szamanizm artykuły 1

-

Lou Ashby
(Przełożył Jerzy Florczykowski)

Aborygeni i obce istoty

Artykuł ten ukazał się w piśmie UFO, nr 56 (4/2003).
"Taraka" dziękuje Panu Ryszardowi Fiejtkowi, wydawcy UFO,
za udostępnienie tego tekstu.

Jedna z najdziwaczniejszych "medycznych procedur", o których donoszą ofiary wzięć dokonywanych przez obce istoty, to otwieranie ludzkiego ciała, zazwyczaj poprzez nacięcie wzdłuż torsu, a następnie wprowadzenie czegoś do powstałego w ten sposób otworu.
Czy coś takiego rzeczywiście się dzieje? Jest bardzo prawdopodobne, że tak, ponieważ opisy tego rodzaju procedur napłynęły również z najmniej spodziewanego źródła, jakim są australijscy Aborygeni.
Nieżyjąca już dr Carla Turner przytacza w swojej książce Into the Fringe przypadek szokującego, łudząco podobnego do wyżej wspomnianego, zabiegu chirurgicznego, którego świadkiem był jeden z jej przyjaciół imieniem Fred. Przypominał sobie, że istoty określane mianem Szaraków przywiązały go do krzesła znajdującego się w dużym pomieszczeniu, i że na znajdującym się obok stole widział leżącą nagą kobietę poddawaną operacji chirurgicznej.
- Otwarto ją za pomocą pionowego nacięcia ciągnącego się od górnej części klatki piersiowej aż do pachwiny - powiedział potem.
Następnie chirurg obcych istot włożył rękę do nacięcia:
- Jego ręka weszła w głąb ciała kobiety przez nacięcie... wyglądało na to, że ma w ręku długi, podobny do rury, instrument - relacjonował przerażony Fred.
Potem inna obca istota użyła przyrządu "ze światłem i laserem" do zszycia nacięcia.
- Używa światła, ściąga razem skórę i w ogóle nie widać, że była kiedykolwiek nacinana. Dr J. Allen Hynek badał w Fargo w stanie Dakota w latach siedemdziesiątych inny podobny przypadek, którego główną bohaterką była Sandy Clark. Udał się tam w towarzystwie dwóch innych badaczy zjawiska UFO, Jerome'a Clarka i dra Leo Sprinkle'a. Sandy Clark przypomniała sobie w obecności badaczy, jak została "rozcięta jak żaba" przez obce istoty. Opis tego przypadku sporządzony przez dra Hyneka opublikował następnie UFO Report w numerze z sierpnia 1976 roku, zaś jego rozszerzony opis ukazał się w roku 1998 w The UFO Encyclopedia (Encyklopedia UFO).
Opis podobnego zabiegu występuje również w rejestrach psychoterapeuty z Kolorado, Rolanda Evansa, który specjalizuje się w leczeniu urazów. Na rok przed ukazaniem się książki Carli Turner, jego pacjentka, która była ofiarą wzięcia (nazwisko zastrzeżone na życzenie zainteresowanej), opisała wzięcie, w trakcie którego rozcięto ją od krtani aż po pępek przy pomocy "laserowego ołówka". Potem obce istoty włożyły do powstałego otworu mierzący około 30 centymetrów długości przyrząd. Powiedziała, że widziała swoje serce, ostre krawędzie żeber, wnętrzności i że w ogóle nie było krwawienia. Później obce istoty połączyły ciało z powrotem nie pozostawiając żadnej blizny. Pacjentka była zawodową malarką i naszkicowała przebieg tej makabrycznej operacji.
Inny wariant tej operacji został opisany przez mieszkającą w Teksasie Reginę Sellers, która powiadomiła w roku 1992 organizację Citizens Against UFO Secrecy, że jej dwunastoletni wnuk obudził się płacząc z bólu z powodu srebrnego kryształu, który tkwił w jego plecach. Przypomniał sobie wydarzenia, jakie zaszły w czasie wzięcia, do którego doszło poprzedniej nocy. Chłopak został ułożony na metalowym stole brzuchem do dołu, po czym obce istoty "zaczęły przemieszczać nad jego ciałem kryształową różdżkę, która spłynęła z sufitu".

OPERACJE NA ABORYGENACH

Dla niewtajemniczonych może okazać się dziwne, że te historie nie są zbyt pospolite wśród tak zwanych "ofiar wzięć". Jeszcze dziwniejsze jest to, że do bardzo podobnych wydarzeń od bardzo dawna dochodzi wśród australijskich Aborygenów. Ich przekazy sięgają co najmniej 60 000 lat wstecz i panuje wśród nich powszechne przekonanie, że czarownicy-szamani, zwani przez nich "LudĄmi Wysokiego Poziomu", nie rodzą się ze swoim zdolnościami, lecz są "robieni". To robienie czarowników-szamanów jest dziełem "ludzi z niebios" i dokonuje się w drodze operacji, w czasie których przerabiani na czarowników-szamanów Aborygeni są nacinani i otwierani, a do ich ciał wkładane są kryształy.
Profesor A.P. Elkin, w latach 1934-1956 dziekan Wydziału Antropologii Uniwersytetu w Sydney, prowadził w latach dwudziestych badania w terenie i zebrał od ponad 80 klanów i plemion w całej Australii opisy operacji wprowadzania tych kryształów. Dr Elkin, którego w roku 1949 nagrodzono medalem Królewskiego Towarzystwa za wybitne osiągnięcia naukowe, podał, że opisy tych operacji brzmiały "nieprawdopodobnie i fantastycznie", lecz nie mógł ich odrzucić tylko dlatego, że brzmiały mało wiarygodnie. Najbardziej szokująca dla niego była nie tyle niesamowita ilość szczegółów, ale występowanie bardzo podobnych relacji nawet w bardzo od siebie odległych regionach tego ogromnego kontynentu.
W wydanej w roku 1945 książce Aboriginal Men of High Degree (Aborygeńscy Ludzie Wysokiego Poziomu), w której zamieścił wyniki swoich prac, napisał, że "wytwarzanie i moce Ludzi Wysokiego Poziomu są w zasadzie identyczne wszędzie i to od chwili ich pierwszego opisu pochodzącego z najwcześniejszego okresu osadnictwa europejskiego", to znaczy od około roku 1875, zaś misjonarze z Zatoki Encounter opisywali je już w roku 1873. Operacje wprowadzania do ciała kryształów pochodzą z Południowej Australii, Zachodniej Australii, środkowej części Północnej Australii oraz z Kraju Dampiera na dalekim północnym zachodzie. Doniesienia o tych operacjach pochodzą również z Nowej Południowej Walii i Okręgu Kimberley w Północno-Zachodniej Australii. Całość tych terenów stanowi ogromny obszar. "To niezwykłe, że... opis tych praktyk jest zawsze zgodny z określonym wzorcem" - pisze dr Elkin.
Opisy prawie standardowych procedur pochodzą z całego kontynentu i przedstawiają się następująco:
Ludzie z niebios przybywają na Ziemię, porywają przedmiot swoich zainteresowań, cięciem otwierają jego ciało, wprowadzają doń magiczne substancje, takie jak kryształy kwarcu, po czym zamykają ciało, przy czym rana goi się nie pozostawiając żadnego śladu. "Często też adept zabierany jest do niebiańskiego świata" - pisze dr Elkin. - "Oczywiście, operacja mogła być przeprowadzona w czasie jego pobytu tam".
W relacjach pochodzących z plemienia Mandjindja z Zachodniej Australii typowym przypadkiem było przybycie dwóch ludzi z nieba, którzy "zabijali" Aborygena, otwierali go rozcinając od szyi do pachwiny, wyjmowali wszystko ze środka i wkładali "mabian" będący kryształem kwarcu. Następnie przywracali mu życie i zostawiali tam, skąd go zabrali.
Opis identycznej operacji pochodzi z plemienia Die w pobliżu jeziora Eyre. Tamtejszy pacjent miał otwierany brzuch, zaś rana była zasklepiana bez pozostawienia jakiejkolwiek blizny. Niebiańska istota śpiewała, co sprawiło, że człowiek wstawał i w tym samym czasie z nieba spadała gwiazda.
Dr Elkin twierdzi, że czarownik-szaman "jest więc związany ze światem nieba i może przemieszczać się poprzez przestrzeń w górę do nieba i poza nie. Na niektórych terenach Nowej Południowej Walii stary czarownik-szaman wybierał młodego chłopca, prowadził go nocą na plemienny teren grzebalny, wiązał go i zostawał tam oczekującego na ludzi z nieba". Jeden z tych młodych ludzi powiedział dr Elkinowi, że w czasie operacji obok niego spadła wielka gwiazda, z której wyszła postać podobna do iguany i "biegała po nim".
Spotkania z ludźmi z nieba były czasami przygotowywane i prowokowane, ale częściej były niespodziewane. Aborygen z Nowej Południowej Walii był na polowaniu i nagle zdał sobie sprawę, że został zaniesiony do bardzo dużej "jaskini", gdzie ludzie z nieba nakłuli go "oczami promieni X" i zajrzeli do jego umysłu. Następnie zrobili z niego "Człowieka Wysokiego Poziomu" poprzez otwarcie jego ciała nacięciem i wszczepienie mu kryształów.
Ludzie z nieba czasami rozmawiali z Aborygenami, których porywali, mówiąc im, aby "nie bali się" - typowa uwaga występująca w relacjach współczesnych ofiar wzięć. Aborygeni poddani operacji często stawali się trochę "obłąkani", a po jakimś czasie odzyskiwali zmysły i uzyskiwali nadzwyczajną moc.
W roku 1964 Aborygen o imieniu Mowaldjali opisał w swoim własnym języku zdarzenie, które nagrano na taśmie magnetofonowej i opublikowano w piśmie Oceania. Mieszkał przez 10 lat z ludźmi z plemienia Bardi rezydującego na północnym krańcu półwyspu Kraju Dampiera. Jego opis przypomina współczesne relacje z przeżyć zachodzących podczas wzięć mówiące o oglądaniu wyciętych części ciała, implantów umieszczanych w ciele lub w pobliżu oka oraz oglądanie przez jakieś urządzenie znajdującej się w dole Ziemi. Mowaldjali oświadczył, że czarownicy-szamani są tworzeni przez istoty, które nazywał "rai", co oznacza "niewidzialne". Rai rozcinają według niego człowieka i "zawieszają jego wnętrzności", a następnie wkładają człowiekowi przez pępek lub w pobliżu oczu magiczne kamienie. Wszystkie te informacje podał starzec z plemienia Bardi.
Procesowi "tworzenia" czarownika-szamana często towarzyszy ogromny wąż lub tęcza znajdujące się obok istoty, która wkłada kryształy, a czasami coś, co określają mianem "ducha gada". Ludzie z nieba wszczepiają również kryształy kwarcu do głów ludzi, których przekształcają w czarowników-szamanów, często wkładając im kryształy przez nozdrza. Zdarza się również, że niebiańska istota wciska coś, co wygląda na niewidzialny patyk-wskazówkę, mniej więcej rozmiarów dużego ołówka, w tył głowy tak, że przekłuwa nim szyszynkę i wychodzi na zewnątrz, robiąc dziurę w środku języka. Przekształcony w ten sposób Aborygen często żyje z kryształem kwarcu wprowadzonym poprzez dziurę w języku, aby było wiadome, że jest Człowiekiem Wysokiego Poziomu lub, jak go się nazywa w miejscowym języku, Bystrym Facetem.
Moce, które zyskują ci przekształceni za pomocą operacji w czarowników-szamanów Aborygeni, dotyczą całego wachlarza paranormalnych zdolności, takich jak jasnowidzenie, czyli Silne Oko, lewitacja, psychiczna projekcja uzdrawiająca lub zabijająca, oraz przebywanie w więcej niż jednym miejscu w tym samym czasie. Rzekomo po pierwszym wzięciu potrafią nawet odwiedzać świat niebiański. Moce te, które dają Bystrym Facetom wysokie poważanie w społeczności, mają pochodzić bezpośrednio z kryształów, którymi nasycone jest ich ciało, i które są wzmacniane poprzez trwającą do końca życia dyscyplinę i rytuały.
Poza implantowaniem kryształów kwarcu czasami miało miejsce aplikowanie "bunji-binj", które są wąskimi kawałeczkami muszli perłopławów o długości około 15 centymetrów zaostrzonych z jednego końca, zgodnie z opisem przekazanym przez plemiona Nyul-Nyul, Bard, Djaui. Przedmioty podobne do wyżej wymienionych są również opisywane we współczesnych doniesieniach badaczy zjawiska UFO jako "implanty obcych istot", które usunięto chirurgicznie z ciał ofiar wzięć.
Plemiona środkowej Australii twierdzą, że kryształy mają moc, ponieważ wywodzą się z "Krainy Marzeń", natomiast według plemion z południowego wschodu i północnego zachodu, dlatego że pochodzą z "niebiańskiego świata". Kryształy tego typu były wiązane z magiczno-religijnym symbolem o doniosłym dla członków tych plemion znaczeniu, czyli tęczowym wężem.
Aborygeni generalnie mają totemy zwierzęce lub roślinne, ale czarownicy-szamani plemienia Anula w północno-wschodnim Queenslandzie mają odróżniający się od innych totem: spadającą gwiazdę. Plemiona Wotjobaluk i Jupagalk z północnozachodniej Wiktorii również wspominają o spadającej gwieĄdzie w czasie tworzenia czarownika-szamana. W typowym przypadku istota o nazwie Ngatya porywa ich do buszu, otwiera ich i wkłada kryształy i węża-Kulable, jak to określają plemiona Djerag i Djaru z północno-zachodniej Australii1. O dziwo, ten tęczowy wąż jest opisywany jako stworzenie o humanoidalnych cechach. W roku 1938 odnotowano na aborygeńskiej farmie bydła Munja w pobliżu Zatoki Walcott w Zachodniej Australii relację na ten temat.
Wybrania tego, który miał zostać banmanem (czarownikiem-szamanem), dokonuje Unggud, gigantyczny wąż "z ramionami, rękami i koroną z piór". "Ta zjawa lata w powietrzu z wielką prędkością, tak szybko, że nawet czarownicy-szamani są w stanie zobaczyć tylko jej trzepoczący ogon".
Gdzie mieszkają ludzie z nieba? Wotjobalukowie z północno-zachodniej Wiktorii powiadają, że Bunjil (Nasz Ojciec) mieszka w "pewnym miejscu za niebem". Czarownicy-szamani Mukjarawaintów donoszą, że siedliskiem ludzi z nieba jest "wielka jaskinia, gdzie jest tak jasno jak w dzień". Czarownicy z Nowej Południowej Walii, którzy odwiedzili to miejsce, twierdzą, że jest to "lita krypta z oknem". Jeśli chodzi o sposób, w jaki ludzie docierają do tego siedliska ludzi z nieba, czarownicy-szamani z plemienia Wurudjerri mówią, że idą powietrzem, które ludzie z nieba "utwardzają". Powietrze może również poruszać się niosąc ludzi z nieba dokładnie do ich ofiary lub w pewnych okolicznościach przenosząc Bystrego Faceta w odległe miejsce. Jak wynika z notatek dr Elkina z roku 1944, Billy Emy, słynny czarownik-szaman z plemienia Weilwan, był w stanie przebyć 112 kilometrów w ciągu jednego dnia, czyli równie szybko jak jeździec na koniu.
Nie tylko mężczyźni są zmuszani do poddania się procedurze przemiany. W ten sam sposób "produkowane" są szamanki. W typowym przypadku kobieta jest porywana w czasie, gdy śpi, następnie jest otwierana cięciem, uzupełniana kryształami i odstawiana z powrotem do jej obozowiska, gdzie przez kilka dni zachowuje się jak "trochę stuknięta".
Porywane są również dzieci. Plemiona z Nowej Południowej Walii podają, że ludzie z nieba zabierają nocą dzieci "do nieba". Chłopcy w wieku 10-12 lat mogą mieć wszczepione do ciała kryształy kwarcu, podobnie jak dorośli mężczyźni i kobiety.
W przekazach Aborygenów, podobnie jak w przekazach współczesnych nam ofiar wzięć, są wzmianki o "małych dzieciach" widywanych w trakcie wzięć. Czarownicy-szamani z zachodniego Queenslandu mówią, że małe istoty wielkości niemowląt znajdowały się w okrągłym, podobnym do jaskini miejscu należącym do ludzi z nieba. Z braku lepszego terminu, dr Elkin nazywa je "dziećmi ducha" i mogą być one równie dobrze odpowiednikami tego, co współcześni wzięci określają jako hybrydy obcych istot i ludzi.
Chirurgiczna operacja nie jest jedynym sposobem wprowadzania kryształów kwarcu do ludzkiego ciała. Porwani przez ludzi z nieba Aborygeni opowiadają, że czasami są one podawane z jedzeniem i piciem zawierającym te kryształy, zaś w Nowej Południowej Walii były przypadki, w których Aborygeni rozprowadzali sobie po ciele dziwną wodę, podobno ciekły kwarc. W jednej historii Baiame, istota z nieba, wyłoniła się z powietrza i zbliżyła do grupy siedzącej w świętym miejscu. Z oczu istoty promieniowało światło. Baiame podchodziła do każdego w grupie i wypowiadała słowa: "Czynię cię" - co powodowało, że na daną osobę spływała potężna woda, zwana kali. Woda rozpływała się po każdym i była przez niego w całości wchłaniana.
W zachodnim Queenslandzie namaszczanie ciała ciekłym kwarcem stanowiło integralną część procesu. Bystry Facet (szaman) z północnego wybrzeża Port Stephens powiedział, że był zmuszony do "przejścia przez wodę", specjalnego przygotowania, które dawało jego zdaniem długowieczność. Ten proces pokrywania, zanurzania bądź zmuszania do wypicia gęstej żelatynowej cieczy pojawia się również w wielu relacjach współczesnych nam ofiar wzięć.
Powyższe przeżycia Aborygenów stały się po długim okresie ich doświadczania ezoterycznym rdzeniem ich kultury i są uważane za święte. Jednak ludzie, których one dotyczą, wciąż czują się sterroryzowani. Pewien Aborygen z regionu Lower Murray ostrzegł antropologów, że spotkanie z ludźmi z nieba to przerażające przeżycie, "ponieważ są oni straszni. Trudno ich opisać... niektórzy przypominają węże... inni są jak płomienie".

Czarownik-szaman z plemienia Dieri opowiedział, że kiedy był chłopcem, został porwany (wzięty) przez istotę z nieba do Flinders Ranges (górski region w południowej Australii) i umieszczony w ciemnym miejscu. Widział, jak zbliża się do niego jasne światło. Był tak przerażony, że uciekł, a mimo to na mocy plemiennego prawa zakwalifikowano go jako czarownika-szamana.

Po latach żmudnego zbierania materiału dr Elkin stwierdził, że wydarzeń opisywanych przez Aborygenów "nie można odrzucić jako wytworu ich sennych marzeń" i że przynajmniej pewna ich część musi odpowiadać "obiektywnej rzeczywistości".

DLACZEGO KRYSZTAŁ?

Badacze szukający przyczyny stosowania kwarcu do implantów mogą wysnuć wniosek, że musi to mieć jakiś związek z jego piezoelektrycznymi2 własnościami - można wytworzyć w nim prąd elektryczny ściskając go lub uderzając weń młotkiem. Kryształy kwarcu mają własności rezonansowe, mogą zamieniać ciepło w elektryczność lub elektryczność w fosforescencję, mogą też działać jako wytwornice prądu zmiennego. Krótko mówiąc, kwarc ma zadziwiającą zdolność do ogniskowania, magazynowania, przetwarzania, transmitowania i wzmacniania wszelkiego rodzaju promieniowania energetycznego.
Substancje krystaliczne, zwłaszcza kwarc, odgrywają dużą rolę w rezonansie, transmisji i transformacji energii między nami i otaczającym nas kosmosem. Naukowcom udało się już zlokalizować segment komórek położonych wysoko w tylnej części przewodów nosowych, które zawierają kryształy czułe na ziemskie pole magnetyczne. Położona w pobliżu szyszynka, tak często przekłuwana w relacjach Aborygenów przez "ludzi z nieba", nie tylko rejestruje dzienne fluktuacje pola geomagnetycznego, ale wykorzystuje także zmiany w promieniowaniu słonecznym do regulowania wydzielania swoich najważniejszych hormonów mózgowych, takich jak melatonina, serotonina i dopamina, które rządzą stanami świadomości. Zawarte w komórkach i gruczołach krystaliczne substancje dostrajają się do subtelnych oscylacji pola geomagnetycznego i być może do biomagnetycznych pól otaczających wszystkie żywe organizmy.
W naszej kulturze właściwości kwarcu są wykorzystywane w bioinżynierii. Na przykład kryształy kwarcu stosuje się do pomiaru napięć serca w żywych, bijących sercach szczurów. W procedurze do złudzenia przypominającej tę, która występuje w podaniach Aborygenów i relacjach ofiar wzięć, szczury są usypiane i otwiera się im klatkę piersiową. Następnie w ścianę komory wszczepiany jest trójkątny, miniaturowy (0,3-0,5 mm) kryształ piezoelektryczny, po czym serce poddawane jest dwuwymiarowym naprężeniom w celu dokonania pomiaru wpływu tego naprężenia na cykl pracy serca.
Mające niezaprzeczalnie wiele zastosowań kryształy kwarcu są stosowane w niezliczonych produktach o charakterze komercyjnym, zaczynając od zegarków, a na komputerach i satelitach kończąc. Są także podstawowym składnikiem urządzeń o nazwie Surface Acoustic Wave (powierzchniowa fala akustyczna) - cienkich kwarcowych płytek realizujących szeroką gamę funkcji polegających na obróbce sygnałów i zdolnych do objęcia swoim zasięgiem bardzo szerokiego widma częstotliwości sięgającego setek megaherców.
Poglądy Aborygenów na moce i zastosowania piezoelektrycznych kryształów wydają się mieć charakter mistyczny, lecz jest bardzo prawdopodobne, że są one wyrazem ontologicznego3 rozumienia przez ich kulturę Głównych Zasad istnienia. Jak pisze australijski autor Robert Lawor, symbolem źródła stworzenia w interpretacji Aborygenów jest kryształ kwarcu z wewnętrznym pęknięciem powodującym pojawianie się tęczowego spektrum. W swojej książce Voices of the First Day (Odgłosy Dnia Pierwszego) Lawor pisze, że sam kamień jest nazywany Wszechojcem, zaś tęcza w środku Wszechmatką, i że to właśnie ta boska para jest twórcą wszystkiego.
Istoty-przodkowie wyłoniły się "z brzucha Tęczowego Węża-Wszechmatki jako Marząca Moc", którą Lawor przyrównuje do zdolności postrzegania "aktywności pól uniwersalnych", inaczej mówiąc energii słonecznej i ziemskiego pola geomagnetycznego. Twierdzi on, że święta nauka Aborygenów poszukuje fuzji między energiami kosmosu, ziemią i ludzkością z magnetyzmem jako ośrodkiem, w którym ta fuzja zachodzi, i nazywa to "wiedzą dostrojenia".
Czy takie dostrojenie może być tym, co rzekomi ludzie z nieba starają się wszczepić Aborygenom przy zastosowaniu swojej techniki wprowadzania wszczepów? Aborygeni z całą pewnością tak właśnie sądzą. Na Zachodzie są ofiary wzięć, które się z tym zgodzą - w Internecie donoszą o stwierdzeniach obcych istot wypowiadanych w trakcie wprowadzania implantów, które mówią: "To was wzniesie". Istnieje jednak i inna szkoła, również wypowiadająca się w Internecie, która ostrzega, że celem wprowadzania implantów może być chęć uzyskania możliwości lokalizacji ludzi, a nawet zdalne kierowanie ich myślami, na przykład wpływanie na to, co ofiara wzięcia będzie pamiętała z tego przeżycia. Przedstawiciele tej opcji powołują się na zastosowania naszej własnej technologii przywołując skonstruowane na bazie kwarcu urządzenie SAW (Surface Acoustic Wave - powierzchniowa fala akustyczna), które umożliwia budowę wysokowydajnych wojskowych odbiorników śledzących, oraz snują teoretyczne rozważania na temat możliwości wszczepiania nam jeszcze bardziej wyrafinowanych implantów, których celem jest śledzenie i kontrolowanie poszczególnych jednostek.
Jakikolwiek jest ich prawdziwy cel, dziwne wprowadzanie kryształów Aborygenom uzyskało pisemny opis, z chwilą gdy dr Elkin opublikował w roku 1945 wyniki swoich badań, na które najwyraźniej nie zwrócili uwagi zarówno antropolodzy, jak i ufolodzy, nie dostrzegając ich zadziwiającego podobieństwa do współczesnego nam zjawiska wzięć przez istoty z UFO. Badania dra Elkina dowodzą, że Aborygeni są poddawani tym dziwnym praktykom od tysięcy lat. Początkowo byli równie przestraszeni i zdezorientowani, jak współczesne ofiary wzięć, ale z czasem wydarzenia te zostały włączone do ich kultury, stając się jej elementem. W ten sposób operacje będące dziełem ludzi z nieba, aczkolwiek przerażające lub bolesne, zostały zaakceptowane w ramach ich kultury i ich odbiór jest zupełnie inny od poglądów współczesnych ofiar wzięć, które postrzegają to jako wpadnięcie w sidła zwariowanych naukowców obcych istot.
Nie wiadomo czy to, co wyczyniają ludzie z nieba, to produkowanie czarowników szamanów i szamanek, tak jak to interpretują Aborygeni, czy też krojenie ofiar wzięć na podobieństwo poczynań dra Frankensteina. W każdej z tych wersji ludzie z nieba najwyraźniej są czynnikiem aktywnym, natomiast ludzie pasywnym. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o rzeczywistych intencjach istot stojących za zjawiskiem UFO, jedynym, co będziemy mogli robić, to odnotowywać zadziwiające podobieństwa procedur stosowanych w różnych czasach i miejscach i włączać te fakty do naszych baz danych.

Przełożył
Jerzy Florczykowski

Przypisy:
1. Australia składa się z sześciu stanów: Northern Territory (Terytorium Północne), Queensland, New South Wales (Nowa Południowa Walia), Victoria (Wiktoria), South Australia (Południowa Australia) i Western Australia (Australia Zachodnia). - Przyp. tłum. wróc
2. Piezoelektryczność to powstawanie ładunku elektrycznego na ściankach niektórych kryształów (zw. piezoelektrykami) pod wpływem ich ściskania lub rozciągania wzdłuż jednej z osi krystalograficznych. - Przyp. tłum. wróc
3. Ontologia to metafizyka, ogólna teoria bytu istniejącego i możliwego. - Przyp. tłum. wróc

Lou Ashby jest badaczem i niezależnym pisarzem, mieszka w stanie Missouri. Jej adres e-mail: LouAshby@Compuserve.com. Oryginał niniejszego artykułu był opublikowany w "UFO Magazine", April-May 2001.

"Taraka" dziękuje Mai Florczykowskiej za podsunięcie tego tekstu.

8 maja 2008

Paweł Karwat

Pięć elementów, postrzeganie energii i czakr, samouzdrawianie



Prosta harmonizacja energii pięciu elementów

Podział na pięć żywiołów lub elementów ... 1 wyda się wielu ludziom czymś naiwnym lub wydumanym. Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę jego praktyczność, to sytuacja się zmienia.

W naukach tybetańskiego bonu (które są szamańską podstawą dla piszącego te słowa) elementom przynależą nie tylko rzeczy fizyczne, ale i eteryczne energie, wśród których wylicza się pięć (terminy sanskryckie):

  1. Udana – żółta energia ziemi; mądrość równowagi.

  2. Apana – niebieska energia wody; mądrość zwierciadlana.

  3. Samana – czerwona energia ognia; mądrość rozróżniająca.

  4. Wjana – zielona energia powietrza; mądrość spełniająca.

  5. Prana – biała energia przestrzeni; mądrość pustki.

Energie owe zasiedlają auryczny wymiar świata i człowieka oraz gromadzą się w czakrach. Wywierają wpływ na zdrowie oraz stany psychiczne.

Praca z poszczególnymi czakrami ... 2 prowadzi do harmonizacji energii elementu w ciele i umyśle. Lama bon Tenzin Wangyal Rinpocze w książce „Leczenie formą, energią i światłem” (wyd. Rebis) poleca proste ćwiczenie koncentrowania się na danym ośrodku tak długo, aż poczuje się otwarcie.

Możemy usiąść z prostym kręgosłupem, ręce położyć na podołku (lewa na prawej, zwrócone ku górze), skrzyżować nogi (np. w kostkach jeżeli siedzimy na krześle), rozluźnić ciało i pozwolić zrównoważyć się oddechowi i z każdą czakrą pracować na początek ok. 5-8 minut lub krócej. Jeżeli pojawią się problemy ze skupieniem użyjmy oddechu (jak w hawajskim piko-piko) wdychajac i wydychając przez obszar, gdzie się znajduje. Oczy otwarte, przymknięte lub zamknięte.

  1. Czakra gardła z udaną – lokuje się w obszarze studzienki gardła. Koncentrujmy tam uwagę tak długo, jak długo nam z tym dobrze. Może się jednak stać, iż napotkamy na bloki w tym obszarze, co zamanifestuje się negatywnymi uczuciami i myślami, które warto przejść.

  2. Czakra sakralna z apaną – lokuje się w kroczu, i skierowana jest do dołu.

  3. Czakra pępka z samaną – lokuje się w środku pępka.

  4. Czakra międzybiodrowa z wjaną – lokuje się ok. 3 cm. poniżej pępka.

  5. Czakra sercowa (grasiczna) z praną – lokuje się w obszarze grasicy (jest to inna czakra niż zielona, znajduje się wyżej).

Po skończonej praktyce warto posiedzieć przez jakiś czas w naturalnym stanie, by energie zintegrowały się z osobowością i świadomością.

Ćwiczenie można powtarzać kiedy się chce.

Poszczególne energie posiadają konkretne właściwości. Pracując z nimi na poziomie wewnętrznym człowiek jest w stanie uchronić się przed wieloma stresami i wynikającymi z nich życiowymi błędami.

Jak zwykle jednak w szamanizmie bywa potrzebne są doświadczenia, próby, testy. „Wiara jest źródłem przemocy” stwierdził Jiddu Krishnamurti. Wszystkie przejawy złości, agresji, przemocy wynikają z oderwania od realiów i pogrożenia w złudzeniach – z wiary (ale nie pojętej psychologicznie jako np. zaufanie do siebie).

Lama Tenzin Wangyal Rinpocze w jednym z wywiadów na pytanie „czy mamy wierzyć w duchy natury?” odpowiada: „Nie musicie wierzyć, wystarczy obserwować”. W naszym katolickim, opartym na ślepej wierze kraju wielu z nas ponosi konsekwencje uciekania od doświadczenia w idee jemu obce, sięgania po abstrakcje i wypełniania nimi umysłów. By mieć zgodny z bon stosunek do energii żywiołów należy przestać stosować wiarę a zacząć wglądać w swoje przeżycia. Czy energię da się dostrzec?



Naturalna wizualizacja energii i aury

W zwykły dzień wystarczy wyjrzeć przez okno i pokoncentrować się chwilę na niebie, by dojrzeć błyszczące punkciki. Po jakimś czasie będzie je widać w coraz większej ilości. Takie obserwowanie okazuje się bardzo cenne dla naturalnie i racjonalnie uprawianego szamanizmu.

Gdy wystawimy dłoń i zerkamy na kuleczki to dostrzegamy, że wnikają one do jej środka, a także z niej wychodzą. Każda część ciała przyjmuje i oddala pranę. Możemy to widzieć na własne oczy zamiast tylko w to wierzyć!

Kiedy uniesiemy dłoń ku górze i zerkamy na kuleczki w jej peryferiach to dostrzegamy tzw. aurę (początkowo szarą, szaroniebieską). Zmienia się oczywiście nasza wrażliwość energetyczna a nie rzeczywistość! Aura otacza każdego człowieka i to właśnie ona żywi się praną.

Fenomen aury jest tym, co naukowcy próbują zbadać za pomocą specjalnych przyrządów, a to im się nawet udaje. Ale czy nie lepiej zaangażować własne oczy? Dowody są oczywiste, a ruch kuleczek okazuje się czymś absolutnie realnym i niezależnym od wyobraźni.

Gdy oprzemy się na swoim doświadczeniu aury i odrzucimy wszystkie konceptualne wierzenia, to znajdziemy się u samego źródła szamanizmu.

Opanowanie dobrej wizualizacji wymaga pewnego czasu rozwoju. Zbyt wiele w naszych zmysłach nawyków do rejestracji fenomenów na niższym poziomie subtelności niż energia naturalna.



Wizualizacja czakr

W bon stosuje się mentalną wizualizację czakr, która zaczyna się od wyobrażania sobie czakry, a potem błyskawicznie manifestuje się rzeczywisty w nią wgląd.

Do wizualizacji dobrze jest użyć pięciu kolorów elementarnych. A oto technika:

Usiądź jak do ćwiczenia koncentracji na czakrach. Skup się w obszarze studzienki gardła i zobacz tam żółte światło. Obserwuj miejsce, które ono rozświetla. To samo powtórz dla poszczególnych czakramów: krocze z niebieskim światłem, pępek z czerwonym światłem, między biodrami z zielonym światłem oraz obszar grasicy z białym światłem. Nad każdą czarą spędź tyle czasu, ile uznasz za stosowne.

Wizualizacja czakry wiele mówi nam o naszym stanie psychofizycznym, o tym co powinniśmy zmienić oraz przede wszystkim kim jesteśmy jako istoty ludzkie.



Prosta metoda samouzdrawiania energią

Jednym z najważniejszych ćwiczeń bon jest koncentracja na ciele fizycznym. Można ją stosować w ciągu całego dnia, kiedy tylko zdecydujemy. Próbujemy wówczas zachowywać umysł w ciele, by nie wędrował on, nie rozpraszał się czy to w stosunku do przedmiotów zewnętrznych, czy wewnętrznych.

Dobry kontakt z ciałem to podstawa dla udanych ćwiczeń z techniką impregnacyjną, wykorzystującą wyobrażenie i oddech.

Wygląda ona w ten sposób, że podczas wdechu imaginujemy sobie, iż pobieramy czystą, oczyszczającą i rozluźniającą energię (której obecności dowodzi obserwacja opisana w jednej z części tego artykułu) a na wydechu wyobrażamy sobie wydalanie stresów, negatywnych uczuć i przeszkód (np. chorób, ale mogą one być również mentalne).

Powtarzajmy tak długo, jak długo doświadczenie pozostaje świeże. Ćwiczmy w dowolnej sytuacji.

Liczba sesji zależy od potrzeb a skuteczność od karmy, otwartości i doświadczenia.

Paweł Karwat
munin/at/heteria.pl



Przypisy Taraki:

... 1. Podział fizycznego i symbolicznego świata na PIĘĆ "energii", "żywiołów" lub "rodzin buddy/ów" (cudzysłowy oznaczają, że słowa te mają własny sens, inny niż po polsku) nie jest właściwy tylko bon, ponieważ używany jest w ogóle w Tybecie, także przez szkoły ściśle buddyjskie. Np. jest w "Tybetańskiej Księdze Umarłych". Terminologia sanskrycka świadczy, że pochodzi z Indii. Tych "pięciu żywiołow" nie należy też mylić z chińskimi - jest to zupełnie inny system. ...

... 2. System pięciu czakr (tybetański, ale z pewnością też wzięty z Indii) jest inny niż bardziej znany system 7 czakr - brakuje tych umieszczanych w głowie. ...






12 maja 2007

Jakub Kamiński

Bar-do Thos-grol i doświadczenia transpersonalne

Stanislav Grof, czeski psychiatra i psychoterapeuta, jeden z twórców psychologii transpersonalnej, w swoich badaniach nad wpływem psychodelików na świadomość ludzką (i możliwością ich wykorzystania w psychoterapii) wyodrębnił dwa jej rodzaje. Pierwszym z nich jest świadomość hylotropiczna, czyli zwyczajny, codzienny stan doświadczania rzeczywistości. Drugim jest świadomość holotropiczna, która związana jest z doświadczeniami transpersonalnymi, definiowanymi przez Grofa jako: "rozwinięcie lub rozszerzenie świadomości poza zwykłe granice ciała i ego oraz poza ograniczenia czasu i przestrzeni." [1]

Doświadczenia transpersonalne mogą zostać osiągnięte poprzez zażycie środków psychodelicznych (LSD, meskalina, DMT), ale również w stanie medytacji, w stanach mistycznych itp.

Normalną rzeczywistość, jako doświadczaną na co dzień, łatwo opanować. Bez większego trudu każdy człowiek może w niej uczestniczyć. Jednak świadomość holotropiczna, jako coś wykraczającego poza człowieka (stąd mówimy o doświadczeniach transpersonalnych, trans - poza, persona - osoba) wymaga odpowiednich map. Z pomocą przyjść może tradycja mistyczna wszystkich kultur, która zawiera (czasem na głębszym poziomie) podobną wizję złożonej i zhierarchizowanej rzeczywistości (zarówno zjawisk świata zewnętrznego, jak i wewnętrznego - który nas tu szczególnie interesuje).

Grof podzielił doświadczenia transpersonalne na trzy główne kategorie [2]:

Do pierwszej kategorii zjawisk należą te, w których dochodzi do przekroczenia granic przestrzennych (np. identyfikacja ze zwierzętami, roślinami, innymi ludźmi itp.) i czasu linearnego (doświadczenia embrionalne i płodowe, z poprzednich wcieleń itp.). Dodatkowo ta kategoria zawiera w sobie doświadczenia introwersji fizycznej i stany zawężenia świadomości (np. do poziomu komórkowego). Wszystko to odbywa się, pamiętajmy, w "rzeczywistości obiektywnej".

W drugiej grupie znajdują się m.in. spotkania z duchami zwierząt, duchowymi przewodnikami, istotami nadludzkimi.

Grupa trzecia zawiera w sobie takie doświadczenia jak: ponadprzeciętne wyczyny fizyczne, fizyczny mediumizm, magię ceremonialną etc.

Tematem moich rozważań jest Bar-do Thos-grol [3], zwana popularnie "Tybetańską Księgą Umarłych", i jej związek z doświadczeniami transpersonalnymi. Nie chcąc zbytnio odbiegać od tego tematu, zastanówmy się czy doświadczenia opisane przez tą księgę można umiejscowić na "mapach świadomości" Grofa.

Zanim to jednak uczynię, chciałbym przybliżyć samą Księgę Umarłych. Bar-do Thos-grol jest "skarbem", czyli gter-mą. Mianem tym określane są w tybetańskiej tradycji rŃing-ma-py (Starej Sekty) teksty (ale także skarby mentalne przekazane w cudowny sposób, np. podczas snu, do umysłu wybranego adepta) autorstwa Padmasambhawy (który odegrał zasadniczą rolę we wprowadzaniu buddyzmu do Tybetu). Padmasabhawa miał je ukrywać w najróżniejszych miejscach - w grotach, murach, skałach itd. Później odkrywali je jego duchowi spadkobiercy tzw. tertoni (od tybetańskiego określenia gter-ston, które oznacza odkrywcę skarbów). [4] [Patrz też w 'Tarace': "Termy...", "Bardo..."; przyp. red.]

Tak też było z Bar-do Thos-grol, którą odkrył (w ten właśnie sposób) Kar-ma gling-pa na górze sGam-po-dar. Kar-ma gling-pa powierzył księgę swojemu synowi z nakazem powierzenia jej tylko jednej osobie, ta kolejnej i tak dalej. Jednak w następnych wiekach dzieło zyskiwało popularność i autorytet wśród różnych szkół buddyzmu w Tybecie.

Bar-do Thos-grol pełnić miała dwie funkcje:

- pierwsza, ważniejsza funkcja to pomoc człowiekowi w procesie umierania. Osoba czytająca "Tybetańską Księgę Umarłych" - guru, uczeń, brat w Dharmie lub przyjaciel, duchem i umysłem złączanym ze zmarłym - ułatwiała zrozumienie zmarłemu zjawisk, z jakimi się spotykał. Świadomość pojawiających się wizji pomóc miała w wyzwoleniu się od ponownych narodzin i stopieniu się ze Światłością ( Dharmakają [5]), a w przypadku niepowodzenia pozwolić na dobre narodziny.

- uświadomienie rodzinie zmarłego, iż należy zmarłego wspierać myślami, a nie zatrzymywać go przy ziemi swoją miłością i rozpaczą.

"Tybetańska Księga Umarłych" przedstawia trzy główne etapy, jakie przechodzi człowiek po śmierci. Pierwszy etap to Bar-do Chwili Śmierci, który odpowiada "czasowi, kiedy ustał już dech zewnętrzny, ale pozostał jeszcze dech wewnętrzny, trwa mniej więcej tyle, ile trzeba na zjedzenie krótkiego posiłku." [6]

W tym czasie zmarły nie wie, że umarł. Nie ma ciała fizycznego, krwi. Może się przenosić w dowolne miejsca, zgodnie ze swoją wolą. Otaczający zmarłego świat jest zupełnie odmienny od znanego mu za życia, dlatego cały czas mu się dziwi. Najważniejszym w tym czasie zadaniem dla guru, ucznia, brata w Dharmie lub przyjaciela, duchem i umysłem złączanym ze zmarłym jest pomoc w rozpoznaniu " Głównej Jasności Pierwszego Bar-do" [7], światłości Dharmaty.

Rozpoznanie jej to pierwsza z możliwości osiągnięcia wyzwolenia, czyli nirwany. Jeżeli to się nie uda, zmarły przechodzi do Bar-do Dharmaty. Tam najpierw staje przed obliczem Spokojnych Bóstw Dharmaty. Reprezentują one wiedzę, mądrość, spokój, rozróżnienie, spełnienie itd. Później spotyka Gniewne Bóstwa Bar-do, które reprezentują złą karmę zmarłego, brzemię jego czynów. W tym etapie pośmiertnej wędrówki można także osiągnąć wyzwolenie. Jednak tym razem uczynić to można poprzez wzbudzenie litości buddów i bodhisatwów. Jeżeli nie uda się tego osiągnąć, to zmarły przechodzi do Bar-do Życia. Tam ogląda zjawy, które reprezentują świadków jego minionych czynów. Widok życiowych niepowodzeń sprawia, iż zmarły odczuwa lęk. Pozbawiony ciała "ścigany przez okrutnego oprawcę i bez sił, wydany na pastwę przerażenia i trwogi" [8] odczuwa chęć posiadania nowego, materialnego ciała. Zawarte w księdze modlitwy mogą mu pomóc w uzyskaniu lepszego wcielenia.

Przez wieki Księga Umarłych była używana tylko przez buddystów. Dopiero w latach 60-tych badacz stanów psychodeliczno-mistycznych - Timothy Leary (psycholog amerykański, twórca neurologiki, jeden z głównych ideologów kontrkultury, popularyzator substancji psychodelicznych jako inicjatorów rozwoju duchowego [9]) i dwójka jego współpracowników: Ralph Metzner i Richard Alpert, uznali i wykorzystali Bar-do Thos-grol jako przewodnik i mapę (w sensie opisywanym na początku pracy) dla doświadczeń transpersonalnych (psychodelicznych). Wcześniej tekstem tym zainteresował się pisarz Aldous Huxley (sam praktykujący buddysta). W książce pt.: "Drzwi percepcji", traktującej o doświadczeniach z meskaliną pisał tak:

"- Jeśli zacząłeś od złej strony - powiedziałem w odpowiedzi na pytanie eksperymentatora - wszystko co się dzieje, będzie dowodem spisku przeciw tobie. Wszystko będzie swym własnym samopotwierdzeniem. Każde zaczerpnięcie oddechu uznasz za część spisku.

- A więc sądzisz, że wiesz, na czym polega szaleństwo? - moją odpowiedzią było pełne przekonanie i płynące z serca: - Tak. - I nie byłeś tego w stanie kontrolować? - Nie, nie mogłem. Jeśli podstawową przesłanką człowieka jest strach i nienawiść, musi iść tą drogą aż do ostatniego wniosku.

- Czy potrafiłbyś - spytała moja żona - skoncentrować uwagę na tym, co Tybetańska Księga Umarłych nazywa Czystym Światłem? Powątpiewałem w to.

- Czy powstrzymałbyś to zło, gdybyś potrafił się na nim skupić? Dłuższą chwilę zastanawiałem się nad tym pytaniem.

- Może - odpowiedziałem w końcu - może i potrafiłbym, ale tylko gdyby był ktoś, kto mówiłby mi o Czystym Świetle. Człowiek nie jest w stanie sam tego osiągnąć. Na tym polega istota tybetańskiego rytuału - ktoś siedzi przy tobie cały czas i mówi, co jest co.

Po wysłuchaniu nagrania tej części doświadczenia, wyjąłem swój egzemplarz 'Tybetańskiej Księgo Umarłych' w wydaniu Evansa-Wentza i otworzyłem go na chybił trafił. 'O szlachetnie urodzony, niechaj twój umysł nie dozna rozproszenia'. To był problem - pozostać nie rozproszonym. Nie rozproszonym przez wspomnienie minionych grzechów, przez wyobrażania przyjemności, przez gorzki posmak dawnych krzywd i upokorzeń, przez wszystkie lęki, nienawiści i pożądania, które zwykle zaciemniają Światło. Czy tego, co ci buddyjscy mnisi robili dla umierających i umarłych, nie mógłby współczesny psychiatra uczynić dla chorych psychicznie? Warto, żeby istniał głos, który by ich upewniał, w dzień a nawet we śnie, że pomimo całego przerażenia, całej dezorientacji i pomieszania, ostateczna Rzeczywistość pozostaje w nie naruszony sposób sobą i jest uczyniona z tej samej substancji, co wewnętrzne światło nawet w najbardziej okrutny sposób udręczonego umysłu. Dzięki takim środkom pomocniczym jak magnetofony, kontrolowane zegarowe przełączniki, systemy przekaźnikowe i głośniki w poduszce powinno być bardzo łatwo nieustannie przypominać pacjentom nawet posiadającego nieliczny personel zakładu o tym podstawowym fakcie. Być może udałoby się w ten sposób pomóc części z tych zagubionych dusz w zyskaniu pewnej kontroli nad wszechświatem - zarazem pięknym i przerażającym, ale zawsze nieludzkim, zawsze całkowicie niepojętym - w którym są skazani żyć." [10]

Leary i jego współpracownicy zauważyli w książce "The Psychedelic Experience" [11], że "Tybetańska Księga Umarłych" jest w rzeczywistości skierowana do żywych, czyli dla tych, którzy dopiero w przyszłości będą musieli zmierzyć się z własną śmiercią. W Bar-do Thos-grol opisane są doświadczenia, z którymi musi zmierzyć się zmarły. Leary stwierdził jednak, że opisy te "były zarówno ezoterycznym przewodnikiem poszerzania umysłu, jak również podręcznikiem, który tybetańscy kapłani czytali ludziom bliskim śmierci. Poziomy bardo są tymi obszarami świadomości, z którymi człowiek powinien zaznajomić się przed ostatecznym rozdzieleniem umysłu i ciała post mortem." [12]

T. Leary, R. Alpert i R. Metzner stwierdzili, że Bar-do Thos-grol łączy w sobie wizję umierania i projekcję możliwości ludzkiej percepcji. Uznali także, że projekcje te bardziej przypominają podróż niż umieranie [13]. Poniżej zostanie pokrótce przedstawione wyjaśnienie poszczególnych faz Bar-do według Leary'ego i jego przyjaciół.

Początek podróży, czyli opisywana powyżej " Główna Jasność Pierwszego Bar-do", to dla Leary'ego stan transcendentnej równowagi i wiedzy, szczęścia i jedności ze wszechrzeczą. Jest to stan najwyższego wyzwolenia z ograniczeń świata zmysłów.

Jeżeli "podróżnik" nie może utrzymać wizji Światłości przechodzi do następnej fazy. Najpierw na poziomie mistycznym. Tam, w stanie określonym przez Leary'ego jako "płynięciem fal energii", obserwator doznaje ekstatycznej iluminacji. Człowiek "uświadamia sobie, że jest otoczony przez - jakby elektryczne - pole energii, a także, że jest częścią tego pola". [14]

Jeżeli obserwator unosi się na fali energii, może utrzymać świadomość iluminacji. Próbując nad tą falą zapanować (co byłoby przejawem ego), demonstruje tym samym poczucie odrębności od otoczenia. Wtedy strumień energii zanika, a jednostka zaczyna upadać w niższe poziomy umysłu, dalsze fazy Bar-do.

Druga faza Bar-do, przynosi "osobliwe dźwięki, dziwaczne widoki i pomieszane wizje. Mogą one, jeżeli nie jest się przygotowanym, napawać lękiem, straszyć i budzić grozę." [15]

W tym stanie jedyną szansą ratunku jest zachowanie chłodnego opanowania i pozostanie obojętnym wobec nich. Racjonalizacje są pułapką dla nieostrożnych - uważa Leary. W drugiej fazie Bar-do "każdy kształt - ludzki, boski, diaboliczny, heroiczny, zły, zwierzęcy, materialny - jaki tylko ludzki umysł wyczarował albo przywołało wspomnienie przeszłości, może objawić się świadomości; wirowanie kształtów, form i dźwięków trwa w nieskończoność. (...) Rozwiązanie - powtarza się wciąż od nowa - polega na tym, aby rozpoznać, że to twój mózg wytwarza owe wizje. One nie istnieją. Nic nie zaistnieje, jeżeli twoja świadomość nie udzieli temu życia." [16]

Trzecia faza Bar-do to powrót do znanego otoczenia. Ktoś, kto jest zdolny przenieść stamtąd wiedzę o pełni duchowej Jedności, może zostać świętym lub awatarem [17]. Obserwator znajduje się w wymiarach umysłu, które wynikają wprost z jego zdolności do panowania nad myślą i unikania tego, by zostać "pochwyconym" przez obrazy stwarzane przez myśl. Wynika stąd, że podczas powrotu wola powinna być zogniskowana (tak mocno, jak to tylko możliwe) na zintegrowanych wartościach duchowych, nie zaś na symbolach ego. W przeciwnym wypadku podróżnik może zostać pochwycony przez wizje związane z karmą własnej osobowości: wizje sądu, poniżające fantazje seksualne itd.

Istotę nauk Bar-do Thos-grol, czyli Wielkie Wyzwolenie osiąga się według Leary'ego poprzez wyzbycie się ego. Stan ten można osiągnąć w pierwszej fazie Bar-do, lub po wyjściu poza wizje bóstw w drugiej fazie. Poniżej tych poziomów ego zyskuje coraz więcej siły i zaczyna dążyć do odrodzenia w świecie zmysłowym. Większość z nas, mówi Leary, skazana jest na powrót z podróży do "normalności". Jednakże ćwiczenie tych poziomów świadomości pozwala lepiej oswoić się z najbardziej sakralnymi przestrzeniami umysłu, tak, aby w końcu móc dokonać wyboru na rzecz Wyzwolenia. Księga Bar-do Thos-grol, jako mapa przestrzeni wewnętrznej, przewodnik w stanach transpersonalnych, jest bardzo pomocna, na drodze do tego Wyzwolenia nie tylko - jak się okazuje - dla zmarłych.

Jakub Kamiński
jakubkaminski[at]yahoo.com
12 maja 2007



Bibliografia:

Tybetańska Księga Umarłych. Wielkie wyzwolenie z Bar-do przez słuchanie (Przełożył Ireneusz Kania), "Literatura na świecie" nr 8-9 (169-170) 1985. [Są też późniejsze wydania książkowe - przyp. Taraki.]

Grof S., Przygoda odkrywania samego siebie, Uraeus, Gdynia 2000

Huxley A., Drzwi percepcji. Niebo i piekło, Wydawnictwo Przedświt, Warszawa 1991

Leary T., Psychologia ekstazy, Wydawnictwo EJB, Kraków 1998

Leary T., Metzner R., Alpert R., The Psychedelic Experience, The Psychedelic Experience; w www.erowid.org.

Religia. Encyklopedia PWN, Wydawnictwo PWN S.A., Warszawa 2003



Przypisy:

[1] Grof S., Przygoda odkrywania samego siebie, Uraeus, Gdynia 2000, str. 62-63

[2] Tamże, str. 67-68

[3] Pisownia nazw tybetańskich za I. Kanią i Religia. Encyklopedia PWN, Wydawnictwo PWN S.A., Warszawa 2003

[4] Hasło: "gter-ma" w: Religia. Encyklopedia PWN, op. cit.

[5] "ciało istotne" lub "ciało prawdy", jedno z trzech ciał Buddy obok "ciała transformacji" ( nirmanakaja) i "ciała błogostanu" ( sambhogakaja), za: Religia. Encyklopedia PWN, op. cit.

[6] Tybetańska Księga Umarłych. Wielkie wyzwolenie z Bar-do przez słuchanie (Przełożył Ireneusz Kania), "Literatura na świecie" nr 8-9 (169-170) 1985, str. 14

[7] Tamże, str. 14

[8] Tamże, str. 102

[9] Leary T., Psychologia ekstazy, Wydawnictwo EJB, Kraków 1998

[10] Huxley A., Drzwi percepcji. Niebo i piekło, Wydawnictwo Przedświt, Warszawa 1991

[11] Leary T., Metzner R., Alpert R., The Psychedelic Experience, http://www.erowid.org/library/books_online/psychedelic_experience/psychedelic_experience.shtml#1

[12] Drury N., Don Juan, Mescalito i współczesna magia, Wydawnictwo Wodnika, Warszawa 1992, str. 98

[13] Podobne wnioski wysnuli C. G. Jung i I. Kania

[14] Leary T., Metzner R., Alpert R., The Psychedelic Experience; w www.erowid.org.

[15] Tamże

[16] Tamże

[17] Wcieleniem, inkarnacją bóstwa






28 października 2004

Wojciech Jóźwiak

Termy, czyli tybetańskie księgi ukryte w ziemi i w podświadomości
(minimum tego, co o tym warto wiedzieć)

Założyciel tybetańskiego buddyzmu, Padmasambhawa, zwany też Guru Rimpocze ("drogocenny mistrz"), przewidział, że przyjdą czasy, kiedy buddyjskie nauki osłabną, tak jakby zużyły się od ciągłego powtarzania, i wówczas ludzie potrzebować będą nowych religijnych inspiracji. Aby wyjść naprzeciw potrzebom przyszłych pokoleń, poukrywał święte księgi. A jednocześnie zadbał o to, aby wśród najbardziej zaufanych jego uczniów nie zaginęła wiedza o tym, że księgi te istnieją i czekają, a także wiedza o tym, jak je odnaleźć.

Owe ukryte i odnajdywane księgi nazywają się po tybetańsku terma, co znaczy "skarb", zaś ludzie, którzy znają sztukę ich odnajdywania, zwą się terton, czyli "znalazca skarbów". Tertoni należą do tak zwanej "starej szkoły" tybetańskiego buddyzmu, czyli Ningma. Jest to pierwsza ze szkół buddyjskich Tybetu - linia przekazu, która założył sam Padmasambhawa. Ningma różni się od innych szkół tym, że w najmniejszym stopniu związana jest z klasztorami. Należący do niej mistrzowie-lamowie często żyli w rozproszeniu, pośród zwykłych mieszkańców wsi i miasteczek, żenili się, wychowywali potomstwo - i łączyli praktyki buddyjskie, często zaawansowane i wyrafinowane, z życiem zwykłych na pozór gospodarzy. Inne odłamy buddyzmu, w tym Gelug, którego zwierzchnikiem jest Dalajlama, główny nacisk kładły jednak na życie i praktyki klasztorne.

Guru Padmasambhawa jest postacią, w której istnienie trudno jest uwierzyć ludziom Zachodu, a zwłaszcza zachodnim naukowcom - także tym, którzy studiują dzieje i kulturę Tybetu. Jego imię znaczy: "z lotosu samo-zrodzony" - i Tybetańczycy wierzą do dziś, że faktycznie nie urodziła go żadna ludzka matka, lecz pojawił się spontanicznie, bo sam tego chciał, w "gotowym" ciele wyłaniając się z lotosowego kwiatu. Opowiadano o nim, że nie miał poprzednich wcieleń, że nie umarł, tylko przeniósł się do innej sfery wszechświata, jak również, że żył niezmiernie długo, bo kiedy przybył do Tybetu, miał już ponad tysiąc lat, a wciąż miał wygląd mężczyzny w kwiecie wieku; za młodu zaś osobiście znał Buddę - tego pierwszego Buddę, Śakjamuniego Gautamę. Można o tym wątpić, ale Tybetańczycy wierzą...

Termy - odnalezione ukryte księgi - mają wielkie znaczenie dla religii, kultury i literatury Tybetu. Warto pamiętać, że termą, cudownie odnalezioną w XIV wieku, jest Tybetańska Księga Umarłych, czyli słynny zbiór pouczeń dla "świeżo" zmarłych, a raczej dla ich dusz błądzących po bardo, czyli krainie dokąd trafia się pomiędzy jednym wcieleniem a drugim. Termą jest także praktyka pho-ba (czytaj: "poła") - umiejętność świadomego umierania i przenoszenia wraz z ostatnim tchnieniem swojej świadomości do raju - do "czystej krainy", którą opiekuje się Budda Amitabha.

Treść term jest wyłącznie religijna-buddyjska. Większość z nich zawiera opisy praktyk do bóstw, tak zwanych idamów, przywoływanych i ukazujących się w medytacji. Praktyki te wychodziły ze szkoły Ningma dalej: były zapożyczane i kultywowane przez lamów z pozostałych odłamów tybetańskiego buddyzmu: ze szkół Kagyu (zwanej także Kamtzang), Sakja i najbardziej wpływowego Gelug. Wydaje się, że to, co najbardziej charakterystyczne dla tybetańskiego buddyzmu: wizualizacje, mantry, barwne postaci bóstw czyniących rytualne gesty - wszystko to wywodzi się z term. Wśród odnajdywanych skarbów bywały też ryciny, figurki i inne kultowe akcesoria.

W jakich miejscach znajdywano ukryte termy? - W ziemi, w jaskiniach, wewnątrz starych murów, na dnie jezior. To by jeszcze nie było takie dziwne... Znajdywano je także w posągach buddów - tak jakby ktoś dawno temu zatopił je w kamiennych blokach, z których wyrzeźbiono owe posagi. Wydobywano je z litej skały, która potem zarastała na nowo. W Tybecie do dziś pokazuje się miejsca, gdzie kiedyś odpadł kawałek skały, ukazując ukryte dotąd drzwiczki, za którymi leżały zapisane zwoje pergaminu. Kiedy termę wydobyto i odczytano, skała w tym miejscu zabliźniła się, pozostawiając tylko kwadratowy ślad na pamiątkę, że tam kiedyś były drzwi do "innego świata". Taki ślad nazywano tergo - "drzwi do skarbu.

Pewne góry i skalne urwiska słynęły i słyną jako prawdziwe kopalnie term! Takim miejscem jest góra Drogri, poświęcona Mahakali, oświeconemu strażnikowi dharmy, którego rysuje się podobnego trochę do yeti lub goryla, czarnego i z groźnymi zębami. Ze skały w tym miejscu terton Czungpa Tokden wydobył w XII wieku kompletną modlitwę do Mahakali, którą śpiewa się do dziś. Ostatnie znalezisko na tej górze, o którym wiadomo, miało miejsce w 1945 roku. Choć może któryś z tertonów działał tam i później - takie rzeczy lepiej trzymać w tajemnicy przed chińskimi władzami...

Funkcja i umiejętność tertonów często była dziedziczna w pewnych rodach. Wierzono też, że utalentowani znalazcy skarbów są - podobnie jak oświeceni lamowie - wcieleniami swoich sławnych poprzedników z przeszłości. Co więcej, wśród pism odnajdywanych jako termy, były całe listy, wykazy przyszłych tertonów, wraz ze wskazówkami, jak rozpoznać ich, kiedy będą jeszcze dziećmi, oraz które księgi przyjdzie im odnaleźć. Tak iż niejeden z tertonów od najmłodszych lat wiedział, jaką księgę "pisane jest" mu (dosłownie!) odnaleźć i nie spoczął, dopóki jej nie wydobył, choćby (dosłownie!) spod ziemi.

Tertoni oczywiście nie przechwalali się swoimi mocami ani swoim powołaniem. Tajniki ich "zawodu" należały do najściślej chronionych świętych tajemnic. Tertonowie wiedli żywot niemal tak skryty, jak ukryte księgi, których przez całe życie szukali.

Znalezienie termy było procesem, który pod wieloma względami przypominał "wielkie dzieło", czyli wytworzenie cudownego kamienia filozoficznego przez europejskich alchemików. Czyn ten poprzedzały nieraz lata medytacji i rytualnych przygotowań. Jak wiele innych tajemnych działań tantrycznego buddyzmu, znajdywanie term łączyło się z pracą nad energiami płci. Niewiele wiadomo o tej stronie "rzemiosła" tertonów - jest jednak faktem, że z reguły byli żonaci, a ich partnerkom przypisana była specjalna rola w rozbudzeniu mistycznych sił ich mężów. Były też kobiety działające jako aktywni tertoni. Udział kobiet jako inspiratorek dla magów był zresztą tradycją pochodzącą jeszcze od samego Padmasambhawy, który swych cudów dokonywał wraz ze swoją mistyczną partnerką Jeszie Tsogjal.

Było jeszcze jedno miejsce, gdzie Guru Padmasambhawa ukrył i zabezpieczył święte księgi dla przyszłych pokoleń. Ukrył je... w głębokich warstwach umysłu, w podświadomości swoich uczniów! Uczniowie ci umarli, ale odradzali się jako następne wcielenia. I w którymś pokoleniu zostawali tertonami, którzy święte teksty nosili dosłownie ze sobą, w swoim własnym umyśle. Sztuka polegała teraz na tym, jak je z umysłu "wyczarować". Do tego służyły termy "pośrednie". Mianowicie wtedy terton szukał - w ziemi, w skale, w jaskini - nie samej księgi, lecz wskazówek, jak tę księgę wydostać z własnego umysłu; jak sprawić, aby mu się ona, po upływie często wielu żywotów-wcieleń, na powrót przypomniała?

Taka "pośrednia" terma zwykle zawierała niewiele: często jakieś bezsensowne na pozór słowa lub dziwaczne, nieczytelne znaki. Niektóre z tym term były kawałkami pergaminu z inskrypcjami w nieznanych językach. Jednak dla tertona niosły one wielki sens: mianowicie zapalały w jego umyśle pamięć o księgach i naukach Padmasambhawy. Na widok tych niby bezsensownych znaków zaczynał dyktować księgę albo śpiewać pieśń, tak jakby doskonale znał ją na pamięć. Bywało też, że po zapisaniu tego tekstu, terton go natychmiast zapominał.

Bywało też, że w znalezionej w jaskini księdze, po jej przepisaniu w normalnym tybetańskim alfabecie, bladły znaki i oryginalne pismo znikało na zawsze. Niektóre księgi tertoni dostawali od bóstw wodnych - nagów, i od powietrznych boginek - dakiń. Bywało, że terton przypominał sobie księgę lub pieśń, kiedy kawałka starego pisma nie przeczytał, lecz go zjadł... Termy też znikały w jednych miejscach i pojawiały się w odległych miejscowościach. Albo odnajdywano je tam, gdzie, zdawałoby się, od lat powinny być widoczne, a jednak nikt ich nie zauważał. Zwykli ludzie bali się term - wierzono, że jeśli cudowne znalezisko dostanie się w niepowołane ręce, do niewtajemniczonego, przyjdzie za nim śmierć i nieszczęście. Chroniły je potężne zaklęcia. Jest nadzieja, że w tybetańskiej ziemi bezpiecznie doczekają, kiedy ich kraj znów będzie wolny...

Wojciech Jóźwiak

Napisane dla miesięcznika "Wróżka", 28 października 2004.

Literatura:

John Powers. Wprowadzenie do buddyzmu tybetańskiego. Wyd. "A", Kraków 1999.
Tulku Thondup Rinpocze. Ukryte nauki Tybetu. Wyd. Mandala, Warszawa 1998
David Snellgrove. Tybet, zarys historii kultury. Wyd. PWN, Warszawa 1978
Ireneusz Kania (przełożył). Tybetańska Księga Umarłych. Wyd. Oficyna Literacka, Kraków 1991.
Joanna Tokarska-Bakir. Wyzwolenie przez zmysły, tybetańskie koncepcje soteriologiczne. Wyd. Leopoldinum, Wrocław 1997

w sierpniu 2004

Wojciech Jóźwiak

Tybetańska Księga Umarłych
czyli o tym, jak gra o sukces trwa nadal po śmierci

Co z człowiekiem dzieje się po śmierci? Odpowiedzi było mnóstwo, ale najdokładniejszą wizję tego, co nas czeka po końcu życia, wypracował buddyzm tybetański.

Buddyzm opiera się na przekonaniu, że człowiek poprzez własną pracę duchową, poprzez skupioną medytację, jest w stanie wyrwać się z koła wiecznych i bolesnych wcieleń, osiągnąć oświecenie i duchowe wyzwolenie.

W Tybecie - jak wszędzie w buddyzmie - przyjmuje się, że po śmierci w "tym" życiu nastąpi następne wcielenie i następne życie; zapewne równie bolesne i przykre jak to, którego doświadczamy teraz. Co jest jednak pomiędzy dwoma wcieleniami? Zaraz po śmierci świadomość umarłego wchodzi w stan pośredni, między-byt, zwany w sanskrycie (świętym języku Indii) antarabhawa, a po tybetańsku bardo. Otóż w stanie bardo, po śmierci, osiągnięcie wyzwolenia jest bliższe i łatwiejsze niż za życia! Dlaczego? Dlatego, że wtedy świadomość przestaje być związana z ciałem i dzięki temu staje się jakby lżejsza i łatwiej jej poruszać się w świecie ducha.

Tybetańczycy wierzą, że pobyt w bardo trwa 49 dni, a ściślej nie dłużej niż 49 dni: wtedy dusza zmarłego albo osiągnie oświecenie, albo znajdzie sobie nowe ciało i początek nowego materialnego życia. W tym czasie bardzo pomocne jest to wszystko, co mogą dla niej zrobić żywi: modlitwy, spełnianie pewnych religijnych praktyk, a także przemawianie do zmarłego, który wszystko słyszy, i udzielanie mu pouczeń. I właśnie zbiorem takich pouczeń, kazań do zmarłych, jest Tybetańska Księga Umarłych. Stanowi ona prawdziwy przewodnik po bardo, krainie pośmiertnej.

Na początku dowiadujemy się, że śmierć nie jest spoczynkiem! Przeciwnie, konieczne jest wtedy (ze strony umarłego) najwyższe natężeniu uwagi. Chwila zagapienia się, gnuśności i lenistwa - i koniec! Świadomość zmarłego obsunie się wtedy w nowe ciało, ku nastepnemu wcieleniu. Księga Umarłych każe w tym właśnie momencie w najwyższym stopniu wytężyć jasną świadomość (co tuż po śmierci wcale nie jest łatwe), a to dlatego, że zaraz po śmierci nadarza się wielka okazja, aby jednym skokiem osiągnąć oświecenie i duchowe wyzwolenie - takie, jakie kiedyś osiągnął Budda Śakjamuni i jego uczniowie.

Wtedy bowiem świadomość zmarłego wchodzi w stan, który nazywany jest Bardo Chwili Śmierci. Widzi się wtedy jedyną rzecz: wszechogarniającą jasność, pozbawioną kształtu i koloru. Tą jasnością jest własny umysł zmarłego, a raczej jego niezmienna, przedwieczna natura, będąca w istocie Buddą, Wyzwolonym Umysłem. "Gdy rozpoznasz jasną istotę własnego umysłu jako Buddę, to spoglądanie w głąb umysłu będzie kontemplacją Buddy" - powiada Księga. To jest cel medytacyjnych wysiłków. Oświecenie jest właśnie TU.

Problem w tym, że nie każdy jest w stanie wejść w tę światłość i w niej pozostać... Bowiem w tym samym czasie dają o sobie znać "grzechy", czyli nawyki z minionego życia i z żywotów wcześniejszych, włącza się karmiczne obciążenie człowieka, a wszystkie te wspomnienia nie pozwalają skupić się na Jasności. Karma (czyli natrętna pamięć przeszłych czynów) zaczyna się wizualizować w postaci obrazów i zwidów, głosów, dźwięków i emocji. Niezmiernie trudno jest nad nimi zapanować. I temu właśnie służą kolejne rozdziały Księgi Umarłych: poucza ona zmarłego, iż są to projekcje jego własnego umysłu i że nie powinien ani się ich bać ani do nich lgnąć.

Zmarły pośród tych zjaw i cieni nie jest sam. Pojawiają się przed nim duchowi pomocnicy, których Księga barwnie opisuje i wylicza z imienia. Pojawiają się zawsze w pięciu grupach: w środku przestrzeni, na jej wschodzie, na południu, na zachodzie i północy. Wraz z ich pojawieniem się chaotyczna masa zwidów przybiera porządek, staje się mandalą - podobną do tych, które maluje się na tybetańskich obrazach (tankach) służących do medytacji.

Duchowi pomocnicy nadchodzą kolejnymi falami, a każda fala trwa - według Księgi - wiele dni. Zmarły ma więc czas, aby dać się pochwycić tym wysłannikom oświecenia. Najpierw jest to pięć Rodzin Buddów, grupujących bóstwa oglądane w medytacjach, gdzie każde bóstwo objawia się w swej postaci łagodnej i dobrodusznej. Zachęcają one zmarłego, żeby do nich zbliżył się i połączył się z nimi. To także jest drogą do natychmiastowego oświecenia-nirwany. Zmarły ma wciąż wybór, ale jest także wystawiony na niebezpieczeństwo, gdyż każda z grup łagodnych Buddów świeci ostrym blaskiem, który trudno znieść. Za to za nimi zaczynają się krainy, w których można "upaść" we wcielenie, i z nich bije przyćmione, nie rażące oczu światło, które zachęca, by narodzić się jeszcze raz. Narodzić się zaś można jako człowiek, ale także jako bóg, jako gniewny heros (asura), jako zwierzę, głodny upiór (preta) albo jako istota cierpiąca męki w piekle gorącym lub lodowatym. Można się omylić i pójść za nie tym światłem, co trzeba...

Siódmego dnia licząc od śmierci łagodni Buddowie znikają, a na ich miejsce pojawia się nowa gromada istot, też zgrupowanych w pięć rodzin - tak zwani Widjadharowie. Reprezentują oni te same rodzaje mądrości, co poprzednio Buddowie łagodni, ale nie są już przyjaźni, lecz śmieją się szyderczo, tańczą dziko, trzymają w rękach krzywe miecze, czynią niepokojące gesty i spijają krew z czar.

Za nimi idą (jak powiada Księga) "nieprzebrane tłumy dakiń". Dakinie w myśl tybetańskich wyobrażeń to żeńskie istoty, coś jak nasze czarownice, a może groźne anioły. Towarzyszą im Mocarze oraz Opiekunowie i Opiekunki Dharmy - a wcale nie są to istoty dobrotliwe, raczej dzikie i szalone. "Od dźwięków ich grania aż głowa pęka. Tańcząc i pląsając na różne sposoby kroczą one na spotkanie - zacnemu, by go powitać, nieprawemu, by go ukarać" - czytamy w Księdze. I chociaż ich głosy, widoki i wysyłane światła są trudne do przyjęcia, zmarły ma wciąż szanse rozpoznać w nich grę własnego umysłu i pójść za nimi po oświecenie.

Jeśli jednak zmarły trwa w swojej niewiedzy, przychodzi do niego kolejne wydanie mandali Buddów, tym razem jednak w postaci groźnych bóstw - Heruków. Zajmują oni w przestrzeni miejsce Buddów w postaci łagodnej. Widokiem swoim budzą strach, przerażenie, rozpacz - ale wtedy zmarły ma wciąż szansę pod ich wrogimi pozorami rozpoznać świetlistą naturę umysłu i do nich pójść po oświecenie. Przerazić się można: "Oto ukaże ci się krwiożerczy Budda ... imieniem Padmaheruka. Jego ciało jest barwy ciemnoczerwonej; ma on trzy oblicza, sześcioro ramion i czworo szeroko rozstawionych nóg. ...W dłoniach dzierży lotos, trójząb z nadzianymi głowami, czaszkę z krwią...".

Im dalej zmarły idzie w bardo - stan pośmiertny - tym więcej straszy go okropnych postaci. Czeka go jeszcze osiem Czarownic, będących Strażniczkami Bram (mają oblicza świni, lwa, węża i tak dalej), dalej dwadzieścia osiem Przerażających Joginek, które Księga opisuje niby piekielne obrazy Hieronima Boscha, a wreszcie ukazuje mu się postać najstraszliwsza - sam Pan Śmierci czyli Jama Dharmaradża. "Włos na jego głowie jest skudlony, brzuch ma obwisły, szyję cienką, w ręku dzierży karbowana pałkę, jego usta miotają krzyki: bij, morduj!" Tu Księga pociesza zmarłego, by się nie bał, bo teraz - kiedy już umarł! - nawet sam Jama nie może mu uczynić krzywdy.

Krzywdę zmarły może uczynić tylko sam sobie, kiedy pocznie uciekać od tych zjaw, tak samo jak poprzednio, gdy uciekał od zbyt jaskrawych świateł Buddów łagodnych. Lecz z bardo, jeśli się odrzuca oświecenie, pozostaje tylko jedna droga wyjścia: poprzez wstąpienie do łona, które zechce cię jeszcze raz urodzić. Jeśli nie oświecenie-nirwana, to tylko powtórne narodziny. Tym bardziej, że wędrówka po ponurym świecie bardo staje się coraz bardziej beznadziejna.

W końcu zmarły dostrzega splecionych w miłosnym uścisku mężczyznę i kobietę, i "pchany siłą żądzy narodzin" wstępuje w łono swojej przyszłej matki. Księga tu zapowiada: "Jeśli masz się narodzić jako istota płci męskiej ... uczujesz silną złość do ojca, zazdrość zaś i gorący afekt poweźmiesz ku matce. Jeśli masz się narodzić istotą płci żeńskiej ... uczujesz zawiść wobec matki, wobec ojca zaś gorący afekt i bolesną tęsknotę. Z tej przyczyny pójdziesz ku łonu i wstąpisz w nie." Jednocześnie teraz, na początku nowego życia, zmarły odczuwa zmysłową rozkosz i traci od niej całą pamięć o życiu dotychczasowym.

Jednak widok kochającej się ludzkiej pary mógł być złudny, a wybór przyszłych rodziców - tragiczną pomyłką. Gdyż nie wybiera się wcielenia według swej woli, lecz za sprawą karmy. Nieszczęśnik może się oto narodzić "w norze pośród psów, w chlewie wśród wieprzów, w mrowisku pośród mrówek..." - jak ostrzega Księga.

Księga Umarłych również i w tym miejscu wędrówki przez bardo pozostawia cień nadziei. Daje bowiem wskazówki, jak mimo przeszkód znaleźć sobie dobre wcielenie - czyli najlepiej w postaci człowieka (jako że narodzić się bogiem jest jednak trochę gorzej...), u zacnych rodziców i na dobrym kontynencie, gdzie głoszona jest Dharma czyli buddyjskie nauki o Wyzwoleniu.

Dlatego przez 49 dni powinno się czytać Księgę Umarłych najpierw nad ciałem zmarłego, a po jego pogrzebaniu lub spaleniu - kierując słowa do jego wizerunku lub jego ulubionych przedmiotów, gdyż tam jego błąkający się duch może przebywać.

Pochodzenie tej księgi jest równie niezwykłe jak jej treść. Tybetańska Księga Umarłych jest termą. Słowem terma nazywano w Tybecie księgi, religijne teksty i modlitwy, które były odnajdywane w ukryciu. Nie każdy mógł znaleźć termę: umiejętność taką mieli tylko jogini o szczególnych zdolnościach, którzy niejednokrotnie całe życie poświęcali odszukaniu jednej księgi. Nazywano ich tertonami, czyli "odkrywcami skarbów". Tybetańczycy wierzą, że w tajemnych skrytkach w całym ich kraju spoczywa mnóstwo nieznanych świętych ksiąg, i kiedy przyjdzie właściwy czas i kiedy pojawi się właściwy człowiek, godny odnalezienia tej księgi, to taka księga pozwala się wydobyć z ukrycia. Wierzą, że księgi te przed wiekami ukrył Guru Padmasambhawa, pierwszy, obdarzony nadnaturalnymi mocami, buddyjski nauczyciel Tybetu.

Nie zawsze było tak, że z jaskini albo ze skalnej szczeliny wydobywano gotową, materialną księgę. Czasami terton widział tę księgę w wizji i dyktował ją swoim uczniom. Bywało też tak, że terton przepisywał odnalezioną księgę, a kiedy miał już jej dokładną kopię, oryginał rozpływał się w powietrzu. Warto dodać, że termy znane są nie tylko z Tybetu: piąta księga Starego Testamentu, tak zwana Księga Powtórzonego Prawa, została cudownie znaleziona wewnątrz muru jerozolimskiej świątyni. Typową termą była święta księga mormonów, którą Anioł Moroni pożyczył na kilka miesięcy Józefowi Smithowi (założycielowi kościoła mormonów), aby ten ją przetłumaczył na angielski - a potem zabrał. Także Koran, podyktowany Mahometowi przez Archanioła Gabriela, ma wszelkie cechy termy.

Znalazcą Tybetańskiej Księgi Umarłych był Karma Lingpa, który żył we wschodnim Tybecie w latach 1326-1386 i pochodził z rodziny, w której umiejętność odnajdywania term była dziedziczna.

Tybetańską Księgę Umarłych w 1927 przełożono na pierwszy europejski język - na angielski. Bardzo cenił ją i wnikliwie przestudiował twórca teorii archetypów, Carl Gustav Jung. W 1985 roku Ireneusz Kania przetłumaczył ją bezpośrednio z tybetańskiego na polski. Księga przyszła więc także i do nas i powoli przekształca nasze umysły, gdyż ktoś, kto ją przeczytał, już nie pozostaje takim, jakim był poprzednio.

Wojciech Jóźwiak



Polskie wydanie: "Tybetańska Księga Umarłych", przełożył i opracował Ireneusz Kania. Kraków 1991.

Napisane dla miesięcznika "Wróżka" w sierpniu 2004.

13 października 2008

Marek Plisiecki

Szamanizm i filozofia



Wiara i nauka

Przyjmuje się często, że współczesną cywilizację zachodnią ukształtowały Oświecenie i chrześcijaństwo. Oświecenie wniosło, a właściwie zaakcentowało racjonalizm jako istotny element kultury, natomiast chrześcijaństwo pozwoliło określić wiele norm moralnych, obyczajowych i ideologicznych, jak na przykład monogamia, deklarowana równość wszystkich ludzi czy monoteizm. Można powiedzieć, że kultura europejska wypracowała pewien sposób funkcjonowania człowieka w świecie przyrody. Sposób nie wolny od napięć wewnętrznych. Racjonalizm i religię odczuwa się w dyskursie publicznym jako nosicieli wartości sprzecznych. Odczuwa się konflikt nauki i wiary.

Jeśli wierzyć prof. Barbarze Stanosz, racjonalizm (czyli nauka) jest rozwinięciem zdroworozsądkowego myślenia człowieka. Koryfeusze racjonalizmu traktowali go jako walkę z irracjonalizmem. Tadeusz Kotarbiński atakował "przesądy i zabobony", przez które rozumiał uleganie stereotypom - np. rasistowskim - i bezrefleksyjne kontynuowanie zachowań rutynowych, będących niekiedy dla autora "Traktatu o dobrej robocie" działaniami przeciwskutecznymi. Powszechne było w kręgach racjonalistów utożsamianie irracjonalizmu z religijnością, hipostazowaną (słynne Wolterowskie "Zniszczcie tego nikczemnika") w osobie Kościoła Katolickiego. Dzieje cywilizacji zachodniej przedstawiane są jako walka rozumu z ciemnotą, owocującą ekscesami nietolerancji religijnej i aktywnego nieuctwa - albo jako walka rozumu z naturą, skutkującą utopijno-totalitarnymi projektami ustrojów społecznych.

Mniej obecne jest w dyskursie publicznym wzajemne inspirowanie się obu zjawisk kulturowych: racjonalistycznej Nauki i chrześcijańskiej Religii. Tymczasem wpływ ten jest niezaprzeczalny. Organizacja społeczeństwa średniowiecznego - a więc okresu nazywanego lekceważąco Wiekami Mroków - oparta była w dużym stopniu na strukturach związanych z kultem religijnym, jednakże w praktyce struktury te tworzyły prawie wszystkie istniejące wówczas ośrodki naukowe. Człowiek Średniowiecza myślał i odczuwał w sposób bardzo religijny, przy czym naiwnością byłoby uznać, że religijność ta narzucana była ludowi przez kler wbrew oczywistym potrzebom ówczesnej ludności. W ramach struktur religijnych tworzono przecież określone metody uprawy roli i wzorce konsumpcji (okresy postu pozwalały uchronić "zasoby mięsne" przed skonsumowaniem w okresie zimy), reguły prowadzenia wojen nieprowadzące do wytrzebienia całej ludności objętych nimi obszarów, a także stworzenie systemów edukacyjnych, od nauki pisania począwszy.

Religia, niekiedy traktowana jako przeciwstawienie racjonalności - bo korzystająca nie ze zdroworozsądkowych inspiracji, lecz z przekazów dogmatów przyjmowanych na wiarę - w rzeczywistości nie jest programowo irracjonalna. Poza wyjątkowymi przypadkami, należącymi raczej do marginesu życia kulturowego (spory o teorię ewolucji, zdaniem Richarda Dawkinsa bezprzedmiotowe, gdyż "ewolucja jest faktem", a teorie ewolucji są teoriami objaśniającymi ten fakt, a nie zakładającymi jego istnienie) - religijna refleksja nad światem nie może w obecnej dobie funkcjonować w oderwaniu od objaśnień świata oferowanych przez naukę. Współczesny człowiek wie o wielu prawidłowościach w świecie, które ustaliła nauka, i uznaje je za pewniki - nie mogąc tym samym przyjąć dosłownie wielu informacji zawartych w tradycyjnym przekazie religijnym, jakie stanowią archaiczne kosmologie świętych ksiąg. Współczesny, nawet głęboko religijny człowiek korzysta w dużej mierze z odkryć naukowych i robi to w pełni świadomie (w przeciwieństwie do ludzi dawniejszych okresów, którym jakoby przedstawiano pewne fakty i dyrektywy praktyczne w zawoalowanej, religijnej formie). Musi więc również prawdy religijne traktować w określony sposób, a mianowicie nieustannie je weryfikować z punktu widzenia racjonalnego. Krótko mówiąc: zachować dystans.



Zwierzę i maszyna

Dystans ten - jak wskazują badacze odwołujący się do narzędzi antropologii kulturowej - jest charakterystyczny dla całej współczesnej cywilizacji. Zdaniem antropologa Andrzeja Wiercińskiego (któremu wtóruje tu znawca technologii twórczości, Jarosław Rudniański) obecny świat jest światem paradygmatu mechanizmu: wszystkie siły, jakie spotykamy wokół siebie, zarówno zjawiska społeczne jak przyrodnicze, traktujemy jako funkcjonowanie jakichś maszyn. Funkcjonowanie maszyny jest sposobem, w jaki tłumaczymy sobie produkcję, trawienie, edukację, rozrywkę czy miłość. Nienawidzisz kogoś? - zadziałała energia wprowadzona przez określony kanał komunikacyjny. Pada deszcz? - woda wylewa się z podniebnego zbiornika w postaci ciemnej chmury. Poprzednio te same zjawiska interpretowano inaczej. Antropomorfizowano (czy też animizowano) wszystko, co tylko dostrzeżono. Wszystkie istoty traktowano jako antropomorficzne, czyli podobne do człowieka. Niewątpliwie najważniejszymi elementami środowiska naturalnego były z tego punktu widzenia zwierzęta - biegające, zdolne do narodzin i śmierci, zatem najbardziej "podobne" do człowieka. A więc przypisywano im posiadanie duszy (łac. "anima") podobnej do ludzkiej.

Zgodnie z tym paradygmatem np. nienawiść była duchem, który wchodził w człowieka, kiedy ten go zaprosił lub stworzył odpowiednie warunki. Deszcz był łzami bóstwa lub przynajmniej wynikiem decyzji jakiegoś podniebnego płanetnika.

Na marginesie dodajmy, że w chwili obecnej paradygmat mechanizmu zdaje się przybierać nowy kształt, związany z rozwojem techniki informatycznej. Ogromna młockarnia czy parowy warsztat tkacki budziły przedtem podziw i grozę; w tej chwili podstawowym punktem odniesienia (a zatem również podziwu i grozy) staje się komputer. A jest to narzędzie nie tylko bardziej skomplikowane od młockarni (posługuje się tajemniczą "informacją" zamiast zauważalnych strumieni materii i energii w postaci buchającej pary czy wypadających z taśmy wytworów), ale także bardziej "inteligentne" - zatem łatwiej jest traktować je jako myślące, co jest niejako okazją, by traktować je na powrót bardziej antropomorficznie. Ponieważ samego człowieka, zwłaszcza jego mózg, coraz bardziej "komputeryzujemy" (omawia to bliżej publikacja "Człowiek Turniga" J.D. Boltera).

Paradygmat animizmu wydaje się bardziej "religijny", zaś mechanizmu - bardziej "naukowy". Można nawet przypuścić, że w potocznym dyskursie "religijność" jest wiarą w duchy (a najważniejszym, wszechobecnym duchem jest Pan Bóg), natomiast "racjonalność" to konsekwentne wyjaśnianie wszystkiego, co można spotkać na drodze życia, w duchu "mechanizmu". Racjonalista zdaje się patrzeć na świat jak na zbiór bezdusznych maszyn, natomiast człowiek religijny wolałby widzieć "ducha" w każdej maszynie.



Filozof i szaman

Racjonalizm, jako "podejście naukowe" jest w rzeczywistości metodą patrzenia na świat. Nie każdy racjonalista jest naukowcem - choć każdy z nich będzie chciał poznać i zrozumieć przynajmniej pewną część odkryć naukowych. Naukowiec w ścisłym tego słowa znaczeniu jest (i sam czasem tak siebie określa) rzemieślnikiem nauki, badaczem wykonującym określone procedury laboratoryjne lub terenowe. Tymczasem osoby, które zajmowały się definiowaniem racjonalizmu u zarania paradygmatu mechanizmu (była to właśnie wspomniana już epoka Oświecenia) były filozofami. Filozof to "miłośnik mądrości", a zatem ktoś, kto - upraszczając - zajmował się "myśleniem o myśleniu". Tradycja myślenia o myśleniu, zdaniem wielu badaczy charakterystyczna dla świata cywilizacji zachodniej, miała już za sobą długą tradycję w postaci choćby starożytnej filozofii greckiej - kształtującą nie tylko charakterystyczną dla Zachodu antropocentryczną aksjologię, lecz także podstawy nowożytnej matematyki (np. geometria Euklidesa).

W każdej kulturze zdarzają się ludzie szczególnego rodzaju: wyspecjalizowani w myśleniu, w refleksji. Zależnie od środowiska kulturowego eksploatują oni bądź określone dziedziny nauk (astronomia, medycyna), bądź skupiają się na ogólnych prawidłowościach bytu czy zasad poznania, a także formułują generalne refleksje dotyczące życia praktycznego. Tego rodzaju wyspecjalizowana mądrość - towarzysząca ludzkości w różnych formach, np. "siedmiu mędrców" antycznej Grecji, hinduscy riszi w zafascynowanych samoświadomością Indiach - nie jest prawdopodobnie charakterystyczna dla ostatnich 40 tysięcy lat istnienia ludzkości (kiedy to generalnie człowiek przeszedł do osiadłego, "miejskiego" trybu życia). Można założyć, że wcześniej, w ciągu nieporównywalnie dłuższego okresu, sięgającego setek tysiącleci, ludzie szczególnie predestynowani do refleksji stawali się szamanami, wyspecjalizowanymi w wyciąganiu teoretycznych (i praktycznych) wniosków z informacji o świecie, uzyskiwanych zgodnie z paradygmatem animizmu.

Można traktować szamana podobnie jak filozofa - jako wyobcowanego ze świata lub pełniącego w nim swoiste funkcje. Można traktować szamana jako szczególnego typu filozofa, który opiera swój obraz świata na koncepcjach animistycznych. Można także popatrzeć na szamana jako na osobę, która prowadzi szczególną formę życia wewnętrznego, autopsychoterapii i przeżywania emocji, ustawiając przez to z boku względem religii czy psychologii w powszechnym rozumieniu.

Filozof jest źle widziany. To, czym się zajmuje, uchodzi za nieżyciowe lub niezmiernie trudne. Dociekanie tajemnic bytu lub próba stworzenia pełnego, a więc łączącego wszystkie elementy wiedzy obrazu świata - wydaje się niefilozofowi zupełną ucieczką od rzeczywistości. Patrzy się tak nie tylko na filozofa, ale i na całą filozofię, której przypisuje się nadmierne związki z ideologią, na przykład marksistowską, lub z dostępną tylko powołanym problematyką religijną czy formalistycznym udowadnianiem wymyślonych założeń (takie znaczenie przybiera wyraz "scholastyka", odnoszący się do całej filozofii w poczuciu potocznym). Podobnie szaman - słowo pochodzenia tunguskiego, które przez rosyjski przeszło także do języków zachodnich - w miarę spopularyzowania w języku polskim staje się synonimem czarownika, sztukmistrza, magika, czy bioenergoterapeuty-oszusta. Nieufność wobec filozofa i szamana każe ich widzieć jako udających tylko, że poruszają się w sferze duchów i ideałów, podczas gdy są jedynie profesjonalistami w czerpaniu korzyści z iluzji.

O szamanizmie - rozumianym jako wierze w nawiązywanie bezpośredniego kontaktu z duchami - napisano wiele, od początku patrząc nań jako zjawisko obce i w związku z tym podejrzane. Pierwsze ujęcia - pisze Maria Kośko w monografii "Mitologia ludów Syberii" - traktowały szamanów jako sługi szatana, a potem szarlatanów, ewentualnie znachorów. Autorka ta podaje, że w roku 1770 (jest to m.in. data wyprawy kapitana Cooka do Australii) po raz pierwszy wyrażono pogląd, że "szamani uzewnętrzniają pewien system religijny". Następne koncepcje związane były bądź z traktowaniem szamanizmu jako formy religii: bądź powszechnego, a wczesnego etapu jej rozwoju (XIX-wieczny ewolucjonizm) bądź (jak robili to dyfuzjoniści wiedeńscy z początku XX w.) szczególnej formy uprawiania religii, związanej z zaburzeniami psychiki zdarzających się w charakterystycznych warunkach podbiegunowych, ze słynną "psychozą arktyczną" na czele. Ważną w nauce datą był rok 1951 (podaje się też: 1952) - opublikowanie pierwszego wydania dzieła Mircei Eliadego "Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy", traktującego szamanizm jako zjawiska religijnego, które dominuje na niektórych terenach, na innych stanowi zjawisko marginalne, ale nigdzie nie zanika zupełnie. Współczesny neoszamanizm uznałby za równie ważną datę rok publikacji dzieła Michaela Harnera "Droga szamana" (1980), która będąc swoistym podręcznikiem uprawiania szamanizmu w warunkach cywilizacji współczesnej, nie doczekała się dotąd [do 2007 r.] polskiego wydania. Mimo, że w Polsce dostępne są już "podręczniki" zarówno autorów obcych (Martine Ashe), jak autorów rodzimych (R. Palusiński).

Filozof i szaman są osobami trochę spoza zwyczajnego świata. Nie tylko są usuwani na szczególne miejsce czy wręcz na margines społeczności, lecz także sami się dystansują od codziennego sposobu życia. Ludzie czerpiący swą wiedzę z książek - którzy w Średniowieczu nie byli przecież codziennością (stąd np. Brocchieri omawia intelektualistę jako osobny typ średniowiecznego człowieka) są odbierani z nieufnością, choć uznaje się potrzebę ich istnienia w kulturze. Podobnie szaman - nawet w społeczeństwach przedpiśmiennych, gdzie (zaryzykujmy to twierdzenie) prawie każdy dążył do stanów transowych i wizji - obserwowany był i oceniany z zewnątrz za pomocą innych kryteriów niż stosowanych przez samego siebie. Filozof zajmuje się językiem i prawdą zawartą w znaczeniu słowa. Szaman bada tajniki innego świata vel własnej wyobraźni. To, czy uznają się przy tym za mądrzejszych od innych, albo zdolnych do zmieniania świata za pomocą środków związanych ze swą profesją, zależy od czegoś innego niż samo bycie szamanem czy filozofem. Zależy od tego, jak widzą ich inni. Oraz od takich spraw jak poziom moralny czy - w bardzo istotnym stopniu - od tego, jak poważnie traktują swe powołanie.



Objawienie i ekstaza

Pierwotność szamanizmu, stwierdzana niezależnie od światopoglądu czy założeń metodologicznych, każe badaczom postawić sobie niebezpieczne pytanie: czy religia nie stanowi czasem po prostu różnych wariantów szamanizmu? Wydaje się, że zachowujący obiektywizm badacz nie powinien mieć trudności z udzieleniem odpowiedzi twierdzącej. Tymczasem żaden szanujący się wyznawca dowolnej religii odpowiedzi takiej nie udzieli. Dlaczego? Może dlatego, że uważają szamanizm za inną religię od własnej. Przede wszystkim jednak na przeszkodzie stoi owa bezpośredniość nawiązywania łączności ze światem nadprzyrodzonym. Religia - w przyjętym rozumieniu - zakłada pośrednictwo: poprzez przepisy rytualne i przykazania, święte księgi. Religia jest zawsze objawiona. Jest wynikiem bezpośredniej interwencji Nadprzyrodzonego w świat profanum, która nastąpiła przeważnie w związku z jakimś pojedynczym człowiekiem (którego Bóg posłał lub wybrał). Na podstawie tego wkroczenia Boga w zwykłą rzeczywistość rozwija się zespół znaków kulturowych, norm, rytuałów i hierarchii kapłanów lub świętych, z których część w jakiś sposób "odnawia" owo doświadczenie kontaktu z bóstwem. Przy takim podejściu szamanizm byłby religią powstającą wciąż na nowo, a każdy szaman jawi się jako potencjalny prorok czy mesjasz. Robi to za pomocą metodycznego, indywidualnie dopracowanego - choć nierzadko będącego przedtem przedmiotem studiów i ćwiczeń odbywanych pod kierunkiem nauczyciela - wprawiania się w szczególny stan świadomości, nazywany transem lub ekstazą.

Dlatego tak pojęta religia dyskredytuje szamanizm, traktując go nie jako formę religii, lecz próbę znalezienia religii przez człowieka, któremu nie dane jest jeszcze objawienie. Zaleca się takiemu poszukującemu, aby skorzystał z objawienia już udzielonego i niejako "sprawdzonego społecznie", by nie pogubił się i nie naraził na niebezpieczeństwo popełnienia błędów podczas swych poszukiwań. Szamanizm jako metoda - metoda znalezienia kontaktu ze światem nadprzyrodzonym, polegająca na wywoływaniu w sobie bezpośrednich doznań o charakterze ekstatycznym i sprzecznym ze zwykłymi sposobami odczuwania świata - jest traktowany jako niepotrzebny, skoro stosowne objawienie już nastąpiło i skoro można je przekazać za pośrednictwem określonego Kościoła.

Zwolennik szamanizmu zwróci uwagę na to samo, na co zwracali uwagę filozofowie Odrodzenia i wielu tradycji empirycznych: na ryzyko związane z pośredniością. Poznanie pośrednie może być zdeformowane; autorytet, także naukowy i moralny, wymaga weryfikacji. Obowiązkiem człowieka jest, według filozofa, samodzielne myślenie, czyli pełna weryfikacja przejętych od innych schematów myślowych, a także niecofanie się przed tworzeniem schematów własnych. Religią szamana jest jego własna religia - objawienie, którego doświadczył osobiście, tak że pośrednicy stali się zbędni. Metodą szamana może być oczywiście gotowy już schemat inicjacji, obecny (lub umyślnie wyszukiwany) w praktykach i instytucjach religii; ktoś, kto jest szamanem nie uważa się za przeciwnika czy nawet modyfikatora religii, lecz za tego, który ją w pełni urzeczywistnia. Taki sposób podejścia propagowany jest także przez pewne kręgi buddyjskie czy nawet chrześcijańskie, w których próbuje się ożywić tradycyjną religijność przez zastosowanie technik medytacyjnych (ćwiczenia oddechowe, techniki skupiania uwagi), bez świadomego przyjmowania pełnego obrazu świata przedstawianego przez kulturę i religię społeczności, które wytworzyły te techniki. Przeciwnicy tego rodzaju praktyk stoją zaś na stanowisku, że nie można ich stosować bez przyjęcia światopoglądu, który np. przestanie być chrześcijański, a stanie się światopoglądem hinduisty, choćby sam zainteresowany tego nie zauważył.

Filozof chce samodzielnie poznać (przemyśleć) świat. Szaman pragnie funkcjonować w zaświatach. Klasyczny filozof stosuje zatem metodę sceptycyzmu: sokratejskie "wiem, że nic nie wiem" czy kartezjańskie cogito, ergo sum wypowiedziane jako konkluzja procesu wątpienia w kolejne elementy świata zjawiskowego są tylko przykładami stosowania wątpienia jako narzędzia poznania. Szaman nie wątpi metodycznie w świat, który go otacza - przeciwnie, on wierzy w jego realność bardziej niż zwykły człowiek. Szamańska metoda polega bowiem na przyznawaniu rzeczywistego bytu temu wszystkiego, co istnieje w ludzkiej wyobraźni.



Wyobraźnia i codzienność

Wydaje się, że animizm nie jest założeniem, jakie musi przyjąć kandydat na szamana. Przeciwnie - animizm jest dopiero odkryciem, jakiego dokonuje szaman, kiedy konsekwentnie uzna świat wyobraźni za równie rzeczywisty jak codzienność. Po pewnym treningu zaczyna on wyobrażać sobie nie tylko określone przedmioty, będące kombinacjami dawniejszych spostrzeżeń, ale także bardziej rozbudowane sytuacje, w których podróżuje on po nieznanych przedtem terenach, spotykając różne istoty, z którymi może nawiązywać kontakt.

Ten trening wyobraźni łączy w sobie różne elementy wywoływania halucynacji, w które wchodzą zarówno najnaturalniejsze dla zwykłego człowieka marzenia senne (szaman koncentruje się na własnych snach, przypominając je sobie chcąc je przeżywać z wiedzą, że śni), wytrącenie się z rytmu normalnego funkcjonowania przez głodówki i inne praktyki deprywacyjne, łącznie z zadawaniem sobie bólu, jak też stosowanie środków bezpośrednio oddziałujących na mózg - wywoływanie niedotlenienia przez podduszanie się lub wstrzymywanie oddechu oraz zażywanie środków halucynogennych. Przede wszystkim jednak szaman uczy się kierować swoimi wyobrażeniami, a zatem wywoływać je poprzez rodzaj autohipnozy i dbać o to, by ich przebieg był w jakimś sensie kontrolowany. Szaman uczy się odbywać w swej wyobraźni podróże, których celem jest spotkanie się z duchami górnego lub dolnego świata, spotkanie swego ducha opiekuńczego, dokonanie zabiegu leczniczego lub destrukcyjnego wobec innej osoby bądź wykonanie jakiejś innej czynności magicznej.

Centralne dla szamanizmu pojęcie "duszy" jest zwykle zupełnie inne niż w wielkich religiach współczesności, które, jak się zdaje, traktują duszę jako pojedynczą "substancję", składającą się jednak z różnych części (tak podchodzi do tego "etyka" katolicka, będąca w istocie wykładem swoistej antropologii czy psychologii); jest to podejście starożytne, występujące m.in. w filozofii Platona. Szamanizm zakłada nie tylko duszę podzielną (której część można wykraść, utracić, a także odnaleźć i sprowadzić podczas podróży w zaświaty), ale wręcz wielość dusz. Dusze te funkcjonują w jakimś systemie hierarchicznym, mogą harmonijnie współdziałać. Niektóre mogą gubić się i umierać - co przynosi cierpienie i rozmaite inne szkody duszom pozostałym.

Zaś niektóre z tych dusz udają się w podróże szamańskie.



Magia i wizja

Związki szamanizmu z magią są równie trudne do określenia jak związki szamanizmu z religią. Czym innym jest bowiem sposób patrzenia na magię szamana i nie-szamana. Według klasycznej definicji magia jest sposobem wpływania na rzeczy w sposób inny niż naturalny. Magię można więc uprawiać za pomocą obrzędów (wypowiadając w ten sposób prośbę lub nakaz wobec świata nadprzyrodzonego, by jego przedstawiciele coś zmienili w świecie zwykłym), za pomocą manipulowania energią zawartą jakoby w przedmiotach - przez manipulowanie tymi przedmiotami lub też przez oddziaływania na rzeczy pośrednio, dokonując operacji na ich symbolach (wizerunkach, np. lalkach przedstawiających człowieka, albo elementach pochodzących od rzeczy bądź mającej z nim w przeszłości jakąś styczność, jak kosmyk włosów lub chustka). Pierwszy z tych modeli magii kojarzony bywa z szamanizmem, choć w rzeczywistości odpowiada on najbardziej temu, co praktykowano już w nowożytnej Europie, powołując się na tradycje biblijnego króla Salomona, pod nazwą teurgii lub goecji (opartej na publikowanej od XVI w. księgi "Mały kluczyk Salomona", poświęconej wywoływaniu siedemdziesięciu dwóch duchów za pomocą ściśle określonych rytuałów).

Wydaje się, że szamanizm nie może być traktowany jako stosowanie magii - z zasadniczego powodu. Skoro szaman uznaje, że ma bezpośredni kontakt z innym światem, gdyż jego wyobraźnia umie się w tym świecie poruszać, to nie jest on pośrednikiem między światami, lecz oddziałuje jako szaman na inny świat, a nie na świat codzienny. To, czy dzięki temu zachodzą jakieś zmiany w świecie codziennym, nie jest dla niego ważne, gdyż zaawansowany szaman (na przykład z amazońskiego plemienia Indian Jívaro, jeśli wierzyć relacjom M. Harnera) uważa inny świat za jedyną godną uwagi rzeczywistość. To świat wyobraźni i duchów jest rzeczywistością, a problemy zwykłego świata okazują się tylko jego cieniami.



Podsumowanie

Zagadnienie szamanizmu zostało tu tylko zasygnalizowane. Samodzielność poszukiwań i empiryczność szamana jest w tej chwili czymś tak egzotycznym w kontekście wielkich religii - łącznie z buddyzmem, stosującym niekiedy techniki oficjalnie wywodzące się wprost z szamanizmu (np. tybetański bon), że trudno uznać szamanizm za religię dostosowaną do współczesnych warunków intelektualnych człowieka XXI stulecia. Od XX w., a może nawet od epoki Oświecenia, religia wydaje się zajmować pozycję defensywną wobec nie-antropomorficznego paradygmatu odbioru świata.

Odkrycia na polu, które eksplorował od tysiącleci szamanizm, są jednak ponawiane przez współczesną naukę i wykorzystywane w różnych, często praktycznych, celach. Związki obecnych technik sprawowania władzy przez szczególne techniki udzielania informacji (tzw. pranie mózgu, o którym ciekawą pracę napisała Denise Winn) i wywoływania uzależnień (narkotyki, sekty) z metodami stosowanymi przy tzw. inicjacjach szamańskich są tyleż oczywiste, co mało uświadamiane. Być może wiedza o szamanizmie powinna być szerzej rozpowszechniona, co pozwoli ją umiejscowić w szerszym kontekście.



Marek Plisiecki



Opublikowane po raz pierwszy w: Forum Klubowe, nr 5 i 6 (29 i 30) 2006 r., s. 141-147; w obecnej postaci dokonano niewielkich poprawek, głównie stylistycznych. W "Tarace" za zgodą czasopisma.

Wybrana literatura

M. Ashe, Szaman naszych czasów. Szamańska droga ku oświeceniu, Gdańsk 1999

J. D. Bolter, Człowiek Turinga. Kultura Zachodu w wieku komputera, Warszawa 1990

D.R. Dawkins, Ślepy zegarmistrz czyli, jak ewolucja dowodzi, że świat nie został zaplanowany, Warszawa 1994

N. Drury, Szamanizm, Poznań 1994

M. Eliade, Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, PWN 1984

M. Fumagalli, B. Brochieri, Intelektualista [w:] Człowiek średniowiecza (red. J. Le Goff), Warszawa 2000

M.M. Kośko, Mitologia ludów Syberii, Warszawa 1990

A. Nawrocki, Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988

R. Palusiński, Szamanizm w praktyce, Kraków 1999

J. Rudniański, Homo cogitans. O myśleniu twórczym i kryteriach wartości, Warszawa 1981, wydanie II rozszerzone

B. Stanosz, O racjonalności przekonań, http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,2336

J.S. Wasilewski, Podróże do piekieł. Rzecz o szamańskich misteriach, Warszawa 1979

A. Wierciński, Magia i religia. Szkice z antropologii religii, Kraków 1994

D. Winn, Manipulowanie umysłem. Pranie mózgu, warunkowanie, indoktrynacja, Warszawa 2004, wydanie 2




10 czerwca 2007

Wojciech Jóźwiak

Tańczący z duchami czyli
o czterech rodzajach odmiennej świadomości

Z tymi duchami to jest dziwnie. Z jednej strony nie ma zakątka świata, gdzie by nie wierzono w duchy, a z drugiej strony nauka, czyli głos rozsądku i kontrolowanego doświadczenia, uroczyście ogłasza: nie ma duchów. Ale jest jedna dziedzina nauki, która duchami zajmuje się całkiem serio. To jest etnologia. Etnologowie badają obce ludy, ich obyczaje i sposób myślenia, a więc siłą rzeczy biorą pod naukową lupę duchy - które tamci ludzie widzą, są przez nie straszeni, nawiedzani, a także pouczani i w ogóle wchodzą z duchami w mnóstwo stosunków, o których my, ludzie nowocześni, mamy ledwie blade wyobrażenie. Etnolog nie musi sam w duchy wierzyć (chociaż większość z nich chyba jednak wierzy...) - wystarczy, żeby był dobrym obserwatorem innoplemieńców, którzy w duchy nawet nie muszą wierzyć, bo ich świat jest jawnie pełen duchów.

Chociaż wśród etnologów głośno jest o jednej z nich, Kirsten Hastrup, dziś profesor uniwersytetu w Kopenhadze, która będąc u rybaków w Islandii widziała pewnego ich ducha - tak samo jak go widują oni!

Etnologowie nie tylko opisali bliskie spotkania tubylców z duchami, ale i poklasyfikowali je. To nie jest tak, że duchy straszą i robią inne rzeczy chaotycznie. O nie - w ich działalności też jest porządek! Ale mówiąc już całkiem serio, to co ludzie niewykształceni nazywają duchami i ich sprawkami, z naszego punktu widzenia ma dużo wspólnego ze zjawiskiem transu czyli wchodzenia w stany zmienionej świadomości. W takich stanach, które można wywołać zmęczeniem, głodem, stresem, medytacją, substancjami halucynogennymi, ale przede wszystkim specjalnymi szamańskimi technikami, ze świadomością dzieją się dziwne rzeczy: wtedy twoje "ja" niekoniecznie mieści się w twojej głowie, a w polu twojej percepcji pojawiają się różne inteligentne byty, których przy zwykłym stanie świadomości nie było. Więc żeby zjawiały się duchy, konieczne jest wejście w stan transu. Ale niektóre ludzkie społeczności prowadzą taki tryb życia i wyznają takie poglądy, że przejście od stanu zwykłej świadomości do transu przychodzi im bardzo łatwo. Być może niektórzy po prostu stale żyją w stanie transu: głębszego lub płytszego.

Duchy lub stan transu pojawiają się na jeden z czterech sposobów, i na cztery sposoby są przez ludzi doświadczane. Po pierwsze, jako opętanie. Człowiek opętany przez ducha budzi grozę. Grozę nawet budzi sama myśl o tym, że można by takiego ducha spotkać, a nie daj Boże zostać przez niego opętanym i wyczyniać jakieś straszne rzeczy. Pojawianie się takich duchów wymaga istnienia egzorcystów, którzy potrafią owe duchowe zło odegnać, ofiarę ze szponów ducha wyrwać i uratować, i w ten sposób, często z narażeniem własnej całości, przywrócić świat do porządku. To jest nasz własny, zachodni, europejski i chrześcijański stosunek do duchów i trudno nam sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. Duchów się boimy, nawet gdy w nie nie wierzymy. Więcej: to, że nie wierzymy, bierze się z naszego lęku przed nimi. Boimy się ich, więc wynajdujemy, w majestacie nauki, kolejne dowody, którymi przekonujemy się, że "duchów nie ma". Ale z drugiej strony uwielbiamy się duchami straszyć. Przecież cała gałąź przemysłu rozrywkowego, filmy grozy - horrory - wyrosła z tego lęku i ten lęk eksploatuje. A w najlepszych horrorach duchy straszą i grożą, chociaż przecież powinno ich nie być i nikt w nie nie wierzy. Ludzie niewierzący w duchy są wobec groźnych duchów szczególnie bezbronni. Naszą łagodniejszą odmianą groźnych duchów są duchy straszące - wszelkie te białe damy, snujące się po zamczyskach.

Ciekawe, że sam Jezus działał jako egzorcysta. Znał on dobrze "plemię" szatanów: przecież ewangelia wg. św. Marka zaczyna się od jego rozmowy z szatanem podczas odosobnienia na pustyni, a później wiele razy wypędzał złe duchy, najbardziej spektakularnie koło Gerezy, gdzie stado szatanów przegnał w stado wieprzów. Zapewne większość ówczesnych gapiów uważała, iż Jezus będzie odtąd robił dla nich te trzy rzeczy: rozmnażał chleb, uzdrawiał z chorób i odpędzał duchy. Pełny brzuch, zdrowie i wolność od straszących duchów - czyż to nie ideał dla człowieka Zachodu? Chociaż nam trudno w to uwierzyć, są narody, które ze swoimi duchami żyją w przyjaźni a nawet w czułej intymnej zażyłości. Pozwalają swoim duchom przychodzić do siebie, wstępować w swoje ciała, udzielają im swojego głosu do przemawiania. Tak się dzieje w tak zwanych religiach nawiedzenia, z których najbardziej znaną jest wudu - ludowa religia wyspy Haiti na Karaibach. Co jest istotą wudu? - to, że istnieją loa, które podczas rytuałów nawiedzają swoich wyznawców i wstępują w ich ciała. Loa oznacza szczególny rodzaj bytów: odpowiadają oni naszemu pojęciu bogów, duchów lub świętych. Są to istoty duchowe, które bytują blisko ludzi, inaczej niż ten jeden, wielki Bóg, który jest gdzieś daleko, wysoko, i chociaż wszechpotężny, to zwykłym ludzkim życiem nie interesuje się. Dość podobnie myślano w średniowiecznym chrześcijaństwie, gdzie o łaskę i pomoc wołano nie tyle do Boga, co do niezliczonej liczby świętych, wśród których byli specjaliści od różnych dziedzin życia. Haitańczycy mają o loa dość podobne pojęcie: wierzą, że kiedyś, dawno temu, loa żyli na ziemi, byli ludźmi i ich przodkami, którzy z czasem nabrali mocy i roztoczyli opiekę nad swoimi potomkami.

Od naszych świętych loa różnią się tym, że wcielają się w swoich wyznawców. Kiedy pewien loa owładnie człowiekiem, ten traci własną świadomość, zmienia mu się głos, ruchy i postawa ciała, i zaczyna się zachowywać się w charakterystyczny sposób - właśnie jak ten loa, który w niego wstąpił. Loa Ghede, pan śmierci i umarłych, jest żarłoczny, a Loa Brigitte, żeńskie bóstwo miłości, jest zalotna i odpowiednio wyraża to ciałem. Wyznawcy wudu od razu wiedzą, którego loa mają oto przed sobą. Z tego powodu wudu nazwano "religią opętania" - chociaż ta nazwa zbyt groźnie brzmi, może lepiej byłoby mówić o religiach nawiedzenia. Ojczyzną tych religii jest Afryka, a na Wyspy Karaibskie i do Brazylii przenieśli je Afrykanie przywiezieni tam kiedyś jako niewolnicy.

W tej odmianie związków z duchami, zjawisko nawiedzenia przez duchy budzi ciekawość i jest zaprzęgane przez ludzi do ich celów. Duchy przemawiają ustami owładniętych ludzi i ich ciałami wykonują gesty, a przekaz uzyskiwany w ten sposób od duchów jest uważany za cenny, ich słowa zaś pilnie wysłuchiwane. Na tej zasadzie - bliżej nas - działały starożytne wyrocznie, z wyrocznią w Delfach na czele, gdzie poprzez tamtejsze wróżki-pytie przemawiał, jak wierzono, sam bóg Apollo.

Trzeci sposób obcowania z duchami polega na tym, że ludzie, chociaż duchów się boją, idą ku nim, żeby wykorzystać ich moc. Tutaj człowiek nie jest bezradną ofiarą, łupem duchów, jak przy opętaniach, ale raczej idzie się z nimi zmierzyć, jak wojownik z wrogiem lub myśliwy z grubą zwierzyną. To jest droga szamana. Szaman w kontakcie z duchem nie traci swojego "ja", nie staje się ani ofiarą ani medium, ale obcuje z duchami jako świadoma jednostka. Chociaż zwykle, żeby móc duchom sprostać i żeby być zaakceptowanym w ich świecie, musi przejść bolesną inicjację - podobnie jak młodzieniec, który musiał być inicjowany, aby wejść do tajemnego klanu wojowników.

Wiele wspólnego z azjatyckim szamanizmem miała zachodnia magia, zwłaszcza ta starożytna - bo w czasach nowszych w magii czyniono tylko nieśmiałe próby. Dawny mag miał na swoje usługi pewne duchowe istoty, demonów albo bóstwa - jedne z drugimi się wtedy mieszały - które czyniły jego wolę i wspomagały go swoją mocą. Ale wcześniej musiał je sobie pozyskać, posiąść nad nimi władzę. Co nie było łatwe, bo na to trzeba było ducha ujarzmić, a marny los maga który przegrał lub któremu duch wymknął się spod kontroli. Z tamtych czasów pochodzą zaklęcia, które były tajemnymi imionami duchów, pozwalającymi je uchwycić - bo ducha, istotę niematerialną przecież, za coś trzeba było złapać - i właśnie łapano go za imię. Stamtąd pochodzi też kreślenie magicznych kół, ochronnych znaków, noszenie talizmanów i magicznych lasek - późniejsze czasy niewiele już tu dodały.

Angielskiej etnolożce Mary Douglas zawdzięczamy zauważenie czwartego rodzaju stosunków ludzko-duszych. Jest to łagodne i powiedzielibyśmy. "nieinwazyjne" wykorzystanie transu i zstępowania duchów do wzmożenia sił, do regeneracji umysłu i do podtrzymania zdrowia. Douglas stwierdziła ten rodzaj obcowania z duchami u afrykańskiego ludu Dinków - to ci sami, przez ziemie których kazał wędrować Sienkiewicz Stasiowi i Nel w "W pustyni i w puszczy". Dinkowie mają ducha lub bóstwo, którego nazywają "Ciało" - to znaczy nazywają go tym samym słowem, co ciało i mięso. Podczas swoich rytualnych tańców zdarza się, że wchodzą w niegłęboki trans, w którym padają bezwładnie na ziemię i drżą im mięśnie. Powiada się, że wtedy ów duch zstępuje w nich. Stan ten uważany jest za cenny, "błogosławiony"; jest on dla Dinków źródłem sił, zdrowia, witalności i jasności umysłu. Ale nic więcej: ani się tego nie boją, ani z nim nie walczą, ani nie przemawia on przez nich.

Podobny rodzaj kontaktowania się z duchami i wchodzenia w trans znały liczne plemiona Indian Prerii i Gór Skalistych. Podobny wzmacniający i terapeutyczny efekt miało rozgrzewanie się w szałasie pary lub wielodniowe tańce w kręgu, wśród nich słynny Taniec Duchów - taniec, który ujrzał w wizji, a może przyniósł wprost z nieba, prorok Wovoka z ludu Paiute.

To co robili Indianie, Biali Amerykanie nazwali "szamanizmem". Niesłusznie - bo w Ameryce mało znany był prawdziwy syberyjski szamanizm, tamte heroiczne inicjacje i walki z demonami. Tymczasem to łagodne i zdrowotno-rekreacyjne kontaktowanie się z duchami poprzez trans, to coś, czego nam, ludziom Zachodu, chyba jednak bardzo brakuje. I nad czym warto popracować.



Wojciech Jóźwiak
adres

Pisane w lutym 2007 dla miesięcznika "Wróżka".

Książka wspomniana: Mary Douglas, "Znaki naturalne", Wyd. UJ, 2004.





15-27 kwietnia 2006

Paweł Brągoszewski

O inspiracjach z doświadczeń wizyjnych
Czy działania szamańskie można wykorzystać jako źródło inspiracji?



Większość - jak sądzę - uczestników działań neoszamańskich nie doznała inicjacji szamańskiej ani nie została szamanami w takim znaczeniu, że leczy chorych, rozwiązuje problemy społeczności za pomocą wędrówki duchowej, uczestniczy w porodach i pogrzebach. Mam też wrażenie, że większość osób uczestniczących w warsztatach szamańskich próbuje traktować je jako element własnej psychoterapii. Nie jestem przekonany, czy to właściwe. Być może własna terapia jest konieczna na pewnym etapie, ale nie jest ona raczej ostatecznym ani najważniejszym celem takich działań.

Działania szamańskie mają tę właściwość, że mogą napełniać energią, mogą dawać silną motywację do własnego rozwoju, do pracy, do stawienia czoła problemom życiowym. A czy można czerpać z działań szamańskich, ogólniej - z odmiennych stanów świadomości - bezpośrednie i wartościowe inspiracje? Działania szamańskie są tutaj wyraźnie wyróżnione - szamański stan świadomości nie oznacza otępienie czy "odlotu", lecz wyostrzoną, skupioną uważność. Ta uważność pozwala rozpoznawać te doświadczenia, które są wyłącznie naszymi własnymi fantazjami i te, które nie dają się zaklasyfikować jako wygenerowane świadomie czy częściowo świadomie, te, które zawierają cenne wskazówki, a nawet sposoby rozwiązania konkretnych problemów.

Bardzo upraszczając podzielę doświadczenia na słabe i silne, co przyda się do rozdzielenia różnych inspiracji z odmiennych stanów świadomości. Doświadczenia słabe to przywidzenia, zwidki, fantazje, wszelkie kolorowe kształty, pół-świadome wyobrażenia, formy entoptyczne, wszystkie obrazy bardziej efektowne, niż niosące treść. Czy mogą być inspirujące? Oczywiście, mogą być. Obrazy, które potrafią napływać do umysłu w wielkiej liczbie, można z powodzeniem wykorzystać, mogą stać się podstawą działań twórczych, oryginalnych i prawdziwych, bo dosłownie wypływających z naszej głębi.

Doświadczenia mocne to (wg tego uproszczonego podziału) stany, w których odczuwamy obecność siły/postaci odrębnej od nas. Stany, w których otrzymujemy informacje, których wcześniej nie znaliśmy lub wskazówki, które pomagają w osobistych wyborach, które podpowiadają rozwiązanie codziennych problemów. Takie doświadczenia mogą być prowokowane (za pomocą odpowiednich technik wchodzenia w zmienione stany świadomości), można nawet pokusić się o szukanie inspiracji/wiedzy związanej z określonym zadaniem. Tak przecież działali szamani - wybierali się w duchową podróż, by rozwiązać bardzo konkretne problemy swojej społeczności.

Stany odmiennej świadomości, bliskie szamańskiemu stanowi świadomości, mogą pojawiać się w innych sytuacjach, nie tylko podczas działań neoszamańskich. Najwyraźniej bliski szamańskiemu stanowi świadomości jest tzw. jasny sen, a moim zdaniem - sen w ogóle. Podobne stany pojawiają się także w czasie choroby, co często opisywali sami szamani. W czasie choroby pojawiły się najważniejsze wizje Czarnego Łosia, legendarnego szamana Siuksów Oglala [2] czy Djuchade, szamana Nganasanów [1]. Wielu szamanów uznawało właśnie doświadczenia wizyjne podczas choroby za inicjację szamańską.

Pozwolę sobie podać przykład własnego doświadczenia, zupełnie nie mającego charakteru inicjacji szamańskiej, ale pokazującego, że stan zmienionej świadomości, stan wizyjny w czasie choroby może przytrafić się każdemu. W dość późnym wieku przechodziłem ospę wietrzną, co wiąże się z wysoką gorączką i mocnym osłabieniem organizmu. W przełomowym momencie choroby, gdy opuszczała mnie gorączka, oglądałem serię obrazów - z wrażeniem, że są wstrzeliwane prosto w oczy. Doświadczenie to było bardzo podobne do wizji z podróży bębnowych. Tak jak często ma to miejsce przy pracy z bębnem, początkowa seria obrazów składała się w większości ze stylizowanych masek zwierzęcych...

Doświadczenia z odrębnych stanów świadomości były często utrwalane. Szamani tworzyli rysunki i rzeźby, przedstawiające napotkane duchy [1]. Kształty geometryczne będące typowymi obrazami widzianymi podczas podróży bębnowych czy różnego typu deprywacji sensorycznych (jak np. zakopywanie do ziemi) używane były w przeszłości do ozdabiania naczyń glinianych i przedmiotów codziennego użytku [3].

Z odmiennych stanów świadomości korzystali nie tylko szamani, ale także naukowcy i artyści. Ci jednak najczęściej korzystali z inspiracji sennych - może dlatego, że metod i działań szamańskich po prostu nie znali. Istnieje niezliczona liczba wzmianek o odkryciach i dziełach powstający na bazie informacji ze snu. August Friedrich Kekule, chemik, bezskutecznie poszukiwał wzoru strukturalnego benzenu. Rozwiązanie zobaczył we śnie. Ujrzany wtedy obraz węża chwytający własny ogon stał się inspiracją do określenia pierścieniowego wzoru benzenu [4]. Wynalazca Elias Howe pracował nad maszyną do szycia, jednak nie mógł znaleźć właściwego rozwiązania pewnego problemu technicznego. Przyśnił mu się jednak sen, w którym ujrzał bandę ludożerców uzbrojonych we włócznie, z których każda miała otworek blisko szczytu. Ten widok stał się inspiracją do stworzenia specjalnej igły do maszyny do szycia, właśnie z otworem na nitkę przeniesionym na koniec igły [5]. Pracę ze snem wykorzystywali także Thomas Edison, Albert Einstein, Czyngis Ghan, Juliusz Cezar, Robert Louis Stephenson... Moc ze snów czerpali również muzycy, nawet sam Wolfgang Amadeusz Mozart. Przykłady można by mnożyć, ale istotny jest fakt, iż wizje doświadczane w odmiennych stanach świadomości mogą mieć ważne, realne znaczenie w zwykłym stanie świadomości.

Można zastanawiać się, czy wizje takie nie są wyłącznie efektem specyficznej pracy mózgu w nietypowych warunkach. Czy nie są oszustwem mózgu, takim jak przywidzenia występujące w niektórych chorobach psychicznych. Jednak wizje z odmiennych stanów świadomości nie są tylko "odlotem", czczą rozrywką, działaniem pobudzającym emocje typu skok ze spadochronem, nie są tylko oszukańczym działaniem mózgu. Doświadczenia ze zmienionych stanów świadomości mają konkretną, niemal mierzalną wartość. Zaskakujące jest też, że to właśnie metody wywodzące się z szamanizmu wydają się najlepsze do eksplorowania tych odmiennych stanów umysłu. Zaskakujące, bo metody te sprowadzają się do korzystania z pomocy najprostszych środków, ognia, wody, ziemi, bębna i drugiego człowieka...

Paweł Brągoszewski
bragoszewski@gmail.com
Otwock, 15-27 kwietnia 2006



[1] Szaman, praca zbiorowa, Muza, 1996
[2] Nevill Drury, Szamanizm, Rebis, 1994
[3] Robert Palusiński, Szamanizm w praktyce, Wydawnictwo T.T., 1999
[4] http://www.woodrow.org/teachers/chemistry/institutes/1992/Kekule.html
[5] http://en.wikipedia.org/wiki/Elias_Howe






27 stycznia 2006

Jerzy Spaczyński

Wilki
wizje z praktyk bębnowych

Mija właśnie drugi miesiąc mojej w miarę regularnej praktyki z bębnem.
Chciałbym podzielić się moimi spostrzeżeniami i pytaniami.

Słucham bębna siedząc.
Próby w pozycjach leżących kończyły się zasypianiem.
Początkowo słuchałem nagrań przez głośniki, ale później nie chcąc uszczęśliwiać sąsiadów zacząłem używać słuchawek, do których trzeba było przyzwyczaić się.
Słucham bębna późnym wieczorem, najlepiej po krótkiej drzemce, kiedy jestem wypoczęty i nie walczę ze zmęczeniem.
Palę świece. Nie palę kadzidełek - w zamkniętym pomieszczeniu dym mi przeszkadza.
Zacząłem ostatnio w ciągu dnia uprawiać marsz transowy według przepisu wziętego z warsztatów prowadzonych przez Wojtka.
Trochę z konieczności. Mój rower nie wytrzymał mrozów i do pracy chodzę pieszo.
Stanowi to doskonałe uzupełnienie praktyki z bębnem.

Jestem w zasadzie "bezwizyjny".
To znaczy w czasie pierwszych sesji miałem bardzo kolorowe, wyraziste wizje.
Wyglądały one u mnie jak krótkie, trwające tyle co myśl, mignięcia obrazu.
Nieraz były to jakieś słowa które same mi się wypowiadały i - rzadko - odczucia fizyczne.
Później wizje ustąpiły i wydaje się, że jest to pewna prawidłowość, która występuje u mnie i moich przyjaciół.
Zarówno ja jak i oni (przyjaciele) próbowaliśmy już wcześniej pracy z różnymi technikami z dźwiękiem (Hemi-Sync, Brain Wave Generator itd.) wspomagającymi ogólnie mówiąc wchodzenie w odmienne stany świadomości.
Zawsze na początku występują kolorowe obrazy, kolorowe sny, częściowo nieprzespane noce.
Wydaje się że, jest to skutek swojego rodzaju przesterowania mózgu/umysłu relaksem/medytacją połączonymi ze słuchaniem mniej, czy bardziej transowego dźwięku, wokalizacjami itd.
Po kilku sesjach, gdy mózg nauczy się radzić sobie z owymi bodźcami, zawsze to mija.

Pierwsza sesja to spektakularna wręcz wizja mężczyzny w sile wieku o śniadej skórze.
Jest rozebrany do pasa i jednocześnie ubrany w luźną skórzaną koszulę wyszywaną kolorowymi żółtymi, czerwonymi, czarnymi, białymi koralikami.
Wiem że to szamańskie barwy.
W rozpuszczone włosy wplecione pióra. Na głowie ma czaszkę wilka wraz ze skórą.
Skóra spływa mu na ramiona i plecy. Oczy błyszczą się miedzy kłami zwierzęcia.
Patrzy się na mnie przenikliwie. Milczy. Może czeka aż pierwszy odezwę się.
Wizja zbyt silna dla mnie na początek. Oddalam ją.
Wiem, że jeżeli ten Ktoś ma dla mnie jakiś przekaz, wróci gdy będę gotowy.
Jeżeli był tylko projekcja mojego umysłu, "bo tego oczekuję", nie warto tym się zajmować.

Druga sesja równie spektakularna jak pierwsza.
Mężczyzna ubrany w skórę wilka siedzi naprzeciwko mnie.
Jest ciemno. Pomiędzy nami pali się małe ognisko.
Siedzimy gdzieś na otwartej przestrzeni. To są łagodne wzgórza porośnięte wysoką trawą.
Ognisko wyznacza wokół nas krąg ze światła. To jest nasze miejsce mocy. Nasza mandala.
Zrozumiałem/poczułem, że ja jestem tym mężczyzną.
Poczułem bardzo mocny ucisk wilczych kłów na głowie, zwłaszcza tam, gdzie niektórzy zwykli umiejscawiać czakrę korony.
I powiedziało mi się "Jestem z Klanu Wilka".
Euforia wielka - rozpoznałem swoją naturę, rozpoznałem, gdzie są moje korzenie.
Poczułem się wyróżniony - ja, zwykły człowiek, na co dzień programista, należę do Klanu Wilka.

Zastanawiałem się nad tym doświadczeniem.
Moje cechy charakteru wskazują raczej, że należę do susłów, świstaków, leniwców i innych stworzeń, które lubią zakopać się w norze i spać - ci którzy mnie znają zgodzą się z tym.
Wilk stanowi raczej projekcję tego, jaki chciałbym być - odważny, zdecydowany, szybki, zwinny, wytrzymały, oddany stadu, silnym, męski, zdolny do podejmowania ryzyka, mądry.
Jest duże prawdopodobieństwo, że to moje ego zastawia na mnie pułapki - to poczucie wyróżnienia, bycia lepszym, jest takie - powiedziałbym - moralnie dwuznaczne.
Jeżeli moim zwierzęciem mocy jest Wilk, to będzie po prostu ze mną bez jakiś wielkich manifestacji.

Po pierwszych sesjach wizje ustąpiły i zaczęła się praca, przynosząca wiele satysfakcji, nad wygodną, stabilną pozycją ciała, wyciszaniem gadulstwa, utrzymaniem świadomości dźwięku, świadomości oddechu itd.
Zwłaszcza ostatnie ćwiczenie - połączenie bębna z oddechem, bardzo mi pasuje.

Taka myśl mnie naszła (i zupełnie realna potrzeba jednocześnie): czy możemy/potrafimy praktykę z bębnem używać do stawiania pytań i otrzymywania odpowiedzi?
Szamani chyba również po to odbywają podróże, żeby poznać jak jest, jak może być, jakie działania można/powinno się przedsięwziąć.
Używamy do tego np. Tarota, ale czy możemy - nie będąc szamanami - również bębna?
Czy możemy tego się nauczyć?

Moje nagranie bębna na samym początku zawiera inwokację śpiewaną w niezrozumiałym dla mnie języku.
Wygląda to na oryginalnego Indianina z Ameryki Północnej, może jego ucznia.
Dziś w czasie inwokacji, kiedy jeszcze kręciłem się, poprawiałem słuchawki itd. pojawił się na mgnienie oka siwy wilk.
Spojrzał się na mnie spokojnie i odszedł.
Wiedziałem, że jestem otoczony kręgiem mocy z wilków.
I powiedziało mi się "Witajcie Bracia, witajcie mi Ojcowie".
Wygląda na to że, te wilki gdzieś wokół mnie/we mnie jednak są.
Na razie obserwuje tylko.

Jerzy Spaczyński
jerzy.spaczynski@gmx.net
27 stycznia 2006



Hemi-Sync jest techniką dźwiękową opracowaną przez Roberta A Monroe, bazującą na dudnieniach różnicowych generowanych przy pomocy dźwięków nieznacznie różniących się częstotliwościami. Dudnienia te używane są do wprowadzania mózgu w określone stany (alfa, delta, theta). Więcej na stronie www.monroeinstitute.org.

Brain Wave Generator - program do generowania dźwięków zmieniających stany mózgu. Narzędzie ułatwiające osiąganie relaksu, transu, wysokiej aktywności itd. Więcej na stronie www.bwgen.com.

Do wszystkich tego typu wynalazków, narzędzi i technologii należy podchodzić z pewnym dystansem. Niewątpliwie mogą pomóc, ale nie są cudowną droga na skróty do OBE. (JS)






12-17 listopada 2003

Jacek Skiba - Wojciech Jóźwiak

Niebo zostało otwarte
Wywiad z Jackiem Skibą, mistykiem chrześcijańskim

[Wojciech Jóźwiak] Proszę opowiedzieć o swoich doświadczeniach duchowych. Jak to się zaczęło? W jakich okolicznościach dowiedział się Pan, że ma Pan do spełnienia szczególną misję? Jak rozpoznał Pan ducha, który przejawia się poprzez Pana?

[Jacek Skiba] Może zacznę od tego, że pewne rzeczy czułem od dziecka. Było to wyraźne uczucie, że "nie jestem tu po raz pierwszy i że po coś tu jestem". To uczucie szło za mną zawsze. Dlatego historia każdego bohatera - historycznego, literackiego lub filmowego - silnie na mnie oddziaływała. Zwłaszcza silnie do mnie przemawiało poświęcenie jako takie. Dlatego moim idolem szczególnie umiłowanym stał się od wczesnego dzieciństwa Jezus. Pociągała mnie postawa Świętych Męczenników. I dlatego moja duchowość rozwijała się niejako pod patronatem tego, co jest związane z poświęceniem. Realizowałem to w bardzo prozaiczny sposób. Stawałem przy każdej okazji w obronie innych i zdecydowanie opowiadałem się za Prawdą. Prawdą, którą miałem wrażenie, że wdycham z każdym haustem powietrza. Prawdą, która przenikała moje serce i umysł. Od dziecka szczególnie silne jest we mnie uczucie. Dlatego o moich wyborach decydowało uczucie. Zakochany w Jezusie, Maryi i Ojcu Świętym (gdy objął Stolicę Piotrową) szedłem przez życie żyjąc zwyczajnie jak każdy. Byłem absolutnie pewien, że zachodzą jakieś szczególne wydarzenia. Wierzyłem od dziecka w inkarnację i reinkarnację, pomimo że jestem Chrześcijaninem. Dlatego byłem pewien, że zdania z końcówki Ewangelii Janowej dotyczą właśnie Karola Wojtyły. Generalnie moja duchowość nie odbiegała od duchowości przeciętnego człowieka. Jedynie może moja zaciekłość w obronie prawdy i bardzo silne uczucia mogły być silniejsze od przeciętnych. Bardzo bardzo wiele oparłem na uczuciu. Nawet moje zakochiwanie się było aktem duchowym, który przeszywał mnie całego. A zakochanie się w mojej żonie Irenie było niczym uderzenie gromu wprost z serca Maryi (tak to opisywałem od dawna - bo tak to odebrałem). Nie przeszkadzało mi to stąpać po Ziemi jak wojownikowi - bo czuję się wojownikiem. I dlatego długo spełniałem się w sztukach walki. A ze sztukami walki wiąże się równie silna duchowość i kodeksy wojenne (kodeksy rycerskie i samurajskie). Ta wschodnia duchowość i kodeksy bardzo silnie do mnie przemawiały. To łączyło się z moją chrześcijańską duchowością. W mojej duchowości nigdy nie pomijałem świata zmarłych. Do dziś czuję szczególnie silny kontakt z tymi, którzy opuścili ten Świat dawno lub niedawno i mam do Nich bardzo Osobowy stosunek. Dla przykładu mój dziadek Antoni, który zmarł, gdy miałem 8 lat, jest wciąż w moich myślach i uczuciach jakbyśmy się wczoraj rozstali. Myślę, że kontakt ze zmarłymi jest bardzo silny w mojej duchowości - co w obecnym czasie wcale nie jest jeszcze rzadkością. Jednocześnie poznając filozofie wschodu byłem pewien, że ta łamigłówka Absolutu musi być prosta do rozwiązania. I to za mną wciąż chodziło. Uważałem, że hasło Ojca Świętego "Bóg Jest Miłością" jest kluczem poznania. Ale życie biegło swoim torem i byłem tak zagoniony, że nie miałem czasu się najzwyczajniej w świecie zatrzymać. Tym bardziej, że walczyłem z licznymi życiowymi obowiązkami, zadaniami i trudnościami. I nagle około 1996 roku po wielu życiowych ciężkich próbach zacząłem się łamać. I zacząłem wchodzić w stan, który nazywa się nocą mistyczną. Przeżywać zacząłem noc zmysłów - zmęczenie cywilizacją i ludzkimi występkami (a napatrzyłem się na to w swym życiu usiłując iść wciąż swoją niezależną ścieżką, za co mnie nie kochano w tych środowiskach, gdzie zniewolenie było silne). Zmęczony cywilizacją czułem jednocześnie szacunek dla siebie za siłę, że mimo wszystko wciąż jestem sobą, że chociaż widziałem wiele zła w ludziach i w ich czynach, wciąż w nich wierzę. Łamałem się tylko kruchością istoty ludzkiej jako takiej. Szarpałem się, by coś zmienić. Duch dusił się w ciele. I sypnęły się kolejne rodzinne nieszczęścia. Wtedy zrozumiałem, że od dziecka jestem napiętnowany przez Lucyfera, który raz wysłał złego ducha, z którym stoczyłem bój w młodości. I że te ataki i liczne walki, które stoczyłem, to efekt ataków Ciemności dokonywanych zza węgła. Doszło więc kolejne pytanie: "dlaczego Ciemność się mnie boi"?! Stwierdziłem, że zła moc emanuje w konfrontacji ze mną strach. Silnie emanuję uczuciami i silnie odbieram uczucia innych, od dziecka. Zrozumiałem, że na głębszych poziomach też istnieje strach. Byłem zdruzgotany licznymi nieszczęściami i nie miałem ochoty zajmować się ciemnością. Szukałem ukojenia zranionej swej istoty. Czytałem Pismo Święte - głównie Ewangelię Janową, by zgłębić Boskość, oraz Apokalipsę, bo czułem, że tam odnajdę siebie. To było niewymownie silne uczucie. Dlatego co pewien czas wracałem do Apokalipsy. I pewnego razu otrzymałem trzy książeczki z naukami Sathya Sai Baby. I jakbym dostał w serce i w głowę. Wykrzyknąłem: "Mój Boże, nareszcie to się dzieje"! I tak mając już komplet łamigłówki żyłem ze zdruzgotanym duchem i pragnieniem, by poznać i dotknąć Prawdy - bo to, że Bóg Jest Miłością i że mieszka we mnie i we wszystkim, było dla mnie bezdyskusyjne. I tak noc zmysłów i noc ducha stały się dla mnie prawdziwą nocą mistyczną. Szukałem poznania, intensywnie pracowałem i stawałem się momentami bardzo nerwowy. I w grudniu 2000 roku wszystko się rozstrzygnęło. Nim cała światłość zmobilizowała swe siły, aby wreszcie otworzyć w mojej duszy najwyższe siódme niebo - Pełnię Miłości - najpierw dorwała mnie Ciemność, a w zasadzie dorwało mnie siódme niebo nienawiści (przerażająca ohyda). Moja nerwowość i w pewnej chwili bardzo złe uczucia otworzyły wrota najgłębszych piekieł. I to, że to przetrwałem, jest cudem, bo jak głosiło Pismo, "nikt żywy do otchłani nie wchodził i żywy z niej nie wychodził". A jednak zdarzyło się. Po tym miałem siły, aby prosić o niebo. Zupełnym zaskoczeniem było dla mnie, że było to najwyższe niebo. Nikt nigdy żadnymi słowami tego nie odda - nieskończona i Pełna Miłość i tylko Miłość. W chwili, gdy to się stało, czułem mobilizację całej Światłości, a szczególnie Jezusa i Świętego Franciszka. Wiedziałem, że Niebo zostało otwarte. Nie do końca uświadamiałem sobie, że Nowe Niebo. I żałowałem, że wróciłem. Do dziś czuję, jak ogromna jest różnica poziomów - dlatego życie w tym ciele jest ciężkie - trochę jakby mnie ktoś krępował i zamykał w kokonie, a czuję się motylem. Czuję się wolny. Tęsknota za powrotem do Nieba była tak duża, że przeżyłem szereg stanów mistycznych. Jednym z nich było wejście w Światłość - miałem wrażenie, że w Ogień Niebieski, który nie spala. Mówiąc ziemskim językiem, stałem się Słońcem. I wtedy pojąłem, czym jest stare niebo, a czym jest nowe. Stare Niebo to Światłość, a Nowe Niebo to Miłość; zgadza się to z naukami płynącymi ze Wszechświata. Ponieważ dosyć swojsko poczułem się jako Słońce, zrozumiałem skąd przyszedłem i dokąd idę. Jak opisywałem, zstąpiłem jeszcze w Ciemność, gdzie miłosierdziem walczyłem z zamkniętym tam Duchem - jak uświadomiłem sobie niedawno dzięki naukom Ra Adonaj (Elohim), tylko jeden upadł na ten poziom - to Lucyfer. To, co w zakresie ciała, ciała przemienionego, duszy i ducha tłumaczę w swych naukach, również powołując się na nauki Innych, jest kompendium i przekrojem przez cały Logos - Ducha - Naukę - Inteligentną Nieskończoność. Ja zakończyłem już lekcje. Teraz dzięki swej bogatej duchowości usiłuję natchnąć innych, by również zakończyli lekcje. To, że zakończyłem lekcje wcale nie oznacza, że zakończyłem walkę i służbę. Nie zakończyłem. W moich naukach i zmaganiu zawarła się cała moja misja. Czuję, że nie jest ona zakończona, lecz że dopiero teraz zaczyna się rozwijać. W wymiarze Ziemskim jest bardzo wiele do zrobienia - co zapewne będzie się stopniowo realizować. Jest wiele do zrobienia we wszystkich wymiarach. Osiągnąwszy najgłębszy i najwyższy, wiem, że mam wstęp na każdy. I nie mówię tego, aby się chwalić lub pysznić. Bo takich uczuć nie znam. Z uczuć negatywnych na pewno pozostał mi jeszcze gniew, który ma bardziej boski niż ludzki charakter. Jest naprawdę wiele do zrobienia. I sam wciąż mam wrażenie, że jestem na początku tej pracy, chociaż nie ukrywam, że są już sukcesy, które dużo mnie kosztowały wysiłku, ale się opłaciło. Teraz realizuję swoją duchowość poprzez coraz szersze docieranie do ludzi. Jestem w tym prowadzony natchnieniem. Natchnienie proroka jest jak natchnienie artysty. Przybiera też formę kontaktu z kosmosem. Dzieje się tak, gdy otwiera się ostatnia czakra. U mnie to ostatecznie nastąpiło pod koniec sierpnia 2002 roku. Nie przesadzę gdy powiem, że od stóp do czubka głowy jestem duchową istotą z rozwiniętym najwyższym fioletowym promieniem indygo. To wcale nie przeszkadza mi być zupełnie normalnym, nawet szarym, człowiekiem. Moja misja jest związana z misją wielu Ludzi - zwłaszcza Polaków. Bo przybyliśmy wypełnić misję. Sprawa nie jest łatwa, bo Ciemność będzie nam na wszystkich poziomach przeszkadzać. Skąd wiem o naszej misji? Stąd, że na poziomie Ducha Świętego (Światłości i Miłości) Miłość, Miłosierdzie i Współczucie są o ekstremalnie silnym natężeniu. Gdy ktoś prosi tak współczującego Ducha, otrzyma jedną odpowiedź "tak". Jest tylko jeden problem. Przychodząc z 6-go poziomu na 3-ci (rodząc się) zapomina się, z jakim ogromnym współczuciem się przybyło. Ze współczuciem i chęcią pomocy. Tu każda Osoba Boska czy Ludzka jest tylko i aż Człowiekiem. Ja jestem tylko katalizatorem Misji i przypominam tym, którzy przyszli z nieskończonego współczucia, miłości i miłosierdzia, że przyszli, aby zwyciężyć. Pracę wykonam rękami nas wszystkich - to już się dzieje - jak widać. Dziś Budzę Polaków na wiele sposobów. Jutro każdy ujrzy Ducha (okiem duchowym) i Duch będzie działał wtedy bardzo intensywnie. Gdy Duch się Objawia człowiek w całym działaniu staje się przejawieniem Ducha. Ja to nazywam, że Prorok czy Mesjasz staje się Głosem Jahwe i samym Jahwe. Wystarczy tylko jedno objawienie Ducha, by rozumieć, że jest się Jego przejawieniem. Bo gdy się Duch objawia to nie ma "ja i Duch", tylko jest Duch - Jeden. W tym stanie jedności nie trzeba już sobie nic udowadniać. Jest się przejawieniem Ducha. Nie oddam tego słowami - tego każdy musi doświadczyć sam, by zrozumieć. Sam z siebie jako jeden i niezmienny Duch nie może działać inaczej niż tylko przez Człowieka, którego wybrał. I Duch działa. Ja po prostu czuję prowadzenie Ducha - natchnienie. A jak trzeba działać, to widać. Każdy dzień niesie jakiś temat. Drogi, które nas alternatywnie czekają, podałem w swoich naukach. Z punktu Absolutu mogę mówić w liczbie pojedynczej, że Moja Misja się dokonuje, a Duch przejawia się w mym działaniu. Z punktu Ziemskiego powiem, że Nasza misja się rozwija, a Duch, który już działa, będzie działał coraz silniej i zacznie się przejawiać aż do momentu, gdy każdy Go pozna. Wtedy wszystko przyspieszy - wszyscy staną się uświadomionym przejawieniem działającego Ducha. I na ten moment przyspieszenia pracuję dziś jako jednostka. Bo działanie Ludzi oświeconych i znających Ducha będzie prawdziwie skuteczne. Dziś w Świecie, który Ducha nie poznał, skuteczność pożytecznego działania jest marna. I ja tak to na dziś oceniam. A mam podstawy nie tylko społeczne czy polityczne, ale znacznie głębsze, bo czuję jakbym przenikał przestrzeń i czas oraz ludzkie charaktery, serca i dusze. To jest bolesne przenikanie. Dlatego w swej misji mam świadomość cierpienia. Moja ogromna duchowa wiedza niesie cierpienie. Bo znam nie tylko jasną, ale i ciemną stronę i wszystkie konsekwencje. Wiedza duchowa, którą zaprezentowałem, niech najlepiej mówi sama za siebie. A moje czyny zwykłego człowieka, który stał się dosyć zapalczywy ostatnio w budzeniu i oczyszczaniu ludzi, są coraz szerzej znane. Mędrcy (teologowie) zrozumieli, że działam według typowego prorockiego schematu. Wszystko tak, jak u proroków i mesjasza. Etapy podobne. Ja nie potrzebuję rozpoznawać Ducha, który działa przeze mnie. Ja to wiem, że działa. To otoczenie potrzebuje odnaleźć jakieś cechy charakterystyczne w moim działaniu i naukach, które pozwolą temu otoczeniu rozpoznać, że działam z natchnienia Bożego. Bo tak jest dokładnie. Poznaje się Ducha - to chwila, a później zostaje już tylko zwykłe szare życiowe działanie. Żadnych cudów i cudeńków. Wszystko zwyczajnie - jedynie jest natchnienie, uczucia, myśli i praca. I ja kocham tę zwyczajność.

To, że Duch poruszył Pana Serce Panie Wojtku jest też przejawem Jego działania. Poruszył nie tylko Pańskie.

[Wojciech Jóźwiak] Z Pana listów krążących w internecie wynika, że rozpoznał Pan siebie jako ziemską inkarnację Archanioła Michała, a także, że już poprzednio działał Pan na ziemi w ludzkim wcieleniu, mianowicie jako Św. Józef, formalny ojciec Jezusa. Czy przypomina Pan sobie coś z poprzednich wcieleń lub z innych form wcześniejszego istnienia?

[Jacek Skiba] Może zacznę od tego, że ludzie patrzą na wyższe wymiary poprzez pryzmat ziemski. Dlatego trudno im skojarzyć, że Archanioł Michał tak w rzeczywistości jest Duchem - Światłością - przestrzenią obejmującą naszą Ziemię, przestrzenią, w której jest Stara i Nowa Ziemia, i czyściec (lub inaczej Astral - dusze indywidualne). Światłość czyli Duch nie ma podziału na Archanioł Michał, Maryja, Inni Archaniołowie, Aniołowie Stróżowie, Święci. (Jezus swą przestrzenią objął cały Wszechświat - nieskończoność). Tu jest jeden Duch - jedna Światłość - jeden Duch. Nazywany Ojcem (bo Ojciec otwiera pierwszy drzwi) to Duch Boży nazywany Archaniołem Michałem, który w Światłości jest Słońcem Jedności, a na Ziemi jest zwykłym człowiekiem (oświeconym) i pełni konkretne funkcje w cywilizacji. To charakter i te funkcje świadczą o pełnionej roli. Nazywam to, że po pierwsze każdy anioł ma swój charakter, a po drugie każdy ma swe cechy (zadania, rzemiosła) - i to dotyczy tej Ziemi. W wyższych wymiarach te ziemskie określenia się nie stosują.

Nie przypominam sobie nic z poprzednich wcieleń. Ale to czuję. Czuję swój charakter połączony całkowicie z charakterem Henocha, Mojżesza i Św. Józefa. Najpierw to odczułem. Później to przyszło jako pewnik, nad którym nie stawiam pytań (to jest efekt kontaktu ze Światłością - napływu wyższej Świadomości - otwarcie ostatniej czakry - na razie dosyć rzadkie zjawisko na Ziemi, ale będzie powszechne). Nie pozostałem przy tym, co czuję i wiem na 100%. Badam te sprawy pod kątem spójności mojego charakteru z moimi poprzednikami. Myślę, że na obecnym etapie badają to i teologowie. Pozostaje jeszcze kwestia mojego mistycyzmu i zmagania z Ciemnością. Dokładnie robię jako mistyk to, o co wierni modlą się do Archanioła Michała, Jahwe, Świętego Józefa, Mojżesza lub Henocha. Przyszedłem na Ziemię i oprócz otwarcia jako pierwsza z Istot (przynajmniej w monoteizmie) Nowego Nieba i tłumaczenia spraw niższych wymiarów dla mnie oczywistych, prowadzę zmaganie z Ciemnością. I to zmaganie dotyczy wszystkich poziomów. Na 7-mym i 6-tym Nienawistnym i Ciemnym odpowiedniku Nieba już byłem. W normalnym życiu (3-ci poziom) toczę walkę o sprawiedliwość i otwarcie serc. A z 4-go poziomu czuję pomoc od pozytywnych Elohim i niesamowicie silne ataki od Elohim negatywnych. Myślę, że najlepiej w kwestiach walki z ciemnością zrozumiałby mnie inny mistyk lub ktoś, kto daleko zgłębił te tematy. Myślę, że to dobrze, że nie przypominam sobie zdarzeń z poprzednich wcieleń ani też nie mam ich wizji, bo uznano by mnie za schizofrenika i nie dano żadnej wiary. W obecnym czasie otwiera się czasoprzestrzeń i ludzie mają coraz częściej wizje swych poprzednich wcieleń. Na przykład moja koleżanka Agnieszka M. To się będzie wzmagać. Tak samo jak będzie się wzmagać telepatia. Uczucia są postawione najwyżej i kiedyś one zwyciężą.

Podsumowując swą przydługą gadaninę: nie pamiętam żadnych zdarzeń i nie mam wizji z poprzednich wcieleń - tylko czuję (większość czuję od dziecka). Gdy czytam o tych wydarzeniach, to wiem, że w nich uczestniczyłem. A odkąd popadałem w uniesienie prorockie, a zwłaszcza odkąd otwarła się moja ostatnia czakra, po prostu wiem, kim byłem na Ziemi. Wiem bez zadawania pytań i bez jakichkolwiek wątpliwości.

[Wojciech Jóźwiak] Pomimo tych potężnych doświadczeń duchowych, które Pan przeżył, prowadzi Pan nadal życie zwykłego człowieka: pracuje w swoim zawodzie, pozostaje z żoną i dziećmi, utrzymuje kontakty z przyjaciółmi. Jak Pan godzi te zwykłe obowiązki z duchowym posłannictwem? Czy takie życie (jednocześnie w dwóch światach) nie jest zbyt trudne?

[Jacek Skiba] W zasadzie to ja żyję w jednym Świecie. Wyższe Światy znam lepiej lub gorzej i jestem je w stanie dosyć prosto i zrozumiale tłumaczyć. Ale nie wpadłem w oderwanie od tego Świata, co zdarzało się w historii wielu mistykom. (Nawet dopracowano się pojęcia schizofrenii mistycznej - podaję za rosyjskim joginem Władimirem Antonowem.) Przychodzą ciężkie chwile w walce z ciemnością, ale to nie odrywa mnie ani od życia, ani od kontaktów rodzinnych czy towarzyskich, ani od realizowania moich zainteresowań i wykonywania pracy zawodowej. Żyję jak każdy człowiek. Ale żyje mi się czasami ciężko - pomimo, że z natury jestem optymistą i miłośnikiem życia. Czasami ataki ciemnej strony mocy i czasami odczucie ogromnej różnicy, jaka jest pomiędzy 7-mym i 3-cim poziomem sprawiają, że jest mi ciężko. Sam się sobie nie dziwię. Bo każdy, kto pozna Światłość i Miłość, będzie odczuwał tę ogromną różnicę. Jeszcze gdyby się okazał mistykiem walczącym z ciemnością, to odczucie tylko się spotęguje.

Zawsze byłem człowiekiem bardzo zajętym. Od małego dziecka nie tracę czasu, lecz działam twórczo, zawsze mam jakieś zainteresowania i nigdy się nie nudzę. Nawet gdybym był kompletnie zdołowany fizycznie lub psychicznie, to i tak nie będę siedział znudzony, lecz przynajmniej będę coś czytał albo wykonywał jakąś drobną robotę. Tu jestem, by pracować. Odpocznę dopiero, gdy odejdę. Jest to pewnie też cecha rodzinna. Mój śp. Ojciec chociaż nie miał już sił i zdrowia do pracy, robił jeszcze na siłę nie uznając, że siły i energia życiowa już się wypaliły - i przy robocie umarł.

W zasadzie to rwę się do czynu tak bardzo, że porywam się na rzeczy, które momentami - wtedy gdy czuję skutki mego zmagania - udowadniają mi, że są już dla mnie za ciężkie. I przełamuję słabość i działam dalej. I tak w koło Macieju.

Ani jako człowiek, ani jako Duch, nie odmawiam pomocy. Chociaż w życiu doszedłem do tego, że się nie rozerwę i że doba ma tylko 24 godziny, więc wszystkiego nie zrobię i każdego nie zadowolę. Dlatego przyszedł w moim życiu taki moment, że zacząłem mówić "nie". Zwłaszcza wtedy, gdy czuję, że ktoś chce sobie samolubnie ułatwić życie moim kosztem. W wychowaniu Dzieci kładę z tego względu duży nacisk na to, aby jedno nie wykorzystywało drugiego. Jestem w tym surowy i czasami nawet bezwzględny - bo diabeł wciąż w ludziach siedzi, a dzieci potrafią być małymi terrorystami - zwłaszcza dzieci o silnych charakterach. Nie ma znaczenia, czy to jest już Boskie Dziecko czy też nie. Są kochane, ale mają być dla siebie nawzajem dobre.

Pozostaję z Żoną i Dziećmi, bo jestem Awatarem rodzinnym i w swej misji nie chciałbym zadawać im bólu związanego z rozłąką. Już samo to, że głoszę co głoszę, sprawiło im wiele bólu - bo ludzie dopóki nie pojmą, nie oszczędzą ani ciebie, ani rodziny. Wielu ludzi opuszczało rodziny i zostawało pustelnikami, aby znaleźć Boga. Dawniej nauczyciele duchowi, aby znaleźć słuchaczy musieli opuścić rodzinę. Czasy się jednak zmieniły. Ja i znalazłem Boga i nie mam potrzeby opuszczać rodziny, aby głosić swe nauki i działać w tym w czym działam - chyba, że tak mi przyjdzie ze względu na zadania życiowe. Mam w domu samych Awatarów, w tym Awatara, który swym Słońcem Światłości objął cały Wszechświat. Mają oni swoją dużą rolę w pokonaniu Ciemności i zbudowaniu Tysiącletniego Królestwa Chrystusa. Mam więc w swej misji nie tylko robić, co robię i głosić, co głoszę, ale i dbać o Nich. Więc jak Pan widzi, Panie Wojtku, moja misja jest też rodzinna.

Czasami jestem totalnie zmęczony, puszczają mi nerwy i wtedy mam ochotę tak jak Henoch oddalić się i od cywilizacji i od rodziny, by odpocząć, by wziąć sobie urlop, jak wspomagający mnie w walce ateista M.S. Ale dopóki mam siły, to będę działał i dopóki nie zmusi mnie życie, to będę z rodziną.

Stosuję zasadę: nigdy nie mów "nigdy". Dlatego wszystkiego się zawsze spodziewam. Walka o Ziemię i pokonanie Ciemności może wymagać jeszcze wiele ofiary i poświęcenia.

Gdy Polacy poradzą sobie z Ciemnością (w co wierzę), dopiero ujrzą, jak wiele jest zadań. Na razie wszystkie sprawy się duszą i w zasadzie moja misja wciąż jeszcze jest przyduszona i nie rozwinąłem skrzydeł.

W tym wszystkim muszę jako normalny człowiek godzić swoją misję z życiem rodzinnym i zawodowym oraz społecznym i towarzyskim. Wciąż jest góra roboty, a i żyć normalnie trzeba. Oczywiście czasu na wszystko i tak mi czasami brakuje, a czasami brakuje i sił.

Można mi życzyć zdrowia, abym to przetrwał - przynajmniej do momentu, gdy moja misja będzie miała szansę rozwinąć się w powszechne działanie. Nade wszystko gdy to działanie osiągnie poziom jedności, której obecnie brakuje. Owszem, gdy Duch Święty się objawi - gdy ludzkość pozna Światłość Chrystusa lub Pełnię Miłości - wtedy jedność nastąpi. Ale nim to przyjdzie, jest wiele pracy, by przygotować pod to dobry grunt.

Uważam, że jeśli człowiek chce, to może i wtedy największe trudności go nie zatrzymają. Zatrzyma go jedynie śmierć. Zważywszy, że ciała są coraz bardziej gotowe na przemianę (wejście w stan Elohim) mam wrażenie, że nawet śmierć obecnych fizycznych ciał działania wielu Istot nie przerwie. A i działanie z wyższych poziomów poprzez objawienia i inspirowanie do dobrego było i będzie skuteczne.

Przy trudnościach czasami się łamię. Ale potem się zbieram i działam coraz skuteczniej. Wszechstronny człowiek może działać w wielu wymiarach życia. I myślę, że na miarę swoich możliwości sobie z tym radzę - raz lepiej raz gorzej - ale sobie radzę.

Uważam, że ktoś kto w swej misji odcina się od kogokolwiek, sam sprawia, że misja jest niekompletna. Chyba, że ktoś się go wyrzeka - to już jego sprawa. Nikt nie będzie na siłę nikogo za nogi łapał. Dlatego pomimo swej misji nie odciąłem się od nikogo. To ludzie odcinali się ode mnie - ale wracają i zaczynają coraz więcej pojmować.

I w swej misji nie odetnę się od nikogo. A jeśli ktoś odetnie się ode mnie, nic na to nie poradzę. Każdy ma wolną wolę.

Wytłumaczyłem już wiele. Mogę jeszcze wiele zdziałać jak Bóg da. Życie będzie samo wszystko weryfikować.

[Wojciech Jóźwiak] Co to znaczy "stan Elohim" i kim jest Ra Adonaj?

[Jacek Skiba] Podzieliłem materię na materię taką, w jakiej my żyjemy, oraz na materię przemienioną - czyli świetlistą, którą Ludzkość się stopniowo stanie. Dobrze mi się to tłumaczy na wzorze Einsteina E = mc2 . "m" - to obecnie my, "c" - to stan Elohim, którym się staniemy. Co za tym idzie. Cierpienie, ból oraz ograniczenia czasem i przestrzenią, jakim dziś podlegamy, skończą się. Będziemy bardziej światłem niż materią. Również uczucia i myśl staną się w tym stanie nieograniczone w stosunku do obecnych i nieskrępowane. Istnieją te dwa stany bytu w formie materii. Materia "m" - toporna, i materia "c" - nazwijmy ją nietoporna. Myślę, że rozważając rozrost uczuć, myśli i wszelkich możliwości na etapie istoty świetlistej (Elohim) można dojść do ciekawych wniosków: jak wiele nowych możliwości pojawi się na tym etapie (w tym możliwość stwórczego działania). Można powiedzieć, że greccy bogowie byli na etapie Elohim. Ra Adonaj uważany za Ojca bogów Egiptu jest na etapie Elohim. Między innymi był Ojcem Ozyrysa i Seta (Set zabił Ozyrysa i poćwiartował jego ciało; Ozyrys był uważany za Boga dobrej śmierci - jest jakby Egipskim pierwowzorem Jezusa). Uważam, że wśród Egipskich bogów będących na etapie Elohim utworzył się podział. Część przeszkadzała w ucieczce Izraelitów z Egiptu, a część (w tym grupa bezpośrednio związana z Ra Adonaj) pomagała. Można to porównać do pomocy lub przeszkadzania bogów (Elohim) w podróży Odysa z Itaki pod Troję i z powrotem. Tak więc kiedyś Ludzkość stanie się jak ci bogowie Olimpu czy bogowie Egiptu - stanie się Elohim. I stan Elohim (świetlisty) jest tym, co możemy nazwać Nowym Niebiańskim Jeruzalem lub inaczej Nową Ziemią. Duża część ludzkości już jest gotowa wejść w ten stan. Dodam tutaj, że według mojego podziału i podziału nauczycieli (w tym i Ra Adonaj) jest siedem poziomów. Nasz poziom to 3-ci. Poziom Elohim to 4-ty. A dusze indywidualne (już bez jakiegokolwiek ciała) są na 5-tym. A na 6-tym jest Duch w formie Światłości (E z wzoru Einsteina) - jego przeciwnością jest Ciemność, w której jest Lucyfer. A poziom 7-my to Pełnia Miłości. Tu już jest tylko Miłość i nic więcej. I jak wskazuje mój stan mistyczny poziom ten ma swój odpowiednik - nazwijmy go siódmym piekłem nienawiści, który pokonałem wzywając Jezusa.

Tak by się to przedstawiało. Blisko jesteśmy opuszczenia ciał i wejścia w stan Elohim, na którym jest mój sprzymierzeniec Ra Adonaj. Ma On sylwetkę ludzką, gdy schodzi do naszego poziomu - ale nie ma ludzkiej twarzy. Jest z innego gatunku. Jeśli nasz gatunek może po przemianie żyć kilkaset lat (wyjątkowo kilka tysięcy) tak Jego gatunek może żyć kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy lat. Czy Elohim zaczną schodzić do naszego poziomu? Czy zejdą tylko pozytywni i nasi sprzymierzeńcy czy też wrogowie? Czy my będziemy wchodzić w stan Elohim pojedynczo (jak np. Henoch i zapewne Mojżesz - poprzednie wcielenia Jahwe - Archanioła Michała) czy zbiorowo (jak wynika z przekazów i z zakończenia Apokalipsy)? Zobaczymy ! Wszystko jest możliwe. I z czasem wiele spraw w kwestiach przejść pomiędzy 3-cim a 4-tym poziomem zacznie się wyjaśniać. Proces ten w obie strony będzie dosyć bolesny. Mimo wszystko jest duża różnica poziomów. Nie wykluczone, że może też być stan przejściowy - tak jakby etap znalezienia się pomiędzy poziomami (już nie 3-ci ale jeszcze nie 4-ty). Wtedy istota będzie widoczna z obu poziomów. Po przejściu w pełni na poziom 4-ty z 3-ciego nie będziemy widoczni, tak jak nie widzimy nic poza światłem. Trzeba pamiętać, że im wyższy poziom tym świadomość i uczucia stają się coraz potężniejsze. Na 7-mym jest już Nieskończoność uczucia. Ra Adonaj w swych naukach, które przekazał wybranym osobom, nazywa ten 7-my poziom Inteligentną Nieskończonością. Przekazy zostały odebrane w latach osiemdziesiątych. Uwaga! Wielu Elohim (nawet ponoć bardzo wielu) skupia się dziś na Ziemi. Bo dokonują się tu rzeczy niezwykłe. Następna taka możliwość podobno za 75 tys. lat. O ile jeszcze będzie istnieć stara Ziemia (m).

W zasadzie to nie mamy wyjścia. Albo warto wybrać drogę do Nowego Nieba - 7-mego. Albo w stan Elohim 4-tego. Cały proces przechodzenie w stan Elohim - na Nową Ziemię - do Nowego Niebiańskiego Jeruzalem powinien zająć około 1000 lat. A wszystko wskazuje na to, że zacznie się już niedługo.

[Wojciech Jóźwiak] Czy są ludzie, których mógłby Pan nazwać swoimi uczniami? Czy naucza Pan, przekazuje swoją wiedzę i doświadczenia - nie mówię tu o internecie, tylko o bezpośrednim kontakcie z ludźmi? Czy skupiła się już wokół Pana jakaś grupa ludzi: przyjaciół, uczniów, bliskich współpracowników?

[Jacek Skiba] Poruszam się w środowisku południa Polski. Tu w pełni panuje Chrześcijaństwo. Od 3 lat działam w ten sposób, że wszystko regularnie przekazuję Redemptorystom (zakon Odkupiciela założony przez Alfonsa Liquori) - i od pewnego czasu kilku Kościelnym Instytucjom. Odwiedziłem kilku Księży, by przekazać im, czego nauczam (oczywiście nie mówiłem tego tak jak w internecie: rozmawiałem o sprawach Ducha Świętego oraz przemianie, wychowaniu, ekumenizmie; generalnie o życiu - i zostawiałem krążki). Lody puściły niedawno. Zaczęto mnie dostrzegać jako osobę, która otrzymała szczególną łaskę mistycznych doświadczeń, tzw. duchowego widzenia wewnętrznego - jak się okazuje najwyższego poznania (7-me i 6-te Niebo i ich Ciemne odpowiedniki - to się zdarzyło po raz pierwszy w Chrześcijaństwie). Widzenia połączonego z otrzymaniem daru proroczego, czyli czerpania wiedzy wyższej z tego "widzenia". Ponieważ byłem na początku napiętnowany przez rodzinę, kolegów i środowisko, więc jedynie w kilku miejscach znalazłem otwartych słuchaczy. Przyjąłem zasadę, że daję od czasu do czasu (nawet czasami dosyć często) komuś krążek, a mówię tylko do tych, którzy chcą słuchać lub pytają. "Narozrabiałem" jak każdy rasowy prorok w kilku miejscach, gdzie się źle działo. Wiedzą o mnie w sferach rządowych, w partiach i w ambasadach, i w niektórych instytucjach. Moja sprawa rozeszła się dosyć szeroko. Kilka serc poruszyłem. Niestety musiałem poruszyć krytyką - tak jak czynią prorocy w prorockich religiach, do której należymy. Wysłałem wiele listów w wiele miejsc.

Jak do tej pory uczniów ani współpracowników wokół siebie nie skupiałem. Zajmowałem się sprawami opisu mych nauk, kontaktu z osobami i instytucjami, którym chciałem przekazać swoje nauki i zajmowałem się normalnym życiem. Na więcej nie starczyło czasu ani środków.

Generalnie koncentruję się na budzeniu Polaków i przygotowaniu Ich do roli jaką mają odegrać. Pracy wykonałem już dużo jak na trzy lata działalności.

[Wojciech Jóźwiak] Czy próbował Pan odszukać w świecie ludzi, którzy mieli podobne doświadczenia duchowe jak Pan? którzy stoją teraz przed podobnymi zadaniami co Pan, mają podobne plany na przyszłość?

[Jacek Skiba] Odszukałem w internecie sprawy tzw. Awatarów (wcielonych Osób Boskich), Ich nauk i działalności. Szczegółowo to zbadałem. Zbadałem sprawy nauk duchowych kilku Joginów. Zbadałem sprawy przekazów i objawień - by porównać to ze swymi przeżyciami. Wciąż to badam w wolnych chwilach. Napisałem krótkie listy i przesłałem krążki do dwojga Awatarów; Awatarowi Pełni Sathya Sai Babie (zamieszkałemu na południu Indii) i Matce Meerze (zamieszkałej w Niemczech). Według tego, co głoszą, są wśród Awatarów największymi inkarnacjami. Ich nauki zbadałem na tyle, że mając własne największe poznanie Absolutu uznaję Ich słowa i nauki za prawdziwe. Jest jeszcze wielu innych Awatarów, z którymi nie miałem czasu się jeszcze bliżej zapoznawać. Ponieważ podchodzę do sprawy również naukowo, swe nauki przekazałem Arkadiuszowi Jadczykowi i Laurze Knight-Jadczyk oraz Pawłowi Zielińskiemu, fizykom zajmującymi się przekazami i wyższymi wymiarami, profesorowi dr. hab. Lucjanowi Jarczykowi, fizykowi z UJ mającemu bardzo kosmologiczne spojrzenie na Absolut, oraz Jamesowi Redfieldowi (znany autor bestsellerów traktujących o przemianie). Wsród tych, z którymi rozmawiałem byli też Jim McCarty i Carla Lisbeth Rueckert McCarty, którzy otrzymywali przekazy z wyższych poziomów. Jak do tej pory, prowadziłem krótki dialog z Arkadiuszem Jadczykiem i Pawłem Zielińskim. Zieliński nie uznaje spraw Awatarów, chociaż jest o tym w przekazach, które tłumaczy. Ma jakieś uprzedzenia - więc nic na to nie poradzę na razie. Dr. Arkadiusz Jadczyk jest otwarty: jego myśl już wyprzedza epokę i kiedyś bardzo przysłuży się Ludzkości.

Mój plan jest prosty. Stopniowo zjednoczyć Awatarów i ludzi nauki oraz Duchownych, którzy zajmują się wyższymi wymiarami. Moje hasło jest proste; Logos = Duch = Nauka = Inteligentna Nieskończoność = Pełnia Miłości. A ponadto dążę do tego, by moje nauki o wyższych wymiarach się przyjęły oraz do tego by sprawiedliwi wreszcie zdobyli rządy nad Światem. Wtedy uda się spokojnie wprowadzić całą Ludzkość w stan Elohim.

[Wojciech Jóźwiak] Wspomina Pan o walce z Ciemnością. Napisał Pan: "Gdy Polacy poradzą sobie z Ciemnością..." Co to znaczy? Czym jest ta "ciemność"?

[Jacek Skiba] Ciemność jest odpowiednikiem Światłości na każdym poziomie. Na naszym można powiedzieć, że Ciemność to zło będące odpowiednikiem dobra lub niesprawiedliwość będąca odpowiednikiem sprawiedliwości. Podział ten prowadzę wokół prostego tematu: żyj tak, abyś nie żył cudzym kosztem i nie zamieniał ludzi w niewolników i nie doprowadzał ich swym działaniem do nędzy. Na poziomie wyższym - Elohim - są Elohim, którzy na przykład niszczą zdrowie Osób mających przekazy, w tym i moje, i generalnie działają na szkodę istot niższych np. Ludzi. (W obecnych przekazach i dawnych mitach jest wiele powiedziane, jak się to dokonuje.) Na wyższych poziomach są złe duchy opętujące ludzi i inspirujące do złego. Na 6-tym poziomie Ciemności jest Lucyfer - według przekazu Ra i nauczania Kościoła, tylko jeden upadł na ten poziom, właśnie Lucyfer. Jak pisałem, nawet 7-me niebo Pełnia Miłości ma swój odpowiednik: siódme piekło Nienawiści. Lucyfer wiele zrobił byśmy się tam znaleźli. Ale nie wygrał tej mistycznej walki. Przegrał z Jezusem i Jahwe (Archaniołem Michałem, Ojcem Cywilizacji). Tylko tyle wskórał, że udało się mi przy udziale całej Światłości otworzyć najwyższe siódme Nowe Niebo - Pełnię Miłości. Też akt mistyczny.

Osiągnąłem etap, gdy rozpoznaję moc Ciemności, bo jej doświadczyłem bezpośrednio i doświadczam jej działania na mnie w licznych mistycznych atakach; już nie bezpośrednich tylko jakby zza węgła. Zauważyłem jedną zadziwiającą rzecz. Na obszarze Polski moc Ciemności jest zdecydowanie najsilniejsza. (Nie tylko zauważyłem, ale odczułem konfrontując poziom ciemnej mocy w czasie wyjazdów z i przyjazdów do kraju.) Ponieważ w prorockim uniesieniu ogłosiłem, że najwięcej Synów Światłości (z 6-tego poziomu) wcieliło się w Polsce, jest to naturalne. Bo tam gdzie jest Światłość, jest i równoważna Jej Ciemność. A jak ona działa przewrotnie, to wiem, bo walczę z nią od wczesnej młodości, a teraz rozpoznaję każde jej działanie. Dlatego Polacy mają tak ciężki żywot. Jest to po pierwsze sprawa karmiczna. A po drugie moc Ciemności miesza Synom Światłości tak mocno, że bezinteresownie dokopują sobie na wiele sposobów: głupim prawem, układami mafijnymi, korupcją ... itp. Cierpi na tym całe społeczeństwo. Jeśli tak dalej pójdzie to Ciemność tak mocno Polakom namiesza, że objawi swe transcendentalne oblicze, co nie będzie przyjemne. I w zasadzie może się skończyć tym, że wielu wyląduje na poziomie tym samym, na którym jest Lucyfer. Po prostu umrą w trakcie tego objawienia i zostaną wchłonięci (ich dusze) przez Ciemność. (Tłumaczę to podobnie jak Ra Adonaj - może trochę innymi słowami.) Liczę jednak na to, że Polacy się pozbierają i potrafią uporządkować nasze życie społeczne, gospodarcze i polityczne oraz uzdrowić relacje międzyludzkie. W tym celu napisałem do wielu osób, instytucji i polityków. Już znają dosyć szeroko moją (a tym samym swoją) sprawę. Wierzę, że Ciemność zostanie pokonana. Nawet, gdyby się objawiła, to objawienie to jest prawdziwym sądem Bożym. Jak Pan widzi wokoło, już wiele udało się w Polsce uporządkować, więc liczę na to, że z resztą sobie poradzimy i Otchłań (Ciemność) nie otworzy swej gardzieli do pożerania dusz. To jest tak silnie negatywne mistyczne uczucie, że tylko nieliczni są gotowi, by to przetrwać. Ja akurat byłem przygotowany. Zresztą od młodości byłem do tego przygotowywany, tak jak rycerza szkoli się od młodości, by wyrósł na dobrego wojownika. Obecnie porządkowanie naszego życia nabrało takiego tempa, że być może uda się zdążyć przed Ciemnością. To jest jak wyścig. Czy Światłość czy Ciemność będzie szybsza? Liczne objawienia i np. przekaz od Plejadian wskazują na to, że Ciemność może być szybsza. Jeśli będzie szybsza, to przynajmniej coś uczynię, by ludzie wiedzieli, że się objawi. Zapewniam, że wiedzieć to już znaczy bardzo wiele. Bo najgorzej gdy to spada na człowieka niewiedzącego i niegotowego. Z tego powodu, że wie o tym coraz więcej Osób, Lucyfer wpada w desperację. W jeszcze większą desperację wpada wiedząc, że głoszę, że można w tym stanie mistycznym zupełnie Go pokonać miłością i miłosierdziem. Im więcej Osób to wie, tym bliżej jestem tryumfu nad Ciemnością na najgłębszym poziomie jej działania. Nauczanie Kościoła też do tego przygotowuje. Nie tak świadomie jak moje, bo nie mają mego doświadczenia. Ale dobrze pełnią swoją rolę.

[Wojciech Jóźwiak] Czytałem Pana list z pouczeniami skierowany do policjantów. Jak Pan sądzi, czy jest sens tracić energię na "naprawianie" ludzi, którzy pewnie i tak nie zrozumieją, o co Panu chodzi?

[Jacek Skiba] Oni dobrze rozumieją, o co mi chodzi. A jeśli nie chcą nic zrobić, by to zrozumienie nabrało jakiegoś sensownego kształtu, to Ich sprawa. Zostali ostrzeżeni. Teraz mają wybór. Pracować dla Światłości tworząc sprawiedliwość, lub tkwić dalej w niesprawiedliwości i brnąć ku Ciemności. To w nawiązaniu do poprzedniej odpowiedzi. Dlatego Ich reakcja na moją krytykę może być trojaka: milczenie i udawanie, że wszystko jest OK, atak na mnie, lub przebudzenie i robienie porządków. W PSL-u w moim rejonie zaczęły się porządki - to znak przebudzenia. (Łatwo nie będzie, ale niech porządkują.) Trzeba skończyć z panowaniem Ciemności - z korupcją i coraz liczniejszymi machlojami. W swoim rejonie i w sferach rządowych tak już mocno nakrytykowałem, że część ludzi jest poruszonych pozytywnie, a część jest gotowa wziąć za kamienie lub mi dokopać. Pożyjemy, zobaczymy. Jeśli się obudzą, to dobrze. Jeśli mi dokopią, to ich sprawa. Jestem nawet gotowy na śmierć, by zacząć czasy mesjanistyczne. Jestem też gotowy na rewolucję - czasy winkelriedyzmu. Nie mądrość załatwi sprawę, to załatwi ją rewolucja. Nie załatwią sprawy mądrość ani rewolucja, to załatwi eksterminacja po mojej męczeńskiej śmierci. Mesjasz jest regulatorem tego, co nastąpi. Mesjasz swym życiem i śmiercią nakreśla, jaki wariant będzie wybrany. Dlatego moje działanie ma sens: jeśli uda się przebudzenie mądrości, to może uda się ocalić Starą Ziemię. Jak widać na własnym podwórku mamy najwięcej roboty. Co się dziwić: "pod latarnią najciemniej".

[W.J.] Jeśli ma Pan ochotę coś dopisać na końcu, to bardzo proszę. Pozdrawiam i życzę Powodzenia w Pana pracy.

[J.S.] Moi Kochani !

Nasze uczucia tu na Ziemi mogą być niesamowicie silne i będą gdy zajdą przemiany w naszych ciałach - co się obecnie dokonuje. To się dokonuje - dzień po dniu, minuta po minucie - wciąż do przodu. Przemiany w sercach, umysłach i duszach. Przemiany w całych ciałach. Coraz liczniejsi to już czują.

Z tego, co już napisałem, na pewno zdajecie sobie sprawę, że te uczucia mają swe ekstremum w nieskończoności - to prosta matematyka. Nie muszę nawet używać słowa "Bóg", aby to wyjaśnić. To, że mogę to dziś głosić, świadczy o dojrzałości całej Cywilizacji i ogromnej zdobytej przez nią wiedzy.

Wierzę, że każdy z nas swoją otwartością, odwagą i walką o sprawiedliwość, prawdę i proste życie wniesie duży wkład w budowanie szczęśliwego Świata.

Jak mówią przekazy - Jesteśmy tu po to, aby zamienić Świat w częstotliwość miłości. Tego obawiają się wszyscy wrogowie tego pięknego uczucia. I ci wrogowie uczynią wszystko, by ten Świat zdusić i zniszczyć lub go zdominować. Jesteśmy tu po to, aby na to nie pozwolić. Jesteśmy tu po to, aby przeciwdziałać czarnym apokaliptycznym wizjom. Jesteśmy tu po to, aby sprawiedliwi na własność posiedli Ziemię.

Patrząc z mego punktu widzenia - człowieka znającego ekstremum - czeka nas tylko zwycięstwo bez względu na przebieg wszystkich bitew.

Pasjonują Was różne interesujące tematy o czym świadczy zakres działania grupy "Taraka". One same w sobie niosą wiedzę, która często jest porywająca i inspirująca. I tu w ziemskiej rzeczywistości warto się tą wiedzą zajmować i ją rozwijać ku pożytkowi wszystkich ludzi i całej planety. Pola wszelkiej wiedzy są nieskończone. I dlatego łatwo można sobie wyobrazić, że tak naprawdę, to my nigdy nie osiągniemy kresu jakiejkolwiek wiedzy. Dlatego musimy spuścić z pokorą głowę nad tym faktem.

Jest jednak Coś, co możemy osiągnąć bardzo szybko tylko dzięki wierze. I to Coś to jest zbiór największy zawierający w sobie wszelką wiedzę, zawierający w sobie nieskończone pola wiedzy.

To Coś to Miłość, a w zasadzie transcendentalna-transcendentna Pełnia Miłości.

Miłość jest piękna. Była nim wszystko powstało. Będzie gdy wszystko przeminie.

Jesteście ucieleśnieniem Pełni Miłości. Gdy umrze ciało pozostanie tylko Pełnia Miłości. Więcej wiedzieć nie potrzeba.

Pozdrawiam Wszystkich prenumeratorów "Taraki" życząc zdrowia, sił do pracy, czasu dla zrealizowania swych zainteresowań, pogody ducha i szybkiej przemiany w kierunku osiągnięcia niepojętej emanacji miłością. A po śmierci ciała życzę aby każda i każdy z Was jak kropla wody rozpłynął się w nieskończonym oceanie Pełni Miłości.


Któż jak Pełnia Miłości

Mieczysław Jacek Skiba

mjsmilosc@wp.pl
www.kns.blink.pl/tmp/skiba/ - witryna Jacka Skiby

18 kwietnia 1999

Wojciech Jóźwiak

Otwieranie trzeciego oka tlenem

Indyjscy jogini przed tysiącami lat odkryli, że oddech jest bramą do doskonałości, cudownych mocy i duchowego wyzwolenia. W czasach obecnych mamy coraz więcej dowodów na to, że dawni mędrcy nie mylili się. Normalnie żyjąc, chodząc, myśląc i śpiąc wykorzystujemy tylko drobną część możliwości, jakie zawarte są w oddechu. Wyobraźmy sobie podziałkę ze wskazówką. Wskazówka pokazuje stan oddychania. Stoi pośrodku i to jest nasze oddychanie normalne. W lewo na skali zaczyna się obszar, gdzie oddech nie dostarcza dosyć tlenu i człowiek zaczyna się dusić. Na skraju podziałki jest czerwona kreska - to śmierć. A co jest na prawo? Co się dzieje, kiedy oddychając dostajemy tlenu za dużo? Do niedawna mało o tym wiedziano (chociaż jogini wiedzieli...). Okazuje się jednak, że na prawo (w myśl naszego porównania z podziałką) zaczyna się obszar zmienionych stanów świadomości - świadomość wizyjna, czyli stan, w którym otwiera się legendarne Trzecie Oko. Ten obszar ludzkich doświadczeń współcześnie na Zachodzie zaczęto badać niezależnie z różnych stron. Weszli tam twórcy rebirthingu, czyli techniki cofania się (w wewnętrznej wizji) do własnych narodzin. Niezależnym badaczem tego stanu świadomości został Stanisław Grof.

Osoba, prace i odkrycia Stanisława Grofa pozostają w Polsce niemal nie znane, oprócz wąskiego grona specjalistów. Grof jest Czechem, chociaż obecnie mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Urodzony w 1931 roku (dla miłośników astrologii dalsze szczegóły: 1 lipca o godz. 18:45 w Pradze; czas środkowoeuropejski bez letniej zmiany), ukończył studia medyczne i został psychiatrą. Jeszcze pod koniec studiów zainteresował się mało wówczas znaną substancją, którą podawano lekarzom, aby dać im wyobrażenie, jak postrzegają świat schizofrenicy. Ów środek wytwarzał stany zmienionej świadomości, które wówczas uważano - niezbyt słusznie - za podobne do schizofrenii. Substancja ta w późniejszych latach stała się sławna - był to LSD... Grof nadał doświadczeniom z LSD wielki rozmach. Podawał ten halucynogen swoim kolegom-lekarzom, pielęgniarkom, ochotnikom i samym psychicznie chorym. Słuchał opowieści z tego dziwnego świata, który pod wpływem LSD powstaje w umyśle. Stopniowo uświadomił sobie, że jest pionierem tej wiedzy, a reszta świata o skutkach LSD wie tyle, co nic. Postanowił więc przenieść się ze swoim warsztatem badawczym do naukowego środka świata, czyli do USA. Ale był wtedy już rok 1967 i Grof w Stanach trafił na szczyt hippisowskiej rewolucji kulturalno-seksualnej. LSD brała cała tamtejsza zbuntowana młodzież, "kwas" stał się popularnym narkotykiem, a powtarzające się odloty, połączone z życiem w komunach budziły coraz większe zaniepokojenie rodziców, polityków, policji i całej opinii publicznej. W końcu używanie LSD zostało prawnie zabronione i środek, który Stanisław Grof uważał za klucz do ludzkiej duszy i do samopoznania całej psychicznej złożoności człowieka, zaczął być tępiony na równi z kokainą. W tej sytuacji Grof, który nie miał ochoty wracać do Czech, zaczął poszukiwać takiej metody otwierania głębokich pokładów podświadomości, które by żadnych służb śledczych nie niepokoiły. I znalazł - głębokie oddychanie, czyli szok tlenowy.

Organizm broni się przed nazbyt głębokim oddechem. Zazwyczaj przy wdechu i wydechu wymieniamy tylko około 10 procent powietrza zalegającego w płucach. Ta oszczędność ma swój sens biologiczny: fala zbyt świeżego powietrza naraziłaby delikatne pęcherzyki płucne na wysuszenie i wyziębienie. Zresztą częstym ubocznym skutkiem głębokiego oddychania jest wychłodzenie ciała i poczucie zimna. Można jednak przełamać odruchowy opór organizmu i przejść na oddech głęboki i szybki. Następuje wtedy tlenowy szok (hiperwentylacja) - nadmiar tlenu w przyśpieszonym tempie zaczyna spalać glukozę w tkankach, głównie w mięśniach, i organizm dostaje nagle od środka taką uderzeniową dawkę energii, do której nie przywykł i z którą po prostu nie wie, co robić. Pierwsze uczucie dla kogoś nie przygotowanego jest raczej przykre. Sztuka głębokiego oddychania, które Grof nazwał oddechem holotropowym, polega na tym, aby pozwolić owemu strumieniowi wewnętrznej energii przetworzyć się w wizje, w wewnętrzne widzenie i odczuwanie. Nie trzeba przy tym robić nic specjalnego - nie należy walczyć z energią dosłownie rozrywającą całe ciało, niby odpalony w płucach granat; nie należy jej blokować. Trzeba pozwolić jej wyrazić się tak, jak ona tego chce. Wtedy następuje otwarcie trzeciego oka.

Miałem przyjemność niedawno brać udział w warsztacie holotropowego oddychania - być może pierwszym w Polsce. Prowadził te zajęcia pan N.V. z zespołem pięciorga swoich asystentów, a działo się w miejscowości S.B. na Mazurach. Zachowuję taką tajność, gdyż ta miejscowość jest wojskowym osiedlem nie zaznaczanym na mapach; jak również dlatego, że N.V. zobowiązał uczestników do daleko posuniętej dyskrecji. N.V. jest uczniem Grofa, chociaż jego metodę wzbogacił szeregiem własnych pomysłów. W jego (jak i Grofa) wykonaniu, ta technika oddechowa służy przede wszystkim jako środek psychoterapeutyczny (jest to tzw. terapia holotropowa), ale na warsztacie, w którym brałem udział, poddali się jej ludzie zupełnie zdrowi na umyśle - głównie zresztą sami psychoterapeuci.

Mimo to, zewnętrzne wrażenie, jakie mógłby wynieść przypadkowy obserwator gdyby udało mu się zajrzeć na salę, byłoby porażające. Ludzie poddający się zabiegowi głębokiego oddychania zachowują się co najmniej dziwnie. Ciała poddane tlenowemu szokowi skręcają się w konwulsjach; nie można powstrzymać nie kontrolowanego śmiechu, płaczu i krzyku. Nad zwijającymi się "doświadczającymi" krzątają się czujni asystenci, gotowi pomóc natychmiast, gdyby ktoś miał kłopoty. Ale... wszyscy przeszli przez tę "pralnię z wirowaniem" w nader dobrej formie i wracali z warsztatu jak nowo narodzeni.

Opowiem o mojej wizji. (Każdemu wolno mówić tylko o własnej: takie są zasady.) Zaczęło się od tego, że rozpoznałem tę energię, która, jak już wspomniałem, wypełniała i rozrywała moje ciało, jako identyczną z tą, której doświadczali dawni praindoeuropejscy wojownicy po wypiciu somy (czyli zapewne kompotu z czerwonych muchomorów). Soma wprawiała adeptów w stan heroicznego uniesienia, w którym widzieli siebie zanurzonych głowami w obłokach i spoglądających na świat oczyma olbrzymów-nadludzi. Nic dziwnego, że w tym stanie szli przez pola walki jak prawdziwe demony wojny i zagłady. A to byli nasi dalecy przodkowie. Kolejne ich najazdy, które wychodziły z czarnomorskich stepów, doprowadziły do powstania plemion i państw Hetytów, Persów, Indów, Celtów, Greków, Germanów... i na ostatku Słowian. Podbijali starsze cywilizacje megalitycznej, matriarchalnej Europy. Sami byli zorganizowani w męskie wojenne klany, podległe władcom, którzy uważali się za wcielenie Słońca i Pioruna. Bóstwa, które czcili, były męskie, brodate i gromowładne. Takimi byli Zeus, Jowisz, Indra, Thor i Perun. Ich siedzibą były najwyższe góry, drzewem dąb, ptakiem orzeł. Teraz, kiedy leżałem na materacu w S.B., ich peruniczna energia wyrywała się z mojego ciała.

Widziałem Słońce na niebie, świecące pomiędzy dwiema granatowo-czarnymi burzowymi chmurami sięgającymi nieba. Słońce prażyło pomarańczowym blaskiem ognia. Z chmur schodziła na ziemię lawa piorunów. Pod Słońcem zobaczyłem człowieka, który stał sięgając głową chmur, a w obu rękach dzierżył gromy. Ich moc czułem w swoich rękach. Ja byłem nim.

Te pioruny, gdybym miał je narysować, wyglądałyby jak złote węże. W miejscu, gdzie stał ów mocarz, rosło teraz drzewo. Nie było to zwykłe drzewo. Było to Drzewo Kosmiczne, oś i podpora świata. Był to dąb, ale nie był to dąb zwykły. Był to gatunek dębu Quercus macrocarpa, co po łacinie i grecku znaczy: dąb o wielkich owocach. To jest istny "superdąb" - ma wyjątkowo głęboko bruzdowaną korę, ogromne liście i wielkie żołędzie. Gatunek ten bardzo rzadko spotykany jest w Polsce; jeden wielki i piękny okaz rośnie w warszawskim ogrodzie botanicznym. W naturze dęby te rosły - zanim wycięto ich lasy - w Ameryce nad górną Mississippi. Pień tego dębu, który widziałem w wizji, był idealnie prosty i wyglądał jak kolumna. Pokrywała go gruba kora, która okazała się czerwonawą rdzą i opadła, odsłaniając gładką i lustrzaną, ale ciemną powierzchnię stali. Oglądałem ten stalowy pień od zewnątrz, jako zewnętrzny widz, i zarazem od środka, ponieważ byłem cały zatopiony w tym pniu. I jednocześnie byłem postacią, która wisiała na tym pniu lub była do niego przytwierdzona - jak Jezus, jak Odyn, jak Wisielec z dwunastej karty tarota.

Korona drzewa była zanurzona w substancji, która dotąd była burzowymi chmurami. Listowie drzewa mieszało się z ogniem, z mokrą chmurą i z elektrycznymi wyładowaniami. Moje ciało - pień drzewa - było idealnym przewodnikiem elektryczności, i mogłem dowolnie wielkie megawolty napięcia przepuszczać przez siebie bez żadnego wrażenia. Czułem w sobie ten potężny strumień energii, idący z niebios na ziemię i z ziemi do nieba. Bo i w ziemi u moich stóp-korzeni trwała gorączkowa i heroiczna praca. W jamie pod korzeniami, wypełnionej pożogą, była kuźnia, gdzie szereg wyłaniających się z ognia barczystych i potężnych postaci wprawiał w ruch młoty w mocarnych rękach. Ujrzałem w nich i w ich pracy - Hefajstosa, który wykuwał w otchłani pod Etną tarczę dla Achillesa, a ów krąg złotej tarczy był w istocie modelem świata. Tak było i teraz - a to, czym trudzili się płomieniści kowale 1, było w istocie wykuwaniem form tego świata. To był moment mojego największego triumfu. Gromy, których ryk słyszałem i naśladowałem, przepływały przez moje ciało. U swoich stóp widziałem krwawiące zwłoki moich wrogów, które deptałem, tak jak przedstawia się to na rycinach wyobrażających boginię Kali albo Strażnika Mahakalę.

Rysunek wizji wykonany zaraz po sesji:
1. Człowiek burzy
2. Dąb Quercus macrocarpa
3. Drzewo kosmiczne
4. Zapładniacze
5. Kuźnia Hefajstosa
6. Budda Amitabha
7. Oświecenie Siakjamuniego
8. Moj ogród
9. Przemiany czasu
10. Zadowolone szkielety
11. Krąg lwów

Tymczasem gładka zrazu powierzchnia stalowo-dębowego pnia zaczęła się uwypuklać i giąć w węzły. Wyłaniały się z niej fallusy, plujące krwistym ogniem. W ślad za nimi poczęły wyłaniać się z pnia i odrywać, odpączkowywać od niego, kolejne dziwne postaci. Byli to mali, miniaturowi faceci, uczynieni z tej samej substancji co pień drzewa - z giętkiej i ciemnej stali. Odrywali się od pnia i naładowani energią, biegli pędem przed siebie, każdy z fallusem podanym do przodu. Niektórzy z tych mężczyzn mieli rogi podobne do jelenich lub rogów koziorożca, niektórzy cali przypominali jelenie lub kozły; wypatrzyłem nawet wśród ich tłumu chrząszcza-jelonka z wielkimi rogami. Parzyłem na nich jak na własne dzieci... Wszyscy gnali przed siebie, na cztery strony świata, aby zapładniać wszystkie napotkane kobiety lub samice. A że tak się złożyło, że akurat niektóre z kobiet biorących udział w sesji, przeżywając swój własny proces, zaczęły krzyczeć, więc ich głosy przyjemnie włączyły się w tę wizję, jako krzyki zapładnianych żeńskich istot.

Wydawało mi się, że ta wizja Kosmicznego Drzewa jest właśnie tym, co przeznaczone mi było zobaczyć. Ale widzenie nie chciało trwać w nieskończoność. Czułem, że muszę zejść z tego drzewa, wyjść z jego pnia. Ale żeby tego dokonać, musiałem odrzucić własne ciało. Uczyniłem to, tak iż pozostał ze mnie wielki szkielet, którego każda kość jarzyła się białym światłem. W tej postaci zszedłem do stóp drzewa, gdzie trwały tańce, i włączyłem się do tanecznego kręgu. Byłem w wewnętrznym kręgu, który tworzyli sami mężczyźni. Kobiety tańczyły w kręgu zewnętrznym; był to pierwotny taniec całego plemienia. Dodać muszę, że nieodłączną częścią holotropowego treningu jest muzyka - oddychanie i przeżywanie wizji odbywa się na tle muzyki, rytmicznej, dynamicznej, chwilami przechodzącej w hinduskie mantry. Temu tańcowi towarzyszyła właśnie taka ostra muzyka, i musiałem wtedy zabawnie wyglądać, kiedy rytmicznie wyginałem się, cały czas leżąc z zamkniętymi oczami na materacu.

Narastało tymczasem napięcie w mięśniach brzucha, jakby nagromadzona tam energia torowała sobie drogę wyjścia poprzez nowe wizje. Teraz widziałem siebie leżącego, a nad moim pępkiem krzyżowały się linie energetyczne przychodzące z wszystkich stron świata. Na skrzyżowaniu tych linii, z punktu nad moim pępkiem, zaczął wyłaniać się Budda. Rozpoznałem w nim przesyconą czerwonym światłem postać Buddy Amitabhy, z którym byłem szczególnie związany, jako że kiedyś praktykowałem do niego i odmówiłem kilkaset tysięcy jego mantr zaleconych mi przez lamę. Chciałem teraz utrzymać jego wizję, która bardzo mnie ucieszyła, ale okazało się to nie do wykonania, gdyż napierająca z brzucha energia domagała się produkowania i wysyłania w przestrzeń coraz to nowych Buddów Amitabhów, którzy ulatywali i unosili się nade mną niby kolorowe mydlane bańki. Jednocześnie przypomniało o sobie porzucone niedawno Drzewo - ale tym razem drzewo to było figowcem, pod którym Budda Siakjamuni osiągnął swoje wielkie oświecenie.

Ujrzałem Go - Siakjamuniego - siedzącego pod drzewem, przed świtem tego najważniejszego dnia w jego życiu. Świat ogarniała lekka, mglista, niebieskawa szarówka. Nad horyzontem, już zaróżowionym, unosiła się Wenus jako Gwiazda Zaranna; planeta, która była świadkiem jego wielkiego Przebudzenia. Ja byłem jednym z najbliższych towarzyszy Buddy, jednym z tych ascetów, którzy razem z nim w tym lesie spędzali kolejny rok na medytacjach. Razem z nim byliśmy oto u celu, a Przebudzony trzymał w lewej ręce biały kwiat, jakby lilię - zgodnie zresztą z legendą. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku... Widziałem też węże i inne leśne zwierzęta, które przychodziły, by go uczcić. U stóp Buddy płynęła rzeka, szeroka, bezkresna, taka, że drugiego brzegu trzeba było się ledwo domyślać. Przez moment widziałem też nagą dziewczynę z karty tarota Gwiazda, uosobienie tej rzeki i Gwiazdy Wenus zarazem, jak przyklękała przez Buddą. Chwilami oddalałem się z tego miejsca, unosiłem się nad rzeką, widziałem szeregi widmowych łodzi z wioślarzami, które bezgłośnie we mgle na wpół płynęły rzeką, na wpół unosiły się nad nią. I wciąż widać było dwa światła: Wenus na niebie i złoty blask bijący od Buddy na brzegu rzeki. Wiedziałem, że jedno z miniaturowych drzewek-bonsai, małych figowców, które hoduję w domu, muszę uformować na kształt tego drzewa, pod którym zasiadał Siakjamuni.

Wydawało mi się, że i ta wizja się nie skończy. Ale wzeszło Słonce (i jednocześnie zaszedł Księżyc) i ta przemiana przeniosła mnie do mojego ogrodu przed moim domem, gdzie zobaczyłem siebie samego, jak siedzę w ogrodzie w medytacji, a koło mnie moją rodzinę, a także moje psy i koty, także te, które już nie żyją; wszystkie w swoich ulubionych miejscach, gdzie wylegiwały się za życia. Zobaczyłem następnie wnętrze swego domu, i miejsce, gdzie zwykle pracuję, siebie samego przy komputerze i wykresy horoskopów na ekranie, i poczułem, że to co robię, jest dobre i właściwe, i że może jest to najwłaściwsza rzecz, spośród tych, które mógłbym robić. Poczułem się doskonale pogodzony ze sobą.

Od pewnego czasu otwierałem już oczy i okazywało się, że widok sali wcale nie przeszkadzał widzeniu wewnętrznemu. Teraz pojawił się obraz - w stylu malarstwa Henryka Wańka - który ilustrował przemiany czasu. Była to powierzchnia kuli ziemskiej, ponad którą przesuwały się w jednostajnym rytmie strefy dnia i nocy, chmur i światła, słońca i deszczu. Był to obraz doskonałości i harmonii. I tu pojawiła się myśl: przecież z tym wiąże się twoja śmierć. Czy jesteś na nią gotowy? Wtedy jako kolejna ilustracja pojawił się widok mnóstwa szkieletów, jakie pozostawiłem po moich poprzednich życiach. Leżały wszędzie pod ziemią, miejscami tworząc istne warstwy geologiczne. Widziałem, że czują się dobrze, i jest im wygodnie; leżały w niedbałych pozycjach, podpierając rękami czaszki; śmiały im się ich zębate paszcze...

Wizje powoli wygasały... Napięcia w ciele, które wcześniej wydawały się nie do zniesienia, zniknęły jakby ich nigdy nie było. Nie czułem też potrzeby ruszania się. Pozostała tylko muzyka z głośników, która nadal przekształcała się w obrazy. Któryś mocniejszy rytm przeobraził się w krąg lwów, które obległy mnie ze wszystkich stron. Lwy były muskularne, rozwierały pyski, przeskakiwały ponad mną; czułem niemalże na sobie ich oddechy i wiele radości sprawiał mi ich widok. Sam pozostawałem wewnątrz ochronnego kręgu i czułem się od nich zupełnie bezpieczny. Podziwiałem je i myślałem, że praca tresera w cyrku jest zarazem pracą z energiami, które one uosabiają, a które tkwią także w ludziach. Ale te lwy, pod wpływem drobnej zmiany tempa muzyki, przemieniły się w węże i żaby, które jęły na mnie włazić, wobec czego naciągnąłem na siebie śpiwór...

Odtąd przebywałem już w zupełnie normalnym stanie umysłu. Bawiłem się skojarzeniami, przypominaniem sobie dopiero co doświadczonych wizji, zwykłą grą fantazji. Usiadłem do medytacji, patrzyłem, co robią inni; byłem jeszcze oszołomiony tą falą dziwnej mitologii, jak przewaliła się przez mój mózg. Miałem nieoczekiwanie wiele czasu - sesja była obliczona na całe przedpołudnie, a moje wizje trwały może ledwie pół godziny...

PRZYPISY

1. Ciekawe skojarzenia biegną od tego miejsca, jeżeli posłużyć się językiem angielskim. "Kuźnia" to po angielsku forge, zaś pokrewne słowo forgery oznacza 'podróbkę', 'imitację', 'produkt fałszerstwa'. To forge znaczy zarówno 'wykuwać w kuźni' jak i 'fałszować'. W tym ciągu skojarzeń kowal zostaje utożsamiony z Triksterem-Oszustem, konkurentem Stwórcy w dziele formowania nowego świata. (Więcej patrz w artykułach o Kainie-Kowalu i postaci Trikstera.) Słowo forgery nieoczekiwanie zaktualizowało się ostatnio dzięki teoriom chaosu i fraktali. Twórca analizy fraktalnej, Benoit Mandelbrot, wprowadził termin fractal forgery (imitacja fraktalna, "fałszerstwo fraktalne") na określenie fraktali imitujących kształty spotykane w przyrodzie: chmur, krajobrazów, drzew, liści, robaków itp. Od tej pory naukowiec przykładający fraktalne wzory do zjawisk przyrody nie jest już "kapłanem" celebrujacym "naukowe prawdy", lecz raczej wcieleniem Oszusta-Trikstera. Interesująca zmiana archetypu... wróć

sunbear_01.jpg 31 marca 2009

Alina Michalik

Niedźwiedź - przewodnik do następnego świata
Nauki i wizje Sun Bear'a

Sun Bear (Słoneczny Niedźwiedź) był szamanem, uzdrawiaczem i wizjonerem z plemienia Odżibuejów (Ojibway/Chippewa). Urodził się 31 sierpnia 1929 roku jako Vincent LaDuke w rezerwacie White Earth w północnej Minnesocie. Od swojej babci nauczył się tajników sztuki zielarskiej i czerpania ze skarbów natury, zaś jego dwaj wujowie - członkowie tajnego stowarzyszenia Midewiwin, wprowadzili go w świat szamanizmu i przekazali wiedzę o tradycyjnych technikach uzdrawiania. Podobno już jako mały chłopiec Sun Bear zadziwiał najbliższych wizjami, których doznawał wówczas mniej lub bardziej świadomie.

W rodzimym rezerwacie trzeba się było solidnie natrudzić, aby przetrwać. Po ukończeniu szkoły, Sun Bear pomagał więc najbliższym, doglądając skromnego rodzinnego gospodarstwa, polował na drobną zwierzynę, podejmował się różnych zadań, aby nieco dorobić. Już jako młodzieniec potrafił świetnie korzystać ze swoich zdolności handlowych i organizacyjnych, przejawiał też coraz większą potrzebę dzielenia się swoimi pomysłami z innymi. W przyszłości zostanie on lokalnym doradcą ekonomicznym, propagującym żarliwie ideę samowystarczalności i niezależności wśród członków swojego plemienia i sąsiadów.

Potem przez wiele długich lat Sun Bear, z dala od rodzinnego rezerwatu, wiódł będzie życie trampa, poznając Amerykę Indian i Białych. Imał się najróżniejszych zajęć, pracował jako drwal, garncarz, grabarz, kucharz i sprzedawca. Nie sposób nie wspomnieć epizodu w Hollywood, gdzie Sun Bear przez 10 lat pracował jako kierownik techniczny, konsultant naukowy, aktor i statysta. Przez wiele lat Sun Bear związany był z indiańską kolonią w Reno w Stanie Nevada, gdzie pomagał przywracać rodzime tradycje wśród ludności i współpracował z Radą Międzyplemienną przy rozwijaniu programu indiańskiej samopomocy.

W tym samym czasie duchową ścieżkę Sun Bear'a naznaczą ważne spotkania i nauki, wpłyną one na jego potrzebę utworzenia nurtu, który połączyłby stare indiańskie tradycje tak, aby całym swym bogactwem i mądrością mogły służyć współczesnemu człowiekowi, a tym samym Matce Ziemi.

W 1961 roku został wydawcą czasopisma Many Smokes, propagującego duchowe tradycje indiańskie i wspierającego idee ekologicznej walki o świadomość Ziemi. W latach osiemdziesiątych magazyn zmienił nazwę na Wildfire i rozszerzył zakres poruszanych tematów o holistyczne metody leczenia.

Sun Bear aktywnie angażował się w ruch sprzeciwiający się ówczesnej polityce rządu USA, która miała na celu zmuszenie Indian do zamieszkiwania w miastach i tym samym zrywania więzi z własną kulturą.

W tym także okresie poznał Betty Bernstein, z ich związku narodziła się córka Winona LaDuke, znana później w Stanach Zjednoczonych działaczka ekologiczna i społeczna.

W roku 1965 Słoneczny Niedźwiedź założył w Kalifornii Plemię Niedźwiedzi (Bear Tribe), organizację skupiającą początkowo rdzennych mieszkańców Ameryki z różnych plemion (wśród nich wielu praktykujących szamanów). Potem do Plemienia przystępowali coraz liczniej jego uczniowie, także Metysi i Biali. Sun Bear, opierając się wszelkiej krytyce ze strony hermetycznych kręgów indiańskich tradycjonalistów, świadomie współpracował z nie-Indianami, mówiąc: Stare przepowiednie indiańskie powiadają, że nadejdzie czas kiedy Indianie i nie-Indianie powrócą do nauk Wielkiego Ducha. Synowie i córki białych ludzi zwrócą się ku rdzennym Amerykanom, mówiąc: uczcie nas tak, abyśmy mogli kroczyć przez życie w równowadze i chronić Matkę Ziemię. Plemię Niedźwiedzi, wierząc w proroctwo Indian Hopi, uważało, że nauczyciele tradycyjnych praktyk duchowych oraz szamani winni przekazywać swą wiedzę wszystkim tym, którzy jej szczerze potrzebują.

Sun Bear doskonale przewidywał bieg rozpędzonej cywilizacji, dlatego wciąż ostrzegał przed skutkami zanieczyszczenia środowiska naturalnego. Zmiany klimatyczne na Ziemi, jak mawiał, to nic innego, jak samooczyszczające się ciało Matki Ziemi. W swoim posłannictwie pragnął wskrzesić troskę człowieka o losy Planety, jako matki i żywicielki, której choroba pociągnie za sobą również i kres człowieka. W jego wizjach czas oczyszczenia przetrwać mogą tylko Ci, którzy odnowią swoje bardzo osobiste więzi z naturalnym światem i potrafią korzystać z potencjału Ziemi: Czuję, że musimy ponownie odnaleźć duchowe związki wiary, które pierwotnie łączyły ziemię i człowieka. Nadeszła pora na poszukiwanie obszarów mocy, miejsc, gdzie moglibyśmy modlić się i nawiązywać kontakt z siłami natury i istotami duchowymi, które żyją tam od tysięcy lat. I wcale niezabawny wydaje się patos w jednej z jego, bardzo aktualnych dzisiaj, przepowiedni: Będziesz świadkiem śmierci takich wielkich dinozaurów, jak General Motors, Chrysler, czy Shell. Rządy wielkich mocarstw będą upadać, na nic się też zdadzą ich potężne armie, ale jak zawsze, ci, którzy żyją blisko ziemi i w równowadze z nią - przetrwają. Sun Bear często udzielał praktycznych wskazówek, jak odpowiednio przygotować gospodarstwo domowe na wypadek wyłączenia "pstryczka cywilizacji", przestrzegał przed bagatelizowaniem fali zbliżających się klęsk żywiołowych.

Plemię Niedźwiedzi przeniosło się z czasem w okolice Vision Mountain niedaleko Spokane w stanie Waszyngton. Społeczność ta, złożona w dużej mierze z nauczycieli, hodując zwierzęta, uprawiając owoce i warzywa, żyła w myśl wspomnianej już wcześniej zasady samowystarczalności. Równocześnie przez cały czas istnienia Bear Tribe, Sun Bear wraz z grupą asystentów podróżował po świecie, regularnie prowadził warsztaty w USA i Europie, bywał w Azji i Australii. Nauczanie indiańskich koncepcji życia w harmonii z przyrodą, służyć miało temu, aby każdy, bez względu na kolor skóry i miejsce zamieszkania, mógł odnaleźć swoją Ścieżkę Mocy i przyczynić się tym samym do procesu uzdrawiania Matki Ziemi. Wkrótce Plemię rozszerzyło swoja nazwę, która brzmiała odtąd Stowarzyszenie Duchowego Uzdrowienia (The Bear Tribe Medicine Society). Dochody z prowadzonych seminariów i działalności wydawniczej - przeznaczano głównie na utrzymanie ośrodka i jego mieszkańców w Vision Mountain.

sunbear_02.jpg Przełomowym momentem w życiu Sun Bear'a stała się wizja, której doznał u schyłku lat 70-tych. Była to Wizja Świętego Kręgu. Zobaczył wówczas szczyt wzgórza, otoczony kręgiem kamieni, z czterema kamiennymi promieniami, które schodzą się w środku okręgu. Z każdej strony do kręgu zbliżały się istoty, przypominające zwierzęta. Po chwili rozpoznał w nich ludzi, z maskami na twarzach, przebranych za różne zwierzęta. Ludzie ci zajmowali kolejno miejsca na każdej z czterech stron świata w kole. Przybyli tu, aby wspólnie modlić się, odprawiać ceremonie i śpiewać na cześć Ziemi i wszystkich zamieszkujących ją istot.

Dla rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej kamienne kręgi, podobnie jak w przypadku wielu innych pierwotnych kultur na świecie, są symbolicznym przedstawieniem wszechświata i koła życia. W wizji Sun Bear'a Święty Krąg podzielony jest na cztery części, każdej z ćwiartek przypisany jest Strażnik Duchowy - opiekun jednej z czterech stron świata: na północy - Waboose (Biały Bizon), na wschodzie - Wabun (Złoty Orzeł), na południu - Shawnodese (Kojot), a na zachodzie - Mudjekeewis (Niedźwiedź Grizzly). Każdy taki odcinek na Kręgu to również jedna z czterech pór roku, mamy też cztery okresy życia, Cztery Królestwa: minerałów, roślin, zwierząt i ludzi, cztery żywioły: Ziemię, Powietrze, Wodę i Ogień, cztery rasy ludzkie: czerwoną, czarną, białą i żółtą. Zewnętrzny krąg tworzą kamienie totemowe, gdzie każdy miesiąc roku ma swój określony totem w postaci zwierzęcia, rośliny oraz minerału. Specjalne kamienie w centrum symbolizują min. Stwórcę, Matkę Ziemię, Ojca Słońce i Babcię Księżyc. Podczas warsztatów i w swoich książkach Sun Bear pokazuje, w jaki sposób można pracować z tymi energiami i jak cenna jest ta wiedza na wielu poziomach.

Filozofia Ścieżki Mocy, czyli duchowej drogi, opartej na naukach Ziemi oraz indywidualnych doświadczeniach każdego poszukującego - to ciągła wędrówka po Świętym Kręgu, to odradzanie się, dojrzewanie, kwitnięcie i obumieranie, tak w fizycznym, jak i duchowym sensie.

Wizja Słonecznego Niedźwiedzia zakotwiczona jest głęboko u podstaw tradycyjnej kosmologii plemienia Chippewa, ale również i wielu innych społeczności indiańskich, takich jak Irokezi, czy plemiona Sioux. Dla Europejczyków taki obraz wszechświata okazał się bardzo łatwy do przyswojenia, choćby ze względu na jego uniwersalność, wzajemnie przenikającą się i logiczną symbolikę, i wreszcie ze względu na podobieństwo klimatu po obu stronach oceanu (występowanie czterech pór roku, bardzo podobna wegetacja, występowanie tych samych gatunków zwierząt etc.). Słoneczny Niedźwiedź pisał: Powinniśmy teraz pracować nad nowym systemem wiary, który opiera się tylko na prawdach, które w naturze otwarcie występują.

Święty Krąg Sun Bear'a stał się podstawowym narzędziem jego nauczania, pełni także rolę centralnego miejsca spotkań i ceremonii, jest ołtarzem, miejscem medytacji i modlitwy.

Wkrótce, zarówno na terenie USA, a potem również i na innych kontynentach, Sun Bear zainicjował budowę kamiennych kręgów, a także organizowanie Wielkiej Ceremonii Świętego Kręgu (The Gathering Ceremony of The Sacred Wheel). Uroczysta i niezwykle barwna ceremonia gromadziła licznych uczestników, często z różnych stron świata i odmiennych kultur. Wielu przyjaciół Sun Bear'a "przywoziło" Plemieniu w prezencie swoje pieśni dla Ziemi, dzieliło się ceremoniami i szamańskimi praktykami.

Tradycja organizowania Ceremonii Świętego Kręgu przetrwała w wielu krajach do dzisiaj.

Za życia Sun Bear'a w Europie Zachodniej istniało aż kilkanaście ośrodków, prowadzących seminaria Ścieżki Mocy, głównie w Niemczech, Holandii i Austrii. Były też mniejsze grupy w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i Belgii.

W 1991 na jednym z ostatnich spotkań w Europie Zachodniej Sun Bear udzielił osobistej zgody Leszkowi i Elke Michalikom ze Stowarzyszenia Żółwi na propagowanie jego nauk i odprawianie ceremonii w tradycji Plemienia Niedźwiedzi. Pierwsza Ceremonia Świętego Kręgu odbyła się w Polsce w 1994 roku.

W 1992 roku Sun Bear na łożu śmierci jako następcę do duchowej i organizacyjnej opieki nad Bear Tribe, wyznaczył swoją najbliższą współpracownicę - Wabun Wind (przyjaciółka i współautorka wielu jego książek). Wkrótce potem Bear Tribe powierzając swojej finanse nieuczciwym menedżerom, wpadło w ogromne tarapaty finansowe. W 1995 roku Plemię Niedźwiedzi zostało ostatecznie zmuszone do sprzedaży głównej siedziby w Vision Mountain. Wówczas Wabun Wind przekazała przywództwo nad całym Bear Tribe - Dixie Wind Daughter, która dotąd kierowała lokalną grupą Bear Tribe na Wschodzie kraju. Plemię przeniosło swoją główną siedzibę do Alabamy. Tymczasem grupa wieloletnich i najbliższych współpracowników Sun Bear'a, m.in. Nimimosha, Moon Deer, Beth Davies, Thinderbird Woman, Shawnodese rozpoczęła własną i niezależną działalność.

W 2006 roku Wind Daughter przekształciła Bear Tribe w nową organizację pod nazwą The Panther Lodge Medicine Society (Stowarzyszenie Duchowego Uzdrowienia Szałasu Pantery) z siedzibą w Ozark Mountains w stanie Arkanasas. Panther Lodge łączy w swojej działalności niektóre nauki i praktyki obrzędowe Sun Bear'a oraz Bear Heart'a (1918-2008), szamana Creek (Muskogee), prowadzącego również ceremonie pejotystyczne w tradycji Tubylczego Kościoła Amerykańskiego (Native American Church).

Wszelkie więzi organizacyjne i ceremonialne Bear Tribe z jego europejskim odłamem zostały praktycznie zerwane. Tymczasem wspomniani "dysydenci" z dawnej grupy z Vision Mountain nadal regularnie utrzymują kontakt ze swoimi europejskimi kolegami.

Dzisiaj niemieckie stowarzyszenie Der Bärenstamm to wspólnota złożona z osób mieszkających i działających w różnych miejscach, głównie w Niemczech, Holandii, Austrii i Szwajcarii. Mają swój zarząd, radę, a także mianowanego w 1996 roku przez Wabun Wind na "Medicine Chief" Oshy'ego Ostermeyer'a (stoi na straży ceremonii, wizji i ogólnej integracji ludzi i spraw w stowarzyszeniu). Miejscem spotkań grupy jest obecnie prywatny teren jednego z członków stowarzyszenia w Brandenburgii. Bärenstamm z iście z niemiecką dokładnością dba o informacyjną stronę swojej działalności, wydają pismo RauchZeichen [Znaki Dymne], mają szeroką ofertę warsztatów i seminariów, w tym także dla dzieci i młodzieży.

Tymczasem polska grupa Stowarzyszenie Żółwi działa niezależnie od struktur organizacyjnych Bear Tribe w USA i Europie. Utrzymuje jednak przyjacielskie kontakty z niektórymi członkami Bear Tribe z Niemiec, Holandii i USA. W ramach tzw. Programu Wstępnego, który obejmuje najczęściej 4 etapowy cykl spotkań, można zapoznać się z kosmologią indiańską, nauczyć się sporządzania tzw. przedmiotów mocy, i wreszcie wejść w praktykę obrzędową Szałasu Potu (Sweat Lodge) w tradycji Ojibwa i Bear Tribe, wziąć udział w Poszukiwaniu Wizji, a także nauczyć się pracy ze Świętą Fajką. Raz do roku nauczyciele Ścieżki Mocy organizują Ceremonię Świętego Kręgu, w mniejszym zaś gronie świętuje się letnie i zimowe przesilenia. Warto wspomnieć, iż Stowarzyszenie Żółwi ma swoją długą tradycję jako koło indianistyczne, założone w Sztumie w 1980 roku, amatorski zespół taneczno-folklorystyczny, czasopismo Kayas Ochi.

Zarówno nauki Sun Bear'a, jak i sama jego osoba wywoływała i wciąż wywołuje wiele kontrowersji. Już na samym początku publicznej działalności Sun Bear był ostro krytykowany przez konserwatywne koła obrońców indiańskich tradycji. Dzielił się przecież z "białym wrogiem" najcenniejszym dobrem indiańskiej kultury - duchowością, a co gorsza zapraszał nie-Indian do udziału w ceremoniach. Sun Bear uzasadniał swoje działania, pisząc: Wydaje się, że dziś jest wiele grup, które są wrogo nastawione w sercach swych do nie-Indian oraz tubylców, którzy nauczają nie-Indian. Jeśli nie będziemy ich uczyć zwyczajów i tradycji tej ziemi, kto to zrobi? Jak możemy kazać im wracać do europejskich zwyczajów, kiedy żyją na Żółwiej Planecie, a ich tradycyjne europejskie zwyczaje zostały prawie całkowicie zniszczone setki lat temu przez ludzi bojących się życia, którzy później przybyli tu i usiłowali wytępić nasze tradycje [z listu do redakcji magazynu "Akwesasne notes"].

Z czasem doszły również zarzuty kupczenia indiańską wiedzą i obrzędami, ubieranie starych wierzeń w nowe szaty, poddawano w wątpliwość oryginalność jego wizji. Jakiś czas temu nazwisko Sun Bear'a umieszczono nawet na "czarnym indeksie", a w sieci natknąć się można na określenie go mianem "plastikowego szamana".

Za życia Słoneczny Niedźwiedź starał się nie wchodzić w bezowocne polemiki ze swoimi oponentami, miał jednak ciekawy zwyczaj odwiedzania raz po raz takich kręgów przy okazji większych spotkań, by wyjaśnić, czym się zajmuje: Dziewięćdziesiąt pięć procent tego, czym dzielę się z innymi pochodzi z moich wizji i ze wskazań ducha, reszta to to, czym nakazali mi się dzielić starsi plemienia. Nie mówię o rzeczach, o których zabroniono mi mówić. Moje wizje są moimi własnymi wizjami. Mam sny i one się sprawdzają (...). Kiedy coś robisz i to się dzieje naprawdę, musisz wierzyć w swoją moc. Moim życiem kierują wizje, które zostały mi dane. Praca, która wykonuję, to praca , która przez owe wizje zesłał mi Stwórca. Podążam moją ścieżką i szanuje wszystkich innych nauczycieli oraz uzdrowicieli. Nie akceptuję rasizmu i separatyzmu, bez względu na to czy popierane są przez nie-Indian czy samych Indian .

Warto również przytoczyć te słowa: Czuję, że wizja dana mi przez Stwórcę dziś jest tak samo prawdziwa, jakby była dana sto lub 2000 lat temu (...). Nie rozumiem, jak można mówić, że tylko wizje naszych dziadów były prawdziwe. Czy to oznacza, że Stwórca już nie istnieje, by prowadzić ludzi? Wierzę, że Wielki Duch żyje i ma się dobrze.

Sun Bear nie odcinał się od nurtu New Age. Filozofia Ścieżki Mocy dotyka wielu źródeł, oprócz indiańskich tradycji (głównie Ojibwa), znajdujemy tutaj min. nowoczesną myśl ekologiczną oraz elementy psychoterapii. Doświadczenia wizjonera i szamana oraz otwartość na wiedzę pozyskiwaną od różnych nauczycieli i przyjaciół pozwoliły Sun Bear'owi wzbogacić tę filozofię o nowe elementy i nadać jej charakter uniwersalnego pomostu pomiędzy tradycją a współczesnością. Sun Bear przestrzegał jednak przed nieumiejętnym łączeniem tradycji i obrzędów, zwracając uwagę na swoistą "czystość" energetyczną konkretnych praktyk.



Wśród współczesnych nauczycieli podobnych nurtów filozoficznych, warto wymienić takie postacie, jak choćby Wallace Black Elk, Manitonquat, Ed McGaa, Brooke Medicine Eagle, Dhyani Ywahoo, czy wreszcie Twylah Nitsch - szamankę z plemienia Seneka Irokezów. Warto dodać, iż z tą ostatnią Sun Bear współpracował przez wiele lat, łączyła ich przyjaźń i głęboki szacunek. Twylah Nitsch była również częstym gościem na Spotkaniach Świętego Kręgu. Podarowała nawet Bear Tribe kilka ceremonii i pieśni obrzędowych np. Ceremonię Pełni Księżyca (tzw. transfer ceremonialny). Wielu uczniów Słonecznego Niedźwiedzia, w tym jego najbliższych współpracowników, pobierało u niej nauki (w ramach tzw. Wolf Clan Lodge - Szałasu Klanu Wilka). Po sprzedaży Vision Mountain po śmierci Sun Bear'a część członków Bear Tribe przeniosła się do Wolf Clan.

Filozofia, w której otaczający człowieka świat jest jego podstawowym źródłem mocy, nauczycielem i lekarzem pozostawia ogromne pole do własnych poszukiwań i rozwoju. Jedyną zasadą, której jako część tej wielkiej całości powinniśmy się trzymać, jest uniwersalne prawo Natury do równowagi. Słoneczny Niedźwiedź tak naprawdę nie objawił światu niczego nowego - był przede wszystkim nowoczesnym wizjonerem, głoszącym pilną potrzebę przywrócenia tej właśnie pierwotnej harmonii.

Mój lud Chippewa / Ojibway - nauczał Sun Bear - posiada prastare zwitki kory brzozowej, zwane przez nas "Zapiskami Wędrówki", które mówią o podróży Chippewa przez Cztery Światy. Kolejny świat właśnie kończy się i następuje stopniowe przejście do następnego poprzez okres oczyszczenia. Przebyliśmy już trzy z tych światów i obecnie nadchodzi czwarty z nich, poprzedzony procesem oczyszczania się Ziemi. (...) Niedźwiedź reprezentuje Wielkiego Ducha zarówno w samych zapiskach, jak i w pewnych obrzędach, które praktykujemy. Zgodnie z przekazem zapisków niedźwiedź odsłania lub przenika przez zasłonę prowadzącą do nowego świata. Stało się tak właśnie od czasu gdy zacząłem robić to co robię (...), pomagam ludziom przejść przez zasłonę do następnego świata, który nadejdzie po oczyszczeniu się Matki Ziemi.



Alina Michalik



Bibliografia

Sun Bear & Wabun Wind "Die Erde liegt in unserer Hand". Goldmann Verlag 1991.

Sun Bear & Wabun Wind " Das Medizinrad. Eine Astrologie der Erde". Goldmann Verlag 1989 [The Medicine Wheel. Earth Astrology].

Sun Bear, Wabun Wind, Crysalis Mulligan "Das Medizinrad. Praxisbuch". Goldmann Verlag 1991 [Dancing with the Wheel. The Medicine Wheel Workbook].

Sun Bear "Der Pfad der Kraft". Goldmann Verlag 1991 [Path of Power].

Leszek Michalik "Ludzie i Totemy. Astrologia Ziemi Indian Ameryki Północnej". Studio Astropsychologii 2004.

Leszek Michalik "Wojownicy gwiaździstych tarcz. Duchowość i Kultura Indian Ameryki Północnej". Miniatura Kraków 1999.

Kwartalnik "Kayas Ochi", wyd. KZKI Stowarzyszenie Żółwi, nr 2 (54) 2003.

Źródła w Internecie:

marlisewabunwind.com

www.sunbear.most.org.pl

www.baerenstamm.de

www.winddaughterwestwinds.com/Bear_Tribe_Med_soc.html

www.indianie.eco.pl/litera/Sylwia_Seremet.html

zb.eco.pl/zb/24/bear.htm

www.hartford-hwp.com/archives/41/398.html



Aktualności, zapraszamy:





2001.11.15

Łukasz Łuczaj

Sweat Lodge i rośliny aromatyczne u Indian Aneks do książki 'Warsztaty szamańskie - praktyczny terenowy podręcznik'

Obrzęd łaźni - sweat lodge -był kiedyś bardzo rozpowszechniony wśród pierwotnych mieszkańców Ameryki Północnej. Pierwsi opisali go Hiszpanie, którzy natknęli się na meksykański temezcalli (teme w języku Nahuatl znaczy "kąpać się", a calli "dom"). Najczęściej obecnie znaną i kultywowaną formą łaźni jest ta stanowiąca szkielet ze splecionych wygiętych gałęzi, na wzór małego wigwamu, przykrytych tradycyjnie skórami bizona lub współcześnie kocami. Jest to inipi Lakotów, które wtórnie rozprzestrzeniło się wśród Indian i nie-Indian. Nie jest to jedyna znana forma amerykańskiej łaźni parowej. Struktury dla niej przeznaczone często podobne były do właściwych szałasów, w których dane plemiona mieszkały, np. na pn-wsch. Ameryki mogły być pokryte zszytą korą brzozową, na północnym zachodzie mogły być zrobione z desek, na południu były budowlami ziemnymi lub kamiennymi. Wreszcie plemiona kalifornijskie robiły łaźnię w tych samych budowlach, w których mieszkały.

Tak łaźnię plemienia Mohikan z okolic dzisiejszego Nowego Jorku opisuje na początku XVII w. niderlandzki podróżnik David de Vries:

"Kiedy mają życzenie oczyścić się ze swego brudu, idą w jesieni, kiedy zaczyna się robić zimno, aby koło jakiegoś płynącego strumienia zrobić mały piec, wystarczająco duży żeby leżały w nim trzy-cztery osoby. Robiąc to wpierw biorą gałęzie drzew a potem przykrywają je ciasno gliną, tak że dym nie może uciec. To zrobiwszy biorą pewną ilość kamieni, które podgrzewają w ognisku i potem kładą w piec, i kiedy myślą że jest [tam] wystarczająco gorąco, wyciągają znowu kamienie i idą i kładą się tam, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta, i wychodzą spoceni, tak że każdy włos ma kroplę potu na sobie. W tym stanie zanurzają się w zimnej wodzie, mówiąc że to jest zdrowe, ale ja pozwolę sobie tą zdrowość pominąć, i potem stają się całkowicie czyści i bardziej pociągający niż wcześniej."

Najczęstszym wytłumaczeniem stosowania szałasu do pocenia przytaczanym przez podróżników są walory higieniczne, przyjemność i wartości lecznicze, super-lek na wszystkie choroby. Często jednak te powody splatały się z duchowością i obrzędowością, które w pierwotnych kulturach były trudne do oddzielenia od codzienności. Zwykle obowiązywał pewien ściśle przestrzegany rytuał zachowania, tak że obrzęd sweat lodge często porównywany jest do sakramentu. Był on wreszcie używany przed podjęciem ważnych decyzji, przy naradach, a nawet do przepowiadania przyszłości, jak opisał to Hierosme Lalemant w 1646 r.:

"Innym razem, przed wyruszeniem na wojnę, zapytano o radę szamana. Zbudowano mu dom potu z kory trzy czy cztery stopy wysoki i umieszczono w środku gorące kamienie. Szaman zamknął się w środku i śpiewał, podczas gdy wojownicy tańczyli na zewnątrz. W końcu jego duch dał mu odpowiedź, a on wykrzyknął "Zwycięstwo! Widzę wrogów nadchodzących ku nam z południa. Widzę ich jak biorą się do walki. Widzę was wszystkich biorących ich w niewolę." Na bazie tego wojownicy wyruszyli na południe."

Budowla sweatlodżu podobnie jak mieszkania Indian była symbolicznym odpowiednikiem całego kosmosu, ciała ludzkiego albo zwierzęcego. Wśród Indian Tolowa z pn. Kalifornii dokonywano specjalnego obrzędu sweat lodge przed okresem tarła łososi. Wierzyli oni, że wchodząc do szałasu wchodzą do środka nadnaturalnego łososia, a poszczególne części szałasu (który był budowany jako dwuspadowy daszek pokryty deskami) przypominają części ciała łososia. U innych plemion też odnoszono się do sweat lodge jako symbolicznego zwierzęcia, wśród Indian Preriowych najczęstszą analogią był żółw lub niedźwiedź. Powszechne też były analogie między kopułą wigwamu sweat lodge a kopułą nieba. W plemieniu Yurok budynek szałasu potu (w kształcie małego domku o dwuspadowym dachu) rytualnie odbudowywano co sześć lat. Zaczynano od zwrócenia się do świętej sekwoi: "Zetnę cię ponieważ będziesz nam podtrzymywać niebo". Po ofiarach dla drzewa budowniczowie ścinali drewno na centralny pal, cztery główne deski, które "sięgają krańca świata" i na ślemię (podłużną belkę wzdłuż szczytu dachu). Tych sześć kawałków drewna było potem "zabijane", traktowane jako zwłoki królewskie i wskrzeszane przez rytuał Odnowy Świata. Yurokowie uważali, że taki szacunek należy się dla szałasu potu, bo to "najczystszy z budynków".

Sweat lodge był przez długi czas praktyką zakazaną przez władze. Tak zrobiły misje hiszpańskie w Kalifornii na początku XIX wieku. W 1873 sweat lodge Indian został zakazany przez władze federalne USA, a w archiwach narodowych Waszyngtonu w dokumencie nr 1655 datowanym 26 kwietnia 1921 znajdujemy taki przepis:

"Taniec Słońca i inne podobne tańce i tak zwane ceremonie religijne są uznawane za "Wykroczenia Indiańskie" wg obowiązującego prawa i powinny być odpowiednio karane." Ten status ceremonii indiańskich zmienił się dopiero pod koniec XX wieku. Dzięki dużej otwartości starszych plemiennych z plemienia Lakota inipi - lakocka wersja sweat lodge stała się bardzo popularna zarówno wśród niektórych innych plemion, jak i wśród białych. Starsi plemienni chętnie ujawnili szczegóły ceremonii obcoplemieńcom, choć bardzo negatywnie odnoszą się do ceremonii sweat lodge oferowanych za pieniądze. Podkreślają, że jest to obrzęd duchowy i w zamian za organizację lub przewodzenie w sweat lodge dopuszczalne jest jedynie przyjmowanie podarunków, a nie żądanie określonych sum pieniędzy.

Pozostańmy na chwilę przy szałasie potu robionym w szkielecie z gałęzi Ważnym elementem przy jego budowie było dziękczynienie za na przykład ścięte gałęzie do jego budowy. Wymagało to ofiary z tytoniu, kto by tego nie dokonał, mógł ściągnąć na siebie chorobę. Ważny był gatunek drzewa. Najczęściej stosowano wierzbę (u Lakota - sandbar willow Salix exigua, u Kawaiisu - red willow Salix bonplandiana i Hinds's willow Salix hindsiana), która jest giętka i ma związek z wodą dającą życie. Ustalona przez tradycję każdego plemienia była liczba gałęzi szkieletu szałasów potu, najczęściej spotyka się struktury z 12 lub 16 prętów, ale tradycja plemienna mogły nakazać użyć większej ilości np. 44, przynajmniej starym szamanom. W plemieniu Blackfoot (Czarne Stopy) Stowarzyszenie Rogu budowało sweat lodge z 14 prętów, sweat lodge Świętej Kobiety w Tańcu Słońca miało 100 prętów zbieranych przez Stowarzyszenie Gołębia, kobiece stowarzyszenie Motokiks miało 12 prętów, a Medicine Pipes ("szamańskie fajki") miały 14; używany szkielet szałasu był pozostawiany w prerii. Z dodatkowych obyczajów wymienić należy umieszczanie czaszki bizona w pobliżu lub na szałasu, palenie fajki, w której stosowano kinniminnick - mieszankę, której głównymi składnikami były dziki tytoń, wewnętrzna kora derenia białego Cornus sericea (pospolicie sadzony w zieleni miejskiej dereń o czerwonych gałęziach) i liście mącznicy Arctostaphylos uva-ursi (występuje też w pn. Polsce). Mieszanki fajkowe poszczególnych plemion mogły mieć nawet kilkanaście gatunków roślin (np. z bardziej znanych roślin pędy krwawnika, korzeń astra nowoangielskiego, liście i owoce sumaka octowca). Obojętnie z czego zrobiony był "dom potu" stosowano w nim zwykle aromatyczne zioła. Rozrzucano je na podłodze szałasu potu, rzucano na gorące kamienie lub robiono z nich wiązki-pałeczki (ang. smudge sticks), które podpalano używając do okadzania siebie. Przeglądając "Native American Ethnobotany" skompilowałem listę roślin stosowanych jako perfumy w sweat lodge. Po nazwie rośliny następuje podkreślona nazwa plemienia , oczywiście są to tylko przypadki dobrze udokumentowane zacytowane w najbardziej klasycznym i najobszerniejszym dziele amerykańskiej etnobotaniki, a zasięg użycia roślin w plemionach był o wiele, wiele szerszy, choć nie udało się tego już zachować. Tak więc podane tu plemiona traktować należy jedynie jako klasyczne przykłady.

LISTA ROŚLIN AROMATYCZNYCH STOSOWANYCH W SWEAT LODGE


* gatunek występujący w stanie dzikim zarówno w Polsce, jak i Ameryce Pn.
** gatunek amerykański powszechnie zdziczały w Polsce na przychaciach
*** gatunek amerykański często u nas uprawiany w ogrodach

Uwaga! Występujący w literaturze amerykańskiej "cedar" używany w sweatlodge, to nie euroazjatycki cedr ale różne gatunki tuji i jałowca albo drzewo z rodzaju Libocedrus..

Na koniec warto podkreślić związki szałasów potu z fińską sauną i rosyjską banią. Zasada ich działania jest bardzo podobna. Podobnie jak w przypadku sweat lodge saunie, oprócz zdrowotnego znaczenia przypisuje się związek z pozytywnymi siłami, Finowie wierzyli że saunę zamieszkują przyjazne duchy i to właśnie tam Finki rodziły swoje dzieci. Jako że Indianie wywodzą się od mieszkańców północnej Azji, którzy przeprawili się przez cieśninę Beringa do Ameryki istnie prawdopodobnie ciągłość między tradycją sauny i sweat lodge. Mówiąc o rozprzestrzenieniu tradycji łaźni parowej w świecie warto przytoczyć relację Herodota z 452 r. przed Chrystusem. Herodot tak opisuje łaźnię parową Scytów (którzy zamieszkiwali obecny obszar Ukrainy i południowej Rosji, a nawet zapuszczali się do Polski): "Kiedy zestawią ze sobą trzy tyczki rozciągają wokół nich wełniane tkaniny i łącząc jak najszczelniej wrzucają kamienie rozgrzane do czerwoności w naczynie wewnątrz drewna i tkanin."

Bibliografia

Autor tego Aneksu, Łukasz Łuczaj, jest botanikiem i projektantem ogrodów. Jego specjalnością i zarazem hobby są dzikie rośliny jadalne. Mieszka w Rzepniku koło Krosna. Prowadzi surwiwalowe warsztaty "technik prymitywnych", obejmujące budowanie domów (szałasów, schronów) z leśnych surowców i żywienie się dzikimi roślinami.
e-mail: luczaj@ebd.pl
witryna: www.luczaj.ebd.pl






9 grudnia 1999

Stephen Buhner

Czy ceremonie zwracające się ku ziemi są wyłączną własnością Indian?

(Do Earth-Based Ceremonies Belong to Natives Only?)

Nasze religie należą do nas. Mamy bardzo silne powody, aby pewne rzeczy utrzymać jako naszą prywatna własność, czy rozumiecie je, czy nie. Mamy także wszelkie ludzkie prawa odmówić wam udziału w nich, czy wam się to podoba, czy nie. Jeżeli nie respektujesz naszych praw własności, to jesteś po prostu złodziejem. I wierz mi, kiedy mówię, że jesteśmy gotowi potraktować cię jako kogoś takiego. --- Russel Means

Najpierw oni przyszli zabrać nam nasz kraj i wodę, potem nasze ryby i zwierzynę. Potem zachciało im się naszych bogactw mineralnych, i aby je dostać, próbowali odebrać nam naszą władze nad sobą. Teraz oni chcą jeszcze naszej religii. I oto ni stąd ni zowąd, mamy mnóstwo pozbawionych skrupułów idiotów, którzy kręcą się w kółko, mówiąc, że są "szamanami". [medicine people]. --- Janet McCloud

Biali ludzie w tym kraju są tak oderwani od własnego życia i tak wygłodniali jakiegokolwiek prawdziwego życia, że będą się chwytać źdźbła trawy, aby się uratować. Ale społeczeństwo "high tech" dało im posmakować szybkich namiastek [the "quick-fix" ]. Oni chcą, aby ich duchowość została spreparowana w taki sposób, aby zapewnić im natychmiastowy wgląd, im bardziej sensacyjny i cudaczny, tym lepiej.--- Vine Deloria, Jr.

Biali ludzie nie mają prawdziwego wyczucia tych ceremonii, oni tylko je imitują.--- George Tinker

[Jeżeli biali wyznawcy New Age'u nie zaprzestaną wykorzystywać indiańskiej duchowości], staną się przez to w końcu naszymi wrogami. I naprawdę uwierz mi, kiedy mówię, że jesteśmy gotowi potraktować ich właśnie jako wrogów.--- Ward Churchill

Powyższe wypowiedzi są zaledwie małą próbką pewnego rodzaju ekskluzywistycznej propagandy uprawianej w ostatnich latach przez niektórych indiańskich pisarzy i aktywistów, odmawiających Białym prawa do udziału w tubylczych ceremoniach. Ponieważ najwyraźniej celem takich wypowiedzi jest wywarcie presji na Białych, aby zrezygnowali z praktykowania wszelkich indiańskich ceremonii, a nawet innych szamańskich tradycji zwracających się ku ziemi, uważam, że jest sprawą najwyższej wagi przeciwstawić się rasistowskim iluzjom, jakie zawarte są w tych poglądach.

Niektórych czytelników - Tubylców 1 i nie-Tubylców - może razić to, że takie wypowiedzi nazywam rasistowskimi, zwłaszcza w świetle brutalnych potworności, kulturowego ludobójstwa i rasowych przesądów, jakie Rdzenni Amerykanie wycierpieli z rak Białych w ciągu ostatnich pięciu wieków. Jednakże wyobraźmy sobie kogoś, kto w ogólnokrajowej telewizji wypowiada zdanie George'a Tinkera, tyle że w nieco zmienionej formie, tak iż brzmiałoby: "Czarni nie mają prawdziwego wyczucia chrześcijańskich ceremonii, oni je tylko imitują." Taka wypowiedź zostałaby natychmiast napiętnowana - i słusznie - jako rasistowska. Miliony Amerykanów z pełnym przekonaniem zaprotestowałyby, gdyby jakiś biały polityk głoszący wyższość swojej rasy próbował zabronić Czarnym nabożeństw w chrześcijańskich kościołach, twierdząc przy tym (jak robił to Means) iż: "Nasze religie należą do nas. Mamy wszelkie ludzkie prawa odmówić wam udziału w nich, czy wam się to podoba, czy nie."

W ostatnich latach Biali zostali wykluczeni z udziału w licznych indiańskich ceremoniach - jedynie z powodu swojej rasy. Niektórzy duchowi przywódcy Indian, którzy chętnie przyjmowali nie-Tubylców w swoich ceremoniach, zostali poddani presji, by ograniczyli swoje ceremonie wyłącznie do Indian o dostatecznie czystej krwi. Charla Hermann zaobserwowała w 1993 roku: "Teraz musimy usprawiedliwiać się z naszego przekonania, że mamy prawo do udziału w Cannunpa [ceremonii świętej fajki], w Poszukiwaniach Wizji, a nawet w Tańcu Słońca. W tym roku stwierdziliśmy, że w coraz większej liczbie miejsc wymaga się od wszystkich uczestników, aby wykazali się indiańskim pochodzeniem, jeśli chcą się poddać rygorom tych ceremonii."

Kiedy zaś przez szacunek dla poglądów i uczuć Indian, Biali zaczęli tworzyć alternatywne ceremonie zwracające się ku ziemi, byli oskarżani o to, że kradną, kopiują, lub że arbitralnie przeinaczają obrzędy Tubylców. Próby odrodzenia europejskich poszukiwań wizji i ceremonii łaźni spotykały się często z lekceważeniem i szyderstwami. Najwyraźniej niektórzy ekskluzywiści uważają, że nie ma sensu, by Biali brali udział w jakichkolwiek duchowych praktykach zwracających się ku ziemi.

Niektóre zarzuty wobec Białych zostały sformułowane w języku niezbywalnych praw, jednak jeżeli im się bliżej przyjrzeć, wiele z tych wypowiedzi ujawnia rasistowskie nuty. Przykładem niech będzie zdanie, jakie wypowiada Vine Deloria, Jr. Otóż chociaż w ogólności zgadzam się z jego punktem widzenia, to jednak muszę zaprotestować, gdy ulega on tanim stereotypom, jak na przykład w pierwszym rozdziale jego książki "Red Earth White Lies" ("Czerwona ziemia, białe kłamstwa"), gdzie narzeka on na "masy młodych Białych włóczących się po Zachodzie, przekonanych, że są Nosicielami Fajki ludu Sioux Oglala, wysłanych w świętą misję ochrony 'Matki Ziemi'"

Również muszę zaprotestować, kiedy wypowiada się on lekceważąco o praktykach Białych, na przykład w przedmowie do książki Lee Irwin'a "The Dream Seekers: Native American Visionary Traditions of the Great Plains" ("Poszukiwacze Snów: tradycje wizyjne Indian Wielkich Równin"), gdzie stwierdza: "Ta książka jest dla poważnego czytelnika i powinno się ją czytać z najwyższą starannością i szacunkiem. To nie jest podręcznik dla głupców ani coś, co by się dało wykorzystać w New Age'u... Tak więc, kiedy Irwin opisuje powody dla których ludzie poddają się okropnym doświadczeniom poszukiwania wizji, i wspomina o szukaniu "mocy", on NIE mówi o kółkach New Age, gdzie tuzin zamożnych ludzi przez dwie godziny dowiaduje się, że świat jest okrągły i że oni mogą mieć 'panterę mocy' na każde zawołanie."

Niewątpliwie niektórzy Biali bywają naiwni, powierzchowni i egoistyczni, i bez wątpienia również tacy ludzie byli zamieszani w tubylcze formy religijnej ekspresji. We każdej epoce, we wszystkich kulturach i religiach były i są jednostki, którzy religię traktują powierzchownie, a życie - nieodpowiedzialnie. Byli jednak i są także inni ludzie - w tym również nawróceni z obcych kultur - którzy osiągali głębokie zrozumienie owych religii i nawiązywali głęboką więź z sacrum.

W tych dehumanizujących stereotypach najbardziej martwi mnie to, że podsycają one uprzedzenia rasowe. Kiedy Tinker idzie do ogólnokrajowej telewizji i stwierdza, że Biali nie mają prawdziwego wyczucia indiańskich ceremonii, i gdy Deloria gani "głupców" którzy biorą udział w "kółkach New Age", to w istocie obaj umacniają rasistowski pogląd, iż Biali są z urodzenia niezdolni do tego, aby rozumieć i na serio praktykować indiańskie ceremonie religijne.

Gdyby ci krytycy byli skorzy raczej nauczać Białych, aniżeli ich wykluczać, byłbym bardziej skłonny wziąć pod uwagę ich poglądy. Jednakże wielu ekskluzywistów występuje nawet przeciwko innym Tubylcom, tym, którzy uczą Białych indiańskich praktyk religijnych. Twierdzą oni, że religie Indian powinny być tylko dla Indian, i nauczanie Białych nie wchodzi w grę.

Kiedy zaczyna się całe grupy ludzi uważać za coś gorszego z racji ich koloru skóry lub pochodzenia etnicznego, zwykle niedaleko już stąd do przemocy. Faktycznie, Russel Means i inni grożą Białym (nawet tym, którzy odnaleźli wielki sens w indiańskich obrzędach), aby zaprzestali wszelkich kontaktów z rdzennymi religijnymi tradycjami Północnej Ameryki, gdyż inaczej narażą się na konsekwencje. Ward Churchill - jeden z tych, którzy najgłośniej krytykują mieszanie się Białych w tubylcze praktyki religijne - wzywał zarówno Białych, jak i Indian, aby "zamknąć spotkania ruchu [New Age], spalić szałasy potu, a święte przedmioty, które zostały zbezczeszczone, skonfiskować i zwrócić właścicielom."

Czy tubylcze ceremonie zostały skradzione?

Jednym z oskarżeń, jakie się podnosi przeciwko Białym jest to, że oni "skradli" religijne ceremonie Tubylców. Ale jeżeli pewne ceremonie - co jest oczywiste - były ogólnie dostępne, a inne rytuały są tak uniwersalne, że nikt nie może zgłaszać do nich praw własności, to gdzie jest złodziej?

Manitoquat - członek starszyzny szczepowej i duchowy przywódca grupy Assonet narodu Wampanoag - przedstawia taką perspektywę: "Z mojej strony, ja mogę powiedzieć, że mojej religii nikt nie ukradł. Ty możesz przyjść i skopiować moje zwyczaje [my ways], możesz nauczyć się moich pieśni i opowieści, ale ty nie ukradniesz niczego, bo ja moją religie nadal mam. Mógłbyś nawet zabrać moich świętych pomocników, takich jak tytoń, słodka trawa lub fajka, ale moja religia nie zależy od tych rzeczy. Co możesz zrobić z moimi zwyczajami [my ways], to to, że stałyby się twoją religią - bo jest pewne, że to nie byłaby moją - i ja nadal jestem gotów, idąc za naukami naszych starców, darzyć szacunkiem twoją religię, niezależnie jak ją uzyskałeś, o ile tylko jest ona dla ciebie prawdziwa."

Pomimo takiej otwartości ze strony wielu tubylczych przywódców religijnych, niektórzy aktywiści twierdzą, iż indiańska ceremonia religijna stanowi w swej istocie kulturową własność, która należy do tego plemienia, które ją zapoczątkowało. Mogą oni mieć słuszność w przypadku pewnych tajemnych ceremonii, które są unikalne i znane wyłącznie jednemu plemieniu, ale udział Białych w tych ceremoniach jest rzadkością i nie stanowi problemu. Można by nawet wysunąć argument, że plemienni przywódcy duchowi mogą mieć określone prawa własności do tych kulturowo specyficznych form obrzędów - takich jak hanblecheya u Lakotów - ale jeżeli tak, to wtedy ekksluzywiści powinni respektować poglądy tych właśnie duchowych przywódców.

Historyczne przekazy pokazują, że wielu duchowych przywódców Lakotów było szczęśliwych mogąc podzielić się swymi tradycjami z każdym, kto chciał ich szczerze słuchać - niezależnie od jego rasy czy kultury. Frank Fools Crow 2, dawny ceremonialny wódz plemienia Teton Sioux i powszechnie szanowany duchowy senior, wierzył, że sprawa najwyższej wagi jest dzielenie się świętą fajką ze wszystkimi ludźmi. Fools Crow stale powtarzał, że fajka jest "kluczem do tego, aby świat dzisiaj przeżył". W swojej autobiografii Fools Crow napisał, że gotów jest pracować z każdym, kto do niego przyjdzie, nawet wysłać go na poszukiwanie wizji.

Ed McGaa, który ćwiczył pod okiem Fools Crow i który został jednym z indiańskich mistrzów nauczających nie-Indian, tak napisał, odpierając zarzut, iż dzieli się naukami z Białymi: "We wszystkich mowach dawnych indiańskich wodzów, jakie czytałem, każdy z naszych przywódców wyrażał pragnienie, aby najeźdźcy zmienili swoje nastawienie i zwyczaje [to change their ways], a wielu ostrzegało przed poważnymi konsekwencjami, jeżeli tak się nie stanie. My będziemy musieli stanąć twarzą w twarz z owymi wodzami w świecie duchowym, a oni zapytają, co uczyniliśmy, by zmienić i wyedukować dominującą kulturę, tak aby zeszła z drogi niszczenia Ziemi?"

Tubylczy duchowi przywódcy w innych plemionach także nauczali, że ich rdzenne praktyki mogą i powinny być przekazywane wszystkim ludziom, że barwa skóry nie ma nic wspólnego z tym, co mieści się w sercu, i że czyjeś stosunki ze Stwórcą są prywatną sprawą pomiędzy nim a Stwórcą. White Shield, wódz ludu Arikara, powiedział: "Barwa skóry nie ma znaczenia. Co jest dobre i sprawiedliwe dla jednego, jest dobre i sprawiedliwe dla innych, a Wielki Duch uczynił wszystkich ludzi braćmi. Ja mam czerwoną skórę, lecz mój dziadek był białym człowiekiem. Jakie to ma znaczenie? Przecież to nie kolor skóry czyni mnie dobrym albo złym."

Chociaż wielu indiańskich przywódców duchowych nauczało, że Stwórca nie dostrzega kolorów, niektórzy spośród tubylczych działaczy ogłaszają, iż mają prawo własności do wszystkich religijnych ceremonii zwracających się ku Ziemi. Na przykład Means stwierdził tak: "Odkąd to sweat logde nie jest indiańską ceremonią? To nie jest coś 'opartego na' jakiejś indiańskiej ceremonii, to JEST indiańska ceremonia. Tak samo jest indiańską ceremonią poszukiwanie wizji [vision quest], fajka, ... szałwia i tak dalej."

Święta fajka dana jest wszystkim ludziom

Means ma rację co do jednego: święta fajka znana jest wyłącznie ludom Ameryki Północnej. Jednakże wielu szacownych indiańskich szamanów [medicine people] i mistrzów ceremonii stwierdzało, iż świętą fajką Indianie powinni dzielić się z innymi, jako że jednym z celów tej ceremonii jest łączyć ludzi, jak również łączyć ludzi i nie-ludzi.

Według wielkiego świętego człowieka ludu Oglala Lakota, Nicholasa Black Elk, kiedy ktoś pali fajkę, jest to tak, jakby wypełniał akt połączenia całego stworzenia, akt uleczenia wszelkiego rozdziału pomiędzy ludźmi i pomiędzy rzeczami a ludźmi. Powtarzał to, co powiedziała Kobieta Od Cielęcia Bizona 3: "Wszyscy ludzie, i wszystkie rzeczy we wszechświecie, łączą się z tobą, gdy palisz fajkę - wszystkie ślą swoje głosy ku Wakan-Tanka, Wielkiemu Duchowi. Kiedy się modlisz przy pomocy tej fajki, modlisz się w intencji wszystkich i wraz ze wszystkimi."

Wielu Tubylców przeczuwało, iż Kobieta Od Cielęcia Bizona przyniosła świętą fajkę dla całej ludzkości. W niektórych wersjach tej legendy wspomina się, że Kobieta Od Cielęcia Bizona powiedziała ludziom: "Przynoszę wam tę fajkę dla wszystkich zwykłych ludzi." Niektórzy Tubylcy utrzymują, że owi "zwykli ludzie" oznaczają tylko Lakotów, w ostateczności zaś - wszystkich Indian; ale inni Tubylcy sądzą inaczej. Lucy Looks Twice, córka Black Elk'a, powiada: "My przyjęliśmy tę fajkę od Wielkiego Ducha za pośrednictwem świętej pani, która przyniosła ją, by ją dać wszystkim ludziom."

Arvol Looking Horse, który jest aktualnym dzierżycielem oryginalnej świętej fajki Lakotów, jak również niektórzy inni spośród starszyzny Oglala najwyraźniej nie mają żadnych zastrzeżeń co do tego, aby ludzie o odmiennym kolorze skóry brali udział w kulcie z użyciem świętej fajki. Ojciec Paul Steinmetz, ksiądz-jezuita, który żył i pracował wśród Oglalów w rezerwacie Pine Ridge w latach 1961-81, tak opowiada o swoim pierwszym spotkaniu ze świętą fajką:

"W październiku 1976 poprosiłem, aby wolno mi było modlić się w obecności Fajki Cielęcia. [Arvol] Looking Horse przeprowadził dla mnie ceremonię łaźni potów i późną nocą otworzył mały domek, gdzie przechowywana jest fajka. Powiedział mi, że to jest pierwszy raz, kiedy ksiądz lub pastor przychodzi z taką prośbą, i że on czuje się zaszczycony. Latem 1977 w pierwszy dzień Tańca Słońca, zawiniątko zostało wyniesione na zewnątrz na ceremonię publiczną. Sidney Keith, dostojnik plemienia, bronił mojej obecności w tamtym miejscu przed pewną kobietą Lakota, która się temu sprzeciwiała. Powiedział mianowicie, że Fajka Cielęcia jest dostępna dla każdego niezależnie od jego rasy, i tak właśnie będzie w tym przypadku."

Steinmetz w końcu dostał tę fajkę, aby używać jej podczas katolickich nabożeństw. Iron Rope, szanowany szaman [medicine man] z osady Slim Butte, powiedział wówczas: "Jestem szczęśliwy, że Ojciec zainteresował się Fajką. Może Ojciec używać fajki podczas mszy. ... Chciałbym, ażeby Ojciec używał fajki, kiedy modli się podczas mszy." Steinmetz powiada, iż duchowy przywódca Oglalów, Pete Catches wyraził to samo uczucie "broniąc moich modlitw z Fajką na tej zasadzie, iż ja, jako kapłan, byłem odpowiednikiem 'świętego człowieka' w tradycyjnym rozumieniu Indian Lakota. Kiedy w roku 1974 zabrał mnie na pewną górę na dwudniowy post z Fajką, powiedział mi, że niektórzy pewnie mieliby mu to za złe, ale dla niego był to jeden z największych zaszczytów w jego życiu."

Poglądy wyrażone przez Fools Crow, Black Elk'a i wielu innych duchowych przywódców Indian wyraźnie przeciwstawiają się stanowisku Meansa: "Nasze religie należą do nas. ... Mamy także wszelkie ludzkie prawa odmówić wam udziału w nich, czy wam się to podoba, czy nie."

Jest ironią, gdy indiańscy ekskluzywiści świadomie ignorują nauki własnej duchowej starszyzny. Jednakże muszę zaprotestować, kiedy ogłaszają, jakoby większość podstawowych i uniwersalnych duchowych rytuałów - takich jak łaźnie potów, rytualne okadzanie oraz wyprawy po wizje są wyłączną własnością Indian, i kiedy wzywają do nękania Białych stosujących te rytuały.

Uniwersalna praktyka łaźni potów

Zastosowanie łaźni potów dla celów duchowych i uzdrowicielskich jest niezwykle starym i nieomal uniwersalnym ogólnoludzkim obyczajem. Manitoquat poczynił następujące spostrzeżenia odnośnie szałasu potów: "Starsi z mojego plemienia wiele lat temu ... pouczyli mnie, ażebym objaśniał nasze obyczaje każdemu nie-Indianinowi, który byłby nimi zainteresowany. Od tamtego czasu opowiadałem o tym obyczaju [of this way] w wielu miejscach na całym świecie, i stwierdziłem, że użycie pary dla uzdrawiania jest czymś bardzo powszechnym i bardzo starożytnym na tej planecie. Niegdyś wszystkie zastosowania uzdrawiającej pary miały charakter duchowy, ale te obyczaje [ways] zostały utracone przez ludzi, kiedy ci nawracali się na inne religie. I dlatego ja jestem przekonany, że pot [czyli łaźnia potu] jest dla wszystkich ludzi, nie tylko dla mojego narodu."

Jakkolwiek chrześcijańskie władze kościelne w Europie skutecznie ukróciły tradycyjne ceremonie praktykowane w łaźniach potu, są dowody, że łaźnie takie były kiedyś rozpowszechnione w wielu kulturach Europy. Irowie i Szkoci stosowali kąpiele połączone z poceniem się w ogrzewanych kamiennych izbach. Saamowie [Lapończycy] na północy Europy urządzali pocenie się w szałasach podobnych do tipi.

Mikkel Aaland w swej książce "Sweat" zauważa, iż urządzenia podobne do sweat lodge odkryto w niemalże wszystkich krajach na Ziemi. Występowały we wszelkich kształtach i formach: okrągłe, kwadratowe, małe, ozdobne, proste, ale ich zastosowanie było zadziwiająco podobne. Były używane w specyficznych celach duchowych i leczniczych w wielu kulturach. Aaland stwierdza na przykład: "W Finlandii kobiety zwykle rodziły dzieci w saunach, aby przebywać w obecności dobroczynnych duchów. Wierzono, iż owe duchy łagodzą bóle porodowe i zwiększają szanse przeżycia zarówno matki jak i dziecka. ... W krajach islamu, na Bliskim Wschodzie, kobiety podczas ceremonii zaślubin chodziły do tamtejszej odmiany parowej łaźni zwanej hamman; działo się to trzy razy w czasie wesela trwającego kilka dni, po czym w przeddzień ślubu następowała ostateczna kąpiel oczyszczająca. W Rosji uczestnicy uroczystości żałobnych palili w łaźniach, aby ogrzać swoje dusze oraz dusze zmarłych.

Aaland podaje szczegóły odnośnie duchowych początków obyczajów przestrzeganych w fińskich łaźniach potu: "Dom potów, przez to, że dawał schronienie ogniowi i zapewniał nadzór nad numinalną mocą płomienia, stał się miejscem świętym, świątynią. Użytkownicy sauny w Finlandii w dawnych czasach wierzyli, iż ogień jest darem z nieba, i jeżeli dba się o niego, zasilając go dobranym drewnem i przestrzegając odpowiednich rytuałów, choroby i wszelkie duchowe zło może zostać przegnane. ... Wiele kultur stosujących łaźnie potu odkryło, iż kamienie mogą absorbować moc ognia, i przez to również kamienie nabierały duchowej wartości. ... Kiedy chlapano wodą na nie, wytwarzana wtedy para stawała się następnym środkiem przenoszącym ciepło i kolejnym przedmiotem czci. Finowie nazwali tę parę loyly, czyli duchem życia."

Aaland także obszernie opisuje popularne łaźnie potów w Japonii: "Chociaż łaźnie tureckie i fińskie sauny cieszą się wielką popularnością w Tokio, to współistnieje z nimi tamtejsza rodzima kultura łaźni potów, potwierdzając to, czego dowiodły moje badania: że niemal każdy lud, w pewnym okresie swojej historii, wynajdywał jakąś formę kąpieli w gorącym powietrzu lub parze."

Faktycznie, Japończycy znają wiele typów łaźni parowych: mushi-buro; kama-buro, która przypomina piec garncarski; ishi-buro, czyli jamę wydrążoną w skalnym zboczu; i jeszcze kilka innych odmian. Yosai Aotani, japoński poeta i uczony, żyjący w latach 1868-1910, napisał taki oto wiersz o kama-buro, czyli o łaźni w kształcie garncarskiego pieca:

Kiedy wpełzasz do kama-buro Jest jak w nocy, Potem widzisz białe światło dnia, gdy łagodniejąca para sięga płuc i brzucha. Pot uwalnia się strumieniami a moc tej łaźni-pieca równa się setkom leków.

Podobne świadectwa uzdrawiającej mocy łaźni potu można odnaleźć w wielu kulturach, i wskazują one, iż siła i duchowe znaczenie właściwe szałasowi potu jest doceniane w najrozmaitszych kulturach od setek, jeśli nie tysięcy lat. Ten fakt w oczywisty sposób podważa argument, jakoby łaźnie potu były wyłączną własnością Rdzennych Amerykanów.

Uniwersalna praktyka palenia szałwi

Rytualne zastosowanie szałwi i innych kadzideł jest inną nieomal uniwersalną praktyką ludzkości. Oczywiście, zarówno bylica [ang. sagebrush = 'szałwia krzewiasta'] (rodzaj Artemisia) jak i biała szałwia [ang. white sage] (rodzaj Salvia) są w powszechnym użyciu w ceremoniach Indian Ameryki Północnej, aczkolwiek ich zastosowanie nie ogranicza się do tych ceremonii.

Delores La Chapelle w swojej książce pt. "Sacred Land, Sacred Sex, Rapture of the Deep" cytuje zdanie Herberta Wrighta o rozpowszechnionym użyciu bylicy w całej ludzkiej historii. Wright pisze, że flora północnej Afryki, Hiszpanii, Grecji, Iranu i Syrii była dawniej zdominowana przez gatunki z rodzaju Artemisia, czyli bylice lub piołuny. La Chapelle zauważa: "Nic dziwnego, że Artemida, jedna z najważniejszych greckich bogiń, ma to samo imię, co ta roślina... [Artemisia] rosła w obfitości na górze Tajgetos, miejscu, które upodobała sobie Artemida."

Różne gatunki rodzaju Artemisia są używane regularnie w Nepalu i w Indiach. T. Chandra Majupuria i D. P. Joshi odnotowują w swojej książce "Religious and Useful Plants of Nepal and India", iż bylica jest tradycyjnie używana w wielu ceremoniach. "Liście tej rośliny ofiarowuje się Śiwie, wcześniej odśpiewawszy rozmaite mantry. W miesiącu śravana [lipiec-sierpień] kwiaty tej rośliny ofiarowywane są Wisznu i Surji. Na zakończenie ceremonii pogrzebowych również Hindusi używają liści lub kwiatów tej rośliny. Powiada się, iż dzięki zapachowi tej rośliny wielu religijnych ludzi unikało senności i ziewania.

Chociaż prawdziwa biała szałwia jest rośliną występująca tylko w Ameryce Północnej, i różni się botanicznie od bylicy [po angielsku nazywanej "szałwią krzewiastą"], te dwie rośliny są często używane zamiennie do palenia podczas obrzędów amerykańskich Tubylców. A nawet, gdyby tak nie było, to istnieją inne gatunki szałwii, rosnące wokół Morza Śródziemnego i w Azji, i tamtejsze ludy odkryły potężne duchowe właściwości owych szałwii na długo zanim Europejczycy weszli w styczność z pierwotnymi plemionami Ameryki.

M. Grieve, w książce "Modern Herbal", pisze iż nazwa rodzaju Salvia pochodzi "od łacińskiego słowa salvere, 'być uzdrowionym', co wiąże się z leczniczymi właściwościami rośliny. ... Wśród starożytnych i w średniowieczu szałwia cieszyła się wielkim szacunkiem: Cuir moriatur homo cui Salvia crescit in horto? (Czemu miałby umrzeć człowiek, gdy w jego ogrodzie rośnie szałwia?)"

Badając europejskie tradycje co do zastosowania szałwii i bylicy stwierdzamy, iż obie te rośliny były stosowane do odpędzenia niezdrowych wpływów i do zaprowadzenia wpływów czystych i dobroczynnych - a więc w celach bardzo podobnych to tych znanych z tradycji amerykańskich. Jeżeli ktoś chce, by Biali dochowywali wierności swoim duchowym korzeniom, powinien ich zachęcać do regularnego palenia szałwii - a nie zabraniać im jej użycia.

Poszukiwanie wizji i odnowy

Wyprawy po wizje [vision quests] są rozpowszechnione wśród wielu rodzimych kultur Ameryki Północnej, jednakże przykłady podobnych rytów inicjacyjnych odbywanych w dzikich miejscach znaleźć można na całym świecie. W wielu szamańskich tradycjach jest regułą, że inicjowani podejmują wyprawy do odludnych miejsc, aby nawiązać kontakt ze szczególnymi świętymi mocami, które zasiedlają ziemię. Tak dzieje się w przypadku yamabushi w Japonii, mudang w Korei lub curanderos w Peru, by wymienić tylko kilka przykładów. Wiedza o tym, że ludzie mogą nawiązać łączność z głębokimi świętymi mocami Ziemi i Stwórcy poprzez spędzenie pewnego okresu czasu na odosobnieniu na łonie przyrody - na poszukiwaniu wizji - jest rozpowszechniona na całym świecie. W istocie, wiedza o tym, że ludzkość musi okresowo wracać do dzikiej przyrody po odnowę, jest jawnie lub niejawnie zawarta w większości religijnych tradycji świata.

Black Elk powiadał, że jest wiele powodów, aby pójść na odludzie na poszukiwanie wizji (przy czym poszukiwanie wizji nazywał "lamentem"). Powiedział: "Jednak być może najpoważniejszy sens 'lamentowania' jest taki, że pomaga to nam zdać sobie sprawę z naszej jedności ze wszystkimi rzeczami, pomaga wiedzieć, że wszystkie rzeczy są naszymi krewnymi, i że dzięki wszystkim rzeczom i poprzez nie my modlimy się do Wakan-Tanka, aby zechciał nam dać wiedzę o Sobie, o tym, który jest źródłem wszystkich rzeczy, lecz większy jest od wszystkich rzeczy.

Podobnie Steven Foster i Meredith Little piszą w książce "The Book of Vision Quest" [Księga Poszukiwania Wizji], że główny sens poszukiwań wizji w odludnych okolicach polega na kontaktowaniu się z Matką Ziemią jako aspektem sacrum. Foster i Little przypominają nam, że "dar miłości do naszej Wielkiej Matki dany jest nam wraz z urodzeniem. Lecz my często tracimy pamięć o tym. Dlatego właśnie koniecznym jest od czasu do czasu pójść do niej, pościć i pozostawać w samotności tylko z nią, abyśmy w pełni przypomnieli sobie rodzinne pokrewieństwo między naszą kością i jej kamieniem, naszą krwią i jej rzekami, naszym ciałem - i ciałem przyrody."

Tradycje oddalania się w dzikich okolicach odnajduje się w wielu religiach. W niektórych chrześcijańskich zakonach (zwłaszcza u karmelitów) zaleca się regularne duchowe odosobnienia na odludziu. Karmelitanin Ojciec William McNamara pisze, że pierwsi karmelitanie byli ludźmi świeckimi, którzy żyli jako pustelnicy, w pojedynkę w jaskiniach i szałasach na stokach góry Karmel. Zauważa on, iż wielu mistyków wczesnochrześcijańskich udawało się na pustynię, aby modlić się i przebywać blisko Boga, jako że właśnie na odludziu można spotkać Boga, święte centrum wszystkich rzeczy.

McNamara zauważa, że wielu proroków Starego Testamentu (z Eliaszem na czele), a nawet sam Jezus szukali duchowej odnowy i ściślejszego kontaktu z Bogiem na pustkowiach, a także sugeruje, iż takie odosobnienia w odludnych miejscach mogą być dobre dla każdej duszy: "Jeżeli Chrystus potrzebował okresowego wycofania się w ciszę i samotność, to wydaje się, iż jest skończonym zadufaniem, gdy się myśli, że możemy wciąż iść napędzani własną parą, wyrzekając się bezpośredniego i intymnego kontaktu z nieskończonym Źródłem naszego bytu."

McNamara wyjaśnia dalej, że na pustkowiu można znaleźć coś więcej niż tylko odnowę: mianowicie "wizję" swojego życiowego dzieła, własne powołanie, a także owo powołanie może tu uformować się i wykrystalizować (co zresztą stwierdzają liczni Rdzenni Amerykanie odnośnie własnych wypraw po wizje). Karmelici praktykują odosobnienia w dzikich miejscach, odnawiają tam bezpośredni związek z Bóstwem, a potem podniesieni tym na duchu wracają do świata, aby pomagać ludziom i łagodzić ich cierpienia.

Budda, kiedy wyruszał na poszukiwanie sensu życia, ogolił głowę, porzucił wszystkie rzeczy materialne, i poszedł do lasu na sześć lat. W swoim późniejszym życiu, nawet już po oświeceniu, spędzał on dziewięć miesięcy w roku nauczając, zaś pozostałe trzy - na odosobnieniu w prostych warunkach, na łonie przyrody. Idąc za przykładem Buddy, niektóre szkoły buddyzmu konsekwentnie zalecają przebywanie w samotności pośród natury jako podstawową metodę na osiągnięcie oświecenia. Wśród japońskich buddystów tradycją jest okresowe udawanie się na odosobnienie do klasztorów, które zazwyczaj położone są w miejscach dzikich i odludnych. Również takie odosobnienia na odludziach były w zwyczaju pośród praktyków buddyzmu i taoizmu w Chinach.

Jak pisze Edward Canda, buddyjski mnich z Korei, Yi Kap-lyong "pędził samotne życie w jaskini, czasami żywiąc się tylko igłami sosny. Podczas wielu snów, wizji i objawień pustelnik ów nawiązał niezwykłą znajomość z san si [duchem góry]." Canda stwierdza, że ów duch góry może pełnić rolę przewodnika na drodze duchowego rozwoju. "Może on udzielać wielkiej inspiracji komuś, kto spotka go ze szczerą intencją. Można go znaleźć w trakcie wypraw po wizje, ale może też się ukazać ludziom, którzy się tego nie spodziewają, jakkolwiek są tego godni."

W Korei zarówno osoby mające być inicjowane na szamanów, jak i poszukiwacze religijni, są zachęcani do tego, aby odbywać okresowe samotne pielgrzymki w skaliste góry tego półwyspu. Canda pisze, że koreańscy szamani regularnie podróżują w góry "aby wzmocnić się duchowo i uzyskać wizje".

Potrzeba powracania do miejsc, gdzie mieszka Bóg, potrzeba dotknięcia osnowy dzieła Stworzenia, zerwania z tym, co w codziennym życiu jest powierzchowne i nieautentyczne, przywołania sacrum na pomoc w naszym cierpieniu i poszukiwania sensu - to są rzeczy powszechne. A zatem, wyprawy w odludne okolice, aby znaleźć Boga i święte wizje, nie są tylko dla Indian, nie tylko dla Białych, nie tylko dla Azjatów - ale dla wszystkich ludzi.

Duchy same wiedzą najlepiej

Moim zdaniem, te osoby, które chcą ograniczyć duchowe ceremonie według rasowych linii podziału, ignorują pewien kluczowy element związku ludzkości z sacrum: to, iż sacrum manifestuje się w sposób przez siebie wybrany, oraz tym, których wybiera. Członkowie dowolnej kultury, którzy zapewniają, iż rozumieją intencje i dynamikę sacrum w jego manifestacjach lepiej niż samo sacrum, winni są, według mnie, pychy, albo co gorsza - fanatyzmu.

Święty człowiek Lakotów, Fools Crow, rzekł pewnego razu: "Ja zawsze proszę, w moich modlitwach i rozmowach, nie tylko o to, co ja chciałbym, aby się stało, bo nikt nie może głosić, że wie, co jest dla ludzi najlepsze. Wakan-Tanka i Dziad - oni sami wiedzą co jest najlepsze, i dlatego właśnie, nawet jeżeli się martwię, moich myśli nie ogarnia lęk przed przyszłością. Ja poddaję wszystko woli Wakan-Tanki. Nie jest to łatwe, i większość ludzi uważa, że to jest niemożliwe."

Oczywiście, indiańscy ekskluzywiści mogą dalej twierdzić, że wiedzą bez wątpienia - lepiej niż ich duchowa starszyzna - co Stwórca wymaga od innych ludzi, jak inni ludzie mają oddawać mu szacunek, i jakie ceremonie każdy ma przeprowadzać. Jest możliwe, że na jakiś czas ludzie ci mogą wyperswadować niektórym tubylczym przywódcom, aby ograniczyli dostęp do pewnych ceremonii według kryteriów rasowych lub plemiennych. Mam jednak poważne wątpliwości, czy Duch pozwoli się zamknąć wewnątrz takich sztywnych granic.

Pozostaje też pełen nadziei, jako że czytałem, iż wielu wysoce godnych szacunku tubylczych proroków i nauczycieli, od Black Elk'a aż do Komancza Quanah Parkera, przewidziało czasy, kiedy dzieci wszystkich ras razem będą celebrować obrzędy świętości Ziemi.

Według relacji Vinsona Browna, wielki mistyk Oglalów, Crazy Horse miał wizję takiej oto przyszłości:

Ujrzał on swój lud zepchnięty w duchową ciemność i ubóstwo, podczas gdy biali ludzie wszędzie wokół nich zażywali materialnego dobrobytu, ale widział też, że nawet w najciemniejszych czasach oczy nielicznych spośród jego ludu zachowały światło poranka i mądrość ziemi, tak iż przekazali to niektórym ze swych wnuków. Widział on nadejście samochodów i samolotów, i dwakroć ujrzał wielka ciemność i usłyszał jęki i eksplozje, gdy miliony ludzi umierały w dwóch wielkich światowych wojnach. Lecz po tym, jak minęła druga wielka wojna, ujrzał on jak nadchodzi czas, kiedy jego lud zaczyna się budzić, nie wszyscy naraz, lecz po kilku tu i tam, a potem więcej ich było i więcej, i zobaczył ich, jak tańczą w pięknym świetle Świata Ducha pod Świętym Drzewem - a mimo wszystko na ziemi. Wtedy zadziwił się, gdyż zobaczył, że ci, którzy tańczyli pod tym drzewem byli przedstawicielami wszystkich ras, którzy stali się braćmi, i zdał sobie sprawę, że świat będzie na powrót uczyniony nowym, w pokoju i w harmonii, nie tylko przez jego ludzi, ale przez członków wszystkich ras ludzkości.

Szczerze wyglądam dnia, kiedy zarówno Indianie, jak i nie-Indianie będą mogli badać religijne tradycje według swojego wyboru, jak również dnia, kiedy ludzie nauczą się respektować wybory dokonane przez innych. Na razie pocieszam się nauką, jaka wypływa z historii, że odrobina wrogości i religijnych prześladowań może w istocie wzmocnić czyjeś religijne przekonania. I gdy tylko ludzie okrywają pewną nową lub starą religię, która lepiej im służy aniżeli inna, lub kiedy odnajdują jakąś rytualna praktykę, która pomaga im odnaleźć głębszy związek ze świętym centrum życia, wtedy mówię: błogosław im, Boże.

Stephen Buhner



Oryginał w: Shaman's Drum nr 51, Wiosna 1999. Str. 4-12. Do Earth-Based Ceremonies Belong to Natives Only?
Przekład: Wojciech Jóźwiak. Tłumacz pominął przypisy Autora, gdyż odsyłają one do literatury nie znanej w Polsce.

przypisy

1. Termin 'Indianin, indiański' (Indian) powoli staje się w języku angielskim archaizmem, i zastępowany jest przez bardziej elegancką formę Native American, którą starałem się oddać po polsku jako 'Tubylec, tubylczy', często pisząc to słowo, jako nazwę ludu, z dużej litery. W paru miejscach piszę także: 'Rdzenni Amerykanie', choć to brzmi niezręcznie. (WJ) wróć

2. Nie tłumaczę indiańskich imion podanych w artykule w wersji angielskiej. (WJ) wróć

3. Kobieta Od Cielęcia Bizona, ang. Buffalo Calf Woman: mityczna boska osoba, która przyniosła świętą fajkę ludowi Lakota. Pierwszy młodzieniec, który spotkał Kobietę Od Cielęcia Bizona, nie umiał jej właściwie przyjąć, i spłonął w żarze, jakim była otoczona. (WJ) wróć

6 kwietnia 2009

Robert Palusiński

Moc Ziemi pod naszymi stopami

Czy miałaś/eś w dzieciństwie doświadczenia związane z Ziemią? Nie musi to być coś niezwykłego czy nadzwyczajnego. Żaden tam mistyczny wląd wszech-łączności. Mogłaś/eś na przykład w gorący letni dzień wakacji, wykopać na plaży dołek i schować się w nim, albo zakopać się w piasku tak, że wystawała sama głowa. Mogłaś/eś też bawić się ziemią lub gliną zmieszaną z wodą i z takiego błotka tworzyć różne struktury, albo kuchenne potrawy. Lub po prostu godzinami przesypywałaś łopatką piasek z wiaderka do wiaderka. Możliwe też, że w towarzystwie dorosłych badałeś/aś nieznane jaskinie lub intrygowały cię inne, zadziwiające twory geo-logiczne. Mogłaś/eś też być po prosu zafascynowana/y geografią i już na początku szkoły podstawowej potrafiłaś/eś pokazać na mapie różne kraje bezbłędnie wymieniając stolicę każdego z nich.

Będąc dziećmi przebywamy blisko Ziemi - choćby z racji wzrostu. Jesteśmy częścią Ziemi. Nasza świadomość jeszcze nie jest od Niej oddzielona. Często powierzamy jej nasze skarby i w jej wnętrzu odnajdujemy cenne dla nas przedmioty. Ziemia kryje w sobie kosztowności zarówno w wymiarze symbolicznym jak i rzeczywistym. W dawnych czasach wierzono, że złoto, to zwykły metal, który dojrzewał przebywając bardzo długo w łonie Matki - Ziemi i stawał się złotem. Był to przykład naturalnych umiejętności alchemicznych oraz macierzyńskich, jakie przypisujemy naszej planecie.

Choć wiedza o ukrytych w jaskiniach i skarbach we wnętrzu Ziemi oraz inne przykłady z czasów dzieciństwa wydają się być czymś naturalnym, to jako dorośli zapominamy o naszych intymnych związkach z Planetą. Prawda jest taka, że im więcej zabetonujemy jej powierzchni - tym bardziej oddalamy się od jej mocy nie tylko dlatego, że nasze stopy nie będą mogły masować jej powierzchni, ale przede wszystkim z tego powodu, że to w naszych umysłach narasta coraz grubsza warstwa betonu i asfaltu. A przecież buty ludzi zamieszkujących Mongolię i okolicę po to mają czubki zawinięte "do góry",aby nie ranić Ziemi i nie szkodzić duchom bytującym w jej wnętrzu.

Na szczęście nie wszędzie nastąpił tak znaczny zanik kontaktu z Ziemią jak ma miejsce w krajach wysoko uprzemysłowionych. Istnieją jeszcze kultury, które w swoich wierzeniach oraz w mitach opowiadających o początkach ludzkości kultywują przekonanie, że ludzie (a nawet bogowie ) żyli najpierw we wnętrzu Ziemi i dopiero stamtąd przedostawali się na powierzchnię naszej planety. W taki sposób wygląda początek świata u Indian Nawaho, afrykańskich Buszmenów !Kung (San) czy wśród wielu plemion australijskich Aborygenów. Spora część tych ludzi wciąż wierzy w swe mity i kierują się nimi w codziennym życiu dając nam przykład jak należy traktować Ziemię. Uznają świętość Ziemi i przede wszystkim dlatego jej nie krzywdzą. W ich przekonaniu szkodzić Ziemi, to tak, jakby skrzywdzić własną matkę. Aborygen mógłby ci zadać na przykład dość proste pytanie: czy położyłbyś na własną matkę warstwę betonu lub czy wykopałbyś w niej wielki dół?

John Seed, Australijczyk, który założył Rainforest Information Centre (Centrum Informacji o Lasach Deszczowych), opowiadał kiedyś o spotkaniu z grupą Aborygenów. Późnym wieczorem po spotkaniu wszyscy wyszli na powietrze. Przed uczestnikami spotkania rozciągało się wielkie miasto Sydney. Jeden z Aborygenów zapytał Johna:

- Co widzisz? Co tam widzisz?

John popatrzył na pulsujące trasy szybkiego ruchu, na wieże ze szkła i stali, na statki w porcie i odparł:

- Widzę miasto. Światła, ulice, drapacze chmur...

Na to Aborygen powiedział cicho:

- A my wciąż widzimy ziemię. Wiemy, gdzie pod tym betonem rośnie las, gdzie pasą się Kangury. Widzimy, gdzie Dziobak wygrzebuje sobie jamę, widzimy którędy płyną strumienie. To miasto tam ... to tylko strup. Pod nim trwa żywa ziemia.



Australijscy Aborygeni energie i moce krążące pod powierzchnią Ziemi nazywają liniami pieśni. Linie pieśni to szlak, którym wędrowały na początku czasu pradawne bóstwa tworząc wszystko co istnieje na planecie. Dziś można podążać śladami bóstw i w miejscach mocy doznawać dobrodziejstw sił tworzących świat. Aborygeni wiedzą, że zarówno linie pieśni, jak i Śnienie, z którego powstają wszelkie formy życia są niezniszczalne. Wiedzą, że Ziemia jest wieczna. Jako gatunek pojawiliśmy się na tej planecie stosunkowo niedawno i z punktu widzenia miliardów lat historii Ziemi jesteśmy tylko chwilowymi lokatorami.

Buszmeni !Kung (poprawniejsza nazwa lud San) zamieszkujący pustynię Kalahari w Afryce wierzą, że właśnie Ziemia była pierwszą matką ich ludu. Kiedy ciężarna kobieta z tego plemienia wyczuwa zbliżający się poród, odchodzi od obozowiska i rodzi dziecko samodzielnie traktując Ziemię jak położną. Przed porodem wykopuje w ciepłym piasku dołek, wykłada go liśćmi i kucając "oddaje" na jakiś czas dziecko Ziemi - pierwotnej "matce". Matka układa obok dziecka łożysko, które wraz z nieprzeciętą pępowiną pełni rolę strażnika. Dopiero wówczas idzie powiadomić inne kobiety o skończonym porodzie. Pozostałe kobiety z wioski przyłączają się do niej, po czym następuje rytualne powitanie matki i dziecka. Tylko w nielicznych przypadkach, kiedy rodząca zbyt długo nie wraca, starsze kobiety spieszą do niej z pomocą.

Po takich narodzinach jest oczywiste, że Buszmeni przez całe życie są niezwykle mocno związani z Ziemią, dzięki czemu potrafią wyczuwać najdrobniejsze zmiany pola magnetycznego lub grawitacyjnego. Dzięki temu nie muszą zatrudniać różdżkarzy do poszukiwania wody i kopania studni. Bez trudu odnajdują nie tylko wodę, ale i kierunek marszu. Ich ciała wyczuwają którędy biegną cieki wodne i na jakiej głębokości, a ich umysł nie traci łączności z pierwotną mądrością Ziemi.

Czy my, mieszkańcy miast potrafimy jeszcze czerpać mądrości z kontaktu z Ziemią? Odpowiedź brzmi: tak! Tyle, że robimy to nieświadomie. Na bardzo głębokim poziomie wciąż jesteśmy związani z mądrością Ziemi, choćby dlatego, że nie sposób precyzyjnie zlokalizować miejsca świadomości, ani ograniczyć jej do głowy lub choćby do granic naszego ciała! W myślach ciągle odnosimy się do Ziemi, do kierunków i stron świata. Często powtarzamy: "na czym to stanąłem", "dokąd zmierzamy", "jaki jest kierunek naszych działań"?

Te stwierdzenia przypominają o nieświadomym związku z Ziemią oraz z jej polem oddziaływania. Czujemy niewytłumaczalną motywację do ruchu w określonym kierunku, zajmujemy takie a nie inne miejsce w pomieszczeniach, w niektórych miejscach czujemy się wspaniale, a w innych nie najlepiej. Zwracamy uwagę na to jaką pogodę przyszykowała nam planeta, jeździmy w góry, nad morze, itp. Nie możemy całkowicie uciec od kontaktu z Ziemią. Ale czy potrafimy jeszcze słuchać jej rad i podpowiedzi? W jaki sposób to zrobić?

Po pierwsze musimy skierować naszą uwagę w odpowiednią stronę. Ziemia nieustannie do nas przemawia, lecz robi to w subtelny i ledwie dostrzegalny sposób. Jeśli chcesz tego doświadczyć, to zwróć uwagę na minimalne tendencje, którym podlega twoje ciało. Jaka tendencja bądź impuls pojawia się w twoim ciele, zanim faktycznie się poruszysz? W jakim kierunku właśnie teraz poruszyłoby się twoje ciało? Czym jest ten subtelny impuls pojawiający się tuż przed pierwszym ruchem?

Kiedy odczujesz samą tendencję do ruchu w określonym kierunku, pozwól jej zadziałać - niech się rozwinie i zacznij świadomie zmierzać w stronę, w którą skierował cię impuls do ruchu. Żeby to lepiej zrozumieć, możesz zadać sobie takie pytanie: "Gdyby moje ciało mogło samodzielnie poruszać się w dowolnym kierunku, to dokąd by teraz ruszyło?"

Praca nad świadomością spontanicznych mikro-ruchów oraz tendencji poprzedzających nasze poruszenia jest pierwszym etapem kontaktu z mądrością planety. Drugi etap to pozwolenie, by Ziemia pokierowała naszymi krokami. Kiedy w piękny dzień (lub noc) wybierzesz się na wycieczkę, skorzystaj z poniższej rady.

Stań w miejscu (najlepiej w plenerze), które wydaje ci się odpowiednie do rozpoczęcia pracy z ruchem i z Ziemią (oczywiście można to zrobić także na wózku, a nawet palcem lub figurką na mapie!). Następnie zadaj sobie pytanie na które chciałabyś znaleźć odpowiedź. Poproś Ziemię, żeby ci w tym pomogła. Po zadaniu pytania skup się na swoim ciele i powiedz do siebie: w jakim kierunku mogłoby ruszyć moje ciało, gdyby mogło to zrobić bez udziału mojej woli? Jeśli kierunek nie pojawi się od razu, spróbuj ruchu w dwie - trzy różne strony i wybierz tę, w której najlepiej czuje się twoje ciało.

Następnie poruszaj się pozwalając, by twoim ciałem kierowała moc Ziemi. Nie spiesz się. Nie przerywaj ruchu, aż nie dowiesz się, co dla ciebie oznacza ten kierunek, strona świata, rodzaj ruchu oraz wrażenia na właśnie przebytej ścieżce. Kierunek, sposób poruszania się i skojarzenia same w sobie będą odpowiedzią.

Jeśli kiedyś poczujesz, że brakuje ci energii, staraj się zacieśniać i poprawiać swój kontakt z Ziemią - na przykład świadomie stąpając - masując stopami Jej powierzchnię. Uprawianie ogródka czy pielęgnowanie roślin, to też są formy rozmowy z Planetą! Rób to świadomie. A kiedy nie będziesz wiedzieć co zrobić, dokąd się zwrócić bądź skierować - poproś Ziemię o radę - niech Ona pokieruje twoimi krokami. Staraj się wyczuć co i w którym kierunku cię ciągnie, idź "tam", a gdy już znajdziesz odpowiednie miejsce, porozmawiaj z pramatką Ziemią.



Robert Palusiński





8 lipca 2008

Belinda Gore

Pozycja Lapońskich Szamanów

Fragment przygotowanej do wydania książki "Ekstatyczne pozycje ciała"
Tłumaczyła Katarzyna Aemilia Bogdan


UWAGA: Poszukujemy wydawcy dla tej książki.
Na oferty czeka Tłumaczka, pod adresem: localmaj@hotmail.com



Rysunek tej pozycji funkcjonuje jako ilustracja w dzienniku podróży z 1673 roku, autorstwa pewnego Niemca. Leżący w tej pozycji szaman jest członkiem ludu Sami, nomadów i hodowców reniferów z północnej Europy, a dokładnie z Laponii. Najwyraźniej ci ludzie są na tyle blisko swoich przodków myśliwych, że zachowali szamańskie metody odbywania podróży do świata duchów. Na ilustracji szaman leży na brzuchu z przywiązanym do pleców bębnem. Jego ręce są wyciągnięte do przodu, jakby nurkował, a jego skrzyżowane stopy są związane. Obok niego siedzi asystent i przy użyciu kości w kształcie litery T uderza w okrągły, płaski, pokryty skórą i udekorowany symbolami bęben. Te hieroglify czy symbole to wizerunki zwartej informacji i  pamięci - instrukcje dotyczące tego dokąd szaman podróżuje w czasie swojego transu, jak tam się dostać i jak powrócić. Każdy symbol może być traktowany jako wrota, przez które szaman przechodzi, rozpoczynając swoją podróż.

ekstalapo_01.jpg

Udając się w swoją podróż za pomocą pozycji Lapońskich Szamanów, należy znaleźć bramę przez którą można przejść. Istnieje wiele wyobrażeń, które mogą wskazać drogę w dół: tunele, wiry powietrzne lub spirale. Wszystkie te wyobrażenia mogą posłużyć do tego, co Gwyn nazwała "ześlizgnięciem się po Drzewie Świata do Świata Dolnego". Musisz odnaleźć drogę prowadzącą w głąb ziemi, do Dolnego Świata, pamiętając przy tym, że twoje wyobrażenie "góry" i "dołu" to jedynie ludzki konstrukt, który pomaga utrzymać kierunek i poczucie porządku w większym wszechświecie, gdzie przestrzeń i czas nie istnieją w pojmowany przez nas sposób.

Dla tych, którzy odbywają podróż do Świata Dolnego, przynajmniej przy użyciu tej pozycji, wejście wydaje się ciemne. Dla Pam zejście pojawiło w postaci czarnego wiru. Kiedy schodziła, złapana w wirze, zamaskowany tancerz indiański przywołał ją skinieniem ręki i prowadził przez trans, by w końcu wyprowadzić ją na górę, z Dolnego Świata do Świata Środkowego, z którego wyruszyła. Kiedyś na próżno szukałam wejścia do tunelu lub jaskini i wtedy uświadomiłam sobie, że mogę po prostu położyć na ziemi. Zatopiłam się w białym śniegu, a następnie w ciemności ziemi, dopóki nie znalazłam się wśród korzeni roślin i drzew.

Innym razem, tunel zabrał mnie do zimnej, ciemnej wody, aż znalazłam się na dnie oceanu i zmieniłam się w pradawną formę życia. Przebyłam wstecz proces ewolucji, aż powróciłam do momentu kiedy byłam molekułą. W końcu, w stanie subatomowym, usłyszałam poniższe słowa:



Zanim rozpoczął się czas       
Ze mnie wypływają lata       
Ze mnie Bóg, człowiek, las       
Jestem pradawną pełnią wszechświata    



Rozpoznałam, że słowa te pochodzą z wiersza wiktoriańskiego poety Swinburne'a pt. "Hertha". Hertha to starożytna germańska bogini Ziemi, niosąca płodność i wzrost. Swinburne widział w niej jednak coś więcej - żeńską matrycę, która zebrała atomy i molekuły, by stworzyć postać świata materialnego, jaką dziś znamy. Podróż do Dolnego Świata zabrała mnie więc do początku materii, w molekularnym sensie, i połączyła z czasem przed pojawieniem się Boga i człowieka w rozumieniu mieszkańców wiktoriańskich miast.

W Instytucie Cuyamungue często używamy tej pozycji na początku Transowego Tańca Masek, by udać się w podróż do Dolnego Świata i spotkać się z jednym z duchów zwierząt, które ten świat zamieszkują. Zazwyczaj pojawia się wiele zwierząt, ale jedno przeważa i przynosi wyjątkowe doświadczenie. Gdy udajemy się w podróż z intencją poznania konkretnego zwierzęcia może się zdarzyć, że będziemy go wypatrywać zbyt usilnie. Pewna kobieta widziała maskę bizona, głowę ptaka, głowę niedźwiedzia, kojota i delfina:



Nie zaprosiło mnie żadne z tych zwierząt. Zaczęłam się zastanawiać [czy znajdę zwierzę, którego maskę powinnam zrobić], jednocześnie uspakajałam się, że przecież mogę odbyć jeszcze jedną podróż, stosując pozycję Dolnego Świata Południowej Ameryki. Miałam uczucie szybowania, odpływania. Kiedy poddałam się tym odczuciom uświadomiłam sobie, że jestem wielorybem. Byłam wielorybem. Nie widziałam więc wieloryba, ale odczuwałam go podczas transu, nie rozpoznając, że wieloryb już mnie zaprosił, w pewnym sensie przyjął, pozwalając mi stać się częścią jego powolnego, ogromnego istnienia. Oczekiwałam, że coś ujrzę i prawie  przegapiłam moje pozawizualne doświadczenie.



W transie, który nie był częścią Transowego Tańca Masek, Carol i Pamela zobaczyły zamaskowanych tancerzy, którzy odbywali podróż za pomocą pozycji Lapońskich Szamanów. Carol opowiada:



Byłam świadoma bieli wokół, gdy nagle namiot wyrósł ze śniegu i pomyślałam, że powinnam pójść do ciemnego wejścia. Podążałam za ludźmi w skórach zwierząt na plecach - nie widziałam ich twarzy. Byłam świadoma śnieżnej pantery. Następnie postacie tańczyły, ale nie znałam tego tańca. Tańczyły bardzo żywiołowo na nisko ugiętych kolanach. Miały na sobie drewniane maski różnych zwierząt.



Ludzie używający tej pozycji często doświadczają kontrastu między bielą a czernią. Biały może być śnieg, sopel lodu, niedźwiedź polarny, stado koni lub bizon. Często widoczne jest ciemne wejście do Dolnego Świata, które się bardzo wyróżnia na białym tle. W tej samej grupie niektórzy mogą widzieć biel, podczas gdy inni ujrzą czerń.

W grupie nowicjuszy warsztatowych, podróż za pomocą pozycji Lapońskich Szamanów przyniosła różnorodne doświadczenia. Jeff znalazł się w znajomej dżungli z jaguarem, , który był jego przewodnikiem i towarzyszem, poznanym podczas poprzednich snów i wyobrażeń. David opisał matczyną obecność i wodospad. Marcia skupiła się na uczuciu radości i powiedziała: "czułam jakbym się wynurzyła z wnęki". Inna kobieta widziała nie żyjącego psa jej syna. Elizabeth zawędrowała do jaskini, gdzie grupa rdzennych mężczyzn zgromadziła się wokół rytualnego ognia. Szeroka gama doświadczeń w Dolnym Świecie, sugeruje, że nie należy mieć zbyt sztywnych oczekiwań co do rodzaju spotkań podczas takich podróży. 

Bęben asystenta Lapońskiego szamana na rysunku z niemieckiej kroniki jest pokryty hieroglifami i symbolami. Podczas Transowego Tańca Masek, który odbył się niedawno w Ohio, kilkoro uczestników wspomniało, że podczas transu widzieli kamienne rzeźby i rysunki. Podczas tego samego transu, Judith spotkała starą kobietę w ceremonialnej lepiance Indian Navajo, która opowiadała "pradawne historie kości". Ponieważ uczestnicy warsztatu nie widzieli starej niemieckiej ilustracji, ich wizje wskazują na to, że jest jeszcze wiele do odkrycia jeśli chodzi o rolę asystenta, jego pałeczki z kości i symboli na bębnie. W Instytucie Cuyamungue nie mamy innych przykładów tej pozycji i żadnej innej etnograficznej informacji, która wzbogaciłaby nasze zrozumienie. W celu uzyskania odpowiedzi na powyższe pytania musimy polegać na dalszych doświadczeniach z pozycją Lapońskich Szamanów.



OPIS

Połóż się na brzuchu, na podłodze lub na karimacie, z rękami wyciągniętymi do przodu. Prawa ręką wyciągnięta nieco dalej niż lewa. Złóż dłonie w płytką miseczkę i połóż wnętrzem dłoni w kierunku podłogi, w odległości około dwunastu centymetrów od siebie. Zwróć palce nieco do siebie. Wyprostuj nogi, prawą stopę połóż na lewej, tak by nogi były skrzyżowane na wysokości kostek. Aby było ci wygodniej pod biodra możesz podłożyć małą poduszkę. Zwróć głowę w prawo.

Na oryginalnym rysunku tej pozycji, płaski, okrągły bęben szamana, leży na jego plecach i zakrywa większą część jego głowy. Zamiast bębna możesz użyć poduszki lub wieńca z giętkich gałęzi, ale nie jest to konieczne dla prawidłowego przebiegu transu.



Belinda Gore

Tłumaczyła: Katarzyna Aemilia Bogdan



Fragment przygotowanej do wydania książki "Ekstatyczne pozycje ciała".
Poszukujemy wydawcy dla tej książki.
Na oferty czeka Tłumaczka, pod adresem: localmaj@hotmail.com



O praktyce ekstatycznych pozycji ciała, o odkrywczyni tych technik Felicitas Goodman i jej uczennicy Belindzie Gore, autorce książki, z której pochodzi powyższy fragment, oraz o naszych warsztatach na ten temat, przeczytasz w Tarace także tu:


11 lutego 2007

Anna Kuzniecowa

Szamanizm a tradycja orficka
Czy Orfeusz, Dionizos i Pitagoras byli szamanami?

Odkąd w świat poszła książka Mircei Eliadego Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, przyjęło się uważać szamanizm za zjawisko religijne szeroko rozpowszechnione w świecie. Rzeczywiście, Eliade wykonał ogromną pracę. Jego książka pełna jest odnośników do autorytetów w swej dziedzinie, w tej liczbie i do krajowych [rosyjskich] etnografów, którzy z detalami opisali elementy i specyfikę syberyjskiego szamanizmu. Eliade jako główne kryterium definiujące szamanizm stosuje pojęcie "techniki ekstazy". Pisze on: "W wielu plemionach obok szamana istnieje również kapłan ofiarnik, nie licząc tego, iż każdy będący głową rodziny jest także głową kultu domowego. Niemniej szaman pozostaje postacią dominującą, gdyż w całej tej sferze, gdzie doświadczenie ekstatyczne uznawane jest za doświadczenie religijne par excellence, szaman i tylko on jest mistrzem ekstazy. Dlatego pierwszą i być może najmniej ryzykowną definicją tego złożonego zjawiska będzie formuła: szamanizm = technika ekstazy." [M. Eliade, Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy, Warszawa 1994, s. 16] Jednakże autor nie rozpatruje jeszcze jednego, nader ważnego momentu, o którym często zapomina się definiując szamanizm: o społecznej roli szamana. Zwracając się do religijnych praktyk rdzennych narodów Syberii, Północy, Północnej i Południowej Ameryki oraz Oceanii zobaczymy, że szaman jest głównym aktorem wykonywanego rytuału. Tylko on potrafi zorganizować nie tylko własne czynności, ale i całą przestrzeń wokół siebie wraz z obecnymi w niej ludźmi. Swoimi pieśniami i tańcem częstokroć wprowadza w trans nie tylko siebie. Szaman także prowadzi zwykłe powszednie życie, ale funkcji organizatora kultu nie dzieli z nikim, prócz może niektórych młodych szamanów, będących jego uczniami. Uważam, że przy określaniu jakiejś religii jako "szamańskiej" konieczna jest wielka ostrożność, co też dalej okaże się na przykładzie kultury greckiej.

Dlaczego właśnie Grecy? Poważnie zająwszy się badaniem tradycji pitagorejskiej zwróciłam uwagę na to, iż w literaturze (nawet tej naukowej!) można spotkać wypowiedzi w rodzaju: Pitagoras był wielkim szamanem! Brzmi to nader dziwnie. Ponadto w tradycji orfickiej, na pozór podobnej do pitagoreizmu, szamanem nazywa się Orfeusza. Tenże tytuł nadaje się uczestnikom różnych greckich misteriów, oraz wyodrębnia szamańskie elementy w treści opowiadań o bogach takich jak: Apollo, Demeter, Persefona, Zeus, czy Dionizos. Przy czym podstawowym kryterium dla nadania tytułu szamana jakiemuś mitologicznemu lub historycznemu bohaterowi pozostaje określenie podane przez Eliadego. Oczywiście, Szamanizm Eliadego jest niewątpliwie ważną teoretyczną pracą, której nie sposób odmówić znaczenia. Można jednak wskazać szereg nowych, rodzimych [rosyjskich] badań etnograficznych, poświęconych praktykom religijnym poszczególnych narodów Północy i Syberii. W pracach tych, dostatecznie szczegółowych w swej treści, opisano ważne aspekty działalności szamana, które w słynnej książce Eliadego pozostają niezauważone. Opierając się na tych publikacjach, postaram się wyłonić kilka kryteriów, według których dalej porównamy interesujące nas religijne zjawiska religii greckiej - i szamanizmu.

Martin West, Eric Dodds i Mircea Eliade nazywają Orfeusza szamanem. Właśnie u tych autorów koncepcja szamanizmu w greckiej religii wyrażona jest najbardziej dobitnie. West uważa, iż Orfeusz wszedł do greckiej religii przez Trację, której mieszkańcy znali północny szamanizm. Dodds próbuje wyjaśnić irracjonalne elementy w tradycji orfickiej odwołując się do szamanizmu. Eliade pisze o szamanizmie u Scytów, sugerując, iż właśnie dzięki nim Grecy zapoznali się z tym nowym dla nich religijnym zjawiskiem. Obecnie jednak ten punkt widzenia odrzucono. O Scytach wiemy tylko z archeologicznych wykopalisk, które dają zbyt mało informacji o ich religijnych wyobrażeniach. W połowie VI wieku pne, pod naciskiem Medów, plemiona Scytów i Saków opuściły Azję Mniejszą i osiedliły się na stepach między Mongolią a Donem. Wśród scytyjskich mitologicznych wątków, badacze wyróżniają wyobrażenia solarne, z którymi łączą niektóre zwierzęta, takie jak kozioł, jeleń i orzeł. Z podziemnym światem natomiast związane są wilk i ryba miętus, symbol której prawdopodobnie został przeniesiony z Indii. Ponadto wszyscy badacze odnotowują wyróżniony status kobiety w społeczeństwie, odzwierciedlony także w mitologicznych wyobrażeniach.

Jeszcze jednym przyczynkiem łączącym scytyjską kulturę z szamanizmem jest opisany przez Herodota obyczaj scytyjskich łaźni. Stwierdzono go także u Scytów zamieszkujących stepy i góry Ałtaju od 6 w. pne aż do przełomu er. Obyczaj ten łączony jest z rytuałem oczyszczającym, przy czym autorzy podkreślają wywoływany przez konopie stan podniecenia.

Tenże Herodot przytacza opowiadanie o scytyjskim królu Skylesie, który został wtajemniczony w kult Dionizosa i z tego powodu był zrzucony z tronu przez współplemieńców. Stało się tak, gdyż "Scytowie zaś biorą Hellenom za złe kult bakchiczny; twierdzą bowiem, że nieprzystojną jest rzeczą wymyślać sobie boga, który ludzi doprowadza do szału." [Herodot, Dzieje, Warszawa 2003, s. 254]

W ogóle gdy chodzi o związek Scytów z szamanizmem, badacze powstrzymują się od takiego stwierdzenia, wskazując tylko na podobieństwo religii Scytów z religiami Azji Mniejszej i Indii. Dlatego nie ma podstaw by twierdzić, iż Grecy zapoznali się z szamanizmem przez Scytów.

Jednak powróćmy jeszcze do mitów i świadectw o Orfeuszu i związanej z nim tradycji, które pomogą nam wyjaśnić problem. Zarazem będę wskazywać te cechy, które świadczą o czymś przeciwnym, czyli o tym, co przeszkadza uznać Orfeusza za szamana. Wzorcem i podstawą dla tego porównania będzie szamanizm narodów Północy i Syberii. Nie jest to przypadkowy wybór, gdyż sam Eliade zauważa, iż jeśli gdziekolwiek istnieje szamanizm w czystej postaci, to właśnie w tych regionach, a samo słowo "szaman" pochodzi z języka tunguskiego.

Wymienię kilka cech, które wg mnie są podstawowymi w definicji praktyki szamańskiej:



1. Moment wyboru. Jest regułą, że dziecko mające w przyszłości zostać szamanem od małego widzi we śnie demony i duchy, które próbują nawiązać z nim kontakt lub zaszkodzić, także różne zwierzęta przychodzące mu z pomocą. Takie dziecko wyróżnia się tym, że jest zamknięte w sobie, marudne, senne, małomówne, lubi samotne chodzenie po lesie, a także dają się zauważyć u niego oznaki "choroby szamańskiej" (w grę wchodzą przypadki epilepsji, objawiające się przywidzeniami). Następnie szaman zaczyna chłopca uczyć, zapoznając go z opowieściami o duchach-pomocnikach i złych duchach, i ich funkcjach. Szaman przygotowuje neofitę do wtajemniczenia.

2. Wtajemniczenie lub inicjacja. Jest to nader złożony proces, w którym nadal dominują objawy szamańskiej choroby i dlatego wymaga wielkiego wysiłku fizycznego i psychicznego. Koniecznie trzeba zauważyć, że "szamańską chorobę" odróżniano od epilepsji. Po wtajemniczeniu młody człowiek (zapewne już będący szamanem) zostaje uwolniony od ataków choroby i nigdy więcej nie choruje, a ściślej mówiąc, ewentualne ataki stają się kontrolowane i dlatego nie są uważane za chorobę. Treść wizji, których neofita doświadcza podczas inicjacji i które wskazują na jego powołanie, sprowadza się z reguły do scen rozkawałkowania ciała wtajemniczanego na części przez duchy podziemi. Przyszły szaman widzi jak duchy odcinają jego głowę, rozrywają ciało na części, oddzielają mięśnie od kości, aby wszystko to ugotować w wielkim kotle. Potem formują ciało na nowo i wtajemniczony wraca na ziemię, władając odtąd nowymi, niezwykłymi zdolnościami. Zauważę jednak, że wśród syberyjskich narodów podobne wizje nie były tylko przywilejem szamanów. Takie same wizje towarzyszyły wtajemniczeniom na kowala (z tą jednak różnicą, że ich ciało przekuwali kowale z podziemi, tzw. "czcigodni rodzice"). To dowodziło, iż wtajemniczany otrzymał prawo do swego zawodu.

3. Bęben i śpiew. Ważne miejsce w szamańskiej praktyce zajmują bęben i śpiewy. Jednakże bęben nie zawsze jest koniecznym atrybutem. Tak zwani młodsi (lub: słabsi) szamani mogą nie mieć bębna, co wskazuje jakie działania mogą oni realizować. Kiedy szaman uderza w swój bęben, sprowadza on do bębna duchy, które uniosą go do nieba, do "centrum świata". Dlatego często szamański bęben nazywany bywa koniem. Uważa się także, że uderzenia w bęben pomagają wejść w trans. Eliade zauważa, iż kirgiscy szamani baksy wykorzystują do wchodzenia w trans nie bęben lecz instrument strunowy kobuz. Wykonywany przez szamana taniec inscenizuje ekstatyczną podróż szamana do nieba. Ważną rolę podczas rytuałów odgrywa śpiew. Jednak, jak podkreśla w swej pracy Elena Nowik, [Szamanizm syberyjski, Kraków 1993] u narodów Syberii każdy człowiek posiada swoją własną pieśń lub melodię, która wyraża jego indywidualność. Każdy ma prawo tylko do własnej melodii, a jeśli ktoś zanuci cudzą, uważane jest to za kradzież, która ludzi dotyka do żywego, budzi lęk, a "przestępcę" uważa się za pozbawionego godności.

Jest jeszcze jedna kategoria ludzi, których postronny obserwator łatwo mógłby nazwać szamanami. Są to bajarze-opowiadacze [ros. skaziteli]. Otrzymanie daru pieśni lub opowiadania świadczyło o powołaniu, byciu wybrańcem, przy czym bywało, że ów dar narzucał się przemocą [wg. wyobrażeń Syberyjczyków był narzucany wybranemu gwałtem przez duchy] i pociągał męki. Aby przejść wtajemniczenie, bajarz - tak samo jak szaman - oddalał się do lasu, by spotkać się tam z duchem, od którego miał dostać swój dar. Elena Nowik pisze w swojej książce: "U Nanajów, według L. J. Szternberga, była szczególna kategoria ludzi - dżanginów - jednostek obdarzonych i piękną wymową, którzy odgrywali rolę 'rzeczywistych sędziów'. Uważani byli, podobnie jak szamani, za wybrańców duchów. Każdy dżangin miał swojego ducha opiekuńczego, który sugerował mu jego myśli i mowy i spełniał w stosunku do niego taką rolę, jaką aimi [duch opiekun szamana] odgrywał wobec szamana. Tak jak i sztuka szamana, powołanie tych ludzi zwykle było dziedziczone"8. [Elena Nowik, Szamanizm syberyjski, Kraków 1993, s. 142.] Celowo piszę o tym tak szczegółowo, aby pokazać, że Orfeusza lepiej byłoby porównywać z ludźmi tego właśnie pokroju, a nie z szamanami. Do tego tematu jeszcze wrócę.

Wreszcie: 4. Społeczny status szamana. Dlaczego o tym zawsze zapomina się lub może autorzy nie chcą tego dostrzec? Lecz należy zrozumieć, że taka osobistość mogła pojawić się dopiero na pewnym etapie rozwoju społeczeństwa, a mianowicie we wspólnotach rodowo-plemiennych, gdzie całość praktyk rytualnych realizuje tylko ów wybrany przez duchy człowiek. Niczego podobnego natomiast nie ma tam, gdzie istnieją organizacje kapłańskie. Szaman jest niezbędny nie tylko do składania ofiar. Także leczy ludzi i zwierzęta, przepowiada przyszłość (chociaż funkcja wróżbity u niektórych ludów jest prerogatywą innych osobistości), odzyskuje zagubione lub skradzione dusze. Nie była to łatwa praca, skoro w nie tak dawnych czasach musiał on zajmować się myślistwem lub innymi pospolitymi zajęciami, żeby utrzymać siebie i swoją rodzinę, jako że za swe usługi dostawał zapłatę ledwie symboliczną. On jeden jest nosicielem świętej historii, którą opowiada swoimi tańcami i pieśniami. Nie wtajemnicza wszystkich, którzy by tego zapragnęli lub czymś się wyróżniają i nie organizuje wokół siebie zamkniętego religijnego bractwa. Jeśli tego momentu nie bierze się pod uwagę, to nie można mówić o szamanizmie, jako że jest on całościowym systemem, w którą wpisane są społeczne role wszystkich uczestników.

foto bębna
Bęben szamana z Ałtaju



Mamy już więc kryteria, na podstawie których możemy ocenić czy rozważane zjawisko religijne zasługuje na miano szamanizmu czy nie. Teraz przejdziemy do tradycji orfickiej.



O Orfeuszu wiadomo niewiele, szczególnie o jego biografii. Podobnie jak w przypadku Pitagorasa, im więcej czasu mija od pierwszych świadectw, tym bardziej szczegółowymi stają opowiadane o nim historie. Najwcześniejszych wzmianki o Orfeuszu zachowały się u Eurypidesa, Ajschylosa, Arystofanesa. Później o orfikach piszą Platon i Ion z Chios. O orfickich poematach wspomina Epigenes, żyjący w IV wieku przed n. e., przypisując je wczesnym pitagorejczykom. Bardziej szczegółowe opisy o Orfeuszu znaleźć można natomiast u Plutarcha, Klemensa Aleksandryjskiego, Porfiriusza, Proklosa i Damaskiosa. Oprócz tego, zachowało się kilka starożytnych świadectw, takich jak Papirus z Derweni, kościane tabliczki z Olbii, czy inskrypcje na złotych plakietkach z grobów na południu Włoch. Przyjrzyjmy się, co donoszą nam ci autorzy, porównując ich opowieści z powyższymi punktami.

Nic nie wiadomo o jakimkolwiek wyborze Orfeusza przez duchy. Fakty z jego biografii są nader nieliczne. Orfeusza nazywają synem Eagra (Oeager ), o którym dowiadujemy się tylko z Sudy, [Suda, bizantyjska encyklopedia historyczna z X w. ne.] że był potomkiem Atlanta w piątym pokoleniu. Eforos głosi, że Orfeusz otrzymał wtajemniczenie w misteria samotrackie. Jego wyjątkowe muzyczne umiejętności, jego talent śpiewaczy w okresie hellenistycznym tłumaczono pochodzeniem od Apollina. Fakt ten oczywiście różni się od wszystkiego, co wyżej powiedziliśmy o powołaniu i wybraństwie w szamanizmie.

Różni autorzy idą dalej i mówią o tym, że skoro Orfeusz czcił Apollina, a na tabliczkach z Olbii jego imię umieszczone zostało obok Dionizosa, to niechybnie trzeba doszukiwać się czegoś szamańskiego w ich wyobrażeniach i rozpatrywać Orfeusza w tym kontekście.

O Dionizosie wiadomo, że był bóstwem trackiego i lidyjsko-frygijskiego pochodzenia. Wszedł do greckiej mitologii, stając się tu synem Zeusa i śmiertelnej Semele. Mit opowiada, jak Hera po nieudanych próbach zgładzenia Dionizosa, zesłała na niego obłęd. Odtąd tułał się po całym świecie, aż we Frygii bogini Kybele-Rea uzdrowiła go i wprowadziła w swoje orgiastyczne misteria. Apollodoros , autor mitologicznej Bibliotheke, mówi o kilku tragicznych wypadkach dotykających tych, którzy nie chcieli uznać Dionizosa za boga. Dionizos wszedł do Hadesu, skąd wyprowadził swoją matkę, z którą potem wstąpił do Nieba. W mitach o Dionizosie w istocie wielu zauważa szamańskie praktyki.

Postać Apollina pełna jest sprzecznych cech. Często, kiedy mowa o szamańskich elementach w obrazie Apollina, wskazuje się jego północne pochodzenie (Apollo Hiperborejski), lot na strzale, przeobrażanie się w łabędzia, kruka, wilka, mysz, zdolności leczenia, wróżb i muzyki. Plutarch powiada, że za zabicie Pytona Apollo miał okupić swoją winę wobec ziemi i uzyskać oczyszczenie przez zejście do Hadesu, gdzie odnajduje także nową siłę (O zamilknięciu wyroczni), stając się "Jaśniejącym", Phoibos.

Jednakże Dionizos i Apollo są bogami, szaman zaś to pośrednik między ludźmi a bogami lub duchami. Można rozszerzyć interpretację i pójść dalej (jak zresztą się często czyni), twierdząc, iż Dionizos to pierwszy szaman, który stał się boskim i od którego dalej następni szamani uzyskali swój dar. Jednak w mitologicznej tradycji nic o tym nie opowiadano. W tym sensie można mówić o próbie przypisania Grekom elementów obcej im religii, która jednakże się nie udała.

W historii o Orfeuszu nie ma niczego, co by przypominało obrzęd szamańskiej inicjacji. Natomiast wielu podobieństw można dopatrzyć się w micie o Dionizosie, którego Tytani rozerwali na części, te nadziali na patyki i jęli przypiekać nad ogniskiem. Ujrzawszy to Zeus wybuchł gniewem i spopielił Tytanów, Atena zaś uratowała bijące jeszcze serce boga, z którego Zeus na nowo stworzył Dionizosa. Oto wizja w iście szamańskim stylu.

Wracając do szamańskich rytuałów, zwraca uwagę umiejętność Orfeusza, który swym śpiewem przenosił góry i zatrzymywał rzeki. Rzeczywiście w wielu opowiadaniach o szamańskich mocach wspomina się podobne zjawiska. Jednak, jak pisałam wyżej - w 3-cim punkcie o kryteriach szamańskiej praktyki - zadziwiającą zdolnością śpiewu wyróżnia się nie tylko szaman. Takim człowiekiem był opowiadacz eposów, który swoimi opowieściami ożywiał wydarzenia z przeszłości (rzeczywistej lub mitycznej), a obecni przy tym ludzie mieli wrażenie, jakby brali w nich udział. Przytoczę cytat z obserwacji wnikliwego znawcy chantyjskiego folkloru, Szmidta: "Długie śpiewy wyłączają bajarza i publiczność z rzeczywistości. Przebudziwszy się, czują jakby oni i cały porządek świata rodził się od nowa, a więc dzieje się coś w rodzaju katharsis". Myślę, że stosowniej było by porównać Orfeusza z takimi właśnie epickimi poetami i bajarzami.

Zauważmy, że Orfeusz gra jednak na kitarze, a nie na bębnie. Wprawdzie także kirgiscy baksy (szamani, zaklinacze) do wchodzenia w trans wykorzystywali nie bęben, ale dwustrunowy instrument kobuz, który wytwarzał raczej szum, niż jednolitą melodię. Dochodzimy tu do momentu, który wielu autorom wydaje się być bezpośrednim dowodem szamańskości danego działania, czyli do ekstazy. Jednak nie jest znane ani jedno opowiadanie, gdzie wspominanoby o ekstatycznym transie Orfeusza. Stan ten występuje u bachantów, korybantów (którzy, nawiasem, w swoich pochodach głośno biją w tympanony ) i orfików. Lecz od razu trzeba dodać, że w odróżnieniu od indywidualnych szamańskich praktyk ekstatycznych, w greckich kultach ekstatycznych uczestniczyła dowolnie wielka liczba ludzi. Bardziej przypominają one masową psychozę niż celowe postępowanie szamana towarzyszące wizualizacji struktury świata i zamieszkujących go duchów. Nie przypadkiem powiedziałam: masowa psychoza. Takiemu wrażeniu trudno się oprzeć zwłaszcza po lekturze opowiadań z mitologicznej Biblioteki Apollodorosa o tym jak Dionizos zdobywał sobie uznanie wśród różnych narodów.

Umiejętność Orfeusza do podporządkowania sobie zwierząt i roślin swym śpiewem już w starożytności rozumiano inaczej niż to jest w szamanizmie. Na przykład Temistios w swych Mowach uważa, że oznaczało to nowe życie dla dzikich ludzi. Umiejętność oswajania zwierząt i uprawy ziemi łączyła się u nich z wykorzenieniem zwierzęcego pierwiastka w ludzkich duszach. W Papirusie Berlińskim z II wieku pne. powiada się, że Orfeusz nauczył Greków i barbarzyńców sprawować święte obrzędy i był skrupulatny w nabożnej czci odnośnie inicjacji, tajemnic (misteriów), oczyszczeń i wyroczni. Wynika stąd, że Orfeusz zmienił charakter religijnych czynności w kierunku wręcz przeciwnym do kultów ekstatyczych.

Z drugiej strony Grecy stanem ekstazy nazywali nie tylko boskie zawładnięcie. Tak np. Platon w dialogu Ion mówi: " Wy wszyscy zostaliście przyjęci do filozoficznego szaleństwa i bachanalii, i dlatego wszyscy usłyszycie... a słudzy i inni nie wtajemniczeni i nieokrzesani wieśniacy - zamknijcie uszy największymi wrotami"; oraz: "Poeci owładnięci przez Muzę, jak metalowe koła magnesem". A więc i śpiewacy, i filozofowie, w jakimś sensie są szaleńcami.

Dlaczego dar śpiewu wiąże Orfeusza z szamanizmem? Być może dlatego, iż zszedłszy do Hadesu by uwolnić swoją zmarłą żonę Eurydykę oczarował śpiewem podziemnych strażników. Jednak trudno to porównać z zejściem szamana do świata podziemnego w poszukiwaniu ukrytej lub zabłąkanej duszy, ponieważ w drodze powrotnej Orfeusz poniósł klęskę - z pewnością dlatego, że nie miał w tym doświadczenia. Platon w Uczcie twierdzi, że bogowie ukarali go za to, iż ośmielił się wejść żywy do Hadesu ("nie umarł dla miłości, jak Alkestis" ). Ale właśnie szaman ma prawo wejść żywy do podziemnego królestwa. Zwraca uwagę historia o rozszarpaniu Orfeusza przez bachantki (lub nasłane przez Dionizosa trackie kobiety). Jeśli to było częścią szamańskiego wtajemniczenia, to dlaczego Orfeusz nie zmartwychwstał. Jedynie jego odcięta głowa jeszcze jakiś czas śpiewała dalej.

Nie ma też mowy o szczególnym społecznym statusie Orfeusza, jako centralnej postaci jakichś religijnych wydarzeń. Duchowe doświadczenie szamana jest indywidualne. W greckiej religii zawsze mamy do czynienia z misteriami, zbiorowymi wtajemniczeniami, nawet gdy w niektórych przypadkach liczba uczestników była ograniczona. Nie spotkałam świadectwa o tym, by Orfeusz był przewodnikiem kultu.

Wreszcie coś, o czym nie mogę nie powiedzieć. Jakże dziwnie wygląda rewelacja Erica Doddsa o istnieniu wiary w reinkarnację u ludów Syberii. Rzeczywiście w niektórych plemionach uważano, iż dusza szamana po śmierci przechodzi w inne ciało. Ale to był przywilej tylko tego jednego człowieka i ten, komu sądzone było zostać szamanem, wcale się z tego nie cieszył. Ci, którzy odmawiali wejścia na szamańską drogę, z reguły ginęli. Dlatego trudno sobie wyobrazić, by istniała tam wiara w powszechną reinkarnację.

Wracając do Pitagorasa: uważam, że nie warto trudzić się szukaniem w relacjach o nim czegoś podobnego do szamanizmu. W zasadzie tylko jedna poszlaka mogłaby prowadzić w tym kierunku, ale właśnie ona wygląda na fortel. Chodzi o historię, kiedy Pitagoras schował się do piwnicy i poprosił swoją matkę, by pilnie słuchała o tym, co się dookoła dzieje. Gdy po pewnym czasie wyszedł z ukrycia, zaczęto opowiadać, że zszedł do Hadesu i stamtąd obserwował co się działo w świecie. Od początku zamiarem było tu oszustwo.

Widzimy więc, że mimo prób, nie udaje się dopasować postaci Orfeusza do wzoru szamana. Te elementy, dla których można znaleźć odpowiedniki w szamanizmie pozostają bez podstawy ze strony oczywistych kryteriów. Uważam, że w ogóle do szamanizmu w kontekście całej greckiej religii należy podchodzić z dużą ostrożnością. Dionizos i Apollo dołączyli do uformowanej już mitologii, której odbiciem były określone praktyki religijne. Dobrze też widać, jak z czasem zmieniają się wizerunki tych bogów w greckim panteonie. Oni jedynie częściowo zmienili charakter religijnego kultu i raczej sami przybrali cechy ulubione przez Greków i odpowiadające epoce.

Anna Kuzniecowa
ana_ehe@gorodok.net

przekład: Cyprian Toruński
cypriant@interia.pl



W niniejszym przekładzie pominięto przypisy i bibliografię, po które odsyłamy do oryginału. W nawiasach kwadratowych przypisy "Taraki".

Tekst oryginalny: Šamanizm i orfičeskaja tradicija

Przekład angielski: Shamanism and the Orphic Tradition

Strona Autorki: www.nsu.ru/classics/Anna/index.htm








5 maja 2006

Dawid Rzepecki

Tensegrity. Sztuka widzenia

Zagubieni w dylematach, osamotnieni w próbach rozumienia życia, wciąż poszukujemy nowych technik, wspaniałych nauczycieli, właściwego kierunku. Przeczuwając, że ta "wielka prawda" jest prosta i że musi być gdzieś blisko, nie dajemy za wygraną i szukamy.

Tensegrity. Tajemniczy termin wzięty z architektury oznaczający układ napięć w strukturze całości.

Wdech. Wydech. Siedzę przed ekranem komputera, gdzieś na zapadłej wsi polskiej, z kolejną próbą pisania o tensegrity. Nie pierwszy to i nie ostatni raz. Siedzę i myślę. Jak pisać o tym co się dzieje w ciele i w energii? Jak opisać to, co trzeba by było poczuć i zobaczyć? Jak opisać nieopisywalne? Odwieczny dylemat. Dalekowschodni mistrzowie pisali krótkie wiersze, bądź używali tajemniczych metafor. Ja ani dalekowschodnim mistrzem nie jestem, ani nie przepadam za poezją. Wiem jedno, jeśli nie odnajdę w sobie "punktu" z którego słowa popłyną, to moje próby będą ciężkie i nieadekwatne. A efekt raczej mierny. Co mogę więc zrobić?
Przychodzi mi do głowy pomysł, by spróbować wykorzystać do tego ... tensegrity.

Staję w pozycji wyjściowej. Nogi lekko ugięte w kolanach, głowa i ramiona nieznacznie wysunięte do przodu jakby w gotowości. Miednica też lekko w przodzie. Obniżony środek ciężkości. Wdech wydech.
Postanawiam, że dopuszczę różne wątki, które po drodze do mnie przyjdą, a które być może przydadzą się czytelnikowi.
Dla tej prezentacji chcę zamknąć oczy. Nie jest to potrzebne, ale przeniesienie uwagi z patrzenia na "widzenie" wymaga skupienia na ciele. Zamknięcie oczu może w tym pomóc, bo to - jak mówił Don Juan - nie oczami się "widzi", a całym ciałem.
Wzrok jest zwykle najbardziej używany, a więc najbardziej nawykowo interpretujemy informacje płynące w tym kanale. Tensegrity zaś jest drogą poszukiwania informacji bezpośrednich. Wiedzy płynącej wprost. Skąd? Z ciała? Ze źródła? Za wcześnie jeszcze na odpowiedzi. Gdy próbuję odpowiedzieć teraz, setki teorii filozoficznych, psychologicznych, aż po religijne cisną mi się do głowy. A tak w ogóle, czy to możliwe aby mieć dostęp do wiedzy bezpośredniej? I co to jest ta wiedza bezpośrednia, przeczucia? Intuicja? A może imaginacja, zaburzenia o podłożu urazowym, bądź po prostu wielka naiwność?
Wdech wydech. Zdaję sobie sprawę, że z miejsca myślenia o tym, dylematom nie ma końca. Wiedział to Kant, który rozbroił możliwość dowodzenia prawd metafizycznych, pozostawiając je wierze. Tak więc postanawiam po prostu "pobawić się" w "widzenie". Lekko i z radością. Na ten moment, progu jeszcze nie mam, więc i krytyk wewnętrzny milczy.
Wdech, wydech.
Zamykam oczy i skupiam się po kolei na wszystkim co do mnie dociera. Ponieważ jednak tensegrity w początkowej fazie jest przede wszystkim pracą w kanale ruchu i czucia, skupiam się na tym co czuję w ciele.
Co teraz czuję?
Najpierw lekkie napięcie w karku i "ciągnięcie ramion do przodu". Pojawia się potrzeba przeciągania. Przez chwilę wytrzymuję w bezruchu i ...puszczam... [...] Ciało podążając za energią wykonuje serie niekonwencjonalnych przeciągnięć. Początkowo ruch wychodzi z barków, ale sekundę później już całe ciało, aż po końcówki palców u nóg, rusza się i skręca. Oczy otwierają się same. Porcja energii rozprowadzona w te parę chwil wystarcza, by usiąść z powrotem do komputera.
Co zaobserwowałem? Po pierwsze wyciszenie w myślach oraz podwyższone skupienie. Po otwarciu oczu widzę wszystko wyraźniej. Kolory wydają się być intensywniejsze. Wyraźnie czuję przestrzeń dookoła, a także odległości między mną a przedmiotami. Nazywam to "lądowaniem", czyli przeniesieniem uwagi z "głowy" w tzw. "tu i teraz".
Energia wyraźnie ruszyła. Mimo, że siedzę z komputerem na kolanach, ciało wciąż potrzebuje ruchu. [...] Odczuwam potrzebę wyjścia na zewnątrz budynku i zaczerpnięcia świeżego powietrza. Pada deszcz, siadam więc na tarasie, ach.
Wdech wydech.
Decyduję się wykorzystać tę energię do opisu procesu w tym miejscu.
Jak to jest, że kilka "przeciągnięć" może tak podwyższyć wibracje (wybaczcie new age'ową nomenklaturę - czasem najłatwiej posłużyć się wytrychem) Moja wiedza, zarówno ta teoretyczna potwierdzona praktyką, jak i ta z samego doświadczenia mówi mi, że wychodząc poza nawyk uruchamiamy zwykle nieużywane złoża energii zgromadzone w naszym psychofizycznym ciele.
Widzę, że jestem w miejscu odpowiednim do pisania. Co jakiś czas wykonuję krótką serię ruchów, tak aby podtrzymać energię, która transformuje się w słowa.
Tak więc po kolei...
Rodząc się dziecko jest elastyczne zarówno w ciele jak i w odbiorze bodźców. Nie buduje jeszcze interpretacji, tylko percypuje. W procesie wychowania odbiera od wszystkich ludzi których spotka informacje o tym, jak inni interpretują rzeczywistość jednocześnie ucząc się tego samego. Mówimy do dziecka, o patrz mama, tata, telewizor( i tak uczymy dziecko rozpoznawać i interpretować bodźce docierające do niego w poszczególnych kanałach. Zaczyna się od patrzenia - pokazywania, mówienia - słyszenia i relacji. I te kanały potem są najbardziej obarczone oceną. W nich najłatwiej odnaleźć niby "nasze" poglądy i punkt widzenia. Na szczęście dziecko pogrążone jest jeszcze w czuciu i ruchu, a także w połączeniu, rozpuszczeniu we wszystkim. Z czasem jednak w skutek socjalizacji, czyli gruntowania punktu widzenia (punktu połączenia) w miejscu z którego możliwa jest komunikacja, dziecko staje się członkiem społeczności. Rozpoznaje i przyjmuje interpretacje otaczającego go świata na podobieństwo swoich nauczycieli. Więcej uwagi idzie na patrzenie i słyszenie, a coraz miej na czucie. Oceniamy dziecko po tym jak wspaniale mówi, a nie jak wspaniale czuje czy się rusza, więc dziecko coraz więcej mówi, a coraz mniej zwraca uwagę na to co czuje.
Co się dzieje z ciałem? W procesie wychowania, dziecko narażone jest na szereg urazów psychofizycznych. Np. weźmy zwykły przypadek, w którym dziecko biegnie i się przewraca. Czuje ból i strach. Płacze. Potrzebuje poczucia bezpieczeństwa i akceptacji. W takich warunkach w sposób naturalny odreagowuje uraz płaczem, spazmami, a nawet śmiechem. Jest to tak naturalne, że gdy dopełni się do końca, to taki uraz praktycznie nie pozostawia po sobie śladu. Ale niestety dość rzadko dziecko ma taką przestrzeń, w której jest w stanie odreagowywać i w pełni wyrazić swoje emocje. Czasem - w tych gorszych przypadkach, np. chłopcy słyszą: "Nie płacz już! Chłopaki nie płaczą!" Na dodatek, zarówno chłopcy jak i dziewczynki, dostają informacje: "Jak ty teraz wyglądasz, a widzisz trzeba było nie biegać! Teraz będę się musiał/a takiego brudasa wstydzić, podarłaś/eś nowe spodenki..." itd.
Najczęściej jest jednak inaczej, ale czy do końca? "No dobrze dobrze, nic się nie stało, spodenki się wypierze, no nie martw się już. Do wesela się zagoi, no nie płacz, jak pójdziemy do domu dam Ci bułeczkę." I niby wszystko ok. Dziecko przeciwnie niż w poprzednim przypadku dostało informacje, że to, że biega jest w porządku, że rodzic jest przy nim, ale... że płacz nie do końca jest na miejscu, bo przecież .... "no nie płacz już..." Wynika to z prostego założenia, że jak płaczemy to jesteśmy nieszczęśliwi, a jak nie płaczemy to już nie jest tak źle, więc lepiej nie płakać. Jaki rodzic chce płaczu swego dziecka..? Uczymy się więc odwracać uwagę od bolesnych przeżyć i trudnych emocji. Potem dorosły mężczyzna choćby chciał, to nie zapłacze, tak jest poblokowany.
W wyniku m.in. takich właśnie przeżyć, hamuje się nasza ekspresja. Energia przestaje swobodnie krążyć. Przestajemy być elastyczni i otwarci. Zaczynamy tłumaczyć sobie rzeczywistość w zgodzie z naszymi możliwościami energetycznymi.

Przenoszę się w pobliże rozpalonego przez Zosię ogniska. Przestało wprawdzie padać, ale wciąż jest dżdżysto. Zosia maluje na szklanym dzbanku coś ładnego. Ciepły dym delikatnie otula nas raz po raz...

Urazy mogą mieć rozmaite podłoże. Pamiętam jak w wieku 12 lat rodzice uczyli mnie tańczyć. Szło mi opornie i po kilku próbach zostałem z informacją, że tańczyć to ja nie umiem, nie mam "tego czegoś..." Odtąd siadywałem z boku, a tańczyłem jedynie "wolne" kawałki. Oczywiście wytłumaczyłem to sobie: "Jak ktoś nie ma nic do powiedzenia, to może sobie co najwyżej potańczyć..." Dopiero tak z dziesięć lat po tej "nauce", poczułem się na tyle swobodnie, żeby odkryć, że w tańcu chodzi o coś innego niż myślałem.
W ten sposób wracamy do tensegrity w którym wcale nie chodzi o odtwarzanie ruchów. Czasem zgłaszają się do mnie ludzie, którzy mówią, że od kilku lat ćwiczą tensegrity ucząc się z kaset lub książki i niewiele im to daje. I pytają czy coś z nimi nie tak, czy może tensegrity nie działa? A z tensegrity jest jak z tańcem - dopóki ja działam, tensegrity nie działa, a jak przestaję działać i nie-działam, tensegrity zaczyna działać.
Dlaczego czasami jest nam tak trudno poczuć i podążyć za energią? Odpowiedzi jest zapewne wiele. Trzymając się wątku urazowego, te blokady w przepływie, związane są z niewyrażonymi emocjami. Kolejną perspektywą jest nasz utrwalony światopogląd, w którym utożsamiamy się tylko z jedną postacią w teatrze życia. Wierzymy, że jako ta postać pewnych rzeczy się nie robi. Np. ktoś mówi sobie: "Tego nie zrobię, nie w moim wieku", pojawia się krytyk wewnętrzny i mówi: "Nie wypada, jak to będzie wyglądało..." I faktycznie zatrzymujemy się w tym co znane i uznane. Powielamy wzorce i grzęźniemy w nawyku.
Staje się tak na skutek tego, że dorastając zaczynamy myśleć i ruszać się w coraz bardziej powtarzalny sposób, żłobiąc w swoim ciele stałe kanały rozprowadzania energii. Kanały te z czasem są coraz głębsze i coraz trudniej je opuścić. W efekcie tracimy wiarę na istnienie innych dróg od tych nam już znanych. Zaczynamy uważać i bronić tego co znamy, bojąc się "innych". W ekstremalnych przypadkach idziemy za te poglądy na wojne. A to tylko urazowy światopogląd utrwalający nasz punkt widzenia. Nieodreagowane urazy kumulują się szukając ujścia np. w agresji... Ale to już osobny temat.
Tensegrity jest sposobem na złamanie tego zaklęcia. Tensegrity nie przeczy temu, że znana nam droga może być właściwa. Przeczy, że jest jedyna i dla wszystkich taka sama.
Można by to zobrazować w ten sposób. Rodzimy się mając do dyspozycji szerokopasmowy odbiornik radiowy. Nic jeszcze z tego co do nas dociera w eterze nie jest nam znane. Chcemy więc rozumieć co się do nas nadaje. Ludzie uczą nas dostrajać nasz odbiornik do częstotliwości im znanej. Najczęściej będzie to jedna "stacja" w obrębie jednego operatora. I tak w procesie wychowania uczymy się rozpoznawać jedną "stację radiową". Dzięki temu jesteśmy w stanie rozpoznawać sygnały i w obrębie tej fali komunikować się z innymi.
Jak to wygląda w ciele? Zwykle uczymy się poruszać w pewien charakterystyczny sposób. Często rozpoznajemy znajomych już po samej sylwetce lub sposobie chodzenia. Do takiego poruszania doszliśmy latami treningu zachowań, które z czasem stały się nawykowe. Rozprowadzamy tymi samymi kanałami tą samą ilość niezbędnej energii, żeby móc odbierać jedną "stację radiową"...
Problem w tym, że z czasem ta "stacja", która nadaje program twierdzi, że jest to jedyny program jaki w ogóle jest w eterze. A ponieważ przestajemy doświadczać eteru, tylko ciągle odbieramy nadającą "stację radiową" (czyli nieustający dialog wewnętrzny), przestajemy pamiętać o tym, że w ogóle jest jakiś eter. Inni tylko potwierdzają taką rzeczywistość. Jest tylko jedna opcja, kto myśli inaczej, ten się oszukuje.
Mówiąc językiem Castanedy, nasz punkt połączenia (punkt widzenia) utrwala się w jednej pozycji, zaprzeczając możliwości bądź sensowi przesunięcia.
Bywa też tak, że w naszym rozwoju wzrasta nasza świadomość, czego efektem jest możliwość korzystania z innych "stacji" w obrębie jednego pakietu. Z czasem, zależnie od naszych możliwości poruszamy się w obrębie naszego pakietu odczuwając względną swobodę. Możemy poszerzać ofertę programów, tak, że myślimy o sobie jako o istotach posiadających szeroki horyzont i tolerancję. Jednak wciąż pozostajemy na usługach jednego operatora....
Aby się uwolnić potrzebujemy zerwać z przywiązaniem do jednego operatora tak, by móc swobodnie podróżować po skali w miarę potrzeb przeskakując na inne "stacje radiowe". Aby tego dokonać potrzebujemy wyjść z odbioru znanego i wejść w eter... Do tego może służyć tensegrity. Skala jest jednocześnie anteną, a anteną jest nasze ciało.
Jak to działa? Kiedy poruszamy się w sposób nienawykowy, wibracja wzrasta, ponieważ wykorzystujemy nieużywane dotąd zamknięte za urazami złoża energii. Wyskakując z utartej ścieżki wszystko staje się możliwe. Na poziomie ciała otwieramy przepływ w skutek czego jesteśmy w stanie odbierać nowe dla nas informacje.
A co z blokami i urazami? Znikają? W blokach uwięziona jest znaczna ilość nierozprowadzonej energii. Pracując w tensegrity nie uciekamy od napięć, wręcz przeciwnie poruszamy ciałem płynąc jak gdyby po napięciach. Jednym z zamierzonych efektów jest rekapitulacja (ostatnio usłyszałem, że do podobnych wniosków doszedł Victor Sanchez). Docierając do starych blokad "wchodzimy" w ich energię. Punkt połączenia wraca w miejsce w którym powstał uraz. Pojawiają się nie wyrażone emocje. Odreagowanie. Doświadczenie mówi mi, że czasem aby energia popłynęła swobodnie, trzeba wracać w to miejsce wiele razy, aż się dopełni. Ale warto. Stajemy się bardziej obecni. Przychodzi elastyczność, a nasz punkt połączenia może swobodniej podążać za Duchem.

Poczułem, że na teraz koniec. Idziemy z Zosią na spacer pogadać z lasem.

Kolejny dzień. Za oknem ciągle pada. Majówka 2006. Jestem już w lekkim rozruchu. Głowa również. Tak się zastanawiam, że dużo pisałem o urazach, odreagowaniu, a mało o magicznych krokach jako konkretnych formach. O tym przecież, czego przede wszystkim uczy Cleargreen - organizacja założona przez Castanedę. To o czym pisałem, to bardziej powrót do podstawy, mówiąc za Witkacym "czystej formy", którą na własny użytek nazwałem "free style tensegrity". Spróbuję teraz przełożyć to czego nauczyłem się od uczniów Castanedy na własne doświadczenia.

Czy tensegrity i magiczne kroki to to samo? Magiczne kroki zawierają formy, które w określony sposób organizują energię. Posiadają określoną intencję. I takie właśnie formy przekazują uczniowie Castanedy. Form jest dość dużo i wydaje się, że wciąż powstają nowe.
Jak to się ma do tensegrity?
Warto sięgnąć w tym momencie do genezy. Don Juan mówił, że początki magicznych kroków sięgają niepamiętnych czasów, kiedy szamani starożytniego Meksyku w "stanach odmiennej świadomości" wykonywali dziwne ruchy, a ich ciała przybierały nietypowe dla nich pozycje. Odczuwali wtedy błogość i niezwykły przypływ energii. Postanowili wykorzystać to odkrycie i już w "normalnych stanach świadomości" powtórzyć te nietypowe zachowania, tak by przenieść uwagę z "normalnego stanu" w "stan podwyższonej świadomości". I to się udało. Z czasem okazało się, że pracując w ten sposób z energią pewne konkretne postawy i ruchy odziaływują w określony sposób. Każdy z nich szukał też swoich osobistych ruchów właściwych dla ich ciała. Pracowali więc z energią wykorzystując ciało, aż ta wiedza dotarła do współczesnych. Jednak Castaneda, który zdecydował się ujawnić cały ten system, musiał w pewien sposób zunifikować magiczne kroki, tak żeby te były dostępne każdemu. (Więcej na ten temat w książce Castanedy pt. "Magiczne kroki") Takie podejście ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że każdy zainteresowany "robieniem czegoś w temacie Castanedy" ma taką możliwość. Jest pewien konkretny system, który można ćwiczyć. Organizuje on uwagę wokół poszerzania percepcji, wzrostu energii i pracy z intencją. Z czasem przynosi efekty. Minusem jest to, że samo powtarzanie kroków bez pracy nad uwolnieniem ciała, może stać się rutynowe, tworząc nowy nawyk. Poza tym, przy wysokim stopniu oczekiwania wobec efektów, szybko może przynieść ćwiczącemu zawód i zniechęcenie, a w efekcie wzmocnienie krytyki wewnętrznej. Głos "Don Juana" w głowie zaczyna mówić: "Nie starasz się, folgujesz sobie, bądź nieskazitelny". Przynosi to tylko pogłębienie fiksacji na samym sobie, odbiera wiarę we własne możliwości, a także zniechęca do Castanedy w ogóle.
Dlatego najpierw, a przynajmniej równolegle do form, proponuję tensegrity w czystej formie. Czyli odnajdywanie w ruchu i pozycjach miejsc, w których odczuwa się błogość. Wskazówką są słowa Don Juana, żeby zawsze po tym jak się leżało, czy siedziało porządnie się poprzeciągać. Przykładem niech będzie kot. Zwierzę niezwykle elastyczne. Wiąże się to niewątpliwie ze specyficzną budową ciała, ale też aby, taką sprawność utrzymać, kot zawsze po leżeniu przeciąga całe ciało. Don Juan podobnie, zawsze po wstaniu przeciągał się, aż mu kości trzeszczały. Zachęcał też do tego Castanedę, po czym zdradził mu, że to co robili to były właśnie magiczne kroki. Tak więc zacznijmy od przeciągania. Wszystkim chcącym ćwiczyć tensegrity proponuję, aby przeciągali się zawsze kiedy im się przypomni, aż z czasem to samo ciało zaczyna się tego domagać. Wzmacniając przeciąganie dochodzimy do tensegrity. Czyli napinanie i rozluźnianie całego ciała tak, aby przywrócić prawidłowy i nieskrępowany obieg energii. Kiedy już czujemy przepływ, formy nabierają innego wymiaru. Przestaje to przypominać w-f, a zaczyna przynosić "magiczne" efekty.

Chwila na małe podsumowanie:
Po pierwsze tensegrity uelastycznia ciało na poziomie fizycznym. Jesteśmy bardziej sprawni, praktycznie nie potrzebujemy niczego innego ćwiczyć by utrzymać ciało w odpowiedniej kondycji fizycznej.
Po drugie, pracując we free style'u mierzymy się ze swoimi progami, pracujemy z emocjami, odreagowujemy urazy. Ta część przynosi efekt terapeutyczny. Na tym poziomie taka "terapia", to sposób na rekapitulację. Prowadzi do odblokowania ciała, a w efekcie odpuszczenia.
Przychodzi mi do głowy takie znane powiedzenie: "Rób co czujesz". Do takiej umiejętności prowadzą rozmaite terapie. Uczą uwzględniać różne emocje, żyć zgodnie z tym, co się czuje. Z tensegrity zaś dodałbym: "Czuj co robisz". Oznacza to, że ciało które "wie", działa w zgodzie z Intencją. Porusza się tak jak tego potrzebuje. Nam pozostaje zaufanie i obserwacja siebie, odpuszczenie chęci zmian. Podążanie za procesem. W pewnym miejscu "rób co czujesz" i "czuj co robisz" spotykają się. To moment integracji, dopełnienia. Poczucia kongruencji tego co się robi z tym co się czuje. Tensegrity przywraca naturalny obieg energii.
Po trzecie, tensegrity otwiera drogę do pracy z Intencją. Pozwala na świadome współuczestnictwo w kreowaniu rzeczywistości. I tu zaczynają się magiczne kroki, zarówno proponowane przez Cleargreen jak i te własne.

Poszukiwanie Osobistych magicznych kroków jest celem strategicznym praktyka. Jak powiedziałby Don Juan - "to prezenty mocy dla nieskazitelnego wojownika". Pozwalają odnaleźć takie rozprowadzenie energii, które łączy nas bezpośrednio z Intencją. To kolejny proponowany przeze mnie na warsztatach krok . I tu niezbędna jest praca we free style'u. Ciało, podążając za energią odnajduje własne nieskrępowane ruchy, które zapętlone rozprowadzają energię z intencją najbliższą ćwiczącemu. Wydaje mi się to niezwykle ważne. Kiedy puszczamy ciało, jego mądrość prowadzi nas w rejony, których nie sposób przewidzieć. Praktyk jest w stanie ustawić się automatycznie na przekaz, bez większego wysiłku. Odnajduje własny magiczny krok, adekwatny do potrzeb.
Kiedy spotkałem się z psychologią zorientowaną na proces, uderzyło mnie podobieństwo pomiędzy pracą z własnymi magicznymi krokami, a popowską pracą na poziomie sentient (poziom śnienia). Nauczyciele popowscy (proces oriented psychology) twierdzą, że obecnie w terapii procesowej odchodzi się od pracy z postaciami (poziom snu) właśnie na rzecz pracy na poziomie sentient. Sentient, to poziom przed podziałem na yin i yang, dobre złe, ja i ty. To miejsce z którego wszystko się rodzi. Na tym właśnie poziomie możemy odnaleźć odpowiedzi na najbardziej osobiste pytania, odnajdywać potrzeby, wróżyć.
Tak się rzecz ma z pracą z osobistymi magicznymi krokami we free style'u. Różnica polega na tym, że w tensegrity odnajdujemy formy, które mogą z nami zostać, do których wracamy, i dzięki którym - podobnie jak w sentient - łączymy się z Intencją. Poza tym, w tensegrity nasz poziom rozprowadzanej energii jest znacznie wyższy. Startujemy jakby z wyższej wibracji, co czasem pozwala dotrzeć bliżej, nazwijmy to, Źródła.
Ostatnio będąc na szkoleniu psychoterapeutycznym z POPu, w trakcie jednego z ćwiczeń w sentient dotarłem do miejsca, z którego udało mi się "zobaczyć" Koło Czasu. Do tej pory była to metafora, mityczny obraz bliżej niezrozumiałej struktury. Teraz dzięki pracy z tensegrity na poziomie sentient, dotknąłem czegoś niezwykłego. Po tej pracy odczułem wyraźnie zmianę w strukturze energetycznej.

Moją intencją jest "widzieć" i wiedzieć. Tensegrity pozwala wyjść poza dylematy rozumu i wejść bezpośrednio w "trzecie miejsce". Poza 0-1 mentalnością prawdy i fałszu. W miejsce bliskie tzw. "milczącej wiedzy". Ciało jak antena dostraja się do przepływu swobodnych emanacji i "widzi". Przychodzi wiedza bezpośrednia. Tensegrity jest drogą korzystającą z narzędzia, które każdy posiada. Mam doświadczenie mówiące, że każdy "widzi" ale nie pamięta. Pracując z ciałem metodą tensegrity odnajdujemy dostęp do swoich naturalnych możliwości. W efekcie uwrażliwiamy się na sygnały. Jeśli do tego uczymy się "widzieć" własne reakcje z ciała, potrafimy "na bieżąco" rozpoznać własne potrzeby i uczymy się adekwatnie reagować w nowych sytuacjach. Ciało pamięta nie tylko własne doświadczenia, ale też posiada doświadczenia pokoleń wstecz. Tensegrity sięga jeszcze głębiej. Podłączone do intencji, czerpie bezpośrednio ze źródła, sprawiając, że życie nabiera właściwego, rzekłbym za Don Juanem, magicznego wymiaru.

Wydech. Wdech. Wydech.

Przychodzą różne myśli. Próba oceny. Krytyka i docenienie. Ważny próg przekroczony. Dla siebie, dla Ducha.

Dawid Rzepecki
maj 2006



www.castaneda.pl, castaneda@castaneda.pl





25 listopada 2005

Jakub Kamiński

(Neo)szamanizm a poczucie sensu

Cechą końca XX wieku "jest - jak pisze Wojciech Bursza - poszukiwanie przez naszych współczesnych własnej tożsamości, próba bardziej zindywidualizowanego samookreślenia się względem 'globalnej ekumeny' i wszechogarniającej presji kultury popularnej. Manning Nash uważa, że podstawowym problemem, a wręcz koszmarem dzisiejszego człowieka jest życie wykorzenione, samotne i wyobcowane." 1

Co ciekawe problem wykorzenienia i wyobcowania współczesnych ludzi podkreślał również Joseph Campbell - antropolog, religioznawca i jeden z najwybitniejszych znawców problematyki mitów. Stworzył on metaforę ludzkiego życia, wedle której jest ono wspinaniem się po drabinie podstawionej do ściany. Kłopot powstaje wtedy, gdy okazuje się że ściana jest niewłaściwa. "Kiedy przyjrzeć się popularnemu obrazowi życia w Ameryce (a czyż, niekiedy, całe państwa nie są zapatrzone w tzw. amerykański styl życia? - przypis autora) - prezentowanemu w środkach masowego przekazu - wszystkie ściany są nie takie. Sztuka utraciła swą dynamikę i jest przesycona gwałtem. Weźmy na przykład telewizję. Istnieją dla niej tylko dwa tematy: przemoc i seks - pierwotne biologiczne popędy zwierzęce. Natomiast brak całkowicie względów duchowych, które docierają do nas za pośrednictwem tych obszarów doświadczenia biologicznego. (...) Ludzie są dzisiaj wykorzenieni. Czują się wykorzenieni. Odnoszą wrażenie, że ich życie nie ma sensu. Spotykamy się z tym na każdym kroku, a to dlatego, że wspinali się po drabinie ustawionej po drabinie ustawionej przy niewłaściwej ścianie." 2

Dlaczego tak jest? Teoretycy kultury mówią, że żyjemy w epoce postmodernizmu. Według nich jest to czas kultury wyczerpania, wykpionych autorytetów i zrelatywizowanych systemów wartości. "Wędrując przez różnorodne koncepcje - pisze Zbyszko Melonik - można dostrzec, iż to co w jednej ma charakter 'kluczowy', w innej jest 'zmarginalizowane', to, co w jednej jest 'makro', w innej jest 'mikro'." 3

Co skłania ludzi do zajmowania się praktykami szamańskimi w takim świecie? Po pierwsze uczestnictwo w ruchu neoszamańskim (tak samo zresztą jak w innym ruchu łączącym ludzi wokół jakiejś wspólnej idei i działania na jej rzecz) daje jego uczestnikom identyfikację z innymi ludźmi. Nawiązuje się z nimi więź o charakterze organicznym (zamiast zasady "obojętnej życzliwości"). Stąd jak mówi W. Burszta bierze się "trybalizm, fenomen czasowych wspólnot empatycznych, w ramach których realizuje się jakiś określony 'pomysł na życie', aby choć na krótko, uciec od polikulturowości i nieokreśloności codziennych realiów." 4

Te swoiste "współczesne plemiona", nowoplemiona, mają dać swoim "członkom jakiś rodzaj zakotwiczenia, usensownienia własnego życiorysu, gwarantują i oferują minimum komfortu, że jest się w grupie, do której można metonimicznie przylegać." 5

Ta nawet krótkotrwała możliwość przynależności do większej grupy i poczucie sensu stanowi wystarczającą pokusę włączenia się do takiego, jak opisywany tutaj neoszamanizmu, ruchu.

Innym powodem chęci przyłączenia się (a także przyczyną powstawania wszelkich ruchów neopogańskich i neoszamańskich) do ruchu współczesnego szamanizmu jest "rozczarowanie chrześcijaństwem (i innymi wielkimi religiami takimi jak judaizm, czy w mniejszym stopniu islam - przypis autora), które jako religia dewocyjna kładło nacisk raczej na wiarę niż doświadczenie wewnętrzne. Osoba, która medytuje lub zażywa substancje halucynogenne (szerzej: przeżywa "odmienny stan świadomości" - przypis autora), odbiera świat poprzez własne wnętrz, co stanowi dla niej głębokie przeżycie duchowe. Religie Wschodu miały więcej do powiedzenia o poziomach świadomości niż chrześcijaństwo czy ortodoksyjny islam, nic więc dziwnego, że zainteresowania psychodeliką i myślą Wschodu - których równoczesny wzrost niewątpliwie nastąpił na początku lat sześćdziesiątych - stymulowały się wzajemnie". 6

Jakie zaś jeszcze czynniki wpływają na zainteresowanie szamanizmem? Wbrew nadziejom niektórych naukowców, człowiek nie jest istotą racjonalną. Przeciwnie, ma wpisaną w geny potrzebę niezwykłości. Zauważmy bowiem, że większość czasu istnienia gatunku ludzkiego, człowiek spędził w hordach plemiennych (zbieracze-łowcy), które były zdominowane przez magię i emocje. Nie był wtedy w stanie nad tymi żywiołami zapanować. Człowiek jest więc "homo religiosus" (łac., "człowiekiem religijnym") i "homo magicus" (łac., "człowiek magiczny"). Eliade w swoich pracach twierdził, że człowiek i wszelkie jego działania mają go wrócić do zaś archaicznego świata "homo religiosus", świata, który całkowicie wypełniony jest sensami religijnym. Człowiek chce czuć nad sobą opiekę bogów, kosmiczny ład, harmonię i porządek. Tęskni za światem, w którym na każdym kroku spotkać można było istoty duchowe.

Znawcy ludzkiej duszy i natury, tacy jak Mircea Eliade, Joseph Campbell, czy Robert Bly (poeta, tłumacz, wykładowca. Zasłynął po wydaniu książki "Żelazny Jan" 7, która jest fascynującą opowieścią o istocie męskości i męskiej inicjacji) zgodnie zauważają, że człowiekowi potrzebna jest sfera magii, niezwykłości, irracjonalizmu (powiedzieć by raczej należało transracjonalizmu). To ta właśnie sfera i przebywanie w niej daje człowiekowi wytchnienie i dostarcza mu energii. Z niej pochodzi również inspiracja. Partycypacja w niej daje poczucie przynależności do większej całości, do świata duchowego (przekraczającego człowieka), który może go przerażać (Rudolf Otto nazywał to uczucie "misterium tremendum" 8) a przez to jeszcze bardziej pociągać ("misterium fascinans" według Otta). Bez poczucia przynależności do tego świata życie staje się bezbarwne, pozbawione sensu. To powody w których upatruje powrót do szamanizmu we współczesnym świecie. Na koniec jeszcze jedna uwaga. Wspomniano, że neoszamanizm jest pewnego rodzaju inicjacją. A ta - jak mówi Eliade - "wprowadza nowicjusza zarazem do wspólnoty ludzkiej i w świat wartości duchowych." 9

Jakub Kamiński









Dawid Rzepecki (archiwum prywatne)
[powiększ]

7-25 listopada 2005

Dawid Rzepecki

Uwolnienie ciała

O Castanedzie, tensegrity i śniącym ciele
wywiad przeprowadził Wojciech Jóźwiak

Wojciech Jóźwiak: Dawid, Twoja strona w internecie nazywa się "Carlos Castaneda Site". Kim dla Ciebie jest Castaneda? I kim Ty jesteś dla niego? Czy uważasz się za jego ucznia? Albo za kontynuatora jego drogi?

Dawid Rzepecki: Witaj. Castaneda jest dla mnie słowem-kluczem. Otwiera drzwi do nieznanego, mówi o niepoznawalnym. I niewątpliwie jest jednym z moich nauczycieli. Przekaz Castanedy, jak żaden inny rezonuje z moim wnętrzem, z głęboką potrzebą zrozumienia prawdy, choć książki same w sobie na nią nie odpowiadają. Jak z każdą literaturą duchową, dopóki się nie doświadczy tego, o czym nie tylko Castaneda pisał, to się nie liczy...

Co do kontynuacji... - nie uważam się..., po prostu to robię. Jeśli jest to kontynuacja to jest to dla mnie zaszczyt, jeśli nie - trudno, dalej robię jak najlepiej to, do czego czuję się powołany.

Widzę prace Castanedy jako "złoty klucz", który z jednej strony zamyka linię Don Juana, a z drugiej zaś coś otwiera. Myślę, że nie dobrze by się stało, gdybyśmy prace Castanedy potraktowali jak Pismo Święte i spetryfikowali przekaz; twierdzili, że trwanie jest warunkiem kontynuacji. Bliższe mi jest podejście pokazujące rozwój tej nauki w procesie. Aby parać się Castanedą potrzeba mieć pewien poziom osobistej mocy i Ducha za sobą.

WJ: Czy spotkałeś więcej podobnych sobie "castanedystów"? Czy istnieje jakieś międzynarodowe towarzystwo idących śladem Castanedy? Czy istnieje coś w rodzaju linii przekazu Castanedy? Ale to by oznaczało także, że działa jakaś grupa osób - "strażników" - którzy dbają o czystość tego przekazu. Czy tak jest faktycznie?

DR: W Stanach Zjednoczonych istnieje coś takiego jak założona przez Carlosa Castanedę organizacja o nazwie Cleargreen. [www.cleargreen.com] Cleargreen prowadzi warsztaty tensegrity na całym świecie. Zajęcia prowadzą uczniowie i uczennice Carlosa Castanedy, Taishy Abelar, i Florindy Donner-Grau. W pewnym sensie kontynuują oni pracę popularyzatorską, jakiej podjął się Castaneda. Głównym, choć nie jedynym wątkiem jest tam praca z ciałem. Warto pojechać na takie warsztaty. Bezpośrednia nauka ciała od ciała jest niewątpliwie ogromną wartością. Dlatego magicznych kroków uczę nie tyle ja, co moje ciało, które uczyło się od ciał uczniów Castanedy podczas seminariów prowadzonych przez Cleargreen. W tym sensie mój przekaz jest bezpośredni.

Cleargreen nagrywa też specjalne pokazy video, by móc uczyć się tensegrity samemu w domu. Materiały te objęte są prawami autorskimi. W swoim czasie osobiście złożyłem im ofertę współpracy na Polskę, ale usłyszałem obawę o piractwo. Powiedziano mi, że z tego powodu Cleargreen nie wchodzi też na rynek rosyjski, mimo, że tam Castaneda jest bardzo popularny.

Wacając do przekazu, to niewątpliwie mamy tu do czynienia z przekazem, ale warto pamiętać, że "linia przekazu" skończyła się na Castanedzie. Jego prace były, jak już wspomniałem, "złotym kluczem" zamykającym linię Don Juana. To, co zrobił Castaneda, było nie tyle kontynuacją, ile, powiedziałbym, transformacją przekazu. Decyzje o publikacji tej wiedzy, jak pisze, podjął dlatego, że nie czuł się jej właścicielem. Postanowił opublikować wszystko, czego się dowiedział, wypełniając polecenie Ducha. Od tej pory wiedza ta należy, że się tak wyrażę, do ludzkości. Są tacy, którzy, o ile mi wiadomo, prowadzą warsztaty tensegrity ucząc się najpierw z kaset video. I powiem szczerze, myślę, że to też może działać. Wiedza jest w naszych ciałach i jeśli tylko prowadzący ma dostęp do energii w swoim ciele i umie pomóc uczestnikom odnaleźć tę energię, którą oni też mają w sobie, to moim zdaniem nie ma tu czego bronić.

Dla mnie podstawą tensegrity i pierwszym krokiem jest uwolnienie ciała. Mam takie powiedzenie: "W wolnym ciele - wolny duch".

I jeszcze jedno: Każdy z nas ma linię, o którą powinien dbać, to linia łącząca nas bezpośrednio - jak mówił Don Juan - z Duchem, Intencją, Abstrakcją. Czasem może ona wyrażać się w więzi z przodkami, czy z nauczycielem, ale zawsze chodzi tu Ducha.

WJ: Jak zetknąłeś się z naukami Castanedy? Czy pamiętasz swoje pierwsze wrażenia? I co się działo potem - czy spotkałeś Don Carlosa "na żywo"?

DR: Z przekazem Castanedy spotkałem się w 1998r., tuż po jego śmierci. Mam czasem takie wrażenie, że to był ważny rok nie tylko dla mnie. Tak jakby przed śmiercią Castaneda użył całej swej osobistej mocy, aby puścić w świat INTENCJĘ wolności. I na fali tej jego intencji dotarł do mnie ten przekaz. Byłem wtedy na piątym roku filozofii, a ściślej w czasie urlopu dziekańskiego spowodowanego impasem w myśleniu o świecie. Zachodnia filozofia straciła dla mnie w tamtym czasie na wartości, nie była w stanie w sposób praktyczny wpłynąć na moje życie. Dawno dopracowane poglądy agnostyczne nie odpowiadały na nowo ożyłe we mnie pytania o sens istnienia. Z niespotykaną siłą wróciły do mnie wątki związane z potrzebą odnalezienia własnej, autentycznej tożsamości. Moja praca magisterska z dziedziny psychologii stała w miejscu. I właśnie w tym czasie spotkałem "magiczną istotę". Don Juan pisał o magicznym Jeleniu, Castaneda zaś o Kojocie. Ja spotkałem Człowieka - świetlistą istotę, dzięki której nastąpiło we mnie "zatrzymanie świata". Człowiek ten był w pełni nieprzewidywalny i to sprawiało, że był magiczny. Skutkiem tego nastąpiła we mnie transfiguracja, jak po przewrocie kopernikańskim. Potem magiczna istota zniknęła równie nagle jak się pojawiła, a ja zostałem sam z nowo odkrytą świadomością tego, czym jestem, a kim nie jestem. A także z pytaniem, co ja mam teraz zrobić ze swoim życiem? Nie znałem nikogo, kto by mógł mi pomóc. Nie wiedziałem, że są możliwe takie doświadczenia. Nawet, jeśli wcześniej słyszałem o "czymś", to ironia moja nie znała granic - wydawało mi się, że wszystko da się wytłumaczyć "psychologicznie". Nic takiego. Informacje, jakie docierają w czasie "zatrzymania świata" dalece wykraczają poza znaną wiedzę, a nawet poza najdalej idące wyobrażenia. Nie mieszczą się po prostu w opisie rzeczywistości, którym posługujemy się od dziecka. I właśnie tuż po tym doświadczeniu, bliska mi osoba pokazała mi książkę Castanedy. Od pierwszych zdań - pamiętam jak dziś - poczułem, że trafiłem na skarb i że tu znajdę odpowiedzi i dalsze wskazówki. Książkę połknąłem w mgnieniu oka, jak każdą kolejną zresztą. W tym czasie dotarła też do mnie literatura na temat zen, z czego wynikła moja nowa praca magisterska - ale to już inna historia.

WJ: Czy teraz, kiedy pracujesz z ludźmi, naśladujesz (w jakimś stopniu) sposoby, które stosował Don Juan wobec Castanedy, kiedy tamten był jeszcze "zielony" na ścieżce Człowieka Wiedzy? Czy w książkach Castanedy są warte naśladowania przepisy na to, jak mistrz ma "podchodzić" ucznia?

DR: Nie naśladuję Don Juana. Po pierwsze nie dysponuję w tym momencie takimi energiami jak on. Po drugie każdy jest inny, ma swój styl. Dla mnie receptą dobrej pracy z ludźmi jest umiejętność wsłuchania się we własne Ciało, w swój wewnętrzny głos i podążanie za tym jak prowadzi Duch. Dla mnie ważny jest też przekaz Miłości. Staram się by ludzie, którzy do mnie przychodzą, wiedzieli, że ich doceniam takimi, jakimi są. Mam takie doświadczenie, że jeżeli daję komuś uwagę, szacunek i miłość, wtedy ta osoba dostrzega w sobie wartość i krok po kroku zaczyna się uwalniać. Mam też w sobie inne głosy, z których korzystam, ale zawsze celem jest wsparcie. Pracując z ludźmi staram się zrównoważyć pracę z ich myśleniem o sobie z pracą z energią. Pracujemy więc ze strategią podchodzenia samego siebie i pracą z ciałem. Pracując z ludźmi staram się być bardzo ostrożnym, bowiem łatwo jest tu np. o nadużycie. Dla mnie jednym z najważniejszych narzędzi jest więc umiejętność "widzenia" sygnałów płynących ze śniącego ciała, mówiących o tym, na co można sobie w kontakcie z drugą osobą pozwolić. Dlatego dużą uwagę przykładam rozwojowi własnemu np. w postaci psychoterapii własnej. Ciągle też szkolę się w umiejętnościach psychoterapeutycznych m.in. po to, by móc skuteczniej interweniować w pracy z ludźmi na ścieżce wiedzy.

WJ: W szamańskiej edukacji, którą przechodzi Castaneda (o której czytamy w jego książkach), wielką rolę odgrywa przyroda i to specyficzna przyroda północnego Meksyku. Czy to się da przenieść do Polski? Czy nasza przyroda, nasz krajobraz, przecież zupełnie różny od tamtego, może mieć podobne zastosowanie do meksykańskiego? Tam na przykład, na tamtejszych pustkowiach, rzeczą łatwą jest odosobnienie, samotność. U nas w Polsce to jest trudne, bo zawsze ktoś będzie kręcił się w okolicy. Jak to widzisz?

DR: Dla mnie kontakt z przyrodą to stan świadomości, a nie miejsce. To też kontakt ze świadomością Ziemi, a Ta jest wszędzie i w Polsce i w Meksyku.

Pamiętam jak mieszkając w Holandii czułem deficyt kontaktu z dziką przyrodą, ale dzięki temu nauczyłem się, że kontaktować się z Ziemią mogę na krótko przystrzyżonym trawniku przed domkiem jednorodzinnym. Być może łatwiej jest o ten kontakt daleko w górach, czy na pustyni, ale uwierzcie mi - wystarczy jedno drzewo i jego zgoda, a wiele staje się możliwe.

Jeśli chodzi o drzewa, to warto pamiętać, co mówił o nich Don Juan. Z drzewami jesteśmy silnie związani. Bliżej nam do ich świadomości niż do świadomości mrówek. Kiedy wraz ze swoją grupą "odchodził z tego świata", zabrał ze sobą kilka drzew wojowników, które przez cały czas towarzyszyły im w ich wędrówkach.

Polska przed tysiącem lat prawie w całości pokryta była lasami. Mięliśmy drewniane budownictwo. Słowianie wyznawali kult drzew. Mamy więc wiele wspólnego z nagualami Meksyku. Osobiście kocham las, mam wśród drzew wielu przyjaciół. Rozmawiamy ze sobą. Ja się im zwierzam, a one udzielają mi wskazówek. To co ważne, aby taki kontakt nastąpił, to synchronizacja czasu, w jakim obie świadomości pracują. My ludzie jesteśmy dynamiczni, drzewa zaś statyczne. Aby nawiązać kontakt potrzebujemy po pierwsze zwolnić tempo, po drugie czuć szacunek. Drzewo, jak wszystko, co żyje, ma świadomość i czuje, warto przedtem z tą świadomością nawiązać kontakt. Czasem potrzeba czasu, żeby drzewo pozwoliło się dotknąć.

Rozumiem tę potrzebę bliskiego kontaktu z przyrodą, podzielam ją w pełni. Ale warto być świadomym wyzwań, jakie przed nami stoją. Czasem słyszę o tym, jak to miasto jest złe i dopiero "ucieczka" na wieś będzie gwarancją rozwoju. Przypomina mi się jak Castaneda opisywał, że sam był w rozdarciu. Chciał już wyprowadzać się na rzeczoną pustynię, by w pełni zanurzyć się w świecie Don Juana. Lecz ten mu odpowiedział: tam w mieście jest twój świat i twoje wyzwanie, twoje pole bitwy.

Zanim rzucimy się wszyscy na pustynie, zobaczmy najpierw, co niesie nam życie tam gdzie jesteśmy. Ucieczka wysoko w góry jest niewątpliwie pociągająca - sam o tym często myślę - ale przypomina mi to trochę ucieczkę przed sprzymierzeńcem. Dopóki uciekamy, to nas goni, a jak się temu przyjrzymy i uwzględnimy tą energię, to najczęściej jest w tym jakiś prezent mocy do zintegrowania. Dlatego staram się na warsztatach terenowych uczyć świadomego kontaktu z Ziemią, z lasem i drzewami, ale też pokazywać perspektywę korzystania z energii miasta.

WJ: Czy do tego, aby ćwiczyć tensegrity, potrzebne są jakieś szczególne zdolności? Szczególna sprawność ciała, zręczność? (Taka jaka potrzebna jest przy złożonych tańcach albo figurowej jeździe na deskorolce?) Pytam dlatego, że kiedyś próbowałem ćwiczyć tai-chi i nic mi nie wychodziło. Mój organizm bronił się przed formami tai-chi. To było tak, jakbym usiłował pisać lewą ręką! A wiem, że "magiczne kroki", które obmyślił Castaneda, mają wiele wspólnego z tai-chi i nawet w jakimś stopniu wywodzą się z tai-chi lub były tamtą sztuką inspirowane; zresztą Castaneda sam napisał o tym we wstępie do swojej książki.

DR: Oryginalnie magiczne kroki mają swoją genezę w starożytności. Pochodzą z tego samego Źródła co wschodnie sztuki walki - z Ducha, lecz powstały od siebie zupełnie niezależnie. Natomiast "tensegrity" w wersji przedstawionej przez Castanedę, jest nowoczesnym ujęciem magicznych kroków. I tu rzeczywiście można odnaleźć pewne inspiracje; niektóre układy mogą przypominać formy różnych sztuk walki. Jeden z poprzedzających Don Juana naguali, Lujan (Lo-Ban) był Chińczykiem.

Taki sposób pracy z energią jest podstawową propozycją na prowadzonych przeze mnie warsztatach tensegrity ale nie jedyną.

Tensegrity, to przede wszystkim umiejętność rozprowadzania energii ukrytych w naszym ciele. Oznacza to, że ciało którym jesteśmy, stanowi klucz do nieznanego. Dzięki niemu jesteśmy w stanie wyjść poza nawykowy sposób postrzegania rzeczywistości. Podczas tensegrity docieramy do sobowtóra, śniącego ciała, które - jak mówi Don Juan - stanowi naszą podstawową formę istnienia. Warto więc przyjrzeć się temu czym jest tensegrity i z jakiego źródła powstało. Otóż czarowincy starożytności, podczas swoich szamańskich stanów odmiennej świadomości odkryli, że ich ciało przybiera nieraz pewne niezwykłe pozycje i wykonuje dziwne ruchy. Czuli wóczas niezwykłą przyjemność, graniczącą z błogością, a w dodatku stwierdzali u siebie ogromny przypływ energii. Próbowali więc spamiętać te ruchy i przenosić je do stanu "normalnej" swiadomości. Dokonania swe określili mianem magicznych kroków. I faktycznie, te nieschematyczne ruchy i pozycje jakie przyjmowali, powodowały pobudzenie niewykorzystywanych dotąd energii, które jak się okazało, były "na wyciągnięcie ręki lub nogi".

Co by się więc stało, gdybyśmy spróbowali bezpośrednio skontaktować się z naszym śniącym ciałem? Moje doświdczenie jest takie, że gdy pozwala się swojemu ciału robić to czego potrzebuje, staje się ono wtedy niezwykłym wehikułem do podróży po świadomości. Tę część pracy z ciałem nazywam free style tensegrity. Zapraszam uczestników, aby "weszli" w swoje ciała i poszukali w nich takich pozycji i takiego ruchu który właśnie na ten moment jest im najbardzej potrzebny, aby na podobieństwo starożytnych czarowników, odkrywali własne magiczne kroki.

Tensegrity bazuje na wiedzy o tym, że nasza struktura ma charakter psychofizyczny i że to co się dzieje w głowie odzwierciedla się w ciele i na odwrót. Można by nawet rzec, że nie ma tu istotnego podziału, z pewnej perspektywy jesteśmy integralną całością. W związku z tym pracując z ciałem, pracujemy z duchem. Przy czym nie chodzi tu o aerobik czy muskulaturę. Bardziej o elastyczność i otwartość na sygnały. Ciało jest wspaniałym sensorem bodźców nie tylko zmysłowych. Poza tym w ciele w procesie socjalizacji kumulują się silne doznania emocjonalne, wpływające na strukturę psychofizyczną. Pracując z ciałem pracujemy z emocjami, uczuciami, czasem doprowadzając do odreagowania trudnych doświadczeń, a czasem doprowadzając do nowych nigdy nie odkrytych uczuć czy ekstazy.

Wracając do Twojego pytania: pracując we free style tensegrity nie potrzebujemy żadnych zdolności, preferencji, czy czegokolwiek innego. Niezależnie od wieku czy kilogramów, każdy może skontaktować się z energią poprzez swoje ciało, bo je po prostu ma.

Powstaje jednak pytanie: czy dalej jest to tensegrity? Dla mnie tak. Wchodząc we free style używam klucza jakim jest praca na napięciach w ciele. To co robi ciało "idąc po napięciach" to właśnie tensegrity. Kiedy jestem "włączony" mały ruch palcem u nogi zmienia moją strukturę tak, że całe ciało zmienia pozycję napinając i rozluźnając te partie które ono samo wybiera. W efekcie moje ciało przybiera pozycje i wykonuje ruchy które sprawiają, że czuję się pełen błogiej energii. Ważnym elementem pracy jest wiara w mądrość własnego ciała, które wie najlepiej czego mu potrzeba.

Prowadząc zajęcia podkreślam, że jesteśmy dla siebie wielką tajemnicą i że nie potrzeba nam zaawansowanych technologii do podróży międzyplanetarnych, że sami jesteśmy dla siebie nie odkrytym lądem i że wystarczy "inaczej" poruszyć palcem, aby stanąć na krawędzi nowego świata do którego mamy przeciez tak bezpośredni dostęp.

WJ: Jak się ma tensegrity do całości "castanedyzmu", czyli do jego dorobku, metody, nauki czy jak to nazwać inaczej? Czy jest tak, że cały przekaz Carlosa Castanedy "zagęścił się", skrystalizował w sztuce stawiania "magicznych kroków", czyli właśnie w tensegrity?

DR: Na całym świecie są tysiące ludzi, którzy czytali Castanedę i którzy marzą o tym, by coś z tym móc zrobić. Castaneda zaś mówił, że tensegrity to najbardziej praktyczny aspekt przekazywanej przez niego wiedzy. Magiczne kroki mogą być ćwiczone same dla siebie. Praktycznie każdy, a nie tylko szaman, może je ćwiczyć. Prowadzone przez Cleargreen warsztaty tensegrity stały się więc okazją do tego, by można było dotknąć "tajemnic Castanedy". Ale na tych warsztatach nie tylko się ćwiczy. Zawsze prowadzący przygotowują jakiś temat wokół którego można potem pracować. Przyznaję jednak, że wygląda to tak, jakby podstawą stało się tensegrity. Wynika to zapewne z możliwości odziaływania na praktykujących. Łatwiej jest zrobić kilka "kroków" na scenie i poprosić dwieście osób, by to powtórzyło, niż zabrać tylu ludzi do lasu i praktykować takie nie-działanie jak np. chodzenie tyłem.

Moje propozycje, dzięki możliwości bycia w kontakcie z każdym uczestnikiem, są nieco inne. Staram się zrównoważyć pracę z nagualem, z pracą z tonalem, pracę wewnętrzną z pracą z ciałem. Możliwa jest też praca w terenie. Z jednej strony - jak mówił Castaneda - ćwiczenie tensegrity w kilkusetosobowej grupie daje nowe perspektywy, z drugiej strony praca w niewielkiej ekipie daje o wiele wjększe możliwości "zobaczenia" siebie.

WJ: Jak sądzisz, dlaczego Castaneda się ukrywał? Otaczał się taką "mgłą", zatarł swój życiorys? Jaki widzisz sens w tym, że nie pozwalał się fotografować, przez co nie wiadomo, jak wyglądał?

DR: "Zacieranie osobistej historii", bo tak nazywa się ta technika, jest częścią pracy nad uelastyczniaiem własnej tożsamości. Nasze ja identyfikuje się z tym jak się nazywa, skąd pochodzi, ile ma lat itp. Dla ludzi poszukujących absolutnej wolności, taka identyfikacja jest obciążeniem. Wszelka przynależność do jakieś grupy wiąże się z normami, które tę grupę określają. Myślę, że każdy z nas potrzebuje odniesienia. Jednak kiedy odniesieniem staje się abstrakcja, przynależność społeczna przestaje służyć.

Można powiedzieć, że wszystko sprowadza się do "punktu widzenia" (pozycji punktu połączenia). Jeśli ten punkt jest ściśle określony, to w efekcie wiąże perspektywę. Z czasem wszystko staje się przewidywalne, powtarzalne i nudne. Człowiek wiedzy - jak mówił o sobie Don Juan - poszukuje czegoś innego. Poszukuje wolności dla swojej percepcji. Okazuje się, że jeśli uwalniam swój punkt widzenia, to moje ja staje się jedną z wielu, bardzo wielu możliwości. Staje się tym kim potrzebuję być.

Weźmy taki przykład: Jeśli Ty nie wiesz ile mam lat, nie wiążesz z moim wiekiem oczekiwań. Nie muszę więc spełniać, bądź niespełniać dotyczących wieku norm, określających moje zachowanie. Kiedy również sam "zapominam" ile mam lat, mogę zachowywać się względem tego jak się czuję, czyli adekwatnie do realnych potrzeb. Podobnie będzie z publicznym wizerunkiem. Znane osoby stają się - jak często same mówią - niewolnikami własnej sławy. Castaneda starał się do tego nie dopuścić.

WJ: Jeszcze zapytam o plotki o Castanedzie. Wspomniałeś o prawach autorskich, że "Cleargreen" nie udzieliło Ci licencji na filmy na Polskę, bo uważają Polskę za kraj piracki. Victor Sanchez napisał książkę pt. "Nauki Don Carlosa" - Don Carlos to Castaneda, a tytuł nawiązywał do pierwsze książki Castenedy "Nauki Don Juana" - i miał przez ten tytuł duże kłopoty z prawnikami Castanedy. Otóż moje pytanie: czy wiesz, co się stało z tą bajeczną fortuną, którą Castaneda zarobił na swoich książkach i o którą tak walczyli jego adwokaci? Bo umarł, zdaje się, bezpotomnie...

DR: Skoro tak dbał o "zamazywanie śladów", to zapewne tyczy to też jego majątku. Nie mam na ten temat potwierdzonych informacji. Mógłbym tylko spekulować, a nie widzę takiej potrzeby.

WJ: ...Zostawmy Castanedę. Zapytam jeszcze o Twoje warsztaty. Co z tego, co na nich się dzieje, uważasz za najważniejsze? Jaki jest ich "gwóźdź programu"? (Albo gwoździe?) Czego nie można pominąć, bo to już wtedy nie byłoby "to"?

DR: Moje ciało jak i ciała uczestników bardzo lubią free style. Cenię też bezpośrednią pracę z własną Śmiercią jako doradcą. Widzę też, że moje zajęcia ewoluują w kierunku pracy z intencją. [www.intentwork.com] To znaczy odkrywania głębokich potrzeb, których nośnikiem jest sobowtór (śniące ciało). Sama praca z sobowtórem jest niezwykłym doświadczeniem. W pracy z intencją korzystam m.in. z podstawowych pytań o istnienie, ale nie po to by znaleźć odpowiedź, lecz by otworzyć się na sygnały od Ducha. To fascynująca przygoda. Wracają do nas nasze marzenia i pragnienia, odkrywamy własne pasje. Dbam też o to, by odkrycia te miały szanse realnie zaistnieć w pozawarsztatowym życiu uczestnika. Do tego służy konkretna metoda zwana "postawą wojownika", czyli pragmatyczne podejście do codziennego życia.

Przede wszystkim staram się o to, by każdy poczuł, że jego życie ma sens. I że to co dla tej osoby jest najważniejsze, leży w zasięgu jej możliwości. Przypominam też (często sobie również :)), że nawet tysiącmilowa droga zaczyna się od jednego kroku. Ale żeby nie był to tylko taki slogan, pokazuję jak budować strategię wojownika, pomocną na tej drodze. Wszelkie odpowiedzi dotyczące naszego życia, nie są nikomu z ludzi lepiej znane niż nam samym. Pokazuję jedynie techniki jak do tych odpowiedzi docierać, a potem wdrażać je w życie.

WJ: Co się dzieje z uczestnikami Twoich warsztatów? Jak na nich wpływa to, co z nimi robisz? Czy ich jakoś przemienia?

DR: Wydaje mi się, że lepszym pomysłem było by spytanie samych uczestników. Polecam relację z warszatatów na stronie www.castaneda.pl/feedback.html gdzie można przeczytać przesłane po warsztatach informacje zwrotne. Dodam może tylko, że każdy, kto trafia na warsztaty, coś dostaje, a wynosi tyle ile jest mu w danej chwili potrzebne.

WJ: Dziękuję za wywiad i mam nadzieję, że niejeden z Czytelników "Taraki" trafi na Twoje warsztaty.

W wirtualu rozmawiali:
Dawid Rzepecki
Wojciech Jóźwiak
7-25 listopada 2005

Tensegrity - Letnia Szkoła Wojownika, sierpień 2005 w Kotlinie Kłodzkiej (archiwum prywatne)
[powiększ]

Więcej zdjęć na stronie: www.castaneda.pl/galeria.html




5 lipca 2005

Æmilia

Odmienne oblicze codzienności
Spotkanie z Belindą Gore w Instytucie Cuyamungue

In this still point,
in a turning world
the dance is.

T.S. Eliot

Gdzieś na skraju świata Ziemia okryła się czarną zasłoną. Babcia Księżyc po raz kolejny ukryła twarz w płaszczu przeznaczenia i odeszła bez słowa. Rozpłynęła się ogłaszając śmierć tego, co stare i narodziny czegoś świeżego. Na horyzoncie widać jedynie czerwoną smugę światła, jak pasmo krwi... Czuć zapach płonących ziół i słychać uderzenia w bęben. Bicie jednego serca. Ludzie tworzą krąg wokół dzikiego ognia. Słychać dźwięk grzechotek. Wszystkie ciała stoją w odpowiedniej pozycji. Ułożenie ciał jest kluczem otwierającym wrota do świata duchów. Ciała stają się bramą... Ich dusze wirują w transie, spotykając się ze zwierzętami, przodkami, z szamanami przeszłości. Podróżują by przynieść Dary z Innego Świata. Wskazówkę, pocieszenie w rozpaczy, szczyptę radości, która doda siły by móc odnaleźć prawdziwe szczęście w codzienności...

W Tapikalu ludzie mają świadomość, że ekstaza jest niezbędna by normalnie funkcjonować. Wiedzą też, że jednym z najłatwiejszych sposobów na osiągnięcia odmiennego stanu świadomości jest odpowiednia pozycja ciała...

Stany rzeczywistości

Dawniej ludzie na całej ziemi wierzyli, że to, co widzialne to jedynie wycinek rzeczywistości. Spotkania ze światem duchów były czymś oczywistym. Istniało wiele ceremonii i rytuałów, które pomagały otworzyć bramę do świata duchów. Okazuje się, że ceremonie były podobne w każdym zakątku świata. Łaźnia potów jest na to dobrym przykładem. Prawie wszystkie ludy miały podobną ceremonię, podczas której można było oczyścić ciało, serce, umysł i duszę, pomodlić się i spotkać duchy. Innym rytuałem, którego zadaniem jest przejście do innej rzeczywistości, są ekstatyczne pozycje ciała. O tym sposobie kontaktu z duchami dowiedziałam się od mężczyzny mojego życia, Pana M, który po przeczytaniu artykułu Wojtka o Instytucie Cuyamungue, postanowił odwiedzić to miejsce. Cuyamungue znajduje się niedaleko Santa Fe, stolicy Nowego Meksyku. Jako, że mieszkamy na południu tego stanu i właśnie wybieraliśmy się w podróż, postanowiliśmy odwiedzić to miejsce i porozmawiać z panią Belindą Gore - spadkobierczynią wiedzy założycielki placówki, dr Felicitas Goodman. Wiedzieliśmy, że wkrótce w Instytucie mają się odbyć warsztaty; pojawiły się małe wątpliwości czy aby dojdzie do spotkania. Z drugiej strony miałam cichą nadzieję, że po raz kolejny zdarzy się cud i może uda nam się wziąć udział w warsztatach.

Szukajcie a znajdziecie

Po całym dniu zachwycania się Santa Fe, które swoimi budynkami z gliny idealnie wkomponowało się w krajobraz gór, pojechaliśmy do Instytutu. Nie wiadomo jak to się stało, że zamiast na autostradę trafiliśmy na przeuroczą, boczną drogę. Wąskie, pełne zakrętów uliczki, jak te we Francji, co i rusz zachwycały pięknem. Wioski usłane zielenią i małymi drewnianymi domkami wyglądały wręcz nierealnie w tej części świata. Po drodze dostaliśmy zaproszenie na wesele, ale jako że było już późno podziękowaliśmy pięknie i pojechaliśmy dalej w poszukiwaniu Instytutu. Z mapą wydrukowaną z Internetu zataczaliśmy kręgi, jeżdżąc przez kilka godzin po piaszczystych, bocznych drogach Cuyamungue, co i rusz pytając mieszkańców o Instytut. Ku naszemu zdziwieniu nikt nie słyszał o takim miejscu. Później dowiedziałam się od Belindy, ze Felicitas trzymała swoje badania w tajemnicy. Nie chciała być nazwana heretyczką, czy posądzona o sekciarstwo w tej małej wiosce, pełnej konserwatywnych umysłów. W końcu ktoś przypomniał sobie o posesji i wysłał nas w odpowiednim kierunku.
Wąska dróżka prowadziła nas przez góry usłane pustynną roślinnością. Już zwątpiliśmy, że kiedykolwiek znajdziemy Instytut, kiedy nagle wjechaliśmy na podwórko pełne samochodów z tablicami rejestracyjnymi z całych stanów. W to miejsce nie trafia się przypadkiem...
Już w chwilę później powitała nas Belinda Gore, a raczej Jej oczy, bo to właśnie oczy zauważyłam najpierw. Pełne życia, spokoju, radosnej otwartości na świat. Belinda zachwyciła mnie ciepłem i sposobem, w jaki dzieliła się gromadzoną przez wiele lat wiedzą.


Belinda Gore - zdjęcie John Hoenie

Boso i wesoło

Przez kilka godzin, z zapartym tchem, słuchaliśmy opowieści o Felicitas Goodman, ekstatycznych pozycjach ciała i badaniach prowadzonych przez Instytut. Okazało się na przykład, że Belinda jest psychologiem i czasami wykorzystuje ekstatyczne pozycje ciała w terapii. To Pan M chciał odwiedzić to miejsce, ale to właśnie ja, jako porządny Skorpion, zadawałam setki pytań. Belinda oprowadziła nas po całym instytucie. Przed wejściem do każdego adobe należało zdjąć buty, co mi się niezmiernie spodobało. Chyba po prostu dzięki temu poczułam się jak w Polsce...

Zamaskowany taniec

Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie kiva, pomieszczenie, w którym odbywają się ceremonie. Jako, że ziemię, na której się znajdowaliśmy niegdyś zamieszkiwali Indianie Pueblo, Felicitas postanowiła odprawiać ceremonie właśnie w Kivie. Mały, okrągły budynek, zakopany do połowy w ziemi. Schody, zamiast tradycyjnej drabiny, zabrały nas do świętego miejsca. Na środku znajdował się mały otwór, przez który duchy przychodzą na ceremonie. Na ścianach wisiały maski z poprzednich ceremonii robiąc niesamowite wrażenie. Maska niedźwiedzia, skorpiona, węża... Co jakiś czas w instytucie odbywają się transowe tańce i to właśnie wtedy ludzie robią maski i stroje, by wcielić się w swoje zwierzę mocy. Najpierw, dzięki odpowiedniej pozycji ciała, uczestnicy ceremonii wchodzą w trans, następnie tańczą i przywołują "swoje" zwierzę. Następnie robią piękne stroje i tańczą raz jeszcze. Tym razem już nie jako ludzie, lecz jako zwierzęta...


Skorpiono-wąż - zdjęcie John Hoenie

Przez chwilę słyszałam szybki rytm grzechotki... Tańczyłam... Wśród barw, kształtów, zwierząt, oddechów... Byłam ptakiem nocy -sową . Bezszelestnie, bez strachu snułam się wśród zwierząt puszczy, gdy nagle usłyszałam głos Belindy...
Opiekunka Instytutu zabrała nas do małego domku, który jest jakby sklepikiem, a niegdyś był miejscem, w którym przez kilka miesięcy w roku mieszkała Felicitas.


Adobe- zdjęcie autorki

Zaproszenie do transu

Jako, że robiło się późno, a my nie wiedzieliśmy gdzie spędzimy kolejną noc, Belinda zaproponowała rozstawienie namiotu gdzieś na terenie Instytutu. Jakież było moje zdumienie, kiedy wskazała na szałas pary, miejsce tak bliskie memu sercu i powiedziała, że obok niego możemy rozbić nasz "dom". To był szczególny dzień...
Następnego dnia miały się odbyć warsztaty ekstatycznych pozycji ciała dla początkujących. Chyba zadawałam tak wiele pytań, że Belinda, przytłoczona moim zainteresowaniem, a być może z nadzieją, że może dam Jej trochę spokoju, zaprosiła nas na dwudniowe warsztaty. Postanowiliśmy zostać na jeden dzień, bo mieliśmy jeszcze wiele miejsc do odwiedzenia.
Zazwyczaj warsztaty odbywają się na ziemi Instytutu, jednak tym razem trzeba było udać się do Santa Fe. Wyjechaliśmy rano i już około dziesiątej byliśmy na miejscu. Belinda zajęła się przygotowaniem ołtarza i znów zdziwiłam się widząc, że rekwizyty tak bardzo przypominały te z ceremonii Indian.


Ołtarz - zdjęcie autorki

Ciało zna ekstazę

Dwanaście osób, większość wtajemniczona w praktykę, usiadło w kręgu. Stworzyliśmy wioskę, gdzie nikt nie musiał się wstydzić tego, kim jest lub, kim nie jest.
Byłam ciekawa tego, co się wydarzy. Na wstępie przywołaliśmy duchy, które miały pomóc w ceremonii. Zawiesiliśmy harfę z odpowiednim kolorem w sześciu kierunkach świata. Belinda używa kolorów według tradycji Majów. Ku mojemu zdziwieniu były one identyczne do tych, jakich używają Czerokezi podczas swoich ceremonii. Nie mniejszego zdziwienia doznałam, gdy zobaczyłam, że wszystko odbywa się w kierunku odwrotnym do wskazówek zegara. Jestem przyzwyczajona do ceremonii, w których porusza się zgodnie ze wskazówkami zegara. Według Belindy poprzez odwrócenie rytmu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, łatwiej wejść w kontakt z odmienną rzeczywistością.

Przybywam by uczyć się Tajemnicy

Kiedy już wszystkie rekwizyty były przygotowane Belinda opowiedziała nam, w jaki sposób spotkała Felicitas. Dawno temu przyjaciółka zaprosiła Ją na warsztaty. Autobus dowiózł je do małego domku ogrodzonego białym płotem. Drzwi otworzyła drobna, siwa kobiecina - dr Felicitas Goodman. Belinda zaczęła współpracować z Felicitas i po kilku latach została zaproszona na konferencję w Waszyngtonie, na której miała opowiedzieć o działalności Instytutu. Nie wiedząc od czego zacząć przemowę, postanowiła zajrzeć do swojego pamiętnika i znalazła opis snu sprzed wielu lat. We śnie Belinda, podróżując na rowerze, dojechała do małego domku. Przeskoczyła przez biały płot i siwa, drobna kobieta, otworzyła jej drzwi. Belinda powiedziała, że przybywa by poznać Tajemnicę na co staruszka ze snu odpowiedziała: "Nie będę Cię uczyć o Tajemnicy, ale zaadoptuję Cię w moją drogę życia." Czas rozmył pamięć o śnie, ale dzięki zapiskom został znaleziony kolejny magiczny element układanki...

Brama do odmiennej rzeczywistości

Felicitas rozpoczęła swoje pracę od badań nad zjawiskiem mówienia językami, (które tak naprawdę są jedynie dźwiękami wydobywanymi podczas transu, a nie językami, które można zrozumieć). Badania te zawiodły Felicitas i dopiero wiele lat później, kiedy pewien kanadyjski psycholog odkrył, że mudry wpływają na psychikę człowieka, Felicitas zaczęła prowadzić badania nad pozycjami ciała. Dla Jej samej praca ta była próbą zapłaty za Dary, jakie dostała od szamanów węgierskich jeszcze będąc dziewczynką i młodą kobietą.
Chodząc po muzeach, oglądając rzeźby i studiując różne księgi, Felicitas odkryła, że niektóre pozycje są bramą do innego świata. Wystarczy piętnaście minut, odpowiedni rytm grzechotki lub bębna i każdy jest w stanie zasmakować odmiennej rzeczywistości. Według Felicitas to ciało stwarza rytuał. Nie trzeba mieć żadnych intencji, bo ludzkie ciało zna intencję (inaczej niż u M. Harnera gdzie rytuał zaczyna się od intencji). Jedyne, co należy zrobić to oddać się ciału, rozpłynąć się w dźwięku i bezpiecznie wędrować w krainy transu.

Magiczna piątka

Założycielka Instytutu podzieliła wchodzenie w odmienną rzeczywistość na pięć elementów. Po pierwsze człowiek musi być przygotowany, wierzyć, że osiągnięcie transu jest możliwe. Belinda twierdzi, że zachodni człowiek jest tak odcięty od natury transu, że czasami lewa półkula nie rejestruje żadnych zmian nawet jeśli człowiek odwiedził inną rzeczywistość. Do pierwszej fazy należy też okadzenie. Podczas naszej ceremonii Belinda użyła szałwi, ale według Niej każde zioło jest dobre, bo chodzi głównie o dym. Dym, który istnieje jednocześnie w dwóch światach. Widzimy go i czujemy, ale umyka dotykowi. Kolejnym krokiem ceremonii jest przygotowanie świętego miejsca. Może nim być zagajnik, świątynia, krąg z węzełków modlitewnych (kolejne podobieństwo do ceremonii Indian), ołtarz lub maska. Trzecim elementem jest coś, co pomoże uspokoić umysł. Belinda używa w tym celu oddechu, na mnie pewnie lepiej by podziałała gałka lodów waniliowych... Następnie, kiedy umysł jest spokojny, należy zastosować dźwięk grzechotki lub bębna (200-210 uderzeń na minutę), by pobudzić system nerwowy. Dzięki grzechotce ciało wie, kiedy należy wejść w trans i kiedy należy powrócić do codzienności. I w końcu ostatnim elementem jest rytuał czyli pozycja ciała.

Słodycz mieszka w Twoim ciele

Przed rozpoczęciem ceremonii Belinda nakarmiła grzechotkę proszkiem z białej kukurydzy i byliśmy gotowi zasmakować ekstazy. Stanęliśmy w dość dziwnej pozycji. Belinda zaczęła grzechotać, ale pomimo tego, że grzechotała i nie była w stanie utrzymać pozycji za pomocą ciała fizycznego, robiła to za pomocą ciała energetycznego z takim samym efektem.
Ciemność. Spokój. Błogość. Gorąco. Kalejdoskop obrazów. Zwierzęta. Ludzie. Przeszłość. Korytarze. Tajemne przejścia. Filary. Dźwięk grzechotki rozpadający się na dwa odrębne dźwięki. Głośniej, mocniej, więcej obrazów... Podróż. Nagle dźwięk ustał i znalazłam się w pokoju. Czułam się niesamowicie, jak po głębokim, regenerującym śnie...
Zaczęliśmy dzielić się doświadczeniami i okazało się, że prawie wszyscy mieli odczucia podobne do moich. U niektórych obrazy były bardziej harmonijne, spokojne. Pozycja, którą zastosowaliśmy była wykorzystywana już 3000 tysiące lat przed naszą erą przez lud Olmec, a miała za zadanie zwołać przyjazne duchy. Nic dziwnego, że przez piętnaście minut zobaczyłam setki zwierząt i ludzi...
Kolejną pozycją, jaką wykonaliśmy pochodziła od Majów. Belinda poinformowała nas, że jest to wyrocznia i że należy zadać jej jakieś pytanie zanim wejdziemy w trans. Podobnie jak za pierwszym razem teraz też miałam niesamowite doświadczenia z dźwiękiem grzechotki, ale nie było żadnych wizji. Zamiast nich już po dwóch minutach pozycja stała się torturą. Miałam wrażenie, że za minutę odpadnie mi ręka. Na szczęście pocieszałam się, że w razie, najgorszego to lewa ręka...Zaczęłam zastanawiać się czy ta praktyka jest aby dla mnie. Pojawiły się wątpliwości. Dostałam odpowiedź na moje pytanie, ale czy nie dostałabym takiej samej odpowiedzi leżąc wygodnie na łóżku słuchając dźwięku grzechotki lub uderzeń bębna? Czy ta praktyka ma sens? Czy pozycje rzeczywiście działają? Na ostatnie pytanie dostałam natychmiastową odpowiedź. Kiedy podzieliliśmy się naszymi doświadczeniami okazało się, że tak jak poprzednio wszyscy mieliśmy podobne odczucia. Prawie wszyscy mieli problemy z utrzymaniem pozycji i nikt nie miał wizji w postaci obrazów. Pomyślałam, że jednak coś tym jest, jeśli dwanaście osób ma podobne doświadczenia... Pierwszy dzień warsztatów dobiegł końca...

Wróciliśmy do Instytutu, a Pan M wpadł na pomysł, żeby zaprosić Belindę do Polski. Pomysł okazał się trafiony i być może już za rok Belinda pojawi się w Pniewie, by dzielić się wiedzą przodków. Jej marzeniem jest znalezienie pozycji ciała, które były znane i wykorzystywane przez Słowian...

Odmienna codzienność

Rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą podróż. Wołanie Drogi stawało się coraz głośniejsze, a odmienne stany czekały na nas już od kilku dni...
Jadąc do Kolorado w głowie kołatały mi się słowa Felicitas, które wypowiedziała niedługo przed śmiercią. Pewnego dnia Belinda siedziała na łóżku tej mądrej kobiety mówiąc Jej żeby była spokojna, bo oto właśnie wkracza w odmienną rzeczywistość. Nagle Felicitas popatrzyła Jej głęboko w oczy i powiedziała: "Wiesz, tak naprawdę wszystko jest odmienną rzeczywistością"...

Kasia Æmilia Bogdan e-mail

Silver City, NM 5 lipca 2005

28 czerwca 2004

Piotr "Śpiący Niedźwiedź" Jaczewski

Oczy kochające i złowrogie - o pracy z istotami spotykanymi w innym świecie

Kontakt wzrokowy to podstawa porozumienia między ludźmi. Nie inaczej jest w symbolicznym świecie snów do którego wkraczamy spontanicznie (dziwne wizje, sen) lub celowo (marzenia, wędrówka szamańska). Tu jednak można spotkać wiele istot - kreatywność naszego wnętrza w przedstawianiu innego świata nie zna granic. Ale nadal jedną z podstaw kontaktu i jego wykorzystania jest patrzenie sobie prosto w oczy. Po co jednak celowo kontaktować się z tymi sennymi postaciami ? To proste, one przedstawiają siły wewnętrzne i zewnętrzne, a wejście w pozytywną relację z nimi (dokładne postrzeganie ich i pozytywna rozmowa) - pozwala na nawiązanie takowej z odpowiadającymi im jakościami w naszym codziennym funkcjonowaniu (sposobami widzenia świata, jak i wydarzeniami w otaczającym nas świecie).
W wewnętrznym świecie z oczami jest dziwna sprawa: czasem widzisz postać, a skupić się i dostrzec twarz w ogóle nie możesz - innym zaś razem widzisz same oczy, a dostrzeżenie szczegółów sylwetki wymaga poświęcenia temu godzin. Oczy symbolizują wgląd, rozpoznanie natury esencji czegoś i podwyższoną czujność, zwiększoną uwagę temu rozpoznaniu towarzyszącą. Postaci których oczy nas przykuwają, wręcz hipnotyzują mają wiele energii w naszym świecie, takiej której jeszcze nie wykorzystujemy. Jeśli przemożesz ten wpływ uda ci się zachować przytomność i życzliwe spojrzenie własne oswoić się z uczuciami które one budzą (zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi) możesz odkryć, że oczy są siedzibą iluzji. Nawykowy sposób postrzegania i myślenia, jaki przenosimy ze świata codziennego, okazuje się być mylnym, wręcz urojonym. Jeśli uda ci się dodatkowo, postrzegać całą postać do woli (oczy - twarz - sylwetka) z reguły okazuje się ona być czymś innym niż zdawała się na początku. Dla przykładu: Przewodnik, opiekun - często występuje spontanicznie jako oczy złośliwe, gniewne, budzące grozę natrętnym spojrzeniem. Jeśli uda ci się nie wpaść w paranoję, rozluźniając się w tym doświadczeniu i pozwalając na zmiany - okazuje się być jedną z najbardziej przydatnych sił jakie możemy spotkać na swej drodze.
Poruszyliśmy temat interpretacji, inny świat, świat snów jest symboliczny - temu co się tam dzieje można nadać znaczenia na wiele sposobów. Najprostszym jest jednak zapytać. Kim ktoś jest, co reprezentuje co ci może dać i czego oczekuje? i rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać, zaprzyjaźniając się przy tym - w ten sposób świat ten interpretuje się sam - a my zyskujemy umiejętność korzystania z intuicyjnych zdolności, oraz nowych ciekawych sprzymierzeńców.
Poza tym, język snów sam w sobie, o ile nie jesteś zaprzątnięty uczeniem się jakiś symbolicznych systemów opisu świata i zdarzeń, zawiera bardzo proste metafory i skojarzenia z twojego życia.
Stad uwaga, z czymkolwiek i kimkolwiek rozmawiasz przynajmniej na początku swoich doświadczeń proś o przyjęcie czystej ludzkiej postaci i z rezerwą podchodź do postaci anielskich "kosmicznych" tudzież innych udziwnionych. Wtedy rozmowy nie wybiją cię z tego świata, w irracjonalne systemy przekonań, a pozwolą na wniesienie owego "duchowego czegoś" do zwykłej rzeczywistości. Inna sprawa, że udziwnienie postaci oznacza twoje własne odjechanie, braki w świadomości w danej dziedzinie lub nieumiejętność korzystania z jakiejś "energii" - a w miarę kontaktu i nawiązywania relacji - to się zmienia i postać sama z siebie robi się czysto ludzka. Tylko z tym lepiej pracować, kiedy ma się odrobinę doświadczenia. Sama informacja nie chroni przed własnymi reakcjami, a wyłączenie wewnętrznego cenzora przy wchodzeniu w trans, czasami znacząco te reakcje nasila.
No dobrze, wróćmy do oczu, bo oczy danej postaci, są w stanie trochę podpowiedzieć, w którą stronę interpretować lub prowadzić rozmowę, odzwierciedlając moc lub mądrość danej postaci.:
Oczy zwykłe - białka białe, ze zwykłymi źrenicami - postaci takie to mniej więcej odzwierciedlenie zachowań i relacji ze zwykłego świata lub mogące ci pomóc zrozumieć takowe relacje, i w ogólności aspekty człowieczeństwa. To czy uznajesz istoty z wewnętrznego świata za żywe i istniejące czy tylko za ożywione wizerunki siebie - to w zasadzie kwestia założeń, czy perspektywy jaką przyjmujesz w danej chwili. W głębi szamańskiej podróży są rzeczywistymi niezależnymi bytami, w zwykłej rzeczywistości zdają się być tylko sennym złudzeniem.
Oczy zwykłe, źrenice dziwnego koloru - kolorowe, lub iskrzące się. To domena pozaosobowych ("transpersonalnych") mocy, manifestujących się specjalnie dla ciebie. Duchy żywiołów i Archetypowe Bóstwa czy Duchowi Pomocnicy. Trzeba zachować wielką przytomność w wizji by wychwycić ten rodzaj poświaty - bo najczęściej przydarza się to jako ledwo dostrzegalne "mignięcie" czegoś większego, w oczach postaci. Zazwyczaj jeśli się to uda jest to znak - że stało się coś ważnego, np. poruszony został ważny temat, dotarłeś do kluczowego punktu lub... ugrzęzłeś. To coś jak żart, uśmiech wyższej siły zachęcający cię do poszukiwań.
Oczy nieludzkie, zwierzęce, dziwnego koloru lub z dziwnymi źrenicami. To jest kontakt z energią w żywej surowej postaci. Najlepiej Przywołać przewodnika, lub zastanowić się nad swoim zachowaniem, odczuwaniem, szczegółowo zadbać o powrót do rzeczywistości. Nie, żeby były niebezpieczne - po prostu kontakt z nimi ma tendencje do wbijania w dziwne, tudzież ekstremalne stany ciała i świadomości: od prozaicznego zwiększenia żywotności, poprzez wyzwolenie silnych czy emocji (bliżej nieukierunkowana agresja, czy strach) na niecodziennych transach kończąc(np. wrażenie unoszenia się nad ziemią, czy przewrażliwienie jakiegoś zmysłu). W kontaktach z takimi postaciami najczęściej ciężko jest zachować przytomność, a to podstawa - jeśli będziesz wytrwały i spokojny tym lepsze tego będą rezultaty, bardziej pomocny wpływ, a "skutki uboczne" minimalne.
Oczy nieludzkie, jednolite, tu najczęściej są dwa rodzaje: albo ciemne, albo olśniewające jasnością.. Te ostatnie dają głęboki duchowy wgląd w jakiejś dziedzinie, pomagają dotrzeć do czystej intuicyjnej wiedzy, choć grożącej jednostronnością i zaślepiającej fascynacją. Oczy ciemne dla odmiany dają wgląd w sferę jungowskiego cienia, zagadnień tłumionych, niewygodnych lub pomijanych - w tym kontekście np. wizje postaci UFO - raczej wskazują na potrzebę/energię potrzebną do zyskania szerszej perspektywy oraz dystansu co do własnych emocji, przekonań i zachowań.
Puste oczodoły, tudzież ślepcy. To postaci wstrząsające twoim światopoglądem, pozwalające go przekroczyć lub zmuszające do przekroczenia czy będące zapowiedzią wydarzeń, które cię do tego zmuszą.
No i jeszcze jedna kategoria: postaci z którymi nie możesz nawiązać kontaktu wzrokowego. By nawiązać z nimi kontakt - musisz się zmienić, zmienić swoje punkty widzenia, formę jaką przyjmujesz w wizji czy swoje zachowanie w wizji, lub życiu codziennym. Ale o co tak naprawdę im chodzi, to zagadka, wyzwanie dla Ciebie.

Piotr "Śpiący Niedźwiedź" Jaczewski









11 grudnia 2003

Wojciech Jóźwiak

Poza religią i ateizmem



Opowieść Michała Apostaty [patrz: "Credo apostaty"] to coś, z czego - jak czuję - muszę się czytelnikom "Taraki" wytłumaczyć. Nie należy ona do żadnego z programowych tematów naszego magazynu: bo ani nie jest o astrologii, ani o szamanizmie (i co więcej, słowa szamaństwo Autor używa na określenie czegoś, czego nie lubi i od czego się odcina), ani o dawnych Słowianach i ich starożytnych krewnych. Tekst ten trafił do mnie przypadkiem, jak wiele rzeczy dryfujących w Sieci, i ani ja wcześniej Autora nie znałem, ani on nie słyszał o mnie ani o "Tarace". Uznałem jednak, że warto ten tekst puścić w ruch, bo zaimponowała mi pasja, z jaką był pisany, a także - to po drugie - bo dotyczy on spraw, z którymi wielu duchowych poszukiwaczy styka się i mniej lub bardziej własnoskórnie przeżywa. Chodzi o stosunek do religii, a konkretnie, na polskim gruncie, do katolicyzmu. Ale to może dotyczyć także innych religii.

Zacznę od samego środka sprawy: to, co jest mi bliskie, czym się interesuję i czym staram się zajmować praktycznie (gorzej lub lepiej) - co bywa z braku lepszych określeń nazywane szamanizmem - jest poza religią i ateizmem. Spór pomiędzy religią a ateizmem nie ma tu nic do rzeczy. Więcej, widzę go jako manowiec, boczną drogę. To jest coś takiego: idziesz na wyprawę, w jakieś góry albo bagna, gdzie masz nadzieje przejść nowymi szlakami, ale po drodze znajdujesz przetartą ścieżkę albo nawet pas asfaltu, a że idzie w dość podobnym kierunku, to korzystasz z okazji. Tylko że od tego momentu to już nie jest twoja wyprawa... Więc tak jest ze sporem na temat religia czy ateizm.

Oba te stanowiska mają w sobie coś podobnego: zaspokajają potrzebę tego, żeby wiedzieć więcej niż wiedzieć można. Religia (każda, nie tylko katolicka) dostarcza gotowych obrazów świata, gotowych ontologii. Gdyby chcieć poważnie studiować teologię, to by trzeba mieć kilka żyć, bo przez tysiąclecia uczeni w pismach wyprodukowali nieprzebraną ilość tekstów o Bogu, o aniołach, szatanach, grzechach, i jeszcze o moralności, o polityce społecznej itd. itd. To katolicy - a jeszcze są z osobnymi teoriami prawosławni, protestanci i różni sekciarze, dalej Żydzi, gnostycy, mahometanie, hinduiści i buddyści różnych kierunków. Każda z tych religii dba o to, aby zaprezentować swój możliwie wyczerpujący światoobraz - i twierdzenia każdej w pewnym momencie odrywają się od tego, co można sprawdzić i co jakoś wiąże się z twoim osobistym doświadczeniem.

Na tym tle jedna pozytywnie dla mnie się odróżnia... Nie pamiętam już gdzie czytałem anegdotę, nie wiem czy prawdziwą, jak na światowym kongresie religii pewien teolog-protestant zaczął pytać swego kolegę z Japonii, kapłana tamtejszej narodowej religii szinto, o dogmaty jego religii, o powinności człowieka względem boga i o inne takie fachowe sprawy. Japończyk słuchał i słuchał, a potem odpowiedział: "Ja nie wiem... my tylko tańczymy."

Strasznie mi się podoba ta odpowiedź: my tylko tańczymy. Ja też życzę sobie "tylko tańczyć", jeśli oczywiście pod tańczenie podstawimy również inne rytualne czynności, i wiem, że wielu uczestników warsztatów moich i moich przyjaciół czuje niedosyt, bo za mało w nich mają teorii, bo nie mówię, po co są poszczególne działania i do czego prowadzą, ani nie snuję przed słuchaczami żadnych kosmicznych wizji.

Dla tego stylu, którego staram się trzymać i który uważam za swój własny, bezpośrednie doświadczenie jest wszystkim, a teoria i ogólne ontologie, to tylko słowa... - a jak wiadomo umysł lubi chwytać się słów i idei takich lub innych. Bezpośrednie doświadczenie zbyt często jest nieprzekazywalne, a próba wyrażenia go słowami łatwo niszczy to, co się chciało przekazać... o czym wiedział już Laozi (albo Lao-tsy).

I to właściwie z grubsza wszystko, co mam do powiedzenia od siebie. Pozostawałoby jeszcze jakoś ustosunkować się do tekstu Apostaty. Przede wszystkim Autor raczej (jak mi się wydaje) nie ma racji w kwestii poszukiwania krasnoludków. Dzieli on mianowicie ludzi na dwie rozłączne kategorie obejmujące ogół ludzi: na tych, którzy krasnoludków nie znaleźli i którzy wiedzą, że one nie istnieją, to pierwsza grupa, i druga grupa: ci, którzy ich szukają i wierzą, że są, ale ich tak samo nie znaleźli. Otóż uroczyście oświadczam, że jest jeszcze trzecia grupa, mianowicie ludzie, którzy krasnoludki znaleźli! To wymaga pewnej reinterpretacji pojęcia krasnoludek. Jeśli przyjmiemy, że krasnoludki są pewną szczególną odmianą osobistych duchów opiekuńczych, albo że pod ich postacią - zwłaszcza w ich wyglądzie ważne są te czerwone kapelusze - pojawiają się duchy-bóstwa naturalnego halucynogenu, jakim są grzyby gatunku Amanita muscaria (muchomor czerwony, patrz czerwony kapelusz), to mówię "tak" - tak, są ludzie, którzy doświadczyli spotkań z takimi lub podobnymi duchami opiekuńczymi lub duchami enteogenów, przykładem Mescalito Castanedy z zielonymi - jak peyotl - guzami na głowie. A skoro test na istnienie w doświadczeniu krasnoludków lub istot do nich podobnych wypadł pozytywnie, to ja bym się też aż tak stanowczo nie upierał przy nieistnieniu - na ich wzór - również boga.

Problem leży w tym, o czym już wspomniałem, że doświadczenia są w różnym stopniu przekazywalne. Jeśli ktoś nie widział tramwaju ale widział pociąg na szynach, to żaden problem wytłumaczyć mu jak wygląda tramwaj. Ale jeśli ktoś nigdy nie doświadczył np. ustania wewnętrznego dialogu, a nawet w ogóle nie zwrócił uwagi na to, że nieustannie rozmawia sam ze sobą, to wytłumaczyć mu jak to jest, kiedy umysł przechodzi na sam odbiór, jest dość trudno. Podobnie gdy ktoś nie kładł się do medytacji w szczelnej jamie pod ziemią, to trudno mu wytłumaczyć jak to jest, kiedy się widzi krajobraz na powierzchni, chociaż jest doskonale ciemno i nie widać nic. O bardziej zaawansowanych praktykach nie wspominając. Mogę więc sobie wyobrazić, że bliskie spotkania z bogiem należą do grupy doświadczeń słabo przekazywalnych tym, którzy tego nie doświadczyli, z czego z kolei wynika to, iż w grupie ludzi używających słowa bóg (na przykład wśród wyznawców pewnej religii) różni ludzie bardzo różne doświadczenia podkładają pod to słowo. Niektórzy relacjonują w ten sposób swoje najgłębsze, szczytowe przeżycia, inni powtarzają jak z kasety, a jeszcze inni tego samego słowa używają do straszenia i dyscyplinowania kolegów.

Dalej Michał Apostata pisze, że "mgła wiary" wykreowuje postaci gigantyczne i straszne, ale ich sugestywna potęga znika, gdy "powieje chociażby najsłabszy zefirek rozumu i nauki". To stwierdzenie jest po prostu nieprawdziwe. Gdyby było prawdziwe, oznaczałoby, że wszyscy ludzie (w jakikolwiek sposób) religijni byli (i są) pozbawieni rozumu, a także że uprawianie nauki i wyznawanie religii wykluczają się wzajemnie - a tak, jak wiadomo, nie jest. Autor pisze też, że w nauce nie ma miejsca na wiarę. Niestety, z tym nie jest tak prosto... Nawet najbardziej ścisłe nauki, jak fizyka albo biologia, opierają się na pewnym systemie pojęć i założeń, zwanym paradygmatem, i ów paradygmat nie wynika ani z danych doświadczalnych, ani z jakiegoś czystego rozumu. Kiedy filozofowie - z Wittgensteinem na czele - to zauważyli, wyniknął z tego główny problem filozofii XX wieku! Którego tutaj, nie będąc ani nie czując się fachowcem, nie będę roztrząsał i odsyłam do literatury na końcu tej strony.[*]

"Religia jest najbardziej ekstremalną formą totalitaryzmu" - pisze Apostata. Przesada, przesada! - a i sąd ten jest zarówno krzywdzący dla religii, jak i niezgodny z sensem słowa totalitaryzm. Jeśli ograniczyć się do katolicyzmu, to przypominam sobie tylko jeden przykład w historii, kiedy stworzono katolicką totalitarną organizację państwową; totalitarną - to znaczy taką, która w oparciu o zasady tej religii regulowała całość życia ludzi na swoim terenie i czyniła to realnie i czynnie, nie ograniczając się do ogólnych pouczeń. Organizację taką stworzyli jezuici w swoich misjach u Indian Guarani na pograniczu obecnej Argentyny, Paragwaju i Brazylii w XVII wieku. Wszędzie indziej w krajach katolickich panowała dwuwładza - osobną siatkę tworzył Kościół, osobną władcy świeccy lub zarządy miast. Nawet w państwie Krzyżaków, gdzie kościelna władza Zakonu była zarazem władzą państwową, miasta miały autonomię - z której w końcu skorzystały, skutecznie buntując się przeciw Zakonowi. Gdyby poszperać po historii świata, oczywiście, znalazłoby się sporo przykładów teokratycznego totalitaryzmu, ale wydaje mi się, że Autorowi nie chodzi o to, co się działo w niektórych krajach islamskich albo w Genewie rządzonej przez Kalwina. My żyjemy w kraju (i w obszarze cywilizacyjnym) gdzie żadna religia ani nie jest przymusowa, ani nie ma pretensji do regulowania całości życia ludzi (np. KK - inaczej niż duchowni islamscy - nie ma planów co do regulacji kwestii ekonomicznych, pieniężnych ani podatkowych) - więc jaki totalitaryzm? Ale jednak w tym co pisze Michał Apostata coś jest i do tego jeszcze wrócę.

Czytając "Credo", zwróciłem uwagę na to, że Autorowi nie podoba się - i nazywa to szamaństwem - właśnie to, co budzi moją sympatię. Na przykład używanie przez katolików praktyki mantry. Pomijam to, jakie słowa i zdania są używane w roli mantr, bo oczywiste, że inne mantry powtarzać będą katolicy a inne buddyści, ale o samą praktykę. Praktyka ta działa - a to jest wszystko, czego należy od niej wymagać. Mantra jest jednym ze środków, które odwracają uwagę od bieżącego, przypadkowego gwaru zmysłowego, pomagają umysłowi przestać się zajmować codziennością i pomagają wejść w stan medytacyjnego skupienia. W praktykach szamańskich podobnie pracuje dźwięk bębna, albo szczególny krok i utrzymywanie wzroku w marszach transowych, albo poddawanie ciała takim warunkom, w których nie da się normalnie myśleć - na przykład w saunie. Potężną praktyką transowo-medytacyjną są też tańce i pieśni.

W pewnym miejscu Autor pisze, że "liturgia to swoiste szamaństwo" a jednocześnie doradza ludziom Kościoła, żeby ceremonialne działania rozbudowywali i nie psuli nowoczesnością. Więc jak to jest: lepszy byłby (dla Apostaty) Kościół uwolniony od szamaństwa, czysto racjonalny i po nowoczesnemu sterylny, czy przeciwnie: z kadzidłami, zaklęciami, procesjami, paleniem świec itd., itd.? Czegoś tu widać nie rozumiem. Tak samo dziwi mnie, jak w jednym niemal zdaniu można ogłaszać swoje odejście od katolicyzmu i jednocześnie doradzać, w jakim stylu katolicyzm powinien być kultywowany. Jak już się ogłosiło swój brak zainteresowania bogiem, to po co próbować reformować religię pod kątem potrzeb ateistów?

Niekoniecznie też ci, którzy mają doświadczenia kontaktowania się z niecodzienną rzeczywistością (a do tych doświadczeń należy też widzenie boga) od razu są schizofrenikami. Nie musi też być tak, że doświadczenia schizofreników są koniecznie fałszywe - wydaje mi się raczej, że schizofrenia to taki stan, w którym człowiek na skutek jakiegoś fizjologicznego defektu nie potrafi obronić się przed treściami nie z tego świata; tym bardziej że kulturowy kontekst wcale nie pomaga mu poradzić sobie z tymi niezwykłymi doświadczeniami. Nazwanie rzadkich i dziwnych rodzajów doświadczeń chorobą psychiczną wygląda raczej na społeczną reakcję obronną przed tym, co niezrozumiałe. To osobny rozległy temat...

Apostatą, odstępcą, nazwano Juliana, cesarza Rzymu, który, choć w dzieciństwie został ochrzczony, potajemnie pozostał wyznawcą dawnych bogów i sprzyjającej im filozofii stoickiej, kiedy zaś został władcą, odrzucił chrześcijaństwo i wszczął starania o odrodzenie dawnego politeizmu, co mu się w pewnym stopniu udało, jakkolwiek czasu na to miał mało, gdyż po czterech latach rządów zginął w bitwie z Persami, być może zasztyletowany przez zdrajcę-chrześcijanina. Julian nie został ateistą, ale wrócił do czci dawnych, tradycyjnych bogów, których uważał za prawdziwych.

W obu deklaracjach: "jestem chrześcijaninem" i "jestem ateistą" niepokoi mnie to, że i w jednej i w drugiej jest wyczuwalna nuta chęci zwrócenia na siebie uwagi i nakłonienia słuchacza, aby podobnie się zdeklarował. "Jestem chrześcijaninem (lub: ateistą) - a ty?". W prawo, albo w lewo, nie próbuj jakiejś trzeciej drogi... Ale to jest, jak się wydaje, cecha naszego zachodniego kulturowo wdrukowanego rozumienia religii, coś, co bodajże lama Ole Nydahl (a może i kto inny) nazywał "mentalnością kibica drużyny piłkarskiej". Religia aż nazbyt często jest u nas rozumiana jako etykietka, za którą idzie zarówno przynależność do grupy i nakaz grupowej solidarności, trzymania ze swoimi, jak i odcięcie się od religijnych inaczej, tak właśnie jak to jest u kibiców piłkarskich, gdzie każda Legia musi mieć swój wrogi Widzew. To piłkarskie rozumienie religii udziela się u nas nawet nowonawróconym buddystom, nie przypadkiem właśnie nauczyciele buddyzmu na to zwrócili uwagę. I to właśnie jest coś, co można by nazwać totalitarną tendencją zachodnich religii. Określenie "zachodnich" należy rozumieć bardzo szeroko, bo większość świata chrześcijańskiego tu należy, i Żydzi i islam. Ciekawe, że ci, którzy mają tak ustawione odruchy (bo tu o odruchy właśnie chodzi) nie pamiętają słów Jezusa, który przecież wyraźnie mówił, że "kto nie jest przeciw nam, jest z nami".

Nasz świat ma dwie strony, w tym sensie że można go widzieć od tych dwóch stron i od tych dwóch stron podchodzić, i w Meksyku nazywają je tonal i nagual. Tonal to jest, mówiąc z grubsza, twarda i codzienna materialna rzeczywistość, nagual zaś to magiczna strona świata. Wielu ludziom trudno jest zaakceptować, że są te dwie strony i że obie są konieczne w tkaninie istnienia, i najchętniej by jedno z tych skrzydeł skasowali. Ci, co stawiają na tonal, mówią, że nie ma niczego prócz życiowych konieczności i zmysłowych przyjemności i że ci, którzy widzą coś ponadto, to mają złudzenia i halucynacje albo są chorzy, na schizofrenię powiedzmy. Ci, którzy stawiają na nagual, usiłują żyć tak, jakby konieczności materialnego świata ich nie dotyczyły, jakby ktoś ich z tego zwolnił - i zwykle nie dają sobie rady w realnym życiu. Na poziomie filozoficznym ci pierwsi, miłośnicy tonalu, twierdzą, że cały świat da się sprowadzić do materii, ci drudzy, nagualowcy, przeciwnie, wszędzie widzą cud, znaki i ducha. Rudolf Steiner twierdził nawet, że na ekstremach obu tych podejść królują dwa gatunki szatanów: na tonalowej, materialistycznej prawicy siedzi Aryman, na nagualowej, odlotowej lewicy siedzi jego brat Lucyfer; pisałem o nich zeszłej zimy.

Ciekawe stanowisko reprezentował Fryderyk Nietzsche, przez Apostatę w pewnym miejscu mimochodem wymieniony w mało do niego pasującym towarzystwie św. Ignacego Loyoli. Nietzsche czuł - jak mało kto - dziwność istnienia, był - można tak powiedzieć - za nagualem, ale w raje, nieba, bogów i inne pośmiertne byty nie wierzył, postanowił więc tak poprzestawiać swój obraz świata, żeby ten świat - a więc tonal-materialność - przybrał cechy nagualu, rzeczywistości magicznej. Tylko jak zmusić banalną rzeczywistość, aby stała się nagle cudowna? Przez jej powtarzanie się w kole wiecznego powrotu w nieskończoność. To było to największe objawienie, jakie przynosił Zaratustra, literacki sobowtór Nietzschego - że czas płynie w kółko. A skoro czas płynie w kółko, to żadna chwila życia nie jest stracona, każda powtórzy się nieskończenie wiele razy i ta rzeczywistość, w której żyjesz, jest czymś absolutnym. Tonal jest zarazem nagualem! Ale wychodziło mu z tych rozważań, że człowiek, taki jaki zwykle jest, nie jest w stanie odbierać rzeczywistości w taki sposób, więc powinien robić to ktoś inny, jakiś nadczłowiek... Ta myśl wprowadzała Nietzschego w klimaty heroiczne, poza dobrem i złem, kazała odrzucać współczucie i w ogóle moralność... Co jest osobnym tematem, a tu na razie niech będzie tylko przykładem tego, jak negacja jednego z dwóch skrzydeł, tonalu lub nagualu, prowadzi na manowce.

Opowieści o gadających wężach i oślicach w Biblii wcale mi nie przeszkadzają; na inne fragmenty Pisma należałoby się bardziej zżymać, zwłaszcza jeśli ktoś je traktuje poważnie jako moralne wskazówki lub precedensy, jak na przykład ta historia z Abrahamem, który do tego stopnia zawierzył Bogu, że bez szemrania usłuchał, iż ma swego syna dla niego ściąć w ofierze, albo postępek synów Jakuba, którzy wpierw namówili mieszkańców miasta Sychem do obrzezania się, a potem ich zdradziecko wymordowali. Jako archaiczna saga to jest dobre, jako słowo boże fatalne. Albo jak śpiewano w 137 psalmie urągając Babilończykom: "błogosławiony, kto pochwyci / i roztrzaska niemowlęta twoje o skałę". Na szczęście mało kto teraz bierze to na serio.



Wojciech Jóźwiak

grudzień 2003

Przypis

[1] Wojciech Sady. Spór o racjonalność naukową. Wydawnictwo Funna, Wrocław 2000. Powrót

Formatowanie HTML:Agata Niewiadomska

kwiecień 2003

Robert Palusiński

Szamani i psychoterapeuci

wywiad przeprowadził Wojciech Jóźwiak

WJ: Wiadomo mniej więcej, czym zajmują się szamani w pierwotnych społecznościach: Syberia, Prerie, Amazonia. Ale co robisz - w ramach szamanizmu - Ty?

RP: Najpierw chciałem Ci Wojtku podziękować za zaproszenie do tego wywiadu i wyrazić mój podziw oraz wielkie uznanie dla twojej pracy związanej z popularyzowaniem szamanizmu. Praca jaką robisz w związku z wydawaniem "Taraki" wymaga wielkiej energii i ogromnej wytrwałości i mam nadzieję, że wszyscy to doceniają. Ja bym tak nie potrafił.

WJ: Wielkie dzięki. Jakoś mi się to do tej pory w pewnym stopniu udaje. Ty za to potrafisz inne rzeczy.

RP: Wracając do pytania: tak się zastanawiałem przez chwilę i doszedłem do wniosku, że dla mnie jest to - paradoksalnie - głównie sposób poznawania świata i (poprzez to) siebie. Paradoksalnie; bo szaman bada przecież "inne" światy ! Jest to też forma i wyraz mojej duchowości i religijności. Myślę też, że spełniam w jakimś sensie i stopniu społeczną funkcję szamana, a więc doradztwo, interpretacja snów i zdarzeń, uzdrawianie, prognozowanie przyszłości o tyle, o ile jest to możliwe w naszych uwarunkowaniach społecznych (zapotrzebowanie i akceptacja) oraz w ramach moich umiejętności i możliwości.

WJ: Czy mógłbyś opisać przebieg "typowego" Twojego warsztatu szamańskiego? (Oczywiście jeśli w kolejnych Twoich warsztatach coś typowego się powtarza...)

RP: "Typowy" jest tylko warsztat podstawowy, czyli "szamanizm w praktyce", ale i on podlega nieraz znacznym modyfikacjom, jeśli zachodzi taka potrzeba czy to od strony całej grupy, czy pojedynczych osób.

Na warsztacie teoria przeplata się z praktyką. A więc najpierw opowiadam o szamańskim światopoglądzie, jak się przekształcał w różne jogi i religie itd. Rozmawiamy trochę o sobie próbując odnaleźć to, co mogłoby być "powołaniem" czy szamańskim wezwaniem w naszej cywilizacji. Praktyczne ćwiczenia zaczynają się od poszukiwania ducha opiekuńczego, odnajdywanego zazwyczaj w formie zwierząt mocy. Oczywiście najlepszym sposobem jest na to vision quest i srogie lamentowanie, błaganie duchów o to, by zezwoliły się poznać - wtedy duch przybywa zarówno w formie wizji, jak i w formie materialnej, ale my robimy to głównie poprzez taniec, pieśń mocy i podróże bębnowe. Te warsztaty w głównej mierze to praktyczne opanowywanie zagadnień opisanych w mojej książce "Szamanizm w praktyce", później idą bębnowe podróże do światów dolnych i górnych, wstępne techniki uzdrawiania siebie i innych poprzez prace z duchem opiekuńczym i z "duchem" choroby, techniki i sposoby szamańskiego, wróżenia, interpretacji zdarzeń, snów, odnajdywania ważnych odpowiedzi, podejmowania decyzji, czasem - dla rozrywki - szamańskie sztuczki jak np. "czapka niewidka" czyli robienie się "niewidzialnym". Są to głównie praktyczne, szamańskie sposoby przydatne w codziennym życiu.

Na kolejnych warsztatach, zawsze przygotowuję coś innego, nowego, bo każda grupa jest inna, inne zapotrzebowani, no i ja się zmieniam też . Cel ogólny, to coraz lepszy kontakt i zażyłość ze światem duchów, ale i ze światem ludzi. Idea wspólnoty jest dla mnie niezwykle ważna. Każda grupa to jakby szczególne plemię i być może dlatego, powoli odchodzę od warsztatów 2-dniowych, a planuję na najbliższe wakacje zajęcia 6-dniowe, wyjazdowe, gdzie wszystkie osoby będą mieszkać w jednym miejscu. W przypadku takiego odosobnienia szamańska praktyka trwa praktycznie przez całą dobę.

WJ: W jakim otoczeniu przeprowadzasz swoje warsztaty? Czy to jest w mieście i pod dachem, czy może niezbędny jest kontakt z przyrodą, siedzenie na ziemi i niebo nad głową? A może związany jesteś ze stałym ośrodkiem, który ma jakieś stałe szamańskie instalacje? (Tak zgaduję, nie wiem, co by to mogło być.) Mam też ogólniejsze pytanie: na ile szamańskie działania - w tym warsztaty - uzależnione są od materialnego otoczenia? Od miejsca, od krajobrazu? Czy masz w ogóle jakieś swoje ulubione miejsce, czy ulubiony rodzaj miejsca na swoje warsztaty?

RP: Warsztaty odbywają się praktycznie wszędzie; i w mieście i poza miastem. Poza miastem, to zazwyczaj ośrodki "wczasowe" - czy coś podobnego, w mieście - to niewielkie (ale czasem też gimnastyczne) sale lub nawet prywatne mieszkania z dostatecznie dużym jednym z pokoi. Choć mam też ulubioną chatę w górach tuż pod lasem, gdzie lubię sam posiedzieć, ale czasem też robimy praktyki w niewielkim gronie osób. Jednak uważam, że poza miastem i poza wsią (lub na jej skraju) jest zdecydowanie najlepiej. Tam możesz mieć np. sen o ptaku, potem jego wizję, a potem on się fizycznie może pojawić - niby w mieście to też jest możliwe, ale o wiele trudniejsze; tzn. fizyczne przejawienie.

WJ: Co możesz (i chcesz...) powiedzieć o swojej LINII PRZEKAZU? Od kogo, z jakich źródeł uczyłeś się "szamanienia"?

RP: Prawie 20 lat temu fascynowałem się Huną i była to trochę zabawa w grę "co jeszcze jest możliwe tym sposobem" ... Później spoważniałem i na jakieś następnych 12 lat zająłem się jednoupunktowioną medytacją w ramach tradycji buddyjskich. A potem pojawił się szamanizm (równolegle z moją miłością do POP i Mindella) głównie poprzez lektury oraz kontakty i warsztaty z osobami z Foundation for Shamanic Studies M. Harnera. A jeszcze później doszły nauki z Wyższych Światów, ale też z np. symptomów. Np. kiedyś przez dwa miesiące bolało mnie biodro, tak, że nie mogłem biegać. Kiedy ból nasilił się tak, że nie mogłem już chodzić, postanowiłem się tym zająć. I w trakcie pracy z tym symptomem zacząłem tańczyć uzdrawiający taniec nazwany wówczas przeze mnie tańcem wilka. Ból przeszedł i już się nie pojawił. Pół roku później oglądałem w TV program o przesiedlaniu wilków z Kanady do lasów w stanie Waszyngton i tam Indianie z plemienia Nez Perce tańczyli taki sam taniec wilka. Tak więc, jeśli dostatecznie otworzymy się na przekaz, to okaże się, że jest on wszędzie.

WJ: Jesteś (psycho)terapeutą ze szkoły Arnolda Mindella czyli Psychologii Zorientowanej na Proces (POP, Process Oriented Psychology). Jak ten rodzaj psychoterapii ma się do szamanizmu? Czy sam Mindell tworząc swoją metodę inspirował się praktykami szamanów?

RP: To pierwsze pytanie, to ogromne zagadnienie - napisałem na ten temat obszerny artykuł (zob. na stronie: ipop.republika.pl), no i książka Mindella o tym opowiada w dużej mierze. Można powiedzieć w skrócie tak: w odpowiednich uwarunkowaniach pary terapeuta-klient zdarza się, że terapeuta POP wykonuje pracę taką, jak szaman, niemal ściśle według opisów antropologów (zaraz się uwikłamy - bo co kultura, to nieco inny sposób szamańskiego leczenia), posiada jednak racjonalny warsztat i zaplecze teoretyczne, a zatem wie co robi, w chwili gdy to robi - czyli co się dzieje w nim, w kliencie i w bezpośrednim otoczeniu (przynajmniej w teorii ) i jest w stanie to opisać i oraz wyjaśnić.

Jeśli chodzi o drugie pytanie, to u Mindella było zupełnie odwrotnie! To znaczy w drugą stronę. On stworzył termin "śniące ciało" na podstawie doświadczeń własnych i pracy z ciężko chorymi osobami (często z nowotworami w fazie terminalnej, stany pobliża śmierci) wychodząc poza paradygmat jungowski (był fizykiem - naukowcem atomowym, oraz analitykiem jungowskim w Zurichu), a dopiero później odkrył, że i Castaneda o tym pisał i w różnych kulturach plemiennych także funkcjonują podobne określenia. Szamańskie w tym było to, że Mindell nie zamierzał zajmować się umierającymi osobami jak Kubler-Ross czy K. Levine. Mindell kilka razy przyszedł po prostu odwiedzić w szpitalu lub poprowadzić sesję terapeutyczną ze swoimi pacjentami, którzy wcześniej byli u niego w terapii analitycznej. Inni widząc to, też go zaczepiali, żeby z nimi popracował i efekty były czasami niesamowite (włączając w to osoby w śpiączce) i szamańskie - ludzie na granicy życia są już uwolnieni od ograniczeń ciała i mogą doświadczać np. bilokacji, telepatii, jasnowidzenia, itd. A więc kwestia przypadku i spotkania w niezwykłych okolicznościach - bo w latach 70-tych rzadko widywało się psychologa w szpitalu, a już analityka jungowskiego w ogóle. Inna sprawa, że później Mindell od końca lat 80-tych i w latach 90-tych objechał, odwiedził i współpracował z szamanami na wszystkich kontynentach, co musiało mieć na niego wpływ. Jednak zrobił to wówczas, kiedy metoda POP (praca ze śniącym ciałem) była już dokładnie sprecyzowana i ukazało się kilka książek objaśniających teorię i praktykę POP. Ja myślę, że w tych podróżach i wzajemnych kontaktach chodziło mu z jednej strony o inspirację i napęd do dalszych poszukiwań (bo on ciągle coś nowego wymyśla), a z drugiej strony o ewentualne odnalezienie niespójności we własnym podejściu.

WJ: Czy słyszałeś o czymś odwrotnym: czy współcześnie działający szamani "etniczni", np. u Indian, korzystają z inspiracji "Białych" psychoterapeutów? Czy istnieją zwrotne wpływy: psychoterapeutów na szamanów?

RP: Ameryka Północna to dobry przykład. Do Esalen, które było (i jest w pewnej mierze) centrum poszukiwań psychoterapeutycznych, już od wczesnych lat 60-tych na krótszy i dłuższy pobyt byli zapraszani liczni Medicine Men i Women i oczywiste jest, że oddziaływania musiały być dwustronne. Podobnie było z Naropa Institute, gdzie dodatkowo dołączały się wpływy buddyzmu tybetańskiego. Ale są i konkretne postaci jak Brooke Medicine Eagle - rdzenna Amerykanka, która uczyła się u szamanek różnych plemion, otrzymała przekazy wraz z "medicine bag" (czasem woreczek z lekami wędruje między pokoleniami, a czasem jest palony po śmierci ciała), skończyła psychologię, została też nauczycielką metody Feldenkraisa* i w swoich działaniach, warsztatach i leczeniu łączy te trzy tradycje. Z kolei interesującym przykładem jak ten wpływ wygląda pośrednio jest Medicine Grizzly Bear Lake. Choć nie skończył żadnej szkoły wyższej i terminował przez jakieś 10 lat u czternastu szamanów-mistrzów (między innymi u słynnego Rolling Thunder), to w swojej książce "Native Healer" stale odnosi się do psychologii, nieświadomości, lewej i prawej półkuli mózgu, itp. Nie da się zatem uniknąć wzajemnego przenikania wpływów. Dotyczy to rzecz jasna obszarów opanowanych przez cywilizację zachodnią, bo nie odnosi się to do Amazonii, wnętrza Indii, Nepalu, Tybetu, Półwyspu Malajskiego, czy innej Papui Nowej Gwinei. Ale zauważ też, że np. w stolicy Tuwy jest szpital miejski, gdzie przyjmują na równych prawach lekarze "klasyczni" oraz szamani i szamanki !!!

*Moshe Feldenkrais stworzył niezwykle subtelną, medytacyjną i skuteczną technikę pracy z ciałem opartą na jego odkryciu ścisłego powiązania układu nerwowego z tkanką mięśniową (lata 40 XX w.) Nazwał tę metodę Awareness Through Movement (świadomość poprzez ruch). Był na dodatek fizykiem i pierwszym judoką z czarnym pasem w Europie. Przypis R.P.

Możemy też mówić o wpływach związanymi z konkretnymi działaniami. Mindell oraz inni znani terapeuci POP byli zapraszani do pracy z konfliktami społecznymi wewnątrz plemion native, oraz na linii plemiona-rządy stanów czy kraju w Ameryce, Kanadzie, Australii. W Australii obecnie trudniej dostać się "Białasowi" do rezerwatu niż Palestyńczykowi otrzymać amerykańską wizę. Jest to zatem również pośredni dowód na to, jak zaczyna być ceniona psychologia lub jej wybrane narzędzia przez plemienną starszyznę i szamanów - o ile tacy w danej społeczności jeszcze istnieją.

WJ: W krajach anglosaskich istnieje tubylczy szamański substrat. W USA żyją Indianie Lakota czy Cherokee, w Kanadzie Czarne Stopy, na Alasce Inuici, w Australii Aborygeni, w Nowej Zelandii Maorysi, na Hawajach Hawajczycy, w Południowej Afryce Buszmeni. Nawet na Wyspach Brytyjskich istnieje stary substrat tubylców Celtów, i niektórzy rekonstruują ich rodzimy szamanizm. W Polsce i w większości krajów Europy takiego substratu nie ma, nie mamy własnych szamańskich tradycji. I tu jest moje pytanie: jak uważasz, czy w takim kraju jak Polska może być praktykowany szamanizm, który byłby w jakiś sposób własny? Czy - przeciwnie - jesteśmy skazani na import z zewnątrz, na uczenie się od jakichś Indian, Hawajczyków czy kogoś tam, tak że zawsze grozi nam "zabawa w Indian"?

RP: Umówmy się, że dla Białych w USA tradycja Indian jest tak samo bliska jak dla Białych w Polsce. Białym Amerykanom o wiele bliżej jest do tradycji celtyckich czy germańskich, w końcu mieszkają na ziemi Indian od jakichś 250 lat i przez pierwsze 200 lat starali się albo Indian wytępić fizycznie, albo narzucić im swoje obyczaje (angielscy i francuscy kolonizatorzy byli bardziej cywilizowani w stosunku do Indian, ale zbuntowani zdrajcy Korony ich przepędzili). Myślę, że chodzi tu o kwestię występowania tendencji uniwersalistycznych z jednej strony i poszukiwań tożsamości poszczególnych plemion czy narodowości z drugiej. Pierwsza tendencja przejawia się w np. core shamanism Harnera, który adaptuje techniki szamańskie, które są wspólne praktycznie dla wszystkich tradycji szamańskich na świecie starając się na ile to możliwe nie uprawiać "kulturowego kolonializmu" - czyli "wykradania" czyjejś tradycji. Tę opcję wspiera wielu aborygeńskich lub rdzennych przedstawicieli oświadczając, że nadszedł czas, aby dzielić się swoją wiedzą duchową z tęczową mieszanką wielu ras. Z drugiej strony występuje tendencja do poszukiwania własnych źródeł czy korzeni danej społeczności. Pozostaje pytanie, jak daleko się mamy cofać w czasie. Przez ziemie współczesnej Polski ciągle przechodziły różne ludy. Celtowie też tu byli, przynajmniej na południu (wyruszyli z Czech opanowując Europę). A więc czy nasze poszukiwania miałyby być geograficzne czy etnograficzne? Jeśli zajmiemy się np. Słowianami tylko, to już mamy tu taką różnorodność jak u Indian Ameryki Północnej. I co wybrać? Jeśli jednak sięgniemy wstecz o jakieś 10 - 12 tys. lat, to dojdziemy do tych samych korzeni i tradycji wspólnych dla wielu (a podejrzewam, że wszystkich) ras i narodów. I znowu dotrzemy do uniwersalizmu czy "pierwotnej" globalizacji. Ja jestem za podejściem Harnera. Nie jest to ani kulturowy kolonializm ani import z jakiejś wybranej, pojedynczej kultury, a pozostawia jednocześnie miejsce na poszukiwanie specyfiki danego miejsca i włączanie miejscowej tradycji przy wykorzystaniu technik czy sposobów, które powstały ponad 15 tysiecy lat temu.

WJ: Arnold Mindell w swojej książce "Psychologia a szamanizm" (którą Ty przetłumaczyłeś) pisze, że psychoterapeuci nie powinni się ograniczać do klientów indywidualnych i ich problemów, ale powinni też zmierzyć się z problemami społecznymi. Czy w ramach swoich studiów brałeś udział w takich przedsięwzięciach?

RP: Największym przedsięwzięciem są organizowane co 2 lata "Worldwork", gdzie w różne miejsca świata (w zeszłym roku w Grecji) zjeżdża się ekipa od 300 do 500 osób oraz grupa facylitatorów POP - też z całego świata i "procesuje się" zagadnienia społeczne w dużej grupie i w mniejszych podgrupach. Oprócz tego w Stanach czy Europie zach. Organizowane są "Town Meeting" lub "Forum" dla "przeprocesowania" konkretnych zagadnień lub tych, które się okażą ważne po rozpoczęciu spotkania. Określając wielkościowo, to największe wydarzenie dotyczące zagadnień społecznych z moim udziałem liczyło ok. 50 osób i miało miejsce w Szwajcarii. Strasznie żałuję, że nie mogłem pojechać w zeszłym roku na Worldwork do Grecji, ale niestety zabrakło mi pieniędzy na podróż.

WJ: W jaki sposób terapeuta może "zaatakować" problemy społeczne? Czy zebranie 50 lub 500 ludzi razem na jednym warsztacie będzie automatycznie oznaczało, że sprawy, które w ich gronie stają na ostrzu noża są problemami społecznymi? Jakie rodzaje problemów są przerabiane na takich warsztatach? Jest taki rodzaj problemów społecznych, które mają miejsce wtedy, kiedy jeden człowiek podchodzi do drugiego z góry wiedząc, że ten należy do pewnej grupy (że np. jest młodą kobietą, Murzynem albo dresiarzem), i to zaklasyfikowanie określa jego stosunek do drugiego. Albo inny rodzaj problemów, kiedy ludzie w wielkiej grupie zachowują się inaczej niż normalnie, dostają zbiorowych amoków albo niemocy. Czy takie problemy są przerabiane przez Mindella i jego POP?

RP: Tu jest kilka pytań. Bardziej zainteresowanych odsyłam do książek Mindella o pracy ze społecznościami: "Lider mistrzem sztuk walki" i "Siedząc w ogniu" oraz "The Year One". Każdy człowiek i każda grupa odzwierciedla sobą cały świat. Jest to ujęcie holograficzne, albo jakby to nazwał Bohm, "holo-ruchowe" (co wskazuje na dynamikę zjawisk i podejście procesualne w odróżnieniu do opisu stanu). To nic nowego rzecz jasna: buddyzm określił to wyraźnie w filozofii jogaczary i prasangiki terminem pratitya samutpada (współzależne powstawanie), do czego notabene (pewnie nieświadomie) nawiązuje współczesny konstruktywizm. A zatem problem danej grupy w określonym czasie i miejscu przedstawia problem tej grupy, ale i świata zarazem. Generalnie przerabia się odwieczne problemy, takie jak: kobiety-mężczyźni; ich różnice w sposobach komunikacji czy percepcji oraz różnice w zajmowanych pozycjach społecznych, wszelkie rodzaje ksenofobii (odmiany rasizmu, homofobia, seksizm, ageizm, itp.), marginalizowanie biednych, niewykształconych, szalonych, upośledzonych itd. Opierając się na ww. paradygmacie, jeśli marginalizujesz jakąś część świata, to robisz to samo z jakąś częścią siebie. Tak więc praca ze światem, z grupą jest też pracą nad sobą i odwrotnie. Kolejne pytanie o rodzaj problemów społecznych, to etykietowanie, albo wpływ stereotypów społecznych - tym też się POP zajmuje. I takie warsztaty są najlepsze. Nie ma lepszego sposobu na pozbycie się stereotypu niż bezpośrednie spotkanie z kimś, kogo już naznaczyłeś pewną etykietą i stwierdzenie, że on/ona nie pasuje do tej etykiety. Dla amoku i niemocy jest także miejsce na takich spotkaniach. Oczywiście nie sposób zająć się wszystkim, zawsze dokonuje się wyboru spraw najważniejszych w drodze konsensusu (a nie głosów większości) lub z pomocą losowania (zakładając, że "duch" kierujący losem jest wyrazem nie wyrażonego inaczej głosu grupy).

WJ: Wyliczając problemy globalne, którymi powinni się (wg niego) zająć psychoterapeuci, Mindell wymienia ubóstwo. W jaki sposób terapeuta (albo szaman) miałby kogoś uwolnić od ubóstwa, czyli uczynić bogatym?

RP: Już w tym pytaniu zawarta jest opozycja biedny/bogaty. Paradoksalnie problem ubóstwa, to problem bogatych, a nie biednych! Zauważ, co w globalnej skali stało się z bogatymi w Rosji po 1917 r. Współczesne ataki terrorystyczne też są pochodną tej polaryzacji. W mniejszej skali bogaci już teraz doświadczają ubóstwa biedoty z upadłych PGR-ów jeśli mają w pobliżu domek letniskowy. Tam kradnie się już wszystko! Sedesy, umywalki, okna, drzwi, podłogi, co tylko się da w miarę szybko zdemontować. Powolutku również i w Polsce bogaci zaczynają sami sobie budować strzeżone przed biednymi getta! Im większe rozwarstwienie, tym gorzej. Bogaci utwardzają się w swych sercach i racjach, a biedni coraz bardziej dyszą żądzą zemsty i zapisują się do partii Leppera. Terapeuta-szaman może zrobić tylko i aż jedno: doprowadzić do realnego i głębokiego dialogu pomiędzy tymi stronami. Ale nie chodzi tu o wypracowanie jakichś programów pomocowych czy "wyrównywanie szans" (choć to też jest cenne i ważne, ale jak wiemy niezbyt to dobrze działa), bo będzie to kolejna paternalizacja i niezamierzone traktowanie "biednych" "z góry". Przedstawiasz uczciwie sytuacje i prognozy: np. obraz getta bogatych i oblegających je osób biednych. I pytasz OBIE strony czy im się podoba taka wizja świata w przyszłości? A potem facylitujesz proces jedynie. Szaman czy terapeuta nie jest doradcą. Te dwie strony znają najlepsze rozwiązanie tej potencjalnie tragicznej wizji przyszłości. Potrzebują się poznać nawzajem, a dzięki temu zdjąć z oczu łuski stereotypów - bo obie strony tak postrzegają! Może spotkają się na poziomie człowieczeństwa, może uruchomią niedostępne dotychczas zasoby. Nikt nie wie! Szaman przechodzi pomiędzy tymi światami nie wikłając się w żaden na zbyt długo - i to jest jego podstawowa umiejętność. Trzeba się spotykać i stwarzać ramy dla takich spotkań (i tu technika i wykształcenie terapeutyczne są potrzebne i przydatne). Stoi za tym oczywiście głęboka wiara i przekonanie w mądrość Tao, Wszechświata, a poprzez to i ludzi.

WJ: Które z problemów społecznych są najbardziej znaczące i najbardziej niszczące we współczesnej Polsce? Co byś najpierw przerobił z Polakami, gdybyś miał możliwość zebrać ich 500 na jednym warsztacie?

RP: Bezradność społeczno-polityczna! Po to chyba wchodzimy do Europy - żeby nauczyć się działać w mniej lub bardziej formalnych organizacjach. W krajach demokracji zachodnich nagle ni stąd ni zowąd działa potężna organizacja w obronie np. zagrożonych wymieraniem kumaków. U nas, jak po kilku miesiącach uzgodnień spotka się 5 osób, żeby obgadać jakąś sprawę, to jest to dziejowy sukces.

WJ: Wg mnie, jest to przejaw czegoś, co można by nazwać polskim manicheizmem. Jest to poczucie, że żyjemy w świecie beznadziejnie skażonym, doszczętnie upadłym, gdzie wszystko jest złe (albo nietrwałe), oprócz może bliskiej rodziny, własnego domu (o ile ktoś nie mieszka w bloku) i - u niektórych, raczej nielicznych - kościoła. Państwo i cała społeczna sfera życia postrzegane jest jako "nie nasze", tam rządzą tak zwani ONI, czyli istoty wrogie a w istocie demoniczne, diabelskie. W takim świecie nie warto zajmować się szczegółami, tymi kumakami, które dałeś za przykład - nie warto, dopóki całość bytu nie zostanie jakoś uzdrowiona. Z drugiej strony, póki całość bytu jest w upadku, nie jest grzechem np. wyrzucić worek śmieci do lasu - co wszędzie widać! Co myślisz o tej postawie?

RP: Coś w tym jest... Głównie tragedia ofiary pozbawionej prawa decydowania o sobie i o świecie. Ale dla terapeuty "ONI" są bardzo widocznie wyprojektowaną częścią nas samych. Jest to zatem konkretny "kawałek" nad którym warto by popracować (gorzej bywa, gdy trudno jest złowić cokolwiek konkretnego) - być może jest to jakiś aspekt Cienia. W tym układzie sami ustawiamy się w pozycji ofiar "ONYCH". Warto więc zapytać daną osobę czy społeczność: czy i jak długo jeszcze chcesz być w roli ofiary, czy może już wystarczy? Z kolei postać, która wyrzuca worek śmieci (najpierw się pomyliłem i napisałem "worek śmierci" - ciekawe...) też jest "nie-ja", nie identyfikujemy się z "zaśmiecającym", to przecież tylko "na razie", póki trwa ten "syf". Szaman powiedziałby, że działają tu duchy przodków: pokutujemy za ich los i przewinienia. Mindell też mówi o pracy z duchami przodków, zwłaszcza w aspekcie pracy nad wieloletnimi konfliktami etnicznymi. A więc tu i teraz żyje z nami diabelski duch "ONYCH", ale także duch "sabotażysta" niszczący najbliższe środowisko. "ONI" być może pochodzą jeszcze z czasów rozbiorów, a potem z czasów okupacji hitlerowskiej i komunistycznej (zauważ ile pokoleń!). Choć może to zabrzmieć w sposób nieco naciągany - to poza bezmyślnością, autodestrukcyjne zaśmiecanie lasu jest aktem niszczenia, czyli agresji - ukierunkowanym jednak niezbyt efektywnie i nie we właściwą stronę! Naszą moc i potencjał władzy projektujemy na ONYCH pozbawiając się jednocześnie tych ważnych elementów, a naszą frustrację z tego powodu wyładowujemy w aktach autoagresji (wliczając w to także przemoc w rodzinie i najbliższej okolicy - choć nie jest to rzecz jasna jedyny i najgłówniejszy powód). Największą tragedią w Polsce jest to, że gdybyśmy wydostali się z roli ofiary - to świadome przejęcie roli ONYCH wymaga także ogromnej odpowiedzialności. A odpowiedzialne mogą być tylko osoby dorosłe. W Polsce większość ludzi pragnie chyba pozostać dziećmi i tu znowu trzeba by spytać dlaczego i jak długo jeszcze? (Może się przy okazji okazać, że ONI - to także niezbyt rozgarnięci, ale i uzależniający od siebie rodzice tych "dzieci"...)

WJ: Mówiąc o Mindellu, podkreślasz, że jest on fizykiem z zawodu; zresztą Mindell sam w swoich książkach to podkreśla i można odczuć, że jest z tego dumny. Ale właściwie dlaczego? Jakim powodem do chwały dla psychologa (lub: szamana) może być to, że skończył fizykę?

RP: Nie jest to przyczynek do chwały, ale raczej nazwałbym to "polityką informacyjną". POP wchodzi w takie zakresy doświadczania, że zahacza między innymi o duchowość, a wtedy łatwo o zarzut "sekty" i dlatego istnieje potrzeba solidnego, naukowego ugruntowania prezentowanych poglądów (ten sam problem ma psychologia transpersonalna). Zasadniczo psychologia generalnie nie spełnia kryteriów naukowości. Poza tym dobra teoria powinna mieć odniesienia do wielu dziedzin nauki i także tam się sprawdzać. Mindell nie jest zresztą jedyny, np. Grof przeznaczył znaczną część książki "Poza mózg" na uzasadnienie paradygmatu holograficznego odwołując się do fizyki. Obgadując dalej Mindella, chcę stwierdzić, że on sam był zaskoczony sobą! Przyjechał do Zurichu kontynuować na politechnice studia z fizyki (zrobić doktorat tam, gdzie nauczał kiedyś Einstein) i po zapoznaniu się z psychologią Junga porzucił fizykę. Ale pewnie nie byłby też sobą, gdyby nie usiłował w swoim życiu połączyć tak jednej jak i drugiej postawy (w największym uogólnieniu: "naukowiec-fizyk" i "psycholog-szaman"), czego wyrazem jest napisane przez niego (Mindella) dzieło (630 str.) "Quantum Mind: the Edge Between Physics and Psychology" (Lao Tse Press, Portland, 2000).

WJ: Czy wiesz, albo domyślasz się, dlaczego Arnold Mindell, przecież Amerykanin urodzony w Nowym Yorku, centrum swojego ruchu (szkoły) umieścił w Szwajcarii? Czy chciał być blisko ducha Junga?

RP: To centrum w latach dziewięćdziesiątych jakby przeniosło się (wraz z Mindellem) do Portland w Oregonie, choć sam Zurich ma się dobrze i 2 lata temu w Szwajcarii oficjalnie wliczono POP (i szkolenia POP) do grupy terapii na równi z Jungowską czy Freudowską, czyli, że tamtejsza kasa chorych zwraca za terapię. Myślę, że zarówno duch Junga, jak i sama specyfika miasta Zurich miały niemałe znaczenie na Mindella. To jest genius loci. W tym małym miasteczku (chyba z pół miliona mieszkańców) mieszają się najbardziej konserwatywne standardy, z potężnym kapitałem i nowymi ideami (jak trendy rewolucyjno-anarchistyczne, teorie Einsteina, rewolucyjne koncepcje psychologiczne Junga i Adlera, dadaizm, itp. itd.). Te idee są następnie eksportowane na zewnątrz (najgorszy, ale i bardzo potężny przykład - to W.I. Lenin). Można by zatem powiedzieć, że nie był to wybór Mindella. On raczej znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu i spotkał odpowiednie i bardzo specyficzne osoby, mając na dodatek odwagę całkowicie przebudować swoje życie zawodowe, czyli porzucić historię osobistą najpierw jako fizyka, a później jako analityka-terapeuty jungowskiego.

WJ: Pisząc o szamanizmie, Arnold Mindell najczęściej powołuje się na Carlosa Castanedę i jego nauczyciela Don Juana Matusa. Ale są mocne argumenty za tym, że Don Juan nie istniał, i że zarówno on jak i szamańskie terminowanie, jakie Castaneda u niego pobierał, było literacką fikcją stworzoną przez Castanedę. Czy Mindell jakoś to komentował? I co Ty sam o tym sądzisz: czy może być wiarygodna wiedza duchowa brana z literackich źródeł?

RP: Sprawa tak naprawdę rozbijała się o doktorat Castanedy. Niektórzy antropolodzy chcieli go unieważnić. Mnie osobiście podoba się komentarz Harnera, też antropologa, który był zresztą bliskim kolegą Castanedy już w latach sześćdziesiątych (zaprosili np. bardzo słynną swego czasu szamankę Essie Parish z plemienia Pomo z północno-zachodniego wybrzeża, na pokazy i warsztaty do Esalen we wczesnym etapie jego istnienia na początku lat 60). Harner opierając się na znajomości biografii swojego kolegi opowiadał się zawsze za prawdziwością relacji Castanedy, dodając, że nawet jeśli jego książki są po części fikcją, to niewątpliwie prezentują wierny obraz tak ścieżki rozwoju, jak i samego zjawiska nagualizmu w środkowej Ameryce, która przecież jest mieszanką bardzo licznych kultur. Z kolei Mindell zauważa, że nauczyciel Castanedy, Don Juan, wykazuje cechy osoby stworzonej jakby z kilku postaci. Ale pisze też popierając pogląd Harnera, że: "Przedstawiana przez don Juana droga wiedzy amerykańskich Indian Yaqui oraz koncepcja wojownika i sobowtóra są wieczne i pojawiają się wszędzie - nie tylko w tradycjach pierwotnych, ale w snach ludzi w każdym wieku, ze wszystkich ras i religii. Szamanizm jest archetypową postawą, która pojawia się w tobie, gdy borykasz się z nierozwiązywalnym problemem. Możesz nigdy nie mieć okazji spotkania szamana żyjącego w tubylczym plemieniu, ale niewątpliwie możesz mieć sny oraz cielesne impulsy, które przypominają czarownictwo o tysiącletnich tradycjach."

Literatura nie bierze się znikąd. To fakt, że ktoś ją zapisuje, ale często wyraża przez to odwiecznie istniejący pogląd. Bajki i mity są tego przykładem, są jakby kolektywnymi zapisami snów. Z kolei np. w tradycji buddyjskiej mamy sutry i tantry. Trzy duże światowe religie - to religie "księgi" albo "pisma", na dodatek napisanych na podstawie przekazu "nie z tego świata" i nie od ludzi z tego świata! To jest literatura i np. w buddyzmie występuje też postać pratyekabuddy, kogoś kto sam (i często tylko dla siebie) doszedł do wyzwolenia. Niektórzy nauczyciele buddyjscy wskazywali na Krishnamurtiego, jako na przykład pratyekabuddy. Tak więc literatura może być całkiem dobrą inspiracją, a resztę wiedzy można zdobyć od duchów. Taka droga - nauczania w świecie duchowym - jest bardzo częsta w szamanizmie i jest nawet wyżej ceniona od przekazu od mistrza do ucznia. Choć z drugiej strony jest niebezpieczna, bo łatwo pomylić duchowe wglądy z zalewem treści z nieświadomości indywidualnej; na najgłębszym jednak poziomie nie stanowi to żadnej różnicy. Tego rodzaju przekaz od "duchów" jest analogiczny do odkrywania term przez tertonów w Tybecie. Wiarygodność przekazów literackich testują ludzie. Jeśli się nie sprawdza, to po prostu po kilku latach nikt już nie jest zainteresowany tego rodzaju wiedzą i literaturą (albo nawet w ogóle nikt tego nie kupi!). To jest nawet szczególnie dobra weryfikacja przekazu, bo np. jakiś guru może dzięki manipulacyjnej postawie uzależniać swoje "owieczki" i są one ślepe, dopóki znajdują się w polu jego oddziaływania, a książkę zawsze można oddać do antykwariatu. Tak więc sądzę, że w niektórych przypadkach wiedza duchowa z literackich źródeł może być wiarygodna, zwłaszcza, że zawsze można ją w każdej chwili sprawdzić na sobie.

WJ: Czy spotkałeś się z przypadkami spontanicznych szamańskich powołań "u nas", tzn. w kręgu naszej, "białej" kultury - w Polsce, w ogóle w Europie lub w Ameryce?

RP: Z jednej strony, w czystej formie, nie spotkałem się z takim przypadkiem, chyba głównie z tego powodu, że ludzie takie doświadczenia opisują innym językiem. Dopiero od niedawna pojawiają się coraz powszechniej formy i język, które mogą umożliwić opis doświadczeń i przeżyć w kategoriach szamańskich inicjacji i powołań. Z drugiej strony, gdyby kategorię powołań i inicjacji szamańskich rozszerzyć na aparat pojęciowy np. Kazimierza Dąbrowskiego z jego teorią dezintegracji pozytywnej - to takich przypadków mamy tysiące i z wieloma spotkałem się (włącznie z takimi, gdy dana osoba nie powróciła ze świata duchów do codziennej rzeczywistości i spędza czas na "leczeniu" w poradniach i szpitalach psychiatrycznych).

WJ: Co chcesz dalej robić ze swoją wiedzą i umiejętnościami: raczej działać jako szaman, czy raczej jako psychoterapeuta?

RP: Dla mnie nie stanowi to szczególnej różnicy w tym sensie, że nie widzę wyraźnej linii rozgraniczenia pomiędzy tymi dwoma kategoriami. Podstawą koncepcji Mindella było odkrycie powiązań chorób ciała ze snami (stąd nazwa "śniące ciało"). Jeśli jednak są warsztaty szamańskie, to poruszam się w paradygmacie szamańskim lub gdy przychodzi ktoś z zapytaniem jak postąpić w sytuacji X, to mogę zrobić dla niego podróż bębnową w poszukiwaniu wizji i praktycznie im mniej mam danych wyjściowych od danej osoby - tym w takim przypadku lepiej. Doradzanie jednak jest ostatecznością. Szaman w swoim plemieniu występuje jako ekspert i trzyma fason, żeby trwać w tej roli. W określonych plemiennych uwarunkowaniach taka postawa jest konieczna, jednak kiedy przychodzimy do eksperta z prośbą o radę, to oddajemy mu swoją moc w tym sensie, że swoją wewnętrzną mądrość projektujemy na eksperta stawiając się w pozycji mniej wiedzącego. Tak więc jeśli ktoś jest np. chory, to najlepszą metodą jest pomoc w odnalezieniu jego "wewnętrznego uzdrowiciela", a nie stawianie się w roli uzdrowiciela zewnętrznego. Na takiej wspólnej podróży, w celu odnalezienia "wewnętrznego uzdrowiciela" polega psychoterapia, ale także i praca z symptomami, jest to bardzo rozwijające dla obu stron. Nie znaczy to, że lekarze są niepotrzebni - ostry stan zapalny wyrostka robaczkowego na pewno lepiej leczyć chirurgicznie niż jakąkolwiek inną metodą, jednak chirurg (i zazwyczaj pacjent także) raczej nie zadają sobie pytania: dlaczego w tym czasie oraz dokładnie w tym miejscu organizmu i u tej, a nie innej osoby układ immunologiczny zadziałał zbyt słabo i zbyt późno? Szaman powie, że dana osoba była w zbyt słabym kontakcie z duchami opiekuńczymi, terapeuta może się zaś pytać o to, co się wydarzyło w otoczeniu pacjenta w ostatnim czasie (rodzina, praca, sny, miłość, itp.). W światopoglądzie szamańskim duchy opiekuńcze są niczym układ odpornościowy (z tym, że dochodzi tu jeszcze szeroko rozumiane powodzenie w życiu). Psychoterapia ma też dużo do wniesienia do światopoglądu szamańskiego. Pierwsze to choćby zrelatywizowanie roli eksperta. Ale są też i konkretne działania. Radiesteta pracuje z różdżką i gdy mu się wygina - to odkrywa wodę pod ziemią. Tak naprawdę chodzi o nieświadome, minimalne napięcia w mięśniach przedramion. Aborygeni australijscy czy Buszmeni !Kung z regionu Kalahari robią to inaczej. Idzie sobie taki Buszmen przez okolicę z intencją odkrycia wody i nagle zaczyna podskakiwać, potem obraca się wokół własnej osi. Ile razy obróci się, tyle metrów pod ziemią jest woda. I żeby to zrozumieć oraz nauczyć się podobnego działania przydają się tutaj metody wypracowane między innymi w psychoterapii w ramach pracy z ciałem. Jest to jednak dość długi powrót do świadomości ciała. Kiedy się to uda, to odkrywasz zarówno taniec, jak i krok oraz pieśń mocy. Moc lub duch tobą porusza (lub cię wzrusza). W ramach POP nazywa się to sentient movement - "uwrażliwiony ruch" i jest to potężne narzędzie poznania. Łączy się z tym przekonanie, że umysł, to znacznie więcej niż mózg, a może nawet więcej niż całe ciało. Buszmen może nas tego nie potrafić nauczyć, bo on "TO" ma od urodzenia i nie zna za bardzo naszego sposobu rozumowania - czyli języka. On nie rozumie dlaczego my nie potrafimy takich prostych i oczywistych rzeczy, które każde dziecko w wiosce umie. Maurice Bejart pojechał kiedyś do Australii z tancerzami swojego baletu uczyć się specyficznego tańca od Aborygenów i nie potrafili się nauczyć. Tak więc wracając do pytania; jeśli zajdzie taka potrzeba to będę "szamanić", a jeśli zajdzie inna potrzeba, to będę się starał korzystać z umiejętności terapeutycznych. Wydaje się jednak, że liczba osób, które chciałyby podążać ścieżką szamańską, jest w Polsce bardzo niewielka i znacznie mniejsza od tych, którzy skłaniają się do badania swej psyche metodami terapii.

WJ: Czy masz zamiar jakoś instytucjonalizować swoją działalność: założyć własną szkołę albo stowarzyszenie, prowadzić własny ośrodek, wydawać dyplomy?

RP: Chyba żartujesz. Dyplomy w szamanizmie? W tym względzie jestem raczej anarchistą. Patrząc jednak na zagadnienie od drugiej strony: jak ktoś bardzo chce i ma taką gorącą potrzebę, to w każdej chwili mogę mu wypisać dyplom szamanisty i zrobić nawet kurs korespondencyjny. Możemy zrobić nawet tak, że ja tobie wypiszę dyplom, a ty mi i założymy warszawsko-krakowską gildię szamańską (albo ogólnopolskie stowarzyszenie lobbując przepchnięcie odpowiedniej ustawy - czemu by nie? Może niedługo duchy nas o to poproszą?). Z drugiej strony, jak chodzi o psychoterapię, to istnieje Polskie Towarzystwo Psychologii Zorientowanej na Proces (POP), a także ośrodki POP za granicą i tam, spełniając odpowiednie standardy można uzyskać odpowiednie dyplomy w ramach szkoleń POP; pojedyncza osoba nie ma uprawnień do wystawiania dyplomów terapeuty POP.

WJ: Dziękuję i życzę Ci rozwinięcia obu skrzydeł - i tego terapeutycznego i tego szamańskiego.

w kwietniu 2003, Kraków - Milanówek

Robert Palusiński

(kontakt)
pytał Wojciech Jóźwiak



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak zrodzil sie Szamanizm Artykul
Medytacje i Wiersze Szamanskie Artykul
szamanizm artykuły 2
Szaman Lowca Snow Artykul
Co potrafia szamani na calym swiecie Artykul
Szaman sie nie leka Artykul
dodatkowy artykul 2
ARTYKUL
laboratorium artykul 2010 01 28 Nieznany
Fizjologia snu Artykul
energoefekt artykul transmisja danych GPRS NiS[1]
Komunikacja interpersonalna Artykul 4 id 243558
artykul profilaktyka cz2 id 695 Nieznany (2)
52 Pan Samochodzik i Szaman
kryteria oceny podręczników artykuł
Nalewki szamana (obniżanie cholesterolu, udrażnianie żył)
Artykul (2015 International Jou Nieznany
ARTYKUL Mieszanki niezwiazane na podbud

więcej podobnych podstron