Tadeusz Śliwiak
Wiersze wybrane
1975
Czas stężał jak żywiczny pień
postrącał liście dni minionych
Nową gałęzią rośnie dzień
w mądrość korzeni uzbrojony
Do tych minionych w walce dni
będziemy jeszcze wracać nieraz
jak do zamkniętych dawno drzwi
do ksiąg co często się otwiera
Bo uchodzący w przeszłość czas
nie spala się na suchy popiół
ale zastyga w twardy głaz
w którym potomni kształty żłobią
Zostaje po nim dzieło rąk
i śmiałych myśli nurt spieniony
Czas — to korzeni mądrych kłąb
i zdrowy pień
i liść zielony
1953
Szkielety pochylają się ku sobie
Szkielety podają sobie kości
szkielety dzwonią w szkło
przechylają do tyłu czaszki
szkielety obejmują
globus — żart o ziemi
ruszają szczękami
o władzy
o potędze
szkielety odziane
w kilkadziesiąt kilogramów
ciepłego mięsa
każdy.
czerwiec 1957
Naiwni kończą na punkcie
mówią punkt
stawiają kropkę
i długo karmią ptactwo rękopisów
rozsypanymi palcami
Naiwni wierzą
w ostateczność myśli
a punkt to początek róży
początek gwiazdy
miejsce skąd płaszczyzny
rozskrzydlają szeroko
wszystkie strony świata
to poczęcie doskonałości
stworzonych i niemożliwych
Naiwni wierzą
w ostateczność kształtów
mówią punkt
stawiają krzyżyk
a to jest miejsce spotkań
wszystkich przypadków świata
których sumę zwą później
przeznaczeniem
historią
losem
Krzysztofowi z AK
Z czterech pór roku powtarzanych
śniegiem trawami słońcem deszczem
głosami ptaków
sań dzwonieniem
ze wszystkich świateł dni i nocy
na niebie mojej samotności
powoli
promień za promieniem
gwiazdę płonącą budowałem
— miłość do Marii której nie znam
Czekam na ciebie z moją gwiazdą
która kaleczy serce
Mario
zrób z nią co zechcesz
rzuć do rzeki
zakop ją w lesie pod drzewami
spal ją na popiół
popiół rozsyp
imion jest dość by skraść je światu
i nazwać nimi wszystkie dni
które przed nami będą płonąć
Pośród spraw chleba i odzienia
nadziei
klęski
łez
i kluczy
szkła
krzyku
kwiatów
koszul
recept
będziemy chodzić blisko siebie
potrzebni sobie
jak dwa skrzydła
ptaka
jak dwa ramiona liry
Mario gdzie jesteś
Mario przybądź
Mario
Po co tobie mówiłem to wszystko
o oczach włosach i o ustach
po co Różanopalcą
wzywałem mówiąc o tobie
wierzyłem że Izolda
zaledwie byłaby godna
trzymać tobie zwierciadło
kiedy czeszesz włosy
Widziałem ciebie leżącą na bruku
na wpół oskalpowaną
o oczach bez światła
o ustach czarnych i zimnych
ręka leżała osobno
mogłem ją sobie wziąć
siedziałem nad tobą
prócz odpędzania czarnych much
nie mogłem zrobić nic więcej
prócz przezwyciężania wstrętu
nic więcej
nic więcej
po co mówiłem ci to wszystko
Mario
Eurydyko.
A jak będę miał ochotę
to poburzę wszystkie miasta
a jak będę miał ochotę
to wypalę wszystkie lasy
dnem do góry
poprzewracam
wszystkie morza
wszystkie rzeki
w kaszkę mannę
zetrę skały
koło młyńskie
bęc!
Biłem pokłony obejmując ziemię
z czoła ścierałem znak poddanych — błoto
patrzyłem w niebo zalęknionym wzrokiem
w białym obłoku zgadując anioła
przez mroczne gąszcza mitów
szedłem po omacku
ja urodzony na śmierć
ja skazany
na czas
wierzyłem w bogów
uwierzyłem w ludzi
patrzyłem jak wysoko rozświetlona przestrzeń
zarosła niebem ludzkiej czci i strachu
otwiera się coraz szerzej
światłem
chwieje się niebo
podparte słupem
kadzidlanych dymów
miniaturki posągów
buddy i mojżesza
smagli handlarze sprzedają
na pamiątkę pobytu
stare imiona
tracą blask fałszywy
co dzień
umiera
jeden
bóg
No dobrze Panie Boże
załatwmy do końca
ten interes dla obu stron korzystny przecie
ty dasz mi wielką przestrzeń barw światła i czasu
i głosy ptaków
i szum oceanów
i dodasz zdolność do umiłowania
co miłowania godne
a ponadto
nie będziesz wzbraniać niczego co ludzkie
a ja ci za to zapłacę po latach
prochu garsteczką
pełną garścią siebie
1958
Ogromna gwiazda światła
runęła na ziemię
spłoszone jezioro
nagłym białym obłokiem
uleciało w niebo
pozostała dolina łagodna
okryta mokrym popiołem
teraz jezioro wraca na ziemię
ale już nie to samo
ale już nie to samo
ach rozprujcie rynny
rynny pełne płaczu
Pora deszczów, 1958
Matko Boska ty wiesz
idzie mi o ten naszyjnik
przechodził już z rąk do rąk
morderców i jubilerów
oświecał wiele ramek czarnych nekrologów
pozwól go ukraść
Mario
zrobię z niego pierścienie z dwoma brylantami
z dwoma gorejącymi krzakami
z górami lodu prześwietlonymi słońcem
jeden wrzucę w czapkę Igora
ślepca
drugi dziewczynie mojej dam
Matko Boska ileż to będzie zdrowasiek
w żadnym lesie tyle ptaków nie żyje
w harfach Europy całej nie ma tylu strun
Igor na różańcu otrze palce do krwi
a moja dziewczyna
gwiazdą na palcu jak kluczem
otworzy wszystkie piętra szczęśliwości
i będzie tańczyć tańczyć
z rozsypanymi szeroko włosami
nikt w niej nie pozna
sprzedającej lepy na muchy wosk i sznurowadła.
Uliczkami przechodzą cienie
w wysokich spiczastych kapturach
i tańczą przy dźwiękach trzech papieskich kluczy
obok studni wyschniętych jak skrzypcowe drzewo
A z nieba schodzi księżyc omijając ostrożnie
czyhające na dachach paszcze blaszanych trytonów
i obłaskawia światłem lwy strzegące pałaców
i karmi srebrnym ziarnem ptaki z kamiennych portali.
Avignon, sierpień 1957
1. Maria schylona całowała strumień
Maria schylona pożegnała wodę
na czole jej kosmyk włosów
jak hebrajska litera
Mario nie wołaj
rzeka nie zawróci
nie rzucaj za nią kwiatem ni kamieniem
nie drzyj jej ciała na oślizgłe włókna
rzeka nie wróci
rzeka nie powraca
Ona już toczy piaski i kamienie
zamyka je szczelnie
gubi w dennym mule
rzeka nie wróci rzeka nie powraca
2. Mario stojąca na piaszczystym brzegu
pionowa wskazówko słonecznego zegara
twoim cieniem rzeka pospiesznie ocieka
twoje nadgarstki tętnią nieustannie
Nie złorzecz Mario rzece
niech ostygną wargi
niech przybiorą kształty wypełnione do końca
wiatr jak Fidiasz w obłokach
kruchość twojego ciała rzeźbi
Nad targowanie miar i wag
mędrsze jest milczenie
to owoc dokonany — pełen światła w sobie
3. Pamiętasz to zwierciadło w jakimś grand hotelu
ono jest — powiedziałaś — w randze generała
pełno w nim złoceń epoletów i szlifów
w ram boleśnie zwęźlonych złotych laokoonach
Stałaś przed zwierciadłem i palcami lekko
z włosów wiatr wypłaszałaś — wiatr — wiosenny wietrzyk
przed tym szkłem bili w daszek weseli żołnierze
wąsów końce skubali ocierali czoła
w to szkło do dziś wpisane są błyski monokla
i lśniąca pomada i blaszki orderów
A ci ludzie — gdzie ludzie — co się z nimi stało
gdzie leżą z twarzą w glinie daleko od ptaków
Stałaś przed zwierciadłem i palcami lekko
z włosów wiatr wypłaszałaś — wiatr — wiosenny wietrzyk
4. Mario musi nam starczyć ten świat ta wesoła
przydrożna beczkokształtna gospoda obwiesiów
można w niej grać na skrzypcach rozginać podkowy
śpiewać milczeć kpie z siebie i przebaczać innym
Mario przez nasze piersi płynie wielka rzeka
potyka się o serca przejmuje ich tętno
obiecuje nam nieba ostateczny ocean
Nad targowanie miar i wag
mędrsze jest milczenie
to owoc dokonany — pełen światła w sobie
1. Mario mam zawiązane szczęki mięśniem gniewu
z broni pancernej wyrwałem rękę moją z korzeniami
liżę ją
palcom przywracam kształt ludzki
przebaczam moją ranę na lewym ramieniu
gilzy kul pojednałem z łupinami orzechów
Mam zawiązane szczęki mięśniem gniewu
rozluźniam je do uśmiechu
2. Mario przed progiem białej kliniki
jestem stłumiony skowyt w męskim kapeluszu
nie potrafię tobie ująć ludzkiego bólu rodzenia
ten człowiek przejmie naszą krew i imię
3. Aby rąk twoich obecność
znaczyła światło w dzień
a ciemność w nocy
aby włosy twe rozpuszczone
twój ciepły sen u mego boku
znaczyły ufność i oddanie
aby jabłko w palcach naszej córki Ewy
znaczyło świt jutrzejszy pełen ptaków wesołych
— rozluźniam związane mięśniem gniewu szczęki
4. Najbardziej lubię cię w czerwonym
gdy idziesz stroną słoneczną
w dwóch torbach z gazet niesiesz czereśnie i agrest
pytasz czy był listonosz
Pójdę z tobą i z Ewą
na waniliowe lody
siądziemy pod pasiastym parasolem
będziemy dzwonić łyżeczkami
(wierszyk o ogórku dla Ewy na serwetce w kawiarni napisany)
Fagasie ogródka
zawsze chłodny i sztywny,
gdzie twoja pełna guzów
zielona liberia?
Rozmieniony na drobne talarki w śmietanie
leżysz tu zbezczeszczony.
O mizeria! Mizeria!
5. Rozluźniam związane mięśniem gniewu szczęki
gilzy kul pojednałem z łupinami orzechów.
Żywica ma w sobie
coś z wszystkich czterech pór roku
z wiosny ma świeżość
z lata ciepło słońca
światło poważne z jesieni
a zapach świątecznych choinek
łączy ją z zimą
jej bliskość jest mi potrzebna
jak uśmiech kochającej
jak spojrzenie psa
zapach żywicy pomieszany z wiatrem
to dobre lekarstwo
od śmierci
tak pachną trumny
i lasy pełne ptaków
Kościół jak wielki konfesjonał
przez wąskie szybki
światło z barw spowiada
a za pokutę
cała noc
bezksiężycowa
do ognia świec kościelny wznosi
okapturzony blachą kij
zbiegają w dół pośpiesznie
wosku ostatnie jaszczurki
już opustoszał wielki dom
nikt nie zasiada tu do stołu
włosów nad lustrem nikt nie splata
zgasły księżyce archanielskich trąb
tylko w zakrystii Agata
chuda komże ceruje
i słucha jak ciężkich szaf dębowe drzwi
o mszalnym winie skrzypią
Dziecko paluszkiem stuka w szybę
— czy można wejść?
Mężczyzna palcem stuka w drzwi
— czy można wejść?
Staruszek laską stuka w ziemię
Obejmuję
pień żywy
słucham jego soków
słucham jak się dzieją żywice
W pniu
tętni moje serce
słucham mojej krwi
Kiedy opadną liście
a gałąź nad nami
będzie podobna szczelinom
pękniętego nieba
Otworzy się drzewo
wejdę do jego wnętrza
otworzy i zatrzaśnie się ziemia
za nami
Nigdy inaczej się nie kończy
miłość człowieka do drzewa
Siedzi spokojnie
na ławeczce przed grobem
wyrywa żółte źdźbła trawy
słucha cmentarnych ptaków
grabarze w niej poznają
tę która przed rokiem
chodziła ze świeczką wśród grobów
wołała Zbyszku Zbyszku
teraz siedzi spokojnie
gładzi strzyżoną trawę
znają ten ruch jej dłoni
wszystkie synowskie koszule
swojej broszce złoconej
długo opowiada
jakie Zbyszek miał oczy
ile znał języków
wyjmuje z torebki
ciemną fotografię
i malutki scyzoryk
w kształcie srebrnej rybki
drobna
zmęczona ciszą
stara matka Zbyszka
karmi swoje niedziele
białą chusteczką do płaczu
Gdy je otwieram
światło w nich staje jak blady arlekin
głośniejszy jest szum morza
i wiatr mocniej pachnie
staje w nich siwy listonosz
wozy z mięsem i sady
pies na łańcuchu studnia
i dziewczyna z kwiatem
nie ma takich drzwi
których nie warto otworzyć
a kto nie pyta codziennie
.:co jest za tymi drzwiami?”
ten dawno już umarł
tylko nie wie o tym
Moja przyszłość nosi piękne imię
moja przyszłość nosi imię nadzieja
przychodzi ze światłem poranków
z wiatrem uginającym
gałęzie dalekich owoców
nad brzegiem morza
jest białym dalekim żaglem
nad brzegiem ziemi
światłem gwiazdy wysokiej
doznałem największych radości
jaka jest możliwa
w moim kraju i czasie
przeżyłem ostatni dzień wojny
a to był dzień zwycięstwa
i dzień klęski
dzień wielkiego wesela
i wielkiej żałoby
jak człowiek z krwi i kości
i ten dzień był ze światła i cieni
nigdy już potem
nie widziałem tak wielu ludzi
myślących o tym samym
moja przyszłość nosi piękne imię
nazywa się nadzieja
składa się z dni jutrzejszych
trzeba znać jej wartość prawdziwą
ona jest na wagę
czasu
Ewie
Gdy pierwszy raz wśród ziół łagodnych
zielony ogień pokrzyw znajdziesz
cofasz swą rękę
i zdziwienie
poprzedza twój jutrzejszy płacz
i nagle wśród wysokiej trawy
gasną słoneczka kwiatów mleczu
i biegniesz do mnie aby ukryć
dłonie
dwie żabki zatrwożone
Byłem ziarenkiem życia
rozpalili przede mną
wysokie ognisko barw
wykluły mi się oczy
pokazali szkatułkę złota
wyrosły mi ręce
wznieśli nade mną bat
para nóg wyrosła
i tak dzień po dniu
stawałem się człowiekiem
a kiedy powiedzieli
świat jest ogromny
szukałem skrzydeł na plecach
nie było
tu się skończyła
wspaniałomyślność natury
pogodziwszy się z myślą
że bogiem nie będę na pewno
bojąc się być złodziejem
zostałem poetą
Jurkowi Grotowskiemu
Cienie palm
jak czarni aniołowie wyspy
patronują grającym w kości
zbiegłym galernikom
dzwonią łańcuchy
i złote gwineje
suszy się w słońcu
przewrócony dzban
galernikom śni się
targ czarnych niewolnic
i wysokie drzewa
spienione światłami
śnią się
parasole
i wielkie dworcowe zegary
zbiegli galernicy
śpią na złotym piasku
grają w kości
i psalmy śpiewają o brzasku
Ile de Port Cros, 1957
oto teatr najmniejszy
oto pierwszy dramat bezsilności
grand—guignol i cydy comedie fiancaise
oto szydzenie litość i wesołość gruba
oto pierwszych uczuć miary i figury
— dzieci otaczające kręgiem ciekawości
mysz uwięzioną
w butelce po mleku
(wolny przekład z Chagalla)
W Witebsku mróz
i szklane drogi
modlą się krzywe odmrożone palce
w karczmie
przed złotą cerkwią samowara
zaraz tu przyjdzie stary Żyd
z zieloną twarzą
przechyli głowę
i będzie grać
a tak ładnie
a tak cienko
że aż w całym Witebsku
śnieg się zatrzyma w powietrzu
i ukażą się na niebie
rude i białe konie
w długim aż do ziemi
weselnym welonie
W środku zimy zaszyty
w białe mrozu koronki
w rękawice chowając swe uczone palce
czekam na list otwarty
na zielony listek
w sprawie kwiatów i gruszek słodkich jak lenistwo
spadną deszcze na ziemię
popłyną strumyczki
z gołą głową i boso pobiegnę do sadu
co lani w trawie piszczy?
co tam dzwoni w pniach?
to moje życie
zaczyna się od nowa
zaproszę was do sadu
na wesele grusz
staną w białych welonach
panny młode
wiośniaczki
ze skrzypkami pod pachą
przyjdźcie do ogrodu
i muzyką nakłamcie
że świat jest beczką miodu
żonie
Jest waga w tobie
wbudowana zręcznie
z rąk
z lewej i prawej
twoja ręka prawa
obciążona obrączką
przechyla się na moją stronę
twoja ręka jest przychylna dla mnie
ty jesteś waga
ważysz to uśmiech to gniew
potępienie — przebaczenie
ty jesteś waga
która wraca
pogodę
ty jesteś waga
niekrzykliwych kupców
gwiazdami wypisane
w niebie twoje imię
Twoje oczy to światło zaszyte liśćmi
trzeba liście rozgarnąć
odchylić gałęzie
choćbym szedł
z ulicy na ulicę
zawsze droga do ciebie
prowadzi przez las
idąc — oswajam w sobie
drapieżne zwierzęta
uciszam ptaki
mylę strony lasu
zwierzam się drzewom
staję przed
sęka w złotych żywicach ikoną
pukam w drzewo
to już twoje drzwi
w ciemnościach przypadkowej piwnicy
kryjąc się przed bombami
stłoczeni pospiesznie
nie znając imion
twarzy
koloru włosów
mocno objęci ze strachu
ty i ja obcy a najbliżsi sobie
całowaliśmy na przemian oczy dłonie usta
dwoje młodych tak bardzo kochających życie
nic wiem kim jesteś
nie wiem jak wyglądasz
po nalocie
wypchnęli nas z piwnic na światło
rozdzieliła nas ciżba
jak miałaś na imię
dzisiaj w innej piwnicy
w piwnicy ze świeczką
gdzie jazz i gorące z korzeniami wino
nachodzisz mnie
moim oczom dziwisz się
i w tańcu
kreślisz koła wesołe
papierową różą
to nie ty jesteś
tamta jest ze strachu
tamta nosiła w uchu
do krwi
ostry kolczyk
byłem tu kiedyś
uciekałem stąd
przez las
ostrożnie
żeby się nie zwalił
żeby mnie nie przygniótł kolbami do mchu
po drugiej stronie
spotkałem kobietę
miała piękne oczy
bo przestraszeni mają piękne oczy
jeszcze wczoraj tu byli
pokazała komin wypalonej gorzelni
śmieszny był w swej niewzruszalności
pośród zgliszcz
pośród kotłów wydętych i gorących jeszcze
nie idź tędy
tam leży martwy banderowiec
sami go zastrzelili
on miał żonę Polkę
w Przemyślu
ukradłem bułkę ze straganu
jawnie
jak się kradnie
nie odczuwając już strachu
przekupka biła mnie po twarzy
potem płakała
przytuliła moją głowę
dała mi białe serce sera
mówiła synku
wróciłem tu po latach
gdzie się podziały moje tamte buty
moja koszula z zakrwawionym rękawem
chłopi zwożą zboże
i jak dawniej do połowy czoła
opalone ich twarze
w suchych wargach zgasły
machorkowy ciuk
jaka Marysia pytają
Giczanka?
a gdzieżby
trzeci grób od płota
pan ją znał?
pan z różami?
zamknąłem drzwi za sobą
na klucza obrót pospieszny
moja skóra obrasta
w grube mury ścian
moja głowa się chyli
pod ciężarem sufitu
stopami wyczuwam
ścisłe ściegi parkietu
w miejscu depcze
sześć oswojonych krzeseł
co się stało pytają
stał się strach
jestem bezpieczny
tu jestem bezpieczny
widziałem człowieka
wysoko
na sznurku
Jarosławowi Iwaszkiewiczowi
i zawędrowała Antygona na Wołyń
grzebać Polinika przerżniętego piłą
i odchyla gazety które go przykryły
i na próbę wystawia swój strach i swą miłość
a ty go nie ruszaj bo legniesz tu z nim
przyjdą kruki pogrzebią brata po swojemu
chałup spalonych wiał tu kadzidlany dym
odmówiła różaniec lufa erkaemu
że brat brata powiadasz
co ty o tym wiesz
ty znałaś miłość tylko
nie znasz nienawiści
przed ziemi otwarciem
białych rąk swych strzeż
i uciekaj nim wrócą o świcie faszyści
morze
uparcie piękne
powtarzające się
i piękne dalej
stoję przed tobą
boję się odwrócić
mógłbym znaleźć zgubione
przesypane piaskiem
szkła
okulary
widomy znak mojego
kalekiego świata
Jestem drzewo
przysięgą na wierność ziemi
są moje korzenie
jestem drzewo
twój dozgonny przyjaciel
uderz w pień
odezwą się
wszystkie moje struny
słuchaj ich
żadna nie dzwoni fałszywie
rodzę dla ciebie
owoce o smaku słońca i deszczu
jestem śpiew ziemi dla oczu
jestem radość ptaków
znam twojej dłoni wklęsłość
przybieram jej kształt
uczę się twoich palców
jestem dla ciebie
instrument i wiosło
jestem proste narzędzie
i wymyślna figura
ostatnia deska ratunku
stół
jestem drzewo
jestem własny pomnik
za późniejsze zasługi
1. Ogrody
Uczyłem się życia
od śmierci
wcześniej widziałem
nóż w ręce rzeźnika
niż pastucha z kijem
moje pierwsze ogrody
to mięs cyprysy czerwone
flora płuc i wątrób
wiszących na hakach
moje festyny świąteczne
to rogowe trąbki
dmuchane pęcherze
totemy dzieciństwa
— wielkie głowy wołu
z których zdjęto skórę
zostawiono oczy
moje pierwsze ptaki
czarne tłuste wrony
w czyhaniu na ochłap
wywodzę się z rzeźni
dom z czerwonej cegły
mur
żelazna brama
strażnik z karabinem
nasze służbowe mieszkanie
z obniżonym czynszem
to tylko rzeźnia
hale trzy
żelazne wózki
haki w murze
korytka dla odpływu krwi
i ogród dyrektora
róże
to tylko rzeźnia
krówko żuj
jasno
już jutro będziesz w chłodni
mięso na stół
na mydło łój
a róg na guzik do mych spodni
to rzeźnia rzeźnia
kilka szop
herod z herodem grają w karty
wygraną pisze wroni trop
na śniegu
noc zmieniła warty
za dobry ubój
majster każ
odbić nam beczkę piwa z pipą
niech w oczy nam nie świeci straż
niech nie urąga naszym stypom
*
Uczyłem się życia
od śmierci podglądanej
czego tu szukasz pytali
szukałem własnego dzieciństwa
2. Areny
W kastanietowej kastylii
rzeźnię przebrano w teatr
okryto pstrokacizną
i drwiną dzwoneczków
złoci się piaskiem wysypany
piać pod corridę
surmy
a na trybunach dreszczyk mży
za chwilę bramę krzyk otworzy
o patrzcie patrzcie
oto on
o jakże żałosny jest ten fircyk z płachtą
każdy błysk jego szpady
jest tylko taneczną figurą
czymże jest jego sztuka
wobec sztuki mistrzów
tych w fartuchach sztywnych od zaschniętej krwi
wobec ich ruchów pewnych
nie rozpisanych na głosy spoconego tłumu
tu śmierć nie ma czasu
na strojenie się w wieńce z róż
chodzi milcząca po hali
dogląda roboty
siedemset piętnaście
siedemset szesnaście
wagowy śliniąc ołówek sufluje
swej rachunkowej książce
wysokość uboju
A o nim proszę ludzi
to jest nawet piosenka
oto ona
słuchajcie
o wagowym pieśń
3. O wagowym pieśń
Liczy krowy
waży krowy
kolczykuje krowie uszy
potem połcie mięs stempluje
fioletowym tuszem
liczy rogi
bo i rogi
muszą także
być w porządku
patrzy czy ma każda krowa
tak jak trzeba
pięć żołądków
skóry liczy
i racice
zapisuje wszystko w księdze
sto par oczu
ma wagowy
i co najmniej
cztery ręce
4. Targowica zwierząt
W każdy niemal wtorek, zamiast do szkoły
szedłem na targowicę zwierząt. Oglądać
ludzkie twarze, ludzkie ręce. Ręce grube
i owłosione, upierścienione i sękate.
Podawały sobie zwitki papierów i sznury
uwiązane do końskich pysków. Ci, co jedli
kukurydzę, śmieli się jej złotymi zębami
z krzykliwych targujących. Widziałem tu
osła, który wiózł niegdyś Marię z dziecięciem.
Widziałem też chudą kozę Gandhiego i szkapę
Don Kichota. Między nimi przechadzał się
stary Noe w magistrackim uniformie
i ściągał od kupców „placowe”. Ale najbardziej
podobał mi się pewien staruszek, który w każdy
wtorek sprzedawał tę samą parę gołębi.
Zawsze na drugi dzień gołębie wracały
do starca, aby mógł je sprzedać znowu
i w ten sposób zarobić na swój chleb
i ich ziarno.
Ale raz nie wróciły
5. Wanna
Przyszła wojna
podeszła blisko
śmiała się z.mojej
maski gazowej na twarzy
trzęsła się ze śmiechu
aż wyleciały wszystkie szyby w domu
Ulicami jeździło
dużo samochodów
z walizami na dachach
wszystkie w jedną stronę.
paliła się wytwórnia wódek
biegli na ratunek
wynosili pełne skrzynie z ognia
kilku utopiło się
w kadzi ze spirytusem
w pobliżu banku
zabiło konia
odłamkiem w brzuch
widziałem dom
przecięty
w
z
d
ł
u
ż
na trzecim piętrze wanna
to śmieszny widok
biała wanna
na jednym włosku
wą giętej rury
paciały słowa
wojna
trzy tygodnie
francuzi
churchill
god save the king
a po bruku buty
tyle butów z nosami
na kwintę na wschód i południe
szli ulicą żołnierze
malowani chłopcy
patrzyli w niebo pokreślone
jakimś pismem obcym
6. Bożek
Zacząłem się uczyć
nowych słów i praw
umiałem już rozróżniać
wszystkie barwy wroga
z gramatyki wywiodłem
na użytek własny
wszystkie „my” i „oni”
ulepiłem sobie
własnego bożka
nazwałem go
dorobiłem mu moje ręce
moje nogi
ochuchałem go przyspieszonym oddechem ucieczek
niech mi służy
7. Węgiel
Wyświecone są szyny bocznicy
jadą jadą krowy do rzeźni
jedzie jedzie mięso na wschód
jadą jadą żołnierze żołnierze
wraca mięso ze wschodu i gips
świecą szyny te strachy na lachy
świeci węgiel choć wapnem gaszony
o świecące potyka się szyny
cień garbaty
rozsypał się węgiel
byle tylko strażnik spał dalej
w swym anielsko—baranim kożuchu
byle tylko
uciekaj uciekaj
krzyczy noc
bo noc jest za nami
8. Mleko
Ponumerowane
zamknięte w przegrodzie
krowy ryczące
a noc przed śmiercią
idę do was
przemykam się pod waszymi ciepłymi brzuchami
w pustym wiadrze
niosę dla was ulgę
jak więzienny spowiednik
każdej z was powtarzam
mleka odpuszczenie
ciała ćwiartowanie
żywot mleczny
finis
9. Ballada o sześciu Żydach
Kto wy? — My Żydzi.
Zawód — Szklarze…
…bo gdy Żyd niesie w rękach szkło
nie kopnie Żyda nikt ze straży
choćby i sześciu Żydów szło
Ukradli Żydzi serce wołu
na jedno serce — Żydów sześć
nie mają domu ognia stołu
surowe serce będą jeść
i krew surową będą pić
szczęśliwi Żydzi bo niegłodni
jutro znów okna będą szklić
w zapchanej mięsem wielkiej chłodni
10. Nr 36625
Uciekł Żyd z obozu
złapali
zagnali do getta
w getcie ojciec
w getcie czterech braci
więc i getto może być rajem
potem wzięli ich w jednej kolumnie
do roboty do rzeźni do gnoju
płuczą Żydzi
z gówien flaki
jest co jeść
i ciepło tu
więc śpiewają
Żydzi w rzeźni
o jeszcze jednym
przeżytym dniu
aż zwariował Żyd z tego szczęścia
i z krowami gadał we śnie
i oglądał kolczyki w ich uszach
i zapomniał kim jest już i gdzie
,,… ty jesteś krowa
a ja Żyd
ty jesteś mięso
a ja dym
ja numer mam
ty numer masz
ty w uchu
ja na ręce
zamieńmy się
ty swój mi dasz
za mój
co wart jest więcej”
11. Tłumaczenie snu
Szły transporty na wschód
wełna mięso czołgi ordery
ritterkreutze i krzyże drewniane
drżały palce na mapach sztabowych
mróz przeklęty
choć ziemia się pali
strach
mein Gott
a skąd takie słowo
wezwał leutnant żołnierza i rzecze
wróżysz — to powiedz
co znaczy ten sen
nocą przed bitwą
zjawiła się śmierć
była odziana w nasz mundur
nasze nosiła znaki
stanęła przede mną na baczność
heil hitler herr leutnant — wrzasnęła
no co ty na to?
to dobrze herr leutnant
to bardzo dobrze herr leutnant
śmierć jest po naszej stronie
12. Klucz
Przetrwał mój dom
z czerwonej cegły
w gęstym lesie dymów wysokich
przetrwał mój dom
z dziurami w murze
oblepiony listami rozstrzelanych
przetrwał mój dom
czerwony jak pamięć
boję się tam powrócić
obchodzę go dookoła
ilekroć sięgnę do kieszeni
po tytoń
po ziarno dla ptaków
zawsze znajdę
klucz od bramy
od bramy mojego czerwonego domu
wrzucałem go do wody
ciskałem do ognia
zakopywałem w ziemi
wracał i mówił
jestem twoim sercem
1962–63
Czerwonobuci idą śniegiem
wiodą zielone szkielety krów
czerwonobuci śpiewają
lulaj me pieścidełko
czerwonobutym świeci gwiazda
wigilijnego nieba
dokąd idziecie czerwonobuci
do miasteczka Betlejem
nie mamy złota ni kadzidła
mamy co mamy
szkielety krów
ukradliśmy je w miejskiej rzeźni
cerber pijany spał przy bramie
z oślizgłym krowim okiem w dłoni
trzeba nakarmić nasze krowy
aby nabrały nieco ciała
paście się paście
śniegu dosyć
a jak dojdziemy do Betlejem
da Pan Jezusik po opłatku
hej kolęda kolęda
tupie czerwony but o but
Na przełamanym opłatku
pół owcy pół wołu
i krzywa miotełka
betlejemskiej gwiazdy
nic więcej nie było
matko w twoim liście
w śniegu co dziś niebieski jest
umyłem moje ręce
z ostatniego uboju
a teraz mogę zasiąść
do stołu
pospołu
z psem
co w oczy mi patrzy jak w księżyc
za oknami
przed kutą bramą miejskiej rzeźni
chodzi anioł w kożuchu
z karabinem w poprzek
Napełnione powietrzem
suszą się pęcherze
na żelaznych wózkach
stygną serca zwierząt
mięso wisi na hakach
skóra już rozpięta
cała gorycz zebrana
w miękkie worki z żółcią
napadało nocą
śniegu bielutkiego
ślady stóp człowieka
ciepłą krwią nabiegły
po śladach
jak mniszki
kroczą czarne wrony
każda z nich się podpiera
dziobem czerwonym
Biegłem z rzeźni do lasu obmyć oczy, ręce
z widoku i materii cieplej krwi zwierzęcej
A ten krzyk co był we mnie teraz stał się głosem
ocierał się o korę wyprężonych sosen
Ostry krzew mnie otoczył Mech przygarnął miękki
Drzewa stały dostojnie Krwawiły ich sęki
Uciszyło się niebo zielone lesiste
Patrzyłem w moje dłonie Były znowu czyste
Jakby ptak z nich uleciał i wolnym uczyni!
mnie i siebie I śpiewał I za nic nie winił
I oto strzał i łoskot w leszczynie pobliskiej
i człowiek z dubeltówką i zwierz we krwi śliskiej
Trzeba było tego owocu
mięsistego
ociekającego sokiem
trzeba było sterczących przed nim zębów
abym zrozumiał
pierwsze prawo wilka
Trzeba było
stada ryczących krów
pędzonych jak rzeka
do czerwonego morza rzeźni
trzeba było
szklanki mocnej wódki
abym zrozumiał
ostatnie prawo człowieka
Może skóry łaciate
zdarte z krowich grzbietów
są mapami nieznanych lądów innych planet
uciekajmy mario
może uszy obcięte
są dżunglami afryk
oczy zastygłe
lodami antarktyd
mario uciekajmy
nocą
pod niebem zeszytym
ze skrzydeł kraczących wron
tańczy
siedem czerwonych sieci
siedem krów tłustych
siedem krów chudych
mylą się stopnie
długiej drabiny
snu
całą noc grali w karty
oprawcy w sztywnych fartuchach
na klocu rudym od krwi
biała róża
pewnie ją zgubiła
kierowa
dama
tu
co mam robić z tym kwiatem
znalazłem go
jest mój
czy przyjmiesz go mario ode mnie
mario
to świt
mario
zaczyna się świat
Na placu obrośniętym z wszystkich stron drutami
ja Samuel — Panie Boże — stoję na pokucie
ja Samuel — czyś mnie poznał — jestem bardzo głodny
tym więcej jestem głodny że na moim brzuchu
mam schowany kawałek kradzionego mięsa
to bardzo dobre mięso ukradłem je w rzeźni
ono jest ciepłe grzeję je swym głodem
gdybym zechciał je wyjąć — zaraz padłby strzał
esesmani na wieżach śmieją się to oni
postawili mnie tutaj — a stać mam tak długo
dopóki mięsa na brzuchu nie zjedzą robaki
tego dobrego kradzionego mięsa
Z tej konstelacji stale ubywało gwiazd. Codziennie z obozu, gdzie zabijano ludzi, przychodzili tu, do rzeźni, gdzie zabijano zwierzęta. Nosili na rękawach białą opaskę z gwiazdą. On pracował przy patroszeniu krowich żołądków. W kipiącej wodzie płukał je tak długo, aż stały się zupełnie czyste. Praca w rzeźni była dobra. Można było ukradkiem napić się świeżej, zwierzęcej krwi. Zdrowej i pożywnej. Kiedyś Żydzi nie wrócili na noc do obozu. Zamknięto wszystkich w starej hali wieprzowej, aby ich o świcie zabić. On siedział pod drzwiami i grał na zębach. Bo umiał. Uderzał paznokciami w zęby jak w płytki cymbałów i grał. Rozkurczał przy tym wargi albo je zwężał w ryjek. Ta muzyka przypominała dźwięk szybko spadających kropel z wodociągowego kurka. Strzegący straceńców Niemiec wyłuskał go ze zbitej ciżby i zapytał, jak się to robi. On mu pokazał. Zagrał „W lasku Idy trzy boginie…”. Niemiec próbował, ale nie potrafił. Zaprowadził go do oficerów i powiedział: Patrzcie, przyprowadziłem Żyda, który umie grać na zębach. I kazał mu grać. Grał. A oni go słuchali. Przypominali sobie różne melodie i kazali mu je grać. On znał wszystkie. Nazajutrz zastrzelili Żydów z hali. Ocalał tylko on. Nie wracał już do obozu. Co wieczór przychodził do obozu i grał. Zamieszkał w psiarni, na słomie, wśród czarnych niemieckich wilczurów. Żydzi przychodzący z obozu zazdrościli mu. Wśród nich było kilku dobrych chirurgów, inżynier chemik i malarz. Ale żaden z nich nie potrafił grać na zębach. Kiedy wszystkich ich zastrzelili, pozostał tylko on. Niemcy też przyzwyczajają się do zwierząt. Lubią ich różne sztuczki. Kiedy którejś nocy uciekł od nich, czuli żal. Taki sam żal, jakim darzy się psa, który okazał się niewierny.
Nawet nie wiesz, jakie masz zasługi. Kiedy byłeś zupełnie mały, matka woziła cię w głębokim wózku. Bramy rzeźni strzegli wartownicy z karabinami. Każdego rewidowali, czy nie wynosi kawałka mięsa albo słoniny. Ale kiedy matka wiozła cię na spacer, szarmancko otwierali bramę, a do ciebie zagadywali zmiękczoną niemczyzną. Ileż to mięsa trafiło tą drogą na biedny, okupacyjny stół dręczonych, ale przecież nie do utraty fantazji, ludzi. Wózek był głęboki i bez materaca. Nawet nie wiesz, jakie masz zasługi.
Dziś Anny, prawda? Proszę, to dla pani. I w ten sposób znalazł się w naszym domu malutki, czarny baranek. Znajomy rzeźnik, ów, który pamiętał o imieninach matki, wydobył go z łona zarżniętej owcy. Karmiliśmy go mlekiem z gumowej rękawiczki. Było w niej pięć otworków. Kiedy biegał po śliskiej posadzce, jego długie, cienkie nóżki rozsuwały się na wszystkie strony. Niepokojąco rósł. Był zwierzęciem rzeźnym, ukradzionym Trzeciej Rzeszy. Cały dom płakał. Tylko znajomy rzeźnik uśmiechał się pobłażliwie. Nie rozumiał. Pogładził mnie po głowie i powiedział: — Będziesz miał śliczną czapkę. I odszedł szeleszcząc sztywnym fartuchem.
Oprócz jego ojca tylko ja wiedziałem, że on tam jest. To była stara szopa, do której wrzucano nieczystości z patroszonych krowich żołądków. On siedział już trzeci miesiąc na stryszku szopy. Żywił się krwią i mlekiem przynoszonym ukradkiem przez jego ojca. Jakiż tam był smród! W obozie, z którego codziennie prowadzili Żydów do pracy w rzeźni, znowu zastrzelili kilkunastu. Wśród nich był jego ojciec.
Teraz mnie przypadła rola żywiciela. Jak tam śmierdziało! W Strasburgu, na jednej z ruchliwych ulic, można znaleźć sklep optyka. Jego właściciel jest bardzo starannie ubrany. W białych mankietach u koszuli nosi duże złote spinki. — Stary — mówię do niego — a pamiętasz to wielkie gówno?
Wrony tu były wielkie, wypasione, tłuste.
Kiedy wzbijały się w powietrze — czarny ich żagiel zasłaniał słońce. Karmiłem je ochłapami mięsa, o które nie było tu trudno. Codziennie zabijano dużo bydła. Opowiadam wam o siedmiu latach mojego dzieciństwa. Mieszkałem w rzeźni. Kiedy dowiedziałem się, że na świecie żyją nie tylko tacy, co strzegą, zabijają i jedzą mięso — zapragnąłem ich zobaczyć. Pokazali mi strażaka w srebrnym kasku. I konduktora, który jeździł po mieście czerwonym tramwajem. Potem zobaczyłem zakonnicę i profesora z teczką pełną książek. I kataryniarza z kolorowym ptakiem. On grał, a ja słuchałem. To było ładne, tak ładne, że pomyślałem: kiedy nie będę musiał już mieszkać w rzeźni — zostanę kataryniarzem. Ale mieszkałem tam dalej. W nocy słuchałem, jak ryczą krowy, a w dzień opędzałem się od dużych, czarnozielonych much. Kupiłem białego gołębia. Gołębie są ładniejsze od wron, ale nie chcą jeść mięsa. Dostałem od Michała śmiesznego szczeniaka. Nazywał się Rudolf Rdza. Rósł i weselał razem ze mną. Było mu tu dobrze. Spośród czworonogów, które przekroczyły bramę rzeźni, on jeden nie został zjedzony.
Dziś już nie mieszkam w rzeźni. Ale wystarczy, aby zgasło światło dnia, a zaraz nad moim domem pojawiają się wrony. Jest ich dużo. Odlatują dopiero o świcie.
pamięci Ojca
Noc ciemna
ciemno w naszym lesie
wiatr zwalił drzewo
siądźmy tu
przyniosłem twoje papierosy
Zapałka błyśnie — zgaśnie w palcach
nie mogę dostrzec twojej twarzy
gdzie twoja twarz
gdzie twoje ręce
dlaczego nic nie mówisz do mnie
Gorzki jest tytoń wypalony
bez ciebie Stary
w pojedynkę
ogień mojego papierosa
odbija się w stojącej ciszy
Barwią się pierwsze wody świtu
idzie bezradny wczorajszy dzień
XI 1964
Ściany z pszczelnego wosku
Zamknięty dokładnie
przed światłami i krzykiem spoconego miasta
piszę mój las
i w nim mieszkam
i on we mnie mieszka
i nigdy nie prowadzi doń ta sama ścieżka
Piszę mój las
kosmate maszerują świerki
dęby niedźwiedzie przytupują w miejscu
brzozy bawią się w teatr grecki — recytują
dystychy wiatru
głogi skaczą do siebie drapią się do krwi
na grzybią kurkę czai się mech lisi
strumień raz nagi raz przybrany w listek
samemu niebu pozuje do aktów
podbiałów zakon modli się — szeleszczą
kornety białe lecz białe od spodu
zielonym ogniem same w sobie płoną
pokrzywy — wiedźmy
szałwie opętanice otaczają kamień
obojętny na wszystko i zamknięty w sobie
Piszę mój las jagody czarnej atramentem
piórkiem zgubionym przez kukułkę rymu
Umiał uprawiać ziemię i niebo
łacińskie nazwy ziół
znał na równi z modłami
przemawiających językiem ognia
uciszał cierpliwie
chciał ludzi nauczyć miłości
wychodził do nich z Rzymu
wszystkimi drogami
Widziałem w kilku miastach starej Europy
pomniki koni z brązu i kamienia
na ozdobnych tablicach
nie było ich imion
były za to imiona
monarchów
a prawda
zapomniałem tu dodać
siedzieli na koniach
w pozach bohaterskich
często z mieczem w dłoni
wiedzieli dobrze
jak utrwalić sławę
jak pomnożyć swą wielkość
poprzez wielkość konia
spróbujcie ich posadzić
samych na cokole
na to może pozwolić sobie
Newton i Kopernik
jeden z jabłkiem
a drugi
z kulą ziemi w dłoni
Anatolowi Sternowi
Ponad użyteczność
postawione lśnienie
chromów i szkieł gładkość
taunusy i jaguary o żółtym wejrzeniu
cadillaców korpusy obtoczone wiatrem
zuchwała drwina
z przestrzeni i czasu
kolorowy katalog
jak kolekcja motyli
Ale czymże to wszystko
wobec targowicy
koni za rogatką
w każdy niegdyś wtorek
Na tym placu stawiają dziś wielkie wieżowce
wiążą beton ze światłem
i szkło z aluminium
Przychodziłem tu z ojcem
on znał się na koniach
mówił o nich
jak ogrodnik o różach
którym słońce uchyla
i zwilża oddechem
Koń jest maści muzycznej
takiejże figury
jest harmonią proporcji
o kobiecych oczach
jest tęsknotą rozsadzającą
pierścień widnokręgu
jest krwią przez ludzkie serce
W spojrzeniu kupujących
jakaż pożądliwość
ileż czułości
w dotknięciu nozdrzy karku grzbietu
Przepłacić konia
czy to jest możliwe
Lecz targ ma swoje prawa
trzeba więc okazać
obojętność
i z ceny śmiać się choć nieszczerze
odchodzić i powracać
i szydzić na niby
Był tu wóz kamieniami
obciążony po to
aby wprzęgać weń konia
i próbować sił
cmokać
oglądać mięśnie
zbierać pianę z sierści
A potem za resztę pieniędzy
upić się ze szczęścia
Gdzie bezruchu zdartych maszyn ostateczność
rdzą potwierdzona
jawi się on
otwiera
cielesność lanego żelaza
i oto się stają
nowe gatunki starego
jeżoraki trebiny
kolcogłowe stwory
gadziej mitologii bohatyry szpetne
idą już za nim
chrzęszczą
dzwonią łańcuchami
Oto z maszyny do szycia
bawół jest
z wideł starych
jego krzywe rogi
wio żelazne bydlątko
zaorzemy razem
ugór Akademii
Na horyzoncie płoną
wielkie piece huty
dzieje się materia
Dom artysty o dachu szklanym jest nad miastem
arką Noego
ocali przed ogniem
cały rodzaj żelaznej jego wyobraźni
Stoi młyn porażony jakimś trądem suchym
swoje głody chlebowe stroi w mlecz i kąkol
Nocą z kątów wychodzą wszystkie młyńskie duchy
zatańczą zawirują i opadną mąką
W rajskiej budzie już nie ma ziarna ani kwarty
jest więc wróbla i myszy w gacka przemienienie
jest i dach kryty wiatrem i wiatrem podparty
a pod nim dwa ostygłe omszałe kamienie
Jaka jest barwa lasu
jaka sianokosu
jaki zapach ma kamień
przed wydaniem iskry
jakiego dźwięku jest niebo powietrze
w powietrzu ślad najtrwalszy
bo raz odciśnięty
trwa i wraca ilekroć
pamięć go przywoła
ten głos to gwizd miażdżący
coraz bliższy ziemi
popłoch krwi
tchu wstrzymanie
skurcz powiek
jest w instrumentach smyczkowych ten głos
symfonia go omija i odwodzi w stronę
owadziej mitologii gdzie o suchą trzcinę
sucha trzcina uderza albo skrzydło ważki
lecz ten głos jest
i słyszę go
on jest wpisany
w figurę jaką kresh
pałeczka dyrygenta
dyrygent jest we fraku
i w stalowym hełmie
orkiestra podzielona na rodzaje broni
trwa koncert
wraca nalot
cala pamięć w bliznach
Szli z miasteczek i miast Europy na dworcach towarowych Brukseli Łodzi Drohobycza po raz ostatni byli jeszcze ludźmi nakręcali zegarki poprawiali krawaty liczyli pieniądze wtłoczono ich w wagony zawieszono plomby tę grudkę ołowiu każdy czuł u szyi zamiast psalmów słyszeli w sobie Auschwitz Auschwitz o życiu pięknym mówić już teraz nie możemy nie umiemy więc mówmy o pięknej śmierci człowieczej o pogrzebach z dzwonami i łacińską mową czarne konie stąpają powoli i dostojnie na ich głowach czarne pióropusze idzie orszak płaczą kobiety w żałobie kryją twarz gryzą białe chusteczki z koronką karawan pełen srebrzystych ozdób z aniołami za szkłem trumna i wieńce z białych żywych kwiatów i szarfy złota kaligrafia dzwony biją organów słychać zawodzenie otwarty grób pogrzebowa mowa jakiś skrzypek znajomy pod brzozą gra Chopina na trumnę grudka ziemi łopata o kamień wiatr szumi w gałęziach rośnie kopczyk ludzie kładą kwiaty białe róże goździki tyle kwiatów my ludzie obozu ludzie śmierci podłej ponumerowane pasiaste drelichy drutami powiązane stwory barokowe pensjonariusze gazowych komór odziani w ogień stąpamy po własnych popiołach do nieba czarnym dymem wypiszcie wapnem imiona nasze na kamieniu
Wreszcie Swietłano mogę ci odpisać
na twój list z Leningradu
gdzie byłem twym gościem
Mówili przyjechałeś późno
przyjechałeś wcześnie
białe noce już były
białe noce będą
a ja nie dla nocy
bo przybyłem po to
aby w twarze przyjaciół kilku patrzeć z bliska
przełamać się z nimi rybą
pochodzić nad Newą
pogadać o chlebie poezji
Dziękuję ci Swietłano za sady Ermitażu
kwitnące i owocujące równocześnie
gdzie pod drzewami przechadza się Rembrandt i Leonardo stary
gdzie przez gałęzie prześwieca ruda broda Van Gogha
długo za nami szły złocone zwierciadła
Dziękuję za lwy spiżowe nad Newą
które chciałaś nakarmić
swoją czerwoną rękawiczką
za marmury w cerkwi świętego Isaaka
za barwy ich śmielsze od barw kwiatów
za cień co się przemykał spłoszony
w rozpiętym płaszczu — poprzez Newski Prospekt
i znikł w mrocznej bramie wielkiej kamienicy
może naprawdę to był Dostojewski
wreszcie dziękuję za sonet Szekspira
w ruskiej mowie toczony
pokazałaś jak Avon płynie środkiem Newy
U nas Swietłano już się kończy zima
wiesz — ten czas kiedy słychać jak sok krąży w pniach
ukazało się kilka poetyckich książek
i parę listków zielonych
poezji
Jest w skrzyni trochę piasku i dużo kamieni
obłych — przez morze obtoczonych gładko
jest i rogata muszla
przytknąć ją do ucha
słychać czas
a w rękach jest to bryła światła
jest jeszcze świątek z fińskiej ogładzony sosny
rybią kością przebity od piersi do pleców
Jakżeś to wszystko podpatrzył podsłuchał
i na płótnach rozpisał szorstko a zwyczajnie?
Z okien twojej pracowni — jeśli zetrzeć sól
widać cerkiew złotą z wielkim dzwonem u szyi
a za nią dźwigi jak dwa dinozaury
łby unoszą i długo gadają o jutrze
Jakże stąd pójdziesz do nowego domu
z lękiem o mokre farby na twych płótnach
z zasuszoną rozgwiazdą — gwiazdą twego morza?
Tatiana wokół stołu czyni wiele światła
w dłoniach jej dzwonią szklanki i dymi herbata
pokazałeś nam swoje płótna i figury
teraz zachęcasz do czytania wierszy
i jak na całym świecie gdy się zejdzie z sobą
kilku nieobojętnych dla swego rzemiosła
nad głowami się chyli jakaś gałąź złota
pełna owoców znanych i nie znanych jeszcze
Choć nie ma instrumentów ale jest muzyka
choć nie ma winnic ale jest ich wino
bo cieszyć się słowem to znaczy to samo
co cieszyć się nadzieją wróżbą obietnicą
Jest wieczór w środku Moskwy
a w twojej pracowni
już się zaczął przypływ
Twoje płótna to żagle
ty jesteś ich wiatr
Odszukałem dom ten
pięć szerokich schodów
sczerniałe sztachety
strzegą ciszy ogrodu
okno puste — to dziwne
o tej porze dnia…
gdzie jest twarz mojej matki
kto ją tutaj zna
Wszystko takie jak było
wszystko inne przecież
tego samego domu
nie ma dwa razy na świecie
szklane drzwi
lecz nie szyby w nich
a płytki lodu
obco patrzą
w ich świetle
nie ma już barw miodu
dziki bez
— czy w gałązkach jego wciąż ta gorycz
imię pewnej dziewczyny
miało smak tej kory
Przyszedłem dom zobaczyć
nie powiem nikomu
że byłem nie zastałem
nie ma domu w domu
L, 1963
Niech cię nie łudzi ta łagodność leśna
te konwalie tak bardzo ukochane przez
panny tiulowe o palcach długich dla muzyki
niech w pajęczynę kropla rosy wpięta
a słońcem przebita na wylot
nie wprawia cię w tę rzewność jaką wyzyskują
prowincjonalni fotografowie
bo jeśli znajdziesz na mchu jedno pióro
to jeszcze nic nie znaczy mógł je zgubić ptak
ale jeśli tych piór jest cała garść to zobacz
czy zabliźniło się niebo po obecności jastrzębia
sprawdź czy w liściach krzewów nie szarpie się jeszcze
przeraźliwy krzyk ptaka
piszę ci o tym na pamiątkę chwili
kiedy cię oglądałem przed wysokim lustrem
jak wodziłaś grzebieniem po swych długich włosach
wpatrzona w swe odbicie
…wytrącony z rytmu własnej krwi — na klęczkach
brodząc w śniegu — znajdując w śniegu krew tę samą
co przed chwilą jeszcze zuchwale szeleszcząc
była siłą mych mięśni — teraz ukorzony
przed samym sobą chciałbym stanąć tylko
stanąć na nogach bez pomocy innych
szukam światła palcami w oczach i znajduję
świat się trochę przekrzywił jakby przeszła burza
i drzewa powaliła postrącała dachy
przez szczeliny w kamieniu dym sączy się biały
w poskręcanych drutach trzepocze się ptak
nade mną głosy ludzi i ramiona? ludzi
i słońce pocięte odłamkami szkła
Oto poznaję
jeszcze jedną konieczność
tym razem idzie o ciało
nad jego nieruchomością
pilnie czuwa ból
leżąc twarzą do okna
widzę prostokąt nieba ponad horyzontem
o siódmej rano przelatują wrony
rozpisując swe głody szeroko po niebie
czasem walczą z wiatrem przeciwnym
składają skrzydła
nieruchomieją na chwilę w powietrzu
rzucają się w dół
kluczą ku miejscom gdzie wiatr się urywa i słabnie
wtedy ich skrzydła odzyskują władzę
to widowisko pozwala mi wierzyć
w moje ręce
w mięśnie moich nóg
A o godzinie trzeciej po południu
wrony wracają
miękki ruch ich skrzydeł
czyni w przegubach moich kości — święto
Wcześniej od łąki
poznać trawy źdźbło
drzewo wcześniej od lasu
i zwierzę od stada
to jest rzeczy porządek
— przed morzem jest rzeka
a przed rzeką strumień
Pośpieszne dzieciństwo
odwróciło prąd
pomieszało rytmy
najpierw armię widziałem
a potem żołnierza
gdy go dotknąłem
był już martwy
Nie bawiłem się nigdy
szablą z drzewa
ani hełmem z papieru
przed zabawą w wojnę
przyszła ona sama
Więc nie dziw się że dzisiaj
staję przed drzewami
oglądam od korzeni
po ich wiatr w gałęziach
Nie dziw się że oswajam
dłonie ze strumieniem
że czytanie mrowiska
zaczynam od mrówki
Od środka dom budować od
noża na stole
światła w lustrach
od świeżych ścian
obwąchujących
nieufnie jeszcze cień człowieka
Schnie na rozpiętym w kuchni sznurku
para czerwonych rękawiczek
klucz tylko jedno słowo zna
a przecież się dogadał z drzwiami
Od środka dom budować od
oczu i palców
W tym miejscu
na tej wysokości
nikt nigdy jeszcze nie zdjął butów
i była tędy droga ptaka
do gniazda
Nie
nie imiennik wiatru — wiatrak
uwiązany do ziemi
nie ta pokraczna postać wronich wzgórz
wiecznie wzywająca pomocy
nie płótna które wiatr czyni żaglami
ale koń
— na konia wiatr się musiał zgodzić
bo koń naruszył
anonimowość wiatru
łeb konia
szyja konia
skóra konia
nogi
to już nie mgiełka bezkrwista
nie obłok
ale kość wiązana
i dyszące mięso
koń nie jest smugą wiatru
nie jest jego rzeźbą
jest siłą bijącą w ziemię kopytami
Stąpanie pod bębna takt
strojne na głowach pióropusze
to tylko lukru skórka
na krysztale soli
Koń przy człowieku zawsze był
uprawiał ziemię z nim i wojnę
jest w jego maści dym i ogień
wszystkich pogasłych pobojowisk
i jeszcze dzisiaj z mogił Scytów
ze zbroją razem dobywają
tę uprząż co ze złota cała
Koń przy człowieku zawsze był
Znałem w moim mieście rzeźnika co miał
jatki z mięsem najtańszym dla biednych i psów
zajmował się ubojem i nie znał Szekspira
nie wiedział że ktoś kiedyś dawał królestwo za konia
Kupował go za grosze — grosze brał za mięso
z toporem z nożem w ręce grał swój zwykły teatr
zawiązywał koniowi oczy — walił w łeb obuchem
i jednym pchnięciem noża pierś dla krwi otwierał
Koń przy człowieku zawsze był
Patrzę na ciebie Ararat
z dna wyschniętego morza
ono już nie pamięta swojej soli
i rodzi posłuszną słońcu
słodycz winnych gron
Patrzę na ciebie Ararat
góro wywyższona
ponad wyższe niż ty
Do twego szczytu
przybił obłok biały
udając korab
osiadł tu na chwilę
i oto schodzą zwierzęta parami
słyszę ich głosy
czuję ich oddechy
A tu na dole już czekają ludzie
z nożami w rękach
z łańcuchem
z powrozem
dzieci już znoszą suchy chrust na ogień
ręce kobiet łakną udoju
Zadymią misy
ogień się rozgada
winnice w dzbany swoją treść przeleją
po strunach rozbiegną się palce
i będzie święto
I tak już będzie co dzień od poranka
za jednym stołem i pastuch i rzeźnik
i strzelec i dyrektor cyrku
i dziecko z drucianą klatką na kolanach
Patrzę na ciebie Ararat
z wierzchołka odbija obłok
Tak wiele mieć i stracić wszystko
i łamać w palcach kruchy lód
i patrzeć jak czernieje miód
i stopy grzać w pogorzelisku
I jak tu zasiąść do wieczerzy
pomiędzy świecą i zegarem
kiedy sól z chlebem nie do pary
i nóż głęboko w ziemi leży
Sól przetrwa — cukier się zakwasi
co było miodem jest trucizną
schnie krew i staje się już blizną
do szronu włosów mrok się łasi
Jastrząb co przysiadł na framudze
suchą powieką iskrę krzesi
choć jest już tu — lecz jeszcze wisi
nad ziemią którą w palcach studzę
Najpiękniejsze światło dnia jest u wyjścia z tunelu
przez moje oczy przez krew przez końce wyczulonych palców
przepływa delikatna zieleń liści
Noszę w kieszeniach śpiewające ptaki
Chodzę po ziemi gdzie warstwa za warstwą
noce ubite z dniami rodzą gwiazdy siarczane
kreda zapisuje grubo światło mlecznych dróg
i skorupę ślimaka
Omulony gliną biały obłok szuka
ujścia w bijącym źródle
kret drąży korytarz i ciągnie za sobą
zaskorupiałą larwę anioła
Przez zarośla skamieniałych lasów
przebija się człowiek z narzędziem i światłem
potyka się o głowę samotrackiej Nike
Szukam mojego pogańskiego boga
widzę go w rozżylonych witrażach błyskawic
nagłych jak strach
Idę przez krzewy kolczaste
jednym szarpnięciem ciała
jedną kroplą kiwi zamieniam je w głogi
W połowie każdej z dróg od jednej kryjówki do drugiej
jest ziemia ubita stopami łokciami kolanam.
jest popiół i ogryziona kość
jest kamień o który można oprzeć głowę
i oglądać najstarsze widowisko świata
wschód i zachód słońca
Doliną mojej dłoni płynie rzeka potu
jej źródła biją we włóknach barkowego mięśnia
We wgłębieniu dłoni jest miejsce dla ciebie jaszczurko
zawsze gotowa do nagłej ucieczki
Myślałem dom mój stanie drzwi okna i dach
myślałem — jabłoń w sadzie — jej kwiat cień i owoc
Nie ma domu — nie będzie — jest tylko kryjówka
przed ogniem przed stadem przed
I ty jesteś ze mną — doglądamy naszych
okaleczeń wciąż nowych — dotykamy blizn pamięci
Tak niewiele możemy dla siebie uczynić
zaledwie kochać i bronić się wzajem
Nauczyliśmy się mądrości wybaczeń
Oddzieleni od siebie choćby tylko opuszczoną powieką
trwożnie szukamy się rękami
Tak bliscy sobie a osobni
za paznokciami palców swych ukryci
My wiatr i żagiel My łabędź i Leda
podzieleni na siebie szukamy się nieustannie
Oczom moim zawdzięczam
wszystko co w świetle się mieści i ze światłem mija
to że las i rzeka nie jest tylko szumem
że biały jest w słońcu Akropol
że pełne organowej muzyki gotyckie katedry
napisane są cieniem głębokim w kamieniu
Widzę biegnącego konia i most obwieszony światłami
i studnię z Neptunem i starca karmiącego ptaki
Gładzę włosy dziewczyny
pod moimi palcami łamią się drobne źdźbła słońca
Plaża pełna jest barwnych flag i parasoli
w oknach wysokich domów odbija się prostokąt nieba
z białym płynącym obłokiem
Oglądam barwny film o przyjaźni chłopca z delfinem
śledzę ich ruchy pod wodą
przepływają wielkie purpurowe ryby
fioletowe meduzy
W przepychu kwiatów i ogromnych masek
kroczy karnawał nicejskiej ulicy
A kiedy Eurydyka —
każą mi zamknąć oczy
jakbym miał jeszcze coś do utracenia
wszystkie trzy hale — wołowa wieprzowa cielęca
chłodnia o jednej ścianie całej z kafli szklanych
płuczkarnia flaków skład skór kopiec czarnej soli
wszystko się pali czerwonym płomieniem
a brama tu żelazna i przez ową bramę
wielką bramę i zawsze szeroko otwartą
ludzie pędzą zwierzęta rzeźne pokrzykując
a oczy zwierząt czerwone od ognia
uciekam do lasu ale przez gałęzie
widzę jeszcze ten pożar więc uciekam dalej
i staję przed tartakiem
wszystkie jego szopy
w ogniu
przez góry trocin przebiega dreszcz iskry
a piły rozpędzone obracają się dalej
nieprzerwanie na deski
tną zrąbany las
stoję nad wodą w obu dłoniach ściskam
po garści popiołu
i tak popieleję
nie ma skrzypiec
w tym czarnym futerale
jest kilka wystrzelonych łusek
szmatka ze śladami oliwy
i zdarte z muru
obwieszczenie o egzekucji
dwudziestu czterech więźniów Pawiaka
matka ociera z kurzu
to czarne podłużne pudło
i z powrotem kładzie go na szafie
Przetopić metal
odlać z dzwonów działa
przywrócić dzwonom ich pierwotną postać
w pocisk armatni zmienić serce dzwonu
i znów oddawać dzwonom to co ich — podzwonne
wierzyć że ogień pali ślady krwi
i ludzki krzyk ucisza w spiżu
Słuchałem dzwonów w Hamburgu
w Dzień Zmarłych
Requiem dla ofiar wojny
Słuchałem dzwonów
może je kołysał
dawny kanonier ze wschodniego frontu
Słuchałem dzwonów jak biją w Hamburgu
W nowej dzielnicy
drżało w oknach szkło
ktoś o ćwierć wieku cofał czas i mówił
nic tu nie było
kamień na kamieniu
a pod gruzami zasypane trupy
nie było księdza
nie było grabarza
była brygada z miotaczami ognia
spopielająca strach przed epidemią
Słuchałem dzwonów
Oni stali przy mnie
patrzyli ze mną w zachmurzone niebo
więc pokazałem im ten ciemny obłok
ten dym co krąży niebem Europy
i po niemiecku nazywa się Auschwitz
Biły dzwony w Hamburgu
biły dzwony na pamięć
Zeszło się tylu królów tu
z żonami z dziećmi z sokołami
przynieśli z sobą tętent konia
i szczęk żelaza.
Za nimi szedł bitewny krzyk
chorągwi rozwiniętych łopot
— wszystko to kamień w siebie wziął
zatrzymał w sobie i ostudził
I ułożyli się królowie
w kamieniu i z mieczami obok
głęboko ryte ich imiona
a pamięć o nich w dzwon wpisana
Dzwon bije — milczy chłodny kamień
historia w baśń się przemieniła
trochę w niej złota
trochę krwi
żółty pergamin
wosk pieczęci
porcelanowa tabakiera
zetlały but królewskiej córy
w kości słoniowej ryty krzyż
i modlitewnik napęczniały
Lampa na kształt korony złotej
potwierdza wieczny mrok
bo nie przeciśnie się przez kamień
niebo z obłokiem gwiazdą ptakiem
drzewo gałęzi nie nachyli
nie spadnie szeleszczący deszcz
Z dziennego światła weszli ludzie
i do tej ciszy dokładają
kwiat
co do wczoraj jeszcze żył
Nie ma małego ognia
jest ogień
potrafi przekonać drzewo że drzewo jest ogniem
potrafi przekonać człowieka że człowiek jest ogniem
i trawę i worki z kawą i żagle i całe miasta
Zaświeci wysoko
podpisze się węglem
wiatrom ich płaszcze podszyje popiołem
z dymu ukręci drabinę do chmur
Można nosić naszyjnik z kłów dzikich zwierząt
szable i karabele wieszać na ścianach dla ozdoby
z wulkanicznej lawy można popielniczkę ugnieść
w diament spieczony węgiel oprawić w złoto
i nosić na serdecznym palcu
— tylko ogień nie pozwoli
zrobić z siebie nic co nie jest nim samym
Nie ma dla niego kształtu ani miary
jego skrzydła rosną pospiesznie
choćby z iskry
Jego język mówi do rzeczy
Rodzi się dziecko
i rośnie orzeszkiem
na matczynej mlecznej gałązce
odrywa się — pada
na cztery kończyny
nakładają mu buty rękawiczki
uczą go jąkania
tych samych do znudzenia sylab
ma ba ta
palce i wargi już coraz dokładniej
poznają użyteczność przedmiotów
przychodzi nauka ognia noża soli
stopa potrafi już bezbłędnie rozgnieść
robaka na ścieżce i żuka leżącego na grzbiecie
a teraz sygnał dzwonka
i znaki pisane
i dwa palce w górę i pierwszy donos na sąsiada
rośnie człowiek
ćwiczy w sobie maski
rozwija sztukę schowków
doskonali gesty
pobudza dumę tych co go zrodzili
gładzą go po głowie
kupują mu łyżwy i nóż w skórzanej pochewce
mówią — to już nie dziecko
rośnie na człowieka
Z domu starości dwie dziewczyny jasne
wynoszą rzeczy umarłej kobiety
stary kapelusz przybierają śmiechem
przeglądają się w pięciu lustrach swych paznokci
Popatrz w ulicę gdzie się światło zwęża
w strzałkę cienia Tam milknie śmiech i cichną kroki
A przecież stamtąd jak rosnący owad
zbliża się do nas chłopiec na rowerze
Dzwony zamiotły niebo nad ulicą
na drzewach rosną kolorowe trąbki
Dozorca zmywa upał z płyt chodnika
W koszach truskawki ugniecione kisną
Z domu starości dwie dziewczyny jasne
wynoszą rzeczy umarłej kobiety
szal koronkowy parasolkę z Wiednia
czas co się łuszczy jak ochronna farba
dokonałem
trepanacji włoskiego orzecha
zobaczyłem że jest rozumny
umie całe drzewo
nieba statek ogromny przepływa nad nami
przechyla się lekko na bok — ukazuje
maszt nadłamany w miejscu gwiazdy
wiezie bawełnę obłoków i świtu różany olejek
przesuwa się nad nami bezgłośnie
a tu na dole konarzy i widii się las
trwa cisza i gałąź ani się poruszy
zagęścił się zmierzch
w trawie kamień wapienny przybrał maskę czasu
oparci o pień drzewa zwołujemy w sobie
zwierzęta o oczach zielonych i złych
ich głody rymują się z białymi kłami
zwierzęta są zaszyte w futra z ognia i szronu
już i w nas samych coraz więcej lasu
jesteśmy w samym środku — daleko za nami o ostrze szosy o stukot kolejowych mostów
strzępi się cisza która nas osłania
ręce jakby zapomniały czym jest szkło i klucza wymyślność i struny instrumentów
teraz nasze ciała zaczynają się od paznokci
palce tracą wytworność krzywe są i zachłanne
i nie ma w nas siły przeciw sobie
nieba statek ogromny przepływa nad nami
Noe nim dowodzi — głaszcze nozdrza zwierząt
zieloną od róży piękniejszą gałązką pokrzywy
Jesteśmy teraz sami dla siebie
nie dzieląc spojrzeń pomiędzy tłum oczu
nie odpychając ścian napierających
niczyje słowa nie dotyczą nas
każdy ruch każde najdrobniejsze światło
mamy tylko dla siebie dla siebie
nasze palce nasze dłonie całą powierzchnią zuchwale
sięgają biorą chwytają zachłannie
słowa przestają znaczyć tracą obrys pojęć
jest tylko oddech wargi rymują się z sobą
spadamy unosząc w górę coraz wyżej wyżej
aż na dno które rozstępuje się przed nami
jak niebo przed rozedrganą ścianą dzwonu
porośnięci chityną i puchem pierza
uciekamy przed sobą do siebie
zamykamy się cali w sobie
po krańce paznokci po włosów rozdwojenie
po bezruch podobny śmierci
gdybyś mógł kłamać sobie
z kłamstwa odczytać inne imię
i zacząć znów od białej róży
od nasłuchiwań zbliżających się kroków
w jakimś mieście
pod jakimś zegarem
gdybyś mógł pamięć twoją z blizn wygładzić
i wierzyć we mnie — nową
jak wierzy się w oczy
jestem twoja zła miłość
twój stłumiony krzyk
bezustannie w tobie powtarzam człowieka
jestem piękna
jak piękny potrafi być tylko ból
szczęśliwi którzy mają wszystko do stracenia
szczęśliwi którzy wszystko potrafili stracić
szczęśliwi — wolni od spojrzenia wstecz
umiałem kiedyś wiązać sieci
i rybę łowić
i skruszać rybę w ogniu
i z drzewa zbijać stół
umiałem znad domu śpiewem płoszyć chmurę
umiałem spod ziemi
dobyć kamień gwiezdny
jakże płonął ten ogień
jak noce rysował iskrami
jakże bronił dostępu chłodom pod nasz dach
trudno w to uwierzyć
teraz kiedy patrzę
w ten węgielek co ostygł
w poparzonych palcach
W bieli śniegu cię tracę
a pomiędzy nami
światła już coraz więcej
jak w zwalonym lesie
powietrze rozkrzewia się w iskrzący szron
sypie białym igliwiem w przymrużone oczy
i u szyi mi wiąże ciężki dzwon oddechu
Idąc przez śniegi
gryzę mrozu szkło
wołam za tobą
w zaciśnięte palce
Cofać się w ciemność i ze świecą szukać
znaków mojego rodu
zapisanych
w powietrzu w glinie na drzwiach i na skórze
i zajść nad rzekę co patrzyła w oczy
moim pradziadom chwytającym rybę
i zajść do sadu którego już nie ma
i z pni odszukać imion ich sylaby
oni w kamieniu są iskrą zaszytą
— z niej serca mojego oddzielił się płomień
chodzą z koszami otrząsają śliwy
smakując miody chwalą dobre lato
i opędzają się od złotych os
a owoc dzielą na targ i samogon
na wojny chodzą i na obcej ziemi
śnią sady rajskie i kwitnące łąki
pradziady moi
w śliw zakrzepłym miodzie
Oddam ci ostrość miecza
jego światło na krawędzi styku
ale kiedy stępi się broń nasza
kiedy się poszczerbi
kiedy zacznie gasnąć w naszych rękach
czy ostygną serca
ustąpi zawziętość
Oby nie śmiali się potomni
cląc krewkość naszą po swojemu
czytając mapy jak katalogi muzeum
epoki brązu i kamienia
Brąz i kamień
— z tego pomniki stają dla historii
krwi zmieszanej z piaskiem
Patrząc na posąg greckiego młodzieńca
czekam aż usunie ze swej stopy cierń
i pobiegnie dalej
Siedzą starzy przed domem na ławkach na krzesłach
od lat uprawiają swój kawałek nieba karmią wróble
nietoperze odpędzają laską zasłaniają rękami łyse
głowy chichoczą w surdut jedni z nich wypatrują
dwugłowego orła inni orła z koroną albo cudu nad
Wisłą lecz na niebie tylko wrony i gołębie czasem
jastrząb kołuje jaskółka wiosny nie czyni staruszki
bardzo chciałyby papugi zielonej gadającej po francusku
przez otwarte okno radiowa muzyka na podwórku trzepią
dywan gruby pamiętam mówi wdowiec w trzydziestym
dziewiątym piękny był wrzesień na niebie ani chmurki
sześć ich nadleciało ludzie nie wiedzieli mówili to ćwiczenia
to tylko ćwiczenia lotnicze a tu jak nie huknie
wszystkie szyby a lej był na osiem metrów starzy drzemią
przed domem na ławkach na krzesłach uprawiają niebo swój
kawałek nieba do późnego wieczora a niebo już pisane
ruską bukwą i japońskim grzybkiem a księżyc już bardziej
domowy chodzi po niebie ta srebrna kura galaktyki
Ptak z powietrza zdjęty
padły w biegu zwierz
człowiek co ostrza broni nie przejął na tarczę
— leżą tu w ziemi i bielą swych kości
dochodzą podobieństwa ramion
skrzydeł
nóg
dawno odeszli od światła i krwi
i od głosu który znaczył ich głód albo trwogę
leżą w tej ziemi zdjętej z nich ostrożnie
i nie kłamią nawet wyschłym szpikiem kości
Kamienną siekierą sprzed lat trzech tysięcy
rozbijam tegoroczne laskowe orzechy
i ten ruch ręki ku białemu jądru
choć jest natychmiastowy
liczy całe stulecia
odsłonięte w uśmiechu twoje białe zęby
świecą w głębokim przedbiblijnym mroku
gdzie jeszcze nie napęczniało wilgocią
nasienie drzewa na krzyże Golgoty
trzymam w ręce narzędzie tak mocne i twarde
jakby nie kamień był to
a czas skamieniały
trzymani w dłoni narzędzie
potwierdzam je ruchem
dotykam ręką prawdy
czuję ją
jest materią
Przyszedł do mnie jednoręki
Przyszedł do mnie pies z kulawą nogą
przyszedł do mnie ptak w drucianej klatce
witajcie przyjaciele
tak wiele jeszcze mamy do zrobienia
przyszedł do mnie człowiek z narzędziem
— ono jeszcze do niczego nie może się przydać
przyszedł do mnie człowiek z cyfrą
— ona nie znaczy jeszcze nic
przyszedł do mnie człowiek z instrumentem
— nie tkniętym jeszcze muzyką
powiedzieli:
opowiemy ci świat
zaczniemy od białka
poczekajmy aż przestanie padać
poczekajmy aż się ściemni
poczekajmy aż zamarznie rzeka
aż spadnie deszcz
aż zacznie świtać
aż kra popłynie rzeką
jesteśmy w środku wieczności
stąd wszędzie tyleż blisko co daleko
jesteśmy stąd—dotąd
czas posługuje się nami jak filozof drwiną
więc udajemy samych siebie
co jest możliwe przy pomocy śmiechu
czekamy
jesteśmy w środku wieczności
Andrzej Wróblewski malarz który wyszedł
w białą okolicę śniegu i nie wrócił
malował ludzi w chwili kiedy
odwracali się od życia twarzami rękami
ludzi w ubraniach już uszytych z nieba
i malował kobiety a którym już dawno
wypadły z rąk róże i wachlarze
których starość skazała na łaskę krzesła
w ich pojednaniu z drzewem usunął granicę
i w jeden kontur dramatu zamknął człowieka i sprzęt
Andrzej Wróblewski malarz o twarzy niebieskiej
pojednał się ze śniegiem
ale śnieg powraca co roku na ziemię
i o godzinie zmierzchu roznosi jego obrazy
jakich nie namalował bo mu z rąk zostały
puste rękawy a serce oszkliło się lodem
Andrzej Wróblewski malarz który nie potrafił żyć
pośród swych rozstrzelanych modeli
dogonił ich i poszedł z nimi śniegową doliną
w niebieskim za obszernym na siebie ubraniu
(Pamięci Andrzeja Bursy — Poety)
liczyliśmy siebie i wciąż o jednego było nas za mało
biegliśmy nocą z pochodniami po śniegu
bo o jednego było nas za mało
zaglądaliśmy do szop i drewutni
bo o jednego było nas za mało
plądrowaliśmy rowy i kopce na ziemniaki
przeszukaliśmy wszystkie sady i ogrody
patrzyliśmy po drzewach i po studniach
obawiając się że tym którego szukamy
może być każdy z nas
i właściwie do dzisiaj nie wiemy na pewno
kto z nas zaginął kto się uratował
Zdzisławom Paszkowii
Pośród pamiątek naszego dzieciństwa
odnalazłem miejsce gdzie ojciec twój miał skład starego żelaza
ten wielki ogród w którym królowała wieczna jesień rdzy
odnalazłem dawno zatrzymane koła
z brakującymi zębami
kotły i cysterny gdzie mieliśmy swoje kryjówki
i stare szable austriackie jakie szczerbiliśmy
o rozprute ogniotrwałe kasy
złuszczyło się poskręcane żelastwo
jak nasze tamte lata
w tym miejscu bardziej ruda jest glina
i łatwiej niż gdzie indziej trafi się resztka podkowy
która już pewnie nikomu nie przyniesie szczęścia
teraz tu rosną chwasty wysokie
i wciąż jeszcze w nich kryje się nasze dzieciństwo
chodzące w płaszczu uszytym z wojskowego koca
Niosłem nad sobą jak chorągiew — niebo
z ruchomymi znakami ptaków
przede mną szedł dobosz w którym rozpoznałem
deszcz
a za mną posuwało się wielkie zardzewiałe zwierzę
porosłe zużytą wyszczerbioną bronią
doszliśmy nad brzeg morza
pierwszy wstąpił dobosz
potem ja — z chorągwi uleciały ptaki
za mną wtoczyło się to ciężkie zwierzę
i zamknęła się woda
morze stało się łagodne
wiatr spieszył się do drewnianego kościółka w rybackiej wiosce
aby grać na organach
W domu bez dachu
gdzie na rozbitych cegłach usnął wiatr
pytałaś klucza w ręce o drzwi których nie ma
pytałaś szkiełka w dłoni o okno na trzecim piętrze
pytałaś rdzy i popiołów
pytałaś schodów urwanych
gdzie twoi
Z domu bez dachu wyszedł ogień wysoki
zabrał drzwi i okna
zabrał wszystkie stoły
Ulice straciły pamięć
chodzą po gruzach na oślep
białą laską ciszy
ostukują niebo
Od czego zacząć moje miasto
mój dom warszawski
od czego radość moją zacząć
od kamienia
od kociołka z wodą
od świeczki
od koca?
Wszyscyśmy poetami głodu
chwytając łyżki
wpisujemy w talerz
swą sytość pełną smakowych metafor
tę pieśń powszechną
i tak doskonałą
że sama się tłumaczy
na wszystkie języki
I tak codziennie
i tak od stuleci
fraza ta sama
ta sama pointa
pisana łyżką
po wklęsłym fajansie
biała flora zimy
zarasta ziemię
biały mech
szronorosty
bujny las zadymki
zjawiają się pierwsze białe konie
skubią białą trawę
żują białą słomę
kobylice karmią białym mlekiem źrebięta
na wzgórzu stoi wiatrak — arlekin z notesem
i zapisuje ich do cyrku
piszę o tym bo długo uczyłem się bieli
czarnym atramentem
czerwonym ołówkiem
zanim doszedłem
do tej kartki papieru
Być w środku kuli której jeszcze nie ma
i podpatrywać jak się dzieje czas
Pierwszą krwi kroplą
pierwszym krzykiem
i wywiedzionym z krzyku oddechem
wstępujesz w wieczność
i odtąd już zawsze
będziesz w jej środku
Ani oddalasz się ani przybliżasz
potwierdzasz sobą
wariant czasu
i umowność granic
Przeszczepione w twoje oczy światło
pozwala pojąć co zyskując — tracisz
Teraz z oddechem krzyk twój się otwiera
i przechodzi w milczenie więc w powolną zgodę
na kalectwa rodzaju
na prawdę zwierciadeł
Ziemi doświadczasz laską i kolanem
ogień — popiołem
a niebo piszesz
gwiazdą spadającą
Co każe nam zamkniętym w betonowej klatce—
nie spuszczać z siebie oczu?
Pozwól mi usnąć szczurze
pozwól mi odpocząć
W klatce o oknie wysokim i drzwiach zaryglowanych
nie dzielą nas kraty żelazne
nie dzielą nas ściany
Gole mam ręce i nogi
— mój wzrok to cała przed tobą obrona
szczurze stworzony przeciw mnie
jak grot włóczni przeciwko sercu bizona
nie ma w tym domu już nic do jedzenia
nie ma w tym domu już nic do wypicia
wypiliśmy farby
zjedliśmy ściany i drzwi
zostało trochę stłuczonego szkła
kilka par klamek
i żelazne łóżko
już nic w tym domu nie zostało dla nas
chodźmy stąd dymie
ruszajmy stąd ogniu
Co kują tu?
znów miecz i zbroję
znów ostrze włóczni
łańcuch ciężki
— odleciał sęp za wielką górę
a Prometeusz węglem żar
syci w kowalskim palenisku
Bóg—Człowiek ma już bok przebity
Kolumb już dobił do wybrzeży
rozpierzchło się rycerstwo króla
tylko nóż jeszcze
nóż pozostał
tym samym czym był od początku
Nie na tym niebie a i gwiazda nie ta
weszła mi w szkodę — poraziła oczy
Wół stąpa ciężko — toczy się kareta
patrzeć a droga w gęsty las się wmroczy
U kapelusza powisają dzwonki
aby okłamać chromość wesołością
jakby żałobę pisać krojem czcionki
co na wesele zwykła spraszać gości
Gdzie jest ten kamień za który nie sięga
kolców i pokrzyw rozległy widnokres
gdzie trochę ciepła co u stóp przyklęka
i rękawice osuszy mi mokre
Wstęp
z czarną smugą przez serce
o kulach
o białych laskach
wychodzą ludzie z wojny
śmiertelnie chorzy
na pamięć
domie mój który padłeś w wojnie
sadzie mój który po szczeblach siekiery
szedłeś prosto do nieba
koniu w ziemi kredowy
z rdzawą uzdą w szczęce
strachu na wróble rozstrzelany
za podejrzaną sylwetkę
wiosko moja o strzechach z ognia słomianego
jak mam powrócić do was
w ten czarny wiatr
po nocy śniegu chodzę światłem
w baranicy snu
pękają od mrozu
drzewa mojej pamięci
wstrzymajcie dzwon rozkołysany
dzwon tęczujący w gęstej mgle
wyjmijcie z moich rąk żelazo
zgaście w nim ogień
zszywam noc z nocą i noc jeszcze
aby pod skrzydłem ich się kryć
zanim się ostrze świtu stępi
o mego krzyku wapniejący kamień
z nieba się schyla gałąź kruków
po oczach chłodem bije strach
jak się zasłonić wilkiem żbikiem
przed samym sobą
Leżeliśmy na noszach w tym śliwkowym sadzie
jadziły się nam rany
gniły śliwki w trawie
sanitariusz spał z gardłem poderżniętym przez upał
nie przyjeżdżał ambulans czerwonego krzyża
w pyle gościńca kąpały się wróble
biały pies przy stajni w kudłach pchły zagryzał
pierwsza pomoc znosiła nam wodę w koszykach
słońce o niebo obijało głowę
całą w bandażach
dookoła chodziła po pagórach wojna
śmierć dla nas nie miała czasu
pilnowała frontu
zabrali nam bagnety i blaszane orzełki
bo ich skrzydła były za ostre na nasze rozumy
nasz ambitny dowódca na tę wieś się uwziął
zabrał ją
nas zostawił w tym śliwkowym sadzie
mamy pierś przepasaną i ogniem i solą
i poty bić się musimy — pókiśmy w mundurach
Wróciły z wojny
mego ojca buty
skóra twarda spękana
i rozpruta w szwach
A gdzie nogi — spytałem
a gdzie nogawice
gdzie onuce wojskowe
gdzie obcasów stuk
Ale buty milczały
wywaliły język
dysząc w progu domu
zlizywały krew
nikłym płomieniem świecy
otworzyć noc na chwilę której brakło
aby rozczapił się spadochron biały?
w mundurach z ognia uszytych pospiesznie
strąceni z nieba leżą tu żołnierze
pośród żelastwa swych skrzydlatych maszyn
na obcym piasku
wiatr ostygł
zarosło powietrze i woda
na niebie żadna nie została blizna
jest tylko miejsce na milczącą pamięć
dopóki nie zwapni jej w kamień historia
płynę przez cmentarz
kwiaty rzucić w morze?
napalić świecę?
Atlantyk, 1970
Z moimi braćmi i siostrami
długo mieszkałem w Biblii
nasze okna wychodziły na Ogrójec i Górę Synaj
do plaży nad Morzem Czerwonym było bardzo blisko
raj znajdował się od nas w odległości kilku tramwajowych przystanków
Gospodarz surowy i wymagający
kazał kłaniać się nisko
dziękować za światło i gaz
i nie zwlekać z opłatą czynszu
— nie było to łatwe — zważywszy że nie zarabiałem srebrników
Przed wejściową bramą wisiały dwie tablice
z dziesięcioma punktami zarządzeń
Znałem tu jego sługi i moje sąsiady
cały ten ludzki inwentarz
wraz z domokrążcami i magami
których sprytne sztuczki i cuda
zadziwiały świat
Mimo surowych obyczajów
zdarzały się tu gwałty rabunki i mordy
Sprzedajność z oszustwem
powtarzały się częściej niż wtorki i piątki
ale co najważniejsze
— nie było tu nudno
Dzisiaj mieszkam w wieżowcu Larousse’a
na najwyższym piętrze ewolucji
u zbiegu ulic Marksa i Darwina
Czysto tu i poukładane
każda rzecz ma swoje przewidziane miejsce
Wszystko jest białe jak kreda
Życie objaśnione od pierwszej komórki
Wiadomo skąd skrzydła wzięły się i kły
jak cofała się błona między palcami
Gospodarza tu nie ma
jest Komitet Blokowy
Mamy tu wszystko czego trzeba
oświatę i rozrywki umysłowe
fizyczną kulturę i sztukę
winda się nie psuje
bardzo dobrze działają kąciki techniki
i nie tylko bo i astronautyka
jak i kolekcjonerstwo cieszą się wzięciem
Ale kiedy pomyślę o naszym pierwszym mieszkaniu
ogarnia mnie niepojęta tęsknota
i wtedy długo patrzę w światła gwiazd
ciesząc się ich tajemnicą
Ta wieża zaczyna się od głosów ludzi
od ich okrzyków skierowanych w niebo
Prawdy chóralną wznoszą się kadencją
Słowo ze zdaniem zwęźla się i znaczy
I mniej już wrzawy a skupienia więcej
Słychać już tylko pojedyncze głosy
Wreszcie ten jeden
co brzmi jeszcze chwilę
i w szept przechodzi
aby u wierzchołka
została tylko
sama
myśl
Bo czymże wieża tak wiązana w górę
że dotknąć brzegu drugiego nie może
mocno o ziemię wsparta w rozkroku
wznosi się tracąc swój pokutny ciężar
Już coraz lżejsza
Już spowinowacona
z wiatrem co niesie białe pióro ptaka
I ustaje w wysiłku
bo to co tak dźwiga
jest tylko igłą
wyostrzoną w światło
Bo wyrzucony z dłoni kamień w górę
przez krótką chwilę rysował mi wieżę
A tam gdzie stanął
tam gdzie znieruchomiał
tam się zaczęła tęsknota Ikara
Matce
leżę na ziemi znakiem krzyża
jednam się z ziemią
moją głową jest Przemyśl
moją dłonią prawą jest wieś Pikulice
moją dłonią lewą jest wieś Nehrybka
moje stopy przebite gwoździem Niżankowic
przez piersi przepływa rzeka Wiar
jestem ziemią porosłą lasami i trawą
przez moje ciało toczą się furmanki jadące do młyna
z krwi mojej żarzą się piece chlebowe
korzenie sadów oplatają płuca
moim kwiatom pszczoły odejmują ciężar miodu
na pastwiska wyszły domowe zwierzęta
ręce kobiet w wiadra zbierają źdźbła mleka
czy mogę powstać nie burząc ruchliwego porządku
o — tylko słońce stoczyło się niżej
i niebo jest bardziej wypukłe
opieram się o słup drogowskazu
i ściskam w dłoni
grudkę ziemi
Mieczysławowi Jastrunowi
Opowiem studnię
jest otwarta w ziemię
od środka porośnięta nieruchomym echem
Chłód świtu i mrok nocy mają w niej schronienie
Wiadro—jej pies łańcuchowy —
nosi wodę do światła
a kiedy wraca puste
oszczekuje
blaszanym głosem
utopiony księżyc
chleb odwinięty z ognia
i złożony na desce
coraz wolniej oddycha
stygnie
spełnia się
jest
pod jego skórą
dobrze już rumianą
biały obłok obwiązany
mocną nicią soli
chleb odwinięty z ognia
podpisany od spodu
liściem dłoni i węglem
gliną i popiołem
Te kolce jady i parzydła
trucizny gęste lepkie ślady
wzbierają węźlą się i puchną
pęcznieją w skrobi bulw i nasion
słychać już równy oddech ziemi
Nagła gałąź błyskawicy
z nieba wyłamie się
by z trzaskiem
rozżylić się
i uschnąć w mgnieniu
i tak się zacznie owa pora
zielonych mocy i pośpiechu
ziemię i niebo zgarnie władczo
pod las
pod łąkę
pod mokradło
Jak skórę na obrzeża bębna
żaby pyszczkami staw naprężą
aż siebie w nim zobaczy księżyc
rozedrga się perkusja światła
przybrzeżne trzciny złamie krzyk
Siła podzieli głód na dzioby
i — do krwi — białe mocne kły
Przyjdzie tu człowiek z ostrzem
z ogniem sprzężonym ze źrenicą
i postawi swe znaki
na ziemi wodzie i powietrzu
Kiedy przynoszą mi topór
i wskazują na drzewo wysokie
zawsze mogę znaleźć sobie inną robotę
Kiedy przynoszą mi nóż
i wskazują na jagnię
mogę nająć się do wybierania piasku z rzeki
Ale kiedy przynoszą karabin
i objaśniają co i jak
dają mundur i czapkę
dają nowe buty
i spanie mi dają za darmo
to wiem że coś tu nie jest w porządku
a że męczy mnie stanie na baczność
wracam po topór i patrzę gdzie to drzewo
wracam po nóż i patrzę gdzie to jagnię
1970
W oku dzikiego zwierza
jest miejsce na obraz jagnięcia
W oku dzikiego zwierza
jest miejsce na obraz człowieka z bronią
We krwi dzikiego zwierza
jest miejsce na powolny ruch jego samicy
W sercu dzikiego zwierza
jest miejsce na ostrze broni
Ty jesteś lasem
ja twym każdym drzewem
ty jesteś skrzydłem
ja twym każdym piórem
Z wody źródła
z krzyku ptaka
z iskry co w kamieniu żyje
wywiedziemy miłość naszą
damy jej na imię wiatr
Ty jesteś sadem
a ja urodzajem
ty jesteś deszczem
ja łaknącą ziemią
Z garści mułu
z kolca róży
z noża co się broni rdzą
wywiedziemy miłość naszą
damy jej na imię — światło
Ty mężem jesteś
ja synogarlicą
gdy patrzysz w studnię
jestem twym pragnieniem
Z kropli miodu
z łyżki dna
z rybiej kości objedzonej
wywiedziemy miłość naszą
damy jej na imię — głód
stoi wywyższony górą
w zamkowych ruin kamiennej koronie
miasteczko z sadów wychodzi
toczy się szarą renetą uliczek
ciżbią się domki
wsparte o siebie łokciami rynien
i spiętą klamrą wjazdowej bramy
uliczki człapiąc
schodzą w stronę studzien opasanych
światłem ruchomym
tu dom poety
i jego gołębnik pełen aniołów
o płomiennych skrzydłach
(w 160–lecie urodzin Juliusza Słowackiego)
Lustro jak staw zamarzło
pełen szronu jest grzebień
twarz moją zasypały
śnieżyce i zawieje
Słyszę sanie dzwoniące
w białym na ziemi niebie
Kopyt końskich na przemian
świecą księżyce cztery
Zima tu
śnieg wysoki
w lasach pełno aniołów
Ogień gada z kociołkiem
w siedmiu różnych językach
Widzisz
sam jestem
Krzesło
puste proszę do stołu
chodzę chmurny po domu
i na zegar utykam
Taki też mój do ciebie
ten zimowy list
co pisany wronami
i sadzą z komina
W pysku pismo przyniesie
oswojony lis
daj mu za to krwi kurzej
pełny talerz wina
Nie stawaj nigdy po drugiej stronie strumienia
Nie stawaj nigdy na drugim brzegu potoku
choćby odległy był tylko o krok
— Nie dowierzam wodzie
Widziałem strumienie zmienione w rzeki
Widziałem potoki zmienione w wielkie rozlewiska
Widziałem ręce sterczące nad wodą
Widziałem odwrócone łodzie
Widziałem mosty klęczące
Nie dowierzam i kropli wody
ona jest ziarnem które spiesznie owocuje
ona jest ziarnem które rośnie samo w sobie
Bądź zawsze po mojej stronie
jak ptak po stronie skrzydeł
Wszystko cokolwiek łączy nas czy dzieli
jest poza słowem
i poza milczeniem
po co mówimy o tym i tak dużo
jakbyśmy biegli do mety na czas
raz po raz zmieniając po drodze protezy
nóg rąk i oczu
Wszystko cokolwiek łączy nas czy dzieli
samo dokona się we krwi i białku
jak dzień co w noc przechodzi
i jak noc w jutrzenkę
Bo nasze władztwo nad sobą nad drugim
popsuło krótkie słowo: ja
Na ślub nasz oraz na wesele
Posłuży nam ostygły młyn
Nikt mszalnych nie rozlewa win
Nikt świec nie pali w tym kościele
Nie będzie dzwonów — ale za to
Przez dziurę w dachu wróbli chór
Wyćwierka nam Veni Creator
Przemówi do nas młyński kamień
Łacińskich dobierając słów
Mąką posypie czubki głów
By chleb na stole był przed nami
Potem się zacznie weselisko
I wyjdą myszy z mysich dziur
I gacki zaczną latać nisko
A kiedy noc usłyszy hałas
Przyjdzie i od tej mącznej mgły
Stanie się biała — całkiem biała
Jak świt
Już są uszyte buty dla człowieka
który postawi stopy na twym gruncie
już policzone są godziny
twej niedostępnej dotąd wyniosłości
Człowiek karmiony mlekiem i mięsem zwierząt
trafi w sam środek twojej tajemnicy
wykrzyknie słowo które się przetoczy
poprzez zdumione zuchwałością
strefy galaktyki
i na tę jedną chwilę kalendarz odstąpi od cyfry
i na tę jedną chwilę w węglu pojawi się roślinna zieleń
i pra–ptak poruszy się w drobinie białka
a ogień i woda połączone w parę
potwierdzą sobą raz jeszcze wieczny ruch materii
Szkła i anteny czekają w napięciu
na pierwsze uderzenie serca w księżycowej ciszy
Toporem zręcznym — ostrzem nagłym
wywiodę z lasu łódź i maszt
i spojrzę jak u styku nieba
wstępuje w obszar morza — czas
I przez samotność przeprowadzę
swych uniesionych powiek ból
i będę wtedy odgadywać
gdzie świeci portów biała sól
Zamknie się po mnie i zabliźni
mój nie dotknięty stopą ślad
i tylko w to do krwi uwierzę
co w dłoniach mi zawiąże wiatr
Oto są moje himalaje
pustynie i arktyki lód
to mój zgarnięty w jeden żagiel
ludzkiej godności wieczny głód
mam łódź uczynioną z drzewa
mam żagiel wypchany wiatrem
mam ręce dłuższe o wiosła
mam niebo we wszystkich postaciach
światła i kierunków
mam w sercu zwiniętą
parę mocnych skrzydeł
ale naprawdę moja
jest tylko para butów
ze skóry domowego zwierzęcia
Spokojnym pismem werset za wersetem
zapisane tu morze
fal rytmiczne frazy
recytują opowieść od wieków tę samą
o fenickich okrętach na dnie uwięzionych
o amforach po szyje wypełnionych złotem
o żaglach które nieba już nie pamiętają
i nie wrócą do wiatrów
morza brzuch obwisły
pełen mięczaków śliskich
mątw i meduz
rozcina ryb ławica
i zszywa na powrót
morze oddycha
i treść własną trawi
wnętrzności swoje płucze
i oczyszcza na dnie
gdzie najtwardsze kamienie jego pokornieją
tracą ostrość
toczone godzą się na gładkość
a co mniejsze — dają nieść się aż ku brzegom
gdzie coraz bardziej bezsilne
obracają się w piasek
plaż
i kornie przejmują
ślad człowieczej stopy
Costinesti VI 1970
Szukają brzegów rozwiązane rzeki
biegną na oślep
skaczą poprzez siebie
mylą kierunki
krążą
zawracają
w tym zgiełku wody zszytej w jedno — solą
Sylaby imion ich już tracą zwartość
cichną
i kruszą się
i wchodzą w siebie
już coraz słabsze
coraz posłuszniejsze
poddają się i chodzą w jednakiej uprzęży
w zgodnym rytmie oddechu
mórz i oceanów
Atlantyk, listopad 1970
Widziałem światło które wyszło z morza
uniosło się wolno
na wodzie kołysała się ogromniejąca skóra
zdjęta ze zwierza o świetlistej sierści
słońce było jego głową podźwigniętą w niebo
…i zaczął się dzień
Atlantyk, XI 1970
Stoję przed ogromną czaszką mastodonta
Żył dwadzieścia milionów lat temu
Patrząc w tę kość suchą jak wapienna skała
łapię się na gorącym uczynku krwi
Jak docenić trud
wszystkich w ruch wprowadzonych zegarów
jak się przymierzyć do łańcuszka piasku
który cieknie w szkiełku klepsydry
właśnie tu
na skraju libijskiej pustyni
gdzie wszystko jest tylko piaskiem albo niebem
Stoję przed czaszką mastodonta
Wyprowadź mnie z jej czeluści
gwiazdo mojej dłoni
biegnę w stronę cienia
który nie ma przyczyny
widzę nad sobą ptaka
który jest powietrzem
Muzeum Historii Naturalnej
Tripolis, listopad 1970
W jej wieku i kraju każdy owoc oliwki
dla palców zatroskanych jest paciorkiem różańca
Siedzi pod drzewem i modli się rękami w koszu
— dziesięć oliwek za syna w Guardia Civil
dziesięć oliwek za córkę tańczącą dla marynarzy
dziesięć za poławiacza ośmiornic który jest jej mężem
i jeszcze dziesięć za wszystkich bliźnich
wyłączając z nich kilku najbliższych sąsiadów
A jedną oliwkę zatrzymała w palcach
dla przybysza który stanął przed nią i przemówił
obcą dla niej mową
Patrzyli w siebie nieporadnym wzrokiem
on był jej nierodzonym synem
a ona jego matką nierodzoną
Co ich zbliżało — to ta obcość właśnie
Ona mu dała dwie garście owoców
on flaszkę piwa z dalekiego chmielu
i tak patrzyli po sobie w niskim słońcu Murcji
bo nie widzieli się wcześniej
nie zobaczą później
Cartagena, listopad 1970
wiatr ustał
wąska rzeka płynie brzegiem nocy
jest cicho — jakby umarł kto wzywał pomocy
w szuwarach jeszcze nie widać że biała jest mgła
daleko o krzyk koguta jest jeszcze do dnia
ale rzeka już ziemi niebo dopowiada
z ostów owoc się wiąże w na wpół dzikich sadach
dom tu był
nie ma domu
wziął go stąd pod boki
z jednej strony dym czarny
z drugiej strony ogień
dawna studnia kamieni pełna i tajemnic
już nie wróci do ludzi
już się nie odciemni
trupim jadem otruta
przeklęta rozpaczą
wokół dzikie agresty kolczą się i krzaczą
Polsko–ruskiej wsi Hermanowice
Wół ryczy
w ryku wołu zasupłany
po kamienistej drodze dźwięk łańcucha
i głęboki oddech chlebowego pieca
i jak modlitwa szelest wronich skrzydeł
na dwóch dzwonnicach
cerkwi i kościoła
Bulgoczą studnie
oczodoły nieba
Wół ryczy
rogiem dźga czerwone słońce
co wchodzi wolno za pień widnokręgu
chowa swój topór pokryty rdzą zmierzchu
Wół ryczy
w ryku wołu chodzi sowa
niebo się gwieździ złotymi bukwami
i miód w pasiekach scukrza się
Ciemnieje
woskowy witraż
upalnego dnia
Jej się kłaniajcie madonny drewniane
jej się kłaniajcie madonny gipsowe
madonny daszkiem okryte przed deszczem
jej się kłaniajcie siostry drogowskazów
Madonna Bieszczadów w miejscu nie ustoi
chodzi po ludziach szuka wsi spalonych
jej palce z ziemi wygrzebują ołów
jej ręce puste nawołują syna
Przez Lutowiska Cisnę Wołkowyję
tryzubów ślady ciągną się odbite
deszcz ich nie rozmył mróz ich nie pokruszył
i nie zarosła połoniny szczeć
Madonna Bieszczadów drze palcami wiatr
włochaty jeszcze od hryniowej czapy
Madonna Bieszczadów kruszy w dłoniach węgiel
by do ostatniej iskry zabić ogień
Nie wołaj matko bo się nie rozbiegną
synowie twoi po szerokim świecie
oni przy tobie na odległość cienia
są tu — zostaną przysięgli na krzyż
Nie wołaj matko — oni nie odwrócą
od tej tu ziemi swoich rąk i oczu
ani ich morze nie zabierze stąd
ani ich światła wielkich miast nie skuszą
Nie wołaj matko — czarny ptak na niebie
rozwłóczy krzyk twój i zagubi w lesie
imiona synów w drzewny krzyż wmilczane
ogień przerosły i przeżarły rdzę
Nie wołaj matko bo się nie dowołasz
piór co spłonęły gałęzi co uschły
Nie zbierzesz w sito strumienia co oślepł
od srebrnych podków i dobytych noży
W Glińsku ludzie z jednej gliny
i ptaszki z gliny
i zwierzęta
a dzbany lśniące
polewane
zielone jak pancerz żuka
Takiej to gliny
cienkiej w palcach
próżno by szukać w okolicy
Tu ludzie lepią swoich świętych
a każdy z kijem
i w kapturze
Garncarskie koło
coraz szybciej
toczy się
pięta piętę goni
w dłoniach wyrasta garniec zręczny
makutra wielka się odwija
Siła jest ziemskich grzechów
oto
święci w przedpieklu pieca stoją
ogniem obmyci
twardzi w sobie
wrócą do ludzi
odkupieńcy
…a Maria z wiadrem w ręce
Maria od udoju
a Michał wsparty na widłach
a Michał od gnoju
a Józef od pługa i brony
a Błażej od skrzypiec
a Anna co ptactwo karmiąc
ziarno z sita sypie
gdzie podzieli się wszyscy
że tak cicho po nich
słychać tylko jak pada
owoc śliw i jabłoni
wieś jakby się cofała
coraz dalej głębiej
w raj — zamieszkany jeszcze
przez dzikie gołębie
strumień w oczy człowieka
takim światłem patrzy
jakby nigdy nie widział
noża z nożem na krzyż
jakby nigdy nie słyszał
wołania pomocy
jakby nigdy tu nad nim
dym się nie obłoczył
stoi wieś jak odbita
w czystej wodzie nieba
po niej — osierocony
biega wiatru źrebak
Z twarzą przy ziemi
i z nożem na płask
śpię jakbym słuchał
drzew od ich korzeni
śni się pode mną
i nade mną las
a światło kłamie siebie stromym cieniem
dom tutaj wielki
ścian nie ma ni szyb
świt już się zbliża mokrym pyszczkiem sarnim
wychodzę z wody z koszem pełnym ryb
wychodzę z lasu niosąc miodu garniec
ogień się modli
wznosi palców dziesięć
i dłonie składa
i śpiewa swój dym
wiatr chłodny futrem już podszywa jesień
a szron poranny pisze znaki zim
W mrocznej zieleni swoich leśnych świątyń
mieszka pogański bóg
w koronach drzew jego siedzą żbiki
i wielkie szyszki sów
Tu jest najbaśniej
Słońce przez gałęzie
w szczelinach lasu czyni
cieniste witraże
Wchodząc tu okręć szmatą
światło przyniesionego topora
uklęknij
nad kamieniem białym pochyl czoła
i jak stronice leśnego psałterza
delikatnie odchylaj postrzępioną paproć
aż dojdziesz do jej wizerunków
odbitych w węglu i kredzie
Moja jest woda twoich źródeł
moje jest światło twego ognia
moje żelazo twojej ziemi
twoje jest wszystko co czynię
pochylam przed tobą moją broń
pochylam przed tobą narzędzie pomnażające moje ręce
pogański boże który nauczyłeś mnie koła i ciężaru kamienia
tarczy i ruchomego światła
kształtu łodzi i tajemnicy nasienia
wiązania włókna w sieć i żagiel
który nauczyłeś mnie miłości i gniewu
pogański boże jesteś moimi rękami
jesteś powietrzem moich oddechów
i światłem krwi mojej
jesteś głodem i sytością razem
spełnieniem nigdy nie danych obietnic
Obiecaliśmy sobie ogród
po którym chodzi deszcz wysoki
gdzie rosną porzeczki i groch o siedmiu sercach
a trafi się i pokrzywa
Obiecaliśmy sobie ogród
przyrzekliśmy trzymać się ziemi
bo niebo jest martwe i nic w nim nie rośnie
a tu i wróbel przyleci
świerszcz pomuzykuje
Jeśli wykopiemy z ziemi wielki kamień
to niech zostanie — będzie nam pod głowę
przyłożymy ucho — posłuchamy co w środku
czy hucząca rzeka
czy stuk końskich kopyt
Obiecaliśmy sobie ogród
w dwóch jednakich słowach
Raj — to za dużo
wystarczy nam jabłoń
kamień który traci cierpliwość
staje się miałkim piaskiem
żagiel od którego odwraca się wiatr
staje się płachtą do przykrywania topielców
żelazo które osłania się rdzą
przed powinnością broni lub narzędzia
staje się śmieciem
kula której ująć choćby część
przestaje być kulą
toczy się niepewnie
i nie można przewidzieć jej drogi
jedyną możliwością kuli
jest kula
tristanie i izoldo
paro rąk rzeczy świata
równowago skrzydeł lecącego ptaka
ogniu i wodo
światłości i mroku
gałęzi kwitnąca i pełna owoców
sylabo dzwonu dwoista
narodzin i śmierci
będąc jednym
jesteś tylko połową całości
pozwól ufnie wymawiać imię drugiego człowieka
i z ust jego słyszeć moje imię własne
i pozwól dwojgu nam
dzielić się chwilą tą samą
ona jest drogą wahadła
nieustanną ucieczką i powrotem
dopóki ciężkie stygnące serce
nie zerwie sznura krwi
Lustra cofają się o pół mroku
łuszczy się w nich światło i opada
w piecu pozostał czarny szkielet ognia
okna już niedowidzą
w ścianach rozrastają się gałązki pęknięć
grudka soli płacze łzą człowieczą
dom wymieszkały do ostatniego dnia
schodzi gdzie ziemia pod nim się otwiera
jak nowy rozdział archeologii
dom opuszcza człowieka
on sam z dobytkiem pamięci
stoi na wzgórzu
przy ocalałym drzewie sadu
i patrzy w idące światło
żegna czy wita raj?
co raj to obyczaj
odeszła oswojona droga
odpłynęła oswojona rzeka
ucichły oswojone głosy ludzi i zwierząt
i znowu trzeba wszystko
zaczynać od pytań
Wodo ruchliwa pracująca w młynie
schodząca na dół po koła drabinie
Wodo świetlista wodo oswojona
wodo młyńskiego rzemiosła uczona
Wodo na kamień co się w miejscu toczy
i kamień drugi ma nie do pomocy
Wodo na chleb mój wodo pochylona
nad głodem naszym jak gałąź zielona
nie mają oczu i uszu nie mają
został z nich tylko znak kredowy w ziemi
a na kamieniach wyryte imiona
co już bezdźwięczne są i bez pokrycia
jak ich tu dużo a nad nimi żywi
palą wosk — kwiatem przykrywają nędzę
ludzkiego bytu bez szansy ucieczki
człowiek ze światem przegrywa czy z sobą?
trwa światło ale cień człowieka nie był
materią — więc się nawet nie przekształci
w nic co by można nazwać śladem prochem
nic przemienione w nic — i stąd ta cisza
W palcach świeci mi igła znaleziona w stogu
patrzę poprzez jej ucho — w niebie stoi sokół
patrzę w rzekę a ryba stoi w poprzek rzeki
patrzę w las — widzę drzewo całe w łuskach siekier
poprzez ucho igielne słucham głosów świata
— trzeszczy ogień — dzwon bije i popiół opada
igłę w palcach odwracam — na jej ostrym końcu
wzbiera kropelka ludzkiej krwi
Mirze Jaworczakowej
W biały dzień
okiem nie uzbrojonym w szklą soczewek
patrząc z bliska jak we własną dłoń
oglądam skalny księżycowy okruch
Podjął go człowiek
ręką najgłębiej wysuniętą w niebo
Co było światłem
stało się kamieniem
Oglądam kamień
księżycowy okruch
ma ciężar właściwy większy od wiedzy o nim
jest w nim iskra która nie dochowa
przed ludzką ciekawością
— ognia tajemnicy
Kraków 25 VI 1971
Ogród Botaniczny
Bóg mojej Matki był cały z ognia i mieszkał pod kopułą kuchennego pieca. Apostołowało nam sześć białych talerzy i kamienny garnek soli który wiązał w sobie nasze głody i pragnienia. Strach przed zimą zamknięty był w wielkiej skrzyni z węglem. Żyliśmy w tym domu aż wyrośliśmy z niego i odchodząc w różne strony zabraliśmy z niego po jednej posrebrzanej łyżce. Jedyna nasza siostra oprócz łyżki wzięła jeszcze lusterko. Opustoszał stół a Matka przy nim otwiera nasze listy ogląda fotografie i stara się zgadywać czego też nam trzeba. Odmyka okno i na blaszany parapet sypie ptakom chleb pokrojony w kosteczki. Na głowie Jej coraz więcej światła siwych włosów. Jej Bogiem teraz jest dzień na krzyżu okna.
Zaznawać światła gdziekolwiek się jawi
choćby odbite choćby oddalone
choćby go było tylko tyle aby
powlec nim igłę albo kroplę wody
Z zamkniętymi oczami krwią je odgadywać
i zarośla cieni odchylać tak długo
aż się rozstudzą w prześwit
— — — — — — — — —
— — — — — — — — — lub odstąpić
od wiary w jasność i przyjąć barw siedem
za całą prawdę o bogactwie świata
Zgubione jak biała rękawiczka w śniegu
razem z ciepłem ręki która ją nosiła
— miasto pomniejszone o odległą pamięć
do trzydziestu ulic i jednego placu
gdzie sprzedawano wszystko co można zrobić z żelaza i drzewa
z gliny szkła i ze skóry
gdzie targowano konie o wszystkich odcieniach wiatru
gdzie kamienna studnia cuciła miejskie kwiaty
na wszystkie okoliczności życia i śmierci
Miasto po którym chodził dzwonnik nim zrobił dziurę w niebie
i piekarz — którego uniosły dwa anioły z pytlowej mąki
i kowal — któremu ogień służył do mszy w kuźni
i zegarmistrz — co na swój sposób doglądał wieczności
i aptekarz dozujący trucizn
i hycel w którego chłopcy rzucali kamieniami
i śmieciarz — ten uważny czytelnik przemijających wartości
wreszcie wszyscy bez których ulice
byłyby jak rzeki bez wody
murarze kupcy artyści
i sędziowie omylni jak ślepcy w strzelnicy
Miasta tego podwórza wśród czynszowych kamienic
były żaglowymi okrętami które
nigdy nie wypłynęły ku przylądkom dobrej nadziei
To miasto wyciszone we mnie do imienia
jest starą monetą z wizerunkiem lwa
która już dawno wyszła z obiegu
ale nie straciła na wartości
ściskam w dłoni ten obol pamięci
którym nie wkupię się w łaskę mojego drugiego cienia
zaszytego we mnie wysoko aż po oczy
Tu się zaczęło światło moich oczu
i wklęsłość dłoni dla pierwszego jabłka
tu ogień stał się ogniem kiedy go dotknąłem
i wodą woda zbliżona do warg
To miasto wbudowane we mnie ulicami
na końcach moich palców są jego rogatki
Wydeptane w ziemi miasto aż do kości
tych co tu żyli aby stać się wapnem
aby warstwa po warstwie pisać miasta tego
rodowód i pozostać w głosie jego dzwonów
Popatrz jak wolno kamienieją
hodowcy róż modelki praczki
nawet im jeszcze stóp nie sięga
ten biały a cierpliwy kamień
Ono leżało w połowie mojej ucieczki
— chodzę po tym miasteczku
i szukam w nim siebie
pośród kamieni których skaleczenia
wypełniono wapnem
Miałem tu pięciu braci
najstarszy nazywał się Głód
i był najbardziej do mnie przywiązany
Po nim był Strach siwiutki jak gołąb
Trzeci na imię miał Sen i często uciekał z domu
Czwartego zwano Szczęściem
— wiem o nim niewiele
tyle tylko że chodził w ostatniej koszuli
którą mu darowano jeszcze za dzieciństwa
Wreszcie piąty którego kochałem najbardziej
był złodziejem — więc imię jego zmilczę
Ja byłem szóstym najmłodszym
Przynosili mi cukier i sól
a czasem dla zabawy zdjęli ptaszka z nieba
Nie wiem czy wszyscy żyją bo nie piszą
Niektórych z nich widują ludzie
w Polsce i zagranicą
Chciałbym bardzo spotkać wszystkich razem
w tym mieście przy ulicy Pamięć 46 mieszkania Styczeń
Mielibyśmy sobie
wiele do powiedzenia
gęsty zapis — szyfr z kluczem — unerwionym kryształem
otwierającym kręgi dźwięku
podrażnione powietrze kruszy szkliwo ciszy
gęstnieje wibrująca smuga muzyki mechanicznej
rytm kreśli pierwsze figury wchodzące w obręb pulsującej krwi
głos dochodzi do wyobraźni i wyobraźnia do głosu
pojawiają się pierwsze światła Nowego Orleanu
gęsty zapis — negatyw somnabulicznej liryki
księżycowa poświata galwanizuje instrumenty
wśród ich wzrastającego zgiełku saksofon recytuje
opowieść o dwojgu szukających miejsca
dla swojej miłości
nad senną rzeką blues
Jeszcze noc
ale już w jej mroku
piekarz drąży białą jaskinię
Przeżegnał się solą
Przeżegnał się wodą
Zanurzył ręce w dzieży i ugniata
białą glinę sytości
Jest Bogiem który stwarza
każdy dzień od początku chleba naszego
Już Jeżą przed nim na desce
pierwsze planety jego galaktyki
te gwiazdy rozpraszające
ciemności ludzkiego głodu
Przed wielkim ołtarzem pieca
klęka na jedno kolano
przeżegna się ogniem
składa mu ofiarę
pospolitego głodu miasta
Już koguty
nawołują świt
który tu przyjdzie aby ogrzać ręce
zawinie rękawy u koszuli
obszyte koronkami szronu
uniesie w dłoniach gorący bochen chleba
i wtedy właśnie wzejdzie słońce
a przed dom stworzenia
zajedzie furgon
pokłoni się koń
ten zwierząt domowych święty
pełen cierpliwości dla ludzi i much
i przyjdzie do niego piekarz
aby pierwszego go nakarmić
kawałkiem chleba z zakalcem
Znoszone ubranie
oddaje się ubogim krewnym
a gdy oni je znoszą
oddają strachowi na wróble
W takim ubraniu
strach wygląda godnie
kiedy stoi na jednej nodze
w polu widzenia
a wróble kłaniają mu się z daleka
i szepczą między sobą — patrzcie
nasz strach ma znów nowe ubranie
Powiedziałem sześcioletniemu
narysuj dom
— narysował mrówkowiec
Powiedziałem narysuj ptaka
— narysował samolot
Powiedziałem narysuj niedzielę
— narysował ogromny stadion
wypełniony po brzegi
A gdzie ty jesteś — spytałem
— tu — odpowiedział stawiając
jeszcze jedną kropkę
Tak wibruje ostrze brzytwy
tak rysuje się nóż na gardle
tak kłamie cień człowieka w oknie
Stroi instrument
struny w dźwięk rozcieńcza
stuka w klejone wiolinowe drzewo
przechyla głowę w bok jak powieszony
Cień kłamie zręcznie
jakby wiedział że wiara w nóż na gardle
starsza od muzyki
Mógłbym stanąć naprzeciw tego człowieka
i podając mu dłoń
przez skórę wyczuć jego krew
potwierdzić nasze ludzkie bliźnięctwo
Mógłbym posłuchać jak gra na swoich wyczulonych nerwach
przedłużonych w napięte struny
ale w ogrodzie jego muzyki zaczyna się jesień
wiolinowe drzewa urodziły owoce
a teraz zajmują się godzeniem czasu i kolorów
Z ogrodu jego muzyki
łagodne światło wypłoszyło
wszystkie drapieżne ptaki
Zostały tylko ptaki śpiewające
aby kłamać świat
Mógłbym stanąć przed nim
aby się przyjrzeć
jak bardzo jest mi obcy
w upartym dochodzeniu
rdzy noża
Pamięci M. N.
Okno — ucieczko
okno wybawienie
okno od którego odwraca się człowiek
umierający od gazu
okno pośród tysiąca takich samych okien
jak cię rozpoznać
jak cię odnaleźć by cisnąć kamieniem
i w szybie twej otworzyć gwiazdę natychmiastową
dla chorego na rozpacz
okno które zabijają deskami
wyrobnicy trumien
Jest sad
właśnie kwitną w nim drzewa
za sadem jest strzelnica — słyszysz?
żołnierze uczą się trafiać
w środek tarczy
wpisanej w sylwetkę człowieka
Jest właśnie kwiecień
i niebo chodzi w czystej koszuli
z rozpiętym kołnierzykiem
Żołnierze ślepymi pociskami
zabijają kwiecień
Nie ucieknie daleko
dosięgną go ślepe kule
My młodsi o kwitnące drzewa
ale starsi o pamięć
pamięć o ślepym posłuszeństwie
o ślepej nienawiści
ślepych uliczkach
ślepym strachu co miał wielkie oczy
stajemy porażeni własną pamięcią
nie ufając niczemu co ślepe
Mur patrzy na nas
jak egzekucyjny pluton
Palimy ostatniego papierosa
szukamy ostatnich słów do przemilczenia
nie możemy uwierzyć w śmierć
kiedy dokoła tak zielono
Podbiega wiatr
ciągnie nas za włosy
i przywraca życie
Położył się w szczerym polu
w miejscu gdzie kończy się startowy pas
gdzie urywają się dwa rzędy świateł
Zapalił papierosa
patrzy na unoszące się maszyny
w ich pulsujące światełka
Za nim daleko jaśnieje budynek
lotniczego portu Jeszcze dalej
na horyzoncie wysokie ognie hut
Pali papierosa
uśmiecha się do swoich myśli
Zimno mu w więziennym pasiaku
na który skazali go rozgniewani bogowie
Załopotało powietrze
Z wiatru wychynął ptak
— Jesteś sępie
nawet tu mnie znalazłeś
— Jestem Prometeuszu
Kiedy chemia twego ciała w równowadze trwa
z biologią i nie odbiera szczęścia przyzwyczajeń
kiedy podchodzisz bez lęku do noża
otwierając nim chleb owoc i gardło domowego ptaka
kiedy patrząc w ogień potrafisz przy nim ogrzać dłonie
kiedy listopadowy wieczór zwieńczasz światłem nad głową
wiem że muzyczny instrument (który już rozpadł się na części)
i grający na nim człowiek (od piętnastu lat nieżyjący)
otwiera przed tobą ogród
pełen świeżej zieleni i białych kwiatów
sprawia to muzyczna sztuka i znaki zapisane
na pięciu liniach nutowego papieru (gipsowy odlew ręki
która pisała te znaki od przeszło stulecia stanowi chlubę
miejscowego muzeum)
wreszcie sprawia to gramofonowa płyta
która się obraca
i otwiera przed tobą ogród gdzie możesz się schronić
przed nocą pamięci pełną jaskrawego światła
a ty słuchasz ogrodu
słuchasz traw i liści
trzmiela kołyszącego się na nitce słońca
a ty słuchasz ogrodu
ciesząc się z dwojga jednym ocalałym okiem
Ten kamień dał początek lawinie
krzesał ogień
zabijał
czynił znaczące koła na wodzie
otwierał w szybie gwiazdę gwałtowną
leżał na stole polowego sądu
chroniąc przed wiatrem listę^ skazańców
Ten kamień miał długą historię
zanim spadł z serca
Spotkałem człowieka który śpiewał wschód i zachód słońca
Który nosił w kieszeniach ziarno dla ptaków
znających wszystkie zakamarki nieba
Który potrafił być szczęśliwy śpiąc wśród portowych psów
a na widok tańczących przystawał do nich
aby się weselić
Ten człowiek zachował dla siebie
mniej niż od życia mu się należało
bo nie chciał biorąc tracić
Wiedział że w żółte liście przebiera się czas
i krusząc je — zuboża człowieka
Nie chciał tracić więcej niż było konieczne
Wychodził na deszcz
i rozmawiał z nim o ziemi i niebie
puszczając parę z ust
R.N.
Czapkę zgubił
buty zostawił w lesie
zegarek utopił w jeziorze
szukał czego nie ma
chciał być ptakiem
ale powietrze służyło mu tylko
do oddychania
i łopotu chorągwi
zbliżał się do ludzi
na odległość ich cieni
ale tej granicy
nie umiał przekroczyć
zmarł tragicznie
na chłód cudzych serc
w drugiej połowie października
1972
Wodziłem za nim oczyma
i zanim zniknął z nieba widzenia
złożyłem się do strzału
Leży przede mną ptak
strzęp nieba
kokon wiatru
o dwóch nieruchomych skrzydłach
Leży przede mną ptak
zastrzelony podczas próby ucieczki
Mój ból jest moim wiernym psem
Wiecznie głodny patrzy na mnie wielkimi oczyma
Śpi w moim cieniu
Budzi się w moim krzyku
Łasi się jak ogień
Kiedy rzucam mu kamień z mego serca
Przynosi go z powrotem
Krok w krok chodzi za mną
I czuwa abym nie oślepł
Ona jest czarna i czarną zostaje
kiedy świt z nocy inne ptaki myje
Ona jest czarna każdym swoim piórem
jej — nocy granic opuścić nie wolno
Zabić ją — znaczy wypróbować strzelbę
przed polowaniem z psem na dzikie kaczki
Jej głos pokraczny jest i jakby ranił
pogodną ciszę gładkiego powietrza
Ona jest czarna aby śnieg był bielszy
a gołąb ptakiem którego karmimy
Z gliny ziemi i z gliny nieba
wiatr ulepił ptaka
dał mu głos własny i skrzydła
aby takim nie wziął go ogień
odjął mu ciężar ziemi
i otoczył niebem
kazał uprawiać pola nieorane
kazał uprawiać pola niezasiane
kazał uprawiać śpiew
na niebieskich polach bez granic
Ptak ma te skrzydła jakich nie ma człowiek
ale śpi pod tą samą co on nocą
i nosi w sobie ten sam głód ziarna
i to jest przekleństwo ptaka
Wiatr który był niewolnikiem młynarza
i niewolnikiem żeglarza
ulepił z gliny ziemi i z gliny nieba
ptaka na podobieństwo swoje
i każe mu wracać na ziemię
i to jest przekleństwo ptaka
Podejdź bliżej jeszcze bliżej
abym mógł zamknąć ci usta i otworzyć oczy
dla których wybierasz obrazy
uproszczone jak rękawiczka na jeden palec
podejdź bliżej otworzę przed tobą dłoń
pokaż mi swoją — pusta
dwie ręce i żadna nie zaciska noża?
stań obok mnie — widzisz w lewej ręce trzymani
gołębia — rzucimy go wysoko
prowokując niebo do błękitnej farby
jakiej są i nasze bluzy robocze
spotkała nas niezwykła rzecz
bo oto w gabinecie krzywych luster
jakim jest nasz czas
znalazło się jedno bez skazy
i to właśnie dla nas
mój ty ja
W tym domu mieszka ze mną stół i ogień
i zegar chory na wieczność
a świeci
w pochyłym mroku jak ruska ikona
Stół opowiada o nożu co chodził
po groźbie nocą od wioski do wioski
a teraz wrócił do chleba cebuli
i znów jest królem herodem w kurniku
Ogień o sobie opowiada jako
bywał na wojnie i widział co trzeba
jak kpił z dowódców i miał żołd wysoki
jak śpiąc po strychach drewutniach stodołach
przecież tam miejsca nie zagrzewał długo
I tak siedzimy aż do nocy późnej
aż sól zawilgnie i skończy się tytoń
i świt nadejdzie by przez szparę w drzwiach
wsunąć nie zapisaną białą kartkę dnia
Bieszczady 73
W tym mieście
jest puste miejsce po nas
pod wieżowym zegarem
trwa zatrzymana godzina
Byłem tam
widziałem
wypalone powietrze
ostudzony kamień
nieruchomy dym
Nie ma już nic z tego
co tylko tam mogło się nam zdarzyć
co tylko tam mogło się liczyć
co było niewymienne
Tam—jednym z nas był ogień
chodził z nami po polach
piec kradzione ziemniaki
kiedy wyrósł
wzięli go do wojska
Tam — jednym z nas był wiatr
ale musiał odejść
.nie — nie do młyna
zawieruszył się
gdzieś na wojnie
Moglibyśmy wrócić
ale już nie ma tego miasta
Po czereśniowym drzewie
pozostał pień
ktoś wbił w jego słoje
puste łuski po karabinowych nabojach
Wyszedł z morza
zamieszkał w lesie
wyszedł z lasu
bo mu topór ciąży
topór ocieka
księżycowym światłem
żywica palce
znowu w płetwy zlepia
Łódź zbija z drzewa
pozuje mu ryba
ustawia żagiel
a wiatr mu pozuje
jeszcze nastroić
ster jak strunę skrzypiec
i dziobu strzałkę
na gwiazdę wyczulić
Niechaj mu wskaże
niezaznane światy
świetlne skupiska
znaków wyobraźni
O wierszach nielicznych
Nie stają do konkursów piękności
ani pokazów gimnastyki lingwistycznej
nie najlepiej czują się w koszulach
seryjnych wydawnictw
nie lubią ciasnych kołnierzyków
i zbyt długich rękawów bezpieczeństwa
nie wychodzą na trybuny polityków
uprawiających codzienne misje dziejowe
nie wykrzykują kapralskich rozkazów
one wychodzą poza rytm ulic
gdzie wypływa rzeka umęczona miastem
czytają ją jak gazetę
z kroniką wypadków nagłych i powolnych
często uciekają do lasu
gdzie podpatrują mądrość mrówek
i chemię porostów
studiują chlorofilologię
nie mogąc sobie znaleźć miejsca i czasu
chodzą z przyszłością na piwo
szukają ludzi poddanych próbie sumienia
i dźwigają ich kalectwa
podnoszą tych co podają po wklęsłej stronie tarczy
są wołaniem do przepaści
i światłem w oknie
obudzonej w środku nocy akuszerki
są ostatnim groszem na powrotny bilet
one — sól kamienna
od której zaczyna się budowanie domu
one dalekie od doskonałości
z trudem ułożone w spękaną całość
nie służą za lustra
ale kto wie czy nie w nich właśnie
odbija się prawdziwa twarz człowieka
one są sposobem pamięci
i sposobem oddychania
Wprawiając szybę
w miejsce rozbitej
co widzisz przez nią
czy bardzo zmienił się świat?
Żyć z otwartymi oczami
spajając szczeliny domu
kamieniejącym w palcach betonein
wracać do stołu
otwierać nożem chleb
patrzyć na matkę
szyjącą koszulę dla syna
a z reszty płótna
opaski na rękawy dla historii
oglądać ogień wyższy od miasta
patrzyć w niebo
które jest także polem bitwy
oglądać ulicę
którą sunie pochód powtarzających się masek
odwracać się od okna
gasić lampę
i wchodzić w przestrzeń snu
zajmującego połowę życia
on jest drugą ojczyzną człowieka
w której nurza wszystkie kalectwa
rodzaju i urodzaju
w nim wszystko możliwe
jabłoń rodząca morwę i cytrynę
król — ze stracha na wróble
rzeka płynąca w obie strony naraz
Tam cyfr zasieki
nie kaleczą marzeń
Tam trzeba wchodzić
bez żelaza w dłoniach
Chłodny poranku
oczy nam obmyj
i wróć do świata
gdzie sól jest solą
a ramiona nie są skrzydłami
Chłodny poranku
otwórz nam oczy i ręce
obudź w nas myśli
których nie da się zastąpić
połową radości
ani śpiewem w chórze
Okno świeci do środka
znowu jesteś sam
a domem twoim samotność
Pamięci Haliny Poświatowskiej
Było ciepło i daleko do dzisiejszego dnia
Przyszedłem do ciebie z Cendrarsem
i jego małą przyjaciółką Żanny
Opowiadał o swojej podróży przez Rosję
transsyberyjską koleją
(Tak Żanny tak
Jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u
Śpij maleńki grzeszku
Kukułeczko…)
Było ciepło w twoim malutkim pokoju
w Krakowie przy Krupniczej
Za oknem padał deszcz
a drzewa słuchały go wszystkimi liśćmi
Padał jak teraz
kiedy stoję nad czarnym kamieniem
czytając wyryte imię i dwa rzędy cyfr
9 VII 1935 — 11X1967
one są rozdzielone zatrzymaną rzeką
która często wysychała
była strumieniem
strugą
aż pokazała kamieniste dno
Stoję tu skazany przez ciebie na pamięć
Słyszę twój głos który rozróżniłbym
na najgwarniejszym targowisku życia
zgadując w nim jak ślepiec
twoją twarz sylwetkę
i sposób pochylania się
nad mokrą gałązką bzu
Żanna spała na ławce jak świetlisty robaczek
(Błażejku powiedz jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?)
Słyszę twój głos który zapadł w ciszę
zostały z niego tylko słowa pisane
Staruszka w czarnej chustce
licząc różaniec
pokazała mi drogę do ciebie
i zostawiła samego
nad czarnym kamieniem
pod liściastym drzewem
które zna na pamięć dużo twoich wierszy
Jakże teraz głęboko
do twojego serca
ono teraz
jest własnością korzeni
V 1974
Nie ma statycznych kierunków
spełnienie jest początkiem niespełnionego
chwila obecna nie istnieje
a pamięć to suchy korzeń
którego nie wskrzesi łaska kropli wody
Jakże ciężko pracuje lód aby pozostać lodem
Jakże pilnie broni swego koło i wahadło
Coraz mniej dzwonu z każdym jego uderzeniem
ubywa go
u–by–wa
Ileż nieostrożności w nazwaniu nierdzewnej stali
Śmieszna maszynko do czasu
uwiązana w przegubie tętna mojej krwi
dzieląca i tak już podzielony pośpiech
na siedemnastu kamieniach milowych
mojej wędrówki od — do
patrzę w twoją ocyfrzoną tarczę
wskazówki zakreślają koło
— znak wieczności
Ja rzeka — teraz jestem własnym dnem
możesz przejść po nim suchą stopą
ale nie zapominaj mojego imienia
Jestem rzeką która czeka deszczu
on przyjdzie od strony gór
Jestem starą rzeką
siądź na moich kamieniach
i jeśli wierzysz we mnie
śpiewaj o rwącym nurcie i głębokich wodach
Wyjdą z lasu zwierzęta aby słuchać
powiedz im o mnie
i pokaż wzbierające na niebie obłoki
Śpiewaj o mnie
spękanymi od pragnienia wargami
Śpiewaj o mnie
ty który piłeś moją wodę
i przemywałeś oczy
aby widzieć
Unosi mnie rzeka bez zatrzymania
biała rzeka pościeli z ruchliwym czółnem gorączki
biel bezustanna
rzeka wchodząca w morze
w rejs ożaglowany białym lekarskim kitlem
Ukaż mi rzeko wyspę łagodności
nad którą chłodny wiatr marszczy niebo
w białe obłoki
Pozwól pozostać tu na wilgotnym piasku
przy brzegu gdzie morze przynosi ulgę stopom
gdzie słychać krzyk morskich ptaków
pracujących nad swoim głodem
gdzie wyrzucona na kamienie skrzynia
nosi imię dalekiego portu
Rzeka płynie do nieba
którym jest dla niej morze
tam mieszkają jej święci z soli
O ostre okruchy skał
ćwiczy dykcję strumieni
Mącą ją ścieki z żółcią i octem miast
kaleczy chemia — ta materialna wiara w przyszłość
myją w niej ręce piłaci
Rzeka ożywiona
ostatnim oddechem topielca
płynie umierając w drodze do nieba
do morza
które jest tą małą wiecznością
szukającą wyjścia
gdy tylko obecność ich się liczy
obecność tłumna bezimienna
jak wziąć w obronę ich posłuszną pokorę?
jeśli unoszą broń — to nie pojedynczą
jeśli im dana łasica mówionego słowa
to jedno przypada na dziesięciu
bez nich i król
jest tylko przebranym mężczyzną
jeden okapturzony mnich
jest tylko jednym okapturzonym mnichem
ale tłum kapturów
jest już grozą Świętego Officium
oni — nosiciele lektyk i halabard
— trawa pobojowisk
— cień dla jaśniejszego blasku cudzej chwały
oni ciemiężeni przez własne
nieziszczalnc marzenia
płatni od wieczoru
liczeni na sztuki
wieczni statyści z góry przegranej ambicji
Przyszedł do mnie po amnestii
któregoś dnia
podobnego do innych
Patrzył zachłannie na otaczającą nas zwyczajność
ale w jego wzroku było coś
co przynosi się w oczach z daleka
to było również w ruchach jego rąk
i w sposobie zapalania papierosa
Co tu dzielić?
Co dzielić?
Co jest do podziału?
jaka całość lub część całości?
Jak dzielić aby niczego nie uszkodzić?
Sól podzielona pozostaje solą
A ptak?
A koło?
A łódź pojedyncza?
Nie wiedziałem co mu powiedzieć
wszystkie słowa były jakby
żywcem wyjęte z „Polsko–francuskich rozmówek”
Paliliśmy papierosy
strącając popiół w glinianą miseczkę
a kiedy było go już dużo
wybuchnęliśmy śmiechem
śmialiśmy się łatwo
już nawet nie z byle czego
Śmialiśmy się bo śmiać się można bez słów