Somoza José Carlos Szczegół Trzy krótkie powieści


José Carlos Somoza

Szczegół.
Trzy krótkie powieści

El detalle. Tres notelas breves

Anna Topczewska

Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2006

0x01 graphic

Nota od autora

W tej książce po raz pierwszy ukazują się razem wszystkie krótkie powieści, jakie dotychczas napisałem. Łączy je nie tylko forma: wspólny jest także ich wydźwięk, ponieważ wszystkie relacjonują historię obsesji.

Chociaż można by rzec, że każda historia jest historią obsesji (obsesji tego, kto ją opowiada), obsesja nękająca bohaterów niniejszych powieści jest szczególna pod paroma względami: stanowi podstawę i formę narracji, jest dla niej punktem wyjścia i decyduje o jej przebiegu. Poza tym dostrzegam jeszcze inne podobieństwa: dwaj z głównych bohaterów to lekarze; wszyscy trzej są prawdopodobnie szaleni.

Akcja Płaszczyzn (1994), tekstu, od którego w pewnym sensie rozpoczęła się moja kariera literacka, rozgrywa się w miasteczku zwanym Roquedal - scenerii późniejszych powieści, jak na przykład Listy od zabójcy bez znaczenia czy Szkatułka z kości słoniowej. W Płaszczyznach obsesja Marcelina Roimara, młodego lekarza, który przyjeżdża tu na letnie zastępstwo, zamienia się w koszmarną fantazję: wyobrażenie, że w naszym świecie można dostrzec inne światy i poznać zamieszkujące je dziwne istoty.

Pierwsza wersja Szczegółu, dotychczas niepublikowanego po hiszpańsku, ukazała się we Francji w 2003 roku. Narratorem jest „oficjalny wariat” Roquedal, Baltasar Párraga, który na własną rękę przeprowadza osobliwe śledztwo. Mimo że don Baltasar uchodzi za pomyleńca, jego obsesja okazuje się, paradoksalnie, bardziej racjonalna niż w przypadku Roimara: pochłania go badanie, w jaki sposób najdrobniejsze, ledwo zauważalne szczegóły, jeśli przyjrzeć im się uważnie, mogą kryć w sobie tajemny klucz do każdej zagadki. Párraga twierdzi, że za zbrodnią zawsze stoi niewidzialny morderca, a ja przyznałbym mu rację.

Usta również ukazały się po francusku w 2003 roku i do tej pory nie zostały opublikowane po hiszpańsku. To jedyna spośród zamieszczonych tu powieści, której akcja nie rozgrywa się w Roquedal. Jej struktura jest równie dziwna jak obsesja głównego bohatera: całość stanowi monstrualne zdanie, bez przystanków chociażby na wzięcie oddechu. Narrację prowadzi dentysta, właściciel dobrze prosperującej przychodni, którego życie rodzinne jest nudne, a relacja z kochanką mu spowszedniała. Jednak ta monotonna egzystencja zmienia się diametralnie w chwili, gdy bohater dokonuje szczególnego odkrycia: nosi w sobie kości. Fakt, że pod skórą mamy szkielet, może przerodzić się w przerażającą oczywistość.

Chciałbym podziękować francuskiemu wydawnictwu Mille et Une Nuits oraz mojej tamtejszej tłumaczce, Marianne Milion, za entuzjazm, jaki wykazali przy okazji „zmartwychwstania” tych niewielkich tekstów, jak również pracownicom agencji literackiej Carmen Bacells, ponieważ bez nich te dziełka nigdy nie ujrzałyby światła dziennego w żadnym języku; podziękowania należą się też mojemu hiszpańskiemu wydawcy, Claudiowi Lopezowi z Random House Mondadori, który zasugerował mi kilka bardzo korzystnych poprawek w ostatecznej postaci Szczegółu.

Trzy historie, trzy oblicza szaleństwa albo trzy sposoby opowiadania. Czuję uzasadnioną satysfakcję, widząc te pierwotne obsesje zebrane w jednym tomie.

José Carlos Somoza
Madryt, lipiec 2004

Płaszczyzny

Dla Joségo,
Marii del Mar, Sergia, Mariny
czy jakkolwiek ma na imię

NOTA WYDAWCY: Oto zapiski don Marcelina Roimara Ruiza z czasu jego pobytu w Roquedal. Niniejsza publikacja nie ma na celu rozwikłania zaistniałej tragedii, lecz próbę naświetlenia sylwetki jej protagonisty.

1

Do Roquedal dotarłem dziś późnym popołudniem, kiedy słońce jeszcze mocno świeciło, i od razu przytrafiły mi się dwie dziwne rzeczy, o których muszę wspomnieć. Miasteczko, nieduże i białe, po raz pierwszy wyłania się w miejscu, gdzie linia szosy okręgowej zaczyna opadać. Na szczycie przez chwilę odnosisz wrażenie, że domki można zamknąć w dłoni, zagarniając przy okazji spory kawał lśniącego niebieskiego morza w tle. Kiedy podjeżdżasz bliżej, widzisz, że z jednej strony (z lewej, zgodnie z pozycją gościa) pola uprawne przecina okropny szary mur, ciągnący się zaledwie tyle, żebyś zdążył go zobaczyć z samochodu i przeczytać napis na zardzewiałej tabliczce, która wisi na łukowej bramie o otwartych skrzydłach: „Cmentarz miejski”. W głębi wznoszą się niskie cyprysy. Zmieniając bieg na dole, dostrzegłem wielkie białe litery. Były to cztery krzywe, pokaźnych rozmiarów litery drukowane, namalowane farbą tak jaskrawą, że wyobraziłem sobie, jak fosforyzują w ciemności. Nie sposób było ich nie przeczytać: ETER.

Pochodzę z dużego miasta i przywykłem do ulicznych graffiti, ale widok tak wielkiego mozołu literniczego na murze cmentarnym wzbudził we mnie owo jałowe i uporczywe zaciekawienie, które służy temu, żeby mieć potem o czym opowiadać albo pisać w pospiesznych notatkach, teraz, w nocy, w moim pokoju. Intrygujące wydało mi się nie samo słowo, lecz jego usytuowanie. Co anonimowy malarz chciał powiedzieć, wypisując te skandalicznie białe litery na cmentarnym murze? Pomyślałem, że to jakiś skrót, skojarzenie, jakiś tajemniczy żart albo że może ktoś chciał namalować coś innego, ale się pomylił lub mu przeszkodzono. Dziwne, jak bardzo mnie drażni to, co niejednoznaczne, obraz, który coś mówi, a zarazem milczy. Pochodzę z miasta i dlatego odruchowo doszukuję się przesłania w reklamach. Jednak dla mojego samochodu, który w tamtej chwili posuwał się dość powoli, czas płynie inaczej niż dla mnie. Pozwoliłem sobie na rzut oka w stronę miejscowego cmentarza, przelotny romans z błyskającymi literami (ETER), które ktoś namalował w niewiadomym celu, i nastawiony na inne wrażenia, prędko o wszystkim zapomniałem (niemniej teraz przypominam to sobie). Mój zegarek (ostatni prezent od Marieli) o tarczy rozlanej jak jajko sadzone (naśladuje „miękki zegarek” Dalego) wskazywał kilka minut po siódmej, a ja wjeżdżałem na główną ulicę (rozgrzane wnętrze samochodu, kierownica paląca w dłonie). I wtedy po raz drugi zdarzyło się coś dziwnego.

Zacznę od tego, że miasteczko wzbudziło we mnie poczucie samotności, chociaż, jak sądzę, winne temu jest lato. Lato w małym miasteczku zawsze jest samotne - bez różnicy, czy chodzi o Roquedal, czy jakiekolwiek inne miasteczko na wybrzeżu albo w głębi lądu. Surowe dni zimy zmuszają w pewnym sensie do samotności aktywnej, natomiast w letnie popołudnia aktywność odparowuje, a samotność opada z sił i zmusza cię, żebyś się położył i razem z nią opadał z sił, wśród bzyczenia much i uporczywego upału. Południe oznacza porę słońca i snu - życie zamiera, a miasteczko staje się puste i białe. I zawsze jest jedna długa ulica, której zakręt tam, w głębi, przyciąga spojrzenie, żeby odwrócić uwagę od reszty miasteczka. Pamiętam, że przyszła mi na myśl niedziela: żywię głębokie przekonanie, że niedziele to dni szczególnie samotne. W niedzielę zawsze jest miejsce na nieprzerwane lato i ciszę, długą i nudną. To właśnie przyszło mi na myśl: wjechałem do Roquedal, redukując bieg, silnik odpowiedział jakby ledwie słyszalnym pytaniem, przysłonięty ciszą, opony smażyły żwir na źle wyasfaltowanej ulicy, prostokątne cienie domów trwały na swoich miejscach, a w głębi, wśród dachów i sosen, widniała sztywna krawędź morza, i pomyślałem, że to prawdziwa niedziela w samym środku wtorku.

I jakby tego było mało, na ulicy, między cieniem a słońcem, kilku chłopców kopało biało-czarną piłkę, wyrzucając ją w powietrze z cichym pokrzykiwaniem. Wyglądali jak wspomnienie z dzieciństwa. Zatrzymałem się obok nich.

- Gdzie jest dom doktora Roberta? - spytałem.

Popatrzyli na mnie, popatrzyli po sobie, marszcząc twarze, jakby wyciskali z nich sok. Byli ubrudzeni kurzem i błotem, ale w istocie wydawali się czyści, jakby w ten brud przebrali się specjalnie na mój przyjazd. Wymienili między sobą jakieś uwagi i w końcu najwyższy z nich, chudy chłopak o zmierzwionych kasztanowych włosach, ubrany w stary za ciasny strój piłkarski o barwach tak zatartych, że nie mogłem odgadnąć, czy drużyna jest prawdziwa, czy zmyślona, odezwał się:

- Don Roberta?

- Tak. Lekarza.

- Nie wiem.

- To miasteczko nie nazywa się Roquedal? - spytałem z uśmiechem.

Chłopiec popatrzył na mnie z powagą i zdumieniem, które nie dopuszczały żartów, i odparł, że nie.

- Kanikuła - powiedział. - To miasteczko nazywa się Kanikuła.

A koledzy zawtórowali mu kanonicznie, prześcigając się, który pierwszy udzieli dorosłemu informacji:

- Kanikuła.

- Kanikuła.

- Kanikuła.

Może to absolutna pewność, z jaką spodziewałem się innej odpowiedzi, nie pozwoliła mi wyjaśnić nieporozumienia. Dzieci nie mają cierpliwości do mało pojętnych dorosłych: z nimi trzeba jak ze świeżo wyrobioną gliną - bezpośrednio i zwięźle, bo inaczej nic się nie ulepi. Nie wiem, co im powiedziałem, już nie pamiętam. Mamrotałem jakieś pytania, gdy tymczasem piłka wracała pod niebo, a dzieci rozchodziły się, rzucając w odpowiedzi:

- Nie. To miasteczko nazywa się Kanikuła. Kanikuła.

Nie wiem, co by mogło wyniknąć z tej gry nieporozumień. Na szczęście zacienioną stroną ulicy podążał ku mnie potężny zwalisty mężczyzna w niebieskim kombinezonie roboczym na szelkach, całym zapapranym na czarno, i cienkiej czerwonej koszuli w kratę. Miał okulary i beret, w tej kolejności, bo te pierwsze były tak masywne, że wyglądały jak maska, a ten drugi, cienki i mały, leżał rozpłaszczony na jego ogromnej głowie jak skóra. Pod pachą niósł oponę. Później dowiedziałem się, że ma na imię Joaquin i za niewielkie pieniądze naprawia wszelki sprzęt mechaniczny. Jego słowa, wypowiadane głosem przywiędłym jak głos staruszki, nie zawiodły mnie:

- Don Roberto? Niech pan wali tą ulicą do końca. Na rogu stoi niebieski dom. To tam.

Zachwycają mnie tacy poczciwi ludzie. Z jaką prostotą dzielą planszę swojego miasteczka na domy czerwone, niebieskie, amarantowe, z kamienia albo bielone wapnem (chociaż, jak się właśnie dowiedziałem, „niebieski dom” jest określeniem niefortunnym: Rosa, moja gospodyni, poinformowała mnie, że w Roquedal przez pewien czas planowano, żeby wszystkie domy bliżej morza pomalować na niebiesko. Niewykluczone, że niedługo wpadną na pomysł, by na zielono pomalować wszystkie domy od strony wzgórza). Tylko swoją gestykulacją Joaquín spłatał mi małego figla (dłonie ma krótkie i prawie kwadratowe, tak że palce zdają się kiełkować prosto z nadgarstków), chociaż chłopców nie rozśmieszył: czegokolwiek oczekiwali po swoim żarcie, teraz już zupełnie mną niezainteresowani, dalej bawili się piłką - albo piłka nimi. Zostawiłem ich za sobą.

Pierwsze wrażenie z mojego miasteczka (poza wspomnianą niejednoznacznością) było budujące: domy czyste, ulice szerokie, w sam raz do pieszych spacerów, wiekowe staruszki spędzające życie w otwartych drzwiach albo we wnękach okien, sklep kolonialny tak mroczny i zamorski jak jego nazwa, donice pełne kwiatów, podrostki w zbitych grupkach podążające do baru i, oczywiście, intensywny zapach morza, niesiony wiatrem, który nigdy nie cichnie.

I oto, wreszcie na miejscu, opowiadam swoją pierwszą przygodę. Piętrowy dom don Roberta rzeczywiście jest niebieski. Stoi u wylotu ulicy, która dzieli miasteczko na pół. Ma wewnętrzne patio, gdzie od oddechów roślin paruje wilgoć jak w szkłami. Z pokojów don Roberta widać sąsiednią parcelę, a dalej, jak na dłoni, fioletowoniebieską plamę morza. Pozostałe zajmuje Rosa, starsza, silna kobieta, której twarz i figura noszą znamiona dawnej urody. Ma miłą twarz: kiedy się uśmiecha, wszystkie zmarszczki, niby rowerowe szprychy, zbiegają się wokół ust, opromieniając twarz. Jej żywe oczka przywierają do przedmiotów jak magnesy. To ona otworzyła mi drzwi.

- Don Roberto przeniósł swoje rzeczy do schowka, żeby panu nie przeszkadzały. Powiedział, żeby się pan czuł jak u siebie w domu.

- Dziękuję bardzo.

- Proszę mi dać bagaże.

- Sam zaniosę, to naprawdę żaden kłopot.

- Taki pan objuczony! Niechże mi pan da chociaż jedną walizkę!

Posłusznie oddałem najlżejszą (wybraną na chybił trafił), a ona jak błyskawica wbiegła z nią po kamiennych schodach. W pierwszej chwili zastanawiałem się, czy chudość i energia Rosy nie wskazują przypadkiem na zaburzenia tarczycy, teraz jednak jestem przekonany, że to życie w Roquedal tak na nią działa! Mówiła bez przerwy: Proszę tędy. Uwaga na ten stopień. To sypialnia. Jest mała, wie pan, ale czysta. Drzwi trochę się zacinają. Łazienka. Wszystko w najlepszym porządku, wie pan, tak uważa don Roberto.

A jeśli don Roberto tak uważa, don Marcelo rzecz jasna też musi tak uważać.

Prawda jest taka, że na mnie to wszystko nie zrobiło żadnego wrażenia. Rosa pokazała mi cały dom, zanim zdążyłem obrazy przełożyć na odczucia. Podejrzewam, że mieszkając w dużym mieście, świat odbierasz bez emocji, czysto intelektualnie: ja potrzebuję czasu, żeby określić, czy coś mi się podoba, czy nie. Podejrzewam, że oduczyliśmy się kochać i nienawidzić spontanicznie, pełną piersią, jak dzieci. Idąc za Rosą, powtarzałem tylko:

- Tak. Bardzo dobrze. Bardzo ładnie.

I nawet teraz wciąż próbuję ustalić, czy mi się tu podoba, czy nie. W końcu, uporawszy się z rolą przewodnika, Rosa spytała mnie prosto z mostu:

- A pan jest...?

- Marcelino Roimar. Ale wolę, żeby się do mnie zwracać Marcelo - pospieszyłem z odpowiedzią.

- Don Marcelo - powtórzyła, żeby zapamiętać.

- Don Marcelo - uśmiechnąłem się.

- Musi pan być bardzo zmęczony podróżą. Zrobić panu coś do jedzenia przed kolacją?

- Nie, dziękuję.

- A o której chce pan kolację?

Wyczuwałem, że oboje chodzimy na paluszkach, nie chcąc naruszyć delikatnej tkanki pierwszego spotkania. Jak mi się wydaje, ważne jest - i chyba nietrudne - żeby z Rosą być w dobrych stosunkach. Musiałem dla świętego spokoju podać jej jakąś godzinę i rzuciłem jedenastą. Potem wyciągnąłem z niej trochę na temat mojej pracy: gdzie jest przychodnia, jak się nazywa pielęgniarka i położna (dwie potężne instytucje Roquedal) i co powinienem, a czego nie powinienem robić, biorąc pod uwagę obyczaje don Roberta. Domyśliłem się, że Rosa lubi letnie zastępstwa, bo teraz, w ciemnej kuchni na niskim parterze szykując dla mnie tortillę, odwrócona plecami, dyktowała mi całą listę babcinych porad. Oświetlała ją samotna żarówka na długim białym kablu, wygiętym jak gałąź. Z trudem dostrzegałem krągły zarys jej siwiejącej głowy, nie dość, że zasłaniała ją kifoza, to Rosa jeszcze pochylała się nad swoją pracą. Od stóp do głów była w czerni, ale na niej nie przypominało to żałoby. Pomyślałem, że smutniej wyglądałaby ubrana na kolorowo.

- Podoba się panu miasteczko? - padło pytanie od strony jej pleców. - No, jeszcze go pan nie obejrzał, prawda.

A mnie udawało się wtrącić jakieś zdanie, kiedy rytmiczny potok jej stów na chwilę ustawał:

- Tak. To, co widziałem, podobało mi się.

Bo tutaj wszystko musi się tak właśnie podobać: natychmiast, od pierwszego wejrzenia. Ja jednak mam niewprawne oczy. Poza tym rzeczywiście nie znałem jeszcze miasteczka (chociaż jej się wydawało, że od przyjazdu zdążyłem je całe obejść). Potem wziąłem szybki i skąpy prysznic (woda płynie tu zwartym strumieniem, nie tryskając na boki, z czegoś na kształt wysokiego kranu. Skosztowałem trochę: słona. Zaśmiałem się na myśl, że morze załatwia się w mojej łazience) i włożyłem przed kolacją czyste ubranie. Byłem zaskoczony, widząc, że na moim zegarku jest już za piętnaście jedenasta, a kiedy zszedłem, Rosa właśnie wojowała z tortillami i całe patio w środku nocy pachniało smażonym jajkiem i tuberozą.

Podała kolację i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, jak gdyby cała nasza wcześniejsza pogawędka stanowiła tylko pretekst, żeby coś ugotować. Przyszedł mi do głowy pewien temat.

- Czy Roquedal ma jeszcze jakąś inną nazwę?

Z uśmiechem wykonała ręką nieokreślony gest, dając mi do zrozumienia, że nie dosłyszała. Postanowiłem, już nieco głośniej, opowiedzieć jej o dziwnym spotkaniu z miejscowymi dziećmi. Wciąż się uśmiechając, kiwała głową, jakby zupełnie niepotrzebnie zachęcała mnie, żebym mówił dalej, ale kiedy skończyłem, błyskawicznie odwróciła swoje smoliste oczy i wzruszyła ramionami.

- Kanikuła? - udało jej się bezbłędnie powtórzyć. - W życiu nie słyszałam. A mieszkam tu od urodzenia. - W ostatnim zdaniu zabrzmiało usprawiedliwienie, jak gdyby w Roquedal można było zamieszkać na długo przed przyjściem na świat, a ona jakby czuła się gorsza od własnych wspomnień.

W życiu nie słyszała. Podejrzewam, że także nie rozumie znaczenia słowa ETER na murze cmentarza. Teraz jednak muszę pozwolić, żeby te i jeszcze inne kwestie uszły ze mnie wraz z ziewaniem. Jutro zaczynam i trzeba wcześnie wstać.

Pisząc, widzę swoje odbicie w oknie.

2

Dzień bogaty i dziwny. Piszę te słowa o wpół do trzeciej nad ranem, siedząc, tak samo jak wczoraj - jakże odległe wczoraj! - za starym biurkiem don Roberta, przy świetle małej lampy, której abażur ktoś naprędce sklecił z kartonu (Niech pan jej długo nie świeci, bo karton się pali, radzi mi biedna Rosa), i dla rozrywki śledzę układ słojów na blacie, usiłując odtworzyć w pamięci wszystko, co się wydarzyło (opowiedzieć „wszystko” jest niemożliwe, albo przynajmniej tak trudne, jak opisać każdą z tych rys na drewnie: gubią się, plączą, mylą). Postaram się przynajmniej odmalować dziwne oblicze dnia, który wciąż mnie zdumiewa, a robiąc to, sam siebie osądzę (kiedy siadam do pisania, w zamkniętym oknie odbija się moja postać, jeden wielki symbol).

W pracy bardzo dobrze. Don Roberto nie skłamał, mówiąc przez telefon, że nie ma wiele roboty. Przychodnia mieści się w budynku, który okrutnie gryzie się z architekturą Roquedal - to klocek o płaskim dachu i lustrzanych szybach, nasycony upałem. Od wewnątrz rozpala go lodowate światło świetlówek, a ty wcale nie czujesz się lepiej, widząc wokół mnóstwo ostrych krawędzi (Roquedal jest obłe i miękkie, ale tam, w przychodni, wszystko kłuje - nie tylko strzykawka - groźnie strosząc ostre kąty: jakby chciało przekonać samo siebie i mieszkańców, że to miejsce naukowe, obce miasteczku): moje biurko i krzesło są z białego metalu, a jasnoniebieskie kafelki na ścianach i podłodze nie zostawiają szczeliny, na której dałoby się zawiesić wzrok. Jest duże okno, ale widok malowniczych domków, jaki można by przez nie podziwiać, tak rozdzierająco kłóci się z wnętrzem, że automatycznie nasuwa się wniosek, iż otwór zakratowano po to, żeby nie dało się wyjść, a nie odwrotnie. Na biurku toporne prostokąty recept i druczków, a obok Marta, pielęgniarka, która bierze urlop od przyszłego miesiąca.

- Żeby w przychodni nie pracowały jednocześnie dwie nowe osoby - tłumaczy. - A tak: don Roberto albo ja, które z nas akurat jest pod ręką, pomagamy zastępcy.

Podziękowałem jej za wyjaśnienie. Mam poczucie, że od pierwszej chwili Marcie trzeba za wszystko dziękować: jest tak serdeczna, tak obfita, o piersi i rysach tak matczynych, że nie wiadomo, dlaczego zaczynasz jej za wszystko dziękować, jakby i ona miała swój udział w tym, że przyszedłeś na świat. Nosi się jak miastowa (farbuje włosy na jaskraworudy kasztan i pieczołowicie się maluje), ale w Roquedal jest bardzo poważana. W mig złapaliśmy kontakt (podejrzewam niecnie, że podobam jej się bardziej niż sam don Roberto), rozmawiając o jej urlopie, o tym, że chce pojechać do Segowii (ma tam rodzinę), a potem do Barcelony i Paryża.

- Uciekam z południa, uciekam z południa - powtarza.

- Gorąco tu - podpowiadam. - Człowiek się dusi, chociaż jest nad morzem.

Mruży migdałowe oczy (z wieczorowym makijażem, choć jest środek dnia) i robi minę „tak, ale to nie to”.

- Tak, ale to nie to. W tych małych miasteczkach człowiek w końcu... Nie wiem, czy rozumiesz - od razu przeszliśmy na ty. - Miasteczko jest piękne. Roquedal jest piękne. Śliczne, naprawdę. - Na tym, zadowolona, zamyka listę przymiotników. - Jednak z czasem życie staje się monotonne i w końcu... - Macha rękami jak wiatraczek, a bransoletki zgodnie pobrzękują. - Ludzie myślą, że w mieście się wariuje, ale nikt nie wie, jak się rzeczy mają w takich dziurach.

- Ty nie wyglądasz na bardzo zwariowaną.

Parska śmiechem, aż jej się kołyszą piersi, tak olbrzymie, jakby były zbędne i miały upaść na stół.

- Poczekaj, jeszcze mnie nie znasz!

Jest gruba i sympatyczna - obie cechy zbyt intensywne jak na jej wiek - ale ma piękne dłonie i wie o tym: dłonie o giętkich palcach, które wykonują niewiarygodne i wyjątkowo karkołomne figury, zwłaszcza kiedy gestykuluje, podnosi recepty i wypełnia druczki albo po prostu kładzie ręce spokojnie na stole. Małe palce są kształtne i śliczne: chciałoby się jeden uciąć (biedulka), napisać na nim: „Pamiątka z Roquedal”, i zabrać do domu. Powiem jej to, kiedy poznamy się bliżej.

W przychodni, jak mówiłem, w porządku. Ani na chwilę nie zapominając, że jestem dla nich sztucznym i tymczasowym don Robertem, trzymałem się tej roli. O drugiej po południu zdjąłem fartuch, wyłączyłem wentylator (też kolczasty, też naostrzony), z którym toczyliśmy boje, żeby nas ochłodził, nie podrywając jednocześnie papierów do lotu, i wyruszyłem na popołudniową misję, przygotowany już do niej przez Martę: powitalny obiad na tarasie baru w towarzystwie nieodzownych władz - aptekarza, księdza i prawdopodobnie także alkada. Trzeba ich poznać, przejść święte rytuały, dostąpić wtajemniczenia i przyjąć dowody wdzięczności. Szykuję się do inicjacji, a Marta (która raz-dwa zrzuciła fartuch i oto ukazuje mi się przebrana za egzotyczną kobietę do wzięcia - elegancka biała sukienka w rozrzucone różowe i zielone kwiaty) mi towarzyszy.

O tej porze miasteczkiem włada niczego niezapowiadający upał, nudny jak niezapisana kartka. Przerzucam marynarkę przez ramię (po co ją brałem?, w niej czułem się pewniej?) i mrużę oczy jak Marta, a nawet zazdroszczę jej tych długich wywiniętych rzęs, przesiewających blask. W cieniu jakieś dzieci z przejęciem rysują kredą koła na ziemi, a cel ich działania wydaje się następujący: mieć o czym śpiewać:

Czym one są? Gdzie one są?

Jak tu je odnaleźć?

Nie wiedziałem, o co chodzi, choć przez sekundę odpowiedź na to pytanie wydała mi się niezwykle istotna, jednak w miarę jak się oddalaliśmy, wrażenie to się zatarło, i nawet odwracając głowę, nie mogłem się dopatrzyć tam żadnej niesamowitej tajemnicy: widziałem trzy dziewczynki z warkoczykami, ubrane w podobne proste sukienki w kratkę i buciki na bosych stopach. Jedna skakała, śpiewając, a pozostałe wtórowały jej głośnym refrenem. Poczułem, że to idiotycznie tak im się przyglądać.

Bar się jakoś nazywał, ale nie pamiętam jak: Paco albo Pedro, albo Luis. Rzeczywiście mieli tam taras, gdzie stały metalowe stoliki i krzesła, a w oddali, za trzcinowym zadaszeniem i wypalonym od słońca trawnikiem, widać było kępę drzew, szosę biegnącą skrajem plaży i samą plażę wzdłuż morza, które sięgało aż po horyzont. W cieniu trzcinowego daszku panował chłód.

Aptekarz ma na imię Juan i jest łysym chudym mężczyzną z czarnym wąsikiem, w złotych okularkach i pachnie wodą kolońską. W poprzek ciemienia biegną mu cztery wilgotne włosy, które, jak podejrzewam, smaruje sobie naftą. Już czekał na miejscu, z tęgą Marią (tęga María jest, zdaje się, nieodzowna i przypadła akurat jemu), swoją przyczesaną i bezdyskusyjnie potężną żoną w błękitnej sukience usianej grubymi białymi grochami. Ona wydaje się poczciwa. On wydaje mi się wykształcony. Kiedy przyszliśmy, jedli smażoną rybę i on, zanim mi podał rękę, wytarł ją ostentacyjnie serwetką, jak gdyby koniecznie chciał zamanifestować swoje dobre wychowanie. Ona, bardziej spontaniczna, wlepiła mi potwornego całusa.

- Proszę tego skosztować, don Marcelo - zwraca się do mnie - i porównać z rybą, jaką pan jada w stolicy.

Naturalnie muszę go poprosić, niemal gwałtem wyegzekwować, żeby zwracał się do mnie na ty. Korzystając z okazji, sięga po prerogatywy własnego wieku.

- Mógłbym być twoim ojcem, więc będę ci mówił na ty, owszem, ale wobec tego ty mnie też - mówi, a tęga María się śmieje. Zgaduję, że słynie ze swoich dowcipów, ponieważ Marta też wydaje z siebie ostrożny śmieszek.

Pachnie morzem, koło nas przechodzą ludzie, pozdrawiając się wzajemnie. Wszystko bardzo powoli, jakby mieli zbyt wiele czasu. Za moimi plecami toczy się monosylabiczna, oporna rozmowa:

- Ee.

- Co.

- No.

- Dobra.

A od czasu do czasu Juan, aptekarz, wyciąga całą swoją chudość, żeby do kogoś pomachać ręką, lecz monosylabę połyka. Ma dłonie pianisty i pierścionki na obu palcach serdecznych. Wydaje się, że kusi go stolica, a on z tą pokusą flirtuje, dochowując jednak wierności domowym pieleszom: w swoich pogadankach miasto zawsze po równo krytykuje i chwali, tak, że nigdy nie wiesz, jakie naprawdę jest jego zdanie. Podobnie wyraża się o swojej żonie, tęgiej Marii: przeplata jej zalety i wady, nie robiąc odstępów (albo robiąc mały odstęp na przełknięcie kalmara), zresztą tak samo mówi o wszystkim, jakby obawiał się, że obrazi czyjeś gusta albo nie do końca był pewien własnych. Jest uosobieniem sprzeczności: kocha morze, ale woli góry; szanuje don Roberta za jego wiek i doświadczenie, ale woli młodszych lekarzy takich jak ja.

Z tego dwoistego monologu, prawie stereofonicznego, wyratowało mnie nadejście don Fernanda, księdza. W oddali zadźwięczały dzwony i raptem wychynął zza rogu, tak idealnie z nimi zsynchronizowany, że zadałem sobie pytanie, czy aby tego tak nie zaplanował. Miał na sobie sutannę (później dowiedziałem się, że to jego strój wyjściowy. Zwykle stawia na wygodę, wkładając luźną koszulę i czarne letnie spodnie) i szedł, jakby właśnie wykonał jakiś ogromny wysiłek fizyczny (to moje drugie z nim spotkanie, licząc wcześniejszy przyjazd tu na wiosnę, i za każdym razem miałem to samo wrażenie): cały spocony, lekko garbił szerokie ramiona i z ciężkim sapaniem wycierał sobie dłonie. Siwe włosy nosi zaczesane do tyłu, bez przedziałka. Jest sympatyczny, bardzo typowy i kocha wszystko, co praktyczne. W jego otoczeniu rzeczy psują się tylko po to, żeby mógł je naprawić. W świecie doskonałym i pierwotnym ludzie tacy jak on prędko by powymierali. Gdy tylko padł na krzesło, spostrzegł, że stół się kiwa, więc (nadal sapiąc) wstał w poszukiwaniu kawałka drewna, który można by podłożyć pod nogę. Usiadł i znowu zaczął się rozglądać w nadziei, że znajdzie coś przekrzywionego, źle zmontowanego, zepsutego albo wymagającego jego pomysłowości. Oczywiście wszystko było do przyjęcia poza mną, i to we mnie wycelował klingę swego wzroku.

- Wziął pan ze sobą marynarkę? Zimno panu?

- Źle zrobiłem - odparłem. - Powinienem zostawić ją w domu.

- Zaraz panu spadnie. - Wskazał na nią krótkim opalonym palcem: przerzuciłem marynarkę przez poręcz krzesła, tak że dotykała podłogi. Poprawiłem ją, ale jego to nie zadowoliło. - Niech pan da.

Zawiesił mi ją na oparciu z taką znajomością rzeczy, że nawet umyślnie nie zdołałbym rady jej zrzucić. Z powrotem usiadł, teraz już wyraźnie rad z efektu.

- O tej porze roku w Roquedal nie jest zimno - powiedział do mnie.

- Nocami robi się chłodniej, ale ciepło jest i w dzień, i w nocy, bez różnicy - wyjaśnił Juan z właściwym mu dualizmem.

Do tej pory jakoś sobie radziłem, pokrótce szkicując własną biografię, ale wraz z nadejściem don Fernanda pytania nabrały wigoru. Kiedy wspomniałem, że jestem rozwiedziony, zapadło milczenie, zaledwie na sekundę, ale przez to dziwne i kłopotliwe, odwrotnie niż zazwyczaj. W Roquedal chwile przyjaznego milczenia są bezkresne i czyste jak niebo. Ta trwała tyle co nic. Powiedziałem:

- Rozstałem się z żoną dwa lata temu.

I po króciutkiej przerwie, w której nikt nawet nie przeżuwał ryby, Marta (czy to przez wzgląd na jej zawód, czy na matczyne usposobienie) jakby chciała przyjść mi na ratunek:

- A teraz jest pan samotny i bez zobowiązań?

Byłem jej wdzięczny za tę pozorną niedyskrecję, bo wesołość, jaką wywołała (ona także jest samotna i bez zobowiązań), pomogła mi się rozluźnić.

- Jak na razie jestem sam - odparłem.

- Już Bóg się o to zatroszczy - zapewnił don Fernando, ponieważ jednak spojrzał w stronę ciemnego wejścia do baru i gestem przywołał chłopaka, który podawał do stolików, nie wiedziałem, co ma na myśli: wyglądało to, jakby Bóg stał za barem i dyrygował tacami ze smażoną rybą.

Kiedy wszyscy zaspokoili już ciekawość, w głębi duszy poczułem lęk, że wraz z pojawieniem się każdej nowej osoby (alkada, na przykład) będę musiał jeszcze raz powtarzać informacje o sobie. Moje przeczucie częściowo się sprawdziło, ponieważ powolnym, statecznym krokiem nadeszła Carmen, oficjalna położna, bardzo elegancka, z rozkołysaną od wiatru pionową trwałą, i mocno uścisnęła mi dłoń, i mocno ucałowała policzek (to zabawne, ale mógłbym przysiąc, że pachniała jak noworodek). Obok niej stała młoda dziewczyna o poważnej i pokornej twarzy.

- A to jest Rocío, moja córka.

W pierwszej chwili nie przyjrzałem jej się dokładnie, jak gdyby coś ją przesłaniało, może nijakość miasteczka, ale kiedy usiadły naprzeciwko mnie, zmuszając nas do rozsunięcia krzeseł w chaosie metalicznych zgrzytów, zaczęła mi się jakby stopniowo ukazywać i zaintrygowała mnie.

Już mówiłem, że cierpię (między innymi) na coś, co chyba jest zgubnym skutkiem mieszkania w mieście: muszę się zastanowić, zanim uznam, czy coś mi się podoba, czy nie. Nad Rocío zastanawiałem się dość długo: ma mocną, owalną twarz, włosy ciemnoblond, starannie uczesane, i wielkie oczy, zdumiewającej barwy najjaśniejszego błękitu. Szeroko otwarte, nieruchomo patrzą (patrzyły) przed siebie, czego nie przerywa mruganie, ulotne i niedostrzegalne, jakby zamiast powiek Rocío miała ptasie błony, które zamykają się, nie zakrywając oka. Była... dojrzała?, nastoletnia? Jej wiek zupełnie się zacierał. Miała na sobie sukienkę w szkocką kratkę, nieco przed kolano, a krzyżując nogi, podsuwała ją jeszcze wyżej. Białe nogi, białe ramiona, pokryte delikatnym puszkiem. Podobała mi się: zwłaszcza te oczy. Powiew strącił jej na nos kosmyk włosów i zadrżałem, widząc, że nawet teraz nie wygląda śmiesznie: nie dotyczyło jej nic, co groteskowe - ani sukienka w kratkę, ani włosy na twarzy. Ona, jakby ukryta gdzieś w głębi poza tym, wciąż patrzyła z powagą.

Jakby chcąc jej dotrzymać towarzystwa, chmura zakryła słońce i cienie się wydłużyły.

- Coś wisi w powietrzu - powiedział don Fernando, ale jego dziwna wypowiedź - co jeszcze dziwniejsze - nie zwróciła niczyjej uwagi.

Przestałem przyglądać się Rocío (ona na mnie nie patrzyła), chcąc pochwycić wątek rozmowy, którą zdominowała Carmen. Jest prowincjonalna i poczciwa, ale ma w sobie jakieś prymitywne okrucieństwo, jak gdyby odbierając porody, doszła do wniosku, że wszystko, co w życiu istotne, osiąga się w ten właśnie sposób: kontrolowaną siłą, mocą natychmiastowego działania, zdecydowanym ruchem ramion. Cały czas zajadała sardelę, nie plamiąc sobie przy tym wymalowanych ust. Jest wyjątkowo zabawna ze swoim południowym dialektem, szczebiotliwym i słodkim, który zawsze pozostawia po sobie echo śmiechu. W głębi jednak to przenikliwa kobieta. Od razu wydało jej się dziwne, że lekarz, co prawda jeszcze nie całkiem wyrobiony, ale też niezbyt już młody, jak ja, zastępuje kolegów w małych miasteczkach, szukając stałej pracy.

- I nie udało się panu jeszcze zahaczyć w stolicy? - pytała.

- Wolę dorywcze zajęcia w miejscach takich jak to.

- To dlaczego się pan nie przeprowadzi na stałe na wieś?

- Bo to nie takie proste, nawet nie mam odpowiedniego przygotowania.

Tak naprawdę to dlatego, że na razie nie chcę, ale tego nie powiedziałem. Od kiedy Mariela odeszła, zarazem szukam i nie szukam samotności. Pod tym względem jestem tak samo dwoisty jak Juan, aptekarz. Wydaje mi się, że jej pragnę, ale na tym koniec: mieć ją tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki, nie posiadając jej jednak do końca. Czuję miłosny dreszcz przed byciem samemu: ów dreszcz niedoświadczonego kochanka, który pragnie, lecz boi się wziąć. Ale nie powiedziałem tego. Zwłaszcza że rozmowa, sterowana przez Carmen, zgrabnie ześliznęła się ze mnie, celując w inne tematy. Wtedy Juan opowiedział mi o don Baltasarze.

- Może byś któregoś dnia poszedł go odwiedzić? - wyciągał szyję między dwoma potokami stów: Carmen i tęga María mówiły do siebie jedna przez drugą, krzyżując się z Martą i don Fernandem, którzy robili to samo. - Bardzo źle z nim.

- A co mu jest?

- Źle z nim - powtórzył. - Boimy się, żeby sobie czegoś nie zrobił. Przed wojną jego rodzina należała do najbogatszych w okolicy, on sam ożenił się z córką właściciela ziemskiego i dobrze mu się żyło, aż jakieś dziesięć, dwanaście lat temu ona zmarła. Od tamtej pory jest z nim tylko coraz gorzej. Nie mieli dzieci, więc został sam w domu na odludziu. Kiedyś przychodził trochę do miasteczka, teraz już nawet tego nie robi. Czasami wpadam do niego i przyjmuje mnie jak przyjaciela. Bardzo mnie lubi. Parzy kawę i rozmawiamy. Ma zupełnie nie po kolei w głowie, ale rozumuje tak samo jak ty czy ja.

Była to typowa ambiwalencja jego języka, więc przytaknąłem, jakbym wszystko rozumiał. Zadziwiająco celnym ruchem palca wskazującego błyskawicznie poprawił sobie okulary, po czym zaproponował, żebyśmy któregoś dnia wspólnie się tam wybrali.

- Może we dwóch zdołalibyśmy go przekonać i dałby się obejrzeć w jakimś szpitalu. Mną się w ogóle nie przejmuje, a don Roberto ma już go powyżej uszu.

- Ten to w końcu w łeb sobie strzeli - zawyrokował don Fernando.

I jakby samo wypowiedzenie słów „w łeb sobie strzeli” prowokowało rzeczywistość, zapadła napięta cisza. Niewiele już mówiliśmy. Upał nie zelżał mimo chmur, które chwilami zasłaniały słońce, zanurzając nas w kałuży cienia. Patrzyłem na Rocío i niepokoiła mnie jej tajemniczość. Dziewczyna wyglądała jak ze świętego obrazka: w drżącym cieniu naprzeciwko mnie wiatr gładził jej włosy, a ona siedziała bez ruchu, oczy miała utkwione w jednym punkcie (mógł to być ktoś z nas, ale nigdy jego oczy) - szeroko otwarte, skupione, jak gdyby nie należały do niej, jak gdyby tkwiły w jej twarzy nie po to, by patrzeć, ale wręcz odwrotnie - żeby to na nie patrzono. Oczy niewidzące, otwarte tylko po to, żebym ja je widział.

Zamówiliśmy jeszcze po piwie, ale sjesta stopniowo przejmowała nad nami władzę. Kiedy przyszło do płacenia, wszystkie ręce się poderwały, ale Juan wziął cały rachunek na siebie, niemal z obowiązku, żeby dawać przykład i z powodu nieobecności drugiego Juana, alkada, który nie mógł przyjść. Wszyscy wstaliśmy i w jednej chwili spotkanie zakończyło się z łagodnym pośpiechem spokojnego popołudnia: każdy polecał mi siebie na tysiąc sposobów w razie jakichkolwiek kłopotów i wszyscy po kolei odłączali się od grupy, każdy w swoją stronę. Ostatnie oderwały się ode mnie Carmen i jej córka (serdeczność, z jaką mnie pożegnały, i późniejsze poczucie osamotnienia były wręcz paradoksalne): rzuciły krótkie „do widzenia” i po chwili zobaczyłem, jak wspinają się na kamienisty, zakurzony pagórek, matka i córka - ta z rękami na plecach i spódnicą falującą na wietrze - i znikają po drugiej stronie niby dwa żaglowce na krągłości Ziemi.

Przemożna senność jak ciężar nabrzmiałej chmury sprawiła, że porzuciłem pierwotny zamiar, żeby obejrzeć miasteczko, decydując się na powrót do niebieskiego domu i drzemkę.

Szedłem zatopiony w myślach, kiedy raptem usłyszałem dziewczynki.

Nadal grały w to samo, gdzieś w swojskiej odległości miejsc bliskich, ale niewidocznych, śpiewając piosenkę: łagodna melodia o coś pytała, czegoś chciała, mdła i apatyczna. Pamiętając, że są niedaleko domu, powodowany ciekawością, bezwiednie ruszyłem za ich głosem.

Skręciłem na rogu i wiatr gwałtownie ustał. Znalazłem się sam na falującej ulicy, nieruchomy w znieruchomiałym powietrzu, a cienie domów kładły mi się pod stopami. Na chodniku przed jedną bramą leżało wiklinowe krzesło, całkowicie wyzute ze znaczenia. Szedłem dalej, obracając w myślach dźwięki piosenki, wyszydzony przez ciszę samotnego marszu. Minąłem plątaninę przesmyków między domami - nie prawdziwych uliczek, lecz pustych korytarzy, w które się zagląda, żeby zobaczyć, jak chodzą po nich koty. Spojrzałem przelotnie w tamtą stronę i coś dostrzegłem.

Napisałem to wszystko i mam zamiar pisać dalej, chociaż wiem, że relacjonuję zwykłe oszustwo zmysłów. Ale obiecałem sobie opowiedzieć przynajmniej „wszystko” to, co dziwne, a jeśli cokolwiek można by powiedzieć o mojej popołudniowej przygodzie, to właśnie, że była dziwna, zupełnie absurdalna w tej rybackiej osadzie.

Doświadczyłem czegoś, co człowieka spotyka, kiedy nagle dostrzega kogoś kątem oka. Mózg błyskawicznie emituje jakąś ryzykowną hipotezę (nie możemy istnieć, nie dorabiając do wszystkiego wyjaśnień), którą później oczy potwierdzają lub nie. Jeśli jednak to, co widzisz, diametralnie różni się od tego, co sobie wyobraziłeś, nie jesteś skłonny uznać, że to zwykła pomyłka: jeśli mignęło ci drzewo, może wyda ci się naturalne, że zamiast niego zobaczysz słup latarni, ale nie psa.

A ja widziałem postać.

Piszę „postać” i wątpię. Na balkonie w głębi zaułka suszyła się bielizna i prawdopodobnie jej ruch na wietrze zmylił mnie bardziej, niż można by przypuszczać. Ale w rzeczywistości zamieszkanej przez nasze codzienne pomyłki, ja widziałem postać. Tańczyła, czy też podrygiwała na środku ulicy zalanej słońcem, na tle domów. Wydało mi się możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że porusza się w rytm dziecięcej piosenki, która nadal dźwięczała mi w uszach.

Wszystko zamknęło się w dwóch spojrzeniach i patrząc ponownie, gdzie wcześniej (i, powtarzam: owo „wcześniej” oznaczało niemal to samo, co „teraz”) tańczyła postać, zobaczyłem już tylko rozwieszoną pościel. Ale właśnie z owego „wcześniej” zapamiętałem wiele szczegółów: że jest zupełnie naga, że ma ogoloną głowę, łysą, pięknie wysklepioną i lśniącą jak całe ciało (to właśnie owo ruchliwe lśnienie, jak płomień, sprawiło, że dojrzałem ją kątem oka), i że wykonuje słodkie i precyzyjne ruchy baletnicy. Dostrzegłem śnieżnobiałe piersi i wyobraziłem sobie, że to kobieta. Taka właśnie mi się ukazała: skończona i niespodziewana, do tego stopnia realna, że jej zniknięcie w chwilę później wydało mi się równie zaskakujące jak przedtem jej obecność, która stała się poniekąd nieodzowna, wykluczając pomyłkę moich oczu.

Przyznaję, że zdezorientowany zawróciłem, żeby spojrzeć jeszcze raz, i wszedłszy w błędny zaułek, przemierzyłem cały (zupełnie idiotycznie) w poszukiwaniu jakiegoś śladu. Niczego jednak nie znalazłem: wciąż tylko pusta ulica, bezkresna, oflankowana domami, jakby się suszyły na słońcu, o balkonach ozdobionych praniem.

A w głębi, pod dyskretnym nadzorem drzewa, w tym samym miejscu, w którym je zapamiętałem, dziewczynki śpiewały i co chwila wtórowało im szczekanie psa w oddali:

Czym one są? Gdzie one są?

Jak tu je odnaleźć?

Znów dopadło mnie obezwładniające poczucie, że odpowiedź na te pytania jest ogromnie ważna, i tam, w tym słońcu, dreszcz przebiegł mi po plecach.

Skąd ten strach? Teraz nie potrafię go wytłumaczyć. Przez chwilę, pamiętam, wydawało mi się, że oszalałem, przyspieszył mi puls, huczało w skroniach. Usta miałem jak wystrugane z kory, szorstkie i suche. Minąłem dziewczynki, nadal opętany przywidzeniem (nie wiem, skąd mi przyszło do głowy, że one także widziały postać tancerki i teraz wyśmiewają się ze mnie za plecami), i szybko doszedłszy do niebieskiego domu, wyciągnąłem się w mrocznym chłodzie sypialni, zamykając oczy.

Wciąż ją widziałem, w czerni pod powiekami. Osiadła we mnie głębiej niż wszystkie rzeczywiste widoki z miasteczka! Nadal tańczyła, poruszała się, z niezrównanym wdziękiem. Jej piękno było porażające, lecz jakby płochliwe, jak piękno sarny albo krystalicznej wody w strumieniu.

Kiedy otworzyłem oczy, dochodziła siódma. Odświeżyłem się w umywalce, słuchając jednostajnego pomruku radia gdzieś dalej. Cały strach zniknął (wszystko przypisałem zmęczeniu pierwszym dniem w pracy), lecz nadal niepokoiła mnie przyczyna tej nad wyraz sugestywnej halucynacji. Kiedy zszedłem na patio, Rosa parzyła kawę.

- Wypije pan filiżankę kawy? - spytała, poruszając się bezbłędnie po ciemnej kuchni (Rosa oszczędza prąd do późna, a nawet w nocy. Pewnie też dlatego mówi mi, żebym uważał na lampę).

- Będę zobowiązany.

- Jak się panu udał pierwszy dzień, don Marcelo? - spytała z kuchni, odwracając się tak, żeby mnie widzieć. - Panienko Przenajświętsza, jaki pan blady! Coś panu dolega?

- Jestem zmęczony i jeszcze nie przywykłem. Kawa dobrze mi zrobi.

Była na tyle wyrozumiała, żeby nie zadawać więcej pytań. Przespacerowałem się po patio, czekając na kawę. Panował tam mokry spokój roślin, wilgotne powietrze wpadało do płuc, nim zdążyłem odetchnąć. Uznałem, że to niezbyt przyjemne, i wszedłem do kuchni. Tam, na blacie ze starego marmuru, Rosa postawiła filiżankę kawy i jakieś wielkie ciastka posypane cukrem. Nalała mi trochę mleka, a ja patrzyłem, jak płatki śmietanki łagodnie rozpływają się po powierzchni.

Kawa postawiła mnie na nogi, ale po kilku łykach poczucie odrealnienia wróciło dokładnie w chwili, kiedy Rosa stanęła tyłem do mnie w najciemniejszej części kuchni, gdzie puste miejsce na okopconym wapnie wskazuje, że kiedyś mógł tam być piec opalany drewnem. Zauważyłem, że drżą mi dłonie, czoło zrasza zimny pot, a puls w nadgarstkach bije jak szalony. Teraz znów czuję to samo. Bez dwóch zdań, przedpołudnie w pracy tylko pozornie nie było męczące. No i ten upał.

Rosa musiała coś zauważyć. Z głową dryfującą w półmroku jak w teatrze cieni wstawiała na pawlacz talerze, które postukiwały, jakby ktoś głośno grał na kastanietach, i nagle rzuciła, nie patrząc na mnie:

- Może by się pan trochę rozerwał pierwszej nocy, don Marcelo? W Roquedal nie ma wielu miejsc dla pana, ale zawsze można się przejść po plaży. Jeśli nie będzie pan miał ochoty wracać na kolację, to niech pan nie wraca. Gdyby ktokolwiek pana pilnie szukał, powiem, że jest pan na plaży w jednym z barów. Albo gdzie indziej, jak pan woli.

Zgodziłem się, ale nie miałem ochoty wychodzić na długo. Powiedziałem, że wrócę za dziesięć minut i ustaliliśmy, że gdyby ktoś chciał się ze mną widzieć, niech poczeka na dole w przedpokoju. Wyszedłem na fiołkowy chłód zachodu słońca i poczułem się jak nowy. Dobry lekarz z tej doñi Rosy! Nocne powietrze pachniało plażą, a całe Roquedal było tak ożywione, że miało się ochotę zabłądzić. Ruszyłem bez celu wąskimi uliczkami, trąc oczy, póki nie odniosłem wrażenia, że przywykły do półmroku i że mogę korzystać z ostatnich różanych blasków, by obserwować linię dzielącą morze od nieba tam, w oddali.

Za radą mojej opiekunki poszedłem w stronę morza. Ostatni odcinek głównej ulicy pokonałem prawie biegiem, w niejasnym przeświadczeniu, że muszę dotrzeć nad morze, zanim coś mi się stanie. I rzeczywiście nie dotarłem tam.

Grupa młodych ludzi szła w górę ulicą, którą ja schodziłem. Kiedy mnie mijali, usłyszałem:

- Dobry wieczór.

Obejrzałem się. Kilka głów zwróciło się obojętnie w moją stronę, ale tylko jedna z nich pozostała odwrócona na tyle długo, że ją rozpoznałem. To była Rocío. Podniosła białą rękę, jakby na potwierdzenie, że to ona mnie pozdrawiała. Machnąłem jej w odpowiedzi i patrzyłem, jak odchodzą. Miała na sobie czarne ubranie, które wyglądało lepiej i bardziej nowocześnie niż poranny zestaw w kratkę. Jej białe odkryte nogi przyciągnęły mój wzrok i nie potrafiłem sobie dopowiedzieć ich dalszego ciągu pod czarnym prostokątem - ze złotą głową Rocío łączyła je ta sukienka, prowokująca wyobraźnię. Widziałem, jak znika w głębi ulicy idącej w górę zbocza, jakby skazana na wieczną wędrówkę wzgórzami, ukrywanie się w grzebieniu spienionej rzeczywistości.

Postanowiłem ją śledzić.

Nie było to trudne. Grupa wlokła się niespiesznie, bardzo przy tym hałasując. Podczas gdy towarzysze Rocío przepychali się wśród śmiechów i pokrzykiwań, ona szła w milczeniu, z rękami na plecach.

O dziwo, ani przez chwilę nie obawiałem się, że mnie zauważą. W Roquedal nie ma zbyt wielu dróg do wyboru: ludzie mijają się i chodzą za sobą, chociaż nie chcą za sobą chodzić, patrzą na siebie mimowolnie, wystarczy, że otworzą oczy, pozdrowienie (teraz już się nauczyłem) jest rytualną wymianą monosylab bez znaczenia, ponieważ wszyscy stale są w komplecie, nikogo nie ubywa. Ja śledziłem Rocío, ale równie dobrze nie musiałbym tego robić, żeby i tak iść po jej śladach. Czułem się bezkarny wobec ciasnoty miasteczka.

Dotarliśmy do ulicy, gdzie po jednej stronie biegł parkan, a po drugiej ze ściany domu wyrastała latarnia, żeby rzucić na scenę skąpe światło, odpowiednio ją wycieniować. Zobaczyłem, jak idą w stronę kolorowego budynku w głębi, skąd dochodził potworny łomot jednostajnej muzyki. Weszli. Młodzi ludzie z butelkami piwa siedzieli na chodniku jak tobołki albo kręcili się przy drzwiach. Podszedłem bliżej, chroniąc się w ciemności. Obok wejścia widniała plątanina rybich ogonów i kobiecych piersi i głów, namalowanych bez krztyny polotu, jakby autor lepiej znal ryby niż ludzi. Literami, które miały udawać niebieskie fale, wiła się nazwa: La Sirena. Muzyka otępiała wszystkie zmysły, nie pozwalając skupić uwagi na czymkolwiek poza nią.

Wszedłem. Nie wiem, dlaczego tak mnie zdumiał czerwony wystrój wnętrza. Być może spodziewałem się świata błękitnego i podmorskiego, a nie czerwonego jądra ziemi. Ściany, oświetlenie, krzesła, stoliki, twarze i ciała - wszystko było czerwone i przytłaczające. Ludzie poruszali się niepewnie, stale zmieniając kierunek, unosząc w rękach kruche szkło pełne cieczy, rozwibrowani poruszając się w niby-tańcu. Mimo to bez trudu odnalazłem jej twarz.

Przyglądała się innym, ale sama nie tańczyła, stała nieruchomo, ledwo się uśmiechając, a ja zadrżałem po raz drugi (od kiedy zobaczyłem ją przy obiedzie), ponieważ dotarło do mnie, że nie udawała powagi przed matką: naprawdę była poważna. Jej ruchom, pewnym i stanowczym, brakowało spontanicznej energii, jakby nie harmonizowały ani z jej wiekiem, ani z otoczeniem. Nie potrafiłem powiedzieć, czy mi się podoba, czy nie, czy rzeczywiście jest piękna (chwilami wydawało mi się, że jest), czy też zupełnie zwyczajna. Jednak ta jej absolutna powaga niepokoiła mnie. Gdzie ona się nauczyła tego uśmiechu bez radości, który wyraża właśnie jej brak? Czy istnieje szkoła, w której tłumaczą, jak mimowolnie robić wrażenie, jak podświadomie wyczuć, że na ciebie patrzą? Kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem nawet, że wie o mojej obecności i pozwala, żebym na nią patrzył. Prowadziliśmy niewidzialną grę - ona stanowiła zagadkę, przedmiot obserwacji, ETER wypisany na murze cmentarza, a ja próbowałem złamać szyfr. Całą sobą mówiła mi, że się nie waha: że stoi tam, poważna i rzeczywista, zalana czerwonym światłem, bo tak jej się podoba, w istocie jednak należy do prastarej krainy milczenia.

Tym bardziej zdumiało mnie to, co wydarzyło się później. Ale nie będę wyprzedzał faktów.

Przez chwilę tak staliśmy: ona słuchała niewidocznego rozmówcy (ktoś do niej mówił), a ja patrzyłem na nią. Nagle zauważyłem, że coś odpowiada i niespodziewanie wychodzi.

- Rocío! Hej, Rocío! - usłyszałem czyjeś wołanie (nie jestem tego pewien).

Ale ona, jakby nagle nic już jej nie dotyczyło, nawet te wszystkie spojrzenia, wyszła dumnie, odeszła, ukryła się na zewnątrz. Znów ruszyłem za nią, a moje zamiary chyba zostały odkryte, bo nagle poczułem się obserwowany. Mimo to wyszedłem.

- Rocío! - usłyszałem za plecami. Ktoś ją wołał. Może pokłóciła się z jakimś chłopakiem, który teraz tego żałował. Widziałem, jak idzie wyprostowana, do połowy ginąc w cieniu. Odczekałem chwilę. Muzyka została za mną i znów ten głos: - Hej!

Odchodziła szybkim krokiem, z pośpiechem młodzieńczego impulsu, żeby zrobić coś już, teraz, natychmiast. Skręciła w gwałtownym piruecie, który targnął jej czarną sukienką, i zniknęła za rogiem. Zrobiłem to samo i ujrzałem wąską, wyboistą uliczkę, którą nie szedł nikt oprócz niej. Wtedy już nie mogłem ukryć, że ją śledzę.

A ona (tak sądzę) przestała ukrywać, że o tym wie.

- Cześć - powiedziałem. Zatrzymała się w głębi zaułka, przy parceli ciemnej jak morze, a jej pachnące mydłem jasnokasztanowe włosy falowały od podmuchów wiatru.

- Cześć. - Stała ze skrzyżowanymi ramionami. Mówiąc „cześć” spojrzała na mnie, lecz nie wiedziałem, czy moja obecność cieszy ją, czy nie. Utkwiła wzrok w ciemnej parceli.

Domyślałem się, że nie życzy sobie towarzystwa, ale stałem jak przygwożdżony, bo przecież musiałem się jakoś wytłumaczyć.

- Wszedłem do dyskoteki i zobaczyłem cię - powiedziałem. - Wyszłaś tak nagle, pomyślałem, że coś się stało. - Liczyłem, że w swojej młodzieńczej prostocie nie wyśmieje tej głupiej wymówki. Nie zrobiła tego, ale też nie pomogła mi: stała bez ruchu, również jak przygwożdżona, wpatrując się w pustkę.

- Posłuchaj - powiedziała nagle.

Wytężyłem słuch. Dochodziły do nas dalekie, nieokreślone dźwięki, odgłosy spokojnej nocy i różnych bezimiennych zdarzeń: jakaś muzyka (z dyskoteki), wiatr, splątany wielogłos ujadających psów i być może (ale raczej tak) obecność morza.

- Słyszysz to?

- Co?

Znowu na mnie spojrzała, jakby mimo woli.

- Sama nie wiem. Nigdy nie zapada absolutna cisza, prawda? Kiedy jest cicho, wcale nie jest cicho. Tutaj w Roquedal łatwo to zauważyć.

Chyba zrozumiałem, co mówi, i skinąłem głową. Miejski zgiełk sprawia, że wyobrażamy sobie ciszę jako całkowitą pustkę. Ale tutaj, w Roquedal (teraz to wiem), cisza jest wypełniona. Miałem to właśnie powiedzieć, kiedy patrząc na nią, pojąłem, że i tak by mnie nie wysłuchała. Coś powoli spływało jej po policzkach, lśniące, bezgłośne.

- Przepraszam - rzekłem. - Pewnie wolisz być sama.

Zwróciłem uwagę na to, w jaki sposób płacze, jak gdyby coś jej tego zabraniało, lecz łzy wymykały się wbrew woli. Nie wstrząsał nią szloch, twarz pozostawała nieruchoma. Był to płacz pozbawiony atrybutów płaczu, sygnałów, które by go zdradzały, powolny i intensywny, nieświadomy. Jakby stała przed kimś, kto jej zakazywał płakać, a ona, dotknięta do żywego, mimo to płakała; lub też bezskutecznie usiłując powstrzymać łzy, sama sobie przeczyła słowami: „Ja wcale nie płaczę, tylko łzy mi płyną. Zobacz”.

Przez chwilę staliśmy w tej rozległej ciszy, a potem przytuliłem ją.

- Dobrze już, dobrze. No, już. - Na twarzy czułem jej włosy pachnące mydłem. - Ktoś sprawił ci przykrość, tak? Już po wszystkim.

Spojrzała na mnie swoimi ogromnymi wilgotnymi oczami, dorosła i opanowana, lekko marszcząc brwi w wyrazie smutku i troski, a ja poczułem, że ta dziewczynka może stać się obsesją. Puściłem ją i odsunąłem się, przestraszony, że mogłem ją urazić.

Ale ona powiedziała:

- Wyjedź z miasteczka, Marcelo.

- Co?

- Miej się na baczności. Lepiej, żebyś stąd wyjechał.

- Dlaczego? Co się stało?

- Wyjedź, Marcelo. Miasteczko nie jest dla ciebie.

- Mówisz o Roquedal czy o Kanikule? - zapytałem głupio.

Moje słowa musiały ją uderzyć, jakbym rzucił kamieniem. Zobaczyłem, że się cofa, ulotna jak zjawa, wlepiając we mnie oczy, szeroko otwarte jak usta do krzyku. Po raz pierwszy coś (coś, co powiedziałem?) sprawiło, że jej wargi rozchyliły się drżące, a twarz stężała pod wpływem dziwnego lęku. Szepnęła:

- Boże.

Coraz bardziej odsuwała się ode mnie, potykając się o kamienie, na które nie zwracała uwagi, jakbym istniał tylko ja, tylko moja twarz lewitująca jej przed oczami. Znowu szepnęła:

- Boże.

Nie rozumiałem, co się dzieje. Pomyślałem, że jest chora, bo jej reakcja była dość zaskakująca, ale jeszcze bardziej zdumiało mnie to, co powiedziała chwilę później (też szeptem):

- Marcelo, Boże, wyjedź natychmiast, choćby jutro, Boże, ty nie wiesz...

I w końcu puściła się biegiem, z dziwną gracją, jakby powabna wbrew własnej woli. Odwróciła się tylko raz, na końcu uliczki, samotna jak kotka, żeby jeszcze krzyknąć:

- Wyjedź stąd!

I zniknęła, o wiele szybciej niż jej obraz: widziałem ją nadal, kiedy jej już nie było. Szybciej niż jej postać, którą ulica zatrzymała jeszcze na kilka chwil, zachowując jakby ciche echo jej obecności, nim w końcu znów opustoszała.

Wróciłem do niebieskiego domu, zjadłem kolację i nie mogłem zasnąć. Teraz, o świcie, kiedy kończę tę pisemną rekapitulację dnia, nadal nie mogę spać. Rocío jest dziwna. Co się stało? Dlaczego mówi, że powinienem uważać? I co ją tak przeraziło, kiedy przywoływałem „Kanikułę” (może sama nazwa?), absurdalny żart dzieci z wczoraj?

Kończę i idę do łóżka, chociaż wiem, że moje myśli jeszcze przez jakiś czas będą czuwać.

3

Dwa dni nie pisałem, a tymczasem tyle się wydarzyło! A może nic, wszystko zależy od punktu widzenia i osądu. I oby nic, bo powątpiewam w słuszność obydwu (chyba zaczynam chorować, jak wtedy, kiedy Mariela mnie zostawiła). A przecież wczoraj nic tego nie zapowiadało.

Obudziłem się wczoraj bez żadnych dziwnych odczuć, pełen chęci do pracy, zapomniawszy już albo właśnie zapominając o złudzeniu optycznym z poprzedniego dnia, o szalonych pomysłach małej Rocío (chyba mówię tak o niej przez zazdrość: jest doroślejsza ode mnie) i jej dziwnym napadzie paniki. W przychodni znowu wypadłem całkiem zadowalająco. Poszło na szczęście szybko: przypadków niewiele i same proste, głównie badania kontrolne. W długich przerwach aż do zamknięcia mogłem gawędzić z Martą. Wyglądało na to, jakby przenikliwością zaraziła się od Carmen, ponieważ lekko i naturalnie podjęła temat, z którym wczoraj tak łatwo się uporałem:

- Nie potrafię zrozumieć, wybacz mi, jak to jest, że całe lato spędzasz, zastępując kolegów na wsi. A co przez resztę czasu?

- Lubię pracować, kiedy inni są na urlopie - wytłumaczyłem jej. - Zwłaszcza w małych miasteczkach. To właśnie robię przez cały rok.

- I nigdy nie pracowałeś w szpitalu?

- No, dobrze, pracowałem. Kilka lat temu.

Milczała, spragniona wyjaśnień. Postanowiłem połowicznie zaspokoić jej ciekawość, bo w sumie co mi za różnica. Przez chwilę bawiłem się długopisem bez wkładu, żłobiąc w blacie niewidzialne rowki. Ona patrzyła na mnie, a ja patrzyłem na jej dłonie, które cierpliwie czekały, zakute w grube bransolety.

- Poprosiłem o zastępstwo. Praca w szpitalu jest bardzo wymagająca i doszedłem do punktu, w którym... No, po prostu wypaliłem się. Poradzili mi odpoczynek, więc wziąłem urlop.

- Dobrze zrobiłeś.

Do tego miejsca mówiłem prawdę. Po co opowiadać dalej? Wyglądała na usatysfakcjonowaną, a nawet dodała coś, co świadczyło o tym, że moje życie prywatne bynajmniej nie należy do jej głównych zmartwień:

- Ja też chętnie poprosiłabym o zastępstwo.

Powiedziała to bez większego przekonania, jakby w przeświadczeniu, że i tak już wszystko jedno.

- Z tego, co widzę, nie jest ci tu najlepiej.

- Nie, dobrze mi tutaj, ale nie o to chodzi. Roquedal jest - pomyślałem, że powie „śliczne”, i musiałem sobie pogratulować - śliczne, ale...

- Bardzo małe.

- Nie, to nie to. Dobrze mi tutaj właśnie dlatego, że jest takie malutkie. Ale czasami wydaje mi się, że jest dokładnie odwrotnie: że jest ogromne i choćbyś szedł w nieskończoność, i tak nigdy do końca się stąd nie wydostaniesz. - Roześmiała się, a jej bujne piersi ściśnięte sukienką zatańczyły. - To znaczy, jeśli mieszkasz tu dość długo, w końcu udaje ci się to miejsce zgłębić - wszystko z pozoru wygląda jednakowo, chociaż tak naprawdę każda rzecz jest inna, każda historia odmienna, każdy człowiek... poznajesz wszystkich ludzi! Ich losy, poszczególne historie. W końcu myślisz, że wścibstwo jest nieuniknione, bo inni żyją w tobie dokładnie tak samo, jak ty żyjesz w nich, i każde istnienie wydaje się... zależne od pozostałych. W końcu wszystko tak się gmatwa, że marzysz o malutkiej samotności w wielkim mieście. - Znowu się roześmiała i zauważyłem, że robi to niechętnie i bez przekonania, jakby od dziecka uczyli ją, że śmiech i radość nie mogą iść w parze. - Nie wiem: to tak, jakby patrzeć przez mikroskop. Z bliska małe rzeczy są strasznie skomplikowane!

- A zatem oboje uciekamy od tego samego, tylko że z przeciwnych stron - powiedziałem. - A może całe to zagmatwanie jest w nas samych?

Ta idea chyba jej przypadła do gustu: bawiła się nią, małymi oczkami wpatrując się w sufit, a jej falujące dłonie zdradzały, co myśli, zanim się odezwała. Wyglądała jak kociak, który za wszelką cenę chce rozwinąć kłębek wełny większy niż on sam.

- Nie wiem, nie wiem - mówiła - możliwe. Chcesz powiedzieć, że ty też uciekasz od jakiegoś zagmatwania, ale w tym przypadku chodzi o zagmatwanie wielkiego miasta, tak? Ja nie to miałam na myśli: zagmatwanie Roquedal jest inne. Miasteczko samo w sobie jest inne: nie ma dwóch identycznych rogów, dwóch podobnych ulic, nie wiem...

- Mam wrażenie, że się mylisz.

- To znaczy, że nic jeszcze nie zauważyłeś! Jesteś tu dopiero jeden dzień, więc tego nie widzisz. Czy czułeś to, o czym mówię, w jakimkolwiek innym miasteczku?

Marta kryje w sobie intrygującą umysłowość. Słysząc jej pytanie, pomyślałem, że nie uwierzyła - i słusznie - w moje kłamstewko o zastępstwach na wsi, ale, co zupełnie naturalne, nie miałem ochoty zwierzać się jej ze swojego kompletnego braku doświadczenia w tej materii. Może kiedyś, kiedy się lepiej poznamy, powiem jej, że Roquedal to moja pierwsza praca po wyjściu z kryzysu, który przez dwa lata nie pozwalał mi wykonywać zawodu. Tak czy inaczej, przemilczałem kwestię swojej paranoi i odparłem:

- Nie. Wydaje mi się, że nie.

Moja niechęć do zwierzeń i przyjście drugiego pacjenta zamknęły temat. Teraz zastanawiam się: czy Marta wie coś ponad to, co mi powiedziała? Co właściwie znaczy „zagmatwanie” tego, co małe? Ale do rzeczy.

Po pracy przyszła moja kolej, żeby z niej wyciągnąć jakieś informacje. Zapytałem o Carmen, położną, w nadziei, że dowiem się czegoś na temat Rocío. Powiedziała, że jest stąd i jakieś dziesięć lat temu owdowiała. Jej mąż był pielęgniarzem i laborantem, a Marta przyszła na jego miejsce, kiedy umarł (zdaje się na zawał). Rocío to ich jedyna córka, bardzo rozpieszczona i bardzo dziwna, chociaż, według Marty, ta jej dziwność jest typowa dla rozpieszczonych jedynaków (powiedziała to ze współczuciem, jakby i siebie miała na myśli). Nigdy nie chciała się uczyć, ale matce to nie przeszkadzało: chowała ją tylko dla siebie, taką nietykalną ignorantkę, jednak z wiekiem Rocío zaczęła się buntować, stała się zimna i niezależna. Carmen cierpi, „bo ją bardzo kocha”, ale tylko zaciska zęby i ustępuje. Rocío ma już osiemnaście lat (tak się Marcie wydaje) i chodzi własnymi ścieżkami. Domyśliłem się, że Marta uważa Rocío za małą bestyjkę, nieunikniony efekt wieloletniego gromadzenia się frustracji Carmen. Niczego więcej nie potrafiła albo nie chciała o niej powiedzieć (poza tym, że jest „samotnicą”), a ja, w odwecie, uznałem, że nie wspomnę o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Na tym więc poprzestaliśmy, oboje być może nieświadomi wzajemnych interesów - jej, żeby mi to opowiedzieć, i mojego, żeby to usłyszeć - i tak porzuciliśmy drugi temat tego dnia.

Wczoraj miałem dwa wezwania domowe i postanowiłem odbyć wizyty przed sjestą. Musiał być dzień targowy, bo w miasteczku panowało niezwykłe ożywienie, z budek na plaży ulicami wspinał się zapach wyłowionych ryb, a mężczyźni, bosi albo w klapkach przezroczystych jak meduzy, kursowali w tę i z powrotem, taszcząc anakondy splątanych sieci, które patroszyli na placu, żeby je tam porzucić rozwarte, rozwleczone. Poczułem się jakby odmieniony przez tę inwazję morza z jego rybakami, kutrami i sieciami, które wdzierało się na ulice i do domów, i zadałem sobie pytanie, dlaczego do tej pory nie poszedłem na plażę. Miałem ochotę powłóczyć się po miasteczku i popatrzyć na morze, ale przyszło mi do głowy, że ono właściwie jest tutaj: osiadło na ulicach jak mleczna piana fal, jak biżuteria ślimaków i muszli. Powiedziałem sobie: to już nie preludium morza, to samo morze. Bujny gwar życia wokół mnie. Nieustanna komplikacja tego, co małe.

Pomyślałem to i nie wiedzieć czemu, poczułem strach.

Pierwsza konsultacja była prosta: comiesięczne badanie kontrolne starszego mężczyzny (siwy zarost zaniedbania, lśniące oczy dokładnie jak u ryb, żyły jak postronki) porażonego paraliżem połowy ciała. Dom, gdzie mieszkał z żoną, wychodził na patio dzielone z „sąsiadami od zawsze”, którzy zaglądali, chciwie spijając moje słowa (chmara dzieci, a najmniejsze, prawie symboliczne, w ramionach matki), żeby się dowiedzieć, co powiem „dziadkowi”.

Druga wizyta zrazu wydawała się podobna: córeczka właściciela jednego z barów obudziła się rozpalona jak piasek na plaży. Kiedy tylko wszedłem (był to parterowy dom o dwóch oknach od ulicy, w których za kratami marniały uwięzione pelargonie, i z ciemną, chłodną sienią), przywitała mnie spora grupa sąsiadów i rodziny, a wśród nich rozpoznałem chudą strzelistość Juana, aptekarza.

- Witaj, Marcelo, dzień dobry. No, zobaczymy, co jest tej małej.

Tymi słowami jakby ustępował mi miejsca w hierarchii, o które aż do mojego przyjazdu nie musiał z nikim rywalizować. Pozdrowiłem wszystkich, a oni mi odpowiedzieli. Ktoś zorientował się, że nie wiem, którędy iść, i jako pierwszy (za nim cały chór) wyjaśnił:

- W lewo, doktorze. Do końca i w lewo.

Poszedłem tam (korytarz był krótki) pod baldachimem pełnych szacunku i uroczystych spojrzeń, a Juan podążał za mną na odległość oddechu.

- Ja podejrzewam, że to grypa, ale rodzice są naprawdę przerażeni. Dałem jej salicylan dla dzieci, bo miała ponad trzydzieści dziewięć. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem.

- Bardzo dobrze, Juan, bardzo dobrze.

- Jestem przyjacielem rodziny - odpowiedział na pytanie, którego nie zadałem. - Zawiadomili mnie i obiecałem przyjść, jak tylko zamknę aptekę.

Pokój był mały i czuło się w nim przyjemny, lekko klasztorny zapach. Do środka, przez okno wychodzące na ulicę za domem (albo na którąś z bocznych), słońce bezładnie ciskało promienie, jakby ktoś nimi chciał pozłocić ściany i podłogę. Biały regalik wielkości domu dla lalek pełnił wartę przy drzwiach, a tuż obok kuliło się - takie było małe - ręcznie ciosane łóżeczko (przypuszczam, że to wyrób rodzinny, może ojca), na którym leżała kołdra haftowana w czerwone serduszka. Pod kołdrą wzgórek. Matka weszła razem z nami i wysunęła się naprzód (wciąż jeszcze była piękna, miała wydatne kości policzkowe i oczy o nieco wschodnim wykroju, włosy lekko przyprószone siwizną, w nieładzie po niespokojnej nocy), żeby pokazać nam, co jest pod przykryciem.

Najpierw czuło się zleżały, ale nie odpychający zapach gorączki i choroby, a dopiero potem widziało się dziewczynkę.

Była ładna, chociaż mizerna, miała długie czarne włosy, mokre od potu i temperatury, oraz wielkie, rozgorączkowane i pełne strachu oczy jak osaczony królik. Dałbym jej najwyżej osiem lat. W ramionach tuliła najbrzydszą z lalek w całym pokoju (zawsze mnie zdumiewa owa sympatia dzieci dla tego, co najprostsze): gałgankowego ludzika bez twarzy, z wychodzącymi żółtymi nitkami i spódniczką w kratkę.

- No, Veronico, przyszedł pan doktor.

Ale Veronica tylko skuliła się jeszcze bardziej, nie spuszczając ze mnie wzroku. Miała śmieszną przerażoną minę.

- Veronico, kochanie - ze znużeniem napomniała ją matka. - Ten pan cię wyleczy.

- Jest przestraszona - powiedział Juan nad moim ramieniem.

Na malutkiej szafce nocnej (też białej) przy łóżku stała kolorowa szklanka i budzik o twarzy klauna, któremu z czerwonego nochala wyrastały cienkie wskazówki. Wydawał z siebie głośne, miarowe tykanie. Dziewczynka, wciąż przerażona, wpatrywała się w budzik, jakby w tej czynności szukała schronienia. Korzystając z tego, że przez chwilę na mnie nie patrzy, postawiłem torbę w nogach łóżka, tak żeby była dla niej niewidoczna, i cicho poprosiłem matkę o łyżeczkę. W milczeniu dałem ciekawskim znak, żeby się cofnęli do progu (łącznie z Juanem), i zastygając w miejscu, jakbym chciał chwycić ręką ptaka albo jakiś szczególnie kruchy przedmiot, przemówiłem do niej:

- Cześć, Veronico.

Dziewczynka nie zareagowała, nadal wpatrzona w swój budzik, tuliła lalkę.

- Jaki piękny zegarek.

Za plecami usłyszałem szmery, które uznałem za wyraz niepokoju o stan dziecka albo zniecierpliwienia moim postępowaniem. Ciągnąłem spokojnie:

- Budzi cię codziennie?

Nadal nie patrzyła na mnie i milczała. Nagle zza mojej głowy wychynęła metalowa łyżeczka: to matka, która stała za mną, nie mając odwagi mi przerywać, trzymała ją dwoma palcami za trzonek, jakby parzył. Wziąłem łyżeczkę i podziękowałem, dając znak, żeby podeszła. Ostrożnie pochyliłem się nad łóżkiem.

- Teraz zobaczę, która jest godzina, Veronico.

Duży zielony uchwyt na budziku imitował pusty w środku kapelusz klauna. Podniosłem zegarek i poruszałem nim przed oczami dziewczynki jak wahadłem. Miałem nadzieję, że zaintrygowana budzikiem, nie zechce oderwać od niego wzroku, a ja będę mógł wygodniej obejrzeć jej gardło. Próbowała mi go odebrać, ale bardzo niepewnie, jakby mimo wszystko wolała przyglądać mu się z daleka.

- Zobacz, robi tik-tak. Ty też powiedz: tik-tak.

Zachęcająco wyciągnąłem łyżeczkę. Dziewczynka trzymała głowę w odpowiedniej pozycji, ale nie otwierała ust. Wiedziałem, że w końcu zrobię to na siłę, ale postanowiłem jeszcze poczekać.

- Wiesz, która godzina, Veronico? - Kątem oka dostrzegłem, że matka nie patrzy już na dziewczynkę, tylko na mnie. Uznałem, że intryguje ją moja cierpliwość i uśmiechnąłem się: - Chcesz, żebym ci powiedział, która godzina? Potem ty mi powiesz, szeroko otwierając buzię.

Wtedy spojrzałem na zegarek i zrozumiałem, że to niemożliwe: na zegarku nie było cyfr. Co więcej, miał pięć małych wskazówek o różnych kształtach i dwie duże, tak powykręcane, jakby nie wskazywały punktów na tarczy, tylko gdzieś wewnątrz.

Pod spodem, na uśmiechniętych ustach klauna niby znak firmowy widniały niebieskie, rozchwiane litery: KANIKUŁA.

Poczułem, jakby ktoś na mnie wylał kubeł zimnej wody. Na chwilę zapomniałem, co tam robię, pochylony nad łóżkiem z łyżką w ręku. I pojąłem - chyba sekundę później - z absolutną trzeźwością, jaka cechuje chwile napięcia: muszę udawać, że nic nie zauważyłem. Na szczęście matka wyglądała teraz na bardziej skupioną na dziewczynce niż na mnie, zachęcając ją, żeby otworzyła usta.

Jeden rzut oka (oględziny tak błyskawiczne, że ledwo zdążyłem zarejestrować obraz, nim dziewczynka zamknęła usta) i lekkie obmacanie węzłów chłonnych upewniły mnie, że to zapalenie migdałków. Wypisując stosowne zalecenia, powiedziałem mimochodem:

- Jaki ładny budzik. Gdybym miał dzieci, też bym im chętnie taki podarował. Gdzie go państwo kupili?

Matka uśmiechnęła się do mnie i już miała odpowiedzieć, ale wtedy rozległ się głos:

- Kupiliśmy go już dość dawno, nie pamiętam gdzie, żeby mieć niespodziankę dla małej, i tak czekał. Powiedziałem sobie: teraz, kiedy choruje, postawimy go jej przy łóżeczku.

Musiał to być ojciec: niski i gruby, w białej koszuli poplamionej kawą, opiętej na wystającym brzuchu; dłonie - wilgotne i czerwone - zwisały mu wzdłuż ciała, jakby z nich kapało. Miał kasztanowe włosy i lekko skośne oczy, podobne do oczu żony. Odniosłem wrażenie, że przyszedł prosto z pracy, niespokojny o dziecko. Domyśliłem się tego od razu.

Poza tym domyśliłem się, że kłamie.

Wszyscy (oprócz Juana, który wyszedł przynieść przepisane lekarstwa i zawiadomić Martę) wpatrywali się we mnie z pełną napięcia powagą.

- No, na mnie już pora - powiedziałem.

Nikt się nie poruszył.

I nagle budzik zaczął cicho wydzwaniać godzinę. Dźwięki były delikatne jak tchnienie, ale słyszałem je jeszcze długo po tym, jak ucichły: melodia składająca się z siedmiu czy ośmiu nut wydawała mi się znajoma. Bez trudu dośpiewałem sobie słowa:

Czym one są? Gdzie one są?

Jak tu je odnaleźć?

Chociaż przy pożegnaniu dziękowano mi serdecznie, wychodząc z domu, miałem niejasne poczucie, że zrobiłem coś niestosownego, popełniłem drobny błąd, którego konsekwencji jednak nie da się powstrzymać, jak kiedy odgłos rozmowy pod urwiskiem pociąga za sobą lawinę; ledwo wyczuwalne zagrożenie podążało za mną krok w krok, niewidoczne, lecz narastające, zapowiedź szczególnej katastrofy (płomyk zapałki w lesie podczas suszy). „Wyjedź stąd, Marcelo. To miasteczko nie jest dobre - słyszałem ostrzeżenie Rocío jak bezgłośny krzyk. - Wyjedź stąd!”.

Nie mogłem wyciągnąć innych wniosków poza tym, że wszyscy mnie okłamują, prawdopodobnie od samego początku. Całe Roquedal wiedziało o czymś, o czym się nie mówiło, a co miało związek z dziećmi, dziecięcymi piosenkami i kołami rysowanymi kredą, z nazwą „Kanikuła” (która tak przeraziła Rocío, kiedy ją wymówiłem) i z zegarami o absurdalnych wskazówkach, które nie wskazują godziny.

Przygnębiony dotarłem do niebieskiego domu i powiedziałem Rosie, że nie będę jadł kolacji. Czy mogłem jej zaufać? Uznałem, że nie. Bez pośpiechu wszedłem do swojego pokoju i postanowiłem się przespać, przekonany, że i tak mi się to nie uda. A jednak zasnąłem, niedowiarek.

Coś mi się śniło. Teraz częściowo już zapomniałem co. Pamiętam tylko huk wiatru, bryzgające krople piany, grube i słone, i czyjąś obecność przy mnie. Miała przejrzyste oczy, poprzez które widziałem plażę, wzburzone fale, prastare kamienie na brzegu, perłowe trąby muszli. W ustach czułem słonawy smak saletry. Zdawałem sobie sprawę, że widzę nie istotę, lecz poszukiwanie. Nie wiedziałem tylko, czy patrząc w te oczy, odnajdę to, czego szukam, czy na zawsze stracę: mój niepokój wypływał z koszmarnej świadomości, że jeśli odwrócę wzrok, nigdy na to nie trafię. Dopadło mnie, owszem, słodko-gorzkie uczucie rozpoznania, zetknięcie z czymś odległym o całe jedno istnienie, jakby przybywając do celu, poczuć cierpki smak rozłąki. I brzydziłem się sobą, ponieważ - choć osiągnąłem cel - mnie już nie było. Bo chociaż mój wzrok - utkwiony w tych granatowych oczach - posiadł to, czego szukał, jednocześnie od tego uciekał, niezdolny zatrzymać go na dłużej (jakby na chwilę zobaczyć wiatr i fale, zamknąć oczy i pomyśleć: takie są). W samym akcie patrzenia posiadałem i traciłem.

Obudziło mnie wściekłe pianie kogutów na podwórku i delikatny trzepot chustek i zobaczyłem przerażonego wróbla uwięzionego między parapetem a kratami w moim oknie. Jakby tkwił tam tylko po to, żebym go dostrzegł i ulitował się - natychmiast się wyswobodził, znikając w słonym powietrzu.

Kiedy wieczór już deptał mi po piętach, nieco spokojniejszy zacząłem analizować własne myśli. Szczególnie zajmowała mnie jedna z nich: pomysł, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o historii Roquedal i jego mieszkańców. Podejrzewałem, że wyjaśnienia związku miasteczka z nazwą „Kanikuła” należy szukać w przeszłości. Może don Roberto ma przypadkiem jakąś książkę na ten temat?

Ledwie mi to przyszło do głowy, przypomniałem sobie, że tuż po moim przyjeździe Rosa napomknęła o schowku: „don Roberto zostawił swoje rzeczy w schowku, żeby panu nie przeszkadzały”. Wymyśliłem banalny pretekst - poszukiwanie jakichś książek medycznych, które akurat są mi absolutnie niezbędne - i udało się: Rosa wręczyła mi klucz do pokoiku.

Schowek był na stryszku pod bardzo spadzistym dachem, w gołębniku wieńczącym niebieski dom, jakby ścięty wierzchołek trójkąta wycelować w niebo - od wewnątrz wydawał się większy niż z zewnątrz, oddzielony od całej reszty krótkim biegiem skrzypiących schodów i drzwiami z sękowatego drewna, które się zacinają, nawet otwarte.

Wewnątrz - pokłady kurzu i zaduch, mnóstwo przeróżnych rupieci, szarych jak zima, zgromadzonych tu przez nie wiadomo kogo, nie wiadomo po co i dlaczego (przez chwilę myślałem, że po to, abym ja je znalazł), rączki od parasoli, obręcze kół do roweru, silniki, szpule drzemiącego drutu, walizki, wachlarze, skrzynia w kolorze porzeczki, regały, które dawno już straciły swoją pierwotną formę, nie tracąc jednak książek na półkach, jakieś rzeczy przykryte całunem ze szmat i dwudrzwiowa szafa. W walizkach i skrzyni leżały pogryzione przez mole i sprasowane przez czas ubrania z haftowanym inicjałem (najczęściej V); książki okazały się starymi podręcznikami do medycyny, część jeszcze sprzed czasów Fleminga, i mogłem się domyślać, że należą do don Roberta - podobnie jak rzeczy w pudłach przykrytych szmatami, bo były to nowe ubrania na zimę i kilka drobiazgów osobistych. W końcu dotarłem do szafy, żeby przekonać się, że jest zamknięta na klucz.

Po chwili wahania postanowiłem ją otworzyć. Szarpnąłem za okucia i chociaż jedno zostało mi w ręce, drugie pociągnęło za sobą drzwi, naruszając wytarte drewno przy zamku. Podniosła się wielka chmura kurzu i kaszląc, musiałem przeczekać, aż opadnie. Wtedy odemknąłem obydwa skrzydła i zajrzałem do środka.

Tam je znalazłem, w niemal idealnym porządku: przedmioty, a jednak nie przedmioty, przedmioty bezprzedmiotowe, jak pozornie daremne zabiegi, zagadki bez rozwiązania.

Był tam ceramiczny dysk wielkości męskiej dłoni, podzielony w połowie, który po obu stronach miał wyrytą chmurę, z jednej jasną, z drugiej ciemną. Wzdłuż krawędzi, jak na monetach, biegł napis: „Kanikuła”. Ponadto dwie metalowe sztaby, długie i ciężkie, ale bez wartości, rżnięte topornie jak pospolity stop. Na każdej z nich wokół chwiejnej linii oplatała się gałązka o symetrycznych, pięciopalczastych listkach, marnie imitując kaduceusz, a pod spodem widniał ten sam napis: „Kanikuła”. Leżał tam jeszcze jeden dysk, większy i bardziej spłaszczony, z brązu - sądząc po kolorze i ciężarze, podobny do dysków używanych w tradycyjnym tańcu Śiwy, lecz o niewłaściwej, nieregularnej fakturze i brzydko wykonany, irytująco krzywy, z innym napisem: „Kolista Jesień”. Na koniec szklaneczka z kryształu albo z czegoś, co do złudzenia kryształ imitowało, bo - czuję się winny - kiedy chciałem ją podnieść, rozpadła mi się w palcach jak sypki śnieg. Na nienaruszonym denku był nieznany mi znak i znowu napis: „Kolista Jesień”.

Powiedziałem „na koniec”, ale umknął mi przecież jeszcze jeden przedmiot, który mam teraz przed sobą, ponieważ tylko to odważyłem się ukraść: dziwny metalowy mechanizm koloru starej miedzi albo pracowicie tlenionego żelaza, złożony - jak model świata w laboratorium astrologicznym - z wygiętej blaszki, pod którą, na przeciwnych końcach malutkiej równoważni podpartej pośrodku, jest kwadratowe lusterko i figurka jakiegoś zwinnego zwierzęcia (królika?, szczura?, oposa?) gotowego do skoku. Na owalnej podstawie wygrawerowano napis: „Kanikuła”.

Nie byłem w stanie odgadnąć znaczenia tych bezużytecznych przedmiotów pogrzebanych na dnie domu don Roberta, nie miałem też pojęcia, czy on sam był świadom ich istnienia (skoro nie pochodzi z Roquedal). Wiedziałem jedno: ta nazwa - „Kanikuła” - w tajemniczy sposób wiąże się z przeszłością albo teraźniejszością Roquedal (albo z jednym i drugim), jako legenda utrwalona na różnych niedoskonałych przedmiotach (zegary, co nie pokazują godziny, powyginane koła), których przeznaczenie stale mi umyka. Teraz przyglądam się prymitywnemu, jak gdyby wykonało go dziecko, mechanizmowi lusterka i zwierzęcia: jest czymś więcej niż ozdobą, ale daleko mu do przedmiotu użytkowego. Jakby zatrzymał się w połowie drogi między pięknem - nieszczególnym - a przydatnością (ale przydatnością do czego?). Odkrywam tylko tępy ruch huśtawki, która nawet nie próbuje bujać się o własnych siłach: niepopychana, natychmiast staje. Może brakuje jakiejś części? I co ma oznaczać pojawienie się tej dziwnej drugiej nazwy - „Kolista Jesień”?

Wczorajszy dzień umarł, nie przynosząc odpowiedzi. Dwa razy (o ile pamiętam) kusiło mnie, żeby wyjść na morski chłód w poszukiwaniu Rocío, która, jak przypuszczam, zna rozwiązanie zagadki i zechce mi je zdradzić, ale czas strwoniłem na rozważania, czy byłoby to rozsądne, biorąc pod uwagę jej niepokój z poprzedniego wieczoru.

Po nocy bez snów wstałem dziś zdecydowany. Godziny przyjęć dłużyły mi się w nieskończoność, a pogaduszki z Martą nie wykraczały poza zwykłe tematy (chociaż mam wrażenie, że z nią też mógłbym o tym porozmawiać i wiele by mi wyjaśniła). Wyszedłszy z wizyty u chorego bez powikłań, wpadłem na Rocío, która jakby mnie oczekiwała pod niebieskim domem (rzeczywiście na mnie czekała, jak się później dowiedziałem).

O tej porze dnia, kiedy zalane żółtym słońcem ulice przypominają bezkresny łan pszenicy, a nieruchome powietrze przesycone jest solą, tylko ona przechadzała się tam z wolna, ze skrzyżowanymi ramionami, jakby pełniła wartę. Nie umknęło jednak mojej uwadze, że okna w pobliskich domach lekko rozsuwają zasłony, żeby móc nas obserwować.

- A więc nie wyjechałeś - powiedziała, ale nie było w jej słowach wymówki: raczej powściągana radość, że jej domysły się potwierdziły.

Miała na sobie ciemną sukienkę w niebieskie kwiatki, obszytą frywolną falbanką, jakby w pół drogi do stroju, w jakim tańczy się sevillanę. Nie mrugała oczami: wpatrywały się we mnie cały czas, ogromne, niebieskie i słodkie, kiedy ona znieruchomiała wyczekująco ze skrzyżowanymi ramionami; jej sylwetka przywodziła na myśl cień zegara słonecznego. Podszedłem do niej i powiedziałem:

- Rocío, chciałem z tobą porozmawiać.

- A ja chciałam, żebyś wyjechał.

Odwróciła wzrok. Pomyślałem, że przypomina wyniosłą aktorkę, która chociaż z powagą wczuwa się w swoją rolę, doskonale panując nad mimiką twarzy i właściwą modulacją głosu, w istocie powtarza tylko wyuczoną kwestię.

Rozejrzałem się dookoła: dwie kobiety, które nas obserwowały z głębi wąskiej bramy, szybko odwróciły się do siebie, żeby podjąć fikcyjną rozmowę. Przeszliśmy między domami w stronę plaży. Nie wiem, jakie zagmatwane intuicje pozwoliły mi zrozumieć opaczny język Rocío; pragnęła powiedzieć: „chciałam, żebyś nie wyjeżdżał”, mówiła zaś: „chciałam, żebyś wyjechał”. Przyszła, żeby mnie zobaczyć, a odwracała wzrok. Czekała, nie czekając, żeby później w moim towarzystwie pragnąć samotności. Jej słowa były jak lustrzane odbicia i należałoby użyć drugiego lustra, by je odszyfrować. Ta gra wydała mi się słodsza niż sama rzeczywistość.

Bez wstępów powiedziałem jej o przedmiotach: o budziku z klaunem, który nie pokazuje godziny i ma ponad sześć wskazówek, o rzeczach zalegających na strychu w niebieskim domu. Ona też bez wstępów wyjaśniła:

- To są przedmioty.

- Ale do czego służą?

Wzruszyła ramionami.

- Tego nikt nie wie.

- A dlaczego jest na nich napisane „Kanikuła” i „Kolista Jesień”?

- Podejrzewam, że mogą stamtąd pochodzić. Nie wiem. Często je znajdujemy w Roquedal.

- Chcesz powiedzieć, że Kanikuła to miejsce, a Kolista Jesień to inne miejsce?

- Tak myślę.

- To dlaczego nikt nie chce o nich mówić, dlaczego nikt nawet nie wymienia ich nazw?

Rocío szła ze wzrokiem utkwionym w ziemię, jakby po niewidzialnych śladach.

- Może dlatego, że nie bardzo rozumiemy, co się dzieje: nie wiemy, gdzie one są.

- Teraz to ja nie rozumiem: czy nikt nigdy nie poszedł do Kanikuły ani do Kolistej Jesieni? - spytałem z niedowierzaniem.

- O ile wiem, to nikt. Ale w Roquedal jest wielu ludzi, którzy nigdy nigdzie nie poszli, a jednak nikt nie wątpi, że świat istnieje. I że istnieją Kanikuła i Kolista Jesień.

Zastanawiałem się przez chwilę.

- Rocío, tamtego wieczoru powiedziałaś, że muszę stąd wyjechać. Dlaczego?

- Bo tak - ucięła. Idąc, przyglądała się swoim bladym rękom, nadal splecionym na piersi. - My, mieszkając tu na stałe, przywykliśmy, ale dla przyjezdnych, kiedy dowiadują się tak nagle jak ty, Kanikuła i Kolista Jesień stają się obsesją, za wszelką cenę chcą tam iść...

- No i?

Znowu wzruszyła ramionami, z brodą opartą na piersi, tak że lekko kasztanowe włosy całkiem zasłaniały jej twarz. Kiedy zrozumiałem, że nie otrzymam innej odpowiedzi, usiłowałem się uśmiechnąć.

- Nie przejmuj się, Rocío. Ja nie chcę za wszelką cenę iść od Kanikuły ani do Kolistej Jesieni. Prawdę mówiąc, nawet wątpię, czy istnieją. Wydaje się, że to raczej jakaś stara legenda, tradycja, którą koniecznie chcecie podtrzymać naiwną wiarą w bajki.

Ona nadal milczała, a ja znów się uśmiechnąłem.

- Od tego słońca wszyscy robimy się zbyt naiwni - powiedziałem - jednego dnia wydawało mi się, że mam wizję.

- Wizję?

- Złudzenie optyczne.

Stanęła gwałtownie i spojrzała mi prosto w oczy. Usłyszałem jej cichy szept, jakby nie chciała wypowiedzieć pytania:

- Jakie?

- Wydawało mi się, że widzę postać łysej kobiety, która tańczy na środku ulicy.

Rocío zbladła. Odwróciła ode mnie te swoje olbrzymie oczy i ruszyła dalej w milczeniu.

- Co ci jest?

Nie odpowiedziała. Dotarliśmy na skraj miasteczka, gdzie jest wał i kępa drzew, za którymi rozciąga się plaża: na piasku w oddali rysowały się zielonobiałe grzbiety rybackich łodzi, ustawionych w szeregu. Rocío weszła na soczysty trawnik i usiadła tam, w cieniu, powoli, jakby w istocie uosabiała własne imię - ruczaj. Chciałem zrobić to samo, ale mi nie pozwoliła:

- Nie. Wyjedź. Lepiej wyjedź.

Znowu mówiła do mnie z tą samą niepohamowaną wściekłością jakby prosto z trzewi, tym dorosłym tonem, wobec którego czułem się bezbronnym dzieckiem. Pomyślałem, że to niezwykła dziewczyna, czarodziejka, że z nią można by poznać obcą twarz miłości (całe życie kochasz i wpatrujesz się w księżyc, ale nigdy nie dostrzegasz jego ukrytego oblicza), zasłoniętą i niepowtarzalną: miłość negatywną, srebrzystoczarną, wydobytą z ciemności. Tak myślałem, nie patrząc na Rocío, lecz słysząc jej twarde, ponaglające słowa, które brzmiały jak rozkaz kobiety ukrytej gdzieś w głębi niej. Morze dopowiedziało jej myśl, rycząc w oddali.

Znowu płakała.

- Zgubiłeś się, zgubiłeś się - usłyszałem jej szept. Nagle jakby wzięła się w garść: otarła twarz dłońmi i podniosła głowę, żeby na mnie spojrzeć. I to spojrzenie, choć patrzyła z dołu, było zaskakująco władcze i twarde.

- Wyjedź, Marcelo, tak będzie najlepiej - powiedziała pogodnie. - Ale jeśli nie chcesz wyjeżdżać, posłuchaj mnie: zapomnij o wszystkim, o czym mówiliśmy. Nie myśl więcej o Kanikule, Kolistej Jesieni ani o postaci, którą widziałeś. Nie mają najmniejszego znaczenia, a mogłyby stać się twoją obsesją. Zostaw wszystko, co znalazłeś, niczego sobie nie zachowuj. A przede wszystkim nie zbliżaj się nocą do cmentarza. Obiecaj mi, że się nie będziesz zbliżał nocą do cmentarza.

Ta szybka seria porad wydała mi się śmieszna, ale już wcześniej zauważyłem, że Rocío nigdy nie jest śmieszna - ani w tym, co robi, ani w tym, co mówi - więc nie roześmiałem się.

- Obiecuję - odparłem, unosząc rękę. - I tak nie miałem takiego zamiaru.

- To bardzo ważne, żebyś tam nie chodził. Ale jest jeszcze jedno...

Szybko wstała, nie pozwalając sobie pomóc, i otrzepała sukienkę z trawy. Spojrzała na mnie prawie ze współczuciem (jej blada twarz znalazła się tuż przy mojej, czułem jej nieodłączny zapach mydła i czystej wody, widziałem naturalnie różowe wargi, nieumalowane, słodki meszek na policzkach: była tak piękna, że chciałem ją pocałować, ale bardziej dziecinna niż zwykle, więc nie zrobiłem tego).

- Najważniejsze: zapomnij o mnie.

- Co?

- Chcę, żebyśmy się już więcej nie widywali. Od tej pory nie odzywaj się do mnie ani się do mnie nie zbliżaj - urwała, mrugając oczami - choćbym ja to robiła... Nie odzywaj się do mnie, choćbym ja się do ciebie odzywała, nie idź za mną, choćbym cię o to prosiła. To bardzo ważne, Marcelo, proszę.

- Rocío, dość już tych głupstw. Co chcesz osiągnąć przez te absurdalne pomysły? Chcesz mnie przestraszyć? Co ci jest?

Ale ona już odchodziła: jak zawsze wyprostowana, poważna, z sukienką trzepoczącą niby na pożegnanie. Zawołałem za nią:

- Nie zrobię nic z tego, co mi kazałaś, dopóki się nie dowiem, co tu się dzieje! Słyszysz?

Odwróciła się dokładnie w chwili, kiedy pomyślałem, że mnie zignoruje, i nagle dotarło do mnie, że, w gruncie rzeczy, to tylko samotna dziewczyna, może chora. Z daleka i pod słońce, jej chude ciało w falującej sukience nawet nie wydawało mi się atrakcyjne.

- Chcę wiedzieć, co się tu dzieje! - rzuciłem. - Skoro ty nie chcesz mi tego wyjaśnić, sam się wszystkiego dowiem! Ale do tej pory się nie znamy!

Czułem się prawie jak zwycięzca, widząc, że ze zbolałą miną spuszcza głowę w jasnych lokach. Przez chwilę stała nieruchomo, a potem odezwała się:

- Nie sądzę, żebym potrafiła ci to wyjaśnić. Porozmawiaj z don Baltasarem, jeśli chcesz. On dużo wie. Żegnaj, Marcelo. Uważaj na siebie.

I odeszła na dobre. Albo nie na dobre: znów wydawało mi się, że nadal tu jest, choć już jej nie widzę.

Don Baltasar. Przypomniałem sobie: to mężczyzna, o którym opowiadał Juan. Miejscowy bogacz (był bogaty, a teraz zwariował), mieszkający na obrzeżach Roquedal. Może przy cmentarzu? Uśmiechnąłem się.

Wszystko wydało mi się nagle jakąś swawolną grą, lokalnym żartem albo mitem. Śmiałem się na głos, wracając do niebieskiego domu: cmentarz nocą, niewidzialne przedmioty, nazwy miejsc, których nikt nie zna, i mądrość don Baltasara stanowiły jakby elementy jednej i tej samej legendy albo sploty w sieci wielu różnych legend powiązanych ze sobą, efekt komplikacji tego, co małe, jakby szczegółowi nadać strukturę wieży Babel. A ja kroczyłem przez to wszystko, jak po uliczkach Roquedal, miasteczka pełnego legendarnych tajemnic, wśród których nie ma dwóch identycznych, niby ryba w sieci, coraz bardziej zaplątany, coraz głębiej i głębiej, nie znajdując wyjścia, „choćbym szedł w nieskończoność”.

A teraz, nocą, spoglądam na swoje odbicie w szybie i czuję się chory. „Nie popadnij w obsesję - słyszę głos Rocío - uważaj, Marcelo, nie popadnij w obsesję”. Nie popadam: to przez to koszmarne zmęczenie tak ciążą mi ręce i nogi, wycieńczenie otępia mnie tak i osłabia, że ledwie starcza mi sił, żeby zasnąć.

Jutro sobota i przychodnia jest zamknięta, ale przypuszczam, że wstanę wcześnie.

Muszę odwiedzić don Baltasara.

4

Wczoraj we śnie znalazłem się w Kanikule. Oczywiście tak naprawdę nie byłem tam albo przynajmniej nie wierzyłem w to po przebudzeniu, ale teraz uważam inaczej: uważam, że rzeczywiście tam trafiłem, może właśnie dlatego, że we śnie. Przeszedłem się ulicami Kanikuły - albo ulicami Roquedal, albo Roquedal z mojego snu - spojrzałem z daleka na burzliwą plażę, wciąż powtarzając w myślach: a więc nareszcie jestem w Kanikule. A tam, na jaśniejącym piasku, czekała na mnie ona (naga, z ogoloną głową, o oczach błękitnych i przejrzystych, przez które widziałem morze). Jej piękno było bardzo szczególne: jak gdyby nie należało do niej albo nie tylko do niej; jakby należało też do miasteczka. W jej urodzie widziałem obraz dzieci, ich wesołość, zabawy w cieniu drzew. Brałem te dzieci za ręce i bawiłem się z nimi na placu, na rozciągniętych sieciach (dzieci wilgotne, gołe, srebrne od wody i złote od słońca jak wizje Sorolli, niestrudzone jak ławica albo biały narybek rzucony w miasteczko, ruchliwe, skaczące), i obudziłem się z oczyszczającym wspomnieniem słońca, plaży, wesołych dzieci i grubego, rozgrzanego piasku, które są wspomnieniami silniejszymi niż inne, ponieważ to jedyne możliwe wspomnienia. I powiedziałem do siebie: a więc byłem w Kanikule.

Później jednak, już przytomniejszy, kiedy umyłem twarz zimną wodą, ogolony i w końcu ubrany, przestałem tak myśleć. Coś jednak pozostało: palące pragnienie, żeby zawrócić i znowu uwierzyć, uporczywe próby, żeby samego siebie oszukać snem, który nie opuszczał mnie ani na chwilę. Na stole leżał mój dziwny mechanizm ze ssakiem z brązu i lusterkiem na równoważni; i wyobraziłem sobie, że istnieje niemożliwa rzeczywistość, a oto dezerter ze snu, i obawiając się czegoś - nie wiem czego: może, że go zgubię albo że zupełnie przestanę w to wszystko wierzyć - schowałem go do kieszeni, a później, tuż przed wyjściem, owinąłem w chusteczkę, żeby jego dziwna bezużyteczność nie doznała najmniejszego uszczerbku, jak gdybym zaczął myśleć, że może nadal absolutnie do niczego nie służyć, tylko jeśli pozostanie nienaruszony.

I wyszedłem dziś z domu, w sobotę, kiedy przychodnia jest zamknięta, żeby pójść gdzieś daleko, wydostać się z miasteczka albo przynajmniej spróbować się wydostać, ale przede wszystkim - żeby odwiedzić don Baltasara, szaleńca.

U wylotu głównej ulicy, skąd prosta, zachęcająca droga biegła dalej na wzgórze, spotkałem Joaquína, tego od maszyn, w kombinezonie roboczym na szelkach, sflaczałym berecie i w okularach jak wstęp do niego samego (dla mnie Joaquín jest człowiekiem-drogowskazem, ponieważ pomógł mi wejść do miasteczka - do Roquedal, nie do Kanikuły - i wiedziałem, że mogę mu zaufać), więc przystanąłem.

- Dzień dobry, Joaquínie.

- Dzień dobry, doktorze. - Już mnie zna. Zamieniliśmy raz parę słów, kiedy kręcił się przy starym, wypatroszonym samochodzie o kołach pokrytych pyłem, regulując coś to tu, to tam przez zatłuszczoną szmatę. Można powiedzieć, że jego głos też warto by podregulować: jest bezpłciowy i pozbawiony wieku, jak u aniołów, przez co brzmi groteskowo. Biedny Joaquín.

- Którędy dojdę do domu don Baltasara?

- Skręci pan w lewo; na końcu tej drogi zobaczy pan szałas. Stamtąd jeszcze tylko kawałek prosto.

Wyglądał, jakby chciał w magiczny sposób przenieść mnie tam samym głosem, i prawie tak było w istocie, bo jego wskazówki okazały się bardzo precyzyjne. Rzeczywiście bez trudu znalazłem duży dom, choć nie bardzo duży, z zaniedbanym ogrodem i rozległym terenem uprawnym. Cały czas gdzieś szczekały psy, jak uwięzione. Dalej było widać płaski cień cmentarza, jego krótki, niski mur, niezmiennie na skraju szosy. Z tej odległości nie dało się zobaczyć, czy białe litery (ETER) nadal tam są. Od wejścia do domu oddzielił mnie ogródek z kwiatami w donicach, kipiący roślinnością. Z otaczających go zielonych żerdek na długich kablach zwieszały się żarówki. Wyciągnięty w cieniu pies przyglądał mi się z uwagą, niezdolny się zezłościć. Przez otwarte drzwi dobiegały jakieś odgłosy, więc postanowiłem czekać, nie wchodząc do ogrodu.

Wkrótce stanął w nich mężczyzna: powoli i niezdarnie dźwigał metalową konewkę. Miał na sobie za luźne brązowe spodnie przewiązane sznurkiem, do tego rozpiętą koszulę na nagim, bezwłosym torsie i niebieskie przydeptane espadryle. Był opalony i łysy. Po jego przyspieszonym oddechu i pożółkłych palcach odgadłem, że pali, a po przekrwionych policzkach - że pije. Resztki siwych, kręconych włosów kuliły się na karku, za to twarz zakrywały nieokiełznane wąsy i jednodniowy zarost. Jego małe czarne oczy były tak żywe, że z trudem mogłem od nich oderwać wzrok, kiedy na mnie spojrzał.

- Don Baltasar? - spytałem.

Odparł z równie nieoczekiwaną gwałtownością, z jaką drobne fale potrafią nagle popchnąć od tyłu.

- Niech pan stąd idzie, nie potrzebuję pana!

I zaczął podlewać rośliny, mrucząc coś pod nosem. Nie słyszałem, co mówi, ale wydawało się, że słowa są skierowane do psa, bo ten poszedł w drugi kąt ogrodu.

Patrząc, jak chodzi z konewką, po raz pierwszy dostrzegłem posążki: z całą pewnością były to rzeźby, ale toporne, jakby niedokończone. Wyglądały na zrobione z gliny. Ich rozmiar (nie sięgały mi nawet do kolan) i prostota sprawiły, że w pierwszej chwili wziąłem je za nieduże głazy. Były to cztery niepasujące jedna do drugiej abstrakcyjne postaci o rysach równie przypadkowych jak te, których czasem dopatrujemy się w kształcie chmur. Gdybym nie widział ich wszystkich czterech razem, wziąłbym je za wytwory przyrody, skały wymodelowane zmiennym działaniem wody i czasu. Stały po dwie po obu stronach drzwi. Wskazałem je ręką:

- Są piękne. To pan je zrobił?

Przerwał podlewanie i wydawało się, że usiłuje się pohamować, nim zaatakuje:

- Czego pan właściwie chce?

- Jestem lekarzem, który zastępuje don Roberta...

- Wiem. Czego pan chce?

- Porozmawiać o Kanikule i Kolistej Jesieni - odparłem.

Znów spojrzał na mnie bez słowa. Wrócił do podlewania, a ja postanowiłem mu nie przeszkadzać. Kiedy z absolutnym spokojem dokończył grządkę (miałem wrażenie, jakby robił to, cierpliwie na coś czekając), odwrócił się do mnie plecami i wszedł do domu. Usłyszałem, że ze środka się odzywa, i ruszyłem za nim, sądząc, że to do mnie. Coś w rzeźbach w ogrodzie (może sam fakt, że tam stały) odebrało mi pewność siebie. Wewnątrz, w chłodnym mroku sieni, rozlegał się szum wody płynącej gdzieś z kranu i głos don Baltasara, tak samo powolny, monotonny, nieprzerwany:

- Miesiące, lata, zawsze, zawsze, zawsze. I nigdy nie ustają - mówił.

- Don Baltasar? - cicho zawołałem. Poczułem się hałaśliwym intruzem w tym martwym półmroku. Nawet słuch na niewiele się zdał: jego głos dobiegał jakby z daleka, z innego miejsca, z innego świata, prawie jakby z innego czasu:

- ...i zawsze przychodzić, i zawsze tutaj zostawać, tutaj, w ciszy, zawsze poszukując...

Ale po chwili przestało mnie interesować, skąd dolatuje (bez wątpienia był to jego głos; mówił sam do siebie w którejś części domu), ponieważ tuż przy wejściu odkryłem potężne, szerokie schody, a u ich stóp jeszcze jedną postać podobną do tych z ogrodu, znieruchomiałą w ciemności. Popatrzyłem w górę: na podeście stało ich jeszcze kilka, a schody biegły dalej. Pomyślałem: okruchy chleba? I wszedłem po schodach, nie umiejąc określić, co czuję.

Na piętrze, ponad nietkniętą ścieżką z kurzu, unosiła się uśpiona cisza. Niewielkie figury - w sumie trzy - sterczały w głębi niczym znak. Po obu stronach korytarza widniały ciemne otwory, framugi o nagich zawiasach, w głębi zaś ostatnia figura nachylała się ku drzwiom w kolorze ściany (wszystko w kolorze kurzu, a kurz w kolorze czaszek w kostnicy), z dziurką od klucza niby pusty oczodół. Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że ostatnia z figur gestem zachęca mnie, żebym je otworzył. Tak też zrobiłem.

Za drzwiami nie było ciemno: przez świetlik wpadał snop światła, równie mały jak pokój, który ukazał się moim oczom. Przy wejściu stało rozklekotane łoże przykryte jutą, a na nim, zupełnie nieoczekiwanie, z przerażeniem zobaczyłem ciało, nieznaną, pustą maskę. Wtedy pojąłem.

To był manekin. Kobieca postać naturalnej wielkości, stara i spękana jak ściany, bardziej naga niż sama nagość. Łysa, bez dłoni i stóp, o byle jak namalowanych oczach nieruchomo wpatrzonych w sufit. I zrozumiałem: to ona.

Poza tym pokój był pusty.

Przepełniony łagodnym, dobrze znanym bólem - może to współczucie, tyle że nie wiadomo dla kogo - zszedłem z powrotem po schodach i ruszyłem za głosem, który nie milkł ani na chwilę:

- ...tam, wśród cieni, wśród ostatecznych cieni...

Jak gdyby poczuł się śledzony, don Baltasar nagle urwał. W końcu znalazłem go w kuchni: siedział tyłem do wejścia, konewka stała na podłodze, a długi metalowy kran pochylał się w ciszy nad kamiennym zlewem splamionym wąskim strumyczkiem żółtej wody. Zdjął koszulę i ukrywał teraz głowę w dłoniach; na szerokich, zgarbionych plecach pełno miał myszek równie czarnych jak jego oczy.

- Przepraszam - rzekłem.

Wiedziałem, w istocie wiedziałem to już wcześniej, zanim zobaczyłem manekina, spojrzawszy tylko w jego smoliste oczy.

- Nie przyszedłem tu, żeby pana zranić. - Mój głos brzmiał teraz równie łagodnie jak jego, jakbym nauczył się mówić w kontrapunkcie z ciszą, jak ci, którzy są sami. - Chcę tylko, żeby mi pan wytłumaczył...

Milczał, nie wydając najmniejszego jęku, ale drżenie jego ramion było dla mnie oznaką bezgłośnego płaczu. Ile razy tak płakał, sam w tym nieprzychylnym domu? Odważyłem się ciągnąć dalej:

- Pan też ją widział.

Nadal płakał w ciszy.

- Widział ją pan i trzyma ją pan na górze, jak święty obrazek. Nie może pan o niej zapomnieć.

Z gardła ściśniętego płaczem z trudem wydobył głos:

- A pan? Pan mógłby o niej zapomnieć?

Chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią, czując lekki dreszcz.

- Ja jej właściwie nie widziałem. Tak nie do końca. Zobaczyłem ją przelotnie i uznałem, że jest nieprawdziwa. Prawie jej nie widziałem.

Parsknął dziwnym śmiechem:

- I teraz pan jej szuka.

Kiedy mnie tak podsumował, uspokoił się. Zakaszlał i ciężko dysząc, wyprostował się, ale wciąż pozostawał do mnie tyłem.

- Czym... ona jest? - wyszeptałem.

Wzruszył cętkowanymi ramionami. Przesunął dłońmi po niewidocznej dla mnie twarzy.

- Kto to wie - odparł. - Pochodzi stamtąd, jak wszystkie rzeczy.

- Jak przedmioty? Jak przedmioty z nazwami miejsc pochodzenia?

Zrazu odpowiadał mi nieufnie, potem nagle wybuchnął z furią:

- Tak, tak jak przedmioty! W całym Roquedal! Jedno miasteczko, ale wiele miast! Jedno miejsce i wiele miejsc!

- Gdzie jest Kanikuła? - spytałem.

- Tutaj! - zdumiała mnie jego wściekłość: skoczył na równe nogi i odwrócił się, wbijając we mnie zaczerwienione oczy. Drewniane krzesło upadło z hałasem na podłogę. - Tutaj! - powtórzył. - Zawsze tutaj! Jeśli chce je pan znaleźć, niech pan idzie do dzieci: one będą wiedziały! Kolista Jesień to przywilej najstarszych. Niech pan z nimi wejdzie w najciemniejsze zakamarki domów, na bujane fotele, w których drzemią, do łóżek, w których umierają! Oni będą wiedzieli! - Krople śliny pryskały mu z ust bez przerwy, jak słowa. - Tutaj jest Kanikuła i Kolista Jesień!

Zamilkł i popatrzył w sufit, jakby w obawie, że się zarwie od tego krzyku. Po chwili przemówił już nieco spokojniej, teraz jednak szaleństwo jak krew podchodziło mu do twarzy:

- Bo wszystko... wszystko to jest jak poszczególne plany na filmie. Obrazy, które ogląda się razem niby jeden obraz, które zlewają się, jakby istniał tylko jeden obraz, chociaż różnią się między sobą. Wszystkie plany, rozumie pan? Roquedal to sala, w której... - machnął ręką, dmuchając jednocześnie jak magik - odbywa się projekcja.

- Różne światy w jednym świecie? - spytałem.

- Nawet nie to: różne płaszczyzny. Są pozbawione granic, a my przechodzimy z jednej w drugą, nie mając o tym pojęcia: możliwe, że teraz jesteśmy w Kanikule, pan i ja, i nie mamy o tym pojęcia.

- A przedmioty...

Złożył dłonie, jak do modlitwy.

- To osad: tym właśnie są przedmioty. Ja je porównuję z morzem i wspomnieniami: w nich też bez przerwy gromadzą się rzeczy, bezużyteczne przedmioty, mniej lub bardziej piękne, i piętrzą się - na brzegu albo w mózgu - tylko po to, żeby na nie patrzeć. W Roquedal zbierają się fusy istnienia, pozostałości po nieustannym przelewaniu się płaszczyzn.

- A skąd te nazwy: „Kanikuła” i „Kolista Jesień”?

Spojrzał na mnie, jakby potrzeba mu było wiele cierpliwości, żeby mi to wytłumaczyć:

- To jakby nazwy dzieciństwa i starości: oznaczają dwa różne etapy naszego istnienia. Możliwe, że jest jeszcze więcej stanów, prawdopodobnie całe mnóstwo, ale trudno je nazwać: umiałby pan ochrzcić każdy moment ruchu fal?

Raptem zaczął sobie podśpiewywać, bardzo łagodnie. Było to prawie jak kołysanka. Przerwał, tylko żeby powiedzieć:

- Nawet domy się zmieniają, stając się nagle wspomnieniem tego, czym były. Tak samo cmentarz...

- Cmentarz? - przeraziłem się.

- Cmentarz jest ostatnia tajemnicą. Tam płaszczyzny przechodzą w odmienny stan.

Miałem zupełnie sucho w ustach, zadając pytanie:

- Nazywa się Eter, prawda?

Przyjrzał mi się trochę zaskoczony. Lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz.

- Pan dużo wie. Od kiedy pan tu mieszka?

- Jeszcze nie ma tygodnia.

- To ciekawe. - Przesunął dłonią po twarzy, jakby myślał, że powinien się ogolić. - Oczywiście, że ci, co przychodzą z zewnątrz, zawsze o wszystkim najszybciej się dowiadują.

I dalej podśpiewywał w ledwo słyszalnym diapazonie, chyba wyłącznie dla siebie.

- A ona? - spytałem wtedy.

Nie odpowiedział: po prostu odwrócił wzrok, wciąż pomrukując i nucąc.

Podszedłem do biednego starca: nagle usta wypełniła mi straszna wściekłość, jak haust żółci:

- A ona? - krzyknąłem. - A ona?

Nie mogłem znieść tego podśpiewywania: złapałem go za ramiona (nadal zwarte, nadal mocne) i ryknąłem mu w twarz, jakby była ze szkła, a ja chciałbym ją rozbić siłą swoich płuc:

- Niech mi pan o niej opowie!

Ale on poddał się, wyraźnie zniechęcony, stale mamrocząc, i popatrzył na mnie zgaszonymi oczami - czarnymi i zgaszonymi jak jego znamiona. Bez słowa pozwalał się popychać, wykrzywiając usta w powolnym uśmiechu, jak gdyby ten jedyny gest miał większą siłę niż cała moja przemoc, i nawet mu nie przeszkadzało, że bezwładnie uderzył o ścianę i tak już został, przyklejony do niej, jak ulepiony z plasteliny, wciąż uśmiechnięty, wciąż wpatrzony we mnie, wciąż niepokojąco rozśpiewany. Ruszyłem do sieni i wyszedłem na ostre słońce południa.

„I teraz pan jej szuka”, wciąż słyszałem jego głos.

Wypowiedział te słowa tak, jakbym był przeklęty, jak absolutną oczywistość - nie wyrok, lecz raczej coś, co od zawsze mnie dotyczyło, narzucone z zewnątrz, otaczające mnie, wielkie i niewidzialne; jakieś ciało - nie moje, lecz także moje - w którym byłem zamknięty i wyglądałem ze środka, nie dostrzegając jego samego, nie mając pojęcia o jego istnieniu, dla wszystkich jednak widoczne (oprócz mnie, powtarzam, który tkwiłem wewnątrz).

Nieważne: całe popołudnie pisałem, rozmyślając o figurach don Baltasara: to znaki prowadzące do niej, te jego rzeźby, które w pierwszej chwili wziąłem za głazy oszlifowane przez wodę. Może to szlak oznaczony na brzegu?

Zapada noc. Muszę zejść na plażę, żeby to sprawdzić.

5

Teraz wiem, że jestem przeklęty. Ale odkryłem jedno: tragedia bycia przeklętym ma w sobie coś ze zwycięstwa, z dopełnionego losu; to domknięty krąg pragnienia. Przekleństwo nie spada na mnie: to ja spadam, pękając dokładnie w tych miejscach, gdzie przebiegają niewidzialne szwy (niewidzialne, ale prawdziwie moje), z którymi się urodziłem, posklejany. Jestem własnym przekleństwem, ponieważ byłem nieunikniony.

Piszę po ciemku, bez lampy ani żadnego światła, w chłodnym brzasku. To już ostatnie kartki, choć coś mi mówi, że nic się nie kończy, że odejdę z Roquedal, nie odchodząc, ponieważ Roquedal jest bezkresne i gdziekolwiek by się szło, zawsze idzie się w jego stronę. Mądre były słowa Marty, ale ona sama (co za ironia losu) nie posiadła tej mądrości. Nie posiadł jej nikt oprócz mnie, a ja prędko pojąłem. Wiem też, skąd moja przewaga: Marielo, to przez ciebie. Wtrąciłaś mnie w niezrównaną samotność. A może sam to zrobiłem, kiedy mnie zostawiłaś - jednak ty przecież także nie byłaś bez winy - tyle że ostatnie pchnięcie nie należało do ciebie. Zostawiłaś mnie, ale nie zniknęłaś, stale majacząc w przyszłości, jakbyś kazała mi za sobą iść. Jestem chory (teraz to wiem), ale to, być może, tylko jeszcze jedna spełniona obietnica.

I w końcu poszedłem na plażę.

Czekałem aż do dzisiejszej nocy (może już wczorajszej), żeby wyjść z niebieskiego domu, bez strachu, że Rosa będzie mnie śledzić (nie miałem strachu w sercu, strach jednak czaił się w oddali, jak koszmarna latarnia morska), i zszedłem na plażę. Chociaż wał i drzewa mijałem po ciemku, rozpoznałem miejsce, gdzie Rocío wczoraj usiadła, mówiąc, żebym się nie zbliżał do cmentarza nocą (nie chcę tego robić - kto wie, może któregoś dnia tak, ale teraz nie chcę: wciąż nie czuję się na siłach, żeby wejść w ten stan); przeciąłem uśpioną szosę (szary jęzor, martwy, pusty) i zapadłem się w piaszczystych wydmach na plaży, posrebrzonych rosnącym księżycem (dalej, w ciemności, huk niewidocznego czarnego morza). Pomyślałem: nareszcie blisko morza. Dlaczego tak długo zwlekałem? Nadało to mojemu przybyciu pewnych znamion kulminacji.

Był tam szlak z kamieni albo przynajmniej tak mi się zdawało. Ustawione równolegle do linii brzegu, tworzyły długi rząd, ginący w ciemności (także gwiazdy nade mną wydawały się doskonałe i poukładane w dziwne linie). Doszedłem do kamieni, ledwo domyślając się morza z jego brudną pianą, potajemnie białą, jak kości na prześwietleniu, ogłuszającą, i ruszyłem szlakiem, który wolałem wyobrażać sobie jako nieprzypadkowy.

Dalej (wkrótce się tego dowiedziałem) był falochron, ramię ciemnych skał wchodzące w fale, ociekające pianą jak skamieniały wieloryb. Szereg głazów kończył się u jego początku.

Tam czekała na mnie Rocío.

To była ona, jeszcze zanim stała się sobą: odległa sylwetka (a jednak ona) stopniowo przybierała jej postać. Miała na sobie prostą białą sukienkę (tkanina lekko odsłaniała uda, szarpana gwałtownym wiatrem od morza) i sandały. Nie przeszkadzały jej włosy opadające na twarz. Patrzyła, jak się zbliżam, wpatrzony w nią.

- Cześć - rzuciła. - Przyszedłeś.

Powiedziała to tak, jakby w grę nie wchodziła randka, lecz naturalne zdarzenie, coś jak wzrastanie roślin albo wieczorna przechadzka drapieżników; jakaś widoczna odmiana, która jednak w niczym nie narusza porządku rzeczy.

Wyprzedziła mnie, wchodząc na falochron, nie musiała łapać równowagi, nie czekała na mnie. Jednak w jej ruchach nie było pośpiechu: należały do świata wydarzeń możliwych, podobne łagodnej reakcji, bez zastanowienia, ale i bez gwałtowności, jak deszcz, który skrapia ziemię. Tym razem, widząc, jak znowu odchodzi, poszedłem za nią, za jej prostymi plecami, jej białymi nogami.

Don Baltasar ma rację: przechodzimy z jednej płaszczyzny w drugą, nie mając o tym pojęcia. Ale też nigdy nie jesteśmy tacy sami, choćbyśmy o tym także nie mieli pojęcia. To one składają się na życie: nieskończone płaszczyzny, kolejne obrazy, zmienne... W Roquedal różnica polega na tym, że każda płaszczyzna to inne życie, także niepojęte. I dlatego czasami dochodzi do nałożenia: coś, jakiś przedmiot, jakaś osoba (tak, osoba, byt), stapia się z drugą i zaskakuje, poraża nasze oczy jak rozszczepienie obrazu. Czy Rocío o tym wie i dlatego zabroniła mi za sobą iść, choćby sama mnie o to prosiła? Przypomniawszy sobie to ostrzeżenie, nagle stanąłem.

Ona, coraz dalej przede mną, również stanęła i odwróciła się. Prawie nie widziałem jej twarzy na tle ciemnych fal, kiedy krzyknęła:

- Chodź!

I ruszyła dalej. Posłuchałem jej (teraz to wiem), ponieważ domyślałem się tego. I ponieważ jestem przeklęty. Kiedy pochłonęła ją ciemność, jej biała sukienka pomagała mi nie stracić jej z oczu, a gdy nagle zniknęła na jedną chwilę wahania i niepewności, wiedziałem, że Rocío jest naga.

Poszedłem za tym, co było już tylko cieniem jej ciała. Skały - śliskie, wilgotne, dudniące - spowalniały krok. Nagle pod stopami zobaczyłem jej białą sukienkę, rzuconą na skałę jak martwa meduza. Tuż obok, jakby przeciwne dalszemu marszowi, sandały (kamienne figury, wskazówki, okruchy chleba), a jeszcze kawałek stamtąd - stała ona sama, wyraźnie widoczna i namacalna pomimo zupełnej nagości, jakby jej ciało było bardziej realne teraz niż chwilę wcześniej, gdy kroczyła po falochronie w stronę morza, gdzie cienie biły się z falami.

- Rocío! - zawołałem.

Ale ona niewzruszona szła dalej powoli (i pewnie) ku przepaści na końcu. Zanim ciemność otuliła ją całkowicie, zobaczyłem, jak zdejmuje z siebie ostatnią rzecz i rzuca ją na mokre kamienie przede mną, zimne od morza i księżyca (wiedziałaś o tym, biedna Rocío, i dlatego nie chciałaś, żebym szedł za twoją samotną postacią?). Nie zdziwiło mnie to. Nie musiałem patrzyć (chociaż patrzyłem), żeby dowiedzieć się, co to było: skręcone, zaplątane w kamieniach, te jasnokasztanowe włosy, ostatnia część przebrania.

I nie miałem wątpliwości, kto w istocie na mnie czeka, tam, pośród cieni.

NOTA OD WYDAWCY: W tym miejscu rękopis się urywa. Jak wiadomo, ciało don Marcelina Roimara Ruiza, lat trzydzieści trzy, lekarza zastępującego don Roberta Torresa Berastegui, zostało znalezione zeszłego lata na plaży w Roquedal, mniej więcej dwa tygodnie po jego przyjeździe do miasteczka. Wiadome skłonności depresyjne zmarłego, które nasiliły się po separacji małżeńskiej, pozwalają przypuszczać, że życie zakończył z własnej woli. Niniejsze papiery znaleziono nietknięte w domu, w którym mieszkał w Roquedal.

Szczegół

Kazałem wydrukować kilka egzemplarzy tego dzieła na wypadek, gdyby okazało się interesujące dla szerszego grona odbiorców. Chociaż opisuję tu wydarzenia prawdziwe, które miały miejsce w moim miasteczku dziesięć lat temu, postanowiłem zrobić to według klasycznego schematu powieści kryminalnej, mając na uwadze rozrywkę święcie cierpliwego czytelnika. Dlatego już teraz, w niniejszej nocie wstępnej, zastrzegam, żeby pod żadnym pozorem nie czytać ostatnich stron, nim dotrze się do końca: podobnie jak w przypadku pierwszej nocy miłosnej, rozwiązanie zagadki wymaga także rozkoszy oczekiwania.

B. P.

Roquedal, styczeń 1997

1


Śmierć Jacinta Guernoda

Od kwietnia do czerwca 1987 roku byłem bez reszty pochłonięty badaniem dwóch zabójstw dokonanych w naszym miasteczku. Policja nikogo nie zatrzymała i, o ile wiem, nie miała żadnych podejrzanych, musiałem więc zająć się tą sprawą osobiście. W efekcie żmudnej i ukośnej (później wytłumaczę, co przez to rozumiem) pracy detektywa mój wrodzony talent, dodatkowo wzbogacony doświadczeniem, pomógł mi najpierw namierzyć, a później pojmać stale wymykającego się zabójcę i bezzwłocznie oddać go w ręce sprawiedliwości. Oto możliwie pełna kronika wydarzeń, jakimi je zapamiętałem. Niech łaskawy czytelnik ma na uwadze, że upłynęło dziesięć lat - tyle czasu postanowiłem odczekać, zanim wydobędę tę historię na światło dzienne - i moja pamięć, tak samo jak mój pies, coraz dotkliwiej odczuwa niepowstrzymany upływ czasu i nie jest mi już tak wierna, jak można by sobie tego życzyć.

Każda zagadka musi mieć jakiś początek, a ta - której pod żadnym względem niczego nie brakowało - rozpoczęła się dnia 8 kwietnia 1987 roku o godzinie 12.45, kiedy umarł Jacinto Guernod.

Przeglądając zapiski, jakie sporządziłem w trakcie dochodzenia, czytam, co następuje:

Wtorek, 8 kwietnia. Dziś zmarł Jacinto Guernod, właściciel serwisu samochodowego Guernod przy wyjeździe z miasteczka.

Zbadać nazwisko. Co to za dziwne nazwisko: Guernod?

Tego ranka, według zeznań rodziny, obudził się nękany mdłościami i nie poszedł do pracy. Za dziesięć dwunasta zwymiotował krwią. Kwadrans po dwunastej jego brzuch był napięty jak skóra na bębnie. Dwadzieścia po dwunastej doktor Torres, który początkowo zdecydował o natychmiastowym przewiezieniu go do szpitala w mieście, zmienił zdanie, widząc, że stan chorego jest beznadziejny.

O dwunastej pięćdziesiąt, dokładnie pięć minut po jego śmierci, wiedziałem, że został zamordowany.

Dobrze pamiętam tamten dzień. Wszystkie dni są do siebie podobne, tak samo jak ludzie, różnią się zwykle jedną czy dwiema cechami, a ja dobrze pamiętam, czym wyróżniał się tamten dzień. Na południu ołowiane chmury żeglowały nad morzem, a zmienny wiatr szarpał poły mojej marynarki - chociaż była to raczej kłótnia dwóch przeciwnych wiatrów. Inna ciekawa okoliczność to moja decyzja, żeby przejść się w stronę miasteczka, a nie - jak poprzednio - w stronę szosy, lasu albo cmentarza. Wybrałem lewe pobocze (środek ostrożności, jaki zawsze stosuję) i wystukując laską powolny rytm, ruszyłem ku pierwszym domom, w kapeluszu nasuniętym głęboko na czoło, z chustką idealnie osłaniającą szyję, w czystej koszuli i sztruksowych spodniach przewiązanych nowym sznurkiem. Kwiat w klapie marynarki był, naturalnie, zupełnie zwiędły.

Kiedy przechodziłem koło warsztatu Guernoda, natarł na mnie jego zniewieściały pomocnik, Joaquín.

- Don Baltasarze, dzień dobry.

- Dzień dobry, Joaquínie.

- Wie pan, że don Jacinto jest umierający?

Zazwyczaj nie zwracam uwagi, co ludzie do mnie mówią, kiedy idę ulicą, a już zwłaszcza gdy w grę wchodzą indywidua podobne Joaquínowi z warsztatu: nie sposób z szacunkiem wysłuchać człowieka potężnego, tęgiego i umorusanego jak opony, które wiecznie dźwiga pod pachą, o zdartym głosie staruchy i przyklejonym do twarzy tępym uśmiechu, który wyłącznie drażni. Tym razem jednak uznałem, błyskawicznym ruchem poprawiając goździk w klapie, że warto stanąć i wysłuchać go.

- Don Jacinto? - upewniłem się.

- Tak, tak. Właśnie dziś rano poważnie zachorował. Wszyscy poszli do niego do domu.

Bez mrugnięcia wytężałem wzrok, wpatrując się w jego zezowate oczy, potrojone przez grube szkła: zwykle bacznie obserwuję swojego rozmówcę, kiedy opowiada coś, co uważam za ciekawe. On tymczasem brudził szmatę mniej czarną niż jego ręce, a pyzata twarz błyszczała mu olejem.

- Cóż, taka wola boża - dodał bez cienia żalu.

Jego głos stręczycielki działał mi na nerwy.

- Taka wola boża - przytaknąłem i ruszyłem dalej swoją drogą, obserwując niebo.

Oto co tego dnia zanotowałem:

Dwie spirale i czarne zagłębienie pośrodku, jak kok tancerki (?) albo skamieniały dym z paleolitycznego pożaru (??): dziś rano chmury przybrały takie kształty.

Sprawdzić dlaczego. Zbadać zależności.

Prawie zawsze schodzę dalej ulicą Principal, aż do niebieskich domów na plaży, tam zawracam i ruszam z powrotem tą samą drogą albo zatrzymuję się, żeby wypić miętę w barze Przecinka. Tamtego dnia jednak błyskawicznie zdecydowałem, że na pierwszym rogu, przy Sklepie Kolonialnym Peredy, skręcę w lewo i pójdę ulicą Barracón aż pod dom Guernoda. Nie okłamał mnie ten motylek Joaquín: drzwi Guernodów oblegał tłum. Od razu spostrzegłem Jorgego Blazqueza, sąsiada i przyjaciela Jacinta, aptekarza Juana Hernandeza, Remigia ze stoiska ze słodyczami i panią Aurorę, jak zawsze piękną. Poruszył mnie także widok panienki Bernabé, stojącej w drzwiach domu po drugiej stronie ulicy (mieszka naprzeciwko): jej poczciwa twarzyczka wyrażała szczerą troskę. Ten cwaniak Alberto Gracián, tymczasowy zastępca pielęgniarki Marty, biegał w tę i we w tę przy wejściu jak najgorszy plotkarz. Gracián umarł śmiercią naturalną (chłoniak) dwa miesiące temu i tylko to powstrzymuje mnie, żeby w niniejszej kronice nie nazwać go, jak na to zasłużył: dość powiedzieć o tym nader światłym pielęgniarzu, że pod jego wpływem doktor Torres o mały włos poparłby moją dożywotnią hospitalizację. Niemniej zapiski z tych wydarzeń nie podlegają żadnej cenzurze, ponieważ powstały na długo przed jego śmiercią. Cytuję w całości:

Alberto Gracián, ten wąż z rozlewiska, ta żmija o czerwonej twarzy, prześlizgiwał się wśród zgromadzonych.

- Juan, w pięć minut będę miał gotowy samochód, żeby zawieźć Jacinta do szpitala - niezmordowanie powtarzał Hernandezowi. - Za pięć minut mogę go zawieźć do szpitala, niech doktor Torres o tym wie...

W związku z tym przychodzi mi na myśl pewna strofka:

Judasz zawsze całuje bez skargi.

Czy to przez jego mięsiste wargi?

Wargi Graciána są bez wątpienia mięsiste.

Nic więcej nie powiem, przez szacunek dla jego pamięci.

W mgnieniu oka przecisnąłem się przez tłumek gapiów przy drzwiach i wszedłem do sieni. Jun Hernández, aptekarz, zauważył mnie:

- Don Baltasarze, niech pan nie stoi w przejściu. Niewykluczone, że będzie trzeba szybko wynieść Jacinta...

- Biedny człowiek, cóż on może zaszkodzić? - broniła mnie señora Aurora, również zza moich pleców. - Niech pan da mu spokój.

- Nie mówię, że może zaszkodzić - odparł farmaceuta - tylko że jeśli będzie stał w przejściu, a Jacinta trzeba będzie gazem wynosić, to sama pani wie, co się stanie...

Nie interesowała mnie ta rozmowa, więc wszedłem do domu. Ruszyłem ciemnym korytarzem po prawej stronie, skąd dobiegały jęki, a w głębi paliło się światło. „Pierwszy trop: brudna podłoga i pajęczyny w kątach”, zapisałem w swoim zeszycie tamtej nocy. Doskonale zapamiętałem ten szczegół.

W pokoju, do którego wszedłem - sypialnia - znajdowało się sporo osób i w pierwszej chwili moje przybycie było im nie w smak, ale spazm umierającego odwrócił ich uwagę i przestały się mną zajmować. Doktor Roberto Torres stał w samej koszuli nad brzuchem Jacinta; trzymał basen, w którym pieniła się krwawa zawiesina, i bacznie się jej przyglądał. „Nie ma jak na własnych śmieciach - pomyślałem - albo wolnoć Tomku w swoim domku”. Obok niego jakaś pomarszczona, jęcząca zjawa pieczołowicie międliła paciorki miniaturowego różańca: matka Guernoda, dobrze ją znałem. Remedios, jego małżonka, była tutaj na posyłki - przynosiła i wynosiła różne rzeczy, szklankę wody, łyżkę, chusteczkę. Miałem wrażenie, że agonię własnego męża traktuje jak dodatkową pracę domową, coś jak nakrywanie do stołu dla większej liczby gości. Ponadto w kącie stały dwa małe stworzenia, które z ciekawością wytrzeszczały oczy, a ich jedyna rola, jak się domyśliłem, polegała na wzbudzaniu pewnych kontrowersji, żeby każdy mógł ulżyć sobie w cierpieniu:

- Zabierzcie stąd te dzieci, na Boga! - mówił jeden.

- Taką decyzję mogą podjąć tylko rodzice - odpowiadał drugi.

- To bratankowie Jacinta - cicho wtrącał się trzeci.

- I co z tego? Że niby dlatego muszą tu siedzieć?

- Nie chcemy wychodzić - oznajmiała dziewczynka, drobniejsza z tej dwójki, urocze stworzonko o czarnych lokach.

- Tak naprawdę powinno się stąd zabrać... - przerwał nagle doktor Torres z tą swoją nieskazitelną kastylijską wymową i gładką intonacją - tego człowieka, i to do szpitala, ale...

Urwał w połowie zdania i nikt mu nie pomógł dokończyć. To „ale” wzbudzało wielki respekt. Nawet starucha na chwilę przerwała swoje modły. Absurdalna była właśnie pustka po tym „ale”.

Przestałem się nimi interesować, z szacunkiem zdjąłem kapelusz i podszedłem do Guernoda, w skupieniu obserwując, jak usiłuje się zamienić w trupa.

Powszechnie wiadomo, że trudno jest umierać w łóżku: skóra się nagrzewa, człowiek cierpi na skurcze żołądka, poci się, traci i odzyskuje przytomność, majaczy, popełnia tysiące obrzydliwości i musi przełykać współczucie jak kiepską truciznę. Trzeba przyznać, że w świetle jego banalnego życia Jacinto Guernod szykował sobie całkiem nieprzeciętną śmierć: łapczywie chwytał ustami powietrze jak ryba wyjęta z wody, wlepiając w sufit zachwycone oczy, jakby rysy na spękanym wapnie układały się w renesansowy fresk. Wyglądał jak ktoś zrozpaczony walką, w której właśnie przegrywa nie on sam, lecz ukochana osoba. „Drugi trop - zapisałem później - ledwo dostrzegalne kołysanie głową na poduszce, któremu towarzyszy toczenie oczami. Dryfująca łódź. A jego żona Remedios nieustannie unosi brwi. To nie jest jednak istotny szczegół: unosi w ten sposób brwi, od kiedy ją znam. Zdumiewa mnie natomiast fakt, że nie jest w stanie zmienić zwykłego wyrazu twarzy nawet w obliczu agonii własnego męża... Ach, szczegóły!”.

Dość dobrze znałem Guernodów. W Roquedal zwracało uwagę ich obco brzmiące nazwisko i kiedyś dowiedziałem się, że ojciec Jacinta był Francuzem. Osiedli tu na początku lat siedemdziesiątych: Jacinto, jego żona, matka i najmłodszy brat z rodziną. Jacinto nie miał dzieci. Kupili magazyn przy wjeździe do miasteczka i urządzili w nim pierwszy porządny warsztat samochodowy w Roquedal. Później do warsztatu dobudowali nieduży sklep, żeby sprzedawać w nim części zamienne do silników. Jacinto z początku pracował ciężko i uczciwie, zatrudnił mechanika, dwóch, potem czterech, po czym przestał pracować i ciężko, i uczciwie. Pieniądze i nieróbstwo zbliżyły go do alkoholu: pił tyle albo i więcej, niż zdążył wypocić w ciągu całego życia. Wszyscy wiedzieli, że Remedios, do której przylgnęła ksywka „Chinka” - nie tylko z powodu uniesionych brwi, lecz także przez jej małe, wąskie oczy - dzielnie znosiła te straszne popijawy, zawsze kończące się wyzwiskami, a nawet pogróżkami, bo Guernod wyobrażał sobie, że żona puszcza go kantem. Jacinto raz już się omal nie przekręcił i zabrali go do szpitala w mieście, ale chociaż doktor Torres do znudzenia zabraniał mu alkoholu, w domu nigdy nie brakowało piwa. Kiedy zaczęli sprzedawać wino w kartonie - smutny przykład estetycznych koszmarów naszego wieku! - Guernod podobno kupił u Peredy dwanaście litrów, żartując sobie: „Doktor Torres kazał mi przysiąc, że w domu nie znajdzie ani jednej butelki, choćby wody sodowej”. To jedna z tych rzeczy, jakie każdy wiedział o Jacincie.

Przestałem śledzić walkę Guernoda z bólem, żeby uważnie obejrzeć pokój. Kilka dostrzeżonych wcześniej szczegółów - dziwne chmury nad morzem, kurz zebrany w kątach - napawało mnie niepokojem. Postanowiłem zbadać rzecz z ukosa.

Nadszedł czas, żeby wyjaśnić, co rozumiem przez to pojęcie. W zeszycie z czasów o wiele dawniejszych niż te wydarzenia zanotowałem:

Badacz ukośny. Łowienie szczegółów kątem oka. Wzrokowa pętla do chwytania nieistniejących ptaków, które na bliżej nieokreślony czas przysiadają na parapecie uwagi. [Skreślić to, co napisałem. Bardzo pretensjonalne]. Cierpliwa obserwacja tego, co nigdy nie następuje albo nigdy nie następuje do końca. Szpiegowanie życia.

Jeśli ktoś to sobie postanowi, może dostrzec, jak rosną liście na drzewie.

Dbałość o kulturę każe mi naszkicować bibliografię: Hindusi mówią, że pomarańcza leży w trawie albo właśnie ma spaść z gałęzi, ale nigdy nie widzimy, jak spada.

Niemniej badać z ukosa to widzieć, jak pomarańcza spada.

Pominąłem szczegóły wstępne: przestrzeń dość spora jak na sypialnię, w oknie okiennice i firanki, lampa pod sufitem i na nocnej szafce, u wezgłowia rysunek tuszem z Virgen del Gato z Roquedal, poniżej duży krzyż, dziesięć osób w pokoju - umierający się nie liczy - w tym dwójka dzieci i dwoje starców, reszta w średnim wieku, połowa płacze, druga połowa nie. Nie płakali: doktor Torres, „Chinka” Remedios, małżonka Guernoda, dzieci i ja - umierający się nie liczy. Tak wyglądałby typowy opis scenerii, kiść zbędnych informacji.

No dobrze, dalej: na nocnej szafce stał w szeregu mały szwadron zdjęć różnej wielkości, każde obramowane mgiełką starej kliszy. Na wszystkich ten sam chłopiec: chłopiec z rodzicami, chłopiec z dziadkami, chłopiec u pierwszej komunii, chłopiec sam. Guernod, nie mając dzieci, schronił się w kontemplacji własnego dzieciństwa. Obok portretów stały dwie róże: jedna chowała się między ramki, druga ukazywała labirynt płatków.

Przeraziłem się. Trudno było nie zauważyć, nawet nie badając sprawy z ukosa. „Zestaw zdjęć Guernoda z dzieciństwa i dwie róże. W płatkach róży z prawej strony dostrzegłem identyczne krzywizny jak w chmurach dzisiaj rano - napisałem później. - Co do portretów...”.

Sprawdziłem godzinę na starym zegarku kieszonkowym: 12.25. Brat Guernoda, który właśnie nadszedł, opowiadał obecnym dzieje jego konania:

- O dwunastej albo chwilę wcześniej dostał torsji i zwymiotował krwią. Od samego rana, kiedy tylko wstał, miał mdłości i nie poszedł do pracy, ale kiedy zobaczyliśmy, że wymiotuje krwią, posłaliśmy po doktora. Dziesięć po dwunastej torsje się powtórzyły, ale tym razem na sucho. Od tamtej pory nie powiedział już ani słowa, biedaczek. Kiedy wydawało się, że chce przemówić, znowu przychodziły torsje.

- No to niech już lepiej nie mówi, biedny człowiek - zawyrokował jakiś współczujący sąsiad.

„Zdjęcia przywodzą mi na myśl moje własne wspomnienia z dzieciństwa”, zapisałem tamtej nocy. Zwłaszcza jedno silnie kojarzy mi się z przeszłością.

Miałem pięć lat, może sześć. Przeraźliwie bolało mnie lewe ucho, a moja matka uznała, że to przez skawaloną woskowinę, więc któregoś dnia przygotowała miskę i gumową gruszkę i wstrzyknęła mi do ucha strumień letniej wody. I rzeczywiście: do miski wypadł kawałek zbitej woskowiny koloru zardzewiałego żelaza, ale nie tylko. Był tam też malutki owad o bardzo długich odnóżach. Zobaczyłem go pierwszy, zanim moja matka zdążyła zabrać miskę. Był to martwy pająk, jeden z tych, które uwijają się w kurzu, zupełnie niegroźne, ale wstrętne. Najprawdopodobniej dostał się do mojego lewego ucha kilka tygodni wcześniej i powoli umarł tam z wycieńczenia, nie mogąc znaleźć wyjścia. To bez wątpienia jego potworna agonia była przyczyną mojego bólu.

Ta anegdota, z pozoru banalna, była dla mnie pierwszą poważną lekcją życia: wokół nas zachodzą niezauważalne procesy, których znaczenie jednak jest kluczowe; ukryte groźby motające w naszym wnętrzu cienkie nici; podziemne przemiany, drobne potworności, pogrzebane jak głębokie warstwy ziemi pod naszymi stopami, niedostępne zwyczajnej percepcji, które niby Parki decydują o powszednich losach. Te drobiazgi, jak już mówiłem, można wychwycić badaniem z ukosa.

W tamtej chwili, wspominając swoje doświadczenie z dzieciństwa, pomyślałem: Do czego są podobne zakamarki ucha? Do spiralnych chmur i płatków róży!

Być może doszedłbym do zaskakujących wniosków, gdyby mi nagle nie przeszkodził nieznoszący sprzeciwu rozkaz doktora Torresa:

- No, dobrze, proszę wyjść z pokoju! Wszyscy! Już dobrze, dobrze...!

Wśród obecnych podniósł się krzyk wywołany nowym trzęsieniem ziemi u konającego Guernoda, który rzucał się, sapiąc jak wilk, i sprawiedliwy sędzia don Roberto uznał, że dość już się napatrzyliśmy.

Dzieci (zawsze oporne, kiedy mają stracić jakiś koszmarny widok) zostały na siłę wyciągnięte z pokoju przez swojego ojca, młodszego brata Jacinta; „Chinka” Remedios i starucha (uczepiona różańca) wyszły w towarzystwie reszty sąsiadów o wiele szybciej, niż nakazywałaby ich rola; publiczność rozpoczęła powolny exodus do drzwi, gdzie wszyscy stłoczyli się jak przy wyjściu z kina. Ja ociągałem się jeszcze.

- Doktorze Torres... - zwróciłem się z błaganiem do don Roberta.

- No, już, don Baltasarze - poklepał mnie po plecach niezbyt cierpliwie - niech pan teraz nie przeszkadza, pan nie jest członkiem rodziny. Czy pan zawsze musi być obecny przy każdej tragedii?

- Na co on umiera? - chciałem wiedzieć, gotów puścić mimo uszu jego słowa.

- Na wątrobę. No, już, idziemy. Niech pan stąd wyjdzie!

Już miałem podzielić się z nim swoimi strasznymi podejrzeniami, gdy „Chinka” Remedios znowu weszła do pokoju, otulona szarym rozpinanym swetrem, z płynącymi myślnikami oczu.

- A gdyby tak zawieźć go do szpitala, panie doktorze? Nie dałoby się? Przecież don Alberto mówi, że w pięć minut...!

- Przecież Jacinto dogorywa. Gdzie pani woli, żeby stało się to, co się musi stać?

Zostawiłem ich samych. Korytarz był zatłoczony ludźmi, którzy zmierzali do wyjścia albo przyczajeni oczekiwali dalszych wydarzeń, i choć ten i ów rzucił mi ciekawskie spojrzenie, w tej chwili to nie ja byłem w centrum uwagi, więc pozwoliłem sobie na luksus przemówienia na głos, jak to zwykle robię w samotności w domu:

- Na wątrobę?... Człowieku, przecież to zabójstwo! I nikt się nie spostrzegł...! To zabójstwo!

Postanowiłem poczekać na zewnątrz, na chodniku. Czas wlókł się wyjątkowo gnuśnie, jak to ma w zwyczaju, kiedy gorąco pragniemy, żeby płynął szybko. W końcu o 12.45 rozległy się dwa bliźniacze krzyki. Opisałem to tak:

12.45. Ryczenie tak dzikie, że do niczego niepodobne. A przecież wszyscy czekaliśmy na nie.

Z domu wyszła „Chinka” Remedios; dostała ataku nerwowego i wyła coś niezrozumiale. Za nią wymknęła się starucha (uczepiona różańca) jak dusza potępiona, a sąsiedzi ustępowali jej z drogi, póki nie padła w ramiona swojego drugiego syna, jedynego, jaki jej teraz został. Podtrzymywało ją kilku ochotników. Wtedy w drzwiach ukazał się Jacinto Guernod.

Słaniał się, jak zmarłym przystoi, bledszy niż papier, na którym piszę, i zdecydowanie o wiele bledszy niż anonimowe tabliczki z czasów wojny domowej, które mieszkają obok siebie na cmentarzu, bledszy nawet niż wszystkie białe ściany domów w blasku lata. Jego bladość była jak krzyk i przypominała bandaż na gnijącej ranie albo robaka spasionego mięsem trupa. Spojrzał na mnie twardo niewidzącym wzrokiem i powiedział:

- Don Baltasarze, zabili mnie. Ja jestem pierwszy, ale po mnie będą następni...

Oczywiście, w rzeczywistości nie widziałem Jacinta Guernoda ani też nie słyszałem tych słów, ale równie dobrze mogło tak być, a wówczas żaden spryciarz nie mógłby temu zaprzeczyć: każdy fakt jest niemożliwy, dopóki nie zaistnieje, dokładnie tak samo jak dzieci są dziećmi, dopóki nie wejdą w okres dojrzewania, i koniec dyskusji. Jednak - po co kłamać? - nie widziałem Guernoda. A przynajmniej nie w tamtym momencie. Później, nocą, naszła mnie ochota, żeby mieć jakąś wizję, i napisałem to.

A w rzeczywistości, kiedy żona Guernoda i starucha z krzykiem wyszły z domu, skorzystałem z ogólnego zamieszania, żeby ponownie wśliznąć się do środka i ruszyć do sypialni. Ponieważ kapelusz trzymałem w dłoni, nie musiałem go drugi raz zdejmować. Przy drzwiach stał doktor Torres i brat Guernoda, który wszedł przede mną, a teraz mazał się jak dzieciak.

Zauważyłem, że zawsze, kiedy płacze mężczyzna - a przynajmniej tu, w Roquedal - zapada cisza. Płacz kobiety wywołuje słowa pociechy, perswazje albo upomnienia, lecz płaczu mężczyzny słucha się z większym nabożeństwem niż religijnego zawodzenia. Tak więc brat Guernoda płakał, a doktor Torres nic nie mówił.

Podszedłem do martwego Guernoda i nagle poczułem się niewidzialny jak on - bo nikt nie zwracał na nas uwagi.

Jest taka mglista chwila, kiedy nawet najbliżsi nas nie dostrzegają: dzieje się to pomiędzy umieraniem a śmiercią. Jeśli ktoś dopatruje się tu sprzeczności, musi przyznać, że to nie to samo - umrzeć i być trupem, podobnie jak urodzić się i być czyimś dzieckiem: jest istota, która się rodzi, a później staje się czyimś dzieckiem, i jest istota, która umiera, a później zostaje zmarłym. Jednak w trakcie tej ostatniej przemiany następuje uskok czasu, w którym zawsze dostajemy się w ślepą plamkę ludzkich oczu i nikt nas nie widzi. Wszyscy płaczą nad tym, co odeszło, lecz jeszcze nie są zdolni przyjrzeć się temu, co zostało. W tym stanie był Guernod: chociaż już umarł, jeszcze nie był trupem i dlatego nikt na niego nie patrzył. Jego niewidzialna obecność ukryła moją i mogłem sobie do woli obserwować, samemu nie będąc niepokojonym.

W istocie nie były to najlepsze chwile Jacinta. Jedno oko miał otwarte, a drugie prawie zamknięte, ale wygląd tego pierwszego zdecydowanie przemawiał za estetyką drugiego. Usta, na mocy potwornej symetrii, rozwierały się pod otwartym okiem, zamykając się pod tym drugim. Spomiędzy rozchylonych warg wypływała strużka owych płynów organicznych, które ukazują się tylko wówczas, kiedy wymiotujemy. Jego skóra miała ciemny odcień krowiego łajna, a na rogówce otwartego oka barwa ta stawała się jeszcze bardziej intensywna, przypominając kwaśne, siekane cytryny. Wszystko, co nie było głową albo ręką, było brzuchem; prawda, że Jacinto zawsze miał duży brzuch, ale teraz stał się on wręcz natarczywy, obsceniczny, brzemienny; miało się wrażenie, że pęknie, gdyby go nakłuć: niewykluczone, że intuicja mnie nie myliła. Koszula, której guziki prężyły się na torsie, była przesiąknięta krwią i żółcią, we mnie jednak większe współczucie wzbudziły stare plamy po kawie, jakie dostrzegłem na lewym rękawie. Resztę ciała, teraz zupełnie zbędną, zakrywały prześcieradła.

Jeszcze raz obejrzałem plejadę jego portretów z dzieciństwa na nocnej szafce oraz intymne, pochwowe zakamarki podwiędłej róży.

Nie miałem już cienia wątpliwości.

Właśnie zamierzałem wyjść z pokoju, gdy nagle na moich oczach rozegrał się finał. Nie był on absolutnie niezbędny, jednak zdecydowanie ugruntował moje podejrzenia. Już po wszystkim - a stało się to szybko i gwałtownie - wetknąłem na głowę kapelusz, ścisnąłem w garści laskę i wyszedłem z domu, pogwizdując starą piosenkę wojskową, której nauczył mnie dziadek, kiedy byłem mały, każąc mi powtarzać ją do znudzenia. Tamtej nocy zakończyłem notatki w swoim zeszycie tymi oto zdaniami:

Tak więc w końcu spojrzeliśmy sobie w twarz, ty i ja. Kto będzie twoją następną ofiarą? Ach, ale przecież ja, znając cię, zdołam cię usunąć, zanim wywołasz następne nieszczęście! Kości zostały rzucone: Bóg zdecyduje, który z nas dwóch ma wygrać!

Oddalając się od domu Guernoda, żałowałem, że nie zwróciłem uwagi, w którą stronę pobiegł ten straszliwy pająk, który zaledwie kilka chwil wcześniej wymknął się z lewego ucha Jacinta.

Na to jednak miał jeszcze przyjść czas.

2


Ostatnie dni
Marii Auxiliadory Bernabé

Tydzień po Wielkim Piątku, dwa, jeśli liczyć od zabójstwa Jacinta Guernoda, została zamordowana María Auxiliadora Bernabé; to wielka tragedia. Oczywiście można jej było uniknąć (to dotyczy wszystkich tragedii; te nieuniknione nazywają się „fatalnymi zrządzeniami losu”), lecz zainteresowana puściła mimo uszu moje przestrogi, a ja byłem zbyt otępiały, kiedy należało działać.

To prawda, że w moje przestrogi trudno było uwierzyć, a jeszcze trudniej było je uzasadnić, lecz prawdą jest także, iż stan moich nerwów nie pozwalał mi na zbytnie subtelności: po pogrzebie Guernoda trzy noce spędziłem pod gołym niebem, obserwując jego dom z rogu ulicy, żeby przyłapać pająka, kiedy będzie stamtąd wychodził. Instynkt podpowiadał mi, że to ohydne stworzenie nie ucieknie w świetle dnia: dokonawszy zbrodni, mordercy jego pokroju z reguły wolą kryć się w mroku nocy.

A zatem, kiedy zamieszanie wokół pogrzebu nieco przycichło, postanowiłem czekać na rogu ulicy Barracón, na wprost domu Guernoda. Wybrałem właśnie ten róg, a nie sąsiedni, z następujących powodów: po pierwsze i przede wszystkim ulica Cruz, czyli biegnąca obok domu, wiedzie po zboczu na plażę, tak że stojąc w jej najwyższym punkcie, ma się ją całą jak na dłoni; po drugie dom przylegający do domu Guernoda od tamtej strony stał niezamieszkany, a więc nie musiałem obawiać się wścibskich sąsiadów; w końcu po trzecie - na Barracón byłem osłonięty od kapryśnego wiatru znad morza, który hula po ulicy Cruz, jak mu się żywnie podoba, co nie jest bez znaczenia dla kogoś, kto tak jak ja nosi kapelusz. Muszę sam sobie pogratulować tego pomysłu, chociaż, ach, niestety, nie na dłuższą metę.

Przyznaję, że pierwszej nocy prawie zasnąłem, nogi się pode mną uginały i kilkakrotnie musiałem oprzeć się o najbliższą rynnę, żeby nie runąć jak długi. Wpadłem w popłoch, że pająk wymknął się w chwili mojego omdlenia, lecz stłumiłem go takim oto prostym sylogizmem: gdyby rzeczywiście tak się stało, nic już nie można by na to poradzić, a więc nie ma sensu się tym przejmować. Następnego dnia specjalnie postarałem się pospać przed południem, żeby być przytomnym nocą, i tym razem już nie morzył mnie sen.

Dopiero podczas trzeciej straży stało się. Wróg niewątpliwie musiał wiedzieć, że to ja go obserwuję, i długo odwlekał ucieczkę, żeby przedtem uspokoić nerwy.

On także dokonał świadomego wyboru - wyruszył w noc, kiedy księżyc został zasztyletowany.

Doskonale to pamiętam: była pełnia, lecz ostra i przebiegła chmura w kształcie brzytwy z powolną perfidią przeszywała czysty dysk satelity, wyraźnie rysujący się na czarnej kurtynie nieba u wylotu Cruz, tnąc go na dwie idealne połówki. Później zapisałem:

Przerażające zdarzenie, preludium innego, jeszcze straszniejszego: księżyc pękł jak podpłomyk. Przecinająca go chmura przypominała hinduski sztylet o bardzo ostrym czubku i falujących brzegach.

Na chwilę przed tą kosmiczną zbrodnią spostrzegłem, że ulicą Cruz idzie z kolegą syn Diosdada z drobiarni. Oni też mnie zobaczyli i zaczęli rechotać jak imbecyle.

- Patrz, przecież to wariat z cmentarza! - zadrwił kolega. - Ale nas przestraszył!

Syn Diosdada (nazywał się Ángel, Ángel Diosdado; nie mieści się w głowie, żeby mieć takie imię i być takim łobuzem) szturchnął swojego towarzysza łokciem i uśmiechnął się do mnie jak kretyn od urodzenia:

- Don Baltasarze! Co pan tu robi tak po cichutku? Niech pan idzie do domu, przecież już późno!

Chociaż ten „anioł” mnie nie obraził, wydał mi się o wiele bardziej demoniczny niż jego kolega: mam nosa do hipokrytów. Wolałem ich zignorować, a oni zaśmiewając się, poszli dalej w dół ulicy. To głupie chłopaki i żaden ani przez chwilę nie podejrzewał, że zaledwie kilka metrów za nimi czai się wielkie niebezpieczeństwo.

Kiedy zniknęli za rogiem Cruz, a ja z przerażeniem spostrzegłem zasztyletowany księżyc, przez kratę w jednym z okien na parterze domu Guernoda wyskoczył wielki czarny pająk.

Chociaż - co zupełnie naturalne - dreszcz przebiegł mi po krzyżu, ograniczyłem się do obserwacji: wiedziałem, że jeden fałszywy ruch z mojej strony może go spłoszyć i ucieknie, a ja nie miałbym najmniejszych szans w pościgu, zważywszy na jego przewagę pod względem liczby odnóży; pająk zniknąłby definitywnie i ukryty w jakimś ciemnym kącie, czekał kolejnej nocy, żeby przejść do czynu. Mój plan zakładał, że należy udzielić mu pewnego kredytu zaufania.

Tkwiłem więc nieruchomo na rogu, nie spuszczając wzroku z potwora. Zdawało się, że ten mnie prędko zwietrzył: stanął nagle na środku jezdni, szczecinę na włochatym odwłoku nastroszył jak jeżozwierz kolce, tak że w świetle połówek rannego księżyca na ulicę padał jego groteskowy cień, i wyciągnął to, co powinno mu służyć za głowę. Na jedną koszmarną chwilę wstrzymałem oddech, przekonany, że mnie odkrył. Ale ohydny stwór ruszył dalej i chyłkiem jak złodziej wspiął się po ścianie domu naprzeciwko... gdzie mieszkała María Auxiliadora Bernabé, i wszedł do środka przez okratowane okno!

Nie była to najlepsza wiadomość. Panienka Bernabé... Boże mój, panienka Bernabé... Tylko nie ona, proszę!, błagałem w myślach.

Oczywiście tamtej nocy nie mogłem nic powiedzieć ani zrobić: morderca zaatakuje najwcześniej za kilka dni, tego byłem pewien, bo w przeciwnym razie mógłby zasiać w sąsiedztwie niebezpieczne podejrzenia. Jednak teraz, wiedząc, że kryje się w domu panienki Bernabé - jak mogłem go złapać? W głowie tłukły mi się sprzeczne myśli.

Kiedy wróciłem do domu, ze zdenerwowania nie byłem w stanie nawet się rozebrać ani jak co dzień pomodlić się do urny, w której przechowuję prochy mojego ojca: jak stałem, tak padłem na łóżko i ciężko dysząc, utkwiłem wzrok w suficie. Nie wiem, ile czasu przeleżałem otumaniony. W mojej świadomości powracała wciąż ta sama myśl: Tylko nie panienka Bernabé...! Tylko nie panienka Bernabé...! W końcu wziąłem się w garść, dzięki czemu zdołałem się poruszyć (w przeciwieństwie do większości ludzi w sytuacji lękowej ogarnia mnie całkowita martwota, jak niektóre psy myśliwskie), a kiedy poczułem się lepiej, wstałem, żeby bezzwłocznie opisać w zeszycie ostatnie wydarzenia. Później, dopóki nie powaliło mnie zmęczenie, byłem zajęty szkicowaniem planu dalszego działania. Jacinto Guernod miał koszmarną śmierć i nie dopuszczę, żeby to samo przydarzyło się panience Bernabé! Dlaczego wypadło właśnie na nią? Niezbadane są wyroki Pana, który od czasu Sodomy nie ma względu na sprawiedliwych!

Panienka Bernabé, zielarka z ulicy Cruz, była słodkim stworzeniem: miła i łagodna, o szczodrobliwym sercu, mimo że w życiu zaznała wiele goryczy. Wyrosła na uczciwą i sympatyczną kobietę, chociaż samotną, a dla mnie - jako dziewczynka, podlotek i kobieta - zawsze miała w zanadrzu uśmiech, monetę szczególnie cenną, od kiedy ludzie tak jej zaczęli skąpić. Jej ojciec, Aparicio Bernabé, był właścicielem żałosnej spelunki na rogu Cruz, która dzięki Bogu w końcu przeobraziła się w drogerię: drogerię Mohedanów. W okolicy mówiono, że stary marzył, aby ten nędzny sklepik odziedziczył po nim syn i, zaczepiony tam jak omułek na mokrej skale, dalej pociągnął groszowy interes, który Aparicio rozkręcił i z którego był taki dumny (powiedziałem „groszowy” i nie mam racji, bo sklep przynosił zyski, a powszechnie wiadomo, że cała bieda bierze się ze skąpstwa). Ale - może dlatego, że nie miał męskiego potomstwa, a może dlatego, że u swojej jedynej córki nie widział odpowiednich predyspozycji do podążania tą imponującą ścieżką, czy może wreszcie dlatego, że ona sama zdecydowanie stawała okoniem - tak czy siak, starzec odsprzedał lokal o wiele wcześniej, niż zamierzał, i począł cierpliwie umierać u boku Marii Auxiliadory. Na domiar złego jego małżonka zmarła przedwcześnie, a jemu przedłużona starość przeżerała mózg. María była ich jedynym dzieckiem i tylko ona mogła się zająć ojcem, toteż dla biednej dziewczyny oznaczało to dożywotni wyrok.

Ukończywszy czterdzieści lat, María Auxiliadora nadal mieszkała w ciasnym domu rodziców, razem ze swoim zmumifikowanym ojcem, wciąż atrakcyjna, samotna i całkowicie stracona dla życia. Nic nie ubyło z jej uroku osobistego, ale to dobrowolne zamknięcie i żmudna praca pielęgniarki przemieniły ją w istotę bladą, postarzałą i budzącą żal, co napawało mnie bezbrzeżnym smutkiem: te szaroniebieskie oczy jak dwa leśne gołębie albo jak zimowe morze i ten słodki uśmiech, który jak jutrzenka rozświetlał jej liczko, niewątpliwie zasługiwały na coś więcej niż owo smutne więzienie. A najsmutniejsze, że ona sama miała tego świadomość.

Jej jedynym zajęciem była sprzedaż roślin leczniczych, co wiele lat wcześniej robiła także jej matka, z tą różnicą, że María Auxiliadora nie zbierała ich na polach, tylko zamawiała w mieście, w Madrycie czy Barcelonie. Niemniej, w Roquedal zasłynęła jako zielarka, a Paca Cruz, wróżka z hotelu na plaży, powiedziała mi kiedyś, że jak zioła panienki Bernabé czegoś nie uleczą, to sam doktor Torres nie pomoże.

Spisuję to wszystko, żeby wyrazić szczerą sympatię, jaką żywiłem dla tej czterdziestoletniej panny. Postanowiłem nie dopuścić, by stało jej się coś złego (albo i co gorszego).

Następnego dnia, pokrzepiony krótkim, lecz wystarczającym snem, ubrałem się i ogarnąłem możliwie najstaranniej - nowy sznurek w pasie, w klapie lekko podwiędły kwiat - i ruszyłem w stronę miasteczka, do domu panienki Bernabé. Byłem o wiele spokojniejszy niż poprzedniej nocy: odrzucając kolejne strategie działania, doszedłem do wniosku, że nie mogę niczego planować, póki nie odkryję, gdzie tak naprawdę ukrywa się morderca, ponieważ istniała szansa - nikła, lecz dająca nadzieję - że opuścił jej dom, aby schronić się w innym.

Przyjęła mnie panienka Bernabé - i nic w tym dziwnego, ponieważ zawsze była w domu, a podczas jej sporadycznych nieobecności po prostu nikt by nie otworzył drzwi: nie, zdecydowanie nie otworzyłaby mi Sarita - czarna, wyliniała kotka, która w milczeniu szorowała brzuchem po podłodze, oprócz Marii Auxiliadory jedyna żywa istota w tym domu - a już na pewno nie stary Aparicio, bo ten tkwił, gdzie go córka posadziła, jak doniczka.

- Don Baltasar, co za niespodzianka! - Znów ten słodki uśmiech. - Proszę wejść!

Już mówiłem, że oczy miała szaroniebieskie jak leśne gołębie albo jak zimowe morze, ale powiem więcej: w spojrzeniu tych oczu i tylko w nim panienka Bernabé była wolna. Chociażby otaczały ją żelazne sztaby, jej spojrzenie zdradzało, że w duchu fruwa ze śpiewem jak szczygieł. Dodam, że posiwiałe już włosy upinała szpilkami w staromodny kok, a białą szyję okrywała czystą chustką w szare grochy, do swetra zaś - niech będzie błogosławiona! - nosiła przypięty suchy kłos pszenicy, niby naturalną broszę, symbol zawodu zielarki (choć sądzę, że w istocie przypinała go sobie, bo jej przypominał matkę). Nigdy się nie malowała, lecz jej twarz jaśniała pogodnym pięknem górskiego świtu. Ponieważ prawie nie opuszczała domu, zapach roślin osiadał na jej ciele i stojąc obok niej, wąchałeś tymianek, eukaliptus i miętę, jakbyś nagle wszedł do zagajnika w samym środku miasteczka, gdzie zawsze pachnie wyłącznie morzem.

Dodam, że należała do tych niewielu osób w Roquedal, które nigdy mnie nie obrażały: zawsze okazywała mi należyty szacunek i nie słyszałem, żeby mówiła o mnie: „wariat z cmentarza”. Być może wyczuwała moje osamotnienie, tak jak ja wyczuwałem jej: oboje byliśmy mistrzami tego samego nieszczęścia - ona z wyboru, ja z konieczności; chociaż, kto wie, czy nie było odwrotnie! - i rozumieliśmy się bez słów.

- Nie chciałbym przeszkadzać... - zacząłem, zdejmując kapelusz, niezdecydowany, czy wejść do środka.

- Proszę nie pleść głupstw! Właśnie wstawiłam wodę! Nie miałby pan ochoty na poranną miętę?

- Dziękuję, z przyjemnością.

Wcześniej kilka razy odwiedziłem panienkę Bernabé (żeby kupić zioła na reumatyzm), więc uznałem, że nie postąpię niestosownie, przyjmując zaproszenie. Chyba już wspominałem, że dom jest malutki, a teraz miałem szansę się o tym przekonać na własne oczy: z kuchni przechodziło się bezpośrednio do sypialni Marii Auxiliadory i do ciasnego salonu, a jedyną wentylację zapewniał lufcik wysoko na ścianie, zresztą zamknięty. Samotne dwuskrzydłowe okno saloniku otwierało się na szeroką ulicę Solar, równoległą do Cruz. Oprócz tego znajdowały się tam drzwi do pokoju jej ojca, czyli dużej sypialni, również od strony Solar; do sypialni Marii Auxiliadory wchodziło się tylko przez kuchnię. Dom był ciasny i zrujnowany jak mózg jego właściciela i każdy kafel tutaj, każda deszczułka w boazerii odzwierciedlały skąpstwo człowieka, który nie chciał gotówki wkładać w mieszkanie.

Kotka Sarita, jeszcze brzydsza niż zwykle, usadowiła się na podłodze w kącie kuchni i wpatrywała we mnie mądrymi, opalowymi oczami, jakie mają stare koty. Tamtej nocy zapisałem po powrocie do domu:

Ważne odkrycie. Kotka mnie ostrzegła. Jej planetarne oczy były podzielone czarnymi wrzecionami z przędzalni losu, tak jak wczoraj księżyc. Zbadać zależności z chmurami w kształcie spirali.

Kiedy panienka Bernabé zamknęła za sobą drzwi do kuchni, wszedłem głębiej do saloniku i usiadłem przy niskim stole, nie omieszkawszy przedtem uprzejmie się przywitać ze starym Apariciem, który mi nie odpowiedział.

Nie widziałem go od dłuższego czasu i byłem zmuszony powstrzymać grymas obrzydzenia: jak ktoś, kto zapomniał schować ser do lodówki, a później znajduje go oblazły przez robaki. Aparicio jakby miał do dyspozycji niewyczerpane zasoby starości: był łysy i pomarszczony jak wosk, który topi się, żeby później zastygnąć u podstawy świecy; kurczył się w ponadczasowym fotelu bujanym, aż jego barki zaczęły współzawodniczyć z głową o wysokość; naga skóra świeciła także na jego dużych dłoniach: u prawej miał karygodnie długie paznokcie z czarną obwódką (w bójce na szpony Sarita z pewnością by przegrała); z jego spojrzenia, jak i z całej postaci, emanowało zło. Mój Boże - pomyślałem - to z taką poczwarą mieszka ta biedna kobieta?

Milczący i nieruchomy w swoim bujaku, tonął w zbyt obszernym ubraniu, lecz dłonie - a zwłaszcza tę prawą, o czarnych i długich paznokciach - miał odkryte. Uznałbym za mniej obsceniczne, gdyby odsłonił pozostałe części ciała. Za nim, na regale sięgającym sufitu, w równych szeregach stały niezliczone pojemniki opatrzone etykietkami i plastikowe torebki pełne ziół. Widok Aparicia przywiódł mi na myśl stary, spróchniały pień, który ktoś posadził w środku lasu.

Odwróciłem wzrok, żeby skupić się na celu swojej wizyty. Jak zbadać sypialnię Marii Auxiliadory, nie wzbudzając jej podejrzeń? Późniejsze wypadki oszczędziły mi tego trudnego doświadczenia... ale nie wiem, czy dobrze się stało! Przytaczam wszystko, co zapisałem później w zeszycie:

Panienka Bernabé przyniosła dwie szklanki naparu. Podała mi miętę i usiadła obok ojca, żeby go napoić herbatką z gorzkich ziół, która, jak wyjaśniła, jest dobra na nerki. Widząc uwielbienie, z jakim przechyla szklankę, żeby Aparicio mógł wygodnie siorbać, można by pomyśleć, że to Indianka, składająca kamiennemu bóstwu codzienną ofiarę. Jednocześnie mówiła do mnie:

- To taki źle wychowany chłopiec - szszrlp, siorbał stary - chce, żeby mu wszystko dać, a potem bierze tylko niektóre rzeczy, prawda, tato? - szszrlp, siorbał stary. - Oczywiście, że mógłbyś wziąć wszystko, ale bardzo grymasisz... Co sobie pomyśli don Baltasar? - szszrlp, siorbał stary.

Wypiłem miętę, posłuszny ohydnemu rytuałowi. Kiedy Aparicio skończył swoją herbatkę - chrumkanie oznaczało, że ma dość - panienka Bernabé zaczęła mi opowiadać o bukiecie kwiatów, który proboszcz don Fernando zamówił u niej na procesję Virgen del Gato w Wielki Piątek. Bardzo ją cieszyło to zadanie.

- Jakich kwiatów pani użyje, jeśli to nie tajemnica? - spytałem natychmiast.

- Fioletowych, oczywiście - odparła. - Jakiż inny kolor byłby właściwszy dla Naszej Pani w jej nieskończonym smutku?

Po sposobie, w jaki wymówiła słowo „smutek” - ze spuszczoną głową, niebieskie oczy utkwiwszy gdzieś daleko - można by zgadywać, że ma na myśli siebie samą, a ów prześliczny bukiet, który tak ją cieszył, jest przeznaczony na jej własny grób.

Nie przychodził mi do głowy żaden wiarygodny pretekst, żeby obejrzeć jej sypialnię, skoro nie mogłem wyznać prawdy i powiedzieć na przykład: „Przepraszam, ale jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, wejdę do pani pokoju, żeby poszukać czarnego pająka wielkości mojej dłoni, nabrzmiałego trucizną i złem, bo on chce panią zabić. Zaraz wracam”. Skrępowany zacząłem nerwowo zerkać w stronę kuchni, przez którą, jak mówiłem, wiodła jedyna droga do jej pokoju, lecz ponieważ nawet to nie skutkowało, mój niepokój wzrastał. Ona, widząc to, źle zinterpretowała mój stan:

- Ale co się dzieje? Zimno panu? Mam zamknąć okno?

- Nie, nie, dziękuję. Wszystko w porządku.

- Lepiej zamknę i tak - powiedziała już od okna; znów uśmiechnęła się do mnie czarująco i puściła oko. - Bo pewnie pan nie wie, ale „chłopiec” życzy sobie, żeby okno w saloniku było zamknięte nawet latem. Prawda, tato? - Stary nie odpowiedział; nadal patrzył na mnie z pogardą. - Ale okno w pokoju bardzo lubi mieć otwarte! Pan rozumie? Te jego manie. Na wszystko się skarży: że zimno, że ciepło... Chce siedzieć opatulony kocami jak niemowlę. Jest taki kapryśny...! I jeszcze jedno: żeby ani na chwilę nie zostawiać go samego. Nie wiem, jakim cudem nie protestował, widząc, że idę do kuchni. Wieczorem, kiedy zabieram się do pracy przy ziołach i do gotowania, też musi posiedzieć ze mną w kuchni, wyobraża pan sobie? Mówię mu: ale, tato, przecież dom jest taki mały, że leżąc w łóżku, otwierasz oko i już mnie widzisz! - Wybuchnęła śmiechem, szukając wzrokiem aprobaty starego; ale Aparicio wciąż mi się przyglądał tymi swoimi nieruchomymi oczami, zimnymi jak dwa kawałki czarnego lodu. - Nie ma rady: trzeba być na jego usługi. Ach, panu też nie podobają się te paznokcie...!

Zaskoczyła mnie ta uwaga i wzdrygnąłem się, jak wybudzony ze snu: to prawda, że w napięciu obserwowałem prawą dłoń Aparicia.

- Oczywiście, że tak! Niech pan mu powie, niech pan mu to koniecznie powie, zobaczymy, czy pana posłucha! Czy potem też nie da sobie obciąć paznokci u tej ręki? Ale się awanturuje...! Uważa pan, że to ładnie, żeby mężczyzna miał takie długie paznokcie?

- Oczywiście, że nie - wymamrotałem.

- Słyszałeś, tato? Don Baltasar uważa, że to nieładnie tak zapuszczać paznokcie! Wstyd, prawda? - Znowu puściła do mnie oko.

- Wstyd - powtórzyłem machinalnie.

- Straszny maniak się z niego zrobił! Gdybym panu powiedziała...!

I rzeczywiście coś mi zaczęła opowiadać, ale ja nie słuchałem. Moją uwagę znów pochłaniała ta potworna żylasta dłoń porośnięta splątanymi włosami, cała w starczych plamach.

Te długie czarne paznokcie.

Puk, puk, puk-puk. Paznokcie stukały w poręcz fotela jak kruki dziobiące drzewo. Wtedy zdałem obie sprawę, że Aparicio ani na chwilę nie przerywał tego rytmu: puk, puk, puk-puk, dwa osobne stuknięcia, a po nich jeszcze dwa, jedno po drugim. Ruch jego palców przypominał tik - zwykła rzecz w tym wieku - niezmienny i precyzyjny. Postanowiłem zbadać z ukosa tę dziwną dłoń i jej rytmiczne podrygiwanie.

Wnet pojąłem koszmarną prawdę.

Strach zjeżył mi włosy na karku. „Niewiarygodny podstęp! Szczwany, podły wróg! - napisałem tamtej nocy. - To już nie pająk! Przestał być pająkiem, żeby stać się...!”.

- Don Baltasarze, źle się pan poczuł? - Panienka Bernabé przyglądała mi się z niepokojem.

Ryki starego uratowały mnie od udzielania odpowiedzi. Później zapisałem: „Idealna zbieżność! Głos zachrypnięty, pusty, złowrogi...! «Odkryłeś mnie!» - to oznaczał jego ryk”.

- Tak, tato. To don Baltasar, nie poznajesz?

Drugi okropny ryk.

- Nie wiem, co mówisz, tato...

Jeszcze jeden ryk, głośniejszy i dłuższy.

- Tato, nie rozumiem. Co ty chcesz? - Panienka Bernabé szukała wzrokiem mojego zrozumienia. - Zawsze to samo: wciąż czegoś chce, ale trzeba by znać chiński, żeby go zrozumieć, biedaczek! Wody, tato? Chcesz może wody? Kolejny ryk. „... «Ciebie chcę!» - to oznacza! ten ryk”.

- Zimno ci? Mam cię położyć...?

„...«Chcę twojego młodego życia!» - to oznaczał ryk”.

- Czy... pobrudziłeś się?

„...«Twojego serca zza krat! Chcę twojego niewinnego serca!» - to oznaczał ryk”.

Poderwałem się na równe nogi, niezdolny wykrztusić słowa. Bez wątpienia oboje słyszeliśmy te same nieludzkie dźwięki, ale w mojej wyobraźni, rozgorączkowanej okropnym odkryciem, składały się one w zdania.

- Niech pan jeszcze nie idzie, don Baltasarze, migiem tatę umyję - powiedziała panienka Bernabé. - Zapewniam pana, że zajmie mi to tylko chwilkę... Umyję go, położę i już do pana wracam.

W tych miłych słowach pobrzmiewało nieśmiałe błaganie, więc opanowałem nerwy. No, dalej, Baltasarze: dobry detektyw nie może się poddawać w decydującej chwili, pomyślałem, dodając sobie otuchy.

- Niech pan siedzi, to rozkaz! - powiedziała wesoło. - Albo niech pan idzie do kuchni i zaparzy sobie drugą miętę!

- Zaczekam - odparłem, siląc się na uśmiech.

Zamknąłem oczy, a panienka Bernabé odgrywała tymczasem skomplikowaną scenę podnoszenia ojca z fotela, przemawiając do niego z szacunkiem i czułością:

- Chodźmy, tato... prawa noga... nie, jeszcze trochę... uwaga teraz... idziemy... teraz... tak, tato... Jeśli się postarasz, będzie łatwiej... tak... teraz druga noga...

Czekając na nią, rozważałem różne możliwości działania. Co powinienem zrobić? Jak go teraz złapać? Jak zapobiec okrutnej zbrodni? Z pokoju obok dobiegał szelest ubrań i porykiwanie Aparicia. Nagle czysty głos panienki Bernabé przeszedł w pełen obrzydzenia falset:

- Nie, tato, zostaw to! Nie ruszaj tego, tato...! Tyle razy ci mówiłam...!

W pierwszej chwili zupełnie zdębiałem, lecz prędko dotarło do mnie, o co chodzi. Od pewnego czasu wszyscy znali wstrętne upodobanie starego (choć wybaczane mu przez wzgląd na jego ohydną zramolałość) do zabawy własnymi odchodami. Mieszkańcy ulicy Solar, na którą wychodziły okna sypialni Aparicia, skarżyli się, że niezwykle celnie rzuca tym przez okno (właśnie z tego względu było zawsze otwarte), trafiając w różne przedmioty, a także w niefortunnych przechodniów (zdarzyło się kilka godnych ubolewania przypadków). W istocie było to nad wyraz paskudne upodobanie... ale dokonawszy odkrycia, uznałem, że i tak najmniej groźne!

A jednak - cóż ja mogłem zrobić? Nagle poczułem się słaby i samotny jak stara kotka Sarita, która wtedy akurat wyszła z kuchni, z urywanym miauczeniem ciągnąc po podłodze swoje groteskowe ciało. Tak, już wiem... - pomyślałem smutno - już wiem, gdzie jest wróg, ale co ja mogę zrobić? A gdybyś ty, węsząc po domu, zamiast małego szczurka, znalazła stare, wielkie psisko z ostrymi zębami - co byś zrobiła? Co byś mogła zrobić?

Panienka Bernabé, rzeczywiście, prędko była z powrotem, ale mnie zastała już gotowego do wyjścia.

- Jak to, to pan już idzie, don Baltasarze?

- Tak, późno już - odparłem. - Dziękuję za miętę. I za chwilę rozmowy.

- Boże, jaki pan jest dzisiaj ą i ę! Niech mi pan więcej nie dziękuje, tylko przyjdzie jutro. Tak właśnie ma pan zrobić!

Myślę, że to jej uśmiech sprawił, że postanowiłem działać. Odprowadziła mnie do drzwi, żeby się pożegnać, a wtedy, nie mogąc dłużej wytrzymać, odwróciłem się do niej, nerwowo gniotąc rondo kapelusza.

- Panienko Bernabé... muszę pani coś powiedzieć.

- To brzmi niepokojąco! Co się dzieje?

Nadal przechowuję w pamięci jej wyprostowaną postać i zdumioną buzię samotnej dziewczynki w ciemnym pokoju, gdy tak staliśmy w otwartych drzwiach - ona za plecami miała mroczne wnętrze domu, a ja - jasną ulicę. Zamykam oczy i znów widzę te obrazy.

- Nic się nie dzieje, niech się pani nie martwi - uspokoiłem ją kłamstwem. - Chodzi o... pani ojca. Niech pani uważa na ojca.

- Mam na niego uważać? Ja na ojca rzeczywiście prawie nie zwracam uwagi! - uśmiechnęła się. - No, niech się pan o niego nie martwi, pan ma po prostu za dobre serce...!

- Nie o niego się martwię, lecz o panią. Niech pani uważa na ojca.

- Naprawdę powinnam bardziej uważać: kiedy najmniej się będziemy spodziewali, spłata nam niezłego figla...

- Proszę mi powiedzieć - przerwałem jej - czy pani sypialnię można zamknąć na haczyk?

Okrutnie zmieszana, wytrzeszczyła na mnie swoje dobroduszne, szaroniebieskie oczy.

- Tak... Jakie pytania pan zadaje...!

- Niech pani na noc zamyka się na haczyk, zaklinam. I niech pani otwiera okno: tym sposobem będzie pani mogła uciec, jeśli zajdzie potrzeba. To bardzo ważne, proszę mi wierzyć! Ale to jeszcze nie wszystko: czy dałoby się zamknąć pokój pani ojca od zewnątrz?

- Boże święty! Po co?

- Niech mu pani nie da wyjść z pokoju!

- Wyjść? Przecież on się nie może ruszyć bez mojej pomocy...!

- Niech mnie pani posłucha: niech mu pani nie da wyjść, niech pani na niego uważa, niech ma go pani stale na oku, niech się pani nie odwraca do niego plecami, niech pani nie zasypia, nie upewniwszy się przedtem, że on już zasnął, a i tak niech pani stara się możliwie najwięcej czuwać...!

- Don Baltasarze, proszę, niech się pan uspokoi!

Nigdy nie zapomnę jej spojrzenia w tamtej chwili: było takie samo jak u owiec, kiedy oszukane idą na rzeź.

- Niech mi pani uwierzy, błagam panią! - jęknąłem.

- Dobrze, dobrze, niech się pan nie martwi, niech mnie pan już zostawi, niech mnie pan zostawi...! - rzuciła pospiesznie.

Zbyt dobrze znałem ten sposób zwracania się do mnie! U niej jednak należał do rzadkości. Skoro zrozumiałem, że nie warto dalej nalegać, a w dodatku zaczęliśmy zwracać na siebie uwagę przechodniów, pożegnałem się ostatnim ostrzeżeniem, wcisnąłem kapelusz na głowę i ruszyłem ulicą zalaną słońcem, czując w brzuchu lodowate skurcze.

Jak nietrudno się domyślić, miałem słuszność, powątpiewając, że panienka Bernabé będzie drobiazgowo przestrzegała moich instrukcji. W tej sytuacji postanowiłem sam odbywać warty.

Nie było to proste zadanie: musiałem obserwować na zmianę ulicę Cruz, na którą, jak już mówiłem, wychodziło okno jej pokoju, i ulicę Solar, od strony sypialni jej ojca. Jednak istotnie niewiele jest rzeczy zdolnych pokonać ludzką wolę, a to, co z początku wydawało się nie tylko trudne, lecz wręcz niemożliwe, zdołałem zrealizować dzięki uporowi i wierze w słuszność obranego celu.

Jakże samotne było to czuwanie! Codziennie około jedenastej w nocy opuszczałem swoje domostwo, żeby bez pośpiechu dotrzeć do miasteczka, które o tej porze tonęło w mroku, opustoszałe, pozamykawszy większość sklepów, okien i oczu - z wyjątkiem knajp. Na miejsce docierałem jakiś kwadrans później, co nie jest złym czasem, i jakby nigdy nic, stawałem na tym samym rogu ulicy Barracón, skąd poprzednio obserwowałem dom Guernoda, choć teraz pod nadzorem miałem sypialnię panienki Bernabé. Uznawszy, że więcej zachodu wymaga wróg niż sojusznik, chwilę po drugiej nad ranem przenosiłem się na ulicę Solar i z przeciwległego chodnika patrzyłem w okno starego, zostając na posterunku do rana.

O tej porze nasilał się chłód. Był kwiecień, a my tu na południu, zwłaszcza ci z wybrzeża, niedobrze znosimy wilgoć. Co gorsza, przez dwie kolejne noce padał deszcz, tuż przed rozpoczęciem procesji - cudowne zdarzenie w tej zapadłej wiosce andaluzyjskiej, gdzie w morzu jest zbyt wiele wody, a na niebie zawsze jej brakuje. Ja jednak wszystko byłem gotów znieść - nawet ulewę, jaka dwukrotnie złapała mnie na ulicy Solar, zupełnie nieprzygotowanego, bez parasola i wiary w świadectwo własnych zmysłów, tak że na chybcika musiałem kryć się pod wąski gzyms domu Huertasów, sąsiadów z naprzeciwka, cały przemarznięty i drżący. Mimo wszystko lęk o los panienki Bernabé zdawał mi się nieskończenie większy niż moje własne cierpienia. Biedna, biedulka - myślałem - niczemu nie jest winna, niczym sobie nie zasłużyła, zawsze była dobra i słodka... Nie zasługuje na taką śmierć... Wszystkie moje wysiłki, żeby do tego nie dopuścić, to jeszcze za mało.

Z nadejściem procesji warty stały się nieco mniej uciążliwe. Tłum świętujących, maluchy, które późno kładły się spać i wrzaskiem ożywiały noc, dźwięk trąbek i bębenków, dalekie saety na placu i wreszcie wszystkie nieodzowne ceremonie łagodziły trochę moje tortury: sama obecność ludzi może stanowić pociechę, choćby nikt nie zwracał na nas uwagi! Ponadto w tych dniach przestało padać i łatwiej mi było znosić czuwanie.

Kończyłem wartę, kiedy na horyzoncie pojawiały się pierwsze zwiastuny świtu, i wracałem zmęczony, ale szczęśliwy - jak zwycięska armia po ciężkiej bitwie - do swojego samotnego, zimnego domostwa. I było całkiem naturalne, że wstając tak dzień za dniem o zachodzie i kładąc się co noc o brzasku, zadawałem sobie pytanie, ile jeszcze wytrzyma moje ciało, ile jeszcze będę zmuszony poświęcić dla cennego życia tej poczciwej kobiety. I nasuwał się równie naturalny wniosek, że jestem skazany na klęskę, ponieważ człowiek da radę zmierzyć się z niemożliwym, ale nigdy nie z nieskończonym.

Którejś z nocy poprzedzających tragedię, już po Wielkim Piątku, mój wróg postanowił zawołać „a ku-ku!” na wypadek, gdybym o nim zapomniał.

Po gwarnych procesjach warty znów stały się nudne, ale przynajmniej nie lało. A ponieważ nawyk jest wielkim mistrzem i niezrównanym treserem, było mi teraz łatwiej wytrwać do chwili, nim zdemaskują mnie jaśniejące chmury. Nawiasem mówiąc, przez cały ten czas nie zauważyłem nic osobliwego ani w pokoju panienki Bernabé, ani u jej ojca, i niemal zacząłem żywić nadzieję, że zabójca, widząc mój niezachwiany upór, lepiej sobie całą sprawę przemyślał i poszukał innej ofiary. To jednak, czego pragniemy, zwykle okazuje się, ach!, lustrzanym odbiciem rzeczywistości: mój wróg był bowiem przynajmniej równie uparty jak ja i dwie albo trzy noce po Wielkim Piątku miałem się o tym przekonać.

Nastąpiło to, kiedy obserwowałem pokój starego, chwilę po drugiej nad ranem - żadnych niepokojących znaków, hałasu ani fantasmagorii. Zdarzenie na pozór zupełnie zwyczajne, lecz tak straszliwe, że odjęło mi mowę i zdolność działania.

Nie stało się nic ponad to, że stary wychynął z ciemności pokoju i tkwił nieruchomo w uchylonym oknie, wpatrując się we mnie bez słowa, jak kilka dni wcześniej u nich w domu.

To wszystko, a jednak nawet teraz, dziesięć lat później, na samo wspomnienie dostaję gęsiej skórki. Nie wiem, skąd wziąłem odwagę, żeby stać równie spokojnie jak on, z wyzywającym spojrzeniem. A jakim cudem zdołałem się odezwać, kiedy następnej nocy całe zajście się powtórzyło?!

Rzeczywiście, Aparicio znów tam stał bez ruchu i przez chwilę na mnie patrzył - lecz inaczej niż ja na niego, ponieważ on spoglądał od strony śmierci, a ja od strony życia, on od strony zbrodni, a ja - sprawiedliwości; nasze spojrzenia dzieliła przepaść bez dna. Później, wiedząc chyba, że zrozumiałem jego ostrzeżenie, spokojnie cofał się w ciemność sypialni. Pierwszej nocy, dławiony strachem, ledwie zdołałem wydać z siebie urywane okrzyki, jakbym chciał przegonić tygrysa, ciskając kamienie:

- Wychodź...! Na dwór...! Uciekaj...! Już...! Nie...!

A gdyby tak zawołać panienkę Bernabé? - myślałem. - Przekonałaby się, że nie kłamię. Ona sądzi, że jej ojciec nie może chodzić o własnych siłach, a tak musiałaby wreszcie uwierzyć, że... Lecz świadom, jakie to wszystko niespójne, natychmiast odrzucałem ten pomysł. Na nic by się to nie zdało; w rzeczywistości ona ma rację, jej ojciec nie chodzi. To nie jej ojca teraz widzę. Na nic jest tłumaczyć dziecku, czym jest zło. Na nic dyskutować z szaleńcem, samemu będąc przy zdrowych zmysłach, i gadać w malignie ze zdrowym, samemu będąc wariatem. Nie: każda rzecz wymaga swojego porządku, a każde zadanie swojego wykonawcy. Tak oto rozumowałem, żeby odegnać strach.

Następnej nocy postanowiłem pokazać zabójcy, że ja też się nie poddam. Kiedy w słabym (lecz dostatecznie jasnym) świetle latarni w prostokątnym obrysie okna ukazała się, jakby pobielona wapnem, jego koścista czaszka i pomarszczone szpony, zebrawszy w sobie całą odwagę, na jaką nigdy wcześniej ani nigdy później nie było mnie stać, natarłem:

- Zostaw ją w spokoju, ty, umarły za życia! Nie waż się jej tknąć! Wynoś się natychmiast z tego domu! Myślisz, że mnie pokonasz? Tu jestem! Wytrzymasz dłużej niż ja? Zobaczymy! Nie bądź taki pewny swego, już ja cię znam! Tylko ja, spośród wszystkich istot, które mordujesz, znam cię...!

Mój wróg nie poczuł się zobowiązany do odpowiedzi: dalej na mnie patrzył, chociaż co do tego nie miałem zupełnej pewności, bo nie widziałem jego oczu, tylko zamazane oczodoły, w których te bez wątpienia były pogrzebane - czarne i zimne jak zapowiedź śmierci. Chociaż nie podnosiłem zbytnio głosu z obawy, żeby nie pobudzić sąsiadów, wiedziałem jednak doskonale, że mnie słyszy.

- Zabiłeś Jacinta Guernoda! To było podłe, chociaż ten pijak może i sobie zasłużył...! Ale daj ostatnią szansę panience Bernabé! Pozwól jej skorzystać z resztek młodości, jakie jej jeszcze zostały, ty wstrętny potworze...! Przysięgam ci, że jeśli ją skrzywdzisz, będziesz tego żałował do końca swoich dni w piekle, słowo Baltasara Párragi...!

Mniej więcej tak brzmiały moje brawurowe okrzyki, po których wróg z absolutnym spokojem ponownie wycofał się w ciemność sypialni.

Poczytuję sobie za zaszczyt, że gdyby nie działanie siły wyższej, winą za to, co się stało, nigdy nie można by obarczyć mojej nieugiętej woli, która - kto wie - wytrwałaby pewnie jeszcze bardzo długo, aż cierpliwość albo siły zabójcy zupełnie by się wyczerpały.

Jednakże tym, co okazało się zupełnie wyczerpane, był mój organizm. Bo za tyle nieprzespanych nocy, straszne zwidy, a przede wszystkim za ten przeklęty deszcz trzeba było zapłacić i dzień po tym, jak wyzwałem potwora, złapałem pospolity katar, jaki zdecydowanie nie przystoi bohaterskiemu detektywowi, a on, źle leczony, przerodził się w poważną infekcję oskrzeli. Infekcja oskrzeli nie służy nikomu, a już zwłaszcza w moim wieku, więc jedną jedyną noc musiałem przeleżeć w łóżku, trawiony gorączką, w malignie, samotności i strachu, zanosząc się straszliwym kaszlem. W dodatku, ponieważ nie mam w domu telefonu, nie mogłem nawet przyjąć pomocy doktora Torresa, zazwyczaj zupełnie zbytecznej.

Jedna jedyna noc, ale to wystarczyło.

Następnego dnia otworzyłem oczy późnym przedpołudniem. Czułem się o wiele lepiej, wstałem i wyjrzałem przez okno sypialni. Wydało mi się, że jest to najcudowniejszy dzień tej kapryśnej wiosny, i pomyślałem: Nie czuwałem przez jedną noc! Co za koszmar! Biedaczka, biedna dziewczyna...

Ubrałem się szybko, nie przestając kaszleć i pluć flegmą, a mój niepokój rósł, w miarę jak poranek stawał się coraz piękniejszy, i ruszyłem biegiem do miasteczka.

Wycieńczony i zdyszany, zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak wynoszą ciało panienki Bernabé i pospiesznie wkładają je na noszach do niepotrzebnej już karetki. Wyglądała, jakby jej oczy, straszliwie otwarte, zabarwiły całą twarz niby rozlany atrament: była szaroniebieska, a policzki pokrywał krwawy osad czerwonych plam. Usta miała wykrzywione śmiertelnym przerażeniem. Poza tym była taka sama: ten sam siwy kok upięty szpilkami, chustka w grochy i nawet kłos pszenicy przypięty do swetra kołysał się w rytm noszy. Niosło ją dwóch sanitariuszy, a trzeci prześcieradłem zakrywał krzywdę wołającą o pomstę do nieba - jej nieszczęsną twarz. Byli też policjanci i kilku strażaków. Dom stał otwarty i wywietrzony, ale nadal cuchnęło gazem.

- Jak to się mogło stać? - powtarzał jeden z wielu sąsiadów, którzy tłoczyli się w drzwiach.

- Pękł gumowy wąż od butli z gazem - wtrącił się drugi - a że dom jest taki mały, jej pokój natychmiast się napełnił; biedaczka, już się nie obudziła...

- Odwiedziłam ją kilka razy - powiedziała inna sąsiadka. - To prawda, dom jest naprawdę ciasny, a biedaczka w dodatku spała obok kuchni...

- Co za koszmar.

- Kotka też nie żyje.

- Co za tragedia, Boże Święty.

- Szczęście miał biedny Aparicio - oceniła mądra sąsiadka, która ich odwiedziła „kilka razy”. - Nic dziwnego, skoro śpi w najdalszym pokoju i zawsze ma otwarte okno... my już wiemy po co...!

- Kto by pomyślał, że to wyrzucanie świństwa na dwór uratuje staremu życie - powiedział jakby w roztargnieniu mężczyzna stojący koło niej; musiał być jej mężem, bo skarciła go kuksańcem.

- Całe życie poświęcić opiece nad ojcem, żeby później tak skończyć... - rzekła inna sąsiadka, staruszka. - Wszyscy jesteśmy w rękach Pana...

Nie tracąc więcej czasu, prześliznąłem się między ludźmi i udało mi się wejść do domu. Dwaj strażacy i jeden policjant (rozpoznałem kaprala Marchenę) sprawdzali w kuchni rury od gazu. Wszystkie drzwi były otwarte, podobnie okno w saloniku, ale dom nie pachniał już żadnym obozem wakacyjnym tylko obozem zagłady. Zrozumiałem, że mam zaledwie kilka sekund, nim sanitariusze wrócą po starego - o ile już go nie zabrali.

- Ej, wariat, wariat się wkręcił! - zawołał ktoś za moimi plecami; do dziś nie wiem, kto mnie wydał.

Jak wystrzelony z procy wpadłem do pokoju starego, z laską uniesioną na kształt oręża, przewidując, co może mnie spotkać.

- Jesteś aresztowany za zabójstwo Jacinta Guernoda i Marii Auxiliadory Bernabé! - krzyknąłem do tego, co leżało na łóżku.

Don Aparicio, zagrzebany w poduchach pod ogromnym krzyżem, który wyglądał jak kosa, roztaczając wkoło smród martwoty, warknął na mnie ostrzegawczo. Prawą ręką, tą ze szponami, coś powoli ugniatał i musiałem dwa razy się przyjrzeć, żeby zrozumieć co. Natychmiast przejrzałem zamiary wroga.

- Nie! - krzyknąłem i właśnie miałem rzucić się na starego, kiedy do pokoju wpadli dwaj policjanci i skrępowali mi ręce.

Ale nic to! Teraz cieszę się, że powstrzymali mój pierwszy odruch, przytrzymując mnie siłą. W tym momencie Aparicio nie był najważniejszy; co więcej: przestał być ważny w ogóle; odegrał swoją rolę, wykonał swoje zadanie tak, jak zabójca sobie tego życzył, i został odsunięty. Z drugiej strony, nijak nie zdołałbym mu przeszkodzić w tym, co i tak by zrobił, bo kiedy tylko policjanci mnie pojmali, stary, nazbierawszy dosyć kału, cisnął nim przez otwarte okno. Zrobił to z taką siłą, że ładunek przeleciał przez wąską ulicę Solar jak diabelski pocisk i rozprysnął się na oknie sąsiada z naprzeciwka. Gdy funkcjonariusze wyprowadzali mnie z pokoju, zdążyłem jeszcze zobaczyć, że ktoś otwiera to okno, niewątpliwie zaintrygowany dziwnym gradobiciem, i z wyraźnym wstrętem patrzy na swoje własne przeznaczenie, zapisane lśniącym gównem ześlizgującym się po szybie.

Była to młoda córka Huertasów.

Miała na imię Paz.

3


Tragiczny lament
nad Paz Huertas Mohedano

Paz miała dopiero piętnaście lat i była córką Casimira Huertasa i Ramony Mohedano. Rodzina Mohedanów już wcześniej zapoczątkowała smutne wypadki w naszym miasteczku: życie kuzynki Ramony, Amparito, zostało tragicznie przecięte w kwiecie wieku, kiedy spadła z urwiska w drodze do lasu. Pomyślałem, że to zły znak dla dziewczyny, która choć niezbyt podobna do Amparo, też jest bardzo urodziwa. Paz nosiła długie, rozpuszczone włosy (byłyby jeszcze piękniejsze, gdyby nie robiła sobie tych jasnych pasemek, jak to teraz modne wśród dziewcząt), miała zgrabną figurkę, którą starała się dodatkowo podkreślać obcisłymi strojami, a kiedy tańczyła, jej pełne wdzięku ruchy stawały się zupełnie zniewalające, czym zwracała powszechną uwagę - a to rzadkość tutaj, gdzie przywykliśmy do zdumiewającej gracji już u małych dziewczynek.

Casimiro, jej ojciec, sprzedawał w tamtych czasach ryby na targu, a ostatnio założył nowy interes przy ulicy Constitución i dobrze mu się wiedzie. Już wtedy nieźle mu się wiodło, więc gotów był trójce swoich dzieci zapewnić każdą szkołę, na jaką by się zgodziły.

Niestety, żadne nie godziło się na wiele. Julio, najstarszy, postanowił pomagać ojcu i dziś prowadzi drugi sklep z rybami. Ramiro, najmłodszy, po kilku szczeniackich wybrykach chyba też woli pracować, niż się uczyć (chociaż Ramiro wydaje mi się bardziej niepokorny i myślący niż ten uparciuch Julio, tak że jeszcze zobaczymy). Co do Paz, ukochanej córeczki Casimira, to z niej ni pies, ni wydra (lepiej nie można tego ująć): Casimiro zawsze uważał, że jest wyjątkowa; nie chce sobie plamić paluszków ścierwem dorszy, leszczy i sardeli, ale też nie ma chęci do nauki - i co tu zrobić?!; najważniejsze, żeby była szczęśliwa. Jej ojciec oczywiście marzył, żeby skończyła jakieś studia, na przykład farmację, zamieszkała w stolicy i wiodła swobodne życie; ale jeśli to pierwsze nie było możliwe, to niechby spełniło się chociaż to drugie, a jeśli to też nie - to przynajmniej niech wiedzie swobodne życie. Żeby tylko była szczęśliwa, bez względu na okoliczności.

W czasie, kiedy zacząłem się nią interesować, Paz już podjęła konkretną decyzję, niezupełnie po myśli Casimira. Winna? Niewinna? Dziewczyna w jej wieku, choćby uważała się za całkiem dorosłą, zawsze jest niewinna - przynajmniej ja tak uważam - i żadną miarą nie zasługuje na los, jaki był pisany Paz. Oceny moralne odłożyłem więc na bok, by całkowicie poświęcić się pojmaniu mordercy, zanim ten dokona kolejnej zbrodni.

Jak powiedziano w poprzednim rozdziale, policjanci w domu panienki Bernabé puścili mnie wolno. Otrzymałem tylko upomnienie od kaprala Marcheny - on mnie zna i jest człowiekiem sympatycznym i wyrozumiałym. Udawałem pokorę i skruchę, dzięki czemu mogłem spokojnie podjąć swoje śledztwo.

Postanowiłem śledzić Paz. Nie było to trudne: przed południem prawie nie wychodziła z domu (zapewne pomagała swojej matce przy gospodarstwie albo, co bardziej prawdopodobne, robiła się na bóstwo), a wieczorami - oprócz poniedziałków, wtorków i śród, kiedy odpoczywała - szła się zabawić z grupą przyjaciół. Tak więc mój nadzór ograniczał się przede wszystkim do tych nocnych eskapad, ponieważ wydedukowałem, że w domu zabójca nie będzie rozrabiał, mając na karku całą jej rodzinę.

Koledzy Paz byli tacy jak ona, tylko jeszcze gorsi: chamy, nożownicy, moczymordy - lista może być długa. Zwykle najpierw szli do Przecinki, potem do baru Romeral, a kiedy i tam zaliczyli już sevillanę (tańczyła przede wszystkim Paz), wieczór kończył się albo w La Sirena, jedynej dyskotece Roquedal, albo na opustoszałej plaży. Czasem zabierali ze sobą jeszcze inne dziewczęta (chociaż przeważnie Paz była jedyną kurką w gromadce kogutów) i wtedy córka Huertasów nigdy nie traciła okazji, żeby proklamować się królową balu. Poza znaczeniem łacińskiego źródłosłowu jej imienia Paz nie miała w sobie pokoju za grosz.

Podczas gdy oni pili pierwsze piwa, ja siadałem dyskretnie przy odległym stoliku, zamawiałem miętę i patrzyłem. Zabawę rozpoczynali, przekazując sobie litrowe butelki z ust do ust, Joaquín włączał muzykę, najczęściej flamenco, a obrazu dopełniały sevillany w świetnym wykonaniu Paz, solo albo z kolegą (było jej wszystko jedno). Tańczyła bardzo swobodnie, rozgrzana alkoholem i spojrzeniami tych, którzy klaskali do rytmu. Dalej szlak wiódł przez Romeral, gdzie były kolejne litry piwa i podrygiwanie, do La Sirena - ja tam nie wchodziłem, ponieważ z nadzorem nie należy przesadzać, a poza tym i tak by mnie nie wpuścili - by czasami zaprowadzić na plażę, gdzie wszyscy tańczyli i Bóg wie co jeszcze wyprawiali. Taki był normalny (czy raczej „zwykły”) program wieczoru od czwartku do niedzieli, a ja zaczynałem odnosić wrażenie, że Casimiro w trosce o to, żeby jego córka wiodła swobodne życie, pozwalał jej na zbyt wielką „swobodę”.

Co do mojego cwanego przeciwnika i jego nieprzeniknionych planów, pierwsze znaki zacząłem dostrzegać dopiero na kilka dni przed świętem Majowych Króli - najważniejszym po Wielkim Tygodniu święcie w naszym miasteczku: obchodom o stuletniej tradycji towarzyszy pochód kukieł o wielkich głowach, a obecnie, podobnie zresztą jak wiele innych uroczystości, święto stało się po prostu kolejnym pretekstem, żeby zarwać noc i za dużo wypić. Dwa dni wcześniej, w czwartek, coś mnie tknęło, kiedy Paz tańczyła z kolegami w barze Przecinka. Oto, co mam w zapiskach z przebiegu śledztwa:

Zdania, zdania wyrwane z kontekstu, czasem zaledwie pojedyncze słowa, kołują nad jej głową jak kruki, gdy tańczy! Należałoby je spisać, żeby poznać cały tekst! Ale jednego jestem pewny: układają się w pieśń żałobną.

Nadal widoczne są ślady po kawie (ciemnobrązowe kręgi), którą zaplamiłem kartki zeszytu, pisząc powyższe słowa, ponieważ notowałem od razu na stoliku w barze.

Oto co się wydarzyło: skończywszy pierwszą sevillanę, Paz bezbłędnie przytupywała do drugiej; wzburzone włosy to zasłaniały, to odkrywały jej twarz, a wtedy widać było krople potu na czole. W pewnej chwili któryś z jej towarzyszy, oparty łokciami o bar, przy akompaniamencie rytmicznego klaskania pozostałych wycelował w nią palcem:

- Jesteś...! - zawołał.

Niby nic szczególnego! A jednak odniosłem wrażenie, że kryje się w tym jakiś tajemny klucz. Postanowiłem zbadać rzecz z ukosa i zamknąłem oczy. Chłopak znowu krzyknął, aż kilku kolegów odwróciło głowy w jego stronę. Potem, przy trzeciej sevillanie, wszyscy się śmiali. Zapisałem pospiesznie:

O, dziwna transfiguracjo, tajemna symultaniczności! Czyżby alkohol - zważywszy, że potrafi zbratać nieznajomych - mógł przypadkiem zsynchronizować myśli i działania? Niezgłębiona tajemnico! To nie błąd mojej percepcji: choć najwyraźniej nikt tego nie dostrzega, ci młodzi ludzie śmieją się jednocześnie, jednym jednogłośnym wybuchem, serią identycznych sylab, jakby wyćwiczoną, żeby przynieść efekt groteskowy lub niepokojący. I co myśleć o tym „Jesteś”, które dwukrotnie powtórzył główny młodzieniec - może powinienem powiedzieć „koryfeusz”? O, nieba!

W najokrutniejszych bajkach dla dzieci często są nawiązania do głosu: z ust wylatują ropuchy i żmije, królewna traci mowę, książę przemieniony w żabę kumka w swojej sadzawce, padają pytania, na które istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź, rozprzestrzenia się niegroźna dolegliwość - jąkanie - wokalny paroksyzm, który rozśmiesza dzieci, zawsze mądre, choć niczego nieświadome. Głos! W nim właśnie odkryłem pierwszy ślad obecności mojego wroga.

Nadstawiłem ucha, żeby lepiej słyszeć poprzez hałaśliwą muzykę, klaskanie i rozmowy przy barze: nie było najmniejszej wątpliwości - koledzy Paz śmiali się, krzyczeli, rozmawiali i śpiewali w synkopowym rytmie, który, przez kompletną ignorancję w dziedzinie muzyki, musiałem zapisać w następujący sposób: „Tap, tap, tap-tap, tap, tap...”!

- Ea! - wołał jeden.

- Ae! - odpowiadał drugi.

- A, a! - dorzucał kolejny.

Potem następował ogólny wybuch śmiechu, pomruk niezadowolenia albo krzyk, jak refren, i rytm ruszał dalej. A Paz tańczyła wśród nich, nieświadoma, że jej stopy nie gonią już pulsu sevillany, lecz sznur ukręcony z ich głosów! To zjawisko tak mną wstrząsnęło, byłem nim tak zdumiony, że natychmiast postarałem się znaleźć dlań jakieś naturalne wytłumaczenie:

Alkohol to alkohol: pijemy, a coś sprawia, że przyłączamy się do tego, kto pije, i równamy z nim krok, zbiegamy się w skojarzeniach, śmiejemy się równocześnie z tego samego głupiego dowcipu... Gdy im się przyjrzeć z daleka, pijacy tworzą dość tragiczny chór. A może to młodość? Niewykluczone, że w grę wchodzi tu młodzieńcza potrzeba naśladownictwa, pragnienie przywódcy, w którym jak w zwierciadle wszyscy się przeglądają i któremu są ślepo posłuszni, potrzeba kojącego poczucia, że jest się częścią drużyny, że można przeklinać razem słowami jednego slangu... W każdym razie - dziwna symbioza gardeł!

Niemniej, na następnym przystanku, w barze Romeral, prawda stała się tak ewidentna, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby jej zaprzeczyć, widząc ją w takiej postaci jak ja.

Paz znów zaczęła tańczyć, a butelki krążyły z ust do ust. Nikt nic nie mówił, ograniczając się do wydawania dźwięków: klaskania, tupania, brzęku szklanek i butelek, stukania w drewniany blat baru... Teraz jednak niezwykłe wydały mi się właśnie te odgłosy! „Teatr marionetek!”, zapisałem. Pamiętam, że miałem na myśli ich ruchy - nie wyłączając Paz: mechaniczne, bezosobowe, równoczesne, jak gdyby wytrawny lalkarz pociągał za niewidzialne sznurki u ich ramion i nóg!

Ja wiedziałem, kim jest ów lalkarz o przerażającym obliczu.

Był to bez wątpienia ten sam rytm, który wystukiwały nogi pająka, kiedy biegł przez ulicę Cruz, i paznokcie Aparicia na poręczy fotela: puk, puk, puk-puk...! O, chytry przestępco, a więc to ty! Jak sprawnie ukrywasz się przed oczami niewinnych! Cóż bowiem mogą wiedzieć ci chłopcy na temat odgłosów, jakie wydają? I cóż wie biedna Paz, której stopy wystukują rytm niczym muzycy w jej własnym kondukcie żałobnym? Gdyby jednak potrafili obserwować z ukosa, tak jak ja, bez alkoholu we krwi, zauważyliby coś szczególnego we współbrzmiących zderzeniach szkła, drewna i ciał. To nie jest kwestia muzyki, choć myślą, że jej wtórują: oni każdym gestem jak wyrok wykonują (doskonałe określenie) własną melodię, w jednym rytmie, a razem z nimi podskakuje pająk i stukają paznokcie. Oto szczegół, którego nikt nie dostrzega!

To doprowadzało do szaleństwa: jak bębnienie deszczu o płytę nagrobną albo metaliczny kaszel karabinu w nocy (dobrze je pamiętam z czasów wojny). Albo jeszcze lepiej: stara maszyna do pisania, na której kościste palce śmierci, klawisz za klawiszem, wystukują - co?

Ostatnie dni życia Paz.

Tekst niewątpliwie zaczynał się od słowa „Jesteś”, które wskazywało biedną dziewczynę jak promień księżyca. „Patrz, przyglądaj się, jak głuchym, monotonnym stukaniem potrafię zdruzgotać czyjeś istnienie - mówił do mnie niestrudzony rzeźnik. - Swoje życie ma pod własnymi stopami i sama je druzgocze”.

Wracając tamtej nocy do domu, nie mogłem się powstrzymać, żeby przez całą drogę nie wybijać końcem laski ponurego, lecz chwytliwego rytmu: puk, puk, puk-puk (czasem dzieje się tak z jakąś utrapioną melodią, która jakby nie miała nas nigdy opuścić, a także ze zbyt słodkimi myślami, które w końcu duszą nas w swoich objęciach). Leżąc już w łóżku, przypomniałem sobie legendę o średniowiecznym tańcu śmierci: kościotrup prosił do tańca księdza, feudała, dworzanina, dziwkę i rycerza, i wystukiwał rytm kosą. O tym wszystkim biedny Casimira nie miał pojęcia, bardziej naiwny i ślepy niż leszcze, które sprzedaje w swoim sklepie. Powodowany współczuciem, poszedłem, żeby mu o tym powiedzieć, i powodowany tym samym współczuciem, nie zrobiłem tego... lecz była jeszcze jedna przyczyna: dziwne zdarzenie, straszniejsze niż wszystko, co widziałem dotychczas.

Nazajutrz, w przeddzień obchodów (wspaniały majowy poranek) znalazłem go na rynku, pogrążonego w cuchnącym oceanie targowiska, na które w istocie składają się trzy albo cztery sklepy w jednej półsuterenie, ale panujący tam ścisk, półmrok i brud sprawiają wrażenie, jakby ich była setka. Casimiro wielkim tasakiem psychopaty ćwiartował rybę miecz, głośno rozmawiając z doñą Asunción Portero i jej znajomą, które czekały, aż je obsłuży. Podszedłem powoli, obmyślając, co i jak mu powiem, ale jego słowa rozwiązały ten problem za mnie. Mówił o swojej córce.

- Co mi panie będą mówić, skoro ja dobrze wiem! Teraz któregoś dnia sam ją nauczę, jak się pije alkohol! Już jej obiecałem! Tylko że człowiek nie może noc w noc za nią łazić jak jakiś pies przewodnik!

- Pewnie - zgodziła się doña Asunción.

- A jakże - zawtórowała jej przyjaciółka.

- Poza tym to nie tylko jej wina! Ani nasza, bo przyzwoite wychowanie otrzymała...!

Casimiro wymierzył rybie kolejny cios maczetą. Co chwila unosił łapsko do wąsów w kolorze błota, biegnących mu w poprzek twarzy (wyhodował też długie bokobrody).

- Jak można potem chcieć, żebyśmy wychowywali, skoro to nie my, ale społeczeństwo deprawuje nam dzieci? Czego można wymagać od nas, rodziców? Uwijamy się jak wróble, żeby bachory miały co do gęby włożyć, a im się wydaje, że jedzenie spada z nieba...! Przecież jej nie zamknę w domu jak jakiś sułtan i nie powiem: „Żebyś mi nie wychodziła, póki nie ukończysz osiemnastu lat” ani: „Wychodzisz, ale bawisz się tylko tak, jak ja chcę”. Tak się nie da!

- Pewnie, że nie.

- A jakże.

- Za dużo ciepła, za dużo ciepła... tu jest błąd! - otarł łapskiem kawałeczki ryby, które prysnęły mu na twarz. - Tak je kochamy, że...! Bo teraz są inne czasy: za moich czasów każdy prowadził się wzorowo i nosa z domu nie wyściubiał, ale nie było wolności, tak jak teraz, i to nie było dobre. Niech to licho! Łatwo jest wychowywać, kiedy masz dziecku tylko jedno do powiedzenia: „Pracuj!”. Ale teraz młodzież się bawi... i nie ma w tym nic złego... Ja powiedziałem swojej córce: „To najlepszy okres w twoim życiu, więc idź i używaj!”.

Tasak wciąż opadał miarowo. Ryby ubywało, za to plastrów przybywało. Topór uderzał w wyżłobiony pieniek, ani razu nie muskając nagich, posiniałych z zimna paluchów Casimira.

Przestałem śledzić rozmowę, żeby skupić się na tym szczególnym dźwięku: czak, czak, czak-czak. „A repliki Asunción i jej przyjaciółki? A śmiech klientów w sklepie mięsnym? A topór rzeźnika, który wyznacza rytm, i nóż rybaka w kontrapunkcie? Antonio, tancerz, mógłby to zagrać w stroju kościotrupa: tasak, śmiechy, repliki, chór katów. Biedny Casimiro: nie ma pojęcia, że pod maczetą córka mu się rozpada na kawałki!”. Zapisałem to tej samej nocy, blady i dławiony niepokojem, spostrzegłszy, że straszny rytm kroków zabójcy jak nowotwór rozprzestrzenił się już po całym miasteczku i nawet ojciec przyszłej ofiary wykonuje go tasakiem w swoim sklepie! Cóż miałem ci powiedzieć, Casimiro, skoro nawet ryba, którą rąbałeś na pieńku - jej srebrzyste łuski roztrwonione, różowe mięso i ciemne oko kręgosłupa (znowu motyw koncentrycznych oczu) zmiażdżone obojętną siłą - mówiła ci to wszystko przy każdym twoim ciosie...!

A prześmiewczy chór śpiewał:

- Tak!

- Nie!

- A skąd!

A nóż:

- Czak, czak, czak-czak!

A rzeźnik:

- Ha, ha, ha-ha!

Czując straszliwe zawroty głowy, co sił w nogach uciekłem ze sklepu, by na chwilę schronić się na placu zalanym słońcem. Gdzieś w tym miasteczku - myślałem, opierając się o kamienny brzeg sadzawki z rybami - zostałaś, biedna Paz, omotana pajęczyną, a chór owija cię w całun pieśni żałobnej... Śpiewa ją nawet twój własny ojciec, nieświadomie - a może świadomie, ale nie chcąc jej wysłuchać! A ty, biedaczko, jak święty orszak procesji, przystajesz na swojej drodze krzyżowej, gdy rozlega się ten straszliwy śpiew!

Jacyś chłopcy, dzieci znajomych, bawili się przy sadzawce, a kiedy podszedłem, zaczęli ze śmiechem wytykać mnie palcami:

- Wariat! Wariat!

- Wariat! Wariat z cmentarza!

Kiedy spojrzałem na nich, puścili się pędem w dół ulicy Principal jak stadko jeleni. Najmłodszy z nich (nie mógł mieć więcej niż pięć lat), biegnący na szarym końcu, zatrzymał się na rogu i zanim zniknął razem z innymi, krzyknął:

- ...ariat!

Siedziałem na brzegu sadzawki, wachlując się kapeluszem, dopóki nie ustąpiły mdłości. Później przez chwilę płakałem, bo dzień był tak piękny i nie mieściło się w głowie, że można czuć się aż tak samotnym. Był w moim życiu czas, kiedy niebo malowane czystym błękitem jak to, na które patrzyłem w tamtej chwili, napawało mnie radością i wprawiało w dobry humor. Niedobrze jest odcinać się od pejzażu! Źle jest się chmurzyć, kiedy wstaje świt, marznąć, kiedy wychodzi słońce, i być samotnym w tłumie! Źle jest czuć, że ani słońce, ani wiosna, ani lato nad morzem, ani śmiech dzieci nie docierają do naszego wnętrza, bo my do nich nie należymy! „Lecz płakałem także nad tobą, Paz, niewinną i samotną w tym świecie - zanotowałem tamtej niespokojnej nocy w zeszycie. - Jakże łatwo byłoby cię uratować, gdybyśmy wszyscy dostrzegli te same znaki!”. I dalej:

Nasze losy są zapisane pismem równie subtelnym, jak dotyk gitarzysty na gitarze bez strun. Trzeba nauczyć się wąchać niewidzialne kwiaty, napawać się ich widokiem i kropla po kropli smakować ten delikatny miód! Wówczas wszystko staje się ważne! Najmniejsze okazuje się istotne. To, co małe, jeśli na to spojrzeć z daleka, stanowi część wielkiego obrazu: każde wydarzenie jest pociągnięciem pędzla, każdy gest - nową barwą. Lecz cóż wie szklany paciorek o figurze, którą tworzy, przetaczając się razem z innymi w kalejdoskopie?

Zgodnie z moim przewidywaniem, tej samej nocy w fatalnej pieśni żałobnej przybył jeszcze jeden element. Było to wyznanie - może miłosne, a może śmiertelne - które całe miasteczko zadedykowało Paz, choć ona o tym nie wiedziała.

- Moja! - głos miasteczka powtarzał wieloma parami ust. Wypowiadało to słowo dziecko, wychodząc z bramy, żeby się bawić, staruszka, wznosząc do księżyca swoje puste oczy, i rybak, wypluwając niedopałek. Przechodziło z ust do uszu jak nadawane niewidocznym telegrafem, wtrącało się w rozmowy, biegło od grupki do grupki, zabawne i magiczne jak regionalny akcent, wśród pomruków i śmiechu, komplementów, płaczu niemowląt, kichania i przekleństw: Moja! Moja...!

A ja, jedyny tłumacz tej pieśni, którą układał kat, starałem się przewidzieć jej tekst w całości! Pamiętałem słowo z dnia poprzedniego: „Jesteś”. Należało do niego dodać następne: „Jesteś moja”. Jak podczas seansów spirytystycznych, kiedy zmarły porusza palcami żywych, żeby sformułować zdania, tak poruszało się miasteczko, niczym jedne drżące usta, posłuszne rozkazom złowrogiego autora.

„Na!” - to wołanie, które najczęściej rozlegało się następnego ranka, pierwszego dnia święta Majowych Króli. „Na!”, krzyczano na ulicach, placach i przez okna. „Zawsze” - domyśliłem się, że tak brzmi ostatnie słowo, zachowane na wieczór. A kiedy i ono, podawane z ust do ust, obiegnie wszystkie domy jak czarna jaskółka rzucona w powietrze przez mieszkańców Roquedal, maleńka Paz osiągnie wieczysty pokój, którego zapowiedź kryje się w tych słowach. Zdanie bowiem miało brzmieć: „Jesteś moja na zawsze”, i brakowało już tylko słowa, żeby się dopełniło.

Postanowiłem wypróbować jedyne rozwiązanie, jakie mi przychodziło do głowy: nie dopuścić, żeby dziewczyna zatańczyła tonadillę własnej śmierci.

Wiedziałem, że kiedy zacznie się arrastrá, czyli pochód Majowych Króli, i gigantyczny Król o czarnej twarzy powiedzie swoją małżonkę ulicą Principal nad morze, cała młodzież z miasteczka popędzi za nimi. Prawdopodobnie wpadną do Przecinki, żeby dla pokrzepienia wypić piwo, bo na plaży, gdzie odbywa się wielka hulanka, parás, naprawdę będą się musieli nabiegać od stoiska do stoiska. Czułem, że muszę działać zawczasu.

Koło siódmej wieczorem, dwie godziny przed arrastrá, usadowiłem się wygodnie przy pustym stoliku w Przecince i poprosiłem Joaquína o miętę.

- Nie idzie pan na rynek, don Baltasarze? - pytał mnie ten poczciwiec. - Trzeba zobaczyć Króli!

- Od tylu lat oglądam to święto...

- Ale zawsze można spróbować czegoś nowego! Na przykład zatańczyć w parás...

- Dzisiaj nikt nie powinien tańczyć - odparłem ponuro.

- A to dlaczego?

Rozmawiając ze mną, polerował ścierką dno szklanki i przerażony rozpoznałem rzępolenie czarnego świerszcza, monotonny śpiew mojego wroga, nie do pomylenia: nik, nik, nik-nik. Poczułem lodowaty ból w zębach: jakby nieboszczyk zaskrobał w wieko trumny. A ten biedny Joaquín, chociaż gra na złowrogiej piszczałce, o niczym nie ma pojęcia!

- Już ty powinieneś wiedzieć. - Posłałem mu świdrujące spojrzenie.

- Ja? - zaśmiał się. - Ależ ja nigdy nic nie wiem, don Baltasarze!

I właśnie dlatego zabiją Paz - pomyślałem - bo oprócz mnie nikt tutaj nic nie wie.

Kiedy Joaquín podał mi parującą miętę, wyciągnąłem zeszyt (mój myśliwski notatnik), wyrwałem kartkę i drukowanymi literami napisałem parę słów. Złożyłem papier raz, dwa, trzy, cztery razy... Byłem całkowicie pochłonięty tą czynnością, gdy nagle do moich uszu doleciało tykanie śmiertelnego zegara: za barem kapał niedokręcony kran: klip, klip, klip-klip. Drwisz sobie ze mnie! - pomyślałem. - Chcesz mnie sprowokować! W odpowiedzi o brudną szybę w oknie przy moim stoliku zaczął się obijać giez; odgłos, jaki przy tym wydawał, przypominał lilipucie kastaniety: pik, pik, pik-pik. Albo chcesz mnie przestraszyć - zgadywałem - albo to próba generalna przed finałową symfonią. Podmuch wiatru otworzył okno, przewracając kartki mojego zeszytu w niezwykłym, synkopowym rytmie: zip, zip, zip-zip. Czy to znaczy, że próbujesz mnie przekonać, żebym dał za wygraną? Żebym się poddał? Taki jesteś pewny, że Paz będzie twoja, jak Guernod i panienka Bernabé? Ha, zobaczysz, jaką lekcję muzyki da ci stary! W tym momencie huknęły cztery petardy; rozpoczynały nocny pokaz sztucznych ogni, lecz ja wiedziałem, że oznaczają coś innego - dla mnie były bezczelną, gwałtowną odpowiedzią przeciwnika, rozwścieczonego moim uporem: bum! bum! bum-bum! Aha, nie jesteś już taki pewny swojej przewagi, co? Napędzam ci większego stracha niż ty mnie! Rytm eksplozji na rynku przypominał bojowe tam-tamy: bum! bum! bum-bum! „Niech wygra silniejszy”.

Mój wróg bał się tak samo jak ja. Obaj wiedzieliśmy, że to decydująca bitwa. Skończyłem składać kartkę i nadal czekałem, powoli sącząc miętę. Teraz potrzebuję niewinnej dłoni, jak to się mówi na loterii.

Do baru wszedł Manolo Guerín, samotny poeta o rzadkich siwych włosach i czerwonych policzkach, który mieszka kawałek za kamienną wieżą. Przywołałem go jak kelnera:

- Manolo!

- A, don Baltasar.

Ze współczuciem położył mi dłoń na ramieniu. W każdej innej sytuacji nawet bym na niego nie spojrzał, ale teraz był mi potrzebny.

- Mógłbyś coś dla mnie zrobić?

- Do usług.

Z ust zionie mu papierosami i alkoholem, ale w tamtej chwili bardziej niż jego cuchnący oddech obchodziło mnie, że jest dobrym człowiekiem. Podałem mu złożoną kartkę:

- Przekaż ten bilecik córce Huertasa, sprzedawcy ryb. Znasz ją?

- Paz?

- Właśnie. Przyjdzie tu z grupą znajomych, kiedy zacznie się arrastrá. Jak tylko zobaczysz, że wchodzi, dasz jej liścik. Ale posłuchaj, Manolo: nie mów, że to ode mnie.

Nie podobał mi się ani obleśny uśmieszek, z jakim na mnie spojrzał badawczo, ani też jego znaczące milczenie. Było to obraźliwe i poniżające, że Manolo w taki sposób odczytał moje intencje. Ale wiadomo - złodziej w koło widzi samych złodziei, a o Guerínie można by powiedzieć niejedno (weźmy na przykład jego skandaliczny związek z Carmelą Cruz, tą z hotelu), zwłaszcza od zeszłego lata, kiedy się zadał z młodszą o dwadzieścia lat pisarką z Madrytu, pomieszkującą w domu Gómeza Ostii, nad morzem. Przywołuję te fakty powodowany chęcią odwetu, bo w istocie wspomnienie drwiny w jego zmrużonych oczach nadal boleśnie mnie kłuje.

- Myśl sobie, co ci się żywnie podoba, bylebyś jej oddał liścik - wycedziłem przez zęby.

Pożółkłymi palcami podrapał się w brodę, udając filozofa.

- W porządku - zgodził się. - Nie będę go czytał, don Baltasarze. Ale niech pan pamięta o dwóch rzeczach: po pierwsze, że jest mi pan winny przysługę...

- Dobrze.

- A po drugie, że jeśli dziewczyna się wścieknie... powiem, kto napisał list. Nie chcę zbierać za innych.

- Bardzo dobrze, Manolo, ale koniecznie musisz jej to dać, jak tylko wejdzie. Później już nie ma sensu.

W zamyśleniu pokręcił głową: choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy, jego czaszka poruszyła się najpierw w lewo, potem w prawo, żeby na koniec podskoczyć szybko dwa razy. Tak właśnie wyglądał teatrzyk koszmarów, w którym mój wróg pociągał za wszystkie sznurki, a ja, jedyny widz, nie mogłem dopuścić, żeby farsa dobiegła końca!

- Powie mi pan później, o co chodzi? - spytał Guerín.

- Obym mógł - odparłem.

Nie zrozumiał, co mam na myśli, a ja też nie chciałem niczego tłumaczyć. Poza tym Joaquín włączył właśnie telewizor, który, nastawiony bardzo głośno, zaatakował nam bębenki wrzaskiem młodziutkiej aktorki mordowanej gołymi rękami (nadawali film o zbrodniach). Krzyknęła cztery razy: dwa osobno, a potem jeszcze dwa, jeden po drugim. Upadła na trawę z zakrwawionym szalikiem na szyi. Joaquín przełączył na inny program i ściszył. Zachowując zimną krew, upewniłem się, czy podwiędły goździk w klapie nadal jest na swoim miejscu. Na próżno usiłujesz mnie zastraszyć - pomyślałem - jedyne, czego się boję, to przegranej.

Chwilę później z rynku dobiegły owacje i krzyk rozpoczynający pochód Króli: Arrastrá! Wyjrzałem na zewnątrz: zapadał zmierzch. Nieliczni klienci baru rzucili się do okien, żeby widzieć przemarsz kukieł. Manolo Guerín, mój posłaniec, został przy kontuarze, w samotności sącząc piwo. Ja też się nie ruszyłem od stolika. A jeśli dziś akurat przyjdzie im do głowy ominąć Przecinkę?, ogarnęło mnie przerażenie. Ale nie ominą, bo taka jest wola boża. Przeszli monarchowie (zobaczyłem tylko falowanie purpurowych płaszczy), a wszyscy goście w barze - w większości emeryci - wyli i klaskali razem z tłumem. „Jacy piękni w tym roku”, powiedział jeden. Za Królami, uderzając w okna, przemknęła ulicą czarna kawalkada Szlachty, jak banda zbójów w żałobie. „Jacy śmieszni! - wykrzyknął Joaquín - że też nigdy się nie połapią!”. Biegli z takim hałasem, jaki wydaje przelatująca chmara kruków (ciekawe: nigdy nie przyszło mi do głowy to porównanie, choć Majowych Króli oglądam od dziecka). Za Szlachtą nadciągnęły tłumy młodzieży z miasteczka: piski dziewcząt, stuk butów o bruk, radosny harmider - a wszystko jak pod dyktando mojego wroga: tupoty, okrzyki, śmiech, muzyka, klaskanie! Nadchodzi ofiara, pomyślałem.

Wtedy do Przecinki wpadła wielka fala śmiechu, niosąc Paz, jak na barkach tragarzy: piękna fryzura, czerwony golf, obcisłe dżinsy. Towarzyszył temu taki hałas, że mogło pójść całe szkło w barze.

Paz była piękna i gotowa na śmierć.

Złożywszy zamówienie wśród pomyłek i śmiechu, młodzi zaczęli rozmawiać tak głośno, jakby byli sami.

Tym razem oprócz Paz przyszła jeszcze jedna dziewczyna: gruba, mocno wymalowana brzydula i krzykaczka. Jednak nie ulegało wątpliwości, że obiektem powszechnego zainteresowania pozostaje córka Huertasa.

Butelki piwa unosiły się w dłoniach jak trofea. Joaquín wyłączył telewizor, a ja w jednej chwili zrozumiałem, że idzie za kontuar, żeby puścić sevillany i tym sposobem przyciągnąć do baru jeszcze więcej młodocianych gości. Straciłbym tylko czas, perswadując mu, żeby tego nie robił, ale gdyby miał choć szczyptę wrażliwości, sam przemyślałby swoje postępowanie. Czy nie widzisz tych ust, tych błyskających zębów, grdyk, które podskakują przy każdym łyku piwa? - pytałem w myślach Joaquína - a przede wszystkim: czy nie widzisz tych oczu spragnionych krwi? Morderca chce, żeby ofiara tańczyła! A kiedy zatańczy, całe miasteczko zaśpiewa: „Zawsze!” - i Paz umrze. Nie wiem, jak do tego dojdzie, ale umrze na pewno.

Opętańczy rytm towarzyszący nadejściu Paz sprawił, że na chwilę zapomniałem o Guerínie. Nie oddał jej kartki! Szukałem go wzrokiem, ale bez skutku, bo ludzie już zaczęli napływać i bar powoli się zapełniał. Manolo, do cholery, gdzie cię poniosło?, irytowałem się. W głośnikach brzdęknęły gitary, a para cygańskich głosów zaintonowała pierwszą sevillanę. Ramiona dziewcząt uniosły się jak pod wpływem zaklęcia, wykonując w powietrzu powolne arabeski. Wśród nich była także Paz: chłopcy zrobili jej miejsce i zobaczyłem, jak delikatnie porusza dłońmi, wyginając nadgarstki, jak koncentruje się, gotowa wystukać pierwsze takty. Uniósł się jej przy tym sweterek i teraz szelmowsko odsłaniał jej płaski brzuch aż po pępek. Co za maskarada! On wszystkimi kieruje, ale nikt tego nie dostrzega!, myślałem wstrząśnięty.

- Nie tańcz - mówiłem, utkwiwszy wzrok w nieszczęsnej dziewczynie. - Nie tańcz.

To właśnie było w liściku, którego Guerín jej nie dostarczył. Jak sprężyna odskoczyłem od stolika, gotów zrobić wszystko, żeby nie doszło do tragedii.

Ale nie zdążyłem przebić się przez tłum. Paz już tańczyła.

Zresztą zachwycająco.

Klaskanie i chór śmiechów otoczyły ją jak palisada; zaliczyłem cztery kuksańce - dwa pojedyncze i dwa jeden po drugim - i byłem zmuszony usiąść z powrotem. Poczułem się stary i przegrany, patrząc, jak na rozkaz mojego wroga Paz wiruje w czarnym słupie powietrza, podobna do płyty gramofonowej, w którą niebawem wbije się bezlitosna igła, jak pajęcza noga, żeby z niej wydrzeć muzykę.

- Zawsze! - krzyknął gruby mężczyzna obok mnie; wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany.

- Zawsze! - zawtórowała mu dziewczyna o mięsistych wargach, rozmawiająca z chłopakami przy sąsiednim stoliku.

- Zawsze! - przechodziło z ust do ust jak butelki piwa. Po chwili zadyszaną Paz otoczył lont podpalony tym słowem: „Zawsze! Zawsze! Zawsze!”. Wierszyk się kończy - pomyślałem - i kosa opada.

Sevillany dobiegły końca i jeden z chłopaków podszedł do córki Huertasa, żeby z nią pomówić na osobności. Jakież było moje zdumienie, kiedy zobaczyłem, że to Ángel Diosdado, ten hipokryta, który się ze mnie wyśmiewał kilka tygodni wcześniej, gdy obserwowałem dom Guernoda! Paz słuchała go w skupieniu, kiwając głową. Nie przerywali rozmowy mimo zaczepek innych chłopaków i wkrótce powstały dwie grupy: Paz i Ángel z jednej strony i cała reszta z drugiej. Czego ten bezwstydnik może od niej chcieć?, zadawałem sobie pytanie.

Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Paz i jej nowy przyjaciel pożegnali nagle kolegów i wyszli. Postanowiłem ich śledzić. W progu zobaczyłem, że Manolo, wyraźnie już wstawiony, siedzi przy barze nad kieliszkiem wina. Nie widział mnie. Przełknąłem przekleństwo, dochodząc do wniosku, że Guerín w istocie nie ponosi winy. On też jest samotny, tylko że dla niego to nie do zniesienia. Samotność pragnie towarzystwa, a śmierć pragnie życia. Mój morderca z definicji jest najbardziej samotną z istot i dlatego pragnie wszystkich. Mój morderca jest tutaj jedynym winnym: tylko on grzeszy; wszyscy pozostali popełniają wybaczalne błędy. Tak rozmyślając, opuściłem gwarny bar i poszedłem za nimi w przyzwoitej odległości, przez ulice udekorowane kolorowymi żarówkami.

Od razu zrozumiałem, że idą na plażę. Na parás, gdzie Paz zatańczy ostatni taniec na piasku, który składa się z nieprzeliczonych czaszek ziemi - pomyślałem. - I tam zakończy się żałobna pieśń. Na poczekaniu ułożyłem strofkę na ten temat:

W mojej pieśni jest śmierć twoja,

tu Baltasar nie pomoże,

pójdziesz tańczyć w morze,

bo na zawsze jesteś moja!

Jednak czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka: kupiwszy butelkę piwa przy pierwszym stoisku, Paz i jej przyjaciel ruszyli w stronę falochronu, to jest w przeciwną niż parás, które zajmuje całą plażę aż do kamiennej wieży. O tym, że falochron to przeklęte miejsce, wiedziałem na długo, zanim zastępca doktora Torresa, Marcelino Roimar, dwa lata temu popełnił samobójstwo, rzucając się z niego do morza. Rzeczywiście, w całym Roquedal nie było bardziej wymarzonej scenerii dla nadchodzącej zbrodni mojego bezlitosnego wroga.

Oddalali się, a za nimi zamykała się łagodnie ciemność nadmorskiej nocy. Z daleka słyszałem chichotanie Paz, mechaniczne i monotonne jak u nakręcanej lalki: cha, cha, cha-cha. Nie namyślając się dwa razy, zdjąłem buty i w samych skarpetkach pospieszyłem za nimi po piasku.

Kilkakrotnie zdawało mi się, że się zgubiłem: noc była bezkresna i nieprzyjazna, i znikąd światła, ani jednej barki rybackiej na horyzoncie. Po dłuższej chwili poprzez oddech fal usłyszałem stłumione bicie bębnów. Musiało dobiegać gdzieś od falochronu, bo już wyraźnie widziałem jego dogorywające, wychudzone ciało z kamienia zanurzone w morzu. Pobliskie głazy zapewniały doskonałą kryjówkę i tam właśnie podążyłem.

Pragnę z góry zaznaczyć, że scenie, którą teraz zrelacjonuję, przyglądałem się tylko i wyłącznie w imię detektywistycznej rzetelności: zbyt byłem udręczony reumatyzmem, który nasilał się jeszcze w wilgotnym morskim powietrzu, późną porą oraz tygodniami wytężonego wysiłku, żeby bawić się w zwykłego gapia. Po tym zastrzeżeniu mogę pisać dalej: w słabym świetle pierwszej kwarty księżyca na piasku wśród skał ujrzałem Paz i jej koleżkę Ángela. W swojej naiwności pomyślałem zrazu, że chłopak jest ranny i cierpiący, bo leżał u stóp dziewczyny, wijąc się i pojękując, jakby potrzebował natychmiastowej pomocy.

Jednak sekundę później spostrzegłem, że obie ręce przyciska do rozporka.

Dziewczyna odpowiadała mu śmiało: stojąc nad nim, powolnym, wyzywającym ruchem zsuwała z siebie spodnie, a potem majtki, kręcąc przy tym biodrami o kobiecych już kształtach. Co byś pomyślał o swojej swawolnej córce, gdybyś ją teraz widział, Casimiro? - przemknęło mi przez głowę. Muzyka - prymitywny, agoniczny rytm tam-tamów towarzyszący rozbierance Paz - dobiegała z przenośnego odtwarzacza ustawionego na piasku (nie przypominałem sobie, żeby go ze sobą nieśli, więc doszedłem do wniosku, że mój przeciwnik wszystko przewidział). Przy magnetofonie, jak zbutwiały wodorost, sterczała butelka po piwie.

- Aaa...! Aaa...! Mmm...! - jęczał syn Diosdada.

- Tam, tam, tam-tam! - dźwięczała muzyka.

„Wszystko układało się w całun dla niej - napisałem kilka dni później - każdy przedmiot na plaży był jak kwiat na jej grobie. Otaczały ją odnóża olbrzymiego pająka. Od strony falochronu dobiegał chóralny śpiew - jakież inne słowo mogłoby wypowiadać morze, jeśli nie «Zawsze», przeciągając szumiące «sz» odgłosem miażdżonych kamyczków? A ona, jeszcze okryta swetrem, z włosami odrzuconymi w tył, była gotowa na ofiarę. Słyszałem jej śmiech, ale w istocie chwytała tylko powietrze jak umierający karp. Tańczyła w rytm bębnów, lecz ja wiedziałem, że ryby wyciągane z wody zachowują się identycznie. Każdy szczegół potwierdzał powolną agonię”.

Zamknąłem oczy - trochę przez przyzwoitość, a trochę dlatego, że mnie swędziały. Kiedy spojrzałem ponownie, Paz zdjęła już spodnie, majtki, lewy but i skarpetkę i podnosząc nogę, mocowała się z prawym. W tym momencie postanowiłem interweniować: wyskoczyłem z ukrycia, wrzeszcząc jak opętany i bojowo wygrażając laską i pięścią.

Dopiero teraz, po latach, jestem gotów przyznać, że moje zachowanie było nieco groteskowe. Pamiętam, że krzyczałem, owszem, ale w słowie „krzyczeć” nie ma tych wszystkich skoków, donkiszotowskiej szermierki z niewidzialnymi istotami, nieposkromionej zajadłości i pragnienia, żeby uratować życie, a śmierć zgładzić, kiedy śpi.

- Nie! Stój! Nie tańcz! - wołałem na przykład. - Pozwól mi stanąć z nim twarzą w twarz! Już ja mu pokażę, kim jest Baltasar Párraga...!

Słowo „krzyczeć” nie oddaje podniosłego stanu mojego ducha, w którym po raz pierwszy od śmierci żony nie gościł lęk, ani nie mówi nic o lekcji, jaką otrzymałem owej nocy i teraz chętnie przekazuję każdemu, kto zechce posłuchać: w trudnej potyczce jedynym godnym sprzymierzeńcem jest brawurowa odwaga. Nierzadko jeden szaleńczy krok w odpowiedniej chwili jest więcej wart niż setka mądrych myśli poniewczasie. Pierwszy cios (tego uczy nas - ach, niestety - etyka) zawsze zadaje zło, ale kiedy już dojdzie do walki, cóż stoi nam na przeszkodzie, żeby się zrewanżować? Tak więc puściłem się cwałem, wrzeszcząc jak dusza potępiona, którą Bóg nagle ułaskawił specjalnym przywilejem.

Z tego, co działo się później, pamiętam tylko pojedyncze obrazy: Paz krzyknęła przenikliwie, krzyżując ręce na wstydliwej części ciała; Ángel nie pisnął nawet, jednym susem zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki. Ona pobiegła za nim, chwytając po drodze spodnie, żeby lepiej zakryć to, co miały osłonić jej dłonie. Myślę, że ich śmiertelnie przestraszyłem. Myślę też, że sama śmierć ich śmiertelnie przestraszyła.

Kiedy z Paz pozostał już tylko sens jej imienia, a ja, rozbiwszy butelkę po piwie, odzyskałem panowanie nad sobą - wyłączając kasetę, zauważyłem, że ów obsesyjny rytm niemal całkowicie zniknął ze świata. Niemal całkowicie - ponieważ wciąż rozbrzmiewał pod moimi stopami, pomniejszony, ale złowrogi:

- Chrup, chrup, chrup-chrup.

Uklęknąłem na piasku i na ile pozwalało mi lumbago, pochyliłem się, żeby lepiej widzieć: okrągły i czarny jak hostia satanistów (chociaż teraz, kiedy się nad tym dłużej zastanawiam, przypominam sobie, że był owalny jak oko ryby), mały krab uciekał po piasku, zostawiając za sobą dziwny ślad: pięć równoległych linii, na których od czasu do czasu jego szczypce rysowały wklęsłe punkty!

Ach, mój złowrogi kompozytorze - pomyślałem - więc tak wygląda pentagram twojej straszliwej muzyki! Krab cwałował bokiem co sił w nogach, dźgając piasek szczypcami w ten sposób, że zostawał na nim zapis ohydnego rytmu. Ja się tym jednak zbytnio nie przejąłem: byłem szybki i wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby mieć kraba w kapeluszu. Spróbowałem.

Och, na tym padole łez my, śmiertelnicy, nieustannie jesteśmy poddawani próbom: w ten sposób ma się okazać, czy możemy wejść do krainy wiecznej szczęśliwości! To, co wydarzyło się później, stanowiło okrutną próbę, jaką metal, z którego jestem zrobiony, musiał przetrwać niby cios młota na kowadle: potknąłem się i jak długi runąłem na piasek, a morderca tymczasem błyskawicznie smyrgnął w szczelinę między dwiema skałami, równie czarnymi jak on, wymykając mi się bezpowrotnie.

Skały były częścią długiego, wąskiego grzbietu, którego jeden koniec prostopadle zagłębiał się w morze, a drugi w piasek. Jęczący i obolały - poza tym że ledwie żywy i otumaniony - co sił powlokłem się w stronę kamienistego wzniesienia.

Wydedukowałem, że absurdem byłaby próba ucieczki z drugiej strony, prosto w fale, o wiele bardziej prawdopodobne wydawało się, że wyjdzie na plażę przez nieregularny, mroczny otwór (centralne wgłębienie!). Tam też postanowiłem na niego czekać, z laską w pogotowiu. Nie wiedziałem, pod jaką postacią ukaże się tym razem, ale jeśli będzie to coś, w co można uderzyć, niewątpliwie w tym właśnie miejscu jego ohydne życie dobiegnie kresu. Lecz - ach! - mój arcydoświadczony przeciwnik rozumował dokładnie tak samo jak ja!

Po kilku minutach długich jak wieczność z czarnego otworu buchnął gorzki odór zepsutej ryby, cuchnący powiew wyrzucony spomiędzy skał jak powietrze z miechu (przychodzi mi do głowy jeszcze jedno porównanie, lecz pominę je milczeniem, ponieważ jest niesmaczne): pozostał przez kilka sekund, po czym rozpłynął się przed moimi zdumionymi oczami i nie mniej zdziwionym nosem. A więc tym sposobem uciekasz! - pojąłem. Każdy rozsądny morderca planuje ucieczkę na wypadek, gdyby okoliczności okazały się niesprzyjające, a to, co się wydarzyło, było świetną ilustracją tej prawdy. Nie miałoby sensu łapać go teraz: jak aresztować, sądzić i skazać śmiertelny, potężny podmuch pozbawiony ciała? Tylko Bóg może uwięzić duszę.

Lecz moja detektywistyczna intuicja podsunęła mi obraz pułapki niemal doskonałej, majstersztyk zdolny pokonać przeciwnika teraz, kiedy pod nową postacią musiał czuć się zupełnie bezpieczny. W następnych dniach postanowiłem swój plan wprowadzić w życie. Przeszkadzał mi tylko strach - choć niezbyt wielki.

Gdybym poniósł porażkę, następną ofiarą byłbym ja sam.

4


Otoczenie
i pojmanie zabójcy

Wyzwij go na swoim terenie - podpowiadał mi wewnętrzny głos. Przyjdź i walcz ze mną!, wykrzykiwałem w myślach. Wiedziałem, co należy robić: nie było to zbyt trudne, ale wymagało absolutnej koncentracji i wyjątkowej zręczności palców.

Tej samej nocy, kiedy miało miejsce moje spotkanie z krabem, sporządziwszy w domu należne notatki, zająłem się przygotowaniami. Poszedłem do saloniku na parterze, w którym po śmierci Eloísy czas stanął w miejscu, i otworzyłem okno wychodzące na lichy ogród otoczony murem. Wytarłem z kurzu okrągły stolik, nawet nieprzykryty serwetą, stanowiący całe umeblowanie pokoju. Z jednego ze schowków wyjąłem szachownicę, która poniewierała się tam znudzona, i rozłożyłem ją na stole, chociaż była krzywa i bujała się nieustannie. Nic dziwnego, że tak się wypaczyła - szachy, podobnie jak karty, nie znoszą samotników, a z kim ja miałem grać w wolnych chwilach? Teraz jednak liczyłem na potężnego przeciwnika.

Potem przyszła pora na rzecz najdelikatniejszą: urna z prochami mojego ojca.

Mój ojciec chciał, żeby spalić jego szczątki i żebym to ja je przechowywał. Mówił, że dość się namieszkał opodal cmentarza i nie zamierza tkwić tam także po śmierci. Historia naszej rodziny, od kiedy pierwszy Párraga osiadł w tym słonecznym domu na obrzeżach Roquedal i kupił przyległe tereny, to nieustająca walka ze śmiercią: cmentarz, z początku mały, rozrastał się, w miarę jak my traciliśmy ziemie. Po wojnie nekropolia wyparła nas za szosę (wcześniej mieliśmy parcele po obu jej stronach) i musieliśmy się ograniczyć do lokum w postaci naszego domu. Teraz, kiedy z rodu Párragów zostałem tylko ja, cmentarz zamienił się w idealne miejsce do życia - pełen kwiatów, lśniących płyt i nowoczesnego marmuru - za to nasz dom jest już tylko starym cmentarzyskiem.

Nie byłem w stanie wyobrazić sobie lepszego narzędzia niż łyżka do zupy - żeby delikatnie uszczknąć garstkę popiołu, który przed laty spoglądał na mnie czułym wzorkiem, wpajając mi niejedno z tego, co dziś wiem o życiu. Usypałem na stole kopiec (powinienem powiedzieć „ojcowski kopiec”, ale z tego mogłyby wyniknąć uciążliwe pomyłki) miękkiego szarego proszku i za pomocą łyżeczki do kawy zacząłem go dzielić na małe kopczyki - w sumie szesnaście - stojące w dwóch rzędach po jednej stronie szachownicy, dokładnie jak figury szachowe przed rozpoczęciem partii: szczypta popiołu na każde pole, aż do zapełnienia, jak powiedziałem, szesnastu. Od początku dobrze oszacowałem ilość proszku i nie musiałem nic dorzucać, toteż zakryłem urnę i ostrożnie odstawiłem ją na właściwą półkę, gdzie stoją świeczki i czarno-biały portret mojego rodziciela, Raimunda Párragi. „Znowu stajemy ramię w ramię, tato - rzekłem, patrząc na dobrotliwą twarz z pokaźnym wąsem - w walce ze śmiercią, jak zawsze”.

Usiadłem przy stoliku, laskę opierając w kącie, kapelusz powiesiłem na krześle i tak ustawiłem szachownicę, żeby figury z popiołu znajdowały się z mojej strony, a figury, którymi miał grać mój wróg, były niewidzialne. Zrozumiałem, że symetria układu jest właściwa: pierwszy ruch należał do mojego przeciwnika, więc to on dostał białe (więcej niż białe - przezroczyste); ja wziąłem czarne (szare).

Przez otwarte okno spojrzałem na wątłą ćwiartkę księżyca nad nieregularną linią muru otaczającego ogród. Ponownie skupiłem się na szachownicy: piramidki popiołu stały na swoich miejscach. Czekałem.

Tamtej nocy nie wydarzyło się nic więcej. Tuż przed świtem, kiedy ciemność już rzedła, zamknąłem okno i poszedłem do sypialni, poddając się przemożnej senności. Wówczas po raz pierwszy, od kiedy zająłem się tą sprawą, dobrze spałem, ukołysany satysfakcją, że chociaż jedną z ofiar udało mi się ocalić.

Mimo to obudziłem się przygnębiony, grubo po południu, z gorzkim posmakiem w ustach i pamięci. Poszedłem do kuchni, przygotowałem sobie miętę i francuską jajecznicę i wróciłem do saloniku: figury z popiołu były nienaruszone, a okno zamknięte.

Wspiąłem się po schodach na pierwsze piętro, dokąd po śmierci mojej żony Eloísy prawie nigdy nie chodzę. Tam była kiedyś nasza sypialnia (teraz sypiam na dole, w izdebce dla służby) i pokoje dzieci, których nie mieliśmy. Przez dłuższą chwilę siedziałem przy starym manekinie kobiety z łysą głową, leżącym na małżeńskim łożu w pokoju na końcu korytarza. Uspokaja mnie ta mizerna, statyczna postać o pięknych brwiach, malowanych oczach i ustach w kolorze skóry. Przykręcone do tułowia członki są niekompletne: brakuje dłoni i stóp. Figurę zdobyłem wiele lat temu, przy okazji przenoszenia sklepu odzieżowego Gomezów Osti, którzy teraz mieszkają w mieście. Podarowali mi ją nagą i tak też ją przechowuję. W miasteczku uważają mnie za wariata, bo mieszkam z manekinem i zbieram kamienie oszlifowane przez morze, jakich wiele można znaleźć przy falochronie, a potem ustawiam je po obu stronach ścieżki wiodącej do mojego domu. Śmiech mnie bierze na myśl o umęczonych Chrystusach i żałosnych dziewicach z gipsu, o niepokojących wizerunkach zmarłych krewnych i niemniej niepokojącej obecności żywych krewnych, jakie kolekcjonuje większość ludzi z miasteczka. Biedacy - myślę czasami - skoro przed nami zawsze jest śmierć, a za nami wspomnienia, to jakie ma znaczenie, co umieścimy pośrodku? Jednak w tamtej chwili nawet manekin nie umiał rozproszyć mojego niepokoju.

- Co jest przyczyną zła? - spytałem go cicho.

Malowane oczy wpatrywały się w sufit. Nie znał odpowiedzi.

Później, w jadalni, zabrałem się do pisania.

Eloíso, nie potrafię cię zapomnieć. Tato, Ty wiesz, że zawsze będziesz przy mnie. Mamo, nigdy mnie nie opuściłaś. A przecież w istocie nic po was nie mam oprócz Twoich prochów, Tato: reszta jest niewidzialna. Powiedzcie: skoro mój brat Pedro umarł w Ameryce, a moja siostra Juani, która mieszka w Madrycie, starzeje się i ma coraz większą sklerozę - gdzie indziej trwa wspomnienie o was, jeśli nie w małych, niewidzialnych myślach zamieszkujących moją pamięć? Czym jesteście - czym jesteśmy - jeśli nie drobinkami? A jednak, czy byłbym w stanie dalej żyć bez drobinek, którymi jesteście w moim wnętrzu, bez delikatnego śladu waszego istnienia (bardziej ulotnego niż popiół czy piasek)? Oto tajemnica, którą Baltasar Párraga chciałby przekazać innym: przyglądajcie się światu uważnie, a przekonacie się, że nic z tego, co was otacza, nie ma znaczenia i że jeśli przesiać wasze życie przez sito, zostanie z niego tylko garstka prawdy tak nikła, że porwie ją jeden podmuch wiatru! Przyjrzyjcie się takiej drobince i powiedzcie: tylko to MA ZNACZENIE!

Na koniec, przewidując, co może się wydarzyć, uznałem za stosowne sporządzić krótką notatkę dla kaprala Marcheny, policjanta z Roquedal, z opisem całego zajścia:

Szanowny Przyjacielu Marchena, począwszy od kwietnia bieżącego roku, w naszym miasteczku popełniono przynajmniej dwie krwawe zbrodnie. Dzięki specjalnej strategii działania zdołałem udaremnić trzecią. Mam na myśli śmierć Jacinta Guernoda i Marii Auxiliadory Bernabé oraz nieudaną próbę zabójstwa Paz Huertas Mohedano. Wszystkie zbrodnie zostały zaplanowane przez tego samego osobnika: zuchwałego i przebiegłego mordercę, którego można zdemaskować (i dzięki temu złapać), jeśli się zwraca uwagę na najmniej oczywiste szczegóły i najsubtelniejsze poszlaki, jak na przykład ostry paznokieć starca, pajęczyna, a także uporczywie powracający rytm.

W ciągu tygodnia, Drogi Panie Marchena, zamierzam pojmać tego zwinnego psychopatę w swoim własnym domu: przygotowałem wyjątkowo skuteczną pułapkę i nie mam wątpliwości, że w końcu w nią wpadnie. Jeśli jednak, wbrew moim nadziejom, to on odniesie zwycięstwo (wszak moja porażka oznacza pewną śmierć), pragnąłbym chociaż w niniejszym liście zdać Panu relację z tego, co się wydarzyło, i kiedy morderca znów zechce uderzyć w nasze niewinne miasteczko - żeby Pan wiedział, z kim ma Pan do czynienia i kto tu jest naprawdę winny.

Jeśli chce Pan poznać jego tożsamość, powiem Panu jeszcze jedno, Drogi Kapralu Marchena: możliwe, że morderca jest zaledwie wytworem wyobraźni, lecz jego zbrodnie są jak najbardziej rzeczywiste. Właśnie zbrodnie stanowią jego tożsamość. Niech Pan zbada jego zbrodnie, Przyjacielu.

Pański oddany sługa,

BALTASAR PÁRRAGA

Nigdy jednak nie przekazałem tej wiadomości kapralowi Marchenie, chyba dlatego, że w głębi duszy wierzyłem we własne zwycięstwo.

Minęły dwie noce i nic się nie wydarzyło. W pamiętną trzecią noc jak zwykle usiadłem przy szachownicy z figurami z popiołu i otworzywszy okno do ogrodu, czekałem. Chodź. Zaczynamy. Przybądź dzisiaj, myślałem. Byłem podniecony jak myśliwy, który w swojej kryjówce czeka na pojawienie się wymarzonej sztuki.

I przyszedł.

Zrazu czułem tylko lekki chłód, powiew, który wpadając przez okno, ledwo muskał włoski na moich ramionach i struny w mojej duszy. A jednak cały stężałem i dostałem gęsiej skórki. Popatrzyłem w mrok ogrodu i w niebo przecięte pazurem księżyca. Już tu jest, pomyślałem. Usłyszałem na patio szczekanie Pasterza, mojego starego psa, który chciał mnie ostrzec. Jest tutaj, pomyślałem znowu.

Wtedy powiew przybrał na sile, a przez okno wpadł fetor morowego powietrza. Wiedziałem, że pochodzi z cmentarza. To jasne, rzekłem do siebie. Spojrzałem na szachownicę: kopczyk z prochów mojego ojca odpowiadający pionkowi c7 przesunął się siłą tego nagłego podmuchu o dwa pola do przodu, na pole c5. Wróg mi go zbił, rozwiewając w powietrzu, i partia toczyła się dalej. Z każdym podmuchem wiatru, znikały mi kolejne figury. Ja nie mogłem zbijać pionków przeciwnika, ponieważ takie jest prawo śmierci: jedyna szansa wygranej polegała na tym, żeby mój król (kopczyk z pola c8) zdołał przetrwać do końca. Zanotowałem każdy ruch tej szaleńczej partii, najważniejszej w moim życiu:

Białe: On. Czarne: Ja.

1 d4 c5 2 d:c d5 3 e4 g5 4 e:d e7 5 d:e a5 6 e:f+ Ke7! 7 e:g8 H h5 8 H:h8 i H:h5 i H:g5+ (wielka żarłoczność mojego przeciwnika, który w ogóle nie przestrzega zasad, robiąc trzy ruchy z rzędu!) Ke6!! (rozwiewa po szachownicy mojego króla, ale ten nadal się trzyma!) 9 Hg5:d8 i H:c8+ Kf6!! (uciekając tym sposobem kryminalnej damie); 10 H:b8 i H:a8 i H:a5 Gh6 11 Hc7 i H:b7 i Hh7 i H:h6+ Kf5!! (mój król ratuje się cudem!!). Białe schodzą? (Wiatr zaczyna słabnąć i całkiem zamiera).

Wygraliśmy, tato!, pomyślałem triumfalnie. Na polu f5 nadal pozostawała szczypta popiołu z figury mojego króla. Wziąłem ją w dwa palce. On tam był: uwięziony w szczypcie szarego pyłu.

- Teraz jesteś mój! - zawołałem.

Bieg do miasteczka był koszmarem, a dla mojego wycieńczonego serca okazał się prawie śmiertelny, ale nie ulegało wątpliwości, że nie ma czasu do stracenia. Zamiast szosy wybrałem starą drogę przez las, żeby prędzej dotrzeć na miejsce. To za panią, Marío Auxiliadoro - myślałem, czując, że umieram - a także za pana, Guernod. To zaraza! Pan też był niewinny. Nikt nie powinien umierać. Każda śmierć to zbrodnia, potajemne przestępstwo. Zabójca może być niedostrzegalny, ulotny i nieuchwytny, ale zawsze jesteśmy w stanie go złapać. Do miasteczka dotarłem bez tchu, w piersi rwało mnie ze zmęczenia. Co gorsza, mimo całej ostrożności, im szybciej się ruszałem, tym więcej popiołu uciekało mi spomiędzy palców, aż w końcu prawie przestałem wyczuwać obecność mordercy. Dostrzegłszy światła posterunku policji, pobiegłem tam ostatkiem sił. Ucieknie mi - myślałem zrozpaczony - och, bo mi ucieknie... wyślizguje się spomiędzy palców... odchodzi, ucieka...

Niniejszą kronikę zamyka wyjaśnienie, że w końcu dotarłem na komisariat, oddając zabójcę w ręce władz. W pierwszej chwili policjant przez pomyłkę zatrzymał mnie, lecz to nie miało większego znaczenia, ponieważ prędko ustalono moją tożsamość, dostrzeżono, w jakim jestem stanie, i przewieziono mnie do szpitala, skąd wyszedłem trzy dni później zdecydowanie wzmocniony, dzięki Bogu, i dumny, że rozegrałem - i zwyciężyłem! - decydującą bitwę z najprzebieglejszym kryminalistą w historii. Wobec tak triumfalnego finału, jakie znaczenie ma współczucie w oczach niektórych ludzi, fałszywe słowa pociechy, środki uspokajające, jakie mi wstrzyknęli, i zdawkowe pytania lekarzy?!

Pamiętam, że przez dwie albo trzy kolejne noce po wyjściu ze szpitala przed zaśnięciem długo rozmyślałem o tym, co by się stało, gdybym na posterunek policji nie dotarł na czas.

Co by się stało, gdybym między kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki nie znalazł choćby najdrobniejszej szczypty popiołu, mniejszej niż ta, którą w środę popielcową proboszcz don Fernando posypuje nam głowy, przypominając, że z prochu powstaliśmy i w proch się obrócimy. Co stałoby się z ludźmi w naszym miasteczku, gdybym nie zdołał wejść na posterunek, nie zastał dyżurnego policjanta i nie otworzył dłoni, pozwalając, by na zasypane raportami biurko spadła ostatnia materialna postać zabójcy: ledwo widoczne drobiny pyłu, które rzuciłem, jakby mnie paliły, na oczach zdumionego policjanta, krzycząc jednocześnie, zadyszany:

- Tu jest! W końcu go złapałem: odpowiedzialny za te wszystkie zgony, prawdziwy winny, najpierw pająk, potem gówno, potem muzyka i krab, a w końcu wiatr i popiół! Oto jedyny zabójca!

Dyżurny policjant spuścił wzrok i zobaczył rozsypane ciemne szczątki kata; ledwo widoczne, lecz przerażające drobiny ludzkiego zła.

Styczeń 1997

Usta

Nigdy dzwonienie do drzwi nie było równie okropne: nie mam na myśli dźwięku, lecz samo przyciskanie dzwonka, napór guzika na palec albo palca na guzik, nikt nigdy nie doświadczył tego co ja; z drugiej strony to, co czułem, wydawało się zupełnie logiczne, ponieważ fizycznie nie dałoby się przycisnąć dzwonka, nie mając kości, chcę przez to powiedzieć, że bez kości, palec wygiąłby się nam na przycisku jak gumowa rurka albo rozpłaszczył groteskowo, albo wsunąłby się w głąb siebie niby pusta rękawiczka, więc do pewnego stopnia logiczne było twierdzenie, że dzwonek naciska się kością, że to mój szkielet dzwoni do drzwi, jednak czegoś takiego nikt nigdy nie doświadczył i poczułem żal i zdumienie, gdy dotarło do mnie, że aż do tamtej chwili nie wiedziałem, czym w istocie jesteśmy, i że prawdy można dostąpić właśnie tak, nieoczekiwanie, podczas gdy elektryczny brzęczyk nadal drażni słuch, że objawiło mi się to w tak zwyczajnej chwili, a kiedy Galia otworzyła drzwi, już byłem odmieniony, bo dźwięk jej dzwonka wyrwał mnie z letargu niewiedzy, wtrącając w rzeczywistość jawy, która, choć niegościnna, jest prawdziwsza, wszak jeśli mój palec wydobył z dzwonka dźwięk, to wyłącznie dlatego, że miał w środku kość; doznałem nagłego olśnienia: mój palec ma w środku kość, i to dzięki kości jest użyteczny; macając go, pod skórą i nieuświadamianymi powłokami mięśni wyczułem coś twardego, czego niezaprzeczalna obecność wprawiła mnie w osłupienie, zdumienie trwałe, choć nieporażające: o Boże, mam w środku kość, mój palec nie jest palcem, lecz układem kości chronionych przed wytarciem; myśl ta naszła mnie niespodziewanie, a była tak bezlitośnie logiczna, iż bardziej niż ona sama w sobie, zaskoczył mnie fakt, że aż do tamtego dzwonka nigdy się nie pojawiła; nie chodziło o jakąś dziwną i niewiarygodną ideę, lecz o dziwne i niewiarygodne pomijanie tej idei na całym świecie aż po ów historyczny moment, kiedy zadzwoniłem do drzwi mieszkania Galii, a Galia stanęła na progu w swojej błękitnej podomce, z lokami jakby nakręconymi na niewidzialne wałki, przyglądając mi się podejrzliwie; bo to bardzo spostrzegawcza kobieta: wystarczyło, że po przywitaniu zbyt długo stałem w drzwiach, by zaczęła wypytywać, co mi jest: kciukiem tarłem palec, który wskazywał na moje odkrycie, wciąż niezdolny uwierzyć, że oczywistość może być aż tak utajona, prawie bałem się w to uwierzyć, i w nadziei, że zyskam więcej czasu na zebranie myśli, postanowiłem wejść jak gdyby nigdy nic, pocałowałem ją, zdjąłem wilgotny płaszcz i szalik i przelotnie przywitałem się z Cesarem, który ciągle szczekał na patio za kuchnią: Galia spytała jak tam, a ja odparłem, że bardzo dobrze, i głupio spytałem o to samo, na co ona odpowiedziała identycznie, i nagle ten lustrzany dialog wydał mi się absurdalny, ale możliwe, że to dokonanie odkrycia zakłóciło rutynę, weźmy choćby taki przykład: wchodząc, prężyłem wszystkiemu winny palec wskazujący i nie zgiąłem go nawet przy zdejmowaniu płaszcza, jakbym się przed chwilą zranił i nie mógł go używać, bo od kiedy dotarło do mnie, że kryje w sobie kość, przyglądałem mu się z pewną rezerwą, z jaką się ogląda fetysze albo magiczne amulety; poza tym zachowywałem się zwyczajnie: usiadłem na jednej z dwóch wielkich kanap o prostym oparciu, wyciągnąłem przed siebie nogi, wyjąłem papierosa - kciukiem i palcem środkowym - i powiedziałem: poproszę, prawie dokładnie w chwili, kiedy Galia spytała, czy napiję się kawy, bo tak nakazuje tradycja, a dla matczynej Galii to ważne, żebym przyjmował wszystko, co ona mi daje, i odrzucał wszystko, czego mi dać nie może; chwila, kiedy w salonie pijemy kawę, dopalając papierosa, tuż przed przejściem do sypialni, jest dla nas obojga tak naprawdę najbardziej podniecająca; gawędzimy o tym, co się działo w minionym tygodniu, Galia wypytuje mnie o Ameli i Hectora Luisa, o moje problemy, o swoich prawie nie opowiada, ale rozmowa to dla niej tylko pretekst, żeby mnie wybadać, wychwycić coś w moim spojrzeniu, w ubraniu, w gestach, ponieważ Galia, w przeciwieństwie do Alejandry, jest kobietą uczuciową, impulsywną i, jak już mówiłem, spostrzegawczą, i sam dialog nie pochłania jej w równym stopniu co niesłyszalna mowa powierzchowności, więc to zupełnie naturalne, że mi przerywa pytaniem: jesteś zmęczony, prawda? albo też: powiedz, co się dzieje, no, powiedz, pokłóciłeś się z Alejandrą, prawda?, i obojętne, czy rozmawiamy o pogodzie, o studiach Hectora Luisa czy o czymś innym, jej wzrok zawsze mnie ogarnia, wychwytując najdrobniejsze zmiany; dlatego nie zdziwiło mnie, że tamtego wieczora nagle zauważyła: jesteś jakiś nieswój, Hectorze, a ja, z udawaną naiwnością: tak?, a ona niepewnie zgaduje, że może to przez Alejandrę albo Ameli: nie, to nie przez Alejandrę, mówię, ani przez Ameli; nie bój się, Alejandra nadal o nas nie wie, a co do Ameli, to machnąłem już ręką, ale ona upiera się, że mam dziś bardzo dziwną minę, więc ją uspokajam, mówiąc, że jestem zmęczony, ona jednak nalega: ale nie wyglądasz na zmęczonego tylko raczej na zmartwionego, a ja: ale naprawdę nic mi nie jest, Gali, bo jak tu jej powiedzieć, że nie mogę przestać myśleć o kościach swojego palca wskazującego, jak jej powiedzieć, że dzwoniąc do drzwi jej domu, nagle odkryłem własne kości: czy nie poczułaby się urażona?, czy nie uznałaby tego za zwykły wybieg mający jej dać do zrozumienia, że znudziły mi się te cotygodniowe wizyty u niej co czwartek od lat?, przecież dziwnie by zabrzmiało, gdybym oznajmił: dzwoniąc do twoich drzwi, Gali, zdałem sobie sprawę, że mam w palcu kości, że mój palec wskazujący to trzy ukryte kości, dodając natychmiast: no, Gali, zapomnijmy już o tym, że mój palec wskazujący to tak naprawdę trzy kości, dobrze?, i chodźmy do łóżka, bo robi się późno; brzmiałoby to dziwnie, przede wszystkim dlatego, że z Galią, tak samo jak z Alejandrą, trzeba się obchodzić jak z jajkiem: nasz związek trwa już tak długo, że zdążył nabrać pewnych znamion rutyny, chociaż ona nadal nazywa go „szaleństwem”; swoją drogą to ciekawe, bo Galia jest niezależną wdową, ja mam żonę i dwoje dzieci, ale dla niej nasza historia to „szaleństwo”, podczas gdy ja coraz częściej czuję tu tylko nudę niewierności, zdradę, z której monotonne trwanie odarło cały perwersyjny powab przygody, pozostawiając same niedogodności: nigdy nie będę mógł opowiedzieć Alejandrze o Galii, teraz już nie, i nigdy nie będę mógł skończyć z Galią, teraz już nie, obydwie relacje skostniały w rutynie i teraz już nie mam co marzyć, że się z którejś wymknę, ponieważ teoretycznie każda z nich istnieje właśnie po to, żeby się wymknąć z tej drugiej: moim obowiązkiem jest pielęgnować obydwie, być blisko Galii i Alejandry, wiedzieć, co by chciały usłyszeć, czego nie, a to oczywiście trudne zadanie, i dlatego wypracowałem sobie swoją osobistą rutynę polegającą na zachowaniu milczenia przy obydwu kobietach; jednak w takich chwilach jak ta milczenie też kosztuje sporo wysiłku, bo jeśli wyczuwam nawet połączenie między kośćmi i potrafię je sobie wyobrazić przy każdym dotyku, czując ból albo nagłe ukłucie, jakim cudem miałbym o tym nie myśleć?; i, jak już mówiłem, to nie sam palec mnie drażnił, lecz błąd, że dotychczas z niczego nie zdawałem sobie sprawy: to właśnie owa ślepota trochę mnie wkurwiała, przepraszam za wyrażenie; bo to było tak, jakbym na balu przebierańców wyobrażał sobie, że we wnętrzu arlekina nikt się nie ukrywa, gdy tymczasem to jasne jak słońce, że właśnie ten ktoś wewnątrz arlekina nadaje mu formę i bez niego arlekin nie mógłby istnieć: istniałyby rajtuzy w białe i czarne romby, rogata czapka z dzwonkami, szpiczaste trzewiki i maska, ale nie arlekin, i tak samo ze mną: wskutek jakiej to fatalnej pomyłki aż do owego wieczora żyłem w przekonaniu, że mój palec wskazujący to palec?; jeśli się nad tym trzeźwo zastanowić, palec jest przebraniem, elegancką skórą skrywającą kość, albo trzy kości, gwoli precyzji, a gdy nasza refleksja dotrze do tego punktu, gdzie, by tak rzec, trafi na kość, nie ma już dla niej odwrotu: nie da się już na przykład powiedzieć, że kość to wewnętrzna część palca; to tak jak gdyby nagle ujrzeć duszę: czy wówczas nadal można by myśleć o ciele z jednakową ciekawością?; ale kiedy rozmawiałem z Galią, usiłując ją uspokoić, równolegle prowadziłem następujący monolog: moje odkrycie pociąga za sobą dalsze kłopoty, ponieważ ma donosicielski charakter, to jakby przechwycić członka bandy, a on zdradziłby kryjówkę pozostałych: skoro palec wskazujący mojej prawej ręki, ten od dzwonka, kryje w sobie kości, to najprostsza analogia jak zakażenie przenosi się na pozostałe cztery palce i, czemu nie?, także na pięć palców drugiej ręki: czyli w sumie, lekko licząc, w obu dłoniach mam dziesięć razy po trzy kości, po piętnaście w każdej, a najgorsze, że te kości się ruszają: dopiero ta myśl jest naprawdę straszna: czy ktoś widział, żeby trzydzieści kości poruszało się samoczynnie?, otóż każdego dnia dokonuje się to na państwa oczach, na jednym końcu ramion: proszę podnieść rękę, tak jak ja zrobiłem, korzystając z okazji, że Galia pucuje się w łazience (ponieważ Galia pucuje się zarówno przed spotkaniem miłosnym, jak i po), proszę którąkolwiek z rąk podnieść na wysokość oczu, a poczują państwo wstręt: piętnaście obrzydliwych kości (nie są to w dodatku czyste kości, lecz obłożone mięsem) porusza się pod powłoką skóry zgodnie z państwa życzeniem, piętnaście kości przyczepionych do państwa i przez państwa używanych: kośćmi się drapiemy, kośćmi podnosimy łyżkę do ust, kośćmi ściskamy cudze kości na przywitanie i pieścimy nimi skórę kobiety takiej jak Galia: świadomość tego wszystkiego jest okropna, lecz nie mniej realna niż same kości, uświadomić to sobie to pogrążyć się na całe życie; najgorsze, że zupełnie nie mogłem się pozbierać: nie żeby mi ani razu nie stanął, przepraszam za te intymne szczegóły, bo owszem, stawał, nawet kiedy sobie przypominałem, że palce to palce; nie, najgorsza była ostrożność: poruszałem się z taką ostrożnością, że wyglądało to, nie jakbym się kochał z kobietą, lecz przeprowadzał operację na szczególnie wrażliwym zębie; nie mogłem pozbyć się dojmującego współczucia dla Galii, wciąż ślicznej mimo pięćdziesiątki na karku, bo stale wyobrażałem sobie, że wszystkie te jej krągłości i miękkości obmacuję twardymi, zimnymi gnatami: pełen poczucia winy bełkotałem nawet coś nieskładnie, kiedy leżeliśmy nadzy w łóżku: czy nie jestem zbyt twardy?, zacząłem, a ona mruknęła, że nie, i przytuliła mnie matczynym gestem, ja jednak nalegałem, cały drżący: nie jestem chwilami może trochę chropawy?, a ona: nie, kochanie, nie przestawaj, nie przestawaj, więc dotykałem ją delikatnie, jakbym zamykał oczy zmarłemu, nie mogąc zapomnieć, że jej uda pieszczę kośćmi, w dodatku nękało mnie pytanie: jak to możliwe, żeby ona nie wiedziała?, czyżby nie spostrzegła, kiedy leciutko szczypałem jej ciało, że swoje ulubione pieszczoty zawdzięcza kościom?: bez nich równie dobrze mógłbym ją miętosić pierzastą zmiotką do odkurzania: jak bym zdołał przytłamszać jej piersi, nie mając kości? czym bym ugniatał jej pośladki, nie mając kości? i wreszcie, jak bym sprawił, że dojdzie, nie pocierając kością jej rzeczy, przepraszam za wulgaryzm?: bez kości moje palce na chuj by się zdały, przepraszam za obsceniczność, czyli na nic: jak mogła bez trwogi czerpać przyjemność z naszego swawolenia, wiedząc, że to wyłącznie igraszka martwych kości?, przecież, mój Boże, czyż jej własne dłonie i moje ramiona są czymś więcej niż tylko długimi, masywnymi kośćmi, które, połączone stawami, przesuwają się po naszych ciałach, obejmują je, ściskają i tulą?, czyż można było nie czuć grubiańskiego dotyku kości ramieniowych, skrzypiącej cieśniny kości łokciowej i promieniowej, guzków łokcia i nadgarstka?; opanowany tą obsesyjną wizją, spytałem: czy nie jestem dla ciebie zbyt kanciasty?, a ona: co?, i zrozumiałem, że to absurdalne: „kanciasty”, jak człowiek może być dla drugiego „kanciasty”?, i prawie natychmiast dotarło do mnie, że pytanie było właściwe, najwłaściwsze, najcelniejsze: bo przecież są kości i kości, jedne kanciaste, drugie obłe, jedne szorstkie i chropowate jak kamienie księżycowe, a inne oszlifowane jak, dajmy na to, jaspis: niewykluczone zresztą, że faktura tej samej kości zmienia się zależnie od kąta, pod jakim dotyka skóry, bo kość to wielościan, prawie jak diament, i żeby zrozumieć moją sytuację, trzeba sobie wyobrazić, że pieścisz ukochaną dziesięcioma lodowatymi kryształami kwarcu, wybierając najdogodniejszą fasetę, którą będziesz gładzić jej skórę, najmniej niebezpieczną krawędź, żeby uściski nie przypominały cięcia ostrym brzegiem kartki ani łaskotek brzytwą fryzjera, od których włos na głowie się jeży; i tak, na tym i owym upłynął nam czas, i skończyliśmy jak zawsze, tylko że gorzej, dysząc na plecach niby dwie boje na morzu, wpatrzeni w sufit, z poczuciem łagodnego spełnienia, jakie daje tylko wieczne niespełnienie: ile to już lat, Galio, żadne z nas nie odczuwa przyjemności, zastanawiam się w myślach, przecież ciągniemy to, żeby nie czekać na śmierć z pustymi rękami, i to jest czas powtarzalny, ale nie do odzyskania, bo nigdy go nie tracimy, w monotonnym biegu dni rutynowe stają się nawet odstępstwa od reguły: ponieważ, Galio, naszą piękną przyjaźń zmieniliśmy w małżeństwo, chociaż i tak moglibyśmy być szczęśliwi, gdyby to wszystko miało jakiś sens, gdyby istniał jakiś inny powód, poza inercją, żeby to podtrzymywać; słysząc tuż obok jej pięćdziesięcioletnią zadyszkę, usiłowałem wyobrazić sobie, że ona myśli tak samo: dlaczego koniecznie trzeba wyobrażać sobie to wszystko odarte ze słów, tę ciszę, Galio, której niczym nie wypełniamy, dystans naszej bliskości, twoje zdanie o mnie, twoje zdanie o sobie, po co rozmawiać o rzeczach błahych, a wtedy ona znowu zaczyna mnie indagować: jak tam w pracy?, bo wyobraża sobie, że się za bardzo poświęcam, mówię jej, że dobrze, a ona, oparta na łokciu tak, że piersi wyglądają jak miękkie poduszki, pochylając się nade mną, znowu czepia się Alejandry: przecież tobie coś jest, Hectorze, mówi, od kiedy przekroczyłeś próg, widzę, że jesteś jakiś nieswój, czy to aby nie dlatego, że Alejandra coś podejrzewa, a ty mi nie chcesz powiedzieć?, a ja po raz kolejny odpowiadam, że nie, sam sobie zadając pytanie: po co to wszystko?, po co w kółko to samo, po co to wieczne tam i z powrotem?, co by się stało, gdybym któregoś dnia wszystko wyznał?, co by się stało, gdybym w końcu zdecydował się otwarcie porozmawiać nie tylko z Alejandrą, ale też z Galią i z samym sobą?, gdybym powiedział: dość już sekretów, kłamstw i tajemnic: jaki w tym wszystkim widzicie sens?, po co wiecznie odprawiać rytuał codzienności?, i żeby zmienić temat, opowiadam jej, że Ameli przechodzi teraz trudny wiek dojrzewania i często się ze mną kłóci, a Héctor Luis postanowił, że nie będzie dentystą, tylko pilotem; Galia lubi wiedzieć, co słychać u moich dzieci, to ją zawsze interesuje, radzi mi nawet, jak je lepiej wychować, i mam wrażenie, że to urojone macierzyństwo daje jej większą radość niż Alejandrze prawdziwe; tak czy inaczej, to dobry temat na zmianę tematu i przez dłuższą chwilę prowadzimy nieciekawą rozmowę, a ja myślę, jakie to dziwne, że przychodzę do Galii, żeby mówić o czymś, co mnie prawie nie obchodzi, bo to praktycznie jedyne, co robię z Alejandrą; w ciszy, jaka zapada, zanim wyjdę, patrzymy w sufit albo Galia się do mnie przylepia z przesadną, trochę irytującą słodyczą i coś do mnie mówi - dziś wieczorem na przykład: podoba mi się twoja owłosiona klatka, tak właśnie mówi: „owłosiona”, i nie wiem dlaczego, ale nagle taki komplement wydaje mi się wstrętny, choć oczywiście nie zdradzam jej tego, ona tymczasem natarczywie bawi się włosami na mojej klatce i uśmiecha się; zapach Galii, jej smak, wygląd, głos i gładkość jej skóry przywodzą mi na myśl dziką orchideę i łapię się na tym, że wyobrażam ją sobie jako orchideę, kiedy nagle się odzywa: dlaczego pytałeś mnie, czy jesteś kanciasty?, tak powiedziałeś?, i łapie mnie za części miękkie, przepraszam za wyrażenie, bo nie wiem, o co jej chodzi, a kiedy wreszcie pojmuję, nie chcąc się zdradzić, odpowiadam, że byłem ciekaw, czy sprawiam jej ból, gryząc ją w szyję, a ona wybucha śmiechem: oj, wampirku, wampirku!, i znowu zaczyna mnie głaskać, a ponieważ jeden temat pociąga za sobą drugi, przypomina jej się, że musi sobie zrobić nową plombę, bo dwa dni temu, kiedy jadła galicyjski pieróg, ukruszyła jej się zaleczona szóstka, więc któregoś dnia wstąpi do mojego gabinetu bez uprzedzenia i tym sposobem zobaczymy się jeszcze przed czwartkiem, mówi, a z jej uśmiechu można wyczytać, że pamięta dzień, kiedy się poznaliśmy, bo kobiety uwielbiają rocznice, pamięta siebie wyciągniętą na fotelu dentystycznym i mnie w białym fartuchu, ze srebrnymi narzędziami w dłoni, i jakby na potwierdzenie moich domysłów, znowu gładzi moją „owłosioną” pierś: spodobałeś mi się już pierwszego dnia, Hectorze, sprawiłeś mi ból, ale mi się spodobałeś, i oczywiście śmiejemy się krótko, a ja mówię, że nigdy nie zrozumiem, dlaczego się we mnie zakochała w gabinecie i co mogło ją pociągać w moim wyglądzie: niski, łysy i wąsaty, owinięty białym fartuchem niby całunem, stałem pośród zapachu alkoholu, benzolu, formaliny i innych substancji lotnych, uzbrojony w haczyki, szczypczyki, gumowe rurki, lancety i pazurki, bo nie żeby mój zawód mi się nie podobał, przeciwnie, ale trzeba przyznać, że gabinet dentystyczny to nie balkon w świetle księżyca, z widokiem na ogród pełen tulipanów, mówię, a ona się śmieje, a potem znowu zapada nieunikniona cisza, ponieważ ona jest przeciwnikiem, który zawsze wygrywa ostatnią potyczkę; w końcu muszę iść, tym razem wcześniej niż zwykle, bo teść przychodzi do nas na kolację, a kiedy wstaję, pyta, jakby mimochodem: dlaczego ciągle trzesz palce, Hectorze?, swędzą cię?, dopiero wtedy dociera do mnie, że rzeczywiście, cały czas, w koło Macieju, poruszam palcami prawej ręki, jakbym non stop wykonywał gest oznaczający liczenie banknotów albo chciał się pozbyć jakiegoś śluzu, przepraszam za dosadność, co zresztą wygląda prawie tak samo, jak gest oznaczający liczenie banknotów, i czerwienię się jak uczniak złapany na kłamstwie, nie wiedząc, co powiedzieć, aż wreszcie postanawiam wyjawić jej swoje odkrycie: to nic takiego, mówię, a ty nigdy nie macałaś sobie kości, które masz pod skórą?, udaję przy tym zdziwienie, jak gdyby niezwykłe wcale nie było to, że ja pocieram, lecz że ona tego nie robi: co ty mówisz?, patrzy na mnie, nic nie rozumiejąc, a ja wzruszam ramionami i tłumaczę: to przecież ciekawe, nie?, jeśli dotkniesz swoich palców, wyczujesz w środku stwardnienia, prawda?, i te stwardnienia to kości, nie uważasz, że to ciekawe, Gali?, no, dotknij moich palców: nie wyczuwasz ich pod skórą, tłuszczem i ścięgnami?, to zupełnie zwyczajne kości, takie same jak te, które codziennie obgryza Cesar, mówię, a ona cofa rękę ze wstrętem, co ci strzeliło do głowy, Hectorze, to obrzydliwe, a ja przyznaję jej rację: pewnie, to jest obrzydliwe, ale naturalne, tak jak kości, Gali, nagie kości, białe, zimne i twarde kości bez życia, nie bez życia, ona na to, ale ja się upieram: bez życia, Gali, bo nie można żyć z kośćmi na zewnątrz, kości to śmierć, dlatego kiedy umieramy, wychodzą, wyłaniają się, żeby tak trwać wiecznie, ale póki żyjemy, są ukryte, ciekawe, nie?, to znaczy, ciekawe, że nie możemy żyć bez kości, które są naszą własną śmiercią, i nie koniec na tym: nosimy je w sobie jak groby, z nich jesteśmy zbudowani, choć są zakryte skórą, jesteśmy kostiumem szkieletu, nie wydaje ci się, Gali?, a ona: czy tobie coś jest, Hectorze?, a ja: nie, dlaczego?, a ona: bo mówisz takie dziwne rzeczy, a ja na to, że możliwe, i milknę, ciekaw, co mnie podkusiło, żeby opowiedzieć Galii o swoim odkryciu, uśmiecham się, żeby ją uspokoić, i wstaję z łóżka, zasłaniając się najpierw prześcieradłem, jak przystoi, ponieważ zawsze uważałem, że nagość ma swoją porę i miejsce, tak samo jak śmierć, biorę ciuchy złożone na krześle, żeby się ubrać w łazience, a kiedy wychodzę, Galia czeka na mnie we wzorzystej podomce, pod którą widać zarys łona i obfite piersi, daje mi długiego, mokrego całusa, spowijając mnie matczyną czułością i dobrocią: kocham cię, Hectorze, mówi, ja ciebie też, odpowiadam, nie martw się, pociesza, następnym razem pójdzie nam lepiej, i przypomina mi tamten czwartek zeszłej wiosny, chociaż może to było rok wcześniej, kiedy daliśmy radę zrobić to dwa razy z rzędu, a ona ochrzciła mnie przydomkiem „wilkołak”; biorąc pod uwagę, że dzisiaj zostałem „wampirkiem”, typem bardziej intelektualnym, a mniej zwierzęcym, można się spodziewać, że pewnego dnia zamienię się w „mumię”, i tak zakończy się ten cykl okropnych przemian, który zapoczątkował „frankenstein” w zimnym świetle lamp, wśród srebrnych łyżeczek i zapachu leków, ale mówię to żartem, bo wiem, że to, co jest między nami, nigdy się nie skończy, ponieważ, mimo wszystko - mimo to nawet, że nie jestem szczególnie namiętny - to naprawdę jest „szaleństwo”, a może wcale nie, bo istnieje rytuał: pożegnanie z Cesarem, który szczeka na patio, przykuty do zardzewiałej rury, ostatni pocałunek Galii, i kiedy znajduję się z powrotem na ulicy, w kieszeni płaszcza pocierając palce, jest już ciemno, idę na piechotę, bo mieszkam niedaleko Galii i pracuję niedaleko domu, tak że mogę sobie pozwolić na spacer z jednego miejsca w drugie, mając wszystko w zasięgu ręki zawsze, poza okresem wakacji, kiedy jeździmy do mieszkania na wybrzeżu, chociaż nawet wtedy, ze względu na ich powtarzalność, także mamy pod ręką mieszkanie, wybrzeże i cały wszechświat, tak myślę, bliski jak moje własne dłonie, a jednak nieraz też zaskakująco obcy jak one: bo czasem niespodziewanie odkrywasz coś, co jest ukryte, kości, zazwyczaj schowane pod spodem, nie?, myślę, trąc palce w kieszeni płaszcza, a w domu, widząc, że teść już przyszedł, usprawiedliwiam się przed nim i przed Alejandrą, chociaż oboje myślą, że w czwartki zostaję w pracy do późna, przeprowadzając „inwentaryzację”, i to właśnie mówię na swoje usprawiedliwienie, dzięki czemu kłamstwo mniej mnie kosztuje, bo wspominając o „przeprowadzaniu inwentaryzacji”, chyba daję Alejandrze wskazówkę, że te nadgodziny to zmyślenie, szalona fantazja pośmiertnego wieku dojrzewania, oto do jak skrajnego fałszu i zmęczenia doprowadziło mnie milczenie ostatnich lat; poza tym podejrzewam, że stary wybiera czwartki, żeby pobyć przez chwilę sam na sam z Alejandrą, kiedy mnie nie ma, co w pewnym sensie wydaje mi się godną rekompensatą: Alejandra ma swojego ojca, a ja mam Galię, i podejrzewam, że od dawna obie pary spędzają czas w podobny sposób: palą papierosy, rozmawiając o głupstwach; ojciec Alejandry, chociaż po osiemdziesiątce, jest tak przytomny i sprawny umysłowo, że nieraz, niech Bóg mi wybaczy, aż chciałoby się go zobaczyć w trochę gorszej formie, bo w dodatku przez całe życie był księgarzem, miał stary sklep, obecnie już sprzedany, na ulicy Tudescos, człowiek wykształcony, miłośnik słowa drukowanego, a zwłaszcza czasopism, obdarzony złośliwą inteligencją, która doskonale współgra z jego bezużyteczną wiedzą i zgarbioną sylwetką oraz szpiczastą brodą pozbawioną zarostu; Alejandra, która po starym odziedziczyła sympatię do łatwej lektury i podbródek, a poza tym lekkie uciekanie lewego oka, co trudno nazywać zezem, wdaje się z nim w prawomyślne dyskusje, w których oboje zawsze zgodnie występują przeciwko mnie, chociażbym się w ogóle nie wypowiadał, bo stary nigdy nie był zachwycony naszym małżeństwem, i to nie dlatego, żeby uważał mnie za złą partię, ale dla „zasady”, bo stary należy do ludzi, którzy nienawidzą a priori, a ja nigdy nie stanę się nim, nigdy nie będę podzielał wszystkich jego poglądów, nigdy nie przyjmę wszystkich jego rad, a już z całą pewnością nigdy nie pozwolę, żeby Alejandra z powrotem dostała się pod jego wpływ (obecnie bezprzedmiotowy, bo brat Alejandry usamodzielnił się już jakiś czas temu i prowadzi własną księgarnię w innej prowincji); poza tym mój zawód niemal urąga dobremu smakowi „dyskretnej inteligencji”, którą on reprezentuje, bo to przecież oczywiste, że jedyne, co dentysta potrafi, to zadawać ból, jest okropnie grubiański i właściwie nie da się z nim porozmawiać, czego nie można powiedzieć o fryzjerze i pedikiurzyście (bo nie da się mówić, kiedy ktoś ci dłubie w zębach), w dodatku dentysta nawet nie cieszy się w społeczeństwie prestiżem chirurga; fakt, że zarabiam więcej niż dosyć, żeby utrzymać Alejandrę i naszych dwoje dzieci, mieć własny gabinet z sekretarką i wizytami domowymi, nie umniejsza pospolitości mojego zawodu, choć prawdą jest, że stary nigdy otwarcie nie wyłożył mi tych wszystkich racji: w mojej obecności zawsze milczy z udanym szacunkiem, jak przed pomnikiem dyktatora, stale jednak czyha na mój błąd, wypatruje sposobności, aby wytknąć mi, że się mylę, bo nie słuchałem, co mówił, chociaż, naturalnie, nigdy nie robi tego otwarcie ani też nie bezpośrednio po mojej małej porażce, wszak nie jest myśliwym z licencją, a tylko po kryjomu krąży wokół mnie, wyczekując odpowiedniej chwili, żeby jego nienawiść, bezbłędnie wycelowana, mogła porazić niemal bezgłośnie, i wówczas przemawia z subtelnością, jakiej sam u innych nie znosi, twierdząc, że należy być „szczerym i bezpośrednim jak mężczyźni za dawnych czasów”, ale ja, daleki od niechęci, współczuję mu (i udaję, że go nie znoszę, właśnie dlatego, że mu współczuję): pytam siebie, po co to milczenie, po co wszystkie przekleństwa zabierać ze sobą do grobu?, jakie zalety ma powściągliwość i codzienne tłumienie emocji albo przelewanie ich na niewłaściwe obiekty?; jednak najtrudniej przychodzi mi znieść udawaną obojętność starego, te błahe pogawędki przy stole, tajny pakt, żeby nikogo nie denerwować, samemu nie będąc denerwowanym, i ten jego nienaganny strój, ciemną marynarkę i pięknie zawiązany krawat: któregoś dnia umrzesz przy pracy, mówi, kiedy tłumaczę się ze spóźnienia, i nic ci z tego nie przyjdzie - państwo nie zwraca straconego czasu pana Joyce'a, dodaje (ma w zwyczaju cytować autorów, których nigdy nie czytał, od czego gorsze jest tylko to, że zawsze cytuje z błędami), co ja mówię, Prousta, poprawia się, mnie ci francuscy pisarze zawsze wychodzili bokiem, za przeproszeniem, mówi, i dlatego się mylę, a Alejandra zwraca mu uwagę: tato; udając, że słucham starego, przyglądam się Alejandrze, kiedy kursuje między kuchnią a pokojem, wydając służącej polecenia co do kolacji, i dochodzę do wniosku, że moja żona jest jak dom, w którym mieszkamy: za duża, a przy tym duszna, niepotrzebnie ustrojona, żeby ukryć wiek, i pełna wspomnień, przez które nie można jej zostawić; Alejandra ma przyjaciółki: przychodzą z wizytą i gratulują, kiedy Ameli albo Héctor Luis dostaną szóstkę; w przeciwieństwie do Galii Alejandra jest chłodna, dystyngowana i na swój sposób intelektualna; jak wielu ludzi, żyje w przekonaniu, że niedobrze jest żyć tak, jakby się naprawdę chciało, bo Alejandra uważa, że małżeństwo kończy się kilka miesięcy po ślubie i zostaje po nim tylko lęk przed separacją; podobnie jest z jej religijnością: dawno przestała wierzyć w wieczne szczęście i teraz boi się już tylko codziennych przykrości; mimo to często zaprasza na obiad proboszcza, a do kościoła chodzi ubrana z dyskretną elegancją, co uważa za istotny element dobrego wychowania, w kościele zaś klęka, modli się i spowiada, po cichu mamrocząc coś, co wydaje się ważne; czasem przychodzi mi do głowy takie oto bluźnierstwo: gdyby Bóg nagle przestał istnieć, ileż zmarnowanych sekretów moglibyśmy byli sobie wyznać!, przecież tak wiele opinii o sobie nawzajem powierzamy obcym ludziom!, ale najstraszniejsze, że w istocie nie ma znaczenia, czy Bóg istnieje: wątpię, żebym kiedykolwiek dowiedział się wszystkiego, co o mnie i o naszym małżeństwie opowiadasz w kościele, Alejandro; gdzie tam, chociaż to zupełny absurd, kościół rzeczywiście jest miejscem, w którym ludzie tacy jak my mówią najwięcej i najchętniej, słowa jednak nikną w szmerze, ciszy i modlitwach, a prawda gubi się bezpowrotnie: może sedno tkwi w tym, że, ilekroć chcemy porozmawiać, trzeba by uklęknąć przed drugą osobą albo mówić szeptem i bardzo szybko, bez zastanowienia, jakby odmawiając różaniec; pogrążony w tych rozmyślaniach, słyszę, że stary zwraca się do mnie z tajoną złośliwością, chcąc przyłapać mnie na kolejnym błędzie: coś ci się stało w palec, Hectorze?, i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że od powrotu do domu cały czas obmacuję sobie koniuszki paliczków, twarde kości śródręcza; co by o mnie stary powiedział, gdybym wyznał, co odkryłem?, uśmiecham się na samą myśl o tym: nie, mówię, machając mu kośćmi przed nosem, i zmieniam temat; Ameli i Hectora Luisa nie ma w domu i podejrzewam, że to synowska forma „sporządzania inwentaryzacji” na własny rachunek, co samo w sobie nie wydaje mi się ani złe, ani dobre, więc siadamy do stołu prawie od razu, a kiedy Alekjandra srebrną łyżką ze srebrnej salaterki nakłada czwartkowe kotlety mielone, z należytym szacunkiem słuchamy przemowy starego, jakby to było niekończące się błogosławieństwo pokarmów, przerywane z rzadka krótkimi uwagami Alejandry, ale dzisiejszy temat wydaje mi się dziwny, prawie alegoryczny, a w dodatku, kiedy tylko zaczynam jeść, czuję się cokolwiek niewygodnie, ponieważ ciężar rąk na krawędzi stołu uświadamia mi obecność ukrytych w nich kości, kości łokciowej i promieniowej, które w tym czcigodnym towarzystwie wydają mi się równie nieodpowiednie i prymitywne, jak gdyby ktoś na stole położył szczękę osła, tymczasem stary mówi, a w jego dzisiejszym monologu raz za razem powraca słowo „zepsucie”: widział kto takie zepsucie?, mówi, jesteście świadomi zepsucia rządu?, czy zepsucie systemu nie staje się ewidentne?, czyż wszyscy politycy nie są zepsuci?, nie dostrzegacie zepsucia na każdym kroku?, czy w końcu nie ujawniło się całe zepsucie?, słuchając go, staram się nie robić hałasu rękami, bo nagle wydaje mi się, że przy dotknięciu kośćmi drewnianego blatu powstaje odgłos, jakby nieboszczyk skrobał wieko trumny, co chyba nie jest odpowiednim tłem dla wykładu starego; mimo wszystko muszę jeść, więc biorę nóż i widelec i kroję kotlet na dwoje, a podnosząc mięso do ust, staram się nie patrzyć na kości trzymające sztuciec, bo absurdalna wizja, że karmi mnie szkielet, choćby i własny, nie należy do przyjemnych, ale kiedy żuję z zamkniętymi oczami, słuchając opowieści starego o „zepsuciu”, wyczuwam językiem coś twardego, a poskarżywszy się nieśmiało Alejandrze, otrzymuję odpowiedź: to pewnie kawałek jakiejś kosteczki, to kotlety z kurczaka, Hectorze, więc przy pomocy kości kciuka i palca wskazującego muszę wyjąć z ust kosteczkę i położyć ją na brzegu talerza, gdy tymczasem moje myśli nieuchronnie podążają dalej tym tropem: wewnątrz tego, co miękkie, zawsze musi istnieć to, co zostaje, kość, rusztowanie, twardość, znalezisko, ukryta część, biała i wieczna, to, co zostaje na sicie, kamień, to, czego „nikt nie chce”; nie sposób uciec od „tego, co zostaje”, ponieważ ono jest wewnątrz, chowam wobec tego ręce pod stół, przez chwilę nawet kusi mnie pomysł, żeby zajadać jak Cesar, prosto z talerza, ale czyż wobec apokaliptycznego przebiegu kolacji wszelkie oszustwo nie okazuje się daremne?, bo to, co teraz oglądam, przypomina domowe zmartwychwstanie: nawet prawdziwy ewangelista - mój teść - woła „zepsucie”: Alejandra bierze chrupiący chleb w swoje kości i łamie go, stary wystukuje kośćmi rytm na obrusie, Alejandra ujmuje kośćmi łyżkę, żeby nałożyć kolejne kotlety mielone, w których pełno jest kosteczek zabitego kurczaka, stary serwetką wyciera sobie kości ubrudzone cudzym mięsem, Alejandra kością wskazuje koszyk z chlebem, a ja jej go podaję, wyciągając kości, po czym ona bierze go w swoje; krzyżują się kości ramieniowe, łokciowe i promieniowe, kości nadgarstka i śródręcza i paliczki, podajemy sobie z kości do kości ocet winny, oliwę, sól, wino i wodę mineralną, w końcu wracają Ameli i Héctor Luis, ona z kina, on ze szkoły, witają się, a Ameli przesuwa swoje delikatne, piętnastoletnie kości po mojej łysej głowie, krótkimi kośćmi ramieniowymi obejmuje mnie za szyję, całując w policzek: gdzieś ty była do tej pory?, pytam, a ona: w kinie, przecież ci mówiłam, a ja: ale tak długo?; tak, mówi, nie patrząc na swoje ręce skostniałe z zimna, na kości swoich martwych dłoni, swoje ramiona jak białe szczypce; tak, tato, film skończył się bardzo późno; nagle, kiedy siada do stołu, zwracam uwagę na jej ciemne, lśniące włosy, wielkie oczy i jasnoniebieski sweter, napięty dzięki obecności kości, i ogarnia mnie strach o nią, chciałbym porwać ją, złapać i powiosłować razem z nią przez ten niezbadany strumień bez końca, płynący ku ostatecznej ciemności: myślę, że od dzisiaj powinnaś wcześniej wracać do domu, Ameli, mówię, a ona: dlaczego?, i oczy aż błyskają jej z niezadowolenia, a ja, nadal nie ujawniając rąk ukrytych pod stołem, odpowiadam: myślę, że na ulicach o tej porze nie jest bezpiecznie, na co stary mi przerywa: dzisiaj nigdzie nie jest bezpiecznie, Hectorze, po czym dalej je, Alejandra nakłada kotlety, Héctor Luis marudzi, że za dużo, a Ameli protestuje: ale ja mam już piętnaście lat, tato!, a ja: nieważne, na co Alejandra: nie bądź taki twardy dla dziecka, Hectorze, mówi, dzisiaj pozwoliliśmy jej wrócić tak późno, ale przecież ona wie, że to był wyjątek; milczę: tak naprawdę wszystko pogrąża się w ciszy poza grzechotem kości; Ameli i Héctor Luis bardzo się od siebie różnią, myślę, ale jedno ich chyba łączy - że oboje od nas odchodzą; nie widzę, jak rosną, lecz widzę, jak odchodzą: po chwili jednak dociera do mnie, że to nie do końca tak jest, bo nigdy, ani przez chwilę, nie miałem zupełnej pewności, czy tu naprawdę i bez reszty; Ameli ma chłopaka, ale to tajemnica; wiemy, że Héctor Luis chodził z różnymi dziewczynami, ale pozostaje tajemnicą, co o nich myśli; oboje mają plany na przyszłość, marzenia, chcą coś robić, ale to wszystko jest tajemnicą: może rozmawiają o tym w pubach, z braku dobrego kościoła, w którym mogliby się z nami do woli nagadać, tak czy inaczej, w domu oboje wypełniają główne przykazania rodzinne: nie będziesz rozmawiał o niczym ważnym i kochaj tajemnicę jak siebie samego; gdyby chociaż wszyscy milczeli!, ta czcza gadanina jest nie do zniesienia, a teraz jeszcze te odgłosy: stukot i skrzypienie naszych kości; czuję coś bardzo podobnego do żalu, ale jest to żal biologiczny, jak paproch w oku albo zapach surowej cebuli, więc przepraszam i wstaję od stołu, bo muszę wyjść do łazienki, żeby się wypłakać z powodu czegoś, czego nie rozumiem, a później, kiedy leżę w łóżku obok Alejandry, która z zadowoloną miną czyta jakieś romansidło, przychodzi mi do głowy, żeby spytać: czy nie jestem dla ciebie zbyt twardy?, jednocześnie patrzę na swoje nieruchome kości na materacu: martwe, owłosione dłonie, kość łokciowa na krzyż z promieniową, stykające się kości ramieniowe, a ona na chwilę odkłada książkę, kośćmi zaznaczając stronę, i patrzy na mnie ze zdumieniem: nie, Hectorze, dlaczego pytasz?, a ja nalegam: czy nigdy nie byłem dla ciebie twardy?, a ona: nigdy, a ja: może jestem zbyt szorstki?, a ona: Hectorze, co z tobą?, a ja: to może zbyt ostry?, a ona: nie bądź głupi, czy pytasz mnie o takie rzeczy, bo gryzie cię, że przy kolacji głównie milczałeś?, przecież wiem, że nie przepadasz za tatą, potem mnie całuje i mówi: postaraj się zasnąć, ta praca cię wykańcza, a ja widzę, jak wyciąga połączone stawami białe paliczki, żeby zgasić lampę z różowym kloszem, po czym pokój pogrąża się w mroku i tylko chropowata powierzchnia naszych kości połyskuje we wpadającym przez okno świetle księżyca; później we śnie odwiedzam teatr cieni, w którym mogę się poruszać wyłącznie za pomocą ramion, ponieważ tylko one istnieją, tutaj życie odwróciło się jak negatyw i teraz liczy się tylko to, co dotychczas ukryte, ujawniony sekret, z chrzęstem, z jakim dawniej kurczyły się drewniane sprężyny w niektórych zabawkach, kości moich dłoni powoli wyłaniają się ze spowijającego je czarnego całunu: istnieją tylko one, są całym światem, bezwładne ramiona i dłonie, które łączą się i rozpadają, powstają i niszczeją, nie rodzą się ani nie giną, po prostu zmienia się ich układ, w poziomie, w pionie, pod kątem, w górę, w dół, ramiona kołyszą się przy chodzeniu, a dłonie kośćmi chwytają niewidzialne przedmioty; rano, po nocy wypełnionej urywanymi snami i przewracaniem się z boku na bok, wydaje mi się, że pojąłem, a moje odkrycie rozprzestrzenia się niepowstrzymane jak trąd, bo kiedy rozlega się gęgający sygnał budzika, jakże podobny do dźwięku mosiężnej trąby, wsuwam bose stopy w kapcie i dociera do mnie: stwardniałe podeszwy, futerko, którym wyściełane są kapcie, dotyka stępu, tej łamigłówki nieregularnych kości, z nogawki piżamy wystają końce piszczeli i kości strzałkowych, łękotki rysują się owalnie pod naciągniętą tkaniną, a gdy wstaję, rozlega się chrzęst kości udowych, to odkrycie nie czyni mnie ani bardziej, ani mniej szczęśliwym niż dotychczas, ponieważ spodziewam się go, mimo to ze zdumienia coś we mnie nieruchomieje jak pomnik; kiedy biorę prysznic, przychodzi najgorsze, bo właśnie wtedy spostrzegam, że krople wody nie zmywają ze mnie brudu, lecz tylko rozprowadzają go po kościach: wypłukują błoto z moich ociekających żeber, zbierają wapno na moich stopach, odrywają glinę, wnikają w stawy, szczeliny, niedoskonałości, kruszą mi kosteczki śródręcza niby skorupkę jajka, perforują obojczyki i łopatki, w dodatku nie dziś ani jutro, lecz każdego dnia bez wyjątku, w niewzruszonym procesie niszczenia, czuję, że rozpuszczam się w wodzie i z autentycznym popłochem wyskakuję z wanny, żeby osuszyć swój ociekający szkielet, owijam ręcznikiem cylinder kości długich, jakbym wiązał wiklinę, szoruję nim niezgrabnie po konstrukcji kręgów, trę kości płaskie jak przy myciu okien, postanawiam już nigdy się nie zamoczyć, ponieważ nagle dociera do mnie, że jestem pięćdziesięcioletnim rusztowaniem, które zraszać wolno wyłącznie olejem, i właśnie wtedy, a może chwilę później, przesuwając po twarzy maszynką do golenia, czuję ostateczny atak tego trądu i opuszczają mnie siły, tak że ledwie daję radę odsunąć od policzka mechaniczne ostrza: paraliżuje mnie uczucie podobne do koszmarnego bólu zębów, jakby grabiami jeździć po tablicy albo metalowym krzesłem szurać po kafelkach, wyobrażam sobie nawet, że lecą iskry, kiedy maszynka dotyka kości szczęki albo policzka; wolną ręką macam sobie głowę, czuję twardości czaszki, łuk oczodołów, pomost żuchwy, wygięcie szczęki i myślę: po kiego grzyba ja się golę?, czyż moja twarz nie jest zaledwie dodatkiem, powłoką, maską?; w tej chwili wchodzi Alejandra i spodziewam się, że zaraz zacznie krzyczeć na widok obcego faceta, ale ona ledwo rzuca na mnie okiem i staje przy umywalce; ja się odsuwam, wyciągam wtyczkę z kontaktu i chowam maszynkę do futerału, Alejandra pyta: już się ogoliłeś, Hectorze?, a ja: tak, i szybko wychodzę z łazienki, nie mógłbym dotknąć golarką kości swojej czaszki!; wszystko to jest tak oczywiste, że wręcz rzuca się w oczy, myślę, przed lustrem w sypialni zapinając białą koszulę na cienkich kręgach szyjnych: nosić w sobie czerep, mieć czaszkę na karku, całować się czaszką, myśleć czaszką, uśmiechać się czaszką, patrzeć przez otwory w czaszce jak przez bulaje na statku-widmie, mówić przez zęby czaszki: oto cała zagadka, tak prosta, że można by pęknąć ze śmiechu, gdyby nie była tak przerażająca, z trudem staram się zawiązać krawat, podzwaniając kośćmi palców, jakbym robił na drutach; za moimi plecami Alejandra rozczesuje czarne kędziory, które obnosi na swojej czaszce, a szczotka, rozdzielając pasma włosów, odsłania białe partie skóry, gdzie włosy wdzierają się pod powierzchnię: wiedzieć to wszystko i patrzyć na nią w tej chwili wydaje mi się wyjątkowo koszmarne; w zębach trzyma dwie szpilki: obrzydzenie sięga zenitu i muszę odwrócić wzrok: tam oto wyłania się kość, myślę, przebranie szwankuje, jak kiedy znad brzegu pończochy ukazuje się prostokąt białego uda; tam, zakryte wargami, są zęby, jedyne kości, które wystają, a my żyjemy, szczerząc je w uśmiechu, lubimy je pokazywać, dbamy o nie, a mój zawód polega właśnie na tym, żeby utrzymać je w dobrym stanie, białe i lśniące, czyste, oskrobane, gładkie, odarte z mięsa, jak po nalocie padlinożernych ptaków: oto szereg odłamków śmierci, twardość ukryta za tym, co miękkie; czyż to nie jest karygodne zaniedbanie?; nagle mam ochotę powiedzieć: Alejandro, ty pokazujesz kości!, schowaj kości, Alejandro, szanująca się kobieta jak ty, co łatwo się czerwieni, jest kulturalna i zadbana, posiada całą kolekcję powieści miłosnych, ma rodzinę i chodzi do kościoła - żeby tak obnosiła się z kośćmi?, czy nie widzisz, że nawet gryziesz tymi kośćmi?, Alejandro, na miłość boską, toż to twoje kości zatopione w niewidocznej czaszce, kości, które przetrwają, kiedy ty zgnijesz, kobieto, nie pokazuj ich!; to gorzej niż niemoralne, to jakby przedwczesna ekshumacja zwłok, każdy uśmiech jest profanacją grobu, ponieważ odkopujemy swoje kości jeszcze przed śmiercią; powinniśmy chodzić z zamkniętymi ustami i krzyżem na wargach, mówić jak bezzębni starcy, uczyć dzieci, żeby nie pokazywały zębów przy jedzeniu: to błąd, poważny błąd ludzkości, przecież to tak, jakby pokazywać obojczyki obdarte ze skóry i nagie łopatki, odsłaniać szorstki czubek kości ramieniowej przy zginaniu ręki, odkrywać szwy czaszki, witając się uprzejmie z damą, demonstrować rzepki, klękając w kościele, i talerze biodrowe w tańcu albo ostrą powierzchnię krzyża w czasie aktu seksualnego, a jednak oboje, z naszymi ohydnymi zębami, stanowimy niezbity dowód istnienia czaszki, absurd, mruczę, a ona: słucham?, ale ze względu na szpilki, mówi przez zęby, poprzez zwarte szeregi białych płytek, jakby powiało morowym powietrzem między nagrobkami, albo jeszcze gorzej: to głos zza grobu, słowa dochodzące spod ziemi; nie, nic, odpowiadam, a ona, zaintrygowana, podchodzi do mnie i przesuwa mi paliczkami po kręgach, od wczoraj jesteś jakiś nieobecny, Hectorze, coś ci dolega?, czy to przez pracę?, i przysięgam, że o mały włos, a bym powiedział: od wielu lat zdradzam cię z dawną pacjentką, w każdy czwartek o tej samej porze, ale nie przejmuj się, bo jedno niewiarygodne odkrycie sprawiło, że ją rzuciłem, już nigdy nie wrócę do Galii, już nie warto (i dlaczego tego nie powiedzieć, myślę, po co tłumić pragnienie i nie powiedzieć prawdy, dlaczego nie oczyścić sumienia, nie wyrzucić z siebie wszystkiego); a jednak zamiast katartycznego wyznania, mówię, że tak, za dużo pracuję, i udaję głupiego, zachowując dla siebie całą mądrość, jaką posiadłem, czuję, jak jej paliczki zsuwają się po łańcuchowej konstrukcji mojego kręgosłupa, i słyszę słowa skargi: już od dawna nie uśmiechasz się do mnie, i myślę: mylisz się!, jesteśmy jednym wielkim uśmiechem, nie widzisz? - zęby wystają nam ze szczęk i nie możemy przestać się uśmiechać, uśmiechamy się z krzykiem i przez łzy, kiedy bijemy się i zabijamy, umieramy i śnimy, wiecznie się uśmiechamy, Alejandro, chciałbym jej powiedzieć, a w uśmiechu jest śmierć, nie widzisz?, chciałbym jej powiedzieć, nasze czaszki uśmiechają się wiecznie, a największą szczerością jest rozchylenie warg, uniesienie rąbka skóry, tak żeby możliwie najdoskonalej powtórzyć nasz wewnętrzny uśmiech, mina, która oznacza, że jesteśmy pogodzeni z myślą o nadchodzącym końcu, ponieważ uśmiechając się, odsłaniamy zęby, a więc „trochę bardziej odsłaniamy czaszkę”, żadna ludzka forma ekspresji nie zdradza nas równie mocno, uśmiech, chciałbym jej powiedzieć, zdradza naszą śmierć, demaskuje ją; każdy uśmiech jest przepowiednią, która zawsze się spełnia, Alejandro, a więc uśmiechnijmy się, rozchylając wargi, i pokażmy zęby, uśmiechnijmy się, żeby odsłonić trupie czaszki naszych twarzy, sprawmy, że z ukrycia wychynie zimne rusztowanie, przeczeszmy twarz uśmiechem jak dno jeziora, żeby wydobyć czaszkę spod powierzchni naszych dzieci, ciebie i mnie, dziadka, przyjaciół, krewnych i księdza; ale nic nie mówię, wykręcam się półsłówkami, a ona patrzy mi w oczy i słyszę chrzęst, tarcie żebra o żebro, zderzenie czaszek, i myślę, że ona też to czuje: nie bądźmy tacy twardzi, mówię, a ona ściska mnie jeszcze mocniej: nie, ty nie jesteś twardy, Hectorze, więc jej odpowiadam: oboje jesteśmy twardzi, i mam rację, bo przy objęciu rozlega się stukot, dekoracja w teatrze naszej miłości, odgłos podobny do tego, jaki towarzyszy wróżbom z patyczków I Ching na marmurowym stole albo przesuwaniu po szachownicy marmurowych figur, łomot ciężkich kołków albo kamienny ping-pong, owo pozornie słodkie zderzenie naszych szkieletów, jakby potrząsnąć pustymi wieszakami; odsuwam się od Alejandry, żeby się ubrać do końca, może rzeczywiście jestem dla ciebie za twarda, mówi, ja też jestem twardy, odpowiadam, myśląc: i Ameli, i Héctor Luis, i wszyscy między sobą i każdy z osobna wobec samego siebie, jesteśmy tacy twardzi i ostrzy, i szorstcy, i zimni, i biali, i grzechoczący!; już idziesz?, pyta, tak, rzucam, bo nie chcę jeść śniadania w domu, w istocie nie chcę już nigdy jeść śniadania, ale przede wszystkim, nade wszystko, nie chcę natknąć się na szkielety swoich dzieci, które dopiero co wstały z łóżek, tak więc prawie wybiegam na ulicę z płaszczem przerzuconym przez ramię, prosto w zimny i ciemny świt; już mówiłem, że do gabinetu mam blisko, co zawsze uważałem za plus, ale nie dziś: chciałbym przenieść się tam wyłącznie siłą woli, nie tracąc nawet czasu na sformułowanie pragnienia, idę, pustymi oczodołami obserwując domy, z których przez otwarte drzwi wyłaniają się białe postaci, jak zjawy w ciemności, pierwsze sklepy spożywcze pełne kości i trupów odartych ze wszystkiego; idę i gdy tak patrzę przez czarne oczodoły, ogarnia mnie dziwny, uporczywy popłoch: co robić po tym odkryciu?, gdzie, w jakim miejscu znajdę wytchnienie?; bo teraz odczuwam potrzebę, żeby otulić się, teraz, bardziej niż kiedykolwiek, trzeba mi miękkości; idąc w stronę gabinetu, rozmyślam, wszyscy tęsknimy za miękkością: rękawiczki z jagnięcej skórki, wełniane płaszcze, szaliki, wygodne buty; tymczasem świat składa się z ostrych krawędzi, a wokoło słychać tylko metaliczny szczęk; jak niewiele jest rzeczy miękkich, a jak dużo szorstkości, żyjemy niby w klatce najeżonej drzazgami, stale ryzykując, że rozpadniemy się jak wiązka trzciny, popękamy; ten świat zamieszkują same szkielety, zakryte i odsłonięte, ruchome i statyczne, jak po biało-czarnej inwazji nagich kości, toż to jeden wielki cmentarz: każde działanie oznacza rozpad, wszystko, co nowo powstałe, ma posmak destrukcji, a my niby upiory kroczymy wśród krzyży, marmuru, inskrypcji, krat i kamiennych aniołów, w porannej mgle, która nas przenika, dookoła same kości rozkołysane w tę i we w tę, szkielety, które mijają mnie w pośpiechu, jeden czyści kości na rogu ulicy, drugi, opatulony w płaszcz przeciwdeszczowy, czeka na autobus, białe kości wystają z kołnierzy, a śmierć czai się wewnątrz jak choroba, która dopada nas w chwili poczęcia, czyż nie ma ratunku?; nagle wpadam na jakiegoś człowieka, postać odmienną ode mnie i wszystkich wokoło, ten się zatrzymuje i pyta: ma pan ogień?, to jakiś niechlujny typ o bujnej czuprynie i brodzie, spod których ledwo wyziera jego drobna twarz, ma brudną kurtkę i ręce, zatacza się, jakby samo ustanie na nogach kosztowało go mnóstwo wysiłku; podaję mu ogień, a on obiema rękami osłania do połowy wypalonego papierosa, mówi: dziękuję, i odchodzi; zatrzymuję się, żeby mu się przyjrzeć: dość niepewnym krokiem idzie na róg, potem odwraca się twarzą do ściany, twarzą pozbawioną rysów, i widzę rosnącą plamę wilgoci u jego stóp, stoję jeszcze przez chwilę, żeby zobaczyć, jak się odwraca i odchodzi, wzruszając ramionami z wulgarną odzywką; sikający pijak, myślę, a jednocześnie dedukuję: on się zrekonstruował, urzeczywistnił własne wnętrze, ekshumując wszystko, co do niego należy, i teraz wypełnia go od środka, płyny, które kiedyś stanowiły jego integralną część; to właśnie jest proces autoafirmacji, myślę: on jest czymś, czym ja nie jestem albo czym przestałem być, zdołał osiągnąć to, co ja stopniowo tracę: integralność; jest tak prawdopodobnie dlatego, że on nie musi milczeć, wolno mu powiedzieć, co mu się podoba, a co nie, myślę i kośćmi stopy kopię po chodniku trupa starej puszki, a może to dlatego, że zaakceptował życie takim, jakie jest, a może dlatego, że jest głodny i spragniony, i musi zapalić, wyspać się i wysikać na rogu, może dlatego, że we własnym wnętrzu odczuwa potrzeby, wewnątrz owej intymności żeber, która u mnie jest tylko czarną dziurą: jego potrzeby go wypełniają, a ja, nie potrzebując niczego, jestem pusty, myślę; a zatem należy się zreformować, powrócić do życia, poczynając od kości, zmartwychwstać, choć przecież gdzieś w moim wnętrzu istnieją ślady życia, to, co poruszało się pod żebrami albo w przestrzeni między nimi a kością łonową, teraz tylko trzeba to sprawdzić; drżąc z niecierpliwości, wchodzę do jednego z barów, które o tej porze są otwarte, i ruszam prosto do łazienki, gestem odpowiadając na pozdrowienie mężczyzny za kontuarem; w toalecie, bardzo podniecony, wyłuskuję swojego na pół zwiędłego ptaszka, przepraszam za wyrażenie, i napinam się: po chwili pojawia się cienka żółta strużka i czuję w dole brzucha stopniową ulgę, którą uznaję za odkrycie pęcherza moczowego: wreszcie na coś mi się przydaje, mówię do siebie, otrząsając siurka, przepraszam za kolokwializm; tak więc, zamieniony w pęcherz, wychodzę znów na ulicę i głęboko oddycham: po obu stronach mostka wyczuwam bliźniacze torby, worki, które nadymają się chłodnym powietrzem poranka, i tym samym odkrywam swoje płuca; w nieopisanej euforii mierzę sobie puls i z radością, jaka towarzyszy dotknięciu piersi świeżo wyklutego ptaka, wyczuwam pod palcem leciutkie uderzenia tętnicy, jej delikatne, lecz jakże charakterystyczne domowe ciepło, i pojmuję, że mam krew i że oto pojawiło mi się serce; idąc do gabinetu, dopełniam swojego zmartwychwstania, powolnego wcielenia szkieletu; tak więc staję się płucami i pęcherzem, staję się jelitem, kiszkami, żołądkiem, staję się mięśniami penisa, ścięgnami, krwią, wątrobą, pęcherzykiem żółciowym, śledzioną i trzustką, staję się gruczołami i limfą, a wszystko jest miękkie, wszystko kompletne i wypełnia szczeliny, jakby wylano na mnie nadwyżki z człowieka: wreszcie staję się wilgotnymi gałkami oczu, staję się językiem i wargami, staję się powolnym otwarciem powiek, podniebieniem, delikatnym nosem z dziurkami, czystą wilgocią śliny, letnią łzą i potem wypływającym z porów; staję się przede wszystkim swoim mózgiem, szarą plątaniną nerwów, materią niewidzialnych idei, wolą, pragnieniem, myślą; do gabinetu docieram już stworzony na nowo, jeszcze bez skóry, lecz już uformowany i zdolny do działania, otwieram ciemne drzwi ze złotą tabliczką, która informuje: „Héctor Galbo, stomatolog”, wchodzę po schodach i popycham drzwi z subtelnością mięśni zegarmistrza i precyzją złodzieja albo pianisty; Laura, moja sekretarka, już na mnie czeka, a przedpokój jest oświetlony, podobnie jak obraz marynistyczny wiszący na ścianie na wprost, wdycham zapach cedrowych mebli i rozkoszuję się miękkością wykładziny pod stopami, a kiedy moje gałki oczne zwracają się w stronę Laury, mogę nawet zamrugać na dowód własnej doskonałości; teraz muszę przejść próbę ogniową: nachylam się, żeby ją pocałować na powitanie, i czuję jędrność swojego policzka, delikatne embriony warg, i pojmuję, że wreszcie pojawiła się skóra: włosy, rzęsy, brwi, paznokcie, kępy moich czarnych wąsów; całując ją, czuję się, jakbym całował samego siebie: dzień dobry, doktorze Galbo, mówi, czuję łaskotanie koszuli na swojej owłosionej piersi, bardzo owłosionej, dzień dobry, odpowiadam, dzień dobry, Lauro, i uświadamiam sobie własną krtań w kanale ukrytym między głową a piersią, czuję, jak powietrze przepływa przez rurę tego długiego organu: dzień dobry, powtarzam powoli, pozdrawiając całe swoje ciało odbite w lustrze w przedpokoju, ciało obdarzone skórą i uczuciami, ciało ubrane i niskie, łysą głowę i wąsatą twarz: dzień dobry, doktorze Galbo, w jakim pan dziś świetnym humorze, zauważa Laura, tak, odpowiadam, tak mi lekko, dodaję w myślach, bo załatwiłem się w jednym barze, przez co wreszcie odkryłem, że mam pęcherz, a więc i całą resztę, ale zamiast tak powiedzieć, pytam: czy już są pacjenci?, a ona: jeszcze nie, a ja: ile mam osób na dzisiaj?, a ona: pięć, wszystkie na przedpołudnie, pierwsza jest Francisca, a, tak, Francisca, mówię, tak: proteza pewnie ją trochę uwiera, i z zadowoleniem myślę: ach, moja doskonała pamięć, moje żywe zmysły, moja świetna koordynacja ruchów, tak, tak, Francisca, bardzo dobrze, i moja bujna wyobraźnia, bo nagle widzę siebie, jak zmierzam w stronę gabinetu, mam potężne mięśnie tygrysa i całe ciało pokryte czarnymi pręgami, rozwieram paszczę, stroszę wąsy, widzę swoje szmaragdowe oczy i swoją płeć, nareszcie widzę swoją płeć: ponieważ Laura, dwa razy ode mnie młodsza, wydaje się łatwą zdobyczą dla moich instynktów, byłby to połów, na który warto się wybrać, naga gazela w pościeli; i teraz już jestem do końca sobą, łącznie z moimi niecnymi myślami, łącznie, wreszcie, z moim okrucieństwem: proszę dać mi znać, jak przyjdzie, rzucam, wchodząc do gabinetu, zdejmuję płaszcz i marynarkę, wkładam nieskazitelnie biały fartuch, widzę swój fartuch i zegarek wodoszczelny i wstrząsoodporny, i swoją obrączkę ślubną, i gazety, które Laura kupuje i układa na stole, i komputer, książki i plansze anatomiczne: sekcje szczęki, wyszczerzone zęby, połówki głów, nerwy, języki, oczy, lepiej nie patrzyć, myślę, bo to ludzie niekompletni, sam teraz jestem skończony, myślę, obleczony wreszcie w swoją czystą powłoczkę, prosto ze sklepu; rozmyślam: oto powróciłem do zarania, odzyskałem siebie, uniknąłem rozmycia, kryjąc się w świeżo stworzonym ciele; nie wiem, jak długo siedziałem przy biurku, upajając się własnym zwycięstwem, ale wiem, że później nastąpiło drugie, jeszcze straszliwsze odkrycie, wraz z pierwszym pacjentem, i od tamtej chwili nie umiem już być ten sam, gorzej: zaczynam zadawać sobie pytanie, czy w ogóle kiedykolwiek byłem sobą, czy moja integralność to coś więcej niż czysta iluzja: i dzwoni dzwonek do drzwi, kolejny dzwonek, jeszcze jeden dzwonek wyrywający mnie z letargu (jak dzwonek do drzwi Galii i dzwonek budzika o dźwięku mosiężnej trąby, a teraz ten w gabinecie, myślę, nie mogąc doszukać się między nimi żadnego związku, poza tym, że są jak raptowne ostrzeżenie, wołanie, elektryczne zapowiedzi), Laura anonsuje panią Franciscę, kobietę dojrzałą i zamożną, jak Galia, jak Alejandra, z żylakami na nogach i czerwoną twarzą pod sztywnym uczesaniem, powoli wkracza do gabinetu, mówiąc coś, czego nie pamiętam, nadal pochłonięty triumfem własnej kreacji; na jej widok postanawiam, że po pracy pójdę do Galii i powiem, że wszystko będzie po staremu, że nie musimy niczego kończyć, że nic nam nie stoi na przeszkodzie, a potem wrócę do domu i powiem Alejandrze, że ją kocham, że już nigdy nie będę twardy wobec niej ani wobec Ameli, decyduję, i witam panią Franciscę z uprzejmym uśmiechem, sadzam ją na fotelu, który za pomocą pedałów odchylam do tyłu, kieruję na nią światło lamp i proszę, żeby otworzyła usta, bo jest to pierwsze, o co proszę moich pacjentów, nie wysłuchawszy nawet do końca ich skarg: ponieważ przywykłem, że większość osób wykonuje to polecenie dość niechlujnie, nachylam się nad nią, samemu otwierając usta, żeby pokazać, jak to się robi: o, tak, szeroko, mówię, a-a-a; zadziwiające, jacy jesteśmy niewinni w chwilach poprzedzających katastrofę: także i ona zrazu jakby nadchodzi chyłkiem, objawiając się w szczególe, w zdarzeniu, na które w innych okolicznościach nikt by nie zwrócił uwagi, ponieważ, kiedy Francisca posłusznie otwiera usta, ja widzę coś strasznego, jak blask błyskawicy, którego istota ludzka nie powinna oglądać: ostateczny rozpad, tyleż nagły i przerażający, co nieunikniony, jak kiedy naciskałem dzwonek u Galii, lecz jeszcze dotkliwszy, bo tym razem nie chodzi o to, co ukryte, lecz o to, czego nie ma, o to, czego brakuje, nie to, co się ukrywa, lecz to, co nie istnieje, to nowe odkrycie dosłownie mnie przerżnęło, przepraszam za dosadność, tak brutalnie, że wszystkie moje poprzednie osiągnięcia natychmiast wydały się snem, który pamiętamy tylko we fragmentach, i skamieniały, sterczę zastygły nad tą kobietą, oboje otwieramy usta, ona z zamkniętymi oczami, czekając z pewnością na dotyk instrumentów; ale ponieważ niczego nie czuje, otwiera oczy i na mojej twarzy widzi najczystsze możliwe przerażenie: co się stało, panie doktorze, pyta, co pan tam zobaczył?, ale ja nie jestem zdolny odpowiedzieć, ani nawet dalej tak stać, więc cofam się jak pijany, niezbornymi ruchami zdejmuję fartuch i rzucam go na podłogę, wkładam marynarkę i wychodzę, biegnę do przedpokoju, nie zwracając uwagi na krzyki pacjentki i pytania Laury, otwieram drzwi, jak oszalały zbiegam po schodach i wypadam na ulicę: nie wiem, dokąd iść, ani nawet czy warto iść dokądkolwiek; przyglądam się przechodniom o wiele bardziej podejrzliwie niż oni mnie: czy to możliwe, żeby nikt nie wiedział?, czyżby istnienie do tego stopnia nas otępiało?; przez jedną koszmarną chwilę nie wiem, co dalej: czy powinienem samotnie runąć w przepaść, czy raczej jak prorok pociągnąć za sobą nieświadomych; to oczywiste, że każdą wielką prawdę należy głosić, ale absurd mojej obecnej sytuacji polega na tym, że owa prawda ostateczna jest niewyrażalna: chcę przez to powiedzieć, że ową prawdą ostateczną nie jest coś, lecz raczej jest nią nic, więc nie można tu nawet marzyć o wyrażaniu czegokolwiek: może tylko cisza lodowatej przestrzeni międzygwiezdnej mogłaby stanowić wyjaśnienie, nie cisza, która stopniowo zapada, lecz raptowna i urywana: pęknięcie martwej przestrzeni, które niby antybomba wciągałoby wszystko do środka, przenosząc nas poza granice przestrzeni i czasu, gdzie nicość nabiera szczególnego, potwornego znaczenia, i niewykluczone, że dopiero wtedy, myślę, puszczając się biegiem po chodniku, powodowany przeczuciem, że każda stracona minuta może mieć fatalne skutki: coś panu jest?, takie pytanie zadaje mi pewien osobnik przy przejściu dla pieszych, kiedy się do niego zbliżam, i dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że obie ręce przyciskam do ust, jakbym starał się powstrzymać wielki przypływ mdłości; moja odpowiedź jest enigmatyczna, ponieważ kręcę głową na znak, że nie, ale mam nadzieję, że on zrozumie, że właśnie to mi jest: że nie; gdybym mógł się odzywać, powiedziałbym: nic, i właśnie to mi jest: cierpię na nic, ale nie sposób mu wytłumaczyć, że nic jest dalece straszniejsze niż każde „coś”, jakie nas codziennie spotyka; pozostaje mi tylko ruszyć biegiem, z rękami wciąż przyciśniętymi do ust, ale nieświadom celu, w skrytości ducha żywię nadzieję, że nie zdążam donikąd, że nigdzie nie dotrę, że już zawsze będę tak biegł, bo przecież nie mogę w takim stanie pokazać się w domu, nie z taką usterką, należy za wszelką cenę zaradzić temu rozszczepieniu, może trzeba zacząć od początku, z powrotem zwinąć nitkę w kłębek: pomyśleć o chwili poprzedzającej odkrycie, zauważyć obecność, żeby brak stał się zrozumiały; lecz jakże to opisać: jakże powiedzieć, że nagle uświadomiłem sobie usta?, pacjentka otworzyła usta, a ja, chcąc pokazać jej, jak to się zrobi, otworzyłem swoje; wtedy stało się: czas znieruchomiał wokół mnie i zostałem sam ze swoim odkryciem, niby rozbitek, sparaliżowany ostatecznym objawieniem, jak za pierwszym razem, niezdolny pojąć, jakim cudem wcześniej tego nie widziałem: usta, oczywiście, tam, tutaj, pod spodem, pod moim nosem, w mojej twarzy, usta, nagle ujrzałem prawdę, banalnie prostą i właśnie przez to niedostrzegalną: usta nie niczym; zrozumiałem to, jednocześnie z pacjentką otwierając usta: co otwieram?, pomyślałem: usta; ale w takim razie, jeśli otwarte usta to też usta, rozwiązaniem zagadki jest ciemność, pusta dziura, otchłań; to znaczy, że nagle, widząc usta, nachylając się, żeby zobaczyć, nie widziałem ich, ale nie widziałem ich dlatego, że właśnie tym są: brakiem ich, gdybym zobaczył usta tak samo, jak widzę, dajmy na to, swoje palce, nie byłyby ustami albo byłyby zamknięte; niemniej cały koszmar polega na tym, że otwarte usta to także usta: jak można nazywać „palcami” pustą przestrzeń między nimi; ale to jeszcze nie wszystko!; skoro ów defekt, owa nicość, istnieje, jak uniknąć nadejścia pustki?, jak sprawić, żeby w nicości wszystko nadal było tym, czym jest?, jakim sposobem odzyskiwać ciało, skoro stale wymykam się przez tę absurdalną czarną dziurę?; i nagle staje się to dla mnie jasne: jeśli wszystko wokoło zostanie zamknięte!, jeśli krawędzie idealnie się do siebie dopasują, bez szczelin i rys!, ale przecież usta, otwarte usta, pozostaną ustami, jak zatem ocaleć bez szwanku?, jakim sposobem zachować integralność, nie zmienić się wewnątrz, skoro właśnie tam jest to, co nie jest, owa czarna nicość tkwiąca we mnie?; nie pamiętam, jak długo biegłem na oślep przed siebie, póty nowe doznanie okazało się silniejsze niż rozpacz: ktoś leżał w bramie, ten sam pijak, którego widziałem rano, a teraz wydawało się, że śpi albo nie żyje - szary kapelusz zasłaniał mu górną połowę twarzy, a poniżej, ukryty w gęstej brodzie, zionął otwór bez zębów i bez języka, rzecz czarna i kolista jak dół kloaczny albo źrenica ślepego cyklopa wpatrzonego we mnie, choć ja byłem „nikim”; przeraźliwa pustka, nicość; poczułem przerażenie i bezgraniczną odrazę na widok ostatecznej syntezy wszystkiego, co wstrętne, i odszedłem w rozpaczy, zakrywając dłońmi to „pominięcie”, tę śmiercionośną „pustkę”, porażony szokującym doznaniem, panicznym strachem, jakby ktoś przecedził moje myśli przez sito, żeby się rozpadły, miałem świadomość własnego zagubienia, dezintegracji woli w obliczu nieodwołalnego; te otwarte usta, owo niedopatrzenie, przez które wszystko przelatuje: sekrety, słowa, wymioty, ślina, życie, ostatnie tchnienie; otulając się własnym ciałem, odkryłem rzecz ostateczną, która się nie zamyka, ów koszmarny defekt ukryty za wargami złożonymi do pocałunku, za codzienną mową, za jedzeniem i przeżuwaniem, głębiej niż zęby i język, odkryłem coś, co nie jest podniebieniem ani krtanią, ani ujściem gruczołów, ową pustkę, która przenika mnie od środka, niezamieszkany tunel dżdżownicy, nicość, negację, przez którą teraz ulegam stopniowej korozji; bo skoro istnieją usta, nic nie zdoła powstrzymać pustki; tak więc dobiegając już do domu, zaczynam się rozpadać, dzielić się na części, perforować: najpierw skóra, zwykle odczuwana wyłącznie jako wrażenie dotykowe, skóra, upadając na chodnik, zachowuje mój kształt, zsunąwszy się ze mnie jak z gada, który zmienia łuski, bo pustka wdarła się pod nią jak ostrze powietrza; potem mięśnie i ścięgna, bezgłośnie: jaką one mogą stanowić ochronę w tunelu nicości?, jak mają obronić przed zalewem pustki, przed tym defektem, który wyziera ze mnie jak studzienka uliczna?, one także opadają, odwiązują się jak olinowanie na statku w czasie burzy; ulica, na której mieszkam, przyjmuje daninę powolnej, lecz nieodwracalnej utraty moich wnętrzności: to zatruty haust nicości, którego nie widać, lecz który jest, sprawia, że odrywa się mój żołądek i kiszki, roztapia się wątroba i śledziona, uwolnione płuca odlatują jak dwa szare gołębie, serce przestaje tętnić, dojrzewa, twardnieje i spada, lodowate jak zaciśnięta pięść zmarłego, bo nic nie może tętnić wobec ust, nerwy leżą na chodniku rozciągnięte jak sznurki zepsutej marionetki, oczy jak krople rozlanego mleka, miękka materia mojego mózgu, precyzja zmysłów, ekscytująca słodycz pożądania, zew głodu i instynktów, doznania, impulsy: wszystko nieustannie upada i ginie, wszystko skapuje z rusztowania, wszystko oddala się i znika w głębi ulicy; wreszcie wchodzę do domu pod postacią nagiego, martwego szkieletu, i myślę: dzieci na szczęście są w szkole; idę do salonu, a na mój widok Alejandra wytrzeszcza oczy; siedzi na kanapie i robi na drutach, a prawdopodobnie też pruje, tworzy i niszczy w wahadłowym ruchu bezgranicznego oddania; staję przed nią, powoli rozwieram swoje białe szczęki, żeby wreszcie odsłonić otwór w całym jego przerażającym ogromie: otwarte usta, głęboka pustka pomiędzy żuchwą a szczęką, prawdziwe usta, których nie ma, odarte z szalbierstwa śluzówki, czarna przestrzeń, która niczego nie zawiera, i nareszcie przemawiam, po całych stuleciach milczenia, a moje słowa, dobyte z tej pustki, same także są pustką, która przewierca wszystko na wskroś: Alejandro, mówię, od lat cię zdradzam z kobietą, którą poznałem w gabinecie, a ona: Hectorze, co ty mówisz?, a ja: jest ładna, ale bez przesady, czuła, ale bez przesady, inteligentna, ale bez przesady: najlepsze w niej jest to, że mnie kocha i starała się uczynić mnie szczęśliwym, a w dodatku nigdy nie przysporzyła mi żadnych kłopotów poza tym, że musiałem cię okłamywać, ukrywać wszystko przed tobą, jest to kobieta, dzięki której odkryłem, że istnieje pewien rodzaj pospolitego szczęścia, którego nie wolno sobie odmawiać, co ty i ja zawsze robiliśmy, zawsze odmawialiśmy sobie nawet najdrobniejszego pospolitego szczęścia, kobieta, wreszcie, przy której zrozumiałem, że teraz nic już nie ma znaczenia, bo nawet grzech gdzieś się kończy, nawet wina, nawet to, co zabronione, a ona pyta: Hectorze, Hectorze, co ci jest?, dość już tych kłamstw, odpowiadam, uwalniając się z jej omdlałego uścisku i łez, i dosyć już tego milczenia, wcześniej powinniśmy byli rozmawiać, ale nie tylko my dwoje, nie, nie tylko my dwoje, a ona krzyczy: dokąd idziesz?, ale jej krzyk ginie w moim własnym krzyku, który słyszę już tylko ja, i to jest najstraszniejsze: ponieważ nie mam już gardła, zostały mi tylko cienkie kręgi i pragnienie, żeby ktoś mnie wysłuchał; biegnę więc do domu Galii, z trudem wlokąc po chodniku odłamki kości, i gdy otwiera mi drzwi, krzyczę: nie, Galio, nie możemy dłużej być razem, nic tu po mnie, ty, samotna wdowa, a ja samotny małżonek, nic się nie da zrobić, Galio, już nie będzie pocieszania, nie będzie sekretów, dość już szczęścia i matczynej czułości, ponieważ nadeszła chwila, Galio, w której wszystko się kończy, a najgorsze, że ty nic tutaj nie możesz pomóc: dlaczego?, pyta, bo trzeba powiedzieć prawdę i wyjawić kłamstwo, mówię, chociażby została w nas tylko pustka, trzeba wreszcie otworzyć usta, Galio, tłumaczę jej, i wylać z siebie wszystko, mówić i mówić, i zniszczyć wszystko słowami, ciągnę, bo jeśli w ogóle czymkolwiek jesteśmy, Galio, to tylko oddechem, więc nie ma wyjścia i dlatego to robię, kończę i zostawiam ją, a ona krzyczy za mną: dokąd idziesz?, ale jej krzyk ginie w moim, który stał się już tak potężny jak podniebna cisza; i zostawiam wszystkich, zostawiam miasto, które nie było moim miastem, życie, które nie było moim życiem, biegnę już prawie niesiony wiatrem, cienkie kości mojego ciała szybują nad ziemią, pędzę, lecę w stronę lasu, porwany silnym podmuchem niby pył albo śmieci, sunę po trawie, między drzewami, z każdym słowem zdzierając się coraz bardziej: dosyć tego, mówię, już nie będzie domu, już nie będzie życia, już nie będzie pracy; mówię, krzyczę bezgłośnie: dosyć już świata i istnienia, dosyć już wysiłków i starań, wytrwałości, milczenia i spojrzeń w nadziei na odpowiedź, nie, nie będzie już światła na moich oczach, już nigdy nie wstanie dzień, dosyć już marzeń i starań, zdobywania, żeby potem utracić, co się osiągnęło, i chorowania, i umierania, i odchodzenia w niebyt, wszystko jest puste, nieistotne, ograniczone, przeciętne: dosyć, nosimy w sobie defekt, wieczną szczelinę, znamię nicości, te usta zawsze otwarte, ten otwór ku czemuś i od czegoś, popatrzcie: nosicie w sobie ściek, wir cyklonu; wszystko cierpliwie znosiłem, nawet lata milczenia, jednakowe lata i milczenie, wewnętrzną śmierć, wewnętrzną pustkę, fałszywą nadzieję i pozbawienie marzeń, ale nie mogę znieść tego połączenia: jeśli musi istnieć ten otwór, pusty i nijaki, ta nieobecność mojego mięsa i ciała, jeśli muszą istnieć usta, wolę wszystko z siebie wyrzucić, nim się rozwieje jak czysty podmuch, żeby wszyscy usłyszeli, żeby do każdego dotarło, wolę to niż fałszywą pewność martwego ciała, wypowiadając te słowa, wykrzykując to wszystko, w końcu widzę siebie obróconego w nicość, pustka wypełnia moje kości, zrazu dziurawe jak milczące fletnie, potem starte na proch, ostateczny pył, zaledwie lekki ich zarys, który rozwieje wiatr, ogromna pustka tych ust, które mają mówić i wyjawiać, i odkrywać, i krzyczeć, i oskarżać, i opróżnić mnie od środka, i zmieszać ze wszystkim, te otwarte, bezkresne usta absolutnego milczenia, przez które przemawiam, chociaż nikt nie słucha.

Czerwiec 1995

Nie liczę powieści Listy od zabójcy bez znaczenia, która, jako że została opublikowana w osobnym tomie, być może zasługuje na określenie „niezbyt krótka”.

Kiedy zrekonstruowałem tę partię na szachownicy z prawdziwymi figurami, zauważyłem, że ruchy białego pionka zmienionego w damę (figura, której mój wróg najczęściej używał) układają się w wyświechtany symbol nieskończoności: ∞, bardzo charakterystyczne!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jose Carlos Somoza Szczegol Trzy krotkie powiesci (PERN)125kon SCRUBBED
Somoza Josè Carlos Klucz do otchlani
Somoza Josè Carlos Trzynasta dama
Somoza Jose Carlos Jaskinia filozofów
Somoza Jose Carlos Dafne znikąjaca
Somoza Jose Carlos Szkatułka z kości słoniowej
Raport szczegółowy krotki
Sienkiewicz H , OGNIEM I MIECZEM (streszczenie krótkie i szczegółowe,1)
Jose Carlos Somoza Szkatułka z kości słoniowej
Oparzenia Zasady Leczenia krĂłtkie
guzy część szczegółowa rzadsze
Wyklad 2 Eksploatacja przepisy szczegolowe
Trzy teorie osobowosci Trzy punkty widzenia

więcej podobnych podstron