kiedy odczytał pan fragment Modesta i swój własny... a potem wysłuchałem Gaspara... uświadomiłem sobie natychmiast, bo jestem poetą...
- Co pan sobie uświadomił?
- Wszystkie trzy kończą się tym samym wersem... Niczym refren...
Fiszki nadal tkwiły w kieszeni mojej marynarki porzuconej w sypialni. Telefon był bezprzewodowy, pobiegłem więc do sypialni, nie przerywając Grisardo. Jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że ma rację (ty, czytelniku, już wszystko wiesz, bo to przeczytałeś): „wypełniony fantazjami” - brzmiało zakończenie mojego akapitu i tego drugiego też. „Wypełnione fantazjami” - kończył się ostatni fragment.
- Moim zdaniem, wyszły spod pióra tej samej osoby, jakby jego pieczęć, parafka... Hmm... Nie rozumiem tylko, po co miałby to robić. Co mu to daje, że zastąpi jedne kartki innymi?
Unicestwienie fragmentów, które opisują nieznajomą, pomyślałem.
- A pan? - zapytałem głosem cienkim jak nitka. - Czy napisał pan coś na temat stołu numer piętnaście?
- Ależ oczywiście.
Nastąpiła przerwa w „hmm...”. Zamieniłem się w słuch i skamieniałem. Telefon przywarł mi do ucha jak zaschnięty cement. Jedynie Grisardo mógł mnie ocalić, wypowiadając właściwe zaklęcie. I akurat błogosławiony poeta je wypowiadał:
- Miał pan rację: Przy stole numer piętnaście siedziała kobieta. Zadedykowałem jej wiersz.
V
Co napisał Grisardo
Światła, kryształy, mrok, ukojenie, wspomnienia niczym widma lub zdjęcia z fleszem: kosmos bezsenności jest wielowarstwowy i literacki. Założę się, czytelniku, że podejmujesz mnie właśnie z narastającym napięciem w łagodności swojej sypialni podczas bezsennej nocy, może po to, by przyśpieszyć sen, może by go przegnać. Współczesne leniuchowanie dzieje się nocą; teraz to sowy są muzami. Kina, wystawy, sztuki teatralne, balet, książki, seks, fantazja... Jakie inne godziny, skoro nie księżycowe, rezerwuje dla nas społeczeństwo dzienne, by to wszystko uprawiać? Kultura, rozkosz i ziewanie stały się ostatecznie nierozdzielne.
Pamiętam moje zmagania z poduszką tamtej nocy, po telefonie od Grisarda. Walka z bezsennością jest skazana na porażkę, bo nikt nie zaśnie w ferworze walki. Mając dość szpiegowania, zakamuflowanych cieni na ścianach, wstałem z łóżka i przeszedłem do gabinetu. Przepracowałem resztę nocy. Tekst wypływał na świetlistym ekranie komputera za każdym uderzeniem w klawiaturę. Mówiłem o niej, o wierszu, który Grisardo - jak zapewniał - jej zadedykował, o domniemanym fałszerzu twórczości do kotleta (czy zrobił to starszy kelner? czy ten gość o rozmiękłej twarzy?) powodowanym mrocznymi motywami, jakie niewątpliwie musiały istnieć, skoro unicestwiał fragmenty mówiące o piętnastym stoliku. Postawiłem sobie wiele pytań, na które najczęściej nie potrafiłem odpowiedzieć. Doszedłem do wniosku, że nie, nie jestem zakochany (w czym miałbym się zakochać? w plecach i koku?). Że mając do wyboru nieznajomą kobietę i samotność, wybieram tę drugą. Że to wszystko to tylko intryga literacka.
Oczywiście, wtedy zasnąłem.
Nimfa nakryła mnie rano, w piątek, 23 kwietnia, słonecznego i błękitnego 23 kwietnia, posępnego i niezapomnianego 23 kwietnia, kiedy weszła do gabinetu z naręczem poczty.
- Aj, aj, proszę pana, zasnął pan przy pisaniu.
Obudziłem się z obolałym policzkiem. Kiedy go dotknąłem, wyczułem pod palcami miniaturowe kwadraciki z literami alfabetu odciśniętymi na skórze. Komputer był włączony, zasypiając, oparłem się twarzą o klawiaturę. Na ekranie migotał absurdalny wynik moich sennych pokłonów - zachowałem to jako ciekawostkę:
riebn5en9ntrny0ymy0yeJAONAreyo««pr«entotetwbieieetntitie.zwrywetONAJAaxosodozsozdndeooood09ntrtaret’rtrtrátndoniwu4+,tl9nop,.tli5.pot5ea4nayr,pyr,pry,pryr, JAONAeuoeuiwimabryononaormotrONAJAnorymoymmyroyor
Scenariusz mojej podświadomości? Zwykła wypadkowa kontaktu naskórka policzków z klawiaturą i działania grawitacji? Jak to ugryźć? Wszystko jedno, uznałem, to taki sam tekst, jak każdy inny. „Wyszedł” wprost z mojej głowy, bez pomocy inspiracji lub doświadczenia, bez gramatycznych zakłamań, a nawet bez wygodnych, ale zwodniczych zabiegów moich dłoni. Był to najszczerszy, najintensywniej osobisty akapit, jaki mógł wydać z siebie pisarz, myślałem. Psychoanalityk doznałby orgazmu przy lekturze. A kto wie, czy jakiś Joyce nie powtórzyłby tego doświadczenia, popełniając plagiat. Jednakże moja skrupulatna percepcja domagała się zaprowadzenia porządku w tej nieuporządkowanej, acz frapującej sekwencji znaków, tak więc zaznaczyłem flamastrem zlepki liter (w tekście, jaki tu odtworzyłem, wyodrębniam je wersalikami), które pasowały do mojej hipotezy. ONAJA. JAONA. Doszedłem do wniosku, że zrządzenie losu we śnie o tym zaświadcza: jesteśmy nierozłącznie zespoleni, ona i ja, ja i ona.
Podczas spóźnionego śniadania:
- Aj, proszę pana, byłabym zapomniała. Pan Salmerón dzwonił wczoraj dwa razy. Powiedziałam mu, że wyszedł pan na kolację, a on odparł, że zadzwoni dziś ponownie.
Spojrzałem na zegarek i uznałem, że pierwsze, co należy zrobić, to udać się na spotkanie z młodzieńcem Grisardo. Nasza rozmowa telefoniczna skończyła się na tym, że ja wyraziłem pragnienie poznania wiersza, a on zaprosił mnie do swojego domu właśnie na ten poranek. Poprosiłem Nimfę, by usprawiedliwiła mnie przed Salmeronem, jeśli znów zatelefonuje.
- Powiedz mu, że jeszcze śpię. Albo że musiałem nagle wyjechać.
Pomyślałem, że jeśli gosposia przytoczy mu oba wyjaśnienia, to powie całą prawdę, bo czułem się jednocześnie nieobecny i uśpiony, uśpiony i nieobecny. W taksówce bębniłem kciukiem o nos, podrygując prawą nogą. Pożerała mnie wprost niecierpliwość, by poznać ten wiersz. ONAJA. JAONA. A potem ta dziwna zazdrość... Literacka? Zazdrość kochanka? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie, ale narastało we mnie rozdrażnienie na myśl o tym, że Grisardo czerpał z niej inspirację w tym samym co i ja czasie. Poeta i powieściopisarz zainteresowani tą samą damą. Ale całe nadzieje pokładałem w poecie, który ją pamięta. Poecie, który ją sławi. To poeta wykrył fałszerza fiszek. Jeśli JA i ONA kiedykolwiek się spotkamy - nie przestawałem myśleć - to stanie się tak dzięki poecie.
Znalazłem adres w dzielnicy Malasaña, przy ulicy, na której śmieci rywalizowały o pierwszeństwo z gruzem. Wybrałem drzwi w bramie przez eliminację, gdyż numer na właściwej futrynie był zatarty. Już miałem nacisnąć klamkę, gdy jakiś staruszek o zmierzwionych białych włosach stanął w progu. Pozdrowiliśmy się.
- Kogo szuka? - zapytał. A kiedy mu odpowiedziałem, wykrzyknął: - Ach, to pan musi być tym panem Cabo.
Przytaknąłem zdziwiony. Staruszek zmierzył mnie badawczym wzrokiem i wziął pod rękę, prosząc, bym mu towarzyszył. Pachniało od niego naftaliną. Powiedział, że nazywa się Eustaquio Cuadrado i jest sąsiadem Grisarda. Akurat szedł do pobliskiego baru pograć w domino. Dodał:
- Mam dla pana złe wieści.
Wyjaśni mi wszystko po drodze.
Wszystko wydarzyło się jeszcze tego ranka. Ostatni świadkowie tragedii już się rozjechali: karetka pogotowia, lekarz sądowy, policja, śledczy. Grisardo wybrał samobójstwo przy pomocy książki. Przeciął ją w połowie, żeby zmieściła mu się w ustach i skonsumował ze śmiertelną cierpliwością, przeżuwając i popychając palcami, aż pogniecione kartki zatkały przełyk i udusił się wśród męczarni i mdłości. Pozostawił list, w którym wyznaje, co go przywiodło do tego czynu. Przewidująco zadzwonił na policję, by ta przyjechała i zabrała jego zwłoki; nie chciał dokuczać sąsiadom wielodniowym fetorem. Zawsze był bardzo przezorny. Zadbał nawet o to, by na oddzielnej fiszce zapisać notkę bibliograficzną wzmiankowanej książki: tytuł, rok wydania, autor. Wysłuchałem starego z niedowierzaniem i, jak się należy spodziewać, ze zmrożoną krwią, ale kiedy doszedł do tego miejsca, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że znajduję się w jednej z moich książek. Podejrzewam, że każdy powieściopisarz zareagowałby w ten sposób: boli nas, że ten znaczący tytuł nie wyszedł spod naszego pióra. Niestety, tym razem chodziło o - jak wyjaśnił Eustaquio - krótki esej pod tytułem: Złudzenie - autorstwa filozofa, którego nazwiska nie pamięta. Być może Grisardo wybrał tę pozycję ze względu na jej nikłą objętość, gdyż tak łatwiej było przeciąć plik kartek. A może sam tytuł miał być aluzją lub alegorią, teraz już nikt nie odpowie na to pytanie.
- Ale dlaczego? - zapytałem, wstrząśnięty. - Dlaczego to zrobił? Wczoraj z nim rozmawiałem i...
- Miał dosyć lekceważenia, biedny chłopak - zawyrokował Cuadrado. - Przybył do Madrytu, by przetrzeć sobie szlaki literackie, ale... Od miesięcy nie umieścił żadnego wiersza w jakimkolwiek piśmie. Chociaż, niech pan sobie nie myśli, powodziło mu się nader dobrze... Od czasu do czasu nawet pozwalał sobie na luksus kolacji w Niewidzialnym Gaju... Nie wydaje mi się, by powodowały nim kłopoty finansowe, rozumie pan... Ponadto wybór daty mówi sam za siebie.
Nadal nie pojmowałem. Eustaquio uniósł białe brwi.
- Człowieku, toż to dwudziesty trzeci kwietnia, dzień książki! Uważam, że to była jego obsesja: znaleźć się w książce, w jakikolwiek sposób. A skoro mu się to nie udawało, postąpił na odwrót: sprawił, by książka znalazła się w nim. Nie uważa pan, że to logiczne wytłumaczenie?
Przytaknąłem, starając się nie wyobrażać sobie Grisarda (którego postać ledwie majaczyła mi poprzedniej nocy nad ciemnym stolikiem w restauracji) ze skręconą głową na oparciu krzesła i plikiem przyciętych kartek sterczących mu z ust, sztywnych od wymiocin. Doszliśmy do baru. Stary wyjął z kieszeni jakiś list.
- Niech pan się temu dobrze przyjrzy: wsunął tę kopertę pod moje drzwi o pierwszej nad ranem. Biedny dzieciak. Niech pan przeczyta.
Podał mi niewielki skrawek papieru przypięty spinaczem do koperty. Drobne, ale zgrabne litery. „Eustaquio, chciałbym pana prosić o przysługę. Dziś w południe przyjdzie do mnie gość. Nazywa się Juan Cabo. Obiecałem, że pozostawię mu kopię jednego z moich utworów, ale obawiam się, że nie będę mógł go przyjąć, włożyłem ją więc do koperty. Jeśli go spotkasz, przekaż mu ją. Bardzo dziękuję”.
- Biedny dzieciak - Eustaquio pokręcił głową. - Sam pan widzi, wziąłem kopertę jak gdyby nigdy nic, przyzwyczajony do wzajemnych uprzejmości... Ale gdzież by mi do głowy przyszło...
Na pożegnanie podaliśmy sobie ręce. Pozostałem sam na ulicy, pogrążony w ciszy, kwietniowy dzień był rześki, choć słoneczny. Palce mi drżały, gdy pocierałem klapę marynarki. W owej chwili chciałem złożyć kwiaty na grobie Grisarda. Gdybym mógł, ocaliłbym jego cień ze świata podziemi. Ależ mnie bolało myślenie o jego młodości (osiemnaście lat, według Eustaquia), przedwcześnie utrąconej, na sposób Rimbaudowski. Nawet nie zostanie nieśmiertelny po śmierci - żaliłem się nad nim, bo czasy, gdy wczesne odejście poety zapewniało wieczność, już minęły. Wręcz przeciwnie, współcześni wieszczowie czepiali się życia z całą furią odraczanej starości. Ależ żal tego Grisarda! Niepomny na swoje kłopoty zatroszczył się nawet, bym dostał jego dzieło, pierwsze pewne świadectwo że ona istnieje!
Sześć odręcznie napisanych wersów. Charakter pisma przywodził na myśl ziarno pszenicy - ościste, drobne paciorki. Przeczytałem jednym tchem.
Stół 15
O słodka i tkliwa
Gałązko laurowa:
Stworzyły cię atrament
I nożyce.
O słodki i nieprzystępny
Liściu laurowy,
Wypełniony fantazjami.
Nie ma wątpliwości, pomyślałem natychmiast. To ona. Tu ją mam. O słodka i tkliwa gałązko laurowa... Bo ten wiersz jest jak L’infinito Leopardiego, hermetyczny, zwięzły, nowatorski... Ale po ponownej lekturze wyparował ze mnie optymizm. Przypomniałem sobie, że ozdobę stołu numer piętnaście rzeczywiście stanowiły gałązki lauru. Stworzyły cię atrament/i nożyce - ten dwuwiersz mówi wszystko. To oczywiste, chodzi o zdobienie gałązek. Nie kryła się za tym żadna tajemnica. Mózg gasił opór mojego serca. Jej tu nie ma. To tylko oda (zresztą, dość miałka) do ozdoby stołu. A przecież Grisardo powiedział, że napisał ją do niej, co wydawało się bezsporne. Kto wie, jakiego rodzaju dzieło potrafi zainspirować w umyśle artysty piękna kobieta? Picasso na przykład malował monstrualne bryły. Uczepiłem się tej ostatniej szansy i... Tak, tak, drogi czytelniku, cierpliwości, przecież wiem, jaki jesteś przenikliwy! Pytasz zapewne: „Jeszcze się nie zorientował? Nie przejdzie mu to przez myśl?”. Ale pisanie to nie to samo, co czytanie: ty czytasz jednym tchem, z szybkością źrenic, więc niejasności i rzeczy oczywiste z równą mocą natychmiast rzucają ci się w oczy (tak jak i mnie się rzuciły w owej chwili). Pisanie natomiast wymaga określonego porządku. I właśnie nadeszła chwila (brzmi to sztucznie, ale niech będzie), bym dodał:
Nagle zatrzymałem wzrok na ostatnim wierszu.
Dotarłem do domu w stanie niemal hipnotycznym. Nimfa, przewidując, że będę głodny, zostawiła mi ciepły obiad w piekarniku. Usiadłem w kuchni, ale ledwie wziąłem do ust dwie łyżki rosołu i skubnąłem mięsa z purée z groszku. Nawet nie tknąłem deseru w postaci jakiegoś owocu. W moim notatniku, jako siódme „Zdarzenie”, wykwitły tylko trzy słowa nagryzmolone koślawymi literami:
7. Samotność, pustka, przygnębienie.
Poszedłem do sypialni, rozebrałem się i wykąpałem w łazience. Kiedy ciepła woda rozlała się po mojej głowie i przeciekła przez gąszcz brody, odzyskałem władze umysłowe. I w tej samej chwili poczułem się nieszczęśliwy. Włożyłem szlafrok - japońskie kimono - i nalałem sobie whisky. Z lustra przyglądał mi się niski jegomość, chudy, blady, owinięty kimonem, z wilgotnymi pierścieniami zarostu, który wyglądał jak przyprawiony. Moja brzydota, stwierdziłem, jest Sartre’owska, egzystencjalistyczna. Przy amnezji, wyzuciu z przeszłości, to brzydota stanowi o moim istnieniu na świecie. Być może Grisardo też był brzydki. Może wszyscy pisarze są brzydcy.
- Może to wykoślawienie zawodowe - pomyślałem na głos.
Tyle godzin z karkiem wygiętym nad maszyną do pisania lub komputerem, tyle dni samotności i ciszy... Więc nic dziwnego, szkaradniejemy. A może to samotność nas oszpeca. Albo na odwrót: piszemy, bo jesteśmy samotni i szpetni. Pociągnąłem łyczek whisky i wyszedłem na balkon sypialni. Sosnowe igiełki błyszczały jak stalówki wiecznego pióra. Gdyby wyrwać z korzeniami krzewy migdałowca, śnieg wyglądałby jak podziurawiony arkusz papieru. Jakiś owad tłukł się o szybę: ohydny; może to pisarz.
Usiadłem na rozkładanym fotelu, powoli sącząc ze szklanki. Choć popołudniowe powietrze miało idealną temperaturę, wstrząsały mną dreszcze.
Czym ja się właściwie denerwuję? - zastanawiałem się. Może znajdzie się na to jakieś łatwe rozwiązanie. Może nie kryje się za tym żadna tajemnica, a wszystko jest wytworem mojej wyobraźni.
Problem, pomyślałem, polega na tym, by wiedzieć, czym jest pisanie.
Bo jeśli literatura jest nieprzenikniona, to cała reszta znaczy dokładnie tyle samo. Skoro pisaniem nie rządzą normy, definicje i kategorie, w odróżnieniu od sztuki, nauki, map, stanów ducha, religii, życia po śmierci, wyższych stanów bytu, ateizmu czy bóstw; jeśli jest bardziej niewysłowione niż miłość, czas, śmierć czy Bóg (bo jedyne, co wiemy na temat czterech ostatnich, to tyle, ile inni na ich temat napisali), to jakie znaczenie ma lektura? Kobieta z mojego opisu chociażby mogła być zupełnie banalna: mogłem ją widzieć gdziekolwiek indziej, albo dawno temu, albo we śnie. Równie dobrze - co gorsza - ona sama istniała, ale cała reszta była już fikcją: nie ubierała się w czerń, nie miała koka ani ja się w niej nie zakochałem. Jeśli pisanie to działanie chaotyczne, fakt, że ktoś podrabia pismo kilkunastu osób i fałszuje fiszki w restauracji, traci całe swoje znaczenie. Bo czego oczekiwać po sfałszowanym tekście, skoro oryginał jest co najmniej tak samo fałszywy. I moje ostatnie, paraliżujące odkrycie - że Grisardo zakończył swój utwór tym samym wersem co wszystkie fiszki, „parafką” tajemniczego fałszerza: wypełniony fantazjami - również nie miało większego znaczenia. Powiedz sam, drogi czytelniku, skoro pisaniu tak brak kierunku, celu, busoli, czy postawiłbyś na moje istnienie? Co mam uczynić, by przekonać cię, że naprawdę istnieję, jestem naprawdę i że to, o czym czytasz, naprawdę mi się przydarzyło. Na jedno wyjdzie, jeśli pomyślisz, że to tylko powieść. I może, jako taka, zostanie wydana na papierze.
Ale gdyby literatura, jak Morze Czerwone, mogła się rozstąpić (lub zdefiniować, co też jest jakimś rozstąpieniem się, rozczłonkowaniem), po jednej stronie fantazja, po drugiej fakty, na jednym krańcu rzeczy niemożliwe, na drugim pewne, wówczas mój strach miałby się na czym oprzeć. Interwencja nieznajomego, który zastąpił zapiski o pewnej osobie fragmentami kończącymi się tą samą frazą, okazuje się co najmniej niepokojąca, niemal zgubna. A poemat Grisarda staje się równie zagadkowy jak jego samobójstwo.
Jeśli pisanie jest równie rzeczywiste jak przeszywające doznanie strachu, będę potrzebować pomocy. Ale skąd? Czy policja rozwiąże moje bolączki literackie?
8. Grisardo: miody, nie miałem okazji go poznać.
9. Juan Cabo: fikcyjny.
Kiedy zapisywałem tę ostatnią „Osobę”, byłem w gorszym nastroju, niż można by podejrzewać, zainspirowany swoim odbiciem w lustrze, ujęty w kleszcze gwałtownego widma nierealności. W tej samej chwili - mogła być siódma wieczorem - zadzwonił telefon w mojej sypialni.
- Co słychać, synu! - to głos „ślepego, mocarnego” Salmerona. - Dzwoniłem do ciebie wczoraj, ale poszedłeś na jakieś juble. Oho, ptaszki śpiewają, że zacząłeś pracować nad kolejną powieścią! - zanim zdążyłem sprostować, uzupełnił: - Zdaje się, że będzie o pewnej zaginionej damie...
„Zaginiona dama”. Zakręciło mi się w głowie od absurdalności nieporozumienia. Podejrzewam, że „ptaszki” bywają w Niewidzialnym Gaju, ale wypaczenie było odrażające. A przecież wcale się do niego nie przyczyniłem, bo zacząłem swoje wystąpienie w restauracji słowami: „poszukuję pewnej kobiety”, a nie: „opowiem wam, o czym będzie moja nowa powieść”. A jednak - szybko wykalkulowałem - wyłożenie tego mojemu wydawcy oznacza zwierzenie mu się z moich podejrzeń, moich lęków, a na to nie miałem odwagi. Choć nawet go nie widziałem, sam jego głos onieśmielał. Pomyślałem, że lepiej trochę skłamać, niż wyznać mu całą prawdę.
- Tak, kobieta, która zaginęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu, ten temat stał się moją obsesją.
- Świetnie, synu, świetnie! To może chwycić, coś w tym jest. Ależ się cieszę, że tak szybko powracasz do pracy! W dalszym ciągu nic nie pamiętasz? Nie podchodź do tego od złej strony! Zawsze jest czas na przeszłość! To o przyszłość powinniśmy się troszczyć!... Dwudziesty pierwszy wiek, nowe millenium! Nie możemy pozostać w tyle!... Właśnie dzwonię w sprawie niedzieli. Chyba możesz przyjść, prawda?
Zupełnie zapomniałem: prezentacja nowej serii w Centrum Targowym. Salmerón ciągnął rozentuzjazmowany:
- My również obchodzimy Dzień Książki, synu!... Książki i róże! Książki i czekoladki!
Poczułem mdłości i musiałem odsunąć słuchawkę od ucha, żeby go nie słyszeć. Gdyby w tej chwili ktoś wypowiedział przy mnie jeden z tych frazesów: „to pyszna książka, połknąłem ją wręcz”, albo: „nie mogłem strawić tej cegły” - zwymiotowałbym bez dwóch zdań na moje japońskie kimono. Zapytał, co sądzę o reklamie prezentacji. Odparłem, że jeszcze jej nie widziałem.
- Jak to?! Nie przeglądałeś poczty? Jest w naszym magazynie! Musiałeś go dzisiaj dostać! Najlepiej sprawdź od razu!
Nie wypuszczając telefonu z dłoni wszedłem do gabinetu. Pamiętałem, że Nimfa zostawia poranną pocztę na stole. I rzeczywiście, był wśród niej magazyn wydawnictwa Salmacis, zapakowany w folię.
- Zobacz na ostatniej stronie - polecił Salmerón.
Reklama zajmowała pół strony: cyklopowe oko, wyposażone w kończyny, usadowione przy stole, nad stertą papierów dzierżyło w ręku gęsie pióro. Otaczały je szkice piórkiem wyobrażające klasyczne zabytki Madrytu: fontanna Cibeles, Puerta de Alacalá, Neptun, jak również współczesne ikony, jak wieżowce Kío, Picasso czy Pirulí. Miało to sprawiać wrażenie, że cyklopowe oko duma nad wszystkim tym, co je otacza; duma i pisze. Nagłówek głosił: LITERATURA NOWEGO MILLENIUM. A pod spodem, ogromnymi, wytłuszczonymi wersalikami: MADRYT W CZASIE RZECZYWISTYM.
Salmerón wyjaśniał z zapałem, na jak niebywałe przedsięwzięcie porwało się wydawnictwo: dziesiątki drobnych książeczek napisanych przez dziesiątki drobnych pisarzy i wydanych w błyskawicznym tempie. Wszystkie tytuły zawierają obserwacje dokonane w Madrycie pewnego konkretnego dnia, o tej samej porze, ale z wielu miejsc i punktów widzenia. Jak gdyby ktoś ogarnął wszechwidzącym okiem całe miasto. Salmerón pragnął wznieść drugi Madryt z miliardów słów.
- Jestem ślepy, synu, to jedyny sposób, bym mógł go zobaczyć, mój Madryt, mój ukochany Madryt. Jeśli ktoś mi tego nie przeczyta, nigdy tego nie zobaczę! - Wyznanie to poprzedziło salwę śmiechu, jakby jego ułomność była sama w sobie genialnym dowcipem. - Podoba ci się nasz afisz reklamowy? - dopytywał się. - Sam wiesz, że w ocenie strony wizualnej muszę polegać na zdaniu bliźnich!
Odparłem (z trudem powstrzymując ziewanie), że jestem pod wielkim wrażeniem.
Wówczas zauważyłem.
Salmerón nadal coś gadał, ale ja już nie słuchałem. Moją uwagę przykuł żółty prostokąt w prawym dolnym rogu. Było to ogłoszenie ramkowe, znacznie jednak skromniejsze niż reklama wydawnictwa. Żadnych ilustracji, ozdób, same słowa, ale ich lektura nie pozostawiała pola do interpretacji.
@HORACIO NEIRS
Badania i Dochodzenie
Krytyka Literacka
pomagam pisarzom
Usłyszałem, jak Salmerón się żegna.
- I postaraj się ją znaleźć, synu!
- Co? Kogo?
- Swoją powieść! Powieść, której szukasz, a która spoczywa głęboko w tobie! Znajdź ją!
VI
Horacio Neirs, dochodzenie i krytyka
- Teraz zaś, panie Cabo, proszę powiedzieć, z pełnym zaufaniem, czym mogę panu służyć?
Dystyngowany, arystokratyczny, Horacio Neirs poczęstował mnie papierosem ze swojej srebrnej papierośnicy. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat - co było dla mnie zaskoczeniem, oczekiwałem kogoś znacznie młodszego - a jego strój, czarna koszula i spodnie, stylowa sylwetka i zaskakująco bujna kępa białych włosów wieńcząca całość nadawały mu wygląd pióra montblanc ze skuwką. Jeśli zaś chodzi o Virgilia Torrenta, którego Neirs przedstawił mi jako swojego „pomocnika” - mógł stanowić kałamarz dla owego pióra. Był to karzeł - ni mniej, ni więcej: karzeł - około trzydziestoletni, o bladej cerze i spojrzeniu lodowatym i przenikliwym jak kwarcowy przycisk na biurko. Ubrany był od stóp do głów w czerń, identycznie jak Neirs, a jego stopki, przyodziane w kosztowne włoskie obuwie rozmiaru pantofli do pierwszej komunii, ledwie sięgały połowy wysokości kanapy, na której usiadł. To on mnie wpuścił, dystyngowany i poważny, jak tego wymagało miejsce, tamtego ranka 24 kwietnia. Wyobrażałem sobie, że znajdę się w małym gabineciku, wyposażonym w wysłużone drewniane meble, spowitym w ciemnościach, gdy tymczasem biura Neirsa zajmujące strych na Paseo de la Castellana, w okolicy centrum Azca, połyskiwały ostrymi krawędziami i szkłem. Po wyjściu z windy olbrzymie szklane drzwi, na których widniał napis: „Horacio Neirs. Badania, Dochodzenie, Krytyka” - rozsuwały się w ciszy za dotknięciem przycisku dzwonka. Hol w głębi wydawał się przyprószony śniegiem. Potem okazało się, że pokoje wyglądają podobnie: dywany, obrazy, gobeliny, ściany, lampy, fotele, kanapy, stoły, a nawet kwiaty w doniczkach były oślepiająco białe. Jeśli coś nie było białe, to szklane popielniczki, rzeźby oraz drzwi. Czułem się, jak gdybym wstępował we włóknistą tkankę twardówki ludzkiego oka. W chwilę po naciśnięciu dzwonka, kiedy przesuwane skrzydła drzwi rozstępowały się w ciszy, w korytarzu pojawił się Virgilio, jak bryłka węgla wyciśnięta z delikatnej tkanki, w czarnym garniturze, dumnie niosąc swą przysadzistą sylwetkę, i z tym niewiele wybaczającym spojrzeniem na twarzy.
- Dzień dobry, panie Cabo. Pan Neirs otrzymał już potwierdzenie pana obecności i wkrótce pana przyjmie. Zechce pan tu chwilę zaczekać, proszę.
Tak powiedział, mogą mi państwo wierzyć: „Pan Neirs otrzymał już potwierdzenie”. Jego głos, utkany z wysokich, piskliwych tonów na przemian z basami, mógł być popisem brzuchomówcy. Posadził mnie na sofie, której nieskalana biel kojarzyła się z czystą kartką. Z jakiegoś zakątka otaczającej mnie gałki ocznej wysnuwała się nitka melodii granej na klawesynie. Czekałem dwadzieścia pięć minut. Ani mi przyszło do głowy narzekać, to oczywiste: była sobota, wiedziałem, że Horacio Neirs robi dla mnie wyjątek, spotykając się w wolny dzień (sam tak powiedział, kiedy zadzwoniłem w piątek wieczór), by zająć się moim przypadkiem. Dokładnie dwadzieścia pięć minut później, przy stłumionym akompaniamencie klawesynu, karzeł powrócił bezszelestnie.
- Pan Neirs zaprasza do swojego gabinetu.
Podążyłem za nim sekretnymi mlecznymi drogami. „Sekretnymi”, bo miałem wrażenie, że przez dłuższą chwilę krążymy w kółko, choć niewątpliwie korytarz się rozgałęział. Jako przewodnik Virgilio sprawował się bez zarzutu, krocząc pewnie, ale jako rozmówca pozostawiał wiele do życzenia: na moje uwagi (improwizowane, by powstrzymać zawroty głowy, jakie dokuczały mi w tym labiryncie bieli) odpowiadał szorstkimi monosylabami. Dopiero kiedy podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami o przytłaczającej pustce biura-molocha, otrzymałem prezent w postaci pełnego zdania:
- Pan Neirs ma wielu współpracowników, tyle że dziś jest sobota.
Z tonu głosu mogłem się domyślać, że ma do mnie pretensje o to, że szef właśnie jemu kazał dzisiaj przyjść do pracy. Kiedy zbliżaliśmy się do podwójnych drzwi, jakie rysowały się w głębi korytarza, znów się odezwał:
- Pan wydaje w Salmacis, tak? - i nie oczekując na odpowiedź: - Eduardo Salmerón to NAJważniejszy wydawca w Europie, NAJpotężniejszy, NAJBARDZIEJ wpływowy, NAJBARDZIEJ szanowany. Miał pan NAJWIĘKSZE ze wszystkich na świecie szczęście, że stał się jego protegowanym.
Potem przekonałem się, że Virgilio - być może z powodu mikrej postury - jest uzależniony od przymiotników w stopniu najwyższym. Ciskał nimi z precyzyjną energią, jak gdyby w sobie tylko znany sposób dodawały mu wzrostu. Ale nie umknęła mojej uwagi jego subtelna aluzja - insynuował, że to przez wzgląd na mojego wydawcę, a nie mnie samego, pan Neirs przyjmuje mnie w wolną sobotę.
- MNÓSTWO rzeczy opowiadają o Salmeronie! Czy sądzi pan, że to wszystko prawda?
Odparłem, że nie wiem, co o nim mówią. Na to Virgilio:
- Niech pan nie opowiada, że nie słyszał plotek!... Że zamierza wydać NAJWIĘKSZĄ powieść wieku... Nie słyszał pan o tym?
Przeprosiłem za moje nierozeznanie (w gruncie rzeczy to wina utraty pamięci, ale tego już nie zdradzałem), a karzeł, wzruszając ramionami, pogrążył się w milczeniu.
Dotarliśmy do drzwi, mój przewodnik wyciągnął prawą piąstkę do dzwonka. Błyszczący złoty rolex nie pasował do jego dziecinnego nadgarstka, pewno właściciel jednak cenił go sobie wysoce, jako symbol zegarka na rękę w stopniu najwyższym. Nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że całe to dochodzenie, badania i krytyka literacka to niezgorszy biznes. Zanim zaprowadził mnie do gabinetu, uśmiechnął się:
- Ja również piszę. Ale nie miałem tego szczęścia, by Salmerón mnie przygarnął.
Horacio Neirs był człowiekiem w postaci ostatecznie zdefiniowanej. Flaubert zapewne powiedziałby: nic do udoskonalenia, wyrafinowany, treściwy, doszlifowany. Energicznie uścisnął mi rękę, wyciągając swoją chudą dłoń ponad bezmiernym biurkiem, i zaprosił, z nieskalanymi manierami, do zajęcia białego fotela obrotowego (Virgilio, zamknąwszy drzwi, wdrapał się na kanapę). Grzecznie sam zainicjował rozmowę: zaczął od moich książek; wiedział też o wypadku, chociaż z zaskoczeniem słuchał o utracie pamięci. Pierwszy kwadrans minął na pogawędce przy papierosie. Kiedy uznałem, że już czas, by przystąpić do rzeczy, i szykowałem się do wyjęcia papierów z aktówki, Neirs zaczął rozwlekle przedstawiać siebie samego i swoją pracę.
Nie ma nic zaskakującego w połączeniu - detektyw i krytyk literacki. W dzisiejszych czasach prawie wszyscy piszą, co prowadzi do utkania (tu posłużył się podobieństwem do pajęczyny) niewiarygodnego splotu fikcyjnych wątków, tematów, postaci, a nawet zdań i neologizmów, skąd zapotrzebowanie na specjalistów jego pokroju. Plagiat, najczęstszy kłopot, z jakim przychodzą klienci, oznacza właściwie, że trzeba prześledzić sny. W niektórych przypadkach okazuje się równie trudny do udowodnienia, jak wykazanie, które z dwóch odległych wspomnień jest ważniejsze. Mógłby przytoczyć parę anegdot, ale nie mamy na to czasu. Czarował mnie oddaniem swojej pracy, zapałem, satysfakcją, jakiej mu dostarczała. Zacząłem podejrzewać, że pobierał lekcje sztuki oratorskiej, dowodziły tego wystudiowane ruchy rąk, ilustrujące tok mowy, dobór zdań, nieprzesadzona, acz ekspresywna mimika. Jego zabiegi, gestykulacja były nie tyle prozaiczne, co prozodyczne, jeśli wolno mi tu posłużyć się terminologią literacką. Upłynęło pół godziny (precyzyjne żonglowanie czasem to jego kolejna wielka umiejętność), po czym, z niezwykłą zręcznością, postawił kropkę po ostatnim zdaniu i przekazał mi pałeczkę konwersacji.
- Teraz zaś, panie Cabo, proszę powiedzieć...
Znów wyciągnął w moją stronę papierośnicę. Papierosy były cienkie, białe, angielskiej marki, ale bardzo krótkie. W przechylonym pudełku, równo rozłożone, przywodziły na myśl frazy z listy dialogowej jakiegoś filmu.
W popielniczce leżały dwa niedopałki. Na stole znalazły się trzy fiszki, arkusz papieru i notatnik. Streściłem mu wszystko w mniej niż godzinę. Neirs powiódł dłonią po swych śnieżnobiałych włosach i splótł długie palce na biurku.
- Niezwykle interesujący przypadek, naturalnie. Domyślam się, że ma pan swą własną teorię?
Wyprostowałem się na fotelu, naprzeciwko bladego oblicza Neirsa. Kątem oka obserwowałem jego mikrego pomocnika, który zabawiał się podrzucaniem i chwytaniem jedną ręką monety.
- Sądzę, że ktoś, z niewiadomej mi przyczyny - zacząłem - zniszczył autentyczne zapisy dotyczące stołu numer piętnaście, zastępując je absurdalnym bełkotem zakończonym zawsze tym samym zdaniem. Fałszerstwo umknęłoby czyjejkolwiek uwagi, gdyby nie fakt, że zapisałem w moim notesie krótki opis kobiety, która siedziała przy owym stole.
- A poeta? - Horacio Neirs wskazał na egzemplarz wiersza Grisarda. Zapytał tonem ucznia, który pyta wybitnego i utalentowanego mistrza, jak dopasować ostatni fragment niezwykle trudnej i mylącej łamigłówki.
- To mnie najbardziej niepokoi. Jak już panu wyjaśniałem, poprzedniego wieczora zauważył, że wszystkie opisy kończą się tak samo, a tylko jego wiersz ocalał niezmieniony. Następnego dnia dowiaduję się, że popełnił samobójstwo, a rzeczony poemat kończy się tym samym, co pozostałe, zdaniem. Co by pan pomyślał na moim miejscu?
- Interesujący zbieg okoliczności, nieprawdaż?
- Zbieg okoliczności?
- Pan tak nie uważa?
- A pan?
Wydało mi się, że odbijamy jak piłeczkę pingpongową jedyną możliwą odpowiedź i żaden z nas nie odważy się jej wysłowić. W końcu to Virgilio przyjął rolę chłopaka do zbierania piłek.
- Wystarczy już, Horacio: pan Cabo mówi BARDZO jasno, NAJjaśniej, jak to możliwe. Ten sam fałszerz zbyt późno uświadomił sobie, że poeta również wspomina o tej kobiecie, postanowił więc unicestwić jednym ruchem zarówno utwór, jak autora. Czy nie tak? - zwrócił się do mnie, nadal żonglując monetą.
Owszem, tak sądziłem (i tego się obawiałem). Neirs rozparł się w ergonomicznym fotelu; długimi palcami musnął swe nieskalane uczesanie.
- Naturalnie - odparł - gdybym miał w ręku powieść z takim wątkiem, nie byłbym w stanie odłożyć jej na półkę, nie przeczytawszy jednym tchem od deski do deski.
- Co ma pan na myśli? - zirytowałem się.
- Bez obrazy, panie Cabo, ale... Na czym opiera pan swą poruszającą teorię? - Rozłożył ręce i wskazał papiery. - Na czterech krótkich opisach i równie krótkim wierszu.
- Na czterech krótkich opisach oraz wierszu, które kończą się tym samym zdaniem - odparłem - oraz jednym akapicie napisanym moją własną ręką, który w sposób bezwzględnie realistyczny opisuje rzeczywistość.
- Rzeczywistość? - Neirs uniósł brwi, które ułożyły się jak dwie tyldy nad hiszpańskimi n. - W sposób bezwzględnie realistyczny?
- „Zakochałem się w nieznajomej... Piszę to, jedząc kolację w... Ona zajmuje samotny stolik naprzeciw mojego...”. Nie widzi pan? Użycie czasowników w czasie teraźniejszym, jednoczesność akcji. Na Boga! Nie dostrzega pan tego?! Opisuję rzeczywistość! I robię to, patrząc na coś, co znajduje się naprzeciwko mnie... Jakich więcej dowodów pan żąda?
- By odzyskał pan pamięć - odparł łagodnie Neirs.
- Słucham?
- Żeby pan sobie przypomniał, kiedy i dlaczego to napisał, panie Cabo. To byłby jedyny możliwy dowód. Tymczasem jednak będziemy zmuszeni uznać pana opis za równie fikcyjny, jak trzy pozostałe.
Powstrzymałem nerwowe podrygiwanie prawego kolana.
- Proszę posłuchać, może i straciłem pamięć, ale jestem pisarzem i wiem, co mówię! Realizm tego zapisu wręcz ciśnie się do oczu. Każdy czytelnik by w to uwierzył!...
- Otóż jest dokładnie odwrotnie: właśnie żaden czytelnik by nie uwierzył. A zresztą, może ma pan rację. Wszystko zależy od obwoluty. Niestety, żaden z tych tekstów nie posiada obwoluty.
- Co ma pan na myśli?
Neirs i jego pomocnik wymienili znaczące uśmiechy, jakby się konsultowali, który z nich powinien wyjaśnić tę kwestię. Pierwszy odezwał się Neirs:
- Nazywamy „obwolutą” informacje o utworze, które znajdują się poza nim samym: dolny przypis, skrzydełko okładki, zeznanie wiarygodnego świadka, et caetera. Bez tego żadne dzieło pisane, od prostej listy zakupów po encyklopedię, nie ma wartości samo w sobie. Niech pan pomyśli, jakakolwiek książka... To na obwolucie znajdujemy notkę biograficzną o pisarzu i z niej dowiadujemy się, jakiego rodzaju dzieła stworzył. Czasem nawet można natrafić na zwięzłe streszczenie wątku. W ten sposób wiadomo, czy mamy do czynienia z powieścią, szkicem, pracą naukową czy autobiografią, i przygotowujemy kryteria oceny lektury. Jeśli na okładce jest napisane: powieść, oczekujemy, że dostarczy nam ona wrażeń, ale nie spodziewamy się dowiedzieć czegokolwiek o życiu pisarza; co innego, gdyby to była autobiografia, rozumie pan? Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że prawdziwa lektura książki odbywa się poprzez okładkę, a właściwie obwolutę. Bez niej treść byłaby niezrozumiała. Może być mniej lub bardziej udana stylistycznie, ale to wszystko.
- Samo pisanie nie ma znaczenia - dodał w tym samym duchu Virgilio. - To obwoluta nadaje takie lub inne znaczenie. Oprawa jest BARDZIEJ, O WIELE, WIELE BARDZIEJ istotna niż książka!
- Podam panu inny przykład, by lepiej pan sobie uzmysłowił, jak wielkie ma to znaczenie - kontynuował Neirs. - Wiemy, że Biblia ma zawierać Słowo Boże, gdy tymczasem Księga tysiąca i jednej nocy to zbiór zmyślonych historyjek. To jest obwoluta: to co wiemy, lub chcemy wiedzieć, na temat tych dzieł. A teraz wyobraźmy sobie, że Biblia i Księga tysiąca i jednej nocy wiele pokoleń temu zamieniły się okładkami: dzisiaj wędrówki Jahwe czytano by ku ogromnej uciesze dzieciom na dobranoc, wielu wyznawców oddałoby swoje życie za Aladyna, heretycy zaś poszliby na tortury za przeczenie świętości Szeherezady... I niech pan nie sądzi, że to przesada: obwoluta to koryto, którym płynie rzeka, czytanie przebiega zawsze wytyczonym przez nią torem. Czy to wystarczająco zrozumiałe?
- Chce pan powiedzieć, że tekst sam w sobie niczemu nie służy?
- Tekst bez okładki to fikcja, dopóki nie dowiedziemy, że jest inaczej - zawyrokował Neirs. - Oto moja złota reguła w każdym dochodzeniu. Jedyne, co można z całą pewnością stwierdzić o takim tekście, to że ktoś go napisał.
- Autor, to JEDYNA rzeczywistość w tekście - uzupełnił Virgilio.
- Ale kto to taki? Gdzie się podziewa? - Neirs potoczył wzrokiem po pomieszczeniu, jakby poszukiwał tajemniczego autora. - Skąd mamy wiedzieć, kto to wszystko napisał?
- No skąd? - zawtórował jego adiutant, co dodało mi odwagi do odpowiedzi.
- Z obwoluty... - odparłem niepewnie.
Obydwaj przytaknęli jednakowo uszczęśliwieni.
- Nieznana kobieta, powtórzenie frazy „wypełnione fantazjami”, poemat Grisarda... - wymieniał Neirs. - Wszystko to może oznaczać tak wiele różnych rzeczy!
- Od czystej fikcji aż po błąd gramatyczny - stwierdził rzeczowo Virgilio.
- Ale jeśli znajdziemy wiarygodną obwolutę - ciągnął jego przełożony - rozwiążemy tę szaradę.
Ostatnie stwierdzenie zasmuciło mnie i rozżaliło.
- A co pan sądzi o tym akapicie z notatnika? To znaczy, co panu podpowiada doświadczenie... Ta kobieta... Sądzi pan, że ja ją naprawdę widziałem?
Detektyw w milczeniu przestudiował fragment tekstu.
- Jakie pan odnosi wrażenie? - zapytałem, coraz bardziej zdeprymowany. - Pytam tylko o wrażenia eksperta w kwestiach literackich...
Neirs bębnił swoimi długimi palcami po stole.
- Forma czasowników... - nalegałem, przełykając ślinę. - Nie wydaje się panu, że...?
- Pyta mnie pan, czy wierzę, że ta kobieta istnieje albo naprawdę istniała?
- Tak.
Oschłym gestem zamknął notes.
- Pozwoli pan, że odpowiem pytaniem: czy nie to interesuje pana w sposób szczególny?
- Nie rozumiem, co pan...
- Powiem to inaczej. Załóżmy, że wychodząc z tego gabinetu, natyka się pan na postać ze swojego tekstu... Nie, proszę się nie śmiać... To tylko hipoteza. I załóżmy, że ją pan rozpozna. Będzie pan zadowolony? Czy uzna pan sprawę za zakończoną? Innymi słowy: czy odnalezienie tej kobiety jest pana głównym pragnieniem?
Zapadła pełna napięcia cisza. Horacio Neirs oczekiwał na moją odpowiedź i nie okazując zniecierpliwienia, patrzył mi w oczy. Virgilio zarzucił swoje akrobacje manualne i wbił we mnie kwarcowe źrenice. Pogładziłem się po brodzie. Potarłem nos kciukiem.
- Tak - odparłem, głosem niemal kobiecym; zbyt słabe „tak”. Odchrząknąłem i powtórzyłem: - Tak, właśnie tego pragnę.
Czas ruszył z miejsca. Neirs zgarnął papiery ze stołu w niewielką kupkę i podniósł się z miejsca.
- Doskonale, nie sądzę, żeby trudno było pana usatysfakcjonować. Natychmiast przystąpimy do działania. Zadzwonię w poniedziałek, o ile będą jakieś wiadomości.
Virgilio wspiął się na palce, by otworzyć mi drzwi.
- Niech się pan nie przejmuje - dodał Neirs. - Jak odnajdziemy okładkę, wszystko się ułoży. Jeśli kobieta z tekstu istnieje, będzie na skrzydełku obwoluty. A pan ją natychmiast odnajdzie.
Na pewno. Jak tylko opuszczę ten gabinet, pomyślałem z goryczą.
Wtedy właśnie, opuściwszy gabinet, natknąłem się na kobietę z mojego tekstu.
VII
Ona
Nie od razu ją zauważyłem, to oczywiste. Po raz ostatni uścisnęliśmy sobie dłonie z Neirsem. Kiedy się odwróciłem, dostrzegłem, że korytarz ciągnie się dalej niż odgałęzienie, którym dotarłem do gabinetu, i kończy innym pokojem. W głębi widniał imponujący regał, przedzielony pionową listwą sięgającą połowy wysokości na dwie symetryczne części, po sześć półek po obu stronach. Półki łączyły się z listwą jak gałęzie drzewa z pniem: te na dole były poziome, środkowe wznosiły się ukośnie zewnętrznymi krańcami, a najwyższe, krótsze, układały niemal równolegle do pionowego pnia. Ponieważ jednak mebel był równie biały jak ściany, z odległości widziałem jedynie książki: różnobarwne szeregi tomów, niczym żeberka otwartego wachlarza, zbiegające się w jednym punkcie. W tym centralnym punkcie znajdowała się - z mojej perspektywy nie miałem co do tego wątpliwości - jakaś osoba, tak że książkowe gałęzie wydawały się z niej wyrastać lub w niej schodzić. Była to kobieta. Siedziała za białym biurkiem, plecami do mnie. Jej obcisła czarna suknia miała pionowe rozcięcie. Ponad krzesłem wznosił się fragment nagiej skóry, podzielonej wyraźną linią kręgów oraz gładkie wieloboki łopatek. Miała kształtny kark, jak nóżka kieliszka, kasztanowe włosy zebrane w maleńki kok. Siedziała z łokciami opartymi o blat: być może pisała coś lub czytała. Jej sylwetka...
- Zapomniał pan czegoś, panie Cabo?
Otwierałem usta, by odpowiedzieć Neirsowi, kiedy kobieta odwróciła głowę i wstała. Ukłoniła się na odległość.
- Nie wiedziałem, że przyszłaś - przywitał się Neirs. - Od dawna czekasz?
- Nie, nie, dopiero co weszłam - odparła. (Było oczywiste, że między tymi dwojgiem istniała pewna zażyłość).
- Znajdziesz chwilę? - zapytała.
- Wejdź do gabinetu - odparł tamten.
Była dość młoda, bardzo wysoka, onieśmielająco piękna. Jej płaskie buty dotykały podłogi bezszelestnie, ale gdy poruszała się, pobrzękiwały bransoletki na jej nadgarstkach. Zamiast czekać, aż podejdzie, Neirs sam wyszedł jej naprzeciw. Spotkanie, nieuniknione, nastąpiło w punkcie C, utworzonym przez moją skromną obecność, znieruchomiałą w przejściu. Rozdzielałem ich, musiałem więc odsunąć się, by mogli się przywitać. ONAJAON. ONJAONA. Neirs wskazał na mnie skinieniem ręki.
- Zapewne słyszałaś już o Juanie Cabo?
Podaliśmy sobie dłonie. Jej była chłodna i niezwykle miękka. Naturalnie, że o mnie słyszała, jak pan się ma, miło pana poznać. Wypowiadała się sprawnie i fachowo, grzecznym i uprzejmym tonem, z ledwie słyszalnym echem cudzoziemskiego akcentu. Dawałem jej około dwudziestu lat. Była ode mnie wyższa o głowę, podobnie jak Neirs, choć prawdą jest, że sam jestem raczej niski. Jej elektryzująco niebieskie oczy wręcz iskrzyły inteligencją. Każdy szczegół jej ciała (opalona skóra, perfekcyjny makijaż, pukle włosów, w pozornym nieładzie przełożone za uszy, oszałamiające perfumy, idealnie uformowany biust, talia, biodra, plecy, pośladki, uda, łydki, czarna krótka sukienka, połyskujące pończochy) wskazywały na zabiegi osoby, która żyje (dobrze) z atutów swojego wyglądu. Tancerka, wywnioskowałem, albo modelka, albo modelka i tancerka, albo aktorka i modelka, albo tancerka i aktorka. Jej uśmiech był jak lupa: wycelowała ją w moje oczy i jej uroda stała się niezmierzona i nieogarniona, jak piękno kwiatu dla pszczoły.
Neirs wprawdzie wymienił jej imię, ale umknęło mi ono w całym zaaferowaniu.
- Słyszałam o pana wypadku - odezwała się. - Tak mi przykro. Choć dobrze się pan czuje, prawda?
- Nie mogę narzekać.
Z jakiejś przyczyny odpowiedź ta niezmiernie ją rozbawiła. Rozchyliła dwa rzędy zębów, śmiejąc się serdecznie. A jednak był to śmiech delikatny; śmiech dźwięczny.
- Mój samochód rozpadł się na kawałki, a ja wyszedłem bez szwanku - dodałem. - Prawdziwy cud, podobno... Ale w życiu czasem zdarzają się cuda...
- Tak, z pewnością. Ja też tak uważam.
Nagle jakby jej coś zaświtało, otworzyła małą torebkę przewieszoną na łańcuszku przez śliczne, obnażone ramię.
- Jeśli pan pozwoli, zostawię panu swoją wizytówkę.
I rzeczywiście, podała mi ją: luksusową, nasączoną perfumami, satynowaną. Oto ciało jej, magicznie przemienione w wizytówkę. Nie przeczytałem jej od razu. Włożyłem do kieszeni, zastanawiając się, dlaczego aktorka, modelka czy tancerka miałaby mi zostawiać swoją wizytówkę, ledwie mnie poznawszy. Miło było pana poznać, miło panią poznać, powtórzyliśmy. Neirs zaprosił ją do gabinetu; ja podążyłem za Virgiliem. W holu mój przewodnik zatrzymał mnie jeszcze, bym podpisał kilka dokumentów w związku ze szczegółami ekonomicznymi. Jak mogłem się domyślać, „Horacio Neirs. Badania i dochodzenie. Krytyka literacka” okazało się drogą agencją, rzec by można elitarną, ale pieniądze to jedyna rzecz w życiu, o jaką się nie martwiłem.
- Miał pan NAJWIĘKSZE szczęście świata - stwierdził Virgilio na pożegnanie. - Pan Neirs jest NAJLEPSZY w swoim fachu.
Podczas gdy metaliczna klatka windy ześlizgiwała się łagodnie na parter, wyjąłem z kieszeni wizytówkę. Niebieskie litery błyszczały:
@MUZA GABBLER OCHOA
Zawodowa Modelka dla Pisarzy
Drzwi windy się rozsunęły, dzieląc na pół moje odbicie w lustrzanej powierzchni.
Kiedy wychodziłem z biurowca, była prawie czwarta po południu. Postanowiłem zjeść obiad przy kontuarze pobliskiego baru, w jednym z tych miejsc w cieniu kompleksu biurowców Azca uczęszczanym przez japiszony. Zamówiłem kanapkę wegetariańską i piwo bezalkoholowe. W mojej książeczce zanotowałem, w kolumnie „Osoby”:
10. Horacio Neirs: elegancki, profesjonalny.
11. Virgilio: mikry, przewodnik.
12. Muza Gabbler:
Tu się zatrzymałem. Nie miałem pojęcia, jak ją podsumować. Może łut szczęścia? Przypadek? Zrządzenie losu? To chyba właściwe określenia, pomyślałem. Wrażenie wywołane widokiem tej kobiety, odwróconej nagimi plecami, jeszcze nie minęło. Nie mogłem zapomnieć jej perfekcyjnie ukształtowanych oczu i olśniewającej anatomii. Jakiś atom napoju miłosnego jej perfum czarował moje powonienie. „Muza Gabbler Ochoa, Muza Gabbler Ochoa”, powtarzałem. Brzmiało to jak przedśmiertny szept, pękanie baniek mydlanych i ostatnie tchnienie. Zastanawiałem się, czy to ona. Zbieżność wydawała się niemal nadprzyrodzona. Ale w życiu nie zdarzają się te same rzeczy, co w powieściach - starałem się być rozsądny. Zresztą, wiele dziewcząt ubiera się i czesze podobnie. Z drugiej strony, tamta dziewczyna nie musiała być kobietą z mojego opisu, żeby wydawać się atrakcyjna i enigmatyczna. Dręczyło mnie jeszcze coś - nie rozumiałem, co znaczy ta „zawodowa modelka dla pisarzy” na wizytówce - nie miałem zielonego pojęcia, na czym polega ten fach.
Postanowiłem, że kiedy indziej uzupełnię jej opis, zamknąłem notes i zająłem się kanapką. Bar mieścił się w podpiwniczeniu, więc przez przykurzone lufciki prześwitywały nad naszymi głowami co najwyżej nogi przechodniów. W pewnej chwili dwaj mężczyźni usadowieni w rogu lokalu podnieśli jednocześnie głowy i spojrzeli na ulicę za okienkiem. Podążyłem za ich wzrokiem. Kelner za barem poszedł naszym śladem. Spowite czarnym jedwabiem łydki majestatycznie maszerowały w ramach okien, jak w jakimś przedstawieniu cieni. Pomyślałem, że płaskie buty zapewne przesuwają się po chodniku bezdźwięcznie. Trwało to wystarczająco długo, by każdy mógł napatrzyć się do woli, a ja dodatkowo ją rozpoznać. Zapłaciłem rachunek i postanowiłem iść jej śladem, bo nie miałem nic lepszego do roboty, a także dlatego, że przypadkowe drugie spotkanie (niecałe dwadzieścia minut po pierwszym) zaintrygowało mnie ponad miarę.
Sobotnie popołudnie było pyszne, zalane słońcem, chociaż na niezmierzonej arterii Paseo de la Castellana rześkie, zimne powietrze poruszało chmury. Ciepłe wierzchnie okrycie, jakie miała na sobie, było jak najbardziej na miejscu, zważywszy na pogodę; dziwiło mnie jednak niedopasowanie stylów: wojskowa, oliwkowa kurtka narzucona na elegancką czarną suknię. Skojarzyła mi się z niektórymi kobietami biznesu, które biegną do pracy w garsonkach od Chanel i adidasach. Niespiesznym krokiem kierowała się ku Nuevos Ministerios, z naturalną swobodą wymachując torebką na łańcuszku. Mijający ją mężczyźni odwracali się za tą wysoką, posągową postacią o kanonicznych proporcjach. Bawiło mnie obserwowanie pasażerów samochodów stojących na czerwonym świetle: ich zwyczaj rozglądania się na boki dla uniknięcia monotonnego widoku sznura aut; ich zaskoczenie, gdy natrafiali na falującą sylwetkę; wysiłki, by nie stracić jej z oczu. Mnie, podążającemu z tyłu orszaku, na którego nikt nie zwracał uwagi, wszystko wydawało się pasjonującą grą.
Nagle się zatrzymała. Podniosła ramię, może po to, by spojrzeć na zegarek, rozejrzała się na boki (nosiła okulary słoneczne), upewniła, że włosy i koczek nie straciły formy, i skierowała kroki w stronę ławki przy alejce, w zadaszeniu z koron drzew. Odłożyła torebkę na ławkę, zdjęła kurtkę i położyła ją na torebce. Następnie znów wyszła na środek chodnika. Pośrodku tego miejskiego krajobrazu, nieba w kolorze indygo i wiru pojazdów, ona, ubrana w wieczorową kreację, wyglądała jak trójwymiarowa reklama dobrych perfum. Popołudnie migotało na mięśniach jej nagich pleców. Stanęła wyprostowana, ze złączonymi nogami. Wiatr trzepotał obrąbkiem jej krótkiej spódniczki jak chorągiewką. Przez minutę trwała w tej pozycji. Potem odwróciła się w prawo i zaczekała, aż upłynie kolejna minuta, po której odwróciła się w lewo. Z rzadka nadarzający się przechodnie przyglądali jej się z zaciekawieniem. Najpierw myślałem, że rozgląda się za czymś, i podążałem za jej wzrokiem, ale mój wzrok, nie dostrzegłszy nic interesującego, przefrunął, jak posłuszny tresowany wróbel, z powrotem na jej postać. W mig pojąłem, że jej sylwetka to jedyny cel tej przedziwnej gimnastyki. Co ona robi? Uprawia jogę? Ćwiczenia relaksujące? Trzy minuty później powróciła na ławkę, podniosła kurtkę i ją włożyła, ale niemal natychmiast znowu zdjęła i powróciła na środek chodnika, gdzie powtórzyła wszystkie trzy pozycje. Upłynęły kolejne trzy minuty, po raz drugi zbliżyła się do ławki, usiadła, zdjęła okulary słoneczne i rozpoczęła pogawędkę.
Pogawędkę, ni mniej, ni więcej.
Podszedłem w jej stronę, ukryty za drzewem; ale i tak nie docierały do mnie jej słowa; zdaje się, że w ogóle ich nie wymawiała. Niemniej długie ramiona gestykulowały; przechylała głowę na boki; na twarz wypływał olśniewający uśmiech. Wyglądało to jak dialog prowadzony ze zjawą. Widziałem, jak się śmieje, zupełnie tak, jak zaśmiała się w mojej obecności niecałą godzinę temu. Widziałem, jak przesuwa się na kraniec ławki, całuje powietrze i przechyla głowę do tyłu, zamyka oczy i lekko rozstawia nogi. To prawdziwe szczęście, że w to późne sobotnie popołudnie niemal nie miałem świadków. Czyżby to choroba? Narkotyki? Gdziekolwiek tkwiła przyczyna, spektakl okazał się fascynujący.
Nagle przyszło mi do głowy, by zapisać to niebywałe „Zdarzenie”. Wyjąłem mój notes i długopis i oparłem się o pień. Zastanawiałem się, jak to ująć. Najtrafniej będzie chyba tak:
8. Ona upaja się swoimi fantazjami.
Ostatnia kropka, po słowie „fantazje”, wykonała dziki lot, końcówka z atramentem rozdarła papier. Odwróciłem się, dusząc w piersi krzyk, i odebrałem solidnego kuksańca.
Był to starzec o orientalnym typie urody, możliwe, że Japończyk, szczupły, szpakowaty. Lornetka teatralna dyndała, zaczepiona na szyi, na drelichowej bluzie i czerwonej kamizelce. W ręku również trzymał notes i długopis i patrzył na mnie oczami jak ciemne przecinki za soczewkami okularów w metalowej oprawce. Wszystko wskazywało na to, że dopadł mnie z biegu, bo jeszcze sapał. Coś bełkotał.
- Przepraszam, co się panu stało? - zapytałem.
Popchnął mnie jeszcze raz i osaczył przy drzewie. Cały czas coś szczekał i szczerzył na mnie zęby, jak gdyby chciał mnie ugryźć. Wskazał na mój notes, naśladując gest pisania, pokazał palcem na mnie, pogroził gestem „nie wolno”, potem wskazał na siebie, podtykając mi przed oczy własny notes. Na papierze widniały ideogramy w jego języku.
- You cannot write, sir! - wydusił z siebie w końcu. - This is my time! - wyciągnął rękę w stronę dziewczyny. Ta z kolei, zarzuciwszy popisy mimiczne, przyglądała nam się z zaciekawieniem z odległości ławki, ale nie wydawało się, by miała odwagę podejść.
Zawstydziłem się. Teraz zda sobie sprawę, że ją śledzę, pomyślałem. Japończyk (z każdą chwilą rozumiałem lepiej, co mi usiłuje powiedzieć) nalegał na swoje prawo pierwszeństwa: to on ją zamówił, scena należy do niego, do jego osobistego użytku, nie wolno mi ściągać. Patrzył na nią przez lornetkę, notując, i nagle zobaczył mnie, również przyglądającego się jej i piszącego. Co, może zaprzeczę? Oto dowód, mój notes! Oddaliłem się od starego, nie odpowiadając na zarzuty. „Pa...nie Cab...o!” - usłyszałem, ale nie odwróciłem głowy. Zatrzymałem pierwszą taksówkę i wróciłem do domu, dogłębnie zażenowany.
Kiedy dotarłem, natychmiast rozdzwonił się telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem jej głos. Wydawało mi się, że nadal za mną woła, że jej słowa to tylko przedłużenie krzyku.
- Pan Cabo?.. To ja, Muza Gabbler Ochoa.
Chciałaby się ze mną spotkać jeszcze tego samego wieczoru.
- Mam panu coś ważnego do powiedzenia - dodała.
- Zgoda - odpowiedziałem.
Dopiero po odłożeniu słuchawki miałem czas ochłonąć. I nagle poczułem się nieszczęśliwy. O wiele spokojniejszy, ale nieszczęśliwy. Obawiałem się, że się na mnie gniewa, a nawet że przedstawi roszczenia za wywołanie tego drobnego incydentu podczas jej pracy. Przebierając się, wymyślałem wyjaśnienia na swoją obronę. A może wcale nie jest obrażona, tylko wietrzy interes? Na przykład chce współpracować z pisarzami z Salmacis. Zdecydowałem, że z dwojga złego wolę obrazę. Kiedy Nimfa zobaczyła, że schodzę na dół, ubrany w ciemny garnitur z jedwabnym fularem pod szyją, pokręciła głową z dezaprobatą.
- Zaraz wracam, Nimfo - skłamałem.
Nieco później, w taksówce, zdałem sobie sprawę, że mam erekcję.
Umówiliśmy się w kawiarni w okolicy Opery o jedenastej w nocy, ale taksówkarz wysadził mnie nieco wcześniej, bo nie zdołał się przebić przez korki. Było zimno, o wiele zimniej niż po południu, choć chmury na niebie się przerzedziły. Odwrotnie na ulicach. Akurat zakończyło się przedstawienie w Teatrze Królewskim i musiałem prześlizgiwać się wśród ciemnych ubrań, wyperfumowanych sylwetek i obwieszonych biżuterią nadobnych dam.
Opera się podobała - było to Wesele Figara. Mijając wychodzących, wysłuchałem wielu pochwalnych komentarzy; trafiły się i anegdoty, gdy pewna paniusia nie mogła zrozumieć, czego żąda Marcelina, dlaczego Rozyna udaje się na schadzkę przebrana za Zuzannę, jak to jest z tym Cherubinem już to w roli męskiej, już kobiecej, a rozweselone towarzystwo usiłowało jej coś wytłumaczyć, przekrzykując się jedno przez drugie.
Ku mojemu zaskoczeniu kawiarnia była prawie pusta. Był to salon w stylu art déco wyłożony mahoniem, z lustrami na wspornikach baru. Tylko jedna osoba siedziała przy stoliku (trzy inne przy barze) i była to Muza. Podszedłem w jej stronę, rozdziawiając usta.
Bajeczna, pomyślałem na jej widok. W otoczeniu ciemnego drewna, w oświetleniu przesączonym przez szkło lamp art déco, wyglądała jak płomień świecy. Cała spowita w odcienie piaskowe, oprócz apaszki w kolorze ochry, zwiniętej w rulonik pod szyją. Ubrana była w dżersejowy komplet z golfem, bawełnianą spódniczkę mini, matowe podkolanówki i buty na szerokim, płaskim obcasie.
Nie zmieniła fryzury: połyskujący miedziany hełm zakończony kokiem. Na stole leżał papieros oparty o krawędź przezroczystej popielniczki, paczka gauloises’ów i lampka cinzano. Ręce - długie, smukłe, zmysłowe - bawiły się jakimś papierkiem (może to banderola z papierosów); nadgarstki żarzyły bransoletkami.
- Proszę usiąść - powiedziała.
Zająłem krzesło naprzeciwko. Jej ciężkie perfumy docierały do mnie falami. Była poważna albo po prostu zamyślona. W eterze pobrzmiewała muzyka podobna do Plattersów; może to byli Plattersi.
- Wie pani, ta dzisiejsza sytuacja...
- To moja wina. - Nie pozwoliła mi dokończyć. - Powinnam była wyjaśnić całe nieporozumienie. Przepraszam. Po prostu myślałam, że panowie się znają. To znaczy pan z moim klientem.
Jej sposób wyrażania się, precyzyjny i zręczny, był tak czytelny, że z pewnością przytoczyłem jej wypowiedź dosłownie. Nic nie wydarzyło się między tym papierem a jej ustami: mówiła pod pióro. Domyśliłem się pewnego skrzywienia zawodowego.
Ponownie przeprosiłem, nie zdradzając, że ją śledziłem.
- Przypadek - ucięła. - Zapomnijmy o tym.
Więc kolejny przypadek. Piękna i Przypadki. Matka Boska od Przypadków. Kelner, u którego widziałem tylko brzuch i czarny fartuch (Muza Gabbler Ochoa była jedynym widokiem, jaki dopuszczały moje oczy), zapytał, co chcę zamówić. Poprosiłem o piwo.
- Często pani to robi? - zapytałem. - Umawia się z kimś w jakimś miejscu i...
- Kiedy tylko mogę. To moja praca. Pisarze do mnie dzwonią, instruują, w co mam się ubrać, jak się zachowywać i gdzie udać, a potem obserwują mnie, sporządzając notatki.
Pokiwałem głową. To dlatego miała tę czarną suknię pod kurtką, pomyślałem. To jej odzież robocza.
Przypatrywała mi się przez chwilę. Jej cieniutka, brązowa lewa brew uniosła się jak znak zapytania. Usta uszminkowane na jasny cynober rozciągnął uśmiech.
- Myślałam, że znasz zawód modela dla pisarzy. Nigdy nie korzystałeś z ich usług?
Odparłem, że nie, choć z pewnością nie mogłem tego pamiętać (i zauważyłem, jak miękko przeszła na „ty”: u osoby, która mówiła na jej sposób, nosiło to jakieś znamiona czułości). Wytłumaczyła, że to nowa profesja, choć w gruncie rzeczy bardzo stara. Tyle tylko, że dawniej model nie zdawał sobie sprawy z tego, że pozuje. Rozwinęła temat, ilustrując go przykładami, które świadczyły o jej gruntownym wykształceniu: Flaubert na przykład byłby zachwycony, gdyby miał ich więcej - to znaczy modeli - Proust również. Pierwszy nawet kupił sobie wypchaną papugę, pracując nad Prostym sercem. A czemu by nie żywa kobieta do Pani Bovary? A skoro autor W poszukiwaniu straconego czasu godzinami przypatrywał się krzewowi róży, by przeistoczyć go w swoje dzieło, to może chciałby mieć w gabinecie nieruchomą dziewczynę i całymi dniami przemierzać labirynt jednego spojrzenia czy wprawiać w ruch wahadło gestu?
- Oczywiście zamiast dziewczyny możemy podstawić każdą inną osobę, staruszki i dzieci - wyjaśniła poważnie. - Jest nas wielu w tym zawodzie.
Odważyłem się z nią polemizować, że to przecież sztuczne, nienaturalne i fałszywe.
- Owszem - odparła, rozbrajając mnie uśmiechem - ale u podstaw całej literatury leżą takie oszustwa i fałszerstwa, może nie?
Nie byłem pewien. Muza jednak przekonywała: bohaterki powieści, bohaterowie powieści, czym innym są niż konwencjonalne postaci wypełnione... wypełnione... (zawahała się, szukając właściwego słowa)... trywializmami. W gruncie rzeczy, nawet najbardziej prawdopodobne ludzkie sylwetki zostały stworzone ku uciesze. Cała literatura to wielkie kłamstwo, a kto jak kto, ale ja powinienem o tym wiedzieć. Inaczej my, my jesteśmy prawdą. Inaczej ona, Muza Gabbler Ochoa, albo ja, Juan Cabo, mający masę fizyczną, rozum, bagaż rzeczywistości wypełniony... każdy swoją własną biografią.
- Chyba że czujesz się książkową postacią? - zapytała, rozświetlając zdanie nieskazitelnym uzębieniem.
Roześmialiśmy się oboje, ale nie mogłem sobie darować repliki, że od chwili wypadku właśnie takie odnoszę wrażenie, nie mogła tego trafniej wyrazić.
- Że czujesz się protagonistą powieści? - otworzyła szeroko te przepastne oczy.
- Że otacza mnie wyłącznie fikcja, ja sam jestem jej częścią - wyznałem. - Jakbym urodził się trzydzieści pięć stronic temu, a nie trzydzieści pięć lat temu. - Przerwałem, z uwagą studiując rafy koralowe białej pianki na brzegu kufla piwa. - Albo jakbym i ja był modelem dla pisarzy - i podniosłem wzrok, by dodać: „Wszystko to wina mojej amnezji, naturalnie”, ale wtedy zauważyłem, jak zmienia się wyraz twarzy Muzy. Nerwowo zerkała w stronę kontuaru.
Podążyłem za jej spojrzeniami i skamieniałem. Na wysokim stołku barowym siedział człowiek o rozmiękłej twarzy. Od razu go rozpoznałem, bo ubrany był w ten sam szary garnitur, co w Niewidzialnym Gaju. Pośpiesznie bazgrał coś w zeszycie opartym o kontuar, obok serwisu do herbaty, czy też podobnych akcesoriów. Wszystko wskazywało na to, że był tu od początku, ale moje oczy, pod całkowitym władaniem Muzy, nie odnotowały jego obecności aż do tej chwili. Raptem podniósł pióro i spotkaliśmy się wzrokiem, popatrzył na mnie niewzruszony. W jego spojrzeniu nie było wyzwania, raczej zawodowa ciekawość, w podobny sposób malarz wpatrywałby się w zachód słońca, a lekarz w chorobowe wykwity na skórze.
- Błagam Juan, nie patrz na niego! - wyszeptała nagląco Muza. - Rozmawiajmy dalej, jak gdyby wcale go tu nie było!... To klient... Bo znów jestem w pracy, wiesz? - nadała swojemu głosowi żałosny ton, jak gdyby chciała powiedzieć: oto nikczemna służebność mojego zawodu. - Zadzwonił po południu, żądając sceny w kawiarni, rozmowy dwóch osób: jedną z nich miałam być ja, drugą zaś ty. Ale bardzo mu zależało, żeby ci nic nie zdradzać.
Zadygotałem od potworności tego wyznania. Muza złożyła swą kształtną dłoń na mojej.
- Udawaj, że o niczym nie masz pojęcia, zaklinam cię! W przeciwnym razie nie zapłaci mi honorarium. - Jej nawoływanie było tak przejmujące, że ustąpiłem, choć z oporami.
- Spotkałem już gdzieś tego gościa - powiedziałem, zniżając głos. - Kto to taki?
Nie wiedziała. Często pracuje dla anonimowych pisarzy. Nie umiała też odpowiedzieć, dlaczego wymagał mojej obecności w scenie. Płacą jej za pracę, nie za zadawanie pytań.
- Ale nie pomyśl sobie nic złego o nim... - Jej cieniutkie rzęsy przysłoniły tęczówki. - Przysięgam, że i tak bym do ciebie dzisiaj zadzwoniła... Już powiedziałam, że mam ci coś ważnego do wyznania...
Nie odpowiadałem. Zerkałem spode łba, jak Pan Rozmiękła Twarz przypatruje mi się i notuje. Przyszło mi do głowy, że może akurat pisze: „Juan Cabo zerknął spode łba, jak przypatruję mu się i notuję”. Mogłem nawet spekulować, jakich określeń użył, by opowiedzieć wyraz mojej twarzy w tej dokładnie chwili: „bladość”, „drżenie warg”, „gałki oczne wychodzące z orbit”... Kim był? Dlaczego się mną tak interesował? Z największą chęcią podniósłbym się z krzesła, podszedł i zażądał wyjaśnień, ale powstrzymywała mnie Muza. Wbiłem w nią wzrok. Jej uroda mnie uwięziła; oczy zacisnęły się wokół mnie błękitnym nawiasem.
- Juan, chciałabym ci powiedzieć... żebyś wiedział, że... - Zawahała się, jak gdyby miała mi do wyznania coś szczególnie wstydliwego. - Juan, kobieta, którą opisałeś, to ja.
VIII
Miłość to labirynt* [*Nawiązanie do utworu meksykańskiej poetki i dramatopisarz, Sor Juany Inés de la Cruz Amor es un laberinto.]
Rewelacje te wprawiły mnie w zdumienie.
Tak, nasze drogi zbiegły się wieczorem 13 kwietnia w Niewidzialnym Gaju. Ona dotarła tam przede mną, widziała, jak wchodzę. Doskonale to pamięta, bo z racji swojego zajęcia zna prawie wszystkich zawodowych pisarzy. (Tę samą suknię i kok widziałem w sobotni ranek w biurze Neirsa). Jedyna różnica: nie siedziała przy stole numer piętnaście. Niemniej, z miejsca, które zająłem, miałem doskonały widok na jej plecy, nie myliłem się więc, twierdząc, że zajmuje samotny stolik naprzeciw mojego. Cóż za przypadek! Przypadki są jak miłość i literatura, równie absurdalne, pochopne i nierozważne. Przypadki to motywy z powieści pisanej ręką Boga, który też jest pisarzem, podobnie jak wszyscy na świecie.
Dowiedziała się o moich perypetiach od Neirsa. To detektyw, u którego systematycznie bywa, bo pozyskuje od niego nazwiska potencjalnych klientów. Owszem, zauważyła, z jakim zaskoczeniem zareagowałem na jej widok w głębi korytarza.
Kiedy wyszedłem, Neirs opowiedział jej, co mnie do niego sprowadza. Wiedział, że Muza, w związku ze swoim zajęciem, bywa w restauracjach literackich. „Już mamy obwolutę, Muzo, to ty” - ucieszył się. Do wyjaśnienia pozostawały szczegóły literackie: powtarzające się wersy, cudza ingerencja w teksty i tak dalej, ale Neirs sądził, że to akurat da się dość łatwo wyjaśnić. Poprosił modelkę, żeby na razie niczego mi nie zdradzała, ale ona postanowiła złamać pieczęć milczenia.
- Dlaczego? - zapytałem.
Przymrużyła powieki, przyprószone tonami ochry.
- Bo czytałam, co o mnie napisałeś.
Neirs pokazał jej akapit w notesie. Sam mogę sobie wyobrazić, niejedno już czytała na swój temat!... Przywykła do najrozmaitszych opisów. Ale prostota, spontaniczność tych wyważonych zdań: Zakochałem się w nieznajomej... - nadal ją porusza. Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek wzbudziła tak nagłą namiętność. I kiedy wypowiadała te słowa, jej głowa zwieńczona lakierowaną fryzurą kiwała potakująco, jej oczy zachodziły mgłą z podziwu i miłości, i literatury, i tylu przypadków.
Słuchałem jej zwierzeń rozgorączkowany. Serce biło mi z rozkoszy przez całe dziesięć minut tego wyznania. Jeden szczegół nie pozwalał się jednak cieszyć pełnią szczęścia. Muza najwyraźniej uznała znamienny akapit za szczere wyznanie duszy w miłosnym uniesieniu. Ja nie byłem tego pewien. To znaczy, wydawało się logiczne, że 13 kwietnia zakochałem się od pierwszego wejrzenia, na widok tej sylwetki, roztaczającej zapach perfumerii, oczu podkreślonych niebieskoszarym cieniem, wypukłości piersi i głosu aksamitnego jak perski dywan lub zamszowy płaszcz. Każdy bezstronny świadek wybrałby Muzę spośród tysięcy kobiet na niekwestionowaną bohaterkę Zakochałem się w nieznajomej. Niemniej, w tej dokładnie chwili, tu i teraz w Cafe Opera, echo mojej domniemanej namiętności już przebrzmiało. Przysięgam, że z wysiłkiem starałem się ją przywrócić, przeżyć jeszcze raz, udawać, że miłość nie ma zaników pamięci i musi trwać - jak blizna po oparzeniu - w jakimś zakątku duszy. Ale tymczasem odczuwałem co najwyżej erekcję. Patrzyłem na Muzę, słuchałem Muzy, oddychałem i uśmiechałem się w symetrii z Muzą, myśląc: „To ONA! Wreszcie!”, ale jedyne, co czułem, to to, że penis (który nie ma oczu i nie zna się na literaturze) niebezpiecznie napiera mi na rozporek.
Nie mogłem też zapomnieć o Panu Rozmiękła Twarz, który wciąż mi się przyglądał, wodząc ruchem ślizgowym piórem po zeszycie. Może to ten facet blokuje mnie emocjonalnie? - główkowałem. Bo to on zaaranżował spotkanie (choć Muza utrzymywała, że i tak by do mnie zadzwoniła), co naturalnie pozbawiało sytuację spontaniczności. Jakby tego było mało, skąd mogłem wiedzieć, czy modelka jest ze mną szczera. Nie musiałem daleko szukać przykładów, przecież tego samego dnia byłem świadkiem, jak improwizuje scenę niewidzialnych umizgów dla jakiegoś Japończyka. Może klient zadysponował, by patrzyła na mnie takim wzrokiem - zastanawiałem się - albo że ma wykonać ten naturalny gest ręką. Kto wie, czy nie musiała się nauczyć na pamięć scenariusza. Udręka stała się nie do zniesienia. Nie wiedziałem, bo skąd mogłem wiedzieć, czy jej zwierzenia zostały już przelane na papier.
- Swędzi cię nos? - zapytała niespodziewanie.
- Nie - starałem się opanować tik nerwowy. - Zamyśliłem się.
- Nad czym?
- Krępuje mnie trochę obecność tego faceta - odpowiedziałem, zniżając głos. - Nie moglibyśmy się przenieść gdzie indziej?
Spojrzała na zegarek na smukłym nadgarstku.
- Nie martw się - odparła. - Jego czas upłynął.
I jak na potwierdzenie tych słów Pan Rozmiękła Twarz zamknął z trzaskiem zeszyt i zsunął się ze stołka.
- Proszę cię, Juan, nic mu nie mów. Nawet na niego nie patrz. - Muza ujęła moje dłonie w gościnne schronienie swoich. - Już po wszystkim. On sobie pójdzie i my też. Nie było to takie straszne, prawda?
Owszem, było mi bardzo źle, ale nie chciałem jej tego powiedzieć. Kątem oka śledziłem Rozmiękłą Twarz, kiedy ten kierował się do wyjścia, i z wielkim wysiłkiem przychodziło mi udawanie, że nic się nie stało. Jeszcze się kiedyś dowiem, czego szukasz, pomyślałem. Przekierowałem swoją uwagę na oczy Muzy i ujrzałem czyste, błękitne piękno, migocące blaskiem lampy, i poczułem się jak nurek w akwenie ryb tropikalnych. Ale tylko tyle: piękno. Do jakiego stopnia jest to szczere spojrzenie? - zastanawiałem się. Kiedy mężczyzna wyszedł, podnieśliśmy się od stolika. Buty na wysokich obcasach wynosiły ją na nieosiągalny pułap; sięgałem niewiele ponad jej dorodne piersi. Sutki, wypychające dzianinową bluzeczkę, wytrzeszczały się na mnie jak zasłonięte przepaską oczy.
- Zapraszam na ostatniego drinka do mnie - odezwała się, zbierając ze stołu torebkę i papierosy. Ale zamiast do wyjścia, skierowała się w głąb sali, za czerwone zasłony. - Tu mieszkam - oznajmiła.
Rozsunęła zasłony jak kurtynę.
Za nimi znajdowała się klatka schodowa. Wysiedliśmy z windy - podjechała natychmiast, jak na skinienie - na wypełniony blaskiem korytarz, w głębi którego znajdowały się tylko jedne drzwi, pomalowane na fioletowo. Jej obcasy utonęły w puchatej wycieraczce przed wejściem. Mieszkanie pachniało uwięzionymi w pomieszczeniu perfumami. W ścianach pomalowanych na krzykliwe barwy znajdowały się wykusze, w których stały figurki. Kanapa wyglądała jak stół; stół, pokryty różowym, pikowanym atłasem, bardziej przypominał poduszkę. Papierowe rolety nosiły motyw z Picassa - byki i minotaury. Muza rozsunęła je, naciskając sprytnie ukryty guzik. Do pokoju wpadło światło z Placu Oriente.
- Podoba ci się moja jama? - zapytała.
Kiwnąłem głową. Oczywiście, że mi się podoba: naprawdę byłem pod wrażeniem.
Odłożyła niedopałek do popielniczki, która kołysała się jak rozbitek na różowej tratwie stołu; zdjęła z szyi apaszkę i pozwoliła jej pofrunąć na sofę. Podeszła do mebla o dość kuriozalnym kształcie. Była to makieta Teatru Królewskiego wielkości komody. Kiedy uniosła jego dach, wnętrze rozbłysło od żarówek i luster, wyrzucając przez miniaturowe głośniki uwerturę do Carmen. Pochyliła się i wyjęła butelkę martini, drugą szampana, i jeszcze jedną - whisky. Zamknęła wieko mebla, ucichła muzyka. „Śliczny barek” - komplementowałem, żeby przerwać ciszę. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i wyjaśniła, że zaprojektował go specjalnie dla niej pewien niemiecki architekt. Przez parę minut kontemplowałem jej gesty, kiedy zręcznie mieszała drinki. Najpierw rozdrobniła lód, potrząsnęła shakerem nad trawiastozielonym barem. Wachlarze lamp rzucały blask na kolosalny fotoportret studyjny nagiej kobiety na klęczkach, ze splecionymi na kolanach ramionami, twarzą schowaną między udami, głową zakończoną niewielkim koczkiem, udającym ozdobną spinkę. Całe jej ciało było niebieskie jak pawi korpus, tło białe. Nie od razu uświadomiłem sobie, że to Muza. Ale kiedy to dostrzegłem, Muza, ta prawdziwa, stojąca naprzeciwko fotografii, wydawała się bardziej odległa niż owa ogromna anatomia.
- Zobaczymy, czy ci posmakuje - podała mi drinka. - Podobno dobrze mi to wychodzi.
Kieliszek ze złoconym brzegiem wyglądał jak Święty Graal (jakżeby inaczej). Patrzyłem, jak gospodyni rozpiera się wygodnie na czerwonej otomanie, zakłada nogę na nogę i wrzuca do pucharu wiśnię (z głośnym „plum”). Pochwaliłem koktajl, ale starałem się nie być zbyt wylewny. Uśmiechnęła się; kiedy zginała nogę, jedno z jej boskich kolan było jak widok na pokryty śniegiem wierzchołek góry. Czy mam ochotę na kolację? Może coś przygotować w pięć minut. Nie, nie, dziękuję, już jadłem (kłamstwo, tak naprawdę, nie odczuwałem ani głodu, ani nawet pragnienia). Po drinku szumiało mi w głowie, oszałamiający wystrój mieszkania też robił swoje. Ale najsilniejsze wrażenie wywierała Muza: jej smukłe uda wyzierające spod napiętego rozcięcia spódniczki, jej polujący uśmiech, celnie wymierzony w moje oczy, trafny strzał, błysk ognia. Naszła mnie nieprzebrana ochota na pisanie: prawie tak samo silna jak na oddanie moczu i zaspokojenie potrzeb seksualnych. W tym domu, z tą kobietą, przy takim drinku, fikcja literacka sączyłaby się prawie bez mojego wysiłku. Poruszałem palcami stopy w rytm maszyny do pisania.
Rozmawialiśmy o literaturze: ulubieni autorzy, gatunki. Potem ona zaczęła mi opowiadać bardzo dziwną historię. Sądziłem, że to wątek jakiejś powieści, bo opowiadała w trzeciej osobie: była sobie pewna dziewczynka, córka bardzo bogatych ludzi, którą ojciec, sadysta, molestował seksualnie, a wręcz maltretował. Groził jej przy tym, że jeśli doniesie na policję, zabije ją. Ona była samotna i bardzo młoda (matka też uległa pod ojcowską rózgą). Kiedy miała jakieś dwanaście, trzynaście lat, jej życie zamieniło się w piekło: musiała siedzieć nago w jakiejś komorze w piwnicy domu, traktowana jak niewolnica, nawet gorzej, jak jakieś zwierzę... Muza nie szczędziła mi szczegółów każdej z wyrafinowanych tortur. Od czasu do czasu zmieniała pozycję, odsłaniając inny fragment ud i wlewając mi do ucha tortury seksualne. Krople potu wystąpiły mi na czoło. Nie wiem, ile razy podniosłem pusty kieliszek do ust. A jednak perypetie dziewczynki skończyły się dobrze: kiedy miała szesnaście lat, uciekła z domu i zeszła się z pewnym przedstawicielem świata mody. Ojciec zaś został zatrzymany i zamknięty w domu wariatów, tam też dokonał żywota. Muza dodała: „Ta dziewczynka to ja”. I przełożyła nogi, a następnie wyprostowała je, pocierając: szur, szur, jak druty dziewiarskie tkające niewidzialną przędzę. Zapadła cisza. Co za historia... - nie mogłem znaleźć właściwego przymiotnika. Niewiarygodna? Przerażająca? Kiczowata? Miałem wrażenie, że moje czoło zamienia się w szyld kina, na którym jaskrawą farbą wymalowano napisy zapowiadające sceny gwałtu w wieczornym seansie. W roli głównej: Muza Gabbler Ochoa.
- Jeszcze jednego? - zapytała.
Nie wiedziałem, o co pyta. Wskazała na mój kieliszek, dopiero wtedy oprzytomniałem. Podziękowałem. Muza zadała mi to pytanie tym samym tonem, którym snuła całą opowieść, może dlatego nie od razu zrozumiałem. Jej głos z równym chłodem wyliczał tortury, jakie znosiła w dzieciństwie, i uprzejmie proponował kolejnego drinka. Wszystko to fikcja literacka, pomyślałem. Ogarnia mnie fikcja. Kiedy będę to wszystko później opisywać, z trudem zdołam ustrzec się nieufności czytelnika (teraz też, kiedy wystukuję te słowa na komputerze, obawiam się, że moje obawy były słuszne).
Pauza przeciągała się nieznośnie, postanowiłem zmienić temat.
- Wybacz, Muzo, ale mam pewne wątpliwości.
Streściłem jej moje przemyślenia z kawiarni. Czy jej wyznanie było szczere, czy stanowiło część umowy handlowej? Widziałem, jak się prostuje, marszczy to boskie czoło.
- Ależ Juan, nie powinieneś tak myśleć.
Powiedziała, że nasze spotkanie było ukartowane, ale same słowa prawdziwe. (Palabras reales frente al Palacio Real y el Teatro Real* [* Dosłownie: Prawdziwe słowa przy Królewskim Pałacu i Teatrze Królewskim. Por. przypis na s. 33.] - nasunęła mi się ta absurdalna gra słów). Podniosła się i usiadła tuż obok. Wpatrywała się we mnie przezroczystymi, zmartwionymi oczyma. Nie gniewasz się, prawda? Nie, nie, ależ skąd. Czułem nieznośne gorąco. Wszystkie fragmenty mojej twarzy nieporośnięte włosami były mokre. Wstałem, żeby zdjąć marynarkę od modnego madryckiego projektanta o nazwisku - nomen omen - Cabo, co za zbieg okoliczności, kolejny przypadek. Marynarka, zgodnie z najnowszymi trendami mody, nie miała wyłogów, a więc była niekompletna, jak książka bez obwoluty. Odłożyłem ją na stół obity różową tkaniną. Bez formy, oklapła, bezużyteczna i ciemna, wyglądała jak moje sumienie. Kiedy znów usiadłem, Muza mnie pocałowała.
Właśnie tak: usiadłem, a ona mnie pocałowała; bez interludiów ani przydługich wstępów.
A jednak, choć napisałem dokładnie to, co się wydarzyło - „pocałowała mnie” - nie zmaterializowało się zetknięcie naszej śliny, owocowo-tytoniowy aromat jej ust, żar jej przymkniętych oczu, wilgotny dotyk, ocieranie policzków. Pamiętam jak przez mgłę, że upuściłem kieliszek na dywan i ocknąłem się dopiero, kiedy nasze twarze się rozdzieliły. Na jej ustach błyszczała moja ślina. Przesunęła pachnącą dłonią po moim zaroście i naturalnym ruchem zdjęła mi z nosa okulary, złożyła je starannie i odłożyła na bok. Zwróciła ku mnie swoją piękną twarz w pastelach - impresjonistyczny efekt mojej krótkowzroczności - i rozkazała:
- Zgwałć mnie.
Po prostu. Nie wiedziałem, jak mam potraktować to polecenie. Gdyby się roześmiała, ja sam bym się zaśmiał, ale żaden biały półksiężyc nie podzielił jej rozmazanych rysów. Muza była poważna. Rozkaz został wydany z całą powagą. Ja byłem poważny. Wytłumaczyła, oddychając nierówno, że przeżycia z ojcem naznaczyły ją traumą, że to najbardziej ją podnieca, a jej ulubiona fantazja to odkryć w domu obecność nieznajomego, który rzuca się na nią, zdziera z niej ubranie i bierze siłą. Masz ochotę? Zastanowiłem się przez moment. Niedługo, tylko krótką chwilę. Możemy spróbować, odparłem, ale zanim, to - gdzie jest łazienka, jeśli mogę...
Poprowadziła mnie krokiem hostessy wzdłuż korytarza wyłożonego ciemnobrązowym parkietem, o ścianach w kolorze chirurgicznej zieleni, zapalając po drodze niezliczone światła. W kątach czaiły się rzeźby, ukryte lustra rozgrywały paranoiczne sceny, kolorowe linie pod stopami znaczyły podłogę. Zanim doszliśmy do celu, korytarz trzy razy się rozwidlał. Muza przycisnęła kontakt w łazience - długiej i ostro oświetlonej jak teatralna garderoba - i pozostawiła mnie samego.
Sedes był metaliczny, ultranowoczesny. Niejedna rakieta kosmiczna nie powstydziłaby się takiego designu. We wnętrzu sedesu wygrawerowany tatuaż z motywem kuli ziemskiej i wytłoczoną złotymi literami legendą: Co dzień zaśmiecamy naszą planetę.
Oddając mocz, starałem się uporządkować myśli. Ale i jedno, i drugie przychodziło mi z trudem: z powodu erekcji strzelałem płynem we wszystkie strony, musiałem się mocno skupić, by zręcznie zgiąć kolana i trafić do otworu, dokładnie w sam środek Ziemi. Z drugiej strony, większość myśli, jakie wirowały mi po głowie, też nie trafiało do celu. Wszystko potoczyło się zbyt szybko: Muza przemieniła się w NIĄ, teraz ONA oczekuje w korytarzu na gwałt, gdy tymczasem ON w skurczach opróżnia prącie na srebrną reprodukcję tego świata. Nie tak sobie wyobrażałem nasze pierwsze spotkanie z nieznajomą, to oczywiste. Ale kiedy oprzytomniałem, doszedłem do wniosku, że przecież życie to nie żadna z moich powieści i nie ma powodu wpasowywać się w granice wyobraźni.
Zanim wyszedłem, wyjąłem z kieszeni notes i zapisałem:
12. Muza Gabbler: doskonała.
Bo było to jedyne „słowo opisowe”, jakie przychodziło mi wówczas do głowy. Będzie czas zastanowić się nad resztą. Kiedy znalazłem drogę powrotną, wielokrotnie myląc się i zapuszczając w korytarze naznaczone kolorowymi liniami na podłodze, znalazłem Muzę usadowioną na czerwonej otomanie, wertującą jakiś błyszczący magazyn mody, boskie nogi wyciągnięte, stopy oparte na stoliku, z obcasami zatopionymi w pikowanym obrusie. Sądziłem, że zmieniła zdanie, ale ona usiadła i podała mi jakiś zadrukowany papier.
- Proszę, przeczytaj i postępuj według instrukcji - powiedziała. - Jeśli czegoś nie rozumiesz, możesz pytać.
Była to kserokopia z maszynopisu. Tekst niezbyt długi, niewiele do czytania.
Wstydzę się o tym mówić, kimkolwiek jesteś, dlatego wolałam to napisać. Schowaj się za zasłoną. Ja zaczekam kilka sekund, odsunę ją, udam, że jestem zaskoczona i zacznę krzyczeć. Następnie będę chciała przed tobą uciec. Ty nie miej litości. Chwyć mnie, podrzyj na mnie ubranie, uderz, co tylko chcesz. Nie bój się, że mi zrobisz krzywdę. Nie staraj się być delikatny. Ja też nie będę pokorna, będę się opierać. Mój opór i twoje okrucieństwo będą jak czerń smoły na pochodni i czerwień ognia: im ty bardziej okrutny, tym bardziej ja oporna, im bardziej oporna, tym bardziej okrutny. Dopóki nie rozsadzi nas rozkosz i nie spuścimy się jak zwierzęta w kakofonii jęków! Zgadzasz się? Ale nie, nie odpowiadaj! Nie chcę, byś mówił. Stań za zasłonką i schowaj się, proszę.
Z serdecznymi pozdrowieniami
Muza Gabbler Ochoa
Kiedy zakończyłem tę nieprawdopodobną lekturę, Muza zapytała, czy mam jeszcze jakieś wątpliwości. Nie miałem. Zrobiłem, jak prosiła: zająłem miejsce za papierową roletą i trwałem w oczekiwaniu. Minotaur Picassa, na wysokości mojej twarzy, patrzył na mnie litościwym bydlęcym wzrokiem.
Zasłony się rozsunęły.
Muszę się tu zatrzymać, czytelniku. To, co potem nastąpiło, zawstydza mnie tak bardzo, że ledwie znajduję siły, by dalej pisać. Śpieszę wyjaśnić, że daleko mi do bigota czy czegoś podobnego. Nie przejmuję się moralnością, wyżej cenię inteligencję. Ale kiedy wspominam wydarzenia, do jakich doszło w domu Muzy, aż do chwili końcowej odsłony, za każdym razem, gdy powraca to bolesne jak cios między oczy wspomnienie, myślę, że byłem skończonym bałwanem. Pozwól więc, że dalszą część opowiem (bo postanowiłem opowiedzieć wszystko co do joty) w trzeciej osobie. Ten tak wygodny zabieg literacki pozwoli mi zachować dystans wobec postępowania Juana Cabo, które, może po raz pierwszy w życiu, wydało mu się niegodne jego samego.
Kiedy papierowe rolety się rozsunęły, Cabo poczuł się jak aktor monodramu, którego tekstu zapomniał. Muza wydała z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk i odskoczyła od okna jak oparzona. W jednej chwili potężne zwierzęce pożądanie ścisnęło wnętrzności Cabo. Ale rzucając się na nią jak dzikus, zaczepił o makietę Teatru Królewskiego, przez co uchylił się jej dach, czyli wieko barku, wyzwalając z całą mocą uwerturę do Carmen. Ofiara, korzystając z takiej okazji, zbiegła z pokoju. Cabo podążył za nią, potykając się o sprzęty. Tup, tup, tup. Jej buty przestały łomotać w korytarzu. Wrzask natomiast niósł się w promieniu kilku kilometrów. Nasz bohater uświadomił sobie, że mu się wymknęła, i nie wie, którą drogą za nią biec. Korytarze i drzwi, rozwidlenia i ściany mnożyły się na każdym zakręcie. Ale Cabo przytomnie skupił wzrok na kolorowych liniach nakreślonych na parkiecie i resztkami rozumu zbadał, którędy biegną: jedne skręcały na pierwszym rozwidleniu, inne na drugim, pozostałe wiodły na wprost. Pomyślał, że może to rodzaj wskazówki. Może Muza przygotowała mieszkanie do tej zabawy. Wybrał więc czerwoną linię (pewno dlatego, że w tej chwili wszystko widział na czerwono), cienką jak nitka lub korektorskie podkreślenie pod tekstem, i podążył za nią, przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w linie na podłodze, żeby nie stracić tropu. Dwa korytarze dalej szlak skręcał w kierunku zamkniętych drzwi. Wszystko spowijała cisza. Cabo gwałtownie szarpnął za klamkę. Sypialnia. Łóżko było okrągłe i zielone, podobnie jak ściany; sufit i podłoga - czarne; meble i parawany - karminowe. Muza siedziała na łóżku, ręce oparte na kolanach, spódniczka pofałdowana, falująca klatka piersiowa. Na widok Cabo wydała z siebie kolejny okrzyk, dała susa (była bosa) i popędziła do kąta, gdzie stanęła, opierając się plecami o ścianę. On podszedł, pochylony, sapiąc i ziejąc (po części ze zmęczenia, po części, by wyglądać groźniej), a ona uniosła rękę do piersi, drugą oparta na wzgórku łonowym i ugniatała je jak miękki chleb przez beżowy, sponiewierany kostium.
- Nie, nie! Odsuń się! Nie, nie, proszę! - Podejrzewał, że ściany pokoju tłumią dźwięki.
Po chwili wahania Cabo ugiął nogi, nabrał rozpędu i wykonał barbarzyński skok. Muza wygięła ciało w łuk, zaczepiając ramieniem o lustro w kształcie słońca, jednocześnie gwałtownie zadzierając do góry nogę i wydając zaskakująco szczerze brzmiący skowyt. Cabo odkrył wówczas, że dając susa, wylądował na jej bosej stopie. Świadomość owej niebywałej niezręczności zupełnie zgasiła jego zapał, aż po krańce ciała. I jeszcze jeden drobiazg: podłoga sypialni - dopiero teraz to zauważył - była tu i ówdzie poznaczona białymi śladami stóp oraz czerwonymi i zielonymi liniami, jak te schematy, po których uczą się kroków baletnice. W kącie, w którym stali oboje, odróżniały się dwie pary zwróconych ku sobie konturów: Muza trafiła stopami niemal precyzyjnie w narysowane ślady, jednakże nogi Cabo wylądowały zupełnie poza właściwymi szablonami. To dlatego nastąpiłem jej na stopę, pomyślał i przesunął się, by naprawić swój błąd. Podnosząc głowę, prześlizgnął się wzrokiem po lustrze, które potrąciła.
Zobaczył mężczyznę.
Stał za nim, przysłonięty parawanem. Trzymał pióro i zeszyt i notował, nie spuszczając z oka poczynań pary. Jego prawe ramię trzęsło się, jakby przechodził epileptyczny atak inspiracji. Z jego ust wysnuwała się nitka śliny. To nie był człowiek, którego Juan nazywał na swój użytek Rozmiękłą Twarzą, lecz ktoś zupełnie obcy, nie mniej odrażający: siwe włosy obcięte na jeża, wydatna żuchwa, zwierzęce oczy jak wąskie szparki. Jego spojrzenie zawierało całą encyklopedię okrucieństwa. Nigdy przez cale swoje życie (stwierdzamy to autorytatywnie) Juan nie czuł się równie wyszydzony. Odwrócił się w stronę mężczyzny, który zreflektował się, że został zdemaskowany, i błyskawicznie schował za parawanem. Muza zdała sobie sprawę, że gra została przerwana, i przyglądała im się blada i spokojna jak manekin. Oczy Cabo, tonące w powodzi, usiłowały zetrzeć w proch urodziwe oblicze dziewczyny.
- Juan, proszę, nie przerywajmy - wyszeptała. - Nie przejmuj się nim, to klient.
W duszy zadawał sobie pytanie, czy i ten klient wymagał, by to właśnie on, Juan Cabo, wcielił się w rolę gwałciciela, czy to natchniony pomysł samej boskiej Muzy Gabbler Ochoa - zgubny pomysł, przedśmiertny szept, pęknięcie bańki i ostatnie tchnienie. Ach tak, więc ten sam facet załatwia ci dwie sesje robocze, tak? - myślał. Był tak wściekły, że nie mógł z siebie wydusić ani słowa; poruszał niemymi ustami w powietrzu jak ślepiec próbujący namacać drogę w próżni. Wykonał półobrót i rzucił się biegiem z pokoju, nie zapomniawszy jednak wymierzyć sążnistego kopniaka w parawan, który zadrżał na całej wysokości, ale nie upadł. Muza nawoływała za nim. Nie odpowiedział. Drogę powrotną odszyfrowywał z czerwonej kreski na parkiecie. Nikt go nie gonił. W pewnej chwili, spojrzawszy pod stopy, nie ujrzał już wiodącej linii. Przemierzał żółte korytarze, przekraczał niebieskie drzwi, mijał różowe rzeźby. Mdliło go od tego domu. Ilu innym zaproponowała odegranie tej sceny? - zastanawiał się. Z każdej strony, w trójwymiarowej przestrzeni, czuł się otoczony przez pisarzy: płaszczących się pod dywanem; pofałdowanych za zasłonami, kulistych, uwieszonych na żyrandolach. Widział ich w kamuflażu, mieniących się wszystkimi barwami tęczy, zmieniających barwę jak kameleon, rozpryskujących się jak przywidzenie lub fatamorgana, stopionych z amalgamatem srebra luster, wkomponowanych w ornamentykę mebli. Pisarze obserwujący, pisarze piszący, pisarze, pisarze, pisarze.
- Pisarze! - zawył, a natychmiast na drzwiczkach szafy wykrzywił na niego twarz brodaty diabeł. Cabo ujął kamienną popielniczkę i rozbił jego oblicze w drobny mak (moje oblicze, to znaczy jego, Juana Cabo) w niewielkim zakamuflowanym lusterku. Wyżywając się w tak dziecinny sposób, odczuł chwilową ulgę. Już spokojniejszy, mniej zaślepiony wściekłością i upokorzeniem, dostrzegł dwuskrzydłowe drzwi, otworzył je i znalazł się z powrotem w salonie.
Zabrał swoją marynarkę i okulary i opuścił mieszkanie.
Nad zabudową pogrążonego w nocy Madrytu górował podświetlony billboard. Cabo widział go z taksówki. Wyświetlał afisz Salmerona: Okopisarza. Zdawało mu się, że reklama na niego patrzy, kiedy on patrzy na nią. Przypomniał sobie, że seria Madryt w czasie rzeczywistym świętuje jutro swój dzień i ma być uroczyście zainaugurowana w Centrum Targowym, o dwunastej, a on ma obowiązek uczestniczyć w tym otwarciu. Pisarze, literatura, fikcja, kłamstwa! - myślał. Jego stan można by porównać do stanu alergika uczulonego na siebie samego. Kiedy taksówka zatrzymała się przed skrzyżowaniem, zawył groźnie (ależ skąd, nie wykrzyczał tego, a jedynie pomyślał jako przeszywający skowyt, teraz to ja chcę go pomścić, przypisując mu mrożący krew w żyłach dźwięk):
- KONIEC ROZDZIAŁU, PISARZE!
IX
Literatura to labirynt
Źle spałem, obudziłem się późno. Niedziela była słoneczna i chłodna. Ubierałem się automatycznie, jak robot, szykując się do wyjścia na prezentację w Centrum Targowym. Następnie otworzyłem notes i zapisałem: „pusta”, obok „doskonała”. „Doskonała” i „pusta” to dwa terminy najlepiej ją podsumowujące. To nie podstęp mnie bolał, lecz jego niskie pobudki; gdyby zrobiła to ku swej osobistej uciesze, nie miałbym żadnych pretensji, ale fakt, że wykorzystała mnie do pracy, to już podłość i upadek. W tej chwili było mi wszystko jedno. Hipotetyczny fałszerz fiszek, domniemany likwidator Grisarda, wszystko mi zobojętniało. W poniedziałek zadzwonię do Neirsa, by go zawiadomić, że rezygnuję ze śledztwa. Już wiem wszystko, co chciałem wiedzieć: kim jest ONA. I lepiej by się stało, stwierdziłem, gdybym się tego nigdy nie dowiedział.
Piekące, ostre słońce i wiatr wpadający przez otwarte okno w taksówce poprawiły mi samopoczucie. Przystrojone wejście na teren targów od strony południowej z daleka zapowiadało huczną imprezę: chorągiewki chybocące się na wietrze jak anielskie skrzydła, krzykliwa parada samochodów i autokarów, wygalantowani policjanci, dziennikarze wyciągający jeden ponad głową drugiego aparaty fotograficzne i srebrzyste mikrofony. Z podobną pompą mogłem wjeżdżać ze świtą rycerzy okrągłego stołu do zamku Camelot. Zupełnie niespodziewanie krajobraz ten mnie ożywił.
Wewnątrz rozległego pawilonu panowała atmosfera lotniskowego terminalu. Laboratoryjne widmo powietrza przefiltrowanego przez urządzenia do klimatyzacji przejęło mnie dreszczem. Granatowe tablice zwieszające się z sufitu propagowały wyrównujący szansę bilingwizm: Bilety, Tickets; Akredytacje, Registrations. Wymyślne strzałki i symbole logiczne mobilizowały myślenie abstrakcyjne. MADRYT W CZASIE RZECZYWISTYM, LITERATURA NOWEGO MILLENIUM - widniało na ogromnym transparencie zawieszonym w tle stanowisk. Gdzieś daleko błyskały flesze aparatów, zabawkowa burza z piorunami. Hostessy, uśmiechnięte, dyskretne, ale zawsze czujne, by być pod ręką w razie potrzeby, przemykały tu i tam w niebieskich mundurkach, obnosząc pliki papieru i misterne fryzury. Jedna z nich przykleiła mi do marynarki nalepkę z hasłem przewodnim serii wydawniczej.
W holu kłębiło się od gości. Ludzie wyciągali do góry ramiona w geście towarzyskiej przysięgi, pozdrawiając się na odległość: „Witaj, przysięgam, że chętnie bym z tobą pogadał, ale akurat zupełnie nie mam czasu”. Co rusz zatrzymywali mnie jacyś osobnicy, zatroskani o moje zdrowie. Z powodu zaniku pamięci nie byłem w stanie ich rozpoznać, zatem „dobrze” i „bardzo dziękuję” to zwroty, jakie wypowiedziałem ze sto razy podczas całej tej wędrówki. Udało mi się natomiast zidentyfikować wielu nieżyjących już twórców. Stali wśród żywych, nie wyróżniając się niczym innym, jak tylko przyodziewkiem z epoki i książką, którą nieodmiennie nosili pod pachą. Domyśliłem się, że to w ramach akcji promocyjnej: pierwsi lepsi frajerzy z ulicy wystrojeni w piórka wybitności. Najtrudniej było ze współczesnymi. O ile Dante, Quevedo czy Balzak dawali się dość łatwo rozpoznać, to począwszy od XX wieku, wszystko stawało się o wiele trudniejsze. Książka była jedyną wskazówką, nierzadko więc jakiś autor przechodził niezauważony, dopóki nie znalazł się wystarczająco blisko, by tytuł dzierżonego pod pachą tomu stał się czytelny. W ten sposób tylko przypadkowe potrącenie łokciem przez mężczyznę ściskającego w dłoni Zwrotnik koziorożca pozwoliło mi odnotować obecność Henry’ego Millera. Albert Camus wyciągnął ku mnie, może nazbyt gorliwie, katalog wystawy i dopiero wtedy dostrzegłem w jego lewej ręce egzemplarz Dżumy. Borgesowi podniosłem usłużnie z podłogi Fikcje, które niezręcznie upuścił mi pod stopy. Z Kafką minęliśmy się dwa razy: statysta wcielony w jego rolę, jakiś żółtodziób, wachlował się sfatygowanym Procesem. Szczytem absurdu był Pirandello - łysy starowina, który nie wypuszczał z dłoni Sześciu postaci scenicznych w poszukiwaniu autora, wytrwale powtarzając, że nazywa się Jacinto Díaz, jest profesorem literatury, a jego możliwe podobieństwo fizyczne z Pirandellem jest wyłącznie dziełem przypadku. Jak się można domyślać, wszyscy się tylko uśmiechali, podejrzewając, że to taki sprytny zabieg marketingowy, a staruszek (który moim zdaniem mówił prawdę), popadał w irytację.
Najciekawsze, że nie udawało mi się w tym ludzkim kotle odcedzić „prawdziwych” pisarzy. A dokładniej, nie było tam nikogo, kto by na pisarza nie wyglądał. Hostessy, kelnerzy, funkcjonariusze ochrony, dzieci, starcy... wszyscy bez wyjątku kryli w sobie pisarza incognito. Od takiego egalitaryzmu można było popaść w delirium i czułem się jak szaleniec, do którego nagle dociera, że tak naprawdę wszyscy są dokładnie tym samym. Nawet ci fałszywi, przebrani za wybitnych literatów, sprawiali wrażenie, że pod teatralnym makijażem noszą prawdziwego, co najwyżej mierniejszego niż ten pozorny. Sala była wypełniona po brzegi pisarzami u szczytu możliwości twórczych. Byli pisarze śpiewający, pisarze sędziowie, budowniczy domów, kapłani czy toreadorzy, ale każdy z nich choć raz w życiu ułożył wiersz, napisał opowiadanie, prowadził pamiętnik, mniej lub bardziej pokładając nadzieje w swej radosnej twórczości. Cała ludzkość była wielkim narratorem powieści.
Drobne zamieszanie wyrwało mnie z rozmyślań. W holu zwołano prowizoryczną konferencję prasową. Wydało mi się, że rozpoznaję władczy głos Salmerona, pośpieszyłem więc w tym kierunku.
Nie musiałem nikogo pytać, by utwierdzić się w przekonaniu, że rzeczywiście to mój wydawca, bo przed nami wyrósł mężczyzna o najbardziej zwalistej sylwetce i najbardziej krwiożerczym wyglądzie, jakiego miałem okazję oglądać w swoim życiu. Nie musiałem odzyskiwać pamięci, by wiedzieć, bez cienia wątpliwości, że postać ta jest wyjątkowa sama w sobie. Przypominał górę: rosły (dawałem mu ponad dwa metry), zwieńczony rozłożystymi barkami, szpakowate włosy nosił zaczesane do tyłu, swobodnie górował ponad płotem z mikrofonów i dyktafonów, które dziennikarze bezskutecznie próbowali przybliżyć do jego nieprzystępnego oblicza, jak dzieci wyciągające rączki, by poczęstować tatę cukierkami z szarej torebki. Kiedy podnosił powieki, jego oczy, wytłoczone pod pomarszczonym czołem, były białe, jak bielone na słońcu prześcieradła. Ogorzała cera wykazywała pewne właściwości skóry grubego zwierza: obfite fałdy na podwójnym podbródku i karku, poszarzałe worki na policzkach; rozłożyste małżowiny uszne, sine jak zbyt wysmażony befsztyk, z trzęsącymi się płatkami. Jego strój mógł ilustrować przybycie wiosny na Marsa: amarantowy garnitur, koszula indygo i czerwony fular z motywem białych różyczek.
- Drodzy przyjaciele - przemawiał - pozwólcie, że na chwilę wcielę się w proroka. Kolejne millenium zbliża się nieubłaganie. Chciałbym wam opowiedzieć, jaka moim zdaniem przyszłość czeka naszą ukochaną, rozpieszczaną córę - powieść.
Jego wystąpienie było równie dziwaczne i majestatyczne jak on sam. Zaczął od przypomnienia, że w przeszłości powieść należała do bohatera, protagonisty, Don Kichota i Anny Kareniny. Obecnie zaś należy do autora. Dziś nie mówi się o wybitnych postaciach literackich, lecz o @takichże pisarzach. Ale powieść przyszłości posunie się jeszcze dalej. Świat zastygł w kryształowym labiryncie; rzeczywistość jest złożona, rozproszona, nieogarniona. Któż by myślał, że ci wielcy ludzie, którzy nam dzisiaj towarzyszą (miał na myśli historycznych pisarzy, kukły w przebraniu, które zbiły się w kupkę za jego placami, jak kohorta usłużnych truposzy) będą spoiwem literatury przyszłości? Nie, nowe tysiąclecie będzie zbyt zawiłe, chaotyczne i matematyczne, by mógł je objąć umysłem jeden człowiek. Powieść przyszłości należy do Wydawcy. Właśnie tak: Wydawcy, wielką literą. Ale nie łudźmy się, nie wydawcy w rozumieniu twórcy, a organizatora. Badania rynkowe, planowanie informatyczne, reklama, wszystko to złoży się na prawdziwą powieść (właściwie już tak się dzieje, symptomy się mnożą), i to na wydawcy spocznie odpowiedzialność za skoordynowanie owej niezmierzonej pracy. Literatura powróci do swych zamierzchłych początków: znów będzie anonimowa, ale nie jako twórczość jednostki, lecz wielu.
- Cała planeta już jutro zamieni się w Nowy Jork - zawyrokował. - W każdym oknie, pod każdą zapaloną lampką, w każdym mrówkowcu tego globalnego Nowego Jorku będzie dorastać pisarz. Wyobraźcie sobie - miliardy pisarzy. Bo pisarze przeszłości mogli sobie pozwolić na luksus bycia samotnym łabędziem, teraz jednak są ich legiony, mnożą się jak biblijny diabeł. Każdy przynależy do roju...
Ktoś się roześmiał, więc Salmerón zawiesił głos. To wtedy zwróciłem uwagę na mężczyznę dzierżącego pod pachą Hamleta.
Stał oparty o ladę recepcji, zaledwie parę kroków ode mnie i niewątpliwie był jednym z najmniej udanych dzieł wizażystów na tej imprezie. Rzekoma łysina to nic innego niż plastikowy czepek, doskonale zauważalny na odległość, jego ciemna grzywa najwyraźniej była autentyczna, ale o wiele lepiej by wyszedł bez tego dobrodziejstwa natury, zważywszy na brud i zapuszczenie, w jakim ją utrzymywał. Spartaczono mu nawet bródkę-hiszpankę i wąsy: parę kresek nasmarowanych na twarzy węglem drzewnym.
Mnie jednak dręczyło coś innego - przekonanie, że skądś znam osobnika w tym sfuszerowanym przebraniu.
Pamięć przechowywała jak najdroższy skarb wizerunki osób, które zapisywałem w notatniku. Tamten facet - od razu się zorientowałem - należał do nich. Niewątpliwie niedawno mieliśmy ze sobą do czynienia.
Wtedy to, podczas gdy moje oczy gromadziły informacje na temat tej dziwacznej figury, on sam utkwił we mnie wzrok. Obaj poczuliśmy zakłopotanie swoim widokiem, ale jego niepokój wydawał się przeważać nad moim. Obrócił się, jednocześnie usiłując się wyślizgnąć cichaczem z pola mojego widzenia. Ta podejrzana rejterada podsyciła tylko moje zaintrygowanie. Odwróciłem się, żeby nie stracić go z oczu, ale w tej samej chwili Homer (grubas, który drapał się po kostce trzymaną w ręku Odyseją i mrużąc oczy, udawał ślepotę) wyprostował się i stojąc między nami, przesłonił widok swoim ciałem.
Salmerón podjął wątek przemówienia. W absolutnym przekonaniu, że powieść, podobnie jak działalność każdego przedsiębiorstwa, będzie stanowić dzieło zespołowe, rezultat burzy mózgów z akcentem na wyobraźnię, koncylium muz w biurowych garsonkach, Wydawnictwo Salmacis ma przyjemność przedstawić...
Huk wystrzału. Błysk wybuchu. Po nim krzyki i poruszenie. Co się dzieje? Terroryzm literacki? Niespodzianka od organizatorów? Ani jedno, ani drugie: to tylko wystrzeliła żarówka przy jednym z biurek recepcji. Zamieszanie wystarczyło, by zupełnie stracić z oczu Szekspira. Tłum ludzi zaciskał się wokół mnie, uniemożliwiając jakikolwiek manewr.
Salmerón uśmiechnął się, zadowolony z poruszenia:
- Mam przyjemność przedstawić państwu Madryt w czasie rzeczywistym. Zapewne zapytacie, cóż to takiego. Otóż, ni mniej, ni więcej, pierwsza powieść w historii napisana przez niemal setkę autorów... - Po sali potoczył się szmer. Najwidoczniej nikt nie spodziewał się podobnych rewelacji. - Tak jest, przyjaciele, powieść, a raczej pierwszy rozdział utworu, który niewątpliwie będzie pierwszą powieścią przyszłości. Jak wszystkie wielkie dzieła klasyczne, zaczyna się od „Pewnego razu...”, wykazuje jedność czasu i miejsca: trzynasty kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, godzina ósma wieczór, Madryt. - Na wspomnienie owej daty mocniej zabiło mi serce. Nastawiłem uszu. - Dziesiątki pisarzy przez jedną, jedyną noc, z oddaniem obserwują miasto z różnych stron i rejestrują wydarzenia: te o znikomym znaczeniu i te doniosłe. Akcja każdej powstałej w ten sposób książki toczy się w ciągu dwunastu godzin: do ósmej rano następnego dnia. Oto pierwsza odsłona. Wkrótce nastąpi druga, która wprowadzi głównego bohatera. Po nim na scenę wejdą postaci drugoplanowe. Powieść będzie dziełem przypadku, jak życie. Będzie pisana na ślepo. Zawsze marzyłem o tym, by wydać powieść pisaną na ślepo. - Salwami śmiechu doceniono ten szczególny cynizm. - Czy są jakieś pytania, przyjaciele? - Posypała się lawina pytań. Salmerón uśmiechał się, roztaczając aurę zamkniętej puszki Pandory. - Więcej nie mogę zdradzić. Owszem, muszę przyznać, że w Salmacis wyznaczyliśmy sobie cel priorytetowy: mają powstać dzieła szybkie, a zarazem doskonałe. W naszych czasach mistrzostwo nie może pętać nóg tempu. A teraz, jeśli pozwolicie, przejdziemy do...
- Kiedy poznamy głównego bohatera? - dał się słyszeć czyjś dociekliwy głos spośród lasu uniesionych ramion.
- Już wkrótce, zapewniam. Wyznaczony autor już nad nim pracuje. I nie będzie to zwykła postać: będziemy mieć do czynienia z prawdziwą kreacją literacką, z prawdziwym człowiekiem, z krwi i kości, nie zabraknie mu żadnej ludzkiej cechy...
- To mężczyzna czy kobieta?
Po uśmiechu, jaki wypłynął na twarz Salmerona, można było wnioskować, że ma ochotę ukąsić powietrze.
- Nie mogę tego zdradzić. Ale zapewniam, że będzie doskonały. A teraz, bądźcie tak łaskawi, przenieśmy się do...
Odsunął się od lasu mikrofonów, konferencja prasowa się rozproszyła. Wszyscy pośpieszyli ku sali wystawowej. Starałem się nie zostać w tyle. To absurdalne przemówienie rozbudziło moją ciekawość.
Przedefilowaliśmy szerokim, niezadaszonym pasażem, wytyczonym rzędami rur i okrągłych okienek jak na luksusowym transatlantyku. Przez hangarową bramę dostaliśmy się do gigantycznych rozmiarów sali, której sufit skonstruowany był z metalowych prętów i lamp, co przywodziło na myśl studio filmowe. Powiew chłodu i mrok spowodował, że dostałem gęsiej skórki; odnosiło się wrażenie, że reflektory mają powieki i mrugają.
Ale wystawa książek przebiła wszystko. Nawet metaforyczny wstęp Salmerona nie przygotował publiczności na taki rozmach.
Pod bacznym spojrzeniem Okopisarza rozciągał się potężny plan Madrytu. Zajmował połowę podłogi, ponad sześćdziesiąt metrów rozpiętości między najbardziej odległymi krańcami. Na ulicach, w malowanych ogródkach, na placach i wokół szacownych zabytków, były porozkładane książki, obłożone w czarne obwoluty, nieilustrowane, ułożone w słupki lub ściany, makieta zbudowana z czarnych cegieł i białych stronic, nałożona na plan ulic na obraz i podobieństwo miasta. Każdy tom usytuowany był dokładnie na miejscu, jakie opisywał. Jeśli rewir okazał się szczególnie uczęszczany lub interesujący, książki zwieszały się z niego jak kiście lub oblepiały jak mrówki ciężkie ziarno. Drogi wiodące donikąd, peryferia miejskie i dzielnice mieszkaniowe mogły liczyć najwyżej na jeden samotny egzemplarz pośrodku rozległej pustki. Niezwykły spektakl chroniły przed publicznością muzealne sznury. Pejzaż był fascynujący.
- Naturalnie, nie wszystkie ulice trafiły do książek - wyjaśniał redaktor z wydawnictwa. - Ani nawet wszystkie dzielnice. To niemożliwe, zabrakłoby słów.
- O, o, to moje. - Jakiś niezbyt rosły osobnik w grubych okularach pokazywał palcem tomiszcze zaplątane w okolicach Legazpi. - Dwanaście godzin gapienia się na przechodniów i notowania wrażeń... Niezapomniana dniówka!
- I wszystkie opisy pochodzą z tego samego dnia, trzynastego kwietnia? - zapytałem.
Redaktor przytaknął, niezbyt rosły osobnik gorliwie mu zawtórował.
Tamtego wieczora zdarzył się wypadek. Owej nocy wszystko się dla mnie zaczyna. Obserwacje z każdego punktu miasta.
Pewna myśl gwałtem torowała sobie drogę w moim umyśle, niepokojąco natarczywa.
Zbliżyłem się do sznurka rozpiętego wokół makiety, przechylając się na palcach. Plan był wyraźny, jaskrawe kolory i ostre kontury pozwalały się po nim z łatwością poruszać. Niewiele czasu mi zabrało zlokalizowanie niewielkiego zaułka w okolicach Bramy Alcala, przy którym mieściła się restauracja Niewidzialny Gaj. Serce łomotało mi w piersi jak drewniane pałeczki w bęben. Jest... ulica, a na niej moja książka...
- Przepraszam - zwróciłem się do redaktora obsługującego wystawę. - Czy książki z tej serii są dostępne, czy można je obejrzeć?
- Cóż, zależy. Niektóre mamy na sprzedaż, na tamtym regale. - Wskazał ręką na przeciwległą część sali, gdzie hostessy uwijały się między stołami. - Ale wszystkie, tak co do jednej, znajdują się tylko na makiecie. Ale która konkretnie pozycja interesuje szanownego pana?
Próbowałem mu wskazać dłonią, ale kręcił się tylko bezradnie. W końcu posłużyłem się adresem, nazwą ulicy i uczynny pracownik udał się w stronę regałów. Zostałem sam, nie odrywając wzroku od czarnej, odległej plamy, wyspy pośrodku pofałdowanego morza ulic. Kto napisał tę książkę? Wszystko jedno. Kimkolwiek był, modliłem się w duchu, by jego słowa nie dopuściły się wobec mnie zdrady, by uporały się z amnezją i przywróciły utraconą pamięć, moją obwolutę. Obwoluta, obwoluta, królestwo za obwolutę! - powtarzałem bezgłośnie. Przypomniał mi się osobnik w przebraniu Szekspira, zastanawiałem się, dlaczego tak mi zależy, by poznać jego tożsamość. Na próżno szukałem go wśród tłumów.
Pracownik powrócił kręcąc głową, bardzo mu przykro, tego tytułu nie ma w ofercie.
- A nie mógłbym jej zabrać z makiety?
- Och, nie, panie Cabo. Książki ułożone na mapie są przeznaczone wyłącznie na wystawę. Ale proszę się nie martwić, z największą przyjemnością wyślemy panu egzemplarz pod wskazany adres.
Podziękowałem, a ten oddalił się, roztaczając uśmiechy. Nie zastanawiając się ani przez chwilę, podniosłem jedną stopę, potem drugą i znalazłem się za sznurkową barierką.
Toż to szaleństwo, myślałem. Ale przecież cały świat oszalał, odkąd znalazłem tamte zapiski w notesie.
W pierwszej chwili moja nieśmiałość nie została zaalarmowana: zgromadzeni goście najwyraźniej nie uświadomili sobie jeszcze potworności mojego występku. Posuwałem się w stronę obiektu pożądania ostrożnie jak żołnierz na polu minowym. Wrażenie było podobne do spaceru po prawdziwym mieście o określonej porze: zatarasowane ulice, zgęstniała powolność, wahanie, w którą stronę pojechać. Rzędy książek ufortyfikowały się w prawdziwy labirynt, a do mnie należało wybrać najodpowiedniejszą drogę, by nie potrącić któregoś egzemplarza stopą (a już ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, byłoby ich pobrudzenie). Z wysokości moich oczu, patrząc po promieniu koła, rozróżniałem nazwiska autorów oraz tytuły, ale nie miałem czasu sprawdzać, jakie obszary unieśmiertelnili piórami. Jedyne, na co miałem baczenie, to żeby nie nadepnąć na któryś egzemplarz.
Nie wiem, jak daleko się zapuściłem, dopóki nie uświadomiłem sobie, że wszyscy na mnie patrzą. Chyba doszedłem do Moncloa, a może już nawet Princesa. Wtedy do moich uszu dotarła niezakłócona cisza, umilkłe echa, poczułem temperaturę spojrzeń, które gnębiły mnie, nie mogąc dosięgnąć. Nie chciałem podnosić wzroku, a jednak karnie to uczyniłem. Pisarze, prawdziwi i fałszywi, zacieśniający krąg wokół sznurka okalającego makietę, w skupieniu śledzili moje ewolucje, poważni jak tablice nagrobne. Nawet Homer wpatrywał się we mnie wybałuszonymi oczami, zapomniawszy, że odgrywa ślepca. Jedną stopą uwięziony na Callao, czubkami palców drugiej sięgając Princesa, górując nad tomami-domami, mogłem się tylko uśmiechać, a moja wykrzywiona twarz nadała przygodzie jeszcze większą dwuznaczność. Niektórzy widzowie odwdzięczyli się uśmiechem za uśmiech, jak gdyby brali wszystko za nie lada żart. Dochodziły mnie nawet słabe echa aplauzu.
Dotarłem do celu, wyciągnąłem ramię wśród grobowej ciszy, czując się, jakbym zanurzał się w jeziorze.
Powrót okazał się łatwiejszy - odzyskałem pewność siebie. Kiedy znalazłem się po zewnętrznej stronie barierki, czas ruszył z miejsca. Przedzierałem się przez tłum trochę onieśmielony, przyciskając łup do piersi. Byłem z siebie dumny. Po raz pierwszy odważyłem się coś zrobić, nie zastanawiając się nad tym nadmiernie, idąc za odruchem serca. Na chwilę przestałem być rozsądny. I natychmiast poczułem się szczęśliwy. Niespokojny, ale szczęśliwy.
Oczywiście spodziewałem się reprymendy. Już czekali - dwaj pracownicy wydawnictwa i dwaj ochroniarze.
- Przykro mi, panie Cabo. Nie może pan zabrać książki z wystawy.
- Wcale nie usiłuję jej zabrać. Chcę tylko coś sprawdzić.
- Ale...
- Juan!
Grzmot rozległ się tuż za moimi plecami. Salmerón, którego ktoś doprowadził w pobliże, stał w świetle reflektora. Kontur jego sylwetki otaczała jasna aureola. Jego niewidzące oczy błyszczały z radości.
- Juan, synu, jak dobrze, że przyszedłeś! To ty, prawda? - i wyciągnął wielkie łapsko, by pomacać mnie po twarzy czubkami palców, jakby dotykał klawiatury komputera, jakby na mnie pisał albo jak gdyby moja skóra zapisana była pismem Braille’a, które on potrafił odczytać. Miał chłodną dłoń, wyperfumowaną damskim zapachem. Dotykając mnie, mówił: - Ach, ten Juan Cabo, ten mój Juan... Mój ulubieniec Juan Cabo... - Wymacał moje ramię, wsparł się o nie i ruszyliśmy razem, objęci. Obsługa rozstępowała się przed nami z należnym szacunkiem. Głos Salmerona chyba wydobywał się z jego piersi (na tej wysokości miałem uszy). - Już mi zameldowali o twoim wyczynie... Cóż, trudno o większe dokonanie, niż znaleźć się - dosłownie - na obwolucie książki, żeby zdobyć sobie podziw ludzi, co synku? - zarechotał. - Wierzę w ciebie, sam wiesz, jakie mam do ciebie zaufanie... Pewnie myślisz, że to tylko niewinny wygłup: wziąłeś sobie książkę z wystawy i już. Ale to twoja decyzja się liczy. Odruch. Zuchwałość. Gratuluję!
Nie wiedziałem, po co mi to wszystko mówi, w każdym razie podziękowałem. Zapytał o moje samopoczucie.
- Nadal nic nie pamiętasz? - dopytywał się. A kiedy odrzekłem, że niestety, nic: - Dobrze, dobrze, nie ma co rozpaczać... Cierpliwości! Z takich rzeczy się wychodzi. Ale jeśli dostrzeżesz jakąś zmianę, nie zapomnij mi o niej donieść. Sam wiesz, jak bardzo się o ciebie martwię.
Uśmiechnął się, poklepując mnie na pożegnanie po ramieniu. Pomyślałem, że jego uciążliwe towarzystwo przynajmniej na coś się przydało, bo mogłem bez przeszkód odejść z upragnionym tomem.
Z trudem oddaliłem się od salmerońskiej orbity i znalazłem spokojne miejsce przy budkach telefonicznych, w głębi sali. Na okładce widniała tylko nazwa ulicy i nazwisko autorki, Rosalii Guerrero, starszej pani, która wsławiła się - jak przeczytałem na skrzydełku obwoluty - popularnymi powieściami o przypadkach detektywa Braulio Cauno. Rosalía mieszkała w domu naprzeciwko Niewidzialnego Gaju, którą to okoliczność wykorzystało wydawnictwo, by powierzyć jej opis ulicy. Trudno o szczęśliwszy przypadek.
Książka liczyła pięćdziesiąt stron. Składała się z dwóch części, akcja każdej z nich toczyła się przez jedną godzinę: od 20:00 do 21:00 i od 21:00 do 22:00. Dotyczyła więc tylko wydarzeń, jakie miały miejsce w ciągu dwóch godzin. Urywała się o 22:00, 13 kwietnia (nie o 8:00 następnego ranka, jak pozostałe tytuły), a wydawnictwo przepraszało za brak kontynuacji, obiecując, że „wkrótce” się ukaże. Dręczyła mnie obawa, że najważniejsze nastąpiło po 22:00.
Jeśli Niewidzialny Gaj otwierano o dziewiątej wieczór, czytanie pierwszego rozdziału mijało się z celem. Najistotniejsze, o ile w ogóle mogłem założyć, że coś istotnego miało miejsce, musiało się wydarzyć w drugim rozdziale. Oparłem się o telefon, podsunąłem książkę pod oświetlenie budki i przystąpiłem do lektury. Opisy były szczegółowe. Poczułem, że przyśpiesza mi tętno.
Guerrero opisywała samochody, jadące w tę i w przeciwną stronę, domy i zapalające się w ich oknach i gasnące światła, ludzi wchodzących i wychodzących ze sklepów. Głęboko zaczerpnąłem powietrza i wstrzymałem dech w piersiach.
Krępy, wielkogłowy mężczyzna, o twarzy okolonej białymi baczkami, w olbrzymich okularach, wślizguje się niczym cień, niknąc w czeluściach Niewidzialnego Gaju.
Opis nie pozostawiał wątpliwości: to na pewno Modesto Fárrago, który przybył do restauracji punktualnie o dwudziestej pierwszej. Następnie wydedukowałem wejście Gaspara Parry („łysy i nadęty”) oraz gościa o rozmiękłej twarzy („krępej postawy, w szarym garniturze”). A potem w następnym akapicie:
Przed restauracją przystaje taksówka. Wysiada z niej wcale interesująca osóbka.
Odłożyłem książkę i zamknąłem oczy. Denerwowałem się tak bardzo, że omal nie zemdlałem. To musi być Muza, kalkulowałem. Jak sama wyznała, była w restauracji przede mną. Oczywiście, nie mogłem wykluczyć, że i w tym mnie okłamała, albo zwyczajnie coś jej się pomieszało. Zbierając resztki sił, otworzyłem książkę.
Noc i latarnie obrysowują jej kontur na chwilę, zanim przestąpi próg restauracji. Ubrana jest w czarną, bardzo kusą sukieneczkę, z rozcięciem, które odsłania cale jej plecy. Ma smukłe, filmowe nogi. To piękna, niepowtarzalna postać. Wygląda jak modelka. Zresztą, na pewno nią jest.
„Zresztą, na pewno nią jest”. Całe napięcie, jakie do tej chwili odczuwałem, opadło z hukiem na podłogę, jak taca zastawiona kruchym szkłem. Paliła mnie twarz. Więc Muza nie skłamała: owego wieczora była w Niewidzialnym Gaju. Czytałem dalej, bez większej nadziei, z każdym słowem bardziej przekonany, że sprawdziłem już wszystko, co potrzebowałem wiedzieć. Osiem stron dalej przyszedłem ja sam. Rosalía poświęciła mi raptem trzy linijki.
Ciemny opel zajeżdża kołami na chodnik. Wysiada niski brodacz, w okularkach, o dość komicznym wyglądzie. Wchodzi do środka.
Bolała mnie głowa. Walczyłem z oczami, by nie zaczęły łzawić. Pożerałem zdania, opisy okolicy, bójkę uliczną, czarnego kota grzebiącego w kuble na śmieci, brak żywego ducha, kolejnych gości (para staruszków, rodzina), grupę rozśpiewanej młodzieży, ciszę i auta, za kwadrans dziesiąta, za dziesięć dziesiąta, za pięć dziesiąta... Straciłem nadzieję. Zbliżał się koniec.
Dotarłem do ostatniej strony, niemal na bezdechu. Nikt nigdy nie czytał równie zachłannie zakończenia książki. Tworzyło je dziesięć wersów. Trzy pierwsze poświęcone były warkotowi motocykla, który przeciął ulicę rozpędzony do granic możliwości, gnany pogróżkami prawego obywatela. A potem, po średniku, następowało ostatnie osiem linijek:
O dziesiątej inny grafitowy opel podjeżdża i zatrzymuje się przy krawężniku. Wysiada kobieta. Ubrana w czarny żakiet, z torebką. Jasnokasztanowe włosy ma spięte w kok, jak ta wysoka dziewczyna, która przybyła tu pół godziny temu. Ale ta nie wygląda na modelkę. Zanim otworzy drzwi, zdejmuje okrycie. Jej czarna suknia ze stójką odsłania nagie plecy. Jej postać... Ale już znikła mi z oczu. Bardzo szybko zamknęła za sobą drzwi.
Tak brzmiało zakończenie książki Rosalii Guerrero. Ale dla mnie wszystko dopiero się zaczynało. Więc były dwie kobiety. Dwie, podobnie ubrane kobiety. Muza i ONA. Miałem rację. Zamknąłem książkę, zdjąłem słuchawkę z widełek i wybrałem numer. Kiedy automatyczna sekretarka w biurze Horacia Neirsa dopuściła mnie do głosu, nagrałem się:
- Panie Neirs: mieliśmy rację - ja i literatura.
I wybuchnąłem płaczem ze szczęścia.
X
Co napisała Rosalía Guerrero
Horacio Neirs natychmiast podniósł słuchawkę, umówiliśmy się w Centrum Targowym jeszcze tego samego dnia, w niedzielę. Przybyli obaj, punktualnie. Kiedy wyszedłem z pawilonu, dostrzegłem, jak nadchodzą od strony parkingu: zasuszona, wysoka tyczka i niski, przysadzisty pieniek. Słońce rozświetlało białe włosy Neirsa i jasne oczy jego asystenta. Nie wiem, kiedy zdążyli przeczytać ostatni akapit z książki Rosalii Guerrero, Neirs skomentował:
- Ten tekst mógłby posłużyć za wiarygodną obwolutę, ale należy się jeszcze upewnić. W dodatku, czy to nie zaskakujące, że nie wydano reszty jej obserwacji? Z jakiego powodu? Proponuję, byśmy odwiedzili panią Guerrero. Może pozwoli nam przeczytać maszynopis z następnych godzin, albo przynajmniej dowiemy się, kiedy interesująca nas dama opuściła restaurację i dokąd się potem udała.
Zgodziłem się. Neirs zaprosił mnie do swojego samochodu, skierowaliśmy się wszyscy do czarnego niskiego audi. Tapicerka w środku była zupełnie biała. Prowadził Neirs. Podróż przebiegała w ciszy, oślepiały nas bliki z masek mijających aut, przez boczną szybę przesuwało się zawężone do wysokości okna miasto - pas skąpanych w słońcu murów. Skorzystałem z okazji, by zarejestrować w swoim notesie dziewiąte „Zdarzenie” w swoim życiu, które ująłem tak:
9. Poszukiwania i labirynt.
Niespodziewanie stanął mi przed oczami widok, na który bezwiednie wykrzywiłem się boleśnie: to postać osobnika, który na wystawie ucieleśniał Szekspira. Wciąż wydawało mi się, że jego twarz kogoś mi przypomina, chociaż żadne skojarzenia nie przychodziły mi do głowy. Głos Virgilia, który przemówił po raz pierwszy tego ranka, wyrwał mnie z zamyślenia:
- Jesteśmy na miejscu.
Zaparkowaliśmy naprzeciwko Niewidzialnego Gaju. Neirs, który najwyraźniej znał na pamięć adres pisarki, wielokrotnie nacisnął guzik domofonu. Nie było odpowiedzi. W końcu wpuścił nas jakiś lokator. Nasze oczy musiały przyzwyczaić się do mroku panującego na ciemnej klatce schodowej i w ciasnej windzie.
- Dziwne - zauważył Neirs, kiedy wjeżdżaliśmy na trzecie piętro. - Pani Guerrero ma już swoje lata i prawie nie opuszcza domu. Dlaczego nie odpowiedziała na dzwonek domofonu?
To proste pytanie wystarczyło, by zasiać we mnie niepokój. Na klatce detektyw zastukał do drzwi własną pięścią.
- Nie odpowiada - skomentował niepotrzebnie. A potem do Virgilia: - Wchodzimy.
Karzeł z niebywałą zręcznością, a może zawodową wprawą, przesunął jakąś kartę, czy też gruby karton przez szczelinę zamka i drzwi ustąpiły, nie stawiając oporu, z równą łatwością, z jaką ty, czytelniku, przekładasz strony tej książki. W mieszkaniu pachniało ciemnością, o ile to w ogóle możliwe i zrozumiałe. Aromat ani przyjemny, ani nieprzyjemny, pachniało brakiem światła i zapach ten się utrzymywał, nawet gdy Neirs zapalił liczne żyrandole.
- Pani Guerrero?
Pejzaże w ramach, lampy imitujące kandelabry, niskie ławy przykryte haftowanymi bieżnikami, staroświeckie, pożółkłe fotografie: atmosfera zdradzała obecność niegdysiejszej, uwięzionej we wnętrzu Hiszpanii. Przeszliśmy z przedpokoju do niewielkiego salonu i dalej, do jadalni. Mieszkanie spowijała cisza. Nikt nie wyszedł nam naprzeciw.
Virgilio nagle stanął jak wryty.
- Zaczekajcie! To NAJ...!
Myślałem, że zobaczył coś znaczącego, i serce podskoczyło mi do gardła. Ale ten tylko podrapał się po głowie, stojąc z zaciśniętymi powiekami. Zwrócił się do Neirsa:
- Teraz ty, Horacio, idź przodem. Zaraz cię dogonię. Pozwolisz?
- Jak najbardziej.
Jego przełożony wykonał pełny obrót w pokoju - wydłużony cień sylwetki prześlizgnął się po politurowanych kredensach wypełnionych po brzegi zastawą i wyszedł. Tymczasem Virgilio wyjął coś w rodzaju kalkulatora i zaczął rachować. Pochyliłem się nad nim. Aparat, jaki trzymał w dłoni, nie był kalkulatorem, a elektronicznym notesem z szerokim zielonym wyświetlaczem. Karzeł wystukiwał na nim jakieś słowa. Przeczytałem.
Ciało ułożone było na kształt znaku zapytania na podłodze jadalni. To Rosalía Guerrero. Leżała z głową przygiętą do piersi, ze skrzyżowanymi ramionami i powyginanymi nogami. Plama krwi zakrzepła u jej stóp dopełniała makabrycznego obrazu:
?
Przyszło mi do głowy, że jej zabójstwo to owo tajemnicze pytanie, które zadawała nieszczęsna kobieta pozycją własnego ciała: Kto?
- Mam zwyczaj na gorąco zapisywać pomysły, jakie przychodzą mi do głowy - wyjaśnił, zauważywszy, że mu się przyglądam. - A ten drobiazg jest NIEZWYKLE przydatny. Pan nie korzysta z elektronicznego notesu?
Odpowiedziałem, że nie. Popatrzył na mnie niespodziewanie podejrzliwie, jakby w moim przeczeniu doszukiwał się pogardy wobec swoich słów, ale zaraz się uśmiechnął.
- Tak bym chciał wydać coś w Salmacis! - wyznał, skrupulatnie pakując aparat do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Czy wiedział pan, że to NAJWIĘKSZE wydawnictwo świata? A Salmerón to najpotężniejszy wydawca? Nie wierzy pan?... Pewnie pan myśli, że przecież jesteśmy w Hiszpanii, nie w Stanach Zjednoczonych, prawda? - W gruncie rzeczy nie miałem na ten temat żadnych konkretnych refleksji, domyślałem się jednak, że Virgilia wcale nie interesuje moja odpowiedź. Kontynuował: - Otóż w dzisiejszych czasach granice wytyczają międzynarodowe korporacje. Salmacis przynależy do o WIELE WIĘKSZEJ grupy wydawniczej, a ta, ze swej strony, do jeszcze jednej, jeszcze WIĘKSZEJ, i tak dalej... Jak zestaw chińskich szkatułek, rozumie pan? A kto za tym stoi? Ktoś niewidzialny, kto kontroluje to WSZYSTKO. Zawsze tak samo. Pan jest przekonany, że ma wolną i nieskrępowaną myśl, ja też wierzę w swobodę swojego umysłu, ale obaj się mylimy: tak naprawdę, myślimy i robimy to, co nam każe ta niewidzialna postać.. Przyjacielu, takie jest życie. Jesteśmy tylko statystami, co najwyżej bohaterami drugoplanowymi tej książki.
Słowa karła (a może stęchła cisza wypełniająca mieszkanie) przyprawiły mnie o dreszcze. Uśmiechnął się, zmienił ton głosu (choć jego niebieskie oczy nie straciły lodowatego wyrazu).
- Przeczytał pan? Sądzi pan, że mam szansę?
- Na co?
- By podzielić pański szczęśliwy los: chciałbym opublikować coś w Salmacis.
- Naturalnie - przytaknąłem ochoczo.
- Pomysły same przychodzą mi do głowy. Wystarczyło wejść do jadalni i wyobrazić sobie nieszczęsną panią Guerrero na podłodze.
Pochwaliłem jego bujną wyobraźnię. Zresztą, ten fragment o zwłokach pani Guerrero ułożonych na kształt znaku zapytania wydał mi się całkiem dobry. Nie zmieniało to faktu, że uznałem za wyjątkowo niesmaczne wyobrażanie sobie leciwej pisarki w takiej scenerii i dokładnie w takiej chwili. Gorzej, nie wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, by ten fikcyjny obraz wkrótce okazał się straszliwą prawdą. Odczuwałem niepokój, odkąd wtargnęliśmy do pogrążonego w ciszy mieszkania. Fałszerz był tu przed nami, myślałem. Teraz kobieta leży martwa, a okładki jednego z jej kryminałów z detektywem Braulio Cauno w roli głównej sterczą z jej zastygłych ust...
W tej chwili usłyszeliśmy głos Neirsa:
- Och, pani Guerrero!
Potruchtaliśmy na korytarz. Pozwoliłem, by Virgilio mnie wyprzedził. Bałem się, że to, co wiedziałem, czy też przeczuwałem, okaże się prawdą.
- Horacio! - zawołał.
- Tu jestem, Virgilio.
Choć głos Neirsa prawie nigdy nie zdradzał emocji, w tej chwili wyczuwałem w nim podenerwowanie. Dobiegał z pokoju na końcu korytarza. Była to sypialnia wypełniona atmosferą gęstą od alkoholowych oparów, dopełnioną fetorem płynów organicznych. Jedyne światło rzucała lampka nocna z kloszem w kształcie pochylonego tulipana, ale wystarczyło to, by dostrzec spoczywające na łóżku ciało. Pokrywały je od stóp do głów białe karteluszki, jedne pomięte, inne znów gładkie. Wśród papierów porozrzucanych na poduszce rysowała się martwa meduza włosów, białością dorównująca papierom. Kartki porozrzucane po parkiecie układały się na jego ciemnym tle w niedorzeczną szachownicę. Neirs stał wyprostowany nad łóżkiem.
- Ach... - westchnął Virgilio. - Czy to ona?
Zanim detektyw zdołał odpowiedzieć, papierowy całun poruszył się z szelestem ostrego, jesiennego podmuchu.
- Zostawcie mnie w spokoju, łobuzy - wymamrotała staruszka, strząsając kartki, jakby zrzucała liście. Po prysznicu i dwóch filiżankach kawy pani Guerrero odzyskała wystarczającą sprawność umysłu, by prowadzić w miarę zborną rozmowę. Ja musiałem zająć się kwestiami praktycznymi, gdyż Neirs zabrał się do przeglądu książek w bibliotece pisarki, a Virgilio uparcie wystukiwał coś w swoim elektronicznym notesie. Staruszka pozwoliła się przebrać, nawet pomogła zdjąć z siebie brudną koszulę nocną. Dopiero gdy usiadła owinięta w szlafrok, z siwymi pasmami zgarniętymi pod wsuwki, z trzęsącą się w ręku filiżanką kawy, można się było dopatrzyć w jej niebieskich oczach jakichś iskierek człowieczeństwa. Nawet jeśli alkohol nie wywietrzał do końca. Kiedy było po wszystkim, napisałem po stronie „Osoby”:
13. Rosalía Guerrero: staruszka, alkoholiczka.
Siedliśmy wszyscy w gabinecie, obok starej, polakierowanej na pomarańczowo maszyny do pisania (nazywała ją „mechaniczną pomarańczą”), w otoczeniu książek, papierów i fotografii. Równie dobrze mogła nas zamknąć w swojej głowie.
- Chcę umrzeć - odezwała się. - Dlaczego nie daliście mi umrzeć?
Było oczywiste, upiła się, ale sama nie umiała określić, jak długo leżała pod papierową kołdrą - całe godziny albo nawet dni - nie będąc w stanie rozpocząć nowej powieści, w której, w końcu, miała zabić swojego protagonistę. To wina Braulia, stwierdziła. Od ponad czterdziestu lat się z nim męczy. Czterdzieści tytułów z Braulio Cauno w roli głównej, z bladym okrutnikiem, który rozkochiwał w sobie wszystkie kobiety i kpił ze wszystkich mężczyzn, postać bez uczuć albo ze szczególnym rodzajem uczuć; ani nie uosabiał niewinnego wyobrażenia heroicznego detektywa i ealisty, ani też stereotypu cynika wyzutego ze skrupułów. Braulio Cauno, który przez niemal pół wieku cieszył czytelników. To zbyt długo jak na jedną osobę, nawet zmyśloną, zapewniała Rosalía. Teraz, kiedy nadeszła chwila, by napisać ostatni tom tej historii, pragnęła podzielić jego los.
- Kocham Braulia - wyznała. - Kocham go jak żadnego innego mężczyznę w swoim życiu.
Neirs, który jak zwykle potrafił się znaleźć w towarzystwie, nie przerywał jej wywodu. Sama autorka nie domagała się wyjaśnienia naszej obecności, pragnęła tylko, by ktoś jej wysłuchał.
Dwa razy wyszła za mąż, oświadczyła. Jej pierwszy małżonek, niczym nie zaskakujący nudziarz, zrobił jej tę uprzejmość i szybko opuścił ziemski padół. Drugi zaś, przedsiębiorca, okazał się przeciwieństwem pierwszego: ryzykant, ambitny, obyty z niespodzianką i zaskoczeniem... Niestety, dodała, był za bardzo przyzwyczajony do wydawania rozkazów i posłuszeństwa. - „Mam dosyć pieniędzy, żeby cię posłać na emeryturę, Rosalio - powiedział jej w miesiąc po ślubie. - Nie musisz pisać. Już dziś możesz odłożyć pióro”. Ona odebrała to oświadczenie jak polecenie służbowe. Jeszcze tej samej nocy napisała pierwsze linijki kolejnych przygód Braulio Cauno i pierwszy pomysł, jaki jej przyszedł do głowy do nowej książki, to uśmiercenie męża.
- Przysięgam, że tak było - uśmiechnęła się. - Usiadłam przed mechaniczną pomarańczą i załatwiłam go w pierwszym akapicie. Pamiętam, że zaczęłam w ten sposób: „Trup wypłynął na powierzchnię rzeki. Należał do mężczyzny około pięćdziesiątki, siwowłosego, z wąsami...” itepe. Jak się można domyślić, wszystko zgadzało się z rysopisem mojego męża. A potem: „Ktoś zatopił nóż w jego brzuchu i wypruł z niego genitalia”. - Z rozbawienia klasnęła w żylaste dłonie. - Cudownie jest być pisarką, prawda? Wykastrowałam go w trzecim zdaniu. Ma się rozumieć, mordercą w powieści okazała się żona nieboszczyka. Sypiała z Brauliem Cauno.
Virgilio zaśmiewał się z opowiastki, wyjął elektroniczny notes i zaczął coś pisać. Pani Guerrero zmarszczyła twarz i wykrzywiła się z niesmakiem.
- Następnie poprosiłam go o rozwód. I mogą być panowie pewni, że gdyby go ćwiartowali żywcem, co groziło mu w książce, jego ból byłby mniejszy. O ile niektórzy mężczyźni pozwolą się kopnąć w jaja tylko po to, by udowodnić, że je mają, to rozwód był kopniakiem wycelowanym w jego samczą dumę, a tego nie mógł mi wybaczyć...
Oczy jej się zamgliły, jak lodowe kule położone na kominku. Powiedziała, że Braulio, inaczej niż jej małżonkowie, jest prawdziwym mężczyzną, „stworzonym przez kobietę na jej obraz i podobieństwo”. Razem się starzeli i razem dzielili kruche skarby samotności, i jeszcze ból i pustkę. Teraz przyszedł czas, by go uśmiercić, a ona nie chce go przeżyć.
- Ale czy musi go pani zabijać? - zapytałem.
Posłała mi nieprzejednane spojrzenie.
- Owszem, bo w gruncie rzeczy go nienawidzę. Bo mam dość tego kłamliwego życia. Wiedzą panowie, co oznacza czterdzieści lat czystej fikcji? Z moich książek można by sklecić dla mnie trumnę! Jestem pogrzebana w papierach, całych zwojach papieru. Ze wszech stron otaczają mnie kartki, delikatne, bezbarwne, wypełnione fantazjami...
To ostatnie zdanie zaalarmowało nas wszystkich i całą trójką spojrzeliśmy po sobie - Neirs, Virgilio i ja. Ale staruszka nie przerywała, perorując jak w delirium.
- Kartki ślizgające się w powietrzu, bez grawitacji, zmyślone...
Jej oczy błyszczały, jakby rzeczywiście widziała przed sobą powolne wirowanie opadających białych kartek. Ale na jej twarzy malowała się taka słodycz, nieomal radość, jak na twarzy dziewczynki, która po raz pierwszy w życiu widzi śnieg.
- Pani Guerrero - odezwał się łagodnie Neirs. - Pamięta pani, co napisała do tej serii, Madryt w czasie rzeczywistym?
Podniosła się gwałtownie, zwinna jak zając, i zaczęła gorączkowo przeszukiwać pokój.
- Dałabym sobie rękę uciąć, że mam tu gdzieś butelkę. Gdzie ja ją mogłam schować?
- Pani Guerrero...
- W tym pieprzonym domu nie została ani kropla alkoholu! - wrzasnęła. - Chcę umrzeć!
Poderwałem się z miejsca i chwyciłem ją za ręce.
- Puszczaj, pan - jęknęła, przeszywając mnie pogardliwym spojrzeniem.
Zacząłem do niej przemawiać uspokajająco, jak syn do chorej matki.
- Pani Guerrero: musimy przeczytać resztę pani obserwacji poczynionych z okna - wskazałem na okno gabinetu - w nocy trzynastego kwietnia, pamięta pani? Pani przyczynek do powieści Madryt w czasie rzeczywistym. Zaklinam panią! Musimy odnaleźć pewną osobę, pisze pani o niej! Niech nam pani pomoże!
- Nie mogę - odpowiedziała po dłuższym milczeniu.
- Nie może pani? Dlaczego?
Na to ona, trzepocząc powiekami:
- To Braulio nie pozwala. Sam to panu powie. - Podniosła głos: - Braulio, choć tu na chwilę, proszę!
Braulio Cauno wszedł do gabinetu. Echo jego stąpnięć rozbrzmiewało jak dzwony pogrzebowe.
- Roso - odezwał się, a mnie przeszły ciarki po grzbiecie, jak zwykle, gdy ze mną rozmawia. - Kim są ci panowie? Czy miałem przyjemność ich poznać?
Pani Guerrero na chwilę przestała pisać i zwróciła głowę w naszą stronę.
- Zapomniałam, jak się panowie nazywają - powiedziała przytomnym głosem. - Czy można prosić o powtórzenie? Muszę panów przedstawić Brauliowi.
Scena wydała mi się tak absurdalna, tak osobliwa, że nie odważyłem się nic powiedzieć. Horacio Neirs, dla odmiany, najwyraźniej był w swoim żywiole. Kiedy staruszka, zawoławszy na głos stworzoną przez siebie postać, odsunęła się ode mnie i zasiadła przy maszynie do pisania, detektyw dał nam do zrozumienia gestem, byśmy jej nie przerywali. Rosalía Guerrero wystukała wzmiankowany fragment z werwą, o jaką nie posądzalibyśmy jej dygocących dłoni. Nasza trójka, przechylając się ponad jej ramieniem (Virgilio musiał wspiąć się na palce), sylabizowała tekst obwieszczający wejście bohatera.
Neirs pierwszy ustosunkował się do jej ponagleń.
- Jesteśmy przyjaciółmi, chcieliśmy panią prosić o drobną przysługę.
- Niech pan poprosi Braulia. Tylko proszę go nie rozzłościć, zaklinam panów. Ostrożnie... Jak mu nadepnąć na odcisk...
Neirs pochylił się nad arkuszem papieru, odchrząknął i przemówił, głośno i wyraźnie. Podczas gdy ona wystukiwała na maszynie odpowiedź, detektyw dał mi na migi do zrozumienia, że mam przejąć prowadzenie „konwersacji”. Potem podszedł do regału uginającego się pod ciężarem książek i papierów, który stał za pisarką, i zajął się jego bezgłośnym, acz metodycznym rewidowaniem. Virgilio pomógł mu przy najniżej stojących książkach. Ja sam zaś skupiłem się na tekście wypływającym spod uderzeń maszyny.
Rozpoczął się tajemniczy dialog na trzy głosy. Nie pamiętam całości, nie przytoczę też precyzyjnie słów, jakie tam padły, ani w tym samym porządku, w jakim zostały wypowiedziane (lub napisane). Ja mówiłem, pani Guerrero zapisywała moje kwestie, następnie wystukiwała na maszynie, co powiedział jej bohater, a co ona sama. Braulio Cauno pokazał swoje oblicze dziwaka, porywczego i groźnego nawet na papierze. Zdania, jakie wypowiadał, zwięzłe, bez wykrzykników i wielokropków, zdradzały agresję ubraną w nienaganną składnię. Nie trzeba dodawać, że jako postać literacka był doskonale skonstruowany: z zaniepokojeniem odkryłem, że pod tym względem wiele mi do niego brakuje, że moje słowa, choć wypowiadane na głos i szczere, przelane na papier wypadały blado, wyzute z aury realizmu, która otaczała jego repliki (niewypowiedziane, lecz wymyślone i zarejestrowane przez Rosalię). Jako że byłem żywo zainteresowany przedłużeniem rozmowy (by pisarka nie zdała sobie sprawy z rewizji, jaką Neirs i jego pomocnik przeprowadzali za jej plecami), przyjąłem reguły tej obłędnej gry. Kierowałem swoje odpowiedzi do Cauna, jak gdyby był jeszcze jedną osobą obecną w pokoju; błagałem go i zaklinałem; złościłem się; prosiłem, by mi wybaczył. Cauno, niewzruszony jak skała i nieprzystępny, nie chciał się zgodzić, by Rosalía pokazała nam niewydaną część książki. Od początku był przeciwny temu, by przyjmowała zaproszenie od Salmerona do uczestnictwa w przedsięwzięciu. Cóż to za pomysł, ten Madryt w czasie rzeczywistym. Uważał, że Rosa - tak o niej mówił - nie jest pisarką opisującą rzeczywistość. „Nie czerpie żadnej przyjemności z tkwienia w oknie, żeby relacjonować, co się za nim dzieje”. Stawałem w obronie staruszki, bełkocząc nieudolnie, i próbowałem coś wyjaśniać. Od czasu do czasu włączała się sama zainteresowana, ale tylko po to, by opowiadać w pierwszej osobie swoje łzy, swój lament, swoją miłość do tego mężczyzny i swoją do niego nienawiść. Dialog wychodził na arkuszu przeplatany akapitami o kątach ostrych jak płyty nagrobne, wewnętrznymi monologami nadzianymi na papier niczym nieżywe motyle na zwierzęce kły: „Dość tego. Słyszę, jak się kłócicie, i mam ochotę powiedzieć temu brodatemu okularnikowi: dość. Nie rozumie pan? Proszę mi nie przeszkadzać, urodziłam się dla niego, dla Braulia! Jestem nim, on jest mną. Jesteśmy nierozdzielni, jedno nie może się wyprzeć drugiego, bo to ocznaczałoby koniec obojga. Proszę, dość już tego dobrego! Muszę być posłuszna, zrobię to, co mi każe Braulio”. Ale mimo to brnąłem w konwersację, domyślając się, że w głębi duszy Rosalía tego sobie życzy.
W pewnej chwili coś się wydarzyło. Cauno przestał odpowiadać na moje uwagi, ona zaś przestała je przenosić na papier. Zostałem wyłączony z dialogu, który dalej potoczył się między tymi dwojgiem. Jak gdybym nie istniał, jak gdyby nie było mnie w pokoju. Mogłem najwyżej pochylić się i zacząć czytać.
- Chcesz mnie zabić, głupia starucho? - powiedział Braulio.
- Nie, skąd, wcale nie chcę, Braulio - odpowiedziałam.
- Nie chcesz, ale owszem chcę, nie chcę, ale owszem chcesz: bo ja mówię, kiedy ty mówisz, a ty mówisz, kiedy ja mówię.
- Tak, Braulio - powiedziałam.
- To po co udawać, głupia starucho? Te myślniki, które stawiasz, by oddzielić nasze kwestie, to oszustwo! W rzeczywistości tu się rozgrywa monolog, a ty dobrze o tym wiesz!
- Tak, Braulio - powiedziałam.
- „Powiedziałam”, „powiedział”... To ty wszystko powiedziałaś, stara wariatko.
- Tak, Braulio. Stara wariatka!
- Tak, Braulio. Widzisz? Jesteśmy wymienni, możemy się zamieniać miejscami.
- Z pewnością, stara wariatka, Braulio.
- Zdajesz sobie sprawę, Braulio? Możemy dzielić jeden myślnik, stara kretynko, niczym małżeństwa łóżko. To prawda, Braulio. Dlaczego nie powiesz, co naprawdę myślisz? Potrzebujesz mnie? Do czego? Nie wiem, Braulio. Nie wiem, stara wariatko. Jestem starą wariatką, prawda, Roso? Tak, Roso. Jestem tylko Rosą, starą wariatką. To, co mówię, mówi Rosa, myśli Rosa. Tak, Roso.
- A jednak wolisz.
- Owszem, Braulio.
- Dlaczego, Braulio?
- Bo w ten sposób Rosa może cię kochać, Roso.
I twoje ręce zacisnęły mi się na jego szyi, i Braulio zaczęłam Roso dusić ją Braulia Rosę Braulio Brauliorosabrauliarosa brauliarosabrauliorosabrauliorosę Brauliemrosabrauliorosą Brauliorosębrauliarosabrauliemrosa brauliorosąbrauliarosabrauliorosabrauliorosabrauliorosa.
Przyglądałem się zafascynowany, jak Rosalía Guerrero odwija z kłębka swoje nieogarnione, niezborne szaleństwo, kiedy poczułem czyjąś rękę na ramieniu. To Neirs. Trzymał w dłoni jakiś zeszyt.
- Mamy - wyszeptał. - Możemy iść.
Wydało mi się zbyt okrutne, by porzucać staruszkę w takiej chwili, ale Neirs zignorował moje opory. „Idziemy”, powtórzył, zaciskając mi palce na barku. Szczególny wyraz na jego twarzy był dla mnie dodatkowym znakiem, że dokonane odkrycie miało się okazać wyjątkowo cenne, skwapliwie więc posłuchałem jego polecenia. Opuściliśmy pokój na palcach, po drodze oglądając się za siebie: niewzruszona Rosalía Guerrero nie przerywała pracy, uderzając palcami wskazującymi w klawisze pomarańczowej maszyny, z brodą opartą na klatce piersiowej, zamkniętymi oczami. Kiedy teraz o niej myślę, to staje mi przed oczami właśnie taki widok. I wydaje się, że słyszę nieubłagany klekot klawiatury, i śni mi się, że Rosalía wyzywa wieczność na pojedynek swoim niewymawialnym słowem: BRAULIOROSABRAULIOROSAJAONJAONAJAONJAONA - nienamacalny pomost przerzucony między nią a jej miłością na pustce kartki, ten bezużyteczny międzyczas, próżny wysiłek twórczości pisarskiej, który mnie samego, teraz, kiedy to opowiadam (a nie jest to ani powieść, ani też uwagi prawdziwe, ani dziennik, ani nic podobnego, przyjdzie pora, by to jakoś sklasyfikować), przeraża i doprowadza do desperacji.
- No, ale przynajmniej jedno zawdzięczamy pani Guerrero - oznajmił Neirs, kiedy kierowaliśmy się do windy. - Już ją mamy, panie Cabo, w końcu. Mała to mała, ale jest.
- Ale co? - zapytałem w roztargnieniu.
Obydwaj detektywi odpowiedzieli mi jednocześnie, niemal się przekrzykując, tak podniecało ich znalezisko. „Zarys obwoluty”, „Maleńka obwoluta”, „Ledwie cień, ale mamy go w rękach”.
- Niech pan czyta - Neirs podał mi zeszyt otwarty na którejś stronie. - Teraz już rozumiemy, dlaczego pani Guerrero nie opublikowała tego, co wydarzyło się przez kolejne godziny pamiętnego wieczora.
Długi akapit. Zatrzymałem się na ulicy, by przeczytać go na miejscu. Tekst napisany był niebieskim atramentem, nerwowym charakterem pisma. (Najwyraźniej Rosalii nie wystarczyło czasu, by przepisać go na maszynie). Po odszyfrowaniu tego tekstu nigdy już nie byłem taki jak przedtem. Wszystkie najgorsze podejrzenia, jakie nawiedzały mnie przez ostatnie dni, potwierdzały się w przerażający sposób. W moim wnętrzu rozbłysło światło, był to jednak oślepiający, śmiertelny blask pioruna.
Jest pół do dwunastej w nocy. Restaurację opuściła kobieta w czarnej sukni, nie ta podobna do modelki, lecz ta druga. Niesie w ręku jakiś biały drobiazg - wygląda to jak gałązka lauru. Przechodzi przez ulicę, podchodzi do swojego auta... Och! Jak to się szybko stało! Tamten człowiek wynurzył się z ciemności jak czarna pantera, zasłonił jej usta i po krótkiej szarpaninie wepchnął do samochodu! Ulica świeci pustkami, nie ma świadków. Tak, ktoś jeszcze wyszedł z restauracji i widział całą tę scenę! To ten z bródką, w okularach... Coś wykrzykuje, stara się interweniować, nie dopuścić do porwania, wszystko to na próżno. Warczy silnik, samochód odjeżdża, prowadzi go tamten człowiek... Brodaty okularnik pędzi w stronę własnego pojazdu... Najwyraźniej postanowił śledzić porywacza. W jednej chwili ulica pogrąża się w ciszy. Boże mój! Czy ktoś mi uwierzy, starej pijaczce, gdy zechcę to opowiedzieć? Nie, więcej już nie mogę!
Po tej lekturze zrobiło mi się zimno. Zęby mi szczękały. Oparłem się o ścianę, bo w głowie mi wirowało.
- Teraz już wszystko rozumiem - wybełkotałem. - Widziałem tę kobietę w restauracji... Chciałem za nią wyjść, kiedy zauważyłem, że płaci rachunek i kieruje się do drzwi, dlatego przerwałem jej opis... na ulicy jednak stałem się świadkiem jej porwania... Wtedy ruszyłem ich śladem... I miałem kraksę.
- Przypomina sobie pan coś w końcu? - zapytał Neirs.
Próżne wysiłki. Mój mózg zasnuły kłęby mgły. Rozróżniałem niektóre obrazy - ONA opuszcza restaurację; ONA odbiera cios i daje się wepchnąć do własnego samochodu; tajemniczy porywacz - te same obrazy, drogi czytelniku, które ty sam mógłbyś przywołać na pamięć po przeczytaniu książki. Potrząsnąłem głową.
- Nie, na razie nic. Ale łatwo to wydedukować, nie wydaje się panu?...
Neirs westchnął ciężko.
- Cóż, porwanie to możliwy trop - zgodził się. - Ale sam pan widział, w jakim stanie jest pani Guerrero... Nie możemy tak bezgranicznie ufać jej słowom...
- W dodatku ja przeczytałem parę jej książek z Cauno w roli głównej - wtrącił się Virgilio z lekceważeniem. - Uwielbia ten motyw: uprowadzenie kobiety.
- Ale sami panowie stwierdzili, że tu mamy obwolutę - sprzeciwiłem się.
- Bo tak jest, lub też może tak być - przytaknął Neirs. - Oczywiście, jeszcze bardzo skromna, ledwie śladowa.
- Gałązka laurowa - podsunął Virgilio.
- Co takiego?
- Nie zauważył pan? - wykrzyknął Neirs. - Ozdoba ze stołu numer piętnaście! Rosalía utrzymuje, że kobieta wychodzi z restauracji z gałązką lauru w dłoni. Musieli jej go podarować albo sama poprosiła na pamiątkę.
Detektywi przymierzali się już do przejścia na drugą stronę ulicy, wyraźnie kierując kroki ku restauracji. Wydawali się bardzo podekscytowani.
- Zaraz przekonamy się naocznie, czy na stole numer piętnaście uszczknięto dekoracji - wyjaśnił Neirs. - Nie sądzę, by często ją uzupełniali, a brak jednej gałązki łatwo zauważyć, bo wszystkie razem składają się na cytat z tekstu jakiegoś klasycznego autora... Proszę, proszę, cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. - Zatrzymał się i wtopił we mnie uważne spojrzenie. - Jeśli brak jednej gałązki, to tę właśnie opisała Rosalía Guerrero, przynajmniej jest to wielce prawdopodobne. Co oznacza ni mniej, ni więcej, panie Cabo, słuszność pańskiej teorii: kobieta została porwana, sfałszowano opisujące ją fragmenty zapisków, a poeta zginął z ręki zabójcy... Czyli plan niemal doskonały, owoc chłodnych kalkulacji... Zdradzi go gałązka laurowa.
XI
Co napisał Owidiusz
Wciąż było otwarte, mimo moich obaw (bo była prawie czwarta po południu, niedziela). Ale kiedy schodziliśmy po schodach, poczułem, że dzieje się coś dziwnego. Nie słychać było muzyki ani hałaśliwych rozmów, a jedynie szczęk naczyń, unoszonych na wzburzonej fali wody z detergentem w kuchni. Kiedy dotarliśmy do głównej sali, stanąłem jak wryty. Musiała się przez nią przetoczyć rozpasana orgia: sterty skorup z potłuczonych talerzy, pościągane brudne obrusy, powywracane krzesła. W powietrzu przetrwało wspomnienie burzliwej biesiady. Stołownicy już sobie poszli; pozostali tylko kelnerzy, zmęczeni, i przygnębieni, obojętni na nasze wejście. Pośpiesznie podążyliśmy w stronę piętnastego stołu, a wtedy jakiś rzadko spotykany robak, ślepy, o piramidalnym ciele, wychynął zza jego krawędzi i pieczołowicie wspiął się na przykryty obrusem blat. Był to nos. Za nim podążała pulsująca żyłka, przerzedzone włosy i smutne oczy Felipe, kierownika sali. Przycupnął w kucki, zbierając coś z podłogi.
- Podarli na strzępy - lamentował. - Wszystkie podarli...
Szybko ustaliłem, że ma na myśli laury. Na obrusie i krzesłach leżały ich rozsypane listki. Pieczołowicie zbierał je do jednej ręki. Wtajemniczony czytelnik na pewno mnie zrozumie, jeśli przyznam się, że omal nie zemdlałem na ten widok, od upadku uratowało mnie wysokie krzesło, szczęśliwie stojące pod ręką, na które osunąłem się bezwładnie. Oczywiście, część winy można złożyć na wielodniowe zmęczenie, ale ta ostatnia klęska zupełnie mnie pogrążyła. Tyle wysiłku na próżno! Teraz już za nic na świecie nie uda się policzyć gałązek, tylko ich przemieszane szczątki.
- Jak do tego doszło? - pytał rzeczowy Neirs, któremu Felipe ukłonił się, podobnie jak mnie, z przesadną uniżonością.
- Sam pan rozumie, autokar z turystami... Prawie nigdy nie obsługujemy wycieczek, ale dziś, przy niedzieli... A najgorsze w tym wszystkim to, że nie chcieli pisać: tylko najeść się, napić i dalejże tańczyć sevillany. Próbowałem im wytłumaczyć, że Niewidzialny Gaj to miejsce wysublimowane, że wszystko tu takie kruche, papierowe, ale im poważniej ich traktowałem, tym głośniej się śmiali. - Przerwał, spuścił nos na kwintę, jak bezużyteczne działo. - Co tu dużo mówić, panowie, firmie powodzi się tak sobie. Z racji naszej szczególnej oferty, czyli połączenia jedzenia z pisaniem, nasi goście to w większości samotnicy. Od czasu do czasu musimy jednak ugiąć się pod twardą ręką rzeczywistości - okolicznościowe bankiety, kolacje służbowe, wycieczki... niestety, trzeba ich było znosić.
Przy stole numer piętnaście, wyjaśnił, usiadły trzy jankeski. Wyżłopały pierwszy dzbanek sangrii i zabrały się do rozbierania laurowych gałązek; wtykały sobie listki we włosy, za uszy, a w końcu nawet między zęby, pokładając się przy tym ze śmiechu. Kiedy Felipe starał się je przywołać do porządku, pilot wycieczki wręczył mu parę dolarów. Nędznicy, wydaje im się, że wszystko tym załatwią - narzekał. Miał wyrzuty sumienia, że przyjął zielone papierki.
- I to papier, i to papier - tłumaczył - ale laury były dziełem sztuki, a pieniądze to tylko pieniądze.
Żeby ulżyć zdenerwowaniu, opisał to wszystko w swoim notesie, który na moją prośbę ochoczo mi udostępnił. Kwalifikował całe zajście jako „drugie najważniejsze wydarzenie w swoim życiu”, zaraz po spotkaniu ze mną. Choć sam podupadłem na duchu, starałem się go jakoś pocieszyć. Pod tym względem nie mogłem liczyć na Neirsa i jego pomocnika, już dawno przestali zwracać uwagę na kelnera, zajęci zbieraniem porwanych listków i układaniem ich na stole.
- Nie zauważył pan, czy żadnej nie wyniosły? - zapytał Neirs.
Ale nie, nie wyniosły żadnej gałązki, tylko porwały wszystkie na strzępy. Neirs zadał następne pytanie:
- Czy może się zdarzyć, że któryś z gości dostaje jedną z ozdób w prezencie?
Felipe wyraźnie zmarszczył czoło.
- Czasem, ale to rzadka grzeczność... bo bardzo trudno je uzupełnić, sam pan widzi...
- Ach, tak też podejrzewałem - odparł Neirs. I zwracając się do Virgilia: - Pozwól, masz pole do popisu. Wpierw trzeba je ułożyć.
Na stole spoczywało dziesięć skrawków papieru wyciętych w kształcie liści laurowych. Każdy z nich nosił kilka napisanych drobnym maczkiem wyrazów. Virgilio posegregował je na trzy kupki, po trzy, cztery listki na każdą:
Pierwsza gałązka Druga gałązka Trzecia gałązka
i z łonem powiewy unoszą włosami szeleścił
Rozpuszczone się pieścił Coraz była piękniejszą
wiatr niekiedy jej szaty
Uchylał je
- To mi się podoba! - ucieszył się.
Kiedy karzeł, stojąc na krześle, bawił się, przekładając listki z kupki na kupkę, Neirs przepytywał kierownika sali. Po ile liści może być na każdej gałązce? Którego pisarza cytują? Czy pamięta, by przed dwoma tygodniami podarował którąś witkę jakiejś kobiecie? Felipe usprawiedliwiał się, że nie potrafi odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Po chwili nawet pracowici kelnerzy przestali się krzątać, z zafascynowaniem wpatrując się w dzieło rąk Virgilia, który w pięć minut zrekonstruował trzy gałązki w ich domniemanej formie:
Pierwsza gałązka Druga gałązka Trzecia gałązka
Coraz była piękniejszą Uchylał je Rozpuszczone
wiatr niekiedy jej szaty
włosami szeleścił i z łonem powiewy unoszą
się pieścił
- Nie! - wykrzyknął ni z tego, ni z owego. - Jestem NAJWIĘKSZYM durniem świata! Zauważyłeś już, Horacio?
- Owszem, Virgilio.
- Przecież włosy nie szeleszczą! To szaty!
Przełożył listki.
Jeśli idzie o łamigłówki, prawdziwy z niego geniusz! - wyszeptał mi do ucha Neirs.
Kiedy karzeł dokończył dzieła, wyrecytował trzy zdania jak poemat:
Coraz była piękniejszą, wiatr szatą szeleścił,
Uchylał ją niekiedy i z łonem się pieścił.
Rozpuszczone jej włosy powiewy unoszą.
- Lekkość wdzięku dodaje, Feb pała rozkoszą* [Owidiusz, Przemiany (Metamorfozy), tłum. Bruno Kiciński.]... - dokończył ktoś na głos. W sekundę potem uświadomiłem sobie, że „ktoś” to ja.
- Jak? - zapytali chórem.
- To wersy z Metamorfoz Owidiusza - odparłem.
Doskonale znałem to dzieło, gdyż - przypomniałem sobie w tej chwili streszczenie mojego życia spod ręki Dolores Jajo-na-Twardo - poświęciłem mu swoją dysertację doktorską. Kolejne wiersze wypłynęły z mojej pamięci bez najmniejszego wysiłku, łagodne czarnoksięskie sztuczki rozumu, przez które podświadomość wyczarowuje zawiłe sny. Wytłumaczyłem im, że to scena z pierwszej księgi: nimfa Dafne, która za wszelką cenę chce zachować dziewictwo, ucieka przed pościgiem rozochoconego boga Apolla, poeta zaś opisuje, jak pęd rozwiewa tunikę, a wiatr targa jej włosy. Nawet motyw lauru nie pojawił się przypadkowo: Dafne (co po grecku oznacza „laur”) zamienia się w drzewo laurowe, by umknąć boskiej namiętności.
- Więc bardzo możliwe, że brakuje jednej gałązki - stwierdził Neirs. - Lekkość wdzięku dodaje... Chyba że architekt, projektując wystrój lokalu, uznał, że trzy wersy to WIĘCEJ niż dość
- Logika nakazywałaby dołączyć ostatnią linijkę - sprzeciwiłem się słabym głosem. - Takie piękne słowa, prawda? Lekkość wdzięku dodaje... Uczepiłem się tej możliwości z całym zapałem filologa.
Neirs, paląc papierosa wyjętego ze srebrnej papierośnicy, spojrzał na mnie i przytaknął.
- W takim razie stawiamy na pana wiedzę, panie Cabo. Załóżmy, że rzeczywiście brakuje jednej gałązki, a cała reszta się zgadza. - I zwracając się do kelnera: - Czy gdybym poprosił, pokaże nam pan pomieszczenie, w którym przechowujecie twórczość gości?
Felipe poprowadził nas ciemnym korytarzem. Na prawo mieściły się ubikacje, naprzeciwko nich jakieś zamknięte drzwi. Pomanipulował w zamku kluczem, który wyciągnął z kieszeni.
- Nie chciałbym, by zabrzmiało to zuchwale, panowie - powiedział, otwierając drzwi. - Ale byłbym niezmiernie wdzięczny gdyby mi wyjaśniono, o co tu właściwie chodzi?
- Podejrzewamy, że doszło do zbrodni - odparł Neirs. - Nic więcej.
Obaj detektywi ze skupieniem obejrzeli drzwi, potem dokładnie obeszli pomieszczenie, skrupulatnie zaglądając do każdego kąta. Felipe zwrócił się do mnie z uniesieniem:
- To trzecie najważniejsze wydarzenie w moim życiu! - oznajmił, po czym sięgnął do kieszeni po notes i długopis.
- Co o tym sądzisz, Virgilio? - zapytał Neirs.
- Wydaje się, że nie wyważono zamka, ale...
- Mogę panów zapewnić, że stosujemy najwyższe środki bezpieczeństwa, żeby nikt nie dotykał tych fiszek - powiedział Felipe.
Wszedłem za nimi. Pomieszczenie było niewielkie i pachniało papierem. Światło słoneczne wpadało przez zamknięte, dwuskrzydłowe okno z polerowanego szkła, umieszczonego w przeciwległej ścianie. Wzdłuż ścian stały wysokie, metalowe regały z półkami, ten po prawej do połowy zajęty segregatorami w czarnej oprawie, każdy z etykietką na grzbiecie. Pod stopami kamienna posadzka. Światło elektryczne płynęło z gołej żarówki pod sufitem.
Neirs przedefilował krótko przed półkami, wydychając niebieski dym. Nagle zginął w niewielkim zaułku między oknem a regałem stojącym po lewej stronie.
- Widzisz mnie? - zapytał Virgilia.
- Spod drzwi nikogo tam nie widać - odpowiedział.
- Aha - skonstatował Neirs i wyszedł z kryjówki. Pozostali: ja, Felipe i kelnerzy, obserwowaliśmy jak zahipnotyzowani tajemniczą, owadzią krzątaninę detektywów.
- O której zamykany jest lokal? Kto wychodzi ostatni? - dopytywał się Neirs.
- O dwunastej. Ja - odpowiedział Felipe.
- A o której otwieracie?
- I kto pierwszy przychodzi do pracy? - pospiesznie uzupełnił Virgilio.
- O jedenastej. Szef kuchni - odparł Felipe, podążając spojrzeniem odpowiednio ku każdemu z pytających.
Następnie zapisał coś w notesie. Pojąłem, że tak zwięźle formułuje zdania, by móc szybko przenieść dialog na pismo, bez konieczności większych poprawek.
- Czy nocą to pomieszczenie zawsze jest zamknięte na klucz? - nie odpuszczał Neirs.
- Tak, proszę pana.
- Domyślam się jednak, że w porze obiadowej pozostaje otwarte...
- Owszem, proszę pana.
- Zauważyłeś, Virgilio? Naprzeciwko są toalety...
- Tak, już widziałem, Horacio.
- A okno?
- Zawsze zamknięte - odparł Felipe.
- Zauważ, że to okienko to taki dymnik, znajduje się na poziomie chodnika, Virgilio.
- Zwróciłem na to uwagę, Horacio.
- To logiczne, w końcu jesteśmy w piwnicy.
- W rzeczy samej.
- Czy mogliby panowie mówić trochę wolniej? - prosił kelner, z zawrotną prędkością wodząc długopisem po papierze.
- Jak dla mnie, sprawa jest jasna - oświadczył Neirs. - Fałszerz (pozostańmy przy tym określeniu, choć prawdopodobnie należałoby go również ochrzcić mianem porywacza) pewnego wieczora przychodzi do restauracji na kolację, niedługo po uprowadzeniu tamtej kobiety. W jego interesie leżałoby podretuszowanie tekstów opisujących jej obecność w lokalu, by zatrzeć po niej wszelkie ślady. Jak tego dokona? Płaci rachunek i wyślizguje się na korytarz pod pozorem skorzystania z toalety. Wchodzi do tego pomieszczenia, przyczaja się i cierpliwie czeka, aż wyjdą ostatni goście, cały czas ukryty w zaułku za regałem. Następnie zabiera się do pracy: zastępuje oryginalne fiszki własną twórczością. Nie wiemy, czy miał je gotowe, czy pisał na gorąco. Ma na to całą noc, może więc zupełnie się odprężyć: próbuje naśladować kilka charakterów pisma, kpi z przyszłych czytelników, tworząc peany na cześć stołu, krzesła, ozdobnego niedźwiadka... A nawet pozwala sobie na luksus zakończenia każdego fragmentu tym samym zwrotem, jak gdyby składał autograf: „Wypełniony fantazjami”. Potem wpina sfałszowane fiszki w metalowe obręcze segregatorów i odkłada je na półkę. Na koniec, jeszcze przed otwarciem restauracji, pod osłoną nocy ucieka przez okno.
- Ale jak zdołał zamknąć okno? - zapytał Felipe, który nie przepuściłby okazji, by jego własne słowa znalazły się w jego notesie. - Okno zawsze jest zamknie...
Neirs jednym ruchem ręki odchylił oba skrzydła okna. Niedzielne słońce złotym snopem wtargnęło do pomieszczenia, drażniąc nasz wzrok i zmuszając do szybkiego mrugania.
- Quod erat demonstrandum - powiedział Virgilio.
- Po prostu przymknął skrzydełka okna - wyjaśnił Neirs. - Cały czas było otwarte.
- Jak się pisze „demonstrandum”? - zapytał mnie na ucho Felipe.
Z rozdziawionymi ustami przyglądałem się, co robi Horacio Neirs: sam nie wiem, czy to słońce za jego plecami, czy mój podziw, ale otaczała go niebiańska aureola. Niespodziewanie podszedł i poklepał mnie po ramieniu.
- Niech pan idzie do domu, panie Cabo. Przyda się panu wolne popołudnie, dzisiaj niedziela, niech pan odpocznie. Zabawimy tu z Virgiliem jeszcze chwilę, za pozwoleniem tych dżentelmenów - wskazał na Felipe. - Zbadamy wszystkie zapiski... Może któryś notes został pominięty.
Próbowałem protestować, ale nawet tonem głosu przyznawałem mu rację. Wielodniowe zmęczenie dawało o sobie znać. Zanim się pożegnałem, chciałem koniecznie usłyszeć, co o tym wszystkim myśli. Odniosłem wrażenie, że coś go bardzo podnieca i jakiś pomysł świta mu w głowie, chociaż stara się jak zwykle niczego po sobie nie okazywać. Virgilio natomiast nie ukrywał pesymizmu.
- Póki co, wciąż tkwimy w grzęzawisku literackim - stwierdził. - Proszę nie zapominać, to NAJBARDZIEJ niewiarygodny i zdradliwy ze światów. Nie możemy być niczego pewni.
Następny krok w śledztwie będzie jak najbardziej realistyczny - ustalili. Należy sprawdzić, czy ostatnio nie zgłoszono na policji zaginięcia kobiety. Trzeba będzie przewertować prasę, udać się na komisariat, jeszcze raz przesłuchać panią Guerrero... W każdym razie, trzeba czekać. Bo porywacz zawsze chce coś osiągnąć swoim występkiem i wcześniej czy później to „coś” musi wyjść na światło dzienne: żądanie okupu, porachunki, własna uciecha, wywarcie presji...
- Pod tym względem przypominają pisarzy - zaopiniował Neirs. - Nie zniosą zbyt długiej anonimowości. Zapewniam, że wieści nadejdą szybciej, niż się można spodziewać.
Uzyskałem obietnicę, że jak tylko się czegoś dowiedzą, natychmiast dadzą mi znać, pożegnałem detektywów i kelnerów, pozostawiłem wszystkich w pomieszczeniu z notesami i powlokłem się do głównej sali. Jestem wycieńczony, myślałem. Gdyby teraz wybuchł pożar, to nawet nie byłbym w stanie uciekać.
Zanim upłynęło pięć sekund, już pędziłem po ulicy. W życiu już tak jest, wszystko dzieje się na opak. Dotarłszy bowiem do głównej sali, zupełnie się tego nie spodziewając, stanąłem twarzą w twarz z mężczyzną o rozmiękłej twarzy. Stał u stóp schodów, ubrany w ten sam szary garnitur, z notesem i piórem w ręku. Zachowywał się zbyt powściągliwie, toteż w jednej chwili, jak tknięty przeczuciem, nabrałem przekonania, że przez cały czas mnie śledzi. Na mój widok zatrzymał się, dokładnie na tyle, by zapisać jedno zdanie, a potem rzucił się schodami na górę.
- Chwileczkę! - zawołałem.
Pognałem za nim. Na jednym ze stopni zdradziła mnie prawa stopa, przez co, opierając się o ścianę, by nie stracić równowagi, omal nie strąciłem Marcela Prousta. Piaskowożółte jak nadmorska plaża słońce oślepiło mnie na ulicy. Na lewo, na opustoszałym chodniku, jakaś szara plama nikła mi z oczu, coraz mniejsza i mniejsza.
- Halo!
Z wściekłości z trudem wydusiłem z siebie głos.
Dogonię cię, żebyś nie wiem jak szybko uciekał, pomyślałem. Jesteś mi winien wyjaśnienia.
Plama skręciła za rogiem. Dotarłem tam... i zatrzymałem się zdezorientowany. Przepadła. Po przeciwnej stronie ulicy zatrzymał się autobus, który zabrał oczekujących na przystanku, ale nie wierzyłem, że Rozmiękła Twarz zdołał się z nimi zmieszać niezauważenie. Na pewno schował się w jakiejś bramie albo wstąpił do pierwszego z brzegu lokalu i czeka, aż się wycofam.
Najbliżej mieściła się księgarnia. Mijając ją, wypatrzyłem moją ofiarę. Przyczaił się w mrocznym zadaszeniu, między witrynami wystawowymi. Z dwóch stron osaczony swoim własnym obliczem. Jego podwojone widmo było przezroczyste, zmieszane ze stelażami podtrzymującymi tomy. Cofając się, oparł się o drzwi księgarni, potrącając wywieszkę „Nieczynne”, która odpowiedziała mu szczękiem kastanietów. Nabazgrał coś w zeszycie, zawiesił pióro, przez cały czas nie spuszczając mnie z oka.
- Kim pan jest? - zapytałem. - Dlaczego mnie pan śledzi?
Zaskrobało pióro. Zaczekał. Zbliżyłem się jeszcze o dwa kroki.
- Co pan tam pisze?
Znów coś napisał. Podszedłem jeszcze bliżej. Jego miękkie rysy wylewały się z kołnierzyka koszuli. Wyglądał jak kosmiczny żółw. Pot lał się z niego ciurkiem.
- Proszę mi natychmiast podać ten przeklęty zeszyt! - wrzasnąłem, wyrywając mu go z rąk.
Zdążyłem rzucić wzrokiem na ostatnie zdania, które musiał zapisać w mojej obecności (tym samym niewyraźne, koślawe litery zdradzały pośpiech). Był to dialog. Jego treść nie była dla mnie niespodzianką, spodziewałem się czegoś podobnego. Tylko jeden szczegół odebrał mi mowę.
- Kim pan jest? - zapytała Natalia. - Dlaczego mnie pan śledzi?
Mężczyzna nie odpowiedział, nawet nie przerwał pisania. Podeszła jeszcze dwa kroki. Jej spódniczka falowała na wietrze, obnażając uda.
- Co pan tam pisze? - zapytała poirytowana.
Ten znów coś zanotował. Zaczekał. Natalia podeszła już zupełnie blisko. Jej piękne wargi drżały z oburzenia.
Oniemiały, podniosłem oczy.
- No, niech się pan nie gniewa - odezwał się Rozmiękła Twarz. - Jest pan dla mnie inspiracją. Tamtego wieczora, kiedy ujrzałem pana w restauracji, obok Modesta... Cóż, stało się ze mną to samo co z Proustem, kiedy zjadł słynną magdalenkę... Nagła fala inspiracji. Zobaczyłem ją w panu, poprzez pana, proszę nie pytać jak ani dlaczego: inspiracja ma swoje ukryte motywy, sam pan wie... Zmienił się pan w bohaterkę mojej powieści. Wyciągnął rękę w moją stronę, ale nie uścisnąłem jej, zawisła w próżni. - Nazywam się Adán Nadal, jestem przedsiębiorcą, a z zamiłowania pisarzem... - Spuścił wzrok, jak gdyby zwierzył mi się z czegoś wstydliwego. - Ale bardzo poważne traktuję swoje hobby, przysięgam... Mam na to czas: owdowiałem, mieszkam samotnie... Tyle tylko, że cierpię na pewną ułomność: jestem zupełnie pozbawiony wyobraźni. Tak jak powiedziałem, ni mniej, ni więcej. Pisanie to moja pasja, ale nie jestem w stanie nic wymyślić, ani krzyny. Dlatego tu przychodzę, wyszukuję sobie postaci i inne rzeczy, które można by przenieść na papier, najlepiej już gotowe, co najwyżej zmienię jakiś szczegół. - Wzruszył ramionami. A pan akurat stał się Natalią, i cóż na to poradzić...
Przysłuchując się mu, kartkowałem zeszyt. Oniemiały odkrywałem liczne tytuły: „Natalia w kawiarni art deco”. „Natalia na Wystawie Książek”...
- Natalia? - zdziwiłem się.
- Tak ochrzciłem moją postać.
- Przez cały czas mnie pan śledzi!
- Ależ nie - pokręcił grubym karkiem. - W gruncie rzeczy, tylko dzisiaj. Natknąłem się na pana na wystawie i doszedłem aż tutaj, skrupulatnie notując każdy pański gest. Wprawdzie towarzyszyło panu dwóch dżentelmenów, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Wszyscy razem weszli panowie w bramę naprzeciwko restauracji, dwie godziny później wyszli tymi samymi drzwiami... Przysięgam, że zupełnie mnie to nie obchodzi, jedyne, co mnie interesuje, kiedy się panu przyglądam, panie Cabo, to podejrzenie gestów i zachowań, którymi obdarzę Natalię... A dokładniej, gestów właściwych Natalii. Bo pan to ona. I jeszcze raz powtarzam: proszę się nie obrażać. Sam nie rozumiem, dlaczego tak musi być, ale z całą pewnością tak być musi.
- A wczorajszy wieczór co niby miał na celu? No, w kawiarni...
Na czoło wystąpiły mu krople potu. Otarł je rękawem garnituru.
- Jak by tu... niech pan zrozumie... Już panu mówiłem, sam nie jestem w stanie nic wymyślić. Potrzebny mi był wygląd, opis fizyczny. To znaczy... Pan jest Natalią, z wyjątkiem wyglądu, to chyba jasne. I jeszcze raz zaklinam, niech się pan nie gniewa, ale kobieta o pańskiej fizjonomii nie byłaby...
- Dobrze, niech pan mówi dalej - nie wytrzymałem.
- Dlatego zamówiłem modelkę i poprosiłem ją, by zaaranżowała spotkanie. Przyjrzałem się wam obojgu i uzyskałem idealną kombinację: o ile zachowanie jest pańskie, to już ciało wziąłem od niej... Piękne ciało. Widzę ją tu, jakby stała obok: siedemnaście lat, bardzo atrakcyjna, przed chwilą wyrwała mi z ręki zeszyt... - Rozciągnął w uśmiechu swoje najeżone wąsy. - Owszem, i ja sam znalazłem się na stronicach powieści... Jestem człowiekiem, który podąża za nią krok w krok, przygląda się jej i notuje... Ale po co, zapewne pan zapyta... Czego on ode mnie chce? Ooo, to tajemnica mojej powieści! Czy to moja perwersja? Czy łączą nas jakieś bliskie więzy? - Uniósł grubą, czarną gąsienicę brwi. - Przyznaję, że sam tego nie wiem... Zresztą, sam pan się zna na pisaniu, to powinien pan rozumieć. - To tak, jakby nawiedził człowieka jakiś duch. Dlaczego robię to, co robię? Zamiast rzucić wszystko w kąt i wracać do domu?... To wielka niewiadoma. Wiem tylko tyle: cały dzień dziś za panem podążam, śledząc każdy pański ruch... Czas pokaże, jak się to wszystko skończy. - Powiedział to takim tonem, jakby nas obu dotyczył problem, jak to się wszystko skończy i dokąd nas to zawiedzie. Jeszcze raz otarł czoło mankietem. - Zrobimy jedną rzecz, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Przyjdę jutro do pana, po południu, przysięgam, że to ostatni raz, nigdy więcej nie będę pana niepokoił. Tylko ten jeden raz, jutro po południu. Nie zabawię długo. Sporządzę parę notatek, zastanowię się, jaką rolę odgrywam we własnym utworze, kim jest Natalia, a kim ja... A potem wyjdę, zamknę się w domu i dokończę dzieła. Ale jest mi pan potrzebny, panie Cabo! Jeszcze ten jeden raz! Czy sam pan nie jest pisarzem? Muzy pana nie torturują? Niechże pan okaże trochę serca! Czy to moja wina, że tylko przez pana mogę dotrzeć do Natalii? - jego głos przybrał żałosny, błagalny ton. - Niech mi pan nie odbiera Natalii, musi ze mną zostać, zaklinam pana!
Przez jakiś czas delektowałem się pomysłem, by wymierzyć cios w te miękkie, trzęsące się policzki, trzasnąć pięścią między wołowate, wlepione we mnie jak dwa placki oczy. Mdliło mnie na sam jego widok. Zamiast tego rzuciłem mu zeszytem w twarz.
- Precz z moich oczu i niech pan nawet nie próbuje mnie śledzić.
Adán Nadal chwycił niezręcznie martwą rybitwę własnej twórczości i przygarnął ją do kamizelki.
- Obieca mi pan? - zapytał. - Jesteśmy umówieni na jutro?
- Powiedziałem już, precz!
- Szkoda - wyszeptał, a w tonie jego głosu pobrzmiewało coś dziwnego (może tak mi się wydawało, bo sam byłem zdenerwowany): nagle nie wiedziałem, do którego z nas dwojga mówi, do mnie, czy do stworzonej przez siebie postaci. Czy to Natalia była adresatką owego „szkoda”? Poszukałem odpowiedzi w jego płowopiwnych tęczówkach, nieruchomych oczach, ale znalazłem tylko swoje odbicie (mój własny, pomniejszony kontur pod światło). Na chwilę zanurzyłem się w tych oczach, które poświęcały mi tyle niezwykłej uwagi, by stwierdzić, że jego nieruchome spojrzenie da się bardzo łatwo wytłumaczyć: Adán Nadal wcale mnie nie widział, przeszywał mnie spojrzeniem na wylot, jak cienki arkusz bibuły. Trudno o dziwniejsze doznanie, jak gdyby za mną krył się ktoś o wiele solidniejszy, bardziej lity, obdarzony rzeczywistością, jak by tu powiedzieć, bardziej okrzepłą i namacalną niż moja własna i oczy obojga nie dostrzegały, że to ja tu jestem. Niczym kochankowie zapatrzeni w siebie z dwóch odległych brzegów (ja zaś byłem oddzielającym ich oceanem), niczym Rosalía Guerrero i Braulio Cauno.
Mężczyzna wymknął się spod zadaszenia sklepu, ale zanim odszedł, przystanął i oznajmił:
- Żałuję, że tak bardzo nie przypadłem panu do gustu... Może jutro moglibyśmy wrócić do tematu.
- Nie mam z panem nic do omówienia! Precz, precz!
Wzruszył ramionami i coś zapisał. Było zrozumiałe, że to moja własna replika, myślnik, powiedziała Natalia. Faktycznie, zreflektowałem się, przytomniejąc, coś takiego równie dobrze mogło wyjść z ust siedemnastolatki, w jaką przemieniałem się w jego oczach. (Nie mam z panem nic do omówienia! Precz! Spadaj pan! - ni mniej, ni więcej, wypowiedziane głosem jakiejś siksy).
W pewnej chwili uznałem, że koniecznie muszę się uwolnić od tego transseksualnego widma - za każdym razem, gdy Adán Nadal obdzielał mnie swoim żółwim spojrzeniem, czułem się (trudno, czytelniku, możesz kpić) trochę Natalią. Ale jak się przed tym ustrzec? Nic nie wskóram, wyrywając mu z rąk notatnik, rwąc go na strzępy, ciskając nimi w jego blade, rozmiękłe oblicze, nawet ucieczką nic nie osiągnę. Najprawdopodobniej (dzielnie zniosłem gorączkowy dreszcz) niewiele wskóram, nawet gdy uśmiercę to indywiduum. Potężna moc sztuki pisarskiej, straszliwa czarnoksięska sztuka, tkwi w jej własnej błahości. Objaśnienie „powiedziała Natalia” to akt nie do zatarcia: nawet zniszczenie papieru, na którym napisane zostały słowa, nie zmieni ich. Nic, co byłoby w mojej mocy, nic w całym kosmosie nie zniweczy efektu tego objaśnienia, podobnie jak nic na świecie nie pozwoli ci, czytelniku, zaprzeczyć mojemu oświadczeniu: „Jestem Juan Cabo”. Nawet twoje niedowiarstwo nie wybawi cię od przekleństwa moich słów. Raz napisane, pozostaną na papierze.
Trwałem bez ruchu, gdy tymczasem Adán Nadal oddalał się w ciszy. Ale, co dziwne, jeszcze w tej samej chwili zacząłem żałować, że potraktowałem go tak obcesowo. Koniec końców, cały występek tego nędznika polegał na tym, że zachciało mu się czerpać ze mnie natchnienie dla skonstruowania swojej postaci literackiej. Kiedy chciałem naprawić swój błąd, okazało się to niemożliwe. Przepadł. Nigdzie go nie widziałem. Szkoda, pomyślałem, sam nie wiedząc, do kogo kieruję to westchnienie.
Ogarnięty zmęczeniem, wsparłem głowę na szybie wystawowej księgarni. Prawdopodobnie, jeśli zamknę oczy, bez większego wysiłku zasnę na stojąco, w cieniu zadaszenia.
Ale życie czasem płata figle - zanim upłynęło pięć sekund, byłem przytomniejszy niż kiedykolwiek w życiu.
Mój wzrok, gasnąc we śnie, przypadkiem prześlizgnął się po jednej z książek wystawionych w witrynie.
I przerażenie włączyło alarm w moim mózgu.
XII
Wyzwanie
- Chcemy się zmierzyć - zawyrokował Neirs - z przebiegłym, bezlitosnym i wyrafinowanym pisarzem. Rozumiem, że nie odkrywam Ameryki: to może być ktokolwiek, dzisiaj wszyscy piszą.
Podszedł do regału (znajdowaliśmy się w moim gabinecie) i wyjął pewną książkę.
- Każe się nazywać Owidiuszem, jak starożytny poeta, autor Metamorfoz. - Wskazał na egzemplarz wyjęty z półki: to jeden z wielu w mojej bibliotece traktujący o tym klasycznym dziele. - Być może zainspirowała go gałązka laurowa w ręku ofiary, kiedy ta opuszczała restaurację... Ale bez wątpienia jego pseudonim literacki to pewien klucz. W Metamorfozach bogowie przybierali odmienną postać, by osiągnąć swoje cele, czyż nie tak, panie Cabo? Przemieniali się w byka, deszcz, ptaka... Nie można wykluczyć, iż nasz przeciwnik uważa, że jest w stanie przemienić się w innych pisarzy, by zadowolić swoje żądze... Nie zapomnijmy, jak łatwo podrobić cudzy charakter pisma.
- Jedyną pewną rzeczą jest to, że mamy do czynienia z nieuleczalnym szaleńcem - przyznał Virgilio, pochylając się, by odłożyć książkę na stół. - Choć trzeba przyznać, że pisze bardzo dobrze.
Tytuł tomu, jaki zobaczyłem w witrynie księgarni, wydrukowany wytłuszczonymi wersalikami, skłonił mnie do tego, by w niedzielne popołudnie szukać czynnego kiosku i wyjść z niego z zakupionym egzemplarzem w ręku. Następnie zadzwoniłem z komórki do Neirsa i umówiliśmy się jeszcze tego samego wieczoru, o wpół do siódmej, w moim domu. W tej chwili była za pięć ósma. Neirs jak zwykle palił, rozwodząc się nad tajemniczym autorem książki. Virgilio dokończył lektury dzieła i ocierał pot z czoła olbrzymią chusteczką. Ja chodziłem w tę i z powrotem, postukując palcem po nosie. Za oknem popołudnie chyliło się ku końcowi. Przez rozmowę dobiegały nas odgłosy krzątaniny Nimfy, która podlewała rośliny w ogrodzie.
Wydanie ujmowało prostotą: białe karty tytułowe, miękka oprawa, pominięto nazwę wydawnictwa, prawa autorskie i inne dane. Zaledwie trzy zapisane strony, reszta niezadrukowana. Na okładce tytuł, jakaś liczba w nawiasie, zapowiadająca, że nastąpią kolejne tomy, w końcu - jak można się było domyślać - nazwisko autora.
WYPEŁNIONA FANTAZJAMI
(1)
Owidiusz
Nowe egzemplarze były zapakowane w zgrzaną folię i rozprowadzane za darmo, jak te drobne pozycje, czasami wykładane przy kasach w księgarniach. Na pierwszej stronie krótka adnotacja: „Wszystkie postaci i wydarzenia opisane w książce są zmyślone. Jakiekolwiek podobieństwo z rzeczywistością jest wyłącznie przypadkowe”.
Na następnej stronie zaczynała się fabuła, którą przeczytałem jednym tchem, z zamarłym sercem.
Wybrałem tę kobietę, gdyż w samotności jadła kolację w restauracji literackiej. Wydawała się idealnie potwierdzać moją teorię. Teraz leży na podłodze, u mych stóp, związana i zakneblowana, gdy tymczasem ja piszę te słowa.
- Nic do pani nie mam - oświadczyłem jej - a nawet pani nie znam. Nie dbam też o pieniądze, przykro mi. Nie domagam się żadnego okupu za pani życie. Tu chodzi o czystą teorię. Porwałem panią, by poddać próbie moje przemyślenia na temat rzeczywistości i fikcji, które od jakiegoś czasu prześladują mnie dzień i noc. Przemawiając do pani, piszę na klawiaturze komputera. Widzi pani? Naturalną koleją rzeczy, wydam ten tekst w formie powieści w odcinkach. Lojalnie uprzedzam, że usunąłem wszelkie ślady pani tożsamości ze wszystkich oficjalnych dokumentów, zmodyfikowałem teksty, w których się o pani wspomina (nie sądzę, bym któryś pominął) i usunąłem osoby, które by panią pamiętały. Teraz żyje pani tylko tutaj, w tych słowach i na tych stronicach. Moje pobudki są czysto filozoficzne: biorą się z chęci, by udowodnić, w jaki sposób prawdziwa ludzka postać, której ślady tożsamości zostały całkowicie zatarte, przestaje istnieć, przenosząc się na papier. Mógłbym krzyczeć do czytelnika: „Hej, ona jest NAPRAWDĘ, jest tu, w moim domu, związana i zakneblowana! Porwałem ją nocą trzynastego kwietnia! Nie wierzysz mi, czytelniku? No, przyznaj się. Nie wierzysz?”. A czytelnik przeczyta (w tej chwili czyta moje słowa) i potrząśnie głową z uśmiechem, myśląc: „Cóż za wyobraźnia!”. Żebym nie wiem jak się starał, nikt nie postawi złamanego grosza na pani istnienie, droga przyjaciółko! Bo literatura to najlepsze ALIBI, jakie wymyślono dla KŁAMSTWA. Nie ma nic równie BEZUŻYTECZNEGO, PUSTEGO i FIKCYJNEGO jak pisarstwo.
Sam fakt, że znalazła się pani w tym akapicie, po myślniku, sprawia, że JUŻ JEST PANI MARTWA!
Wydam trzy tomy. To pierwszy z nich. Druga księga wyjdzie w poniedziałek, dwudziestego szóstego kwietnia, a trzecia we wtorek, dwudziestego siódmego. A wtedy panią zabiję. Jakaż to będzie zabawa opisywać pani śmierć (naturalnie w męczarniach) i opublikować ją jako czwartą księgę długiej sagi. Czytelnicy nigdy się nie domyśla, że czytają o prawdziwym morderstwie... jedynym w dziejach ludzkości popełnianym na oczach tysięcy, a mimo to nikt nie będzie mógł oskarżyć jego autora. Wyznaj, czytelniku, czy swoim niedowiarstwem nie przykładasz ręki do zbrodni doskonałej, NAJDOSKONALSZEJ ZBRODNI ŚWIATA. Przez twą nieufność stajesz się WSPÓLNIKIEM mojego występku!
A teraz pobawimy się trochę z moją ofiarą. Opowiem o tym w następnej księdze. Znajdą się tam pewne fakty zmyślone, ale cała reszta będzie jak najbardziej prawdziwa... Nie szkodzi! Czytelnik potraktuje je wszystkie na równi... Nie potrafi odróżnić jednej od drugiej. A twoje jęki, droga przyjaciółko... Twoje JĘKI rozsadzą MILCZENIE PAPIERU.
Czy tajemniczy psychopata spełni swą groźbę? Przeczytają państwo w dalszej części tej pasjonującej historii: Wypełniona fantazjami (2). Już wkrótce w ulubionym kiosku lub księgarni.
Zamknąłem książkę, jakbym zamykał grób. To szaleniec, ale ma rację, pomyślałem. Nikt mu nie uwierzy! Jedynie Neirs, Virgilio i ja wiemy, że mówi prawdę, bo sprawdziliśmy wszystkie poszlaki!
- Ten osobnik odkrył literaturę snuff* [* Snuff, snuff movie (ang.) - gatunek kina pornograficznego, filmy pełne przemocy, w których jeden z bohaterów pada ofiarą morderstwa.] - zauważył cierpko Virgilio - kto wie, czy nie przyczyni się do jej popularyzacji, czyniąc ją równie powszechną jak filmy tego gatunku.
- Idziemy na policję - zdecydowałem. - Jeszcze jest czas!
Neirs powstrzymał mnie jednym gestem.
- Więc nie czytał pan pierwszej strony? - Podniósł książkę i otworzył ją, pokazując swoim cienkim małym palcem. - „Wszystkie postaci i wydarzenia opisane w książce są zmyślone. Jakiekolwiek podobieństwo z rzeczywistością jest wyłącznie przypadkowe”. Ten krótki akapit nieprzynależący do tekstu, taki komentarz na skrzydełku okładki, przekreśla wszystko, co za nim stoi. To doskonała przykrywka dla zbrodni. Od tego miejsca Owidiusz może pisać wszystko, na co mu przyjdzie ochota. Dzięki takiej obwolucie późniejsza narracja przepada w czarnej dziurze fikcji literackiej. Nasz wróg o tym wie, odwrócił więc zwyczajny porządek rzeczy, czyli fikcyjny komentarz na okładce, który nie stanowi o prawdzie, i prawdziwy tekst. Trzeba przyznać, to dokonanie geniuszu. Z reguły pisarze dążą do tego, byśmy zgodzili się z faktami od początku do końca wyssanymi z palca. Owidiusz natomiast zdołał odwrócić ten porządek: nie wierzymy w coś, co jest bezwzględnie prawdziwe.
- To zbrodnia doskonała - zawyrokował Virgilio. - A przynajmniej bardzo dobrze opowiedziana.
- I, jak sam to określił - podjął wątek Neirs - stajemy się jej wspólnikami. Nasz bohater doskonale zdaje sobie sprawę, że obwoluta to jedyna istotna rzecz w książce. Skoro na okładce napisano: „to fikcja literacka”, czytelnicy natychmiast naciskają guzik: „nie wierzyć” i nic w całym tekście nie przekona ich, by zmienili zdanie... Wręcz przeciwnie, wyzwą na pojedynek literata, każąc mu udowadniać: „Ciekawe, czy przekonasz mnie, bym dał się zwieść wymysłom twojej imaginacji” - mówimy. A Owidiusz, który doskonale zdaje sobie z tego sprawę, jak już powiedzieliśmy, opracował diaboliczną pułapkę, do której wszyscyśmy przyłożyli ręki.
- Cudownie! - przerwałem wzburzony. - A może by go tak nominować do Nagrody Nobla?
- Spokojnie, panie Cabo - powiedział Neirs. - Zastaliśmy pewną sytuację. Nic nam nie pomoże, jeśli podważymy geniusz, z jakim nasz wróg tworzył swój plan...
- Ale w tej chwili jakaś kobieta jest torturowana, a za trzy dni straci życie! A pan tutaj spokojnie sobie popala i rozważa problemy literackie!
Niewzruszony Neirs odparł:
- Nie ma co tracić głowy. Koniec końców, to tylko książka. Nie mam dowodów, że to nie są czcze pogróżki i że jest gotów je spełnić. Jeśli się nie mylę, mamy do czynienia z psychopatą literackim. Rozkoszuje się tym samym, co inni pisarze: uwielbia bezkarnie epatować własnymi obsesjami, żeby ludzie czytali i dzielili jego doznania. Jedyna różnica polega na tym, że porwał on prawdziwą kobietę i napawa się myślą, że może z nią zrobić wszystko to, co napisał...
- Proszę nie zapominać, że zamordował człowieka! - wtrąciłem.
- Nie zapomniałem. - Neirs złożył usta w ciup i wypuścił gęsty obłok dymu. - Wręcz przeciwnie, uważam, że pan sam, panie Cabo, pozostaje przy życiu, bo doznał pan utraty pamięci, a Owidiusz o tym wie... Nie leży w jego interesie, by istnieli świadkowie pamiętający tę kobietę. - I otrząsnął o brzeg popielniczki delikatny, szary popiół, proch ze zwłok embrionu.
- Musi być jakiś sposób, by przekonać władze! Jeśli zbierzemy wszystko razem! - Wziąłem do ręki restauracyjne zapiski, wiersz Grisarda, notatki Rosalii Guerrero... - Jeśli przedstawimy im to wszystko jako dowód, to może...
Neirs zaprzeczył ruchem głowy.
- Może ktoś skorzysta z okazji, by napisać powieść, to wszystko. Jedyny dowód, jakim dysponujemy, to brak gałązki laurowej na restauracyjnym stoliku. Ta jedna nieobecność jest więcej warta niż cała sterta papieru, jaki trzyma pan w garści. - Upewniwszy się, że jego białe włosy utrzymują swą nieskalaną formę, uzupełnił: - Literatura i rzeczywistość to nieporównywalne kategorie.
Znów zapadła cisza. Ja przechadzałem się po pokoju w tę i z powrotem, maltretując kciukiem obolały czubek własnego nosa. Virgilio utkwił wzrok w próżni; wyglądał jak kukła porzucona przez brzuchomówcę na fotelu w moim gabinecie: skrzyżowane ramiona, wyłupiaste oczy i zamrożone spojrzenie. Neirs palił papierosa, zamyślony. Nagle poczułem, że opadam z sił. Bezwiednie osunąłem się na krzesło, każdy mięsień mi dygotał.
- Musimy coś zrobić... - stwierdziłem. - Muszę coś zrobić... Ona, kimkolwiek by była, nie zasługuje na taką śmierć... - Oczy zaszły mi mgłą. Zdjąłem okulary, przetarłem powieki. - Nie znam jej, nie wiem, kim jest, ale przez ostatnie dni... zacząłem ją sobie wyobrażać... i podziwiać... Wiem, że to nikt nadzwyczajny, po prostu człowiek, jak każdy inny, niejedno ma na sumieniu, niejedno ją trapi... Ale przysięgam, że nie pozwolę, by umarła w takich okolicznościach... - Moje łzy, kiedy raz już się oswobodziły, popłynęły dalej nieprzerwaną strugą, jak u dziecka. Detektywi przyglądali mi się bez słowa. - Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale wiem, że nie będę tu siedział z założonymi rękami, aż ten potwór odda do druku ostatni tom!
Neirs skupił całą swą uwagę na sinusoidalnej smudze dymu z papierosa.
- To mówi pan, że wręcz wyobraża sobie tę kobietę? - zapytał.
- Tak... Bo co?
Wyciągnął swoje długie palce i sięgnął po opowiadanie Owidiusza. Kartkował je przez chwilę w milczeniu.
- Nie można wykluczyć jeszcze jednej możliwości - powiedział. - Naszemu osobnikowi udało się zneutralizować swoją ofiarę, wymazać ją z rzeczywistości, zamienić w fikcyjną postać... A gdyby pan postąpił odwrotnie?
Uniosłem głowę, spojrzałem na detektywa. Virgilio również utkwił w nim wzrok jak dwa znaki zapytania.
- Co ma pan na myśli? - zapytałem.
- Owidiusz dąży do tego, by zaprzeczyć jej istnieniu, rozpuścić ją, rozmyć... A gdyby tak pan stworzył ją na nowo, panie Cabo? A gdyby pan o niej napisał, o jej życiu, jak wygląda, co czuje...?
- A niby czemu by to miało służyć, Horacio? - zapytał jego pomocnik.
- Zaświtał mi w głowie pewien pomysł. Kto wie, czy dzięki temu nie zyskamy na czasie. Pan Cabo o niej napisze, my moglibyśmy się postarać, by tekst natychmiast ujrzał światło dzienne i... i może trafi do rąk Owidiusza, który przeczyta i postanowi opóźnić wydanie ostatniej księgi, albo nawet odstąpi od swego planu... W każdym razie, zyskamy kolejne kilka dni.
- O ile nie zniszczy swej ofiary przed terminem - odparował karzeł. - Któż to może wiedzieć?
- Owszem, nie możemy tego wykluczyć - przyznał Neirs. - Ale jak sam stwierdziłeś, Virgilio, i tak tkwimy w grzęzawisku literackim. Więc co nam szkodzi spróbować?
- Odpłacić pięknym za nadobne, pobić go jego własną bronią - myślał na głos Virgilio, po czym spojrzał mi prosto w oczy: - To BARDZO zaskakujący pomysł, NAJBARDZIEJ niespodziewany na świecie, ale wydaje się całkiem trafiony...
- Panie Cabo? Co pan o tym sądzi?
Zastanowiłem się przez chwilę, po czym odparłem:
- Naturalnie, mogę o niej pisać. Ona to gałązka laurowa: przez wszystkie te dni jej nieobecność nabrała realnych kształtów w moim umyśle. A skoro panowie utrzymują, że to ją może ocalić, uczynię to bez namysłu. Tylko jedno pytanie - ile mam na to czasu?
- Dwadzieścia cztery godziny - odparł Neirs - najwyżej. Dwadzieścia cztery godziny na wykreowanie, w jednym, jedynym rozdziale, prawdziwej kobiety. W normalnych okolicznościach byłoby to niemożliwe, zdaję sobie sprawę... Ale pana wręcz roznosi zapał, jest pan tak... natchniony, że jestem pewny, że podoła pan zadaniu.
- Dwadzieścia cztery godziny, by zbudować całe życie - wymamrotałem.
- By wymyślić postać, w którą uwierzy każdy czytelnik - sprostował Neirs. - Zwykłą kobietę, jak każda, jak sam się pan raczył wyrazić, żadnych tam wysublimowanych, ezoterycznych elfów. Kiedy Owidiusz to przeczyta, poczuje się zaintrygowany. Uświadomi sobie, że ktoś jeszcze pamięta jego ofiarę, że wcale nie udało się wymazać jej istnienia i to powstrzyma go przed spełnieniem pogróżek.
- Ale postać, jaką stworzę, zawsze będzie się różnić od kobiety, którą porwał ten typ - zaprotestowałem.
- I cóż z tego? Wie pan, w co była ubrana, pamięta pan kolor włosów, uczesanie. Całą resztę powierzamy pańskiej wyobraźni, ale dobry pisarz potrafi maskować wytwory własnej fantazji. Musi pan zwieść niedowiarstwo Owidiusza. Opis to nie fotografia, proszę o tym nie zapominać. Jeśli zdoła pan stworzyć realną postać, Owidiusz zostanie przekonany, że to jego ofiara. Na tym polega literatura: omamia. On sam oszukiwał nas wystarczająco długo. Teraz nasza kolej. Należy wytoczyć mu walkę na jego własnym polu.
- To wyzwanie...
- Pojedynek - przytaknął Neirs. - „Wypełniona fantazjami”. Nie rozumie pan? Przesłanie tego zdania, na mój rozum, jest dość jasne. Nasz adwersarz usiłuje zamienić prawdziwą kobietę w kilka zapisanych kartek, „wypełnionych fantazjami”. Pan natomiast ma odwrócić ten proces: przemienić parę zapisanych i „wypełnionych fantazjami” stronic w prawdziwą kobietę. Taka sama metamorfoza, tyle że odwrócona, na opak.
- To pomysł niemal tak potworny, jak oryginalny - stwierdził Virgilio. - By czytelnik, dokonawszy lektury pana dzieła, mógł stwierdzić: „Widziałem i poznałem kobietę”.
Neirs nie pozwolił, by zapadła kłopotliwa cisza:
- To nasza jedyna szansa. My zaś bierzemy pod mikroskop obwolutę. Spróbujemy zbadać, które wydawnictwo, czy drukarnia, wypuściło tę beztroską twórczość, choć podejrzewam, że za niejakim Owidiuszem stoi ktoś, kto wiele może. To błyskawiczne wydanie dowodzi zadziwiająco prężnej infrastruktury. W każdym razie, nie będziemy siedzieć z założonymi rękami. Odnoszę jednak wrażenie, że tylko pan swoją twórczością potrafi go powstrzymać, a przynajmniej zrodzić w nim pewne wątpliwości.
- A jak to później wydać w druku?
- Proszę pozostawić to mnie - odpowiedział Neirs. - Ma pan czas do jutrzejszego wieczora; poniedziałek, dwudziesta trzecia trzydzieści. Dokładnie o tej porze przyjdę po maszynopis. We wtorek po południu zostanie wydrukowany i rozprowadzony po księgarniach. Nadamy mu tytuł, który posłuży za przynętę. „Odpowiedź udzielona Owidiuszowi” lub też coś podobnego. - Musiał zauważyć moją minę, gdyż dodał łagodniejszym tonem: - To jest jedyna i nikła szansa, by wszystko się powiodło, wiem o tym, ale proszę zrozumieć: stajemy twarzą w twarz z zupełnie nieobliczalnym zbrodniarzem, a czas działa na naszą niekorzyść...
- Nie musi mi pan o tym przypominać - odparłem. - Tak uczynię.
Noc zaczynała panować na niebie. Detektywi pożegnali się. Już w drzwiach, jak zwykle nieprzystępny i elegancki, Horacio Neirs odwrócił się do mnie jeszcze raz. Na ułamek sekundy ta woskowa maska zdawała się rozpuścić i dostrzegłem twarz: wrażliwą i przejętą nie mniej niż moja własna.
- Poznał pan już moją opinię - powiedział - jest bliska idei Owidiusza: literatura to działanie banalne, nieprzydatne, na pograniczu rzeczywistości... - I nagle jego oczy rozbłysły, uśmiechnął się. - Ale jeśli uda się panu powstrzymać tego osobnika przed zrealizowaniem jego pogróżek... Powiem krótko: dam się przekonać, że po raz pierwszy w historii pisarstwo do czegoś się przydało... Po raz pierwszy „napisać” będzie mieć równie doniosłe znaczenie, co się urodzić.
Patrzyłem za oddalającą się sylwetką, rozmywającą się w powodzi ciemności, aż dotarł do audi, w którym już czekał Virgilio.
XIII
Co napisał Juan Cabo
Jej sylwetka...
Przez całą noc wpatruję się w te dwa słowa na monitorze. Tylko tyle potrafiłem napisać, samotny produkt całonocnej koncentracji. Uznałem za logiczne, by zacząć od miejsca, w którym urwał się mój poprzedni akapit, ale potem rozciągała się już tylko pustka. Co z tym dalej robić? Co ja właściwie o niej wiem? Kiedy rozmawialiśmy z Neirsem, jeszcze wierzyłem, że z łatwością ją sobie wyobrażę, teraz jednak odkryłem, że poza czarną suknią, odkrytymi plecami, kokiem i kasztanowymi włosami miałem przed oczami tylko rozmazaną akwarelę rysów twarzy. I kiedy mój mózg starał się wyostrzyć rysunek, nieodmiennie wynurzała się z niego Muza.
Muza Gabbler Ochoa, odwrócona do mnie tyłem, w głębi korytarza, w biurze Neirsa. Muza Gabbler, smukła, wzorcowa, doskonała... Ja jednak z całej siły odrzucałem Muzę. Nienawidziłem samej myśli, że mogłaby posłużyć za prototyp mojej postaci. Zresztą, to modelka dla pisarzy - myślałem. A modelka pielęgnuje swoje ciało dla zawodu. Muza jest taka, jaką literaci lubią ją opisywać, a czytelnicy czytać. To nie kobieta, a pragnienie mężczyzn. Ale ja nie chcę opisywać pragnienia mężczyzn. Chcę... Spojrzałem na jasny ekran komputerowy. Chcę ją wykreować. Ją. Każdą kobietę.
Przeraziła mnie myśl, że porywam się na rzecz niemożliwą. Wstałem z krzesła i przespacerowałem dookoła domu, by wybić sobie z głowy te mrzonki. Nie można opisać każdej kobiety! Pac, pac, pac, bębniłem palcem po nosie, przechodząc tymczasem z gabinetu na korytarz, z korytarza do holu, z holu do jadalni. Literatura ma swoje granice: nie mieści się w niej nic, co wykracza poza nadzwyczajność. Trzeba koniecznie opisywać jej „głębokie spojrzenie”, jej „szlachetny charakter”, „radość, jaka od niej bije”.
Wyszedłem do ogrodu, w którym ptaki obwieszczały świtanie. Wróciłem do domu tylnymi drzwiami, przedefilowałem po uśpionych pokojach. Nimfa jeszcze nie wstała. Zerknąłem na zegarek. Było już po szóstej, a ja jeszcze nie zacząłem pisać! Godziny życia pewnej osoby są policzone, a ja mam je wymyślić, żeby ją uratować. Należy koniecznie przyjąć jakiś sprawny i wydajny sposób pracy. Na nic się zda obracanie w kółko jednego zdania, z prawa na lewo. Muszę zacząć naciskać klawisze, a kobieta urodzi się jak muzyka w fortepianie: w jednej chwili, boska harmonia ludzkich linii i kształtów.
Klucz musi leżeć gdzieś tu blisko: odrzucać z jednakową obojętnością to, co lubię, i to, czego nie lubię, pomyślałem. Uzyskać byt niezależny od moich pragnień, który urodzi się na moich oczach, spontanicznie jak przypadek, ślepe zrządzenie losu.
Przypadek, zrządzenie losu.
Wszedłem po schodach i pobiegłem do sypialni. Jakaś dwuwymiarowa postać czekała na mnie rozparta na sofie. Nimfa jeszcze nie zdążyła zawiesić w szafie garnituru, który zdjąłem po powrocie z wystawy. Wyjąłem z kieszeni marynarki mój notatnik „Zdarzeń” i „Osób” i przewertowałem go nerwowo, pogrążony w rozmyślaniach. Świetnie, pomyślałem. Tylko jak to zrobić?
W końcu zdecydowałem się na nożyczki. Zbiegłem do gabinetu i usiadłem przy biurku. Płatki słów spadały jeden po drugim na stół. Starałem się, by wszystkie miały te same wymiary. Dla uprzyjemnienia zajęcia podśpiewywałem piosenkę własnej kompozycji, tym głośniej i z większą ekspresją, im dalej postępowała masakra dokonywana nożyczkami na papierze. Na koniec dopisałem na odwrocie każdego paska przynależną mu kategorię. Podzieliłem je na dwie kupki: po jednej stronie „Zdarzenia”, po drugiej „Osoby”. Literaci sięgają do wspomnień, ja mogłem się posłużyć jedynie taką pamięcią, jaką w tej chwili posiadałem, czyli doświadczeniami i sylwetkami, jakimi zaludniłem swój notatnik. Zabawa była tak radosna, że omal nie wybuchnąłem śmiechem. Szybkie natchnienie. Postaci prêt-à-porter.
Gotowe: dwie niewielkie zaspy śnieżne na stole, dwie przeciwne armie, każda w swoim obozowisku. Początkowo zamierzałem wybrać tylko interesujące mnie informacje, potem jednak stwierdziłem, że lepiej zdać się na łut szczęścia. Właśnie takie jest prawdziwe życie: ktoś rodzi się, nie wiedząc, po co ani dlaczego przychodzi na świat nieprzewidziany i wbrew swojej wiedzy. Każdy człowiek to kilka kart z talii w ręku gracza, genetyczna gra komórek, której finałem może być szczęśliwa liczba lub totalne bankructwo.
Pieczołowicie przewróciłem wszystkie ścinki papieru z napisem „Osoby”, niczym kostki domina, do góry nogami. Wybrałem sześć na chybił trafił i odsunąłem je od reszty. Przekręciłem zapisaną stroną na wierzch i zanotowałem:
7. Nieznajomy: rozmiękła twarz, patrzy na mnie.
5. Modesto: krótkowzroczny, „dobry dziadunio”.
6. Gaspar Parra: chudy, lubieżny.
1. Dolores: Jajo-na-Twardo, pierwsza osoba, jaką pamiętam.
2. Nimfa: duże, wystraszone oczy, macierzyńska
12. Muza Gabbler: doskonała, pusta.
Nie tracąc czasu na namysł, unoszony łagodnym prądem pierwszego skojarzenia zanotowałem na luźnej kartce „ze dwa słowa opisu” do każdego przypadku, odpowiednio poprawiając końcówkę na żeńską, jeśli wymagała tego okoliczność. Miałem listę sześciu cech.
1. rozmiękła twarz
2. krótkowzroczna
3. chuda
4. duże, wystraszone oczy
5. Jajo-na-Twardo
6. doskonała
Nie, „doskonała” nie może zostać - stwierdziłem. O ile postanowiłem być posłuszny zrządzeniom losu, to temu ostatniemu nie należało zanadto ufać. Muszę wyrzucić „doskonała”. Mimo to wahałem się. Trudno zrezygnować z takiego przymiotu. A gdyby ona taka była? Nie, nie jest taka. Choć z oporami, pozbyłem się tego białego gołąbka (krzywe przekreślenie przeszyło ją na papierze), godząc się na niedoskonałość tworzonej przez siebie istoty. W każdym razie, rozmyślałem, Muza mogłaby ucieleśniać jej ideał. Ona chciałaby być tak doskonała, posiadać takie ciało i takie rysy. Odłożyłem pasek papieru na bok, nie gardząc nim całkowicie. Czułem się jak Doktor Frankenstein nad wyłaniającym się ciałem skonstruowanym z fragmentów zwłok. Cała sztuka to umieć je teraz odpowiednio ułożyć. Zabrałem się do pracy.
Pracowałem bez wytchnienia prawie do południa, nic sobie nie robiąc z błagań mojej gosposi, bym trochę odpoczął (żeby jej sprawić przyjemność, wypiłem trochę kawy z mlekiem na śniadanie, ale stanowczo odmówiłem obiadu). Zapisywałem wyniki w zeszycie; potem je miałem przepisać na czysto. Kreśliłem, poprawiałem, podsumowywałem. Dodałem do całości jeszcze dwie cechy siebie samego: niski wzrost i ocena, jaką Modesto wystawił moim oczom, która wywarta na mnie tak duże wrażenie: nie tak znów brzydkie.
Dysponowałem już kilkoma wierszami:
Ma szczupłą sylwetkę, niskiego wzrostu. Jej rysy sprawiają wrażenie nieco rozmiękłych. Okrągła twarz, biała jak ugotowane jajko. Duże oczy nie ukrywają przestraszonego wyrazu. Najwyraźniej krótkowzroczna, bo nosi okulary, ale kiedy je zdejmuje, okazuje się, że ma nie tak znów brzydkie oczy (nieraz to słyszała). Jasnokasztanowe włosy związuje w niewielki kok.
Może czytelnik uzna, że to nic takiego, ale w moim mniemaniu, miałem już wszystko.
Ona się narodziła. Ona wykwitła na papierze, wolna, niezależna od moich pragnień. Ja nie chciałem, by taka była, tak mało atrakcyjna (ale postarajmy się być bardziej taktowni), ale też nie odrzucałem jej fizjonomii. To była ona i miała całe prawo tego świata do istnienia. Prawie czułem, jak na mnie patrzy przez szkła okularów, tymi wielkimi, przestraszonymi oczami, „nie tak znów brzydkimi”. Właściwie zaczynała mi się podobać. Nie była to kwestia estetyczna, lecz spontaniczne uczucie, jak powrót syna marnotrawnego. Wprawdzie ona to nie Muza, ale... Właściwie na cóż nam potrzebna Muza, mnie i tobie? - zapytywałem księżycową poświatę bijącą z mojego komputera, ekran jak powierzchnia księżyca pożłobiony kraterami słów. Jesteś, jaka jesteś, i ja też - jaki jestem. Nauczmy się razem żyć.
Przyszła na świat w poniedziałkowe południe. Napisałem jej ciało, jej blizny, kosmografię jej pieprzyków i piegów. Nałożyłem na jej życie ciężar trzydziestu pięciu lat. Ubrałem ją we własną odzież (współczesne ubrania są właściwie uniseks): moje spodnie, moją kurtkę, moje marynarki, jedwabne chustki, jedwabny szlafrok. Założyłem jej na nos moje własne okrągłe okulary. Narzuciłem dwa nerwowe tiki: bębnienie kciukiem po nosie i drżenie prawej nogi, kiedy się czymś denerwuje. Razem sześć stron maszynopisu. Przeczytałem je kilka razy i nabrałem pewnego wyobrażenia o osobie. Odkryłem, że to ja sam, tyle że bez brody. I niech tak będzie. Ja i ona, połączeni w brzydocie. Zresztą wcale nie jesteśmy tacy brzydcy. Jesteśmy prawdziwi.
Jej wygląd był gotów na szesnastą. Pozostawała jeszcze biografia, osobowość, uczucia. Mijał czas.
Potrzebna mi była rodzina. Życiorys każdego z nas zaczyna się (a czasem również kończy) w rodzinie. Oczywiście nie mogłem posłużyć się danymi swoich bliskich, bo ich nie pamiętałem. Zrobiłem więc to samo co przedtem: potasowałem wszystkie paski papieru z kupki „Osoby”, a następnie wybrałem sześć na chybił trafił. Zanotowawszy je, wybrałem kolejne cechy charakterystyczne, których nie potrzebowałem już do opisu głównej bohaterki:
5. Modesto: „dobry dziadunio”
6. Gaspar Parra: lubieżny
2. Nimfa: macierzyńska
13. Rosalía Guerrero: alkoholiczka
7. Nieznajomy: patrzy na mnie
8. Grisardo: nie miałem okazji go poznać.
Odczytałem je jeszcze kilka razy, na głos. Nie będzie łatwo. A gdyby tak jeszcze raz wszystko wymieszać? - pomyślałem. Posłużenie się postacią Modesta Fárrago i mojej gosposi jako prototypami dziadka i babci wydawało się samo nasuwać, ale czy byli oni wystarczająco wiarygodni? Poczciwy „dobry dziadunio” i „macierzyńska” matka to takie sztampowe. Mimo to jakiś wewnętrzny głos mi podszeptywał, że najlepiej je zobrazują właśnie takie postaci. Rozwiązałem problem, wprowadzając pewne urozmaicenie: pomieszam dwoje bohaterów i jeszcze raz wszystkich przechrzczę (zupełnie jak Rozmiękła Twarz). Bo czy nie zawsze tak się dzieje? - zastanawiałem się. Dziadkowie są „dobrymi dziaduniami” dla swoich wnucząt, a jednocześnie mają mnóstwo innych przymiotów. Postanowiłem sięgnąć po kolejny kartonik: dziadek Natalii będzie podobny do Modesta: łysy, o melonowatej głowie, krótkowzroczny... ale też szczupły, zmizerowany i nieco lubieżny, jak Gaspar Parra. Poczciwy stary lubieżnik, emerytowany stróż, pochodzi z Ciudad Real, pasjami gapi się na ludzi (zwłaszcza kobiety) i pisze, pisze...
W podobny sposób wyklarowała się nam postać matki. Powierzę jej wszystkie odruchy macierzyńskie Nimfy i zgubne uzależnienie od alkoholu Rosalii Guerrero. Bojaźliwa nie mniej niż Nimfa, zakochana w niespokojnym duchu, jak Rosalía. Wielkie, przestraszone oczy, widać też, że ma już swoje lata. Jej usta wydalają skażony alkoholem oddech.
Los mi sprzyja, stwierdziłem. To logiczne, by ona wdała się w dziadka ze swą szczupłą sylwetką i wadą wzroku, po matce zaś odziedziczyła bojaźliwe spojrzenie.
Z kolejnych ścinków papieru zapożyczyłem imiona, nazwiska zaś postawiłem na odwrót: dziadka ochrzciłem Gasparem Guerrero, matkę, Rosalía Parra. Dziadek ze strony ojca i matka: dobry początek dla jakiejkolwiek rodziny.
Czy brakuje kogoś jeszcze? Samego ojca. Ale z tego, co pozostało z opisu nieznajomego poety Grisarda, wychodziły mi absurdalne twory: jeden „patrzy na mnie”, a drugiego „nie poznałem”.
Oto dylemat.
Przyszło mi do głowy, by zrezygnować z dostępnych środków i wybrać inne słowa, z nowej kupki. Zreflektowałem się jednak i postanowiłem być wierny regułom tej zabawy. Dobrze, ale cóż to za postać, jak zbudować jej osobowość? „Nie poznałem go”, „Patrzy na mnie”... Może tak: ojciec zmarł, zanim przyszła na świat, więc go nie poznała. Ale nie chciałem go tak szybko uśmiercać. Nie mogłem zabić ojca, zanim go w ogóle wymyślę. To może rozwiedli się z matką Natalii, dlatego ta ostatnia nigdy go nie poznała - to wcale nierzadki przypadek? W takim razie, gdzie zmieścić to, że „patrzy na mnie”? Martwy lub też nieznany ojciec na nikogo nie patrzy. Zadumałem się nad tym kuriozum. Sherlock Holmes powiedziałby: „Kiedy już wyeliminujemy wszystkie niemożliwe sytuacje, to co zostanie, choćby się wydawało zupełnie nieprawdopodobne...” - przychodziło mi do głowy tylko jedno wyjście - wprawdzie absurdalne, ale innego nie widziałem. Ojciec był obecny, mieszkali w tym samym domu, istnieli obok siebie, ale tak, jakby był nieznajomym. Patrzył tylko i milczał. Nawet własna córka go nie poznała. Interpretacja była z lekka naciągana, ale lepsza taka niż żadna.
Z imieniem dla niego było podobnie - stawiało opór. Grisardo to tylko przydomek, i choć dobrze wiedziałem, że Rozmiękła Twarz naprawdę ma na imię Adán, nie wydawało mi się dobrym pomysłem, by posłużyć się tą wiedzą tak po prostu. W końcu na papierze było napisane wprost: „nieznajomy” i według zasad gry, należało to uszanować zamiast kręcić nosem.
W przypadku ojca nawet imię stanowiło wyzwanie. Zupełnie odwrotnie niż imię mojej postaci. Nawet miałem wrażenie, że dobry los znów wziął mnie pod swoje skrzydła. Skoro Rozmiękła Twarz wymyślił już tę dziewczynę... dlaczegóż by nie posłużyć się nim i nie nadać mojej bohaterce jej imienia? To rodzice zanoszą dzieci do chrztu - skoro więc Rozmiękła Twarz (lub jego hybryda z Grisardem) jest rodzicem mojej postaci, to logika nakazywałaby pozwolić mu wybrać imię. Niech więc zostanie według jego uznania: Natalia.
Natalia Guerrero Parra. Eureka! Czy dobrze brzmi, czy nie, piękne to czy paskudne, przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że świadomie zmanipulowałem jej imię, by nadać mu specjalne znaczenie. Zostało mi narzucone przez okoliczności, na podstawie trzech czy czterech reguł zabawy, nie tak znów odległych od praw rządzących rzeczywistością.
O osiemnastej trzydzieści, w poniedziałek, 26 kwietnia, Natalia Guerrero Parra dysponowała już zarysem biografii. Dodałem jeszcze dzień urodzin (dla wygody - mój własny)) gdyż informacja taka okazała się nieodzowna, oraz rodzinne miasto jej dziadka po mieczu, by stworzyć okoliczności jej przyjścia na świat.
Natalia Guerrero urodziła się w Ciudad Real, 13 kwietnia 1964 roku. Jedynaczka, większą część dzieciństwa spędziła w domu dziadków ze strony ojca; babka zmarła wcześnie, ona sama najlepiej pamięta dziadka Gaspara Guerrero i rodziców. Po tym pierwszym, stróżu, znanym z zamiłowania do wina i kobiet, Natalia odziedziczyła skłonności literackie. Dziadek uwielbiał układać bajki o małej dziewczynce - na imię miała Elisita - która była dokładnie taka sama, jak jego wnuczka. Potem czytał je dziewczynce do snu. Były to niewinne, rozczulające historyjki. Natalia wspomina je z rozrzewnieniem. Śmierć dziadka jednym ciosem ukróciła dzieciństwo Natalii.
Jej matka, Rosa, zahukana, słaba kobieta zależna we wszystkim od swojego małżonka...
Od tego miejsca było mi coraz trudniej. Dzieciństwo z dziadkiem Gasparem to zupełnie inna rzecz, poszło dość gładko. Ale jak zmierzyć się z wiekiem pokwitania? Wszystko jawiło mi się w czarnych barwach. Z jednej strony, nie sposób było cokolwiek zarzucić jej matce, zawsze zatroskanej o zdrowie córki, tak jak Nimfa troszczy się o moje (Dokąd idziesz, córuś? Gdzie byłaś? - Natalia nie może zapomnieć jej nieustannych pytań, jej niewyczerpanych rad, jej dezaprobaty przy każdej próbie wymknięcia się spod opiekuńczych skrzydeł), ale jako osoba uzależniona (od trunków, od mężczyzny, który nie zwracał na nią najmniejszej uwagi) żyła w ciągłym strachu, ze spuszczoną głową. Łatwo więc się domyślić, że Natalię wychowano w posłuchu, hodując w niej lęki, które do końca życia skazywały ją na samotność. Niewykluczone, że wyniosła z domu również pewną skłonność do picia. W każdym razie, wpływ matki nie stanowił niewyjaśnionej tajemnicy w życiu mojej bohaterki. Natalia potrafiła zrozumieć swoją matkę, tak samo jak ja rozumiałem istotę skonstruowaną z pewnych cech Nimfy i Rosalii Guerrero. Ale co z ojcem?
Ojciec nie przestawał być wielkim znakiem zapytania.
W pewnej chwili, po południu, jakiś przeraźliwie wysoki sopran poderwał mnie z krzesła. Chwilę później trzymałem w ręku słuchawkę telefonu.
- Jak idzie praca, panie Cabo? - zapytał Neirs.
Opowiedziałem mu, jakie zrobiłem postępy: o ile uporałem się z wyglądem, biografię komplikuje sylwetka ojca. Jeszcze nie udało mi się wymyślić nic, co by nadało mu osobowość.
- Jeśli wolno mi coś doradzić, niech pan bada tę kwestię - powiedział Neirs. - Nie należy od tego uciekać. Natalia nabierze realności, jeśli uda się pogłębić charakter ojca.
- Będę się starał.
- I niech pan nie traci czasu: Owidiusz wydał drugą księgę.
Wysłuchałem tego jak przez sen. Wypełniona fantazjami 2 bardzo przypomina pierwszy tom, ledwie trzy czy cztery zadrukowane stronice, ale wbrew oczekiwaniom nie zawiera żadnych drastycznych scen. Opisuje tylko, dość szczegółowo, damski manekin.
- Rozumie pan, co to oznacza? - zapytał Neirs. - Próbuje zamienić kobietę w rzecz. Pan zaś, przeciwnie, walczy o to, by dodać jej życia. I proszę nie zapominać o jednym: ma pan czas do wieczora. Wpół do dwunastej pojawię się, by odebrać maszynopis, wszystko, co pan napisze. Śmiało. Kiedy Horacio Neirs odłożył słuchawkę, wyciąłem kolejny pasek papieru, który dołożyłem do kupki „Osoby”.
14. Natalia Guerrero: prawdziwa.
Wyznaczyłem sobie cel i zamierzałem go osiągnąć: stworzę kobietę z krwi i kości, nie mniej namacalną niż papier, na którym ją wydrukuję.
Życie odwrotnie do wskazówek zegara - mógłbym zatytułować tę przedziwną biografię, którą wyszarpywały moje palce (zaciekłe psy uwiązane do moich dłoni) na kosteczkach klawiatury. Wypływały spod nich anegdoty, radosne chwile oraz łzy. Sama historia nie kryła szczególnych trudności: czyż to nie Tołstoj powiedział, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne? Mylił się jednak, twierdząc, że nieszczęścia się między sobą różnią. W rzeczywistości życie (odkryłem to w tej chwili) pozbawione jest wyobraźni: niemowlę, pszczoła i zapomniane, pożółkłe zdjęcie w albumie łączy to, że mają nieskończoną liczbę wiernych powtórzeń, wszystkie jednakowe, kropka w kropkę. Przeszłość każdej istoty ludzkiej jest taka sama jak wszystkich innych; różnica polega tylko na tym, że inaczej o niej opowiadamy. Łatwo przyszło mi wymyślić imprezy okolicznościowe, wigilie i zabawki dla Natalii; bezsenne noce, koszmary i młodzieńcze lęki pojawiły się równie łatwo.
Zostawiłem puste miejsce dla ojca. Zajmę się nim na samym końcu. Zmierzchało już, gdy pisałem, że Natalię ogarnął smutek. Że jej młodość, uwięzioną w domu z pijaną matką i nieodgadnionym ojcem, wypełniała samotność... A kiedy poszła na studia? Czy została w Ciudad Real? Przeprowadziła się? Ponieważ nadal pragnąłem, by wszystko było zrządzeniem losu, wybrałem dwa papierki z serii „Zdarzenia”:
3. Dom na Mirasierra: od siedmiu lat.
8. Ona upaja się swoimi fantazjami.
Natalia wprowadziła się więc do domu, który w każdym calu przypominał mój własny, i mieszka w nim od siedmiu lat, w Madrycie. Należało założyć, że nieco wcześniej pojawiła się w tym mieście, chociażby po to, by skończyć swoje studia na filologii klasycznej i utorować drogę do kariery pisarskiej. Bo zdanie „Ona upaja się swoimi fantazjami” przywodziło mi na myśl moją własną pracę. Natalia miała tę namiętność we krwi, po dziadku Gasparze. Zapewniłem jej bibliografię (moje własne tytuły, delikatnie podrasowane): To ja patrzę na siebie z lustra (1989), Błahe spotkanie (1991), Kobieta sobotnia (1995). Gotowe, oto powieści, jakie wyszły spod pióra Natalii Guerrero. Nie wspomniałem o nagrodzie Bartleby; tylko tyle, że jej książki się dobrze sprzedają, zwłaszcza ostatni tytuł. Wyszedł już w kilku przekładach. Mogła sobie pozwolić na kupno niewielkiego domu na jednym z osiedli na północy miasta. Przez jakiś czas uczyła łaciny i greki w szkole średniej, ale porzuciła to zajęcie. Jej praca doktorska traktowała o Metamorfozach. Natalia Guerrero była gotowa: filolog, powieściopisarka, mieszka samotnie w Madrycie, w komforcie względnego sukcesu. A jak wygląda jej obecne życie? Wyszła za mąż? Ma dzieci?
Świdrując wzrokiem sybilli karteluszki, wybrałem kolejne dwa „Zdarzenia”.
7. Samotność, pustka, przygnębienie
1. Omal nie zabiłem się w samochodzie w dniu swoich urodzin.
Dlaczego, Natalio? - zastanowiłem się. - Mieszkałaś w stolicy, święciłaś pewne triumfy literackie, na wiele mogłaś sobie pozwolić... Dlaczego nagłe, pogrążona w najgłębszym smutku, wyprowadzasz samochód z postanowieniem, że zabijesz się w dniu urodzin?
Przyszło mi to do głowy, gdy zobaczyłem tamte dwa spięte papierki. Najpierw myślałem, by je wyrzucić i napisać po prostu: „wypadek”. Ale jeszcze raz poddałem się prawidłowościom zbiegu okoliczności. „Próba samobójcza” - wręcz krzyczała fatalna kombinacja papierowych pasków. Ale dlaczego? Nieszczęśliwa miłość? Choroba? Nie przychodziło mi do głowy nic przekonywającego.
Zniechęcony sięgnąłem po kolejne „Zdarzenie”.
9. Poszukiwania i labirynt.
Ta informacja niewiele mi pomoże: znów staję twarzą w twarz z niewiadomą. Oto i węzeł gordyjski, pomyślałem. Życie Natalii to labirynt. Moja gra to poszukiwanie. A teraz jestem w centrum obu. Przewertowałem wcześniejsze papierki, szukając jakichś wskazówek, śladów, czegoś, co mnie naprowadzi na właściwą ścieżkę, i trafiłem na rozległą Pustynię Białą: ojciec bohaterki. Kto wie, czy to nie w nim tkwi klucz. Potrzeba mi inspiracji. Coś musi pomóc mi go wymyślić.
I wtedy usłyszałem dzwonek w bramie. Gdy próbowałem się podnieść, okazało się, że jestem bardzo osłabiony, odczuwam lekkie zawroty głowy, przecież przez cały dzień nic nie wziąłem do ust. Z drugiej zaś strony, ta niespodziewana wizyta intrygowała mnie. Któż to może być? Jeszcze za wcześnie na Neirsa. Wyszedłem do przedpokoju, zawołałem Nimfę, ale nie odpowiedziała. Mój stan ducha nie pozwolił w tej chwili myśleć o tym, gdzie się zaszyła moja gosposia. Podszedłem do drzwi na chwiejnych nogach i otworzyłem.
Jak oprawiony w ramki, w nieśmiertelnym szarym ubraniu, stał w futrynie człowiek o rozmiękłej twarzy.
- To ja, Adán Nadal, panie Cabo. Pamięta mnie pan? Czy mogę wejść?
„Przykro mi, ale jestem bardzo zajęty” - cisnęło mi się na usta, ale zanim zdążyłem wypowiedzieć te słowa, wyszeptał:
- Ja w sprawie Natalii. Dręczy mnie to. Stała się moją obsesją.
- Moją również - odpowiedziałem.
Zaprosiłem go jednak do gabinetu. Może on potrafi mnie zainspirować, zastanawiałem się. Usiedliśmy naprzeciwko, przyglądając się sobie nawzajem. Widziałem, jak wyjmuje pióro i zeszyt. Powtórzyłem ten gest, sięgając po długopis i mój czarny notes z kliniki.
- Przepraszam za te nagłe odwiedziny - odezwał się, - ale sam pan wie, jak trudne jest życie w służbie natchnienia. Nie przestaję o niej myśleć.
- Ja też nie. Nawet piszę powieść, główna bohaterka jest jej imienniczką.
- Toż to niesłychany zbieg okoliczności! - zdumiał się.
- Owszem.
- Może moglibyśmy sobie nawzajem pomagać?
- Kto wie?
Zapadła cisza wypełniona intencjami. Pomyślałem o dwóch graczach w szachy, obmyślających swój pierwszy ruch.
- Niech więc pan zacznie, jeśli można... - odezwał się Adán Nadal. - Jak już wczoraj panu powiedziałem, nie potrafię nic zmyślić.
- Otóż mam pewien problem z jej ojcem - zacząłem. Rozmiękła Twarz poruszył głową i coś szybko zanotował. - Nie klaruje mi się wyraźnie jego osobowość, nie wiem, jakim jest człowiekiem. Może pan się orientuje?
- Muszę wyznać, że niestety nie. A pan?
- Wiem tylko tyle: był nieznajomym we własnym domu, który cały czas nie spuszczał jej z oka.
- Tylko tyle? - zainteresował się Rozmiękła Twarz. - Rzeczywiście dziwne.
Wzruszyłem ramionami.
- W gruncie rzeczy, to wcale nie takie dziwne: inspirację czerpałem z pana, podobnie jak pan ze mnie. - Uśmiechnął się dyskretnie i coś zapisał. Mówiłem dalej: - Ojciec był zagadkowym osobnikiem. Matka to nadużywająca alkoholu neurotyczka.
- W takim razie wszystko już jasne - powiedział.
- Tak pan sądzi?
- Ojciec musiał wytrzymywać z tą nieznośną kobietą.
- To nie matka była nieznośna - sprzeciwiłem mu się. - W każdym razie miała takie samo prawo do życia jak jej małżonek.
Mężczyzna o rozmiękłej twarzy machnął ręką.
- Nikt nie mówi, że było inaczej - odpowiedział. - Staram się tylko znaleźć wyjaśnienie dla zachowania ojca. - I dodał współczującym tonem: - Co by pan zrobił na jego miejscu?
Niewykluczone, że ma rację, pomyślałem, zapisując tę informację.
- A czy wydaje się panu, że on kochał córkę? - zapytałem. Nie spodziewał się tego pytania.
- A panu jak się wydaje?
- Ja pierwszy zapytałem.
Poruszył się niespokojnie na krześle.
- Już panu powiedziałem, wymyślanie czegokolwiek to dla mnie ogromny wysiłek - powtórzył. - Logika nakazywałaby jednak, żeby ją kochał, prawda? W końcu to jej ojciec.
- W takim razie, czemu zawdzięczamy jego milczenie?
- Nie rozumiem.
- Milczenie i emanujący z niego chłód! - wykrzyknąłem. - Natalia wspomina przede wszystkim jego spojrzenie... Patrzył na nią i nic nie mówił, patrzył i ani słowa... Dlaczego? Nie potrafił okazywać uczuć? Nie chciał dać nawet odrobiny serdeczności swojej jedynaczce?
Rozmiękła Twarz coś zapisał i popatrzył na mnie bez słowa.
- Niech mi pan powie - poprosiłem.
- Wolałbym, by pan sam to powiedział.
Zostawia mnie na łaskę losu, pomyślałem. Chce, bym to ja udzielił odpowiedzi. Moje biurko było zasypane papierkami. Wyszukałem ścinek, który dotyczył Muzy, i przyjrzałem mu się. Coś mi zaświtało w głowie.
- Pan posłużył się ciałem modelki, by uzyskać opis fizyczny Natalii - zacząłem. - Pańskiej kobiety doskonałej. Ale moja Natalia taka nie jest, choć bardzo by chciała... Chciałaby stać się kobietą z taką klasą, bo wiedziała, że podobają się one jej ojcu. Chciałaby zostać modelką, gdyby w ten sposób udało się sprawić, że on przestanie na nią patrzeć bez słowa i pokaże jakiś ludzki odruch! Oczekiwała tylko paru kropli serdeczności! Tylko o to prosiła, przez całe swoje życie! - Zapisałem to ustalenie, nie przerywając swojego wzburzonego wywodu. - A co dostała w zamian? Milczenie i to dręczące spojrzenie swojego ojca! Jak na mój gust, można to zamknąć w jednym tylko słowie: lekceważenie! - zawahałem się, niezdecydowany, czy na pewno powinienem to zapisać. Rozmiękła Twarz przysłuchiwał mi się w głębokim skupieniu; spuszczał wzrok tylko po to, by zanotować: - Wie pan, kim się stała? Chce pan wiedzieć? Przy matce, która topi w alkoholu swoje atawistyczne lęki wobec mężczyzn, i przy ojcu, który nie ma czasu ani ochoty ofiarować jej minimum uczucia, o które się doprasza... Chce pan wiedzieć, kim się stała?
- Cały zamieniam się w słuch.
- Samotną kobietą, lękliwą i ekscentryczną. Pustelniczką, w dodatku zakompleksioną... Dafne, obsesyjnie broniącą swojego dziewictwa; zamieniła się w „laury” swoich sukcesów literackich. - Wszystko to zapisywałem. Natchnienie rozpętało się w moim mózgu, zerwało wały ochronne. Poruszałem długopisem w rytm mowy. - A kiedy zmarła jej matka, ona...
Rozmiękła Twarz, również notujący coś we własnym zeszyciku, podniósł głowę i zapytał:
- Ach tak, więc jej matka zmarła?
- Oczywiście! Kiedy Natalia miała siedemnaście lat! Czyż nie jest pan wdowcem? Więc trzeba przyjąć, że matka nie żyje!
- Niezwykle trafne, ma pan absolutną słuszność. Zapanowała niezmącona cisza, tymczasem obaj zapisaliśmy tę informację.
- Po śmierci matki już nic nie wiązało jej z rodzinnym domem. Przeniosła się do Madrytu. Sama. Poszła na studia filologiczne, powoli wspinając się po ścieżce, która od zawsze była jej marzeniem: pisarstwo.
W tym miejscu Rozmiękła Twarz podskoczył i wybałuszył oczy. Tym nagłym poruszeniem omal mnie nie przestraszył. Jego pucołowate policzki nieoczekiwanie zabarwił makijaż rumieńców.
- Och! Porzuciła swojego ojca, który został zupełnie sam! - wykrzyknął.
- Owszem, bo nie potrafiła żyć z nim pod jednym dachem! Miała dość tej jego nabrzmiałej ciszy! Nie rozumie pan?
Rozmiękła Twarz ocierał pot z czoła schludnie złożoną chusteczką.
- Trudno to pojąć... Co było dalej?
„Samotność, pustka, przygnębienie” - przypomniałem sobie.
A potem nastała jasność w moim wnętrzu. Poszczególne klocki powskakiwały na swoje miejsce z niewiarygodną prostotą.
- Zmarł - odparłem bez chwili wahania, wbijając w niego nieruchomy wzrok. - Konał w szpitalu miejskim, w Ciudad Real. Nawet wtedy go nie odwiedziła.
- Kiedy to się stało? - zapytał Rozmiękła Twarz z cierpiętniczą miną.
- W grudniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku.
- I w ten sposób wszystkie klocki tej łamigłówki powskakiwały na swoje miejsce - ucieszyłem się. Dodałem: - Potem wpadła w depresję.
- I cóż z tego? - obruszył się Adán Nadal. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. - Cóż z tego, że wpadła w depresję! Opuściła swojego ojca, kiedy ten najbardziej jej potrzebował. Nawet nie zajrzała do szpitala, kiedy konał! - Zaskoczył mnie ten nagły wybuch furii. Wyprostował się na krześle. Z każdym słowem rozpryskiwał pianę z ust. Jego spojrzenie szpecił nieprawdopodobny zez, jakby oczy chciały mu się stopić w jedno, niezmierzone, teologiczne oko w samym środku tego czoła nabiegłego krwią. - To błąd! Tu wszystko jest na opak! Pan to musi zmienić!
Ma rację, pomyślałem. Szybko przejrzałem notatki, szukając jakiegoś wyjaśnienia, którego mógłbym mu udzielić. W końcu oznajmiłem:
- Źle zrobiła, to pewne. Ale wyrównuje swoje rachunki próbą samobójczą.
Rozmiękła Twarz natychmiast przycichł.
- Próba samobójcza?
- Po śmierci ojca Natalia wpadła w depresję. W kwietniu tego roku próbowała sobie odebrać życie.
- W jaki sposób?
- Wypadek samochodowy.
„Och” malowało się na ustach Rozmiękłej Twarzy, ale nic nie usłyszałem.
- Przeżyła? - zapytał pochylony nad zeszytem, w którym coś notował.
- Tak.
Po pauzie zapytałem:
- Jak pan sądzi? Potrafiłby jej wybaczyć?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Powtarzam panu, niezwykle trudno przychodzi mi coś sobie wyobrazić. A ona? Przebaczyła mu?
- Tak - odparłem i zapisałem tę wiadomość. - Po stokroć mu przebaczyła, w ciszy bezsenności i uniesieniach inspiracji, ponad klawiaturą komputera, ustami swoich postaci, raz i drugi... Nie zdołała go zrozumieć, ale mu wybacza. Wybacza jego chłód, jego dystans, niezbadany charakter... Wciąż pamięta wyraz jego dużych, wlepionych w nią oczu, nawet czuje ten sam brak czułości, na jaki cierpiała przez całe swoje życie ze strony... - Imię wcisnęło mi się na język tak nieoczekiwanie, jak fala wymiotów: - Adána Guerrero, przedsiębiorcy... - Zatrzymałem się i spojrzałem na Rozmiękłą Twarz. - Natalia była sama, a przecież to tylko dziecko. Jej ojciec nie potrafił tego zrozumieć.
- A ona? - zapytał Rozmiękła Twarz. - Przebacza samej sobie?
Popadłem w zadumę. Pytanie było dziwne. Mnie samemu jeszcze nie przyszło do głowy.
- Będę się musiał nad tym dłużej zastanowić - odpowiedziałem ostrożnie.
Niespodziewanie mój rozmówca zebrał swoje papiery i podniósł się z miejsca.
- Ach, panie Cabo, jaki jestem wzruszony! - wyciągnął dłoń. - Oto radość odkrywcy, prawda? Już mogą sobie uścisnąć dłonie: ojciec Natalii i ona sama... Sądzę, że wreszcie się porozumieli. Natychmiast przejrzę i wprowadzę należne poprawki w mojej powieści. To spotkanie okazało się bardzo efektywne... mam nadzieję, że dla nas obu! - Przytaknąłem ruchem głowy. - Nigdy więcej enigmatycznych ojców ani idealnych córek... Tylko zwykli śmiertelnicy, istoty ludzkie, z ich wadami i zaletami! - Odwrócił się jeszcze w drzwiach i dodał rozpromieniony: - Ojciec może już spoczywać w pokoju.
I jego sylwetka rozpuściła się w ciemności nocy.
Adán Guerrero, ojciec Natalii, był przedsiębiorcą. Zawsze był milczkiem, emanował chłodem, nie odnajdował się w łagodnych rytuałach czułości. Charakteryzowało go sztywne, szkliste spojrzenie, czarne wąsy, przysadzista sylwetka. Nosił się na szaro, to jego ulubiony kolor. Portret jego bladej twarzy - rozmyte, jakby rozmiękłe rysy, okrągłe oblicze - przetrwały na twarzy Natalii, która również odziedziczyła po nim chłód i twardy jak diament charakter. Po śmierci matki Natalia wyprowadziła się z domu. Nigdy potem nie przyjechała w odwiedziny do ojca. Duma obojga stanowiła dwa bieguny o takim samym ładunku, jak dwa odpychające się kawałki magnesu - kiedy jedno się przysuwało, drugie dawało krok do tyłu.
Adán Guerrero zmarł, po zażartej walce ze swym własnym życiem, w grudniu 1998 roku. Wprawdzie nieco wcześniej oschły telefon od dawno zapomnianego stryja donosił Natalii o złym stanie zdrowia jej ojca, ale nie wyjechała z Madrytu. Kolejny krótki telefon...
Skończyłem narrację długiego i bolesnego procesu śmierci rodzica Natalii Guerrero punktualnie o jedenastej. Natalia przyjęła wiadomość ozięble, ale z czasem, stopniowo, ogarniało ją przygnębienie. I w dniu swoich urodzin dociskała pedał gazu opla, coraz bardziej i bardziej, podczas gdy leniwe, acz stanowcze uczucie odrazy i wzgardy do siebie samej pustoszyło wszystkie wspomnienia. Sama była zaintrygowana swoim stanem, bo przecież trwała w przekonaniu, że ojciec nic a nic jej nie obchodzi. Teraz jednak zrozumiała dlaczego: ojciec za bardzo ją obchodził, a dopiero teraz dotarło to do jej świadomości.
Moja bohaterka była gotowa.
Boże mój, modliłem się w duchu. Zrób, co w Twojej mocy, by ocalić tę kobietę. Pomóż jej, Boże na niebie, uratuj jej życie, kimkolwiek jest, ocal ją, błagam.
Brakowało mi jeszcze tylko kilku szczegółów w tym opowiadaniu (a zwłaszcza jak przedstawia się obecnie samopoczucie Natalii, po próbie targnięcia się na życie), ale czułem się nadmiernie wyczerpany. Muszę zamknąć oczy. Tylko na chwilę, pomyślałem, i oparłem głowę na fotelu, żeby nie zasnąć znów z głową na klawiaturze.
Pamiętam, co mi się przyśniło: olbrzymi labirynt ułożony z książek, którego korytarze pokonywałem bez wytchnienia, poszukując wyjścia. W głębi czekała ona: w swej czarnej sukni, z odkrytymi plecami, z kasztanowymi włosami uwięzionymi w koczku. Ale wtedy pojawiał się Szekspir z Centrum Targowego, a ja odkrywałem - w końcu - oblicze schowane pod maską. Krzyczałem, ale głos miał do przebycia bardzo długą drogę, do mnie samego docierał dopiero po przerwie, jak grzmot goniący błyskawicę. Krzyk ucichł, zapadła cisza, a potem znów się odezwał. Obudziłem się zaskoczony i podniosłem słuchawkę.
- Pan Cabo? - głos daleki, ale stanowczy. - To ja, Virgilio.
Wystarczyło, bym oprzytomniał. Która może być godzina? Spojrzałem na cyferki w rogu ekranu komputerowego: kwadrans po jedenastej. Za piętnaście minut przyjdzie Neirs po moje dzieło. Ale wpierw muszę zdążyć opisać to, co ostatnio sobie przypomniałem.
- Musimy spotkać się dzisiaj jeszcze raz - oznajmił Virgilio. - O czymś pan jeszcze nie wie.
- Proszę zaczekać! - wykrzyknąłem. - Wczoraj, w Centrum Targowym, widziałem... Nie mogłem sobie przypomnieć, skąd go znam, ale już teraz wiem... Martwy poeta! Grisardo! Był przebrany za jednego z tych pisarzy, ale to na pewno on!
Odpowiedział mi niewzruszonym głosem:
- Tak, to on. Dlatego też dzwonię. Cały czas był pan nabierany, panie Cabo, to wielka mistyfikacja, padł pan ofiarą oszustwa. Od samego początku.
XIV
Oszustwo
- Plan był misternie opracowany - wyjaśnił Virgilio. - Nie zdaje pan sobie sprawy, jak starannie go uknuli. Przyczyniłem się do sprawy, wyznaję to uczciwie, ze względu na pewną obietnicę. Ale obietnica nie została dotrzymana, dlatego też postanowiłem, że wszystko opowiem.
Na jednym z zegarów cyfrowych na Paseo de la Castellana wyświetliły się trzy zera, w ten sposób dając początek wtorkowi, 27 kwietnia. O północy ruch nie jest zbyt natężony, toteż niewielki, zwrotny peugeot Virgilia z łatwością nadążał za ciemnym audi, którym kierował Neirs. Ten ostatni stawił się w moim domu punktualnie, zgodnie z zapowiedzią, by odebrać plik arkuszy zadrukowanych całą prawdą o Natalii Guerrero.
- Nie ma czasu do stracenia - oznajmił. - Postaram się, by już jutro wyszły z drukarni.
Virgilio, który dotarł wkrótce za swoim przełożonym, czekał ukryty w moim gabinecie.
- Jedźmy za nim - zaproponował, kiedy Neirs opuścił mieszkanie. - Przekona się pan, że nie kłamię.
Nic więcej nie chciał mi zdradzić. Zdołałem tylko zrozumieć, że obaj detektywi odegrali kluczowe role w tej mistyfikacji, ale sam Virgilio postanowił złamać spisek, gdyż czuł się zdradzony. Resztę Virgilio pozostawił mojej imaginacji. Tylko od czasu do czasu, energicznie zmieniając biegi (przy każdym ruchu zapadał się pod nim wierzchołek góry poduszek ułożonych na siedzeniu kierowcy), odrywał wzrok od jezdni, by dorzucić mi jeszcze kilka zagwozdek. Czy wiem już, na przykład, że w kartotekach drogówki nie ma żadnych adnotacji o wypadku samochodowym na M30, do jakiego rzekomo doszło w nocy 13 kwietnia? Czy uświadomiłem sobie, że ekskluzywna prywatna klinika, do której mnie zawiozło pogotowie po wypadku, była tak ekskluzywna, że byłem jedynym pacjentem, jakiego kiedykolwiek przyjęła? Słuchałem go, przecierając oczy ze zdumienia.
- Zresztą, co ja tu, skąd by pan miał cokolwiek wiedzieć? Stracił pan pamięć, tak jak zakładał plan - milkł, a potem, ni z tego, ni z owego rzucał zdaniem w rodzaju: - Już wszystkie ptaszki o tym śpiewają, panie Cabo. - Ale ja i tak nie rozumiałem, co ma na myśli.
Z wielką zręcznością - rzec by można z zaciekłością - kierował samochodem przerobionym specjalnie pod kątem jego mikrego wzrostu. Szybko też zrozumiałem, że zabrał mnie ze sobą w charakterze maskotki, kolorowego pluszaka, dyndającego z lusterka wstecznego, do którego można na głos i bez skrępowania kierować swoje wynurzenia.
- Pan Neirs zainkasuje POKAŹNĄ sumę za ten przypadek, ale nie będzie ona pochodzić od pana. Ktoś się za tym kryje, to szemrany interes. Ja zaś nie oczekuję wynagrodzenia, jedyne, co mnie interesuje, to wybielić swój wizerunek. WIELE lat przepracowałem w jego agencji, chyba ZBYT wiele, i... Chwileczkę! Spokój!
Ostrzeżenie było zbędne, gdyż ani się nie poruszyłem, ani nawet nie mógłbym tego zrobić, kiedy szarpnięcie wozu wbiło mnie w tapicerkę fotela. Nie ulegało wątpliwości, w chaosie czerwonych kropek wyprzedzających przednią szybę działo się coś, na co warto było mieć baczenie (może Neirs odbił z przypuszczalnej trasy), ale mnie było wszystko jedno: złożyłem na Virgiliu całkowitą odpowiedzialność za powodzenie pościgu. Zdecydowanie zmienił pas jezdni, zjeżdżając ku poboczu jednej z alej równoległych do Recoletos. Inne samochody oprotestowały ten manewr piskiem hamulców i buczeniem klaksonów.
- Ach, pi-pip, pi-pip! - przedrzeźniał je karzeł, gdy jego ręce bawiły się kierownicą. - Ach, jakiż z ciebie trębacz!
Zahamował przy krawężniku. W błyskawicznym tempie przemknęła obok nas wataha aut. Virgilio nic sobie nie robił z pomstowania kierowców.
- Widział pan? - zapytał. - Wjechał na tamten parking. Ale ja i tak wiem, dokąd się teraz uda... Zresztą, sam pan się zdążył zorientować.
Odwrócił ku mnie twarz. W jego kamiennych oczach dojrzałem iskierkę współczucia. On znał całą prawdę; ja się jej dopiero domyślałem. Moje ciało nie ukrywało symptomów: bladość, pocenie, dreszcze; zamiast żołądka nosiłem w brzuchu zmarzniętą bryłę.
- Wchodzę - oświadczyłem.
Karzeł zaczerpnął głęboki haust powietrza.
- Nie będzie łatwo, z pewnością pana nie wpuszczą, panie Cabo - przestrzegł mnie.
- Wpuszczą mnie - odparłem.
Umówiliśmy się, że zaczeka na mnie w tym samym miejscu, nie ruszając się na krok z samochodu. Zatrzasnąłem drzwiczki i pobiegłem, zataczając się, w stronę przepastnego, ciemnego holu. Na ścianie, obok głównego wejścia, odlany w mosiądzu napis składający się z dwu słów - to drugie elegancko wsparte o dwa węże - umieszczono na tabliczce znacznie skromniejszej, niż można się było spodziewać.
@WYDAWNICTWO
SALMACIS
Godziny, w jakich według informacji na rozsuwanych drzwiach urzędowała oficyna wydawnicza, nijak się miały do świtu, ale naciskając maleńki guzik dzwonka, wywołałem melodyjny, wytworny głos sekretarki.
- Tu Juan Cabo - przedstawiłem się. - Chciałbym wejść do środka.
Moje nazwisko zadziałało jak złoty klucz. Drzwi rozsunęły się bezgłośnie, wstąpiłem w mroki nowoczesnego budynku o zawiłym rozkładzie. Wydawało się, że w środku jest pusto, ale ja dobrze wiedziałem, że gdzieś tu przebywa Neirs i że nie wycofam się, dopóki go nie znajdę.
W krąg dudniło echo każdego mojego kroku, mrugały czerwone światełka, niezliczone kamery mruczały, rejestrując każdy mój ruch. Przeciąłem patio pod szklaną kopułą, obsadzone tropikalnymi roślinami, gdzie bez wątpienia w każdy roboczy poranek ustawiał się rząd dorodnych recepcjonistek i sekretarek, rywalizujących w konkursie o Najlepszy Uśmiech Salmacis. W głębi, tuż przy ponurym wojskowym szeregu wind, przykuwał wzrok fosforyzujący plan biurowca, obnażający geometryczne wnętrzności budynku, z jedną rozżarzoną kropką, niczym źrenica oka, i strzałką objaśniającą: „Jesteś Tu”. Nie miałem najmniejszego pojęcia, w którą stronę się udać, ale przyszło mi do głowy, że najlepiej zacząć od szczytu. Wjechałem na najwyższe piętro i stąd zacząłem mą odyseję po błękitnych kanałach korytarzy i tajemniczych wyspach pustych gabinetów. „Jesteś tu” - podążała za mną rozżarzona kropka na kolejnych mapkach. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym w tej chwili rzucił się z któregoś okna. „Jesteś tu” wskazałaby strzałka na asfalcie miejsce, w którym wykrwawiłbym się przez moją rozbitą głowę? Czy też stopniowo legenda zaczęłaby się przeobrażać w „Zaczyna cię tu nie być”, „Z wolna przestajesz tu być”, „Ledwie tu jesteś”, „Już cię tu nie ma”, „Nie ma cię”?
Ktoś się zbliżał (słyszałem echo kroków). Przyczajony w ciemnym kącie, widziałem, z jaką śmiałością wyłania się trup odziany w kurtkę i dżinsy. Nucił jakąś melodię, a jego długie rzadkie włosy kołysały się w rytm piosenki, wyglądał jak miotła do góry nogami. Natychmiast go rozpoznałem i rzuciłem się na niego. Grisardo zaklął, a w chwilę potem ja odbiłem się potylicą dokładnie o „Jesteś tutaj” na dyżurnej mapie, usłużnie obecnej za moimi plecami. Nie oddałem mu ciosu (zresztą wtedy nie czułem jeszcze bólu w lewej skroni). Natomiast owszem, przyjąłem jego zaproszenie do pościgu. Wyruszyliśmy w gonitwę bez tchu po pustych korytarzach. Nikogo nie trzeba przekonywać, że desperacja prowadzi do mutacji ciała, które staje się silniejsze, rośnie wzwyż, wydłużają się kończyny. Odpowiednio wykorzystując tę moc, wyciągnąłem prawe ramię, a stawy moich palców zdobyły się na maksymalny wysiłek, by schwytać ofiarę. Tym razem to jego głowa odbiła się od ściany. Przystawiłem mu łokieć do gardła. Próbował się wyswobodzić.
- Czy pan... oszalał? - wyrzęził.
Nastąpił krótki dialog zziajanych i urywanych oddechów. I dopiero wówczas, dopiero tam moja lewa skroń dała o sobie znać i poczułem z całą mocą opóźnione uderzenie fali bólu. Wycofałem się z walki. Grisardo pocierał grdykę. Teraz, gdy mogłem mu się przyjrzeć z bliska, uświadomiłem sobie jego ptasią fizjonomię. Jego nos wyglądał jak koślawy dziób jakiegoś wstrętnego nielota.
- Zrobiłbym to jeszcze raz! Gdyby mi zapłacili! - powiedział ochrypłym głosem.
Moje palce, zmierzając na pomoc obolałej skroni, natrafiły na metalową konstrukcję. Okulary trwały na posterunku, głowa najwyraźniej też. Jestem Tu, choć wiruje mi w głowie i bolą wszystkie kości. Grisardo wykrzywił twarz.
- A mój sąsiad, Eustaquio Cuadrado, z przyjemnością by jeszcze trochę pokłamał... On też pisze, wiedział pan? Wszyscy pisarze to kłamcy.
Nie wszyscy, skwitowałem w duchu. Zresztą, chyba nawet wypowiedziałem te słowa na głos, nie pamiętam. On powtórzył swoje oświadczenie, jak gdyby to była jedyna prawda, jaką wyznaje. A potem dodał:
- Naturalnie, nie wszyscy są tak ważni, jak Juan Cabo. Pracowaliśmy dla pana, nie wiedział pan o tym? Zdaje pan sobie sprawę, jakie rzesze ludzi pracują dla takich jak pan? - Coraz bardziej podnosił głos, jak gdyby drażniło go słuchanie samego siebie. - Pomyślał pan kiedyś o nich? Obchodzą pana cokolwiek? „Murzyni”, korektorki, drukarze... i my, którzy podejmujemy się najgorszej, najbrudniejszej roboty, modele dla pisarzy dorabiający na drugim etacie... A może sądził pan, że Muza jest jakimś wyjątkiem? Niech się pan dobrze rozejrzy dokoła, znajdzie nas pan wszędzie. Przebieramy się za to, za co nam każą, i robimy, co każą! Czasami nawet pozwalają nam napisać, jak mnie na przykład, jakiś krótki wierszyk! Wie pan, co to znaczy zarabiać na życie? Słyszał pan o tym kiedykolwiek, czy zawsze dostawał wszystko gotowe i podane na tacy?
Jego wilgotne słowa poszybowały ku mojej twarzy. Odwróciłem wzrok.
- Nawet nie możemy porządnie wykonywać swojego fachu! Ale to nie nasza wina, tylko tego nędznego żywota! Tak, tak, wiem, że rozpoznał mnie pan w Centrum Targowym i że cały misterny plan omal nie legł w gruzach! Ale wie pan, dlaczego do tego doszło? No, wie pan? - I wyciągnął szyję, by wywalić mi prosto w twarz: - Bo pracuję na kilka etatów!
Potem jednak dziwnie spuścił z tonu, zaczął mówić wyjątkowo spokojnie, jak gdyby uznał, że już się wystarczająco wyładował. Był to sposób mówienia, który już kiedyś miałem okazję poznać w jego wykonaniu: często przetykany „hmm...”, powątpiewający język jego rozmowy telefonicznej. To znów był ten popielaty, mało wyrazisty Grisardo Zgryziony.
- Model dla pisarzy, wydawniczy „murzyn”, chodząca reklama... Jestem tym wszystkim, ja i wielu mi podobnych... W wolnych chwilach... hmmm... bywam poetą. Tak, przykro mi, że pana nabrałem, jeśli to pana dręczy... Ale chcę, żeby pan wiedział: zmuszają mnie do tego potrzeby życiowe!
- Gdzie są? - zapytałem. - Salmerón i Neirs - uzupełniłem, nie doczekawszy się odpowiedzi. - Pan się z nimi przed chwilą widział, prawda? Przyszedł pan odebrać honorarium tak? Gdzie oni są?
- Gabinet na końcu korytarza - warknął.
Już zupełnie powróciło jego młodzieńcze rozdygotanie. Jakby cała dojrzałość uszła z niego, kiedy na mnie groźnie pokrzykiwał.
Zostawiłem Grisarda i powlokłem się korytarzem, aż natrafiłem na jakieś drzwi. Wszedłem bez pukania.
Gabinet był ogromny, za jego oknami uśpione Recoletos. Mój wzrok wyszperał w przepastnym wnętrzu pokoju Salmerona, który siedział w oddali, za gigantycznym latającym spodkiem pełniącym rolę biurka, które w bliższym kontakcie okazało się całkiem znośnym, wykonanym z chromowanego metalu przedstawieniem jin i jang. Na prawo, w fotelu obrotowym, siedział ze skrzyżowanymi nogami, paląc nieodłącznego papierosa, Horacio Neirs. Po przeciwnej stronie ubrany na czarno młodzieniec ze skupieniem składał do niewielkiej białej skrzyneczki figurki szachowe. Z dala od tej trójcy, za najmniejszym, zastawionym komputerami stołem, siedział łysy, chudy osobnik o wyglądzie urzędnika. To on się podniósł, uśmiechnął i podszedł, jak gdyby lewitował ponad gładką wykładziną podłogową. W pomieszczeniu dominował aromat szlachetnego drewna.
- Pan pozwoli, że się przedstawię. Główny sekretarz pana Salmerona. Zechce pan łaskawie usiąść, panie Cabo?
Wskazał mi obszerny fotel naprzeciwko biurka. Nie usłuchałem go jednak i stałem wyprostowany. Stuk. Kolejny pionek wylądował w szachownicy. Między nią a Salmeronem znajdowały się arkusze papieru, które Neirs zabrał z mojego domu.
- Dopiero mi przeczytano kilka wybranych fragmentów dotyczących twojej postaci. Gratuluję ci, synu.
Mój wydawca przejechał upierścienioną dłonią po swych białych włosach. Ubrany był we frak z szerokimi wyłogami, można było się obawiać, czy kolorowa muszka pod szyją nie jest zapięta zbyt ściśle i czy go za chwilę nie udusi; z butonierki, niczym tęczowy guz, wytryskiwała orchidea.
- Bardzo dziękuję - odrzekłem.
- Wyczuwam w pana głosie nutę żalu - uniósł brwi. - Czy ma nam pan za złe, że zaistniał pan w naszej wielkiej powieści?
Przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jak to czy mam za złe? - myślałem. Mógłbym go udusić gołymi rękami! Salmerón miał minę klauna przyłapanego in flagranti przed końcem przyjęcia urodzinowego.
- Dobrze, już dobrze, synu, jak tylko odzyskasz pamięć, znów mnie polubisz. Musieliśmy tak postąpić, żebyś mógł wyjść od zera. Niegłupi pomysł, co? Pisarze pozbawieni pamięci, poddani kilkudniowej presji, wszystko po to, by spłodzić w jak najkrótszym czasie arcydzieło. Obecnie...
I uszczęśliwił mnie wykładem, którego główną tezą było, jakoby „tempo” oraz „perfekcja” w naszych czasach musiały iść w parze. Nie warto tracić całego życia w poszukiwaniu straconego czasu lub przeżywać rozterek na temat wojny i pokoju: utwory literackie mają być przede wszystkim dziełem natychmiastowym, ale bez uszczerbku dla ich jakości.
- Bez uszczerbku - powtórzył sekretarz jak echo i dodał ni z gruszki, ni z pietruszki: - I bez kabotyństwa.
Może to ostatnie wcale nie padło, tylko się przesłyszałem, ale skojarzenie z moim nazwiskiem było nieuniknione.
- Jak to osiągnąć? To znaczy, jak sprawić, by pisarz w tak krótkim czasie począł postać literacką, która przetrwa wieki? Zmuszając go do pracy na ślepo - Salmerón rozkoszował się tym słowem - pod presją; zmuszając go do uwierzenia, że jego dzieło nie ma nic wspólnego z ordynarnym światem wydawnictw i książek, lecz przyczyni się do uświęconego celu, przeskoczy zbyt wysoko ustawioną poprzeczkę, ocali czyjeś życie itede, itepe. Trzeba wyrwać mu dzieło z duszy, jeśli wolno mi to tak ująć, nie pozwolić, by uświadomił sobie, że jego twórczość - pisarstwo - nie jest niczym innym, jak zmyślaniem kłamstw za pieniądze. To opatentowana metoda - ostrzegł. - Jest już z sukcesem stosowana w wielu krajach.
Stuk. Kolejna figura wpadła do szachownicy.
- Kim jest Owidiusz? - zapytałem szybko, bo Salmerón najwyraźniej nie skończył jeszcze wykładu.
Sekretarz, z odległości swojego elektronicznego stanowiska pracy, zaczął recytować:
- Starożytny poeta, urodzony w wieku...
- Milcz - skarcił go Salmerón. I rozlepiając szerokie uśmiechy, skierował się do mnie: - Nikim. Jeśli cię to interesuje, to treść Wypełnionej fantazjami wyszła spod pióra Virgilio Torrenta, asystenta pana Neirsa. Teksty w Niewidzialnym Gaju złożył Felipe, starszy kelner, który z największą przyjemnością zgłosił się do nas na „murzyna”, a pisarze tacy jak biedna Rosalía Guerrero nie zaangażowali się bezpośrednio, ale przystali na to, by nieco zmodyfikować wybrane fragmenty swojej twórczości. Wszystko było tak zaaranżowane, byś nabrał przekonania, że stawiasz czoło mrocznemu psychopacie, by uratować życie owej kobiety.
Przymknąłem oczy i ujrzałem ją na nowo. Jej wizerunek, ją - kameę: odkryte plecy, kasztanowy kok. Zebrałem siły, by zadać pytanie, którego najbardziej się bałem:
- A ona? Kobieta z moich zapisków?
- Tu jest. - Salmerón oparł dłoń na arkuszach. - Sam ją wymyśliłeś, synu. Natalia Guerrero, wiek trzydzieści pięć lat, doktor filologii klasycznej, literatka, urodzona w Ciudad Real, niska, drobna, ma jajowatą twarz, okrągłe okulary, kasztanowe włosy, wielkie oczy... Jej matka, alkoholiczka, zmarła, kiedy córka miała siedemnaście lat. Ojciec był milczkiem, niechętnie okazywał czułość. Najmilej wspomina związek z dziadkiem, Gasparem. Mieszka samotnie, w domu na Mirasierra, gdzie oddaje się twórczości literackiej. W ubiegłym roku umarł jej ojciec, co wpędziło ją w depresję. Usiłuje odebrać sobie życie w rozpędzonym samochodzie. Podoba mi się. - Splótł pulchne, oblepione sygnetami palce. - Wyszła ci całkiem realistyczna postać. Po to było to wszystko: nie obyłoby się bez nikczemnej zdrady panny Gabbler, synu. Trzeba było stworzyć takie okoliczności, byś odrzucił wszystkie pozory, jakie ona ci stwarza, gdy będziesz konstruować swoją bohaterkę. Nie pragnęliśmy kolejnej bajkowej dziewczyny z okładki pisma, rozumiesz?... Chcieliśmy normalnej, przeciętnej istoty ludzkiej, z którą czytelnik łatwo się utożsami.
Ona nie istnieje, pulsowało w moim mózgu, głuchym na resztę wywodu Salmerona. Ona nie istnieje. Ona nie...
- Byłeś białą myszką w labiryncie, sam miałeś znaleźć wyjście. A my ci pomagaliśmy, zastawiając ślepe korytarze, a czasem otwierając nowe przejścia. Jak wtedy, w piątek: zadzwoniłem, żeby zwrócić twoją uwagę na naszą reklamę w gazecie. Przy okazji dostrzegłeś anons Horacio Neirsa i niezwłocznie udałeś się pod wskazany adres. Albo gdy zwabiliśmy cię na wystawę, skłaniając, byś sięgnął po książkę Rosalii Guerrero. Albo gdy wynajęliśmy modela dla pisarzy, Adána Nadala, który śledził cię, by nasunąć ci opis ojca bohaterki. Modele i pisarze: odwieczne źródło literatury pięknej. Tyle tylko, że w minionych czasach model o niczym nie wiedział. Teraz to pisarz z niczego nie zdaje sobie sprawy. Przyznaję, brzmi to wszystko dość szokująco, ale zaraz nieco złagodzimy ten efekt. Słyszałeś, jak dobrze sprzedaje się pierwsze wydanie Madrytu w czasie rzeczywistym? - Ubrany w czerń młodzieniec i sekretarz rozpromienili się w identycznych uśmiechach z bardzo efektowną, telewizyjną wręcz symetrią. Salmerón oczywiście nie mógł tego widzieć, ale wyczuwał, kiedy rozjaśniają im się twarze, więc i on uśmiechnął się szeroko: - A wiesz dlaczego? Bo publiczności bardzo przypadła do gustu sama forma: liczni literaci czuwają przez całą noc, skrupulatnie zapisując wszystko, co zdoła uchwycić ich wzrok... W dzisiejszych czasach czytelnik ma więcej radości z obwoluty niż z samego tekstu. To syndrom Jak powstawało... rozumiesz? Publiczność uwielbia wypruwać wnętrzności z dzieła, jak dziecko rozbiera zabawki, żeby przekonać się, jak to działa. Właściwie to my wcale nie sprzedajemy książek: sprzedajemy obwoluty, synu. Jak już twoja postać zostanie powielona w druku, opowiemy wszystkim, jak powstała, jak się do tego zabraliśmy i zapewniam, że cały nakład rozejdzie się błyskawicznie...
I zarechotał zadowolony, bębniąc palcami o stół. Młodzieniec w czarnym garniturze zatrzasnął pokrywę szachownicy. Rozparty na obrotowym fotelu Neirs odezwał się:
- Wyjaśnijmy jedną rzecz, panie Cabo, to mój współpracownik tu pana przywiózł, prawda?
Młodzieniec ustawił szachownicę na półce z laki, jak jakiś ozdobny bibelot. Koniec gry, figury wracają do szachownicy, myślałem, przyglądając mu się i nawet nie wysilałem się, by odpowiedzieć na pytanie Neirsa.
- Uczynił tak z zawiści, bo czuł się pominięty - stwierdził detektyw, kiwając głową, jak gdybym okazywał jakiekolwiek zainteresowanie. - Chciał poszerzyć szeregi naszych pisarzy, ale...
- Ale czy to teraz istotne, Horacio? - przerwał mu Salmerón. I dodał po krótkiej przerwie: - Dobrze już, dobrze, synu, nie rób takiej miny. Zarobisz dużo pieniędzy. Chcesz się przekonać? Luis - sekretarz obrócił się jak spirala i spojrzał na niego: - Podaj mi egzemplarz umowy dla pana Cabo.
Szelest skrzacich kroków na klawiaturze, po nich brzęczenie osy. Drukarka pokazała język: długi, biały, prostokątny. Nim upłynęło kilka sekund, Salmerón dzierżył w ręku zadrukowaną kartkę.
- Sam zgodziłeś się i podpisałeś takie warunki, o wszystkim wiedziałeś od samego początku: że położymy cię w prywatnej klinice, by poddać terapii, która na pewien czas pozbawi cię pamięci, że upozorujemy wypadek samochodowy... Proszę, Luis. Podaj mu to, niech przeczyta.
Ze skupieniem przeczytałem ten cyrograf spisany z diabłem. Mój podpis, pod nagłówkiem „Autor”, wyglądał identycznie jak autograf, który złożyłem na książce podarowanej Dolores Jajo-na-Twardo całe tygodnie temu.
- Boże drogi! - westchnąłem.
- Co się stało? - żartował Salmerón.
- Niejeden pisarz szuka inspiracji w środkach odurzających, panie Cabo - rzucił Neirs, siląc się na dowcip.
- Czy posługiwałeś się, zgodnie z założeniem, notesem, który dostałeś w klinice? Te „Zdarzenia” i „Osoby”? - zapytał Salmerón. Cisza, jaka mnie otoczyła, musiała brzmieć potakująco, bo dodał: - Ach, majstersztyk! Wszystkie kawałki tej układanki pasowały jak ulał! I co z tego powstało? Kto zrodził się w Madrycie z tej gigantycznej powieści, którą wszyscy teraz kontynuujemy? Natalia Guerrero, główna bohaterka!
Olbrzymi helikopter ześlizgnął się w oknie ponad głową sekretarza, niemy jak wieloryb, opadając nad pogrążone w nocy miasto oprawione w okienne ramy.
- Ona nie istnieje - powiedziałem. W moich ustach słowa zamieniły się w strumień gorzkiej śliny, którą musiałem przełknąć.
- Nawet nie wiesz, jak się mylisz: oczywiście, że istnieje, synu. To twoja kreacja.
- Ależ nie, twoja - odparłem.
- Zrobiłeś to, co zrobiłeś, Juan.
- Nie, to ty zmusiłeś mnie, bym zrobił tak, jak tobie się podoba. Ona jest twoim własnym wytworem.
- Ten akapit z komputerem sam wymyśliłeś - odparł niewzruszonym głosem Salmerón.
- Ale ty mi go podyktowałeś, jestem co do tego przekonany.
Z poruszenia oczy zaszły mi mgłą, byłem teraz nie mniej ślepy niż mój wydawca. Nie dałem nikomu dojść do słowa, ciągnąc w lodowatym amoku:
- Od początku szukałem tego, co ty chciałeś, bym znalazł. Schwytałem ofiarę, dzieło rąk twoich... Natalia należy do ciebie. Zmusiłeś mnie, bym ją stworzył właśnie taką, bez większego wdzięku, samotną, obolałą...
- Ona już do nas nie należy, synu. Postaci żyją swoim własnym życiem, od dnia stworzenia. - Salmerón dał znak.
Młodzieniec, który układał figury szachowe, wyciągnął ramię, w jego dłoni zakwitł kwiat w kolorze indygo, z jednym jedynym płatkiem, jak gołąbek wyciągnięty z rękawa, jak chusteczka w ręku iluzjonisty, kiedy zapalał papierosa w cygarniczce swojego szefa.
- Żyłem myślami o niej - odezwałem się - była moją obsesją... widziałem ją oczami wyobraźni...
- Tego właśnie chcieliśmy. Przecież w gruncie rzeczy wszyscy tak robią. Jedyna różnica, to że nie wiedziałeś, że to tylko fikcja. Wierzyłeś w nią. Co, jeśli się nad tym dłużej zastanowić, jest niezbędnym warunkiem kreacji doskonałej.
Podszedłem do okna. Miasto zdążyło się już przeobrazić: to już nie był Madryt, tylko pokrętny Babilon ze świateł i łez. Może to Nowy Jork. Zamrugałem, wieżowce rozpuściły się, łzawiąc maleńkimi, świecącymi okienkami jak bloki czarnego lodu.
- Rozumiem, jak panu musi być teraz ciężko, panie Cabo - powiedział Neirs za moimi plecami. - Łudził się pan, że ta urocza dama rzeczywiście istnieje. Ale dlaczego złożył pan wszystkie swoje nadzieje w literaturze? Już panu mówiłem, że bez okładki nic z tego, co pan napisze, nie nabierze realnych kształtów... Stało się z panem jak z pierwszym lepszym czytelnikiem: naczytał się tomów fikcji literackiej, przetworzył je w ulotne sny, a teraz, kiedy kończy się książka, czuje się pan oszukany...
- Tak się panu wydaje, prawda? - zapytałem, odwracając się gwałtownie. - Wszyscy tak myślicie, może nie?
- A co innego możemy myśleć, synu? - zabrał głos Salmerón. - Literatura to biznes... Jeden pisze książki, drugi je sprzedaje, ktoś inny kupuje, czyta, czerpie z nich przyjemność. Kiedy zamyka się książkę, odkłada ją na półkę, życie powraca we własne tory. I kropka. Nic więcej w tym nie ma. Książka to nie człowiek.
Potoczyłem po nich wzrokiem (spojrzałem na Salmerona, Neirsa, lokajów) i każdy z nich wypadał tak blado, był tak mały, błahy, tak dookreślony, że zachciało mi się śmiać.
- Żaden z was niewart jest jednego słowa na papierze! - wycedziłem i udałem się w stronę drzwi.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał Salmerón.
- To nie koniec zabawy.
Ociemniały wydawca poruszył się na swoim wysokim fotelu.
- Co zamierzasz zrobić?
- Pisać - odparłem. I wyszedłem. Nie wiem, czy dosłyszeli moje słowa.
Wyszedłem na ulicę. Virgilio odjechał. Virgilio mikry przewodnik, pomyślałem. Wszystko jedno. Niech sobie idzie! Do czego mi teraz potrzebny? Mój własny przewodnik, moje nikłe, ale pomocne natchnienie... Już wywiązał się ze swojego zadania.
Wezwałem taksówkę. Powoli posuwając się w stronę swojego osiedla, poczułem na skroni wilgoć i ból. Cios wymierzony przez Grisarda. Krwawiłem. Nie szkodzi. Takie uderzenie wpisane było w scenariusz gry.
Przyszedł mi do głowy najdziwniejszy pomysł, jaki może się przyśnić pisarzowi.
To będzie moja osobista zemsta na Salmeronie.
XV
Co napisała Natalia Guerrero
Dziwny pomysł, a jednak najbardziej oczywisty.
Dotarłem oto do końca opowieści, choć jeszcze nie wszystko układa się w niej na swoim miejscu i nie wiem, jak to ogarnąć. Przecież to nie fikcja, bo wszystko zdarzyło się naprawdę, ani też kroniki prawdziwe, gdyż staram się je zamienić w fikcję. Może najtrafniej określić to mianem „Natalia Guerrero”, bo przecież o to zabiegam: przekształcić utwór w postać. Nie chcę napisać powieści, lecz kobietę. Oto mój zamysł, mój plan, moja zemsta: obalić rzeczywistość, posługując się moją skromną fantazją, opowiedzieć historię, która nikomu nie wyda się prawdopodobna, ale po której wespnie się niczym powój Natalia, jedyna rzeczywistość. A to chyba najbardziej naturalne dążenie pod słońcem: dążenie pisarza, by nadać życie swojej postaci?
Salmerón sterował mną, bym wykreował Natalię dla jego własnych zysków i korzyści - teraz kolej na mnie, by zamienić Salmerona i jego kosmos w czystą fantazję. To jego przebiegły plan posłuży za główny wątek mojej powieści, a on sam, mój wszechmocny jak bóg wydawca, zamieni się w abstrakcyjny byt, stworzony kosztem najdroższej mi istoty.
Byłem świadomy, jak wielkie czekają mnie trudności, jak nadzwyczajnego czynu chcę dokonać, rozprawiając się z nim, Juan Cabo wobec kabotyna. Ale ufałem literaturze. Pisarstwo to czarnoksięskie zajęcie, tajemna alchemia. Udowodnię Salmeronowi, Neirsowi, im wszystkim, że papier i pióro mają nieokiełznaną moc. I że książka może zamienić się w istotę ludzką. Kiedy tylko dotarłem do domu - o drugiej nad ranem, we wtorek, 27 kwietnia - wziąłem się do pracy. Wpierw jednak zaparzyłem dzbanek mocnej jak szatan kawy i wziąłem gorący prysznic, a także przemyłem i opatrzyłem ranę na czole. Nie miałem pojęcia, jak daleko nas zaprowadzi ta gra, ale byłem pewien, że w tej wędrówce długo nie opadnę z sił. Zasiadłem przed monitorem komputera, przede mną wciąż leżało kilka porzuconych pasków papieru. Wyciągnąłem jeden, na chybił trafił.
3. Salmerón: ślepy, mocarny.
Natalia w ciebie nie wierzy - wybrałem kierunek myśli. Kim mógłbyś być lub też co mógłbyś wyobrażać? Ty usiłowałeś stworzyć Natalię, a nawet ci nie zaświtało w głowie, że skończysz w jej skórze. Czy jesteś dla niej ślepym przeznaczeniem, czy Bogiem wszechmocnym? Zresztą, co za różnica? Twoja władza, twoja wszechwiedza, szeregi twoich sług upadną, runą pod zwykłym dotknięciem klawiszy opuszkami palców, gdy napiszę: Natalia w ciebie nie wierzy, przestała wierzyć we wszechmocnych. Jest ateistką od kołyski. Uważa, że jeśli nawet On istnieje, jest ślepy i kreśli w czerni ślepego przypadku swoje niedorzeczne plany. Natalia wyzwoliła się z jego wszechogarniającej mocy. Wierzy w siebie samą i swoje zdolności, tak jak ja w tej chwili wierzę, że wszystko, co napiszę, może stać się prawdą.
Poczułem się szczęśliwy, stwierdziwszy, jak jedno proste, sceptyczne zdanie na papierze może zadać śmiertelną ranę każdemu bogowi, już to wyimaginowanemu, już to prawdziwemu. Pozostałe „Zdarzenia” i „Osoby” dały się łatwo złożyć. Te pierwsze rozstawiałem na chybił trafił, zarzucając wcześniej ustalony porządek:
5. Zjadłem kolację w restauracji w dniu moich urodzin.
6. Dom wariatów: Niewidzialny Gaj.
2. Wychodzę ze szpitala po ośmiu dniach.
Historia potoczyła się sama: Natalia postanowiła zjeść na mieście, wieczorem, 13 kwietnia (rzadko jadała w restauracjach, może tym razem poczuła się bardzo samotna i chciała wyjść z domu). Wypiła ponad miarę, a wtedy smutek i myśli samobójcze przyssały się do niej jak pijawki, jeszcze mocniej niż zwykle. Postanowiła. W drodze powrotnej roztrzaska się samochodem na zakręcie. Wyszła z wypadku bez większych obrażeń (tylko niegroźne otarcie na czole), ale i tak przewieziono ją do szpitala psychiatrycznego. Wspomnienia owego niezbadanego miejsca, tamtego „domu wariatów”, w którym tylko posilała się i pisała, jak Niewidzialny Gaj, odcisnęły się w jej mózgu. Wybrałem dwie „Osoby”: „Felipe, nieznośny, szalony”, będzie dobrze utożsamiał pacjentów, którzy otaczali ją w te dni, ze swoim niewytłumaczalnym zachowaniem i hieroglificznym językiem. „Neirs: elegancki, profesjonalny” idealnie odegra psychiatrę, który przyjął ją w swoim śnieżnobiałym gabinecie i poprosił, by podzieliła się z nim swoimi troskami „z bezgranicznym zaufaniem”. Człowiek ten wyciągnął ją z wielkiej dziury, wiedziała o tym i wspominała to z wdzięcznością. Niemniej Natalia poczuła się przez niego wykorzystana, jak gdyby jego pytania poprowadziły w takie miejsce jej wnętrza, gdzie wszystko jest całkowicie sztuczne, z góry zaplanowane.
Doskonale. Nie upłynęła godzina, a ona już tu jest: Natalia Guerrero, na oddziale szpitala psychiatrycznego po próbie samobójczej. Po ośmiu dniach powraca do domu. A co się wówczas stało? Czy zupełnie doszła do siebie? Czy znów pogrążyła się w mroku?
Na blacie pozostało już tylko jedno „Zdarzenie” i dwie „Postaci”. Wybrałem pierwszy ścinek.
4. Akapit o nieznajomej.
Nie kryło się w tym żadne misterium. Natalia była pisarką. Zanim doszło do wypadku, a może nawet zanim pojawiły się symptomy depresji, zaczęła pracować nad nową powieścią. Była to historia nieznajomej kobiety, w której ktoś się zakochał. Napisała kilka zdań, nawet cały akapit, ale późniejsze wydarzenia przerwały pracę. Kiedy wyszła ze szpitala, podjęła wątek. Jak go rozwinęła? Gdzie podziała się powieść Natalii? Sam ją napiszę, pomyślałem.
Kiedy po wypadku Natalia powróciła do swojej książki, pojęła, że pisarstwo to nie jest próżne i puste zajęcie, a moc przemiany, metamorfozy. Poprzez pisanie mogła opowiadać o sobie samej, choć głosem innych. Stopniowo jej dzieło przybierało formę autobiografii, ale redagowanej przez narratora, który stoi z boku. To, co zaczęło się jako przygoda, fikcyjna intryga, zamieniało się, rozdział po rozdziale, w przejażdżkę po odległych i bliskich wspomnieniach. Ale ona nie chciała być kierowcą. To ty, Juan, usiądź za kierownicą mojej autobiografii, musiała poprosić Natalia, i zawieź mnie do przeszłości: chcę zrozumieć przyczyny mojej samotności, mojego smutku, mojego dążenia do śmierci... Natychmiast zdałem sobie sprawę, że nieznajoma z jej powieści, której tak natarczywie poszukiwał główny bohater, to sama autorka. I wiedziałem też, że wszystkie postaci to marionetki istot z jej wspomnień, lalki wudu, w które Natalia może wbijać ostre igły.
„Pisarstwo jako sposób na spotkanie z samym sobą”. Pomysł sam w sobie nie był oryginalny, ale mnie przypadł do gustu. Bo „autor to JEDYNA rzeczywistość w tekście”, może nie, panie Neirs?
Odwróciłem więc dwa ostatnie skrawki papieru, którym jakieś zrządzenie losu do końca kazało oczekiwać w gotowości na stole.
9. Juan Cabo: fikcyjny.
14. Natalia Guerrero: prawdziwa.
Oto i są. Czy należałoby coś jeszcze dodać? Trzeba przystąpić do dzieła, to nie wymaga wielkiego wysiłku, pomyślałem. Ostatecznie, każdy pisarz byłby gotów, gdyby już do tego doszło, oddać to, co ma najdroższego na ziemi, za swoją postać: życie, rozum, nawet samo istnienie. Ale ręce mi drżały. Z trudem posuwałem się naprzód. To zbyt poważna decyzja, pomyślałem. Potrzeba dużo odwagi, bo ja też tu się liczę. Minęła czwarta nad ranem, potrzebowałem odpoczynku.
Niestety, w łóżku czyhała już na mnie bezsenność. Za oknem rozpętała się burza, huk grzmotów nie pozwalał nawet zmrużyć oczu. Było mi duszno, oblewały mnie poty. Gładząc się ręką po brodzie, myślałem: ach, więc jeszcze ją mam. Ale nie znajdowałem logicznego uzasadnienia dla takiej myśli. Czyżby istniała możliwość, żebym nie miał brody? Pomacałem się po lewej skroni, tam, gdzie dokuczał mi ból: wyczułem pod palcami przecięcie na skórze. Przypomniałem sobie cios Grisarda.
Niezdolny dłużej znosić samotności swojego umysłu, podniosłem się, poszedłem do gabinetu i przejrzałem półki, szukając jakiejś absorbującej lektury. Odrzuciłem pierwszy tytuł, na jakim zatrzymał się mój wzrok: Orlando Virginii Woolf. Potem kolejny, który też mnie nie przekonywał: Mgła Unamuno. W końcu zdałem się na los, namacałem jakiś grzbiet książki, nie otwierając oczu. Trafiłem na Metamorfozy Owidiusza, w wersji klasycznej Ruiza de Elvira. Leżąc w łóżku, wertowałem kartki. Poemat, o czym dobrze wiedziałem, składał się z piętnastu pieśni, lub też piętnastu rozdziałów, i opowiadał, poprzez nieustanne przeobrażenia bogów i ludzi, historię świata. Metafora literatury, bez wątpienia. Pisarz przeobraża się w mężczyzn i kobiety, przedmioty, miasta, zwierzęta, burze i opowiada historię swojego świata. Autor ma moc antycznych bogów z Olimpu. Otworzyłem tom na pieśni piętnastej, natrafiając na wersy, w których Pitagoras (a raczej Owidiusz przeobrażony w Pitagorasa) wypowiada swoje świetne przemówienie o tym, że w przyrodzie nic się nie zmienia, co najwyżej zmienia postać.
A jak łatwy do zgięcia, spod tworzącej ręki
Coraz odmienną postać przejmuje wosk miękki,
A tym samym jest przecie; tak dusza człowieka
Jest tą samą, choć różne kształty przyobleka...
Znów zagrzmiało, jak gdyby niebo chciało odchrząknąć, przygotowując się do wypowiedzenia doniosłej kwestii. Deszcz przebierał tysiącem owadzich odnóży po roletach. Przełożyłem stronę.
Pełna przemian natura zawsze coś odnawia
I tak jedne postaci drugimi poprawia.
Żadna nie może zginąć cząstka przyrodzenia,
Tylko się przeobraża i w nową przemienia:
Być, czym się wprzód nie było, zowie się urodzić;
Przestać być, czym się było, zowie się w grób schodzić...* [*Owidiusz, Przemiany (Metamorfozy), op. cit.]
Obudziłem się w jakimś miejscu poranka, zlany potem, w powodzi półcieni. Otwarta książka spoczywała na moich piersiach, jak serce, które przestało bić. Deszcz nie przestawał padać. Wstałem i przeszedłem pustym korytarzem. W głowie mi się kręciło. Ciało miałem obolałe, jakby wszystkie stawy przeobraziły się w metalowe protezy poruszające się na grubych śrubach.
Nigdzie nie było Nimfy. W jej pokoju ani odległego śladu jej obecności. Nie szkodzi, stwierdziłem. Pewnie i ona była tylko modelką dla pisarzy.
Ni stąd, ni zowąd ogarnął mnie nieuzasadniony lęk, który pchnął mnie do najbliższego lustra (w łazience na parterze). Odetchnąwszy z ulgą, przekonałem się jednak, że nadal mam swoją własną twarz - jak maska - okulary, krótką, zmierzwioną bródkę. To wciąż ten sam Juan Cabo, pomyślałem. A któż inny miałby być, jeśli nie ja?
Wszystko zmienia się i odnawia swoje oblicze.
Uświadomiłem sobie, że po prostu jestem zdenerwowany. Żeby się uspokoić, powróciłem do gabinetu zaraz po śniadaniu, włączyłem komputer i zabrałem się do pisania utworu, który przeczytałeś, drogi czytelniku, który postanowiłem zatytułować Dafne znikająca. I w miarę jak uderzałem w klawisze, jak mijały dni i rozdziały, odnosiłem wrażenie, że postaci i zdarzenia są coraz bardziej fikcyjne, jak gdyby sam fakt, że je opowiadam, odzierał je z realności; jakby sama narracja o czymś, co się stało, sprawiała, że nigdy tego nie było. Na wiele tygodni zamknąłem się w domu, sam, pochłonięty pracą nad tym utworem. A dzisiaj, 3 czerwca 1999 roku, kreśląc te zdania, postanowiłem wykonać ostatni krok.
Moja zemsta dojrzała: Salmerón przestał istnieć, Natalia jest autorką tej powieści, a ja...
Mój wzrok natrafił na gumowany worek.
Rozciągnięty na podłodze w moim gabinecie, smolisty, pofałdowany jak kocur. Przymocowana do ucha etykieta, na niej napis: „Mienie osobiste pani Natalii Guerrero, znalezione w jej pojeździe”. Otwieram go. Wyciągam czarną damską torebkę. W niej miniaturowe lusterko, szminka - ledwie napoczęta, inne przybory do makijażu, kosztowne perfumy w atomizerze, paczka chusteczek higienicznych, portmonetka. W tej ostatniej karty kredytowe, siedem tysięcy peset w banknotach, parę miedziaków i dowód osobisty, wystawiony na nazwisko Natalia Guerrero Parra. Oglądam go dociekliwie.
Jest. Zdjęcie en face. Jej twarz.
Rzeczywiście, nie jest piękna, tak jak sobie wyobrażałem, ale też nieszczególnie brzydka. To przeciętna kobieta, każda kobieta, w okularach, jasnokasztanowe włosy spięte w kok.
Nie wypuszczając z ręki dokumentu tożsamości, udałem się do łazienki, by jeszcze raz przyjrzeć się sobie w lustrze: jasnokasztanowe włosy, duże oczy, moja nieurodziwa twarz, jak maska...
Jak maska.
W roztargnieniu pozwalałem swoim palcom zagłębić się w brodzie. A gdybym się ogolił? Tak też czynię: broda odrywa się w całości, odstaje od skóry jak zrzucany kokon poczwarki. Promień słońca, odbijając się od tafli lustra, rozświetla mi twarz. Stwierdzam, że po goleniu wygląda ona o wiele bardziej naturalnie: owalna jak jajo, o nieco rozmiękłych rysach. Wpatruję się w swoje wielkie, przestraszone oczy, nie tak znów brzydkie; moje okulary; moją chudość; moją białą cerę. Na lewej skroni wciąż noszę znamię, to blizna po wypadku, moja ostatnia. Blizna, która przypomina mi pragnienie, by się zabić w samochodzie w noc urodzinową.
Tak długo cię szukam, Natalio, myślę. Przez te wszystkie dni... Gdzie się ukrywałaś? Przecież wydawałaś się tak nieznajoma... Kim byłaś?
Już nie boję się patrzeć w lustro. Rozbieram się. Gładzę po szyi, łagodnym zalążku damskich piersi, brzuchu, w którym jest pustka, a nie życie, ciemnym wzgórku łonowym. Włosy rozsypują mi się na ramiona. Odgarniam je ręką, spinam w kok.
Po raz pierwszy jestem zadowolona ze swojego wyglądu.
Już jest. Już cię mam - mówię do siebie. Zdjęcie na obwolutę. Wreszcie.
Podziękowania
Powtarzano już do znudzenia, że powieść to nie dzieło jednego, lecz wielu. Tak też i ta pozycja nie powstałaby bez życzliwego bodźca ze strony doktora Juana Neivy, psychiatry, który udzielił mi pomocy po mojej próbie samobójczej w kwietniu ubiegłego roku. „Jest pani pisarką” - powtarzał mi w kółko podczas długich sesji terapeutycznych w swoim nieskazitelnym gabinecie, „więc niech pani pisze: o swoich wrażeniach, o swych pragnieniach, swoim życiu...”. Sama myśl napawała mnie przerażeniem. „Już wolę powieść” - odpowiadałam. I napisałam powieść (właśnie tę), która w końcu zamieniła się w moje wrażenia, moje pragnienia i moje życie. Serdecznie dziękuję doktorowi Neiva, składam podziękowania za słowa zachęty z wydawnictwa.
Światło wlewa się strumieniem przez okno w moim gabinecie. Jest 3 czerwca 1999 roku. Zbyt długo trwałam w postaci papierowych fiszek; teraz wolę powrócić do życia.
Czasem, drogi czytelniku, odnoszę wrażenie, że i mnie się pisze, że kiedy spojrzysz na obwolutę tej książki (na której uwiłam sobie gniazdko bardziej niż na jakiejkolwiek innej), nie ujrzysz mojej twarzy, tylko jakiegoś innego autora. Czy jest w tym coś dziwnego? Pisanie to ciągła przemiana, nieustanna metamorfoza, moc antycznych bogów z Olimpu. Wiem, że kiedy doktor Neiva to przeczyta, rozpozna w każdej z moich postaci modela, który posłużył za jej archetyp lub nadal istnieje w moim własnym życiu. „A ten Juan Cabo? Kim jest?” - zapyta. Ja nie odpowiem.
Warkot silnika. Przyjechał. Stary znajomy ze szkoły, w której uczyłam łaciny i greki. Nie znamy się zbyt dobrze, ale dowiedział się o wypadku i wydzwania do mnie od tamtej pory, szczerze zatroskany o moje zdrowie. Dzisiaj po raz pierwszy umówiliśmy się na spotkanie. Brodaty, w okularach, ale nie tak brzydki i niski jak Juan Cabo, przeciwnie, wysoki i przystojny.
A jednak o nim myślałam, pisząc o moim bohaterze. Śniło mi się, że mnie szuka, że chce mnie ocalić, że mnie kocha...
Widzę, jak wysiada z samochodu i podchodzi do drzwi. Nacisnął dzwonek.
Zakochałam się w nieznajomym.
I staram się go poznać.
N.G.
Mirasierra, Madryt, 1999