Bishop Carly Dogonic wiatr



Carly Bishop


Dogonić wiatr


Tłumaczyła Hanna Ordęga-Hessenmüller








Rozdział 1


W ciemną bezksiężycową noc Matt Guiliani do­tarł na skraj lasu. Przed nim, w dole, majaczyły czarne bryły zabudowań rancza Bar Naught. Spraw­dził czas. Sześć po jedenastej. Sześć po jedenastej nadeszła chwila, kiedy w końcu będzie mógł dopaść Everly'ego, na którego szykował się przez długich siedem miesięcy. Na tego bogatego właściciela rancza z Wyomingu, który sam nigdy nie brudzi sobie rąk, a jego kumple, zwący się szumnie Głosi­cielami Prawdy, to nie tylko banda miejscowych awanturników, przypisująca sobie prawo do wymie­rzania sprawiedliwości. W rzeczywistości jest to świetnie zorganizowany gang złożony z niebezpiecz­nych przestępców.

Matt ściągnął wodze i zeskoczywszy z konia na twardą, zmarzniętą ziemię, wciągnął głęboko w płu­ca ostre powietrze, zwiastujące zbliżającą się zimę. Szybko przywiązał wodze do konara usychającego dębu, przykląkł i z bocznej kieszeni flanelowej koszuli wyjął lornetkę noktowizyjną wielkości talii kart.

Bar Naught. Pastwiska, żywopłoty, stajnia, rezy­dencja. Ranczo Everly'ego. Przez sekundę Matt poczuł dreszcz niczym myśliwy, który zasadza się na grubą zwierzynę. Jego tajna misja, zlecona przez prokuratora z Seattle, zaczęła się naprawdę. Depar­tament Sprawiedliwości zamierzał raz na zawsze zlikwidować Głosicieli Prawdy i dobrać się Everly'emu do skóry.

Jeszcze raz dokładnie przyjrzał się rezydencji, po czym skierował lornetkę na stajnię, gdzie Everly trzymał swoje konie: sześć wierzchowców do gry w polo, trzy folbluty i zaprzęgowa para. Stał tam też Żołnierzyk, wspaniały arab, kiedyś biorący udział w konkursach, teraz kompletnie zmarnowany. Ten koń należał do Fiony Halsey.

Drzwi boksów, prowadzące na padok, były poza­mykane. Tylko w jednym boksie górna połowa drzwi była opuszczona. Matt wiedział, że jest to boks Żołnierzyka, który cierpiał na klaustrofobię. Wie­dział też, że po strasznych przejściach koń zrobił się złośliwy i agresywny. Wszyscy mówili, że Żołnierzy­ka trzeba zabić, zanim zrobi komuś krzywdę, ale Fiona sprzeciwiła się temu gwałtownie. Bo to był jej Żołnierzyk.

Fiona wychowała się w Bar Naught. Ranczo przez pięć pokoleń należało do rodziny Halseyów, jednak przed osiemnastoma miesiącami jej rodzice stracili wszystko i teraz Fiona zajmowała maleńkie miesz­kanko w zachodniej części budynku stajennego.

Fiona Halsey. Dla Matta stanowiła jedną wielka tajemnicę. Jaka była naprawdę ta smukłonoga pięk­ność? Głupio sentymentalna? A może zbyt czuła i miękka, by z koniem, który przeżył piekło w przy­czepie staczającej się w przepaść, zrobić to, co nakazywał rozsądek?

Fiona pracowała w Bar Naught. Doglądała koni Everly'ego, ujeżdżała dzikie mustangi przysyłane na ranczo w ramach programu rządowego0, a wieczora­mi przesiadywała przy swoim Żołnierzyku. Miejscowa księżniczka. Jej przodek, najmłodszy syn angielskiego para, nie otrzymawszy ziemi po ojcu, ruszył za ocean. Tak, prawdziwa księżniczka.

Ale księżniczka w tarapatach, no i z wielce pode­jrzaną przeszłością. Przeżyła coś niecoś z pewnym francuskim playboyem, który związany był z między­narodową organizacją przestępczą, zwaną przez Inter­pol Bractwem. Braciszkowie prowadzili nielegalny handel bronią, szkolili zawodowych morderców i za­machowców. To oni dostarczali broń tak niebezpiecz­nym, samozwańczym organizacjom jak Głosiciele Prawdy. Ustalono, że Kyle Everly jest członkiem Bractwa i prawie na pewno mu przewodzi. Jaka była jednak rola Fiony? Dlaczego Kyle pozwolił jej wrócić do Bar Naught? Tego nikt nie wiedział.

Zadowolony z oględzin, wsunął lornetkę z po­wrotem do kieszeni, i zarzuciwszy na ramię dużą wojskową torbę, ruszył w dół, na ranczo. Zbliżając się do zabudowań, zauważył w jednym z okien nikłe światełko chyboczącego się za zasłoną płomienia świecy. Było to okno zarządcy rancza, Dennisa Geary'ego, który miał mieszkanie w budynku dla pracow­ników. Facet prawdopodobnie zabawiał się z jakąś panienką z wiejskiego sklepu. W rezydencji światło paliło się w kilku oknach, Matt jednak wiedział, że właściciel jest w miasteczku. W piątki Everly grywał w pokera i wracał zwykle nad ranem.

Oprócz Geary'go na ranczu prawdopodobnie była jeszcze Fiona. Jej samochód stał między dwoma drzewami rosnącymi pod oknami jej mieszkania. Matt sprawdził, czy dziewczyna jest w domu, i chyłkiem przemknął przez trawnik do tylnego wejścia do rezy­dencji. Na ganku przykląkł, wyłączył system alar­mowy i wślizgnął się do środka. Zamknął starannie drzwi, powiesił torbę na klamce i nagle ogarnęło go dziwne przeczucie, że coś jest nie tak, że jego starannie zaplanowana akcja nie powiedzie się. Przypomniał sobie inną noc, kiedy też czuł, że coś się stanie. Noc, kiedy Głosiciele Prawdy porwali synka jego najlep­szego przyjaciela, małego Christa

Nie, to niemożliwe. Wszystko musi się udać.

Matt potrząsnął głową i wrócił do rzeczywistości. Rozejrzał się. Znajdował się w małej kuchni. Przez chwilę stał nieruchomo, wsłuchany w ciszę domu, potem, bezszelestnie jak zjawa, przemknął przez wszy­stkie pokoje. W porządku, jest sam, można poszperać. Z kieszeni dżinsów wyciągnął lateksowe rękawiczki, naciągnął je na dłonie i rozpoczął dokładne prze­szukiwanie domu. Sprawdzał wszystko, metr po met­rze, każdy przedmiot. Niepokój powoli znikał. O wpół do pierwszej usiadł przy komputerze Everly'ego. Pra­cował przez pół godziny. Znalazł dokładne mapy, domyślił się, że są to miejsca dostaw broni, które Interpol już rozpracował. Znalazł wykazy godzin, na pewno czas okrutnych akcji organizowanych przez Bractwo – zamachów i porwań. Później tymi plikami zajmą się inni, natomiast Matt na razie znalazł już to, co było mu potrzebne, by zrealizować swój plan. Wprowadzi małą informację, dzięki której Everly wpadnie w pułapkę. Chytry ranczer będzie musiał dopuścić go do swojego biznesu, a na to tylko czyha cały Departament Sprawiedliwości.

Wydrukował najważniejsze pliki i spis inwen­tarza. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się informa­cja, ile wart jest obraz Renoira wiszący w sypialni albo mosiężny orzeł trzymający w szponach zdo­bycz, znajdujący się w bibliotece. Ten ptak wyglądał tak samo drapieżnie jak Everly. Według psycho­logów facet był narcystycznym socjopatą. Ładniutki blondynek o błękitnych oczkach, którego nikt by nie podejrzewał o posiadanie szarych komórek. Tymczasem Kyle był równie przystojny, jak mądry i przebiegły, dlatego właśnie osiadł w samym środku bezkresnego Wyomingu, by spokojnie pociągać stąd za sznurki. Prawo jakby go nie dotyczyło. Czuł się bezpieczny. Ale teraz na jego drodze stanął Matt Guiliani.

Spojrzał na zegarek. Jeszcze pięć minut i trzeba będzie znikać. Wyjął z kieszeni dyskietkę, włożył do komputera i szybko zaczął naciskać klawisze. Za chwilę będzie miał Everly'ego w ręku. Dysk już zapisuje, że Kyle Everly grube miliony ze wspól­nych transakcji Bractwa pompował wyłącznie dla siebie. Oszukiwał więc swoich kompanów, ludzi groźnych i bezwzględnych. Pomagał mu w tym pewien wpływowy prawnik z Phoenix. Tak więc Kyle Everly znalazł się między młotem a kowadłem, jako że facet z Phoenix nie raz już pomagał Depar­tamentowi Sprawiedliwości. Do scenariusza Matta pasował znakomicie.


Elliott Braden, wchodząc na pokład samolotu na lotnisku Heathrow, był w doskonałym nastroju. Amerykanie wysłali już na miejsce swojego tajniaka. On, Braden, ma być pieskiem Interpolu, pilnują­cym, żeby jankesi czegoś nie spaskudzili. A na pewno to zrobią, bo nigdy nie wiedzą, kiedy skoń­czyć. No cóż, oni wszyscy są jednakowi, i bossowie z Interpolu, i ci Amerykanie. Braden, z cudownym poczuciem własnej wyższości, umościł się wygodnie w fotelu pierwszej klasy i łaskawie przyjął od stewar­dessy kryształowy kieliszek, napełniony chemin blanc. Samolot wystartował. Miał tylko siedem mi­nut opóźnienia.

Braden wcale nie był zachwycony, że będzie musiał zetrzeć się z amerykańską zawziętością. Trudno, poświęci się. Zresztą jego ofiara opłaci się sowicie, i to na pewno już w niedalekiej przyszłości. Niebawem spotkają się. On i ta trójka: Garrett Weisz, J.D. Thorne i Matt Guiliani. Stanowić mają serce grupy operacyjnej, którą powołał prokurator federal­ny w celu rozpracowania Głosicieli Prawdy. Trzech mężczyzn, tak lojalnych wobec siebie, jakby zawarli braterstwo krwi. Na przykład ta historia z Christem. Kiedy operacja ruszyła, Głosiciele w odwecie porwali synka Weisza. Wtedy cała trójka stanęła jak jeden mąż i oczywiście chłopak został odbity. Rozwściecze­ni porażką Głosiciele uderzyli ponownie. Tym razem był to zamach na J.D. Thorne'a, a zaraz potem na kilkunastoletniego syna jego przyjaciółki, Ann Calder. Thorne wyszedł cało z opresji, a nastolatka uratował Guiliani. Wtedy to w Departamencie zaczęli zastanawiać się, dlaczego ten Everly z Bar Naught jest tak podejrzanie czysty, no i wzięli go pod lupę. Zaangażowana jest cała trójka: Weisz, Thorne i ten Guiliani, najbardziej z nich zażarty.

Bohaterowie federalni, pomyślał z przekąsem Braden. Ale on też jest uparty. Interpol zebrał już dostateczną ilość dowodów, żeby pozamykać braci­szków. Tylko ten najważniejszy, ten cholerny lis z Wyomingu, wciąż wymykał się z rąk. Trzeba go dopaść. I Braden go dopadnie. Od czego w końcu ma Guilianiego?

A tak w ogóle, czyż ta konfiguracja nie jest najszczęśliwszą z najszczęśliwszych?

Braden uśmiechnął się i uniósł dłoń z kieliszkiem, wznosząc toast bez słów.

W pełni usatysfakcjonowany Matt wyłączył kom­puter i spojrzał w okno. Oczyma wyobraźni zobaczył twarz Everly'ego, z tym jego szerokim, szczerym aż do bólu uśmiechem, który raptem zamiera. Nagle drgnął i zerwał się z krzesła. Na dziedziniec wjeżdżał jakiś samochód. Uciekać? Może wymknąć się tyl­nym wyjściem? Jednak instynkt myśliwego okazał się silniejszy. Nie, nie będzie czekał do rana. Poga­dają sobie jeszcze dzisiejszej nocy. Cicho podszedł do wielkiego okna ozdobionego draperiami. Czarny, lśniący lexus podjechał już pod werandę. Everly zgasił silnik i wysiadł, trzymając w ręku telefon komórkowy przyłożony do ucha. Nie przerywając rozmowy, spojrzał w kierunku domu dla personelu. Prawdopodobnie czekał na zarządcę, który powinien wstawić wóz do garażu. Ale Geary nie zjawiał się. Zniecierpliwiony Everly nachylił się i parokrotnie nacisnął klakson. Bezskutecznie. To dziwne, pomy­ślał Matt, dlaczego ten Geary tak długo nie wy­chodzi. Everly odczekał jeszcze minutę i, nie przery­wając rozmowy, wszedł na pierwszy stopień schod­ków prowadzących na werandę. Wytarł jedną nogę, potem drugą i werandę zalał potok światła. Jeszcze raz spojrzał w stronę domu dla personelu, skrzywił się, warknął coś do telefonu i zniknął na werandzie. Guiliani usłyszał cichy odgłos otwieranych drzwi.

Wtedy padł strzał. Jeden strzał, który rozniósł się szerokim echem po całej dolinie. Matt zobaczył komórkę frunącą przez werandę, w sekundę potem usłyszał głuchy odgłos upadającego ciała.

Zamarł, ale jego umysł natychmiast przełączył się na najwyższe obroty. Jeden strzał czy dwa? Nie, na pewno jeden, potem słychać było, jak komórka uderza o posadzkę, no i echo wystrzału. Teraz jest cicho, trzeba sprawdzić, co z Everlym.

Przyklejony do ściany, ostrożnie przesunął się do drzwi frontowych. Drewniana podłoga zalana była krwią. Zbyt dużo tej krwi, aby przeżyć. Po­chylił się i przyłożył palec do tętnicy na szyi Everly'ego. Nie wyczuł nic. Everly nie żył. Jezu Chryste, ktoś bez żadnego ostrzeżenia strzelił fa­cetowi prosto w plecy! Matt przeżegnał się, jak uczyła go kiedyś matka. Dziś sam już nie wie­dział, czy wierzy w to, co mu opowiadała. Że jest niebo i piekło. Ale jeśli piekło istnieje, na pewno z otwartymi rękami przyjmie duszę Everly'ego.

W każdym razie facet nie żyje. Ten fakt zmienia wszystko. Nie trzeba zbyt bujnej wyobraźni, by zorientować się, że wśród Głosicieli Prawdy zaraz zacznie się zażarta walka o przywództwo.

A co z misją? Nad tym zastanowi się później. Matt błyskawicznie podjął decyzję. Nie ma co czekać, trzeba zniknąć stąd jak najprędzej. Na dziedzińcu nadal żywej duszy. W stajni wrzało. Słychać było tupot i parskania przestraszonych koni. Czego się przelękły? Huku wystrzału? A może zapachu śmier­ci, który przenikał mroźne nocne powietrze?

Wstał i zaczął szybko wycofywać się w głąb domu, zgarniając po drodze wydruki z komputera. Na moment zatrzymał się i jeszcze raz wsłuchał w ciszę. Nic. Żadnego podejrzanego dźwięku. Wszystko wskazywało na to, że w chwili swej śmierci Everly był w tym domu sam.

Nagle przez otwarte frontowe drzwi Matt usłyszał podniesiony męski głos:

Do cholery, co tu się dzieje? Fiona!

Geary wreszcie uznał, że trzeba wyślizgnąć się z gorących objęć wiejskiej pięknotki. Matt błys­kawicznie dopadł tylnych drzwi, szybko ściągnął rękawiczki i razem z wydrukami wrzucił do torby. Wybiegł na zewnątrz, szybko doprowadził system alarmowy do porządku i przyklejony do ściany okrążył dom. Za rogiem przykucnął i na zgiętych kolanach podsunął się do gęstego żywopłotu. Ukryty za krzewami, wyjął lornetkę i przyłożył ją do oczu.

Na progu domu dla pracowników stał rozczoch­rany Geary. Usiłując wbić się w kurtkę, przeraźliwie ryczał:

Fiona! Co te konie tak wariują? Fiona!

Coś musiało go jednak tknąć, bo włożywszy w końcu kurtkę, natychmiast ruszył w kierunku samochodu, cały czas wzywając Fionę. Lexus był otwarty, światło w środku zapalone. Geary postał chwilę, podrapał się w głowę i nagle zadrżał. Z zim­na? Spojrzał na werandę, na szeroko otwarte fron­towe drzwi. W tym momencie gdzieś daleko rozległa się syrena policyjna, a jednocześnie na progu domu dla personelu stanęła dziewczyna Geary'ego.

Dennis, co się dzieje?

Natychmiast wracaj do środka, idiotko! – ryk­nął, jeszcze raz wrzasnął na Fionę i wbiegł po schodkach na werandę.

Drzwi stajni uchyliły się i Matt zobaczył smukłą, długonogą kobietę. To była Fiona Halsey. Widać było, że jest wściekła.

Geary, jeśli nie przestaniesz się wydzierać...

Przerwała, usłyszawszy wycie syren.

Fiona! On nie żyje! Everly nie żyje! – darł się zarządca, który był już na werandzie.

Na twarzy Fiony odmalowało się niedowierzanie, potem niepokój. Coś krzyknęła i pobiegła w kierun­ku Geary'ego, natomiast jego dziewczyna szybko weszła do domu i zatrzasnęła drzwi.

Wóz policyjny był już na drodze dojazdowej do rancza. Matt schował lornetkę i z niedowierzaniem pokręcił głową. Stróże prawa nadspodziewanie szyb­ko wkroczyli do akcji. Czyżby Kyle ostatnią w życiu rozmowę telefoniczną odbył z jakimś policjantem? Radiowóz wjeżdżał już na dziedziniec. Matt po raz kolejny musiał podjąć decyzję Albo w ciągu kilku sekund znajdzie bezpieczne miejsce, z którego będzie mógł obserwować, albo ucieknie na skraj lasu, gdzie czeka na niego uwiązany koń. Stamtąd mógłby też obserwować, jednak niczego by nie słyszał. A więc zostaje. Błyskawicznie ocenił wzro­kiem spadzisty, załamany dach rezydencji, dachy domu dla personelu, stajnię, długość żywopłotu. Już wiedział, co ma zrobić, musi tylko poczekać na dogodny moment.

Samochód ze znakiem szeryfa zatrzymał się przed werandą. Wysiadło dwóch mężczyzn.

Fiona? Geary? Co tu się dzieje? – zawołał jeden z mężczyzn, wysoki i wzbudzający respekt.

Niewątpliwie sam Dex Hanifen, szeryf hrabstwa Johnson. Jego zastępca, Crider, wbiegł na werandę.

Rany boskie, szefie! On nie żyje! Jest już całkiem sztywny!

Jak to...

Tak, tak, Dex – wołał jękliwym głosem Crider. – Ktoś strzelił mu w plecy. Jezu, ile tu krwi. O, cholera... – Zasłaniając usta ręką, zbiegł po schod­kach. Szeryf rzucił na niego karcące spojrzenie i równie szybko wbiegł na werandę.

Geary! – krzyknął. – Musisz mi pomóc!

Mam się rozejrzeć? – spytał zarządca, nie ruszając się z werandy.

Tak. Niestety mój zastępca na widok trupa ma kłopoty z żołądkiem. Niech go szlag... – warknął szeryf. – A gnojek, który strzelał, może być gdzieś w pobliżu. Rusz więc swoje cztery litery!

Kiedy Geary z wielką niechęcią stawiał pierwszy krok, Matt błyskawicznie przeczołgał się pod budy­nek stajni, wstał i starając się nie wchodzić w krąg światła z latarni wokół padoku, dotarł do zachod­niego rogu budynku. Jednym susem znalazł się na płocie i chwyciwszy mocno za krawędź stajennego dachu, podciągnął się i wczołgał na górę. Niestety cała akcja nie przebiegła tak bezgłośnie, jak by Matt tego sobie życzył.

Ojej, co to było? – krzyknął Crider.

Konie, głupku – warknął Hanifen.

Matt, głęboko wdzięczny szeryfowi, że się wkurza na ofermowatego zastępcę, przyssał się do dachu. Podrapane dłonie piekły jak przypalane ogniem.

Leżał jednak bez ruchu, ciężko oddychając i na­słuchując głosów dobiegających z werandy.

Hanifen wzywał przez radio ekipę do zabez­pieczenia śladów.

Kiedy będziecie podjeżdżać, nie włączajcie sygnału. Konie są bardzo niespokojne.

Kątem oka Matt zauważył, że Fiona schodzi z werandy i idzie do stajni. Nie minęło pięć minut i na dziedziniec wtoczył się drugi samochód z emb­lematem szeryfa. Matt pomyślał, że jeśli gdzieś były ślady kół podejrzanego pojazdu, to beztrosko kur­sujące po ranczu auta szeryfa skrupulatnie wszystko zatarły. Spustoszenia dokończyli specjaliści od za­bezpieczania śladów, którzy miotali się bez ładu i składu po miejscu zbrodni. Trwało to prawie dwie godziny. Skrupulatnie obfotografowano ciało Everly'ego, potem szeryf osobiście dopilnował przeszu­kania domu, stwierdzając, że trzeba będzie przysłać fachowców z laboratorium. W każdym razie ustalo­no, że morderstwo popełniono na werandzie, a strze­lano spoza domu. W sumie cała akcja była powolna i chaotyczna. Matt pomyślał, że być może szeryf specjalnie działa oględnie i nie zdradza się ze swymi podejrzeniami, obawia się bowiem, że morderca ukrył się gdzieś w ciemnościach i wszystko słyszy.

Tkwił na dachu już blisko dwie godziny. Zmarz­nięte ciało zesztywniało na kość. Pomyślał, że dob­rze by było, gdyby dostał jakiś dodatek za wyjątkowo trudne warunki pracy. Czuł, że dłużej już nie wytrzyma i musi się poruszyć. W tym momencie los go nagrodził. Usłyszał zbliżające się kroki i męskie

głosy. Szeryf i jego zastępca oddalili się taktownie od miejsca zbrodni, chcieli bowiem zapalić. Stanęli pod ścianą, dokładnie tam, gdzie parę metrów wyżej tkwił zmarznięty Guiliani.

A więc księżniczka – mruknął Crider.

Wszystko może się zdarzyć. – odpowiedział cicho szeryf. – W każdym razie dziś jej nie zabiorę.

Ale...

Ale co?!

Kłąb dymu, wypuszczony zapewne przez szeryfa, trafił prosto w nozdrza Matta.

To może być trochę ryzykowne, nie sądzisz?

Nie mędrkuj, Crider! Fiona Halsey na pewno miała motyw...

I miała z czego postrzelać, co? Starczyłoby tego na kilka porządnych dywizji, a nawet...

Głos szeryfa był lodowaty, choć Matt czuł, że to pozorny spokój.

O czym ty w ogóle mówisz?

Crider chrząknął znacząco.

No, sam wiesz. O tym, co jest tam... hm... schowane. A tak w ogóle, to ta laska ma jeszcze swoją strzelbę.

A tak w ogóle jesteś dupkiem – skomentował Hanifen.

Przecież wiem, kiedy trzymać język za zębami!

A teraz?!

Teraz jesteśmy sami, ty i ja.

Nie chcę w ogóle słuchać żadnych gadek o broni, zrozumiano?

Dobrze, szefie, w porządku – zaszemrał Crider.

A o niej masz zawsze wyrażać się z szacunkiem, jasne?

Tak jest, szefie. Zamierzasz potraktować ją łagodnie?

Przymknij się w końcu – warknął szeryf. – To nie takie proste. Znam tę małą od dziecka.

Głupawemu zastępcy trudno było jednak za­mknąć usta.

Ale to już nie dziecko, szefie. Chcesz, żeby się z tego wywinęła?

Nikt się z niczego nie wywinie – skonstatował szeryf, przygniatając niedopałek obcasem. – Ale muszę zdobyć niezbite dowody, głupku, bo inaczej będę miał na karku całe hrabstwo Johnson, jasne?!



Rozdział 2


Matt Guiliani po raz pierwszy zetknął się osobiś­cie z Fioną Halsey, kiedy celowała do niego z pięk­nego remingtona, z którego można by z odległości kilkuset metrów ustrzelić łosia. Lufa wymierzona była w sam środek serca Guilianiego, i z tej lufy unosił się leciutki, gryzący zapach prochu.

Natychmiast odejdź od Żołnierzyka! – roz­kazała panna Halsey. – I ręce do góry!

Matt podniósł jedną rękę, drugą nadal trzymał na pokrytym bliznami kłębie araba. Sam fakt, że do­tknął Żołnierzyka, zakrawał na cud.

Kiedy Crider, wyraźnie dla zabawy, podniósł reflektory przymocowane do samochodu i zaczął systematycznie oświetlać cały teren, Matt natych­miast zapomniał o zdrętwiałym ciele. Błyskawicznie podpełzł na szczyt dachu i przerzucił się na drugą stronę. Tylko po to, by napotkać następny problem. Dach z tej strony był rzęsiście oświetlony przez latarnie, które włączono podczas przeszukiwania rancza. Matt mógł ukryć się tylko w jednym miejscu, czyli w boksie, w którym górna polowa drzwi była otwarta.

Przypomniał sobie zdjęcie satelitarne stajni, za­stanowił się przez moment, przesunął trochę w bok i po raz drugi tej nocy przeżegnał się. Znów pomyślał o niebie i piekle, i chwyciwszy mocno za krawędź dachu, wykonał salto. Miał szczęście. Tam, w dole, faktycznie natrafił na próżnię. Ale szczęście nie było całkowite, bowiem tor jego lotu do boksu przebiegał zbyt nisko. Matt poczuł potężne uderzenie w okoli­cy krzyża i, szorując plecami po drzwiach, zjechał w dół, lądując na kamiennej posadzce. Tuż przed Żołnierzykiem. Przerażony koń wydał przeraźliwy kwik i zaczął się miotać, waląc dziko zadem.

Do misji Matt szykował się bardzo starannie. Nie zamierzał w tym królestwie koni zjawić się jako laik. Mocno trenował, z rozmysłem dobierając najostrzej­sze konie. Był zrzucany i kopany, omal nie złamał ręki, kiedy podczas nauki woltyżerki zaplątała mu się w wodze, nauczył się jednak panować nad najbardziej narowistymi końmi. Wydawało się, że nic nie jest w stanie go zaskoczyć. Jednak wobec ognistego temperamentu Żołnierzyka całe te przy­gotowania wydały mu się bez sensu.

Wiedział tylko jedno: żeby przeżyć, musi wyka­zać swoją przewagę. Odczekał chwilę, dopóki serce nie zaczęło pracować normalnie. Najchętniej znów by się przeżegnał. Koń, jakby coś przeczuwając, znieruchomiał. Wtedy Matt, zebrawszy całą siłę, jakiej mogło mu jeszcze dostarczyć zmaltretowane ciało, wyprysnął niczym z katapulty, waląc Żoł­nierzyka bez pardonu w kark. Koń znów wydał z siebie przeraźliwy kwik, ale nie ruszył się z miejs­ca. Mijały minuty, a oni stali obok siebie jak dwa posągi. Bez ruchu, tylko w ciszy stajni słychać było dwa chrapliwe oddechy.

W tym samym czasie szeryf i jego ludzie odjechali do miasteczka, Fiona i Geary zaczęli robić wieczorny obchód, pewne zmiany zaszły też w boksie Żoł­nierzyka. Matt, wykorzystując chwilowy pakt o nie­agresji, zaczął przemawiać do konia cicho i łagodnie, a ponieważ Żołnierzyk zniósł to nad podziw cierp­liwie, ośmielił się położyć dłoń na wyłysiałym kłębie wierzchowca.

Teraz, gapiąc się w ciemny otwór lufy, Guiliani nie okazywał najmniejszej ochoty do rezygnacji z chwilowego paktu o nieagresji z Żołnierzykiem, który w każdej chwili mógł go stratować na miazgę.

Ręce do góry i odejdź od konia!

Ten głos był niezwykły. Niski, nieludzko zmys­łowy, do tego ta brytyjska wymowa. Niestety nie była to pora, by zachwycać się głosem wysokiej, postawnej blondynki. Tym bardziej, że zapach pro­chu unoszący się z lufy strzelby świadczył dobitnie, iż ta nadzwyczaj zgrabna panna potrafi nacisnąć na spust. A Guiliani był absolutnie pewien, że umierać jeszcze nie czas.

Nie zdejmując ręki z kłębu konia, Matt błys­kawicznie przyozdobił twarz w najbardziej czarujący ze swoich uśmiechów.

Proponuję, byś odłożyła broń, i wtedy spokoj­nie pogadamy.

Proponuję, że nie odłożę broni, a ty powiesz, co tu robisz.

Nie jestem zbyt rozmowny, kiedy ktoś trzyma mnie na muszce – odrzekł spokojnie, głaszcząc bok Żołnierzyka.

To fatalnie się składa – odpowiedziała Fiona lodowato i jej głos ponownie wydał się Mattowi nadzwyczaj kuszący. Co jest? Czyżby to te królews­kie geny, przekazywane z pokolenia na pokolenie? Jego wzrok, przyzwyczajony już do przytłumionego światła w stajni, spoczął na twarzy dziewczyny. Niewątpliwie uwaga Fiony skoncentrowana była na dwóch rzeczach. Trzymając Matta na muszce, co chwilę spoglądała na jego rękę. A konkretnie na dłoń, która spoczywała na kłębie Żołnierzyka.

Czyżbyś próbował żartować sobie ze mnie?

Ależ skąd! – zamruczał Matt. – Gdzieżbym śmiał... – Było to szczere wyznanie. Przecież ta kobieta w każdej chwili może go wysłać do Kró­lestwa Niebieskiego! -Jeśli wolno-zaczął ostrożnie

zdaje się, że mam zaszczyt poznać daleką kuzynkę królowej angielskiej? O ile wiem, szanowny pra­dziadek był angielskim parem. – Potrząsnął głową, jakby sam się dziwiąc, kogóż to można spotkać w stajniach Wyomingu. Przy okazji stwierdził, że ból, rozsadzający czaszkę dorównuje temu, co dzieje się z potłuczonymi żebrami. Lufa drgnęła prawie niedostrzegalnie. Widomy znak, że wzmianką o nie­zwykłych koneksjach udało mu się wprowadzić trochę zamętu do ślicznej kobiecej główki. Wyko­rzystując okruch przewagi, postanowił pójść na ca­łość. – Fiona, daj spokój. Przecież sama dobrze wiesz, że wcale nie masz ochoty pociągnąć za spust.

Chcesz się przekonać?

Matt pozwolił sobie na lekkie wzruszenie ramio­nami.

Nie wątpię, że lubisz sobie postrzelać, nie zrobisz jednak nic, co jeszcze bardziej zepsułoby nastrój twojego Żołnierza.

Żołnierzyka – poprawiła odruchowo. – Tak, jest już bardzo zdenerwowany.

Szkoda, że nie widziałaś go godzinę temu – zaczął Matt i zamilkł. A niech to! Może jej właśnie o to chodzi? Żeby Żołnierzyk znów zaczął szaleć? Nie, to niemożliwe, jest za bardzo przywiązana do tej bestii. Jedno jest pewne: Fiony Halsey nie wolno lekceważyć. – Niewiele trzeba, żeby się wkurzył, tak? – spytał zatroskanym głosem.

Niewiele. – Tym razem jej głos zabrzmiał szczerze i gorzko. Matt poczuł coś na kształt współ­czucia. W sumie biedna dziewczyna, przecież sytua­cja z tym koniem jest beznadziejna. Trudno. Za­miast głupio się rozczulać, powinien zwabić ją bliżej i wyrwać bród. W ogóle trzeba kończyć tę rozmowę, bo Żołnierzyk zaczyna niebezpiecznie ożywać. Jak najłatwiej znokautować pannę Halsey? Jest jeden punkt, w który można uderzyć. Zapach świeżego prochu na lufie remingtona. Fiona bez przeszkód mogła przespacerować się alejką prowadzącą ze stajni do rezydencji. Przejść pięćset metrów, załat­wić Everly'ego i spokojnie wrócić do swojego miesz­kania. Kto jej udowodni, że wychodziła z domu? Nikt.

Matt z rozmysłem pogłaskał Żołnierzyka po kar­ku, doskonale zdając sobie sprawę, co poczuła jego opiekunka.

Zdaje mi się, że ty się boisz, Fiona. Boisz się, że widziałem, co zrobiłaś.

Nawet nie mrugnęła okiem.

Chodzi ci o to, że zabiłam Everly'ego?

Tak. Tak właśnie myślę. Rozumiem, że jest to dla ciebie pewien... kłopot. Dlatego teraz chcesz zastrzelić mnie i wezwać Hanifena. Albo...

Albo – przerwała Fiona – wystrzelę w powietrze i Żołnierzyk zrobi z ciebie pasztet.

Możliwe. Chociaż ten sposób jest mimo wszys­tko mniej pewny niż strzał prosto w serce.

Za to szalenie łatwo będzie wytłumaczyć wszy­stko szeryfowi – stwierdziła chłodno. – Faktycznie, świadków należy się pozbywać.

Matt kiwnął potakująco głową.

A tak w ogóle, to świetne poradziłaś sobie z tym Everlym.

Raczej nie! – prychnęła Fiona. – Bo, niestety, to nie ja.

Naprawdę? A czyja to broń?

Moja.

Kiedy ostatni raz z niej strzelałaś?

Kilka miesięcy temu. Czy to takie ważne?

Owszem.

Oczy Fiony zwęziły się w dwie szpary. Matt jeszcze nie wiedział, że są przepiękne, szafirowe. W półmroku stajni widział tylko, jak pociemniały z gniewu.

Co ty...

Powąchaj lufę, księżniczko. I tylko mi nie mów, że nie wyczuwasz zapachu prochu.

Nie prowokuj mnie! – krzyknęła, nie opusz­czając broni. – Nie strzelałam do Everly'ego!

A ja jednak myślę, że strzeliłaś – powiedział Matt dobitnie, choć wcale nie był tego pewien. Kto wie? Równie dobrze ktoś inny mógł zrobić użytek z jej broni i sprytnie ją wkopać. A poza tym jeśli Fiona wie o broni ukrytej w Bar Naught, o czym mówił Crider, to niby dlaczego miałaby strzelać ze swojego remingtona?

W jego rozmyślania wdarł się głos Fiony:

A kto ty właściwie jesteś?

Niestety nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo to pytanie jest dla Matta skomplikowane. I jak bardzo zgodna z prawdą była jego wielce tajemnicza od­powiedź:

Jestem tym, kim powinienem teraz być.

Fiona skrzywiła lekko usta.

Dlaczego tu się schowałeś?

Pomyślałem, że lepiej Hanifenowi zejść z oczu.

Taki jesteś nieśmiały?

Matt uśmiechnął się, choć trudno mieć ochotę na żarty, skoro niedawno przeskakiwało się przez trupa skąpanego w kałuży krwi.

Lufa znów drgnęła i Matt był pewien, że opadła o parę milimetrów. Pomyślał, że jeśli Fio­na naprawdę nie zabiła Everly'ego, to teraz ma prawo podejrzewać, że celuje w mordercę. Dla­czego więc nie strzela? Nagle przyszło mu do głowy, że prawdopodobnie od dawna wiedziała, że ktoś się tu schował. Wchodziła tu parokrotnie. Była też, kiedy Hanifen i jego ludzie sprawdzali stajnię, nie zbliżała się jednak do boksu Żoł­nierzyka.

Matt postanowił strzelić na ślepo. A nuż trafi?

Cały czas wiedziałaś, że ktoś ukrywa się w bok­sie Żołnierzyka!

Bzdura.

Wiedziałaś. Dlaczego mnie nie zdradziłaś?

Lufa znów drgnęła. Oczy Fiony pociemniały

i znów zmieniły się w dwie szpary.

Może... Nie, bzdura. Nie wiedziałam, że ktoś tu jest.

A co znaczyło to „może"?

Nie byłam całkiem pewna.

Myślę, że byłaś pewna.

Strzał w ciemno okazał się celny. Było jasne, że Fiona doskonale wiedziała o intruzie w stajni. Dla­czego więc nie wydała go Hanifenowi? Dlaczego wcale nie dopytywała się, kim jest, skąd przyszedł i co tu, u diabła, robi?

No dobrze – powiedziała nagle i opuściła broń. – A dlaczego miałabym tak postąpić?

Nie wiem. Jest to dla mnie niezgłębiona tajem­nica – odparł Matt. I nie tylko to. Dlaczego, na przykład, raptem teraz opuściła broń? – Może wcale nie żałujesz, że on zginął?

Tylko „może,,? – próbowała zakpić. – A może chciałam się przekonać, kto go nienawidził bardziej niż ja?

Nie do końca udała się jej ta drwina, bo Matt po raz pierwszy wyczuł zmieszanie w głosie Fiony.

Jeszcze jakieś „może,,? – Wykorzystywał jej zdenerwowanie, podpuszczał, byle tylko nie prze­stała mówić.

Może chciałam pomóc zabójcy – ciągnęła coraz bardziej niepewnym głosem. – Może ucieszyłam się tak bardzo, że gotowa byłabym go ucałować...

Wzrok Matta bezwiednie powędrował ku jej ustom. Przez chwilę wydawało mu się, że w stajni zrobiło się jakoś duszno.

Szczęściarz z tego zabójcy... – mruknął mimo­wolnie.

Pocałowałabym każdego, kto to zrobił. Nie tylko ciebie, rozumiesz?

Oczywiście – potwierdził spokojnie Matt. – Fiona, naprawdę tak go nienawidziłaś? Tak bardzo chciałaś, żeby nie żył?

Tak – odparła twardym głosem. – Ale ja tego nie zrobiłam. – Popatrzyła na Żołnierzyka. Jej oczy posmutniały, ale tylko na chwilę, bo spojrzenie, którym z kolei obdarzyła Guilianiego, było nad­zwyczaj chłodne. – Kiedy ostatni raz miałeś robiony zastrzyk przeciwtężcowy?

Nie... nie pamiętam – wyjąkał, zaskoczony nagłą zmianą tematu. – A ile czasu to działa?

Pokiwała głową, wyrażając w ten sposób ubolewa­nie nad jego ignorancją.

Trudno. W każdym razie zrobię ci taki za­strzyk. Idziesz czy nie?

Tak naprawdę wcale nie był pewien, czy Fionie rzeczywiście zależało, aby uratować go przed fatalnym w skutkach upadkiem. A jednak poszedł za nią.


Fiona wprowadziła Matta do niewielkiego poko­ju, wyposażonego jak gabinet weterynarza, i zapaliła ostre górne światło. Zabezpieczoną broń odstawiła do kąta za drzwiami. Potem trzęsącymi się rękoma otworzyła drzwiczki polakierowanej na biało szafki i wyjęła małą fiolkę.

Mam tylko dawkę dla zwierząt do pięćdziesię­ciu kilogramów.

Trudno – stwierdził trochę nieswoim głosem Matt, sadowiąc się na stole zabiegowym. Wyjął jedną rękę z rękawa kurtki i zaczął podwijać rękaw koszuli. – Czy tak jest dobrze?

Nic nie jest dobrze – odpowiedziała dziwnie mocnym głosem, szperając w szufladzie w poszuki­waniu strzykawki. Jemu chodziło o to, czy mały stolik nie załamie się pod nim, a jej chodziło o coś więcej. Że w Bar Naught od dłuższego czasu nic nie jest w porządku.

Fiona, posłuchaj...

Odwróciła się i spojrzała prosto w ciemnobrązowe oczy okolone gęstymi czarnymi rzęsami.

Daj spokój, Guiliani. Oszczędź sobie miłych słówek.

Źrenice brązowych oczu zamigotały. Facet jest świetny, pomyślała Fiona. Gdyby to było gdzie indziej, w innym czasie, nie w tych paskudnych okolicznościach...

Jeśli wiesz, kim jestem, to po co te gadki w boksie Żołnierzyka?

Wtedy nie byłam pewna, ale teraz, w pełnym świetle... W każdym razie wiem.

Skąd?

Od Kyle'a.

Co mówił?

Znów się odwróciła i dalej szperała w szufladzie pełnej strzykawek, przekładając je z miejsca na miejsce i obmyślając, co by tu odpowiedzieć. W koń­cu znalazła odpowiednią strzykawkę.

Fiona! Co mówił Everly?

Gdy nadal milczała, Matt chwycił ją za nadgars­tek. Zadrżała. Co u licha w tym facecie jest? Szarp­nęła ręką z całej siły i Matt zwolnił uścisk. Ich oczy znów się spotkały.

Chcę, żebyś natychmiast wyjechał z Bar Naught. Natychmiast.

Tak, ten facet musi stąd zniknąć. Zranił ją. Głaskał Żołnierzyka. Jej Żołnierzyka, który nie pozwala się dotknąć. Teraz ten człowiek dotknął jej, a ona od razu drży. Boże, jaka była głupia, że go nie wydała. Szeryf wsadziłby go do więzienia, a ona, zamiast teraz z nim tu się męczyć, mogłaby spokoj­nie wszystko przemyśleć. Co oznacza dla niej śmierć Everly'ego? Co ma teraz robić, skoro jej obecność w Bar Naught straciła sens?

Fiona, nie ruszę się stąd, dopóki nie dowiem się, co ci naopowiadał Everly.

Milczała jeszcze chwilę, tocząc z sobą walkę. Przecież to niemożliwe, żeby powiedziała mu całą prawdę.

Rozmawialiśmy o bodyguardach. Kyle na po­czątku śmiał się i mówił, że nie potrzeba mu żadnej ochrony, ale potem nagle powiedział, że kto wie, bo pewnego dnia ty na pewno spróbujesz go zabić. Z zimną krwią

Pamiętała dobrze tę rozmowę. Wtedy Kyle po raz pierwszy puścił parę na temat swoich międzynaro­dowych interesów, o czym ona zresztą już wiedziała. Oczywiście, że chciała od niego wyciągnąć więcej, więc zadała kilka ostrożnych pytań, a on, śmiejąc się obleśnie i gładząc ją palcami po brodzie, czego nienawidziła, poradził protekcjonalnym tonem, że­by nie zawracała sobie takimi sprawami swojej ślicznej główki. O tak! On zawsze robił, co chciał, i mówił tyle, ile chciał. I co chciał.

Ona też powie, co chce. Guiliani nie dowie się, dlaczego wróciła do Bar Naught i przez wiele miesięcy cierpliwie znosiła arogancję i zaprawione szyderstwem umizgi Everly'ego. Nie dowie się, że zawarła pakt z diabłem, który obiecał, że jeśli doniesie o każdym ruchu Everly'ego, dostanie Bar Naught z powrotem. I że teraz... teraz ma jeszcze rozpaczliwą nadzieję, że choć Kyle nie żyje, może ona jeszcze na coś się przyda, może ma jeszcze jakąś szansę.

Bar Naught. Dla rodziców Fiony był to symbol przynależności do kasty bogatych właścicieli ziems­kich. Pieniądze, poważanie, styl życia. Jednak dla niej to ranczo miało nieporównanie większe znacze­nie. Kochała zieloną przestrzeń i góry na horyzoncie. Kochała dzikie mustangi, które dzięki jej pracy zyskiwały bezpieczne życie. Kochała Bar Naught. To było jej miejsce na ziemi. A człowiek nie może mieć ich wiele. Prawdę powiedziawszy, tylko jedno.

Fiona? I ty mu uwierzyłaś? Że będę próbował go zabić?

Sama już nie wiem. Zresztą jakie to ma teraz znaczenie?

Oczywiście, że ma.

Odwróciła się, znów udając, że czegoś szuka gorączkowo, a tak naprawdę po to, żeby nie patrzeć na tego muskularnego mężczyznę o nieprawdo­podobnie brązowych oczach, który tak strasznie mąci jej w głowie, i to teraz, kiedy musi być czujna i trzeźwa.

Jego już nie ma – rzuciła przez ramię.

Ale dla mnie to ważne.

Więc niby co mam ci powiedzieć, Guiliani? Przecież cię nie znam. Skąd mam wiedzieć, czy potrafisz zabić, czy nie?

No tak, masz rację.

Sam wiesz najlepiej. – Nagle się odwróciła i spojrzała mu prosto w twarz. – Sam powiedz. Zabiłeś już kogoś?

Tak – odpowiedział twardym głosem.

I zabiłbyś, gdyby ktoś ciebie zdradził?

Chwileczkę! Czy to znaczy, że...

Odpowiedz!

Nie wiem. Czy to znaczy, że nie wydałaś mnie ze strachu? Bałaś się, że się zemszczę?

Powiedzmy, że tak.

Kłamie jak z nut. Matt wyjął z kieszeni torebkę z cedrowymi pałeczkami, wyjął jedną i wsunął do ust. Go ona wygaduje? Nie wydała, bo się bała o własną skórę. Teraz przyprowadziła go tutaj, żeby zrobić mu zastrzyk. A tak naprawdę doskonale wie, że to nie on załatwił Everly'ego. Czuć to na kilometr, niezbyt wytrawna z niej kłamczucha.

Fiona! Co się dzieje? Może mógłbym ci jakoś pomóc...

Nie! – krzyknęła, chwytając za strzykawkę.

Przestań wreszcie kręcić! – warknął Matt. – Po­wiedz mi w końcu prawdę, dlaczego mnie nie wydałaś. I dlaczego nie zastrzeliłaś. Przecież, do cholery, mogłem być tym gnojem, który strzela ludziom w plecy!

Fiona widziała, jak Matt zsuwał się z dachu, słyszała, jak rąbnął o kamienną posadzkę. Dlaczego nie wydała go Hanifenowi? Dlaczego nie strzeliła? Bo posłuchała się Żołnierzyka. Tak. Jej koń, który wpadał w furię na sam widok człowieka, ugiął się przed Mattem. Nie zabił go. Dał się pogłaskać. A więc chciał, żeby akurat ten człowiek przeżył.

Ale tego Matt z niej nie wydusi.

Powiedziałaś, że nienawidziłaś Everly'ego. To po co wróciłaś do Bar Naught?

Bo chcę je odzyskać.



Rozdział 3


Bar Naught był wszystkim, czego pragnęła Fiona Halsey

Moi rodzice stracili ranczo, a ja chcę je odzys­kać – powtórzyła zdecydowanym głosem. – I o to właśnie chodzi.

Ale jak ty to sobie wyobrażałaś? Że Everly ot tak, po prostu odda ci ranczo?

Pomyślała z ulgą, że w tym przypadku ma już gotową odpowiedź.

Miałam nadzieję, że kiedyś znudzi mu się wiejskie życie. Sam zresztą o tym wspominał. Natu­ralnie kłamał. Mówiłam ci już, to był człowiek bez skrupułów. – W trakcie rozmowy Fiona szybkimi, wprawnymi ruchami przygotowała strzykawkę i od­łożyła ją na tackę, a potem pochyliła się nad umywalką, wsuwając lodowate dłonie pod strumień gorącej wody. – Po prostu mnie tu zwabił. Zaproponował, żebym wróciła na ranczo a, być może, będę miała szansę je odzyskać. Boże, jak on kłamał! – Sięgając po papierowy ręcznik, spojrzała przelotnie na Matta. – Chciałbyś jeszcze o coś zapytać?

Dlaczego mnie nie wydałaś?

Boże, znów to samo! – pomyślała ze złością.

Bo nie! – warknęła.

Mam ci wyjaśnić, dlaczego chcę to wiedzieć?

Nie musisz! – powiedziała o ton za głośno, zbijając zużyty ręcznik w kulkę i rzucając do pojem­nika. – Aż się prosisz, bym przestała bawić się w siostrę miłosierdzia i zadzwoniła po Hanifena!

Fiona, zrozum, muszę wiedzieć, czy nikt cię nie uprzedził, że dziś wieczorem będę na ranczu.

Nie! – powiedziała zdecydowanym głosem. Choć raz mogła powiedzieć szczerą prawdę. – Nikt mi nie powiedział, że tu się zjawisz. A ty wiedziałeś, że Kyle ma zamiar dać się zabić?

Matt popatrzył z żalem na jej wzburzoną twarz. Dlaczego ta piękna kobieta nie przechadza się teraz po ogrodach Kensington, tylko uczestniczy w tych wszystkich brutalnych zdarzeniach? Czy w ogóle zdawała sobie sprawę, w co się wpakowała?

Podwiń wyżej – zarządziła ostro.

Matt starał się, jak mógł. Z koszulą poszło bez trudu, jednak obcisły rękaw bawełnianego podko­szulka okazał się nadzwyczaj oporny. Fiona, już ze strzykawką w ręku, westchnęła znacząco, dając mu do zrozumienia, że jest po prostu ofermą. Matt szybko zastosował środek radykalny. Wyzwolił się zarówno z rękawa flanelowej koszuli, jak i tego cholernego podkoszulka, obnażając przy tym sporą część swej umięśnionej klatki.

Proszę pani, teraz dobrze?

Nie uśmiechnęła się, co więcej, jeszcze raz od­nowiła w pamięci wszystkie przysięgi, że urok tego faceta nie zrobi na niej żadnego wrażenia. Niestety była tylko kobietą, dlatego nie powstrzymała się od spojrzenia na imponujący tors, sama sobie tłuma­cząc, że wcale nie patrzy na wspaniałe mięśnie, tylko ubolewa nad ciemnymi plamami siniaków.

Przetarła skórę wacikiem nasączonym alkoholem i wprowadziła igłę. Matt nie poruszył się. Była tak blisko, a on nie próbował nawet zasłonić brzegiem koszuli choćby kawałka śniadej, błyszczącej skóry, która przyciągała jej wzrok jak magnes. Popełniła kolejny błąd i spojrzała mu w oczy. Wyczytała z nich, że on wie, co się z nią dzieje, i że z nim jest podobnie. Jego serce też wali jak młot.

Jakimś cudem udało jej się sprawnie dopełnić samarytańskiej posługi. Kiedy skończyła, z ulgą odsunęła się na bok.

Jutro tutaj wrócę – powiedział spokojnym gło­sem Matt, doprowadzając ubranie do porządku. -I pamiętaj, cokolwiek będę mówił albo robił, masz nie zaprzeczać, rozumiesz?

Tak, zrozumiałam, jeśli pytasz właśnie o to.

To zrozum do końca. Byłaś tu cały czas, strzela­no z twojej broni. Jesteś główną podejrzaną, Fiona. Hanifen wróci tu jutro, żeby ci to powiedzieć.

Nie wierzę – szepnęła.

Nie musisz.

Wstał i odsunął drzwi, prowadzące na padok. Poszła za nim. Temperatura spadła. Fiona zadrżała i objęła się mocno ramionami. Gdzieś daleko, w gra­natowej ciszy, zarżał koń. Guiliani odwrócił się. Był tak blisko, że czuła ciepło bijące od jego ciała, czuła zapach stajni, którym zdążył przesiąknąć. Spojrzał na nią, ale ona patrzyła gdzieś w bok, ponad jego ramieniem. Tak bardzo chciała, żeby już sobie poszedł.

Fiona...

Idź już. Idź.

Poczuła na policzku ciepło jego dłoni.

Chcę, żebyś wiedziała, że mnie możesz powie­dzieć wszystko.

Nie, jej nie wolno. Ale skąd on może o tym wiedzieć? Patrzyła za nim, jak znikał w mroku. Biegł równym krokiem, jakby tej ciemności w ogóle nie było. Czarna, lekka, przemykająca cicho postać. Snajper. Albo ktoś, kto chce prześlizgnąć się przez granicę.

Guiliani. Morderca? Tego przecież nie wyjaśnili do końca. Może zrobił to specjalnie? Żeby w jego obecności czuła się niepewnie? Ale ona i tak w głębi duszy była przekonana, że to nie Guiliani. Ktoś jednak to zrobił i jej strzelba posłużyła jako narzę­dzie zbrodni. Fiona znów zadrżała. Odwróciła się i weszła z powrotem do pokoju zabiegowego. Za­mknęła za sobą drzwi i nie zapalając światła, sięgnęła po strzelbę. Podniosła ją do góry i powąchała otwór lufy. Delikatny, gryzący zapach rozwiał jej ostatnie wątpliwości. Ktoś niedawno pociągał za ten spust. Może zostawił odciski palców? No tak, ale przecież potem ona brała broń do ręki. Poszła do holu, gdzie stał stojak na dwanaście strzelb. Był pusty. Odkąd wróciła na ranczo, tylko ona trzymała tu swojego remingtona. Ktoś go wziął ze stojaka, zabił Ever­ly'ego i odłożył broń na miejsce.

Wpatrywała się w stojak, na próżno usiłując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni wkładała tu strzelbę. Korzystała z niej bardzo rzadko. Może w ogóle nie zauważyła, że broń znikła ze stojaka? Nie. to niemożliwe, na pewno by to zauważyła. Ten ktoś, kto wziął strzelbę, musiał wejść do stajni przynajmniej na godzinę przed zabójstwem.

Nagle uświadomiła sobie całą grozę sytuacji i przerażenie ścisnęło ją za gardło. Przed oczyma zaczęły się przesuwać najgorsze, najsmutniejsze obrazy z przeszłości. Dziadkowie... sztywne, szare ciała, w dwóch trumnach ustawionych obok siebie. Jej przyjaciel, kolega ze szkoły, sparaliżowany po wypadku... wreszcie miał dość życia na wózku i zastrzelił się. Zobaczyła konie, które trzeba było zabić. Konie umierające. Konie idące na rzeź. Ktoś, kto wychował się na ranczu w Wyomingu, nieustan­nie ocierał się o śmierć. Nigdy jednak dotąd nie widziała człowieka, któremu odebrano życie przed kilkoma minutami. Nieruchome, nienaturalnie wy­kręcone ciało w kałuży krzepnącej krwi. Ciało Everly'ego.

Potrząsnęła mocno głową, żeby koszmary znikły.

Oddychaj! Oddychaj głęboko. Uspokój się. Musisz pomyśleć.

Nie wierzyła, ze Hanifen wróci, żeby ją zaaresz­tować. Przecież znał ją od dziecka. Gdyby coś podejrzewał, na pewno zapytałby o jej strzelbę. Dlaczego podczas śledztwa ani razu nie zapytał, gdzie jest jej broń? Może powinna do niego zaraz zadzwonić? Bzdura, jest wpół do trzeciej, do świtu jeszcze daleko. Zresztą zjawi się tutaj z samego rana, wtedy wszystko mu wyjaśni, że tak naprawdę...

Boże drogi! Nie! Za żadne skarby! Jeśli zdradzi, że wzięła strzelbę ze stojaka, bo chciała sprawdzić, kto ukrywa się w stajni, Hanifen zacznie zadawać jej takie same pytania jak Guiliani. Mało tego, może dojść do wniosku, że wiedziała o mordercy ukrytym w stajni i pomogła mu uciec. A najprawdopodobniej będzie tak, jak przewidywał Matt. Hanifen powie, że to ona zabiła. Boże drogi! Czy Dex byłby do tego zdolny? To niemożliwe. A jednak...

Fiona westchnęła ciężko i wstawiła strzelbę do stojaka. Po chwili znów wyjęła. Nie. W tej sytuacji powinna mieć broń przy sobie, dla bezpieczeństwa. A jutro odda ją szeryfowi.

Ze strzelbą w ręku weszła do swego małego mieszkanka. Stały tu jedynie proste, najpotrzebniej­sze meble, i tylko gdzieniegdzie jakiś ukochany sprzęt z innej rzeczywistości, która odeszła w prze­szłość. Odłożyła broń i poszła pod prysznic, by ogrzać się i uspokoić. Po kilkunastu minutach, otulona w wełniany szlafrok z rodzinnym herbem wyszytym na piersi złotą nicią, zasiadła do komputera. Musiała przekazać informację o zabójstwie Everly'ego. Naj­pierw wystukała nazwisko Guilianiego, zastanowiła się przez moment i wykasowała. Potem sformułowa­ła krótką, oficjalną wiadomość, nie wspominając o obecności Matta na ranczu.

Myśl o tym, że jest podejrzana, nie opuszczała jej ani na chwilę. Co się stanie, jeśli ją zaaresztują? Czy dalej będzie mogła walczyć o Bar Naught? A ten Guiliani... Pod żadnym pozorem nie wolno jej tracić panowania nad sobą. Co tam, to taki sobie przecięt­ny facet. Już ona mu jutro pokaże.

Leżąc w łóżku, uświadomiła sobie jeszcze jeden fakt. Kyle Everly nie żyje i wielki bieg myśliwski w Bar Naught, zaplanowany na przyszły tydzień, na który mieli zjechać myśliwi z całego świata, na pewno się nie odbędzie. Tak. Śmierć Kyle'a zmienia wszystko. Znów ogarnęło ją zwątpienie. Boże, to po co tu wróciła? Chyba tylko po to, by każdego ranka czuć ból, że budzi się na ranczu, które nigdy na powrót nie stanie się jej własnością.


Punktualnie o trzeciej Matt wjechał do małej, rozwalającej się stajenki. Jego wierzchowiec był w okropnym nastroju. Matt nie dziwił się, on też nie był w najlepszym humorze. Bolało go wszystko, bolało tak, że robiło mu się niedobrze. Rozsiodłał konia, zdjął uzdę i zmusił się, by chociaż pobieżnie przetrzeć konia wiechciem słomy. Skończywszy toaletę, rozejrzał się za starą puszką po kawie i odmierzył dość skąpą porcję owsa. Prosto ze stajni udał się do niewiele większego od stajenki domku wdowy Aimee Carson. Pani Carson była ciotką najlepszej przyjaciółki żony Garretta, Kirsten. Star­sza pani znana była z dyskrecji, jej domek stał również w dyskretnym miejscu poza miastem, i dla­tego tu właśnie zakwaterował się Matta na tę pierw­szą noc.

Wszedł do domku, nasłuchując, czy pani Carson śpi. W porządku, poczciwina spała snem sprawied­liwego. Szybko zsunął buty i na palcach wszedł do saloniku. Zapalił małą lampkę z abażurem wykoń­czonym frędzelkami, westchnął i powoli zaczął roz­pinać guziki u koszuli. Po chwili dywanik zasłany był różnymi częściami garderoby, a Guiliani, nagi jak grecki bóg, wkroczył do łazienki, tak małej, że trudno mu się było w niej poruszyć. Najchętniej wziąłby porządny prysznic, ale niestety jedyny luk­sus, jaki oferowała pani Carson, był to kawałek gumowego węża chytrze nasadzony na kran nad umywalką. Dobre i to, pomyślał Matt, puszczając gorącą wodę do cebrzyka. Za pomocą małego luster­ka nad umywalką dokonał oględzin swego umęczo­nego ciała. Najgorsza była wielka, purpurowa szrama pod ostatnim żebrem. To cud, ze nie przebił sobie płuca. Moczył się chyba z godzinę, co dziesięć minut dolewając gorącej wody. Kiedy z jego dłoni zeszła zaschnięta krew, z ulgą stwierdził, że wcale nie jest tak źle, jak się tego obawiał. Zdziwił się, dlaczego nie umył rąk wcześniej, w gabinecie Fiony. No i dlaczego panna Halsey, skoro już postanowiła zabawić się w samarytankę, nie zainteresowała się jego pokaleczonymi dłońmi.

Nie dziwił się jednak zbyt długo, ponieważ jego głowa robiła się coraz bardziej ociężała. Wyszedł z cebrzyka na słodki różowy dywanik i chwyciwszy ręcznik, pomaszerował do saloniku, gdzie mógł wytrzeć się swobodnie, nie ryzykując obijania się łokciami o ściany. Jeszcze tylko czyste bokserki i Matt, zgasiwszy lampę, ostrożnie ułożył się na nadspodziewanie dużej kanapie krytej błękitnym tweedem.

Leżał z otwartymi oczami. Był wykończony, ale jego umysł pracował. Teraz, kiedy z powodu zabój­stwa Everly'ego sytuacja uległa zasadniczej zmianie, musiał na nowo przemyśleć wszystkie opcje. Pier­wotny plan zakładał, że stanie przed Kyle'em jako sprzedajny policjant, który chce przejść na drugą stronę. Chytry, przebiegły gliniarz, do tego wystar­czająco dziany, by sfabrykować dowody, których ujawnienia Everly bałby się jak ognia. Oznaczałoby to jego koniec w Bractwie. A więc pułapka. Everly musiałby dopuścić Matta do swoich interesów, czyli w końcu dałby się złapać na haczyk.

Guiliani był przekonany, że tę grę można toczyć dalej. Jeśli nie udało się odkryć matactw Everly'ego za jego życia, można to zrobić po jego śmierci. Trzeba tylko dokonać dwóch posunięć. Przede wszystkim należy przekonać Hanifena, że wspólny interes Everly'ego i Guilianiego już się kręcił, i to na zasadzie bliskiego partnerstwa, dlatego w sposób oczywisty następcą Everly'ego może być tylko Gui­liani. Po drugie do Bractwa musi dotrzeć wiadomość, że człowiekiem, który wyeliminował zdrajcę Everly'ego, jest Matt Guiliani. Teraz Guiliani przejmuje kontrolę nad całym imperium, to on będzie grał pierwsze skrzypce w nowym, zakrojonym na wielką skalę biznesie, którego szczegóły omówione zostaną za kilka dni podczas wielkiego biegu myśliwskiego w Bar Naught.

Matt jeszcze raz przeanalizował podejrzenia doty­czące zabójstwa Kyle'a. Owszem, mogło mieć to związek z jego ciemnymi interesami. Nie można jednak wykluczyć innych motywów, na przykład porzucona kobieta albo któryś z jego podwładnych marzący o zajęciu tronu. Może nawet strzelał sam Hanifen? Wszystko jest możliwe, bo o ile Geary'ego rozszyfrowano łatwo – po prostu zarządca i w razie potrzeby goryl Kyle'a – o tyle szeryf Dexter F. Hanifen był wielką niewiadomą.

Służył wiernie Everly'emu, to było oczywiste. Analizując ich wzajemne stosunki, podkreślano po­dobieństwo do mafii. Capo di tutti capi i jego consigliere. Jednak Dex był bardziej wykonawcą rozkazów niż doradcą. Everly nigdy by nie pozwolił, by jego wierny żołnierz stał się tak potężny jak prawdziwy consigliere z prawdziwej mafii.

Znów zaczął myśleć o spotkaniu w Bar Naught. Czy braciszkowie przybędą? Przecież Matt zasadzał się nie tylko na Everly'ego. Celem operacji jest ta cała hałastra międzynarodowych bandziorów. Matt wierzył, że przyjadą. Jak głowy wielkich, mafijnych rodzin zasiądą dostojnie przy wspólnym stole, by naradzić się nad nową sytuacją. Czy Matt Guiliani zdoła wślizgnąć się do ich grona? Czy obdarzą go zaufaniem?

Podczas bezsennej nocy wciąż powracał myślami do długowłosej dziewczyny. Nie mógł o niej zapom­nieć, po prostu musiał ją uwzględniać w każdym scenariuszu już przez sam fakt, że była obecna w Bar Naught. Niezależnie jednak od konfiguracji, jedna sprawa była jasna: Fiona Halsey miała w sobie coś, co go wielce go... zaintrygowało. Na przykład bez problemu, więcej, z dużą dozą przyjemności potrafił sobie wyobrazić, że są razem w łóżku.

Co czułby wtedy? Nic. Przecież musi być nad­zwyczaj ostrożny. Czujny, opanowany, chłodny, wy­zbyty zbędnych emocji.

A więc nic.


O piątej sprawdził w palmtopie pocztę elektro­niczną. Przyszła wiadomość od Garretta Weisza, przyjaciela i partnera, który od pięciu lat kierował operacją przeciwko Bractwu. Garrett napisał, że Fiona Halsey wysłała mail do swojego ojca, w któ­rym wprawdzie zawiadomiła o śmierci Everly'ego, ale nawet nie wspomniała o obecności Guilianiego.

Garrett był oszczędny w słowach. O nic nie pytał, poza jednym:

Wchodzisz w to?

Guiliani odpisał:

Wchodzę.

Wiedział, że dla Garretta i J.D. sprawa będzie jasna. Ma dalej pogrywać w ten sposób, jakby jego partnerstwo z Everlym istniało od dawna.

Wstał o wpół do siódmej, zjadł jajka na boczku usmażone przez troskliwą panią Carson i, ogoliwszy się przed mikroskopijnym lusterkiem, przystąpił do przeglądu garderoby. Musiał się ubrać zamożnie. Ot, zwykły gliniarz, który wskakuje do wielkiego biz­nesu i chce wyglądać jak „oni". A więc markowe drogie dżinsy i seledynowa koszula z jedwabiu, mankiety oczywiście ze spinkami. Do tego czarny płaszcz z kaszmirowej wełny, skrojony w taki spo­sób, by pomieścił nie tylko bary, ale i kaburę na szelkach.

Matt zapiął spinki, nasunął zegarek i ukrywszy się na moment przed ciekawskim spojrzeniem pani Carson, przeładował magazynek i wsunął pistolet do kabury. Potem chwycił torbę i skórzaną teczkę, poflirtował przez chwilę ze starszą panią, która koniecznie chciała mu poprawić krawat, i rączym krokiem udał się do starej komórki na narzędzia. Tu, wśród stosów starych gazet i „Harper's Bazaar" sprzed ćwierć wieku, a może i starszych, spędził noc jego ford bronco.

Mniej więcej po godzinie ford podjeżdżał pod bramę wjazdową na ranczu Bar Naught. Matt nacis­nął klakson, dając znać o swoim przybyciu, i zwolnił, by samochód ze znakiem szeryfa, jadący za nim, pierwszy przejechał przez bramę. Jednak nie skorzy­stano z jego uprzejmości. Wóz policyjny przyspie­szył, wyminął Matta i stanął, tarasując drogę. Guilia­ni zatrzymał się i opuścił szybę. Z policyjnego wozu wynurzył się szeryf i niedbałym krokiem ruszył w stronę forda.

Zgubiłeś drogę, koleś?

Nie – odpowiedział Matt, nie odwracając

wzroku od starych pięknych świerków rosnących za rezydencją. Ciekawe, jak długo to potrwa, zanim ten stary cymbał go rozpozna? – Jak się masz, Dex?

Szeryf, wyraźnie zaskoczony, zmarszczył brwi.

My się znamy?

Nie osobiście. Ale na pewno znasz moje na­zwisko. Jestem Matt Guiliani, jeden z tych, co ratowali dzieciaka, któremu twoi kumple z Głosicie­li Prawdy chcieli dobrać się do skóry. Zeszłej zimy, bomba w domu Thorne'a, zaskoczyłeś?

Twarz szeryfa stężała.

Te dupki od samosądów to nie moi kumple.

Czyżby? Może pamiętasz...

Niczego nie pamiętam – warknął szeryf.

W porządku, Dex. Nie denerwuj się. Jesteś niewinny jak baranek. Ty wiesz swoje, ja wiem swoje. A tak w ogóle to wiele się zmieniło. Everly złożył mi pewną propozycję, powiedzmy, że nie do odrzucenia...

Niepokój w oczach szeryfa zmienił się w niedowie­rzanie.

Dziś rano mieliśmy to obgadać – ciągnął dalej Matt. – Miał na mnie czekać.

Czekać? Jak to czekać? O co ci chodzi?

Daj spokój, Dex. Wiadomo, o co. Przecież Kyle nie żyje. Ktoś go sprzątnął. A może zostałem źle poinformowany?

Kto ci powiedział?

No, nieważne. W każdym razie dobre źródło. I sprawa najważniejsza, Dex. Skoro Kyle'a już nie ma, teraz ja wskakuję. I to na jego miejsce.

Chwila, moment! – Zdenerwowany szeryf zsu­nął kapelusz na tył głowy. – Czy się nie prze­słyszałem? Myślisz, że to kupię? Że...

Kupisz – uciął Matt. – Teraz jedziemy na ranczo i pogadamy sobie. Przy okazji wyjaśnisz mi parę rzeczy.

Zanim Hanifen zdążył coś powiedzieć, ford wy­rwał do przodu, wzbijając tuman kurzu.


Garretta Weisza obudziły pierwsze promienie słońca, które po przebyciu tych swoich stu pięć­dziesięciu milionów kilometrów wreszcie wylą­dowały na małżeńskim łożu. Garrett otworzył oczy i jak co rano poczuł, że ogarnia go fala ogromnej czułości. Obok leżała Kirsten. Kobieta, którą bardzo kochał i która już niedługo podaruje mu dwoje dzieci. Pięknie to brzmi: bliźniaczki. Niedługo w domu Weiszów zaroi się od pań. Garrett i jego sześcioletni synek Christo, jak na prawdziwych mężczyzn przystało, zawarli już tajemne porozumienie, że będą bronić swoich kobiet do ostatniej kropli krwi. Poza tym sprawą najwyższej wagi był wybór imion. Jedna z dzie­wczynek na pewno będzie się nazywać Hannah, natomiast co do imienia drugiej siostrzyczki Christo nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. Wiadomo było jednak, że albo Madelaine, albo Irenę. Garrett uśmiechnął się z rozczuleniem. Nigdy nie przy­puszczał, że człowiek może być tak zadowolony z tego, co ma.

A przecież bywało różnie. Teraz też. Kirsten ma toksemię0 i jest przykuta do łóżka. Garrett żartował, że nareszcie ma żonę tam, gdzie powinna być zawsze. Oczywiście teraz musiał więcej zajmować się syn­kiem, a tu grunt palił się pod nogami. Tego samego dnia, kiedy lekarz nakazał Kirsten nie ruszać się z łóżka, zapadła decyzja o wyjeździe Matta. W ciągu siedmiu dni powinien znaleźć się w Wyomingu. Gar­rett, J.D. i jeszcze sześciu kolegów mieli pełne ręce roboty. A do tego doszedł jeszcze ten „romansik" z Interpolem.

Kirsten poruszyła się przez sen. Garrett zapatrzył się na jej bladą, mizerną twarz. Nagle usłyszał ciche skrzypnięcie drzwi. Wiedział, że to Christo. Malec skradał się do nocnego stolika. Szedł cichusieńko. Niedaleko pada jabłko, pomyślał agent Weisz z roz­czuleniem. Niestety jedna z desek w podłodze za­skrzypiała bezlitośnie i chłopczyk znieruchomiał. Gar­rett wiedział, co sprowadza małego o tak wczesnej porze. Telefon komórkowy połączony z pagerem. Christo wymarzył sobie, że to on pierwszy zawiadomi ojca, gdy nadejdzie wiadomość od wujka Matta, który wyjechał w tajnej misji do Wyomingu. Garrett leżał bez ruchu odwrócony do żony. Słyszał, jak malec chwycił telefon i bezszelestnie wymknął się z pokoju. Kirsten westchnęła, znów się poruszyła i otworzyła oczy. Napotkawszy wzrok męża, wymruczała uwodzi­cielsko:

Nie śpisz, staruszku? Masz na mnie ochotę?

Ciii! – zasyczał Garrett, udając wielkie przera­żenie. – Dziewczynki usłyszą.

Trudno. Niech wiedzą, że mają wyuzdaną matkę – odparła z uśmiechem, patrząc z dumą na swój pokaźny brzuch. – Dlaczego nie śpisz?

Christo zwinął telefon.

Twarz Kirsten spoważniała.

Czy Matt się odezwał?

Jeszcze nie.

Oboje nie mogli już zasnąć. Kirsten narzekała, że bolą ją plecy i prosiła męża, żeby zrobił jej masaż. Garrett pomógł jej ułożyć się na boku, pocałował w karczek i kiedy jego pace zaczęły wreszcie przyno­sić ulgę, drzwi od sypialni skrzypnęły i rozległ się teatralny szept:

Tato! Tato!

Garrett natychmiast usiadł.

W porządku, synu. Mama nie śpi. Co się dzieje?

Chłopczyk jak strzała przeleciał przez pokój

i przypadł do ojca.

Tato! Wujek Matt napisał! Co to znaczy?

Garrett szybko spojrzał na czytnik.

To znaczy, że wujek dotarł na miejsce.

To znaczy, że Matt w to wchodzi. Nie przerywa misji. I teraz grozi mu po stokroć większe niebez­pieczeństwo.



Rozdział 4


Żołnierzyk, wybiegawszy się po padoku, stał spokojnie w boksie. Fiona spojrzała jeszcze raz na swojego biednego pupila i oczy jej podejrzanie zwilgotniały. Westchnęła i odwróciwszy się na pię­cie, długim, stajennym korytarzem ruszyła ku wy­jściu. Nagle usłyszała szum silnika. Przyspieszyła kroku i ostrożnie wyjrzała przez niedomknięte drzwi. Na dziedzińcu hamował jakiś samochód. Fiona rozpoznała za szybą ciemną głowę Guilianie­go. W sekundę potem wtoczył się wóz policyjny i zatrzymał z piskiem opon, w chwili gdy Guiliani wysiadał z forda.

Fiona poczuła, że sztywnieje. Ze strachu, bo nie wiedziała, co teraz będzie, i z poczucia winy na myśl o tym, co zamierza zrobić.

Dex wyskoczył z samochodu i z furią rzucił się do Guilianiego.

Jeśli sobie wyobrażasz, że możesz...

Spokojnie, szeryfie – przerwał Matt. – Chcę pogadać z Fioną.

Czyli znasz i Fionę?

Tak się jakoś złożyło.

A ja myślę, że jej nie znasz! Wiem, co się dzieje w okolicy, wiem, kto z kim przestaje. A ty, koleś, zjawiasz się nie wiadomo skąd i zgrywasz wielkiego bossa. Rządzić to ty możesz u siebie, w swoim kurniku!

Fiona nigdy jeszcze nie widziała, żeby Hanifeno­wi tak puściły nerwy. Szybko odsunęła do końca ciężkie drzwi i wyszła na zewnątrz. Na sobie miała to, co rozsądna dziewczyna wkłada do pracy w stajni: wyblakłe, rozcięte na kolanach dżinsy, stary moherowy sweter i narzuconą na ramiona przybrudzoną kurtkę. Jednak na widok jej gibkiej postaci oczy Matta rozbłysły.

Fiona poczuła na sobie zuchwałe spojrzenie i jej poczucie winy w jednej sekundzie wyparo­wało. Bezczelny mydłek, przyjechał tu rządzić. No tak, ale facet znów wygląda świetnie, biją od niego siła i pewność siebie. Szybko przeniosła wzrok na stróżów prawa. Purpurowa twarz Deksa mówiła sama za siebie. Crider pokornie stał z ty­łu. Było oczywiste, że szeryf zabronił mu się odzywać.

Tak, teraz Fiona powie wszystko.

Dex, posłuchaj, ten facet...

Znasz go?! – ryknął szeryf. – Czy wiesz, co on gada? Ce bierze wszystko po Everlym!

Fiona spojrzała na Matta, który mrugnął do niej tym swoim brązowym okiem. Ten facet jest niemoż­liwy! Zebrała się jednak w sobie i wygłosiła oskarżycielskim tonem:

Dex! On strzelał do Everly'ego!

Szeryf dosłownie zazgrzytał zębami.

Fiona! Ostrzegam, nie wciskaj kitu!

Spokojnie – włączył się Matt, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Trochę poprztykaliśmy się z Fioną. Widocznie jeszcze jej nie przeszło i koniecz­nie chce, żebym to ja miał Everly'ego na sumie­niu. Taka mściwa...

Ale ja mówię prawdę! – zaprotestowała, strąca­jąc dłoń Matta. -To on strzelił z mojego remingtona prosto w plecy Kyle'a! Potem schował się w boksie Żołnierzyka.

Szeryf rzucił na Fionę baczne spojrzenie.

Mów dokładniej.

No więc wzięłam strzelbę ze stojaka. To znaczy on musiał strzelić i potem odłożyć ją na miejsce...

I poszedł sobie pogawędzić z Żołnierzykiem, tak? – przerwał sucho szeryf. – A ty im w tym przeszkodziłaś? Wciskasz kit, Fiona. Niemożliwe, żeby ten koń wypuścił kogoś żywego ze swego boksu. Wszyscy o tym wiedzą.

Tak. Cała okolica wiedziała, co stało się z Żoł­nierzykiem, i nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy ani jednemu jej słowu. Fiona poczuła, że jej twarz robi się purpurowa.

Dex, naprawdę widziałam. On tam był! Żoł­nierzyk...

A wiesz, co mi mówi mój mały palec?! – ryknął szeryf. – Że to ty zrobiłaś użytek ze swojego reming­tona!

Guiliani natychmiast podchwycił wątek.

Szeryfie! Możesz to wyrazić jaśniej? Czy to znaczy, że Fiona ma coś wspólnego z zabójstwem?

Co?! Dex, nie słuchaj go! – krzyknęła z oburze­niem. – Zastanów się! Gdybym chciała coś ukryć, czy opowiadałabym o Żołnierzyku? Przecież wiem, jak trudno jest w to uwierzyć! Powiedziałabym po prostu, że widziałam, jak strzelał do Kyle'a.

Guiliani pokiwał znacząco głową i wsunął palce do przednich kieszeni dżinsów.

Wiesz, Dex, coś w tym jest. Choć z drugiej strony...

Poluzuj, facet – burknął szeryf. – Dla ciebie będę miał czas później. Teraz rozmawiam z Fioną.

Wybacz, szeryfie – ciągnął niezrażony Guiliani – ale jesteśmy już na etapie, kiedy adwokat jest niezbędny. Sam o tym dobrze wiesz.

Adwokat?! – krzyknęła Fiona. – Nie potrzebuję żadnego adwokata. Przecież nie zrobiłam nic złego!

Znów poczuła na ramieniu ciepłą i silną dłoń Guilianiego.

Ani słowa więcej, skarbie.

Dex spojrzał na nich oboje z niesmakiem i za­rządził:

Robi się zimno. Idziemy do środka. Wszyscy!

Ruszył pierwszy. Matt elegancko puścił Fionę

przodem, za nimi podążył nadal posłusznie milczący Crider. W olbrzymim holu, zalanym światłem wpa­dającym przez okna umieszczone pod samym da­chem, szeryf wydał następny rozkaz:

Do biblioteki!

Weszli tam rządkiem. Szeryf, wetknąwszy ręce za pasek, ustawił się za wielką kanapą. Jego zastępca wybrał sobie również miejsce stojące tuż koło mosięż­nego orła. Fiona usiadła na antycznym krześle z epoki królowej Anny. Czuła, że drży, jakby stała na najbardziej porywistym wietrze. Jedyną osobą, która promieniała spokojem, był Guiliani. Nie zważając na powagę sytuacji, natychmiast zaczął krzątać się przy barze, jakby bywał tu co wieczór. Fiona, patrząc na jego poczynania, zastanawiała się, czy przed wizytą u Żołnierzyka przypadkiem nie spenetrował rezy­dencji. Pomysł z przejęciem biznesu Everly'ego zaskoczył ją, choć wiedziała o Guilianim o wiele więcej, niż przypuszczał.

Dex! Co do mojej strzelby...

Może przymkniesz się na chwilę? Teraz chcę pogadać z panem Guilianim o jego najbliższych planach.

Speszona Fiona zamilkła. Szeryf nigdy nie był wobec niej taki obcesowy. Miała wrażenie, że Hanifena bardziej niż zabójstwo Kyle'a obchodzi Matt. Kiedy ten nalewał sok pomidorowy do kryształo­wych szklanek, szeryf przystąpił do ataku:

Zjawiasz się, facet, nie wiadomo skąd, do tego poinformowany jak mało kto. Skąd wiedziałeś, że on nie żyje?

Matt ze stoickim spokojem nalał do każdej ze szklaneczek odrobinę wódki i trochę tabasco. Potem zaczął szperać w szufladzie i wyjął patyczki do mieszania. Wyraźnie zwlekał z odpowiedzią. Fiona czuła, że tylko po to, aby zaleźć szeryfowi za skórę.

Skąd wiedziałem?

Tak, tak! Skąd wiedziałeś?

Kiedy Kyle dostał w plecy, rozmawiał przez komórkę...

Fionę przeraziła odpowiedź Matta. Co on wyga­duje? Tymczasem Hanifen jak sęp rzucił się na jego słowa:

Chcesz powiedzieć, że to ty z nim wtedy rozmawiałeś?

Matt wzruszył leniwie ramionami.

Kto wie...

Łżesz!

Guiliani, nie odrywając oczu od szeryfa, spokoj­nie uniósł szklankę z drinkiem.

To może ty mi powiesz, Hanifen, skąd się dowiedziałeś, że Everly ma dziurę w plecach?

Fiona ze zdumieniem zauważyła, że twarz szeryfa dziwnie tężeje.

Po prostu dowiedziałem się.

Przez telefon, tak? Bo to ty z nim wtedy rozmawiałeś. Czy to chciałeś powiedzieć?

Fiona musiała szybko wziąć głęboki oddech. Ten Guiliani gra wysoko. Bardzo wysoko. Dlaczego pro­wokuje Hanifena?

Nie muszę nic mówić, Guiliani – odparł szeryf ostrym głosem. – To ja zadaję pytania.

Może tobie też przydałby się adwokat? Do­świadczenie uczy, że kto unika odpowiedzi na proste pytania...

Stąpasz po cienkiej linie, Guiliani – przerwał szeryf. – Zapominasz, że jesteśmy w Wyomingu i tutaj ja prowadzę śledztwo. Mam dziwne prze­czucie, że ty już tu byłeś, i to poprzedniej nocy. I jest całkiem możliwe, że wykończyłeś Everly'ego.

Matt spokojnie upił kolejny łyczek drinka.

Hm. To brzmi prawdopodobnie.

A więc gdzie byłeś wczoraj, między jedenastą a północą?

Tu i ówdzie – odparł Matt z rozbrajającym uśmiechem.

Oczy szeryfa błysnęły groźnie.

Odpowiedz! Kiedy przyjechałeś do miasta?

Chodzi o dzisiejszy poranek czy wczorajszą noc?

W ogóle – warknął szeryf. – Powtarzam! Kiedy przyjechałeś do miasta? Czy zawiadomiłeś Kyle'a o swoim przyjeździe?

A po co miałbym to robić?

Rzeczywiście, pomyślała dziwnie trzeźwo Fiona.

Aby ostrzec potencjalną ofiarę, że jjest się w dro­dze? Zaraz, zaraz... Czy to możliwe, że Guiliani chce ją osłonić i ściągnąć na siebie podejrzenia?

Dex dostojnym krokiem obszedł kanapę.

Żądam jasnej odpowiedzi.

Matt po raz kolejny wzruszył ramionami.

Kyle doskonale wiedział, kiedy może spodzie­wać się mojego przyjazdu. A poza tym wczoraj był

piątek, prawda? Wiedziałem, że pojechał zagrać w pokera i że komórkę jak zwykle ma ze sobą. Ale nie zadzwoniłem, bo nie chciałem przeszkadzać. Tam, gdzie się wychowałem, faceci wiedzą, że jak poker, to poker. Inne sprawy muszą poczekać.

Szeryf usiadł ciężko na kanapie.

Jaki jest numer jego komórki?

Zapomniałeś? – spytał Matt ze współczuciem.

Może – burknął szeryf. – Tak się składa, że chcę sobie przypomnieć. Mów!

Matt wypluł z siebie wszystkie numery komórek Everly'ego. Wrażenie było piorunujące. Szeryf czknął niebezpiecznie, jakby dławił się własnym językiem. Z jego chwilowej niedyspozycji skwap­liwie skorzystał Crider.

W każdym razie mogłeś być tu już wczoraj wieczorem.

Może.

Więc to będzie to twoje „tu i ówdzie" – stwier­dził Crider z błyskiem w oku. – Co dokładnie robiłeś?

Szukałem dogodnego miejsca, żeby oddać strzał – powiedział Matt ze śmiertelną powagą.

A więc mamy cię! – zapiał radośnie zastępca szeryfa. – Podejrzewałem to od samego początku.

Wcale nie – zaprzeczył sucho Guiliani. – Od początku podejrzewałeś Fionę.

Teraz Crider omal się nie udusił.

Przecież sam... przed chwilą... – wybełkotał czerwony jak burak.

Przyznałem się do winy? – Matt spojrzał

współczująco na Hanifena, dając do zrozumienia, że rozumie, jak trudno pracować z tak niedorozwinię­tym zastępcą, i dokończył z emfazą: – Mój drogi! Czy zabija się kurę znoszącą złote jajka?

Hanifen uznał, że najwyższy czas przejąć pałeczkę.

Co do tej kury, to będziesz musiał mi jeszcze dużo wyjaśnić. Co ci się tak raptem odmieniło, Guiliani? Trudno w to wszystko uwierzyć.

Matt wrzucił do swojego drinka jeszcze jedną kostkę lodu.

Lepiej uwierz.

Najpierw dobierasz się Głosicielom do skóry. Potem przycichasz na długie miesiące. A teraz...

A teraz jest, jak jest.

Nie podoba mi się to. Ale...

Masz pełne ręce roboty, prawda? – dokończył Guiliani. – Musisz przecież wsadzić do pudła Fionę, potem będziesz mógł spokojnie skupić się na mojej skromnej osobie. Masz już nakaz aresztowania?

Jeszcze nie, ale...

Dex, pójdę z tobą, teraz – wtrąciła nagle Fiona, rzucając Mattowi miażdżące spojrzenie. -Albo spot­kajmy się...

Matt nie dał jej dokończyć.

Panna Halsey chciała powiedzieć, że ona i ja zgadzamy się rozmawiać z tobą w obecności praw­nika – powiedział szybko. – Ale przedtem chcieliby­śmy to i owo omówić sam na sam.

Fiona wcale nie chciała być z Mattem sam na sam. Ta konfiguracja nie spodobała się również szeryfowi Hanifenowi.

Sądzisz, że zostawię was tu samych, żebyś mógł razem z nią obmyślić jakieś nowe łgarstwo? Nie ma mowy. Urzędniczka właśnie pisze nakaz.

Proponuję, żebyś przystopował tę damę – pora­dził Matt łagodnym głosem.

Wyglądało na to, że szeryf dostanie jednak ataku apopleksji.

Ty... ty... – wybełkotał prawie siny na twarzy. -To ty przystopuj! Tu jest porządne miasto! Tu nie ma tak, że można sobie kpić z prawa! Nakaz będzie niedługo gotowy, sędzia podpisze i Fiona pójdzie pod klucz. Koniec gadania, koleś!

Jak to, Dex? – zaprotestowała rozżalona Fiona. – Przecież nawet nie obejrzałeś mojej broni, nie sprawdziłeś odcisków palców. Miałeś przyjechać porozmawiać, a nie po to, żeby mnie aresztować!

Posłuchaj, mała.

Fionę zamurowało. Raptem „mała,,! Jakby chciał przypomnieć, że przez tyle lat opiekował się nią, kiedy jej rodzice szaleli po świecie, wydając pienią­dze na prawo i lewo, bo zdawało się im, że lecą z nieba jak manna. Czy to ten sam Dex, który teraz uparł się, aby ją wsadzić do celi?

A więc, posłuchaj, mała.

Co, Dex?

Tak. Co, Dex? – powtórzył jak echo Matt. Stał oparty o bar, skrzyżował ramiona i nie spuszczał oczu z Hanifena. Wyglądał tak bardzo zadziornie i zarozu­miale, że Fiona nie wytrzymała:

Może przestaniesz się wtrącać? To są sprawy między mną a szeryfem!

Wiem – przyznał Matt. – I to właśnie mnie martwi, księżniczko.

Nie nazywaj mnie tak!

Zdaje się, że tak o tobie mówią – wycedził Matt, nie spuszczając wzroku z Hanifena.

Szeryf znów zaczął mienić się na twarzy.

Dex – poprosiła cichym głosem Fiona. – Czy mógłbyś mi w końcu powiedzieć, dlaczego chcesz mnie... aresztować?

Bo muszę cię mieć pod ręką – odrzekł twardym głosem. – Twoją strzelbę zbadają w laboratorium. Może się zdarzyć, że odciski palców i wyniki badań balistycznych będą świadczyć przeciwko tobie. A skąd ja mogę wiedzieć, co ci strzeli do głowy? Czy przypadkiem nie zwiejesz, gdzie pieprz rośnie? Kto za to będzie odpowiadał? Oczywiście, że ja! Jak prokurator dowie się o tym...

Chwileczkę! – wtrącił Matt. – Czy to znaczy, że nie rozmawiałeś jeszcze z prokuratorem?

Dex spojrzał na niego złym wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na Fionę.

Próbuję być rozsądny, mała, a ten facet wcale mi tego nie ułatwia.

Nie zwracaj na niego uwagi, Dex. Lepiej wytłumacz mi to wszystko jeszcze raz, bo do mnie nic nie dociera. Przecież ja nie zabiłam Kyle'a. Dlaczego nie szukasz prawdziwego mordercy?

Robię, co trzeba – skwitował szeryf. – Zro­zumiesz wszystko, tylko na to trzeba trochę czasu. Nam potrzebne jest jakieś zabezpieczenie. Będziesz mogła na przykład wpłacić kaucję.

Z czego? Przecież wiesz, że jestem bez grosza!

Matt znów uznał za stosowne wyrazić swoją

opinię:

Posłuchaj, Dex! Wydaje mi się, że z tą bronią Fiony to nie jest tak do końca jasne. Mogła być narzędziem zbrodni, ale mogła też nie być. A co do odcisków... Przecież to jej strzelba i muszą być na niej odciski jej palców. Osobiście nie uznałbym ich za dowód przestępstwa, natomiast nabrałbym pode­jrzeń, gdyby ich tam nie było. To logiczne, prawda? W sumie więc najbardziej wiarygodny byłby naocz­ny świadek. Masz go? Chyba nie, bo na ten temat nikt nie powiedział ani słowa. Poza tym martwi mnie jeszcze jedna rzecz. – Matt przerwał na sekundę i na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego zatros­kania. – Nie wspomniałeś o motywach zbrodni.

Fiona pomyślała, że sama nie potrafiłaby tego lepiej wyłożyć.

Tak, Dex, tak właśnie jest – przytaknęła skwapliwie. – Jestem ostatnią osobą na świecie, która pragnęłaby śmierci Kyle'a. Powinieneś to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny.

Choć go nienawidziła jak śmiertelnej zarazy! Za to, że ją okłamywał, manipulował nią, ośmielał się jej dotykać, jakby była jego własnością. Jakby posiadł ją razem z Bar Naught. A najbardziej nienawidziła go za to, że zrobił z jej ukochanego rancza bezpieczną kryjówkę, z której spokojnie prowadził swoje brud­ne interesy. Jednak każdego dnia powtarzała sobie, że powinna być mu wdzięczna, bo pozwolił jej tu znów zamieszkać i pracować, i tak miało zostać, dopóki właścicielem Bar Naught będzie Everly. I o tym szeryf doskonale wiedział.

Hanifen nie odzywał się, wyraźnie obmyślając jakąś istotną kwestię, która, być może, miała być dla Fiony przysłowiowym gwoździem do trumny. Tę przerwę znów skwapliwie wykorzystał Crider:

Bo Everly pozwolił ci wrócić, tak? – prychnął.

Na ranczo, które szanowny tatuś przehulał!

Zamknij się! – ryknął Hanifen, po czym od­wrócił się do Fiony i normalnym już głosem wygłosił swoją kwestię: – Posłuchaj, mała, ubiegłej nocy słyszeliście jeden strzał. Potwierdziliście to wszyscy, cała trójka. Ale Geary był z dziewczyną, a ty byłaś sama, i dlatego nie masz alibi. Mimo to może i mógłbym działać według innego scenariusza, gdy­by nie pewien zapis w dokumentach, że z chwilą śmierci Everly'ego posiadłość wraca do ciebie. I co teraz powiesz?

Fiona nie wierzyła własnym uszom.

Jakie... jakie dokumenty? – wyjąkała. – Co to w ogóle znaczy?

Kyle zastrzegł, że kiedy umrze, ty przejmujesz Bar Naught – wyjaśnił Matt tonem, jakby wiedział o tym od dawna i nie stanowiło to dla niego żadnej rewelacji.

Tak, o to właśnie chodzi – potwierdził szeryf.

A więc miałaś motyw.

To niemożliwe. Posiadłość została skonfisko­wana za długi. Nowym właścicielem został Kyle. Po co miałby mi ją zapisywać?

Może ten sukinsyn też miewał chwile słabości?

odparł szeryf. – Naprawdę nic o tym nie wiedzia­łaś? Fiona?

Ależ skąd! A gdybym wiedziała, Dex, to czy byłabym taka głupia, żeby strzelać mu w plecy z mojej własnej broni? Zdając sobie sprawę, że będę pierwszą podejrzaną?

Dex westchnął ciężko.

Mów sobie, co chcesz, Fiona, ale wszystkie nici prowadzą do ciebie. Osobiście może i nie byłbym taki szybki z tym aresztem...

Może to i lepiej – powiedział ostro Matt.

Dziwię się, że wasz prokurator chce zaakceptować taki brak logiki. Nietrudno będzie znaleźć prawnika, który w imieniu Fiony wniesie skargę o niesłuszne oskarżenie.

Prawnik? Po co? – bąknęła dość żałosnym głosem.

Fiona! – przerwał Matt tonem nie dopusz­czającym sprzeciwu. – Pozwól, że ja to załatwię.

Chciałam tylko powiedzieć, że strzelba jest w stojaku – powiedziała cicho. – W holu, koło mojego mieszkania w budynku stajennym.

Więc już wiesz, Dex, gdzie szukać tych swoich odcisków – skwitował Matt. – A teraz może wrócimy do motywu. Owszem, jest taki zapis w dokumentach. Everly zobowiązał się, że jeśli nie będzie miał następców, to po jego śmier­ci posiadłość przejmie Fiona. Był to taki ochłap rzucony Halseyom podczas rozprawy, co wcale jeszcze nie znaczy, że tak miało stać się napraw­dę. To mógł być wybieg.

A co ty jesteś raptem taki wszystkowiedzący? – burknął szeryf.

Matt uśmiechnął się chytrze.

Przecież już mówiłem, że dogadałem się z Everlym, prawda?


Fiona obserwowała Matta i zastanawiała się, dla­czego to właśnie on zgrywa się na cwaniaczka, żeby jej pomóc. Przecież powinno być mu wszystko jedno, czy ją zaaresztują i czy będzie musiała żebrać u znajomych o pożyczkę na kaucję. Guiliani się zgrywa, a Dex, zdaje się, wszystko to kupuje.

No cóż – westchnął Matt. – Tak się składa, że wiem wszystko. W przeciwieństwie do ciebie. Bo zapewne nie wiesz, że istnieje jeszcze jeden doku­ment, i to podpisany przez Fionę. Kyle namówił ją do tego. Podpisała, że w zamian za zwrot rancza zobowiązuje się do dalszego prowadzenia interesów związanych z posiadłością. – Zawiesił na chwilę głos i dokończył z naciskiem: – Wszystkich interesów związanych z Bar Naught.

To kłamstwo! – krzyknęła przerażona. Boże, ale zrobił z niej idiotkę! – Dex, chyba nie wierzysz? Przecież widzisz, jak on kręci! Bo to on zabił Kyle'a!

Fiona!

W głosie Matta i jego spojrzeniu było nie tylko ostrzeżenie. Było tam również coś ciepłego i łagod­nego, co spowodowało, że poczuła się zagubiona do reszty. I przerażona do szpiku kości.

Dogadajmy się w końcu, Dex – powiedział Matt, zdejmując z rękawa płaszcza niewidzialną nitkę. – Fiona, co zrozumiałe, próbuje przekonać, że to nie ona zabiła, chociaż obaj wiemy, jak trudno w to uwierzyć. Tak samo chce się wyprzeć, że nie pod­pisała tego dokumentu. A podpisała. Jeśli chcesz zobaczyć odpis, nie ma problemu. Kurier z sądu może go przywieźć w każdej chwili.

Jedynym uczuciem, jakie dominowało na twarzy Hanifena, była już tylko wściekłość.

Najbardziej to chciałbym wiedzieć, jakim cu­dem dogadałeś się z Everlym – warknął.

Po prostu dogadaliśmy się. Zostaliśmy part­nerami. I postanowiliśmy zgodnie, że ja pozostanę... trochę w cieniu. Do czasu.

Wyraźnie dawał do zrozumienia, że ze zmarłym bossem łączyło go całkiem coś innego niż kumplowska sztama, jaka prawdopodobnie panowała między Deksem a Everlym.

Wspólny biznes. Dobrze – powiedział szeryf.

Ale co teraz zamierzasz robić?

Jeszcze nie wiesz, szeryfie? Dalej ciągnąć ten biznes. Z tym, że już nie zamierzam być w cieniu – odparł Matt, spoglądając na Deksa kamiennym wzrokiem. – Na jakiś czas zostanę tutaj, w Bar Naught.

A czy masz jakieś dokumenty, poświadczające twoją... współpracę z Kyle'em? Jakąś umowę?

Jeszcze jedno kamienne spojrzenie.

Moja współpraca z Kyle'em nie należała do takich, które dokumentuje się na papierze.

Mimo kamiennych spojrzeń Dex nadal nie był do końca przekonany.

Gdyby Kyle miał jakiegoś sekretnego partnera, na pewno bym o tym wiedział. Tak samo o tym, że dopuścił cię do jakiegokolwiek interesu.

A skąd wiesz, Dex, czy Kyle rzeczywiście tobie ufał? – spytał Matt z promiennym uśmiechem. – Kiedy tak z tobą rozmawiam, zaczynam go rozu­mieć. Ale na razie okażę się wyrozumiały i przymknę oko na to, co wydarzyło się dzisiejszego ranka.

Dex zbladł, zaniechał jednak dalszej rozmowy z Mattem i zwrócił się do Fiony:

Oddaj broń, mała, i proszę, przemyśl jeszcze raz, czy chcesz mówić sama za siebie, czy nadal zamierzasz wyręczać się tym kowbojem. Pamiętaj, że znamy się nie od dziś...

Pamiętam, Dex.

Mam nadzieję, że się dobrze zastanowisz. Nie zapominaj, że masz problemy, a są one o wiele większe, niż przypuszczasz. Musisz dokonać dob­rego wyboru. Chyba chcesz, żebym stał po twojej stronie, kiedy będzie prowadzone śledztwo?

Ależ Dex! – szepnęła Fiona, przerażona, że przez Guilianiego straciła zaufanie szeryfa. – Ja nie muszę wybierać. Przecież nie zabiłam Kyle'a, prze­cież wiesz...

Fiona! – przerwał jej Matt wysokim, donośnym głosem. – Szeryf chce, żebyś zrozumiała, że on wykonuje swoją pracę. Prawda, szeryfie? Z tym, że ja miałbym tu jedno zasadnicze pytanie: dla kogo pracuje szeryf? Czy dla tych, którzy go wybrali, czyli dla mieszkańców hrabstwa Johnson? A może dla kogoś innego?



Rozdział 5


Silne dłonie szeryfa zwinęły się w pięści. Nietrud­no było odgadnąć, ile trudu go kosztuje, żeby zachować resztkę opanowania.

Przestań się wtrącać, do jasnej cholery! Nikt cię nie prosi, żebyś Fionie wszystko tłumaczył ani wymądrzał się o mojej pracy. Fiona i ja rozumiemy się doskonale i niepotrzebny nam żaden palant, co zgrywa się na bohatera!

Matt odparł spokojnie:

Nikt jeszcze tak zgrabnie nie określił mojej osoby.

Dla szeryfa oznaczało to definitywny koniec z trzymaniem nerwów na wodzy. Odwrócił się do Fiony i cały gniew wyładował na niej, wykrzykując te oto słowa:

Panno Halsey! Jest pani podejrzana o popeł­nienie morderstwa.

Dex...

Nie. Teraz zamkniesz się i będziesz grzecznie słuchać. Mam już powyżej uszu tego cackania się z twoją rodzinką i z tobą...

To nie fair, Dex.

– „Fair", moja droga, to podać prognozę pogody na jutro. A tu chodzi o coś innego. Przysięgam, że gdybym dostał już ten cholerny nakaz, nie zo­stałabyś tu ani minuty dłużej. Ponieważ jednak nie dostałem, to zapowiadam, że masz nie ruszać się z rancza ani na krok i czekać, aż wrócę i osobiście nałożę ci kajdanki. I jeśli kłamiesz, Fiono Halsey, to przygotuj się, że nieprędko wyjdziesz ze śmier­dzącej celi. A teraz basta!

Frontalny atak Deksa kompletnie zbił Fionę z tropu. Nie, nie łudziła się, że w dawnym przyjacie­lu i opiekunie drzemią jeszcze jakieś sentymenty. Był to człowiek, któremu absolutnie nie powinna ufać. Ale najważniejsze teraz było co innego. Jeśli Dex ją zaaresztuje i nie będzie jej w Bar Naught, kiedy zjadą się partnerzy Everly'ego, jej nadzieje na odzyskanie posiadłości spełzną na niczym.

Matt spokojnie wysłuchał tyrady szeryfa.

Nie, Hanifen, to jeszcze nie koniec.

Fiona, z racji swego pochodzenia, zdążyła poznać wiele bogatych i wpływowych osób: właścicieli zie­mskich, bogatych biznesmenów, wybitnych finan­sistów, polityków, członków rodziny królewskiej, czyli cały ten światek, w którym brylowali jej rodzice, dopóki nie skończyły im się pieniądze. Miała nawet na sumieniu kilka randek z pewnym dwa razy od niej starszym senatorem, którego ojciec, sekretarz stanu i wiceprezes międzynarodowego koncernu telefonii komórkowej, szacowany był na miliardy dolarów. Prawie zaręczyła się z Pascalem Lariviere'em, francuskim playboyem, którego zwa­no prowansalskim szejkiem. Cieszył się nie najlep­szą opinią, a znany był przede wszystkim z tego, że zarówno nieustannie wpadał w tarapaty, jak i w za­dziwiająco zręczny sposób wyplątywał się z nich.

Jednak takiego mężczyzny jak Guiliani jeszcze nie poznała. Był w niepojęty wprost sposób opano­wany i odważny, bez wahania podejmował niebez­pieczną grę. Nie potrzebował żadnych książęcych tytułów ani wypchanego portfela, żeby przytłoczyć innych swoim autorytetem. Biła od niego siła, bo on ją po prostu miał. Tam, w środku. Większość kobiet unikała takich mężczyzn jak ognia. Ale pozostałe podporządkowywały im się całkowicie.

Jednak Fiony nie można było sobie podporząd­kować. Jeśli chodzi o Matta, to owszem, były mo­menty, kiedy odczuwała jego władczą siłę, a także nieodparty urok, lecz wyszła bez szwanku. Oddanie się bez reszty nie było w jej stylu. Poza tym zbyt wiele miała do stracenia, by pozwolić, żeby na jej drodze stanął jakiś mężczyzna. Nawet taki jak Guiliani. Co wcale nie oznaczało, że nie przy­glądała mu się bacznie. Matt całą godzinę strawił na odgrywaniu roli rzadkiego cwaniaka. Po co? Może dlatego, że ludzie pokroju Hanifena najłatwiej uginają się przed siłą właśnie w takim wydaniu? Czarny charakter z westernu, walący ze swego sześciostrzałowego kolta na prawo i na lewo?

Hanifen, słysząc słowa Guilianiego, spokojnie spojrzał w jego stronę, pewien, że udało mu się zdobyć w końcu przewagę. Ale mylił się.

Chciałbym cię przeprosić, Hanifen – powie­dział nieoczekiwanie Matt. – Stawiałeś mi uczciwe pytania, a ja się wykręcałem od odpowiedzi. Jak się zgadałem z Everlym? No wiesz, każdy ma jakąś słabość. Był człowiekiem bezwzględnym, ale chciał mieć kogoś, kto by go podziwiał. Przecież nie mógł iść do miejscowego baru i rozpowiadać wszem i wobec, jak jego biznes dobrze się kręci. Ty też nikomu się nie chwalisz, że znów po dobrej cenie sprzedałeś jakimś szaleńcom granaty, które potem rozerwą niemowlęta na strzępy.

Fiona poczuła, jak cała krew spływa jej do stóp. Nie mogła uwierzyć, że Matt to powiedział. I że słowa te skierowane są do człowieka, którego znała od zawsze.

Nie wiem, o czym mówisz – warknął Hanifen.

Ależ wiesz, tylko nie chcesz, żeby się wydało.

Głupie gadanie!

Och, niech ci będzie, że głupie. W każdym razie podobną rozmowę odbyłem z Everlym, zanim doszliśmy do porozumienia. A tobie, na dowód, że wiem, co dzieje się w Bar Naught, przyniosłem pewien drobiazg.

Niby co?

A to!

Matt sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął coś, co wyglądało jak pomadka do ust w tandetnej oprawce. Wysunął wkład i posmarował usta bezbarwną szmin­ką, potem zamknął, położył na dłoni i zaczął pod­rzucać, jakby sprawdzając ciężar.

Widziałeś już kiedyś coś takiego? – spytał i rzucił szminkę Hanifenowi. – Słyszałem, że taki drobiazg można wykorzystać na wiele sposobów.

Hanifen złapał szminkę i na jego twarzy, zwykle bardzo opanowanej, odbiła się cała gama uczuć. Najpierw spojrzał bezmyślnie, potem w jego oczach pojawiło się podejrzenie, które przerodziło się w przerażenie. Aż wreszcie na całej twarzy rozlała się nienawiść. Próbował coś powiedzieć. Nie mógł. Zakrztusił się, dopiero po chwili udało mu się wydusić z siebie pytanie:

Skąd to masz?

Czy to takie ważne? W każdym razie rozu­miem, jak ci przykro. Tyle się natrudziłeś, a tu z powodu jednego głupstewka cały twój wysiłek może pójść na marne.

Żyły na skroniach i szyi Hanifena niebezpiecznie nabrzmiały, na jego czole pojawiły się ciężkie krople potu. Bez słowa sięgnął do kieszeni i wyciągnął chustkę do nosa, otarł czoło, a potem, bardzo staran­nie, feralną szminkę i wręczył ją z powrotem Mattowi.

Ostrzegam, Guiliani – wysapał. – Nie wiem, jak udało ci się dogadać z Everlym, ale ja nie dam się zastraszyć.

W takim razie mamy ze sobą coś wspólnego

odparł z uśmiechem, chowając dziwaczną szminkę do kieszeni.

Czego właściwie ode mnie chcesz?

O, to mi się podoba. Nareszcie przystępujemy do konkretów.

Chcesz, żebym wyłączył Fionę ze śledztwa?

W jej oczach pojawiła się nadzieja. Fiona była

niemal pewna, że Dex zrobi teraz wszystko, czego zażąda Guiliani. Jednak Matt wzruszył lekceważąco ramionami, jakby ta sprawa nie miała dla niego specjalnego znaczenia.

Bo ja wiem? Może i nie byłoby źle, gdyby tak się stało.

Szeryf milczał, zastanawiając się nad czymś.

Kto wie – powiedział po chwili. – W sumie wszystko może się zdarzyć.

Matt ustawił się znów za barem.

Zrobisz, jak zechcesz, Dex – powiedział, za­jęty otwieraniem puszki z łuskanymi orzechami.

Próba przypisania zabójstwa Fionie moim zda­niem oznacza spędzanie czasu w sposób raczej nieproduktywny. Ale to już twoja sprawa, Dex. Mnie zależy na czymś innym. Żeby to miłe spot­kanie w przyszłym tygodniu odbyło się zgodnie z planem.

Dobry Boże, pomyślała Fiona, a więc Guiliani zamierza zorganizować ten bieg myśliwski bez Kyle'a. Czy planował to od samego początku? Może jednak rzeczywiście wziął jej strzelbę i zastrzelił Everly'ego, by przejąć kontrolę nad jego biznesem? Jej serce załopotało, ale tylko przez moment. Bo przede wszystkim poczuła wielką, rozlewającą się po całym ciele ulgę. Jak dobrze. A ona tak długo bała się, że z powodu śmierci Everly'ego polowanie się nie odbędzie. Tymczasem jeśli Guiliani dalej to wszystko poprowadzi, ona nadal ma szansę. Mimo wszystko.

Jednak uczucie ulgi znikło równie szybko, jak się pojawiło. Przecież Matt zrobił wszystko, by przyprzeć szeryfa do muru. Kazał mu uwie­rzyć, że on, Guiliani, jest niewinny, mało tego, że teraz jest bossem. Kto więc pójdzie do wię­zienia? Fiona. A kiedy zamkną ją w ciasnej celi, nie będzie już miała żadnej możliwości, żeby zrobić to, co planowała zrobić, aby odzyskać Bar Naught.

Spojrzała na Hanifena i odniosła wrażenie, że ten człowiek przeżywa męki. Nerwowe ruchy głową świadczyły, że kołnierzyk wydaje mu się niepraw­dopodobnie ciasny. Łapiąc ciężko powietrze, usiło­wał wydusić z siebie jakieś słowa, zupełnie jednak bezskutecznie.

Nie przejmuj się tak bardzo, Dex – poradził Guiliani. – Po prostu masz nowego szefa. Ot i wszys­tko. Poradzimy sobie, i ty, i ja. Prawda?

Czy zdajesz sobie sprawę, że ten człowiek mnie wychował?

Fiona odczekała, aż ucichnie warkot samochodu, uwożącego Hanifena i Cridera, i dopiero wtedy wylała swój żal. Guiliani nie chciał drążyć tematu. Fiona znalazła się w tak poważnej sytuacji, że należało zostawić na boku wszelkie sentymenty. Poza tym osoba Hanifena nie była aż tak bardzo godna uwagi. W imperium Everly'ego był zwykłym pionkiem

Rozumiem, że ci przykro – powiedział krótko. – Ale musisz spojrzeć prawdzie w oczy. On wcale ci dobrze nie życzy.

Bo ty go tak nakręciłeś!

Tylko pokazałem, czym to wszystko naprawdę śmierdzi.

Zamyśliła się na chwilę.

Jakoś nie mogę sobie tego wszystkiego wyobrazić.

Wiem, co robię, Fiona. A ty nie bardzo zdajesz sobie z tego sprawę. W sumie jednak nie jest to takie istotne. Najważniejsze, żebyś nie oszukiwała samej siebie. Jeśli ktoś chodzi jak kaczka i kwacze, to znaczy, że jest kaczką. Lecz w tym przypadku bardzo niebezpieczną.

A ja myślę, że może dałabym radę jakoś to wszystko wyprostować. I żadna taka...

Przerwała, wyraźnie szukając odpowiedniego wy­razu. Matt pospieszył z pomocą.

Katastrofa? – podpowiedział uprzejmie, wrzu­cając do ust kolejny orzeszek.

To wcale nie jest zabawne! – wybuchnęła rozżalona. – Powiedz, do czego tak naprawdę zmie­rzasz? Żeby Hanifen wsadził mnie do więzienia? O to chodzi?

Ręka Matta, unosząca następny orzeszek, zawisła w powietrzu. Do licha, że też o tym wcześniej nie pomyślał! Rozwiązanie wprost idealne. Gdyby Fiona posiedziała trochę za kratkami, byłaby z dala od tego wszystkiego, a więc raczej bezpieczna.

Powtarzam, spójrz prawdzie w oczy. Tu od dawna zanosiło się na coś niedobrego. Dużo wcześ­niej, zanim tu przyjechałem.

I jeszcze bardziej namąciłeś!

Trochę potrząsnąłem staruszkiem, to fakt. Choć, między Bogiem a prawdą, miał trochę racji w tym, że powinnaś się zdecydować, z której strony chcesz posmarować masłem swoją kromkę. Z mojej czy jego. Dex sądzi, ze wybrałaś mnie, ale nie jestem tego taki pewien. A więc, krótko mówiąc, czego właściwie chcesz, Fiona?

Natychmiast wyrzuciła z siebie pytanie, które najbardziej leżało jej na sercu:

Dlaczego powiedziałeś Deksowi, że podpisa­łam jakiś dokument o prowadzeniu interesów zwią­zanych z Bar Naught?

Żeby uchronić twój piękny tyłeczek przed twardą więzienną pryczą, moja droga. Nie uważasz, ze był to celny strzał? Wcale nie chciał oglądać odpisu.

Tak, rzeczywiście... Ale nigdy bym czegoś takiego nie podpisała!

Nie przejmuj się. Dla sądu taki dokument nie miałby żadnego znaczenia.

A co z tym zapisem? Jeśli to prawda, że Kyle'owi było wszystko jedno, co stanie się z Bar Naught po jego śmierci, i wszystko zapisał mnie?

Wtedy twój problem będzie jeszcze większy.

Ponieważ wtedy istnieje motyw, prawda?

Powód, dla którego zabiłam. Wszystko to pięknie i ładnie, z wyjątkiem jednego. Nie wiedziałam o tym zapisie.

To również nie będzie miało dla sądu żadnego znaczenia. Liczą się tylko pozory. Choćbyś przysię­gała na całe stosy Biblii, a twoi rodzice zaświadczyli, że trzymali to przed tobą w tajemnicy, dwunastu przysięgłych i tak skinie głowami, kiedy prokurator spyta, czy jest prawdopodobne, że wiedziałaś. Rozu­miesz? Prawdopodobne. I to wystarczy. – Matt obszedł bar i przysiadł na jednym z wysokich, obitych skórą stołków. – Ten motyw jest aż nadto oczywisty. Poza tym dlaczego dopiero dziś oddałaś szeryfowi swoją broń? Z góry było wiadomo, że będą chcieli ciebie zatrzymać, jeszcze zanim zaczęłaś rozmawiać z Hanifenem.

Jeśli tak, to zupełnie cię nie rozumiem – powie­działa Fiona, podrywając się z krzesła. – Teraz mówisz, że to takie oczywiste. Czyli udawałeś, kiedy podprowadzałeś Hanifena, żeby nie spieszył się z oskarżaniem mnie o zabójstwo?

Powiedzmy, że... tak – potwierdził Guiliani, wodząc oczami za szczupłą postacią Fiony, która nerwowo przemierzała pokój. Wydała mu się tak krucha, że aż nierealna. Jak delikatna laleczka wycięta z papieru.

A ona biła się z myślami.

Nie, to niemożliwe! Nie mogę iść do więzienia.

A ja nie mogę ci pomóc, jeśli ty sama sobie nie pomożesz. – Po raz drugi Matt strzelił w ciemno. – Posłuchaj, dziewczyno! To jasne jak słońce. Ktoś sobie wymyślił, by cię wkopać w to morderstwo. Skup się, zastanów. Dlaczego?

Zawahała się. O ułamek sekundy za długo.

Sądzisz, że jestem kozłem ofiarnym?

Matt w ostatniej chwili powstrzymał dość niepar­lamentarne słowo.

Fiona, oprzytomniej wreszcie! Wciąż wierzysz, że po prostu wszystkim wszystko wytłumaczysz! Przekonasz Deksa, że brzydko się pomylił, bo prze­cież jesteś grzeczną dziewczynką.

Możesz się ze mnie natrząsać, ale...

Wcale tego nie robię.

Ale i tak nie zaprzeczysz, że wszystko, co nakładłeś Deksowi do głowy, utwierdziło go w prze­konaniu, że to właśnie mnie trzeba aresztować. A ja nie mogę iść do więzienia!

Przemyśl to jeszcze raz, milady. – Wiedział, że znów obdarzy go tym wyniosłym spojrzeniem. Trud­no, dopóki ta księżniczka nie przestanie się obrażać i nie zacznie myśleć, będzie nadal ją prowokował, choć rozumiał doskonale, dlaczego pewnych rzeczy nie chce do siebie dopuścić. Niełatwo jest pogodzić się z faktem, że wtrącenie do więzienia niewinnej osoby to po prostu bagatela. Bo tak działa system. Przecież gdyby jego tu nie było, Fiona dałaby się zamknąć jak baranek bez żadnego nakazu aresz­towania. – Do diabła, zacznij mi w końcu wierzyć! Pamiętasz, jak zapytałem Deksa, dla kogo pracuje? Pojął w mig, o co mi chodzi. Że ktoś zlecił mu, by aresztować ciebie. Przestań się łudzić, że taki czło­wiek jak on uszanuje prawdę. To facet, którego się kupuje. Przypomnij sobie jego słowa: „wszystko może się zdarzyć".

Fiona potrzebowała dłuższej chwili, by przełknąć tę gorzką pigułkę. Usiadła na krześle i powtórzyła sobie w myślach, że dobry wuj Dex nie istnieje. Jest natomiast wyrachowany, niebezpieczny, sprzedajny szeryf, manipulowany przez innych, który nie zawa­ha się ją skrzywdzić.

A co to jest... ta szminka? – spytała cicho.

Matt wyjął z kieszeni szminkę i rzucił jej.

Wykręć wkład do końca.

Fiona posłusznie spełniła jego polecenie.

Teraz naciśnij od dołu.

Gdy to zrobiła, dolna część oprawki odpadła.

Co to jest?

Pamiętasz, jak głośno było o pewnym chłopcu, który uciekł w góry przed policją z Montany? Podejrzewano, że podłożył bombę w domu swoich rodziców.

Tak, pamiętam.

Ten chłopiec to syn Ann Calder, która niedaw­no poślubiła mojego partnera, J.D. Thorne'a. Ann i J.D. byli wtedy w tym domu. Everly obiecał, że im pomoże odnaleźć chłopca. Kiedy rozmawiali, Dex niepostrzeżenie zamontował w oprawce szminki Ann lokalizator.

Po co?

Żeby płatni mordercy mogli zlokalizować ich w górach.

Żeby...

Tak. Żeby zabić, ponieważ J.D. bardzo naraził się Głosicielom Prawdy. Był o krok od rozszyf­rowania ich prawdziwego oblicza. Przecież to zwykła banda łotrów. Samosądy, nielegalny handel bronią i różne inne równie przyjemne rzeczy. Domyślasz się, że bomba w domu Ann i J.D. to ich sprawka? A Hanifen... Przypomnij sobie jego reakcję. Czy tak zachowuje się człowiek niewinny?

Nie – szepnęła Fiona.

Siedziała nieruchomo z bladą, ściągniętą twarzą. Czy mógł ją pocieszyć? Nie. Przecież tak do końca nie wiedział, co tu robiła i jaka będzie jej rola w tej niebezpiecznej grze, która wkrótce rozegra się w Bar Naught. O wiele bardziej niebezpiecznej niż to, co wydarzyło się dotychczas.

Ktoś ewidentnie się uparł, żeby ją aresztować. Jak najszybciej. Stąd pośpiech Hanifena, w którym, mimo całej jego zgnilizny moralnej, można wyczuć, że występowanie przeciwko dawnej wychowanicy nie napawa go szczęściem. Jednak skoro mu kazano, to musi. Swoją drogą ciekawe, dlaczego Fiona tak bardzo komuś przeszkadza? Czy jest cała lista osób do wyeliminowania? I kto na niej się znalazł?

Nie, za dużo pytań i wątpliwości. Pannie Halsey nie można wierzyć do końca.

Fiona! Komuś strasznie zależy, żeby wykurzyć cię z Bar Naught. Domyślasz się, kto to może być? Pomyśl.

Nie – odrzekła, patrząc mu prosto w oczy.

Wiesz, że Everly też był w to wszystko wpląta­ny? Tak?

Tak – przytaknęła i patrząc gdzieś w bok, jakby

wzrok Matta przeszkadzał jej się skupić, mówiła dalej: – Założył Klub Łowiecki. Bardzo ekskluzyw­ny, zarezerwowany dla wąskiego kręgu bogatej klienteli.

Matt uśmiechnął się.

Jakbym czytał w prospekcie.

Nie doceniła żartu.

To prawda.

Ależ naturalnie, najprawdziwsza prawda! Everly i Dex nasyłają zbirów na policjantów, a ty twier­dzisz, że oni po prostu organizują polowania dla bogatych kumpli.

To wszystko, co wiem – odrzekła spokojnie Fiona.

A ty miałabyś podczas tego całego spędu od­grywać rolę słodkiej hostessy?

No... nie całkiem.

To znaczy?

Raczej kowboja, no, kogoś w rodzaju chłopca stajennego.

Trudno uwierzyć, żeby taki biznesmen jak Everly do tego stopnia nie wykorzystywał swoich aktywów.

Jakich aktywów?

Ciebie. Co za głupota nie skorzystać z okazji i nie ustawić tak pięknej kobiety u swego boku.

Ach, daj spokój. Myślisz, że to przyjemne zabawiać tę zarozumiałą zgraję, która w ogóle nie zna się na koniach?

Na pewno nie. Ale chodzi mi o coś innego.

Zdawał sobie sprawę, że ją uraził, ale zrobił to

z rozmysłem. Niechże ta dziewczyna zacznie w koń­cu mówić. Nie był tak naiwny, by uwierzyć, że jej rola ogranicza się do masztalerskiej posługi.

Miałem na myśli rozszerzenie oferty. Snobis­tyczna klientela na pewno byłaby zachwycona, gdy­by mogła poznać bliżej śliczną panienkę, która do tego ma tak bardzo działający na wyobraźnię rodo­wód. Rozumiesz? Zaspokajanie snobistycznych za­chcianek to potężna broń, a tu pojawia się gejsza spokrewniona z królową...

Przestań!

Czy tak to miało być? Bo zgodzisz się na wszystko, byle tylko odzyskać Bar Naught?

Nie odzywała się. Guiliani zrozumiał, że to praw­da. Fiona przystanie na każdy układ, bo jej nie chodzi o pieniądze, ale o swoje miejsce na ziemi, które jej rodzice przegrali w kasynach Monte Carlo. I w tym swoim pragnieniu wydała mu się bardzo bezbronna. Może ktoś to wykorzystał? Jakiś diabeł zabrał jej duszę w zamian za nadzieję?

Jakaś inna siła. Nie ta, którą tropił Matt.

Zapragnął, żeby było inaczej. Żeby nie była wplątana w żadne brudne interesy, żeby nie rządziły nią żadne ciemne moce. Przecież mogła nie wie­dzieć, z kim wchodzi w układy, i że ten ktoś będzie nią manipulował, łudził nadzieją, a tak naprawdę zamierza wygonić ją z rancza.

Chciał ją przeprosić i uwierzyć, że Fiona Halsey stała się jedynie przypadkowym świadkiem okru­tnych wydarzeń. Jest śliczna, niewinna i ma tak czułe serce, że nie pozwoliła zabić Żołnierzyka.

Tak. Bardzo tego chciał. I dlatego po raz ostatni zdecydował się na strzał w ciemno.

Fiona, jeśli tak bardzo chcesz odzyskać ran­czo, czy byłabyś w stanie wydać Everly'ego jego wrogom? Czy to właśnie stało się ostatniej nocy? I dlatego za wszelką cenę chcesz uniknąć więzie­nia? – Jej blade policzki zaczął pokrywać szkarłat­ny rumieniec. Pełne, czerwone usta zadrżały. Po­chyliła głowę. Patrząc na jej długie, opadające na ramiona ciemnoblond włosy, podjął jeszcze jedną próbę obudzenia jej. Pragnął, by pozwoliła sobie pomóc, by podjęła współpracę i w ten sposób uratowała siebie. – Posłuchaj, Fiona. Powtarzam. Ktoś ciebie wrobił. Chciał, żeby Everly umarł, a winną masz być ty. To nie jest zły sen. Wszystko dzieje się naprawdę.

Przecież wiem, Guiliani! – żachnęła się, uno­sząc głowę. – Nie jestem dzieckiem.

Jej oczy były wielkie i szafirowe. Matt potrząsnął głową. Fiona Halsey była śliczna i coraz trudniej udawało mu się to ignorować. Śliczna i niezwykle pociągająca. Popatrzył na jej pełne usta koloru burgunda.

Czuła jego spojrzenie. Jej wzrok bezwiednie spoczął na jego wargach. Zadrżała.

Nie, Guiliani – szepnęła. – Tylko nie to.

Z trudem odwrócił głowę.

W porządku, księżniczko. Ale jestem realistą i widzę, że między nami... zaczynają latać jakieś iskierki.

To normalne wśród dorosłych – bąknęła, starając się zapanować nad ciepłem, które ogarniało jej ciało. Musiała okiełznać ten żar i przetworzyć go w gniew. Udało się. Jej głos był już mocny i nie­przyjemny. – Dorośli ludzie w takich sytuacjach podejmują decyzję. Tak albo nie. – Zerwała się z krzesła, stanęła z dumnie uniesioną brodą, ręce wsunęła do kieszeni dżinsów. – Jestem bardzo ostrożna, Guiliani, a już na pewno nie omdlewam od jakichś tam głupich iskierek. Poza tym nie musisz mnie uświadamiać, jak mam postępować z takimi draniami jak Dex Hanifen. Krótko mówiąc, dam sobie radę sama.

Ale dlaczego te iskierki mają być głupie, księż­niczko?

Prosiłam, żebyś mnie tak nie nazywał!

Tak, prosiłaś. – Broda Fiony osiągnęła ma­ksymalną wysokość, szafirowe oczy miotały błys­kawice. Matt pomyślał, że to niemożliwe, by nie czuła, jak na niego działa. – Dlaczego tak mnie nazywasz?

Bo bawisz się mną, jakbyś naprawdę była księżniczką – powiedział, unosząc się ze stołka.

A jednocześnie... ośmielasz, żebym przyjął to twoje zakamuflowane zaproszenie. – Natychmiast pożałował swoich słów, ale już nie mógł ich cofnąć. Podszedł do Fiony, zakładając się sam ze sobą. Bawiła się nim? A jeżeli nie? Zostanie czy ucieknie?

Może jednak? Myślę, że umiesz poprosić o to, czego chcesz. Choć jesteś... zbyt dumna. A może po prostu się boisz?

Więc proszę.

Matt uśmiechnął się. Jeśli miało to zabrzmieć po królewsku i ironicznie, to księżniczce ten występ się nie udał.

No, no, robi się coraz ciekawiej.



Rozdział 6


Z postawy Fiony – ręce w kieszeniach, dumnie uniesiona głowa – wynikało niezbicie, że jej słowa bez wątpienia miały zabrzmieć ironicznie. Bo umyś­liła sobie, że jedyna jej broń to pogarda i lek­ceważenie.

Nie, nie udało się.

Co „proszę", księżniczko?

Z jej ściśniętego gardła wydobył się nikły, niear­tykułowany dźwięk. Rozchyliła usta, jej wzrok po­wędrował ku jego wargom. Matt położył dłonie na szczupłych ramionach wygrzanych moherowym sweterkiem. Przysunął się tak blisko, że piersi Fiony otarły się o jego szeroką klatkę. Westchnęła cichut­ko, a on miał wrażenie, że chyba się przewróci od tego westchnienia i od żaru, który ogarniał jego ciało.

Na co liczył? Chciał dać jej nauczkę, by przestała się z nim bawić. Chciał wywrócić jej świat do góry nogami, żeby nikomu nie musiała sprzedawać swojej duszy.

Lecz wiedział zarazem, że to jego świat został wywrócony do góry nogami.

Ach, Fiona – szepnął, głaszcząc ją po tych cieplutkich ramionach. Jego ręce ześlizgnęły się w dół, palce objęły jej dłonie tkwiące w kieszeniach. Próbowała się odsunąć, jednak Matt przywarł moc­no. Nigdy dotychczas nie był z kobietą prawie równą mu wzrostem. Bardzo go pociągała bliskość drugiego ciała, które tak wspaniale do niego pasowało.

Dotknął ustami policzka Fiony i powtórzył:

Co „proszę", księżniczko? Czego chcesz?

Odwróciła głowę i zębami chwyciła go za dolną

wargę. Pragnienie szarpnęło jego ciałem. Puściła, ale jej palce, splecione z jego palcami, zacisnęły się mocno. Odchylała głowę, starając się złapać równo­wagę i po to, aby stworzyć pozory, że to, co się dzieje między nimi, to nic, to tylko drobne zawirowanie, którym w ogóle nie warto się przejmować.

Jej rzęsy musnęły policzek Guilianiego. Pomyś­lał? Nie, on już wiedział, że nigdy dotąd, podczas najbardziej gorącego pocałunku, nie miał tak głębo­kich, tak zmysłowych odczuć.

Jej głos był cichy, prawie jak szept.

Chcę, żebyś przestał.

Policzek przy policzku. Żar ich ciał, stopionych w jeden ogień.

Nie kłam.

Pragnął jej, pragnął jej bardziej, niż sam by tego chciał.

Poprosił jeszcze raz.

Nigdy mnie nie okłamuj.

Przysunęła usta do jego ucha.

Tak, jakbyś ty nigdy... – szepnęła, dziwiąc się sama, że jej głos może być tak niski i gardłowy. – Jakbyś ty nigdy nie kłamał.

Mattowi z trudem udało się przetrzymać do­tknięcie nabrzmiałych warg Fiony.

Jest pewna różnica. Ja wykonuję moją pracę.

Czyli nie ma różnicy.

Jak to?

Nieważne.

Fiona!

Nie!

Szybko odsunęła głowę. Guiliani pogłaskał ją leciutko po ramieniu.

Co jest nieważne?

Delikatnie objął palcami jej brodę i spojrzał na rozchylone usta. Czuł ich wilgoć i podniecenie. Słyszał przyspieszony oddech.

Dlaczego nie mówi? Tak bardzo chciał tej infor­macji. I pocałunku. Tak, pocałunku pragnie bar­dziej, ponad wszystko. Pocałunku, o którym i ona, i on myśleli nieustannie od chwili, gdy po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy.

Ale kiedy pochylił twarz, okazało się, ze księż­niczka nie tylko prawie dorównuje mu wzrostem. Ona też, choć drżąca z pragnienia, potrafiła myśleć o czymś innym. Wysunęła się z objęć Matta i z jej

ust, jeszcze nabrzmiałych od oczekiwania, padły słowa krótkie i ostre:

Nieważne, rozumiesz? Teraz muszę już iść.

Trzasnęły drzwi. Matt wolnym krokiem podszedł do baru, chwycił butelkę z wodą i jednym haustem opróżniwszy ją do połowy, otarł usta wierzchem dłoni. Dopiero teraz udało mu się wziąć porządny, głęboki oddech. W bibliotece panowała cisza, sły­chać było tylko pracowite tykanie starego zegara.

Matt był wytrawnym agentem. Nigdy nie miał problemu z wcielaniem się w różne postacie. Mógł udawać, kogo chciał, i wcale go to nie męczyło, wręcz przeciwnie, poziom adrenaliny podnosił się, a to służyło mu znakomicie. Jednak tych kilka chwil z Fioną Halsey... Czy też udawał? Nie. Był sobą. To on, Matt Guiliani, zapragnął tej dziewczyny. I wcale nie był z tego zadowolony. Na kilka chwil stracił swój tak starannie wypracowany spokój. Przestał być tylko agentem. Był samotnym mężczyzną, który pozwolił swojej samotności i pragnieniom dojść do głosu.

I tej tęsknocie za światem rzeczywistym, innym niż ten, w którym przyszło mu żyć. Niebezpiecz­nym, pełnym zła, które trzeba było niszczyć, a ono znów odradzało się jak chwast. Tęsknocie za świa­tem realnym i pięknym, którego podświadomie szukał w muzyce, obrazach i książkach.

Teraz, przez moment, próbował go znaleźć w dru­gim człowieku.

Obaj jego partnerzy, Garrett i J.D. , zakochali się w trakcie operacji przeciwko Głosicielom Prawdy. Teraz żelaznym punktem programu podczas wspól­nych posiedzeń przy szklaneczce whisky było snucie domysłów, kiedyż to Matt w końcu przeżyje swój „upadek". A Matt widział, jak jego przyjaciele oddani są swoim kobietom, jak przez to stali się bezbronni, i wcale nie miał ochoty pójść w ich ślady. Dlatego teraz, kiedy zatracił się w objęciach tej dziewczyny, miał poczucie klęski. Na dodatek ta dziewczyna to Fiona Halsey. A oddanie się nieodgadnionej księżniczce niechybnie oznaczałoby katastrofę.

Matt przespacerował się po miękkim, puszystym dywanie, podziwiając przy okazji obraz O'Keeffe0. Czaszka leżąca na piasku. Naga prawda. Nic dodać, nic ująć. Pochodził jeszcze trochę, przemówił sobie do rozsądku. Tak jak przemawiał do Garretta tamtej strasznej nocy, gdy uprowadzono Christa. Udało się. Czuł, że jest już spokojny i może myśleć o tym, co do niego należy.

Matt brał udział w niezliczonych operacjach. Miał olbrzymie doświadczenie i znał zasadę, że zawsze trzeba spadać na cztery łapy. Kto wie, czy nie warto sobie właśnie o tym przypomnieć. Gdzieś, w środku, nadal prześladowała go myśl, że operacja się nie uda. Niedobre przeczucie, które ogarnęło go już pierwszego wieczoru, gdy zjawił się w Bar Naught.

Nie szkodzi. Trzeba zrobić to, co należy. Everly wypadł z gry, ale ktoś inny, jeszcze bardziej przebiegły i niebezpieczny, spokojnie sobie stąpa po ziemi. Aby go dopaść, Matt musi przeniknąć w szeregi Bractwa. Tak, musi.

Klepnął się mocno w udo, dodając sobie animuszu, i znów sięgnął po plastikową butelkę. Wypił do dna, spoglądając w okno. Zobaczył Fionę. Szła do stajni. Odprowadził wzrokiem jej szczupłą postać, zadowolo­ny, że w jego głowie nie powstał żaden zamęt. Odwrócił się i podszedł do komputera. Wczorajsze zadanie było dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co czekało go dzisiaj. Wiadomo było, ze Everly, choć nieczęsto, kontaktował się z Bractwem przez Internet. Niestety elektronika również przestępcom oddawała nieocenione usługi. Teraz Guiliani zamierzał przesłać coś braciszkom. Musiał dostać się do ich prywatnej sieci.

Włączył komputer i zasiadł do pracy. Otwierał i zamykał dziesiątki plików, wchodził do różnych programów, czytał pocztę. Nie łudził się, że to, czego szuka, odnajdzie w parę minut. Wiedział też, że szczególnie czujny powinien być tam, dokąd włamie się nadspodziewanie łatwo. W końcu, poprzez jakąś grę, natrafił na sieć, która go zastanowiła. Popracował chwilę i miał już dostęp do zakodowanych nazwisk członków Klubu Łowieckiego. Członków Bractwa.

Matt przedstawił się i przekazał zręcznie spreparo­wany dowód nieuczciwości Everly'ego wobec swoich współbraci, dowód, który wczoraj wieczorem zapisał już na dysku. Teraz dowiedzą się o nim wszyscy braciszkowie. Dowiedzą się również, że Matt osobiś­cie wymierzył zdrajcy karę. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Na koniec zaznaczył, że będzie mu niezmiernie miło spotkać się z nimi na najbliższym polowaniu.


Fiona zeszła po schodkach wielkiej, pomalowanej na biało werandy i zachwiała się, uderzona podmuchem porywistego wiatru. Skuliła się i tyłem ruszyła w kierun­ku stajni. Teraz musi koniecznie popracować z końmi, to jedyny sposób, by oderwać się od niewesołych myśli. Śmierć Everly'ego obróciła jej plany wniwecz, teraz jej szanse na odzyskanie rancza były znikome. A do tego ten Guiliani... Tak łatwo ulegała jego urokowi.

Wystawiła twarz do słońca, nie czuła jednak ciepła, bo wiatr był zbyt silny. Westchnęła i naciągając na dłonie znoszone, skórzane rękawiczki, pochyliła gło­wę i przeszła pod śnieżnobiałym ogrodzeniem padoku. Gwizdnęła i zawołała Finchera. Piękny folblut, które­go Everly kupił za czterdzieści tysięcy dolarów, po­stawił uszy i natychmiast ruszył ku niej kłusem. Fiona poczuła bolesny skurcz w sercu. Jej Żołnierzyk nigdy już do niej tak nie przybiegnie.

Och, Fincher – westchnęła ciężko, kiedy wa­łach złożył łeb na jej ramieniu. Pogłaskała go po aksamitnych chrapach, po wielkim, ciepłym łbie. Pomyślała, że podświadomie zawołała obłaskawio­nego Finchera, by zapomnieć, że niedawno ktoś inny, bardzo przystojny, wtulał się w jej szyję.

Guiliani... Przytuleni policzkami, zasłuchani we własne oddechy...

Znów wróciło kłębowisko myśli. Przypomniała sobie rozmowę o dokumencie, który rzekomo pod­pisała. Że przejmuje nie tylko ranczo, ale i interesy Everly'ego. Tak się bała, że mimo wszystko Guiliani przedstawi jakiś dokument. Nie przedstawił, z jego strony był to tylko zręczny gambit0. Podzielił się rzekomą informacją, zarazem wzmacniając swoją po­zycję jako ktoś, kto jest wtajemniczony we wszystko.

A jeśli taki dokument jednak istnieje? Zadrżała. Co powiedziałby na to ten inny świat, któremu zawierzy­ła? Z którym łączy ją układ „coś za coś"...

Pomyślała gorzko, że dla niej taki układ jest najbar­dziej naturalny. Przez całe swe krótkie życie takie właśnie nauki pobierała. Wszystko się na tym opiera, tłumaczono jej. Miłość? Małżeństwo? To tylko trans­akcje. Kobiety pragną ogniska domowego i dziecka, mężczyźni reprezentacyjnej pani domu i potomka, dzięki któremu nie zginie nazwisko. Tak przynajmniej twierdziła matka. Rozejrzyj się dookoła, kochana, mówiła, i przekonasz się, że to prawda. Wyższe sfery od niższych różnią się tylko tym, że bogaty mąż, oprócz ogniska domowego i dzidziusia, może dać swojej żonie markowe fatałaszki, ładne świecidełka i zawieźć w lecie na południe Francji. Transakcja jest transakcją. Tu nie ma miejsca na wierność, oddanie. Nie licz na to, bo się gorzko rozczarujesz. Tak, tak powtarzała matka, niwecząc w córce romantyczne porywy.

Fiona potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Skąd u niej takie myśli? Na pewno przez tego Guilianiego. Mężczyznę, w którego ramionach roztapiała się jak wosk i którego jednocześnie bała się jak nikogo na świecie. Mężczyzny, który ma w sobie taką siłę, że oszczędził go nawet Żołnierzyk.

Weszła do stajni. Fincher szedł za nią krok w krok. Sięgnęła do kubełka z przysmakami dla koni i na otwartej dłoni podała wałachowi całą garść smakoły­ków. Poczekała, aż koń zje, po czym zdjęła z kołka uzdę i nałożyła mu na łeb. Kiedy sięgała po siodło, usłyszała szum dużego pojazdu. Odwróciła się i spo­jrzała przez otwarte drzwi boksu. Na dziedziniec wjeżdżała półciężarówka z emblematem władz hrabst­wa, a za nią wlokła się stara przyczepa do transportu koni.

Fiona westchnęła. Przez te wszystkie historie zapo­mniała na śmierć, że dziś przyjadą nowe mustangi. Zapomniała też przygotować dokumenty. Szybko od­łożyła siodło i wyszła ze stajni.

Cześć! – krzyknął Charlie, otwierając drzwi szoferki. Wielki, rudowłosy mężczyzna z wydatnym brzuchem ciężko zeskoczył na ziemię i upychając do spodni kraciastą koszulę, spojrzał na Fionę z nie­śmiałym uśmiechem. – Nie wiesz, co się stało? Przy szosie, koło zjazdu na ranczo, stoi bryka szeryfa i ta jego głupia Margaret nie chciała mnie tu wpuścić. A co ja miałbym zrobić z tymi bydlętami? Puścić je wolno, żeby same do ciebie przybiegły?

Fiona roześmiała się.

Może by i trafiły.

Nie wiesz, dlaczego ta baba tam waruje? Czy coś się stało?

Fionie wydało się niemożliwe, żeby wiadomość o śmierci Everly'ego nie rozeszła się po okolicy lotem błyskawicy.

Nie wiem, czy wolno mi o tym mówić, tym bardziej, że Dex porozstawiał tu swoich ludzi.

Z miny Charliego wynikało, że coś podejrzewa.

W porządku! – krzyknął, żeby Fiona usłyszała go przez nowy podmuch wiatru. – Jeśli masz mieć kłopoty, to lepiej nic nie mów.

Drżąc z zimna, postawiła kołnierz kurtki. Okrop­na ta pogoda. Nie dość, że wokół same problemy, to jeszcze ten wiatr.

Charlie! – odkrzyknęła. – Mam już tyle kłopo­tów, że mi wszystko jedno. Powiem ci. Dziś w nocy ktoś zastrzelił Kyle'a.

Charlie zbladł, a potem gwizdnął.

A co się stało? Wiesz, kto to zrobił?

Jak na razie ja jestem główną podejrzaną.

Niby co, zabiłaś go? – spytał głupio, kręcąc z niedowierzaniem głową. Natychmiast jednak zref­lektował się. – Oczywiście nie wierzę, żebyś...

No cóż, skoro Dex tak twierdzi, widocznie tak musiało być.

Fiona...

Nie ma o czym mówić, Charlie.

Tak, chciała, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju. Odwróciła się i przysłaniając oczy przed słońcem, spojrzała na pastwisko, gdzie ujeżdżała mustangi.

Fiona? – Charlie miał bardzo niepewny głos.

Może nie chcesz, żebym je dzisiaj tu zostawiał? Mogę powiedzieć, że na ranczu nikogo nie było.

Nie ma mowy! Rozładuj przyczepę.

Tak, oczywiście – zgodził się skwapliwie, nie ruszał się jednak z miejsca, zdjął tylko czarną bejsbolówkę, która przy tym wietrze ledwo trzymała się na bujnej czuprynie. – Tylko że jest jeszcze jedna sprawa. Potem musi je ktoś odebrać. I jeśli ja mam po nie wrócić, to... to powinienem dostać parę setek. A jeśli nie wywiążesz się z kontraktu, to jest kara, wiesz. Więc może lepiej...

Zrobisz to, o co pani cię prosi, i wreszcie rozładujesz konie? – przerwał mu Guiliani, wyras­tając jakby spod ziemi tuż obok Fiony. Spojrzał ostro na gapiowatego rudzielca, wyciągnął z kieszeni portfel i szybko odliczył pięć banknotów studolarowych. – Wystarczy?

Charlie spojrzał gdzieś dalej, za Matta, jakby chcąc sprawdzić, skąd się tu wziął ten facet, potem na pieniądze, a potem na Fionę.

Mnie nie wolno brać gotówki.

Matt machnął lekceważąco ręką.

Przecież to parę groszy.

Parę groszy?! – syknęła Fiona. – Jak dla kogo. Poza tym nie wolno wręczać gotówki, bo jest to próba przekupienia pracownika instytucji rządowej.

Była wściekła. Najchętniej przepędziłaby brązowookiego typka na cztery wiatry, ale niczym niezrażony typek uśmiechnął się jeszcze raz do wielce szanownego urzędnika instytucji rządowej i uprzej­mie wyciągnął rękę.

Nazywam się Guiliani, Matt Guiliani. Proszę potraktować to jako wpłatę w dobrej wierze. Możesz pokwitować.

Charlie Norville – przedstawił się odruchowo rudzielec i uścisnąwszy podaną dłoń, skwapliwie odebrał zwitek banknotów.

Tak, teraz myślę, że mogę je wziąć. Bo tak sobie pomyślałem, że Fiona ma teraz co innego na głowie...

Być może. – Guiliani uśmiechnął się chytrze i demonstracyjnie objął Fionę ramieniem. Zrobiła ruch, jakby chciała się odsunąć, jednak Matt nie ustąpił. Przeciwnie, przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, uniósł jej dłoń i pod bacznym spojrzeniem Norville'a złożył na niej pocałunek i szepnął: – Nie wyłamuj się.

Z jednej strony nadal była wściekła, z drugiej – delikatne dotknięcie jego warg, ciepły oddech, który poczuła na skórze, sprawiły, że raptem jej sztywne ciało niebezpiecznie zmiękło. Jednocześnie zauważyła w oczach rudzielca, było nie było również mężczyzny, coś na kształt zazdrości. Wszystko to sprawiło, że poczuła się skrępowana i jakby tego było mało, dodatkowo zakłopotała się tym skrępowa­niem.

Naprawdę fatalnie. Przecież tresowano ją niemal od niemowlęctwa. Osoby dobrze urodzone nigdy nie czują się skrępowane, mówiła matka. Bądź pewna siebie i używaj swoich atutów do wiadomych celów. Uczono ją też od najmłodszych lat sztuki flirtu. Kiedy miała dwa latka, wiedziała, że trzeba głaskać po policzkach eleganckich panów, którym tatuś pozwolił wziąć ją na ręce. Kiedy miała trzy, nauczono ją ślicznie dygać, a kiedy dorosła do pięciu, wiedzia­ła, gdzie i przy kim pomrugać rzęsami. Ta sytuacja w bibliotece, gdyby zdarzyła się w przeszłości, nie wywarłaby na niej żadnego wrażenia. Przelotny flirt, towarzyska rutyna, nic więcej.

Ale z Mattem było inaczej, bo jego dotknięcie rozpalało w niej żar. Nie, nie wolno się temu poddawać. Zdecydowanym ruchem wysunęła się z objęć Guilianiego i posłała rudzielcowi ciepły uśmiech.

Jedź na pastwisko, dobrze? Przygotuję papiery i zaraz tam będę.

Matt został poczęstowany chłodnym spojrze­niem, mającym oznaczać pożegnanie. Niestety ten facet nie znał się na subtelnościach.

Jadę z Charliem, skarbie – zakomunikował z szerokim uśmiechem i wymierzył jej żartobliwego klapsa. – Pomogę ci.

Fiona pomyślała, że najlepszym rozwiązaniem byłoby uduszenie. To jednak musiało poczekać na sposobniejszą okazję, teraz mogła jedynie władować w swoje spojrzenie maksymalną ilość lodu.

Dam sobie doskonale radę. Sama.

Matt mrugnął porozumiewawczo do Charliego. Taka męska koalicja wobec kobietki z temperamen­tem, która nie znosi, żeby ktoś nią rządził.

Uspokój się – syknęła Fiona i zwróciła się do Charliego: – Więc na pastwisko pojedziesz...

Znam drogę – przerwał Charlie. – Już tam jeździłem.

Po co? – zdziwiła się Fiona.

Woziłem to i owo. Pszenicę i inne rzeczy.

No dobrze. W takim razie spotykamy się na pastwisku. Idę po papiery.

Nie rzucając już żadnych spojrzeń, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała przez dziedziniec do swojego mieszkania. Tuż za drzwiami ściągnęła rękawiczki i rzuciła na krzesełko, które kiedyś stało w sypialni jej matki. Nareszcie sama. Choć przez kilka minut nie będzie musiała patrzeć na tego typka spod ciemnej gwiazdy! Kilka chwil, kiedy będzie mogła zebrać myśli. Nagle usłyszała żałosne miauk­nięcie. Clarissa, jej kotka, przypomniała o swoim śniadaniu. Fiona chwyciła ulubienicę na ręce, przy­tuliła i poszeptała czule. W swoim małym królest­wie, wśród starych mebli i ulubionych drobiazgów, od razu poczuła się lepiej. Nie wypuszczając Clarissy z objęć, przeszła do malutkiej kuchni i wyjęła z lodówki pojemniczek z kocim jedzeniem. Napeł­niła miseczkę, popatrzyła z rozczuleniem na zajada­jącą z apetytem puszystą kulkę i wróciła do pokoju.

Na biurku leżał egzemplarz umowy, którą powin­na teraz przeczytać i podpisać. Usiadła na krześle i spojrzała na ułożone w równy stosik białe kartki. Róg jednej z nich był przybrudzony. Dlaczego? Co to za smuga? Ślad po brudnym palcu? Obejrzała wszystkie kartki, brudna była tylko jedna. I na pewno nie był to ślad po jej palcu.

Zerwała się z krzesła i nerwowo przeszła kilka

kroków. Czuła, że ogarnia ją lęk. Przystanęła i roze­jrzała się bacznie po pokoju. Wyglądało na to, że nikt niczego nie ruszał, oczywiście poza tymi kartkami. Może, gdyby miała więcej czasu, odkryłaby jeszcze inne ślady czyjejś obecności? Teraz musi się śpie­szyć. Usiadła z powrotem na krześle, wzięła długopis i machinalnie postukiwała o blat biurka. Pomyślała, że przede wszystkim powinna się uspokoić. Wszyst­ko, co złe, właściwie już się wydarzyło. Albo zaczyna się wyjaśniać. Musi być bardzo ostrożna i wychodząc z mieszkania, zamykać starannie drzwi.

Na monitorze komputera zamigotało światełko, sygnalizujące, że coś do niej przyszło. Szybko ot­worzyła pocztę. Wiadomość była od ojca.

Nie poddawaj się. Dotrzymaj stówa. Pamiętaj o sta­rym porzekadle: ,, Trzech dotrzyma tajemnicy, jeśli dwóch pożegna się z życiem". Żaden dobry uczynek nie ujdzie bezkarnie, ściskam. Tato.

Naturalnie, że to nie ojciec. To oni. Chcą ją postraszyć. Ma zachować spokój i być posłuszna. A to właśnie doprowadzało ją do szaleństwa. Za­mknęła pocztę i znów pochyliła się nad papierami. Przejrzała szybko całą umowę i na ostatniej stronie złożyła swój podpis.

Zrozumiała rozkaz. Nie wolno jej niczego powie­dzieć Guilianiemu. Ma go zwodzić. A to jest coraz trudniejsze, ponieważ Matt siedzi w tym o wiele głębiej, niż przypuszczano.

I coraz bardziej przebija się przez mur, którym Fiona usiłuje się otoczyć.



Rozdział 7


Jechali w milczeniu. Norville był naburmuszony, a Guiliani zastanawiał się, jakim cudem Fiona nie wiedziała, że Charlie już kursował po terenie posiad­łości. Na wąskiej, piaszczystej i zarośniętej chwas­tami drodze widać było głębokie koleiny prowadzą­ce na wschód. A ze zdjęć satelitarnych wynikało, że gdzieś właśnie tam, na wschód od rancza, znajduje się domek myśliwski.

Po dziesięciu minutach zajechali na miejsce.

Ależ ta droga jest rozjeżdżona – rzucił Matt, wyskakując z szoferki. – Wygląda na to, że ktoś tu jeździł z ciężkim ładunkiem.

Bo ja wiem... – mruknął Norville, jak zwykle niezbyt zręcznie lądując na ziemi. – Taka ciężarówka jak ta, i to z przyczepą, też zostawia głębokie ślady.

Nie jeździsz tu często? Ale bydło na sprzedaż wozicie parę razy do roku, tak?

Aha.

Byłeś kiedyś w domku myśliwskim?

Raz czy dwa.

Samochodem czy konno?

Konno.

Norville odpowiadał półgębkiem, patrząc na przyczepę, w której miotały się wystraszone konie.

Fiona będzie miała z nimi niezły bal.

Często to robi?

Czasami. Poza tym ludzie z okolicy już od dawna przyprowadzają do niej konie, z którymi nie dają sobie rady. Ona ma do koni taką rękę, jak mało kto. – Norville zamilkł na chwilę, po czym spojrzał na Matta i spytał znienacka: – Nie wiesz przypad­kiem, co stało się z Everlym?

Tylko to, co powiedział szeryf. Hanifen uwziął się na Fionę, ale to bzdura. Ta dziewczyna nie skrzywdziłaby nawet muchy. Kto jak kto, ale szeryf powinien o tym wiedzieć.

Na pewno wie, co robi – mruknął Norville.

I nigdy się nie myli?

A co ja mam do tego – żachnął się Norville. – Robię swoje i już.

Twoja sprawa – skwitował Matt, wzruszając ramionami. – Zastanawiam się tylko, czy Hanifen byłby w stanie zmajstrować przeciwko komuś fał­szywe oskarżenie.

Charliego przytkało, jednak Matt, uważając te­mat za wyczerpany, podszedł do bramy w płocie,

który ogradzał wielkie pastwisko, i otworzył ją szeroko.

Możesz podjeżdżać! – zawołał. – Będę cię pilotował.

Dobra! – odkrzyknął Charlie, gramoląc się do szoferki. – Pamiętaj, że muszę stanąć jakieś trzy metry przed bramą.

Zręcznie manewrując ciężarówką, Norville usta­wił tył przyczepy frontem do wejścia na pastwisko. Potem wyciągnął z szoferki żelazne drążki i razem z Mattem zaczęli robić prowizoryczne bariery do ograniczenia przestrzeni między przyczepą a we­jściem. Kiedy byli już prawie gotowi, usłyszeli tętent kopyt. Nadjeżdżała Fiona na swoim szpaku0. Norville poczekał, aż podjedzie, i opuścił pomost. Matt patrzył jak urzeczony. Dzikie konie, jeden po drugim, jak burza zbiegały po pomoście, łapały wiatr i pędziły w zieloną dal pastwiska. Niestety nie była to już bezkresna dal prerii, bo człowiek ustawił płot. Mus­tangi cwałowały jeszcze przez chwilę, po czym zbiły się w stado w najodleglejszym krańcu łąki.

Fiona wręczyła Charliemu umowę i ręcznie wypisa­ne pokwitowanie odbioru pięciuset dolarów w gotów­ce. Rudzielec z namaszczeniem złożył podpis na łopoczącej na wietrze kartce.

Dzięki, Charlie.

Mruknął coś niewyraźnie. Widać było, że cały czas przetrawia to, co Guiliani powiedział mu o Hanifenie.

Matt spojrzał na Fionę.

Chcesz, żebym ci pomógł?

Nie, dziękuję – odparła chłodno. – Dziś konie będą tylko przyzwyczajać się do biegania w ogrodze­niu. Poza tym – spojrzała na zegarek – przyjedzie do pomocy chłopak z miasta.

A mogę popatrzeć?

Jeśli nie masz nikogo innego, na kim mógłbyś się wyżywać...

Niestety jestem zdany na ciebie – odparował Matt, wsuwając do ust ulubiony cedrowy patyczek do żucia.

Rób, jak chcesz – burknęła. – W każdym razie to spory kawałek.

Charlie podrzuci mnie na ranczo i wezmę jakiegoś konia.

Mówiłam, rób, jak chcesz.

Charlie zamykał już drzwi szoferki. Matt poma­chał ręką i pobiegł do ciężarówki. Norville nie wyglądał na zachwyconego i przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Matt, odprowadzając wzro­kiem półciężarówkę z dumnym znakiem biura władz hrabstwa i zdezelowaną przyczepę, pomyślał, że rudzielec na pewno należy do sympatyków Głosi­cieli Prawdy. Jeszcze jeden wierny druh Deksa Hanifena.


Na końcu olbrzymiego pastwiska wydzielono padok do układania koni. Był to spory plac otoczony ogrodzeniem z polakierowanych na czerwono me­talowych rur. Dwa dodatkowe ogrodzenia biegły równolegle, tworząc coś w rodzaju korytarza. Mus­tangi biegały po padoku.

Fiona na Fincherze ostrożnie okrążała każdego z nich, nakierowując na ogrodzenie. Mustangi biega­ły w kółko i przy każdym okrążeniu musiały prze­biec przez korytarz.

Na końcu korytarza znajdowała się solidna bram­ka przymocowana do dwóch ustawionych pionowo rur o wysokości blisko dwóch metrów. Na samej górze między rurami wisiała szeroka deska z wy­rżniętym otworem, przypominająca średniowieczny pręgierz, w którym unieruchamiano głowę nieszczęś­nika. Tutaj otwór, obity grubą warstwą miękkiej skóry, był tak duży, aby mógł objąć szyję konia. Matt domyślił się, że kiedy mustangi oswoją się z koryta­rzem, następna lekcja odbywa się przy pomocy pręgierza, który można obniżać na wysokość koń­skiego łba.

Stal przy za ogrodzeniem już prawie godzinę. Kiedy Charlie wyrzucił go na ranczu, poszedł do stajni, osiodłał Pilsnera i wrócił na łąkę. Teraz z wielkim zainteresowaniem obserwował poczyna­nia Fiony. Parę minut po drugiej zjawił się chudy, wyrośnięty nastolatek, który podjechał dumnie na jednym z koni zaprzęgowych z Bar Naught. Wciąż pozostając w siodle, chłopak otworzył bramkę i wje­chał na padok.

Już jestem!

Fiona zajęta była wielkim, pięknym srokaczem0, który wyraźnie wyłamywał się. Był to zapewne przy­wódca maleńkiego stada, które przywiózł Norville. Mustang nie miał ochoty biegać w kółko i próbował przebiec na ukos, przed Fioną, która tak wymanew­rowała Fincherem, że oba konie stanęły naprzeciwko siebie. Kiedy mustang próbował umknąć, Fincher natychmiast tarasował mu drogę.

Spóźniłeś się, Robbie! – krzyknęła Fiona, nie spuszczając oczu z mustanga.

Ojej, to tylko...

Żadnego gadania. Zjeżdżasz z padoku i cze­kasz, dopóki ciebie nie zawołam.

W końcu udało się. Srokacz ugiął się i przyłączył do reszty koni, które posłusznie biegały po kole. Robbie nie ruszał się z miejsca.

Zjeżdżaj z padoku, słyszałeś?

No dobra...

Mrucząc coś pod nosem, chłopak jak niepyszny wyjechał za ogrodzenie, demonstracyjnie trzaskając bramką.

Wywaliła mnie – pożalił się Mattowi, uwiązując swojego konia koło Pilsnera.

Z Fioną nie ma żartów, co?

Mogłaby być klawiszem.

To po co tu przychodzisz?

Bo mi kazali – burknął chłopak.

Matt uśmiechnął się, nie spuszczając oczu z Fio­ny. Właśnie zeskoczyła z Finchera, wyprowadziła go z padoku i wróciła do mustangów. Stała teraz przed nimi sama, przed czworonożnymi istotami z dalekiej prerii, którym miała zamiar dać zastrzyk cywilizacji.

Czasami warto robić to, co każą, o ile w innym razie czeka cię coś jeszcze gorszego – stwierdził filozoficznie Matt. – Co takiego przeskrobałeś?

A tam! Coś mi wpadło do ręki w supermar­kecie. A co pana to tak interesuje?

Bo byłem taki sam w twoim wieku, pomyślał Matt. Też tak się stawiałem. Zero autorytetów i głupia nadzieja, że ze wszystkiego uda się jakoś wykręcić.

Za moich czasów kazali sprzątać toalety na Grand Central Station.

A skąd pan to wszystko wie?

Chłopak, choć usilnie starał się sprawiać wraże­nie, że wszystko ma gdzieś, nie odrywał oczu od Fiony. Robiła teraz sama to, co wcześniej robił za nią Fincher. Pracowała z opornym srokaczem. Kiedy mustang odwracał się zadem, szła na niego, kiedy ustawił się przodem, cofała się.

W swoim czasie też coś niecoś przeskrobałem – wyjaśnił oględnie Matt.

Jego grzechy na pewno były większe niż przygody Robbiego w supermarkecie, ale chłopak nie musiał o tym wiedzieć.

Poradzisz sobie, Robbie.

Chłopak zabawnie wywrócił oczami.

Chciałbym zobaczyć pana na moim miejscu. Jak pan się męczy z Fioną.

Biedny Robbie. Tak się starał, żeby uchodzić za luzaka, który gardzi całym światem, a przecież sprawa była ewidentna. Uwielbiał Fionę i konie i liczył sekundy, kiedy w końcu wolno mu będzie

wejść na padok. Choć jednocześnie ten groźny srokacz budził w nim lęk.

Robbie! Chodź, teraz twoja kolej!

Chłopak zbladł.

Poradzisz sobie z tą szkapą – powiedział Matt, uciekając wzrokiem.

Chciałbym widzieć pana na moim miejscu – powtórzył Robbie dziwnie słabym głosem.

Robbie! – zawołała znów Fiona. – Chodź, pokaż, co potrafisz.

Chłopak nagle sprężył się w sobie, wspiął się jak małpka na płot i zeskoczył z drugiej strony.

Chodź tu bliżej – kusiła Fiona. – Chyba nie chcesz, by sobie pomyślał, że się go boisz.

Wcale się go nie boję – oznajmił Robbie, powoli ruszając z miejsca.

Tak dobrze. Podchodź powoli i spokojnie. Nie zapominaj, że on wcale tego nie chce. Pomyśl jednak, jak mu jest teraz źle. Złapali go, choć wcale się o to nie prosił. On nie chce tu być. Tak jak ty, Robbie. Ale ty mu pomożesz, pokażesz, że to wcale nie takie straszne. A teraz najważniejsze, Robbie. Uszanuj go. Niech zrozumie, że wiesz, jak mu jest piekielnie ciężko.

Fiona cofnęła się o krok, ustępując Robbiemu miejsca. Chłopak natychmiast też się wycofał.

Robbie, to ty jesteś facetem, który ma mu to wszystko pokazać.

Nie wiem – szepnął chłopak i podejrzanie zadrżał.

Wiesz, wiesz, Robbie. A teraz nadasz mu imię.

Ball-Buster?

Fiona delikatnie dotknęła jego ramienia.

Może wystarczy Buster? – Była wobec chłop­ca tak samo łagodna i pełna szacunku, jak wobec dzikich koni, kiedy podczas pierwszej lekcji, pod­chodząc do nich i cofając się, uczyła je, co to jest człowiek. Teraz też, gdy dziki ogier nadal kręcił się niespokojnie i kładł uszy, Fiona mówiła swoje mądre i łagodne rzeczy: – Robbie, doskonale czu­jesz, co Buster przeżywa. Rozumiesz, że ma przechlapane. Ale powiedz mu, że będzie lepiej. Bę­dzie dobrze.

Przez następne pół godziny Matt patrzył, jak Fiona umiejętnie pokonała strach Robbiego i usta­wiła go w pozycji dominującej wobec mustanga. Obserwował, jak Robbie wprowadził Bustera do korytarza, a Fiona zamknęła bramkę. Przestraszony koń szarpnął się, a Matt omal nie połknął cedrowego patyczka, kiedy Robbie wspiął się po metalowym drążku i opuścił górną część pręgierza. Buster kwiknął przeraźliwie i zaczął się miotać, usiłując uwolnić szyję. Wtedy znów Fiona wkroczyła do akcji i łagod­nym głosem podpowiadała chłopakowi, jak uspokoić przerażonego konia. Buster przestał szaleć i pręgierz znów powędrował w górę. Matt widział, jak Fiona i Robbie przybijają piątkę i chłopak, szczęśliwy i dumny jak chyba nigdy w życiu, odjeżdża do domu.

I choć Norville uprzedzał, że Fiona ma nad­zwyczajną rękę do koni, Matt był zszokowany. Bo zobaczył również, jak Fionie udało się dokonać metamorfozy w zbuntowanym nastolatku. Ta młoda kobieta ma nie tylko fenomenalne wyczucie czworo­nogów. Tak samo wyczuwa nastroje ludzi.


Pojechał brzegiem szerokiego strumienia, który wytyczał najbardziej oddaloną od szosy wschodnią granicę posiadłości. To gdzieś tutaj, trochę dalej na wschód, na zboczu góry stał domek myśliwski. Przed przyjazdem do Bar Naught Matt godzinami studio­wał zdjęcia satelitarne i dokładne mapy, starając się zachować w pamięci jak najwięcej szczegółów. Ale to wszystko za mało. Żeby doskonale poznać teren, trzeba samemu zjeździć go wzdłuż i wszerz.

Zeskoczył na ziemię i pozwolił Pilsnerowi wejść do płytkiego rozlewiska przy brzegu, żeby koń ugasił pragnienie. Sam wyjął z kieszeni lornetkę Everly'ego, jeszcze bardziej dokładną niż jego, i spojrzał w stronę pastwiska. Gigantyczną łąkę otaczały wzgó­rza, będące forpocztą gór wyrastających na horyzon­cie. Jedno ze wzniesień jak gigantyczny palec wdzie­rało się na łąkę i zasłaniało padok, na którym Fiona układała mustangi. Matt mógł dojrzeć tylko górną część czerwonego ogrodzenia.

Guiliani był już w Wyomingu, kiedy wraz z Ja­zem, synem Ann, przemykali się wśród skał, przypa­dając co chwila do ziemi, pewni, że w końcu trafią do nich jak do tekturowych kaczek, do których strzela się na jarmarku. Tak, dopiero teraz mógł zobaczyć, jak naprawdę wygląda Wyoming. Przepiękna, górzy­sta kraina pod bezkresnym nieboskłonem. Wielkie połacie nieużytków, rozległe bory, gdzie drzewa nie rosną tak gęsto jak na wschodzie. Jakie to wszystko inne niż ciasne zaułki, wśród których się wychował, widząc w górze tylko skrawki szarego nieba.

Zadowolony z oględzin, Matt przykucnął nad strumieniem i nabrał wody w dłonie. Była lodowata i krystalicznie czysta. Wypił kilka łyków i dalej wpatrywał się w wartki nurt. Fiona...

Fiona, ta niezwykła kobieta, która kryje w sobie jakąś najpewniej mroczną tajemnicę, a zarazem obłaskawia dzikie konie i zbuntowanych nastolat­ków. Należy do tych nielicznych ludzi, którzy nie próżną gadaniną, ale swym postępowaniem zmienia­ją świat na lepsze. W sercu Matta zapaliła się iskierka czułości. Wyjął z kieszeni komórkę i przesłał tajny meldunek. Adresat: CW 006 ( co znaczyło: Christo Weisz, lat sześć). Treść meldunku: „Rekonesans trwa. Widziałem, jak poskramia się mustangi. Cze­kam na instrukcje. MG 036".

Melancholijny nastrój nie opuszczał Matta. Posie­dział jeszcze chwilę przy strumieniu, po czym wes­tchnąwszy głęboko, wstał i zaczął rozglądać się dookoła. Nagle znieruchomiał. Nie, to niemożliwe, żeby gołym okiem mógł coś dojrzeć z tak dużej odległości. Szybko chwycił lornetkę i nakierował ją na zbocze jednego ze wzgórz. Starannie nastawił ostrość. Teraz widział bardzo dobrze. Grube pnie sosen, wzbijających się w niebo. Nic więcej. Na pewno zwykłe przywidzenie.

A jednak nie. Coś błysnęło. Metal? I nagle, na jedno mgnienie, jakiś ruch i ta dziwna gra kolorów, inny odcień zieleni. Moro. Żołnierz? Metal i moro. Snajper. Tam, wśród sosen, przyjmuje dogodną pozycję. Będzie strzelał. Dokąd? Matt błyskawicz­nie obliczył tor pocisku i zasięg. Jeśli ten ktoś będzie strzelał, to na pastwisko.

Fiona.

W jednej sekundzie Matt był w siodle. Rąbnął Pilsnera łydkami. Pędź! Koń posłuchał od razu, błyskawicznie przeszedł w cwał, instynktownie skręcając na zachód, w stronę stajni. Nie, Pilsner, nie tam. Matt mocno ściągnął lewą wodzę i teraz Pilsner gnał już w kierunku pastwiska. Matt, pochylony nisko nad szyją konia, odmierzał w myślach sekun­dy. Kiedy padnie strzał? Wszystko wskazywało na to, że niemiłosiernie szybko.

Gwałtownie ściągnął prawą wodzę i koń pobiegł wzdłuż niewielkiego wzniesienia terenu. Matt miał nadzieję, że w ten sposób ukryje się przed wzrokiem snajpera. Może go jjednak dojrzał? I zrezygnuje z ataku? Raczej nie. Po prostu odda nie jeden strzał, a dwa.

Jadąc za wzniesieniem, nie widział pastwiska ani zbocza, na którym czyhał snajper. Nakierował konia i Pilsner wspiął się na szczyt niewielkiego wzgórza porośniętego drzewami. Matt zeskoczył z konia i sięgnął po lornetkę. Gdzie jesteś, ty... Nie dojrzał nic. Wściekły, że stracił kilka cennych sekund, wskoczył na siodło, zjechał w dół, na drugą stronę wzniesienia, i znów walnął konia łydkami.

Jeszcze trzysta metrów. Nie, chyba pięćset. Sły­szał w uszach wiatr i głuchy tętent kopyt. Jeśli Fiona go zobaczy, na pewno zrozumie, że dzieje się coś strasznego. Ale wtedy, odruchowo zacznie iść w jego stronę, stając się dla snajpera jeszcze lepszym celem. Krzyknął do niej przez wiatr, żeby uciekała. Nie usłyszała. Stała na padoku, przed mustangiem, widocz­na jak na dłoni.

Nagle zobaczyła go. Znieruchomiała, a on sku­pił w sobie całą siłę woli. Boże jedyny, spraw, by pojęła, że jeśli on pędzi tak do niej jak wariat, to nic dobrego nie wisi w powietrzu. Niech natychmiast schowa się za mustangiem. Ale ona otworzyła bramkę, wypuściła konia na większy wybieg i dalej stała nieruchomo, bez żadnej osłony, oprócz tych cholernych czerwonych rurek.

Jeszcze dwieście metrów.

Nagle Fiona zaczęła iść. Przeszła jeden metr, dziesięć. Kiedy przeszła dwadzieścia, pierwsza kula świsnęła jej koło ucha i wryła się w ziemię parę metrów przed nią. Snajper celował w głowę. Nie trafił. W tej sekundzie Fiona zrozumiała wszystko. Ta kula i Guiliani pędzący do niej jak szalony. Rzuciła się na ziemię. Znów usłyszała świst i druga kula wbiła się w ziemię parę centymetrów od jej głowy. Krzyknęła przeraźliwie i zaczęła czołgać się w kierunku ogrodzenia. Kiedy wsuwała się pod najniższy drążek, padł trzeci strzał. Kula trafiła w ten właśnie drążek.

Jeszcze czterdzieści metrów.

Matt wiedział, że jest tylko jedna, jedyna szansa. Musi złapać Fionę i wciągnąć na siodło. Ale mogła być tak przerażona, że będzie się bała ruszyć z miejs­ca. Na szczęście Fiona wysunęła się spod ogrodzenia i zaczęła czołgać się w stronę Matta, czując pod palcami, jak ziemia drży od kopyt Pilsnera.

Usłyszała krzyk Matta i pomyślała, że może jeszcze nie umrze. Zrozumiała, co ma zrobić. Pod­niosła się, przykucnęła, a kiedy zobaczyła kopyta Pilsnera, poderwała się. Tam w górę, gdzie była ręka Matta. Wtedy padł czwarty strzał i kula zaryła w ziemię. W miejsce, gdzie przed chwilą leżała Fiona.

Matt, trzymając wodze zebrane w jednym ręku, przechylony był prawie pod brzuch konia. Jego palce jak kleszcze zacisnęły się na ręku Fiony i pociągnęły ją w górę. Przestraszony Pilsner wierzgnął i przez jedną straszną sekundę dziewczyna była pewna, że zrzuci ich oboje. Ale Matt, jakby zrośnięty z koniem, odchylił się i dalej ciągnął ją w górę. Nadludzkim wysiłkiem udało jej się przerzucić lewą nogę. Jesz­cze jeden wysiłek i usiadła na kłębie konia, przed siodłem, nie łapiąc jednak równowagi, ponieważ jej lewa stopa zaplątała się w wodze. Przeraziła się, że jeśli zacznie szarpać nogą, Pilsner zatrzyma się. Wtedy Matt stanął w strzemionach i chwyciwszy ją jedną ręką wpół, pomógł uwolnić stopę. Teraz mogła już wsunąć się w siodło.

Boże. Nie umarłam.

Pilsner rwał do przodu jak szalony. Matt usiadł w siodle. W lewym ręku trzymał wodze, prawą obejmował Fionę. Siedziała wtulona plecami w jego szeroką klatkę i usiłowała zebrać myśli. To, co zrobił Guiliani, wymagało wielu tygodni treningu. Więc jakim cudem tego dokonał? I skąd wiedział, że ktoś będzie chciał ją zabić? Wydało jej się to podejrzane. Ale teraz już wszystko wydawało jej się podejrzane.

Dawno wyjechali z pastwiska i zbliżali się do zbocza góry porośniętej lasem. Mijali już pierwsze drzewa, a Matt dalej poganiał Pilsnera. Koń biegł resztką sił. Jego boki były mokre od potu, chrapy pokryte pianą, oddech prawie niesłyszalny.

Matt! Jeśli się zaraz nie zatrzymamy, Pilsner padnie.

Jeszcze tylko sto metrów, potem wjedziemy między drzewa.

Mimo zamętu w głowie i obolałego ciała Fiona czuła, że po tych stu metrach będzie następnych sto. A Pilsner będzie biegł i biegł, dopóki wytrzyma jego serce, o ile wcześniej nie potknie się i nie złamie nogi na zdradliwym, nierównym gruncie. Był ułożo­ny do gry w polo i całe życie biegał po gładkiej murawie, lecz najważniejsze jest serce, bo Pilsner, zgodnie z końskim zwyczajem, sam się nie zatrzyma.

Zanim Matt zdążył zareagować, chwyciła za wo­dze i szarpnęła. Koń zatrzymał się, a Fionę odrzuciło w tył. Tracąc równowagę, całym ciężarem ciała uderzyła w Matta i oboje zsunęli się z siodła na gruby, miękki dywan z igliwia. Guiliani błyskawicz­nie zerwał się na nogi i spojrzał na Fionę, jakby chciał ją udusić. Również się poderwała i stali teraz naprzeciwko siebie jak dwóch zapaśników szykują­cych się do walki.

Jeśli jeszcze raz zrobisz coś równie kretyń­skiego...

To co?! – wybuchnęła. – Czyś ty zwariował?!

Nie widzisz, że Pilsner jest ledwo żywy! Popatrz na jego boki... – Nagle przerwała i dokończyła już spokojniejszym głosem: – Matt, to nie znaczy, że nie jestem ci wdzięczna, ale widzisz, po prostu uważam...

Tak, tak, po prostu uważasz – mruknął wściek­ły, trzymając się za obolałą nogę.

Koń jest wyczerpany do granic możliwości. Ale powtarzam, jestem ci ogromnie wdzięczna.

Wciągnął głęboko w płuca kryształowe górskie powietrze i nie patrząc na Fionę, rzucił przez zęby:

Przede wszystkim jesteś rozpuszczoną smar­kulą, która zawsze próbuje postawić na swoim!

To wszystko? – powiedziała drżącym głosem, czując, że jej oczy wilgotnieją.

A tak! – warknął Matt, usiłując ustawić obolałą nogę. -A łzy możesz sobie darować, księżniczko. Na ich widok robi mi się niedobrze.

Bez obaw. Raczej wytłumacz, o co ci chodzi z tym stawianiem na swoim!

No, na przykład teraz. Zamiast całować mnie po rękach, wydzierasz się na mnie.

Jeszcze parę metrów i koń by padł!

Matt odwrócił się, podniósł z ziemi pognieciony kapelusz i zajął się przywracaniem jego pierwotnego kształtu.

Jak ma się takie dobre serce, to lepiej chodzić na piechotę.

Może i tak – powiedziała sucho i chwyciwszy za wodze, zaczęła obracać Pilsnera, żeby sprowadzić go w dół.

Nie tędy – powiedział Matt kategorycznym tonem, wyjmując jej wodze z ręki. – Idziemy w górę.

Ruszył natychmiast, koń szedł posłusznie obok, a za nimi kroczyła pełna wątpliwości Fiona.

Matt, przecież jest już prawie ciemno. Dokąd idziemy?

Do domku myśliwskiego.

To parę kilometrów stąd.

Zatrzymał się w pół kroku i puścił Pilsnera, potem odwrócił się i spojrzał z góry na Fionę.

Wiem, jak tam dojść.

Przecież trzeba iść w dół, po zboczu.

Gdzie czeka twój kolega snajper?

O Boże!

Jej oczy znów napełniły się łzami, których tym razem nie zdołała powstrzymać. Płakała tak bardzo, że Matt nie potrafi już porządnie pomyśleć, a gdzieś, za sosną, czekał snajper, żeby ją zabić. A agent Guiliani, chociaż łzy ponoć nie wzbudzały w nim pozytywnych uczuć, przygarnął ją do siebie.

Pozwól, księżniczko, żebym mógł ciebie chro­nić – szepnął patetycznie i najzupełniej poważnie. Potem odgarnął włosy z jej czoła i spojrzał w śliczną, zarumienioną od płaczu twarz Fiony. Czuł jeszcze gniew, dlatego jego usta zażądały jej warg w sposób kategoryczny. Na wpół jeszcze w szoku, oddała pocałunek. Też gniewnie, też żarliwie, z namiętnoś­cią, jaką po raz pierwszy w sobie odkryła.



Rozdział 8


Oprócz namiętności, żarliwy pocałunek obudził w Fionie jeszcze jedno pragnienie. Poczucia bezpieczeństwa. Raptem ten duży, ciepły męż­czyzna wydał jej się jedynym schronieniem, jakie­go świat może jej teraz użyczyć. Wcisnęła się w niego, jakby chciała schować się za jego sercem. Matt zachwiał się i oboje znów wylądowali na miękkim poszyciu. Nie puścił jej, tylko jeszcze mocniej otoczył ramionami. Znów pocałował, i znów gorąco. I tak nieskończenie delikatnie. Zadrżała, ogarnięta nową falą uniesienia. Ale już powracała rzeczywistość, a razem z nią mieszanina gniewu i strachu, wstydu i wdzięczności. Ot­worzyła oczy.

Przepraszam, że tak... tak się stało.

A ja wcale nie przepraszam – szepnął, głaszcząc leciutko jej policzek i szyję.

Czy my zawsze będziemy się kłócić? – odszepnęła.

Nie – uśmiechnął się. – Jeśli będziemy tak delikatnie się całować.

Zarumieniła się, przypomniawszy sobie ich pierw­szy, dziki pocałunek. Jej rumieniec nie był żadnym fortelem, kobiecą sztuczką, jako że przy Matcie wszelkie trzepotania rzęsami i robienie słodkich minek wydawały się bezdennie głupie.

Usłyszała, jak Pilsner niecierpliwie grzebie nogą.

Musimy iść – powiedziała cicho.

Tak, tak, idziemy.


Do domku myśliwskiego dotarli w godzinę po zapadnięciu zmierzchu. Byli zmęczeni i głodni. Fiona zaprowadziła Pilsnera do stajni, wytarła słomą i sypnęła owsa. W tym czasie Matt obszedł dom dookoła, zastanawiając się, jak dostać się do środka. Wszystkie drzwi i okna były starannie pozamykane, a nie wziął ze sobą żadnych chytrych przyborów, dzięki którym można sforsować wszelkie zamki i zabezpieczenia. Zastosował więc najprostszą meto­dę. Spory kamień bez trudu pokonał grubą szybę w drzwiach wejściowych. Kiedy nadeszła Fiona, Matt czekał na nią w otwartych drzwiach.

Milady, zapraszam.

Nie ofuknęła go za arystokratyczny tytuł, tylko ostrożnie weszła do środka, starając się nie stąpnąć na odłamki szkła, i sięgnęła ręką do kontaktu.

Nie – zaprotestował Matt, przytrzymując jej rękę. – Nie możemy ryzykować. Są tu jakieś świece albo latarki?

Oczywiście. W spiżarni. Stoją tam też lampy naftowe.

Weszli po ciemku do kuchni. Fiona znikła w spi­żarni, za chwilę była z powrotem, trzymając w ręku dwie zapalone lampy naftowe.

Może włączę chociaż ogrzewanie?

Dobrze. Rozejrzę się trochę, a może ty zrobisz coś do jedzenia? Są tu jakieś puszki.

Fiona wzięła pierwszą z brzegu i roześmiała się.

Lubisz jedzenie dla piesków?

Ale Matt już się wymknął, więc poszła do ła­zienki, nastawiła termostat i bojler. Potem wróciła do kuchni i poszperawszy w puszkach, znalazła dwie całkiem przyzwoite, z mielonką i zielonym grosz­kiem. Przełożyła zawartość do garnka, zamieszała i postawiła na maleńkim ogniu. Ponieważ Matt wciąż nie wracał, znów poszła do łazienki, by się odświeżyć. Umyła ręce, ochlapała twarz zimną wo­dą. Kiedy wróciła do kuchni, kolacja była już gotowa, więc wyłączyła palnik, wzięła ze stołu lampę naf­tową i poszła szukać Matta.

Sprawdziła wszystkie pokoje na parterze. Guilianiego nigdzie nie było. Zauważyła, że drzwi do piwnicy są uchylone. Zszedł na dół? Fiona wcale nie miała ochoty pójść jego śladem. Nigdy nie była w piwnicy pod domkiem myśliwskim. Wsadziła głowę w uchylone drzwi i zawołała cicho:

Matt! Jesteś tam?

Nic, żadnej odpowiedzi. Iść czy nie iść? Fiona ofuknęła siebie w duchu, że jeśli nie pójdzie, to znaczy, że jest ostatnią ofermą. Z drżeniem serca, starając się nie patrzeć na swój monstrualny cień na ścianie, zeszła po schodach i znów zawołała:

Matt!

Cisza, ale po chwili do jej uszu dobiegł dziwny dźwięk. Jakby ktoś w coś uderzył. Odgłos dobiegł zza drzwi w ścianie, która na pewno stanowiła część fundamentów. Otworzyła drzwi i weszła do szero­kiego korytarza o długości prawie pięćdziesięciu metrów. Ściany korytarza były z żużlobetonu. Serce Fiony zabiło niespokojnie, jednak dziwne przeczu­cie, że Matt gdzieś tutaj musi być, pchało ją do przodu. Doszła do końca korytarza i otworzyła następne drzwi. Znów wielki korytarz, a w nim czworo żelaznych drzwi. Wybrała pierwsze z brzegu. Nacisnęła ciężką klamkę i zobaczyła światło naf­towej lampy.

Znalazła się w olbrzymim pomieszczeniu, prawie hali. Powietrze przesycone było zapachem żelaza i smaru. Pod ścianami stały stosy drewnianych skrzyń, na każdej widniał numer namalowany czarną farbą. Guiliani siedział na podłodze, plecami oparty o betonową ścianę. Obok niego żelazny drąg i otwar­ta skrzynia. Matt trzymał karabin automatyczny. Takie karabiny Fiona oglądała tylko na filmach.

Odwróciła się i uciekła. Przez jeden korytarz, przez drugi, schodami na górę. Uciekła przed śmier­telną ciszą bunkra wypełnionego bronią, która niosła śmierć. Bunkra, który Everly kazał wykopać pod domkiem myśliwskim zbudowanym trzydzieści lat temu przez jej ojca.


Głód okazał się silniejszy. Matt odłożył karabin do skrzyni i postanowił zakończyć przeszukiwanie tunelu strachu. Wracając na górę, zajrzał do piwnicz­ki, gdzie składowano wino. Spojrzał z uznaniem na etykiety i wybrał butelkę białego wina znanej marki.

Fiona, trzymając przy ustach zaciśniętą pięść, siedziała przy stole w ciemnej kuchni. Lampa była zgaszona. Matt świetnie rozumiał księżniczkę. Była w szoku, targała nią rozpacz. Everly wykorzystał jej ukochane ranczo do tak strasznych i ohydnych celów.

Głodny żołądek znów dał znać o sobie. Matt postawił lampę na stole, otworzył wino i napełnił dwa kieliszki jasnozłocistym płynem. Wiedział, że pocieszanie Fiony nie ma sensu. Takich faktów nie da się pomniejszyć. Zobaczyła na własne oczy stosy skrzyń z bronią, a parę godzin temu ktoś do niej strzelał. Prawdopodobnie był to ten sam snajper, który wykończył Everly'ego. Nie, nie ma sensu jej pocieszać. Jednak musiał coś zrobić. Pochylił się i objął Fionę ramionami. Natychmiast wtuliła się w niego jak dziecko, a Matt natychmiast jej zaprag­nął. Tak. Kochać ją, żeby wygnać z niej ból.

Westchnęła i wysunęła się z jego objęć.

Już w porządku?

Myślałam, że nie można już bardziej nienawi­dzić – powiedziała łamiącym się głosem.

Może... może chcesz opowiedzieć o Żołnierzyku?

Wstała szybko z krzesła, chwyciła za łyżkę i po raz ostatni zamieszała w garnku. I nagle zaczęła mówić. O tym, jak zdecydowała, że wraca na ranczo i zabiera ze sobą Żołnierzyka. I jaki to był wielki błąd, bo Everly czuł się właścicielem wszystkiego. Bar Naught, Fiony. I Żołnierzyka. Kiedy nadszedł czas wielkiego pokazu rodeo, organizowanego co roku w Denver, Everly wymyślił, że Fiona ma jechać tam z Żołnierzykiem. Starała mu się wytłumaczyć, że to bez sensu. Gdzie tam takie zawody dla Żołnierzyka, który startował w konkurencjach olimpijskich. Ale Everly się uparł. Chciał, żeby Żołnierzyk wygrał, a splendor spłynął na Bar Naught i jego właściciela.

To wszystko wygrał mój Żołnierzyk – powie­działa smutnym głosem, wskazując na szafkę, gdzie za szkłem stały rzędy pucharów. – Zamilkła, zajęta nakładaniem potrawy na talerze. – Ile chcesz, Matt?

Dużo. I na pewno poproszę o repetę.

Fiona podała mu wypełniony po brzegi talerz.

Chwycił go skwapliwie i zaczął pałaszować. Kiedy Fiona również zasiadła do stołu, Matt ostrożnie zapytał.

Opowiesz, co było dalej?

Tłumaczyłam, prosiłam, ale bez skutku. Everly zawsze robił to, co chciał. Poza tym, widzisz, choć zachowałam prawo własności, koń mieszka w Bar Naught. Tu ma swoje miejsce w stajni i dostaje obrok. Dlatego Kyle, w pewnym sensie, uważał mnie za swoją dłużniczkę. Że powinnam być mu wdzięczna i nie dyskutować. Tym bardziej, że już raz się wściekł, kiedy nie chciałam iść z nim na bal karnawałowy w Sheridanie. – Wypiła łyk wina i odstawiła kieliszek. – Był wściekły, że znów się postawiłam. Niezależnie od wszystkiego, szaleńst­wem było wyjeżdżać w taką pogodę, a co dopiero wieźć konia w przyczepie. Drogi były oblodzone, fatalna widoczność. Powiedziałam kategorycznie „nie" i byłam pewna, że sprawa jest zakończona. Tego dnia musiałam pojechać do miasta, by załatwić coś bardzo pilnego. I wtedy...

Matt domyślał się. Wtedy Everly, żeby postawić na swoim, załadował Żołnierzyka do przyczepy i wyjechał na szosę, choć doskonale wiedział, że na tym koniu może pojechać tylko Fiona.

Wróciłam trochę później, mówiłam ci, że drogi były oblodzone i jechałam bardzo powoli. A on...

Głos jej drżał. Przeżywała wszystko jeszcze raz.

Kiedy zobaczyłam, że boks Żołnierzyka jest pusty, natychmiast pobiegłam do telefonu, żeby zadzwonić na policję. Żeby go zatrzymali. Wtedy usłyszałam, że ktoś zajeżdża na dziedziniec. Pomyślałam, że Kyle wrócił.

Ale to nie był on?

Nie. To byli policjanci z patrolu drogowego. Powiedzieli, że Kyle wpadł w poślizg, pękł zaczep i przyczepa z Żołnierzykiem stoczyła się do parowu. Żołnierzyk przeżył. Był tam, uwięziony w tych blachach... Chcieli go zastrzelić, ale... ale Kyle powiedział, że ja... że na pewno będę chciała sama zastrzelić swojego konia.

Matt nie odezwał się ani słowem. Siedział bez ruchu, podpierając głowę rękoma. Tak, Fiona miała święte prawo, żeby znienawidzić. Bo odtąd każda godzina, jaką spędzała przy koniu, szalonym już do końca życia, była nową godziną nienawiści do Ever­ly'ego. Zrozumiał, dlaczego tamtej nocy, kiedy spot­kali się w boksie Żołnierzyka, przyznała, że gotowa jest ucałować każdego, kto zabił tego sukinsyna Everly'ego.

Wzięłam na wszelki wypadek strzelbę. Na miejscu było już parę osób. Przywieźli palnik acety­lenowy i cięli przyczepę. A mój Żołnierzyk ... – Jej oczy zalśniły łzami. – Mój Żołnierzyk... krzyczał. Och, Matt, tak strasznie długo nie mogłam mu zrobić usypiającego zastrzyku. W końcu udało się. Potem go wyciągnęli. Okazało się, że od tych palników ma popalone ciało. Dlatego teraz boi się. Ciągle, bez przerwy się boi. Matt! On nie miał ani jednej złamanej kości. On jest złamany tam... w środku.

To bardzo smutne, Fiona – powiedział Matt. Cóż innego mógł powiedzieć? Ale powiedział to najbardziej miękko, jak potrafił.

Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy.

Nie mogę sobie wybaczyć, Matt – przyznała drżącym głosem. – Dlaczego przywiozłam Żołnie­rzyka do Bar Naught? Jak mogłam mu coś takiego zrobić? Przecież to mój koń, koń, który zawsze mi ufał. Dlaczego wtedy go zostawiłam samego? Żeby ten drań...

Przecież nie mogłaś tego przewidzieć.

I co z tego? Nigdy już nie będę wierzyć sobie samej! – powiedziała głosem nabrzmiałym od łez. – Och, Matt, jak to wszystko boli!

I boli cię też, że to ja mogłem dotknąć Żoł­nierzyka, pomyślał smutno Matt. Że nie wiesz, dlaczego tak się stało. Ja zresztą też.


Christo w końcu zasnął. Zadanie dość trudne, kiedy ma się dopiero sześć lat, a na dodatek wuj Matt przysłał nowy meldunek. Ten meldunek był adreso­wany do samego Christa i była w nim mowa o po­skramianiu mustangów. Garrett zaniósł chłopczyka do pokoju dziecinnego i wrócił do sypialni. Kirsten z uporem godnym podziwu usiłowała przyjąć pozy­cję, którą mogłaby określić jako względnie wygodną. Dzielna Kirsten nie pozwalała, żeby traktowano ją jak chorą osobę, jednak widać było, że powoli zaczyna mieć wszystkiego dosyć.

Martwisz się o Matta, prawda?

Guiliani potrafi zadbać o siebie – mruknął Garrett, odchrząknął i nagle oznajmił: – Ann i J.D. wpadną do nas na piwo.

Dzisiaj?

Tak, zaraz tu będą. Nie zabawią długo.

Garrett starał się, żeby jego głos zabrzmiał jak

najbardziej obojętnie, ale Kirsten już go przejrzała. Stało się coś i chcą o tym natychmiast porozmawiać. A więc na pewno sprawa jest bardzo ważna.

Podaj mi szlafrok i szczotkę do włosów.

Nie, Kirsten, oni nie będą tutaj wchodzić. Tobie jest potrzebny spokój.

Muszę wiedzieć, co się dzieje z Mattem.

Absolutnie się nie zgadzam.

Sir, nie proszę pana o pozwolenia.

Kirsten, nie wolno ci się denerwować. Pomyśl o dziewczynkach.

Będę się denerwować o wiele bardziej, jeśli nie dowiem się, co się dzieje. – W tym momencie dzwonek u drzwi dał znać o przybyciu gości. – Gar­rett, proszę, szlafrok i szczotka.

Westchnął ciężko. Wiedział doskonale, że nie powinien się na to godzić, jak zresztą i na wiele innych rzeczy, jednak trudno mu było przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni odmówił czegoś swojej żonie. Pomógł Kirsten usiąść, narzucił jej na ramiona szlafrok i podał szczotkę.

Pamiętaj, jeśli rozmowa zacznie cię zbytnio męczyć...

Dobrze, dobrze, sama powiem. A teraz idź już i otwórz te drzwi!

Za chwilę do pokoju weszła uśmiechnięta Ann, za nią J.D., dumnie niosąc trzy piwa i sok pomarańczo­wy dla ciężarnej. Na widok jej imponującego brzu­cha jego twarz przybrała dziwnie boleściwy wyraz.

Aż tak strasznie? – spytała Kirsten zatroskanym głosem.

Ann parsknęła śmiechem.

Nie przejmuj się nim. Jest w szoku. – Przerwała na chwilę i dokończyła wzruszonym głosem: – Zrobi­łam test. Kochani! Ja i J.D. też będziemy rodzić!

Na twarzy Garretta pojawił się niekłamany za­chwyt. No, teraz będzie okazja, żeby odbić sobie te głupie docinki J.D. o trudnym charakterze facetów, których żony zaszły w ciążę. Pełen szczęścia walnął kumpla w ramię.

No, kochany! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

Kiedy Ann i J.D. rozsiedli się na łóżku, Kirsten zapytała przyjaciółkę, co słychać u Jaza. Małżon­kowie wymienili między sobą znaczące, niezbyt wesołe spojrzenia.

W domu zachowuje się jak należy – powiedzia­ła Ann z kwaśnym uśmiechem. – Poza domem nie. Wczoraj przyłapali go w supermarkecie, kiedy pró­bował coś zwędzić.

W tym wieku każdy robi głupstwa. – Kirsten serdecznie pogłaskała Ann po ramieniu. Były sobie bardzo bliskie, szczególnie od chwili, gdy obu im było dane przeżyć rozpacz matki rozłączonej ze swoim dzieckiem. – Jaz na pewno z tego wyrośnie.

Oby! – skomentował cierpko J.D. – Ann ma nadzieję, że jak chłopak znajdzie sobie jakieś cieka­we zajęcie, to głupoty wywietrzeją mu z głowy.

Widać było, że mimo radosnej nowiny małżon­kowie nie są w najlepszych humorach, a J.D. wyraź­nie chciał mówić o czymś innym. Rozmowa szybko zeszła na temat przechwyconych maili. Garrett szyb­ko wyjaśnił Kirsten, o co chodzi.

Fiona Halsey wysłała mail do swego ojca na Florydzie, zawiadamiając go o śmierci Everly'ego.

O Guilianim w ogóle nie wspomniała – wtrącił natychmiast J.D.

Jej ojciec odpowiedział w ciągu kilku godzin

ciągnął dalej Garrett i wyrecytował z pamięci:

Nie poddawaj się. Dotrzymaj słowa. Pamiętaj o starym porzekadle: Trzech dochowa tajemnicy, jeśli dwóch pożegna się z życiem. Żaden dobry uczynek nie uchodzi bezkarnie. Uściski. Tato.

Kochany tatuś! – bąknęła Kirsten. – Tylko co to wszystko znaczy?

Tłumaczyliśmy to sobie różnie – wyjaśniła Ann. – Że Everly zabrał swoje tajemnice do grobu, że ojciec ostrzega Fionę, by nie wdawała się w żadne układy i pilnowała swoich spraw na ranczu, ale dziś...

Dziś Tsumagari, nasz informatyk, uderzył na alarm – przerwał J.D. – Garrett, on jest bardzo zaniepokojony. Korespondencja Fiony chodzi przez jakiś węzeł w sieci, której Tsumagari nie może rozgryźć. To zupełnie zmienia postać rzeczy. Po­myśl chociażby o tych dobrych uczynkach. Rozu­miesz, Garrett?

Oczywiście, że rozumiał. Jakaś obca siła wydaje Fionie dyspozycje. Żadnych dobrych uczynków. Komu ona miałaby je wyświadczać? Kto jest teraz na ranczu?

No i co, Garrett? – dopytywała się Kirsten.

Och, nic ważnego – odpowiedział z uśmie­chem. Przecież nie powie jej, że prawdopodobnie Matt został rozszyfrowany. Ktoś wie o Guilianim i jego zadaniu. Ktoś, kto ma sieć, do której nie może wejść nawet informatyczny geniusz Tsumagari.



Rozdział 9


Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem w No­wym Jorku, wiesz, w takim domu, gdzie schody ewakuacyjne są na zewnątrz budynku. Widziałaś na wielu filmach. Wolno mi było ich używać dopiero jak skończyłem sześć lat, kiedy stałem się dostatecz­nie ciężki...

Siedzieli w kuchni przy stole nad drugą już butelką wina i Matt łamał sobie głowę, co zrobić, żeby Fiona rozluźniła się i w końcu powiedziała mu, co naprawdę robi w Bar Naught. Teraz próbował zastosować metodę zwierzeń. Może otworzy się, jeśli pozna jego korzenie i grzechy cielęcego wieku. Rozpoczął do samotnego dzieciństwa. O tym, jak po dostatecznej porcji kopniaków zrozumiał, że wcale nie trzeba za każdym razem wyskakiwać jak diabeł z pudełka i rwać się do bitki. Jak matka wprowadziła do domu kolejnego faceta, niby na stałe, a Matt nie był taki chętny, żeby następny gościu łoił mu skórę. I dlatego jego domem stała się ulica.

Wyskrobując resztki mielonki z talerza, który napełniał trzy razy, pomyślał o Robbiem. Gdyby miał wtedy taką szansę jak ten chłopak... Cóż, było, minęło.

Nareszcie zaspokoił głód. Wytarł usta papiero­wym ręcznikiem, dolał wina do kieliszków i dalej snuł swoje wspomnienia:

Pewnego dnia dopadł mnie jakiś gliniarz na koniu. Przyłożył mi pałką, a potem zawlókł na posterunek i zamknął w celi pełnej obszarpańców. Na odchodnym powiedział, żebym im się dobrze przyjrzał, bo skończę jak oni. Siedziałem tam całą noc, wystarczająco długo, by sobie wszystko prze­myśleć. Postanowiłem coś niecoś zmienić, między innymi dlatego, że przydałoby mi się jakieś za­plecze, aby dokopać paru frajerom. Miałem z nimi niewyrównane rachunki. No i zostałem informato­rem policji. Płacili mi, a ja węszyłem, znosiłem informacje i kombinowałem, jak by tu dostać się do Akademii Policyjnej. Wtedy na pewno mógłbym bezkarnie dołożyć temu i owemu. Głównie penet­rowałem środowisko dilerów narkotyków. Pewnego dnia wezwano mnie do samego komendanta. Szyko­wali dla mnie zadanie specjalne. Miałem wcielić się w syna Aleksa Karamedesa.

Tego Greka? Handlarza dziełami sztuki? – spy­tała Fiona, którą wyraźnie wciągnęła ta opowieść.

Tak, o niego chodziło. Siódmy na liście naj­bogatszych ludzi świata. A tak na marginesie, facet nie znał ani jednego słowa po grecku.

Niemożliwe!

A jednak.

Wszędzie o tym trąbili, w gazetach i w telewizji. Pamiętam, jak go aresztowali, choć to było tak dawno.

Dokładnie szesnaście lat temu – przytaknął Matt. – To była wielka akcja, do której włączyło się wiele innych krajów. Policja nowojorska zamierzała wpuścić między ludzi Karamedesa swojego człowie­ka. W każdym razie plan był taki: porywają syna, a kiedy ojciec zapłaci okup, oddają mu nie syna, tylko podstawionego agenta. Padło na mnie, bo byłem łudząco podobny do tego chłopaka. Wiesz, on nawet nazywał się tak samo jak ja, Mateos.

Policja w roli kidnaperów...

Życie pisze różne scenariusze. Karamedes miał na sumieniu bezmiar zbrodni, ale był nieuchwytny dla prawa, a czas naglił. Trzeba było jak najprędzej zniszczyć to imperium zła, a jedynym słabym punk­tem Karamedesa był syn, którego bardzo kochał, uczynił wyłącznym spadkobiercą i wprowadzał w in­teresy. W każdym razie zadanie nie było łatwe. Pomyśl, szemranego cwaniaczka z nowojorskiej uli­cy zmienić w syna milionera! Na szczęście z języ­kiem nie było problemu, mówiłem ci, że Karamedes nie znał ani słowa po grecku. Szkolono mnie przez blisko pół roku, a potem na osiemnaście miesięcy zostałem Mateosem Karamedesem.

Trudno uwierzyć, że rodzony ojciec nie poznał się na tej zamianie.

Nikt się nie zorientował. To prawda, uznano, że jestem trochę inny, ale wszyscy uważali, że brutalne porwanie musiało pozostawić ślady w psy­chice młodego człowieka.

Gdzie przez ten czas ukrywano prawdziwego Mateosa?

W bezpiecznym miejscu – odparł wymijająco Matt. – Nie było z nim problemów. Siedział cicho, bo szybko pojął, że wykańczają jego staruszka i wre­szcie dorwie się do fortuny. A ja, księżniczko, dzięki tej przygodzie miałem okazję nauczyć się trochę lepszych manier.

A więc pełny sukces – skomentowała złośliwie.

Nie. Wcale nie pełny.

Jak to?

Nie złapaliśmy faceta, którego Karamedes na­zywał swoim aniołem stróżem.

To znaczy co? Chronił Karamedesa?

Raczej trzymał go w szachu. Alex nigdy nie rozmawiał o nim. A moim zadaniem było przesyłanie pieniędzy na pewne konto na Kajmanach0. W ciągu roku uzbierało się tego ponad dwadzieścia milionów dolarów.

Dwadzieścia milionów? Przez rok?

Dla takiego faceta jak Karamedes to kieszon­kowe.

Ale jednak to trochę dziwne, że Karamedes nie powiedział synowi, kim jest ten anioł stróż.

Obiecał, że powie, kiedy przyjdzie na to czas. Zresztą i potem, kiedy siedział w więzieniu, nie zdradził nazwiska tego człowieka.

A inni? Przecież na pewno nie tylko Karamedes mu płacił. No i nie wierzę, by taki „aniołek" działał zupełnie sam.

Nikt nie puścił pary z ust, choć anioł miał całą armię na swoje usługi. Niestety, Fiona, za dużo jest skunksów łakomych na pieniądze. Taki facet bez problemu mógł zwerbować tysiące przekupnych policjantów, celników, komendantów portu, nawet poborców podatkowych. Zawsze znajdzie się ktoś, kto skusi się na drugą pensję. – Odsunął na bok talerz i zaczął bębnić palcami o stół.

Matt, jak rozumiem, wciąż się niepokoisz, że ten anioł wam się wymknął.

Oczywiście! To wszystko jest w ogóle choler­nie skomplikowane. Taki glina, co się sprzeda, w gruncie rzeczy może być dobrym człowiekiem. Znałem takiego, co od każdego nieuczciwie zarobio­nego dolara odkładał pięćdziesiąt centów na college dla dzieciaka i jego życiowy start. Chłopak miał wtedy dwanaście lat, ale tatuś poważnie myślał o przyszłości syna. Inny zbierał na piekielnie drogą operację matki, od której zależało jej życie. Inny sponsorował fundację zajmującą się sierotami. Mógłbym mnożyć takie przykłady, bo ludzie to cholernie pokręcone istoty i często zło chodzi w pa­rze z dobrem, ale nie można dać się zwariować. Policjantom nie wolno tego robić. Muszą mieć czyste ręce, rozumiesz? I dlatego wolałbym, żeby wymknął się Karamedes, a nie ten facet, który wykorzystuje ludzkie słabości i z przyzwoitych ludzi czyni przestępców, którzy niczym podstępna zaraza niszczą naszą rzeczywistość. A ona wcale nie musi być zła... – Matt westchnął ciężko. – Teraz zasadzili­śmy się na Everly'ego i ten też się wymknął, a załatwił go profesjonalista, którego najpewniej nigdy nie dopadniemy. Założę się, że to któryś z ludzi Everly'ego pociągnął za spust.

Geary?

Myślę, że tak. Naturalnie mogę się mylić, ale sposób, w jaki Hanifen prowadzi śledztwo, zdaje się to potwierdzać. Robi to tak, by nikogo nie oskarżyć. Powinien przesłuchać mnóstwo osób, między in­nymi ciebie, by zbadać kontakty Everly'ego i ustalić wszelkie możliwe motywy zbrodni, ale nic takiego się nie dzieje. Nie sprawdził nawet jego komputera, nie przeszukał mieszkania, a to przecież rutynowe czynności. Powinna być powołana specjalna grupa śledcza, bo w tajemniczy sposób zginął ktoś ważny, bogaty i wpływowy, a więc ta śmierć ma znaczenie publiczne i tak powinna być traktowana.

Rozumiem. Czyli, innymi słowy, zacieranie śladów i mataczenie poprzez zaniechanie zgodnych z prawem działań.

Tak, oczywiście. Można by postawić Deksowi zarzut, że nie stosuje się do policyjnych procedur i litery prawa, ujawnić ten bunkier i mielibyśmy wszystko z głowy. Następny sukces do kolekcji. Boss nie żyje, broń skonfiskowana, sprawa załat­wiona.

Przecież Everly nie działał sam!

W tym rzecz. Reszta braciszków nie podlega jurysdykcji Stanów Zjednoczonych, bo na podstawie umów międzynarodowych i różnych ustaleń należą do domeny Interpolu. Ale jak znam życie, w razie potrzeby można by to pewnie jakoś obejść... rozu­miesz, kruczki prawne, zakulisowe naciski, układ „coś za coś"... Skoro jednak nie przeprowadza się szeroko zakrojonego śledztwa, niczego im się nie udowodni. Go więcej, zamiast śledztwa mamy zacie­ranie śladów.

Ty jednak nie rezygnujesz...

Matt językiem przesunął patyczek z jednego kącika ust do drugiego. Nagle zapragnął, by Fiona usiadła trochę bliżej, uznał też, że właściwie, skoro już tyle zdradził, mógłby jej do końca powiedzieć, dlaczego tutaj jest. No tak, pomyślał, w sumie wyszło na odwrót. To ona miała mówić, a tymczasem sam gadam jak najęty.

Wiedział, że Fiona ma kłopoty. Był pewien, że zawarła jakiś desperacki układ z wrogami Everly'ego. Nie obwiniał jej o to, ale nie mógł pozwolić, żeby ta śliczna dziewczyna owinęła go sobie wokół palca. Tak samo jak nie mógł sobie odpuścić tych bandziorów, co w samym środku Wyomingu urzą­dzili skład broni i robią na tym ciężką forsę.

W porządku, powie jej.

Interpol zamierza wyłapać wszystkich ludzi Everly'ego. Co do jednego.

Ostrożnie postawiła kieliszek na stole.

Interpol? – spytała obojętnym głosem.

Tak.

Serce Matta zabiło szybciej. Zbyt długo brał udział w takich grach, by nie zauważyć, że Fiona udawała obojętność.

Nie było sensu czekać dłużej.

Fiona! A więc jak to jest z tym Interpolem?

Jakby nie słysząc pytania, wstała od stołu i nad­zwyczaj spokojnie zaczęła zbierać nakrycia.

Usiądź!

Jestem zmęczona, Matt.

Do cholery, przecież i ciebie ktoś chciał zabić!

Na jej twarzy pojawił się strach, ale Matta już to nie wzruszało. Okres ochronny dla Fiony Halsey do­biegł końca. Nie ma zamiaru być dla niej delikatny i wyrozumiały. Dlaczego nie chce mu powiedzieć prawdy? Nawet teraz, kiedy zobaczyła na własne oczy te stosy karabinów, a on odsłonił swoje karty.

Siadaj!

Z powrotem postawiła brudne talerze na stole, ale nie usiadła.

Co mam ci powiedzieć, Matt? – powiedziała drżącym głosem. – Że się boję? Oczywiście, że się boję, ale to niczego nie zmieni.

Szybko dokonał w myślach małego podsumowa­nia. Jeśli Fiona, chcąc odzyskać ranczo, weszła w układy z wrogami Everly'ego, to teraz może obawiać się, że Interpol próbuje dobrać się do niej.

Jednak wizyta snajpera wskazywała jednoznacznie, że jej kłopoty są większego kalibru.

Nie przyszło ci do głowy, księżniczko, że możesz nie dożyć do końca tygodnia? Że ten ktoś, kto dopadł Everly'ego, może i na ciebie zagiął parol?

Otworzyła usta, chciała coś powiedzieć, potem było widać, że zmieniła zdanie i Matt usłyszał coś innego.

A może nikt nie próbowałby mnie zabić, gdy­byś pozwolił Deksowi zabrać mnie do aresztu? Czy w ogóle istnieje dla mnie jakieś bezpieczne miejsce?

Na pewno nie w Bar Naught.

Ale ja się stąd nie ruszę.

W takim razie można już zamówić grabarza – stwierdził spokojnie Matt, wlewając resztki wina do swojego kieliszka. – Na dziś czy na jutro?

Nie odezwała się, tylko jej palce mocno zacisnęły się na kieliszku.

Dlaczego jesteś taki... gruboskórny? Co chcesz przez to osiągnąć?

Nic. Po prostu teraz będę taki.

Jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

To jak to teraz będzie? Nie... nie zależy ci już na mnie?

Będzie, jak będzie – odparł sucho Matt.

Był wściekły, że po tym, co zobaczyła w bunkrze i co przeżyła na łące, uparła się zostać w Bar Naught. Było mu wszystko jedno, czy go rozumiała. Właś­ciwie to wolałby, żeby nic nie pojęła. Lepiej niech w niego nie wnika, nie rozgryza jego sposobu myślenia, nie drąży jego osobowości. Widział, jak umiejętnie manipuluje mustangami i krnąbrnym nastolatkiem. Nie, lepiej niech tych swoich umiejęt­ności nie ćwiczy na nim, bo jest naprawdę dobra. Zbyt dobra. Mogłaby go tak omotać, że jadłby jej z ręki.

A że powiedziała „gruboskórny,,? Trudno, niech będzie. Nie potrafi być inny, zbyt często musiał w życiu udowadniać, że uczucia innych ludzi nie są takie ważne. Jego' własne – również.

Fiona, prawie przez całe życie jestem tajnym agentem. Tam nie ma miejsca na sentymenty.

Cóż, wybrałeś sobie subtelny zawód.

Dobry jak każdy inny! – burknął. – Co do uczuć, to tylko z nimi kłopot. Człowiek staje się bezbronny i podejmuje głupie decyzje.

Czy to aluzja, że zostaję w Bar Naught?

Tak. Dlaczego tak się uparłaś?

Uparłam? – krzyknęła rozżalonym głosem.

Czy w ogóle wiesz, co mówisz? Przecież ja... kocham Bar Naught. Tu jest moje miejsce, moje życie. Ale ty tego nie zrozumiesz! Bo jesteś taki sobie pan agent, do tego tajny, co to uważa, że sentymenty nadają się na śmietnik. A to zwyczajna brednia, pocieszycielka cynicznych łajdaków, nie­zdolnych do żadnych emocji. Nie masz pojęcia, czym naprawdę jest życie! Ono właśnie składa się...

Urwała, a jej ciskające skry oczy nagle się zamgliły.

Och, Matt co ja mówię. Przepraszam. To niepraw­da, że nie masz uczuć. Przecież uratowałeś mi życie, a teraz niepokoisz się o mnie...

Chwycił ją mocno, przyciągnął do siebie, na kolana. Pocałował, bo chciał pocałować, i chciał, żeby przestała mówić to, czego nie miał ochoty słuchać. Przynajmniej tak mu się wydawało. Jeśli Fiona nie powie mu prawdy, znajdzie sposób, żeby usunąć ją z pamięci. Żaden problem.

Owszem, problem. Przecież był już w niej prawie zakochany i nie potrafił dłużej tego ukrywać. Nawet przed sobą.


Na ranczo wracali następnego dnia. Rano Matt jeszcze raz dokładnie zbadał bunkier i okolice domku. Godzinę zajęło mu rozpracowanie systemu alarmowego i zamków do wszystkich drzwi, zarówno wejściowych jak i wewnętrznych. Chciał dokładnie wiedzieć, jak się stąd wydostać, gdyby... Tak, kiedy nadejdzie czas.

O pierwszej wyruszyli na ranczo. Z obawy przed snajperem wracali drogą okrężną, kryjąc się wśród drzew. Matt zabrał z bunkra kamizelki kuloodporne, jedną z nich owinęli wokół łba i szyi Pilsnera.

Droga powrotna zajęła im prawie pięć godzin. Kiedy od rancza dzieliło ich już tylko pół kilometra, rozłączyli się. Fiona na Pilsnerze ukryła się za grubymi pniami sosen, a Matt zszedł po zboczu, żeby sprawdzić, czy nikt na nich nie czatuje. Po dwóch godzinach Fiona usłyszała cichy gwizd, znak, że teren jest czysty. Wskoczyła na siodło, zjechała po zboczu i pogalopowa­ła w stronę rancza. Przed drzwiami stajni czekał Matt. Wziął wodze od Fiony i poczekał, aż zeskoczy z konia.

Zaprowadzę Pilsnera do boksu i oporządzę, a ty idź do siebie i ubierz się ładnie.

Po co?!

Dla mnie.

Nie ma mowy – zaprotestowała, energicznie potrząsając głową. – Muszę nakarmić resztę koni, potem biorę prysznic i idę spać. Jestem ledwo żywa.

Jezu, nie miałem nic zdrożnego na myśli! – roześmiał się Matt. – Zjemy kolację w klubie, to wszystko. Idź do swojego mieszkania po rzeczy. Prysznic weźmiesz w rezydencji. Od dziś mieszkasz tam razem ze mną.

Była zbyt zmęczona, by dumnie rzucić Mattowi, że wcale nie boi się mieszkać sama w budynku stajennym.

No tak, ale nawet jeśli się nie boi, to dlaczego ma być sama? Nie, nie chce być sama. Miała czas o tym pomyśleć dziś w nocy w domku myśliwskim, słucha­jąc równego oddechu Matta, który spał sobie wygod­nie na sąsiednim łóżku.

Wprowadził Pilsnera do stajni, Fiona poszła za nimi. Z ulgą stwierdziła, że Fincher sam odnalazł drogę do stajni i wszedł do swojego boksu przez drzwi z padoku. Spojrzał na nią z wyrzutem, bo wciąż miał na sobie siodło. No tak, Dennis Geary rozpłynął się we mgle. Szybko rozsiodłała Finchera, nasypała wszystkim koniom obroku i podeszła do Matta, który z zapałem czyścił Pilsnera.

O tym klubie mówiłeś na serio?

Jak najbardziej, księżniczko. Elita hrabstwa Johnson marzy wprost o tym, żeby poznać następcę Everly'ego.

A na co ja jestem ci potrzebna?

W przytłumionym świetle stajni dostrzegła w oczach Matta błysk gniewu.

Sądziłem, że doszliśmy do porozumienia i nie musimy wciąż o wszystkim dyskutować. W końcu mogłabyś okazać mi trochę zaufania.

Zaufanie... Czy komukolwiek w życiu ufała? Guiliani zrobił aluzję do wczorajszej rozmowy, kiedy to wyłożył karty na stół. Opowiedział o trud­nej młodości, o pierwszej tajnej misji... Kto jednak zaręczy, że to wszystko prawda, a nie barwne opowieści, dzięki którym chciał ją do siebie prze­konać?

Dla niej najbardziej prawdziwy był gniewny błysk w jego oczach. Rozczarowała go?

Kolację podają w klubie punktualnie o ósmej, więc jeśli nawet przebiorę się szybko, to...

Posłuchaj, księżniczko! – Matt podszedł tak blisko, że omal nie nadepnął jej na nogę. – Mam już serdecznie dość tych ciągłych dyskusji. Jeszcze raz podsumujmy. Twoje życie jest w niebezpieczeńst­wie. Gdyby mnie nie było w pobliżu, leżałabyś już w trumnie. Więc jeśli nie masz zamiaru schować się w jakiejś mysiej dziurze, a najlepiej w klasztorze, choć i tam ładne dziewczyny nie są bezpieczne, to za pół godziny masz dołączyć do mojego skromnego towarzystwa.

Ja to wszystko rozumiem, ale dlaczego mam ulegać twoim fantazjom...

W tym momencie to ci nie grozi.

Spojrzenie, jakim ją poczęstował, świadczyło do­bitnie, że jego fantazje nie dotyczą jakiejś tam kolacji w prowincjonalnym klubie, tylko wzlatują w całkiem inne sfery.

Mimo to jego słowa były nad wyraz szlachetne:

Czy wykorzystałem cię dzisiejszej nocy? – Wie­dział, że pytanie nie było fair, ale się tym nie przejął. Zresztą formalnie rzecz biorąc, akurat pod tym względem zachował się jak dżentelmen. – Odpo­wiedz, proszę.

Nie, nie wykorzystałeś mnie ostatniej nocy.

Otóż to. I tej nocy też nie mam zamiaru tego zrobić. Ani żadnej innej Chcę cię zabrać do klubu nie dla własnej przyjemności, ale dlatego, że koło twojej głowy przeleciało kilka kul...

I przestaną latać, kiedy pokażemy się razem publicznie?

Mam nadzieję, że tak – odpowiedział poważnie Matt. – Chcę wszystkim wokół dać do zrozumienia, że ty...

Że co?

Że należysz do mnie. Jesteś moja. A jeśli ktoś sięga po moje, niech lepiej uważa na palce.

Moje"... Zadrżała.

Może wystarczy zadzwonić do klubu?

Fiona!

Ale ona już się rozpędziła:

Może wysłać list, najlepiej pocztą kurierską? A już idealny byłby przekaz satelitarny. Nie, mój drogi. Powiem wprost: nigdy nie byłam zabawką Everly'ego, za żadne skarby nie dopuściłabym do tego. I moje zamiary względem ciebie są identyczne.

O nie, będzie inaczej, księżniczko – powiedział

Matt, obejmując ją ramieniem i mocno przyciskając.

Chcesz tego czy nie, wyobrazisz sobie, że jestem twoim najczulszym i najbardziej namiętnym ko­chankiem. Twoim obrońcą... albo twoją zabawką. Niech i tak będzie. W sumie nieważne, kto kim się bawi. Ważne, że jesteśmy razem. Zrozumiałaś? Wy­obrazisz sobie, że jestem w tobie zakochany do szaleństwa i gdyby choć jeden maleńki włosek spadł z twojej główki, to pójdę na koniec świata, żeby się zemścić. – Przycisnął ją jeszcze mocniej do siebie.

Wyobrazisz sobie, że tego snajpera z łąki duszę gołymi rękami, bo jesteś moją jedyną miłością, wielką i prawdziwą. Jesteś moją najsłodszą kochan­ką, pokrewną duszą, przyjacielem na dobre i złe. Rozumiemy się bez słów. Jeśli tak zagrasz, księż­niczko, nikt nie odważy się już podnieść na ciebie ręki. I o to właśnie chodzi. A nie o to, żebym dobrze zabawił się w klubie. Jasne?

Otworzyła usta, żeby go przeprosić, nie mogła jednak wydobyć z siebie ani słowa. Jej serce biło jak szalone. Żadne z tych pięknych słów nie było prawdziwe. Nie była ani jego miłością, ani kochan­ką, ani przyjacielem. Otrzymała tylko instrukcje, parę słów na użytek chwili. Ale takie słowa pozostają w pamięci na zawsze.

Matt, przepraszam – szepnęła wreszcie.

W porządku – rzucił szybko, wypuszczając ją z objęć. – Zdecyduj się w końcu, bo tracimy czas.

Jak szybko Matt powrócił do roli szorstkiego, wyrachowanego agenta! Fiona odwróciła się, aby ukryć głębokie rozczarowanie. Naturalnie, że powinna mu zaufać i zrobić to, co zaplanował. Lecz te słowa prześladować ją będą do końca życia.

Pora jednak wracać do realnego świata. Koniecz­nie musiała o coś zapytać Matta.

Co naprawdę robiłeś na ranczu tamtej nocy?

Chcesz wiedzieć, czy nie zabiłem Everly'ego? – spytał, zawzięcie zeskrobując jakiś brud z boku Pilsnera. – Nie. Nie zabiłem go, księż­niczko.

Dlaczego więc aż do tej chwili nie byłam tego pewna?

Bo tak miało być. Tak właśnie pracuję.

Czy to ty rozmawiałeś wtedy z Kyle'em przez telefon?

Nie.

A więc okłamałeś Deksa.

Z lubością przejechał szczotką po lśniącym boku Pilsnera.

Trzeba było słuchać uważnie, Fiona. Wcale nie kłamałem. Po prostu zostawiłem sprawę otwartą. Prowokowałem go, bo chciałem sprawdzić, czy to nie on rozmawiał z Everlym.

Dex? Dlaczego?

Ponieważ najpewniej ten, kto rozmawiał z Everlym, wystawiał go mordercy.

Myślisz, że to Dex?

Tak, Dex. – Matt odłożył szczotkę, odwiązał wodze, ściągnął uzdę z łba konia i klepnął go po zadzie. Pilsner posłusznie wszedł do boksu. – Zo­stało mało czasu. Chcesz coś jeszcze wiedzieć?

Nie.

Idź więc po rzeczy. Pamiętaj, masz wyglądać super.

Żeby wyglądać super, potrzebuję co najmniej kilku godzin...

Masz tylko jedną.


Rozdział 10


Długi, gorący prysznic miał za zadanie ożywić sfatygowane ciało Guilianiego. Było się czym po­chwalić. Wewnętrzna strona ud bolała przy najlżej­szym dotknięciu, a gigantyczny siniak na plecach pod żebrami rozchodził się aż na biodro. Gdyby Matt mógł wybierać, opadłby na białą, puchową kołdrę, rozesłaną na królewskim łożu w apartamencie goś­cinnym i z radością dokonałby żywota.

W planach miał jednak coś innego. Owinąwszy biodra ręcznikiem, po raz pierwszy od przybycia do Wyomingu ogolił się w komfortowych warunkach. Wysuszył włosy i obejrzał garnitur, który powiesił w kabinie prysznica. Metoda stara jak świat okazała się niezawodna. Dzięki parze zagniecenia znikły, a kanty spodni pozostały nietknięte. Trochę żałował, że nie wziął ze sobą smokingu, choć miał ich aż trzy, nie przewidział jednak takiego wieczoru. Musi zadowolić się garniturem, ale to powinno wystar­czyć. Potrafił się dobrze ubrać, przede wszystkim dzięki tresurze, jaką przeszedł przed odegraniem roli syna jednego z najbogatszych ludzi świata.

Włożywszy spodnie, przysiadł na brzegu łóżka i naciągnął na stopy jedwabne skarpetki. Nad kostką umocował pistolet w kaburze. W mankietach koszuli zalśniły rubinowe spinki. Jeszcze eleganckie pół­buty, marynarka i był już gotów do wyjścia. Zszedł na dół i włączył silnik w bronco, żeby samochód się ogrzał. Ponieważ Fiona jeszcze nie dawała znaku życia, wrócił do środka, pomaszerował do biblioteki i nalał szklaneczkę szkockiej. Kiedy wypił pierwszy łyk, usłyszał odgłos zamykanych drzwi na piętrze i lekkie kroki.

Najpierw na schodach ukazały się wąskie stopy w błyszczących pantofelkach na bardzo wysokich obcasach. Matt stropił się. Teraz Fiona będzie wyższa od niego o dobrych kilka centymetrów! Potem zobaczył łydki, tak smukłe i kształtne, że zachwyciłyby samego Michała Anioła. Sukienka zaczynała się wysoko nad kolanami. Sukienka... hm, raczej kawałek czarnego jedwabiu otulający biodra i piersi. Matt wypił drugi łyk szkockiej. Wreszcie pojął z pozoru nielogiczne prawo han­dlowe: kreacja tym więcej kosztuje, im mniej zużyje się na nią materiału. W otępiałej od nadmiaru wrażeń głowie zaczął obliczać: Przeciętne kobiece ciało ma, dajmy na to, około dwóch metrów kwadratowych powierzchni, czyli dwadzieścia tysię­cy centymetrów kwadratowych. Wyceńmy każdy centymetr kwadratowy na pięć centów, co w sumie da okrągły tysiąc, i odejmijmy powierzchnię zakrytą, bo za nią się nie płaci. U Fiony będzie tego najwyżej dwadzieścia procent, zabuliła więc za tę sukienkę osiemset dolarów.

Otrząsnął się z idiotycznych kalkulacji i zaraz z podziwem skonstatował, że długie, proste włosy Fiony zmieniły się w kaskadę loków zebranych grzebieniem wysadzanym brylantami.

Matt zrozumiał. Ten wygląd był wyzwaniem. Dla niego. Szybko dokończył szkocką, żeby ugasić przedwczesny płomień, nalał sobie drugi raz, wypił, i wreszcie mógł powitać Fionę w sposób wyważony.

Wyglądasz nieźle, księżniczko.

Wcale nie rozczarowana dość chłodną oceną rzu­ciła mu wyniosłe, książęce spojrzenie.

Też wyglądasz nieźle.

Jeszcze raz uświadomił sobie, że jej oczy są nieprawdopodobnie duże i szafirowe. Natychmiast jednak sam udzielił sobie bezgłośnej reprymendy: tego rodzaju spostrzeżenia są absolutnie niewskaza­ne, wręcz zabronione.

Dziękuję. Masz ochotę na drinka?

Nie, dziękuję.

Pomógł jej włożyć płaszcz z wełny w najlepszym gatunku i szeroko otworzył przed milady drzwi. Fiona wyszła z dumnie uniesioną głową, Matt znów zgiął się w ukłonie, otwierając przed nią drzwi samochodu.

Kiedy się usadowiła, zamknął drzwi, westchnął głęboko i szybko wsunął do ust uspokajający ced­rowy patyczek.

Przez całą drogę nie odezwali się ani słowem, Fiona patrzyła przez okno, Matt zajęty był kierow­nicą. Zajeżdżając przed klub, zignorował fakt, że goście parkowali na uboczu. Bronco stanął przed samym wejściem. Fiona spojrzała karcąco, Matt mrugnął do niej wesoło. Wiedziała już, czego może się po nim spodziewać. Arogancji, która będzie uwierać ją jeszcze bardziej niż elegancki grzebyk z brylantami.


W sali restauracyjnej miejscowego klubu, do­statecznie dużej, aby wynajmować ją na przyjęcia weselne, sporo stolików było wolnych, jednak oso­by, którym Matt zamierzał przekazać swoje prze­słanie, były obecne. Szeryf Hanifen z małżonką Marilu dzielili stolik z sędzią Henrym Bellem i jego najnowszą zdobyczą, młodszą o pokolenie Jocelyn. Jako piąty przy stoliku siedział Gary Bright, właś­ciciel rancza przylegającego do Bar Naught.

Kiedy wchodzili przez mahoniowe drzwi, Matt odniósł wrażenie, że Fiona zwolniła, jakby nagle straciła ochotę na kolację w klubie. Trwało to bardzo krótko, ułamek sekundy.

Kolację podawano punktualnie o ósmej, spóźnili się więc o pół godziny, jednak studolarowy banknot rozwiązał problem i kelner wskazał im stolik dla dwóch osób. Takich stolików było w sali niewiele, tak więc posunięcie z banknotem okazało się nad wyraz skuteczne. Goście zabierali się już do jedze­nia. Rozmowy cichły, słychać było szelest rozkłada­nych serwetek i szczęk sztućców. Fiona, przecho­dząc między stolikami, uśmiechała się i machała ręką do ludzi, których znała całe życie, choć nie łączyły ją z nimi szczególne więzy przyjaźni. Ludzi, którzy współczuli jej serdecznie, kiedy jej rodzice stracili ranczo i w niesławie opuścili miasto.

Kelner zapalił świecę. Matt, odsuwając krzesło swej damie, skinął uprzejmie głową w stronę szeryfa. Dama zajęła miejsce, Matt usiadł naprzeciwko i za­mówił butelkę najlepszego wina, jakie serwowano w klubie. Kiedy kelner odszedł, Matt pochylił się ku Fionie i całując delikatnie jej dłoń, dyskretnie szepnął:

Księżniczko, poluzuj.

Dobrze wiedziała, co ma robić. Odchyliła głowę do tyłu, zmrużyła lekko oczy, a ta reszta szafiru, jaką można było dojrzeć, zapłonęła uwielbieniem. Z jej ust, złożonych prawie jak do pocałunku, popłynął słodki szept:

Spokojnie, bez nerwów. Wiem, jak to robić.

No to powiedz mi – zaszeptał Matt, delikatnie pieszcząc palcami jej dłoń – dlaczego chciałaś dać nogę, kiedy staliśmy w drzwiach?

Fiona, choć wina jeszcze nie podano, poczuła lekki zawrót głowy. Pamiętała jednak doskonale o swojej roli. Jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej powłóczyste i uwodzicielskie.

Pewne rzeczy wolałabym zachować dla siebie.

W tym momencie do stolika podeszło dwóch kelnerów, jeden z winem, drugi z przystawkami. Kelner serwujący przystawki świetnie wiedział, że nie istnieje dostatecznie dyskretny sposób, by prze­rwać czułe sam na sam. Niestety przecenił swoją zręczność i stuknął talerzem o srebrny półmisek.

Najmocniej państwa przepraszam – bąknął speszony.

Nic się nie stało – uspokoił go Matt z od­powiednio nieprzytomną miną, tym niemniej z le­ciutką nutką przygany.

Pierwszy kelner nalał odrobinę wina do kieliszka Matta, by ten dokonał degustacji.

Proszę nalać za chwilę. – Z aprobatą pokiwał głową.

Gdy kelner usunął się na bok, zajęli się sałatką. Umierali z głodu. Matt tego wcale nie ukrywał, jego talerz za chwilę był pusty. Fiona jadła powoli i dystyngowanie.

Skinął na kelnera, który podskoczył skwapliwie i napełnił kieliszki. Matt powoli sączył trunek, nie spuszczając oczu z Fiony. Wino było doskonałe. Uśmiechnął się i posłał jej ręką pocałunek.

Pij wino, cara mia!

Przestań się wygłupiać – syknęła Fiona, chwy­tając za kieliszek. – Co druga paniusia w sali wachluje się serwetką.

Żartujesz!

Gdzieżbym śmiała, signore.

Może też się powachlujesz?

Nie jest mi gorąco.

A jak faceci?

Olewają. Udają, że nic ich to nie obchodzi.

Przy stoliku znów zjawił się kelner, niosąc główne

danie. Fionie zdecydowanie bardziej smakował boeuf Stroganow niż sałatka. Porcja Matta znów zniknęła w mgnieniu oka. Reszta gości była już po deserze, wszyscy jednak trwali na swoich miejscach i Fiona zrozumiała, że czekają uprzejmie, aż ona i jej luby skończą jeść. Matt załapał to od razu i dlatego tak się spieszył. Poczuła się głupio i kiedy zapytał, co zjadłaby na deser, podziękowała stanowczym gło­sem. On również zrezygnował.

Sala natychmiast ożyła. Panie zbijały się w grupki i gawędząc, przechodziły wokół, tak manewrując, aby przejść obok ich stolika. Matt wstał, poczekał, aż Fiona pójdzie w jego ślady, wsunie mu rękę pod ramię i słodko gruchając, przedstawi go kilku znajo­mym paniom. Obdarzał damy czarującym uśmie­chem i za każdym razem, kiedy kończył się uśmie­chać, jego cała uwaga znów skupiała się na Fionie. Kiedy ostatnia dama odpłynęła, Matt gestem właś­ciciela położył dłoń na karczku Fiony. Na jej ramio­nach natychmiast pojawiła się gęsia skórka.

No, chyba się udało – szepnął z ulgą. – Teraz zostawię cię na chwilę samą. Wybaczysz?

Skinęła głowa i Guiliani wolnym krokiem posunął w róg pokoju, gdzie męska część towarzystwa skupi­ła się wokół popielniczki.


Hanifen wyjął cygaro z ust i wypuścił kłąb dymu.

Kyle pozbawiłby cię męskości za ten występ – mruknął przez zęby, wskazując oczami Fionę.

Niestety, jego możliwości skończyły się – od­parł spokojnie Matt.

Dex dalej nie odrywał płonącego wzroku od Fiony, jakby był jej absztyfikantem.

Jednak, do cholery...

Spokojnie, tu są damy – ostrzegł Matt. -I żeby sprawa była jasna: Kyle doskonale wiedział, co jest między mną a Fioną. Jak myślisz, dlaczego, mimo że w oczywisty sposób aż się do niej palił, pozostał w blokach startowych?

Jeden z mężczyzn parsknął śmiechem i zapropo­nował Guilianiemu cygaro. Hanifenowi nie pozo­stało nic innego, jak chrząknąć znacząco i dalej kłuć Fionę niedowierzającym spojrzeniem. Matt, dzię­kując uprzejmie, przyjął cygaro, odgryzł koniuszek i z miną konesera wypluł do popielniczki. Ofiarodaw­ca podał ogień, Matt przypalił i przez najbliższych kilka sekund rozkoszował się wybornym tytoniem o zapachu wiśni.

Na twarzach otaczających go mężczyzn, z pozoru tylko uprzejmie uśmiechniętych, malowała się prze­de wszystkim czujność, czym Matt, zajęty swoim cygarem, zbytnio się nie przejmował. Po kilku minutach milczenie przerwał Dex. Odsunąwszy przeszklone drzwi, rzucił półgębkiem:

Guiliani, chciałbym zamienić z tobą kilka słów na osobności.

Matt mruknął słowa przeprosin i wysunął się za Hanifenem. Szeryf, kryjąc się przed podmuchami silnego wiatru, czekał za rogiem domu i nerwowo ssał gasnące na wietrze cygaro. Zakaszlał.

Żyjemy w świecie pełnym niespodzianek, prawda, szeryfie? – zaczął niezbyt oryginalnie Matt.

Wiedział, że Dex pojmie aluzję. Niespodzianki to wejście Guilianiego w ciemne interesy Bractwa, a także fakt, że szeryf Hanifen osobiście, albo też Dennis Geary, pociągnął za spust i wysłał Everly'ego na wieczny odpoczynek. Zrobił to najpewniej na rozkaz któregoś z braciszków. Poza tym Matt wie­dział jeszcze jedną, ważną rzecz: w Bar Naught w najbliższym czasie będzie nadal niespokojnie i jedynym sposobem, żeby wyłączyć z tego Fionę, jest jej przymusowa przeprowadzka do aresztu.

Jak sprawa tego nakazu, Dex?

Posuwa się do przodu – burknął szeryf.

Kiedy planujesz ten krok?

Najpóźniej jutro po południu będę miał nakaz w ręku.

Matt zamilkł. Odnosił wrażenie, że Dex chce porozmawiać z nim o czymś innym. W końcu wykrztusił:

Jak, u licha, udało ci się zdobyć tę szminkę?

Powiedzmy, że w sklepie na stacji benzynowej. A ciebie na pewno interesuje ten jeden jedyny egzemplarz, na którym są odciski twoich palców, prawda? No cóż, mógłbym zadzwonić do któregoś z moich dawnych kolegów z grupy operacyjnej i poprosić, żeby przejrzał pamiątki z akcji przeciwko Głosicielom Prawdy.. Przy okazji można by uzupeł­nić kartotekę w Seattle, w której brakuje odcisku twojego kciuka.

Przestań – warknął Hanifen. Na jego twarzy pojawiła się nienawiść.

Jednak w sumie twoje cztery litery nie ob­chodzą mnie, Dex – ciągnął Matt. – Chodzi mi o coś innego. Mianowicie...

Może zgadnę – przerwał szeryf. – Żeby ani jeden włosek nie spadł z głowy Fiony.

Łapiesz wszystko w lot – pochwalił Guiliani. – Natomiast nasz wspólny kumpel, Kyle Everly, nie był taki lotny. Jego pomysł ze zwabieniem do Bar Naught szanownych braciszków nie wydaje mi się najlepszy, tak jak zainstalowanie lokalizatora w szmince kobiety J.D. Thorne'a. Głupia sprawa, że Thorne go znalazł. Dex, w każdym razie wiem, że akurat tobie nie będę musiał tłumaczyć dwa razy. Dopóki nie będziesz się wychylać, śpij spokojnie. I dopóki Fiona Halsey jest cała i zdrowa, też nie musisz się o nic martwić.

Hanifen, już rozluźniony, uśmiechnął się obleśnie.

Jaka ona jest? Dobra?

Nie przesadzasz?

W porządku, nic nie mówiłem – zmitygował się Dex, ale nie rezygnował. – Chciałem wiedzieć, czy ona siedzi w tym wszystkim razem z tobą.

To znaczy w czym?

No, chociażby to spotkanie po biegu myśliw­skim. Czy ona też ma tam być?

Nie wykluczam towarzystwa dam – uśmiechnął się Matt.

Czyli twoje pomysły też są idiotyczne – stwier­dził spokojnie Hanifen.

O co chodzi, Hanifen?

O to, że baby trzęsą wszystkim. Dwie usidliły twoich dawnych kumpli, tego Weisza i Thorne'a, a teraz wszystko wskazuje na to, że nasza księżnicz­ka owinęła sobie ciebie wokół palca. – I głos, i spojrzenie Hanifena były pełne pogardy. – Chcia­łem księżniczkę od razu wsadzić za kratki, ale tak się mądrzyłeś, że musiałem to przełożyć. Jeden ze strzelców wyborowych był tak uprzejmy, że zgodził się postrzelić panienkę, by poleżała trochę w szpita­lu albo w ogóle zwiała, gdzie pieprz rośnie. No i kto się zjawił na spienionym koniu? – Dex zamilkł i z wściekłością kopnął grudkę ziemi. – Oczywiście nasz wspaniały bohater! Jeśli ma to tak wyglądać, to ja się wyłączam.

Guiliani poczuł, że rodzi się w nim dziwna pustka. Szybko wyciągnął z kieszeni patyczki i wsadził jeden do ust.

Czekam na pointę, Hanifen.

No to posłuchaj, bohaterze. Poczujesz się jak Titanic, kiedy rąbnął w górę lodową. Fiona Halsey pracuje dla Interpolu. Nie sądzisz, że bracia nie byliby zachwyceni takim towarzystwem?


W niedzielę, późno w nocy na stoliku nocnym zabrzęczał pager. Garrett błyskawicznie zerwał się z łóżka, niestety Kirsten zdążyła już otworzyć oczy.

No i co? – spytała zaspanym głosem.

Garrett przeczytał wiadomość na displeju i na­tychmiast zaczął wciągać dżinsy.

Matt chce, żebym do niego zadzwonił. Natychmiast – zakomunikował krótko, ale widząc niepokój w oczach żony, uśmiechnął się. – Może poczuł się samotny.

Nie sądzę.

Proszę, nie denerwuj się. Idę na dół zadzwonić. Jeśli coś się stało, powiem ci.

Pochylił się, pocałował Kirsten w czoło i cicho wysunął się z pokoju. Po schodach biegł już pędem, przeskakując po dwa stopnie. Służbowa komórka, przeznaczona tylko do takich rozmów, leżała na stoliku w holu. Chwycił ją i wyszedł na werandę, wystukując po drodze numer. Połączył się prawie natychmiast.

Masz problemy? – spytał przyjaciela bez żad­nych wstępów.

Poniekąd – odpowiedział Matt równie lakonicz­nie, i to zaniepokoiło Garretta nie na żarty. Krótkie, zwięzłe wypowiedzi były niezgodne z naturą Guilianiego, którego trudno było przegadać. Po chwili Matt odezwał się znowu: – Słuchaj, pod domkiem myśliwskim na ranczu jest bunkier zawalony bronią o takiej sile rażenia, jaką widziałem tylko w Pen­tagonie. Wszystko tak schowane, że żaden satelita tego nie wykryje.

Umysł Garretta pracował gorączkowo, szukając odpowiedzi na pytanie, czy coś takiego można było wybudować w środku Stanów, nie mając swojego człowieka w organach wymiaru sprawiedliwości. Nie, to było niemożliwe. Wiedział, że Matt w tej samej chwili odpowiedział sobie na to samo pytanie.

Tak, Garrett, musieli być kryci. Jak im się, do cholery, udało to wszystko tutaj przywieźć? Ten Everly, taki czyściutki, dopiero zeszłej zimy, po tej wpadce z lokalizatorem, zaczął nam śmierdzieć. I najgorsze...

Garrett wiedział, co jest najgorsze. Ta zgraja prawdopodobnie wie o wszystkim, co ustalił ich wywiad.

Mam jeszcze jedną sensację.

Wal!

Przed kilkoma godzinami Hanifen powiedział mi, że Fiona jest informatorką Interpolu.

Garrett zaklął. Czyli wszystko jasne. Tajemnicza sieć, którą rozpracowuje Tsumagari, to po prostu sieć Interpolu. Te gnoje najpierw oficjalnie przyłą­czają się do operacji, a potem po cichu robią to, co dla nich wygodne. Wcześniej pchnęli do Bar Naught Fionę Halsey, teraz wysyłają Bradena, żeby pilnował Guilianiego. Wszystko zaczyna się wyjaśniać. Wia­domo, dlaczego Fiona jest na ranczu i dlaczego ktoś próbował ją zabić. Jest jeszcze jeden szkopuł. Jeśli ten ktoś również wie, kim jest Matt, zapewne jego też będzie próbował zabić.

Czy Fiona potwierdziła to?

Jeszcze z nią o tym nie rozmawiałem.

Dlaczego?

To dość skomplikowana sprawa.

Skomplikowana? Chcesz o tym pogadać?

Nie, dzięki.

Szkoda. Garrett z chęcią dowiedziałby się, dlacze­go Matt jest nadzwyczaj powściągliwy w sprawach dotyczących panny Halsey.

Mam nadzieję, że panujesz nad sytuacją.

Chyba tak.

Czy Bractwo wie, że ona pracuje dla Interpolu? Cholera! Przecież jeśli tak, to oni w ogóle nie przyjadą na ranczo! Ona nie może tam węszyć. Co z tym aresztowaniem?

Dałem Hanifenowi do zrozumienia, że nie będę się sprzeciwiał.

Kiedy chce ją aresztować?

Gotów jest to zrobić w każdej chwili. Dziś wieczorem byłem z Fioną na kolacji w klubie. Hanifen, gdyby mógł, założyłby jej kajdanki jeszcze przed deserem. Nie zgodziłem się. Wiesz, nie chcia­łem, żeby czuła się... upokorzona.

Rozumiem. Powiedz, co mam robić?

Wyczuj, po co w ogóle przyjechał ten Braden.

W porządku. Przede wszystkim chyba poinfor­muje nas, że Interpol od dawna ma już na miejscu pannę Halsey. Właściwie czym ty się martwisz? Agentka Interpolu to dla ciebie sprzymierzeniec.

Matt przełknął to gładko.

Garrett, koniecznie wyduś z tego Bradena, jakie numery szykuje jeszcze Interpol.

Załatwione.

Czy moje meldunki podobały się Christowi? Dla Guilianiego było to tak samo istotne jak cała

misja.

Tak, Matt – odpowiedział wzruszony Garrett. – Po prostu pękał z dumy.



Rozdział 11


Guiliani wyłączył komórkę i spojrzał w kierunku stajni. Po smudze światła zorientował się, że drzwi są uchylone. Schował komórkę do kieszeni i ruszył przez dziedziniec szybkim krokiem, który jemu samemu wydał się absurdalny. Chwileczkę, w stajni mogła być tylko Fiona. No tak, ale przecież kazał jej iść do domu, bo muszą porozmawiać. Powiedziała, że będzie czekać i spokojnie poszła sobie do koni. Ta kobieta skłamałaby chyba nawet przed samym Świętym Piotrem.

Przed drzwiami przykląkł, wyciągnął pistolet z kabury nad kostką i bezszelestnie wsunął się do środka, zamykając za sobą drzwi. Na moment znie­ruchomiał. Usłyszał zwykłe odgłosy stajni. Konie chodziły po boksach, skubały siano, któryś z nich cicho zarżał. Matt, wkurzony na Fionę za jej kłamst­wa i na siebie, że dał się nabrać, czuł coraz większe rozdrażnienie. Jego palce bezwiednie zacisnęły się na rękojeści pistoletu. A może by tak wystrzelić w powietrze i trochę postraszyć te czworonogi, a przy okazji śliczną panienkę z Interpolu? Był pewien na sto procent, że Fiona ma wieczorną randkę z Żoł­nierzykiem. Na pewno, bo z wiadomego boksu rozległ się nagle podejrzany łomot.

Bezszelestnie podsunął się w tamtą stronę. Zoba­czył Żołnierzyka miotającego się po boksie z jeszcze większą furią niż podczas ich pierwszego spotkania. Ujrzał Fionę, która nagle wynurzyła się z cienia, przemawiając do konia najłagodniejszymi, najczul­szymi słowami. W odpowiedzi Żołnierzyk wydał z siebie ten swój histeryczny kwik i walnął potężnie zadem. Fiona przestraszyła się, zachwiała i z krzy­kiem upadła na posadzkę. A Żołnierzyk zbierał się w sobie, żeby drugi raz poczęstować ją kopytami.

Nie było na co czekać. Matt rzucił broń i pchnął drzwi, które otwierały się do środka, dzięki czemu kopyta trafiły w drewno. Rozwścieczony Żołnierzyk walnął jeszcze raz. Wtedy Matt, tak samo jak przy pierwszym spotkaniu, rzucił się z wyciągniętą ręką do łba konia. Cios musiał być potężny. Oszołomiony Żołnierzyk cofnął się, potrząsając nerwowo łbem. Jego pełne lęku oczy szukały miejsca, gdzie mógłby się skryć. Ale Matt jeszcze nie skończył. Nie po­zwolił zatłuc Fiony, a teraz pokaże, kto tutaj rządzi.

Widział na pastwisku, jak Fiona dzięki łagodno­ści, wyczuciu i szacunku do zwierząt zdobywała władzę nad mustangami, jednak wobec Żołnierzyka była bezbronna, bo za dużo tkwiło w niej żalu. Jak jej pomóc? Matt, nie oglądając się za siebie, polecił Fionie, żeby wstała, a sam błyskawicznym ruchem objął ramionami szyję konia i uwięził ją jak w ob­ręczy. Żołnierzyk poruszył się niespokojnie, po czym znieruchomiał.

Teraz, Fiona.

Więc znowu wyszła z cienia, z wyciągniętą dłonią i palcami ściągniętymi w dół, aby przypominały nos konia, jak to robiła z dzikimi mustangami. Żoł­nierzyk zarżał rozpaczliwie i szarpnął się do tyłu. Matt, nie puszczając jego szyi, zrobił krok w kierun­ku Fiony.

Skrzywiła żałośnie usta.

Nie.

Odwróciła się i chowając twarz w kołnierz płasz­cza, wyszła z boksu. Matt puścił konia, jeszcze chwilę postał przy nim i wyszedł na padok. Słyszał oddalające się ciche postukiwanie obcasów. Fiona szła skulona, otulając się płaszczem, jakby zrobiło się okropnie zimno. Matt ruszył jej śladem. Patrząc na pochylone, szczupłe plecy, poczuł ukłucie w sercu.


Garrett odłożył słuchawkę, sięgnął po notes i za­czął szukać numeru telefonu przyjaciół Kirsten z Wyomingu, z których domu przed pół rokiem uprowadzono małego Christa. Sytuacja robiła się coraz bardziej gorąca i Garrett szukał życzliwych ludzi, którzy zaopiekowaliby się jego rodziną, gdyby zaszła taka potrzeba. Przyjaciele okazali się prawdziwymi przyjaciółmi. Jeszcze zanim Garrett skoń­czył wyłuszczać swoją prośbę, usłyszał zapewnienie, żeby się nie martwił, oni na pewno przyjadą.

Potem sięgnął po pager i do wszystkich członków grupy operacyjnej wysłał wiadomość, że mają na­tychmiast stawić się w sztabie. Poszukał jeszcze numeru do Skipa Tsumagariego i, na wszelki wypa­dek, do prawnika.

Ponieważ Kirsten zasnęła, na kartce zostawił jej wiadomość, że postara się wrócić, zanim ona się obudzi.

Jak przewidywał, Elliott Braden usiłował zbaga­telizować fakt, że wysłany na akcję agent jest w niebezpieczeństwie. Przecież w Bar Naught od wielu miesięcy była Fiona Halsey, która pracuje dla Interpolu.

Garrett nie ukrywał wzburzenia.

Dlaczego nikt nam o tym nie powiedział? Dzięki Fionie Halsey rozpracowywaliście wszystko na własną rękę, czy tak?!

Jak się wchodzi do akcji, to się rozpracowywuje – odparł chłodno Kanadyjczyk. – Taki głód wiedzy.

Garrett poczuł, że krew zaczyna w nim krążyć nadzwyczaj szybko. Ten palant z Interpolu się mądrzy, a życie Guilianiego wisi na włosku! Kiedy J D. zjawił się w sali konferencyjnej, Garrett, przechylony przez stół, chwytał już za gogusiowaty krawat Kanadyjczyka. Thorne w ostat­niej chwili chwycił przyjaciela za kołnierz i od­ciągnął na bok. Garrett szarpnął się wściekle i doprowadziwszy koszulę do porządku, poczęstował

Bradena spojrzeniem, w którym była obietnica dalszej dyskusji. Wymruczawszy jeszcze parę słów pod nosem, dołączył do Thorne'a, który przy ustawionym w rogu stoliku nalewał kawę.

Napijesz się?

Garrett bez słowa wziął filiżankę, wypił łyk i spo­jrzał uważnie na przyjaciela.

Wyglądasz nieciekawie.

Ach, daj spokój! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się goliłem. Przyjechałem tu prosto z ośrodka, do którego skierowali Jaza, wiesz, po tej historii w su­permarkecie. Wezwali nas, bo Jaz wdał się w bójkę. Jak miał się nie bić, skoro jeden z tych młodocianych rzezimieszków chciał go zatłuc?

Może chcesz jechać do domu?

Nie, zostanę. Myślę, że Ann woli teraz pobyć sama i przemyśleć to wszystko. Lepiej powiedz, ściąłeś się z tym Bradenem?

Urwał i potrząsnął głową. Jeśli Guilianiemu coś się stanie, jeśli nie wyjdzie z tego z życiem, agent J.D. udusi Bradena własnymi rękami.

Wrócili do stołu. Garrett był dowódcą odpowie­dzialnym za całą operację. Nie podobało mu się, że Interpol go zwodzi i bez jego wiedzy i zgody wprowadził Fionę Halsey na ranczo. Dlatego, kiedy uczestnicy narady rozeszli się do domów, razem z J.D. poprosili Tsumagariego, by został na chwilę, i wytłumaczyli mu, że na rozpracowanie sieci Inter­polu dostaje dwadzieścia cztery godziny. Ani minuty dłużej.

Najpierw Fiona chciała tylko jednego: wbiec po schodach i ukryć się w swoim panieńskim pokoju. Ale po co? Schować się w przeszłość? Uciec w marze­nia małej dziewczynki?

Weszła do cichej, ciemnej biblioteki i rzuciwszy płaszcz na poręcz krzesła, przykucnęła przed ko­minkiem. Rozpaliła ogień, potem pomaszerowała do barku. Wróciła za chwilę, trzymając w objęciach butelkę premium brandy. Pantofle pofrunęły w kąt. Fiona usiadła wygodnie na krześle, wyciągnęła dłu­gie nogi, moszcząc stopy w puszystym dywanie, i nie odrywając oczu od złocistych płomieni, otworzyła butelkę, cały czas świadoma, że Guiliani przyszedł za nią, stoi parę metrów dalej i nie spuszcza z niej oka.

Barczysta sylwetka w ciemnym garniturze wyraź­nie odcinała się od jasnej ściany. Blask ognia oświet­lał twarz, w której nie było ani jednego szczegółu wskazującego na jakąkolwiek słabość. Patrząc na tę apoteozę męskości, Fiona podniosła butelkę i wcale niearystokratycznie pociągnęła potężny łyk. Nie dla kurażu, ale po to, by stłumić w sobie uczucia, a przede wszystkim poczucie własnej słabości.

Wypiła, sapnęła i rzekła:

No, wystarczy. A co z tobą? Napijesz się?

Matt rozpiął jeden guzik koszuli, potem dwa

następne i przykląkł, aby odpiąć kaburę nad kostką. W tym czasie Fiona pociągnęła jeszcze dwa potężne łyki.

To nie pomoże, księżniczko.

A ja myślę, że tak.

Usiadł w fotelu i popatrzył na nią poważnym wzrokiem.

Wypadasz z gry, księżniczko.

Podniosła butelką do góry, oglądając pod światło, ile brandy jeszcze zostało.

Z niczego nie wypadam. Chcesz łyka?

Wypadasz. Idziesz w odstawkę. Koniec z Inter­polem.

Fiona zadrżała i mocno przycisnęła butelkę do prawie nagich piersi. Skąd Guiliani wie? Przecież była taka ostrożna. No tak, na pewno Hanifen. Ten fałszywy lis wywęszył wszystko. Nic dziwnego, skoro ma tyle na sumieniu. Dlatego tak się spieszył z aresztem i wmawiał jej, że to ona zabiła Everly'ego. A potem te strzały na pastwisku...

Dex ci powiedział?

Tak. On ma dużo do stracenia, Fiona.

Dlaczego te przeklęte łzy znów płyną po policz­kach? Bo to już koniec. Nic jej się nie udało. Nic. Cały świat zmówił się przeciwko niej. Tak jak z Żołnierzykiem. Może sobie tak błagać do końca swych dni o coś, co jest nieosiągalne, czego w żaden sposób nie da się odwrócić.

Fiona, musimy o tym porozmawiać.

Po co?

Żebyś spojrzała prawdzie w oczy.

Ach, Matt! Przecież wszystko wiem. Zawsze zwycięża gorszy i silniejszy. A ja... ja mogę pożegnać się ze wszystkim...

Była tak bardzo nieszczęśliwa, tak bardzo zranio­na. Nie miała już nadziei. Owszem, zawsze może zdarzyć się cud i ci z Interpolu zauważą, że zrobiła kawałek dobrej roboty i nie odstawią jej bez pardonu na boczny tor. Może po zlikwidowaniu Bractwa i arsenału dotrzymają umowy i zwrócą jej ranczo. Jednak patrząc realnie, Bar Naught było dla niej stracone. Tak jak Żołnierzyk.

Dlaczego tylko Guiliani mógł zbliżyć się do niego? Dlaczego oszalały po strasznych przeżyciach koń pozwolił mu się dotknąć? Jaką tajemniczą moc kryje w swej dłoni, skoro potrafi choć na chwilę uspokoić bestię, która zawładnęła Żołnierzykiem?

Może ta dłoń uśmierzy i jej ból?

Wyjęła z włosów grzebyk. Puszyste loki opadły na nagie ramiona.

Skończyłeś już?

Fiona! Musimy to wszystko wyjaśnić.

Ależ naturalnie, panie tajny agencie! – uśmiech­nęła się leniwie, nie spuszczając z niego oczu. – Ale żeby wydobyć ze mnie prawdę, musisz zastosować inne, trochę przyjemniejsze metody. James Bond nie odmawiał sobie...

Fiona!

Widzę, że zdjąłeś skarpetki. Mnie też w tych głupich pończochach jest za gorąco.

Podciągnęła jedną z nieprawdopodobnie długich nóg i oparła piętę o brzeg krzesła. Jedwabna spód­niczka zsunęła się w dół, odsłaniając do końca smukłe uda. Poczuła coś jakby chłód i na moment zawahała się. Nie. Ona musi się dowiedzieć.

Jego dłonie.

To pragnienie narastało w niej podczas długich godzin, jakie spędzili razem w siodle. Długich i trudnych, a ona chciała, żeby trwały w nieskoń­czoność. I kiedy ją całował, raz boleśnie, a potem zupełnie inaczej.

Jeszcze raz podniosła butelkę do ust, patrząc spod przymrużonych powiek, jak oczy Matta wędrują wzdłuż jej ugiętej nogi, do miejsca, gdzie kończy się pończocha przytrzymywana podwiązką, a zaczyna naga skóra. Jakie to śmieszne, pomyślała, że znów czuję się silna. Odstawiła butelkę, dotknęła palcami kostki, przesunęła ręką po łydce, kolanie, w górę, do podwiązki. Kiedy chciała ją rozpiąć, usłyszała za­chrypnięte:

Zostaw!

Chcesz... sam?

Matt patrzył na nią spod przymrużonych powiek. Mijały sekundy. Słyszała ciche tykanie starego zega­ra i myślała, że po raz któryś w swoim życiu przegrała. Matt spojrzy na nią i pokręci głową. Albo w jego oczach pojawi się litość.

Wstał z fotela, zdjął marynarkę i stanął przed Fioną. Spojrzała na biały gors koszuli, potem wyżej. W brązowych oczach zobaczyła czułość.

Na podwiązce się nie skończy, księżniczko.

Ukląkł przed nią, ujął jej twarz w dłonie i pocało­wał żarliwie.

Puszysty dywan użyczył im swej miękkości, a ogień z kominka ciepła i blasku. I kiedy Matt czuł, że po raz pierwszy w życiu ktoś wymazuje z jego świadomości tę jego cząstkę, która zawsze czuwała, nigdy nie pozwalając zapomnieć się bez reszty,

Fiona, zamknięta w jego ramionach, myślała, że to tak jak z mustangami. Dostają od ludzi zieloną przestrzeń, która ma granice, ale te właśnie granice dają im spokój.


Rozdział 12


Matt siedział przy biurku Fiony i patrzył na mannę lecącą z nieba, czyli na niezbity dowód zbrodniczej działalności ośmiu dilerów śmierci zwa­nych Bractwem. Fiona rozłożyła na blacie biurka arkusz czystego papieru i z metalowego pudełka po herbacie wysypała małe płytki pokryte aluminium. Były to karty pamięciowe z cyfrowego aparatu fotograficznego. Matt szybko policzył, że jest ich około czterdziestu.

Skąd to masz?

Fiona, ubrana w dżinsy i stary sweter, usadowiła się na drugim krześle. Podciągnęła wysoko nogi i rękoma objęła kolana, na których oparła twarz. Widać było na niej wspomnienie ich wspólnej miłos­nej nocy.

Ukradłam.

Jak to?

Po prostu ukradłam. Opowiedzieć ci?

Jasne.

Zawahała się i na moment umknęła spojrze­niem. Jeśli ma opowiedzieć wszystko, nie może pominąć... hm, pewnych intymnych szczegółów. Ale cóż, skoro Guiliani łaknie prawdy, więc ją dostanie, a jeśli zacznie udawać świętoszka, to już jego problem.

Ukradłam to prawie przed rokiem, kiedy po­płynęłam w rejs jachtem należącym do Pascala Lariviere'a.

Matt przełknął gładko tę rewelację, mało tego, skinął potakująco głową. Znał to nazwisko. Pascal Lariviere, francuski playboy, o którym wiadomo było, że powiązany jest z Bractwem. Oczywiście nie miał specjalnej ochoty słuchać o romansie Fiony z szemranym żabojadem, ale służba nie drużba, a właśnie tu tkwił klucz do całej sprawy.

Opowiadaj.

Płynęliśmy już blisko dwa tygodnie. Tego dnia Pascala coś ugryzło. Wściekał się o byle co, a dotych­czas wobec mnie był zawsze w porządku. Myślałam, że jestem w nim zakochana... Natomiast dla innych ludzi potrafił być bardzo nieprzyjemny, szczególnie wtedy, kiedy czuł się źle. Miał chorobę Parkinsona. Dowiedział się o tym w dniu, w którym wyruszyli­śmy w rejs. Objawy były prawie niewidoczne, ale on, kiedy dostawał tych drgawek, wpadał w furię. W każ­dym razie tego dnia dotarliśmy na Mikonos.

To ta wyspa na Morzu Egejskim, gdzie przyje­żdża wielki biznes z całego świata?

Tak. Pascal zarządził, że na ląd zejdzie sam, a ja mam nie ruszać się z pokładu. Byłam zdumiona i wściekła, a nawet zaczęłam się go bać, bo jego zachowanie stawało się coraz bardziej irracjonalne. Dlatego, gdy zostałam sama, postanowiłam skorzys­tać z okazji i odejść, choć wydawało mi się, że jeszcze go kocham. Ale w tym związku nie było już nic, co chciałabym uratować. Myślę, że on to przeczuwał, bo rozkazał ochroniarzom, że mają mnie nie wypusz­czać z jachtu. Kiedy wraz z paroma ludźmi zszedł na ląd, pobiegłam do kajuty, w której Pascal urządził sobie gabinet. Zabronił mi tam wchodzić, nie wolno mi było nawet pojawiać się w pobliżu. Ale musiałam dostać się do komputera, żeby zorganizować jakąś pomoc.

Czy na jachcie nie było telefonu?

Owszem, były, ale dziwnym trafem żaden nie działał.

Matt patrzył na Fionę z podziwem. Opowiadała z prawdziwym brytyjskim chłodem, beznamiętnie przedstawiając fakty. Wcale nie miała zamiaru od­grywać biednej, maltretowanej ofiary, choć sytuacja była paskudna. Bogaty, wyrachowany facet, roz­juszony własną bezradnością z powodu nieuleczal­nej choroby, był po prostu niebezpieczny.

Kiedy weszłam do gabinetu, nagle usłyszałam głosy. Jacyś mężczyźni, idąc korytarzem, rozmawiali ze sobą po francusku. Głos jednego z nich łudząco przypominał głos Pascala. Byłam w potrzasku, jedyne wyjście z kabiny prowadziło na korytarz. Wsunę­łam się więc za żelazne harmonijkowe drzwi, za którymi była komórka na sprzęt. Leżały tam zwoje lin i druty ponawijane na płyty elektryczne. Ledwo zdążyłam zasunąć drzwi, kiedy mężczyźni weszli do gabinetu.

Nie zauważyli ciebie?

Nie. I to w ogóle nie był Pascal. To byli agenci Interpolu.

Przez długi czas Fiona, wstrzymując oddech, stała bez ruchu za stalowymi drzwiami. Była trochę osłu­chana z francuskim i rozumiała poszczególne wyra­zy, dlatego zorientowała się, że są to agenci Inter­polu, którzy jakimś sposobem dostali się na pokład pilnie strzeżonego jachtu Lariviere'a.

Matt przypomniał sobie, co mówił Garrett. To zdarzenie na jachcie było następnym dowodem, że Interpol, oficjalnie prowadzący wraz z Amerykana­mi wspólną akcję przeciwko Bractwu, w rzeczywis­tości zbiera dowody na własną rękę.

Jak weszli na jacht?

Nie wiem. Może ludzie Pascala prowadzili podwójną grę albo zostali przekupieni, ale teraz to nieistotne. Bo najważniejsze, Matt, że te typki z Interpolu dokładnie wiedziały, po co przyszły. Od razu poszli do sejfu ukrytego w podłodze i wyciąg­nęli jakieś pudełko. Sprytnie otworzyli zamek, wy­ciągnęli pliki dokumentów i sfotografowali je apara­tem cyfrowym. Karty pamięciowe wkładali do spec­jalnego futerału, który jeden z nich miał przy­troczony do paska u spodni.

Widziałaś to?

Tak, zostawiłam w drzwiach maleńką szparę.

Dlaczego nie zabrali tych dokumentów?

Nie wiem. – Fiona przerwała na moment i zmieniła pozycję. Oparła się wygodnie i wyciągnęła przed siebie nogi. – Mówiłam ci, że prawie nie znam francuskiego, zresztą oni nie byli specjalnie rozmow­ni. Odniosłam wrażenie, że wcale nie mają nakazu rewizji. Poza tym nie zapominaj, że wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, co to za dokumenty, w co wpakował się Pascal. Tak samo jak nie wiedziałam nic o bunkrze pod domkiem myśliwskim. Jednak z tego, co mówili, zrozumiałam, że gdyby zapoznać z tymi kopiami koleżków Pas­cala, to by się powyrzynali albo można by ich przyskrzynić. Aż wreszcie usłyszałam swoje nazwis­ko. – Fiona zadrżała. Po raz pierwszy ujawniła jakieś emocje. Matt rozumiał, jak musiała się wtedy przera­zić. – Okazało się, że wcale nie przez przypadek poznałam Pascala. Wszystko było ukartowane, rów­nież nasz romans. Po prostu byłam mu potrzebna. Z racji mojego pochodzenia mam bliskie kontakty z tak zwanymi wyższymi sferami. Jeśli nawet kogoś nie znam osobiście, to zawsze mogę do niego dotrzeć przez rodziców. Poza tym nie miałam grosza przy duszy i byłam z Bar Naught, a Pascal chciał ubić interes z Kyle'em. Jednym słowem, w przyszłości miałam pełnić rolę kuriera między nimi. Dlatego też Pascal... upolował mnie.

Łajdak. Usidlił bezbronną dziewczynę, by wyko­rzystać ją do przestępczych celów. Mattem aż zatrzęsło. Z trudem powstrzymał się od epitetów, których by nie poskąpił w męskim gronie.

Z dalszej rozmowy agentów Fiona wywnioskowa­ła, że Lariviere podczas rejsu po Morzu Egejskim jest dokładnie śledzony, ale nie wszystkie wyniki śledztwa trafiają do Departamentu Sprawiedliwości w Seattle. A to, co agenci sfotografowali przed chwilą, wystarczyłoby, aby wykończyć braciszków. Wszystkich, oprócz Everly'ego.

Matt zastanowił się przez moment. Po co Larivie­re zbierał te dowody? Odpowiedź była prosta: żeby kontrolować czarny rynek, na każdego trzeba coś mieć. Jednak nie tykał Everly'ego, bo mieli być partnerami. Wspólnie zamierzali wykończyć resztę Bractwa.

Fiona, co było dalej?

Odsunęłam drzwi i wyszłam. – Po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Najpierw o mało nie zemdleli, a potem, zgodnie z moimi przewidy­waniami, doszli do wniosku, że mogę im się przydać. Nie mieli bowiem pewności, czy Lariviere jednak nie dowie się o ich wizycie na jachcie, a teraz uzyskali fantastyczny pretekst i nie musieli się już z niczym kryć. Oficjalna wersja głosiła bowiem, że przyszli po mnie. Zabrali mnie z takim hukiem, że komendant portu nie wiedział, czy ratowano biedną dziewczynę przetrzymywaną na jachcie wbrew jej woli, czy też aresztowano kobietę zamieszaną w ja­kieś ciemne sprawy.

Sprytne... Podsunęłaś im ten pomysł?

Telepatycznie im go zasugerowałam... – Roześmiała się. – Matt, to nie byli głupcy. Wymyśliłam takie rozwiązanie, kiedy ukrywałam się w komórce, a oni, jak tylko mnie zobaczyli, zaraz na to wpadli. Nie musiałam im nic mówić. Przewidziałam ich tok myślenia i wykorzystałam to do własnych celów. Oni zyskali pretekst bytności na jachcie, a ja wydostałam się na ląd. Proste, prawda?

Matt zadumał się na chwilę. Gdy Fiona o tym mówiła, brzmiało to rzeczywiście prosto. Lecz wie­dział, że na tak zwane proste rozwiązania wpadają tylko wyjątkowo bystre i wyrafinowane umysły. No i jeszcze jedno: niewielu ludzi w chwili zagrożenia potrafi na chłodno przeanalizować sytuację, błys­kawicznie ułożyć sprytny plan i go zrealizować. Do diabła, przecież to bodaj najważniejszy punkt w szkoleniu tajnych agentów! Przypomniał sobie, jak ratował Fionę przed kulami snajpera. Była prze­rażona, ale zachowała się w jedyny dający szansę ocalenia sposób, a przecież o wszystkim decydowały sekundy...

Tak, księżniczka byłaby świetnym agentem do zadań specjalnych... ale i tak, dla jej bezpieczeństwa, Matt rękami Deksa wsadzi ją do aresztu.

Co było dalej?

Wsadzili mnie na pokład samolotu Interpolu i wylądowałam w Paryżu, gdzie zainstalowano mnie w obskurnym hoteliku. Ci dwaj agenci byli cały czas ze mną. Myślę, że chcieli mnie przytrzymać, dopóki nie odczytają tych kart.

Podczas dwóch dni i dwóch nocy spędzonych w hotelu miała dość czasu na rozmyślania. Rozgryzła, o co w tym wszystkim chodzi, zrozumiała, że te karty pamięciowe również jej mogą się przydać.

Spodziewał się tego, bo wreszcie zaczynał pojmo­wać niezwykłą osobowość księżniczki. Doprawdy matka natura obdarowała ją tym wszystkim, co miała najlepszego do zaoferowania. Przede wszystkim Fiona jest kobietą prześliczną, a zarazem pełną wdzięku i godności. Inteligentna, bystra, świetnie sobie radzi w trudnych chwilach. Jej serce jest wielkie i czułe, a intuicja połączona z empatią, czyli umiejęt­nością współodczuwania, wprost niezwykła, bo tylko dzięki niej można tak skutecznie ujarzmiać mustangi i zbłąkanych nastolatków. Widział jej pełne bólu oczy, kiedy mówiła o krzywdzie, jaka spotkała Żołnierzyka. Widział jej pełne namiętności oczy, kiedy zaledwie przed godziną była w jego ramionach.

Jak uciekłaś?

Jeden z agentów wyszedł na papierosa, drugi pisał coś w laptopie. Przyłożyłam mu lampą, za­brałam karty, mój paszport, który odebrali od ko­mendanta portu w Mikonos, i wyszłam z hotelu. Aha, wzięłam jeszcze wszystkie pieniądze, jakie tam znalazłam, w sumie kilka tysięcy dolarów. Karty pamięciowe wysłałam pocztą do Stanów, a sama wsiadłam do pociągu i pojechałam do Genewy, żeby ubić interes z Interpolem. Chciałam, żeby kupili ode mnie te karty. Chciałam tyle pieniędzy, żebym mogła odzyskać Bar Naught.

Matt ściągnął brwi.

Coś tu się nie zgadza. Mogli przecież wrócić na jacht i skonfiskować oryginały.

Nie mogli, bo Pascal nie był idiotą. Kiedy dowiedział się od komendanta portu o wizycie Interpolu, natychmiast usunął wszystkie obciążające materiały, zszedł z jachtu i tyle go widzieli.

Matt gwizdnął cicho. O jachcie Lariviere'a krąży­ły legendy, a jednak Pascal porzucił to cacko.

Naprawdę zamierzałaś odkupić od tego ban­dziora Everly'ego rodzinną posiadłość?

Fiona wzruszyła ramionami.

Wiem, że nie wygląda to zbyt... elegancko, ale tylko takie rozwiązanie przyszło mi do głowy. Jed­nak Interpol złożył inną propozycję, a ja ją przyję­łam. Pojechałam do Bar Naught i poprosiłam Ever­ly'ego o jakąś pracą. Wiadomo było, że się zgodzi. Cóż, ludzka próżność nie zna granic. Oto zgłasza się do niego była dziedziczka rancza, w której żyłach płynie błękitna krew, i gotowa jest robić wszystko, byle tylko mieszkać w Bar Naught... Everly, mimo swej ogłady, był snobem i prostakiem, uwielbiał się puszyć, blichtr go oślepiał.

Miał swoją księżniczkę...

Tylko na pozór, ale to mu wystarczało.

Zaś ty...

Zaś ja ujeżdżałam mustangi, co kocham, i pra­cowałam dla Interpolu. Moim zadaniem było zebrać dowody potrzebne do zdemaskowania Everly'ego. Wtedy Interpol miałby na swoim koncie duży suk­ces, a ja odzyskałabym Bar Naught.

Matt wreszcie zrozumiał, dlaczego agenci Inter­polu, włączając się do akcji, zgodzili się podlegać Amerykanom. Było to tylko pozorne ustępstwo, bowiem mając Fionę na miejscu, otrzymywali wszel­kie informacje o poczynaniach Matta. Pojął też, dlaczego księżniczka aż do tej chwili ukrywała przed nim te dowody. Niczego mu nie ujawniła nawet wtedy, gdy odsłonił przed nią swoje karty. Jeśli plan Matta się powiedzie i Amerykanie zdobędą swoje dowody, Interpol może unieważnić umowę z Fioną. Jeśli plan Matta nie uda się, Fiona nadal będzie miała atuty w ręku.

Ale jedno nadal dla Matta nie było jasne: po­stępowanie Elliotta Bradena, Kanadyjczyka wydele­gowanego przez Interpol. Ten agent wciągnięty był we wszystkie szczegóły akcji Matta, mającej na celu unieszkodliwienie Everly'ego. Lecz Everly nie żyje i nikt nie musi go już rozpracowywać, natomiast Fiona ma w ręku dowody na pozostałych bracisz­ków, o czym Braden na pewno wiedział. Te dowody mogą od niej w każdej chwili wydobyć, realizując punkt porozumienia dotyczący Bar Naught. To powinno było stać się natychmiast po śmierci Everly'ego, wymagała tego logika działania: rozliczyć się z Fioną, aresztować braciszków i zamknąć sprawę. Jednak nic takiego nie zaszło. Księżniczka nadal pozostawała w grze, choć należało ją wycofać, no i przede wszystkim Braden nie ujawnił Ameryka­nom, że misja Matta po śmierci Everly'ego już nie ma sensu.

I był jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Dlaczego Fiona przekazuje mu te dowody właśnie teraz, kiedy prawie się w niej zakochał?

Otrząsnął się. Nie czas na takie spekulacje.

Zresztą czas pokaże, gdzie leży prawda. Zawsze pokazuje.

Czy udało ci się znaleźć coś na Everly'ego?

Nie. Ale im zależało, żebym tu była i zdobyła jego zaufanie. I żeby miał pewność, że rzeczywiście będę robić wszystko, łącznie z zabawą w chłopaka stajennego podczas biegów myśliwskich. A co do tej gejszy... – Urwała i westchnęła smutno. – Twoja uwaga nie była tak daleka od prawdy. Interpol kazał mi być jak najbliżej gości i uczestniczyć w ich rozmowach, niezależnie czego dotyczyły. Chodź, pokażę ci coś.

Wstała z krzesła i zaprowadziła Matta do swojej sypialni. Zajrzała do garderoby i wróciła po chwili, trzymając w ręku tekturowe pudełko po butach, w którym było mniejsze pudełko wyściełane ak­samitem. Znajdowało się w nim mnóstwo szpiegow­skich gadżetów: mikroskopijne magnetofony, które można było wszędzie ukryć, kamera wideo schowa­na w medalionie i wiele innych, znanych Mattowi cudeniek służących do inwigilacji.

To na to spotkanie. Długo uczyłam się, jak to działa, ćwiczyłam, żeby nie było wpadki. Tak się starałam, doszłam do perfekcji, a teraz ... -Wzruszy­ła ramionami i zagryzła wargi. Szafirowe oczy napeł­niły się łzami. – Wszystko na nic.

Mattowi znów zrobiło się jej żal. Ileż trzeba było odwagi i samozaparcia, żeby wrócić do Bar Naught, zdać się na łaskę i niełaskę niebezpiecznego prze­stępcy, który nie dość, że ją upokarzał, to jeszcze skrzywdził jej ukochanego konia. Nie, nie powinna oddawać mu tych dowodów, nie powinna pozbywać się ostatniej nadziei, że odzyska Bar Naught.

Powiedz, dlaczego chcesz mi dać te karty? Tyle czasu ukrywałaś je przede mną. Dlaczego właśnie teraz?

Narzuciła na ramiona kurtkę i skierowała się ku drzwiom. W sypialni paliła się tylko jedna lampka, mimo to Matt zauważył, jak twarz Fiony zmieniła się raptownie.

Nie chcę... – rzuciła w progu. – Matt, nie chcę, żebyś dalej brał w tym udział.


Matt ponownie skorzystał ze wspaniałego kom­putera Everly'ego, żeby rozkodować cyfrowe zdjęcia i przesłać je do sztabu operacji. Zdjęcia umów, faktur, dowodów wpłat na konta w Genewie i na Kajmanach, poświadczenia odbioru transportów uzbrojenia. Fotografie nielegalnych handlarzy bro­nią prowadzących konwoje z bronią dla najemników, walczących przeciwko legalnym rządom w krajach Trzeciego Świata. Były też zdjęcia z zamachów na ważne osobistości, które upozorowano jako nie­szczęśliwe wypadki.

Razem z Fioną wpatrywali się w twarze ukazujące się na ekranie monitora. Braciszkowie. Niektórych z nich Fiona poznała, ponieważ odwiedzali Pascala. Kiedy komputer zaczął przekazywać zdjęcia do prywatnego komputera Garretta Weisza, Matt roz­siadł się na krześle i zaprosił Fionę na kolana. Ledwie przytuliła się do niego, poczuł na jej ciele swój zapach. Była to pamiątka po ich pierwszej wspólnej nocy. Zrobiło mu się głupio. Dziewczyna była tak słodka i kusząca, a on musiał zadać jej jeszcze kilka nieco kłopotliwych pytań.

Powiedz mi, jak odpłaciłaś się temu żałosnemu żabojadowi?

Fiona, wtulona w jego szyję, szepnęła mu wprost do ucha:

Nie mówmy już o nim, dobrze?

Trudno, pomyślał Matt, trzeba będzie zająć się dwoma rzeczami naraz. Wsunął dłonie pod jej sweter i pieszcząc rozgrzane ciało, poprosił cicho:

Mów, księżniczko. Kontaktowałaś się potem z Lariviere'em?

Po jakimś czasie odezwał się do mnie z kawia­renki internetowej w Mediolanie.

Co mu odpisałaś?

Wiedział doskonale. Kiedy przechwycili ten mail, Garrett natychmiast zdecydował, że pannę Halsey trzeba obserwować.

Napisałam mu, że z jego jachtu zabrali mnie policjanci, bo uznano, że jestem przetrzymywana wbrew swej woli. Usiłowałam ich przekonać, że to nieprawda, ale i tak mnie zabrali. Byłam pewna, że Pascal w to uwierzy. Potem... potem już się nie odezwał. Matt, czy ty mnie słuchasz?

Oczywiście, księżniczko – odpowiedział nie­przytomnym głosem.

Matt! – Fiona wyprostowała się, odchyliła do tyłu i spojrzała mu prosto w oczy. – Chcę, żebyś coś wiedział – powiedziała miękkim głosem. – Dla mnie liczysz się tylko ty. To, co było, jest nieważne. Teraz tylko ty...

Skinął głową. Wiedział, że powiedziała prawdę. I czuł to samo.

Wiem, księżniczko – szepnął, obejmując ją ramionami. – Ja wszystko wiem.


Garrett zadzwonił natychmiast po otrzymaniu zdjęć. Guiliani, usłyszawszy telefon, wygramolił się z panień­skiego łóżka Fiony, które po książęcemu schowane było pod baldachimem, i nagi jak go Pan Bóg stworzył, pędem zbiegł po schodach. Telefon zostawił w biblio­tece. Fiona również zerwała się z łóżka, wciągnęła koszulę Matta i chwyciwszy bokserki, pobiegła za nim. Już z telefonem przy uchu podziękował uśmiechem za podstawową część garderoby, ubrał się i razem z Fioną usiedli po turecku na puszystym dywanie. W tym czasie Garrett połączył się również z J.D.

Matt, przede wszystkim Tsumagari rozgryza tę sieć. Bez wątpienia siedzi tam Interpol. Ale musimy to wiedzieć na blachę.

No jasne – mruknął Matt i widząc ciekawe spojrzenie Fiony, podsunął się do niej bliżej, aby też słyszała.

Po drugie te pliki, które mi przysłałeś, to po prostu szok! – Garrett chrząknął znacząco i ściszył głos: – Czy to robota Fiony?

Można tak to ująć – roześmiał się Matt, głasz­cząc jej długie, jedwabiste włosy. Opowiedział krót­ko, w jaki sposób Fiona zdobyła cenne dowody. – Czy to wystarczy?

Żeby wnieść oskarżenie? – rzucił J.D. – Nie­stety z tym jest problem.

Matt? – włączył się Garrett – wiesz, jaki jest J.D. W każdym razie nie zgadzam się z tym, co ci teraz powie.

Co jest? – spytał zniecierpliwiony Matt.

Jak wiesz, mamy Bradena na karku – powiedział J.D. -I dobrze wiesz, że mogliśmy przyskrzynić tylko Everly'ego. Reszta braciszków jest w gestii Interpolu. Zadzwoniliśmy więc do Bradena, żeby go wybadać. Co by było, gdybyśmy mieli takie dowody w ręku... rozumiesz, zaczęliśmy wstępne targi kompetencyjne, by bracia choć częściowo przeszli pod jurysdykcję USA. To bardzo przyśpieszyłoby działania.

Długa i zagmatwana droga, no i nie na naszym szczeblu...

Mam ciche przyzwolenie, by wybadać, czy coś się da zrobić w tej sprawie.

Rozumiem... I co na to Braden?

Śmiał się, drań. Wiesz, gdyby stał obok mnie, to bym mu przemodelował szanowne oblicze. Naj­pierw stwierdził, że żadnych targów kompetencyj­nych nie będzie.

Tak z miejsca?

Tak. Nie zostawił sobie żadnej furtki.

Musi czuć się bardzo mocny.

Bo tak jest, Matt. Powiedział, że możemy sobie darować te skautowskie podchody, bo wszystko wie o Fionie Halsey i jej dowodach, które, owszem, mogłyby się przydać, ale nie powinniśmy zapomi­nać, że jest jeszcze ta sieć.

Którą rozpracowuje Tsumagari? – upewnił się Matt.

Zgadza się.

Garrett,– mówiłeś, że to sieć Interpolu?

I tak, i nie. Pamiętasz, jak uznaliśmy, że bracia muszą mieć jakiegoś opiekuna? Braden to potwier­dził. Mało tego, istnieją podstawy, żeby przypusz­czać, że to ktoś z Interpolu pracuje dla Bractwa i donosi o wszystkim.

Nagle Fiona poruszyła się niespokojnie i syknęła do Matta:

A może i o tobie, Matt?

Co się dzieje? – zaniepokoił się Garrett.

To Fiona. Chce wiedzieć, czy wtyka z Inter­polu nie donosi również na mnie.

Mam nadzieję, że nie – odpowiedział Garrett dość niepewnym głosem.

Powiedz mi, do cholery, czemu ten Braden, skoro wiedział o Fionie i jej dowodach, nie naciskał, żeby mnie odwołać? Po co mam być na tym spot­kaniu Bractwa?

To proste – włączył się J.D. – Everly nie żyje, ale braciszkowie uwierzyli w to, co spreparowałeś, a co świadczy, że ich kantował. Wiedzą też, że na jego miejsce wchodzisz do biznesu. Braden twierdzi, że jesteś idealnie ustawiony i możesz wykryć, który z braci jest zdrajcą z Interpolu.

W sumie nie wygląda to głupio – mruknął Matt.

Być może, ale mi się to nie podoba – powiedział Garrett. – Interpol powinien to ciągnąć, skoro od­mawia kompetencyjnych ustępstw. Chce cudzymi, to znaczy twoimi rękami wyciągnąć z ognia kasz­tany, a potem sam je skonsumować. Nie tak to powinno wyglądać. Departament Sprawiedliwości ostro się wkurzył i daje ci wolną rękę. Możesz olać tych dupków z Interpolu i spadać z rancza. Pamiętaj, że to nie jest twoje zadanie.

Jest, pomyślał Matt. Sam je sobie wyznaczył. Historia się powtarza. Znów cholerne bagno i znów ten najpotężniejszy, ten boss bossów, krąży gdzieś we mgle jak nieuchwytny cień, wszystko widząc i o wszystkim decydując. Tak samo było z aniołem stróżem Aleksa Karamedesa, który umknął prawu. A teraz jakiś łajdak zbija fortunę na ludzkim nie­szczęściu i jednocześnie pracuje w policji między­narodowej. Do diabła, to bydlę reprezentuje prawo! Nic bardziej nie mogło wzburzyć Guilianiego, face­ta, który zaczynał jako drobny przestępca, a uratował skórę dzięki temu, że stał się policyjnym kapusiem. Od tamtego czasu sporo jednak przeżył i przemyślał.

Matt? – odezwał się Garrett. – A co z Fioną?

Jest bezpieczna. – Delikatnie objął jej szczupłe palce.

To dobrze... Czuję, że odnosisz sukcesy rów­nież... hm... na prywatnym poletku – palnął Garrett, jakby widział przez słuchawkę.

Nie samym chlebem człowiek żyje – odpowie­dział Matt równie lekkim tonem.

Jasne... Wiesz, obawiam się, czy bracia przyjadą na to polowanie.

Przyjadą – zapewnił Matt. – Złożyłem im jjedną propozycję, teraz złożę następną, też nie do odrzucenia. Poślę im kilka wymownych zdjęć, a po­tem dodam, że moim największym życiowym ma­rzeniem jest wspólne ognisko w Bar Naught.

Garrett cicho gwizdnął.

Nieźle. Teraz wiem, za co Departament płaci ci parę dolców – zażartował, choć nie było mu do śmiechu. Absolutnie nie chciał, aby Matt pakował się w to spotkanie na szczycie.

I jak to jest, kiedy facetowi adrenalina skacze – podsumował J.D.

Świetnie znacie to uczucie. Jeśli jednak po­trzebujecie dodatkowych wskazówek, znajdziecie je w moim raporcie – zaśmiał się Matt, spoglądając na Fionę. Ponieważ była bardzo spięta, szybko zmienił temat: – A co z wami? Wskakujecie?

Zgadłeś – odparł Garrett – Jeden z nas przyje­dzie, żeby cię osłaniać. Wtorek rano będzie dobry?

Zgoda.


Rozdział 13


Fiona słuchała rozmowy z zapartym tchem. Podo­bało jej się, że Matt, dyskutując z partnerami o tak poważnych sprawach, nie zapomina o jej obecności. I była oszołomiona tą zażyłością, jaka wytworzyła się między nimi podczas ostatnich godzin. Matt również był oszołomiony i Fioną, i tym, co powstało między nimi. Zarazem podziwiał, co dla niego zrobiła, jak oddała mu wszystkie dowody, rezygnując tym sa­mym z marzeń o odzyskaniu Bar Naught, byle tylko nie musiał spotykać się z niezwykle groźnymi ban­dytami, którzy nie znali żadnych skrupułów. Czuł, że coraz trudniej mu być nadal tym, kim był dotychczas. Twardym facetem, który całkowicie rozporządzał swoją osoba. Tak, to realne życie wydało mu się o wiele bardziej zagmatwane niżjakakolwiek tajna misja. Te misje to przecież ciągła ucieczka od samego siebie. Nieustanne wcielanie się w różne postacie, umysł maksymalnie skoncent­rowany na kolejnym zadaniu. I zero uczuć. A Fiona nie potrzebowała tych jego wcieleń i koncentracji. Potrzebowała jego, Matta Guilianiego, i jego serca.

Potrzebowała bardzo i kiedy usłyszała żart Garret­ta o sukcesach na prywatnym poletku i kpiącą odpowiedź Matta, zesztywniała. Kilka godzin temu szeptał jej do ucha, że jest jego najmilszą, jego miłością i największym kochaniem, a teraz stroi sobie z tego żarty i pakuje się w kolejną niebezpiecz­ną akcję. Zerwała się z dywanu i bez słowa wyszła z biblioteki. Kiedy była już na schodach, Matt zawołał za nią:

Fiona!

Daj mi spokój – rzuciła przez ramię i przy­spieszyła kroku.

Weszła do łazienki, chwyciła swoją szczoteczkę do zębów i pastę, szybko wyszła na korytarz. Drogę zagrodził jej Matt.

Oddzwonię później – powiedział szybko, za­mknął telefon i rzucił na dywan.

Co się stało?

Daj mi przejść!

Jeśli powiesz, co się stało.

Idź do diabła! – krzyknęła rozżalonym głosem. Nie mógł jej mocniej zranić. Czyżby miało być rzeczywiście tak, jak wmawiano jej całe życie? Że miłość to handel wymienny między kobietą a męż­czyzną? A ona, głupia, przez tych kilka godzin myślała... Nie, nie zostanie z nim ani minuty dłużej. Świat nie kończy się na jednym tajnym agencie, a ona musi ratować swoje życie. W końcu, niezależ­nie od szeptów i czułych słówek, ten agent wręcz przytakiwał Hanifenowi, kiedy ten zarzucał jej mor­derstwo z zimną krwią.

Czy Guilianiemu w ogóle na niej zależy? Dała mu przecież te karty, te dowody, tak dla niej ważne, a on to zlekceważył i dalej chce uczestniczyć w niebez­piecznej grze.

Nie mogę uwierzyć, że będziesz dalej w tym uczestniczył.

To wszystko?

Tak – odpowiedziała, nie patrząc na niego.

Chyba nie.

A właśnie że wszystko! – wybuchnęła i szarp­nęła się do przodu. Nie doceniła jednak tajnego agenta. Błyskawicznym ruchem chwycił ją za rękę, pociągnął za sobą do pokoju i usadził na łóżku wśród zmiętych prześcieradeł, które wciąż pachniały ich miłością.

O co chodzi, księżniczko? Przecież wiesz, że tak musi być. Musimy wykorzystać taką okazję. Przykro mi, że...

Biedaczek, tak mu przykro... – zadrwiła. – Da­łam ci zdjęcia, rezygnując z szansy na odzyskanie Bar Naught, a zrobiłam to dlatego, żebyś już w to się nie bawił, byśmy mogli być razem! Ale co to dla ciebie znaczy! Dalej będziesz zgrywał bohatera, a mnie zamkną... Bo przecież o niczym innym nie marzysz, prawda?

Jakby słyszała jego rozmowę z Hanifenem w klu­bie! Albo jakby czytała w myślach Matta. Usiłował wytłumaczyć, że aresztowanie jest złem koniecz­nym, ale Fiona przerwała mu ostro:

Przestań kombinować za moimi plecami, do cholery! To moje życie, moje sprawy. Ty draniu, dla własnej wygody pakujesz mnie do pudła. A ja nie mogę iść do więzienia.

Fiona, musisz. Ci faceci nie przyjadą tu, dopóki nie usłyszą z ust Deksa, że informatorka Interpolu siedzi za kratkami oskarżona o zabójstwo. Fiona, nie możesz się teraz wycofać!

Bo tak sobie to wymyśliłeś, co?!

Matt spojrzał na nią surowo.

Czy do ciebie nie dociera, jakie to ważne? Tych drani trzeba rozpracować do końca, razem z tą ich cholerna wtyka z Interpolu. Pomyśl, oni mają na sumieniu tysiące trupów. Widziałaś ten bunkier pełen maszynek do zabijania. – Matt urwał na chwilę, jakby tocząc ze sobą walkę. Przemógł się. – Ich broń, ich ludzie niosą śmierć. Ja też czasami zabijam. Muszę.

Tak. Wiem, Matt. Ale jest mi już wszystko jedno – powiedziała łamiącym się głosem, wpycha­jąc szczoteczkę i pastę do kosmetyczki. – Moja kuzynka ma ranczo w Kalifornii, pojadę do niej. Mogę pracować przy koniach, prowadzić szkółkę jeździecką, mogę siedzieć tam aż do śmierci. Oczy­wiście o ile nie zgniję w więzieniu za zabicie Everly'ego, dożywotnio błogosławiąc pewnego agenta, który mnie tam wsadził.

Jezu, Fiona... – Matt złapał się za głowę. – Przecież na to nie pozwolę!

Nie pozwolisz? – krzyknęła, zrywając się na równe nogi. – To wymień chociaż jedną rzecz w ciągu ostatnich trzech dni, którą przewidziałeś albo potrafiłeś pokierować. I teraz, żeby twoja misja się powiodła, ja muszę iść do więzienia! A nie pomyślałeś o tym, że oni najzwyczajniej w świecie mogą cię zabić? Co wtedy będzie, Matt? Ty zginiesz, bo taki już z ciebie cholerny bohater, a ja dostanę dożywocie, bo kto poświadczy o mojej niewinności? Zresztą jak zginiesz, to...

Jej broda zaczęła się podejrzanie trząść. Matt chciał objąć Fionę, ale odepchnęła go i usiadła z powrotem na łóżku.

Zrozum, przecież pracuję dla Departamentu Sprawiedliwości.

Aha, i dlatego wszędzie tu tyle sprawiedliwości.

Przekażę wiadomość do Departamentu o two­im aresztowaniu. Niezależnie od tego, co stanie się i ze mną, nasi prawnicy zajmą się tobą. Powiedz mi, dlaczego po tym wszystkim nadal mi nie wierzysz?

Żeby powstrzymać łzy, spojrzała na sufit. Albo-albo. Albo Matt jest najbardziej zasadniczym człowiekiem pod słońcem, albo jest najperfidniejszym kłamcą, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. Niczym się nie przejmuje, tylko mówi tak, jak mu wygodnie, i robi to po mistrzowsku.

Dex chciał mnie aresztować już pierwszej nocy, prawda?

Tak.

Wtrąciłeś się i Dex mnie zostawił. Gotów był mnie aresztować podczas kolacji. Pogadałeś z nim za rogiem i znów imprezka odłożona. Jaki wniosek? Może czułeś się na ranczu trochę samotny?

Matt, choć był bardzo zdenerwowany tą rozmową, uśmiechnął się lekko.

Myślisz, że przegadałem Deksa, by przespać się z tobą? A nie pamiętasz przypadkiem, kto tu kogo uwiódł? – Nie odrywał od niej wzroku, a jego oczy, najpierw rozbawione, stawały się coraz bardziej poważne. – Fiona, ja... zakochałem się w tobie.

Nie, nie uwierzyła mu. Nie wierzyła w to, co mówi Matt, nie wierzyła, że w ogóle coś do niej mówi. Nie można aż tak bardzo przekroczyć wszel­kich granic obłudy i zakłamania.

Co powiedziałeś?

Przestąpił z nogi na nogę i przełknął z trudem, jakby kat zaciskał mu stryczek wokół szyi.

Powiedziałem, że zakochałem się w tobie.

Stał, duży, silny i nieporadny w tym przebijaniu się ze swoją miłością przez skorupę agenta. Nie, to nie obłuda i zakłamanie. Fiona czuła, że Matt Guiliani nie mówił tego jeszcze żadnej kobiecie. A jeśli nawet mówił coś, co było temu bliskie, na pewno nie znaczyło to tak wiele jak teraz.

Wstała i rzuciła mu się w objęcia, prosząc, jak każda zrozpaczona kobieta:

Matt, błagam cię, nie rób tego! Nie zostawiaj mnie!

Przecież nie zostawiam cię, głuptasie.

Potem kochał ją tak żarliwie, jakby chciał ją

ostatecznie przekonać, że naprawdę jest jego kobie­tą, i że ma mu wierzyć zawsze i wszędzie. Oczywiś­cie, ona już wierzyła. Zrozumiała, jak bardzo za nim tęskniła przez całe swe dotychczasowe życie i że wszystkie pozostałe lata chciałaby spędzić w jego ramionach.

Dobrze, pójdzie do tego więzienia, żeby nie umrzeć. I czekać. Ale czy tych ośmiu zabójców pozwoli Mattowi wrócić?


Fiona położyła się na twardym, więziennym łóż­ku i próbowała zasnąć. Skończył się najgorszy ponie­działek w jej życiu. W celi pogaszono światła. Bez sensu, przecież była tu zupełnie sama. W końcu zapadła w płytki, niespokojny sen, budząc się kilka­krotnie, by znów zderzyć się z twardą rzeczywistoś­cią. W oknie wciąż były kraty. Potem leżała z otwar­tymi oczami i wsłuchiwała się w więzienną ciszę. Denerwowała ją. Kochała spokój, ale na ranczu, na zielonej przestrzeni wśród gór. Niebieskie niebo i łagodny wiatr, spokój nocy. Tutaj było inaczej, ta cisza była złowroga i męcząca. Aż wreszcie w tej więziennej ciszy usłyszała swój płacz.

Próbowała przypomnieć sobie głos Matta, jego obietnice, ostatni, bolesny pocałunek, kiedy słychać już było wóz Hanifena, który przybywał z nakazem aresztowania. A najgorszy był strach, że Mattowi się nie powiedzie i nigdy już się nie zobaczą. Potem znów na krótko zasnęła, obudziła się i zwinęła w kłębek, żeby nie patrzeć na widoczne mimo ciemności kraty. Zamknęła oczy i próbowała sobie

wyobrazić, że jest zupełnie gdzie indziej. Znów zasnęła i tym razem obudził ją dźwięk kluczy. Ktoś otworzył bramę, a potem ruszył korytarzem. Nie sam. Znów szczęknęły drzwi i celę zalało ostre, oślepiające światło.

Co się stało? – spytała, zrywając się z łóżka.

Na progu stał nieznajomy mężczyzna, szczupły,

wysoki, w czarnym, kaszmirowym płaszczu.

Ten pan przyjechał po ciebie – wyjaśnił szeryf, który też pojawił się w drzwiach. – Zabiera ciebie...

Może ja sam, dobrze? – przerwał mężczyzna, wyciągając do Fiony dłoń. Jego siwe wąsy i włosy dziwnie nie pasowały do mocno opalonej twarzy. – Elliott Braden, do usług.

Fiona Halsey, miło mi – odpowiedziała od­ruchowo, podając rękę. Dłoń Bradena była sucha i zimna. Nie uścisnął jej ręki, lecz podniósł do ust i złożył delikatny pocałunek, jak to robią mężczyźni z Europy. Fiona poczuła się niezręcznie.

Jest już północ, prawda, panie Braden?

Mówmy sobie po imieniu, Fiona – odparł z uśmiechem. – Tak, jest już północ, ale nie mogę

pozwolić żebyś choć minutę dłużej przebywała w tak ponurym miejscu.

Poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie. Ten człowiek zachowywał się w dziwnie poufały sposób i choć rozpaczliwie pragnęła, by koszmar więzienny się skończył, wiedziała, że nie powinna się stąd ruszać, bo inaczej spotkanie braci nie odbędzie się. A Dex? Przecież Dex za wszelką cenę chciał ją wsadzić za kratki.

Kto cię przysłał? Matt?

Zanim Braden zdążył odpowiedzieć, Dex chrząk­nął dyskretnie.

Mała, nie komplikuj. Sędzia specjalnie dla ciebie wstał z łóżka w środku nocy, a ty...

Dex, nie ma sprawy – przerwał mu Braden i zwrócił się do Fiony: – Przysłali mnie przyjaciele. Naprawdę możesz mi zaufać.

Spojrzała jeszcze raz na te wąsy i prawie brunatną twarz.

Chyba już gdzieś cię widziałam.

Przestań się zastanawiać, musimy iść. Hanifen odda ci ubranie, na chwilę wpadniemy do sędziego, żeby formalnościom stało się zadość, a potem po­szukamy jakiegoś lokum, gdzie spędzisz resztę nocy w bardziej odpowiednich warunkach.

Wcale miała ochoty opuszczać celi, tym bardziej z tym człowiekiem.

O co tu chodzi? Żądam wyjaśnień.

Proszę, Fiona, idziemy – nalegał Braden, popy­chając ją ku drzwiom.

Chwileczkę! – zaprotestowała ostro. – Kim ty właściwie jesteś? Kim są twoi przyjaciele?

Braden, nie zważając na jej protest, wypchnął ją z celi, chwycił mocno za łokieć i poprowadził wię­ziennym korytarzem.

Tędy, tędy, moja droga. Idziemy! O, szeryf niesie ci już ubranie. – Nagle zniżył głos, jakby nie wszystko, co mówi, przeznaczone było dla Deksa: – Przebierz się szybko. Mamy sporo do zrobienia, a czasu niewiele.

Czując zamęt w głowie, odebrała od Hanifena swoje ubranie i torebkę i poszła do szatni, czyli małej wnęki bez okna przysłoniętej skąpa zasłoną. Z ulgą zrzuciła więzienne łachy i włożyła dżinsy oraz swe­ter. Z torebki wyciągnęła szczotkę, przejechała nią po włosach, potem sięgnęła po szminkę i lekko umalowała usta.

Braden czekał, trzymając w ręku krótki sportowy płaszcz i wełniany szal Fiony. Pomógł jej się ubrać, a potem razem z Hanifenem ruszyli ciemną ulicą, patrząc na pierwsze w tym roku płatki śniegu. Szeryf zatrzymał się przed bocznymi drzwiami do gmachu sądu, wystukał kod w elektronicznym zamku i dłu­gim, ciemnym korytarzem poprowadził ich do gabi­netu sędziego Bella.

Sędzia siedział za biurkiem. W dżinsach i kracias­tej koszuli w niczym nie przypominał eleganckiego pana, który spożywał kolację w klubie. Na widok wchodzących lekko skinął głową i spojrzał pytająco na Bradena.

Wysoki Sądzie – wyrecytował gładko agent. – Zwracam się do Wysokiego Sądu, aby zezwolił na wydanie mi obecnego tu świadka, panny Fiony Halsey, mimo ciążącego na niej oskarżenia.

Jest już dawno po godzinach pracy – odparł sędzia, spoglądając na protokólantkę sadowiącą się przy maszynie do pisania.

Braden natychmiast zapewnił, że godziny nad­liczbowe będą zapłacone.

Przez kogo? – zapytała Fiona.

Przez prokuraturę – wyjaśnił Braden.

Pani, panno Halsey, będzie mówić wtedy, kiedy zwrócę się do pani, czy to jasne? – powiedział sucho sędzia.

Fiona zaprotestowała.

Mam chyba prawo wiedzieć...

Wysoki Sądzie – włączył się natychmiast Bra­den, ściskając mocno jej ramię – proszę wybaczyć, ale to zrozumiałe, że panna Halsey jest zdener­wowana.

Fiona nie ustępowała.

Mam chyba prawo wiedzieć, komu Wysoki Sąd ma zamiar mnie wydać!

Wysoko Sąd o nic panią nie pytał, panno Halsey! Ma być pani wydana ze względu na swoje bezpieczeństwo. Czynniki rządowe nalegają, by nie udzielać pani na ten temat żadnych informacji.

To po prostu śmieszne!

Fiona! Mówiłem, że masz milczeć! Jeśli ode­zwiesz się jeszcze raz...

To co, Henry? To co? – krzyknęła. – Aresz­tujesz mnie do kwadratu? Przecież i tak już siedzę!

Każę siłą zmusić cię do milczenia – powiedział ostro sędzia i zwrócił się do Bradena: – Pański wniosek został rozpatrzony pozytywnie. – Spojrzał na urzędniczkę trzymającą ręce nad klawiaturą ma­szyny. – Niniejszym Fiona Halsey przechodzi pod kuratelę pana Elliotta Bradena. Opłata sądowa wy­nosi...

Chwileczkę! – przerwała Fiona, podejmując jeszcze jedną, rozpaczliwą próbę obrony. – Henry, przecież mam prawo...

Przestań, na miłość boską! – wybuchnął sędzia. Potem westchnął ciężko i podrapał się w policzek. – Pan Braden jest agentem Interpolu.

Interpolu?!

Tak, Interpolu. Widziałem na własne oczy odpowiednie dokumenty. I pan Braden współpracu­je z Departamentem Sprawiedliwości, a więc mo­żesz się odprężyć, jasne? – oznajmił podniesionym tonem. -Panie Braden! Świadek przechodzi w pańs­kie ręce i jest pan zobowiązany przekazać świadka z powrotem naszemu wymiarowi sprawiedliwości w jak najszybszym terminie.

Bell wstał, porwał z wieszaka kożuszek i znikł za drzwiami. A Fiona zamieniła się w słup soli, bo nareszcie przypomniała sobie, gdzie widziała Brade­na. Na pewno był w tamtym pokoju, kiedy ubijała interes z Interpolem. Siedział na krześle i pilnie jej się przyglądał. Nie odzywał się, ale na pewno tam był.

Czuła, że ogarnia ją panika. Spojrzała na Deksa, odruchowo szukając u niego ratunku. Był przeraź­liwie blady. Z ust Fiony wydobył się krótki, his­teryczny śmiech. Ratunku? U kogo? U kogoś, kto właśnie wydaje ją w ręce kolaboranta, na którego poluje Matt? W ręce człowieka, który w każdej chwili może poderżnąć jej gardło?


We wtorek wczesnym rankiem na bocznej wiejs­kiej drodze pojawił się ford bronco. Guiliani jechał powoli, rozglądając się uważnie na boki. Zgodnie z planem dziś o świcie miał się zjawić jeden z jego partnerów. Matt wyszukał odpowiednie miejsce w najbardziej odludnej okolicy i poprzez GPS* podał dokładną lokalizację.

Zwolnił jeszcze bardziej, szybkościomierz nie wskazywał nawet dwudziestu kilometrów na godzinę. Kiedy na displeju GPS pojawiły się uzgodnione współ­rzędne, Matt potwierdził pozycję i w tym samym momencie usłyszał ciche stuknięcie w oponę. Natych­miast zaczął hamować. J.D. na przygiętych nogach przesunął się wzdłuż samochodu, otworzył drzwi i wśliznął się na miejsce obok kierowcy.

Przyjechałeś dokładnie co do sekundy.

Punktualność jest grzecznością królów – roze­śmiał się Matt. – Jak się tu dostałeś?

Do Sheridanu samolotem FBI, a stamtąd samo­chodem. Zostawiłem go na poboczu, jakieś pięć kilometrów stąd. Zatrzymaj na chwilę.

Matt poczuł, że jego serce zaczyna bić coraz szybciej. Jechał dalej, szukając dogodnego miejsca.

Co jest. J.D.?

Stań na chwilę.

Kiedy zjeżdżał na pobocze, jego serce biło jjak szalone. Zatrzymał wóz i nie zdejmując rąk z kierow­nicy, dalej patrzył przed siebie.

Gadaj.

Oni mają Fionę.

Palce Matta objęły kierownice tak mocno, jakby chciały ją zgruchotać.

Kto ją ma?

Ci, co nie powinni.

Przecież była w areszcie.

Tylko jedną noc. Dziś jej tam nie ma.

Skąd wiesz?

Mamusia przysłała córce kwiaty. Pojmujesz? Bukiecik do kicia! – J.D. zaklął cicho. – Chciałem rozejrzeć się trochę po mieście. Chodzę więc sobie tu i tam, rozglądam się dookoła i nagle widzę, że przed biuro szeryfa zajeżdża samochód z kwiaciarni. Wyskakuje chłopak z bukietem i leci do biura, za chwilę jest z powrotem, kwiaty dalej trzyma w ręku. Podchodzę do niego i mówię, że z chęcią odkupię od niego ten bukiet, a on na to, że właśnie miał doręczyć pannie Halsey kwiaty od jej matki, a zastępca szeryfa twierdzi, że żadnej panny Halsey tam nie ma. Już nie...

Czyli, twoim zdaniem, ktoś zabrał Fionę w środ­ku nocy?

Tak. Poszedłem dalej, Matt, aż do gmachu sądu. Urzędniczka wygadała się, że w nocy było jakieś nadzwyczajne przesłuchanie i sędzia Bell zarządził, by aresztowaną przekazać pod inną jurys­dykcję.

Matt wziął jeden głęboki oddech, potem drugi i trzeci. Najstarszy sposób, aby oszukać serce, że nic się nie dzieje.

Pokazała ci decyzję sędziego? Powiedziała, kto zabrał Fionę?

Tak. To był Elliott Braden.

Braden. Bubek z Interpolu. Kiedy planowali operację, siedział z nimi przy jednym stole. Zdrajca. Kolaborant. Wesz, która pracuje dla Bractwa.

Tak – przytaknął J.D., czytając w jego myślach. – Był obecny na każdej naradzie.

Teraz Braden ma Fionę. Serce Matta prawie rozsadzało klatkę. Nacisnął gaz i samochód jak z katapulty wyskoczył z pobocza.


Dzień dobry, słoneczko!

Fiona z trudem otworzyła oczy, czując potworny ból w głowie. Bolało ją zresztą wszystko. Nie widzia­ła mężczyzny, ale poznała jego głos. Braden. Przypo­mniała sobie wszystko. Helikopter. Okropny strach. Uderzenie w głowę czymś, co było chyba kolbą, i ciemność. Fiona zadrżała i zamknęła z powrotem oczy.

Nie czujesz się najlepiej?

Głos Bradena był pełen troski. Fiona czuła, że drży coraz bardziej. Przez głowę przemknęło jej mnóstwo wariantów odpowiedzi, ale milczała, żeby nie dawać mu satysfakcji. Odsunęła pled i próbowała się podnieść. Kątem oka zauważyła, że Braden usiadł na krześle koło kanapy. Wyglądał bardzo przystojnie w czarnych spodniach i czarnym golfie. W długich, smukłych palcach trzymał szklankę pomarańczowego soku. Nagle poczuła, jak bardzo jest spragniona. Braden, odgadując jej myśli, nalał soku do drugiej szklanki. Nie chciała od niego niczego, ale koniecznie musiała się napić.

Czy to cykuta? – spytała słabym głosem.

Wolałabyś? – roześmiał się Braden, podając jej sok. A gdy jednym haustem wypiła całą zawartość szklanki, dodał: – Grzeczna dziewczynka. Powinnaś mieć teraz sprawną głowę.

Trzeba było o tym pomyśleć, zanim walnęliście mnie tą kolbą.

Braden skrzywił się z niesmakiem.

Nie przesadzaj! To taki mały wypadek przy pracy.

Czego chcesz ode mnie?

Twojego towarzystwa, kotku. Po prostu. Zo­staniesz przy mnie, a twój kowboj przyleci tu jak na skrzydłach, żeby cię ratować. I wtedy będę miał to, czego pragnę najbardziej.

To nieprawda – wyszeptała.

Trudno, moja mała. Wiesz chyba o tym, że Guiliani znany jest z tego, że zawsze przegrywa?

Czuła, że słabnie, od bólu w głowie i od tego, co mówił sprzedajny agent.

Czy to jest twoje prawdziwe nazwisko?

Nie. To takie, powiedzmy, moje alter ego*. Kiedy trzeba, jestem Bradenem. A tak naprawdę nazywam się Sloan Roszelle. I zapewniam cię, że jest to bardzo znane i szanowane nazwisko w między­narodowym wymiarze sprawiedliwości. Widzę w two­ich pięknych oczach oburzenie. Przekupny glina? Ach, kochana, w Ameryce to już prawie instytucja. – Wstał. – Jeśli chcesz się odświeżyć, to bardzo proszę.

Kiedy wyszedł, Fiona zmusiła się, żeby wstać z kanapy, i powlokła się do łazienki. Zamknęła za sobą drzwi i osunęła się na podłogę, obejmując rękoma łupiącą głowę. Jej ramiona drgały od ciche­go, powstrzymywanego płaczu. Roszelle nie mógł wymyślić bardziej okrutnego sposobu. Miała być przynętą, żeby zwabić Matta w zasadzkę...

Podniosła się z podłogi i z trudem weszła do kabiny prysznica. Odkręciła wodę. Stanęła w ciep­łych strugach, zamknęła oczy i uniosła twarz. Boże, niech ta woda zabierze ze sobą to, co podobno jest rzeczywistością.

Ale dane jej było tylko kilka sekund. Drzwi łazienki, kopnięte silną nogą, otwarły się na oścież. Na progu ukazał się mężczyzna. Był to ekspedient z wiejskiego sklepu, w którym Fiona często robiła zakupy. Bez słowa podszedł do kabiny i otworzył drzwi. Silna męska dłoń opadła na ramię Fiony. Zanim zdążyła pomyśleć, mężczyzna wyciągnął ją z kabiny i rzucił na podłogę.

Wynoś się stąd! – krzyknęła nienaturalnie cienkim głosem, rozpaczliwie usiłując złapać ręcz­nik wiszący na drewnianym kołku.

O nie, laleczko! To nie dla ciebie! Jeszcze nam się tu powiesisz.

Daj mi ten ręcznik, słyszysz?

Temu, co się chce powiesić, nie daje się szmat, co nie? – powiedział ze złośliwym uśmiechem. – Musimy pilnować, żebyś nie wykręciła jakiegoś numeru, laleczko.



Rozdział 14


Przy pierwszej okazji, kiedy droga miała od­powiednią szerokość, Matt zawrócił o sto osiem­dziesiąt stopni i pognał jak szalony w kierunku Bar Naught. W sumie było mu wszystko jedno, czy ten przeklęty Hanifen wykiwał go, czy nie. Teraz naj­ważniejsza była Fiona i trzeba było zachować ma­ksymalną ostrożność. Wiedział, że zjazdu z szosy do Bar Naught nadal pilnuje wóz policyjny. Wyjaśnił więc krótko J.D., na czym polega jego plan, a potem zaczął tłumaczyć, jak dojść do Bar Naught.

Daj spokój, Matt – przerwał Thorne. – Znam drogę. Będę za jakieś dwadzieścia minut, wtedy pogadamy, co robić dalej.

Mogę ci to powiedzieć już teraz.

Wzywamy Garretta?

Nie. Garrett powinien być teraz przy Kirsten. A poza tym pamiętaj, że Braden na pewno prze­chwytuje nasze meldunki. – Ponieważ J.D. milczał, dodał rozdrażnionym tonem: – Gdyby to Garrett przyjechał, a nie ty, to bym ci potem dokopał.

Naprawdę? Niestety, Matt, Weisz jest już w drodze. Nie doceniasz Kirsten. To ona kazała mu jechać.

Wcale mnie to nie cieszy. -Jechał przez chwilę, po czym zapytał szybko: – Gotowy? – Spojrzał uważnie na szosę i krzyknął: – Teraz!

Thorne błyskawicznie odsunął drzwi i wyskoczył. Matt skręcił w lewo, potem w prawo, i kiedy drzwi same się zasunęły, spokojnie pojechał w kierunku zjazdu. Jak się spodziewał, wóz policyjny nie opuścił posterunku. Matt zatrzymał się. Policjantka uważ­nym wzrokiem skontrolowała, czy w samochodzie nie ma nikogo oprócz kierowcy, potem dała znak ręką, że można jechać. Matt uśmiechnął się, skinął głową i spokojnie ruszył w stronę rancza.

Na dziedziniec wjeżdżał prawie setką. Myśl o tym, że Fiona jest w rękach tego łajdaka, nie opuszczała go ani na chwilę. Wbiegł do domu, otworzył tylne drzwi dla J.D. i natychmiast poszedł do biblioteki. Włączył komputer i sprawdził pocztę. Czekała go niespodzianka. Wiadomość od Elliotta Bradena.

Guiliani! Księżniczka i ja czekamy na ciebie w do­mku myśliwskim o siódmej rano. Przyjedziesz sam, na koniu i bez broni. Jeśli ci to nie odpowiada, daj znać. Braden.

Matt przeczytał dwukrotnie i ciężko opadł na krzesło. To samo, na którym siedział z Fioną.

Fiona, kobieta, z którą poszedł do łóżka, bo ją pokochał. Zabrała mu serce już wtedy, kiedy patrzył, jak poskramia mustangi i niesfornego chłopaka. Kobieta, której przyrzekł, że będzie jej bronić.

Jak mógł przyjąć taką głupią taktykę? Go mu strzeliło do głowy, że będzie bezpieczna, jeśli Hani­fen zamknie ją w areszcie? Trzeba było od razu zawiadomić władze, a nie balansować po linie. Teraz Fiona jest stawką w tym pokerze, w którym nie obowiązują żadne zasady. A Braden poczyna sobie nadzwyczaj śmiało. Przecież to on ujawnił, że w sze­regach Interpolu jest zdrajca, a teraz porwał Fionę. Mail podpisuje swoim własnym nazwiskiem. Oczy­wiście, że kolaborantem jest właśnie on.

Matt zerwał się z krzesła i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Panie Boże, pozwól, by w mojej głowie zapanował ład. Wiesz, że muszę być teraz spokojny i opanowany.

Czuł się jak ostatni dureń. Braden, doskonale poinformowany o wszystkich akcjach, chronił swo­ich braci, którzy bezkarnie mogli prowadzić handel bronią i najemnikami, przynoszący prawdopodobnie miliardowe zyski.

Czy członkowie Bractwa przyjadą do Bar Naught? Oczywiście, że nie, to było jasne. Dlaczego jednak Bradenowi tak zależało, żeby Matt kontynuował swoją misję? Nawet potem, kiedy Fiona przekazała mu dowody? Czyżby Braden uwziął się przede wszystkim na nią?

Dex Hanifen to pachołek, wykonywał drobną robotę. Motorem wszystkiego był oczywiście Bra­den. To on obmyślał strategię. Wykończyć Everly'ego i oskarżyć Fionę. Kiedy to zawiodło, kazał nasłać na dziewczynę snajpera, aż wreszcie sam ją dopadł.

I znów w czujnym umyśle Matta pojawiła się iskierka niedowierzania. Czy naprawdę może do końca ufać Fionie? Dlaczego Braden uparł się, żeby właśnie ją zmusić do milczenia? A teraz, kiedy jją ma – po co mu Guiliani?

Na tyłach domu rozległo się ciche pukanie, a po chwili do biblioteki wszedł J.D.. Matt wydrukował mail Bradena i podał przyjacielowi. J.D. przeczytał w skupieniu.

On nie wie, że tu jestem.

Tak. Prawdopodobnie tak. Ale nie zapominaj, że połowa tego cholernego hrabstwa należy do Głosicieli Prawdy.

Będzie dobrze, Matt, poradzę sobie. Na szczęś­cie wychowałem się w górach. Przejdę.

Mam nadzieję. Ja też się zbieram. Nie mam zamiaru przestrzegać rozkładu dnia Bradena.

Ile czasu ci to zajmie?

Jeśli wyruszę zaraz, będę tam po piątej, jeszcze przed zmrokiem.

A potem? Ile godzin potrzebujesz?

Matt zastanowił się przez moment.

Co najmniej paru godzin. Wiesz dobrze, że nie bawiłem się jeszcze bombami.

J.D. poszedł z Mattem do stajni i pomógł mu osiodłać Pilsnera. Jednocześnie omówili do końca plan. Ustalili, że J.D. ściągnie helikopter, który przywiózł go z Seattle, wróci do sztabu, a potem zrzucą go w bezpiecznej odległości od domku, by nikt nie usłyszał śmigłowca. Dalej jdzie na pie­chotę, przez góry, prześlizgując się między czujkami rozstawionymi przez Bradena.

Matt sprawdził jeszcze raz popręg, potem przy­kląkł, odpiął kaburę nad kostka i podał Thorne'owi pistolet. J.D. odebrał broń i uśmiechając się serdecz­nie, klepnął przyjaciela po ramieniu.

Stary, wszystko pójdzie dobrze! Rano wyje­dziesz stamtąd ze swoją księżniczką w objęciach. Jestem pewien, że Ann i Kirsten będą zachwycone takim rozwiązaniem. Ja zresztą też. – J.D. podniósł dwa palce jak do przysięgi. – Ja, Matt Guiliani, przysięgam, że będę wierny, póki śmierć nas nie rozłączy.

Matt wsunął stopę w strzemię, odbił się od ziemi i wskoczył na siodło.

Chcesz, żebym i ja stracił wolność?

Czemu nie? Już czas, żeby ktoś przykrócił ci cugli. – Thorne uśmiechnął się szeroko i klepnął Pilsnera po zadzie. – Najpierw musisz jednak coś załatwić. Ruszaj!


Matt jechał stępa. Wybrał drogę okrężną, długą i żmudną, cały czas pod górę. Nie poganiał konia. Pilsner szedł swoim tempem, a on miał czas, żeby spokojnie jeszcze raz przemyśleć to, co za­mierzał zrobić. Minęło wiele godzin, zanim dotarł na miejsce, zmęczony, ale zadowolony, ponieważ po drodze nie spotkał nikogo.

W odległości mniej więcej stu metrów od bunkra zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa. Potem podczołgał się pod drzwi.

Za dziesięć szósta. Kołek, który chytrym sposo­bem wbił między zawiasy, kiedy był tu z Fioną, nadal tkwił na swoim miejscu. Matt wybił kołek i drzwi ustąpiły. Zapalił latarkę, przeszedł przez ciemny korytarz, podnosząc po drodze z posadzki łom i otworzył drzwi do składu broni. Z jednej ze skrzyń wyjął karabin, naładował i postawił pod ścianą, potem zaczął rozglądać się za czymś, z czego mógłby zrobić bomby zegarowe. Jedna posłuży za przynętę, druga zadziała pół godziny później jako zabezpieczenie na wypadek, gdyby J.D. nie zjawił się w porę, kiedy o siódmej Guiliani, zgodnie z życzeniem Bradena, będzie podjeżdżał pod domek myśliwski.

Trzy po szóstej Matt zabrał się do roboty. O wpół do siódmej bomby były już gotowe, czas nastawiony i Matt szedł korytarzem do wyjścia. Wtedy usłyszał nad głową jakiś łoskot i rozpaczliwy krzyk kobiety. Krzyk, który zmroził krew w jego żyłach.


Ekspedient z wiejskiego sklepu łaskawie po­zwolił Fionie włożyć flanelową koszulę z szafy Everly'ego, po czym warknął:

Właź tu, laleczko.

Usłyszała szczęk zamka. Została zamknięta w wielkim pokoju, w którym zapewne kwaterowali najemnicy, kiedy przechodzili szkolenie w Bar Naught. Stały tu rzędy połówek bez koców, prze­ścieradeł, nawet poduszek. Zabrano wszystko. Fio­na, na widok pustych łóżek, wybuchnęła histerycz­nym śmiechem. Ci idioci nie pomyśleli, że o wiele łatwiej powiesić się na rękawie koszuli! Siedziała w tym pokoju przez wiele godzin, potem drzwi otwarły się, wszedł ekspedient i oznajmił, że jest już wpół do siódmej i przedstawienie zaraz się zacznie. Pan Roszelle życzy sobie, żeby poszła na górę, przebrała się i była gotowa do występu.

Fiona nie ruszyła się z miejsca. Ekspedient nie ponowił swojej prośby, lecz sięgnął do kabury i w je­go ręku błysnął luger*. Uderzył. Fiona poczuła straszliwy ból w barku. Krzyknęła przeraźliwie, rzuci­ła się na oprawcę i chwyciła go za nogę. Zachwiał się i poleciał na ziemię, wypuszczając z ręki broń. Fiona błyskawicznie wyciągnęła rękę, jej palce były o mili­metr od pistoletu. Nie zdążyła.

Jestem pełen podziwu dla ciebie – powiedział słodko Roszelle, przydeptując nogą pistolet. – Za­wsze i wszędzie pełna inicjatywy. Mikonos, Paryż, Genewa, no i tutaj, na własnym terenie.

Zobaczyła wredny, złośliwy uśmiech. Zobaczyła kremowy jedwabny szlafrok przerzucony przez ra­mię i papierową torebkę z nadrukiem paryskiego butiku, dyndającą na srebrnym sznureczku. Jej oczy pociemniały z gniewu. Poderwała się, żeby wydrapać mu oczy, a jeśli nie sięgnie, to rąbnąć go w brzuch. Znów nie zdążyła. Ekspedient zerwał się z ziemi, chwycił ją rękę, wykręcił i cisnął Fionę na ziemię.

Wystarczy tej zabawy – syknął Roszelle i kop­nął lugera tak mocno, że pistolet przeleciał przez cały pokój. – Ty wyjdź. – Spojrzał na ekspedienta.

Fiona z wielkim wysiłkiem próbowała podnieść się z podłogi. Czuła, że w jej ciele nie ma już chyba ani jednego kawałeczka, który by nie bolał. Nie udało jej się wstać. Siedziała skulona, zaciskając pięści. Roszelle przykucnął i wyciągnął rękę. Na­tychmiast odsunęła się.

Łapy przy sobie!

Chciałem tylko pomóc, księżniczko. Zobacz, przyniosłem ci piękny szlafroczek i przybory toale­towe.

Odsunęła się jeszcze dalej. Nie. Za żadne skarby świata nie włoży tego wyzywającego szlafroka, jak to umyślił sobie ten łajdak, by stworzyć pozory, że są z Fioną bardzo, ale to bardzo blisko.

Księżniczko, na pewno chcesz zobaczyć po raz ostatni swego ukochanego, jak cieszy się życiem, prawda? – W jego głosie słychać było lekkie zniecierp­liwienie. – Jeśli nie włożysz tego szlafroka, zdmuch­nę twojego kowboja z konia, zanim zdąży tu pod­jechać.

Matt nigdy nie uwierzy w tę... maskaradę – powiedziała złym głosem. – Mógłby uwierzyć, że zdradzam go, bo chcę odzyskać ranczo, ale nigdy nie uwierzy, że zdradzam go z tobą.

Czyżby? – warknął. Zniknął Roszelle łagodnie modulujący głos. Wyciągnął rękę i brutalnie chwycił Fionę za włosy, aż zobaczyła gwiazdy. Zaczęła walczyć zaciekle, szarpiąc się i gryząc go w rękę. Na próżno. Przyciągnął ją tak blisko, że czuła koło twarzy jego gorący oddech. – No to sobie sam wezmę, co do niego należy.

W tej samej sekundzie rozległ się potężny, ogłu­szający okrzyk. Ręce Matta z nadludzką siłą wpiły się w kark Roszelle'a, uniosły go w górę i cisnęły o ścianę.

Matt!

Odwrócił się w ostatniej chwili, podbijając lufę karabinu. Grad pocisków zarył w sufit. Na progu stał Dennis Geary. Silny cios w brzuch powalił go na ziemię. Matt błyskawicznie chwycił za karabin i wy­celował. Miał ich teraz obu na muszce.

Matt!

Drugi, ostrzegawczy krzyk Fiony rozległ się o uła­mek sekundy za późno. Ręka ekspedienta była już uniesiona do góry. Kolba lugera opadła. Matt poczuł, że jego głowa rozpada się na tysiąc kawałków. Osunął się na ziemię.

Matt...

Nie zważając na trzech mężczyzn podnoszących się z podłogi i złorzeczących sobie nawzajem, Fiona zaczęła czołgać się po podłodze. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć nieruchomego ciała, i w tym momen­cie kula zaryła w podłogę. O centymetr od jej palców, o centymetr od głowy Guilianiego.

Zamarła. W jej uszy wdarł się ryk Roszelle'a, który przeklinając straszliwie, żądał wyjaśnień, ja­kim cudem Guiliani przeszedł przez posterunki rozstawione w lesie. Zobaczyła, jak ekspedient z dur­nym uśmieszkiem stwierdził, że drzwi do bunkra były szeroko otwarte, jak Geary, pojękując, podnosi się z podłogi.

Gdy spojrzała na Roszelle'a, była pewna, że wybiła jej ostatnia godzina. Tak. Jej i Matta.

Potem usłyszała, jak Roszelle lodowatym tonem rozkazuje obu mężczyznom iść ze sobą, żeby spraw­dzić, czy nie znajjeszcze innych śladów działal­ności Guilianiego. Szczęknął klucz w zamku, kroki ucichły. I wtedy Fiona pomyślała, że dla takiego człowieka jak Roszelle zabicie jej i Matta to stanow­czo za mało.


O szóstej rano, sto kilometrów dalej, w sztabie operacji zorganizowanym na prywatnym lotnisku, dobiegały końca ostatnie przygotowania do zrzuce­nia J.D. Do pomocy przydzielono mu dwóch agen­tów z Interpolu. Zgodnie z planem helikopter miał zrzucić całą trójkę do porośniętego lasem wąwozu, po drugiej stronie góry, na zboczu której stał domek myśliwski. Teraz siedzieli w hangarze, a Weisz przekazywał im ostatnie informacje. Samolot wy­wiadowczy, wyposażony w najnowocześniejszą apa­raturę, wykonał lot nad domkiem myśliwskim. Stwierdzono, że w lesie rozstawione są samochody opancerzone. Poza tym wybrano satelitę, który wy­kazywał położenie w wybranym przedziale czasu i uzyskano do niego priorytetowy dostęp. Dzięki temu GPS będzie działał nieprzerwanie, niezależnie od ruchu satelity. Grupą pokieruje Garrett, nadając sygnały do mikroodbiornika, który miał przy sobie J.D.

W drodze do śmigłowca Weisz dodał:

Wywiadowcy ustalili, że jeden z ludzi co pe­wien czas wychodzi z bunkra i sprawdza teren. Analitycy mówią, że może być to pilot helikoptera.

Jeszcze raz krótko omówili różne opcje. Było ich wiele. Od podmiany pilota w helikopterze Bradena po zestrzelenie samolotu. Ostateczną decyzję mieli podjąć na miejscu, w zależności od tego, co się zdarzy.

Kiedy J.D. wsiadał do śmigłowca, poczuł na ramieniu dłoń Weisza:

Pamiętaj, masz go przywieźć żywego.


Matt czuł w głowie ból, jakiego w swym pełnym przygód życiu jeszcze nie doświadczył. Nie słyszał nic, niczego nie widział. Tylko ten ból. Pomyślał, że matka miała rację z niebem i piekłem, a on na pewno jest już w niebie. Umarł i dlatego Fiona ma tak zrozpaczoną twarz. Czuł, jak palcami dotyka jego policzka, tak leciutko, jakby nie były to palce, tylko skrzydełka motyla.

Jej usta poruszały się. Coś szeptała. Chyba prosiła, żeby nie umierał. Dlaczego? Przecież już nie żyje. Ona prosi, żeby nie umierał, bo go kocha. Kocha. To znaczy, że naprawdę umarł.

Znów zaczął spadać w otchłań, a oczy patrzyły gdzieś w środek głowy. Nie, nie chce spadać. Musi uciec z tej otchłani. Do Fiony. Przecież to on ją kocha ponad wszystko, więc śmierć musi poczekać. Jeśli uda mu się ją przechytrzyć, nigdy już nie zostawi Fiony samej.

Zobaczył światło. Jakby kostucha okazała się łaskawa i zwróciła mu wolność. Usłyszał głos Fiony. Podniósł rękę i dotknął tego miejsca na głowie, gdzie bolało najbardziej. Bolało, a więc żył.

Fiona podsunęła się i delikatnie ułożywszy głowę Matta na swoich kolanach, pochyliła się nad nim. Długie włosy opadły jak firanka. Dla niego był to najsłodszy dowód, że pozostał wśród żywych. Przy­pomniał sobie słowa, jakie Ann i J.D. powiedzieli sobie podczas zaślubin. Słowa z Biblii. Przyłóż mnie jak pieczęć na swoje serce. Pomyślał, że dopiero to potężne uderzenie wprowadziło porządek do jego głupiego łba. Teraz wiedział na pewno, czego prag­nie. Przyłożyć się jak pieczęć na sercu Fiony. A ona – na jego. Spojrzał na jej mokrą od łez twarz i choć przed chwilą jego myśli błądziły gdzie indziej, zadał bardzo konkretne pytanie:

Gdzie Braden?

Posłała mu przez łzy promienny uśmiech.

Nigdy nie rezygnujesz, prawda?

A żebyś wiedziała, dziewczyno! Odchrząknął, by trochę oczyścić głowę z tego bólu. Niewiele pomog­ło, a przecież chciał powiedzieć, że nigdy już nie zostawi Fiony samej. Rzekł jednak tylko:

Nigdy nie mów nigdy, księżniczko.

Otrzymał za to znów promienno-łzawy uśmiech.

Poszedł zobaczyć, co tam jeszcze zmajstrowałeś. Matt, on powiedział, że Braden to przybrane nazwisko. Używa go, kiedy wciela się w agenta. Naprawdę nazywa się Sloan Roszelle. Czy coś ci to mówi?

Wpatrywał się intensywnie w szramę na czole Fiony.

Zranił cię.

To nieważne. Matt! Skup się. Sloan Roszelle, słyszysz?

Lecz on nie słuchał.

On ciebie zranił.

Wtedy Fiona zaczęła płakać, że bardziej zależy mu na niej niż na nazwiskach wrogów.

On jest łajdakiem – stwierdził Matt. – Wyrwę mu serce.

Znów uśmiech przez łzy.

Weź lepiej moje.

Spojrzał groźnie na tyle, na ile pozwalał stan jego głowy.

Żartujesz, księżniczko!

Potrząsnęła przecząco głową, uśmiechając się jak promyk słońca.

Nie śmiem o tym marzyć, księżniczko.

A to – Fiona dotknęła swojej szramy – to ten ekspedient z wiejskiego sklepu...

Nagle przerwała i uśmiech znikł z jej twarzy. Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich złowroga postać Bradena. Stał na rozstawionych nogach, but­ny i pyszny.

Jak to miło, że mimo wszystko jest wam przyjemnie.

Przerażona Fiona usiłowała zasłonić Matta swoim ciałem, ale on, jakby raptem odzyskał siły, podniósł głowę z jej kolan i usiadł. Wtedy Braden odsunął się na bok, przepuszczając Geary'ego i ekspedienta, potem rozkazał, by zaprowadzili gości do dużego pokoju, i wyszedł.

Dwóch pachołków wolnym krokiem zaczęło pod­chodzić do Matta.

Ostrzegam, że nie istnieje nic groźniejszego niż facet, który nie ma nic do stracenia – ostrzegł Guiliani. Był bez broni, oni mieli odbezpieczone półautomaty. Mimo to zatrzymali się. Matt spróbo­wał wstać, ale ból przygwoździł go do ziemi. Za drugim razem udało się. – Jeśli któryś z was nas dotknie, zabiję – ostrzegł drugi raz.

Poczekał, aż Fiona na koszulę, sięgającą do połowy uda, narzuci szlafrok. Ruszyła pierwsza, za nią Matt, na końcu dwóch powarkujących na siebie pachołków. Kiedy wchodzili do dużej sali, Matt poczuł, że przed oczami znów robi mu się ciemno. Chwycił Fionę za ramię i jakimś cudem dotarł do kanapy. Usiedli obok siebie. Fiona objęła go ramieniem, tylko dlatego Matt siedział prosto. Zmusił się, aby zarejestrować, gdzie stoją Geary i ekspedient, potem odszukał wzrokiem postać na krześle ustawionym przed kanapą. Braden, a raczej Roszelle.

No, Mateos. Nareszcie spotkaliśmy się. Trzeba przyznać, że trochę zamieszałeś.

Mateos. Matt wpatrywał się w Bradena z natęże­niem i czuł narastający niepokój. Wiedział, że coś jest nie w porządku, nie umiał jednak określić co. Potrafił tylko wzruszyć ramionami.

To dopiero początek.

Niech będzie – zgodził się uprzejmie Braden. – Musisz jednak przyznać, że nie za bardzo udany, choć odwaliłeś ładny kawał roboty. Niestety, Matt, znaleźliśmy te twoje... bombki. Obie.

Tam są trzy.

Na ułamek sekundy w oczach Bradena pojawił się strach.

Doceniam, że starasz się być godnym przeciw­nikiem, Guiliani. W każdym razie kiedy tak patrzę, jak drżysz o swoją ślicznotkę, nie widzę powodu, żeby nie zadbać o swoją skórę. – Wstał, podszedł do barku i nalał sobie kieliszek brandy. – Rozczarowa­łeś mnie trochę, mały Matty – powiedział, sadowiąc się znowu na krześle. – Zdaje się, że to uderzenie w głowę odebrało ci resztki dowcipu.

Mały Matty. Palce Fiony zacisnęły się kurczowo na jego ramieniu w chwili, gdy w jego zmętniałym mózgu zaczęło się przejaśniać. Mały Matty. Tak nazywano syna Aleksa Karamedesa.

Czy twoja ukochana powiedziała ci już, że Braden nie istnieje, a moje prawdziwe nazwisko to Roszelle? Sloan Roszelle.

Klapka w głowie Matta, za którą ukrywała się prawda, nareszcie otworzyła się. Roszelle. To na­zwisko widział nie raz w wykazie bossów Interpolu, tylko jeden szczebel niżej niż sama góra. Roszelle. Mały Matty. Czyżby...

Tak, to anioł stróż Karamedesa, a teraz Bractwa.

On nie chciał Fiony, zależało mu na nim, żeby zemścić się za przeszłość.

Po twojej minie widzę, że nareszcie zaskoczy­łeś – stwierdził z zadowoleniem Roszelle.

Czego chcesz?

A jak myślisz? Twoja mistyfikacja kosztowała mnie kilka milionów dolarów, no i zostałem skom­promitowany. Mało kto zamieszał tak w moim życiu jak ty. Ale podźwignąłem się i przez szesnaście lat marzyłem sobie, że też kiedyś namieszam w twoim życiu. W końcu wpadłem na trop, kiedy posłałeś do Bractwa wiadomość, że przejmujesz schedę po Everlym. Stanąłem więc na głowie, żeby Interpol zacieś­nił swoje kontakty z waszym Departamentem Spra­wiedliwości.

To ty kazałeś zabić Everly'ego – powiedziała cicho Fiona.

Oczywiście. Ci wasi chłopcy z Głosicieli Praw­dy bardzo mi się przydali. Szeryf i jego zastępca, sędzia Bell, nawet ten głupek Norville...

Matt poczuł, że robi mu się niedobrze od tego ględzenia.

Skończ już tę listę obecności – warknął. – Po­wiedz lepiej, czego chcesz.

Roszelle, rozkoszując się triumfem, nie miał zamiaru być lakoniczny.

No więc tak... Aresztowania na całym świecie już się zaczęły. Wyłapują braciszków jak kaczki. No cóż, moja posada w Interpolu na coś się przyda! Widzisz, Mateos, nawet bez twojego bohaterstwa świat zrobi się bezpieczniejszy!

Dopóki ty i twoi ludzie nie przejmiecie całego interesu.

Jakaż przenikliwość! Jestem pełen uznania, Guiliani. W każdym razie moja przyszłość rysuje się różowo. A co do ciebie, sprawa jest jasna. Musisz umrzeć, ale żebym poczuł się w pełni usatysfak­cjonowany, pozwolę sobie do twojego kielicha gory­czy dodać jeszcze jedną kroplę.

Fiona poczuła, że zaczyna cała dygotać.

Spośród ludzi, którzy mi naprawdę zagrażają i wiedzą, kim jestem, ty jeden jeszcze chodzisz po świecie. Jest jeszcze trochę mniej groźnych, ale z nimi mogę ubić interes. Ale ty musisz umrzeć. A co do tej kropli, to chodzi oczywiście o naszą kochaną Fionę. Zginiesz, Matt, i dziwnym trafem wszystkie nici będą prowadzić do księżniczki. Będą jej szukać po całym świecie, bo zabicie agenta nie uchodzi bezkarnie. Albo złapią, albo nauczy się z tym żyć i będzie uciekać, dopóki starczy jej tchu. Ładna przyszłość, prawda?

Nikt nie uwierzy, że ona to zrobiła.

A na kim ciąży jjedno podejrzenie? Kto zabił Everly'ego, jak nie panna Halsey? Dla tak zdolnej kobiety zwabienie ciebie do Bar Naught to pestka. Na pewno będą podejrzewać, że miała jakichś pomocników, bo podoba się mężczyznom i umie to wykorzystać. Pascal Lariviere i Everly też kręcili się koło niej. A jeśli chodzi o mnie, to nie będę przed nikim uciekał. Elliott Braden przestanie istnieć i poszukam sobie jakiegoś ciepłego kraju, w którym ekstradycja nie jest w zwyczaju. Aha, chciałbym ci jeszcze powiedzieć, że jestem pełen uznania dla twoich kolegów, Garretta Weisza i J.D. Thorne'a.

W tym momencie zaczął bić zegar stojący na gzymsie kominka. Roszelle westchnął teatralnie.

Niestety już ósma. Panie Geary, proszę przygoto­wać helikopter, zaraz odlatujemy.

Geary odłożył broń i ruszył ku frontowym drzwiom. Roszelle złapał za lugera, ekspedient za pistolet maszynowy.

Do piwnicy – zarządził Roszelle, trzymając Matta na muszce. – Fiona, kochanie, damy mają pierwszeństwo.

Siedziała nieruchomo jak sparaliżowana.

Wstawaj – syknął Roszelle, obniżając lufę – al­bo twój kochaś przed śmiercią pożegna się z męskoś­cią. Chcesz tego?

Drżąc na całym ciele, powoli wstała z kanapy i ruszyła ku drzwiom prowadzącym do piwnicy. Otworzyła je i powoli ruszyła w dół. Matt, widząc, że traci ją z oczu, zaczął pospiesznie wstawać. Roszelle przystopował go.

Nie bądź taki wyrywny, Guiliani. Pójdziesz powolutku, bo jeszcze wywołasz jakiegoś kumpla z lasu, żeby nie pozwolił twojej pani wsiąść do helikoptera.

Kiedy Fiona była na dole, Roszelle trącił Matta kolbą.

Ruszaj!

Kiedy Matt zszedł po schodach, Roszelle znów trącił go kolbą.

Odwróć się!

Szedł więc tyłem, patrząc w lufę lugera. Roszelle trzymał go ma muszce, jednocześnie obserwując Fionę, która weszła już do korytarza o ścianach z żużlobetonu. Szła powoli, z wysiłkiem. Nagle potknęła się i upadła. Roszelle natychmiast wy­strzelił w powietrze. Matt stanął i instynktownie odwrócił się. Fiona z trudem podniosła się z posadz­ki i nienaturalnie skurczona poszła dalej. Otworzy­ła następne drzwi i do bunkra wdarł się ryk zapalonego silnika śmigłowca. Szła dalej i ot­worzyła ciężkie stalowe drzwi prowadzące na ze­wnątrz. Potężny podmuch powietrza powalił ją na ziemię. Matt rzucił się do niej i w tym momencie Roszelle potężnym kopnięciem powalił go na ziemię. Kopnął drugi raz, prosto w nerki. Matt zobaczył, jak Fiona, krzycząc przeraźliwie, zrywa się z posadzki i rzuca na Roszelle'a, i jak kolba lugera odrzuca jej głowę w tył. Upadła ciężko obok Matta, który w tym samym momencie po­czuł na przegubie ręki zimną obręcz. Jego obolały do granic wytrzymałości mózg zarejestrował, że to kajdanki. Szarpnął się do tyłu, ale Roszelle wy­wlókł go na zewnątrz i wyrzucając z siebie naj­brudniejsze słowa, zatrzasnął drugą obrączkę kaj­danek na klamce od drzwi.

Stał jak pies na łańcuchu i słyszał jej krzyk, już nie krzyk, a pisk ledwo dosłyszalny przez wiatr. Widział, jak Roszelle wlecze szamoczącą się Fionę, wrzuca ją do helikoptera, wskakuje do środka. Maszyna za­częła powoli unosić się.

Wtedy usłyszał krzyk J.D.:

On jest na ziemi! Na ziemi!

Usłyszał ostrzegawczy strzał i rozkaz do pilota podany przez megafon:

Siadaj natychmiast albo cię zestrzelimy!

Matt gorączkowo rozejrzał się dookoła i w odleg­łości mniej więcej pięćdziesięciu metrów dojrzał ciemną sylwetkę strzelca, który celował w ogon śmigłowca. Jeśli helikopter nie siądzie, zestrzelą go. Boże miłosierny, przecież widzieli, że na pokładzie jest Fiona! Zaczął krzyczeć:

Nie strzelaj! Nie strzelaj!

Helikopter wzbił się już na wysokość dziesięciu metrów. Potężny strumień światła z reflektorów oświetlił drzwi do kabiny. Ukazał się w nich Roszel­le, trzymając przed sobą Fionę. Żywa tarcza. W dru­giej ręce trzymał półautomat, z którego posypał się grad kul w stronę stalowych drzwi, gdzie stał przyku­ty Matt.

Podano drugi raz ostrzeżenie. Matt, nie przestając krzyczeć, szarpał ręką jak oszalały. Nagle obok pojawił się J.D. i strzałem z rewolweru rozwalił zamek w kajdankach.

A potem wszystko działo się jak w zwolnionym tempie.

Grad pocisków posypał się z ziemi. Fiona upad­ła na podłogę helikoptera, kopiąc Roszelle'a, który nie przerywał ognia. Nagle jego półautomat za­milkł. Kula strzelca wyborowego trafiła do celu. Roszelle zachwiał się, zamachał rękami i runął w dół.

Znów grad pocisków z ziemi. Stalowa ważka zachwiała się, zatańczyła w powietrzu i zaczęła spadać. Rozległ się głuchy łoskot i łopatki śmigła zaryły w ziemię. Wokół rozszedł się zapach wycieka­jącego paliwa.

Biegł, krztusząc się i dławiąc, roztrącając po drodze mężczyzn, którzy wołali coś do niego, chcieli go zatrzymać. Ktoś wzywał przez telefon ekipę ratowniczą. Po co? Przecież on uratuje Fionę.

Potknął się, upadł na kolana. Zobaczył, jak jego księżniczka podnosi się z podłogi helikoptera, scho­dzi na ziemię i w tej sekundzie maszyna staje w płomieniach. Fiona krzyknęła i zaczęła biec. Do niego. Widział rozwiane włosy, powiewające poły szlafroka. Rozległ się straszliwy huk i potężny po­dmuch powietrza powalił księżniczkę na ziemię, jakby płonące rumowisko chciało ją zabrać z po­wrotem. Ale Matt był już przy niej. Chwycił ją za ramiona i ciągnął, ciągnął, byle dalej od ściany ognia.

Kiedy już nie trzeba było biec, ukląkł, ogarnął Fionę ramionami i wtulił w siebie. Coś powiedział. Uniosła twarz. Nie słyszała go, ale z ruchu warg odczytała, że Matt mówi słowa, za którymi tak bardzo tęskniła.

Księżniczko. – W kąciku jego oka zobaczyła łzę. A on mówił dalej: – Nikt, tylko ty.

Ta łza upadła na jej policzek.

Kocham cię, Matt, och, jak ja ciebie kocham – szepnęła. – Tak się bałam, że Roszelle wysadzi bunkier i ty... jak ja się bałam...

Ich usta, spieczone, brudne i pachnące dymem, były dla siebie najsłodsze. Były sobie przeznaczone.

Matt Guiliani, tajny agent, znalazł w końcu kobietę na całe życie, kobietę od mustangów, z zielonego rancza w Wyomingu, której dystyngowane kuzynki popijają herbatkę w Buckingham Palace

.


EPILOG


Jedna z kul trafiła pilota. Nazywał się Geary. Helikopter zakręcił się w kółko, jakby dostał pomie­szania zmysłów. Musisz wiedzieć, Christo – Matt zawiesił głos i mocniej przygarnął zafascynowanego opowieścią chłopczyka – że serce podskoczyło mi do gardła. Przecież na pokładzie śmigłowca była Fiona! Silnik zahuczał i zgasł. I wtedy maszyna runęła na ziemię.

Siedzieli we trójkę na kanapie w poczekalni. Fiona obejmowała ramieniem Matta, a Matt trzymał na kolanach synka Garretta. Nigdy dotąd Fiona nie czuła tak rodzinnej atmosfery, jak w tym za­lanym słońcem pokoju, kiedy czekali na narodziny córeczek Garretta. Na sąsiedniej kanapie warował J.D. z Ann i Jazem, który co chwila wymykałsię w poszukiwaniu automatów do gry. Matt z całym zaparciem zabawiał małego Christa opowieścią o wielkiej przygodzie. Fiona patrzyła z rozczule­niem, jak chłopczyk z przejęcia zasłania buzię rączką.

I co, wujku? Co było potem?

A potem...

Nie dokończył, ponieważ do pokoju wparował Garrett.

Już są! – krzyknął triumfalnie, podrzucając do góry wypucowany na tę okazję kapelusz. Jak za naciśnięciem guzika wszyscy poderwali się z miejsc, śmiejąc się i radośnie przekrzykując. Panowie uro­czyście przybili piątkę. Tylko Jaz w tym radosnym zamieszaniu czuł się nieswojo.

Christo jak szalony skakał po kanapie.

Chodź, synu – powiedział uroczyście Garrett, wyciągając do niego ręce. – Poznasz swoje siostry, Hannah i Madelaine.

Chłopczyk znieruchomiał i zawahał się przez chwilę. Matt pojął w lot, o co chodzi.

Christo, poczekam na ciebie i skończę opowieść.

Zadowolony chłopczyk wskoczył prosto w ramio­na ojca, który przerzucił go przez ramię i obaj znikli za drzwiami.

Kiedy Matt zabawiał Christa swoją opowieścią, Jaz siedział niedaleko, udając, że jest pochłonięty kolorowym czasopismem. Teraz wstał, podszedł leniwym krokiem i wskazując głową na drzwi windy, mruknął przez zęby:

Masz chwilę?

Rozumiem, że dla ciebie, tak?

Aha.

Fiona patrzyła, jak idą na męską rozmowę. Jaz w szerokich spodniach skatera, podkoszulku i bejsbolówce z daszkiem przekręconym do tyłu. Obok Matt, szczupły, muskularny, jak drugi chłopak, tylko trochę starszy. Jej chłopak. Mężczyzna, którego pokochała.

Rozmowa nie trwała długo. Panowie zapewne doszli do porozumienia, ponieważ Matt klepnął Jaza po ramieniu, a potem żartobliwie chwycił za chudy kark. Chłopak wywinął się ze śmiechem i umknął, wołając, że idzie się napić wody.

Matt podszedł do kanapy i spojrzał na Fionę trochę dziwnie, jakby też miał ochotę umknąć.

Co chciał Jaz? – spytała.

Pytał, czy na wiosnę mógłby przyjechać do Bar Naught popatrzeć, jak panna Halsey ujeżdża mus­tangi.

Ależ oczywiście! – zgodziła się z entuzjazmem.

Niech przyjeżdża, kiedy tylko ma ochotę.

A skoro już Jaz rozpoczął listę próśb, to może...

Matt gwałtownie szukał czegoś w kieszeniach dżinsów. – Ten pierścionek należał do mojej babci

powiedział cicho i wsunął Fionie na palec platyno­wą obrączkę wysadzaną diamencikami. – Jak są­dzisz? Czy też mógłbym przyjechać do Bar Naught? Na zawsze?

Uśmiechnęła się. Tak radośnie i tak ślicznie. Jak Fiona.

Możesz, Matt.

0 Celem tego programu, finansowanego przez rząd USA, jest ratowanie mustangów, które padają ofiarą drapieżników i kłusow­ników. Dzikie mustangi wyłapuje się, poskramia i sprzedaje prywatnym właścicielom. (Przyp. tłum.)

0 Toksemia - jadzica. Stan chorobowy wywołany zatruciem organizmu jadami bakteryjnymi, np. błonica. (Przyp. tłum.)

0 Georgia O'Keeife (1887-1986) - malarka amerykańska, znana ze stylizowanych, niekiedy graniczących z abstrakcją obrazów przedstawiających kości, ogromne kwiaty, a także z pejzaży. (Przyp. tłum.)

0 Gambit – w grze w szachy świadome poświęcenie figury lub pionka, aby uzyskać korzystną pozycję do ataku. (Przyp. tłum.)

0 Szpak - koń szpakowaty, to znaczy siwy z czarną grzywą i czarnym ogonem. (Przyp. tłum.)

0Srokacz - koń w łaty. (Przyp. tłum.)

0 Kajmany - grupa trzech wysp na Morzu Karaibskim, terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii. Tak zwany „raj podatkowy", oficjalna siedziba tysięcy firm z całego świata. Głównym źródłem dochodu są usługi finansowe świadczone również organizacjom przestępczym. (Przyp. tłum.).

* GPS - Global Positioning System - system nawigacji satelitarnej. (Przyp. tłum.)

* Alter ego (łac.) - drugie ja. (Przyp. tłum.)

* Luger - pistolet automatyczny produkcji niemieckiej. (Przyp. tłum.)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Metoda Bishopa(2)
Kto sieje wiatr
obciazenia wiatr snieg materiały pomocnicze z budownictwa ogólnego
Scenariusz. Seplenienie.Temat zajęć - zimowy wiatr, LOGOPEDIA- MATERIAŁY
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 12 Bliźni
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 32 Jesień
Nadleciał wiatr
Cocktail perski wiatr
wiatr i liście
socjologia polityki 1 wiatr
Eurokody mostowe ec wiatr u id Nieznany
Wiatr - kultura polityczna, Studia (europeistyka), nauka o polityce, Teoria polityki, kultura
03.Psychologia Zdrowia regulki z Bishopa, Psychologia UŚ, Semestr III, Propedeutyka psychologii zdro
Clive Cussler Cykl Dirk Pitt (18) Czarny wiatr
Wolfe Gene Opowiadanie Zachodni wiatr
teksty z akordami (ponad 300), DMUCHAWCE LATAWCE WIATR, DMUCHAWCE LATAWCE WIATR
Wiatr czy wietrzyk

więcej podobnych podstron