PATRICIA KNOLL
Jak pies z kotem
Tłumaczyła: Hanna Wójt
– Może jeszcze trochę herbaty? – Laura Decker uniosła porcelanowy dzbanek w małych rączkach i spojrzała pytająco na gości, siedzących przy stoliku. Jej cioteczna babka, Bella, obrzuciła ją spojrzeniem pełnym aprobaty: prawdziwa mała dama, doskonale wychowana, wytworna, elegancka. Trójkątne pyszczki pozostałych gości, wystrojonych w koronkowe czepeczki, wyrażały zgoła inne uczucia: trzy kotki, Millie, Rozamunda i Ginewra, najwyraźniej za nic miały sobie uroki popołudniowej herbatki.
– Bardzo ci dziękuję, moja droga, to naprawdę miło z twojej strony – odparła Bella. – Ale mam wrażenie, że pozostałe panie napiją się raczej mleka, i to na spodeczkach.
Laura przechyliła porcelanowy dzbanek nad maleńką filiżanką ciotki.
– Ależ bardzo proszę – powiedziała głosem wzorowej pani domu, energicznie potrząsając złotorudymi lokami.
Duży słomkowy kapelusz, ozdobiony różami, zsunął jej się z głowy. Próbując go utrzymać, puściła dzbanek. Na szczęście ciotka Bella uratowała sytuację. Schwyciwszy naczynie, postawiła je na stole, po czym serdecznie uśmiechnęła się do dziewczynki.
– Wygląda pani prześlicznie w tym stroju, panno Decker.
– Doprawdy? – Laura wyprostowała się, przybierając wyraz twarzy, typowy dla młodych dam, kiedy ktoś im prawi komplementy.
Bella roześmiała się i objęła ją, Laura przytuliła się do ciotki. Poczuła znajomy zapach pudru „Kwiat Kaszmiru”, którego starsza pani zawsze używała.
Przez kilka minut trwały tak objęte i bardzo szczęśliwe. Mimo różnicy lat – jedna miała siedem, druga sześćdziesiąt – były naprawdę pokrewnymi duszami.
– Jesteś kochana i słodka – powiedziała Bella. – Pewnego dnia zjawi się królewicz z bajki i zabierze cię ze sobą.
Laura spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Nie znam żadnego królewicza z bajki.
– Może na razie. Ale masz przecież miłych kolegów. Pewnego dnia któryś z nich zmieni się w królewicza.
Dziewczynka skrzywiła się.
– Chyba nie myślisz o Joeyu Beamanie z mojej klasy, tym, co żuje gumę z otwartymi ustami. Jest obrzydliwy!
Podniosła głowę i wyraźnie zaciekawiona spojrzała na ciotkę.
– Czy znałaś kiedyś królewicza z bajki? Uśmiech Belli przygasł.
– Tak, znałam.
– To gdzie on jest? Co się z nim stało?
– Zrobiłam coś bardzo głupiego i poszedł sobie do innej księżniczki.
Laura spoważniała.
– Nie powinien był tego robić. Trzeba go było sprowadzić z powrotem.
– To było niemożliwe.
Bella zapatrzyła się przed siebie. Na kilka sekund odpłynęła gdzieś, gdzie dla Laury nie było miejsca. Szybko jednak powróciła, przytuliła ją do siebie i pocałowała.
– Może kiedy dorośniesz, pomogę ci znaleźć twojego królewicza. Tylko nie zrób nic głupiego, zanim go spotkasz.
– A co będzie, jeśli on zrobi coś głupiego?
– Daj mu do zrozumienia, że nie powinien tego robić.
Wszystko to brzmiało niezwykle tajemniczo, Laura była więc zadowolona, mimo że nie bardzo rozumiała, co starsza pani ma na myśli.
Millie, Rozamunda i Ginewra najwyraźniej miały dosyć przedłużającego się przyjęcia. Bez słowa podziękowania wskoczyły na stół, przewracając dzbanuszek z mlekiem...
Laura w ostatniej chwili zdołała pochwycić dzbanek z herbatą. Gorący płyn chlusnął wprost na grzbiet przemykającej obok Ginewry. Kotka, miauknąwszy przeraźliwie, przewróciła cukiernicę i rzuciła się do ucieczki w przekrzywionym zawadiacko lalczynym czepeczku.
Millie i Rozamunda poszły w jej ślady. Tratując cukier i ciasteczka, przeskakując kałuże mleka i herbaty, schroniły się pod łóżkiem.
Laura zaśmiewała się do łez. Ciotka wstała i otworzyła drzwi prowadzące na schody, dając niefortunnym gościom szansę ostatecznego opuszczenia przyjęcia.
– No, moja droga, coś mi się wydaje, że pora kończyć podwieczorek – powiedziała, obrzucając wzrokiem stolik, który do niedawna starannie nakryty, teraz zmienił się w pobojowisko.
Laura splotła z godnością dłonie.
– Było naprawdę miło, bardzo miło, dziękuję, że zechciała pani przyjść, panno McCord. Ale następnym razem wolałabym, żeby pani nie zabierała ze sobą swoich przyjaciółek – dodała.
Bella uniosła oczy i lekko wzruszyła ramionami.
– Tak, rozumiem, nie należą do osób najlepiej wychowanych...
Przytuliła Laurę do siebie i obie wybuchnęły głośnym śmiechem...
Laura Decker zamrugała powiekami, odganiając wspomnienia.
– Tak bardzo bym chciała cię jeszcze zobaczyć, ciociu... – szepnęła do siebie.
Rozejrzała się. Na cmentarzu panował spokój późnego lata, niczym nie zmącona cisza. Owady ciężko wisiały w powietrzu, zbyt zmęczone, żeby latać.
Grób Belli porośnięty był różami. Ich zapach mieszał się z zapachem nasturcji. Laura podniosła do oczu chusteczkę. Naprawdę nie mogłaś mi powiedzieć? – rozmawiała w myślach z ciocią Bellą. Gdybym wiedziała, że jesteś chora, przyjechałabym wcześniej, a tak, całe dwa lata...
Odpowiedziała jej tylko cisza.
Łzy znowu napłynęły jej do oczu.
Zawsze mi przypominałaś o chusteczce do nosa. Mówiłaś, co powinna robić prawdziwa dama, czego powinna się wystrzegać... Przesyłać bilety wizytowe, przebierać się do obiadu... Próbowałam niczego nie zapomnieć i zawsze mam przy sobie świeżą chusteczkę do nosa.
Uśmiechnęła się przez łzy.
Och, ciociu, tak bardzo cię kocham i tak bardzo mi cię brak! Pamiętasz Jasona, prawda? Postanowiliśmy się pobrać. Tylko że ciebie już nie ma. Wybacz, że łamię jedną z twoich niewzruszonych zasad – nigdy nie płakać nad czymś, czego nie można zmienić – ale inaczej nie mogę, postaraj się zrozumieć... Nie mogę, naprawdę...
Spróbowała się opanować. Postanowiła o niczym nie myśleć. Ani o Jasonie, ani o nowej pracy, ani o ślubie. Wytarła chusteczką zaczerwienione oczy i nos i schowała ją do torebki.
Spojrzała na grabarzy: wsparci o łopaty, czekali, aż odejdzie, żeby zrobić swoje. Wiedziała, czego życzyłaby sobie Bella – nie wolno przeszkadzać ludziom w pracy... Odwróciła się i powoli ruszyła ku wyjściu.
Smukła i wytworna, w letnim jasnym kostiumie, szła pewnym, stanowczym krokiem, tak jak to lubiła ciotka. Bella zostawiła dokładne instrukcje dotyczące pogrzebu. Przede wszystkim żadnej żałoby. Laura zrobiła wszystko, żeby się dostosować. Żałoba, którą nosiła, nie miała nic wspólnego z kolorem kostiumu.
W zakładzie pogrzebowym zaproponowano jej wygodną limuzynę, ale nie skorzystała z propozycji. Chciała być przez chwilę na cmentarzu sama. Sama ze swoimi myślami, sama – z Bellą. Obejrzała się, jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem kopczyk świeżej ziemi. Wkrótce stanie na nim pomnik. Kamienne koty, takie jak te, które towarzyszyły Belli za życia, będą jej teraz strzegły po śmierci. Obok tablica: imię, nazwisko, daty i sentencja: „Życie jest po to, żeby żyć... a zatem żyjmy”.
Laura wiedziała o tym wszystkim, bo kamienna tablica została już dawno zamówiona i od lat stała w garażu ciotki. Kiedy ją zobaczyła po raz pierwszy, wzdrygnęła się na myśl o śmierci Belli. Ciotka tylko uśmiechnęła się łagodnie.
– Odejdzie stąd tylko moje ciało, ja zostanę tutaj na zawsze – wyjaśniła.
To wspomnienie podziałało na Laurę kojąco. Uśmiechnęła się przez łzy. Zrobiło się nieco chłodniej, zadrżała w lekkim kostiumie. Klimat był tu zupełnie inny niż w Senegalu.
Pomyślała o walizce pozostawionej na stacji autobusowej. Trzeba będzie po nią wrócić, a potem wynająć jakiś pokój w motelu. Przyśpieszyła kroku. Nagle zatrzymała się: przy cmentarnej bramie, pod magnoliowym drzewem, jakby zagradzając jej drogę, stał jakiś mężczyzna.
– Trochę późno się pani zjawiła – powiedział lodowatym tonem.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Słucham?
– Powinna pani przyjechać nieco wcześniej, znacznie wcześniej.
Zdziwiona i urażona, spojrzała na niego ostro. Potrafiła sobie radzić z ludźmi. Nauczyło ją tego nie tylko doświadczenie wyniesione z dzieciństwa – była w domu najstarszą spośród sześciorga rodzeństwa. Nie bez znaczenia był również kilkuletni staż na etacie sekretarki w Departamencie Stanu.
Na obcym nie zrobiło to wrażenia. W dalszym ciągu patrzył na nią złym, oskarżycielskim wzrokiem. Było w nim coś, co zwróciłoby jej uwagę, nawet gdyby jej nie zatrzymał. Wysoki, szczupły, z wydatnym nosem, o wąskich, zaciśniętych ustach, zachowywał się dość niezwykle, jak na czas i miejsce, w którym się znajdowali. Miał ciemne włosy i wyraziste oczy pod gęstymi brwiami. Do tego długie rzęsy, nieoczekiwanie łagodzące zacięty wyraz twarzy.
Nie miała pojęcia, kim jest i czego od niej chce.
– No co, nic pani nie powie? – spytał i zbliżył się nieco.
Sytuacja była niezbyt przyjemna, ale Laura nie należała do strachliwych. Spojrzała na niego wyniośle i pytająco. Wiedziała, że opanowanie i zimna krew to połowa zwycięstwa. Przewaga fizyczna przeciwnika miała drugorzędne znaczenie.
– Czy pan mnie zna? – spytała wreszcie. – Bo ja jakoś nie bardzo mogę sobie przypomnieć...
– Oczywiście, że panią znam. Jest pani siostrzenicą Belli. – Skrzyżował ręce i przybrał jeszcze bardziej arogancki wyraz twarzy. – Miała u siebie mnóstwo pani zdjęć.
Opuścił ręce, ale Laura kątem oka zauważyła, że kurczowo zacisnął palce. Nie zmieniając tonu, zapytała:
– A pan jest...
– Sam Calhoun.
Była zaskoczona. Ten impertynent był sąsiadem Belli? Tym „uroczym, młodym człowiekiem”, o którym wspominała w listach?
– Ach, to pan. – Mimo wszystko ucieszyła się. Był częścią życia Belli, znał ją i ona go znała, akceptowała go, a to wiele zmieniało. Wyciągnęła rękę. – Bardzo mi miło.
Najwyraźniej nie podzielał jej zdania.
– Jeszcze pani nie odpowiedziała na moje pytanie. Laura potrząsnęła głową.
– Porozmawiamy o tym później.
– Porozmawiamy teraz – wycedził. Jego szare oczy były nieprzeniknione. – Bardzo jestem ciekaw, dlaczego nie znalazła pani czasu, żeby odwiedzić ciotkę nieco wcześniej. Stale o pani mówiła. Myślała. Czekała na panią cały czas.
Laura przełknęła ślinę. Zaczerwieniła się.
– Byłam w Senegalu. W Afryce, na drugim końcu świata.
– Nigdy nie miała pani wakacji?
– Oczywiście, że miałam. Wiele razy chciałam ją odwiedzić, ale zawsze...
Szare oczy patrzyły na nią z coraz większą niechęcią.
– Znalazło się coś lepszego, tak?
Laura zacisnęła kurczowo palce na pasku od torebki.
– Nie muszę się tłumaczyć. W ogóle pana nie znam.
– Ale ja znam panią. Nawet za dobrze.
– Co pan sobie wyobraża! – Tego było za dużo. Jednak wyprowadził ją z równowagi. – Jak pan śmie! To bezczelność! Wracam z pogrzebu ciotki, kochałam ją, a pan...
– Ja też ją kochałem. Bardzo się przyjaźniliśmy. W jego głosie było coś nowego. Łagodny smutek, żal.
Spojrzała na niego, próbując odnaleźć w jego twarzy coś, co pasowałoby do opinii Belli, wyrażanej w listach. „Kiedyś go skrzywdzono, kochanie. Ma za sobą ciężkie przejścia. Potrzebuje dużo czułości i zrozumienia”.
Jednak, zdaniem Laury, w tej chwili potrzebował przede wszystkim kagańca.
Nie mogła sobie wyobrazić, jak jej urocza ciotka, wytworna starsza pani z zasadami, mogła się przyjaźnić z kimś takim. Musiała jednak przyznać, że najwyraźniej śmierć Belli zrobiła na nim wrażenie.
– Wyobrażam sobie, jak bardzo pan przeżył...
– Może się pani nie wysilać. Wiem, dlaczego wpadła pani w ostatniej chwili. Prawie udało się pani zdążyć na pogrzeb...
– Nie mogłam się wyrwać... – przerwała. – Zresztą nie muszę się tłumaczyć. – Wysunęła zaczepnie brodę. – Dlaczego mnie pan zatrzymał, czego pan właściwie chce?
W jej oczach była pogarda. Wyprostowała się i stanowczym krokiem ruszyła przed siebie. Tym razem ustąpił jej z drogi.
Co za bezczelny facet! Szła szybko, nie odwracając się za siebie. Słyszała odgłos jego kroków na żwirowanej ścieżce. Miała nadzieję, że wreszcie skręci i pójdzie w drugą stronę.
Ciociu, byłaś zbyt dobra dla ludzi, pomyślała. Ciotka zawsze opiekowała się tabunami nieudaczników, uważając, że łagodną wyrozumiałością można prostować ludzkie życiorysy. Sam Calhoun pewnie należał do jej podopiecznych, tylko że akurat on musiał być wyjątkowo odporny na jej kojący wpływ. Najwyraźniej nawet ktoś taki, jak ciocia Bella, bywa nieraz bezsilny.
Cmentarz znajdował się na południowym krańcu Webster. Miała teraz przed sobą Main Street, prostą, główną ulicę, przy której znajdował się jedyny motel w miasteczku. Dalej, mijając kościół, dochodziło się do autostrady, wiodącej daleko w świat.
Webster nie zmieniło się od czasów jej dzieciństwa. Typowe amerykańskie miasto w Południowej Karolinie. Spokój, cisza, pewien dostatek. Tradycja. Koncerty w ciepłe letnie wieczory, tańce na miejskim placu. Kwiaty i lampiony, w zależności od pory dnia i roku.
Laura uśmiechnęła się na wspomnienie pierwszego lata spędzonego w domu ciotki. Chodziło o to, żeby jej matka i nowo poślubiony mąż, ojczym Laury, mogli spędzić miodowy miesiąc bez wszędobylskiej siedmioletniej dziewczynki. Potem odwiedziny u Belli stały się regułą. Laura miała tu przyjaciół i czuła się z tym miastem mocno związana. Jej rodzice nigdzie nie mogli zagrzać miejsca na dłużej – ojczym pracował w towarzystwie naftowym i stale się przeprowadzali. Jedynym stałym punktem odniesienia było to miasto i dom Belli.
Przeszła przez ulicę i skierowała się do dworca.
Uśmiechając się uprzejmie do przechodniów, nie przestawała myśleć o przyczynie swojego przyjazdu. Wokół życie toczyło się normalnie, jakby nic się nie stało, a jednak wszystko się zmieniło. Ludzie żyli, załatwiali swoje sprawy, a przecież... Wargi Laury zadrżały. Trzeba żyć jakby nigdy nic. Dla mieszkańców Webster był to zwykły, powszedni dzień. Życie w mieście nie zamiera, kiedy jeden z jego mieszkańców, nawet najbardziej szanowany i lubiany, odchodzi...
Myśląc o tym wszystkim, nie mogła zapomnieć o Samie Calhounie, dziwnym człowieku, w jakiś sposób związanym z Bellą. Przyjaźnili się. Może ktoś w miasteczku będzie jej umiał coś o nim powiedzieć, znała jeszcze kilka osób z dawnych lat. Pastor powinien coś wiedzieć.
To właśnie on zawiadomił matkę Laury o tym, co się stało. Ona sama była niemal nieuchwytna. Telefon w jej nowym mieszkaniu w Waszyngtonie nie był jeszcze podłączony i mogła przez jakiś czas cieszyć się niczym nie zakłócaną ciszą pustego apartamentu. Po dwóch tygodniach spędzonych z rodziną w ich domu na Alasce naprawdę potrzebowała spokoju. Kochała ich i lubiła z nimi być, ale pięcioro dzieci w wieku od dziesięciu do osiemnastu lat oraz nieustanny harmider na dłuższą metę wyprowadzały ją z równowagi.
Zamierzała trochę odpocząć, przeprowadzić się, w przyszłym tygodniu odwiedzić ciotkę i zmienić pracę. Miała dostać posadę asystentki w biurze podsekretarza stanu.
Matka zdołała się z nią wreszcie skontaktować za pośrednictwem nowego szefa, który przekazał jej wiadomość o śmierci ciotki. Przeżyła prawdziwy szok. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w to, co się stało...
Pogrążona w rozmyślaniach nie zwracała uwagi na to, co dzieje się dokoła. Dopiero bliski warkot półciężarówki wyrwał ją z zamyślenia. Mimochodem rzuciła okiem w stronę, skąd dobiegał hałas. Wzdłuż chodnika posuwał się wolno stary, zielony pickup. Za kierownicą siedział Sam Calhoun.
Przyśpieszyła kroku.
– Lauro, musimy porozmawiać – zawołał Sam, przekrzykując warkot motoru.
– Już rozmawialiśmy – odparła chłodno, ledwo odwracając ku niemu twarz. Na Samie nie zrobiło to spodziewanego wrażenia. Spokojnie jechał dalej wzdłuż chodnika, hamując ruch na głównej ulicy miasta.
Kiedy doszła do rogu i zamierzała przejść na drugą stronę, zahamował nagle z piskiem hamulców i zapraszająco otworzył przed nią drzwiczki samochodu.
– Proszę wsiąść, odwiozę panią do domu.
Nie znoszący sprzeciwu ton jego głosu sprawił, że stanęła jak wryta.
– Nie zamierzam nigdzie z panem jechać! Rozumiem, że przeżywa pan śmierć Belli, ale to nie powód, żeby mnie obrażać! Zawołam szeryfa Blakely!
– Tylko proszę głośno krzyczeć. Szeryf jest na emeryturze, przeprowadził się na Florydę. Mamy teraz nowego szeryfa. Nazywa się Hunkle.
Skrzywiła się.
– Farley Hunkle?
– Właśnie.
Pokręciła z niedowierzaniem głową. Farley był mniej więcej w jej wieku, miał jakieś dwadzieścia sześć lat, i było bardziej niż prawdopodobne, że nie zrozumie, o co jej chodzi.
Machnęła ręką.
– No, to niech mi pan da spokój.
Sam spojrzał jej prosto w oczy, w jego głosie brzmiała teraz prośba.
– Proszę posłuchać, musimy porozmawiać. Chciałbym pani pokazać coś w domu Belli Coś, co pani by zobaczyła, gdyby przyjechała wcześniej.
Laura była zmieszana i poruszona tą nagłą zmianą tonu. Wiedziała, że ma jej za złe, iż nie było jej tu wtedy, gdy była najbardziej potrzebna. Rozumiała go. Ona również czuła się w pewien sposób winna. Odkąd dowiedziała się, że stało się nieodwracalne, nie miała chwili spokoju. Czuła żal i wyrzuty sumienia, ale to przecież jej sprawa. Sam nie ma z tym nic wspólnego!
Cofnęła się.
– Nie. Nie teraz. – Pokręciła głową. Wzruszył ramionami.
– W każdym razie gdzieś się pani musi zatrzymać. Podwiozę panią.
– Nie ma mowy. – Uniosła głowę i dodała: – Zamierzam zatrzymać się w hotelu.
– To niemożliwe.
Pewność brzmiąca w jego głosie wyprowadziła ją z równowagi. Rzuciła na niego złe spojrzenie złotych oczu.
– Niemożliwe? Zaraz się przekonamy.
– Robią tam generalny remont. – Ruchem głowy wskazał niewielki motel za rogiem. – Termity wszystko przeżarły. Nie zmrużyłaby pani tam oka, nawet gdyby wynajęli pani pokój.
Laura spojrzała na niego w osłupieniu. Nie wiedziała, co ma robić. Wiedziała tylko jedno: nie może zamieszkać w domu ciotki. Nie jest jeszcze na to przygotowana, jeszcze nie teraz. Łzy znowu napłynęły jej do oczu. Odwróciła głowę, próbując je ukryć.
Zbyt dużo wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Potrzebowała czasu, żeby to wszystko uporządkować. Przynajmniej najważniejsze sprawy.
Sam wysiadł z samochodu i podszedł do niej. Lekko dotknął jej ramienia. Delikatnym ruchem zwrócił jej twarz ku sobie. Intymność tego gestu sprawiła, że poczuła się nieswojo. Patrzył teraz na nią łagodnie, ze zrozumieniem. Jakieś nowe sztuczki? – pomyślała i zawstydziła się.
– Chodźmy, musisz trochę odpocząć. Masz jakiś bagaż, walizkę, coś takiego? – Nieoczekiwanie przeszedł na „ty”. W jego głosie brzmiało współczucie.
Zmiana, jaka zaszła w jego zachowaniu, zbiła ją nieco z tropu. Był teraz inny, spokojny, łagodny, nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje i to niepokoiło ją bardziej niż jego obcesowość. Do tego to dotknięcie jego ręki... Czuła je jeszcze na ramieniu i na policzku. Otrząsnęła się.
– Zostawiłam walizkę na dworcu – powiedziała siląc się na obojętność. Ruchem dłoni wskazała niewielki budynek po drugiej stronie ulicy.
– Zaraz po nią pojadę i przywiozę ci rzeczy do domu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Laura, opanowawszy się ostatecznie, podziękowała mu uprzejmie. Czuła, że w miarę jak wypowiada banalne słowa, mające wyrazić, normalną w podobnej sytuacji, wdzięczność, znowu nabiera pewności siebie, tak jakby utarte wyrażenia pomagały jej odzyskać samokontrolę.
– Dobrze, możemy jechać – powiedziała tonem, w którym nie było śladu niedawnego niepokoju.
Sam pomógł jej wsiąść, zamknął drzwi i skierował samochód w stronę dworca. Patrzyła, jak znika w niewielkim budynku i wyłania się znowu z wielką walizą, którą kiedyś kupiła w Paryżu. Wrzuciwszy bagaż na tył samochodu, zasiadł za kierownicą tak szybko, że ledwie zdążyła odwrócić twarz i wbić wzrok w przednią szybę.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Pewnie się namyśla, czym by mnie znowu zaskoczyć, przemknęło jej przez głowę. Po kimś, kto tak szybko zmieniał nastrój, można się było spodziewać wszystkiego. Najlepszą obroną jest atak, pomyślała i postanowiła przejąć inicjatywę.
– O co panu właściwie chodzi? Czy pan mi zarzuca coś konkretnego? – zapytała obojętnym tonem.
Sam wpatrywał się w jezdnię, jakby znajdowali się na ruchliwej autostradzie, a nie na sennej uliczce małego miasteczka. Obrzucił ją krótkim, przelotnym spojrzeniem.
– Wiem, że trochę przesadziłem. Byłem zbyt obcesowy. Moje maniery pozostawiają chyba wiele do życzenia.
Od biedy można było uznać te słowa za przeprosiny, choć oczywiście wymagało to sporo dobrej woli...
– Chyba? Dziwne, że ma pan co do tego wątpliwości.
Wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie zamierzał na ten temat dyskutować.
– Po prostu uważam, że powinnaś była przyjechać do Belli o wiele wcześniej – powiedział z naganą w głosie.
W jego oczach dostrzegła dawny chłód.
– Nie ma pan prawa mówić do mnie w ten sposób! Musi być bardziej stanowcza. To nie jest człowiek, z którym można się dogadać cedząc słówka i siląc się na uprzejmą ironię.
– Przyjaźniłem się z Bellą, to mi daje pewne prawa.
– Odpowiedź była krótka i szorstka.
– Już panu mówiłam, sprawy się nieco skomplikowały – wyjaśniała suchym, uprzejmym tonem, zarezerwowanym dla natrętnych interesantów ambasady, gdzie pracowała. – Ktoś zadzwonił do mojej matki, na Alaskę, a ona miała trudności ze skontaktowaniem się ze mną.
– To ja do niej dzwoniłem. – Mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.
– Ach, tak? Bardzo dziękuję – powiedziała, nie zmieniając tonu.
Przez chwilę patrzyła przez okno. Wąskie ulice, domy w ogrodach, spokój. Oczy miała suche. Na razie. Wiedziała, że potrzebuje dużo czasu, zanim nabierze pewności, że przestaną niespodziewanie napełniać się łzami.
Sam milczał.
– Bella była moją najlepszą przyjaciółką – powiedział w pewnej chwili. – Mówiłem już.
Znowu zamilkł. Jechali teraz ulicą, prowadzącą wprost do starego domu. Nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego powiedział to akurat teraz. Skoro tak było, mógł jej wiele opowiedzieć o ostatnich chwilach ciotki. Wiedziała jedynie, że starsza pani umarła spokojnie we śnie. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej, ale jakoś sobie nie wyobrażała, że może o to zapytać Sama Calhouna.
Zacisnęła dłonie na torebce.
– Czy ciocia długo chorowała? – zapytała wreszcie.
– Dlaczego do mnie nie napisała, przecież wiedziała, że ja...
– Nie, wcale nie chorowała – przerwał jej. – Cały czas pracowała. Zamierzała otworzyć w mieście bibliotekę, czytelnię... Była tym całkowicie pochłonięta. – Roztargnionym wzrokiem spojrzał na bawiące się przed szkołą dzieci. – Całe dnie spędzaliśmy razem...
Zaraz... Coś tu było nie w porządku. Laura zarumieniła się, w jej oczach błysnęła nieufność.
– Skoro był pan jej przyjacielem, to czy nie mógł pan nic zrobić? Nie mógł jej pan namówić, żeby zwolniła tempo? Powiedzieć, doradzić? Nie mógł pan jej jakoś pomóc?
Zwrócił ku niej głowę. W jego twarzy ze zdziwieniem spostrzegła odbicie własnych myśli.
– Robiłem, co mogłem. Zrobiłem wszystko, co pozwoliła mi dla siebie zrobić – powiedział ze smutkiem. – Nigdy naprawdę ciężko nie chorowała.
– Myślałam, że była chora, ale może nie chciała mi o tym pisać. – Głos Laury był tak cichy, jakby zwracała się do samej siebie.
– A gdyby ci napisała, przyjechałabyś do niej? Tym razem przesadził! Nikt nie ma prawa stawiać takich pytań i to tonem sugerującym odpowiedź! Gdyby wzrok mógł zabijać, Sam zginąłby na miejscu, tu, za kierownicą swej starej furgonetki.
– Niech pan posłucha, raz na zawsze...
– Jesteśmy na miejscu – przerwał jej, wjeżdżając w alejkę wiodącą wprost pod stary, duży dom w stylu wiktoriańskim.
Laura spojrzała i nie ruszyła się z miejsca. Siedziała, jakby przygnieciona jakimś niewidzialnym ciężarem.
– Nie, zmieniłam zdanie. Nie mogę tam wejść. Nie umiała opanować drżenia głosu.
Sam zgasił motor. Stali u stóp schodów wiodących do domu.
– Chciałbym, żebyś coś zobaczyła.
– Może pan to przynieść tutaj? Był nieustępliwy.
– Niestety, to niemożliwe.
Przez chwilę wahała się, nie wiedząc, co zrobić. Przede wszystkim nie wolno jej okazać słabości. Zwłaszcza przy nim. Nie bardzo zdawała sobie sprawę, dlaczego tak jej na tym zależy, ale wiedziała, że musi być silna. Tak, silna i opanowana.
– Dobrze, chodźmy – powiedziała zrezygnowanym tonem.
– Dzielna dziewczyna. – Sam wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwiczki.
Nie wiedziała, czy ta pochwała była szczera. Starała się jednak nie doszukiwać w jego głosie ironii. Wszystko i tak było wystarczająco skomplikowane. Z niepokojem myślała o tym, jakie wrażenie wywiera na niej jego głos, kiedy łagodnieje, jego spojrzenie, kiedy na chwilę traci swoją chłodną obojętność... Szarpnęła drzwi, próbując się wydostać z samochodu. Bezskutecznie. Szarpnęła ponownie. Znowu nic. Zacisnęła wargi. Wrażenie, że jest w matni, przybrało niepokojąco konkretny wymiar.
– Przepraszam, nie uprzedziłem, że tak ciężko otwierają się od wewnątrz. – Sam szarpnął i jednym ruchem uwolnił ją z pułapki.
Rozejrzała się. Po co on wozi ze sobą te wszystkie graty, pomyślała, zerkając na tył ciężarówki.
Zupełnie jakby czytał w jej myślach, uśmiechnął się łobuzersko. Mimowolnie odpowiedziała na jego uśmiech.
Z sąsiedniej posesji rozległo się szczekanie psów. Laura skierowała się w stronę domu. Ze zdumieniem poczuła, że dręczący ją niepokój znika. Ostatnim razem kiedy tu była, trzy lata temu, tuż przed wyjazdem do Francji, spostrzegła pierwsze ślady, świadczące o tym, że dom z wolna zaczyna niszczeć: wyblakła, gdzieniegdzie łuszcząca się farba, odpryski tynku... Teraz wszystko wyglądało inaczej: dom był świeżo otynkowany, dach załatany, frontowe drzwi odmalowane na jasnoniebiesko, ulubiony kolor ciotki... Laura uśmiechnęła się mile zaskoczona. Wbrew temu, czego się obawiała, czas nie skrzywdził domu Belli.
Uniosła głowę i odszukała znajome okna. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się w nieskazitelnie czystych szybach jej dawnego pokoju.
Uspokojona i przyjemnie podniecona ruszyła ku wejściu. Uśmiechnęła się do siebie. W tym, że Bella nie wychodzi jej na spotkanie, nie było nic dziwnego. Zawsze była bardzo zajęta. A to jakaś akcja dobroczynna, a to jakieś inne, równie pracochłonne zajęcie. Nie należała do kobiet, które przesiadują w domu, słuchając plotek przyniesionych przez służącą. Laura nieraz proponowała, że jej pomoże, ale starsza pani wolała wszystko robić sama...
Zatrzymała się przed progiem czekając, aż Sam wyjmie klucz i otworzy drzwi.
Przepuścił ją przodem. Przez chwilę miała wrażenie, że ją obserwuje, tak jakby go ciekawiła jej reakcja.
Najpierw poczuła charakterystyczny zapach. Zapach niosący wspomnienia i obrazy. Zatrzymała się i rozejrzała. Tak, nic się nie zmieniło: lśniący parkiet podłogi, suszone kwiaty, koszyki dla kotów...
Wszystko było jak dawniej. Stare meble, antyki i zupełnie zwykłe sprzęty, lekko zakurzone, ale tak dobrze znane, domowe, kochane... Prawdę mówiąc wnętrze nie robiło wrażenia opuszczonego. Wyglądało tak, jakby ktoś wyszedł stąd na chwilę, zapomniawszy dokładnie posprzątać, z przekonaniem, że zawsze zdąży to zrobić po powrocie.
Dom. To słowo przemknęło jej przez myśl, wywołując wszelkiego rodzaju skojarzenia. Śmieszne. Kiedyś to był jej dom. Teraz już nie. Bella dawno temu powiedziała jej, że zamierza zapisać całą posiadłość fundacji opiekującej się bezdomnymi kotami. Dom zostanie sprzedany, a pieniądze przeznaczone na pomoc zwierzętom.
No tak, słynne koty ciotki Belli! Laura rozejrzała się po pokoju. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że kiedy wchodziła, nie poczuła miękkiej sierści ocierających się o nogi zwierzątek. Przestraszona spojrzała na Sama, który tymczasem cierpliwie czekał, aż upora się ze wspomnieniami.
– Gdzie są...
– Koty? Właśnie to ci chciałem pokazać. Poprowadził ją w głąb domu.
– Kto się nimi zajmuje?
– Ja. Przeszli przez jadalnię, gdzie królował wspaniały drewniany stół. Należał jeszcze do jej praprababki, i był jedynym śladem świetności rodziny McCord sprzed wojny secesyjnej. Przeszli przez kuchnię. Kątem oka zauważyła nowe szafki i lśniące, wyczyszczone krany nad zlewem. Kilka razy miała ochotę zatrzymać się i zapytać, kto był autorem tych wszystkich innowacji, ale coś ją powstrzymywało. Zresztą byli już pod kolejnymi drzwiami. Zatrzymali się. Sam ruchem ręki zachęcił ją do otwarcia drzwi. Komórka? Czyżby zamknął koty w komórce? To zrozumiałe, przeszkadzały mu, ale Bella nigdy nie pozwoliłaby na takie traktowanie swoich ulubieńców!
Zmarszczyła brwi i otworzyła drzwi. Zdumiona zatrzymała się na progu. Ujrzała zalane słońcem obszerne pomieszczenie, oszkloną, pełną roślin werandę, wychodzącą wprost na ogród. Wszędzie, rozciągnięte na parapetach, sofach i fotelach, drzemały koty. Parapety, framugi i zasłony lśniły czystością.
Laura spojrzała na grubego, puszystego kocura, który mrucząc ocierał im się o nogi. Uśmiechnęła się i pogłaskała błyszczącą sierść. Kot wygiął się, unosząc ogon. Laura wybuchnęła histerycznym śmiechem.
– Tak się bałam – wykrztusiła – zanim otworzyłam drzwi, myślałam...
– ...że ktoś maltretuje biedne zwierzęta...
– Tak, tak właśnie myślałam.
Sam stał naprzeciwko niej. W jego oczach było coś bardzo odległego od niechęci czy potępienia, ale Laura tego nie widziała. Dalej rozglądała się wokół siebie. Ciocia kazała zbudować ten pokój specjalnie dla nich, pomyślała. Przychodziła tu do nich, spędzała wieczory, czytała im, rozmawiała z nimi...
Spojrzała na Sama. Dostrzegła uśmiech w szarych oczach. Potem uśmiechnęły się jego usta. Jakoś dziwnie. Oczywiście, przy tej nieregularności rysów, uśmiech musiał być dziwny. Jedynie oczy w jego twarzy były czymś, co...
W popłochu wyrwała się z zamyślenia i znowu zwróciła ku kotom.
– Perceval! – krzyknęła. – Ty stale tutaj! Wzięła go na ręce, rozejrzała się.
– O, a tu jest Ginewra! – Przysiadła na ziemi, pieszcząc perską kotkę, która zawsze była jej ulubienicą. – Ale ty utyłaś! Nie wiesz, że panie w twoim wieku powinny bardzo się pilnować? – przemawiała do niej, przy akompaniamencie mruczenia prężącego grzbiet kota.
Oparła się wygodnie o leżące na ziemi poduszki i zaczęła liczyć.
– Siedem? – Spojrzała pytająco na Sama. – Skąd ciocia je wszystkie wzięła?
– Z ulicy. – Sam wzruszył ramionami. – Zawsze się jakiś przyplątał, wystarczyło, że wyszła z domu.
– Rozejrzał się po pokoju. – To Millie, a to Belinda, Lancelot, Cyrano i Rozamunda. – Uśmiechnął się.
– Bella zawsze nazywała w ten sposób swoje koty, nowe dostawały te same imiona, tak jakby czas stanął w miejscu. Nic ci nie pisała o swoich nowych nabytkach? – zapytał pozornie obojętnym tonem.
Laura odebrała to jak nowy atak.
– Nie. I mam wrażenie, że nie tylko o tym nic mi nie powiedziała. – W jej głosie brzmiało zniecierpliwienie.
Miała wrażenie, że jej nie dowierza, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi.
Sam przykucnął obok niej na podłodze i wyjął z kieszeni kopertę.
– Przywiozłem cię tutaj po to, żeby ci to dać. To list od Belli. Wręczyła mi go kilka miesięcy temu.
Laura ze zdumieniem spojrzała na kopertę. Starannie wykaligrafowane litery, okrągłe, wytworne pismo ciotki.
– Co to jest?
– Przeczytaj.
Wzięła z jego rąk kopertę. Jeszcze raz spojrzała na adresata, poszukała nazwiska nadawcy. Obracała kopertę w ręku, nie mogąc się zdecydować. Nagle na jej twarzy odmalowało się przerażenie.
– To znaczy, że ona wiedziała...
– Nie. Wydaje mi się, że nie.
Sam podniósł się, wyprostował, włożył ręce do kieszeni spodni.
– Po prostu chciała wszystko uporządkować. Dziwne, że ty nigdy... – Nie kończąc zdania, dodał:
– Nieważne. Przeczytaj ten list. Zdenerwowana, że znowu ma jej za złe coś, o czym nie ma pojęcia, Laura przysiadła na parapecie i, odwróciwszy się do Sama tyłem, delikatnie otworzyła kopertę. W środku była zwyczajna kartka, wyrwana ze szkolnego zeszytu. Poczuła, że łzy znowu napływają jej do oczu. Poznała znajome pismo Belli. Zamknęła na chwilę oczy, próbując odegnać łzy. Litery tańczyły jej przed oczami, zamazane i niewyraźne.
„Kochana Lauro – zaczęła czytać – daję ten list Samowi Calhounowi, bo jestem pewna, że ci go przekaże”. Owszem, przekazał, ale zrobił przy tym wszystko, żeby jej to obrzydzić! Stłumiła niechęć i czytała dalej.
„Skoro czytasz ten list, to znaczy, że umarłam. Mam nadzieję, że nie próbujesz zmienić tego, czego zmienić nie można, i nie płaczesz na próżno. Owszem, możesz sobie popłakać, ale tylko tak troszeczkę. Musisz żyć dalej. Mam też nadzieję, że zgodzisz się na to, co postanowiłam zrobić. Wkrótce dowiesz się, co mam na myśli.”
Laura drgnęła.
– Co Bella postanowiła zrobić?
Patrzył na nią obojętnym wzrokiem, z którego nic nie mogła wyczytać. Wróciła do listu.
„Chyba potrafię sobie wyobrazić, jak się teraz czujesz, kochanie. Wiem, bo nieraz opłakiwałam swoich bliskich, w tym jedynego syna mojej siostry, któremu matkowałam. Gdyby nie to, że urodziłaś się, zanim twój ojciec pojechał do Wietnamu, nie wiem, co bym zrobiła. Byłaś największą radością mojego życia i zawsze uważałam cię za prawdziwą przyjaciółkę”.
Ręce Laury zaczęły drżeć, łzy z wolna płynęły jej po policzkach. Sięgnęła po chusteczkę.
Ból spowodowany stratą Belli stawał się nieznośny. Nagle zdała sobie sprawę, że straciła kogoś, kto kochał ją, jak nikt dotąd, bezinteresownie, całym sercem, a ponadto – doskonale rozumiał. Belle mogła zapytać o wszystko, mogła jej wszystko powiedzieć, przy Belli mogła być sobą. A teraz to się skończyło.
Poczuła lekki dotyk na ramieniu. Przekonana, że to któryś z kotów, odwróciła zalaną łzami twarz. To był Sam. Podsunął jej papierową chusteczkę. Wytarła twarz i przez jakiś czas trwała jeszcze odwrócona, próbując się opanować. W końcu energicznie przetarła oczy i dokończyła czytać list od Belli – kilka pożegnalnych słów i kunsztowny podpis starej damy.
Starając się opanować drżenie rąk, Laura złożyła \ kartkę i z powrotem wsunęła ją do koperty. Jak tylko wróci do Waszyngtonu, schowa list do swojego sejfu w banku. Włożyła go do torebki i spojrzała na Sama. Stał oparty o kuchenne drzwi i głaskał prężącego grzbiet Percevala.
Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że jej zachowanie nieco go zaskoczyło. Spojrzała mu prosto w oczy.
– Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne, największa pamiątka, jaką... – Złociste oczy wypełniły się łzami. – Tylko dlaczego nie dałeś mi go na cmentarzu? Dlaczego dopiero tutaj?
Leciutko wzruszył ramionami.
– Chciałaś to przeczytać na oczach wszystkich? Spuściła wzrok.
– Nie, oczywiście, że nie.
Odsunął Percevala i podszedł do niej.
– Chciałem spokojnie z tobą porozmawiać o czymś jeszcze.
– Tak? Słucham.
– Czy wiesz coś o nowej bibliotece?
– Wiem, że Bella była przewodniczącą Komitetu Budowy Biblioteki Miejskiej. Pisała mi o tym. – Nareszcie mogła powiedzieć, że o czymś wie.
– Budowa biblioteki została zakończona. Dzisiaj odbędzie się uroczyste otwarcie. Mieszkańcy Webster są bardzo wdzięczni za wszystko, co Bella dla nich zrobiła... – Zawahał się, spojrzał na nią raz i drugi, jakby się zastanawiał, czy mówić dalej. Był o wiele sympatyczniejszy, kiedy tracił pewność siebie. – Przygotowali dla niej dyplom honorowy. Chyba powinnaś go odebrać w jej imieniu.
– Dziś wieczór?
To nie był dobry pomysł. Ciotka dopiero co zmarła. To nie była odpowiednia pora na przyjęcia. Nie, nie teraz. Nie miała najmniejszej ochoty na tego typu imprezy.
Sam nie spuszczał z niej wzroku.
– O co chodzi? Przecież nie zamierzasz chyba wracać od razu do Waszyngtonu.
Wstała.
– Nie, ale nie wydaje mi się właściwe chodzić na przyjęcia w dzień pogrzebu najbliższej mi osoby – powiedziała pouczającym tonem.
– Data została wyznaczona kilka tygodni temu. Bella bardzo się cieszyła. Co oni mają, twoim zdaniem, zrobić? Dostosować się do twoich planów?
Postanowiła zachować spokój. Nie zniesie ani jednej impertynencji więcej. Ustąpi. Zrobi to dla Belli.
– W porządku. W takim razie pójdę.
W jego oczach spostrzegła niedowierzanie. Potem ulgę.
– Rozumiem, co czujesz. To rzeczywiście nie jest najlepszy moment. Ale kto mógł wiedzieć, że Bella... Nic na to nie można poradzić... – dokończył, bezradnie rozkładając ręce.
Doznała współczucia. Rozumiała go, przynajmniej w tej chwili. Chciała coś powiedzieć, ale nic odpowiedniego nie przyszło jej do głowy.
Przez chwilę panowało milczenie. Potem Sam otrząsnął się z zamyślenia.
– Początek uroczystości o siódmej, w nowej bibliotece. Przyjadę po ciebie.
Odwrócił się i skierował ku wyjściu.
– Dziękuję, dam sobie radę sama. Przystanął.
– Masz samochód?
– Nie wysilaj się. Wiesz, że nie mam. Po prostu chcę tam iść sama.
– Belli by się to nie podobało – powiedział obojętnym tonem, – Prosiła, żebym się tobą opiekował.
Laura zacisnęła usta.
– Ciekawe po co? Wiedziała przecież, że jestem dorosła. Przejechałam wzdłuż i wszerz cały świat. Naprawdę nie potrzebuję niczyjej opieki.
– Nie martw się. To, że się zgodzisz, żebym cię podwiózł do biblioteki, do niczego cię nie zobowiązuje.
– O co ci właściwie chodzi? – Zaczerwieniła się i odwróciła głowę.
– Chcę po prostu powiedzieć, że przy obopólnej dobrej woli, wszystko pójdzie gładko.
Po jego chłodnych szarych oczach trudno było poznać, czy kpi sobie, czy mówi poważnie. Właśnie to najbardziej ją w nim irytowało. Nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego. Sam nie pasował do żadnej kategorii ludzi, z którymi dotąd miała do czynienia. Potrafił wyprowadzić ją z równowagi samym tylko ruchem swoich długich rzęs.
– Panie Calhoun, nic pan o mnie nie wie i nie ma pan prawa mówić do mnie w ten sposób. Umarła osoba bardzo mi bliska. Jeśli nie potrafi pan zrozumieć, co czuję, to pańska sprawa, ale ja nie... – próbowała opanować drżenie głosu.
Twarz Sama nie wyrażała nic. Wiele by dała, żeby móc coś podobnego powiedzieć o swojej.
– Masz rację, to moja sprawa – odparł. Odwrócił się. – Przyniosę twoją walizkę.
Została sama. Przez chwilę stała z opuszczonymi rękami, potem poszła do kuchni, starannie zamykając za sobą drzwi słonecznego pokoju-werandy. Jego mieszkańcy gwałtownie zaprotestowali cichymi miauknięciami, po czym wrócili na parapety i kanapy.
Sam zjawił się po kilku minutach. Postawił walizkę i spojrzał na Laurę.
– Przyjadę kilka minut przed siódmą – powiedział. – Postaraj się być do tego czasu gotowa.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Laura, nie zastanawiając się, dlaczego to robi, podbiegła do drzwi i zasunęła zasuwkę.
Dobiegł ją dźwięk ruszającego samochodu. Nie odjechał daleko, po kilku metrach skręcił w dróżkę tuż obok. Po chwili warkot motoru ucichł. Tak jak poprzednio, rozległo się szczekanie psów. Zaciekawiona, poszła do salonu i zza firanki wyjrzała na ulicę. Sam zatrzymał się przed sąsiednim domem, dużą posiadłością, którą pamiętała z dzieciństwa. Zdjął marynarkę, powiesił ją na otwartych drzwiach furgonetki i zaczął wyładowywać jej zawartość. Z podziwem patrzyła, jak lekko chwyta ciężkie paki i z łatwością niesie je dalej do ogrodu.
Kiedy wreszcie zniknął jej z oczu, odwróciła się od okna i rozejrzała po domu. Wszędzie widać było ślady męskiej ręki. Sam najwyraźniej miał pewne zalety, może nie był dżentelmenem, ale z pewnością był niezłym stolarzem.
Nie miała najmniejszej ochoty jechać z nim na otwarcie biblioteki. Może w Webster znajdzie się choć jedna taksówka i kierowca skłonny zawieźć ją te kilka ulic dalej. Chociaż przy takiej pogodzie jedyny taksówkarz w miasteczku, Tully Cole, pewnie jest na rybach...
Trzeba było wynająć samochód w Waszyngtonie, ale wziąwszy pod uwagę jej zdolności do orientowania się w terenie, prędzej wylądowałaby w Georgii niż w Południowej Karolinie. O wiele łatwiej było wsiąść po prostu w autobus i dać się przywieźć na miejsce, troskę o odpowiednie połączenia pozostawiając urzędnikom biura podróży. Na szczęście zdążyła na czas.
Po raz kolejny rozejrzała się wokół siebie. Jako jedyna krewna Belli na pewno będzie miała prawo zabrać stąd, co zechce, może sprzedać... Znowu poczuła przypływ ogromnego smutku. Była sama, nie miała nikogo, kto dzieliłby z nią rozpacz po tym, co się stało.
Potrzebny był jej teraz ktoś taki jak Jason Creed.
Poznali się w ambasadzie w Paryżu. Oboje byli Amerykanami, oboje pochodzili z małych miasteczek, oboje czuli się obco w wielkim mieście, pełnym cudzoziemców. Razem zwiedzali muzea, galerie, chodzili na koncerty, uczestniczyli w niezliczonych przyjęciach.
Jason interesował się jej pracą, pomógł jej zaczepić się w Departamencie Stanu. Wspólne zainteresowania i wspólne cele bardzo ich zbliżyły. Spędzali wiele czasu razem, w końcu zaczęli myśleć o małżeństwie. Myśleli o nim nadal, mimo że ostatnie trzy lata spędzili z dala od siebie. Jason został w Dakarze, ona – wróciła do Stanów.
Uśmiechnęła się do siebie ze smutkiem. Wróciła, żeby być bliżej Belli, ale Bella odeszła na zawsze.
Przemierzyła kilkakrotnie pokój. Musi przestać o tym myśleć. Jutro się nad wszystkim zastanowi.
Teraz powinna odpocząć. Najlepiej pójść do dawnej sypialni i rzucić się na łóżko. Nie była jednak pewna, czy chce zobaczyć swój dawny pokój: zasłony upięte ręką Belli i duże drewniane łoże po babce.
Uśmiechnęła się przez łzy. Na szczęście miała ten dom do dyspozycji, mogła być sama. Zawsze to lepsze niż towarzystwo Sama Calhouna!
W nieco lepszym nastroju opuściła salon, wzięła walizkę i poszła w górę po schodach. Doleciał ją znajomy zapach – „Kwiat Kaszmiru”. Wydawało jej się, że ciotka Bella jest tuż obok, że zaraz wyjdzie, żeby ją uściskać. Lekki znajomy zapach towarzyszył jej cały czas. Weszła do pokoju. Na toaletce ujrzała otwarte pudełeczko pudru. Ogarnęła ją nowa fala wspomnień. Wzruszenie zamiast pogłębić jej smutek, przybrało odcień łagodnej melancholii, w której przeszłość mieszała się z dniem dzisiejszym.
A nad wszystkim unosił się niezapomniany zapach „Kwiatu Kaszmiru.”
Sam zjawił się wieczorem zgodnie z obietnicą. Podjechał po nią czerwonym, wspaniałym thunderbirdem. Laura obrzuciła wzrokiem smukłą postać wysiadającego ze sportowego samochodu mężczyzny.
Praca w ambasadzie nauczyła ją zwracać uwagę na strój osób, z którymi przestaje. Sam ubrany był bez zarzutu: sportowa, doskonale skrojona marynarka natychmiast zyskała jej aprobatę. Prostota i elegancja stroju Sama zasugerowały jej coś jeszcze: z pewnością były śladem jakiejś innej epoki w jego życiu, zanim przyjechał do Webster. Przypuszczenie to potwierdzało jego zachowanie: swobodne i pewne siebie zachowanie kogoś, kto sam dla siebie jest ostatecznym autorytetem. Dziwny człowiek.
Do tego ten samochód! Mimowolnie porównała luksusowe wnętrze wyścigowego – auta z odrapaną – furgonetką. Zupełnie jakby należały do dwóch różnych osób. Pogrążona w rozmyślaniach nie odzywała się słowem. W milczeniu jechali przez ulice miasta.
Laura ożywiła się dopiero na widok biblioteki. Była naprawdę wspaniała. Niewysoki, obszerny budynek przeszklony wielkimi oknami stał w otoczeniu ogrodu, fontanny, klombów i starych drzew.
Parking zastawiony był samochodami. Tłumy ludzi zdążały w stronę biblioteki. Sam znalazł wolne miejsce, zaparkował i ruszyli ku wejściu.
Wnętrze spotęgowało jeszcze jej zachwyt: długie, wygodne stoły, półki wypełnione książkami, osobne oszklone gabineciki dla bardziej wybrednych czytelników... Był nawet oddzielny pokój z małymi stolikami i fotelikami dla najmłodszych. Na niskich półkach, obok książek zobaczyła kolorowe zabawki.
Sam poprowadził ją ku podium. Wiedziała, co ją czeka. Część oficjalna nie może obejść się bez przemówień, a jedno z nich powinna wygłosić ona. Wzdrygnęła się. Trudno, trzeba być konsekwentnym. Zresztą po trzech latach pracy w ambasadzie przygotowana była na wszelkiego rodzaju publiczne wystąpienia.
Usiedli. Przewodniczący poprosił o ciszę. Po kilku słowach powitania przedstawił kierowniczkę biblioteki, która podeszła z pokaźnych rozmiarów medalem w ręku.
Laura wstała, odchrząknęła. Rozejrzawszy się po znajomych twarzach, zaczęła mówić.
– Chciałabym wszystkim zebranym serdecznie podziękować w imieniu mojej ciotki. Była bardzo związana z tym miastem. I byłaby z pewnością bardzo szczęśliwa i wzruszona przyjmując to odznaczenie.
Ujęła medal w dłonie i powoli wróciła na miejsce. Usłyszała oklaski i jednocześnie poczuła uścisk czyjejś dłoni. Spojrzała na Sama. W jego oczach dostrzegła aprobatę. Przepełniła ją radość i wdzięczność, przez chwilę nie puszczała jego ręki.
Mimo że wiedziała, jak wiele ma jej do zarzucenia, była mu wdzięczna za ten gest. Utwierdził ją w przekonaniu, że postępuje słusznie. Jej obecność na tej uroczystości – do niedawna odczuwana jako absurdalna – zyskała nowy wymiar. Laura poczuła się nagle na właściwym miejscu.
Po przemówieniach wszystkich poproszono do stołu.
Swobodna i rozluźniona, z kieliszkiem wina w ręku, przechodziła od osoby do osoby, wsłuchując się w słowa uznania skierowane do niej, a przeznaczone dla jej ciotki. Zebrani byli jednomyślni: stała się rzecz wielka, a zawdzięczali ją jednej osobie – pannie Belli McCord. Laurę przepełniła miłość i duma.
W miarę trwania przyjęcia była w coraz lepszym nastroju. Rozmowy z ludźmi, którzy znali Bellę, wywoływały w niej coraz to nowe wspomnienia szczęśliwych lat spędzonych z ciotką właśnie tutaj. Niemal słyszała głos Belli, kiedy mówiła:
– Należy żyć chwilą obecną. Przeszłość minęła, a przyszłość dopiero nadejdzie.
W rozmowach o Belli raz po raz pojawiały się wzmianki o Samie Calhounie. Nie kończące się pochwalne pienia.
– Przeprowadził się tutaj dwa lata temu. Zamieszkał w najbliższym sąsiedztwie. Miała wyjątkowe szczęście, że tak się stało... – mówiła jedna z kobiet.
Pan Sweeting, najbliższy sąsiad ciotki, powiedział:
– Na początku nie byliśmy tym zachwyceni. Przyjechał z Nowego Jorku, a tam, wiadomo... ale okazał się naprawdę nadzwyczajny. Wiele dobrego zrobił dla Belli, w ogóle całe miasto dużo mu zawdzięcza.
Z Nowego Jorku? Tak, teraz sobie przypomniała. Bella coś o tym wspominała. Laura przypomniała sobie też starą furgonetkę, a zaraz potem wytworną, chociaż nienową, marynarkę Sama, najwyraźniej pamiętającą lepsze dni. Do tego ten czerwony sportowy samochód... Wszystkie te elementy składały się w całość, która nazywała się Sam Calhoun...
Kiedy pan Sweeting oddalił się, do Laury podszedł pastor Mintnor.
– Byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy Sam zaopiekował się twoją ciotką. Był jej bardzo oddanym przyjacielem.
– Wyobrażam sobie. – Laura zmusiła się do miłego uśmiechu. Znowu poczuła się nieswojo. Czyżby to była aluzja do jej długiej nieobecności w Webster? Sam musiał się zaopiekować Bellą, bo nie było nikogo, kto by to zrobił. Nie było przede wszystkim jej, Laury. Wiedziała, że ten zarzut jest irracjonalny, ale w chwilach największego przygnębienia przyznawała mu słuszność.
Kiedy pastor pożeglował w stronę zastawionego stołu, rozejrzała się po sali. Pod oknem zobaczyła Sama, pogrążonego w rozmowie z jakimiś paniami. Stały, wpatrzone w niego, głośnym śmiechem reagując na każde zdanie.
Sam w pewnej chwili roześmiał się również. Odrzucił głowę do tyłu, prężąc długą szyję. Opuszczając głowę miał jeszcze uśmiech na ustach, który jednak zamarł, kiedy napotkał wzrok Laury. Spoważniał, przeprosił swoje towarzyszki i skierował się ku niej.
Raz po raz zatrzymywał go któryś z gości. Laura zwróciła uwagę na sposób, w jaki słuchał swoich rozmówców. Robił to tak, jakby rozmowa pochłaniała go bez reszty, a rozmówca był kimś niezmiernie ważnym. Nagle zapragnęła, żeby to jej słuchał właśnie tak. Nigdy dotąd tego nie zrobił. Był do niej uprzedzony, to pewne. Wyrobił sobie opinię o Laurze Decker, zanim jeszcze zobaczył ją na oczy. A najwyraźniej należał do ludzi niełatwo zmieniających zdanie. Wciąż pamiętała, w jaki sposób rozmawiał z nią po południu.
Z drugiej jednak strony, wspaniale opiekował się domem, no i wykazał sporo taktu i zrozumienia podczas przyjęcia.
Kiedy wreszcie do niej dotarł, przyjrzał się jej uważnie i powiedział:
– Odwiozę cię do domu. Musisz się tu nieźle nudzić. W porównaniu z przyjęciami, na których zwykle bywasz, to musi być dla ciebie prawdziwą męką.
Popatrzyła na niego pociemniałymi z gniewu oczyma.
– Nic o mnie nie wiesz. Za każdym razem, gdy tylko otwierasz usta, przekonuję się o tym na nowo.
– Wiem wystarczająco dużo – usłyszała w odpowiedzi.
Odwróciła się i skierowała ku wyjściu. Podążył za nią. Pożegnali obecnych, a Laura jeszcze raz podziękowała kierowniczce biblioteki za medal.
Kiedy podchodzili do samochodu, nagle ktoś ją zatrzymał. Niski, grubawy mężczyzna o wyglądzie prowincjonalnego urzędnika.
– Pani pozwoli, panno Decker, nazywam się Harold Pine, jestem adwokatem pani ciotki. Bardzo bym chciał zobaczyć się z panią. Czy będziemy mogli spotkać się jutro? Chciałbym omówić z panią postanowienia testamentu.
Laura spojrzała na niego zdziwiona. Przeniosła wzrok na Sama.
– Postanowienia testamentu? Myślałam, że sprawa jest prosta. Czy są jakieś komplikacje?
– Nie, skądże – powiedział pośpiesznie, jakby chciał ją uspokoić. Wyjął kraciastą chustkę i przetarł czoło. – Musi się jednak pani zapoznać z pewnymi – spojrzał na Sama pytająco – z pewnymi dodatkowymi ustaleniami...
Zmieszana przypomniała sobie fragment listu Belli.
Ciotka wspominała w nim o jakimś swoim postanowieniu.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że te „dodatkowe ustalenia” nie zajmą dużo czasu. Muszę wracać do Waszyngtonu. Zaczynam nową pracę.
Sam przyglądał się jej obojętnie. Rozmowa najwyraźniej go nie interesowała.
Laura obrzuciła go oskarżycielskim spojrzeniem. Boże! Wyjechać stąd jak najprędzej! Znaleźć się z dala od wszelkich komplikacji i wyssanych z palca zarzutów! Oczywiście, zaraz, nawet jutro pójdzie do adwokata. Byle prędzej!
– Odwiozę cię do niego – zaproponował Sam, gdy w milczeniu jechali w stronę domu.
– Nie, dziękuję – powiedziała zapatrzona w szybę. – Wezmę taksówkę.
– To niemożliwe.
– A to dlaczego?
– Tully jest zajęty. Jego brat kupił właśnie motel. Tully pomaga mu w remoncie.
Zacisnęła wargi.
– W takim razie pójdę pieszo.
– Biuro pana Pine’a jest dość daleko. A jutro będzie straszny upał...
Zanim zdążyła wymyślić coś nowego, zaproponował:
– Skoro nie chcesz, żebym cię tam zawiózł, to weź moją furgonetkę.
– Dziwię się, że nie chcesz być obecny przy tej rozmowie. Mając taką opinię na mój temat... – Próbowała nadać głosowi ironiczny ton.
Sam skinął głową.
– Chyba będzie lepiej, jeśli to zrobisz sama.
W jego głosie dosłyszała współczucie. Nie wiedziała, jak zareagować.
– Weź mój samochód – powtórzył. – Dałbym ci ten – uderzył lekko ręką w kierownicę – ale jutro mam go oddać do przeglądu, już dawno się umówiłem.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Musisz się umawiać z góry, kiedy chcesz oddać samochód do przeglądu?
– Oczywiście. – Sam pogłaskał kierownicę. – Trzeba go oczyścić w środku, dokładnie umyć, wymienić pewnie to i owo, a facet, który to robi, jest bardzo zajęty. Bierze tylko dwa samochody dziennie. Trzeba się z góry umawiać, bo to jedyny fachowiec w okolicy.
– Rozumiem. – Zapatrzyła się w jego smukłe, silne dłonie spoczywające na kierownicy. Pasowały idealnie do drogiego, eleganckiego wozu. Spróbowała przypomnieć je sobie na kierownicy starej furgonetki. Prawem kontrastu, do tamtego wraka pasowały równie dobrze.
– Mają tu przyjechać moi bracia – powiedział jakby się tłumacząc. – Chciałbym dobrze wypaść.
Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– Żeby sobie rodzinka nie pomyślała...
– Właśnie.
Niepotrzebnie się uśmiechnęła. Po co to sztuczne porozumienie? Przecież nic ich ze sobą nie łączy. Po prostu jako osoba mająca pięcioro młodszego rodzeństwa doskonale wie, jak przebiegają tego typu rodzinne wizyty, ale to wszystko...
Podjechali pod dom Belli. Sam nie wysiadł z samochodu, nie otworzył przed nią drzwi. Siedział bez ruchu, wpatrzony w dom.
– Możesz przespać się u mnie, jeśli czujesz się tu nieswojo – powiedział po chwili.
Laura skrzyżowała długie, smukłe nogi.
– Chyba żartujesz.
W półmroku dostrzegła jego ironiczny uśmiech.
– Możesz się nie obawiać. Nie czyham na twoją... cnotę.
Zwłaszcza ton, jakim wymówił ostatnie słowo, nie przypadł jej do gustu.
– Niech pan się nie wysila, panie Calhoun. Nie podoba mi się pański sposób bycia, to wszystko. Dlatego nie sądzę, żebym się dobrze czuła pod pańskim dachem. Jest pan do mnie uprzedzony i stale daje pan temu wyraz. Rozumiem, przyjaźnił się pan z moją ciotką, ale doprawdy nie mogę zrozumieć, co ona w panu widziała.
Szare oczy spojrzały na nią nieprzyjaźnie.
– Kogoś, na kogo mogła zawsze liczyć, kiedy była sama.
Laura zacisnęła dłoń na drzwiczkach samochodu.
– Kogoś, kto przede wszystkim potrzebuje lekcji dobrego wychowania! – Wyskoczyła z samochodu i pochylając się ku kierowcy, dodała:
– Dobranoc panu. W imieniu całej rodziny, serdecznie dziękuję za opiekę nad moją ciotką, o ile rzeczywiście coś pan dla niej zrobił. Mam nadzieję, że nigdy więcej pana nie zobaczę!
Energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Dopiero kiedy dotknęła klamki, zrobiło jej się słabo. Cały występ na nic! Samozadowolenie prysło jak bańka mydlana! Przecież właśnie zgodziła się pożyczyć od niego furgonetkę. Nie zaprotestowała. Zobaczy go i to wkrótce! Jutro rano!
Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie i zamknęła oczy. Wszystkie wydarzenia tego dnia przeanalizowała jeszcze raz. Próbowała odegnać to, co nieprzyjemne, pozostawiając jedynie chwile spędzone w bibliotece, wszystkie miłe, dobre słowa, które tam usłyszała. Wszystko, byle nie myśleć o Samie...
Otrząsnęła się z zamyślenia i wyszła na werandę. Koty mrucząc ruszyły w jej stronę. Musiały tęsknić za Bella, za jej głosem, dotykiem dłoni. Laura pobyła z nimi jakiś czas, zmieniła wodę, napełniła miski i opróżniła kuwety. Przecież Sam nie może zobaczyć, że o nie nie dba. Opinii o niej i tak nie zmieni, ale chociaż nie będzie jej miał nic nowego do zarzucenia...
Następnego dnia rano, kiedy zeszła na dół w zielonej, kwiecistej sukience, zobaczyła leżący na kuchennym stole klucz od samochodu Sama. Na myśl, że był tutaj, kiedy brała prysznic, wzdrygnęła się. Na pewno przyszedł zajrzeć do kotów. Tym lepiej – zobaczył, że mają dobrą opiekę. Mógł się nie fatygować.
Zrobiła sobie śniadanie. Zaparzyła kawę, przyrumieniła tosty. Na myśl o tym, że to jeszcze ciotka je kupiła, łzy znowu napłynęły jej do oczu. Czuła się jednak lepiej, niż poprzedniego dnia. Noc, którą przespała w swoim dawnym pokoju, ukoiła ją i wprowadziła w jej myśli pewien ład.
Około jedenastej wyszła przed dom. Furgon stał już zaparkowany na ścieżce i gotowy do drogi. Sprawdziła biegi i hamulce. Od dawna, nie prowadziła czegoś takiego. Była przyzwyczajona raczej do automatycznej skrzyni biegów. Trudno, trasa nie była przecież długa.
Furgonetka, niespodzianie, okazała się wozem w dobrym stanie. Prowadziło się ją łatwo i zdumiewająco lekko. Trzeba było tylko uważać przy hamowaniu; hamowała ostro, wystarczyło lekko dotknąć pedału.
Kilka minut po jedenastej dotarła do biura pana Pine’a. Gabinet adwokata wypełniały stare masywne meble, wśród których królowało zawalone papierami biurko. Mecenas był osobą ceniącą sobie tradycję i dawne dobre obyczaje.
Z uśmiechem podsunął jej fotel. Sam usiadł za biurkiem i z namaszczeniem włożył okulary. Z teczki wyjął niewielką kopertę i podał ją Laurze.
– To dla pani.
Z przyjemnością ujrzała znajome pismo. Jeszcze jeden list od ciotki. Zaczęła otwierać kopertę i zawahała się, przypomniawszy sobie, jak zareagowała na słowa ciotki poprzedniego dnia. Spojrzała przepraszająco na pana Pine’a i schowała list do torebki.
– Dziękuję. Przeczytam później. Proszę sobie nie przeszkadzać.
Adwokat zaczął odczytywać testament. Wstęp, kilka drobnych darowizn, Laura nie była niczym zaskoczona...
– Teraz przejdziemy do części dotyczącej pani, panno Decker. Jak pani zapewne wiadomo, pani ciotka pozostawiła spory majątek. To, co odziedziczyła po swoim ojcu, znacznie powiększyła. Właściwie lokowała pieniądze i niezbyt dużo wydawała na własne potrzeby. Mamy tu zatem do czynienia z pokaźną sumą oraz cennymi nieruchomościami.
Kiedy szczegółowo wymienił wszystko, co składało się na fortunę ciotki, Laura, nie kryjąc zdziwienia, zapytała:
– Czy to znaczy, że ja dziedziczę to wszystko? Przecież chciała zapisać dom jakiejś fundacji, chodziło jej o koty...
– Owszem, wspomina o tym. To zresztą jedyne zastrzeżenie, jedyny warunek, ograniczający pani prawa.
– Jaki warunek? O czym pan mówi?
– Tak, pani McCord zastrzegła sobie w testamencie, że odziedziczy pani wszystko, pod warunkiem, że przemieszka pani w jej domu, wraz z kotami, jeden rok. Potem będzie pani mogła opuścić go. Oczywiście zabierze pani ze sobą koty i będzie opiekować się nimi oraz ich potomstwem aż do chwili, kiedy w sposób naturalny zejdą z tego świata. Laura nie kryła zdumienia.
– Nic nie rozumiem. Wszystko miało być inaczej. Kilka lat temu powiedziała mi, że...
Pan Pine spojrzał na nią zza okularów.
– Zmieniła testament niedawno. Pan Calhoun... Laura podskoczyła w fotelu.
– Co on ma z tym wspólnego?
– Jest wykonawcą testamentu.
Adwokat uśmiechnął się dobrodusznie. No tak! O wszystkim pomyśleli, ale jej samej nikt nie zapytał o zdanie!
– Jest wykonawcą woli pani ciotki – mówił dalej pan Pine – i sprawuje pieczę nad pozostawionym przez nią majątkiem, co w niczym nie ogranicza pani praw. W każdej chwili może pani zwrócić się do pana Calhouna w sprawie pieniędzy. Wystarczy poprosić, a przekaże pani żądaną sumę na utrzymanie domu, kotów czy pani prywatne wydatki.
Nie wierzyła własnym uszom.
– Jak to? Dlaczego mam do niego chodzić i prosić o pieniądze?
– Taka była wola pani ciotki. Testament ma moc prawną. Majątkiem zarządza wykonawca ostatniej woli zmarłego, w tym przypadku pani ciotki.
– Sam Calhoun – powtórzyła cicho.
– Tak zostało postanowione kilka miesięcy temu – mówił dalej adwokat. – W tym celu sporządzono specjalny dokument powierniczy. Dom należy do pani. Ciotce bardzo zależało, żeby pozostał w rodzinie.
– Na jeden rok – powiedziała sucho Laura. Spojrzał na nią, lekko urażony jej tonem.
– Od strony prawnej wszystko jest w idealnym porządku, każdemu z moich klientów mógłbym życzyć tak załatwionych spraw spadkowych.
– Czy życzyłby im pan również, żeby Sam Calhoun zarządzał ich majątkiem?
Starszy pan był oburzony.
– Nikomu niczego nie doradzałem! Ciotka pani sama wybrała tego pana!
Laura opanowała się. Okazywanie irytacji i prawienie złośliwości nie ma sensu. W ten sposób niczego nie osiągnie. Musi zachować spokój.
– Ta klauzula o zarządzaniu majątkiem... obowiązuje tylko przez rok, prawda?
– Tak, tylko jeden rok.
Laura wstała i podeszła do biurka.
– Proszę mi powiedzieć, jak pan to sobie właściwie wyobraża? Cały rok mam chodzić do Sama Calhouna i prosić go o pieniądze za każdym razem, kiedy będę potrzebowała kupić jedzenie dla kotów? Przecież to obcy człowiek!
Pan Pine włączył stojący na biurku wentylator.
– Proszę się uspokoić, panno Decker. Pani ciotka wniosła te poprawki jakiś czas temu i sądziłem, że panią o tym uprzedziła. Myślałem, że dostała pani kopię tego dokumentu.
Popatrzył z nadzieją w stronę drzwi, jakby oczekiwał, że ktoś wejdzie i wybawi go z kłopotliwej sytuacji.
– Zresztą to się zdarza – powiedział po chwili. – Wykonawcy testamentu często nie są członkami rodziny.
Laura oparła się mocniej o tył fotela. Tak, trzeba się opanować.
– Niestety nie dostałam kopii żadnego dokumentu – powiedziała spokojnie, po czym odchrząknęła i zapytała: – Od jak dawna prowadzi pan sprawy mojej ciotki?
– Od trzydziestu lat. – W głosie pana Pine’a zabrzmiała urażona duma.
– I nic pana nie zdziwiło, że ciotka nagle postanowiła powierzyć wszystko, co posiada, obcemu człowiekowi?
– Trudno pana Calhouna nazwać obcym. Zresztą ciotka pani była w pełni władz umysłowych...
– Wymusił to na niej! – Prawie wierzyła w to, co mówi. Tak, Sam Calhoun zmusił Bellę do dodania tej absurdalnej klauzuli! On, niby najlepszy przyjaciel ciotki...
– Panna McCord przybyła do mnie w tej sprawie w towarzystwie tego pana...
– I co, trzymał ją za rękę? Adwokat zbladł.
– Sama dokonała wszystkich poprawek. Podyktowała mi to osobiście. Tu, w tym gabinecie. Sam próbował oponować, ale go nie słuchała.
– No tak, w to akurat mogę uwierzyć... Biedna, samotna, stara dama, zwiedziona urokiem usłużnego sąsiada. On tyle dla niej zrobił, a teraz ona postanowiła coś zrobić dla niego. Wszystko jasne. Nic dodać, nic ująć.
Stanowczym krokiem ruszyła ku drzwiom.
– Proszę zaczekać – adwokat uniósł się zza biurka – dokąd chce pani pójść?
– Do Sama Calhouna, to chyba jasne! – rzuciła przez ramię.
– Wszystko jest jak najbardziej legalne. Musi pani pozostać w tym domu przez rok.
Już w progu odwróciła się.
– Dlaczego?
– W przeciwnym razie koty zostaną uśpione, a pieniądze przekazane na cele dobroczynne.
Zachwiała się. Oparła o framugę.
– Teraz wszystko rozumiem. Oczywiście, to podstęp. Ciotka nigdy nie wpadłaby na taki pomysł. Uśpić koty!?
– Tak, przyznaję, to nieco dziwne, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, jak bardzo była do nich przywiązana.
Pan Pine zaczął składać papiery.
– Dziwne? – Laura chciała jeszcze coś dodać, coś o ludzkiej uczciwości, o sytuacji, o stanie psychicznym, w którym była ciotka, kiedy zdecydowała się zmienić testament... Dała jednak spokój.
Pobiegła do samochodu, wskoczyła na siedzenie i zapaliła silnik. Co ona właściwie wie o Samie Calhounie? Nic, absolutnie nic!
Jadąc wolno przez miasto, próbowała sobie przypomnieć, co pisała o nim ciotka. Przyjechał do Webster przed dwoma laty. Udzielał się, pracował, nie bardzo wiadomo gdzie i nad czym, ale ogólnie był osobą aktywną. W listach Belli jego imię powtarzało się często, zawsze w bardzo pochlebnym kontekście. Nie pamiętała, o co dokładnie chodziło. Prowadził jakiś interes. Prócz tego pomagał Belli remontować dom, sadzili razem petunie, jeździł z nią co tydzień po zakupy, woził do weterynarza, kiedy były kłopoty z którymś z kotów.
Typowe sąsiedzkie usługi. Nie byłoby w nich nic niezwykłego, gdyby nie niespodziewane zakończenie całej historii. W jego świetle wszystko wydawało się podejrzane. Zwłaszcza intencje Sama Calhouna.
Zaraz, jest coś jeszcze: Bella napomknęła w którymś z listów, że Sam i Laura bardzo by do siebie pasowali. Potem, kiedy spotkała Jasona, ciotka przestała wspominać w listach o Samie.
Szkoda, bo teraz Laura wiedziała o nim stanowczo za mało.
Adwokat powiedział, że z funkcją wykonawcy testamentu nie wiążą się żadne korzyści finansowe. Może to i prawda, ale to znaczy, że musi być coś jeszcze. Dlaczego od pierwszej chwili Sam był wobec niej tak wrogo nastawiony? Na pewno ma nieczyste sumienie. Boi się, że go przejrzy, że prędzej czy później dowie się, jak manipulował jej ciotką.
Dodała gazu i skręciła w niewielką uliczkę wiodącą do domu. Ciekawe, czy na nią czeka, czy woli na razie zejść jej z oczu... Kurczowo zacisnęła ręce na kierownicy. To doprawdy nie do wiary, żeby tak doświadczony prawnik, jak pan Pine, mógł pozwolić na coś podobnego!
Mijając szkołę, lekko zwolniła. Z daleka spostrzegła czerwony sportowy samochód Sama, stojący przed domem. Lśnił w słońcu, wypucowany po wizycie w warsztacie. Po przeglądzie, za który jego właściciel zapłacił z pewnością pieniędzmi Belli!
Czuła, jak narasta w niej wściekłość. Gwałtownie przyhamowała, samochód zarzucił, na ułamek sekundy straciła panowanie nad kierownicą. Chwyciła ją rozpaczliwie, próbując wyprowadzić furgonetkę na prostą. Noga w skórzanym sandałku ześlizgnęła się na pedał gazu i furgonetka z wyciem silnika runęła wprost na lśniący sportowy samochód.
Rozległ się trzask miażdżonej karoserii, prysnęło szkło, oba samochody wylądowały na pobliskiej jabłoni. Na maskę spadł grad zielonych jabłek.
Nieprzytomna z przerażenia wobec wyrządzonych szkód, Laura spojrzała na to, co pozostało ze sportowego thunderbirda. Czerwony kawał blachy spiętrzony pod jabłonią wyglądał żałośnie. Rozwaliła mu samochód i półciężarówkę za jednym zamachem. Może sobie pogratulować!
Przez pewien czas panowała cisza. Złowroga, nie wróżąca nic dobrego cisza. Po chwili rozległo się szczekanie psów i skrzypnięcie otwieranych drzwi. Uniosła oczy: w drzwiach domu stał Sam Calhoun ze słoikiem majonezu w jednej i nożem w drugiej ręce.
Kiedy zobaczył, co się stało, nóż i słoik wypadły mu z rąk. Podbiegł do Laury.
– Nic ci nie jest?
Laura otrząsnęła się. Zszokowana zamrugała oczyma.
– Nic, wszystko w porządku... ale dlaczego zaparkowałeś samochód właśnie tutaj?
Sam stanął jak wryty.
– Przecież to mój podjazd.
Zaczęła gramolić się z furgonetki. Widząc jej opłakany stan, zbliżył się, żeby jej pomóc. Odepchnęła jego wyciągniętą rękę, ale kiedy wreszcie poczuła pod stopami żwir alejki, nogi ugięły się pod nią. Oparła się o drzwi.
– Trzeba mi było zostawić więcej miejsca. Zdumienie Sama nie ustępowało. Osłupiały powiódł wzrokiem po rumowisku.
– Jezus Maria! Coś ty zrobiła! Rozwaliłaś... rozwaliłaś mój samochód... dwa samochody! A teraz na dodatek mówisz, że zostawiłem ci za mało miejsca!
Podszedł i dokładniej przyjrzał się temu, co kiedyś było eleganckim sportowym wozem. Zbladł. Uniósł ręce, poczym rozłożył je w bezradnym geście. Widać było, że jest zdumiony rozmiarem strat.
– Rozwaliłaś mi samochód – powtórzył. – Rozwaliłaś oba!
Laura podeszła do wraka. Widok był przerażający.
Zakręciło jej się w głowie. Oparła się o złamany pień jabłoni.
– Nie, ja chyba śnię, to jakiś koszmar! – Sam znowu bezradnie uniósł ręce. Wyglądał jak ptak, któremu połamano skrzydła. Spojrzał na nią jak na zjawę z piekła rodem.
– Jak ci się udało załatwić oba naraz?!
Laura zagryzła wargi. Serce waliło jej jak młotem.
– Jak się ma furgonetkę w takim stanie, można się wszystkiego spodziewać...
Czuła, że powinna go przeprosić, ale nie była w stanie tego zrobić. Cały ten wypadek był wyłącznie jej winą. Wiedziała o tym, ale to niczego nie zmieniało. Myślała jedno, mówiła drugie. Wydarzenia ostatnich dwóch dni zmniejszyły nieco jej odporność. Podobne reakcje nie pasowały może do kogoś, kto pracował w dyplomacji, ale protokół dyplomatyczny nie przewidywał przecież podobnych sytuacji!
Sam poczerwieniał z gniewu.
– Po prostu nie masz pojęcia o prowadzeniu samochodu.
– Trudno prowadzić coś takiego – pogardliwym ruchem ręki wskazała na rozbitą półciężarówkę.
Sam chciał coś powiedzieć, ale spojrzał na nią tylko, jakby zwariowała.
Laura poczuła nagle, że coś się w niej załamuje. Tak jakby agresja wyzwolona pod wpływem szoku, zamierzała rozpłynąć się w nagłym wybuchu płaczu. Ukryła twarz w dłoniach.
Zewsząd zaczęli napływać zwabieni hałasem sąsiedzi. Wielu z nich znała. Kilku poznała na pogrzebie Belli, innych – na przyjęciu w bibliotece. Sam rzucił jej wściekłe spojrzenie i poszedł do domu zawiadomić policję i zakład ubezpieczeń.
Laurą zaopiekował się poczciwy pan Sweeting. Zaniepokojony jej wyglądem, ujął ją pod rękę i zaprowadził do domu.
– Nie stój tu tak, kochanie. Jak ktoś będzie chciał z tobą porozmawiać, sam do ciebie przyjdzie. Swoją drogą, jak to się mogło stać?
Dała się zaprowadzić do domu i posadzić w kuchni. Próbowała w miarę składnie odpowiadać na jego pytania. Oczywiście, to wyłącznie jej wina. Nie była zbyt ostrożna, myślała zupełnie o czym innym. Na dodatek była wściekła. Jadąc do adwokata, pamiętała o ostrych hamulcach i starała się uważać. W powrotnej drodze miała w głowie tylko jedno: rzucić Samowi w twarz oskarżenie. I to jak najszybciej!
Pan Sweeting zrobił jej mrożonej herbaty. Uśmiechnęła się słabo. Mrożona herbata – napój dobry na wszystko. W domach Południowej Karoliny podawano ją zawsze: na pocieszenie i jako lekarstwo. Magiczny napój, rozwiązujący wszelkie problemy albo przynajmniej pozwalający odwlec ich rozwiązanie o kilka minut...
Powiedziała, że zaraz wypije i w kilku słowach przekonała pana Sweetinga, że czuje się wystarczająco dobrze, żeby zostać sama. Odszedł niechętnie, mrucząc coś o wypadkach, które chodzą po ludziach i spoglądając na nią z niepokojem.
Przez chwilę patrzyła w ślad za nim. Rzeczywiście, ostatnio niejedno się jej przytrafiło: najpierw śmierć Belli, potem ten koszmarny Calhoun, teraz samochód, a raczej dwa. I na dodatek jabłoń...
Musiała jeszcze wytrzymać wizytę policjanta, który przyszedł spisać protokół i urzędnika z zakładu ubezpieczeń, który też chciał poznać przebieg zajścia i sporządzić stosowny dokument.
Zjawili się w towarzystwie Sama. Kiedy odprowadziwszy ich do drzwi, wróciła do domu, zastała go w kuchni.
– Jak się czujesz? Wszystko w porządku? – Podszedł i ujął ją za ramiona.
Próbowała się uwolnić, ale trzymał ją mocno. Na opalonej skórze czuła dotyk jego silnych rąk.
– Nie boli cię głowa?
– Nie.
Przyjrzał się jej z bliska uważnym spojrzeniem ciemnych, szarych oczu.
– Nie widzisz podwójnie? Nie masz mdłości?
– Nie! – Wreszcie udało się jej wyrwać. – Czuję się świetnie.
Stała przez chwilę przy stole. Trzeba go jakoś przeprosić. Nie ma rady. Wzięła głęboki oddech.
– Bardzo mi przykro – wydusiła z siebie.
Sam usiadł, oparł głowę na skrzyżowanych dłoniach.
– Powiedz, zrobiłaś to specjalnie?
– Oczywiście, że nie. Spojrzał w stronę okna.
– Byłaś wczoraj bardzo na mnie zła...
– Mimo to nie rozwaliłabym ci samochodu! – Nawiasem mówiąc, miała powody, żeby go nienawidzić. To, co zrobił z Bellą... – Swoją drogą, niezły z ciebie hipokryta!
– Słucham? O czym ty mówisz?
– Pan Pine wszystko mi powiedział. Przeczytał mi testament razem z tą absurdalną klauzulą. Bella nigdy by nie wpadła na coś podobnego. To był twój pomysł. Omotałeś ją, namówiłeś, żeby zrobiła z ciebie wykonawcę testamentu! Była stara, więc wszystko mogłeś jej wmówić!
Łzy gniewu spłynęły jej po policzkach. Przygryzła wargi.
Sam zbliżył się. Miała teraz jego wyrazistą, zaciętą twarz tuż obok siebie.
– Nie wiem, co sobie wymyśliłaś, ale mogę cię zapewnić, że łączyła mnie z Bellą tylko przyjaźń, prawdziwa przyjaźń. Postanowiła po prostu załatwić sprawy w ten sposób, żeby mieć pewność, że nie zostawia kotów na łasce losu. Bo na ciebie i twoją domyślność nie bardzo mogła liczyć...
Laura zacisnęła dłonie.
– Proszę mnie nie pouczać, sama wiem, co mam robić! Wiem też, co zrobić, żeby wypełnić wolę ciotki.
– Nawet gdyby to oznaczało, że masz tu spędzić cały rok?
Trafił w dziesiątkę, ale nie miała zamiaru przyznać mu racji.
– Nawet wtedy. Chociaż mam załatwioną pracę w Waszyngtonie, mam tam mieszkanie, przyjaciół...
Popatrzył na nią sceptycznie.
– No właśnie, chyba raczej zrezygnujesz z kotów, niż z tego wszystkiego.
– Mogę je zabrać ze sobą.
– Siedem kotów? – Prawie się uśmiechnął. – Daj spokój. Jedyny sposób spełnienia woli ciotki, to dokładne wykonanie postanowień testamentu.
– I żebranie o pieniądze za każdym razem, kiedy będę czegoś potrzebowała, tak? Nigdy! – Uniosła głowę i spojrzała mu wyzywająco prosto w oczy. Był znacznie wyższy, niż przypuszczała.
– Ach, to o to chodzi? – powiedział z namysłem. – Chodzi ci tylko o pieniądze...
Pozornie banalne stwierdzenie miało w sobie tyle pogardy, że Laura zatrzęsła się z oburzenia.
– Nie! Nie o pieniądze! Chodzi mi o to, że niejaki Sam Calhoun omotał dla własnej korzyści starą, bezbronną kobietę!
Widząc wyraz jego twarzy, zrozumiała, że tym razem przesadziła. Szare oczy wyglądały teraz jak szparki.
– I ty śmiesz mi coś zarzucać!? A gdzie byłaś ty, kiedy ta stara, bezbronna kobieta potrzebowała opieki? Zjawiasz się teraz, po wszystkim, i spokojnie wyciągasz ręce po majątek, który ci się właściwie nie należy!
Odwrócił się, chcąc odejść. Po chwili zatrzymał się jednak.
– A tamto jest po prostu ohydnym oszczerstwem!
– Naprawdę? Bella nie raz mi pisała, że masz kłopoty finansowe, że nie możesz zwrócić się do banku, bo twoje czeki nie mają pokrycia, o ile w ogóle potrafisz je wypełnić! Nigdy sama nie wpadłaby na pomysł, że trzeba kontrolować moje wydatki. Wiedziała, że ktoś, kto umie zorganizować przyjęcie dla stu osób, potrafi zadbać o swoje pieniądze!
Czuła gniew i to nie tylko w stosunku do Sama. Była zła na Bellę i samą siebie. W sumie, ciotka miała rację. Laura była rozrzutna i nigdy nie miała pojęcia, gdzie właściwie podziewają się jej pieniądze. Powinna nad tym zapanować. Zapisywać wydatki czy coś takiego... No tak, ale to jeszcze nie powód, żeby opowiadać o tym wszystkim zupełnie obcemu człowiekowi.
– Nie powinno cię obchodzić, co robię z moimi pieniędzmi.
– Obchodzi mnie wszystko, co ma związek z Bellą. Bardzo jej zależało, żeby koty miały opiekę. Wiedziała, że je kochasz i od czasu do czasu pogłaszczesz, ale nie była pewna, czy będziesz pamiętała, żeby zapłacić rachunek za światło.
Wydała z siebie ni to westchnienie, ni to jęk. Nie miała nic do powiedzenia. Cokolwiek powie, zostanie wykorzystane przeciwko niej.
– Poszukam innego prawnika. Musi być jakieś wyjście. Nie możesz dysponować jej majątkiem. Nadużyłeś jej zaufania.
Domyśliła się, że Sam mógłby jeszcze wiele powiedzieć na jej temat. Wiele różnych rzeczy, obraźliwych i sprawiających ból. Wolała uniknąć dalszej rozmowy.
– Rób, co chcesz. To i tak nic nie da – rzucił Sam. Już w drzwiach, odwrócił się raz jeszcze. – Gdybyś potrzebowała pieniędzy dla siebie albo dla kotów, daj mi znać. Wystarczy, że poprosisz.
Laura ruszyła w jego stronę.
– Raczej umrę z głodu!
Z całej siły zatrzasnęła za nim drzwi.
Po południu postanowiła upewnić się ostatecznie. Zadzwoniła do Greenville i umówiła się z adwokatem. Jakimś cudem udało jej się złapać jedyną w miasteczku taksówkę. Tully chętnie podwiózł ją na dworzec. Po drodze starała się uporządkować myśli. Nie było to łatwe po tym, co zaszło rano.
W kilka godzin później, wracając do Webster, nie myślała o niczym. Siedziała zrezygnowana, z głową wspartą o szybę.
Adwokat nie powiedział jej nic nowego. Z punktu widzenia prawa testament ciotki był zredagowany bez zarzutu. Pozostawało jedynie skrupulatnie wypełnić jej wolę. Można było oczywiście podważyć wiarygodność dokumentu, ale to wymagało udowodnienia, że Sam Calhoun rzeczywiście zmusił starszą panią do zmiany treści testamentu. A to pociągnęłoby za sobą żmudne dochodzenie i kosztowny proces.
Prawnik z Greenville był nieco zdziwiony uporem Laury. Przecież Sam, jako wykonawca, nie osiąga żadnych materialnych korzyści i w najmniejszym nawet stopniu nie zagraża jej spadkowym prawom. Skąd zatem ta zaciekłość, po co tyle zachodu...
W głębi duszy podzielała jego opinię. Rzeczywiście, nie warto chyba się tak szarpać. Tylko że tak naprawdę chodzi jej o jedno: za nic w świecie nie pogodzi się z tym, że musi go prosić o pieniądze. Ponadto – musiałaby zmienić swoje życiowe plany. A tego przecież nie znosi. Jest uparta i kiedy coś postanowi, nigdy z tego nie rezygnuje. No, może tylko czasem, w zupełnie wyjątkowych okolicznościach...
Oparła głowę o poręcz, zamknęła oczy. Są tylko dwa wyjścia: spełnić wolę ciotki albo nie.
Przypuśćmy, że zostanie. Zaopiekuje się kotami. Przecież je lubi. Zawsze lubiła zwierzęta, a nie miała ich od czasu, kiedy przestała chodzić do szkoły. Nie mogła wozić ze sobą kota czy psa do Paryża, a potem – do Dakaru.
Z drugiej jednak strony – musiałaby porzucić pracę, zrezygnować z upragnionej posady w Departamencie Stanu. Taka okazja może się nie powtórzyć. Nikt nie będzie trzymał dla niej posady przez rok. Ale przecież pieniądze Belli są jej potrzebne. Nawet nie dla niej samej, ona da sobie radę. Potrzebne są dla „dzieci”. Jej rodzeństwo, jeden z braci i siostra, postanowili studiować medycynę. Matkę nie bardzo na to stać, więc Laura mogłaby im pomóc. Młodsi też niedługo pójdą na studia, dla nich też będą potrzebne pieniądze...
Zapatrzyła się w ciemność za oknem. Spadek po ciotce bardzo by im wszystkim pomógł. Rozwiązałby sprawy całej rodziny, zapewniłby wykształcenie rodzeństwu, matka wreszcie by odetchnęła... Tak, musi jakoś przetrzymać ten rok!
Wszystko pięknie, ale jest jeszcze Sam Calhoun. Będzie się przecież do niego zwracać po pieniądze na utrzymanie kotów. Za każdym razem będzie musiała iść i prosić...
Zawsze jest jednak jeszcze drugie wyjście.
Trudno, wyjedzie stąd, a koty się uśpi. Na samą myśl o tym wzdrygnęła się ze zgrozy. Nie, tylko nie to! Jak Belli mogło coś takiego przyjść do głowy! Jak w ogóle mogła o tym pomyśleć!
Jak? Ktoś po prostu podsunął jej ten pomysł. Ale po co? Znowu przypomniała sobie słowa adwokata: „wykonawca nie ma żadnych korzyści materialnych. Jego rola jest czysto tytularna”. Dlaczego w takim razie się zgodził, dlaczego dopuścił myśl o zabiciu kotów?
Lekka wzorzysta sukienka była mokra od potu. Klimatyzacja w autobusie na próżno zmagała się z wilgotnym upałem Południowej Karoliny. Laura czuła się krańcowo wyczerpana. Gdyby tak mogła porozmawiać z Jasonem! Na pewno pomógłby jej w podjęciu decyzji. Doskonale się rozumieli, mieli podobne poglądy na życie. Podobnie jak ona, Jason w dzieciństwie przenosił się z miejsca na miejsce – jego matka była kelnerką. Podobnie jak ona pragnął wreszcie ustabilizować się, mieć dom, dobrą pracę, zabezpieczenie finansowe. Mogłaby do niego zadzwonić, ale teraz w Dakarze jest środek nocy, a Jason nie lubi być budzony.
Musi zadecydować sama.
Wyprostowała się. Mimo że nie aprobuje postanowień testamentu, musi się im podporządkować. Teraz najważniejsze to ułożyć stosunki z Samem Calhounem. Musi znać swoje miejsce. Zaraz jutro rano pójdzie i poinformuje go o wszystkim.
Następnego dnia o świcie obudził ją dźwięk mechanicznej piły. Zerwała się z ogromnego staroświeckiego łoża i podeszła do okna. Uchyliła firankę: na podjeździe przed sąsiednim domem Sam Calhoun ciął na kawałki połamaną jabłoń.
Przysiadła na parapecie i zapatrzyła się przed siebie. To drzewo było tu zawsze, jeszcze przed jej urodzeniem, a wystarczył jeden nieostrożny ruch, żeby przestało istnieć. I nic już na to nie można poradzić. Stało się i się nie odstanie. Nie było w tym nic pocieszającego. Przeciwnie, najwyraźniej nowy dzień miał przypominać poprzednie.
Przez jakiś czas przyglądała się Samowi, zręcznie manipulującemu piłą. Praca sprawiała mu chyba przyjemność. Jeśli nawet był zmęczony, wysiłku nie było po nim widać.
Skrzyżowała ręce na krótkiej, kwiecistej nocnej koszuli. Dziwny człowiek. Wrogo do niej nastawiony, to pewne, ale co ponadto? Właściwie nic o nim nie wie. Wszyscy w mieście go wychwalają, ale czym się naprawdę zajmuje? Nie wiadomo. Bella musiała go cenić, w przeciwnym wypadku nie zamieściłaby w testamencie tej absurdalnej klauzuli.
Co on właściwie robi? Z czego żyje? Ostatnie dwa dni spędził w domu. Kiedy tak niefortunnie wróciła od pana Pine’a, był w kuchni, przygotowywał sobie lunch. Pewnie pracuje w domu, albo – wcale.
A może jest adwokatem? Zupełnie zapomniała! Tak była zaabsorbowana treścią testamentu, a potem wypadkiem, że nie przeczytała listu od Belli! Błyskawicznie zeskoczyła z parapetu, sięgnęła do torebki i wyjęła list.
Przy nie milknącym akompaniamencie mechanicznej piły rozerwała kopertę i pogrążyła się w lekturze. Poczuła delikatny zapach pudru ciotki.
„Kochana Lauro, mam nadzieję, że mi wybaczysz, że zmieniłam testament. Wiem, jak bardzo ci zależy na pracy zawodowej. Pamiętasz, jak wiele o tym mówiłyśmy, kiedy byłaś mała? Tym bardziej jest mi przykro, że zmuszam cię do opieki nad moimi kotami, ale jeśli zostaniesz, odziedziczysz cały mój majątek. Wtedy będziesz mogła zrealizować wszystkie swoje marzenia. Jeśli stąd wyjedziesz, koty zostaną uśpione. Bardzo mi ciężko o tym myśleć, ale nie mam wyjścia. Jeśli nie ty, to kto się nimi zajmie? Gdybyś miała jakieś kłopoty, zawsze możesz się zwrócić do Sama Calhouna. To dobry i uczynny człowiek. Powierzyłabym jemu moje koty, ale to niemożliwe. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Ucałowania”.
Jeszcze raz przeczytała zdanie dotyczące Sama. „Dobry i uczynny”. Rzeczywiście, mruknęła chowając list. Poczuła, że ciotka próbuje kierować jej krokami zza grobu. Ale dlaczego nie powierzyła kotów Samowi? Przecież zajmował się nimi przez ostatnich kilka dni, no i miała do niego pełne zaufanie.
Ciociu, ciociu – pomyślała – naprawdę nie rozumiem, co mi chcesz przez to wszystko powiedzieć...
Spojrzała w stronę okna. List rozwiał ostatnie wątpliwości: ciotka działała z własnej, nieprzymuszonej woli, Sam do niczego jej nie skłaniał. Z niewiadomych względów postanowiła postąpić właśnie tak. Wszystko wskazuje zatem na to, że Laura nie wyjedzie z Webster, przynajmniej przez najbliższy rok.
Popatrzyła na dom Sama. Znała go doskonale. Pamiętała z dzieciństwa niewielką, zaniedbaną posiadłość, w której nikt nie mieszkał. Często bawiła się w opuszczonym ogrodzie. Teraz dom był świeżo odmalowany na jasnobłękitny kolor. Schody, drzwi i framugi były dokładnie odnowione, w ogrodzie rosły starannie przycięte drzewa. Przez dźwięk piły przebijało się szczekanie psów.
Postanowiła nie zwlekając poinformować go o swojej decyzji. Wzięła prysznic, włożyła szorty, zjadła śniadanie i poszła nakarmić koty. Najwyraźniej nudziły się w zamkniętym pomieszczeniu. Przydałby im się spacer. Odkąd tu przyjechała, biedne zwierzaki nie powąchały świeżego powietrza. Otworzyła oszklone drzwi i siedem kotów dostojnie wymaszerowało do ogrodu.
Wróciła do kuchni. Na stole spostrzegła szklankę mrożonej herbaty przygotowanej wczoraj przez pana Sweetinga. Machinalnie wzięła ją ze sobą i w ślad za kotami poszła do ogrodu. Sam nie słyszał, kiedy nadeszła. Spostrzegła, że jest zgrabny, silny, świetnie zbudowany i umięśniony... No tak, ale ona w każdym razie nie zamierza sprawdzać jego mięśni!
Czekała spokojnie, aż skończy pracę i wyłączy piłę. Przez chwilę panowała cisza. Sam nie krył zdziwienia. Wreszcie odezwał się.
– Dzień dobry.
Odpowiedziała na jego powitanie i podała mu szklankę.
– Pewnie chce ci się pić.
Ujął szklankę i zaczął pić nie spuszczając jej z oka. Wyraźnie rozkoszował się chłodnym napojem. Laura z przyjemnością mu się przyglądała. Zajęty piciem, nie zwracał na to uwagi. Długa zgrabna szyja, szerokie ramiona, ciemno owłosione piersi, widoczne w rozcięciu koszuli, opalone na brąz ciało, opięte, sprane dżinsy... Jej wzrok powędrował niżej i... zmieszana szybko podniosła oczy. Sam przyglądał się jej lekko rozbawiony. Zmieszała się jeszcze bardziej.
– Dziękuję – powiedział, oddając jej pustą szklankę. Sięgnął po piłę.
Laura uniosła rękę.
– Poczekaj, chcę ci coś powiedzieć. Odwrócił głowę.
– Co takiego?
Dotknęła dłonią kawałka drewna.
– Po pierwsze, chciałabym zasadzić w tym miejscu nowe drzewo.
W jego ciemnych włosach zalśniło słońce.
– Bardzo dobry pomysł, przecież to ty je zniszczyłaś. Aha, więc dzisiaj też zamierzał jej dogryzać.
– Chciałam cię również zapytać, jak to się stało, że ciotka wyznaczyła na wykonawcę testamentu właśnie ciebie.
– Znowu to samo... – westchnął.
– Trzeba to kiedyś wreszcie... – zaczęła i przerwała. Z ogrodu dobiegło ją przeraźliwe miauczenie i głośne ujadanie psa.
– Co tam się dzieje?
Sam rzucił piłę i biegiem ruszył w stronę, skąd dochodził jazgot. Popędziła za nim.
Kiedy wbiegli do ogrodu Belli, ujrzeli niezwykły widok. Stado kotów miotało się po ogrodzie, próbując umknąć przed olbrzymim, rozjuszonym psem. Jego szerokie, grube łapy i niezbyt zgrabne ruchy świadczyły o tym, że jest to potężnych rozmiarów szczenię. Koty jednak nie miały o tym pojęcia. Zresztą wiek prześladowcy w niczym nie zmniejszał zagrożenia...
– Zrób coś! Zatrzymaj tego bydlaka! – Laura z krzykiem rzuciła się w pościg. Sam próbował ją powstrzymać, ale nie zwracała na niego uwagi.
Nieszczęsne koty, pod wodzą Percevala, walczyły o życie. Nastroszone, z wygiętymi grzbietami, wycofywały się, prychając. Potem jednym susem znalazły się na wielkim ogrodowym stole, a stamtąd śmignęły na drzewo. Olbrzymi pies, nie przestając ujadać, dopadł pnia i, wsparłszy się o niego łapami, nie zamierzał ustąpić z pola bitwy.
Laura dopadła go i złapała za obrożę.
– Ty cholerny bydlaku, wynoś się stąd, ale już! Gdyby była mniej wzburzona, nie zrobiłaby tego.
Rzucać się na obcego, rozwścieczonego psa i łapać go za obrożę!
Pies zresztą wcale tego nie zauważył. Był zbyt zajęty. Podskoczył do góry, pociągając Laurę za sobą. Poślizgnęła się, zachwiała...
– Poczekaj! – Sam był tuż obok.
Gdyby wzrok mógł zabijać, padłby trupem na trawę. Laura rzuciła mu spojrzenie pełne nienawiści. Czekać! Właśnie teraz, kiedy biedna Ginewra potrzebuje pomocy. Stara, niedołężna kotka, z trudem próbowała wdrapać się na pień drzewa. Zęby prześladowcy były tuż, tuż...
– O nie, nie zrobisz tego! – Laura znowu wczepiła ręce w obrożę psa, odciągając go od kota. Złapała Ginewrę, osłoniła ramionami. Pies rzucił się ku niej...
Sam jednym ruchem złapał go i osadził na miejscu. Dwukrotnie powtórzył rozkaz: siad! Zasłonił psa sobą.
– Nie bij go!
Spojrzała na niego oburzona.
– Co ty sobie właściwie wyobrażasz?! Nigdy w życiu nie uderzyłam żadnego zwierzęcia!
Sam jedną ręką silnie trzymał obrożę, drugą gładził psa po łbie.
Laura mocniej przytuliła Ginewrę.
– Wszystko w porządku? Nic ci się nie stało? – szepnęła i podrapała kotkę między uszami.
– Jest cała i zdrowa? – zapytał Sam.
– Tak.
Sam przyglądał się gromadzie kotów, które obsiadły owocowe drzewo. Komizm tego widoku wyraźnie do niego nie przemawiał.
– Ciekawe, jak się wydostały z werandy...
– Sama je wypuściłam. Spojrzał na nią z naganą.
– Co za idiotyczny pomysł! Nie wierzyła własnym uszom.
– To mój ogród. Mają prawo spacerować, kiedy im się podoba.
– Bella nigdy ich nie wypuszczała.
– Nie jestem Bellą.
– Wielka szkoda!
Zaczerwieniona ze złości ruszyła do ataku.
– Koty mają prawo tu przebywać i żaden psi przybłęda nie będzie im w tym przeszkadzał!
– To nie jest przybłęda, to mój pies.
– Twój?! I pozwalasz temu wściekłemu bydlakowi tak sobie biegać?
Sam zmarszczył brwi.
– To nie jest żaden wściekły bydlak, to po prostu szczenię. Nie zastanawia się nad tym, co robi. Próbuję go tego nauczyć, ale to jeszcze potrwa.
– Jaki pan, taki kram. – Powiodła wzrokiem od Sama do psa.
– To po prostu zwierzę i nie można wymagać zbyt wiele. Za to ty mogłabyś wykazać więcej rozsądku i nie wypuszczać kotów do ogrodu. Bella zawsze trzymała je w domu, dlatego kazała zbudować werandę.
– Ogród należy do mnie, a koty potrzebują ruchu. Strasznie się roztyły. Chciałam, żeby trochę pobiegały. Nie przewidziałam, że ten potwór może je zaatakować.
Gwałtownie gestykulując, wycelowała w niego palec, trafiając wprost w gołe ciało widoczne w rozpięciu koszuli. Podskoczyła. Na ciele Sama ukazała się czerwona krecha.
– O Boże! Bardzo cię przepraszam! Zaraz jakoś to opatrzę... – wyjąkała.
– Nic nie będziesz robić! – Sam był wściekły. – Po prostu zabierz te koty do domu!
Laura, urażona, jeszcze mocniej przycisnęła do siebie Ginewrę.
– Chciałabym, żeby wszystko było jasne. Ten pies nie ma prawa wchodzić do mojego ogrodu.
Sam lekko dotknął zranionego miejsca.
– Ma prawo leżeć sobie pod żywopłotem, który oddziela ten ogród od mojego.
Wyzywająco uniosła głowę.
– Niech sobie leży, ale jeśli jeszcze raz zaatakuje moje koty, zwrócę się do biura opieki nad zwierzętami.
Nie wydawał się tą wizją przestraszony.
– Będziesz zawiedziona. Nic mi nie zrobią.
– A to dlaczego?
– W tym mieście ja jestem biurem opieki nad zwierzętami. Miasto płaci mi za to, że zajmuję się bezpańskimi psami i szukam dla nich nowych właścicieli.
Nie spodziewała się takiej odpowiedzi.
– Jak to?
– Zwyczajnie. Prowadzę schronisko dla psów. Tam z tyłu, na podwórzu, stoją budy.
– Coś takiego! – Podeszła do ogrodzenia i zajrzała we wskazanym kierunku. Na podwórzu, za domem, szeregiem stały budy. Po obszernym wybiegu biegał duży, kudłaty pies. Na jej widok inne psy zaczęły ujadać.
Przypomniała sobie, że już słyszała ich szczekanie. Nie wiedziała tylko, skąd pochodzi. Powinna się była domyślić, ale miała na głowie inne sprawy. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego Bella nigdy w listach nie wspomniała o psiarni Sama Calhouna.
Zawróciła. Sam stał tam, gdzie go zostawiła.
– Psiarnia Calhouna – powiedziała. Skinął głową.
– Kupno, sprzedaż, tresura. Przysposabiamy psy do polowania, strzeżenia domu i do obrony – wyrecytował, jakby czytał ogłoszenie.
Kosmyk włosów opadł jej na czoło. Energicznie potrząsnęła głową.
– Dlaczego w takim razie wszystkie siedzą na podwórzu, a ten tutaj biegał sobie luzem?
– Mam go od niedawna. Dopiero zacząłem go tresować.
Spojrzał na psa serdecznie. Szczeniak polizał go po ręce.
– Brandy to świetny pies myśliwski, doskonale aportuje zwierzynę, będzie z niego wielki pożytek. Może jest trochę niezdyscyplinowany i zanadto spontaniczny, ale...
– Nie żartuj...
– ...ale warto nad nim popracować, bo oprócz tego doskonale nadaje się do opieki nad dziećmi.
– Tylko nie znosi kotów – przerwała mu Laura. Spojrzał na nią zniecierpliwiony.
– Nie mów głupstw, on po prostu chciał się pobawić.
Pogłaskała Ginewrę.
– Dla niej to nie była zabawa.
Kątem oka dostrzegła, że koty ostrożnie zaczynają zsuwać się z drzewa. Otworzyła drzwi wiodące na werandę. Kiedy ostatni pupil zniknął w domu, posadziła Ginewrę na progu i zamknęła drzwi.
– Jeśli chcesz je wypuszczać, trzeba będzie zrobić ogrodzenie. Potrzebujesz pieniędzy?
Laura zagryzła wargi.
– Nie rozumiem, dlaczego mam robić ogrodzenie w moim ogrodzie. To ty powinieneś lepiej pilnować swoich psów.
Sam nie zmienił wyrazu twarzy.
– Myślałem, że zależy ci na spadku. Jest wyraźnie powiedziane, że masz zapewnić kotom należytą opiekę.
Zmrużyła ze złością bursztynowe oczy.
– Rozczarujesz się chyba, ale ja naprawdę zamierzam się nimi zająć.
Na twarzy Sama odmalowała się nieufność.
– To znaczy, że zostajesz?
Podeszła do niego. Gdyby chciała, mogłaby go dotknąć. Poczuła zapach dobrego mydła i wody po goleniu.
– Nie wykurzysz mnie stąd nawet dynamitem – wycedziła przez zęby.
– To chyba nie będzie potrzebne. Sama tu nie wytrzymasz. Życie tutaj nie ma nic wspólnego z tym, do którego jesteś przyzwyczajona. Tobie jest potrzebne wielkie miasto, wytworny apartament, biuro. Szybko wrócisz do Waszyngtonu...
– Już ci powiedziałam, nic o mnie nie wiesz, nic a nic. Nie wiesz, na co mnie stać! – Przerwała, żeby się opanować. – Przyszłam, bo chciałam się z tobą pogodzić. Sądziłam, że skoro mamy być sąsiadami, a taka była wola mojej ciotki, musimy jakoś ułożyć nasze stosunki. Myliłam się, bo, jak widzę, wcale nie zamierzasz się ze mną godzić. Pragniesz tylko jednego: oceniać moje postępowanie i to nie mając pojęcia o niczym, co mnie dotyczy.
– Jeśli masz zamiar jakoś żyć i coś jeść, to oczywiście musimy się porozumieć. – Spojrzał na nią niewinnie. – Chyba że wolisz umrzeć z głodu, jak to byłaś łaskawa wczoraj powiedzieć.
No tak, znowu ją sprowokował, a ona znowu nie wytrzymała.
– Wszystko dlatego, że jesteś ograniczonym, bezczelnym prostakiem! To dlatego jakiekolwiek porozumienie jest niemożliwe!
– No, no... – Sam, niewzruszony, wolno pokręcił głową. – Gdybym cię nie znał, naprawdę mógłbym pomyśleć, że się uniosłaś.
– Mógłbyś tak pomyśleć – mówiła teraz o ton ciszej – gdybyś w ogóle był w stanie myśleć o czymkolwiek. Na szczęście na razie nie muszę cię o nic prosić. Pojadę do Waszyngtonu, zwolnię mieszkanie, przywiozę moje rzeczy tutaj i, owszem, dopiero wtedy będą mi potrzebne pieniądze. Dlatego przelejesz odpowiednią sumę na moje konto i nie zobaczymy się nigdy więcej.
Odwróciła się na pięcie i tanecznym krokiem poszła w stronę domu.
– Pamiętaj tylko – rzuciła na odchodnym – staraj się schodzić mi z drogi i trzymaj swoje zwierzaki z dala od mojego domu!
Sam zostawił psa i ruszył za nią. Dogonił ją przy schodach.
– Zatem wojna, tak? No, to ci powiem: przez następny rok te koty mają mieć najlepszą opiekę, na jaką cię stać. A stać cię na wiele. W przeciwnym razie możesz się pożegnać ze spadkiem!
Ponieważ nie znalazła słów, mogących wyrazić jej wściekłość, z dumnie podniesioną głową weszła do domu. Zamierzała trzasnąć drzwiami, ale opanowała się ostatnim wysiłkiem woli i delikatnie zamknęła je za sobą. Ten facet nie ma prawa zobaczyć, do jakiego stanu ją doprowadził.
Rozbita, przysiadła na schodach wiodących na górę. To dlatego Bella nie mogła mu powierzyć swoich podopiecznych! No tak, jeśli wszystkie jego psy są równie łagodne jak Brandy, to biedne koty rzeczywiście nie miałyby wielkich szans!
W kilka minut później Laura zajęta była właśnie słaniem łóżka, kiedy nagle dobiegł ją nowy hałas. Tym razem nie było to ani wycie piły, ani jazgot psa, tylko lament nieszczęśliwie zakochanego kierowcy ciężarówki, zagubionej na bezkresnych rozdrożach szos. Źródło dźwięku znajdowało się niebezpiecznie blisko jej okna. Dyskretnie wyjrzała. Sam, pogwizdując, rąbał drewno przy akompaniamencie tranzystora.
Z furią zasunęła firankę. Nie tylko musi znosić jego obecność i ujadanie jego sfory, ale na dodatek wysłuchiwać wycia jego radia! Trochę za dużo. Rozejrzała się. Wpadła na pewien pomysł. Muzykę zawsze można zagłuszyć...
Zbiegła na dół, wtargnęła do schowka. Odnalazła stary, przedpotopowy gramofon, do tego komplet płyt: opery Verdiego. Wróciła na górę, otworzyła na całą szerokość okno i sięgnęła po płytę na chybił trafił: „Rigoletto”, świetnie! Nastawiła ją i rozkręciła głos na cały regulator... Giuseppe kontra kierowca ciężarówki! Verdi kontra „country music”! Klin klinem.
Zadowolona z siebie, skończyła słać łóżko i poszła zrobić porządek w kocim pokoju.
Resztę dnia spędziła na snuciu planów. Najbliższy rok należy spisać na straty, dla dobra sprawy... Potem sprzeda dom. Teraz, kiedy Bella nie żyje, nic już ją nie łączy z tym miastem. Będzie musiała znaleźć sobie jakąś pracę. Posada w Departamencie przepadła raz na zawsze. Trudno, na tym świat się nie kończy, znajdzie sobie coś innego.
Ale nie to było najważniejsze. W głębi duszy czuła się nieswojo. Może rzeczywiście ostatnio zaniedbała Bellę... Miłość na odległość... Na dłuższą metę jest to niemożliwe. W tym, co mówił Sam, coś jest. Teraz na wszystko za późno.
Otrząsnęła się ze złych myśli. Trzeba wziąć się do roboty. Przede wszystkim posprzątać. Rozejrzała się. Ciekawe, kto naprawił drzwi, odmalował szafki i wymienił framugi?
Niektóre meble sprzeda razem z domem, resztę może weźmie matka. Przecież lubi antyki. Ciotka, obok mebli należących jeszcze do dziadków, miała inne – te, które kupiła, kiedy ojciec Laury jako mały chłopiec zamieszkał z Bellą, po tym jak jego rodzice zginęli w katastrofie kolejowej.
Zajmie się domem, posegreguje rzeczy, uporządkuje wszystko i rok jakoś zleci. Grunt, to nigdy więcej nie spotkać się z Samem Calhounem.
Niepotrzebnie znowu o nim pomyślała. Niech jej się wydaje, że ten facet w ogóle nie istnieje. Musi zająć się kotami. Najrozsądniej będzie zawieźć je do weterynarza. Niech je zbada i wykastruje, tak będzie najlepiej. Bella napisała, że ma się nimi opiekować, aż do śmierci. W porządku, ale nie ma zamiaru opiekować się ich dziećmi i dziećmi ich dzieci...
Plany planami, a czas ucieka. Najlepiej zacząć natychmiast. Na przykład od strychu. Pierwszą rzeczą, którą znalazła w wiklinowym koszu, był niebieski porcelanowy dzbanek, pamiętający jeszcze przyjęcia w jej dziecinnym pokoju. Przez chwilę trzymała w ręku maleńką chińską filiżankę. Powróciły wspomnienia: koty w lalczynych czepeczkach, siedzące na krzesełkach wokół stołu, uśmiechnięta twarz ciotki, dyskretny zapach „Kwiatu Kaszmiru”... Oczy Laury zaszły mgłą. Odstawiła porcelanowy serwis z powrotem do kosza. Jeszcze nie teraz. Jeszcze za wcześnie na porządki. Wspomnienia są zbyt świeże, a ona sama najwyraźniej za mało odporna. Uporządkuje wszystko po powrocie z Waszyngtonu. Opuściła poddasze i poszła na werandę pobawić się z kotami.
W nocy nad Webster przeszła burza. Laura przez sen słyszała grzmoty, szum wiatru, szmer deszczowych kropli. Obudziła się z silnym bólem głowy. Dzienne światło sprawiło, że z powrotem zamknęła oczy. Do tego ten hałas. Zbyt monotonny, jak na odgłos piorunów. Przemogła się, wstała, zarzuciła coś na siebie i zeszła na dół.
W połowie schodów przystanęła. Poznała znajome pogwizdywanie. Sam Calhoun! Co gorsza, znowu ze swoim tranzystorem i... heblem! Rzuciła okiem na ogołocone z obrazów ściany. Sam klęczał na podłodze, majstrując coś przy boazerii.
– Trochę ryzykujesz... – powiedziała złowrogim tonem. Nie usłyszał... Powtórzyła, starając się przekrzyczeć hałas. Znowu poczuła ból w skroniach.
Sam powoli odwrócił się ku niej.
– Nie lubimy rannego wstawania, co? Laurze dosłownie opadły ręce.
– Czy ty nigdy nie śpisz? Stale się kręcisz, coś tam dłubiesz, a do tego robisz przy tym piekielny hałas. Jak rozumiem, nie pracujesz, ale przecież są jakieś sposoby sensownego spędzania czasu. Ale a propos, co ty właściwie robisz w moim domu?
– Ktoś tu nie zauważył, że zbliża się południe – rzucił przez ramię nie przerywając pracy. Podkoszulek z napisem „Harvard” unosił się rytmicznie na jego piersi. – Dokładnie, jest kilka minut po dziewiątej.
Chciała zaprotestować, ale nie dopuścił jej do głosu.
– Przyszedłem, bo obiecałem Belli, że naprawię to i owo.
– Ach, to wszystko w kuchni to twoja robota? To naprawdę miło, że...
– Jest jeszcze niejedno do zrobienia. Mogłabyś na przykład zająć się salonem... To ja zbudowałem werandę dla kotów i odmalowałem dom – wyjaśnił, gdy spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
Nie kryła zdziwienia.
– Dlaczego?
– Umiem to robić.
– Rzeczywiście, jesteś zdolny. – Trochę zbyt długo wpatrywała się w jego szorty. – Mimo to nie chcę, żebyś się tu kręcił. Mogę to zrobić sama albo kogoś wynająć.
– Ciekawe, czym mu zapłacisz? Bo ja nie zamierzam wydawać pieniędzy Belli na coś, co mogę zrobić sam. Zresztą przyrzekłem jej.
W jego głosie stanowczość mieszała się z drwiną. Laura oparła się o poręcz schodów.
– Raz na zawsze musimy sobie coś wyjaśnić...
– zaczęła i nie dokończyła. Rozległ się dzwonek telefonu.
Podeszła do stolika, a Sam spokojnie wrócił do przerwanej pracy.
– Halo? – W słuchawce usłyszała szum, jakby ten, kto dzwonił, oddalony był o tysiące kilometrów.
– Laura, to ty? – Głos Jasona był cichy, choć wyraźny.
Mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha.
– Jason! Boże, jak dobrze! Co słychać?
– Co ty robisz w Południowej Karolinie? Telefon do ciebie kosztuje majątek!
W krótkich słowach, chciała być konkretna, opowiedziała mu o śmierci Belli. Przerwał jej.
– Wiem, twoja matka mi mówiła. Chyba pogrzeb już się odbył, prawda? To co tam jeszcze robisz? Czekają na ciebie w Waszyngtonie.
Była lekko urażona tym, że nie powiedział ani słowa na temat śmierci ciotki. Postanowiła jednak zrzucić to na karb zdenerwowania. Nie mógł się do niej dodzwonić, a Jason zawsze się przecież denerwował, kiedy jego działanie natychmiast nie przynosiło rezultatów.
– Nie mogę teraz przyjechać. Muszę uporządkować pewne sprawy.
Z drugiej strony salonu Sam rzucił jej ironiczne spojrzenie. Przez chwilę nie mogła odwrócić wzroku od jego smukłej sylwetki w opiętych, spłowiałych szortach. Opanowała się i próbowała skupić na tym, co mówił Jason.
– Jak długo to potrwa? Nie można trzymać tego stanowiska w nieskończoność. Pomogłem ci, ale przecież nie mogę dłużej kręcić.
Pomógł jej? Lekko odsunęła słuchawkę. Nie do wiary! Po prostu wspomniał kiedyś, że istnieje możliwość pracy w Departamencie Stanu. Resztę załatwiła sama.
Skrzywiła się na myśl, że Jason jest być może za bardzo pewny siebie. Ma swoje dobre strony, ale nieraz zachowuje się zbyt obcesowo. Nie chciała teraz o tym mówić, w każdym razie, nie w obecności Sama Calhouna. Spojrzała na niego zażenowana. Wydawał się pogrążony w pracy. Nie miała jednak wątpliwości: słyszał każde słowo i już dorabiał do niego własną interpretację. Odwróciła się do niego tyłem. Teraz musi bardzo uważać.
– Chyba będę musiała zrezygnować z tej pracy.
– Co takiego? – W słuchawce rozległ się ryk. – Ty chyba żartujesz!
Nie było rady. Laura wzięła oddech i ściszonym głosem poinformowała go o treści testamentu Belli.
– W takim razie – powiedział po chwili namysłu – rzeczywiście musisz wytrzymać ten rok. To duże pieniądze. Będziesz mogła je w coś zainwestować.
Jej wzrok znowu powędrował w stronę Sama. Przestał udawać, że jest zajęty czymś innym i patrzył teraz na nią, ostentacyjnie słuchając tego, co mówi.
Ciekawe, co sobie myśli. Pewnie, jak zwykle, potępia każde jej słowo.
– Tak, na pewno, ale, widzisz, nie chodzi tu tylko o pieniądze...
– Rozumiem – przerwał jej Jason. – Ale ten rok szybko minie, a potem rozejrzymy się, co robić dalej.
Słuchała z coraz większym niesmakiem. Jason był spokojny, wyrozumiały, przemawiał przez niego rozsądek. Jak zwykle. Niby ją rozumiał, ale czuła, że ich drogi rozchodzą się coraz bardziej. Tak jakby mówili innymi językami. Nie mogła mu powiedzieć, że zamierza pieniądze przeznaczyć na opłacenie studiów Barbary i Toma. Nie teraz, nie w obecności tego tam.
– Jeszcze o tym pomówimy.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę i pomału przypominała sobie, co właściwie ceniła w Jasonie. Mieli wspólne zainteresowania. Oboje interesowali się nie tylko pracą, ale też muzyką, sztuką, literaturą... Może trochę zbyt często mówił o pieniądzach, ale to kwestia wychowania: jego matka ciężko pracowała i w dzieciństwie stale słyszał, że aby żyć, trzeba mieć pieniądze.
Należał do osób, które „same do wszystkiego doszły”. Laura przypomniała sobie, że kiedy poznała go z Bellą w Paryżu, ciotka powiedziała, że to bardzo „ambitny” młody człowiek. W jej ustach niekoniecznie było to komplementem, ale Laura miała nadzieję, że ciotka zmieni zdanie, kiedy pozna go bliżej.
– Chyba musimy kończyć – powiedział wreszcie. – Połączenia międzykontynentalne są strasznie drogie. Zostań tam, skoro musisz. Zajmij się tymi kotami i pilnuj spadku. Niczego nie przegap!
– Postaram się – powiedziała machinalnie. Myślami była już przy tym, co ją czeka. Sam na pewno nie zrezygnuje z kilku uszczypliwych uwag. W każdym razie, nie zamierza mu się spowiadać! Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Odrzuciła kosmyk opadający jej na oczy.
– Coś się stało?
– Po prostu dzwonił Jason... mój przyjaciel – odpowiedziała, nie patrząc mu w oczy.
– Chyba więcej niż przyjaciel. Zamierzacie się pobrać? Coś za bardzo interesował się pieniędzmi Belli...
O mało nie zemdlała.
– Posłuchaj, nie masz prawa nikogo osądzać, a zwłaszcza mnie.
Odwróciła się i poszła na górę. Czuła, jak nogi uginają się pod nią.
Chyba spała. W każdym razie kiedy się ocknęła, poczuła silny zapach amoniaku. Uniosła powieki. Sam, z zaniepokojonym wyrazem twarzy, stał nad nią z flaszeczką w ręku. Nie mogła sobie przypomnieć, jak właściwie znalazła się w swoim pokoju. Czyżby ją wniósł na górę?
Przestraszyła się. Jeszcze raz spojrzała na pochyloną nad sobą twarz. Chyba nie chce jej zrobić nic złego?
– Zostaw mnie! – krzyknęła, próbując się unieść. Łzy, wywołane ostrym zapachem amoniaku, spłynęły jej po twarzy.
– Zostaw to! Już się obudziłam! Odsunął się trochę. Był zły.
– Jak te kobiety mogły wąchać coś podobnego? Te sole trzeźwiące i tym podobne świństwa... A w ogóle to też masz pomysły! Bardzo się przestraszyłem.
Poruszył butelką. Laura zaniosła się kaszlem.
– Weź to stąd, zanim się uduszę – wyjąkała.
– To by niejedno rozwiązało – próbował trzymać fason.
– Bardzo dowcipne. – Laura uśmiechnęła się słabo. Sam patrzył na nią ze ściągniętymi brwiami.
– Co tobie właściwie jest? Masz wysoką gorączkę. Laura przymknęła oczy i szczelniej otuliła się kocem.
Krótka nocna koszula zdecydowanie zbyt mało zakrywała. Było jej słabo, ciałem wstrząsały dreszcze. Sam przysiadł na łóżku obok niej. Czuła dotyk jego ciała.
– Otwórz oczy – powiedział. – Chcę zobaczyć twoje źrenice.
– Nie mam wstrząsu mózgu. To po prostu gorączka.
– Otwórz oczy – powtórzył stanowczo.
Chcąc nie chcąc posłuchała. Jeszcze gotów otworzyć je siłą... Lekko dotknął jej rozpalonej twarzy.
– Od jak dawna źle się czujesz?
– Od wczoraj wieczór – Myślisz, że to grypa?
– Nie, chyba malaria. Sam osłupiał.
– Malaria! Chyba żartujesz?
– Wcale nie, prawie wszyscy w Senegalu chorują na malarię.
– Pracownicy sterylnej ambasady amerykańskiej też? – spytał złośliwie.
Była zbyt wyczerpana, żeby dyskutować w tym tonie. Zwróciła na niego zmęczone oczy.
– Nie mieszkałam w ambasadzie. Byłam sekretarką. Miałam pokój w mieście. Zresztą, malarię przenoszą moskity, można się zarazić wszędzie. Całymi tygodniami byłam w terenie...
– Co tam robiłaś? – Sam podtrzymał jej głowę. Oparła głowę na jego ramieniu, zbyt słaba, żeby się bronić. Ramię Sama było silne i opiekuńcze. Poczuła się bezpieczna. Żeby tylko nie musiała nic mówić. Mimo to zdobyła się na wysiłek.
– Pomagałam w pracach Czerwonego Krzyża. W Senegalu panuje głód. Woziliśmy żywność... Ludzie bardzo chorują, szczepiliśmy dzieci... – zamilkła wyczerpana.
Delikatnie położył jej głowę na poduszce.
– Zawiozę cię do doktora.
– Nie potrzeba. Kup mi tylko chininę.
– Pojedziemy do doktora. Ubierzesz się sama, czy mam ci pomóc?
– Nie ma mowy!
Sam uśmiechnął się blado.
– W takim razie zrób to sama. Ja tymczasem zadzwonię do doktora i zamówię wizytę, Szybkim krokiem poszedł ku drzwiom. Laura wstała i, chwiejąc się na nogach, powoli włożyła szorty, które nosiła poprzedniego dnia. Wsunęła nogi w sandały, przemyła twarz. Kiedy wrócił, siedziała na brzegu łóżka, trzęsąc się od dreszczy i gorączki.
– Doktor Clay już na ciebie czeka.
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Był za bardzo energiczny. Nie wiedziała dlaczego, ale ją to irytowało.
– Trzeba go było tylko poprosić o receptę na chininę. Na pewno by ci przepisał, chyba coś tu słyszeliście o malarii...
– Ja nigdy! Jak Boga kocham! – próbował dowcipkować. – Nie chciałbym zresztą, żebyś potem mówiła, że cię zostawiłem w chorobie na łasce losu.
– Nie chcę, żebyś się mną opiekował, nawet kiedy jestem chora!
Zupełnie jakby nie słyszał. Podszedł i ujął ją pod brodę.
– Bella by mi tego nie przebaczyła – powiedział łagodnie.
Zrezygnowana, oparła głowę na jego piersi. Na szczęście podkoszulek oddzielał jej twarz od jego ciała. W przeciwnym razie doktor Clay byłby naprawdę zdziwiony stanem pacjentki...
W chwilę potem, sforsowawszy schody, zasiedli w świeżo wyklepanej furgonetce. Sam objął ją ramieniem i zapalił motor.
– Oprzyj się o mnie – powiedział. Wszystko tylko nie to.
– Dziękuję, nie ma potrzeby. – Odsunęła się na bezpieczną odległość.
Sam przysunął ją do siebie i ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Nie było sensu protestować. Zresztą była na to zbyt słaba.
– Wybacz, że wiozę cię tym gratem, ale tamten będzie gotowy dopiero w przyszłym tygodniu. – W jego głosie nie było wyrzutu, raczej chęć przerwania milczenia.
– Nic nie szkodzi. – Zamknęła oczy i ułożyła się wygodniej na jego ramieniu.
Prowadził ostrożnie, jakby miał w samochodzie jakiś cenny przedmiot. Ta świadomość pogłębiała poczucie bezpieczeństwa, jakie ją nagle ogarnęło.
Wprowadził ją do domu doktora, i towarzyszył jej do gabinetu. Zupełnie jakbym była małą dziewczynką z zapaleniem ucha, pomyślała zirytowana, ale zaraz uspokoiła się. To nie było niemiłe: mieć go przy sobie, widzieć jego zatroskaną twarz w czasie badania, opierać się na jego ramieniu, czuć jego rękę pod głową.
Doktor, niski, zamaszysty człowieczek, potwierdził auto-diagnozę Laury. Atak malarii został zapewne spowodowany nagłą zmianą klimatu: Afryka, Alaska, Waszyngton, Webster, to trochę zbyt dużo, jak na wytrzymałość obciążonego stresami organizmu. Lekarz szybko przepisał chininę, dał receptę i wyszli. Po drodze wstąpili jeszcze do apteki i po chwili byli już w domu. Tempo, w jakim odbyła się cała akcja, wprawiło Laurę w osłupienie. Mieszkańcy Webster naprawdę byli bardzo skuteczni w działaniu...
Zasnęła natychmiast, jak tylko znalazła się z powrotem w łóżku. Czuła, jak zapada się w ciepłą ciemność. Dokoła panowała cisza i spokój. Była bezpieczna, była w domu.
Przespała popołudnie i cały następny dzień. Sam nie opuszczał jej ani na chwilę. Podawał leki, poił sokami.
– Wypij, to cię wzmocni. – Na ustach poczuła dotyk filiżanki. Smak napoju w niczym nie przypominał jabłkowego soku.
– Wyleję ci wtedy ten bulionik na głowę – powiedziała zupełnie wyraźnie, wstrząsając się z obrzydzenia.
– Wdzięczność to ty potrafisz okazać, jak nikt. – W głosie Sama brzmiała czułość. Tak, czułość, a nie, jak się spodziewała, złośliwa ironia.
Zamierzała się odciąć, ale znowu zapadła w sen.
Następnego dnia pod wieczór obudziła się. Gorączka chyba ustąpiła. Laura przeciągnęła się jak kot i spojrzała w mrok gęstniejący za oknem. Jeśli ataki malarii będą się powtarzały za każdym razem, kiedy pogoda się zmieni, to czeka ją doprawdy wspaniały rok.
– Obudziłaś się! – wykrzyknął tryumfalnie Sam, wchodząc następnego dnia rano do pokoju Laury. W ręku miał szklankę jakiejś nowej mikstury. Odsunęła się, robiąc mu miejsce. Jego zwyczaj przysiadania na łóżku wydawał się jej nieco zbyt poufały. Kolanem prawie dotykał jej uda.
Niechętnie spojrzała na szklankę. Jakieś nowe świństwo.
– Co mi dasz tym razem? – zapytała i usiadła. Starannie podciągnęła kołdrę pod brodę. Sam uśmiechnął się pod nosem.
– Witaj wśród żywych – powiedział żartobliwie. Zachęcająco wyciągnął ku niej trzymaną w dłoni szklankę. – Jogurt z bananami, gruszką i innymi bardzo wzmacniającymi owocami, pełen zestaw witamin.
Spojrzała z niedowierzaniem i sięgnęła po szklankę. Spróbowała i oblizała się.
– Pyszne! Naprawdę pyszne!
– Przygotowane według starego domowego przepisu. – Sam wyprostował się dumnie. – Zawsze to robiłem dla mamy, kiedy się spodziewała nowego dziecka. Idealne dla karmiących matek.
O mało się nie zakrztusiła.
– Nie jestem karmiącą matką! Obrzucił spojrzeniem jej postać.
– Wiem, ale musisz się wzmocnić. Na jedno wychodzi.
Poczuła się dziwnie. Żeby zmienić temat, nawiązała do poprzedniego zdania.
– Robiłeś to dla matki, kiedy się spodziewała nowego dziecka?
Pokiwał głową.
– Mam czworo młodszego rodzeństwa. Dwóch braci i dwie siostry.
Spojrzała na niego ze zrozumieniem. Zawsze dotąd uważała, że ona ze swoją gromadką rodzeństwa jest w obecnej dobie, kiedy to dwójka dzieci wyczerpuje możliwości rodziny – rzadko spotykanym wyjątkiem.
– Nas było w domu sześcioro. Jestem najstarsza.
– Wiem. Bella pokazywała mi zdjęcia. Uśmiechnęła się do niego swymi złotymi oczyma.
Oblizała kąciki warg.
– Nie wiedziałam, że masz rodzeństwo, chociaż ciotka tyle mi o tobie pisała.
Ciotka nie powiedziała jej też wielu innych rzeczy. Pisała, że jest dobry i uczynny, ale ani słowem nie wspomniała, jak bardzo jest przystojny. Nic nie pisała o jego ciemnobrązowych włosach, o jego szarych oczach, niezwykłym uśmiechu i nieprawdopodobnie długich rzęsach. Słowem nie napomknęła o jego smukłej sylwetce i sile, która pozwoliła mu bez trudu wnieść na schody dorosłą kobietę...
Jeszcze raz przebiegając w pamięci wydarzenia ostatnich dwóch dni, poczuła się nagle lekka i radosna, tak jakby wszystko, co ją spotkało, sprowadzało się do tych kilku chwil, kiedy mogła się rozkoszować faktem, że ktoś się nią opiekuje, dba o nią i niepokoi się jej stanem. Wszystko inne przestało się liczyć.
Znowu wypiła łyk i oblizała wargi. Wzrok Sama ześlizgnął się po jej ustach...
– Co ci Bella o mnie napisała?
Patrzył na nią uważnie, jakby nie chciał uronić ani jednego słowa. Wyglądał niezwykle pociągająco. W każdym razie żaden mężczyzna dotąd nie pociągał jej do tego stopnia.
Zacisnęła ręce na chłodnej powierzchni szklanki. Wydawało jej się, że gorączka powraca. Ciepła fala zalała jej ciało.
– Pisała, że miałeś jakieś kłopoty, że mieszkasz obok niej... że wiele ze sobą rozmawiacie. Bardzo cię lubiła i... ceniła – dodała po chwili szczerze.
Wyjął szklankę z jej ręki i postawił na nocnym stoliku.
– A ty, co o mnie myślisz? Teraz, kiedy trochę lepiej mnie poznałaś? Czy dalej uważasz, że nadużyłem jej zaufania i że zmusiłem ją, żeby mnie uczyniła wykonawcą testamentu?
Otworzyła usta. Nie pozwolił jej dojść do słowa.
– Nie zrobiłem tego. Nie zrobiłem – powtórzył. – Przedtem miałem w Nowym Jorku biuro maklerskie. Potem zaczęły się problemy zawodowe i prywatne. Sporo straciłem. Przeniosłem się tutaj i poznałem twoją ciotkę. To ona mnie nauczyła, że pieniądze nie mają wartości. – Uśmiechnął się smutno. – Pozwalała, żebym jej udzielał porad w sprawach majątkowych. Nabrała do mnie zaufania. – W dalszym ciągu nie spuszczał wzroku z jej twarzy. – Czy myślisz, że źle zrobiła?
Widać było, że bardzo mu zależy na jej odpowiedzi. Pochylił się nad nią. Laura zaczerpnęła oddech, próbując się opanować i skupić na pytaniu Sama.
– Bella po prostu zrobiła to, co uznała za stosowne. Zawsze postępowała właśnie tak.
Ujął jej dłoń w swoje ręce.
– Niedobrze się stało. Oboje straciliśmy kogoś, kogo bardzo kochaliśmy. Musimy się teraz nawzajem wspierać.
Wspierać? To słowo jakoś dziwnie zabrzmiało w jej uszach. Ogarnęło ją coś w rodzaju błogostanu, coś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. To pewnie jakiś uboczny skutek niedawno przebytej choroby. Psychiczna nadwrażliwość, dziwne, nie znane dotąd podniecenie... Nagle zapragnęła znaleźć się w jego ramionach, oprzeć głowę na jego piersi, objąć go...
Patrzyła jak zahipnotyzowana na jego zbliżającą się twarz, widziała jego źrenice, lekko uchylone usta. Wodził wzrokiem po jej twarzy, przenosząc wzrok z drżących warg ku szeroko rozwartym oczom, i znowu zatrzymując go na ustach.
Delikatnie ujął jej twarz w dłonie. Serce Laury zabiło mocniej. Ogarnęło ją nie znane dotąd uczucie dziwnej przyjemności. Z zauroczenia wyrwał ją nagle znajomy zapach...
– Kwiat Kaszmiru – wyjąkała.
– Co takiego? – Sam cofnął się gwałtownie. Zapominając o kołdrze, przykrywającej jej ramiona, gwałtownie usiadła i rozejrzała się dokoła. Wyciągnęła ręce, jakby chciała pochwycić to, co tak intensywnie czuła.
– Puder... „Kwiat Kaszmiru”, nie czujesz?
Czar prysł. Sam odsunął się mrugając oczami, jakby wydostał się z ciemnego pomieszczenia na światło dzienne. Pociągnął nosem.
– Nic nie czuję.
Uklękła na łóżku, próbując dociec, skąd pochodzi znajomy zapach. Pokój wyglądał normalnie. Pozornie nic się nie zmieniło. Błękitne firanki unosiły się łagodnie, poruszane lekkim powiewem wiatru. Z leżącej na krześle walizki wystawał rąbek jasnej letniej sukienki.
– Musisz coś czuć. To...
Przerwała, uświadamiając sobie, że nie może po prostu powiedzieć: „to puder Belli, zawsze go używa”. Ośmieszy się tylko. Położyła się z powrotem, podciągając kołdrę pod samą brodę. Co się z nią dzieje? Dlaczego zachowuje się tak dziwnie? Przez chwilę miała wrażenie, że znajduje się we władaniu jakichś tajemnych mocy. Rzuciła okiem na zdumioną twarz Sama.
Podsunął jej szklankę z koktajlem.
– Masz, skończ to.
Kiedy przybliżył dłonie do jej twarzy, zagadka się wyjaśniła. Mył je niedawno w kuchni mydłem Belli, pochodzącym z tej samej serii, co puder.
Zmieszana swoją reakcją, posłusznie opróżniła podaną jej szklankę i odetchnęła z ulgą. Na szczęście nic się nie stało. Była pewna, że gdyby scena potrwała nieco dłużej, pocałowałaby go. Szczęśliwie, do niczego nie doszło.
Nie wolno jej robić głupstw. Nie wolno jej zakochać się w Samie Calhounie. I tak ma dosyć problemów. Straciła pracę, o której marzyła, ciotka Bella umarła. Tylko tego brakowało, żeby się jeszcze zakochała.
Zadowolona z właściwej oceny faktów, podała Samowi szklankę i uśmiechnęła się uroczo.
– To było pyszne, bardzo dziękuję.
Wziął szklankę i wstał. Próbowała przyjąć to z ulgą, chociaż uczucie, jakie ją ogarnęło, bliższe było rozczarowaniu. Sam skierował się ku drzwiom.
– Może się ubierzesz i zejdziesz na dół? Mogłabyś wyjść na dwór.
– Na dwór? – powtórzyła z zachwytem. Doskonały pomysł, od wieków nie była na świeżym powietrzu.
– Będę się zajmował szczeniakami. Może popatrzysz?
– Co będziesz z nimi robił?
– Wstawaj z łóżka, coś na siebie włóż, to sama zobaczysz. – Obejrzał się jeszcze raz. – A może jednak pomóc ci przy ubieraniu?
– Do widzenia, panie Calhoun – powiedziała żartobliwie stanowczym tonem i wskazała palcem drzwi.
– Będę czekał na podwórku. – Starannie zamknął za sobą drzwi.
Zaraz po jego wyjściu zsunęła się z łóżka i wstała. Radziła sobie całkiem nieźle. W głowie się nie kręciło, nogi nie drżały... Przede wszystkim należy wziąć prysznic. Z niesmakiem spojrzała na leżące na krześle ubrania. Właściwie nie ma w co się przebrać. Zajrzała do szafy. Szkolna, błękitna, spłowiała sukienka. Zawahała się. Bardzo dobrze! Nie zamierza się stroić dla Sama Calhouna!
Umyta i ubrana zeszła na dół. W salonie zatrzymała się na chwilę. Zaskoczył ją panujący tu nieporządek – porzucone narzędzia, pędzle. Słomiany ogień, przeszło jej przez głowę, zacząć pracę, owszem, ale dokończyć – nie bardzo. Potem pomyślała o pocałunku, do którego o mało co nie doszło. Rozmarzona, postanowiła zajrzeć do kotów.
Koty tłumnie ruszyły na jej spotkanie. Mruczały i ocierały się o nogi. Kuwety były czyste, miseczki napełnione wodą. Spędziła z nimi kilka minut, głaszcząc ich łebki i wyprężone grzbiety.
Potem wyszła z domu i, podziwiając różane krzewy rosnące wzdłuż ścieżki oddzielającej ogrody, poszła w stronę gościnnie otwartej furtki, wiodącej na podwórze Sama.
Już przy furtce rozejrzała się ciekawie. Ogród, który pamiętała jako tajemniczą gęstwinę dzikich drzew i krzewów, zamienił się w czysto sprzątnięte podwórze. Krótko strzyżona trawa, kilka drzew, budy... Naliczyła sześć psów, wśród nich niesfornego, „świetnie zapowiadającego się” Brandy’ego. Rozległo się powitalne poszczekiwanie.
Sam siedział na środku podwórza. Odwrócił się, słysząc, że nadchodzi.
– Zamknij furtkę, bo małe powyłażą.
Zrobiła to, o co prosił, i rozejrzała się w poszukiwaniu „małych”. Sześć rozkosznych szczeniaków tuliło się jej do nóg. Jeden z nich, najśmielszy, próbował polizać ją w stopę. Kiedy ruszyła w stronę Sama, „małe” podążyły za nią na swych grubych łapkach.
– Byłaś u kotów, zanim tu przyszłaś? – zapytał Sam.
– Tak, byłam.
– Poczuły zapach. – W głosie Sama brzmiała ojcowska duma. – Chodź tutaj, zaraz za tobą przyjdą.
Zwłaszcza ten najśmielszy nie opuszczał jej na krok.
– Co za różnica, zapach kota czy psa? Obrzucił spojrzeniem jej długie, zgrabne nogi.
– Możesz mi wierzyć, różnica jest zasadnicza. Usiądź tu i patrz.
Podsunął jej niski stołek. Laura usiadła. Kolana miała pod brodą, ale było jej wygodnie. Opuściła ręce. Szczeniaki dopadły ich, popiskując i poszczekując. Najodważniejszy odpychał nosem rywali, najwyraźniej uważając, że gość jest jego własnością.
Uniosła go delikatnie i pogłaskała brązowy łebek.
– Jaka to rasa?
– Wyżeł. Będzie z niego kiedyś wspaniały pies myśliwski.
Zdziwiła ją pewność brzmiąca w jego głosie.
– Skąd wiesz?
– Znam jego rodziców. Jest synem Roundera i Misty. – Wskazał dwa leżące pod żywopłotem wyżły.
Laura uśmiechnęła się do siebie. We wzroku psów spoglądających w ich stronę ujrzała wyraźnie dumę z posiadania tak udanego potomka. Widywała już rodziców patrzących w ten sposób...
– Nieskazitelny rodowód. Najczystsza krew. Drugiego takiego nie ma. Spójrz na jego rodziców, zobacz, jak są zbudowani. Najszlachetniejszy rodzaj myśliwskiego psa.
– Widzę, widzę... – uśmiechnęła się. Jego entuzjazm miał w sobie coś dziecinnego.
– Trzeba tylko nad nim popracować. – Sam nie dostrzegał jej rozbawienia. – Popatrz uważnie.
Wziął szczeniaka z jej kolan i postawił na trawie. Zza swoich pleców wyjął wędkę z uwiązanym na końcu kawałkiem białego materiału. Pomachał nim przed nosem zdziwionego psa i uniósł w górę. Pies, zamiast spojrzeć w ślad za wędką, opuścił nos i zaczął węszyć, wyraźnie szukając tropu w trawie.
– Robiliście już to kiedyś? – spytała Laura, zaciekawiona.
– Nigdy, ma to we krwi. Pozostałe zresztą też.
– Wskazał szczeniaki szorujące nosami po trawie.
– Wszystkie są dobre, ale on po prostu najlepszy. Oczy Sama błyszczały, w głosie drżało podniecenie.
– Kiedy się go wytresuje, będzie po prostu nadzwyczajny. Nie mogę się doczekać zawodów.
– Jakich?
Sam zaczął obszernie wyjaśniać, jak się tresuje psy myśliwskie i dlaczego urządza się pokazy urozmaicone specjalnymi sprawdzianami. Patrząc na niego Laura stopniowo nabierała przekonania, że hodowla psów to zajęcie naprawdę pasjonujące. Była tak zafascynowana mówcą, że bezkrytycznie chłonęła każde jego słowo.
– Zajmujesz się zawodowo tresurą psów? – zapytała, kiedy wreszcie na chwilę przerwał, żeby zaczerpnąć oddechu.
– Tak, to moje jedyne zajęcie.
– Czy to się opłaca? – Nie chciała, żeby w jej głosie brzmiało powątpiewanie, ale naprawdę z trudem mogła sobie wyobrazić, że ktoś zarabia na życie siedząc na podwórku w otoczeniu psów.
Sam uśmiechnął się rozbawiony.
– Kiedy sprzedam tego tutaj, będę bardzo bogatym człowiekiem.
– Zapłacą ci tak dużo za tego psa?
– Nie tylko za psa. Za najlepszą szkołę, jaką przeszedł.
– Nie grzeszysz skromnością.
– Nie mam powodów. Jestem uczniem najlepszego z najlepszych, mojego ojca.
– Twój ojciec też się tym zajmuje? Zapadło milczenie. Oczy Sama pociemniały.
– Zginął, kiedy miałem piętnaście lat. Wypadek podczas polowania.
– Przepraszam, nie chciałam... – Popatrzyła na szczenięta śpiące przy jej nogach. – Nie wiedziałam... Ale jak ty możesz...?
– Zajmować się myśliwskimi psami? Dlaczego nie? Przecież to nie była ich wina.
Spojrzała na niego. Czuła, że wspomnienie śmierci ojca sprawiło mu ból.
– Nie chciałam...
– Nic się nie stało. Mam już to za sobą. – Cisza, jaka znowu zapanowała, przeczyła jego słowom. W roztargnieniu głaskał leżącego najbliżej szczeniaka.
– W naszych stronach polowali właściwie wszyscy, a psy mojego ojca uważane były za najlepsze. Nauczył mnie wiele na temat ich hodowli, ale kiedy zginął, rzuciłem to, nie chciałem mieć nic wspólnego z psami. Nigdy nie miałem własnego, zanim tu zamieszkałem. Ruchem głowy wskazał dom.
– Kiedy tu przyjechałem, Bella przekonała mnie, żebym spróbował zająć się tresurą. No i spróbowałem.
Uśmiechnął się.
– Zawsze przynosiła mi mrożoną herbatę, tak jak ty kilka dni temu.
– Dobrze, że potrafiła ci pomóc.
– Bardzo dobrze. Myślę, że gdyby ojciec mógł mnie zobaczyć, byłby ze mnie dumny. – Odchrząknął. – Zresztą, sam jestem z siebie dumny.
Objęła ramionami kolana i zamyśliła się.
– Myślę, że, w jakiś sposób wszystkim nam zależy, żeby rodzice byli z nas dumni. Nawet wtedy, gdy jesteśmy już całkiem dorośli. Mój ojciec zginął w Wietnamie, ale często się zastanawiam, czy byłby zadowolony z tego, co robię.
– Twoja ciotka była. Laura zmarszczyła czoło.
– Ale ty nie.
– Może rzeczywiście trochę przesadziłem na początku.
– Zachowałeś się okropnie.
– Chyba masz rację...
Przyjemnie było tak siedzieć na trawie wśród śpiących psów i gawędzić z Samem. Zwłaszcza jeśli się miało w pamięci troskliwość, jaką ją otaczał w czasie choroby. Zresztą łączyła ich przecież miłość do Belli. Trudno było budować na niej wzajemne stosunki, ale wszystko stawało się po prostu łatwiejsze. Przynajmniej na razie.
Zarumieniła się.
– Przepraszam, że rozwaliłam ci samochód, furgonetkę, no i tę nieszczęsną jabłoń.
Ujął jej rękę.
– Tego też nauczyła mnie Bella. Nie przejmować się takimi sprawami. Rzeczy materialne nie mają znaczenia. Są inne, znacznie ważniejsze sprawy: rodzina, praca...
Przysunęła się do niego. Jej twarz wyrażała teraz zaciekawienie.
– Dlaczego tak mówisz? Miałeś kiedyś poważne problemy?
– Tak – odparł niechętnie.
Ogarnęła ją fala czułości. Odsunęła się od niego, żeby zmniejszyć wrażenie, jakie wywierała na niej jego bliskość. Nie trzeba sobie komplikować życia. A że z jej znajomości z Samem mogą wyniknąć jakieś komplikacje, tego zaczynała być pewna.
– To dobrze, że znalazłeś pracę, która daje zadowolenie – wyrecytowała pośpiesznie i wstając dodała: – Bardzo dziękuję za to, że mi pokazałeś te szczeniaki, są śliczne.
Odwróciła się i szybkim krokiem poszła w stronę furtki. Prawie biegnąc dotarła do domu, wpadła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przycisnęła ręce do policzków. Rzeczywiście, zachowywała się dziwnie. Jej uczucia w stosunku do Sama zmieniały się z dnia na dzień. Najpierw niechęć bliska nienawiści, teraz wdzięczność i podziw. Zaczynała go lubić. Doskonale rozumiała, dlaczego Bella tak mu ufała. Była w nim duma i pewność siebie, emanowała z niego siła kogoś, kto...
Chyba za bardzo się rozpędziła. Owszem, miał sporo dobrych cech, ale był po prostu sąsiadem, nikim więcej. To znaczy, owszem, zapomniała o tym, także – osobą, do której miała się zwracać o pieniądze.
No tak, ale to nie wyklucza przecież przyjacielskich stosunków. To nawet normalne, są sąsiadami. W takim małym miasteczku jak Webster jest to nawet rzeczą wskazaną. Wzruszyła ramionami. Trzeba przygotować jakieś jedzenie dla kotów, no i coś na obiad.
Może na chwilę straciła panowanie nad sobą, ale to się nie powtórzy. Nigdy więcej. Jest tego pewna. Absolutnie pewna.
Następnego dnia rano, kiedy przyszedł, była miła i uśmiechnięta. Zapytał, jak się miewa i nie czekając na odpowiedź, poszedł prosto do salonu.
Przez chwilę stał w progu, przyglądając się ścianom.
– Dzisiaj będę malował. Laura stanęła obok.
– Myślałam, że zrezygnowałeś.
Rzucił na nią okiem. W jej głosie odczytał dezaprobatę.
– Myślałaś, że jeżeli zajmuję się tresurą, to już nic innego nie potrafię zrobić?
Laura zmieszała się.
– Wcale tak nie myślę. Przecież powiedziałam ci wczoraj, że to bardzo dobrze, że robisz to, co lubisz.
Jego wyjaśnienie wprawiło ją w osłupienie.
– Nie skończyłem, bo chorowałaś i myślałem, że zapach farby będzie ci przeszkadzał.
Sięgnął po puszkę z farbą, z kieszeni wyjął otwieracz, otworzył ją zgrabnym ruchem i zabrał się do malowania. Na chwilę przerwał.
– Jesteś przecież bardzo wrażliwa na zapachy. Aluzja do wydarzeń poprzedniego dnia sprawiła, że Laura zaczerwieniła się gwałtownie.
– Skończysz to dzisiaj? – zapytała. – Chcę pojechać do Waszyngtonu po swoje rzeczy i...
– ...i nie chcesz, żebym tu był w czasie twojej nieobecności.
Nie wiedziała, jak zareagować. Powiedziała to, ot, tak, żeby coś powiedzieć, nie zastanawiając się nad znaczeniem słów. Ale jednak coś w tym było: nie uzależniać się od niego, nie wpuszczać do swojego życia. Oczywiście, mógłby tu zostać i malować. Miło byłoby pomyśleć, że jest w domu, podczas gdy ona załatwia swoje sprawy, że czeka... Zupełnie jakby to był ich dom. Ich wspólny dom.
– Wcale tak nie myślałam. Przecież i tak będziesz tu przychodził, żeby nakarmić koty.
– Nareszcie znalazłaś dla mnie odpowiednie zajęcie. – Nie wiedziała, czy kpi, czy mówi serio. – Ale skoro chcesz, żebym skończył dzisiaj, musisz mi pomóc.
To brzmiało sensownie. Jej uczucia w stosunku do niego były tak skomplikowane, że najlepiej niczego nie analizować, tylko wziąć się do roboty. Pobiegła do swojego pokoju.
Przebrała się w stare spodnie i koszulkę, znalezione w szafie. Spojrzała w lustro. Miłe wrażenie wywołane odbiciem zgrabnej, smukłej sylwetki, wzrosło jeszcze, kiedy pomyślała, że Bella starannie przechowywała wszystkie jej rzeczy, tak jakby lada chwila miała wrócić. Przecież do domu zawsze się wraca...
To było równie zagmatwane i też miało jakiś związek z Samem. Lepiej zejść i zrobić coś konkretnego. Przewiązała włosy zieloną chustką.
Na dole Sam wręczył jej puszkę i mały pędzel. Z kuchni wzięła starą drewnianą drabinę Belli.
Przenieśli meble na środek pokoju i starannie okryli je folią. Przez okno wpadał powiew wiatru. Było wilgotno i gorąco. W milczeniu wzięli się do pracy.
Sam równymi, starannymi pociągnięciami pędzla pokrywał farbą powierzchnię ściany. Przez chwilę patrzyła na niego z podziwem. Potem, uznawszy, że trochę zbyt długo wpatruje się w jego plecy i umięśnione ramiona, westchnęła i zaczęła wchodzić na drabinę. Pierwsze dwa stopnie przebyła ostrożnie, badając wytrzymałość starego sprzętu. W ręku trzymała pędzel i puszkę.
Po chwili znowu spojrzała na Sama. Tym razem uwagę jej przyciągnął kolor, na który malował salon.
– Szary?
– Nie podoba ci się? – Sam uśmiechnął się. Skrzywiła się.
– Kto taki wybrał?
– Twoja ciotka. Nie do wiary...
– Bella zawsze lubiła żywe kolory.
– Może postanowiła tym razem wybrać coś spokojniejszego.
– To nie jest spokojne, to jest ponure. Poruszyła się, drabina skrzypnęła ostrzegawczo.
– Gdybym miała tu zamieszkać, wybrałabym coś zupełnie innego.
– Przecież nie będziesz tu mieszkała. – W jego oczach dostrzegła ironię, w głosie było coś z dawnego tonu. – Jesteś tu czasowo. Dom zostanie sprzedany, a skąd wiesz, że nowym właścicielom nie spodoba się ten kolor?
Miał rację. Nie powie mu tego, ale przyznać musi. Co ją zresztą obchodzi ten kolor! Zwróciła mu uwagę, bo wydało jej się to naturalne. Między sąsiadami takie rzeczy są dopuszczalne. Mocniej ścisnęła puszkę.
– A na jaki kolor pomalujesz inne pokoje?
– Tak samo. – Zabrzmiało to jak wyzwanie.
– Chyba żartujesz! Cały dom na ten sam kolor? Na chwilę przestał machać pędzlem.
– To taniej wychodzi, kiedy kupuje się od razu cały galon.
Włożyła pędzel do puszki tak gwałtownie, że farba prysnęła na wszystkie strony.
– Nie chcę takiego koloru! Stanął tuż pod drabiną.
– Nie masz wyboru. Zresztą, co cię to obchodzi?
– Przecież będę tu mieszkać! – wrzasnęła. Drabina zachwiała się.
– Tylko przez rok – dobiegło ją z dołu. – Nie wytrzymasz dłużej.
– Ciebie nie wytrzymam ani chwili dłużej! – Wycelowała w niego ociekający farbą pędzel i w tym samym momencie drabina zaczęła usuwać się jej spod nóg. Rozpaczliwie próbowała złapać się ręką, ale paznokcie ześlizgnęły się po gładkim drewnie. Puściła puszkę z farbą. Drabina, rozhuśtana jej ruchami, runęła ostatecznie wraz z Laurą. Wprost w ramiona stojącego na dole Sama...
Poczuła jego ręce na swoim ciele, spojrzała w szare oczy. Sam był w świetnym humorze.
– Co ty wyprawiasz? Tak skakać bez uprzedzenia. Powinnaś uważać.
– Przecież... uwa... żam – wyjąkała. Jej ręce spoczywały teraz na jego ramionach. Mięśnie, które tyle razy podziwiała, były twarde jak kamień.
– Wcale nie. Bardzo łatwo tracisz panowanie nad sobą i nie wiesz, co robisz. Bella nigdy mi nie mówiła, że jesteś taka... popędliwa...
– Nie jestem... – Próbowała coś powiedzieć, chociaż wiedziała, że nie jest zdolna tego uczynić. Słowa, które przychodziły jej na myśl, nie łączyły się w logiczną całość. Zamiast się skupić, wpatrywała się w jego usta, bardzo, bardzo pociągające, zwłaszcza kiedy się uśmiechał. Był taki wysoki, taki silny. Bardzo dobrze było być w jego ramionach i czuć powiew wiatru wpadającego przez otwarte okno salonu. Stać tak i czekać na to, co się stanie... Spojrzała mu w oczy.
Czuła jego dłonie na swoich biodrach, potem wyżej, na gołej skórze pod koszulą.
– Zastanawiam się, czy mam cię pocałować – powiedział patrząc na jej usta.
– Naprawdę?
– Tak, ale chyba tego nie zrobię.
– Tak?
– Nie wiem, jak się całuje takie wysokie kobiety.
– Nie?
Sposób, w jaki na nią patrzył, pozwalał wątpić w jego słowa.
– Całując niskie kobiety, człowiek musi się pochylić. To bardzo podniecające...
– Ja też nie zamierzam cię całować.
Uniosła głowę, trafiając ustami wprost na jego usta.
– Jesteś...
– Właśnie. I po chwili:
– To było bardzo przyjemne...
– T... tak.
Sam nie powiedział nic więcej. Zamknęła oczy. Ich usta spotkały się znowu. Tym razem na dłużej.
Wargi Sama były miękkie i czułe. Ich dotyk przekazywał jej coś, czego na początku nie mogła zrozumieć. Czuła jego rękę na swojej szyi. Czuła, jak ogarnia ją podniecenie. Nigdy dotąd nie doznała tylu wrażeń w trakcie pocałunku. Raz po raz gorące fale zalewały jej ciało.
Trzeba być kompletną wariatką, żeby pozwalać mu całować się w ten sposób. Rozchylać przyzwalająco wargi, pieścić jego kark i głowę. Trzeba być kompletną wariatką, żeby robić takie rzeczy... – powtarzała bezradnie w myślach.
Sam coraz mocniej przyciskał ją do siebie. Czuła jego umięśnione, twarde ciało. Tylko jego usta na jej wargach były delikatne i miękkie.
Tak intensywna pieszczota zwykle musi mieć dalszy ciąg. Na to nie byli przygotowani. Sam zrozumiał to pierwszy. Wycofywał się stopniowo, łagodnie.
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Bezradnie opuściła ręce. Co ją opętało? Zapomnieć się do tego stopnia! Przy Jasonie nigdy się tak nie zachowywała!
Sam, chociaż równie zmieszany, opanował się szybciej. Chrząknął.
– Czy umiesz grać w baseball? – zapytał ni z tego, ni z owego.
Stała lekko pochylona, z rękami wspartymi o uda i wzrokiem wbitym w stojącego naprzeciwko gracza. Słońce bezlitośnie paliło jej głowę, przykrytą czapką z daszkiem.
Nie bardzo wiedziała, jak do tego doszło, że zgodziła się zagrać w zastępstwie jednego z członków zespołu, ale znajdowała się teraz na środkowym polu, próbując sobie przypomnieć zasady gry, w którą nie grała od szkolnych czasów. Ubrana była w coś, co miało być kostiumem do baseballu: klub „wypożyczył” jej spodnie i bluzę – jedno i drugie zbyt obszerne i niezbyt wygodne.
Kiedy Sam zaproponował jej uczestnictwo w meczu, od razu się domyśliła, że chodzi o żeńską drużynę. Wszystkie panie były dobrze zbudowane i bardzo energiczne. Widać było, że lubią sport i znają się na rzeczy. Prócz tego najwyraźniej bardzo lubiły kapitana drużyny – Sama Calhouna. Nawet Margie Blaines, którą Laura znała jeszcze z dzieciństwa, mężatka, matka kilkorga dzieci, wdzięczyła się do niego, kiedy coś do niej mówił.
Laura zgodziła się zagrać tylko ten jeden raz, w zastępstwie. Kiedy brakująca członkini drużyny wróci, co nastąpi za kilka dni, natychmiast pojedzie do Waszyngtonu załatwiać swoje sprawy. Zresztą, chętnie przyjęła propozycję Sama, mimo że malowanie nie zostało dokończone, a ona nie przyszła jeszcze całkiem do siebie po chorobie. Tonący brzytwy się chwyta... Rozpaczliwie pragnęła skupić się na czymś konkretnym, co pozwoliłoby jej oderwać się od tego, co zbyt skomplikowane. Grać w baseball? Bardzo proszę...
Wszystko, żeby tylko nie myśleć o jego pocałunkach.
Na samo wspomnienie ogarnęło ją poczucie winy. Zawstydzona wbiła wzrok w trawę. Co za diabeł ją opętał? Nic innego, tylko uboczny objaw działania chininy...
Coś takiego już się nigdy nie powtórzy. Jest tego pewna. Zwłaszcza teraz, kiedy już wie, jakie to groźne. Gdy tylko serce zacznie bić jak szalone, oczy zajdą mgłą, a nogi zaczną się uginać – trzeba zmykać! Bo kiedy poczuje jego ręce na swoim ciele, będzie już za późno... Otrząsnęła się, chyba jednak się zagalopowała... Jakie ręce? Na co za późno? Nad wyobraźnią też trzeba panować!
Zna Sama dopiero od kilku dni. To, że umie całować, to jeszcze nie wszystko. Nie wie, jakie ma zamiary. A co o nim wie? Poprosił ją o zastępstwo w tym meczu, malowali razem salon, opowiadał jej o hodowli psów... Początkowo była do niego uprzedzona. On zresztą też. Oboje zachowywali się jak dzieci. Potem ta scena przy drabinie. Na szczęście miał dość zdrowego rozsądku, żeby się wycofać...
Niezborne myśli wirowały jej w głowie. Musi się wziąć w garść! Skupić na tym, co dzieje się na boisku. Drużyna nie może przegrać tylko dlatego, że jeden z graczy się zamyślił.
Zobaczyła lecącą piłkę. Przez krótką chwilę łudziła się, że nie leci w jej stronę. Niestety, szybowała wprost ku niej. Laura wychyliła się do przodu, w napięciu śledząc, jak piłka zatacza łuk i zaczyna opadać.
Tyle rozmyślała o Samie, a teraz słyszała jego naglący głos, wzywający ją, żeby zrobiła użytek z rękawicy.
Próbowała to zrobić. Nie udało jej się jednak złapać piłki. Podbiegła i odbiciem podała do drugiej bazy. Tam gracz z jej drużyny przejął ją zręcznie i zatrzymał biegacza z zespołu przeciwników. Usłyszała głośną pochwałę Sama i wróciła na swoje miejsce, próbując bardziej niż dotąd skupić się na grze.
W rezultacie poszło całkiem nieźle. Zwłaszcza kiedy jej drużyna znalazła się w ataku. Dwukrotnie odbiła piłkę kijem. Biorąc pod uwagę, że nie grała przez ostatnie siedem lat, mogła być z siebie zadowolona. Drużyna Sama wygrała. Teraz należało się tylko przygotować na jutrzejszy ból mięśni.
Kiedy znużone wracały z boiska, Sam podszedł do Laury.
– Mówiłaś, że nie umiesz grać w baseball. – Podał jej puszkę zimnego napoju.
Wzięła ją i przyłożyła sobie do rozpalonego policzka.
– Nie wiedziałam, że jeszcze umiem.
Sam z niepokojem spojrzał na jej rozgorączkowaną twarz.
– Dobrze się czujesz? Odsunęła się.
– Nie mam gorączki, po prostu jestem spocona. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ona uśmiechnęła się do niego promiennie i odeszła, wprowadzając w czyn postanowienie, iż odtąd będą jedynie przyjaciółmi. Wczoraj na chwilę o tym zapomniała, ale to się nigdy więcej nie powtórzy.
Zresztą członkinie „drużyny Calhouna” otoczyły ją hałaśliwą gromadą, dziękując za pomoc w meczu i zapraszając do jedynej pizzerii w mieście na uroczysty obiad.
Gorliwie zajęła miejsce w samochodzie Margie Blaines, starannie unikając starej furgonetki. Pamiętała Margie z dzieciństwa, mieszkała niedaleko domu ciotki, na tej samej ulicy.
Kiedy zasiedli w restauracji nad piwem i colą, Margie z uśmiechem zwróciła się do niej.
– Słyszałam, że Sam pytał, jak się czujesz? Czy chodziło mu o to, że nie powinnaś grać w kilka dni po pogrzebie ciotki? Każdy, kto choć trochę znał Bellę, wie, że nie miałaby nic przeciwko temu.
– Nie, on sam mi to zaproponował. – Spojrzała w jego stronę. Siedział obok w towarzystwie rozszczebiotanych pań z drużyny baseballowej.
– Niedawno byłam chora – dodała, widząc zaciekawiony wzrok Margie. A on się mną opiekował, dorzuciła w myślach.
Margie spojrzała na nią z uśmiechem. Chyba odczytała czułość w jej oczach.
– Co ci było? Cierpliwie wyjaśniła.
– Gdzieś ty złapała takie świństwo? – nie przestawała pytać Margie.
Laura zaczęła opisywać swój pobyt w afrykańskiej wiosce, gdzie pomagała rozdzielać żywność i leki pochodzące z rządowych darów.
– Bardzo chorują, zwłaszcza dzieci. – Rozłożyła ręce w bezradnym geście. – Niewiele można im pomóc. Tak naprawdę, nigdy nie myślałam, że ja też mogę zachorować. Leżałam dwa tygodnie, straciłam wakacje, nie mogłam... – Nagle zorientowała się, że przy stoliku panuje kompletna cisza. Spotkała wzrok Sama.
Patrzył na nią w napięciu, jakby nie mógł się doczekać, aż skończy zdanie.
– ...nie mogłam wyjechać na wakacje – dokończyła wreszcie. – Ale wszystko dobrze się skończyło. W Dakarze, jak się okazuje, można znaleźć pomoc medyczną.
Jedna z kobiet zaczęła się rozwodzić nad niebezpieczeństwem chorób tropikalnych i dyskusja na tym się skończyła. Laura czuła na sobie spojrzenie Sama. Uniosła oczy. W jego wzroku wyczytała aprobatę. Nie była na to przygotowana. Nigdy dotąd nie patrzył na nią w ten sposób. Zwykle w jego oczach widziała potępienie, w najlepszym razie – powątpiewanie...
Zmiany zachodziły zdecydowanie zbyt szybko. Może było lepiej, kiedy okazywał jej niechęć. Sytuacja była przynajmniej jasna.
Głos Margie wyrwał ją z zamyślenia.
– Bella była z ciebie bardzo dumna. Wiele mi o tobie opowiadała. O tym, co robisz, gdzie jeździsz... To musi być wspaniałe, tak mieszkać sobie w Paryżu...
– Owszem.
Oczy Margie rozbłysły.
– Miałaś jakieś przygody? Wiesz, co mam na myśli. Spotkałaś tam jakiegoś namiętnego Francuza?
Laura wybuchnęła śmiechem i przecząco pokręciła głową.
– Nie, nie miałam żadnych przygód. Spotykałam ( się głównie z pracownikami ambasady. Z jednym się nawet... zaręczyłam.
Ledwo to powiedziała, pożałowała swoich słów. To nie była prawda. Napomknęli kiedyś o małżeństwie, ale tylko tak, niezobowiązująco. Nieważne, tak czy inaczej, taka informacja może jej pomóc trzymać Sama na bezpieczną odległość.
– Nazywa się Jason Creed – dodała.
Sam musiał wszystko słyszeć, bo gwałtownie odwrócił głowę.
Laura, nieco rozczarowana, pogrążyła się w rozmowie na temat baseballu z siedzącą najbliżej kobietą.
Po skończonym obiedzie Sam odwiózł ją do domu. Minęło sporo czasu, zanim zdołali przebić się przez miasto, ale wreszcie jakoś dobrnęli. W milczeniu podała mu klubową czapkę i rękawicę.
– Chciałbym cię o coś zapytać – rozległ się w półmroku jego głos.
Dostrzegła jego uważne spojrzenie.
– Słucham?
– Wtedy, kiedy nigdzie nie pojechałaś na wakacje, bo byłaś chora... Gdzie chciałaś jechać?
Laura położyła rękę na klamce. Zapomniała, jak trudno jest otworzyć furgonetkę od środka.
– To było rok temu. Jakie to teraz ma znaczenie?
– Dla mnie ma. – Położył rękę na jej dłoni. Nie cofnęła jej, mimo że czuła, że powinna.
– Dokąd chciałaś jechać? – spytał ponownie. Serce zaczęło bić jej szybciej. Musi odpowiedzieć, to chyba rzeczywiście ważne.
– Chciałam przyjechać tutaj, do Belli. Myślałam, że zrobię jej niespodziankę, że spędzimy razem dwa tygodnie. Pisała, że nie czuje się najlepiej, więc byłam pewna, że zastanę ją w domu. Nie widziałam jej od czasu jej wizyty w Paryżu. Kiedy się kocha kogoś, kto nie jest już młody, trzeba wykorzystać każdą wolną chwilę... – Widziała tylko zarys jego twarzy. – ...żeby mieć potem co wspominać – dokończyła.
– Rozumiem. Znowu zapadła cisza.
Nie wiedziała, czy ma powiedzieć, jak Bella go wychwalała i jak bardzo ją to drażniło. A może uprzedziła się do niego, bo czuła się winna? Może podświadomie zdawała sobie sprawę, że zaniedbuje ciotkę i nie chciała widzieć człowieka, który robi dla Belli to, co powinna robić ona?
Ze smutkiem spojrzała na ich dłonie widoczne w słabym świetle ulicznej latarni. Duża, mocna, opalona dłoń mężczyzny przykrywająca drobne, białe palce...
– Bardzo się myliłem, Lauro. Przepraszam. Byłem niesprawiedliwy. Nie powinienem myśleć o tobie w ten sposób.
Jego oczy były jasne. Patrzył na nią przepraszająco, z poczuciem winy. Otworzyła usta, jej wargi drżały.
– Ja też cię przepraszam... Oboje chyba zachowaliśmy się bardzo głupio...
– Bardzo głupio... A przecież oboje tak mocno kochaliśmy Bellę...
Niezdolna przemówić, patrzyła na niego w milczeniu. W jej oczach było więcej, niż mogłaby wyrazić słowami.
– Tyle się od niej nauczyłem – mówił dalej Sam. – Kiedy przyjechałem tu z Nowego Jorku, byłem jak zbity pies. Chciałem po prostu wegetować, ale nie pozwoliła mi.
Laura uśmiechnęła się.
– Życie jest po to, aby żyć...
– ...a zatem żyjmy – dokończył.
W samochodzie było cicho, ciemno i przytulnie.
Poczuła jego rękę na karku. Nie, nie, nie może do tego znowu dopuścić! Zbyt wiele się wydarzyło ostatnimi czasy. Nie jest na to przygotowana. Zmiany zachodzą zbyt szybko. Musi się opanować. Przecież sobie przyrzekła...
Gwałtownie spróbowała otworzyć drzwi i wydostać się na zewnątrz. Drzwi nie ustąpiły.
– Muszę iść... proszę... pomóż mi – wykrztusiła z siebie nerwowo.
Sam wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi z jej strony. Wyskoczyła na ścieżkę. Zagrodził jej drogę.
– Lauro, dlaczego...?
– Jestem potwornie zmęczona. To był zbyt wielki wysiłek. Po tym wszystkim, po... chorobie.
Czuła, że musi zostać sama. Napięcie stawało się nie do zniesienia.
– Dobranoc – szepnęła i wbiegła na schody. Życie było o wiele łatwiejsze, kiedy nie znosiła Sama Calhouna.
Następnego dnia rano nie bardzo wiedziała, jak ma się zachowywać, ale Sam ułatwił jej sprawę. Zadzwonił z wiadomością, że Brandy skręcił sobie łapę i musi z nim pojechać do weterynarza. Powiedział, że wpadnie później, może spokojnie sama zacząć malować salon.
Z ulgą zabrała się do pracy. Miała nadzieję, że uda jej się do wieczora skończyć. Chciała pokazać Samowi, że potrafi dać sobie radę sama, ale też zamierzała wreszcie wyjechać do Waszyngtonu: Autobus odjeżdżał z Webster tego dnia po południu, a następny – nazajutrz rano. Oba dowoziły ją do Greenville, gdzie mogła przesiąść się na samolot do stolicy.
Postanowiła jechać nazajutrz o świcie.
Pracowała w skupieniu, kiedy nagle usłyszała odgłos wsuwanego do skrzynki na drzwiach listu. Kątem oka zobaczyła odjeżdżający samochód pocztowy. Postanowiła zrobić sobie przerwę. Odłożyła pędzel i masując obolałe po wczorajszym meczu ramiona podeszła do drzwi.
W skrzynce obok widocznego z daleka rachunku za telefon, widniała biała, pokryta licznymi stemplami koperta.
Zaciekawiona wyjęła ją ze skrzynki.
List zaadresowany był do niej, a w miejscu przeznaczonym dla nadawcy widniało nazwisko Sama.
Uniosła brwi ze zdziwienia. Dlaczego pisał do niej do Senegalu? Adres ambasady w Dakarze był przekreślony, a w jego miejsce wpisano adres jej matki na Alasce. Ten z kolei przestemplowano na adres ciotki w Webster.
Otworzyła kopertę. Próbowała domyślić się, dlaczego napisał ten list. Przeczucie mówiło jej, że nie czeka jej nic przyjemnego.
Nie myliła się. List zaczynał się od słów: „Panno Decker”, a dalszy jego ciąg był utrzymany w równie oficjalnym tonie, jeśli nie liczyć bardziej osobistych fragmentów, w których Sam wypominał jej egoizm, lekceważący stosunek do ciotki i wielce naganny tryb życia.
Litery skakały jej przed oczyma. Nie spodziewała się tego, choć wiedziała przecież, co wtedy Sam o niej myślał. Pisał, że nie może pojąć, dlaczego nie odwiedza ciotki, proponował pieniądze na opłacenie podróży... Wyobraziła go sobie siedzącego przy kuchennym stole i piszącego te jadowite słowa: zmrużone szare oczy, drwiący uśmiech na twarzy.
Drżącymi dłońmi przewróciła kartkę i dobrnęła do zamaszystego podpisu: Sam Calhoun. Włożyła list z powrotem do koperty, która wysunęła jej się z rąk i upadła na ziemię. Nie schyliła się po nią.
Łapała powietrze z trudem, tak jak poprzedniego dnia w czasie meczu. Oparła się o ścianę. Nigdy by nie przypuszczała, że jest w stanie tak głęboko ją zranić. Przecież wiedziała, co sądzi o jej stosunku do ciotki. Nieraz dawał jej to do zrozumienia, ale to nie było to samo, ca ujrzeć oskarżenie zapisane czarno na białym.
Przecież wczoraj przeprosił ją za wszystko. Przyznał się, że ocenił ją zbyt surowo, a jednak...
Usiadła na pokrytej plastikowym pokrowcem kanapie, podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami.
Czy w dalszym ciągu wierzy w to, co napisał? Czy jego przeprosiny były szczere? Nie była tego pewna. Zresztą, to bez znaczenia. Jedno, co może zrobić, to wyjechać do Waszyngtonu zaraz, popołudniowym autobusem, nie czekając do rana.
Zerwała się. W przypływie histerycznej aktywności umyła pędzel, złożyła farby i pobiegła na górę wziąć prysznic. W ciągu godziny była gotowa: w kremowym kostiumie, pantoflach na wysokich obcasach, z walizką w ręku. Uczesana i umalowana.
Zadzwoniła po taksówkę, zaniosła panu Sweetingowi klucze od domu i wróciła, żeby zostawić Samowi wiadomość. Wchodziła właśnie do salonu, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Myśląc, że to Tully, taksówkarz, wzięła walizkę i ruszyła ku wyjściu.
Na progu stał Sam. W ramionach trzymał Brandy’ego.
– Mogę go tu położyć? Jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po znieczuleniu... Ale... dokąd ty się wybierasz?
Ze zdziwieniem spojrzał na jej umalowaną twarz i walizkę w dłoni.
– Jadę do Waszyngtonu. Zaraz ma przyjechać taksówka. – Jej głos drżał niebezpiecznie.
– Kryzys rządowy? – zapytał z lekką drwiną.
– Nie. – Laura wyjrzała na ulicę, modląc się w duchu, żeby Tully nadjechał czym prędzej. – Mówiłam ci, że zamierzam pojechać do Waszyngtonu po rzeczy.
– Ale skąd ten pośpiech? – Sam nagle spoważniał.
– Rozmawialiśmy już o tym, nie mam nic więcej do powiedzenia.
– W porządku – mówił spokojnie, chociaż zaczynał być rozdrażniony. – Mimo to chciałbym wiedzieć.
– Straciłam tu zbyt dużo czasu. – Nie patrzyła mu w oczy.
– Straciłaś?
Odrzuciła kosmyk włosów opadający jej na czoło.
– Tak. Muszę coś zrobić z własnym życiem, a tymczasem...
– ...strzępię język po próżnicy – dokończył i dodał: – O co właściwie chodzi? Przecież wszystko sobie wyjaśniliśmy. – Rozejrzał się po salonie, jakby szukał zmian, jakie zaszły w czasie jego nieobecności. Jego wzrok padł na list.
Przez chwilę patrzył na pokreśloną kopertę. Potem przeniósł wzrok na Laurę. Podszedł bliżej.
– Widzę, że wreszcie to otrzymałaś. Byłem ciekaw, co się z nim stało.
– Mogłeś mnie uprzedzić, że napisałeś do mnie coś takiego. – Odwróciła głowę. Tully wciąż nie nadjeżdżał.
– Przecież to już nieaktualne. Przeprosiłem cię wczoraj. – Odłożył list na stolik. – Myliłem się, bardzo się myliłem w stosunku do ciebie.
– Ale coś z tych oskarżeń w tobie pozostało. Ujął ją za ramiona. Zmusił, żeby spojrzała mu w oczy.
– Nie chodzi ci o to, co pozostało we mnie – pokręcił głową. – Boisz się samej siebie.
Spojrzała na niego wymownie, nic nie mówiąc...
Wzięła walizkę i skierowała się do drzwi. Z ulgą dostrzegła nadjeżdżającą taksówkę Tully’ego.
– Zostawiłam panu Sweetingowi klucz od domu. Zajmie się kotami, nie będziesz miał z nimi kłopotu.
– To żaden kłopot – w głosie Sama zabrzmiał żal – przecież i tak przyjdę, żeby skończyć malowanie.
– Tylko nie maluj nic na szaro – rzuciła już w progu.
– Przecież to bez znaczenia. I tak stąd wyjedziesz. Taksówka zatrzymała się przed domem. Laura zbiegła ze schodów. Zawahała się.
– No, to maluj sobie, jak chcesz!
Stał w progu patrząc, jak wrzuca walizkę i znika we wnętrzu taksówki.
– Szerokiej drogi. Będę na ciebie czekał w tym samym miejscu.
Tego bała się najbardziej. Z mieszaniną żalu i zniecierpliwienia powiedziała Tully’emu, że ma ją zawieźć na dworzec. Kiedy zakręcali, obejrzała się za siebie.
Sam stał przed domem, patrząc w ślad za nią. Szare oczy miał lekko zmrużone, na ustach – ironiczny uśmiech. Wiedziała, że w myślach zarzuca jej tchórzostwo, i że... ma rację.
W Waszyngtonie było jeszcze duszniej niż w Webster. Nowe mieszkanie wydało się Laurze zbyt nowoczesne i nieprzytulne. Tęsknie wspominała stare, wygodne meble Belli. Mimo to starała się wykorzystać do maksimum tygodniowy pobyt w stolicy. Odwiedzała znajomych, zwiedzała muzea, kilka razy była w kinie. A jednak nie przestawała myśleć o Samie...
Wyjeżdżając łudziła się, że kilka dni z dala od niego pozwoli jej zobaczyć całą sprawę we właściwym świetle. I rzeczywiście, była w stanie uznać, że zareagowała zbyt impulsywnie, zupełnie się nie kontrolując. Powodem było prawdopodobnie poczucie winy. Jego oskarżenia brzmiały logicznie i nie były wyssane z palca. Pytanie, jak wiele z tego, co napisał, wciąż tkwiło w jego świadomości.
Jako że nie mogła liczyć na odpowiedź, pozostawało załatwić prostsze, bardziej konkretne sprawy. Spotkała się zatem z człowiekiem, który miał być jej szefem i wyjaśniła mu, że na razie nie może podjąć pracy. Mogła napisać oficjalne pismo, ale nie chciała palić za sobą wszystkich mostów. Spotkanie to zawsze spotkanie. Nie uściśliła przy tym, kiedy ewentualnie będzie wolna.
Zbliżała się pora powrotu do Webster i trzeba się było poważnie zająć przeprowadzką. O wynajęciu furgonetki nie mogło być mowy. Niepracująca kobieta nie jest na tyle wiarygodnym klientem, żeby firma transportowa podjęła ryzyko zawarcia z nią umowy. Musiała kupić samochód, co znacznie nadwerężyło jej środki finansowe. Uświadomiła sobie, że będzie się musiała zwrócić do Sama o pieniądze wcześniej, niż myślała.
Z samochodem załadowanym po sam dach wyruszyła wreszcie w stronę Południowej Karoliny. Sam wyjazd z miasta i rezygnacja z wymarzonej posady nie obeszły jej tak bardzo, jak myślała. Bella uśmiechnęłaby się tylko i powiedziała, że kariera to nie wszystko, a prawdziwe życie jest wszędzie. Należy się cieszyć każdą chwilą bez względu na to, gdzie ją przyjdzie spędzić. Sam Calhoun był na pewno tego samego zdania.
Jechała powoli, rozkoszując się krajobrazem i lekko, chociaż w sposób wcześniej nie planowany, zbaczając z drogi. W sumie, spędziła w Północnej Karolinie nieco więcej czasu, niż zamierzała. Głównie dlatego, iż niezbyt wiernie trzymała się mapy. Sam nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego, o ile w ogóle potrzebowałby sprawdzać trasę na mapie.
Długi objazd pozwolił jej jeszcze raz wrócić myślami do tego, co zdarzyło się w Webster. W żaden sposób nie mogła sobie wytłumaczyć swojej fascynacji Samem. Był przecież całkowitym zaprzeczeniem tego, co uważała za ideał. Ot, taki sobie, żyjący na luzie facet, bez żadnego konkretnego celu w życiu.
Jason Creed był jego przeciwieństwem. Pewny siebie, konsekwentny i stanowczy, dobrze wiedział, w jakim punkcie znajdzie się za kilka, kilkanaście, nawet kilkadziesiąt lat. W końcu niechybnie zostanie ambasadorem w jednym z dużych europejskich państw. I to będzie ukoronowanie jego kariery. Wie o tym już teraz i świadomie do tego dąży.
Przechyliła głowę, w lusterku zobaczyła swoje zamyślone oczy. Dała Samowi do zrozumienia, że zamierza związać się z Jasonem. Kiedyś to było nawet prawdą. Jeszcze nie tak dawno, w czasach, kiedy i ona szła naprzód jasno wytyczoną drogą. Wtedy wyszłaby za niego bez wahania. Teraz, po pobycie w Webster, wszystko uległo zmianie. Jej życie jakby zmieniło punkt odniesienia. Zmiana ta w bliżej nieokreślony sposób łączyła się właśnie z osobą Sama Calhouna.
Trzeba mu będzie powiedzieć prawdę. Gdyby nie szok po śmierci Belli i zdenerwowanie wywołane testamentem, nigdy by nie mówiła, że zamierza wyjść za Jasona. Chciała mu zrobić na złość, dlatego powiedziała nieprawdę. I to przy wszystkich...
Do Webster przyjechała następnego dnia rano. Mimochodem spojrzała na dom Sama. Na ścieżce stał thunderbird, za nim – stara furgonetka. Obok był zaparkowany srebrny sportowy samochód. Zapewne Sam miał gości. Może odwiedził go ktoś z klubu sportowego...
Niezadowolona z tego, że nie jest sam i nie chcąc się do tego przyznać, zahamowała gwałtownie na swoim podjeździe.
Wtedy go zobaczyła. Stał w progu, oparty o ścianę, tak jak to obiecał przed tygodniem. Ubrany był, jak zwykle, w znoszone dżinsy i wypłowiałą koszulkę.
Wyglądał tak, jakby stał w tym samym miejscu przez ostatnie kilka dni. Ogarnęła ją wielka radość i zaraz potem szalona myśl, żeby wybiec i rzucić się w jego ramiona. Opanowała się jednak i znowu poczuła się winna.
Starannie zaparkowała samochód, wzięła podręczny bagaż i otworzyła drzwiczki. Sam wybiegł jej naprzeciw.
– Witaj w domu! Nareszcie zdecydowałaś się wrócić.
– Zawsze miałam taki zamiar.
– Nie byłem tego pewien.
– To znaczy, że myślałeś o mnie? To bardzo miło.
– Nie tyle ja, co twój narzeczony. Przez chwilę nie wiedziała, o kim mówi.
– Jason?
– Dzwonił trzy razy. Za każdym razem coraz bardziej zdziwiony, że to ja podnoszę słuchawkę.
Zagryzła wargi.
– Co mu powiedziałeś?
– Powiedziałem, że jesteś bardzo zajęta. A kiedy ślub? – zapytał nonszalancko. – Muszę wytrzepać garnitur.
Zlekceważyła ten marny dowcip.
– Czy to znaczy, że nie powiedziałeś mu, że wyjechałam do Waszyngtonu?
– Po co miałem mu mówić, skoro nie masz tam telefonu?
Opadły jej ręce. Dobry nastrój prysł. Ogarnęła ją złość.
– To bez znaczenia. Trzeba mu było powiedzieć, że... Przerwała. Zdała sobie sprawę, że wcale nie chce o tym z nim rozmawiać.
– Skończyłeś malowanie? – zapytała w miarę spokojnie.
Szare oczy spojrzały na nią, nieco zdziwione nagłą zmianą tematu.
– Nie. Pomyślałem, że masz rację. To ty powinnaś wybrać kolor. Jutro pójdziemy do sklepu. Ty wybierzesz, ja zapłacę.
Spojrzała na niego podejrzliwie. Co on znowu knuje?
– Dobrze – zgodziła się po chwili. – A skoro już mówimy o pieniądzach, to potrzebna mi jest pewna suma...
Sam zamierzał otworzyć usta, gdy nagle zza jego ramienia rozległ się męski głos.
– Kobieta prosi cię o pieniądze? O Boże, Sam, a już myślałem, że się zmieniłeś...
– Trzeba natychmiast zadzwonić do mamy – dodał inny głos. – Zanim będzie za późno. Gotowi jeszcze zwlekać ze ślubem, a tu dziecko w drodze...
Sam obejrzał się za siebie. Całe szczęście, że odwrócił głowę i nie widział, jak bardzo jest zmieszana.
Ze zdumieniem spostrzegła dwóch młodych ludzi wyłaniających się z jej domu. Podeszli do Sama. Byli tak samo wysocy jak on. Różnił ich tylko kolor włosów: jeden był blondynem, drugi – szatynem, nieco jaśniejszym niż Sam. Spojrzała w ich roześmiane oczy – musieli być jego braćmi.
– Will, naprawdę nikogo tu nie bawią twoje głupawe dowcipy – zwrócił się Sam do szatyna.
– Owszem, mnie bawią. – Blondyn ujął rękę Laury i kordialnie nią potrząsnął. – Cześć, jestem Bret Calhoun, a to mój brat, Will. Przyjechaliśmy trochę podokuczać Samowi...
– I świetnie sobie dajecie radę. – Sam odepchnął brata, oddzielając go sobą od Laury.
– ...i zobaczyć kobietę, która sprawiła, że całe dnie wygląda na drogę...
– Bret!
– Daj mu spokój, braciszku. Gotów jeszcze wygłosić jedno z tych swoich kazań. – Teraz Will wysforował się naprzód, żeby przywitać się z Laurą. – Leć po kawałek papieru i coś do pisania. Jak zrobimy notatki, to może nam daruje następnym razem.
Bret dokładnie określił, co Will może sobie zrobić z podobnym pomysłem, a Will wybuchnął śmiechem.
Laura na próżno próbowała coś powiedzieć. To, co ledwie było możliwe w obecności jednego Calhouna, stawało się niewykonalne w obecności trzech.
– Widzicie, coście narobili? – Sam spojrzał na braci z niechęcią. – Jest tak zdumiona, że nie znajduje słów, żeby wyrazić mi swoje współczucie.
Chcieli coś powiedzieć, ale Sam przerwał im. Ujął Laurę pod ramię.
– Pozwól, to są moi bracia. To Will, który uważa się za artystę, studiuje na Vanderbilt University, a tamten to Bret – reporter jednej z gazet w Memphis. Przyjechali dziś po południu, żeby mi pomóc przy malowaniu. To pewnie trochę potrwa, ale niewykluczone, że w końcu coś uda im się zrobić.
Laura, odzyskawszy głos, uśmiechnęła się do nich.
– Bardzo mi miło, nazywam się Laura Decker.
– Nie musisz być dla nich miła, to ich tylko rozbestwi.
Bret rzucił jej niewinne spojrzenie.
– Damy sobie radę bez tego. – Jego oczy rozbłysły. – Wiem, że znamy się może krótko – zwrócił się do Laury – ale... powiedz, wyjdziesz za mnie?
Wybuchnęła śmiechem.
– Bret, do cholery! – Sam wyjął kluczyki z ręki Laury i rzucił je w stronę braci. – No, ruszcie się! Wyładujcie rzeczy z samochodu, my tymczasem porozmawiamy.
Will domyślnie zmrużył jedno oko.
– Teraz to się nazywa „rozmowa”?
– Bierzcie się do roboty, powiedziałem! – Sam wskazał im samochód Laury. Znowu ujął ją pod rękę. – Musisz im wybaczyć, w dzieciństwie upadli na głowę.
Will wycofał się w stronę samochodu. Razem z Bretem zaczęli wynosić z niego paczki i paczuszki.
– Przepraszam cię – powtórzył Sam, kiedy weszli do domu.
Laura głęboko westchnęła. Calhounowie byli naprawdę nieznośni! Spontaniczni, przekorni, uparci... Ale to było nawet miłe.
– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się. – Bóg zsyła młodsze rodzeństwo, aby nauczyć nas cierpliwości.
– A w tym przypadku nawet po to, żeby starszy brat mógł zostać świętym. – Sam przyglądał się jej twarzy, oczom, ustom... – Byłaś w Waszyngtonie dłużej, niż przypuszczałem – odezwał się po chwili milczenia.
Jej usta zadrżały, serce zabiło gwałtownie.
– Miałam kilka spraw do załatwienia.
– Na przykład kupno samochodu?
Wyrzut brzmiący w jego głosie sprowadził ją na ziemię. A już gotowa była uwierzyć, że za nią tęsknił, że mu jej brakowało. Bzdura!
– Tak – odparła krótko.
Rozejrzała się po jadalni. Ściany były idealnie białe.
– Bardzo tu ładnie.
Jakby nie słyszał. Nie przyjął do wiadomości, że dla świętego spokoju pragnie zmienić temat.
– I pewnie nie masz już grosza przy duszy. Trafił w sedno.
– Owszem – powiedziała niefrasobliwym tonem.
– Co zrobiłaś? Zapłaciłaś im gotówką? Spojrzała na niego jak na dziecko.
– Oczywiście. Nie mogłam zrobić nic innego, przecież nie mam pracy!
– Każdy dealer sprzedałby ci na raty, gdybyś mu powiedziała, że właśnie odziedziczyłaś fortunę. Trzeba było zadzwonić do mnie, przelałbym pieniądze na twoje konto.
– Nie chciałam się do ciebie zwracać. Samochód jest mój.
Jego twarz drgnęła.
– Tak czy inaczej, musisz się do mnie zwrócić. Bella nie miała samochodu, bo niezbyt dobrze widziała, ale jest przecież dość pieniędzy, żeby go w końcu kupić.
– Nie chcę być od ciebie zależna! – W jego oczach dostrzegła rozbawienie. – Pod żadnym względem!
Rozbawienie znikło.
– Okazujesz to wystarczająco jasno.
Na schodach rozległy się kroki i śmiechy. Nadciągali bracia.
Siląc się na uprzejmość, poprosiła, żeby złożyli rzeczy w jadalni. Zrzucili wszystko na dużą stertę i poszli po resztę. W ciągu kilku minut samochód był pusty.
– To lubię! Jesteś jak najbardziej w moim typie. – Will manifestacyjnie podniósł w górę pustą torebkę po jedzeniu. – Nie ma to jak przydrożne bary!
– Wyrzuć to, Will. – Sam wyraźnie nie podzielał jego szampańskiego humoru. – Zbierajcie się. Muszę jeszcze zajrzeć do psów, zanim się ściemni.
Rozumiała, dlaczego tak się śpieszy: Nie chce z nią zostać. Próbowała wmówić sobie, że się z tego cieszy. Po tych wszystkich postanowieniach, że będzie się od niego trzymać z daleka, powinna być w zasadzie zadowolona, że Sam jej to ułatwia. Udając zatem, że jest w dobrym humorze, pożegnała się ze wszystkimi, życząc im dobrej nocy.
Młodsi Calhounowie odchodzili z wyraźnym ociąganiem.
Sam poszedł za nimi. W progu odwrócił się.
– Miałaś rację, szary kolor jest nieodpowiedni. Jutro rano pojedziemy do sklepu i kupimy nowe farby.
Zanim zdołała mu przypomnieć, że już raz to mówił, zniknął wraz z braćmi. Nie bardzo mogła zrozumieć, co go skłoniło do nagłej zmiany tonu. Zamknęła drzwi i poszła do kotów. Te przynajmniej nie robiły niespodzianek. Powitały ją znajomym mruczeniem, jak zwykle zadowolone, że ktoś je odwiedza.
Pan Sweeting okazał się niezrównanym opiekunem. Ginewra była jeszcze grubsza niż przed wyjazdem. Laura wzięła kotkę na ręce i uważnie się jej przyjrzała: oczy miała czyste, może tylko nieco senne, jednym słowem – okaz zdrowia.
Pogłaskawszy koty, wróciła do jadalni, rozpakowała jedną z walizek, po czym poszła na górę.
Jej rok w Webster zaczął się naprawdę. Kiedy wszystko się skończy, wróci do Waszyngtonu, znajdzie sobie nową pracę, pozna nowych ludzi i będzie żyła tak jak dawniej. Nie była tylko pewna, czy naprawdę jej na tym zależy...
Calhounowie przyszli po nią rano, żeby ją zabrać do sklepu z farbami. Dwaj młodsi, jak zwykle rozbawieni, wśród żartów i poszturchiwań prawili jej komplementy. Najstarszy był raczej małomówny.
– Przypomnij mi, żebym nigdy więcej nie zapraszał braci – szepnął wreszcie.
Ze zdumieniem pomyślała, że może mimo wszystko woli być z nią sam na sam, ale natychmiast odrzuciła podobną interpretację jego zachowania.
Zawiozła ich do sklepu nowym samochodem. Warto było tu przyjechać: miejscowy sklep z farbami był wzorowo zaopatrzony. Odkryła kilka bajecznie pastelowych kolorów, które idealnie pasowały do antyków Belli. Wybierając farby unikała sceptycznego, jak sądziła, wzroku Sama. Jak na kogoś, kto zamierza sprzedać dom, rzeczywiście zbytnio się do tego przykładała.
Kiedy wrócili, Will i Bret natychmiast zabrali się do malowania salonu na blado-brzoskwiniowy kolor. Sam dyskretnie schował puszki z szarą farbą, przeznaczając je zapewne na inny cel. Próbowała zmniejszyć zapał braci, wspominając o tym, że może wynająć kogoś do roboty, ale Sam uspokoił ją.
– Skoro mają tu siedzieć cały tydzień, niech przynajmniej coś zrobią. Zresztą, Will musi się wyżyć, jak by to powiedzieć... artystycznie.
Will starannie wykańczał zaczęty fragment ściany.
– Nie przejmuj się, Lauro – odezwał się. – Każdy artysta musi swoje wycierpieć. Bez tego nie ma prawdziwej sztuki. Chodź, przeniesiemy się do jadalni.
Widziała, jak Sam odprowadził ich wzrokiem, kiedy wychodzili do pokoju obok. Przysiadła na podłodze i zaczęła otwierać puszki z jasnobłękitną farbą, specjalnie dobraną do kolekcji chińskiej porcelany Belli. A może Sam miał rację? Może trzeba było wymalować cały dom na szaro i dać sobie spokój. Właściwie po co ona to wszystko robi? Dla kogo?
Will spojrzał na nią domyślnie.
– Nie daj mu sobie wejść na głowę. Zamrugała oczami.
– Komu?
– Samowi. Potrafi być niemożliwy. Możesz mi wierzyć, że dawniej był jeszcze gorszy. Po tym, jak go rzuciła żona...
Żona? Odwróciła się tak gwałtownie, że o mało nie rozgniotła kolanem puszki z farbą. A więc rzuciła go żona? Sam napomknął kiedyś, że miał kłopoty, ale ani słowem nie wspomniał o żonie!
Will zajęty był malowaniem, nie zwrócił więc uwagi na jej zdumienie.
– Interesy – to było całe jego życie. Robił forsę dwadzieścia cztery godziny na dobę...
Nie wierzyła własnym uszom. Will najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jak rewelacyjne wiadomości jej przekazuje...
– Tak to bywa – powiedziała, siląc się na spokój, żeby go nie spłoszyć.
Ale Will najwyraźniej lubił sobie pogadać.
– Chryste, ile on miał forsy! Trzeba jednak przyznać, że Myra oskubała go skutecznie ze wszystkiego.
Myra? A więc tak miała na imię.
– Pewnie lubiła pieniądze. – Głos Laury brzmiał zupełnie niefrasobliwie.
– A do tego miała świetne nogi. – Will rzucił jej zabójcze spojrzenie. – Braciszek zawsze miał oko na te sprawy.
Laura uśmiechnęła się i zabrała do mieszania farby.
– Musiał bardzo to przeżyć.
– Jasne, że tak... Zresztą rozwód to zawsze ciężka sprawa. Zwłaszcza gdy żona jest współwłaścicielką firmy.
A więc był kiedyś żonaty. Poczuła ukłucie zazdrości. To śmieszne, nie ma najmniejszego powodu... A jednak.
– Walczyła jak lwica. – Will odsunął się od ściany, żeby sprawdzić efekt swojej pracy. – Sprzedał więc jej swoje udziały i wycofał się ze wszystkiego. Przyjechał tutaj. Bardzo się o niego baliśmy, bo był w strasznym stanie. W ogóle nie wychodził z domu.
Bella pisała, że odsunął się od świata. Teraz wiedziała dlaczego.
– Byliśmy bardzo wdzięczni twojej ciotce za to, co dla niego zrobiła. Wciągnęła go w tutejsze sprawy. Rozruszała. Zaczął na nowo żyć.
„Życie jest po to, aby żyć, a zatem żyjmy”... Słynna maksyma Belli, wypisana na jej grobowcu... To dlatego był do niej tak bardzo przywiązany. I dlatego tak źle potraktował jej niewdzięczną siostrzenicę, która zjawiła się dokładnie w porę, aby przejąć spadek. Myślał pewnie, że jest taka sama, jak jego była żona: chciwa i małostkowa. Bella, dając mu pełnomocnictwa, potwierdziła tylko jego przypuszczenia, że ma do czynienia z osobą, do której nie można mieć całkowitego zaufania. No tak, teraz wszystko jest jasne. Jego postawa była całkiem zrozumiała.
Nagle zdała sobie sprawę, że już dawno mu wybaczyła. Nie ma mu nic do zarzucenia, a nawet...
Zamyślona, mieszała zawzięcie farbę w puszce.
– Podłogę też malujemy na niebiesko? – Will stał nad nią, uważnie przypatrując się rozchlapanej na podłodze farbie.
Laura rozejrzała się, jak obudzona ze snu. Błękitna kałuża wokół uświadomiła jej, że przez chwilę myślami była daleko, daleko stąd.
– Nie, oczywiście, że nie.
Złapała pędzel i z przesadną gorliwością zabrała się do malowania ściany.
Pracowali dalej w milczeniu i uporali się z jadalnią prawie w tym samym czasie, co Sam i Bret skończyli salon. Zrobili przerwę, zjedli coś i pomalowali dwa następne pokoje. Laura była bardzo podniecona. Nie mogła się doczekać, jak też będzie wyglądał cały dom po skończeniu pracy. Pod wieczór, widząc jej znużenie, zwolnili ją, żeby sobie odpoczęła. Poszła do kotów, żeby odsapnąć chwilę, zanim zabierze się do robienia kolacji.
Wyciągnęła się z lubością na kanapie, z Ginewrą w ramionach i Percevalem na brzuchu. Było jej trochę gorąco, ale przyjemnie. Pozostałe koty spały wyciągnięte na słońcu. Powoli zapadła w drzemkę.
Pogrążona w półśnie czuła, jak coś dotyka jej twarzy. Wyciągnęła rękę, objęła to coś smukłymi palcami i delikatnie przytrzymała. Nie otwierając oczu próbowała zidentyfikować ów „przedmiot”. Poczuła zapach farby i... znajomego pudru. Nagle drgnęła: to była ręka. Silna, ciepła męska dłoń.
Raptownie otworzyła oczy. Nad nią stał Sam. Pochylony, z tym swoim uśmiechem na twarzy, wpatrywał się w nią z lekko rozchylonymi ustami.
Instynkt samozachowawczy podpowiedział jej, że powinna się bronić. Podskoczyła uderzając go głową w policzek.
Koty, przestraszone, czmychnęły na ziemię i schroniły się pod krzesło.
Sam przysiadł na podłodze ręką masując sobie twarz.
– Mogłabyś uważać!
Spojrzała na niego oskarżycielskim wzrokiem.
– Sam uważaj! Co ty tu właściwie robisz? Głupie pytanie. Co robi? Sprawdza, czy działa na nią tak silnie, jak przedtem.
– Chciałem po prostu cię obudzić. Jest naukowo dowiedzione, że budzenie łagodne, przez dotykanie lewego ucha, nie powoduje stresów, które z kolei powstają przy budzeniem gwałtownym.
– Nie bądź taki mądry! – Spuściła nogi na podłogę szukając pantofli.
Stał nad nią, wyprostowany i bardzo wysoki.
– Skąd mogłem wiedzieć, że zaczniesz pieścić moją rękę?
Zaczerwieniła się gwałtownie.
– Ja nie...
– Brawo! – W drzwiach ukazały się głowy Willa i Breta. Bracia, zwabieni podniesionymi głosami dobiegającymi z werandy, nie mogli sobie odmówić przyjemności, żeby wtrącić swoje trzy grosze.
– Teraz starszy braciszek sięgnie po argument nie do odrzucenia...
– Zamknij się – warknął Sam, rzucając mu wrogie spojrzenie.
– O co chodzi? – Laura próbowała ratować resztki godności.
– Każe sobie dać buzi na zgodę. Zawsze tak robił, już we wczesnej młodości. A ponieważ nie bardzo lubiliśmy się z nim całować, zawsze z góry mu ustępowaliśmy, żeby się nie narażać...
Bret obrzucił pobłażliwym spojrzeniem starszego brata.
– Ci dwoje tutaj nie wyglądają chyba na takich, co to się brzydzą pocałunkami, co? – zwrócił się do Willa.
– Mylisz się – zaoponowała stanowczo Laura. – Ja, owszem...
– Kłamczucha – szepnął Sam tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć.
Nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że ma rację i nienawidziła go za to.
– Muszę teraz iść kupić coś na kolację. Możecie tu wpaść za godzinę, jeśli jesteście głodni.
– Jeśli jesteście głodni...! – krzyknęli Will i Bret zgodnym chórem. – Przecież odmalowaliśmy cały dom!
– Spokojnie, chłopaki, bo jeszcze nas zwolni. – Sam skierował się do drzwi. – Musimy jeszcze zajrzeć do psów. Trzeba je wyprowadzić i przegonić trochę po podwórzu.
– No, dobrze. – W głosie Willa brzmiała rezygnacja. – Ale czy w tym domu nikt nigdy nie odpoczywa?
– Wyśpisz się w przyszłym semestrze na tym swoim uniwersytecie – pocieszył go Bret. – Pamiętasz, jak się świetnie spało w zeszłym roku?
Poczekała, aż wyjdą i poszła na górę po torebkę. Po drodze rzuciła okiem na ściany: pokoje wymalowane były pięknie na delikatne, pastelowe kolory. Jeszcze tylko ustawić meble, zawiesić obrazy i... No właśnie, i co dalej? Tego właściwie nie wiedziała. Wiedziała natomiast, że Sam zajmuje coraz więcej miejsca w jej myślach i w jej snach.
Calhounowie, tak jak obiecali, zjawili się w godzinę później, przebrani i głodni jak wilki. Na szczęście Laura kupiła aż trzy kurczaki. Piekły się teraz na grillu. Kartofle były już prawie gotowe, jeszcze tylko dodać masła, mleka i można siadać do stołu. Było może nieco zbyt gorąco na tak ciężkie potrawy, ale wiedziała, że głodni mężczyźni nie zwracają uwagi na pogodę.
W kuchni panował upał nie do wytrzymania. Gdy przewracała kawałki kurczaka, pot spływał jej po twarzy, a włosy lepiły się w strąki.
– Mmm... Co za cudowny zapach! – Will wszedł pierwszy, za nim postępowali Bret i na końcu Sam.
Odwróciła się do nich z uśmiechem. Jej wzrok padł na Sama. W nowych dżinsach i błękitnej koszulce, podkreślającej niezwykły kolor jego oczu, podobał jej się jeszcze bardziej. Z wrażenia zastygła na chwilę w bezruchu.
Chcąc ukryć rumieniec, odwróciła się i zabrała do odcedzania kartofli.
– Pozwól, pomogę ci. – Sam przykrył jej dłoń swoją. Poczuła bijące od niego ciepło i zwróciła się ku niemu. Spojrzała na jego usta. Uśmiechnął się do niej.
– Dobrze, bardzo proszę... – Z trudnością wymawiała słowa.
Sam odcedził kartofle i przepłukał zlew zimną wodą. Bret w tym czasie przyprawił sałatę, a Will nakrył do stołu.
Po chwili siedzieli wszyscy razem, zajadając i gawędząc jak starzy przyjaciele. Nawet napięcie między Laurą i Samem jakby zelżało.
Will i Bret wychwalali jedzenie i jej zdolności kulinarne. Zgodnie obwołali ją honorowym członkiem rodziny, a Will, wymachując nogą od kurczaka, ponowił propozycję, aby została jego żoną.
Wtedy zadzwonił telefon.
Sam, który siedział najbliżej, podniósł słuchawkę.
– Calhoun przy telefonie – powiedział nie spuszczając wzroku z Laury. – A, cześć, Jason, jak się masz, stary!
– Natychmiast oddaj mi słuchawkę! – Laura gwałtownie wyciągnęła rękę.
– Oczywiście, mówiłem jej, że dzwoniłeś. Musiała widocznie mieć jakieś powody, że się do ciebie nie odezwała, ale to już jej sprawa.
– Sam! – Laura zerwała się, okrążyła stół i wyrwała mu słuchawkę. Zrobił minę uciśnionego niewiniątka.
– ...i w ogóle, nie masz prawa przebywać w jej domu... – dobiegł ją strzęp zdania ze słuchawki, najwyraźniej przeznaczonego dla poprzedniego rozmówcy.
– Jason, to ja, Laura. Wróciłam dopiero wczoraj, nie zdążyłam zadzwonić...
– Mogłaś się chyba postarać – powiedział z wyrzutem. – Dzwonię czwarty raz, nie chodzi o koszty, ale...
Rzuciła wściekłe spojrzenie Samowi. On jednak tylko się uśmiechnął.
– Oczywiście, masz rację, ja...
– I co właściwie ten facet robi w twoim domu? – nie pozwolił jej zacząć Jason. – Chyba z nim nie mieszkasz?
– Jason! – krzyknęła oburzona. – Jak możesz mówić coś takiego!
Calhounowie przestali jeść. Wszyscy wpatrywali się w stojącą przy telefonie Laurę.
– O rany! – Will przewrócił oczami. – To ci dopiero! Ostatni taki kawałek pamiętam z czasów, kiedy Bret zrywał ze swoją panienką!
Laura przeciągnęła sznur i schroniła się na kociej werandzie. Zatrzasnęła za sobą drzwi. Odeszła od nich najdalej jak mogła i drżącym z wściekłości głosem przemówiła:
– Masz mnie natychmiast przeprosić, Jason! Wyobraziła go sobie, jak siedzi w fotelu i nerwowo przeczesuje palcami włosy.
– Przepraszam cię, ale po prostu bardzo się o ciebie martwiłem.
Nieco udobruchana, opowiedziała mu, co robiła w Waszyngtonie. Wspomniała też o pracach prowadzonych w domu ciotki.
– Doskonale. Dostaniesz za dom więcej pieniędzy, kiedy będzie odnowiony. To bardzo dobrze działa na klientów.
Wiedziała o tym, ale jego słowa w jakiś sposób ją zraniły. Zdumiona tym, nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Chciałbym się jeszcze dowiedzieć, co tam stale robi ten facet, który odebrał telefon.
Trudno powiedzieć, pomyślała. To znaczy, łatwo, ale...
– Bardzo się przyjaźnił z Bellą, opiekował się nią i...
– ...i czeka na podziękowanie? – Jason nie pozwolił jej skończyć. – Spław go jak najszybciej, to na pewno jakiś naciągacz.
– Nic podobnego! Zrobił bardzo wiele pożytecznych rzeczy. I opiekował się mną, kiedy byłam chora...
Wzmianka o chorobie sprowadziła rozmowę na temat malarii i stanu zdrowia Laury. Jason złagodniał.
– Posłuchaj, któregoś dnia ten facet zrobił pewną aluzję. Muszę powiedzieć, że byłem nawet zaskoczony...
Laurze serce podeszło do gardła.
– Tak? Co takiego powiedział?
– Wyglądało to tak, jakby myślał, że zamierzamy się pobrać. Wspominaliśmy o tym, owszem, ale myślałem, że ostatecznie zadecydujemy po moim powrocie do Stanów.
Zachwiała się. Trzeba mu to jakoś wytłumaczyć.
– Posłuchaj, Jason...
– Nie musisz nic mówić – przerwał jej raz jeszcze.
– Byłem trochę zaskoczony, ale właściwie możemy nawet i dzisiaj postawić kropkę nad „i”. Czemu nie?
Rozejrzała się rozpaczliwie po werandzie, jakby spodziewała się skądś ratunku.
– Jason, poczekaj...
– Mamy cały rok na przygotowanie wszystkiego – mówił dalej swoje. – Trzeba to dokładnie obmyślić. Urządzimy huczne wesele, zaprosimy ludzi, którzy potem mogą nam się przydać.
Nie, nie mogła tego dłużej słuchać! Jeszcze chwila, a oszaleje.
– Jason, posłuchaj! – krzyknęła.
– Teraz muszę już kończyć. Bądź dobrej myśli. Niedługo znów zadzwonię, to pogadamy dłużej.
Odłożył słuchawkę. Stała chwilę bez ruchu. Doczekała się. Chciała zrobić Samowi na złość, palnęła głupstwo, a teraz głupstwo zaczęło żyć własnym życiem i ona ponosi tego konsekwencje. Trzeba jakoś to odkręcić. Trzeba im wytłumaczyć. Jednemu i drugiemu. Ale jak? Sam pomyśli, że zwariowała.
Usłyszała odgłosy. Bracia sprzątali ze stołu.
Odłożyła słuchawkę. Opuściła werandę i wolnym krokiem skierowała się do jadalni. Sam stał u wejścia, patrząc na nią pytającym wzrokiem.
Próbowała go wyminąć, ale zastąpił jej drogę.
– No co, pogadaliście sobie o forsie, którą zgarniecie za rok?
Nieprawda! – Chciała krzyknąć, ale w jego oczach było tyle pogardy i potępienia, że dławiąc się z wściekłości, żeby zrobić mu na złość, potwierdziła jego podejrzenia.
– Nie twój interes, ale tak, owszem, pogadaliśmy sobie o tym!
Po czym wbiegła na górę i zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni.
Will i Bret po tygodniu wyjechali. Dom był teraz pusty i cichy. Laura zdała sobie nagle sprawę, że brakuje jej ich żartów, nigdy nie milknącego śmiechu i przekomarzań. Zatęskniła nagle za rodzinnym domem na Alasce.
Sam znosił obecność braci ze stoickim spokojem. Zawsze uważała go za osobę niekonwencjonalną, jednak w porównaniu z braćmi zaczął jej się jawić jako szczyt stabilności i stateczności. Dopiero młodsi Calhounowie uświadomili jej w całej pełni, co to znaczy żyć na luzie.
Mimo całej niefrasobliwości i młodego wieku, „braciszkowie” zdołali jednak osiągnąć w życiu pewne sukcesy: Will miał za sobą kilka wystaw w znanych galeriach, a Bret był całkiem zdolnym reporterem.
Żegnała ich ze szczerym żalem. Ich pobyt wnosił w jej życie jakąś swobodę, beztroskę i radość, no i ułatwiał napięte stosunki z Samem. Dopóki tu byli, nie musiała myśleć o zasadniczych rozmowach, które, prędzej czy później, powinna przeprowadzić z Samem i z Jasonem.
Do tego ostatniego dzwoniła kilka razy, ale bez przekonania, za każdym razem z ulgą przyjmując brak połączenia z Afryką.
Miała teraz dużo wolnego czasu. Zajęła się troskliwie kotami ciotki Belli. Nieraz wyprowadzała je do ogrodu, uważając, by nie powtórzył się epizod z Brandym. Któregoś dnia zawiozła je do weterynarza i kazała poddać sterylizacji. Wszystkie, oprócz Ginewry, którą doktor uznał za zbyt starą na macierzyństwo.
Znalazła też sobie inne zajęcia. Zgłosił się do niej pan Sweeting z pytaniem, czy nie zechciałaby poświęcić nieco czasu na czytanie książek starszym ludziom. Propozycję przyjęła z radością i od razu przystąpiła do pracy.
Zgodziła się też na wizyty w miejscowym domu opieki. Po prostu przejęła podopiecznych Belli. Kilka razy w tygodniu chodziła do pewnej starszej pani, unieruchomionej w łóżku z powodu złamanej nogi. Znalazła swoje miejsce w Webster.
Trudno jej było jedynie „pogodzić” się z najbliższym sąsiedztwem. Sam mieszkał tak blisko, że, chcąc nie chcąc, na swój sposób uczestniczyła w jego życiu. Słyszała, jak woła psy, jak tresuje szczenięta, dobiegał ją odgłos muzyki country i ciągłe pogwizdywanie. Kilka razy w tygodniu widziała, jak, ubrany w sportowy kostium, wyjeżdża starą, odrapaną furgonetką, na mecz baseballu. Zapraszał ją nawet, ale odmówiła. Nie chciała dać się wciągnąć w jego sprawy, w jego życie... Pragnęła pozostać niezależna.
Teraz, kiedy pokoje były już odmalowane, trzeba było uporządkować wszystkie rzeczy, które ciotka zbierała latami. Ponieważ uznała, że na otwarcie kufrów z jej własnym dzieciństwem jest jeszcze za wcześnie, postanowiła rozpocząć porządki od pokoju Belli. Tak zwany „gabinet” mieścił się na tyłach domu. Był niewielki i cały zarzucony papierami. Próba porządkowania zamieniła się wkrótce w fascynującą podróż w czasie. „Nieznanym lądem”, który odkryła, było dzieciństwo jej ojca, małego rudzielca, który najwyraźniej więcej czasu spędzał poza szkołą, niż w jej murach, a jeśli już – to najczęściej na dywaniku w gabinecie dyrektora. Ciotka nie miała z nim łatwego życia. Laura uśmiechnęła się do siebie...
– Co cię tak śmieszy?
Zaskoczona podniosła wzrok. Sam stał na progu z kotem na ręku. Drugi ocierał się o jego nogi.
Mimo że była zaskoczona jego nagłym pojawieniem się, nie mogła nie dostrzec, jak bardzo jest przystojny. Jak zwykle jego widok wywołał w niej niezwykłe reakcje.
– Źle się czujesz? – Sam opacznie zrozumiał jej milczenie i nagłą bladość.
– Czuję się doskonale, ale czy ty nigdy nie pukasz, kiedy masz zamiar do kogoś wejść?
Uśmiechnął się szelmowsko.
– Pukałem, ale byłaś tak zajęta tymi papierzyskami, że nie usłyszałaś.
Już miała powiedzieć, że w takim przypadku ludzie na ogół rezygnują z wejścia, ale w porę przypomniała sobie, że Sam nie zwykł reagować tak jak wszyscy ludzie.
– Przeglądam świadectwa szkolne mojego ojca i zastanawiam się, co z tego zachować. Po co przyszedłeś?
Pogładził trzymanego w ramionach kota.
– Chciałem cię zaprosić na przyjęcie, do mnie, do domu. Skończyliśmy sezon baseballowy, a że był niezły, postanowiliśmy to uczcić. Dziewczętom bardzo zależy na twojej obecności.
– Naprawdę? – Ucieszyła się. Były miłe i dobrze się z nimi rozmawiało. – Przyjdę z przyjemnością. Czy mam coś przynieść?
– Nie, zamówiłem wszystko w restauracji. Przywiozą na miejsce. Sezon był naprawdę bardzo udany. Nigdy nie wygraliśmy tylu meczów.
– Jesteś dobrym trenerem – skonkludowała. Siedziała z dłońmi złożonymi na kolanach. W pokoju panowała cisza, było przytulnie. Może mu teraz wyjaśnić sprawę Jasona? Przecież obiecywała sobie, że to zrobi. Ale nie, może teraz lepiej nie zaczynać takich rozmów.
– To tutaj są takie restauracje? – wróciła do przerwanej rozmowy.
Podniósł brwi, jakby zdziwiło go to pytanie. I on myślami był zupełnie gdzie indziej...
– Nie możemy się co prawda równać z Waszyngtonem, ale zawsze to coś. Dla ciebie to pewnie zupełna egzotyka: restauracja w takiej dziurze jak Webster – powiedział ironicznie. – Przyjdź, zobaczymy, czy ci się spodoba.
– Dlaczego musisz od razu tak reagować? Po co te złośliwości?
– Po prostu umiejętnie mnie prowokujesz. Wróciła do przerwanej pracy.
– Zajmij się lepiej swoimi psami, Sam.
Kiedy znowu uniosła oczy, już go nie było. Wróciła do porządków, ale wciąż była zdenerwowana i nie mogła się uspokoić. Dlaczego? Czy dlatego, że nie zapukał i nie dał jej szansy przygotować się na swój widok...?
Na przyjęcie ubrała się wyjątkowo starannie: krótka bladoróżowa sukienka, nowa fryzura, delikatny makijaż. Z bijącym sercem zapukała do drzwi Sama.
Otworzył jej i przez chwilę nie spuszczali z siebie wzroku, zafascynowani sobą tak bardzo, jakby widzieli się po raz pierwszy. Obrzucił spojrzeniem najpierw jej twarz, a potem całą smukłą, zgrabną sylwetkę.
Laura oddychała ciężko, jej serce biło jak szalone...
– Cześć – powiedziała w końcu.
– Cześć. – Uśmiech Sama nie miał w sobie nic ze zdawkowej uprzejmości.
Zaprowadził ją do salonu, urządzonego skromnie, lecz ze smakiem. W salonie królowały członkinie baseballowej drużyny w towarzystwie swych mężów i chłopaków. Ich zwykłe, codzienne stroje uzmysłowiły Laurze, że ubrała się chyba zbyt wytwornie.
Na szczęście nie miała czasu zastanawiać się nad stosownością lub niestosownością swego stroju. Sam zadbał o to, żeby czuła się swobodnie nawet w swojej wieczorowej sukni. Wkrótce gawędziła już beztrosko z jakąś nie znaną sobie panią, która narzekała na trudności z dotarciem z Webster do Waszyngtonu.
Laura dawno nie bawiła się tak dobrze. Swobodny nastrój panujący w domu Sama sprawił, że czuła się doskonale. Jakże różniło się to przyjacielskie spotkanie od oficjalnych przyjęć w amerykańskiej ambasadzie! Tutaj nie musiała czuwać nad sprawnym przebiegiem wieczoru, nie musiała się martwić, co będzie, gdy na przykład jakaś podochocona żona dyplomaty zechce nagle wykąpać się w wazie z ponczem...
Sam od czasu do czasu patrzył na nią pytająco lub też podchodził i lekko dotykał jej ramienia, jakby chciał sprawdzić, czy wszystko w porządku. Odpowiadała mu radosnym, uspokajającym uśmiechem.
Kiedy zrobiło się późno i goście zaczęli się zbierać, napomykając to o pozostawionych pod opieką babci i znajomych dzieciach, to o porannej pracy, wstała, aby również się pożegnać.
W oczach Sama zobaczyła błysk niepokoju.
– Chyba nie wychodzisz?
– Myślałam, że...
– Poczekaj chwilę – przerwał jej. – Zaraz cię odprowadzę.
W jego oczach było coś takiego, że nie kazała się dłużej prosić.
Kiedy ostatni gość zniknął wreszcie za drzwiami, po raz któryś gratulując Samowi świetnego sezonu, gospodarz odetchnął z ulgą.
– No i kolejny sezon mamy za sobą.
– Możesz być z niego dumny. – Laura rozejrzała się po salonie. – Chcesz, żebym ci pomogła uprzątnąć to wszystko?
– Nie, dziękuję. Wszystko jest załatwione. Zajmuje się tym personel restauracji. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do domu.
Na schodach objął ją ramieniem, jakby wybierali się na długi spacer, a nie kilka kroków dalej.
Wstrząsnął nią dziwny dreszcz. Dotyk jego ręki podziałał na Laurę jak prąd elektryczny. Przymknęła oczy.
– Zimno ci? – zapytał. – Przecież wieczór jest bardzo ciepły, a może ty znowu masz gorączkę?
Sam z niepokojem dotknął ręką jej czoła.
– Nie... nic mi nie jest...
Może to i gorączka, ale z zupełnie innego powodu niż malaria, pomyślała.
– Zapomniałam zapalić światło przed domem – powiedziała, żeby coś powiedzieć.
– Tak jest lepiej.
Zwrócił jej głowę ku sobie i chwilę potem poczuła delikatne muśnięcie warg, jakby zapowiedź pocałunku... Pocałunku, którego tak bardzo się bała i... którego pragnęła nade wszystko w świecie.
Całował ją czule rozchylonymi ustami, jakby chciał jej jednocześnie coś powiedzieć. Broniła się, myśląc równocześnie, że dzieje się teraz to, o czym marzyła przez wszystkie samotnie spędzone tygodnie.
Sam podtrzymywał ręką jej głowę, jakby była pucharem, z którego pragnie się napić. Nikt dotąd nie całował jej w ten sposób, tak delikatnie i rozpaczliwie zachłannie zarazem... Nikt, w każdym razie nie Jason...
Musiał odsunąć na chwilę usta, bo jak przez mgłę usłyszała jego głos.
– Chyba nie wyjdziesz za tego faceta, za tego Jasona, prawda? Zastanów się dobrze!
Zupełnie jakby mogła się nad tym zastanawiać! Zwłaszcza w tej chwili!
– Nie, nie wyjdę. Znamy się od dawna, kiedyś... kiedyś wspominaliśmy nawet o małżeństwie, ale teraz próbowałam mu powiedzieć, że...
Poczuła jego silne ręce na ramionach.
– Nie ma o czym mówić. Przecież to jasne. Jemu chodzi wyłącznie o twoje pieniądze.
Nie chciała z nim rozmawiać ani nic mu tłumaczyć, chciała, żeby ją całował. Sam jednak najwyraźniej pragnął przedtem coś wyjaśnić.
– Myślałaś, że zależy mi na pieniądzach Belli. To dlatego tak mnie nienawidziłaś.
– Nigdy...
Jego palce wbiły się w jej ramiona.
– Nie kłam! Myślałaś, że chodzi mi o pieniądze, chociaż to nie była prawda. A teraz zamierzasz wyjść za faceta, który naprawdę nie myśli o niczym innym. Powiedz, czy proponował ci małżeństwo, zanim dowiedział się o spadku?
Próbowała się wyrwać.
– Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób!
– Dlaczego? Skoro ty wymigujesz się od odpowiedzi!
– A co mam robić? – Laura otrząsnęła się już z błogiego stanu, w jakim znalazła się pod wpływem jego pocałunków. Teraz czuła przede wszystkim gniew. – Co mam robić? – powtórzyła. – Przecież nie proponujesz mi nic w zamian!
– Co mogę ci proponować!? Zastanów się! Przecież jeśli ci się oświadczę, zaraz powiesz, że chodzi mi tylko o pieniądze Belli! Ale w przypadku Jasona jesteś znacznie mniej podejrzliwa...
Cofnęła się oszołomiona. Powiedział: „jeśli ci się oświadczę...” Ona żoną Sama? Dom, rodzina, cudowne ciemnowłose dzieci o szarych oczach i zniewalającym uśmiechu, niewyobrażalne szczęście, o którym nawet nie można marzyć... Czyżby to było realne? Ale przecież Sam nie zaproponował jej nic konkretnego. Ot, tak, wyrwało mu się...
– Zaraz ci wytłumaczę, dlaczego tak jest. – Napierał na nią całym ciałem. – Chodzi o coś innego. To nie tylko kwestia małżeństwa, to również cały tak zwany kontekst: światowe życie, sukces, kariera... Jeśli poślubisz kogoś takiego jak tamten facet, masz to zapewnione...
– To bez znaczenia! Naprawdę!
– Mylisz się! Te sprawy mają dla ciebie ogromne znaczenie. Bella pokazywała mi twoje listy. Uwielbiasz ten styl życia, szukasz mężczyzny takiego jak ty, ambitnego, konsekwentnie dążącego do celu, bezwzględnego. Ja taki nie jestem. Kiedyś może i byłem, ale to było szmatławe życie i ja sam byłem szmatą. Teraz mam moje psy, mieszkam w małym miasteczku, mam swoje miejsce na ziemi, miejsce, które komuś takiemu jak ty nigdy nie wystarczy.
Uniosła ręce w górę, chciała przerwać tę jego tyradę.
– Pozwól mi coś powiedzieć...
– Daruj sobie! – Odwrócił się nagle i zniknął w ciemności.
Próbowała go powstrzymać, zawołać w ślad za nim i wszystko mu wytłumaczyć, ale tylko bezradnie oparła się o drzwi. Otworzyła je po dłuższej chwili, weszła do środka i wyczerpana przysiadła na schodach wiodących na górę.
Czuła się podle. Ogarnęło ją uczucie beznadziei. Może Sam ma rację? Może potrafi dostrzec w jej postępowaniu to, z czego ona sama nie zdaje sobie sprawy? Przecież, rzeczywiście, w Jasonie ceniła głównie jego przebojowość. To, że konsekwentnie pnie się po kolejnych szczeblach kariery zawodowej. A Sam? W Samie najbardziej ceniła niezależność.
Co właściwie znaczyły jego słowa? Nic jej nie proponował. Nie powiedział, że ją kocha, nie wspomniał o małżeństwie. Krytykował jedynie jej ewentualny związek z Jasonem.
Jedno jest pewne: jego zdanie znaczy dla niej bardzo wiele. Na nic przyrzeczenia, że nie pozwoli mu wpływać na swoje życie. Na nic marzenia o niezależności. Cokolwiek zrobi, zawsze będzie myśleć, jak jej czyn oceni Sam.
Po prostu zakochała się w nim.
Od tamtego wieczora minęło kilka dni. Sam jakby gdzieś wyparował. Nie pojawiał się niespodzianie na progu jej domu, jak kiedyś. Dostała zawiadomienie z banku, że na jej konto została przelana spora suma, więc najwyraźniej nie zamierzał się z nią widywać przez dłuższy czas. Sama nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić z tego powodu.
Długie, samotne dni postanowiła wypełnić pracą. Opiekowała się kotami, porządkowała biurko ciotki.
Spróbowała nawet rozpakować kosz z drobiazgami przypominającymi jej dzieciństwo. Długą chwilę trzymała w ręku porcelanowy dzbanek do herbaty. Może kiedyś jakaś mała dziewczynka zechce urządzić przyjęcie dla lalek i kotów... Szybko odstawiła dzbanek z powrotem.
Ostatnia rozmowa z Samem, choć niezbyt przyjemna, okazała się dla niej niezwykle ważna. Laura była teraz stuprocentowo pewna, że nigdy nie poślubi Jasona. Nie wolno mylić wspólnoty interesów z miłością. To nie to samo. Jest pewna różnica między wspólnym robieniem kariery a wspólnym życiem.
W biurku Belli odnalazła coś więcej niż stare rachunki. Były tam wstążki, bilety teatralne, liściki, listy... Zwłaszcza pewna paczka, starannie owinięta w bibułkę i przewiązana wyblakłą błękitną wstążką, zwróciła uwagę Laury. Uśmiechnęła się do siebie. Bella była nie tylko dobroduszną starszą damą, którą tak dobrze znała... Kiedyś była femme fatale, młodą, tajemniczą kobietą otoczoną gronem wielbicieli...
Rozwiązała wstążkę. W środku znajdowały się listy. Dokładnie: sześć listów. Staranne, wyraźne pismo, zamaszysty podpis... Czyżby jeden z adoratorów? A może to ten książę z bajki, o którym ciotka wspominała, kiedy Laura była jeszcze małą dziewczynką?
Nie wiedziała, czy wolno jej czytać listy adresowane nie do niej. Przez chwilę siedziała nieruchomo z rękami na kopercie. Potem powoli wyjęła pierwszy list. Już po kilku słowach nie miała żadnych wątpliwości: to był list miłosny.
Tajemniczy R. P. opisywał ukochanej swoje życie na uniwersytecie, wspominał o wykładach, kolegach, zwierzał się, że marzy, aby zobaczyć ją jak najszybciej. Uśmiechnęła się do siebie, czytając dziwne, staroświeckie, nieco napuszone zwroty... No tak, przez tyle wieków forma się zmienia, ale treść miłosnych wyznań pozostaje ta sama...
Pozostałe listy utrzymane były w podobnym stylu. Ostatni kończył się zapowiedzią rychłego, „jakże upragnionego” przyjazdu. Na tym korespondencja się urywała.
Ostrożnie schowała listy z powrotem do kopert. Czuła pewien niedosyt. Chciał przyjechać, „marzył o tym”. Dlaczego więc tego nie zrobił? A jeśli tak, co stało się potem? Dlaczego nigdy więcej nie napisał? Bella wspominała coś o „głupstwie”, które popełniła za młodu i które sprawiło, że książę z bajki odszedł na zawsze. Nikt już nigdy nie dowie się, co właściwie zaszło i kim był ten człowiek. Może jeszcze żyje sobie gdzieś z rodziną, która nie ma pojęcia, że kiedyś był księciem z bajki.
Starannie złożyła listy. Nikt się nigdy nie dowie. To historia.
Sięgnęła po stary album. Wyblakłe, brązowe fotografie, Bella i jej siostra Lily, babka Laury... Ich rodzice... Obok Lily jej młody mąż, Robert, wysoki, uśmiechnięty, jasnowłosy... To po nim, po swoim dziadku odziedziczyła te złote loki. Na ostatnich stronach tłuste niemowlę w ramionach dumnych rodziców – jej ojciec...
Uważnie wpatrywała się w zdjęcia. Ciotka przechowywała wszystko, co miało jakikolwiek związek z rodziną. Na dnie szuflady leżała jeszcze jedna koperta. W środku było tylko zdjęcie: młoda dziewczyna i jasnowłosy, uśmiechnięty chłopak. Na twarzy dziewczyny malowało się bezgraniczne szczęście. To była Bella, młoda, zakochana Bella.
Laura zdała sobie nagle sprawę, że ma przed sobą księcia z bajki... Niemal równocześnie zrozumiała jeszcze coś innego: na fotografii obok Belli stał Robert Decker, jej dziadek.
Oszołomiona wpatrywała się w zdjęcie. Jeszcze raz sięgnęła po listy. Inicjały, którymi były podpisane, to nie R. P. tylko – R. D.! Rober Decker! Jak to się stało, że poślubił siostrę Belli?
Ciotka powiedziała kiedyś, że zrobiła coś głupiego, i on odszedł do innej księżniczki. Może po prostu przedstawiła go siostrze, a może zraniła go i poszukał sobie kogoś, kto umiał go pocieszyć...
Nigdy się tego nie dowie. Jakaś część życia Belli, dziadka, jej własnego życia, na zawsze pozostanie tajemnicą. Tak jak tajemnicą pozostanie cierpienie zwykle spokojnej, uśmiechniętej ciotki. Łzy napłynęły jej do oczu i spadły na leżący na kolanach album.
Wstała. Nie wiedziała, co robić. Tajemnica była zbyt wielka, musiała się z kimś nią podzielić. Nie może tak zostać sama, musi o tym z kimś porozmawiać. Zbiegła ze schodów. Może zadzwonić do matki? Spojrzała na zegarek. Nie, jeszcze jest w pracy. Pozostawał jedynie Sam.
Z twarzą zalaną łzami, nie myśląc o tym, co robi, przebiegła kilka metrów dzielących dwa domy i zapukała do jego drzwi.
Zdumienie malujące się na jego twarzy uświadomiło jej, że zrobiła coś, czego się nie spodziewał. Czego ona sama się nie spodziewała!
– Co się stało? Co ci jest? – Sam był wyraźnie zaniepokojony. Wciągnął ją do środka. – Boli cię coś?
Bez słowa podała mu album. Tak, cierpienie ciotki sprawiało jej ból.
– Tak, boli, to znaczy, nie...
– Co to jest?
– To... album rodzinny. Znalazłam w jej pokoju...
Nie rozumiał, o co chodzi, ale widać było, że ze wszystkich sił chce pomóc.
– Uspokój się, maleńka, daj mi to. Zaraz się tym zajmę.
Patrzyła, jak przewraca strony. Wyciągnęła drżącą rękę.
– Ta tutaj to Lily, stoją obok siebie, Bella i moja babka. A tutaj... widzisz? – wskazała fotografię, przedstawiającą parę zakochanych. – To Robert, bardzo go kochała...
Sam powoli zaczynał rozumieć.
– To znaczy, że była zakochana w mężu swojej siostry?
Laura skinęła głową.
– To było jeszcze przed ich ślubem, zanim Lily za niego wyszła. Musiała patrzeć na ich szczęście, widziała ich dziecko...
W urywanych słowach opowiedziała mu historię o księciu z bajki.
Objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Drugą ręką przewracał kartki albumu. Potem odłożył go na stół i spojrzał jej czule w oczy.
– Dlaczego tak się tym przejęłaś? – Przytulił policzek do jej włosów.
– Bo była taka wspaniała. – Laura czuła bicie jego serca i to ją uspokajało. – Tyle mogła dać innym. Gdyby miała dzieci, byłaby wspaniałą matką.
– Widzisz, kochanie, ona była matką. Była matką dla twojego ojca, kiedy jego rodzice zginęli. Przecież gdyby wszystko ułożyło się inaczej, gdyby została z Robertem, nie byłoby ciebie.
Uniosła głowę i spojrzała na niego.
– Nie pomyślałam o tym.
– A widzisz... zresztą Bella zawsze mówiła, że twój ojciec i ty to jej dwa największe skarby.
Zamrugała oczami, próbowała powstrzymać łzy cisnące się do jej oczu.
– Naprawdę?
Łza potoczyła się po jej policzku. Delikatnie starł ją palcem.
– Naprawdę. – Ujął ją pod brodę i zwrócił ku sobie. Spojrzał na jej usta. – A gdyby ciebie nie było na tym świecie, nie wiem, co bym zrobił...
Pomyślała nagle o tym, ile wycierpiał w swoim życiu, jak głęboko został zraniony i ile musiał przejść, zanim ostatecznie znalazł schronienie tutaj, w Webster. Jej doświadczenia były niczym w porównaniu z tym wszystkim. Cóż z tego, że straciła pracę, skoro znalazła mężczyznę, którego mogła pokochać!
– O czym myślisz? – zapytał.
– Myślę, że jesteś nadzwyczajny – odparła szczerze. Szare oczy spojrzały na nią uważnie. Wytrzymała jego spojrzenie.
– Tylko to? Westchnęła.
– Myślę, że Bella miała szczęście, że mieszkałeś tuż obok. Bardzo wiele dla niej zrobiłeś.
Jego twarz była bardzo blisko. Ustami niemal dotykał jej ust.
– Nic więcej?
Zamknęła oczy, chcąc ukryć przed nim prawdę. Trwali tak bez ruchu długą chwilę.
– Myślę, że cię kocham – powiedziała wreszcie, ustami dotykając jego ust.
Jego pocałunki przynosiły ulgę i ukojenie. Czuła się jak ktoś bardzo zmęczony, kto po długim dniu wraca do domu.
Objęła go za szyję. Przylgnęła do niego całym ciałem.
– Naprawdę? Naprawdę mnie kochasz? – pytał niecierpliwie. – W jego głosie brzmiało niedowierzanie.
Wiedziała, że od tego, co teraz powie, zależy bardzo, bardzo dużo. Dlatego musi powiedzieć mu wszystko.
– Tak – szepnęła i głośno, wyraźnie powtórzyła:
– Tak, kocham cię i chcę ci powiedzieć coś ważnego.
Teraz powie mu, jak naprawdę było z Jasonem.
– Lauro, ja... – zaczął Sam, lecz nie zdążył dokończyć, gdyż w tym samym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Towarzyszył mu jakiś inny, równie donośny dźwięk, który już kiedyś słyszała, a którego nie potrafiła zlokalizować.
Sam lekko zdjął jej ręce ze swojej szyi i wstał.
– Przepraszam, kochanie, ale muszę iść. Telefon zadzwonił jeszcze raz.
– Do telefonu?
– Nie. – Rozejrzał się, szukając kluczyków do samochodu. – To alarm. Co ja mogłem z nimi zrobić?
– Przerzucił leżące na stole papiery. – Gdzieś się pali. Należę do ochotniczej straży pożarnej. Teraz telefon dzwoni w domu każdego strażaka.
Włożył rękę do kieszeni i triumfalnie wyjął z niej kluczyki. Spojrzał na Laurę. Na jej twarzy widać było oczekiwanie. Czekała na dalsze pocałunki. Sam pocałował ją lekko w policzek.
– Nie zapomnij, na czym skończyliśmy, dobrze?
– Nie zapomnę. – Jej usta zadrżały, w oczach rozbłysło światło. – Ale wracaj szybko!
Spojrzał na nią jeszcze raz i ruszył ku drzwiom.
– To nie potrwa długo.
Wyszedł. Po chwili dobiegł ją odgłos odjeżdżającej furgonetki. Odetchnęła. Stało się. Kocha go i powiedziała mu o tym. Teraz wszystko będzie dobrze. Przecież on czuje do niej to samo.
Wzięła album i poszła do domu. Przebrała się, przyczesała włosy i lekko pomalowała usta. Przecież Sam powiedział, że zaraz wróci. Właśnie zabierała się do robienia kolacji, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Podbiegła otworzyć. W progu stał... Jason Creed.
– Jak się masz, kochanie. Mogę wejść? – Jason uśmiechnął się na widok jej zdumionej twarzy.
Patrzyła na niego, nie wierząc własnym oczom. W głowie miała pustkę. Musiała się oprzeć o framugę, żeby nie upaść.
– To ty?
Wszedł, lekko odsuwając ją na bok. Objął ją i pocałował w policzek.
– Co ci jest? – zapytał i zamknął za sobą drzwi.
Stała z bezwładnie opuszczonymi rękami, rozpaczliwie próbując znaleźć wyjście z sytuacji. Ale wyjścia nie było. Nawet nie próbowała się uśmiechnąć.
– Strasznie mnie zaskoczyłeś. Dlaczego nie zadzwoniłeś przed przyjazdem?
Zanim odpowiedział, uważnym spojrzeniem obrzucił salon, świeżo pomalowane ściany i stojące na środku meble.
– Nie wiedziałem, czy będę mógł przyjechać. Wpadłem do Waszyngtonu na zebranie i wyrwałem się na kilka dni, żeby cię zobaczyć. Przyleciałem do Greenville i tam wynająłem samochód.
Wreszcie zdobyła się na cień uśmiechu. Jego twarz była spokojna i opanowana. Jasne, Jason lubił porządek. Nie mógł opuścić żadnego zebrania, zwłaszcza jeśli go zaproszono.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś, że przyjeżdżasz? Zmrużył oczy.
– Chciałem ci zrobić niespodziankę. Nie cieszysz się? Fałsz. Jason nie lubił żadnych niespodzianek i nigdy ich nie robił.
Nie odpowiedziała.
– Dom jest wspaniały. – Wzrokiem znawcy rozejrzał się dokoła, wyjrzał przez okno. – Jak duży jest ten teren? Wiesz już, ile można za niego dostać?
– Nie wiem. – Myślami przebywała daleko stąd. Sam może wrócić w każdej chwili. Musi się jakoś pozbyć Jasona! Przecież nie zapraszała go, nie chce go tu widzieć. Ale jak to zrobić? Powiedzieć mu wszystko?
– Na razie wcale o tym nie myślałam. Mam tu mieszkać przez rok. Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć.
Podszedł, objął ją.
– Oczywiście, zaraz porozmawiamy. Mogę usiąść? Wskazała mu kanapę. Sama usiadła na krześle naprzeciw niego.
– Lauro, co się właściwie dzieje? Nerwowo spuściła oczy.
– Najpierw powiedz, po co przyjechałeś.
Przez chwilę milczał. Potem nagle się zdecydował.
– Przyjechałem, żeby cię zapytać, czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy się od razu pobrali.
– Teraz?
– Pomyślałem, że nie ma sensu czekać. – Uśmiechał się jakoś sztucznie. Dopiero teraz spostrzegła, że w jego uśmiechu jest coś fałszywego. – Skoro zaprzyjaźniłaś się z tym facetem, który jest wykonawcą testamentu, może uda nam się go przekonać, żeby jakoś przyśpieszyć sprawy. Zaraz potem moglibyśmy wrócić do Senegalu. Kupić dom, żyć na pewnym poziomie...
Zaprzyjaźniła się! Niezbyt trafne określenie. A więc wszystko wskazuje na to, że Sam ma rację. Jasonowi chodzi wyłącznie o pieniądze i tylko po to tu przyjechał. A ona jest głupia, jest po prostu skończoną idiotką, która tak łatwo mu uwierzyła!
– Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że niepotrzebnie przyjechałeś... – zaczęła, ale przerwał jej dzwonek u drzwi.
Przerażona spojrzała w ich stronę. Sam! Ciekawe tylko, dlaczego dziś właśnie zadzwonił, zamiast, swoim zwyczajem, po prostu wtargnąć do środka. Miała teraz jedyną okazję, żeby wytłumaczyć wszystko Jasonowi, zanim spotkają się z Samem twarzą w twarz, – Dlaczego nie otwierasz? – Do Jasona dotarło, że dzieje się coś dziwnego.
– Już... już idę. – Spojrzała na niego nieprzytomnie i poszła w kierunku drzwi.
Tak jak się spodziewała, w progu stał Sam Calhoun. Uśmiechnięty, na luzie, z ogromnym bukietem kwiatów i butelką wina w ręku.
Przyciągnął ją do siebie, musnął ustami.
– Cześć, kochanie. Cudownie wyglądasz. Pocałował ją w usta, zerknął w stronę kuchni.
– Jaki wspaniały zapach. To wszystko dla mnie? Nie mogła zrobić kroku.
– T... tak. Ja...
Nogą zatrzasnął za sobą drzwi.
– Alarm był właściwie fałszywy. Stary pan Burton przewrócił świecę i wpadł w panikę, ale na tym na szczęście się skończyło. – Położył kwiaty i butelkę na stoliku. – Czyj to samochód stoi przed domem?
– Lauro! – dobiegł ich głos Jasona. Po chwili on sam ukazał się w drzwiach.
Nie odwróciła się. Stała nieruchomo, nie spuszczając oczu z twarzy Sama.
– To jest Jason Creed. Przyjechał bez uprzedzenia. Właśnie był w Waszyngtonie. – Jej głos brzmiał tak, jakby wydobywał się z automatu.
Błagała go wzrokiem, żeby zrozumiał, że nie ma w tym jej winy. Jason wyciągnął rękę.
– Witam, nareszcie się spotykamy. Najwyższy czas! Rzeczywiście! Spojrzała niechętnie na Jasona i znowu przeniosła wzrok na Sama. Jego twarz była zacięta i wroga.
– Tak – powiedział. – W samą porę.
– Chcieliśmy się z Laurą dowiedzieć, czy istnieje jakaś możliwość przyśpieszenia tych wszystkich formalności związanych ze spadkiem. – Objął ją ramieniem. – Zamierzamy się wkrótce pobrać.
– Doprawdy?
Ktoś bardziej spostrzegawczy wyczytałby w głosie Sama pogróżkę, ale, ku zdumieniu Laury, Jason okazał się na to zbyt tępy.
– Tak. Po prostu nie chcemy już dłużej zwlekać.
– Czy to prawda? – Sam zwrócił się teraz do Laury. Oblizała wargi.
– Nie, właściwie nie, posłuchaj, Sam... – Głos się jej załamał. – Muszę ci coś wytłumaczyć...
– Nie fatyguj się. – Mówił dalej z kamienną twarzą. – Zresztą, nie ma o czym mówić. Testament dotyczy panny Decker, nie ma w nim żadnej wskazówki, która mówiłaby, co robić w wypadku zmiany stanu cywilnego zainteresowanej. Trudno, takie jest prawo obowiązujące w tym stanie. Będziecie musieli poczekać.
Rzucił jej lodowate spojrzenie, odwrócił się i skierował ku drzwiom.
Odepchnęła Jasona i pobiegła za nim. Dogoniła go na ścieżce.
– Sam! Poczekaj! Mylisz się, ja wcale... Odwrócił się z wściekłością.
– Mylę się? Może nie próbowałaś mną manipulować? Nie próbowałaś mnie sobie zjednać, żeby wydusić wreszcie te parszywe pieniądze?
– Nie miałam pojęcia o jego przyjeździe, zrozum. Nigdy tobą nie manipulowałam. Nie chodziło o pieniądze, ale ty... to ty zawsze tak myślałeś. Jeszcze zanim mnie zobaczyłeś. Myślałam, że zmieniłeś zdanie...
Odwróciła się nagle i szybkim krokiem odeszła w stronę domu. Chciała go zatrzymać, ale skoro jej wysiłki są daremne, trzeba wrócić i ostatecznie załatwić sprawę z Jasonem.
Weszła do salonu. Jason spojrzał na nią, zdumiony determinacją, jaką dostrzegł w jej oczach.
– Powiedz, dlaczego tak bardzo ci zależy na pieniądzach mojej ciotki? – spytała bez wstępów.
– Pozwól, że powiem ci coś, co może ostudzi twoje zapędy – mówiła dalej, nie dopuszczając go do słowa.
– Nie zamierzam tknąć tych pieniędzy. Całą sumę mam zamiar przekazać rodzinie.
– Ale... jakiej rodzinie? – zapytał zbity z tropu.
– Chcę wszystko posłać do mamy, na Alaskę. Przeznaczam je na edukację mojego rodzeństwa. Amy i Tom idą na medycynę. Pieniądze bardzo im się przydadzą. Jak widzisz, mnie one nie interesują. A teraz powiedz, dlaczego tobie tak bardzo na nich zależy?
Wstał, lecz po chwili znowu usiadł.
– Trzeba mnie było uprzedzić. Trzeba było napisać albo zadzwonić. Oszukałaś mnie...
– Może... ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Przecież to takie proste. – Wzruszył ramionami.
– Pytasz jak dziecko. Pieniądze są po to, żeby nam ułatwiać życie. Chcę żyć jak człowiek, chcę być bogaty.
Usta Laury zadrżały.
– Chcesz mieć pieniądze, robić karierę. Jego głos złagodniał.
– Co w tym dziwnego. A ty nie chcesz?
– Chciałam. Ale teraz widzę, że są na świecie ważniejsze rzeczy. Na chwilę o tym zapomniałam, ale na szczęście tylko na chwilę.
Wstał, widać było, że zamierza wyjść jak najprędzej.
– Na mnie pora.
– Nasze małżeństwo nie miałoby sensu – powiedziała ze smutkiem. – Bylibyśmy nieszczęśliwi. Nigdy przecież się nie kochaliśmy. A bez miłości wszystko traci sens...
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, potem otworzył drzwi.
– Nie muszę pytać, kogo kochasz, prawda? – Próbował się uśmiechnąć.
– Nie, nie musisz.
I tak wszystko stracone. Sam już nigdy do niej nie wróci.
Jason bez słowa odszedł, z jej domu i z jej życia. Patrzyła, jak ginie w ciemnościach i było jej smutno. Straciła przyjaciela. Teraz został jej tylko Sam. Ale przecież i z nim przed chwilą się rozstała!
Spojrzała w jego okna. W salonie paliło się światło. Odwróciła się i starannie zamknęła za sobą drzwi.
Poszła do kuchni i zgasiła piecyk. Nie było dla kogo robić kolacji. Schowała porozstawiane naczynia.
Dlaczego tak ją potraktował? Dlaczego od razu uwierzył w najgorsze i nie dopuścił do słowa? Czy dlatego, że już kiedyś go oszukano? Może myśli, że ona jest taka sama, jak tamta, Myra?
Musiał ją bardzo kochać.
Jak zwykle, kiedy była zdenerwowana, postanowiła pójść do kotów. Na werandzie, zamiast ich uspokajającego mruczenia, powitał ją cichy jęk. Ginewra leżała na parapecie, wijąc się z bólu.
Laura próbowała jej pomóc, lecz widząc, że nie potrafi, postanowiła zadzwonić do weterynarza. Doktor wyjechał na urlop, a jego kolega z sąsiedniego miasteczka nie odpowiadał.
Nie namyślając się długo, poszła do Sama. Duma dumą, ale jak dotąd unoszenie się honorem nie dawało, w jej przypadku, najlepszych rezultatów.
Zastukała i nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi. Sam siedział w salonie na kanapie, ze szklanką w dłoni. Spojrzał na nią pytająco.
– Widziałem, że narzeczony odjechał. Właśnie się zastanawiałem, co...
– Sam, jesteś mi potrzebny – przerwała mu. – Coś niedobrego dzieje się z Ginewrą! – Wzięła go za rękę, pociągnęła za sobą i wybiegli. Sam zdążył jeszcze po drodze odstawić szklankę i kopniakiem zamknąć drzwi.
Kiedy tylko znaleźli się na werandzie, zajął się kotką. Od czasu do czasu popatrywał na zmartwioną twarz Laury. Wreszcie uśmiechnął się.
– Dlaczego się śmiejesz? Nie widzisz, że cierpi? Zrób coś! – powiedziała z wyrzutem.
Wzruszył ramionami.
– Wszystko będzie dobrze. Matka natura sama się o to postara. Ona po prostu rodzi.
Laura przysiadła ze zdumienia.
– Rodzi? Przecież jest już za stara. Weterynarz powiedział, że jest za stara, żeby mieć młode.
– Weterynarz się pomylił. Matka natura ma swoje sposoby... A dla ciebie niech to będzie nauczka. Kiedy wypuszczasz swoje kotki, musisz na nie uważać, nie wszystkie kocury w okolicy są wykastrowane.
Laura milczała chwilę.
– Ej, poczekaj – powiedziała wreszcie. – O ile potrafię liczyć, to wszystko się stało jeszcze przed moim przyjazdem. Po prostu ciotka je wypuściła, a ty wcale tego nie zauważyłeś.
– Może... – Nowina ta nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. – W każdym razie trzeba ją wygodnie ułożyć i zostawić w spokoju. Sama da sobie radę.
Laura przyniosła pudło z pokoju ciotki, wymościła je i ułożyła w nim kotkę.
– Nie przyszło ci do głowy, że może być w ciąży?
– zapytał Sam, kiedy wreszcie usiedli.
– Nigdy nie miałam kotów, tylko tu, u ciotki. W domu mieliśmy psy... Myślałam, że po prostu utyła.
– Niedługo schudnie – powiedział, jakby myślał o czym innym. – Chodźmy stąd. Tylko jej przeszkadzamy.
Laura sądziła, że Sam zechce wyjść. A jednak skierował się do salonu. Stanął w drzwiach i rozejrzał się.
– Narzeczony pojechał do hotelu? – Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Wyjechał i nigdy nie wróci. Powiedziałam mu, że nie zamierzam... że nigdy nie zamierzałam sama przejąć spadku. Chcę go przekazać mojemu rodzeństwu. Amy i Tom wybierają się na medycynę.
Sam wyglądał tak, jakby pochwalał ten pomysł.
– I co? Narzeczony nie był z tego zadowolony?
– Nie był. – Patrzyła teraz prosto w jego szare oczy.
– Sam, to całe nieporozumienie to moja wina. Kiedyś myślałam, żeby wyjść za Jasona, ale nigdy nie mieliśmy konkretnych planów. Powiedziałam ci tak, bo byłeś do mnie wrogo nastawiony, chciałam zrobić ci na złość.
– Jej głos zadrżał. – Zawsze tak wszystko pokręcę. Pomyliłam się. Nie wiem, jak kiedykolwiek mogłam myśleć o małżeństwie z Jasonem. Nie kocham go.
– Naprawdę?
– Tak.
Przytuliła się do niego.
– Czy to znaczy, że kochasz kogoś innego? Objął ją mocno.
– Tak.
– Można wiedzieć kogo? Policzkiem dotykał jej twarzy.
– Już ci mówiłam.
– To powtórz.
– Ty pierwszy.
– Nie żartuj, to poważna sprawa. Poczuła dotknięcie jego ust.
– Wiem. Nawet bardzo poważna.
Objął ją mocno, jego usta zbliżyły się do jej warg.
– Kocham cię, Lauro. Zakochałem się w tobie już dawno. Kiedy Bella czytała mi twoje listy. Podobało mi się twoje poczucie humoru, stanowczość, odwaga. Ale potem pomyślałem, że chyba się znowu mylę. Nie przyjeżdżałaś, jakbyś nie liczyła się z uczuciami Belli, to mnie do ciebie zraziło. Kiedy przyjechałaś, zrobiłaś na mnie ogromne wrażenie. Byłem zdumiony, że zamierzasz wyjść za kogoś takiego jak Jason. I wściekły, bo się w tobie zakochałem. Pomyślałem, że przez ten rok uda mi się jakoś cię przekonać do zmiany decyzji. Kiedy zainteresowałaś się malowaniem domu, ucieszyłem się. Pomyślałem, że to krok w dobrym kierunku. Ale potem, kiedy zobaczyłem Creeda tutaj, byłem pewien, że mnie oszukałaś, że to był podstęp. No i poprzysiągłem sobie, że już nigdy żadna kobieta mnie nie oszuka. To moja wina. Myliłem się. Byłem zazdrosny. Ale to wszystko dlatego, że cię kocham.
Oczy Laury napełniły się łzami.
– I ja cię kocham. Bardzo mi przykro, że doszło do tej sceny. Miałeś rację. Chodziło mu tylko o pieniądze. Kiedy się dowiedział, że zamierzam przekazać spadek mojej rodzinie, uciekł jak przestraszony kot. Nagle wyprostowała się gwałtownie.
– Kot! – krzyknęła.
– Co się stało?
– W testamencie jest napisane, że mam się opiekować kotami do śmierci ich i ich potomstwa! – Wybuchnęła histerycznym śmiechem i wtuliła się w jego ramiona. – Ginewra urodzi dzieci, a ja będę musiała się nimi opiekować do końca życia!
Przytulił ją i zaczął całować jej włosy, zaczerwienioną twarz, usta...
– W takim razie musisz wyjść za mnie. Trzeba będzie rozbudować dom, żeby to wszystko pomieścić. Koty, psy, no i dzieci, które będziemy mieli...
Spoważniała. Spojrzała na niego z miłością.
– Tak. Wyjdę za ciebie.
Objęła go za szyję i poddała się jego, początkowo nieśmiałym, delikatnym i czułym, a potem coraz bardziej namiętnym, pocałunkom. Nareszcie była w domu swoich marzeń.
Ich ślub odbył się w dwa miesiące później. Wszyscy stawili się w komplecie – rodzina Sama i rodzina Laury. W kościele zjawiło się niemal całe miasto. Kiedy po skończonej ceremonii Laura rozejrzała się wokół siebie, nie miała wątpliwości: wszystkie domy w Webster były puste.
Matka i siostry Sama okazały się bardzo miłe. Jej rodzeństwo szybko zaprzyjaźniło się z jego braćmi. Jej matka i ojczym bawili się świetnie na hucznym, ale wcale nie wystawnym weselu. Po prostu – idylla.
– O czym myślisz? – zapytał ją Sam podczas tańca. Przytulona do niego kołysała się lekko w rytm muzyki.
– O Belli. Byłaby taka szczęśliwa, gdyby nas widziała...
– Nieraz myślę, że jakoś w tym uczestniczy – odparł zamyślony.
– Pani Calhoun! – usłyszała nagle tuż obok jakiś głos.
Laura uśmiechnęła się na dźwięk swego nowego nazwiska.
– Tak? Słucham.
– Chciałbym serdecznie pogratulować. – Obok nich stał pan Pine, adwokat.
Spojrzała na Sama.
– Bardzo dziękujemy.
Pan Pine nie odchodził. Z kieszeni wyjął niedużą kopertę.
– A to miałem pani wręczyć z okazji ślubu.
– Co to jest? – Zdziwiona wzięła kopertę z jego rąk.
– Proszę przeczytać.
Adwokat wmieszał się w tłum gości i zniknął im z oczu.
Poznała pismo Belli, poczuła napływające łzy.
Koperta była zaadresowana do pani i pana Calhoun!
Przeczytali zawarty w niej liścik i jeszcze mocniej objęli się ramionami.
– Już teraz wiesz, co miałem na myśli...
Laura jeszcze raz przebiegła oczami znajome pismo.
„Kochana Lauro, jak widzisz, dotrzymałam słowa. Masz swojego księcia z bajki. Bardzo was oboje kocham. Żyjcie długo i szczęśliwie, bo życie jest po to... Sama zresztą wiesz! Bella”.