Margaret Peterson Haddix
Dzieci cienie
Wśród zdradzonych
Wśród notabli
Przełożyła Małgorzata Kaczorowska
Dla Metedith
Z koszmarnego snu można się prędzej czy później obudzić.
Nina powtarzała to sobie, kuląc się na betonowej podłodze celi. Przez całe życie prześladowały ją okropne sny o tym, że została złapana przez Policję Populacyjną. Czasem trzymali szufle i podnosili ją jak śmieć z ulicy, a czasem mieli karabiny, którymi szturchali ją w plecy albo w głowę.
Zawsze jednak budziła się, zanim któryś z nich pociągnął za spust.
Pewnego razu przyśnił się jej nawet policjant populacyjny, który przyszedł po nią ubrany w marszczoną koszulę nocną i czepek cioci Zenki. Całe miesiące po tym śnie Nina odmawiała dawania cioci Zence całusa na dobranoc i nikt nie wiedział, o co jej chodziło, a ona nie mogła powiedzieć, bo wszyscy by się śmiali, a to nie było zabawne.
Nina wiedziała, że ma prawo bać się śmiertelnie Policji Populacyjnej. Byli Złym Wilkiem, Babą Jagą i wszystkimi potworami i złoczyńcami, o jakich kiedykolwiek słyszała, w jednym.
Ale podobnie jak Zły Wilk, Baba Jaga i inne potwory, Policja Populacyjna stanowiła część świata opowieści i koszmarnych snów, a nie rzeczywistości.
Teraz zaś Nina uderzyła głową o betonową ścianę za plecami.
– Obudź się! – nakazała rozpaczliwie samej sobie. – Obudź się!
Uderzenie sprawiło, że głowa ją zabolała, a to nie mogło się dziać we śnie, prawda? W snach nic nie bolało. Mogli cię wychłostać do krwi, a ty nic nie czułaś, mogli związać ci nogi, żebyś nie uciekła, a sznury nie ocierały.
Nadgarstki i kostki u nóg Niny były otarte do krwi przez kajdanki przykuwające ją do ściany, a skóra na plecach tak pocięta, że każde dotknięcie materiału sukienki wysyłało falę bólu. Jedno oko miała spuchnięte od pobicia i nie mogła go otworzyć.
Wszystko ją bolało.
Nina powtarzała sobie jednak z uporem, że jej aresztowanie to koszmarny sen.
Rozpamiętywała w kółko nierealność swoich wspomnień, zupełnie jakby aresztowanie było czymś dobrym – a nie najgorszym momentem w jej życiu. Nie mogła sobie przypomnieć policjantów populacyjnych wchodzących do jadalni i wywołujących jej nazwisko – czy to nie znaczyło, że cała historia nie wydarzyła się naprawdę? Prawda? Prawda? Siedziała sobie, jedząc śniadanie i ciesząc się z tego, że znalazła całe trzy rodzynki w owsiance, aż nagle w jadalni zapadła głucha cisza i wszyscy wlepili w nią wzrok. Czuła te wszystkie spojrzenia – upuściła łyżkę, a owsianka ochlapała siedzącą obok dziewczynkę. Jednakże Lisie nie powiedziała ani słowa, tylko gapiła się tak jak pozostali. Właśnie te spojrzenia, a nie dźwięk jej nazwiska, sprawiły, że Nina wstała i wyszła na środek, pozwalając, żeby zakuto ją w kajdanki.
Jakim imieniem mnie wywołali? – zastanawiała się Nina. – Nina, czy... czy...
Nie, nie mogła nawet myśleć o tym, ponieważ w jej snach Policja Populacyjna potrafiła czasem czytać w myślach.
Nina wróciła do rozpamiętywania tamtej chwili, przypominając sobie inne dziewczynki, które siedziały bez ruchu jak lalki na półce, podczas gdy ją prowadzono niekończącym się przejściem pomiędzy stołami. Znajoma jadalnia zmieniła się jakimś sposobem w dolinę pełną oczu – Nina nie oglądała się na prawo ani na lewo, ale czuła te wszystkie oczy śledzące ją w milczeniu. Przypominały oczy lalek, puste jak szklane paciorki.
Dlaczego nikt nie stanął w mojej obronie? – zastanawiała się Nina. – Dlaczego nikt się nie odezwał, nie zaczął prosić, błagać, starać się nie dopuścić, żeby mnie zabrano?
Wiedziała. Nawet jeśli to był tylko koszmarny sen – a był, prawda? – wiedziała, że pozostali siedzieli zbyt przerażeni, żeby chociaż pisnąć. Sama byłaby zbyt przerażona, by powiedzieć cokolwiek, gdyby to ktoś inny jak we śnie zmierzał w stronę mężczyzny obwieszonego medalami, gdyby ktoś inny spośród nich miał zostać aresztowany. (Dlaczego to była ona? Jak ją rozpoznali? Dlaczego tylko o niej wiedzieli? Przestań – skarciła się w myślach. – Koszmary nigdy nie mają sensu).
Pamiętała teraz, jak trudno jej było poruszać nogami: w górę, w dół, prawa, lewa, bliżej, bliżej... Nie mogła także zaprotestować ani bronić się, bo gdyby otworzyła usta choćby po to, żeby jęknąć, dostałaby ataku histerii.
Nie zabijajcie mnie! Jestem tylko dzieckiem, nie chciałam złamać żadnego prawa, to nie moja wina. I proszę, nie zabierajcie Jasona...
Teraz, siedząc w więziennej celi, Nina zacisnęła zęby w obawie, że te słowa zdążą jeszcze się jej wymknąć. Nie mogła sobie na to pozwolić – ktoś mógł podsłuchiwać i usłyszeć jego imię. Niezależnie od tego, co zrobi, musi chronić Jasona. Jasona, babcię i ciotki, no i oczywiście rodziców. Potrafiła trzymać język za zębami, jeśli chodziło o pozostałych, ale chciała wypłakać imię Jasona, wykrzyczeć je na głos.
Jason, wiesz, gdzie jestem? Czy zaniepokoiłeś się, kiedy nie pojawiłam się na spotkaniu w lesie? Jesteś taki odważny, czy mógłbyś... czy mógłbyś mnie uratować?
Była okropnie głupia – to przecież tylko sen. Za kilka minut zabrzmi poranny dzwonek, a ona otworzy oczy i znajdzie się na chwiejnej górze piętrowego łóżka w Szkole dla Dziewcząt Harlow. Potem umyje zęby, opłucze twarz, ubierze się i może, ale tylko może, znajdzie podczas śniadania w owsiance cztery rodzynki...
W jej głowie znów pojawił się moment aresztowania. Przypomniała sobie, jak podeszła do drzwi jadalni i stanęła przed policjantem. W ostatniej chwili, tuż przedtem, zanim policjant zatrzasnął stalowe kajdanki na jej nadgarstkach, zauważyła innego mężczyznę stojącego za nim i wpatrującego się w nią tak samo uważnie, jak jej koleżanki. Ale jej koleżanki miały oczy zeszklone strachem i puste jak oczy lalek, podczas gdy spojrzenie tego mężczyzny mówiło wszystko.
Był wściekły. Nienawidził jej. Pragnął, żeby nie żyła.
Nina wzięła gwałtowny oddech – nie mogła już dłużej udawać. Pamiętała zbyt wiele, nie mogłoby jej się przyśnić takie spojrzenie. Było prawdziwe, podobnie jak wszystko, co ją spotkało. Prawdziwe były kajdanki na jej nadgarstkach i rany na jej plecach, prawdziwe było także ogarniające ją przerażenie.
– Zabiją mnie – wyszeptała Nina właściwie z ulgą, tracąc w końcu – w końcu! – resztki nadziei.
Dlaczego?
To słowo eksplodowało w uszach Niny, budząc ją gwałtownie. W następnej chwili szarpnęła się, ponieważ zobaczyła o centymetry od siebie twarz mężczyzny, który na nią krzyczał.
– Dlaczego zdradziłaś swój kraj?! – zażądał odpowiedzi mężczyzna.
Nina zamrugała. Skoro i tak jej los był przesądzony, to dlaczego nie miałaby się kłócić?
„Zdradziłam kraj? – mogłaby warknąć. – Co to za kraj, który uważa za zdradę to, że się urodziłam? Czy miałam się zabić z obywatelskiego obowiązku? Z patriotyzmu? Czy to moja wina, że rodzice mieli wcześniej dwójkę dzieci?”.
Takie słowa narażałyby jednak jej matkę, babcię i ciotki – wszystkie te osoby, które trzymały ją w ukryciu, osoby, które pozwoliły jej żyć.
Nie odezwała się ani słowem.
Mężczyzna przysiadł na piętach. W celi Niny było ciemno – pomyślała, że pewnie jest środek nocy. Sylwetka mężczyzny majaczyła przed nią jak niewyraźny cień. On jest cieniem tak samo jak ja – pomyślała Nina. Była nadal na tyle zamroczona, że ta myśl wydała jej się zabawna.
W tym momencie mężczyzna odwrócił głowę i mruknął: Już, a celę natychmiast zalało ostre, zbyt jaskrawe światło pojedynczej żarówki na suficie. Nina zacisnęła powieki.
– Wiem, że nie śpisz – powiedział cicho mężczyzna. – Nie możesz się ukryć.
Nina zesztywniała, słysząc słowo „ukryć” – on wiedział. Jasne, że wiedział, inaczej dlaczego zostałaby aresztowana? Pogodziła się już z myślą o śmierci, ale nagle zaczęła ją ogarniać panika. Czy to już ta chwila? Czy ten człowiek zaraz ją zastrzeli? A może zabierze ją gdzieś indziej, żeby wykonać wyrok śmierci? Jak Policja Populacyjna zabija nielegalne dzieci?
Nina odrobinę uchyliła powieki. Wolała widzieć zabójcę, niż kulić się na oślep, oczekując w każdej chwili strzału. To, co zobaczyła, zaskoczyło ją po raz kolejny: rozpoznawała tego mężczyznę. To on był przy jej aresztowaniu i wpatrywał się w nią pełnymi nienawiści oczami.
Poczuła, że słabnie, i zamknęła oczy – chociaż to nie miało znaczenia, dalej widziała, utrwaloną w pamięci twarz tego mężczyzny. Był wysoki, muskularny i elegancko ubrany, jak ludzie, których widywała w telewizji. Ciemne włosy miał odgarnięte z wysokiego czoła i sprawiał wrażenie silnego i wpływowego, podobnie jak Jason. Ale Jason nigdy nie patrzył na nią z taką nienawiścią.
Nina przypomniała sobie jedno z powiedzonek babci: „Gdyby wzrok mógł zabijać... ”. Wzrok może zabijać, babciu – chciała jej teraz powiedzieć Nina. – Ten wzrok mnie zabije.
Mężczyzna roześmiał się.
– Nie obchodzi mnie, czy będziesz mówić, czy nie – rzucił. – Twój wspólnik już nam wszystko wyśpiewał. Sypał, aż miło. Pomyślałem tylko, że chciałabyś dostać możliwość opowiedzenia nam własnej wersji wydarzeń. Nie wykluczam, że twój przyjaciel troszkę nakłamał, żeby ratować swoją skórę, żeby on wypadł trochę lepiej, a ty, no cóż, znacznie gorzej. Jako znacznie bardziej winna. Co ty na to?
Mężczyzna prawie mruczał Ninie do ucha, przysuwając twarz tak blisko, że czuła jego oddech na policzku. Ledwie była w stanie zebrać myśli – o czym on mówił?
Przez moment nie rozumiała nawet słowa, którego użył – „wspólnik”. O co mu chodziło? Potem przypomniała sobie wszystkie powieści kryminalne, które ciocia Lystra czytała na głos w te wieczory, kiedy telewizor nie działał. Detektyw w takich książkach zawsze oskarżał kogoś, że był „wspólnikiem zbrodni”. Wspólnikami byli partnerzy, pomocnicy. Czy miał na myśli babcię i ciotki, które były wspólniczkami w ukrywaniu jej?
Nina z trudem powstrzymała się, żeby nie krzyknąć. „Nie! – miała ochotę wrzasnąć. – Nie złapaliście ich! Nie mogliście!”. Milczała, a łzy zaczęły jej spływać po twarzy.
Ale mężczyzna nie powiedział „wspólniczki”, „one”. Powiedział „wspólnik” i „on”.
Nina znała tylko jedną osobę, o którą mogło chodzić.
Nie – poprawiła się desperacko. – Spotkałam innych chłopców ze Szkoły Hendricksa. To, że właściwie ich nie znałam, nie znaczy, że nie mogli mnie zdradzić. Więcej, to nawet bardziej prawdopodobne, że to właśnie oni mnie wydali.
Nina pomyślała o chłopcach, z którymi ona i jej przyjaciółki spotykały się potajemnie, wymykając się wieczorami do lasu. Byli płochliwi i nieśmiali jak króliki, a Nina nie potrafiła sobie wyobrazić, by którykolwiek z nich miał dość odwagi, żeby rozmawiać z Policją Populacyjną.
Z wyjątkiem jednego.
Nie! Spróbowała wyrzucić tę myśl z mózgu, może nawet wykrzyczała przeczenie na głos. Nawet jeśli zapomniałaby o tym, że Jason był w niej zakochany, że całował ją w ukryciu, przy świetle księżyca – to przecież on także był nielegalnym trzecim dzieckiem. Jak wszyscy, cała grupa spotykająca się w lesie. Nawet gdyby chcieli, ponosiliby zbyt wielkie ryzyko, zdradzając ją.
Może chodzi o mojego ojca – pomyślała z goryczą Nina. – Może babcia się myliła, może on nie wiedział, że się urodziłam, nie wiedział, że istnieję. Może pomyślał, że dostanie nagrodę za wydanie mnie.
Nina otwarła oczy, dostatecznie wściekła, żeby wytrzymać bez mrugnięcia spojrzenie nienawistnika.
Mężczyzna uśmiechał się.
– Cóż, Scott, a może raczej Jason, miał nam do opowiedzenia naprawdę ciekawe rzeczy – rzekł pogodnie. – Zrobił z ciebie niezłe ziółko.
Nina wrzasnęła. Dźwięk odbił się echem w maleńkiej betonowej celi, pojedynczy nieartykułowany skowyt wściekłości i bólu.
Kiedy przestała krzyczeć, mężczyzny już nie było.
Jeśli nawet nadszedł poranek, Nina nie miała jak tego odgadnąć. Siedziała przez całe godziny, zesztywniała, obolała i z krwawiącym sercem, skulona w jaskrawym świetle pojedynczej żarówki.
Ludzie zawsze mówią, że najgorszą rzeczą, jaka może cię spotkać, jest śmierć – myślała. – To nieprawda.
Żałowała, że mężczyzna po prostu nie zabił jej i nie zakończył wszystkiego. Mogła umrzeć – no, może nie szczęśliwa, ale przynajmniej mając coś, w co wierzyła: Jason mnie kocha. Zegnaj, ukochany! Uświadomiła sobie, że od chwili aresztowania wyobrażała sobie Jasona i siebie jako tragicznych, związanych przeznaczeniem kochanków, przypominających tych, którzy zaludniali ulubione książki i seriale telewizyjne cioci Zenki.
Babcia i pozostałe ciotki zawsze żartowały sobie z upodobania cioci Zenki do tego rodzaju książek i filmów.
– No, dajże spokój! – narzekała pewnego wieczora ciocia Lystra, kiedy ciocia Zenka czytała na głos przy świetle świecy. – Dlaczego piękna i pełna życia bohaterka nie powie po prostu Jacquesowi: „Słuchaj, jesteś śmiertelnie chory na gruźlicę. Życie jest za krótkie, żebym je miała marnować i czekać, aż umrzesz. Cześć!”.
– Ponieważ oni się kochają! – zaprotestowała ciocia Zenka. – A miłość to...
– Kupa śmiecia – dokończyła za nią ciocia Lystra, która pracowała w wydziale oczyszczania miasta i zawsze wszystko porównywała do śmieci.
Nina żałowała biednej, sentymentalnej cioci Zenki, która odpływała w świat marzeń już w pierwszych sekundach filmu albo z pierwszym zdaniem książki. Teraz jednak doszła do wniosku, że ciocia Lystra na pewno miała rację i uznałaby, że Nina była głupia, ufając Jasonowi.
Ale on był dla mnie taki dobry – broniła się Nina. – Był silny, przystojny, wiedział tak dużo...
Po raz pierwszy Nina zaczęła się zastanawiać, skąd właściwie Jason wiedział tak dużo. Wiedział, że można się bezpiecznie spotykać w lesie. Wiedział o istnieniu Szkoły dla Dziewcząt Harlow. Dokładnie wiedział, kiedy należy wsunąć karteczkę pod drzwi szkoły, żeby znalazła ją któraś z dziewcząt idących na lekcje, a nie ktoś z nauczycieli.
Tą dziewczynką była właśnie Nina. Znowu zatopiła się we wspomnieniach. Dwa miesiące temu na korytarzu w Szkole Harlow podniosła złożoną karteczkę, którą inne dziewczynki po prostu ominęły. Przed dłuższą chwilę obracała sztywny kremowy kartonik w dłoniach, wyobrażając sobie, co też to może być. Wiedziała, że prawdopodobnie nic ciekawego, nic, co by jej dotyczyło – na przykład czyjś rachunek za energię elektryczną albo rządowe powiadomienie o rozmiarach łyżek, jakich należy używać w szkolnej stołówce. Dopóki jednak nie rozłożyła kartki, mogła sobie wyobrażać, że zawiera coś ekscytującego – jak otrzymane przez Kopciuszka zaproszenie na bal u księcia. A ponieważ to ona ją podniosła...
Oczekiwanie było nieznośne, więc Nina przesunęła palcem pod krawędzią złożonej kartki, rozrywając pieczęć. Ostrożnie rozłożyła i przeczytała:
Do wszystkich dziewcząt w Harlow, które interesuje problem cieni:
Zapraszamy na spotkanie z dzielącymi te zainteresowania uczniami ze Szkoły dla Chłopców Hendricksa, o godzinie 20, 16 kwietnia, w lesie pomiędzy naszymi szkołami.
Nina nigdy nie słyszała o Szkole dla Chłopców Hendricksa i nigdy nie była w lesie – jakimkolwiek lesie. Pomijając dzień, w którym została przywieziona do szkoły, nigdy nie była na dworze. Niepokoiło ją też słowo „cienie” – czy znaczyło to, co myślała, że mogło znaczyć? Czy to było niebezpieczne?
Nina jednak nie dbała o nic, od pierwszej chwili wiedziała, że pójdzie na to spotkanie. Poszłaby, nawet gdyby wiadomość głosiła: „Do wszystkich dziewcząt w Harlow, które interesuje problem młotków”, albo „muszek owocówek”, albo „ołówków”. Albo „systemów kanalizacyjnych i nawadniających starożytnych cywilizacji” – jak brzmiał temat ostatniej lekcji, której nie słuchała. Miała wrażenie, że od całych trzynastu lat życia czekała na takie zaproszenie.
Przekonanie przyjaciółek okazało się niełatwe.
– Nie wolno nam wychodzić na zewnątrz – powiedziała lękliwie Sally, kiedy po zgaszeniu świateł Nina wyszeptała jej swój sekret.
– Nikt nam tego tak właściwie nie zabronił – sprzeciwiła się Nina, próbując ukryć panikę we własnym głosie. Jeśli przyjaciółki odmówią, czy będzie miała dość odwagi, żeby pójść sama?
– Nie zabraniają nam też płukania zębów wodą z kibla, ale to nie znaczy, że mam to robić – prychnęła Bonner, druga współlokatorka Niny.
Sally była drobniutka i złotowłosa, a Bonner wysoka, ciemna i grubokoścista, prawie zwalista. Ponieważ Nina była średniego wzrostu i średniej wagi, z brązowymi włosami, zawsze się czuła łączącym je ogniwem. Kiedy szły korytarzem, Nina była zawsze pośrodku, a kiedy jej koleżanki się sprzeczały, to zawsze ona proponowała jakieś kompromisowe rozwiązanie. Fakt, że obie się jej sprzeciwiły, sprawił, że poczuła się rozpaczliwie.
– Słuchajcie, oni chcą pogadać o cieniach – powiedziała. Nawet w ciemnościach potrafiła stwierdzić, że obie jej przyjaciółki zamarły na dźwięk tego słowa. Szkoła Harlow skrywała tajemnice, o których wszyscy wiedzieli, ale prawie nikt o nich nie rozmawiał. Na początku roku szkolnego, kiedy Nina nadal okropnie tęskniła za domem, wyobrażała sobie, jak ciocia Rhoda, najbardziej praktyczna z jej ciotek, pojawia się w stołówce podczas śniadania albo lunchu i maszeruje na środek sali, żeby wyłożyć wszystkim prawdę:
– Fakty: Każda z was, dziewczęta, jest „cieniem”: trzecim, czwartym, a może nawet piątym dzieckiem, którego przyjście na świat było nielegalne, ponieważ rząd zabronił posiadania więcej niż dwójki dzieci.
– Fakty: Wszystkie przyjechałyście tutaj z fałszywymi dowodami tożsamości, poświadczającymi, że jesteście kimś innym, kto zdaniem rządu ma prawo do istnienia.
– Fakty: Każdy półgłówek mógłby zauważyć, że wszystkie udajecie. Ta blondynka o skandynawskiej urodzie najczęściej zapomina zareagować na imię Uthant Mogadishu, i nie ona jedyna. Wszystkie kulicie się na samą wzmiankę o rządzie i wszystkie trzęsiecie się ze strachu, kiedy ktoś otwiera drzwi.
– Konkluzja: Więc może zakończyłybyście tę farsę i pogadały otwarcie? Zdradziły sobie nawzajem prawdziwe imiona, opowiedziały o prawdziwych rodzinach, nie o przybranych braciach, siostrach i rodzicach, których prawdopodobnie w życiu nie widziałyście na oczy. Porównały sposoby ukrywania się przez te wszystkie lata, zanim dostałyście fałszywe dokumenty, pocieszyły się nawzajem, zamiast leżeć każdej nocy w łóżkach, szlochając bezgłośnie i udając, że nie słyszycie, że wasze koleżanki też płaczą.
Ale oczywiście ciocia Rhoda została wiele kilometrów stąd, a Nina nie była dostatecznie odważna, żeby wstać i wygłosić taką przemowę. Jednakże w rozmowach z Sally i Bonner, prowadzonych w ciemnościach nocy, w zaciszu ich pokoju, zdradzała pewne drobiazgi, a one robiły to samo. Przez cały rok szkolny przypominało to podążanie ścieżką wytyczoną przez okruchy chleba, jak w bajce – Nina nigdy nie dowiadywała się zbyt wiele naraz, ale wiosną wiedziała już, że Sally ma dwie starsze siostry, dom nad morzem i rodziców, którzy działają w ruchu oporu, chcąc obalić rząd. Natomiast Bonner miała brata, siostrę i całe mnóstwo ciotek i wujków; wszyscy mieszkali po sąsiedzku i dzielili się opieką nad nią.
– Chcą rozmawiać o cieniach – powtórzyła Bonner. – Jasne. Tak samo jak Policja Populacyjna. A jeśli to pułapka?
– A jeśli to nie jest pułapka? – syknęła Nina. – A jeśli to nasza jedyna szansa?
Miała nadzieję, że żadna z jej koleżanek nie zapyta, jaką szansę ma na myśli, ponieważ nie potrafiłaby im tego wyjaśnić. Może Sally i Bonner w trakcie ukrywania się nigdy nie doszły do tej fazy, kiedy ma się ochotę wrzeszczeć na otaczające cztery ściany. Może nie czytały w kółko i na okrągło wszystkich tych bajek, w których księżniczki były uwalniane z mocy magicznych zaklęć i złowieszczych klątw. Może nigdy nie myślały, nawet już w Harlow: Proszę, niech to nie będzie wszystko! Moje życie musi oznaczać coś więcej.
– Słuchajcie, możemy zabrać ze sobą do lasu dowody tożsamości – przekonywała Nina. – Policja Populacyjna nic nam nie zrobi, jeśli będziemy miały dokumenty. Nie musimy nawet rozmawiać z chłopcami, możemy po prostu schować się za drzewami i obserwować ich. Tylko chodźcie ze mną, proszę.
– No, niech będzie – powiedziała ponuro Bonner.
– Sally? – zapytała Nina.
– Dobrze – odparła cichuteńko Sally, a Nina wiedziała, że gdyby w pokoju była choć odrobina światła, zobaczyłaby w oczach koleżanki śmiertelne przerażenie. Tym razem była wdzięczna, że wokół panuje całkowita ciemność.
Tak więc poszły do lasu, ściskając fałszywe dowody tożsamości jak koła ratunkowe, ale nie pozostały po prostu w ukryciu, obserwując. Poznały Jasona i jego kolegów, a on opowiedział im cudowną historię o dziewczynce w ich wieku, Jen Talbot, która poprowadziła pikietę, żądając przyznania praw trzecim dzieciom, takim jak oni. Jen była dostatecznie odważna, żeby powiedzieć rządowi, że trzecie dzieci nie powinny być zmuszane do ukrywania się. Jen zginęła w obronie swoich poglądów, ale mimo to, słuchając cudownego, głębokiego głosu Jasona wychwalającego Jen, Nina pragnęła być taka jak ona.
Teraz jednak Nina została aresztowana i wszystko wskazywało na to, że Sally i Bonner miały rację. Las był niebezpieczny, żadna z nich nie powinna wychodzić na krok za mury Szkoły Harlow. Nina nie powinna nigdy spotkać Jasona, całować się z nim, zakochać się w nim.
– Nie! – Nina uświadomiła sobie, że znowu krzyczy. – Nie, nie, nie, nie, nie...
Kiedy nienawistnik wrócił, Nina spojrzała na niego zimno, z wysoko podniesioną głową i oczami zmrużonymi w szparki.
– To pan kłamie – powiedziała. – Dlaczego miałabym panu wierzyć? Może pan powiedzieć, co tylko pan chce, ale ja wiem, że Jason by mnie nie zdradził.
Nienawistnik nie odwzajemnił jej spojrzenia, patrzył na przeciwległą ścianę celi.
– Dlaczego nic nie jadłaś? – zapytał.
Dopiero w tym momencie Nina zauważyła tacę ustawioną tuż koło jej stóp: na talerzu leżały dwie grube kromki ciemnego chleba posmarowane syntetycznym masłem i nieduże jabłko, wyglądające na robaczywe. Jedzenie nie było to gorsze od tego, jakie dostawała w Harlow czy w domu.
– Nie byłam głodna – powiedziała wyzywająco i była to prawda, ale teraz, kiedy spojrzała na tacę, zaburczało jej w brzuchu.
– Jasne – prychnął niedowierzająco mężczyzna. – Strajk głodowy nie jest szczególnie przydatny, jeśli i tak masz zostać skazana na śmierć.
Powiedział to tak zwyczajnie, że Nina z trudem powstrzymała okrzyk zgrozy. Więc to była prawda, zamierzali ją zabić. Trudno. Ale nie mogli sprawić, że umrze, nienawidząc Jasona.
Mężczyzna kołysał się na piętach i patrzył zmrużonymi oczami na Ninę, jakby był przyrodnikiem obserwującym interesującego owada. Przez jakiś czas rząd mocno forsował pomysł, że wszyscy powinni jeść owady, więc w telewizji pokazywano mnóstwo filmów przyrodniczych na ten temat. Nina nigdy wcześniej nie myślała, że będzie współczuła obserwowanym owadom.
– No dobrze – zaczął mężczyzna. – Czy naprawdę nazywasz się Nina Idi?
Nie! – miała ochotę wrzasnąć Nina. Byłoby cudownie teraz, gdy wszystko było skończone, powiedzieć prawdę. Nina zawsze uwielbiała swoje prawdziwe imię, Elodie. Elodie Luria. Kiedy była zupełnie mała, ciocia Zenka ułożyła nawet piosenkę o jej imieniu: „Jesteś jak śliczna melodia... nasza maleńka Elodie”. Elodie było imieniem księżniczki z bajki. Kiedy babcia i ciotki uciułały w końcu dość pieniędzy, żeby kupić dla Niny na czarnym rynku fałszywy dowód tożsamości, babcia wróciła do domu i położyła dokument na stole jak złoty medal. Nina podeszła na paluszkach i przeczytała imię, podczas kiedy wszystkie ciotki i babcia stały wokół niej jak dobre wróżki chrzestne na chrzcinach Śpiącej Królewny. Wtedy Nina zaczęła krzyczeć.
– Nina Idi? Tak się teraz nazywam? To brzmi jak... Jak Ninia Idiotka! Chcecie, żebym była Ninią Idiotką? Mimo tego krzyku Nina czuła wstyd, ponieważ mały plastikowy prostokącik był jej przepustką na wolność. Oznaczał dwanaście lat noszenia przez ciotkę Lystrę okularów, przez które nie widziała już najlepiej, dwanaście lat chodzenia przez ciotkę Rhodę w tym samym płaszczu, dwanaście lat cerowania przez babcię skarpetek tak często, że więcej było na nich łat niż pierwotnej tkaniny. Dwanaście lat życia o czerstwym chlebie i wodnistej zupie. Mimo to Nina nie mogła się oprzeć wrażeniu, że bezcenny dowód to dla niej raczej wyrok śmierci niż ułaskawienie. Jeśli nie była już Elodie, jeśli miała zostać tą nową, obcą osobą, Niną Idi, to oznaczało, że nie była też maleńką melodią cioci Zenki, małym złotkiem babci, najukochańszym promyczkiem słońca w mieszkaniu pełnym zmęczonych, starych kobiet. Była po prostu nikim.
Jakimś zdumiewającym cudem babcia i ciotki zrozumiały, że Nina krzyczy ze strachu, a nie dlatego, że jest rozpieszczonym bachorem. Stłoczyły się wokół niej, tuląc ją i pocieszając.
– Zawsze będziesz naszą dziewczynką, niezależnie od wszystkiego, co się wydarzy. Nawet kiedy będziesz daleko, w szkole...
Słysząc po raz pierwszy słowo „szkoła”, Nina zrozumiała, że Nina Idi miała tak naprawdę zabić Elodie Lurię. Elodie mogła istnieć tylko w mieszkaniu babci, Nina była w stanie je opuścić.
Ale teraz, kiedy Nina Idi miała niedługo umrzeć, czy nie wolałaby umrzeć jako Elodie?
To było kuszące.
– To nie jest trudne pytanie – skarcił ją mężczyzna. – Nazywasz się Nina Idi czy nie?
– To wy mnie aresztowaliście – warknęła Nina, żeby zyskać trochę na czasie. – Nie wiecie nawet, jak się nazywam? Może aresztowaliście niewłaściwą osobę?
Mężczyzna odwrócił się.
– Strażnik? – zawołał do drzwi. – Proszę krzesło.
Po kilku minutach pojawił się strażnik niosący masywne drewniane krzesło. Mężczyzna usiadł. Oparł się wygodnie, wyraźnie zadowolony z lepszego siedzenia, podczas gdy Nina nadal kuliła się na zimnej betonowej podłodze. Strażnik wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
– Uznałem, że ta rozmowa może potrwać nieco dłużej, niż miałbym na to ochotę. Nie mam zamiaru tkwić w kucki na tej twojej cuchnącej podłodze – powiedział znienawidzony mężczyzna, zupełnie jakby to była wina Niny, że cela więzienna jest tak brudna. Pochylił się do niej, opierając podbródek na dłoniach, a łokcie na kolanach.
– Dobrze. Z pewnością zorientowałaś się, że moje pytanie nie jest tak głupie, jak mi to zarzuciłaś. Ostatecznie drugi z aresztowanych wczorajszego ranka przestępców, Scott Renault, udawał Jasona Barstowa, podszywając się pod nielegalne trzecie dziecko, które zdobyło fałszywy dowód tożsamości. Twierdził, że chciał nakłonić inne nielegalne dzieci z fałszywymi dokumentami, żeby zdradziły mu swoje prawdziwe nazwiska i żeby mógł wydać je w ręce Policji Populacyjnej. Rozumiesz? Ta historyjka, oczywiście, jest absurdalna. Wszyscy wiedzą, że w naszym wspaniałym kraju nie jest możliwe, żeby ktoś wyjęty spod prawa zdobył fałszywy dowód tożsamości. Żaden porządny obywatel nie sprzeciwiłby się w tak niesłychany sposób naszemu ukochanemu rządowi.
Nina w osłupieniu gapiła się na mężczyznę.
– Za co... za co zostałam aresztowana? – zapytała cicho.
– Oczywiście, za zdradę – odparł niemalże pogodnym głosem mężczyzna. – Zdradziłaś swój kraj.
– W jaki sposób? – zapytała znowu Nina.
– Hej, kto tu niby zadaje pytania? – zaprotestował mężczyzna, ale mimo wszystko jej odpowiedział: – Ty i ten Jason... Scott? Jak właściwie powinienem go nazywać?
– Jason – wyszeptała Nina. – On się nazywa Jason.
– Dobrze, wszystko jedno. Ty i ten Jason próbowaliście oszukać Policję Populacyjną, żeby zapłaciła wam za wydanie kilkorga tak zwanych pojawów, czyli nielegalnych dzieci udających pełnoprawnych obywateli. Tak jak mówiłem wcześniej. Tyle tylko, że te rzekome „pojawy” w rzeczywistości były pełnoprawnymi obywatelami, a niektóre z nich pochodziły z bardzo wpływowych i znaczących rodzin. Pomyśleć tylko, co by było, gdyby Policja Populacyjna dała się nabrać na waszą sztuczkę...
Nina przestała słuchać. Nigdy wcześniej w życiu nie czuła się tak tępa i głupia. Nic tutaj nie miało sensu.
– Więc nie uważacie, że ja jestem nielegalnym trzecim dzieckiem z fałszywym dowodem tożsamości? – zapytała ostrożnie.
– Oczywiście, że nie – odparł mężczyzna. – Nie ma na to żadnych dowodów, a gdybyś sama była pojawem, dlaczego miałabyś zdradzać swoich współtowarzyszy?
Nina zamknęła oczy w obawie, że mężczyzna zauważy gigantyczną ulgę, jaką nagle odczuła. Miała wrażenie, że z piersi spadł jej ogromny ciężar. Oni nie wiedzą! – chciała krzyknąć. Nie odszukają babci, ciotek i jej matki, nie aresztują ich wszystkich za ukrywanie jej. Nikt w Szkole Harlow nie będzie miał kłopotów z powodu trzymania w tajemnicy obecności zbiega. Policja Populacyjna nie zabije Niny Idi za to, że jest nielegalnym dzieckiem.
Nie, po prostu zabiją ją za coś, czego nie zrobiła. Zdrada? Wydawanie pojawów?
Nina otwarła oczy i obdarzyła nienawistnika spojrzeniem pełnym najgłębszego oburzenia.
– To pomyłka – powiedziała stanowczo. – Nigdy nie próbowałam wydawać pojawów ani prosić Policji Populacyjnej, żeby mi zapłaciła.
Mężczyzna wyciągnął nieduży notes i zaczął w nim pisać.
– No, wreszcie zaczęłaś mówić – mruknął. – Wiedziałem, że w końcu odzyskasz rozsądek i zaczniesz oskarżać Jasona, tak jak on oskarżył ciebie. Trudno liczyć na honor wśród przestępców. – Przestał pisać, ale trzymał długopis w gotowości. – No więc, jak brzmi twoja wersja? Jesteś biedną niewinną dziewczynką, która tylko robiła to, co jej kazał Jason? To zabrzmi bardziej przekonująco, jeśli się trochę popłaczesz.
Nina poczuła się, jakby ją spoliczkował.
– Nie, mówię prawdę! – zaprotestowała. – Niczego nie zrobiłam i jestem pewna, że Jason także niczego nie zrobił.
– Czyli możesz poręczyć za Jasona? – zapytał mężczyzna. – Jego zachowanie i działania w każdej minucie każdego dnia?
– Nie, ale...
– Ale co? – Mężczyzna zaczął się uśmiechać.
– Ale ja znam Jasona i wiem, że nigdy nie zrobiłby czegoś takiego.
– Tak samo jak wiesz, że nigdy by cię nie zdradził – powiedział mężczyzna.
– Właśnie tak! – rzuciła gorąco Nina.
Mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki prostokątny plastikowy przedmiot i obrócił go w rękach.
– Strażnik? – krzyknął. Chwilę później pojawił się strażnik i podał przez pręty metalowe pudełko.
– Widziałaś kiedyś magnetofon? – zapytał mężczyzna Ninę.
– Nie – odparła Nina.
– No cóż, to właśnie to. Pozwala nagrać na taśmie wszystko, co ktoś powiedział. – Podniósł wyjęty z kieszeni plastikowy przedmiot i wsunął go do magnetofonu. – A kiedy już coś nagramy, możemy to odtworzyć tyle razy, ile tylko chcemy. – Nacisnął przycisk.
Nina usłyszała szum, a potem głos. Na taśmie słychać było trzaski, a głos był niewyraźny, jak w telewizorze w burzowe dni, ale Nina mimo to go rozpoznała: to był głos Jasona. Pochyliła się gwałtownie do przodu, zupełnie jakby Jason naprawdę tam był i mogła mu się rzucić w ramiona.
„Wtedy Nina mi powiedziała: «Widziałeś kiedyś te reklamy w telewizji? Te o trzecich dzieciach i o tym, że Policja Populacyjna chce się ich pozbyć?». Powiedziała: «Założę się, że nieźle by nam zapłacili, gdybyśmy kogoś wydali». Ja jej odpowiedziałem, że nie znam żadnych trzecich dzieci, a wtedy ona się roześmiała i powiedziała: «No to co? Wystarczy, że ich oszukamy, możemy wydać kogokolwiek, a potem dostaniemy nagrodę». Ja mówiłem: «Ale to będzie kłamstwo! To nie w porządku, nie wolno tak robić!», ale ona mnie nakłoniła... wie pan, jakie są dziewczyny”.
Nina chwyciła magnetofon i z całej siły cisnęła nim o przeciwległą ścianę. Pękł przy uderzeniu o beton, a kiedy spadł na podłogę, wyleciała z niego kaseta. Nina sięgnęła po nią, chcąc ją także zniszczyć, ale mężczyzna był szybszy. Złapał kasetę, podczas kiedy kajdanki wbiły się w nadgarstki Niny, przytrzymując ją w miejscu. Schował taśmę z powrotem do kieszeni.
– Proszę, proszę – powiedział. – Cóż za charakterek. – Znowu wyciągnął notes. – Czy mam zapisać w raporcie, że powiedziałaś dokładnie to samo, co Jason, tylko na odwrót? „Wtedy Jason mi powiedział: «Założę się, że nieźle by nam zapłacili, gdybyśmy kogoś wydali», a ja powiedziałam: «Ale to będzie kłamstwo! To nie w porządku, nie wolno tak robić!»”. Naśladowany przez niego głos Niny był wysoki, afektowany i okropnie dziecinny.
Nina milczała. Odwróciła twarz do ściany, żeby mężczyzna nie widział, że płacze. W jej głowie zamajaczyła nowa myśl: To nie koszmarny sen, nawet koszmarne sny nie są tak okropne.
– Czy mam uznać twoje milczenie za zgodę? – poganiał ją mężczyzna. – Ale na co się właściwie zgadzasz? Ze chcesz zdradzić tego Jasona, którego tak dobrze znasz, tak samo jak on zdradził ciebie? Czy też, że on powiedział prawdę i to ciebie należy za wszystko winić? Którą wersję wybierasz?
Nina zmusiła się, żeby spojrzeć z powrotem na mężczyznę.
– Nigdy nie zgodzę się na nic, co pan mówi – powiedziała gorąco.
– Hmm – odezwał się mężczyzna. – To ciekawe, ponieważ właśnie miałem ci złożyć propozycję, dzięki której mogłabyś ocalić życie. Coś mi się jednak wydaje, że nie jesteś w tym momencie w najlepszym nastroju, więc moja propozycja będzie musiała poczekać.
Wstał, zabrał krzesło i szczątki magnetofonu, po czym wyszedł z celi. Nina trzymała głowę odwróconą, żeby szlochać z twarzą przy ścianie.
Kiedy jednak była pewna, że już go nie ma, odwróciła z powrotem głowę i zobaczyła, że zostawił białą chusteczkę, elegancko złożoną i idealnie wyprasowaną. Złapała chusteczkę i zgniotła ją w kulkę, żeby nią także cisnąć o przeciwległą ścianę, ale chusteczka nie uderzyłaby o mur z satysfakcjonującą siłą, tak jak magnetofon. Chusteczka spłynęłaby tylko łagodnie na ziemię, jak ptak znajdujący bezpieczną gałąź.
Nina rozejrzała się, żeby mieć pewność, że nikt nie patrzy, i głośno wysmarkała w nią nos.
Nina zjadła chleb. Była zniesmaczona samą sobą, tym, że wyzbierała wszystkie okruchy i pożarła robaczywe jabłko razem z ogryzkiem. Powinna tęsknić za Jasonem, szlochając bezustannie, jak jakaś nieszczęsna porzucona bohaterka książki cioci Zenki. Ale nie miała już złamanego serca, była wściekła, a jedzenie dało jej więcej energii, żeby się złościć.
– Byłam faktycznie Ninią Idiotką – mruknęła. – Zasłużyłam na to imię.
Jak on mógł? Jak Jason mógł stać w świetle księżyca wieczór za wieczorem, z taką miłością patrząc jej w oczy, a potem odwrócić się na pięcie i zrobić coś takiego? Czy planował ją zdradzić już miesiąc temu, kiedy po raz pierwszy wyszeptał jej do ucha: „Może powiemy innym, żeby już wracali, a my jeszcze zostaniemy? Będziemy mieć chwilę tylko dla siebie”. Potem trzymał ją za rękę, całował jej szyję, a Nina czuła, że cała słabnie. Nawet teraz pamiętała jeszcze dotyk jego ręki na swojej dłoni, jego ust przyciśniętych do jej ust. Przypominała sobie po wiele razy każdy dotyk i pocałunek, a w uszach dalej brzmiał jego szept: „Kocham cię”.
Ale nie kochał jej; powiedział Policji Populacyjnej, że zrobiła coś złego, i teraz miała zostać za to zabita.
Wypluła pestkę jabłka tak gwałtownie, że odbiła się od podłogi.
Przez Jasona zrobiła z siebie kompletną kretynkę. Pamiętała doskonale wszystkie te spotkania w lesie, kiedy patrzyła na niego z uwielbieniem i gadała głupoty, flirtując. Pamiętała też ten raz, kiedy nowy chłopak, Lee Grant, zaczął wychodzić na zewnątrz, a Jason opowiadał mu o pikiecie prowadzonej przez Jen Talbot w obronie praw trzecich dzieci. Nina nie była wtedy w stanie włączyć się do rozmowy inaczej, niż potakując Jasonowi: „Właśnie, pikieta... ”. Nie potrafiła powiedzieć niczego inteligentnego, ponieważ tak właściwie nie słuchała rozmowy, patrzyła tylko na przystojny profil Jasona widoczny w przyćmionym świetle i podziwiała doskonały kształt jego nosa.
Idiotka.
Nawet wcześniej, zanim ona i Jason po raz pierwszy się pocałowali, flirtowała z nim w inny sposób, zadzierając nosa i nabijając się z chłopców. „No, to typowe dla chłopaków!”, powtarzała chyba setki razy z głupkowatym uśmiechem na twarzy i czuła się, jakby grała w jednym z seriali oglądanych przez ciocię Zenkę. Potrzebowała tylko sukni balowej i malutkiego składanego wachlarza, którym mogłaby trzepotać za każdym razem, kiedy powiedziałaby coś szczególnie pretensjonalnego.
Absurdalne. Tak właśnie teraz wyglądała – absurdalnie. Jak mogła zapomnieć, że jest niezgrabną trzynastolatką z mysimi warkoczykami zwisającymi po obu stronach twarzy? Nawet gdyby miała na sobie suknię balową i trzymała składany wachlarz, wyglądałaby po prostu głupio.
Nic dziwnego, że Jason ją zdradził. Nic dziwnego, że Sally i Bonner odsuwały się od niej w lesie, jakby nie chciały, żeby je razem widziano.
Nina miała ochotę znowu się rozpłakać, ale łzy nie chciały jej napłynąć do oczu. Miała wrażenie, jakby jej serce zamieniło się w kamień. Wszystko wokół było zimne, twarde i bezlitosne: betonowe ściany, cementowa podłoga, żelazne pręty w drzwiach. Myślała, że zdoła otulić się wspomnieniami o tym, jak była kochana – przez Jasona, przez przyjaciółki w Harlow, przez babcię i ciotki. Ale miłość Jasona okazała się fałszywa, przyjaciółki nie stanęły w jej obronie, a babcia i ciotki były tak daleko i rozstała się z nim tak dawno, że miała wrażenie, iż kochały zupełnie inną małą dziewczynkę. Jakąś maleńką Elodie, którą Nina ledwie pamiętała.
Zasnęła z suchymi oczami i skamieniałym sercem, zimna jak wszystko inne w więzieniu.
O to moja propozycja – powiedział mężczyzna.
Nina zamrugała głupio oczami i spróbowała się obudzić – to musiał znowu być środek nocy. Żarówka nad jej głową świeciła oślepiająco, a dziewczynka czuła mdłości z powodu braku jedzenia. Dwie kromki chleba i jedno małe jabłko na chyba półtora dnia niewiele złagodziły jej głód.
– Uważamy, że możesz się nam przydać – powiedział gładko mężczyzna, wyciągając do niej rękę. Nina zamrugała jeszcze kilka razy, żeby widzieć wyraźniej. To, co trzymał w dłoni mężczyzna, było zbyt nieprawdopodobne, żeby mogła uwierzyć: kanapka. I to nie taka z ciemnego chleba i pleśniejącego sera, do jakich Nina była przyzwyczajona, ale puszysta bułeczka, gruba i złocistobrązowa, z jasnoróżowymi plastrami czegoś... czy to była szynka? Tak, z szynką wystającą po bokach. Nina widziała takie rzeczy tylko w telewizji, na zakazanych kanałach, które pokazywały życie przed czasami głodu.
– Masz, zjedz to. – Mężczyzna beztrosko machnął kanapką przed oczami Niny.
Wepchnęła sobie połowę kanapki do ust, zanim w ogóle się zorientowała, że po nią sięgnęła.
– Chyba nikt nigdy nie uczył cię dobrych manier – powiedział mężczyzna z odrazą.
Nina zignorowała go, ponieważ kanapka smakowała bosko. Bułeczka była lekka i puszysta, a w środku oprócz szynki krył się plasterek ostrego sera. Dziewczynka czuła też inne smaki – przypłynęły do niej słowa ze starej reklamy: „sałata, pomidory, ogórki, cebula... ”. Nie była pewna, czy to właśnie je, ale kanapka była cudowna, absolutnie doskonała, więc zwolniła trochę tempo, żeby cieszyć się nią dłużej.
– Od razu lepiej – rzucił gniewnie mężczyzna. Nina prawie zapomniała o jego istnieniu, ale teraz podał jej butelkę, a napój w środku był także wyborny, słodki i cytrynowy. Napiła się, myśląc tylko o ugaszeniu pragnienia.
Kiedy kanapka zniknęła, a butelka była pusta, Nina w końcu spojrzała na mężczyznę.
– Propozycja...? – zapytała niepewnie.
– Zgodnie z prawem powinnaś zostać stracona już w dniu aresztowania – wyjaśnił mężczyzna. – Czasem jednak nawet dla Policji Populacyjnej może być korzystne przymknięcie oka na pewne aspekty prawa.
Nina zamarła w oczekiwaniu.
– Oczywiście, nie mówię tu o łamaniu prawa – ciągnął mężczyzna. – Ze względu na wagę naszej misji zostały przewidziane pewne specjalne wyjątki. Załóżmy, że trafia do nas przestępca, który może być przydatny w naszej sprawie. Po co mielibyśmy wykonywać wyrok śmierci na kimś takim?
– Czego? – zapytała Nina przez zaciśnięte zęby. – Czego pan chce ode mnie?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nic, czego ty i Jason i tak nie próbowaliście zrobić.
– Czy Jason będzie mi pomagał? – zapytała Nina, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Niestety, Jason nie okazał się dla nas tak przydatny, jak możesz być ty. – Mężczyzna z jeszcze większą obojętnością wzruszył ramionami.
– Czyli on...
– Nie żyje? Oczywiście – odparł mężczyzna. – Szybka i skuteczna sprawiedliwość to nasze motto.
Nina miała wrażenie, że wszystko wewnątrz niej rozsypuje się na kawałki. Usta jej zadrżały.
– No już, już – powiedział mężczyzna. – Proszę, tylko bez pokazowej rozpaczy. Zdradził cię, nie pamiętasz? Nie miał oporów, żeby wpakować ci nóż w plecy, kiedy myślał, że może tym ocalić własną skórę. Oczywiście, nic mu to nie dało, ale, jak sądzę, ktoś, kto zdradza własny kraj, bez najmniejszego wahania może zdradzić jedną dziewczynkę.
Nina starała się go nie słuchać, ale to było niemożliwe. Jason ją zdradził, pamiętała jego głos na taśmie, zimny i wyrachowany. Poczuła nowy przypływ gniewu i przyjęła go z ulgą, ponieważ dawał jej siłę.
– Dlaczego uważa pan, że mogę być bardziej przydatna niż on? – zapytała, z całej siły starając się zachować spokój w głosie.
– Nie wiem. Może trudno mi sobie wyobrazić małą dziewczynkę z warkoczykami jako zatwardziałą kryminalistkę? – odparł beztrosko mężczyzna. – Może uważam, że ci, których masz podejść, szybciej zaufają dziewczynce. A może po prostu nie spodobał mi się Jason.
Nina pragnęła wziąć w obronę Jasona, wrzasnąć na tego mężczyznę, że ktoś jemu podobny nie ma prawa twierdzić, że Jason może się nie podobać, ale stawanie w obronie Jasona było ponad jej siły. Musiał przecież wiedzieć, że zdradzając Ninę, skazuje ją na śmierć. Dlaczego to zrobił? Dlaczego sam próbował oszukać Policję Populacyjną?
Nina nie miała czasu na rozpamiętywanie tego typu pytań, ponieważ mężczyzna zaczął znowu mówić, wyjaśniając, czego od niej oczekuje.
– Aresztowaliśmy kilkoro nielegalnych dzieci – powiedział. – Cieni z fałszywymi dowodami tożsamości...
– Mówił pan przedtem, że to niemożliwe, żeby nielegalne dzieci dostały fałszywe dowody tożsamości – przerwała Nina.
– Cóż, nie były dostatecznie dobre. Nie mogą mieć takich, które pozwolą oszukać władze – odparł mężczyzna. – Dlatego właśnie te dzieci zostały złapane, nie zdziwiłbym się, gdyby same sobie zrobiły te dokumenty, ale nie chcą się do tego przyznać. Moim obowiązkiem, jako pracownika Policji Populacyjnej, jest dowiedzieć się, skąd wzięły fałszywe dokumenty, na wypadek gdyby ktoś jeszcze był zamieszany w ten proceder. Chcielibyśmy też wiedzieć, kto przez te wszystkie lata ukrywał nielegalne dzieci. Zostały aresztowane na ulicy i odmówiły podania nazwisk rodziców oraz adresów zamieszkania. Rozumiesz, na czym polega nasz problem? Jeśli natychmiast stracimy te dzieci, inni przestępcy, ci, którzy je ukrywali albo zrobili dla nich fałszywe dokumenty, nigdy nie zostaną złapani. Ale jeśli umieścimy cię w celi razem z nimi, a ty zdobędziesz ich zaufanie i powiedzą ci prawdę, będziesz mogła mi ją powtórzyć, a wtedy pozbędziemy się wszystkich przestępców. Sprawiedliwości stanie się zadość, rozumiesz?
Nina rozumiała doskonale i właśnie dlatego dygotała tak gwałtownie, że nawet jej warkocze się trzęsły.
– A jeśli odmówię? – zapytała. Głos też jej się trząsł.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Ośmielasz się w ogóle rozważać taką możliwość? – zagrzmiał. – Jeśli odmówisz, dołączysz do swojego wspaniałego przyjaciela Jasona. Umrzesz.
Kanapka, która kilka minut temu tak bardzo smakowała Ninie, teraz przewracała się w jej żołądku. Jak mogła się zgodzić na to, co proponował ten mężczyzna?
Ale jak mogła się nie zgodzić i pozwolić, żeby ją stracono?
Jason ją zdradził, przyjaciółki jej nie broniły – porządek świata był taki, że każdy troszczył się tylko o siebie.
– Dlaczego któreś z tych cieni miałoby mi w ogóle zaufać? – zapytała.
– Ponieważ będą myślały, że także jesteś pojawem – wyjaśnił mężczyzna. – Z pewnością świetnie umiesz to udawać.
No jasne, umiałabym – pomyślała Nina. – Ale jak mogłabym żyć ze świadomością, że te dzieci mi zaufały, a ja je potem zdradziłam?
Mężczyzna wstał już i otrzepał okruchy ze spodni.
– Czyli postanowione – powiedział, jakby rozmowa była zakończona, a Nina zgodziła się na współpracę. – Rano przeniesiemy cię do ich celi.
Odwrócił się i ruszył powoli do drzwi. Miała wrażenie, że dobrych pięć minut zajęło mu wyjęcie klucza, włożenie go w zamek i przekręcenie, żeby drzwi się otworzyły. Nina powtarzała sobie, że powinna za nim krzyknąć: „Proszę zaczekać! Nie zrobię tego! Prędzej umrę, niż będę pracować dla Policji Populacyjnej! Ja także jestem pojawem, nazywam się Elodie i jestem z tego dumna... ”. Ale nie była w stanie otworzyć ust i poruszyć językiem.
Wreszcie mężczyzna znalazł się za drzwiami, nacisnął wyłącznik i cela pogrążyła się z powrotem w ciemnościach. Usłyszała jego kroki odbijające się echem w korytarzu – samotny dźwięk w ponurym więzieniu.
Teraz to miejsce odpowiednie dla mnie – pomyślała Nina. – Jestem zdrajczynią, jestem zła.
Nina do rana rozmyślała o baśni, ale tym razem nie o takiej, w której piękna księżniczka zakochuje się w przystojnym księciu. Na myśl przychodziła jej baśń o Titeliturym.
Jestem jak córka młynarza – powiedziała sobie. – Król powiedział jej, że musi uprząść złoto ze słomy albo zginie. Biorąc pod uwagę dany jej wybór, jasne było, że się nie sprzeciwiła i nie powiedziała: „Ups, przepraszam, ale to niemożliwe. Proszę mnie zabić”. Ja także nie zamierzam tego powiedzieć. Ale córka młynarza nie miała nikogo skrzywdzić, żądano od niej zrobienia czegoś niewykonalnego, a nie czegoś złego.
To, co miała zrobić Nina, z pewnością było złe.
Może tamte dzieci są okropne i wstrętne, a ja będę się cieszyła, że mogę je zdradzić – myślała Nina. – Może zasługują na to.
Nie potrafiła jednak się zmusić, żeby w to uwierzyć.
Nadal siedziała bezsennie w ciemnościach, kiedy usłyszała, jak drzwi jej celi otwierają się ze zgrzytem. Strażnik więzienny podszedł i szarpnął ją za ramię.
– Idziemy! – warknął.
– Kajdanki... jestem przykuta! – zaprotestowała Nina. – Jestem przykuta do ściany.
Strażnik zaklął i kopnął ją w brzuch, tak że zwinęła się z bólu. Czy tak właśnie Policja Populacyjna traktowała tych, którzy dla niej pracowali?
Strażnik wyszedł z celi i chwilę później wrócił z kluczem. Otworzył nim zamek, a potem szarpnął Ninę, stawiając ją do pionu. Dziewczynka nie wstawała od dwóch dni, więc miała wrażenie, że nogi są sztywne i bezużyteczne.
– No już, idziemy! – rozkazał, ciągnąc ją za ramię.
Nina, potykając się, ruszyła za nim. Zeszli schodami i przemierzyli szereg długich korytarzy, mijając tuziny zaryglowanych drzwi. Nina chętnie zajrzałaby za któreś z nich, ale było za ciemno, a strażnik szedł zbyt szybko. Zeszli po jeszcze jednych schodach; powietrze stało się bardziej wilgotne. Nina potknęła się i straciła równowagę, a jej nagie kolano dotknęło kałuży wody, nim zdążyła się wyprostować. Przesunęła palcami po kamiennym murze, który także był wilgotny.
Znajdowali się w podziemiach, może nawet w jaskini.
Doszli do kolejnych drzwi wykonanych z grubego drewna, a strażnik mocniej ścisnął jej ramię. Drugą ręką otworzył drzwi i popchnął ją do przodu.
– Jak będziesz dalej sprawiać kłopoty, będzie jeszcze gorzej! – wrzasnął, puszczając ją. Nina poleciała do przodu i upadła na ziemię, a za nią zatrzasnęły się drzwi.
– Hej? – zapytała ostrożnie, spoglądając w ciemność, w której nie była w stanie niczego dostrzec. Ściana równie dobrze mogła być na wyciągnięcie ręki, jak i kilometr dalej. – Hej? – zapytała znowu. – Jest tu ktoś?
Usłyszała szelest po prawej stronie i zaczęła się zastanawiać, czy to nie są tylko myszy albo szczury, a cała propozycja współpracy nie okaże się okrutnym żartem. Jednak chwilę później w ciemności błysnęła zapałka i ktoś wyszeptał:
– Nie, już mam...
Potem zapaliła się świeczka, a w słabym świetle Nina dostrzegła dwie – nie, trzy twarze. To były te dzieci, które miała zdradzić.
– Czy któreś z was ma więcej niż pięć lat? – krzyknęła z przerażeniem.
Cała trójka popatrzyła na Ninę z urazą. Nigdy w życiu nie widziała jeszcze tak brudnych i obszarpanych dzieci. Po dwóch dniach w więzieniu w podartej i pokrwawionej sukience, z twarzą ze smugami łez i brudu oraz rozplecionymi warkoczami ona także nie wyglądała jak z żurnala mody, ale te dzieci sprawiały wrażenie (niestety, także zapachowe), jakby przyszły na świat na jednym z wysypisk śmieci cioci Lystry. Miały brud zaschnięty na policzkach i smugi nie wiadomo czego na połatanych workowatych ubraniach, a sfilcowane włosy zwisały im w postrzępionych płatach nad oczami. Nie można było nawet stwierdzić, czy są to chłopcy, czy dziewczęta – Nina nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że to jakieś dziwaczne człekopodobne zwierzęta, o których dotąd nie słyszała.
Wtedy zaczęły mówić.
– Wszyscy mamy więcej niż pięć lat – odezwało się to siedzące pośrodku. – Jesteśmy tylko mali na swój wiek.
Najmniejsze energicznie pokiwało głową.
– Matthias ma dziesięć lat, Percy dziewięć, a ja sześć.
– A jak masz na imię? – zapytała łagodnie Nina.
– Alia – odparło dziecko.
Alia – czyli najmniejsze z nich było dziewczynką. Jak mogłabym zdradzić małą dziewczynkę? – pomyślała Nina. Kiedy sama miała sześć lat, ciotki na zmianę trzymały ją na kolanach i uczyły czytać. Babcia udzielała jej lekcji matematyki, a ciocia Rhoda pokazywała, jak się pisze. Nina pamiętała jeszcze, jakie to było uczucie – siedzieć wygodnie razem z ciotką w wielkim fotelu, z książką opartą na kolanach. Niezależnie od tego, jak zimno bywało w ich mieszkaniu, sześcioletniej Ninie zawsze było ciepło.
Ta sześciolatka kuliła się w wilgotnej celi więziennej, czekając na egzekucję.
– Jeśli pozwolisz – odezwał się największy, czyli Matthias – zgasimy teraz świeczkę. Mamy tylko tę jedną, ale chcieliśmy ci się przyjrzeć.
– Jasne, nie ma sprawy – odparła Nina, chociaż tęskniła do światła. Dwa dni w ciemności to zdecydowanie za długo.
– Moja kolej! – zawołała radośnie Alia. Pochyliła się i zdmuchnęła świeczkę. Płomień zgasł, a Nina od razu pożałowała jego zniknięcia.
W ciemności łatwiej mi będzie ich oszukać. Nie wyczytają z mojej twarzy, że kłamię.
Ale czy zamierzała ich okłamać? Nie potrafiła się zdecydować.
– No więc, kim jesteś? – zapytał nieznajomy głos, chyba Percy’ego.
Nina już czuła się zagubiona – jakie imię powinna podać? Jakie imiona oni jej podali – prawdziwe czy fałszywe? Z trudem mogła sobie wyobrazić, jak ktokolwiek chciałby nadać synowi imię Percy, więc prawdopodobnie nadal udawali, że są tymi osobami, na które były wystawione ich dokumenty.
– Możecie mnie nazywać Nina – powiedziała ostrożnie. – Ale naprawdę mam na imię...
– Nie! Nie mów! – krzyknęła Alia.
– Uważamy, że mogą nas podsłuchiwać – wyjaśnił szeptem Matthias.
– No to co? – zapytała brawurowo Nina. – I tak nas pozabijają.
Prawie czuła zaszokowane milczenie po przeciwnej stronie celi. Nawet w ciemnościach potrafiła sobie wyobrazić te brudne twarzyczki wykrzywione przerażeniem.
– Wcale nie – zaprzeczyła Alia. – Przekonają się, że jesteśmy niewinni, a wtedy nas wypuszczą.
Głos Alii był pełen nadziei, spokojny i pewny – czy naprawdę wierzyła w to, co mówi? Czy była aż taka głupia? Ze sposobu, w jaki te dzieci kuliły się razem, co widziała przez krótki czas, gdy paliła się świeca, Nina odgadła, że Matthias i Percy opiekują się Alią. Może chłopcy, nie chcąc mieć do czynienia z histeryzującą sześciolatką, nabili jej głowę kłamstwami: „Wszystko będzie dobrze, nie skrzywdzą nas. Niedługo stąd wyjdziemy”.
A może Alia grała na użytek Policji Populacyjnej, która podobno miała ich podsłuchiwać? Może jeden z chłopców powiedział jej: „Zachowuj się, jakbyśmy byli niewinni, to nam uwierzą”? Ale czy sześciolatka potrafiłaby tak przekonująco udawać?
Jak w ogóle mogli myśleć, że Policja Populacyjna ich podsłuchuje? A może wiedzieli – gdyby Nina powiedziała Policji Populacyjnej wszystko, czego się dowie, to czy to nie byłoby podsłuchiwanie jej uszami?
Nina potarła czoło – sytuacja była taka zagmatwana. Jak teraz miała sprawić, że te dzieci jej zaufają i wyznają jej swoje tajemnice? Czy naprawdę chciała, żeby to zrobiły?
Mogłabym poznać ich tajemnice i po prostu nie powiedzieć niczego Policji Populacyjnej – pomyślała.
– Jak długo tu jesteście? – zapytała, starając się mówić obojętnie, jakby właściwie jej to nie interesowało, ale nie miała nic lepszego do roboty.
Nikt jej od razu nie odpowiedział, a Nina pomyślała, że może naradzają się szeptem po drugiej stronie celi. W końcu odezwał się Percy.
– Nie bardzo wiemy, trudno tu poznać, czy jest noc, czy dzień.
– Do tej pory nakarmili nas trzy razy – dodała Alia.
– Jak zostaliście aresztowani? – spytała Nina.
Znowu chwilę potrwało, zanim usłyszała odpowiedź.
Żałowała, że nie może ich zobaczyć.
– Czekaliśmy w kolejce, żeby kupić kapustę. Wszyscy troje – powiedział w końcu Matthias. – Policja Populacyjna przyszła do sklepu i sprawdzała dowody tożsamości. Powiedzieli, że nasze są fałszywe, więc aresztowali nas...
– Ale nie są fałszywe! – przerwała Alia. – Są prawdziwe i Policja Populacyjna powinna o tym wiedzieć. Słyszycie mnie?!!! – Słowa Alii nie były skierowane do Niny, ale do drzwi i odbiły się tak głośnym echem, że Nina ledwie słyszała, jak chłopcy uciszają małą.
Uznała, że lepiej będzie, jeśli to zignoruje.
– Dlaczego rodzice po was nie przyszli? – zapytała.
– Nie mamy rodziców – wyjaśniła Alia.
Nina zwróciła uwagę na dobór słów – „Nie mamy rodziców”, a nie „Nasi rodzice nie żyją”, czy „Mieszkamy u dziadków”, albo „Przyjdzie po nas ciotka”.
– Kto się wami opiekuje? – spytała ostrożnie.
– Sami się sobą opiekujemy! – odparła gorąco Alia.
Tym razem Nina była pewna, że słyszy chłopców szepczących Alii, że nie powinna mówić niczego więcej. W jej gardle rosła rozpaczliwa gula – te dzieci mogły być potwornie brudne, ale przynajmniej miały siebie nawzajem. Nina pragnęła także przytulić się do kogoś. Gdyby Jason tu byt...
Nie, nie Jason, który był już martwy, a poza tym przecież ją zdradził. Jak mogłaby o tym zapomnieć? Wspomnienie jego uścisku sprawiało, że przechodziły ją ciarki, myśl o jego pocałunkach powodowała przypływ żalu, że nie walnęła go pięścią w nos zamiast odwzajemnić pocałunek. Dlaczego nie sprawdziła go jakoś, nie powiedziała: „Cały czas powtarzasz, że powinniśmy zrobić coś dla trzecich dzieci, coś takiego jak słynna pikieta Jen Talbot. No to może to zróbmy?”. Mogłaby wtedy zdemaskować go jako oszusta i zostać bohaterką, tak jak Jen.
Zamiast tego miała właśnie zostać zdrajczynią.
Nieszczęśliwa zapadła w sen, ponieważ był to jedyny sposób ucieczki. Niech tamci sobie szepczą, ile tylko chcą.
Obudziła się, kiedy padła na nią smuga blasku – ktoś świecił latarką przez otwarte drzwi.
– Nina Idi – zawołał znudzony głos.
Nina chwiejnie wstała na nogi, obejrzała się i zobaczyła, że tamci troje także zasnęli, nadal blisko siebie. Alia leżała skulona na kolanach Matthiasa, Matthias opierał głowę na ramieniu Percy’ego. Światło najwyraźniej nie obudziło żadnego z nich – Alia przekręciła się tak, że wtulała twarz w nogę Matthiasa zamiast w jego rękę, ale nie otworzyła oczu.
Nina zmrużyła oczy i spojrzała w stronę źródła światła. Trzymająca latarkę osoba poświeciła na podłogę, więc dziewczynka mogła widzieć trochę wyraźniej, ponieważ blask nie raził jej prosto w oczy. W cieniu za latarką stał strażnik.
– No, chodź – rzucił zirytowanym tonem.
Nina pomyślała, że to może być ten sam strażnik co poprzednio, ale nie była pewna. Może wszyscy strażnicy wyglądali i zachowywali się tak samo, ponurzy i w ciemnych mundurach. Zrobiła krok w stronę drzwi, a jej łańcuch zadzwonił o podłogę. Obejrzała się i zobaczyła, że cała trójka obudziła się.
Nienawidziła wyrazu przerażenia w ich zaokrąglonych ze strachu oczach.
– Masz iść na przesłuchanie – powiedział strażnik.
Nina zrobiła kolejny krok naprzód, ale widziała, jak pozostałe dzieci wymieniają spojrzenia. Jak tylko stąd wyjdę – pomyślała z goryczą – Matthias powie Alii: „Widzisz, dlatego nie możemy jej niczego powiedzieć. Nie wolno jej ufać”. Nina pragnęła, by chociaż jedno z dzieci wyszeptało „Powodzenia” albo spojrzało na nią ze współczuciem, ale siedziały nieruchome i milczące jak posążki.
Strażnik złapał Ninę za ramię i wyciągnął ją na zewnątrz, ale kiedy tylko drzwi się za nią zatrzasnęły i przeszli kawałek korytarzem, mężczyzna pochylił się i zdjął łańcuch pętający jej kostki, a potem wyprostował się i otworzył jej kajdanki.
– Uwalniacie mnie? – zapytała Nina z niedowierzaniem.
Mężczyzna prychnął.
– Chyba oszalałaś.
Ale pozwolił, żeby szła sama obok niego korytarzem, a potem schodami. Na szczycie schodów obrócił się w lewo i otworzył stalowe drzwi. Po ich drugiej stronie znajdował się wyłożony dywanem korytarz o kremowych ścianach oświetlonych łagodnym światłem. To miejsce sprawiało wrażenie innego wszechświata w porównaniu z tym, który właśnie opuściła. Szkoła dla Dziewcząt Harlow była przyjemnym miejscem, szczególnie w porównaniu z mieszkaniem babci, ale mimo wszystko były w niej popękane ściany i smugi na wykładanych kafelkami podłogach. Tutaj Nina nie mogła dostrzec choćby jednej niedoskonałej kępki dywanu.
Strażnik musiał zauważyć jej pełne podziwu spojrzenie, bo znowu prychnął.
– Gabinety oficerów – wyjaśnił. – Wszystko, co najlepsze dla grubych szych.
Zaprowadził ją do pokoju z długim drewnianym stołem, pięknie rzeźbionym w winogrona, jabłka i inne wzory, których Nina nie potrafiła rozpoznać. Usiadła na krześle, jakiego jej zdaniem mógłby używać prezydent.
– Śledczy zaraz tu przyjdzie – powiedział strażnik i wyszedł.
Nina rozglądała się wokół, mrugając z zachwytu oczami. Na każdej ścianie wisiały portrety w eleganckich złotych ramach, a po przeciwnej stronie pokoju dwa okna spoglądały na nią jak gigantyczne oczy.
Niewiele wiedziała o oknach – w Harlow z jakichś dziwnych powodów nie było ani jednego, a kiedy mieszkała z babcią i ciotkami, wszystkie żaluzje musiały być cały czas zaciągnięte z obawy, że ktoś z zewnątrz przypadkiem zobaczy Ninę i doniesie o tym fakcie Policji Populacyjnej. („Wcale nam tego nie brakuje, naprawdę – zapewniła kiedyś Ninę ciocia Zenka. – Te okna wychodziły tylko na ślepy zaułek i śmietnik. Tak naprawdę to dobrze się składa, że możemy patrzeć na te żaluzje i udawać, że za nimi znajdują się przepiękne pejzaże – bystre rzeki, majestatyczne góry, wysokie lasy i ogrody różane... Ja wolę sobie wyobrażać właśnie coś takiego”).
Teraz jednak bycie widzianą nie stanowiło dla Niny zagrożenia, skoro Policja Populacyjna miała ją już w swoich rękach – nic gorszego nie mogło się wydarzyć. Odważnie wstała i podeszła do jednego z okien – po drugiej stronie o szybę opierały się gałęzie krzewu. Dzień był słoneczny – Nina nigdy nie widziała czegoś takiego na własne oczy, ponieważ kiedy była przywożona do Harlow i kiedy ją stamtąd zabierano, akurat padało. Teraz niebo miało cudownie czysty odcień błękitu, od którego Ninę zaczęło coś boleć w piersiach. Wysoko płynęły po nim puchate, białe chmury, za, żywopłotem ogromny trawnik opadał do jeziora, a w oddali widać było nieduży las.
To była scena jak z wyobraźni cioci Zenki.
– Podoba ci się widok? – zapytał głos za jej plecami.
Nina gwałtownie wciągnęła powietrze i odwróciła się – to był nienawistnik. Odsunęła się od okna.
Ale mężczyzna nie sprawiał wrażenia zagniewanego, podszedł bliżej i także wyjrzał.
– Nie tego należałoby się spodziewać wokół więzienia, prawda? – zagadnął. Nina nie była pewna, czy mężczyzna nie mówi po prostu do siebie. – W przypadku więzienia na myśl przychodzą raczej wysokie mury, mnóstwo drutów kolczastych, uzbrojone patrole strażników... I tak rzeczywiście jest, po drugiej stronie, tam, gdzie są trzymani więźniowie. Jeśli jednak chodzi o tę część, to cóż, oficerowie lubią czasem popatrzeć na piękno natury. Pewnie dlatego, że tyle w naszej pracy jest... brutalności i okropieństw. Rozumiesz?
Nina nie bardzo wiedziała, czy ma mu coś odpowiedzieć. Chwilę później nienawistnik odsunął się od okna.
– Dziękuję – powiedział przez ramię i zwrócił się do Niny: – Zjemy coś?
Nina zobaczyła, że kiedy ona wyglądała przez okno, strażnik po cichu postawił na stole tacę – a na niej istna uczta. Pieczony kurczak, ziemniaki, groszek, koszyk puchatych rogalików... Mężczyzna odsunął krzesło dla Niny, która uświadomiła sobie nagle, jak okropnie wygląda – z pewnością nie jak osoba, dla której ktoś odsuwa krzesło. Z zakłopotaniem odgarnęła włosy z oczu.
– Dobrze, dobrze – powiedział mężczyzna. – Jestem pewien, że marzysz o porządnym, długim prysznicu, ale, niestety, musisz wyglądać odpowiednio do roli.
Dziewczynka usiadła, jak we śnie sięgnęła po rogalik, zjadła kurczaka, którego mężczyzna nałożył jej na talerz, pochłonęła groszek i wypiła pyszne tłuste mleko.
– To chyba najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłam – powiedziała mimo woli na głos.
– Cóż, współpraca z Policją Populacyjną wiąże się z pewnymi korzyściami – roześmiał się mężczyzna.
Nina przestała jeść.
– Najadłaś się? – zapytał mężczyzna.
– Raczej tak – odparła, chociaż to nie była prawda. Mogłaby spokojnie spałaszować jeszcze jedną ogromną porcję wszystkiego.
– Poczekaj chwilę. – Mężczyzna wstał, podszedł do drzwi i zaczął się naradzać w jakiejś sprawie ze strażnikiem. Nina popatrzyła na stojący przed nią koszyk z rogalikami i przypomniała sobie wymizerowaną, głodną twarzyczkę Alii. Przypomniała sobie też, jak Alia powiedziała odważnie: „Do tej pory nakarmili nas trzy razy”. Mężczyzna nie patrzył – co by szkodziło, gdyby złapała jeden rogalik dla Alii? Mogłaby wziąć nawet trzy, po jednym dla każdego i schować je w rękawach bluzki, a nikt by niczego nie zauważył.
Przypomniała sobie, jak dzieci patrzyły na nią, kiedy przyszedł po nią strażnik i przypomniała sobie, że nie usłyszała ani słowa pociechy czy otuchy.
Nie sięgnęła po rogaliki.
Chwilę później strażnik przyszedł i zabrał pozostałe jedzenie, a nienawistnik usiadł na krześle naprzeciwko Niny, oparł się wygodnie i położył stopy na stole.
– No dobra – powiedział swobodnie. – Domyślam się, że nie jesteś typem, który łatwo nawiązuje przyjaźnie i potrafi wpływać na innych ludzi. Założę się, że nie masz mi niczego do powiedzenia.
– Podsłuchiwaliście! – rzuciła oskarży cielsko Nina.
Mężczyzna prychnął z rozbawieniem.
– Proszę, proszę, cóż za mania prześladowcza. Oczywiście, że nie podsłuchiwaliśmy, po to właśnie ty tam jesteś. Po prostu umiem to odczytać z mowy ciała. Mack... czyli nasz strażnik, nie byliście chyba sobie przedstawieni? No więc Mack powiedział mi, że kiedy po ciebie przyszedł, spałaś w jednym kącie celi, a pozostała trójka kuliła się razem, tak daleko od ciebie, jak to możliwe. To nie brzmi, jakbyś się z nimi skumplowała.
– Oni się przyjaźnią od dawna – zaprotestowała Nina. – Znali się jeszcze przed aresztowaniem. Ja jestem dla nich kimś obcym.
– No to przestań być – odparł mężczyzna. – Nie zależy ci na życiu?
Nina przełknęła ślinę.
– Są głodni, zmarznięci i przerażeni. Nie mają ochoty rozmawiać – powiedziała, sama słysząc jękliwy ton swojego głosu. – Poza tym myślą, że są podsłuchiwani, dlatego nie będą mówili o... niektórych sprawach. Sądzą, że Policja Populacyjna wszystko słyszy. To beznadziejne!
Mężczyzna cmoknął z dezaprobatą.
– Myślałem, że jesteś bardziej inteligentna – potrząsnął głową. – Musisz sprawić, żeby ci to powiedzieli. Pracujesz teraz dla Policji Populacyjnej, więc zachowuj się odpowiednio!
Kiedy Nina została wepchnięta z powrotem do celi, znalazła tamtych skulonych przy zapalonej świeczce.
– Alia się bała – wyjaśnił Matthias. – Pomyślała, że możesz zostać... no, wiesz.
Nina obejrzała się przez ramię, w obawie, że strażnik zauważy i zabierze świeczkę, ale on zatrzasnął już i zaryglował drzwi, nawet nie zaglądając do środka.
– Martwiliście się o mnie? – zapytała Nina.
Matthias wzruszył tylko ramionami, ale Alia skinęła głową, a ogromne oczy w jej wymizerowanej twarzyczce były bardzo poważne. Nagle Nina poczuła się okropnie winna, że nie zabrała dla nich żadnych rogalików.
– Czego chcieli? – spytał Percy.
– Zadali mi kilka pytań.
– Z nami też tak robili, kiedy nas tu przywieźli – powiedziała Alia. – Zabierali nas pojedynczo, ale żadne z nas nie powiedziało niczego złego. Sa... To znaczy, wiedzieliśmy, co powinniśmy powiedzieć.
Nina usłyszała, że małej wymknęło się to „Sa... ”, a ponieważ świeczka jeszcze się paliła, zauważyła też, że Matthias wbił łokieć w bok Alii. Żeby ją ostrzec, a może uciszyć? Czego ona omal nie powiedziała? Czy „Sa... ” było początkiem czyjegoś imienia?
Nina z trudem ukryła, jak bardzo zaciekawiła ją ta pojedyncza sylaba.
– Skąd wiedzieliście, co trzeba powiedzieć, a czego nie wolno mówić? – zapytała z nadzieją, że zabrzmi to, jakby chciała sama poradzić sobie z podobnym problemem. – Czy ktoś was tego nauczył?
– Nie, po prostu wiedzieliśmy – wyjaśniła Alia. – Jesteśmy wszyscy bardzo sprytni. Załóżmy, na przykład, tylko na niby, że jesteś dzieckiem cieniem. Będziesz bezpieczna, dopóki nie powiesz Policji Populacyjnej, jak się naprawdę nazywasz.
– Oczywiście – przytaknęła Nina. – Gdybym ja była cieniem i miała fałszywy dowód tożsamości, na pewno nie zdradziłabym nikomu prawdziwego imienia. To znaczy nikomu poza moją rodziną.
Ale zrobiła to – pamiętała pewien wieczór, kiedy Jason całował ją pod drzewem i wyszeptał jej do ucha: „Jesteś taka śliczna, a ja nie wiem nawet, jak masz naprawdę na imię... ”. Wtedy wymknęło jej się: „Elodie... Nazywam się Elodie”. To był jej prezent dla niego.
I spójrzcie tylko, jaki zrobił z niego użytek.
– Czy mówiłaś Policji Populacyjnej coś o nas? – zapytał Percy. Jego głos przywołał Ninę z powrotem do teraźniejszości, do zimnej i mokrej celi więziennej, sześciorga oczu wpatrujących się w nią i okropnego wyboru, przed jakim stała.
– Tylko, że jest wam zimno i jesteście głodni – odparła Nina, co właściwie nie było kłamstwem. – I powiedziałam temu mężczyźnie, który zadawał mi pytania, że uważacie, że oni podsłuchują każde wasze słowo. Roześmiał się i powiedział, że to absurd.
– Dlaczego to powiedziałaś? – zapytał z wściekłością Matthias. – Jeśli już wiedzą, nie możemy mówić niczego, co mogłoby ich oszukać.
Nina przez moment nie rozumiała, ale szybko się domyśliła, o co może mu chodzić.
– Cóż, na razie niewiele wam z tego przyszło, prawda? – rzuciła wyzywająco. – Siedzicie tutaj, prawie was nie karmią i nie dali wam nawet mydła, żebyście się mogli umyć.
– Ale też nas nie zabili – odezwała się cicho Alia. Nina popatrzyła na dziewczynkę. Kiedy ja miałam sześć lat, nie potrafiłabym powiedzieć czegoś takiego – pomyślała. – Byłam jeszcze dzieckiem, bawiłam się lalkami i stroiłam w stare ubrania ciotek, udając, że jestem księżniczką. A cztery starsze panie traktowały mnie jak księżniczkę.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam zrobić niczego złego.
Pozwoliła jednak nienawistnikowi mówić, że będzie szpiegować dla Policji Populacyjnej, i zjadła zaoferowane jedzenie, co było jak... przyjęcie judaszowych srebrników albo coś w tym rodzaju. Nie odmówiła w żadnej sprawie, nie zaczęła krzyczeć i wrzeszczeć, że Policja Populacyjna nie ma racji. Nie domagała się, żeby wypuścił Matthiasa, Percy’ego, Alię – i ją samą – na wolność.
Pochyliła głowę, zbyt zawstydzona, żeby spojrzeć na pozostałych.
Zgrzytnięcie, jakie rozległo się za nią, oszczędziło jej konieczności mówienia czegokolwiek więcej.
– Jedzenie! – zawołała z zachwytem Alia.
Strażnik otworzył drzwi, cisnął w ciemność pakunek, a potem zatrzasnął drzwi i odszedł.
Alia sięgnęła pierwsza, podniosła paczkę i podała chłopcom. Matthias uniósł wyżej świeczkę, żeby wszyscy zobaczyli.
– Patrz, Nina! – pisnęła Alia. – Tutaj jest jeden, dwa, trzy, cztery, pięć... osiem kromek chleba! Wcześniej przynosili nam najwyżej sześć!
– Teraz jest nas więcej o jedną osobę, głuptasie – przypomniał jej Percy. – Dalej wypada po dwie na głowę.
– Aha – powiedziała Alia.
Nina przysunęła się do pozostałych, czując, że przekracza jakąś niewidzialną linię. Przykucnęła i zajrzała do torby, w której znajdował się taki sam twardy, ciemny chleb, jak ten, który dostała na pierwszy posiłek w więzieniu. Nie było masła czy choćby jabłek. Po uczcie, jaką zjadła u nienawistnika, nie potrafiła udawać, że ma ochotę na taki chleb.
– Wiecie co? – powiedziała z wystudiowaną obojętnością. – Nie jestem właściwie głodna, więc może zjecie też moją porcję?
Zagapili się na nią.
– Jesteś pewna? – zapytała Alia. – Chyba nie karmią nas codziennie.
– W porządku, możecie to zjeść – potwierdziła Nina.
Nie potrzebowali dodatkowej zachęty – w ciągu kilku sekund pochłonęli cały chleb. Nina zauważyła jednak, że Matthias w dziwny sposób podzielił jej porcję – Alia dostała całą kromkę, a on i Percy zjedli drugą. Widząc łapczywie jedzące dzieci, poczuła, że brzuch zaczyna ją boleć.
Kiedy skończyli, zebrali wszystkie okruszki i je także zjedli. Nina siedziała obok nich, udając, że wraz z nimi szuka okruchów. Potem usiedli z powrotem, szczęśliwi i nasyceni. Nina zajęła miejsce obok Alii, która pochyliła się do niej i uściskała ją.
– Dzięki, Nina. Mam nadzieję, że później nie zgłodniejesz. To chyba najlepszy posiłek, jaki jadłam.
Nina mogła przynieść Alii świeże, pyszne rogaliki, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego pozwoliła małej dziewczynce zjeść stary, zapleśniały i prawie niejadalny ciemny chleb, tylko dlatego, że sama był zbyt nasycona wspaniałym posiłkiem Policji Populacyjnej, żeby udawać, że jest głodna. A teraz Alia jej za to dziękowała.
Czuła się jeszcze bardziej winna niż wcześniej.
Dni mijały. Nina nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło, ponieważ nic nie działo się regularnie. Czasem strażnik przynosił jedzenie, czasem wyciągał jedno z nich na przesłuchanie, czasem Matthias decydował, że mogą zapalić świeczkę na kilka minut ale tylko ze względu na Alię, kiedy uznawał, że mała tego potrzebuje.
Żadne z nich nie wiedziało, o której godzinie dzieją się te wszystkie rzeczy.
Poza tym mogli mierzyć czas w więziennej jaskini tylko rytmem, w jakim stawali się senni, spragnieni lub musieli ulżyć potrzebie naturalnej.
Żadna z tych spraw nie była prosta.
Ich „toaleta” znajdowała się po prostu w rogu celi, którego starali się za wszelką cenę unikać, ponieważ potwornie cuchnął.
Nie mieli żadnego posłania, ani jednej poduszki czy koca, a spanie na mokrych kamieniach sprawiało, że Nina była przemoczona, zesztywniała i bardziej zmęczona niż wcześniej.
Kiedy byli spragnieni, musieli iść do najbardziej wilgotnej części jaskini i zlizać wodę ze ściany. Strażnik nigdy nie przynosił im wody, ale Matthias wpadł na pomysł, żeby zatrzymać jedną z toreb, w których było przynoszone jedzenie, i nasączyć ją wodą. Powiedział strażnikowi, że upuścili torbę w kącie służącym za toaletę. „Nie wejdzie, żeby sprawdzić”, zapewniał ich ledwie słyszalnym szeptem i okazało się, że miał rację. Potem Matthias położył torbę pod ścianą, po której stale ściekała woda, a kiedy była całkiem przemoczona, starannie wycisnął wodę wprost w oczekujące usta Alii, potem Percy’ego, a następnie podzielił się cennymi kroplami z Niną, która zakasłała i wypluła je.
– Fuuuj! – krzyknęła.
– Co się stało? – zapytała Alia.
– To było ohydne – jęknęła. Woda była wystarczająco niesmaczna, kiedy zlizywali ją ze ściany – smakowała kamieniem, siarką i odrobiną jakichś chemikaliów, których Nina nie potrafiła rozpoznać. Ale wyciśnięta z torby woda smakowała jak skała, spleśniały chleb i brudna, gnijąca torba, a może nawet jak czyjeś wymiociny.
– To jest woda – powiedział Matthias. – Jest nam potrzebna do życia.
Nina niczego już nie powiedziała, ale wróciła do zlizywania wody bezpośrednio ze ściany, po kropelce, i pozwoliła pozostałym dzielić się wodą wyciskaną z torby.
Podejrzewała, że tamci troje przed aresztowaniem przez Policję Populacyjną prowadzili życie znacznie gorsze niż ona. Ciemność wyraźnie nie przeszkadzała im tak bardzo jak jej, nie narzekali na brak jedzenia ani nawet na smród z kąta służącego za toaletę. (Cóż, sami nie pachnieli najlepiej, podobnie zresztą jak Nina).
Nina starała się jak najczęściej siedzieć blisko pozostałych – żeby się trochę ogrzać i żeby słuchać, czy znowu o niej nie rozmawiają, a może po to, żeby się czegoś dowiedzieć. Ale kilka razy obudziła się z głębszego snu i stwierdziła, że przenieśli się pod drugą ścianę celi i szepczą tam o czymś.
– Tam był okropny przeciąg – mówiła Alia. – Zmarzliśmy, ale ty wyglądałaś, jakby ci to nie przeszkadzało, więc nie chcieliśmy cię budzić.
To brzmiało całkiem niewinnie i może było niewinne, ale Nina i tak w duchu się na nich złościła.
Naprawdę ich zdradzę – myślała. – Będą mieli za swoje. W ogóle mnie nie obchodzą.
W takich chwilach zdarzało jej się jęknąć:
– Tak strasznie tęsknię za rodziną! A wy za kimś tęsknicie?
Nawet Alia nie odpowiadała na takie pytanie.
Później, na spotkaniu z nienawistnikiem, Nina była im wdzięczna za milczenie, ponieważ wiedziała, że pod spojrzeniem tych przeszywających niebieskich oczu nie zdołałaby dochować żadnej tajemnicy. Miała wrażenie, że mężczyzna wie, że ona jest pojawem. Czuła, że gdyby ją zapytał, wbrew swojej woli byłaby zmuszona podać mu nazwisko i adres babci, musiałaby opisać szczegółowo wygląd każdej siwowłosej ciotki i podać dokładnie ich stanowiska i miejsca pracy.
Na szczęście nigdy nie pytał o to, kto ją ukrywał. Pytał tylko o Alię, Percy’ego i Matthiasa.
– Proszę mi dać więcej czasu – błagała Nina. – Nie znam ich jeszcze.
W duchu myślała, że mogłaby spędzić z nimi całe wieki w więziennej jaskini i nadal niczego by o nich nie wiedziała. Percy przypominał skałę – twardy, nieugięty i nieprzenikniony, Matthias był rozmowny jak drzewo i nawet Alia, która sprawiała wrażenie najsłabszego ogniwa, okazała się bardzo cicha, skryta, uprzejma i nic ponadto.
– Mam ci dać więcej czasu? Siedzisz tam już od wielu dni – warknął nienawistnik podczas kolejnego przesłuchania w środku nocy. – Ile czasu ci potrzeba, żeby powiedzieć: „Moi rodzice nazywają się tak i tak. A twoi?”.
Przez jedną przerażającą chwilę Ninie wydawało się, że on naprawdę pyta o imiona jej rodziców. Wbrew woli zaczęła składać wargi, żeby wymówić pierwszą sylabę imienia matki. „Rita. Moja matka nazywa się Rita. Mój ojciec nazywa się Lou. Moja babcia nazywa się Ethel. A ja... ”.
Przygryzła mocno wargę, zatrzaskując słowa w ustach, ale nienawistnik wyraźnie niczego nie zauważył. Chodził po pokoju i dalej się złościł.
– Nawet imiona by nam pomogły. Nawet inicjały. Musisz mi coś powiedzieć.
Nie pytał o imiona jej rodziców, mówił tylko, jakie pytania powinna zadać pozostałym. Serce Niny tłukło się w panice, która utrudniała jej myślenie.
A jeśli... A jeśli nie potrzebuje znać imion moich rodziców, ponieważ już je zna? A jeśli wie już o babci i ciotkach? Czy dlatego o to nie pyta?
Nina gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wspomniała Jasonowi choćby słowo o swojej rodzinie. Chyba nie, prawda? Rozmawiając z Jasonem, pragnęła się wydawać egzotyczna i godna zainteresowania, a babcia i trzy ciotki – stare panny – nie bardzo do tego obrazu pasowały.
Nienawistnik przestał krążyć po pokoju i okręcił się na pięcie, stając twarzą w twarz z Niną. Patrzyli sobie prosto w oczy.
– Nie możesz bawić się z Policją Populacyjną, mała – powiedział. – Za to zostaje się skazanym na śmierć.
Nina zadrżała.
Mężczyzna wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
Nina siedziała sama, przerażona, w luksusowym wnętrzu pokoju przesłuchań. Stół przed nią był za stawiony jedzeniem, którym opychała się z wilczym apetytem podczas rozmowy. Może dlatego, że był to środek nocy, a nie środek dnia, na posiłek podano tylko przekąski – głównie rzeczy, jakich Nina nigdy wcześniej nie jadła: prażona kukurydza, solone orzeszki ziemne, serowe krakersy, rodzynki. Dziewczynka nadal była głodna – zawsze była głodna, nie potrafiła sobie przypomnieć żadnej chwili w swoim życiu, kiedy czułaby się najedzona do syta. Teraz jednak nie potrafiła zmusić się do przełknięcia kolejnego kęsa, bo głos znienawidzonego mężczyzny nadal rozbrzmiewał jej w uszach. Mimo to sięgnęła do miski z orzeszkami i zaskoczona zorientowała się, że jej ręce podnoszą naczynie i wsypują zawartość za dekolt sukienki. Zacisnęła mocniej pasek, tworząc na brzuchu torebkę, w której zmieściły się orzeszki. Gdy tylko skończyła, strażnik otworzył drzwi.
– Podobno dzisiaj wcześniej skończył – warknął. – Wracasz do celi.
Nina wstała powoli – żaden orzeszek nie wypadł na podłogę. Skrzyżowała ramiona i przycisnęła je do siebie, przytrzymując pasek na miejscu. Zrobiła krok, potem kolejny i nic się nie stało; orzeszki łaskotały ją, ale nie dbała o to.
Ukradłam jedzenie Policji Populacyjnej! – pomyślała Nina. – I uszło mi to na sucho!
Wracając do celi, nie czuła się jak dziewczynka, która omal nie zdradziła swoich rodziców i której ukochana babcia i ciotki mogą znajdować się w niebezpieczeństwie. Nie czuła się jak nielegalne dziecko bez prawa do życia, nie czuła się jak chora z miłości, głupiutka nastolatka zdradzona przez chłopaka, w którym się zakochała. Nie czuła się jak potencjalna zdrajczyni swoich współbraci.
Czuła się oszołomiona, pełna nadziei, sprytna i odpowiedzialna – a wszystko to dzięki orzeszkom ziemnym szeleszczącym jej pod sukienką.
Nina nadal kradła jedzenie.
Podczas każdego spotkania z nienawistnikiem nadchodziła niezmiennie chwila, w której mężczyzna wychodził na krótko z pokoju – żeby porozmawiać ze strażnikiem, iść do łazienki albo przynieść nowy długopis. Wtedy Nina łapała stojące najbliżej jedzenie i wepchnęła je sobie za sukienkę, w skarpetki i gdzie tylko mogła. Zabierała jabłka, pomarańcze, ciasteczka, rodzynki, suszone banany, łuskane orzechy włoskie, paczki płatków śniadaniowych i zapakowane batoniki owsiane. Ukradła także torbę, w której strażnik przynosił ciemny chleb, i nosiła ją zawsze przy sobie, przywiązaną pod sukienką, żeby móc zabrać więcej jedzenia.
Problem polegał na tym, że nie wiedziała, co powinna z nim zrobić.
Była głodna i bez problemu dałaby radę zjeść wszystko sama, ale kiedy znajdowała się z powrotem w celi, jej żołądek ściskał się na myśl o tym, że miałaby przełknąć chociażby okruch z kradzionego jedzenia. A jeśli usłyszą, że coś gryzie? Jak mogłaby objadać się takimi smakołykami, kiedy oni obok niej głodowali? Jak w ogóle mogła kiedykolwiek jeść to, co dawała jej Policja Populacyjna, kiedy tamci byli głodni?
Myślała o tym, żeby się z nimi podzielić – prawdopodobnie po to właśnie za pierwszym razem sięgnęła do miski z orzeszkami, ponieważ czuła się okropnie winna, że nie przyniosła rogalików dla Alii. Ale jak miałaby im wytłumaczyć, skąd wzięła jedzenie?
Pewnej nocy, kiedy strażnik wepchnął ją z powrotem do celi i zobaczyła pozostałą trójkę skuloną razem, w jej głowie zalęgła się okropna myśl. Nina usiadła koło nich i oparła się o Alię, która obraziła się, mocniej przytulając się do Matthiasa. Podłoga była mokra i twarda, Nina marzła i wszystko wydawało jej się beznadziejne: przestało ją obchodzić, co się stanie z innymi, jeśli tylko jej będzie ciepło, jeśli dostanie suche ubranie i ją wypuszczą z więzienia. Mogłabym wykorzystać to jedzenie, żeby ich przekupić – pomyślała. – Mogłabym im powiedzieć, że dostaną, ile tylko zechcą zjeść, jeśli zdradzą mi swoje tajemnice. Nie... Będę im wydzielać po orzeszku albo po rodzynce za każdym razem, kiedy odpowiedzą na moje pytanie. Kto to jest „Sa... ”? Skąd macie dokumenty? Kto jeszcze powinien zostać z wami aresztowany?
Nie zrobiła tego, ale nadal kradła jedzenie, którego nie mogła zjeść, oddać ani w żaden sposób wykorzystać. Miała wrażenie, że jest w więzieniu od zawsze i na zawsze w nim pozostanie. W swojej przyszłości widziała tylko kolejne noce snu w wilgotnym, brudnym ubraniu na zimnych i twardych kamieniach, kolejne dni prób podsłuchania szeptów pozostałej trójki, kolejne nieregularne wizyty w gabinecie nienawistnika, który krzyczał na nią i dawał jej jedzenie, które kradła, nie mogąc go potem zjeść.
Aż pewnego dnia wszystko się urwało.
– Masz dwadzieścia cztery godziny – warknął do niej nienawistnik. – Ani chwili więcej.
Nina zagapiła się na niego, a jej mózg próbował ogarnąć to, co właśnie usłyszała. Prawie zapomniała, że dwadzieścia cztery godziny to jeden dzień – że na świecie są takie rzeczy jak liczby i liczenie godzin.
– Chce pan powiedzieć... – zaczęła, bardziej zdziwiona niż przestraszona.
– Jeśli nie powiesz mi wszystkiego, co chcę wiedzieć – spojrzał na zegarek na nadgarstku – do dziesiątej pięć jutro wieczorem zostaniesz stracona. Ty i ta trójka pojawów.
Nina czekała, aż ogarnie ją zgroza, ale była zbyt zobojętniała. Nagle coś innego odwróciło jej uwagę. Strażnik więzienny Mack zaczął dobijać się do drzwi gabinetu, w którym się znajdowali. Nienawistnik otworzył drzwi, a Mack chwiejnie wpadł do środka i osunął się na stół. Nina zobaczyła, że wciąż ściska pęk kluczy, których zawsze używał, kiedy wyprowadzał ją z celi. Jego długie ramiona z impetem uderzyły o blat, palce rozluźniły się, a klucze ześlizgnęły się na podłogę.
– Tru... – wybełkotał Mack. – Trucizna...
Nienawistnik zerwał się na równe nogi i złapał telefon, błyskawicznie wybierając numer.
– Natychmiast przysłać karetkę do kwatery głównej Policji Populacyjnej! – zażądał. – Jeden z naszych strażników został otruty.
Wyciągnął Macka na korytarz – stopy strażnika obijały się o podłogę.
– Trzymaj się, Mack – mruknął nienawistnik. – Zaraz przyjedzie pomoc.
– Unnnh – jęknął Mack.
Obaj najwyraźniej zapomnieli o istnieniu Niny, która zobaczyła leżący na podłodze, tuż obok jej krzesła, pęk kluczy. Poszczególne klucze sterczały z niego pod dziwacznymi kątami. Powoli, obojętnie, jakby sięgała po upuszczony orzeszek, pochyliła się i podniosła je.
Wsunęła kółko z kluczami na lewy nadgarstek i przesunęła je wyżej i jeszcze wyżej na ramię, aż mogło się samo utrzymać. Klucze wbijały się w jej rękę, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Dzięki temu się obudziła.
Mam klucze.
Mam jedzenie.
Mam dwadzieścia cztery godziny.
Muszę wymyślić plan.
Nienawistnik wrócił do pokoju – Nina nie miała najbledszego pojęcia, ile czasu go nie było. Możliwe, że przez całe godziny siedziała tutaj, dotykając kluczy przez materiał rękawa sukienki.
– Nie do uwierzenia! – wściekał się mężczyzna. – Mack... Wezwałem kogoś, żeby się nim zajął. Odprowadzę cię do celi, rusz się! Muszę tu wrócić jak najszybciej...
Nina wstała, czując ciężar przywiązanej w pasie torby z jedzeniem i ukłucia kluczy na ramieniu. Tak powoli, jak tylko się odważyła, okrążyła stół i podeszła do nienawistnika. Złapał ją za ramię – na szczęście prawe – i szarpnął.
– Do czego to dochodzi – mruczał, kiedy podeszli do drzwi dzielących luksusowy korytarz od reszty więzienia. Nina wstrzymała oddech, niepewna, czy nie zauważy teraz, że potrzebuje kluczy Macka.
Nie – wyciągnął własny klucz z kieszeni marynarki, wepchnął go do zamka i przekręcił, cały czas utyskując:
– Mack to porządny, uczciwy facet, ma rodzinę i dzieci, nie mam pojęcia, czemu...
Podeszli do następnych drzwi, które mężczyzna otworzył, niemal się nie zatrzymując.
Na dole schodów były kolejne drzwi, ale mężczyzna poganiał tylko Ninę, która odważyła się przestać wstrzymywać oddech. W końcu znaleźli się przed jej celą.
Nienawistnik zatrzymał się i spojrzał na swój pęk kluczy.
– Niech to szlag! – warknął. – Nie mam do nich klucza, muszę wrócić.
Obejrzał się na drzwi, przez które właśnie przeszli, a na jego twarzy tak wyraźnie malowały się odraza i zniecierpliwienie, że Nina miała wrażenie, jakby słyszała jego myśli: Teraz muszę wracać na samą górę, wlekąc ze sobą tę okropną dziewuchę, a potem zejść jeszcze raz w to gnojowisko. Tak, na pewno myślał coś takiego, podniósł nawet nogę i z obrzydzeniem spojrzał na błoto przyklejone do podeszew jego lśniących butów. Nie mam najmniejszej ochoty zawracać sobie teraz głowy tą bezużyteczną smarkulą, chciałbym sprawdzić, co się dzieje z nieszczęsnym Maćkiem...
– Wiesz co? – odezwał się. – Nie będę cię wsadzać do celi, tylko zostawię po prostu tutaj, na korytarzu. W tym skrzydle i tak nie ma teraz nikogo, a tamte drzwi będą zamknięte... – mówił tak, jakby to Nina, a nie on, powinna się martwić, że nie jest dostatecznie dobrze zamknięta. – Strażnik z porannej zmiany wpuści cię do celi, kiedy przyjdzie koło ósmej na obchód.
Już wychodził już przez drugie drzwi.
– Mówi się trudno – mruknął i zatrzasnął je przed nosem Niny.
Dziewczynka stanęła przed potężnymi stalowymi drzwiami i dotknęła palcem dziurki od klucza. Jeden z kluczy zostawionych przez Macka będzie pasował, była tego pewna. Gdyby nienawistnik wsadził ją z powrotem do celi, klucze na nic by się jej nie przydały, ponieważ tamte drzwi nie dawały się otworzyć od środka.
Miała jednak klucze do wszystkich drzwi dzielących ją od pokoju przesłuchań z oknami wychodzącymi na zewnątrz.
Miała klucze i jedzenie – mogła uciec.
Nina po omacku wpychała klucze do dziurki, szukając właściwego. Jedynym źródłem światła w korytarzu była słaba i brudna żarówka wisząca kilka metrów dalej, więc dziewczynka miała problemy ze stwierdzeniem, które klucze już wypróbowała, a których jeszcze nie. Nie było także łatwe powstrzymanie pozostałych kluczy od obijania się o metalowe drzwi, kiedy próbowała obrócić jeden z nich w zamku. Była przekonana, że musi zachowywać się cicho... Ale właściwie dlaczego? Nienawistnik był już na pewno na górze, i opiekował się otrutym Maćkiem, a powiedział przecież, że tu, na dole, nie ma innych więźniów.
Oczywiście oprócz Percy’ego, Matthiasa i Alii.
Percy, Matthias i Alia.
To dziwne, ale Nina nie pomyślała o nich ani razu od chwili, w której zacisnęła palce na kluczach strażnika. Zapomniała o ich istnieniu, myślała tylko o kluczach, zamkach w drzwiach i swoim życiu.
Percy, Matthias i Alia.
Myśl o nich sprawiła, że Nina upuściła pęk kluczy, które zadzwoniły o kamienną podłogę i przesunęły się kawałek dalej. Dźwięk odbijał się echem w jej uszach, zupełnie jakby upuściła co najmniej tysiąc kluczy na tysiąc podłóg. Prawie chciała, żeby któreś z nich – Percy, Matthias albo Alia – zaczęło walić w drzwi celi i wołać: „Hej! Co się tam dzieje?!”.
Wtedy musiałaby się do nich odezwać, stanąć z nimi twarzą w twarz i spojrzeć im w oczy, próbując zdecydować: Czy powinnam ich poprosić, żeby uciekli ze mną?
Ale żadne z nich nie zaczęło walić w drzwi ani jej nie zawołało – zresztą nie spodziewała się, żeby to zrobili. Nawet jeśli usłyszeli przez ciężkie drewniane drzwi brzęk kluczy, pomyśleli prawdopodobnie, że po prostu strażnik robi więcej hałasu niż zwykle. Niezależnie od tego, czy coś usłyszeli, siedzieli skuleni razem w kącie celi, ponieważ w więzieniu głupotą było zwracanie na siebie czyjejkolwiek uwagi.
W więzieniu głupotą było myśleć o kimś poza sobą.
Nina nie pochyliła się, żeby podnieść klucze – jeszcze nie.
Od kiedy nienawistnik przedstawił jej wiele dni temu swoją propozycję, unikała podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Leżała w brudzie, potykała się, idąc za strażnikiem, siedziała ze spuszczoną głową, kiedy nienawistnik wygłaszał do niej tyrady, ale nie zrobiła właściwie nic, co mogłoby zaszkodzić Percy’emu, Matthiasowi i Alii. Nie zrobiła też właściwie nic, co mogłoby im pomóc – po prostu siedziała dokładnie na środku idealnie nieruchomej wagi.
Teraz jednak szale tej wagi musiały się przechylić, a ona musiała dokonać wyboru.
Gdyby Nina uciekła sama, nie oglądając się za siebie, skazałaby tym samym Percy’ego, Matthiasa i Alię na śmierć. Czy nienawistnik nie powiedział, że pozabija ich wszystkich, jeśli nie dostanie potrzebnych informacji do dziesiątej wieczorem następnego dnia? W głębi serca Nina wiedziała, że to Jeśli” dotyczyło tylko szansy dla niej – gdyby Percy, Matthias i Alia nadal znajdowali się w celi następnego dnia, zostaliby straceni.
Ale przecież nie mam aż tyle jedzenia – pomyślała Nina. – Czworgu dzieci trudniej będzie się ukrywać i dotrzeć w bezpieczne miejsce niż jednemu. Poza tym Alia jest jeszcze taka mała, że prawdopodobnie nie potrafi iść bardzo szybko, a ja musiałabym dojść dziś wieczorem tak daleko, jak to tylko możliwe, zanim ktoś zauważy moje zniknięcie. Tak czy inaczej te dzieci nie przeżyją, a jeśli zabiorę je ze sobą, to tylko sama przy tym zginę.
Nina pomyślała o tym, jak Jason ją zdradził, a wszystkie jej przyjaciółki tylko patrzyły, kiedy Policja Populacyjna przyszła ją aresztować. Nikt mi nie pomógł! – miała ochotę wrzasnąć do malutkiej, upartej części samej siebie, która odmawiała podniesienia po prostu kluczy i ucieczki. Potem jednak pomyślała o babci, cioci Zence, cioci Lystrze i cioci Rhodzie, czterech starszych paniach, które mogłyby sobie pozwalać na niewielkie przyjemności za swoje emerytury, ale zamiast tego harowały ciężko, wykonując nużące i nieciekawe prace, a po godzinach opiekowały się malutkim dzieckiem, rozpieszczając je. Pomyślała o swojej matce, kobiecie, którą ledwie znała, ale która ukrywała ciążę, przyjeżdżała w tajemnicy do domu babci i przysyłała pieniądze, kiedy tylko zdołała. Dla wszystkich byłoby prościej, gdyby od razu pozbyli się Niny.
Ale to by nie było w porządku.
Nina westchnęła i wypuściła z płuc wilgotne, niezdrowe więzienne powietrze, a potem pochyliła się i podniosła klucze. Obróciła się i podeszła do innych drzwi, szukając innego klucza – o dziwo, znalazła go od razu. Ciężkie drewniane drzwi skrzypnęły i stanęły otworem.
– Alia? Percy? Matthias? – zawołała. – Chodźcie, wynosimy się stąd.
Sześć par oczu przewiercało Ninę spojrzeniem.
Przedtem miała wrażenie, że straciła poczucie czasu, ale teraz wiedziała, że bezcenne, może nawet życiodajne sekundy upływają, podczas kiedy tamci gapią się na nią w milczeniu.
– Co? – zapytał w końcu Percy.
– Ukradłam mnóstwo jedzenia – wyjaśniła Nina. – A potem ktoś otruł strażnika i on upuścił klucze, a potem ten nienawistnik nie zauważył, że je podniosłam i spieszył się, więc nie wsadził mnie do celi, bo chciał jak najszybciej wrócić do Macka. Mack to ten strażnik. W każdym razie: mam klucze i nikt o tym nie wie, więc możemy uciec. Chodźcie!
Znowu długa cisza – wyraźnie nie rozumieli.
– Ty otrułaś strażnika? – zapytała cichutko Alia.
– Nie, nie mam pojęcia, kto go otruł. Nie obchodzi mnie to. Ważne jest tylko to, że przez to zgubił klucze, a teraz ja je mam i zamierzam stąd uciec. A wy możecie iść ze mną, jeśli się zaraz zdecydujecie.
– Może to podstęp – mruknął Percy.
– Może to jest test – odmruknął Matthias, wstał i podszedł do Niny. – Dlaczego mielibyśmy ci ufać? – zapytał.
Nina poczuła, że opada jej szczęka. Spodziewała się, że będą zachwyceni, wdzięczni i gotowi do natychmiastowej ucieczki – w ogóle nie brała pod uwagę, że mogliby zakwestionować jej propozycję.
– Dlaczego macie mi ufać? – zapytała oszołomiona. – Ponieważ... ponieważ siedzicie w okropnej celi więziennej, zlizując wodę ze ściany i sikając w kącie, a jutro, jeśli tu będziecie, Policja Populacyjna każe was stracić. Nie macie szczególnie dużego wyboru, ja jestem waszą jedyną szansą.
Percy i Alia podeszli, stając za Matthiasem jako wsparcie.
– Ma trochę racji – szepnął Percy do Matthiasa. – Ale...
Nina zaczęła tracić cierpliwość, wszystko szło na odwrót: to oni powinni ją błagać, nie ona ich.
– Poza tym jestem dobra – upierała się. – Naprawdę. Nie znacie mnie, ponieważ w więzieniu nie byłam właściwie sobą, bo... – Nie mogła powiedzieć „bo nie mogłam się zdecydować, czy chcę was zdradzić”.
– Nieważne. Ale możecie mi zaufać, słowo.
Percy popatrzył na Alię, Alia popatrzyła na Matthiasa, który z kolei popatrzył na Percy’ego.
– No dobra, idziemy – oznajmił Matthias.
– No to świetnie. – Nina nie zdołała ukryć odrobiny sarkazmu w głosie. – Cieszę się, że się zdecydowaliście. – Odwróciła się do drugich drzwi, dzwoniąc trzymanymi kluczami.
– Jaki masz plan? – zapytał Percy.
– Plan? – powtórzyła Nina.
– Mówiłaś, że jakiś strażnik został otruty, prawda? – spytał Percy. – Jak zamierzasz ominąć innych strażników, którzy będą wystraszeni i wściekli i będą szukać kogoś, na kogo można zwalić za to winę?
– Yyy... – powiedziała Nina.
– I dokąd mamy uciekać?
Nina poczuła się jak idiotka – z powodu kluczy nie tylko zapomniała początkowo o Percym, Matthiasie i Alii, ale także o wszelkiej logice. Nie wystarczyło uciec z więzienia, trzeba było uciec dokądś.
Pomyślała o babci i ciotkach, ale to było zbyt ryzykowne. W Szkole Harlow wszyscy wiedzieli, że została aresztowana, nikt nie odważyłby się jej pomóc i ukrywać ją. Przełknęła gwałtownie ślinę.
– Znacie jakieś bezpieczne miejsce? – zapytała cicho.
Pozostała trójka znowu wymieniła spojrzenia: tym razem Alia spojrzała na Percy’ego, Percy na Matthiasa, a Matthias na Alię. Dobrze, że do tej pory Nina większość czasu spędzała z nimi w ciemności, ponieważ inaczej ta wymiana spojrzeń doprowadzałaby ją do furii.
Możliwe, że nadal ją doprowadzała do furii.
– Nie znamy żadnego bezpiecznego miejsca – powiedział Matthias. – Już nie.
– No to wspaniale – wściekła się Nina, opierając plecami o ścianę. – Mamy jedzenie, mamy klucze, mamy wszystko, co potrzebne do ucieczki... Poza miejscem, do którego moglibyśmy uciec.
– To nie jest takie łatwe, przetrwać. Tam na zewnątrz – odezwał się Percy, gestem głowy wskazując stalowe drzwi, jakby cały świat znajdował się po ich drugiej stronie. – Potrzebujesz jedzenia, potrzebujesz schronienia, potrzebujesz ciepła... no, może nie o tej porze roku, ale kiedy przychodzi zima...
– Potrzebujesz miejsca, w którym będziesz bezpieczna – wtrąciła się Alia.
– Daleko od Policji Populacyjnych i wszystkich ludzi, którzy mogliby cię wydać Policji Populacyjnej – zgodził się Matthias.
Nina zaczęła żałować swojej decyzji: ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, była trójka małych dzieci pouczających ją, jak niebezpiecznym miejscem jest świat. Czy nie pomyśleli, że ona wie o tym? Zupełnie jakby istniało jakieś miejsce z dala od ludzi.
W głowie Niny nagle pojawił się pewien pomysł. Z dala od ludzi... Jak na pokazie slajdów w jej pamięci zaczęły się wyświetlać obrazy drzew i tylko drzew, lasu ciągnącego się całymi kilometrami pomiędzy ogromnymi trawnikami prowadzącymi do dwóch szkół bez okien. Szkół, których uczniowie najprawdopodobniej nigdy nie mieli już wyjść na zewnątrz, do lasu, skoro Nina i Jason zostali aresztowani...
– Chyba znam takie miejsce – powiedziała powoli Nina, nadal myśląc intensywnie.
– Czy będzie tam dużo jedzenia? – zapytała z ożywieniem Alia.
– Nie, ale... – Nina lekko skubnęła przez materiał sukienki przywiązaną w pasie torbę. Jednak znowu była głupia, ponieważ najprawdopodobniej zjedliby całe ukradzione jedzenie, zanim w ogóle dotrą do lasu. A w lesie jedzenie nie będzie leżało na ziemi... a może będzie? Nina przypomniała sobie nowego chłopca w otaczającej Jasona grupce uczniów ze Szkoły Hendricksa. Kazał się nazywać Lee Grant, chociaż Jason kilka razy mówił Ninie, że to nazwisko na pewno jest fałszywe. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, Lee był wściekły, ponieważ założył w lesie ogród, a inne dzieciaki mu go stratowały.
Jedzenie rosło w ogrodzie – Nina była miejskim dzieckiem, ale tyle przynajmniej wiedziała. Jeśli Lee Grant mógł założyć ogród w lesie, to samo mogła zrobić ona, z Percym, Matthiasem i Alią.
– W tym miejscu, o którym myślę... moglibyśmy wyhodować własne jedzenie – powiedziała Nina i szybko wytłumaczyła, o co jej chodzi. Pilnowała się, żeby nie wspomnieć o Jasonie i nie zdradzić zbyt wiele szczegółów dotyczących jej pobytu w Szkole Harlow i przyczyn, dla których musiała ją opuścić.
Po raz kolejny Percy, Matthias i Alia wymienili spojrzenia.
– Myślę, że wyhodowanie jedzenia jest trudniejsze, niż mówisz – powiedział Percy.
– Ale... – Matthias popatrzył na otaczające ich więzienne mury – to lepsze niż siedzenie tutaj.
– Lubię drzewa – odezwała się cicho Alia.
Te słowa przesądziły, a Nina uświadomiła sobie, że po raz pierwszy uśmiechnęła się do tamtych szczerym, szerokim uśmiechem. Była szczęśliwa, że nie musi już próbować unikać ich spojrzeń albo podsłuchiwać ich rozmów, nie musi się martwić, że oni wiedzą, że zamierza ich zdradzić. Teraz już na pewno nie zamierzała ich zdradzić.
Zamierzała uratować im życie.
We czwórkę zdecydowali po dłuższej dyskusji, że zaczekają, zanim otworzą drzwi i spróbują wyślizgnąć się z więzienia.
– Jeśli ktoś został otruty, przez jakiś czas będzie tu panował kompletny chaos – powiedział Percy. – Powinniśmy zaczekać i spróbować w środku nocy.
– Ale ten nienawistnik... ten facet, który mnie przesłuchiwał... powiedział, że o ósmej rano ktoś przyjdzie, żeby mnie wsadzić do celi. Czyli za jakieś dziesięć godzin. Możemy być daleko od więzienia, jeśli przez dziesięć godzin nie zauważą naszego zniknięcia.
– Godzina – powiedział Matthias, jakby decyzja zależała tylko od niego. – Zaczekamy godzinę, to powinno dać strażnikom czas, żeby się uspokoili.
A na wypadek – spojrzał na drzwi celi więziennej – gdyby ktoś przyszedł tu zajrzeć, my troje powinniśmy tam na razie wrócić.
Z wyrazu jego twarzy – a także z wyrazu twarzy Alii i Percy’ego – Nina mogła odczytać, jak bardzo nie podoba im się ten pomysł. Kiedy wolność była odległa o zaledwie godzinę, powrót do celi więziennej wydawał się karą nie do zniesienia. Samo spojrzenie w ciemność za drzwiami sprawiło, że Nina zadrżała. Była szczęśliwa, że przynajmniej sama zostanie w korytarzu, pod światłem słabej żarówki.
– Zamknij nas na klucz – powiedział cicho Percy.
Troje dzieci przekroczyło próg celi i zamknęło za sobą drzwi, a Nina przekręciła klucz w zamku. Zapadka spadła na miejsce z głośnym stuknięciem.
Ja nie – pomyślała Nina. – Nie weszłabym tam z powrotem, nie potrafiłabym się zmusić. Gdyby chodziło tylko o nią, zaryzykowałaby, gotowa byłaby zmarnować szansę ucieczki, żeby tylko uniknąć siedzenia w ciemnej, wilgotnej, okropnej celi przez jeszcze jedną godzinę. Ale żadne z pozostałych nawet nie mruknęło.
Nina spędziła kolejną godzinę, chodząc od drzwi celi do stalowych drzwi prowadzących na schody na górę, w kółko i w kółko. Byłoby rozsądniej oszczędzać energię, mięśnie i podeszwy butów na godziny marszu, które ją czekały, ale nie była w stanie usiąść spokojnie i odpocząć choćby przez sekundę. Kiedy uznała, że minęła już godzina, zastukała do drzwi celi.
– Już? – zawołała przez drzwi.
– Jeszcze nie – usłyszała stłumiony głos Matthiasa.
Nina chodziła jeszcze przez jakiś czas, a potem usiadła i zajrzała do torby z jedzeniem. Opierała się plecami o stalowe drzwi, ponieważ stwierdziła, że schowa wszystko błyskawicznie, jeśli usłyszy, że ktoś zamierza je otworzyć. Biszkopty były pokruszone, jabłka obite, a pomarańcze miękkie. Czy to naprawdę było dość jedzenia dla całej czwórki?
Możesz jeszcze uciec bez nich – wyszeptał w jej głowie złowieszczy głos. – Nie jest jeszcze za późno, żeby zmienić zdanie.
Nie – powiedziała sobie stanowczo Nina. Wróciła do drzwi celi i znowu zastukała.
– Nikt nie przyszedł – oznajmiła. – I nikt nie przyjdzie. Musimy iść.
– Dobrze – odparł jeden z chłopców; nie była pewna który.
Otworzyła drzwi i wypuściła ich – sprawiali wrażenie spokojnych i opanowanych, jakby wybierali się na piknik, a nie planowali uciec z więzienia Policji Populacyjnej. Nina znowu zaczęła szukać klucza do drzwi zewnętrznych.
– Mogę? – zapytał Percy.
Zawahała się – tak bardzo przejmowała się tym, żeby jej zaufali, że w ogóle nie pomyślała, czy sama powinna im ufać. A jeśli Percy złapie klucze, odepchnie Ninę i ucieknie bez niej?
Miał przecież dziewięć lat. Podała mu pęk kluczy, a Percy przyjrzał się dziurce w drzwiach, potem wybrał srebrny matowy klucz.
– Spróbuj tym – powiedział.
Nina wsunęła klucz do dziurki – pasował. Zamek szczęknął i drzwi stanęły otworem. Przed nimi znajdowały się puste, tonące w półmroku schody.
– Może jedno z nas pójdzie na górę i upewni się, że jest bezpiecznie? – szepnęła Nina.
– Ja – odparła Alia.
Nina była pewna, że jeden z chłopców powie: „Nie, na pewno nie ty”. Jak mogliby wysłać najmłodszą przodem? Ale nikt nie powiedział ani słowa, więc Nina także się nie sprzeciwiła. Alia ruszyła przed siebie na palcach, z cichą gracją kotów, które Nina widywała w telewizji. Kiedy dotarła na szczyt schodów, odwróciła się, machnęła na nich i poruszyła wargami, bezgłośnie mówiąc: „Droga wolna”. Percy i Matthias ruszyli naprzód, a Nina podążyła za nimi.
– Robiła to już wcześniej – wyszeptała Nina. – Umie chodzić na zwiady.
– Cśśś – rzucił przez ramię Matthias.
Kiedy dotarli do drzwi prowadzących do gabinetów oficerów, Nina doszła do wniosku, że chyba przebywa w towarzystwie grupki zawodowych złodziei. Możliwe, że naprawdę tak było – co właściwie o nich wiedziała?
Wiedziałam, że umrą, jeśli im nie pomogę – powiedziała sobie. – Tylko to się liczy. Poza tym wspaniale było mieć Percy’ego, który przy każdych drzwiach umiał bezbłędnie wybrać właściwy klucz, bez cienia wahania czy hałaśliwych poszukiwań. Wspaniale było mieć Alię która wysuwała się bezgłośnie naprzód i wypatrywała niebezpieczeństwa, zawsze gotowa ich ostrzec. Nina czuła się bezpieczniej w ich towarzystwie.
Ale przy drzwiach na korytarz prowadzący do gabinetów oficerów Matthias przytrzymał Ninę.
– Czy jest jakaś inna droga na zewnątrz? – zapytał.
– Ja żadnej nie znam – odparła. – A o co chodzi?
Wskazał szare kable biegnące wzdłuż framugi drzwi, tak cienkie i niepozorne, że Nina nigdy by ich sama nie zauważyła.
– System alarmowy – mruknął.
Nina poczuła, że zaczyna w niej narastać panika. Jak mieliby zawrócić teraz, skoro byli tak blisko wyjścia?
Ale jak ominąć system alarmowy?
Nina zamrugała mocno oczami, starając się powstrzymać łzy.
– Czyli to koniec – powiedziała z głębokim rozczarowaniem.
Jednakże pozostali nie sprawiali wrażenia zaniepokojonych.
– Ile jeszcze drzwi musimy minąć, zanim znajdziemy się na zewnątrz? – zapytał Matthias.
– Tylko jedne, do pokoju przesłuchań – odparła Nina. – A potem możemy wyjść przez okno. To znaczy, moglibyśmy wyjść. – Spojrzała w dół, szurając czubkiem buta o brudną podłogę.
Kiedy podniosła głowę, Alia wdrapała się na ramiona Matthiasa, zakołysała się lekko i sięgnęła do kabli systemu alarmowego.
– Powoli – powiedział Percy.
– Co wy robicie? – spytała Nina.
– Przecinam kable – wyjaśniła Alia. Sięgnęła do kieszeni spódnicy i wyciągnęła nóż.
– To chyba niebezpieczne? – Nina nie wiedziała zbyt wiele o systemach alarmowych, ale babcia i ciotki zawsze ostrzegały ją, że ma się trzymać z daleka od gniazdek i kabli elektrycznych.
– Owszem – powiedziała Alia. – Dlatego uważam.
Nie zachowywała się, jakby uważała – raczej piłowała kabel, starając się przeciąć go tak, żeby był możliwie jak najbardziej poszarpany. Zeskrobała plastikową izolację ze sporego kawałka przewodu, a szary plastik zaczął spadać na podłogę.
– Zauważą to od razu – powiedziała Nina.
– Zauważą i tak, kiedy tylko zgasną im monitory – odparł Percy. – Ale dzięki temu będzie to wyglądało tak, jakby jakaś mysz przegryzła kable, a nie jakby więźniowie próbowali uciekać.
– Macie klucz pod ręką? – zapytała Alia przez zaciśnięte zęby.
– Tak. – Percy stanął tuż przy drzwiach i obejrzał się przez ramię na Ninę. – Kiedy tylko to przetnie, biegniemy. Jasne?
Nina skinęła głową i przesunęła się, żeby stanąć za nim.
Alia ze stłumionym jękiem bólu po raz ostatni szarpnęła nożem. Percy wepchnął klucz do zamka i przekręcił, a Alia zeskoczyła z ramion Matthiasa i przebiegła przez drzwi razem z Niną. Percy zajmował się już drzwiami do pokoju przesłuchań.
– Mamy szczęście – wysapał. – Nie są zamknięte. Nina przebiegła przez drzwi i otwarła na oścież okno, przez które wydostali się na zewnątrz. Gałęzie krzaków podrapały ramiona dziewczynki i zaczepiły o jej sukienkę, ale nie zatrzymywała się, biegnąc w dół zbocza. Torba z jedzeniem obijała się jej o nogi. Kątem oka zobaczyła, że Matthias został z tyłu, I zamknął za nimi okno.
– No, chodź – syknął Percy do ucha Niny. – Schowamy się wśród drzew.
Na pół biegnąc, a na pół się potykając, Nina biegła na oślep za Percym i Alią. Byli szybcy, a w ciemnościach dziewczynka bała się, że straci ich z oczu. Kierowała się bardziej słuchem niż wzrokiem – dopóki słyszała ciężkie oddechy pozostałych, wszystko było dobrze.
Trawa stała się gęstsza, łapała ją za kostki. Nie, to nie była trawa – to były niskie krzewinki w podszyciu lasu. Znaleźli się wśród drzew.
– No dobrze – powiedział cicho Matthias, który stał tuż za nią; najwyraźniej zdążył ich jakoś dogonić. – Zatrzymajmy się i popatrzmy.
Nina chciała biec dalej, ale Percy położył rękę na jej ramieniu, przytrzymując w miejscu. Pozostałe dzieci przykucnęły, więc Nina poszła ich śladem. Przyglądali się gmachowi więzienia.
Teraz, kiedy znalazła się na zewnątrz, widziała, że nienawistnik powiedział jej prawdę: więzienie miało na tyłach wysokie ogrodzenie z drutem kolczastym, wieżyczki strażnicze i jasne reflektory. Skrzydło z gabinetami oficerów, przez które uciekli, było tylko niedużym, jednopiętrowym aneksem do niechronionej części i stało pogrążone w ciemnościach. Nina musiała zmrużyć oczy, żeby je zobaczyć w blasku bijącym od reszty więzienia.
– Jeszcze nas nie szukają – wymamrotał Matthias.
– Nie, tam... Patrz! – Percy odetchnął gwałtownie, wskazując coś.
Przyćmione światło – latarka? – zalśniło na moment w oknie, przez które wyszli, a potem znikło i pojawiło się znowu w innym oknie skrzydła oficerskiego.
– Nikt nie wyszedł na zewnątrz – mruknął Matthias. – Oszukaliśmy ich.
Nina zadrżała, na myśl o tym, co by się stało, gdyby Matthias nie zamknął okna, a Alia przecięła kabel systemu alarmowego gładko, nie starając się naśladować zwierzęcych zębów.
– Co byśmy zrobili, gdyby wyszli nas szukać? – zapytała.
– Schowalibyśmy się – odparł rzeczowo Percy. – Umiemy się dobrze chować.
– Umiecie mnóstwo rzeczy – powiedziała z podziwem Nina. – Ja... – Chciała im podziękować, przyznać, że nie zdołałaby bez nich uciec, ale tamci wstali już, szykując się do dalszej drogi.
– Księżyc wstawał tam, czyli tam jest wschód – stwierdził Percy. – W jakim kierunku jest to bezpieczne miejsce, o którym nam opowiadałaś?
Nina rozejrzała się, patrząc na lśniący księżyc w pełni, jasne światła więzienia i czarny las przed nimi. Atak paniki, który zbliżał się przez całą noc, w końcu ją dopadł.
– Nie wiem! – jęknęła rozpaczliwie. – Nie mam pojęcia, jak się tam dostać!
Pozostali nie sprawiali wrażenia zaskoczonych.
Nina czuła się bardziej zawstydzona niż kiedykolwiek wcześniej: oni spodziewali się, że nie będzie wiedziała, spodziewali się, że będzie głupia.
– Uspokój się – powiedział szorstko Matthias. – Możemy się nad tym zastanowić. – Spojrzał wyczekująco na Percy’ego.
– To bezpieczne miejsce, o którym myślisz, jest w pobliżu twojej dawnej szkoły, prawda? – zapytał Percy.
Nina skinęła głową.
– A Policja Populacyjna przywiozła cię do więzienia prosto ze szkoły, tak?
Nina znowu przytaknęła.
– Jaka była pora dnia, kiedy cię tu przywieźli?
Przez moment Nina obawiała się, że nie zdoła odpowiedzieć nawet na to pytanie, ale szybko doszła do siebie, a pamięć podsunęła jej składankę przerażających obrazów.
– Rano – powiedziała. – Aresztowali mnie podczas śniadania.
Przypomniała sobie zapach owsianki, widok trzech samotnych rodzynek, chowających się wśród płatków owsianych. Samo wspomnienie sprawiało, że prawie się zadławiła.
– No dobrze – powiedział Percy zachęcającym tonem, jakby rozmawiał z naprawdę małym dzieckiem, młodszym nawet od Alii. – A teraz zastanów się spokojnie. Kiedy cię tutaj wieziono, po której stronie samochodu było słońce?
– Słońce? – Nina nie była pewna, czy dobrze usłyszała pytanie, a potem przestała być pewna, czy umie na nie odpowiedzieć. Została dopiero co aresztowana przez Policję Populacyjną, była śmiertelnie przerażona: kto normalny w takich okolicznościach zwracałby uwagę na słońce? I wtedy przypomniała sobie wodę, która chlapała na okno samochodu tuż koło niej i ściekała kropelkami po szybie. – Nie było słońca – powiedziała triumfalnie. – Padał deszcz.
Percy i Matthias wymienili spojrzenia, a Nina zaczęła podejrzewać, że nie powinna się z tego tak cieszyć.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytała.
– Gdybyśmy wiedzieli, po której stronie samochodu było słońce – wyjaśnił Matthew – wiedzielibyśmy, w jakim kierunku cię więziono. Słońce rano jest po wschodniej stronie nieba. Jeśli padało i nie było widać słońca, nie wiem, skąd przyjechałaś.
– Aha – powiedziała Nina. Nie widziała dostatecznie wyraźnie, ale miała nieodparte wrażenie, że Matthias mówi przez zaciśnięte zęby.
To nie było w porządku, oczekiwać, że będzie wiedziała coś o słońcu i niebie – jedno i drugie widywała w swoim życiu niezwykle rzadko.
Dlaczego Percy i Matthias tak świetnie się na tym znali?
– Możesz spróbować sobie przypomnieć? – zapytał cierpliwie Percy. – Czy jakaś część nieba tego ranka była jaśniejsza niż inne?
To przypominało jeden z seriali kryminalnych cioci Lystry, w których detektyw zawsze zadawał pytania w rodzaju: „Wiem, że to trudne, proszę pani, ale to bardzo ważne, żeby sobie pani spróbowała przypomnieć: czy jest pani pewna, że pan X wyszedł z pokoju przed północą?”. Ale w serialach cioci Lystry świadkowie byli zawsze pewni siebie: „Ależ tak. Słyszałam, jak otwierał drzwi, tuż zanim przejechał pociąg o północy, tuż zanim zadzwonił zegar”. Nina nie patrzyła na niebo, kiedy Policja Populacyjna wiozła ją do więzienia. Patrzyła w dół, na skute kajdankami ręce i na łańcuch na nogach. Ale jeśli zauważyła, że pada...
– Kiedy wyjeżdżaliśmy ze szkoły, było jeszcze ciemno – powiedziała powoli. – Ale potem wydaje mi się... wydaje mi się, że przez okno widziałam jakiś odblask na niebie, pomimo deszczu.
– Słońce wstawało – mruknął Matthias.
– To słońce wstaje? – spytała Nina. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, jak słońce pojawia się na niebie: na obrazkach i w telewizji po prostu było już gdzieś wysoko.
Percy zignorował jej pytanie i zadał kolejne:
– Po której stronie samochodu siedziałaś?
– Po lewej, z tyłu – odpowiedziała Nina.
– Czyli wschód był po lewej stronie... To znaczy, że jechałaś na południe – oznajmił Percy.
– Skoro tak mówisz – odparła Nina.
– Jej szkoła jest prawdopodobnie na prawo od drogi numer I – powiedział Matthias. – Na północ od miasta. Odważymy się iść wzdłuż drogi?
– Jeśli tego nie zrobimy, na pewno się zgubimy – orzekł Percy.
Nina zauważyła, że nawet nie udawali, że pytają ją o zdanie. W końcu obaj chłopcy spojrzeli na Alię, żeby mogła wyrazić zgodę skinieniem głowy.
Nina powiedziała sobie, że nie obchodzi jej to; miała tylko nadzieję, że nie pomyliła się co do strony, z której wstawało słońce.
Cała czwórka maszerowała mozolnie przez las przez całe godziny. Nina była tak zmęczona, że przestała zwracać uwagę na to, gdzie idzie i o czym rozmawiają pozostali, a także na wszystko inne. Liczyło się tylko zmuszanie się do stawiania nogi za nogą, każdy krok kawałek dalej naprzód. Przypomniała sobie, jak myślała, że pozostałe dzieci będą ją opóźniać – dobry kawał, to ona poruszała się najwolniej. To na nią pozostali musieli się oglądać i czekać niecierpliwie.
W końcu Alia podbiegła do Niny i wzięła ją za rękę.
– Możesz teraz usiąść – powiedziała. – Poczekamy tu chwilę, aż... aż Percy i Matthias coś załatwią.
Nina opadła na ziemię i oparła głowę o pień drzewa, wygodniejszy od jakiejkolwiek poduszki.
– Chcesz coś zjeść? – zapytała sennie.
– Jasne! – odparła Alia. – Mogę?
Nina odwiązała od pasa torbę z jedzeniem i podała ją otwartą małej dziewczynce.
– Weź, na co masz ochotę – zachęciła.
– Myślę, że wezmę coś małego – zdecydowała Alia. – Dopóki nie wrócą chłopcy. Oni będą wiedzieli, jak zrobić, żeby starczyło na dłużej.
Nina nie próbowała nawet nie zasypiać i zobaczyć, co wzięła Alia. Następną rzeczą, jaką poczuła, był kawałek pomarańczy, który mała wsunęła jej łagodnie do ust.
– To ci da trochę energii – powiedziała.
Nina przeżuła i przełknęła – rzadko kiedy jadała pomarańcze, a ta była słodka i soczysta. Jeden kawałek to stanowczo za mało, przypomniał tylko Ninie, jak bardzo jest wygłodzona. Pogrzebała w torbie z jedzeniem, wyciągnęła paczkę płatków śniadaniowych, otwarła ją i zaczęła wsypywać sobie zawartość do ust. Nigdy w życiu nie połykała niczego tak łapczywie.
– To twoje jedzenie, nie nasze – odezwała się Alia. – Ale czy nie powinnaś zostawić trochę, żeby na pewno starczyło nam na całą podróż?
W ciemnościach Nina nie zorientowała się nawet, że Alia widzi, co ona robi. Zaczerwieniła się i przestała przeżuwać – jadła tak łapczywie, że trochę płatków nie trafiło do jej ust i spadło na ziemię, marnując się.
– Czy Percy i Matthias powiedzieli, że kiedy ich nie ma, mam się ciebie słuchać? – jęknęła.
– Nie – odparta Alia.
Nina zaczęła wyjmować płatki po jednym z opakowania, kładąc każdy ostrożnie na języku.
– Gdzie oni w ogóle są?
– Chyba ci powiedzą, jak wrócą – wyjaśniła niepewnie Alia.
To było irytujące, Nina miała ochotę rzucić w małą całą paczką płatków śniadaniowych. W tym momencie dostrzegła jednak przebłysk światła poruszającego się wśród drzew i zbliżającego się do nich.
– Patrz, Alia! – wyszeptała. – To Policja Populacyjna! Poszli naszym śladem! Musimy uciekać... – zerwała się na nogi, cudem unikając rozsypania reszty płatków.
– Nina, spokojnie, to Percy i Matthias – odparła Alia.
– Skąd wiesz?
– To nasz sygnał, takie kołysanie się latarki.
Nina przyjrzała się uważniej i rzeczywiście, światło latarki kołysało się w równym rytmie: dwa razy na prawo, raz na lewo i znowu dwa razy na prawo, raz na lewo.
– Skąd wzięli latarkę? – zapytała Nina.
Alia nie odpowiedziała.
Kilka minut później światło zgasło. Nina zesztywniała, kiedy trzasnęła za nią gałązka, ale to tylko Percy i Matthias podkradli się do nich.
– Wszystko w porządku? – zapytała Alia.
– Tak – odparł Percy.
– Gdzie byliście? Skąd macie latarkę? – spytała Nina.
– Znaleźliśmy. Mamy mnóstwo szczęścia, nie? – powiedział Matthias.
Nina zauważyła, że odpowiedział jej na tylko jedno pytanie, w dodatku w sposób, który nie do końca ją przekonał. Latarki były cenne, szczególnie jeśli miały baterie. Sama żadnej nie widziała przed przyjściem do szkoły – kto zostawiłby latarkę po prostu leżącą w lesie?
– Nina zaproponowała nam jedzenie – wtrąciła się Alia.
Nina stłumiła odruch irytacji – nie proponowała im jedzenia, podzieliła się nim tylko z Alią. Poza tym, dlaczego miała wrażenie, że Alii chodziło głównie o to, żeby zmienić temat? Ale nie zdołała wymyślić nic innego, więc wyciągnęła przed siebie torbę z nieuprzejmym: „Macie”.
Percy i Matthias wzięli sobie po paczuszce rodzynek.
– Już prawie świt – odezwał się Percy. – Myślę, że możemy tutaj bezpiecznie odpocząć przez jakiś czas. Możemy zmieniać się na warcie.
– Na warcie? – zapytała Nina. – To znaczy...
– Jedna osoba pilnuje, kiedy pozostali śpią – wyjaśniła Alia.
Nina zmrużyła oczy i zastanowiła się: to zabrzmiało tak, jakby Alia wiedziała wszystko o staniu na warcie.
– Mogę być pierwsza – zaproponowała. – Zdążyłam się już trochę przespać, kiedy wy „znajdowaliście”
różne rzeczy. – Miała nadzieję, że zauważą ironiczny ton w jej głosie, ale nikt nie skomentował tego ani słowem.
Miała wrażenie, że w ciągu kilku minut wszyscy już głęboko spali, zwinięci razem na ziemi. Nina wpatrywała się w półmrok pełen tajemnic i żałowała, że nie może zapalić latarki, żeby światło dotrzymywało jej towarzystwa. Ale to było zbyt niebezpieczne – światło zdradziłoby ich lokalizację każdemu, kto przechodziłby w pobliżu. Poza tym latarka też stanowiła tajemnicę, na myśl o której Nina zaczynała się bać.
Odwróciła się i popatrzyła na tamtych. Ciemność bladła, a Nina obserwowała twarze dzieci wyłaniające się z cieni – tak dużo czas spędziła z nimi w mroku, że nigdy nie miała okazji naprawdę im się przyjrzeć. Alia we śnie wyglądała słodko i milutko, a chociaż na policzkach miała smugi brudu, jej jasne włosy były schludnie zebrane w ogonek. Sukienkę miała obszarpaną i brudną, ale rozdarcia zostały zaszyte drobnymi, starannymi szwami. Nina była ciekawa, kto zrobił te szwy i kto zajął się włosami Alii – czy Percy i Matthias siedzieli w ciemności więziennej celi i codziennie starannie czesali małą? Gdzie się tego nauczyli?
Może Alia zrobiła to sama – Nina pamiętała, z jaką pewnością siebie dziewczynka wspięła się po schodach w więzieniu, a potem odwróciła się i wyszeptała: „Droga wolna”. Gdzie nauczyła się, jak chodzić na zwiady?
Nina rozejrzała się po otaczającym ich lesie – miała przecież stać na warcie – ale nic się nie poruszało, poza, kołysanymi przez wiatr liśćmi paproci. Z powrotem spojrzała na trójkę dzieci, tym razem zatrzymując wzrok na Percym, który składał się z samych kantów – szpiczasty nos, zaciśnięte usta, kościste łokcie wystające z podwiniętych rękawów za dużej koszuli. Ciemne włosy miał długie i splątane – jeśli to on był fryzjerem Alii, wyraźnie zużył na nią całą energię i nie chciało mu się robić niczego z własnym wyglądem.
Oparty o plecy Percy’ego Matthias nawet we śnie sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Jego oczy zacisnęły się mocniej, jęknął cicho, jakby śniło mu się coś złego. Przekręcił głowę z boku na bok, a brązowe włosy spadły mu na oczy.
O czym śnił Matthias? O czym myślał? Kim w ogóle był? Nina zastanowiła się nagle, czy może zabił kogoś, żeby zdobyć latarkę – przez moment prawie że mogła to sobie wyobrazić. To nie było niemożliwe, a teraz Policja Populacyjna szukała już pewnie nie tylko zbiegłych więźniów, ale także morderców.
Nina zadrżała: jakby na to nie patrzeć, była zagubiona w dziwnym lesie, groziło jej niebezpieczeństwo, i do tego przebywała z trójką dzieciaków, którym nie ufała. Równie dobrze mogli być tacy sami jak Jason – gotowi ją zdradzić w dowolnym momencie. W jej głowie zaczęły się pojawiać szalone pomysły: a może zamierzali ją zabić i ukraść jej jedzenie? Może próbowali znaleźć sposób, żeby wydać ją w ręce Policji Populacyjnej i dostać nagrodę, unikając przy tym złapania? Może Nina powinna teraz uciekać od nich tak szybko, jak tylko mogła?
Alia westchnęła cicho przez sen i to wystarczyło, żeby powstrzymać atak paniki. Nie była pewna, co myśleć o Percym i Matthiasie – w końcu ostatni chłopak, któremu zaufała, zdradził ją. Ale słodka, kochana Alia z pewnością nie mogła brać udziału w spisku mającym na celu skrzywdzenie Niny.
Nie mogła?
Nina znowu zaczęła się wpatrywać w las, dziwaczne i dzikie miejsce, w którym gałęzie rosły pod dziwnymi kątami, a pnącza zwieszały się jak zasłony. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy las przypominał ten otaczający jej szkołę – tamtego nie widziała nigdy w dzień, przemierzała go tylko po ciemku, ściskając rękę Jasona. Ten oświetlony słońcem był przerażającym miejscem: liście na drzewach wydawały się ukrywać oczy, w podszyciu prawdopodobnie było pełno węży. Co najgorsze, Nina nie miała pojęcia, którędy powinna iść, żeby dotrzeć w bezpieczne miejsce. Percy to wiedział, podobnie jak Matthias, a może nawet Alia.
Niezależnie od tego, czy Nina chciała zaufać pozostałym dzieciom, czy nie, nie miała wyboru.
Nie przetrwałaby bez nich.
Nina zasnęła.
Nie miała takiego zamiaru, ale zbyt trudno było jej walczyć z sennością po całonocnym marszu. Powtarzała sobie, że musi trzymać oczy otwarte chociażby jeszcze chwilę dłużej, przynajmniej zanim ktoś inny się obudzi – ale nawet jej własne oczy ją zawiodły. Zamknęły się w chwili nieuwagi, a potem obudziła się gwałtownie, przerażona.
– Co? Kto? – rzuciła nieprzytomnie.
Nad jej głową śpiewały ptaki, a dzień zrobił się upalny. Nawet w cieniu Nina czuła, jak pot ścieka jej po plecach. Ale żaden policjant populacyjny nie stał nad nią, żaden straszny wąż nie syczał u jej nóg, żaden senny koszmar nie zmaterializował się na jawie.
Pozostałe dzieci nadal spały.
Powieki Alii drgnęły.
– Czy to już moja kolej? – zapytała sennie.
– Nie, nie, śpij dalej – zdołała odpowiedzieć Nina.
Ale teraz poruszył się także Percy, a Matthias przeciągnął się i ziewnął. Zmrużył oczy i spojrzał na niebo.
– Minęło już południe. Czuwałaś przez cały czas? – zapytał Ninę. – Dzięki, że pozwoliłaś się nam wyspać.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała niepewnie. Nie potrafiła się przyznać, że ona także zasnęła. Nic się nie stało, więc to przecież nie miało znaczenia, prawda?
Percy także popatrzył na słońce – zachowywali się tak, jakby to był ich zegar i mapa jednocześnie.
– Myślę, że dotrzemy w to twoje bezpieczne miejsce, zanim zrobi się ciemno.
Nina wzruszyła ramionami, nie chcąc pytać, skąd on to wie.
– Możemy coś zjeść na śniadanie? – zapytała Alia słodkim głosikiem małej dziewczynki.
– Chcesz powiedzieć, na lunch – poprawił ją Matthias.
Nina niechętnie sięgnęła po torbę z jedzeniem, która w świetle dnia sprawiała wrażenie obszarpanej i brudnej. Była jednak zbyt głodna, żeby się tym przejmować – wyciągnęła dla siebie owsiany batonik, potem podała torbę Matthiasowi, który wybrał pokruszone ciasteczko.
– Spleśnieją, jeśli nie zjemy ich w pierwszej kolejności – powiedział, a Nina dosłyszała w jego głosie cień nagany, że sama wybrała coś innego.
Percy i Alia także wzięli po ciasteczku, a Nina poczuła, że batonik stanął jej w gardle.
– Będzie nam potrzebna woda – wymamrotała. – Strasznie mi się chce pić. Czy ludzie mogą umrzeć z pragnienia?
To było zaskakujące, jak wielu rzeczy nie wiedziała, ponieważ nigdy wcześniej nie potrzebowała tej wiedzy. Wychowywały ją babcia i ciotki – ubóstwiając, rozpieszczając i spełniając z wyprzedzeniem każdą jej zachciankę – a to nie stanowiło najlepszego przygotowania do przetrwania w lesie. Także Szkoła Harlow nie nauczyła jej niczego pożytecznego.
– Przed nami jest rzeka – poinformował Percy.
Tym razem Nina nie powstrzymała się od pytania.
– Skąd wiesz?
– Słyszę ją – odparł.
W tym momencie Nina także usłyszała odległy szum, ledwie słyszalny przez ćwierkanie ptaków i szelest wiatru w gałęziach. Czy to był dźwięk wody?
– W takim razie chodźmy – powiedziała, przestraszona nagle, że jej gardło może się zacisnąć, a ona umrze z pragnienia tu i teraz.
– Najpierw musimy posprzątać – stwierdził Matthias.
Nina otwarła usta, żeby zapytać, co miał na myśli – wszędzie było brudno, jak on wyobrażał sobie sprzątanie lasu? Ale on, Percy i Alia wzięli się już do roboty, zbierając okruchy, mierzwiąc trawę, którą wygnietli podczas snu, i usuwając wszelkie ślady ich obecności.
– Skąd wiecie, jak to robić? – spytała Nina.
Percy wzruszył ramionami.
– Nie jesteśmy głupi – odparł, a Nina usłyszała to, czego nie dopowiedział: „Nie to, co ty”.
Odwróciła się do nich plecami, żeby nie zobaczyli, jak bardzo czuje się dotknięta. Pozostała trójka ruszyła w stronę, z której dochodził szum rzeki, a Nina poszła kawałek za nimi, czując, że boli ją gardło.
Szum wody stawał się głośniejszy, a kiedy znaleźli się bliżej, przypominał odgłosy ruchu ulicznego, jakie Nina słyszała w lecie, kiedy okna w mieszkaniu babci i ciotek były otwarte. Ten dźwięk sprawił, że dziwnie zatęskniła za domem. Gdyby babcia mogła mnie teraz zobaczyć – pomyślała. – Brudną, obszarpaną, obrzydliwą i zrozpaczoną. Babcia dawniej szorowała całą twarz Niny, jeśli dostrzegła chociażby odrobinę dżemu w kąciku ust. Niezależnie od tego, ile kosztował olej opałowy, upierała się, żeby podgrzewać wodę, w której Nina się kąpała. Babcia zawsze powtarzała, że gorąca woda zabija zarazki.
Wspomnienia przepływały przez głowę Niny, kiedy śladem pozostałych uklękła na brzegu rzeki i nabrała wody w dłonie, żeby napić się do syta. Zaspokoiwszy pragnienie, oznajmiła:
– Wykąpię się tutaj.
Wszyscy troje popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
– Jesteśmy brudni – przypomniała Nina. – Nie kąpałam się, od kiedy mnie aresztowali. Wy też powinniście się umyć.
– Umiesz pływać? – zapytał Percy.
– Nie – przyznała Nina i popatrzyła na drugi brzeg szerokiej rzeki. Czyżby tu było głęboko? – Będę się trzymała brzegu.
Odwiązała od pasa torbę z jedzeniem i powiesiła ją na gałęzi wysoko nad ich głowami. Miała nadzieję, że nie zauważą, że im nie ufa. Potem ściągnęła buty i pończochy, a następnie, nie zdejmując sukienki, weszła do wody.
Zawahała się, kiedy jej stopy zapadły się w muł – czy zdoła się umyć, czy też mulista woda dodatkowo ją ubrudzi? Ale opływająca ją woda była chłodna i cudowna, więc zrobiła krok naprzód, pochyliła się i zaczęła zmywać z rąk i ramion więzienny brud. Potem ochlapała twarz i włosy. Rozplotła warkocze i zanurzyła całą głowę, podnosząc stopy z dna rzeki, tak że prąd zniósł ją kawałek. Znowu stanęła.
– Chodźcie! – ponagliła pozostałych. – Woda jest świetna!
Zobaczyła, że Alia patrzy pytająco na Matthiasa, który wzruszył ramionami. Dziewczynka zaczęła ściągać ciężkie buty.
– Patrzcie, pływam! – krzyknęła Nina, poruszając ramionami tak, jak robili to pływacy, których widywała w telewizji. Opuściła głowę i poczuła, jak włosy poruszają się za nią, unosząc się na wodzie. Czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek od czasu, kiedy została aresztowana, dowiedziała się, że Jason ją zdradził, a nienawistnik żądał od niej, żeby zdradziła Percy’ego, Matthiasa i Alię. Woda opływała ją, a prąd wydawał się dostatecznie silny, żeby spłukać z niej całe nieszczęście, złość i podejrzenia. Usłyszała z tyłu, że Alia się śmieje.
– Jestem rybą! – zawołała Nina i zanurkowała. Sukienka jej ciążyła i oplątywała jej nogi, ale to nie miało znaczenia: Płynęła razem z wodnymi żukami, a potem wynurzyła się, żeby słońce znowu ogrzało jej skórę.
– Nie odchodź za daleko – ostrzegł ją Percy z brzegu.
– Wszystko w porządku – odkrzyknęła Nina. – Woda nie sięga mi nad głowę. Dno jest zaraz... zaraz... – sięgnęła stopą w dół i jeszcze dalej w dół, ale nie poczuła znajomego dotyku mułu. Zanim zdążyła się zorientować, jej głowa zanurzyła się pod wodę.
Machnęła rękami i wychyliła się nad powierzchnię na dostatecznie długą chwilę, żeby zaczerpnąć trochę powietrza. Ubranie stało się cięższe niż wcześniej, nieubłaganie ciągnąc ją w dół, a prąd napierał na nią coraz mocniej i mocniej, oddalając ją od Percy’ego, Matthiasa i Alii. Nina gorączkowo młóciła wodę, próbując przedostać się z powrotem do brzegu.
Nagle stwierdziła, że może na czymś oprzeć stopy i cudownie stanęła na dnie rzeki.
– Nic mi nie jest – krzyknęła do pozostałych. – Nie martwcie się!
Stała nieruchomo, rozkoszując się dotykiem mułu – życiodajnego mułu przeciskającego się między palcami nóg. Wszystko działo się tak szybko, że nie zdołała w pełni ogarnąć tego, co mogło się wydarzyć, ale mogła przecież utonąć z powodu tych wygłupów. To byłoby idiotyczne: przetrwać zdradę Jasona i więzienie Policji Populacyjnej tylko po to, żeby utonąć w czasie kąpieli.
Rozejrzała się, doceniając każdy bezpieczny, cudowny oddech, jaki napełniał jej płuca, każdą nutę śpiewu ptaków w gałęziach otaczających ją drzew. W tym momencie jej wzrok zaczął rejestrować wszystko w zwolnionym tempie. Nie otaczały jej tylko drzewa, rzeka i niebo – prąd zniósł ją za zakręt, a tuż przed nią znajdował się most, wielki, ohydny, betonowy most postawiony przez rząd. Na tym moście, przechylając się przez barierkę, stało dwóch mężczyzn w mundurach. Dwóch mężczyzn w mundurach przechylało się przez barierkę i krzyczało na nią.
Nina miała wrażenie, że ich słowa także docierają do niej wolniej niż zwykle powinny.
– Ty tam! Tam w rzece! To zabronione! Wychodź i pokaż nam swój dowód!
Gdyby tylko Nina potrafiła pływać – pragnęła z powrotem zanurkować i płynąć całe kilometry, nie wynurzając się na powierzchnię. Uciekać.
Skoro to było niemożliwe, powinna wyskoczyć z wody i uciekać do lasu z nadzieją, że uda się jej ukryć wśród drzew. Ale Policja Populacyjna po prostu zaczęłaby wtedy polowanie, przeczesując całą okolicę. Nie miała szans.
Wszystkie te obrazy – płynięcia, biegu, momentu schwytania – przemknęły w jednej chwili przed oczami Niny. Widziała nawet, jak Percy, Matthias i Alia zostają schwytani razem z nią – i to była jej wina, zdradziła ich mimo wszystko.
Nina zamarła w śmiertelnym przerażeniu, a jej mózg nie podpowiadał żadnej odpowiedzi, jakiej mogłaby udzielić mężczyznom w mundurach, żadnego sposobu zyskania choćby sekundy czasu na zastanowienie się.
W tym momencie usłyszała obok siebie głos Alii.
– Chwileczkę – powiedziała mała. – Moja siostra i ja zostawiłyśmy dowody na brzegu, razem z butami.
Okej – jakaś część mózgu Niny była w stanie myśleć zaskakująco jasno mimo przerażenia. – To daje mi dodatkową minutę albo dwie. Powinnam była sama na to wpaść, ale czy policjanci nie będą jeszcze bardziej źli, kiedy się zorientują, że ona kłamie?
– No to idź po te dowody – warknął jeden z mężczyzn na moście.
Nina obejrzała się przez ramię, ale Alia zniknęła już za zakrętem rzeki.
To nie w porządku – pomyślała Nina. – Teraz Alia i chłopcy będą bezpieczni, a ja nie. Potrafiła sobie wyobrazić, jak Alia, Percy i Matthias właśnie uciekają, oddalając się od rzeki tak szybko, jak to tylko możliwe. Jasne, dzięki Alii zyskała trochę więcej czasu, ale co jej to da? Ile potrwa, zanim policjanci populacyjni na moście zorientują się, że Alia nie zamierza wracać? Co się wtedy stanie z Niną?
Ale Alia pojawiła się z powrotem, brodząc w kierunku Niny, z dwoma plastikowymi kartami w ręku. Nina wpatrywała się w nią ze zdumieniem. Wyciągała szyję, żeby zobaczyć, co tamta trzyma. Mała dziewczynka zrównała się z nią, wsunęła palce w dłoń Niny i pociągnęła ją za sobą.
– Nie rób takiej zdziwionej miny – syknęła, prawie nie otwierając ust. – Ja będę mówić.
To nie powinno być trudne – Nina nadal była tak ogłuszona, że nie potrafiłaby chyba wydobyć z siebie głosu. Zdołała rzucić okiem na trzymane przez Alię karty, które wyglądały jak zwyczajne dowody tożsamości. Na jednym widniał napis SUSAN BROWN, na drugim – JANICE BROWN.
Były też na nich zdjęcia Alii i Niny.
Nie – Nina przyjrzała się uważniej – to nie były ich zdjęcia, ale na tyle podobne, że policjanci z pewnością się na to nabiorą, jeśli tylko ona i Alia nie popełnią żadnych błędów.
Alia trzymała dowody tak niedbale, jakby były po prostu ślicznymi liśćmi, które podniosła z ziemi.
Wyszły na brzeg – Alia nadal szła przodem, a Nina kilka kroków za nią. Nadbrzeżne chaszcze kłuły ją w kostki i drapały w stopy, szła niepewnie, omal się nie przewracając. Mocny uścisk ręki Alii pozwolił jej złapać równowagę.
– Nie wolno pływać w tej rzece – powiedział surowo jeden z mężczyzn. – To własność państwowa. Moglibyśmy was aresztować za wkroczenie na teren rządowy.
Alia podała mu dowody tożsamości do sprawdzenia. Mężczyzna wziął je, rzucił okiem i podał drugiemu policjantowi.
– No i co? – zapytał pierwszy mężczyzna. – Nie boicie się, że was aresztuję?
– Ojej, proszę nas nie aresztować! – Dziewczęcy głosik Alii był jeszcze słodszy i bardziej dziecinny niż zwykle. – Miałyśmy iść z wizytą do babci, ale wpadłyśmy w błoto. Nie chciałyśmy, żeby nas zobaczyła takie brudne, więc pomyślałyśmy, że się szybko umyjemy. Nie wiedziałyśmy, że tak nie wolno, przepraszamy.
– Gdzie mieszka wasza babcia?
– W Terrazzine – powiedziała bez wahania Alia; Nina nigdy nie słyszała o takiej miejscowości.
– Czy twoja siostra umie mówić? – zapytał drugi mężczyzna, oddając dokumenty Alii, która schowała je do kieszeni.
– Nie, proszę pana – powiedziała Alia, a Nina szybko zamknęła usta, które zaczęła otwierać, żeby mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że nikt niczego nie zauważył. – Moja siostra jest niemową, proszę pana. I ma nie całkiem w porządku w głowie, jeśli pan rozumie, co chcę powiedzieć. Mamusia mówi, że muszę się nią opiekować.
– Jesteś bardzo dzielna, malutka – pochwalił ją pierwszy mężczyzna. – Puścimy was tym razem, ale macie być ostrożne i trzymać się drogi, rozumiesz? Wiesz chyba, że tu niedaleko jest więzienie Policji Populacyjnej. Od lat powtarzam, że gdyby ktoś stamtąd uciekł...
– Wiem, proszę pana. – Alia wzdrygnęła się z udawanego przestrachu. – Mama opowiadała nam o więzieniu.
Policjanci poszli w swoją stronę, a Alia z Niną w swoją. Dopiero teraz Nina zauważyła, że Alia ma ich buty zawieszone na szyi na zawiązanych sznurowadłach.
– Proszę, Janice, włożymy teraz buty – powiedziała Alia trochę za głośno.
Ogłupiała Nina wysunęła najpierw jedną nogę, a potem drugą, pozwalając Alii założyć sobie pończochy i buty. Usłyszała w oddali za sobą warkot silnika samochodu – policjanci odjechali.
Nina z ulgą oparła się o drzewo.
– Co... Jak ci się...
– Cśśś – rzuciła Alia. – Czasem wracają, żeby sprawdzić, czy mówimy prawdę. Na razie nie możemy rozmawiać swobodnie, ale chodźmy już.
Złapała za rękę Ninę, która posłusznie poszła za młodszą dziewczynką. Szły teraz środkiem drogi, doskonale widoczne dla wszystkich.
– Nie możesz mi wyjaśnić wszystkiego po drodze? – mruknęła Nina, starając się nie poruszać ustami.
– Nie – odparła Alia.
Wiszące nad nimi słońce zaczęło się zniżać, ciągnący się wzdłuż drogi las skończył się, a one szły pomiędzy rozrzuconymi domami i nierównymi polami. To była wieś, jaką Nina widziała wcześniej tylko dwa razy – jadąc do szkoły i opuszczając ją – ale wtedy siedziała w samochodzie, sztywna ze strachu. Teraz sztywność już minęła, mózg odtwarzał w kółko chwile grozy – wciągającą ją w głąb wodę, policjanta krzyczącego:
„Wychodź i pokaż nam swój dowód!”, a potem Alię, która przyszła jej na ratunek.
– Kiedy będziemy już mogły rozmawiać – powiedziała cicho Nina – kiedy spotkamy się znowu z Percym i Matthiasem, powiecie mi o wszystkim. A... A ja też powiem wam o wszystkim.
Alia rzuciła jej spojrzenie, którego Nina nie umiała odczytać. Mogło znaczyć: „Bądź cicho” albo: „Chyba oszalałaś, jeśli myślisz, że ci coś powiemy”.
Ale mogło też znaczyć: „W porządku, już czas, żeby się podzielić informacjami na swój temat”.
Alia i Nina dotarły aż do drogi prowadzącej do Szkoły dla Dziewcząt Harlow, zanim Alia uznała, że mogą bezpiecznie rozmawiać.
– Czy to twoja szkoła? – zapytała cicho, kiedy wyszły zza zakrętu drogi.
Nina popatrzyła na olbrzymi trawnik i imponujący, trzypiętrowy budynek z cegły. Szkoła nie miała okien – to się wydawało całkiem naturalne, kiedy Nina była w środku, ponieważ i tak nie przywykła do widoku okien, ale z zewnątrz sprawiało dziwaczne wrażenie. Zupełnie jakby ten budynek miał być pomnikiem albo grobowcem, a nie miejscem, w którym mogą mieszkać ludzie.
– Tak, to ona – odparła Nina. – A las jest za szkołą.
Wskazała kierunek, a Alia skinęła głową i zaczęła obchodzić szkołę, kryjąc się za krzakami.
– A co z Percym i Matthiasem? I... i naszym jedzeniem? – Nina nie chciała, żeby to zabrzmiało, jakby torba z jedzeniem obchodziła ją bardziej niż dwaj chłopcy, ale trudno, żeby było inaczej, kiedy w brzuchu burczało jej z głodu.
– Znajdą nas – powiedziała spokojnie Alia.
Kilka minut później znalazły się w chłodnym cieniu lasu. Alia usiadła na pieńku, a Nina opadła na ziemię koło niej. Ściągnęła buty i roztarła obolałe stopy.
– Jak myślisz, ile przeszłyśmy? – zapytała.
– Jakieś dziesięć kilometrów – odparła Alia.
– Skąd wiedziałaś, jak tu dojść?
– W tej chwili zostało do wyboru niewiele dróg – wyjaśniła Alia. – Percy uznał, że ta będzie właściwa. Ładnie tutaj – dodała pogodnie, rozglądając się po lesie.
– Chyba tak – powiedziała niepewnie Nina, obserwując pająka, który wspinał się na jej but. Czy pająki są jadowite? Czy przeżyła więzienie Policji Populacyjnej, niemal utonęła w rzece i uciekała tak daleko tylko po to, żeby umrzeć od ukąszenia pająka?
Alia wyciągnęła rękę i strzepnęła intruza, który uciekł pospiesznie.
– Dzięki – mruknęła Nina. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek przywyknie do przebywania na dworze. Wydawało jej się nienaturalne, żeby nie mieć wokół siebie czterech ścian, nad głową sufitu, a pod stopami twardej podłogi. Jason zawsze żartował sobie z dzieciaków, które bały się lasu. Nie, nie – skarciła się. – Nie myśl nigdy więcej o Jasonie. Mimo wszystko las był wystarczająco nieprzyjemnym miejscem nawet teraz, w ciepłym blasku słońca. Jaki będzie, kiedy zacznie padać deszcz albo gdy przyjdzie zima?
Alia, wyraźnie się tym nie przejmując, zaczęła gwizdać, beztroska jak ptak. Jej gwizdanie najwidoczniej oszukało także ptaki, ponieważ jeden na jej „Fiu-fiu-fiu” odpowiedział „Fiu-fiu”.
W tym momencie Nina zorientowała się, że to nie ptak, ale Percy i Matthias, którzy bezgłośnie wyszli z lasu.
– W porządku? – zapytała Alia.
– W porządku – odparł Matthias.
Chłopcy usiedli koło Niny i zupełnie, jakby się wcześniej umówili, Percy otworzył torbę z jedzeniem i wyciągnął prawdziwą ucztę: paczkę płatków śniadaniowych, paczkę rodzynek i po jabłku dla każdego. Nina nie protestowała. Matthias podniósł jabłko, jakby chciał wznieść toast.
– Za nasz nowy dom – powiedział.
– Za życie na łonie natury – dodał Percy.
– Za pomysł Niny – wtrąciła Alia.
Nina popatrzyła na ich twarze, podniosła własne jabłko i powiedziała:
– Za moich nowych przyjaciół, dzięki którym bezpiecznie tu dotarliśmy.
Jedli w milczeniu. Przeżuwanie i przełykanie było taką przyjemnością, że nikt nie odezwał się, dopóki nie zjedli jabłek aż do końca, wyskubując ostatnie kawałeczki miąższu spomiędzy pestek. W końcu Nina powiedziała to, nad czym zastanawiała się, kiedy wędrowała w milczeniu z Alią.
– Cała wasza trójka jest przyzwyczajona do takiego życia – odezwała się. – Nie wiem, gdzie mieszkaliście, zanim zostaliście aresztowani, ale to było na pewno na dworze. I nie wiem jak, ale robiliście fałszywe dokumenty dla trzecich dzieci, po to właśnie Percy i Matthias poszli ostatniej nocy, kiedy uciekliśmy z więzienia. Wtedy, kiedy wrócili z latarką.
Nina czekała, podczas gdy tamci wymieniali spojrzenia. Alia niemal niedostrzegalnie skinęła chłopcom głową.
– Tak – powiedział cicho Percy. – Masz rację.
– Dlaczego mi nie powiedzieliście, że mamy dokumenty? – spytała Nina. – Mogliśmy iść gdzie indziej, skoro nie musimy się chować. Gdzieś, gdzie mielibyśmy ściany, dach i podłogę.
– Ale gdzie? – zapytał Matthias. – Dokumenty to nie jedzenie ani pieniądze na czynsz. To nie są dorośli, który odpowiadaliby na wścibskie pytania urzędników. Dokumenty to tylko kawałki plastiku.
Nina wzruszyła ramionami – zanim została aresztowana, zawsze miała zapewnione jedzenie, schronienie i opiekę dorosłych. Brakowało jej tylko legalnej tożsamości. Spróbowała innego podejścia.
– Mogłam się zdradzić ze wszystkim, kiedy zobaczyli mnie policjanci populacyjni – powiedziała. – Nie wiedziałam, że macie dla mnie dokumenty, więc mało brakowało, a zaczęłabym krzyczeć i uciekać. Wtedy by się domyślili...
– Myślałaś, że ci faceci byli z policji populacyjnej? – zapytał z niedowierzaniem Percy. – Policja Populacyjna wiedziałaby, że ma szukać zbiegów. To były tylko lokalne gliny, małe płotki. Podejrzewam, że nie znoszą Policji Populacyjnej tak samo jak my.
Nina próbowała ogarnąć tę wiadomość.
– Ale...
– Słuchaj, Policja Populacyjna nie powiedziałaby nikomu, że ktoś uciekł z ich więzienia, bo to byłby... to byłby cios zadany ich dumie. Chcą, żeby wszyscy myśleli, że są niepokonani, niemożliwi do przechytrzenia. A gdyby nawet zapytali lokalną policję, ci policjanci nie powiedzieliby im, że widzieli dwie małe dziewczynki na skraju miasta, na drodze prowadzącej na północ. Dlatego jesteśmy bezpieczni – wyjaśnił Matthias.
Nina była ciekawa, dlaczego jest tego taki pewien.
– Żyliśmy wcześniej na ulicy – powiedziała cicho Alia. – W mieście. Wiemy, jak to wszystko działa.
Nina spróbowała to sobie wyobrazić – nic dziwnego, że wiecznie byli brudni. Ale jak zdołali przetrwać? Skąd brali jedzenie? Jak udało im się uniknąć aresztowania już dawno temu?
– Kto się wami opiekował? – zapytała.
– Bóg się nami opiekował – odparła Alia. – Modliliśmy się do niego, a on się nami opiekował. Modliliśmy się do niego w więzieniu, a on przysłał nam ciebie, żebyś nam pomogła.
Nina słyszała już dawniej o Bogu – na przykład w domu babcia modliła się do niego, chociaż ciocia Lystra wyśmiewała ją za to.
– To jedyna sprawa, w której rząd ma rację – mówiła ciocia Lystra. – Gdyby istniał jakiś Bóg, któremu naprawdę na nas zależy, to czy myślisz, że musiałybyśmy żyć w taki sposób?
„W taki sposób” obejmowało wszystko, od przeciekającego dachu przez korniki w podłodze, aż po długą kolejkę po kapustę w sklepie.
– Możesz wierzyć, w co chcesz, a ja też będę wierzyła, w co chcę – odpowiadała zawsze babcia. – Ja, na przykład, potrafię wskazać tu kilka cudów.
Nina zawsze była szczęśliwa, że wzrok babci przy tych słowach spoczywał na niej. Nawet kiedy była za malutka, żeby zrozumieć słowo „cud”, podobał jej się sposób, w jaki babcia mówiła o Bogu.
Nie rozumiała jednak, w jaki sposób Bóg mógł opiekować się trójką małych dzieci, samotnych na ulicy.
– Chce mi się pić – oznajmił Percy, rzucając Alii ostrzegawcze spojrzenie. – Poszukajmy jakiejś wody i rozejrzyjmy się tu trochę.
Zerwali się na nogi, a Nina włożyła z powrotem buty i poszła w ich ślady, zastanawiając się intensywnie.
Nie powiedzieli jej wszystkiego, dlatego ona także nie powiedziała ani słowa o swojej przeszłości.
Dni, które nastały po przybyciu dzieci do lasu, dziwnie przypominały wakacje: słońce świeciło tak że było im ciepło, ale nie za gorąco. Bawili się doskonale, wędrując po lesie i odkrywając nowe rzeczy. Każdej łagodnej nocy spali pod gwiazdami. Nina nie zapomniała do końca o zdradzie Jasona i koszmarze więzienia, ale wszystkie te okropności stawały się odległe w czasie, a ona sama coraz mniej bała się ponownego aresztowania. Kiedy rankiem otwierała oczy i widziała kołyszące się łagodnie gałęzie i mozaikę klonowych liści na tle nieba, wydawało się niemożliwe, żeby kiedykolwiek jeszcze mogła zostać uwięziona w mrocznej podziemnej celi.
Percy, Matthias i Alia nie mieli nic przeciwko traktowaniu pobytu w lesie jak długich wakacji. Nie rozmawiali o więzieniu, nie mówili też nic o tym, co było, zanim trafili do więzienia. Wspinali się na drzewa, skakali po kamieniach w strumieniu, rysowali patykami obrazki w błocie na brzegu strumienia.
Aż wreszcie pewnego ranka Nina sięgnęła do torby z jedzeniem i nie znalazła w niej niczego. Sięgnęła głębiej, czując, jak jej żołądek nagle zaciska się z głodu, i wyjęła tylko małą, pogniecioną paczuszkę płatków śniadaniowych i pustą skorupkę orzeszka ziemnego. Położyła je na kolanach i sięgnęła jeszcze raz.
Nic, naprawdę nic – w torbie nie zostało nawet żadne spleśniałe ciasteczko.
– Nie mamy więcej jedzenia! – wykrzyknęła.
Pozostali przerwali śniadanie – Percy zastygł, podnosząc do ust nadgryziony batonik, Alia zamarła z jabłkiem w ręku, tylko Matthias dalej przeżuwał płatki.
– Co takiego? – zapytał z pełnymi ustami.
– Nie mamy jedzenia! – powtórzyła Nina. – To, co teraz jecie, to resztki.
– Masz już gotowy ogród? – zapytał spokojnie Percy. – Mówiłaś, że możesz założyć tu ogród.
Nina zagapiła się na niego.
– Nie miałam na myśli... To znaczy... – Co ona obiecała im w rozpaczy, jeszcze w więzieniu, kiedy planowali ucieczkę? Czy oni naprawdę liczyli na to, że Nina zatroszczy się o jedzenie? Dlaczego nie wspomnieli o tym wcześniej? – Ja... Alia, daj mi pestki z tego jabłka.
Alia posłusznie wydłubała paznokciami ze środka jabłka i podała Ninie trzy brudnobrązowe pestki. Nina odgarnęła trochę ściółki pod nogami, wykopała trzy dołki jeden obok drugiego i do każdego włożyła jedną pestkę. Potem przykryła je ziemią tak, że przestały być widoczne.
– Proszę – powiedziała. – Przynajmniej będziemy mieć więcej jabłek.
– Ile to potrwa? – zapytał Percy.
Nina wpatrywała się w ziemię z nadzieją, że coś może się wydarzyć już zaraz. Podejrzewała, że jabłoń potrzebuje więcej niż kilku minut, żeby urosnąć – prawdopodobnie znacznie więcej niż kilku minut. A żeby jabłoń zaczęła rodzić jabłka...
– Nie wiem – powiedziała bezradnie; podejrzewała, że to może potrwać całe dni, tygodnie, nawet miesiące. A może i lata. – Nie wiem niczego o uprawianiu roślin – przyznała się. – Pomyślałam tylko, że możemy... że wymyślimy coś, kiedy już tutaj będziemy. To lepsze niż więzienie, prawda?
– W więzieniu nas karmili – odezwała się cichutko Alia.
– I zamierzali nas pozabijać – odparowała szorstko Nina.
Alia patrzyła w ziemię, Percy i Matthias wymieniali spojrzenia – Nina nie mogła znieść, że znowu to robią.
– Słuchajcie, jestem tylko dzieckiem – powiedziała błagalnie. – Nie mam o niczym pojęcia. Moja babcia i ciotki zawsze się mną opiekowały, a kiedy poszłam do szkoły... no, oni też nie chcieli, żebyśmy myślały same. Zawsze dostawałyśmy jedzenie, trzy razy dziennie, nie musiałyśmy wiedzieć, skąd ono się bierze.
Tamci przez chwilę milczeli. W ciszy Nina słyszała wiatr zmieniający kierunek w gałęziach drzew.
– Nigdy nie mówiłaś nam o babci i... ciotkach – odpowiedziała w końcu Alia. – Nie mówiłaś nam o szkole.
– Nie wiedziałam, czy mogę wam zaufać – przyznała Nina. – Jestem trzecim dzieckiem, nielegalnym.
– Tak przypuszczaliśmy – stwierdził Percy.
Znowu nastała cisza, którą przerwał Matthias.
– Tak samo jak my – dodał cicho.
Nina wstrzymała oddech. Ostatnim razem, kiedy przyznała się do bycia nielegalnym dzieckiem i usłyszała, jak ktoś inny przyznaje się do tego, skończyło się to aresztowaniem jej przy śniadaniu przez Policję Populacyjną. Wpatrywała się w otaczające ją drzewa, jakby myślała, że dowolne z nich może skrywać funkcjonariusza Policji Populacyjnej, który tylko czeka na odpowiedni moment, żeby ją złapać. Ale nic się nie stało, nikt się nie poruszył.
– To po prostu śmieszne – powiedziała Nina. – Trzecie dzieci zostały wyjęte spod prawa z powodu jedzenia, bo nie było go dostatecznie dużo po suszach i pladze głodu. Ale kiedy byłam nielegalna, ktoś zawsze znajdował dla mnie jedzenie, a teraz korzystałam już z dwóch fałszywych dowodów tożsamości i jedzenie mi się skończyło. Jestem legalna, mam dokumenty, żeby to poświadczyć, ale umrę z głodu. Wszyscy umrzemy.
Wiedziała już, dlaczego ostatnie kilka dni przypominało wakacje: to istotnie były wakacje – od rzeczywistości. Żadne z nich nie chciało spojrzeć w twarz ponurej prawdzie: nie wystarczyło uciec z więzienia Policji Populacyjnej, nie wystarczyło zdobyć fałszywy dowód tożsamości. Ich los nadal był przypieczętowany. Było łatwiej łazić po drzewach i skakać po kamieniach, niż myśleć o tym, że kiedy torba zjedzeniem się opróżni, nie będą mieli nic, co pozwoli im utrzymać się przy życiu.
– Nikt nie umrze z głodu – stwierdził Percy. – Coś wymyślimy. Czy masz jakiś pomysł, żeby się dowiedzieć, jak założyć ogród?
Nina chciała zaprzeczyć, ale w tym momencie przypomniała sobie, dlaczego w ogóle wpadła na pomysł zakładania ogrodu.
– Jest jeden dzieciak – powiedziała. – W szkole dla chłopców, nazywa się Lee Grant. To on wiedział wszystko o ogrodach. Gdybyśmy go znaleźli...
Nina opowiedziała, jak ona i jej koleżanki spotykały się z chłopakami z drugiej szkoły. Jakoś tak wyszło, że wypłynęła z niej cała historia: o tym, jak ona, Bonner i Sally uważały się za strasznie ważne, bo spotykają się z chłopcami w lesie. O tym, jak zakochała się w Jasonie i o tym, jak została przez niego zdradzona.
Kiedy skończyła, pozostali długą chwilę nie odzywali się.
– Więc możemy zaufać temu Lee Grantowi czy nie? – zapytał Percy. – Czy on pracował z Jasonem?
– Nie wiem – odparła Nina, czując się znowu bezradna. – Wydawało mi się, że jest w porządku, ale... – nie dokończyła zdania: „... ale Jason też się wydawał w porządku^ Nawet znacznie bardziej niż tylko w porządku. Jak mogłabym kiedykolwiek jeszcze zaufać mojemu osądowi?”.
– Jedno z nas musi się zakraść do szkoły, znaleźć tego Lee i zobaczyć, czy możemy mu zaufać – zdecydował Matthias.
– Może nawet mógłby dla nas wynieść jakieś jedzenie ze szkoły – podsunęła Nina. – Może chłopców karmią lepiej niż dziewczynki.
Czuła teraz przypływ otuchy – wszystko się mogło ułożyć. Czekała, aż Percy albo Matthias zaproponują, że któryś z nich zakradnie się do szkoły dla chłopców. Matthias był prawie w wieku Lee Granta – gdyby udawał nowego ucznia, mógłby prawdopodobnie trafić z nim do jednej klasy. Nina uważała jednak, że Percy jest sprytniejszy – wiedziałby, jak podejść Lee, żeby wszystko im powiedział.
Ale ani Percy, ani Matthias nie odzywali się. Zaskoczona Nina popatrzyła na nich i stwierdziła, że obaj wpatrują się w nią.
– No więc? – zapytała. – Który z was to zrobi?
Percy odczekał jeszcze chwilę i potrząsnął głową z niesmakiem, jakby nie mógł uwierzyć, że Nina sama się wszystkiego nie domyśliła.
– Tylko ty wiesz, jak ten Lee Grant wygląda. I tylko ciebie zna, więc najszybciej tobie zaufa. Ty musisz iść – powiedział.
– Ale ja jestem dziewczynką! – zaprotestowała Nina. – To jest szkoła dla chłopców!
– Możesz schować włosy pod moją czapką – odparł Percy. – Możesz też włożyć ubranie Matthiasa. Musisz udawać.
Nina gapiła się na niego, próbując wyobrazić sobie siebie w postrzępionej koszuli i połatanych dżinsach Matthiasa, stojącą pomiędzy elegancko ubranymi chłopcami ze szkoły Hendricksa. Zostałaby momentalnie zauważona i w jednej chwili wyrzucona.
– Nie rozumiesz – powiedziała. – Nie jestem taka jak wy. Nie musiałam nigdy... polegać na swoim sprycie, żeby przeżyć. Gdyby ktoś mnie zatrzymał, nie wiedziałabym, co powiedzieć. Dlatego... – W ostatniej chwili zdołała się powstrzymać od wyjawienia wszystkiego. „Dlatego nie wiedziałam, co mam zrobić, kiedy ten nienawistnik chciał, żebym was zdradziła. Dlatego mało brakowało, a bym was zdradziła”. Dokończyła tylko niemądrze. – Dlatego ktoś inny powinien iść zamiast mnie. Nie możecie mi ufać.
– Ale my ci ufamy – powiedziała cicho Alia.
Jak Nina miałaby przeciwko temu protestować?
Zmierzchało, a ukośne cienie kładące się pomiędzy drzewami przypominały Ninie o wielu innych wieczorach spędzonych w lesie, kiedy wraz z przyjaciółkami wymykały się, żeby spotkać się z Jasonem i jego kolegami. Teraz znowu siedziała przykucnięta za drzewem, obserwując i czekając. Znowu nasłuchiwała trzaśnięcia gałązki sygnalizującej zbliżające się niebezpieczeństwo. Znowu serce tłukło się jej w piersiach, a wszystkie włókna nerwowe w jej ciele były pobudzone przeczuciem ryzyka, jakiego miała się podjąć.
Tym razem jednak przygotowywała się do wymknięcia się z lasu, a nie zakradnięcia do niego. Naciągnęła czapkę Matthiasa głębiej na oczy i wyjrzała zza drzewa – uznała, że wieczór będzie najbezpieczniejszą porą na tę wyprawę. Miała nadzieję, że w szkole dla chłopców, tak samo jak w szkole dla dziewcząt, wieczorami są przeprowadzane nudne pogadanki indoktrynacyjne, na których uczniowie przysypiają lub z których próbują się urwać. Mogłaby pewnie zajrzeć do sali, gdzie odbywała się pogadanka, spróbować odszukać Lee Granta, a potem odciągnąć go na bok, kiedy wszyscy będą wychodzić. Miała nadzieję, że się jej to uda – planowała to przez cały dzień.
Nie wzięła jednak pod uwagę, jak bardzo będą ją przerażać cienie – nie tylko cienie pomiędzy drzewami, ale także cienie kładące się na niesamowicie szerokim trawniku oddzielających las od Szkoły dla Chłopców Hendricksa. Jeśli miała znaleźć Lee Granta, musiała pobiec przez te cienie i przez otwartą przestrzeń, gdzie ktoś mógł ją zobaczyć.
Zupełnie inaczej wyglądała wędrówka przez trawnik Szkoły Harlow do lasu, kiedy Sally i Bonner szły po jej obu stronach, cały czas chichocząc nerwowo. Nina wiedziała teraz, że nie były wtedy w prawdziwym niebezpieczeństwie – tamto było bladą imitacją niebezpieczeństwa, niczym, czego nie można by odgonić machnięciem dowodem tożsamości.
Nina pamiętała, że bała się także, kiedy szła po otwartej przestrzeni razem z Alią, po tym, jak zostały przepytane przez policjantów na moście. Jednakże Alia ocaliła ją w magiczny sposób przed policjantami i Nina miała wtedy fałszywe poczucie pewności, że cokolwiek się stanie, Alia, Percy albo Matthias będą mogli ją uratować.
Teraz jednak nikt z tamtych nie wybierał się z nią do Szkoły Hendricksa – była kompletnie sama.
Teraz już wiem, dlaczego babcia wierzyła w Boga – pomyślała Nina. – Panie Boże? Czy możesz mnie także pomóc?
Dziewczynka przekradła się na skraj lasu, a potem rzuciła się do rozpaczliwego biegu przez trawnik.
Dotarła do ściany budynku szybciej, niż się spodziewała, uświadamiając sobie, że przez większość drogi trzymała oczy mocno zaciśnięte. Miała szczęście, że nie wpadła na mur szkoły. Odwróciła się i spojrzała za siebie – nie mogła uwierzyć, że przebyła taką odległość przez te wszystkie cienie. Odetchnęła głęboko i zacisnęła palce na wystających ze ściany szkoły cegłach, jakby to miało pomóc jej się utrzymać na nogach.
– Drzwi – szepnęła. – Muszę znaleźć drzwi.
Ruszyła przed siebie, przesuwając rękami po ścianie i rozglądając się. Zanim dotarła do narożnika, jej palce były poocierane od szorstkich cegieł, a myślenie wyraźnie nie szło jej za dobrze. Czy to możliwe, żeby przeoczyła drzwi? Czy może na tej ścianie budynku nie było ich w ogóle?
Zamiast zawrócić, przeszła za róg i znalazła grube metalowe drzwi z wystającą gałką. Drzwi i gałka – tego właśnie szukała.
Nie dając sobie czasu na utratę odwagi, złapała gałkę, przekręciła ją i popchnęła drzwi.
Otworzył się przed nią ciemny korytarz. Weszła do wnętrza szkoły, a drzwi zatrzasnęły się za nią.
Jeśli wcześniej serce Niny mocno biło, to teraz waliło jak oszalałe, a każde włókno nerwowe w jej ciele krzyczało: „Uwaga! Uwaga! Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! Zawracaj i uciekaj w bezpieczne miejsce!”.
Nina była zdumiona, że jej mózg potrafił mimo wszystko zignorować te ostrzeżenia i zmusić nogi, żeby niosły ją do przodu. Potknęła się, ale nie przewróciła, i ruszyła przed siebie.
Ciemny korytarz doprowadził ją do innego ciemnego korytarza. W pierwszej chwili skręciła w prawo, potem jednak zawahała się i zawróciła – przez dudnienie w uszach słyszała krzyki dobiegające z tamtej strony. Gdzieś na końcu korytarza chłopcy śmiali się i wrzeszczeli, ile sił w płucach.
To zupełnie nie brzmiało jak pogadanki indoktrynacyjne, które znała Nina – kiedy jakiś sztywny i zakurzony stary nauczyciel terkotał coś monotonnie do zebranych. To brzmiało jak... jak zabawa.
Nina zaczęła się skradać w tamtym kierunku, ale po chwili przyspieszyła, uświadomiła sobie bowiem, że w tym gwarze nikt nie usłyszy jej kroków. W końcu dotarła do oświetlonych drzwi, za którymi wyraźnie znajdowało się źródło hałasu. Zajrzała ostrożnie do środka, wysuwając głowę tylko tyle, żeby zobaczyć coś poza framugą.
To była ogromna sala przypominająca jadalnię w Szkole dla Dziewcząt Harlow. Nina widziała stoły i krzesła odsunięte pod ściany – to prawdopodobnie była jadalnia w szkole dla chłopców, ale pełniła dzisiaj inną funkcję, ponieważ chłopcy biegali po całej sali za tuzinami gumowych piłek.
– Podaj tutaj!
– Nie, do mnie!
– Rzuć mi piłkę!
Nina zamknęła oczy i cofnęła się z powrotem za drzwi. Zabawa chłopców sprawiła, że przypłynęło do niej jedno wspomnienie sprzed lat.
Trwało lato, a w mieszkaniu było tak duszno, że ciocia Lystra otwarła okna za żaluzjami, wpuszczając słabe podmuchy wiatru. Jednakże dobiegające odgłosy ulicy po raz pierwszy w życiu Nina nie odbierała jako monotonny szum. Usłyszała, jak jakieś małe dziecko odlicza: „Ene, due, rabe... ”, jak coś – może skakanka – uderza o chodnik, a towarzyszy jej rytm podskakujących stóp, jak jakiś głos podśpiewuje piosenkę... Nina stała na środku małego, gorącego mieszkania, a na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. „Tam... Tam są inne dzieci – wykrztusiła zdumiona. – Bawią się. Robią mnóstwo hałasu i nikt im nie zabrania. Nikt na nie nie krzyczy. Czy ja... ” – ale pytanie ugrzęzło jej w gardle, ponieważ zobaczyła odpowiedź w oczach babci i w oczach wszystkich ciotek. Inne dzieci mogły się bawić na zewnątrz i hałasować, ale Nina nie mogła – Ninie nigdy nie będzie wolno robić tego, co robiły inne dzieci.
Osunęła się na podłogę.
Dlaczego chłopcy w Szkole Hendricksa mogli się bawić? Nina pamiętała, jak dziewczęta ze Szkoły Harlow siedziały na lekcjach cichutko jak myszki, przemykały przerażone po korytarzach, gotowe uciec i schować się, gdyby pojawił się choć cień zagrożenia. Nina potrzebowała wielu dni, żeby zebrać się na odwagę i zacząć szeptane rozmowy z Bonner i Sally nocą w ciemnościach ich pokoju. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że krzyczy w ich towarzystwie, a jej głos rozbrzmiewa w zatłoczonej, jasno oświetlonej sali.
A to właśnie robili chłopcy.
Nina odwróciła głowę i znowu wyjrzała, tym razem powstrzymując zdumienie, żeby przyjrzeć się ich twarzom. Czy w grupie tych szalonych, krzyczących chłopaków znajdował się Lee Grant?
Prześlizgiwała się wzrokiem po kolejnych chłopcach – za mały, za wysoki, za ciemny, za jasny... Czy w ogóle była w stanie przypomnieć sobie, jak wygląda Lee Grant?
W tym momencie ktoś krzyknął:
– Świetnie, tylko podnoś ją szybciej!
Nina rozpoznała ten głos – chyba. Przeniosła szybko spojrzenie na chłopca, który się odezwał: stał z boku, machając rękami i komenderując pozostałymi. Był wyższy, niż Nina zapamiętała, ale może urósł przez tych kilka miesięcy. Było w nim też coś innego – nie potrafiła tego do końca nazwać, ale wyraźna różnica sprawiła, że zaczęła się zastanawiać, czy się nie pomyliła. Może chodziło o to, że ten chłopiec zachowywał się swobodniej niż Lee, którego Nina zapamiętała, może uśmiechał się z większą pewnością siebie.
W ogóle nie przypominała sobie, czy widziała, jak Lee się uśmiecha, nie potrafiła więc go sobie wyobrazić, jak z dumą zagrzewa innych:
– Tak, właśnie! Zdobyłeś gola!
Albo jak klepie z triumfem po plecach innego chłopca.
Wstrząśnięta cofnęła się od drzwi. Przez długą chwilę siedziała, nasłuchując otaczającego ją gwaru rozbawionych chłopców.
Nie mogła tego zrobić.
Nie mogła podejść do tego dziwnego chłopca i poprosić go o pomoc, ponieważ to nie był ten chłopiec, którego pamiętała. Nawet jeśli był Lee Grantem, nie znała go dostatecznie dobrze albo też zmienił się za bardzo, żeby mogła mu ufać. Był pełen dumy – w dobrym tego słowa znaczeniu – sprawiał wrażenie równie pewnego siebie, jak nienawistnik.
Albo Jason.
Odsunęła się od drzwi i na palcach wycofała korytarzem, aż wróciła do tego, którym tu przyszła i niemal wyczołgała się przez drzwi na zewnątrz, podnosząc tylko na tyle, żeby przekręcić gałkę i z powrotem opadając na ziemię.
Ostatnie poblaski zachodu słońca właśnie dogasały, a las stał się ogromnym cieniem majaczącym po lewej stronie. Nina nie potrafiła znieść teraz myśli o spotkaniu z Percym, Matthiasem i Alią. Na oślep mszyła prosto, idąc powoli w stronę innej kępy ocienionych zarośli. Może zdoła się tam schować i dopiero rano powiedzieć pozostałym o swoim tchórzostwie.
Dotarła na skraj cienia i rozdeptała coś miękkiego. Zmarszczyła brwi z obrzydzeniem, ale potem pociągnęła nosem.
Pomidory. Powietrze nagle zapachniało pomidorami.
Pochyliła się, szukając po omacku w ciemności – wymacała kłującą łodygę, delikatne kwiaty i zaostrzone na końcach liście, a potem wyczuła nieduże, gładkie kule. Szarpnęła jedną z nich, zrywając ją z rośliny, podniosła do ust i ostrożnie nadgryzła.
Smak świeżego pomidora eksplodował w jej ustach – Nina z zaskoczenia upuściła owoc i ruszyła biegiem do lasu, z radości zapominając o wszelkiej ostrożności.
– Alia! Percy! Matthias! – krzyknęła. – Znalazłam ogród! Jesteśmy uratowani!
Wrócili całą czwórką, niosąc latarkę – żadne z nich nie było ostrożne. Świecili na kolejne rośliny:
– Patrzcie, ile pomidorów!
– I kapusta...
– Czy to jest zielony groszek?
Matthias dokonał wspaniałego odkrycia, kiedy potknął się i niechcący wyrwał roślinę o pierzastych liściach. Jej korzeń to była ogromna marchew wyciągnięta ze swojej ziemnej kryjówki, więc Nina wyrwała kolejne rośliny i znalazła więcej marchwi. Pożarli je na surowo, nie przejmując się chrzęszczącym w ustach piaskiem.
Kiedy najedli się do syta, Percy poświecił wokół nich na powyrywane rośliny, połamane łodygi i ślady stóp na ziemi.
– Ktoś to zauważy – powiedział.
Nina zagrabiła palcami ziemię, zacierając odcisk buta.
– Zamaskujemy ślady – powiedziała. – Tak jak to robiliśmy w lesie.
Chodzili tam i z powrotem, zanosząc wszystkie wyrwane rośliny do lasu, żeby je tam schować. Zakopali też rozdeptane pomidory, które niechcący zrzucili na ziemię, podnieśli każdy oberwany liść i leżącą łodygę.
– No już. – Percy przykrył ostatnią ze stratowanych roślin garścią ziemi przesypaną między palcami. – Czy tak to wyglądało wcześniej?
Nina poświeciła wokół latarką – czerwone i zielone kule wyglądały upiornie na krzaczkach pomidorów, a liście pozostałych marchwi ocieniały dziury, które tak starannie zakopali.
– Nie wiem – powiedziała niepewnie. Trudno było jej przypomnieć sobie, jak ogród wyglądał początkowo; była zbyt głodna i uradowana perspektywą posiłku. – Myślę, że następnym razem powinniśmy być bardziej ostrożni.
Powlekli się do lasu – byli teraz cicho, zmęczeni po nagłym wybuchu entuzjazmu.
Od tej pory jedno z nich każdej nocy wyprawiało się do ogrodu i zabierało jedzenie na cały dzień. Starali się zrywać najwyżej po jednym pomidorze z krzaczka i wykopywać po jednej marchwi z każdego rzędu. Trzymali się z dala od kapusty, ponieważ zabranie ogromnej głowy oznaczałoby pozostawienie dziury, którą każdy by zauważył. Mimo to mieli mnóstwo jedzenia, chociaż Nina żałowała, że na jakichś krzakach nie może rosnąć pieczywo albo owoce – miała już dość warzyw.
– Gdybyśmy mogli chociaż upiec ziemniaki – jęknęła pewnego wieczora, jedząc surowy zielony groszek.
– Ktoś mógłby zobaczyć ogień – przypomniał Matthias. – Znaleźliby nas.
Percy wzruszył ramionami.
– Przynajmniej mamy jedzenie.
Nina westchnęła: chciałaby, żeby którekolwiek z pozostałych chociaż raz się na coś poskarżyło – na niewygodę spania na korzeniach i drapiących liściach, na deszcz padający na nich przez pół nocy, na mulisty smak wody ze strumienia. Zachowywali się jednak tak, jakby las był pałacem, a surowe warzywa najwspanialszymi delikatesami. Zaczęła być znowu ciekawa, jak wyglądało ich życie, zanim zostali aresztowani przez Policję Populacyjną.
– Co jedliście w mieście, kiedy żyliście na ulicy? – zapytała.
– To samo, co wszyscy – odparł Percy, otrzepując z ziemi marchewkę.
– Czasem znajdowaliśmy pączki w śmietniku przy cukierni – powiedziała rozmarzonym tonem Alia, jakby to było jedno z jej najlepszych wspomnień.
Nina wzdrygnęła się.
– Nie zarabialiście pieniędzy na sprzedaży fałszywych dokumentów? – zapytała. – Jak w ogóle je robiliście?
– Powiedzmy, że to była działalność niedochodowa – uciął Matthias. – Ktoś ma coś przeciwko temu, żebym zjadł ostatnią marchewkę?
Nina wiedziała, kiedy ktoś zatrzaskiwał jej drzwi przed nosem – Matthias równie dobrze mógł powiedzieć: „Nie zadawaj więcej pytań”. Mimo wszystko nie posłuchała go.
– Myślicie, że moglibyście wrócić do takiego życia? – zapytała. – Mogłabym wam pomagać. Dlaczego nie pomyśleliście, że możecie wrócić do miasta i znowu żyć na ulicy? Mogłabym iść z wami... moglibyśmy pracować razem. Może nawet moglibyśmy znowu znaleźć jakieś pączki. – Uśmiechnęła się lekko do Alii. Nagle wszystko to wydało jej się możliwe: nawet wyjadanie pączków ze śmietnika. Las i surowe warzywa stanowiły tylko tymczasowe rozwiązanie, musieli poczynić jakieś plany na przyszłość, kiedy ogród zwiędnie... kiedy przyjdzie zima. Muszą być gotowi.
– Zostaliśmy aresztowani w mieście, pamiętasz? – przypomniał szorstko Percy. – Ktoś nas zdradził, nie wiemy kto, dlatego nie możemy wracać. Nie wiedzielibyśmy, komu możemy zaufać.
Nina połknęła łzy, których inni nie powinni zobaczyć, i wstała.
– Dzisiaj wieczorem ja idę do ogrodu – mruknęła. – To moja kolej.
Apatycznie przedzierała się pomiędzy drzewami, a potem przeszła przez trawnik prowadzący do ogrodu. Zapomniała latarki, ale to nie miało znaczenia – pora była jeszcze stosunkowo wczesna jak na taką wyprawę, a cień rzucany przez budynek szkoły dopiero zaczął wpełzać na trawnik. Czerwone pomidory lśniły w gasnącym świetle zachodu słońca.
– Pomidory, groszek i marchew – mruknęła do siebie Nina. W porównaniu z tym nawet wygrzebany ze śmietnika pączek brzmiał apetycznie. Dotarła na skraj ogrodu i zerwała pierwsze warzywo – ogórek, po prostu dla odmiany.
Świadomość, że ktoś zdradził tę trójkę dzieci, sprawiała, że Nina czuła się gorzej niż kiedykolwiek. Nawet jeśli poznawała ich historię po kawałeczku, czuła, że rozumie ich coraz lepiej. Nic dziwnego, że początkowo nie chcieli jej ufać, kiedy znienawidzony mężczyzna wrzucił ją do ich celi. Może powinna im opowiedzieć resztę swojej historii, o tym, jak Jason ją zdradził. Może powinna im powiedzieć, że znienawidzony mężczyzna chciał, żeby ich zdradziła. Może wtedy...
Nina nie wiedziała, co by się stało, gdyby powiedziała pozostałym dzieciom o wszystkim. Może to dałoby im tylko pretekst, żeby ją wydać w ręce Policji Populacyjnej?
Na świecie było zdecydowanie za dużo zdrady.
Nina zerwała kolbę kukurydzy z wysokiej rośliny rosnącej na skraju ogrodu i odchyliła miękką łupinę, zastanawiając się, czy kolba w środka nadaje się do jedzenia. Do tej pory kukurydza była niejadalna, ale Nina mimo wszystko miała nadzieję. Podniosła drobne ziarenka do ust, ugryzła i zaczęła je przeżuwać z namysłem. Niezłe – spojrzała na drugi rząd roślin kukurydzy, mając nadzieję, że wypatrzy większe kolby.
I zastygła w miejscu.
Pomiędzy pędami kukurydzy stał chłopiec patrzący na nią z wściekłością. Jego twarz wykrzywiał gniew.
– Ty! – syknął. – To ty okradasz mój ogród!
– Nie, zaczekaj, mogę wytłumaczyć...
Ale chłopiec podbiegł i złapał ją za nadgarstki, a dołączył do niego drugi, ściskając prawą rękę Niny. Dziewczynka przyjrzała im się – teraz ich rozpoznawała.
– Lee! Trey! – krzyknęła. – Nie pamiętacie mnie? Jestem Nina, spotykaliśmy się w lesie...
– Tak, a potem pomogłaś Jasonowi nas zdradzić – warknął Lee.
– To nieprawda! Nieprawda! – wrzasnęła Nina.
Ale to było na nic – powlekli ją ze sobą.
Nina próbowała się zaprzeć obcasami i zatrzymać w miejscu, albo wyrwać ręce z uścisku chłopców. Pamiętała ich obu jako chudych słabeuszy – jak małe króliki w porównaniu z mięśniami Jasona. Ale do tej pory nabrali sił i wyrywanie się nie miało sensu.
Lee i Trey na pół ciągnęli, a na pół nieśli Ninę obok szkoły, a potem drogą dojazdową, z której skręcili w wąską alejkę. Przed nimi wznosił się zbudowany z kamienia dom – Nina po raz ostatni spróbowała się szarpnąć, ale chłopcy tylko przytrzymali ją mocniej.
– Gdzie mnie zabieracie? – zażądała odpowiedzi.
– Do pana Hendricksa – powiedział gwałtownie Lee. Nina była ciekawa, kim jest pan Hendricks: nigdy nie przyszło jej do głowy, że Szkoła Hendricksa mogła wziąć nazwę od żyjącego człowieka. Czy istniał także pan Harlow? A może pani Harlow?
Nie miała pojęcia, jakim cudem mogła się zajmować takimi myślami w obecnej sytuacji. Doszli do kamiennego domu, a Lee zaczął się dobijać do drzwi.
– Panie Hendricks! Panie Hendricks! Złapaliśmy złodzieja!
Drzwi się otwarły i Nina popatrzyła na wprost. Nie zobaczyła jednak nikogo. Dopiero potem opuściła wzrok, tak jak zrobili to chłopcy.
Przed nimi siedział mężczyzna na wózku inwalidzkim.
– Zaiste – powiedział.
Lee szarpnął Ninę za ramię, ciągnąc ją do wnętrza domu.
– Co masz nam do powiedzenia, młoda damo? – zapytał pan Hendricks, kiedy cała trójka stanęła przed nim w holu.
Nina otwarła usta, ale nie zdołała wydobyć z siebie ani słowa.
– Na pewno masz do powiedzenia coś na swoją obronę – naciskał pan Hendricks.
– Nie wiem, co panu powiedzieć – wybuchnęła Nina. – Nie wiem, po czyjej jest pan stronie.
Pan Henricks roześmiał się.
– W takim razie powinnaś chyba powiedzieć prawdę – oznajmił.
Wszyscy czekali, ale Nina trzymała zęby mocno zaciśnięte. Wszystko było skończone: ten pan Hendricks na pewno zawiadomi Policję Populacyjną, a ona znowu zostanie aresztowana. Była pewna, że tym razem nienawistnik nie da jej żadnej szansy ocalenia – mogła mieć już tylko nadzieję, że jakimś cudem Percy, Matthias i Alia unikną schwytania. Musiała ich jakoś ostrzec...
– Czyli nie masz nic do powiedzenia? – zapytał pan Hendricks. – Może moi młodzi przyjaciele powiedzą mi, co odkryli, i od tego zaczniemy?
– Złapaliśmy ją, jak wyjadała naszą kukurydzę, proszę pana – zaczął Lee. – Chowała też mnóstwo warzyw do swojej torby.
Nina uświadomiła sobie, że nadal ma zawieszony na szyi stary i brudny jutowy worek. Odezwała się szybko, zanim ktoś zapytał, jak pojedyncza dziewczynka mogłaby zjeść aż tyle:
– Byłam głodna, okropnie głodna.
– Aha – powiedział pan Hendricks. – Teraz słyszymy jakąś wymówkę. – Zmrużył oczy, wpatrując się gdzieś w dal i lekko potrząsnął głową, a jego siwe włosy delikatnie się poruszyły. – Chłopcy, wydaje mi się, że sam sobie już teraz poradzę. Czy możecie zaprowadzić ją do salonu, a potem wrócić na swoje posterunki?
Nina była ciekawa, co oznaczało „wrócić na swoje posterunki”, ale obaj chłopcy skinęli głowami. Lee pociągnął Ninę za rękę.
– Idziemy – mruknął.
Kiedy znaleźli się w salonie, najelegantszym miejscu, jakie Nina kiedykolwiek widziała, pełnym ciężkich drewnianych mebli, Lee popchnął ją w kierunku kanapy. Uświadomiła sobie, że prawdopodobnie nigdy już go nie zobaczy.
– Lee – wyszeptała – prawdopodobnie mi nie uwierzysz, ale... nie chciałam was zdradzić. Nie wiedziałam, co robi Jason. Czy... czy powiesz o tym innym? Żeby zapamiętali mnie dobrze?
Lee nie powiedział ani „tak” ani „nie”, po prostu wyszedł z pokoju, a Nina nie była pewna, czy w ogóle ją usłyszał. Nie spodziewała się, żeby ktokolwiek miał o niej szczególnie dobre zdanie – nie była przecież Jen Talbot, bohaterką walczącą o sprawę wszystkich trzecich dzieci. Miała jednak nadzieję, że przynajmniej Sally i Bonner nie będą przez resztę życia uważać jej za zdrajczynię. Miała też nadzieję, że jeśli chłopcy ze Szkoły Hendricksa i dziewczęta ze Szkoły Harlow zaczną się kiedykolwiek znowu spotykać w lesie, nie będą powtarzać sobie historii o Jasonie i Ninie, obojgu równie złych i podstępnych.
Kiedy Lee i Trey wyszli, pan Hendricks wtoczył się na wózku do salonu i przymknął za sobą drewniane drzwi.
– No dobrze – powiedział. – Może będziesz śmielsza bez dodatkowej widowni.
Nina przebiegła wzrokiem po pokoju, zauważając niedomknięte drzwi, grube szyby w oknach, ramki ze zdjęciami i ciężkie bibeloty na stolikach. Szukała drogi ucieczki, a może także broni. Co by się stało, gdyby cisnęła tym ceramicznym ptakiem w mężczyznę na wózku? Czy by go trafiła? Co by jej to dało?
Uważnie przyjrzała się panu Hendricksowi – pomimo białych włosów trudno było go nazwać starym czy zniedołężniałym. Podejrzewała, że wózek inwalidzki może być tylko dekoracją przygotowaną po to, żeby myślała, że może go z łatwością pokonać. Prawdopodobnie był silny i umięśniony jak Lee i Trey. Prawdopodobnie...
Spojrzenie Niny spoczęło na stopach pana Hendricksa – albo raczej na pustym miejscu, w którym powinny się znajdować, ponieważ pan Hendricks nie miał stóp.
Nie może mnie gonić – pomyślała Nina. – Gdybym zdołała uciec...
Ale mógł wezwać pomoc i w ciągu kilku minut zorganizować grupę poszukiwawczą.
Ale kilka minut wystarczy mi, żeby ostrzec Percy’ego, Matthiasa i Alię...
– Więc? – zapytał pan Hendricks.
Nina zerwała się z kanapy, złapała oparcie wózka i popchnęła je, przewracając pana Hendricksa na podłogę. Wypadła przez drzwi salonu i minęła drzwi frontowe, a potem zbiegła po schodach. Bała się, że wpadnie na Lee i Treya – gdzie były ich posterunki, koło ogrodu? – ale stopy niosły ją tak szybko, że wszystko wokół wydawało się rozmazane. Nie mogła rozglądać się za nimi ani za nikim innym.
Zanim się zorientowała, już przedzierała się przez las do polanki, gdzie pozostała trójka czekała na jej powrót z jedzeniem.
– Percy! Matthias! Alia! – krzyknęła. – Muszę was ostrzec... – Słowa nie padały dostatecznie szybko między jej ciężkimi oddechami.
Alia wychyliła się zza drzewa.
– Nina! – skarciła ją. – Robisz za dużo hałasu! Ktoś cię może usłyszeć!
– To... bez... znaczenia... – wydyszała Nina. Zatrzymała się i spróbowała złapać oddech. Widziała, że Matthias i Percy patrzą na nią z cienia za krzakiem. – Złapali mnie. Uciekłam znowu, ale prawdopodobnie niedługo zaczną mnie szukać. Musiałam was ostrzec... – zaczerpnęła kolejny głęboki oddech, jej mózg domagał się tlenu. – To miejsce już nie jest bezpieczne. Musicie iść gdzie indziej. Uda się wam, jesteście sprytni.
– W takim razie chodź z nami – zaprotestowała Alia.
– Nie – powiedziała Nina. – To by było dla was niebezpieczne. Wiedzą już, że mają mnie szukać, prawdopodobnie nie zostało mi dużo czasu. Ale chciałam wam powiedzieć... ten nienawistnik, w więzieniu, umieścił mnie w waszej celi, żebym was zdradziła. Chciał, żebym przekazała mu wszystkie wasze sekrety, a ja mogłam to zrobić, gdybyśmy nie uciekli, ja...
– Ale nie powiedziałaś – przerwał Matthias. – Nie powiedziałaś niczego Policji Populacyjnej.
– Chciałam – odparła Nina. – Jason mnie zdradził, a ja chciałam skrzywdzić kogoś i ocalić swoje życie...
– W porządku – powiedziała Alia, podchodząc bliżej.
– Nie mam do was pretensji, że mi nigdy nie zaufaliście – ciągnęła Nina. – Nie byłam godna zaufania, nawet tamtej pierwszej nocy w lesie, kiedy miałam stać na warcie, zasnęłam. – To była ulga, móc się przyznać nawet do tego. – Ja też tak naprawdę wam nie ufałam, moje poprzednie przyjaciółki nie pomogły mi w ogóle, kiedy zostałam aresztowana, więc myślałam...
Nina płakała, a strach z powodu schwytania, zmęczenie z powodu ucieczki – i prawdopodobnie głód, ponieważ od wielu dni nie jadła niczego oprócz warzyw – spowodowały, że kręciło się jej w głowie. Czuła jednak, że musi wszystko powiedzieć pozostałym, wyrzucić z siebie wszystkie historie, chociaż dla nich to pewnie nie miało cienia sensu. Opowieści o zabawie lalkami z ciocią Zenką mieszały się z opowieściami o spotkaniach w lesie z chłopcami ze Szkoły Hendricksa, na które chodziła z Sally i Bonner.
– Chciałabym też, żebyście znali moje prawdziwe imię – dodała Nina. – Nazywam się Elodie. Jeśli będziecie mnie wspominać, wspominajcie Elodie.
Kiedy skończyła mówić, w lesie było już ciemno – miała szczęście, że nie została od razu znaleziona. Nie widziała twarzy pozostałej trójki, nie potrafiła powiedzieć, co myślą, słuchając jej wybuchu, ale chyba po raz pierwszy od chwili aresztowania Nina była pewna, że robi właściwą rzecz. Oni będą teraz bezpieczni, a ona powiedziała im prawdę.
– Powinniście już iść – powiedziała. – A, właśnie. – Zdjęła z szyi obszarpaną torbę i podała Alii. – Nie ma tam dużo, bo... no, ale to lepsze niż nic, prawda?
Łzy spływały jej po twarzy. Pochyliła się, przytuliła Alię, a Percy i Matthias podeszli bliżej, żeby objąć obie dziewczynki ramionami. Stali tak razem, kołysząc się lekko i tuląc do siebie.
Nina zaciskała oczy, powstrzymując łzy, ale przez te łzy nagle dostrzegła błysk światła z prawej strony. Wyrwała się z uścisku, wpatrując w kołyszącą się w oddali między drzewami latarkę. W tym momencie zobaczyła inne latarki, okrążające ją i zbliżające się coraz bardziej.
– Szukają mnie! – syknęła. – Idźcie już! Schowajcie się gdzieś daleko ode mnie!
Nie miała czasu sprawdzić, czy tamci zdążyli się ukryć, ponieważ kilka sekund później latarka zaświeciła jej prosto w twarz, a donośny głos zawołał:
– Nina Idi! Cóż za spotkanie!
To był nienawistnik.
Przerażona Nina rzuciła się do ucieczki, ale coś złapało ją za ramię, a coś innego przytrzymało jej nogi. Potknęła się i rozciągnęła jak długa na ziemi.
– Puśćcie mnie! – wrzasnęła, przekonana, że to jakieś pnącza oplątały jej kostki, a gałąź zaczepiła się o jej ramię. Spróbowała wstać, ale było już za późno: latarka zaświeciła jej w oczy, a głos nienawistnika zabrzmiał prawie tuż przy jej uchu.
– Nina, Nina, Nina – powiedział. – Już po wszystkim.
Nina z trudem usiadła – to Percy ściskał jej ramię, a Matthias przytrzymywał jej nogi.
Oni także ją zdradzili, wydali ją w ręce nienawistnika.
Alia stanęła obok chłopców i uśmiechnęła się do Niny, która poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Nie Alia! Nie potrafiła znieść myśli, że Alia także ją zdradziła.
– Nie – jęknęła Nina i krzyknęła: – Nie!
Nie obchodziło jej, kto może ją usłyszeć – za nienawistnikiem widziała sylwetki chyba z tuzina ludzi świecących na nią latarkami. Ich twarze były schowane w ciemności i niemożliwe do rozpoznania.
Alia pochyliła się w otaczającym Ninę kręgu światła.
– Jesteś bezpieczna – powiedziała radośnie. – Zaliczyłaś próbę.
Nina gwałtownie potrząsnęła głową, nie chcąc wierzyć w to, co miała przed oczami.
– Uciekaj, Alia – wyszeptała, niepewna, na czym zależy jej bardziej: żeby mała dziewczynka była bezpieczna, czy żeby Alia po prostu dowiodła, że też się boi i nie pomogła zdradzić Niny. Alia nie ruszyła się z miejsca, a Nina miała jeszcze nadzieję, że po prostu jej nie usłyszała. – Alia, musisz uciekać. Ten człowiek jest z Policji Populacyjnej. To jego nazywałam nienawistnikiem!
– Nie, to nie tak – rozległ się z cienia znajomy głos. – On tylko udaje, że pracuje dla Policji Populacyjnej, to pan Talbot, tata Jen Talbot. – Lee Grant podszedł bliżej i pochylił się nad Niną. – Pamiętasz, kim jest Jen Talbot?
– Jasne, że tak – warknęła Nina. – Bohaterką walczącą za sprawę wszystkich trzecich dzieci. Jason stale nam o niej opowiadał. Ale...
Nagle zaczęła się zastanawiać, czy może to także nie było kłamstwo – może żadna Jen Talbot nie istniała albo nie była bohaterką. Oszołomiona popatrzyła na otaczające ją twarze; wszyscy podeszli bliżej, tłocząc się wokół niej. Percy i Matthias pomogli jej wstać, żeby lepiej widziała – nie przytrzymywali jej już. Po prawej stronie stali Lee, Trey i kilku chłopców ze Szkoły Hendricksa.
Nienawistnik – pan Talbot? – odchrząknął.
– Lee mówi prawdę – zaczął. – Jestem podwójnym agentem pracującym dla Policji Populacyjnej tylko po to, żeby ich oszukiwać. Na wiosnę stanąłem przed pewnym dylematem. Jeden z chłopców ze Szkoły dla Chłopców Hendricksa powiedział Policji Populacyjnej, że zna kilkoro dzieci-cieni w swojej szkole, używających fałszywych dokumentów i udających pełnoprawnych obywateli. Wiedziałem, że jeśli ten chłopiec zdoła przekonać Policję Populacyjną, kilkoro dzieci umrze. Dzięki obecnemu tutaj Lee Grantowi, a także szybkiemu refleksowi niektórych członków kadry pedagogicznej udało nam się pokrzyżować jego plany.
Jednakże ten chłopiec, to był Jason, powiedział, że miał wspólniczkę w szkole dla dziewcząt. Ninę Idi, czyli ciebie, dlatego także zostałaś aresztowana. Im dłużej jednak cię przesłuchiwałem, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że naprawdę jesteś niewinna i nie wiedziałaś niczego o planach Jasona. Nie mogłem jednak mieć stuprocentowej pewności, a jej uzyskanie było kwestią życia i śmierci.
– Tak, mojego życia albo mojej śmierci – mruknęła Nina, nadal zbyt oszołomiona, żeby myśleć jasno.
– A także wielu innych – odparł pan Talbot. – Znałaś prawdę o wielu dzieciach.
Wszystkie dziewczęta w Szkole Harlow – pomyślała Nina. – I wielu chłopców ze Szkoły Hendricksa. Wiedziałam, że oni wszyscy byli dawniej cieniami, czy ktoś naprawdę myślał, że mogłabym ich zdradzić?
– Mniej więcej w tym samym czasie działający w stolicy informator Policji Populacyjnej wydał trójkę dzieci zamieszanych w podrabianie dowodów tożsamości: Percy’ego, Matthiasa i Alię. Uznałem, że przynajmniej chwilowo będą bezpieczniejsi w więzieniu niż na ulicy. Ich opiekun, Samuel Jones, został w kwietniu zabity podczas pikiety na rzecz praw trzecich dzieci.
– Więc to był ten „Sa...”, kiedyś omal nie wymieniliście jego imienia – powiedziała Nina na wpół do siebie.
– Zajmował się trzecimi dziećmi – wyszeptała Alia. – Kiedy rodzice nas porzucili, on nas wychowywał. Opiekował się nami.
– Mówiliście chyba, że Bóg się wami opiekował – prychnęła Nina najbardziej sceptycznym tonem, jakiego użyłaby ciocia Lystra.
– A jak myślisz, dla kogo pracował Samuel? – zapytała Alia.
Nina nadal potrząsała głową, jakby chciała zaprzeczyć każdemu słyszanemu słowu.
– Percy i Matthias obiecali Samuelowi, że będą się trzymać z dala od pikiety, żeby chronić Alię – ciągnął pan Talbot. – Dlatego tylko oni ocaleli i tylko oni pozostali, żeby można było ich zdradzić. Później, w więzieniu, zgodzili się pomóc mi poddać cię próbie, żeby zobaczyć, po czyjej jesteś stronie. Gdybyś ich zdradziła, wiedzielibyśmy, że nie można ci ufać. Gdybyś postanowiła ich chronić... ocalilibyśmy cię.
Nina gwałtownie odetchnęła, ponieważ w końcu zaczęło do niej docierać to, co mówił pan Talbot. Jeśli nienawistnik nie wierzył naprawdę w misję Policji Populacyjnej, jeśli był podwójnym agentem działającym przeciwko niej, to wszystko było na opak.
– Czyli gdybym ich oszukała, chcąc ratować własne życie... zostałbym zabita? – zapytała.
– Tak – odparł pan Talbot.
Nina pomyślała o tym, jak niewiele brakowało, żeby zdradziła pozostałych, jak nieszczęśliwa była w więzieniu, jak zrobiłaby niemal wszystko, żeby się uratować.
– Nie zrobiłam tego – powiedziała. – Mogłam, ale nie zrobiłam.
– Ale nie odmówiłaś także zdradzenia ich – przypomniał pan Talbot. – Nie przechylałaś się na żadną stronę, dlatego musieliśmy dodać bardziej niebezpieczny element do tej próby.
Nina nie rozumiała, o czym on mówi, aż przypomniała sobie rozciągniętego na stole strażnika Macka, i pęk klucz ześlizgujący się na podłogę tuż obok niej.
– Pozwolił nam pan uciec – rzuciła oskarżycielsko, jakby to było coś złego. – Pozwolił mi pan zabrać klucze i wydostać się na zewnątrz, sprawił pan, że myślałam, że sama na to wszystko wpadłam. Założę się... założę się, że Maćkowi nic nie było.
Pan Talbot roześmiał się.
– Nie, ale odegrał piękne przedstawienie, prawda?
– A potem – Nina dalej starała się połączyć fakty – pozostała trójka wiedziała, że mogę im zaproponować ucieczkę. Dlaczego to nie wystarczyło? Dlaczego wtedy mi nie zaufaliście?
Pomyślała o przeszłości – czy to były całe tygodnie? – o spaniu pod gołym niebem, starym spleśniałym jedzeniu i brudnych surowych warzywach. Czy mogła tego wszystkiego uniknąć?
– Nadal nie byliśmy ciebie pewni – wyjaśnił Percy swoim zwykłym rzeczowym tonem. – Było możliwe, że zabierasz nas ze sobą tylko dlatego, że boisz się uciekać sama. Mogłaś chcieć nas tylko wykorzystać.
Nina przypomniała sobie, jak pozostali nie przejmowali się, kiedy skończyło się jedzenie, jak nie próbowali w ogóle robić planów na przyszłość. Nic dziwnego, czekali na nią – czekali, aż ona się sprawdzi.
– Kiedy spotkaliśmy tych policjantów nad rzeką... – zaczęła.
– To także była część próby – przyznał pan Talbot. – To nie byli policjanci, tylko ludzie działający dla naszej sprawy.
– I zdałam tę próbę? – zapytała Nina.
– Do pewnego stopnia – odparł pan Talbot. – Nie próbowałaś wydać pozostałych. Ale nadal nie byliśmy pewni twoich motywów.
Nina wzdrygnęła się na myśl o tym, jak bacznie była przez cały czas obserwowana. Za każdym razem, kiedy narzekała na twarde i nierówne „łóżka” w lesie, kiedy marudziła nad brudnymi warzywami.
– Założę się, że wy dostawaliście dodatkowe jedzenie – powiedziała.
– Nie bardzo – powiedziała cichutko Alia, patrząc w ziemię. Podniosła na Ninę błyszczące oczy. – Ja uważałam, że jesteś dobra i chciałam ci powiedzieć. Ale oni – wskazała Percy’ego, Matthiasa i pana Talbota – oni powiedzieli, że muszę czekać, aż powiesz nam o wszystkim. Aż powiesz nam, że miałaś nas zdradzić dla Policji Populacyjnej.
– Zrobiłam to dzisiaj – zastanowiła się Nina. Znowu rozejrzała się po otaczającym ją kręgu ludzi, kręgu światła w ciemnym lesie.
Przypomniała sobie, jak przerażona była, biegnąc przez las zaledwie minuty temu – w ogóle nie myślała o ratowaniu własnego życia, chciała tylko ocalić Percy’ego, Matthiasa i Alię.
Nie zależało jej tak bardzo na nich, kiedy spotkała ich po raz pierwszy, kiedy proponowała im ucieczkę, kiedy zobaczyła fałszywych policjantów nad rzeką.
– Dał pan mi mnóstwo okazji – powiedziała do pana Talbota.
– Uznałem, że na nie zasługujesz – odparł. – Nie zasługiwałaś na to, co cię spotkało wcześniej.
Nina przypomniała sobie dzień aresztowania, kiedy nikt nie wstawił się za nią, gdy szła przed siebie przez środek jadalni. Przypomniała sobie, jak bardzo ufała Jasonowi i jak on ją potem zdradził. Nie, nie zasługiwała na to, nikt nie zasługiwał na coś takiego. Zasługiwała na miłość, jaką otaczały ją babcia i ciotki, na to, żeby ukrywały ją, ryzykując przy tym własnym życiem. Ale Alia, Percy i Matthias także nie zasługiwali na to, żeby zostać zdradzonymi, nie zasługiwali na tygodnie w ciemnej więziennej celi, a potem kolejne tygodnie spania pod gołym niebem na kamieniach, gałęziach i drapiących liściach. Jednakże znieśli to wszystko z własnej woli, dla niej – zgodzili się znosić to wszystko, zanim jeszcze w ogóle dowiedzieli się, czy ona jest dobra, czy zła.
Oczy Niny napełniły się łzami, ale to nie były już łzy strachu, paniki czy żalu. To były łzy radości.
– Dziękuję – wyszeptała, kierując to słowo do wszystkich tych, którzy przed nią stali: Percy’ego, Matthiasa i Alii, pana Talbota, a nawet Lee i Treya. Ale jej słowo było jeszcze potężniejsze, szept popłynął przez ciemność nocy i Nina mogła sobie wyobrazić, że gdzieś tam daleko słyszą go także jej babcia i ciotki.
Nina stała obok Lee Granta i zrywała kukurydzę z rosnących w rzędzie wysokich łodyg.
– Zostaw małe kolby, żeby urosły – ostrzegł ją Lee. – Potrzeba nam tylko tyle, ile zjemy na przyjęciu.
– Tylko? – roześmiała się Nina. – Będzie ze dwadzieścia osób!
– W takim razie czterdzieści kolb, to nie jest dużo – odparował Lee. – Kiedy w domu mama robiła kukurydzę w słoikach, zbieraliśmy...
– Ile? Czterdzieści milionów? – zażartowała Nina.
Po tym, jak została „schwytana”, zamieszkała w domu pana Hendricksa razem z Percym, Matthiasem i Alią, ale spędzała dużo czasu z Lee i zdążyła już wysłuchać tuzinów opowieści o jego domu. Nie wiedziała, jak jest w Szkole dla Dziewcząt Harlow, ale chłopcy ze Szkoły Hendricksa nie próbowali tak bardzo zachowywać się odpowiednio do nowych tożsamości z fałszywych dokumentów i częściej mówili prawdę.
Nina zerwała kolejną kolbę.
– Tak czy inaczej nie potrzebujemy czterdziestu – powiedziała. – Jeśli liczysz po dwie na osobę, to będzie trzydzieści osiem. Nie mogłabym chyba przełknąć kukurydzy po tym, jak przeraziłaś mnie w zeszłym tygodniu w ogrodzie, kiedy ją podjadałam.
– Więcej dla mnie! – Lee udał, że chce samolubnie zagarnąć całą zebraną kukurydzę.
Nina była ciekawa, czy tak się zachowują normalne dzieci, które nigdy nie musiały się ukrywać. Przypuszczała, że teraz będzie miała szansę się tego dowiedzieć: ona, Percy, Matthias i Alia mieli zostać przeniesieni do innej szkoły, w której trzecie dzieci z fałszywymi dowodami były wymieszane z pierwszymi i drugimi dziećmi. Dlatego właśnie organizowali wieczorem przyjęcie, żeby świętować i pożegnać się.
– Biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia, Szkoła Harlow nie jest już dla ciebie najlepszym miejscem – powiedział Ninie pan Hendricks.
Nina w kolejnym przebłysku wspomnień zobaczyła koszmarny tunel oczu obserwujących, jak idzie na swoją zgubę.
– Ja... ja chyba potrafiłabym wybaczyć innym dziewczynkom – powiedziała. – Teraz.
– Ale czy one będą skłonne przebaczyć tobie? – zapytał pan Hendricks. – Niezależnie od tego, ile będziesz je zapewniać, ile będą je zapewniać nauczyciele, zawsze któraś będzie podejrzewać, że po prostu wszystko uszło ci na sucho, że naprawdę współpracowałaś z Jasonem. One... nie dorosły, tak jak ty.
Nina to zrozumiała – nie była tą samą chorą z miłości, strachliwą dziewczynką, jaką była w Szkole Harlow. Dlatego właśnie lubiła teraz rozmawiać z Lee, ponieważ on także zachowywał się, jakby był dorosły. Inni chłopcy podziwiali go i nie nazywali nawet Lee, ale najczęściej L. G. – i wymawiali to z szacunkiem.
Nina nadal nazywała go Lee, nie lubiła zbyt wielu jednoczesnych zmian.
– Słuchaj, Nina – odezwał się Lee, powoli obierając kukurydzę z łusek, żeby zobaczyć, czy nie jest nadpsuta. – Zanim wyjedziesz jutro, chciałem ci coś powiedzieć.
– Co takiego?
Lee dorzucił kukurydzę na stosik pozostałych – widocznie była w porządku.
– Myślałem o Jasonie – powiedział.
Nina zesztywniała na sam dźwięk tego imienia. Mogła być gotowa wybaczyć swoim przyjaciółkom w Harlow, ale nie była gotowa wybaczyć Jasonowi.
– No i? – spytała.
– Myślałem o tym, co podsłuchałem, kiedy rozmawiał przez telefon z Policją Populacyjną tego wieczora, gdy chciał wydać wszystkich. To brzmiało tak, jakbyś współpracowała z nim.
– Wiem – odparła Nina. – Dlatego trafiłam do więzienia. – Nie potrafiła ukryć goryczy w swoim głosie.
Lee jednym zręcznym szarpnięciem zerwał kolbę z kolejnej łodygi.
– Ale nie wydaje mi się, żeby Jason mówił to, żeby cię wpakować w kłopoty. Nie spodziewał się, że zostanie aresztowany i że ty zostaniesz aresztowana. Chciał, żeby to dzieciaki z fałszywymi dokumentami zostały aresztowane. Myślę... myślę, że tak naprawdę chciał cię ocalić.
Nina cofnęła się o krok, kompletnie ogłuszona. Lee spojrzał tylko na nią i ciągnął swoje wyjaśnienia.
– Nie rozumiesz? – zapytał. – Nie miałoby żadnego sensu, żeby Jason powiedział, że z nim współpracujesz, gdyby chciał cię wpakować w kłopoty. Myślał, że i on sam, i ty, dostaniecie nagrodę. On... mógł próbować ochronić cię przed tym, żeby wydał cię ktoś inny. Rozumiesz, jakby minęło ileś lat i ktoś oskarżył cię, że jesteś nielegalna, mógłby się wtrącić i powiedzieć: „Nina? Jak Nina może być pojawem, przecież pomagała ich wydać!”.
Lee tak dobrze naśladował głos Jasona, że Nina prawie mu uwierzyła – ale tylko prawie.
– To, co robił Jason, było niesłuszne, złe. Chciał śmierci niewinnych dzieci – powiedziała szorstko i tak mocno pociągnęła kolbę, że wyrwała z ziemi całą roślinę.
Lee zmarszczył brwi, ale nie powiedział nic na temat swojej bezcennej kukurydzy.
– Wiem. Uwierz mi, sam byłem naprawdę wściekły na Jasona, ale chcę tylko powiedzieć... że wydaje mi się, że nie był do końca zły. Myślę, że on, no, naprawdę cię lubił i dlatego próbował cię ocalić.
Nina stała nieruchomo, próbując zrozumieć słowa chłopca, które wywracały do góry nogami wszystko to, co myślała przez ostatnie miesiące. Jak mogła uwierzyć w wyjaśnienia Lee? Jak mogła uwierzyć, że Jason był całkowicie zły, ale mimo to próbował ją uratować?
Przez moment niemal uwierzyła, ale potem coś sobie przypomniała.
– Pan Talbot miał taśmę – powiedziała bezbarwnie. – Z zeznaniami Jasona, który kłamał i mówił, że to wszystko była moja wina, że to ja chciałam wydać pojawów.
– Pan Talbot mógł sfałszować tę taśmę – wyjaśnił Lee. – Widziałem już wcześniej, jak fałszował zdjęcia.
– Ale to był głos Jasona – przekonywała Nina. – Słyszałam go. Słuchałam tej taśmy!
Lee odwrócił się plecami do ogrodu.
– Zapytaj go. – Wzruszył ramionami.
Nina przez moment stała nieruchomo, a potem rzuciła kukurydzę na ziemię i pobiegła, a w jej sercu zaczęła się budzić nadzieja. Wpadła do domu pana Hendricksa i wtargnęła do salonu, gdzie pan Hendricks naradzał się z panem Talbotem.
– Taśma – powiedziała. – Na której było, jak Jason mnie zdradza i kłamie. Czy ona jest prawdziwa?
Pan Talbot odwrócił się powoli i patrzył na nią, nie rozumiejąc.
– Miał pan taśmę – powtórzyła Nina bez tchu. – W więzieniu. Było na niej nagrane, jak Jason mówi, że zdradzenie pojawów i wydanie ich Policji Populacyjnej to był mój pomysł. Czy naprawdę to powiedział? Czy może sfałszował pan nagranie?
Pan Talbot zamrugał.
– Czy to ważne? – zapytał.
– Oczywiście, że to ważne! – krzyknęła piskliwie Nina.
Pan Talbot uniósł jedną brew.
– Dlaczego? – spytał.
Nina miała tak wiele powodów, że wszystkie zaczęły się plątać.
– Jeśli on mnie nie zdradził, jeśli naprawdę starał się mi pomóc, to znaczy, że naprawdę mnie kochał. A to znaczy, że ciocia Zenka miała rację i miłość jest wszystkim, a świat jest dobrym miejscem, i że mogę go wspominać szczęśliwa. Ale jeśli mnie zdradził... jak mogłabym myśleć o tym czasie spędzonym razem z nim i nie nienawidzić go? Jak mogłabym jeszcze kiedykolwiek komuś zaufać?
– Przez całe miesiące wierzyłaś, że cię zdradził – przypomniał pan Talbot. – Mimo to zaufałaś Percy’emu, Matthiasowi i Alii, a teraz zachowujesz się, jakbyś ufała także Lee, Treyowi, panu Hendricksowi i mnie. Czy nie tak?
– Tak, ale... – Nina nie potrafiła tego wyjaśnić. – Może nie powinnam panu ufać, tyle razy mnie pan okłamał.
Była zaskoczona, kiedy zarówno pan Talbot, jak i pan Hendricks wybuchnęli śmiechem.
– To nie jest zabawne! – zaprotestowała.
Pan Talbot przestał się śmiać i westchnął.
– Żyjemy w trudnych czasach, Nino. Byłbym szczęśliwy, gdybym podczas pierwszej naszej rozmowy w więzieniu mógł ci wprost powiedzieć: „Posłuchaj, jak jest: nienawidzę Policji Populacyjnej, a ty?”. Byłoby wspaniale, gdybym mógł mieć pewność, że udzielisz mi szczerej odpowiedzi, ale czy potrafisz to sobie wyobrazić naprawdę? Czy nie widzisz, jak niejasne są intencje wszystkich, jak ludzie robią złe rzeczy ze słusznych powodów albo słuszne rzeczy ze złych powodów? I jak wszyscy możemy tylko starać się z całych sił i mieć nadzieję, że kiedyś, jakoś, to wszystko się ułoży?
Nina spuściła wzrok na swoje ręce, nadal pobrudzone błotnistą ziemią z ogrodu, a potem podniosła głowę.
– Czy ta taśma była fałszywa? – powtórzyła pytanie.
Pan Talbot patrzył prosto na nią.
– Była fałszywa – powiedział cicho. – Nasi technicy ją zmontowali.
Na twarzy Niny pojawił się uśmiech.
– Czyli Lee miał rację, Jason mnie kochał – wyszeptała z zachwytem.
Pan Talbot i pan Hendricks wymienili spojrzenia w sposób, który przypomniał Ninie o podobnym zachowaniu Percy’ego, Matthiasa i Alii.
– Więc to ci wystarczy? – zapytał pan Talbot. – Nie ma znaczenia, że Jason chciał śmierci innych dzieci? Nie obchodzi cię, że był zły, skoro cię kochał?
Uśmiech Niny przygasł – dlaczego pan Talbot musiał znowu wszystko komplikować?
– Nie, nie – powiedziała. – Nie myślę tak, to znaczy tylko... że nie był całkiem zły. Zresztą i tak nie żyje, więc mogę... wspominać go dobrze i nie być już na niego wściekła.
Była ciekawa, co sprawiło, że Jason stał się kimś takim, kim był. Pamiętała, jak zdesperowana była w celi więziennej, kiedy kuszono ją zdradą Percy’ego, Matthiasa i Alii – a jeśli Jason był jeszcze bardziej zdesperowany? A jeśli on także nie chciał nikogo zdradzić, ale był za słaby, żeby się sprzeciwić?
Dziwnie było myśleć o Jasonie w kategoriach słabości, ale teraz mogła naprawdę go pożałować i mogła na zawsze zachować jego wspomnienie, tak jak wspomnienia babci i ciotek.
– Posłuchaj, Nino – odezwał się pan Talbot. – Jason żyje. Myślałem, że został stracony, ale... okazało się, że inna frakcja Policji Populacyjnej uznała, że może się im jeszcze przydać. Niedawno się dowiedziałem, że pracuje dla Policji Populacyjnej nad pewnym supertajnym projektem, bardzo niepokojącym dla wszystkich tych, którzy działają przeciwko rządowi. – Urwał na chwilę, czekając, aż do Niny dotrze ta nowina. – Co dla ciebie znaczy taka informacja? Czy zamierzasz pobiec do niego i pomagać mu, ponieważ on cię kocha?
Zdumiona Nina wpatrywała się w pana Talbota.
– On żyje? – jęknęła. – Żyje?
O dziwo, to brzmiało jak zła wiadomość. Gdyby Jason był martwy, mogłaby go wspominać ze wzruszeniem, snuć marzenia o tym, co mogłoby być, tak jak ciocia Zenka śniła nad swoimi książkami. Ale skoro był żywy i pracował dla Policji Populacyjnej...
– Muszę dalej być na niego wściekła – powiedziała na głos. – Nie mogę mu nigdy przebaczyć.
– Zgorzknienie nie jest dobrym sposobem na życie – odparł pan Talbot.
Nina przypomniała sobie, że on sam stracił Jen i miał powody, żeby na zawsze pozostawać wściekłym na rząd. Opadła na jedną z kanap pana Hendricksa – to wszystko po prostują przytłaczało, była tylko małą dziewczynką, która spędziła większość życia, wysłuchując niemądrych historyjek opowiadanych przez starsze panie. Czy rzeczywiście były niemądre? Wszystkie te bajki, które opowiadały jej babcia i ciotki, mówiły o ludziach zachowujących się godnie w obliczu wielkich przeciwności losu. Źle je rozumiała, jeśli uważała, że powinna po prostu siedzieć jak księżniczka i czekać, aż jakiś książę ją pokocha.
Popatrzyła prosto na pana Talbota.
– Nie chcę być zgorzkniała. Ale chciałabym panu pomóc: co mogłabym zrobić, żeby pokrzyżować plany Jasonowi?
Pan Talbot prawie się uśmiechnął, a Nina miała wrażenie, że zaliczyła kolejną próbę.
– Zobaczymy – powiedział. – Zobaczymy.
Nina poszła z powrotem do ogrodu Lee Granta, żeby pomóc mu zbierać kukurydzę. Słońce było już nisko, a na ścieżce kładły się długie cienie: niemal z każdym krokiem Nina przekraczała granicę między światłem i ciemnością. Jej myśli skakały niemal tak samo gwałtownie. Jason mnie kochał. Tylko to się liczy... Ale mimo to jest zły... Dlaczego powiedziałam, że pomogę panu Talbotowi w walce z rządem? Jak mogłam tego nie powiedzieć, po tym wszystkim, co pan Talbot dla mnie zrobił?... Co w ogóle mogłabym zrobić?
Kiedy zbliżyła się do ogrodu, zobaczyła, że Lee czeka na nią i uświadomiła sobie, że niezależnie od tego, co zrobi dla pana Talbota, nie będzie sama. Prawdopodobnie Lee także weźmie w tym udział, podobnie jak Percy, Matthias i Alia.
Nina przypomniała sobie, jak bardzo samotna czuła się w więziennej celi, tyle miesięcy temu – poczucie, że została opuszczona i zdradzona było gorsze od głodu, gorsze od zimna, gorsze od kajdanków na jej nadgarstkach. Ale nie została opuszczona i tylko przez przypadek została zdradzona.
– No i co? – zapytał Lee, kiedy tylko podeszła dostatecznie blisko, żeby go usłyszeć. – Miałem rację?
Potrwało chwilę, zanim Nina przypomniała sobie, o czym on mówił: o taśmie i zdradzie Jasona.
– To długa historia – odparła. – I jeszcze się nie skończyła.
Ale jakiś rozdział jej historii został zamknięty – ten, w którym była niewinna, głupia i bezużyteczna. Tak bardzo martwiła się wcześniej, że ludzie nie zapamiętają jej jako Elodie – słodkiej, kochanej, malutkiej Elodie. Ale wyrosła z bycia Elodie i wyrosła także z bycia Ninią-Idiotką. Była teraz gotowa sprawić, że ludzie zaczną szanować i podziwiać dowolne imię, jakiego będzie używać.
Tak jak Jen Talbot.
– Chyba... chyba właśnie zaproponowałam panu Talbotowi i panu Hendricksowi, że będę im pomagać w walce z Policją Populacyjną – powiedziała.
Spojrzenie Lee było pełne pewności i spokoju.
– To dobrze – odparł. – Witamy w klubie.
Dla mojego ojca
Hej, L. ! Pan Hendricks chce cię zobaczyć!
Podobne wezwanie zaledwie kilka miesięcy wcześniej sprawiłoby, że Luke’a Garnera sparaliżowałby strach. Kiedy trafił do Szkoły dla Chłopców Hendricksa, sama myśl o rozmowie z kimś dorosłym, nie mówiąc o dyrektorze szkoły, przemieniłaby go w jąkającego się i drżącego z przerażenia głupka, rozpaczliwie tęskniącego za jakimś miejscem, w którym mógłby się ukryć.
Ale to było w kwietniu, teraz nadszedł sierpień, a pomiędzy kwietniem a sierpniem wydarzyło się wiele rzeczy.
Teraz Luke machnął tylko ręką, uspokajając zbiorowe westchnienie kolegów, z którymi siedział na lekcji matematyki.
– Co znowu narozrabiałeś, L.? Wymykałeś się w nocy do lasu? – zażartował jego przyjaciel John.
– Proszę o spokój – powiedział łagodnie nauczyciel, profesor Rees. – Możesz iść, yyy...
Luke nie czekał, czy profesor Rees zdoła sobie przypomnieć jego nazwisko, ponieważ nazwiska w Szkole Hendricksa nie należały do spraw oczywistych. Luke, podobnie jak wszyscy jego przyjaciele, oficjalnie przyjęty pod innym imieniem i nazwiskiem niż te, które nosił od urodzenia. Dlatego trudno było zapamiętać, jak się do kogo należy zwracać.
Chłopiec przecisnął się pomiędzy ławkami i wyślizgnął się przez drzwi, do Treya, swojego przyjaciela, który przyniósł wiadomość od pana Hendricksa.
– O co chodzi? – zapytał, kiedy obaj ruszyli korytarzem.
– Nie wiem, robię tylko to, co mi kazał – przygnębiony Trey wzruszył ramionami.
Czasami Luke miał ochotę złapać go za ramiona, potrząsnąć nim i wrzasnąć: „Myśl za siebie! Otwórz oczy! Postaraj się jakoś żyć!”. Dwanaście lat ukrywania się w małym pokoju przemieniło Treya w człowieka-żółwia, zawsze gotowego ukryć się w skorupie na najmniejszy nawet sygnał niebezpieczeństwa.
Ale pan Hendricks polubił Treya i pracował z nim osobiście – dlatego właśnie chłopiec pełnił dzisiaj rolę gońca.
Trey rzucił na Luke’a spojrzenie spod ciemnych, spadających mu na oczy, włosów.
– Myślisz może, że... no wiesz... to już czas?
Luke nie musiał pytać, co Trey miał na myśli, ponieważ czasem odnosił wrażenie, że wszyscy w Szkole Hendricksa po prostu wstrzymują oddech i czekają. Czekają na dzień, kiedy żaden z nich nie będzie już nielegalny, kiedy będą mogli wrócić do swoich prawdziwych rodziców bez obawy, że złapie ich Policja Populacyjna. Jednakże zarówno Luke, jak i Trey, wiedzieli, że to nie będzie proste, a sam Luke poprzysiągł, że zrobi wszystko, aby urzeczywistnić te marzenia.
Poczuł, jak jego żołądek kurczy się gwałtownie – a wydawało mu się, że wyrósł już z tego lęku, który go właśnie dopadł.
– Czy mówił... czy pan Hendricks mówił... – zająknął się. A jeśli pan Hendricks miał jakiś plan i potrzebował pomocy Luke’a? A jeśli ten plan wymagał więcej odwagi niż ta, na którą Luke mógłby się zdobyć?
Trey z powrotem utkwił wzrok w wykładanej gładkimi kafelkami posadzce.
– Pan Hendricks nic nie mówił, tylko: „Znajdź twojego kolegę L., który ma teraz matematykę, i powiedz mu, żeby do mnie przyszedł” – wyjaśnił.
– Aha – odparł Luke.
Doszli do końca korytarza, a Luke pchnął ciężkie drewniane drzwi prowadzące na zewnątrz. Trey zamrugał, jak zawsze, kiedy wychodził na słońce i świeże powietrze, ale Luke cieszył się, że może odetchnąć swobodnie. Pierwsze dwanaście lat swojego życia spędził na rodzinnej farmie, a wśród jego najcenniejszych wspomnień była ziemia pod bosymi stopami, ciepło słońca na karku i ciężar motyki w ręku – a także obecność jego rodziców i braci tuż obok niego.
Teraz już nie miało jednak sensu rozmyślanie o rodzicach i braciach – przyjęcie fałszywej tożsamości oznaczało, że opuścił zarówno ich, jak i farmę. Nawet kiedy był z nimi, musiał prowadzić życie cienia albo ducha, o kim nie może się dowiedzieć nikt spoza rodziny.
Pewnego razu, kiedy jego średni brat Mark był w pierwszej klasie, niechcący wymknęło mu się w szkole imię Luke’a.
– Musiałam wmówić nauczycielowi, że Mark ma wymyślonego przyjaciela, którego nazwał Luke – powiedziała Luke’owi matka. – Ale zamartwiałam się tym przez całe miesiące, umierałam ze strachu, że nauczyciel zgłosi to władzom, a Policja Populacyjna przyjdzie i cię zabierze. Na szczęście mnóstwo małych dzieci ma wymyślonych przyjaciół.
Kiedy opowiadała Luke’owi tę historię, przygryzała wargi, a chłopiec pamiętał wyraz cierpienia na jej twarzy. Nie wspomniała mu o tym aż do dnia, kiedy miał opuścić na zawsze farmę i rodzinę, a wtedy wiedział, że chciała go tylko utwierdzić w przekonaniu, że podjął słuszną decyzję, wyjeżdżając.
Wtedy Luke nie wiedział, jak rozumieć tę historię – była po prostu jeszcze jednym fragmentem w chaosie splątanych myśli i strachu w jego głowie. Teraz jednak... Teraz ta opowieść wprawiała go w gniew – to nie było w porządku, że musiał być niewidzialny, to nie było w porządku, że jego brat nie mógł o nim nikomu powiedzieć. To nie było w porządku, że rząd wyjął go spod prawa tylko dlatego, że był trzecim dzieckiem, a rząd uważał, że żadna rodzina nie powinna mieć więcej niż dwoje dzieci.
Luke wyszedł na słońce, dziwnie szczęśliwy z powodu tego gniewu, ponieważ przyjemnie było czuć się tak pewnym własnego zdania, tak całkowicie przekonanym, że ma się rację, a rząd się myli. A jeśli pan Hendricks miał jakieś plany co do Luke’a, byłoby dobrze zapamiętać ten słuszny gniew.
Chłopcy zeszli po niekończących się marmurowych schodach, a Luke zauważył, że Trey kilka razy obejrzał się tęsknie na szkołę. On sam nie miał podobnych odczuć – Szkoła Hendricksa nie miała okien, żeby łagodzić lęki takich dzieciaków jak Trey, ale z kolei Luke zawsze czuł się uwięziony w jej wnętrzu.
Alejka doprowadziła ich do na wpół ukrytego wśród krzewów domu, gdzie pan Hendricks czekał na nich przy drzwiach.
– Wejdź – powiedział serdecznie do Luke’a. – Trey, możesz wracać do szkoły i sprawdzić, czy nie udałoby ci się czegoś wreszcie nauczyć. – To był żart, ponieważ Trey, żyjąc w ukryciu, zajmował się tylko czytaniem i w wielu dziedzinach jego wiedza dorównywała wiedzy nauczycieli.
Luke otworzył drzwi, a pan Hendricks cofnął trochę wózek, robiąc dla niego miejsce. Na początku chłopiec czuł się w jego towarzystwie skrępowany, głównie z powodu tej niepełnosprawności – teraz jednak prawie zapomniał, że starszy mężczyzna nie ma nóg. Po wejściu do salonu odruchowo zszedł z drogi wózka.
– Inni chłopcy niedługo się o tym dowiedzą – odezwał się pan Hendricks. – Chciałem jednak powiedzieć najpierw tobie, żebyś miał czas się przyzwyczaić.
– Przyzwyczaić do czego? – zapytał Luke, siadając na kanapie.
– Do tego, że razem z tobą będzie chodził do tej szkoły twój brat.
– Mój brat? – powtórzył Luke. – Chce pan powiedzieć, że Matthew albo Mark... – Spróbował wyobrazić sobie któregokolwiek ze swoich nieokrzesanych i nieposłusznych starszych braci, przemierzających w spłowiałych spodniach i flanelowej koszuli marmurowe schody w Szkole Hendricksa. Jeśli on czuł się uwięziony w pozbawionej okien szkole, jego bracia mieliby wrażenie, że zostali zakuci w dyby, kajdany i wrzuceni do karceru. Poza tym jakim cudem matka i ojciec mogliby sobie pozwolić na przysłanie ich tutaj? Dlaczego mieliby tego chcieć?
– Nie, Lee. – Pan Hendricks z naciskiem wymówił fałszywe imię, którym Luke posługiwał się od czasu wyjścia z ukrycia. Luke wiedział, że powinien być wdzięczny, że rodzice chłopca imieniem Lee Grant podarowali mu tożsamość i nazwisko syna, kiedy prawdziwy Lee zginął w wypadku na nartach. Grantowie byli notablami, prawdziwymi bogaczami, dlatego nowa tożsamość Luke’a była naprawdę imponująca, ale on sam nie lubił, żeby go nazywać Lee, nie lubił, żeby nawet przypominać mu o tym, że powinien stać się kimś innym.
Pan Hendricks patrzył prosto na Luke’a, czekając, aż chłopiec zrozumie jego słowa.
– Mówiłem o twoim bracie – powtórzył. – Smithfield William Grant, dla ciebie Smits. Przyjeżdża jutro.
Pan Hendricks podał Luke’owi zdjęcia, ale chłopiec chwilowo był zbyt zszokowany, żeby na nie spojrzeć.
– Brat Lee – powiedział w końcu cicho. – Brat Lee przyjeżdża do tej szkoły, jutro.
– Tak, twój brat – powtórzył pan Hendricks. – Ty jesteś Lee.
– Ale panie Hendricks! – zaprotestował Luke. – Jesteśmy tu sami, nie musimy udawać, prawda? Inne chłopaki wiedzą przecież, że nie jestem prawdziwym Lee Grantem, ten cały Smits też zauważy, że nie jestem jego bratem. Więc chyba nie musimy udawać, prawda?
Pan Hendricks tylko patrzył na Luke’a, który nie potrafił powstrzymać pytań.
– Dlaczego on tu w ogóle przyjeżdża?
– Tęskni za starszym bratem – wyjaśnił pan Hendricks. – Tęskni za tobą.
Słowo „starszy” zaskoczyło Luke’a, który poczuł się teraz jeszcze dziwniej.
– Panie Hendricks, nie wiedziałem nawet, że Lee miał brata. Ten dzieciak nie może za mną tęsknić, nigdy mnie nie spotkał. O co tu właściwie chodzi?
Mężczyzna oparł się głębiej w fotelu.
– Powtarzam ci tylko to, co jego rodzice powiedzieli mi dziś rano przez telefon – odparł.
– No jasne – powiedział Luke. – Wiedzieli, że nie można mówić prawdy przez telefon i że Policja Populacyjna zawsze ma założony podsłuch na linii. To wszystko jakieś... jakieś nieporozumienie czy coś takiego.
– Luke... chciałem powiedzieć, Lee... Naprawdę nie wiem, o co tu chodzi, ale wydaje mi się, że dobrze będzie zachować ostrożność. Musisz zacząć się zachowywać jak Lee, musisz udawać, że naprawdę znasz Smitsa... jak brata. Dla dobra nas wszystkich.
Zazwyczaj Luke bardzo szanował pana Hendricksa, ale tym razem nie mógł powstrzymać grymasu na twarzy.
– To idiotyczne – powiedział. – Dlaczego mam udawać, skoro nikt się na to nie nabierze?
– Nikt? – odparował pan Hendricks. – Nikt? Nie bądź tego taki pewien, aktorzy nie zawsze wiedzą, kto siedzi na widowni.
Luke pogardliwie potrząsnął głową.
– To jest Szkoła Hendricka, a nie kwatera główna Policji Populacyjnej – przypomniał. – To nie jest placówka rządowa, jesteśmy tutaj bezpieczni i wszyscy wiedzą, że prawie każdy tutaj to trzecie dziecko z fałszywym dowodem tożsamości. Nikt na nas nie doniesie.
– Czy naprawdę masz aż taką krótką pamięć? – zapytał pan Hendricks. – A jak było z Jasonem?
Mówił o szpiegu Policji Populacyjnej, który przeniknął do szkoły. Na sam dźwięk jego imienia Luke poczuł, że przechodzi go dreszcz strachu. Opanował się jednak, żeby pan Hendricks niczego nie zauważył.
– Jasona już nie ma – odparł Luke, dumny z tego, że jego głos jest spokojny i opanowany. – I sam pan powiedział, że nowi kandydaci są teraz lepiej sprawdzani, żeby coś takiego się nie powtórzyło. Wszyscy teraz czujemy się tutaj... bardzo pewnie, rozmawiamy o tym, jak to jest być nielegalnym, o fałszywych dokumentach. Jesteśmy przyjaciółmi.
Pan Hendricks podjechał wózkiem do okna i zapatrzył się na krzew forsycji osłaniający jego dom od strony alejki.
– Martwi mnie, że czujecie się zbyt pewnie, że nie będziecie przygotowani na... – Urwał i znowu spojrzał na Luke’a. – Na spotkanie z rzeczywistością. A jeśli ten Smits okaże się nowym Jasonem?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Luke spojrzał na zdjęcie Smitsa, żeby uniknąć wzroku pana Hendricksa.
Zobaczył chłodne, szare oczy, wąski nos, jasne włosy i grymas pogardy: Smits Grant miał prawdopodobnie jedenaście czy dwanaście lat, ale wyglądał jak miniaturowy dorosły. Spojrzenie, jakim obdarzał obiektyw aparatu – a teraz także Luke’a – sprawiało, że Luke znowu poczuł się ubogim i tępym dzieciakiem ze wsi i nie miało znaczenia, że sam nosił teraz skórzane buty, szyte na miarę spodnie, elegancką koszulę i krawat. W porównaniu ze Smitsem na fotografii czuł się bosy, zasmarkany i głupi ponad wszelkie pojęcie.
– Nie może mu pan zabronić przyjechać? – zapytał pana Hendricksa. – Powiedzieć, że nie zostanie przyjęty do tej szkoły? To znaczy, jeśli ma pan jakieś wątpliwości.
– To jest Smithfield Grant – wyjaśnił pan Hendricks. – Jego ojciec... twój ojciec... jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi w tym kraju. Prędzej zatrzymałbym wiatr, niż powstrzymałbym Granta od zrobienia tego, na co ma ochotę.
– Ja także jestem Grantem – przypomniał Luke, niepewny, czy stara się w ten sposób zażartować, czy też chce wypróbować te słowa, sprawdzić, czy zabrzmią przekonująco. Jego głos okazał się cichy i niepewny, pod każdym względem sprawiając mu zawód.
Ale pan Hendricks skinął głową.
– Dobrze – powiedział. – Pamiętaj o tym.
Luke siedział na szczycie schodów prowadzących do Szkoły Hendricksa i przygotowywał się do odegrania swojej roli, ponieważ Smits Grant miał przyjechać lada moment.
Mój brat tu niedługo będzie – powtarzał sobie Luke. – Jestem tak szczęśliwy, że nie mogłem wysiedzieć w środku. Nie darowałbym sobie, gdybym nie był pierwszą osobą, która go zobaczy.
Wszystko to nie mogło być dalsze od prawdy: pan Hendricks musiał się posunąć niemalże do postraszenia Luke’a plutonem egzekucyjnym, żeby wypędzić go na zewnątrz, a sam Luke byłby najszczęśliwszy, gdyby nigdy w życiu nie miał zobaczyć Smitsa.
Czy to było możliwe? A gdyby Luke odwrócił się teraz, ukrył w szkole i jakimś cudem cały czas schodził Smitsowi z drogi? Na pewno będą w różnych klasach, a Luke mógłby zdobyć plan lekcji Smitsa i dopilnować, żeby nigdy się nie spotkali. Miał mnóstwo doświadczenia w ukrywaniu się.
Oczywiście, aby unikać Smitsa, musiałby się też obchodzić bez jedzenia, ponieważ wszyscy chłopcy zawsze spotykali się w jadalni. Luke jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, żeby pan Hendricks pozwolił mu jadać gdzie indziej.
Poza tym sam by tego nie chciał, ponieważ wszyscy jego przyjaciele zostaliby w jadalni – tak naprawdę wolałby, żeby to Smits był oddzielony od innych i ukryty. O ile rzeczywiście musiał być w Szkole Hendricksa.
Po raz chyba milionowy, od kiedy dowiedział się o istnieniu Smitsa, Luke zaczął się zastanawiać: Dlaczego on w ogóle chce tu przyjechać?
Nie odrywał spojrzenia od długiej, zakręcającej drogi prowadzącej na podjazd. Ciemny samochód skręcił w bramę Szkoły Hendricksa, zniknął za kępą drzew, pojawił się znowu i przyspieszył, zbliżając się do gmachu szkoły. Luke poczuł, że jego żołądek się zaciska.
Samochód zatrzymał się na podjeździe przed szkołą – długi jak traktor razem z przyczepą na siano. Wszystkie dziesięć okien miało przyciemniane szyby, więc Luke nie wiedział, czy w środku znajduje się chłopiec wpatrujący się w niego tak samo intensywnie, jak on wpatrywał się w samochód.
No nie. A jeśli przyjechali także rodzice Smitsa?
Luke nie pomyślał o tym wcześniej, a teraz w jego żyłach zaczęła płynąć czysta panika. Nie byłby w stanie spotkać się jednocześnie z całą trójką Grantów, po prostu nie mógłby tego zrobić.
Drzwi kierowcy otworzyły się płynnie, jakby zostały osadzone na dobrze naoliwionych zawiasach. Luke wstrzymał oddech, czekając, kto się pojawi. Wyłonił się lśniący but, a potem drugi, chyba jeszcze bardziej błyszczący – z samochodu wysiadł i wyprostował się wysoki, arystokratycznie wyglądający mężczyzna w ciemnoniebieskim uniformie i sztywnej czapce. Złociste plecionki zdobiły mankiety i kołnierzyk uniformu, a także otok czapki. Luke był gotów uwierzyć, że zostały zrobione z prawdziwego złota.
Mężczyzna obrócił się i przemaszerował jak żołnierz na drugą stronę samochodu, gdzie otworzył drzwi, wyciągnął rękę i powiedział:
– Sir?
Czyli to nie był pan Grant, tylko służący, szofer.
Luke zobaczył bardzo bladą rękę, która wysunęła się z samochodu i chwyciła dłoń szofera. Luke rozpoznał wysiadającego chłopca jako znanego mu ze zdjęcia Smitsa Granta.
Jakimś cudem zdołał zmusić swoje nogi, żeby zeszły po schodach do samochodu. Pan Hendricks wyraził się całkowicie jasno: Luke miał się zachowywać, tak, jakby się cieszył na widok Smitsa. Powinien od razu do niego podbiec – ale myśli Luke’a pędziły znacznie szybciej niż jego stopy.
Co powinienem zrobić, kiedy już tam zejdę? Uścisnąć mu rękę? Czy... no nie. A jeśli Grantowie mają zwyczaj ściskać się na powitanie?
Luke potknął się na dole schodów, ale zaraz odzyskał równowagę – szofer i Smits chyba niczego nie zauważyli, nie patrzyli w jego stronę. Luke zatrzymał się zaledwie trzy metry od młodszego chłopca, ale musiał odchrząknąć, żeby Smits odwrócił do niego głowę.
– Cześć, yyy, bracie – powiedział niepewnie Luke.
Z wahaniem uniósł prawą rękę, żeby uścisnąć dłoń Smitsa, gdyby tamten sobie tego życzył, a jeśli Smits podszedłby dostatecznie blisko i wyciągnął obie ręce, Luke byłby w stanie zmusić się do objęcia go w czymś w rodzaju uścisku – o ile rzeczywiście było to konieczne.
Smits nawet nie drgnął.
Zimne, szare oczy wpatrywały się w Luke’a – chłopiec miał wrażenie, że wręcz patrzyły poprzez niego. Przez jedną straszliwą chwilę obawiał się, że Smits odmówi rozpoznania go, może nawet wrzaśnie na głos: „Ten chłopiec to oszust! Ukradł imię mojego prawdziwego brata!”. Ale wtedy Smits odwrócił wzrok i mruknął:
– Cześć, Lee.
Luke odetchnął, ledwie powstrzymując głośne westchnienie ulgi.
Smits spojrzał na szofera.
– Mój bagaż? – zapytał.
– Oczywiście, sir – odparł szofer i przeszedł na tył samochodu.
Luke opuścił na pół wyciągniętą prawą rękę, ponieważ było jasne, że Smits nie życzy sobie, żeby go dotykać. Podczas gdy Smits obserwował szofera, Luke zebrał się na odwagę, żeby rzucić okiem do wnętrza samochodu. Gdyby siedzieli tam pan i pani Grant, chciał być przygotowany.
– Nie przyjechali – powiedział Smits.
Luke podskoczył.
– Co?
– Mama i tata – wyjaśnił Smits. – Nie byli zainteresowani, żeby mi tu towarzyszyć. – Mówił z taką pewnością siebie, że Luke miał ochotę go trzepnąć.
– Jasne – odparł. – Cóż, dlaczego mieliby to robić?
Starał się, żeby jego słowa zabrzmiały zwyczajnie, tak jakby rozmawiał ze swoimi braćmi – prawdziwymi braćmi.
– Ze względu na mnie – powiedział Smits. – Ponieważ mogliby chcieć się ze mną pożegnać.
Do obiadu cała szkoła huczała już od plotek.
Nowy chłopiec przywiózł cztery walizki, własny komputer i ogromny telewizor. Nowy chłopiec rzucił okiem na pokój, który miał dzielić z pięcioma kolegami, udał się do gabinetu administratorki i zażądał własnego pokoju, w dodatku odpowiednio dużego. Nowy chłopiec wszedł do jadalni podczas obiadu, pociągnął raz nosem i natychmiast oznajmił, że wszystkie jego posiłki mają być podawane oddzielnie i dowożone z odległego o godzinę drogi miasta.
Luke był skłonny uwierzyć we wszystkie te plotki, chociaż, o ile wiedział, był jedynym chłopcem w szkole, który rzeczywiście spotkał Smitsa.
– Jaki on jest naprawdę? – zapytał Trey, szturchając widelcem pozbawiony smaku kopczyk gotowanej zieleniny na talerzu. – Rzeczywiście taki okropny?
Luke przez minutę żuł i przełykał kęs, zadowolony dla odmiany, że jedzenie jest tak twarde i włókniste, bo dzięki temu miał czas, żeby się zastanowić. Wzruszył ramionami, starając się, żeby wypadło to nonszalancko.
– Cóż, jest moim bratem – powiedział. – Chyba większość braci jest okropna.
Trey prychnął.
– Twoim bratem, jasne. To dlaczego ty nie przywiozłeś ze sobą komputera i telewizora? Dlaczego ty nie masz oddzielnego pokoju? Dlaczego jesz te pomyje, zamiast, bo ja wiem, kawioru i foie gras? Luke nie miał najbledszego pojęcia, czym są kawior albo foie gras, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. Wiedział, że wszyscy chłopcy przy stole patrzą na niego, czekając na odpowiedź, więc znowu wzruszył ramionami.
– Widać nie jestem taki wybredny jak on – powiedział. – Widać jestem milszym gościem.
Z ulgą zauważył, że chłopcy przestali się w niego wpatrywać – ich wzrok był teraz wlepiony w punkt tuż nad jego głową.
– Lee? – powiedział ktoś.
Luke obrócił się w miejscu i zobaczył, na co patrzyli pozostali, czyli Smitsa. Poczuł, że jego twarz robi się czerwona – ile tamten zdążył usłyszeć?
– Nie przedstawisz mnie? – zapytał zimno Smits i usiadł obok Luke’a. Pozostali chłopcy pospiesznie zrobili mu miejsce, jakby stół tak naprawdę należał do Smitsa i byli wdzięczni, że nie rozkazał im się wynosić.
– Tak, jasne – odparł Luke. – Słuchajcie, to jest mój brat, Smits. – Był dumny, że to gigantyczne kłamstwo zdołało mu tak gładko przejść przez gardło. – Smits, to jest Trey, Robert, Joel, John...
Smits skinieniem głowy przyjmował każde imię i wyciągał do każdego chłopca rękę do uściśnięcia, a przyjaciele Luke’a po chwili niepewności zdołali się domyślić, że także powinni się przywitać. Luke nie był zdziwiony ich niezręcznością, ale czuł się dziwnie zawstydzony – dlaczego Trey nie mógł pamiętać, że powinien odłożyć widelec, zanim wyciągnie rękę? Ochlapał koszulę Smitsa oślizgłą zieleniną, a Smits tylko pogorszył sprawę, udając, że niczego nie zauważył, i potrząsając dłońmi na prawo i lewo, jak dobrze ułożony polityk.
– Miło mi cię poznać – powtarzał w kółko. – Miło mi cię poznać.
Luke przypomniał sobie, co pomyślał, kiedy po raz pierwszy zobaczył zdjęcie Smitsa – że chłopiec wygląda jak miniaturowy dorosły. Zachowywał się też jak dorosły albo może jak mały robot, zaprogramowany, żeby mówić to, co zdaniem jakiegoś sztywnego i oficjalnego dorosłego powinno mówić dziecko. Luke miał ochotę wrzasnąć na niego: „Daruj sobie i powiedz nam prawdę. Dlaczego tu jesteś?”.
Oczywiście nie zrobił tego.
– A zatem – powiedział Smits, kiedy prezentacja nareszcie dobiegła końca. – Czy to porządne miejsce? Lee nie powiedział mi prawie niczego, nie pisze do domu tak często, jak życzyłaby sobie tego mama. – Żartobliwie szturchnął Luke’a w ramię i mrugnął do pozostałych chłopców. – Muszę powiedzieć, że tutejszy personel jest niezwykle skłonny do kompromisów.
Luke domyślił się, że Trey jest jedyną osobą przy stole, która wie, co to są „kompromisy”, i pewnie dlatego odważył się odezwać.
– Dlatego, że dali ci oddzielny pokój – powiedział Trey. – I pozwolili sprowadzać jedzenie, jakie chcesz.
Smits popatrzył na talerze pozostałych chłopców.
– Oczywiście – powiedział. – Trudno się spodziewać, żeby ktokolwiek jadł coś takiego.
Luke zauważył, że John i Joel bez słowa odłożyli widelce.
– Nie jest takie złe – wtrącił. – Powinieneś spróbować, zanim coś postanowisz.
Smits roześmiał się.
– Nie, dziękuję – powiedział. – Mama zawsze powtarza, że masz niewyrobiony gust, a tata żartuje, że Lee jest w stanie zjeść wszystko, co nie próbuje zjeść jego. Ja jestem inny.
– Dla Smitsa wszystko co najlepsze, tak? – zapytał cicho Luke.
Smits klepnął go po plecach.
– Pamiętasz! – zawołał, a potem odsunął się od stołu. – No nic, pozwolę sobie się pożegnać. Chciałem tylko poznać przyjaciół Lee. Do zobaczenia później.
I całkowicie ignorując szkolne zasady, wymaszerował z jadalni.
Nikt go nie zatrzymywał, a Luke i jego przyjaciele gapili się za nim jeszcze przez dobrą minutę.
– O co tu chodziło? – zapytał w końcu Trey.
– Nie mam najbledszego pojęcia – odpowiedział Luke.
Po obiedzie był czas na zabawę.
Luke czuł się z tego powodu niezwykle dumny, ponieważ to on wpadł na pomysł, żeby poprosić pana Hendricksa o wyznaczenie czasu na bieganie i zabawę.
Większość jego kolegów dawniej ukrywała się w niewielkich pomieszczeniach i od dziecka byli uczeni zachowywania ciszy i bezruchu, szeptania zamiast krzyczenia i chodzenia na palcach zamiast biegania.
Od tego zależało ich życie – Luke nie wiedział i nie chciał wiedzieć, jak wiele cieni zostało wykrytych z powodu pechowego okrzyku radości albo przebiegnięcia po skrzypiącej podłodze. Jednakże jego koledzy stali się tak dobrzy w nieruszaniu się i niemówieniu, że nawet teraz sprawiali wrażenie, jakby się ukrywali.
– Potrzebują okazji, żeby pobyć dziećmi – przekonywał pana Hendricksa na początku lata. – Potrzebują czasu, w którym będą mogli biegać tak szybko, jak zdołają, krzyczeć na cały głos... – Luke nie był w stanie dokończyć myśli, ponieważ napłynęła do niego fala wspomnień z jego zabaw z braćmi, prawdziwymi braćmi. Piłka nożna, baseball, futbol, zbijak, siatkówka, berek...
– No dobrze – powiedział pan Hendricks. – Zajmij się tym.
Na początku wydawało się, że pomysł Luke’a skończy się sromotną klęską. Chłopcy, którzy przez całe życie siedzieli nieruchomo, nie mieli pojęcia, jak się biega, kulili się na widok toczącej się w ich stronę piłki i przewracali się ze strachu, jeśli ktoś rzucił w nich piłeczką tenisową. Jednakże Luke był cierpliwy. Rzucał piłką tak powoli, że niemal się nie poruszała i chwalił każdego, kto zdołał chociażby iść szybszym krokiem. Teraz, po trzech miesiącach, Trey okazał się całkiem dobrym miotaczem w baseballu, John był świetny w zbijaku, a w klasie ośmiolatków był mały chłopiec, który potrafił biegać tak szybko, że zdarzało mu się prześcigać nawet nauczycieli, którzy czasem brali udział w zawodach.
Luke uważał, że ma prawo być dumny z kolegów, chociaż nadal bawili się zwykle w jadalni z odsuniętymi pod ścianę stołami i krzesłami. Myśl o wyjściu na zewnątrz była ciągle zbyt przerażająca dla większości chłopców. Jednakże Luke miał nadzieję, że następnego lata wszyscy będą już biegać na zewnątrz, wspinać się na drzewa, a może nawet wymyślać własne zabawy.
O tym właśnie marzył, kiedy nie marzył o zmianie ustawy populacyjnej.
Jednakże kiedy tego wieczora zaczął składać krzesła po obiedzie, zatrzymała go pani Hawkins, dyrektorka administracyjna.
– Dzisiaj nie będziesz się bawił, młody człowieku.
Luke zagapił się na nią – pani Hawkins nigdy nie zostawała w szkole do obiadu, a co dopiero do wieczora. Była dość nieprzyjemną osobą i Luke nie przypominał sobie, żeby zamieniła z nim chociaż dwa słowa od dnia, w którym został przywieziony do szkoły.
Pani Hawkins mówiła dalej, jakby była przyzwyczajona do tego, że chłopcy jej nie odpowiadają – co zapewne było zgodne z prawdą.
– Zamiast tego spotkasz się w bratem w holu głównym – powiedziała, a kiedy Luke nie ruszył się z miejsca, warknęła: – No już! Ruszaj się!
Luke podał jej trzymane krzesło – zdołała je złapać, ale sprawiała wrażenie zaskoczonej, jakby nie potrafiła rozpoznać krzesła, które zostało złożone.
Poza panem Hendricksem cały personel szkoły był trochę dziwny i gdyby Luke nie wiedział, że to niemożliwe, zastanawiałby się, czy oni także nie spędzili dzieciństwa w ukryciu. Jednakże ustawa populacyjna obowiązywała od czternastu lat, a Luke był jednym z najstarszych dzieci, które wyszły z ukrycia. Pan Hendricks po prostu celowo zatrudniał dziwaków.
– Gdyby pani Hawkins chciała któregoś z was wydać – powiedział pewnego razu Luke’owi – to kto by jej uwierzył?
To samo odnosiło się do nauczycieli, szkolnej pielęgniarki, a nawet woźnych. Luke rozumiał podane przez pana Hendricksa powody, ale czasem żałował, że nie może mieć do czynienia z normalnymi dorosłymi. Teraz nie był pewien, czy powinien uwierzyć w polecenie pani Hawkins, czy może jej się coś pomyliło. Smits powinien chyba być tutaj, bawiąc się z innymi chłopcami, a nie wyciągać Luke’a na prywatne spotkanie.
– Głuchy jesteś? – zapytała groźnie pani Hawkins.
– Uhm, nie – odparł Luke. – To znaczy, nie, proszę pani.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
– Trey, możesz dzisiaj wieczorem zorganizować zabawę? – zawołał po drodze do przyjaciela.
– Co... Jak ja mam to zrobić? – Trey był tak spanikowany, jakby Luke zażądał, żeby zaatakował kwaterę główną Policji Populacyjnej.
– Weź sobie do pomocy Johna i Joela – rzucił Luke.
Joel i John spojrzeli znad odsuwanego stołu tak samo przerażeni jak Trey.
Luke nie był pewien, czy poradzą sobie bez niego, ale mimo to wyszedł z sali.
Korytarz przed jadalnią był cichy i słabo oświetlony. Luke mijał ciemne sale lekcyjne i gabinety. Postanowił powiedzieć po prostu Smitsowi, żeby spadał, właśnie tak – Smits nie miał prawa mu rozkazywać.
Kiedy jednak znalazł się w holu głównym – przestronnym pomieszczeniu z zabytkowymi portretami na ścianach – jego pewność siebie zniknęła. Smits stał tam samotnie, odwrócony plecami i Luke po raz pierwszy uświadomił sobie, jak drobny jest ten chłopiec. Wyglądał jak ktoś, kto zostaje wybrany jako ostatni do drużyny baseballowej.
W tym momencie Smits odwrócił się.
– Cześć, bracie – powiedział serdecznie. – Pomyślałem sobie, że mógłbyś oprowadzić mnie po szkole i pokazać, jak to miejsce właściwie wygląda.
– Dobra – odparł niepewnie Luke.
Smits już otwierał frontowe drzwi, jakby to on, a nie Luke, znał Szkołę Hendricksa. W milczeniu zeszli po schodach, a potem Smits odwrócił się i przyjrzał się budynkowi, mrużąc oczy.
– Dlaczego tu nie ma ani jednego okna? – zapytał.
Luke nie był pewien, ile Smits wie o Szkole Hendricksa, trzecich dzieciach i potrzebach cieni, które wyszły z ukrycia – ale na pewno znał prawdę i nie musiał zadawać tego pytania.
Wybrał najbezpieczniejszą możliwą odpowiedź.
– Niektóre dzieciaki tutaj cierpią na agorafobię. Wiesz, co to jest? To znaczy, że boją się otwartych przestrzeni. Pan Hendricks uważa, że brak okien może im pomóc w leczeniu – wyjaśnił. – Uważa, że jeśli nie będą widzieć świata zewnętrznego, zaczną za nim tęsknić.
– Ale to jest tortura dla wszystkich pozostałych, prawda? – odparował Smits. – To jak okrutna i dziwaczna kara, że nie wspomnę o zagrożeniu pożarowym. – Potrząsnął głową, odgarniając opadającą na oczy grzywkę. – Zażądam, żeby w moim pokoju zostało przebite okno. Może nawet w każdym pomieszczeniu, w którym miałbym przebywać. To nie do pomyślenia, żeby dziedzic fortuny Grantów zginął w pożarze czy czymś takim.
Luke zauważył, że tamten powiedział „dziedzic”, a nie Jeden z dziedziców” – czy to była wskazówka? Czy Smits przyszedł po to, żeby ostrzec go, że powinien się trzymać z dala od rodzinnych pieniędzy? Czy powinien teraz odpowiedzieć: „Ej, nie potrzebuję ani grosza z waszej fortuny, nie chcę niczego od waszej rodziny poza tożsamością i prawem do istnienia”?
Ale nic nie powiedział – to prawda, że nie obchodziły go pieniądze Grantów, nie potrafił jednak zdobyć się na szczerą rozmowę z tym dziwnym, przesadnie pewnym siebie dzieciakiem. Łatwiej było udawać, że łączące ich kłamstwo jest rzeczywistością.
Poszli na spacer drogą prowadzącą do szkoły – w innym towarzystwie byłoby to dla Luke’a przyjemnością. W krzakach grały koniki polne, a na horyzoncie lśniło zachodzące słońce, ale on sam był zbyt spięty, żeby się tym cieszyć.
– W tamtym domu mieszka dyrektor szkoły – powiedział, wskazując palcem po to tylko, żeby przerwać ciszę. – Nazywa się pan Hendricks i zwykle nie przychodzi do szkoły, pozwala, żeby wszystko toczyło się swoim trybem.
– Rozmawiałem z nim dzisiaj cztery razy – odparł Smits.
– O – powiedział Luke. Kilka miesięcy temu nie miałby odwagi, żeby wykrztusić cokolwiek więcej, ale teraz stał się śmielszy. – O czym?
– O ważnych sprawach – zbył go Smits.
Ruszyli dalej, ale Luke widział, że młodszy chłopiec nie zwraca w ogóle uwagi na otoczenie – na pochylające się łagodnie nad drogą wierzby płaczące, na strumyk bulgoczący tuż na granicy terenu szkoły.
– Widziałem już to wszystko, kiedy tu jechałem – rzucił niecierpliwie Smits. – Nie ma niczego więcej?
– Na tyłach szkoły jest nasz ogród i las... – zaczął Luke.
– Zaprowadź mnie tam – przerwał Smits.
Odwrócili się, a Luke ze wszystkich sił starał się ukryć niepewność. Był dumny z wieczornych zabaw, ale był jeszcze bardziej dumny ze szkolnego ogrodu. Pod jego kierunkiem uczniowie Szkoły Hendricksa zasadzili rośliny, pielili je i dbali o nie przez całe lato. Potrafił sobie wyobrazić, jak Smits rzuca tylko okiem na ogród i prycha lekceważąco: „No i?”.
A jeśli chodziło o las – las także był szczególnym miejscem. Kiedy na wiosnę Luke przybył do Szkoły Hendricksa, las stał się jego schronieniem; to tam na polanie po raz pierwszy spróbował założyć ogród i tam odważył się postawić oszustowi Jasonowi. Tam też spotkał dziewczęta z sąsiedniej Szkoły dla Dziewcząt Harlow – w tym jego obecną przyjaciółkę Ninę, która, czego był pewien, pewnego dnia przyczyni się do zniesienia ustawy populacyjnej.
Luke wiedział, że nigdy nie potrafiłby wyjaśnić tego wszystkiego Smitsowi, który w ogóle nie miał prawa o tym słuchać i którego prawdopodobnie w ogóle by to nie obeszło. Dla Smitsa las wyglądał na pewno jak mnóstwo postrzępionych krzaków i zaniedbanych drzew.
Gotując się w milczeniu ze złości, poprowadził Smitsa w bok od drogi, a potem zarośniętą ścieżką do lasu. Ściemniało się już, więc może Smitsowi wystarczy, jeśli tylko przejdą koło lasu i ogrodu, a Luke nie będzie musiał wysłuchiwać jego komentarzy.
Luke odwrócił się na skraju lasu.
– Proszę bardzo, tu jest las. Teraz już go widziałeś.
Smits nie odpowiedział, tylko schylił się, przechodząc pod niską gałęzią i niepewnie dotknął pnia drzewa, jakby się obawiał, że może go ugryźć.
– Często tu przychodzisz? – zapytał.
– Dawniej tak – odparł szorstko Luke.
– Niewiele wiem o przyrodzie – przyznał Smits. – Czasem się zastanawiam...
– Nad czym? – zapytał Luke.
Smits potrząsnął głową, jakby nie chciał albo nie mógł powiedzieć nic więcej. Przesuwał palcami po korze drzewa, aż w końcu spojrzał z powrotem na Luke’a, a w świetle zmierzchu jego twarz wydawała się bledsza niż kiedykolwiek.
– Czy możesz mi pomóc? – wyszeptał. – Czy możesz być Lee?
Luke wpatrywał się w młodszego chłopca.
Ja... ja nie wiem – przyznał uczciwie i była to prawdopodobnie pierwsze szczere słowa, jaką powiedział do Smitsa. – Mogę spróbować.
Smits opuścił wzrok.
– W jego śmierci było coś dziwnego – wyszeptał tak cicho, że Luke musiał się nachylić, żeby go usłyszeć.
– Był na nartach, prawda? – zapytał Luke, który miał bardzo blade pojęcie, na czym polega jazda na nartach. – Czy wpadł na drzewo?
Smits niecierpliwie potrząsnął głową.
– Nie rozumiesz – odparł. – On... – Urwał, a jego spojrzenie nagle przykuło coś znajdującego się za Lukiem. W następnej chwili znowu spojrzał pod nogi i podniósł głos. – Fuj! Po co mnie tu przywlokłeś?! Mam całe buty ubłocone!
Zaskoczony Luke spojrzał przez ramię – w ich stronę biegł masywny mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widział.
– Widzę cię, Smithfield! – krzyknął mężczyzna. – Zabawa skończona.
Kiedy znalazł się bliżej, Luke miał wrażenie, że widzi poruszające się drzewo albo górę – mógł tylko z podziwem patrzeć na potężnego mężczyznę z wydatnymi mięśniami na rękach i nogach. Jego szyja była chyba grubsza niż talia Luke’a, a pięści zaciskał, jakby szykował się do walki. Luke od razu pożałował każdego przeciwnika, który ośmieliłby się z nim zmierzyć.
– Cześć, Oscar – powiedział Smits spokojnie, jakby znowu znajdował się w jadalni i witał z kolegami Luke’a. Nagle znowu zaczął przypominać małego robota.
– To nie było śmieszne, co zrobiłeś – pieklił się Oscar. – Twoi rodzice zostali o wszystkim poinformowani i nie byli zachwyceni.
Smits wzruszył ramionami.
– Chodzenie z ochroniarzem jest okropnie męczące, wiesz – powiedział.
Przez moment Luke obawiał się, że Oscar uderzy Smitsa: ogromny mężczyzna podszedł bliżej, ale ograniczył się do groźnego przymrużenia oczu.
– To konieczne – rzucił z irytacją. – To ryzykowne, żebyś poruszał się gdziekolwiek bez ochrony, szczególnie – popatrzył z obrzydzeniem na niskie drzewa i wysoką, nieprzycinaną trawę na skraju lasu – szczególnie w miejscu do tego stopnia pozbawionym zabezpieczeń.
– Ale tu jest Lee – przypomniał Smits. – Dlaczego nie chronisz także jego?
Oscar przeniósł na chwilę spojrzenie na Luke, a potem z powrotem na Smitsa. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej wściekłego.
– Twoi rodzice zatrudnili mnie wyłącznie do ochrony ciebie – przypomniał. – Wykonuję moją pracę z honorem, godnością i dumą. – Przemawiał tak pompatycznie, że Luke prawie spodziewał się, że zakończy zdanie wojskowym salutem.
Smits przewrócił oczami.
– Czyli mówisz „z honorem, godnością i dumą”? – powtórzył, wyraźnie przedrzeźniając słowa mężczyzny. – Trudno było ci chyba wytłumaczyć się z tego, że obudziłeś się o kilka godzin za późno, zamknięty w schowku, podczas kiedy ja już wyszedłem.
– To twoja wina! – wybuchnął Oscar. – I twoi rodzice o tym wiedzą, opowiedziałem im wszystko. Podałeś mi środek nasenny i zaciągnąłeś mnie do tego schowka.
Luke uznał, że chyba poważnie nie docenił Smitsa, skoro był on w stanie przeciągnąć Oscara choćby o kilka centymetrów. Smits nie byłby ostatnim dzieciakiem wybranym do drużyny baseballowej, tylko dzieciakiem, który stratowałby każdego gracza nawet bez pomocy kolegów.
– Ja? – zapytał niewinnie Smits. – Ja jestem tylko małym dzieckiem, skąd miałbym wziąć jakiś środek nasenny? Skąd miałbym siłę, żeby cię gdzieś zaciągnąć?
– Miałeś pomocnika – warknął Oscar. – Ten szofer...
– Ej – wzruszył ramionami Smits. – To będzie twoje słowo przeciwko jego słowom. I moim.
– Ale twoi rodzice mi uwierzyli – odparował Oscar, złapał Smitsa za ramię i szarpnął tak, że chłopiec prawie stracił równowagę. – Chodź, zabieram cię w jakieś bezpieczne miejsce.
– Dobrze – powiedział Smits. – Jak wrócimy do pokoju, możesz wyczyścić moje buty z błota.
Oscar jęknął.
Luke w ślad za nimi wszedł na wzgórze, trzymając się kilka kroków z tyłu. Smits wyraźnie już o nim zapomniał, a Oscar od początku praktycznie go nie zauważał. Smits dogadywał teraz Oscarowi, nabijając się, że jest głupim i łatwym do nabrania mięśniakiem.
W co takiego bawił się Smits? Czy to w ogóle była zabawa?
Luke pamiętał gorączkowy ton jego głosu: „Czy możesz mi pomóc? Czy możesz być Lee?” i „W jego śmierci było coś dziwnego”. Co Smits miał na myśli?
Luke’owi wydawało się, że przyjmując tożsamość Lee Granta uciekł przed niebezpieczeństwem, ale teraz nagle poczuł, że być może zamienił jeden rodzaj niebezpieczeństwa na inny.
Okazało się, że Smits chodzi jednak na lekcje z Lukiem – i to na wszystkie.
– Widzicie, tak się właśnie dzieje, kiedy starszy brat się obija, ucieka ze szkoły i zostaje na drugi rok – powiedział Smits, siadając w ławce za Lukiem następnego ranka. – Musi wytrzymywać z młodszym bratem przez cały dzień.
Luke czuł, że wszyscy jego koledzy się w nich wpatrują, ale Smits uśmiechnął się tylko do nich promiennie.
– To ja jestem tym mądrzejszym z braci, jakbyście nie zauważyli – oznajmił.
Luke spojrzał na niego z wściekłością.
– Daruj sobie – mruknął półgłosem.
– Ktoś nas słyszy – syknął w odpowiedzi Smits.
Luke na pół się odwrócił – z tyłu klasy, zaledwie metr od nich, nad chłopcami przemykającymi jeszcze do sali górowała potężna sylwetka.
To był Oscar.
Nie tylko Luke się na niego gapił – olbrzymi mężczyzna sam w sobie wystarczająco przyciągał uwagę, ale dzisiaj jeszcze bardziej rzucał się w oczy dzięki trzymanemu w potężnej dłoni młotowi dwuręcznemu.
– Słuchajcie, poznajcie mojego ochroniarza – przedstawił go Smits.
– Czy on zawsze... – Trey przełknął ślinę. – Chodzi tak uzbrojony?
– Chodzi ci o ten młot? – Smits wykrzywił się drwiąco. – Według moich rodziców to jest kompromis. Będzie go nosił, dopóki pan Hendricks nie przebije tutaj kilku okien. – Smits rozejrzał się po kompletnie nierozumiejących twarzach. – Czy żaden z was nie pomyślał, co by się stało, gdyby tu wybuchł pożar? Ze bylibyście całkowicie uwięzieni? Nie musicie się już dłużej martwić, w sumie to wasi rodzice powinni się dorzucić do pensji Oscara. Jak rozwali mur, to was też uratuje.
Smits udał, że robi zamach niewidzialnym młotem.
– Chłopcy, przypominam, że mamy przygotowane procedury ewakuacyjne – odezwał się łagodnie stojący na przedzie klasy ich nauczyciel, profesor Dirk.
Wszyscy popatrzyli na niego z podziwem, a Luke zastanawiał się, czy którykolwiek z jego kolegów kiedykolwiek wcześniej obawiał się tutaj pożaru. Niebezpieczeństwo czyhające na zewnątrz murów Szkoły Hendricksa wydawało się zawsze tak wielkie, że był pewien, iż nikt nigdy nie bał się uwięzienia w środku. Miał ochotę wstać i zapytać: „Czy czujecie się lepiej, wiedząc, że macie jeszcze jeden powód do obaw?”.
Zamiast tego osunął się niżej na krześle i siedział cicho, podczas gdy profesor Dirk zaczął lekcję historii starożytnej.
Reszta dnia upłynęła podobnie: Smits się popisywał, koledzy Luke’a gapili się na Oscara, a Luke podczas każdej kolejnej lekcji mógł tylko coraz bardziej kulić się na krześle. Posiłki były chwilą ulgi, ponieważ Smits nie pojawiał się na nich – w każdym razie nie fizycznie, ponieważ chyba wszyscy w jadalni rozmawiali o nim.
– Jak myślicie, co on teraz je? – zapytał przy obiedzie Joel, podnosząc łyżkę ociekającą rzadką kaszą na wodzie.
– Pieczoną dziką kaczkę, oczywiście nielegalną, ziemniaki z czosnkiem, zieloną fasolkę krojoną we wstążki i mus czekoladowy – odparł ponuro Trey. – Mówił mi wcześniej.
– Może kłamał – powiedział Luke.
– Nie – zaprzeczył Trey. – Ja mu wierzę.
Luke także wierzył, przynajmniej w tej sprawie, ale nie zamierzał tego przyznawać.
– Jak myślicie, ile ten jego ochroniarz musi jeść, żeby utrzymać takie mięśnie? – spytał John. – Widzie liście go? Nie zrobiłem nawet kawałka pracy domowej w czasie na samodzielną naukę, myślałem tylko o tym, co by się stało, gdyby zamachnął się na mnie tym młotem. Wiecie, stał tuż za mną.
– I tak nigdy nie odrabiasz lekcji w czasie na samodzielną naukę – powiedział Luke, ale najwyraźniej nikt go nie usłyszał.
Kiedy przyszła cisza nocna, Luke marzył tylko o tym, żeby ten dzień się skończył, ale ledwie zasnął, ktoś zaczął nim potrząsać. To była potężna łapa z grubymi palcami – Luke nigdy wcześniej nie wiedział, że ludzie mogą mieć do tego stopnia umięśnione palce.
– Twój brat cię potrzebuje – szepnął niski głos. – Chodź.
To był Oscar, a Luke stłumił jęk przerażenia.
– Nie obudź kolegów – ostrzegł Oscar.
Luke był ciekaw, ilu z nich już się obudziło i teraz udawało tylko sen. Siedmiu chłopców dzieliło z nim pokój – ilu z nich miało odrobinę uchylone powieki, tylko tyle, żeby zobaczyć, że wychodzi? Jeśli Oscar chciał wywabić Luke’a, żeby go skrzywdzić albo może nawet zabić, ilu chłopców potrafiłoby powiedzieć panu Hendricksowi: „Oscar przyszedł do naszego pokoju o północy, żeby zabrać Luke’a. To jego wina, on jest niebezpieczny”?
Luke powiedział sobie, że Oscar nie ma powodów, żeby robić mu krzywdę, nie mówiąc o zabijaniu, a zatem nie miał powodów, żeby się go obawiać.
Ale i tak się bał.
Luke zmusił się do wstania z łóżka – Oscar trzymał mu ostrzegawczo rękę na ramieniu, a chłopiec z trudem powstrzymał się od tego, żeby złapać Treya, który spał na łóżku piętrowym nad nim, albo śpiącego na sąsiednim łóżku Joela, i błagać, żeby z nim poszli albo go ratowali. Nagle miał wrażenie, że także potrzebuje ochroniarza.
Ale zachował milczenie, jakby najważniejsze było wyparcie się własnego strachu. Oscar wypchnął go przez drzwi na korytarz, a potem pociągnął na górę tylnymi schodami. Luke wbrew woli przypomniał sobie, kiedy ostatnio był w nocy poza pokojem, a do tego tak przerażony – wtedy, kiedy desperacko próbował pokrzyżować plany Jasona, szpiega Policji Populacyjnej, który udawał, że jest jednym z trzecich dzieci z fałszywymi dokumentami. Czy teraz Oscar – albo może Smits – też snuli jakieś plany?
Luke uspokajał siebie, że wtedy nie wiedział, czy może zaufać komukolwiek w Szkole Hendricksa, a teraz był pewien, że w razie potrzeby może ufać swoim przyjaciołom i panu Hendricksowi. Mógł pobiec do dowolnej dorosłej osoby w szkole; nawet jeśli personel był tu dziwny, wiedział, że wszyscy zrobią co w ich mocy, żeby mu pomóc.
Na szczycie schodów Oscar obrócił Luke’a twarzą do rzeźbionych drewnianych drzwi, ale zanim jeszcze je otworzył, chłopiec usłyszał, że w środku ktoś płacze. Kiedy drzwi się otworzyły, Smits usiadł na łóżku i spojrzał ze złością na Luke’a.
– Tęsknię... – zaczął, ale cokolwiek chciał powiedzieć, utonęło w napadzie żałosnego szlochu.
– Za domem – skończył za niego Oscar. – Tęskni za domem, jak mały głupi dzieciak.
Oscar opadł na krzesło w nogach łóżka i popchnął Luke’a w kierunku Smitsa, którego szloch zmienił się w ciche zawodzenie. Siadając na łóżku obok młodszego chłopca, Luke nagle zrozumiał, co tamten chciał powiedzieć: za Lee. Smits tęsknił za Lee, prawdziwym Lee, prawdziwym starszym bratem, którego musiał podziwiać i kochać. Po raz pierwszy Luke poczuł przypływ współczucia dla Smitsa – nie potrafił sobie wyobrazić, co by było, gdyby któryś z jego prawdziwych braci, Mark albo Matthew, nie żył. Było wystarczająco okropne, że Luke miał ich prawdopodobnie nigdy już nie zobaczyć, ale przynajmniej dalej mógł sobie wyobrażać, jak siedzą w domu, robią kawały, grabią siano i żartują z siebie nawzajem, a może tęsknią za nim. Potrafił sobie wyobrazić, jak ich życie toczy się nawet bez niego.
Ale Smits – Smitsowi nie zostało nic po bracie, który odszedł na zawsze.
A Luke zabrał jego imię.
Luke z lękiem rzucił spojrzenie na Oscara – jak ktoś, kto słyszał szloch Smitsa, mógł uznać, że to tylko tęskniący za domem niemądry dzieciak? Luke wiedział, jak wygląda rozpacz, potrafił usłyszeć cały ból w pozbawionym słów płaczu Smitsa: Mój brat nie żyje. Kochałem go, a jego już nie ma i to boli bardziej, niż cokolwiek mogłoby boleć... A jeśli Oscar także to zrozumie?
Rozpacz Smitsa była niebezpieczna – mogła stanowić śmiertelne zagrożenie dla Luke’a.
Luke wyciągnął rękę i niezręcznie poklepał Smitsa po ramieniu.
– No już, już – powiedział głosem, który nawet jemu samemu wydał się drewniany. – Wszystko dobrze.
Smits zesztywniał i spojrzał na niego oszołomiony, jakby nigdy wcześniej go nie widział.
– Naprawdę tęsknisz za domem? – zapytał Luke. – Czy może po prostu przyśnił ci się koszmar?
Siedzący za nimi Oscar zapalił górne światło, którego ostry blask raził oczy Luke’a. Smits gwałtownie zamrugał.
– Tak, to rzeczywiście był koszmar – powiedział. – Ja... śniło mi się, że umarłeś.
– Cóż, w takim razie mam nadzieję, że to po mnie płakałeś. – Luke starał się, żeby zabrzmiało to jak żart między braćmi, nie jak ostrzeżenie między nieznajomymi: „Graj dalej”, miał ochotę powiedzieć do Smitsa. „Nie pozwól, żeby Oscar domyślił się prawdy. Chyba wiesz, co ryzykujesz?”. Nie był jednak pewien, czy Smits to wiedział i czy w ogóle go to obchodziło.
Smits pociągnął nosem.
– Mogę ci opowiedzieć mój sen? – zapytał.
Luke znowu rzucił okiem na Oscara, który rozparł się na krześle z przymkniętymi oczami. Cała jego postawa mówiła jasno: „Jestem tutaj, żeby pilnować życia tego dzieciaka, koszmary to nie moja sprawa”.
– Jasne – odparł Luke. – Opowiedz mi.
– Je... jechałeś na nartach – powiedział Smits, po czym urwał i przełknął ślinę. Nie patrzył na Luke’a, miał spuszczoną głowę i wzrok utkwiony w kołdrze. – Jechałeś na nartach i byłeś w niebezpieczeństwie. Wiedziałeś, że jesteś w niebezpieczeństwie...
– A co, ty jechałeś za mną? – zapytał Luke. – Bałem się, że się na mnie przewrócisz? – Zależało mu na utrzymaniu lekkiego tonu, żeby powstrzymać Smitsa od nawrotu rozpaczliwego żalu.
Smits rzucił mu spojrzenie pełne czystej furii i w tym momencie Luke zrozumiał, że młodszy chłopiec nie opowiada snu, ale to, co się naprawdę stało z Lee. Uważał, że Luke powinien wiedzieć, a tylko w ten sposób mógł mu to przekazać.
– Nie było mnie tam – wyjaśnił cicho Smits, a Luke chciał zaprotestować i powiedzieć, że Smits zdradza w tym momencie zbyt wiele. Ale to było zgodne z logiką niektórych snów, pozwalających śniącemu wiedzieć o rzeczach, które wydarzyły się daleko od niego.
– Czy L... To znaczy, czy ja wiedziałem, co to za niebezpieczeństwo? – spytał Luke.
Smits z namysłem przechylił głowę.
– Nie wiem – odparł. – Chyba tak. Niosłeś coś, nie jeździłeś na nartach dla przyjemności, próbowałeś gdzieś dojechać i coś przekazać. A potem zastrzelił cię żołnierz.
– Żołnierz? – zapytał Luke. Przywykł do lęku przed Policją Populacyjną, ale nigdy nie myślał, że żołnierze mogą strzelać do zwykłych ludzi.
Oczywiście prawdziwy Lee Grant nie był nigdy zwykłym człowiekiem, był synem jednego z najbogatszych ludzi w kraju.
– Dlaczego ten żołnierz do mnie strzelał? – spytał Luke.
– Nie wiem – powiedział Smits, który znowu płakał, ale tym razem po cichu. – Chciał cię powstrzymać przed dotarciem w to miejsce, w które się wybierałeś, I przekazaniem tego, co miałeś przekazać.
– A ty nie wiesz, co to było ani gdzie jechałem?
Smits w milczeniu potrząsnął głową.
Oscar nagle wydał z siebie donośne chrapnięcie, które sprawiło, że Luke podskoczył. Chrapnięcie przeszło w cichsze pochrapywanie, a Smits zachichotał.
– Chyba nie musimy się już przejmować... – zaczął Luke.
Ale Smits przestał się śmiać, zatkał mu usta ręką i pochylił się do jego ucha.
– Może udawać, nie jest taki głupi, za jakiego go masz. Zawsze jest czujny... – wyszeptał.
Odsunął się od Luke’a i obaj chłopcy popatrzyli na siebie, próbując z powrotem wejść w odgrywane role.
– I to był cały sen? – zapytał Luke.
Smits skinął głową.
– Sam widzisz, że to tylko koszmar, nic prawdziwego. Jestem tutaj, nic mi nie jest, żaden żołnierz do mnie nie strzelał. Zresztą o tej porze roku i tak nie miałbym gdzie jeździć na nartach.
Z każdym wypowiadanym słowem Luke widział łzy napływające do oczu Smitsa – cóż, wiedział dobrze, że jego obecność nie była dla młodszego chłopca żadną pociechą. Nie uspokajało go to, że Luke żył, ponieważ prawdziwy Lee był nadal martwy.
– No już – powiedział szorstko Luke i poklepał poduszkę Smitsa. – Idź spać, rano poczujesz się lepiej.
Smits posłusznie położył się do łóżka, ale nie zamknął oczu.
– Jakie jest twoje ulubione wspomnienie z czasów, kiedy byliśmy mali? – zapytał.
Luke zawahał się, ale odpowiedział szczerze:
– To, jak matka opatulała mnie wieczorem na dobranoc.
Wiedział, że prawdziwy Lee prawdopodobnie nie mówiłby tak o swojej matce, ale to nie miało znaczenia. Ten jeden raz nie zaszkodziło powiedzieć prawdę.
Smits uśmiechnął się sennie.
– A wiesz, co ja pamiętam? Pamiętam, że mieliśmy taki duży czerwony wagonik, a nasza niania ciągnęła nas w nim, obu jednocześnie, przez całe godziny. A potem, kiedy byliśmy trochę więksi, ty mnie sam w nim ciągnąłeś, wokół naszego pokoju, a ja wołałem: „Jeszcze! Jeszcze!”. Ale ja nigdy cię nie ciągnąłem, powinienem to zrobić chociaż raz...
– Byłeś za mały, głuptasie – odparł Luke. Smits nie był jego prawdziwym bratem, a on nigdy nie widział tego czerwonego wagonika, o którym mówił, ale mimo to przeszedł go zimny dreszcz. – Coś ci powiem: jeśli jeszcze kiedyś znajdziemy ten wagonik, będziesz mógł mnie w nim pociągnąć.
– To nie będzie to samo – mruknął Smits. – To już nie będzie to samo.
Następnego dnia przyjechał pan Talbot.
To właśnie pan Talbot umożliwił Luke’owi zdobycie fałszywego dowodu tożsamości. Kiedy jeszcze Luke się ukrywał, rząd przymusowo wykupił od jego rodziny las za ich domem, żeby na jego miejscu wybudować eleganckie osiedle dla bogaczy. Kiedy zostało ukończone, do domu najbliższego domowi Luke’a wprowadził się pan Talbot z rodziną. To, że inni ludzie zamieszkali tak blisko, przerażało rodziców Luke’a, którzy obawiali się, że ktoś odkryje jego istnienie – ale zamiast tego Luke odkrył inne ukrywające się trzecie dziecko: córkę pana Talbota, Jen.
Przez kilka cudownych miesięcy Luke w sekrecie przekradał się między swoim domem a domem Talbotów. Jen stała się jego przyjaciółką, a poprzez czat internetowy przedstawiła go innym ukrywającym się trzecim dzieciom. Podzieliła się z nim także swoim marzeniem o dniu, w którym wszystkie trzecie dzieci będą wolne.
A później Jen została zamordowana podczas pikiety, walcząc o tę wolność.
Pan Talbot ocalił Luke’a, dał mu tożsamość Lee Granta i przywiózł go do Szkoły Hendricksa. Od tamtego czasu Luke widział go tylko dwa razy – za każdym razem wtedy, gdy groziło im niebezpieczeństwo.
Teraz sam jego widok sprawił, że Luke zaczął się martwić.
Jednakże gdyby sądzić pana Talbota po zachowaniu, Luke byłby skłonny uwierzyć, że nie trapią go żadne problemy. Mężczyzna wparował na lekcję przyrody i zagrzmiał:
– Przepraszam, strasznie przepraszam, że wam przeszkadzam. Wiem, że nauka przyrody jest niezwykłe ważna, ale może ktoś tutaj miałby ochotę zerwać się z lekcji i zjeść ze mną lunch?
Luke mógłby sobie wyobrazić, że w innej klasie i w innej szkole po takiej propozycji dzieciaki zaczęłyby machać rękami i krzyczeć: „Ja! Ja! Proszę mnie wybrać!”.
W jego klasie chłopcy zastygli bez ruchu, obserwując czujnie pana Talbota i tylko Smits nie sprawiał wrażenia przerażonego. Zmrużył oczy i przekrzywił głowę z namysłem, ale on także nie odpowiedział na zadane pytanie.
Pan Talbot roześmiał się serdecznie.
– Nie pchajcie się tak wszyscy – zażartował i zwrócił się do nauczyciela: – Widzę, że tak ich pan zafascynował nauką, że nie chcą wychodzić. Należą się panu najwyższe pochwały za tak wspaniałą pracę.
Nauczyciel, profesor Nimms, sprawiał wrażenie równie przerażonego, jak jego uczniowie.
– Cóż, nie chcę wam zabierać zbyt wiele czasu – powiedział pan Talbot. – U pana Hendricksa jest miejsce na dwie dodatkowe osoby, a ja obiecałem Grantom, że skoro tu będę, sprawdzę, co słychać u ich synów. Chodź, Lee, chodź, Smits, zjedzmy coś pysznego.
Luke usłyszał czyjś zawistny szept: „Smits codziennie je coś pysznego” i musiał ukryć uśmiech, kiedy on, Smits i Oscar wstali, żeby wyjść.
– Momencik – wtrącił pan Talbot. – Pan nie musi z nami iść. – Zwrócił się do Oscara. – Zapewniam, że pan Hendricks ma doskonale zabezpieczony dom i obaj młodzi Grantowie będą ze mną całkowicie bezpieczni. Może pan sobie wziąć wolną godzinkę, jestem pewien, że chętnie pan chwilę odsapnie.
– Mam rozkaz, żeby nie spuszczać chłopca z oka – warknął Oscar. – Nawet na chwilę.
Luke widział, jak pan Talbot umiał przechytrzyć Policję Populacyjną – nie raz, ale dwa razy – i był pewien, że teraz zdoła jakoś obrócić słowa Oscara przeciwko niemu samemu i zmienić jego plany tak, że Oscar sam przyzna: „A tak, oczywiście, zostanę tutaj. Niech pan idzie z chłopcami, ufam panu całkowicie”.
Ale pan Talbot tylko wzruszył ramionami.
– Cóż, pana strata – powiedział. – Z pewnością przekażę pana pracodawcom, z jakim oddaniem wykonuje pan swoje obowiązki.
Luke był boleśnie świadomy obecności Smitsa i Oscara za swoimi plecami, kiedy wychodził obok pana Talbota z klasy, szedł korytarzem i mijał drzwi na zewnątrz, kierując się do domu pana Hendricksa. Gdyby nie oni, zasypałby pana Talbota pytaniami: „Czy wie pan, dlaczego Smits tu jest?”, „Co Grantowie sobie wyobrażają?”, „Czy Smits stanowi dla mnie zagrożenie?”, „Czy mogę mu zaufać?”, „Jak zginął prawdziwy Lee?”. Pan Talbot zawsze znał wszystkie odpowiedzi.
Dzisiaj jednak pan Talbot zachowywał się, jakby nie obchodziły go pytania kłębiące się w głowie Luke’a. Odwrócił się i zaczął rozmowę ze Smitsem.
– Przyzwyczaiłeś się już do nowej szkoły? – zapytał. – Dałeś rodzicom znać, że wszystko jest w porządku?
– A co ich to obchodzi? – odpowiedział pytaniem Smits.
– Cóż, jesteś ich synem – pan Talbot nie tracił pogody ducha.
– Zawsze woleli Lee – odparł Smits.
No nie, powiedział „woleli”, w czasie przeszłym – serce Luke’a zaczęło się tłuc w panice, że Oscar mógł to usłyszeć. Obejrzał się przez ramię, ale Oscar maszerował w milczeniu obok Smitsa, nie zdradzając się, że cokolwiek usłyszał.
– Och, z pewnością tak nie jest – powiedział szybko pan Talbot. – Jestem pewien, że kochają was tak samo. – Luke był wdzięczny panu Talbotowi za położenie nacisku na czas teraźniejszy. – Może ci się teraz wydawać, że wolą Lee, ponieważ Lee tak wspaniale pracował nad sobą, żeby się zmienić, od kiedy trafił do Szkoły Hendricksa. Żadnych wagarów, żadnych niezaliczonych klasówek, naprawdę się przykłada do nauki. Jestem pewien, że tobie także pobyt tutaj świetnie zrobi.
– Nieważne – rzucił Smits.
Doszli do domu pana Hendricksa, który wpuścił ich do środka.
– Mamy dzisiaj doskonałą zapiekankę warzywną – pochwalił się. – Z groszkiem, marchewką i fasolą wyhodowanymi w naszej szkole, dzięki Lee.
Luke miał nadzieję, że Smits usłyszy dumę w głosie pana Hendricksa i zrozumie, co zdołał osiągnąć Lee, ale Smits najwyraźniej przebywał we własnym nadąsanym świecie.
Usiedli przy stole w jadalni, podczas kiedy Oscar stał na warcie za ich plecami. Początkowo nastąpiło zamieszanie z rozstawianiem talerzy i nakładaniem porcji zapiekanki, ale szybko zapadła niezręczna cisza. Wszyscy wyraźnie czekali, aż ktoś się odezwie. W końcu Smits odłożył widelec.
– Jeśli jest pan tutaj na polecenie moich rodziców – oznajmił, patrząc wprost na pana Talbota – to proszę im powiedzieć, że do niczego nie mogą mnie zmusić.
– Oczywiście – odparł pan Talbot. – Czy powinienem także patrzeć na nich z wściekłością, kiedy będę to przekazywać? Wydaje mi się, że to spojrzenie jest ważną częścią wiadomości, prawda?
Smits opuścił wzrok na talerz i nic nie odpowiedział.
– To twoi rodzice – wtrącił łagodnie pan Hendricks. – Troszczą się o ciebie.
– Wcale nie – mruknął Smits.
– Wiesz, byłem kiedyś takim chłopcem jak ty – odezwał się pan Hendricks. – Samolubnym, dbającym tylko o własne zachcianki...
– Samolubnym? – wybuchnął Smits. – Samolubnym? Czy to jest samolubne, że chcę... – urwał nagle, przenosząc spojrzenie z Oscara na Luke’a, a potem odepchnął krzesło od stołu, odwrócił się i wybiegł z pokoju. Oscar w jednej chwili pognał za nim. W następnym momencie Luke zobaczył ich przez okno – Oscar gonił Smitsa, ale chłopiec miał wystarczające fory, więc złapanie go powinno potrwać chwilę.
– O co tu chodziło? – zapytał.
Pan Talbot podszedł do okna, bacznie obserwując potężnego ochroniarza biegnącego za chłopcem.
– Twojemu bratu – powiedział ponuro – grozi zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym.
– Szpitalu psychiatrycznym? – powtórzył Luke. – Znaczy tam, gdzie się wsadza wariatów? Ale on nie jest wariatem, jest trochę dziwaczny i niegrzeczny, ale nie jest nienormalny.
– Rozpowiadał, że jego starszy brat, Lee, nie żyje – powiedział pan Talbot, nadal wyglądając przez okno. – W poprzedniej szkole powiedział kolegom z klasy, że jego brat został zabity na polecenie rządu.
Luke gwałtownie wciągnął oddech.
– Ale...
Pan Talbot odwrócił się do niego.
– Nie uwierzyli mu – wyjaśnił. – Na szczęście Smits wyrobił sobie już wcześniej reputację kłamcy. Ale jest niebezpieczny; w naszym kraju dwunastolatek uzbrojony w prawdę jest zaiste bardzo niebezpieczną osobą.
Luke potrząsnął głową, próbując zrozumieć to, co właśnie usłyszał.
– Czy Grantowie naprawdę zrobiliby coś takiego? – zapytał. – Wsadziliby Smitsa do jakiegoś domu wariatów, bo nie umie usiedzieć cicho? Odesłaliby prawdziwego syna, żeby... żeby mnie chronić?
– Ty nie obchodzisz Grantów – odparł szorstko pan Talbot. – Starają się ochronić tylko siebie.
Luke znowu potrząsnął głową, ale teraz już nawet nie starał się czegokolwiek zrozumieć. Jeśli Smits był kłamcą, w jak wielu sprawach okłamał Luke’a?
– Czy Lee Grant naprawdę został zabity na polecenie rządu? – zapytał.
Pan Talbot patrzył prosto na niego, mrużąc oczy, marszcząc brwi i wydymając wargi. Wyraźnie zastanawiał się, czy może, czy też nie powinien tego mówić Luke’owi.
– Prawdopodobnie – odparł w końcu.
Oscar i Smits wrócili do domu pana Hendricksa: wielka łapa Oscara ściskała prawe ramię chłopca, który dyszał ciężko, ale nadal patrzył z wściekłością na górującego nad nim mężczyznę. Kiedy stanęli na progu jadalni, Luke zobaczył, że Smits cofnął nogę i z całej siły kopnął Oscara w łydkę, jednak ochroniarz nawet nie drgnął.
– Zabiorę Smithflelda do pokoju – oznajmił Oscar. – Skoro nie potrafi okazać dobrych manier, nie zasługuje na to, żeby jeść z cywilizowanymi ludźmi. Lee, przynieś mu potem pracę domową z pozostałych lekcji.
Po raz pierwszy Oscar zwrócił się do Luke’a po imieniu – czy to możliwe, że nadal wierzył w to kłamstwo?
– Tak, jasne – odparł Luke.
Oscar wywlókł za drzwi wyrywającego się przez cały czas Smitsa.
Kiedy zniknęli, Luke uświadomił sobie, że w końcu ma to, na czym mu wcześniej zależało: pana Talbota i pana Hendricksa tylko dla siebie. Był jednak zbyt oszołomiony, żeby wymyśleć jeszcze jakieś pytania, a pan Talbot i pan Hendricks wyglądali na zbyt zatroskanych, żeby cierpliwie udzielać mu potrzebnych wyjaśnień.
– Jak myślicie, co się teraz stanie ze Smitsem? I... i ze mną? – zapytał w końcu.
A pan Talbot, który zawsze znał odpowiedzi na wszystkie pytania, powiedział:
– Nie wiem.
Nie stało się nic.
Pan Talbot wyjechał, a Luke wrócił na lekcje i robił notatki dotyczące życia roślin i kompozycji muzycznych. Tuż przed obiadem poszedł do pokoju Smitsa, żeby zanieść mu zadaną pracę domową, ale Oscar odebrał ją od niego w drzwiach i Luke nie zobaczył nawet przelotnie młodszego chłopca.
Następnego dnia Smits wrócił do klasy tak samo arogancki jak zawsze, z tak samo złowieszczym jak zawsze Oscarem stojącym za jego plecami z młotem dwuręcznym. Sama ich obecność zabiła wszelkie rozmowy i sprawiła, że wszyscy co chwila rzucali przez ramię przerażone spojrzenia. Luke zauważył nawet, że niektórzy chłopcy patrzą na niego ze złością, jakby to była jego wina, że Smits i Oscar się tu znaleźli.
Wiedział, że w jakiś dziwny sposób jest to jego wina, chociaż teraz rozumiał, że nawet pan Talbot nie był pewien, dlaczego Grantowie wysłali Smitsa do Szkoły Hendricksa.
Minął tydzień, minęły dwa tygodnie, trzy tygodnie – Luke spodziewał się jakichś dramatycznych wydarzeń, może kolejnego wybuchu Smitsa, ale dostawał tylko matematykę, przyrodę, literaturę, historię, muzykę i wieczorne zabawy. A co jakiś czas wezwanie od Smitsa, kiedy wszyscy już spali.
Smits nie wspominał już o śmierci Lee ani jako o prawdziwym wydarzeniu, ani udając, że to coś, co wydarzyło się we śnie. Zamiast tego późną nocą, kiedy Oscar spał – albo udawał, że śpi – opowiadał o swoich wspomnieniach związanych z Lee.
– Pamiętasz, jak zrobiliśmy kawał kamerdynerowi? – mówił. – Kiedy włożył buty i odpaliły się te petardy... pamiętasz, jak wysoko skoczył?
Albo:
– Pamiętasz tę nianię, która pachniała bananami, a my nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego, bo byliśmy pewni, że nie wolno jej jeść żadnych bananów. A potem gospodyni złapała ją, jak nacierała włosy pastą z bananów, bo gdzieś usłyszała, że zrobią się od tego grubsze, a ona była zakochana w szoferze, który wtedy u nas pracował, i kiedyś przyłapaliśmy ich, jak się całowali w garażu...
Albo:
– Pamiętasz, jak kradliśmy pokojówkom miotełki od kurzu? Powiedziałeś mi, że zostały zrobione z prawdziwych ptaków, a ja się bałem, że ożyją i zaczną latać po domu w środku nocy...
Wspomnienia Smitsa nie zawsze miały sens, ponieważ przeskakiwał od historii do historii, a Luke nie potrafił nigdy powiedzieć, ile lat on i Smits powinni mieć w każdej z tych opowieści. Czy Smits i prawdziwy Lee spuścili w toalecie całą rolkę papieru toaletowego, kiedy mieli dwa i trzy lata, czy kiedy mieli jedenaście i dwanaście lat? Trudno było mu zadawać pytania, ponieważ te historie powinny być także jego wspomnieniami. Nie powinien potrzebować Smitsa, żeby mu na przykład opowiadał, ile kucharek miało osmalone rzęsy, kiedy eksplodował płonący deser podczas jednego z eleganckich przyjęć urządzanych przez ich rodziców.
Smitsa chyba nie obchodziło, czy Luke rozumie jego paplaninę, czy też nie, ale po kilku nocach Luke ze zdumieniem zauważył, że może się włączyć w snucie wspomnień, ponieważ Smits zaczął powtarzać historie, które już słyszał.
– Prawda, miotełki do kurzu! – wykrzyknął Luke. – Prawie o tym zapomniałem. Na litość boską, dlaczego ty się ich tak bałeś? Nie myślałeś chyba, że naprawdę mogą ożyć, prawda?
Smits obdarzył go zagadkowym spojrzeniem.
– Owszem, myślałem – odparł. – Nie rozumiałem wtedy, czym jest śmierć. – A potem zaczął kolejną opowieść.
Początkowo Luke tylko grał – udawał, że słucha, że go to obchodzi. Powoli jednak zaczął się wciągać w rozwijające się hipnotyczne opowieści o życiu, jakie Smits i Lee prowadzili. To był dla niego obcy świat: sam wzrastał wśród ciężkiej pracy i strachu, życie dla jego rodziny było ciągłą walką, podczas gdy Smits i Lee mieli własne miniaturowe samochodziki, którymi mogli jeździć po alejkach posiadłości. Pewnego razu na przyjęcie urodzinowe Smitsa przyjechał prawdziwy cyrk i dał przedstawienie dla jego trzydziestu pięciu gości.
Ale to Luke miał matkę, która opatulała go każdej nocy do snu, i ojca, który grał z nim w warcaby w ponure zimowe dni, kiedy nie było żadnej roboty w gospodarstwie, podczas kiedy Smits i Lee mieli tylko służbę.
Pewnej nocy, na początku czwartego tygodnia snucia przez Smitsa opowieści, Luke odważył się przerwać pytaniem długą i skomplikowaną historię zaginionego misia.
– Możesz mi przypomnieć, gdzie wtedy była mama?
Smits przerwał i rzucił mu zaskoczone spojrzenie.
– Też nie pamiętam – odpowiedział. – Pewnie dobrze się bawiła na jakimś przyjęciu. Jak zawsze.
I kontynuował, wyrażając się z najwyższym oburzeniem o niani, która odmówiła wyjścia na dach, żeby wyciągnąć misia z rynny, do której wrzucił go Smits.
Niedługo potem na zakończenie wyjątkowo długiej sesji wspomnieniowej Smits powiedział:
– Przepraszam, wiem, że starasz się mi pomóc. Przynajmniej nie zasypiasz – przewrócił oczami, wskazując potężną sylwetkę chrapiącego Oscara. Luke stłumił ziewnięcie i mało brakowało, a nie zauważyłby, że Smits zacisnął szczęki, a jego twarz przybrała poważny wyraz, znowu upodabniając go do miniaturowego dorosłego.
– Cokolwiek się wydarzy – powiedział Smits – możesz powtórzyć innym to, co ci mówię: to nie przez ciebie. To nie będzie twoja wina. Ja... ja chyba cię nawet polubiłem.
W jego głosie brzmiało zdziwienie.
Luke chwiejnie wracał do własnego pokoju. Był tak senny, że niemal rozważał położenie się i zaśnięcie na schodach. W głębi duszy przeczuwał, że powinien dokładnie się zastanowić, co oznaczały słowa: „Cokolwiek się wydarzy... To nie będzie twoja wina”. Był jednak tak niewyspany z powodu Smitsa, że jego umysł dokonywał cudów, żeby kierować stopami: po schodach na dół, w lewo, w prawo, na dół i jeszcze na dół. Wiedział, że nie zdoła przemyśleć niczego ważnego aż do rana.
Smits prawdopodobnie już spał – cokolwiek miało się jego zdaniem wydarzyć, na pewno wydarzy się najwcześniej rankiem.
Luke dotarł do swojego pokoju, padł na łóżko i niemal natychmiast zasnął.
Miał wrażenie, że dosłownie kilka minut później wyrwała go ze snu donośna syrena alarmowa. Kiedy otworzył oczy, zobaczył migające światła i grzmiący w pokoju głos: „Zarządzam natychmiastową ewakuację! Zarządzam natychmiastową ewakuację!”.
Pozostali chłopcy siedzieli oszołomieni na łóżkach, przyciskając dłonie do uszu – głos w głośnikach był tak donośny, że Luke z trudem słyszał własne myśli. Zobaczył, że Trey zeskakuje z piętrowego łóżka – jego usta się poruszały i Luke pomyślał, że przyjaciel chce go o coś zapytać, ale nie miał szans usłyszeć niczego przez wycie alarmu. Popatrzył na Treya i bezradnie rozłożył ręce.
Trey pochylił się i wrzasnął mu prosto do ucha:
– A jeśli to podstęp? Myślę, że powinniśmy się schować!
Luke potrząsnął głową, ponieważ jego umysł po raz pierwszy zarejestrował coś poza alarmem. Przycisnął złożone ręce do ucha Treya i krzyknął najgłośniej, jak mógł:
– Nie! Czuję zapach dymu!
Głos w głośniku oznajmił: „Znajdujecie się w niebezpieczeństwie! W szkole wybuchł pożar! Zarządzam natychmiastową ewakuację. Opuśćcie budynek przez tajne drzwi w waszych pokojach”.
Tajne drzwi? Luke nie miał pojęcia, co to miało znaczyć, ale nagle w ślepej ścianie, na którą nigdy nie zwracał specjalnej uwagi, pojawiła się szczelina, a kilka sekund później otwarły się drzwi prowadzące na słabo oświetlony korytarz.
Luke przyjrzał się im podejrzliwie – Trey obawiał się podstępu. A jeśli głos kierował ich w stronę źródła zagrożenia, a nie w bezpieczne miejsce? Chłopiec ostrożnie wysunął głowę przez tajemnicze drzwi i na końcu pogrążonego w półmroku korytarza zobaczył prowadzące na dół schody. Czy to była najkrótsza droga na zewnątrz? Podszedł do zwykłych drzwi pokoju i szarpnął klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły, zablokowane lub zamknięte na klucz. Nie dawały się otworzyć, więc jeśli on i jego przyjaciele nie wyjdą przez tajne drzwi, pozostaną tu uwięzieni.
Gwałtownie wciągnął powietrze: teraz był już pewien, że czuje zapach dymu, zdecydowanie wyraźniej niż przedtem.
– Ruszcie się! – wrzasnął, chociaż nikt go nie mógł usłyszeć, i zaczął popychać chłopców w stronę tajnych drzwi. Żaden z nich nie chciał się ruszyć, woleli się kulić we własnych łóżkach. Luke musiał powlec Roberta przez cały pokój, a nawet wtedy Robert po prostu skulił się w wejściu do korytarza. Czy Luke miał go znieść po schodach?
Nagłe, jakby znikąd, w drzwiach tajnego korytarza pojawił się nauczyciel historii, profesor Dirk, który złapał Roberta za ramiona i postawił go na nogi. Z jego pomocą Luke zdołał sprowadzić pozostałych chłopców po schodach.
Na dole profesor Dirk popchnął drzwi, za którymi dostrzegli czyste nocne niebo.
Luke z ulgą wciągnął w płuca świeże powietrze i chciał ruszyć przed siebie, ale pozostali chłopcy ociągali się.
– Nie zatrzymywać się! – krzyknął. – Na zewnątrz!
Joel, John i Trey wysunęli się lękliwie przez drzwi, ale palce Roberta Luke musiał odrywać od poręczy schodów i przepychać go krok za krokiem w stronę wyjścia.
Już miał wyjść z budynku, kiedy usłyszał nad uchem głos profesora Dirka.
– Teraz pomóż mi z resztą.
Z resztą?
Jak we śnie wrócił za nauczycielem po schodach na górę. Przez tajny korytarz wchodzili do kolejnych pokojów, wyciągając chłopców z łóżek i szaf, w których się kulili, trzęsąc się ze strachu. Luke stracił poczucie czasu, nie miał pojęcia, ilu chłopców popychał i ciągnął, a czasem nawet niósł. Po pewnym czasie przestał nawet patrzeć na ich twarze, wiedział tylko, że musi wyprowadzić wszystkich na zewnątrz.
W końcu, kiedy kolejny raz Luke i profesor Dirk znaleźli się na dole schodów, nauczyciel nie zawrócił na górę. Luke odwrócił się, jakby jego nogi poruszały się zgodnie z własną wolą.
– Nie, nie – powiedział profesor Dirk. – Wszyscy są już bezpieczni, ewakuowaliśmy całe drugie i trzecie piętro.
Łagodnie odciągnął Luke’a od schodów. Chłopiec z ulgą wyszedł w końcu na dwór i poczuł na skórze chłód nocnego powietrza. Nie miał pojęcia, że tak bardzo się spocił – jego piżama była mokra, bolały go wszystkie mięśnie. Wyjąca za nim syrena alarmowa nie wydawała się już tak donośna, głos w głośnikach nie brzmiał już tak ponaglająco. Wszyscy z drugiego i trzeciego piętra byli bezpieczni, na pierwszym piętrze nikogo nie było, bo w środku nocy sale lekcyjne stały puste, natomiast na czwartym piętrze...
Luke okręcił się na pięcie.
– Smits! – krzyknął rozpaczliwie.
Luke był gotowy biec z powrotem na górę, ale profesor Dirk złapał go za ramię.
– Korytarze ewakuacyjne nie dochodzą na czwarte piętro – powiedział. – Jestem pewien, że Smits zdołał się wydostać inną drogą, nie cierpi na... lęki tego rodzaju, co reszta z was.
Luke spojrzał w górę, gorączkowo przebiegając wzrokiem po najwyższym piętrze. Bardzo chciał zobaczyć dziurę zrobioną bezcennym młotem Oscara, ale widział tylko gładkie cegły aż do samego dachu, nienaruszone ani przez ogień, ani przez próbę ucieczki. Ostatnie smugi dymu wznosiły się do księżyca.
– Chyba ogień został już opanowany – odezwał się pokrzepiająco profesor Dirk. – Nie wiem, czy w ogóle stanowił poważne zagrożenie, ale to dobrze, że nasze procedury ewakuacyjne tak pomyślnie przeszły tę próbę. Wiesz, to był mój pomysł. Uznaliśmy, że chłopcy będą raczej skłonni ukryć się w razie niebezpieczeństwa, więc postanowiliśmy jakoś to wykorzystać. Nie uważasz, że te tajne drzwi, korytarze i schody doskonale się sprawdziły?
Luke nigdy nie słyszał, żeby profesor Dirk mówił aż tyle o wydarzeniu, które nie miało miejsca wieki temu.
– Chcę ci powiedzieć, że twoja pomoc okazała się nieoceniona – ciągnął profesor Dirk.
– Muszę znaleźć Smitsa – przerwał mu niegrzecznie Luke i odszedł.
Chłopcy stali lub siedzieli jak odrętwiali w grupkach na trawniku. Luke chodził od grupki do grupki, powtarzając bez końca to samo pytanie.
– Widzieliście Smitsa? Widzieliście Smitsa?
Nikt go nie widział.
Nawet zajęty gorączkowymi poszukiwaniami Smitsa Luke zauważył, jak sparaliżowani strachem byli jego przyjaciele i koledzy. Nie był pewien, czy przeraziło ich to, że zostali wyciągnięci z łóżek w środku nocy z powodu pożaru, czy po prostu bali się tego, że znaleźli się na dworze. Część chłopców dygotała gwałtownie, niektórzy nawet płakali.
– No już, już, wszystko jest dobrze – powiedział ktoś uspokajająco.
Luke odwrócił się – to był pan Hendricks, który przejechał na wózku przez nierówny trawnik i klepał jednego z młodszych chłopców po plecach. Luke podbiegł do niego.
– Czy nikomu się nic nie stało? – zapytał gwałtownie. – Co ze Smitsem?
Pan Hendricks popatrzył na niego z namysłem.
– Nikomu się nic nie stało – potwierdził. – Smits i Oscar znajdują się obecnie w moim domu, zamknięci w oddzielnych pokojach.
– Dlaczego? – zapytał zdumiony Luke.
– Smits oskarża Oscara o podłożenie ognia i próbę zamordowania go – odparł pan Hendricks. – A Oscar oskarża Smitsa.
Luke chciał zadać kilka pytań, chciał, żeby pan Hendricks wyjaśnił mu wszystko tu i teraz, ale mężczyzna już zwracał się do innego chłopca, powtarzając:
– Wszystko będzie dobrze, jesteś bezpieczny.
– Powinni się znaleźć pod dachem – mruknął Luke, patrząc na przerażonych chłopców, pozbijanych w grupki na pogrążonym w ciemności trawniku. – Czy nie zmieściliby się u pana w domu?
– Doskonały pomysł – odparł pan Hendricks i podniósł głos. – Za pięć minut w domu dyrektora szkoły zostanie podany gorący kompot jabłkowy i herbatniki.
Przerażeni chłopcy ostrożnie zaczęli przemieszczać się w ciemności, a Luke po raz kolejny wziął na siebie rolę przewodnika.
– Na ścieżce jest bezpiecznie, słowo – zapewniał kolejnych chłopców. – Nic wam nie grozi.
Myślał, że jego koledzy zrobili ogromne postępy i stali się znacznie odważniejsi, ale dzisiejsza noc najwyraźniej zniweczyła wcześniejsze wysiłki.
Kiedy dotarli do domu pana Hendricksa, bez wahania stłoczyli się w środku – nikt nie chciał zostać na ganku, nawet jeśli oznaczało to, że stali ściśnięci jak sardynki w puszce. Ktoś zaczął roznosić herbatniki i kubki z kompotem. Kompot wylewał się na podłogę, a okruchy sypały się wszędzie, ale nikogo to nie obchodziło – wszyscy pomału wracali do życia.
– Kiedy otworzyło się to przejście w pokoju, nie wierzyłem własnym oczom – powiedział Joel.
– Czy ktoś w ogóle wiedział o istnieniu tych drzwi? – zapytał John.
– Dlaczego nie pozwolili nam po prostu wyjść normalną drogą? – chciał wiedzieć Robert.
– Bo wiedzieli, że będziemy zbyt przerażeni – odparł ponuro Trey. – Wiedzieli, że jesteśmy tchórzami.
Sprawiał wrażenie całkowicie zdegustowanego własną postawę i nie patrzył Luke’owi w oczy. Luke pomyślał o tym, jak czułby się teraz, gdyby był jednym z tych chłopców, którzy kulili się na łóżkach albo trzęśli, schowani w szafach. Poczuł przypływ dumy, że on, przynajmniej tym razem, był odważny.
– Słuchajcie, a może w ogóle nie było żadnego pożaru, może to tylko ćwiczenia? – odezwał się Joel. – Może Luke i nauczyciele wymyślili taki test, żeby zobaczyć, jak się zachowamy. Smits mógł im podsunąć ten pomysł, kiedy mówił o tym, że będzie potrzebny młot, żeby uciec.
On i kilku innych chłopców prawie że oskarżycielsko popatrzyli na Luke’a.
– Nie, to był pożar – powiedział bezbarwnym głosem Trey. – Nie czuliście dymu?
– Właśnie, gdzie jest Smits? – zapytał John. – Dlaczego nie siedzi tutaj i nie przechwala się, jak to jego ochroniarz pomógł mu uciec, ponieważ jest taki bogaty, że jego życie jest o wiele więcej warte od naszego?
Teraz wszyscy już patrzyli wyczekująco na Luke’a, spodziewając się jakichś wyjaśnień. Smits nie był jego prawdziwym bratem, ale oczekiwano, że Luke się nim w jakiś sposób opiekuje.
– On też jest tutaj, w domu pana Hendricksa – odparł Luke. – Jest w innym pokoju.
– Pewnie ma własny pokój dla siebie – powiedział Joel z niechęcią.
Luke tym razem nie odpowiedział, nadal próbując poukładać sobie to, co usłyszał od pana Hendricksa. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było tłumaczenie tego pozostałym, biorąc pod uwagę, że i tak nie przepadali za Smitsem. Z drugiej strony nie lubili też Oscara i pewnie najchętniej obwinialiby ich obu o podłożenie ognia.
Luke był niemal pewien, który z nich jest winny. Ale dlaczego?
Rozmowa zaczęła się oddalać od Luke’a, kiedy pozostali chłopcy przenieśli się z jadalni do kuchni. Został z nim tylko Trey.
– Naprawdę nie bałeś się? – zapytał cicho. – Dlaczego nie chciałeś się też schować?
Luke zastanowił się – trudno mu było przypomnieć sobie, co myślał, kiedy usłyszał syrenę alarmową, kiedy padło pierwsze polecenie z głośników: „Zarządzam natychmiastową ewakuację!”. Nie był pewien, czy w ogóle wtedy myślał.
– Chyba chciałem się schować – odpowiedział. – Po prostu wiedziałem, że nie mogę i martwiłem się o innych.
– Jasne – odparł Trey. – Bo ty jesteś odważny. Jesteś bohaterem, a ja nie. Nigdy taki nie będę.
Luke przypomniał sobie, jak nieszczęśliwy się czuł, kiedy się dowiedział, że jego przyjaciółka Jen zginęła podczas pikiety na rzecz praw trzecich dzieci, podczas kiedy on sam nie miał nawet dość odwagi, żeby z nią pojechać. Ale Luke przynajmniej miał tę pociechę, że jego tchórzostwo – jeśli tak należało to nazwać – najprawdopodobniej ocaliło mu życie, podczas gdy tchórzostwo Treya mogło doprowadzić do jego śmierci.
– Umówmy się tak – powiedział lekko. – Następnym razem z przyjemnością pozwolę ci być bohaterem zamiast mnie.
Trey potrząsnął głową.
– Ja nie żartuję – powiedział. – To nie takie proste. Kiedy jestem przerażony, nie potrafię po prostu wstać i powiedzieć: „Dobra, czas pobyć bohaterem!”. Nie mógłbym. A ty... Ile razy wróciłeś do palącego się budynku? Sześć, siedem, osiem? Narażałeś swoje życie.
Luke nie miał ochoty myśleć w taki sposób o tym, co zrobił.
– To nie było tak naprawdę niebezpieczne – odparł. – Nie widziałem nawet ognia.
– Dlatego, że te korytarze ewakuacyjne były odizolowane – wyjaśnił Trey. – Profesor Dirk mówił, że odcięli trasy ewakuacyjne od reszty budynku, kiedy tylko rozległ się alarm. To był naprawdę genialny system, nikt z nas na niego nie zasłużył poza tobą.
Luke nigdy wcześniej nie widział Treya w takim stanie – przyjaciel nigdy nie przejmował się tym, że łatwo go nastraszyć, nigdy nie skarżył się, że brakuje mu odwagi. Co takiego zrobił z nim pożar?
– No dobrze, słuchajcie wszyscy – oznajmił pan Hendricks, stając w drzwiach pokoju. – Sprawdziliśmy dokładnie całą szkołę i stwierdziliśmy, że możecie bezpiecznie wracać do swoich pokojów. Domyślam się, że to wszystko wytrąciło was z równowagi: poranne lekcje są odwołane, więc możecie się wyspać.
Chłopcy odzyskali na tyle ducha, żeby wydać słabe okrzyki radości, ale ich dobry humor skończył się, kiedy tylko znowu musieli wyjść w ciemność i zmierzyć się z lękiem przed światem zewnętrznym.
Luke przesuwał się na obrzeżu grupy, pewien, że będzie musiał poprowadzić ich z powrotem do szkoły, ale pan Hendricks zatrzymał go w drzwiach.
– Nie ty – powiedział, kładąc ostrożnie rękę na ramieniu Luke’a. – Będzie mi potrzebna twoja pomoc.
– W sprawie Smitsa? – zapytał Luke.
Pan Hendricks skinął głową.
– I Oscara.
Luke czekał, siedząc na kanapie, aż pozostali chłopcy wyjdą, ale kiedy pan Hendricks w końcu zamknął drzwi wejściowe i przytoczył swój fotel inwalidzki z powrotem do niego, wybuchnął:
– Panie Hendricks, to na pewno Smits podłożył ogień. Powiedział mi...
Pan Hendricks podniósł rękę, uciszając Luke’a.
– Już, już – powiedział. – Ostatnią rzeczą, jakiej w tym momencie potrzebuję, to kolejne chaotyczne oskarżenia. Zastanów się bardzo dokładnie, zanim mi coś powiesz.
Co szkodziło powiedzieć panu Hendricksowi prawdę? – zastanowił się Luke i zmieszany opadł na kanapę.
– Jedną z nielicznych rzeczy, w których Oscar i Smits się zgadzają, jest to, że byłeś ostatnią osobą, która przebywała w pokoju Smitsa wczoraj wieczorem – powiedział pan Hendricks. – Poza nimi dwoma, rzecz jasna. Chciałbym teraz, żebyś poszedł na górę, do pokoju Smitsa, i powiedział, czy twoim zdaniem czegokolwiek brakuje, oczywiście poza zniszczeniami spowodowanymi przez ogień.
– Pożar wybuchł w pokoju Smitsa? – zapytał Luke.
Pan Hendricks skinął głową.
– Niemal wyłącznie – odparł. – Udało nam się go opanować bardzo sprawnie.
Pewność Luke’a trochę osłabła – niezależnie od tego, co Smits powiedział, dlaczego miałby chcieć spalić własny pokój?
Ale skoro już o tym mowa, dlaczego Oscar miałby chcieć skrzywdzić chłopca, którego powinien chronić?
Luke z łatwością mógł zrozumieć, dlaczego pan Hendricks jest tak zaniepokojony. Wstał.
– Dobrze – powiedział. – Wrócę za kilka minut.
Wyszedł przez frontowe drzwi, a nocne powietrze, które z taką ulgą powitał zaledwie jakąś godzinę temu, teraz wydawało mu się zimne i nieprzyjazne. Czuł się, jakby zaraził się od pozostałych chłopców strachem.
Jednakże to nie żaden z pozostałych chłopców miał oglądać spalony pokój, tylko Luke.
Luke prowadził w myślach wyimaginowaną rozmowę z panem Hendricksem i panem Talbotem:
Wiecie co? Kiedy powiedziałem, że mam dość odwagi, żeby działać na rzecz uwolnienia wszystkich trzecich dzieci, nie to miałem na myśli. Boję się tego, to jest narażania się na niebezpieczeństwo bez powodu i nie ma to nic wspólnego z walką za sprawę. To nie ja powinienem się zajmować Smitsem, to nie jest mój problem.
Nie potrafił jednak wyobrazić sobie, co odpowiedzieliby pan Hendricks albo pan Talbot, gdyby naprawdę oznajmił im coś takiego.
Luke wślizgnął się do szkoły przez główne drzwi i po cichu wbiegł po schodach. Nie widział innych chłopców, a chociaż część nauczycieli patrolowała korytarze, nikt go nie zatrzymywał.
Na czwartym piętrze zapach dymu był trudny do wytrzymania i Luke pragnął tylko znaleźć jakieś otwarte okno, przez które mógłby się wychylić. Jednakże poza zapachem nie widział żadnych oznak pożaru aż do chwili, kiedy dotarł do drzwi pokoju Smitsa. Na framudze widać było wypalone ślady. Drzwi były zamknięte. Luke popchnął je ostrożnie.
Pokój, który odwiedził zaledwie kilka godzin wcześniej, był całkowicie odmieniony: dywan pokrywał mokry popiół, a kołdra na łóżku została całkowicie spalona. Luke pomyślał o tym, że pan Hendricks nie powiedział mu prawie nic na temat różnic w wersjach wydarzeń podanych przez Oscara i Smitsa. Czy to możliwe, żeby Oscar podłożył ogień pod łóżko Smitsa, kiedy chłopiec spał?
Aby odsunąć to przerażające pytanie, Luke podszedł do biurka Smitsa, które wyglądało stosunkowo nie najgorzej – ułożone w równy stosik podręczniki były lekko osmalone – ale podobnie jak wszystko inne w pokoju, ociekały wodą. Komputer, który zrobił na wszystkich takie wrażenie, kiedy Smits przyjechał, zamienił się teraz w smętną kupę stopionego plastiku.
Luke pragnął uciec stąd, pobiec do pana Hendricksa i zameldować: „Nie widziałem niczego dziwnego”, a potem spróbować wykręcić się z jakiejkolwiek odpowiedzialności za Smitsa i Oscara, do której zdaniem pana Hendricksa powinien się poczuwać. Chciał położyć się do łóżka, tak jak inni chłopcy, zasnąć i wmawiać sobie, że wszystkie te przerażające rzeczy były tylko koszmarnym snem.
Ale coś sprawiało, że metodycznie przeszukiwał pokój z uczuciem przypominającym przerażającą fascynację. Wyciągał szuflady i przeglądał papiery, które nie zostały uszkodzone przez ogień, ale widział tylko zwyczajne prace domowe – zapisy nut i odmiany czasowników. Luke zostawił biurko w spokoju, a w nietkniętej przez ogień szafie znalazł złożone łóżko połowę, na którym najwyraźniej sypiał Oscar, jeśli nie spał na krześle.
Pod materacem, w głębi rozdarcia na szwie, Luke wyczuł coś sztywnego, plastikowego i prostokątnego. Wsadził głębiej rękę i wyciągnął dwa dowody tożsamości.
Fałszywe.
Czy na pewno?
Jeden z dowodów tożsamości pokazywał twarz Smitsa, ale wystawiony był na inne nazwisko:
Peter Goodard; na drugim dokumencie nie było zdjęcia, wpisane było tylko imię: Stanley Goodard. Dlaczego brakowało zdjęcia? Czy pożar przeszkodził Oscarowi we wklejeniu własnej fotografii – czy w usunięciu fotografii Smitsa? Czy Oscar i Smits naprawdę nie byli Oscarem i Smitsem, tylko Peterem i Stanleyem? A może naprawdę byli Oscarem i Smitsem i planowali podszywać się pod kogoś innego? Dlaczego mieliby to robić? I kto wymyślił cały plan – Oscar/Stanley czy Smits/Peter?
Luke poczuł się tak przytłoczony tym wszystkim, że klapnął na podłogę, nie przejmując się tym, że pobrudzi ubranie popiołem. Wpatrywał się w trzymane w drżących dłoniach fałszywe dokumenty.
– Czy wszystko wydaje ci się zadowalające? – odezwał się za nim ktoś stojący w drzwiach pokoju. To był profesor Dirk.
Luke chciał pospiesznie ukryć dokumenty, ale kiedy spróbował je wsunąć do kieszeni spodni, uświadomił sobie, że nadal jest w piżamie – a nawet eleganckie piżamy notabli nie miały kieszeni w spodniach, tylko w bluzie. Schował dokumenty w stulonych dłoniach i starał się ich nie pokazywać.
– Pan Hendricks poprosił mnie, żebym sprawdził, co się z tobą dzieje, bo tak długo nie wracałeś – wyjaśnił profesor Dirk.
– Och, ja tylko... byłem staranny – odparł Luke. – Tak jak zawsze nam to pan powtarza na klasówkach.
Profesor Dirk roześmiał się, ale nie sprawiał wrażenia rozbawionego.
Czy coś szkodziło, żeby zdradzić mu sekret, który Luke właśnie odkrył? Zamierzał przecież powiedzieć o tym panu Hendricksowi, a pan Hendricks ufał profesorowi Dirkowi. W tym momencie Luke przypomniał sobie słowa pana Hendricksa: „Zastanów się bardzo dokładnie, zanim mi coś powiesz”. Czego się obawiał? Czy Luke nie powinien tak szybko, jak to możliwe, przekazać ciężaru swojego odkrycia godnym zaufania dorosłym?
Chciał to zrobić, ale coś mu podpowiadało, żeby był cicho.
– Czyli, starannie czy nie, skończyłeś już? Wiesz chyba, że pan Hendricks czeka na ciebie – przypomniał profesor Dirk.
– Yyy, tak – odparł Luke.
Odwrócił się powoli, usiłując jednocześnie schować dowody tożsamości do rękawa piżamy. Ponieważ siedział na podłodze, dopiero teraz zobaczył, co leży pod łóżkiem Smitsa.
– Młot Oscara – powiedział, wskazując wolną ręką.
Profesor Dirk przeszedł przez pokój, a jego buty zostawiły ślady na mokrym, spalonym dywanie. Pochylił się i wyciągnął młot spod łóżka – znajdował się bliżej głowy, dokładnie poniżej poduszki, na której leżał Smits, kiedy Luke go widział po raz ostatni.
– Czy to coś znaczy? – zapytał Luke. – Czy to ważne, gdzie go znaleźliśmy?
– Możliwe – odparł profesor Dirk. – Nie jestem ekspertem sądowym. Dlatego właśnie lubię historię, z perspektywy czasu niemal zawsze można powiedzieć, co było ważne.
Luke spróbował sobie przypomnieć, czy kiedy po raz ostatni odwiedził Smitsa, Oscar miał przy sobie ten młot, ale wtedy po prostu nie zwracał uwagi na ochroniarza.
– Zabiorę go do pana Hendricksa – zdecydował. – On będzie wiedział, co z tym zrobić.
Złapał jedną ręką młot i trzymając drugą dokumenty w rękawie piżamy, zostawił zaskoczonego profesora Dirka na środku zniszczonego pokoju Smitsa.
W domu pana Hendricksa Luke bez słowa położył młot i dwa dowody tożsamości na stole w jadalni. Oczy pana Hendricksa rozszerzyły się ze zdumienia na widok dokumentów, ale natychmiast zgarnął je ze stołu i podał z powrotem Luke’owi.
– Schowaj to dobrze – powiedział. – Czy ktokolwiek je widział?
Luke mógł teraz z ulgą potrząsnąć głową i ostrożnie wsunąć dokumenty do kieszeni bluzy od piżamy.
– To zaiste bardzo ciekawy rozwój sytuacji – mruknął pan Hendricks, najwyraźniej do siebie.
– A jeśli to są prawdziwe tożsamości Smitsa i Oscara? – zapytał Luke, klepiąc się po kieszeni. – A jeśli okłamywali nas przez cały czas?
– Smits to na pewno Smits, nie ma co do tego cienia wątpliwości – odparł pan Hendricks. – Natomiast Oscar może być kimkolwiek, dlatego jest niebezpieczny.
Luke potrząsnął głową, mając nadzieję, że to pomoże mu rozjaśnić myśli. Za oknem domu pana Hendricksa dostrzegł pierwszy poblask świtu na horyzoncie, a przez całą noc spał najwyżej kilka minut. Chyba dlatego tak długo trwało, zanim dotarły do niego słowa pana Hendricksa, ale kiedy je zrozumiał, podskoczył przerażony.
– Oscar może być kimkolwiek? – powtórzył. – Myśli pan, że jest z Policji Populacyjnej?
– Nie – odpowiedział pan Hendricks. – Ale może lepiej, żebyś się zachowywał tak, jakby tak właśnie było.
Luke zmrużył oczy, niczego nie rozumiejąc. Pan Hendricks westchnął i podał mu pęk kluczy.
– Smits jest w sypialni na tyłach domu – powiedział. – Czy mógłbyś go do mnie przyprowadzić?
Luke spodziewał się, że Smits będzie spał, ale chłopiec wyskoczył z pokoju, kiedy tylko drzwi stanęły otworem.
– Jestem już bezpieczny? Wysłaliście tego mordercę do więzienia, gdzie jego miejsce? – wrzasnął, a potem oparł się o framugę, kiedy zobaczył, że to tylko Luke.
– O, cześć, Lee.
– Oszalałeś? – zapytał Luke.
Młodszy chłopiec nie odpowiedział, ale poszedł za nim korytarzem. Kiedy wrócili do jadalni i Smits zobaczył leżący na stole młot, znowu zaczął histeryzować.
– Czyli znaleźliście broń Oscara – wściekał się. – Pod łóżkiem, prawda? Nie zamierzał tego użyć, żeby mnie ratować, wiecie? Mam szczęście, że nie zatłukł mnie na śmierć, kiedy spałem.
– Smits – powiedział cierpliwie pan Hendricks – skąd wiedziałeś, gdzie Oscar ukrył młot, żeby cię nie ratować, skoro powiedziałeś mi wcześniej, że spałeś, kiedy on podłożył ogień?
Smits wyraźnie oklapł.
Pan Hendricks potrząsnął głową.
– Smits, biorąc pod uwagę, jak często byłeś podobno oskarżany o mówienie nieprawdy, spodziewałbym się, że będziesz lepszym kłamcą.
– Właśnie – nadąsał się Smits. – Nigdy nie byłem dobrym kłamcą. Nie zauważył pan, że jeśli ktoś jest dobry, to nie zostaje złapany? Gdybym potrafił dobrze kłamać, nie byłoby mnie tutaj.
Luke był ciekaw, co dokładnie Smits miał na myśli.
– Dlaczego podłożyłeś ogień, Smits? – zapytał łagodnie pan Hendricks.
Chłopiec popatrzył w podłogę.
– Chciałem, żeby odesłał pan Oscara – mruknął, a potem popatrzył ze szczerą prośbą na pana Hendricksa. – Mógłby pan to zrobić? Mógłby pan powiedzieć moim rodzicom, że to jego wina, a wtedy zwolniliby go i musiałby stąd pójść? I mógłby im pan powiedzieć, że świetnie tu sobie radzę, więc nie potrzebuję ochroniarza...
– A co by to miało dać? – zapytał pan Hendricks.
Smits przeniósł spojrzenie z niego na Luke’a.
– Wtedy mógłbym robić, co chcę. Nikt... nikt by mnie nie szpiegował. Mógłbym się dowiedzieć... – urwał i zaczął się znowu wpatrywać w podłogę.
– Czego dowiedzieć się? – spytał pan Hendricks.
Ale Smits tylko potrząsnął głową, nie unosząc wzroku. Luke nie wiedział, czy młodszy chłopiec nie płacze.
– Siadaj, Smits – powiedział pan Hendricks. – Lee, czy mógłbyś wypuścić teraz Oscara?
Tak więc Luke wziął drugi klucz i poszedł do innych drzwi na tyłach domu. Podobnie jak Smits, Oscar czekał przy drzwiach, tyle że na widok Luke’a nie odezwał się ani słowem, tylko wyminął go pospiesznie, i poszedł do pana Hendricksa.
– Muszę zadzwonić do moich pracodawców – oznajmił. – Proszę natychmiast udostępnić mi telefon!
Pan Hendricks spojrzał na Oscara z rozbawieniem.
– Wydaje mi się, że jako dyrektor szkoły to ja mam obowiązek zadzwonić do Grantów – powiedział. – Oczywiście, jeśli zechcą rozmawiać z panem, umożliwię im to. A teraz proszę usiąść.
Oscar usiadł, a Luke zgasił uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy na widok potężnego, muskularnego mężczyzny, słuchającego poleceń starszego pana na wózku inwalidzkim. Oscar mógłby z łatwością poradzić sobie z panem Hendricksem i sięgnąć po każdy telefon, na jaki miałby ochotę, ale pan Hendricks promieniował takim autorytetem, że Luke mógłby się założyć, iż Oscarowi nawet nie przyszło do głowy się sprzeciwiać.
Pan Hendricks pojechał do gabinetu, żeby zadzwonić, a Oscar, Luke i Smits siedzieli przez ten czas w milczeniu przy stole w jadalni. Po chwili Oscar sięgnął po młot. Luke zauważył, że siedzący obok Smits drgnął, ale mężczyzna nie zrobił niczego z młotem, trzymał go tylko w ręku.
Potem wrócił pan Hendricks.
– Grantowie zostali poinformowani, że w szkole miał miejsce niewielki pożar, prawdopodobnie z powodu spięcia w instalacji elektrycznej – powiedział i spojrzał prosto na Smitsa. – Chcą, żebyś jak najszybciej wracał do domu, do czasu, aż wszystkie systemy w naszej szkole zostaną dokładnie sprawdzone. Ze względów bezpieczeństwa.
– Ale... – zaprotestował Smits.
Luke zauważył, że Oscar także miał ochotę coś powiedzieć, nie odezwał się jednak ani słowem.
– Byli nieugięci – wyjaśnił pan Hendricks. – Nie przypuszczam, żebyś mógł ich przekonać do zmiany zdania. No dobrze, to może teraz pójdziecie z Oscarem i spakujecie to, co ocalało z waszych rzeczy?
Zdumiony Luke patrzył, jak Smits i jego ochroniarz wychodzą.
– Uważa pan, że można ich spokojnie zostawić samych? – zapytał Luke, kiedy tamci tylko znaleźli się za drzwiami.
– Tak – odparł pan Hendricks. – Tak długo, jak długo Oscar nie śpi, a nie wydaje mi się, żeby miał się kłaść spać w najbliższej przyszłości.
Wzmianka o śnie wydała się Luke’owi doskonałym pomysłem do realizacji, ale chciał zadać jeszcze jedno pytanie, a potem także zamierzał się pożegnać.
– Dlaczego nie powiedział pan Grantom prawdy o przyczynie pożaru? – zapytał.
– W kraju tak pełnym kłamstw, jak nasz – wyjaśnił pan Hendricks – prawda ma czasem mniejsze znaczenie niż to, w co wierzą ludzie pokroju Grantów.
Luke zmarszczył brwi, próbując to zrozumieć.
– Chce pan dać Smitsowi drugą szansę – stwierdził.
Pan Hendricks skinął głową.
– Można na to spojrzeć i w ten sposób, chociaż nie wiem, czy w rzeczywistości chodzi o dawanie szansy. Jestem pewien, że Oscar nie omieszka przy pierwszej okazji przedstawić im swojej wersji wydarzeń. Tak czy inaczej, jak mi zawsze przypominasz, linie telefoniczne nie są bezpieczne, a nie ma sensu informować podsłuchujących o naszych problemach.
Luke wzruszył ramionami – słowa pana Hendricksa miały sens, a do niego właśnie dotarło, że jeśli Smits i Oscar wyjadą, to oznacza koniec jego wszystkich problemów. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby Smits miał tu wrócić, kiedy jego rodzice dowiedzą się prawdy. Teraz już mógł nie zawracać sobie głowy tajemnicą fałszywych dowodów tożsamości, mógł odzyskać swoje dotychczasowe życie, znowu rozmawiać z przyjaciółmi o tym, jak to jest być cieniem. Nie musieli już niczego udawać ze względu na rozpuszczonego bogatego dzieciaka i jego zwalistego ochroniarza, kręcących się między nimi.
Luke miał wrażenie, że ogromny ciężar został właśnie zdjęty z jego ramion. Odwrócił się do wyjścia, przekonany, że po raz pierwszy od ponad miesiąca uda mu się porządnie wyspać.
– Posłuchaj, Luke – odezwał się pan Hendricks.
– Grantowie nie chcieli tylko tego, żeby Smits i Oscar wrócili do domu.
– Tak? – powiedział Luke.
– Martwili się o bezpieczeństwo obu swoich synów.
Luke obrócił się na pięcie.
– Nie chce pan powiedzieć...
– Owszem, Luke – potwierdził pan Hendricks. – Rano przyjedzie szofer, żeby zabrać Smitsa, ale oni chcą, żeby przywiózł do domu także ciebie.
Luke wpatrywał się w pana Hendricksa.
Powiedział im pan, że nie pojadę, prawda? Powiedział im pan, że dobrze się tu czuję? – zapytał.
Pan Hendricks westchnął.
– Luke, twój ojciec jest niezwykle wpływowym człowiekiem. Niektórzy mówią, że ma władzę nad krajem równą władzy prezydenta. Nikt nie może mu odmówić.
– Ale...
– Z prawnego punktu widzenia jesteś jego synem i jesteś nieletni. Może ci polecić pojechać, gdzie tylko będzie chciał.
Luke zaczął się trząść i musiał walczyć ze sobą, żeby utrzymać własne lęki pod kontrolą.
– Czego oni chcą ode mnie? – spytał.
Pan Hendricks skrzywił się.
– Nie wiem – powiedział. – Przykro mi, naprawdę chciałbym ci pomóc. Tam dzieje się coś, czego nie rozumiem, a najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić, jest trzymanie Smitsa i Oscara z dala od mojej szkoły. Muszę chronić moich uczniów.
Teraz Luke zaczął się zastanawiać, czyim pomysłem było odesłanie Smitsa i Oscara do domu.
– Ja też jestem jednym z pana uczniów – przypomniał. – Nie chce mnie pan chronić? – Nie czekał na odpowiedź. – Wiem, może pan zadzwonić do pana Talbota i poprosić, żeby przyjechał i przywiózł mi inny fałszywy dowód tożsamości. Nie jestem Lee Grantem i nie muszę nim być, proszę mi pozwolić być kimś innym, kimś, kto może tu zostać.
Jednakże pan Hendricks potrząsnął głową.
– Nie wiesz, jak trudno było zdobyć dla ciebie tę tożsamość? Nie wiesz, ile dzieci wciąż czeka w ukryciu na to, co ty już masz?
Luke skulił się, próbując uniknąć wzroku pana Hendricksa. Fałszywe dokumenty w kieszeni ukłuły go, podsuwając mu pomysł.
– A te tożsamości? – zapytał, klepiąc się po kieszeni. – Mógłbym zostać Peterem albo Stanleyem, do wyboru.
– Naprawdę myślisz, że to takie proste? – spytał pan Hendricks. – Nie masz pojęcia, co niosą ze sobą te tożsamości. A jeśli prawdziwy Stanley Goodard, kimkolwiek by nie był, jest poszukiwany za morderstwo? A jeśli...
– Dobrze, dobrze, rozumiem – mruknął Luke.
Pan Hendricks popatrzył na niego łagodniej.
– Przykro mi, ale nie możesz tak po prostu zmienić tożsamości. Nawet gdybyś mógł bez trudu podszyć się pod kogoś innego, nie możesz odrzucić bycia Lee Grantem. Nie teraz, ponieważ z jakiegoś powodu oni chcą teraz, żebyś nim był.
Luke przypomniał sobie pytanie, które Smits zadał mu pierwszego wieczora w Hendricks: „Czy możesz być Lee?”. Dlaczego Smitsowi albo jego rodzicom miałoby na tym zależeć?
I czy zależało im na tym z tych samych powodów?
Luke nie potrafił dojść do ładu z własnymi uczuciami – czego właściwie się spodziewał ze strony Grantów? Nie wiedział i na tym polegał jego problem.
Pomyślał o tym, co powiedział mu Trey zaledwie godzinę temu: „Jesteś bohaterem... ”. Trey uważał, że Luke jest bardzo odważny, a Luke pragnął, by pan Hendricks uważał tak samo. Żałował, że nie potrafi udawać kompletnie niewzruszonego, machnąć zwyczajnie ręką i powiedzieć: „No to skoro muszę jechać, to muszę. Jeśli pan Grant jest taki wpływowy, to może przy okazji, skoro już tam będę, pogadam z nim o oswobodzeniu trzecich dzieci?”. Ale Luke nie był odważny, był przerażony. Bieganie po płonącym budynku i przekonywanie skulonych chłopców do wyjścia wydawało się śmiesznie proste w porównaniu z wyjazdem do domu Grantów w towarzystwie Smitsa i Oscara.
Przyszła mu do głowy nowa myśl.
– Służba będzie wiedzieć, że nie jestem prawdziwym Lee – powiedział. – Przyjaciele państwa Grantów mnie zobaczą...
– Grantowie nie sprawiali wrażenia zaniepokojonych tą perspektywą – odparł pan Hendricks. – Musimy przyjąć, że to nie okaże się problemem.
Luke przygryzł wargi, próbując znaleźć inną przeszkodę.
– Luke, nie wiem, czy to ci coś pomoże, ale... Chciałbym móc także ciebie ochronić – powiedział łagodnie pan Hendricks. – Po prostu to niemożliwe, ale powiem ci, że patrząc na wszystkich chłopców w tej szkole, tylko w twoim przypadku wierzę, że wyjdziesz z tego cało. Postępuj zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a wszystko będzie dobrze.
Te właśnie słowa Luke powtarzał sobie w kółko, kiedy zaledwie dwie godziny później wsiadł w ślad za Smitsem do limuzyny, która miała go zawieźć do obcego domu.
Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze...
Luke żałował tylko, że nie potrafi w to uwierzyć.
Zauważyłeś, Lee? Mamy nowego szofera – powiedział Smits, kiedy zamknął szczelnie szklaną szybę oddzielającą kierowcę od miejsca, gdzie on, Oscar i Luke rozpierali się na luksusowych skórzanych kanapach. Luke uważał, że Szkoła Hendricksa była sztywna i elegancka, ale w porównaniu z wnętrzem tego samochodu wyglądała jak rudera. Chłopiec miał przeczucie, że lepiej będzie, jeśli od razu oduczy się zachwycania wszystkim – dom Grantów był prawdopodobnie jeszcze bardziej luksusowy.
Nie miał pojęcia, jak powinien traktować Smitsa, więc tylko wzruszył ramionami i dalej wyglądał przez okno. Minęli już dom pana Hendricksa i wyjeżdżali na główną szosę.
– Nasi rodzice nigdy nie trzymają służby zbyt długo – ciągnął Smits.
Czy próbował w ten sposób coś przekazać Luke’owi? Na przykład to, że Luke będzie bezpieczny u Grantów, ponieważ nie został nikt ze starej służby, kto by pamiętał prawdziwego Lee?
Nie, Smits zwracał się teraz do Oscara.
– Słyszałeś? – oznajmił. – Powiedziałem, że nasi rodzice nigdy nie trzymają służby zbyt długo. Na pewno wylali już poprzedniego szofera, a jak tylko usłyszą, co się wydarzyło w Hendricks, wywalą też i ciebie.
– Smits, poprzedni szofer został zwolniony z twojego powodu – przypomniał Oscar. – Dlatego, że go przekupiłeś, żeby mnie oszukać.
– No i co z tego? – zakpił Smits. – Ty też zostaniesz zwolniony z mojego powodu, bo nie ochroniłeś mnie podczas pożaru.
– Sam podłożyłeś ogień! – ryknął Oscar.
Smits wzruszył ramionami i tym razem Luke mógł zrozumieć wściekłość ochroniarza. Kiedy zamykał oczy, wciąż widział strach malujący się na twarzach swoich przyjaciół – przyjaciół, z którymi nawet nie zdążył się pożegnać.
– Smits, z twojego powodu mogło zginąć wielu chłopców – powiedział Luke. – Ogień mógł się rozprzestrzenić na całą szkołę.
– Rany, przecież w każdym pokoju są zraszacze – odparł Smits. – Nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Czy to była prawda? Czy bohaterstwo Luke’a niewiele wykraczało poza ćwiczenia przeciwpożarowe? Miał dziwne wrażenie, jakby Smits coś mu odebrał.
Luke odwrócił twarz do okna z nadzieją, że Smits zrozumie, iż nie ma ochoty na rozmowę. Limuzyna jechała drogą, której nigdy nie widział – co nie było szczególnie zaskakujące. Tylko raz wcześniej siedział w samochodzie, kiedy pan Talbot przywiózł go z rodzinnej farmy do Szkoły Hendricksa, i czuł się wtedy tak oszołomiony, że nie potrafił przypomnieć sobie niemal nic z tego, co zobaczył. Teraz zmusił się do zachowania czujności. Jacy ludzie mogli mieszkać w tych małych domkach przy drodze? Czy ktoś uprawiał te zapuszczone pola? Był już prawie październik, dlaczego na polach nie roiło się od farmerów zbierających plony? Luke był pewien, że w domu jego ojciec i bracia ciężko pracują, a matka prawdopodobnie wzięła wolne w fabryce drobiu, żeby im pomagać. Czy dalej tęsknili za Lukiem tak, jak on tęsknił za nimi?
Luke przełknął gulę w gardle i zamknął oczy. Czasem okazywało się, że lepiej nie zwracać uwagi na otoczenie, nie zastanawiać się nad tym, gdzie jechał, ani też nad tym, co go tam mogło czekać...
Następną rzeczą, jaką zarejestrował, było to, że samochód się zatrzymał, a szofer zagląda przez otwarte drzwi.
– Proszę panów – powiedział nieśmiało. – Przepraszam? Przyjechaliśmy do domu, wasi rodzice chcieliby, żebym pomógł wam wysiąść. Przepraszam?
Luke sennie otworzył oczy – spał tak mocno, że przez chwilę miał trudności z przypomnieniem sobie, gdzie się znajduje. Dlaczego nie leży w swoim łóżku w Hendricks, patrząc na spód piętrowego łóżka Treya? Dlaczego twarz przykleiła mu się do poduszki? Nie, to nie była poduszka – dlaczego spał na skórzanej kanapie?
Na zewnątrz, za plecami szofera, Luke zobaczył coś, co przypominało tysiące diamentów zwisających z nieba, które nie zniknęły nawet wtedy, kiedy odkleił twarz od siedzenia samochodu i potrząsnął głową, żeby się trochę obudzić. Teraz widział, że opadały kaskadą z dachu nad podjazdem.
Szofer zauważył, na co patrzy Luke.
– Podoba ci się nowy żyrandol twojej matki? – zapytał. – Nie było go chyba, kiedy wyjeżdżałeś z domu, prawda?
Luke nie wiedział, co ma odpowiedzieć – niewinne pytanie od razu zbiło go z tropu.
Siedzący naprzeciwko niego Smits i Oscar także obudzili się i zaczęli przeciągać. Smits skrzywił się do szofera.
– Jest ohydny, durniu – powiedział. – To najbrzydszy żyrandol, jaki kiedykolwiek mieliśmy.
Jasne, że Smits był niegrzeczny, ale oszczędził przynajmniej Luke’owi konieczności odpowiadania.
Oszołomiony Luke wysiadł z samochodu na podjazd wykładany tysiącami maleńkich płytek, tworzących zawiły wzór. Żyrandol ponad nim kołysał się lekko na wietrze, a Luke wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. Z łukowatego sklepienia zwisała ogromna złota kula połączona wygiętymi prętami z otaczającym ją wokół tuzinem mniejszych kul. Z każdej z nich zwieszały się diamenty na sznurkach, posplatanych razem i zbiegających się do ogromnego kryształu znajdującego się dokładnie pod największą złotą kulą. Tęczowe blaski tańczyły po całym podjeździe, ale Luke uznał, że żyrandol nie mógł być zrobiony z prawdziwych diamentów – na całym świecie nie było ich chyba dostatecznie dużo. To były prawdopodobnie kawałki szkła, ale chłopiec nie widział żadnej różnicy: tak czy inaczej widok zapierał dech w piersiach, efektowny ponad wszelkie pojęcie.
Podobnie jak wszystko inne. Ściany posiadłości Grantów wznosiły się nad nim jak strome urwisko – naprawdę nie potrafił powiedzieć, gdzie się kończy posiadłość, a zaczyna reszta świata i nie byłby szczególnie zaskoczony, gdyby się okazało, że posiadłość nie ma końca. W odróżnieniu od Szkoły Hendricksa ten gmach miał okna, całe tuziny okien podzielonych na mniejsze szybki z ciężkiego ołowianego szkła. Każda szybka w każdym oknie lśniła tak, jakby ją polerowano co godzinę i Luke nie zdziwiłby się, gdyby naprawdę tak było.
Po drugiej stronie limuzyny aksamitny zielony trawnik ciągnął się aż do rzędu idealnie przystrzyżonych drzew. Luke nie widział z tego miejsca innych domów – posiadłość Grantów sprawiała wrażenie tak samo odizolowanej od reszty świata, jak rodzinna farma Luke’a.
– Tęskniłeś za domem? – zapytał go szofer. – Cieszysz się, że wróciłeś, prawda?
Luke tylko wzruszył ramionami, naśladując złe maniery Smitsa.
– O, pozwólcie, że was zapowiem – przypomniał sobie szofer.
Podszedł do podwójnych drzwi frontowych i otworzył je na oścież.
– Państwa synowie przyjechali! – zagrzmiał donośnym głosem.
Smits pierwszy przeszedł przez próg i wkroczył na lśniąco białą posadzkę. Luke niepewnie ruszył za nim.
– Pewnie w ogóle nie ma ich w domu – oznajmił gorzko Smits. – Tata jest w pracy, a mama oczywiście na jakimś przyjęciu.
Ale w długim, zakręcającym korytarzu słychać było kroki, których samo brzmienie miało w sobie coś władczego i rozkazującego – Luke był pewien, że nie zbliża się do nich nikt ze służby. Zobaczył mężczyznę i kobietę, prawdopodobnie w wieku jego rodziców lub nawet starszych, ale ich twarze nie miały bruzd i zmarszczek, jak twarz ojca Luke’a, a w ich oczach nie było strachu i znużenia, jak w oczach matki Luke’a. Jasne włosy kobiety były ułożone w tworzące hełm idealne loki, miała na sobie intensywnie czerwony sweter i czarne spodnie. Mężczyzna miał ciemne włosy i oczy oraz równie ciemny garnitur, a Luke nie potrzebował widzieć metek z ceną, żeby wiedzieć, że ich ubrania były bardzo, bardzo kosztowne. Uznał, że ta para w najmniejszym nawet stopniu nie przypomina rodziców: nie potrafił sobie wyobrazić, jak którekolwiek z nich opatruje stłuczone kolano, pozwala beknąć płaczącemu niemowlęciu czy całuje dziecko w czoło. Oczywiście, jeśli opowieści Smitsa o służbie były prawdziwe, naprawdę nigdy tego nie robili.
– Moi chłopcy! – wykrzyknęła dystyngowanie kobieta. – Nie mogliśmy się was doczekać.
Luke przygotował się na to, że zostanie zignorowany. Musiał zachowywać się normalnie, ze względu na służbę – szofera i chyba trzy pokojówki wyglądające z pobliskiego pokoju – ale nie miał pojęcia, co było normalnym zachowaniem w tego rodzaju domu. Popatrzył na Smitsa, szukając jakichś wskazówek, ale młodszy chłopiec zesztywniał i czekał, aż rodzice podejdą bliżej.
Wtedy pani Grant wyminęła Smitsa i złapała oszołomionego Luke’a w ramiona. Luke poczuł zapach eleganckich perfum, a potem został wypuszczony. Pani Grant lustrowała go wzrokiem od stóp do głów.
– Och Lee, ależ wyrosłeś przez ten czas, kiedy cię nie było – wykrzyknęła. – Zeszłej jesieni sięgałeś mi tylko do ramienia, a teraz... – Teraz Luke mógłby spojrzeć jej prosto w oczy, gdyby tylko zdobył się na odwagę. – Och, ależ za tobą tęskniłam! Dlaczego wyjechałeś na cały rok?
Uściskała go jeszcze raz, a ponad jej ramieniem Luke zobaczył przez moment twarz Smitsa, ściągniętą bólem.
– Witaj, Smits – powiedział dość sztywno pan Grant i uścisnął rękę syna.
Luke spodziewał się, że rodzice zamienią się teraz miejscami – pani Grant uściska Smitsa, a pan Grant poda sztywną rękę Luke’owi, ale kiedy pani Grant wypuściła Luke’a z objęć, oboje dorośli po prostu stali, patrząc z zakłopotaniem na dwóch chłopców. Smits nie zrobił żadnego ruchu w stronę matki i mógłby równie dobrze być niewidzialny, ponieważ nie zwróciła na niego w ogóle uwagi. W końcu pan Grant skinął krótko głową Luke’owi.
– Cóż, na pewno chcecie się rozpakować w swoich pokojach – powiedziała w końcu pani Grant. – Na pewno jesteście zmęczeni po podróży. Oscarze, czy mógłbyś...
Pani Grant nie musiała nawet kończyć zdania, ponieważ Oscar zrobił krok naprzód, stając tuż za Smitsem.
– Już idę, idę – mruknął Smits.
Luke miał ochotę powiedzieć: „Nie chcecie wiedzieć, co się wydarzyło w szkole? Nie wiecie, że niebezpiecznie jest zostawiać ich samych?”. Był przyzwyczajony do swoich rodziców, którzy byliby ciekawi, przejmowaliby się nimi.
Patrzył, jak Smits przechodzi obok matki, która ledwie spojrzała w jego stronę, ściągając usta w cienką linię dezaprobaty. Ze swojego miejsca Luke widział emocje na twarzy Smitsa: najpierw ból, a potem wściekłość.
Smits pragnął, żeby matka uściskała także jego.
Luke nie rozumiał sceny, której stał się świadkiem, ani tego, dlaczego został uściskany zamiast Smitsa. Nadal nie rozumiał, dlaczego Grantowie chcieli, żeby tu przyjechał, ale wiedział, że właśnie został odesłany do swojego pokoju.
I nie miał bladego pojęcia, gdzie może się ten pokój znajdować.
Uratował go szofer, który właśnie wszedł, niosąc bagaże – Luke po prostu poszedł za nim na górę, a potem długim, imponującym korytarzem. Znowu pół piętra do góry po schodach i do innego skrzydła domu, aż wreszcie, kiedy Luke miał wrażenie, że przeszedł chyba kilka kilometrów, szofer zostawił jego bagaż i walizki Smitsa pod drzwiami sąsiadujących pokoi.
Luke zawahał się przed drzwiami pokoju, który musiał należeć do Lee, i obejrzał się na stojących jeszcze w korytarzu Smitsa i Oscara.
– Zostaw mnie wreszcie w spokoju! – warknął Smits. – Jestem w domu! Jestem bezpieczny, jasne?
– Myślisz, że tutaj nie ma żadnego niebezpieczeństwa? – odparł Oscar. – Myślisz, że ty nie jesteś tutaj niebezpieczny?
Luke wślizgnął się do pokoju Lee z nadzieją, że tamci nie zauważyli, że ich słyszał. Potem zaczął się rozglądać, zapominając o całym świecie.
Cała reszta domu była luksusowa i wytworna ponad wszelkie wyobrażenie, ale pokój Lee okazał się pierwszym miejscem, w którym można się było dobrze bawić. Pod jedną ze ścian cztery kanapy otaczały wielkoekranowy telewizor, a wnęka kryła cały salon gier. Inna wnęka przypominała sklep sportowy: pod ścianami leżały starannie poukładane narty, kije golfowe i hokejowe oraz rakiety tenisowe i stały całe kosze piłek futbolowych, koszykowych i baseballowych. Trzecia wnęka zawierała zestaw perkusji i trzy gitary.
– Umiesz grać? – zapytał szofer, o którego istnieniu Luke zdążył całkowicie zapomnieć. Wpatrywał się tęsknie w gitary.
– Trochę – skłamał, domyślając się, że prawdziwy Lee musiał to umieć i mając nadzieję, że szofer nie poprosi o demonstrację.
Na szczęście szofer tylko skinął głową, skłonił się i wyszedł.
Luke przez dłuższą chwilę obchodził pokój i czuł się całkowicie zagubiony. Zajrzał do szuflad pełnych schludnie poskładanych ubrań, wyciągnął parę spodni i przyłożył je do talii. Nogawki kończyły się w tym samym miejscu, co nogawki jego spodni, ale nie był pewien, czego to dowodziło. Czy prawdziwy Lee był mniej więcej wzrostu Luke’a, czy też Grantowie w tajemnicy dowiedzieli się, jaki rozmiar ubrań nosi i odpowiednio do tego zaopatrzyli pokój?
Luke tak naprawdę szukał czegoś osobistego, jakiegoś dowodu na to, że w tym pokoju mieszkał prawdziwy chłopiec. Inicjałów wyrytych na ramie łóżka albo starego rysunku samolotu, który dla pani Grant (albo niani?) był zbyt szczególny, żeby go wyrzucić. Wystarczyłyby mu nawet jakieś ślady zużycia piłek do koszykówki, ale wszystko sprawiało wrażenie nowego i nieużywanego. Jeśli to rzeczywiście był pokój prawdziwego Lee, oryginalny właściciel nie pozostawił w tym miejscu nawet smugi na ścianie.
Albo też wszystkie ślady jego obecności zostały zatarte.
Luke wzdrygnął się na tę myśl i nagle wystraszony przeszedł do pokoju Smitsa, który był równie obszerny jak pokój Lee.
Smits leżał wyciągnięty na łóżku, wpatrując się w sufit. Nigdzie nie było widać śladu Oscara.
– Smits, możesz mi powiedzieć... – zaczął Luke.
Smits potrząsnął głową i położył palec na ustach, wskazując otwarte drzwi, za którymi Luke dostrzegł ubraną w czarną sukienkę sylwetkę pochyloną nad porcelanową umywalką. Pokojówka sprzątała łazienkę.
– Rany, cudownie być w domu – oznajmił Smits. – W domu, gdzie nawet ściany mają uszy.
– Chciałem tylko zapytać, czy nie zszedłbyś ze mną na dół, żeby coś przegryźć – dokończył bez większego sensu Luke.
Pokojówka wyłoniła się z łazienki.
– Nie psujcie sobie apetytu, chłopcy – skarciła ich. – Kucharze cały dzień szykują wykwintny obiad na wasze powitanie.
Nic nie byłoby w stanie popsuć Luke’owi apetytu: śniadanie w Szkole Hendricksa był obfitsze niż zwykle, ale minęło od niego wiele godzin. Jeśli jednak Smits nie chciał z nim pójść, nie był pewien, czy zdoła znaleźć kuchnię, a bez towarzystwa młodszego chłopca i tak nie miałby odwagi poszukiwać jedzenia.
– I tak nie jestem głodny – powiedział Smits.
Luke postarał się zignorować burczenie w brzuchu.
– To może masz ochotę wyjść na zewnątrz i w coś zagrać? Strzelić kilka bramek czy co?
– Nie – odparł Smits. – Na zewnątrz drzewa mają uszy.
Luke domyślał się, że chodziło o ogrodników – przypuszczał, że Smits stara się go ostrzec i chyba powinien być mu za to wdzięczny.
Tak naprawdę jednak miał ochotę trzasnąć go pięścią w nos – Smits był niemal tak nieznośny, jak prawdziwy brat.
Reszta dnia ciągnęła się w nieskończoność. Luke przez kilka godzin wędrował bez celu po posiadłości i otaczającym ją ogrodzie. Nie spotkał żadnego z rodziców Smitsa, ale miał wrażenie, że za każdym rogiem stoi ktoś ze służby i wszyscy wiedzieli wszystko o nim – albo przynajmniej o osobie, którą powinien być.
– Poprawiłeś już te oceny z matematyki, paniczu Lee? – zagadnął go w głównym holu mężczyzna, którego Luke uznał za kamerdynera.
– Sprawdziłem silnik w pańskim skuterze, sir – poinformował mechanik w poplamionym smarem kombinezonie, stojący obok garażu dostatecznie wielkiego, żeby pomieścić jacht. Luke nie zdziwiłby się, gdyby naprawdę stał w nim jacht.
Kiedy zegar stojący przy drzwiach frontowych wybił siódmą, gosposia skarciła go:
– Tu jesteś! Dlaczego jeszcze się nie umyłeś i nie przebrałeś do obiadu?
– Ja... – zaprotestował Luke i pospiesznie ruszył w stronę miejsca, które wcześniej uznał za jadalnię. Przypominał sobie, że w jednym z pokojów widział ogromny drewniany stół, tylko gdzie to było?
Głównie dzięki łutowi szczęścia trafił do właściwego pokoju: pan i pani Grant siedzieli na przeciwnych końcach wielkiego stołu, a pomiędzy nimi ustawione zostały dwa krzesła. Smits siedział na jednym z nich, więc Luke szybko skierował się do drugiego.
– A gdzie twój smoking, młody człowieku? – zapytała pani Grant.
– Yyy... – zająknął się Luke, który zauważył, że zarówno Smits, jak i pan Grant mieli na sobie eleganckie czarne ubrania ze śnieżnobiałymi koszulami i czarnymi muszkami zawiązanymi sztywno pod szyją.
– Nie musieliśmy się przebierać do obiadu w szkole – wtrącił Smits. – Lee pewnie całkiem o tym zapomniał.
– Zaiste – pociągnęła nosem pani Grant. – Cóż, tutaj nie możesz zapominać o takich sprawach. Natychmiast idź się przebrać.
Luke uważał, że ma sporo szczęścia, ponieważ zdołał znaleźć drogę powrotną do własnego pokoju i garnitur – smoking? – w szafie, a także ubrać się w niego. Szarpał się z muszką, zastanawiając się, jak bardzo pogniewają się na niego Grantowie, jeśli po prostu zapomni ją włożyć – a jak bardzo będą rozgniewani, jeśli każe im dłużej czekać – kiedy do pokoju bezgłośnie wszedł Oscar i z wprawą pomógł mu zawiązać muszkę we właściwy sposób. Potem wygładził rękawy smokingu Luke’a, odgarnął mu zabłąkany kosmyk włosów z czoła i bez słowa popchnął go w stronę drzwi.
W jadalni pani Grant rzuciła łagodniej:
– No, od razu lepiej, takiego syna chcę widzieć.
Później ona, pan Grant i Smits zaczęli jeść zupę, która tymczasem zdążyła wystygnąć.
Obiad minął jak we śnie: Luke zjadł solidną porcję zupy, żałując, że to wszystko, co dostanie, i był mile zaskoczony, kiedy została podana sałatka. Później jednak pojawiły się dania, których nie potrafił zidentyfikować – raz miał wrażenie, że je białe grudki ryżu w jakimś sosie, ale był pewien, że to nie jest sos na wieprzowym tłuszczu, jedyny, z jakim miał wcześniej do czynienia.
Uważał, że jedzenie było smaczne – wręcz przepyszne – ale trudno było się nim cieszyć, siedząc w towarzystwie nadąsanego Smitsa i jego lodowatych rodziców. Armia służących bezustannie wchodziła i wychodziła, zabierając talerze, kiedy tylko któreś z nich skończyło jeść. W okolicy dziewiątego dania Luke poczuł coś dziwnego w żołądku: był przejedzony.
– Pssst, Lee – szepnął do niego w końcu Smits z drugiej strony stołu. – Nie musisz jeść wszystkiego.
Luke zauważył, że pozostali ledwie skubali jedzenie, pozwalając służbie zabierać talerze po skosztowaniu jednego czy dwóch kęsów.
– Aha – powiedział Luke, zastanawiając się, co się dzieje z niepotrzebnym jedzeniem. Dostają je służący, czy może jest wyrzucane?
Patrząc na obyczaje obiadowe państwa Grantów, nikt nie zgadłby, że zaledwie piętnaście lat wcześniej panował powszechny głód, a jedzenie w kraju nadal było racjonowane. Luke miał przeczucie, że Grantowie w ogóle nie zwracali uwagi na głód.
Poza wyszeptaną przez Smitsa radą przy stole nie toczyła się żadna rozmowa, nie padały pytania rodziców takie jak: „A jak tam nauka?” czy „Jak myślicie, kiedy zostanie naprawiona elektryczność w Szkole Hendricksa?”. Pan i pani Grant kompletnie nie zwracali uwagi na Smitsa i Luke’a, jakby uważali, że chłopcy są nadal w szkole.
Grantowie nie odzywali się nawet do służących przynoszących i zabierających kolejne potrawy. Na nich także kompletnie nie zwracali uwagi i Luke zastanawiał się, czy nie uważają przypadkiem, że jedzenie pojawia się i znika dzięki magii.
Wreszcie służący przynieśli lody i Luke był pewien, że to już ostatnie danie. Pomimo bolącego żołądka zjadł całą swoją porcję, do ostatniego kęsa – lody w domu były niezwykłym przysmakiem, którego próbował raz czy dwa razy w całym życiu.
– Lee – syknęła pani Grant. – Dżentelmeni nie obżerają się tak.
Luke poczerwieniał na twarzy i upuścił łyżeczkę, która z brzękiem upadła na podłogę, zostawiając smugi roztopionych lodów na wypolerowanym marmurze.
– Czy mogę już wstać od stołu? – zapytał Smits w zapadłej ciszy.
Pani Grant skinęła głową.
Luke patrzył na służącą, która pojawiła się znikąd, podniosła łyżeczkę i w jednej chwili wytarła lody. Zebrał się na odwagę, żeby się odezwać.
– Czy ja też mogę wstać od stołu?
– Tak, możesz – powiedziała pani Grant.
Luke z ciężkim sercem poszedł z powrotem do pokoju Lee i rzucił się na łóżko, walcząc z falą mdłości. Początkowo nienawidził także Szkoły Hendricksa, ale dom Grantów wydawał mu się znacznie, znacznie gorszy. A jednak Smits wyraźnie starał się mu pomagać, a Oscar pojawił się w samą porę, żeby zawiązać jego muszkę.
Dlaczego? Dlaczego któregokolwiek z nich obchodziło, co się dzieje z Lukiem?
Luke od kilku godzin spał smacznie, kiedy ktoś zaczął szarpać go za ramię.
– Wstawaj, Lee – wyszeptał czyjś głos.
Luke otworzył oczy w całkowitej ciemności i pomyślał, że musi być środek nocy. Zasnął w ubraniu, a teraz węzeł muszki wpijał mu się nieprzyjemnie w szyję – pewnie dlatego śnił mu się stryczek.
– Co... Kto to? – zapytał, walcząc z uczuciem całkowitej dezorientacji.
– Cśś! – Na jego ustach natychmiast zacisnęła się czyjaś ręka, ponieważ niechcący odezwał się za głośno. – Nie rób więcej hałasu, bo słowo daję... – Maleńka latarka zabłysła w ciemności. – To ja, twój... ojciec. Poznajesz?
Pan Grant podniósł latareczkę do podbródka, podświetlając twarz, co dało upiorny efekt i pogłębiło dziwaczne cienie pod jego oczami. Luke miał wrażenie, że patrzy na halloweenową maskę.
– Chodź ze mną – szepnął pan Grant.
Luke nieśmiało wysunął z łóżka najpierw jedną, a potem drugą stopę – przypomniał sobie, że to zupełnie jak w te noce, kiedy budził go Oscar, żeby zaprowadzić do Smitsa. Zawsze szedł posłusznie, ale co by było, gdyby się sprzeciwił? A gdyby tak chociaż raz tupnął nogą i oznajmił: „Wiecie co? Nie jestem Lee i nie zamierzam dłużej udawać. Dajcie mi spokój i pozwólcie mi spać”.
Jednakże nie odważył się tego zrobić nigdy wcześniej i nie mógł się odważyć teraz.
W milczeniu, walcząc z narastającym złym przeczuciem, wyszedł z panem Grantem ze swojego pokoju, a dalej korytarzem i na dół schodami. Podejrzewał, że pan Grant celowo idzie okrężną drogą, żeby go zmylić, ale ponieważ dom nawet w biały dzień przypominał labirynt, Luke doszedł do wniosku, że mężczyzna naprawdę prowadzi go najkrótszą drogą do miejsca, w które zamierzał się udać.
W końcu pan Grant stanął przed zamkniętymi drzwiami na pierwszym piętrze – Luke nie był pewien, ale wydawało mu się, że próbował otworzyć te drzwi wcześniej, kiedy w dzień zwiedzał posiadłość. Były wtedy zamknięte na klucz, ale teraz pan Grant rozejrzał się uważnie, lekko otworzył drzwi i gestem zaprosił Luke’a do środka. Kilka sekund później wszedł za nim i zamknął drzwi.
– Aktywowałeś już system? – zapytał kobiecy głos w ciemności.
– Trzy, dwa, jeden... gotowe – odparł pan Grant.
W tym momencie zapaliło się światło – znajdowali się w gabinecie, na którego środku stało ogromne mahoniowe biurko, a ściany zasłaniały półki z książkami. Pani Grant siedziała na krześle przy biurku, ale szybko wstała, podchodząc do Luke’a i pana Granta.
– Nareszcie – powiedziała.
Luke zesztywniał w obawie, że znowu go uściska, ale ona tylko wzięła go za ramiona, przytrzymała na długość wyciągniętej ręki i uważnie zlustrowała zmrużonymi oczami.
– Na pewno aparat na zęby – oznajmiła. – I chyba trochę farby do włosów...
– Może szkła kontaktowe? – zaproponował pan Grant.
– Myślisz, że ktoś będzie mu się wpatrywać w oczy? – zapytała pani Grant. – Nie różnią się aż tak bardzo, a jeśli będziemy mu dopasowywać szkła kontaktowe, to oznacza jeszcze jedną osobę, której trzeba będzie płacić...
– Oczywiście, masz rację – przyznał pan Grant.
Luke czuł się jak przedmiot, którego kupno rozważali – żadne z nich nie patrzyło mu w oczy ani nie zwracało się bezpośrednio do niego. Czy uważali, że nie ma nic do powiedzenia w sprawie aparatu na zęby, farby do włosów czy szkieł kontaktowych?
Tak, oczywiście, że tak uważali.
W końcu pani Grant cofnęła się o krok i powiedziała:
– Cóż, wydaje mi się, że to się może udać. Uważam, że powinniśmy spróbować.
– Nie mamy nic do stracenia, prawda? – dodał pan Grant.
Luke z trudem zdołał wydobyć z siebie głos.
– Czego ode mnie chcecie? – zapytał stanowczo.
Pani Grant popatrzyła na niego całkowicie poważnie.
– Chcemy, żebyś umarł – oświadczyła.
Luke odskoczył do tyłu i w panice sięgnął do drzwi, ale gałka gdzieś zniknęła.
– No ślicznie, Sarinio – skrzywił się pan Grant. – Udało ci się go przerazić. Nie chodzi o to, żebyś umarł naprawdę – wyjaśnił Luke’owi. – Chcemy tylko upozorować twoją śmierć, żeby... cóż, to długa historia.
– Proszę mi opowiedzieć – odparł Luke przez zaciśnięte zęby.
Pan Grant spojrzał na panią Grant i zmarszczył brwi.
– Nie powinniśmy od tego zaczynać – przyznał. – Musisz nam wybaczyć, nadal jesteśmy jeszcze... w żałobie. Dzisiejszy dzień był dla nas bardzo trudny, inny chłopiec, który udaje Lee...
Luke rozejrzał się gorączkowo – był środek nocy, a w pobliżu raz wreszcie nie widział nikogo ze służby.
Mimo to serce zaczęło mu mocniej bić ze strachu na myśl o tym, że ktoś mógłby usłyszeć pana Granta mówiącego, że Luke nie jest Lee.
– Wszystko w porządku – uspokoił go pan Grant. – To dźwiękoszczelny i zabezpieczony pokój, możemy tutaj rozmawiać otwarcie.
– Usiądź – pani Grant przysunęła Luke’owi krzesło. – Wszystko ci wyjaśnimy.
Luke myślał właśnie o tym, że dźwiękoszczelny i zabezpieczony pokój jest doskonałym miejscem, żeby kogoś zabić. Ale co mógł na to poradzić? Usiadł na krześle.
Pan i pani Grant także usiedli naprzeciwko niego, a pani Grant pochyliła się do przodu.
– Nasz syn Lee był wspaniałym chłopcem – zaczęła smutnym głosem. – Był wszystkim, o czym mogą marzyć rodzice, wysportowany, uzdolniony muzycznie, doskonały uczeń... – przerwała, żeby otrzeć oczy. – Był jednak trochę zbyt idealistyczny.
– Stwarzał problemy – dodał szorstko pan Grant. – Był uparty jak osioł i od urodzenia uważał, że potrafiłby lepiej urządzić świat.
Luke spróbował dopasować do siebie te dwa opisy: Lee był idealny, utalentowany, uparty i stwarzał problemy.
– Wdał się w ojca, prawda, skarbie? – powiedziała miękko pani Grant.
– Nieważne... – Pan Grant zbył żonę machnięciem ręki. – Zanim zginął, zdarzyło mu się... odrobinę złamać prawo – ciągnął. – Był... cóż, nie musisz znać całej historii, wystarczy, jeśli powiem, że okoliczności jego śmierci byłyby dla nas dość trudne do ujawnienia.
Gdyby Luke był choć trochę bardziej odważny, mógłby zapytać: „Czy to prawda, że został zabity na polecenie rządu?”, ale tymczasem pani Grant przejęła pałeczkę.
– A po jego śmierci, jak możesz się domyśleć, byliśmy zrozpaczeni – dodała. – Po prostu zdruzgotani.
Subtelnie pociągnęła nosem i pozwoliła panu Grantowi kontynuować wyjaśnienia.
– Wtedy nasz przyjaciel George Talbot zaproponował nam możliwe wyjście z tej sytuacji, rozwiązanie, dzięki któremu mogliśmy udawać, że Lee nie zginął... a przy okazji pomóc tobie. Trudno mieć do nas pretensje, że postanowiliśmy skorzystać z takiej okazji, prawda? – zapytał pan Grant.
To zabrzmiało tak, jakby naprawdę oczekiwał, że Luke mu odpowie – jakby chciał się dowiedzieć, co Luke myśli.
– No, nie – przyznał Luke. – I proszę mi uwierzyć, byłem szczęśliwy... – Uznał, że chyba bardzo niewłaściwie zabrzmiałoby, gdyby powiedział, że był szczęśliwy, podczas kiedy oni opowiadali o śmierci syna. – To znaczy, jestem bardzo wdzięczny, że podjęliście taką decyzję.
– No właśnie. A teraz używasz imienia Lee od ilu? Pięciu czy sześciu miesięcy? – spytał pan Grant.
– Pięciu miesięcy, trzech tygodni i dwóch dni – powiedziała cicho pani Grant.
Luke mógł tylko skinąć głową, ponieważ matka Lee wiedziała dokładnie, ile czasu minęło od śmierci jej syna. W jakiś sposób sprawiało to, że Lee stał się bardziej rzeczywisty, zupełnie jakby Luke znalazł te obrazki, które Lee malował, listy, które pisał albo inicjały wyryte w pokoju.
Bardziej odpowiadała mu poprzednia sytuacja, kiedy Lee Grant był dla niego tylko nazwiskiem, które mógł nienawidzić, jeśli zechciał.
– No więc słuchaj. – Pan Grant zignorował swoją żonę. – Daliśmy ci te kilka miesięcy wolności i teraz chcemy poprosić o niewielką przysługę w rewanżu. Smits, nasz drugi syn, miał poważne problemy z zaakceptowaniem śmierci brata. Poprosiliśmy go, żeby zachował tę wiadomość w tajemnicy, ale...
– Możliwe, że oczekiwaliśmy od niego zbyt wiele. Możliwe, że to dla każdego byłoby zbyt wiele – powiedziała pani Grant jakby do siebie.
Luke potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, które z nich podjęło decyzję o zatajeniu śmierci Lee.
– Zatrudniliśmy dla niego ochroniarza – ciągnął pan Grant. – Pozwoliliśmy mu się spotkać z tobą, w nadziei, że jakoś mu to pomoże. Jednakże jego stan się pogorszył.
Luke był ciekaw, skąd Grantowie mogą to wiedzieć – czy Oscar powiedział im, że Smits podłożył ogień? Czy Smits zwierzył się z tego rodzicom?
Nie potrafił sobie w ogóle wyobrazić, żeby Smits potrafił powiedzieć rodzicom coś osobistego.
– Dlatego też wymyśliliśmy nowy plan – wyjaśnił pan Grant. – Uznaliśmy, że wydamy kilka przyjęć, pokażemy cię w szerszym towarzystwie jako Lee, a potem...
– Czyja przypominam Lee? – zapytał cicho Luke.
Chciał, żeby pan Grant wyciągnął zdjęcie z portfela albo z biurka; nagle rozpaczliwie zapragnął przekonać się, jak wyglądał prawdziwy Lee. Pomyślał, że gdyby tylko zobaczył prawdziwego Lee, potrafiłby sam zdecydować, czy zależało mu tylko na sprawianiu problemów, jak opisał go ojciec, czy też był cudownym świętym, jak twierdziła pani Grant. Nagle zaczęło to mieć znaczenie.
Kim byłeś, Lee Grancie?
– Uważamy, że możesz udawać Lee. – Głos pani Grant lekko zadrżał. – Tak nam się wydaje. Roztrząsaliśmy tę sprawę przez cały dzień.
– Czy mógłbym zobaczyć... – zaczął Luke, ale pan Grant mu przerwał.
– Więc tak jak mówiłem, zamierzamy cię pokazać, a potem upozorować twoją śmierć. Wtedy Smits... a także moja żona i ja... będziemy mogli otwarcie nosić żałobę. Nie będzie też ryzyka, że ktoś mógłby nas oskarżyć, iż Lee zginął w kwietniu, zajmując się... nielegalną działalnością, ponieważ wszyscy powiedzą, że widzieli cię dopiero co we wrześniu.
Luke zastanowił się nad tym, jak to będzie, nie być już Lee. Właściwie przyniosłoby mu ulgę przyjęcie innego, anonimowego imienia i nazwiska – imienia, które nie niosłoby ze sobą komplikacji w postaci zrozpaczonego brata i wpływowych rodziców. Pamiętał jednak niepokój pana Hendricksa o to, że Luke mógłby zabrać imię, które pozwoliłoby wyjść z ukrycia innemu dziecku, albo przybrać nazwisko, które okazałoby się jeszcze bardziej niebezpieczne niż Lee Grant. Był ciekaw, czy mógłby wrócić do Szkoły Hendricksa pod innym nazwiskiem.
– Czy nie ma innej metody, żeby pomóc Smitsowi? – zapytał. – Gdybyście go zatrzymali w domu i rozmawiali z nim o Lee, we trójkę...
– Co pomyślałaby służba? – zapytała pani Grant.
– Moglibyście rozmawiać tutaj – upierał się Luke. – Moglibyście sami mu pomóc, w tajemnicy. – Nie potrafił sobie wyobrazić Grantów okazujących sobie ciepło i dzielących żałobę, płaczących razem. Nie potrafił sobie wyobrazić pani Grant przytulającej Smitsa ani nawet pani Grant przytulającej się do pana Granta. Nie potrafił też wyobrazić sobie tego pokoju jako dobrego miejsca do szukania ukojenia, był zbyt zimny, zbyt oficjalny, zbyt wyraźnie przeznaczony do prowadzenia interesów i snucia intryg, nie do okazywania uczuć.
– Nie, ty niczego nie rozumiesz. – Pan Grant zbył propozycję Luke’a machnięciem ręki. – Jesteś tylko dzieckiem, nie wiesz, o czym mówisz. Wystarczy, że dostosujesz się do naszego planu.
– Myślę, że pan Talbot mógłby zdobyć dla mnie nową fałszywą tożsamość – powiedział z wahaniem Luke.
– Ależ nie. – Potrząsnęła głową pani Grant. – Nie możesz używać innej tożsamości po tym, jak będziesz widziany jako Lee. Ktoś mógłby cię rozpoznać i co by się wtedy z nami stało?
Luke popatrzył na nią z przerażeniem.
– Więc co ma się ze mną stać? Gdzie mam iść bez dokumentów Lee?
Pani Grant wzruszyła ramionami.
– Cóż, tam, gdzie byłeś, zanim zacząłeś udawać Lee. – To zabrzmiało tak, jakby Luke ukradł tożsamość jej syna, może nawet jakby sam go zabił.
– Chcecie, żebym z powrotem zaczął się ukrywać? – zapytał z niedowierzaniem Luke.
Pani Grant popatrzyła prosto na niego.
– Oczywiście – powiedziała.
Przez jeden moment Luke wyobraził sobie, co by się stało, gdyby się znowu ukrywał: mógłby wrócić do domu, do matki, ojca, Matthew i Marka.
Musiałby jednak znowu mieszkać na strychu i jeść posiłki na schodach, niewidoczny dla świata; nie wolno byłoby mu wyjrzeć na zewnątrz ani nawet przejść koło okna.
– Nie mogę – powiedział słabo. – Nie mogę zacząć się znowu ukrywać.
– Dlaczego nie? – zapytał pan Grant. – Ukrywałeś się, zanim zacząłeś używać imienia Lee, więc co za problem, żebyś znowu zaczął?
– To... – Luke potrafił tylko potrząsnąć głową. Oni byli bogaci i wpływowi, jak mogliby coś takiego zrozumieć? Po tym, jak zakosztował wolności, zdobył się na odwagę i zaofiarował się zrobić coś wielkiego dla sprawy, absolutnie nie mógł już wrócić do pustego życia w ukryciu. – Co byście powiedzieli, gdyby ktoś kazał się wam ukrywać? – zapytał Grantów.
Pani Grant wstała z gestem oburzenia.
– Och, to po prostu śmieszne – powiedziała. – Ja nigdy nie musiałam się ukrywać, jestem pełnoprawną obywatelką i notablem. To nie to samo.
– Nie uważacie, że ja też powinienem mieć prawa? – zapytał Luke.
Wtedy właśnie, patrząc na kamienne twarze dwojga dorosłych, zaczął tracić nadzieję: nie obchodziły ich trzecie dzieci, nigdy nie zastanawiali się nad tym, czy Luke albo ktokolwiek do niego podobny powinien mieć jakieś prawa. Był dla nich tylko pionkiem, kimś, kogo mogli użyć do swoich celów i wyrzucić, kiedy nie będzie już do niczego potrzebny.
– Nie to jest istotne – powiedziała pani Grant. – Istotne jest... – Na jej twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. – Istotne jest to, że nie ma znaczenia, czy nasz plan ci odpowiada. Jeśli spróbujesz się z niego wyłamać, jeśli nie będziesz się zachowywać jak Lee, zaszkodzisz samemu sobie. Nie myśl, że zawahalibyśmy się przed wydaniem cię Policji Populacyjnej.
Groziła Luke’owi, który poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Patrzył na nieskazitelnie piękną panią Grant, idealnie umalowaną nawet o trzeciej nad ranem i mimo nietypowej pory wystrojoną w naszyjnik z pereł. Co mógł jej odpowiedzieć?
– Ale jeśli chcecie, żebym pomógł upozorować moją śmierć... – zaczął, zawstydzony tym, że jego głos zrobił się jękliwy.
– O to się nie martw, wszystko mamy przygotowane. Nie potrzebujemy twojej współpracy – oznajmiła pani Grant z mdląco słodkim uśmieszkiem.
Na tym potajemne spotkanie zostało zakończone, a pan Grant odprowadził Luke’a do jego pokoju – do pokoju Lee. Oszołomiony chłopiec zdjął pognieciony smoking i przebrał się we własną piżamę, a potem, leżąc w łóżku, jeszcze raz odtworzył w pamięci całą rozmowę. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej wydawało mu się to koszmarnym snem.
Chcemy, żebyś umarł...
Nie możesz używać innej tożsamości...
Ukrywałeś się, zanim zacząłeś używać imienia Lee, więc co za problem, żebyś znowu zaczął?
Luke pomyślał, że Grantowie mogliby równie dobrze zabić go naprawdę i mieć wszystko z głowy. Powrót do ukrywania się był praktycznie tak samo okropny jak śmierć.
Wtedy zaczęło w nim kiełkować nowe postanowienie: niezależnie od wszystkiego nie będzie się znowu ukrywać. Na pewno mógł robić coś w tajemnicy, jako część podziemnego ruchu oporu przeciwko rządowi. Pan Talbot dał mu wcześniej do zrozumienia, że istnieją tacy tajni działacze na rzecz sprawy, a Luke nie był pewien, czy ktokolwiek z nich jest pełnoprawnym obywatelem, czy też nie. Przypomniał sobie trójkę dzieciaków, które poznał poprzez swoją przyjaciółkę Ninę – Percy, Matthias i Alia zajmowali się dawniej podrabianiem dowodów tożsamości. Nie był pewien, co robili teraz, ale może mógłby im pomagać.
Plany Luke’a były w większości niesprecyzowane i niejasne, ale dzięki temu poczuł się lepiej. Nie był notablem jak Grantowie, nie był pełnoprawnym obywatelem jak Grantowie, nie był nawet dorosły, ale to nie znaczyło, że musiał grzecznie udawać trupa, skoro tak mu kazano. To nie znaczyło też, że nie miał żadnego wyboru – wystarczyło, że w tajemnicy przed wszystkimi nawiąże kontakt z panem Talbotem, a on na pewno zdoła go ochronić przed intrygą Grantów.
Pocieszony własnymi planami Luke zaczął zasypiać, kiedy ktoś znowu potrząsnął jego ramieniem.
– Obudź się! – rozkazał szeptem szorstki głos. Tym razem to był Oscar, a Luke zdobył się na odwagę, żeby odpowiedzieć:
– Jesteśmy już w domu. Jak Smits może więc tęsknić za domem?
– Cśś – odparł Oscar. – Chodź ze mną. Zaintrygowany Luke posłuchał, ale Oscar nie skierował się do sąsiedniego pokoju, należącego do Smitsa, tylko poprowadził go pokręconą trasą przez cały dom. Dopiero kiedy stanęli przed ciemnymi drzwiami, Luke uświadomił sobie, że Oscar przyszedł z nim z powrotem do tajnego gabinetu.
– Co... – zaczął Luke.
– Cśś! – rzucił stanowczo Oscar.
Nie rozglądał się tak jak pan Grant, tylko wsadził klucz w zamek – drzwi stanęły otworem, a Oscar wepchnął Luke’a do środka i zaczął naciskać guziki w tej samej kolejności, co wcześniej pan Grant. Znowu zapaliło się światło i tym razem Luke zauważył, że gałka rzeczywiście zniknęła, a drzwi w jakiś sposób przemieniły się w gładką ścianę.
– Skąd... skąd wiesz o tym pokoju? – zapytał Luke.
– Lee mi powiedział – odparł Oscar. – On mi dał klucz.
Lee. Luke przełknął ślinę.
– Ja jestem Lee – powiedział bez większego przekonania. – Nigdy nie wspominałem ci ani słowem o, no, naszym domu. Nigdy niczego ci nie dawałem.
Oscar popatrzył na niego niemal ze współczuciem.
– Jesteśmy w dźwiękoszczelnym pokoju – powiedział. – Obaj znamy prawdę, nie ma potrzeby tutaj kłamać.
Oszołomiony Luke opadł na to samo krzesło, na którym siedział podczas rozmowy z Grantami.
– Nie martw się – odezwał się Oscar. – Jestem po twojej stronie, działamy na rzecz tej samej sprawy.
– Skąd mam to wiedzieć? – zapytał Luke. – Dlaczego miałbym ci zaufać?
Ku jego zaskoczeniu Oscar roześmiał się.
– Mały twardziel, co? Nie jak ten rozpuszczony bogaty synalek, którego mam cały czas pilnować.
Nie jesteś notablem, prawda? Niech zgadnę – Oscar zmrużył oczy, patrząc prosto na Luke’a. – Założę się, że dorastałeś w biedzie, w prawdziwej biedzie, tak jak ja. Nie mam tylko pojęcia, dlaczego właśnie ty zostałeś wybrany, żeby przejąć tożsamość Lee Granta.
Luke nie odpowiedział Oscarowi, wpatrywał się tylko w niego wyzywająco. Miał jednak wrażenie, że Oscar przejrzał na wylot elegancką piżamę notabla, ozdobioną inicjałami Lee Granta i wiedział skądś, że Luke jest nikim – nie jest naprawdę odważny, pewny siebie, bogaty.
Oscar wzruszył ramionami, jakby właściwie nie spodziewał się, że Luke mu coś odpowie albo jakby nie potrzebował wiedzieć o nim niczego więcej.
– Zamierzam ci coś opowiedzieć – powiedział cicho. – Wtedy będziesz wiedział, dlaczego powinieneś mi zaufać. Jestem pewien, że docenisz prawdę.
Oscar usiadł naprzeciwko Luke’a, ubrany w spodnie od dresu i T-shirt podkreślający potężne bicepsy, ale z jakichś powodów przestał przypominać przepakowanego ochroniarza. Spoglądał z namysłem na Luke’a, mrużąc oczy.
– Rząd chciałby, żeby ludzie wierzyli, że wszyscy popierają obecnego dyktatora... to znaczy, prezydenta – powiedział sarkastycznie. – Wszyscy podobno wierzą, że każda jego decyzja jest po prostu cudowna i całkowicie słuszna. Wszyscy podobno uważają, że notable zasługują na swoje przywileje, a cała reszta zasługuje na ochłapy. Ale ty i ja wiemy coś innego, prawda? – Ponieważ Luke nie odpowiadał, Oscar powtórzył – Prawda, Lee?
– Tak – wyszeptał Luke, nadal oszołomiony przemianą Oscara. Mężczyzna nie przypominał już dobrze wychowanego, przestrzegającego ściśle zasad służącego, nawet jego głos stał się bardziej szorstki.
– Kiedy coś jest niesprawiedliwe – powiedział Oscar – każdy, kto ma odrobinę zdrowego rozsądku, będzie się temu sprzeciwiać. Prawda?
Luke skinął głową i miał ochotę powiedzieć: „Ja sam zadałem cios rządowi, wydałem informatora Policji Populacyjnej”. Nagle miał ochotę zrobić wrażenie na tym nowym Oscarze.
Nie był jednak pewien, czy na Oscarze zrobi wrażenie jakiekolwiek jego dokonanie.
– Miałem osiem lat, kiedy podłożyłem pierwszą rurobombę w skrzynce pocztowej notabla – oznajmił Oscar. – Jako dwunastolatek kradłem już samochody notabli, oczywiście nie dla zysku. Razem z kumplami wrzucaliśmy te auta do rzeki, nie masz pojęcia, jaki plusk robi limuzyna i jak potem policja kłębi się na brzegu. Ryzykowaliśmy życie dla sprawy.
Luke gwałtownie przełknął ślinę.
– Potem notable zaczęli się przeprowadzać coraz dalej od wielkich miast – ciągnął Oscar. – Załatwili sobie ogrodzenia i ochroniarzy, przybiegli do rządu z płaczem: „Buuu, ci wandale są nieznośni!”, a rząd ich wysłuchał. Zostały uchwalone nowe prawa: czy wiesz, że zniszczenie własności notabla jest cięższym przestępstwem niż zabicie zwykłego człowieka? Naprawdę. – Oscar zniżył głos, jakby powierzał Luke’owi ogromny sekret. – A w tym czasie zwykli ludzie głodowali na ulicach...
– To nie w porządku – powiedział cichutko Luke.
Oscar wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Właśnie, to nie w porządku. Dlatego musimy coś z tym zrobić.
– My? – zapytał Luke. Był ciekaw, czy Oscar powie cokolwiek o niesprawiedliwej ustawie populacyjnej, zmuszającej trzecie dzieci do ukrywania się. To także było coś, w czym rząd nie miał racji. Czy Oscar wiedział o tych dzieciach, które miały jeszcze więcej powodów od niego, żeby nienawidzić rządu? Czy go to obchodziło?
Oscar zatrzymał się i popatrzył na Luke’a tak, że chłopiec poczuł się nie większy od owada i równie łatwy do zgniecenia.
– Od lat pracuję dla podziemnego ruchu oporu – wyjaśnił Oscar. – Naszym jedynym celem jest obalenie rządu i notabli oraz przywrócenie sprawiedliwości. Równość dla wszystkich, to nasze motto. – Oparł ręce na poręczy krzesła, które wcześniej zajmował, a Luke widział, że mężczyzna musiałby tylko napiąć mięśnie, żeby połamać je na kawałki. Ale Oscar nie poruszał się, obserwował Luke’a.
– Obaj to wiemy – powiedział. – Samo przyznanie, że się nie zgadzam z rządem, jest uważane za zdradę. Jeśli na mnie doniesiesz, wyprę się wszystkiego i nie znajdziesz żadnych dowodów na to, że cokolwiek planuję.
Luke widział, że Oscar czeka teraz na niego, na jakiś sygnał, żeby kontynuować.
– Nie doniosę na ciebie – odparł. – Dlaczego miałbym to zrobić?
– Doskonale – powiedział Oscar. – Widzę, że się rozumiemy.
Usiadł i spokojnie ciągnął swoją opowieść.
– Przyznaję, że na początku byłem tylko narwanym dzieciakiem. Biedny, niewykształcony: jak mogło być inaczej? Ale potem moi kumple i ja trafiliśmy na innych bojowników, nazywaliśmy ich jajogłowymi. Oni zastanawiali się nad takimi rzeczami jak filozofia polityczna, komu to było potrzebne? Ale mieli pieniądze pozwalające na spowodowanie prawdziwych szkód i nauczyli nas, jak zrobić coś mającego większe znaczenie niż wysadzenie kilku skrzynek pocztowych i zniszczenie kilku samochodów, podczas gdy notable mogli zawsze kupić nowe. Nauczyli nas subtelnych metod, wyszkolili nawet niektórych z nas na księgowych, informatyków, elektryków i tak dalej. Dzięki temu mogliśmy jeszcze bardziej szkodzić rządowi i notablom.
– Aha – powiedział Luke.
– Pamiętasz te awarie elektryczności, które się powtarzają na wybrzeżu? To nasza robota – przyznał Oscar. – Udało nam się pozbawić prądu całe miasta.
Luke nigdy nie słyszał o awariach elektryczności, ale spróbował wyglądać, jakby mu to zaimponowało.
Oscar rozparł się na krześle, jakby nie miał żadnych oporów przed opowiadaniem Luke’owi części swojej historii.
– Nikt nie powinien o nas wiedzieć, ale na swój sposób staliśmy się sławni – powiedział. – Kto inny ośmieliłby się zrobić cokolwiek? Byliśmy super, więc dołączyło do nas nawet kilkoro dzieciaków notabli, buntujących się przeciwko rodzicom.
Zaskoczony Luke podniósł głowę.
– Lee – powiedział.
– Właśnie – skinął głową Oscar. – Prawdziwy Lee Grant albo może raczej powinienem powiedzieć: oryginalna wersja.
Luke wyczekująco pochylił się do przodu, uświadamiając sobie, że ledwie oddycha.
– Lee nie był pierwszym dzieciakiem notabli u nas, ale miał najlepsze kontakty – powiedział Oscar.
– Ale dlaczego miałby... – zaczął Luke.
– Jeśli twój tatuś jest najbogatszym człowiekiem w kraju, a ty jesteś na niego wściekły, to jak najlepiej się na nim odegrasz? Załażąc za skórę rządowi. Świetna zabawa. – Oscar potrząsnął głową. – Nikt z nas mu nie ufał.
– To dlaczego go przyjęliście? – zapytał Luke.
– Nie rozumiesz? – odpowiedział pytaniem Oscar. – To był Lee Grant, wspaniała broń w służbie naszej sprawy. – Opuścił wzrok. – Niektórzy w naszej grupie uważali, że najlepiej zrobilibyśmy, porywając go i żądając okupu. Moglibyśmy w ten sposób sfinansować całe lata działań.
– Ale nie zrobiliście tego – powiedział pytająco Luke.
– Nie – rzucił niecierpliwie Oscar. – Uznaliśmy, że bardziej nam się przyda w inny sposób. I rzeczywiście tak było. On... zrobił się bardziej dojrzały i stał się doskonałym wywrotowcem. Kiedy w przerwach od szkoły odwiedzał dom, przekazywał nam wiele dokumentów, które wykradał ojcu. Dzięki temu wiedzieliśmy, co planuje rząd, i mogliśmy się odpowiednio przygotować na jego działania.
– A co dla was robił, kiedy był w szkole? – spytał Luke, wbrew sobie zafascynowany tą nową wersją życia Lee. Miał wrażenie, że składa skomplikowaną układankę: tu był kawałek, na którym Lee ciągnął młodszego brata, Smitsa, w czerwonym wagoniku; tu był kawałek dołożony przez matkę: Lee jako utalentowany muzyk, zdolny sportowiec, doskonały uczeń; tu kawałek od pana Granta: Lee jako uparty i sprawiający problemy dzieciak.
Tak się składało, że tylko ten ostatni kawałek pasował do historii Oscara.
– Chodził do jednej z eleganckich prywatnych szkół dla superbogaczy, a tam – Oscar zaśmiał się – oszukiwał tych wszystkich synów bogaczy tak, że pomagali nam, nawet o tym nie wiedząc. Niezły numer był z tego Lee.
– Ale on zginął – powiedział Luke, po raz pierwszy łącząc razem to, co usłyszał od Smitsa i jego rodziców. – Został zabity, kiedy robił coś dla was, dla waszej grupy. – To nie było pytanie, to było to „złamanie prawa”, o jakim wspomniał pan Grant. Dlatego właśnie działający na polecenie rządu żołnierz strzelił do Lee; Smits nie kłamał w tej sprawie.
Oscar zmarszczył brwi.
– Niestety tak. Zginął podczas jednej z naszych tajnych operacji.
– O co w niej chodziło?
Oscar przymrużył oczy, jakby próbując zdecydować, ile może powiedzieć Luke’owi.
– Zeszłej wiosny uznaliśmy, że możemy mieć szansę, żeby coś zdziałać. W stolicy odbyła się antyrządowa pikieta, nie mieliśmy z nią nic wspólnego, od razu wiedzieliśmy, że jest skazana na klęskę. Ale to wstrząsnęło różnymi ludźmi, bo wiele dzieciaków zginęło tam, na widoku publicznym. Nawet niektórzy wyżsi urzędnicy byli poruszeni, publiczna śmierć robi o wiele większe wrażenie niż potajemna.
Luke nie był pewien, jak powinien przyjąć tę wiadomość. Czy Oscar mówił o pikiecie, którą poprowadziła Jen i w której zginęła? Czy ta pikieta przyniosła mimo wszystko jakieś efekty?
– Postanowiliśmy uderzyć jak najszybciej, dopóki siły nieprzyjaciela były pogrążone w chaosie – ciągnął Oscar. – Musieliśmy jednak zdobyć broń dla wszystkich członków naszej grupy tak szybko, jak to możliwe. Niektórzy nasi ludzie przebywali na dalekiej północy kraju, a Lee był doskonałym narciarzem biegowym. Zaproponował, że przejdzie przez góry i dostarczy przesyłkę.
– Przesyłkę? – powtórzył Luke.
– Broń – wyjaśnił Oscar.
Luke spróbował sobie wyobrazić chłopca w swoim wieku samotnie niosącego broń przez góry. Nigdy nie widział gór na żywo, ale wyobrażał je sobie jako odludne miejsce: tylko śnieg, drzewa i Lee niosący broń.
– I został złapany, przez rząd – powiedział Luke.
Oscar skinął głową.
– Lee miał dość rozsądku, żeby próbować uciekać, wiedział, że to kwestia życia i śmierci. Gdyby złapali go żywego, mogliby go torturować, a on mógłby zdradzić nasze plany i wydać całą grupę. Gdyby zaczął mówić, wszyscy bylibyśmy już martwi.
Czy gdyby Luke znalazł się na miejscu Lee, potrafiłby się zdobyć na taką odwagę?
– Ale ten wasz plan – zauważył. – Nie udało wam się go przeprowadzić?
– A widziałeś, żeby rząd zniknął, a bogactwa notabli zostały rozdane ludziom? – Oscar ścisnął poręcz eleganckiego, obitego skórą krzesła, jakby naprawdę pragnął oddać je jakiemuś biedakowi. – Nie, bez naszych sojuszników na północy i z rządem, który nabrał podejrzeń po znalezieniu Lee, nie było warto ryzykować.
– Aha – powiedział Luke.
Wszystko to wydarzyło się w czasie, kiedy on siedział w domu i zastanawiał się, co się stało na pikiecie Jen. Co jeszcze działo się wtedy w kraju? Ile jeszcze osób pragnęło obalenia rządu? Może gdyby wszyscy zebrali się razem, coś mogłoby się wydarzyć?
– Czy pan Talbot wiedział o waszym planie? – zapytał Luke.
– Kto? – zdziwił się Oscar.
– Pan Talbot, ten, który przyjechał raz do szkoły i jadł lunch z panem Hendricksem, Smitsem i ze mną. Tego dnia, kiedy Smits uciekł i powiedział, że nie będzie się słuchać rodziców...
Na twarzy Oscara pojawił się wyraz niesmaku.
– Jest notablem, notablom nie można ufać – powiedział.
– Zaufaliście Lee – przypomniał Luke.
– Lee był dzieciakiem – wyjaśnił Oscar. – Mógł zostać... ukształtowany. Ktoś taki jak ten Talbot... szkoda gadać!
Luke poczuł się zobligowany do obrony honoru taty Jen.
– Ale on mi pomógł – zaprotestował. – Więcej niż raz. – Czy powinien się odważyć i powiedzieć Oscarowi, że pan Talbot był podwójnym agentem, który udawał, że pracuje dla Policji Populacyjnej, podczas kiedy w tajemnicy sabotował ich działania?
– Jesteś pewien? – prychnął Oscar. – Jesteś pewien, że po prostu nie pomagał sobie? Czy pomógłby ci nawet wtedy, gdybyś nie był mu potrzebny do jakichś celów?
Luke nie potrafił na to odpowiedzieć – ufał panu Talbotowi, oczywiście, że ufał panu Talbotowi. Ale może panu Talbotowi opłacało się dać Luke’owi fałszywy dowód tożsamości i chronić go w Szkole Hendricksa. Luke wiedział o Jen i mógł powiedzieć o niej Policji Populacyjnej, a tym samym wydać wyrok śmierci na jej ojca.
Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że ma jakąś władzę nad panem Talbotem.
Nie podobał mu się taki sposób myślenia, więc zmusił się do tego, żeby spokojnie odwzajemnić spojrzenie Oscara, żeby mężczyzna nie zauważył, jak bardzo Luke czuje się zagubiony. Zaplótł ręce na piersi, starając się wyglądać na spokojnego i nieporuszonego. Coś w kieszeni piżamy wbiło mu się w przedramię – to były fałszywe dokumenty, które po pożarze zabrał z pokoju Smitsa w Szkole Hendricksa. Czy powinien się odważyć i powiedzieć o nich Oscarowi? Czy przyszedł wreszcie czas na jakieś wyjaśnienia?
Nie. Luke czuł, że popełnił błąd, w ogóle wspominając o panu Talbocie. Lepiej było zaczekać i zobaczyć, co Oscar mu powie sam z siebie.
Po chwili Oscar westchnął.
– Nieważne – odezwał się. – Ten pan Talbot nie ma teraz znaczenia. Dla wszystkich było lepiej, że zostałeś Lee Grantem. Tak było lepiej dla Grantów i dla naszej sprawy, to ochroniło nas przed podejrzliwością rządu.
Luke mógłby dodać „tak było lepiej także dla mnie”, może nawet powiedzieć to lekkim tonem, jak żart, żeby rozładować napięcie, które nagle pojawiło się pomiędzy nim a Oscarem. Ale nie potrafił się do tego zmusić, więc celowo zacisnął usta i nie odzywał się.
– Tak, pomogłeś nam wszystkim – przyznał Oscar. – Ale pojawiły się problemy...
– Wiem, o co chodzi ze Smitsem – wtrącił Luke, czując, że to bezpieczny temat. – Wiem, że rozpowiadał, że Lee nie żyje...
Oscar zbył go machnięciem ręki.
– Możemy sobie poradzić ze Smitsem, to tylko mały chłopiec, a ja go pilnuję. – Oscar uśmiechnął się w sposób przywodzący Luke’owi na myśl Złego Wilka z książki z bajkami, którą matka czytała mu, kiedy był mały. Czy nie było tam historii o tym, dlaczego głupotą jest pozwolić wilkowi pilnować owiec?
– Czy pan i pani Grant wiedzą, że ty, no... To znaczy... – zaczął Luke.
– Że wiem, jak zginął Lee? Że wiem, że Smits nie jest wcale stuknięty, tylko głupi? Że pracuję dla ruchu oporu? Masz mnie za idiotę? – Oscar wpatrywał się w Luke’a tak, że chłopiec przez chwilę myślał, że powinien coś odpowiedzieć. Ale wtedy Oscar wybuchnął. – Jasne, że nie. O niczym nie wiedzą.
– Cóż, to dobrze – mruknął Luke.
Oscar roześmiał się.
– Tak, można tak powiedzieć. Całkiem „przypadkiem” pojawiłem się w odpowiednim momencie, szukając pracy. „Szukają państwo ochroniarza dla swoich synów?”, zapytałem. Powiedziałem „synów”, chociaż wiedziałem, że Lee już nie żyje. Tak się też złożyło, że miałem nieskazitelne referencje... – Uśmiechnął się krzywo. – Nieskazitelne fałszywe referencje, rzecz jasna.
– Aha. – Luke zmarszczył brwi. – No to skoro Grantowie nie wiedzą, a ty się nie martwisz o Smitsa... To na czym polega problem?
– Ktoś szantażuje Grantów – powiedział Oscar.
Luke popatrzył na niego, niczego nie rozumiejąc.
– Szantażuje? Czy to znaczy...
Oscar nie czekał, aż Luke domyśli się znaczenia tego słowa.
– Ktoś wie, co się naprawdę stało z Lee i on... albo oni, kimkolwiek są... grozi, że powie rządowi prawdę, jeśli Grantowie nie zapłacą mu mnóstwa pieniędzy.
Luke wpatrywał się w Oscara – tu nie chodziło tylko o Grantów i Lee, stawką było także jego własne życie.
– I oni mu płacą? – zapytał.
– Jak na razie, tak – odparł Oscar. – Ale chcą przestać.
Nagle Luke zrozumiał. Wiedział już, dlaczego został zabrany ze Szkoły Hendricksa, dlaczego Grantowie wezwali go kilka godzin temu do tajnego pokoju, dlaczego nagle znaleźli dla niego zastosowanie po tym, jak przez całe miesiące się nim nie interesowali.
– Dlatego chcą upozorować moją śmierć – powiedział. – W ogóle nie obchodzi ich Smits ani żałoba, chcą po prostu uniemożliwić ten szantaż. Chodzi tylko o pieniądze. – Był całkowicie gotów uwierzyć w najgorsze nawet rzeczy na temat Grantów, ale nagle przypomniał sobie, że może nie powinien zdradzać tak wiele Oscarowi.
Jednakże Oscar skinął tylko ponuro głową – najwyraźniej wiedział wszystko o planie Grantów.
– Tak podejrzewałem, że właśnie to ci dzisiaj powiedzieli – odparł. – Cóż, nie musisz się martwić. Nie umrzesz, Smits umrze zamiast ciebie.
Przez długą chwilę Luke był w stanie tylko gapić się bez słowa na Oscara. W końcu zdołał wykrztusił:
– Tylko na niby, prawda?
– A, tak – odparł szybko Oscar. – Zamierzamy upozorować jego śmierć w taki sam sposób, w jaki Grantowie chcieli upozorować twoją. Później Grantowie nie odważą się dopuścić, żeby cokolwiek się stało tobie, ponieważ to by wyglądało za bardzo podejrzanie, gdyby dwóch ich synów zginęło w tajemniczych wypadkach. A jako Lee Grant będziesz mógł się przysłużyć sprawie, pomyśl o tym, ile zdołasz osiągnąć, działając z tego miejsca. Nie będą mogli cię powstrzymać...
Luke przypomniał sobie słowa pana Henricksa, zanim Smits przyjechał do jego szkoły: „Prędzej zatrzymałbym wiatr, niż powstrzymałbym Granta od zrobienia tego, na co ma ochotę”. A gdyby Luke naprawdę potrafił zachowywać się jak Lee Grant, potrafił się posłużyć tą przytłaczającą potęgą? Niemal był w stanie uwierzyć w wizję Oscara. Prawie.
– Ale co się stanie ze Smitsem? – zapytał.
– Gdzieś go schowamy – wyjaśnił Oscar. – Chociaż to i tak nie ma znaczenia, ten dzieciak jest bezużyteczny.
Luke spróbował sobie wyobrazić Smitsa zmuszonego do ukrywania się. Był wystarczająco nieszczęśliwy w Szkole Hendricksa, która wydawała się rajem wolności w porównania do życia w ukryciu. Jak Luke mógłby zamknąć Smitsa w takim samym więzieniu, z jakiego uciekł?
– A nie ma innego sposobu? – zapytał niepewnie. – Nie można po prostu udaremnić planów Grantów, nie krzywdząc Smitsa?
Oscar roześmiał się.
– Naprawdę obchodzi cię, czy Smitsa spotka krzywda? To jest wojna, niczego nie osiągniemy, jeśli będziemy się bać, że komuś stanie się krzywda. Dlaczego to nie miałoby spotkać Smitsa? Jest może ktoś inny, komu wolałbyś zadać cierpienie?
Luke zesztywniał – czy Oscar mu groził? Czy Oscara obchodziło, komu się stanie krzywda? Czy obeszłoby go, gdyby ktoś zginął?
– Nie chcę, żeby kogoś spotkała krzywda – powiedział cichutko Luke. – Nie można by tego załatwić... pokojowo?
Tym razem śmiech Oscara był tak niepohamowany, że mężczyzna potrzebował dobrych pięciu minut, żeby się opanować.
– No błaaagam. – Oscar nadal dusił się ze śmiechu. – Czy starasz się też nie zdeptać żadnej mróweczki? Może źle cię oceniłem, nie wydawałeś mi się mięczakiem i sympatykiem notabli, kolejną kukiełką popierającą klasę rządzącą i rząd...
– Nie popieram rządu – przerwał gniewnie Luke.
– Jasne, możesz tak mówić – zakpił Oscar. – Ale ja ci daję szansę, żeby zadać cios przybliżający nadejście wolności, a ty się boisz, że jakiś rozpuszczony dzieciak notabli może przy tym trochę ucierpieć. Kim w ogóle jest dla ciebie Smits? Co takiego kiedykolwiek zrobił dla ciebie?
– Nic – odpowiedział Luke, ale to nie była prawda, ponieważ nie potrafił zapomnieć tych wszystkich zwierzeń, które słyszał od Smitsa w tamte noce w szkole. Smits podzielił się z Lukiem wspomnieniami o prawdziwym Lee, a Luke nigdy nie musiał o nie prosić. Co nie znaczyło, że Smits był mniej irytujący, ale Luke nie umiał zapomnieć, że Smits był nie tylko notablem, ale prawdziwym chłopcem pogrążonym w bólu i w żałobie.
Jak mógłby być odpowiedzialny za kolejną krzywdę, która go spotka?
– Nie musimy o niczym decydować już teraz, prawda? – zapytał. – Pan i pani Grant powiedzieli, że zamierzają mi ufarbować włosy i załatwić aparat na zęby, więc nic się nie stanie od razu. Mamy czas, żeby to przemyśleć. Może... może jeśli będziemy razem działać, wymyślimy lepszy plan...
– Myślałem, że ktoś taki jak ty będzie wyłazić ze skóry, żeby pomóc sprawie. Myślałem, że jesteś taki jak ja – prychnął Oskar. – Ze umiesz się zdobyć na odwagę.
„Jestem! Umiem!” – miał ochotę zaprotestować Luke, ale nie powiedział tego na głos, ponieważ nie był już niczego pewien.
Oscar nie dał mu możliwości się wtrącić.
– Nie rozumiesz? Nie zawsze będziesz mieć czas, żeby pomyśleć, zastanowić się dokładnie. Teraz pojawiła się szansa i albo ją wykorzystamy, albo zmarnujemy. A jeśli zmarnujemy? Co się wtedy stanie? – Nie spuszczał oczu z Luke’a. – Muszę już teraz poznać twoją odpowiedź. Jesteś ze mną czy nie?
Luke przełknął.
– Nie wiem – powiedział i to była najodważniejsza odpowiedź, jakiej umiał udzielić. Przynajmniej szczera.
Ale jakie znaczenie miała szczerość dla takich ludzi jak Oscar i Grantowie?
Trudno było mu usiedzieć w miejscu, podczas gdy Oscar wpatrywał się w niego, czekając na decyzję. Luke gwałtownie wstał.
– Gdzie się wybierasz? – zapytał Oscar.
– Yyy, z powrotem do łóżka? – Niezależnie od tego, jak bardzo Luke starał się być silny i pewny siebie, twardy tak jak Oscar, w jego głosie zabrzmiało pytanie. – Ja... Znaczy, jeśli się wyśpię, będzie mi łatwiej wszystko przemyśleć. Mógłbyś mi otworzyć drzwi? Proszę?
Luke praktycznie błagał – Oscar w tej chwili miał nad nim taką władzę, że gdyby chciał, mógłby trzymać tu chłopca uwięzionego, dopóki ten nie zgodziłby się na jego warunki. Jak w takiej sytuacji postąpiłby Luke?
Ale Oscar także wstał.
– Jedna dobra rada, zanim pójdziesz – powiedział. – Uważaj na żyrandole.
Luke’a obudziły jasne promienie słońca wlewające się przez okno. To także wydawało mu się w jakiś sposób fałszywe, niczym magiczna sztuczka. Jak słońce mogło świecić, podczas kiedy umysł Luke’a pogrążony był w kompletnym chaosie? Popatrzył na ozdobny kinkiet nad swoim łóżkiem i nawet on wydał mu się tego ranka niebezpieczny. „Uważaj na żyrandole”, powiedział Oscar. Czy kinkiet nad łóżkiem liczył się jako żyrandol? Czy Luke był w niebezpieczeństwie za każdym razem, kiedy kładł się spać?
Luke potrząsnął głową, nie podnosząc jej z poduszki – musiał opanować te lęki. Przypomniał sobie, co matka powtarzała zawsze w domu, za każdym razem, kiedy on albo jego bracia na coś narzekali: „Ciesz się z tego, co masz. Spójrz na to z jaśniejszej strony”. Obecne problemy Luke’a były znacznie poważniejsze niż – powiedzmy – problem Matthew i Marka, którzy chcieli grać w piłkę nożną, podczas kiedy Luke wolał zabawę w berka. Może jednak potrafiłby nawet teraz znaleźć rzeczy, z których powinien się cieszyć. Zaczął układać w myślach listę.
1. Oscar był na tyle miły, że ostrzegł go przed żyrandolami.
Ale dlaczego? Czy to było prawdziwe ostrzeżenie, czy tylko podstęp?
Luke postanowił przejść do następnego punktu.
2. Nikt nie zamierzał go wydawać. Grantowie potrzebowali go jako Lee, Oscar potrzebował go w tym samym celu.
Ale co ze Smitsem? Czy Luke mógł mu zaufać, że dochowa tajemnicy?
Luke zmarszczył brwi i dał sobie spokój z listą, ponieważ to wszystko okazało się zbyt niejasne. Każda rzecz, z której powinien się cieszyć, niosła ze sobą kolejne zagrożenia i wątpliwości. Wprawdzie było takie powiedzenie, że wszystko ma jakąś lepszą stronę, ale w przypadku Luke’a wszystkie lepsze strony kryły strony jeszcze gorsze.
Zadzwonię po prostu do pana Talbota – powiedział sobie Luke. – On będzie wiedział, co robić.
„Jest notablem, notablom nie można ufać.. – w jego myślach zabrzmiały słowa Oscara z ostatniej nocy. Chłopiec spróbował je odepchnąć, ale wątpliwości pozostały.
Luke bardzo chciał zaufać Oscarowi, który był tu na miejscu i nie lubił Grantów tak samo jak on. Byłoby niezwykle łatwo zgodzić się z nim, zostawić mu całe planowanie, dać się uratować...
Gdyby tylko plan Oscara nie dotyczył Smitsa – jak Luke, który tak bardzo pragnął wolności, miałby pomóc w zmuszeniu innego chłopca do ukrywania się?
I czy Oscar naprawdę planował to zrobić? W tym momencie, zanim Luke zapytał: „Tylko na niby, prawda?”, zauważył błysk w oku mężczyzny.
Czy gdyby nie zaprotestował, Oscar pozwoliłby mu wierzyć, że Smits naprawdę ma zostać zabity?
Czy Oscar planował prawdziwe morderstwo?
A Grantowie?
Luke mylił się, twierdząc, że kiedy się wyśpi, rozjaśni mu się w głowie. Jego myśli okazały się bardziej splątane niż kiedykolwiek wcześniej, był też zdecydowanie bardziej przerażony.
– Mogę zaufać panu Talbotowi – powiedział gorąco na głos.
Wstał z łóżka, wyszedł na korytarz i zapukał do drzwi Smitsa.
– Kto tam? – zawołał niewyraźnie Smits.
– To ja – odparł Luke. Zbyt trudno było mu się posługiwać imieniem Lee w obecności Smitsa, szczególnie teraz. Nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
– Słyszałeś o czymś takim jak prywatność? – zapytał Smits. – Nie przyszło ci do głowy, że ktoś może chcieć dłużej pospać?
Smits leżał jeszcze w łóżku, zaplątany w prześcieradło i kołdrę, jakby przez całą noc toczył walkę z pościelą. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, przez co wyglądał na jeszcze młodszego. Był tylko dzieckiem, a po wysłuchaniu planów Oscara Luke czuł, że boli go samo patrzenie na Smitsa.
Odetchnął jednak głęboko i przypomniał sobie, że powinien poczuć się jak beztroski notabl, obijający się w dzień nieoczekiwanie wolny od szkoły, a nie jak nielegalne trzecie dziecko, przerażone planowanym morderstwem.
– Jest już dziesiąta – powiedział. – Ile jeszcze zamierzasz spać?
Był dumny z tego, że jego głos zabrzmiał zwyczajnie, spokojnie, wręcz żartobliwie.
Smits tylko jęknął.
– Słuchaj, – Luke nadal zmuszał się do tego, żeby brzmieć naturalnie. – Nie wydaje ci się, że powinniśmy zadzwonić do szkoły i zapytać, jak idzie im ta naprawa instalacji? Dowiedzielibyśmy się, kiedy będziemy mogli... znaczy, kiedy będziemy musieli tam wracać.
Ten fortel przyszedł mu do głowy dopiero w tym momencie: będzie mu łatwiej dać znać panu Hendricksowi, żeby wezwał na pomoc pana Talbota, niż kontaktować się bezpośrednio z ojcem Jen. Nikt nie zabroni skorzystać z telefonu chłopcu, który chce po prostu zadzwonić do szkoły, prawda?
Smits popatrzył na Luke’a tak, jakby kompletnie zapomniał o istnieniu Szkoły Hendricksa, a potem roześmiał się.
– Niezły pomysł – powiedział. – Ale tata go przejrzy.
– Co takiego? – Luke nagle przestraszył się, że nawet Smits potrafi się domyśleć, co on planuje.
– Znowu chcesz robić kawały telefoniczne, co? – zapytał Smits. – Pamiętasz, w jakie kłopoty się wpakowaliśmy w ostatnią gwiazdkę? Tata zabronił nam w ogóle korzystać z telefonów w domu i założył na nie specjalne kody.
Po raz kolejny Smits ratował go, mówiąc coś, o czym Lee powinien wiedzieć, ale jako Luke nie miał pojęcia. Dlaczego? Dlaczego Smits mu pomagał?
To nie miało znaczenia – tak czy inaczej Luke nie mógł skorzystać z telefonu.
– Jesteśmy tu praktycznie więźniami, prawda? – zapytał cicho.
W tym momencie do pokoju wszedł Oscar, a Luke zesztywniał.
– Ach, poranna braterska pogawędka, jak widzę. Jak miło. – Oparł się niedbale o ścianę, bardzo ostentacyjnie wyjął z uszu słuchawki i położył je na szafce obok. – Nie będą mi potrzebne, skoro jestem z wami w jednym pokoju.
Luke spojrzał na Smitsa, zastanawiając się, czy młodszy chłopiec także zrozumiał, że Oscar słyszał całą ich rozmowę. W pokoju Smitsa był założony podsłuch, a Oscar mógł na odległość stwierdzić, co się tu dzieje.
Twarz Smitsa nie wyrażała nawet cienia zaskoczenia.
– Tak, było bardzo miło, dopóki się nie pojawiłeś – stwierdził.
Luke przeniósł spojrzenie ze Smitsa na Oscara – czuł się uwięziony pomiędzy tą dwójką – muskularnym mężczyzną i chudym chłopcem. Oscar chciał, żeby Luke zdradził Smitsa, a Smits chciał... Czego właściwie?
– Czasem bracia mogą się dzielić sekretami – odezwał się Oscar. – A czasem miewają sekrety, które muszą zachować dla siebie.
W tym momencie Luke zobaczył, patrząc na Smitsa, że tamten myśli, iż Oscar mówi do niego, radzi mu, żeby nie dzielił się sekretami z Lukiem.
Jakie sekrety znał Smits?
Co mu powiedział Oscar?
Luke wziął prysznic i ubrał się. Z powodów, których nie umiał wyjaśnić nawet samemu sobie, przełożył fałszywe dokumenty Oscara i Smitsa z kieszeni piżamy do kieszeni spodni. Może po prostu chciał mieć także kilka tajemnic, albo – skąd mógł wiedzieć, czy pokój nie zostanie pod jego nieobecność przeszukany?
Pobyt w domu Grantów stopniowo wpędzał go w paranoję.
Pytanie tylko, czy paranoją można nazwać sytuację, w której kolejne obawy zyskiwały potwierdzenie.
Rankiem, schodząc po schodach na śniadanie, Luke wyminął Oscara. Podświadomie spodziewał się, że mężczyzna zatrzyma go i zapyta cicho: „No to jaka jest twoja odpowiedź?”.
Jednakże Oscar rzucił mu tylko przelotne spojrzenie, a poza tym zachowywał się, jakby Luke nie istniał.
Uznał moje „nie wiem” za odmowę – pomyślał Luke. – A propozycja dołączenia do jego grupy była jednorazowa. Poczuł, że traci nadzieję, miał ochotę złapać potężnego mężczyznę i błagać o drugą szansę, ale nie mógł się na to zdobyć. Nadal nie chciał skrzywdzić Smitsa.
– Co się teraz stanie? – zapytał słabo Luke, mając na myśli: „Zamierzasz zamordować Smitsa, czy tylko gdzieś go ukryć? I czy Grantowie zamierzają zamordować mnie?”.
Oscar nie odpowiedział, mijając go obojętnie.
Luke stał nieruchomo, powstrzymując drżenie ciała. Śniadanie – powiedział sobie. – Poczuję się lepiej po śniadaniu. Zmusił się do zejścia ze schodów.
Ale po obfitym posiłku, którego smak ledwie poczuł, nie potrafił sobie znaleźć innego zajęcia jak wędrowanie bez celu po całym domu. W salonie – właściwie jednym z wielu pokojów, które Luke nazwałby salonem – znalazł elegancki telefon stojący na małym stoliczku. Bez większych nadziei podniósł słuchawkę.
Pokojówka pojawiła się znikąd i skarciła go.
– Proszę, paniczu Lee, wiesz przecież, że twój ojciec zabezpieczył telefony kodem.
Luke wpadł na pomysł.
– Powiedz mi, jaki to kod – powiedział. – Jesteś służącą, a ja jestem paniczem Lee. Musisz mi powiedzieć, jaki jest kod.
Pokojówka roześmiała się.
– Pewnie, tylko skąd miałabym go znać? – Zamachnęła się żartobliwie miotełką do kurzu. – No już, uciekaj. Muszę tu posprzątać.
Zawstydzony Luke odwrócił się – panicz Lee, jasne. A Oscar myślał, że jeśli pozbędą się Smitsa, Luke będzie mógł manipulować Grantami, żeby przysłużyć się sprawie.
Uświadomił sobie, że to nie tak: Oscar myślał, że będzie manipulować Lukiem, żeby móc manipulować Grantami. Zatem Luke miał do wyboru: albo zostanie pionkiem Grantów, albo pionkiem Oscara.
Na domiar złego nie potrafił nawet wybrać między tymi dwoma możliwościami, ponieważ nie wiedział, jak i kiedy Grantowie lub Oscar zamierzają przeprowadzić swoje plany. Dlaczego podczas obu spotkań w tajnym gabinecie nie udawał bardziej chętnego do współpracy? Dlaczego po prostu nie kłamał, tak jak wszyscy inni?
Luke opadł na najbliższą kanapę: nie mógł zadzwonić do pana Talbota ani do pana Hendricksa i nie mógł ufać nikomu w domu Grantów. Nie mógł udaremnić żadnego z knutych wokół niego spisków, nie mógł nawet odróżnić słyszanej prawdy od kłamstw. Wcale nie byłby zdziwiony, gdyby okazało się, że Oscar pracuje dla rządu, a nie dla ruchu oporu, a Smits od zawsze nienawidził starszego brata. Może Grantowie byli w rzeczywistości najbiedniejszymi ludźmi w kraju, a nie najbogatszymi... Nie – Luke popatrzył na misternie tkany dywan pod stopami – bogactwo Grantów było jedyną rzeczą niepodlegającą dyskusji.
– Lee, tu jesteś! – Pani Grant nieoczekiwanie wtargnęła do pokoju. Luke natychmiast usiadł prosto, ale i tak zmarszczyła brwi. – Na litość boską, natychmiast wstań z tej kanapy. Całkiem pognieciesz narzutę i jak to będzie wyglądało podczas wieczornego przyjęcia?
Luke zerwał się na równe nogi.
– P... przyjęcia? – wyjąkał.
– A tak – potwierdziła pani Grant. – To będzie wydarzenie towarzyskie sezonu, planujemy je od miesięcy. To cudownie, że ty i Smits wróciliście do domu ze szkoły i będziecie mogli w nim uczestniczyć, prawda?
Uśmiechnęła się tak słodko, że Luke z trudem sobie przypomniał, jak zimno przyglądała mu się zeszłej nocy.
– Czy to... czy my... – Luke chciał zapytać, czy Smits i Lee zwykle uczestniczyli wcześniej w wielkich przyjęciach organizowanych przez ich rodziców. Chciał zapytać, czy powinien znać kogoś z gości, a jeśli tak, co ma zrobić, jeśli spotka taką osobę dzisiaj wieczorem – ale oczywiście nie mógł się po prostu wyrwać z takimi pytaniami, chyba że znalazłby się w tajnym gabinecie. Musiało mu wystarczyć proste: – Czy mam założyć smoking?
Pani Grant zaśmiała się, a jej głos przypominał Luke’owi roztrzaskujące się szkło.
– Oczywiście, głuptasie. Wy, chłopcy, zawsze myślicie, że uda wam się wykręcić od smokingu. Uwierzysz, że Smits pytał mnie o to samo?
Luke popatrzył w fałszywie rozbawione oczy pani Grant i pomyślał: Nie. Nie jestem pewien, czy mogę ci wierzyć, nawet jeśli mówisz coś tak oczywistego.
– No, rusz się – powiedziała pani Grant. – Ortodonta i fryzjer już czekają, musimy cię przygotować!
Do godziny ósmej na drzewach wzdłuż podjazdu rozwieszono sznury maleńkich lampek, a cała armia pokojówek dopilnowała, aby każdy centymetr domu Grantów został odkurzony i praktycznie lśnił czystością. Tuziny kucharzy przygotowywały kolejne tace potraw, jakich Luke nigdy wcześniej nie widział.
Luke także był jak odmieniony: większość jego zębów została zamknięta w srebrnej klatce umocowanej czymś, co przypominało mu drut kolczasty. Jego włosy zmieniły kolor na ciemnobrązowy, podczas gdy pani Grant stała nad głową fryzjera i lamentowała: „Nie mogę uwierzyć, że nawet chłopcy potrafią teraz utlenić włosy, kiedy są w szkole... ”.
Aparat na zęby bolał, świeżo ufarbowane – i nażelowane – włosy wydawały się sztywne i nienaturalne, a Luke nie poznawał siebie, kiedy przechodził obok lustra.
Teraz zaś on i Smits, ubrani w smokingi, stali na szczycie schodów i czekali.
– Chcę, żebyście obaj mieli wielkie wejście. – Pani Grant pochyliła się nad nimi, prostując krawat Luke’a i przygładzając pojedynczy odstający kosmyk z tyłu głowy Smitsa. – Kiedy pojawią się wszyscy goście, kamerdyner was zaanonsuje. Powie: „A oto synowie gospodarzy przyjęcia, Lee i Smithfield Grant”, a wtedy zejdziecie ze schodów, o tak.
Zeszła drobnymi, eleganckimi kroczkami kilka stopni w dół, a potem obejrzała się, żeby sprawdzić, czy na pewno słuchają. Luke był ciekaw, czy to część planu. Czy Grantowie liczyli na to, że jest na tyle niezdarny i nieprzyzwyczajony do stania w świetle reflektorów, że potknie się i spadnie? Czy goście uwierzą, że mógłby się zabić przy takim upadku?
Luke popatrzył w dół długich schodów – oczywiście, że by w to uwierzyli. Gdyby się potknął i zleciał z trzydziestu dwóch stopni, mógłby naprawdę się zabić.
To zapewne bardzo odpowiadałoby Grantom.
Chłopiec powstrzymał dreszcz strachu i przypomniał sobie o żyrandolach. Oscar powiedział mu, że powinien uważać na żyrandole, a zakładając, że mówił prawdę, Luke miał dość zmartwień bez rozglądania się za innymi potencjalnymi pułapkami.
Gdzieś daleko zadźwięczał dzwonek do drzwi.
– To na pewno pierwsi goście – powiedziała pani Grant. – Założę się, że to Snodgrassowie, zawsze przychodzą za wcześnie. Nie mają za grosz manier. – Potrząsnęła z dezaprobatą głową i zaczęła schodzić ze schodów, ale odwróciła się jeszcze na chwilę, żeby przypomnieć obu chłopcom: – Pamiętajcie, że macie się starać zachowywać jak najlepiej.
Na dole kamerdyner otworzył drzwi, a Luke usłyszał jego donośny głos:
– Ach, państwo Snodgrassowie. Państwo Grantowie niezwykle się cieszą z państwa obecności. Czy mogę zabrać okrycia?
Stojący obok Luke’a Smits oklapł i usiadł na najwyższym stopniu, więc Luke uznał, że może zrobić to samo. Przysiadł obok młodszego chłopca, a fałszywe dokumenty, które przełożył do kieszeni smokingu, ukłuły go w nogę, jakby potrzebował kolejnego przypomnienia, że wszystko wokół niego jest także fałszywe.
– Nie mogę uwierzyć, że urządzają przyjęcie – mruknął Smits. – Mój brat nie żyje, a oni urządzają przyjęcie.
Luke rozejrzał się niespokojnie: Oscar opierał się niedaleko o barierkę schodów, ale wyraźnie niczego nie usłyszał.
– Minęło już prawie sześć miesięcy – powiedział współczująco. – Wydaje mi się, że to dostatecznie długa przerwa.
– Oni przez cały czas urządzali przyjęcia – rzucił ponuro Smits.
– Musieli udawać... – zaczął Luke, który nie miał ochoty bronić państwa Grantów, ale czuł, że ogarnia go panika. Smits także musiał udawać, co się stanie; jeśli powie komuś z gości na przyjęciu, że Lee nie żyje? Co się stanie, jeśli podsłucha go ktoś ze służby?
– Ale oni dobrze się bawili – rzucił z goryczą Smits. – Uwielbiali te przyjęcia, Lee ich nie obchodził.
Luke sprzeciwił się wbrew sobie:
– Mówiłeś chyba, że woleli go od ciebie.
Smits obdarzył go morderczym spojrzeniem.
– To teraz już wiesz, ile ja ich obchodzę.
Za nimi Oscar odchrząknął ostrzegawczo, ale Luke nagle zaczął mieć dość tych wszystkich wykrętów. Bez namysłu obrócił się i zapytał Oscara:
– Czy Smits wie, kim jesteś? Czy Smits wie, że znałeś Lee i że możesz mu opowiedzieć dokładnie, jak zginął?
Twarz Oscara poczerwieniała, gwałtownie podniósł pięści, a Luke wiedział, że gdyby choć jedna z tych pięści go trafiła, na pewno zleciałby ze schodów. Ale Oscar w ostatniej chwili powstrzymał się przed zadaniem ciosu.
Ponieważ Smits odpowiedział na te pytania.
Patrząc prosto przed siebie, zaczął recytować:
– Oscar jest moim ochroniarzem. Rodzice zatrudnili go, kiedy zacząłem opowiadać kłamstwa w mojej starej szkole. Rodzice mówią, że jestem niezrównoważony psychicznie. Dlatego mam przy sobie Oscara. Oscar pracuje dla moich rodziców.
Brzmiał jak uczniak powtarzający lekcję, którą wykuł na pamięć, ale której nie rozumie. To było upiorne.
– Świetnie – warknął Oscar. – Teraz wszyscy wiemy, na czym stoimy.
Później wszyscy trzej czekali w milczeniu na szczycie schodów, dopóki ogromny reflektor nagle nie zaświecił na nich, a grzmiący głos kamerdynera obwieścił:
– A oto synowie gospodarzy przyjęcia, Lee i Smithfield Grant.
Luke zerwał się na nogi i na oślep zaczął schodzić po schodach obok Smitsa. Światło było tak jaskrawe, że nie widział nikogo z gości, ale słyszał oklaski, więc spróbował się uśmiechnąć w kierunku, z którego dobiegały. Uśmiech sprawił, że jego wargi przycisnęły się mocniej do aparatu na zęby, a usta zaczęły jeszcze bardziej boleć.
Na dole schodów pani Grant ostentacyjnie uściskała najpierw Luke’a, a potem Smitsa, który przynajmniej tym razem nie został pominięty.
– Moi synowie – powiedziała i zabrzmiało to tak, jakby kochała ich z całego serca.
Stojący za nią starszy wąsaty mężczyzna podszedł bliżej, żeby uścisnąć rękę Luke’a.
– No proszę, ależ wyrosłeś – powiedział. – Kiedy cię ostatnio widziałem, sięgałeś mi ledwie do kolan.
– Rzeczywiście, panie prezydencie. – Głos pani Grant był radosny i perlisty jak fontanna. – A teraz Lee przechodzi przez ten niezgrabny okres dorastania, nosi aparat na zęby i naprawdę trudno byłoby go poznać.
Panie prezydencie? Czy to był prezydent? Czy Luke uścisnął dłoń człowieka, który wyjął spod prawa trzecie dzieci? Tylko niedowierzanie powstrzymało go przed cofnięciem się gwałtownie.
– Och, wszędzie bym poznał tego chłopca – odparł mężczyzna (prezydent?) ze śmiechem. – Wygląda zupełnie jak jego prześliczna matka.
Luke stłumił dźwięk przypominający chichot.
– A on z pewnością poznałby pana. – Głos pani Grant brzmiał tak przymilnie, że Luke omal się nie zadławił. – Kiedy ostatnio odwiedziliśmy miasto, wszędzie wisiały pańskie portrety.
– No cóż – uśmiechnął się mężczyzna. – Ludzie upierają się przy ich wieszaniu, nawet nie wiem, skąd je biorą.
– Obywatele pana uwielbiają – oświadczyła kojąco pani Grant.
Czyli to był prezydent. Oszołomiony Luke potrząsnął następną wyciągniętą do niego ręką, podczas kiedy Smits witał się z prezydentem. Na szczęście wyraźnie nikt nie oczekiwał, że będzie mówił coś więcej niż: „Dobry wieczór panu”, a po chwili Smits jakimś sposobem wyprzedził go i kilka razy obrócił się, mówiąc na przykład: „Patrz, to Hadley-Perkinsowie!”.
Smits znowu mu pomagał, ale Luke nie miał pojęcia, jak długo to potrwa. Niezależnie od tego, jak bardzo starał się zachowywać normalnie, nie potrafił powstrzymać się od zerkania w górę za każdym razem, kiedy zbliżał się do żyrandola. Jeden wisiał w holu, drugi w salonie, trzeci w bawialni... Po chwili Luke stracił rachubę.
Był jeszcze Oscar, niestrudzenie podążający za nimi jak mroczny cień.
Czy Oscar czekał, aż Luke się odwróci i oznajmi: „Dobra, zdecydowałem się, mogę ci pomóc”?
Czy było już na to za późno?
W końcu Smits i Luke dotarli na koniec kolejki dłoni, które powinni uścisnąć, i goście zaczęli się zachowywać, jakby o nich zapomnieli. Obaj stanęli z boku, a Luke wreszcie miał czas się zastanowić. Szturchnął Oscara.
– Widziałeś prezydenta? – zapytał. – A gdybyśmy...
Oscar natychmiast zatkał mu ręką usta.
– Nie próbuj kończyć tego zdania – syknął mu ostrzegawczo do ucha. – Wszędzie dokoła jest ochrona.
Wypuścił Luke’a i skinął głową stojącemu niedaleko mężczyźnie w ciemnym garniturze.
– Pokazywałem tylko młodemu chwyty – wyjaśnił spokojnie.
Luke nie był nawet pewien, co zamierzał zaproponować Oscarowi – ale jak Oscar, który pragnął obalić rząd, mógł przebywać w jednym pokoju z prezydentem i nie zrobić niczego? Jak Luke mógł nie zrobić niczego?
Chłopiec rozejrzał się teraz i zauważył, jak wielu mężczyzn spośród tych, których brał za gości, miało cieniutkie druciki prowadzące do uszu i trzymało ręce w pobliżu kieszeni, które, Luke był tego pewien, musiały skrywać broń. Oscar mówił prawdę, w domu roiło się od pracowników ochrony.
Czy dzięki temu przyjęcie było bardziej czy mniej bezpieczne dla Luke’a?
– Może przystawkę, sir? – zapytał znajomy głos.
Kelnerka w czarnej sukience i falbaniastym fartuszku podsunęła mu tacę pełną kulek nieznanego jedzenia. Twarz Luke’a natychmiast się rozjaśniła, ale nie na widok jedzenia, tylko na widok dziewczyny: to była jego przyjaciółka Nina, która dawniej chodziła do szkoły dla dziewcząt sąsiadującej ze Szkołą Hendricksa.
Luke zapomniał się i wypalił:
– Co ty tu robisz?
Nina lepiej potrafiła odegrać swoją rolę:
– Zostałam dzisiaj przyjęta, sir – powiedziała, dygając. – Pani zatrudniła kilkoro nowych służących tylko na dzisiejsze przyjęcie. Ja, Trey, Joel, John... mamy tutaj pomagać, sir.
Luke zrozumiał, że ostatni fragment jej wypowiedzi należało rozumieć dosłownie, nie jako część odgrywanej roli. Jego przyjaciele byli tutaj, żeby mu pomóc: nie tylko Nina, ale także Trey, Joel i John. Pan Hendricks nie zapomniał o nim, kiedy wysłał go do posiadłości Grantów i po raz pierwszy tego wieczora Luke poczuł, że może się uśmiechnąć.
Jedna kulka sera, parówki, czy co to tam było, spadła z tacy Niny, a dziewczynka pochyliła się, żeby ją podnieść i spojrzała na Luke’a, który zrozumiał, o co jej chodzi. Przyklęknął i udał, że sięga po kulkę, a Nina pochyliła się i wyszeptała mu do ucha:
– Uważaj, większość służby jest po stronie Oscara. i możesz uwierzyć, że trafia mnie szlag, kiedy muszę do ciebie mówić „sir”.
– Dobrze wiedzieć – odszepnął poważnie Luke.
Ponad nim zmaterializowała się pani Grant.
– Lee! – syknęła. – Zostaw to służbie, mój syn nie powinien czołgać się po podłodze podczas przyjęcia!
– Przepraszam, mamo – odparł posłusznie Luke, wstając z podłogi.
Pani Grant pociągnęła nosem i powlokła Luke’a za sobą, żeby poznał kogoś, czyją dłoń jakimś cudem zapomniał uścisnąć.
Podczas kiedy uśmiechał się, kiwał głową i starał się zachowywać grzecznie, kątem oka dostrzegł Treya otwierającego i zamykającego drzwi, żeby wpuścić kolejnych gości, a także Johna układającego brudne talerze na stosik do zabrania. No i mrużącego oczy Oscara rozmawiającego z jednym z ochroniarzy prezydenta.
Luke uświadomił sobie, że przyjęcie jest polem bitwy, a linie podziału stron przebiegały pomiędzy damami w lśniących sukniach, mężczyznami w smokingach trzymającymi eleganckie kieliszki szampana, służącymi układającymi maleńkie ciasteczka w równych rzędach na ozdobnych serwetach. Potrafił zgadnąć przynależność każdej osoby w tej sali.
Poza Smitsem.
Młodszy chłopiec siedział na kanapie, nie patrząc nawet na rozmawiających nad jego głową gości – Luke zastanawiał się, jak musiał się czuć, ignorowany, podczas kiedy pani Grant chwaliła się Lukiem:
– Lee, musisz też poznać...
Luke żałował, że nie miał okazji powiedzieć Smitsowi chociaż raz, jak bardzo mu przykro, że stracił brata.
Ale czy Smits by mu uwierzył?
Kiedy kilka godzin później pierwsi goście zaczęli wychodzić, Luke miał wrażenie, że uścisnął setki dłoni, tysiące razy powtórzył „proszę pana” i „proszę pani”, od kiwania głową i uśmiechania się bolały go mięśnie twarzy, a dziąsła miał poocierane przez aparat na zębach. Jego wzrok stał się całkiem szklany od bezustannego zmuszania się, aby patrzeć prosto w twarz całkiem obcym ludziom, natomiast prawe ramię bolało od żelaznego uścisku pani Grant, która prowadziła go od gościa do gościa.
– Prezydent zaraz wychodzi – syknęła mu do ucha. – Musimy wyjść i pożegnać go, taki jest protokół.
Tym razem Smits także przyszedł, tak więc Luke razem z trójką Grantów wyszedł na zewnątrz i stanął z nimi w równej linii, podczas kiedy szofer przyprowadził prezydencką limuzynę na podjazd. Pan i pani Grant stali praktycznie ramię w ramię, ze Smitsem po prawej stronie pani Grant i Lukiem po lewej stronie pana Granta. Chłodny podmuch wiatru rozwichrzył włosy Luke’a. Chłopiec usłyszał ciche dzwonienie nad głową i spojrzał w górę – prosto na gigantyczny żyrandol, który wywarł na nim takie wrażenie, kiedy przyjechał do domu Grantów.
Luke zadrżał – błyszczące światła rozmazały się, kiedy walczył z atakiem paniki. Uważaj na żyrandole... Z trudem się opanował, najchętniej rzuciłby się do ucieczki, ale nie mógł tego zrobić, ponieważ wszyscy goście patrzyli na niego. Grantowie nie będą próbowali upozorować mojej śmierci, skoro także stoją pod żyrandolem – pomyślał. – A Oscar nie spróbuje upozorować śmierci Smitsa, skoro ja tu jestem. Zmusił się do tego, żeby stać prosto i dumnie, jak arogancki Grant podobny do Smitsa i jego rodziców, ale kątem oka patrzył, gdzie są jego przyjaciele: Trey tuż za nim, trochę na lewo, a Nina, Joel i John w grupce służących obserwujących przez boczne drzwi odjazd prezydenta. Zauważył też, że Oscar stoi tuż za Smitsem. Oscar nie narażałby się sam na niebezpieczeństwo – tłumaczył sobie Luke.
Prezydent wyszedł z domu, a jego szofer otworzył drzwi limuzyny i stał w oczekiwaniu, podczas gdy prezydent powoli podszedł do Grantów. Uścisnął dłoń każdego z nich i ucałował panią Grant w oba policzki.
– Cudowne przyjęcie, jak zawsze, Sarinio – powiedział. Zaraz potem, kiedy szofer pomagał prezydentowi wsiąść do samochodu, Luke usłyszał za sobą krzyk Niny:
– Uważaj!
Instynktownie spojrzał w górę – żyrandol drżał i kołysał się złowieszczo w przód i w tył. Luke miał czas, żeby się poruszyć, ale nagle nie był w stanie niczego zrobić – jego mięśnie stężały ze strachu. Wtedy, w momencie gdy żyrandol poleciał w dół, chłopiec poczuł, że ktoś zwalił go z nóg.
To był Trey, który rzucił się na niego.
Wylądowali bezpiecznie z boku i w tej samej chwili żyrandol roztrzaskał się w potężnej eksplozji szkła. Luke poczuł, jak ostre odłamki kaleczą mu rękę, chyba jedyną część ciała nieosłoniętą przez Treya. Aparat na zęby wbił mu się w wargę, poczuł smak krwi w ustach, ktoś zaczął krzyczeć, a potem zapadła cisza. Luke bał się spojrzeć na leżący żyrandol, ale podniósł wzrok na otaczający go krąg gości i służby, jawiących się niczym cienie sylwetek w przyćmionym świetle z okien. Wszyscy zastygli ze zgrozy.
– To nagroda za to, że nauczyłeś mnie grać w piłkę nożną – powiedział Trey do ucha Luke’a.
– Uratowałeś mi życie – szepnął w odpowiedzi Luke. – To ty byłeś dzisiaj bohaterem.
– No. – W głosie Treya dźwięczało zdumienie.
– Chyba rzeczywiście byłem.
Odsunął się ostrożnie, pilnując, żeby nie dotknąć potłuczonego szkła – jego policzki i ręce już krwawiły.
Luke nie wstawał jeszcze, ale zdobył się na odwagę, żeby obrócić głowę w stronę leżącego żyrandola. Jakimś cudem Smits stał z boku, nawet niedraśnięty, wpatrując się w stos szklanych odłamków z nieziemskim wyrazem twarzy.
– Nie żyją – zaczął lamentować. – Wszyscy nie żyją! Mój brat nie żyje! Moi rodzice nie żyją! Och, mój... brat... nie... żyje!
Luke podniósł się tak szybko, że niechcący rozciął sobie ręce jeszcze kilkoma odłamkami, których nawet nie chciało mu się strzepnąć. Stanął i spojrzał ponad zniszczonym żyrandolem na młodszego chłopca.
– Ja żyję, Smits – powiedział. – Dopóki żyję, masz brata.
Gdyby zależało mu tylko na podtrzymaniu pozorów, że jest Lee, inaczej dobrałby słowa, ale był zbyt zszokowany, żeby myśleć o pozorach, udawaniu czy kłamstwach, jakie należało powiedzieć. Starał się tylko pocieszyć Smitsa.
– Jestem twoim bratem, Smits – powiedział, a Smits popatrzył na niego ponad roztrzaskanym szkłem i skinął głową.
W następnej chwili wszyscy obecni jakby ocknęli się z transu. Szofer zatrzasnął drzwiczki samochodu za prezydentem, wskoczył za kierownicę i odjechał pędem, zostawiając za sobą tuziny ochroniarzy, którzy zaczęli krzyczeć do mikrofonów:
„Alarm! Alarm! Próba zamachu na prezydenta!”.
Wrzasnęli też na przerażonych gości: „Cała rezydencja zostaje zamknięta! Nikt nie ma prawa opuścić tego miejsca, dopóki nie aresztujemy sprawców tej ohydnej zbrodni!”.
Luke rozejrzał się i zobaczył strach na twarzy Niny, Treya, Joela i Johna. Czy jeśli zostaną poddani długiemu przesłuchaniu, będą potrafili powtarzać kłamstwa, których powinni się trzymać? Skoro już o tym mowa, czy on będzie potrafił? I co powie Oscar?
Luke ruszył się z miejsca, starając się iść tak dumnym krokiem jak Smits, kiedy przyjechał do Szkoły Hendricksa, i przemawiać z taką pewnością siebie jak pan Grant.
– To absurd – oznajmił mężczyźnie, który był chyba szefem ochrony. – Nikt nie próbował zamordować prezydenta, przecież włos mu nie spadł z głowy. To moi rodzice zginęli w tragicznym wypadku, a mój brat i ja ledwie uszliśmy z niego z życiem. Jestem pewien, że to był wypadek: kto mógłby zrzucić czterystakilogramowy żyrandol dokładnie w wybranym momencie? Chcecie zacząć przesłuchania teraz, na miejscu tragicznej śmierci moich rodziców, podczas kiedy oni... nadal są tam pogrzebani? – Wskazał gestem zniszczony żyrandol. Starał się, żeby jego słowa brzmiały jak słowa zrozpaczonego i ogarniętego zgrozą chłopca, który właśnie był świadkiem śmierci rodziców. O dziwo, przychodziło mu to bez trudu. – Ja... mój brat i ja jesteśmy dziedzicami rodziny Grantów i chcemy powiedzieć, że nie jest pan dłużej mile widziany w naszej posiadłości. Precz stąd! Natychmiast!
Szef ochrony patrzył na Luke, a jego oczy wyraźnie mówiły: Jesteś tylko głupim dzieciakiem, nie muszę słuchać ani słowa z tego, co mówisz. Skąd mam wiedzieć, czy to nie ty wszystko ukartowałeś, żeby zdobyć fortunę rodziców? Cofnął się jednak o krok i zauważył zmianę nastroju zgromadzonych gości. Ludzie zaczęli się burzyć:
– On ma rację, jak możecie być tak okrutni wobec nieszczęsnych sierot?
Albo:
– Jestem notablem, z pewnością nie pozwolę się przesłuchać!
W tym momencie Luke dostrzegł lęk także w oczach szefa ochrony.
– Jak chcecie – powiedział mężczyzna. – Spiszemy tylko nazwiska wszystkich obecnych i przeprowadzimy dochodzenie później, w dogodnym momencie.
Goście zaczęli się wymykać; kobiety, jak się okazało, potrafiły biegać na wysokich obcasach, mężczyźni tak rwali się do opuszczenia posiadłości, że przejeżdżali samochodami po trawie i zostawiali ślady opon na alejkach. Luke zauważył, że niezależnie od tego, jak ciepło goście mówili o Grantach chwilę wcześniej, nikt nie zatrzymał się, żeby pocieszyć Smitsa i Luke’a, nikt nie zaczekał nawet dostatecznie długo, żeby powiedzieć: „Naprawdę będzie mi brakowało moich przyjaciół, przykro mi, że nie żyją”.
Wszyscy byli przerażeni.
W końcu ochroniarze i goście zniknęli, a Luke stał w odrętwieniu, obserwując oddalające się tuziny tylnych świateł samochodów. Niechętnie odwrócił się i zobaczył, że wpatruje się w niego setka oczu: służba czekała na rozkazy, a on, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, stał się ich przełożonym.
Miał ochotę zapytać: „Kto to zrobił? Dlaczego?”, ale wiedział, że w odpowiedzi usłyszałby tylko kłamstwa. Miał też ochotę krzyknąć: „Dlaczego patrzycie na mnie? Czy ktoś inny nie mógłby się tym zająć? Czy ktoś mógłby zadzwonić do pana Talbota albo pana Hendricksa?”, ale przecież telefony były zabezpieczone kodami. Nikt inny nie mógł przejąć dowodzenia, więc Luke przełknął gwałtownie ślinę i zaczął wskazywać przypadkowych służących.
– Uporządkuj ten bałagan. Wy zajmijcie się... ciałami moich rodziców. Ty, ty, ty i ty: zacznijcie sprzątać po przyjęciu.
Cała służba rzuciła się wykonywać jego polecenia.
Luke przypomniał sobie cytat z jednego z podręczników historii: „Umarł król, niech żyje król”. Wcześniej zawsze wydawało mu się to śmieszne, wręcz bezsensowne, ale teraz nagle nabrało sensu. Król i królowa posiadłości – pan i pani Grant – nie żyli, Luke stał się szefem i wszyscy chcieli wierzyć, że poradzi sobie z tą odpowiedzialnością.
Luke odwrócił się i nagle został uściśnięty przez Oscara.
– Jesteś dobrym dzieciakiem, nawet jeśli nie jesteś jeszcze gotów, żeby dla mnie pracować – szepnął do ucha Luke’a tak cicho, że chłopiec ledwie go słyszał. – Naszym celem był prezydent, ale zawahaliśmy się, żeby ciebie nie trafić. Jesteś mi teraz coś winien.
Luke w to nie wierzył, ponieważ słowa Oscara nie miały sensu: zginąłby, gdyby Trey go nie uratował.
Oscar po prostu próbował znowu zmanipulować Luke’a, zamienić błąd w dług wdzięczności.
– A ja jestem ci coś winien za to, że odesłałeś ochronę – dodał Oscar. – Oto moje podziękowanie.
Luke poczuł, że jakiś przedmiot wsuwa się do kieszeni jego spodni, ale dopiero kiedy Oscar odszedł, pozbierał się na tyle, żeby sięgnąć i sprawdzić, co to jest.
Jego palce dotknęły gładkiego metalu, a potem ząbków – to był klucz.
Luke natychmiast zrozumiał, co ten klucz otwiera.
– Smits, chodź ze mną – rzucił. – Nina, Trey, wy też. Joel, John: pod moją nieobecność kierujcie wszystkim.
Udzielił im kilku szybkich instrukcji, a oszołomieni chłopcy pokiwali głowami. Sytuacja była znacznie poważniejsze niż organizacja wieczornej zabawy w Szkole Hendricksa, a nawet wtedy nie sprawiali wrażenia, jakby byli w stanie podjąć się tamtego zadania. Nic jednak nie można było na to poradzić.
Luke poprowadził Smitsa, Treya i Ninę przez labirynt pokojów, który wyglądał już niemal znajomo. Przed drzwiami tajnego pomieszczenia nie zawracał sobie nawet głowy rozglądaniem się, czy ktoś ich nie widzi. Wsunął po prostu klucz do zamka – tak, to był właściwy klucz – i wpuścił przyjaciół do środka. Zaczął majstrować przy panelu na ścianie, ale Smits odsunął go i wcisnął właściwą sekwencję, żeby włączyć światło i zablokować drzwi.
– Lee i ja przychodziliśmy tu czasem, żeby się schować – wyjaśnił. – Żeby układać tajne plany, obmyślać różne głupoty, jak zrzucanie baloników z wodą na kucharzy czy wkładanie proszku na kichanie do łóżek, kiedy pokojówki miały sprzątać w naszych pokojach. Świetnie się bawiliśmy... kiedy on jeszcze żył.
Rozejrzał się oszołomiony, jakby zapomniał, że mówi na głos.
– O, przepraszam, nie zauważyłem, że tu jest służba. Nie możecie wierzyć w ani jedno moje słowo – powiedział do Treya i Niny. – Jestem stuknięty, wszyscy o tym wiedzą.
– Nie, nie jesteś – zaprzeczył Luke. – Możesz teraz mówić prawdę, Trey i Nina to moi przyjaciele.
– A prawda, Trey, przypominam sobie ciebie. Co ty tutaj robisz?
– Pomagam – odpowiedział Trey, ale Smits dalej sprawiał wrażenie oszołomionego.
– Chyba jest w szoku – szepnęła Nina do Luke’a. Smits ją usłyszał.
– Nie – powiedział. – Myślę, że byłem w szoku przez ostatnie sześć miesięcy. Ale teraz jestem... wolny? Czy Oscar sobie poszedł?
Luke przypomniał sobie, jak Oscar uściskał go, a potem zniknął w ciemnościach.
– Tak sądzę – odparł.
Smits opadł na jedno z krzeseł i zapatrzył się ponuro w ścianę.
– Nie myślałem, że ich zabije – powiedział, prawie jakby mówił do siebie. – Powiedział, że chce zniszczyć ciebie. – Powoli podniósł głowę, aż w końcu utkwił puste spojrzenie w Luke’u.
– M... mnie? – zająknął się Luke.
– Chciał, żebym mu pomógł – wyjaśnił Smits głosem wypranym z emocji. – Ponieważ nie byłeś Lee, zabrałeś jego imię, nie byłeś notablem. Wiedziałeś, że Oscar był notablem? Tylko udawał służącego, żeby się zemścić.
Luke’owi opadła szczęka.
– Co? Oscar nie był notablem! On ich nienawidził!
Smits najwyraźniej nie usłyszał.
– Nie pomagałem mu – powiedział. – Nie wtedy, kiedy to miało znaczenie. Pomagałem tobie, żeby go rozzłościć. Czy to... czy dlatego Oscar ich zabił? Bo nie zrobiłem tego, co mi nakazał?
Łzy zaczęły mu spływać po twarzy, wytarł je, zostawiając smugi krwi na policzkach. Musiał mieć pokaleczone dłonie, a nikt z nich tego nie zauważył.
– Oscar chciał zabić prezydenta, nie twoich rodziców – odparł Luke. – Po prostu... nie trafił.
Nie był jednak pewien, czy sam wierzy we własne słowa – jak mógł wierzyć w cokolwiek z tego, co powiedział mu Oscar?
– Zawsze ktoś próbował zabić moich rodziców – ciągnął Smits. – Lee i mnie nie mówiono o tym, ale... pamiętasz, jak ci opowiadałem o deserze, który wybuchł? To był jeden z zamachów... I jeszcze była kiedyś bomba w biurze taty... Ale mama i tata zawsze uchodzili z życiem, jakimś cudem. Może... – Jego twarz rozjaśniła się i usiadł prosto. – Może teraz też nie są martwi? Może tylko zostali ciężko ranni, a jeśli służący zabiorą ich do szpitala...
Luke przypomniał sobie stos potłuczonego szkła, całkowicie skrywający leżące pod spodem ciała państwa Grantów.
– Nie – powiedział łagodnie. – Oni nie żyją.
Smits znowu osunął się na krześle i zamilkł.
– Jak Oscar to zrobił? – zapytała Nina. – Jak mógł sprawić, że żyrandol spadł, skoro stał praktycznie pod nim? Gdyby ktoś na jego polecenie przeciął mocowanie żyrandola, zauważylibyśmy to.
Luke nie zastanawiał się nad tym – upadek żyrandola przypominał tornado albo trzęsienie ziemi, nagły kataklizm, który nie potrzebuje żadnych dodatkowych wyjaśnień.
– Myślę, że to było w jakiś sposób sterowane zdalnie – odezwał się Trey. – Założę się, że gdybyśmy poszukali, znaleźlibyśmy mocowania kabli, które puściły, kiedy Oscar dał sygnał. Może zresztą sam nacisnął guzik i nikt oprócz niego nie wiedział, co się stanie?
Luke przypomniał sobie ostrzeżenie Oscara: „Uważaj na żyrandole” – Smits najwyraźniej nie usłyszał niczego takiego. Nawet kiedy Luke odmówił wybrania jego strony, nawet po tym, jak spadł żyrandol, Oscar nadal miał chyba nadzieję, że Luke może dołączyć do niego. „Jesteś dobrym dzieciakiem, nawet jeśli nie jesteś jeszcze gotów, żeby dla mnie pracować” – powiedział Oscar, a to Jeszcze” nadal dźwięczało Luke’owi w uszach.
Teraz zupełnie już nie potrafił wyobrazić sobie, że dołącza do Oscara – czy popełnił błąd, pozwalając mu zniknąć w ciemnościach? Ukrył twarz w dłoniach, czując w głowie gonitwę myśli. Czy zdoła kiedykolwiek wyodrębnić prawdę z kłamstw Oscara? Mężczyzna próbował namówić zarówno Smitsa, jak i Luke’a, żeby mu pomogli, ale to Luke’a ostrzegł, a potem uściskał i zostawił mu klucz... Luke był niemal pewien, że Oscar naprawdę był kiedyś ubogi i wysadzał skrzynki pocztowe. Prawdopodobnie nienawidził notabli, wliczając w to Grantów.
– Smits? – powiedział łagodnie, podnosząc głowę. – Jaką rolę grał Oscar dla twoich rodziców?
Smits zamrugał.
– Rolę? – zapytał, jakby źle zrozumiał pytanie. – Tak, odgrywał swoją rolę, bezustannie. Był dla nich strasznie miły, zawsze „Tak, proszę pani. Nie, proszę pana”, ale on... szantażował ich przez cały czas.
– Co takiego? – wybuchnął Luke. – To była sprawka Oscara? – Nigdy niczego nie podejrzewał, ale wszystko teraz zaczynało pasować.
Smits zachowywał się, jakby nie słyszał Luke’a i ciągnął jak w transie:
– Nie wiedzieli, że to on – powiedział. – Ale ja znalazłem... znalazłem czek w jego portfelu, wy stawiony przez nich, i to nie była pensja ochroniarza. Pisał do nich listy, że wie o tym, że Lee nie żyje i wie, jak zginął. Groził, że doniesie rządowi, jeśli nie zapłacą...
– Powiedziałeś rodzicom, że on to robi? – zapytał Trey.
– Nie – twarz Smitsa wykrzywił grymas winy. – Pomyślałem... pomyślałem, że dostali to, na co zasłużyli. – Milczał przez chwilę, a potem rzucił gniewnie – Nie chcieli mi nawet powiedzieć o śmierci Lee! „Och, na pewno jest zbyt zajęty, żeby odpisywać na twoje maile”, mówili. „Och, po prostu wyszedł gdzieś, kiedy dzwoniłeś”. „Och, za dobrze się bawi, żeby przyjeżdżać i odwiedzać nieznośnego młodszego brata”.
Luke rozumiał poruszenie Smitsa.
– Ale dowiedziałeś się o śmierci Lee – wtrąciła łagodnie Nina.
Smits przytaknął.
– Lee nie był taki, nie uważał, że jestem nieznośny. Opiekował się mną, kochał mnie. Dlatego wiedziałem, że coś się stało i zacząłem szpiegować mamę i tatę, aż w końcu przyłapałem mamę, jak płakała tutaj. Wtedy zmusiłem ją, żeby mi powiedziała, a ona kazała mi obiecać, że zachowam wszystko w tajemnicy, ale... nie mogłem, wiecie? I cały czas myślałem o tym, jak mama płakała po śmierci Lee i o tym, że nie płakałaby, gdybym to ja umarł. Ale dzisiaj, kiedy ten żyrandol runął... mama mnie odepchnęła, uratowała mi życie i nie zdążyła się już sama uratować. Ona... ona musiała mnie mimo wszystko kochać. A teraz... teraz nie mam już w ogóle rodziców...
W tym momencie Smits zaczął płakać naprawdę gwałtownie, Luke niezgrabnie poklepał go po ramieniu, a Nina pochyliła się i przytuliła go. Trey, który wyraźnie zupełnie nie umiał sobie radzić z wybuchami emocji, przysunął się do biurka pana Granta i zaczął grzebać w szufladach. Po chwili Luke dołączył do niego.
– Byłoby fajnie, gdybyśmy znaleźli jakieś papiery, jakieś dowody – mruknął Trey. – Nie możemy wierzyć w to, co powiedział nam Smits, prawda?
Luke obejrzał się na szlochającego chłopca.
– Możemy – powiedział. – Jest zbyt zrozpaczony, żeby kłamać.
Luke był przekonany, że Smits święcie wierzył we wszystko, co im powiedział. Od początku starał się mówić prawdę, aż do chwili, kiedy Oscar zaczął go naciskać, żeby zdradził Luke’a, a pośrednio swoich rodziców. Wszystkie kłamstwa Smitsa były słowami innych ludzi.
Luke chętnie zostałby w tajnym gabinecie, by spróbować przemyśleć wszystko, ale Trey szturchnął go w żebra.
– Skąd masz klucz do tego pokoju? – zapytał.
– Oscar mi go dał – odparł bez namysłu Luke.
– Jaką możemy mieć pewność, że nie zainstalował tutaj podsłuchu? – spytał Trey. – Skąd możemy wiedzieć, czy nadal nie planuje zabić ciebie i Smitsa?
Luke wpatrywał się w przyjaciela, chociaż wszystko przed oczami zaczęło mu się rozmazywać. Dobrze byłoby się poddać tej słabości, skulić się na podłodze i pozwolić, żeby ktoś inny zastanawiał się, co należy zrobić. Ale zamrugał z całej siły, aż znowu zaczął widzieć wyraźnie Treya i tajny pokój, Ninę i Smitsa.
Przede wszystkim Smitsa.
– Myślisz, że któreś z nas będzie umiało prowadzić samochód? – zapytał.
Ostatecznie postanowili zaufać szoferowi, chociaż Joel i John usiedli z przodu, gotowi obezwładnić go, gdyby zaczął się zachowywać podejrzanie.
Trey i Lukę zajęli pierwsze siedzenie z tyłu, rozkładając między sobą papiery z biurka pana Granta, przy zabraniu których uparł się Trey. Teraz systematycznie czytał jeden dokument za drugim przy świetle latarki. Co jakiś czas pomrukiwał: „To niesamowite!” albo „Spójrzcie tylko na to!”, ale Luke ledwie go słyszał. To wszystko były jakieś sprawy finansowe, coś związanego z prowadzonymi przez pana Granta interesami, co w ogóle go nie interesowało. Patrzył po prostu przed siebie i rozmyślał.
Naprzeciwko nich siedzieli Nina i Smits – a właściwie Smits spał oparty o Ninę, rzucając się i jęcząc przez sen. Kilka razy musiała go złapać, żeby nie spadł z siedzenia.
Za każdym razem Luke utwierdzał się w przekonaniu, że postąpił właściwie.
Wyruszyli w środku nocy, więc całą drogę jechali w ciemnościach, a jedynym źródłem światła na świecie wydawał się ich samochód. Kiedy jednak Trey w końcu odłożył papiery i zgasił latarkę, na horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki brzasku. Luke odwrócił się od Smitsa i przycisnął twarz do szyby, starając się wypatrzeć coś znajomego na zewnątrz. Nie mógł się napatrzeć na otaczający go krajobraz.
Kiedy samochód minął skrzyżowanie, przy którym w kępie chwastów stały trzy skrzynki pocztowe, Luke nagle krzyknął:
– Stop!
Szofer nacisnął hamulce tak gwałtownie, że Smits w końcu spadł z siedzenia.
– Przepraszam, sir – powiedział szofer.
– Nie szkodzi – odparł Luke. – Możecie wysadzić Smitsa i mnie tutaj.
– Tutaj? – W głosie mężczyzny zabrzmiało niedowierzanie, a Luke zobaczył, że wpatruje się w ciągnące się po horyzont, poryte koleinami pola. Dla szofera i niemal każdej innej osoby, która zobaczyłaby coś takiego, krajobraz wyglądałby jak bezkresne nieużytki w środku niczego.
Ale Luke widział co innego.
– Możesz zabrać pozostałych do domu pana Talbota – oznajmił. – Dziękuję.
Nie czekał nawet, aż szofer otworzy mu drzwi – sam wysiadł z samochodu.
– No, chodź, Smits – powiedział miękko, przytrzymując drzwi.
Nina podała mu młodszego chłopca, jakby był pakunkiem, a Smits stanął prosto, kiedy tylko znalazł się na zewnątrz. Popatrzył na zaschnięte błoto na drodze, ale nie odezwał się ani słowem.
– Nie zmienisz zdania? – zapytał Trey. – Możesz pojechać z nami.
– Nie – odparł Luke. – Muszę to tak załatwić.
Miał przeczucie, że pan Talbot by tego nie pochwalał, a on sam był prawdopodobnie tchórzliwy, nie zaczynając od wizyty u pana Talbota, albo lekkomyślny, nie zaczynając od omówienia wszystkiego z panem Talbotem przed podjęciem decyzji. Luke zdawał sobie jednak sprawę, że nawet pan Talbot nie wie wszystkiego i na pewno będzie zdumiony, kiedy się dowie o tym, co zrobił Oscar. Chłopiec czuł, że bardzo chętnie pozostawi Treyowi i Ninie przekazanie tych nowin.
– No dobrze – zgodził się z wahaniem Trey.
Luke zatrzasnął drzwi samochodu i spojrzał na Smitsa.
– Tamten dom przed nami – powiedział. – Tam właśnie idziemy.
Czekali, aż samochód zniknie im z oczu, a potem ruszyli przed siebie. Luke z trudem powstrzymywał się, żeby nie zacząć biec, tak bardzo był niecierpliwy. Musiał jednak myśleć także o młodszym chłopcu, a Smits w tym momencie nie wydawał się zdolny do biegu.
W końcu dotarli do wjazdu na podwórko, a Luke nie mógł już się pohamować: podbiegł do drzwi i załomotał w nie.
– Mamo! Tato! Wróciłem!
Drzwi otwarły się gwałtownie i stanęła w nich matka z wyrazem całkowitego zaskoczenia na twarzy.
– Och, Lu... – zaczęła, ale nie dokończyła jego imienia, tylko złapała go w objęcia, a potem odsunęła na długość ramienia, tak jak robiła to pani Grant, kiedy zastanawiała się, jak go należy zmienić. Jednakże pani Grant szukała w nim niedoskonałości, a matka promieniała, jakby wszystko w nim było wspaniałe.
– Urosłeś, nabrałeś mięśni, włosy ci ściemniały i... czy to aparat na zęby? – zapytała ze zdumieniem, ale nie czekała na odpowiedź. Jej twarz zachmurzyła się nagle, jakby właśnie przypomniała sobie, dlaczego Luke w ogóle wyjechał z domu. – Czy możesz tu się bezpiecznie pokazywać? – zapytała.
– Jestem tak samo bezpieczny tutaj, jak wszędzie – odparł spokojnie Luke, bo do takich wniosków ostatecznie doszedł. Oscar wiedział o Szkole Hendricksa i istnieniu pana Talbota, dom Grantów był bizantyjską mozaiką krzyżujących się interesów, a jeśli Luke miał i tak znaleźć się w niebezpieczeństwie, równie dobrze mógł przedtem odwiedzić swoją rodzinę. Nie zamierzał zostawać na tyle długo, żeby ściągnąć na nich zagrożenie.
– Wszystko się zmieniło, mamo – powiedział, ale nie potrafił dodać: „Właśnie widziałem, jak dwoje ludzi zginęło na moich oczach i sam omal nie zostałem zabity. A potem morderca uścisnął mnie... Jak cokolwiek mogłoby się nie zmienić po czymś takim?”.
Matka przyjrzała się mu uważnie i otwarła usta, jakby chciała o coś zapytać, ale właśnie w tym momencie do frontowych drzwi podszedł powoli Smits, smutny mały chłopczyk, który sprawiał wrażenie, jakby miał tylko tyle energii, żeby wspiąć się po schodkach. Luke zobaczył na twarzy matki współczucie – nie wiedziała jeszcze nawet, co się stało Smitsowi, ale już go żałowała.
To dobrze.
– Mamo, pamiętasz, że zawsze chciałaś mieć czterech chłopców? – zapytał Luke. – No więc przyprowadziłem ci jeszcze jednego syna. To jest Smits Grant, jest... był... no, jest teraz moim bratem, a jego rodzice nie żyją.
Smits machinalnie wyciągnął rękę, a Luke przez moment poczuł ukłucie niepokoju: jego matka i Smits wyglądali jak z innych światów – jak fotografie wycięte z dwóch różnych czasopism i niedbale sklejone. Smits, w eleganckim wełnianym garniturze i skórzanych butach nie pasował do znoszonej domowej sukienki i znużonej twarzy matki, siwiejących włosów zebranych w ciasny koczek. Co właściwie Luke sobie wyobrażał, przywożąc Smitsa z jego posiadłości do swojego domu rodzinnego, z obłażącą farbą i podniszczonymi deskami? Co Smits musiał sobie myśleć?
Matka zignorowała wyciągniętą rękę Smitsa i przytuliła go tak samo szczerze, jak wcześniej Luke’a.
– Zawsze będziesz tu mile widziany – powiedziała.
W tym momencie tata i starsi bracia Luke’a, Matthew i Mark, wyszli zobaczyć, co to za zamieszanie. Oni nie byli skłonni do uścisków, ale Luke widział radość i ulgę w ich oczach, nawet w chwili, kiedy Matthew szturchnął go w ramię, a Mark zażartował:
– Luke? Ty nie możesz być Lukiem, zawsze mogłem go sprać z jedną ręką przywiązaną na plecach. Na ciebie musiałbym chyba użyć obu pięści.
Luke wiedział, że Mark był szczęśliwy jak nigdy, że go znowu widzi.
Wszyscy grzecznie wymienili uściski dłoni ze Smitsem, ale Luke widział, że czują się w jego towarzystwie skrępowani.
– Jedliście już śniadanie? Mieliśmy właśnie siadać do stołu – powiedziała matka.
– Zjadłbym coś – przyznał cichutko Smits.
Matthew i Mark przynieśli dodatkowe krzesła z innych pokojów i wszyscy usiedli przy kuchennym stole. Luke pomyślał, że wszystko się zmieniło od czasów, kiedy musiał jeść na schodach, podczas kiedy reszta rodziny jadała przy stole. Na śniadanie była tylko owsianka i pieczone jabłka, ale wszystko smakowało Luke’owi cudownie, lepiej niż najbardziej wyszukane posiłki w domu Grantów.
Był ciekaw, co myśli o tym Smits.
Po śniadaniu siedzieli i rozmawiali aż do chwili, kiedy matka musiała pospiesznie wyjść do pracy, a Matthew i Mark pobiegli do szkoły.
– Będziemy musieli się z tobą męczyć jeszcze po powrocie do domu? – zapytał Mark, zanim podjechał szkolny autobus.
– Chyba tak – odparł Luke. – Przynajmniej dzisiaj.
– Co za pech – rzucił Mark, ale Luke widział, że brat skrywa zadowolenie.
Kiedy pozostali już wyszli, tata zapytał:
– Nie masz nic przeciwko, żebym włączył radio? Chciałbym posłuchać wiadomości rolniczych.
To było bardzo dziwne, że tata prosił Luke’a o pozwolenie na cokolwiek. Chłopiec patrzył, jak ojciec włącza radio; z głośnika popłynął znajomy głos spikera czytającego wiadomości.
– Rzecznik rządu donosi, że tegoroczne zbiory należą do rekordowych – oznajmił spiker.
Luke przypomniał sobie puste pola, które widział po drodze ze szkoły do posiadłości Grantów i po drodze z posiadłości Grantów do własnego domu, a także wszystkie kłamstwa, jakich był świadkiem od chwili wyjazdu. Chociaż głos spikera brzmiał jak zwykle, Luke nie potrafił wierzyć mu bez zastrzeżeń, tak jak kiedyś: nagle zaczął się zastanawiać, czy cokolwiek z tego, co rząd mówi ludziom, jest prawdziwe.
Koło niego Smits pociągnął nosem.
– Nie powiedzieli... nie powiedzieli niczego o mamie i tacie – zauważył.
– Nie – odparł łagodnie Luke. – I nie powiedzą. – Przypomniał sobie, jak bardzo pragnął usłyszeć jakieś wiadomości w radio o Jen, córce pana Talbota, po pikiecie, kiedy jeszcze nie wiedział, co się naprawdę wydarzyło. – Dla ciebie też będzie lepiej, jeśli tego nie ogłoszą – powiedział do Smitsa.
– Ale ja mogę mówić o tym, prawda? – zapytał Smits.
– Tak – zapewnił go Luke. – Tutaj możesz mówić o wszystkim, o czym chcesz.
Smits zamilkł, a Luke go rozumiał, ale tata przenosił spojrzenie ze Smitsa na Luke’a, marszcząc brwi z zaciekawieniem.
– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? – zapytał.
– Potem – szepnął bezgłośnie Luke, wskazując wzrokiem Smitsa i dając tym samym sygnał: Nie przy małym. Luke uświadomił sobie, że jego rodzice, a nawet Matthew i Mark, robili tak w jego obecności wiele razy przez wszystkie lata, kiedy mieszkał w domu. Chronili go, kiedy był małym dzieckiem, a teraz to on chronił Smitsa.
Luke spodziewał się, że tata zacznie zadawać dalsze pytania, ale on tylko skinął głową i wrócił do słuchania wiadomości.
– Chodź – powiedział Luke do Smitsa. – Oprowadzę cię po domu.
Wyszli z domu do ogrodu, a Luke zastygł, patrząc na stodołę, drzewa i ogród, teraz pełen uschniętych, zamierających roślin. Kiedyś ten ogród był praktycznie całym jego światem, wydawał się wielki i nieskończony, szczególnie kiedy zbierał się na odwagę, żeby przebiec przez niego w drodze do Jen. Teraz jednak – teraz wydawał się maleńki, a Luke miał wrażenie, że mógłby kilkoma krokami pokonać odległość dzielącą go od ogrodu Talbotów.
Smits usiadł na schodach domu.
– Twoja rodzina cię kocha – powiedział. – Tęsknili za tobą, kiedy cię nie było.
– Owszem – przyznał Luke.
– Żałuję, że moi rodzice nie... – zaczął Smits, ale zakrztusił się na tym zdaniu i urwał. Luke poklepał go po plecach i usiadł obok niego.
– Moi rodzice się tobą zaopiekują – powiedział. – Zgodzisz się?
Po krótkiej chwili Smits skinął głową, a Luke wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął dokument tożsamości, z którego wynikało, że Smits nazywa się Peter Goodard.
– Chcesz to? – zapytał Luke. – Znalazłem ten dokument w twoim pokoju w szkole, po pożarze. Nie wiem, co Oscar zamierzał z tym zrobić, ale...
– Oscar? On nic nie wiedział – odparł Smits.
– Jak to? – Luke myślał już, że wszystko sobie poukładał, ale czekała na niego nowa niespodzianka.
– Było w jego materacu, prawda? – zapytał Smits. – Ja to schowałem, bo pomyślałem, że to ostatnie miejsce, w którym będzie szukał. Oscar... przeszukiwał wszystkie moje rzeczy, codziennie, potrafił wszystko znaleźć.
Smits wziął od Luke’a dokument i ścisnął go w ręku.
– Ale tego dnia, kiedy przyjechałeś do Hendricks... wtedy oszukałeś Oscara – przypomniał Luke. – Zamknąłeś go w schowku.
Smits spojrzał na niego z niesmakiem.
– To Oscar wszystko zaplanował, podpuścił mnie. Myślał, że przyjadę do Hendricks i urządzę wielką scenę, wydam ciebie i moich... moich rodziców...
– Dlaczego tego nie zrobiłeś? – zapytał Luke.
Smits patrzył w ziemię.
– Kiedy cię spotkałem i musiałem cię nazywać Lee, to miałem wrażenie, że mówiąc jego imię... Pomyślałem, że może mógłbyś być Lee? To znaczy, wiedziałem, że nie jesteś nim naprawdę, ale... trochę go przypominałeś. Odrobinę. Więc pomyślałem, że może. .. Słuchałeś mnie, tak jak dawniej Lee mnie słuchał, ale bywały chwile, kiedy byłem na ciebie wściekły i zachowywałem się okropnie, bo...
– Bo ja nie byłem Lee – dokończył Luke. – Nie naprawdę.
Smits skinął głową.
Z tych poplątanych wyjaśnień Luke zaczął powoli rozumieć, jak wszystko wyglądało z punktu widzenia Smitsa. Nie mógł nikomu ufać, jego brat był martwy, a Luke używał jego imienia – nic dziwnego, że mały się na niego wściekał. Ale pozwolił także sobie na ucieczkę w marzenia: „Czy możesz być Lee?” zapytał Luke’a pierwszego dnia w Szkole Hendricksa. Luke zastanawiał się wtedy, co Smits miał tak naprawdę na myśli, jaki szyfr powinien był odczytać – ale Smits miał na myśli dokładnie to, co powiedział. Chciał, żeby Luke stał się Lee, niczego więcej i niczego mniej.
Luke potrząsnął głową, próbując poukładać nowe informacje.
– Ale... pożar – przypomniał. – Dlaczego podłożyłeś ogień, jeśli... i dlaczego nie zabrałeś tych dokumentów, kiedy...
– Oscar podłożył ogień – wyjaśnił Smits. – W każdym razie... to był jego pomysł. Na podstawie tego, co powiedziałem ci tamtej nocy, zorientował się, że chciałem uciec.
Czyli Oscar podsłuchiwał przez cały czas, we wszystkie te noce, kiedy Smits wspominał Lee. A Smits mógłby uciec, gdyby nie powiedział Luke’owi: „To nie będzie twoja wina. Ja... ja chyba cię nawet polubiłem”. Wszystko byłoby inaczej, gdyby Smitsowi nie zaczęło zależeć na Luke’u.
Ale może – może wszystko byłoby gorzej, a nie lepiej. Może Smits także byłby teraz martwy.
– Ale dlaczego chciałeś uciekać? – zapytał Luke. – Gdzie miałeś zamiar iść?
– Tam, gdzie mógłbym się dowiedzieć czegoś więcej o Lee – odparł Smits. – Chciałem porozmawiać z ludźmi, którzy widzieli się z nim tuż przedtem, zanim zginął. Oscar powiedział, że mi pomoże, jeśli zorganizuję wszystko tak, żeby nikt nie obciążył go winą za moje zniknięcie. Żeby wyszło, że był zbyt zajęty walką z pożarem i ratowaniem mojego życia, aby powstrzymać mnie od ucieczki. Więc zapaliłem zapałki, a Oscar zatykał zraszacze tak długo, jak tylko mógł... Myślałem, że wyjdzie z pokoju, a ja zdążę w ostatniej chwili wyciągnąć dokumenty, ale ogień rozprzestrzeniał się szybciej, niż się spodziewałem, a potem pojawił się ten nauczyciel, profesor Dirk. Teraz myślę, że Oscar chciał po prostu, żeby pan Hendricks odesłał nas do domu, gdzie mógłby wyrządzić większe szkody. On... udało mu się to osiągnąć.
Luke starał się to wszystko ogarnąć.
– Czyli myślałeś, że Oscar ci pomoże? Dlaczego się zachowywałeś, jakbyś mu nie ufał?
Smits sprawiał wrażenie zmęczonego.
– Bo nie ufałem mu. Słyszałem tak wiele kłamstw, że nie wiedziałem, w co mam wierzyć. Czasem mu wierzyłem, czasem nie.
Luke zadrżał, przypominając sobie własne zagubienie – rozumiał Smitsa, który tak długo musiał radzić sobie z kłamstwami i manipulacjami Oscara.
– Chyba już wszystko pojmuję – powiedział. – Nie wiem tylko, skąd w ogóle wziąłeś te fałszywe dokumenty? I do kogo należał ten drugi dowód, jeśli nie do Oscara?
Luke wyciągnął pozbawiony zdjęcia dowód, wystawiony na Stanleya Goodarda, ale Smits nie był zaskoczony. Ostrożnie dotknął dokumentu.
– Do Lee – powiedział, patrząc na ogołocone z liści drzewa na granicy ogrodu. – Lee zdawał sobie sprawę z zagrożenia – wyjaśnił. – Powiedział, że nasz kraj się zmieni i wtedy możemy się znaleźć w niebezpieczeństwie... Więc na wszelki wypadek dał mi te fałszywe dokumenty. Pokazał mi, że ma też przygotowane dokumenty dla siebie, a potem wyjechał.
– To skąd masz dokumenty Lee? – zapytał Luke.
– Ukradłem je z biurka taty – powiedział Smits, patrząc na Luke’a wyzywająco, jakby tylko czekał, żeby Luke mu powiedział, że kradzież jest czymś złym.
Luke nie zrobił jednak tego.
– Czyli te dokumenty miał przy sobie, kiedy został zabity – powiedział. Dzięki temu fałszywemu dowodowi tożsamości on sam mógł udawać Lee, ponieważ żołnierze nie wiedzieli, że zabili tak naprawdę Lee Granta.
– Ludzie z ruchu oporu musieli przynieść je twoim rodzicom jako dowód – dodał.
Smits wzruszył ramionami, jakby takie szczegóły były bez znaczenia.
– Ale co się stało ze zdjęciem? – spytał Luke.
W odpowiedzi Smits sięgnął pod koszulę, odkleił od piersi maleńki, podniszczony kawałek taśmy i podał go Luke’owi.
– Mama i tata pozbyli się wszystkich zdjęć Lee – wyjaśnił. – Mówili, że to dla bezpieczeństwa. Więc... to wszystko, co mi zostało.
Pod pogniecioną i zatłuszczoną taśmą znajdowało się zdjęcie chłopca, który trochę przypomniał starszą wersję Smitsa z ciemniejszymi włosami. Luke ostrożnie wziął fotografię i przyjrzał się jej uważnie, ale trudno było poznać coś więcej z tak maleńkiego zdjęcia.
– Od dawna się z nim nie rozstajesz? – Luke ostrożnie oddał Smitsowi zdjęcie.
Młodszy chłopiec skinął głową.
– Teraz już nie muszę go mieć cały czas przy sobie, prawda? – zapytał.
– Nie – odparł Luke.
– Ale jeśli je odłożę, to nie będzie znaczyło, że zapomniałem o Lee?
– Jasne że nie – zapewnił go Luke. – Nigdy go nie zapomnisz. Ja też go nie zapomnę, a pewnego dnia będziemy mogli bezpiecznie powiedzieć całemu światu, co się naprawdę stało z Lee, jaki był odważny i w co wierzył.
Już mówiąc te słowa, Luke wiedział, że nigdy nie będzie całkowicie pewien, w co wierzył prawdziwy Lee. Czy tak jak powiedział Oscar, dołączył do rebeliantów tylko dlatego, żeby się odegrać na rodzicach?
Czy Oscar mówił prawdę, że nie obchodziło go, czy skrzywdzi niewinnych ludzi? A może naprawdę wierzył w to, co robił, i pragnął wywalczyć wolność dla wszystkich?
Luke nie potrafił winić Smitsa za to, że chciał się dowiedzieć więcej o zmarłym bracie, ponieważ sam nie miał się już nigdy dowiedzieć, czy pan i pani Grant naprawdę zamierzali go zabić, czy tylko zmusić do powrotu w ukrycie. Jeśli chcieli go zabić, jak mógłby opłakiwać ich śmierć?
Ale jak mógł ich nienawidzić tak jak Oscar, skoro podarowali mu tożsamość Lee?
Smits wyraźnie nie zauważył wątpliwości Luke’a. Zagiął taśmę pod spód fotografii i schował ją razem z oboma fałszywymi dokumentami do kieszeni. Dopiero potem spojrzał na Luke’a.
– Luke? Wtedy, kiedy spadł... spadł ten żyrandol, a ja krzyczałem: „Mój brat nie żyje”, nie chciałem cię wydać. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mnie zrozumiał, ale... przyniosło mi to ulgę, wiesz? W końcu mogłem powiedzieć na głos prawdę o Lee, przy tych wszystkich ludziach. Czuję się... czuję się teraz lepiej.
– Nie wydałeś mnie – powiedział Luke, myśląc o tym, jaką ulgę przyniosłoby wszystkim, gdyby w końcu mogli powiedzieć prawdę. Pewnego dnia on, Trey, Nina i wszyscy jego przyjaciele będą mogli stanąć dumnie i w końcu oznajmić całemu światu swoje prawdziwe imiona, opowiedzieć prawdziwe historie. Ale jakoś, nawet teraz, prawda wyślizgiwała się im czasem wśród wszystkich tych kłamstw i oszustw. – A ja mówiłem szczerze, kiedy powiedziałem, że jesteś teraz moim bratem.
– Wiem – przytaknął Smits. – Ale nie zostaniesz tu ze mną, prawda?
Luke pomyślał, że to zadziwiające, że Smits się tego domyślił, zorientował się, że dla Luke’a, podobnie jak dla Lee, bycie jego bratem nie może być najważniejsze.
– Nie – przyznał. – Ale będziesz tutaj bezpieczny, będziesz zwykłym pospolitym Peterem Goodardem, kimkolwiek by on nie był. Dobrze, że pan Hendricks jest jedyną osobą, która widziała te dokumenty. Wymyślimy jakąś historię o tym, dlaczego tu jesteś. Nie przypominasz reszty rodziny, więc nikt nie pomyśli, że jesteś ich trzecim dzieckiem z fałszywym dowodem tożsamości. – Prawie dodał: „Tak jak mogliby pomyśleć, gdybym ja został”, ale nie powiedział tego i uśmiechnął się do Smitsa. – Będziesz miał Matthew i Marka, są okropnymi braćmi, ale, no cóż... są lepsi niż nic. A ja zostanę dzisiaj na noc, ale jutro...
– Wiem – przerwał mu Smits.
Jutro Luke przejdzie przez maleńki ogród dzielący jego rodzinny dom od domu pana Talbota, a potem szofer zabierze go z powrotem do posiadłości Grantów albo do Szkoły Hendricksa, albo w jeszcze inne miejsce. Gdziekolwiek się uda, będzie w niebezpieczeństwie, ale zyska także możliwość działania, żeby kiedyś w końcu nadszedł upragniony przez niego dzień prawdy.
– Hej, mam pomysł – rzucił.
Wszedł bocznymi drzwiami do stodoły i wrócił ze starym pordzewiałym wagonikiem.
– Nie jest czerwony, a ja nie jestem Lee, ale... obiecałem ci coś.
I Luke usiadł w małym dziecinnym wagoniku, z kolanami prawie przy uszach, , a Smits roześmiał się, wstał, złapał za rączkę wagonika i pociągnął. Luke natychmiast wylądował na ziemi.
– Rany – powiedział. – Nic dziwnego, że Lee nigdy nie pozwalał ci się ciągnąć.
Potem długo jeszcze wygłupiali się z wagonikiem, na zmianę ciągnąc go i siedząc w środku. Zaczęli się bawić, który utrzyma się dłużej w wagoniku, a który najszybciej zdoła wyrzucić drugiego na ziemię. Ojciec Luke’a wyszedł z domu i roześmiał się, stojąc na schodach.
– Siadajcie – powiedział. – Pociągnę was obu.
Luke i Smits wepchnęli się do wagonika, ledwie mieszcząc się w środku. Ojciec Luke’a pociągnął ich mocno i przez moment Luke potrafił znowu uwierzyć, że jest tylko małym dzieckiem, pozwalającym dorosłym wybierać za siebie drogę. Ale w następnej chwili wylądował na ziemi, a jego ojciec jęknął, pocierając ramiona.
– Jesteście obaj za ciężcy – poskarżył się żartobliwie. – Teraz tylko mały.
Tak więc Luke odsunął się i patrzył, jak Smits bawi się z jego ojcem. Smits nie nosił już nazwiska Grant, ale nadal należało ono do Luke’a, za to Smits miał teraz rodziców Luke’a, a Luke już nie. Wiedział, że to kiepski interes, a mimo tego wszystkiego, co ryzykował, nadal nie udało mu się zrobić niczego wielkiego dla sprawy.
Pomógł jednak Smitsowi i to na razie wystarczało.