W.Sumliński:
„Zniszczyć Księdza Małkowskiego!” Apeluję do jego
przełożonych o godne traktowanie tego niezwykłego kapłana
K...
pier…, jeśli wygłosisz ten pier… wykład, to gorzko tego
pożałujesz” - takimi słowami miał zwrócić się do księdza
Stanisława Małkowskiego jego przełożony, ksiądz proboszcz z
parafii X. Za co wyzwiska? - Bo ksiądz Stanisław Małkowski znalazł
się w gronie prelegentów Kongresu „Dla społecznego panowania
Chrystusa Króla”.
O
co chodzi? Przed kilku dniami zadzwonił do mnie profesor Mirosław
Dakowski. - Panie Wojtku, niech pan coś zrobi, bo zamęczą Stasia.
On sam nie ma już siły się bronić – rzucił krótko, by po
chwili dodać: - Został wyzwany od najgorszych i to nie pierwszy
raz. Tym razem tylko za to, że znalazł się na liście prelegentów
Kongresu „Dla społecznego panowania Chrystusa Króla”, który
odbył się 24 i 31 maja br. w Warszawie i Częstochowie. Jest coraz
gorzej…
Zapytałem
księdza Stanisława Małkowskiego, czy to prawda. - I cóż ja mogę
odpowiedzieć? Prawda, niestety – odparł smutno.
Z
dalszej relacji księdza wynikało, że nie uległ groźbom i wykład
wygłosił. I od tamtej pory ksiądz proboszcz nasilił ograniczanie
odnośnie liczby odprawianych pogrzebów - ograniczając tym samym do
minimum sprawowanie służby (i przy okazji także możliwość
pozyskiwania środków do życia).
Przez
kilka dni zastanawiałem się, czy można, czy wolno mi, taką
informację upublicznić – Ksiądz Stanisław zostawił mi w w tej
kwestii wolną rękę. Rozważałem różne aspekty sytuacji,
radziłem się osób, którym ufam i doszedłem do wniosku, że
milczeć w tej sprawie jednak nie można, z wielu względów - nie
tylko dlatego, że w ten sposób nikt nie ma prawa zwracać się do
starszego człowieka, tym bardziej do kapłana – i to jeszcze
takiego Kapłana…
Refleksje
dotyczące osoby księdza Stanisława Małkowskiego, z którym mam
zaszczyt się przyjaźnić, zawarłem w książce „Z mocy nadziei”.
Tak naprawdę tyle jest do opowiedzenia o tym kapłanie, że nie
wiadomo, od czego zacząć. Z jednej rzeczy wypływa sto innych.
Problem polega na tym, żeby się zdecydować, o której opowiedzieć
najpierw.
Wydarzenie,
które charakteryzuje go najlepiej, miało miejsce latem 2010 roku.
Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie podjęto właśnie walkę z
krzyżem, bo nowo wybranemu prezydentowi, Bronisławowi
Komorowskiemu, przeszkadzał ten symbol Zmartwychwstania,
przyniesiony przez harcerzy pod pałac prezydencki po tragicznej
śmierci w Smoleńsku prezydenckiej pary, Lecha i Marii Kaczyńskich
oraz towarzyszących im blisko stu osób. Krzyża broniło kilkaset
modlących się przy nim osób, z księdzem Stanisławem Małkowskim
na czele. I właśnie wówczas w samym sercu stolicy miały miejsce
wydarzenia, w które pewnie nigdy bym nie uwierzył, gdybym ich nie
widział na własne oczy.
Podczas
jednej z rozmów ksiądz Stanisław zasugerował mi, że będzie
dobrze, jeśli do modlitwy pod krzyżem włączy się więcej osób,
więc przyjechałem do Warszawy i dzięki temu mogłem obserwować
dramatyczne wydarzenia znajdując się w oku cyklonu. Wraz z innymi
modlącymi się osobami spędziłem pod krzyżem tylko jeden dzień,
ale to wystarczyło, by zobaczyć dość: hordy satanistów z
wytatuowanymi trzema „szóstkami” na palcach i wielkimi
przenośnymi magnetofonami, które dudnieniem zagłuszały modlitwy,
dziesiątki łysogłowych, pijanych mężczyzn, szarpiących
starszych ludzi oraz podobna liczba policjantów, którzy bezczynnie
stali tuż obok udając, że nie widzą oprawców oraz ich
poniewieranych ofiar. Całość przedstawiała obraz więcej, niż
abstrakcyjny.
Mimo
takiej sytuacji, potencjalnie bardzo groźnej, kilkaset osób trwało
pod krzyżem do czasu, aż pod osłoną nocy zabrano krzyż spod
pałacu. Zanim to nastąpiło, ksiądz Stanisław Małkowski został
wezwany przez przełożonych do odstąpienia od obrony krzyża, pod
groźbą suspensy, czyli zawieszenia czasowo wyrzucającego poza
nawias Kościoła. Jednocześnie powiedziano
mu ironicznie, że - jak to określił w rozmowie z księdzem jeden z
przełożonych - „nie załapałeś się na prawdziwe męczeństwo,
to teraz twoje męczeństwo będzie polegać co najwyżej na oblaniu
ciepłym moczem”.
Ostatecznie
Stanisława Małkowskiego, którego postawa stanowiła wzór dla
wszystkich kapłanów, „nagrodzono” odebraniem duszpasterstwa w
Hospicjum dla umierających Sacra Miser na Krakowskim Przedmieściu -
służby, którą kochał i którą pełnił od lat. Taka
„nagroda” za obronę krzyża spotkała bohaterskiego kapłana,
który w stanie wojennym cudem uniknął śmierci z rąk Służby
Bezpieczeństwa, ale nie uniknął rozlicznych przykrości, a nawet
prześladowań w wolnej, podobno, Polsce, w której do dziś, gdyby
nie mieszkanie matki na Saskiej Kępie, nie miałby gdzie się
podziać.
Pamiętam,
jakie wrażenie wywarł na mnie ten niezłomny i skromny ksiądz, gdy
przed laty spotkałem go po raz pierwszy. „Prawdziwy kapłan i
uczciwy człowiek” – taka była moja pierwsza myśl i taka była
pierwsza myśl prawie każdego, kto spotkał na swojej drodze
Stanisława Małkowskiego. O takiej ocenie decydowała cała
sylwetka, ale przede wszystkim twarz, bo na twarzy człowieka
zapisane jest wszystko wstecz, od samego początku. Była to twarz
człowieka o takiej uczciwości, że nie było w nim miejsca na nic
innego. Po prostu niczego nie pragnął, a trzeba czegoś pożądać,
żeby być nieuczciwym. Szczera twarz, otwarta twarz, patrzenie
prosto w oczy – to w pierwszej kolejności zwracało uwagę u
księdza.
Przez
szereg następnych lat przy każdym spotkaniu jedynie utwierdzałem
się w przekonaniu, że mam szczęście przyjaźnić się z
człowiekiem niezwykłym. Tak było, gdy odwiedzałem go w Hospicium
Res Sacra Miser na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie i widziałem,
z jakim zaangażowaniem pomaga umierającym pacjentom w przygotowaniu
się do przejścia na Drugą Stronę. Tak było, gdy każdą wolną
chwilę poświęcał na wspieranie kilkuset nieszczęśników, którzy
trafili do miejsc odosobnienia.
Tak
było, gdy z pokorą znosił nieformalny zapis na jego nazwisko,
utrudniający, a częstokroć wręcz uniemożliwiający mu głoszenie
homilii w kościołach na terenie całego kraju. Tak było, gdy na
spotkaniu bohaterów programu „Pod prąd” w warszawskich
Hybrydach zapytany, co zmieniło się u niego od lat
osiemdziesiątych, odpowiedział bez cienia skargi: „nic się nie
zmieniło, wtedy byłem w podziemiu i dziś jestem w podziemiu”.
Tak
było, gdy bliscy generała Zenona Płatka ze zbrodniczego
Departamentu IV SB, nieświadomi niezwykłości sytuacji, poprosili
księdza Małkowskiego o zgodę na poprowadzenie katolickiego
pogrzebu dla generała, który w latach osiemdziesiątych właśnie
na księdza Małkowskiego wydał wyrok śmierci – i uzyskali
akceptację niedoszłej ofiary.
Tak
było wreszcie, gdy każdorazowo w rocznicę wybuchu Powstania
Warszawskiego pokonanie dwustu metrów, od cmentarnej bramy
wejściowej do Pomnika Gloria Victis na warszawskich Powązkach,
zajmowało nam godzinę, bo setki osób chciało podziękować
księdzu za to, że jest, jaki jest…
O
tym, jak to możliwe, że taki kapłan traktowany jest w taki sposób
w wolnej – podobno – Polsce, szerzej w książce – już
jesienią. A niniejszym publicznie apeluję do przełożonych księdza
Stanisława Małkowskiego o godne traktowanie tego niezwykłego
kapłana. Od dłuższego czasu ten przyjaciel Błogosławionego
Księdza Jerzego nie jest traktowany tak, jak na to zasługuje.
Czy
jednak to, że tak jest oznacza, że tak być musi?
autor: Wojciech
Sumliński
Dziennikarz,
publicysta. Napisał książkę "Z mocy
bezprawia".
wpolityce.pl/kosciol/199743-sumlinsk…