Margaret Peterson Haddix
Dzieci cienie
Wśród zdradzonych
Wśród notabli
Przełożyła Małgorzata Kaczorowska
W
ŚRÓD
ZDRADZONYCH
Dla Metedith
R
OZDZIAŁ
1
Z koszmarnego snu można się prędzej czy
później obudzić.
Nina powtarzała to sobie, kuląc się na
betonowej podłodze celi. Przez całe życie
prześladowały ją okropne sny o tym, że została
złapana przez Policję Populacyjną. Czasem trzymali
szufle i podnosili ją jak śmieć z ulicy, a czasem mieli
karabiny, którymi szturchali ją w plecy albo w
głowę.
Zawsze jednak budziła się, zanim któryś z nich
pociągnął za spust.
Pewnego razu przyśnił się jej nawet policjant
populacyjny, który przyszedł po nią ubrany w
marszczoną koszulę nocną i czepek cioci Zenki. Całe
miesiące po tym śnie Nina odmawiała dawania cioci
Zence całusa na dobranoc i nikt nie wiedział, o co jej
chodziło, a ona nie mogła powiedzieć, bo wszyscy
by się śmiali, a to nie było zabawne.
Nina wiedziała, że ma prawo bać się śmiertelnie
Policji Populacyjnej. Byli Złym Wilkiem, Babą Jagą
i wszystkimi potworami i złoczyńcami, o jakich
kiedykolwiek słyszała, w jednym.
Ale podobnie jak Zły Wilk, Baba Jaga i inne
potwory, Policja Populacyjna stanowiła część świata
opowieści i koszmarnych snów, a nie rzeczywistości.
Teraz zaś Nina uderzyła głową o betonową
ścianę za plecami.
– Obudź się! – nakazała rozpaczliwie samej
sobie. – Obudź się!
Uderzenie sprawiło, że głowa ją zabolała, a to
nie mogło się dziać we śnie, prawda? W snach nic
nie bolało. Mogli cię wychłostać do krwi, a ty nic nie
czułaś, mogli związać ci nogi, żebyś nie uciekła, a
sznury nie ocierały.
Nadgarstki i kostki u nóg Niny były otarte do
krwi przez kajdanki przykuwające ją do ściany, a
skóra na plecach tak pocięta, że każde dotknięcie
materiału sukienki wysyłało falę bólu. Jedno oko
miała spuchnięte od pobicia i nie mogła go
otworzyć.
Wszystko ją bolało.
Nina powtarzała sobie jednak z uporem, że jej
aresztowanie to koszmarny sen.
Rozpamiętywała w kółko nierealność swoich
wspomnień, zupełnie jakby aresztowanie było czymś
dobrym – a nie najgorszym momentem w jej życiu.
Nie mogła sobie przypomnieć policjantów
populacyjnych wchodzących do jadalni i
wywołujących jej nazwisko – czy to nie znaczyło, że
cała historia nie wydarzyła się naprawdę? Prawda?
Prawda? Siedziała sobie, jedząc śniadanie i ciesząc
się z tego, że znalazła całe trzy rodzynki w
owsiance, aż nagle w jadalni zapadła głucha cisza i
wszyscy wlepili w nią wzrok. Czuła te wszystkie
spojrzenia – upuściła łyżkę, a owsianka ochlapała
siedzącą obok dziewczynkę. Jednakże Lisie nie
powiedziała ani słowa, tylko gapiła się tak jak
pozostali. Właśnie te spojrzenia, a nie dźwięk jej
nazwiska, sprawiły, że Nina wstała i wyszła na
środek, pozwalając, żeby zakuto ją w kajdanki.
Jakim imieniem mnie wywołali? – zastanawiała
się Nina. – Nina, czy... czy...
Nie, nie mogła nawet myśleć o tym, ponieważ w
jej snach Policja Populacyjna potrafiła czasem
czytać w myślach.
Nina wróciła do rozpamiętywania tamtej chwili,
przypominając sobie inne dziewczynki, które
siedziały bez ruchu jak lalki na półce, podczas gdy ją
prowadzono niekończącym się przejściem pomiędzy
stołami. Znajoma jadalnia zmieniła się jakimś
sposobem w dolinę pełną oczu – Nina nie oglądała
się na prawo ani na lewo, ale czuła te wszystkie oczy
śledzące ją w milczeniu. Przypominały oczy lalek,
puste jak szklane paciorki.
Dlaczego nikt nie stanął w mojej obronie? –
zastanawiała się Nina. – Dlaczego nikt się nie
odezwał, nie zaczął prosić, błagać, starać się nie
dopuścić, żeby mnie zabrano?
Wiedziała. Nawet jeśli to był tylko koszmarny
sen – a był, prawda? – wiedziała, że pozostali
siedzieli zbyt przerażeni, żeby chociaż pisnąć. Sama
byłaby zbyt przerażona, by powiedzieć cokolwiek,
gdyby to ktoś inny jak we śnie zmierzał w stronę
mężczyzny obwieszonego medalami, gdyby ktoś
inny spośród nich miał zostać aresztowany.
(Dlaczego to była ona? Jak ją rozpoznali? Dlaczego
tylko o niej wiedzieli? Przestań – skarciła się w
myślach. – Koszmary nigdy nie mają sensu).
Pamiętała teraz, jak trudno jej było poruszać
nogami: w górę, w dół, prawa, lewa, bliżej, bliżej...
Nie mogła także zaprotestować ani bronić się, bo
gdyby otworzyła usta choćby po to, żeby jęknąć,
dostałaby ataku histerii.
Nie zabijajcie mnie! Jestem tylko dzieckiem, nie
chciałam złamać żadnego prawa, to nie moja wina. I
proszę, nie zabierajcie Jasona...
Teraz, siedząc w więziennej celi, Nina zacisnęła
zęby w obawie, że te słowa zdążą jeszcze się jej
wymknąć. Nie mogła sobie na to pozwolić – ktoś
mógł podsłuchiwać i usłyszeć jego imię. Niezależnie
od tego, co zrobi, musi chronić Jasona. Jasona,
babcię i ciotki, no i oczywiście rodziców. Potrafiła
trzymać język za zębami, jeśli chodziło o
pozostałych, ale chciała wypłakać imię Jasona,
wykrzyczeć je na głos.
Jason, wiesz, gdzie jestem? Czy zaniepokoiłeś
się, kiedy nie pojawiłam się na spotkaniu w lesie?
Jesteś taki odważny, czy mógłbyś... czy mógłbyś mnie
uratować?
Była okropnie głupia – to przecież tylko sen. Za
kilka minut zabrzmi poranny dzwonek, a ona
otworzy oczy i znajdzie się na chwiejnej górze
piętrowego łóżka w Szkole dla Dziewcząt Harlow.
Potem umyje zęby, opłucze twarz, ubierze się i
może, ale tylko może, znajdzie podczas śniadania w
owsiance cztery rodzynki...
W jej głowie znów pojawił się moment
aresztowania. Przypomniała sobie, jak podeszła do
drzwi jadalni i stanęła przed policjantem. W ostatniej
chwili, tuż przedtem, zanim policjant zatrzasnął
stalowe kajdanki na jej nadgarstkach, zauważyła
innego mężczyznę stojącego za nim i wpatrującego
się w nią tak samo uważnie, jak jej koleżanki. Ale jej
koleżanki miały oczy zeszklone strachem i puste jak
oczy lalek, podczas gdy spojrzenie tego mężczyzny
mówiło wszystko.
Był wściekły. Nienawidził jej. Pragnął, żeby nie
żyła.
Nina wzięła gwałtowny oddech – nie mogła już
dłużej udawać. Pamiętała zbyt wiele, nie mogłoby
jej się przyśnić takie spojrzenie. Było prawdziwe,
podobnie jak wszystko, co ją spotkało. Prawdziwe
były kajdanki na jej nadgarstkach i rany na jej
plecach, prawdziwe było także ogarniające ją
przerażenie.
– Zabiją mnie – wyszeptała Nina właściwie z
ulgą, tracąc w końcu – w końcu! – resztki nadziei.
R
OZDZIAŁ
2
Dlaczego?
To słowo eksplodowało w uszach Niny, budząc
ją gwałtownie. W następnej chwili szarpnęła się,
ponieważ zobaczyła o centymetry od siebie twarz
mężczyzny, który na nią krzyczał.
– Dlaczego zdradziłaś swój kraj?! – zażądał
odpowiedzi mężczyzna.
Nina zamrugała. Skoro i tak jej los był
przesądzony, to dlaczego nie miałaby się kłócić?
„Zdradziłam kraj? – mogłaby warknąć. – Co to
za kraj, który uważa za zdradę to, że się urodziłam?
Czy miałam się zabić z obywatelskiego obowiązku?
Z patriotyzmu? Czy to moja wina, że rodzice mieli
wcześniej dwójkę dzieci?”.
Takie słowa narażałyby jednak jej matkę, babcię
i ciotki – wszystkie te osoby, które trzymały ją w
ukryciu, osoby, które pozwoliły jej żyć.
Nie odezwała się ani słowem.
Mężczyzna przysiadł na piętach. W celi Niny
było ciemno – pomyślała, że pewnie jest środek
nocy. Sylwetka mężczyzny majaczyła przed nią jak
niewyraźny cień. On jest cieniem tak samo jak ja –
pomyślała Nina. Była nadal na tyle zamroczona, że
ta myśl wydała jej się zabawna.
W tym momencie mężczyzna odwrócił głowę i
mruknął: Już, a celę natychmiast zalało ostre, zbyt
jaskrawe światło pojedynczej żarówki na suficie.
Nina zacisnęła powieki.
– Wiem, że nie śpisz – powiedział cicho
mężczyzna. – Nie możesz się ukryć.
Nina zesztywniała, słysząc słowo „ukryć” – on
wiedział. Jasne, że wiedział, inaczej dlaczego
zostałaby aresztowana? Pogodziła się już z myślą o
śmierci, ale nagle zaczęła ją ogarniać panika. Czy to
już ta chwila? Czy ten człowiek zaraz ją zastrzeli? A
może zabierze ją gdzieś indziej, żeby wykonać
wyrok śmierci? Jak Policja Populacyjna zabija
nielegalne dzieci?
Nina odrobinę uchyliła powieki. Wolała widzieć
zabójcę, niż kulić się na oślep, oczekując w każdej
chwili strzału. To, co zobaczyła, zaskoczyło ją po
raz kolejny: rozpoznawała tego mężczyznę. To on
był przy jej aresztowaniu i wpatrywał się w nią
pełnymi nienawiści oczami.
Poczuła, że słabnie, i zamknęła oczy – chociaż
to nie miało znaczenia, dalej widziała, utrwaloną w
pamięci twarz tego mężczyzny. Był wysoki,
muskularny i elegancko ubrany, jak ludzie, których
widywała w telewizji. Ciemne włosy miał odgarnięte
z wysokiego czoła i sprawiał wrażenie silnego i
wpływowego, podobnie jak Jason. Ale Jason nigdy
nie patrzył na nią z taką nienawiścią.
Nina przypomniała sobie jedno z powiedzonek
babci: „Gdyby wzrok mógł zabijać... ”. Wzrok może
zabijać, babciu – chciała jej teraz powiedzieć Nina.
– Ten wzrok mnie zabije.
Mężczyzna roześmiał się.
– Nie obchodzi mnie, czy będziesz mówić, czy
nie – rzucił. – Twój wspólnik już nam wszystko
wyśpiewał. Sypał, aż miło. Pomyślałem tylko, że
chciałabyś dostać możliwość opowiedzenia nam
własnej wersji wydarzeń. Nie wykluczam, że twój
przyjaciel troszkę nakłamał, żeby ratować swoją
skórę, żeby on wypadł trochę lepiej, a ty, no cóż,
znacznie gorzej. Jako znacznie bardziej winna. Co ty
na to?
Mężczyzna prawie mruczał Ninie do ucha,
przysuwając twarz tak blisko, że czuła jego oddech
na policzku. Ledwie była w stanie zebrać myśli – o
czym on mówił?
Przez moment nie rozumiała nawet słowa,
którego użył – „wspólnik”. O co mu chodziło?
Potem przypomniała sobie wszystkie powieści
kryminalne, które ciocia Lystra czytała na głos w te
wieczory, kiedy telewizor nie działał. Detektyw w
takich książkach zawsze oskarżał kogoś, że był
„wspólnikiem zbrodni”. Wspólnikami byli partnerzy,
pomocnicy. Czy miał na myśli babcię i ciotki, które
były wspólniczkami w ukrywaniu jej?
Nina z trudem powstrzymała się, żeby nie
krzyknąć. „Nie! – miała ochotę wrzasnąć. – Nie
złapaliście ich! Nie mogliście!”. Milczała, a łzy
zaczęły jej spływać po twarzy.
Ale mężczyzna nie powiedział „wspólniczki”,
„one”. Powiedział „wspólnik” i „on”.
Nina znała tylko jedną osobę, o którą mogło
chodzić.
Nie – poprawiła się desperacko. – Spotkałam
innych chłopców ze Szkoły Hendricksa. To, że
właściwie ich nie znałam, nie znaczy, że nie mogli
mnie zdradzić. Więcej, to nawet bardziej
prawdopodobne, że to właśnie oni mnie wydali.
Nina pomyślała o chłopcach, z którymi ona i jej
przyjaciółki spotykały się potajemnie, wymykając
się wieczorami do lasu. Byli płochliwi i nieśmiali jak
króliki, a Nina nie potrafiła sobie wyobrazić, by
którykolwiek z nich miał dość odwagi, żeby
rozmawiać z Policją Populacyjną.
Z wyjątkiem jednego.
Nie! Spróbowała wyrzucić tę myśl z mózgu,
może nawet wykrzyczała przeczenie na głos. Nawet
jeśli zapomniałaby o tym, że Jason był w niej
zakochany, że całował ją w ukryciu, przy świetle
księżyca – to przecież on także był nielegalnym
trzecim dzieckiem. Jak wszyscy, cała grupa
spotykająca się w lesie. Nawet gdyby chcieli,
ponosiliby zbyt wielkie ryzyko, zdradzając ją.
Może chodzi o mojego ojca – pomyślała z
goryczą Nina. – Może babcia się myliła, może on nie
wiedział, że się urodziłam, nie wiedział, że istnieję.
Może pomyślał, że dostanie nagrodę za wydanie
mnie.
Nina otwarła oczy, dostatecznie wściekła, żeby
wytrzymać bez mrugnięcia spojrzenie nienawistnika.
Mężczyzna uśmiechał się.
– Cóż, Scott, a może raczej Jason, miał nam do
opowiedzenia naprawdę ciekawe rzeczy – rzekł
pogodnie. – Zrobił z ciebie niezłe ziółko.
Nina wrzasnęła. Dźwięk odbił się echem w
maleńkiej betonowej celi, pojedynczy
nieartykułowany skowyt wściekłości i bólu.
Kiedy przestała krzyczeć, mężczyzny już nie
było.
R
OZDZIAŁ
3
Jeśli nawet nadszedł poranek, Nina nie miała jak
tego odgadnąć. Siedziała przez całe godziny,
zesztywniała, obolała i z krwawiącym sercem,
skulona w jaskrawym świetle pojedynczej żarówki.
Ludzie zawsze mówią, że najgorszą rzeczą, jaka
może cię spotkać, jest śmierć – myślała. – To
nieprawda.
Żałowała, że mężczyzna po prostu nie zabił jej i
nie zakończył wszystkiego. Mogła umrzeć – no,
może nie szczęśliwa, ale przynajmniej mając coś, w
co wierzyła: Jason mnie kocha. Zegnaj, ukochany!
Uświadomiła sobie, że od chwili aresztowania
wyobrażała sobie Jasona i siebie jako tragicznych,
związanych
przeznaczeniem
kochanków,
przypominających tych, którzy zaludniali ulubione
książki i seriale telewizyjne cioci Zenki.
Babcia i pozostałe ciotki zawsze żartowały sobie
z upodobania cioci Zenki do tego rodzaju książek i
filmów.
– No, dajże spokój! – narzekała pewnego
wieczora ciocia Lystra, kiedy ciocia Zenka czytała
na głos przy świetle świecy. – Dlaczego piękna i
pełna życia bohaterka nie powie po prostu
Jacquesowi: „Słuchaj, jesteś śmiertelnie chory na
gruźlicę. Życie jest za krótkie, żebym je miała
marnować i czekać, aż umrzesz. Cześć!”.
– Ponieważ oni się kochają! – zaprotestowała
ciocia Zenka. – A miłość to...
– Kupa śmiecia – dokończyła za nią ciocia
Lystra, która pracowała w wydziale oczyszczania
miasta i zawsze wszystko porównywała do śmieci.
Nina żałowała biednej, sentymentalnej cioci
Zenki, która odpływała w świat marzeń już w
pierwszych sekundach filmu albo z pierwszym
zdaniem książki. Teraz jednak doszła do wniosku, że
ciocia Lystra na pewno miała rację i uznałaby, że
Nina była głupia, ufając Jasonowi.
Ale on był dla mnie taki dobry – broniła się
Nina. – Był silny, przystojny, wiedział tak dużo...
Po raz pierwszy Nina zaczęła się zastanawiać,
skąd właściwie Jason wiedział tak dużo. Wiedział,
że można się bezpiecznie spotykać w lesie. Wiedział
o istnieniu Szkoły dla Dziewcząt Harlow. Dokładnie
wiedział, kiedy należy wsunąć karteczkę pod drzwi
szkoły, żeby znalazła ją któraś z dziewcząt idących
na lekcje, a nie ktoś z nauczycieli.
Tą dziewczynką była właśnie Nina. Znowu
zatopiła się we wspomnieniach. Dwa miesiące temu
na korytarzu w Szkole Harlow podniosła złożoną
karteczkę, którą inne dziewczynki po prostu
ominęły. Przed dłuższą chwilę obracała sztywny
kremowy kartonik w dłoniach, wyobrażając sobie,
co też to może być. Wiedziała, że prawdopodobnie
nic ciekawego, nic, co by jej dotyczyło – na przykład
czyjś rachunek za energię elektryczną albo rządowe
powiadomienie o rozmiarach łyżek, jakich należy
używać w szkolnej stołówce. Dopóki jednak nie
rozłożyła kartki, mogła sobie wyobrażać, że zawiera
coś ekscytującego – jak otrzymane przez Kopciuszka
zaproszenie na bal u księcia. A ponieważ to ona ją
podniosła...
Oczekiwanie było nieznośne, więc Nina
przesunęła palcem pod krawędzią złożonej kartki,
rozrywając pieczęć. Ostrożnie rozłożyła i
przeczytała:
Do wszystkich dziewcząt w Harlow, które
interesuje problem cieni:
Zapraszamy na spotkanie z dzielącymi te
zainteresowania uczniami ze Szkoły dla Chłopców
Hendricksa, o godzinie 20, 16 kwietnia, w lesie
pomiędzy naszymi szkołami.
Nina nigdy nie słyszała o Szkole dla Chłopców
Hendricksa i nigdy nie była w lesie – jakimkolwiek
lesie. Pomijając dzień, w którym została
przywieziona do szkoły, nigdy nie była na dworze.
Niepokoiło ją też słowo „cienie” – czy znaczyło to,
co myślała, że mogło znaczyć? Czy to było
niebezpieczne?
Nina jednak nie dbała o nic, od pierwszej chwili
wiedziała, że pójdzie na to spotkanie. Poszłaby,
nawet gdyby wiadomość głosiła: „Do wszystkich
dziewcząt w Harlow, które interesuje problem
młotków”, albo „muszek owocówek”, albo
„ołówków”. Albo „systemów kanalizacyjnych i
nawadniających starożytnych cywilizacji” – jak
brzmiał temat ostatniej lekcji, której nie słuchała.
Miała wrażenie, że od całych trzynastu lat życia
czekała na takie zaproszenie.
Przekonanie przyjaciółek okazało się niełatwe.
– Nie wolno nam wychodzić na zewnątrz –
powiedziała lękliwie Sally, kiedy po zgaszeniu
świateł Nina wyszeptała jej swój sekret.
– Nikt nam tego tak właściwie nie zabronił –
sprzeciwiła się Nina, próbując ukryć panikę we
własnym głosie. Jeśli przyjaciółki odmówią, czy
będzie miała dość odwagi, żeby pójść sama?
– Nie zabraniają nam też płukania zębów wodą
z kibla, ale to nie znaczy, że mam to robić –
prychnęła Bonner, druga współlokatorka Niny.
Sally była drobniutka i złotowłosa, a Bonner
wysoka, ciemna i grubokoścista, prawie zwalista.
Ponieważ Nina była średniego wzrostu i średniej
wagi, z brązowymi włosami, zawsze się czuła
łączącym je ogniwem. Kiedy szły korytarzem, Nina
była zawsze pośrodku, a kiedy jej koleżanki się
sprzeczały, to zawsze ona proponowała jakieś
kompromisowe rozwiązanie. Fakt, że obie się jej
sprzeciwiły, sprawił, że poczuła się rozpaczliwie.
– Słuchajcie, oni chcą pogadać o cieniach –
powiedziała. Nawet w ciemnościach potrafiła
stwierdzić, że obie jej przyjaciółki zamarły na
dźwięk tego słowa. Szkoła Harlow skrywała
tajemnice, o których wszyscy wiedzieli, ale prawie
nikt o nich nie rozmawiał. Na początku roku
szkolnego, kiedy Nina nadal okropnie tęskniła za
domem, wyobrażała sobie, jak ciocia Rhoda,
najbardziej praktyczna z jej ciotek, pojawia się w
stołówce podczas śniadania albo lunchu i maszeruje
na środek sali, żeby wyłożyć wszystkim prawdę:
– Fakty: Każda z was, dziewczęta, jest
„cieniem”: trzecim, czwartym, a może nawet piątym
dzieckiem, którego przyjście na świat było
nielegalne, ponieważ rząd zabronił posiadania więcej
niż dwójki dzieci.
– Fakty: Wszystkie przyjechałyście tutaj z
fałszywymi
dowodami
tożsamości,
poświadczającymi, że jesteście kimś innym, kto
zdaniem rządu ma prawo do istnienia.
– Fakty: Każdy półgłówek mógłby zauważyć, że
wszystkie udajecie. Ta blondynka o skandynawskiej
urodzie najczęściej zapomina zareagować na imię
Uthant Mogadishu, i nie ona jedyna. Wszystkie
kulicie się na samą wzmiankę o rządzie i wszystkie
trzęsiecie się ze strachu, kiedy ktoś otwiera drzwi.
– Konkluzja: Więc może zakończyłybyście tę
farsę i pogadały otwarcie? Zdradziły sobie nawzajem
prawdziwe imiona, opowiedziały o prawdziwych
rodzinach, nie o przybranych braciach, siostrach i
rodzicach, których prawdopodobnie w życiu nie
widziałyście na oczy. Porównały sposoby ukrywania
się przez te wszystkie lata, zanim dostałyście
fałszywe dokumenty, pocieszyły się nawzajem,
zamiast leżeć każdej nocy w łóżkach, szlochając
bezgłośnie i udając, że nie słyszycie, że wasze
koleżanki też płaczą.
Ale oczywiście ciocia Rhoda została wiele
kilometrów stąd, a Nina nie była dostatecznie
odważna, żeby wstać i wygłosić taką przemowę.
Jednakże w rozmowach z Sally i Bonner,
prowadzonych w ciemnościach nocy, w zaciszu ich
pokoju, zdradzała pewne drobiazgi, a one robiły to
samo. Przez cały rok szkolny przypominało to
podążanie ścieżką wytyczoną przez okruchy chleba,
jak w bajce – Nina nigdy nie dowiadywała się zbyt
wiele naraz, ale wiosną wiedziała już, że Sally ma
dwie starsze siostry, dom nad morzem i rodziców,
którzy działają w ruchu oporu, chcąc obalić rząd.
Natomiast Bonner miała brata, siostrę i całe
mnóstwo ciotek i wujków; wszyscy mieszkali po
sąsiedzku i dzielili się opieką nad nią.
– Chcą rozmawiać o cieniach – powtórzyła
Bonner. – Jasne. Tak samo jak Policja Populacyjna.
A jeśli to pułapka?
– A jeśli to nie jest pułapka? – syknęła Nina. –
A jeśli to nasza jedyna szansa?
Miała nadzieję, że żadna z jej koleżanek nie
zapyta, jaką szansę ma na myśli, ponieważ nie
potrafiłaby im tego wyjaśnić. Może Sally i Bonner w
trakcie ukrywania się nigdy nie doszły do tej fazy,
kiedy ma się ochotę wrzeszczeć na otaczające cztery
ściany. Może nie czytały w kółko i na okrągło
wszystkich tych bajek, w których księżniczki były
uwalniane z mocy magicznych zaklęć i
złowieszczych klątw. Może nigdy nie myślały,
nawet już w Harlow: Proszę, niech to nie będzie
wszystko! Moje życie musi oznaczać coś więcej.
– Słuchajcie, możemy zabrać ze sobą do lasu
dowody tożsamości – przekonywała Nina. – Policja
Populacyjna nic nam nie zrobi, jeśli będziemy miały
dokumenty. Nie musimy nawet rozmawiać z
chłopcami, możemy po prostu schować się za
drzewami i obserwować ich. Tylko chodźcie ze mną,
proszę.
– No, niech będzie – powiedziała ponuro
Bonner.
– Sally? – zapytała Nina.
– Dobrze – odparła cichuteńko Sally, a Nina
wiedziała, że gdyby w pokoju była choć odrobina
światła, zobaczyłaby w oczach koleżanki śmiertelne
przerażenie. Tym razem była wdzięczna, że wokół
panuje całkowita ciemność.
Tak więc poszły do lasu, ściskając fałszywe
dowody tożsamości jak koła ratunkowe, ale nie
pozostały po prostu w ukryciu, obserwując. Poznały
Jasona i jego kolegów, a on opowiedział im cudowną
historię o dziewczynce w ich wieku, Jen Talbot,
która poprowadziła pikietę, żądając przyznania praw
trzecim dzieciom, takim jak oni. Jen była
dostatecznie odważna, żeby powiedzieć rządowi, że
trzecie dzieci nie powinny być zmuszane do
ukrywania się. Jen zginęła w obronie swoich
poglądów, ale mimo to, słuchając cudownego,
głębokiego głosu Jasona wychwalającego Jen, Nina
pragnęła być taka jak ona.
Teraz jednak Nina została aresztowana i
wszystko wskazywało na to, że Sally i Bonner miały
rację. Las był niebezpieczny, żadna z nich nie
powinna wychodzić na krok za mury Szkoły Harlow.
Nina nie powinna nigdy spotkać Jasona, całować się
z nim, zakochać się w nim.
– Nie! – Nina uświadomiła sobie, że znowu
krzyczy. – Nie, nie, nie, nie, nie...
R
OZDZIAŁ
4
Kiedy nienawistnik wrócił, Nina spojrzała na
niego zimno, z wysoko podniesioną głową i oczami
zmrużonymi w szparki.
– To pan kłamie – powiedziała. – Dlaczego
miałabym panu wierzyć? Może pan powiedzieć, co
tylko pan chce, ale ja wiem, że Jason by mnie nie
zdradził.
Nienawistnik nie odwzajemnił jej spojrzenia,
patrzył na przeciwległą ścianę celi.
– Dlaczego nic nie jadłaś? – zapytał.
Dopiero w tym momencie Nina zauważyła tacę
ustawioną tuż koło jej stóp: na talerzu leżały dwie
grube kromki ciemnego chleba posmarowane
syntetycznym masłem i nieduże jabłko, wyglądające
na robaczywe. Jedzenie nie było to gorsze od tego,
jakie dostawała w Harlow czy w domu.
– Nie byłam głodna – powiedziała wyzywająco i
była to prawda, ale teraz, kiedy spojrzała na tacę,
zaburczało jej w brzuchu.
– Jasne – prychnął niedowierzająco mężczyzna.
– Strajk głodowy nie jest szczególnie przydatny, jeśli
i tak masz zostać skazana na śmierć.
Powiedział to tak zwyczajnie, że Nina z trudem
powstrzymała okrzyk zgrozy. Więc to była prawda,
zamierzali ją zabić. Trudno. Ale nie mogli sprawić,
że umrze, nienawidząc Jasona.
Mężczyzna kołysał się na piętach i patrzył
zmrużonymi oczami na Ninę, jakby był
przyrodnikiem obserwującym interesującego owada.
Przez jakiś czas rząd mocno forsował pomysł, że
wszyscy powinni jeść owady, więc w telewizji
pokazywano mnóstwo filmów przyrodniczych na ten
temat. Nina nigdy wcześniej nie myślała, że będzie
współczuła obserwowanym owadom.
– No dobrze – zaczął mężczyzna. – Czy
naprawdę nazywasz się Nina Idi?
Nie! – miała ochotę wrzasnąć Nina. Byłoby
cudownie teraz, gdy wszystko było skończone,
powiedzieć prawdę. Nina zawsze uwielbiała swoje
prawdziwe imię, Elodie. Elodie Luria. Kiedy była
zupełnie mała, ciocia Zenka ułożyła nawet piosenkę
o jej imieniu: „Jesteś jak śliczna melodia... nasza
maleńka Elodie”. Elodie było imieniem księżniczki z
bajki. Kiedy babcia i ciotki uciułały w końcu dość
pieniędzy, żeby kupić dla Niny na czarnym rynku
fałszywy dowód tożsamości, babcia wróciła do
domu i położyła dokument na stole jak złoty medal.
Nina podeszła na paluszkach i przeczytała imię,
podczas kiedy wszystkie ciotki i babcia stały wokół
niej jak dobre wróżki chrzestne na chrzcinach
Śpiącej Królewny. Wtedy Nina zaczęła krzyczeć.
– Nina Idi? Tak się teraz nazywam? To brzmi
jak... Jak Ninia Idiotka! Chcecie, żebym była Ninią
Idiotką? Mimo tego krzyku Nina czuła wstyd,
ponieważ mały plastikowy prostokącik był jej
przepustką na wolność. Oznaczał dwanaście lat
noszenia przez ciotkę Lystrę okularów, przez które
nie widziała już najlepiej, dwanaście lat chodzenia
przez ciotkę Rhodę w tym samym płaszczu,
dwanaście lat cerowania przez babcię skarpetek tak
często, że więcej było na nich łat niż pierwotnej
tkaniny. Dwanaście lat życia o czerstwym chlebie i
wodnistej zupie. Mimo to Nina nie mogła się oprzeć
wrażeniu, że bezcenny dowód to dla niej raczej
wyrok śmierci niż ułaskawienie. Jeśli nie była już
Elodie, jeśli miała zostać tą nową, obcą osobą, Niną
Idi, to oznaczało, że nie była też maleńką melodią
cioci Zenki, małym złotkiem babci, najukochańszym
promyczkiem słońca w mieszkaniu pełnym
zmęczonych, starych kobiet. Była po prostu nikim.
Jakimś zdumiewającym cudem babcia i ciotki
zrozumiały, że Nina krzyczy ze strachu, a nie
dlatego, że jest rozpieszczonym bachorem. Stłoczyły
się wokół niej, tuląc ją i pocieszając.
– Zawsze będziesz naszą dziewczynką,
niezależnie od wszystkiego, co się wydarzy. Nawet
kiedy będziesz daleko, w szkole...
Słysząc po raz pierwszy słowo „szkoła”, Nina
zrozumiała, że Nina Idi miała tak naprawdę zabić
Elodie Lurię. Elodie mogła istnieć tylko w
mieszkaniu babci, Nina była w stanie je opuścić.
Ale teraz, kiedy Nina Idi miała niedługo
umrzeć, czy nie wolałaby umrzeć jako Elodie?
To było kuszące.
– To nie jest trudne pytanie – skarcił ją
mężczyzna. – Nazywasz się Nina Idi czy nie?
– To wy mnie aresztowaliście – warknęła Nina,
żeby zyskać trochę na czasie. – Nie wiecie nawet,
jak się nazywam? Może aresztowaliście niewłaściwą
osobę?
Mężczyzna odwrócił się.
– Strażnik? – zawołał do drzwi. – Proszę
krzesło.
Po kilku minutach pojawił się strażnik niosący
masywne drewniane krzesło. Mężczyzna usiadł.
Oparł się wygodnie, wyraźnie zadowolony z
lepszego siedzenia, podczas gdy Nina nadal kuliła
się na zimnej betonowej podłodze. Strażnik wyszedł,
zamykając za sobą drzwi na klucz.
– Uznałem, że ta rozmowa może potrwać nieco
dłużej, niż miałbym na to ochotę. Nie mam zamiaru
tkwić w kucki na tej twojej cuchnącej podłodze –
powiedział znienawidzony mężczyzna, zupełnie
jakby to była wina Niny, że cela więzienna jest tak
brudna. Pochylił się do niej, opierając podbródek na
dłoniach, a łokcie na kolanach.
– Dobrze. Z pewnością zorientowałaś się, że
moje pytanie nie jest tak głupie, jak mi to zarzuciłaś.
Ostatecznie drugi z aresztowanych wczorajszego
ranka przestępców, Scott Renault, udawał Jasona
Barstowa, podszywając się pod nielegalne trzecie
dziecko, które zdobyło fałszywy dowód tożsamości.
Twierdził, że chciał nakłonić inne nielegalne dzieci z
fałszywymi dokumentami, żeby zdradziły mu swoje
prawdziwe nazwiska i żeby mógł wydać je w ręce
Policji Populacyjnej. Rozumiesz? Ta historyjka,
oczywiście, jest absurdalna. Wszyscy wiedzą, że w
naszym wspaniałym kraju nie jest możliwe, żeby
ktoś wyjęty spod prawa zdobył fałszywy dowód
tożsamości. Żaden porządny obywatel nie
sprzeciwiłby się w tak niesłychany sposób naszemu
ukochanemu rządowi.
Nina w osłupieniu gapiła się na mężczyznę.
– Za co... za co zostałam aresztowana? –
zapytała cicho.
– Oczywiście, za zdradę – odparł niemalże
pogodnym głosem mężczyzna. – Zdradziłaś swój
kraj.
– W jaki sposób? – zapytała znowu Nina.
– Hej, kto tu niby zadaje pytania? –
zaprotestował mężczyzna, ale mimo wszystko jej
odpowiedział: – Ty i ten Jason... Scott? Jak
właściwie powinienem go nazywać?
– Jason – wyszeptała Nina. – On się nazywa
Jason.
– Dobrze, wszystko jedno. Ty i ten Jason
próbowaliście oszukać Policję Populacyjną, żeby
zapłaciła wam za wydanie kilkorga tak zwanych
pojawów, czyli nielegalnych dzieci udających
pełnoprawnych obywateli. Tak jak mówiłem
wcześniej. Tyle tylko, że te rzekome „pojawy” w
rzeczywistości były pełnoprawnymi obywatelami, a
niektóre z nich pochodziły z bardzo wpływowych i
znaczących rodzin. Pomyśleć tylko, co by było,
gdyby Policja Populacyjna dała się nabrać na waszą
sztuczkę...
Nina przestała słuchać. Nigdy wcześniej w
życiu nie czuła się tak tępa i głupia. Nic tutaj nie
miało sensu.
– Więc nie uważacie, że ja jestem nielegalnym
trzecim dzieckiem z fałszywym dowodem
tożsamości? – zapytała ostrożnie.
– Oczywiście, że nie – odparł mężczyzna. – Nie
ma na to żadnych dowodów, a gdybyś sama była
pojawem, dlaczego miałabyś zdradzać swoich
współtowarzyszy?
Nina zamknęła oczy w obawie, że mężczyzna
zauważy gigantyczną ulgę, jaką nagle odczuła. Miała
wrażenie, że z piersi spadł jej ogromny ciężar. Oni
nie wiedzą! – chciała krzyknąć. Nie odszukają babci,
ciotek i jej matki, nie aresztują ich wszystkich za
ukrywanie jej. Nikt w Szkole Harlow nie będzie miał
kłopotów z powodu trzymania w tajemnicy
obecności zbiega. Policja Populacyjna nie zabije
Niny Idi za to, że jest nielegalnym dzieckiem.
Nie, po prostu zabiją ją za coś, czego nie
zrobiła. Zdrada? Wydawanie pojawów?
Nina otwarła oczy i obdarzyła nienawistnika
spojrzeniem pełnym najgłębszego oburzenia.
– To pomyłka – powiedziała stanowczo. –
Nigdy nie próbowałam wydawać pojawów ani prosić
Policji Populacyjnej, żeby mi zapłaciła.
Mężczyzna wyciągnął nieduży notes i zaczął w
nim pisać.
– No, wreszcie zaczęłaś mówić – mruknął. –
Wiedziałem, że w końcu odzyskasz rozsądek i
zaczniesz oskarżać Jasona, tak jak on oskarżył
ciebie. Trudno liczyć na honor wśród przestępców. –
Przestał pisać, ale trzymał długopis w gotowości. –
No więc, jak brzmi twoja wersja? Jesteś biedną
niewinną dziewczynką, która tylko robiła to, co jej
kazał Jason? To zabrzmi bardziej przekonująco, jeśli
się trochę popłaczesz.
Nina poczuła się, jakby ją spoliczkował.
– Nie, mówię prawdę! – zaprotestowała. –
Niczego nie zrobiłam i jestem pewna, że Jason także
niczego nie zrobił.
– Czyli możesz poręczyć za Jasona? – zapytał
mężczyzna. – Jego zachowanie i działania w każdej
minucie każdego dnia?
– Nie, ale...
– Ale co? – Mężczyzna zaczął się uśmiechać.
– Ale ja znam Jasona i wiem, że nigdy nie
zrobiłby czegoś takiego.
– Tak samo jak wiesz, że nigdy by cię nie
zdradził – powiedział mężczyzna.
– Właśnie tak! – rzuciła gorąco Nina.
Mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni
marynarki prostokątny plastikowy przedmiot i
obrócił go w rękach.
– Strażnik? – krzyknął. Chwilę później pojawił
się strażnik i podał przez pręty metalowe pudełko.
– Widziałaś kiedyś magnetofon? – zapytał
mężczyzna Ninę.
– Nie – odparła Nina.
– No cóż, to właśnie to. Pozwala nagrać na
taśmie wszystko, co ktoś powiedział. – Podniósł
wyjęty z kieszeni plastikowy przedmiot i wsunął go
do magnetofonu. – A kiedy już coś nagramy,
możemy to odtworzyć tyle razy, ile tylko chcemy. –
Nacisnął przycisk.
Nina usłyszała szum, a potem głos. Na taśmie
słychać było trzaski, a głos był niewyraźny, jak w
telewizorze w burzowe dni, ale Nina mimo to go
rozpoznała: to był głos Jasona. Pochyliła się
gwałtownie do przodu, zupełnie jakby Jason
naprawdę tam był i mogła mu się rzucić w ramiona.
„Wtedy Nina mi powiedziała: «Widziałeś kiedyś
te reklamy w telewizji? Te o trzecich dzieciach i o
tym, że Policja Populacyjna chce się ich pozbyć?».
Powiedziała: «Założę się, że nieźle by nam zapłacili,
gdybyśmy kogoś wydali». Ja jej odpowiedziałem, że
nie znam żadnych trzecich dzieci, a wtedy ona się
roześmiała i powiedziała: «No to co? Wystarczy, że
ich oszukamy, możemy wydać kogokolwiek, a
potem dostaniemy nagrodę». Ja mówiłem: «Ale to
będzie kłamstwo! To nie w porządku, nie wolno tak
robić!», ale ona mnie nakłoniła... wie pan, jakie są
dziewczyny”.
Nina chwyciła magnetofon i z całej siły cisnęła
nim o przeciwległą ścianę. Pękł przy uderzeniu o
beton, a kiedy spadł na podłogę, wyleciała z niego
kaseta. Nina sięgnęła po nią, chcąc ją także
zniszczyć, ale mężczyzna był szybszy. Złapał kasetę,
podczas kiedy kajdanki wbiły się w nadgarstki Niny,
przytrzymując ją w miejscu. Schował taśmę z
powrotem do kieszeni.
– Proszę, proszę – powiedział. – Cóż za
charakterek. – Znowu wyciągnął notes. – Czy mam
zapisać w raporcie, że powiedziałaś dokładnie to
samo, co Jason, tylko na odwrót? „Wtedy Jason mi
powiedział: «Założę się, że nieźle by nam zapłacili,
gdybyśmy kogoś wydali», a ja powiedziałam: «Ale
to będzie kłamstwo! To nie w porządku, nie wolno
tak robić!»”. Naśladowany przez niego głos Niny był
wysoki, afektowany i okropnie dziecinny.
Nina milczała. Odwróciła twarz do ściany, żeby
mężczyzna nie widział, że płacze. W jej głowie
zamajaczyła nowa myśl: To nie koszmarny sen,
nawet koszmarne sny nie są tak okropne.
– Czy mam uznać twoje milczenie za zgodę? –
poganiał ją mężczyzna. – Ale na co się właściwie
zgadzasz? Ze chcesz zdradzić tego Jasona, którego
tak dobrze znasz, tak samo jak on zdradził ciebie?
Czy też, że on powiedział prawdę i to ciebie należy
za wszystko winić? Którą wersję wybierasz?
Nina zmusiła się, żeby spojrzeć z powrotem na
mężczyznę.
– Nigdy nie zgodzę się na nic, co pan mówi –
powiedziała gorąco.
– Hmm – odezwał się mężczyzna. – To ciekawe,
ponieważ właśnie miałem ci złożyć propozycję,
dzięki której mogłabyś ocalić życie. Coś mi się
jednak wydaje, że nie jesteś w tym momencie w
najlepszym nastroju, więc moja propozycja będzie
musiała poczekać.
Wstał, zabrał krzesło i szczątki magnetofonu, po
czym wyszedł z celi. Nina trzymała głowę
odwróconą, żeby szlochać z twarzą przy ścianie.
Kiedy jednak była pewna, że już go nie ma,
odwróciła z powrotem głowę i zobaczyła, że
zostawił białą chusteczkę, elegancko złożoną i
idealnie wyprasowaną. Złapała chusteczkę i zgniotła
ją w kulkę, żeby nią także cisnąć o przeciwległą
ścianę, ale chusteczka nie uderzyłaby o mur z
satysfakcjonującą siłą, tak jak magnetofon.
Chusteczka spłynęłaby tylko łagodnie na ziemię, jak
ptak znajdujący bezpieczną gałąź.
Nina rozejrzała się, żeby mieć pewność, że nikt
nie patrzy, i głośno wysmarkała w nią nos.
R
OZDZIAŁ
5
Nina zjadła chleb. Była zniesmaczona samą
sobą, tym, że wyzbierała wszystkie okruchy i
pożarła robaczywe jabłko razem z ogryzkiem.
Powinna tęsknić za Jasonem, szlochając bezustannie,
jak jakaś nieszczęsna porzucona bohaterka książki
cioci Zenki. Ale nie miała już złamanego serca, była
wściekła, a jedzenie dało jej więcej energii, żeby się
złościć.
– Byłam faktycznie Ninią Idiotką – mruknęła. –
Zasłużyłam na to imię.
Jak on mógł? Jak Jason mógł stać w świetle
księżyca wieczór za wieczorem, z taką miłością
patrząc jej w oczy, a potem odwrócić się na pięcie i
zrobić coś takiego? Czy planował ją zdradzić już
miesiąc temu, kiedy po raz pierwszy wyszeptał jej
do ucha: „Może powiemy innym, żeby już wracali, a
my jeszcze zostaniemy? Będziemy mieć chwilę
tylko dla siebie”. Potem trzymał ją za rękę, całował
jej szyję, a Nina czuła, że cała słabnie. Nawet teraz
pamiętała jeszcze dotyk jego ręki na swojej dłoni,
jego ust przyciśniętych do jej ust. Przypominała
sobie po wiele razy każdy dotyk i pocałunek, a w
uszach dalej brzmiał jego szept: „Kocham cię”.
Ale nie kochał jej; powiedział Policji
Populacyjnej, że zrobiła coś złego, i teraz miała
zostać za to zabita.
Wypluła pestkę jabłka tak gwałtownie, że odbiła
się od podłogi.
Przez Jasona zrobiła z siebie kompletną
kretynkę. Pamiętała doskonale wszystkie te
spotkania w lesie, kiedy patrzyła na niego z
uwielbieniem i gadała głupoty, flirtując. Pamiętała
też ten raz, kiedy nowy chłopak, Lee Grant, zaczął
wychodzić na zewnątrz, a Jason opowiadał mu o
pikiecie prowadzonej przez Jen Talbot w obronie
praw trzecich dzieci. Nina nie była wtedy w stanie
włączyć się do rozmowy inaczej, niż potakując
Jasonowi: „Właśnie, pikieta... ”. Nie potrafiła
powiedzieć niczego inteligentnego, ponieważ tak
właściwie nie słuchała rozmowy, patrzyła tylko na
przystojny profil Jasona widoczny w przyćmionym
świetle i podziwiała doskonały kształt jego nosa.
Idiotka.
Nawet wcześniej, zanim ona i Jason po raz
pierwszy się pocałowali, flirtowała z nim w inny
sposób, zadzierając nosa i nabijając się z chłopców.
„No, to typowe dla chłopaków!”, powtarzała chyba
setki razy z głupkowatym uśmiechem na twarzy i
czuła się, jakby grała w jednym z seriali oglądanych
przez ciocię Zenkę. Potrzebowała tylko sukni
balowej i malutkiego składanego wachlarza, którym
mogłaby trzepotać za każdym razem, kiedy
powiedziałaby coś szczególnie pretensjonalnego.
Absurdalne. Tak właśnie teraz wyglądała –
absurdalnie. Jak mogła zapomnieć, że jest
niezgrabną trzynastolatką z mysimi warkoczykami
zwisającymi po obu stronach twarzy? Nawet gdyby
miała na sobie suknię balową i trzymała składany
wachlarz, wyglądałaby po prostu głupio.
Nic dziwnego, że Jason ją zdradził. Nic
dziwnego, że Sally i Bonner odsuwały się od niej w
lesie, jakby nie chciały, żeby je razem widziano.
Nina miała ochotę znowu się rozpłakać, ale łzy
nie chciały jej napłynąć do oczu. Miała wrażenie,
jakby jej serce zamieniło się w kamień. Wszystko
wokół było zimne, twarde i bezlitosne: betonowe
ściany, cementowa podłoga, żelazne pręty w
drzwiach. Myślała, że zdoła otulić się
wspomnieniami o tym, jak była kochana – przez
Jasona, przez przyjaciółki w Harlow, przez babcię i
ciotki. Ale miłość Jasona okazała się fałszywa,
przyjaciółki nie stanęły w jej obronie, a babcia i
ciotki były tak daleko i rozstała się z nim tak dawno,
że miała wrażenie, iż kochały zupełnie inną małą
dziewczynkę. Jakąś maleńką Elodie, którą Nina
ledwie pamiętała.
Zasnęła z suchymi oczami i skamieniałym
sercem, zimna jak wszystko inne w więzieniu.
R
OZDZIAŁ
6
O to moja propozycja – powiedział mężczyzna.
Nina zamrugała głupio oczami i spróbowała się
obudzić – to musiał znowu być środek nocy.
Żarówka nad jej głową świeciła oślepiająco, a
dziewczynka czuła mdłości z powodu braku
jedzenia. Dwie kromki chleba i jedno małe jabłko na
chyba półtora dnia niewiele złagodziły jej głód.
– Uważamy, że możesz się nam przydać –
powiedział gładko mężczyzna, wyciągając do niej
rękę. Nina zamrugała jeszcze kilka razy, żeby
widzieć wyraźniej. To, co trzymał w dłoni
mężczyzna, było zbyt nieprawdopodobne, żeby
mogła uwierzyć: kanapka. I to nie taka z ciemnego
chleba i pleśniejącego sera, do jakich Nina była
przyzwyczajona, ale puszysta bułeczka, gruba i
złocistobrązowa, z jasnoróżowymi plastrami
czegoś... czy to była szynka? Tak, z szynką
wystającą po bokach. Nina widziała takie rzeczy
tylko w telewizji, na zakazanych kanałach, które
pokazywały życie przed czasami głodu.
– Masz, zjedz to. – Mężczyzna beztrosko
machnął kanapką przed oczami Niny.
Wepchnęła sobie połowę kanapki do ust, zanim
w ogóle się zorientowała, że po nią sięgnęła.
– Chyba nikt nigdy nie uczył cię dobrych manier
– powiedział mężczyzna z odrazą.
Nina zignorowała go, ponieważ kanapka
smakowała bosko. Bułeczka była lekka i puszysta, a
w środku oprócz szynki krył się plasterek ostrego
sera. Dziewczynka czuła też inne smaki –
przypłynęły do niej słowa ze starej reklamy: „sałata,
pomidory, ogórki, cebula... ”. Nie była pewna, czy to
właśnie je, ale kanapka była cudowna, absolutnie
doskonała, więc zwolniła trochę tempo, żeby cieszyć
się nią dłużej.
– Od razu lepiej – rzucił gniewnie mężczyzna.
Nina prawie zapomniała o jego istnieniu, ale teraz
podał jej butelkę, a napój w środku był także
wyborny, słodki i cytrynowy. Napiła się, myśląc
tylko o ugaszeniu pragnienia.
Kiedy kanapka zniknęła, a butelka była pusta,
Nina w końcu spojrzała na mężczyznę.
– Propozycja...? – zapytała niepewnie.
– Zgodnie z prawem powinnaś zostać stracona
już w dniu aresztowania – wyjaśnił mężczyzna. –
Czasem jednak nawet dla Policji Populacyjnej może
być korzystne przymknięcie oka na pewne aspekty
prawa.
Nina zamarła w oczekiwaniu.
– Oczywiście, nie mówię tu o łamaniu prawa –
ciągnął mężczyzna. – Ze względu na wagę naszej
misji zostały przewidziane pewne specjalne wyjątki.
Załóżmy, że trafia do nas przestępca, który może być
przydatny w naszej sprawie. Po co mielibyśmy
wykonywać wyrok śmierci na kimś takim?
– Czego? – zapytała Nina przez zaciśnięte zęby.
– Czego pan chce ode mnie?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nic, czego ty i Jason i tak nie próbowaliście
zrobić.
– Czy Jason będzie mi pomagał? – zapytała
Nina, zanim zdążyła się powstrzymać.
– Niestety, Jason nie okazał się dla nas tak
przydatny, jak możesz być ty. – Mężczyzna z jeszcze
większą obojętnością wzruszył ramionami.
– Czyli on...
– Nie żyje? Oczywiście – odparł mężczyzna. –
Szybka i skuteczna sprawiedliwość to nasze motto.
Nina miała wrażenie, że wszystko wewnątrz niej
rozsypuje się na kawałki. Usta jej zadrżały.
– No już, już – powiedział mężczyzna. – Proszę,
tylko bez pokazowej rozpaczy. Zdradził cię, nie
pamiętasz? Nie miał oporów, żeby wpakować ci nóż
w plecy, kiedy myślał, że może tym ocalić własną
skórę. Oczywiście, nic mu to nie dało, ale, jak sądzę,
ktoś, kto zdradza własny kraj, bez najmniejszego
wahania może zdradzić jedną dziewczynkę.
Nina starała się go nie słuchać, ale to było
niemożliwe. Jason ją zdradził, pamiętała jego głos na
taśmie, zimny i wyrachowany. Poczuła nowy
przypływ gniewu i przyjęła go z ulgą, ponieważ
dawał jej siłę.
– Dlaczego uważa pan, że mogę być bardziej
przydatna niż on? – zapytała, z całej siły starając się
zachować spokój w głosie.
– Nie wiem. Może trudno mi sobie wyobrazić
małą dziewczynkę z warkoczykami jako
zatwardziałą kryminalistkę? – odparł beztrosko
mężczyzna. – Może uważam, że ci, których masz
podejść, szybciej zaufają dziewczynce. A może po
prostu nie spodobał mi się Jason.
Nina pragnęła wziąć w obronę Jasona, wrzasnąć
na tego mężczyznę, że ktoś jemu podobny nie ma
prawa twierdzić, że Jason może się nie podobać, ale
stawanie w obronie Jasona było ponad jej siły.
Musiał przecież wiedzieć, że zdradzając Ninę,
skazuje ją na śmierć. Dlaczego to zrobił? Dlaczego
sam próbował oszukać Policję Populacyjną?
Nina nie miała czasu na rozpamiętywanie tego
typu pytań, ponieważ mężczyzna zaczął znowu
mówić, wyjaśniając, czego od niej oczekuje.
– Aresztowaliśmy kilkoro nielegalnych dzieci –
powiedział. – Cieni z fałszywymi dowodami
tożsamości...
– Mówił pan przedtem, że to niemożliwe, żeby
nielegalne dzieci dostały fałszywe dowody
tożsamości – przerwała Nina.
– Cóż, nie były dostatecznie dobre. Nie mogą
mieć takich, które pozwolą oszukać władze – odparł
mężczyzna. – Dlatego właśnie te dzieci zostały
złapane, nie zdziwiłbym się, gdyby same sobie
zrobiły te dokumenty, ale nie chcą się do tego
przyznać. Moim obowiązkiem, jako pracownika
Policji Populacyjnej, jest dowiedzieć się, skąd
wzięły fałszywe dokumenty, na wypadek gdyby ktoś
jeszcze był zamieszany w ten proceder.
Chcielibyśmy też wiedzieć, kto przez te wszystkie
lata ukrywał nielegalne dzieci. Zostały aresztowane
na ulicy i odmówiły podania nazwisk rodziców oraz
adresów zamieszkania. Rozumiesz, na czym polega
nasz problem? Jeśli natychmiast stracimy te dzieci,
inni przestępcy, ci, którzy je ukrywali albo zrobili
dla nich fałszywe dokumenty, nigdy nie zostaną
złapani. Ale jeśli umieścimy cię w celi razem z nimi,
a ty zdobędziesz ich zaufanie i powiedzą ci prawdę,
będziesz mogła mi ją powtórzyć, a wtedy
pozbędziemy się wszystkich przestępców.
Sprawiedliwości stanie się zadość, rozumiesz?
Nina rozumiała doskonale i właśnie dlatego
dygotała tak gwałtownie, że nawet jej warkocze się
trzęsły.
– A jeśli odmówię? – zapytała. Głos też jej się
trząsł.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Ośmielasz się w ogóle rozważać taką
możliwość? – zagrzmiał. – Jeśli odmówisz,
dołączysz do swojego wspaniałego przyjaciela
Jasona. Umrzesz.
Kanapka, która kilka minut temu tak bardzo
smakowała Ninie, teraz przewracała się w jej
żołądku. Jak mogła się zgodzić na to, co proponował
ten mężczyzna?
Ale jak mogła się nie zgodzić i pozwolić, żeby
ją stracono?
Jason ją zdradził, przyjaciółki jej nie broniły –
porządek świata był taki, że każdy troszczył się tylko
o siebie.
– Dlaczego któreś z tych cieni miałoby mi w
ogóle zaufać? – zapytała.
– Ponieważ będą myślały, że także jesteś
pojawem – wyjaśnił mężczyzna. – Z pewnością
świetnie umiesz to udawać.
No jasne, umiałabym – pomyślała Nina. – Ale
jak mogłabym żyć ze świadomością, że te dzieci mi
zaufały, a ja je potem zdradziłam?
Mężczyzna wstał już i otrzepał okruchy ze
spodni.
– Czyli postanowione – powiedział, jakby
rozmowa była zakończona, a Nina zgodziła się na
współpracę. – Rano przeniesiemy cię do ich celi.
Odwrócił się i ruszył powoli do drzwi. Miała
wrażenie, że dobrych pięć minut zajęło mu wyjęcie
klucza, włożenie go w zamek i przekręcenie, żeby
drzwi się otworzyły. Nina powtarzała sobie, że
powinna za nim krzyknąć: „Proszę zaczekać! Nie
zrobię tego! Prędzej umrę, niż będę pracować dla
Policji Populacyjnej! Ja także jestem pojawem,
nazywam się Elodie i jestem z tego dumna... ”. Ale
nie była w stanie otworzyć ust i poruszyć językiem.
Wreszcie mężczyzna znalazł się za drzwiami,
nacisnął wyłącznik i cela pogrążyła się z powrotem
w ciemnościach. Usłyszała jego kroki odbijające się
echem w korytarzu – samotny dźwięk w ponurym
więzieniu.
Teraz to miejsce odpowiednie dla mnie –
pomyślała Nina. – Jestem zdrajczynią, jestem zła.
R
OZDZIAŁ
7
Nina do rana rozmyślała o baśni, ale tym razem
nie o takiej, w której piękna księżniczka zakochuje
się w przystojnym księciu. Na myśl przychodziła jej
baśń o Titeliturym.
Jestem jak córka młynarza – powiedziała sobie.
– Król powiedział jej, że musi uprząść złoto ze słomy
albo zginie. Biorąc pod uwagę dany jej wybór, jasne
było, że się nie sprzeciwiła i nie powiedziała: „Ups,
przepraszam, ale to niemożliwe. Proszę mnie zabić”.
Ja także nie zamierzam tego powiedzieć. Ale córka
młynarza nie miała nikogo skrzywdzić, żądano od
niej zrobienia czegoś niewykonalnego, a nie czegoś
złego.
To, co miała zrobić Nina, z pewnością było złe.
Może tamte dzieci są okropne i wstrętne, a ja
będę się cieszyła, że mogę je zdradzić – myślała
Nina. – Może zasługują na to.
Nie potrafiła jednak się zmusić, żeby w to
uwierzyć.
Nadal siedziała bezsennie w ciemnościach,
kiedy usłyszała, jak drzwi jej celi otwierają się ze
zgrzytem. Strażnik więzienny podszedł i szarpnął ją
za ramię.
– Idziemy! – warknął.
– Kajdanki... jestem przykuta! – zaprotestowała
Nina. – Jestem przykuta do ściany.
Strażnik zaklął i kopnął ją w brzuch, tak że
zwinęła się z bólu. Czy tak właśnie Policja
Populacyjna traktowała tych, którzy dla niej
pracowali?
Strażnik wyszedł z celi i chwilę później wrócił z
kluczem. Otworzył nim zamek, a potem szarpnął
Ninę, stawiając ją do pionu. Dziewczynka nie
wstawała od dwóch dni, więc miała wrażenie, że
nogi są sztywne i bezużyteczne.
– No już, idziemy! – rozkazał, ciągnąc ją za
ramię.
Nina, potykając się, ruszyła za nim. Zeszli
schodami i przemierzyli szereg długich korytarzy,
mijając tuziny zaryglowanych drzwi. Nina chętnie
zajrzałaby za któreś z nich, ale było za ciemno, a
strażnik szedł zbyt szybko. Zeszli po jeszcze jednych
schodach; powietrze stało się bardziej wilgotne.
Nina potknęła się i straciła równowagę, a jej nagie
kolano dotknęło kałuży wody, nim zdążyła się
wyprostować. Przesunęła palcami po kamiennym
murze, który także był wilgotny.
Znajdowali się w podziemiach, może nawet w
jaskini.
Doszli do kolejnych drzwi wykonanych z
grubego drewna, a strażnik mocniej ścisnął jej ramię.
Drugą ręką otworzył drzwi i popchnął ją do przodu.
– Jak będziesz dalej sprawiać kłopoty, będzie
jeszcze gorzej! – wrzasnął, puszczając ją. Nina
poleciała do przodu i upadła na ziemię, a za nią
zatrzasnęły się drzwi.
– Hej? – zapytała ostrożnie, spoglądając w
ciemność, w której nie była w stanie niczego
dostrzec. Ściana równie dobrze mogła być na
wyciągnięcie ręki, jak i kilometr dalej. – Hej? –
zapytała znowu. – Jest tu ktoś?
Usłyszała szelest po prawej stronie i zaczęła się
zastanawiać, czy to nie są tylko myszy albo szczury,
a cała propozycja współpracy nie okaże się
okrutnym żartem. Jednak chwilę później w
ciemności błysnęła zapałka i ktoś wyszeptał:
– Nie, już mam...
Potem zapaliła się świeczka, a w słabym świetle
Nina dostrzegła dwie – nie, trzy twarze. To były te
dzieci, które miała zdradzić.
– Czy któreś z was ma więcej niż pięć lat? –
krzyknęła z przerażeniem.
R
OZDZIAŁ
8
Cała trójka popatrzyła na Ninę z urazą. Nigdy w
życiu nie widziała jeszcze tak brudnych i
obszarpanych dzieci. Po dwóch dniach w więzieniu
w podartej i pokrwawionej sukience, z twarzą ze
smugami łez i brudu oraz rozplecionymi warkoczami
ona także nie wyglądała jak z żurnala mody, ale te
dzieci sprawiały wrażenie (niestety, także
zapachowe), jakby przyszły na świat na jednym z
wysypisk śmieci cioci Lystry. Miały brud zaschnięty
na policzkach i smugi nie wiadomo czego na
połatanych workowatych ubraniach, a sfilcowane
włosy zwisały im w postrzępionych płatach nad
oczami. Nie można było nawet stwierdzić, czy są to
chłopcy, czy dziewczęta – Nina nie zdziwiłaby się,
gdyby się okazało, że to jakieś dziwaczne
człekopodobne zwierzęta, o których dotąd nie
słyszała.
Wtedy zaczęły mówić.
– Wszyscy mamy więcej niż pięć lat – odezwało
się to siedzące pośrodku. – Jesteśmy tylko mali na
swój wiek.
Najmniejsze energicznie pokiwało głową.
– Matthias ma dziesięć lat, Percy dziewięć, a ja
sześć.
– A jak masz na imię? – zapytała łagodnie Nina.
– Alia – odparło dziecko.
Alia – czyli najmniejsze z nich było
dziewczynką. Jak mogłabym zdradzić małą
dziewczynkę? – pomyślała Nina. Kiedy sama miała
sześć lat, ciotki na zmianę trzymały ją na kolanach i
uczyły czytać. Babcia udzielała jej lekcji
matematyki, a ciocia Rhoda pokazywała, jak się
pisze. Nina pamiętała jeszcze, jakie to było uczucie –
siedzieć wygodnie razem z ciotką w wielkim fotelu,
z książką opartą na kolanach. Niezależnie od tego,
jak zimno bywało w ich mieszkaniu, sześcioletniej
Ninie zawsze było ciepło.
Ta sześciolatka kuliła się w wilgotnej celi
więziennej, czekając na egzekucję.
– Jeśli pozwolisz – odezwał się największy,
czyli Matthias – zgasimy teraz świeczkę. Mamy
tylko tę jedną, ale chcieliśmy ci się przyjrzeć.
– Jasne, nie ma sprawy – odparła Nina, chociaż
tęskniła do światła. Dwa dni w ciemności to
zdecydowanie za długo.
– Moja kolej! – zawołała radośnie Alia.
Pochyliła się i zdmuchnęła świeczkę. Płomień zgasł,
a Nina od razu pożałowała jego zniknięcia.
W ciemności łatwiej mi będzie ich oszukać. Nie
wyczytają z mojej twarzy, że kłamię.
Ale czy zamierzała ich okłamać? Nie potrafiła
się zdecydować.
– No więc, kim jesteś? – zapytał nieznajomy
głos, chyba Percy’ego.
Nina już czuła się zagubiona – jakie imię
powinna podać? Jakie imiona oni jej podali –
prawdziwe czy fałszywe? Z trudem mogła sobie
wyobrazić, jak ktokolwiek chciałby nadać synowi
imię Percy, więc prawdopodobnie nadal udawali, że
są tymi osobami, na które były wystawione ich
dokumenty.
– Możecie mnie nazywać Nina – powiedziała
ostrożnie. – Ale naprawdę mam na imię...
– Nie! Nie mów! – krzyknęła Alia.
– Uważamy, że mogą nas podsłuchiwać –
wyjaśnił szeptem Matthias.
– No to co? – zapytała brawurowo Nina. – I tak
nas pozabijają.
Prawie czuła zaszokowane milczenie po
przeciwnej stronie celi. Nawet w ciemnościach
potrafiła sobie wyobrazić te brudne twarzyczki
wykrzywione przerażeniem.
– Wcale nie – zaprzeczyła Alia. – Przekonają
się, że jesteśmy niewinni, a wtedy nas wypuszczą.
Głos Alii był pełen nadziei, spokojny i pewny –
czy naprawdę wierzyła w to, co mówi? Czy była aż
taka głupia? Ze sposobu, w jaki te dzieci kuliły się
razem, co widziała przez krótki czas, gdy paliła się
świeca, Nina odgadła, że Matthias i Percy opiekują
się Alią. Może chłopcy, nie chcąc mieć do czynienia
z histeryzującą sześciolatką, nabili jej głowę
kłamstwami: „Wszystko będzie dobrze, nie
skrzywdzą nas. Niedługo stąd wyjdziemy”.
A może Alia grała na użytek Policji
Populacyjnej, która podobno miała ich
podsłuchiwać? Może jeden z chłopców powiedział
jej: „Zachowuj się, jakbyśmy byli niewinni, to nam
uwierzą”? Ale czy sześciolatka potrafiłaby tak
przekonująco udawać?
Jak w ogóle mogli myśleć, że Policja
Populacyjna ich podsłuchuje? A może wiedzieli –
gdyby Nina powiedziała Policji Populacyjnej
wszystko, czego się dowie, to czy to nie byłoby
podsłuchiwanie jej uszami?
Nina potarła czoło – sytuacja była taka
zagmatwana. Jak teraz miała sprawić, że te dzieci jej
zaufają i wyznają jej swoje tajemnice? Czy
naprawdę chciała, żeby to zrobiły?
Mogłabym poznać ich tajemnice i po prostu nie
powiedzieć niczego Policji Populacyjnej
–
pomyślała.
– Jak długo tu jesteście? – zapytała, starając się
mówić obojętnie, jakby właściwie jej to nie
interesowało, ale nie miała nic lepszego do roboty.
Nikt jej od razu nie odpowiedział, a Nina
pomyślała, że może naradzają się szeptem po drugiej
stronie celi. W końcu odezwał się Percy.
– Nie bardzo wiemy, trudno tu poznać, czy jest
noc, czy dzień.
– Do tej pory nakarmili nas trzy razy – dodała
Alia.
– Jak zostaliście aresztowani? – spytała Nina.
Znowu chwilę potrwało, zanim usłyszała
odpowiedź.
Żałowała, że nie może ich zobaczyć.
– Czekaliśmy w kolejce, żeby kupić kapustę.
Wszyscy troje – powiedział w końcu Matthias. –
Policja Populacyjna przyszła do sklepu i sprawdzała
dowody tożsamości. Powiedzieli, że nasze są
fałszywe, więc aresztowali nas...
– Ale nie są fałszywe! – przerwała Alia. – Są
prawdziwe i Policja Populacyjna powinna o tym
wiedzieć. Słyszycie mnie?!!! – Słowa Alii nie były
skierowane do Niny, ale do drzwi i odbiły się tak
głośnym echem, że Nina ledwie słyszała, jak chłopcy
uciszają małą.
Uznała, że lepiej będzie, jeśli to zignoruje.
– Dlaczego rodzice po was nie przyszli? –
zapytała.
– Nie mamy rodziców – wyjaśniła Alia.
Nina zwróciła uwagę na dobór słów – „Nie
mamy rodziców”, a nie „Nasi rodzice nie żyją”, czy
„Mieszkamy u dziadków”, albo „Przyjdzie po nas
ciotka”.
– Kto się wami opiekuje? – spytała ostrożnie.
– Sami się sobą opiekujemy! – odparła gorąco
Alia.
Tym razem Nina była pewna, że słyszy
chłopców szepczących Alii, że nie powinna mówić
niczego więcej. W jej gardle rosła rozpaczliwa gula
– te dzieci mogły być potwornie brudne, ale
przynajmniej miały siebie nawzajem. Nina pragnęła
także przytulić się do kogoś. Gdyby Jason tu byt...
Nie, nie Jason, który był już martwy, a poza tym
przecież ją zdradził. Jak mogłaby o tym zapomnieć?
Wspomnienie jego uścisku sprawiało, że
przechodziły ją ciarki, myśl o jego pocałunkach
powodowała przypływ żalu, że nie walnęła go
pięścią w nos zamiast odwzajemnić pocałunek.
Dlaczego nie sprawdziła go jakoś, nie powiedziała:
„Cały czas powtarzasz, że powinniśmy zrobić coś
dla trzecich dzieci, coś takiego jak słynna pikieta Jen
Talbot. No to może to zróbmy?”. Mogłaby wtedy
zdemaskować go jako oszusta i zostać bohaterką, tak
jak Jen.
Zamiast tego miała właśnie zostać zdrajczynią.
R
OZDZIAŁ
9
Nieszczęśliwa zapadła w sen, ponieważ był to
jedyny sposób ucieczki. Niech tamci sobie szepczą,
ile tylko chcą.
Obudziła się, kiedy padła na nią smuga blasku –
ktoś świecił latarką przez otwarte drzwi.
– Nina Idi – zawołał znudzony głos.
Nina chwiejnie wstała na nogi, obejrzała się i
zobaczyła, że tamci troje także zasnęli, nadal blisko
siebie. Alia leżała skulona na kolanach Matthiasa,
Matthias opierał głowę na ramieniu Percy’ego.
Światło najwyraźniej nie obudziło żadnego z nich –
Alia przekręciła się tak, że wtulała twarz w nogę
Matthiasa zamiast w jego rękę, ale nie otworzyła
oczu.
Nina zmrużyła oczy i spojrzała w stronę źródła
światła. Trzymająca latarkę osoba poświeciła na
podłogę, więc dziewczynka mogła widzieć trochę
wyraźniej, ponieważ blask nie raził jej prosto w
oczy. W cieniu za latarką stał strażnik.
– No, chodź – rzucił zirytowanym tonem.
Nina pomyślała, że to może być ten sam
strażnik co poprzednio, ale nie była pewna. Może
wszyscy strażnicy wyglądali i zachowywali się tak
samo, ponurzy i w ciemnych mundurach. Zrobiła
krok w stronę drzwi, a jej łańcuch zadzwonił o
podłogę. Obejrzała się i zobaczyła, że cała trójka
obudziła się.
Nienawidziła wyrazu przerażenia w ich
zaokrąglonych ze strachu oczach.
– Masz iść na przesłuchanie – powiedział
strażnik.
Nina zrobiła kolejny krok naprzód, ale widziała,
jak pozostałe dzieci wymieniają spojrzenia. Jak tylko
stąd wyjdę – pomyślała z goryczą – Matthias powie
Alii: „Widzisz, dlatego nie możemy jej niczego
powiedzieć. Nie wolno jej ufać”. Nina pragnęła, by
chociaż jedno z dzieci wyszeptało „Powodzenia”
albo spojrzało na nią ze współczuciem, ale siedziały
nieruchome i milczące jak posążki.
Strażnik złapał Ninę za ramię i wyciągnął ją na
zewnątrz, ale kiedy tylko drzwi się za nią zatrzasnęły
i przeszli kawałek korytarzem, mężczyzna pochylił
się i zdjął łańcuch pętający jej kostki, a potem
wyprostował się i otworzył jej kajdanki.
– Uwalniacie mnie? – zapytała Nina z
niedowierzaniem.
Mężczyzna prychnął.
– Chyba oszalałaś.
Ale pozwolił, żeby szła sama obok niego
korytarzem, a potem schodami. Na szczycie
schodów obrócił się w lewo i otworzył stalowe
drzwi. Po ich drugiej stronie znajdował się wyłożony
dywanem korytarz o kremowych ścianach
oświetlonych łagodnym światłem. To miejsce
sprawiało wrażenie innego wszechświata w
porównaniu z tym, który właśnie opuściła. Szkoła
dla Dziewcząt Harlow była przyjemnym miejscem,
szczególnie w porównaniu z mieszkaniem babci, ale
mimo wszystko były w niej popękane ściany i smugi
na wykładanych kafelkami podłogach. Tutaj Nina
nie mogła dostrzec choćby jednej niedoskonałej
kępki dywanu.
Strażnik musiał zauważyć jej pełne podziwu
spojrzenie, bo znowu prychnął.
– Gabinety oficerów – wyjaśnił. – Wszystko, co
najlepsze dla grubych szych.
Zaprowadził ją do pokoju z długim drewnianym
stołem, pięknie rzeźbionym w winogrona, jabłka i
inne wzory, których Nina nie potrafiła rozpoznać.
Usiadła na krześle, jakiego jej zdaniem mógłby
używać prezydent.
– Śledczy zaraz tu przyjdzie – powiedział
strażnik i wyszedł.
Nina rozglądała się wokół, mrugając z zachwytu
oczami. Na każdej ścianie wisiały portrety w
eleganckich złotych ramach, a po przeciwnej stronie
pokoju dwa okna spoglądały na nią jak gigantyczne
oczy.
Niewiele wiedziała o oknach – w Harlow z
jakichś dziwnych powodów nie było ani jednego, a
kiedy mieszkała z babcią i ciotkami, wszystkie
żaluzje musiały być cały czas zaciągnięte z obawy,
że ktoś z zewnątrz przypadkiem zobaczy Ninę i
doniesie o tym fakcie Policji Populacyjnej. („Wcale
nam tego nie brakuje, naprawdę – zapewniła kiedyś
Ninę ciocia Zenka. – Te okna wychodziły tylko na
ślepy zaułek i śmietnik. Tak naprawdę to dobrze się
składa, że możemy patrzeć na te żaluzje i udawać, że
za nimi znajdują się przepiękne pejzaże – bystre
rzeki, majestatyczne góry, wysokie lasy i ogrody
różane... Ja wolę sobie wyobrażać właśnie coś
takiego”).
Teraz jednak bycie widzianą nie stanowiło dla
Niny zagrożenia, skoro Policja Populacyjna miała ją
już w swoich rękach – nic gorszego nie mogło się
wydarzyć. Odważnie wstała i podeszła do jednego z
okien – po drugiej stronie o szybę opierały się
gałęzie krzewu. Dzień był słoneczny – Nina nigdy
nie widziała czegoś takiego na własne oczy,
ponieważ kiedy była przywożona do Harlow i kiedy
ją stamtąd zabierano, akurat padało. Teraz niebo
miało cudownie czysty odcień błękitu, od którego
Ninę zaczęło coś boleć w piersiach. Wysoko płynęły
po nim puchate, białe chmury, za, żywopłotem
ogromny trawnik opadał do jeziora, a w oddali
widać było nieduży las.
To była scena jak z wyobraźni cioci Zenki.
– Podoba ci się widok? – zapytał głos za jej
plecami.
Nina gwałtownie wciągnęła powietrze i
odwróciła się – to był nienawistnik. Odsunęła się od
okna.
Ale mężczyzna nie sprawiał wrażenia
zagniewanego, podszedł bliżej i także wyjrzał.
– Nie tego należałoby się spodziewać wokół
więzienia, prawda? – zagadnął. Nina nie była pewna,
czy mężczyzna nie mówi po prostu do siebie. – W
przypadku więzienia na myśl przychodzą raczej
wysokie mury, mnóstwo drutów kolczastych,
uzbrojone patrole strażników... I tak rzeczywiście
jest, po drugiej stronie, tam, gdzie są trzymani
więźniowie. Jeśli jednak chodzi o tę część, to cóż,
oficerowie lubią czasem popatrzeć na piękno natury.
Pewnie dlatego, że tyle w naszej pracy jest...
brutalności i okropieństw. Rozumiesz?
Nina nie bardzo wiedziała, czy ma mu coś
odpowiedzieć. Chwilę później nienawistnik odsunął
się od okna.
– Dziękuję – powiedział przez ramię i zwrócił
się do Niny: – Zjemy coś?
Nina zobaczyła, że kiedy ona wyglądała przez
okno, strażnik po cichu postawił na stole tacę – a na
niej istna uczta. Pieczony kurczak, ziemniaki,
groszek, koszyk puchatych rogalików... Mężczyzna
odsunął krzesło dla Niny, która uświadomiła sobie
nagle, jak okropnie wygląda – z pewnością nie jak
osoba, dla której ktoś odsuwa krzesło. Z
zakłopotaniem odgarnęła włosy z oczu.
– Dobrze, dobrze – powiedział mężczyzna. –
Jestem pewien, że marzysz o porządnym, długim
prysznicu, ale, niestety, musisz wyglądać
odpowiednio do roli.
Dziewczynka usiadła, jak we śnie sięgnęła po
rogalik, zjadła kurczaka, którego mężczyzna nałożył
jej na talerz, pochłonęła groszek i wypiła pyszne
tłuste mleko.
– To chyba najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek
jadłam – powiedziała mimo woli na głos.
– Cóż, współpraca z Policją Populacyjną wiąże
się z pewnymi korzyściami – roześmiał się
mężczyzna.
Nina przestała jeść.
– Najadłaś się? – zapytał mężczyzna.
– Raczej tak – odparła, chociaż to nie była
prawda. Mogłaby spokojnie spałaszować jeszcze
jedną ogromną porcję wszystkiego.
– Poczekaj chwilę. – Mężczyzna wstał, podszedł
do drzwi i zaczął się naradzać w jakiejś sprawie ze
strażnikiem. Nina popatrzyła na stojący przed nią
koszyk z rogalikami i przypomniała sobie
wymizerowaną, głodną twarzyczkę Alii.
Przypomniała sobie też, jak Alia powiedziała
odważnie: „Do tej pory nakarmili nas trzy razy”.
Mężczyzna nie patrzył – co by szkodziło, gdyby
złapała jeden rogalik dla Alii? Mogłaby wziąć nawet
trzy, po jednym dla każdego i schować je w
rękawach bluzki, a nikt by niczego nie zauważył.
Przypomniała sobie, jak dzieci patrzyły na nią,
kiedy przyszedł po nią strażnik i przypomniała sobie,
że nie usłyszała ani słowa pociechy czy otuchy.
Nie sięgnęła po rogaliki.
Chwilę później strażnik przyszedł i zabrał
pozostałe jedzenie, a nienawistnik usiadł na krześle
naprzeciwko Niny, oparł się wygodnie i położył
stopy na stole.
– No dobra – powiedział swobodnie. –
Domyślam się, że nie jesteś typem, który łatwo
nawiązuje przyjaźnie i potrafi wpływać na innych
ludzi. Założę się, że nie masz mi niczego do
powiedzenia.
– Podsłuchiwaliście! – rzuciła oskarży cielsko
Nina.
Mężczyzna prychnął z rozbawieniem.
– Proszę, proszę, cóż za mania prześladowcza.
Oczywiście, że nie podsłuchiwaliśmy, po to właśnie
ty tam jesteś. Po prostu umiem to odczytać z mowy
ciała. Mack... czyli nasz strażnik, nie byliście chyba
sobie przedstawieni? No więc Mack powiedział mi,
że kiedy po ciebie przyszedł, spałaś w jednym kącie
celi, a pozostała trójka kuliła się razem, tak daleko
od ciebie, jak to możliwe. To nie brzmi, jakbyś się z
nimi skumplowała.
– Oni się przyjaźnią od dawna – zaprotestowała
Nina. – Znali się jeszcze przed aresztowaniem. Ja
jestem dla nich kimś obcym.
– No to przestań być – odparł mężczyzna. – Nie
zależy ci na życiu?
Nina przełknęła ślinę.
– Są głodni, zmarznięci i przerażeni. Nie mają
ochoty rozmawiać – powiedziała, sama słysząc
jękliwy ton swojego głosu. – Poza tym myślą, że są
podsłuchiwani, dlatego nie będą mówili o...
niektórych sprawach. Sądzą, że Policja Populacyjna
wszystko słyszy. To beznadziejne!
Mężczyzna cmoknął z dezaprobatą.
– Myślałem, że jesteś bardziej inteligentna –
potrząsnął głową. – Musisz sprawić, żeby ci to
powiedzieli. Pracujesz teraz dla Policji Populacyjnej,
więc zachowuj się odpowiednio!
R
OZDZIAŁ
10
Kiedy Nina została wepchnięta z powrotem do
celi, znalazła tamtych skulonych przy zapalonej
świeczce.
– Alia się bała – wyjaśnił Matthias. – Pomyślała,
że możesz zostać... no, wiesz.
Nina obejrzała się przez ramię, w obawie, że
strażnik zauważy i zabierze świeczkę, ale on
zatrzasnął już i zaryglował drzwi, nawet nie
zaglądając do środka.
– Martwiliście się o mnie? – zapytała Nina.
Matthias wzruszył tylko ramionami, ale Alia
skinęła głową, a ogromne oczy w jej wymizerowanej
twarzyczce były bardzo poważne. Nagle Nina
poczuła się okropnie winna, że nie zabrała dla nich
żadnych rogalików.
– Czego chcieli? – spytał Percy.
– Zadali mi kilka pytań.
– Z nami też tak robili, kiedy nas tu przywieźli –
powiedziała Alia. – Zabierali nas pojedynczo, ale
żadne z nas nie powiedziało niczego złego. Sa... To
znaczy, wiedzieliśmy, co powinniśmy powiedzieć.
Nina usłyszała, że małej wymknęło się to „Sa...
”, a ponieważ świeczka jeszcze się paliła, zauważyła
też, że Matthias wbił łokieć w bok Alii. Żeby ją
ostrzec, a może uciszyć? Czego ona omal nie
powiedziała? Czy „Sa... ” było początkiem czyjegoś
imienia?
Nina z trudem ukryła, jak bardzo zaciekawiła ją
ta pojedyncza sylaba.
– Skąd wiedzieliście, co trzeba powiedzieć, a
czego nie wolno mówić? – zapytała z nadzieją, że
zabrzmi to, jakby chciała sama poradzić sobie z
podobnym problemem. – Czy ktoś was tego
nauczył?
– Nie, po prostu wiedzieliśmy – wyjaśniła Alia.
– Jesteśmy wszyscy bardzo sprytni. Załóżmy, na
przykład, tylko na niby, że jesteś dzieckiem cieniem.
Będziesz bezpieczna, dopóki nie powiesz Policji
Populacyjnej, jak się naprawdę nazywasz.
– Oczywiście – przytaknęła Nina. – Gdybym ja
była cieniem i miała fałszywy dowód tożsamości, na
pewno nie zdradziłabym nikomu prawdziwego
imienia. To znaczy nikomu poza moją rodziną.
Ale zrobiła to – pamiętała pewien wieczór,
kiedy Jason całował ją pod drzewem i wyszeptał jej
do ucha: „Jesteś taka śliczna, a ja nie wiem nawet,
jak masz naprawdę na imię... ”. Wtedy wymknęło jej
się: „Elodie... Nazywam się Elodie”. To był jej
prezent dla niego.
I spójrzcie tylko, jaki zrobił z niego użytek.
– Czy mówiłaś Policji Populacyjnej coś o nas? –
zapytał Percy. Jego głos przywołał Ninę z powrotem
do teraźniejszości, do zimnej i mokrej celi
więziennej, sześciorga oczu wpatrujących się w nią i
okropnego wyboru, przed jakim stała.
– Tylko, że jest wam zimno i jesteście głodni –
odparła Nina, co właściwie nie było kłamstwem. – I
powiedziałam temu mężczyźnie, który zadawał mi
pytania, że uważacie, że oni podsłuchują każde
wasze słowo. Roześmiał się i powiedział, że to
absurd.
– Dlaczego to powiedziałaś? – zapytał z
wściekłością Matthias. – Jeśli już wiedzą, nie
możemy mówić niczego, co mogłoby ich oszukać.
Nina przez moment nie rozumiała, ale szybko
się domyśliła, o co może mu chodzić.
– Cóż, na razie niewiele wam z tego przyszło,
prawda? – rzuciła wyzywająco. – Siedzicie tutaj,
prawie was nie karmią i nie dali wam nawet mydła,
żebyście się mogli umyć.
– Ale też nas nie zabili – odezwała się cicho
Alia. Nina popatrzyła na dziewczynkę. Kiedy ja
miałam sześć lat, nie potrafiłabym powiedzieć czegoś
takiego – pomyślała. – Byłam jeszcze dzieckiem,
bawiłam się lalkami i stroiłam w stare ubrania
ciotek, udając, że jestem księżniczką. A cztery starsze
panie traktowały mnie jak księżniczkę.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam
zrobić niczego złego.
Pozwoliła jednak nienawistnikowi mówić, że
będzie szpiegować dla Policji Populacyjnej, i zjadła
zaoferowane jedzenie, co było jak... przyjęcie
judaszowych srebrników albo coś w tym rodzaju.
Nie odmówiła w żadnej sprawie, nie zaczęła
krzyczeć i wrzeszczeć, że Policja Populacyjna nie
ma racji. Nie domagała się, żeby wypuścił
Matthiasa, Percy’ego, Alię – i ją samą – na wolność.
Pochyliła głowę, zbyt zawstydzona, żeby
spojrzeć na pozostałych.
Zgrzytnięcie, jakie rozległo się za nią,
oszczędziło jej konieczności mówienia
czegokolwiek więcej.
– Jedzenie! – zawołała z zachwytem Alia.
Strażnik otworzył drzwi, cisnął w ciemność
pakunek, a potem zatrzasnął drzwi i odszedł.
Alia sięgnęła pierwsza, podniosła paczkę i
podała chłopcom. Matthias uniósł wyżej świeczkę,
żeby wszyscy zobaczyli.
– Patrz, Nina! – pisnęła Alia. – Tutaj jest jeden,
dwa, trzy, cztery, pięć... osiem kromek chleba!
Wcześniej przynosili nam najwyżej sześć!
– Teraz jest nas więcej o jedną osobę, głuptasie
– przypomniał jej Percy. – Dalej wypada po dwie na
głowę.
– Aha – powiedziała Alia.
Nina przysunęła się do pozostałych, czując, że
przekracza jakąś niewidzialną linię. Przykucnęła i
zajrzała do torby, w której znajdował się taki sam
twardy, ciemny chleb, jak ten, który dostała na
pierwszy posiłek w więzieniu. Nie było masła czy
choćby jabłek. Po uczcie, jaką zjadła u
nienawistnika, nie potrafiła udawać, że ma ochotę na
taki chleb.
– Wiecie co? – powiedziała z wystudiowaną
obojętnością. – Nie jestem właściwie głodna, więc
może zjecie też moją porcję?
Zagapili się na nią.
– Jesteś pewna? – zapytała Alia. – Chyba nie
karmią nas codziennie.
– W porządku, możecie to zjeść – potwierdziła
Nina.
Nie potrzebowali dodatkowej zachęty – w ciągu
kilku sekund pochłonęli cały chleb. Nina zauważyła
jednak, że Matthias w dziwny sposób podzielił jej
porcję – Alia dostała całą kromkę, a on i Percy zjedli
drugą. Widząc łapczywie jedzące dzieci, poczuła, że
brzuch zaczyna ją boleć.
Kiedy skończyli, zebrali wszystkie okruszki i je
także zjedli. Nina siedziała obok nich, udając, że
wraz z nimi szuka okruchów. Potem usiedli z
powrotem, szczęśliwi i nasyceni. Nina zajęła miejsce
obok Alii, która pochyliła się do niej i uściskała ją.
– Dzięki, Nina. Mam nadzieję, że później nie
zgłodniejesz. To chyba najlepszy posiłek, jaki
jadłam.
Nina mogła przynieść Alii świeże, pyszne
rogaliki, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego pozwoliła
małej dziewczynce zjeść stary, zapleśniały i prawie
niejadalny ciemny chleb, tylko dlatego, że sama był
zbyt nasycona wspaniałym posiłkiem Policji
Populacyjnej, żeby udawać, że jest głodna. A teraz
Alia jej za to dziękowała.
Czuła się jeszcze bardziej winna niż wcześniej.
R
OZDZIAŁ
11
Dni mijały. Nina nie miała pojęcia, ile czasu
upłynęło, ponieważ nic nie działo się regularnie.
Czasem strażnik przynosił jedzenie, czasem
wyciągał jedno z nich na przesłuchanie, czasem
Matthias decydował, że mogą zapalić świeczkę na
kilka minut ale tylko ze względu na Alię, kiedy
uznawał, że mała tego potrzebuje.
Żadne z nich nie wiedziało, o której godzinie
dzieją się te wszystkie rzeczy.
Poza tym mogli mierzyć czas w więziennej
jaskini tylko rytmem, w jakim stawali się senni,
spragnieni lub musieli ulżyć potrzebie naturalnej.
Żadna z tych spraw nie była prosta.
Ich „toaleta” znajdowała się po prostu w rogu
celi, którego starali się za wszelką cenę unikać,
ponieważ potwornie cuchnął.
Nie mieli żadnego posłania, ani jednej poduszki
czy koca, a spanie na mokrych kamieniach
sprawiało, że Nina była przemoczona, zesztywniała i
bardziej zmęczona niż wcześniej.
Kiedy byli spragnieni, musieli iść do najbardziej
wilgotnej części jaskini i zlizać wodę ze ściany.
Strażnik nigdy nie przynosił im wody, ale Matthias
wpadł na pomysł, żeby zatrzymać jedną z toreb, w
których było przynoszone jedzenie, i nasączyć ją
wodą. Powiedział strażnikowi, że upuścili torbę w
kącie służącym za toaletę. „Nie wejdzie, żeby
sprawdzić”, zapewniał ich ledwie słyszalnym
szeptem i okazało się, że miał rację. Potem Matthias
położył torbę pod ścianą, po której stale ściekała
woda, a kiedy była całkiem przemoczona, starannie
wycisnął wodę wprost w oczekujące usta Alii, potem
Percy’ego, a następnie podzielił się cennymi
kroplami z Niną, która zakasłała i wypluła je.
– Fuuuj! – krzyknęła.
– Co się stało? – zapytała Alia.
– To było ohydne – jęknęła. Woda była
wystarczająco niesmaczna, kiedy zlizywali ją ze
ściany – smakowała kamieniem, siarką i odrobiną
jakichś chemikaliów, których Nina nie potrafiła
rozpoznać. Ale wyciśnięta z torby woda smakowała
jak skała, spleśniały chleb i brudna, gnijąca torba, a
może nawet jak czyjeś wymiociny.
– To jest woda – powiedział Matthias. – Jest
nam potrzebna do życia.
Nina niczego już nie powiedziała, ale wróciła do
zlizywania wody bezpośrednio ze ściany, po
kropelce, i pozwoliła pozostałym dzielić się wodą
wyciskaną z torby.
Podejrzewała, że tamci troje przed
aresztowaniem przez Policję Populacyjną prowadzili
życie znacznie gorsze niż ona. Ciemność wyraźnie
nie przeszkadzała im tak bardzo jak jej, nie narzekali
na brak jedzenia ani nawet na smród z kąta
służącego za toaletę. (Cóż, sami nie pachnieli
najlepiej, podobnie zresztą jak Nina).
Nina starała się jak najczęściej siedzieć blisko
pozostałych – żeby się trochę ogrzać i żeby słuchać,
czy znowu o niej nie rozmawiają, a może po to, żeby
się czegoś dowiedzieć. Ale kilka razy obudziła się z
głębszego snu i stwierdziła, że przenieśli się pod
drugą ścianę celi i szepczą tam o czymś.
– Tam był okropny przeciąg – mówiła Alia. –
Zmarzliśmy, ale ty wyglądałaś, jakby ci to nie
przeszkadzało, więc nie chcieliśmy cię budzić.
To brzmiało całkiem niewinnie i może było
niewinne, ale Nina i tak w duchu się na nich złościła.
Naprawdę ich zdradzę – myślała. – Będą mieli
za swoje. W ogóle mnie nie obchodzą.
W takich chwilach zdarzało jej się jęknąć:
– Tak strasznie tęsknię za rodziną! A wy za
kimś tęsknicie?
Nawet Alia nie odpowiadała na takie pytanie.
Później, na spotkaniu z nienawistnikiem, Nina
była im wdzięczna za milczenie, ponieważ
wiedziała, że pod spojrzeniem tych przeszywających
niebieskich oczu nie zdołałaby dochować żadnej
tajemnicy. Miała wrażenie, że mężczyzna wie, że
ona jest pojawem. Czuła, że gdyby ją zapytał, wbrew
swojej woli byłaby zmuszona podać mu nazwisko i
adres babci, musiałaby opisać szczegółowo wygląd
każdej siwowłosej ciotki i podać dokładnie ich
stanowiska i miejsca pracy.
Na szczęście nigdy nie pytał o to, kto ją
ukrywał. Pytał tylko o Alię, Percy’ego i Matthiasa.
– Proszę mi dać więcej czasu – błagała Nina. –
Nie znam ich jeszcze.
W duchu myślała, że mogłaby spędzić z nimi
całe wieki w więziennej jaskini i nadal niczego by o
nich nie wiedziała. Percy przypominał skałę –
twardy, nieugięty i nieprzenikniony, Matthias był
rozmowny jak drzewo i nawet Alia, która sprawiała
wrażenie najsłabszego ogniwa, okazała się bardzo
cicha, skryta, uprzejma i nic ponadto.
– Mam ci dać więcej czasu? Siedzisz tam już od
wielu dni – warknął nienawistnik podczas kolejnego
przesłuchania w środku nocy. – Ile czasu ci potrzeba,
żeby powiedzieć: „Moi rodzice nazywają się tak i
tak. A twoi?”.
Przez jedną przerażającą chwilę Ninie
wydawało się, że on naprawdę pyta o imiona jej
rodziców. Wbrew woli zaczęła składać wargi, żeby
wymówić pierwszą sylabę imienia matki. „Rita.
Moja matka nazywa się Rita. Mój ojciec nazywa się
Lou. Moja babcia nazywa się Ethel. A ja... ”.
Przygryzła mocno wargę, zatrzaskując słowa w
ustach, ale nienawistnik wyraźnie niczego nie
zauważył. Chodził po pokoju i dalej się złościł.
– Nawet imiona by nam pomogły. Nawet
inicjały. Musisz mi coś powiedzieć.
Nie pytał o imiona jej rodziców, mówił tylko,
jakie pytania powinna zadać pozostałym. Serce Niny
tłukło się w panice, która utrudniała jej myślenie.
A jeśli... A jeśli nie potrzebuje znać imion
moich rodziców, ponieważ już je zna? A jeśli wie
już o babci i ciotkach? Czy dlatego o to nie pyta?
Nina gorączkowo próbowała sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek wspomniała
Jasonowi choćby słowo o swojej rodzinie. Chyba
nie, prawda? Rozmawiając z Jasonem, pragnęła się
wydawać egzotyczna i godna zainteresowania, a
babcia i trzy ciotki – stare panny – nie bardzo do
tego obrazu pasowały.
Nienawistnik przestał krążyć po pokoju i okręcił
się na pięcie, stając twarzą w twarz z Niną. Patrzyli
sobie prosto w oczy.
– Nie możesz bawić się z Policją Populacyjną,
mała – powiedział. – Za to zostaje się skazanym na
śmierć.
Nina zadrżała.
Mężczyzna wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
Nina siedziała sama, przerażona, w luksusowym
wnętrzu pokoju przesłuchań. Stół przed nią był za
stawiony jedzeniem, którym opychała się z wilczym
apetytem podczas rozmowy. Może dlatego, że był to
środek nocy, a nie środek dnia, na posiłek podano
tylko przekąski – głównie rzeczy, jakich Nina nigdy
wcześniej nie jadła: prażona kukurydza, solone
orzeszki ziemne, serowe krakersy, rodzynki.
Dziewczynka nadal była głodna – zawsze była
głodna, nie potrafiła sobie przypomnieć żadnej
chwili w swoim życiu, kiedy czułaby się najedzona
do syta. Teraz jednak nie potrafiła zmusić się do
przełknięcia kolejnego kęsa, bo głos
znienawidzonego mężczyzny nadal rozbrzmiewał jej
w uszach. Mimo to sięgnęła do miski z orzeszkami i
zaskoczona zorientowała się, że jej ręce podnoszą
naczynie i wsypują zawartość za dekolt sukienki.
Zacisnęła mocniej pasek, tworząc na brzuchu
torebkę, w której zmieściły się orzeszki. Gdy tylko
skończyła, strażnik otworzył drzwi.
– Podobno dzisiaj wcześniej skończył –
warknął. – Wracasz do celi.
Nina wstała powoli – żaden orzeszek nie wypadł
na podłogę. Skrzyżowała ramiona i przycisnęła je do
siebie, przytrzymując pasek na miejscu. Zrobiła
krok, potem kolejny i nic się nie stało; orzeszki
łaskotały ją, ale nie dbała o to.
Ukradłam jedzenie Policji Populacyjnej! –
pomyślała Nina. – I uszło mi to na sucho!
Wracając do celi, nie czuła się jak dziewczynka,
która omal nie zdradziła swoich rodziców i której
ukochana babcia i ciotki mogą znajdować się w
niebezpieczeństwie. Nie czuła się jak nielegalne
dziecko bez prawa do życia, nie czuła się jak chora z
miłości, głupiutka nastolatka zdradzona przez
chłopaka, w którym się zakochała. Nie czuła się jak
potencjalna zdrajczyni swoich współbraci.
Czuła się oszołomiona, pełna nadziei, sprytna i
odpowiedzialna – a wszystko to dzięki orzeszkom
ziemnym szeleszczącym jej pod sukienką.
R
OZDZIAŁ
12
Nina nadal kradła jedzenie.
Podczas każdego spotkania z nienawistnikiem
nadchodziła niezmiennie chwila, w której
mężczyzna wychodził na krótko z pokoju – żeby
porozmawiać ze strażnikiem, iść do łazienki albo
przynieść nowy długopis. Wtedy Nina łapała stojące
najbliżej jedzenie i wepchnęła je sobie za sukienkę,
w skarpetki i gdzie tylko mogła. Zabierała jabłka,
pomarańcze, ciasteczka, rodzynki, suszone banany,
łuskane orzechy włoskie, paczki płatków
śniadaniowych i zapakowane batoniki owsiane.
Ukradła także torbę, w której strażnik przynosił
ciemny chleb, i nosiła ją zawsze przy sobie,
przywiązaną pod sukienką, żeby móc zabrać więcej
jedzenia.
Problem polegał na tym, że nie wiedziała, co
powinna z nim zrobić.
Była głodna i bez problemu dałaby radę zjeść
wszystko sama, ale kiedy znajdowała się z powrotem
w celi, jej żołądek ściskał się na myśl o tym, że
miałaby przełknąć chociażby okruch z kradzionego
jedzenia. A jeśli usłyszą, że coś gryzie? Jak mogłaby
objadać się takimi smakołykami, kiedy oni obok niej
głodowali? Jak w ogóle mogła kiedykolwiek jeść to,
co dawała jej Policja Populacyjna, kiedy tamci byli
głodni?
Myślała o tym, żeby się z nimi podzielić –
prawdopodobnie po to właśnie za pierwszym razem
sięgnęła do miski z orzeszkami, ponieważ czuła się
okropnie winna, że nie przyniosła rogalików dla
Alii. Ale jak miałaby im wytłumaczyć, skąd wzięła
jedzenie?
Pewnej nocy, kiedy strażnik wepchnął ją z
powrotem do celi i zobaczyła pozostałą trójkę
skuloną razem, w jej głowie zalęgła się okropna
myśl. Nina usiadła koło nich i oparła się o Alię,
która obraziła się, mocniej przytulając się do
Matthiasa. Podłoga była mokra i twarda, Nina
marzła i wszystko wydawało jej się beznadziejne:
przestało ją obchodzić, co się stanie z innymi, jeśli
tylko jej będzie ciepło, jeśli dostanie suche ubranie i
ją wypuszczą z więzienia. Mogłabym wykorzystać to
jedzenie, żeby ich przekupić – pomyślała. –
Mogłabym im powiedzieć, że dostaną, ile tylko
zechcą zjeść, jeśli zdradzą mi swoje tajemnice.
Nie... Będę im wydzielać po orzeszku albo po
rodzynce za każdym razem, kiedy odpowiedzą na
moje pytanie. Kto to jest „Sa... ”? Skąd macie
dokumenty? Kto jeszcze powinien zostać z wami
aresztowany?
Nie zrobiła tego, ale nadal kradła jedzenie,
którego nie mogła zjeść, oddać ani w żaden sposób
wykorzystać. Miała wrażenie, że jest w więzieniu od
zawsze i na zawsze w nim pozostanie. W swojej
przyszłości widziała tylko kolejne noce snu w
wilgotnym, brudnym ubraniu na zimnych i twardych
kamieniach, kolejne dni prób podsłuchania szeptów
pozostałej trójki, kolejne nieregularne wizyty w
gabinecie nienawistnika, który krzyczał na nią i
dawał jej jedzenie, które kradła, nie mogąc go potem
zjeść.
Aż pewnego dnia wszystko się urwało.
– Masz dwadzieścia cztery godziny – warknął
do niej nienawistnik. – Ani chwili więcej.
Nina zagapiła się na niego, a jej mózg próbował
ogarnąć to, co właśnie usłyszała. Prawie zapomniała,
że dwadzieścia cztery godziny to jeden dzień – że na
świecie są takie rzeczy jak liczby i liczenie godzin.
– Chce pan powiedzieć... – zaczęła, bardziej
zdziwiona niż przestraszona.
– Jeśli nie powiesz mi wszystkiego, co chcę
wiedzieć – spojrzał na zegarek na nadgarstku – do
dziesiątej pięć jutro wieczorem zostaniesz stracona.
Ty i ta trójka pojawów.
Nina czekała, aż ogarnie ją zgroza, ale była zbyt
zobojętniała. Nagle coś innego odwróciło jej uwagę.
Strażnik więzienny Mack zaczął dobijać się do drzwi
gabinetu, w którym się znajdowali. Nienawistnik
otworzył drzwi, a Mack chwiejnie wpadł do środka i
osunął się na stół. Nina zobaczyła, że wciąż ściska
pęk kluczy, których zawsze używał, kiedy
wyprowadzał ją z celi. Jego długie ramiona z
impetem uderzyły o blat, palce rozluźniły się, a
klucze ześlizgnęły się na podłogę.
– Tru... – wybełkotał Mack. – Trucizna...
Nienawistnik zerwał się na równe nogi i złapał
telefon, błyskawicznie wybierając numer.
– Natychmiast przysłać karetkę do kwatery
głównej Policji Populacyjnej! – zażądał. – Jeden z
naszych strażników został otruty.
Wyciągnął Macka na korytarz – stopy strażnika
obijały się o podłogę.
– Trzymaj się, Mack – mruknął nienawistnik. –
Zaraz przyjedzie pomoc.
– Unnnh – jęknął Mack.
Obaj najwyraźniej zapomnieli o istnieniu Niny,
która zobaczyła leżący na podłodze, tuż obok jej
krzesła, pęk kluczy. Poszczególne klucze sterczały z
niego pod dziwacznymi kątami. Powoli, obojętnie,
jakby sięgała po upuszczony orzeszek, pochyliła się i
podniosła je.
R
OZDZIAŁ
13
Wsunęła kółko z kluczami na lewy nadgarstek i
przesunęła je wyżej i jeszcze wyżej na ramię, aż
mogło się samo utrzymać. Klucze wbijały się w jej
rękę, ale nie było to nieprzyjemne uczucie. Dzięki
temu się obudziła.
Mam klucze.
Mam jedzenie.
Mam dwadzieścia cztery godziny.
Muszę wymyślić plan.
Nienawistnik wrócił do pokoju – Nina nie miała
najbledszego pojęcia, ile czasu go nie było.
Możliwe, że przez całe godziny siedziała tutaj,
dotykając kluczy przez materiał rękawa sukienki.
– Nie do uwierzenia! – wściekał się mężczyzna.
– Mack... Wezwałem kogoś, żeby się nim zajął.
Odprowadzę cię do celi, rusz się! Muszę tu wrócić
jak najszybciej...
Nina wstała, czując ciężar przywiązanej w pasie
torby z jedzeniem i ukłucia kluczy na ramieniu. Tak
powoli, jak tylko się odważyła, okrążyła stół i
podeszła do nienawistnika. Złapał ją za ramię – na
szczęście prawe – i szarpnął.
– Do czego to dochodzi – mruczał, kiedy
podeszli do drzwi dzielących luksusowy korytarz od
reszty więzienia. Nina wstrzymała oddech,
niepewna, czy nie zauważy teraz, że potrzebuje
kluczy Macka.
Nie – wyciągnął własny klucz z kieszeni
marynarki, wepchnął go do zamka i przekręcił, cały
czas utyskując:
– Mack to porządny, uczciwy facet, ma rodzinę i
dzieci, nie mam pojęcia, czemu...
Podeszli do następnych drzwi, które mężczyzna
otworzył, niemal się nie zatrzymując.
Na dole schodów były kolejne drzwi, ale
mężczyzna poganiał tylko Ninę, która odważyła się
przestać wstrzymywać oddech. W końcu znaleźli się
przed jej celą.
Nienawistnik zatrzymał się i spojrzał na swój
pęk kluczy.
– Niech to szlag! – warknął. – Nie mam do nich
klucza, muszę wrócić.
Obejrzał się na drzwi, przez które właśnie
przeszli, a na jego twarzy tak wyraźnie malowały się
odraza i zniecierpliwienie, że Nina miała wrażenie,
jakby słyszała jego myśli: Teraz muszę wracać na
samą górę, wlekąc ze sobą tę okropną dziewuchę, a
potem zejść jeszcze raz w to gnojowisko. Tak, na
pewno myślał coś takiego, podniósł nawet nogę i z
obrzydzeniem spojrzał na błoto przyklejone do
podeszew jego lśniących butów. Nie mam
najmniejszej ochoty zawracać sobie teraz głowy tą
bezużyteczną smarkulą, chciałbym sprawdzić, co
się dzieje z nieszczęsnym Maćkiem...
– Wiesz co? – odezwał się. – Nie będę cię
wsadzać do celi, tylko zostawię po prostu tutaj, na
korytarzu. W tym skrzydle i tak nie ma teraz nikogo,
a tamte drzwi będą zamknięte... – mówił tak, jakby
to Nina, a nie on, powinna się martwić, że nie jest
dostatecznie dobrze zamknięta. – Strażnik z porannej
zmiany wpuści cię do celi, kiedy przyjdzie koło
ósmej na obchód.
Już wychodził już przez drugie drzwi.
– Mówi się trudno – mruknął i zatrzasnął je
przed nosem Niny.
Dziewczynka stanęła przed potężnymi
stalowymi drzwiami i dotknęła palcem dziurki od
klucza. Jeden z kluczy zostawionych przez Macka
będzie pasował, była tego pewna. Gdyby
nienawistnik wsadził ją z powrotem do celi, klucze
na nic by się jej nie przydały, ponieważ tamte drzwi
nie dawały się otworzyć od środka.
Miała jednak klucze do wszystkich drzwi
dzielących ją od pokoju przesłuchań z oknami
wychodzącymi na zewnątrz.
Miała klucze i jedzenie – mogła uciec.
R
OZDZIAŁ
14
Nina po omacku wpychała klucze do dziurki,
szukając właściwego. Jedynym źródłem światła w
korytarzu była słaba i brudna żarówka wisząca kilka
metrów dalej, więc dziewczynka miała problemy ze
stwierdzeniem, które klucze już wypróbowała, a
których jeszcze nie. Nie było także łatwe
powstrzymanie pozostałych kluczy od obijania się o
metalowe drzwi, kiedy próbowała obrócić jeden z
nich w zamku. Była przekonana, że musi
zachowywać się cicho... Ale właściwie dlaczego?
Nienawistnik był już na pewno na górze, i opiekował
się otrutym Maćkiem, a powiedział przecież, że tu,
na dole, nie ma innych więźniów.
Oczywiście oprócz Percy’ego, Matthiasa i Alii.
Percy, Matthias i Alia.
To dziwne, ale Nina nie pomyślała o nich ani
razu od chwili, w której zacisnęła palce na kluczach
strażnika. Zapomniała o ich istnieniu, myślała tylko
o kluczach, zamkach w drzwiach i swoim życiu.
Percy, Matthias i Alia.
Myśl o nich sprawiła, że Nina upuściła pęk
kluczy, które zadzwoniły o kamienną podłogę i
przesunęły się kawałek dalej. Dźwięk odbijał się
echem w jej uszach, zupełnie jakby upuściła co
najmniej tysiąc kluczy na tysiąc podłóg. Prawie
chciała, żeby któreś z nich – Percy, Matthias albo
Alia – zaczęło walić w drzwi celi i wołać: „Hej! Co
się tam dzieje?!”.
Wtedy musiałaby się do nich odezwać, stanąć z
nimi twarzą w twarz i spojrzeć im w oczy, próbując
zdecydować: Czy powinnam ich poprosić, żeby
uciekli ze mną?
Ale żadne z nich nie zaczęło walić w drzwi ani
jej nie zawołało – zresztą nie spodziewała się, żeby
to zrobili. Nawet jeśli usłyszeli przez ciężkie
drewniane drzwi brzęk kluczy, pomyśleli
prawdopodobnie, że po prostu strażnik robi więcej
hałasu niż zwykle. Niezależnie od tego, czy coś
usłyszeli, siedzieli skuleni razem w kącie celi,
ponieważ w więzieniu głupotą było zwracanie na
siebie czyjejkolwiek uwagi.
W więzieniu głupotą było myśleć o kimś poza
sobą.
Nina nie pochyliła się, żeby podnieść klucze –
jeszcze nie.
Od kiedy nienawistnik przedstawił jej wiele dni
temu swoją propozycję, unikała podjęcia
jakiejkolwiek decyzji. Leżała w brudzie, potykała
się, idąc za strażnikiem, siedziała ze spuszczoną
głową, kiedy nienawistnik wygłaszał do niej tyrady,
ale nie zrobiła właściwie nic, co mogłoby zaszkodzić
Percy’emu, Matthiasowi i Alii. Nie zrobiła też
właściwie nic, co mogłoby im pomóc – po prostu
siedziała dokładnie na środku idealnie nieruchomej
wagi.
Teraz jednak szale tej wagi musiały się
przechylić, a ona musiała dokonać wyboru.
Gdyby Nina uciekła sama, nie oglądając się za
siebie, skazałaby tym samym Percy’ego, Matthiasa i
Alię na śmierć. Czy nienawistnik nie powiedział, że
pozabija ich wszystkich, jeśli nie dostanie
potrzebnych informacji do dziesiątej wieczorem
następnego dnia? W głębi serca Nina wiedziała, że
to Jeśli” dotyczyło tylko szansy dla niej – gdyby
Percy, Matthias i Alia nadal znajdowali się w celi
następnego dnia, zostaliby straceni.
Ale przecież nie mam aż tyle jedzenia –
pomyślała Nina. – Czworgu dzieci trudniej będzie
się ukrywać i dotrzeć w bezpieczne miejsce niż
jednemu. Poza tym Alia jest jeszcze taka mała, że
prawdopodobnie nie potrafi iść bardzo szybko, a ja
musiałabym dojść dziś wieczorem tak daleko, jak to
tylko możliwe, zanim ktoś zauważy moje zniknięcie.
Tak czy inaczej te dzieci nie przeżyją, a jeśli
zabiorę je ze sobą, to tylko sama przy tym zginę.
Nina pomyślała o tym, jak Jason ją zdradził, a
wszystkie jej przyjaciółki tylko patrzyły, kiedy
Policja Populacyjna przyszła ją aresztować. Nikt mi
nie pomógł! – miała ochotę wrzasnąć do malutkiej,
upartej części samej siebie, która odmawiała
podniesienia po prostu kluczy i ucieczki. Potem
jednak pomyślała o babci, cioci Zence, cioci Lystrze
i cioci Rhodzie, czterech starszych paniach, które
mogłyby sobie pozwalać na niewielkie przyjemności
za swoje emerytury, ale zamiast tego harowały
ciężko, wykonując nużące i nieciekawe prace, a po
godzinach opiekowały się malutkim dzieckiem,
rozpieszczając je. Pomyślała o swojej matce,
kobiecie, którą ledwie znała, ale która ukrywała
ciążę, przyjeżdżała w tajemnicy do domu babci i
przysyłała pieniądze, kiedy tylko zdołała. Dla
wszystkich byłoby prościej, gdyby od razu pozbyli
się Niny.
Ale to by nie było w porządku.
Nina westchnęła i wypuściła z płuc wilgotne,
niezdrowe więzienne powietrze, a potem pochyliła
się i podniosła klucze. Obróciła się i podeszła do
innych drzwi, szukając innego klucza – o dziwo,
znalazła go od razu. Ciężkie drewniane drzwi
skrzypnęły i stanęły otworem.
– Alia? Percy? Matthias? – zawołała. –
Chodźcie, wynosimy się stąd.
R
OZDZIAŁ
15
Sześć par oczu przewiercało Ninę spojrzeniem.
Przedtem miała wrażenie, że straciła poczucie
czasu, ale teraz wiedziała, że bezcenne, może nawet
życiodajne sekundy upływają, podczas kiedy tamci
gapią się na nią w milczeniu.
– Co? – zapytał w końcu Percy.
– Ukradłam mnóstwo jedzenia – wyjaśniła Nina.
– A potem ktoś otruł strażnika i on upuścił klucze, a
potem ten nienawistnik nie zauważył, że je
podniosłam i spieszył się, więc nie wsadził mnie do
celi, bo chciał jak najszybciej wrócić do Macka.
Mack to ten strażnik. W każdym razie: mam klucze i
nikt o tym nie wie, więc możemy uciec. Chodźcie!
Znowu długa cisza – wyraźnie nie rozumieli.
– Ty otrułaś strażnika? – zapytała cichutko Alia.
– Nie, nie mam pojęcia, kto go otruł. Nie
obchodzi mnie to. Ważne jest tylko to, że przez to
zgubił klucze, a teraz ja je mam i zamierzam stąd
uciec. A wy możecie iść ze mną, jeśli się zaraz
zdecydujecie.
– Może to podstęp – mruknął Percy.
– Może to jest test – odmruknął Matthias, wstał i
podszedł do Niny. – Dlaczego mielibyśmy ci ufać? –
zapytał.
Nina poczuła, że opada jej szczęka. Spodziewała
się, że będą zachwyceni, wdzięczni i gotowi do
natychmiastowej ucieczki – w ogóle nie brała pod
uwagę, że mogliby zakwestionować jej propozycję.
– Dlaczego macie mi ufać? – zapytała
oszołomiona. – Ponieważ... ponieważ siedzicie w
okropnej celi więziennej, zlizując wodę ze ściany i
sikając w kącie, a jutro, jeśli tu będziecie, Policja
Populacyjna każe was stracić. Nie macie szczególnie
dużego wyboru, ja jestem waszą jedyną szansą.
Percy i Alia podeszli, stając za Matthiasem jako
wsparcie.
– Ma trochę racji – szepnął Percy do Matthiasa.
– Ale...
Nina zaczęła tracić cierpliwość, wszystko szło
na odwrót: to oni powinni ją błagać, nie ona ich.
– Poza tym jestem dobra – upierała się. –
Naprawdę. Nie znacie mnie, ponieważ w więzieniu
nie byłam właściwie sobą, bo... – Nie mogła
powiedzieć „bo nie mogłam się zdecydować, czy
chcę was zdradzić”.
– Nieważne. Ale możecie mi zaufać, słowo.
Percy popatrzył na Alię, Alia popatrzyła na
Matthiasa, który z kolei popatrzył na Percy’ego.
– No dobra, idziemy – oznajmił Matthias.
– No to świetnie. – Nina nie zdołała ukryć
odrobiny sarkazmu w głosie. – Cieszę się, że się
zdecydowaliście. – Odwróciła się do drugich drzwi,
dzwoniąc trzymanymi kluczami.
– Jaki masz plan? – zapytał Percy.
– Plan? – powtórzyła Nina.
– Mówiłaś, że jakiś strażnik został otruty,
prawda? – spytał Percy. – Jak zamierzasz ominąć
innych strażników, którzy będą wystraszeni i
wściekli i będą szukać kogoś, na kogo można zwalić
za to winę?
– Yyy... – powiedziała Nina.
– I dokąd mamy uciekać?
Nina poczuła się jak idiotka – z powodu kluczy
nie tylko zapomniała początkowo o Percym,
Matthiasie i Alii, ale także o wszelkiej logice. Nie
wystarczyło uciec z więzienia, trzeba było uciec
dokądś.
Pomyślała o babci i ciotkach, ale to było zbyt
ryzykowne. W Szkole Harlow wszyscy wiedzieli, że
została aresztowana, nikt nie odważyłby się jej
pomóc i ukrywać ją. Przełknęła gwałtownie ślinę.
– Znacie jakieś bezpieczne miejsce? – zapytała
cicho.
Pozostała trójka znowu wymieniła spojrzenia:
tym razem Alia spojrzała na Percy’ego, Percy na
Matthiasa, a Matthias na Alię. Dobrze, że do tej pory
Nina większość czasu spędzała z nimi w ciemności,
ponieważ inaczej ta wymiana spojrzeń
doprowadzałaby ją do furii.
Możliwe, że nadal ją doprowadzała do furii.
– Nie znamy żadnego bezpiecznego miejsca –
powiedział Matthias. – Już nie.
– No to wspaniale – wściekła się Nina, opierając
plecami o ścianę. – Mamy jedzenie, mamy klucze,
mamy wszystko, co potrzebne do ucieczki... Poza
miejscem, do którego moglibyśmy uciec.
– To nie jest takie łatwe, przetrwać. Tam na
zewnątrz – odezwał się Percy, gestem głowy
wskazując stalowe drzwi, jakby cały świat znajdował
się po ich drugiej stronie. – Potrzebujesz jedzenia,
potrzebujesz schronienia, potrzebujesz ciepła... no,
może nie o tej porze roku, ale kiedy przychodzi
zima...
– Potrzebujesz miejsca, w którym będziesz
bezpieczna – wtrąciła się Alia.
– Daleko od Policji Populacyjnych i wszystkich
ludzi, którzy mogliby cię wydać Policji Populacyjnej
– zgodził się Matthias.
Nina zaczęła żałować swojej decyzji: ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebowała, była trójka małych
dzieci pouczających ją, jak niebezpiecznym
miejscem jest świat. Czy nie pomyśleli, że ona wie o
tym? Zupełnie jakby istniało jakieś miejsce z dala od
ludzi.
W głowie Niny nagle pojawił się pewien
pomysł. Z dala od ludzi... Jak na pokazie slajdów w
jej pamięci zaczęły się wyświetlać obrazy drzew i
tylko drzew, lasu ciągnącego się całymi kilometrami
pomiędzy ogromnymi trawnikami prowadzącymi do
dwóch szkół bez okien. Szkół, których uczniowie
najprawdopodobniej nigdy nie mieli już wyjść na
zewnątrz, do lasu, skoro Nina i Jason zostali
aresztowani...
– Chyba znam takie miejsce – powiedziała
powoli Nina, nadal myśląc intensywnie.
– Czy będzie tam dużo jedzenia? – zapytała z
ożywieniem Alia.
– Nie, ale... – Nina lekko skubnęła przez
materiał sukienki przywiązaną w pasie torbę. Jednak
znowu była głupia, ponieważ najprawdopodobniej
zjedliby całe ukradzione jedzenie, zanim w ogóle
dotrą do lasu. A w lesie jedzenie nie będzie leżało na
ziemi... a może będzie? Nina przypomniała sobie
nowego chłopca w otaczającej Jasona grupce
uczniów ze Szkoły Hendricksa. Kazał się nazywać
Lee Grant, chociaż Jason kilka razy mówił Ninie, że
to nazwisko na pewno jest fałszywe. Kiedy
zobaczyła go po raz pierwszy, Lee był wściekły,
ponieważ założył w lesie ogród, a inne dzieciaki mu
go stratowały.
Jedzenie rosło w ogrodzie – Nina była miejskim
dzieckiem, ale tyle przynajmniej wiedziała. Jeśli Lee
Grant mógł założyć ogród w lesie, to samo mogła
zrobić ona, z Percym, Matthiasem i Alią.
– W tym miejscu, o którym myślę...
moglibyśmy wyhodować własne jedzenie –
powiedziała Nina i szybko wytłumaczyła, o co jej
chodzi. Pilnowała się, żeby nie wspomnieć o Jasonie
i nie zdradzić zbyt wiele szczegółów dotyczących jej
pobytu w Szkole Harlow i przyczyn, dla których
musiała ją opuścić.
Po raz kolejny Percy, Matthias i Alia wymienili
spojrzenia.
– Myślę, że wyhodowanie jedzenia jest
trudniejsze, niż mówisz – powiedział Percy.
– Ale... – Matthias popatrzył na otaczające ich
więzienne mury – to lepsze niż siedzenie tutaj.
– Lubię drzewa – odezwała się cicho Alia.
Te słowa przesądziły, a Nina uświadomiła sobie,
że po raz pierwszy uśmiechnęła się do tamtych
szczerym, szerokim uśmiechem. Była szczęśliwa, że
nie musi już próbować unikać ich spojrzeń albo
podsłuchiwać ich rozmów, nie musi się martwić, że
oni wiedzą, że zamierza ich zdradzić. Teraz już na
pewno nie zamierzała ich zdradzić.
Zamierzała uratować im życie.
R
OZDZIAŁ
16
We czwórkę zdecydowali po dłuższej dyskusji,
że zaczekają, zanim otworzą drzwi i spróbują
wyślizgnąć się z więzienia.
– Jeśli ktoś został otruty, przez jakiś czas będzie
tu panował kompletny chaos – powiedział Percy. –
Powinniśmy zaczekać i spróbować w środku nocy.
– Ale ten nienawistnik... ten facet, który mnie
przesłuchiwał... powiedział, że o ósmej rano ktoś
przyjdzie, żeby mnie wsadzić do celi. Czyli za jakieś
dziesięć godzin. Możemy być daleko od więzienia,
jeśli przez dziesięć godzin nie zauważą naszego
zniknięcia.
– Godzina – powiedział Matthias, jakby decyzja
zależała tylko od niego. – Zaczekamy godzinę, to
powinno dać strażnikom czas, żeby się uspokoili.
A na wypadek – spojrzał na drzwi celi
więziennej – gdyby ktoś przyszedł tu zajrzeć, my
troje powinniśmy tam na razie wrócić.
Z wyrazu jego twarzy – a także z wyrazu twarzy
Alii i Percy’ego – Nina mogła odczytać, jak bardzo
nie podoba im się ten pomysł. Kiedy wolność była
odległa o zaledwie godzinę, powrót do celi
więziennej wydawał się karą nie do zniesienia. Samo
spojrzenie w ciemność za drzwiami sprawiło, że
Nina zadrżała. Była szczęśliwa, że przynajmniej
sama zostanie w korytarzu, pod światłem słabej
żarówki.
– Zamknij nas na klucz – powiedział cicho
Percy.
Troje dzieci przekroczyło próg celi i zamknęło
za sobą drzwi, a Nina przekręciła klucz w zamku.
Zapadka spadła na miejsce z głośnym stuknięciem.
Ja nie – pomyślała Nina. – Nie weszłabym tam
z powrotem, nie potrafiłabym się zmusić. Gdyby
chodziło tylko o nią, zaryzykowałaby, gotowa
byłaby zmarnować szansę ucieczki, żeby tylko
uniknąć siedzenia w ciemnej, wilgotnej, okropnej
celi przez jeszcze jedną godzinę. Ale żadne z
pozostałych nawet nie mruknęło.
Nina spędziła kolejną godzinę, chodząc od
drzwi celi do stalowych drzwi prowadzących na
schody na górę, w kółko i w kółko. Byłoby
rozsądniej oszczędzać energię, mięśnie i podeszwy
butów na godziny marszu, które ją czekały, ale nie
była w stanie usiąść spokojnie i odpocząć choćby
przez sekundę. Kiedy uznała, że minęła już godzina,
zastukała do drzwi celi.
– Już? – zawołała przez drzwi.
– Jeszcze nie – usłyszała stłumiony głos
Matthiasa.
Nina chodziła jeszcze przez jakiś czas, a potem
usiadła i zajrzała do torby z jedzeniem. Opierała się
plecami o stalowe drzwi, ponieważ stwierdziła, że
schowa wszystko błyskawicznie, jeśli usłyszy, że
ktoś zamierza je otworzyć. Biszkopty były
pokruszone, jabłka obite, a pomarańcze miękkie.
Czy to naprawdę było dość jedzenia dla całej
czwórki?
Możesz jeszcze uciec bez nich – wyszeptał w jej
głowie złowieszczy głos. – Nie jest jeszcze za
późno, żeby zmienić zdanie.
Nie – powiedziała sobie stanowczo Nina.
Wróciła do drzwi celi i znowu zastukała.
– Nikt nie przyszedł – oznajmiła. – I nikt nie
przyjdzie. Musimy iść.
– Dobrze – odparł jeden z chłopców; nie była
pewna który.
Otworzyła drzwi i wypuściła ich – sprawiali
wrażenie spokojnych i opanowanych, jakby
wybierali się na piknik, a nie planowali uciec z
więzienia Policji Populacyjnej. Nina znowu zaczęła
szukać klucza do drzwi zewnętrznych.
– Mogę? – zapytał Percy.
Zawahała się – tak bardzo przejmowała się tym,
żeby jej zaufali, że w ogóle nie pomyślała, czy sama
powinna im ufać. A jeśli Percy złapie klucze,
odepchnie Ninę i ucieknie bez niej?
Miał przecież dziewięć lat. Podała mu pęk
kluczy, a Percy przyjrzał się dziurce w drzwiach,
potem wybrał srebrny matowy klucz.
– Spróbuj tym – powiedział.
Nina wsunęła klucz do dziurki – pasował.
Zamek szczęknął i drzwi stanęły otworem. Przed
nimi znajdowały się puste, tonące w półmroku
schody.
– Może jedno z nas pójdzie na górę i upewni się,
że jest bezpiecznie? – szepnęła Nina.
– Ja – odparła Alia.
Nina była pewna, że jeden z chłopców powie:
„Nie, na pewno nie ty”. Jak mogliby wysłać
najmłodszą przodem? Ale nikt nie powiedział ani
słowa, więc Nina także się nie sprzeciwiła. Alia
ruszyła przed siebie na palcach, z cichą gracją
kotów, które Nina widywała w telewizji. Kiedy
dotarła na szczyt schodów, odwróciła się, machnęła
na nich i poruszyła wargami, bezgłośnie mówiąc:
„Droga wolna”. Percy i Matthias ruszyli naprzód, a
Nina podążyła za nimi.
– Robiła to już wcześniej – wyszeptała Nina. –
Umie chodzić na zwiady.
– Cśśś – rzucił przez ramię Matthias.
Kiedy dotarli do drzwi prowadzących do
gabinetów oficerów, Nina doszła do wniosku, że
chyba przebywa w towarzystwie grupki
zawodowych złodziei. Możliwe, że naprawdę tak
było – co właściwie o nich wiedziała?
Wiedziałam, że umrą, jeśli im nie pomogę –
powiedziała sobie. – Tylko to się liczy. Poza tym
wspaniale było mieć Percy’ego, który przy każdych
drzwiach umiał bezbłędnie wybrać właściwy klucz,
bez cienia wahania czy hałaśliwych poszukiwań.
Wspaniale było mieć Alię która wysuwała się
bezgłośnie
naprzód
i
wypatrywała
niebezpieczeństwa, zawsze gotowa ich ostrzec. Nina
czuła się bezpieczniej w ich towarzystwie.
Ale przy drzwiach na korytarz prowadzący do
gabinetów oficerów Matthias przytrzymał Ninę.
– Czy jest jakaś inna droga na zewnątrz? –
zapytał.
– Ja żadnej nie znam – odparła. – A o co
chodzi?
Wskazał szare kable biegnące wzdłuż framugi
drzwi, tak cienkie i niepozorne, że Nina nigdy by ich
sama nie zauważyła.
– System alarmowy – mruknął.
Nina poczuła, że zaczyna w niej narastać
panika. Jak mieliby zawrócić teraz, skoro byli tak
blisko wyjścia?
Ale jak ominąć system alarmowy?
R
OZDZIAŁ
17
Nina zamrugała mocno oczami, starając się
powstrzymać łzy.
– Czyli to koniec – powiedziała z głębokim
rozczarowaniem.
Jednakże pozostali nie sprawiali wrażenia
zaniepokojonych.
– Ile jeszcze drzwi musimy minąć, zanim
znajdziemy się na zewnątrz? – zapytał Matthias.
– Tylko jedne, do pokoju przesłuchań – odparła
Nina. – A potem możemy wyjść przez okno. To
znaczy, moglibyśmy wyjść. – Spojrzała w dół,
szurając czubkiem buta o brudną podłogę.
Kiedy podniosła głowę, Alia wdrapała się na
ramiona Matthiasa, zakołysała się lekko i sięgnęła do
kabli systemu alarmowego.
– Powoli – powiedział Percy.
– Co wy robicie? – spytała Nina.
– Przecinam kable – wyjaśniła Alia. Sięgnęła do
kieszeni spódnicy i wyciągnęła nóż.
– To chyba niebezpieczne? – Nina nie wiedziała
zbyt wiele o systemach alarmowych, ale babcia i
ciotki zawsze ostrzegały ją, że ma się trzymać z
daleka od gniazdek i kabli elektrycznych.
– Owszem – powiedziała Alia. – Dlatego
uważam.
Nie zachowywała się, jakby uważała – raczej
piłowała kabel, starając się przeciąć go tak, żeby był
możliwie jak najbardziej poszarpany. Zeskrobała
plastikową izolację ze sporego kawałka przewodu, a
szary plastik zaczął spadać na podłogę.
– Zauważą to od razu – powiedziała Nina.
– Zauważą i tak, kiedy tylko zgasną im
monitory – odparł Percy. – Ale dzięki temu będzie to
wyglądało tak, jakby jakaś mysz przegryzła kable, a
nie jakby więźniowie próbowali uciekać.
– Macie klucz pod ręką? – zapytała Alia przez
zaciśnięte zęby.
– Tak. – Percy stanął tuż przy drzwiach i
obejrzał się przez ramię na Ninę. – Kiedy tylko to
przetnie, biegniemy. Jasne?
Nina skinęła głową i przesunęła się, żeby stanąć
za nim.
Alia ze stłumionym jękiem bólu po raz ostatni
szarpnęła nożem. Percy wepchnął klucz do zamka i
przekręcił, a Alia zeskoczyła z ramion Matthiasa i
przebiegła przez drzwi razem z Niną. Percy
zajmował się już drzwiami do pokoju przesłuchań.
– Mamy szczęście – wysapał. – Nie są
zamknięte. Nina przebiegła przez drzwi i otwarła na
oścież okno, przez które wydostali się na zewnątrz.
Gałęzie krzaków podrapały ramiona dziewczynki i
zaczepiły o jej sukienkę, ale nie zatrzymywała się,
biegnąc w dół zbocza. Torba z jedzeniem obijała się
jej o nogi. Kątem oka zobaczyła, że Matthias został z
tyłu, I zamknął za nimi okno.
– No, chodź – syknął Percy do ucha Niny. –
Schowamy się wśród drzew.
Na pół biegnąc, a na pół się potykając, Nina
biegła na oślep za Percym i Alią. Byli szybcy, a w
ciemnościach dziewczynka bała się, że straci ich z
oczu. Kierowała się bardziej słuchem niż wzrokiem
– dopóki słyszała ciężkie oddechy pozostałych,
wszystko było dobrze.
Trawa stała się gęstsza, łapała ją za kostki. Nie,
to nie była trawa – to były niskie krzewinki w
podszyciu lasu. Znaleźli się wśród drzew.
– No dobrze – powiedział cicho Matthias, który
stał tuż za nią; najwyraźniej zdążył ich jakoś
dogonić. – Zatrzymajmy się i popatrzmy.
Nina chciała biec dalej, ale Percy położył rękę
na jej ramieniu, przytrzymując w miejscu. Pozostałe
dzieci przykucnęły, więc Nina poszła ich śladem.
Przyglądali się gmachowi więzienia.
Teraz, kiedy znalazła się na zewnątrz, widziała,
że nienawistnik powiedział jej prawdę: więzienie
miało na tyłach wysokie ogrodzenie z drutem
kolczastym, wieżyczki strażnicze i jasne reflektory.
Skrzydło z gabinetami oficerów, przez które uciekli,
było tylko niedużym, jednopiętrowym aneksem do
niechronionej części i stało pogrążone w
ciemnościach. Nina musiała zmrużyć oczy, żeby je
zobaczyć w blasku bijącym od reszty więzienia.
– Jeszcze nas nie szukają – wymamrotał
Matthias.
– Nie, tam... Patrz! – Percy odetchnął
gwałtownie, wskazując coś.
Przyćmione światło – latarka? – zalśniło na
moment w oknie, przez które wyszli, a potem znikło
i pojawiło się znowu w innym oknie skrzydła
oficerskiego.
– Nikt nie wyszedł na zewnątrz – mruknął
Matthias. – Oszukaliśmy ich.
Nina zadrżała, na myśl o tym, co by się stało,
gdyby Matthias nie zamknął okna, a Alia przecięła
kabel systemu alarmowego gładko, nie starając się
naśladować zwierzęcych zębów.
– Co byśmy zrobili, gdyby wyszli nas szukać? –
zapytała.
– Schowalibyśmy się – odparł rzeczowo Percy.
– Umiemy się dobrze chować.
– Umiecie mnóstwo rzeczy – powiedziała z
podziwem Nina. – Ja... – Chciała im podziękować,
przyznać, że nie zdołałaby bez nich uciec, ale tamci
wstali już, szykując się do dalszej drogi.
– Księżyc wstawał tam, czyli tam jest wschód –
stwierdził Percy. – W jakim kierunku jest to
bezpieczne miejsce, o którym nam opowiadałaś?
Nina rozejrzała się, patrząc na lśniący księżyc w
pełni, jasne światła więzienia i czarny las przed nimi.
Atak paniki, który zbliżał się przez całą noc, w
końcu ją dopadł.
– Nie wiem! – jęknęła rozpaczliwie. – Nie mam
pojęcia, jak się tam dostać!
R
OZDZIAŁ
18
Pozostali nie sprawiali wrażenia zaskoczonych.
Nina czuła się bardziej zawstydzona niż
kiedykolwiek wcześniej: oni spodziewali się, że nie
będzie wiedziała, spodziewali się, że będzie głupia.
– Uspokój się – powiedział szorstko Matthias. –
Możemy się nad tym zastanowić. – Spojrzał
wyczekująco na Percy’ego.
– To bezpieczne miejsce, o którym myślisz, jest
w pobliżu twojej dawnej szkoły, prawda? – zapytał
Percy.
Nina skinęła głową.
– A Policja Populacyjna przywiozła cię do
więzienia prosto ze szkoły, tak?
Nina znowu przytaknęła.
– Jaka była pora dnia, kiedy cię tu przywieźli?
Przez moment Nina obawiała się, że nie zdoła
odpowiedzieć nawet na to pytanie, ale szybko doszła
do siebie, a pamięć podsunęła jej składankę
przerażających obrazów.
– Rano – powiedziała. – Aresztowali mnie
podczas śniadania.
Przypomniała sobie zapach owsianki, widok
trzech samotnych rodzynek, chowających się wśród
płatków owsianych. Samo wspomnienie sprawiało,
że prawie się zadławiła.
– No dobrze – powiedział Percy zachęcającym
tonem, jakby rozmawiał z naprawdę małym
dzieckiem, młodszym nawet od Alii. – A teraz
zastanów się spokojnie. Kiedy cię tutaj wieziono, po
której stronie samochodu było słońce?
– Słońce? – Nina nie była pewna, czy dobrze
usłyszała pytanie, a potem przestała być pewna, czy
umie na nie odpowiedzieć. Została dopiero co
aresztowana przez Policję Populacyjną, była
śmiertelnie przerażona: kto normalny w takich
okolicznościach zwracałby uwagę na słońce? I
wtedy przypomniała sobie wodę, która chlapała na
okno samochodu tuż koło niej i ściekała kropelkami
po szybie. – Nie było słońca – powiedziała
triumfalnie. – Padał deszcz.
Percy i Matthias wymienili spojrzenia, a Nina
zaczęła podejrzewać, że nie powinna się z tego tak
cieszyć.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytała.
– Gdybyśmy wiedzieli, po której stronie
samochodu było słońce – wyjaśnił Matthew –
wiedzielibyśmy, w jakim kierunku cię więziono.
Słońce rano jest po wschodniej stronie nieba. Jeśli
padało i nie było widać słońca, nie wiem, skąd
przyjechałaś.
– Aha – powiedziała Nina. Nie widziała
dostatecznie wyraźnie, ale miała nieodparte
wrażenie, że Matthias mówi przez zaciśnięte zęby.
To nie było w porządku, oczekiwać, że będzie
wiedziała coś o słońcu i niebie – jedno i drugie
widywała w swoim życiu niezwykle rzadko.
Dlaczego Percy i Matthias tak świetnie się na
tym znali?
– Możesz spróbować sobie przypomnieć? –
zapytał cierpliwie Percy. – Czy jakaś część nieba
tego ranka była jaśniejsza niż inne?
To przypominało jeden z seriali kryminalnych
cioci Lystry, w których detektyw zawsze zadawał
pytania w rodzaju: „Wiem, że to trudne, proszę pani,
ale to bardzo ważne, żeby sobie pani spróbowała
przypomnieć: czy jest pani pewna, że pan X wyszedł
z pokoju przed północą?”. Ale w serialach cioci
Lystry świadkowie byli zawsze pewni siebie: „Ależ
tak. Słyszałam, jak otwierał drzwi, tuż zanim
przejechał pociąg o północy, tuż zanim zadzwonił
zegar”. Nina nie patrzyła na niebo, kiedy Policja
Populacyjna wiozła ją do więzienia. Patrzyła w dół,
na skute kajdankami ręce i na łańcuch na nogach.
Ale jeśli zauważyła, że pada...
– Kiedy wyjeżdżaliśmy ze szkoły, było jeszcze
ciemno – powiedziała powoli. – Ale potem wydaje
mi się... wydaje mi się, że przez okno widziałam
jakiś odblask na niebie, pomimo deszczu.
– Słońce wstawało – mruknął Matthias.
– To słońce wstaje? – spytała Nina. Nigdy nie
zastanawiała się nad tym, jak słońce pojawia się na
niebie: na obrazkach i w telewizji po prostu było już
gdzieś wysoko.
Percy zignorował jej pytanie i zadał kolejne:
– Po której stronie samochodu siedziałaś?
– Po lewej, z tyłu – odpowiedziała Nina.
– Czyli wschód był po lewej stronie... To
znaczy, że jechałaś na południe – oznajmił Percy.
– Skoro tak mówisz – odparła Nina.
– Jej szkoła jest prawdopodobnie na prawo od
drogi numer I – powiedział Matthias. – Na północ od
miasta. Odważymy się iść wzdłuż drogi?
– Jeśli tego nie zrobimy, na pewno się zgubimy
– orzekł Percy.
Nina zauważyła, że nawet nie udawali, że pytają
ją o zdanie. W końcu obaj chłopcy spojrzeli na Alię,
żeby mogła wyrazić zgodę skinieniem głowy.
Nina powiedziała sobie, że nie obchodzi jej to;
miała tylko nadzieję, że nie pomyliła się co do
strony, z której wstawało słońce.
R
OZDZIAŁ
19
Cała czwórka maszerowała mozolnie przez las
przez całe godziny. Nina była tak zmęczona, że
przestała zwracać uwagę na to, gdzie idzie i o czym
rozmawiają pozostali, a także na wszystko inne.
Liczyło się tylko zmuszanie się do stawiania nogi za
nogą, każdy krok kawałek dalej naprzód.
Przypomniała sobie, jak myślała, że pozostałe dzieci
będą ją opóźniać – dobry kawał, to ona poruszała się
najwolniej. To na nią pozostali musieli się oglądać i
czekać niecierpliwie.
W końcu Alia podbiegła do Niny i wzięła ją za
rękę.
– Możesz teraz usiąść – powiedziała. –
Poczekamy tu chwilę, aż... aż Percy i Matthias coś
załatwią.
Nina opadła na ziemię i oparła głowę o pień
drzewa, wygodniejszy od jakiejkolwiek poduszki.
– Chcesz coś zjeść? – zapytała sennie.
– Jasne! – odparła Alia. – Mogę?
Nina odwiązała od pasa torbę z jedzeniem i
podała ją otwartą małej dziewczynce.
– Weź, na co masz ochotę – zachęciła.
– Myślę, że wezmę coś małego – zdecydowała
Alia. – Dopóki nie wrócą chłopcy. Oni będą
wiedzieli, jak zrobić, żeby starczyło na dłużej.
Nina nie próbowała nawet nie zasypiać i
zobaczyć, co wzięła Alia. Następną rzeczą, jaką
poczuła, był kawałek pomarańczy, który mała
wsunęła jej łagodnie do ust.
– To ci da trochę energii – powiedziała.
Nina przeżuła i przełknęła – rzadko kiedy jadała
pomarańcze, a ta była słodka i soczysta. Jeden
kawałek to stanowczo za mało, przypomniał tylko
Ninie, jak bardzo jest wygłodzona. Pogrzebała w
torbie z jedzeniem, wyciągnęła paczkę płatków
śniadaniowych, otwarła ją i zaczęła wsypywać sobie
zawartość do ust. Nigdy w życiu nie połykała
niczego tak łapczywie.
– To twoje jedzenie, nie nasze – odezwała się
Alia. – Ale czy nie powinnaś zostawić trochę, żeby
na pewno starczyło nam na całą podróż?
W ciemnościach Nina nie zorientowała się
nawet, że Alia widzi, co ona robi. Zaczerwieniła się i
przestała przeżuwać – jadła tak łapczywie, że trochę
płatków nie trafiło do jej ust i spadło na ziemię,
marnując się.
– Czy Percy i Matthias powiedzieli, że kiedy ich
nie ma, mam się ciebie słuchać? – jęknęła.
– Nie – odparta Alia.
Nina zaczęła wyjmować płatki po jednym z
opakowania, kładąc każdy ostrożnie na języku.
– Gdzie oni w ogóle są?
– Chyba ci powiedzą, jak wrócą – wyjaśniła
niepewnie Alia.
To było irytujące, Nina miała ochotę rzucić w
małą całą paczką płatków śniadaniowych. W tym
momencie dostrzegła jednak przebłysk światła
poruszającego się wśród drzew i zbliżającego się do
nich.
– Patrz, Alia! – wyszeptała. – To Policja
Populacyjna! Poszli naszym śladem! Musimy
uciekać... – zerwała się na nogi, cudem unikając
rozsypania reszty płatków.
– Nina, spokojnie, to Percy i Matthias – odparła
Alia.
– Skąd wiesz?
– To nasz sygnał, takie kołysanie się latarki.
Nina przyjrzała się uważniej i rzeczywiście,
światło latarki kołysało się w równym rytmie: dwa
razy na prawo, raz na lewo i znowu dwa razy na
prawo, raz na lewo.
– Skąd wzięli latarkę? – zapytała Nina.
Alia nie odpowiedziała.
Kilka minut później światło zgasło. Nina
zesztywniała, kiedy trzasnęła za nią gałązka, ale to
tylko Percy i Matthias podkradli się do nich.
– Wszystko w porządku? – zapytała Alia.
– Tak – odparł Percy.
– Gdzie byliście? Skąd macie latarkę? – spytała
Nina.
– Znaleźliśmy. Mamy mnóstwo szczęścia, nie?
– powiedział Matthias.
Nina zauważyła, że odpowiedział jej na tylko
jedno pytanie, w dodatku w sposób, który nie do
końca ją przekonał. Latarki były cenne, szczególnie
jeśli miały baterie. Sama żadnej nie widziała przed
przyjściem do szkoły – kto zostawiłby latarkę po
prostu leżącą w lesie?
– Nina zaproponowała nam jedzenie – wtrąciła
się Alia.
Nina stłumiła odruch irytacji – nie proponowała
im jedzenia, podzieliła się nim tylko z Alią. Poza
tym, dlaczego miała wrażenie, że Alii chodziło
głównie o to, żeby zmienić temat? Ale nie zdołała
wymyślić nic innego, więc wyciągnęła przed siebie
torbę z nieuprzejmym: „Macie”.
Percy i Matthias wzięli sobie po paczuszce
rodzynek.
– Już prawie świt – odezwał się Percy. – Myślę,
że możemy tutaj bezpiecznie odpocząć przez jakiś
czas. Możemy zmieniać się na warcie.
– Na warcie? – zapytała Nina. – To znaczy...
– Jedna osoba pilnuje, kiedy pozostali śpią –
wyjaśniła Alia.
Nina zmrużyła oczy i zastanowiła się: to
zabrzmiało tak, jakby Alia wiedziała wszystko o
staniu na warcie.
– Mogę być pierwsza – zaproponowała. –
Zdążyłam się już trochę przespać, kiedy wy
„znajdowaliście”
różne rzeczy. – Miała nadzieję, że zauważą
ironiczny ton w jej głosie, ale nikt nie skomentował
tego ani słowem.
Miała wrażenie, że w ciągu kilku minut wszyscy
już głęboko spali, zwinięci razem na ziemi. Nina
wpatrywała się w półmrok pełen tajemnic i żałowała,
że nie może zapalić latarki, żeby światło
dotrzymywało jej towarzystwa. Ale to było zbyt
niebezpieczne – światło zdradziłoby ich lokalizację
każdemu, kto przechodziłby w pobliżu. Poza tym
latarka też stanowiła tajemnicę, na myśl o której
Nina zaczynała się bać.
Odwróciła się i popatrzyła na tamtych.
Ciemność bladła, a Nina obserwowała twarze dzieci
wyłaniające się z cieni – tak dużo czas spędziła z
nimi w mroku, że nigdy nie miała okazji naprawdę
im się przyjrzeć. Alia we śnie wyglądała słodko i
milutko, a chociaż na policzkach miała smugi brudu,
jej jasne włosy były schludnie zebrane w ogonek.
Sukienkę miała obszarpaną i brudną, ale rozdarcia
zostały zaszyte drobnymi, starannymi szwami. Nina
była ciekawa, kto zrobił te szwy i kto zajął się
włosami Alii – czy Percy i Matthias siedzieli w
ciemności więziennej celi i codziennie starannie
czesali małą? Gdzie się tego nauczyli?
Może Alia zrobiła to sama – Nina pamiętała, z
jaką pewnością siebie dziewczynka wspięła się po
schodach w więzieniu, a potem odwróciła się i
wyszeptała: „Droga wolna”. Gdzie nauczyła się, jak
chodzić na zwiady?
Nina rozejrzała się po otaczającym ich lesie –
miała przecież stać na warcie – ale nic się nie
poruszało, poza, kołysanymi przez wiatr liśćmi
paproci. Z powrotem spojrzała na trójkę dzieci, tym
razem zatrzymując wzrok na Percym, który składał
się z samych kantów – szpiczasty nos, zaciśnięte
usta, kościste łokcie wystające z podwiniętych
rękawów za dużej koszuli. Ciemne włosy miał
długie i splątane – jeśli to on był fryzjerem Alii,
wyraźnie zużył na nią całą energię i nie chciało mu
się robić niczego z własnym wyglądem.
Oparty o plecy Percy’ego Matthias nawet we
śnie sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Jego oczy
zacisnęły się mocniej, jęknął cicho, jakby śniło mu
się coś złego. Przekręcił głowę z boku na bok, a
brązowe włosy spadły mu na oczy.
O czym śnił Matthias? O czym myślał? Kim w
ogóle był? Nina zastanowiła się nagle, czy może
zabił kogoś, żeby zdobyć latarkę – przez moment
prawie że mogła to sobie wyobrazić. To nie było
niemożliwe, a teraz Policja Populacyjna szukała już
pewnie nie tylko zbiegłych więźniów, ale także
morderców.
Nina zadrżała: jakby na to nie patrzeć, była
zagubiona w dziwnym lesie, groziło jej
niebezpieczeństwo, i do tego przebywała z trójką
dzieciaków, którym nie ufała. Równie dobrze mogli
być tacy sami jak Jason – gotowi ją zdradzić w
dowolnym momencie. W jej głowie zaczęły się
pojawiać szalone pomysły: a może zamierzali ją
zabić i ukraść jej jedzenie? Może próbowali znaleźć
sposób, żeby wydać ją w ręce Policji Populacyjnej i
dostać nagrodę, unikając przy tym złapania? Może
Nina powinna teraz uciekać od nich tak szybko, jak
tylko mogła?
Alia westchnęła cicho przez sen i to
wystarczyło, żeby powstrzymać atak paniki. Nie
była pewna, co myśleć o Percym i Matthiasie – w
końcu ostatni chłopak, któremu zaufała, zdradził ją.
Ale słodka, kochana Alia z pewnością nie mogła
brać udziału w spisku mającym na celu
skrzywdzenie Niny.
Nie mogła?
Nina znowu zaczęła się wpatrywać w las,
dziwaczne i dzikie miejsce, w którym gałęzie rosły
pod dziwnymi kątami, a pnącza zwieszały się jak
zasłony. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy las
przypominał ten otaczający jej szkołę – tamtego nie
widziała nigdy w dzień, przemierzała go tylko po
ciemku, ściskając rękę Jasona. Ten oświetlony
słońcem był przerażającym miejscem: liście na
drzewach wydawały się ukrywać oczy, w podszyciu
prawdopodobnie było pełno węży. Co najgorsze,
Nina nie miała pojęcia, którędy powinna iść, żeby
dotrzeć w bezpieczne miejsce. Percy to wiedział,
podobnie jak Matthias, a może nawet Alia.
Niezależnie od tego, czy Nina chciała zaufać
pozostałym dzieciom, czy nie, nie miała wyboru.
Nie przetrwałaby bez nich.
R
OZDZIAŁ
20
Nina zasnęła.
Nie miała takiego zamiaru, ale zbyt trudno było
jej walczyć z sennością po całonocnym marszu.
Powtarzała sobie, że musi trzymać oczy otwarte
chociażby jeszcze chwilę dłużej, przynajmniej zanim
ktoś inny się obudzi – ale nawet jej własne oczy ją
zawiodły. Zamknęły się w chwili nieuwagi, a potem
obudziła się gwałtownie, przerażona.
– Co? Kto? – rzuciła nieprzytomnie.
Nad jej głową śpiewały ptaki, a dzień zrobił się
upalny. Nawet w cieniu Nina czuła, jak pot ścieka jej
po plecach. Ale żaden policjant populacyjny nie stał
nad nią, żaden straszny wąż nie syczał u jej nóg,
żaden senny koszmar nie zmaterializował się na
jawie.
Pozostałe dzieci nadal spały.
Powieki Alii drgnęły.
– Czy to już moja kolej? – zapytała sennie.
– Nie, nie, śpij dalej – zdołała odpowiedzieć
Nina.
Ale teraz poruszył się także Percy, a Matthias
przeciągnął się i ziewnął. Zmrużył oczy i spojrzał na
niebo.
– Minęło już południe. Czuwałaś przez cały
czas? – zapytał Ninę. – Dzięki, że pozwoliłaś się
nam wyspać.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała niepewnie.
Nie potrafiła się przyznać, że ona także zasnęła. Nic
się nie stało, więc to przecież nie miało znaczenia,
prawda?
Percy także popatrzył na słońce – zachowywali
się tak, jakby to był ich zegar i mapa jednocześnie.
– Myślę, że dotrzemy w to twoje bezpieczne
miejsce, zanim zrobi się ciemno.
Nina wzruszyła ramionami, nie chcąc pytać,
skąd on to wie.
– Możemy coś zjeść na śniadanie? – zapytała
Alia słodkim głosikiem małej dziewczynki.
– Chcesz powiedzieć, na lunch – poprawił ją
Matthias.
Nina niechętnie sięgnęła po torbę z jedzeniem,
która w świetle dnia sprawiała wrażenie obszarpanej
i brudnej. Była jednak zbyt głodna, żeby się tym
przejmować – wyciągnęła dla siebie owsiany
batonik, potem podała torbę Matthiasowi, który
wybrał pokruszone ciasteczko.
– Spleśnieją, jeśli nie zjemy ich w pierwszej
kolejności – powiedział, a Nina dosłyszała w jego
głosie cień nagany, że sama wybrała coś innego.
Percy i Alia także wzięli po ciasteczku, a Nina
poczuła, że batonik stanął jej w gardle.
– Będzie nam potrzebna woda – wymamrotała.
– Strasznie mi się chce pić. Czy ludzie mogą umrzeć
z pragnienia?
To było zaskakujące, jak wielu rzeczy nie
wiedziała, ponieważ nigdy wcześniej nie
potrzebowała tej wiedzy. Wychowywały ją babcia i
ciotki – ubóstwiając, rozpieszczając i spełniając z
wyprzedzeniem każdą jej zachciankę – a to nie
stanowiło najlepszego przygotowania do przetrwania
w lesie. Także Szkoła Harlow nie nauczyła jej
niczego pożytecznego.
– Przed nami jest rzeka – poinformował Percy.
Tym razem Nina nie powstrzymała się od
pytania.
– Skąd wiesz?
– Słyszę ją – odparł.
W tym momencie Nina także usłyszała odległy
szum, ledwie słyszalny przez ćwierkanie ptaków i
szelest wiatru w gałęziach. Czy to był dźwięk wody?
– W takim razie chodźmy – powiedziała,
przestraszona nagle, że jej gardło może się zacisnąć,
a ona umrze z pragnienia tu i teraz.
– Najpierw musimy posprzątać – stwierdził
Matthias.
Nina otwarła usta, żeby zapytać, co miał na
myśli – wszędzie było brudno, jak on wyobrażał
sobie sprzątanie lasu? Ale on, Percy i Alia wzięli się
już do roboty, zbierając okruchy, mierzwiąc trawę,
którą wygnietli podczas snu, i usuwając wszelkie
ślady ich obecności.
– Skąd wiecie, jak to robić? – spytała Nina.
Percy wzruszył ramionami.
– Nie jesteśmy głupi – odparł, a Nina usłyszała
to, czego nie dopowiedział: „Nie to, co ty”.
Odwróciła się do nich plecami, żeby nie
zobaczyli, jak bardzo czuje się dotknięta. Pozostała
trójka ruszyła w stronę, z której dochodził szum
rzeki, a Nina poszła kawałek za nimi, czując, że boli
ją gardło.
Szum wody stawał się głośniejszy, a kiedy
znaleźli się bliżej, przypominał odgłosy ruchu
ulicznego, jakie Nina słyszała w lecie, kiedy okna w
mieszkaniu babci i ciotek były otwarte. Ten dźwięk
sprawił, że dziwnie zatęskniła za domem. Gdyby
babcia mogła mnie teraz zobaczyć – pomyślała. –
Brudną, obszarpaną, obrzydliwą i zrozpaczoną.
Babcia dawniej szorowała całą twarz Niny, jeśli
dostrzegła chociażby odrobinę dżemu w kąciku ust.
Niezależnie od tego, ile kosztował olej opałowy,
upierała się, żeby podgrzewać wodę, w której Nina
się kąpała. Babcia zawsze powtarzała, że gorąca
woda zabija zarazki.
Wspomnienia przepływały przez głowę Niny,
kiedy śladem pozostałych uklękła na brzegu rzeki i
nabrała wody w dłonie, żeby napić się do syta.
Zaspokoiwszy pragnienie, oznajmiła:
– Wykąpię się tutaj.
Wszyscy troje popatrzyli na nią ze zdziwieniem.
– Jesteśmy brudni – przypomniała Nina. – Nie
kąpałam się, od kiedy mnie aresztowali. Wy też
powinniście się umyć.
– Umiesz pływać? – zapytał Percy.
– Nie – przyznała Nina i popatrzyła na drugi
brzeg szerokiej rzeki. Czyżby tu było głęboko? –
Będę się trzymała brzegu.
Odwiązała od pasa torbę z jedzeniem i powiesiła
ją na gałęzi wysoko nad ich głowami. Miała
nadzieję, że nie zauważą, że im nie ufa. Potem
ściągnęła buty i pończochy, a następnie, nie
zdejmując sukienki, weszła do wody.
Zawahała się, kiedy jej stopy zapadły się w muł
– czy zdoła się umyć, czy też mulista woda
dodatkowo ją ubrudzi? Ale opływająca ją woda była
chłodna i cudowna, więc zrobiła krok naprzód,
pochyliła się i zaczęła zmywać z rąk i ramion
więzienny brud. Potem ochlapała twarz i włosy.
Rozplotła warkocze i zanurzyła całą głowę,
podnosząc stopy z dna rzeki, tak że prąd zniósł ją
kawałek. Znowu stanęła.
– Chodźcie! – ponagliła pozostałych. – Woda
jest świetna!
Zobaczyła, że Alia patrzy pytająco na Matthiasa,
który wzruszył ramionami. Dziewczynka zaczęła
ściągać ciężkie buty.
– Patrzcie, pływam! – krzyknęła Nina,
poruszając ramionami tak, jak robili to pływacy,
których widywała w telewizji. Opuściła głowę i
poczuła, jak włosy poruszają się za nią, unosząc się
na wodzie. Czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek
od czasu, kiedy została aresztowana, dowiedziała
się, że Jason ją zdradził, a nienawistnik żądał od niej,
żeby zdradziła Percy’ego, Matthiasa i Alię. Woda
opływała ją, a prąd wydawał się dostatecznie silny,
żeby spłukać z niej całe nieszczęście, złość i
podejrzenia. Usłyszała z tyłu, że Alia się śmieje.
– Jestem rybą! – zawołała Nina i zanurkowała.
Sukienka jej ciążyła i oplątywała jej nogi, ale to nie
miało znaczenia: Płynęła razem z wodnymi żukami,
a potem wynurzyła się, żeby słońce znowu ogrzało
jej skórę.
– Nie odchodź za daleko – ostrzegł ją Percy z
brzegu.
– Wszystko w porządku – odkrzyknęła Nina. –
Woda nie sięga mi nad głowę. Dno jest zaraz...
zaraz... – sięgnęła stopą w dół i jeszcze dalej w dół,
ale nie poczuła znajomego dotyku mułu. Zanim
zdążyła się zorientować, jej głowa zanurzyła się pod
wodę.
Machnęła rękami i wychyliła się nad
powierzchnię na dostatecznie długą chwilę, żeby
zaczerpnąć trochę powietrza. Ubranie stało się
cięższe niż wcześniej, nieubłaganie ciągnąc ją w dół,
a prąd napierał na nią coraz mocniej i mocniej,
oddalając ją od Percy’ego, Matthiasa i Alii. Nina
gorączkowo młóciła wodę, próbując przedostać się z
powrotem do brzegu.
Nagle stwierdziła, że może na czymś oprzeć
stopy i cudownie stanęła na dnie rzeki.
– Nic mi nie jest – krzyknęła do pozostałych. –
Nie martwcie się!
Stała nieruchomo, rozkoszując się dotykiem
mułu – życiodajnego mułu przeciskającego się
między palcami nóg. Wszystko działo się tak
szybko, że nie zdołała w pełni ogarnąć tego, co
mogło się wydarzyć, ale mogła przecież utonąć z
powodu tych wygłupów. To byłoby idiotyczne:
przetrwać zdradę Jasona i więzienie Policji
Populacyjnej tylko po to, żeby utonąć w czasie
kąpieli.
Rozejrzała się, doceniając każdy bezpieczny,
cudowny oddech, jaki napełniał jej płuca, każdą nutę
śpiewu ptaków w gałęziach otaczających ją drzew.
W tym momencie jej wzrok zaczął rejestrować
wszystko w zwolnionym tempie. Nie otaczały jej
tylko drzewa, rzeka i niebo – prąd zniósł ją za zakręt,
a tuż przed nią znajdował się most, wielki, ohydny,
betonowy most postawiony przez rząd. Na tym
moście, przechylając się przez barierkę, stało dwóch
mężczyzn w mundurach. Dwóch mężczyzn w
mundurach przechylało się przez barierkę i
krzyczało na nią.
Nina miała wrażenie, że ich słowa także
docierają do niej wolniej niż zwykle powinny.
– Ty tam! Tam w rzece! To zabronione!
Wychodź i pokaż nam swój dowód!
R
OZDZIAŁ
21
Gdyby tylko Nina potrafiła pływać – pragnęła z
powrotem zanurkować i płynąć całe kilometry, nie
wynurzając się na powierzchnię. Uciekać.
Skoro to było niemożliwe, powinna wyskoczyć
z wody i uciekać do lasu z nadzieją, że uda się jej
ukryć wśród drzew. Ale Policja Populacyjna po
prostu zaczęłaby wtedy polowanie, przeczesując całą
okolicę. Nie miała szans.
Wszystkie te obrazy – płynięcia, biegu,
momentu schwytania – przemknęły w jednej chwili
przed oczami Niny. Widziała nawet, jak Percy,
Matthias i Alia zostają schwytani razem z nią – i to
była jej wina, zdradziła ich mimo wszystko.
Nina zamarła w śmiertelnym przerażeniu, a jej
mózg nie podpowiadał żadnej odpowiedzi, jakiej
mogłaby udzielić mężczyznom w mundurach,
żadnego sposobu zyskania choćby sekundy czasu na
zastanowienie się.
W tym momencie usłyszała obok siebie głos
Alii.
– Chwileczkę – powiedziała mała. – Moja
siostra i ja zostawiłyśmy dowody na brzegu, razem z
butami.
Okej – jakaś część mózgu Niny była w stanie
myśleć zaskakująco jasno mimo przerażenia. – To
daje mi dodatkową minutę albo dwie. Powinnam
była sama na to wpaść, ale czy policjanci nie będą
jeszcze bardziej źli, kiedy się zorientują, że ona
kłamie?
– No to idź po te dowody – warknął jeden z
mężczyzn na moście.
Nina obejrzała się przez ramię, ale Alia zniknęła
już za zakrętem rzeki.
To nie w porządku – pomyślała Nina. – Teraz
Alia i chłopcy będą bezpieczni, a ja nie. Potrafiła
sobie wyobrazić, jak Alia, Percy i Matthias właśnie
uciekają, oddalając się od rzeki tak szybko, jak to
tylko możliwe. Jasne, dzięki Alii zyskała trochę
więcej czasu, ale co jej to da? Ile potrwa, zanim
policjanci populacyjni na moście zorientują się, że
Alia nie zamierza wracać? Co się wtedy stanie z
Niną?
Ale Alia pojawiła się z powrotem, brodząc w
kierunku Niny, z dwoma plastikowymi kartami w
ręku. Nina wpatrywała się w nią ze zdumieniem.
Wyciągała szyję, żeby zobaczyć, co tamta trzyma.
Mała dziewczynka zrównała się z nią, wsunęła palce
w dłoń Niny i pociągnęła ją za sobą.
– Nie rób takiej zdziwionej miny – syknęła,
prawie nie otwierając ust. – Ja będę mówić.
To nie powinno być trudne – Nina nadal była
tak ogłuszona, że nie potrafiłaby chyba wydobyć z
siebie głosu. Zdołała rzucić okiem na trzymane przez
Alię karty, które wyglądały jak zwyczajne dowody
tożsamości. Na jednym widniał napis SUSAN
BROWN, na drugim – JANICE BROWN.
Były też na nich zdjęcia Alii i Niny.
Nie – Nina przyjrzała się uważniej – to nie były
ich zdjęcia, ale na tyle podobne, że policjanci z
pewnością się na to nabiorą, jeśli tylko ona i Alia nie
popełnią żadnych błędów.
Alia trzymała dowody tak niedbale, jakby były
po prostu ślicznymi liśćmi, które podniosła z ziemi.
Wyszły na brzeg – Alia nadal szła przodem, a
Nina kilka kroków za nią. Nadbrzeżne chaszcze
kłuły ją w kostki i drapały w stopy, szła niepewnie,
omal się nie przewracając. Mocny uścisk ręki Alii
pozwolił jej złapać równowagę.
– Nie wolno pływać w tej rzece – powiedział
surowo jeden z mężczyzn. – To własność
państwowa. Moglibyśmy was aresztować za
wkroczenie na teren rządowy.
Alia podała mu dowody tożsamości do
sprawdzenia. Mężczyzna wziął je, rzucił okiem i
podał drugiemu policjantowi.
– No i co? – zapytał pierwszy mężczyzna. – Nie
boicie się, że was aresztuję?
– Ojej, proszę nas nie aresztować! – Dziewczęcy
głosik Alii był jeszcze słodszy i bardziej dziecinny
niż zwykle. – Miałyśmy iść z wizytą do babci, ale
wpadłyśmy w błoto. Nie chciałyśmy, żeby nas
zobaczyła takie brudne, więc pomyślałyśmy, że się
szybko umyjemy. Nie wiedziałyśmy, że tak nie
wolno, przepraszamy.
– Gdzie mieszka wasza babcia?
– W Terrazzine – powiedziała bez wahania Alia;
Nina nigdy nie słyszała o takiej miejscowości.
– Czy twoja siostra umie mówić? – zapytał
drugi mężczyzna, oddając dokumenty Alii, która
schowała je do kieszeni.
– Nie, proszę pana – powiedziała Alia, a Nina
szybko zamknęła usta, które zaczęła otwierać, żeby
mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że nikt niczego
nie zauważył. – Moja siostra jest niemową, proszę
pana. I ma nie całkiem w porządku w głowie, jeśli
pan rozumie, co chcę powiedzieć. Mamusia mówi,
że muszę się nią opiekować.
– Jesteś bardzo dzielna, malutka – pochwalił ją
pierwszy mężczyzna. – Puścimy was tym razem, ale
macie być ostrożne i trzymać się drogi, rozumiesz?
Wiesz chyba, że tu niedaleko jest więzienie Policji
Populacyjnej. Od lat powtarzam, że gdyby ktoś
stamtąd uciekł...
– Wiem, proszę pana. – Alia wzdrygnęła się z
udawanego przestrachu. – Mama opowiadała nam o
więzieniu.
Policjanci poszli w swoją stronę, a Alia z Niną
w swoją. Dopiero teraz Nina zauważyła, że Alia ma
ich buty zawieszone na szyi na zawiązanych
sznurowadłach.
– Proszę, Janice, włożymy teraz buty –
powiedziała Alia trochę za głośno.
Ogłupiała Nina wysunęła najpierw jedną nogę, a
potem drugą, pozwalając Alii założyć sobie
pończochy i buty. Usłyszała w oddali za sobą warkot
silnika samochodu – policjanci odjechali.
Nina z ulgą oparła się o drzewo.
– Co... Jak ci się...
– Cśśś – rzuciła Alia. – Czasem wracają, żeby
sprawdzić, czy mówimy prawdę. Na razie nie
możemy rozmawiać swobodnie, ale chodźmy już.
Złapała za rękę Ninę, która posłusznie poszła za
młodszą dziewczynką. Szły teraz środkiem drogi,
doskonale widoczne dla wszystkich.
– Nie możesz mi wyjaśnić wszystkiego po
drodze? – mruknęła Nina, starając się nie poruszać
ustami.
– Nie – odparła Alia.
Wiszące nad nimi słońce zaczęło się zniżać,
ciągnący się wzdłuż drogi las skończył się, a one
szły pomiędzy rozrzuconymi domami i nierównymi
polami. To była wieś, jaką Nina widziała wcześniej
tylko dwa razy – jadąc do szkoły i opuszczając ją –
ale wtedy siedziała w samochodzie, sztywna ze
strachu. Teraz sztywność już minęła, mózg
odtwarzał w kółko chwile grozy – wciągającą ją w
głąb wodę, policjanta krzyczącego:
„Wychodź i pokaż nam swój dowód!”, a potem
Alię, która przyszła jej na ratunek.
– Kiedy będziemy już mogły rozmawiać –
powiedziała cicho Nina – kiedy spotkamy się znowu
z Percym i Matthiasem, powiecie mi o wszystkim.
A... A ja też powiem wam o wszystkim.
Alia rzuciła jej spojrzenie, którego Nina nie
umiała odczytać. Mogło znaczyć: „Bądź cicho” albo:
„Chyba oszalałaś, jeśli myślisz, że ci coś powiemy”.
Ale mogło też znaczyć: „W porządku, już czas,
żeby się podzielić informacjami na swój temat”.
R
OZDZIAŁ
22
Alia i Nina dotarły aż do drogi prowadzącej do
Szkoły dla Dziewcząt Harlow, zanim Alia uznała, że
mogą bezpiecznie rozmawiać.
– Czy to twoja szkoła? – zapytała cicho, kiedy
wyszły zza zakrętu drogi.
Nina popatrzyła na olbrzymi trawnik i
imponujący, trzypiętrowy budynek z cegły. Szkoła
nie miała okien – to się wydawało całkiem naturalne,
kiedy Nina była w środku, ponieważ i tak nie
przywykła do widoku okien, ale z zewnątrz
sprawiało dziwaczne wrażenie. Zupełnie jakby ten
budynek miał być pomnikiem albo grobowcem, a nie
miejscem, w którym mogą mieszkać ludzie.
– Tak, to ona – odparła Nina. – A las jest za
szkołą.
Wskazała kierunek, a Alia skinęła głową i
zaczęła obchodzić szkołę, kryjąc się za krzakami.
– A co z Percym i Matthiasem? I... i naszym
jedzeniem? – Nina nie chciała, żeby to zabrzmiało,
jakby torba z jedzeniem obchodziła ją bardziej niż
dwaj chłopcy, ale trudno, żeby było inaczej, kiedy w
brzuchu burczało jej z głodu.
– Znajdą nas – powiedziała spokojnie Alia.
Kilka minut później znalazły się w chłodnym
cieniu lasu. Alia usiadła na pieńku, a Nina opadła na
ziemię koło niej. Ściągnęła buty i roztarła obolałe
stopy.
– Jak myślisz, ile przeszłyśmy? – zapytała.
– Jakieś dziesięć kilometrów – odparła Alia.
– Skąd wiedziałaś, jak tu dojść?
– W tej chwili zostało do wyboru niewiele dróg
– wyjaśniła Alia. – Percy uznał, że ta będzie
właściwa. Ładnie tutaj – dodała pogodnie,
rozglądając się po lesie.
– Chyba tak – powiedziała niepewnie Nina,
obserwując pająka, który wspinał się na jej but. Czy
pająki są jadowite? Czy przeżyła więzienie Policji
Populacyjnej, niemal utonęła w rzece i uciekała tak
daleko tylko po to, żeby umrzeć od ukąszenia
pająka?
Alia wyciągnęła rękę i strzepnęła intruza, który
uciekł pospiesznie.
– Dzięki – mruknęła Nina. Zastanawiała się, czy
kiedykolwiek przywyknie do przebywania na
dworze. Wydawało jej się nienaturalne, żeby nie
mieć wokół siebie czterech ścian, nad głową sufitu, a
pod stopami twardej podłogi. Jason zawsze żartował
sobie z dzieciaków, które bały się lasu. Nie, nie –
skarciła się. – Nie myśl nigdy więcej o Jasonie.
Mimo wszystko las był wystarczająco
nieprzyjemnym miejscem nawet teraz, w ciepłym
blasku słońca. Jaki będzie, kiedy zacznie padać
deszcz albo gdy przyjdzie zima?
Alia, wyraźnie się tym nie przejmując, zaczęła
gwizdać, beztroska jak ptak. Jej gwizdanie
najwidoczniej oszukało także ptaki, ponieważ jeden
na jej „Fiu-fiu-fiu” odpowiedział „Fiu-fiu”.
W tym momencie Nina zorientowała się, że to
nie ptak, ale Percy i Matthias, którzy bezgłośnie
wyszli z lasu.
– W porządku? – zapytała Alia.
– W porządku – odparł Matthias.
Chłopcy usiedli koło Niny i zupełnie, jakby się
wcześniej umówili, Percy otworzył torbę z
jedzeniem i wyciągnął prawdziwą ucztę: paczkę
płatków śniadaniowych, paczkę rodzynek i po jabłku
dla każdego. Nina nie protestowała. Matthias
podniósł jabłko, jakby chciał wznieść toast.
– Za nasz nowy dom – powiedział.
– Za życie na łonie natury – dodał Percy.
– Za pomysł Niny – wtrąciła Alia.
Nina popatrzyła na ich twarze, podniosła własne
jabłko i powiedziała:
– Za moich nowych przyjaciół, dzięki którym
bezpiecznie tu dotarliśmy.
Jedli w milczeniu. Przeżuwanie i przełykanie
było taką przyjemnością, że nikt nie odezwał się,
dopóki nie zjedli jabłek aż do końca, wyskubując
ostatnie kawałeczki miąższu spomiędzy pestek. W
końcu Nina powiedziała to, nad czym zastanawiała
się, kiedy wędrowała w milczeniu z Alią.
– Cała wasza trójka jest przyzwyczajona do
takiego życia – odezwała się. – Nie wiem, gdzie
mieszkaliście, zanim zostaliście aresztowani, ale to
było na pewno na dworze. I nie wiem jak, ale
robiliście fałszywe dokumenty dla trzecich dzieci, po
to właśnie Percy i Matthias poszli ostatniej nocy,
kiedy uciekliśmy z więzienia. Wtedy, kiedy wrócili z
latarką.
Nina czekała, podczas gdy tamci wymieniali
spojrzenia. Alia niemal niedostrzegalnie skinęła
chłopcom głową.
– Tak – powiedział cicho Percy. – Masz rację.
– Dlaczego mi nie powiedzieliście, że mamy
dokumenty? – spytała Nina. – Mogliśmy iść gdzie
indziej, skoro nie musimy się chować. Gdzieś, gdzie
mielibyśmy ściany, dach i podłogę.
– Ale gdzie? – zapytał Matthias. – Dokumenty
to nie jedzenie ani pieniądze na czynsz. To nie są
dorośli, który odpowiadaliby na wścibskie pytania
urzędników. Dokumenty to tylko kawałki plastiku.
Nina wzruszyła ramionami – zanim została
aresztowana, zawsze miała zapewnione jedzenie,
schronienie i opiekę dorosłych. Brakowało jej tylko
legalnej tożsamości. Spróbowała innego podejścia.
– Mogłam się zdradzić ze wszystkim, kiedy
zobaczyli mnie policjanci populacyjni – powiedziała.
– Nie wiedziałam, że macie dla mnie dokumenty,
więc mało brakowało, a zaczęłabym krzyczeć i
uciekać. Wtedy by się domyślili...
– Myślałaś, że ci faceci byli z policji
populacyjnej? – zapytał z niedowierzaniem Percy. –
Policja Populacyjna wiedziałaby, że ma szukać
zbiegów. To były tylko lokalne gliny, małe płotki.
Podejrzewam, że nie znoszą Policji Populacyjnej tak
samo jak my.
Nina próbowała ogarnąć tę wiadomość.
– Ale...
– Słuchaj, Policja Populacyjna nie
powiedziałaby nikomu, że ktoś uciekł z ich
więzienia, bo to byłby... to byłby cios zadany ich
dumie. Chcą, żeby wszyscy myśleli, że są
niepokonani, niemożliwi do przechytrzenia. A gdyby
nawet zapytali lokalną policję, ci policjanci nie
powiedzieliby im, że widzieli dwie małe
dziewczynki na skraju miasta, na drodze
prowadzącej na północ. Dlatego jesteśmy bezpieczni
– wyjaśnił Matthias.
Nina była ciekawa, dlaczego jest tego taki
pewien.
– Żyliśmy wcześniej na ulicy – powiedziała
cicho Alia. – W mieście. Wiemy, jak to wszystko
działa.
Nina spróbowała to sobie wyobrazić – nic
dziwnego, że wiecznie byli brudni. Ale jak zdołali
przetrwać? Skąd brali jedzenie? Jak udało im się
uniknąć aresztowania już dawno temu?
– Kto się wami opiekował? – zapytała.
– Bóg się nami opiekował – odparła Alia. –
Modliliśmy się do niego, a on się nami opiekował.
Modliliśmy się do niego w więzieniu, a on przysłał
nam ciebie, żebyś nam pomogła.
Nina słyszała już dawniej o Bogu – na przykład
w domu babcia modliła się do niego, chociaż ciocia
Lystra wyśmiewała ją za to.
– To jedyna sprawa, w której rząd ma rację –
mówiła ciocia Lystra. – Gdyby istniał jakiś Bóg,
któremu naprawdę na nas zależy, to czy myślisz, że
musiałybyśmy żyć w taki sposób?
„W taki sposób” obejmowało wszystko, od
przeciekającego dachu przez korniki w podłodze, aż
po długą kolejkę po kapustę w sklepie.
– Możesz wierzyć, w co chcesz, a ja też będę
wierzyła, w co chcę – odpowiadała zawsze babcia. –
Ja, na przykład, potrafię wskazać tu kilka cudów.
Nina zawsze była szczęśliwa, że wzrok babci
przy tych słowach spoczywał na niej. Nawet kiedy
była za malutka, żeby zrozumieć słowo „cud”,
podobał jej się sposób, w jaki babcia mówiła o
Bogu.
Nie rozumiała jednak, w jaki sposób Bóg mógł
opiekować się trójką małych dzieci, samotnych na
ulicy.
– Chce mi się pić – oznajmił Percy, rzucając
Alii ostrzegawcze spojrzenie. – Poszukajmy jakiejś
wody i rozejrzyjmy się tu trochę.
Zerwali się na nogi, a Nina włożyła z powrotem
buty i poszła w ich ślady, zastanawiając się
intensywnie.
Nie powiedzieli jej wszystkiego, dlatego ona
także nie powiedziała ani słowa o swojej przeszłości.
R
OZDZIAŁ
23
Dni, które nastały po przybyciu dzieci do lasu,
dziwnie przypominały wakacje: słońce świeciło tak
że było im ciepło, ale nie za gorąco. Bawili się
doskonale, wędrując po lesie i odkrywając nowe
rzeczy. Każdej łagodnej nocy spali pod gwiazdami.
Nina nie zapomniała do końca o zdradzie Jasona i
koszmarze więzienia, ale wszystkie te okropności
stawały się odległe w czasie, a ona sama coraz mniej
bała się ponownego aresztowania. Kiedy rankiem
otwierała oczy i widziała kołyszące się łagodnie
gałęzie i mozaikę klonowych liści na tle nieba,
wydawało się niemożliwe, żeby kiedykolwiek
jeszcze mogła zostać uwięziona w mrocznej
podziemnej celi.
Percy, Matthias i Alia nie mieli nic przeciwko
traktowaniu pobytu w lesie jak długich wakacji. Nie
rozmawiali o więzieniu, nie mówili też nic o tym, co
było, zanim trafili do więzienia. Wspinali się na
drzewa, skakali po kamieniach w strumieniu,
rysowali patykami obrazki w błocie na brzegu
strumienia.
Aż wreszcie pewnego ranka Nina sięgnęła do
torby z jedzeniem i nie znalazła w niej niczego.
Sięgnęła głębiej, czując, jak jej żołądek nagle
zaciska się z głodu, i wyjęła tylko małą, pogniecioną
paczuszkę płatków śniadaniowych i pustą skorupkę
orzeszka ziemnego. Położyła je na kolanach i
sięgnęła jeszcze raz.
Nic, naprawdę nic – w torbie nie zostało nawet
żadne spleśniałe ciasteczko.
– Nie mamy więcej jedzenia! – wykrzyknęła.
Pozostali przerwali śniadanie – Percy zastygł,
podnosząc do ust nadgryziony batonik, Alia zamarła
z jabłkiem w ręku, tylko Matthias dalej przeżuwał
płatki.
– Co takiego? – zapytał z pełnymi ustami.
– Nie mamy jedzenia! – powtórzyła Nina. – To,
co teraz jecie, to resztki.
– Masz już gotowy ogród? – zapytał spokojnie
Percy. – Mówiłaś, że możesz założyć tu ogród.
Nina zagapiła się na niego.
– Nie miałam na myśli... To znaczy... – Co ona
obiecała im w rozpaczy, jeszcze w więzieniu, kiedy
planowali ucieczkę? Czy oni naprawdę liczyli na to,
że Nina zatroszczy się o jedzenie? Dlaczego nie
wspomnieli o tym wcześniej? – Ja... Alia, daj mi
pestki z tego jabłka.
Alia posłusznie wydłubała paznokciami ze
środka jabłka i podała Ninie trzy brudnobrązowe
pestki. Nina odgarnęła trochę ściółki pod nogami,
wykopała trzy dołki jeden obok drugiego i do
każdego włożyła jedną pestkę. Potem przykryła je
ziemią tak, że przestały być widoczne.
– Proszę – powiedziała. – Przynajmniej
będziemy mieć więcej jabłek.
– Ile to potrwa? – zapytał Percy.
Nina wpatrywała się w ziemię z nadzieją, że coś
może się wydarzyć już zaraz. Podejrzewała, że
jabłoń potrzebuje więcej niż kilku minut, żeby
urosnąć – prawdopodobnie znacznie więcej niż kilku
minut. A żeby jabłoń zaczęła rodzić jabłka...
– Nie wiem – powiedziała bezradnie;
podejrzewała, że to może potrwać całe dni, tygodnie,
nawet miesiące. A może i lata. – Nie wiem niczego o
uprawianiu roślin – przyznała się. – Pomyślałam
tylko, że możemy... że wymyślimy coś, kiedy już
tutaj będziemy. To lepsze niż więzienie, prawda?
– W więzieniu nas karmili – odezwała się
cichutko Alia.
– I zamierzali nas pozabijać – odparowała
szorstko Nina.
Alia patrzyła w ziemię, Percy i Matthias
wymieniali spojrzenia – Nina nie mogła znieść, że
znowu to robią.
– Słuchajcie, jestem tylko dzieckiem –
powiedziała błagalnie. – Nie mam o niczym pojęcia.
Moja babcia i ciotki zawsze się mną opiekowały, a
kiedy poszłam do szkoły... no, oni też nie chcieli,
żebyśmy myślały same. Zawsze dostawałyśmy
jedzenie, trzy razy dziennie, nie musiałyśmy
wiedzieć, skąd ono się bierze.
Tamci przez chwilę milczeli. W ciszy Nina
słyszała wiatr zmieniający kierunek w gałęziach
drzew.
– Nigdy nie mówiłaś nam o babci i... ciotkach –
odpowiedziała w końcu Alia. – Nie mówiłaś nam o
szkole.
– Nie wiedziałam, czy mogę wam zaufać –
przyznała Nina. – Jestem trzecim dzieckiem,
nielegalnym.
– Tak przypuszczaliśmy – stwierdził Percy.
Znowu nastała cisza, którą przerwał Matthias.
– Tak samo jak my – dodał cicho.
Nina wstrzymała oddech. Ostatnim razem, kiedy
przyznała się do bycia nielegalnym dzieckiem i
usłyszała, jak ktoś inny przyznaje się do tego,
skończyło się to aresztowaniem jej przy śniadaniu
przez Policję Populacyjną. Wpatrywała się w
otaczające ją drzewa, jakby myślała, że dowolne z
nich może skrywać funkcjonariusza Policji
Populacyjnej, który tylko czeka na odpowiedni
moment, żeby ją złapać. Ale nic się nie stało, nikt się
nie poruszył.
– To po prostu śmieszne – powiedziała Nina. –
Trzecie dzieci zostały wyjęte spod prawa z powodu
jedzenia, bo nie było go dostatecznie dużo po
suszach i pladze głodu. Ale kiedy byłam nielegalna,
ktoś zawsze znajdował dla mnie jedzenie, a teraz
korzystałam już z dwóch fałszywych dowodów
tożsamości i jedzenie mi się skończyło. Jestem
legalna, mam dokumenty, żeby to poświadczyć, ale
umrę z głodu. Wszyscy umrzemy.
Wiedziała już, dlaczego ostatnie kilka dni
przypominało wakacje: to istotnie były wakacje – od
rzeczywistości. Żadne z nich nie chciało spojrzeć w
twarz ponurej prawdzie: nie wystarczyło uciec z
więzienia Policji Populacyjnej, nie wystarczyło
zdobyć fałszywy dowód tożsamości. Ich los nadal
był przypieczętowany. Było łatwiej łazić po
drzewach i skakać po kamieniach, niż myśleć o tym,
że kiedy torba zjedzeniem się opróżni, nie będą mieli
nic, co pozwoli im utrzymać się przy życiu.
– Nikt nie umrze z głodu – stwierdził Percy. –
Coś wymyślimy. Czy masz jakiś pomysł, żeby się
dowiedzieć, jak założyć ogród?
Nina chciała zaprzeczyć, ale w tym momencie
przypomniała sobie, dlaczego w ogóle wpadła na
pomysł zakładania ogrodu.
– Jest jeden dzieciak – powiedziała. – W szkole
dla chłopców, nazywa się Lee Grant. To on wiedział
wszystko o ogrodach. Gdybyśmy go znaleźli...
Nina opowiedziała, jak ona i jej koleżanki
spotykały się z chłopakami z drugiej szkoły. Jakoś
tak wyszło, że wypłynęła z niej cała historia: o tym,
jak ona, Bonner i Sally uważały się za strasznie
ważne, bo spotykają się z chłopcami w lesie. O tym,
jak zakochała się w Jasonie i o tym, jak została przez
niego zdradzona.
Kiedy skończyła, pozostali długą chwilę nie
odzywali się.
– Więc możemy zaufać temu Lee Grantowi czy
nie? – zapytał Percy. – Czy on pracował z Jasonem?
– Nie wiem – odparła Nina, czując się znowu
bezradna. – Wydawało mi się, że jest w porządku,
ale... – nie dokończyła zdania: „... ale Jason też się
wydawał w porządku^ Nawet znacznie bardziej niż
tylko w porządku. Jak mogłabym kiedykolwiek
jeszcze zaufać mojemu osądowi?”.
– Jedno z nas musi się zakraść do szkoły,
znaleźć tego Lee i zobaczyć, czy możemy mu zaufać
– zdecydował Matthias.
– Może nawet mógłby dla nas wynieść jakieś
jedzenie ze szkoły – podsunęła Nina. – Może
chłopców karmią lepiej niż dziewczynki.
Czuła teraz przypływ otuchy – wszystko się
mogło ułożyć. Czekała, aż Percy albo Matthias
zaproponują, że któryś z nich zakradnie się do
szkoły dla chłopców. Matthias był prawie w wieku
Lee Granta – gdyby udawał nowego ucznia, mógłby
prawdopodobnie trafić z nim do jednej klasy. Nina
uważała jednak, że Percy jest sprytniejszy –
wiedziałby, jak podejść Lee, żeby wszystko im
powiedział.
Ale ani Percy, ani Matthias nie odzywali się.
Zaskoczona Nina popatrzyła na nich i stwierdziła, że
obaj wpatrują się w nią.
– No więc? – zapytała. – Który z was to zrobi?
Percy odczekał jeszcze chwilę i potrząsnął
głową z niesmakiem, jakby nie mógł uwierzyć, że
Nina sama się wszystkiego nie domyśliła.
– Tylko ty wiesz, jak ten Lee Grant wygląda. I
tylko ciebie zna, więc najszybciej tobie zaufa. Ty
musisz iść – powiedział.
– Ale ja jestem dziewczynką! – zaprotestowała
Nina. – To jest szkoła dla chłopców!
– Możesz schować włosy pod moją czapką –
odparł Percy. – Możesz też włożyć ubranie
Matthiasa. Musisz udawać.
Nina gapiła się na niego, próbując wyobrazić
sobie siebie w postrzępionej koszuli i połatanych
dżinsach Matthiasa, stojącą pomiędzy elegancko
ubranymi chłopcami ze szkoły Hendricksa.
Zostałaby momentalnie zauważona i w jednej chwili
wyrzucona.
– Nie rozumiesz – powiedziała. – Nie jestem
taka jak wy. Nie musiałam nigdy... polegać na
swoim sprycie, żeby przeżyć. Gdyby ktoś mnie
zatrzymał, nie wiedziałabym, co powiedzieć.
Dlatego... – W ostatniej chwili zdołała się
powstrzymać od wyjawienia wszystkiego. „Dlatego
nie wiedziałam, co mam zrobić, kiedy ten
nienawistnik chciał, żebym was zdradziła. Dlatego
mało brakowało, a bym was zdradziła”. Dokończyła
tylko niemądrze. – Dlatego ktoś inny powinien iść
zamiast mnie. Nie możecie mi ufać.
– Ale my ci ufamy – powiedziała cicho Alia.
Jak Nina miałaby przeciwko temu protestować?
R
OZDZIAŁ
24
Zmierzchało, a ukośne cienie kładące się
pomiędzy drzewami przypominały Ninie o wielu
innych wieczorach spędzonych w lesie, kiedy wraz z
przyjaciółkami wymykały się, żeby spotkać się z
Jasonem i jego kolegami. Teraz znowu siedziała
przykucnięta za drzewem, obserwując i czekając.
Znowu nasłuchiwała trzaśnięcia gałązki
sygnalizującej zbliżające się niebezpieczeństwo.
Znowu serce tłukło się jej w piersiach, a wszystkie
włókna nerwowe w jej ciele były pobudzone
przeczuciem ryzyka, jakiego miała się podjąć.
Tym razem jednak przygotowywała się do
wymknięcia się z lasu, a nie zakradnięcia do niego.
Naciągnęła czapkę Matthiasa głębiej na oczy i
wyjrzała zza drzewa – uznała, że wieczór będzie
najbezpieczniejszą porą na tę wyprawę. Miała
nadzieję, że w szkole dla chłopców, tak samo jak w
szkole dla dziewcząt, wieczorami są przeprowadzane
nudne pogadanki indoktrynacyjne, na których
uczniowie przysypiają lub z których próbują się
urwać. Mogłaby pewnie zajrzeć do sali, gdzie
odbywała się pogadanka, spróbować odszukać Lee
Granta, a potem odciągnąć go na bok, kiedy wszyscy
będą wychodzić. Miała nadzieję, że się jej to uda –
planowała to przez cały dzień.
Nie wzięła jednak pod uwagę, jak bardzo będą
ją przerażać cienie – nie tylko cienie pomiędzy
drzewami, ale także cienie kładące się na
niesamowicie szerokim trawniku oddzielających las
od Szkoły dla Chłopców Hendricksa. Jeśli miała
znaleźć Lee Granta, musiała pobiec przez te cienie i
przez otwartą przestrzeń, gdzie ktoś mógł ją
zobaczyć.
Zupełnie inaczej wyglądała wędrówka przez
trawnik Szkoły Harlow do lasu, kiedy Sally i Bonner
szły po jej obu stronach, cały czas chichocząc
nerwowo. Nina wiedziała teraz, że nie były wtedy w
prawdziwym niebezpieczeństwie – tamto było bladą
imitacją niebezpieczeństwa, niczym, czego nie
można by odgonić machnięciem dowodem
tożsamości.
Nina pamiętała, że bała się także, kiedy szła po
otwartej przestrzeni razem z Alią, po tym, jak
zostały przepytane przez policjantów na moście.
Jednakże Alia ocaliła ją w magiczny sposób przed
policjantami i Nina miała wtedy fałszywe poczucie
pewności, że cokolwiek się stanie, Alia, Percy albo
Matthias będą mogli ją uratować.
Teraz jednak nikt z tamtych nie wybierał się z
nią do Szkoły Hendricksa – była kompletnie sama.
Teraz już wiem, dlaczego babcia wierzyła w
Boga – pomyślała Nina. – Panie Boże? Czy możesz
mnie także pomóc?
Dziewczynka przekradła się na skraj lasu, a
potem rzuciła się do rozpaczliwego biegu przez
trawnik.
Dotarła do ściany budynku szybciej, niż się
spodziewała, uświadamiając sobie, że przez
większość drogi trzymała oczy mocno zaciśnięte.
Miała szczęście, że nie wpadła na mur szkoły.
Odwróciła się i spojrzała za siebie – nie mogła
uwierzyć, że przebyła taką odległość przez te
wszystkie cienie. Odetchnęła głęboko i zacisnęła
palce na wystających ze ściany szkoły cegłach, jakby
to miało pomóc jej się utrzymać na nogach.
– Drzwi – szepnęła. – Muszę znaleźć drzwi.
Ruszyła przed siebie, przesuwając rękami po
ścianie i rozglądając się. Zanim dotarła do
narożnika, jej palce były poocierane od szorstkich
cegieł, a myślenie wyraźnie nie szło jej za dobrze.
Czy to możliwe, żeby przeoczyła drzwi? Czy może
na tej ścianie budynku nie było ich w ogóle?
Zamiast zawrócić, przeszła za róg i znalazła
grube metalowe drzwi z wystającą gałką. Drzwi i
gałka – tego właśnie szukała.
Nie dając sobie czasu na utratę odwagi, złapała
gałkę, przekręciła ją i popchnęła drzwi.
Otworzył się przed nią ciemny korytarz. Weszła
do wnętrza szkoły, a drzwi zatrzasnęły się za nią.
Jeśli wcześniej serce Niny mocno biło, to teraz
waliło jak oszalałe, a każde włókno nerwowe w jej
ciele
krzyczało:
„Uwaga!
Uwaga!
Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! Zawracaj i
uciekaj w bezpieczne miejsce!”.
Nina była zdumiona, że jej mózg potrafił mimo
wszystko zignorować te ostrzeżenia i zmusić nogi,
żeby niosły ją do przodu. Potknęła się, ale nie
przewróciła, i ruszyła przed siebie.
Ciemny korytarz doprowadził ją do innego
ciemnego korytarza. W pierwszej chwili skręciła w
prawo, potem jednak zawahała się i zawróciła –
przez dudnienie w uszach słyszała krzyki
dobiegające z tamtej strony. Gdzieś na końcu
korytarza chłopcy śmiali się i wrzeszczeli, ile sił w
płucach.
To zupełnie nie brzmiało jak pogadanki
indoktrynacyjne, które znała Nina – kiedy jakiś
sztywny i zakurzony stary nauczyciel terkotał coś
monotonnie do zebranych. To brzmiało jak... jak
zabawa.
Nina zaczęła się skradać w tamtym kierunku, ale
po chwili przyspieszyła, uświadomiła sobie bowiem,
że w tym gwarze nikt nie usłyszy jej kroków. W
końcu dotarła do oświetlonych drzwi, za którymi
wyraźnie znajdowało się źródło hałasu. Zajrzała
ostrożnie do środka, wysuwając głowę tylko tyle,
żeby zobaczyć coś poza framugą.
To była ogromna sala przypominająca jadalnię
w Szkole dla Dziewcząt Harlow. Nina widziała stoły
i krzesła odsunięte pod ściany – to prawdopodobnie
była jadalnia w szkole dla chłopców, ale pełniła
dzisiaj inną funkcję, ponieważ chłopcy biegali po
całej sali za tuzinami gumowych piłek.
– Podaj tutaj!
– Nie, do mnie!
– Rzuć mi piłkę!
Nina zamknęła oczy i cofnęła się z powrotem za
drzwi. Zabawa chłopców sprawiła, że przypłynęło
do niej jedno wspomnienie sprzed lat.
Trwało lato, a w mieszkaniu było tak duszno, że
ciocia Lystra otwarła okna za żaluzjami,
wpuszczając słabe podmuchy wiatru. Jednakże
dobiegające odgłosy ulicy po raz pierwszy w życiu
Nina nie odbierała jako monotonny szum. Usłyszała,
jak jakieś małe dziecko odlicza: „Ene, due, rabe... ”,
jak coś – może skakanka – uderza o chodnik, a
towarzyszy jej rytm podskakujących stóp, jak jakiś
głos podśpiewuje piosenkę... Nina stała na środku
małego, gorącego mieszkania, a na jej twarzy
pojawił się wyraz zdziwienia. „Tam... Tam są inne
dzieci – wykrztusiła zdumiona. – Bawią się. Robią
mnóstwo hałasu i nikt im nie zabrania. Nikt na nie
nie krzyczy. Czy ja... ” – ale pytanie ugrzęzło jej w
gardle, ponieważ zobaczyła odpowiedź w oczach
babci i w oczach wszystkich ciotek. Inne dzieci
mogły się bawić na zewnątrz i hałasować, ale Nina
nie mogła – Ninie nigdy nie będzie wolno robić tego,
co robiły inne dzieci.
Osunęła się na podłogę.
Dlaczego chłopcy w Szkole Hendricksa mogli
się bawić? Nina pamiętała, jak dziewczęta ze Szkoły
Harlow siedziały na lekcjach cichutko jak myszki,
przemykały przerażone po korytarzach, gotowe
uciec i schować się, gdyby pojawił się choć cień
zagrożenia. Nina potrzebowała wielu dni, żeby
zebrać się na odwagę i zacząć szeptane rozmowy z
Bonner i Sally nocą w ciemnościach ich pokoju. Nie
potrafiła sobie wyobrazić, że krzyczy w ich
towarzystwie, a jej głos rozbrzmiewa w zatłoczonej,
jasno oświetlonej sali.
A to właśnie robili chłopcy.
Nina odwróciła głowę i znowu wyjrzała, tym
razem powstrzymując zdumienie, żeby przyjrzeć się
ich twarzom. Czy w grupie tych szalonych,
krzyczących chłopaków znajdował się Lee Grant?
Prześlizgiwała się wzrokiem po kolejnych
chłopcach – za mały, za wysoki, za ciemny, za
jasny... Czy w ogóle była w stanie przypomnieć
sobie, jak wygląda Lee Grant?
W tym momencie ktoś krzyknął:
– Świetnie, tylko podnoś ją szybciej!
Nina rozpoznała ten głos – chyba. Przeniosła
szybko spojrzenie na chłopca, który się odezwał: stał
z boku, machając rękami i komenderując
pozostałymi. Był wyższy, niż Nina zapamiętała, ale
może urósł przez tych kilka miesięcy. Było w nim
też coś innego – nie potrafiła tego do końca nazwać,
ale wyraźna różnica sprawiła, że zaczęła się
zastanawiać, czy się nie pomyliła. Może chodziło o
to, że ten chłopiec zachowywał się swobodniej niż
Lee, którego Nina zapamiętała, może uśmiechał się z
większą pewnością siebie.
W ogóle nie przypominała sobie, czy widziała,
jak Lee się uśmiecha, nie potrafiła więc go sobie
wyobrazić, jak z dumą zagrzewa innych:
– Tak, właśnie! Zdobyłeś gola!
Albo jak klepie z triumfem po plecach innego
chłopca.
Wstrząśnięta cofnęła się od drzwi. Przez długą
chwilę siedziała, nasłuchując otaczającego ją gwaru
rozbawionych chłopców.
Nie mogła tego zrobić.
Nie mogła podejść do tego dziwnego chłopca i
poprosić go o pomoc, ponieważ to nie był ten
chłopiec, którego pamiętała. Nawet jeśli był Lee
Grantem, nie znała go dostatecznie dobrze albo też
zmienił się za bardzo, żeby mogła mu ufać. Był
pełen dumy – w dobrym tego słowa znaczeniu –
sprawiał wrażenie równie pewnego siebie, jak
nienawistnik.
Albo Jason.
Odsunęła się od drzwi i na palcach wycofała
korytarzem, aż wróciła do tego, którym tu przyszła i
niemal wyczołgała się przez drzwi na zewnątrz,
podnosząc tylko na tyle, żeby przekręcić gałkę i z
powrotem opadając na ziemię.
Ostatnie poblaski zachodu słońca właśnie
dogasały, a las stał się ogromnym cieniem
majaczącym po lewej stronie. Nina nie potrafiła
znieść teraz myśli o spotkaniu z Percym, Matthiasem
i Alią. Na oślep mszyła prosto, idąc powoli w stronę
innej kępy ocienionych zarośli. Może zdoła się tam
schować i dopiero rano powiedzieć pozostałym o
swoim tchórzostwie.
Dotarła na skraj cienia i rozdeptała coś
miękkiego. Zmarszczyła brwi z obrzydzeniem, ale
potem pociągnęła nosem.
Pomidory. Powietrze nagle zapachniało
pomidorami.
Pochyliła się, szukając po omacku w ciemności
– wymacała kłującą łodygę, delikatne kwiaty i
zaostrzone na końcach liście, a potem wyczuła
nieduże, gładkie kule. Szarpnęła jedną z nich,
zrywając ją z rośliny, podniosła do ust i ostrożnie
nadgryzła.
Smak świeżego pomidora eksplodował w jej
ustach – Nina z zaskoczenia upuściła owoc i ruszyła
biegiem do lasu, z radości zapominając o wszelkiej
ostrożności.
– Alia! Percy! Matthias! – krzyknęła. –
Znalazłam ogród! Jesteśmy uratowani!
R
OZDZIAŁ
25
Wrócili całą czwórką, niosąc latarkę – żadne z
nich nie było ostrożne. Świecili na kolejne rośliny:
– Patrzcie, ile pomidorów!
– I kapusta...
– Czy to jest zielony groszek?
Matthias dokonał wspaniałego odkrycia, kiedy
potknął się i niechcący wyrwał roślinę o pierzastych
liściach. Jej korzeń to była ogromna marchew
wyciągnięta ze swojej ziemnej kryjówki, więc Nina
wyrwała kolejne rośliny i znalazła więcej marchwi.
Pożarli je na surowo, nie przejmując się
chrzęszczącym w ustach piaskiem.
Kiedy najedli się do syta, Percy poświecił wokół
nich na powyrywane rośliny, połamane łodygi i
ślady stóp na ziemi.
– Ktoś to zauważy – powiedział.
Nina zagrabiła palcami ziemię, zacierając odcisk
buta.
– Zamaskujemy ślady – powiedziała. – Tak jak
to robiliśmy w lesie.
Chodzili tam i z powrotem, zanosząc wszystkie
wyrwane rośliny do lasu, żeby je tam schować.
Zakopali też rozdeptane pomidory, które niechcący
zrzucili na ziemię, podnieśli każdy oberwany liść i
leżącą łodygę.
– No już. – Percy przykrył ostatnią ze
stratowanych roślin garścią ziemi przesypaną między
palcami. – Czy tak to wyglądało wcześniej?
Nina poświeciła wokół latarką – czerwone i
zielone kule wyglądały upiornie na krzaczkach
pomidorów, a liście pozostałych marchwi ocieniały
dziury, które tak starannie zakopali.
– Nie wiem – powiedziała niepewnie. Trudno
było jej przypomnieć sobie, jak ogród wyglądał
początkowo; była zbyt głodna i uradowana
perspektywą posiłku. – Myślę, że następnym razem
powinniśmy być bardziej ostrożni.
Powlekli się do lasu – byli teraz cicho, zmęczeni
po nagłym wybuchu entuzjazmu.
Od tej pory jedno z nich każdej nocy
wyprawiało się do ogrodu i zabierało jedzenie na
cały dzień. Starali się zrywać najwyżej po jednym
pomidorze z krzaczka i wykopywać po jednej
marchwi z każdego rzędu. Trzymali się z dala od
kapusty, ponieważ zabranie ogromnej głowy
oznaczałoby pozostawienie dziury, którą każdy by
zauważył. Mimo to mieli mnóstwo jedzenia, chociaż
Nina żałowała, że na jakichś krzakach nie może
rosnąć pieczywo albo owoce – miała już dość
warzyw.
– Gdybyśmy mogli chociaż upiec ziemniaki –
jęknęła pewnego wieczora, jedząc surowy zielony
groszek.
– Ktoś mógłby zobaczyć ogień – przypomniał
Matthias. – Znaleźliby nas.
Percy wzruszył ramionami.
– Przynajmniej mamy jedzenie.
Nina westchnęła: chciałaby, żeby którekolwiek
z pozostałych chociaż raz się na coś poskarżyło – na
niewygodę spania na korzeniach i drapiących
liściach, na deszcz padający na nich przez pół nocy,
na mulisty smak wody ze strumienia. Zachowywali
się jednak tak, jakby las był pałacem, a surowe
warzywa najwspanialszymi delikatesami. Zaczęła
być znowu ciekawa, jak wyglądało ich życie, zanim
zostali aresztowani przez Policję Populacyjną.
– Co jedliście w mieście, kiedy żyliście na
ulicy? – zapytała.
– To samo, co wszyscy – odparł Percy,
otrzepując z ziemi marchewkę.
– Czasem znajdowaliśmy pączki w śmietniku
przy cukierni – powiedziała rozmarzonym tonem
Alia, jakby to było jedno z jej najlepszych
wspomnień.
Nina wzdrygnęła się.
– Nie zarabialiście pieniędzy na sprzedaży
fałszywych dokumentów? – zapytała. – Jak w ogóle
je robiliście?
– Powiedzmy, że to była działalność
niedochodowa – uciął Matthias. – Ktoś ma coś
przeciwko temu, żebym zjadł ostatnią marchewkę?
Nina wiedziała, kiedy ktoś zatrzaskiwał jej
drzwi przed nosem – Matthias równie dobrze mógł
powiedzieć: „Nie zadawaj więcej pytań”. Mimo
wszystko nie posłuchała go.
– Myślicie, że moglibyście wrócić do takiego
życia? – zapytała. – Mogłabym wam pomagać.
Dlaczego nie pomyśleliście, że możecie wrócić do
miasta i znowu żyć na ulicy? Mogłabym iść z
wami... moglibyśmy pracować razem. Może nawet
moglibyśmy znowu znaleźć jakieś pączki. –
Uśmiechnęła się lekko do Alii. Nagle wszystko to
wydało jej się możliwe: nawet wyjadanie pączków
ze śmietnika. Las i surowe warzywa stanowiły tylko
tymczasowe rozwiązanie, musieli poczynić jakieś
plany na przyszłość, kiedy ogród zwiędnie... kiedy
przyjdzie zima. Muszą być gotowi.
– Zostaliśmy aresztowani w mieście, pamiętasz?
– przypomniał szorstko Percy. – Ktoś nas zdradził,
nie wiemy kto, dlatego nie możemy wracać. Nie
wiedzielibyśmy, komu możemy zaufać.
Nina połknęła łzy, których inni nie powinni
zobaczyć, i wstała.
– Dzisiaj wieczorem ja idę do ogrodu –
mruknęła. – To moja kolej.
Apatycznie przedzierała się pomiędzy
drzewami, a potem przeszła przez trawnik
prowadzący do ogrodu. Zapomniała latarki, ale to
nie miało znaczenia – pora była jeszcze stosunkowo
wczesna jak na taką wyprawę, a cień rzucany przez
budynek szkoły dopiero zaczął wpełzać na trawnik.
Czerwone pomidory lśniły w gasnącym świetle
zachodu słońca.
– Pomidory, groszek i marchew – mruknęła do
siebie Nina. W porównaniu z tym nawet wygrzebany
ze śmietnika pączek brzmiał apetycznie. Dotarła na
skraj ogrodu i zerwała pierwsze warzywo – ogórek,
po prostu dla odmiany.
Świadomość, że ktoś zdradził tę trójkę dzieci,
sprawiała, że Nina czuła się gorzej niż kiedykolwiek.
Nawet jeśli poznawała ich historię po kawałeczku,
czuła, że rozumie ich coraz lepiej. Nic dziwnego, że
początkowo nie chcieli jej ufać, kiedy
znienawidzony mężczyzna wrzucił ją do ich celi.
Może powinna im opowiedzieć resztę swojej historii,
o tym, jak Jason ją zdradził. Może powinna im
powiedzieć, że znienawidzony mężczyzna chciał,
żeby ich zdradziła. Może wtedy...
Nina nie wiedziała, co by się stało, gdyby
powiedziała pozostałym dzieciom o wszystkim.
Może to dałoby im tylko pretekst, żeby ją wydać w
ręce Policji Populacyjnej?
Na świecie było zdecydowanie za dużo zdrady.
Nina zerwała kolbę kukurydzy z wysokiej
rośliny rosnącej na skraju ogrodu i odchyliła miękką
łupinę, zastanawiając się, czy kolba w środka nadaje
się do jedzenia. Do tej pory kukurydza była
niejadalna, ale Nina mimo wszystko miała nadzieję.
Podniosła drobne ziarenka do ust, ugryzła i zaczęła
je przeżuwać z namysłem. Niezłe – spojrzała na
drugi rząd roślin kukurydzy, mając nadzieję, że
wypatrzy większe kolby.
I zastygła w miejscu.
Pomiędzy pędami kukurydzy stał chłopiec
patrzący na nią z wściekłością. Jego twarz
wykrzywiał gniew.
– Ty! – syknął. – To ty okradasz mój ogród!
– Nie, zaczekaj, mogę wytłumaczyć...
Ale chłopiec podbiegł i złapał ją za nadgarstki, a
dołączył do niego drugi, ściskając prawą rękę Niny.
Dziewczynka przyjrzała im się – teraz ich
rozpoznawała.
– Lee! Trey! – krzyknęła. – Nie pamiętacie
mnie? Jestem Nina, spotykaliśmy się w lesie...
– Tak, a potem pomogłaś Jasonowi nas zdradzić
– warknął Lee.
– To nieprawda! Nieprawda! – wrzasnęła Nina.
Ale to było na nic – powlekli ją ze sobą.
R
OZDZIAŁ
26
Nina próbowała się zaprzeć obcasami i
zatrzymać w miejscu, albo wyrwać ręce z uścisku
chłopców. Pamiętała ich obu jako chudych słabeuszy
– jak małe króliki w porównaniu z mięśniami
Jasona. Ale do tej pory nabrali sił i wyrywanie się
nie miało sensu.
Lee i Trey na pół ciągnęli, a na pół nieśli Ninę
obok szkoły, a potem drogą dojazdową, z której
skręcili w wąską alejkę. Przed nimi wznosił się
zbudowany z kamienia dom – Nina po raz ostatni
spróbowała się szarpnąć, ale chłopcy tylko
przytrzymali ją mocniej.
– Gdzie mnie zabieracie? – zażądała
odpowiedzi.
– Do pana Hendricksa – powiedział gwałtownie
Lee. Nina była ciekawa, kim jest pan Hendricks:
nigdy nie przyszło jej do głowy, że Szkoła
Hendricksa mogła wziąć nazwę od żyjącego
człowieka. Czy istniał także pan Harlow? A może
pani Harlow?
Nie miała pojęcia, jakim cudem mogła się
zajmować takimi myślami w obecnej sytuacji. Doszli
do kamiennego domu, a Lee zaczął się dobijać do
drzwi.
– Panie Hendricks! Panie Hendricks! Złapaliśmy
złodzieja!
Drzwi się otwarły i Nina popatrzyła na wprost.
Nie zobaczyła jednak nikogo. Dopiero potem
opuściła wzrok, tak jak zrobili to chłopcy.
Przed nimi siedział mężczyzna na wózku
inwalidzkim.
– Zaiste – powiedział.
Lee szarpnął Ninę za ramię, ciągnąc ją do
wnętrza domu.
– Co masz nam do powiedzenia, młoda damo? –
zapytał pan Hendricks, kiedy cała trójka stanęła
przed nim w holu.
Nina otwarła usta, ale nie zdołała wydobyć z
siebie ani słowa.
– Na pewno masz do powiedzenia coś na swoją
obronę – naciskał pan Hendricks.
– Nie wiem, co panu powiedzieć – wybuchnęła
Nina. – Nie wiem, po czyjej jest pan stronie.
Pan Henricks roześmiał się.
– W takim razie powinnaś chyba powiedzieć
prawdę – oznajmił.
Wszyscy czekali, ale Nina trzymała zęby mocno
zaciśnięte. Wszystko było skończone: ten pan
Hendricks na pewno zawiadomi Policję Populacyjną,
a ona znowu zostanie aresztowana. Była pewna, że
tym razem nienawistnik nie da jej żadnej szansy
ocalenia – mogła mieć już tylko nadzieję, że jakimś
cudem Percy, Matthias i Alia unikną schwytania.
Musiała ich jakoś ostrzec...
– Czyli nie masz nic do powiedzenia? – zapytał
pan Hendricks. – Może moi młodzi przyjaciele
powiedzą mi, co odkryli, i od tego zaczniemy?
– Złapaliśmy ją, jak wyjadała naszą kukurydzę,
proszę pana – zaczął Lee. – Chowała też mnóstwo
warzyw do swojej torby.
Nina uświadomiła sobie, że nadal ma
zawieszony na szyi stary i brudny jutowy worek.
Odezwała się szybko, zanim ktoś zapytał, jak
pojedyncza dziewczynka mogłaby zjeść aż tyle:
– Byłam głodna, okropnie głodna.
– Aha – powiedział pan Hendricks. – Teraz
słyszymy jakąś wymówkę. – Zmrużył oczy,
wpatrując się gdzieś w dal i lekko potrząsnął głową,
a jego siwe włosy delikatnie się poruszyły. –
Chłopcy, wydaje mi się, że sam sobie już teraz
poradzę. Czy możecie zaprowadzić ją do salonu, a
potem wrócić na swoje posterunki?
Nina była ciekawa, co oznaczało „wrócić na
swoje posterunki”, ale obaj chłopcy skinęli głowami.
Lee pociągnął Ninę za rękę.
– Idziemy – mruknął.
Kiedy znaleźli się w salonie, najelegantszym
miejscu, jakie Nina kiedykolwiek widziała, pełnym
ciężkich drewnianych mebli, Lee popchnął ją w
kierunku
kanapy. Uświadomiła sobie, że
prawdopodobnie nigdy już go nie zobaczy.
– Lee – wyszeptała – prawdopodobnie mi nie
uwierzysz, ale... nie chciałam was zdradzić. Nie
wiedziałam, co robi Jason. Czy... czy powiesz o tym
innym? Żeby zapamiętali mnie dobrze?
Lee nie powiedział ani „tak” ani „nie”, po prostu
wyszedł z pokoju, a Nina nie była pewna, czy w
ogóle ją usłyszał. Nie spodziewała się, żeby
ktokolwiek miał o niej szczególnie dobre zdanie –
nie była przecież Jen Talbot, bohaterką walczącą o
sprawę wszystkich trzecich dzieci. Miała jednak
nadzieję, że przynajmniej Sally i Bonner nie będą
przez resztę życia uważać jej za zdrajczynię. Miała
też nadzieję, że jeśli chłopcy ze Szkoły Hendricksa i
dziewczęta ze Szkoły Harlow zaczną się
kiedykolwiek znowu spotykać w lesie, nie będą
powtarzać sobie historii o Jasonie i Ninie, obojgu
równie złych i podstępnych.
Kiedy Lee i Trey wyszli, pan Hendricks wtoczył
się na wózku do salonu i przymknął za sobą
drewniane drzwi.
– No dobrze – powiedział. – Może będziesz
śmielsza bez dodatkowej widowni.
Nina przebiegła wzrokiem po pokoju,
zauważając niedomknięte drzwi, grube szyby w
oknach, ramki ze zdjęciami i ciężkie bibeloty na
stolikach. Szukała drogi ucieczki, a może także
broni. Co by się stało, gdyby cisnęła tym
ceramicznym ptakiem w mężczyznę na wózku? Czy
by go trafiła? Co by jej to dało?
Uważnie przyjrzała się panu Hendricksowi –
pomimo białych włosów trudno było go nazwać
starym czy zniedołężniałym. Podejrzewała, że wózek
inwalidzki może być tylko dekoracją przygotowaną
po to, żeby myślała, że może go z łatwością
pokonać. Prawdopodobnie był silny i umięśniony jak
Lee i Trey. Prawdopodobnie...
Spojrzenie Niny spoczęło na stopach pana
Hendricksa – albo raczej na pustym miejscu, w
którym powinny się znajdować, ponieważ pan
Hendricks nie miał stóp.
Nie może mnie gonić – pomyślała Nina. –
Gdybym zdołała uciec...
Ale mógł wezwać pomoc i w ciągu kilku minut
zorganizować grupę poszukiwawczą.
Ale kilka minut wystarczy mi, żeby ostrzec
Percy’ego, Matthiasa i Alię...
– Więc? – zapytał pan Hendricks.
Nina zerwała się z kanapy, złapała oparcie
wózka i popchnęła je, przewracając pana Hendricksa
na podłogę. Wypadła przez drzwi salonu i minęła
drzwi frontowe, a potem zbiegła po schodach. Bała
się, że wpadnie na Lee i Treya – gdzie były ich
posterunki, koło ogrodu? – ale stopy niosły ją tak
szybko, że wszystko wokół wydawało się
rozmazane. Nie mogła rozglądać się za nimi ani za
nikim innym.
Zanim się zorientowała, już przedzierała się
przez las do polanki, gdzie pozostała trójka czekała
na jej powrót z jedzeniem.
– Percy! Matthias! Alia! – krzyknęła. – Muszę
was ostrzec... – Słowa nie padały dostatecznie
szybko między jej ciężkimi oddechami.
Alia wychyliła się zza drzewa.
– Nina! – skarciła ją. – Robisz za dużo hałasu!
Ktoś cię może usłyszeć!
– To... bez... znaczenia... – wydyszała Nina.
Zatrzymała się i spróbowała złapać oddech.
Widziała, że Matthias i Percy patrzą na nią z cienia
za krzakiem. – Złapali mnie. Uciekłam znowu, ale
prawdopodobnie niedługo zaczną mnie szukać.
Musiałam was ostrzec... – zaczerpnęła kolejny
głęboki oddech, jej mózg domagał się tlenu. – To
miejsce już nie jest bezpieczne. Musicie iść gdzie
indziej. Uda się wam, jesteście sprytni.
– W takim razie chodź z nami – zaprotestowała
Alia.
– Nie – powiedziała Nina. – To by było dla was
niebezpieczne. Wiedzą już, że mają mnie szukać,
prawdopodobnie nie zostało mi dużo czasu. Ale
chciałam wam powiedzieć... ten nienawistnik, w
więzieniu, umieścił mnie w waszej celi, żebym was
zdradziła. Chciał, żebym przekazała mu wszystkie
wasze sekrety, a ja mogłam to zrobić, gdybyśmy nie
uciekli, ja...
– Ale nie powiedziałaś – przerwał Matthias. –
Nie powiedziałaś niczego Policji Populacyjnej.
– Chciałam – odparła Nina. – Jason mnie
zdradził, a ja chciałam skrzywdzić kogoś i ocalić
swoje życie...
– W porządku – powiedziała Alia, podchodząc
bliżej.
– Nie mam do was pretensji, że mi nigdy nie
zaufaliście – ciągnęła Nina. – Nie byłam godna
zaufania, nawet tamtej pierwszej nocy w lesie, kiedy
miałam stać na warcie, zasnęłam. – To była ulga,
móc się przyznać nawet do tego. – Ja też tak
naprawdę wam nie ufałam, moje poprzednie
przyjaciółki nie pomogły mi w ogóle, kiedy zostałam
aresztowana, więc myślałam...
Nina płakała, a strach z powodu schwytania,
zmęczenie z powodu ucieczki – i prawdopodobnie
głód, ponieważ od wielu dni nie jadła niczego
oprócz warzyw – spowodowały, że kręciło się jej w
głowie. Czuła jednak, że musi wszystko powiedzieć
pozostałym, wyrzucić z siebie wszystkie historie,
chociaż dla nich to pewnie nie miało cienia sensu.
Opowieści o zabawie lalkami z ciocią Zenką
mieszały się z opowieściami o spotkaniach w lesie z
chłopcami ze Szkoły Hendricksa, na które chodziła z
Sally i Bonner.
– Chciałabym też, żebyście znali moje
prawdziwe imię – dodała Nina. – Nazywam się
Elodie. Jeśli będziecie mnie wspominać,
wspominajcie Elodie.
Kiedy skończyła mówić, w lesie było już
ciemno – miała szczęście, że nie została od razu
znaleziona. Nie widziała twarzy pozostałej trójki, nie
potrafiła powiedzieć, co myślą, słuchając jej
wybuchu, ale chyba po raz pierwszy od chwili
aresztowania Nina była pewna, że robi właściwą
rzecz. Oni będą teraz bezpieczni, a ona powiedziała
im prawdę.
– Powinniście już iść – powiedziała. – A,
właśnie. – Zdjęła z szyi obszarpaną torbę i podała
Alii. – Nie ma tam dużo, bo... no, ale to lepsze niż
nic, prawda?
Łzy spływały jej po twarzy. Pochyliła się,
przytuliła Alię, a Percy i Matthias podeszli bliżej,
żeby objąć obie dziewczynki ramionami. Stali tak
razem, kołysząc się lekko i tuląc do siebie.
Nina zaciskała oczy, powstrzymując łzy, ale
przez te łzy nagle dostrzegła błysk światła z prawej
strony. Wyrwała się z uścisku, wpatrując w
kołyszącą się w oddali między drzewami latarkę. W
tym momencie zobaczyła inne latarki, okrążające ją i
zbliżające się coraz bardziej.
– Szukają mnie! – syknęła. – Idźcie już!
Schowajcie się gdzieś daleko ode mnie!
Nie miała czasu sprawdzić, czy tamci zdążyli się
ukryć, ponieważ kilka sekund później latarka
zaświeciła jej prosto w twarz, a donośny głos
zawołał:
– Nina Idi! Cóż za spotkanie!
To był nienawistnik.
R
OZDZIAŁ
27
Przerażona Nina rzuciła się do ucieczki, ale coś
złapało ją za ramię, a coś innego przytrzymało jej
nogi. Potknęła się i rozciągnęła jak długa na ziemi.
– Puśćcie mnie! – wrzasnęła, przekonana, że to
jakieś pnącza oplątały jej kostki, a gałąź zaczepiła
się o jej ramię. Spróbowała wstać, ale było już za
późno: latarka zaświeciła jej w oczy, a głos
nienawistnika zabrzmiał prawie tuż przy jej uchu.
– Nina, Nina, Nina – powiedział. – Już po
wszystkim.
Nina z trudem usiadła – to Percy ściskał jej
ramię, a Matthias przytrzymywał jej nogi.
Oni także ją zdradzili, wydali ją w ręce
nienawistnika.
Alia stanęła obok chłopców i uśmiechnęła się do
Niny, która poczuła, że łzy napływają jej do oczu.
Nie Alia! Nie potrafiła znieść myśli, że Alia także ją
zdradziła.
– Nie – jęknęła Nina i krzyknęła: – Nie!
Nie obchodziło jej, kto może ją usłyszeć – za
nienawistnikiem widziała sylwetki chyba z tuzina
ludzi świecących na nią latarkami. Ich twarze były
schowane w ciemności i niemożliwe do rozpoznania.
Alia pochyliła się w otaczającym Ninę kręgu
światła.
– Jesteś bezpieczna – powiedziała radośnie. –
Zaliczyłaś próbę.
Nina gwałtownie potrząsnęła głową, nie chcąc
wierzyć w to, co miała przed oczami.
– Uciekaj, Alia – wyszeptała, niepewna, na
czym zależy jej bardziej: żeby mała dziewczynka
była bezpieczna, czy żeby Alia po prostu dowiodła,
że też się boi i nie pomogła zdradzić Niny. Alia nie
ruszyła się z miejsca, a Nina miała jeszcze nadzieję,
że po prostu jej nie usłyszała. – Alia, musisz uciekać.
Ten człowiek jest z Policji Populacyjnej. To jego
nazywałam nienawistnikiem!
– Nie, to nie tak – rozległ się z cienia znajomy
głos. – On tylko udaje, że pracuje dla Policji
Populacyjnej, to pan Talbot, tata Jen Talbot. – Lee
Grant podszedł bliżej i pochylił się nad Niną. –
Pamiętasz, kim jest Jen Talbot?
– Jasne, że tak – warknęła Nina. – Bohaterką
walczącą za sprawę wszystkich trzecich dzieci. Jason
stale nam o niej opowiadał. Ale...
Nagle zaczęła się zastanawiać, czy może to
także nie było kłamstwo – może żadna Jen Talbot
nie istniała albo nie była bohaterką. Oszołomiona
popatrzyła na otaczające ją twarze; wszyscy podeszli
bliżej, tłocząc się wokół niej. Percy i Matthias
pomogli jej wstać, żeby lepiej widziała – nie
przytrzymywali jej już. Po prawej stronie stali Lee,
Trey i kilku chłopców ze Szkoły Hendricksa.
Nienawistnik – pan Talbot? – odchrząknął.
– Lee mówi prawdę – zaczął. – Jestem
podwójnym agentem pracującym dla Policji
Populacyjnej tylko po to, żeby ich oszukiwać. Na
wiosnę stanąłem przed pewnym dylematem. Jeden z
chłopców ze Szkoły dla Chłopców Hendricksa
powiedział Policji Populacyjnej, że zna kilkoro
dzieci-cieni w swojej szkole, używających
fałszywych dokumentów i udających pełnoprawnych
obywateli. Wiedziałem, że jeśli ten chłopiec zdoła
przekonać Policję Populacyjną, kilkoro dzieci
umrze. Dzięki obecnemu tutaj Lee Grantowi, a także
szybkiemu refleksowi niektórych członków kadry
pedagogicznej udało nam się pokrzyżować jego
plany.
Jednakże ten chłopiec, to był Jason, powiedział,
że miał wspólniczkę w szkole dla dziewcząt. Ninę
Idi, czyli ciebie, dlatego także zostałaś aresztowana.
Im dłużej jednak cię przesłuchiwałem, tym bardziej
dochodziłem do wniosku, że naprawdę jesteś
niewinna i nie wiedziałaś niczego o planach Jasona.
Nie mogłem jednak mieć stuprocentowej pewności,
a jej uzyskanie było kwestią życia i śmierci.
– Tak, mojego życia albo mojej śmierci –
mruknęła Nina, nadal zbyt oszołomiona, żeby
myśleć jasno.
– A także wielu innych – odparł pan Talbot. –
Znałaś prawdę o wielu dzieciach.
Wszystkie dziewczęta w Szkole Harlow –
pomyślała Nina. – I wielu chłopców ze Szkoły
Hendricksa. Wiedziałam, że oni wszyscy byli
dawniej cieniami, czy ktoś naprawdę myślał, że
mogłabym ich zdradzić?
– Mniej więcej w tym samym czasie działający
w stolicy informator Policji Populacyjnej wydał
trójkę dzieci zamieszanych w podrabianie dowodów
tożsamości: Percy’ego, Matthiasa i Alię. Uznałem,
że przynajmniej chwilowo będą bezpieczniejsi w
więzieniu niż na ulicy. Ich opiekun, Samuel Jones,
został w kwietniu zabity podczas pikiety na rzecz
praw trzecich dzieci.
– Więc to był ten „Sa...”, kiedyś omal nie
wymieniliście jego imienia – powiedziała Nina na
wpół do siebie.
– Zajmował się trzecimi dziećmi – wyszeptała
Alia. – Kiedy rodzice nas porzucili, on nas
wychowywał. Opiekował się nami.
– Mówiliście chyba, że Bóg się wami opiekował
– prychnęła Nina najbardziej sceptycznym tonem,
jakiego użyłaby ciocia Lystra.
– A jak myślisz, dla kogo pracował Samuel? –
zapytała Alia.
Nina nadal potrząsała głową, jakby chciała
zaprzeczyć każdemu słyszanemu słowu.
– Percy i Matthias obiecali Samuelowi, że będą
się trzymać z dala od pikiety, żeby chronić Alię –
ciągnął pan Talbot. – Dlatego tylko oni ocaleli i
tylko oni pozostali, żeby można było ich zdradzić.
Później, w więzieniu, zgodzili się pomóc mi poddać
cię próbie, żeby zobaczyć, po czyjej jesteś stronie.
Gdybyś ich zdradziła, wiedzielibyśmy, że nie można
ci ufać. Gdybyś postanowiła ich chronić...
ocalilibyśmy cię.
Nina gwałtownie odetchnęła, ponieważ w końcu
zaczęło do niej docierać to, co mówił pan Talbot.
Jeśli nienawistnik nie wierzył naprawdę w misję
Policji Populacyjnej, jeśli był podwójnym agentem
działającym przeciwko niej, to wszystko było na
opak.
– Czyli gdybym ich oszukała, chcąc ratować
własne życie... zostałbym zabita? – zapytała.
– Tak – odparł pan Talbot.
Nina pomyślała o tym, jak niewiele brakowało,
żeby zdradziła pozostałych, jak nieszczęśliwa była w
więzieniu, jak zrobiłaby niemal wszystko, żeby się
uratować.
– Nie zrobiłam tego – powiedziała. – Mogłam,
ale nie zrobiłam.
– Ale nie odmówiłaś także zdradzenia ich –
przypomniał pan Talbot. – Nie przechylałaś się na
żadną stronę, dlatego musieliśmy dodać bardziej
niebezpieczny element do tej próby.
Nina nie rozumiała, o czym on mówi, aż
przypomniała sobie rozciągniętego na stole strażnika
Macka, i pęk klucz ześlizgujący się na podłogę tuż
obok niej.
– Pozwolił nam pan uciec – rzuciła
oskarżycielsko, jakby to było coś złego. – Pozwolił
mi pan zabrać klucze i wydostać się na zewnątrz,
sprawił pan, że myślałam, że sama na to wszystko
wpadłam. Założę się... założę się, że Maćkowi nic
nie było.
Pan Talbot roześmiał się.
– Nie, ale odegrał piękne przedstawienie,
prawda?
– A potem – Nina dalej starała się połączyć
fakty – pozostała trójka wiedziała, że mogę im
zaproponować ucieczkę. Dlaczego to nie
wystarczyło? Dlaczego wtedy mi nie zaufaliście?
Pomyślała o przeszłości – czy to były całe
tygodnie? – o spaniu pod gołym niebem, starym
spleśniałym jedzeniu i brudnych surowych
warzywach. Czy mogła tego wszystkiego uniknąć?
– Nadal nie byliśmy ciebie pewni – wyjaśnił
Percy swoim zwykłym rzeczowym tonem. – Było
możliwe, że zabierasz nas ze sobą tylko dlatego, że
boisz się uciekać sama. Mogłaś chcieć nas tylko
wykorzystać.
Nina przypomniała sobie, jak pozostali nie
przejmowali się, kiedy skończyło się jedzenie, jak
nie próbowali w ogóle robić planów na przyszłość.
Nic dziwnego, czekali na nią – czekali, aż ona się
sprawdzi.
– Kiedy spotkaliśmy tych policjantów nad
rzeką... – zaczęła.
– To także była część próby – przyznał pan
Talbot. – To nie byli policjanci, tylko ludzie
działający dla naszej sprawy.
– I zdałam tę próbę? – zapytała Nina.
– Do pewnego stopnia – odparł pan Talbot. –
Nie próbowałaś wydać pozostałych. Ale nadal nie
byliśmy pewni twoich motywów.
Nina wzdrygnęła się na myśl o tym, jak bacznie
była przez cały czas obserwowana. Za każdym
razem, kiedy narzekała na twarde i nierówne „łóżka”
w lesie, kiedy marudziła nad brudnymi warzywami.
– Założę się, że wy dostawaliście dodatkowe
jedzenie – powiedziała.
– Nie bardzo – powiedziała cichutko Alia,
patrząc w ziemię. Podniosła na Ninę błyszczące
oczy. – Ja uważałam, że jesteś dobra i chciałam ci
powiedzieć. Ale oni – wskazała Percy’ego,
Matthiasa i pana Talbota – oni powiedzieli, że muszę
czekać, aż powiesz nam o wszystkim. Aż powiesz
nam, że miałaś nas zdradzić dla Policji Populacyjnej.
– Zrobiłam to dzisiaj – zastanowiła się Nina.
Znowu rozejrzała się po otaczającym ją kręgu ludzi,
kręgu światła w ciemnym lesie.
Przypomniała sobie, jak przerażona była,
biegnąc przez las zaledwie minuty temu – w ogóle
nie myślała o ratowaniu własnego życia, chciała
tylko ocalić Percy’ego, Matthiasa i Alię.
Nie zależało jej tak bardzo na nich, kiedy
spotkała ich po raz pierwszy, kiedy proponowała im
ucieczkę, kiedy zobaczyła fałszywych policjantów
nad rzeką.
– Dał pan mi mnóstwo okazji – powiedziała do
pana Talbota.
– Uznałem, że na nie zasługujesz – odparł. – Nie
zasługiwałaś na to, co cię spotkało wcześniej.
Nina przypomniała sobie dzień aresztowania,
kiedy nikt nie wstawił się za nią, gdy szła przed
siebie przez środek jadalni. Przypomniała sobie, jak
bardzo ufała Jasonowi i jak on ją potem zdradził.
Nie, nie zasługiwała na to, nikt nie zasługiwał na coś
takiego. Zasługiwała na miłość, jaką otaczały ją
babcia i ciotki, na to, żeby ukrywały ją, ryzykując
przy tym własnym życiem. Ale Alia, Percy i
Matthias także nie zasługiwali na to, żeby zostać
zdradzonymi, nie zasługiwali na tygodnie w ciemnej
więziennej celi, a potem kolejne tygodnie spania pod
gołym niebem na kamieniach, gałęziach i drapiących
liściach. Jednakże znieśli to wszystko z własnej
woli, dla niej – zgodzili się znosić to wszystko,
zanim jeszcze w ogóle dowiedzieli się, czy ona jest
dobra, czy zła.
Oczy Niny napełniły się łzami, ale to nie były
już łzy strachu, paniki czy żalu. To były łzy radości.
– Dziękuję – wyszeptała, kierując to słowo do
wszystkich tych, którzy przed nią stali: Percy’ego,
Matthiasa i Alii, pana Talbota, a nawet Lee i Treya.
Ale jej słowo było jeszcze potężniejsze, szept
popłynął przez ciemność nocy i Nina mogła sobie
wyobrazić, że gdzieś tam daleko słyszą go także jej
babcia i ciotki.
R
OZDZIAŁ
28
Nina stała obok Lee Granta i zrywała kukurydzę
z rosnących w rzędzie wysokich łodyg.
– Zostaw małe kolby, żeby urosły – ostrzegł ją
Lee. – Potrzeba nam tylko tyle, ile zjemy na
przyjęciu.
– Tylko? – roześmiała się Nina. – Będzie ze
dwadzieścia osób!
– W takim razie czterdzieści kolb, to nie jest
dużo – odparował Lee. – Kiedy w domu mama
robiła kukurydzę w słoikach, zbieraliśmy...
– Ile? Czterdzieści milionów? – zażartowała
Nina.
Po tym, jak została „schwytana”, zamieszkała w
domu pana Hendricksa razem z Percym, Matthiasem
i Alią, ale spędzała dużo czasu z Lee i zdążyła już
wysłuchać tuzinów opowieści o jego domu. Nie
wiedziała, jak jest w Szkole dla Dziewcząt Harlow,
ale chłopcy ze Szkoły Hendricksa nie próbowali tak
bardzo zachowywać się odpowiednio do nowych
tożsamości z fałszywych dokumentów i częściej
mówili prawdę.
Nina zerwała kolejną kolbę.
– Tak czy inaczej nie potrzebujemy czterdziestu
– powiedziała. – Jeśli liczysz po dwie na osobę, to
będzie trzydzieści osiem. Nie mogłabym chyba
przełknąć kukurydzy po tym, jak przeraziłaś mnie w
zeszłym tygodniu w ogrodzie, kiedy ją podjadałam.
– Więcej dla mnie! – Lee udał, że chce
samolubnie zagarnąć całą zebraną kukurydzę.
Nina była ciekawa, czy tak się zachowują
normalne dzieci, które nigdy nie musiały się
ukrywać. Przypuszczała, że teraz będzie miała
szansę się tego dowiedzieć: ona, Percy, Matthias i
Alia mieli zostać przeniesieni do innej szkoły, w
której trzecie dzieci z fałszywymi dowodami były
wymieszane z pierwszymi i drugimi dziećmi.
Dlatego właśnie organizowali wieczorem przyjęcie,
żeby świętować i pożegnać się.
– Biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia,
Szkoła Harlow nie jest już dla ciebie najlepszym
miejscem – powiedział Ninie pan Hendricks.
Nina w kolejnym przebłysku wspomnień
zobaczyła koszmarny tunel oczu obserwujących, jak
idzie na swoją zgubę.
– Ja... ja chyba potrafiłabym wybaczyć innym
dziewczynkom – powiedziała. – Teraz.
– Ale czy one będą skłonne przebaczyć tobie? –
zapytał pan Hendricks. – Niezależnie od tego, ile
będziesz je zapewniać, ile będą je zapewniać
nauczyciele, zawsze któraś będzie podejrzewać, że
po prostu wszystko uszło ci na sucho, że naprawdę
współpracowałaś z Jasonem. One... nie dorosły, tak
jak ty.
Nina to zrozumiała – nie była tą samą chorą z
miłości, strachliwą dziewczynką, jaką była w Szkole
Harlow. Dlatego właśnie lubiła teraz rozmawiać z
Lee, ponieważ on także zachowywał się, jakby był
dorosły. Inni chłopcy podziwiali go i nie nazywali
nawet Lee, ale najczęściej L. G. – i wymawiali to z
szacunkiem.
Nina nadal nazywała go Lee, nie lubiła zbyt
wielu jednoczesnych zmian.
– Słuchaj, Nina – odezwał się Lee, powoli
obierając kukurydzę z łusek, żeby zobaczyć, czy nie
jest nadpsuta. – Zanim wyjedziesz jutro, chciałem ci
coś powiedzieć.
– Co takiego?
Lee dorzucił kukurydzę na stosik pozostałych –
widocznie była w porządku.
– Myślałem o Jasonie – powiedział.
Nina zesztywniała na sam dźwięk tego imienia.
Mogła być gotowa wybaczyć swoim przyjaciółkom
w Harlow, ale nie była gotowa wybaczyć Jasonowi.
– No i? – spytała.
– Myślałem o tym, co podsłuchałem, kiedy
rozmawiał przez telefon z Policją Populacyjną tego
wieczora, gdy chciał wydać wszystkich. To brzmiało
tak, jakbyś współpracowała z nim.
– Wiem – odparła Nina. – Dlatego trafiłam do
więzienia. – Nie potrafiła ukryć goryczy w swoim
głosie.
Lee jednym zręcznym szarpnięciem zerwał
kolbę z kolejnej łodygi.
– Ale nie wydaje mi się, żeby Jason mówił to,
żeby cię wpakować w kłopoty. Nie spodziewał się,
że zostanie aresztowany i że ty zostaniesz
aresztowana. Chciał, żeby to dzieciaki z fałszywymi
dokumentami zostały aresztowane. Myślę... myślę,
że tak naprawdę chciał cię ocalić.
Nina cofnęła się o krok, kompletnie ogłuszona.
Lee spojrzał tylko na nią i ciągnął swoje
wyjaśnienia.
– Nie rozumiesz? – zapytał. – Nie miałoby
żadnego sensu, żeby Jason powiedział, że z nim
współpracujesz, gdyby chciał cię wpakować w
kłopoty. Myślał, że i on sam, i ty, dostaniecie
nagrodę. On... mógł próbować ochronić cię przed
tym, żeby wydał cię ktoś inny. Rozumiesz, jakby
minęło ileś lat i ktoś oskarżył cię, że jesteś
nielegalna, mógłby się wtrącić i powiedzieć: „Nina?
Jak Nina może być pojawem, przecież pomagała ich
wydać!”.
Lee tak dobrze naśladował głos Jasona, że Nina
prawie mu uwierzyła – ale tylko prawie.
– To, co robił Jason, było niesłuszne, złe. Chciał
śmierci niewinnych dzieci – powiedziała szorstko i
tak mocno pociągnęła kolbę, że wyrwała z ziemi całą
roślinę.
Lee zmarszczył brwi, ale nie powiedział nic na
temat swojej bezcennej kukurydzy.
– Wiem. Uwierz mi, sam byłem naprawdę
wściekły na Jasona, ale chcę tylko powiedzieć... że
wydaje mi się, że nie był do końca zły. Myślę, że on,
no, naprawdę cię lubił i dlatego próbował cię ocalić.
Nina stała nieruchomo, próbując zrozumieć
słowa chłopca, które wywracały do góry nogami
wszystko to, co myślała przez ostatnie miesiące. Jak
mogła uwierzyć w wyjaśnienia Lee? Jak mogła
uwierzyć, że Jason był całkowicie zły, ale mimo to
próbował ją uratować?
Przez moment niemal uwierzyła, ale potem coś
sobie przypomniała.
– Pan Talbot miał taśmę – powiedziała
bezbarwnie. – Z zeznaniami Jasona, który kłamał i
mówił, że to wszystko była moja wina, że to ja
chciałam wydać pojawów.
– Pan Talbot mógł sfałszować tę taśmę –
wyjaśnił Lee. – Widziałem już wcześniej, jak
fałszował zdjęcia.
– Ale to był głos Jasona – przekonywała Nina. –
Słyszałam go. Słuchałam tej taśmy!
Lee odwrócił się plecami do ogrodu.
– Zapytaj go. – Wzruszył ramionami.
Nina przez moment stała nieruchomo, a potem
rzuciła kukurydzę na ziemię i pobiegła, a w jej sercu
zaczęła się budzić nadzieja. Wpadła do domu pana
Hendricksa i wtargnęła do salonu, gdzie pan
Hendricks naradzał się z panem Talbotem.
– Taśma – powiedziała. – Na której było, jak
Jason mnie zdradza i kłamie. Czy ona jest
prawdziwa?
Pan Talbot odwrócił się powoli i patrzył na nią,
nie rozumiejąc.
– Miał pan taśmę – powtórzyła Nina bez tchu. –
W więzieniu. Było na niej nagrane, jak Jason mówi,
że zdradzenie pojawów i wydanie ich Policji
Populacyjnej to był mój pomysł. Czy naprawdę to
powiedział? Czy może sfałszował pan nagranie?
Pan Talbot zamrugał.
– Czy to ważne? – zapytał.
– Oczywiście, że to ważne! – krzyknęła
piskliwie Nina.
Pan Talbot uniósł jedną brew.
– Dlaczego? – spytał.
Nina miała tak wiele powodów, że wszystkie
zaczęły się plątać.
– Jeśli on mnie nie zdradził, jeśli naprawdę
starał się mi pomóc, to znaczy, że naprawdę mnie
kochał. A to znaczy, że ciocia Zenka miała rację i
miłość jest wszystkim, a świat jest dobrym
miejscem, i że mogę go wspominać szczęśliwa. Ale
jeśli mnie zdradził... jak mogłabym myśleć o tym
czasie spędzonym razem z nim i nie nienawidzić go?
Jak mogłabym jeszcze kiedykolwiek komuś zaufać?
– Przez całe miesiące wierzyłaś, że cię zdradził
– przypomniał pan Talbot. – Mimo to zaufałaś
Percy’emu, Matthiasowi i Alii, a teraz zachowujesz
się, jakbyś ufała także Lee, Treyowi, panu
Hendricksowi i mnie. Czy nie tak?
– Tak, ale... – Nina nie potrafiła tego wyjaśnić. –
Może nie powinnam panu ufać, tyle razy mnie pan
okłamał.
Była zaskoczona, kiedy zarówno pan Talbot, jak
i pan Hendricks wybuchnęli śmiechem.
– To nie jest zabawne! – zaprotestowała.
Pan Talbot przestał się śmiać i westchnął.
– Żyjemy w trudnych czasach, Nino. Byłbym
szczęśliwy, gdybym podczas pierwszej naszej
rozmowy w więzieniu mógł ci wprost powiedzieć:
„Posłuchaj, jak jest: nienawidzę Policji
Populacyjnej, a ty?”. Byłoby wspaniale, gdybym
mógł mieć pewność, że udzielisz mi szczerej
odpowiedzi, ale czy potrafisz to sobie wyobrazić
naprawdę? Czy nie widzisz, jak niejasne są intencje
wszystkich, jak ludzie robią złe rzeczy ze słusznych
powodów albo słuszne rzeczy ze złych powodów? I
jak wszyscy możemy tylko starać się z całych sił i
mieć nadzieję, że kiedyś, jakoś, to wszystko się
ułoży?
Nina spuściła wzrok na swoje ręce, nadal
pobrudzone błotnistą ziemią z ogrodu, a potem
podniosła głowę.
– Czy ta taśma była fałszywa? – powtórzyła
pytanie.
Pan Talbot patrzył prosto na nią.
– Była fałszywa – powiedział cicho. – Nasi
technicy ją zmontowali.
Na twarzy Niny pojawił się uśmiech.
– Czyli Lee miał rację, Jason mnie kochał –
wyszeptała z zachwytem.
Pan Talbot i pan Hendricks wymienili
spojrzenia w sposób, który przypomniał Ninie o
podobnym zachowaniu Percy’ego, Matthiasa i Alii.
– Więc to ci wystarczy? – zapytał pan Talbot. –
Nie ma znaczenia, że Jason chciał śmierci innych
dzieci? Nie obchodzi cię, że był zły, skoro cię
kochał?
Uśmiech Niny przygasł – dlaczego pan Talbot
musiał znowu wszystko komplikować?
– Nie, nie – powiedziała. – Nie myślę tak, to
znaczy tylko... że nie był całkiem zły. Zresztą i tak
nie żyje, więc mogę... wspominać go dobrze i nie
być już na niego wściekła.
Była ciekawa, co sprawiło, że Jason stał się
kimś takim, kim był. Pamiętała, jak zdesperowana
była w celi więziennej, kiedy kuszono ją zdradą
Percy’ego, Matthiasa i Alii – a jeśli Jason był jeszcze
bardziej zdesperowany? A jeśli on także nie chciał
nikogo zdradzić, ale był za słaby, żeby się
sprzeciwić?
Dziwnie było myśleć o Jasonie w kategoriach
słabości, ale teraz mogła naprawdę go pożałować i
mogła na zawsze zachować jego wspomnienie, tak
jak wspomnienia babci i ciotek.
– Posłuchaj, Nino – odezwał się pan Talbot. –
Jason żyje. Myślałem, że został stracony, ale...
okazało się, że inna frakcja Policji Populacyjnej
uznała, że może się im jeszcze przydać. Niedawno
się dowiedziałem, że pracuje dla Policji
Populacyjnej nad pewnym supertajnym projektem,
bardzo niepokojącym dla wszystkich tych, którzy
działają przeciwko rządowi. – Urwał na chwilę,
czekając, aż do Niny dotrze ta nowina. – Co dla
ciebie znaczy taka informacja? Czy zamierzasz
pobiec do niego i pomagać mu, ponieważ on cię
kocha?
Zdumiona Nina wpatrywała się w pana Talbota.
– On żyje? – jęknęła. – Żyje?
O dziwo, to brzmiało jak zła wiadomość. Gdyby
Jason był martwy, mogłaby go wspominać ze
wzruszeniem, snuć marzenia o tym, co mogłoby być,
tak jak ciocia Zenka śniła nad swoimi książkami.
Ale skoro był żywy i pracował dla Policji
Populacyjnej...
– Muszę dalej być na niego wściekła –
powiedziała na głos. – Nie mogę mu nigdy
przebaczyć.
– Zgorzknienie nie jest dobrym sposobem na
życie – odparł pan Talbot.
Nina przypomniała sobie, że on sam stracił Jen i
miał powody, żeby na zawsze pozostawać
wściekłym na rząd. Opadła na jedną z kanap pana
Hendricksa – to wszystko po prostują przytłaczało,
była tylko małą dziewczynką, która spędziła
większość życia, wysłuchując niemądrych historyjek
opowiadanych przez starsze panie. Czy rzeczywiście
były niemądre? Wszystkie te bajki, które opowiadały
jej babcia i ciotki, mówiły o ludziach zachowujących
się godnie w obliczu wielkich przeciwności losu. Źle
je rozumiała, jeśli uważała, że powinna po prostu
siedzieć jak księżniczka i czekać, aż jakiś książę ją
pokocha.
Popatrzyła prosto na pana Talbota.
– Nie chcę być zgorzkniała. Ale chciałabym
panu pomóc: co mogłabym zrobić, żeby
pokrzyżować plany Jasonowi?
Pan Talbot prawie się uśmiechnął, a Nina miała
wrażenie, że zaliczyła kolejną próbę.
– Zobaczymy – powiedział. – Zobaczymy.
Nina poszła z powrotem do ogrodu Lee Granta,
żeby pomóc mu zbierać kukurydzę. Słońce było już
nisko, a na ścieżce kładły się długie cienie: niemal z
każdym krokiem Nina przekraczała granicę między
światłem i ciemnością. Jej myśli skakały niemal tak
samo gwałtownie. Jason mnie kochał. Tylko to się
liczy... Ale mimo to jest zły... Dlaczego
powiedziałam, że pomogę panu Talbotowi w walce
z rządem? Jak mogłam tego nie powiedzieć, po tym
wszystkim, co pan Talbot dla mnie zrobił?... Co w
ogóle mogłabym zrobić?
Kiedy zbliżyła się do ogrodu, zobaczyła, że Lee
czeka na nią i uświadomiła sobie, że niezależnie od
tego, co zrobi dla pana Talbota, nie będzie sama.
Prawdopodobnie Lee także weźmie w tym udział,
podobnie jak Percy, Matthias i Alia.
Nina przypomniała sobie, jak bardzo samotna
czuła się w więziennej celi, tyle miesięcy temu –
poczucie, że została opuszczona i zdradzona było
gorsze od głodu, gorsze od zimna, gorsze od
kajdanków na jej nadgarstkach. Ale nie została
opuszczona i tylko przez przypadek została
zdradzona.
– No i co? – zapytał Lee, kiedy tylko podeszła
dostatecznie blisko, żeby go usłyszeć. – Miałem
rację?
Potrwało chwilę, zanim Nina przypomniała
sobie, o czym on mówił: o taśmie i zdradzie Jasona.
– To długa historia – odparła. – I jeszcze się nie
skończyła.
Ale jakiś rozdział jej historii został zamknięty –
ten, w którym była niewinna, głupia i bezużyteczna.
Tak bardzo martwiła się wcześniej, że ludzie nie
zapamiętają jej jako Elodie – słodkiej, kochanej,
malutkiej Elodie. Ale wyrosła z bycia Elodie i
wyrosła także z bycia Ninią-Idiotką. Była teraz
gotowa sprawić, że ludzie zaczną szanować i
podziwiać dowolne imię, jakiego będzie używać.
Tak jak Jen Talbot.
– Chyba... chyba właśnie zaproponowałam panu
Talbotowi i panu Hendricksowi, że będę im
pomagać w walce z Policją Populacyjną –
powiedziała.
Spojrzenie Lee było pełne pewności i spokoju.
– To dobrze – odparł. – Witamy w klubie.
W
SRÓD
NOTABLI
Dla mojego ojca
R
OZDZIAŁ
1
Hej, L. ! Pan Hendricks chce cię zobaczyć!
Podobne wezwanie zaledwie kilka miesięcy
wcześniej sprawiłoby, że Luke’a Garnera
sparaliżowałby strach. Kiedy trafił do Szkoły dla
Chłopców Hendricksa, sama myśl o rozmowie z
kimś dorosłym, nie mówiąc o dyrektorze szkoły,
przemieniłaby go w jąkającego się i drżącego z
przerażenia głupka, rozpaczliwie tęskniącego za
jakimś miejscem, w którym mógłby się ukryć.
Ale to było w kwietniu, teraz nadszedł sierpień,
a pomiędzy kwietniem a sierpniem wydarzyło się
wiele rzeczy.
Teraz Luke machnął tylko ręką, uspokajając
zbiorowe westchnienie kolegów, z którymi siedział
na lekcji matematyki.
– Co znowu narozrabiałeś, L.? Wymykałeś się w
nocy do lasu? – zażartował jego przyjaciel John.
– Proszę o spokój – powiedział łagodnie
nauczyciel, profesor Rees. – Możesz iść, yyy...
Luke nie czekał, czy profesor Rees zdoła sobie
przypomnieć jego nazwisko, ponieważ nazwiska w
Szkole Hendricksa nie należały do spraw
oczywistych. Luke, podobnie jak wszyscy jego
przyjaciele, oficjalnie przyjęty pod innym imieniem i
nazwiskiem niż te, które nosił od urodzenia. Dlatego
trudno było zapamiętać, jak się do kogo należy
zwracać.
Chłopiec przecisnął się pomiędzy ławkami i
wyślizgnął się przez drzwi, do Treya, swojego
przyjaciela, który przyniósł wiadomość od pana
Hendricksa.
– O co chodzi? – zapytał, kiedy obaj ruszyli
korytarzem.
– Nie wiem, robię tylko to, co mi kazał –
przygnębiony Trey wzruszył ramionami.
Czasami Luke miał ochotę złapać go za
ramiona, potrząsnąć nim i wrzasnąć: „Myśl za
siebie! Otwórz oczy! Postaraj się jakoś żyć!”.
Dwanaście lat ukrywania się w małym pokoju
przemieniło Treya w człowieka-żółwia, zawsze
gotowego ukryć się w skorupie na najmniejszy
nawet sygnał niebezpieczeństwa.
Ale pan Hendricks polubił Treya i pracował z
nim osobiście – dlatego właśnie chłopiec pełnił
dzisiaj rolę gońca.
Trey rzucił na Luke’a spojrzenie spod
ciemnych, spadających mu na oczy, włosów.
– Myślisz może, że... no wiesz... to już czas?
Luke nie musiał pytać, co Trey miał na myśli,
ponieważ czasem odnosił wrażenie, że wszyscy w
Szkole Hendricksa po prostu wstrzymują oddech i
czekają. Czekają na dzień, kiedy żaden z nich nie
będzie już nielegalny, kiedy będą mogli wrócić do
swoich prawdziwych rodziców bez obawy, że złapie
ich Policja Populacyjna. Jednakże zarówno Luke, jak
i Trey, wiedzieli, że to nie będzie proste, a sam Luke
poprzysiągł, że zrobi wszystko, aby urzeczywistnić
te marzenia.
Poczuł, jak jego żołądek kurczy się gwałtownie
– a wydawało mu się, że wyrósł już z tego lęku,
który go właśnie dopadł.
– Czy mówił... czy pan Hendricks mówił... –
zająknął się. A jeśli pan Hendricks miał jakiś plan i
potrzebował pomocy Luke’a? A jeśli ten plan
wymagał więcej odwagi niż ta, na którą Luke
mógłby się zdobyć?
Trey z powrotem utkwił wzrok w wykładanej
gładkimi kafelkami posadzce.
– Pan Hendricks nic nie mówił, tylko: „Znajdź
twojego kolegę L., który ma teraz matematykę, i
powiedz mu, żeby do mnie przyszedł” – wyjaśnił.
– Aha – odparł Luke.
Doszli do końca korytarza, a Luke pchnął
ciężkie drewniane drzwi prowadzące na zewnątrz.
Trey zamrugał, jak zawsze, kiedy wychodził na
słońce i świeże powietrze, ale Luke cieszył się, że
może odetchnąć swobodnie. Pierwsze dwanaście lat
swojego życia spędził na rodzinnej farmie, a wśród
jego najcenniejszych wspomnień była ziemia pod
bosymi stopami, ciepło słońca na karku i ciężar
motyki w ręku – a także obecność jego rodziców i
braci tuż obok niego.
Teraz już nie miało jednak sensu rozmyślanie o
rodzicach i braciach – przyjęcie fałszywej
tożsamości oznaczało, że opuścił zarówno ich, jak i
farmę. Nawet kiedy był z nimi, musiał prowadzić
życie cienia albo ducha, o kim nie może się
dowiedzieć nikt spoza rodziny.
Pewnego razu, kiedy jego średni brat Mark był
w pierwszej klasie, niechcący wymknęło mu się w
szkole imię Luke’a.
– Musiałam wmówić nauczycielowi, że Mark
ma wymyślonego przyjaciela, którego nazwał Luke
– powiedziała Luke’owi matka. – Ale zamartwiałam
się tym przez całe miesiące, umierałam ze strachu,
że nauczyciel zgłosi to władzom, a Policja
Populacyjna przyjdzie i cię zabierze. Na szczęście
mnóstwo małych dzieci ma wymyślonych przyjaciół.
Kiedy opowiadała Luke’owi tę historię,
przygryzała wargi, a chłopiec pamiętał wyraz
cierpienia na jej twarzy. Nie wspomniała mu o tym
aż do dnia, kiedy miał opuścić na zawsze farmę i
rodzinę, a wtedy wiedział, że chciała go tylko
utwierdzić w przekonaniu, że podjął słuszną decyzję,
wyjeżdżając.
Wtedy Luke nie wiedział, jak rozumieć tę
historię – była po prostu jeszcze jednym fragmentem
w chaosie splątanych myśli i strachu w jego głowie.
Teraz jednak... Teraz ta opowieść wprawiała go w
gniew – to nie było w porządku, że musiał być
niewidzialny, to nie było w porządku, że jego brat
nie mógł o nim nikomu powiedzieć. To nie było w
porządku, że rząd wyjął go spod prawa tylko
dlatego, że był trzecim dzieckiem, a rząd uważał, że
żadna rodzina nie powinna mieć więcej niż dwoje
dzieci.
Luke wyszedł na słońce, dziwnie szczęśliwy z
powodu tego gniewu, ponieważ przyjemnie było
czuć się tak pewnym własnego zdania, tak
całkowicie przekonanym, że ma się rację, a rząd się
myli. A jeśli pan Hendricks miał jakieś plany co do
Luke’a, byłoby dobrze zapamiętać ten słuszny
gniew.
Chłopcy zeszli po niekończących się
marmurowych schodach, a Luke zauważył, że Trey
kilka razy obejrzał się tęsknie na szkołę. On sam nie
miał podobnych odczuć – Szkoła Hendricksa nie
miała okien, żeby łagodzić lęki takich dzieciaków
jak Trey, ale z kolei Luke zawsze czuł się uwięziony
w jej wnętrzu.
Alejka doprowadziła ich do na wpół ukrytego
wśród krzewów domu, gdzie pan Hendricks czekał
na nich przy drzwiach.
– Wejdź – powiedział serdecznie do Luke’a. –
Trey, możesz wracać do szkoły i sprawdzić, czy nie
udałoby ci się czegoś wreszcie nauczyć. – To był
żart, ponieważ Trey, żyjąc w ukryciu, zajmował się
tylko czytaniem i w wielu dziedzinach jego wiedza
dorównywała wiedzy nauczycieli.
Luke otworzył drzwi, a pan Hendricks cofnął
trochę wózek, robiąc dla niego miejsce. Na początku
chłopiec czuł się w jego towarzystwie skrępowany,
głównie z powodu tej niepełnosprawności – teraz
jednak prawie zapomniał, że starszy mężczyzna nie
ma nóg. Po wejściu do salonu odruchowo zszedł z
drogi wózka.
– Inni chłopcy niedługo się o tym dowiedzą –
odezwał się pan Hendricks. – Chciałem jednak
powiedzieć najpierw tobie, żebyś miał czas się
przyzwyczaić.
– Przyzwyczaić do czego? – zapytał Luke,
siadając na kanapie.
– Do tego, że razem z tobą będzie chodził do tej
szkoły twój brat.
– Mój brat? – powtórzył Luke. – Chce pan
powiedzieć, że Matthew albo Mark... – Spróbował
wyobrazić sobie któregokolwiek ze swoich
nieokrzesanych i nieposłusznych starszych braci,
przemierzających w spłowiałych spodniach i
flanelowej koszuli marmurowe schody w Szkole
Hendricksa. Jeśli on czuł się uwięziony w
pozbawionej okien szkole, jego bracia mieliby
wrażenie, że zostali zakuci w dyby, kajdany i
wrzuceni do karceru. Poza tym jakim cudem matka i
ojciec mogliby sobie pozwolić na przysłanie ich
tutaj? Dlaczego mieliby tego chcieć?
– Nie, Lee. – Pan Hendricks z naciskiem
wymówił fałszywe imię, którym Luke posługiwał się
od czasu wyjścia z ukrycia. Luke wiedział, że
powinien być wdzięczny, że rodzice chłopca
imieniem Lee Grant podarowali mu tożsamość i
nazwisko syna, kiedy prawdziwy Lee zginął w
wypadku na nartach. Grantowie byli notablami,
prawdziwymi bogaczami, dlatego nowa tożsamość
Luke’a była naprawdę imponująca, ale on sam nie
lubił, żeby go nazywać Lee, nie lubił, żeby nawet
przypominać mu o tym, że powinien stać się kimś
innym.
Pan Hendricks patrzył prosto na Luke’a,
czekając, aż chłopiec zrozumie jego słowa.
– Mówiłem o twoim bracie – powtórzył. –
Smithfield William Grant, dla ciebie Smits.
Przyjeżdża jutro.
R
OZDZIAŁ
2
Pan Hendricks podał Luke’owi zdjęcia, ale
chłopiec chwilowo był zbyt zszokowany, żeby na nie
spojrzeć.
– Brat Lee – powiedział w końcu cicho. – Brat
Lee przyjeżdża do tej szkoły, jutro.
– Tak, twój brat – powtórzył pan Hendricks. –
Ty jesteś Lee.
– Ale panie Hendricks! – zaprotestował Luke. –
Jesteśmy tu sami, nie musimy udawać, prawda? Inne
chłopaki wiedzą przecież, że nie jestem prawdziwym
Lee Grantem, ten cały Smits też zauważy, że nie
jestem jego bratem. Więc chyba nie musimy udawać,
prawda?
Pan Hendricks tylko patrzył na Luke’a, który nie
potrafił powstrzymać pytań.
– Dlaczego on tu w ogóle przyjeżdża?
– Tęskni za starszym bratem – wyjaśnił pan
Hendricks. – Tęskni za tobą.
Słowo „starszy” zaskoczyło Luke’a, który
poczuł się teraz jeszcze dziwniej.
– Panie Hendricks, nie wiedziałem nawet, że
Lee miał brata. Ten dzieciak nie może za mną
tęsknić, nigdy mnie nie spotkał. O co tu właściwie
chodzi?
Mężczyzna oparł się głębiej w fotelu.
– Powtarzam ci tylko to, co jego rodzice
powiedzieli mi dziś rano przez telefon – odparł.
– No jasne – powiedział Luke. – Wiedzieli, że
nie można mówić prawdy przez telefon i że Policja
Populacyjna zawsze ma założony podsłuch na linii.
To wszystko jakieś... jakieś nieporozumienie czy coś
takiego.
– Luke... chciałem powiedzieć, Lee... Naprawdę
nie wiem, o co tu chodzi, ale wydaje mi się, że
dobrze będzie zachować ostrożność. Musisz zacząć
się zachowywać jak Lee, musisz udawać, że
naprawdę znasz Smitsa... jak brata. Dla dobra nas
wszystkich.
Zazwyczaj Luke bardzo szanował pana
Hendricksa, ale tym razem nie mógł powstrzymać
grymasu na twarzy.
– To idiotyczne – powiedział. – Dlaczego mam
udawać, skoro nikt się na to nie nabierze?
– Nikt? – odparował pan Hendricks. – Nikt? Nie
bądź tego taki pewien, aktorzy nie zawsze wiedzą,
kto siedzi na widowni.
Luke pogardliwie potrząsnął głową.
– To jest Szkoła Hendricka, a nie kwatera
główna Policji Populacyjnej – przypomniał. – To nie
jest placówka rządowa, jesteśmy tutaj bezpieczni i
wszyscy wiedzą, że prawie każdy tutaj to trzecie
dziecko z fałszywym dowodem tożsamości. Nikt na
nas nie doniesie.
– Czy naprawdę masz aż taką krótką pamięć? –
zapytał pan Hendricks. – A jak było z Jasonem?
Mówił o szpiegu Policji Populacyjnej, który
przeniknął do szkoły. Na sam dźwięk jego imienia
Luke poczuł, że przechodzi go dreszcz strachu.
Opanował się jednak, żeby pan Hendricks niczego
nie zauważył.
– Jasona już nie ma – odparł Luke, dumny z
tego, że jego głos jest spokojny i opanowany. – I
sam pan powiedział, że nowi kandydaci są teraz
lepiej sprawdzani, żeby coś takiego się nie
powtórzyło. Wszyscy teraz czujemy się tutaj...
bardzo pewnie, rozmawiamy o tym, jak to jest być
nielegalnym, o fałszywych dokumentach. Jesteśmy
przyjaciółmi.
Pan Hendricks podjechał wózkiem do okna i
zapatrzył się na krzew forsycji osłaniający jego dom
od strony alejki.
– Martwi mnie, że czujecie się zbyt pewnie, że
nie będziecie przygotowani na... – Urwał i znowu
spojrzał na Luke’a. – Na spotkanie z
rzeczywistością. A jeśli ten Smits okaże się nowym
Jasonem?
Pytanie zawisło w powietrzu, a Luke spojrzał na
zdjęcie Smitsa, żeby uniknąć wzroku pana
Hendricksa.
Zobaczył chłodne, szare oczy, wąski nos, jasne
włosy i grymas pogardy: Smits Grant miał
prawdopodobnie jedenaście czy dwanaście lat, ale
wyglądał jak miniaturowy dorosły. Spojrzenie, jakim
obdarzał obiektyw aparatu – a teraz także Luke’a –
sprawiało, że Luke znowu poczuł się ubogim i tępym
dzieciakiem ze wsi i nie miało znaczenia, że sam
nosił teraz skórzane buty, szyte na miarę spodnie,
elegancką koszulę i krawat. W porównaniu ze
Smitsem na fotografii czuł się bosy, zasmarkany i
głupi ponad wszelkie pojęcie.
– Nie może mu pan zabronić przyjechać? –
zapytał pana Hendricksa. – Powiedzieć, że nie
zostanie przyjęty do tej szkoły? To znaczy, jeśli ma
pan jakieś wątpliwości.
– To jest Smithfield Grant – wyjaśnił pan
Hendricks. – Jego ojciec... twój ojciec... jest jednym
z najbardziej wpływowych ludzi w tym kraju.
Prędzej zatrzymałbym wiatr, niż powstrzymałbym
Granta od zrobienia tego, na co ma ochotę.
– Ja także jestem Grantem – przypomniał Luke,
niepewny, czy stara się w ten sposób zażartować,
czy też chce wypróbować te słowa, sprawdzić, czy
zabrzmią przekonująco. Jego głos okazał się cichy i
niepewny, pod każdym względem sprawiając mu
zawód.
Ale pan Hendricks skinął głową.
– Dobrze – powiedział. – Pamiętaj o tym.
R
OZDZIAŁ
3
Luke siedział na szczycie schodów
prowadzących do Szkoły Hendricksa i
przygotowywał się do odegrania swojej roli,
ponieważ Smits Grant miał przyjechać lada moment.
Mój brat tu niedługo będzie – powtarzał sobie
Luke. – Jestem tak szczęśliwy, że nie mogłem
wysiedzieć w środku. Nie darowałbym sobie,
gdybym nie był pierwszą osobą, która go zobaczy.
Wszystko to nie mogło być dalsze od prawdy:
pan Hendricks musiał się posunąć niemalże do
postraszenia Luke’a plutonem egzekucyjnym, żeby
wypędzić go na zewnątrz, a sam Luke byłby
najszczęśliwszy, gdyby nigdy w życiu nie miał
zobaczyć Smitsa.
Czy to było możliwe? A gdyby Luke odwrócił
się teraz, ukrył w szkole i jakimś cudem cały czas
schodził Smitsowi z drogi? Na pewno będą w
różnych klasach, a Luke mógłby zdobyć plan lekcji
Smitsa i dopilnować, żeby nigdy się nie spotkali.
Miał mnóstwo doświadczenia w ukrywaniu się.
Oczywiście, aby unikać Smitsa, musiałby się też
obchodzić bez jedzenia, ponieważ wszyscy chłopcy
zawsze spotykali się w jadalni. Luke jakoś nie
potrafił sobie wyobrazić, żeby pan Hendricks
pozwolił mu jadać gdzie indziej.
Poza tym sam by tego nie chciał, ponieważ
wszyscy jego przyjaciele zostaliby w jadalni – tak
naprawdę wolałby, żeby to Smits był oddzielony od
innych i ukryty. O ile rzeczywiście musiał być w
Szkole Hendricksa.
Po raz chyba milionowy, od kiedy dowiedział
się o istnieniu Smitsa, Luke zaczął się zastanawiać:
Dlaczego on w ogóle chce tu przyjechać?
Nie odrywał spojrzenia od długiej, zakręcającej
drogi prowadzącej na podjazd. Ciemny samochód
skręcił w bramę Szkoły Hendricksa, zniknął za kępą
drzew, pojawił się znowu i przyspieszył, zbliżając
się do gmachu szkoły. Luke poczuł, że jego żołądek
się zaciska.
Samochód zatrzymał się na podjeździe przed
szkołą – długi jak traktor razem z przyczepą na
siano. Wszystkie dziesięć okien miało
przyciemniane szyby, więc Luke nie wiedział, czy w
środku znajduje się chłopiec wpatrujący się w niego
tak samo intensywnie, jak on wpatrywał się w
samochód.
No nie. A jeśli przyjechali także rodzice Smitsa?
Luke nie pomyślał o tym wcześniej, a teraz w
jego żyłach zaczęła płynąć czysta panika. Nie byłby
w stanie spotkać się jednocześnie z całą trójką
Grantów, po prostu nie mógłby tego zrobić.
Drzwi kierowcy otworzyły się płynnie, jakby
zostały osadzone na dobrze naoliwionych zawiasach.
Luke wstrzymał oddech, czekając, kto się pojawi.
Wyłonił się lśniący but, a potem drugi, chyba jeszcze
bardziej błyszczący – z samochodu wysiadł i
wyprostował się wysoki, arystokratycznie
wyglądający mężczyzna w ciemnoniebieskim
uniformie i sztywnej czapce. Złociste plecionki
zdobiły mankiety i kołnierzyk uniformu, a także otok
czapki. Luke był gotów uwierzyć, że zostały
zrobione z prawdziwego złota.
Mężczyzna obrócił się i przemaszerował jak
żołnierz na drugą stronę samochodu, gdzie otworzył
drzwi, wyciągnął rękę i powiedział:
– Sir?
Czyli to nie był pan Grant, tylko służący, szofer.
Luke zobaczył bardzo bladą rękę, która
wysunęła się z samochodu i chwyciła dłoń szofera.
Luke rozpoznał wysiadającego chłopca jako znanego
mu ze zdjęcia Smitsa Granta.
Jakimś cudem zdołał zmusić swoje nogi, żeby
zeszły po schodach do samochodu. Pan Hendricks
wyraził się całkowicie jasno: Luke miał się
zachowywać, tak, jakby się cieszył na widok Smitsa.
Powinien od razu do niego podbiec – ale myśli
Luke’a pędziły znacznie szybciej niż jego stopy.
Co powinienem zrobić, kiedy już tam zejdę?
Uścisnąć mu rękę? Czy... no nie. A jeśli Grantowie
mają zwyczaj ściskać się na powitanie?
Luke potknął się na dole schodów, ale zaraz
odzyskał równowagę – szofer i Smits chyba niczego
nie zauważyli, nie patrzyli w jego stronę. Luke
zatrzymał się zaledwie trzy metry od młodszego
chłopca, ale musiał odchrząknąć, żeby Smits
odwrócił do niego głowę.
– Cześć, yyy, bracie – powiedział niepewnie
Luke.
Z wahaniem uniósł prawą rękę, żeby uścisnąć
dłoń Smitsa, gdyby tamten sobie tego życzył, a jeśli
Smits podszedłby dostatecznie blisko i wyciągnął
obie ręce, Luke byłby w stanie zmusić się do objęcia
go w czymś w rodzaju uścisku – o ile rzeczywiście
było to konieczne.
Smits nawet nie drgnął.
Zimne, szare oczy wpatrywały się w Luke’a –
chłopiec miał wrażenie, że wręcz patrzyły poprzez
niego. Przez jedną straszliwą chwilę obawiał się, że
Smits odmówi rozpoznania go, może nawet wrzaśnie
na głos: „Ten chłopiec to oszust! Ukradł imię
mojego prawdziwego brata!”. Ale wtedy Smits
odwrócił wzrok i mruknął:
– Cześć, Lee.
Luke odetchnął, ledwie powstrzymując głośne
westchnienie ulgi.
Smits spojrzał na szofera.
– Mój bagaż? – zapytał.
– Oczywiście, sir – odparł szofer i przeszedł na
tył samochodu.
Luke opuścił na pół wyciągniętą prawą rękę,
ponieważ było jasne, że Smits nie życzy sobie, żeby
go dotykać. Podczas gdy Smits obserwował szofera,
Luke zebrał się na odwagę, żeby rzucić okiem do
wnętrza samochodu. Gdyby siedzieli tam pan i pani
Grant, chciał być przygotowany.
– Nie przyjechali – powiedział Smits.
Luke podskoczył.
– Co?
– Mama i tata – wyjaśnił Smits. – Nie byli
zainteresowani, żeby mi tu towarzyszyć. – Mówił z
taką pewnością siebie, że Luke miał ochotę go
trzepnąć.
– Jasne – odparł. – Cóż, dlaczego mieliby to
robić?
Starał się, żeby jego słowa zabrzmiały
zwyczajnie, tak jakby rozmawiał ze swoimi braćmi –
prawdziwymi braćmi.
– Ze względu na mnie – powiedział Smits. –
Ponieważ mogliby chcieć się ze mną pożegnać.
R
OZDZIAŁ
4
Do obiadu cała szkoła huczała już od plotek.
Nowy chłopiec przywiózł cztery walizki, własny
komputer i ogromny telewizor. Nowy chłopiec rzucił
okiem na pokój, który miał dzielić z pięcioma
kolegami, udał się do gabinetu administratorki i
zażądał własnego pokoju, w dodatku odpowiednio
dużego. Nowy chłopiec wszedł do jadalni podczas
obiadu, pociągnął raz nosem i natychmiast oznajmił,
że wszystkie jego posiłki mają być podawane
oddzielnie i dowożone z odległego o godzinę drogi
miasta.
Luke był skłonny uwierzyć we wszystkie te
plotki, chociaż, o ile wiedział, był jedynym
chłopcem w szkole, który rzeczywiście spotkał
Smitsa.
– Jaki on jest naprawdę? – zapytał Trey,
szturchając widelcem pozbawiony smaku kopczyk
gotowanej zieleniny na talerzu. – Rzeczywiście taki
okropny?
Luke przez minutę żuł i przełykał kęs,
zadowolony dla odmiany, że jedzenie jest tak twarde
i włókniste, bo dzięki temu miał czas, żeby się
zastanowić. Wzruszył ramionami, starając się, żeby
wypadło to nonszalancko.
– Cóż, jest moim bratem – powiedział. – Chyba
większość braci jest okropna.
Trey prychnął.
– Twoim bratem, jasne. To dlaczego ty nie
przywiozłeś ze sobą komputera i telewizora?
Dlaczego ty nie masz oddzielnego pokoju? Dlaczego
jesz te pomyje, zamiast, bo ja wiem, kawioru i foie
gras? Luke nie miał najbledszego pojęcia, czym są
kawior albo foie gras, ale nie zamierzał się do tego
przyznawać. Wiedział, że wszyscy chłopcy przy
stole patrzą na niego, czekając na odpowiedź, więc
znowu wzruszył ramionami.
– Widać nie jestem taki wybredny jak on –
powiedział. – Widać jestem milszym gościem.
Z ulgą zauważył, że chłopcy przestali się w
niego wpatrywać – ich wzrok był teraz wlepiony w
punkt tuż nad jego głową.
– Lee? – powiedział ktoś.
Luke obrócił się w miejscu i zobaczył, na co
patrzyli pozostali, czyli Smitsa. Poczuł, że jego
twarz robi się czerwona – ile tamten zdążył
usłyszeć?
– Nie przedstawisz mnie? – zapytał zimno Smits
i usiadł obok Luke’a. Pozostali chłopcy pospiesznie
zrobili mu miejsce, jakby stół tak naprawdę należał
do Smitsa i byli wdzięczni, że nie rozkazał im się
wynosić.
– Tak, jasne – odparł Luke. – Słuchajcie, to jest
mój brat, Smits. – Był dumny, że to gigantyczne
kłamstwo zdołało mu tak gładko przejść przez
gardło. – Smits, to jest Trey, Robert, Joel, John...
Smits skinieniem głowy przyjmował każde imię
i wyciągał do każdego chłopca rękę do uściśnięcia, a
przyjaciele Luke’a po chwili niepewności zdołali się
domyślić, że także powinni się przywitać. Luke nie
był zdziwiony ich niezręcznością, ale czuł się
dziwnie zawstydzony – dlaczego Trey nie mógł
pamiętać, że powinien odłożyć widelec, zanim
wyciągnie rękę? Ochlapał koszulę Smitsa oślizgłą
zieleniną, a Smits tylko pogorszył sprawę, udając, że
niczego nie zauważył, i potrząsając dłońmi na prawo
i lewo, jak dobrze ułożony polityk.
– Miło mi cię poznać – powtarzał w kółko. –
Miło mi cię poznać.
Luke przypomniał sobie, co pomyślał, kiedy po
raz pierwszy zobaczył zdjęcie Smitsa – że chłopiec
wygląda jak miniaturowy dorosły. Zachowywał się
też jak dorosły albo może jak mały robot,
zaprogramowany, żeby mówić to, co zdaniem
jakiegoś sztywnego i oficjalnego dorosłego powinno
mówić dziecko. Luke miał ochotę wrzasnąć na
niego: „Daruj sobie i powiedz nam prawdę.
Dlaczego tu jesteś?”.
Oczywiście nie zrobił tego.
– A zatem – powiedział Smits, kiedy prezentacja
nareszcie dobiegła końca. – Czy to porządne
miejsce? Lee nie powiedział mi prawie niczego, nie
pisze do domu tak często, jak życzyłaby sobie tego
mama. – Żartobliwie szturchnął Luke’a w ramię i
mrugnął do pozostałych chłopców. – Muszę
powiedzieć, że tutejszy personel jest niezwykle
skłonny do kompromisów.
Luke domyślił się, że Trey jest jedyną osobą
przy stole, która wie, co to są „kompromisy”, i
pewnie dlatego odważył się odezwać.
– Dlatego, że dali ci oddzielny pokój –
powiedział Trey. – I pozwolili sprowadzać jedzenie,
jakie chcesz.
Smits popatrzył na talerze pozostałych
chłopców.
– Oczywiście – powiedział. – Trudno się
spodziewać, żeby ktokolwiek jadł coś takiego.
Luke zauważył, że John i Joel bez słowa
odłożyli widelce.
– Nie jest takie złe – wtrącił. – Powinieneś
spróbować, zanim coś postanowisz.
Smits roześmiał się.
– Nie, dziękuję – powiedział. – Mama zawsze
powtarza, że masz niewyrobiony gust, a tata żartuje,
że Lee jest w stanie zjeść wszystko, co nie próbuje
zjeść jego. Ja jestem inny.
– Dla Smitsa wszystko co najlepsze, tak? –
zapytał cicho Luke.
Smits klepnął go po plecach.
– Pamiętasz! – zawołał, a potem odsunął się od
stołu. – No nic, pozwolę sobie się pożegnać.
Chciałem tylko poznać przyjaciół Lee. Do
zobaczenia później.
I całkowicie ignorując szkolne zasady,
wymaszerował z jadalni.
Nikt go nie zatrzymywał, a Luke i jego
przyjaciele gapili się za nim jeszcze przez dobrą
minutę.
– O co tu chodziło? – zapytał w końcu Trey.
– Nie mam najbledszego pojęcia – odpowiedział
Luke.
R
OZDZIAŁ
5
Po obiedzie był czas na zabawę.
Luke czuł się z tego powodu niezwykle dumny,
ponieważ to on wpadł na pomysł, żeby poprosić
pana Hendricksa o wyznaczenie czasu na bieganie i
zabawę.
Większość jego kolegów dawniej ukrywała się
w niewielkich pomieszczeniach i od dziecka byli
uczeni zachowywania ciszy i bezruchu, szeptania
zamiast krzyczenia i chodzenia na palcach zamiast
biegania.
Od tego zależało ich życie – Luke nie wiedział i
nie chciał wiedzieć, jak wiele cieni zostało
wykrytych z powodu pechowego okrzyku radości
albo przebiegnięcia po skrzypiącej podłodze.
Jednakże jego koledzy stali się tak dobrzy w
nieruszaniu się i niemówieniu, że nawet teraz
sprawiali wrażenie, jakby się ukrywali.
– Potrzebują okazji, żeby pobyć dziećmi –
przekonywał pana Hendricksa na początku lata. –
Potrzebują czasu, w którym będą mogli biegać tak
szybko, jak zdołają, krzyczeć na cały głos... – Luke
nie był w stanie dokończyć myśli, ponieważ
napłynęła do niego fala wspomnień z jego zabaw z
braćmi, prawdziwymi braćmi. Piłka nożna, baseball,
futbol, zbijak, siatkówka, berek...
– No dobrze – powiedział pan Hendricks. –
Zajmij się tym.
Na początku wydawało się, że pomysł Luke’a
skończy się sromotną klęską. Chłopcy, którzy przez
całe życie siedzieli nieruchomo, nie mieli pojęcia,
jak się biega, kulili się na widok toczącej się w ich
stronę piłki i przewracali się ze strachu, jeśli ktoś
rzucił w nich piłeczką tenisową. Jednakże Luke był
cierpliwy. Rzucał piłką tak powoli, że niemal się nie
poruszała i chwalił każdego, kto zdołał chociażby iść
szybszym krokiem. Teraz, po trzech miesiącach,
Trey okazał się całkiem dobrym miotaczem w
baseballu, John był świetny w zbijaku, a w klasie
ośmiolatków był mały chłopiec, który potrafił biegać
tak szybko, że zdarzało mu się prześcigać nawet
nauczycieli, którzy czasem brali udział w zawodach.
Luke uważał, że ma prawo być dumny z
kolegów, chociaż nadal bawili się zwykle w jadalni z
odsuniętymi pod ścianę stołami i krzesłami. Myśl o
wyjściu na zewnątrz była ciągle zbyt przerażająca
dla większości chłopców. Jednakże Luke miał
nadzieję, że następnego lata wszyscy będą już biegać
na zewnątrz, wspinać się na drzewa, a może nawet
wymyślać własne zabawy.
O tym właśnie marzył, kiedy nie marzył o
zmianie ustawy populacyjnej.
Jednakże kiedy tego wieczora zaczął składać
krzesła po obiedzie, zatrzymała go pani Hawkins,
dyrektorka administracyjna.
– Dzisiaj nie będziesz się bawił, młody
człowieku.
Luke zagapił się na nią – pani Hawkins nigdy
nie zostawała w szkole do obiadu, a co dopiero do
wieczora. Była dość nieprzyjemną osobą i Luke nie
przypominał sobie, żeby zamieniła z nim chociaż
dwa słowa od dnia, w którym został przywieziony do
szkoły.
Pani Hawkins mówiła dalej, jakby była
przyzwyczajona do tego, że chłopcy jej nie
odpowiadają – co zapewne było zgodne z prawdą.
– Zamiast tego spotkasz się w bratem w holu
głównym – powiedziała, a kiedy Luke nie ruszył się
z miejsca, warknęła: – No już! Ruszaj się!
Luke podał jej trzymane krzesło – zdołała je
złapać, ale sprawiała wrażenie zaskoczonej, jakby
nie potrafiła rozpoznać krzesła, które zostało
złożone.
Poza panem Hendricksem cały personel szkoły
był trochę dziwny i gdyby Luke nie wiedział, że to
niemożliwe, zastanawiałby się, czy oni także nie
spędzili dzieciństwa w ukryciu. Jednakże ustawa
populacyjna obowiązywała od czternastu lat, a Luke
był jednym z najstarszych dzieci, które wyszły z
ukrycia. Pan Hendricks po prostu celowo zatrudniał
dziwaków.
– Gdyby pani Hawkins chciała któregoś z was
wydać – powiedział pewnego razu Luke’owi – to kto
by jej uwierzył?
To samo odnosiło się do nauczycieli, szkolnej
pielęgniarki, a nawet woźnych. Luke rozumiał
podane przez pana Hendricksa powody, ale czasem
żałował, że nie może mieć do czynienia z
normalnymi dorosłymi. Teraz nie był pewien, czy
powinien uwierzyć w polecenie pani Hawkins, czy
może jej się coś pomyliło. Smits powinien chyba być
tutaj, bawiąc się z innymi chłopcami, a nie wyciągać
Luke’a na prywatne spotkanie.
– Głuchy jesteś? – zapytała groźnie pani
Hawkins.
– Uhm, nie – odparł Luke. – To znaczy, nie,
proszę pani.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
– Trey, możesz dzisiaj wieczorem zorganizować
zabawę? – zawołał po drodze do przyjaciela.
– Co... Jak ja mam to zrobić? – Trey był tak
spanikowany, jakby Luke zażądał, żeby zaatakował
kwaterę główną Policji Populacyjnej.
– Weź sobie do pomocy Johna i Joela – rzucił
Luke.
Joel i John spojrzeli znad odsuwanego stołu tak
samo przerażeni jak Trey.
Luke nie był pewien, czy poradzą sobie bez
niego, ale mimo to wyszedł z sali.
Korytarz przed jadalnią był cichy i słabo
oświetlony. Luke mijał ciemne sale lekcyjne i
gabinety. Postanowił powiedzieć po prostu
Smitsowi, żeby spadał, właśnie tak – Smits nie miał
prawa mu rozkazywać.
Kiedy jednak znalazł się w holu głównym –
przestronnym pomieszczeniu z zabytkowymi
portretami na ścianach – jego pewność siebie
zniknęła. Smits stał tam samotnie, odwrócony
plecami i Luke po raz pierwszy uświadomił sobie,
jak drobny jest ten chłopiec. Wyglądał jak ktoś, kto
zostaje wybrany jako ostatni do drużyny
baseballowej.
W tym momencie Smits odwrócił się.
– Cześć, bracie – powiedział serdecznie. –
Pomyślałem sobie, że mógłbyś oprowadzić mnie po
szkole i pokazać, jak to miejsce właściwie wygląda.
– Dobra – odparł niepewnie Luke.
Smits już otwierał frontowe drzwi, jakby to on,
a nie Luke, znał Szkołę Hendricksa. W milczeniu
zeszli po schodach, a potem Smits odwrócił się i
przyjrzał się budynkowi, mrużąc oczy.
– Dlaczego tu nie ma ani jednego okna? –
zapytał.
Luke nie był pewien, ile Smits wie o Szkole
Hendricksa, trzecich dzieciach i potrzebach cieni,
które wyszły z ukrycia – ale na pewno znał prawdę i
nie musiał zadawać tego pytania.
Wybrał najbezpieczniejszą możliwą odpowiedź.
– Niektóre dzieciaki tutaj cierpią na agorafobię.
Wiesz, co to jest? To znaczy, że boją się otwartych
przestrzeni. Pan Hendricks uważa, że brak okien
może im pomóc w leczeniu – wyjaśnił. – Uważa, że
jeśli nie będą widzieć świata zewnętrznego, zaczną
za nim tęsknić.
– Ale to jest tortura dla wszystkich pozostałych,
prawda? – odparował Smits. – To jak okrutna i
dziwaczna kara, że nie wspomnę o zagrożeniu
pożarowym. – Potrząsnął głową, odgarniając
opadającą na oczy grzywkę. – Zażądam, żeby w
moim pokoju zostało przebite okno. Może nawet w
każdym pomieszczeniu, w którym miałbym
przebywać. To nie do pomyślenia, żeby dziedzic
fortuny Grantów zginął w pożarze czy czymś takim.
Luke zauważył, że tamten powiedział
„dziedzic”, a nie Jeden z dziedziców” – czy to była
wskazówka? Czy Smits przyszedł po to, żeby ostrzec
go, że powinien się trzymać z dala od rodzinnych
pieniędzy? Czy powinien teraz odpowiedzieć: „Ej,
nie potrzebuję ani grosza z waszej fortuny, nie chcę
niczego od waszej rodziny poza tożsamością i
prawem do istnienia”?
Ale nic nie powiedział – to prawda, że nie
obchodziły go pieniądze Grantów, nie potrafił
jednak zdobyć się na szczerą rozmowę z tym
dziwnym, przesadnie pewnym siebie dzieciakiem.
Łatwiej było udawać, że łączące ich kłamstwo jest
rzeczywistością.
Poszli na spacer drogą prowadzącą do szkoły –
w innym towarzystwie byłoby to dla Luke’a
przyjemnością. W krzakach grały koniki polne, a na
horyzoncie lśniło zachodzące słońce, ale on sam był
zbyt spięty, żeby się tym cieszyć.
– W tamtym domu mieszka dyrektor szkoły –
powiedział, wskazując palcem po to tylko, żeby
przerwać ciszę. – Nazywa się pan Hendricks i
zwykle nie przychodzi do szkoły, pozwala, żeby
wszystko toczyło się swoim trybem.
– Rozmawiałem z nim dzisiaj cztery razy –
odparł Smits.
– O – powiedział Luke. Kilka miesięcy temu nie
miałby odwagi, żeby wykrztusić cokolwiek więcej,
ale teraz stał się śmielszy. – O czym?
– O ważnych sprawach – zbył go Smits.
Ruszyli dalej, ale Luke widział, że młodszy
chłopiec nie zwraca w ogóle uwagi na otoczenie – na
pochylające się łagodnie nad drogą wierzby
płaczące, na strumyk bulgoczący tuż na granicy
terenu szkoły.
– Widziałem już to wszystko, kiedy tu jechałem
– rzucił niecierpliwie Smits. – Nie ma niczego
więcej?
– Na tyłach szkoły jest nasz ogród i las... –
zaczął Luke.
– Zaprowadź mnie tam – przerwał Smits.
Odwrócili się, a Luke ze wszystkich sił starał się
ukryć niepewność. Był dumny z wieczornych zabaw,
ale był jeszcze bardziej dumny ze szkolnego ogrodu.
Pod jego kierunkiem uczniowie Szkoły Hendricksa
zasadzili rośliny, pielili je i dbali o nie przez całe
lato. Potrafił sobie wyobrazić, jak Smits rzuca tylko
okiem na ogród i prycha lekceważąco: „No i?”.
A jeśli chodziło o las – las także był
szczególnym miejscem. Kiedy na wiosnę Luke
przybył do Szkoły Hendricksa, las stał się jego
schronieniem; to tam na polanie po raz pierwszy
spróbował założyć ogród i tam odważył się postawić
oszustowi Jasonowi. Tam też spotkał dziewczęta z
sąsiedniej Szkoły dla Dziewcząt Harlow – w tym
jego obecną przyjaciółkę Ninę, która, czego był
pewien, pewnego dnia przyczyni się do zniesienia
ustawy populacyjnej.
Luke wiedział, że nigdy nie potrafiłby wyjaśnić
tego wszystkiego Smitsowi, który w ogóle nie miał
prawa o tym słuchać i którego prawdopodobnie w
ogóle by to nie obeszło. Dla Smitsa las wyglądał na
pewno jak mnóstwo postrzępionych krzaków i
zaniedbanych drzew.
Gotując się w milczeniu ze złości, poprowadził
Smitsa w bok od drogi, a potem zarośniętą ścieżką
do lasu. Ściemniało się już, więc może Smitsowi
wystarczy, jeśli tylko przejdą koło lasu i ogrodu, a
Luke nie będzie musiał wysłuchiwać jego
komentarzy.
Luke odwrócił się na skraju lasu.
– Proszę bardzo, tu jest las. Teraz już go
widziałeś.
Smits nie odpowiedział, tylko schylił się,
przechodząc pod niską gałęzią i niepewnie dotknął
pnia drzewa, jakby się obawiał, że może go ugryźć.
– Często tu przychodzisz? – zapytał.
– Dawniej tak – odparł szorstko Luke.
– Niewiele wiem o przyrodzie – przyznał Smits.
– Czasem się zastanawiam...
– Nad czym? – zapytał Luke.
Smits potrząsnął głową, jakby nie chciał albo
nie mógł powiedzieć nic więcej. Przesuwał palcami
po korze drzewa, aż w końcu spojrzał z powrotem na
Luke’a, a w świetle zmierzchu jego twarz wydawała
się bledsza niż kiedykolwiek.
– Czy możesz mi pomóc? – wyszeptał. – Czy
możesz być Lee?
R
OZDZIAŁ
6
Luke wpatrywał się w młodszego chłopca.
Ja... ja nie wiem – przyznał uczciwie i była to
prawdopodobnie pierwsze szczere słowa, jaką
powiedział do Smitsa. – Mogę spróbować.
Smits opuścił wzrok.
– W jego śmierci było coś dziwnego –
wyszeptał tak cicho, że Luke musiał się nachylić,
żeby go usłyszeć.
– Był na nartach, prawda? – zapytał Luke, który
miał bardzo blade pojęcie, na czym polega jazda na
nartach. – Czy wpadł na drzewo?
Smits niecierpliwie potrząsnął głową.
– Nie rozumiesz – odparł. – On... – Urwał, a
jego spojrzenie nagle przykuło coś znajdującego się
za Lukiem. W następnej chwili znowu spojrzał pod
nogi i podniósł głos. – Fuj! Po co mnie tu
przywlokłeś?! Mam całe buty ubłocone!
Zaskoczony Luke spojrzał przez ramię – w ich
stronę biegł masywny mężczyzna, którego nigdy
wcześniej nie widział.
– Widzę cię, Smithfield! – krzyknął mężczyzna.
– Zabawa skończona.
Kiedy znalazł się bliżej, Luke miał wrażenie, że
widzi poruszające się drzewo albo górę – mógł tylko
z podziwem patrzeć na potężnego mężczyznę z
wydatnymi mięśniami na rękach i nogach. Jego szyja
była chyba grubsza niż talia Luke’a, a pięści
zaciskał, jakby szykował się do walki. Luke od razu
pożałował każdego przeciwnika, który ośmieliłby się
z nim zmierzyć.
– Cześć, Oscar – powiedział Smits spokojnie,
jakby znowu znajdował się w jadalni i witał z
kolegami Luke’a. Nagle znowu zaczął przypominać
małego robota.
– To nie było śmieszne, co zrobiłeś – pieklił się
Oscar. – Twoi rodzice zostali o wszystkim
poinformowani i nie byli zachwyceni.
Smits wzruszył ramionami.
– Chodzenie z ochroniarzem jest okropnie
męczące, wiesz – powiedział.
Przez moment Luke obawiał się, że Oscar
uderzy Smitsa: ogromny mężczyzna podszedł bliżej,
ale ograniczył się do groźnego przymrużenia oczu.
– To konieczne – rzucił z irytacją. – To
ryzykowne, żebyś poruszał się gdziekolwiek bez
ochrony, szczególnie – popatrzył z obrzydzeniem na
niskie drzewa i wysoką, nieprzycinaną trawę na
skraju lasu – szczególnie w miejscu do tego stopnia
pozbawionym zabezpieczeń.
– Ale tu jest Lee – przypomniał Smits. –
Dlaczego nie chronisz także jego?
Oscar przeniósł na chwilę spojrzenie na Luke, a
potem z powrotem na Smitsa. Sprawiał wrażenie
jeszcze bardziej wściekłego.
– Twoi rodzice zatrudnili mnie wyłącznie do
ochrony ciebie – przypomniał. – Wykonuję moją
pracę z honorem, godnością i dumą. – Przemawiał
tak pompatycznie, że Luke prawie spodziewał się, że
zakończy zdanie wojskowym salutem.
Smits przewrócił oczami.
– Czyli mówisz „z honorem, godnością i
dumą”? – powtórzył, wyraźnie przedrzeźniając
słowa mężczyzny. – Trudno było ci chyba
wytłumaczyć się z tego, że obudziłeś się o kilka
godzin za późno, zamknięty w schowku, podczas
kiedy ja już wyszedłem.
– To twoja wina! – wybuchnął Oscar. – I twoi
rodzice o tym wiedzą, opowiedziałem im wszystko.
Podałeś mi środek nasenny i zaciągnąłeś mnie do
tego schowka.
Luke uznał, że chyba poważnie nie docenił
Smitsa, skoro był on w stanie przeciągnąć Oscara
choćby o kilka centymetrów. Smits nie byłby
ostatnim dzieciakiem wybranym do drużyny
baseballowej, tylko dzieciakiem, który stratowałby
każdego gracza nawet bez pomocy kolegów.
– Ja? – zapytał niewinnie Smits. – Ja jestem
tylko małym dzieckiem, skąd miałbym wziąć jakiś
środek nasenny? Skąd miałbym siłę, żeby cię gdzieś
zaciągnąć?
– Miałeś pomocnika – warknął Oscar. – Ten
szofer...
– Ej – wzruszył ramionami Smits. – To będzie
twoje słowo przeciwko jego słowom. I moim.
– Ale twoi rodzice mi uwierzyli – odparował
Oscar, złapał Smitsa za ramię i szarpnął tak, że
chłopiec prawie stracił równowagę. – Chodź,
zabieram cię w jakieś bezpieczne miejsce.
– Dobrze – powiedział Smits. – Jak wrócimy do
pokoju, możesz wyczyścić moje buty z błota.
Oscar jęknął.
Luke w ślad za nimi wszedł na wzgórze,
trzymając się kilka kroków z tyłu. Smits wyraźnie
już o nim zapomniał, a Oscar od początku
praktycznie go nie zauważał. Smits dogadywał teraz
Oscarowi, nabijając się, że jest głupim i łatwym do
nabrania mięśniakiem.
W co takiego bawił się Smits? Czy to w ogóle
była zabawa?
Luke pamiętał gorączkowy ton jego głosu: „Czy
możesz mi pomóc? Czy możesz być Lee?” i „W jego
śmierci było coś dziwnego”. Co Smits miał na
myśli?
Luke’owi wydawało się, że przyjmując
tożsamość Lee Granta uciekł przed
niebezpieczeństwem, ale teraz nagle poczuł, że być
może zamienił jeden rodzaj niebezpieczeństwa na
inny.
R
OZDZIAŁ
7
Okazało się, że Smits chodzi jednak na lekcje z
Lukiem – i to na wszystkie.
– Widzicie, tak się właśnie dzieje, kiedy starszy
brat się obija, ucieka ze szkoły i zostaje na drugi rok
– powiedział Smits, siadając w ławce za Lukiem
następnego ranka. – Musi wytrzymywać z młodszym
bratem przez cały dzień.
Luke czuł, że wszyscy jego koledzy się w nich
wpatrują, ale Smits uśmiechnął się tylko do nich
promiennie.
– To ja jestem tym mądrzejszym z braci,
jakbyście nie zauważyli – oznajmił.
Luke spojrzał na niego z wściekłością.
– Daruj sobie – mruknął półgłosem.
– Ktoś nas słyszy – syknął w odpowiedzi Smits.
Luke na pół się odwrócił – z tyłu klasy,
zaledwie
metr od nich, nad chłopcami
przemykającymi jeszcze do sali górowała potężna
sylwetka.
To był Oscar.
Nie tylko Luke się na niego gapił – olbrzymi
mężczyzna sam w sobie wystarczająco przyciągał
uwagę, ale dzisiaj jeszcze bardziej rzucał się w oczy
dzięki trzymanemu w potężnej dłoni młotowi
dwuręcznemu.
– Słuchajcie, poznajcie mojego ochroniarza –
przedstawił go Smits.
– Czy on zawsze... – Trey przełknął ślinę. –
Chodzi tak uzbrojony?
– Chodzi ci o ten młot? – Smits wykrzywił się
drwiąco. – Według moich rodziców to jest
kompromis. Będzie go nosił, dopóki pan Hendricks
nie przebije tutaj kilku okien. – Smits rozejrzał się
po kompletnie nierozumiejących twarzach. – Czy
żaden z was nie pomyślał, co by się stało, gdyby tu
wybuchł pożar? Ze bylibyście całkowicie uwięzieni?
Nie musicie się już dłużej martwić, w sumie to wasi
rodzice powinni się dorzucić do pensji Oscara. Jak
rozwali mur, to was też uratuje.
Smits udał, że robi zamach niewidzialnym
młotem.
– Chłopcy, przypominam, że mamy
przygotowane procedury ewakuacyjne – odezwał się
łagodnie stojący na przedzie klasy ich nauczyciel,
profesor Dirk.
Wszyscy popatrzyli na niego z podziwem, a
Luke zastanawiał się, czy którykolwiek z jego
kolegów kiedykolwiek wcześniej obawiał się tutaj
pożaru. Niebezpieczeństwo czyhające na zewnątrz
murów Szkoły Hendricksa wydawało się zawsze tak
wielkie, że był pewien, iż nikt nigdy nie bał się
uwięzienia w środku. Miał ochotę wstać i zapytać:
„Czy czujecie się lepiej, wiedząc, że macie jeszcze
jeden powód do obaw?”.
Zamiast tego osunął się niżej na krześle i
siedział cicho, podczas gdy profesor Dirk zaczął
lekcję historii starożytnej.
Reszta dnia upłynęła podobnie: Smits się
popisywał, koledzy Luke’a gapili się na Oscara, a
Luke podczas każdej kolejnej lekcji mógł tylko
coraz bardziej kulić się na krześle. Posiłki były
chwilą ulgi, ponieważ Smits nie pojawiał się na nich
– w każdym razie nie fizycznie, ponieważ chyba
wszyscy w jadalni rozmawiali o nim.
– Jak myślicie, co on teraz je? – zapytał przy
obiedzie Joel, podnosząc łyżkę ociekającą rzadką
kaszą na wodzie.
– Pieczoną dziką kaczkę, oczywiście nielegalną,
ziemniaki z czosnkiem, zieloną fasolkę krojoną we
wstążki i mus czekoladowy – odparł ponuro Trey. –
Mówił mi wcześniej.
– Może kłamał – powiedział Luke.
– Nie – zaprzeczył Trey. – Ja mu wierzę.
Luke także wierzył, przynajmniej w tej sprawie,
ale nie zamierzał tego przyznawać.
– Jak myślicie, ile ten jego ochroniarz musi jeść,
żeby utrzymać takie mięśnie? – spytał John. –
Widzie liście go? Nie zrobiłem nawet kawałka pracy
domowej w czasie na samodzielną naukę, myślałem
tylko o tym, co by się stało, gdyby zamachnął się na
mnie tym młotem. Wiecie, stał tuż za mną.
– I tak nigdy nie odrabiasz lekcji w czasie na
samodzielną naukę – powiedział Luke, ale
najwyraźniej nikt go nie usłyszał.
Kiedy przyszła cisza nocna, Luke marzył tylko o
tym, żeby ten dzień się skończył, ale ledwie zasnął,
ktoś zaczął nim potrząsać. To była potężna łapa z
grubymi palcami – Luke nigdy wcześniej nie
wiedział, że ludzie mogą mieć do tego stopnia
umięśnione palce.
– Twój brat cię potrzebuje – szepnął niski głos.
– Chodź.
To był Oscar, a Luke stłumił jęk przerażenia.
– Nie obudź kolegów – ostrzegł Oscar.
Luke był ciekaw, ilu z nich już się obudziło i
teraz udawało tylko sen. Siedmiu chłopców dzieliło
z nim pokój – ilu z nich miało odrobinę uchylone
powieki, tylko tyle, żeby zobaczyć, że wychodzi?
Jeśli Oscar chciał wywabić Luke’a, żeby go
skrzywdzić albo może nawet zabić, ilu chłopców
potrafiłoby powiedzieć panu Hendricksowi: „Oscar
przyszedł do naszego pokoju o północy, żeby zabrać
Luke’a. To jego wina, on jest niebezpieczny”?
Luke powiedział sobie, że Oscar nie ma
powodów, żeby robić mu krzywdę, nie mówiąc o
zabijaniu, a zatem nie miał powodów, żeby się go
obawiać.
Ale i tak się bał.
R
OZDZIAŁ
8
Luke zmusił się do wstania z łóżka – Oscar
trzymał mu ostrzegawczo rękę na ramieniu, a
chłopiec z trudem powstrzymał się od tego, żeby
złapać Treya, który spał na łóżku piętrowym nad
nim, albo śpiącego na sąsiednim łóżku Joela, i
błagać, żeby z nim poszli albo go ratowali. Nagle
miał wrażenie, że także potrzebuje ochroniarza.
Ale zachował milczenie, jakby najważniejsze
było wyparcie się własnego strachu. Oscar wypchnął
go przez drzwi na korytarz, a potem pociągnął na
górę tylnymi schodami. Luke wbrew woli
przypomniał sobie, kiedy ostatnio był w nocy poza
pokojem, a do tego tak przerażony – wtedy, kiedy
desperacko próbował pokrzyżować plany Jasona,
szpiega Policji Populacyjnej, który udawał, że jest
jednym z trzecich dzieci z fałszywymi dokumentami.
Czy teraz Oscar – albo może Smits – też snuli jakieś
plany?
Luke uspokajał siebie, że wtedy nie wiedział,
czy może zaufać komukolwiek w Szkole
Hendricksa, a teraz był pewien, że w razie potrzeby
może ufać swoim przyjaciołom i panu
Hendricksowi. Mógł pobiec do dowolnej dorosłej
osoby w szkole; nawet jeśli personel był tu dziwny,
wiedział, że wszyscy zrobią co w ich mocy, żeby mu
pomóc.
Na szczycie schodów Oscar obrócił Luke’a
twarzą do rzeźbionych drewnianych drzwi, ale zanim
jeszcze je otworzył, chłopiec usłyszał, że w środku
ktoś płacze. Kiedy drzwi się otworzyły, Smits usiadł
na łóżku i spojrzał ze złością na Luke’a.
– Tęsknię... – zaczął, ale cokolwiek chciał
powiedzieć, utonęło w napadzie żałosnego szlochu.
– Za domem – skończył za niego Oscar. –
Tęskni za domem, jak mały głupi dzieciak.
Oscar opadł na krzesło w nogach łóżka i
popchnął Luke’a w kierunku Smitsa, którego szloch
zmienił się w ciche zawodzenie. Siadając na łóżku
obok młodszego chłopca, Luke nagle zrozumiał, co
tamten chciał powiedzieć: za Lee. Smits tęsknił za
Lee, prawdziwym Lee, prawdziwym starszym
bratem, którego musiał podziwiać i kochać. Po raz
pierwszy Luke poczuł przypływ współczucia dla
Smitsa – nie potrafił sobie wyobrazić, co by było,
gdyby któryś z jego prawdziwych braci, Mark albo
Matthew, nie żył. Było wystarczająco okropne, że
Luke miał ich prawdopodobnie nigdy już nie
zobaczyć, ale przynajmniej dalej mógł sobie
wyobrażać, jak siedzą w domu, robią kawały, grabią
siano i żartują z siebie nawzajem, a może tęsknią za
nim. Potrafił sobie wyobrazić, jak ich życie toczy się
nawet bez niego.
Ale Smits – Smitsowi nie zostało nic po bracie,
który odszedł na zawsze.
A Luke zabrał jego imię.
Luke z lękiem rzucił spojrzenie na Oscara – jak
ktoś, kto słyszał szloch Smitsa, mógł uznać, że to
tylko tęskniący za domem niemądry dzieciak? Luke
wiedział, jak wygląda rozpacz, potrafił usłyszeć cały
ból w pozbawionym słów płaczu Smitsa: Mój brat
nie żyje. Kochałem go, a jego już nie ma i to boli
bardziej, niż cokolwiek mogłoby boleć... A jeśli
Oscar także to zrozumie?
Rozpacz Smitsa była niebezpieczna – mogła
stanowić śmiertelne zagrożenie dla Luke’a.
Luke wyciągnął rękę i niezręcznie poklepał
Smitsa po ramieniu.
– No już, już – powiedział głosem, który nawet
jemu samemu wydał się drewniany. – Wszystko
dobrze.
Smits zesztywniał i spojrzał na niego
oszołomiony, jakby nigdy wcześniej go nie widział.
– Naprawdę tęsknisz za domem? – zapytał
Luke. – Czy może po prostu przyśnił ci się koszmar?
Siedzący za nimi Oscar zapalił górne światło,
którego ostry blask raził oczy Luke’a. Smits
gwałtownie zamrugał.
– Tak, to rzeczywiście był koszmar –
powiedział. – Ja... śniło mi się, że umarłeś.
– Cóż, w takim razie mam nadzieję, że to po
mnie płakałeś. – Luke starał się, żeby zabrzmiało to
jak żart między braćmi, nie jak ostrzeżenie między
nieznajomymi: „Graj dalej”, miał ochotę powiedzieć
do Smitsa. „Nie pozwól, żeby Oscar domyślił się
prawdy. Chyba wiesz, co ryzykujesz?”. Nie był
jednak pewien, czy Smits to wiedział i czy w ogóle
go to obchodziło.
Smits pociągnął nosem.
– Mogę ci opowiedzieć mój sen? – zapytał.
Luke znowu rzucił okiem na Oscara, który
rozparł się na krześle z przymkniętymi oczami. Cała
jego postawa mówiła jasno: „Jestem tutaj, żeby
pilnować życia tego dzieciaka, koszmary to nie moja
sprawa”.
– Jasne – odparł Luke. – Opowiedz mi.
– Je... jechałeś na nartach – powiedział Smits,
po czym urwał i przełknął ślinę. Nie patrzył na
Luke’a, miał spuszczoną głowę i wzrok utkwiony w
kołdrze. – Jechałeś na nartach i byłeś w
niebezpieczeństwie. Wiedziałeś, że jesteś w
niebezpieczeństwie...
– A co, ty jechałeś za mną? – zapytał Luke. –
Bałem się, że się na mnie przewrócisz? – Zależało
mu na utrzymaniu lekkiego tonu, żeby powstrzymać
Smitsa od nawrotu rozpaczliwego żalu.
Smits rzucił mu spojrzenie pełne czystej furii i
w tym momencie Luke zrozumiał, że młodszy
chłopiec nie opowiada snu, ale to, co się naprawdę
stało z Lee. Uważał, że Luke powinien wiedzieć, a
tylko w ten sposób mógł mu to przekazać.
– Nie było mnie tam – wyjaśnił cicho Smits, a
Luke chciał zaprotestować i powiedzieć, że Smits
zdradza w tym momencie zbyt wiele. Ale to było
zgodne z logiką niektórych snów, pozwalających
śniącemu wiedzieć o rzeczach, które wydarzyły się
daleko od niego.
– Czy L... To znaczy, czy ja wiedziałem, co to
za niebezpieczeństwo? – spytał Luke.
Smits z namysłem przechylił głowę.
– Nie wiem – odparł. – Chyba tak. Niosłeś coś,
nie jeździłeś na nartach dla przyjemności,
próbowałeś gdzieś dojechać i coś przekazać. A
potem zastrzelił cię żołnierz.
– Żołnierz? – zapytał Luke. Przywykł do lęku
przed Policją Populacyjną, ale nigdy nie myślał, że
żołnierze mogą strzelać do zwykłych ludzi.
Oczywiście prawdziwy Lee Grant nie był nigdy
zwykłym człowiekiem, był synem jednego z
najbogatszych ludzi w kraju.
– Dlaczego ten żołnierz do mnie strzelał? –
spytał Luke.
– Nie wiem – powiedział Smits, który znowu
płakał, ale tym razem po cichu. – Chciał cię
powstrzymać przed dotarciem w to miejsce, w które
się wybierałeś, I przekazaniem tego, co miałeś
przekazać.
– A ty nie wiesz, co to było ani gdzie jechałem?
Smits w milczeniu potrząsnął głową.
Oscar nagle wydał z siebie donośne chrapnięcie,
które sprawiło, że Luke podskoczył. Chrapnięcie
przeszło w cichsze pochrapywanie, a Smits
zachichotał.
– Chyba nie musimy się już przejmować... –
zaczął Luke.
Ale Smits przestał się śmiać, zatkał mu usta ręką
i pochylił się do jego ucha.
– Może udawać, nie jest taki głupi, za jakiego
go masz. Zawsze jest czujny... – wyszeptał.
Odsunął się od Luke’a i obaj chłopcy popatrzyli
na siebie, próbując z powrotem wejść w odgrywane
role.
– I to był cały sen? – zapytał Luke.
Smits skinął głową.
– Sam widzisz, że to tylko koszmar, nic
prawdziwego. Jestem tutaj, nic mi nie jest, żaden
żołnierz do mnie nie strzelał. Zresztą o tej porze roku
i tak nie miałbym gdzie jeździć na nartach.
Z każdym wypowiadanym słowem Luke widział
łzy napływające do oczu Smitsa – cóż, wiedział
dobrze, że jego obecność nie była dla młodszego
chłopca żadną pociechą. Nie uspokajało go to, że
Luke żył, ponieważ prawdziwy Lee był nadal
martwy.
– No już – powiedział szorstko Luke i poklepał
poduszkę Smitsa. – Idź spać, rano poczujesz się
lepiej.
Smits posłusznie położył się do łóżka, ale nie
zamknął oczu.
– Jakie jest twoje ulubione wspomnienie z
czasów, kiedy byliśmy mali? – zapytał.
Luke zawahał się, ale odpowiedział szczerze:
– To, jak matka opatulała mnie wieczorem na
dobranoc.
Wiedział, że prawdziwy Lee prawdopodobnie
nie mówiłby tak o swojej matce, ale to nie miało
znaczenia. Ten jeden raz nie zaszkodziło powiedzieć
prawdę.
Smits uśmiechnął się sennie.
– A wiesz, co ja pamiętam? Pamiętam, że
mieliśmy taki duży czerwony wagonik, a nasza
niania ciągnęła nas w nim, obu jednocześnie, przez
całe godziny. A potem, kiedy byliśmy trochę więksi,
ty mnie sam w nim ciągnąłeś, wokół naszego
pokoju, a ja wołałem: „Jeszcze! Jeszcze!”. Ale ja
nigdy cię nie ciągnąłem, powinienem to zrobić
chociaż raz...
– Byłeś za mały, głuptasie – odparł Luke. Smits
nie był jego prawdziwym bratem, a on nigdy nie
widział tego czerwonego wagonika, o którym mówił,
ale mimo to przeszedł go zimny dreszcz. – Coś ci
powiem: jeśli jeszcze kiedyś znajdziemy ten
wagonik, będziesz mógł mnie w nim pociągnąć.
– To nie będzie to samo – mruknął Smits. – To
już nie będzie to samo.
R
OZDZIAŁ
9
Następnego dnia przyjechał pan Talbot.
To właśnie pan Talbot umożliwił Luke’owi
zdobycie fałszywego dowodu tożsamości. Kiedy
jeszcze Luke się ukrywał, rząd przymusowo wykupił
od jego rodziny las za ich domem, żeby na jego
miejscu wybudować eleganckie osiedle dla bogaczy.
Kiedy zostało ukończone, do domu najbliższego
domowi Luke’a wprowadził się pan Talbot z
rodziną. To, że inni ludzie zamieszkali tak blisko,
przerażało rodziców Luke’a, którzy obawiali się, że
ktoś odkryje jego istnienie – ale zamiast tego Luke
odkrył inne ukrywające się trzecie dziecko: córkę
pana Talbota, Jen.
Przez kilka cudownych miesięcy Luke w
sekrecie przekradał się między swoim domem a
domem Talbotów. Jen stała się jego przyjaciółką, a
poprzez czat internetowy przedstawiła go innym
ukrywającym się trzecim dzieciom. Podzieliła się z
nim także swoim marzeniem o dniu, w którym
wszystkie trzecie dzieci będą wolne.
A później Jen została zamordowana podczas
pikiety, walcząc o tę wolność.
Pan Talbot ocalił Luke’a, dał mu tożsamość Lee
Granta i przywiózł go do Szkoły Hendricksa. Od
tamtego czasu Luke widział go tylko dwa razy – za
każdym razem wtedy, gdy groziło im
niebezpieczeństwo.
Teraz sam jego widok sprawił, że Luke zaczął
się martwić.
Jednakże gdyby sądzić pana Talbota po
zachowaniu, Luke byłby skłonny uwierzyć, że nie
trapią go żadne problemy. Mężczyzna wparował na
lekcję przyrody i zagrzmiał:
– Przepraszam, strasznie przepraszam, że wam
przeszkadzam. Wiem, że nauka przyrody jest
niezwykłe ważna, ale może ktoś tutaj miałby ochotę
zerwać się z lekcji i zjeść ze mną lunch?
Luke mógłby sobie wyobrazić, że w innej klasie
i w innej szkole po takiej propozycji dzieciaki
zaczęłyby machać rękami i krzyczeć: „Ja! Ja! Proszę
mnie wybrać!”.
W jego klasie chłopcy zastygli bez ruchu,
obserwując czujnie pana Talbota i tylko Smits nie
sprawiał wrażenia przerażonego. Zmrużył oczy i
przekrzywił głowę z namysłem, ale on także nie
odpowiedział na zadane pytanie.
Pan Talbot roześmiał się serdecznie.
– Nie pchajcie się tak wszyscy – zażartował i
zwrócił się do nauczyciela: – Widzę, że tak ich pan
zafascynował nauką, że nie chcą wychodzić. Należą
się panu najwyższe pochwały za tak wspaniałą
pracę.
Nauczyciel, profesor Nimms, sprawiał wrażenie
równie przerażonego, jak jego uczniowie.
– Cóż, nie chcę wam zabierać zbyt wiele czasu –
powiedział pan Talbot. – U pana Hendricksa jest
miejsce na dwie dodatkowe osoby, a ja obiecałem
Grantom, że skoro tu będę, sprawdzę, co słychać u
ich synów. Chodź, Lee, chodź, Smits, zjedzmy coś
pysznego.
Luke usłyszał czyjś zawistny szept: „Smits
codziennie je coś pysznego” i musiał ukryć uśmiech,
kiedy on, Smits i Oscar wstali, żeby wyjść.
– Momencik – wtrącił pan Talbot. – Pan nie
musi z nami iść. – Zwrócił się do Oscara. –
Zapewniam, że pan Hendricks ma doskonale
zabezpieczony dom i obaj młodzi Grantowie będą ze
mną całkowicie bezpieczni. Może pan sobie wziąć
wolną godzinkę, jestem pewien, że chętnie pan
chwilę odsapnie.
– Mam rozkaz, żeby nie spuszczać chłopca z
oka – warknął Oscar. – Nawet na chwilę.
Luke widział, jak pan Talbot umiał przechytrzyć
Policję Populacyjną – nie raz, ale dwa razy – i był
pewien, że teraz zdoła jakoś obrócić słowa Oscara
przeciwko niemu samemu i zmienić jego plany tak,
że Oscar sam przyzna: „A tak, oczywiście, zostanę
tutaj. Niech pan idzie z chłopcami, ufam panu
całkowicie”.
Ale pan Talbot tylko wzruszył ramionami.
– Cóż, pana strata – powiedział. – Z pewnością
przekażę pana pracodawcom, z jakim oddaniem
wykonuje pan swoje obowiązki.
Luke był boleśnie świadomy obecności Smitsa i
Oscara za swoimi plecami, kiedy wychodził obok
pana Talbota z klasy, szedł korytarzem i mijał drzwi
na zewnątrz, kierując się do domu pana Hendricksa.
Gdyby nie oni, zasypałby pana Talbota pytaniami:
„Czy wie pan, dlaczego Smits tu jest?”, „Co
Grantowie sobie wyobrażają?”, „Czy Smits stanowi
dla mnie zagrożenie?”, „Czy mogę mu zaufać?”,
„Jak zginął prawdziwy Lee?”. Pan Talbot zawsze
znał wszystkie odpowiedzi.
Dzisiaj jednak pan Talbot zachowywał się,
jakby nie obchodziły go pytania kłębiące się w
głowie Luke’a. Odwrócił się i zaczął rozmowę ze
Smitsem.
– Przyzwyczaiłeś się już do nowej szkoły? –
zapytał. – Dałeś rodzicom znać, że wszystko jest w
porządku?
– A co ich to obchodzi? – odpowiedział
pytaniem Smits.
– Cóż, jesteś ich synem – pan Talbot nie tracił
pogody ducha.
– Zawsze woleli Lee – odparł Smits.
No nie, powiedział „woleli”, w czasie przeszłym
– serce Luke’a zaczęło się tłuc w panice, że Oscar
mógł to usłyszeć. Obejrzał się przez ramię, ale Oscar
maszerował w milczeniu obok Smitsa, nie
zdradzając się, że cokolwiek usłyszał.
– Och, z pewnością tak nie jest – powiedział
szybko pan Talbot. – Jestem pewien, że kochają was
tak samo. – Luke był wdzięczny panu Talbotowi za
położenie nacisku na czas teraźniejszy. – Może ci się
teraz wydawać, że wolą Lee, ponieważ Lee tak
wspaniale pracował nad sobą, żeby się zmienić, od
kiedy trafił do Szkoły Hendricksa. Żadnych
wagarów, żadnych niezaliczonych klasówek,
naprawdę się przykłada do nauki. Jestem pewien, że
tobie także pobyt tutaj świetnie zrobi.
– Nieważne – rzucił Smits.
Doszli do domu pana Hendricksa, który wpuścił
ich do środka.
– Mamy dzisiaj doskonałą zapiekankę
warzywną – pochwalił się. – Z groszkiem,
marchewką i fasolą wyhodowanymi w naszej szkole,
dzięki Lee.
Luke miał nadzieję, że Smits usłyszy dumę w
głosie pana Hendricksa i zrozumie, co zdołał
osiągnąć Lee, ale Smits najwyraźniej przebywał we
własnym nadąsanym świecie.
Usiedli przy stole w jadalni, podczas kiedy
Oscar stał na warcie za ich plecami. Początkowo
nastąpiło zamieszanie z rozstawianiem talerzy i
nakładaniem porcji zapiekanki, ale szybko zapadła
niezręczna cisza. Wszyscy wyraźnie czekali, aż ktoś
się odezwie. W końcu Smits odłożył widelec.
– Jeśli jest pan tutaj na polecenie moich
rodziców – oznajmił, patrząc wprost na pana Talbota
– to proszę im powiedzieć, że do niczego nie mogą
mnie zmusić.
– Oczywiście – odparł pan Talbot. – Czy
powinienem także patrzeć na nich z wściekłością,
kiedy będę to przekazywać? Wydaje mi się, że to
spojrzenie jest ważną częścią wiadomości, prawda?
Smits opuścił wzrok na talerz i nic nie
odpowiedział.
– To twoi rodzice – wtrącił łagodnie pan
Hendricks. – Troszczą się o ciebie.
– Wcale nie – mruknął Smits.
– Wiesz, byłem kiedyś takim chłopcem jak ty –
odezwał się pan Hendricks. – Samolubnym,
dbającym tylko o własne zachcianki...
– Samolubnym? – wybuchnął Smits. –
Samolubnym? Czy to jest samolubne, że chcę... –
urwał nagle, przenosząc spojrzenie z Oscara na
Luke’a, a potem odepchnął krzesło od stołu,
odwrócił się i wybiegł z pokoju. Oscar w jednej
chwili pognał za nim. W następnym momencie Luke
zobaczył ich przez okno – Oscar gonił Smitsa, ale
chłopiec miał wystarczające fory, więc złapanie go
powinno potrwać chwilę.
– O co tu chodziło? – zapytał.
Pan Talbot podszedł do okna, bacznie
obserwując potężnego ochroniarza biegnącego za
chłopcem.
– Twojemu bratu – powiedział ponuro – grozi
zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym.
– Szpitalu psychiatrycznym? – powtórzył Luke.
– Znaczy tam, gdzie się wsadza wariatów? Ale on
nie jest wariatem, jest trochę dziwaczny i
niegrzeczny, ale nie jest nienormalny.
– Rozpowiadał, że jego starszy brat, Lee, nie
żyje – powiedział pan Talbot, nadal wyglądając
przez okno. – W poprzedniej szkole powiedział
kolegom z klasy, że jego brat został zabity na
polecenie rządu.
Luke gwałtownie wciągnął oddech.
– Ale...
Pan Talbot odwrócił się do niego.
– Nie uwierzyli mu – wyjaśnił. – Na szczęście
Smits wyrobił sobie już wcześniej reputację kłamcy.
Ale jest niebezpieczny; w naszym kraju
dwunastolatek uzbrojony w prawdę jest zaiste
bardzo niebezpieczną osobą.
Luke potrząsnął głową, próbując zrozumieć to,
co właśnie usłyszał.
– Czy Grantowie naprawdę zrobiliby coś
takiego? – zapytał. – Wsadziliby Smitsa do jakiegoś
domu wariatów, bo nie umie usiedzieć cicho?
Odesłaliby prawdziwego syna, żeby... żeby mnie
chronić?
– Ty nie obchodzisz Grantów – odparł szorstko
pan Talbot. – Starają się ochronić tylko siebie.
Luke znowu potrząsnął głową, ale teraz już
nawet nie starał się czegokolwiek zrozumieć. Jeśli
Smits był kłamcą, w jak wielu sprawach okłamał
Luke’a?
– Czy Lee Grant naprawdę został zabity na
polecenie rządu? – zapytał.
Pan Talbot patrzył prosto na niego, mrużąc
oczy, marszcząc brwi i wydymając wargi. Wyraźnie
zastanawiał się, czy może, czy też nie powinien tego
mówić Luke’owi.
– Prawdopodobnie – odparł w końcu.
Oscar i Smits wrócili do domu pana Hendricksa:
wielka łapa Oscara ściskała prawe ramię chłopca,
który dyszał ciężko, ale nadal patrzył z wściekłością
na górującego nad nim mężczyznę. Kiedy stanęli na
progu jadalni, Luke zobaczył, że Smits cofnął nogę i
z całej siły kopnął Oscara w łydkę, jednak
ochroniarz nawet nie drgnął.
– Zabiorę Smithflelda do pokoju – oznajmił
Oscar. – Skoro nie potrafi okazać dobrych manier,
nie zasługuje na to, żeby jeść z cywilizowanymi
ludźmi. Lee, przynieś mu potem pracę domową z
pozostałych lekcji.
Po raz pierwszy Oscar zwrócił się do Luke’a po
imieniu – czy to możliwe, że nadal wierzył w to
kłamstwo?
– Tak, jasne – odparł Luke.
Oscar wywlókł za drzwi wyrywającego się
przez cały czas Smitsa.
Kiedy zniknęli, Luke uświadomił sobie, że w
końcu ma to, na czym mu wcześniej zależało: pana
Talbota i pana Hendricksa tylko dla siebie. Był
jednak zbyt oszołomiony, żeby wymyśleć jeszcze
jakieś pytania, a pan Talbot i pan Hendricks
wyglądali na zbyt zatroskanych, żeby cierpliwie
udzielać mu potrzebnych wyjaśnień.
– Jak myślicie, co się teraz stanie ze Smitsem?
I... i ze mną? – zapytał w końcu.
A pan Talbot, który zawsze znał odpowiedzi na
wszystkie pytania, powiedział:
– Nie wiem.
R
OZDZIAŁ
10
Nie stało się nic.
Pan Talbot wyjechał, a Luke wrócił na lekcje i
robił notatki dotyczące życia roślin i kompozycji
muzycznych. Tuż przed obiadem poszedł do pokoju
Smitsa, żeby zanieść mu zadaną pracę domową, ale
Oscar odebrał ją od niego w drzwiach i Luke nie
zobaczył nawet przelotnie młodszego chłopca.
Następnego dnia Smits wrócił do klasy tak samo
arogancki jak zawsze, z tak samo złowieszczym jak
zawsze Oscarem stojącym za jego plecami z młotem
dwuręcznym. Sama ich obecność zabiła wszelkie
rozmowy i sprawiła, że wszyscy co chwila rzucali
przez ramię przerażone spojrzenia. Luke zauważył
nawet, że niektórzy chłopcy patrzą na niego ze
złością, jakby to była jego wina, że Smits i Oscar się
tu znaleźli.
Wiedział, że w jakiś dziwny sposób jest to jego
wina, chociaż teraz rozumiał, że nawet pan Talbot
nie był pewien, dlaczego Grantowie wysłali Smitsa
do Szkoły Hendricksa.
Minął tydzień, minęły dwa tygodnie, trzy
tygodnie
– Luke spodziewał się jakichś
dramatycznych wydarzeń, może kolejnego wybuchu
Smitsa, ale dostawał tylko matematykę, przyrodę,
literaturę, historię, muzykę i wieczorne zabawy. A
co jakiś czas wezwanie od Smitsa, kiedy wszyscy już
spali.
Smits nie wspominał już o śmierci Lee ani jako
o prawdziwym wydarzeniu, ani udając, że to coś, co
wydarzyło się we śnie. Zamiast tego późną nocą,
kiedy Oscar spał – albo udawał, że śpi – opowiadał o
swoich wspomnieniach związanych z Lee.
– Pamiętasz, jak zrobiliśmy kawał
kamerdynerowi? – mówił. – Kiedy włożył buty i
odpaliły się te petardy... pamiętasz, jak wysoko
skoczył?
Albo:
– Pamiętasz tę nianię, która pachniała bananami,
a my nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego, bo byliśmy
pewni, że nie wolno jej jeść żadnych bananów. A
potem gospodyni złapała ją, jak nacierała włosy
pastą z bananów, bo gdzieś usłyszała, że zrobią się
od tego grubsze, a ona była zakochana w szoferze,
który wtedy u nas pracował, i kiedyś przyłapaliśmy
ich, jak się całowali w garażu...
Albo:
– Pamiętasz, jak kradliśmy pokojówkom
miotełki od kurzu? Powiedziałeś mi, że zostały
zrobione z prawdziwych ptaków, a ja się bałem, że
ożyją i zaczną latać po domu w środku nocy...
Wspomnienia Smitsa nie zawsze miały sens,
ponieważ przeskakiwał od historii do historii, a Luke
nie potrafił nigdy powiedzieć, ile lat on i Smits
powinni mieć w każdej z tych opowieści. Czy Smits
i prawdziwy Lee spuścili w toalecie całą rolkę
papieru toaletowego, kiedy mieli dwa i trzy lata, czy
kiedy mieli jedenaście i dwanaście lat? Trudno było
mu zadawać pytania, ponieważ te historie powinny
być także jego wspomnieniami. Nie powinien
potrzebować Smitsa, żeby mu na przykład
opowiadał, ile kucharek miało osmalone rzęsy, kiedy
eksplodował płonący deser podczas jednego z
eleganckich przyjęć urządzanych przez ich
rodziców.
Smitsa chyba nie obchodziło, czy Luke rozumie
jego paplaninę, czy też nie, ale po kilku nocach Luke
ze zdumieniem zauważył, że może się włączyć w
snucie wspomnień, ponieważ Smits zaczął
powtarzać historie, które już słyszał.
– Prawda, miotełki do kurzu! – wykrzyknął
Luke. – Prawie o tym zapomniałem. Na litość boską,
dlaczego ty się ich tak bałeś? Nie myślałeś chyba, że
naprawdę mogą ożyć, prawda?
Smits obdarzył go zagadkowym spojrzeniem.
– Owszem, myślałem – odparł. – Nie
rozumiałem wtedy, czym jest śmierć. – A potem
zaczął kolejną opowieść.
Początkowo Luke tylko grał – udawał, że
słucha, że go to obchodzi. Powoli jednak zaczął się
wciągać w rozwijające się hipnotyczne opowieści o
życiu, jakie Smits i Lee prowadzili. To był dla niego
obcy świat: sam wzrastał wśród ciężkiej pracy i
strachu, życie dla jego rodziny było ciągłą walką,
podczas gdy Smits i Lee mieli własne miniaturowe
samochodziki, którymi mogli jeździć po alejkach
posiadłości. Pewnego razu na przyjęcie urodzinowe
Smitsa przyjechał prawdziwy cyrk i dał
przedstawienie dla jego trzydziestu pięciu gości.
Ale to Luke miał matkę, która opatulała go
każdej nocy do snu, i ojca, który grał z nim w
warcaby w ponure zimowe dni, kiedy nie było
żadnej roboty w gospodarstwie, podczas kiedy Smits
i Lee mieli tylko służbę.
Pewnej nocy, na początku czwartego tygodnia
snucia przez Smitsa opowieści, Luke odważył się
przerwać pytaniem długą i skomplikowaną historię
zaginionego misia.
– Możesz mi przypomnieć, gdzie wtedy była
mama?
Smits przerwał i rzucił mu zaskoczone
spojrzenie.
– Też nie pamiętam – odpowiedział. – Pewnie
dobrze się bawiła na jakimś przyjęciu. Jak zawsze.
I kontynuował, wyrażając się z najwyższym
oburzeniem o niani, która odmówiła wyjścia na
dach, żeby wyciągnąć misia z rynny, do której
wrzucił go Smits.
Niedługo potem na zakończenie wyjątkowo
długiej sesji wspomnieniowej Smits powiedział:
– Przepraszam, wiem, że starasz się mi pomóc.
Przynajmniej nie zasypiasz – przewrócił oczami,
wskazując potężną sylwetkę chrapiącego Oscara.
Luke stłumił ziewnięcie i mało brakowało, a nie
zauważyłby, że Smits zacisnął szczęki, a jego twarz
przybrała poważny wyraz, znowu upodabniając go
do miniaturowego dorosłego.
– Cokolwiek się wydarzy – powiedział Smits –
możesz powtórzyć innym to, co ci mówię: to nie
przez ciebie. To nie będzie twoja wina. Ja... ja chyba
cię nawet polubiłem.
W jego głosie brzmiało zdziwienie.
R
OZDZIAŁ
11
Luke chwiejnie wracał do własnego pokoju. Był
tak senny, że niemal rozważał położenie się i
zaśnięcie na schodach. W głębi duszy przeczuwał, że
powinien dokładnie się zastanowić, co oznaczały
słowa: „Cokolwiek się wydarzy... To nie będzie
twoja wina”. Był jednak tak niewyspany z powodu
Smitsa, że jego umysł dokonywał cudów, żeby
kierować stopami: po schodach na dół, w lewo, w
prawo, na dół i jeszcze na dół. Wiedział, że nie zdoła
przemyśleć niczego ważnego aż do rana.
Smits prawdopodobnie już spał – cokolwiek
miało się jego zdaniem wydarzyć, na pewno
wydarzy się najwcześniej rankiem.
Luke dotarł do swojego pokoju, padł na łóżko i
niemal natychmiast zasnął.
Miał wrażenie, że dosłownie kilka minut później
wyrwała go ze snu donośna syrena alarmowa. Kiedy
otworzył oczy, zobaczył migające światła i grzmiący
w pokoju głos: „Zarządzam natychmiastową
ewakuację!
Zarządzam
natychmiastową
ewakuację!”.
Pozostali chłopcy siedzieli oszołomieni na
łóżkach, przyciskając dłonie do uszu – głos w
głośnikach był tak donośny, że Luke z trudem
słyszał własne myśli. Zobaczył, że Trey zeskakuje z
piętrowego łóżka – jego usta się poruszały i Luke
pomyślał, że przyjaciel chce go o coś zapytać, ale
nie miał szans usłyszeć niczego przez wycie alarmu.
Popatrzył na Treya i bezradnie rozłożył ręce.
Trey pochylił się i wrzasnął mu prosto do ucha:
– A jeśli to podstęp? Myślę, że powinniśmy się
schować!
Luke potrząsnął głową, ponieważ jego umysł po
raz pierwszy zarejestrował coś poza alarmem.
Przycisnął złożone ręce do ucha Treya i krzyknął
najgłośniej, jak mógł:
– Nie! Czuję zapach dymu!
Głos w głośniku oznajmił: „Znajdujecie się w
niebezpieczeństwie! W szkole wybuchł pożar!
Zarządzam natychmiastową ewakuację. Opuśćcie
budynek przez tajne drzwi w waszych pokojach”.
Tajne drzwi? Luke nie miał pojęcia, co to miało
znaczyć, ale nagle w ślepej ścianie, na którą nigdy
nie zwracał specjalnej uwagi, pojawiła się szczelina,
a kilka sekund później otwarły się drzwi prowadzące
na słabo oświetlony korytarz.
Luke przyjrzał się im podejrzliwie – Trey
obawiał się podstępu. A jeśli głos kierował ich w
stronę źródła zagrożenia, a nie w bezpieczne
miejsce? Chłopiec ostrożnie wysunął głowę przez
tajemnicze drzwi i na końcu pogrążonego w
półmroku korytarza zobaczył prowadzące na dół
schody. Czy to była najkrótsza droga na zewnątrz?
Podszedł do zwykłych drzwi pokoju i szarpnął
klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły, zablokowane
lub zamknięte na klucz. Nie dawały się otworzyć,
więc jeśli on i jego przyjaciele nie wyjdą przez tajne
drzwi, pozostaną tu uwięzieni.
Gwałtownie wciągnął powietrze: teraz był już
pewien, że czuje zapach dymu, zdecydowanie
wyraźniej niż przedtem.
– Ruszcie się! – wrzasnął, chociaż nikt go nie
mógł usłyszeć, i zaczął popychać chłopców w stronę
tajnych drzwi. Żaden z nich nie chciał się ruszyć,
woleli się kulić we własnych łóżkach. Luke musiał
powlec Roberta przez cały pokój, a nawet wtedy
Robert po prostu skulił się w wejściu do korytarza.
Czy Luke miał go znieść po schodach?
Nagłe, jakby znikąd, w drzwiach tajnego
korytarza pojawił się nauczyciel historii, profesor
Dirk, który złapał Roberta za ramiona i postawił go
na nogi. Z jego pomocą Luke zdołał sprowadzić
pozostałych chłopców po schodach.
Na dole profesor Dirk popchnął drzwi, za
którymi dostrzegli czyste nocne niebo.
Luke z ulgą wciągnął w płuca świeże powietrze
i chciał ruszyć przed siebie, ale pozostali chłopcy
ociągali się.
– Nie zatrzymywać się! – krzyknął. – Na
zewnątrz!
Joel, John i Trey wysunęli się lękliwie przez
drzwi, ale palce Roberta Luke musiał odrywać od
poręczy schodów i przepychać go krok za krokiem w
stronę wyjścia.
Już miał wyjść z budynku, kiedy usłyszał nad
uchem głos profesora Dirka.
– Teraz pomóż mi z resztą.
Z resztą?
Jak we śnie wrócił za nauczycielem po schodach
na górę. Przez tajny korytarz wchodzili do kolejnych
pokojów, wyciągając chłopców z łóżek i szaf, w
których się kulili, trzęsąc się ze strachu. Luke stracił
poczucie czasu, nie miał pojęcia, ilu chłopców
popychał i ciągnął, a czasem nawet niósł. Po
pewnym czasie przestał nawet patrzeć na ich twarze,
wiedział tylko, że musi wyprowadzić wszystkich na
zewnątrz.
W końcu, kiedy kolejny raz Luke i profesor
Dirk znaleźli się na dole schodów, nauczyciel nie
zawrócił na górę. Luke odwrócił się, jakby jego nogi
poruszały się zgodnie z własną wolą.
– Nie, nie – powiedział profesor Dirk. –
Wszyscy są już bezpieczni, ewakuowaliśmy całe
drugie i trzecie piętro.
Łagodnie odciągnął Luke’a od schodów.
Chłopiec z ulgą wyszedł w końcu na dwór i poczuł
na skórze chłód nocnego powietrza. Nie miał
pojęcia, że tak bardzo się spocił – jego piżama była
mokra, bolały go wszystkie mięśnie. Wyjąca za nim
syrena alarmowa nie wydawała się już tak donośna,
głos w głośnikach nie brzmiał już tak ponaglająco.
Wszyscy z drugiego i trzeciego piętra byli
bezpieczni, na pierwszym piętrze nikogo nie było,
bo w środku nocy sale lekcyjne stały puste,
natomiast na czwartym piętrze...
Luke okręcił się na pięcie.
– Smits! – krzyknął rozpaczliwie.
R
OZDZIAŁ
12
Luke był gotowy biec z powrotem na górę, ale
profesor Dirk złapał go za ramię.
– Korytarze ewakuacyjne nie dochodzą na
czwarte piętro – powiedział. – Jestem pewien, że
Smits zdołał się wydostać inną drogą, nie cierpi na...
lęki tego rodzaju, co reszta z was.
Luke spojrzał w górę, gorączkowo przebiegając
wzrokiem po najwyższym piętrze. Bardzo chciał
zobaczyć dziurę zrobioną bezcennym młotem
Oscara, ale widział tylko gładkie cegły aż do samego
dachu, nienaruszone ani przez ogień, ani przez próbę
ucieczki. Ostatnie smugi dymu wznosiły się do
księżyca.
– Chyba ogień został już opanowany – odezwał
się pokrzepiająco profesor Dirk. – Nie wiem, czy w
ogóle stanowił poważne zagrożenie, ale to dobrze, że
nasze procedury ewakuacyjne tak pomyślnie
przeszły tę próbę. Wiesz, to był mój pomysł.
Uznaliśmy, że chłopcy będą raczej skłonni ukryć się
w razie niebezpieczeństwa, więc postanowiliśmy
jakoś to wykorzystać. Nie uważasz, że te tajne
drzwi, korytarze i schody doskonale się sprawdziły?
Luke nigdy nie słyszał, żeby profesor Dirk
mówił aż tyle o wydarzeniu, które nie miało miejsca
wieki temu.
– Chcę ci powiedzieć, że twoja pomoc okazała
się nieoceniona – ciągnął profesor Dirk.
– Muszę znaleźć Smitsa – przerwał mu
niegrzecznie Luke i odszedł.
Chłopcy stali lub siedzieli jak odrętwiali w
grupkach na trawniku. Luke chodził od grupki do
grupki, powtarzając bez końca to samo pytanie.
– Widzieliście Smitsa? Widzieliście Smitsa?
Nikt go nie widział.
Nawet zajęty gorączkowymi poszukiwaniami
Smitsa Luke zauważył, jak sparaliżowani strachem
byli jego przyjaciele i koledzy. Nie był pewien, czy
przeraziło ich to, że zostali wyciągnięci z łóżek w
środku nocy z powodu pożaru, czy po prostu bali się
tego, że znaleźli się na dworze. Część chłopców
dygotała gwałtownie, niektórzy nawet płakali.
– No już, już, wszystko jest dobrze – powiedział
ktoś uspokajająco.
Luke odwrócił się – to był pan Hendricks, który
przejechał na wózku przez nierówny trawnik i klepał
jednego z młodszych chłopców po plecach. Luke
podbiegł do niego.
– Czy nikomu się nic nie stało? – zapytał
gwałtownie. – Co ze Smitsem?
Pan Hendricks popatrzył na niego z namysłem.
– Nikomu się nic nie stało – potwierdził. – Smits
i Oscar znajdują się obecnie w moim domu,
zamknięci w oddzielnych pokojach.
– Dlaczego? – zapytał zdumiony Luke.
– Smits oskarża Oscara o podłożenie ognia i
próbę zamordowania go – odparł pan Hendricks. – A
Oscar oskarża Smitsa.
R
OZDZIAŁ
13
Luke chciał zadać kilka pytań, chciał, żeby pan
Hendricks wyjaśnił mu wszystko tu i teraz, ale
mężczyzna już zwracał się do innego chłopca,
powtarzając:
– Wszystko będzie dobrze, jesteś bezpieczny.
– Powinni się znaleźć pod dachem – mruknął
Luke, patrząc na przerażonych chłopców,
pozbijanych w grupki na pogrążonym w ciemności
trawniku. – Czy nie zmieściliby się u pana w domu?
– Doskonały pomysł – odparł pan Hendricks i
podniósł głos. – Za pięć minut w domu dyrektora
szkoły zostanie podany gorący kompot jabłkowy i
herbatniki.
Przerażeni chłopcy ostrożnie zaczęli
przemieszczać się w ciemności, a Luke po raz
kolejny wziął na siebie rolę przewodnika.
– Na ścieżce jest bezpiecznie, słowo –
zapewniał kolejnych chłopców. – Nic wam nie grozi.
Myślał, że jego koledzy zrobili ogromne
postępy i stali się znacznie odważniejsi, ale
dzisiejsza noc najwyraźniej zniweczyła wcześniejsze
wysiłki.
Kiedy dotarli do domu pana Hendricksa, bez
wahania stłoczyli się w środku – nikt nie chciał
zostać na ganku, nawet jeśli oznaczało to, że stali
ściśnięci jak sardynki w puszce. Ktoś zaczął roznosić
herbatniki i kubki z kompotem. Kompot wylewał się
na podłogę, a okruchy sypały się wszędzie, ale
nikogo to nie obchodziło – wszyscy pomału wracali
do życia.
– Kiedy otworzyło się to przejście w pokoju, nie
wierzyłem własnym oczom – powiedział Joel.
– Czy ktoś w ogóle wiedział o istnieniu tych
drzwi? – zapytał John.
– Dlaczego nie pozwolili nam po prostu wyjść
normalną drogą? – chciał wiedzieć Robert.
– Bo wiedzieli, że będziemy zbyt przerażeni –
odparł ponuro Trey. – Wiedzieli, że jesteśmy
tchórzami.
Sprawiał wrażenie całkowicie zdegustowanego
własną postawę i nie patrzył Luke’owi w oczy. Luke
pomyślał o tym, jak czułby się teraz, gdyby był
jednym z tych chłopców, którzy kulili się na łóżkach
albo trzęśli, schowani w szafach. Poczuł przypływ
dumy, że on, przynajmniej tym razem, był odważny.
– Słuchajcie, a może w ogóle nie było żadnego
pożaru, może to tylko ćwiczenia? – odezwał się Joel.
– Może Luke i nauczyciele wymyślili taki test, żeby
zobaczyć, jak się zachowamy. Smits mógł im
podsunąć ten pomysł, kiedy mówił o tym, że będzie
potrzebny młot, żeby uciec.
On i kilku innych chłopców prawie że
oskarżycielsko popatrzyli na Luke’a.
– Nie, to był pożar – powiedział bezbarwnym
głosem Trey. – Nie czuliście dymu?
– Właśnie, gdzie jest Smits? – zapytał John. –
Dlaczego nie siedzi tutaj i nie przechwala się, jak to
jego ochroniarz pomógł mu uciec, ponieważ jest taki
bogaty, że jego życie jest o wiele więcej warte od
naszego?
Teraz wszyscy już patrzyli wyczekująco na
Luke’a, spodziewając się jakichś wyjaśnień. Smits
nie był jego prawdziwym bratem, ale oczekiwano, że
Luke się nim w jakiś sposób opiekuje.
– On też jest tutaj, w domu pana Hendricksa –
odparł Luke. – Jest w innym pokoju.
– Pewnie ma własny pokój dla siebie –
powiedział Joel z niechęcią.
Luke tym razem nie odpowiedział, nadal
próbując poukładać sobie to, co usłyszał od pana
Hendricksa. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę,
było tłumaczenie tego pozostałym, biorąc pod
uwagę, że i tak nie przepadali za Smitsem. Z drugiej
strony nie lubili też Oscara i pewnie najchętniej
obwinialiby ich obu o podłożenie ognia.
Luke był niemal pewien, który z nich jest
winny. Ale dlaczego?
Rozmowa zaczęła się oddalać od Luke’a, kiedy
pozostali chłopcy przenieśli się z jadalni do kuchni.
Został z nim tylko Trey.
– Naprawdę nie bałeś się? – zapytał cicho. –
Dlaczego nie chciałeś się też schować?
Luke zastanowił się – trudno mu było
przypomnieć sobie, co myślał, kiedy usłyszał syrenę
alarmową, kiedy padło pierwsze polecenie z
głośników:
„Zarządzam
natychmiastową
ewakuację!”. Nie był pewien, czy w ogóle wtedy
myślał.
– Chyba chciałem się schować – odpowiedział.
– Po prostu wiedziałem, że nie mogę i martwiłem się
o innych.
– Jasne – odparł Trey. – Bo ty jesteś odważny.
Jesteś bohaterem, a ja nie. Nigdy taki nie będę.
Luke przypomniał sobie, jak nieszczęśliwy się
czuł, kiedy się dowiedział, że jego przyjaciółka Jen
zginęła podczas pikiety na rzecz praw trzecich
dzieci, podczas kiedy on sam nie miał nawet dość
odwagi, żeby z nią pojechać. Ale Luke przynajmniej
miał tę pociechę, że jego tchórzostwo – jeśli tak
należało to nazwać – najprawdopodobniej ocaliło mu
życie, podczas gdy tchórzostwo Treya mogło
doprowadzić do jego śmierci.
– Umówmy się tak – powiedział lekko. –
Następnym razem z przyjemnością pozwolę ci być
bohaterem zamiast mnie.
Trey potrząsnął głową.
– Ja nie żartuję – powiedział. – To nie takie
proste. Kiedy jestem przerażony, nie potrafię po
prostu wstać i powiedzieć: „Dobra, czas pobyć
bohaterem!”. Nie mógłbym. A ty... Ile razy wróciłeś
do palącego się budynku? Sześć, siedem, osiem?
Narażałeś swoje życie.
Luke nie miał ochoty myśleć w taki sposób o
tym, co zrobił.
– To nie było tak naprawdę niebezpieczne –
odparł. – Nie widziałem nawet ognia.
– Dlatego, że te korytarze ewakuacyjne były
odizolowane – wyjaśnił Trey. – Profesor Dirk
mówił, że odcięli trasy ewakuacyjne od reszty
budynku, kiedy tylko rozległ się alarm. To był
naprawdę genialny system, nikt z nas na niego nie
zasłużył poza tobą.
Luke nigdy wcześniej nie widział Treya w takim
stanie – przyjaciel nigdy nie przejmował się tym, że
łatwo go nastraszyć, nigdy nie skarżył się, że brakuje
mu odwagi. Co takiego zrobił z nim pożar?
– No dobrze, słuchajcie wszyscy – oznajmił pan
Hendricks, stając w drzwiach pokoju. –
Sprawdziliśmy dokładnie całą szkołę i
stwierdziliśmy, że możecie bezpiecznie wracać do
swoich pokojów. Domyślam się, że to wszystko
wytrąciło was z równowagi: poranne lekcje są
odwołane, więc możecie się wyspać.
Chłopcy odzyskali na tyle ducha, żeby wydać
słabe okrzyki radości, ale ich dobry humor skończył
się, kiedy tylko znowu musieli wyjść w ciemność i
zmierzyć się z lękiem przed światem zewnętrznym.
Luke przesuwał się na obrzeżu grupy, pewien,
że będzie musiał poprowadzić ich z powrotem do
szkoły, ale pan Hendricks zatrzymał go w drzwiach.
– Nie ty – powiedział, kładąc ostrożnie rękę na
ramieniu Luke’a. – Będzie mi potrzebna twoja
pomoc.
– W sprawie Smitsa? – zapytał Luke.
Pan Hendricks skinął głową.
– I Oscara.
R
OZDZIAŁ
14
Luke czekał, siedząc na kanapie, aż pozostali
chłopcy wyjdą, ale kiedy pan Hendricks w końcu
zamknął drzwi wejściowe i przytoczył swój fotel
inwalidzki z powrotem do niego, wybuchnął:
– Panie Hendricks, to na pewno Smits podłożył
ogień. Powiedział mi...
Pan Hendricks podniósł rękę, uciszając Luke’a.
– Już, już – powiedział. – Ostatnią rzeczą, jakiej
w tym momencie potrzebuję, to kolejne chaotyczne
oskarżenia. Zastanów się bardzo dokładnie, zanim
mi coś powiesz.
Co szkodziło powiedzieć panu Hendricksowi
prawdę? – zastanowił się Luke i zmieszany opadł na
kanapę.
– Jedną z nielicznych rzeczy, w których Oscar i
Smits się zgadzają, jest to, że byłeś ostatnią osobą,
która przebywała w pokoju Smitsa wczoraj
wieczorem – powiedział pan Hendricks. – Poza nimi
dwoma, rzecz jasna. Chciałbym teraz, żebyś poszedł
na górę, do pokoju Smitsa, i powiedział, czy twoim
zdaniem czegokolwiek brakuje, oczywiście poza
zniszczeniami spowodowanymi przez ogień.
– Pożar wybuchł w pokoju Smitsa? – zapytał
Luke.
Pan Hendricks skinął głową.
– Niemal wyłącznie – odparł. – Udało nam się
go opanować bardzo sprawnie.
Pewność Luke’a trochę osłabła – niezależnie od
tego, co Smits powiedział, dlaczego miałby chcieć
spalić własny pokój?
Ale skoro już o tym mowa, dlaczego Oscar
miałby chcieć skrzywdzić chłopca, którego powinien
chronić?
Luke z łatwością mógł zrozumieć, dlaczego pan
Hendricks jest tak zaniepokojony. Wstał.
– Dobrze – powiedział. – Wrócę za kilka minut.
Wyszedł przez frontowe drzwi, a nocne
powietrze, które z taką ulgą powitał zaledwie jakąś
godzinę temu, teraz wydawało mu się zimne i
nieprzyjazne. Czuł się, jakby zaraził się od
pozostałych chłopców strachem.
Jednakże to nie żaden z pozostałych chłopców
miał oglądać spalony pokój, tylko Luke.
Luke prowadził w myślach wyimaginowaną
rozmowę z panem Hendricksem i panem Talbotem:
Wiecie co? Kiedy powiedziałem, że mam dość
odwagi, żeby działać na rzecz uwolnienia
wszystkich trzecich dzieci, nie to miałem na myśli.
Boję się tego, to jest narażania się na
niebezpieczeństwo bez powodu i nie ma to nic
wspólnego z walką za sprawę. To nie ja
powinienem się zajmować Smitsem, to nie jest mój
problem.
Nie potrafił jednak wyobrazić sobie, co
odpowiedzieliby pan Hendricks albo pan Talbot,
gdyby naprawdę oznajmił im coś takiego.
Luke wślizgnął się do szkoły przez główne
drzwi i po cichu wbiegł po schodach. Nie widział
innych chłopców, a chociaż część nauczycieli
patrolowała korytarze, nikt go nie zatrzymywał.
Na czwartym piętrze zapach dymu był trudny do
wytrzymania i Luke pragnął tylko znaleźć jakieś
otwarte okno, przez które mógłby się wychylić.
Jednakże poza zapachem nie widział żadnych oznak
pożaru aż do chwili, kiedy dotarł do drzwi pokoju
Smitsa. Na framudze widać było wypalone ślady.
Drzwi były zamknięte. Luke popchnął je ostrożnie.
Pokój, który odwiedził zaledwie kilka godzin
wcześniej, był całkowicie odmieniony: dywan
pokrywał mokry popiół, a kołdra na łóżku została
całkowicie spalona. Luke pomyślał o tym, że pan
Hendricks nie powiedział mu prawie nic na temat
różnic w wersjach wydarzeń podanych przez Oscara
i Smitsa. Czy to możliwe, żeby Oscar podłożył ogień
pod łóżko Smitsa, kiedy chłopiec spał?
Aby odsunąć to przerażające pytanie, Luke
podszedł do biurka Smitsa, które wyglądało
stosunkowo nie najgorzej – ułożone w równy stosik
podręczniki były lekko osmalone – ale podobnie jak
wszystko inne w pokoju, ociekały wodą. Komputer,
który zrobił na wszystkich takie wrażenie, kiedy
Smits przyjechał, zamienił się teraz w smętną kupę
stopionego plastiku.
Luke pragnął uciec stąd, pobiec do pana
Hendricksa i zameldować: „Nie widziałem niczego
dziwnego”, a potem spróbować wykręcić się z
jakiejkolwiek odpowiedzialności za Smitsa i Oscara,
do której zdaniem pana Hendricksa powinien się
poczuwać. Chciał położyć się do łóżka, tak jak inni
chłopcy, zasnąć i wmawiać sobie, że wszystkie te
przerażające rzeczy były tylko koszmarnym snem.
Ale coś sprawiało, że metodycznie przeszukiwał
pokój z uczuciem przypominającym przerażającą
fascynację. Wyciągał szuflady i przeglądał papiery,
które nie zostały uszkodzone przez ogień, ale widział
tylko zwyczajne prace domowe – zapisy nut i
odmiany czasowników. Luke zostawił biurko w
spokoju, a w nietkniętej przez ogień szafie znalazł
złożone łóżko połowę, na którym najwyraźniej
sypiał Oscar, jeśli nie spał na krześle.
Pod materacem, w głębi rozdarcia na szwie,
Luke wyczuł coś sztywnego, plastikowego i
prostokątnego. Wsadził głębiej rękę i wyciągnął dwa
dowody tożsamości.
Fałszywe.
Czy na pewno?
R
OZDZIAŁ
15
Jeden z dowodów tożsamości pokazywał twarz
Smitsa, ale wystawiony był na inne nazwisko:
Peter Goodard; na drugim dokumencie nie było
zdjęcia, wpisane było tylko imię: Stanley Goodard.
Dlaczego brakowało zdjęcia? Czy pożar
przeszkodził Oscarowi we wklejeniu własnej
fotografii – czy w usunięciu fotografii Smitsa? Czy
Oscar i Smits naprawdę nie byli Oscarem i Smitsem,
tylko Peterem i Stanleyem? A może naprawdę byli
Oscarem i Smitsem i planowali podszywać się pod
kogoś innego? Dlaczego mieliby to robić? I kto
wymyślił cały plan – Oscar/Stanley czy Smits/Peter?
Luke poczuł się tak przytłoczony tym
wszystkim, że klapnął na podłogę, nie przejmując się
tym, że pobrudzi ubranie popiołem. Wpatrywał się w
trzymane w drżących dłoniach fałszywe dokumenty.
– Czy wszystko wydaje ci się zadowalające? –
odezwał się za nim ktoś stojący w drzwiach pokoju.
To był profesor Dirk.
Luke chciał pospiesznie ukryć dokumenty, ale
kiedy spróbował je wsunąć do kieszeni spodni,
uświadomił sobie, że nadal jest w piżamie – a nawet
eleganckie piżamy notabli nie miały kieszeni w
spodniach, tylko w bluzie. Schował dokumenty w
stulonych dłoniach i starał się ich nie pokazywać.
– Pan Hendricks poprosił mnie, żebym
sprawdził, co się z tobą dzieje, bo tak długo nie
wracałeś – wyjaśnił profesor Dirk.
– Och, ja tylko... byłem staranny – odparł Luke.
– Tak jak zawsze nam to pan powtarza na
klasówkach.
Profesor Dirk roześmiał się, ale nie sprawiał
wrażenia rozbawionego.
Czy coś szkodziło, żeby zdradzić mu sekret,
który Luke właśnie odkrył? Zamierzał przecież
powiedzieć o tym panu Hendricksowi, a pan
Hendricks ufał profesorowi Dirkowi. W tym
momencie Luke przypomniał sobie słowa pana
Hendricksa: „Zastanów się bardzo dokładnie, zanim
mi coś powiesz”. Czego się obawiał? Czy Luke nie
powinien tak szybko, jak to możliwe, przekazać
ciężaru swojego odkrycia godnym zaufania
dorosłym?
Chciał to zrobić, ale coś mu podpowiadało, żeby
był cicho.
– Czyli, starannie czy nie, skończyłeś już?
Wiesz chyba, że pan Hendricks czeka na ciebie –
przypomniał profesor Dirk.
– Yyy, tak – odparł Luke.
Odwrócił się powoli, usiłując jednocześnie
schować dowody tożsamości do rękawa piżamy.
Ponieważ siedział na podłodze, dopiero teraz
zobaczył, co leży pod łóżkiem Smitsa.
– Młot Oscara – powiedział, wskazując wolną
ręką.
Profesor Dirk przeszedł przez pokój, a jego buty
zostawiły ślady na mokrym, spalonym dywanie.
Pochylił się i wyciągnął młot spod łóżka – znajdował
się bliżej głowy, dokładnie poniżej poduszki, na
której leżał Smits, kiedy Luke go widział po raz
ostatni.
– Czy to coś znaczy? – zapytał Luke. – Czy to
ważne, gdzie go znaleźliśmy?
– Możliwe – odparł profesor Dirk. – Nie jestem
ekspertem sądowym. Dlatego właśnie lubię historię,
z perspektywy czasu niemal zawsze można
powiedzieć, co było ważne.
Luke spróbował sobie przypomnieć, czy kiedy
po raz ostatni odwiedził Smitsa, Oscar miał przy
sobie ten młot, ale wtedy po prostu nie zwracał
uwagi na ochroniarza.
– Zabiorę go do pana Hendricksa – zdecydował.
– On będzie wiedział, co z tym zrobić.
Złapał jedną ręką młot i trzymając drugą
dokumenty w rękawie piżamy, zostawił
zaskoczonego profesora Dirka na środku
zniszczonego pokoju Smitsa.
W domu pana Hendricksa Luke bez słowa
położył młot i dwa dowody tożsamości na stole w
jadalni. Oczy pana Hendricksa rozszerzyły się ze
zdumienia na widok dokumentów, ale natychmiast
zgarnął je ze stołu i podał z powrotem Luke’owi.
– Schowaj to dobrze – powiedział. – Czy
ktokolwiek je widział?
Luke mógł teraz z ulgą potrząsnąć głową i
ostrożnie wsunąć dokumenty do kieszeni bluzy od
piżamy.
– To zaiste bardzo ciekawy rozwój sytuacji –
mruknął pan Hendricks, najwyraźniej do siebie.
– A jeśli to są prawdziwe tożsamości Smitsa i
Oscara? – zapytał Luke, klepiąc się po kieszeni. – A
jeśli okłamywali nas przez cały czas?
– Smits to na pewno Smits, nie ma co do tego
cienia wątpliwości – odparł pan Hendricks. –
Natomiast Oscar może być kimkolwiek, dlatego jest
niebezpieczny.
Luke potrząsnął głową, mając nadzieję, że to
pomoże mu rozjaśnić myśli. Za oknem domu pana
Hendricksa dostrzegł pierwszy poblask świtu na
horyzoncie, a przez całą noc spał najwyżej kilka
minut. Chyba dlatego tak długo trwało, zanim
dotarły do niego słowa pana Hendricksa, ale kiedy je
zrozumiał, podskoczył przerażony.
– Oscar może być kimkolwiek? – powtórzył. –
Myśli pan, że jest z Policji Populacyjnej?
– Nie – odpowiedział pan Hendricks. – Ale
może lepiej, żebyś się zachowywał tak, jakby tak
właśnie było.
Luke zmrużył oczy, niczego nie rozumiejąc. Pan
Hendricks westchnął i podał mu pęk kluczy.
– Smits jest w sypialni na tyłach domu –
powiedział. – Czy mógłbyś go do mnie
przyprowadzić?
Luke spodziewał się, że Smits będzie spał, ale
chłopiec wyskoczył z pokoju, kiedy tylko drzwi
stanęły otworem.
– Jestem już bezpieczny? Wysłaliście tego
mordercę do więzienia, gdzie jego miejsce? –
wrzasnął, a potem oparł się o framugę, kiedy
zobaczył, że to tylko Luke.
– O, cześć, Lee.
– Oszalałeś? – zapytał Luke.
Młodszy chłopiec nie odpowiedział, ale poszedł
za nim korytarzem. Kiedy wrócili do jadalni i Smits
zobaczył leżący na stole młot, znowu zaczął
histeryzować.
– Czyli znaleźliście broń Oscara – wściekał się.
– Pod łóżkiem, prawda? Nie zamierzał tego użyć,
żeby mnie ratować, wiecie? Mam szczęście, że nie
zatłukł mnie na śmierć, kiedy spałem.
– Smits – powiedział cierpliwie pan Hendricks –
skąd wiedziałeś, gdzie Oscar ukrył młot, żeby cię nie
ratować, skoro powiedziałeś mi wcześniej, że spałeś,
kiedy on podłożył ogień?
Smits wyraźnie oklapł.
Pan Hendricks potrząsnął głową.
– Smits, biorąc pod uwagę, jak często byłeś
podobno oskarżany o mówienie nieprawdy,
spodziewałbym się, że będziesz lepszym kłamcą.
– Właśnie – nadąsał się Smits. – Nigdy nie
byłem dobrym kłamcą. Nie zauważył pan, że jeśli
ktoś jest dobry, to nie zostaje złapany? Gdybym
potrafił dobrze kłamać, nie byłoby mnie tutaj.
Luke był ciekaw, co dokładnie Smits miał na
myśli.
– Dlaczego podłożyłeś ogień, Smits? – zapytał
łagodnie pan Hendricks.
Chłopiec popatrzył w podłogę.
– Chciałem, żeby odesłał pan Oscara – mruknął,
a potem popatrzył ze szczerą prośbą na pana
Hendricksa. – Mógłby pan to zrobić? Mógłby pan
powiedzieć moim rodzicom, że to jego wina, a
wtedy zwolniliby go i musiałby stąd pójść? I mógłby
im pan powiedzieć, że świetnie tu sobie radzę, więc
nie potrzebuję ochroniarza...
– A co by to miało dać? – zapytał pan
Hendricks.
Smits przeniósł spojrzenie z niego na Luke’a.
– Wtedy mógłbym robić, co chcę. Nikt... nikt by
mnie nie szpiegował. Mógłbym się dowiedzieć... –
urwał i zaczął się znowu wpatrywać w podłogę.
– Czego dowiedzieć się? – spytał pan
Hendricks.
Ale Smits tylko potrząsnął głową, nie unosząc
wzroku. Luke nie wiedział, czy młodszy chłopiec nie
płacze.
– Siadaj, Smits – powiedział pan Hendricks. –
Lee, czy mógłbyś wypuścić teraz Oscara?
Tak więc Luke wziął drugi klucz i poszedł do
innych drzwi na tyłach domu. Podobnie jak Smits,
Oscar czekał przy drzwiach, tyle że na widok Luke’a
nie odezwał się ani słowem, tylko wyminął go
pospiesznie, i poszedł do pana Hendricksa.
– Muszę zadzwonić do moich pracodawców –
oznajmił. – Proszę natychmiast udostępnić mi
telefon!
Pan Hendricks spojrzał na Oscara z
rozbawieniem.
– Wydaje mi się, że jako dyrektor szkoły to ja
mam obowiązek zadzwonić do Grantów –
powiedział. – Oczywiście, jeśli zechcą rozmawiać z
panem, umożliwię im to. A teraz proszę usiąść.
Oscar usiadł, a Luke zgasił uśmiech, jaki
pojawił się na jego twarzy na widok potężnego,
muskularnego mężczyzny, słuchającego poleceń
starszego pana na wózku inwalidzkim. Oscar mógłby
z łatwością poradzić sobie z panem Hendricksem i
sięgnąć po każdy telefon, na jaki miałby ochotę, ale
pan Hendricks promieniował takim autorytetem, że
Luke mógłby się założyć, iż Oscarowi nawet nie
przyszło do głowy się sprzeciwiać.
Pan Hendricks pojechał do gabinetu, żeby
zadzwonić, a Oscar, Luke i Smits siedzieli przez ten
czas w milczeniu przy stole w jadalni. Po chwili
Oscar sięgnął po młot. Luke zauważył, że siedzący
obok Smi ts drgnął, ale mężczyzna nie zrobił niczego
z młotem, trzymał go tylko w ręku.
Potem wrócił pan Hendricks.
– Grantowie zostali poinformowani, że w szkole
miał miejsce niewielki pożar, prawdopodobnie z
powodu spięcia w instalacji elektrycznej –
powiedział i spojrzał prosto na Smitsa. – Chcą, żebyś
jak najszybciej wracał do domu, do czasu, aż
wszystkie systemy w naszej szkole zostaną
dokładnie sprawdzone. Ze względów
bezpieczeństwa.
– Ale... – zaprotestował Smits.
Luke zauważył, że Oscar także miał ochotę coś
powiedzieć, nie odezwał się jednak ani słowem.
– Byli nieugięci – wyjaśnił pan Hendricks. – Nie
przypuszczam, żebyś mógł ich przekonać do zmiany
zdania. No dobrze, to może teraz pójdziecie z
Oscarem i spakujecie to, co ocalało z waszych
rzeczy?
Zdumiony Luke patrzył, jak Smits i jego
ochroniarz wychodzą.
– Uważa pan, że można ich spokojnie zostawić
samych? – zapytał Luke, kiedy tamci tylko znaleźli
się za drzwiami.
– Tak – odparł pan Hendricks. – Tak długo, jak
długo Oscar nie śpi, a nie wydaje mi się, żeby miał
się kłaść spać w najbliższej przyszłości.
Wzmianka o śnie wydała się Luke’owi
doskonałym pomysłem do realizacji, ale chciał zadać
jeszcze jedno pytanie, a potem także zamierzał się
pożegnać.
– Dlaczego nie powiedział pan Grantom prawdy
o przyczynie pożaru? – zapytał.
– W kraju tak pełnym kłamstw, jak nasz –
wyjaśnił pan Hendricks – prawda ma czasem
mniejsze znaczenie niż to, w co wierzą ludzie
pokroju Grantów.
Luke zmarszczył brwi, próbując to zrozumieć.
– Chce pan dać Smitsowi drugą szansę –
stwierdził.
Pan Hendricks skinął głową.
– Można na to spojrzeć i w ten sposób, chociaż
nie wiem, czy w rzeczywistości chodzi o dawanie
szansy. Jestem pewien, że Oscar nie omieszka przy
pierwszej okazji przedstawić im swojej wersji
wydarzeń. Tak czy inaczej, jak mi zawsze
przypominasz, linie telefoniczne nie są bezpieczne, a
nie ma sensu informować podsłuchujących o
naszych problemach.
Luke wzruszył ramionami – słowa pana
Hendricksa miały sens, a do niego właśnie dotarło,
że jeśli Smits i Oscar wyjadą, to oznacza koniec jego
wszystkich problemów. Nie mógł sobie wyobrazić,
żeby Smits miał tu wrócić, kiedy jego rodzice
dowiedzą się prawdy. Teraz już mógł nie zawracać
sobie głowy tajemnicą fałszywych dowodów
tożsamości, mógł odzyskać swoje dotychczasowe
życie, znowu rozmawiać z przyjaciółmi o tym, jak to
jest być cieniem. Nie musieli już niczego udawać ze
względu na rozpuszczonego bogatego dzieciaka i
jego zwalistego ochroniarza, kręcących się między
nimi.
Luke miał wrażenie, że ogromny ciężar został
właśnie zdjęty z jego ramion. Odwrócił się do
wyjścia, przekonany, że po raz pierwszy od ponad
miesiąca uda mu się porządnie wyspać.
– Posłuchaj, Luke – odezwał się pan Hendricks.
– Grantowie nie chcieli tylko tego, żeby Smits i
Oscar wrócili do domu.
– Tak? – powiedział Luke.
– Martwili się o bezpieczeństwo obu swoich
synów.
Luke obrócił się na pięcie.
– Nie chce pan powiedzieć...
– Owszem, Luke – potwierdził pan Hendricks. –
Rano przyjedzie szofer, żeby zabrać Smitsa, ale oni
chcą, żeby przywiózł do domu także ciebie.
R
OZDZIAŁ
16
Luke wpatrywał się w pana Hendricksa.
Powiedział im pan, że nie pojadę, prawda?
Powiedział im pan, że dobrze się tu czuję? – zapytał.
Pan Hendricks westchnął.
– Luke, twój ojciec jest niezwykle wpływowym
człowiekiem. Niektórzy mówią, że ma władzę nad
krajem równą władzy prezydenta. Nikt nie może mu
odmówić.
– Ale...
– Z prawnego punktu widzenia jesteś jego
synem i jesteś nieletni. Może ci polecić pojechać,
gdzie tylko będzie chciał.
Luke zaczął się trząść i musiał walczyć ze sobą,
żeby utrzymać własne lęki pod kontrolą.
– Czego oni chcą ode mnie? – spytał.
Pan Hendricks skrzywił się.
– Nie wiem – powiedział. – Przykro mi,
naprawdę chciałbym ci pomóc. Tam dzieje się coś,
czego nie rozumiem, a najlepszą rzeczą, jaką mogę
zrobić, jest trzymanie Smitsa i Oscara z dala od
mojej szkoły. Muszę chronić moich uczniów.
Teraz Luke zaczął się zastanawiać, czyim
pomysłem było odesłanie Smitsa i Oscara do domu.
– Ja też jestem jednym z pana uczniów –
przypomniał. – Nie chce mnie pan chronić? – Nie
czekał na odpowiedź. – Wiem, może pan zadzwonić
do pana Talbota i poprosić, żeby przyjechał i
przywiózł mi inny fałszywy dowód tożsamości. Nie
jestem Lee Grantem i nie muszę nim być, proszę mi
pozwolić być kimś innym, kimś, kto może tu zostać.
Jednakże pan Hendricks potrząsnął głową.
– Nie wiesz, jak trudno było zdobyć dla ciebie tę
tożsamość? Nie wiesz, ile dzieci wciąż czeka w
ukryciu na to, co ty już masz?
Luke skulił się, próbując uniknąć wzroku pana
Hendricksa. Fałszywe dokumenty w kieszeni ukłuły
go, podsuwając mu pomysł.
– A te tożsamości? – zapytał, klepiąc się po
kieszeni. – Mógłbym zostać Peterem albo
Stanleyem, do wyboru.
– Naprawdę myślisz, że to takie proste? – spytał
pan Hendricks. – Nie masz pojęcia, co niosą ze sobą
te tożsamości. A jeśli prawdziwy Stanley Goodard,
kimkolwiek by nie był, jest poszukiwany za
morderstwo? A jeśli...
– Dobrze, dobrze, rozumiem – mruknął Luke.
Pan Hendricks popatrzył na niego łagodniej.
– Przykro mi, ale nie możesz tak po prostu
zmienić tożsamości. Nawet gdybyś mógł bez trudu
podszyć się pod kogoś innego, nie możesz odrzucić
bycia Lee Grantem. Nie teraz, ponieważ z jakiegoś
powodu oni chcą teraz, żebyś nim był.
Luke przypomniał sobie pytanie, które Smits
zadał mu pierwszego wieczora w Hendricks: „Czy
możesz być Lee?”. Dlaczego Smitsowi albo jego
rodzicom miałoby na tym zależeć?
I czy zależało im na tym z tych samych
powodów?
Luke nie potrafił dojść do ładu z własnymi
uczuciami – czego właściwie się spodziewał ze
strony Grantów? Nie wiedział i na tym polegał jego
problem.
Pomyślał o tym, co powiedział mu Trey
zaledwie godzinę temu: „Jesteś bohaterem... ”. Trey
uważał, że Luke jest bardzo odważny, a Luke
pragnął, by pan Hendricks uważał tak samo.
Żałował, że nie potrafi udawać kompletnie
niewzruszonego, machnąć zwyczajnie ręką i
powiedzieć: „No to skoro muszę jechać, to muszę.
Jeśli pan Grant jest taki wpływowy, to może przy
okazji, skoro już tam będę, pogadam z nim o
oswobodzeniu trzecich dzieci?”. Ale Luke nie był
odważny, był przerażony. Bieganie po płonącym
budynku i przekonywanie skulonych chłopców do
wyjścia wydawało się śmiesznie proste w
porównaniu z wyjazdem do domu Grantów w
towarzystwie Smitsa i Oscara.
Przyszła mu do głowy nowa myśl.
– Służba będzie wiedzieć, że nie jestem
prawdziwym Lee – powiedział. – Przyjaciele
państwa Grantów mnie zobaczą...
– Grantowie nie sprawiali wrażenia
zaniepokojonych tą perspektywą – odparł pan
Hendricks. – Musimy przyjąć, że to nie okaże się
problemem.
Luke przygryzł wargi, próbując znaleźć inną
przeszkodę.
– Luke, nie wiem, czy to ci coś pomoże, ale...
Chciałbym móc także ciebie ochronić – powiedział
łagodnie pan Hendricks. – Po prostu to niemożliwe,
ale powiem ci, że patrząc na wszystkich chłopców w
tej szkole, tylko w twoim przypadku wierzę, że
wyjdziesz z tego cało. Postępuj zgodnie ze zdrowym
rozsądkiem, a wszystko będzie dobrze.
Te właśnie słowa Luke powtarzał sobie w kółko,
kiedy zaledwie dwie godziny później wsiadł w ślad
za Smitsem do limuzyny, która miała go zawieźć do
obcego domu.
Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie
dobrze, wszystko będzie dobrze...
Luke żałował tylko, że nie potrafi w to
uwierzyć.
R
OZDZIAŁ
17
Zauważyłeś, Lee? Mamy nowego szofera –
powiedział Smits, kiedy zamknął szczelnie szklaną
szybę oddzielającą kierowcę od miejsca, gdzie on,
Oscar i Luke rozpierali się na luksusowych
skórzanych kanapach. Luke uważał, że Szkoła
Hendricksa była sztywna i elegancka, ale w
porównaniu z wnętrzem tego samochodu wyglądała
jak rudera. Chłopiec miał przeczucie, że lepiej
będzie, jeśli od razu oduczy się zachwycania
wszystkim – dom Grantów był prawdopodobnie
jeszcze bardziej luksusowy.
Nie miał pojęcia, jak powinien traktować
Smitsa, więc tylko wzruszył ramionami i dalej
wyglądał przez okno. Minęli już dom pana
Hendricksa i wyjeżdżali na główną szosę.
– Nasi rodzice nigdy nie trzymają służby zbyt
długo – ciągnął Smits.
Czy próbował w ten sposób coś przekazać
Luke’owi? Na przykład to, że Luke będzie
bezpieczny u Grantów, ponieważ nie został nikt ze
starej służby, kto by pamiętał prawdziwego Lee?
Nie, Smits zwracał się teraz do Oscara.
– Słyszałeś? – oznajmił. – Powiedziałem, że
nasi rodzice nigdy nie trzymają służby zbyt długo.
Na pewno wylali już poprzedniego szofera, a jak
tylko usłyszą, co się wydarzyło w Hendricks,
wywalą też i ciebie.
– Smits, poprzedni szofer został zwolniony z
twojego powodu – przypomniał Oscar. – Dlatego, że
go przekupiłeś, żeby mnie oszukać.
– No i co z tego? – zakpił Smits. – Ty też
zostaniesz zwolniony z mojego powodu, bo nie
ochroniłeś mnie podczas pożaru.
– Sam podłożyłeś ogień! – ryknął Oscar.
Smits wzruszył ramionami i tym razem Luke
mógł zrozumieć wściekłość ochroniarza. Kiedy
zamykał oczy, wciąż widział strach malujący się na
twarzach swoich przyjaciół – przyjaciół, z którymi
nawet nie zdążył się pożegnać.
– Smits, z twojego powodu mogło zginąć wielu
chłopców – powiedział Luke. – Ogień mógł się
rozprzestrzenić na całą szkołę.
– Rany, przecież w każdym pokoju są zraszacze
– odparł Smits. – Nie było żadnego
niebezpieczeństwa.
Czy to była prawda? Czy bohaterstwo Luke’a
niewiele
wykraczało
poza
ćwiczenia
przeciwpożarowe? Miał dziwne wrażenie, jakby
Smits coś mu odebrał.
Luke odwrócił twarz do okna z nadzieją, że
Smits zrozumie, iż nie ma ochoty na rozmowę.
Limuzyna jechała drogą, której nigdy nie widział –
co nie było szczególnie zaskakujące. Tylko raz
wcześniej siedział w samochodzie, kiedy pan Talbot
przywiózł go z rodzinnej farmy do Szkoły
Hendricksa, i czuł się wtedy tak oszołomiony, że nie
potrafił przypomnieć sobie niemal nic z tego, co
zobaczył. Teraz zmusił się do zachowania czujności.
Jacy ludzie mogli mieszkać w tych małych domkach
przy drodze? Czy ktoś uprawiał te zapuszczone
pola? Był już prawie październik, dlaczego na
polach nie roiło się od farmerów zbierających plony?
Luke był pewien, że w domu jego ojciec i bracia
ciężko pracują, a matka prawdopodobnie wzięła
wolne w fabryce drobiu, żeby im pomagać. Czy
dalej tęsknili za Lukiem tak, jak on tęsknił za nimi?
Luke przełknął gulę w gardle i zamknął oczy.
Czasem okazywało się, że lepiej nie zwracać uwagi
na otoczenie, nie zastanawiać się nad tym, gdzie
jechał, ani też nad tym, co go tam mogło czekać...
Następną rzeczą, jaką zarejestrował, było to, że
samochód się zatrzymał, a szofer zagląda przez
otwarte drzwi.
– Proszę panów – powiedział nieśmiało. –
Przepraszam? Przyjechaliśmy do domu, wasi rodzice
chcieliby, żebym pomógł wam wysiąść.
Przepraszam?
Luke sennie otworzył oczy – spał tak mocno, że
przez chwilę miał trudności z przypomnieniem
sobie, gdzie się znajduje. Dlaczego nie leży w swoim
łóżku w Hendricks, patrząc na spód piętrowego
łóżka Treya? Dlaczego twarz przykleiła mu się do
poduszki? Nie, to nie była poduszka – dlaczego spał
na skórzanej kanapie?
Na zewnątrz, za plecami szofera, Luke zobaczył
coś, co przypominało tysiące diamentów
zwisających z nieba, które nie zniknęły nawet wtedy,
kiedy odkleił twarz od siedzenia samochodu i
potrząsnął głową, żeby się trochę obudzić. Teraz
widział, że opadały kaskadą z dachu nad podjazdem.
Szofer zauważył, na co patrzy Luke.
– Podoba ci się nowy żyrandol twojej matki? –
zapytał. – Nie było go chyba, kiedy wyjeżdżałeś z
domu, prawda?
Luke nie wiedział, co ma odpowiedzieć –
niewinne pytanie od razu zbiło go z tropu.
Siedzący naprzeciwko niego Smits i Oscar także
obudzili się i zaczęli przeciągać. Smits skrzywił się
do szofera.
– Jest ohydny, durniu – powiedział. – To
najbrzydszy żyrandol, jaki kiedykolwiek mieliśmy.
Jasne, że Smits był niegrzeczny, ale oszczędził
przynajmniej Luke’owi konieczności odpowiadania.
Oszołomiony Luke wysiadł z samochodu na
podjazd wykładany tysiącami maleńkich płytek,
tworzących zawiły wzór. Żyrandol ponad nim
kołysał się lekko na wietrze, a Luke wpatrywał się w
niego z niedowierzaniem. Z łukowatego sklepienia
zwisała ogromna złota kula połączona wygiętymi
prętami z otaczającym ją wokół tuzinem mniejszych
kul. Z każdej z nich zwieszały się diamenty na
sznurkach, posplatanych razem i zbiegających się do
ogromnego kryształu znajdującego się dokładnie pod
największą złotą kulą. Tęczowe blaski tańczyły po
całym podjeździe, ale Luke uznał, że żyrandol nie
mógł być zrobiony z prawdziwych diamentów – na
całym świecie nie było ich chyba dostatecznie dużo.
To były prawdopodobnie kawałki szkła, ale chłopiec
nie widział żadnej różnicy: tak czy inaczej widok
zapierał dech w piersiach, efektowny ponad wszelkie
pojęcie.
Podobnie jak wszystko inne. Ściany posiadłości
Grantów wznosiły się nad nim jak strome urwisko –
naprawdę nie potrafił powiedzieć, gdzie się kończy
posiadłość, a zaczyna reszta świata i nie byłby
szczególnie zaskoczony, gdyby się okazało, że
posiadłość nie ma końca. W odróżnieniu od Szkoły
Hendricksa ten gmach miał okna, całe tuziny okien
podzielonych na mniejsze szybki z ciężkiego
ołowianego szkła. Każda szybka w każdym oknie
lśniła tak, jakby ją polerowano co godzinę i Luke nie
zdziwiłby się, gdyby naprawdę tak było.
Po drugiej stronie limuzyny aksamitny zielony
trawnik ciągnął się aż do rzędu idealnie
przystrzyżonych drzew. Luke nie widział z tego
miejsca innych domów – posiadłość Grantów
sprawiała wrażenie tak samo odizolowanej od reszty
świata, jak rodzinna farma Luke’a.
– Tęskniłeś za domem? – zapytał go szofer. –
Cieszysz się, że wróciłeś, prawda?
Luke tylko wzruszył ramionami, naśladując złe
maniery Smitsa.
– O, pozwólcie, że was zapowiem –
przypomniał sobie szofer.
Podszedł do podwójnych drzwi frontowych i
otworzył je na oścież.
– Państwa synowie przyjechali! – zagrzmiał
donośnym głosem.
Smits pierwszy przeszedł przez próg i wkroczył
na lśniąco białą posadzkę. Luke niepewnie ruszył za
nim.
– Pewnie w ogóle nie ma ich w domu – oznajmił
gorzko Smits. – Tata jest w pracy, a mama
oczywiście na jakimś przyjęciu.
Ale w długim, zakręcającym korytarzu słychać
było kroki, których samo brzmienie miało w sobie
coś władczego i rozkazującego – Luke był pewien,
że nie zbliża się do nich nikt ze służby. Zobaczył
mężczyznę i kobietę, prawdopodobnie w wieku jego
rodziców lub nawet starszych, ale ich twarze nie
miały bruzd i zmarszczek, jak twarz ojca Luke’a, a
w ich oczach nie było strachu i znużenia, jak w
oczach matki Luke’a. Jasne włosy kobiety były
ułożone w tworzące hełm idealne loki, miała na
sobie intensywnie czerwony sweter i czarne spodnie.
Mężczyzna miał ciemne włosy i oczy oraz równie
ciemny garnitur, a Luke nie potrzebował widzieć
metek z ceną, żeby wiedzieć, że ich ubrania były
bardzo, bardzo kosztowne. Uznał, że ta para w
najmniejszym nawet stopniu nie przypomina
rodziców: nie potrafił sobie wyobrazić, jak
którekolwiek z nich opatruje stłuczone kolano,
pozwala beknąć płaczącemu niemowlęciu czy całuje
dziecko w czoło. Oczywiście, jeśli opowieści Smitsa
o służbie były prawdziwe, naprawdę nigdy tego nie
robili.
– Moi chłopcy! – wykrzyknęła dystyngowanie
kobieta. – Nie mogliśmy się was doczekać.
Luke przygotował się na to, że zostanie
zignorowany. Musiał zachowywać się normalnie, ze
względu na służbę – szofera i chyba trzy pokojówki
wyglądające z pobliskiego pokoju – ale nie miał
pojęcia, co było normalnym zachowaniem w tego
rodzaju domu. Popatrzył na Smitsa, szukając jakichś
wskazówek, ale młodszy chłopiec zesztywniał i
czekał, aż rodzice podejdą bliżej.
Wtedy pani Grant wyminęła Smitsa i złapała
oszołomionego Luke’a w ramiona. Luke poczuł
zapach eleganckich perfum, a potem został
wypuszczony. Pani Grant lustrowała go wzrokiem
od stóp do głów.
– Och Lee, ależ wyrosłeś przez ten czas, kiedy
cię nie było – wykrzyknęła. – Zeszłej jesieni sięgałeś
mi tylko do ramienia, a teraz... – Teraz Luke mógłby
spojrzeć jej prosto w oczy, gdyby tylko zdobył się na
odwagę. – Och, ależ za tobą tęskniłam! Dlaczego
wyjechałeś na cały rok?
Uściskała go jeszcze raz, a ponad jej ramieniem
Luke zobaczył przez moment twarz Smitsa,
ściągniętą bólem.
– Witaj, Smits – powiedział dość sztywno pan
Grant i uścisnął rękę syna.
Luke spodziewał się, że rodzice zamienią się
teraz miejscami – pani Grant uściska Smitsa, a pan
Grant poda sztywną rękę Luke’owi, ale kiedy pani
Grant wypuściła Luke’a z objęć, oboje dorośli po
prostu stali, patrząc z zakłopotaniem na dwóch
chłopców. Smits nie zrobił żadnego ruchu w stronę
matki i mógłby równie dobrze być niewidzialny,
ponieważ nie zwróciła na niego w ogóle uwagi. W
końcu pan Grant skinął krótko głową Luke’owi.
– Cóż, na pewno chcecie się rozpakować w
swoich pokojach – powiedziała w końcu pani Grant.
– Na pewno jesteście zmęczeni po podróży. Oscarze,
czy mógłbyś...
Pani Grant nie musiała nawet kończyć zdania,
ponieważ Oscar zrobił krok naprzód, stając tuż za
Smitsem.
– Już idę, idę – mruknął Smits.
Luke miał ochotę powiedzieć: „Nie chcecie
wiedzieć, co się wydarzyło w szkole? Nie wiecie, że
niebezpiecznie jest zostawiać ich samych?”. Był
przyzwyczajony do swoich rodziców, którzy byliby
ciekawi, przejmowaliby się nimi.
Patrzył, jak Smits przechodzi obok matki, która
ledwie spojrzała w jego stronę, ściągając usta w
cienką linię dezaprobaty. Ze swojego miejsca Luke
widział emocje na twarzy Smitsa: najpierw ból, a
potem wściekłość.
Smits pragnął, żeby matka uściskała także jego.
Luke nie rozumiał sceny, której stał się
świadkiem, ani tego, dlaczego został uściskany
zamiast Smitsa. Nadal nie rozumiał, dlaczego
Grantowie chcieli, żeby tu przyjechał, ale wiedział,
że właśnie został odesłany do swojego pokoju.
I nie miał bladego pojęcia, gdzie może się ten
pokój znajdować.
R
OZDZIAŁ
18
Uratował go szofer, który właśnie wszedł,
niosąc bagaże – Luke po prostu poszedł za nim na
górę, a potem długim, imponującym korytarzem.
Znowu pół piętra do góry po schodach i do innego
skrzydła domu, aż wreszcie, kiedy Luke miał
wrażenie, że przeszedł chyba kilka kilometrów,
szofer zostawił jego bagaż i walizki Smitsa pod
drzwiami sąsiadujących pokoi.
Luke zawahał się przed drzwiami pokoju, który
musiał należeć do Lee, i obejrzał się na stojących
jeszcze w korytarzu Smitsa i Oscara.
– Zostaw mnie wreszcie w spokoju! – warknął
Smits. – Jestem w domu! Jestem bezpieczny, jasne?
– Myślisz, że tutaj nie ma żadnego
niebezpieczeństwa? – odparł Oscar. – Myślisz, że ty
nie jesteś tutaj niebezpieczny?
Luke wślizgnął się do pokoju Lee z nadzieją, że
tamci nie zauważyli, że ich słyszał. Potem zaczął się
rozglądać, zapominając o całym świecie.
Cała reszta domu była luksusowa i wytworna
ponad wszelkie wyobrażenie, ale pokój Lee okazał
się pierwszym miejscem, w którym można się było
dobrze bawić. Pod jedną ze ścian cztery kanapy
otaczały wielkoekranowy telewizor, a wnęka kryła
cały salon gier. Inna wnęka przypominała sklep
sportowy: pod ścianami leżały starannie poukładane
narty, kije golfowe i hokejowe oraz rakiety tenisowe
i stały całe kosze piłek futbolowych, koszykowych i
baseballowych. Trzecia wnęka zawierała zestaw
perkusji i trzy gitary.
– Umiesz grać? – zapytał szofer, o którego
istnieniu Luke zdążył całkowicie zapomnieć.
Wpatrywał się tęsknie w gitary.
– Trochę – skłamał, domyślając się, że
prawdziwy Lee musiał to umieć i mając nadzieję, że
szofer nie poprosi o demonstrację.
Na szczęście szofer tylko skinął głową, skłonił
się i wyszedł.
Luke przez dłuższą chwilę obchodził pokój i
czuł się całkowicie zagubiony. Zajrzał do szuflad
pełnych schludnie poskładanych ubrań, wyciągnął
parę spodni i przyłożył je do talii. Nogawki kończyły
się w tym samym miejscu, co nogawki jego spodni,
ale nie był pewien, czego to dowodziło. Czy
prawdziwy Lee był mniej więcej wzrostu Luke’a,
czy też Grantowie w tajemnicy dowiedzieli się, jaki
rozmiar ubrań nosi i odpowiednio do tego
zaopatrzyli pokój?
Luke tak naprawdę szukał czegoś osobistego,
jakiegoś dowodu na to, że w tym pokoju mieszkał
prawdziwy chłopiec. Inicjałów wyrytych na ramie
łóżka albo starego rysunku samolotu, który dla pani
Grant (albo niani?) był zbyt szczególny, żeby go
wyrzucić. Wystarczyłyby mu nawet jakieś ślady
zużycia piłek do koszykówki, ale wszystko
sprawiało wrażenie nowego i nieużywanego. Jeśli to
rzeczywiście był pokój prawdziwego Lee,
oryginalny właściciel nie pozostawił w tym miejscu
nawet smugi na ścianie.
Albo też wszystkie ślady jego obecności zostały
zatarte.
Luke wzdrygnął się na tę myśl i nagle
wystraszony przeszedł do pokoju Smitsa, który był
równie obszerny jak pokój Lee.
Smits leżał wyciągnięty na łóżku, wpatrując się
w sufit. Nigdzie nie było widać śladu Oscara.
– Smits, możesz mi powiedzieć... – zaczął Luke.
Smits potrząsnął głową i położył palec na
ustach, wskazując otwarte drzwi, za którymi Luke
dostrzegł ubraną w czarną sukienkę sylwetkę
pochyloną nad porcelanową umywalką. Pokojówka
sprzątała łazienkę.
– Rany, cudownie być w domu – oznajmił
Smits. – W domu, gdzie nawet ściany mają uszy.
– Chciałem tylko zapytać, czy nie zszedłbyś ze
mną na dół, żeby coś przegryźć – dokończył bez
większego sensu Luke.
Pokojówka wyłoniła się z łazienki.
– Nie psujcie sobie apetytu, chłopcy – skarciła
ich. – Kucharze cały dzień szykują wykwintny obiad
na wasze powitanie.
Nic nie byłoby w stanie popsuć Luke’owi
apetytu: śniadanie w Szkole Hendricksa był obfitsze
niż zwykle, ale minęło od niego wiele godzin. Jeśli
jednak Smits nie chciał z nim pójść, nie był pewien,
czy zdoła znaleźć kuchnię, a bez towarzystwa
młodszego chłopca i tak nie miałby odwagi
poszukiwać jedzenia.
– I tak nie jestem głodny – powiedział Smits.
Luke postarał się zignorować burczenie w
brzuchu.
– To może masz ochotę wyjść na zewnątrz i w
coś zagrać? Strzelić kilka bramek czy co?
– Nie – odparł Smits. – Na zewnątrz drzewa
mają uszy.
Luke domyślał się, że chodziło o ogrodników –
przypuszczał, że Smits stara się go ostrzec i chyba
powinien być mu za to wdzięczny.
Tak naprawdę jednak miał ochotę trzasnąć go
pięścią w nos – Smits był niemal tak nieznośny, jak
prawdziwy brat.
R
OZDZIAŁ
19
Reszta dnia ciągnęła się w nieskończoność.
Luke przez kilka godzin wędrował bez celu po
posiadłości i otaczającym ją ogrodzie. Nie spotkał
żadnego z rodziców Smitsa, ale miał wrażenie, że za
każdym rogiem stoi ktoś ze służby i wszyscy
wiedzieli wszystko o nim – albo przynajmniej o
osobie, którą powinien być.
– Poprawiłeś już te oceny z matematyki, paniczu
Lee? – zagadnął go w głównym holu mężczyzna,
którego Luke uznał za kamerdynera.
– Sprawdziłem silnik w pańskim skuterze, sir –
poinformował mechanik w poplamionym smarem
kombinezonie, stojący obok garażu dostatecznie
wielkiego, żeby pomieścić jacht. Luke nie zdziwiłby
się, gdyby naprawdę stał w nim jacht.
Kiedy zegar stojący przy drzwiach frontowych
wybił siódmą, gosposia skarciła go:
– Tu jesteś! Dlaczego jeszcze się nie umyłeś i
nie przebrałeś do obiadu?
– Ja... – zaprotestował Luke i pospiesznie ruszył
w stronę miejsca, które wcześniej uznał za jadalnię.
Przypominał sobie, że w jednym z pokojów widział
ogromny drewniany stół, tylko gdzie to było?
Głównie dzięki łutowi szczęścia trafił do
właściwego pokoju: pan i pani Grant siedzieli na
przeciwnych końcach wielkiego stołu, a pomiędzy
nimi ustawione zostały dwa krzesła. Smits siedział
na jednym z nich, więc Luke szybko skierował się
do drugiego.
– A gdzie twój smoking, młody człowieku? –
zapytała pani Grant.
– Yyy... – zająknął się Luke, który zauważył, że
zarówno Smits, jak i pan Grant mieli na sobie
eleganckie czarne ubrania ze śnieżnobiałymi
koszulami i czarnymi muszkami zawiązanymi
sztywno pod szyją.
– Nie musieliśmy się przebierać do obiadu w
szkole – wtrącił Smits. – Lee pewnie całkiem o tym
zapomniał.
– Zaiste – pociągnęła nosem pani Grant. – Cóż,
tutaj nie możesz zapominać o takich sprawach.
Natychmiast idź się przebrać.
Luke uważał, że ma sporo szczęścia, ponieważ
zdołał znaleźć drogę powrotną do własnego pokoju i
garnitur – smoking? – w szafie, a także ubrać się w
niego. Szarpał się z muszką, zastanawiając się, jak
bardzo pogniewają się na niego Grantowie, jeśli po
prostu zapomni ją włożyć – a jak bardzo będą
rozgniewani, jeśli każe im dłużej czekać – kiedy do
pokoju bezgłośnie wszedł Oscar i z wprawą pomógł
mu zawiązać muszkę we właściwy sposób. Potem
wygładził rękawy smokingu Luke’a, odgarnął mu
zabłąkany kosmyk włosów z czoła i bez słowa
popchnął go w stronę drzwi.
W jadalni pani Grant rzuciła łagodniej:
– No, od razu lepiej, takiego syna chcę widzieć.
Później ona, pan Grant i Smits zaczęli jeść zupę,
która tymczasem zdążyła wystygnąć.
Obiad minął jak we śnie: Luke zjadł solidną
porcję zupy, żałując, że to wszystko, co dostanie, i
był mile zaskoczony, kiedy została podana sałatka.
Później jednak pojawiły się dania, których nie
potrafił zidentyfikować – raz miał wrażenie, że je
białe grudki ryżu w jakimś sosie, ale był pewien, że
to nie jest sos na wieprzowym tłuszczu, jedyny, z
jakim miał wcześniej do czynienia.
Uważał, że jedzenie było smaczne – wręcz
przepyszne – ale trudno było się nim cieszyć,
siedząc w towarzystwie nadąsanego Smitsa i jego
lodowatych rodziców. Armia służących bezustannie
wchodziła i wychodziła, zabierając talerze, kiedy
tylko któreś z nich skończyło jeść. W okolicy
dziewiątego dania Luke poczuł coś dziwnego w
żołądku: był przejedzony.
– Pssst, Lee – szepnął do niego w końcu Smits z
drugiej strony stołu. – Nie musisz jeść wszystkiego.
Luke zauważył, że pozostali ledwie skubali
jedzenie, pozwalając służbie zabierać talerze po
skosztowaniu jednego czy dwóch kęsów.
– Aha – powiedział Luke, zastanawiając się, co
się dzieje z niepotrzebnym jedzeniem. Dostają je
służący, czy może jest wyrzucane?
Patrząc na obyczaje obiadowe państwa
Grantów, nikt nie zgadłby, że zaledwie piętnaście lat
wcześniej panował powszechny głód, a jedzenie w
kraju nadal było racjonowane. Luke miał przeczucie,
że Grantowie w ogóle nie zwracali uwagi na głód.
Poza wyszeptaną przez Smitsa radą przy stole
nie toczyła się żadna rozmowa, nie padały pytania
rodziców takie jak: „A jak tam nauka?” czy „Jak
myślicie, kiedy zostanie naprawiona elektryczność w
Szkole Hendricksa?”. Pan i pani Grant kompletnie
nie zwracali uwagi na Smitsa i Luke’a, jakby
uważali, że chłopcy są nadal w szkole.
Grantowie nie odzywali się nawet do służących
przynoszących i zabierających kolejne potrawy. Na
nich także kompletnie nie zwracali uwagi i Luke
zastanawiał się, czy nie uważają przypadkiem, że
jedzenie pojawia się i znika dzięki magii.
Wreszcie służący przynieśli lody i Luke był
pewien, że to już ostatnie danie. Pomimo bolącego
żołądka zjadł całą swoją porcję, do ostatniego kęsa –
lody w domu były niezwykłym przysmakiem,
którego próbował raz czy dwa razy w całym życiu.
– Lee – syknęła pani Grant. – Dżentelmeni nie
obżerają się tak.
Luke poczerwieniał na twarzy i upuścił
łyżeczkę, która z brzękiem upadła na podłogę,
zostawiając smugi roztopionych lodów na
wypolerowanym marmurze.
– Czy mogę już wstać od stołu? – zapytał Smits
w zapadłej ciszy.
Pani Grant skinęła głową.
Luke patrzył na służącą, która pojawiła się
znikąd, podniosła łyżeczkę i w jednej chwili wytarła
lody. Zebrał się na odwagę, żeby się odezwać.
– Czy ja też mogę wstać od stołu?
– Tak, możesz – powiedziała pani Grant.
Luke z ciężkim sercem poszedł z powrotem do
pokoju Lee i rzucił się na łóżko, walcząc z falą
mdłości. Początkowo nienawidził także Szkoły
Hendricksa, ale dom Grantów wydawał mu się
znacznie, znacznie gorszy. A jednak Smits wyraźnie
starał się mu pomagać, a Oscar pojawił się w samą
porę, żeby zawiązać jego muszkę.
Dlaczego? Dlaczego któregokolwiek z nich
obchodziło, co się dzieje z Lukiem?
R
OZDZIAŁ
20
Luke od kilku godzin spał smacznie, kiedy ktoś
zaczął szarpać go za ramię.
– Wstawaj, Lee – wyszeptał czyjś głos.
Luke otworzył oczy w całkowitej ciemności i
pomyślał, że musi być środek nocy. Zasnął w
ubraniu, a teraz węzeł muszki wpijał mu się
nieprzyjemnie w szyję – pewnie dlatego śnił mu się
stryczek.
– Co... Kto to? – zapytał, walcząc z uczuciem
całkowitej dezorientacji.
– Cśś! – Na jego ustach natychmiast zacisnęła
się czyjaś ręka, ponieważ niechcący odezwał się za
głośno. – Nie rób więcej hałasu, bo słowo daję... –
Maleńka latarka zabłysła w ciemności. – To ja,
twój... ojciec. Poznajesz?
Pan Grant podniósł latareczkę do podbródka,
podświetlając twarz, co dało upiorny efekt i
pogłębiło dziwaczne cienie pod jego oczami. Luke
miał wrażenie, że patrzy na halloweenową maskę.
– Chodź ze mną – szepnął pan Grant.
Luke nieśmiało wysunął z łóżka najpierw jedną,
a potem drugą stopę – przypomniał sobie, że to
zupełnie jak w te noce, kiedy budził go Oscar, żeby
zaprowadzić do Smitsa. Zawsze szedł posłusznie, ale
co by było, gdyby się sprzeciwił? A gdyby tak
chociaż raz tupnął nogą i oznajmił: „Wiecie co? Nie
jestem Lee i nie zamierzam dłużej udawać. Dajcie
mi spokój i pozwólcie mi spać”.
Jednakże nie odważył się tego zrobić nigdy
wcześniej i nie mógł się odważyć teraz.
W milczeniu, walcząc z narastającym złym
przeczuciem, wyszedł z panem Grantem ze swojego
pokoju, a dalej korytarzem i na dół schodami.
Podejrzewał, że pan Grant celowo idzie okrężną
drogą, żeby go zmylić, ale ponieważ dom nawet w
biały dzień przypominał labirynt, Luke doszedł do
wniosku, że mężczyzna naprawdę prowadzi go
najkrótszą drogą do miejsca, w które zamierzał się
udać.
W końcu pan Grant stanął przed zamkniętymi
drzwiami na pierwszym piętrze – Luke nie był
pewien, ale wydawało mu się, że próbował otworzyć
te drzwi wcześniej, kiedy w dzień zwiedzał
posiadłość. Były wtedy zamknięte na klucz, ale teraz
pan Grant rozejrzał się uważnie, lekko otworzył
drzwi i gestem zaprosił Luke’a do środka. Kilka
sekund później wszedł za nim i zamknął drzwi.
– Aktywowałeś już system? – zapytał kobiecy
głos w ciemności.
– Trzy, dwa, jeden... gotowe – odparł pan Grant.
W tym momencie zapaliło się światło –
znajdowali się w gabinecie, na którego środku stało
ogromne mahoniowe biurko, a ściany zasłaniały
półki z książkami. Pani Grant siedziała na krześle
przy biurku, ale szybko wstała, podchodząc do
Luke’a i pana Granta.
– Nareszcie – powiedziała.
Luke zesztywniał w obawie, że znowu go
uściska, ale ona tylko wzięła go za ramiona,
przytrzymała na długość wyciągniętej ręki i uważnie
zlustrowała zmrużonymi oczami.
– Na pewno aparat na zęby – oznajmiła. – I
chyba trochę farby do włosów...
– Może szkła kontaktowe? – zaproponował pan
Grant.
– Myślisz, że ktoś będzie mu się wpatrywać w
oczy? – zapytała pani Grant. – Nie różnią się aż tak
bardzo, a jeśli będziemy mu dopasowywać szkła
kontaktowe, to oznacza jeszcze jedną osobę, której
trzeba będzie płacić...
– Oczywiście, masz rację – przyznał pan Grant.
Luke czuł się jak przedmiot, którego kupno
rozważali – żadne z nich nie patrzyło mu w oczy ani
nie zwracało się bezpośrednio do niego. Czy
uważali, że nie ma nic do powiedzenia w sprawie
aparatu na zęby, farby do włosów czy szkieł
kontaktowych?
Tak, oczywiście, że tak uważali.
W końcu pani Grant cofnęła się o krok i
powiedziała:
– Cóż, wydaje mi się, że to się może udać.
Uważam, że powinniśmy spróbować.
– Nie mamy nic do stracenia, prawda? – dodał
pan Grant.
Luke z trudem zdołał wydobyć z siebie głos.
– Czego ode mnie chcecie? – zapytał stanowczo.
Pani Grant popatrzyła na niego całkowicie
poważnie.
– Chcemy, żebyś umarł – oświadczyła.
R
OZDZIAŁ
21
Luke odskoczył do tyłu i w panice sięgnął do
drzwi, ale gałka gdzieś zniknęła.
– No ślicznie, Sarinio – skrzywił się pan Grant.
– Udało ci się go przerazić. Nie chodzi o to, żebyś
umarł naprawdę – wyjaśnił Luke’owi. – Chcemy
tylko upozorować twoją śmierć, żeby... cóż, to długa
historia.
– Proszę mi opowiedzieć – odparł Luke przez
zaciśnięte zęby.
Pan Grant spojrzał na panią Grant i zmarszczył
brwi.
– Nie powinniśmy od tego zaczynać – przyznał.
– Musisz nam wybaczyć, nadal jesteśmy jeszcze... w
żałobie. Dzisiejszy dzień był dla nas bardzo trudny,
inny chłopiec, który udaje Lee...
Luke rozejrzał się gorączkowo – był środek
nocy, a w pobliżu raz wreszcie nie widział nikogo ze
służby.
Mimo to serce zaczęło mu mocniej bić ze
strachu na myśl o tym, że ktoś mógłby usłyszeć pana
Granta mówiącego, że Luke nie jest Lee.
– Wszystko w porządku – uspokoił go pan
Grant. – To dźwiękoszczelny i zabezpieczony pokój,
możemy tutaj rozmawiać otwarcie.
– Usiądź – pani Grant przysunęła Luke’owi
krzesło. – Wszystko ci wyjaśnimy.
Luke myślał właśnie o tym, że dźwiękoszczelny
i zabezpieczony pokój jest doskonałym miejscem,
żeby kogoś zabić. Ale co mógł na to poradzić?
Usiadł na krześle.
Pan i pani Grant także usiedli naprzeciwko
niego, a pani Grant pochyliła się do przodu.
– Nasz syn Lee był wspaniałym chłopcem –
zaczęła smutnym głosem. – Był wszystkim, o czym
mogą marzyć rodzice, wysportowany, uzdolniony
muzycznie, doskonały uczeń... – przerwała, żeby
otrzeć oczy. – Był jednak trochę zbyt idealistyczny.
– Stwarzał problemy – dodał szorstko pan
Grant. – Był uparty jak osioł i od urodzenia uważał,
że potrafiłby lepiej urządzić świat.
Luke spróbował dopasować do siebie te dwa
opisy: Lee był idealny, utalentowany, uparty i
stwarzał problemy.
– Wdał się w ojca, prawda, skarbie? –
powiedziała miękko pani Grant.
– Nieważne... – Pan Grant zbył żonę
machnięciem ręki. – Zanim zginął, zdarzyło mu się...
odrobinę złamać prawo – ciągnął. – Był... cóż, nie
musisz znać całej historii, wystarczy, jeśli powiem,
że okoliczności jego śmierci byłyby dla nas dość
trudne do ujawnienia.
Gdyby Luke był choć trochę bardziej odważny,
mógłby zapytać: „Czy to prawda, że został zabity na
polecenie rządu?”, ale tymczasem pani Grant
przejęła pałeczkę.
– A po jego śmierci, jak możesz się domyśleć,
byliśmy zrozpaczeni – dodała. – Po prostu
zdruzgotani.
Subtelnie pociągnęła nosem i pozwoliła panu
Grantowi kontynuować wyjaśnienia.
– Wtedy nasz przyjaciel George Talbot
zaproponował nam możliwe wyjście z tej sytuacji,
rozwiązanie, dzięki któremu mogliśmy udawać, że
Lee nie zginął... a przy okazji pomóc tobie. Trudno
mieć do nas pretensje, że postanowiliśmy skorzystać
z takiej okazji, prawda? – zapytał pan Grant.
To zabrzmiało tak, jakby naprawdę oczekiwał,
że Luke mu odpowie – jakby chciał się dowiedzieć,
co Luke myśli.
– No, nie – przyznał Luke. – I proszę mi
uwierzyć, byłem szczęśliwy... – Uznał, że chyba
bardzo niewłaściwie zabrzmiałoby, gdyby
powiedział, że był szczęśliwy, podczas kiedy oni
opowiadali o śmierci syna. – To znaczy, jestem
bardzo wdzięczny, że podjęliście taką decyzję.
– No właśnie. A teraz używasz imienia Lee od
ilu? Pięciu czy sześciu miesięcy? – spytał pan Grant.
– Pięciu miesięcy, trzech tygodni i dwóch dni –
powiedziała cicho pani Grant.
Luke mógł tylko skinąć głową, ponieważ matka
Lee wiedziała dokładnie, ile czasu minęło od śmierci
jej syna. W jakiś sposób sprawiało to, że Lee stał się
bardziej rzeczywisty, zupełnie jakby Luke znalazł te
obrazki, które Lee malował, listy, które pisał albo
inicjały wyryte w pokoju.
Bardziej odpowiadała mu poprzednia sytuacja,
kiedy Lee Grant był dla niego tylko nazwiskiem,
które mógł nienawidzić, jeśli zechciał.
– No więc słuchaj. – Pan Grant zignorował
swoją żonę. – Daliśmy ci te kilka miesięcy wolności
i teraz chcemy poprosić o niewielką przysługę w
rewanżu. Smits, nasz drugi syn, miał poważne
problemy z zaakceptowaniem śmierci brata.
Poprosiliśmy go, żeby zachował tę wiadomość w
tajemnicy, ale...
– Możliwe, że oczekiwaliśmy od niego zbyt
wiele. Możliwe, że to dla każdego byłoby zbyt wiele
– powiedziała pani Grant jakby do siebie.
Luke potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, które
z nich podjęło decyzję o zatajeniu śmierci Lee.
– Zatrudniliśmy dla niego ochroniarza – ciągnął
pan Grant. – Pozwoliliśmy mu się spotkać z tobą, w
nadziei, że jakoś mu to pomoże. Jednakże jego stan
się pogorszył.
Luke był ciekaw, skąd Grantowie mogą to
wiedzieć – czy Oscar powiedział im, że Smits
podłożył ogień? Czy Smits zwierzył się z tego
rodzicom?
Nie potrafił sobie w ogóle wyobrazić, żeby
Smits potrafił powiedzieć rodzicom coś osobistego.
– Dlatego też wymyśliliśmy nowy plan –
wyjaśnił pan Grant. – Uznaliśmy, że wydamy kilka
przyjęć, pokażemy cię w szerszym towarzystwie
jako Lee, a potem...
– Czyja przypominam Lee? – zapytał cicho
Luke.
Chciał, żeby pan Grant wyciągnął zdjęcie z
portfela albo z biurka; nagle rozpaczliwie zapragnął
przekonać się, jak wyglądał prawdziwy Lee.
Pomyślał, że gdyby tylko zobaczył prawdziwego
Lee, potrafiłby sam zdecydować, czy zależało mu
tylko na sprawianiu problemów, jak opisał go ojciec,
czy też był cudownym świętym, jak twierdziła pani
Grant. Nagle zaczęło to mieć znaczenie.
Kim byłeś, Lee Grancie?
– Uważamy, że możesz udawać Lee. – Głos
pani Grant lekko zadrżał. – Tak nam się wydaje.
Roztrząsaliśmy tę sprawę przez cały dzień.
– Czy mógłbym zobaczyć... – zaczął Luke, ale
pan Grant mu przerwał.
– Więc tak jak mówiłem, zamierzamy cię
pokazać, a potem upozorować twoją śmierć. Wtedy
Smits... a także moja żona i ja... będziemy mogli
otwarcie nosić żałobę. Nie będzie też ryzyka, że ktoś
mógłby nas oskarżyć, iż Lee zginął w kwietniu,
zajmując się... nielegalną działalnością, ponieważ
wszyscy powiedzą, że widzieli cię dopiero co we
wrześniu.
Luke zastanowił się nad tym, jak to będzie, nie
być już Lee. Właściwie przyniosłoby mu ulgę
przyjęcie innego, anonimowego imienia i nazwiska –
imienia, które nie niosłoby ze sobą komplikacji w
postaci zrozpaczonego brata i wpływowych
rodziców. Pamiętał jednak niepokój pana Hendricksa
o to, że Luke mógłby zabrać imię, które pozwoliłoby
wyjść z ukrycia innemu dziecku, albo przybrać
nazwisko, które okazałoby się jeszcze bardziej
niebezpieczne niż Lee Grant. Był ciekaw, czy
mógłby wrócić do Szkoły Hendricksa pod innym
nazwiskiem.
– Czy nie ma innej metody, żeby pomóc
Smitsowi? – zapytał. – Gdybyście go zatrzymali w
domu i rozmawiali z nim o Lee, we trójkę...
– Co pomyślałaby służba? – zapytała pani
Grant.
– Moglibyście rozmawiać tutaj – upierał się
Luke. – Moglibyście sami mu pomóc, w tajemnicy. –
Nie potrafił sobie wyobrazić Grantów okazujących
sobie ciepło i dzielących żałobę, płaczących razem.
Nie potrafił sobie wyobrazić pani Grant przytulającej
Smitsa ani nawet pani Grant przytulającej się do
pana Granta. Nie potrafił też wyobrazić sobie tego
pokoju jako dobrego miejsca do szukania ukojenia,
był zbyt zimny, zbyt oficjalny, zbyt wyraźnie
przeznaczony do prowadzenia interesów i snucia
intryg, nie do okazywania uczuć.
– Nie, ty niczego nie rozumiesz. – Pan Grant
zbył propozycję Luke’a machnięciem ręki. – Jesteś
tylko dzieckiem, nie wiesz, o czym mówisz.
Wystarczy, że dostosujesz się do naszego planu.
– Myślę, że pan Talbot mógłby zdobyć dla mnie
nową fałszywą tożsamość – powiedział z wahaniem
Luke.
– Ależ nie. – Potrząsnęła głową pani Grant. –
Nie możesz używać innej tożsamości po tym, jak
będziesz widziany jako Lee. Ktoś mógłby cię
rozpoznać i co by się wtedy z nami stało?
Luke popatrzył na nią z przerażeniem.
– Więc co ma się ze mną stać? Gdzie mam iść
bez dokumentów Lee?
Pani Grant wzruszyła ramionami.
– Cóż, tam, gdzie byłeś, zanim zacząłeś udawać
Lee. – To zabrzmiało tak, jakby Luke ukradł
tożsamość jej syna, może nawet jakby sam go zabił.
– Chcecie, żebym z powrotem zaczął się
ukrywać? – zapytał z niedowierzaniem Luke.
Pani Grant popatrzyła prosto na niego.
– Oczywiście – powiedziała.
R
OZDZIAŁ
22
Przez jeden moment Luke wyobraził sobie, co
by się stało, gdyby się znowu ukrywał: mógłby
wrócić do domu, do matki, ojca, Matthew i Marka.
Musiałby jednak znowu mieszkać na strychu i
jeść posiłki na schodach, niewidoczny dla świata; nie
wolno byłoby mu wyjrzeć na zewnątrz ani nawet
przejść koło okna.
– Nie mogę – powiedział słabo. – Nie mogę
zacząć się znowu ukrywać.
– Dlaczego nie? – zapytał pan Grant. –
Ukrywałeś się, zanim zacząłeś używać imienia Lee,
więc co za problem, żebyś znowu zaczął?
– To... – Luke potrafił tylko potrząsnąć głową.
Oni byli bogaci i wpływowi, jak mogliby coś takiego
zrozumieć? Po tym, jak zakosztował wolności,
zdobył się na odwagę i zaofiarował się zrobić coś
wielkiego dla sprawy, absolutnie nie mógł już
wrócić do pustego życia w ukryciu. – Co byście
powiedzieli, gdyby ktoś kazał się wam ukrywać? –
zapytał Grantów.
Pani Grant wstała z gestem oburzenia.
– Och, to po prostu śmieszne – powiedziała. – Ja
nigdy nie musiałam się ukrywać, jestem
pełnoprawną obywatelką i notablem. To nie to samo.
– Nie uważacie, że ja też powinienem mieć
prawa? – zapytał Luke.
Wtedy właśnie, patrząc na kamienne twarze
dwojga dorosłych, zaczął tracić nadzieję: nie
obchodziły ich trzecie dzieci, nigdy nie zastanawiali
się nad tym, czy Luke albo ktokolwiek do niego
podobny powinien mieć jakieś prawa. Był dla nich
tylko pionkiem, kimś, kogo mogli użyć do swoich
celów i wyrzucić, kiedy nie będzie już do niczego
potrzebny.
– Nie to jest istotne – powiedziała pani Grant. –
Istotne jest... – Na jej twarzy pojawił się przebiegły
uśmiech. – Istotne jest to, że nie ma znaczenia, czy
nasz plan ci odpowiada. Jeśli spróbujesz się z niego
wyłamać, jeśli nie będziesz się zachowywać jak Lee,
zaszkodzisz samemu sobie. Nie myśl, że
zawahalibyśmy się przed wydaniem cię Policji
Populacyjnej.
Groziła Luke’owi, który poczuł, że krew
odpływa mu z twarzy. Patrzył na nieskazitelnie
piękną panią Grant, idealnie umalowaną nawet o
trzeciej nad ranem i mimo nietypowej pory
wystrojoną w naszyjnik z pereł. Co mógł jej
odpowiedzieć?
– Ale jeśli chcecie, żebym pomógł upozorować
moją śmierć... – zaczął, zawstydzony tym, że jego
głos zrobił się jękliwy.
– O to się nie martw, wszystko mamy
przygotowane. Nie potrzebujemy twojej współpracy
– oznajmiła pani Grant z mdląco słodkim
uśmieszkiem.
Na tym potajemne spotkanie zostało
zakończone, a pan Grant odprowadził Luke’a do
jego pokoju – do pokoju Lee. Oszołomiony chłopiec
zdjął pognieciony smoking i przebrał się we własną
piżamę, a potem, leżąc w łóżku, jeszcze raz
odtworzył w pamięci całą rozmowę. Im dłużej o tym
myślał, tym bardziej wydawało mu się to
koszmarnym snem.
Chcemy, żebyś umarł...
Nie możesz używać innej tożsamości...
Ukrywałeś się, zanim zacząłeś używać imienia
Lee, więc co za problem, żebyś znowu zaczął?
Luke pomyślał, że Grantowie mogliby równie
dobrze zabić go naprawdę i mieć wszystko z głowy.
Powrót do ukrywania się był praktycznie tak samo
okropny jak śmierć.
Wtedy zaczęło w nim kiełkować nowe
postanowienie: niezależnie od wszystkiego nie
będzie się znowu ukrywać. Na pewno mógł robić coś
w tajemnicy, jako część podziemnego ruchu oporu
przeciwko rządowi. Pan Talbot dał mu wcześniej do
zrozumienia, że istnieją tacy tajni działacze na rzecz
sprawy, a Luke nie był pewien, czy ktokolwiek z
nich jest pełnoprawnym obywatelem, czy też nie.
Przypomniał sobie trójkę dzieciaków, które poznał
poprzez swoją przyjaciółkę Ninę – Percy, Matthias i
Alia zajmowali się dawniej podrabianiem dowodów
tożsamości. Nie był pewien, co robili teraz, ale może
mógłby im pomagać.
Plany Luke’a były w większości
niesprecyzowane i niejasne, ale dzięki temu poczuł
się lepiej. Nie był notablem jak Grantowie, nie był
pełnoprawnym obywatelem jak Grantowie, nie był
nawet dorosły, ale to nie znaczyło, że musiał
grzecznie udawać trupa, skoro tak mu kazano. To nie
znaczyło też, że nie miał żadnego wyboru –
wystarczyło, że w tajemnicy przed wszystkimi
nawiąże kontakt z panem Talbotem, a on na pewno
zdoła go ochronić przed intrygą Grantów.
R
OZDZIAŁ
23
Pocieszony własnymi planami Luke zaczął
zasypiać, kiedy ktoś znowu potrząsnął jego
ramieniem.
– Obudź się! – rozkazał szeptem szorstki głos.
Tym razem to był Oscar, a Luke zdobył się na
odwagę, żeby odpowiedzieć:
– Jesteśmy już w domu. Jak Smits może więc
tęsknić za domem?
– Cśś – odparł Oscar. – Chodź ze mną.
Zaintrygowany Luke posłuchał, ale Oscar nie
skierował się do sąsiedniego pokoju, należącego do
Smitsa, tylko poprowadził go pokręconą trasą przez
cały dom. Dopiero kiedy stanęli przed ciemnymi
drzwiami, Luke uświadomił sobie, że Oscar
przyszedł z nim z powrotem do tajnego gabinetu.
– Co... – zaczął Luke.
– Cśś! – rzucił stanowczo Oscar.
Nie rozglądał się tak jak pan Grant, tylko
wsadził klucz w zamek – drzwi stanęły otworem, a
Oscar wepchnął Luke’a do środka i zaczął naciskać
guziki w tej samej kolejności, co wcześniej pan
Grant. Znowu zapaliło się światło i tym razem Luke
zauważył, że gałka rzeczywiście zniknęła, a drzwi w
jakiś sposób przemieniły się w gładką ścianę.
– Skąd... skąd wiesz o tym pokoju? – zapytał
Luke.
– Lee mi powiedział – odparł Oscar. – On mi
dał klucz.
Lee. Luke przełknął ślinę.
– Ja jestem Lee – powiedział bez większego
przekonania. – Nigdy nie wspominałem ci ani
słowem o, no, naszym domu. Nigdy niczego ci nie
dawałem.
Oscar popatrzył na niego niemal ze
współczuciem.
– Jesteśmy w dźwiękoszczelnym pokoju –
powiedział. – Obaj znamy prawdę, nie ma potrzeby
tutaj kłamać.
Oszołomiony Luke opadł na to samo krzesło, na
którym siedział podczas rozmowy z Grantami.
– Nie martw się – odezwał się Oscar. – Jestem
po twojej stronie, działamy na rzecz tej samej
sprawy.
– Skąd mam to wiedzieć? – zapytał Luke. –
Dlaczego miałbym ci zaufać?
Ku jego zaskoczeniu Oscar roześmiał się.
– Mały twardziel, co? Nie jak ten rozpuszczony
bogaty synalek, którego mam cały czas pilnować.
Nie jesteś notablem, prawda? Niech zgadnę –
Oscar zmrużył oczy, patrząc prosto na Luke’a. –
Założę się, że dorastałeś w biedzie, w prawdziwej
biedzie, tak jak ja. Nie mam tylko pojęcia, dlaczego
właśnie ty zostałeś wybrany, żeby przejąć tożsamość
Lee Granta.
Luke nie odpowiedział Oscarowi, wpatrywał się
tylko w niego wyzywająco. Miał jednak wrażenie, że
Oscar przejrzał na wylot elegancką piżamę notabla,
ozdobioną inicjałami Lee Granta i wiedział skądś, że
Luke jest nikim – nie jest naprawdę odważny, pewny
siebie, bogaty.
Oscar wzruszył ramionami, jakby właściwie nie
spodziewał się, że Luke mu coś odpowie albo jakby
nie potrzebował wiedzieć o nim niczego więcej.
– Zamierzam ci coś opowiedzieć – powiedział
cicho. – Wtedy będziesz wiedział, dlaczego
powinieneś mi zaufać. Jestem pewien, że docenisz
prawdę.
Oscar usiadł naprzeciwko Luke’a, ubrany w
spodnie od dresu i T-shirt podkreślający potężne
bicepsy, ale z jakichś powodów przestał
przypominać przepakowanego ochroniarza.
Spoglądał z namysłem na Luke’a, mrużąc oczy.
– Rząd chciałby, żeby ludzie wierzyli, że
wszyscy popierają obecnego dyktatora... to znaczy,
prezydenta – powiedział sarkastycznie. – Wszyscy
podobno wierzą, że każda jego decyzja jest po prostu
cudowna i całkowicie słuszna. Wszyscy podobno
uważają, że notable zasługują na swoje przywileje, a
cała reszta zasługuje na ochłapy. Ale ty i ja wiemy
coś innego, prawda? – Ponieważ Luke nie
odpowiadał, Oscar powtórzył – Prawda, Lee?
– Tak – wyszeptał Luke, nadal oszołomiony
przemianą Oscara. Mężczyzna nie przypominał już
dobrze wychowanego, przestrzegającego ściśle zasad
służącego, nawet jego głos stał się bardziej szorstki.
– Kiedy coś jest niesprawiedliwe – powiedział
Oscar – każdy, kto ma odrobinę zdrowego rozsądku,
będzie się temu sprzeciwiać. Prawda?
Luke skinął głową i miał ochotę powiedzieć: „Ja
sam zadałem cios rządowi, wydałem informatora
Policji Populacyjnej”. Nagle miał ochotę zrobić
wrażenie na tym nowym Oscarze.
Nie był jednak pewien, czy na Oscarze zrobi
wrażenie jakiekolwiek jego dokonanie.
– Miałem osiem lat, kiedy podłożyłem pierwszą
rurobombę w skrzynce pocztowej notabla – oznajmił
Oscar. – Jako dwunastolatek kradłem już samochody
notabli, oczywiście nie dla zysku. Razem z
kumplami wrzucaliśmy te auta do rzeki, nie masz
pojęcia, jaki plusk robi limuzyna i jak potem policja
kłębi się na brzegu. Ryzykowaliśmy życie dla
sprawy.
Luke gwałtownie przełknął ślinę.
– Potem notable zaczęli się przeprowadzać
coraz dalej od wielkich miast – ciągnął Oscar. –
Załatwili sobie ogrodzenia i ochroniarzy, przybiegli
do rządu z płaczem: „Buuu, ci wandale są
nieznośni!”, a rząd ich wysłuchał. Zostały
uchwalone nowe prawa: czy wiesz, że zniszczenie
własności notabla jest cięższym przestępstwem niż
zabicie zwykłego człowieka? Naprawdę. – Oscar
zniżył głos, jakby powierzał Luke’owi ogromny
sekret. – A w tym czasie zwykli ludzie głodowali na
ulicach...
– To nie w porządku – powiedział cichutko
Luke.
Oscar wstał i zaczął chodzić po pokoju.
– Właśnie, to nie w porządku. Dlatego musimy
coś z tym zrobić.
– My? – zapytał Luke. Był ciekaw, czy Oscar
powie cokolwiek o niesprawiedliwej ustawie
populacyjnej, zmuszającej trzecie dzieci do
ukrywania się. To także było coś, w czym rząd nie
miał racji. Czy Oscar wiedział o tych dzieciach,
które miały jeszcze więcej powodów od niego, żeby
nienawidzić rządu? Czy go to obchodziło?
Oscar zatrzymał się i popatrzył na Luke’a tak,
że chłopiec poczuł się nie większy od owada i
równie łatwy do zgniecenia.
– Od lat pracuję dla podziemnego ruchu oporu –
wyjaśnił Oscar. – Naszym jedynym celem jest
obalenie rządu i notabli oraz przywrócenie
sprawiedliwości. Równość dla wszystkich, to nasze
motto. – Oparł ręce na poręczy krzesła, które
wcześniej zajmował, a Luke widział, że mężczyzna
musiałby tylko napiąć mięśnie, żeby połamać je na
kawałki. Ale Oscar nie poruszał się, obserwował
Luke’a.
– Obaj to wiemy – powiedział. – Samo
przyznanie, że się nie zgadzam z rządem, jest
uważane za zdradę. Jeśli na mnie doniesiesz, wyprę
się wszystkiego i nie znajdziesz żadnych dowodów
na to, że cokolwiek planuję.
Luke widział, że Oscar czeka teraz na niego, na
jakiś sygnał, żeby kontynuować.
– Nie doniosę na ciebie – odparł. – Dlaczego
miałbym to zrobić?
– Doskonale – powiedział Oscar. – Widzę, że
się rozumiemy.
Usiadł i spokojnie ciągnął swoją opowieść.
– Przyznaję, że na początku byłem tylko
narwanym dzieciakiem. Biedny, niewykształcony:
jak mogło być inaczej? Ale potem moi kumple i ja
trafiliśmy na innych bojowników, nazywaliśmy ich
jajogłowymi. Oni zastanawiali się nad takimi
rzeczami jak filozofia polityczna, komu to było
potrzebne? Ale mieli pieniądze pozwalające na
spowodowanie prawdziwych szkód i nauczyli nas,
jak zrobić coś mającego większe znaczenie niż
wysadzenie kilku skrzynek pocztowych i zniszczenie
kilku samochodów, podczas gdy notable mogli
zawsze kupić nowe. Nauczyli nas subtelnych metod,
wyszkolili nawet niektórych z nas na księgowych,
informatyków, elektryków i tak dalej. Dzięki temu
mogliśmy jeszcze bardziej szkodzić rządowi i
notablom.
– Aha – powiedział Luke.
– Pamiętasz te awarie elektryczności, które się
powtarzają na wybrzeżu? To nasza robota – przyznał
Oscar. – Udało nam się pozbawić prądu całe miasta.
Luke nigdy nie słyszał o awariach
elektryczności, ale spróbował wyglądać, jakby mu to
zaimponowało.
Oscar rozparł się na krześle, jakby nie miał
żadnych oporów przed opowiadaniem Luke’owi
części swojej historii.
– Nikt nie powinien o nas wiedzieć, ale na swój
sposób staliśmy się sławni – powiedział. – Kto inny
ośmieliłby się zrobić cokolwiek? Byliśmy super,
więc dołączyło do nas nawet kilkoro dzieciaków
notabli, buntujących się przeciwko rodzicom.
Zaskoczony Luke podniósł głowę.
– Lee – powiedział.
– Właśnie – skinął głową Oscar. – Prawdziwy
Lee Grant albo może raczej powinienem powiedzieć:
oryginalna wersja.
Luke wyczekująco pochylił się do przodu,
uświadamiając sobie, że ledwie oddycha.
– Lee nie był pierwszym dzieciakiem notabli u
nas, ale miał najlepsze kontakty – powiedział Oscar.
– Ale dlaczego miałby... – zaczął Luke.
– Jeśli twój tatuś jest najbogatszym człowiekiem
w kraju, a ty jesteś na niego wściekły, to jak
najlepiej się na nim odegrasz? Załażąc za skórę
rządowi. Świetna zabawa. – Oscar potrząsnął głową.
– Nikt z nas mu nie ufał.
– To dlaczego go przyjęliście? – zapytał Luke.
– Nie rozumiesz? – odpowiedział pytaniem
Oscar. – To był Lee Grant, wspaniała broń w służbie
naszej sprawy. – Opuścił wzrok. – Niektórzy w
naszej grupie uważali, że najlepiej zrobilibyśmy,
porywając go i żądając okupu. Moglibyśmy w ten
sposób sfinansować całe lata działań.
– Ale nie zrobiliście tego – powiedział pytająco
Luke.
– Nie – rzucił niecierpliwie Oscar. – Uznaliśmy,
że bardziej nam się przyda w inny sposób. I
rzeczywiście tak było. On... zrobił się bardziej
dojrzały i stał się doskonałym wywrotowcem. Kiedy
w przerwach od szkoły odwiedzał dom, przekazywał
nam wiele dokumentów, które wykradał ojcu. Dzięki
temu wiedzieliśmy, co planuje rząd, i mogliśmy się
odpowiednio przygotować na jego działania.
– A co dla was robił, kiedy był w szkole? –
spytał Luke, wbrew sobie zafascynowany tą nową
wersją życia Lee. Miał wrażenie, że składa
skomplikowaną układankę: tu był kawałek, na
którym Lee ciągnął młodszego brata, Smitsa, w
czerwonym wagoniku; tu był kawałek dołożony
przez matkę: Lee jako utalentowany muzyk, zdolny
sportowiec, doskonały uczeń; tu kawałek od pana
Granta: Lee jako uparty i sprawiający problemy
dzieciak.
Tak się składało, że tylko ten ostatni kawałek
pasował do historii Oscara.
– Chodził do jednej z eleganckich prywatnych
szkół dla superbogaczy, a tam – Oscar zaśmiał się –
oszukiwał tych wszystkich synów bogaczy tak, że
pomagali nam, nawet o tym nie wiedząc. Niezły
numer był z tego Lee.
– Ale on zginął – powiedział Luke, po raz
pierwszy łącząc razem to, co usłyszał od Smitsa i
jego rodziców. – Został zabity, kiedy robił coś dla
was, dla waszej grupy. – To nie było pytanie, to było
to „złamanie prawa”, o jakim wspomniał pan Grant.
Dlatego właśnie działający na polecenie rządu
żołnierz strzelił do Lee; Smits nie kłamał w tej
sprawie.
Oscar zmarszczył brwi.
– Niestety tak. Zginął podczas jednej z naszych
tajnych operacji.
– O co w niej chodziło?
Oscar przymrużył oczy, jakby próbując
zdecydować, ile może powiedzieć Luke’owi.
– Zeszłej wiosny uznaliśmy, że możemy mieć
szansę, żeby coś zdziałać. W stolicy odbyła się
antyrządowa pikieta, nie mieliśmy z nią nic
wspólnego, od razu wiedzieliśmy, że jest skazana na
klęskę. Ale to wstrząsnęło różnymi ludźmi, bo wiele
dzieciaków zginęło tam, na widoku publicznym.
Nawet niektórzy wyżsi urzędnicy byli poruszeni,
publiczna śmierć robi o wiele większe wrażenie niż
potajemna.
Luke nie był pewien, jak powinien przyjąć tę
wiadomość. Czy Oscar mówił o pikiecie, którą
poprowadziła Jen i w której zginęła? Czy ta pikieta
przyniosła mimo wszystko jakieś efekty?
– Postanowiliśmy uderzyć jak najszybciej,
dopóki siły nieprzyjaciela były pogrążone w chaosie
– ciągnął Oscar. – Musieliśmy jednak zdobyć broń
dla wszystkich członków naszej grupy tak szybko,
jak to możliwe. Niektórzy nasi ludzie przebywali na
dalekiej północy kraju, a Lee był doskonałym
narciarzem biegowym. Zaproponował, że przejdzie
przez góry i dostarczy przesyłkę.
– Przesyłkę? – powtórzył Luke.
– Broń – wyjaśnił Oscar.
Luke spróbował sobie wyobrazić chłopca w
swoim wieku samotnie niosącego broń przez góry.
Nigdy nie widział gór na żywo, ale wyobrażał je
sobie jako odludne miejsce: tylko śnieg, drzewa i
Lee niosący broń.
– I został złapany, przez rząd – powiedział
Luke.
Oscar skinął głową.
– Lee miał dość rozsądku, żeby próbować
uciekać, wiedział, że to kwestia życia i śmierci.
Gdyby złapali go żywego, mogliby go torturować, a
on mógłby zdradzić nasze plany i wydać całą grupę.
Gdyby zaczął mówić, wszyscy bylibyśmy już
martwi.
Czy gdyby Luke znalazł się na miejscu Lee,
potrafiłby się zdobyć na taką odwagę?
– Ale ten wasz plan – zauważył. – Nie udało
wam się go przeprowadzić?
– A widziałeś, żeby rząd zniknął, a bogactwa
notabli zostały rozdane ludziom? – Oscar ścisnął
poręcz eleganckiego, obitego skórą krzesła, jakby
naprawdę pragnął oddać je jakiemuś biedakowi. –
Nie, bez naszych sojuszników na północy i z
rządem, który nabrał podejrzeń po znalezieniu Lee,
nie było warto ryzykować.
– Aha – powiedział Luke.
Wszystko to wydarzyło się w czasie, kiedy on
siedział w domu i zastanawiał się, co się stało na
pikiecie Jen. Co jeszcze działo się wtedy w kraju? Ile
jeszcze osób pragnęło obalenia rządu? Może gdyby
wszyscy zebrali się razem, coś mogłoby się
wydarzyć?
– Czy pan Talbot wiedział o waszym planie? –
zapytał Luke.
– Kto? – zdziwił się Oscar.
– Pan Talbot, ten, który przyjechał raz do szkoły
i jadł lunch z panem Hendricksem, Smitsem i ze
mną. Tego dnia, kiedy Smits uciekł i powiedział, że
nie będzie się słuchać rodziców...
Na twarzy Oscara pojawił się wyraz niesmaku.
– Jest notablem, notablom nie można ufać –
powiedział.
– Zaufaliście Lee – przypomniał Luke.
– Lee był dzieciakiem – wyjaśnił Oscar. – Mógł
zostać... ukształtowany. Ktoś taki jak ten Talbot...
szkoda gadać!
Luke poczuł się zobligowany do obrony honoru
taty Jen.
– Ale on mi pomógł – zaprotestował. – Więcej
niż raz. – Czy powinien się odważyć i powiedzieć
Oscarowi, że pan Talbot był podwójnym agentem,
który udawał, że pracuje dla Policji Populacyjnej,
podczas kiedy w tajemnicy sabotował ich działania?
– Jesteś pewien? – prychnął Oscar. – Jesteś
pewien, że po prostu nie pomagał sobie? Czy
pomógłby ci nawet wtedy, gdybyś nie był mu
potrzebny do jakichś celów?
Luke nie potrafił na to odpowiedzieć – ufał panu
Talbotowi, oczywiście, że ufał panu Talbotowi. Ale
może panu Talbotowi opłacało się dać Luke’owi
fałszywy dowód tożsamości i chronić go w Szkole
Hendricksa. Luke wiedział o Jen i mógł powiedzieć
o niej Policji Populacyjnej, a tym samym wydać
wyrok śmierci na jej ojca.
Nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, że
ma jakąś władzę nad panem Talbotem.
Nie podobał mu się taki sposób myślenia, więc
zmusił się do tego, żeby spokojnie odwzajemnić
spojrzenie Oscara, żeby mężczyzna nie zauważył,
jak bardzo Luke czuje się zagubiony. Zaplótł ręce na
piersi, starając się wyglądać na spokojnego i
nieporuszonego. Coś w kieszeni piżamy wbiło mu
się w przedramię – to były fałszywe dokumenty,
które po pożarze zabrał z pokoju Smitsa w Szkole
Hendricksa. Czy powinien się odważyć i powiedzieć
o nich Oscarowi? Czy przyszedł wreszcie czas na
jakieś wyjaśnienia?
Nie. Luke czuł, że popełnił błąd, w ogóle
wspominając o panu Talbocie. Lepiej było zaczekać
i zobaczyć, co Oscar mu powie sam z siebie.
Po chwili Oscar westchnął.
– Nieważne – odezwał się. – Ten pan Talbot nie
ma teraz znaczenia. Dla wszystkich było lepiej, że
zostałeś Lee Grantem. Tak było lepiej dla Grantów i
dla naszej sprawy, to ochroniło nas przed
podejrzliwością rządu.
Luke mógłby dodać „tak było lepiej także dla
mnie”, może nawet powiedzieć to lekkim tonem, jak
żart, żeby rozładować napięcie, które nagle pojawiło
się pomiędzy nim a Oscarem. Ale nie potrafił się do
tego zmusić, więc celowo zacisnął usta i nie odzywał
się.
– Tak, pomogłeś nam wszystkim – przyznał
Oscar. – Ale pojawiły się problemy...
– Wiem, o co chodzi ze Smitsem – wtrącił Luke,
czując, że to bezpieczny temat. – Wiem, że
rozpowiadał, że Lee nie żyje...
Oscar zbył go machnięciem ręki.
– Możemy sobie poradzić ze Smitsem, to tylko
mały chłopiec, a ja go pilnuję. – Oscar uśmiechnął
się w sposób przywodzący Luke’owi na myśl Złego
Wilka z książki z bajkami, którą matka czytała mu,
kiedy był mały. Czy nie było tam historii o tym,
dlaczego głupotą jest pozwolić wilkowi pilnować
owiec?
– Czy pan i pani Grant wiedzą, że ty, no... To
znaczy... – zaczął Luke.
– Że wiem, jak zginął Lee? Że wiem, że Smits
nie jest wcale stuknięty, tylko głupi? Że pracuję dla
ruchu oporu? Masz mnie za idiotę? – Oscar
wpatrywał się w Luke’a tak, że chłopiec przez
chwilę myślał, że powinien coś odpowiedzieć. Ale
wtedy Oscar wybuchnął. – Jasne, że nie. O niczym
nie wiedzą.
– Cóż, to dobrze – mruknął Luke.
Oscar roześmiał się.
– Tak, można tak powiedzieć. Całkiem
„przypadkiem” pojawiłem się w odpowiednim
momencie, szukając pracy. „Szukają państwo
ochroniarza dla swoich synów?”, zapytałem.
Powiedziałem „synów”, chociaż wiedziałem, że Lee
już nie żyje. Tak się też złożyło, że miałem
nieskazitelne referencje... – Uśmiechnął się krzywo.
– Nieskazitelne fałszywe referencje, rzecz jasna.
– Aha. – Luke zmarszczył brwi. – No to skoro
Grantowie nie wiedzą, a ty się nie martwisz o
Smitsa... To na czym polega problem?
– Ktoś szantażuje Grantów – powiedział Oscar.
Luke popatrzył na niego, niczego nie
rozumiejąc.
– Szantażuje? Czy to znaczy...
Oscar nie czekał, aż Luke domyśli się znaczenia
tego słowa.
– Ktoś wie, co się naprawdę stało z Lee i on...
albo oni, kimkolwiek są... grozi, że powie rządowi
prawdę, jeśli Grantowie nie zapłacą mu mnóstwa
pieniędzy.
Luke wpatrywał się w Oscara – tu nie chodziło
tylko o Grantów i Lee, stawką było także jego
własne życie.
– I oni mu płacą? – zapytał.
– Jak na razie, tak – odparł Oscar. – Ale chcą
przestać.
Nagle Luke zrozumiał. Wiedział już, dlaczego
został zabrany ze Szkoły Hendricksa, dlaczego
Grantowie wezwali go kilka godzin temu do tajnego
pokoju, dlaczego nagle znaleźli dla niego
zastosowanie po tym, jak przez całe miesiące się nim
nie interesowali.
– Dlatego chcą upozorować moją śmierć –
powiedział. – W ogóle nie obchodzi ich Smits ani
żałoba, chcą po prostu uniemożliwić ten szantaż.
Chodzi tylko o pieniądze. – Był całkowicie gotów
uwierzyć w najgorsze nawet rzeczy na temat
Grantów, ale nagle przypomniał sobie, że może nie
powinien zdradzać tak wiele Oscarowi.
Jednakże Oscar skinął tylko ponuro głową –
najwyraźniej wiedział wszystko o planie Grantów.
– Tak podejrzewałem, że właśnie to ci dzisiaj
powiedzieli – odparł. – Cóż, nie musisz się martwić.
Nie umrzesz, Smits umrze zamiast ciebie.
R
OZDZIAŁ
24
Przez długą chwilę Luke był w stanie tylko
gapić się bez słowa na Oscara. W końcu zdołał
wykrztusił:
– Tylko na niby, prawda?
– A, tak – odparł szybko Oscar. – Zamierzamy
upozorować jego śmierć w taki sam sposób, w jaki
Grantowie chcieli upozorować twoją. Później
Grantowie nie odważą się dopuścić, żeby cokolwiek
się stało tobie, ponieważ to by wyglądało za bardzo
podejrzanie, gdyby dwóch ich synów zginęło w
tajemniczych wypadkach. A jako Lee Grant będziesz
mógł się przysłużyć sprawie, pomyśl o tym, ile
zdołasz osiągnąć, działając z tego miejsca. Nie będą
mogli cię powstrzymać...
Luke przypomniał sobie słowa pana Henricksa,
zanim Smits przyjechał do jego szkoły: „Prędzej
zatrzymałbym wiatr, niż powstrzymałbym Granta od
zrobienia tego, na co ma ochotę”. A gdyby Luke
naprawdę potrafił zachowywać się jak Lee Grant,
potrafił się posłużyć tą przytłaczającą potęgą?
Niemal był w stanie uwierzyć w wizję Oscara.
Prawie.
– Ale co się stanie ze Smitsem? – zapytał.
– Gdzieś go schowamy – wyjaśnił Oscar. –
Chociaż to i tak nie ma znaczenia, ten dzieciak jest
bezużyteczny.
Luke spróbował sobie wyobrazić Smitsa
zmuszonego do ukrywania się. Był wystarczająco
nieszczęśliwy w Szkole Hendricksa, która wydawała
się rajem wolności w porównania do życia w
ukryciu. Jak Luke mógłby zamknąć Smitsa w takim
samym więzieniu, z jakiego uciekł?
– A nie ma innego sposobu? – zapytał
niepewnie. – Nie można po prostu udaremnić
planów Grantów, nie krzywdząc Smitsa?
Oscar roześmiał się.
– Naprawdę obchodzi cię, czy Smitsa spotka
krzywda? To jest wojna, niczego nie osiągniemy,
jeśli będziemy się bać, że komuś stanie się krzywda.
Dlaczego to nie miałoby spotkać Smitsa? Jest może
ktoś inny, komu wolałbyś zadać cierpienie?
Luke zesztywniał – czy Oscar mu groził? Czy
Oscara obchodziło, komu się stanie krzywda? Czy
obeszłoby go, gdyby ktoś zginął?
– Nie chcę, żeby kogoś spotkała krzywda –
powiedział cichutko Luke. – Nie można by tego
załatwić... pokojowo?
Tym razem śmiech Oscara był tak
niepohamowany, że mężczyzna potrzebował
dobrych pięciu minut, żeby się opanować.
– No błaaagam. – Oscar nadal dusił się ze
śmiechu. – Czy starasz się też nie zdeptać żadnej
mróweczki? Może źle cię oceniłem, nie wydawałeś
mi się mięczakiem i sympatykiem notabli, kolejną
kukiełką popierającą klasę rządzącą i rząd...
– Nie popieram rządu – przerwał gniewnie
Luke.
– Jasne, możesz tak mówić – zakpił Oscar. –
Ale ja ci daję szansę, żeby zadać cios przybliżający
nadejście wolności, a ty się boisz, że jakiś
rozpuszczony dzieciak notabli może przy tym trochę
ucierpieć. Kim w ogóle jest dla ciebie Smits? Co
takiego kiedykolwiek zrobił dla ciebie?
– Nic – odpowiedział Luke, ale to nie była
prawda, ponieważ nie potrafił zapomnieć tych
wszystkich zwierzeń, które słyszał od Smitsa w
tamte noce w szkole. Smits podzielił się z Lukiem
wspomnieniami o prawdziwym Lee, a Luke nigdy
nie musiał o nie prosić. Co nie znaczyło, że Smits
był mniej irytujący, ale Luke nie umiał zapomnieć,
że Smits był nie tylko notablem, ale prawdziwym
chłopcem pogrążonym w bólu i w żałobie.
Jak mógłby być odpowiedzialny za kolejną
krzywdę, która go spotka?
– Nie musimy o niczym decydować już teraz,
prawda? – zapytał. – Pan i pani Grant powiedzieli,
że zamierzają mi ufarbować włosy i załatwić aparat
na zęby, więc nic się nie stanie od razu. Mamy czas,
żeby to przemyśleć. Może... może jeśli będziemy
razem działać, wymyślimy lepszy plan...
– Myślałem, że ktoś taki jak ty będzie wyłazić
ze skóry, żeby pomóc sprawie. Myślałem, że jesteś
taki jak ja – prychnął Oskar. – Ze umiesz się zdobyć
na odwagę.
„Jestem! Umiem!” – miał ochotę zaprotestować
Luke, ale nie powiedział tego na głos, ponieważ nie
był już niczego pewien.
Oscar nie dał mu możliwości się wtrącić.
– Nie rozumiesz? Nie zawsze będziesz mieć
czas, żeby pomyśleć, zastanowić się dokładnie.
Teraz pojawiła się szansa i albo ją wykorzystamy,
albo zmarnujemy. A jeśli zmarnujemy? Co się wtedy
stanie? – Nie spuszczał oczu z Luke’a. – Muszę już
teraz poznać twoją odpowiedź. Jesteś ze mną czy
nie?
Luke przełknął.
– Nie wiem – powiedział i to była
najodważniejsza odpowiedź, jakiej umiał udzielić.
Przynajmniej szczera.
Ale jakie znaczenie miała szczerość dla takich
ludzi jak Oscar i Grantowie?
Trudno było mu usiedzieć w miejscu, podczas
gdy Oscar wpatrywał się w niego, czekając na
decyzję. Luke gwałtownie wstał.
– Gdzie się wybierasz? – zapytał Oscar.
– Yyy, z powrotem do łóżka? – Niezależnie od
tego, jak bardzo Luke starał się być silny i pewny
siebie, twardy tak jak Oscar, w jego głosie
zabrzmiało pytanie. – Ja... Znaczy, jeśli się wyśpię,
będzie mi łatwiej wszystko przemyśleć. Mógłbyś mi
otworzyć drzwi? Proszę?
Luke praktycznie błagał – Oscar w tej chwili
miał nad nim taką władzę, że gdyby chciał, mógłby
trzymać tu chłopca uwięzionego, dopóki ten nie
zgodziłby się na jego warunki. Jak w takiej sytuacji
postąpiłby Luke?
Ale Oscar także wstał.
– Jedna dobra rada, zanim pójdziesz –
powiedział. – Uważaj na żyrandole.
R
OZDZIAŁ
25
Luke’a obudziły jasne promienie słońca
wlewające się przez okno. To także wydawało mu
się w jakiś sposób fałszywe, niczym magiczna
sztuczka. Jak słońce mogło świecić, podczas kiedy
umysł Luke’a pogrążony był w kompletnym
chaosie? Popatrzył na ozdobny kinkiet nad swoim
łóżkiem i nawet on wydał mu się tego ranka
niebezpieczny. „Uważaj na żyrandole”, powiedział
Oscar. Czy kinkiet nad łóżkiem liczył się jako
żyrandol? Czy Luke był w niebezpieczeństwie za
każdym razem, kiedy kładł się spać?
Luke potrząsnął głową, nie podnosząc jej z
poduszki – musiał opanować te lęki. Przypomniał
sobie, co matka powtarzała zawsze w domu, za
każdym razem, kiedy on albo jego bracia na coś
narzekali: „Ciesz się z tego, co masz. Spójrz na to z
jaśniejszej strony”. Obecne problemy Luke’a były
znacznie poważniejsze niż – powiedzmy – problem
Matthew i Marka, którzy chcieli grać w piłkę nożną,
podczas kiedy Luke wolał zabawę w berka. Może
jednak potrafiłby nawet teraz znaleźć rzeczy, z
których powinien się cieszyć. Zaczął układać w
myślach listę.
1. Oscar był na tyle miły, że ostrzegł go przed
żyrandolami.
Ale dlaczego? Czy to było prawdziwe
ostrzeżenie, czy tylko podstęp?
Luke postanowił przejść do następnego punktu.
2. Nikt nie zamierzał go wydawać. Grantowie
potrzebowali go jako Lee, Oscar potrzebował go w
tym samym celu.
Ale co ze Smitsem? Czy Luke mógł mu zaufać,
że dochowa tajemnicy?
Luke zmarszczył brwi i dał sobie spokój z listą,
ponieważ to wszystko okazało się zbyt niejasne.
Każda rzecz, z której powinien się cieszyć, niosła ze
sobą kolejne zagrożenia i wątpliwości. Wprawdzie
było takie powiedzenie, że wszystko ma jakąś lepszą
stronę, ale w przypadku Luke’a wszystkie lepsze
strony kryły strony jeszcze gorsze.
Zadzwonię po prostu do pana Talbota –
powiedział sobie Luke. – On będzie wiedział, co
robić.
„Jest notablem, notablom nie można ufać.. –
w jego myślach zabrzmiały słowa Oscara z ostatniej
nocy. Chłopiec spróbował je odepchnąć, ale
wątpliwości pozostały.
Luke bardzo chciał zaufać Oscarowi, który był
tu na miejscu i nie lubił Grantów tak samo jak on.
Byłoby niezwykle łatwo zgodzić się z nim, zostawić
mu całe planowanie, dać się uratować...
Gdyby tylko plan Oscara nie dotyczył Smitsa –
jak Luke, który tak bardzo pragnął wolności, miałby
pomóc w zmuszeniu innego chłopca do ukrywania
się?
I czy Oscar naprawdę planował to zrobić? W
tym momencie, zanim Luke zapytał: „Tylko na niby,
prawda?”, zauważył błysk w oku mężczyzny.
Czy gdyby nie zaprotestował, Oscar pozwoliłby
mu wierzyć, że Smits naprawdę ma zostać zabity?
Czy Oscar planował prawdziwe morderstwo?
A Grantowie?
Luke mylił się, twierdząc, że kiedy się wyśpi,
rozjaśni mu się w głowie. Jego myśli okazały się
bardziej splątane niż kiedykolwiek wcześniej, był też
zdecydowanie bardziej przerażony.
– Mogę zaufać panu Talbotowi – powiedział
gorąco na głos.
Wstał z łóżka, wyszedł na korytarz i zapukał do
drzwi Smitsa.
– Kto tam? – zawołał niewyraźnie Smits.
– To ja – odparł Luke. Zbyt trudno było mu się
posługiwać imieniem Lee w obecności Smitsa,
szczególnie teraz. Nie czekając na odpowiedź,
wszedł do środka.
– Słyszałeś o czymś takim jak prywatność? –
zapytał Smits. – Nie przyszło ci do głowy, że ktoś
może chcieć dłużej pospać?
Smits leżał jeszcze w łóżku, zaplątany w
prześcieradło i kołdrę, jakby przez całą noc toczył
walkę z pościelą. Włosy sterczały mu na wszystkie
strony, przez co wyglądał na jeszcze młodszego. Był
tylko dzieckiem, a po wysłuchaniu planów Oscara
Luke czuł, że boli go samo patrzenie na Smitsa.
Odetchnął jednak głęboko i przypomniał sobie,
że powinien poczuć się jak beztroski notabl,
obijający się w dzień nieoczekiwanie wolny od
szkoły, a nie jak nielegalne trzecie dziecko,
przerażone planowanym morderstwem.
– Jest już dziesiąta – powiedział. – Ile jeszcze
zamierzasz spać?
Był dumny z tego, że jego głos zabrzmiał
zwyczajnie, spokojnie, wręcz żartobliwie.
Smits tylko jęknął.
– Słuchaj, – Luke nadal zmuszał się do tego,
żeby brzmieć naturalnie. – Nie wydaje ci się, że
powinniśmy zadzwonić do szkoły i zapytać, jak idzie
im ta naprawa instalacji? Dowiedzielibyśmy się,
kiedy będziemy mogli... znaczy, kiedy będziemy
musieli tam wracać.
Ten fortel przyszedł mu do głowy dopiero w
tym momencie: będzie mu łatwiej dać znać panu
Hendricksowi, żeby wezwał na pomoc pana Talbota,
niż kontaktować się bezpośrednio z ojcem Jen. Nikt
nie zabroni skorzystać z telefonu chłopcu, który chce
po prostu zadzwonić do szkoły, prawda?
Smits popatrzył na Luke’a tak, jakby kompletnie
zapomniał o istnieniu Szkoły Hendricksa, a potem
roześmiał się.
– Niezły pomysł – powiedział. – Ale tata go
przejrzy.
– Co takiego? – Luke nagle przestraszył się, że
nawet Smits potrafi się domyśleć, co on planuje.
– Znowu chcesz robić kawały telefoniczne, co?
– zapytał Smits. – Pamiętasz, w jakie kłopoty się
wpakowaliśmy w ostatnią gwiazdkę? Tata zabronił
nam w ogóle korzystać z telefonów w domu i założył
na nie specjalne kody.
Po raz kolejny Smits ratował go, mówiąc coś, o
czym Lee powinien wiedzieć, ale jako Luke nie miał
pojęcia. Dlaczego? Dlaczego Smits mu pomagał?
To nie miało znaczenia – tak czy inaczej Luke
nie mógł skorzystać z telefonu.
– Jesteśmy tu praktycznie więźniami, prawda? –
zapytał cicho.
W tym momencie do pokoju wszedł Oscar, a
Luke zesztywniał.
– Ach, poranna braterska pogawędka, jak widzę.
Jak miło. – Oparł się niedbale o ścianę, bardzo
ostentacyjnie wyjął z uszu słuchawki i położył je na
szafce obok. – Nie będą mi potrzebne, skoro jestem
z wami w jednym pokoju.
Luke spojrzał na Smitsa, zastanawiając się, czy
młodszy chłopiec także zrozumiał, że Oscar słyszał
całą ich rozmowę. W pokoju Smitsa był założony
podsłuch, a Oscar mógł na odległość stwierdzić, co
się tu dzieje.
Twarz Smitsa nie wyrażała nawet cienia
zaskoczenia.
– Tak, było bardzo miło, dopóki się nie
pojawiłeś – stwierdził.
Luke przeniósł spojrzenie ze Smitsa na Oscara –
czuł się uwięziony pomiędzy tą dwójką –
muskularnym mężczyzną i chudym chłopcem. Oscar
chciał, żeby Luke zdradził Smitsa, a Smits chciał...
Czego właściwie?
– Czasem bracia mogą się dzielić sekretami –
odezwał się Oscar. – A czasem miewają sekrety,
które muszą zachować dla siebie.
W tym momencie Luke zobaczył, patrząc na
Smitsa, że tamten myśli, iż Oscar mówi do niego,
radzi mu, żeby nie dzielił się sekretami z Lukiem.
Jakie sekrety znał Smits?
Co mu powiedział Oscar?
R
OZDZIAŁ
26
Luke wziął prysznic i ubrał się. Z powodów,
których nie umiał wyjaśnić nawet samemu sobie,
przełożył fałszywe dokumenty Oscara i Smitsa z
kieszeni piżamy do kieszeni spodni. Może po prostu
chciał mieć także kilka tajemnic, albo – skąd mógł
wiedzieć, czy pokój nie zostanie pod jego
nieobecność przeszukany?
Pobyt w domu Grantów stopniowo wpędzał go
w paranoję.
Pytanie tylko, czy paranoją można nazwać
sytuację, w której kolejne obawy zyskiwały
potwierdzenie.
Rankiem, schodząc po schodach na śniadanie,
Luke wyminął Oscara. Podświadomie spodziewał
się, że mężczyzna zatrzyma go i zapyta cicho: „No
to jaka jest twoja odpowiedź?”.
Jednakże Oscar rzucił mu tylko przelotne
spojrzenie, a poza tym zachowywał się, jakby Luke
nie istniał.
Uznał moje „nie wiem” za odmowę – pomyślał
Luke. – A propozycja dołączenia do jego grupy była
jednorazowa. Poczuł, że traci nadzieję, miał ochotę
złapać potężnego mężczyznę i błagać o drugą
szansę, ale nie mógł się na to zdobyć. Nadal nie
chciał skrzywdzić Smitsa.
– Co się teraz stanie? – zapytał słabo Luke,
mając na myśli: „Zamierzasz zamordować Smitsa,
czy tylko gdzieś go ukryć? I czy Grantowie
zamierzają zamordować mnie?”.
Oscar nie odpowiedział, mijając go obojętnie.
Luke stał nieruchomo, powstrzymując drżenie
ciała. Śniadanie – powiedział sobie. – Poczuję się
lepiej po śniadaniu. Zmusił się do zejścia ze
schodów.
Ale po obfitym posiłku, którego smak ledwie
poczuł, nie potrafił sobie znaleźć innego zajęcia jak
wędrowanie bez celu po całym domu. W salonie –
właściwie jednym z wielu pokojów, które Luke
nazwałby salonem – znalazł elegancki telefon
stojący na małym stoliczku. Bez większych nadziei
podniósł słuchawkę.
Pokojówka pojawiła się znikąd i skarciła go.
– Proszę, paniczu Lee, wiesz przecież, że twój
ojciec zabezpieczył telefony kodem.
Luke wpadł na pomysł.
– Powiedz mi, jaki to kod – powiedział. – Jesteś
służącą, a ja jestem paniczem Lee. Musisz mi
powiedzieć, jaki jest kod.
Pokojówka roześmiała się.
– Pewnie, tylko skąd miałabym go znać? –
Zamachnęła się żartobliwie miotełką do kurzu. – No
już, uciekaj. Muszę tu posprzątać.
Zawstydzony Luke odwrócił się – panicz Lee,
jasne. A Oscar myślał, że jeśli pozbędą się Smitsa,
Luke będzie mógł manipulować Grantami, żeby
przysłużyć się sprawie.
Uświadomił sobie, że to nie tak: Oscar myślał,
że będzie manipulować Lukiem, żeby móc
manipulować Grantami. Zatem Luke miał do
wyboru: albo zostanie pionkiem Grantów, albo
pionkiem Oscara.
Na domiar złego nie potrafił nawet wybrać
między tymi dwoma możliwościami, ponieważ nie
wiedział, jak i kiedy Grantowie lub Oscar zamierzają
przeprowadzić swoje plany. Dlaczego podczas obu
spotkań w tajnym gabinecie nie udawał bardziej
chętnego do współpracy? Dlaczego po prostu nie
kłamał, tak jak wszyscy inni?
Luke opadł na najbliższą kanapę: nie mógł
zadzwonić do pana Talbota ani do pana Hendricksa i
nie mógł ufać nikomu w domu Grantów. Nie mógł
udaremnić żadnego z knutych wokół niego spisków,
nie mógł nawet odróżnić słyszanej prawdy od
kłamstw. Wcale nie byłby zdziwiony, gdyby okazało
się, że Oscar pracuje dla rządu, a nie dla ruchu
oporu, a Smits od zawsze nienawidził starszego
brata. Może Grantowie byli w rzeczywistości
najbiedniejszymi ludźmi w kraju, a nie
najbogatszymi... Nie – Luke popatrzył na misternie
tkany dywan pod stopami – bogactwo Grantów było
jedyną rzeczą niepodlegającą dyskusji.
– Lee, tu jesteś! – Pani Grant nieoczekiwanie
wtargnęła do pokoju. Luke natychmiast usiadł
prosto, ale i tak zmarszczyła brwi. – Na litość boską,
natychmiast wstań z tej kanapy. Całkiem pognieciesz
narzutę i jak to będzie wyglądało podczas
wieczornego przyjęcia?
Luke zerwał się na równe nogi.
– P... przyjęcia? – wyjąkał.
– A tak – potwierdziła pani Grant. – To będzie
wydarzenie towarzyskie sezonu, planujemy je od
miesięcy. To cudownie, że ty i Smits wróciliście do
domu ze szkoły i będziecie mogli w nim
uczestniczyć, prawda?
Uśmiechnęła się tak słodko, że Luke z trudem
sobie przypomniał, jak zimno przyglądała mu się
zeszłej nocy.
– Czy to... czy my... – Luke chciał zapytać, czy
Smits i Lee zwykle uczestniczyli wcześniej w
wielkich przyjęciach organizowanych przez ich
rodziców. Chciał zapytać, czy powinien znać kogoś
z gości, a jeśli tak, co ma zrobić, jeśli spotka taką
osobę dzisiaj wieczorem – ale oczywiście nie mógł
się po prostu wyrwać z takimi pytaniami, chyba że
znalazłby się w tajnym gabinecie. Musiało mu
wystarczyć proste: – Czy mam założyć smoking?
Pani Grant zaśmiała się, a jej głos przypominał
Luke’owi roztrzaskujące się szkło.
– Oczywiście, głuptasie. Wy, chłopcy, zawsze
myślicie, że uda wam się wykręcić od smokingu.
Uwierzysz, że Smits pytał mnie o to samo?
Luke popatrzył w fałszywie rozbawione oczy
pani Grant i pomyślał: Nie. Nie jestem pewien, czy
mogę ci wierzyć, nawet jeśli mówisz coś tak
oczywistego.
– No, rusz się – powiedziała pani Grant. –
Ortodonta i fryzjer już czekają, musimy cię
przygotować!
R
OZDZIAŁ
27
Do godziny ósmej na drzewach wzdłuż
podjazdu rozwieszono sznury maleńkich lampek, a
cała armia pokojówek dopilnowała, aby każdy
centymetr domu Grantów został odkurzony i
praktycznie lśnił czystością. Tuziny kucharzy
przygotowywały kolejne tace potraw, jakich Luke
nigdy wcześniej nie widział.
Luke także był jak odmieniony: większość jego
zębów została zamknięta w srebrnej klatce
umocowanej czymś, co przypominało mu drut
kolczasty. Jego włosy zmieniły kolor na
ciemnobrązowy, podczas gdy pani Grant stała nad
głową fryzjera i lamentowała: „Nie mogę uwierzyć,
że nawet chłopcy potrafią teraz utlenić włosy, kiedy
są w szkole... ”.
Aparat na zęby bolał, świeżo ufarbowane – i
nażelowane – włosy wydawały się sztywne i
nienaturalne, a Luke nie poznawał siebie, kiedy
przechodził obok lustra.
Teraz zaś on i Smits, ubrani w smokingi, stali na
szczycie schodów i czekali.
– Chcę, żebyście obaj mieli wielkie wejście. –
Pani Grant pochyliła się nad nimi, prostując krawat
Luke’a i przygładzając pojedynczy odstający
kosmyk z tyłu głowy Smitsa. – Kiedy pojawią się
wszyscy goście, kamerdyner was zaanonsuje. Powie:
„A oto synowie gospodarzy przyjęcia, Lee i
Smithfield Grant”, a wtedy zejdziecie ze schodów, o
tak.
Zeszła drobnymi, eleganckimi kroczkami kilka
stopni w dół, a potem obejrzała się, żeby sprawdzić,
czy na pewno słuchają. Luke był ciekaw, czy to
część planu. Czy Grantowie liczyli na to, że jest na
tyle niezdarny i nieprzyzwyczajony do stania w
świetle reflektorów, że potknie się i spadnie? Czy
goście uwierzą, że mógłby się zabić przy takim
upadku?
Luke popatrzył w dół długich schodów –
oczywiście, że by w to uwierzyli. Gdyby się potknął
i zleciał z trzydziestu dwóch stopni, mógłby
naprawdę się zabić.
To zapewne bardzo odpowiadałoby Grantom.
Chłopiec powstrzymał dreszcz strachu i
przypomniał sobie o żyrandolach. Oscar powiedział
mu, że powinien uważać na żyrandole, a zakładając,
że mówił prawdę, Luke miał dość zmartwień bez
rozglądania się za innymi potencjalnymi pułapkami.
Gdzieś daleko zadźwięczał dzwonek do drzwi.
– To na pewno pierwsi goście – powiedziała
pani Grant. – Założę się, że to Snodgrassowie,
zawsze przychodzą za wcześnie. Nie mają za grosz
manier. – Potrząsnęła z dezaprobatą głową i zaczęła
schodzić ze schodów, ale odwróciła się jeszcze na
chwilę, żeby przypomnieć obu chłopcom: –
Pamiętajcie, że macie się starać zachowywać jak
najlepiej.
Na dole kamerdyner otworzył drzwi, a Luke
usłyszał jego donośny głos:
– Ach, państwo Snodgrassowie. Państwo
Grantowie niezwykle się cieszą z państwa obecności.
Czy mogę zabrać okrycia?
Stojący obok Luke’a Smits oklapł i usiadł na
najwyższym stopniu, więc Luke uznał, że może
zrobić to samo. Przysiadł obok młodszego chłopca, a
fałszywe dokumenty, które przełożył do kieszeni
smokingu, ukłuły go w nogę, jakby potrzebował
kolejnego przypomnienia, że wszystko wokół niego
jest także fałszywe.
– Nie mogę uwierzyć, że urządzają przyjęcie –
mruknął Smits. – Mój brat nie żyje, a oni urządzają
przyjęcie.
Luke rozejrzał się niespokojnie: Oscar opierał
się niedaleko o barierkę schodów, ale wyraźnie
niczego nie usłyszał.
– Minęło już prawie sześć miesięcy –
powiedział współczująco. – Wydaje mi się, że to
dostatecznie długa przerwa.
– Oni przez cały czas urządzali przyjęcia –
rzucił ponuro Smits.
– Musieli udawać... – zaczął Luke, który nie
miał ochoty bronić państwa Grantów, ale czuł, że
ogarnia go panika. Smits także musiał udawać, co się
stanie; jeśli powie komuś z gości na przyjęciu, że
Lee nie żyje? Co się stanie, jeśli podsłucha go ktoś
ze służby?
– Ale oni dobrze się bawili – rzucił z goryczą
Smits. – Uwielbiali te przyjęcia, Lee ich nie
obchodził.
Luke sprzeciwił się wbrew sobie:
– Mówiłeś chyba, że woleli go od ciebie.
Smits obdarzył go morderczym spojrzeniem.
– To teraz już wiesz, ile ja ich obchodzę.
Za nimi Oscar odchrząknął ostrzegawczo, ale
Luke nagle zaczął mieć dość tych wszystkich
wykrętów. Bez namysłu obrócił się i zapytał Oscara:
– Czy Smits wie, kim jesteś? Czy Smits wie, że
znałeś Lee i że możesz mu opowiedzieć dokładnie,
jak zginął?
Twarz Oscara poczerwieniała, gwałtownie
podniósł pięści, a Luke wiedział, że gdyby choć
jedna z tych pięści go trafiła, na pewno zleciałby ze
schodów. Ale Oscar w ostatniej chwili powstrzymał
się przed zadaniem ciosu.
Ponieważ Smits odpowiedział na te pytania.
Patrząc prosto przed siebie, zaczął recytować:
– Oscar jest moim ochroniarzem. Rodzice
zatrudnili go, kiedy zacząłem opowiadać kłamstwa
w mojej starej szkole. Rodzice mówią, że jestem
niezrównoważony psychicznie. Dlatego mam przy
sobie Oscara. Oscar pracuje dla moich rodziców.
Brzmiał jak uczniak powtarzający lekcję, którą
wykuł na pamięć, ale której nie rozumie. To było
upiorne.
– Świetnie – warknął Oscar. – Teraz wszyscy
wiemy, na czym stoimy.
Później wszyscy trzej czekali w milczeniu na
szczycie schodów, dopóki ogromny reflektor nagle
nie zaświecił na nich, a grzmiący głos kamerdynera
obwieścił:
– A oto synowie gospodarzy przyjęcia, Lee i
Smithfield Grant.
Luke zerwał się na nogi i na oślep zaczął
schodzić po schodach obok Smitsa. Światło było tak
jaskrawe, że nie widział nikogo z gości, ale słyszał
oklaski, więc spróbował się uśmiechnąć w kierunku,
z którego dobiegały. Uśmiech sprawił, że jego wargi
przycisnęły się mocniej do aparatu na zęby, a usta
zaczęły jeszcze bardziej boleć.
Na dole schodów pani Grant ostentacyjnie
uściskała najpierw Luke’a, a potem Smitsa, który
przynajmniej tym razem nie został pominięty.
– Moi synowie – powiedziała i zabrzmiało to
tak, jakby kochała ich z całego serca.
Stojący za nią starszy wąsaty mężczyzna
podszedł bliżej, żeby uścisnąć rękę Luke’a.
– No proszę, ależ wyrosłeś – powiedział. –
Kiedy cię ostatnio widziałem, sięgałeś mi ledwie do
kolan.
– Rzeczywiście, panie prezydencie. – Głos pani
Grant był radosny i perlisty jak fontanna. – A teraz
Lee przechodzi przez ten niezgrabny okres
dorastania, nosi aparat na zęby i naprawdę trudno
byłoby go poznać.
Panie prezydencie? Czy to był prezydent? Czy
Luke uścisnął dłoń człowieka, który wyjął spod
prawa trzecie dzieci? Tylko niedowierzanie
powstrzymało go przed cofnięciem się gwałtownie.
– Och, wszędzie bym poznał tego chłopca –
odparł mężczyzna (prezydent?) ze śmiechem. –
Wygląda zupełnie jak jego prześliczna matka.
Luke stłumił dźwięk przypominający chichot.
– A on z pewnością poznałby pana. – Głos pani
Grant brzmiał tak przymilnie, że Luke omal się nie
zadławił. – Kiedy ostatnio odwiedziliśmy miasto,
wszędzie wisiały pańskie portrety.
– No cóż – uśmiechnął się mężczyzna. – Ludzie
upierają się przy ich wieszaniu, nawet nie wiem,
skąd je biorą.
– Obywatele pana uwielbiają – oświadczyła
kojąco pani Grant.
Czyli to był prezydent. Oszołomiony Luke
potrząsnął następną wyciągniętą do niego ręką,
podczas kiedy Smits witał się z prezydentem. Na
szczęście wyraźnie nikt nie oczekiwał, że będzie
mówił coś więcej niż: „Dobry wieczór panu”, a po
chwili Smits jakimś sposobem wyprzedził go i kilka
razy obrócił się, mówiąc na przykład: „Patrz, to
Hadley-Perkinsowie!”.
Smits znowu mu pomagał, ale Luke nie miał
pojęcia, jak długo to potrwa. Niezależnie od tego,
jak bardzo starał się zachowywać normalnie, nie
potrafił powstrzymać się od zerkania w górę za
każdym razem, kiedy zbliżał się do żyrandola. Jeden
wisiał w holu, drugi w salonie, trzeci w bawialni...
Po chwili Luke stracił rachubę.
Był jeszcze Oscar, niestrudzenie podążający za
nimi jak mroczny cień.
Czy Oscar czekał, aż Luke się odwróci i
oznajmi: „Dobra, zdecydowałem się, mogę ci
pomóc”?
Czy było już na to za późno?
W końcu Smits i Luke dotarli na koniec kolejki
dłoni, które powinni uścisnąć, i goście zaczęli się
zachowywać, jakby o nich zapomnieli. Obaj stanęli z
boku, a Luke wreszcie miał czas się zastanowić.
Szturchnął Oscara.
– Widziałeś prezydenta? – zapytał. – A
gdybyśmy...
Oscar natychmiast zatkał mu ręką usta.
– Nie próbuj kończyć tego zdania – syknął mu
ostrzegawczo do ucha. – Wszędzie dokoła jest
ochrona.
Wypuścił Luke’a i skinął głową stojącemu
niedaleko mężczyźnie w ciemnym garniturze.
– Pokazywałem tylko młodemu chwyty –
wyjaśnił spokojnie.
Luke nie był nawet pewien, co zamierzał
zaproponować Oscarowi – ale jak Oscar, który
pragnął obalić rząd, mógł przebywać w jednym
pokoju z prezydentem i nie zrobić niczego? Jak Luke
mógł nie zrobić niczego?
Chłopiec rozejrzał się teraz i zauważył, jak
wielu mężczyzn spośród tych, których brał za gości,
miało cieniutkie druciki prowadzące do uszu i
trzymało ręce w pobliżu kieszeni, które, Luke był
tego pewien, musiały skrywać broń. Oscar mówił
prawdę, w domu roiło się od pracowników ochrony.
Czy dzięki temu przyjęcie było bardziej czy
mniej bezpieczne dla Luke’a?
– Może przystawkę, sir? – zapytał znajomy głos.
Kelnerka w czarnej sukience i falbaniastym
fartuszku podsunęła mu tacę pełną kulek nieznanego
jedzenia. Twarz Luke’a natychmiast się rozjaśniła,
ale nie na widok jedzenia, tylko na widok
dziewczyny: to była jego przyjaciółka Nina, która
dawniej chodziła do szkoły dla dziewcząt
sąsiadującej ze Szkołą Hendricksa.
Luke zapomniał się i wypalił:
– Co ty tu robisz?
Nina lepiej potrafiła odegrać swoją rolę:
– Zostałam dzisiaj przyjęta, sir – powiedziała,
dygając. – Pani zatrudniła kilkoro nowych służących
tylko na dzisiejsze przyjęcie. Ja, Trey, Joel, John...
mamy tutaj pomagać, sir.
Luke zrozumiał, że ostatni fragment jej
wypowiedzi należało rozumieć dosłownie, nie jako
część odgrywanej roli. Jego przyjaciele byli tutaj,
żeby mu pomóc: nie tylko Nina, ale także Trey, Joel
i John. Pan Hendricks nie zapomniał o nim, kiedy
wysłał go do posiadłości Grantów i po raz pierwszy
tego wieczora Luke poczuł, że może się uśmiechnąć.
Jedna kulka sera, parówki, czy co to tam było,
spadła z tacy Niny, a dziewczynka pochyliła się,
żeby ją podnieść i spojrzała na Luke’a, który
zrozumiał, o co jej chodzi. Przyklęknął i udał, że
sięga po kulkę, a Nina pochyliła się i wyszeptała mu
do ucha:
– Uważaj, większość służby jest po stronie
Oscara. i możesz uwierzyć, że trafia mnie szlag,
kiedy muszę do ciebie mówić „sir”.
– Dobrze wiedzieć – odszepnął poważnie Luke.
Ponad nim zmaterializowała się pani Grant.
– Lee! – syknęła. – Zostaw to służbie, mój syn
nie powinien czołgać się po podłodze podczas
przyjęcia!
– Przepraszam, mamo – odparł posłusznie Luke,
wstając z podłogi.
Pani Grant pociągnęła nosem i powlokła Luke’a
za sobą, żeby poznał kogoś, czyją dłoń jakimś
cudem zapomniał uścisnąć.
Podczas kiedy uśmiechał się, kiwał głową i
starał się zachowywać grzecznie, kątem oka
dostrzegł Treya otwierającego i zamykającego
drzwi, żeby wpuścić kolejnych gości, a także Johna
układającego brudne talerze na stosik do zabrania.
No i mrużącego oczy Oscara rozmawiającego z
jednym z ochroniarzy prezydenta.
Luke uświadomił sobie, że przyjęcie jest polem
bitwy, a linie podziału stron przebiegały pomiędzy
damami w lśniących sukniach, mężczyznami w
smokingach trzymającymi eleganckie kieliszki
szampana, służącymi układającymi maleńkie
ciasteczka w równych rzędach na ozdobnych
serwetach. Potrafił zgadnąć przynależność każdej
osoby w tej sali.
Poza Smitsem.
Młodszy chłopiec siedział na kanapie, nie
patrząc nawet na rozmawiających nad jego głową
gości – Luke zastanawiał się, jak musiał się czuć,
ignorowany, podczas kiedy pani Grant chwaliła się
Lukiem:
– Lee, musisz też poznać...
Luke żałował, że nie miał okazji powiedzieć
Smitsowi chociaż raz, jak bardzo mu przykro, że
stracił brata.
Ale czy Smits by mu uwierzył?
R
OZDZIAŁ
28
Kiedy kilka godzin później pierwsi goście
zaczęli wychodzić, Luke miał wrażenie, że uścisnął
setki dłoni, tysiące razy powtórzył „proszę pana” i
„proszę pani”, od kiwania głową i uśmiechania się
bolały go mięśnie twarzy, a dziąsła miał poocierane
przez aparat na zębach. Jego wzrok stał się całkiem
szklany od bezustannego zmuszania się, aby patrzeć
prosto w twarz całkiem obcym ludziom, natomiast
prawe ramię bolało od żelaznego uścisku pani Grant,
która prowadziła go od gościa do gościa.
– Prezydent zaraz wychodzi – syknęła mu do
ucha. – Musimy wyjść i pożegnać go, taki jest
protokół.
Tym razem Smits także przyszedł, tak więc
Luke razem z trójką Grantów wyszedł na zewnątrz i
stanął z nimi w równej linii, podczas kiedy szofer
przyprowadził prezydencką limuzynę na podjazd.
Pan i pani Grant stali praktycznie ramię w ramię, ze
Smitsem po prawej stronie pani Grant i Lukiem po
lewej stronie pana Granta. Chłodny podmuch wiatru
rozwichrzył włosy Luke’a. Chłopiec usłyszał ciche
dzwonienie nad głową i spojrzał w górę – prosto na
gigantyczny żyrandol, który wywarł na nim takie
wrażenie, kiedy przyjechał do domu Grantów.
Luke zadrżał – błyszczące światła rozmazały
się, kiedy walczył z atakiem paniki. Uważaj na
żyrandole... Z trudem się opanował, najchętniej
rzuciłby się do ucieczki, ale nie mógł tego zrobić,
ponieważ wszyscy goście patrzyli na niego.
Grantowie nie będą próbowali upozorować mojej
śmierci, skoro także stoją pod żyrandolem –
pomyślał. – A Oscar nie spróbuje upozorować
śmierci Smitsa, skoro ja tu jestem. Zmusił się do
tego, żeby stać prosto i dumnie, jak arogancki Grant
podobny do Smitsa i jego rodziców, ale kątem oka
patrzył, gdzie są jego przyjaciele: Trey tuż za nim,
trochę na lewo, a Nina, Joel i John w grupce
służących obserwujących przez boczne drzwi odjazd
prezydenta. Zauważył też, że Oscar stoi tuż za
Smitsem. Oscar nie narażałby się sam na
niebezpieczeństwo – tłumaczył sobie Luke.
Prezydent wyszedł z domu, a jego szofer
otworzył drzwi limuzyny i stał w oczekiwaniu,
podczas gdy prezydent powoli podszedł do Grantów.
Uścisnął dłoń każdego z nich i ucałował panią Grant
w oba policzki.
– Cudowne przyjęcie, jak zawsze, Sarinio –
powiedział. Zaraz potem, kiedy szofer pomagał
prezydentowi wsiąść do samochodu, Luke usłyszał
za sobą krzyk Niny:
– Uważaj!
Instynktownie spojrzał w górę – żyrandol drżał i
kołysał się złowieszczo w przód i w tył. Luke miał
czas, żeby się poruszyć, ale nagle nie był w stanie
niczego zrobić – jego mięśnie stężały ze strachu.
Wtedy, w momencie gdy żyrandol poleciał w dół,
chłopiec poczuł, że ktoś zwalił go z nóg.
To był Trey, który rzucił się na niego.
Wylądowali bezpiecznie z boku i w tej samej
chwili żyrandol roztrzaskał się w potężnej eksplozji
szkła. Luke poczuł, jak ostre odłamki kaleczą mu
rękę, chyba jedyną część ciała nieosłoniętą przez
Treya. Aparat na zęby wbił mu się w wargę, poczuł
smak krwi w ustach, ktoś zaczął krzyczeć, a potem
zapadła cisza. Luke bał się spojrzeć na leżący
żyrandol, ale podniósł wzrok na otaczający go krąg
gości i służby, jawiących się niczym cienie sylwetek
w przyćmionym świetle z okien. Wszyscy zastygli
ze zgrozy.
– To nagroda za to, że nauczyłeś mnie grać w
piłkę nożną – powiedział Trey do ucha Luke’a.
– Uratowałeś mi życie – szepnął w odpowiedzi
Luke. – To ty byłeś dzisiaj bohaterem.
– No. – W głosie Treya dźwięczało zdumienie.
– Chyba rzeczywiście byłem.
Odsunął się ostrożnie, pilnując, żeby nie
dotknąć potłuczonego szkła – jego policzki i ręce już
krwawiły.
Luke nie wstawał jeszcze, ale zdobył się na
odwagę, żeby obrócić głowę w stronę leżącego
żyrandola. Jakimś cudem Smits stał z boku, nawet
niedraśnięty, wpatrując się w stos szklanych
odłamków z nieziemskim wyrazem twarzy.
– Nie żyją – zaczął lamentować. – Wszyscy nie
żyją! Mój brat nie żyje! Moi rodzice nie żyją! Och,
mój... brat... nie... żyje!
Luke podniósł się tak szybko, że niechcący
rozciął sobie ręce jeszcze kilkoma odłamkami,
których nawet nie chciało mu się strzepnąć. Stanął i
spojrzał ponad zniszczonym żyrandolem na
młodszego chłopca.
– Ja żyję, Smits – powiedział. – Dopóki żyję,
masz brata.
Gdyby zależało mu tylko na podtrzymaniu
pozorów, że jest Lee, inaczej dobrałby słowa, ale był
zbyt zszokowany, żeby myśleć o pozorach,
udawaniu czy kłamstwach, jakie należało
powiedzieć. Starał się tylko pocieszyć Smitsa.
– Jestem twoim bratem, Smits – powiedział, a
Smits popatrzył na niego ponad roztrzaskanym
szkłem i skinął głową.
R
OZDZIAŁ
29
W następnej chwili wszyscy obecni jakby
ocknęli się z transu. Szofer zatrzasnął drzwiczki
samochodu za prezydentem, wskoczył za kierownicę
i odjechał pędem, zostawiając za sobą tuziny
ochroniarzy, którzy zaczęli krzyczeć do
mikrofonów:
„Alarm! Alarm! Próba zamachu na
prezydenta!”.
Wrzasnęli też na przerażonych gości: „Cała
rezydencja zostaje zamknięta! Nikt nie ma prawa
opuścić tego miejsca, dopóki nie aresztujemy
sprawców tej ohydnej zbrodni!”.
Luke rozejrzał się i zobaczył strach na twarzy
Niny, Treya, Joela i Johna. Czy jeśli zostaną poddani
długiemu przesłuchaniu, będą potrafili powtarzać
kłamstwa, których powinni się trzymać? Skoro już o
tym mowa, czy on będzie potrafił? I co powie
Oscar?
Luke ruszył się z miejsca, starając się iść tak
dumnym krokiem jak Smits, kiedy przyjechał do
Szkoły Hendricksa, i przemawiać z taką pewnością
siebie jak pan Grant.
– To absurd – oznajmił mężczyźnie, który był
chyba szefem ochrony. – Nikt nie próbował
zamordować prezydenta, przecież włos mu nie spadł
z głowy. To moi rodzice zginęli w tragicznym
wypadku, a mój brat i ja ledwie uszliśmy z niego z
życiem. Jestem pewien, że to był wypadek: kto
mógłby zrzucić czterystakilogramowy żyrandol
dokładnie w wybranym momencie? Chcecie zacząć
przesłuchania teraz, na miejscu tragicznej śmierci
moich rodziców, podczas kiedy oni... nadal są tam
pogrzebani? – Wskazał gestem zniszczony żyrandol.
Starał się, żeby jego słowa brzmiały jak słowa
zrozpaczonego i ogarniętego zgrozą chłopca, który
właśnie był świadkiem śmierci rodziców. O dziwo,
przychodziło mu to bez trudu. – Ja... mój brat i ja
jesteśmy dziedzicami rodziny Grantów i chcemy
powiedzieć, że nie jest pan dłużej mile widziany w
naszej posiadłości. Precz stąd! Natychmiast!
Szef ochrony patrzył na Luke, a jego oczy
wyraźnie mówiły: Jesteś tylko głupim dzieciakiem,
nie muszę słuchać ani słowa z tego, co mówisz.
Skąd mam wiedzieć, czy to nie ty wszystko
ukartowałeś, żeby zdobyć fortunę rodziców?
Cofnął się jednak o krok i zauważył zmianę nastroju
zgromadzonych gości. Ludzie zaczęli się burzyć:
– On ma rację, jak możecie być tak okrutni
wobec nieszczęsnych sierot?
Albo:
– Jestem notablem, z pewnością nie pozwolę się
przesłuchać!
W tym momencie Luke dostrzegł lęk także w
oczach szefa ochrony.
– Jak chcecie – powiedział mężczyzna. –
Spiszemy tylko nazwiska wszystkich obecnych i
przeprowadzimy dochodzenie później, w dogodnym
momencie.
Goście zaczęli się wymykać; kobiety, jak się
okazało, potrafiły biegać na wysokich obcasach,
mężczyźni tak rwali się do opuszczenia posiadłości,
że przejeżdżali samochodami po trawie i zostawiali
ślady opon na alejkach. Luke zauważył, że
niezależnie od tego, jak ciepło goście mówili o
Grantach chwilę wcześniej, nikt nie zatrzymał się,
żeby pocieszyć Smitsa i Luke’a, nikt nie zaczekał
nawet dostatecznie długo, żeby powiedzieć:
„Naprawdę będzie mi brakowało moich przyjaciół,
przykro mi, że nie żyją”.
Wszyscy byli przerażeni.
W końcu ochroniarze i goście zniknęli, a Luke
stał w odrętwieniu, obserwując oddalające się tuziny
tylnych świateł samochodów. Niechętnie odwrócił
się i zobaczył, że wpatruje się w niego setka oczu:
służba czekała na rozkazy, a on, wbrew wszelkiemu
prawdopodobieństwu, stał się ich przełożonym.
Miał ochotę zapytać: „Kto to zrobił?
Dlaczego?”, ale wiedział, że w odpowiedzi
usłyszałby tylko kłamstwa. Miał też ochotę
krzyknąć: „Dlaczego patrzycie na mnie? Czy ktoś
inny nie mógłby się tym zająć? Czy ktoś mógłby
zadzwonić do pana Talbota albo pana Hendricksa?”,
ale przecież telefony były zabezpieczone kodami.
Nikt inny nie mógł przejąć dowodzenia, więc Luke
przełknął gwałtownie ślinę i zaczął wskazywać
przypadkowych służących.
– Uporządkuj ten bałagan. Wy zajmijcie się...
ciałami moich rodziców. Ty, ty, ty i ty: zacznijcie
sprzątać po przyjęciu.
Cała służba rzuciła się wykonywać jego
polecenia.
Luke przypomniał sobie cytat z jednego z
podręczników historii: „Umarł król, niech żyje król”.
Wcześniej zawsze wydawało mu się to śmieszne,
wręcz bezsensowne, ale teraz nagle nabrało sensu.
Król i królowa posiadłości – pan i pani Grant – nie
żyli, Luke stał się szefem i wszyscy chcieli wierzyć,
że poradzi sobie z tą odpowiedzialnością.
Luke odwrócił się i nagle został uściśnięty przez
Oscara.
– Jesteś dobrym dzieciakiem, nawet jeśli nie
jesteś jeszcze gotów, żeby dla mnie pracować –
szepnął do ucha Luke’a tak cicho, że chłopiec ledwie
go słyszał. – Naszym celem był prezydent, ale
zawahaliśmy się, żeby ciebie nie trafić. Jesteś mi
teraz coś winien.
Luke w to nie wierzył, ponieważ słowa Oscara
nie miały sensu: zginąłby, gdyby Trey go nie
uratował.
Oscar po prostu próbował znowu zmanipulować
Luke’a, zamienić błąd w dług wdzięczności.
– A ja jestem ci coś winien za to, że odesłałeś
ochronę – dodał Oscar. – Oto moje podziękowanie.
Luke poczuł, że jakiś przedmiot wsuwa się do
kieszeni jego spodni, ale dopiero kiedy Oscar
odszedł, pozbierał się na tyle, żeby sięgnąć i
sprawdzić, co to jest.
Jego palce dotknęły gładkiego metalu, a potem
ząbków – to był klucz.
Luke natychmiast zrozumiał, co ten klucz
otwiera.
– Smits, chodź ze mną – rzucił. – Nina, Trey,
wy też. Joel, John: pod moją nieobecność kierujcie
wszystkim.
Udzielił im kilku szybkich instrukcji, a
oszołomieni chłopcy pokiwali głowami. Sytuacja
była znacznie poważniejsze niż organizacja
wieczornej zabawy w Szkole Hendricksa, a nawet
wtedy nie sprawiali wrażenia, jakby byli w stanie
podjąć się tamtego zadania. Nic jednak nie można
było na to poradzić.
Luke poprowadził Smitsa, Treya i Ninę przez
labirynt pokojów, który wyglądał już niemal
znajomo. Przed drzwiami tajnego pomieszczenia nie
zawracał sobie nawet głowy rozglądaniem się, czy
ktoś ich nie widzi. Wsunął po prostu klucz do zamka
– tak, to był właściwy klucz – i wpuścił przyjaciół
do środka. Zaczął majstrować przy panelu na
ścianie, ale Smits odsunął go i wcisnął właściwą
sekwencję, żeby włączyć światło i zablokować
drzwi.
– Lee i ja przychodziliśmy tu czasem, żeby się
schować – wyjaśnił. – Żeby układać tajne plany,
obmyślać różne głupoty, jak zrzucanie baloników z
wodą na kucharzy czy wkładanie proszku na
kichanie do łóżek, kiedy pokojówki miały sprzątać w
naszych pokojach. Świetnie się bawiliśmy... kiedy
on jeszcze żył.
Rozejrzał się oszołomiony, jakby zapomniał, że
mówi na głos.
– O, przepraszam, nie zauważyłem, że tu jest
służba. Nie możecie wierzyć w ani jedno moje słowo
– powiedział do Treya i Niny. – Jestem stuknięty,
wszyscy o tym wiedzą.
– Nie, nie jesteś – zaprzeczył Luke. – Możesz
teraz mówić prawdę, Trey i Nina to moi przyjaciele.
– A prawda, Trey, przypominam sobie ciebie.
Co ty tutaj robisz?
– Pomagam – odpowiedział Trey, ale Smits
dalej sprawiał wrażenie oszołomionego.
– Chyba jest w szoku – szepnęła Nina do
Luke’a. Smits ją usłyszał.
– Nie – powiedział. – Myślę, że byłem w szoku
przez ostatnie sześć miesięcy. Ale teraz jestem...
wolny? Czy Oscar sobie poszedł?
Luke przypomniał sobie, jak Oscar uściskał go,
a potem zniknął w ciemnościach.
– Tak sądzę – odparł.
Smits opadł na jedno z krzeseł i zapatrzył się
ponuro w ścianę.
– Nie myślałem, że ich zabije – powiedział,
prawie jakby mówił do siebie. – Powiedział, że chce
zniszczyć ciebie. – Powoli podniósł głowę, aż w
końcu utkwił puste spojrzenie w Luke’u.
– M... mnie? – zająknął się Luke.
– Chciał, żebym mu pomógł – wyjaśnił Smits
głosem wypranym z emocji. – Ponieważ nie byłeś
Lee, zabrałeś jego imię, nie byłeś notablem.
Wiedziałeś, że Oscar był notablem? Tylko udawał
służącego, żeby się zemścić.
Luke’owi opadła szczęka.
– Co? Oscar nie był notablem! On ich
nienawidził!
Smits najwyraźniej nie usłyszał.
– Nie pomagałem mu – powiedział. – Nie
wtedy, kiedy to miało znaczenie. Pomagałem tobie,
żeby go rozzłościć. Czy to... czy dlatego Oscar ich
zabił? Bo nie zrobiłem tego, co mi nakazał?
Łzy zaczęły mu spływać po twarzy, wytarł je,
zostawiając smugi krwi na policzkach. Musiał mieć
pokaleczone dłonie, a nikt z nich tego nie zauważył.
– Oscar chciał zabić prezydenta, nie twoich
rodziców – odparł Luke. – Po prostu... nie trafił.
Nie był jednak pewien, czy sam wierzy we
własne słowa – jak mógł wierzyć w cokolwiek z
tego, co powiedział mu Oscar?
– Zawsze ktoś próbował zabić moich rodziców –
ciągnął Smits. – Lee i mnie nie mówiono o tym,
ale... pamiętasz, jak ci opowiadałem o deserze, który
wybuchł? To był jeden z zamachów... I jeszcze była
kiedyś bomba w biurze taty... Ale mama i tata
zawsze uchodzili z życiem, jakimś cudem. Może... –
Jego twarz rozjaśniła się i usiadł prosto. – Może
teraz też nie są martwi? Może tylko zostali ciężko
ranni, a jeśli służący zabiorą ich do szpitala...
Luke przypomniał sobie stos potłuczonego
szkła, całkowicie skrywający leżące pod spodem
ciała państwa Grantów.
– Nie – powiedział łagodnie. – Oni nie żyją.
Smits znowu osunął się na krześle i zamilkł.
– Jak Oscar to zrobił? – zapytała Nina. – Jak
mógł sprawić, że żyrandol spadł, skoro stał
praktycznie pod nim? Gdyby ktoś na jego polecenie
przeciął mocowanie żyrandola, zauważylibyśmy to.
Luke nie zastanawiał się nad tym – upadek
żyrandola przypominał tornado albo trzęsienie ziemi,
nagły kataklizm, który nie potrzebuje żadnych
dodatkowych wyjaśnień.
– Myślę, że to było w jakiś sposób sterowane
zdalnie – odezwał się Trey. – Założę się, że
gdybyśmy poszukali, znaleźlibyśmy mocowania
kabli, które puściły, kiedy Oscar dał sygnał. Może
zresztą sam nacisnął guzik i nikt oprócz niego nie
wiedział, co się stanie?
Luke przypomniał sobie ostrzeżenie Oscara:
„Uważaj na żyrandole” – Smits najwyraźniej nie
usłyszał niczego takiego. Nawet kiedy Luke
odmówił wybrania jego strony, nawet po tym, jak
spadł żyrandol, Oscar nadal miał chyba nadzieję, że
Luke może dołączyć do niego. „Jesteś dobrym
dzieciakiem, nawet jeśli nie jesteś jeszcze gotów,
żeby dla mnie pracować” – powiedział Oscar, a to
Jeszcze” nadal dźwięczało Luke’owi w uszach.
Teraz zupełnie już nie potrafił wyobrazić sobie,
że dołącza do Oscara – czy popełnił błąd,
pozwalając mu zniknąć w ciemnościach? Ukrył
twarz w dłoniach, czując w głowie gonitwę myśli.
Czy zdoła kiedykolwiek wyodrębnić prawdę z
kłamstw Oscara? Mężczyzna próbował namówić
zarówno Smitsa, jak i Luke’a, żeby mu pomogli, ale
to Luke’a ostrzegł, a potem uściskał i zostawił mu
klucz... Luke był niemal pewien, że Oscar naprawdę
był kiedyś ubogi i wysadzał skrzynki pocztowe.
Prawdopodobnie nienawidził notabli, wliczając w to
Grantów.
– Smits? – powiedział łagodnie, podnosząc
głowę. – Jaką rolę grał Oscar dla twoich rodziców?
Smits zamrugał.
– Rolę? – zapytał, jakby źle zrozumiał pytanie. –
Tak, odgrywał swoją rolę, bezustannie. Był dla nich
strasznie miły, zawsze „Tak, proszę pani. Nie,
proszę pana”, ale on... szantażował ich przez cały
czas.
– Co takiego? – wybuchnął Luke. – To była
sprawka Oscara? – Nigdy niczego nie podejrzewał,
ale wszystko teraz zaczynało pasować.
Smits zachowywał się, jakby nie słyszał Luke’a
i ciągnął jak w transie:
– Nie wiedzieli, że to on – powiedział. – Ale ja
znalazłem... znalazłem czek w jego portfelu, wy
stawiony przez nich, i to nie była pensja ochroniarza.
Pisał do nich listy, że wie o tym, że Lee nie żyje i
wie, jak zginął. Groził, że doniesie rządowi, jeśli nie
zapłacą...
– Powiedziałeś rodzicom, że on to robi? –
zapytał Trey.
– Nie – twarz Smitsa wykrzywił grymas winy. –
Pomyślałem... pomyślałem, że dostali to, na co
zasłużyli. – Milczał przez chwilę, a potem rzucił
gniewnie – Nie chcieli mi nawet powiedzieć o
śmierci Lee! „Och, na pewno jest zbyt zajęty, żeby
odpisywać na twoje maile”, mówili. „Och, po prostu
wyszedł gdzieś, kiedy dzwoniłeś”. „Och, za dobrze
się bawi, żeby przyjeżdżać i odwiedzać nieznośnego
młodszego brata”.
Luke rozumiał poruszenie Smitsa.
– Ale dowiedziałeś się o śmierci Lee – wtrąciła
łagodnie Nina.
Smits przytaknął.
– Lee nie był taki, nie uważał, że jestem
nieznośny. Opiekował się mną, kochał mnie. Dlatego
wiedziałem, że coś się stało i zacząłem szpiegować
mamę i tatę, aż w końcu przyłapałem mamę, jak
płakała tutaj. Wtedy zmusiłem ją, żeby mi
powiedziała, a ona kazała mi obiecać, że zachowam
wszystko w tajemnicy, ale... nie mogłem, wiecie? I
cały czas myślałem o tym, jak mama płakała po
śmierci Lee i o tym, że nie płakałaby, gdybym to ja
umarł. Ale dzisiaj, kiedy ten żyrandol runął... mama
mnie odepchnęła, uratowała mi życie i nie zdążyła
się już sama uratować. Ona... ona musiała mnie
mimo wszystko kochać. A teraz... teraz nie mam już
w ogóle rodziców...
W tym momencie Smits zaczął płakać naprawdę
gwałtownie, Luke niezgrabnie poklepał go po
ramieniu, a Nina pochyliła się i przytuliła go. Trey,
który wyraźnie zupełnie nie umiał sobie radzić z
wybuchami emocji, przysunął się do biurka pana
Granta i zaczął grzebać w szufladach. Po chwili
Luke dołączył do niego.
– Byłoby fajnie, gdybyśmy znaleźli jakieś
papiery, jakieś dowody – mruknął Trey. – Nie
możemy wierzyć w to, co powiedział nam Smits,
prawda?
Luke obejrzał się na szlochającego chłopca.
– Możemy – powiedział. – Jest zbyt
zrozpaczony, żeby kłamać.
Luke był przekonany, że Smits święcie wierzył
we wszystko, co im powiedział. Od początku starał
się mówić prawdę, aż do chwili, kiedy Oscar zaczął
go naciskać, żeby zdradził Luke’a, a pośrednio
swoich rodziców. Wszystkie kłamstwa Smitsa były
słowami innych ludzi.
Luke chętnie zostałby w tajnym gabinecie, by
spróbować przemyśleć wszystko, ale Trey szturchnął
go w żebra.
– Skąd masz klucz do tego pokoju? – zapytał.
– Oscar mi go dał – odparł bez namysłu Luke.
– Jaką możemy mieć pewność, że nie
zainstalował tutaj podsłuchu? – spytał Trey. – Skąd
możemy wiedzieć, czy nadal nie planuje zabić ciebie
i Smitsa?
Luke wpatrywał się w przyjaciela, chociaż
wszystko przed oczami zaczęło mu się rozmazywać.
Dobrze byłoby się poddać tej słabości, skulić się na
podłodze i pozwolić, żeby ktoś inny zastanawiał się,
co należy zrobić. Ale zamrugał z całej siły, aż znowu
zaczął widzieć wyraźnie Treya i tajny pokój, Ninę i
Smitsa.
Przede wszystkim Smitsa.
– Myślisz, że któreś z nas będzie umiało
prowadzić samochód? – zapytał.
R
OZDZIAŁ
30
Ostatecznie postanowili zaufać szoferowi,
chociaż Joel i John usiedli z przodu, gotowi
obezwładnić go, gdyby zaczął się zachowywać
podejrzanie.
Trey i Lukę zajęli pierwsze siedzenie z tyłu,
rozkładając między sobą papiery z biurka pana
Granta, przy zabraniu których uparł się Trey. Teraz
systematycznie czytał jeden dokument za drugim
przy świetle latarki. Co jakiś czas pomrukiwał: „To
niesamowite!” albo „Spójrzcie tylko na to!”, ale
Luke ledwie go słyszał. To wszystko były jakieś
sprawy finansowe, coś związanego z prowadzonymi
przez pana Granta interesami, co w ogóle go nie
interesowało. Patrzył po prostu przed siebie i
rozmyślał.
Naprzeciwko nich siedzieli Nina i Smits – a
właściwie Smits spał oparty o Ninę, rzucając się i
jęcząc przez sen. Kilka razy musiała go złapać, żeby
nie spadł z siedzenia.
Za każdym razem Luke utwierdzał się w
przekonaniu, że postąpił właściwie.
Wyruszyli w środku nocy, więc całą drogę
jechali w ciemnościach, a jedynym źródłem światła
na świecie wydawał się ich samochód. Kiedy jednak
Trey w końcu odłożył papiery i zgasił latarkę, na
horyzoncie zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki
brzasku. Luke odwrócił się od Smitsa i przycisnął
twarz do szyby, starając się wypatrzeć coś
znajomego na zewnątrz. Nie mógł się napatrzeć na
otaczający go krajobraz.
Kiedy samochód minął skrzyżowanie, przy
którym w kępie chwastów stały trzy skrzynki
pocztowe, Luke nagle krzyknął:
– Stop!
Szofer nacisnął hamulce tak gwałtownie, że
Smits w końcu spadł z siedzenia.
– Przepraszam, sir – powiedział szofer.
– Nie szkodzi – odparł Luke. – Możecie
wysadzić Smitsa i mnie tutaj.
– Tutaj? – W głosie mężczyzny zabrzmiało
niedowierzanie, a Luke zobaczył, że wpatruje się w
ciągnące się po horyzont, poryte koleinami pola. Dla
szofera i niemal każdej innej osoby, która
zobaczyłaby coś takiego, krajobraz wyglądałby jak
bezkresne nieużytki w środku niczego.
Ale Luke widział co innego.
– Możesz zabrać pozostałych do domu pana
Talbota – oznajmił. – Dziękuję.
Nie czekał nawet, aż szofer otworzy mu drzwi –
sam wysiadł z samochodu.
– No, chodź, Smits – powiedział miękko,
przytrzymując drzwi.
Nina podała mu młodszego chłopca, jakby był
pakunkiem, a Smits stanął prosto, kiedy tylko
znalazł się na zewnątrz. Popatrzył na zaschnięte
błoto na drodze, ale nie odezwał się ani słowem.
– Nie zmienisz zdania? – zapytał Trey. –
Możesz pojechać z nami.
– Nie – odparł Luke. – Muszę to tak załatwić.
Miał przeczucie, że pan Talbot by tego nie
pochwalał, a on sam był prawdopodobnie
tchórzliwy, nie zaczynając od wizyty u pana Talbota,
albo lekkomyślny, nie zaczynając od omówienia
wszystkiego z panem Talbotem przed podjęciem
decyzji. Luke zdawał sobie jednak sprawę, że nawet
pan Talbot nie wie wszystkiego i na pewno będzie
zdumiony, kiedy się dowie o tym, co zrobił Oscar.
Chłopiec czuł, że bardzo chętnie pozostawi Treyowi
i Ninie przekazanie tych nowin.
– No dobrze – zgodził się z wahaniem Trey.
Luke zatrzasnął drzwi samochodu i spojrzał na
Smitsa.
– Tamten dom przed nami – powiedział. – Tam
właśnie idziemy.
Czekali, aż samochód zniknie im z oczu, a
potem ruszyli przed siebie. Luke z trudem
powstrzymywał się, żeby nie zacząć biec, tak bardzo
był niecierpliwy. Musiał jednak myśleć także o
młodszym chłopcu, a Smits w tym momencie nie
wydawał się zdolny do biegu.
W końcu dotarli do wjazdu na podwórko, a
Luke nie mógł już się pohamować: podbiegł do
drzwi i załomotał w nie.
– Mamo! Tato! Wróciłem!
Drzwi otwarły się gwałtownie i stanęła w nich
matka z wyrazem całkowitego zaskoczenia na
twarzy.
– Och, Lu... – zaczęła, ale nie dokończyła jego
imienia, tylko złapała go w objęcia, a potem
odsunęła na długość ramienia, tak jak robiła to pani
Grant, kiedy zastanawiała się, jak go należy zmienić.
Jednakże pani Grant szukała w nim niedoskonałości,
a matka promieniała, jakby wszystko w nim było
wspaniałe.
– Urosłeś, nabrałeś mięśni, włosy ci ściemniały
i... czy to aparat na zęby? – zapytała ze zdumieniem,
ale nie czekała na odpowiedź. Jej twarz zachmurzyła
się nagle, jakby właśnie przypomniała sobie,
dlaczego Luke w ogóle wyjechał z domu. – Czy
możesz tu się bezpiecznie pokazywać? – zapytała.
– Jestem tak samo bezpieczny tutaj, jak
wszędzie – odparł spokojnie Luke, bo do takich
wniosków ostatecznie doszedł. Oscar wiedział o
Szkole Hendricksa i istnieniu pana Talbota, dom
Grantów był bizantyjską mozaiką krzyżujących się
interesów, a jeśli Luke miał i tak znaleźć się w
niebezpieczeństwie, równie dobrze mógł przedtem
odwiedzić swoją rodzinę. Nie zamierzał zostawać na
tyle długo, żeby ściągnąć na nich zagrożenie.
– Wszystko się zmieniło, mamo – powiedział,
ale nie potrafił dodać: „Właśnie widziałem, jak
dwoje ludzi zginęło na moich oczach i sam omal nie
zostałem zabity. A potem morderca uścisnął mnie...
Jak cokolwiek mogłoby się nie zmienić po czymś
takim?”.
Matka przyjrzała się mu uważnie i otwarła usta,
jakby chciała o coś zapytać, ale właśnie w tym
momencie do frontowych drzwi podszedł powoli
Smits, smutny mały chłopczyk, który sprawiał
wrażenie, jakby miał tylko tyle energii, żeby wspiąć
się po schodkach. Luke zobaczył na twarzy matki
współczucie – nie wiedziała jeszcze nawet, co się
stało Smitsowi, ale już go żałowała.
To dobrze.
– Mamo, pamiętasz, że zawsze chciałaś mieć
czterech chłopców? – zapytał Luke. – No więc
przyprowadziłem ci jeszcze jednego syna. To jest
Smits Grant, jest... był... no, jest teraz moim bratem,
a jego rodzice nie żyją.
Smits machinalnie wyciągnął rękę, a Luke przez
moment poczuł ukłucie niepokoju: jego matka i
Smits wyglądali jak z innych światów – jak
fotografie wycięte z dwóch różnych czasopism i
niedbale sklejone. Smits, w eleganckim wełnianym
garniturze i skórzanych butach nie pasował do
znoszonej domowej sukienki i znużonej twarzy
matki, siwiejących włosów zebranych w ciasny
koczek. Co właściwie Luke sobie wyobrażał,
przywożąc Smitsa z jego posiadłości do swojego
domu rodzinnego, z obłażącą farbą i podniszczonymi
deskami? Co Smits musiał sobie myśleć?
Matka zignorowała wyciągniętą rękę Smitsa i
przytuliła go tak samo szczerze, jak wcześniej
Luke’a.
– Zawsze będziesz tu mile widziany –
powiedziała.
W tym momencie tata i starsi bracia Luke’a,
Matthew i Mark, wyszli zobaczyć, co to za
zamieszanie. Oni nie byli skłonni do uścisków, ale
Luke widział radość i ulgę w ich oczach, nawet w
chwili, kiedy Matthew szturchnął go w ramię, a
Mark zażartował:
– Luke? Ty nie możesz być Lukiem, zawsze
mogłem go sprać z jedną ręką przywiązaną na
plecach. Na ciebie musiałbym chyba użyć obu
pięści.
Luke wiedział, że Mark był szczęśliwy jak
nigdy, że go znowu widzi.
Wszyscy grzecznie wymienili uściski dłoni ze
Smitsem, ale Luke widział, że czują się w jego
towarzystwie skrępowani.
– Jedliście już śniadanie? Mieliśmy właśnie
siadać do stołu – powiedziała matka.
– Zjadłbym coś – przyznał cichutko Smits.
Matthew i Mark przynieśli dodatkowe krzesła z
innych pokojów i wszyscy usiedli przy kuchennym
stole. Luke pomyślał, że wszystko się zmieniło od
czasów, kiedy musiał jeść na schodach, podczas
kiedy reszta rodziny jadała przy stole. Na śniadanie
była tylko owsianka i pieczone jabłka, ale wszystko
smakowało Luke’owi cudownie, lepiej niż
najbardziej wyszukane posiłki w domu Grantów.
Był ciekaw, co myśli o tym Smits.
Po śniadaniu siedzieli i rozmawiali aż do chwili,
kiedy matka musiała pospiesznie wyjść do pracy, a
Matthew i Mark pobiegli do szkoły.
– Będziemy musieli się z tobą męczyć jeszcze
po powrocie do domu? – zapytał Mark, zanim
podjechał szkolny autobus.
– Chyba tak – odparł Luke. – Przynajmniej
dzisiaj.
– Co za pech – rzucił Mark, ale Luke widział, że
brat skrywa zadowolenie.
Kiedy pozostali już wyszli, tata zapytał:
– Nie masz nic przeciwko, żebym włączył
radio? Chciałbym posłuchać wiadomości rolniczych.
To było bardzo dziwne, że tata prosił Luke’a o
pozwolenie na cokolwiek. Chłopiec patrzył, jak
ojciec włącza radio; z głośnika popłynął znajomy
głos spikera czytającego wiadomości.
– Rzecznik rządu donosi, że tegoroczne zbiory
należą do rekordowych – oznajmił spiker.
Luke przypomniał sobie puste pola, które
widział po drodze ze szkoły do posiadłości Grantów
i po drodze z posiadłości Grantów do własnego
domu, a także wszystkie kłamstwa, jakich był
świadkiem od chwili wyjazdu. Chociaż głos spikera
brzmiał jak zwykle, Luke nie potrafił wierzyć mu
bez zastrzeżeń, tak jak kiedyś: nagle zaczął się
zastanawiać, czy cokolwiek z tego, co rząd mówi
ludziom, jest prawdziwe.
Koło niego Smits pociągnął nosem.
– Nie powiedzieli... nie powiedzieli niczego o
mamie i tacie – zauważył.
– Nie – odparł łagodnie Luke. – I nie powiedzą.
– Przypomniał sobie, jak bardzo pragnął usłyszeć
jakieś wiadomości w radio o Jen, córce pana
Talbota, po pikiecie, kiedy jeszcze nie wiedział, co
się naprawdę wydarzyło. – Dla ciebie też będzie
lepiej, jeśli tego nie ogłoszą – powiedział do Smitsa.
– Ale ja mogę mówić o tym, prawda? – zapytał
Smits.
– Tak – zapewnił go Luke. – Tutaj możesz
mówić o wszystkim, o czym chcesz.
Smits zamilkł, a Luke go rozumiał, ale tata
przenosił spojrzenie ze Smitsa na Luke’a, marszcząc
brwi z zaciekawieniem.
– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? –
zapytał.
– Potem – szepnął bezgłośnie Luke, wskazując
wzrokiem Smitsa i dając tym samym sygnał: Nie
przy małym. Luke uświadomił sobie, że jego rodzice,
a nawet Matthew i Mark, robili tak w jego obecności
wiele razy przez wszystkie lata, kiedy mieszkał w
domu. Chronili go, kiedy był małym dzieckiem, a
teraz to on chronił Smitsa.
Luke spodziewał się, że tata zacznie zadawać
dalsze pytania, ale on tylko skinął głową i wrócił do
słuchania wiadomości.
– Chodź – powiedział Luke do Smitsa. –
Oprowadzę cię po domu.
Wyszli z domu do ogrodu, a Luke zastygł,
patrząc na stodołę, drzewa i ogród, teraz pełen
uschniętych, zamierających roślin. Kiedyś ten ogród
był praktycznie całym jego światem, wydawał się
wielki i nieskończony, szczególnie kiedy zbierał się
na odwagę, żeby przebiec przez niego w drodze do
Jen. Teraz jednak – teraz wydawał się maleńki, a
Luke miał wrażenie, że mógłby kilkoma krokami
pokonać odległość dzielącą go od ogrodu Talbotów.
Smits usiadł na schodach domu.
– Twoja rodzina cię kocha – powiedział. –
Tęsknili za tobą, kiedy cię nie było.
– Owszem – przyznał Luke.
– Żałuję, że moi rodzice nie... – zaczął Smits,
ale zakrztusił się na tym zdaniu i urwał. Luke
poklepał go po plecach i usiadł obok niego.
– Moi rodzice się tobą zaopiekują – powiedział.
– Zgodzisz się?
Po krótkiej chwili Smits skinął głową, a Luke
wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął dokument
tożsamości, z którego wynikało, że Smits nazywa się
Peter Goodard.
– Chcesz to? – zapytał Luke. – Znalazłem ten
dokument w twoim pokoju w szkole, po pożarze.
Nie wiem, co Oscar zamierzał z tym zrobić, ale...
– Oscar? On nic nie wiedział – odparł Smits.
– Jak to? – Luke myślał już, że wszystko sobie
poukładał, ale czekała na niego nowa niespodzianka.
– Było w jego materacu, prawda? – zapytał
Smits. – Ja to schowałem, bo pomyślałem, że to
ostatnie miejsce, w którym będzie szukał. Oscar...
przeszukiwał wszystkie moje rzeczy, codziennie,
potrafił wszystko znaleźć.
Smits wziął od Luke’a dokument i ścisnął go w
ręku.
– Ale tego dnia, kiedy przyjechałeś do
Hendricks... wtedy oszukałeś Oscara – przypomniał
Luke. – Zamknąłeś go w schowku.
Smits spojrzał na niego z niesmakiem.
– To Oscar wszystko zaplanował, podpuścił
mnie. Myślał, że przyjadę do Hendricks i urządzę
wielką scenę, wydam ciebie i moich... moich
rodziców...
– Dlaczego tego nie zrobiłeś? – zapytał Luke.
Smits patrzył w ziemię.
– Kiedy cię spotkałem i musiałem cię nazywać
Lee, to miałem wrażenie, że mówiąc jego imię...
Pomyślałem, że może mógłbyś być Lee? To znaczy,
wiedziałem, że nie jesteś nim naprawdę, ale... trochę
go przypominałeś. Odrobinę. Więc pomyślałem, że
może. .. Słuchałeś mnie, tak jak dawniej Lee mnie
słuchał, ale bywały chwile, kiedy byłem na ciebie
wściekły i zachowywałem się okropnie, bo...
– Bo ja nie byłem Lee – dokończył Luke. – Nie
naprawdę.
Smits skinął głową.
Z tych poplątanych wyjaśnień Luke zaczął
powoli rozumieć, jak wszystko wyglądało z punktu
widzenia Smitsa. Nie mógł nikomu ufać, jego brat
był martwy, a Luke używał jego imienia – nic
dziwnego, że mały się na niego wściekał. Ale
pozwolił także sobie na ucieczkę w marzenia: „Czy
możesz być Lee?” zapytał Luke’a pierwszego dnia w
Szkole Hendricksa. Luke zastanawiał się wtedy, co
Smits miał tak naprawdę na myśli, jaki szyfr
powinien był odczytać – ale Smits miał na myśli
dokładnie to, co powiedział. Chciał, żeby Luke stał
się Lee, niczego więcej i niczego mniej.
Luke potrząsnął głową, próbując poukładać
nowe informacje.
– Ale... pożar – przypomniał. – Dlaczego
podłożyłeś ogień, jeśli... i dlaczego nie zabrałeś tych
dokumentów, kiedy...
– Oscar podłożył ogień – wyjaśnił Smits. – W
każdym razie... to był jego pomysł. Na podstawie
tego, co powiedziałem ci tamtej nocy, zorientował
się, że chciałem uciec.
Czyli Oscar podsłuchiwał przez cały czas, we
wszystkie te noce, kiedy Smits wspominał Lee. A
Smits mógłby uciec, gdyby nie powiedział
Luke’owi: „To nie będzie twoja wina. Ja... ja chyba
cię nawet polubiłem”. Wszystko byłoby inaczej,
gdyby Smitsowi nie zaczęło zależeć na Luke’u.
Ale może – może wszystko byłoby gorzej, a nie
lepiej. Może Smits także byłby teraz martwy.
– Ale dlaczego chciałeś uciekać? – zapytał
Luke. – Gdzie miałeś zamiar iść?
– Tam, gdzie mógłbym się dowiedzieć czegoś
więcej o Lee – odparł Smits. – Chciałem
porozmawiać z ludźmi, którzy widzieli się z nim tuż
przedtem, zanim zginął. Oscar powiedział, że mi
pomoże, jeśli zorganizuję wszystko tak, żeby nikt
nie obciążył go winą za moje zniknięcie. Żeby
wyszło, że był zbyt zajęty walką z pożarem i
ratowaniem mojego życia, aby powstrzymać mnie od
ucieczki. Więc zapaliłem zapałki, a Oscar zatykał
zraszacze tak długo, jak tylko mógł... Myślałem, że
wyjdzie z pokoju, a ja zdążę w ostatniej chwili
wyciągnąć dokumenty, ale ogień rozprzestrzeniał się
szybciej, niż się spodziewałem, a potem pojawił się
ten nauczyciel, profesor Dirk. Teraz myślę, że Oscar
chciał po prostu, żeby pan Hendricks odesłał nas do
domu, gdzie mógłby wyrządzić większe szkody.
On... udało mu się to osiągnąć.
Luke starał się to wszystko ogarnąć.
– Czyli myślałeś, że Oscar ci pomoże? Dlaczego
się zachowywałeś, jakbyś mu nie ufał?
Smits sprawiał wrażenie zmęczonego.
– Bo nie ufałem mu. Słyszałem tak wiele
kłamstw, że nie wiedziałem, w co mam wierzyć.
Czasem mu wierzyłem, czasem nie.
Luke zadrżał, przypominając sobie własne
zagubienie – rozumiał Smitsa, który tak długo
musiał radzić sobie z kłamstwami i manipulacjami
Oscara.
– Chyba już wszystko pojmuję – powiedział. –
Nie wiem tylko, skąd w ogóle wziąłeś te fałszywe
dokumenty? I do kogo należał ten drugi dowód, jeśli
nie do Oscara?
Luke wyciągnął pozbawiony zdjęcia dowód,
wystawiony na Stanleya Goodarda, ale Smits nie był
zaskoczony. Ostrożnie dotknął dokumentu.
– Do Lee – powiedział, patrząc na ogołocone z
liści drzewa na granicy ogrodu. – Lee zdawał sobie
sprawę z zagrożenia – wyjaśnił. – Powiedział, że
nasz kraj się zmieni i wtedy możemy się znaleźć w
niebezpieczeństwie... Więc na wszelki wypadek dał
mi te fałszywe dokumenty. Pokazał mi, że ma też
przygotowane dokumenty dla siebie, a potem
wyjechał.
– To skąd masz dokumenty Lee? – zapytał
Luke.
– Ukradłem je z biurka taty – powiedział Smits,
patrząc na Luke’a wyzywająco, jakby tylko czekał,
żeby Luke mu powiedział, że kradzież jest czymś
złym.
Luke nie zrobił jednak tego.
– Czyli te dokumenty miał przy sobie, kiedy
został zabity – powiedział. Dzięki temu fałszywemu
dowodowi tożsamości on sam mógł udawać Lee,
ponieważ żołnierze nie wiedzieli, że zabili tak
naprawdę Lee Granta.
– Ludzie z ruchu oporu musieli przynieść je
twoim rodzicom jako dowód – dodał.
Smits wzruszył ramionami, jakby takie
szczegóły były bez znaczenia.
– Ale co się stało ze zdjęciem? – spytał Luke.
W odpowiedzi Smits sięgnął pod koszulę,
odkleił od piersi maleńki, podniszczony kawałek
taśmy i podał go Luke’owi.
– Mama i tata pozbyli się wszystkich zdjęć Lee
– wyjaśnił. – Mówili, że to dla bezpieczeństwa.
Więc... to wszystko, co mi zostało.
Pod pogniecioną i zatłuszczoną taśmą
znajdowało się zdjęcie chłopca, który trochę
przypomniał starszą wersję Smitsa z ciemniejszymi
włosami. Luke ostrożnie wziął fotografię i przyjrzał
się jej uważnie, ale trudno było poznać coś więcej z
tak maleńkiego zdjęcia.
– Od dawna się z nim nie rozstajesz? – Luke
ostrożnie oddał Smitsowi zdjęcie.
Młodszy chłopiec skinął głową.
– Teraz już nie muszę go mieć cały czas przy
sobie, prawda? – zapytał.
– Nie – odparł Luke.
– Ale jeśli je odłożę, to nie będzie znaczyło, że
zapomniałem o Lee?
– Jasne że nie – zapewnił go Luke. – Nigdy go
nie zapomnisz. Ja też go nie zapomnę, a pewnego
dnia będziemy mogli bezpiecznie powiedzieć całemu
światu, co się naprawdę stało z Lee, jaki był
odważny i w co wierzył.
Już mówiąc te słowa, Luke wiedział, że nigdy
nie będzie całkowicie pewien, w co wierzył
prawdziwy Lee. Czy tak jak powiedział Oscar,
dołączył do rebeliantów tylko dlatego, żeby się
odegrać na rodzicach?
Czy Oscar mówił prawdę, że nie obchodziło go,
czy skrzywdzi niewinnych ludzi? A może naprawdę
wierzył w to, co robił, i pragnął wywalczyć wolność
dla wszystkich?
Luke nie potrafił winić Smitsa za to, że chciał
się dowiedzieć więcej o zmarłym bracie, ponieważ
sam nie miał się już nigdy dowiedzieć, czy pan i
pani Grant naprawdę zamierzali go zabić, czy tylko
zmusić do powrotu w ukrycie. Jeśli chcieli go zabić,
jak mógłby opłakiwać ich śmierć?
Ale jak mógł ich nienawidzić tak jak Oscar,
skoro podarowali mu tożsamość Lee?
Smits wyraźnie nie zauważył wątpliwości
Luke’a. Zagiął taśmę pod spód fotografii i schował
ją razem z oboma fałszywymi dokumentami do
kieszeni. Dopiero potem spojrzał na Luke’a.
– Luke? Wtedy, kiedy spadł... spadł ten
żyrandol, a ja krzyczałem: „Mój brat nie żyje”, nie
chciałem cię wydać. Nie wydaje mi się, żeby
ktokolwiek mnie zrozumiał, ale... przyniosło mi to
ulgę, wiesz? W końcu mogłem powiedzieć na głos
prawdę o Lee, przy tych wszystkich ludziach. Czuję
się... czuję się teraz lepiej.
– Nie wydałeś mnie – powiedział Luke, myśląc
o tym, jaką ulgę przyniosłoby wszystkim, gdyby w
końcu mogli powiedzieć prawdę. Pewnego dnia on,
Trey, Nina i wszyscy jego przyjaciele będą mogli
stanąć dumnie i w końcu oznajmić całemu światu
swoje prawdziwe imiona, opowiedzieć prawdziwe
historie. Ale jakoś, nawet teraz, prawda
wyślizgiwała się im czasem wśród wszystkich tych
kłamstw i oszustw. – A ja mówiłem szczerze, kiedy
powiedziałem, że jesteś teraz moim bratem.
– Wiem – przytaknął Smits. – Ale nie zostaniesz
tu ze mną, prawda?
Luke pomyślał, że to zadziwiające, że Smits się
tego domyślił, zorientował się, że dla Luke’a,
podobnie jak dla Lee, bycie jego bratem nie może
być najważniejsze.
– Nie – przyznał. – Ale będziesz tutaj
bezpieczny, będziesz zwykłym pospolitym Peterem
Goodardem, kimkolwiek by on nie był. Dobrze, że
pan Hendricks jest jedyną osobą, która widziała te
dokumenty. Wymyślimy jakąś historię o tym,
dlaczego tu jesteś. Nie przypominasz reszty rodziny,
więc nikt nie pomyśli, że jesteś ich trzecim
dzieckiem z fałszywym dowodem tożsamości. –
Prawie dodał: „Tak jak mogliby pomyśleć, gdybym
ja został”, ale nie powiedział tego i uśmiechnął się
do Smitsa. – Będziesz miał Matthew i Marka, są
okropnymi braćmi, ale, no cóż... są lepsi niż nic. A ja
zostanę dzisiaj na noc, ale jutro...
– Wiem – przerwał mu Smits.
Jutro Luke przejdzie przez maleńki ogród
dzielący jego rodzinny dom od domu pana Talbota, a
potem szofer zabierze go z powrotem do posiadłości
Grantów albo do Szkoły Hendricksa, albo w jeszcze
inne miejsce. Gdziekolwiek się uda, będzie w
niebezpieczeństwie, ale zyska także możliwość
działania, żeby kiedyś w końcu nadszedł upragniony
przez niego dzień prawdy.
– Hej, mam pomysł – rzucił.
Wszedł bocznymi drzwiami do stodoły i wrócił
ze starym pordzewiałym wagonikiem.
– Nie jest czerwony, a ja nie jestem Lee, ale...
obiecałem ci coś.
I Luke usiadł w małym dziecinnym wagoniku, z
kolanami prawie przy uszach, , a Smits roześmiał
się, wstał, złapał za rączkę wagonika i pociągnął.
Luke natychmiast wylądował na ziemi.
– Rany – powiedział. – Nic dziwnego, że Lee
nigdy nie pozwalał ci się ciągnąć.
Potem długo jeszcze wygłupiali się z
wagonikiem, na zmianę ciągnąc go i siedząc w
środku. Zaczęli się bawić, który utrzyma się dłużej w
wagoniku, a który najszybciej zdoła wyrzucić
drugiego na ziemię. Ojciec Luke’a wyszedł z domu i
roześmiał się, stojąc na schodach.
– Siadajcie – powiedział. – Pociągnę was obu.
Luke i Smits wepchnęli się do wagonika, ledwie
mieszcząc się w środku. Ojciec Luke’a pociągnął ich
mocno i przez moment Luke potrafił znowu
uwierzyć, że jest tylko małym dzieckiem,
pozwalającym dorosłym wybierać za siebie drogę.
Ale w następnej chwili wylądował na ziemi, a jego
ojciec jęknął, pocierając ramiona.
– Jesteście obaj za ciężcy – poskarżył się
żartobliwie. – Teraz tylko mały.
Tak więc Luke odsunął się i patrzył, jak Smits
bawi się z jego ojcem. Smits nie nosił już nazwiska
Grant, ale nadal należało ono do Luke’a, za to Smits
miał teraz rodziców Luke’a, a Luke już nie.
Wiedział, że to kiepski interes, a mimo tego
wszystkiego, co ryzykował, nadal nie udało mu się
zrobić niczego wielkiego dla sprawy.
Pomógł jednak Smitsowi i to na razie
wystarczało.