7 Statek ze wschodu

1

Dziesięć miesięcy.

Już dziesięć miesięcy kręcił się po Finnmarku, nie odnajdując nawet śladu przygody. Przez cały czas usi­łował nie zastanawiać się nad tym, co Raija może my­śleć o jego obecnym życiu. Na próżno.

Dziesięć miesięcy bezsensownej pustki.

Reijo często słyszał, jak ludzie powtarzali, że czas leczy wszelkie rany.

Nie wiedział tylko, jak długi miał być ten czas. Je­go rany na pewno się nie zabliźniały, a już przecież minął rok, od kiedy poznał, co to znaczy kochać. I minął rok, od kiedy jego bezimienna kochanka zo­stała utopiona jako czarownica. Możliwe, że uda mu się zatrzeć te wspomnienia.

Prawdopodobnie jednak będzie musiał z nimi żyć.

Wymazanie ukochanej z pamięci było ponad jego siły. Tylko zdolność do panowania nad sobą być mo­że umożliwi mu prowadzenie normalnego życia.

Bez niej.

Nie widział przed sobą żadnego wyboru.

Nie było dla niego nadziei na przyszłe szczęście.

Śmierć nie oddaje z powrotem tego, na kim poło­ży swą zimną dłoń.

Marzenia o umarłej nie mogły ogrzać jego serca.

Musiał dalej żyć. Tyle wiedział. Za mocno stąpał po ziemi, aby wierzyć w spotkanie ukochanej na tam­tym świecie.

Na nic się nie zdało szukanie przygód.

Oczywiście, że wróci.

Przypuszczał, że Raija wiedziała o tym, gdy nama­wiała go do wyjazdu.

Ona rozumiała.

Na pewno też zrozumie, kiedy już wróci.

Raija pojmowała więcej od niego.

A Reijo najbardziej na świecie potrzebował teraz rozmowy z kimś, kto jest w tym podobny do Raiji, a jednak nią nie jest.

Lato osiągnęło pełnię. Weszło w swą najpiękniej­szą fazę. W czasie wędrówki otworzyły mu się oczy na piękno natury.

Ludzi unikał. Pozostała mu tylko przyroda. Patrzył na nieśmiałe kwiatki rosnące na ubogiej tundrze, ki­piące życiem tam, gdzie mało kto by się go spodzie­wał. Radością napełnił Reijo widok lisicy i trojga lisiąt igrających przy norze. Wzruszyła go pardwa uciekają­ca przed nim i udająca zranioną, byle tylko odciągnąć go od drżących piskląt ukrytych we wrzosach.

Widział pasące się stadka reniferów. Obserwował te płochliwe zwierzęta z daleka. Nie był pewien, ale przypuszczał, że nie należą do tego, z kim chciał roz­mawiać.

Któregoś lata odnalazł go. Był przekonany, że od­najdzie go i teraz.

Raija powiedziała: rok.

Miał dosyć czasu.

Szedł na wschód, świadomy celu.

Prosiła, aby wykorzystał ten rok tak, jak chciał.

Miał tylko pewność, że nie mógł z nią zostać, nie po tym koszmarze w Bergen.

Reijo nie wiedział teraz nic więcej, i to było niepo­kojące.

Zawsze trzymał się mocno ziemi, przynajmniej tak siebie oceniał. Umiarkowany. Spokojny na wskroś.

Wierny tej jedynej aż do śmierci, tak sądził...

Aż do chwili, gdy stracił głowę i oszalał dla innej.

Na próżno.

To był tylko rodzaj wolności.

Rodzaj”...

Słowo to miało nieprzyjemny posmak. Słyszał je już tyle razy wcześniej...

Za każdym razem, gdy Raija nie chciała go zranić, za każdym razem, gdy mimo największych chęci nie udawało jej się uwolnić od głosu serca i płomiennej nadziei, którą zawsze się karmiła, wtedy nazywała swe uczucia „rodzajem miłości”.

Reijo uśmiechnął się krzywo. Jego twarz nadal no­siła piętno bólu, choć starał się to ukryć.

Może uda im się prowadzić „rodzaj wspólnego ży­cia”, gdy wróci. Pasowałoby to do całości.

Pierwszego renifera minął, prawie go nie zauważa­jąc. Martwe zwierzęta nikogo tu nie dziwią.

Najsłabsze zawsze padały, stając się pożywieniem padlinożerców, to wiedział od dzieciństwa.

Okolica zaczęła wydawać mu się znajoma. Wie­dział już, że idzie właściwą drogą, dlatego ledwie za­reagował na widok drugiego i trzeciego renifera.

Jednak gdy w ciągu tego samego dnia napotkał cia­ła jeszcze trzech zwierząt, z których jeden, byk, nie wyglądał zupełnie na słabego czy chorego, a przeciw­nie, był tłusty, o lśniącej i gładkiej sierści, zaczął się zastanawiać.

Za dużo napotykał tych padłych zwierząt.

Wydawały się być zagryzione. Zbadał tego byka.

Został ledwo napoczęty.

Odstraszył stadko kruków ucztujących na renife­rze. Wydawało się, że są jedynymi zainteresowanymi tym kąskiem.

Reijo dumał, spoglądając z dreszczem niechęci na czujne stadko połyskujących, czarnych, zachrypnię­tych ptaków. Ich błyszczące oczy uważnie śledziły każdy jego ruch.

Nie widział w nich nic ładnego.

Za nic nie mógł zrozumieć, jak Mikkal mógł ze wzruszeniem nazywać Raiję Małym Krukiem. Nie pojmował, jak ona mogła się na to zgadzać. Patrząc na tych padlinożerców, uważał, że to określenie brzmiało bardziej jak szyderstwo niż jak imię nada­ne z miłości.

Reijo zamyślił się, coraz bardziej czujny.

Nie sądził, że jest sam na płaskowyżu. Wyobrażał sobie tylko, że zwierzęta przecinające jego szlak są równie nieszkodliwe jak on sam.

Wyglądało na to, że szedł śladami okrutnego i żąd­nego krwi łowcy.

No, może nie okrutnego... Trudno nazwać zwierzę okrutnym. One nie myślą, a Reijo uważał, że okru­cieństwo to cecha zdecydowanie ludzka.

Miał tylko nóż. To mało do obrony przed dzikim zwierzęciem, które wpadło w szał.

Reijo nigdy nie zdołał nauczyć się odczytywać śla­dów zwierząt. Wiedza tubylców była dla niego nie­dostępna. Stanowiła zamknięty świat. Miał jednak nadzieję, że to nie jest rosomak. Wspomnienia z tej ciężkiej zimy, gdy przedzierał się na północ z Raiją i dziećmi, nadal zalegały w jego pamięci.

Najmniej ze wszystkiego życzyłby teraz sobie spo­tkania z tym zwierzęciem.

Zresztą mógł to być ryś, wilk, niedźwiedź...

Wolałby tego nie sprawdzać.

Najchętniej uniknąłby spotkania z tym mordercą.

Tym bardziej że wydawało się, iż zwierzę oszalało i zabijało, nie troszcząc się już o zdobycz.

Nadjadało ją tylko, zostawiając resztę dla innych.

Reijo gwałtownie zatęskni! za ludźmi.

Łańcuch zabitych zwierząt prowadził go do ludzi. Nie minął tydzień, odkąd natrafił na pierwszego re­nifera, aż wreszcie natknął się na kogoś.

Dwie ubrane na brązowo postacie klęczały przy szarobrązowym wzgórku.

Reijo wiedział, kto to, zanim jeszcze do nich dobiegł.

Wiedział też, dlaczego nie uśmiechnęli się na jego widok, gdy zdyszany zatrzymał się koło nich.

- Widziałem wiele takich - wskazał na renifera. Był w takim samym stanie jak te, które mijał.

- Ile?

Reijo wzruszył ramionami.

- Sześć? Dziesięć? Tak, koło dziesięciu. Nie liczy­łem od początku.

Mikkal westchnął i odwrócił się od martwego zwie­rzęcia. Wydawało się, że nie zwraca uwagi na roje krą­żących wokół niego owadów.

Mikkal, syn Pehra, miał bruzdy na twarzy i oczy, w których dawno nie gościł uśmiech. Skończył dwa­dzieścia sześć lat, a już głębokie zmarszczki biegły od kącików jego ust. Był zmęczony, zobojętniały i bez blasku w oczach.

Reijo zauważył to i zastanawiał się, czy sam Mik­kal zdawał sobie z tego sprawę.

Jak długo kochał Raiję, nie mogąc jej dostać?

Od kiedy był chłopcem?

- Straciliśmy więcej, niż możemy zliczyć - rzucił Mikkal zmęczonym głosem. Jego spojrzenie błądziło daleko.

- Nie widziałeś nic innego? - spytał Aslak. Wyda­wał się o dziesięć lat młodszy od Mikkala, choć w rze­czywistości były między nimi dwa lata różnicy.

Reijo potrząsnął głową i spytał:

- Wiecie, co to może być?

- Niestety, tak - odparł Aslak. - To niedźwiedź morderca.

Reijo przełknął ślinę. Nawet nic próbował mówić, jakie to wspaniałe uczucie być razem z nimi.

Dopiero po pewnym czasie do nich dotarło, że nie wiedzą, dlaczego właściwie tu przybył.

- Czy coś się stało... z nią? - Mikkal zawahał się, lecz nie był w stanie wymówić imienia ukochanej w obecności Reijo. - Czy to coś złego? Jest chora?

Reijo potrząsnął głową. Zaśmiał się nerwowo. Czuł, że gdy powie, że od niej odszedł, że ją porzucił, dotknie Mikkala. Tego, który stracił przez nią swoją młodość.

- Wszystko było dobrze, gdy ją widziałem ostatnio - odpowiedział wreszcie. Dokończył z trudem: - Ze­szłej jesieni.

- Raija jest sama? - spytał Mikkal z niedowierzaniem. Reijo przez chwilę nie był pewien, czy Lapończyk nie rzuci mu się do gardła. Skinął głową.

- To niemożliwe! - wykrzyknął Mikkal. - To prze­cież niemożliwe! Człowieku, jesteś przecież jej mężem!

- Poprosiła, żebym odszedł - odparł Reijo. - Dała mi wolność. Właściwie pewien rodzaj wolności.

- Ale nadal jesteś jej mężem? Reijo musiał przyznać, że tak jest.

- To nie jest wolność. - Mikkal zerwał się na nogi, zapominając o reniferach i niedźwiedziu. - To nawet nie jest rodzaj wolności.

Odwrócił się do Reijo. Długo patrzył na niego, a Reijo nie czuł się najlepiej pod jego miodowożółtym spojrzeniem.

- Nawet Raija nie nazwałaby tego wolnością. Mo­ja wolność jej nie wystarczyła, mimo że była drogo okupiona. W tę twoją na pewno też nie wierzy!

Zacisnął pięści, odwrócił się gwałtownie i odszedł. Reijo odetchnął.

- Mikkal ostatnio za dużo rozmyśla - wyjaśnił ogólnie Aslak, nie chcąc zbyt wiele powiedzieć o przyjacielu. Martwił się o Mikkala. Wyraz twarzy Reijo powiedział mu, że on też.

- Spotkał Raiję na targu w zeszłym roku... - Aslak zamilkł i zerknął na Reijo. Nie wiedział, ile może powiedzieć, żeby nie zdradzić za wiele. W końcu ten Fin był jej mężem.

- Wiem o tym - mruknął Reijo w roztargnieniu. - Raija i ja nie mamy przed sobą tajemnic.

- Myślę, że załamała go wiadomość, że wzięliście ślub. - Jak tam Sigga?

Reijo nie chciał roztrząsać sprawy swego małżeń­stwa. Nie z Aslakiem. Oczywiście, był on porządnym człowiekiem, ale nie znali się jednak za dobrze. Reijo nie umiał ujawniać swych uczuć przed całym światem.

- Bez zmian - odpowiedział Aslak. Jego twarz za­mknęła się. Teraz on odsunął się od obcego. Sigga by­ła jego siostrą. Kochał ją, lecz czuł, że do końca ży­cia będzie ona dla rodziny ciężarem.

Reijo westchnął.

Mikkal tymczasem zniknął już za wzgórzem. Re­ijo domyślił się, że tam jest ich obozowisko, gdyż do­strzegł unoszące się smużki dymu.

Mikkal też był związany.

Wobec swoich był wolny, lecz Raiji to nie wystar­czało. Na pewno i jego wolność nazwałaby zgryźli­wie „rodzajem wolności”.

- Nie będę pytał, dlaczego tu jesteś - odezwał się Aslak, gdy podążyli śladem Mikkala. - Ale założę się o moją czapkę, że to ma związek z Raiją. Nie będę się dopytywał, żeby nie zostać bez czapki. Już mnie nie zdziwi nic, co łączy się z tą kobietą.

Reijo uśmiechnął się półgębkiem. Mógłby zaskoczyć Aslaka, mówiąc mu prawdę, ale dał spokój. To z Mikkalem miał rozmawiać.

- Wiesz, że Mikkal mnie kiedyś pobił, gdy jako zako­chany szczeniak chciałem ją pocałować? - Aslak zaśmiał się głośno. - Myślę, że mógł mnie wtedy zabić. Była jesz­cze niedorosłą dziewczynką, a już stwarzała problemy..

- Gdzie znajdę Mikkala? Aslak wskazał na jedną z jurt.

- Nie jest jednak pewne, że go tam znajdziesz. Jest... humorzasty. No i... - zawahał się, ale postanowił mó­wić dalej: - Mikkal nie mieszka sam. Ma kobietę. Ona zajmuje się Ailo, jego synem. Kocha Mikkala. Miesz­kają w jednym namiocie, ale czy coś jeszcze dzielą, te­go nie wiem.

- Rozumiem.

Aslak spojrzał na Reijo.

- Nie wiem, czy naprawdę rozumiesz - rzekł po­woli. - Ty też jesteś ślepy, gdy chodzi o Raiję.

- Lubisz ją? Tę kobietę Mikkala? Aslak zacisnął usta.

- Powiedzmy, że nie życzę jej losu mojej siostry. Reijo znalazł Mikkala w jego jurcie. Był tam też je­go syn, w wieku Mai, jak pamiętał, i kobieta.

Mimo że Aslak przygotował go na to, z trudem udało mu się ukryć zdziwienie.

Wydawało mu się oczywiste, że kobieta Mikkala musi być ładna. Ten, kto nosi w sercu Raiję, nie mo­że żyć z kimś tak się od niej różniącym.

- Nie rozumiem, dlaczego tu przybyłeś - rzucił Mikkal - ale możesz zostać, jak długo chcesz. To jest Inga - skinął głową w kierunku kobiety. - On ma na imię Reijo - powiedział, nie patrząc na nią. - Mąż Raiji - dodał wyjaśniająco.

Reijo zauważył, jak dźwięk tego imienia sprawił, że Inga aż skurczyła się w sobie.

- Więc macie ze sobą coś wspólnego - mruknęła. Reijo nie był w stanie ocenić spojrzenia, jakie mu posłała. Poczuł się jednak nieswojo.

- Jak było w Bergen? - spytał Mikkal lekkim tonem, wyciągając się na skórach pokrywających ziemię.

Reijo nie odpowiedział. Nie od razu. Usiadł. Ścią­gnął plecak. Nie odmówił zaproszeniu Ingi na posi­łek. Pochłonął to, co dostał. Było ciepłe i dodawało sił, to było najważniejsze.

- Przybywam z powodu Bergen - powiedział po za­spokojeniu pierwszego głodu.

Inga usiadła w drugim końcu namiotu. Nie zano­siło się na to, żeby miała wyjść.

Ailo podreptał na dwór, ale ani Mikkal, ani Inga nie przejęli się tym zbytnio. Reijo poczuł tęsknotę ciężko zalegającą na piersi. Chłopiec przypomniał mu o Mai. Byli do siebie niezwykle podobni.

To przecież nic dziwnego.

Ailo i Maja mieli wspólnego ojca. Urodzili się te­go samego lata i u obojga rysy twarzy ojca były bar­dzo wyraźne. Reijo zatęsknił za Mają. Ona nigdy nie nazwała Mikkala tatą. Reijo zawsze był jej ideałem. A on kochał tę dziewczynkę tak, jakby była jego wła­sną córką.

Reijo zrozumiał, że musi zaakceptować obecność In­gi, gdyż Mikkal nie dał jej żadnego znaku do wyjścia.

- Bergen mnie złamało, Mikkal. Nigdy nie przy­puszczałem, że to może się stać, ale Raija przestała być dla mnie najważniejsza.

- I mnie to mówisz? - spytał Mikkal zduszonym głosem.

Reijo zrozumiał, że się pospieszył.

- To nieważne - rzucił szybko. - Mogę zostać tu jakiś czas, prawda?

Mikkal skinął głową.

- Potrzebujemy każdej pary rąk. Zwłaszcza teraz, gdy grasuje ten niedźwiedź. Mamy kopać z Aslakiem pułapkę. Pamiętam, że kiedyś byłeś niezły w kopaniu dołów...

- Pomogę wam!

Rozmowa przeszła na codzienne tematy.

Bezpieczne.

Po chwili już się razem śmiali.

Reijo wydawało się, że śni, i cały czas zadawał so­bie pytanie, kiedy się obudzi. I co go wtedy spotka...

To Inga, ta brzydka kobieta, z którą Mikkal dzie­lił namiot, obudziła go.

Poczekała, aż Mikkal wyjdzie na poszukiwanie syna.

Jej jasny wzrok pochwycił Reijo mocniej niż jaka­kolwiek pułapka.

Grubo ciosana twarz kobiety stała się tak bezbron­na, że aż... ładna.

Reijo musiał to przyznać. Tak naprawdę była brzydka, ale coś pochodzącego z jej wnętrza jakby za­cierało jej nieco toporne rysy twarzy. To niewytłu­maczalne „coś” odciągało uwagę od jej wyglądu. .

- Więc jeszcze i ty kochasz Raiję? - rzuciła sarka­stycznie. - Jeszcze jeden, któremu płomienne uczucie do niej zniszczyło życie? Powiedz mi, co w niej jest takiego poza urodą?

- Tego nie wiem - odrzekł Reijo szczerze. - Jest po prostu... wyjątkowa.

- Dlaczego tu przybyłeś? Przecież wiesz, co jest po­między nimi?

Wzrok Ingi przeszywał go na wskroś, aż go to spe­szyło.

- Sądzisz, że oszalałem? - zaśmiał się nerwowo. Nie przyłączyła się do niego.

- Coś w tym rodzaju. Na twoim miejscu trzyma­łabym się z dała od Mikkala.

- Mikkal i ja jesteśmy przyjaciółmi - wyjaśnił. - Już od dawna. Sprawa Raiji tego nie zmieniła. Ona rzad­ko rozdziela przyjaciół. Jej pierwszy mąż był moim najlepszym przyjacielem.

- Mężczyźni są dziwni. - Inga przewróciła oczami. - Ja... - powiedziała wskazując na siebie - przyjmowa­łam to wszystko dzielnie, dopóki jej nie zobaczyłam. Dopóki nie zobaczyłam ich razem. Myślałam, że bę­dę w stanie z nią walczyć, że istnieje szansa nawet dla takiej jak ja. Ale zrozumiałam, że to nie leży w ludz­kiej mocy. Ona jest na to zbyt doskonała. Dlatego za­dowalam się resztkami.

Inga wzruszyła ramionami.

- To jest przykre. Wręcz upokarzające, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że możliwe jest mierzyć się z nią. Chyba że to będzie ślepiec.

Reijo wziął głęboki oddech. Polubił ją. Jego jasnozielone spojrzenie przytrzymało jej bladoniebieskie.

- Przyjechałem tu, aby porozmawiać z Mikkalem. Muszę wiedzieć, jak on żyje, kochając kogoś, kogo nie może dostać, i to od tak dawna. Ja teraz czuję to samo.

Zamrugała oczami, zdezorientowana.

- Przecież jesteś jej mężem...

- To nie jest Raija. Oczywiście, jestem mężem Raiji, ale jej nie kocham. Kocham inną, nie ją. Potrze­buję jego rady.

- No tak, na ślepego nie wyglądasz - zaśmiała się Inga wymuszenie. Żart niezbyt się jej udał, ale stwo­rzył pomiędzy nimi poczucie wspólnoty.

Zakiełkowała przyjaźń.

Nie mówili już więcej, ale oboje poczuli, że coś się między nimi zmieniło. Już nie byli sobie obcy.

2

Codzienność była wypełniona dźwiękami. To ich brak obudził niepokój Ingi i Reijo.

Cisza na zewnątrz była przejmująca.

Taka, jak bywa przed burzą.

Reijo nie chciał uwierzyć w złe przeczucia, lecz na­gle rozległ się przenikliwy krzyk .

Mikkal poznał, co to strach, gdy dostrzegł swego synka stojącego kilka kroków od wznoszącego się nad nim czarnobrązowego kolosa.

Ailo odszedł od obozowiska. Bez specjalnego po­wodu oddalił się od bezpiecznego miejsca i ruszył na otwartą przestrzeń w kierunku niewielkiego pagór­ka porośniętego brzozowym zagajnikiem, który za­wsze go pociągał z powodu swej niedostępności. Przyzwyczajony do obecności zwierząt wokół, nie przestraszył się, gdy w pobliskiej kępie drzew coś za­szeleściło.

Ciekawski czterolatek podszedł bliżej. Jasne oczy wpatrywały się z natężeniem w zieloną gęstwinę, ale nie zdołały dostrzec żadnego renifera. Bo to przecież musiał być jakiś zbłąkany renifer!

Tata opowiadał przecież, że tu nie ma wielu lisów, bo jest za mało myszy i innych zwierząt, które je lis.

Ailo to rozumiał.

To musiał być renifer. Może go złapie i odprowa­dzi do obozowiska?

Szkoda, że jeszcze nie umie rzucać arkanem. Pró­bował już wiele razy, ale zawsze mu się plątało i nie mógł nim kręcić tak wspaniale jak tata albo wujek Aslak czy wujek Anders.

Ailo był już w drodze do zagajnika, gdy nagle zastygł w pół ruchu. Tuż przed nim jak skała wyrósł niedźwiedź.

Z gardła zwierzęcia dobiegał groźny pomruk. Gdy niedźwiedź stanął na tylnych łapach, Ailo wydawało się, że sięga aż do nieba.

Chłopiec otworzył usta. Nabrał powietrza, ale nie odważył się na wydech.

Krzyk utkwił mu w gardle. Wydawało mu się, że to tylko zły sen, wciągający go coraz głębiej jak bagno.

Ailo zrobił krok do tyłu.

Żadna siła nie zmusiłaby go do oderwania wzroku od niedźwiedzia. Widział go po raz pierwszy w ży­ciu, ale słyszał o nim tyle opowieści, że nie miał wąt­pliwości, kogo widzi.

Zwierz z zaskakującą łatwością utrzymywał w po­zycji pionowej wielkie, nieforemne cielsko. Przednie łapy miał uniesione w górę jak do uderzenia.

Pysk rozwarł się do ryku.

Ailo patrzył bezradnie na żółte zęby potwora. By­ły ostre. Jego mocne pazury na pewno rozerwą go na strzępy.

Gdyby tylko tata tu był!

Tata jest najsilniejszy na całym świecie i na pewno zabije tego głupiego niedźwiedzia!

Ailo zrobił jeszcze jeden krok w tył...

Pomruk ściągnął Mikkala we właściwym kierunku. Stał właśnie przy namiocie Pawy i zastanawiał się, czy chłopiec może być u dziadka. Czasami tam cha­dzał, choć starali się trzymać go z dala od Siggi.

Nikt nie był pewien, jak ona zareaguje na widok syna.

W końcu sam Ailo tam poszedł i obyło się bez ka­tastrofy.

Sigga po prostu wcale nie zareagowała.

Świat Ailo powiększył się.

Ale teraz nikt go tam nie widział.

Gdy do uszu Mikkala doszedł pomruk, wszelkie rozsądne myśli jakby wywiało mu z głowy.

Nawet nie czuł swoich nóg, gdy rzucił się w tam­tą stronę. Wiedział, że to jest ten niedźwiedź morder­ca, który grasował wśród jego reniferów.

A teraz zagrażał Ailo.

Jego synkowi!

Nie słyszał, że Pawa, Anders i Aslak pobiegli za nim. Nie poczuł, jak straszna cisza zapadła nad obo­zowiskiem. Istniał dla niego tylko ten widok: jego ma­ły Ailo i ogromny niedźwiedź tak blisko, że chłopiec mógłby go dotknąć.

Dłoń wyłuskała nóż z pochwy. Mikkalowi zaschło w gardle, ale zachowując zimną krew skradał się w ich kierunku.

Jego rodzony syn i dzikie zwierzę.

Przez myśl mu nie przeszło, że on także nie stano­wi godnego przeciwnika dla niedźwiedzia.

Ailo był jego dzieckiem.

Mikkal reagował instynktownie.

Pocieszyło go nieco, że mały miał na tyle rozsąd­ku, żeby próbować się ratować.

Na szczęście nie zaczął uciekać. Byłoby to bezce­lowe. Niedźwiedź, z pozoru ciężki i powolny, stawał się zadziwiająco szybki w ataku.

Ailo wpatrywał się przerażony w zwierzę i cofał się małymi kroczkami.

Wszystko wewnątrz Mikkala krzyczało ze strachu.

Czyżby to było to dziecko, dla którego nie miał wystarczająco dużo uczuć?

Ten chłopiec, którego niemal nie uznawał za syna?

Ailo musi żyć! On, ojciec, musi mu zdążyć powie­dzieć, że go kocha. Ailo musi żyć, musi dorosnąć i stać się lepszym człowiekiem niż on sam.

W głowie miał tylko jedną myśl: Ailo musi żyć.

Musi...

Mikkal chciał powiedzieć coś, co by mogło uspo­koić chłopca, ale się nie odważył. Bał się sprowoko­wać atak zwierzęcia.

Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.

Bolesną nieskończoność.

Mikkal nie wiedział nawet, czy oddycha. Czas stał w miejscu. Pot spływał mu po rzęsach. Szczypały go oczy, lecz nie odważył się nawet mrugnąć. Nawet na chwilę nie mógł przestać na nich patrzeć.

Może akurat w tym momencie niedźwiedź zdecy­dowałby się na atak.

Chodziło o życie jego syna.

Zbliżał się do chłopca równie powoli, jak Ailo od­dalał się od zwierzęcia.

Muszę wejść pomiędzy nich, myślał gorączkowo.

To było rozwiązanie: wejść pomiędzy Ailo a niedź­wiedzia mordercę.

Ailo będzie wtedy bezpieczny.

Nie zastanowił się nad tym, że taki manewr nara­zi jego samego na utratę życia. Jego jedyną myślą by­ło uratowanie syna. I to, że nie ma zbyt wiele czasu.

Gdy zwierzę czuje się zagrożone, atakuje.

Z jakiegoś powodu zwykły niedźwiedź staje się mordercą. Nieczęsto się to zdarza. Większość trzyma się z dala od ludzi, żywiąc się roślinami.

Rzadko jakiś osobnik się z tego wyłamuje. Czuje chęć na mięso. I atakuje zwierzęta.

W ostateczności - ludzi.

Mikkal wszystko to wiedział. Nie pomyślał jednak, że może stracić życie, broniąc syna.

Zwierzę obnażyło zęby. Z pewnością miało wiele reniferów na sumieniu, kto wie, może i ludzi.

Kątem oka Mikkal dostrzegł, że był już prawie obok Ailo.

Jeszcze parę kroków...

Jeszcze tylko parę kroków...

Ostrożnie wyciągnął rękę w kierunku syna. Chciał go uspokoić...

Jeszcze tylko kilka kroków...

Ailo się potknął.

Głos, który tkwił mu gdzieś w gardle, wreszcie się uwolnił.

Przenikliwy krzyk chłopca rozdarł ciszę:

- Tato! Tato! Pomóż mi! Ratuj!

Zwierzę ruszyło do przodu. Jego małe, blisko osa­dzone oczy zalśniły złowrogo.

Ailo krzyczał.

Mikkal usłyszał swój własny krzyk.

Ścisnął mocniej rękojeść noża.

Wiedział, że teraz musi zareagować.

Nie zdążył.

Jakaś postać raptownie pojawiła się znikąd i zasło­niła chłopca własnym ciałem.

Głosem łamiącym się ze wściekłości Sigga przekli­nała niedźwiedzia takimi słowami, jakich Mikkal ni­gdy jeszcze nie słyszał z jej ust.

Mikkal zauważył, że czyjeś ręce wyciągnęły się w stronę chłopca, poderwały go z ziemi i przeniosły w bezpieczne miejsce.

On sam złapał dłoń Siggi, ale wyszarpnęła mu ją z ochrypłym śmiechem.

Sekundę później niedźwiedź był już przy niej.

Jedna łapa śmignęła i trafiła w twarz Siggi.

Wykrzykiwała przekleństwa, dopóki jej gardło nie zostało przegryzione.

Mikkal zachwiał się.

Nóż w zaciśniętej dłoni nagle wydał mu się niczym wobec siły tego kolosa. Palce zesztywniały, a dłoń jakby zwiędła.

Upuścił nóż.

Mlaskanie i chrzęst miażdżonych kości tuż obok przyprawiły go o mdłości. Chwiał się, jakby miał ze­mdleć.

- Mikkal, uciekaj! Już nic nie pomożesz! Mikkal!

Wołanie dobiegało z oddali, jakby go nie dotyczy­ło. Słowa brzęczały tylko wokół jego głowy razem z tymi obrzydliwymi dźwiękami, zlewając się w jedno z tym, co działo się koło niego. Nie chciał na to patrzeć.

Gdy zamknął oczy, nie widział nawet, dokąd idzie.

Potknął się.

Podniósł się i wyciągnął przed siebie ręce jak śle­piec.

- On idzie prosto na niedźwiedzia. Czy nikt mu nie pomoże? Nikt się nie odważy?

Znał ten głos, choć nie mógł go rozpoznać.

- Tato! Tato! Uważaj, tato!

To było zduszone przez łzy wołanie Ailo. Ktoś krzyknął rozpaczliwie:

- Weźcie stąd chłopca! Weźcie go stąd! Nie może tego oglądać!

- Mikkal! Na miłość boską, uciekaj!

- Niedźwiedź! Mikkal, uważaj!

Zagarnia! garściami trawę. Biegł na czworakach, oddalając się od koszmarnych odgłosów, aż poczuł smak krwi w ustach.

Nagły płomień ogarnął mu nogę. Mikkal czołgał się dalej, ale musiał dotknąć źródła bólu. Było ciepłe.

Szumiało mu w uszach. Nawoływania zlały się w jedno.

Poczuł czyjeś ręce na ramionach. Słyszał płacz. Oderwane słowa.

Ktoś go ciągnął za sobą.

Już nie słyszał zwierzęcia.

Oczy nie chciały się otworzyć. Wydawało mu się, że widzi płomienie, ale nie był pewien.

Wszystko zlało się w czerwieni, aż wreszcie ogar­nęła go miłosierna ciemność.

- Rana wygląda brzydko. Będzie mógł chodzić? - musiał spytać Reijo.

Ravna nie podniosła głowy. Obmyła ranę na nodze syna, a teraz zakładała opatrunek, przyłożywszy wcześniej okład z ziół.

- Nie wiem - odrzekła w końcu.

Jednak wiedziała. Tylko słowa nie chciały jej przejść przez gardło. To był jej syn. Łzy nigdy nie przychodziły jej łatwo. Teraz też nie płakała.

Miał zerwane ścięgno.

Niedźwiedzia łapa wyrządziła większą szkodę, niż sądzili ogarnięci ulgą, gdy odciągnęli go od żądnego krwi potwora.

Ravna potrafiła zatrzymać krwotok. Potrafiła spra­wić, że rana goiła się bez brzydkiej blizny. Jednak na rozszarpane ścięgno nie mogła nic poradzić.

Zwiesiwszy głowę, z wpółprzymkniętymi powie­kami, Ravna widziała Mikkala biegającego jako dziec­ko po tundrze, śmiejącego się i bawiącego. Zewsząd nadpłynęły wspomnienia żwawego chłopca wbijają­cego serce matki w dumę.

Mikkal już nie będzie biegał. Nie tak, jak kiedyś. Ale będzie żył.

Ravna splotła dłonie i zmówiła prostą modlitwę.

Mikkal żył.

I Ailo żył.

Mogło być o wiele gorzej.

Sigga poświęciła za nich swoje życie.

Dziecko, które odsunęła od siebie, gdy cienie ukradły jej zdrowe zmysły, zajmowało na tyle ważne miejsce w głębi jej duszy, że poświęciła wszystko, aby je ratować.

Sigga rzuciła się pomiędzy niedźwiedzia a Ailo. Ściągnęła na siebie uwagę zwierzęcia, dzięki czemu uratowała także życie Mikkala.

Reijo i Aslak zdążyli złapać malca, zanim Mikkal ruszył w stronę kolosa.

Reijo rzucił płonącą gałąź, aby odstraszyć zwierzę.

Inni poszli za jego przykładem.

Gorejące gałęzie fruwały w powietrzu. Niektóre zdołały przypalić futro niedźwiedzia.

Wreszcie rzucił się do ucieczki.

Długo potem gasili trawy.

Pawa i jego synowie zanieśli Siggę do namiotu.

To, co jeszcze niedawno było Siggą.

Życie jej nie było właściwie życiem po tym, jak do­znała pomieszania zmysłów, ale nie takiego końca ży­czyła jej Ravna.

Inga zajęła się chłopcem. Krzyczał bez przerwy. Wyrzucał z siebie niezrozumiałe słowa - i krzyczał.

Widział, jak matka została rozszarpana, a ojciec prawie pozbawiony nogi.

Wszyscy jakby zastygli, nikt nie zabrał w porę ma­łego.

Dzięki niech będą Reijo! Ten chłopak zawsze był rozsądny! Ravnie on wciąż wydawał się chłopcem, mimo że dawno skończył dwadzieścia lat i że łowił ryby już niejeden sezon.

Dobrze, że tu jest. Inga nie udźwignęłaby tego wszystkiego sama.

Bardzo chciała dowiedzieć się czegoś o Raiji, ale nie śmiała pytać.

Reijo i Ravna siedzieli przy Mikkalu przez całą noc. Nieduża, siwiejąca kobieta i rudawy mężczyzna o dobrym spojrzeniu. Inga też chciała być z nimi, ale Reijo niemal wypchnął ją do namiotu Ravny.

Ailo nie powinien słyszeć ojca majaczącego w go­rączce.

Dla Ingi też tak będzie lepiej.

Oboje to pomyśleli, lecz żadne z nich jej nic nie powiedziało.

- Powinnaś iść spać, Ravna - rzekł Reijo cicho po fińsku. Nie po norwesku; Ravna rozumiała ten język, ale nie lubiła go używać.

- Powinnam... - uśmiechnęła się smutno. - Gdy już będziesz miał dzieci, zrozumiesz, że wtedy nie myśli się już tyle o sobie. Mikkal jest nadal moim dziec­kiem. Jedynym. Jeszcze kiedyś się wyśpię, Reijo.

- Rozumiem - odpowiedział jej z melancholijnym uśmiechem. - Maja jest córką Mikkala, ale kocham ją tak, jakby była moja. Chyba nigdy nie będę miał dziecka, które byłoby bardziej moje niż ona.

Opowiedział babce Mai o złym człowieku, który uprowadził małą, o tym, jak sam ryzykował życie, aby ją uratować.

I wyjaśnił też, dlaczego tu przybył. Dlaczego czuł aż taką potrzebę porozmawiania z Mikkalem.

Patrzył w rozumiejące wszystko oczy Ravny i na­gle pojął, dlaczego Raija tak kochała tę kobietę. Ona była mądra. I miała najgorętsze i największe serce ze wszystkich ludzi, których znał.

- W tej sytuacji - stwierdziła - myślę, że powinie­neś przemilczeć pewne sprawy.

Niektórych rzeczy Mikkal nie powinien wiedzieć.

Potrzebuje spokoju. Przede wszystkim musi zapo­mnieć o tym, co wydarzyło się wczoraj. Na pewno będzie się obwiniał. Powie, że to jego wina, że Sigga nie żyje. Musi się najpierw z tym uporać.

Ravna spojrzeniem pogładziła twarz syna. Leżał spokojnie i cicho pomiędzy skórami. Wydawał się szary pod opalenizną. Dziwnie było widzieć go tak bez życia. Reijo przyzwyczajony był do Mikkala za­wsze pełnego energii.

- Wiesz, Reijo, że niezależnie od tego, jak bardzo kocham Raiję, wiem, że przynosi nieszczęście. Ona tego nie chce, ale to jest nieuniknione. Nieważne, co zrobi, zawsze będą z tego kłopoty. A ja życzę Mikkalowi spokoju. On nie potrzebuje burzliwej namiętno­ści, tylko spokoju.

Reijo oparł czoło o dłonie. Łokcie wsparł o kolana.

- Chcesz powiedzieć - zaczął powoli - że nie chcia­łabyś widzieć Mikkala razem z Raiją?

- Jesteś mądrym chłopcem.

- Lubisz Ingę, prawda? Ravna uśmiechnęła się.

- Chyba tak.

I dodała z powagą:

- Ona ma dokładnie to, czego Mikkal potrzebuje, ale on jest zbyt ślepy, żeby to dostrzec. Dla niego naj­ważniejsze są marzenia. Nikt poza Raiją dla niego nie istnieje. Niebezpiecznie jest żyć marzeniami, prawda, Reijo?

Wzruszył bezradnie ramionami.

- Nie wiem, Ravno, naprawdę nie wiem. Zacząłem wierzyć, że pozostały mi już tylko marzenia.

Potrząsnęła głową, pełna mądrości i życiowego do­świadczenia.

- Rzeczywistość jest zawsze lepsza od marzeń. Ży­cie zawsze lepsze od śmierci. Żyjący obdarzają więk­szym szczęściem niż martwi. Wyobraźnia jest kuszą­cym, lecz jakże niebezpiecznym towarzyszem...

- Chcesz powiedzieć, że powinienem odejść, zanim dojdzie do siebie?

- A chcesz tego?

Reijo pokręcił głową przecząco. Mikkal był jego przyjacielem. Nic odejdzie teraz, gdy mógłby mu po­móc.

- A więc zostań - rzekła Ravna spokojnie - ale nie mów mu więcej niż to, o co spyta. Nic takiego, co może mu zaszkodzić...

Reijo obiecał.

Nie była to obietnica trudna do dotrzymania.

Ciemność nie była absolutna. Poruszała się. Nad­chodziła i znikała wraz z bólem. Pełna była szarych odcieni, z lekkim tonem czerwieni.

Mikkal krzyczał. Udo paliło go żywym ogniem.

Z ciemności wyłaniały się postacie.

Widział Siggę. Była młodziutka, uśmiechała się za­żenowana. Spuściła oczy, zarumieniona - i zakochana.

Gdy podniosła wzrok, zobaczył w nim tylko pustkę i szaleństwo. I odwagę, tak jak wtedy, gdy rzuciła się po­między Ailo a niedźwiedzia. Mikkal usłyszał jej krzyk...

Sam też krzyczał.

Poczuł coś chłodnego na czole. Słyszał głosy, któ­re dochodziły znikąd.

Próbował podnieść powieki, ale były zbyt ciężkie.

Cienie i wciągająca w swoją głębię ciemność zasło­niły wszystko. Znów stał się ich częścią.

Odnalazł go zgarbiony, krzywonogi mężczyzna. Wpatrywał się w niego badawczo. Mikkal poczuł bez­graniczny smutek. Własny? Tego drugiego? Wiedział, że zawiódł ojca. Słowa, które chciał do niego skiero­wać, zamarły mu na ustach. W gardle miał sucho. Ję­zyk martwy.

- Nigdy nie stałeś się mężczyzną, Mikkal - rzekł z pogardą ten, który był jego ojcem. - Zawiodłeś mnie bardziej niż ktokolwiek. A wszystko przez tę prze­klętą dziewkę Erkkiego Alatalo!

Splunął.

Na Mikkala.

Mikkal poczuł obrzydzenie, gdy gęsta ślina spły­wała mu po policzku.

Poczuł też smutek, bo chciał, żeby ojciec był z nie­go dumny. Nigdy się tak nie stało.

Coś było nie tak. Ojciec nie mógł na niego pluć, bo nie żył. Mikkal chciał to powiedzieć.

- Ty nie żyjesz - usiłował zaprotestować. - Nie mo­że cię tu być. Nie możesz do mnie mówić. Ty nie ży­jesz, ojcze, nie żyjesz!

Jednak postać ojca przesłaniała mu wszystko jak nigdy za życia. Mikkal szybko przerósł niewysokiego Pehra.

- Ona jest twoim przekleństwem, chłopcze - mówił dalej umarły. - To ona przeszkadza ci dorosnąć. Tak długo, jak o niej myślisz, nie staniesz się mężczyzną!

Nikomu nie wolno mówić tak o Raiji!

Nie do niego!

- Ja się tym nie przejmuję! - rozległ się łagodny głos, pieszcząc jego ucho niczym wietrzyk.

Ojciec wrócił do cieni.

Ujrzał ją, dumnie wyprostowaną, o silnym, płoną­cym spojrzeniu.

- Sama daję sobie radę, Mikkal. Nikt nie musi nad­stawiać pięści, aby mnie chronić. Nawet ty.

Chciał wziąć ją w ramiona, poczuć ją znów przy sobie. Wiedzieć, że istnieje dla niego. Ona jednak wy­sunęła przed siebie ręce jak tarczę.

- Tylko tak, nie bliżej.

Nic nie zdołałoby złamać jej uporu.

- Teraz jest inaczej - wyszeptał zachrypnięty. Usta miał spękane. Bolały go, ale musiał jej to powiedzieć. To było najważniejsze ze wszystkiego. Jedyne, co się liczyło. - Jest już inaczej, Raija. Nigdy jeszcze tak nie było, mój Mały Kruku. Kiedyś byłem związany. Te­raz jestem wolny. Wolny!

Jej oczy były niczym czarne studnie bez dna. Mik­kal wiedział, że można w nich zatonąć. Tak, jak on.

Wreszcie przerwała ciszę.

Wiedział, co powie, zanim jeszcze zaczęła.

Jej twarz znikła w mroku. Ból stał się nie do wy­trzymania.

- Ty jesteś wolny, Mikkal. Ale ja nie...

Ciało Mikkala zwinęło się z bólu pod nożami, któ­re je cięły.

Pogryzł wargi do krwi. Wydał z siebie tylko jęk...

Ravna wycisnęła szmatkę zmoczoną w lodowatej wodzie i położyła ją na czole syna.

Spływał potem. Walczył z tym, co szalało w jego ciele.

Ravna i Reijo wiedzieli, że nie była to tylko rana na nodze.

- Mój biedny chłopiec - wyszeptała Ravna.

Nie słyszał jej. Jego wargi poruszały się bezgłośnie, ale domyśliła się, jakie imię wypowiadał.

Reijo też to wiedział.

Oboje słyszeli jego majaczenia, i oboje rozumieli.

Nawet teraz ona była z nim.

Raija. Zawsze Raija...

Reijo poczuł nagle falę nienawiści skierowaną w jej stronę.

Jakim prawem zatruła tak życie Mikkala? Czym sobie zasłużyła na taką miłość?

- On nic na to nie może poradzić - odezwała się Ravna cicho.

Dobrze zrozumiała milczenie Reijo.

- Chciałabym, żeby można było coś z tym zrobić, ale on nic na to nie poradzi. Nie wiem, czy kiedyś stanie się wolny...

Użyła tego samego słowa, które Mikkal wyrzucił spomiędzy spękanych warg.

Reijo objął głowę dłońmi. Wplątał palce w jasne włosy.

- Nie sądzę, żeby mógł, Ravno! - wykrztusił. - To już trwa zbyt długo.

Spojrzał na nią. Twarz zastygła mu w maskę. Każ­dy mięsień drżał z napięcia.

- Jeżeli Mikkal wyzdrowieje, a, na Boga, mam na­dzieję, że tak, wszystko naprawię. On ma rację: jest wolny. To ona jest związana. Ze mną. Zwrócę jej wol­ność! Wezmę całą winę na siebie, żeby nie musiała się wstydzić. Oni należą do siebie, Ravno.

Stara otarła łzę. To brzmiało tak prosto. Czy to na­prawdę pomoże?

- Mówisz, że jej już nie kochasz, Reijo... - Potrzą­snęła głową. - Ja uważam, że nadal ją kochasz...

Reijo nie spojrzał na kobietę. Nie chciał się nad tym zastanawiać. Powziął decyzję. Tak się musi stać. Zwróci Raiji wolność. Będzie wolna - dla Mikkala.

- Mikkal jest moim najlepszym przyjacielem - po­wiedział głucho.

3

Reijo od razu poczuł się lepiej, gdy podjął to po­stanowienie. Musiało tkwić w głębi jego świadomo­ści, od kiedy odszedł od Raiji.

Ten czas, który spędził w samotności, był niczym innym jak tylko próbą, czy będzie mógł żyć bez niej. Sam.

Mógł.

Może rozumiał to już wtedy?

To było teraz bez znaczenia.

Nie chciał jej zranić. To było takie trudne: świado­mość, że będzie dobrze dla niego, ale że ją zostawi z niczym. Teraz odda jej przysługę.

Mikkal był wolny.

Reijo zapragnął odetchnąć świeżym powietrzem. Musiał wyjść na zewnątrz. Zerknął na Ravnę. Wie­dział, że ona będzie czuwać dalej. Była zmęczona, ale na pewno nie zaśnie. Nawet gdyby Reijo tam siedział, nie odpoczęłaby.

- Zawołaj mnie, gdybym był potrzebny... - powie­dział cicho.

Pokiwała głową. Zrozumiała. Reijo zastanowił się, czy coś zdołałoby ją zaskoczyć. On jej nigdy nie wi­dział zdziwionej.

Noc była ciepła. Leniwe chmury przesuwały się sennie po niebie, jakby ledwo dotykając jasnoniebie­skiego sklepienia. Promienie słońca zaczęły dosięgać już czubków drzew na wschodzie, dorysowując im zieloną aureolę. Rozjaśniało się.

Stał tak i patrzył wprost we wschodzące słońce. Blask oślepił go, kolorowe plamki zatańczyły mu przed oczami. Dobre usprawiedliwienie dla płaczu.

Reijo patrzył prosto w słońce i płakał.

- Tobie też było duszno w namiocie? - Aslak chciał, aby jego słowa zabrzmiały wesoło, ale nie uda­ło mu się to.

Reijo przełknął ślinę. Nawet nie usiłował ukryć łez. Wytarł oczy wierzchem dłoni i próbował coś od­powiedzieć.

- To wszystko nie ma sensu - wykrztusił w końcu. Wargi miał spuchnięte.

Aslak pokiwał głową. Pociągnął go za sobą w kie­runku ogniska płonącego przy jego namiocie.

Rozpalono wiele ognisk tej nocy. Pomiędzy na­miotami, na obrzeżach obozu. Ogień zapewniał po­czucie bezpieczeństwa.

- Inga chce przy nim czuwać. Reijo westchnął z dezaprobatą.

- Nie powinna?

Oczy Aslaka były zadziwiająco podobne do oczu Ravny: rozumiały więcej, niż mówiły usta.

- Nie, nie powinna. Przynajmniej zanim on nie dojdzie do siebie.

- Jak mam jej to powiedzieć?

Reijo czuł się równie bezsilny jak Aslak.

- Ona dobrze wie, że nie powinna. I dobrze wie, dlaczego. Głupia to ona nie jest...

- Wiem. Ale tak cholernie trudno spojrzeć w te jej oczy i potwierdzić, że wszystko najgorsze, co tylko sobie wyobraża, jest prawdą...

Aslak siedział przy ognisku. Znajdował pociesze­nie, patrząc w ogień. Zbliżył dłonie, jakby chcąc je ogrzać, aż płomienie omal nie zaczęły ich dotykać niebezpiecznymi pocałunkami.

- Jestem wściekły - rzucił. Czuło się, że ukrywał całe pokłady tłumionych uczuć.

- Na Mikkala? Na Raiję? Nic na to nie mogą po­radzić...

Aslak potrząsnął przecząco głową, uśmiechając się krzywo.

- Nie mówię o tym...

Pochylił głowę. Głos stał się zduszony, a słowa trudne do odróżnienia.

- Sigga. Mikkal... to wszystko. Czuję się bezsilny, Reijo. Myślę o tym bez przerwy. Ciągle to widzę. Mam ciągle przed oczami te straszliwe sceny. I za każdym razem stoję jak sparaliżowany. Dokładnie tak, jak wtedy. Czy mogłem coś zrobić? Mogłem zro­bić coś inaczej, żeby to się nie wydarzyło? Możliwe, że Sigga pragnęła śmierci, jej życie nie było najwspa­nialsze. Ale żeby umrzeć w ten sposób...

Trudno było na to odpowiedzieć. Aslak musiał wy­rzucić z siebie to, co wypełniało mu głowę. Plątanina myśli. Chaos.

Jego mocno zbudowane ciało było napięte. Mięśnie pod spodniami i miękkim, skórzanym kaftanem drżały. Czarna, sztywna grzywka opadała mu na oczy. Re­ijo nie był w stanie dostrzec, czy tamten płakał, ale był w stanie to usłyszeć.

- Można oszaleć, czując się tak bezsilnym...

- Niewiele jest do zrobienia - mruknął Reijo. - Te­raz - dodał niezręcznie.

Usta miał suche. Bał się czegoś. Nie mógł nawet zwilżyć ust.

- Dla Siggi nic, to prawda... - powiedział Aslak po­nuro. Kochał swoją siostrę. - A jednak muszę coś zro­bić - rzucił w desperacji. Jego twarz wyrażała to samo. Żar w oczach aż przestraszył Reijo. Było w nich wszyst­ko: strach, złość, zdecydowanie... - Muszę coś zrobić, Reijo. To dla mnie ważne. Ważne dla Ailo, dla nas wszystkich. Ten niedźwiedź zabija nasze zwierzęta.

Zaśmiał się bezgłośnie.

- Jak to naprawdę niewiele znaczy... Wszystko to, co nam się wydaje, że posiadamy, bez czego podob­no nie możemy się obejść... Jak to mało w porówna­niu do ludzi, którzy cię otaczają. O których myślisz, że ich obecność jest oczywista...

Aslak chciał mu przekazać coś ważnego, Reijo to wyczuwał. Był jednak zbyt zmęczony, żeby móc się domyślić.

- Powinienem pewnie zaczekać na Mikkala. Ale nie mogę. Nie dam rady, Reijo. To mnie zje od środka. Mam całą masę roboty, ale nie wiem, czy będę w sta­nie się nią zająć, jeśli tego nie zrobię. Nikt z nas nie będzie mógł zachowywać się normalnie.

Aslak wykrzywił usta.

- Zabiję tego niedźwiedzia.

Reijo pomyślał, że źle usłyszał.

Ale nie mylił się.

Zielone oczy Aslaka spojrzały na Reijo.

- Zrobię to - powiedział spokojnie. Lodowato spo­kojnie. - Zabiję tego niedźwiedzia. Okażę mu tyle sa­mo litości, ile on okazał mojej siostrze.

- To niebezpieczne. - Reijo poczuł nieprzyjemne mrowienie w krzyżu. - Boże, Aslak, wiesz przecież, jak to jest niebezpieczne! Wszyscy to widzieliśmy! Po drodze znajdowałem pełno zabitych reniferów. Roz­szarpanych na strzępy. To niebezpieczne iść za tym niedźwiedziem.

- Wiem. Przemyślałem to dokładnie. Wiem, na co się porywam. Ale muszę to zrobić. Zrobiłbyś to sa­mo, gdyby to była twoja siostra. Ja miałem tylko jed­ną siostrę, Reijo. Wolałbym pójść z Mikkalem - Aslak westchnął. - Ale kto wie, jak długo jeszcze bę­dzie leżał... Nie mogę na niego czekać.

Reijo chciał powiedzieć, że Mikkal pewnie nie bę­dzie w stanie iść na polowanie na niedźwiedzia, na­wet gdy wyzdrowieje, ale powstrzymał się. Nie trze­ba rozgłaszać złych wieści przed czasem.

- Pójdę z tobą - Reijo usłyszał swój własny głos. - Pomogę ci zabić tego niedźwiedzia.

Aslak nie zmienił wyrazu twarzy. Trwałby przy swoim postanowieniu nawet, gdyby Reijo nie zaofia­rował pomocy. Musiał się z tym zmierzyć.

- Pójdziemy, gdy Sigga... gdy ją pochowamy. Reijo skinął głową. Był równie blady jak Aslak. Ból tkwił w nim tak samo głęboko.

Wszystko odbyło się po cichu. Złożyli ją na wiecz­ny spoczynek bez większych ceremonii. Sigga, która przez całe życie starała się być dostrzegana i kocha­na, miała pogrzeb równie cichy jak ona sama we wczesnej młodości.

Było w tym jakby gorzkie szyderstwo.

Aslak myślał o tym, gdy razem z bratem sypali ubogą ziemię tundry na szczątki siostry. Mocno, aż do bólu zaciskał zęby, mimo to nie mógł powstrzy­mać płaczu i zdradzieckie łzy spływały mu z oczu.

Ojciec stał koło nich, zgarbiony. Opuścił ramiona. Wyglądał starzej niż kiedykolwiek. Coś w nim umar­ło razem z tą córką, którą tak bardzo kochał. Pawa nawet nie czuł smutku. Wypełniała go tylko pustka.

Widział, jak jego najstarszy syn walczy ze łzami, i za­zdrościł mu tego. On nie był w stanie opłakać Siggi.

Oczy swędziały, były suche i zaczerwienione z bez­senności.

Nie miał łez.

Nie czuł żalu.

Ona była jego dzieckiem. Jego córką.

Nie był w stanie uczcić jej pamięci niczym innym, jak tylko pustką.

Anders kopał tak intensywnie, że twarz spływała mu potem, który mieszał się ze łzami. Nie chciał po­kazać, że płacze. To nie przystoi mężczyźnie. Musiał być silny.

Jego czarna grzywka już się zlepiła. Ramiona go bolały. Pochowali Siggę w głębokim dole. Nic nie bę­dzie w stanie jej odkopać. Spocznie w pokoju.

Sigga nie odnalazła spokoju za życia. Choć było już za późno, czuli, że zasługuje na niego po śmierci.

Jedynymi obecnymi spoza rodziny byli Reijo i In­ga. Stali w odległości kilku kroków od Pawy, milcząc, z nieruchomymi twarzami. Oczy Ingi przesłaniała zsu­nięta na czoło chusta, Reijo splatał nerwowo dłonie. Przyszedł bez czapki i nie miał na czym zaciskać rąk.

Nigdy nie lubił żony Mikkala. Nawet jej nie sza­nował. Teraz, gdy stał przy grobie Siggi, było mu jej żal. Miała stać się częścią tundry. Może właśnie tego by chciała?

Nikt w tym małym zgromadzeniu nie znał jej na tyle dobrze, żeby móc to stwierdzić na pewno.

Aslak i Anders ułożyli z powrotem na miejsce mech i wrzosy. Dobrze okryli ten piaszczysty skra­wek ziemi i miejsce pochówku stało się niewidoczne.

Czuli, że tak właśnie powinno być.

Anders chciał jakoś oznaczyć jej grób, ale ojciec i Aslak zaprotestowali stanowczo.

Reijo chciał pomóc. Ręce go świerzbiały, by wziąć się do roboty.

Ale był obcy. Nie należał do nich.

Wreszcie Aslak uznał, że praca została zakończo­na. Podniósł się, rzucił ostatnie spojrzenie na prosto­kąt świeżo przykryty darnią i popatrzył na Reijo. Obaj byli zdecydowani.

- Nadszedł czas - powiedział Aslak. - Zaczynamy.

Nie było trudno natrafić na ślady niedźwiedzia. Reijo i Aslak szli szlakiem śmierci. Wydawało się, że zwierzę oszalało w swej żądzy krwi.

Mikkal i Pawa stracili wiele reniferów. Reijo zaprzestał już liczenia ich rozszarpanych ciał. Wiedział jednak, że Aslak wie to dokładnie.

Jego twarz była nieprzenikniona, ale Reijo czuł, że jego towarzysz jest równie poruszony i przestraszo­ny jak on sam. Zaledwie jednym z reniferów pożywił się zabójca. Reszta stała się pokarmem dla lisów, kru­ków i innych zwierząt.

Niedźwiedź tylko mordował, wbijał zęby w świe­że mięso i chłeptał ciepłą, pulsującą krew. Potem tra­cił zainteresowanie i porzucał zdobycz.

Tylko mordował.

Szli piechotą. Mieli ze sobą jedynie najpotrzebniej­sze rzeczy. Żaden z nich nie zamierzał powracać do obozu, zanim nie zabiją niedźwiedzia.

Tundra była piękna. Zwierz zboczył jednak z otwartych, przewianych wiatrem przestrzeni.

Znaleźli odciski jego łap prowadzące do zagajni­ków i ku niskim wzniesieniom na skraju płaskowyżu.

Instynkt zaprowadził go tam, gdzie było trudniej go znaleźć. W kierunku pagórków, niskich skał i ukrycia, które dwaj mężczyźni musieli odnaleźć.

Coraz ciężej było odnajdywać ślady, gdyż zagajnik przeszedł w gęsty las liściasty. Zbocza pokrywały krza­ki jagód i paprocie. Ich wielkie liście zasłaniały tropy niedźwiedzia pozostawiane na miękkim podłożu. Aslak musiał odgarniać liście i gałązki, aby coś zobaczyć.

Zajmowało im to teraz więcej czasu. Wiele razy my­lili kierunek. Nie mogli już iść według śladów renife­rów. Te zwierzęta wolały trzymać się otwartych prze­strzeni. Ich ulubione pożywienie nie rosło w lesie.

Reijo wiedział, że musi polegać na bystrym wzroku i doświadczeniu Aslaka. Sam nie dostrzegał nic po­za tym, co było oczywiste, a uważał się za doświad­czonego w obcowaniu z przyrodą.

Musiał pochylić czoła przed zdolnością Aslaka czytania z księgi natury. Ten chłopak lepiej niż kto­kolwiek inny rozumiał przyrodę, wśród której i z której żyli. Umiał dostrzec i ocenić najmniejszy napotkany ślad. Było to niezbędne do życia na tym północnym pustkowiu.

Aslak kopnął nogą w ziemię na zboczu. Ukazały się odchody.

Reijo nigdy by ich nie dostrzegł, chyba że by w nie wszedł.

- Jest gdzieś w pobliżu - stwierdził stanowczo Aslak zmienionym głosem.

Reijo przyłapał się na trwożnym spojrzeniu przez ramię. Nie wiadomo przecież, gdzie przebywa krwio­żercze zwierzę.

- Może nas teraz obserwuje...

Aslak nie odpowiedział. Przeszukiwał wzrokiem otoczenie. Rano pochował swoją siostrę. Teraz cały był zimnym skupieniem.

Reijo nie pojmował, skąd towarzysz czerpał siły.

Aslak czubkiem buta pogrzebał w odchodach. Jesz­cze nie wyschły.

- Chyba masz rację - Aslak zniżył głos. - On jest w pobliżu. Był tutaj może przed południem.

Reijo przełknął ślinę. Gardło stało się dziwnie su­che i ciasne.

- Wydaje się, że nasz przyjaciel często tędy prze­chodzi...

Aslak przyklęknął i rozgarnął liście paproci.

Reijo odsunął natrętną myśl, że dziki zwierz mo­że ich teraz widzieć, i pochylił się nad ziemią. Zauwa­żył to samo, co Aslak.

Nie były to ślady pozostawione tu i ówdzie. Był to szlak.

- Czy inne zwierzęta mogą tędy chodzić? - zasta­nowił się Reijo.

Aslak spojrzał na niego.

- Chodziłbyś tropem niedźwiedzia, gdybyś był zwierzęciem?

Reijo przyznał mu rację. Aslak nabrał powietrza.

- Mieliśmy szczęście, że na to trafiliśmy - rzucił zimno. - Nie mogło być lepiej.

- Tutaj? - spytał Reijo. Nie mógł nic na to poradzić, ale źle się czuł w tym zielonym półmroku. Las był dla niego za gęsty. Mogło się w nim ukrywać wszystko...

- Tutaj - potwierdził Aslak i zaczął odgarniać ga­łązki leżące na ziemi.

Reijo poszedł za jego przykładem. Mieli to robić razem. Przecież obiecał, a słowa dotrzymywał.

Im szybciej będą pracować, tym lepiej.

Zbliżał się wieczór. Noc. Jak inne drapieżniki niedźwiedź zwykł wychodzić nocą. Niebo pozostanie równie jasne jak w dzień, jednak w lesie będzie cień.

Obaj widzieli tego niedźwiedzia.

Był olbrzymi.

Jama musiała być tak głęboka, żeby się nie mógł wydostać.

Pozostała im tylko ta resztka wieczoru.

Pracowali z zacięciem, gdyż obaj mieli powody do zemsty. Aslak myślał o siostrze, a Reijo o zmasakro­wanej nodze Mikkala.

I obaj się bali.

Strach skutecznie poganiał.

Nie byliby w stanie się obronić, gdyby niedźwiedź zaskoczył ich, stojących po ramiona w dole, który stałby się dla nich grobem...

Nie mieli wyboru - musieli zdążyć.

Natura, będąca świadkiem wysiłku obu mężczyzn, jakby wstrzymała oddech.

Życie, które powinno pulsować wokół nich, za­marło.

Wiele par czujnych oczu obserwowało ludzi zakłó­cających spokój lasu.

Większe i mniejsze stworzenia wybierały inną drogę.

Reijo i Aslak także wstrzymywali oddech, pracu­jąc w jamie.

Mogli polegać tylko na swoim słuchu. Na zdolno­ści oceny docierających do nich dźwięków, na innych niewidocznych strażnikach, których zachowanie mo­głoby ich ostrzec.

Byłoby najbezpieczniej, gdyby jeden z nich pogłę­biał dół, a drugi przerzucał wykopaną ziemię dalej.

Nie mieli jednak na to czasu.

Aslak spojrzał w górę. Gdyby uniósł rękę, mógłby dotknąć dłonią krawędzi jamy.

- Wydaje się wysoko. Ale niedźwiedź był olbrzy­mi. Nie możemy ryzykować, że jama będzie za płytka. Albo taka, z której sami nie wyjdziemy - dodał z wymuszonym uśmiechem.

- Albo że ten potwór nas zaskoczy. - Reijo znów się pochylił nad dnem ciasnego dołu. - Jeszcze nie skończyliśmy, Aslak.

Zmagali się z potem i ziemią sypiącą się w oczy. Na dłoniach mieli pęcherze, w ustach słony smak krwi. Plecy ich bolały, kolana zaczęły drżeć.

Pracowali w ciszy wydającej się wiecznością. Obaj walczyli z nieustanną chęcią zerkania w górę. Nie po­winni tracić na to czasu. Lepiej było się powstrzymać, póki nie uznają, że już dość.

- Wystarczy?

Reijo oszacował wzrokiem kwadratową przestrzeń ponad nimi. Wydawała się bardzo ciasna.

- Lepiej spytaj, czy mamy szansę się wydostać... Aslak skinął głową.

- Tak, tyle powinno wystarczyć. Masz rację, Reijo. Musimy pomyśleć o ratowaniu własnej skóry.

- Ty pierwszy.

Reijo ukucnął, oparłszy ręce o ścianę dołu. Aslak ostrożnie stanął mu na ramionach.

Obaj opierali się rękoma o ścianę, gdy Reijo ostrożnie prostował kolana, stając.

Aslak nie mógł pomagać mu inaczej, niż starając się zachować równowagę. Obaj wiedzieli, że byli już zbyt zmęczeni na ewentualne powtórzenie tej próby.

Nogi Reijo drżały. Zacisnął zęby i wspiął się na pal­ce.

- Mam brzeg - usłyszał z góry. Zaraz potem ciężar na jego ramionach nieco się zmniejszył.

Aslak złapał za korzenie brzozy i wciągnął się na powierzchnię. Ulga, jaką poczuł, usunęła obręcz bó­lu ściskającą jego głowę w czasie kopania dołu.

Szybko zawiązał arkan wokół najbliższego mocne­go drzewa i rzucił jego koniec Reijo.

- Dalej, kolego! Chyba nie chcesz zostać tam jako przynęta?

Reijo szybko wydostał się z dołu. Bez zbędnych słów zabrali się do splatania kraty z cienkich gałęzi, która mia­ła zasłonić otwór. Położyli ją na miejscu i zamaskowali wrzosem, paprociami i mchem. Efekt był zadowalający.

- Powinniśmy mieć przynętę - rzucił Aslak. - Mo­że jakąś pardwę czy zająca...

- Tego niedźwiedzia nie skuszą takie drobiazgi - odparł Reijo. - A krata nie wytrzyma ciężaru renife­ra. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, Aslak. Sam wiesz, że on przechodził tędy wiele razy. Byłoby dziwne, gdyby akurat teraz miał zmienić trasę. Musimy wie­rzyć, że będzie się trzymał swoich zwyczajów.

- Albo będziemy musieli wymyślić coś innego - westchnął Aslak.

Reijo pokiwał głową, zmęczony. Jedyne, o czym te­raz marzył, to odpoczynek i sen...

- Chodźmy z tego przeklętego lasu. - Aslaka cią­gnęło na otwartą przestrzeń. - Widziałem niedaleko skały, możemy się tam schronić na noc.

Reijo nie sprzeciwiał się. Gęste, ciężkie korony drzew także jemu działały na nerwy.

Skały okazały się idealnym schronieniem na noc. Były wysokie i tworzyły rodzaj kręgu o tak ciasnym wejściu, że mężczyźni musieli mocno wciągnąć brzuchy, aby się między nimi przecisnąć. Nie przedostał­by się tędy żaden dorosły niedźwiedź. Na skały trud­no byłoby się wspiąć, zwłaszcza że wieczorem stały się śliskie od wilgoci. Dawały osłonę od wiatru i opar­cie dla obolałych pleców mężczyzn.

Reijo rozpalił małe ognisko. Rozłożyli skóry reni­ferów.

Starali się wziąć ze sobą jak najmniej rzeczy, ale bez skór nie mogli się obyć. Ogrzewały, zatrzymywa­ły wilgoć, były ratunkiem w zimne noce.

- Już myślałem, że się nam nie uda - wyznał Aslak. Siedział na jednej skórze, a przykrył się drugą. Jego oczy rozjaśniły się nieco po opuszczeniu lasu. Reijo uśmiech­nął się lekko, żując twardy kawałek mięsa. Dotąd nie mieli czasu na jedzenie, więc pierwsze kęsy suszonego mięsa renifera smakowały mu jak jeszcze nigdy.

- Cały czas sądziłem, że ten przeklęty niedźwiedź zaraz nadejdzie - zgodził się z nim Reijo.

Teraz już nie musieli ukrywać, że się bali.

Rozmawiali o nieistotnych sprawach. Jedli. Starali się odgonić od siebie nieprzyjemne myśli.

Podtrzymywali ogień. Północna noc, mimo że ja­sna, nie była ciepła.

Rozciągnęli skóry na ziemi.

Reijo czuł, jak koszula przykleja mu się do pleców. Bardzo się spocił w czasie roboty, a teraz mokre ubra­nie tylko jeszcze oziębiało ciało. Zazdrościł Aslakowi jego skórzanego kaftana, który utrzymywał ciało su­che i ciepłe.

Nieważne, nie mógł się nad sobą użalać. Nie wziął ubrania na zmianę, i już.

Leżał pod skórą renifera, podkurczywszy kolana pod brodę. Tak było cieplej, ale zmęczone mięśnie nie mogły odpocząć.

Obolały i zmarznięty, długo marzył o śnie. Był kompletnie wyczerpany. Nie byłby w stanie ruszyć palcem, nawet gdyby chodziło o jego życie.

Potrzebował odpoczynku, ale nie mógł zasnąć.

Na drugim posłaniu także nie było spokoju. Aslak przeciągnął się i uniósł na łokciu.

- Też nie mogę zasnąć - powiedział cicho. - Naj­bardziej to bym chciał tam wrócić.

- Chyba nie jesteś tak głupi - sprzeciwił się Reijo. - Potrzebujesz odpoczynku. Jeżeli on nie wpadnie do tej pułapki, będziemy musieli kopać następną.

- Nie mów takich rzeczy - stęknął Aslak, zakrywa­jąc dłonią oczy.

- Powinniśmy mieć porządną broń - myślał głośno Reijo. Pamiętał, jak kupiec w osadzie wynajął ludzi, którzy mieli strzelać do Rosjan, handlujących niele­galnie z mieszkańcami. - Powinniśmy mieć strzelbę. Wtedy moglibyśmy iść na niedźwiedzia.

Aslak nie miał zaufania do tych nowoczesnych wy­mysłów.

- Tacy jak my nigdy nie będą posiadać broni - stwierdził. - Broń jest dla bogatych. I może tak jest lepiej...

Reijo nie odpowiedział. Miał na ten temat własne zdanie. Myślał o innych sprawach niż polowanie.

Na świecie było tyle niesprawiedliwości. Sprawa broni, którą mieli urzędnicy czy bogaci, to tylko jed­na strona problemu. Reijo z trudem przyjmował do wiadomości, że istnieją różnice pomiędzy ludźmi. Nie lubił przed nikim giąć karku.

Ale nie było to miejsce ani pora na rozważanie te­go rodzaju kwestii.

- Musimy spróbować zasnąć, Aslak. Nie wiadomo, co będzie jutro. Może będziemy musieli znów szukać śladów.

Aslak tylko mruknął coś w odpowiedzi.

- Pierwszy, kto się obudzi, budzi drugiego - dodał jeszcze Reijo, starając się znaleźć wygodną pozycję i jednocześnie nie stracić zdobytego ciepła.

Nie było to łatwe zadanie, ale udało mu się w koń­cu zasnąć.

Zmęczenie jest najlepszą poduszką.

Zabłąkany promień słońca obudził Reijo, łasko­cząc go w zarośnięty policzek.

Przeciągnął się leniwie i stwierdził, że jest ciepło.

Koszula nadal przylegała mu do ciała, ale nie zmarzł, mimo że skóra renifera zsunęła się z niego.

Otaczały go dźwięki. Owady brzęczały na różne tony, dochodził świergot ptaków.

Reijo zmusił się do otwarcia powiek. Głowę miał ciężką i obolałą. Ramion i nóg niemal nie dało się roz­prostować.

Początkowo nie rozumiał, gdzie jest. Nie wiedział, co to za szare kolosy widzi nad sobą.

Nagle przypomniał sobie wszystko. Zesztywniałe mięśnie przypomniały mu o pułapce, którą z takim trudem wykopali z Aslakiem.

Aslak?

Reijo usiadł i rozejrzał się wokoło.

Kamienny krąg. Wypalone resztki ogniska. Skóry renifera, w których spał Aslak, porządnie zwinięte i oparte o kamienie. A gdzie Aslak?

- A niech go szlag...!

Reijo zerwał się na nogi i skrzywił się, gdy mięśnie nie nadążyły za tempem, które usiłował im narzucić.

Szybko wciągnął sweter, a nóż wsunął za pas.

Powinien się był domyślić, że Aslak będzie się ba­wił w bohatera. Ze ten niedźwiedź go opętał.

Oskarżając się i przeklinając towarzysza, że niepo­trzebnie naraża się na niebezpieczeństwo, biegł w kie­runku lasu.

Nie myślał o tym, żeby być cicho. Nie przyszło mu do głowy, że zachowuje się równie nierozsądnie jak Aslak.

Znalazł go przy pułapce.

Brat Siggi promieniał niczym księżyc w pełni.

Zajęty był struganiem dzid z brzózek.

Powód był oczywisty. Jama ziała czernią. Reijo sły­szał dochodzące stamtąd groźne pomruki.

Wstrzymał oddech i podszedł ostrożnie. Nie mógł odważyć się zerknąć w dół.

- Udało nam się, Reijo! Udało się! - Aslak uśmiech­nął się zwycięsko. Jego spojrzenie skierowane na schwytane zwierzę było zimne jak mroźna noc. - To był właściwy trop.

Reijo bezwiednie cofnął się, gdy niedźwiedź pod­niósł się na tylne nogi i załomotał przednimi w ścia­ny jamy. Nic jednak nie osiągnął poza tym, że jeszcze więcej ziemi posypało się na niego, wzmagając je­go wściekłość i strach.

Był schwytany.

Aslak pewnie posyłał swe dzidy w dół.

Reijo nie mógł na to patrzeć.

Dźwięki wydawane przez niedźwiedzia świadczy­ły o tym, że mężczyzna nie chybił ani razu.

Reijo wiedział, jaki szlak krwi i śmierci zwierzę po­zostawiło za sobą, mimo to nie mógł mu nie współ­czuć. Jego serce było zawsze po stronie cierpiących.

Aslak cisnął ostatnią dzidę, zwierzę wydało ostat­nie stęknięcie i zdechło.

Ciszę odczuwało się niby zimną ścianę, mimo że przyroda znów ożyła. Ptaki śpiewały, myszy przemy­kały pomiędzy wrzosami, owady brzęczały.

Aslak otarł czoło wierzchem dłoni.

- Zdechła - stwierdził. - Ta przeklęta bestia zdechła.

Zaczął wrzucać do dołu gałęzie i suchy mech. Re­ijo nie rozumiał, dlaczego, dopóki Aslak nie ukląkł przy krawędzi i nie zabrał się do rozpalania ognia.

- Co, u diabła, chcesz zrobić?

Aslak pracował dalej. Odpowiedział spokojnym głosem:

- Spalić go, oczywiście.

- Nie możesz go spalić! Nie tutaj. Las się może zająć.

- Ściany jamy na to nie pozwolą.

Aslakowi udało się skrzesać kilka iskier. Zapalił su­che gałązki, odczekał chwilę i rzucił je do dołu.

- Nic nie będzie jadło niedźwiedzia, który zabił moją siostrę - powiedział twardo. - Nikt nie użyje je­go skóry.

Ogień skwierczał. Aslak dorzucał gałęzi.

Płomienie sięgały brzegu jamy, mężczyźni zadep­tywali sięgające poza nią łakome języki.

Przy brzegu zrobiło się tak gorąco, że trudno by­ło ustać.

Reijo cofnął się, ale Aslak został.

Nawet wtedy, gdy w powietrze uderzył smród pło­nącego futra i skóry, Aslak stał i patrzył prosto w ogień.

Minęła niemal połowa dnia, zanim z niedźwiedzia mordercy zostały tylko zwęglone resztki.

Wtedy Aslak uznał, że to wystarczy, i zaczęli za­kopywać dół.

Nawet go zamaskował.

Nie chciał, żeby po zabójcy pozostał jakikolwiek ślad.

Wracali w dużo lepszych humorach. Łatwo im się rozmawiało. Mieli czas na oglądanie kwiatów, jastrzę­bia krążącego na niebie, zwierząt przemierzających tundrę.

Zatrzymali się przy potoku i ugasili pragnienie lo­dowatą wodą.

Chwilę odpoczęli. Reijo zauważył kilka szarobrązowych kul na zboczu po drugiej stronie. Złapał Aslaka za ramię.

- Młode niedźwiedzia?

Aslak wpatrzył się w dal i skinął głową. Szybko ze­rwali się na nogi.

- Nie warto czekać, aż zainteresuje się nami niedź­wiedzica - rzucił Aslak, idąc szybkimi krokami. - Najwyraźniej jest tu ich więcej w okolicy.

- Ale my załatwiliśmy najgorszego.

Pozwolili sobie znów na napawanie się triumfem, mimo że wspomnienia nie były przyjemne.

Na Andersa natrafili dobry kawałek przed obo­zem. Chłopak był zdyszany i podniecony.

- No, jesteście wreszcie. Zaczynaliśmy się o was niepokoić. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby pójść w waszym kierunku - skrzywił się. - Nikt inny nie mógł iść. Zresztą ledwo mi na to pozwolili. Bali się, że stracą i mnie. Zaczynaliśmy myśleć, że ten ''niedź­wiedź już was ma!

- Tu się mylisz, Anders. - Aslak objął brata za ra­miona i potrząsnął nim. - Jest odwrotnie. Niedźwiedź nas nie złapał. To my złapaliśmy jego.

- Co?

Aslak zaśmiał się.

- Nie wiedziałem, że masz słaby słuch, Anders. Za­biliśmy go. Złapaliśmy go w pułapkę. Spaliliśmy ścierwo. Nie pozostał z niego nawet skrawek mięsa.

- Kiedy? - spytał pobladły Anders.

- Złapał się w nocy - oznajmił Aslak dumnie. - Ca­ły dzień go paliliśmy.

Anders przymknął oczy, odwrócił się od nich i po­wiedział z trudem:

- Dziś po południu niedźwiedź zabił nasze cztery renifery.

Aslak i Reijo popatrzyli na siebie. Przed oczyma stanęły im bawiące się niedźwiadki.

- Na Boga! - jęknął Reijo zrezygnowany. - Złapali­śmy nie tego niedźwiedzia. Zabiliśmy niedźwiedzicę!

4

Aslak chciał wyruszyć od razu. Przysiągł przecież, że zabije niedźwiedzia mordercę. Mówił, że jest to wi­nien pamięci Siggi.

To Pawa przekonał go, aby został.

- Nie robisz tego dla Siggi - powiedział spokojnie do syna. - Robisz to dla siebie. Przyznaj sam. Sigga nie ży­je. Już jej nie pomożesz. Za to my potrzebujemy pracy twoich rąk. Jesteś nam bardziej potrzebny tutaj niż włó­czący się po tundrze za niedźwiedziem, którego może nigdy nie spotkasz. Jest zresztą bardziej prawdopodob­ne, że on przyjdzie tu, gdzie są zwierzęta i ludzie...

Pawa nie wyraził tego wprost, ale dał Aslakowi do zro­zumienia, że jego obowiązkiem jest pozostanie w obozie.

- Mikkal nadal leży - dodał Pawa zmartwiony. - Ravna mówi, że jej zioła nie pomagają.

Aslak poddał się. Postanowił zostać, choć nie wy­jawił, na jak długo. Nie dodał też, że zamierza nadal tropić tego niedźwiedzia, choćby miał na to poświę­cić całe życie.

Poprzysiągł sobie, że musi go zobaczyć martwym.

- Jak się ma Inga? - spytał, zmieniając temat.

- Dobrze - odrzekł Pawa. - Czuwa przy Mikkalu na zmianę z Ravną. - Potrząsnął głową i uśmiechnął się lekko. - Ten chłopak miał zawsze dziwne powodzenie u kobiet. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego. Przecież nie ma w nim nic szczególnego.

- Kobiety są widać innego zdania, ojcze - wzruszył ramionami Aslak.

Reijo przebrał się w czyste ubranie i poszedł do na­miotu Mikkala.

Przy chorym była Inga.

Reijo był niemal pewien, że Mikkal doszedł już do siebie. Wiedział, że z nogą nigdy nie będzie tak, jak kiedyś, ale oczekiwał, że Mikkal już go sam przywita.

- Jak z nim? - spytał bezwiednie ściszonym głosem. Skarcił się za to w myśli. Brzmiało to tak, jakby Mik­kal już nie żył.

- Gorączkuje - odpowiedziała Inga, zmęczona i zrezygnowana. Miała podkrążone i zaczerwienione oczy. Reijo nie wiedział, czy od płaczu, czy od czu­wania. Zapewne od tego i od tego. - Gorączka wcale nie spada. On spływa potem. Nagle marznie, aż szczęka zębami. Chwilę później odrzuca przykrycie i mówi, że go parzy...

- Czy odzyskiwał przytomność?

Inga pokręciła przecząco głową. Jej błękitne oczy posmutniały.

- On śpi. Śni mu się coś, majaczy. Nie poznaje Ravny. Mnie to już zupełnie nie.

Spuściła głowę.

- Mówi tylko do Raiji - ciągnęła bezbarwnym gło­sem. - Prowadzi z nią jakieś rozmowy. Woła ją. Krzy­czy na nas, że jej tu nie sprowadzamy...

Reijo westchnął. Inga nie zasługiwała na takie trak­towanie, ale Mikkala nie można było za to winić. Jego umysł przebywał gdzie indziej, tylko ciało pozo­stawało tu z nimi.

- Co z udem?

Inga z trudem przełknęła ślinę. Łzy stanęły jej w oczach i nie mogła wykrztusić ani słowa.

- Co z jego raną, Inga?

- Sam zobacz!

Wstała i puściła go na swoje miejsce. Odwróciła się. Ramiona jej drżały, ale z całej siły starała się po­wstrzymać szloch.

Mikkal spal. Nie za głęboko, ale spal. Oddech miał urywany. Przez mięśnie przebiegały skurcze. Powieki i nozdrza poruszały się cały czas. Reijo nie widział kro­pli potu na jego czole, ale skóra była wilgotna i gorąca.

Nie był to sen dający odpoczynek.

Reijo odchylił przykrycie. Gdy ranny nie zareago­wał, ostrożnie rozwiązał bandaże.

Pod spodem leżała papka z ziół. Wytarł ją kawał­kiem płótna.

Płacz Ingi był cichy, ale przejmujący. Nie mogła się zmusić, aby nie patrzeć. Było tak samo źle jak za poprzednim razem.

Reijo z trudem przełknął ślinę.

Musiał zacisnąć zęby, aby nie zwymiotować.

Zrozumiał Ingę.

Zrozumiał też, skąd brał się ten dziwny zapach, który uderzył go w nos, gdy wchodził do namiotu.

Długo przebywał z Aslakiem na świeżym powie­trzu i uznał, że jest to zwykły zaduch panujący w za­mkniętym namiocie. No, może zmieniony z powodu obecności chorego Mikkala.

Z niechęcią odwrócił twarz. Nie pomogło skupia­nie wzroku na czymś innym. Nie pomagało zamknię­cie oczu. Ten poharatany kawałek ciała, który stano­wił część uda Mikkala, stał nadal przed jego oczami.

Nie miał zdrowego czerwonego koloru.

Był obrzydliwie zielonożółty. Miejscami bardziej zielony. Chory, odpychający i chory...

No i ten smród...

Inga wciągnęła powietrze i spojrzała na Reijo szero­ko otwartymi oczami. Łzy spływały jej po policzkach.

- On gnije, Reijo! Jego udo gnije! Zioła Ravny nie pomagają...

Reijo zmusił się, by znowu popatrzeć na ranę. Przełykał raz po raz ślinę, aż bolało go ściśnięte gar­dło, a żołądek był jak twarda, lodowata gruda.

- Gnije - przyznał zduszonym głosem. Czul, że w każdej chwili może zwymiotować. - Ale nie wolno nam się poddawać!

Przypomniał sobie, jak Mikkal lekko przeskakiwał przez powalone wiatrem pnie drzew. Zdawał sobie spra­wę, że on już nigdy nie będzie mógł biegać, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że rana zagrozi jego życiu...

Albo jeszcze gorzej: Mikkal bez jednej nogi...

Było to wręcz niewyobrażalne.

O nieba! pomyślał bezradnie. Raiju, Raiju, jakże bym chciał, żebyś tu była! Przydałby się twój zdro­wy rozsądek. Twoja zdolność jasnego myślenia w trudnej sytuacji. Twoja zdolność działania. On cię potrzebuje, Raiju. Jak on bardzo cię potrzebuje!

- Myłyśmy ranę - mówiła Inga coraz szybciej, jak­by to przynosiło jej ulgę. - Bez przerwy zmieniałyśmy opatrunki. Kładłyśmy inne zioła. Ravna wypró­bowała już wszystkie, które znała. Nic nie pomaga, tylko się pogarsza. Nie dajemy rady, Reijo, on gnije!

Wykrzyczała teraz to przerażające słowo. Znajdo­wała w rym rodzaj pocieszenia.

- On zgnije!

Reijo nie zaprzeczył. Nie powstrzymywał jej tak­że, gdy zaczęła szarpać się za włosy. Patrzył, jak rozoruje paznokciami twarz, pozostawiając krwawe śla­dy. Wydawało się, że ta kobieta nie czuje bólu.

Nie czuje, gdyż jej wewnętrzna rana jest o wiele bardziej bolesna.

Zgnije...

To niemożliwe!

W ułamku sekundy Reijo ujrzał oczami wyobraźni Raiję z nożem w drobnych dłoniach. Ona była zdolna wbić ostrze w ramię Aleksieja i uratować mu życie.

Wtedy Reijo nie był w stanie tego dokonać. Wie­dział, co należy zrobić, ale nie mógł wziąć noża w swoje ręce.

Raija płakała, ale podjęła się tego, na co jemu za­brakło sił.

Reijo miał już pewność, że teraz nie cofnie się przed tym, co konieczne.

W czasie zimowych połowów widywał palce u nóg takiego koloru i tak samo cuchnące. Palce, które gniły.

Wtedy używali noża. Upijali nieszczęśnika do nie­przytomności i odcinali chorą część stopy. Potem przypalali ranę. Ogień oczyszcza...

Przełknął ślinę.

Nie mógł przedstawić swego pomysłu Indze. Już wystarczająco cierpi. Właśnie kolejny raz opatrywa­ła ranę Mikkala. Te same czynności: oczyszczenie, nowa papka ziołowa, owinięcie...

Zanim cokolwiek zrobi, musi porozmawiać z Ravną. Może ona jeszcze coś wymyśli. Może to się sa­mo zatrzyma...

Może...

A może jutro słońce wzejdzie na zachodzie!

- Wszystko będzie dobrze - powiedział, by uspo­koić Ingę. Nie mógł patrzeć na jej cierpienie.

Otarła oczy.

- Nie umiesz przekonywająco kłamać - rzuciła. Reijo wzruszył ramionami.

Usta Mikkala poruszyły się bezgłośnie. Nie było to zresztą potrzebne. Oboje mogli odczytać imię, które powtarzał jeszcze kilka razy.

Raija.

Udawali, że tego nie widzą.

- Nie pomoże Mikkalowi, że rozpaczasz, kiedy się ocknie.

- Kiedy?! - zaszlochała Inga. - Jeżeli, Reijo, jeżeli się ocknie!

- Widywałem takie rany - burknął Reijo. - I wiem, że ci ludzie żyją i mają się dobrze.

Nie wspomniał o nożu i ogniu. Dodał tylko:

- Zobaczymy, jeżeli się nie polepszy, zrobimy to, co potrzeba.

- Co?

Reijo spojrzał jej w oczy.

- Lepiej, żebyś tego nie wiedziała, Inga - rzucił twardo, nie spuszczając z niej wzroku.

Inga uznała to.

- Pragnę tylko, żeby on żył - wyszeptała cicho, splatając dłonie. - Niczego więcej nie chcę. Wiem, że byłabym szczęśliwa, nawet gdyby on był z nią, byle­bym wiedziała, że żyje.

- Rozumiem cię - szepnął Reijo. Przez chwilę był myślami daleko od północnego Finnmarku i ranne­go przyjaciela. Przez tę chwilę myślał o sobie. O swo­im zamordowanym szczęściu.

- Jak długo jest życie, jest nadzieja - dodał. Dla nie­go nie były to tylko puste słowa. Wierzył, że Inga to rozumie.

- Dasz radę jeszcze z nim siedzieć? - spytał. - Wy­glądasz na zmęczoną.

- Bo jestem. Ale nic mnie stąd nie wyrwie. Muszę tu być, i już. To proste.

Reijo pokiwał głową. Rozumiał ją. Nie powiedział nic więcej. Pogładził ją po włosach, tak jak gładził kie­dyś Maję i Elise. Wydało mu się to tak odległe w prze­strzeni i czasie. Chciał wrócić. Powiedział przecież: rok.

Oboje zgodzili się na to.

Miał spędzić rok - wolny.

Nie pozostało już wiele tygodni tego roku. Powi­nien już być w drodze do domu nad morzem.

Tak bardzo chciał okazać się hojny i wspaniało­myślny. Kiedyś, jeszcze jako nieopierzone młokosy, fantazjowali razem z Kallem, że gdy już będą boga­ci, dadzą Raiji wszystko to, o czym zamarzy.

Tak naprawdę Reijo nie był dużo bogatszy niż wte­dy, jednak teraz mógł ofiarować jej coś, czego pra­gnęła najbardziej: wolność i Mikkala.

A sam zniknie z jej życia.

Tak to sobie obmyślił.

Teraz jednak Raija będzie musiała na niego pocze­kać. W najgorszym razie powie jej, że już nigdy nie dostanie tego, kogo najbardziej pragnęła.

Reijo musi wiedzieć, jak będzie z Mikkalem. Nie może odejść, zanim się to nie rozstrzygnie. Reijo wie­rzył z całych sił, że przyjacielowi się polepszy. Ból sprawiała mu sama myśl, że on mógłby umrzeć...

Albo że stanie się kaleką...

Ravna położyła Ailo spać. Z pozoru wydawała się spokojna jak zwykle, Reijo czuł jednak, że jest tak sa­mo przerażona jak on. Równie bezradna.

- Byłeś u niego? - spytała, wyprowadzając Reijo z namiotu. Nie chciała, aby wnuk się obudził i usły­szał coś z ich rozmowy.

Reijo skinął głową.

- Powiedz to! - zażądała Ravna. - Po prostu to po­wiedz, Reijo! Inga nie ma odwagi. Nie wie, że ja ro­zumiem. Sądzi, że ja tego nie widzę. Ze nie wiem, co się dzieje z moim chłopcem. Zamyka się ze swoim płaczem i strachem i milczy. Powiedz to, Reijo, po­wiedz to, co wszyscy widzimy! On umiera...

- Inga mówi: gnije... Ravna pochyliła głowę.

- Nie mam już łez - powiedziała zmęczona. - Nie mogę już płakać, choć może powinnam.

- Łzy nie uratują jego nogi - Reijo starał się być chłodny i opanowany, choć nie był pewien, czy to mu się uda. - Czy wypróbowałaś wszystko? Absolutnie wszystko? Może coś pominęłaś?

- On jest moim synem - westchnęła Ravna. - Są­dzisz, że mogłabym coś pominąć, gdybym przypusz­czała, że to może go uratować? Teraz już tylko się modlę. - Wzięła głębszy oddech. - Gdybyśmy mieli tu szamana, poszłabym do niego.

Ravna głęboko wierzyła w Chrystusa, szamanizm uznawała za godny potępienia.

- Mógłbym czegoś spróbować - zaczął Reijo po­woli. - Skoro nic nie pomogło...

- Nie wolno ci uciąć mu nogi! - zawołała Ravna zadziwiająco cienkim głosem.

Złapała obiema rękami za ramiona Reijo i próbo­wała nim potrząsnąć.

- Nie wolno ci uciąć mu nogi! Mikkal nie mógłby z tym żyć. Jeżeli jest to jedyny sposób, aby go urato­wać, nic rób tego. Wolę widzieć go martwym...

Reijo czuł, że jest tak blady jak ona.

- Nie mógłbym tego zrobić, Ravna. To zabiłoby Mikkala w inny sposób...

Zapatrzył się przed siebie.

- Ale będę musiał użyć noża. Potem będę potrze­bował twoich ziół. No i pomocy mężczyzn...

Ravna długo patrzyła na niego. Nie pytała już wię­cej.

Reijo nie był pewien, czy zrozumiała, ale nie miał siły, by tłumaczyć. Wystarczająco trudno było o tym myśleć, nawet bez szczegółów. Gdyby to musiał opi­sać, pewnie nie byłby w stanie tego wykonać. Coś ta­kiego można przeżyć tylko raz. Więcej nie.

- Zrób to! - powiedziała Ravna zdecydowanym to­nem. - Jeżeli sądzisz, że to pomoże, zrób to! Nie możemy nie spróbować. Rób wszystko, tylko nie obci­naj mu nogi!

Uśmiech, który miał być zachęcający i pocieszają­cy, okazał się tylko jego cieniem.

- Poproszę Aslaka i Andersa o pomoc.

Aslak był zaskoczony i przerażony propozycją Reijo.

- Nie mówiłeś, że z Mikkalem jest aż tak źle! - brzmiało to prawie jak wyrzut.

- Wtedy tak nie było.

- Dopadnę tego niedźwiedzia! - wybuchnął Aslak. - Choćby to miało być ostatnią rzeczą, którą zrobię!

Anders był młodszy, ale właśnie teraz okazał się dojrzalszy od swego brata.

- To nic teraz nie da Mikkalowi. On potrzebuje na­szej pomocy, jak mówi Reijo. Ja pomogę.

- Ja też. - Żądza zemsty nie zaćmiła jednak całko­wicie umysłu Aslaka. - Oczywiście, że pomogę. Ale obiecuję wam: ten niedźwiedź nie będzie już więcej zabijał ani okaleczał!

- Kiedy to zrobimy?

Reijo spojrzał na Andersa, pobladły, i rzekł:

- Choćby zaraz.

Mikkal nie spał, gdy weszli do namiotu. Spojrzenie, którym ich przywitał, było szkliste. Nie poznał ich.

- Po co tu są ci obcy? - spytał Ingę. Spróbował wyrwać się z jej uścisku i usiąść, lecz musiał się poddać.

- Dlaczego tu siedzisz? Kim jesteś? Mówiłem prze­cież, żebyś przyprowadziła Raiję. Dlaczego nikt po nią nie pójdzie?

Odpowiedziało mu milczenie.

- Czy coś jej się stało? Wiem, że coś się musiało stać! Ona musi tu przyjść, muszę zobaczyć, że wszystko jest w porządku. Przyprowadźcie ją!

Aslak trzęsącymi się rękami nalał potężną porcję wódki do kubka i podał ją Mikkalowi.

Ten spojrzał podejrzliwie na naczynie i dłoń, któ­ra go trzymała.

- Dlaczego dajecie mi to do picia? Myślicie, że zdo­łam zapomnieć o Raiji? Chyba jej nie powiedzieliście, że jej potrzebuję, co?

Aslak usiadł obok rannego. Przytrzymał go mocno za ramiona i przybliżył kubek do jego ust. Złapał bru­talnie za włosy i zmusił do wypicia kilku łyków. Mik­kal pluł i kaszlał, ale Aslak powtórzył operację, gdy tylko chory złapał oddech.

Kubek był pusty.

Wtedy Aslak spojrzał Mikkalowi prosto w oczy, nadal trzymając go mocno za ramiona.

- Znasz mnie, Mikkal. To ja, Aslak. Wróć do rze­czywistości. Raiji tu nie ma. Dawno jej tu nie było. Ona nie wie nawet, że jesteś ranny.

- Nie powiedzieliście jej! Wiedziałem! Wiedziałem!

- To nic nie da, Aslak. - Reijo czuł, że tracą czas. - On majaczy. Wlej mu więcej wódki!

Aslak usłuchał, ale nadal mówił do rannego. Tłu­maczył, co się wydarzyło i gdzie się znajdują, lecz Mikkal nie przyjął tego do wiadomości. Ciągle pytał tylko o Raiję. Była jedyną znaczącą dla niego cokol­wiek osobą. Nie poznawał nawet matki.

- Spróbujmy.

- Czego? - Inga była czujna. Zmrużonymi oczami zmierzyła mężczyzn. - Dlaczego jest was tylu? Co chce­cie zrobić z Mikkalem? Nie wolno wam mu zrobić ni­czego złego! Ravna! Co oni robią? Powstrzymaj ich! Ravna odciągnęła ją łagodnie.

- Podejmą ostatnią próbę, moja mała. Ja już nic nie mogę pomóc. Wykorzystałam wszystkie sposoby. Oni spróbują go ocalić. Uratować mu życie.

- Jak?

Ravna potrząsnęła głową.

- Lepiej, żebyś nie wiedziała. Nie będziesz na to pa­trzeć. Obie wyjdziemy stąd i zaczekamy, aż skończą.

- Nie! - zaprotestowała Inga, ale Ravna stanowczo wypchnęła młodszą i silniejszą kobietę na zewnątrz.

- Róbcie to, co musicie - rzuciła.

Nagle wszystko stało się rzeczywiste. Reijo ścią­gnął kurtkę. Czuł, że jest mokry od potu. Ręce mu się trzęsły, a wiedział przecież, że muszą być pewne.

- Powinieneś wypalić nóż - powiedział Anders, a ton jego głosu wskazywał, że nie jest już tak odważny.

Reijo wetknął nóż pomiędzy żarzące się polana. Zostawił go tam na chwilę, która wydłużała się w nie­skończoność.

- No, trzymajcie go, chłopy! Może mógł się jeszcze wycofać...

Reijo podjął jednak decyzję. Drżenie rąk minęło. Umysł stał się lodowaty i przytomny, tak jak powi­nien. Dłoń trzymająca nóż o szerokim ostrzu była nieruchoma jak skała.

- Teraz.

Aslak i Anders przytrzymali z całej siły ramiona i nogi Mikkala.

Reijo ciął.

Nóż odcinał chore, zgniłe ciało. Mikkal walczył i krzyczał w dzikim bólu, ale nie zdołał wytrącić Re­ijo z równowagi. Ten widział tylko ranę i koncentro­wał się na tym, co musiał z nią zrobić.

Gdy usunął ostatnią warstwę chorej tkanki i wrzu­cił ją w ogień, Mikkal stracił przytomność.

Może tak było lepiej.

Reijo znów włożył nóż w ogień, a po chwili przy­cisnął rozżarzone ostrze do rany. Była tak duża, że musiał to powtórzyć trzy razy.

Krew wrzała na gorącym ostrzu. Śmierdziało spa­lonym mięsem.

Anders zemdlał u stóp Mikkala.

Nawet Aslak był blady.

Reijo nie był w stanie utrzymać noża, gdy już by­ło po wszystkim. Upuścił go przy palenisku.

Ręce miał zdrętwiałe.

Wypadł na świeże powietrze. Zderzył się z Ravną. Wpatrywał się w nią oszołomiony, jakby jej nie po­znawał.

- Dobrze poszło? - spytała kobieta.

Reijo pokiwał głową. Nie zdołał wykrztusić ani słowa. Cały był jak sparaliżowany.

- Zrobię mu opatrunek.

Dłoń Ravny pogłaskała przelotnie policzek Reijo.

- Posiedzę przy nim. Niezależnie od tego, jak bę­dzie dalej... spróbowałeś. Dzięki ci, Reijo!

Reijo oprzytomniał dopiero przy namiocie Pawy. Nadszedł Aslak. Skóra jego twarzy miała już normal­ny odcień.

- Nadal żył, gdy stamtąd odchodziłem - rzucił bla­do. - Anders ma dreszcze. Inga się całkiem załamała. Tylko Ravna jest spokojna. Jest chyba najsilniejszą kobietą, jaką znam.

Reijo pokiwał głową. Czuł potworne zmęczenie.

- Zrobiłeś swoje - rzucił Aslak z uznaniem. - Nie wiem, czy byłbym w stanie zrobić to samo. Jeśli on nie przeżyje, to nie będzie twoja wina, pamiętaj.

Reijo pokiwał głową.

Zrobiłem to dla ciebie, Raiju. Dla ciebie.

5

Śniła jej się krew. Strumienie krwi. Noże błyszczą­ce złowieszczo w ogniu. Płomienie wyciągające swe gorące palce w jej stronę. Nie pozwalały jej dotrzeć do Mikkala.

Raija nie krzyczała. Nawet przeżywając koszmary wiedziała, że musi nad sobą panować.

Jej krzyk mógłby obudzić dzieci, a tego nie chcia­ła. Ida łatwo się budziła i wieki całe trwało usypianie jej na nowo. Była niezwykle wymagającym dziec­kiem. Raija poświęcała jej więcej uwagi niż pozosta­łej trójce, a mimo to czuła, że to jeszcze za mało.

Usiadła na łóżku, drżąc na całym ciele. Podciągnę­ła kolana pod brodę. Koszula kleiła jej się do ciała. Musiała gryźć palce, żeby powstrzymać łkanie. Noc była jedynym okresem doby, który miała tylko dla siebie. Jej błogosławiona samotność.

Ten sen ją zabrał.

Był taki prawdziwy...

Mikkal stał po drugiej stronie płomieni. Po prostu stał, a ogień lizał go po nogach, coraz wyżej. On nie zwracał na to uwagi.

Te noże skierowane w jego stronę... Krew, rzeki krwi płynące pomiędzy nimi.

Wyciągnęła ku niemu ramiona, krzyczała, prosiła, żeby się poruszył, uciekł... On tylko stał. Pozwalał, żeby noże go przebijały, a płomienie unicestwiały.

Więcej nic nie było.

Wtedy się obudziła.

Przełykała ślinę i szeptała do siebie:

- To był tylko sen. To się nie mogło zdarzyć na­prawdę...

Niepokój nie chciał jej jednak opuścić. Czaił się w każdym włóknie jej ciała.

Nigdy jeszcze nie doznała takiego koszmaru. Był przerażająco podobny do przeżyć z uroczyska.

Czuła, jakby była to raczej wiadomość niż sen.

Z Mikkalem działo się coś złego. Potrzebował jej. Sen był sposobem przekazania jej tego. Zawsze ist­niała pomiędzy nimi więź mocniejsza, niż umysł ludzki był w stanie pojąć.

Mikkal jej potrzebował. Potrzebował o wiele bar­dziej niż kiedykolwiek, a ona była zupełnie bezrad­na. Nie mogła zareagować na jego wołanie o pomoc.

Nawet nie była w stanie złożyć dłoni i zmówić za niego modlitwy.

Tak mało mogła zrobić!

Nie potrafiła już nawet zasnąć ani się położyć. Dręczyła ją niepewność. To miało coś wspólnego z poczuciem obowiązku, z trwaniem ramię przy ra­mieniu. Wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że wła­śnie teraz coś strasznego dzieje się z Mikkalem.

Nie mogła spać.

Wsłuchała się w oddechy dzieci. Elise oddychała miarowo, Knut cichutko, niemal niedosłyszalnie, a Ma­ja i Ida niespokojnie. Obie sypiały niespokojnie, Ida nawet bardziej niż Maja. Miały wiele wspólnych cech.

Ich oddechy stały się dla Raiji rzeczywistością, któ­rej kurczowo się uczepiła. Musiała przeciwstawić się koszmarowi. Musiała zebrać siły, by zwalczyć prze­świadczenie, że zawiodła Mikkala...

Raija walczyła ze zwątpieniem, z wyobraźnią. Nie dostrzegła łodzi wpływających do fiordu. Nie domy­ślała się, co też przyniosą jej ze wschodu.

Dopiero rankiem, gdy już zebrała się w sobie, aby pójść do sklepu, dostrzegła żaglowce zakotwiczone pośrodku fiordu.

Coś w niej drgnęło na widok tych dużych, niezbyt pięknych statków.

Były rosyjskie.

Rosjanie przypłynęli do wioski.

Szybko przetarła czoło dłonią, jakby odsuwając dokuczliwe wspomnienie.

Mimo to czuła, jakby para brązowych oczu nadal wpatrywała się w nią natarczywie, przywołując wspo­mnienia czasu, o którym nie miała prawa myśleć. Te wspomnienia wyprowadzały ją z równowagi, wzbu­dzały wyrzuty sumienia. Wielu zawiodła, poświęca­jąc młodemu Rosjaninowi swoje myśli. On nie był jej przeznaczony, miał swoje życie w mieście o trudnej do wymówienia nazwie: Archangielsk.

A może te statki były stamtąd?

Raija wytężyła wzrok, ale nie mogła odczytać liter obcego alfabetu. Cyrylica nie przypominała niczego, co znała. Aleksiej powiedział wtedy, że wiele z rosyjskich statków nazywanych jest na cześć świętych, zwłaszcza patrona podróży morskich, Sankt Nikołaja.

O ile mogła dostrzec, wszystkie trzy chyba nazy­wały się tak samo, a już na pewno miały „sankt” na początku.

I tak wszystko było bez znaczenia poza tym, że nie musiała dziś otwierać sklepu.

Nikt nie przyjdzie do niej, kiedy żaglowce Rosjan stały o kilka pociągnięć wiosłem od brzegu.

Sama chętnie kupiłaby tanio mąkę, ale wiedziała, że nie stać jej na to. Wszystko, co miała, było w sklepie. Chciała go utrzymać, choćby tylko do powrotu Reijo.

Jeśli on wróci, zaszeptało coś w niej zdradziecko.

Ostatnio zaczęła w to wątpić. Rok jeszcze nie mi­nął, został ledwo miesiąc, ale prześladowało ją przy­kre przeczucie, że Reijo już nie wróci.

Statki stały z opuszczonymi żaglami, a wokół nich aż się roiło. Mieszkańcy osady bez skrępowania pły­nęli do Rosjan, aby coś kupić.

Raija uśmiechnęła się lekko. Najwyraźniej jej au­torytet kupca nie był zbyt wielki. Za czasów jej po­przednika Rosjanie cumowali w odosobnionej zato­ce, a ludzie kupowali pod osłoną nocy.

Istniał zakaz handlu na Morzu Białym, ale w tej okolicy nikt nie byłby w stanie wymóc przestrzega­nia tego zakazu. Tylko Raija mogła na tym stracić, a jednak nie miała nic przeciwko temu. Coś ją ciągnę­ło w kierunku tych rosyjskich łodzi.

Przyłapała się na tym, że rozważa możliwość pod­płynięcia ku nim.

I co, miałaby pytać o Aleksieja z Archangielska?

Odsunęła od siebie tę myśl. Nie nosiła nigdy branso­lety, którą jej przysłał. Przymierzyła ją tylko raz którejś samotnej nocy. Wzbudzała w niej wyrzuty sumienia.

Na pewno nie oczekiwał podziękowania za nią i na pewno już tu nie wróci. To miejsce nie mogło wzbu­dzać w nim miłych wspomnień. Nie mogło...

Tak jak inni pociągnęła w kierunku brzegu. Elise zajmie się młodszymi. Nic nie szkodzi popatrzeć, po­być wśród ludzi. Tak mało się tu działo. Obcy z wiel­kiego świata wnosili nieco życia. Raija chciała wziąć w tym udział.

- Kupiec nie może handlować z Ruskimi! - zagadnął Nils, stając nagle przy niej. Zawsze pojawiał się tak nie­oczekiwanie, chętny do żartów i do niesienia pomocy.

Raija już dawno domyślała się, jakie Nils żywi do niej uczucia, ale lubiła jego towarzystwo. Chciała z nim rozmawiać. Potrzebowała kogoś, z kim było ła­two obcować. Od czasu odejścia Reijo brakowało jej kogoś dorosłego do pogawędki. Dzieci zajmowały ca­ły jej czas, ale nie wystarczały za wszystko. Już sama o tym myśl przyprawiała ją o wyrzuty sumienia, ale nie chciała się pozbawiać towarzystwa Nilsa. Musia­ła mieć kogoś, z kim mogła dzielić się myślami. A on był przy niej zawsze, był przyjacielem Reijo i w ja­kimś sensie oparciem dla niej.

Do niczego innego go nie zachęcała, a przynaj­mniej nie świadomie.

A czy on to inaczej odbierał... Raija wolała się nad tym nie zastanawiać. Wiedziała, że ją bardzo lubi, ale była przecież żoną jego najlepszego przyjaciela. Nawet świadomość, że Reijo chyba ją opuścił, nie pozwoliła­by mu zrobić czegoś wbrew własnemu sumieniu.

Raija czuła się stosunkowo bezpiecznie w obecności Nilsa. Miała lekkie podejrzenia, że mianował się jej osobistą ochroną na czas nieobecności Reijo.

To miło z jego strony, choć irytowało ją to nieco. Wiedziała, że robił to z dobrego serca, lubiła jednak poczucie niezależności.

Teraz nazywał ją z uśmiechem „kupcem”...

- Kupcy nie chodzą w spódnicach - odparła szybko. - Zdążyłeś już sprzedać im swoje zrobaczywiałe ryby?

Szybko przybrał niewinną minę, ale Raija i tak znała prawdę. Wiadomo było, że Rosjanie nie byli zbyt wymagający pod tym względem. Dużo zepsutej ryby szło na wschód.

- Dostarczam tylko najlepszy towar, Raiju. Chyba nie sądzisz inaczej?

Raija zaśmiała się perliście.

- Widziałam twoje ryby, Nils. Leżały już długo - powiedziała, kładąc nacisk na ostatnim słowie.

Nils spuścił wzrok. Przez chwilę wydawało się jej, że się zaczerwienił, ale to pewnie złudzenie, przecież był dorosłym mężczyzną.

- Ruscy mają dosyć soli - mruknął w końcu, wzru­szając ramionami. - Te ryby łowiłem w pocie czoła. Byłoby szkoda je wyrzucić. No i...

- Ruscy nie są tacy wymagający - dokończyła za niego Raija.

Zaśmiał się, starając się nie odsłaniać zębów. Znać było po nich upływ czasu, choć uświadamiał to sobie tylko w obecności Raiji.

- Dziś sobota, Raiju, najgorszy dzień na handel z Rosjanami. Chłopy na pokładzie wypili niejednego głębszego. Uparcie się targują. Na pewno wiedzą, kiedy odbiją. Ale dostałem dobrą cenę. Handlowaliśmy miarka za miarkę.

Raija spojrzała na niego z uniesionymi brwiami, pospieszył więc z wyjaśnieniem:

- Mąka i ryby, na wymianę jeden do jednego. Obie strony były zadowolone. Mąka z Wiatki dla mnie, a nie taka znów stara ryba dla niego. Nie śmierdzia­ła i prawie nie miała robaków. Duża ilość soli na pew­no ją uzdrowi. Dawał mi najlepszą cenę, ten szyper na łajbie z Kem.

Raija wstrzymała oddech.

- Byłeś na wszystkich łodziach?

- Na wszystkich trzech - odparł Nils, niczego nie podejrzewając. - Jedna jest z Kem, a dwie aż z Archangielska. Wszystkie nazywają się „Sankt Nikołaj”. Ruscy chyba nie mają zbyt wielkiej fantazji.

Raija odetchnęła. Nils musiałby wspomnieć, gdy­by spotkał kogoś znajomego.

- No i kupiłeś najlepszą mąkę? - spytała od nie­chcenia.

Pokiwał głową, zadowolony.

- Temu szyprowi było wszystko jedno. Miał dobrą mąkę z Wiatki, to przecież najlepsza.

I zgodził się na handel wymienny. Młody szyper z Archangielska był o wiele oporniejszy. Bardzo twar­dy typ. No, ale ten z Kem był może mniej trzeźwy...

Raija zaśmiała się z ulgą. Łodzie nie kusiły już tak bardzo. Łatwiej jej było podjąć decyzję powrotu.

Powiedziała o tym Nilsowi. Posmutniał i spytał, czy nie potrzebuje jakiejś pomocy.

Potrząsnęła głową.

- Daję sobie radę. Nils nie uwierzył.

- Nie rozumiem Reijo - stwierdził nie po raz pierwszy.

Raija uśmiechnęła się odważnie.

- Ja go rozumiem. To wystarczy. On wróci. A ja dam sobie radę.

- Kobieta potrzebuje mężczyzny.

Raija nie odpowiedziała. Była to najbardziej osobista uwaga, na jaką zdobył się Nils przez ten cały czas. Mia­ła nadzieję, że nie odczyta jej milczenia jako zgody...

Handel trwał przez cały dzień, Raija widziała to ze swojego domu. Kilku Rosjan zeszło na ląd. Ludzie z osady byli gościnni, zwłaszcza gdy nie wiązało się to z żadnym niebezpieczeństwem. Ciekawie było mieć gościa z daleka.

Raija sprzątała. Wyszorowała piaskiem podłogę i skarciła ostro dziewczynki, gdy naniosły jej brudu. One też żyły wielkim wydarzeniem. Całkiem same poszły na brzeg i przyniosły po garści rosyjskich cu­kierków.

- Nie mów tak brzydko, mama! - zaprotestowała Maja. Tak się cieszyła z tych dziwnych kawałków czegoś słodkiego, co długo rozpuszczało się w ustach. Mama powinna klasnąć ze zdziwienia, a nie krzyczeć, że wniosły trochę trawy na podłogę.

Raija już żałowała. Przyciągnęła je obie, ale Maja i tak wyrwała się z jej objęć. Było za późno. A mogło być tak dobrze... Maja uciekła do pokoju dzieci i zatrzasnęła za sobą drzwi. Elise poszła za nią. Raija poprosiła tylko, żeby nie zjadły wszystkich cukierków na raz, choć zdawała sobie sprawę, że to na próżno. Po prostu musiała to powie­dzieć. To ona miała być ta dorosła i odpowiedzialna.

Była przygnębiona. Maja znów odwróciła się do niej plecami, bo nie zrobiła natychmiast tego, czego mała oczekiwała...

O Boże, Reijo, wróć do domu! Tylko ty dawałeś sobie z nią radę!

Zamknęła oczy. Ta cicha prośba nie pomagała. Już nawet nie wiedziała, czy sama wierzy w jego powrót. Nils nie wierzył.

Czy Ida i Knut też się od niej odwrócą, jak uro­sną? Czy to może tylko córka Mikkala trzymała na dystans oboje rodziców?

Raija była zmęczona. Miała ochotę głośno zapła­kać, ale poczucie obowiązku sprawiło, że się opano­wała. Czuła, że upodabnia się do reszty. Stawała się częścią ludności osady. To dawało poczucie bezpie­czeństwa, ale tak naprawdę ją przerażało.

Sypiała osobno. Z Idą i Knutem nie było kłopotów. Mogli spać w pokoju dzieci. Maja i Elise zawsze dzie­liły jedno łóżko. Raija potrzebowała tych godzin od­osobnienia. Noc należała do niej.

Nie miała odwagi zamknąć oczu. Sen z poprzed­niej nocy nadal przepełniał ją nieokreślonym lękiem.

W ciągu dnia nieoczekiwane przypłynięcie rosyj­skich żaglowców oddaliło od Raiji strach. Płonne na­dzieje, którymi napełniło ją ich przybycie, odsunęło lęk na bok.

Ale teraz była noc, a noc była czasem dla myśli, marzeń, które do pewnego stopnia mogła kontrolo­wać. Nie chciała zasnąć, po zamknięciu oczu otoczył­by ją świat, nad którym nie panowała.

Po raz pierwszy od czasu odejścia Reijo zamknęła drzwi na klucz. Zwykle tego nie robiła, bo wiedziała, że ze strony mieszkańców osady nic złego jej nie gro­zi. Teraz jednak była sobotnia noc i załoga trzech statków na pewno opuściła pokłady. W taką noc na­leżało się bawić i pić. Nigdy nie wiadomo, kto mógł­by się znaleźć w pobliżu jej domu.

Dlatego siedziała, wpatrując się w ciemność i prze­konując sama siebie, że nie jest zmęczona i że nic złe­go nie mogło się Mikkalowi przydarzyć.

Wierzyła mocno, że więź duchowa pomiędzy nimi była tak silna, że jedno odczułoby, gdyby drugie by­ło w niebezpieczeństwie.

Mikkal już coś takiego przeżył. On jednak nigdy jej nie wołał. Nigdy wcześniej.

Coś takiego wydarzyło się po raz pierwszy. I nie była w stanie nic zrobić. Mogła tylko czuwać i drę­czyć się niewiedzą.

Odgłosy świętowania dochodziły aż tutaj. Raija słuchała dźwięków muzyki, gwaru głosów, śmiechu. Trochę im zazdrościła. Och, jak dawno nie tańczyła! Chyba każda dziewczyna w wieku odpowiednim do zamążpójścia tam była, tańcząc z rosyjskim maryna­rzem. Chociaż nie mówili tym samym językiem, po­rozumiewali się uśmiechami.

Raija była nadal młoda. Mimo że wydawało jej się, iż żyje już nieskończenie długo, miała tylko dwadzieścia lat. Nosiła w sobie jeszcze wiele tęsknot i marzeń.

Nagle ktoś zapukał do drzwi.

Lekko. Tak lekko, że Raija najpierw nie zwróciła na to uwagi. Hałas z osady zagłuszył stuk.

Wreszcie usłyszała, mimo że ten ktoś pukał tak, jak­by wiedział, że są tu dzieci, których nie należy budzić.

Raija zwinęła się w łóżku z mocnym postanowie­niem, że nie otworzy. Na tyle nie jest nierozsądna.

Nocny gość w końcu powinien odejść, gdy nikt nie zareaguje na jego pukanie.

On jednak nie rezygnował.

Ktokolwiek to był, miał cierpliwość. Raija poczu­ła lekki niepokój.

A jeśli to coś ważnego?

Może ktoś jej potrzebuje.

Reijo...?

Nie, chyba straciła rozum! Ludzie ze wsi na pew­no by ją zawołali!

Reijo wiedziałby, w które okno ma pukać.

Okazało się, że nieznajomy też wiedział. Po chwili ci­szy, gdy Raija już odetchnęła z ulgą, zastukał w jej okno.

Zerwała się z mocno bijącym sercem.

- Raija! - usłyszała. - Raija, obudź się!

Ten głos? Raija wstrzymała oddech. To przecież niemożliwe. To nie mogło być możliwe. Takie rzeczy się nie zdarzają. To tylko wybryk jej wyobraźni. Prze­cież była przemęczona czuwaniem.

- Raija, obudź się! Muszę cię zobaczyć! Musimy porozmawiać!

To nie był sen. To był jego głos. Ta sama obca in­tonacja, miękko wymawiane słowa.

Jak we śnie wstała, założyła spódnicę na koszulę nocną i zarzuciła szal. Włosy miała rozpuszczone. Nieważne, że była boso. On już ją tak widywał.

Lekko drżąc, przekręciła klucz i uchyliła drzwi.

Wiedziała, czyj to głos, ale nadal nie mogła w to uwierzyć.

On usłyszał, że otwiera drzwi, i błyskawicznie zna­lazł się na progu. Wśliznął się do ciepłego wnętrza.

Raija nie wiedziała, które z nich przekręciło klucz w zamku. Patrzyła tylko na niego.

- Nils powiedział, że jesteś sama.

Wargi mu drżały. Szeroko otwarte oczy wpatrywa­ły się w nią intensywnie. Chwilę później trzymał ją w swoich ramionach i było to niewypowiedzianie błogie uczucie.

Jego ramiona.

Raija zamknęła oczy i przełknęła ślinę. Wszelkie wyrzuty sumienia odpłynęły. Chciała, by ta chwila trwała. Chciała to przeżyć, nie czując wstydu.

Przyszłość była przed nią. Przyjdzie pora na żal. Teraz miała prawo, aby żyć.

- Pachniesz rybą, Aleksiej.

Zaśmiał się, odsuwając ją na odległość ramienia. Jego ciemne, głęboko osadzone oczy rzucały wesołe błyski.

- Nie oczekiwałem aż tak serdecznego powitania, Raiju.

Ściągnęła usta i uwolniła się z jego objęć. Nie po­winien sądzić, że łatwo będzie ją zdobyć.

Znalazła zajęcie dla rąk, rozgrzebując żar na palenisku. Dało jej to chwilę na wyrównanie pulsu. Nie chciała na niego patrzeć, nie mogła uwierzyć, że naprawdę tu jest.

Ze nie był tworem jej wyobraźni...

Nie darował jej tej chwili. Przykucnął po drugiej stronie paleniska. Jego dłonie odnalazły jej ręce. Dłu­gie, szczupłe palce splotły się z jej drobnymi.

- Czy w ogóle o mnie myślałaś? - spytał drżącym, cichym głosem.

Spojrzała na niego poprzez grzywkę.

- Musiałem tu wrócić. Musiałem wiedzieć, czy na­dal tu jesteś. Nie mogłem żyć, nie wiedząc, co z to­bą. Musiałem cię znów zobaczyć. Nawet gdybyś ka­zała mi odejść, musiałem cię zobaczyć.

- Tak, myślałam o tobie, Aleksiej - przyznała Raija uczciwie. Nie powiedziała, że tęskniła. Powiedzia­ła prawdę. Myślała o nim wiele razy. - Chciałam po­dziękować ci za bransoletę.

- Dał ci ją? - spytał z zaskoczeniem w głosie. Raija pokiwała głową, ale nie wyjawiła, po jak dłu­gim czasie ją dostała.

- Jest piękna.

- Nie mogłabyś dostać innej. Pożerał ją spojrzeniem.

- Minęły prawie dwa lata - rzeki z podziwem - ale się ani trochę nie zmieniłaś. Masz nadal osiemnaście lat. Mu­siałem odjechać zeszłej nocy, na pewno nie wcześniej...

Raija uśmiechnęła się. Już dawno nikt nie mówił jej miłych słów. Aleksiej miał większy dar do prawie­nia komplementów niż ktokolwiek inny.

- A ty się postarzałeś.

Powiedziała to z takim ciepłem w głosie, że za­brzmiało to jak pochwała.

Aleksiej uśmiechnął się melancholijnie. Przeciągnął dłoń przez włosy. Zatoki przy skroniach pode­szły w górę. Jasnobrązowe włosy były rzadsze. I krót­sze. Jako chłopak miał loki do ramion, teraz sięgały mu do uszu. Szczupłe policzki zapadły się jeszcze bardziej. Wyraz oczu jednak się nie zmienił. Były czu­łe i wyraziste, mogły ukryć niejedną tajemnicę albo wyrazić więcej niż słowa.

- Oczywiście, że się postarzałem. - Jego miękkie usta ściągnęły się. - Myślenie o tobie przez dwa lata każdemu dałoby w kość.

- Chyba przesadzasz. Wzruszył ramionami.

- Wtedy pewnie nie wyznałem ci wszystkiego, co chciałem. Byłem młody i miałem szlachetne porywy. Teraz jest inaczej. Teraz na pewno nie będę milczał.

Serce Raiji nie biło. Ono waliło. Krew płynęła go­rącymi falami. Była oszołomiona. Może kiedyś będzie tego żałować, ale dziś chce po prostu czuć.

Zbliżył się do niej i położył dłonie na jej drobnych ramionach.

- Przyjechałem po ciebie, Raiju. Moje życie bez cie­bie nie jest prawdziwe. Należymy do siebie, rozu­miesz? Jedź ze mną na wschód!

Raija nie od razu go zrozumiała. Znaczenie słów docierało do niej powoli. Jechać na wschód...? Opuścić osadę, sklep...? Przecież niedługo wróci Reijo! A Mikkal?!

- Jestem żoną Reijo - wykrztusiła w końcu. - Na­dał jesteśmy małżeństwem.

Jego dłonie objęły ją w talii. Przytulił ją. Próbował przekonywać ją z ustami przy jej policzku.

- Na tyle rozumiem nasz rosyjsko - norweski, że do­gadałem się z Nilsem. Mówił mi, że Reijo odszedł prawie rok temu i że jeszcze nie wrócił...

Raija starała się uwolnić spod wpływu jego głosu, który mógł być tak miękki i przekonywający jak ko­łysanka.

- Musiał więc ci także powiedzieć, że urodziłam jeszcze jedno dziecko.

Aleksiej pokiwał głową.

- To nie ma znaczenia. Lubiłem tamte, polubię i to. Ja lubię dzieci. Chcę mieć dużo dzieci... z tobą.

- Nie mogę jechać.

- On nie wróci.

Były to słowa, które tak często przechodziły jej przez myśl. Słowa, których nie chciała przyjąć do wiadomości.

- Co cię trzyma w tym miejscu?

- Wiele.

Miała właśnie powiedzieć mu o sklepie, gdy ktoś załomotał w drzwi.

- Raiju, musisz tam iść! - wołał Nils. - Boże świę­ty, oni palą sklep! Ruscy palą sklep!

6

Nie wiedziała, co robi. Była wściekła. Jej sklep! W którym harowała, przez który płakała, o który się tak martwiła... Nikt nie może go, ot tak, zniszczyć!

Zabębniła pięściami o klatkę piersiową Aleksieja. Przeklinała go słowami, których nie rozumiał. Nor­weski i fiński przeplatały się ze sobą. Dawno nie uży­wała lapońskiego, rozmowa z Aleksiejem nie szła już tak łatwo jak kiedyś. Teraz jednak Aleksiej nie mógł nie rozumieć stanu jej uczuć.

- Uspokój się, kobieto - powiedział i schwycił ją za nadgarstki jedną ręką. Patrzył na nią nic nie rozu­miejącym wzrokiem.

- Palicie sklep! - krzyczała Raija bliska płaczu. - Do diabła z wami! Aleksiej, wy palicie sklep!

Wzruszył ramionami, nie okazując poczucia winy.

- To Jewgienij. Jest szyprem na naszym statku. Wie, co się tu wydarzyło. Łatwo się denerwuje, a pew­nie i nieco wypił. Mówił, że mnie pomści.

Raija słuchała jego tłumaczenia i czuła rosnącą pa­nikę. Boże, czy on nie rozumiał? Nie miał pojęcia, co robią?

- Uratowałam cię, Aleksiej - usłyszała swój głos. - Uratowałam cię. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Pra­wisz mi piękne słówka, a oni w tym czasie palą sklep!

Jego ciemne brwi ściągnęły się. Nic z tego nie ro­zumiał.

- Przecież to nie ma z tobą nic wspólnego...

- Nie ma nic wspólnego?! - Raija patrzyła na nie­go oszołomiona. Wyrwała się. Stała przed nim jak ja­kaś furia, a jej oczy ciskały błyskawice. - Mnie nie do­tyczy? Boże, przecież to mój sklep!

- Twój?!

Jego otwarte usta przypominały pyszczek ryby wy­rzuconej na brzeg, ale ona nie dostrzegła w tym nic zabawnego. Tak jak stała, ruszyła w stronę drzwi. Nie myślała o tym, że jest lekko ubrana, ani o tym, że nie włożyła butów. Nic nie czuła.

Widziała tylko nienawistny ogień przy brzegu mo­rza. Płomienie sięgające nieba. Czarny dym, który wiatr, jak na ironię, kierował w jej stronę.

Raija kaszlała i biegła dalej. Policzki miała mokre, ale nie czuła, że płacze.

Przy sklepie panował chaos.

Raija wpadła pomiędzy ludzi usiłujących ugasić pożar. Utworzyli łańcuch sięgający od morza do pło­nącego budynku i podawali sobie wiadra z wodą. Nie­stety, szło to zbyt wolno, wiader było za mało, wy­dawało się, że i tak im się nie uda. Ktoś próbował wejść do sklepu, żeby uratować trochę towaru, ale nie mógł otworzyć drzwi.

Raija stanęła w szeregu. Odbierała i przekazywała dalej wiadra, aż bolały ją ręce. Woda morska zdławi­ła kilka ognisk, lecz pozostało ich jeszcze wiele.

Nils dostrzegł ją i stanął obok, włączając się do pracy. Twarz miał ubrudzoną sadzą.

- Jak to się stało?

- Po prostu podpalili - wydyszał.

Uczestniczył w gaszeniu pożaru od chwili, gdy zasko­czony zobaczył kapitana jednej z rosyjskich łodzi, jak wrzuca zapaloną głownię do sklepu przez rozbite okno.

- Jeden z szyprów. Ten cholernik, który nie chciał spuścić z ceny.

- O Boże! - wykrzyknęła Raija bezsilnie. A więc Aleksiej miał rację. To jego brat, pomyślała.

Wyrwała się z szeregu i pobiegła w stronę grupki rosyjskich marynarzy.

Uniosła drżący palec i zaczęła krzyczeć, na zmia­nę wskazując to na nich, to na sklep:

- To mój sklep palicie! Mój! A to ja uratowałam waszego człowieka, do diabła! Gdyby nie ja, nie by­łoby go tu dzisiaj!

Rzuciła się na pierwszego z brzegu z pięściami i kopniakami, nie myśląc o tym, że jej nie rozumieli.

Mężczyźni łatwo sobie z nią poradzili. Ten, na któ­rego się rzuciła, przytrzymał jej ręce. Kopniaki, któ­re nadał rozdawała, odnosiły mizerny skutek. Bar­dziej bolały ją jej bose nogi...

Podśmiewając się i wymieniając rubaszne uwagi, pociągnęli ją w kierunku wysokiej postaci stojącej na brzegu w pobliżu jednego ze statków.

Raija nigdy wcześniej go nie widziała, ale od razu poznała, kto to jest. Nie mogła się pomylić. Oczy miał równie brązowe i głęboko osadzone, szczękę o tym samym ostrym zarysie, usta, choć bardziej za­ciśnięte, podobne. Był starszy, wydawał się jej o wie­le starszy, niż sobie wyobrażała, lecz to był on.

Aleksiej mówił po lapońsku, więc on też powinien.

- Palisz mój sklep, Jewgienij - rzuciła, wyrywając się z przytrzymujących ją dłoni. Wyprostowała dum­nie kark i podeszła bliżej ciemnowłosego mężczyzny o zamkniętej twarzy. Z błysku w jego oku zoriento­wała się, że ją rozumie.

- To ja uratowałam twojego brata. Wyjęłam mu kulę. Pielęgnowałam go. Wydaje mi się, że zasługuję na inne podziękowanie niż ten ogień.

- Raija! Na Boga! Nic teraz nie poradzisz!

To był Aleksiej. Biegł za nią, ale stracił ją z oczu w tłumie. Ogień go oślepił, plątał się pomiędzy ludź­mi, obrywając tu i tam kuksańce. Teraz zerwał z sie­bie kurtkę i przykrył dziewczynie ramiona.

Zrzuciła ją z siebie, wściekła, i cisnęła na ziemię. Posłała mu harde spojrzenie.

- Nie jest mi zimno. A nawet jeśli tak, sama się ogrzeję. Zrobiliście nam przecież tak wspaniałe ogni­sko!

Podniósł kurtkę bez słowa.

- To prawda? - spytał brata.

Ten westchnął ciężko i odwrócił się w stronę morza.

- Tak - odpowiedział w końcu. Miał niższy głos od Aleksieja. Mówili nadal po lapońsku. - A więc to ona? - spytał.

Spojrzenie, które jej posłał, przyprawiło ją o ru­mieńce. Jasne było, że wie o niej dużo więcej niż tyl­ko to, że uratowała bratu życie.

- Tak, to Raija.

Jewgienij oparł się ciężko o łódkę. Nie spuszczał wzroku z dziewczyny. Raija uświadomiła sobie, jak lekko jest ubrana, ale postanowiła, że za nic nie oka­że zawstydzenia.

- Nie mamy przed sobą wielu tajemnic - rzucił Jewgienij. To tłumaczyło wszystko.

W następnej chwili wydawał już krótkie rozkazy po rosyjsku. Był urodzonym przywódcą. W sekundę później jego ludzie rzucili się do gaszenia pożaru.

Raija drżała z zimna. Łzy i dym szczypały ją w oczy, ogień oślepiał, ale nie przestawała patrzeć na to, czemu poświęciła część swego życia.

- Za późno - rzuciła zmęczona, obserwując wysił­ki pół setki ludzi.

Budynek palił się już za długo. Waliły się belki stro­powe. Panowało takie gorąco, że nie można było po­dejść bliżej, aby opróżnić wiadro z wodą.

- To już na nic.

Ostrożnie stawiając bolące stopy, podeszła do łód­ki, o którą opierał się Jewgienij. Też się oparła o bur­tę, na zmianę dając odpoczynek nogom.

- Odwaliłeś kawał dobrej roboty - rzuciła kwaśno w stronę starszego braci. - To trzeba przyznać.

- Kiedy przejęłaś sklep? - spytał Aleksiej.

- Zaraz po ślubie z Reijo. Chyba ci nie mówiłam o tym. To nie miało wtedy znaczenia... - Uniosła gło­wę i spojrzała mu w oczy. - Już się nigdy nie mieli­śmy zobaczyć, prawda?

Aleksiej zaklął po rosyjsku.

- To był błąd - powiedział Jewgienij, nie odrywa­jąc wzroku od ognia. - Wielki błąd. Może to mnie na­uczy, że nienawiścią niczego nie osiągnę.

- I tak prawie padał - zachichotała nagle Raija wbrew woli. Opanował ją histeryczny śmiech. - Zo­stały tylko długi - wykrztusiła, zgięta wpół.

Aleksiej wymierzył Raiji policzek, by ją uspokoić, a ona bez namysłu oddala. Mała pięść trafiła go tak mocno pod oko, że aż się cofnął.

Gdy zrozumiała, co zrobiła, chciała za nim pójść, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Podeszwy stóp miała starte do krwi. Zachwiała się i prawie upadła, lecz przy­trzymały ją silne ramiona. Jewgienij wziął ją na ręce.

- Nie możesz biegać boso - rzucił. - Trzeba będzie opatrzeć mu oko...

- Ja to zrobię - rzuciła spontanicznie. Jeszcze przed chwilą gotowa była ich zabić za to, co zrobili, a teraz ofiarowała swoją pomoc...

Aleksiej szedł przed nimi na sztywnych nogach, przykrywając dłonią opuchnięte oko. Za nim Jewgie­nij niósł zakłopotaną Raiję.

Ludzie powoli się poddawali. Nils zrozumiał, że sytuacja jest beznadziejna. Rozejrzał się za Raiją i le­dwo uwierzył własnym oczom, gdy zobaczył, w czy­ich ramionach się znajduje.

Nigdy jeszcze nie biegł tak szybko. Jak oszalały szarpnął Rosjanina za ramię i oswobodził dziewczynę.

- To on! - krzyknął. - Ten Rusek! Kapitan, który podłożył ogień!

Raija zsunęła się z rąk Jewgienija. Trudno jej było stanąć na bolących podeszwach stóp, ale zdołała te­go dokonać bez skrzywienia się.

Łagodnie pogłaskała Nilsa po policzku. Mężczyzna poczuł, że się rumieni, i w myśli podziękował ogniowi. Ona nie powinna zauważyć, jak silnie na niego działa.

- Wiem o tym - powiedziała, starając się zachować spokój. - Przypatrz się mu uważnie, Nils.

Posłuchał jej, nie wiedząc, dlaczego ma to zrobić. Tamten wyglądał normalnie, jak każdy inny Rosja­nin, może trochę lepiej ubrany niż marynarze. Obci­słe spodnie i szeroka koszula, kolorowo haftowana wokół szyi i nadgarstków. Jemu się nie podobała, ale Rosjanie widać takie lubili.

- Pamiętasz Aleksieja? Na pewno. Przecież z nim rozmawiałeś.

Aleksiej wyszedł z cienia, gdy usłyszał swoje imię. Stanął obok Jewgienija.

Podobieństwo było zauważalne, choć bracia różni­li się między sobą. Aleksiej był po prostu piękny. Przyćmiewał swego brata do tego stopnia, że ten wy­dawał się przy nim brzydki, sprawiał wrażenie grubo ciosanego i pospolitego.

Nils gapił się na nich. Widział to samo, co Raija, ale nie miał jej wyobraźni.

- To brat Aleksieja - wyjaśniła Raija.

Stała jak na rozżarzonych węglach. Jewgienij do­strzegł to i bez zbędnych słów wziął ją na ręce. Raija nie protestowała.

Nils też nie, choć zacisnął pięści w kieszeniach.

- Mogłabym wypłakać oczy z powodu tego sklepu, Nils - powiedziała słabo - ale to nie ma sensu. Oni nie zrobili tego przeciwko mnie. Myśleli, że Holmertz jest nadal właścicielem. To była zemsta za po­strzelenie Aleksieja...

Nils zaklął soczyście.

- Dziękuję za pomoc, Nils - uśmiechnęła się do niego.

Wiedział, że mówiła szczerze, mimo to czuł się źle w tej sytuacji.

- Mógłbyś ode mnie podziękować ludziom za po­moc? I poprosić, żeby już dali sobie spokój? To i tak się na nic nie przyda. Nie chcę, żeby ryzykowali ży­cie za coś, czego nie da się uratować. Poproś tylko, żeby nie wszczynali bójek...

Z daleka widać było, że ludzie z wioski już szarpią się z Rosjanami, co mogło zapoczątkować wielką bi­jatykę.

Nils skinął głową. Nigdy nie był w stanie odmó­wić jej prośbie. Mimo to ciągle miał wrażenie, że zo­stał niesprawiedliwie potraktowany. To on powinien zanieść ją do domu, a nie ci pomorcy ze wschodu mó­wiący tym dziwnym językiem.

Ale to Raija decydowała...

Odprowadzał ich mrocznym spojrzeniem, gdy szli w kierunku jej domu.

Jakże by chciał, żeby Reijo wreszcie wrócił. O nie­go nie byłby zazdrosny. To beznadziejne uczucie mu­siałoby mu przejść. Nie pożąda się żony najlepszego przyjaciela.

Ale dopóki ten przebywał Bóg wie gdzie, mógł o niej chociaż marzyć. A teraz został odsunięty na bok. To podziałało jak słona woda wylana na otwartą ranę.

Elise i Maja czekały w kuchni. Rzuciły się w kie­runku matki tak przerażone, że musiała długo je uspokajać. Jednocześnie czuła wdzięczność, że ani Knut, ani Ida się nie obudzili. Uśpienie ich na nowo byłoby trudne.

- Sklep się spalił - tłumaczyła dziewczynkom tak spokojnie, jak tylko mogła. - Nie można było ugasić ognia.

Elise nic nie odpowiedziała. Patrzyła na Raiję, na­dal przerażona, i mocno ściskała ją za kolana. To dziecko straciło już tak wiele w ciągu swego krótkie­go życia, że na pewno bało się, że straci i Raiję.

Maja, przeciwnie, słuchała z zachwytem zmiesza­nym ze strachem.

- Wszystko się spaliło? - pytała podekscytowana - Wszysciutko? Chcę zobaczyć! Mama, chcę zobaczyć! To jak takie wielkie ognisko?

Raija mocno przytrzymała swoją córkę.

- Tak, to jest jak wielkie ognisko. Ale ty nie zoba­czysz teraz niczego innego niż swój pokój. Idziecie spać, moje panie. Nie ma tam nic do oglądania. Wszystko się spaliło. Zobaczycie jutro.

- Ja chcę teraz!

Maja zawsze była uparta.

- Nie ma mowy! - ucięła Raija stanowczo. Była już bardzo zmęczona. - Idziecie spać. Już więcej ani sło­wa o tym!

- Kim są ci panowie? - Maja szybko zmieniła te­mat. Zrobiłaby wszystko, byle nie usłuchać matki. Kiedy już coś się działo, chciała przy tym być.

Pokój pogrążony był w półmroku i żadna z nich nie poznała Aleksieja. Minęły zresztą dwa lata, a dzie­ci szybko zapominają.

- Znajomi. Mamy porozmawiać o pożarze. Kiedy już się położycie.

Elise ruszyła posłusznie w stronę drzwi. Maja zo­stała jeszcze chwilę, patrząc naburmuszona na matkę.

- Powiem Reijo, jaka jesteś - zakomunikowała, zanim zeskoczyła z jej kolan i niechętnie odeszła. - Wszystko mu powiem - rzuciła jeszcze przez uchylone drzwi.

Jewgienij zapalił lampę. Raija zadrżała, gdy zobaczy­ła, jakie kolory przybrał siniak wokół oka Aleksieja.

Poszkodowany uśmiechnął się krzywo i stwierdził tylko:

- Dam sobie radę. Woda stoi tam, gdzie zawsze? Raija skinęła głową.

Bez trudu znalazł wiadro z wodą. Zanurzył skraj rękawa i przycisnął go do twarzy. Zimna woda przy­niosła ulgę.

Jewgienij również nie próżnował. Zdjął koszulę i podarł ją na pasy. Kilka z nich zmoczył w wodzie. Zanim dziewczyna zdążyła zaprotestować, złapał ją za kostkę i zaczął obmywać poranioną stopę.

Co to była za ulga! Zimna woda uśmierzała ból i czyściła rany. Mocny uścisk i pewne ruchy uspoko­iły rozedrgane nerwy Raiji.

Na koniec Jewgienij zabandażował obie jej stopy resztą koszuli.

- Zniszczyłeś taki piękny haft! - westchnęła Raija. Nigdy nie miała talentu do kobiecych robótek i tym większym szacunkiem darzyła rękodzieło.

Jewgienij ściągnął jeden kącik ust. Raija rozpozna­ła ten grymas. Zupełnie jak Aleksiej!

- Haftowana koszula to nic wobec spalonego sklepu. Usiadł przed Raiją, nie spuszczając z niej poważ­nego spojrzenia.

- Naprawdę jest mi przykro - mówił dalej. - Nie jest wytłumaczeniem fakt, że byłem pijany. Na trzeź­wo też bym to zrobił... - Zrezygnowany wzruszył ramionami. - To nasza rodzinna wada. My, Bykowowie, działamy, zanim pomyślimy. Ale obiecuję ci, że jakoś spłacę ci to, co straciłaś przeze mnie tej nocy. Aleksiej usiadł koło Raiji z miną posiadacza.

- Poprosiłem Raiję, żeby popłynęła z nami na wschód - powiedział, zerkając na nią. - To nadal ak­tualne. Mamy dla ciebie miejsce. Dla dzieci. Zaopie­kuję się tobą i nimi, wiesz przecież.

Raija nie odpowiadała.

- Został ci tylko dom...

- Tak, tylko dom - westchnęła. - Nie mamy z czego żyć. Potrzebuję mąki, no i innych towarów, które macie.

Spojrzała Jewgienijowi prosto w ciemne oczy. Ten zrozumiał prośbę, a właściwie żądanie.

- Zadbam, żebyś dostała to, czego potrzebujesz. Chociaż tyle mogę dla ciebie zrobić.

- Zima może być długa... - dodała bez wahania. Jewgienij skinął głową. Miała go w ręku, i oboje o tym wiedzieli.

Aleksiej poczuł się odsunięty. I to przez tego bra­ta, któremu tyle zawdzięczał i którego kochał. Nie podobało mu się także to, że Raija patrzy na innego mężczyznę, że rozmawia z nim, mimo że był to jego brat, który przecież na pewno nie snuł niecnych pla­nów uwiedzenia jego ukochanej.

Po prostu mu się to nie podobało!

Byli razem i ona nie powinna patrzeć na innych męż­czyzn, tak jak on nie zwracał uwagi na inne kobiety.

- Nie możesz tu zostać! - powiedział i otoczył ją ramieniem.

Nie odepchnęła go ani się nie odsunęła.

- Na statku może nie jest najwspanialej, ale popły­niemy tam, gdzie będziesz miała lepiej. Kupię dla nas dom. W Archangielsku są mroźne zimy, więc kupię porządny dom. Oszczędzałem przez te lata właśnie na to. Przypłynąłem po ciebie. Bądź ze mną! Przecież nie kochasz Reijo. Nie kochasz go. To tylko rozsądek...

Raija nie odpowiadała. Oparła się o ścianę. Była ta­ka zmęczona...

- Przecież mieszkasz sama. On odszedł. Masz tyl­ko dom. I dzieci. Jak je wyżywisz? To, co Jewgienij ci da, nie starczy na długo. Ludzie nie będą się zawsze z tobą dzielić. Nie poradzisz sobie sama! Przyznaj to przed sobą!

- Nie jestem sama - upierała się Raija. - Może teraz, ale nie na zawsze. Reijo wróci. Wróci, gdy minie rok.

Aleksiej przewrócił oczami. Lekko zirytowany wy­cofał ramię.

Prawie dwa lata żył marzeniami. Odmawiał sobie wszystkiego, żeby zaoszczędzić jak najwięcej. Roił o tym, że stworzy przyszłość dla siebie i dla niej.

Dwa lata temu przeżyli zaczarowaną noc.

Prosiła, żeby o tym zapomniał, jednak nie był w stanie.

Stała się podstawą całej jego przyszłości. Była osnową jego marzeń o tym, co miało być ich wspól­nym szczęściem.

O niej nie dało się zapomnieć.

Była czymś najwspanialszym w jego życiu. Ona też tak czuła. Byli do siebie tak podobni, po prostu dla siebie stworzeni. Koleje ich losów miały tyle wspól­nych cech, że to nie mogło być przypadkowe.

Aleksiej nigdy nie wątpił, zwłaszcza nie po tej no­cy, którą oboje nazwali zaczarowaną.

Już otwierał usta, żeby powiedzieć jej, że karmi się złudzeniami. Reijo odszedł na zawsze, to każdy roz­sądny człowiek mógł stwierdzić. Nikt o zdrowych zmysłach nie opuściłby Raiji w ten sposób.

Jewgienij powstrzymał go jednak ostrym, ostrze­gawczym spojrzeniem.

- Uspokój się! - rzucił szybko po rosyjsku. - Nie widzisz, że już jest jej wystarczająco trudno? Nie do­kładaj jej ciężarów! Myślisz, że sama tego nie wie? Daj jej trochę czasu. Nie popędzaj, Aleksiej! Daj jej tylko więcej czasu!

Aleksiej nie był cierpliwy z natury, ale tym razem posłuchał rady brata. Nie powiedział tego, co cisnęło mu się na usta.

Zapanował nad sobą, powtarzając sobie, że Jewgie­nij ma rację. To tylko kwestia czasu.

Wziął Raiję za rękę. Dłoń była lodowata, odrucho­wo zaczął ją rozgrzewać.

- Posłuchaj, Raiju - powiedział i poczekał, aż na niego spojrzy. - Płyniemy na południe. Aż do Helgoy czy nawet Malangen. Zobaczymy, na jak długo star­czy nam towaru. To może potrwać i kilka miesięcy.

Przerwał znacząco. Raija nie zdradziła się żadnym grymasem, że rozumie, do czego on zmierza.

- Zawiniemy tu w drodze powrotnej. Jeżeli Reijo wróci, nie będę cię niepokoił. Ale jeśli nie... - nabrał gwałtownie powietrza - jeśli nie wróci, to musisz pa­miętać, że moja propozycja jest nadal ważna. Zawsze będzie na ciebie czekał dom tam na wschodzie.

Otwarte ramiona. Serce, które bije dla ciebie. Nie musisz tu żyć w biedzie. Nad Morzem Białym czeka cię dostatnie życie, Raiju...

- Wystarczy - przerwał Jewgienij spokojnie. Nie mu­siał podnosić głosu, Aleksiej miał do brata zaufanie.

- Reijo wróci - upierała się Raija.

Wyglądała na małą i bezbronną, ale Aleksiej wie­dział, że ma wolę ze stali. Pamiętał jednak tamtą za­czarowaną noc, dlatego się nie martwił. Ona zostanie jego księżniczką! Zadba o to.

- Reijo wróci, Aleksiej - zapewniła z uśmiechem. - Możecie płynąć prosto na wschód. Nie ma sensu nad­kładać drogi. To tylko was niepotrzebnie opóźni.

Jewgienij podniósł się, gotów do wyjścia.

- Możemy to dla ciebie zrobić - stwierdził. - Pa­miętaj, że jestem twoim dłużnikiem. Muszę spłacić twój sklep. Poza tym boję się, że mój brat przypły­nie tu wpław, jeśli nie zgodzę się zawinąć.

Raija wzruszyła ramionami.

Aleksiej poczuł się niepewnie. To wszystko nie wy­glądało tak, jak sobie wymarzył. Wydawała się cał­kiem obojętna, nie tego się spodziewał...

Objął ją w szybkim uścisku. Usta ich zetknęły się w szybkim pocałunku, na który ona ledwo odpowie­działa.

- Ja wrócę, Raiju - obiecał, zanim wyszedł za Jew­gienijem. - Czyż ona nie jest wspaniałą kobietą? - spytał brata.

- Tak - zgodził się Jewgienij. - Ale czy jest stwo­rzona dla ciebie?...

7

Raija nie widziała się już więcej z Aleksiejem przed odbiciem jego statku.

Z Jewgienijem też nie. Dotrzymał jednak obietni­cy. Trzej marynarze przynieśli jej kilka worków mą­ki, masło, ser, mięso, kupon płótna, herbatę i cukier­ki dla dzieci.

Straciła sklep, ale nie musiała od razu prosić o po­moc sąsiadów.

Niedługo przecież wróci Reijo.

A jeżeli nie...

Wielki kraj na wschodzie w równym stopniu prze­rażał ją, jak i pociągał. Nie wiedziała, co odpowie Alek - siejowi, jeśli nadal będzie sama, gdy on przypłynie.

Reijo musi wrócić! Musi!

Powrót wydawał się bolesną drogą przez piekło. Gdyby mógł, może by się cofnął. Niejednokrotnie czuł, że lepiej byłoby znów zapaść pomiędzy cienie, pogrą­żyć się we mgle spowijającej go przez te tygodnie. Nie było tam ani bólu, ani szczęścia, ani nawet spokoju. Nie było tam nic. Gdyby stanął twarzą w twarz z bolesną rzeczywistością, może by i zawrócił, wybrał nicość...

Wszyscy o niego walczyli: Ravna, Inga, Aslak, An­ders, Reijo...

Mikkal o tym nie wiedział. Jednak otworzył oczy i stawił czoło bólowi.

- Witaj! - Ravna nie ukrywała radości. Już prawie godziła się z myślą, że straci i syna. Tak wielu z tych, których kochała, zostało jej odebranych... Ale nie Mikkal. Jeszcze nie teraz.

Mikkal skrzywił się, próbując usiąść. Z głębi namiotu dobiegł go głos:

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego. Dobrze, że po prostu jesteś już z nami. Długo byłeś nieprzytomny.

- Nie wyruszyłeś do domu, Reijo? - spytał Mikkal, opadając na posłanie ze skór. - Nie powinieneś być już z Raiją?

- Nie, zanim z tobą nie porozmawiam. Musiałem się upewnić, że staniesz na nogi. Inaczej odesłałaby mnie z powrotem.

- Sądzisz... - urwał Mikkal.

- Leżałeś dwa tygodnie - wtrąciła zatroskana Ravna. - Powinieneś teraz jeść i nabierać sił.

Mikkal nie protestował.

Gdy się rozniosło, że wyszedł z gorączki, każdy chciał go odwiedzić i przekonać się o tym na własne oczy.

Mikkal zauważył, że kogoś brakowało. Gdy w koń­cu znalazł się sam na sam z Reijo, spytał:

- Co z Aslakiem?

Reijo uśmiechnął się blado.

- Poszedł na niedźwiedzia. Przysiągł, że go zabije bez względu na wszystko.

- Jak już stanę na nogi, też za nim pójdę - rzucił Mikkal przez zaciśnięte zęby. - Przecież jestem męż­czyzną, pomszczę to.

- Powinieneś zająć się Ailo...

Mikkal skrzywił się. Napotkał spojrzenie Reijo.

- Co, uważasz, że nie powinienem wykorzystywać Ingi? Może... Dużo majaczyłem?

- Dużo.

- Tak przypuszczałem - westchnął Mikkal, wzrusza­jąc ramionami. - Cóż, chyba nie będę mógł niczego więcej od niej oczekiwać. Już wie, jak jest naprawdę.

Zabrzmiało to niemal cynicznie, ale Mikkal był po prostu na swój sposób uczciwy.

Reijo zachował własne myśli dla siebie. Nie przypusz­czał, żeby Inga chciała odejść. Inga wiedziała o wszyst­kim, ale trwała u boku Mikkala bez żadnej nadziei na nagrodę. Inga nie odejdzie, dopóki Mikkal jej o to nie poprosi. A Reijo wątpił, czy on się na to zdobędzie.

- Nie powinieneś pozostawać tu tak długo. - Mik­kala drażniło, że potrzebował pomocy nawet przy siadaniu. Rekompensował swą słabość fizyczną mo­cą wydawanych sądów. - Raija nie lubi czekać - do­dał bez goryczy. Trudno mu było, ale w końcu mu­siał pogodzić się z tym, że Reijo był jej mężem. - Po co w ogóle tu przyszedłeś? - zastanawiał się dalej. - Powinieneś być tam.

Reijo położył się z rękami założonymi za głowę. Patrzył w górę na smużkę dymu wyślizgującą się w noc przez otwór w jurcie.

- Czułem, że się duszę - powiedział cicho. - My­ślałem, że się rozszarpię na strzępy. Czułem do sie­bie obrzydzenie. Prawie znienawidziłem i ją, bo pa­trzyła mi w oczy i rozumiała mnie! Rozumiała i wy­baczała, i zachowywała się tak, jak to przewidziałem.

Tak, jak nie chciałem, żeby się zachowywała. Ściany mnie przytłaczały, Mikkal. Nie zrozumiesz tego. Wo­kół ciebie nie ma ścian. Masz tylko horyzont. Czu­łem, że się uduszę. Musiałem odejść... Mikkal potrząsnął głową.

- Nie wiem, czy dlatego, że byłem chory, ale nie rozumiem ani słowa.

Reijo jakby go nie słyszał.

- Jak to wytrzymujesz? - spytał drżącym głosem. - Jak wytrzymałeś przez te wszystkie lata? Jak można zachować rozsądek, kochając kogoś, kogo się nie do­stanie? Kiedy to nie mija...

Mikkal był zdezorientowany.

- Chyba nie musisz pytać - odpowiedział. Tym ra­zem jego glos przesycony był goryczą. - Przecież ją dostałeś.

Reijo zaśmiał się głucho. Nie zdobył się na to, że­by spojrzeć na Mikkala. Musiał go teraz zranić, wy­znając, że nie chciał tej, której Mikkal tak pragnął. Była jego, ale on nie jej chciał...

- Nie mówię o Raiji. Mówię o miłości, ale nie do Raiji.

Zapadła przytłaczająca cisza.

- Nie Raija? - spytał Mikkal ochryple. Czyżby miał nadal gorączkę? Czy to jeszcze jedna z rozmów, ja­kie prowadził, majacząc? - Nie mówisz o Raiji? - pra­wie krzyknął. - Nie kochasz jej?

Nie dodał: „kłamiesz albo oszalałeś”, lecz te słowa zawisły w powietrzu.

Reijo znów uniknął bezpośredniej odpowiedzi na jego pytania.

- Jak możesz z tym żyć? - spytał. - Jak, u diabła, możesz z tym żyć i zachowywać się w miarę normal­nie? U mnie trwa to już ponad rok i czuję, jakby coś mnie zżerało od środka. Dla ciebie minęły już lata, a jesteś taki sam...

- Raija mówi, że stałem się zimny - odpowiedział Mikkal, oddychając urywanie. - Po prostu musisz z tym żyć. Już nigdy nie będziesz taki sam. Zresztą, nie pytaj mnie. Spytaj Raiję. To ona umie z tym żyć. Ja tylko...

- Raija nie jest taka, jak my - przerwał mu Reijo. Obaj wiedzieli, o co mu chodzi, ale Mikkal nigdy by tego głośno nie przyznał. - Raija ma wielkie serce, Mikkal. Mówi, że może być wiele rodzajów miłości.

Obaj się uśmiechnęli. Nigdy nie byli w stanie zro­zumieć Raiji pod tym względem.

- Kim ona jest? - spytał Mikkal. - Musi być wspa­niałą kobietą, skoro Raija przy niej zbladła.

- Była - poprawił go Reijo. Wreszcie odważył się napotkać spojrzenie towarzysza. - Była wspaniałą ko­bietą. Była... moją Raiją. Ona... nie żyje.

Opowiedział mu wszystko. Tak, jak Raiji, jednak teraz mógł się nie ograniczać. To, że zwierzył się Ra­iji, uznał za naturalne, ale jednak nie czuł się do koń­ca wobec niej w porządku.

Gdy przestał mówić, zapadła cisza.

Mikkal był oszołomiony. Zupełnie jakby Reijo rozpalił w nim słońce. Wybuchła w nim nagła nadzie­ja. Nie umiał tego ukryć.

- Co teraz zrobisz? - spytał. Pot perlił mu się na czole, tym razem nie z gorączki, lecz niecierpliwego oczekiwania.

- A cóż mogę zrobić? - Reijo usiadł gwałtownie. - Nie jestem całkiem bez serca. Nic już nie będzie dla mnie takie samo. Raija nie jest już dla mnie. Nie mo­że mi dać tego, co czułem... u tamtej.

Spojrzał na Mikkala.

- Nie mogę jej dać tego, co ty. Po prostu. Wciągnął gwałtownie powietrze.

- W oczach władzy i kościoła nie może być wolna, ale to i tak nigdy dla niej nic nie znaczyło. Ale musisz wie­dzieć, Mikkal, że od tej chwili uwalniam ją od siebie. W moich oczach jest twoja. Zresztą, zawsze nią była.

- A więc... - Mikkal nie mógł znaleźć słów. - Zrze­kasz się jej?

Reijo skinął głową.

- Pójdę do osady. Rozmówię się z nią. Spalę wszystkie mosty. A potem ją tu przyprowadzę.

- A co z tobą?

Coś w tonie głosu Reijo powiedziało Mikkalowi, że nie przewidział dla siebie miejsca w tym układzie.

- Ja? - Reijo uśmiechnął się krzywo i wzruszył ra­mionami. - Będę żył tak, jak kiedyś marzyłem. Łaził tu i tam. Wolny na mój własny sposób...

Zaśmiał się.

- Myślałem o tym, zanim Raija i Kalle się pobrali. Ale jakoś nie wyszło. I zobacz, do czego to doprowa­dziło. Tym razem będę silniejszy...

Nagle spoważniał.

- Chcę cię prosić, żebyś mi obiecał tylko jedno...

- Co tylko chcesz! - zapewnił Mikkal.

- Wiem, że dobrze zajmiesz się Raiją i dziećmi - zaczął Reijo lekko zażenowany. - Nie martwię się o to. Chciałbym tylko móc czasem widywać Maję. Gdy zdarzy się, że będę w pobliżu.

Mikkal zamrugał oczami. Wiedział, że Reijo stał się tym ojcem dla małej, którym on nigdy nie był. To go zawsze bolało. Nawet Raija była zazdrosna, że Maja bardziej lubi Reijo niż ją.

- Maja stała się dla mnie jakby moim dzieckiem - wyjaśniał niepewnie. - Dzieckiem, którego pewnie ni­gdy nie będę miał. Jest dla mnie kimś ważnym. Nie wyrzucaj mnie z jej świata!

- Będziesz mógł ją widywać, kiedy tylko zechcesz. W głębi duszy czuł, że walczyłby z tymi, którzy mieliby zająć jego miejsce w sercach ludzi, których kochał, lecz nie mógł tego zrobić wobec Reijo.

On wyrzekł się już tak wiele, mimo że przestał ko­chać Raiję tak, jak mąż żonę. Był Mikkalowi bliższy niż brat.

Reijo odegnał kilka łez, które osiadły na jego gę­stych rzęsach.

- Nie proszę o nic więcej. Wyruszam jutro. Raija cze­ka. Już i tak długo czekała, a podróż zajmie mi jeszcze kilka tygodni. Obiecałem, że wrócę za rok. Spóźnię się, ale gdy się dowie, dlaczego, zrozumie i wybaczy.

- W zimie jesteśmy bliżej morza, na północnym wschodzie. Raija wie, gdzie. Przyjedziecie jak najszybciej?

Reijo pokiwał głową. Dobrze się czuł ze świado­mością, że kogoś uszczęśliwił.

Nadawało to nieco sensu śmierci dziewczyny z Bergen. Nie została zapomniana. Zrobił to ku jej pamięci, tej czarownicy skazanej na śmierć w mieście na zachodnim wybrzeżu.

- Odnajdziemy was. Cieszy mnie, że będę mógł dać jej to, czego zawsze najbardziej pragnęła w życiu.

Reijo zaśmiał się sam do siebie. Mikkal nie zrozu­miałby go, bo to nie on siedział kiedyś nad fiordem Lynge, wygadując, czego to nie kupi Raiji za złoto, które znajdzie. Mikkal był jedynym, który mógł ją uszczęśliwić bez złota.

- Powinieneś teraz odpoczywać - powiedział i wy­szedł w noc. Czuł, że nie może już dłużej grać miło­siernego. Żaden z niego anioł. Nie czuł się najlepiej, lecz zrobił to, co należało.

Reijo pożegnał się ze wszystkimi, nie zdradzając swoich planów. Czuł się jak obłudnik. Tylko on i Mikkal wiedzieli, że niedługo znów się zobaczą. Nie wydawało się, żeby Mikkal przeżywał jakieś moralne rozterki.

To on po dziecinnemu unikał wzroku Ingi. Czuł się podle. A zdążyli się już zaprzyjaźnić... Zawiódł ją.

Na swój naiwny sposób wierzył, że miłość nie po­winna niszczyć szczęścia innych. A jednak szczęście, które komuś coś kradło, nie mogło być doskonałe.

Inga będzie nieszczęśliwa, gdy on tu wróci z Raiją. Złamie ją to.

On brał w tym udział. Obmyślił to. Widział tylko dobre strony. Ani przez chwilę nie pomyślał o Indze.

Myślał o dobru Raiji, Mikkala, swoim...

Chciał odzyskać wolność, mimo że nie mogła mu przynieść nic więcej ponad to, co przeżył w ciągu ro­ku wędrowania bez celu.

Może nie warto było o to zabiegać, ale przynajmniej był uczciwy. W domku nad morzem czekała­by go ta sama pustka.

Jego przyjaźń z Raiją nigdy nie umrze. Po prostu nie mieli już sobie nic więcej do ofiarowania. Ten ostatni gest to jedyne, co mógł jej dać.

Inga będzie płakała, ale nie powinien o tym myśleć.

Raija będzie się śmiała, a jej śmiech zawsze był mu drogi.

Szedł na północny zachód ścieżkami, które na­uczył się już rozpoznawać. Wdychał powietrze znad pustkowi i szedł.

Reijo starał się nie myśleć. Skoncentrował się jedy­nie na tym, żeby dać z siebie wszystko tak, aby na­stępnego dnia rano mieć poczucie, że wykorzystał w pełni każdy mięsień swego ciała.

Szedł jakby w transie. Byle dalej. Dalej. Nie myśleć.

Nie rozpamiętywać przeszłości.

Nie zatapiać się w gorzko - słodkich marzeniach.

Nie wydobywać najpiękniejszych wspomnień i nie polerować ich, aby błyszczały pełnym blaskiem.

Nie wyobrażać sobie, co ona na to powie. Jak to przyjmie.

W ogóle nie myśleć.

Tylko iść.

Dalej. Dalej.

Na północny zachód.

W stronę morza.

Do Raiji, do tej, która oznaczała teraz dla niego wolność.

W odległości trzech dni marszu od obozowiska los zastawił na niego pułapkę.

Reijo znalazł Aslaka. I niedźwiedzia.

Najpierw dostrzegł tylko czarnobrązowy kształt daleko od ścieżki.

Reijo było to na rękę. Nie miał ochoty spotykać się z każdym misiem z tundry. Im był dalej, tym lepiej.

Nie mógł sobie pozwolić na opóźnienia. Rok, któ­ry uzyskał od Raiji, już niemal upłynął. Jeśli zmitręży jeszcze trochę czasu, ona może zacząć wątpić. Nie za bardzo w to wierzył, Raija zbyt dobrze go znała. Winien był jej jednak punktualność.

Opóźnienia niczemu dobremu nie służyły.

Reijo ucieszył się, że niedźwiedź się nim nie zain­teresował. Dopiero gdy już go minął, zrozumiał, dla­czego tak się stało. Dopiero wtedy zauważył znaki, które byłyby od razu czytelne dla tych, którzy żyli pod gołym niebem. Reijo nie wiedział zbyt wiele o dzikiej przyrodzie.

Nie znał reguł gry.

Ciemny kształt nie poruszył się. Kruki krążyły nie­cierpliwie na tle błękitnego nieba, czekając na rozpo­częcie uczty.

Poza ich ochrypłym krakaniem panowała cisza.

Dziwna cisza.

Wszystko jakby wstrzymało oddech.

Reijo nie rozumiał. Jeszcze nie umiał czytać w tej wspaniałej księdze, jaką stanowi natura. Zgadywał tylko. Przeczuwał.

Pobiegł z powrotem. Kilka razy niemal się prze­wrócił.

Nawet nie zachowywał ostrożności, choć w dziczy ufanie uczuciom mogło być śmiertelnie niebezpieczne.

Ciemny kształt nadal trwał nieruchomo.

Reijo, zdyszany, oddychał ze świstem.

Żadne żywe zwierzę nie leżałoby tak długo, nawet nie drgnąwszy.

Jednocześnie coś jeszcze trzymało kruki na odle­głość. Coś, co powstrzymywało je przed rozpoczę­ciem uczty.

Myśli kłębiły się w głowie Reijo. Biegł tak, że aż czuł w ustach smak krwi. Oddech miał urywany, bo­lały go płuca. Nie wydawało mu się, że to aż tak da­leko, może z powodu przejrzystego powietrza.

Co trzymało te padlinożerne ptaki z dala od zdo­byczy?

Zwierzęta, które też żywiły się truchłem?

Reijo brał i taką ewentualność pod uwagę.

Była też inna. Nie wiedział jednak, co spodziewał się zobaczyć, gdy zbliży się do zwierzęcia.

Sprawdziły się jego najgorsze przeczucia. To rze­czywiście był martwy niedźwiedź.

Wpół ukryty pod nim leżał Aslak.

Reijo obszedł piętrzące się przed nim ciało zwierzę­cia. Zatrzymał się nad mężczyzną, którego poznał tak niedawno, a który stal się jego dobrym towarzyszem.

Drapieżnik był zimny i sztywny. Padł już chyba ja­kiś czas temu, przygniatając sobą Aslaka.

Oparty plecami o niedźwiedzia, czując jego ostry zapach, wyciągał Aslaka. Wpierał się w zwierzę z ca­łych sił, aby choć trochę poruszyć przyjaciela. Miał wrażenie, że jego wysiłki są daremne, ale zacisnął zę­by i ciągnął dalej.

I rzeczywiście mu się udało, uwolnił Aslaka spod ciężkiego cielska. Rozwścieczony przeklinał po fińsku. Czuł, jak od słonych łez pieką go zadrapania na policzkach.

Aslak nie reagował. Leżał jak martwy. Tak samo sztywny jak ten przeklęty niedźwiedź.

Reijo czuł, że to właśnie ten morderca. Rozpoznał go. Miał w sobie coś znajomego.

Nad głową krążyły mu kruki, dotykając go niemal skrzydłami. Reijo wydawało się, że słyszy niezadowo­lenie w ich ochrypłym krakaniu, jakby przeklinały go za to, że im zabiera część uczty.

- Przecież ją tylko opóźniam, do diabła! - krzyk­nął w ich stronę. Ptaki odleciały nieco dalej, wystra­szone.

Przestraszył też samego siebie.

Czy już zabrnął tak daleko, że zaczyna rozmawiać z ptakami? Na tyle nie ma nadziei, żeby mówić do Aslaka?

Twarz leżącego była nieruchoma i jakby z wosku. Reijo czuł, jak krew lodowacieje mu w żyłach.

Gadał sam do siebie. Słyszał, jak ciszę wypełnia je­go własny głos. Na jednym oddechu opisywał pogo­dę i Maję.

Zanim całkiem nie wyciągnął Aslaka, mówił jakby ponad nim. Po prostu nie odważył się zatrzymać wzroku na jego twarzy. Przekonać się, że cały trud poszedł na marne. Że Aslak już nie żyje.

Ostatnim wysiłkiem uwolnił nogi Aslaka. Upadł na plecy z towarzyszem w ramionach.

Usiadł, oddychając ciężko. Wciąż jeszcze starał się odwlec tę trudną chwilę.

Odciągnął Aslaka tak daleko, aż nie czuł już zapa­chu niedźwiedzia.

Spojrzał na towarzysza. Kaftan był rozdarty w kil­ku miejscach, przez które mógł dostrzec skórę. Nie odważył się wsunąć tam dłoni, bał się, że skóra bę­dzie zimna.

Krwi nie widział.

Tylko nóż, który Aslak nadal trzymał w zaciśnię­tej dłoni, był brązowy aż po rękojeść.

Przypominało to rdzę, ale Reijo wiedział, że to by­ło co innego.

Aslak sam zabił niedźwiedzia. Naprawdę tego do­konał, posługując się tylko swoimi dłońmi i nożem.

Reijo poczuł podziw.

Ostrożnie spróbował wyjąć nóż z dłoni Aslaka.

To było niemożliwe.

Cofając rękę, dotknął jego nadgarstka.

Wyczuł lekkie drgnienie.

Wstrzymał oddech. Bał się uwierzyć. Przyłożył kciuk tam, gdzie widział pod skórą tętnicę.

Zamknął oczy. Do diabła, że też jego palce stały się tak grube i nieczule przez te lata!

Czy to był jego własny puls, czy tamtego?

Przycisnął mocniej.

To nie był jego puls.

Wyczuwał coś słabego, ale był to puls.

Aslak nie był martwy.

Reijo puścił rękę i pochylił się nad twarzą leżące­go. Przyłożył policzek do jego ust.

Twarz Aslaka była nadal nieruchoma i blada, ale wyczuwał słaby oddech.

Żył!

Reijo od razu zaczął się spieszyć. Rozpalił ogień, zerwał z siebie kurtkę i rozłożył ją jako posłanie. Jesz­cze trochę przesunął Aslaka w bardziej osłonięte miejsce, dalej od niedźwiedzia.

Czas stał niemal w miejscu. Reijo nie zwracał na nic uwagi, ważny był tylko słaby oddech Aslaka.

Zapadła noc i zrobiło się chłodniej. Lato miało się ku końcowi.

Jesień oznaczała śmierć...

Reijo zadrżał. Nie chciał o tym myśleć. Za dużo było krwi i gwałtownych śmierci tego lata. Aslak nie powinien umierać w ten sposób. On musi żyć!

Aslak otworzył oczy, gdy poranna rosa błyszczała jak klejnoty na wrzosach i trawach wokół nich. Po­znał Reijo.

- Jestem gotów - wyszeptał ledwo słyszalnie. Reijo obejrzał go szybko. Nie miał żadnej rany po­za kilkoma zadrapaniami.

- Zabiłeś niedźwiedzia.

Reijo ostrożnie uniósł Aslaka i podał mu wodę. Leżący skrzywił się. Widać było, że cierpi.

- Nawet woda sprawia mi ból - wydusił. - Tak, za­biłem niedźwiedzia, ale on zabiera mnie ze sobą. Po­grzeb mnie razem z nim. Może jest w tym jakiś sens...

Aslak z trudem przełknął jeszcze jeden łyk, za­mknął oczy i opadł na posłanie.

- Warto było - mruknął.

Zanim słońce dnia zgasiło klejnoty w trawie, Aslak wy­dał ostatnie tchnienie. Jego twarz była pełna spokoju.

Reijo nie rozumiał, co spowodowało śmierć towa­rzysza. Na zewnątrz nie widział nic. Może coś we­wnątrz zostało zgniecione.

Aslak nie wypuścił noża z ręki. Będzie pochowany razem z nim.

Reijo westchnął.

Raija już na niego czeka.

Musi zaczekać. On powinien pochować Aslaka.

To ma być godny jego grób. Reijo miał tylko nóż, więc to zabierze mu na pewno dużo czasu, ale dotrzy­ma obietnicy.

Raija zaczeka. Dokąd miałaby odejść?

8

Kilka krzaczków uczepionych mocno skrawka zie­mi nad morzem założyło słoneczne szaty. Letnie, so­czyście zielone liście zeschły i zżółkły, piękniejąc na chwilę na starość, zanim nie spadną, brązowe i sze­leszczące, oddane na łup wiatru.

Raija nadal czekała, ale pewność, że Reijo wróci, słabła z każdym dniem.

Powiedział: rok. Nigdy jeszcze jej nie okłamał. To nie było podobne do niego.

Znała go. Powiedział: rok. Musi wrócić, musi! Ja­kiś głos z głębi duszy zakłócał jej jednak to przeko­nanie. Odzywał się za każdym razem, gdy potrzebo­wała wiary i wsparcia.

Właściwie to jak dobrze znasz Reijo? - pytał. - Ni­gdy przecież nie sądziłaś, że będzie mógł pokochać jakąś kobietę bardziej niż ciebie. Możliwe, że myliłaś się nie tylko w tej sprawie. Powiedział: rok. A może miał na myśli: nigdy?”

Raija kurczowo trzymała się obietnicy Reijo. On nie kłamał. Był dla niej stałym punktem oparcia. Był przyjacielem, który nigdy by jej nie zawiódł.

Ale dlaczego nie nadchodził? Dlaczego?

Musi się zjawić, zanim oni przypłyną!

Jeszcze nic nie postanowiła. Jeszcze nic nie zdążyła przemyśleć, ale pewna była jednego: jest bardzo ważne, aby Reijo wrócił przed Aleksiejem.

Aleksiej miał błysk w oku, który sprawiał, że dresz­cze przechodziły jej po plecach. Szalone, ale zarazem podniecające i słodkie. Takie, za którymi się tęskni...

Potrzebowała skały, o którą mogłaby się wesprzeć, żeby móc się im przeciwstawić.

Przecież nie byłoby nic prostszego, niż przyjąć wy­ciągniętą ku niej dłoń...

Kończyła się żywność. Gdy Jewgienij ją dał, wyda­wało się, że jest jej tak wiele. Raija zagłuszyła dumę i przyjęła więcej, niż sądziła, że się należało.

Rodzina nie była zbyt liczna. Sądziła, że to, co ma­ją, wystarczy im na zimę.

W każdym razie dopóki nie wróci Reijo.

Raija nie wzięła jednak pod uwagę swego charakteru.

Nie była w stanie najadać się do syta, gdy ludziom wokół brakowało podstawowych rzeczy.

Nie mogła dawać własnym dzieciom jeść, gdy wo­kół małe brzuszki płakały z głodu.

Zaciskając zęby i obrzucając się w myślach wyzwi­skami, dzieliła się tym, co posiadała, z tymi, którzy mieli mniej szczęścia.

Czyli z resztą osady.

Zapasy skończyły się.

Rok, o którym Reijo mówił, też się skończył. W mocnych wiatrach północy dni płyną szybko.

Nadzieja, a potem zawód, codziennie uszczuplały jej dumę. Odwaga i wiara zostały mocno nadszarp­nięte. Chciała wierzyć. Chciała mieć nadzieję.

Każdy kolejny dzień oczekiwania i rozmyślań był coraz trudniejszy. Zastanawiała się. Starała się przypo­mnieć sobie każde słowo, które zamienili od czasu po­znania się wieki temu, gdy ona była dziewczynką, o on, w jej przekonaniu, dojrzałym młodym człowiekiem.

Próbowała sobie odtworzyć ich rozmowy. Od tego pierwszego razu, gdy popatrzyła mu w oczy i napotka­ła zielone spojrzenie, aż do ostatniego, gdy odszedł, na­wet jej nie przytulając. Jeśli miałaby go odsunąć, nie wiedziała, w którym momencie. Równie mało wierzy­ła w to, że świadomie ją oszukał.

Nie mogła przywołać w pamięci niczego, co by wskazywało, że zamierzał skłamać.

Obiecał, że wróci.

Powiedział, kiedy.

Był szczery.

Zanim statek ze wschodu nie zawinął do ich osa­dy, Reijo był jej jedynym oparciem.

Mikkala nie brała pod uwagę.

On był jej marzeniem, czymś, co nadawało wszyst­kiemu sens. Gwiazdą przewodnią, która sprawiała, że znosiła swój los.

Nie należał do codzienności.

Był szczęściem, bólem i namiętnością, której ani nie rozumiała, ani nad którą nie panowała.

Był jej piękną niedzielą, nie przypadającą jednak zbyt często.

Mikkal nie przybędzie jej z pomocą.

Jedyne, czego była pewna, to jego szczerości.

Powiedział, że od niej będzie zależało, czy go ze­chce odnaleźć. Nie mógł należeć do niej, zanim obo­je nie staną się wolni.

Na ile wiedziała, jego sytuacja nie zmieniła się od czasu, gdy spotkali się ostatnio.

Jej własna sytuacja była równie niejasna.

Nawet gdyby Reijo nie powrócił, nadal nie byłaby wolna. Oboje z Mikkalem nosili okowy.

Przyszłość była jak mały ptaszek trzepoczący skrzydłami w podmuchach burzy. Starał się dokądś dotrzeć, ale nie miał wpływu na kierunek swego lotu.

W końcu nadszedł Nils.

Szybkimi krokami, ze spracowanymi rękami wci­śniętymi głęboko w kieszenie. Nie chciał, aby coś podkusiło go do zrobienia czegoś nieprzemyślanego, widać to było w całej jego postaci.

- No i gdzie jest Reijo? - spytał bez ogródek, gdy znaleźli się sam na sam.

Raija odpowiedziała słowami, które uparcie po­wtarzała już ponad rok:

- On wróci. Wróci, jak tylko będzie mógł, Nils.

- Nie wiesz, gdzie może być?

Wzruszyła ramionami. Nie była tak pewna swego, jakby chciała pokazać. Nils dostrzegł to. Sądził, że zrozumiał.

- Jeśli Reijo odszedł, nikt cię o to nie będzie obwi­niał.

- Reijo nie odszedł ode mnie - zaprotestowała. - On wróci, Nils, nie wiadomo tylko kiedy. Powiedział: rok... - Nabrała powietrza. - Wróci, kiedy będzie mógł.

- Będziesz tu wtedy?

Raija nie odpowiedziała i umknęła wzrokiem przed jego spojrzeniem.

- Nie masz powodu, żeby uciekać - mówił dalej stanowczo. Musiał mocno się starać, aby utrzymać rę­ce na miejscu. Nigdy wcześniej myśl o tym, żeby ją objąć, nie była tak kusząca jak teraz.

- Nie powinnaś uciekać. Nie zrobiłaś niczego, cze­go miałabyś się wstydzić. Sklep spłonął nie z twojej winy. Nikt tak nie myśli. Uważamy, że należysz do nas. Jeśli Reijo nie wróci, nie masz się czego obawiać...

Przerwał, nagle zażenowany.

- Zawsze znajdzie się ktoś, kto się tobą zaopieku­je...

Nigdy wcześniej nie powiedział tego tak bezpo­średnio. Przed nikim jeszcze się tak nie odsłonił.

- Polubiliśmy cię. Stałaś się... jedną z nas. Jej odległy uśmiech zakłopotał go.

- Obawiam się, że się mylisz, Nils - odrzekła ła­godnie. - Oczywiście też was pokochałam. Ale jedną z was? Nie, Nils, nigdy taka nie byłam. W gruncie rzeczy zawsze byłam sama.

Zapatrzyła się w morze. Daleko, daleko, tam gdzie woda i niebo zlewają się ze sobą, bielał żagiel.

Nils dostrzegł go już wcześniej.

Zrozumiał niebezpieczeństwo i robił, co mógł, aby ją zatrzymać.

- Jedziesz? - spytał ponuro.

Raija nie odpowiedziała od razu. Nie mogła oderwać wzroku od białej plamki na niebieskim tle. Gdyby ogień nie był czerwony, powinien być jak morze: pie­niące się zielenią i wszelkimi odcieniami niebieskiego.

- Sądzisz, że powinnam? - spytała, wiedząc, że tyl­ko duma nie pozwala mu błagać ją o pozostanie.

- Nie sądzę, żeby Reijo wrócił - oznajmił przygnębiony. - Jest moim przyjacielem, ale nie sądzę, żeby wrócił. Ciężko przeżył to w Bergen.

- Wiedziałeś o tym?

- Nigdy o tym nie mówił. Nie bezpośrednio. Prze­kazywał to na inne sposoby. Nie, Raiju, on nie wró­ci. Odszedł od ciebie i jesteś wolna. Masz prawo żyć własnym życiem.

- Nigdy jeszcze nie czułam się tak zniewolona - mruknęła Raija, ale Nils udał, że nie słyszy.

- Liczę na to, że zostaniesz.

Skinęła głową. Nadal patrzyła na statek powoli wpływający do fiordu.

- Tak naprawdę już postanowiłaś - Nils nie mógł milczeć.

Raija zrozumiała, że Nils jest bardziej przenikliwy, niż sądziła.

- Tak, postanowiłam.

Zatopiła swe ciemnobrązowe oczy w jego oczach. Przez moment prawie zrozumiał motywy jej decyzji.

- Nigdy nie byłam jedną z was. To może nie bę­dzie lepsze, ale będzie inne.

- A jeśli Reijo jednak wróci?

- Powiesz mu wtedy, dlaczego i dokąd pojechałam - odparła Raija zdecydowanie. - Co oprócz tego mu powiesz, to twoja sprawa.

Był to tylko jeden statek. Gdy ludzie ustalili, któ­ry to wrócił, szybko domyślili się, dlaczego.

Nigdy dotąd ten sam rosyjski żaglowiec nie odwie­dzał ich dwa razy w czasie jednego rejsu.

Kręcili głowami, podśmiewali się i tylko dobrodusznie stwierdzali, że ona zawsze była jedyna w swoim rodzaju, ta Raija. Gdyby tylko jej mężowi wystarczyło rozumu, żeby to pojąć!

Raija pakowała się. Niemal do tego przywykła. Za każdym razem, gdy wyruszała w drogę, pozostawia­ła za sobą większość rzeczy. Zawsze podróżowała z małymi bagażami. Miała niewiele skarbów. Wspo­mnienia, na szczęście, nie zabierały miejsca.

Widziała, jak statek cumuje. Napełniło ją to nie­spodziewanie spokojem. Czekał na nią ocean, o któ­rym nic nie wiedziała. Przyszłość była nieznana, ale, o dziwo, nie martwiło jej to.

Spuszczono łódkę. Kilku mężczyzn wiosłowało w kierunku brzegu.

Raija weszła do domu, nie czekając, aż przybiją.

Oczekiwanie nie przyprawiało jej o dreszcze. To się po prostu działo.

Reijo nie wrócił.

Powiedziała to sobie.

Uznała to.

Nie bez bólu, oczywiście.

Oczy jednak pozostały suche. Łzy nie były dla niej.

Reijo wybrał. Nie miała prawa, aby osądzać jego ani jego decyzję.

Wystarczająco dużo jej poświęcił.

Pakowała się. Układała w porządne stosiki to, cze­go ona i dzieci będą tam potrzebować.

Na wschodzie jest zimno. Nie mogła zostawiać ubrań. Musiała zostawić coś innego. Te kilka książek Anttiego...

Długo gładziła ich zniszczone okładki. Już dawno brakło jej czasu na czytanie. Jednak znała w nich każ­de słowo, no i miały one dla niej specjalne znaczenie. Antti przywiózł te książki ze sobą z Finlandii. Kie­dyś czytała je z mozołem...

Niech zostaną. Właściwie należały bardziej do Reijo niż do niej. Antti traktował ją jak ojciec, ale jednak był rodzonym ojcem Reijo. Książki należały więc do niego.

Brosza od Mikkala nie zabrała dużo miejsca. Bran­soleta od Aleksieja też. Skórzany worek Kallego był po prostu potrzebny. A Reijo nigdy jej nic nie dał.

Świadomość ta dotarła do niej nagle i była gorsza niż zerwanie.

Nie pozostało nic na pamiątkę tego czasu, gdy by­li razem. Nie dawali sobie prezentów. To, co ich łą­czyło, było zbyt kruche.

Miała tylko świadectwo ich ślubu.

Zwinęła je w rulon i wsunęła pomiędzy ubrania.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi. Po­czuła się zawstydzona jak dziecko, wstała i wygładzi­ła fartuch.

Bracia nawet nie unieśli brwi, widząc skrzynię i worki na podłodze.

- Jedziesz?

Aleksiej zrobił krok do przodu, wyciągając ręce, ale zatrzymał się, nie dotknąwszy Raiji.

Dwie pary dziecięcych oczu śledziły go podejrzliwie.

- Jadę - odpowiedziała. - Jedziemy...

Aleksiej pokiwał głową. Zerknął szybko na dziew­czynki, które przybrały wobec niego postawę zdecy­dowanie wrogą. Chyba dopiero teraz zrozumiał zna­czenie faktu, że Raija miała dzieci. Gotową rodzinę, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sta­ła się jego własną.

Jewgienij mówił o tym, ale on bagatelizował to śmiechem.

Dzieci Raiji będą jego dziećmi, zapewniał buńczucz­nie. Teraz uprzytomnił sobie, że właściwie nie miał żadnego doświadczenia z dziećmi. Wspomnień z dzie­ciństwa nie mógł brać pod uwagę. Startował z czystej pozycji. Świadomość tego niemal go sparaliżowała. Stał na środku pokoju i czuł się niepewnie, ponieważ nie był przyzwyczajony, żeby jakaś sytuacja go prze­rastała. Zwykle panował nad tym, co się z nim działo.

- Przygotowałaś wszystko? - Jewgienij przerwał dręczącą ciszę.

Spokojnie usiadł przy kuchennym stole, opierając ręce o zniszczony blat. Przyciągnął do siebie spojrze­nia dziewczynek i w jakiś tajemniczy sposób wywołał w nich cień zaufania. Jego wrodzony spokój i poczu­cie bezpieczeństwa, które od niego bilo, podziałały na otoczenie.

Nawet Aleksiej się odprężył.

Raija usiadła na skrzyni. Podniosła Knuta z podło­gi, posadziła go sobie na kolanach i pogładziła jego jasną czuprynkę.

- Domem ktoś się będzie opiekował, dopóki nie wróci Reijo. Jeśli wróci - zdołała się uśmiechnąć. Wy­dawała się teraz równie pewna siebie jak Jewgienij. - Sklep to zamknięta historia. Mam jakieś długi, ale długo potrwa, zanim ktoś zażąda spłaty. Wtedy mnie tu nie będzie. Reijo pewnie też nie. To wszystko.

- Jeśli wróci - Jewgienij wypowiedział te słowa z naciskiem. - Nie chciałbym mieć na karku dyszące­go żądzą zemsty męża. Nie życzymy nikomu źle. Je­steśmy pokojowym narodem. Chcielibyśmy móc tu jeszcze kiedyś przypłynąć...

Raija unikała jego wzroku. Brat Aleksieja miał w sobie dużo z Reijo.

- Jeśli Reijo wróci, na pewno zrozumie - zapewni­ła cicho. - Zostawiłam mu wiadomość. Nie popłynie za mną.

Jewgienij nic nie odpowiedział. Pomyślał swoje, ale zatrzymał to dla siebie. Nadal wątpił, czy ta kobieta pasuje do jego brata, ale rozumiał, jak bardzo ten jej pragnął. Nie miał jednak złudzeń.

Nie sądził, by miało im się udać, ale milczał. Aleksiej był wystarczająco dorosły, aby decydować za siebie. Ra­ija także powinna wiedzieć, na co się porywa. On nie będzie przez całe życie grał roli starszego brata.

Raija i Aleksiej byli do siebie tak podobni, że nie­mal dla siebie stworzeni. Jednak życie spiętrzyło po­między nimi tyle przeciwności i wzniosło tak wiele trudnych do przejścia barier, że nie wierzył w przy­szłość tego związku.

- Pojedziemy do Reijo? - rozległ się dźwięczny głosik. Jewgienij nie zrozumiał słów, ale domyślił się sen­su, słysząc imię tego, który odszedł od Raiji.

Zobaczył właśnie jedną z tych niebosiężnych barier.

- Nie, Maju, nie jedziemy do Reijo.

Dwie głębokie bruzdy pojawiły się pomiędzy brwiami małej. Była tak podobna do Mikkala, że Ra­iji ścisnęło się serce.

- Reijo pojedzie z nami?

Matka znów potrząsnęła głową.

- Jedziemy bez Reijo. On odszedł. Już nie wróci.

- Kłamiesz!

Maja poderwała się w gniewie. Kopała skrzynię, na której siedziała Raija. Małe piąstki biły matkę po ko­lanach.

- Kłamiesz, kłamiesz, kłamiesz!

Znów zareagował Jewgienij. Dwie silne dłonie uniosły małą z podłogi. Jej nóżki nadal rozdzielały kopniaki. Mężczyzna bez wysiłku trzymał ją z dala od siebie i przez moment takie latanie w powietrzu nawet jej się spodobało. Posadził w końcu dziewczyn­kę na stole i przytrzymał, żeby się nie zsunęła.

- Reijo wróci - mówiła Maja pewna swego. - Wró­ci. Musi wrócić.

Raija nic nie odpowiadała.

- Reijo wróci na pewno - powtarzała dalej mała. - Ja na niego zaczekam.

Miała cztery lata i nic na świecie nie zdołałoby zmienić jej zdania.

- Chcę do Reijo.

Raija zebrała resztki cierpliwości.

- Nie wiem, gdzie jest Reijo. A ty jesteś za mała, żeby sama tu zostać. Jedziemy wszyscy.

- Maja nie.

- Nie wiadomo, czy on w ogóle wróci.

- Wróci - odrzekło dziecko z niezachwianą wiarą.

- To może długo potrwać.

- Maja chce być z Reijo.

Raija usłyszała głos z dalekiej przeszłości: „Poświęcisz swoje dziecko...”

To nie może być prawda!

- Maja jedzie razem ze wszystkimi - powiedziała Raija stanowczo, ucinając dalszą dyskusję.

Odsunęła od siebie cień myśli, że mogłaby jej ustą­pić. Mogłaby ją zostawić. Ludzie w osadzie chętnie by ją przyjęli. A Reijo przecież kiedyś wróci.

Maja zawsze była bardziej dzieckiem jego niż jej i Mikkala.

Była w tym odrobina zazdrości.

Bolesna tęsknota...

Ale nie mogła.

Dzieci były jej. Żadnego nie mogłaby opuścić i żyć ze świadomością, że któreś zostawiła.

- Jedziemy wszyscy razem.

Stanowili dziwny pochód. Ubrani z cudzoziemska Aleksiej i Jewgienij nieśli pomiędzy sobą skrzynię oraz po worku na ramieniu.

Potem Elise, z ciasno splecionym warkoczem spły­wającym po plecach. Szła ze spuszczoną głową tak powoli, jak tylko mogła. Miała nadzieję, że może jesz­cze stanie się coś, co opóźni to wydarzenie, które wy­wróci jej świat do góry nogami.

Jeżeli będzie stawiała małe kroki, może Raija zdą­ży zmienić zdanie. A może ona, Elise, się obudzi i to wszystko okaże się snem...

A może właśnie wróci Reijo i wszystko będzie jak kiedyś, dawno, dawno temu.

Zanim nie popłynął do tego Bergen...

Elise niosła Knuta, który nic nie rozumiał z tego, co się dzieje i uśmiechał się do każdego, kogo zobaczył.

Tylko Elise i Maja rozumiały.

Maja siedziała na schodach domu.

Wyrwała się Raiji i popędziła z powrotem. Elise myślała, że chciałaby być równie odważna, ale nie śmiała. Przecież nie była rodzonym dzieckiem Raiji. Zawsze istniała możliwość, że Raija rozzłości się na nią i zostawi. Mai by nie zostawiła. Dlatego Elise nie odważyła się na taki protest, chociaż pragnęła tego z całego zbolałego serca.

Ostatnia szła Raija z Idą na rękach.

Serce miała ciężkie jak ołów, a twarz jak zastygłą maskę.

Śledziło ich wiele spojrzeń. Nikt nic nie powie­dział, ale twarze zdradzały więcej niż słowa. Były bar­dziej szczere. Nie rozumieli co prawda, dlaczego Reijo odszedł, ale tym bardziej nie rozumieli, dlaczego ona podjęła taką decyzję.

Pojmowali tylko, że odwróciła się od nich plecami. Mogliby się przecież nią zająć nie gorzej niż jakiś Ru­sek.

Tego nie mogli jej wybaczyć.

Raija nie była w stanie się obejrzeć. Nie mogła sprawdzić, czy Maja idzie za nimi, czy uparcie siedzi na schodach. Nie mogła się odwrócić, zanim nie do­tarła do łódki czekającej wśród kamieni wybrzeża.

Aleksiej i Jewgienij wrzucili jej bagaże do łódki. Tak rozpoczęła nowe życie.

Raija ukrywała twarz za dzieckiem. Nikt nie zo­baczy, co czuje.

Maja nie szła za nimi.

Nadal tkwiła nieruchomo pod domem.

Raija z trudem przełknęła ślinę. Co takiego zrobiła temu dziecku, które przecież tak kochała, jeszcze zanim się urodziło?

Dlaczego nigdy nie potrafiła nawiązać z Mają kontak­tu? Przecież niczego bardziej nie pragnęła niż jej dobra.

- Mam po nią pójść? - spytał Aleksiej niezbyt za­chwycony tą perspektywą.

- Sama pójdę - szybko odpowiedziała Raija. Powstrzymała ją Ida. Była ciężka i protestowała głośno, gdy matka próbowała ją komuś oddać.

W brązowych oczach Aleksiej a pojawił się niepo­kój. Nie takie sceny widział w swoich marzeniach...

Poszedł Jewgienij.

Ludzie z osady wytężyli wzrok. Dobrze pamiętali, że to ten silnie zbudowany Rosjanin podpalił sklep. Milcząc obserwowali, jak usiadł na schodkach obok ciemnowłosej dziewczynki. Widzieli, że patrzył na morze i mówił coś w języku, którego dziecko nie ro­zumiało, ale zapewne tonem pełnym ciepła.

Samotna, nastroszona mała dziewczynka wciągnę­ła kolce. Powoli, prawie niezauważalnie przesunęła się odrobinę w kierunku mężczyzny.

Nie patrzyła na niego. Nie mówiła do niego. Zresz­tą by nie zrozumiał.

Mówił dziwnie, ale udało mu się wypełnić lukę po Reijo.

Jego głos brzmiał jak głos Reijo.

Wcale nie wyglądał jak on, ale go przypominał.

Wbrew swojej woli Maja zaufała mu.

Mała, miękka rączka wśliznęła się w jego dużą.

Jewgienij odwzajemnił zaufanie, ściskając ją lekko i puszczając.

Długo siedzieli w ciszy. W końcu Jewgienij wstał. Napotkał jej pytający wzrok.

Maja spojrzała w oczy bardziej brązowe niż jej własne. Popatrzyła na statek. Nigdy jeszcze nie była na tak wielkiej łodzi.

Aż się paliła, aby spróbować czegoś nowego. Pły­nięcie takim statkiem byłoby czymś nowym i podnie­cającym.

Miałaby co opowiadać Reijo.

Spojrzała na wyciągniętą ku niej dłoń, wstała i da­ła się zaprowadzić w stronę łódki.

Serce Raiji wróciło na miejsce. Nie rozumiała, jak Jewgienij sprawił ten cud, ale wiedziała, że na wieki będzie mu wdzięczna.

Nie oglądała się za siebie, gdy poprzednio wyru­szała w drogę, nie zrobiła tego i teraz.

Wyprostowana usiadła w łódce i otworzyła nową kartę w księdze swego życia.

Była w drodze na wschód.

9

Przygoda wkrótce straciła swój blask. Jej złoty po­łysk zblakł i stała się bura jak samo morze.

Wiatr delikatnie poruszał żaglami, jakby próbując sił i lekko popychając niezgrabny statek. Raija, prze­wieszona przez burtę, wymiotowała. Czuła, że jest bladozielona.

- Źle?

- A na co, do diabła, to wygląda? - prychnęła Raija. Opamiętała się jednak. Jewgienij nie pytał po to, żeby z niej drwić. Pokiwała głową zawstydzona. - Zgadnij!

Stanął obok niej przy burcie. Raija wiedziała, że na pewno jest bardzo zajęty. Był kapitanem. Miał tysiąc rzeczy do przypilnowania. Mimo to poświęcał jej czas.

- Nigdy nie lubiłam morza - zdążyła wyjaśnić, zanim nowy skurcz żołądka nie pozbawił jej reszty śniadania.

Nic nie odpowiedział. Uśmiechał się tylko lekko jak zwykle.

Jewgienij nie miał tak szerokiego ani zawadiackiego uśmiechu jak młodszy brat, ale to niewielkie podcią­gnięcie jednego kącika ust sprawiało, że wyraz jego twa­rzy, zwykle obojętny, stawał się od razu ludzki i ciepły.

- Pochodzisz z głębi lądu? - spytał, opierając się przedramionami o burtę. Dłonie złożył jak do modli­twy. Raija pomyślała, że modli się o pogodę.

- Nigdy nie widziałam morza, zanim nie przyby­łam do Norwegii - wydyszała. - Świetnie obyłabym się bez tego widoku... - dodała.

- Ja też składałem daninę Neptunowi przez pierw­sze cztery czy pięć rejsów.

Raija nie wierzyła mu.

- To przejdzie - zapewniał, uśmiechając się nadal bez szyderstwa - zależy tylko, czy podejmiesz tyle prób, że­byś zdołała to pokonać...

- Mogę przysiąc, że żadnej - zapewniła Raija z przekonaniem. - Nienawidzę statków. Nienawidzę łodzi. Nienawidzę morza...

- Nawet żadnej wyprawy z powrotem na zachód?

Raija oderwała wzrok od fal przy burcie. Podnio­sła głowę na tyle, żeby dostrzec wybrzeże przed nimi. Szare, omywane przez tysiąclecia falami skały i kamie­nie. Wywiane wiatrem i pokryte warstwą soli.

Tę Norwegię porzucała.

A na południu były płaskowyże porośnięte chrzęszczącymi porostami. Były leniwie pasące się stada reniferów. Jeziora o czystej wodzie, w której pływały tłuste ryby. Dojrzałe, złociste maliny moroszki, niebiańsko rozpływające się w ustach. Tam był wiatr, łagodny w letnie noce, a zabójczy zimą, gdy noc panowała także w dzień.

Jej Norwegia.

Jej kraj.

Także taką Norwegię porzucała.

Znów czuła, jakby miała serce z ołowiu. Powinna patrzeć na wschód, na wschód. Tam była jej przy­szłość.

- Nie. Żadnej wyprawy na zachód - odpowiedzia­ła twardo, ucinając dalsze rozważania. Odrzuciła przecież wszelkie powiązania z tym, co było jej do­tychczasowym życiem.

- Dzieci śpią?

- Ida i Knut tak.

Raija nie przypuszczała, żeby Maja i Elise spały. Dla nich była to czarodziejska wyprawa. Nie wspo­minały ani słowem o tym, co porzuciły.

W ich nowym świecie było tyle rzeczy do odkry­cia, że nie marnowały czasu na tęsknoty. To, że wszystko w tym nowym otoczeniu owiane było aurą niebezpieczeństwa, tylko je przyciągało.

Raija już dawno przestała próbować im czegokol­wiek zabraniać.

Załoga statku miała oko na te dwie psotnice. Mary­narze lubili dzieci. Oczywiście, nie byli zachwyceni, że kapitan i jego brat ciągnęli za sobą kobietę z gromadą bachorów. Wiadomo przecież, że kobieta na pokładzie może przynieść nieszczęście. Żadnego też prawdziwe­go wilka morskiego nie łapią za nogawki jakieś malu­chy. Jednak nie okazywali tych uczuć wobec dzieci.

Jeżeli któraś ciekawska dziewczynka stanęła obok brodatego kolosa i zadała pytanie w języku, z które­go rozumiał jedynie kilka słów, okazywał cierpli­wość. Zakasywał rękawy koszuli, czapkę odsuwał na tył głowy i podnosił małą, żeby lepiej mogła widzieć to, co ją interesowało. Tłumaczył jej wszystko w swo­im języku, ale dziecko jakby go rozumiało.

Wspólny język nie był niezbędny w nawiązaniu kontaktu.

Maja i Elise zaskarbiły sobie szczególne miejsce w przesyconych solą sercach marynarzy.

Co do Raiji nie byli zgodni.

Część z nich widziała w niej dzielną kobietę, któ­ra wszędzie umiała stworzyć dom, do którego każdy by chętnie wracał.

Inni nie mieli o niej tak wysokiego mniemania. Ro­zumieli jednak, dlaczego Aleksiej tak bardzo nalegał, aby po nią popłynąć. Wymieniali pomiędzy sobą jed­noznaczne uwagi, które także dotyczyły kapitana. Stracił rozsądek, od kiedy ta kobieta stanęła na po­kładzie, to było pewne. Nie był już tym samym, twar­dym mężczyzną, do którego przywykli.

- Nie widzisz się często z Aleksiejem... Jest ci przykro? Raija wzruszyła ramionami.

- On pracuje. Jestem tego świadoma. Nigdy nie są­dziłam, że będę go miała bez przerwy tylko dla sie­bie. Widzę za to ciebie - uśmiechnęła się.

Odwzajemnił jej uśmiech.

- Mam nadzieję, że nie uważasz, że się narzucam. Raija popatrzyła na niego osłupiała.

- Narzucasz się? Przecież, poza dziećmi, tylko z to­bą i Aleksiejem mogę tu porozmawiać. Jak możesz tak mówić?

Rzucił wymowne spojrzenie na grupkę mężczyzn pracujących na dziobie. Jewgienij czuł, że już długo są obserwowani przez marynarzy. Wiedział, że każdy ich gest czy krok został zauważony i że będzie dysku­towany jeszcze długo potem. Nie ma bardziej roman­tycznego narodu niż Rosjanie. Albo obdarzonego buj­niejszą wyobraźnią, dodał w myślach.

- Może tego nie wiesz - zaczął, ale się poprawił: - na pewno nie wiesz, ale część mojej załogi wcale nie wierzy, że wyjdziesz za mąż za Aleksieja.

- A co innego skłoniłoby mnie do tej okropnej po­dróży?!

Jewgienij skrzywił się i odwrócił od niej wzrok. Rozmowa z kobietą nigdy nie przychodziła mu łatwo, a co dopiero z kobietą takiego rodzaju jak Raija.

- Wyobrażają sobie, że jesteś tu dla wspólnej... ra­dości mojej i Aleksieja.

Gniew zapanował nad mdłościami. Raija spojrzała tak ostro na biednych matrosów, że jak jeden mąż odwrócili wzrok.

- Wspólną dziwką dla was? - spytała wprost tonem nie wróżącym nic dobrego.

Jewgienij tylko przekazał to, co krążyło wśród za­łogi, jednak poczuł się nagle postawiony w jednym sze­regu ze swymi podwładnymi i tak samo oskarżony.

Raija z całych sil starała się opanować. Z biegiem lat coraz lepiej jej to wychodziło.

- Kto, u diabła, miałby się przejmować tym, co są­dzi gromada brudnych i nieokrzesanych gburów! - prychnęła w końcu i wstrząsnęła głową. To ten gest przekonywał wielu, że jest dumna i uparta. - Niech sobie sądzą, co chcą! Może choć te myśli dostarczą im trochę przyjemności - dodała uszczypliwie.

Dyskretnie odetchnął z ulgą.

- Uważałem, że powinnaś o tym wiedzieć. I pamię­taj, że możesz mi ufać.

- Zawsze tak czułam - zapewniła Raija i szybko pogłaskała go po policzku.

Gest nie przeszedł niezauważony.

- Dlaczego miałabym ci nie ufać, Jewgienij? Jesteś przecież starszym bratem Aleksieja. Opowiedział mi, ile dla niego znaczysz. Chciałabym, abyśmy też mogli czuć coś takiego. Że będziesz moim jakby starszym bra­tem. Rzadko kiedy ktoś zajmował się mną w ten spo­sób. Nie mam rodziny... A teraz mam tylko was dwóch.

Jewgienij poczuł się szczęśliwy w imieniu brata. Przed­tem był trochę podejrzliwy w stosunku do tej cudzo­ziemki. Nie myślał o niej zbyt przychylnie. Teraz zaświ­tała mu nadzieja, że może jednak bratu uda się stworzyć z nią dom, którego tak im brakowało po śmierci matki.

- Musiałem cię tylko zapewnić, że nie miałem wo­bec ciebie zamiarów, które by nie były... przyzwoite.

Te słowa sprawiły, że Raija uśmiechnęła się mimo woli. Ciekawy typ z tego brata Aleksieja. Czasem przypominał jej Reijo, a czasem myślała, że nie zna­ła wcześniej nikogo takiego jak on: chłopca i zarazem władczego mężczyznę. Kogoś, kto nie bał się odsło­nić żadnej ze stron swej osobowości.

- Może to powiesz twoim marynarzom - zapropo­nowała lekko.

- Pomyśleliby, że wypiłem za dużo kwasu, no i mieliby już pewność, że z tobą spałem.

Skrzywiła się, słysząc nazwę ich narodowego napoju. Opowiadano jej, że robi się go z żyta, jęczmienia i psze­nicy zmieszanych ze słodem i przyprawionych według uznania. Żadna z jego odmian jej nie smakowała.

- Czy Aleksiej wie o plotkach?

Niepokój, który poczuła, odmalował się także na twarzy Jewgienija.

- Raczej tak - przyznał niechętnie.

- Nie rozmawiał o tym z tobą? Jewgienij zaprzeczył.

- On jest w stanie zrobić wszystko dla tych, któ­rych kocha. Trochę mnie to niepokoi. Mam nadzie­ję, że nie upije się przy następnym postoju. Tu na po­kładzie nie ma się siły na emocje. Praca jest zbyt cięż­ka. - Uśmiechnął się prowokująco. - Co pewnie za­uważyłaś...

Raija stłumiła uśmiech. O, tak, zauważyła. I wła­ściwie nie wiedziała, czy ją to smuci, czy cieszy.

- Może mi się uda zorganizować to tak, że w nie­dzielę zakończymy handel. Wtedy nie będzie pil. Dzię­ki temu unikniemy awantur, jakie mógłby wszcząć.

Niedziela była absolutnym świętem dla Rosjan, na­wet gdy przebywali za granicą z dala od swoich. Nie pracowali wtedy i nie pili alkoholu.

- Mógłbym też się postarać, żebyście mogli spędzić ze sobą trochę czasu - zastanawiał się Jewgienij na głos, okazując swą romantyczną stronę. - A może choćby zaraz? Mogłabyś zaparzyć herbatę w mojej kajucie, a ja bym podpowiedział swemu choremu z miłości bratu, dokąd ma pójść...

- Nie przesadzaj - zaśmiała się Raija. - Niech wszystko toczy się w sposób naturalny. Nie powinie­neś nam niczego ułatwiać.

Ściągnęła usta znacząco, dodając:

- Aleksiejowi dobrze zrobi, jeśli włoży odrobinę wysiłku w osiągnięcie tego, czego pragnie. Tylko roz­pieszczeni chłopcy dostają cukierki prosto do buzi od razu, gdy o to poproszą...

- Według mnie on nie ma pojęcia, jaki skarb wpadł mu w ręce - stwierdził Jewgienij.

- Może i nie - przyznała Raija słodko. - Jeszcze nie. Ale z czasem się dowie.

Później Raija nie była pewna, czy Jewgienij zaprze­stał zabawy w Amora, czy jednak pociągnął za sznur­ki, których nie zauważyła.

Gdy pytała, czy Aleksiej zasłużył sobie u brata na spe­cjalne względy, zdawał się nie rozumieć, o co jej chodzi.

Aleksiej po prostu nagle miał dla niej więcej czasu. A potrzebowała towarzystwa. Dni ciągnęły się w nie­skończoność. Noce często spędzała bezsennie.

Dysponowała kajutą Aleksieja. Była większa niż kajuty członków załogi i mogły w niej spać wszyst­kie dzieci. Sam Aleksiej spał w kajucie Jewgienija, która była największa na statku.

Rozwiązanie było praktyczne, lecz nie dawało im zbyt wiele okazji do prywatności.

Raija stanowczo odmawiała Aleksiejowi wejścia do swej kajuty i równie stanowczo dzielenia z nim łoża w tym samym pomieszczeniu, w którym spał jego brat. Nadal jeszcze była wstydliwa. Nadal ustanawiała granice.

Poza tym dawałoby to jeszcze więcej powodów do plotek, które i tak kwitły na pokładzie.

Za każdym razem, gdy rozmawiała z Jewgienijem, wymuszała na nim niechętnie składany raport.

W jedną z takich bezsennych nocy, po godzinach męczącego przewracania się z boku na bok, skapitu­lowała. Równe oddechy dzieci nie były w stanie jej uśpić. Kołysanie i odgłos fal uderzających o burtę tyl­ko pogarszały sprawę.

Ubrała się, zarzuciła chustę na głowę i ramiona i wyszła cicho na pokład. Było zimno, ale nie zwra­cała na to uwagi. Pogoda była dobra, płynęli w stro­nę lądu, jako że zamierzali przybić tam za kilka dni. Na jeden z ostatnich postojów przed Rosją.

Nie chciała się rozczulać, ale myśl o tym, jak nie­daleko była tego całkiem obcego kraju, wywołała łzy. Nie była ich w stanie zatrzymać, choć nie zamierza­ła płakać, opuszczając Norwegię, w której nie zazna­ła zbyt wiele szczęścia.

Panowała cisza. Marynarze pracowali w systemie wacht. Ktoś spał w dzień, ktoś inny w nocy. Każda koja była zawsze wykorzystana. Warunki życia zało­gi przyprawiały Raiję o dreszcze, ale rozumiała, że i tak mieli tu lepiej niż na większości statków.

Jedzenie było monotonne. Głównie ryby i razowy chleb. No i kwas, który pili przy każdej nadarzającej się okazji.

Kajuty były małe i ubogie. Nie mieli pościeli, ra­czej grube płótno i odwieczny samodział.

Aleksiej twierdził, że to jest jeden z lepszych statków. Wynagrodzenie ludzie dostawali dobre, chętnie pływali z Jewgienijem, bo wiedzieli, że dobrze traktuje załogę.

Raija wierzyła w to.

Unikała marynarzy. Kilku siedziało właśnie na po­kładzie i zaintonowało nastrojową pieśń. Cofnęła się w cień, tak aby jej nie zauważyli, zwłaszcza że świe­cił księżyc w pełni.

Słyszała już tę piosenkę. Nie znała dokładnie słów, ale wiedziała, że mówi o miłości młodych, która źle się skończyła.

Miała nadzieję, że jej i Aleksiejowi nie wywróży te­go samego.

Tym razem chciała, żeby się udało. Żeby przetrwało. Postanowiła o to walczyć. Nie będzie biernie czekała, ale będzie walczyła pazurami.

Postanowiła, że będzie szczęśliwa.

Żegluga nadal nie sprawiała jej przyjemności, ale gdy wychyliła się najdalej jak mogła i obserwowała ciemne siły czające się w zimnych głębinach, ze zdu­mieniem stwierdziła, że księżyc sprawił rzecz niewia­rygodną: uczynił morze pięknym. Jego światło kładło się błyszczącym kobiercem na powierzchni, tworząc cudowny obraz.

Raija wstrzymała oddech i poczuła, jak jej ciało po­krywa gęsia skórka. Z chłodu. A może i od tej melan­cholijnej pieśni rozlegającej się na pokładzie. Miała niezwykle dużo zwrotek, jak to rosyjskie pieśni. Lu­bił muzykę ten naród, który miał się stać jej narodem.

- Nie powinnaś być sama w taką noc - rozległ się za nią ciepły głos.

Schludnie ubrany Aleksiej stał w swobodnej pozie, na wpół ukryty w cieniu, i patrzył na nią.

Raija uświadomiła sobie, że musiał już tak stać dłu­go, niezauważony.

Czy to był zły znak?

Co jej się stało, że szuka znaków? Już dawno ich nie potrzebowała.

Wierzyła sobie. Musiała. Miała tylko siebie.

- Powinnam spać w taką noc?

Nid zgodził się z nią. Podszedł cicho, objął ją w ta­lii i przytulił policzek do jej policzka.

Poczuła puls Aleksieja. Powoli ogarniało ją ciepło jego ciała.

Nie zachęcaj go!” ostrzegł ją wewnętrzny głos. Głos, który można było tak łatwo zlekceważyć.

Wszystko zostało jakby dla nich stworzone: jasny księżyc, przyjazne fale, piosenki płynące jedna po drugiej z pokładu. Marynarze prześcigali się między sobą, śpiewając coraz piękniej.

Raija odprężyła się i oparła o Aleksieja plecami. Czuła dokładnie jego ciało. Podobało jej się to. Roz­koszowała się tym.

Fakt ten nie wzbudził w niej najmniejszego poczu­cia wstydu, a jedynie radość.

Byłoby źle, gdyby miało być inaczej. Gdyby podą­żyła na wschód z mężczyzną, który zapewniałby jej tam tylko dom i utrzymanie. To na pewno nie było­by w porządku.

A tak - było.

- Jewgienij jest wyrozumiały w stosunku do ciebie - powiedziała z trudem. Usta Aleksieja, błądzące po jej szyi, sprawiły, że zaschło jej w gardle.

Przesunął ustami po policzku Raiji, odgarnął jej włosy i dotknął delikatnie ucha.

Noc była coraz zimniejsza, ale Raiji wydawała się nieznośnie gorąca.

- On ma do mnie zaufanie - odrzekł cicho zachryp­niętym głosem. Drżały w nim ukryte pragnienia. - Ja jestem kapitanem, gdy on śpi. A on, gdy śpię ja.

Raija nie zauważyła pełnej oczekiwania, znaczącej pauzy. Nie chciała jej zauważyć. Powiedział wreszcie wprost:

- Jewgienij jest na mostku, Raiju. Mam kajutę tyl­ko dla siebie aż do rana...

A więc nadszedł ten moment. Bała się? Myśli kłę­biły jej się w głowie, nie była pewna. Od czasu Reijo nie spała z żadnym mężczyzną. To było dawno temu. Tak dawno, że sama myśl, iż będzie blisko z innym człowiekiem, przerażała ją. To była gra, w której ofia­rowywało się siebie, i nie wiadomo było, ile się w za­mian otrzyma. Tego nie można przewidzieć z góry.

Stopy miała ciężkie.

Czyżby czekała?

Czy to dlatego nie mogła zasnąć? Dlatego wyszła na pokład?

Czuła się tak dziwnie niepewna!

Odbicie księżyca w falach jakby ją prowokowało.

Aleksiej pieścił jej policzek. Jego palce były stwo­rzone do pieszczot: długie, szczupłe, pełne czułości. Był czujnym słuchaczem języka jej ciała.

- Trochę się boisz? - spytał. - Trochę się mnie bo­isz, moja Raiju?

Raija zamrugała. Pieśni stały się częścią nocy. Gło­sy śpiewających marynarzy stopiły się z tą księżyco­wą porą.

Raija była pełna niepokoju, wątpliwości i... pożą­dania. Walczyła jednak ze sobą zaciekle.

Nigdy wcześniej nie czuła się tak nielojalna. Tak nie w porządku.

Nie zrobiłam niczego niewłaściwego, pomyślała przez moment.

Żyła, i może to było grzechem.

Poddanie się namiętności oznaczałoby odsunięcie wstydu na bok. Zapomnienie o tych ramach, w któ­re chciał ją wtłoczyć świat. Zapomnienie tego, jak ją wychowano. Porządku i podporządkowania. Niech tam, nikomu nie była niczego winna! Zapłaciła za to, co dało jej życie. Więcej niż inni ludzie. Nie zrobiła jeszcze niczego, czego miałaby się wstydzić.

- Tak, Aleksiej - odpowiedział; wreszcie i odprę­żyła się. Pozwoliła sobie na cieszenie się bez wstydu jego bliskością. - Jesteś dla mnie jak ktoś nowy - wy­znała. - Spędziliśmy ze sobą zaledwie jedną noc. Noc, którą nazwaliśmy zaczarowaną. Była zakazana. Chwila trwała tak krótko.

- Zacznijmy teraz na nowo - wyszeptał. Był po chłopięcemu intensywny. Nie przemilczał niczego. Pod powierzchnią żarzyły się węgle. Więcej uczuć niż ta fala, którą ją teraz obmywał. Chciał więcej, chciał, aby zalał ich ocean.

Był nieodrodnym synem swego romantycznego narodu.

Na skórze ramion Raiji znów pojawiła się gęsia skórka. Z chłodu nocy. Z oczekiwania.

Odwróciła się gwałtownie ku Aleksiejowi. Zarzuci­ła ręce na jego mocny kark i ukryła twarz na jego pier­si. Miło pachniał, co było trudne do osiągnięcia po dniach i tygodniach na morzu. Postarał się jednak, mi­mo że pewnie był zmęczony po długim dniu pracy.

Takie drobiazgi cieszyły ją. Oznaczały, że był wrażliwy na potrzeby innych.

- Zróbmy to - usłyszała swój głos. Wszelkie zaka­zy runęły i zatonęły w bezdennym morzu. - Weź mnie tam, weź mnie do kajuty Jewgienija!

Kajuta kapitana zawsze jest największa i najlepsza na statku. Ta była przyjemna. Miała w sobie coś z sa­mego gospodarza. Przypominała dom.

Urządzona była na obcy Raiji sposób, ale podoba­ła jej się. Poznała do głębi ludzi wielu kultur i nauczy­ło jato, że na świecie nie ma jedynej słusznej kultury.

Przy jednej ścianie znajdowały się dwie koje. Jew­gienij tłumaczył kiedyś, że poprzedni kapitan często zabierał ze sobą w rejs rodzinę, a ponieważ jego żo­na była gruba jak beczka, wymagała osobnej alkowy.

Kolorowe, tkane zasłony oddzielały ją od reszty kajuty.

Pod inną ścianą stało biurko Jewgienija zasłane ma­pami i książkami. Aleksiej z dumą w głosie powie­dział, że on i brat wyróżniali się spośród większości marynarzy tym, że umieli czytać, pisać i odczytywać mapy morskie. To także sprawiało, że byli lepszymi żeglarzami. Tłumaczyło to fakt, że Jewgienij został kapitanem pomimo młodego wieku.

Wzdłuż kolejnej ściany biegły półki wypełnione obrusami i serwisami równie pięknymi jak te, z któ­rymi Raija miała do czynienia jako żona wójta w Al­cie. Rosyjski kapitan żaglowca posiadał równie wspa­niałą porcelanę i szkło.

Ponad szafkami wisiała ikona z Madonną i Dzie­ciątkiem Jezus, namalowana intensywnymi kolorami, ze złotymi aureolami i złotymi akcentami w szatach. Gdy Raija zobaczyła ją po raz pierwszy, aż zamarła w podziwie. Ten stylizowany obraz przedstawiający matkę z dzieckiem wprost zachwycał, mimo że nie był ani naturalny, ani wierny. Któż by jednak oczekiwał, że osoby boskie będą przypominać zwykłych ludzi?

Nawet dla Raiji, która nie była wierząca bez za­strzeżeń, ikona stała się czymś świętym. Choćby dla­tego, że zarówno Aleksiej, jak i Jewgienij żegnali się za każdym razem, gdy obok niej przechodzili. Za­wsze, gdy Jewgienij był w kajucie, zapalał lampkę oliwną przed ikoną.

Złocisty blask dodawał jej jakby nieziemskiego ko­lorytu.

Na szafce obok koi znajdował się mosiężny rukomojnik, czyli umywalka. Składał się ze zbiornika na wodę, kranu i rodzaju półmiska, w którym się myło. Wszystko lśniło wypucowane.

Największy jednak skarb stanowił srebrny samowar.

Nie trzeba go było stawiać na ogniu, gdyż przez zbiornik z wodą przechodził cylinder napełniany ża­rzącymi się węglami, które ogrzewały wodę i czajni­czek z esencją. Nadawał się na morskie podróże. O ile Raija dobrze zrozumiała, w rzadko którym rosyjskim domu nie było samowaru.

Do tego obcego, tajemniczego świata wprowadzał ją Aleksiej.

Paliła się tylko jedna lampa, stojąca przy jego koi.

Wiedział, że Raija zachwyca się ikoną, ale nie mógł zdobyć się na zapalenie przed nią lampki.

Sprawy cielesne i sprawy duchowe wykluczały się nawzajem, tak został wychowany.

Posprzątał. Zasłona przy jego koi była odsłonięta. Na posłaniu rozpostarł świeże prześcieradła. Pomię­dzy nim a Raiją nie mogło być nic nieczystego, ani dosłownie, ani w przenośni.

Gdy drzwi się za nimi zamknęły, magia zaczęła działać. Dotychczas dni płynęły podobne jeden do drugiego. Byli w drodze, i to znaczyło ich każdą go­dzinę. Mało się widywali. Statek stanowił zamknięty świat, a ona była w nim jedyną kobietą. Trudno na­zwać tę sytuację normalną, nie sprzyjała temu, by się dobrze poznali. Musiały istnieć wątpliwość i źdźbło niepewności. Jednak, gdy znaleźli się sami, zaurocze­nie nadal działało. Niemal iskrzyło między nimi.

- Masz ogień we włosach - powiedziała Raija z uśmiechem, dotykając loków Aleksieja. Stał przed lampą i dlatego włosy przybrały złocisty odcień, choć zwykle były po prostu jasnobrązowe.

Tak właśnie powinna działać magia.

- Jestem ogniem - powiedział, trwając nieruchomo. Pozwolił, aby ona ustanawiała tempo.

Jego uczucia były oczywiste dla nich dwojga. To dla niej ta sytuacja była nowa. Znajdowała się w dro­dze do obcego świata.

Raija uwierzyła mu. Pod dłońmi czuła jego gorącą skórę. Nie mogła nasycić się jej dotykiem. Dopiero wtedy zrozumiała, jak bardzo sama była przemarz­nięta. Jak chłodna stała się ta strona jej natury. Od­sunęła instynkty tak daleko, jak tylko mogła.

Zamroziła je.

Teraz potrzebowała czasu, aby odtajały. Musiała je wywołać.

Delikatnie, jak gdyby czyniła to po raz pierwszy, zaczęła rozpinać jego koszulę. Palce jej drżały, to by­ło trudne, ale on jej nie pomagał. Ona zresztą tego nie chciała. Właśnie to lubiła u niego: że rozumiał.

Nie chciała, żeby wszystko potoczyło się za szyb­ko. Żeby skończyło się, zanim naprawdę się zaczęło.

Aleksiej miał na sobie spodnie z miękkiej, garbo­wanej skóry. Opinały ciasno jego biodra, zostawiając małe pole do popisu dla wyobraźni.

Raija trzymała wzrok na wysokości jego klatki piersiowej.

Nawet gdy wyciągała mu koszulę ze spodni, nie pa­trzyła tam, gdzie były ręce. Jej dłonie przebiegały po jego nagim torsie jak dłonie niewidomej. Nawet za­mknęła oczy dla wzmocnienia wrażenia. Najpierw mia­ły poczuć dłonie, dopiero potem mogły patrzeć oczy.

Szerokie barki, twarde muskuły pod skórą, wraże­nie, gdy napinały się pod jej pieszczotliwym doty­kiem, ciepło jego ciała, zapach...

Gdy jej dłonie napotkały miękką skórę spodni, przysunęła się bliżej. Palce zwiedziły skórę jego ple­ców, zanim nie zdarła z niego koszuli.

Jego ramiona drżały, ale panował nad sobą.

To ona nadawała tempo.

Ciasno obejmując go ramionami w pasie, przytuli­ła się mocno do niego.

Podniosła ku niemu twarz. Uśmiech miała niepew­ny i ostrożny, a w oczach szczęście i zdziwienie tym, że naprawdę mogła znów czuć ten wszechogarniają­cy żar i namiętność.

Wargi się rozchyliły, język zwilżył szybko pełną dolną wargę jak wieczorna rosa polne kwiaty. Raija wspięła się na palce. Musiała tak zrobić, żeby dosię­gnąć jego ust. Dopiero gdy dotknęła jego warg, po­chylił się nad nią i objął ramionami.

Pocałunek wyzwolił coś w Raiji. To, co było zaplą­tane, rozwiązało się.

Usta i język Aleksieja pieściły ją. Nie kłamał: on był ogniem.

Jego uścisk stał się mocniejszy. Solenne postano­wienie, że to ona nadaje tempo, wzięło w łeb.

Aleksiej nie chciał dłużej czekać. Czekał już wy­starczająco długo.

Położył jedną dłoń na jej karku, palce wplótł we włosy. Usta pragnęły więcej i otrzymały to. Odpowie­działa na jego pożądanie takim samym ogniem, jaki trawił jego ciało.

Jego usta chciały całować. Obsypać ją dowodami miłości.

Całował jej policzki, brwi, długie, zagięte rzęsy. Przy­ciskał usta do czoła, wyczuwał nimi puls na jej szyi, przesuwał językiem wzdłuż ucha, zwilżał skroń, cało­wał linię podbródka i dotykał mięciutkiej skóry szyi.

Na koszuli nocnej miała przykładnie zapięty ser­dak. W szaleńczym tempie rozpiął guziki i zsunął go.

Obsypał pocałunkami jej nagie ramiona, zsunął ramiączka koszuli, aby mieć lepszy dostęp. Nie odejmując od niej ust, rozwiązywał tasiemki i rozluźniał jej bieliznę. Odkrywał schowane przed nim obszary miękkiej skóry.

Z zamkniętymi oczami badał to, co ubranie tak bezskutecznie ukrywało.

W przypływie szaleństwa padł na kolana, obejmu­jąc jej krągłe biodra i przytulając policzek do mięk­kiego brzucha.

Jej dłonie w zapamiętaniu gładziły jego włosy. Księżniczka pieszcząca trolla...

Aleksiej podniósł ku niej wzrok. Ujrzał tęsknotę w błyszczących brązowych oczach. Wiedział, że on też nie potrafiłby ukryć swej tęsknoty i swej miłości, i wcale tego nie chciał.

Raija musiała widzieć, musiała wiedzieć.

Pożałował, że nie zapalił wszystkich lamp. Oni po­winni móc na siebie patrzeć.

Ale wtedy oświetliłby Madonnę, a wciąż nie mógł znieść myśli o tym, że mogłaby być świadkiem ich cielesnej miłości.

Raija pociągnęła go w górę za włosy i napotkała ustami.

Poddawała się jego wędrującym rękom, witała jego pieszczoty całym ciałem, ofiarowywała swoją nagość.

Aleksiej dotarł do brzegu halki, przekonany, że przejął prowadzenie, gdy nagle poczuł pewne dłonie, które rozpięły mu spodnie i zsunęły je z bioder. Wy­szedł z nich, z równą pożądliwością zsuwając z Raiji koszulę i halkę. Innej bielizny nie miała.

Przylgnęła do niego całym ciałem. Poprowadził ich oboje w stronę koi, która wydała mu się teraz prze­sadnie szeroka, mimo że sam przez tyle nocy przewra­cał się w niej bezsennie i przeklinał jej niewygodę.

Nawet mając Raiję pod sobą, chciał, żeby było jesz­cze ciaśniej. Nie mogli się wystarczająco zbliżyć. Za­wsze oddzielały ich dwie warstwy skóry i to było za du­żo dla Aleksiej a. Gdyby mógł, wpełzłby pod jej skórę.

Jej dłoń wślizgnęła się pomiędzy nich, znalazła go i pieściła, aż zachłysnął się i przeniósł jej ręce na swój kark.

Aleksiej chciał przeciągnąć tę chwilę, jak tylko mógł. Chciał, aby wydłużyła się tak, żeby stała się nie do wytrzymania. Był nieprzytomnie oszołomiony, dotykając Raiji i czując, że czeka, gotowa na jego przyjęcie. Przesuwał ustami, odkrywając ją, pieszcząc oczami, dłońmi i wargami.

Dopiero gdy podniecenie groziło szaleństwem, wsunął się w nią i pozwolił, aby rytm statku i morza stał się ich rytmem.

Wspinali się i opadali wraz z falami. Wpływali na inny ocean, aż Aleksiej musiał otworzyć oczy, aby się upewnić, że to prawda. I wtedy napotkał falę naj­wyższą.

W tym samym momencie ona uniosła opadające powieki. Jej spojrzenie przyciągnęło jego wzrok i ra­zem, w tym samym rytmie, minęli szczyt fali i potem opadali tylko, aż dotarli do lekko wzburzonego mo­rza po drugiej stronie.

- Kocham cię - wyszeptał Aleksiej, zanim położył policzek na jej ramieniu. - O Boże, jak ja cię kocham, Raiju!

Uśmiechnęła się, widząc tuż przed sobą jego czo­ło. Pot perlił się wzdłuż linii włosów i smakował sło­no, gdy go polizała.

Chciała sprawić mu przyjemność i powiedzieć to samo, ale słowa jakby gdzieś utkwiły i nie mogła wy­wołać ich na usta.

- Jesteś wspaniały, Aleksiej - wyszeptała cicho.

10

Zbliżała się sobota, gdy statek „Sankt Nikołaj” do­bijał do lądu. Załoga patrzyła tęsknie w stronę nieda­lekiej osady. Niewiele się różniła od innych: te same szare domki wzdłuż kamienistego wybrzeża, łodzie przycumowane przy stromym brzegu.

Mimo to każda osada budziła w nich tęsknotę. Już dawno nie brali udziału w prawdziwej rosyjskiej za­bawie.

Oczywiście, schodzili na ląd w wielu miejscach na północy Norwegii, ale byli bez pieniędzy. Zaplata czekała na nich dopiero po powrocie do Rosji.

Nie mieli czym wprawić się w dobry nastrój, chy­ba że spotkali szczególnie gościnnych Norwegów, którzy poczęstowali ich koniakiem czy rumem. Tych mocnych trunków próbowali tylko tu na zachodzie, w rodzinnym kraju były rzadkością.

Mimo to norweskie zabawy nie mogły się równać z rosyjskimi. Najchętniej płynęliby już do domu bez zatrzymywania się w tych dziurach.

Niestety, mieli jeszcze miejsce na ryby, no i trochę mąki i desek na sprzedaż. Na ile znali szypra, nie chciałby wwozić z powrotem do Rosji tych towarów.

Także Raija zapatrzyła się na ląd. Uśmiechnęła się złośliwie do Jewgienija.

- To co, dacie sobie wcisnąć jeszcze więcej zrobaczywiałych ryb?

- Nie jesteśmy głupi - odpowiedział sucho. - Wi­dzimy robaki, moje dziecko, ale mamy dużo soli. To nie my jemy te ryby. Wszyscy, którzy pływali wzdłuż wybrzeża Finnmarku, wiedzą, co mieszka w tych ry­bach. Dla siebie zostawiamy najlepszy towar.

Raija uśmiechnęła się krzywo. Widać nie tylko ona patrzyła na świat nieco cynicznie.

- Poza tym - Jewgienij wzruszył ramionami - nie wszyscy z nas, ludzi morza, są tak prawowierni. - Do­dał w zaufaniu, zniżywszy głos: - Szczerze mówiąc, jemy czasem mięso w czasie postu.

Kościół w Rosji zakazywał jedzenia mięsa w cza­sie postów, a była ich niezliczona ilość. Większość Rosjan była wierząca i dlatego istniało tam takie du­że zapotrzebowanie na ryby.

- Nie sądzę, żeby popi jedli robaczywe ryby - do­dał jeszcze. - Dlaczego miałbym być mniej wybred­ny od nich?

Raija nie mogła się nie zgodzić.

- To, mam nadzieję, ostatni przystanek przed po­wrotem do domu.

Serce Raiji skoczyło. Była coraz mocniej związana z Aleksiejem, ale równocześnie czuła jeszcze więzy łączące ją z Norwegią. Czuła je tym mocniej, im bar­dziej zbliżali się do tego wielkiego kraju na wschodzie.

- Trochę to przerażające - powiedziała ostrożnie. - Jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do tej myśli.

Jewgienij uśmiechnął się, by dodać jej odwagi, i po­klepał po ramieniu.

- Trzeba na to czasu - powiedział. - Tak musi być. Wszystko, co nowe, potrzebuje czasu, Raiju.

Popatrzył na ląd.

- To dla mnie nieznane miejsce. Nigdy tu nie by­liśmy. Zawija tu inny szyper. Teraz go nie ma, więc spróbujemy zahandlować.

- Pewnie znajdą się chętni - mruknęła Raija. Odsunęła się od burty, gdy dobijali. Zgarnęła spódnice i zeszła pod pokład. Nie chciała rozmawiać z mieszkańcami tej nadbrzeżnej osady. Nie miała im nic do powiedzenia. A wścibstwa nie cierpiała. Sta­nowiła osobliwość na statku i już to nie było zbyt przyjemne.

Znalazła Aleksieja w kajucie Jewgienija. Był pod­ekscytowany, widziała, że aż palił się do zejścia na ląd. Tak naprawdę nie był żadnym wilkiem morskim. Poza tym miał przywileje jako brat szypra. Miał pie­niądze.

- Schodzimy na ląd - uśmiechnął się wesoło i za­kręcił Raiją. - Potańczymy sobie, moja Raiju!

Potrząsnęła głową.

- Nie schodzę na ląd. Popatrzył na nią zaskoczony.

- Będziemy tu aż do poniedziałku - powiedział. - Nic się wtedy nie dzieje. Moglibyśmy się zabawić, zo­baczyć coś innego niż ta śmierdząca balia. Oczywi­ście, że pójdziesz ze mną. Przecież tam będzie życie, śpiew, zabawa, taniec! Mogę ci obiecać, kochana Ra­iju, że nie ma takiego mężczyzny na wybrzeżu Finnmarku, który by się mógł równać ze mną pod wzglę­dem tańca. Norwegowie tylko skaczą, to Rosjanie wymyślili prawdziwy taniec. Nikt nie tańczy tak jak my, a ja jestem lepszy od niejednego z nas - dodał z nieskromnym uśmiechem. Raija nie dała się przekonać.

- Nie chcę się tutaj bawić - oznajmiła z powagą. - Zostanę na statku z dziećmi.

- Dziećmi może się zająć ktokolwiek z załogi - rzu­cił z pobłażliwym wzruszeniem ramion. - A ja do­prawdy nie mam ochoty na taniec z którymś z ma­rynarzy. To ciebie chcę mieć ze sobą!

Raija była równie nieporuszona jak norweskie nad­morskie skały, których tak nie lubiła.

- Jeżeli podeszwy aż tak cię swędzą, Aleksieju Dymitrowiczu Byków, możesz poprosić do tańca pierw­szą chętną kobietę, którą tam napotkasz. Ja zostaję.

- Ze wszystkich upartych kobiet... - zaczął. Zbliżał się niepokojąco do punktu zapalnego, ale opanował się i zdusił w sobie wybuch. Widać było jednak wy­raźnie, że jest zły. Wypadł z kabiny, z całej siły za­trzaskując za sobą drzwi.

Raija westchnęła.

Aleksiej nie dostrzegał tego, co ona. Nie rozumiał, dlaczego nie chciała pokazywać się ludziom, i nawet o to nie zapytał.

To zabolało.

Jewgienij i Aleksiej podpłynęli do brzegu z dwoma marynarzami. Na skraju plaży stała grupka męż­czyzn. Czekali na nich, żując tytoń. Podszedł do nich Jewgienij, jego towarzysze trzymali się z tyłu. Mary­narze zajęci byli łódką, a Aleksiej rozglądał się za ja­kimś kramikiem.

Był zły na Raiję i zamierzał kupić trochę rumu lub wina dla zwilżenia gardła. Jeżeli Raija nie umie się ba­wić, to on musi to nadrobić.

- Drawsi - odezwał się Jewgienij. Znaczyło to „dzień dobry” w mieszanym języku używanym przez Norwegów w przekonaniu, że to rosyjski, a przez Rosjan, że norweski.

Mężczyźni skinęli głowami bez słowa. Nie zdziwi­ło to Jewgienija. Wiedział, że Norwegowie to mało­mówny naród.

- Deski - mówił dalej, patrząc im po kolei w oczy. Gdy nie uzyskał pożądanej reakcji, dodał: - Muka.

Na wybrzeżu Finnmarku brakowało zarówno drewna, jak i mąki, jego oferta powinna być więc in­teresująca.

Mężczyźni popatrzyli po sobie, wzruszyli ramio­nami, odchrząknęli i znów popatrzyli po sobie bez­radnie. Najstarszy splunął i poprzeżuwał jeszcze, za­nim się odezwał:

- Tak, da... Kupić. Co... cena?

Machnął ręką i poszukał wsparcia u pozostałych, którzy jednak nadal milczeli.

Jewgienij uświadomił sobie, że będą mieli duże kło­poty z porozumieniem się.

Gestami pokazał, żeby zaczekali, i zawrócił do łódki.

Aleksiej spojrzał na niego przelotnie. Zabijał czas, puszczając kaczki na wodzie.

- Nie będzie handlu? - spytał nieszczególnie zain­teresowany. Dostrzegł już sklepik i czekał tylko na okazję, żeby tam zajść. Gdyby ktoś mu postawił kieliszek, na pewno by nie protestował, ale równie do­brze mógł pić samotnie.

- Oni mnie nie rozumieją - westchnął Jewgienij. - Potrzebuję tłumacza.

Spojrzał znacząco na młodszego brata. Aleksiej skrzywił się.

- Masz na myśli Raiję? Jewgienij przytaknął.

- Mało prawdopodobne - zaśmiał się Aleksiej głu­cho. - Gdy próbowałem ją namówić na zejście na ląd, włożyła lodowatą maskę. Przypuszczalnie nadal ją nosi. Nie pytałem, dlaczego.

Jewgienija zaświerzbiły palce, aby potrząsnąć tym braciszkiem, który umiał dąsać się jak baba, gdy świat robił mu na złość.

- To może ja ją spytam - rzucił i powiosłował w stro­nę „Sankt Nikołaja”.

- Postawię ci flaszkę rumu, gdy uda ci się roztopić tę lodową księżniczkę! - zawołał w ślad za nim Aleksiej.

Jewgienij nie odpowiedział.

Odnalazł Raiję w kajucie, gdzie siedziała wpatrzo­na w ikonę. Dzieci bawiły się na podłodze, tylko Ida spala. Morska podróż zdziałała z nią cuda. Spała te­raz więcej niż kiedykolwiek w swoim krótkim życiu.

Jewgienija uderzyło nagle odkrycie, że Raija za­chwyciłaby każdego malarza ikon jako modelka. On bardzo chętnie powiesiłby jej portret na ścianie. Mo­że taka myśl i była bluźnierstwem, ale czasem nie ma się kontroli nad własnymi myślami.

Wzdrygnęła się, gdy wypowiedział jej imię, jakby przyłapał ją na przestępstwie.

Jewgienij poczuł się nagle o wiele starszy od niej.

- Cieszę się, że podoba ci się ta ikona - rzucił. - Możliwe, że dostaniecie ją ode mnie z Aleksiejem ja­ko prezent ślubny.

- Sam wróciłeś?

- Potrzebuję twojej pomocy. Napotkał jej pytające spojrzenie.

- Oni chyba chcą coś kupić - tłumaczył - ale nie mówią w żadnym innym języku niż norweski.

Pozostawił pytanie niewypowiedziane. Wisiało jednak w powietrzu.

Raija westchnęła i podjęła wyzwanie.

- No dobrze - pokiwała głową. - Pójdę.

Było to rzeczywiście potrzebne. Gdyby udało im się sprzedać i deski, i mąkę, szybciej dopłynęliby na Morze Białe.

Postanowiła odsunąć kierujące nią egoistyczne względy i pomóc im. Nie mogła odmówić braciom, którzy byli jej przyszłością.

Aleksiej aż otworzył usta ze zdumienia, gdy Raija uniósłszy spódnice dotarła do brzegu. Spojrzenie, którym ją zaszczycił, nie wróżyło nic dobrego.

Raiji nie chciało się go zagadywać. Niech dobry hu­mor wróci mu sam, nie będzie się bez potrzeby tłu­maczyć. Zresztą, źle się rozmawia z kołkiem drewna.

- To co, flaszka rumu? - Jewgienij nie mógł się po­wstrzymać, aby nie podrażnić się z bratem.

Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Aleksiej oparł się o łódkę i obserwował ich spod wpółprzymkniętych powiek. Ostentacyjnie skrzyżo­wał ramiona na piersi.

Grupka mężczyzn na brzegu powiększyła się. Lu­dzie zauważyli statek i wielu chciało sprzedać swoje ryby po dobrej cenie.

Rosjanie znani byli z tego, że płacili hojnie.

Ich zdumienie na widok kobiety było spore. Nigdy nie słyszeli o rosyjskiej kobiecie - kupcu. Nie rozu­mieli też, dlaczego szyper ją tu przyprowadził. Mogli przecież dogadać się w męskim towarzystwie. Nawet jeśli Ruscy nie rozumieli wszystkiego, nie był to prze­cież problem.

Jewgienij stanął obok Raiji. Przy drobnej kobiecie wydawał się imponujący.

Raija nabrała oddechu.

- Sprzedajecie ryby? - spytała. - Suszoną, soloną, chcą każdą. Z robakami i bez - dodała złośliwie.

- Jesteś nasza? - spytał ktoś z tłumu z niedowierza­niem. - Norweżka? Co, u licha, robisz u Ruskich?

Raija nie zwróciła uwagi na pytania. Przysunęła się odrobinę w stronę Jewgienija, jakby szukając oparcia.

- Oni mają deski - mówiła dalej. - Mąkę. I dadzą dobrą cenę.

Zebrani zapomnieli o handlu, byli o wiele bardziej zainteresowani rolą, jaką Raija odgrywa na statku.

- Co za kobieta włóczy się wzdłuż wybrzeża z Ru­skimi? - wyzywająco spytał inny.

Gdy zrozumieli, że bezpośrednie pytania spływają po niej jak woda po gęsi, zaczęli wymieniać głośne komentarze między sobą. I sprawdzali wzrokiem, czy celnie trafiają.

Były też spojrzenia posyłane z innych powodów. Ra­ija poczuła się rozebrana i pożarta tymi spojrzeniami.

- Nawet ładna, ale prosta - oświadczył jeden i scho­wał się w tłumie.

- To coś nowego, że Ruscy dostają kobietę w za­mian za swoją mąkę - zaśmiał się inny grubiańsko, co wywołało szmer uznania wśród zebranych.

- Pryncypał używa swojej dziwki jako tłumaczki. Wiedzą, jak się dobrze zorganizować...

Jewgienij zaczął się domyślać, że coś jest nie tak. Atmosfera stawała się duszna.

Rozlegały się coraz śmielsze głosy i rubaszny śmiech. A Raija bladła coraz bardziej.

Zacisnęła usta i nic nie odpowiadała. Nie cofnęła się przed tłumem, nadal patrzyła prosto przed siebie, ale jakby na wskroś zebranych. Słowa, które rzucali w jej stronę, odbijały się od niej.

Wzniosła pomiędzy sobą a nimi niewidzialną ścia­nę. Otoczyła murem swoją duszę.

Coś takiego już kiedyś przeżyła.

To nie było nic nowego.

Bolało, ale mogła to znieść. Da sobie z tym radę.

- Co się dzieje, Raiju?

Jewgienij otoczył ją opiekuńczo ramieniem. Rzucił ostrzegawcze spojrzenie w stronę grupy mężczyzn i wycofał się z nią w stronę brzegu.

Gonił ich szyderczy śmiech.

Raija potrząsnęła głową.

- To nic - powiedziała sztucznie obojętnym gło­sem. ' - Nic nie szkodzi.

- Powinienem był to przewidzieć - westchnął Jew­gienij. - Wybacz mi, Raiju! Teraz rozumiem. Oni nie mogli być bardziej tolerancyjni niż moja załoga. Wybacz, że cię w to wciągnąłem, ale po prostu nie po­myślałem.

- Nie szkodzi.

Jej głos był nadal bezdźwięczny, twarz zamknięta.

Nie przemyślał też tego, co teraz zrobił. Bez żad­nych podtekstów pogładził ją po policzku i ostrożnie pocałował w czoło.

Z całym szacunkiem.

W tym samym momencie ktoś złapał go za ramio­na i gwałtownie odwrócił.

Aleksiej był blady, oczy pociemniały mu z wście­kłości. Ręce trzymające Jewgienija drżały.

Pięść świsnęła w powietrzu. Jewgienij nawet nie zdą­żył tego zarejestrować, a już połowa twarzy bolała go i czuł, że przypomina niekształtną masę. Zachwiał się, ale utrzymał na nogach. Usłyszał śmiech i słowa w ob­cym języku, wypowiedziane szyderczym tonem.

Kobiecy krzyk.

Raija.

Zmieniona twarz Aleksieja.

Jego brat, jego własny brat, którego sam nauczył się bić. Jego własny brat o niepohamowanym tempe­ramencie...

- Oni już dawno mówili, że wypatrujesz za nią oczy. - Aleksiej zbliżył się niebezpiecznie, oddycha­jąc ciężko. - Mówili, że pożerasz ją spojrzeniem. I że nie tylko mnie staje na jej widok...

Rzucił się na Jewgienija, ale ten tym razem był przygotowany i zasłonił się przed ciosem.

- Posłuchaj mnie, Aleksiej! - prosił. - Mylisz się... Aleksiej nie chciał słuchać.

Plotki zaczęły się od razu, gdy Raija przybyła na statek. Początkowo je lekceważył.

Ale się nie kończyły. Stawały się coraz bardziej wulgarne.

Nie umiał dostrzec ich prawdziwej natury. Nie ro­zumiał, że gromada mężczyzn będzie się koncentro­wała na jedynej kobiecie na pokładzie. Nie rozumiał, że fantazjowali na jej temat i przekazywali to jemu jako temu, który cieszył się jej względami. Zauważy­li też, że udawało im się go tym drażnić.

Mówili mu, że Jewgienij jest w niej zakochany. Da­wali do zrozumienia, że nawet więcej.

Powtarzali to tak często, że w końcu sami w to uwierzyli.

Aleksiej śledził Jewgienija. Próbował dopatrywać się podtekstów w słowach jego czy Raiji. Uspokoił się po miłosnej nocy. Upewnił się, że była tylko jego.

Mimo to mógł zacząć wątpić, gdy oddalała się od niego. Zaczął się zastanawiać, za czym tęskniła.

Albo za kim...

To Jewgienij?

Z nim nie zeszła na ląd.

A przecież prosił prawie na kolanach.

Jewgienij popłynął - i wrócił razem z nią.

Obejmował ją z miną posiadacza. Pogłaskał ją i po­całował na oczach jego i tych obcych ludzi.

Czy to nie był wystarczający dowód?

- Zabiję cię, Jewgienij! - wrzasnął i rzucił się na bra­ta. Trafił, nawet nie wiedząc, gdzie. Zadał następny cios. Poczuł, że uderzył Jewgienija w brzuch. Usły­szał, że ten stęka z bólu, zobaczył, jak się zwinął i cofnął. Poszedł za nim. Czuł się lekki jak tancerz. Czuł się niezwyciężony.

Wokół słyszał głosy. Okrzyki, których nie rozu­miał, ale które go podjudzały.

Zadał kolejny cios. Trafił w policzek.

Sam też czuł smak krwi.

- Mylisz się, Aleksiej! Mylisz się! - krzyczał Jew­gienij. - Ja ją tylko lubię! Jak siostrę!

Aleksiej zaśmiał się brzydko.

- Siostrę? Co ty powiesz... Nie urodziłem się wczoraj!

Jewgienij zasłaniał się. Robił uniki przed śmigają­cymi pięściami. Zapewniał Aleksieja, że nie powinien obawiać się niczego z jego strony. Że nigdy by jej nie chciał mu odebrać.

Na próżno.

Cały czas uchylał się przed ciosami brata. Nie śmiał oderwać od niego wzroku ani na ułamek sekundy, szukał jednak w tłumie tej jednej twarzy. Nie znalazł. Zawołał w rozpaczy:

- Na Boga, Raiju, powiedz mu, że się myli!

Kolejny cios odrzucił go do tyłu tak, że aż zadzwo­niło mu w głowie. Upadł. Udało mu się osłabić upa­dek jedną ręką.

Oszołomiony, próbował podnieść się na nogi, gdy powaliło go kolejne uderzenie. Kopnięcie w żebra po­zbawiło go oddechu. Wił się jak robak pomiędzy ska­łami wybrzeża.

Śmiech nie miał końca. Mężczyźni zakładali się między sobą, kto wygra. Nikt nie żałował leżącego w bólu człowieka.

Nie był jednym z nich.

Raija krzyczała i krzyczała. Trzymała dłonie na uszach i krzyczała tak długo, aż nie miała już powie­trza w płucach.

Próbowała zagłuszyć mężczyzn, chciała, aby jej krzyk dotarł do Aleksieja, ale nie miała na to dość siły.

Jewgienij wystękał jej imię. Błagał ją, by przemó­wiła bratu do rozsądku.

Rozsądku?!

Szaleństwo w twarzy Aleksieja było bardziej prze­rażające niż cokolwiek, co widziała do tej pory. Nie sądziła, żeby coś do niego dotarło. Był zamroczony wściekłością i zazdrością. Nie panował nad sobą.

Jewgienij leżał na ziemi. Zobaczyła, że Aleksiej szy­kuje się do kolejnego ataku. Pochylił ramiona, zaci­snął pięści i ruszył ku bratu na ugiętych nogach. Był groźny. Wzrok nie zdradzał litości.

On będzie bił i bił, i bił...

Aleksiej nie ocknie się, zanim to szaleństwo go nie opuści.

Nie może pozwolić, żeby on zrobił coś Jewgieni­jowi.

W momencie gdy Aleksiej miał dopaść Jewgienija, któremu udało się podnieść na kolana, rzuciła się na napastnika od tyłu i mocno zacisnęła ramiona na je­go szyi.

- Słuchaj mnie, Aleksiej! - krzyknęła. Wisiała na nim jak szmaciana lalka, gdy się wyprostował. - Opanuj się! Przecież to z tobą jadę! Nie zachowuj się jak głupiec!

- Co, wystarczy, że mój brat tak się zachowuje? zawołał ochryple. - Bronisz go! Oczywiście, że go bronisz!

Złapał wreszcie Raiję i oderwał od siebie. Wymie­rzył jej siarczysty policzek, aż odrzuciło ją do tyłu. Stała, przyciskając obie dłonie do bolącego miejsca, choć większy ból sprawiał jej zawód, jakiego doznała.

- Jak mogłeś? - spytała, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. - Jak mogłeś, Aleksiej?

- I ty o to pytasz? - zaśmiał się szyderczo. - Ty, która razem z moim bratem wystawiasz mnie na po­śmiewisko?

Jewgienij ledwo trzymał się na nogach, ale gdy brat uderzył Raiję, zalała go wściekłość.

Nie bije się kobiet. Nie takich, jak Raija.

- Chcesz się bić, braciszku? - zawołał wyzywająco i podszedł, słaniając się, w jego stronę. - No, to do diabła, bijmy się!

Do tej pory jedynie się bronił. Przyjmował ciosy, nie oddając ich. Policzek wymierzony przez Aleksieja Raiji przesądził sprawę.

Nauczył tego zapalczywego koguta używać pięści. Mimo to wiedział, że jeszcze to i owo może temu żół­todziobowi pokazać.

Walka zmieniła charakter.

Mimo że Jewgienij za dużo już oberwał ciosów, że­by być w dobrej formie, wynik walki nie był jeszcze przesądzony.

Jewgienij był twardy.

I używał rozumu bardziej niż brat.

Aleksiej działał zaślepiony wściekłością.

Jewgienij był rozgniewany, ale myślał o krok dalej.

Przewidywał, co Aleksiej zrobi, i dobrze zgadywał.

Posłał bratu kilka celnych ciosów, ale nie zdołał go pokonać.

Sam nie wiedział, czemu.

Może jednak za wiele oberwał. Może dlatego, że to jednak był jego brat.

Widział wszystko jak przez czerwoną mgłę. W uszach miał jednostajny szum.

Aleksiej zaczął iść w jego stronę. Jewgienij zamru­gał, aby pozbyć się kropli potu z rzęs. Chciał lepiej widzieć. Coś sprawiło, że wysunął ręce, gdy Aleksiej ruszył do ataku, i uchylił się w bok. Nie widział, gdzie jest Aleksiej. Pot go oślepiał. Zamknął oczy przed sło­nym pieczeniem. I usłyszał odgłos upadku brata.

Jego stęknięcie.

Potem nastąpiła cisza.

Tylko cisza.

Zachwiał się. Przetarł oczy, a potem usłyszał szum głosów. Odwrócił głowę i zobaczył, że grupa gapiów wycofuje się. Na ich twarzach malował się przestrach pomieszany z satysfakcją.

Jewgienij odwrócił się powoli. Wszystko migotało mu przed oczami.

Aleksiej nadszedł z tej strony.

Było tak cholernie cicho...

Leżał tuż obok. Tak blisko, że omal na niego nie wszedł.

Leżał w dziwnej pozycji.

Nienaturalnej.

Jewgienij padł na kolana. Złapał za klapy kurtki brata, potrząsnął nim. Mocniej.

- No już, Aleksiej! Nie wygłupiaj się! Już jesteśmy przyjaciółmi. Nie strasz mnie tak!

Nic.

Ciszę przerywało tylko morze, regularnie bijące o brzeg.

Coś zatrzeszczało na piasku i wodorostach. Chłod­na dłoń złapała za dłoń Jewgienija i oderwała od brata.

Owionął go zapach świeżo umytych włosów. Pod­parła go, objęła i odciągała krok po kroku.

- Nie możesz nic zrobić - powiedziała bezbarw­nym głosem. - Nie możesz nic zrobić. On nie żyje. To nie twoja wina.

Jewgienij już nic więcej nie słyszał. Nie wiedział, co się dalej działo. Świat spowiła litościwa ciemność.

11

To był koszmar. Koszmar, który będzie pamiętał do końca życia.

Walczyli z Aleksiejem. Bili się, a teraz Aleksiej nie żyje.

On, Jewgienij, zabił swego brata. Brata, którego tak kochał.

Budził się powoli. Zmysły jakby nie chciały być mu posłuszne.

Ale przecież czuł kołysanie statku.

Płynęli.

Aleksiej stoi u steru.

Mógł mu ufać. Z czasem z chłopaka będzie dobry kapitan.

Ale sen go nie opuszczał. Był przerażająco praw­dziwy. Musi go opowiedzieć Aleksiejowi. Uśmieją się. Potem wyjmą z szafki rum i napiją się po łyku.

Potrząsnął głową.

Czyżby już wypił ten rum?

Spróbował otworzyć oczy. Jedyne, co mu się uda­ło uzyskać, to mała szparka, przez którą wpadło nie­co światła.

Strach go obezwładnił.

Czy sen mógł być aż tak realny?

Dłonie chwyciły za brzeg koi. Zabolało go, gdy usi­łował się podnieść.

Knykcie miał poobijane.

Musiał uderzyć w ścianę, gdy spał. Na pewno wa­lił w ścianę, gdy ten koszmar go męczył.

Słaby nacisk na pierś zmusił go do powrotu na po­duszkę.

- Nie próbuj się podnosić! - odezwał się łagodnie kobiecy głos. To Raija. - I tak nie masz na to sił.

Już nie próbował.

Odrętwiały, formułował pytanie, które w końcu wypowiedział:

- To nie był koszmar, prawda, Raiju? To nie był żaden sen?

Nieskończenie smutno odpowiedziała:

- Tak, Jewgienij. To nie był sen. On nie żyje. Nie zapłakał. Żadna łza nie wypłynęła spomiędzy zapuchniętych powiek. Smutek był zbyt wielki.

- Płyniemy? - wydusił po długiej chwili ciszy. Ci­sza wydawała mu się górą, którą musiał rozwalić go­łymi rękami.

Raija skinęła głową, ale uświadomiła sobie, że on nie może jej widzieć, i powiedziała:

- Twoi ludzie uważali, że tak będzie najlepiej. Pły­niemy już drugą dobę.

Nie zdziwił się. Dla niego mógłby to być nawet rok.

- Aleksiej?

- Zaszyli go w stary żagiel - odpowiedziała z tru­dem Raija. - Nie rozumiałam, co mówili, ale było oczywiste, że chcieli wyrzucić ciało za burtę.

- Nie!

Usiadła na brzegu koi. Wzrok wbiła w ikonę.

- Nie zrobili tego. Walczyłam o niego. Złapałam go i nie puściłam. W końcu jeden z nich mnie zrozumiał. Zrobili dla niego trumnę. Stoi na dziobie. Nie wyda­je mi się, żeby im się to podobało. Boję się ich spoj­rzeń, Jewgienij. Boję się wypuszczać dzieci z kajuty...

- Niedługo stanę na nogi - mruknął, ale nie podjął już nowej próby. - Nikt nie zrobi ci nic złego, obiecuję.

Splotła palce, wiedząc, że on nie widzi, jak ona na­prawdę się boi. To nie był lęk przed czymś nieokre­ślonym. Wiedziała, że nie może czuć się bezpiecznie, jak długo Jewgienij nie zacznie wychodzić na pokład.

Dotykali jej, gdy musiała przechodzić obok. Rozu­miała z ich spojrzeń i śmiechu, co mieli na myśli.

- Nie chcę ci teraz zawracać głowy... - zaczęła, a on zrozumiał, dlaczego głos jej drży.

- Ty naprawdę się boisz - stwierdził. - Jest gorzej, niż mówisz, prawda?

- Tak.

Poszukał jej dłoni. Próbował mimo swej bezsilno­ści dodać jej odwagi, ściskając ostrożnie jej chłodne palce.

- Wprowadźcie się do mnie. Teraz już nie ma zna­czenia, co kto powie. Nikt już nie uwierzy, że mię­dzy nami nic nie ma.

- Dziękuję, Jewgienij. - Dodała szybko: - To nie była twoja wina. Nie możesz się oskarżać. Nie było w tym twojej winy. Nie mogłeś niczemu zapobiec.

- Popchnąłem go.

- On upadł. Pośliznął się na wodorostach i upadł. Stałam obok i widziałam. Ciągle to mam przed oczami. Upadłby nawet wtedy, gdybyś go nie dotknął. Jewgienij zacisnął szczęki, aż zgrzytnęły mu zęby.

- Obawialiśmy się tego przecież - mówiła dalej. - Baliśmy się oboje, że jego temperament sprawi, iż straci głowę. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że obróci się przeciwko tobie.

- Ani tobie.

Jewgienij nadal trzymał ją za rękę. Dobrze było nie być samotnym.

- Jak twoje oko? Raija skrzywiła się.

- Obawiam się, że nie jestem zbyt ładna... Tępy ból przytłoczył pierś Jewgienija.

- Któż by przypuszczał, że to tak się skończy? - powiedział przygnębiony.

Raija milczała. Czegoś takiego nie przewidział nikt.

Jej nadzieja, jej nowa rzeczywistość, której tak za­ufała, zawaliła się, złamana.

Nadal była w drodze na wschód, lecz teraz czeka­ła tam na nią tylko pustka.

Chciała uciec, ale los dopadł ją i odarł z marzeń.

Nie mogła uciec od tego, co było jej przeznaczo­ne. Nie osiągnie łatwo szczęścia, ono jej się nie nale­ży, czyżby o tym nie wiedziała? Czy nikt jej o tym nie mówił, gdy była dzieckiem? To było za proste.

- Trudno ci będzie się tu przeprowadzić? - spytał Jewgienij z troską, wyrywając ją z zamętu myśli.

Raija uścisnęła jego dłoń. Jak miło z jego strony, że się o nią martwi, gdy sam potrzebuje współczucia i pocieszenia.

- Dam sobie radę - odrzekła. - Nie mamy dużo rzeczy. Jesteś miły, Jewgienij. Jesteś niemal aż za miły dla nas.

Wywołał na zmasakrowaną twarz cień uśmiechu.

- Wiele ci zawdzięczam, Raiju. Uszczęśliwiłaś mo­jego brata. A ja spaliłem ci sklep.

- Nigdy nie pozwolisz sobie zapomnieć?

- Jestem człowiekiem, który nie zapomina o swo­ich długach - oświadczył z powagą.

Życie toczyło się dalej. Nie robiło żadnych przerw. Nawet nie wstrzymało oddechu, gdy Aleksiej Dymitrowicz Byków stracił życie w wieku lat dwudziestu.

Jewgienijowi udało się otworzyć oczy. Zobaczył odbicie swojej twarzy w lustrze. Królowały na niej wszelkie ciemne kolory tęczy. Najgorsza jednak by­ła matowość jego spojrzenia. W lustrze napotkał spojrzenie martwego człowieka.

Opuściła go iskra życia.

Jak Kain zabił swego brata.

Wszedł na pokład. Znów był kapitanem. Przywo­dził załodze.

Był teraz bardziej władczy. Przedtem miał cień uśmiechu w kącikach ust, żart czający się w oczach. Był razem ze swoimi ludźmi, nigdy nie stawiał się od nich wyżej. Często jadł razem z nimi te same ryby, jadł tę samą zupę. Ubierał się tak, jak oni, chyba że schodził na ląd. Wtedy lubił się wystroić.

Był jednym z nich.

Teraz oddalił się od nich. Zresztą nie tylko od nich, ale od całego świata. Przed oczami miał gęstą zasło­nę, która nie przepuszczała nawet słońca.

Załoga szeptała miedzy sobą, że nigdy wiece; się nie zaciągną do niego i że rozpowiedzą o tym rejsie. Jewgienij Byków będzie miał problemy ze znalezie­niem załogi na swoje wyprawy do Norwegii.

Jewgienij zamknął się przed światem, gdyż uważał, że to odpowiednia kara dla kogoś, kto spowodował śmierć brata.

Był swoim własnym sędzią i katem. Skazał swoją duszę na wieczne potępienie. Na wieczne cierpienie z powodu tego, co się zdarzyło, czego można było uniknąć, co było jego winą. Wiedział to z równą pew­nością, z jaką przewidywał przypływ i odpływ.

Raija i Jewgienij siedzieli sami. Czynili tak zwykle, zanim wieczór nie zmienił się w noc, w czasie któ­rych oboje źle spali.

Dzieci przywykły do rytmu rejsu. Spały w mniej­szym pomieszczeniu kajuty Jewgienija, tam gdzie przechowywał swe osobiste przedmioty.

Gdy doszedł do sił, wyrzucił większość rzeczy do morza.

Raija widziała w tym rodzaj ofiary, ale i tak zda­wała sobie sprawę, że to mu nie pomoże.

Bogowie nie dadzą się oszukać skarbami wrzuca­nymi do morza.

Ale nie mogła powiedzieć czegoś takiego sercu zła­manemu przez żal. Nie mogła też mu powiedzieć, że to było nierozsądne. Większość załogi nie posiadała w ży­ciu nawet polowy tego, co tak bez żalu wyrzucił przez burtę. Widziała ich twarze i rozumiała ich gorzkie spoj­rzenia. Kto raz przeżył biedę, nigdy jej nie zapomina.

Pili herbatę. Przyrządzał ją z całym ceremoniałem.

szych szklanek. Już niczego nie oszczędzał. Nie oka­zywał żadnego respektu dla kosztowności.

Do herbaty jedli pszenne sucharki i kandyzowane owoce.

Raija polubiła słodycze. Ręka sama po nie sięgała, ze swojej własnej woli. Dziewczyna zaczęła się po­ważnie obawiać, że utyje.

Nigdy wcześniej nie musiała się tym martwić. Przecież wychowała się na chlebie z kory. Gdy głód wgryzał się mocno jak twarda pięść w żołądek, ostat­nią rzeczą, o której się myślało, była talia.

Jewgienij obracał szklankę w dłoniach. Mrużąc oczy, patrzył przez szkło, jak łodyżki rżniętych kwia­tów łamały światło. Patrzył na Raiję poprzez herba­tę. Prawie jej nie widział, tak mocną zaparzył. Lubił, gdy język od niej cierpł jak od dobrej wódki. Była tyl­ko mniej niebezpieczna. A oszczędzać nie zamierzał.

Życie było tak kruche.

Kto może powiedzieć na pewno, że dożyje jutra, na które zachował dzisiejszą herbatę?

Czy powinien oszczędzać, aby dać innemu więcej tego, co było jego własnością?

Czy on sam nie powinien cieszyć się tym, co dzi­siaj posiada?

Odkładanie życia na później nie było żadnym roz­wiązaniem. Powinno się z niego korzystać. Cieszyć się z tego, co ono daje, nie dopuszczając jednak za blisko innych ludzi. Tylko przejmowanie się innymi było niebezpieczne w życiu.

- Na pewno zamierzałaś powiedzieć mi, że to wca­le nie była moja wina? - spytał wprost.

- To nie była twoja wina - odpowiedziała mu cicho Raija, patrząc na jego dłonie. Nie była w stanie napotkać jego zimnego spojrzenia pozbawionego iskry życia, tego spojrzenia, które napotykała od czasu śmierci Aleksieja.

Miał palce niepodobne do palców brata. Były krót­sze, kwadratowo zakończone. W ogóle go nie przy­pominał. Zagadką pozostawało dla niej, że kiedyś wi­działa między nimi takie podobieństwo.

Jewgienij zaśmiał się bez radości.

Był to i tak odruch najbliższy płaczu, jego smutek nie znalazł ujścia we łzach. Całkiem się zasklepił. No­sił wciąż maskę, aż było to przerażające.

- Doprawdy nie poddajesz się! - potrząsnął głową ruchem przypominającym Aleksieja. A może jej się zdawało? - Podziwiam twój upór, Raiju. Naprawdę. Podziwiam twoją silną wolę i chęć oczyszczenia mo­jego sumienia. Niestety, ono nigdy już nie będzie czy­ste. Tak jak nigdy nie będą czyste moje ręce...

Popatrzył z obrzydzeniem na swoje dłonie trzyma­jące szklankę.

- Moje palce są czerwone od krwi mojego brata.

- Ty nie zabiłeś - stwierdziła Raija stanowczo. Odstawiła swoją szklankę. Bała się, że może ją zgnieść ze zdenerwowania.

- Aleksiej zginął przez swoje własne szaleństwo. Ty nawet nie byłeś jego narzędziem. On uderzył głową o kamień.

- Ależ z ciebie dziecko, Raija! - westchnął Jewgie­nij. - Jesteś tylko dzieckiem.

Skrzywiła się pogardliwie.

- Dobre ze mnie dziecko!

- Naprawdę.

Był poważny, wręcz ponury. Zatopił się w swoim smutku, pielęgnował poczucie winy, jakby było rzad­kim i delikatnym kwiatem. Dawał mu pożywkę i dbał o nie tak, jak matka dba o niemowlę.

- Wiesz, jak mówić, Raiju, ale tak naprawdę nigdy nie zrozumiesz, co mnie dręczy. Możesz sobie to wy­obrażać, ale nigdy nie będziesz musiała z tym żyć jak ja. Musiałabyś zabić, żeby to wiedzieć, musiałabyś spowodować czyjąś śmierć.

Nie patrzyła na niego. Nie zdołała oderwać wzro­ku od stołu.

Usta poruszyły się. Czuła się jak we śnie, gdy usły­szała własne słowa:

- Ja to wiem, Jewgienij. Rozumiem więcej, niż mo­żesz przypuszczać. Ja też zabiłam.

Udało jej się urwać strzęp zasłony oddzielającej go od świata zewnętrznego.

Wyciągnął ku niej silną dłoń i złapał ją za podbró­dek. Stanowczym ruchem uniósł jej twarz i zmusił, żeby na niego spojrzała.

Przez kilka sekund widziała tego Jewgienija, które­go już zaczęła poznawać, zanim nie stał się inny.

Patrzył z niedowierzaniem, skamieniały ze zdzi­wienia. Jego brązowe oczy badały jej wzrok. Musiał odsunąć przesłaniającą je zasłonę, aby móc ją widzieć wyraźnie. Musiał stać się dawnym Jewgienijem, aby zajrzeć w głąb niej i sprawdzić, czy mówi prawdę.

- Ty kłamiesz - stwierdził w końcu głucho.

Jej twarz pozostała nieporuszona. Także ona umia­ła przywdziewać maski.

- Dlaczego miałabym kłamać? - spytała. - Albo może: czy ja jestem w stanie tak kłamać?

Puścił ją.

- Tak sądzę - odpowiedział.

Nie umiał odgadnąć, co kryło się pod tą piękną maską. Aleksiej zawsze lubił tajemnice. Ta kobieta była jak zesłana z nieba dla niego, jego fantazji i po­tępienia. Nikt nie mógłby poznać jej do głębi. Nie mógł posiadać jej w całości. Trudno byłoby kochać taką kobietę.

- Tak, myślę, że mogłabyś kłamać, aby uwolnić moją duszę od mąk na tym świecie.

Uśmiechnęła się leciutko, z odcieniem ironii.

- Wy, mężczyźni, macie doprawdy wysokie mnie­manie o sobie. Ja nie kłamię. Może bym i mogła tak zrobić - przyznała - ale to nie jest w gruncie rzeczy szczególnie pociągające.

Oczy jej pociemniały i błysnęły złowrogo.

- O wiele trudniej jest trzymać się prawdy, Jewgie­nij. Łatwiej jest ją zmienić, opowiedzieć tak, żeby uzasadnić to, co zrobiliśmy.

Przeciął jej rozważania.

- Kogo zabiłaś, Raiju? Jak? Kiedy? Jeżeli mam ci dać wiarę, musisz mi opowiedzieć wszystko ze szczegółami, nawet najgorszymi. Inaczej pomyślę, że fantazjujesz.

Raija wzruszyła ramionami.

- Czemu nie? Najwyższy czas, żebym o tym ko­muś opowiedziała. Wyrzuciła to z siebie. Źle jest nieść coś takiego samemu, mimo że czasem zdarzało się, że o tym zapominałam. Nie można myśleć o czymś takim przez cały czas.

Popatrzył na nią wyczekująco. Nadal wątpił.

- Wierzysz w siły nadprzyrodzone, Jewgienij? Wzruszył ramionami.

- Święta Dziewico, ona pyta Rosjanina, czy on wie­rzy w siły nadprzyrodzone... Moja kobieto: oczywi­ście, że tak! Każdy z nas nawet nie wierzy, że jest in­ny świat. My to wiemy.

Raija westchnęła. Uznała, że mimo wszystko lepiej jest trzymać szklankę w dłoniach. Obracała nią, pa­trząc niewidzącym wzrokiem. Nawet nie zauważyła, że herbata wystygła.

- Ja nie wierzyłam w rzeczy nadprzyrodzone. My­ślałam, że wiem wszystko, ale to okazało się nie tak proste...

W czasie gdy zapadała noc gdzieś na wybrzeżu Finnmarku, Raija opowiadała o pewnym miejscu na smaganym wiatrem pustkowiu. O córce szamana tak lekkiej, że nie pozostawiała za sobą śladu na śniegu. O zakopanych zwłokach noworodka ze skórzanym rzemieniem na szyi.

Opowiadała o księdzu z innego kraju. O człowie­ku, który czcił samego siebie i który nie zawahał się przejść po trupach, aby dojść tam, dokąd chciał.

Opowiedziała o swoim spotkaniu z tym człowie­kiem. O tym, co pamiętała. I o tym, co jej się śniło.

- Leżał na ziemi tuż za drzwiami domu, w którym ja byłam. Dzieliły nas drzwi. Zostałam wtedy zbita tak, jak nigdy wcześniej i później. Byłam nieprzytomna. Ale wiedziałam, że on nie żyje, zanim go zobaczyłam.

Wiedziałam, jak umarł. I miałam krew na ubraniu.

Zamilkła.

Jewgienijowi zaschło w gardle.

Zbyt łatwo przyznał, że wierzy w to, czego nie mógł ujrzeć.

Sądził, że będzie się śmiał z jej opowiadania. Że jej historia okaże się naiwną bajeczką.

Okazało się jednak, że jej uwierzył.

Może dlatego, że mówiła z taką powagą i przeko­naniem.

Nikt nie mógłby tak się obnażyć tylko po to, aby ktoś inny mógł uwierzyć w jego kłamstwo.

- Widzisz, Jewgienij - rzekła ze smutkiem - ja wiem, jak to jest spowodować czyjąś śmierć. Żyłam z tą świa­domością. Pewnie bym go nienawidziła, gdybym go znała, ale mimo to świadomość, że się przecięło czy­jeś życie, jest koszmarnym uczuciem. Przecięło się cał­kiem dosłownie - dodała sarkastycznie. - No i Catharina. Jestem winna jej śmierci...

Tu załamał się jej głos.

Gdy już była w stanie mówić dalej, rzuciła tylko:

- Ale tu nie usłyszysz żadnych szczegółów, bo ją kochałam.

Jewgienij poczuł się okropnie.

Co można powiedzieć po usłyszeniu takiej historii? Czy ona potrzebowała pocieszenia? Jak mówić do kogoś, kto odebrał komuś życie? Nie mógł jej zapewniać, że to nie była jej wina, to na nic.

Któż o tym wiedział lepiej niż on sam... Zamiast więc ją pocieszać, zajrzał w głąb siebie.

Ona opowiedziała to właśnie w tym celu. Tego właśnie chciała. Zadał wreszcie to pytanie:

- Powiedz mi, Raiju, szczerze: czy to była moja wi­na? Zabiłem go?

Spojrzała na niego ciepło.

- Czy to nie ty byłeś tego tak pewien? - spytała przyjaźnie, po matczynemu.

Jewgienij potrząsnął głową przecząco. Wstydził się tego, że nie wiedział. Dręczyły go wątpliwości i naj­gorsze przeczucia.

- Mówiłam ci, że nie kłamię - ciągnęła dalej. - Trzymanie się prawdy może być najlepsze. Ty go nie zabiłeś. Stałeś oślepiony potem, z zamkniętymi oczami. Wyciągnąłeś przed siebie ramiona w obro­nie, bo usłyszałeś, jak nadchodzi. Aleksiej pędził na ciebie jak szalony, z zaciśniętymi pięściami. Wi­dział tylko ciebie. Nie patrzył dookoła siebie, nie patrzył pod nogi. Najpierw jedna noga utkwiła mu między kamieniami. Kiedy ją uwolnił, potknął się. Wszedł prosto na śliską masę wodorostów, którą ostatni przypływ pozostawił na lądzie. On się prze­wracał, jeszcze zanim ty wyciągnąłeś ręce w jego kierunku. Nawet gdybyś mógł go wyraźnie wi­dzieć, nie zdążyłbyś go złapać i przytrzymać. On upadł bez twojej winy.

Jewgienij słuchał jej z zamkniętymi oczami. Raija już mu to opowiadała. Wiele razy.

Prosił ją o to. Błagał. Rozkazywał. Za każdym razem była to ta sama historia.

Jewgienij sądził, że ujawni w ten sposób jej kłam­stwo z litości.

Ale za każdym razem historia była taka sama. Może nadszedł czas, żeby się ocknąć. Otworzyć oczy.

- Wierzę ci - wyszeptał z trudem. - Wierzę. Poku­ta nie pomoże. Nie pomoże cierpienie. On jest i bę­dzie martwy.

Przyjęła spokojnie jego stwierdzenie. Dobrze wie­dzieć, że powoli będzie wracał z poczekalni śmierci.

Poczuła, że nadszedł czas, aby mu powiedzieć o swojej decyzji.

- Teraz, gdy Aleksiej nie żyje - zaczęła - moja wy­prawa straciła sens.

Jewgienij zmarszczył brwi, ale słuchał.

- Zrezygnowałam ze wszystkiego, co miałam, i ni­gdy tego nie żałowałam. Czuję tylko, że nie chcę je­chać sama do obcego kraju. Nie znam języka, oby­czajów. Religia jest inna. Widziałam przed sobą bez­pieczną przyszłość. Miałam zostać żoną Aleksieja. On chciał się nami zająć. Nauczyć mnie tego, czego nie umiałam. Zarobić na chleb. Był jedynym, którego tam miałam. Bez niego nie czułabym się tam w do­mu. Teraz na wschodzie nic nas nic czeka. Nic, po co miałabym jechać dalej.

- Chcesz, żebym wysadził ciebie i dzieci na ląd? - Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie.

Jewgienij odczytał odpowiedź w jej oczach. Poczuł się nieskończenie samotny. I smutny. Bez powodu.

- Tak. Spaliłam za sobą mosty, nie chcę wracać do tego, co miałam. Jestem na to zbyt dumna - przyznała. - Ale mogę coś sobie stworzyć w innym miejscu. Gdzieś indziej, ale po tej stronie granicy. W Norwe­gii. Ona jest moim przeznaczeniem. Nie mogę uciec przed moim przeznaczeniem, Jewgienij.

Zrozumiał, że naprawdę tak sądzi. I wiedział, że spełni jej prośbę. Był jej to winien. Był to winien Aleksiejowi.

- Nigdy nie uważałem, byś pasowała do Aleksieja - mruknął i potrząsnął głową. - Przynajmniej nie na po­czątku. Potem zacząłem wątpić. Zacząłem cię lubić. Ale jednak miałem rację: ty nie byłaś kobietą dla niego.

- Chyba to prawda, Jewgienij.

Znów przyszło mu na myśl, że ktoś powinien na­malować ikonę Madonny z jej twarzą.

Raija była doskonała w swojej piękności. Każdy rys twarzy pasował idealnie do drugiego. Wszystko było dokładnie zharmonizowane ze sobą.

- Mogłabyś pojechać na wschód, mimo że Aleksiej nie żyje - usłyszał swój własny głos. - Mogłabyś coś tam znaleźć dla siebie. Nie musiałabyś być sama...

- Nie posuwaj się za daleko, Jewgienij! - ostrzegła. - Nie chcę, żebyś mi się oświadczał. Robisz to z przy­jaźni, doceniam to, ale to nie jest słuszne.

- Lubię cię - zapewnił. - Cenię cię bardziej niż ko­gokolwiek innego na ziemi... teraz.

- Ja też cię lubię, Jewgienij - zapewniła Raija ze smutnym uśmiechem. - Bardzo. Ale to nie wystarcza! Popełniłam już wystarczająco wiele błędów w moim życiu. Od teraz nie chcę robić następnych. Chcę być szczęśliwa. Chcę żyć jak normalny człowiek. Myślę, że na to zasłużyłam.

- Kobiety mają zbyt wygórowane marzenia, jeśli chodzi o miłość - westchnął. - Ja uważam, że na dłu­żej starcza wzajemne zrozumienie.

Raija wiedziała, że Jewgienij mówi z własnego do­świadczenia.

- Nie wszystkie przyciąga piękna twarz - powie­działa. - Nie każda porzuci cię dla innego. Musisz tyl­ko odważyć się na uczucie.

Jewgienij wychylił do dna resztkę zimnej herbaty.

- Nie potrzebuję nikogo aż tak blisko - odparł. - Złamane serce za bardzo boli.

Nie spojrzał na nią.

- Znajdziemy dla ciebie jakieś odpowiednie miej­sce, Raiju. Rozpoczniesz nowe życie po tej stronie granicy, możesz być tego pewna!

12

Znów szedł za gwiazdami na zachód. Znów był w drodze do zapachu morza i krzyku mew.

Do Raiji.

Do domku przy morzu.

Mikkal zupełnie oszalał, gdy Reijo wrócił. Nawet gdy usłyszał, co skłoniło go do powrotu, nie wyba­czy! mu tego opóźnienia.

- Ona czeka na ciebie - powtarzał uparcie. - Raija czeka. Obiecałeś wrócić po roku, a już masz spore opóźnienie. Może ty się nią nie przejmujesz, Reijo Kesaniemi, ale dla mnie ona jest wszystkim. Jest je­dynym powodem, dla którego znoszę to podłe życie, rozumiesz? Nie powinieneś jej niepotrzebnie ranić. Jest delikatnym kwiatem, nie depcz jej!

Reijo nigdy nie przyszłoby na myśl porównanie Raiji do delikatnego kwiatka. Nie znał nikogo inne­go obdarzonego taką zdolnością przetrwania, jak ona. Najwyraźniej Mikkal kochał w niej inne cechy niż te, które dostrzegał Reijo.

Mikkal znał ją z tej strony, której nie pokazywała nikomu innemu.

Reijo przemilczał jego oskarżenia. Bardziej było mu żal Ingi, która też je słyszała.

Jej zranionych uczuć nikt nie brał pod uwagę.

Pawa i Anders poszli z nim razem na to miejsce. Stanęli przy skrawku ziemi, który okrywał Aslaka. Tym kawałku tundry, który teraz należał do niego.

- Dziękujemy ci! - rzekł Pawa i wyciągnął do Reijo dłoń.

Niewiele można odpowiedzieć w takiej sytuacji.

Wymienili kilka obojętnych uwag - i rozeszli się każdy w swoją stronę.

Reijo spieszył się. Odpoczywał tylko wtedy, gdy już nie był w stanie iść dalej, i stawał na nogi, zanim wypoczął.

Jadł, gdy szedł.

Nadrabiał minuty i godziny na wiele sposobów.

Musiał skrócić jej oczekiwanie. Tak chciałby zoba­czyć jej twarz, gdy wreszcie ofiaruje jej to, czego pra­gnie najbardziej w życiu.

Byłby to początek czegoś nowego i dla niego. Ży­cia bez Raiji.

Reijo już niemal biegł.

Ku morzu, ku Raiji.

Potem żałował, że niczego wcześniej nie przewi­dział. Chciał powiedzieć, że w pewnym momencie coś przeczuwał.

Że coś jest nie tak.

Ale tak nie było.

Nie miał zdolności Mikkala, który wiedział, co dzieje się z Raiją mimo dzielących ich setek mil.

On był tylko Reijo, jej mężem.

Na miejsce dotarł wczesnym rankiem.

Osada wyglądała tak samo. Szara, z cienką warstewką szronu na kamieniach. Leżała jakby przycza­jona pod ostrymi podmuchami wiatru.

Pierwsze, co zobaczył, to że dym nie idzie z komina.

Aż tak długo spała? Nie mogła przecież nie napa­lić w taki dzień.

Może październik to nie zima, ale też nie lato.

Dostrzegł sklep. A raczej jego resztki. Kilka czar­nych kikutów sterczących złowróżbnie w niebo.

Serce Reijo zamarło.

Pożar?

Opuszczony dom?

Chyba nic im się nie stało?

Raija!

Maja!

Dzieci!

Puścił się biegiem, aż zadudniła ziemia.

Jego dłoń zostawiła ślad na drzwiach. Były za­mknięte. Jak oszalały walił w nie pięściami, aż do bó­lu. Wołał jej imię, bliski płaczu.

Opanował się.

Długo stał, oparty czołem o zimne, wilgotne drzwi.

W głowie miał pustkę.

Klucz! Zwykle kładli klucz pod skalną półką przy schodach.

Ożywiony wspomnieniem poszukał w tym miej­scu.

Klucz leżał, na wpół wmarznięty w ziemię.

Reijo chuchał na niego, aż wreszcie mógł go wyjąć.

Nadal pasował. Przekręcił się ze znajomym szczęk­nięciem.

Drzwi zaskrzypiały tak, jak kiedyś.

Owionęło go chłodne powietrze. Było zimniej niż na zewnątrz. I bardziej nieprzyjemnie.

Reijo chodził po domu.

Zobaczył, że spakowała tylko swoje rzeczy. Nie za dużo, ale te potrzebne. Swoje i dzieci.

To był dom, który stał pusty dłużej niż kilka dni.

Usiadł za stołem, oparł łokcie na znajomym bla­cie, głowę schował w dłoniach.

Już dawno nie czuł się tak bezradny.

Prawie nienaturalne wydało się, gdy ktoś wszedł do domu. Jednak nie był to żaden upiór.

To był Nils.

Usiadł przed Reijo po drugiej stronie stołu, rozcie­rając zmarznięte dłonie.

- A więc wróciłeś - stwierdził. - Widziałem cię.

- Dlaczego miałbym nie wrócić? - spytał Reijo agresywnie, mimo że mógł sobie wyobrazić, co sądzo­no o tym w osadzie.

- Cóż... - Nils unikał wzroku Reijo. - Gdy mężczy­zna opuszcza kobietę w takim stanie...

- W jakim stanie?!

Reijo złapał mocno za ramię Nilsa.

- Co ty gadasz?

- Ona mówiła, że o tym nie wiedziałeś.

Nils zrozumiał, że Reijo nie udawał. Naprawdę nic nie wiedział.

- Była w ciąży, gdy odszedłeś. Niczego się nie do­myślałeś?

To nie mogła być prawda!

Byłby aż tak ślepy?

Reijo ukrył twarz w dłoniach, mocząc je łzami.

Łzy, których nie był w stanie wypłakać w Bergen, przyszły teraz.

Płakał za nią, za siebie, za Raiję, za to dziecko, któ­rego nie zobaczył...

Jakaż była przebiegła!

Ale potem zrozumiał.

Nie dzielili łoża.

Sądził, że to po tym, jak opowiedział jej o tej drugiej.

Poprosiła go, żeby odszedł, dobrze wiedząc, że zo­stałby, gdyby zdradziła mu tę tajemnicę.

Widziała, jak odchodził w niewiadome. Z obietni­cą, że wróci po upływie roku. Nie mogła być pewna.

Ale nie przywołała go z powrotem.

Cóż to za diabelska kobieta! I to w niej Mikkal wi­dział słabą, bezbronną istotę!

- Co się urodziło? - spytał, nadal z twarzą w dłoniach. Nils nie słyszał go tak wzruszonego od czasu Bergen...

- Dziewczynka - odpowiedział suchymi ustami. Nigdy nie powie Reijo, że zaofiarował się jego żo­nie z opieką.

- Kiedy?

- W noc Bożego Narodzenia. Nie ma jeszcze ro­ku. Nazwała ją Ida.

Nils odchrząknął. Nie zwykł mówić o dzieciach, to były babskie sprawy.

- Jest podobna do ciebie.

Reijo nic nie odpowiedział. Nie był w stanie. Głos odmówił mu posłuszeństwa. Ida. Ida.

To brzmi jak pieśń. Ida.

W głowie mu wirowało.

Ida jest do niego podobna.

Ida niedługo skończy rok.

Ida.

Więcej nie wiedział.

Gdzieś na tym świecie było jego dziecko.

Krew z jego krwi.

Ida.

Raija odeszła. Po prostu odeszła z jego dzieckiem. Dlaczego nie zaczekała? Musiała przecież rozumieć, że on by jej tak nie zostawił. Ze jego opóźnienie mu­siało mieć jakiś powód.

- Dokąd poszła?

- Pamiętasz tego Ruska, którego uratowaliśmy? - Nils odpowiedział pytaniem.

- Aleksieja?

Pytanie padło szybko jak strzał. Reijo był blady jak kreda.

- Aleksiej? Przypłynął tu? Pojechała z nim? Nils mógł tylko przytaknąć.

- Wierzyła do ostatniej chwili, że wrócisz - powie­dział, gdy dostrzegł oskarżenie w jego oczach. - Wie­rzyła w to bardziej niż ktokolwiek z nas. Broniła cię. Mało kto dobrze o tobie myślał w miarę upływu mie­sięcy. Ale ona złego słowa o tobie nie powiedziała. Utrzymywała uparcie, że wrócisz.

- Coś takiego? - Reijo uśmiechnął się krzywo. Miał ochotę śmiać się w głos, takie to było tragikomiczne. - Rzeczywiście musiała się tego uparcie trzymać, sko­ro odjechała z tym żółtodziobem.

Nils popatrzył na swoje dłonie. Pamiętał, co sam powiedział Raiji. I nie mówił tego jako jedyny. Nikt w osa­dzie nie wierzył, że Reijo jeszcze kiedyś powróci.

- Nawet ona zaczęła wątpić - przyznał w końcu. - Nie możesz jej o to winić. I tak wytrzymała o wiele dłużej, niż wytrzymałby ktoś inny w jej sytuacji. To nie było dla niej łatwe. Handel jej nie szedł...

- Co się stało ze sklepem? - wtrącił pytanie Reijo.

- Ruscy go spalili.

Reijo nic nie rozumiał. Czyżby pojechała z nimi jako zakładniczka?

Nils tłumaczył, zająkując się nieco. W ogólnych zda­niach, nie wdając się w szczegóły. Reijo tylko zgrzytał zębami z bezsilności. Wydawało się, że wszystko się przeciwko nim sprzysięgło. On nie mógł wrócić. Ona straciła wszystko. Mogła nie widzieć innego wyjścia. Wy­brała to, co choć w części pozwalało jej ocalić godność.

Postanowiła rozpocząć wszystko na nowo. Całko­wicie na nowo.

Popłynęła do Rosji.

Z jego dzieckiem. Z dzieckiem Kallego. Mikkala. Z Elise.

Z tymi, które kochał najbardziej na świecie.

Wtedy podjął postanowienie.

Raija sądziła pewnie, że spaliła za sobą wszystkie mosty. Myliła się.

Może i mogła uciec od wspomnień, od tego domu, ale nie od niego.

Nawet jeśli miałby stracić na to resztę życia, od­najdzie ją. Odnajdzie swoje dziecko.

Raija nie miała żadnego prawa ukraść mu jej. Ma­ła Ida była także jego.

- Ona jest nadal moją żoną - powiedział Reijo. - Jeżeli zamierza wyjść za niego za mąż, będzie to nie­ważne. Małżeństwo to małżeństwo. Tak samo w Ro­sji, jak i tu. Wyjazd nic nie pomoże.

- Wypłynęli dobry miesiąc temu - poinformował Nils. Nie był pewien, czy życzył Reijo jej odnalezienia.

Nigdy nie polubił tego rosyjskiego szczeniaka. Nie lubił mężczyzn pięknych do tego stopnia, że aż przy­pominali kobiety. Nie rozumiał też, co Raija w nim widziała. Ale to tylko wyjaśniało, czemu Nils miał kłopoty z kobietami. Nie rozumiał ich.

- Rosja jest wielka, Reijo. Nieskończenie wielka. Reijo o tym wiedział.

To nie miało znaczenia. Nic innego mu zresztą nie pozostało. Był sam.

Dopóki jej nie odnajdzie, będzie całkowicie sam na tym świecie.

- Nie możesz pójść do Rosji. Do tego Arch...

- Archangielska? To stamtąd byli?

Reijo uśmiechnął się. To był pierwszy krok. Wie­dział, jak się nazywa to miasto.

W o wiele lepszym nastroju niż kilka chwil temu, obwieścił:

- Nie, nie mogę pójść do Rosji. Chodziłem już ca­ły rok i wiem. To zresztą jednostajne zajęcie. Ale ja dotrę do Rosji, przyjacielu. I odnajdę Raiję.

Spojrzał na Nilsa triumfująco. Jego zielone oczy błyszczały niczym szmaragdy. Siedzieli w drewnia­nym domku na smaganym wiatrami wybrzeżu Finnmarku, żaden z nich niespecjalnie bogaty.

Reijo jednak postawił sobie cel.

- Mogę popłynąć. Oni mogą, to ja też.

- Łodzią handlową? - spytał Nils oszołomiony.

- Nie, raczej zwykłą. Małą. Nieważne. Byle miała żagiel i mogła mnie zawieźć na Morze Białe.

- Nikt z tobą nie pojedzie - stwierdził Nils ponu­ro. - Powiedzą, że oszalałeś. Nikt nie zamustruje się do szaleńca.

- A ty?

Z twarzy Nilsa nic nie dało się odgadnąć. Reijo nie pytał więcej.

Popatrzył na ścianę przed sobą.

Nie było go zbyt długo. Przyjaźń, która zrodziła się między nimi, z jakiegoś powodu znikła.

Może i Nils zaczął marzyć o Raiji? Reijo nie chciał pytać, bo nie chciał tego wiedzieć.

- Znam jednego, który ze mną popłynie - powie­dział zamyślony. - Ma równie poważne powody, aby ją odnaleźć, jak ja.

Nils spojrzał na niego powątpiewająco. Reijo się temu nie dziwił.

- Muszę tylko najpierw dotrzeć do fiordu Varanger - rozważał Reijo. - Popłyniesz ze mną tam, Nils?

Gdy ten wciąż milczał, dodał:

- Dostaniesz dobrą zapłatę. - Jaką?

Reijo już dobrze zrozumiał, że zbyt długo go tu nie by­ło. Kiedyś byli bliskimi przyjaciółmi. Teraz musiał poda­wać cenę tego, co kiedyś byłoby przyjacielską przysługą.

Wzrok Reijo powędrował ku wybrzeżu.

Ze sklepu zostały tylko popioły i sterczące w nie­bo sczerniałe kikuty.

Nie musiał nawet pytać, czy coś się uratowało, są­dząc po tych smętnych resztkach.

Ci Ruscy dobrze wykonali swoje zadanie.

Miał dom, ale nie mógł go oddać. Pewne poczucie bezpieczeństwa dawała mu świadomość, że gdzieś czekają na niego cztery ściany.

Żaden pałac, ale cień domu.

Łodzie handlowe!

On nigdy więcej nie popłynie do Bergen.

Ale ci ludzie potrzebowali kogoś, kto mógłby tam popłynąć. Tym bardziej że sklep spłonął.

- Mogę ci dać kupieckie łodzie, Nils.

Nils zamrugał oczami. Wpatrzył się w Reijo zdu­mionym spojrzeniem.

Aż rozdziawił usta.

Było w nim coś niewinnego. Reijo pomyślał, że on się będzie do tego nadawał. Nigdy nie wpadnie na to, żeby kogoś oszukać.

Możliwe, że sam da się oszukać, ale to przez tych najgorszych. Inni będą go dobrze traktować właśnie ze względu na jego naiwność.

- Lodzie handlowe? - powtórzył Nils, akcentując końcówki, bo nie mógł uwierzyć, że dobrze zrozumiał.

Reijo chce mu dać wszystkie lodzie, nie tylko jedną.

Będzie bogaty!

Będzie miał władzę.

Nigdy wcześniej tego nie czuł.

Nawet o tym nie marzył.

- Czy nie żartujesz? - spytał jeszcze z niedowierza­niem. Podejrzliwie. - Nie naciągasz mnie? Może cze­goś nie zrozumiałem?

- Nie zrobiłbym ci czegoś takiego. Nils nic na to nie odpowiedział.

Reijo był taki porządny. Nieprzekupny. Dotrzy­mywał słowa. Do tej pory.

Dlatego jego zniknięcie było tak niepojęte.

- Nie dasz sobie rady tylko ze mną. Reijo już o tym pomyślał.

- Daję ci te łodzie, Nils. To wszystko, co mam, po­za tym domem i tym, co mam przy sobie. Domu ni­komu nie oddam. Pomyślałem, że zbierzesz załogę. Zostaniesz szyprem.

Nils zgodził się i poszedł w kierunku osady. Nadal nic nie rozumiał. Czuł, że nie pośpi długo tej nocy.

Przed sobą jednak miał intensywny dzień.

Reijo nie chciał tracić ani sekundy dłużej.

Dał Nilsowi trzy dni na znalezienie załogi i wypo­sażenie łodzi, którą mógł popłynąć na wschód.

Nils poważnie się zastanawiał, czy tamten nie stra­cił poczucia rozsądku.

Ale łodzie handlowe kusiły, więc się musi postarać. Nie weźmie więcej mężczyzn niż to absolutnie ko­nieczne.

Może i jest teraz szyprem, ale nie stał się przez to od razu bogaty. Musi być ostrożny.

Reijo wszystko poplątał.

Z nim tak nie będzie.

Szkoda, że sklep został spalony. Nils nie wątpił, że dostałby i sklep. Może mimo wszystko Raija była dla niego błogosławieństwem?

Reijo nie rozpalił w piecu. Leżał z szeroko otwartymi oczami w łóżku, które kiedyś dzielili, i przypo­minał sobie te wszystkie chwile, które przeżyli razem. Gruba derka utrzymywała miłe ciepło.

Bywało, że leżąc tu z Raiją nie potrzebował nakrycia.

Miał nadzieję, że Aleksiejowi nie ogrzewała tak łóżka...

To nawet nie była zazdrość. Po prostu czul, że nie mogła być tam szczęśliwa. Nie w pełni.

- Uratuję cię, moja mała - obiecał głośno. - Zoba­czysz, jak wpłynę do portu w Archangielsku. Bę­dziesz mnie prosiła, żebym cię stamtąd zabrał. Ale zrobimy ci niespodziankę!

W innym miejscu, z innego, może nie tak zimne­go posłania, inny mężczyzna także mówił do siebie.

Do niej.

Mikkalem targał niepokój, jeszcze zanim Reijo od­szedł.

Źle było, że tak długo zwlekał z wyruszeniem. Nie­pokój wzrósł jeszcze bardziej, gdy Reijo wrócił.

Teraz po prostu wiedział, że dzieje się coś niedobrego.

Czuł nieokreślone mrowienie pod skórą. Nie mógł się mylić.

Tak dawno nie próbowali spotkać się w myślach.

Wiedział, że są obdarzeni szczególnymi zdolno­ściami, ale nigdy ich w pełni nie wykorzystali.

Z Raiją łączyły go więzy silniejsze od więzów krwi. Nic nie mogło ich zerwać. One istniały. Nadal istnia­ły. To, co pozostało mu do zrobienia, to je naprężyć.

Mikkal czul, że ona tak właśnie zrobiła.

Raija próbowała do niego dotrzeć, ale on nie był w stanie jej odczytać i odpowiedzieć.

Jego majaki i wizje z czasu, gdy leżał nieprzytom­ny, męczyły go jeszcze długo potem.

Były zbyt mocne i wyraziste.

Dopiero teraz zrozumiał, że były czymś więcej niż tylko majakami czy wytworami jego wyobraźni.

To była Raija.

To było związane z ogniem.

Nawet w snach nie był w stanie jej wesprzeć. Nie mógł jej pomóc.

Teraz chciał odnowić ten kontakt.

Mrowienie przeszło w fizyczny ból. Męczył go przez ostatnie dwa dni, a nie mógł znaleźć jego powodu.

Był zdrowy.

Wiedział, że nigdy już nie będzie się ścigał z wia­trem po tundrze. Noga pozostanie sztywna na zawsze.

- Pomogę ci, Raiju - powiedział spokojnie, podąża­jąc wzrokiem za dymem unoszącym się przez otwór w jurcie w noc. - Nie wiem, jakie masz kłopoty, ale obiecuje, że zrobię wszystko, żeby cię od nich uwolnić.

Dwóch mężczyzn. Ten sam cel. Prawie ta sama na­dzieja. Obaj związani z nią dziećmi. Obaj ceniący ją ponad życie, gotowi przejść dla niej przez ogień.

Tylko jednemu mogła ofiarować swoją miłość.

Mikkal czuł, że niedługo coś się musi wydarzyć. Coś związanego z Raiją.

Wiedział, że stracił wszystko, co miał. Teraz pój­dzie za tym, co może go spotkać.

Raija była tylko kobietą. Potrzebowała silnego mężczyzny, który by się nią opiekował.

Nadal była jego zbłąkanym Małym Krukiem. Po­trzebowała go.

13

Sankt Nikołaj” zarzucił kotwicę. Zabrakło im słod­kiej wody, już długo nie padało i zbiorniki mieli puste.

Trzech z załogi Jewgienija zdecydowało się opuścić statek.

Na dobre.

Jewgienij opowiadał o tym Raiji, zasępiony.

- Zagroziłem im, że nie dostaną zapłaty. Nie do­trzymali umowy, a ja takim nie płacę. Nie powinie­nem, u licha, brać ludzi, którym nie mogę ufać. Po­wiedzieli, że nie szkodzi. Liczą na to, że wkrótce nadarzy się inna okazja, z którą zabiorą się na wschód. Z nami nie chcą już płynąć. Nie lubią pły­wać z babami, dziećmi i zwłokami na pokładzie.

- Ale masz tylu ludzi, żeby móc płynąć dalej?

- Nie o to chodzi. Lubię porządek, Raiju, a to na pewno nie jest porządek.

Usiłowała uśmiechnąć się do niego pocieszająco, ale nie mogła. Była zmęczona. Była cały czas zmęczo­na, a teraz potrzebowała więcej sił niż kiedykolwiek.

- Może oni mają rację, Jewgienij. Może twoje kło­poty zaczęły się przeze mnie. Aleksiej powiedział kie­dyś, że jesteśmy do siebie niebezpiecznie podobni. Ze oboje doprowadzamy do kłopotów, mimo że nicze­go innego nie pragniemy bardziej, niż ich uniknięcia.

Jewgienij poklepał ją po policzku.

- Ten mój brat niekiedy zdradzał rozsądek. Byli­ście podobni, ale nie możesz zapominać, że ty masz coś więcej: umysł osoby dorosłej. On miał swoje ma­rzenia i nie zawsze był w stanie oddzielić je od rze­czywistości. Ty też masz marzenia, ale potrafisz usta­nowić im granice.

Pokiwała głową. Wiedziała, że ją rozumie i że zna! Aleksieja lepiej niż ktokolwiek.

- Tak naprawdę to go nie znałam - westchnęła me­lancholijnie. - Mimo to rzuciłam wszystko, żeby pójść za nim... Może ja też czasem zbyt mocno wie­rzę w marzenia?

- Co teraz zrobisz? - spytał Jewgienij. Czuł potrze­bę zaopiekowania się nią, choć coś mówiło mu, że ona była w stanie sama zadbać o siebie.

Nie miał przed sobą rozmarzonej dziewczynki. Raija znała wiele stron życia.

- To fiord Varanger, prawda? Skinął głową.

Raija jakby to już widziała. Przypominało jej to miejsce, w którym spędzała czas od późnej jesieni do wiosny przez wiele szczęśliwych dziecięcych lat.

To były obrazy z jej snów, z tych wspaniałych snów, które przenosiły ją tak blisko Mikkala, że aż czuła ciepło jego skóry i te wszystkie otaczające go zapachy. Gdy dotykała go, wpełzała pod jego skórę, a i tak nie mogła do niego dotrzeć.

To nie był jeszcze właściwy czas, ale się zbliżał.

- Znam tu kogoś, u kogo mogłabym spędzić zimę - powiedziała niepewnie.

Sigga ją za to znienawidzi. Mimo to było to dla niej jedyne wyjście.

Samotna kobieta nie jest wiele warta.

Nie chciała skończyć jak wiele dziewczyn, które szły za sezonowymi rybakami i oddawały się im za pieniądze. Niszczyło je to o wiele szybciej niż głód.

- Nie martw się o mnie, Jewgienij. Dam sobie ra­dę. Już wcześniej wędrowałam. To tylko dla Idy bę­dzie czymś nowym. Wszyscy mamy wędrówkę we krwi. Nigdzie się na dobre nie zagnieździliśmy.

- A chciałabyś tego?

- Kiedyś myślałam, że tak - odparła ze wzrusze­niem ramion. - Teraz już nie wiem. Niepokój stał się częścią mojego życia.

I Mikkal nigdy nie przywiąże się do jednego miej­sca, pomyślała. Urodził się, aby wędrować. Aby się przenosić z miejsca na miejsce. Aby mało posiadać i nie znać granic innych niż horyzont.

Aby mieć wiatr, deszcz, słońce, zorzę polarną za przyjaciół, aby czerpać z przyrody to, co niezbędne, i żeby omijać to, czego nie potrzebuje.

To było życie w wolności.

Odkryła, że za tym tęskni. Bardziej niż przypusz­czała.

Tak długo to tłumiła. Było tak dalekie i nieosiągalne...

A teraz? Czy teraz było też niemożliwe?

Czy to nie ona odtrąciła Mikkala? Uznała, że nie jest wolny. Ona też nie była wolna, mimo że nie mia­ła najmniejszego pojęcia, gdzie teraz jest Reijo.

Czy była gotowa o tym zapomnieć? Porzucić swo­je sztywne życiowe zasady?

Nie odważyła się sobie odpowiedzieć.

Przerażało ją, że była gotowa postawić swoje szczę­ście ponad szczęściem innych.

Ale od czasu śmierci Aleksieja Mikkal stał jej tak wyraźnie przed oczami...

Był w jej każdym śnie.

Czyżby dawne więzy miały nadal moc?

Czy on starał się jej coś przekazać?

- To chyba ktoś więcej niż znajomy, prawda? Jewgienij wyciągnął trafne wnioski z jej milczenia.

- Nie byłaś sądzona Aleksiejowi, ktoś inny cię tu trzyma.

- Można tak powiedzieć.

- Szkoda.

Jewgienij podrapał się po podbródku. Zaczynał za­puszczać zarost w nadziei, że może doda mu to po­wagi, przynajmniej na zewnątrz. Po tym, jak załoga zaczęła go opuszczać, uznał to za pomocne.

- Będę za tobą tęsknił - stwierdził z prostotą. - Wiem, że sobie poradzisz. Jesteś takim typem człowieka. Mam takie przeczucie. My, Rosjanie, bierzemy na poważnie nasze przeczucia. Możliwe, że cię już nigdy nie zobaczę, i to mnie boli. Od razu przyszło mi do głowy, że chciał­bym ci pokazać tyle pięknych miejsc. Mógłbym cię tam zawieźć, a potem moglibyśmy o nich rozmawiać. Powin­naś być na prawdziwej rosyjskiej zabawie. Zdarlibyśmy sobie buty w tańcu, śpiewali aż do zachrypnięcia.

- Pili? - wtrąciła nieco żartobliwie Raija, przełamu­jąc nazbyt uroczystą atmosferę pomiędzy nimi.

Mieli się rozstać, ale ona nie chciała, żeby to się od­było we łzach.

- Nie wiedziałem, że może istnieć taka przyjaźń - nie pozwolił się oderwać od tematu. Później mogło­by już nie być okazji do rozmowy.

W pobliżu zawsze byli ludzie. Dzieci. Załoga. Mieli tak mało czasu.

- Przyjaźń jest właśnie taka - rzuciła, spontanicz­nie chwytając go za rękę. - Może to zabrzmi głupio, jak przechwałka, ale dawno nie czułam się tak bez­piecznie przy mężczyźnie. Jak przy przyjacielu.

Jewgienij odwzajemnił jej uścisk.

- Tak było też z Aleksiejem - powiedział z przygnę­bieniem. - Chciał być tylko sobą, ale jego urodziwa twarz uniemożliwiała mu to. Ludzie uważali za oczy­wiste, że jest rozpieszczony, że szuka okazji do flirtów. A on ich unikał. Kobiety same wpadały mu w ręce.

Patrzył na nią przyjaźnie. Widział, że jest piękna. Określenia „oszałamiająca” czy „słodka” nie pasowa­ły do niej.

Ładna” to było za mało.

Śliczna” może by lepiej odpowiadało, ale nie mó­wiło nic o jej ciemnych, wygiętych rzęsach, o tym, jak brwi podnosiły się na czoło, o niezgłębionej i wciągającej głębi jej brązowoczarnych oczu.

Nic nie mówiło o jej uśmiechu, który mógł sprawić, że się zapominało o ostrym wietrze wiejącym znad morza.

Nic nie mówiło o tym, jak jej krótsze włosy kręci­ły się koło uszu, a pozostałe spływały gęstą falą wzdłuż wąskich pleców.

Śliczna” nie mówiło nic o jej dumie, o woli wy­trwania, o umiejętności zaciśnięcia zębów i przetrwa­nia ciężkich chwil, ponieważ w coś wierzyła.

Nic nie mówiło o marzeniach, które w każdej chwili były w stanie wygładzić jej czoło i nadać jej ten rys boskości, dzięki któremu widział w niej model Madonny.

- Zawsze będę miał ze sobą cząstkę ciebie - wyrwa­ło mu się. - Po chwili dodał, sam zdziwiony: - A jed­nak nie kocham cię tak, jak mężczyzna kocha kobie­tę. Kocham cię, oczywiście, ale raczej w ten spokojny sposób, jak się kocha miłą sercu siostrę. Nie mogę so­bie wyobrazić, że mógłbym ciebie pożądać.

Raija musiała raz po raz mrugać oczami, żeby się nie rozpłakać.

- To są jedne z najpiękniejszych słów, które ktoś kiedykolwiek do mnie powiedział, Jewgienij.

- Na pewno dużo ich słyszałaś w życiu.

- O moich oczach i włosach, i uśmiechu, tak. Raija skrzywiła się z pogardą.

- Ale to było tylko o tym, co jest na zewnątrz. A ja składam się także z wnętrza. Nawet w większej części.

- Będziesz mnie pamiętać?

- Oczywiście, że cię będę pamiętać. Uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, przy któ­rym białe noce wydawały się blade i bez życia.

- I nie mówię tego z uprzejmości. Już dawno prze­stałam być uprzejma. To ma związek z tym, że pró­buję być uczciwa. Prawda wiele wymaga. Ale tak, bę­dę cię pamiętać.

- Jewgienij: ten, który zabił Aleksieja - powiedział gorzko. - Tak, masz powody, aby mnie pamiętać. Gdyby nie ja, byłabyś w Archangielsku...

- Myślałam, że ten temat już mamy za sobą - odpar­ła Raija zawiedziona. - Nie myślę tak o tobie, wiesz przecież. Stałeś się moim przyjacielem. Nie mam ich zbyt wie­lu. Ci, wobec których odważę się na bliskość, stają się mi drodzy. Wiedz o tym, Jewgieniju Dymitrowiczu Byków.

Następnych dwu marynarzy zdecydowało się na opuszczenie statku.

Jeden z nich zakradł się do kajuty Jewgienija i wy­pił znaleziony tam rum. Kompletnie pijany rzucił ja­kąś uwagę szyprowi.

Raija nie mogła zrozumieć wydanych rozkazów, mimo że już przyswoiła sobie nieco ten język.

Jewgienij rozkazał przytopić winowajcę.

Była to zwyczajna kara w sytuacji, gdy ktoś z za­łogi wypił zbyt dużo.

Marynarza obwiązano sznurem w pasie i bez zbęd­nych ceregieli wyrzucono za burtę. Robiono to nie­zależnie od pory roku.

Raija nigdy tego nie widziała i nie mogła uwierzyć, że Jewgienij mógł wydać rozkaz zrobienia czegoś tak okropnego.

- Najszybszy sposób na wytrzeźwienie - rzucił jej Jewgienij, gdy protestowała przeciw wymierzeniu tej nieludzkiej kary.

Była to prawda, choć Raija nie mogła się z tym po­godzić.

Przeszywający krzyk bólu mężczyzny wpadające­go w lodowatą wodę długo jeszcze tkwił jej w uszach. Maja i Elise także to widziały i nie mogły zrozumieć, dlaczego tego biednego pana wrzucono do wody.

Niepewne wyjaśnienie Raiji, że on zrobił coś złe­go, nie wystarczyło im.

One też robiły rzeczy, których zakazywała im Raija.

Robiły też rzeczy zakazane im przez Jewgienija.

Obie ucichły i zamyśliły się głęboko. Musiały trzy­mać się razem. Jeśli któryś z dorosłych przyłapie je na czymś, co uzna za złe, możliwe, że też je przytopią. W umysłach dziewczynek to doświadczenie uro­sło do rozmiarów katastrofy, czegoś przerażającego i niewytłumaczalnego.

Przytuliły się do siebie mocno w koi i po raz pierw­szy zasnęły, obejmując się; one, które zawsze patrzy­ły na siebie spode łba.

Strach może łączyć ludzi.

Serce Raiji krwawiło.

Płakała, gdy usłyszała wieczorną modlitwę dziew­czynek.

- Kochana Boziu, pozwól nam odejść ze statku, że­by Jewgienij nie wrzucił nas do morza. Spraw, żeby­śmy wróciły do Reijo. Amen.

Czuła się winna.

Wciągnęła je w to. Za jej sprawą przeżywały rze­czy, których dzieci nie powinny przeżywać.

Spaliła za sobą wszystkie mosty i postanowiła za­cząć na nowo.

A na ile pomyślała o nich?

Czy pomyślała, na co je naraża?

Łatwo było teraz się oskarżać. Łatwo brać na sie­bie winę.

Tak jakby jej ból mógł im pomóc!

Jej łzy nie zrównoważą strachu, w jakim zasnęły dziewczynki. Nie mogły wymazać ich snów, w któ­rych wydawało im się, że spadają i spadają, i prawie topią się w tym zimnym, okropnym, bezdennym mo­rzu. Obie mówiły coś o linie, która pęka.

Gdy znów zasnęły, Raija czuła się wyczerpana do cna.

Nie mogła tego dłużej odsuwać, byłoby to dręcze­niem własnych dzieci. Nie mogła na to pozwolić.

Przypomniały jej się słowa Elle o ofiarowaniu dziecka.

Czuła, jakby właśnie ofiarowywała nie jedno, ale wszystkie czworo.

Raija spała na koi Aleksieja. Boso wśliznęła się do kajuty. Nie chciała obudzić Jewgienija.

Dopiero gdy usiadła na krawędzi posłania, dostrze­gła, że on nie śpi.

Siedział spokojnie przy stole. W ciemności widzia­ła tylko białka jego oczu.

- To przez topienie, prawda? - spytał smutnym gło­sem.

Nie musiała odpowiadać. On wiedział.

Nie chciało jej się spać.

Oczywiście, była zmęczona, ale innym rodzajem zmęczenia. Żaden sen nie zdołałby go usunąć.

Jewgienij nadal siedział przy stole. Miał na sobie tylko spodnie.

Wzrok Raiji przyzwyczaił się do mroku i widziała go całkiem dobrze.

Miał muskularne, mocne ciało, takie jakie lubiła u mężczyzny.

Wstała i podeszła do wolnego krzesła.

Podobała się jej ta atmosfera wspólnoty.

- Zakładam, że tu zostajesz? Raija pokiwała głową.

Bawił się piórem używanym do prowadzenia zapi­sków okrętowych.

- Jutro odpływam.

Zrozumiał to? Zrozumiał, jak trudno było jej pod­jąć decyzję?

- Jutro wyruszam.

Prawie te same słowa, ale oznaczały ich rozejście się każde w swoją stronę. Na zawsze.

Noc od razu stała się czarniejsza, cichsza, przytła­czająca.

- Nie będę cię żegnał - powiedział Jewgienij. Raija słyszała jego wzruszenie. Może nawet płakał? - Mu­szę zachować twarz przed tymi z załogi, którzy zosta­ną. Uważają mnie za twardego człowieka pozbawio­nego uczuć - westchnął ciężko. - Niech sobie nadal tak myślą. Potrzebuję ich na później, a nie zdobędę nikogo, gdy zaczną mówić, że jestem mięczakiem.

Zaśmiał się nieprzyjemnie.

Podniósł się i odszedł od stołu. Słyszała tylko, w którą poszedł stronę.

Zaskoczona usłyszała, że zdejmuje ikonę ze ściany. Stał chwilę, jakby wpatrując się w obraz w ciemności.

Podszedł do niej. Wyciągnął ku niej ikonę.

Raija nie poruszyła się.

Nie była w stanie wyciągnąć rąk.

Jewgienij położył ją na jej kolanach.

Musiała przytrzymać ikonę, inaczej by się zsunęła.

- Czyżby była za duża, żebyś mogła ją wziąć ze so­bą? - spytał Jewgienij zakłopotany.

- Jest za duża, żebym mogła ją przyjąć!

- Ależ nie.

Nadal przed nią stał i nie pozwalał, żeby odwiesi­ła obraz na miejsce.

- Chcę, żebyś ją miała, Raiju. Zawsze ci się podo­bała, musisz przyznać.

- Tak, podziwiałam ją, ale...

- Jest twoja.

- Od podziwiania do posiadania... - Raiji zabrakło słów.

Jej dłonie gładziły drewno. Niemal wyczuwała po­ciągnięcia pędzla. Było to niezwykłe przeżycie dla ko­goś, kto nigdy nie trzymał pędzla w dłoni.

- Nie możesz mi jej dać, Jewgienij. Nie jestem jej warta. Nie wierzę w nic...

Zaśmiał się cicho.

- To, że o tym mówisz, dowodzi, że wiara nie jest ci obojętna.

- Musi być droga. To cale złoto...

- Nie chcę, żebyś myślała o pieniądzach. Czy nie rozmawialiśmy niedawno o przyjaźni?

Skinęła głową.

- Ta ikona jest słabym dowodem na to, jak bardzo cię lubię. Jak bardzo mi będzie cię brakowało i jak często będę o tobie myślał.

- Wiem, Jewgienij. Nie musisz mi nic dawać, żeby to udowodnić - powiedziała, zraniona. - Ja wtedy mó­wiłam prawdę.

- Mimo to proszę cię o przyjęcie jej. Sprawisz mi ból, jeśli odmówisz.

Głos mu się załamał.

- Miałem to wam dać w prezencie ślubnym. Raija z trudem przełknęła ślinę.

Nie mogła odmówić.

Pełna czci położyła ikonę na stole.

- Przyjmuję ją. Dziękuję. Zawsze mi będzie o to­bie przypominać.

- Może więc miałem i inny, nie całkiem szlachet­ny powód mojej szczodrości? - uśmiechnął się.

Raija nie wierzyła w to.

Z wdzięczności zarzuciła mu ręce na szyję.

Jego ramiona objęły ją i trzymały mocno. Stali jak kochankowie, a łzy płynęły im po policzkach. Raija schowała twarz w zagłębieniu jego szyi i trzęsła się w spazmatycznym płaczu. Była taka silna, gdy Aleksiej zginął. Musiała. Potem wydarzenie to stawało się coraz bardziej odległe wraz z upływem dni. Wspo­mnienie o Aleksieju zblakło tak szybko, że wręcz nie pamiętała jego rysów twarzy.

Stało się tak, jakby zawsze był tylko ciałem w trumnie na dziobie statku.

Tylko z Jewgienijem mogła go wspominać. Tylko Jewgienij mógł zrozumieć jej łzy.

- Trzymaj mnie! - szlochała, tłumiąc płacz. Nie wolno jej było obudzić dzieci. Nie mogły się już wię­cej bać. - Trzymaj mnie, Jewgienij! Mocno! Pozwól mi się wypłakać!

Jewgienij obejmował ją.

Pomogła mu przejść przez najtrudniejsze chwile jego życia.

Jedyne, czym mógł się jej odwdzięczyć, to ten moc­ny uścisk.

Wreszcie szloch ucichł. Ciężki, twardy węzeł w jej piersi się rozluźnił.

Została tylko mała rana.

Raija czuła się oczyszczona.

Zwolniła kurczowy uścisk. Uświadomiła sobie, jak blisko siebie stoją, i poczuła się zażenowana. Ale tyl­ko przez chwilę. W ich uścisku nie było przecież żad­nego napięcia, żadnego erotycznego podtekstu.

Miała na sobie tylko koszulę nocną, a on cienkie spodnie, jednak to nie miało najmniejszego znaczenia.

Byli kobietą i mężczyzną, stali tak blisko siebie, jak to tylko możliwe, skóra przy skórze, a czuła jedynie, że jest to piękne.

- Dziękuję - szepnęła, ale nie wysunęła się z jego objęć. Niezwykłe było, że mogli tak stać. Że mogli coś takiego przeżyć ten jeden raz.

- Naprawdę jesteśmy przyjaciółmi - powiedział z uśmiechem. Spojrzał na nią, trzymając na odległość ramienia. - Także to czujesz, prawda? Jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, że nie ma w tym nic zmysło­wego, mimo że wszystko temu sprzyja...

Zaśmiał się i potrząsnął głową, jakby odganiał uporczywą myśl.

- Z czego się śmiejesz?

Po chłopięcemu zmarszczył nos. Jego zamknięta zwykle twarz stała się jasna i bezbronna.

- Nie spodoba ci się to!

- To zależy. Jeśli mamy być przyjaciółmi, musimy być szczerzy.

- Na własną odpowiedzialność? Raija skinęła głową.

- Nie byłem pewny, co będę czuł i jak moje ciało zareaguje, gdy taka chwila nadejdzie.

Uśmiechnął się, aż błysnęły mu zęby.

- Bardzo dawno nie miałem kobiety - wyjaśnił. - Nigdy nie można przewidzieć, co się stanie.

- Próba wypadła wspaniale! - zapewniła Raija żar­tobliwie.

Zmusiła się, żeby pozostać na miejscu. Nie chcia­ła dać mu do zrozumienia, że swoim nieoczekiwa­nym wyznaniem wprowadził pomiędzy nich coś nie­pokojącego.

Nie chciała pogłębiać tematu, bo to w tej kajucie kochała się z Aleksiejem, i wspomnienie powinno po­zostać nienaruszone.

Jewgienij też zrozumiał, że wbrew swojej woli przekroczył pewną niewidzialną granicę.

Wypuścił ją z objęć.

Łagodnie, delikatnie, tak żeby nie poczuła się od­trącona.

- Dobrze się czujesz? - spytał z troską, odsuwając tym samym poprzednie słowa w mrok nocy.

- Tak, Jewgienij, dobrze.

- Idziemy spać?

Nadal nie była śpiąca, ale nie odważyłaby się czu­wać dłużej razem z nim.

Ich przyjaźń była zbyt piękna.

Byłoby tragedią, gdyby mieli zniszczyć ją w ciągu tych ostatnich wspólnych godzin.

Nie mogła całkowicie na sobie polegać i, o ile wie­działa, na Jewgieniju też nie.

W czasie takiej niezwykłej nocy wiele marzeń mo­głoby prysnąć. A chciała móc spojrzeć mu prosto w oczy przy pożegnaniu.

- Tak będzie najlepiej - odparła stanowczo, prze­konując tym samym ich oboje.

Dłonie spotkały się, splatając palcami. Czuli wspólnotę.

Chwila, która mogła nadejść, odeszła. Mogli uśmiechnąć się do siebie, zanim rozłączyli dłonie.

- Spij dobrze, Jewgienij! - szepnęła, zanim ułożyła się na pryczy.

Odpowiedź nadeszła lekka jak tchnienie letniego wiatru:

- Pięknych snów, miła przyjaciółko!

Ranek spędzili pracowicie. Jewgienij ledwo co zjadł i już był na pokładzie, wydając rozkazy załodze.

Raija pakowała rzeczy. Tym razem musiała prze­prowadzić jeszcze bardziej ostrą selekcję niż wtedy, gdy wyruszała z osady.

Miała wtedy przed sobą podróż morską. I ograni­czała bagaże.

A teraz zamierzała iść.

W najlepszym razie mogła prosić o podwiezienie, gdyby kogoś spotkała.

Raija zacisnęła zęby i rozdzieliła rzeczy na dwa sto­sy: niepotrzebne i potrzebne. Potem zrobiła kolejny przegląd rzeczy ze stosu „potrzebne”. Nie była przy­wiązana do przedmiotów, ale ponieważ zima zbliżała się nieubłaganie, musiała wziąć wszystkie ciepłe ubra­nia dla dzieci. Dlatego musiała zostawić większość swoich. Miała nadzieję, że odnajdzie Ravnę i że ona ją wspomoże. Już wcześniej chadzała w skórzanym kaftanie i teraz też nie będzie się tego wstydziła.

Zresztą nie było cieplejszego okrycia na zimę. Maja i Elise z wyraźną ulgą przyjęły wiadomość o końcu żeglugi.

Nie musiały już się bać, że ktoś je wrzuci do morza.

- Pójdziemy do Reijo? - spytała Maja.

Coraz częściej o nim myślała. Coraz bardziej tęsk­niła. Nadal nie rozumiała, dlaczego na niego nie za­czekały.

Raija nie mogła okłamywać dziecka. Jednak praw­da byłaby dla niej za trudna.

- Jeżeli Reijo zechce, znajdzie nas.

- Ale on nie wie, gdzie jesteśmy.

Raija znała niezłomne przekonanie małej o nad­zwyczajnych zdolnościach Reijo. Nie podobało jej się to, co musiała powiedzieć, ale chciała uniknąć przedłużającej się rozmowy i łez.

- Reijo wie prawie wszystko, prawda? Maja zgodziła się z nią bez dalszej dyskusji. Jewgienij dotrzymał słowa. Dopłynął z Raiją i dziećmi łódką na ląd, ale nie żegnał się długo.

Lekko poczochrał dzieciom włosy, pogładził je po policzkach i uśmiechnął się.

Raiji uścisnął dłoń.

Jego oczy powiedziały jej, że już się pożegnali.

Uśmiechnęli się do siebie, zanim wsiadł na łódkę i powiosłował ku statkowi.

Zamierzał płynąć na wschód.

Raija miała iść na północny wschód.

Boże, Boże, pomóż mi, pomodliła się po cichu.

Przed sobą widziała nieskończone odległości.

Rozpoczęła wędrówkę.

Ida leżała w szalu przewiązanym przez jej piersi. Knuta niosła na plecach. Maja i Elise musiały iść na własnych nogach.

Nadciągała zima, poddanie się byłoby równo­znaczne ze śmiercią.

Nie mogła się poddać.

14

Wyruszenie w drogę zabrało Reijo więcej czasu, niż przypuszczał.

Nils, jako przyszły szyper i właściciel łodzi han­dlowych, pokazał się z takich stron, o które Reijo ni­gdy by go nie podejrzewał.

Przekonał się, że nigdy nie należy twierdzić, iż lu­dzie spokojni i małomówni są także łagodni. Był jed­nak zależny od jego pomocy, więc pogodził się z tym.

Płynęli na wschód dwiema łodziami: jedną Reijo i drugą, należącą do innego szypra, którego wynajął Nils. Z nim on i jego ludzie mieli wrócić do osady.

Płynęli na wschód i pytali o rosyjski statek „Sankt Nikołaj”.

- A czy wszystkie się tak nie nazywają? - zdziwił się bezzębny staruszek w jakiejś osadzie. Odczuli bez­nadziejność swego przedsięwzięcia.

Odnalezienie Raiji na wschodzie będzie tak trudne jak odszukanie igły w stogu siana.

Nils nie omieszkał o tym często przypominać Reijo.

Nie poszczęściło mu się u Raiji i chciał się teraz na Reijo odegrać, ale nigdy tak, żeby ten Fin się czegoś domyślił.

Tuż przed fiordem Varanger natknęli się na ślad.

W osadzie liczącej garść domów ludzie opowiedzieli im o rosyjskim żaglowcu, który stanął u nich jakiś miesiąc temu. Nadal o nim mówili, bo mało co dzieje się w tych stronach.

Tak, była z nimi kobieta. I to Norweżka, dodali niechętnie.

Z pewnością w glosie opowiadali, że była dziwką kapitana i że Ruscy się o nią pobili.

Szyper wygrał. Ten drugi zginął.

Reijo starał się wyciągnąć od nich więcej szczegó­łów, ale wydarzenia tym bardziej się zmieniały, im więcej razy je opowiadano.

Jedyna rzecz, która się zgadzała, to Raija. Jej opis nie odbiegał za bardzo od prawdy.

Poza tym trudno było ustalić, kto był zamieszany w to wszystko.

Nils uśmiechał się pod wąsem.

Sprawiło mu pewną przyjemność słyszeć, że Raiji się nie powiodło. A była tak pewna siebie, gdy odtrą­ciła jego wyciągniętą pomocną dłoń...

Ale nawet on, który widział zarówno Aleksieja, jak i Jewgienija, nie mógł ustalić na podstawie relacji, który pobił którego.

Obaj uważali, że morderstwo miało tylko ubarwić całą historię i że zostało dodane przez nudzących się mieszkańców osady.

- Wygląda na to, że ona potrafi nieźle zamieszać, gdziekolwiek się znajdzie - rzucił Nils.

Reijo nic nie odpowiedział.

Bal się o nią i czuł niepokój przed spotkaniem z Mikkalem. Będzie musiał mu powiedzieć, kim był dla Raiji Aleksiej.

Dotarli już na wybrzeże. Lapońskie darniowe cha­ty stały rozrzucone wzdłuż linii brzegowej ciasnej za­toki. Za nimi wznosiły się skały.

Mało kto zawijał do zatoki, dlatego dwie łodzie wzbudziły spore zainteresowanie. Wszyscy wylegli na brzeg, żeby patrzeć i zgadywać, co się dzieje.

Tylko Mikkal musiał opanować ciekawość.

Nie lubił chodzić, gdy inni mogli go widzieć. Idąc, wspierał się na kiju, i miał wrażenie, że wszyscy śmiali się za jego plecami. Albo gorzej: że szeptali ze współczuciem.

Tylko on nie widział, jak Reijo schodzi na ląd. Do­cierały do niego podniecone głosy, ale starał się nie nadsłuchiwać.

Nie chciał interesować się zewnętrznym światem. Ze swoją sztywną nogą wolał samotność. Reijo nie miał czasu tłumaczyć, dlaczego przybywa tak szyb­ko. Nikt postronny nie wiedział o ich umowie.

Spytał o drogę do chatki Mikkala, choć pewnie sam by się domyślił, która to jest.

Mikkal mieszkał poza kręgiem utworzonym przez pozostałe ziemianki, bliżej skał.

Jeżeli przybycie Reijo sprawiło mu niespodziankę, umiejętnie to ukrył.

- Często się widujemy - rzucił. Ruchem ręki wskazał Reijo, żeby usiadł.

- Przybywam sam - powiedział szybko Reijo. Wtedy nadeszła reakcja.

Mikkal aż się skurczył. W spojrzeniu miał coś bez­bronnego.

- Obawiam się, że nas obu zawiodła - dodał Reijo. - Już jej nie było, gdy przyszedłem.

- Mówiłem, że marnujesz czas! - krzyknął Mikkal i prawie sobie przerwał. - Wyjechała? Dokąd?

Reijo zamilkł. Źle się czuł pod pół pytającym, pół oskarżającym spojrzeniem Mikkala.

- Pojechała do Rosji. Cisza aż dławiła.

- Co, u diabła, ona ma do roboty w Rosji! - wy­buchnął Mikkal, gdy już odzyskał dech.

Jakieś zamazane wspomnienie pojawiło mu się w pamięci. I imię.

- Aleksiej? - spytał z obawą. - Czy to ten Aleksiej?

- Niestety, tak.

- Dlaczego? W imię Boga, dlaczego? - wykrzyknął pobladły Mikkal. - Co miałaby tam robić? Co czeka ją tam, czego nie dostałaby tu?

Reijo wzruszył ramionami.

- Ja nic nie wiem. Ja też już jej nie rozumiem.

- Kim on jest? - spytał Mikkal. - Kim, u diabła, on jest? Reijo potarł ręce.

- Jest w jej wieku. Są do siebie podobni. Rozumie­ją się - powiedział, krzywiąc się. - Tak mi kiedyś mó­wiła. Poza tym jest ładny. Jest chyba najładniejszym mężczyzną, jakiego widziałem. Dla tych, którzy zwracają na takie rzeczy uwagę.

- Raija chyba nie jest taka? Reijo wzruszył ramionami.

- Nie wiem, Mikkal. Ja już nic nie wiem. Mikkal słuchał ponuro opowieści Reijo o tym, jak Aleksiej wszedł w ich życie.

- Powinniście pozwolić mu tam zdechnąć - mruk­nął na koniec.

Reijo teraz się z nim zgodził, mimo że na począt­ku nawet lubił Rosjanina.

- Nikt nie mógł przypuszczać, że to tak się poto­czy - powiedział.

Mikkal w roztargnieniu pocierał uszkodzoną nogę. - Jak twoja noga?

- Ty wiedziałeś, że będę kaleką? - rzucił Mikkal z goryczą. - Pewnie tak, jak wszyscy inni. Wszyscy o tym mówili, tylko nie ze mną. Ja nic nie wiedzia­łem. Musiałem sam się domyślić. Teraz jestem jak pół mężczyzny.

Zaśmiał się, użalając się nad sobą.

- Może to i lepiej, że odpłynęła na wschód. Nie zo­baczy mnie takim. Jeżeli w ogóle ma mnie wspomi­nać, niech wspomina mnie z czasów, gdy jeszcze mo­głem biegać.

- Przecież żyjesz - stwierdził Reijo sucho. - Mogło być gorzej. Byłem z tobą wtedy. Widziałem.

Mikkal nic na to nie odpowiedział.

- Co teraz zrobisz? - zmienił temat. - Zaczniesz wszystko na nowo, jak ona?

Reijo potrząsnął głową.

- Nie dam jej wolności w ten sposób - oznajmił sta­nowczo. - Mogłem się zgodzić, że odejdzie do ciebie. To było właściwe. - Nabrał oddechu. - Ale nie do nie­go. W tym wypadku nadal jesteśmy małżeństwem.

- Ona najwyraźniej tak nie uważa - stwierdził Mik­kal, obłamując gałązki z grubszego kawałka drewna. - Błagałem, żeby ze mną poszła, ale stanowczo od­mówiła. Z czego ona jest zrobiona? Z czego, sądzi, ja jestem zrobiony?

- Mikkal. Jadę za nią do Rosji. Mikkal zagapił się na Reijo.

Czy on jest przy zdrowych zmysłach?

Rosja jest większa, niż mogli to sobie wyobrazić. Mógł szukać Raiji przez całe życie, nawet się do niej nie zbliżając.

- Nie masz szans.

- Pojadę - zapewnił Reijo. - Nawet jeśli zajmie mi to resztę życia, odnajdę ją.

Mikkal nie zaoferował chęci pomocy. Reijo był prawie pewien, że to zrobi. Mimo wszystko Mikkal i Raija byli najbliżej ze so­bą związani. Istniały pomiędzy nimi mocniejsze więzy.

- Miałem nadzieję, że ze mną pojedziesz - powie­dział w końcu.

Mikkal zaśmiał się.

- Co, dwaj odrzuceni idą w pościg? Reijo nawet się nie uśmiechnął.

- Może nas potrzebuje.

- Pojechała ze swojej własnej woli.

- Nie bądź taki nieczuły, Mikkal!

Reijo przyjrzał mu się uważnie i dostrzegł lekkie drgania mięśnia przy skroni.

Nie był jednak aż tak twardy, jak by się zdawało.

- Dobrze wiesz, że się nie uspokoisz myślą, że po prostu odjechała. Też będziesz musiał sam usłyszeć z jej własnych ust, że woli zostać z tym człowiekiem.

- Wiesz, jak przekonywać...

- Przecież ona nie odjechała sama. Wzięła ze sobą więcej... Nie muszę ci chyba przypominać, że macie ze sobą dziecko.

- Czy robisz to dla Mai? - zastanawia! się Mikkal. Reijo aż zgrzytnął zębami.

- Dla Mai też... - zamilkł, aż napotkał pytające, mio­dowe spojrzenie Mikkala. - Jeszcze ci czegoś nie powie­działem. Czegoś, o czym Raija nie powiedziała i mnie. Urodziła moje dziecko zeszłej zimy. I teraz wzięła ze sobą moją córkę. Nie wolno jej tak robić. Ja też mam prawa do tego dziecka. Jest moja w równym stopniu jak jej. Moja Ida nie będzie się wychowywać w Rosji.

Mikkal aż gwizdnął przez zęby.

- Historia się powtarza - rzucił lekkim tonem, choć w środku płakał. - Raija lubi robić takie niespo­dzianki swoim mężczyznom.

Mój Mały Kruku, pomyślał. Co też znowu nabroiłaś? Czy pojechałaś dlatego, że nic już do żadnego z nas nie czułaś? Dlatego, że już nie potrzebowałaś mojej miłości?

Czy to twój upór poprowadził cię do innego kra­ju? Czy to moje sny gnębią mnie w nocy, czy to ty wołasz mnie z daleka?

- Ja tu mam dziecko, które mnie potrzebuje - powiedział.

Reijo orientował się równie dobrze jak on, że to Ravna i Inga sprawują pieczę nad Ailo. Mikkal nie za­wahał się jednak przed użyciem syna jako wymówki.

- Boisz się? - spytał Reijo wyzywająco. - Boisz się spotkania z Aleksiejem? Wyzwania? Naprawdę są­dzisz, że go wybierze, jeśli będziesz obok?

Mikkal już nic nie wiedział.

Bał się.

Karmił się tylko marzeniami o niej.

Nie miał innego celu w życiu.

Jako człowiek kaleki potrzebował tych marzeń bardziej niż kiedykolwiek.

To, co do niej czuł, stało się jeszcze silniejsze.

Nadal nosił na szyi woreczek z lokiem jej włosów. Nawet teraz, gdy zawiodła go i pojechała do Rosji, nie byłby w stanie go wyrzucić.

Obiecał jej, że będzie go nosił, dopóki nie przesta­nie jej kochać.

Dotrzymywał obietnic.

- Wzięła ze sobą broszkę? Reijo zmarszczył brwi. Mikkal powtórzył pytanie.

- Chyba tak - odpowiedział Reijo. - Przejrzałem jej rzeczy. Broszki tam nie było.

Mikkal odetchnął.

Raija też dotrzymywała słowa.

Nadal nie rozumiał, co mogło spowodować, że rzuciła się w ramiona obcokrajowca i pojechała z nim do jego kraju, ale nie czuł się już tak zdruzgotany.

Broszka była znakiem takim samym, jak woreczek z jej włosami.

Skoro nadal ją miała ze sobą, znaczyło to, że jej uczucie do niego nie umarło.

Obiecali przecież dać sobie w ten sposób znak.

Raija nie mogła o tym zapomnieć.

Skoro go nadal kochała, nie mógł pozwolić popeł­nić jej największego błędu życia.

Pewnie, że był kaleką, że nigdy nie żeglował, ale skoro Reijo się tym nie przejmuje, to i on też nie bę­dzie.

- Jadę z tobą - powiedział. - Mam nadzieję, że to przemyślałeś.

- Ona tam nie pasuje - rzucił Reijo stanowczo. - Obaj o tym wiemy.

Teraz, kiedy podjął postanowienie, Mikkal zgadzał się z Reijo.

- Ile wiesz? - spytał. - Czy mamy jakiś punkt wyjścia?

- Teraz, ponieważ jedziesz ze mną - zaczął Reijo poważnie - mógłbym polegać na twojej intuicji, jeśli chodzi o Raiję. Na tej dziwnej więzi pomiędzy wami.

- Chyba wierzysz w nią bardziej niż ja sam - mruk­nął Mikkal. - Ostatnio słabo działała.

- Na szczęście coś mam - odrzekł Reijo. - Wiem, jak się nazywa ich łódź. Znam nazwisko kapitana i wiem, z jakiego są miasta. To Archangielsk.

Nazwę tę wymówił, jakby to było magiczne zaklęcie.

Mikkal słyszał o tym mieście, ale nic poza tym. Ni­gdy by nie przypuszczał, że mógłby tam kiedyś zawitać.

Tundra była jego światem, ale może tundra jest i w Rosji?

Nie było ważne, gdzie był. Ważna była tylko ta drobna kobieta, którą obaj stracili.

Wyszli na dwór. Nie protestował, gdy Reijo chciał od razu pokazać mu łódź.

Reijo nie patrzył na jego nogę. Nie zwrócił uwagi na to, że utyka.

Obaj myśleli tylko o niej.

Zapatrzyli się na wschód.

Gdzieś tam, daleko, była ona. Kobieta, z którą łą­czyły ich nierozerwalne więzy.

Raija...

15

Wydawało się to takie proste, gdy o tym myślała, ale po raz kolejny rzeczywistość ją przerosła.

Nie płakała, kiedy dzieci mogły ją widzieć, ale gdy spały, nie umiała powstrzymać łez.

Miała szansę, mogła popłynąć dalej z Jewgienijem.

Teraz nie udawało jej się odnaleźć krainy dzieciństwa.

Nigdy nie miała szczególnego daru orientacji.

Wspomnienia płatały jej figla.

Wszystko wyglądało tak podobnie.

A wydawało się tak znajome, gdy Jewgienij zarzu­cił kotwicę. Wyglądało jak miejsce ze wspomnień. Są­dziła, że będą musieli tylko trochę podejść.

Może kilka dni, i dotrą na miejsce.

Nadejdą ze stadem reniferów.

Czekała przy wielu zatokach.

Widziała wiele stad reniferów.

Miała nadzieję, choć wydawało jej się, że wyczer­pała ją już całkowicie.

Powinna była popłynąć z Jewgienijem do Archangielska.

Gdyby jej się nie spodobało, mogła wrócić za rok.

Powinna była pomyśleć.

A teraz wędrowała przez pustkowie z czwórką dzieci.

Zima mogła nadejść w każdej chwili.

Spotykała już pardwy o zimowym, białym upierzeniu.

To był pewny znak tego, co nadciągało.

Coraz trudniej było o jedzenie.

Ludzi nie widziała.

Każdej nocy marzyła, że budzi się w domku nad morzem i odkrywa, że to tylko zły sen.

Jaka była głupia, powinna była zaczekać na Reijo.

Zastanawiała się, czy wrócił.

Może się tego nigdy nie dowie.

Sama sobie zgotowała taki los.

- Och, Mikkal - westchnęła w ciemności nieszczel­nej ziemianki, na którą natrafiła. - Mikkal, ja nie wy­trzymam tej samotności! Dlaczego nie mogę was od­naleźć? Tak was potrzebuję! Potrzebują cię!

Nie było odpowiedzi.

Płacz ukołysał Raiję do snu, ale zdążyła podjąć po­stanowienie, że jutro od rana zajmie się uszczelnia­niem ziemianki.

Dalsza wędrówka nie miała sensu. Ją i dzieci cze­kałaby tylko śmierć.

Znalazła dach nad głową. Powinna wykorzystać tę szansę.

Sama przecięła więzy.

Sama wybrała Aleksieja i statek ze wschodu.

Przyszłość pokaże, czy będzie miała możliwość dalszych wyborów.

110




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
07 Statek ze wschodu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
Bente Pedersen Raija ze ĹšnieĹĽnej Krainy 7 Statek ze Wschodu
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 07 Statek ze wschodu
jacques verlinde nasz brat który powrócił ze wschodu
historia-rozdzial8 kryzys rp xvii-xviii (2) , KOZACY - ludzie zamieszkujący stepy graniczące ze wsch
historia-rozdzial8 kryzys rp xvii-xviii (2) , KOZACY - ludzie zamieszkujący stepy graniczące ze wsch
Ciemność ze Wschodu, 3 Stare matriały nieposegregowane
Pokłon Mędrców ze Wschodu złożony Dziecięciu Jezus, Dokumenty(1)
Ciemność ze Wschodu
08 Medrcy ze Wschodu(1)
MĘDRCY ZE WSCHODU I GWIAZDA
08 Medrcy ze Wschodu 2
Handel ze wschodem
Jan Paweł II Światło ze Wschodu
METRYKA KOCZOWNIKA TO MONGOŁY i MONGOLICE, a nie ŻYDZI ! czerwoni koczownicy tak ci ze wschodu, j

więcej podobnych podstron