Józef Baran – Wybór wierszy
***
a najbardziej jestem poetą
ludzi nieśmiałych
tych z osikowym liściem uśmiechu
przylepionym do warg i drżącym
za każdym silniejszym
podmuchem słów
tych ubogich krewnych duńskiego
królewicza hamleta
którzy mają złą dykcję
i choć za każdym krokiem mówią
być albo nie być
czynią to tak po cichu i niepewnie
że żaden szekspir z tego
nie zrobił jeszcze tragedii
ho ho kto tam wie
co w nich małych drzemie
i na świat
nigdy gęby
nie otworzy
jacy zaklęci śpiący rycerze
czekają w nich na odgłos trąbki
aby spaść z furkotem orlich skrzydeł
i wyzwolić okupowane
od urodzenia przez wrogie straże
bramy ust
***
piszę wiersze
coraz lżejsze
wyrzucając jak z balonu
balast rzeczywistości
by się mogły
unosić coraz wyżej
napełnione jak dusza
samą tylko
WIECZNOŚCIĄ
***
Nie mamy czasu
Czas ma nas.
Bawi się nami
Przez pewien czas.
*** (Coraz częściej myślę...)
coraz częściej myślę
że życie to nasza wiecznie
Niespełniona Miłość
do świata
najgorzej gdy fermentuje
podziemnie
rozsadza brzegi łożyska
wyradza się
w wojny rewolucje:
wszechkwaśniejący
ocet
podawany wciąż
od nowa na gąbce
Chrystusowi
który łaknie
Ars Poetica
to równoczesny błysk spojrzeń
na ziemię i Ziemię
z perspektywy księżyca
i przez
najczulszy mikroskop
stara sztuczka wykradziona bogom
hartowania rozżarzonych chwil
w lodowcu Wieczności:
chwilowe granie na nosie przemijaniu
Autoportret z opuncją w tle
ocalałem
choć tylu silniejszych
zabiła ta potworna wrażliwość
z latami wyrosła mi gruba skóra
wypuściłem chitynowe pazury
przetrwałem biedę borzęcką
grypę azjatycką
parę nerwic
wylizałem się z niejednej rany
o włos uniknąłem raka wypadku ulicznego
zapicia się na amen
ocalałem
i doniosłem siebie
do hotelowego lustra
w tym słabo odpornym
naczyniu światłoczułym
które wypełnia się
co świt
kosmosem
w tej kruchej łupince
ulepionej ze sprzeczności
narażonej na pęknięcia wstrząsy
na wieczne rozsypanie się
ocalałem
ja homo sapiens poeticus
wymierający gatunek
w epoce elektronicznej
mam automatyczne skrzydła
zatrzaskiwane błyskawicznie
w razie potrzeby
w pokrowcu
o barwach ochronnych epoki
z latami nauczyłem się
skutecznie bronić
przed samym sobą
strzec do siebie przystępu
jak kolczasty
i kłujący z wierzchu
opuncji owoc
ocalałem
to prawie cud
po pół wieku
stoję w hotelowym lustrze
żywy i cały
dziwiąc się sobie
bo przecież tyle razy wydawało mi się
że nie udźwignę
w tej kruchej łupince duszy
zdanej na kaprysy oceanu
nawet jednego dnia
Bajka o kotach
to nie ściany
to koty mają uszy
czworonożni agenci
Pana Boga
zesłani na ziemię
aby szpiegować Adama
przymilnym ocieraniem
grzbietów
wkradają się w łaski
naszych chałup
nic nie mówią
podsłuchują
najskrytsze szepty
nie ujdą kociej uwadze
wszędzie ich pełno na kolanach
za uchem pod nogami
gdy je wyrzucamy podsłuchują
za drzwiami sieni
w nocy koty włażą pod łóżka
zapalają czerwone latarnie oczu
i w ich blasku
wszystko skrzętnie spisują
(notesiki chowają rano do mysiej dziury)
a potem na sądzie ostatecznym dziwimy się
skąd Pan Bóg o nas wszystko wie
Ballada listopadowa
listopad to niekochana kobieta
co narzeka narzeka narzeka
rozpuściła włosy przed lustrem
i na nic już nie czeka
przeczytała wszystkie listy z drzew
w żadnym nie znalazła nic dla siebie
rozrzucone leżą u jej stóp
wiatr roznosi je po ziemi i po niebie
popatrzyła w gwiazdy a tam smutki
już na resztę życia jej pisane
więc zaniosła się wariackim śmiechem
żeby nikt nie wiedział co jest grane
Ballada o arenie cyrkowej
na koniec - rozwiązano teatr
więc cała w sztucznych ogniach teraz
kręci się arena cyrkowa
naszych czasów metafora
nic tu na pewno wszystko na niby
małpa jest cyrku idolem
karzeł podkręca szatańską korbkę
arena toczy się kołem
niczym piłeczki w palcach żonglerów
duszyczki nasze wirują wkoło
życie przestało być sztuką
i stało się sztuczką cyrkową
dwie siostry syjamskie: prawda kłamstwo
wbiegają w zwinnych podskokach
nikt nie odróżni jednej od drugiej
są w jednakowych trykotach
Bóg gdyby nawet w krzaku ognistym
pojawił się między nami
mówilibyśmy że to magik
kolejną sztuczką nas mami
lecz dokąd można w cyrku żyć
pytamy stojąc na głowie
słyszymy drwiący błazna śmiech
i to jedyna odpowiedź
Ballada o emigrantach
1
budzą się w środku nocy
odcięci od pępowiny ojczyzny
z zakneblowanymi ustami
nie czując ziemi
pod stopami
jeszcze przez chwilę
majaczą w nich
zatopione titaniki dzieciństwa
2
jest już po transplantacji języka
transplantacja mózgu trwa
tylko przeszczep serca
wciąż się nie udaje
i choć stare za duże
pewnie przyjdzie z nim umrzeć
3
z oczu opadają im łuski
i pojmują
że prawdziwym przeznaczeniem
jest nieustanne wygnanie
z miejsc kolejno oswajanych
począwszy od zaklętego
widnokręgu dzieciństwa
dojrzewanie do myśli
że śmierć jest też emigracją
za ostatnią granicę ciała
Sztokholm, wrzesień 1995
Ballada o poecie
1
odfrunęły anioły do ciepłych rajów
tylko jeden w karczmie na rozstaju
głuchy na boskie wołania
hulał z karczmareczką do świtania
pióra piwem zlane sosem musztardowym
skaranie boskie z takim aniołem
jedno skrzydło złamał drugie zastawił
wszystkich wycałował pod ławę się zwalił
2
nawarzył anioł piwa - stracił mannę z nieba
musi sam zapracować na kawałek chleba
że nikogo nie zbawił - sczłowieczał na amen -
już na zawsze zostanie anioł między nami
niebo z ziemią rymuje słowami skrzypcami
i pomiędzy kramami kręci się z rymami
dzieci za nim biegną psów pijaczków zgraja
a ten im wyśpiewuje o utraconych rajach
Ballada o staruszkach
patrzą lecz mało widzą
słuchają nie słyszą
mówią lecz nic nam to nie mówi
już prawie są ciszą
istnieją nieistotnie
coraz bledsze kopie
zaginionego w lustrze
Autentyku
ich rozkład
do którego stosują się skrupulatnie
jest co do minuty
nieaktualny
od czasu do czasu
bawią się z czasem w chowanego
szukając rano i wieczorem
nieistniejącego odbicia z wczoraj
Ballada o wiecznie młodym Stedzie
zawsze z podręcznym plecaczkiem
w dwudzietoletnich dżinsach
jeżdżący przez życie na gapę
wiatrem podszyty Sted
on rozpędzoną młodość
wstrzymywał skinieniem dłoni
i wskazując na stopnie
odjeżdżał gwiżdżąc balladę
aż raz się nie zatrzymała
lokomotywa biała
na torach pozostała
bezwładna ręka poety
i pojął że to czas
minął go bezpowrotnie
i odtrąciła młodość
bez której nie umiał żyć
więc jakby ktoś w pełnym biegu
szarpnął rączką hamulca -
zacisnął pętlę i
pozostał wiecznie młody
Ballada podróżna
żółci się łubin w dali
bielą płatki konwalii
jedzie pociąg z daleka
w szybie miga moja twarz
nieznanym dworcom
mijanym pośpiesznie
odskakującym od szyb
ciężarnym czereśniom
ludziom polom zakolom
obłokom nad łąką
która w mgnieniu oka
zmieni się w rozłąkę
stuka serce z kołami naprędce
i tak dobrze jest być nigdzie i wszędzie
i tak lekko nie wiedzieć o niczym
co mijane kogoś boli lub cieszy
Ballada telefoniczna
w tej rozległej przestrzeni
co nas łączy i dzieli
jesteś tak mała
że mieścisz się w uchu
jestem tak mały
że mieszczę się w twym uchu
między nami wielka woda
po dnie której biegniemy do siebie
co tchu
po nitce
do kłębka słuchawki
z dwu przeciwnych stron
przez współotwarte okno
cisną się obłoki
i długo jeszcze widzę twój głos
wibrujący kręgami
w przestrzeniach nieba
choć telefon
ten wąż kusiciel
dawno już zwinął się w kłębek
i skamieniał
Sztokholm, czerwiec 1998
Ballada wielkanocna
ojciec chce wstawać do pola
już wiosnę czuje przez ściany
jest trzecia on wszystkich budzi
na wpół sparaliżowany
gniadego chce zaprzęgać
siać orać jechać do siana
po rośnym koniczu brodzić
daj spokój mówi mu mama
dopiero przewróciłam cię na bok
zapomniałeś że nie możesz chodzić
lecz przez ojca woła wielkim głosem
coś co chce ciemności rozproszyć
które przygniatają go do łóżka
ciężkie jak zwalisty kamień
w zimnych nogach czuwa czujnie śmierć
w głowie ojca wiosenny Jawień
i tak ciężko z losem Łazarza
zaznajamiać się tej Wielkiej Nocy
chciałby los podźwignąć i nie może
musi syn poduszki mu podłożyć
chciałby wstawać ojciec do pola
bo jak długo można tak wyleżeć
lecz przestało ciało ojca słuchać
może Bóg nie przestał w ojca wierzyć
Ballada zimowa
z tobą pić nie muszę alkoholi
żebyś uderzyła do głowy
gdy przez stół patrzymy sobie w oczy
to się człowiek do dna zauroczy
co masz w środku pod tymi lodami
jak je stopić serca dotykiem
żebyś wybuchnęła w dłoni
najgorętszym nagim erotykiem
jeszcze dzieli nas lodowa tafla
lecz już tu i tam zaczyna trzaskać
to wezbrane zduszone słońca
pragną się wyłamać z potrzasku
już ruszają w lutych oczach pierwsze lody
rozstępują się śniegi na trwałe
i tak mocno uderza do głowy
twoich spojrzeń wiosenny szalej
Bezszelestnie
bezszelestnie
otwarły się
okiennice snu
i ze wszystkich stron
powiało tęsknotą
na parapecie
usiadł biały kruk bezsenności
czy to ty myślisz o mnie przez sen
w środku nocy
Bukolina borzęcka
stygnie w ogrodzie
parny
lipcowy dzień
stygną w nas
wszystkie gorączkowe
dzienne sprawy
- pomilczmy o wieczności -
szepce księżyc
wplątując się ukradkiem
w rozmowy na ganku
cytcytcytcyt
przemijają w trawie
pośpieszne pasikoniki
Córki wybierają się w góry
patrzę na moje córki
jak wybierają się w góry
ładując do plecaków
marzenia o szczytach
jeszcze śnią mi się wierzchołki
lecz już schodzę
cienistym poboczem
mojej Baraniej Góry
poezja ulata
pozostaje gorzki owoc spełnienia
twarda proza do rozgryzienia
na równinach
Czarny kot
pytałem starego człowieka
jak mu przeszło życie
otworzył
na oścież drzwi
po chwili
zawarł
- tak mi przeszło
odrzekł
(do izby
wskoczył z sieni
czarny kot
i usiadł na jego ramieniu)
Czerwieni się jarzębina
czerwieni się jarzębina
już jesień się zaczyna
słychać gniewną mowę wiatru
za oknami
opadają ciężko z jabłoni
owoce miłości
słońca z ziemią
tłukąc się nocami
po dachówkach
o zimna o daleka
słonecznopaździernikowa
krążąca gdzieś
po nieznanych orbitach
czy możliwe
że niedawno
byłem tak oślepiony
twoją bliskością
że nie widziałem
świata poza tobą
Akersberga, 1995
Dewotki
bo one ciągle nie wierzyły
że pójdą do nieba
klękały
waliły głową o konfesjonał
obłapiały za nogi
Bogu ducha winnego Pana Jezusa
i opowiadając mu jedne i te same grzechy
aż do znudzenia jedne i te same
żebrały o kawałek raju
pod wieczór
nerwowy kościelny
wyrzucał je za bramę
dopiero wtedy Jezus
mógł rozprostować kości
i dla odprężenia
zagrać z apostołami w karty
Dni jak płonące sztandary Hasiora
dni jak płonące Hasiora sztandary
w podmuchach wiatru żarzą się i trzeszczą
emocje stadionów gorączkowe sprawy
wszystko to tylko wieczności opałem
o zimne ognie złości łzy miłości skry
tych kilka róż uratowanych z płonącego lasu
zwęglonych znaków drukarskich ot cała historia
więc czy warto z zapałem rzeźbić dzień po dniu
płoniemy w brzasku i blasku
pośród nocnej ciszy
skwierczą minuty w zegarku
i gwiazdy na niebie
płoniemy jasnym blaskiem życiodajnym blaskiem
by nie wyziębło wszystko nie stało się martwe
Do pięknej przeglądającej się w lustrze
nie przywiązuj się tak mocno
do własnego odbicia
odbicia są zmiennymi rybami
w lustrze heraklita
nie traktuj żadnego
zbyt dosłownie
żeby śmierć
nie potraktowała cię na serio
przyjdzie wieczność
wszystko wykpi
dopóki jeszcze
dopóki jeszcze
nie dotarłeś w sobie
do najdalszych biegunów i planet
dopóki możesz krzyknąć
- eureka
i zawiesić nad odkrytą ameryką
flagę wiersza
dopóki są w tobie
nie zgłębione oceany
nie rozbite atomy
nie rozszczepione na czworo włosy
dopóki możesz wierzyć w siebie
jak w Boga
którego nigdy nie widziałeś i nie zobaczysz
dopóki nie pootwierałeś wszystkich zamkniętych szuflad
i nie stwierdziłeś że są puste
dopóki jeszcze
p o t r a f i s z s i ę w y ł a m a ć
z k a s y p a n c e r n e j r o z s ą d k u
Elegia
wszystko na chwilę
nic na trwałe
o życie moje
życie całe
rozproszone na milion
ślepych puchów topolowych
gnanych o poranku czerwcowym
przemijaniem
czas niczym piaski ruchome
pochłonął wczoraj
ciało ojca
gdzie jest ta miłość
(większa niż śmierć)
której mógłbym się
wszystkimi siłami uczepić
by na nowo
w całość się zesklepić
Jawor, 14 czerwca 1996
Fotografia szkolna
Gdzie okiem sięgnąć czas i czas
jesteśmy czasu milionerami
śmierć nie oceniła jeszcze skrzydłem
tła fotografii
rozrzucamy czas
pełnymi garściami
w kieszeni brzęczy kluczy pęk
do stu nieznanych bram
życie świeci nam prosto w twarz
baśnią z tysiąca i jednej nocy
jest jeszcze świat
i wszystko
dosłownie wszystko
może się zdarzyć
Godzina słoneczna
słońce jak umie najgoręcej
wychwala Najwyższego
nad polaną w puchach obłoków
wylegują się kobiety rubensa
stanęła wieczność w zegarku
i przestała na wskazówkę utykać
tylko pszczoły pracują w lipach
na spitych upałem gospodarzy
wyprzęgnięci z butów
drogi i miasta
po pas zanurzeni w Wolności
zrywamy do dzbana bławatki nieba
gdy pytamy
- która godzina?
ptaka motyla dziką różę
- słoneczna leśna łąkowa
odpowiadają w swoich językach
Gra w niebo i piekło
1
do piekła i do nieba
wiodą podobne bramy
wnętrza i korytarze
tu i tam te same
rozkład zajęć jadłospis
nieomal tożsame
więc czemu tu zgrzytanie
tam pienia ku chwale Pana
2
byłem w celi klasztornej
i w więziennej celi
na pozór identyczna przestrzeń
lecz przepaść bez dna
wybrańcy i skazańcy
żyjący na antypodach
wyboru i przymusu
ot w niebo i piekło gra
3
widziałem zakochanych
zamkniętych w uścisku
którym sławili wolność
będąc w siódmych niebach
gdy ich później ujrzałem
dusili się w dybach
bliskość ciążyła piekielnie
wypędzonym z nieba
Hymn poranny
o ogniu wzmagający pragnienie
wodo je gasząca
o ziemio przychylna mi pod słońcem
powietrze służące
tak wiernie
i niedostrzegalnie
za każdym oddechem
o niebo drogo czysta radości istnienia
domie obłoku chwilo która mijasz
czy nie należy wam się
uśmiech dziękczynienia
za to że trwacie przy mnie
prawie bez wytchnienia
i wciąż się jeszcze zjawiacie
jak na zawołanie
po każdym przebudzeniu
z brzasku migotaniem
o święta - która nigdy
mi nie spowszedniejesz
boś tak naprawdę tylko
drogocennym snem -
ziemio bańko tęczowa
którą zdmuchnie śmierć
jak motyle
w wysokich górach
na werandzie winiarni
trzej toskańczycy
jak motyle
trzepoczą przez chwilę
w moich oczach
zaczytani w lokalnych gazetach
poczym autobus
ze mną niezauważonym w środku
odfruwa serpentynami w słońce
Jak szybko jak łatwo
jak szybko
tracimy barwne
upierzenie dusz
jak łatwo nad Wisłą
marzenia kwaśnieją gorzknieją
kisną
spijamy potem
ten sfermentowany
napój narodowy
który idzie prosto do głowy
żeby
skakać sobie do oczu
obskubywać się z pawich piór
jak szybko jak łatwo
jednako wiejemy w narzekaniach
Jesienny ślepiec z mandoliną
jesienny ślepiec
rwie struny mandoliny
niczym własne włosy
fałszując pod nosem
melodię sprzed lat
podobny do nosorożca
pragnącego zanucić arię motyla
starzec bez głosu słuchu ni perspektyw
ostała mu się wola grania
uparta chęć przetrwania
pożal się boże
zapamiętałość w fałszowaniu
czy nie jesteśmy do niego podobni
kalikujący dzień za dniem
nie znający nut przeznaczenia
o obłędna ma melodio
rwąca się sensów kakofonio
Ktoś przysłuchując się temu z Góry
zatyka uszy
Kałuża
odkryć w mętnej kałuży
oprawionej w leśną dróżkę
(którą tyle razy przejeżdżałeś)
Pałace Blasków
Niebotyczne Maszty Sosen
Zbłękitniałe Dale
to tak jakby znać kogoś
lecz nie znać go wcale
aż raptem zdumieć się obłoczną
perspektywą odbitego
w nim do góry nogami
świata
Kapelusz
na początku był kapelusz
cyrkowy kapelusz
z którego Bóg
ku własnemu zdumieniu
wyciągnął samego siebie
potem wkładał rękę
do kapelusza
i przez sześć dni z rzędu
wyciągnął Niebo i Ziemię
oraz pięć dowodów
na własne istnienie
z magicznego kapelusza
wyskakiwały planety
jak piłeczki pingpongowe
a Bóg kolejno
jedną za drugą
wprawiał bożymi palcami w wirowanie
Planety rozmnażały się
z zatrważającą szybkością
a On
uwijał się jak w ukropie
w środku wirującego planetarium
uważając aby z palca żadnej nie uronić
tymczasem na widowni
siedzieli już Adam i Ewa
i prawdę mówiąc
nic a nic
własnym oczom
nie wierzyli
Krótka adoracja królewskiej lipy
cóż mówić o kosmosie
gdy się w lipę wpatrzeć
można się zatracić
karuzela spiętrzonych gałęzi
wirująca szaleńczo
w skołowanej głowie
liść goni liść
a jest ich tyle
trzepotliwe zielone motyle
idealna jedność w wielości
symetria powtarzalności
rozmnażanie się
przez klonowanie
liściastych planet
wiatrem napędzanych
a wszystkie takie same
i każda taka samotna
amen
Latawiec
jeszcze coś dopiszę
jeszcze coś skreślę
zanim ten list do Najwyższego
pisany na pergaminie duszy
jak latawiec
w obłoki
wyślę
Letni ogrodowy poranek
ranek czysty
jak łza
jak dzieciństwo
lub w snach
odchuchane wspomnienie
sprzed lat
w sadzie
westchnienie kukułki
turkot mleczarskiej dwukółki
w szybie uśmiech
przychylnego Nieba
błyszczy rosa na trawie
obietnicą dzień cały
rozciągnięty po błękitu kres
i za -
przystaw drabinkę do dnia
(czubek nieba sam ku ziemi
się przychyli)
i obieraj
chwilę po chwili
jak wisienki
z których każda
się przymili
by ją rwać
tak smakując chwil
z słońce trwaj!
Letni pastelowy zmierzch
Krzysiowi Myszkowskiemu i Nataszce
gwiazdy zaplatają się od gwiazd
w dolinę napływają cienie
czułość świateł pulsująca od szyb
i samotność między niebem a ziemią
stłumione głosy pastelowy zmierzch
psów ujadanie czyjeś kroki na ścieżce
po ogrodach szeleszczą wspomnienia
i na pogodę cykają świerszcze
szarówka utkana cała z domysłów
aż po lasu czarny widnokrąg
i chce się iść - nie wiadomo z kim
na nieskończony spacer Bóg wie dokąd
i z zachwytu chce się wstrzymać oddech
wiecznie trwać w tym wieczornym czerwcu
i jest tak jakby ktoś daleki kochany
łaskotał cię piórkiem po sercu
Lęk
nocą ociemniałą
w podróż kosmiczną
po omacku wyruszyć
bez biletu
bez ciała
na laserowej śnieżynce
duszy
Lipcowa niedziela w Bożęcinie*
najwyższe podniesienie lata
na promiennych szalach
ważą się anioły pogody
białe motyle
i słychać zewsząd
brzęczenie dzwoneczków prosa
w niekończącej się
procesji równiny
mój zachwyt życiem
znów tak młody
że wznoszę z niego
strzelisty kościół
w którym mszę odprawia Słońce
przed nieba Wielkim Ołtarzem
Bóg boży się
w zbożach i brzozach
cyka w pasikonikach
pełno go wszędzie
na ziemi w powietrzu i niebie
i na lipcowych dróżkach
jedną z nich
pędzącą wprost ku obłokom
zbliżam się na rowerze sam ku sobie
po miesiącach rozłąki
*stara pisownia Borzęcina
Lipcowy tren
Ojcze mój
któryś jest w ziemi
święć się imię twoje
na polach i łąkach
gdzie pogwizdujesz
z wiatrem
żołnierską piosenkę
rozmachując się kosą
po lasu widnokres
a twą anonimową sławę
niosą po niebie
skowronki
Pełno cię wszędzie
w ogrodzie zagrodzie
na furze siana
i na polnej drodze
w obłokach twoje twarze
odcisnęły pieczęć
gdzie tylko spojrzę
ślady twe tak świeże
Ojcze mój
który jesteś we mnie
Maj
pachną czeremchy niesłychanie
płyną obłoki nieprzerwanie
oto na śmierć i życie bojowanie
wiecznego trwania z wietrznym przemijaniem
Marcowy swing
wiatr się wiesza na gałęziach
głową w dół
i na dworze
hula chyba diabłów stu
światła chwieją się uliczne
roześmiane diabolicznie
w ową noc rozkołysaną swingiem noc
porzucone na ulicy cienie
mrą
sny bezpańskie
sny bezdomne
w szybach lśnią
i tak strasznie jest dreszczowo
grzechem pachnie każde słowo
które szepcze mu do ucha w ową noc
odstawione swiaty są
na boczny tor
hotelowa w nich już tyka tyko noc
lampy chwieją się uliczne
roziskrzone satanicznie
w ową noc rozkołysaną swingiem noc
Mężczyzna i kobieta
byłem odległą gwiazdą
która wybuchła płomieniem
od twojego spojrzenia
rzucasz za siebie grzebyk
wyrastają lasy które w mknieniu oka
zajmują się ogniem
rozwijasz z włosów wstążkę rzeki
i po niej prześlizguję się błyskawicą
słyszysz miłosny szept
palących się traw
jestem pożarem który cię ogarnie
biegniesz wyschniętą na upale łąką
już żarzą się twoje oczy serce
cała jesteś w płomieniach
spadającej gwiazdy
Mijanie się
mijają stulecia
a one fruną
i są dla nas wciąż te same
zadzierając głowy
niezmiennie mówimy na nie:
kawki bociany pszczoły
nie próbując rozróżnić
kawkę od kawki
bociana od bociana
pszczołę od pszczoły
i one dostrzegają w nas
stale tego samego człowieka
żyjącego teraz i przed wiekami
w tej gatunkowej perspektywie
(może nie tak znów niedorzecznej)
mijając się a nie przemijając
istniejemy dla siebie
bezimiennie ale za to wiecznie
Mistrz i Panna
(czyli najniewinniejsza rozmowa pod słońcem)
Wyfrunęła z mojej poezji i siedzi naprzeciw
w pokoiku trzy na pięć. Dziewczyna z moich stron
serca, pragnąca mnie podziwiać jako bezcielesnego
Mistrza, Ducha Św. Unoszącego się ponad wodami
Lecz gdy rozmowa wzbija się w coraz wyższe
obłoki abstrakcji – tu na ziemi uśmiechy mieszają
się, spojrzenia w oczy – krzyżują; planety twarzy
zbliżają się do siebie na niebezpieczną odległość
i oświetlają nawzajem prawie krążą po tych
samych orbitach.
Widzę wąskie nagie wargi, pomiędzy którymi –
o wstydzie opisu! – różowi się gorący język
nawilżony grzeszną śliną... Cóż z tego, gdy muszę
udawać, że obchodzą mnie tylko słowa, słowa,
słowa.
Dotykam spojrzeniami konch jej ucha, omuskuję
Żywą ciepłą i jakże inną od mojej skórę policzka
I mówię, mówię, mówię.
W tym czasie jej stopy są zupełnie nagie!
Obnażone igrają na podłodze z pantofelkami,
zdradzając niefrasobliwą obojętność wobec
rozmowy. Ach bezwstydzie dziesięciu palców
u nóg, z których każdy upomina się o osobną
pieszczotę? Gdy tymczasem w górze trwa uczone
spotkanie głów na najwyższym szczycie
Ach zuchwałe krótko podstrzyżone kosmyki
ciemnych włosów odrzucane jakby od niechcenia
dłonią do góry i domagające się adoracji warg!
Ukrzesłowieni: Mistrz i Panna – pomiędzy nami
cały alfabet obyczajnego zachowania i iskrząca się
bliskość na dotknięcie dłoni. Mówmy dalej, niech
rozmowa nie daje niczego po sobie poznać...
Moja nocna dziewczyna
a najbardziej to ja lubię
moją nocną dziewczynę
przychodzi do mnie
cichutko na palcach
kiedy już wszyscy śpią
gdy tylko stary zegar
przekomarza się na ścianie
z ciszą
i czyjeś napotkane przypadkiem
za oknem kroki
pohukują jak dwie ogromne
przyczajone w mroku sowy
zakładam wtedy biały miłosny fartuch
zawijam ją ciasno
w wałek jak ciasto
i wąskimi ostrymi wargami
kraję na stolnicy łóżka
połykam potem kawałek za kawałkiem
akurat kiedy znika ostatni kąsek brzucha
i poczynają piać koguty
mówimy sobie że się kochamy
najbardziej to ja lubię
moją nocną dziewczynę
Mojej matce
Tak chciałbym ujrzeć Cię promienną:
jak w oknie pośród pelargonii
uśmiechasz się do przechodzących,
"Szczęść Boże" - pozdrawiają Cię znajomi.
Idziemy łąką ramię w ramię,
zrywasz na bukiet kwiaty najpiękniejsze,
a na ustronnej cichej ławce
czytamy wspólnie wiersze.
Potem wracamy hojnie obdarowani
muzyką świerszczy, bławatkowym niebem?
Tak chciałbym ujrzeć Cię promienną,
szczęściem z Tobą łamać się jak chlebem
Najbliżsi nie muszą być stale z nami
Najbliżsi nie muszą być stale z nami
czasem wystarczy świadomość
że są po tej samej stronie planety
po tej samej stronie
przeciąganej liny
oddychają tym samym
powietrzem
(nawet po drugiej
stronie słuchawki)
rymując się z nami niewidzialnie
by było myślom lżej
tańczyć z Ziemią
dookoła słonecznego traktu
do taktu
Najdalsza podróż życia
październikowy lot na antypody miał być
najdłuższą podróżą
w styczniu poleciałem dalej
na biegun polarny
operacyjnego stołu
gdzie skalpel chirurga
to jedyna granica
pomiędzy śmiercią
i życiem
wgłębiałem się w nieznany
interior cierpienia
którejś nocy śniło mi się że jestem powstańcem
powracającym do siebie mrocznymi kanałami
w ustach gorycz kroplówek sól muł
w nosie lizol kał
przedzierałem się
ślepą kiszką ku wyjściu
nie mogłem sobie przypomnieć gdzie jestem
matka ziemia stękała
gdy rodziłem się jeszcze raz
i raz
ucząc się na nowo
przewracać z boku na bok
jeść
stawiać kroki
oddychać
za szybami
majaczył się świat ludzi zdrowych
dalek planeta
mrugająca światłami życia
tak niepojęta dla
zdanego na łaskę
noża i kroplówki
oddalonego od siebie
wczorajszego
o lata
świetlne
Nawoływania
nawołują mnie mroczne moczary
i strzeliste wysokie błękity
nawołuje zieleń pól i topól
rośne leśne konwaliowe świty
wabią zawsząd zawrotne wonie
ziół świergoty ptasie polne dróżki
i kukułki kuszące kukaniem
i czeremchy i żółte dzbanuszki
nawołuje do życia życie
co pulsuje w pędach wiąże pąki
i musuje aż do szaleństwa
w sokach brzozy i w mleczach łąki
nawołują trawy i niebo
żebym stał się cząstką wszystkiego
zaprzepaścił się w tym wszystkim miłośnie
wyzybył siebie bez reszty w tej wiośnie
Nokturn
Bóg tak samotny o trzeciej nad ranem
że wygrywa na skrzypcach tęsknotę
w ścianach zarosłych pająkami
budzą się ze snu kochankowie
tają oddech nadsłuchują skrzypiec
i bezgłośnie rośnie w nich osobność
(w starych lustrach odbija się ciemność
w niej pająki białą śmierć przędą)
tają oddech wzmaga się nokturn
opadają nocy puste ręce
gdy Bóg choruje na samotność
wszystkie słowa zdają się zbędne
tylko świecę po omacku zapalić
i w tej świecy płonąć dwa sczepione cienie
aż się Bogu ulży z rąk wypuści skrzypce
i odfrunie ponad starym domem
Ojciec w szpitalu
ojcze mój pomarniały
taki stałeś się mały
zbliżasz się korytarzem białym
i opierasz o ściany
na ręce by cię wziąć
i baśnią ukołysać
o tym że będziesz jeszcze
żył i żył
urośniesz na powrót
i staniesz się silny i zdrowy
by kiedyś znów mnie małego
poprowadzić polną drogą za rękę
a dokoła szumieć będą
łany życia bezkresne
On i ona
gdy on już w myślach
zdążył się otrzepać jak kogut
zbiec po schodach hotelu
wsiąść do pociągu
by czym prędzej
czmychnąć od niej
gdzie pieprz rośnie
ona przytulając się
do niego z zamkniętymi oczyma
zbudowała z nimi przez ten czas
dom
pachnący obiadem
i świeżymi dziećmi
do którego wbiegł właśnie
po schodach
(w rzeczywistości
on i ona przespali się
dziś z sobą pierwszy raz
i leżąc
milczą o tym właśnie
w dwu obcych
nieznanych sobie
językach)
piosenka chemioterapeutyczna
w oddziale chorych na raka
usiąść na łóżku zakrakać
mieszkają tu ludzie-cienie
dziś są jutro ich nie ma
snują się po korytarzach białych
nie mogą w sobie miejsca znaleźć
bo rozciągają się stąd widoki
na niepojętą krainę nicości
zastygł w oknie Znikomek
na tle Nieskończoności
ma wygląd Frasobliwego
nazywa się tak lub siak
i nie wie gdzie stąd się uda
na ten
czy tamten świat?
Piosenka o nadziei
wciąż plecami odwrócona
niczym widnokrąg ruchoma
w jutrzennej poświacie cała
to zbliża się to oddala
o niej pieśni układałeś
w stogach gwiazdach jej szukałeś
brnąłeś borem lasem losem
za jej znikającym głosem
dopędzasz ją wreszcie masz
obraca ku tobie twarz
kostusia stara jak świat
jak wryty staje twój czas
Piosenka zauroczonego
ciągnie mnie do ciebie
jak mnicha do nieba
cygana do skrzypiec
głodnego do chleba
jak pijaka do szklanki
do miodu niedźwiedzia
na oślep na pallicho
ciągnie mnie do ciebie
jak wędrowca do drogi
karciarza do kart
na złe i na dobre
i na bógwiejak
i jak wszyscy diabli
i wszyscy anieli
co się w twoich oczach
tak na mnie zawzięli
Pochwała roweru "Free Spirit"
jestem podłączony
pod wysokie napięcie
złotych pasikoników pogody
tworzę układ zamknięty
ze Słońcem
którego krzyk niesie się
po niebie i łące
jestem podłączony
do obłoków
zapachów zbóż
dzikich róż
niepoliczalnej trawy
jastrzębia kołującego
ponad borami
otwierają się
w sercu
strona po stronie
krajobrazy
dojrzewają we mnie
żyta do ścięcia
przelewa się kipi zatapia
lipcowa pełnia upału
tuż przed ofiarowaniem
a w niej krąży
to samo życie
prażycie prajednia
co we mnie
Pochwała zapominania
bądź pochwalona
dziuro w pamięci
siostrzyczko opatrznościowa
która ulżyłaś nam w drodze
tyle się wysypało
tak mało zostało
gdyby nie ty
upadlibyśmy dawno
pod ciężarem
ty sprawiasz że co ciężkie
staje się znów lekkie
co parzyło do bąbli
nie grzeje ni ziębi
otwieramy ramiona
i idziemy dalej
- umarł dzień
niech żyje dzień -
wołamy
przez ciebie płynie
rwąca rzeka
jak pies nam liże rany
zabiera twarze i rozmowy
przynosi w zamian nowe
Poezja naszych czasów
rozprawiali o milionach
które cudownie przemieniały się w miliardy
wachlując swe muzy niedbale
tą najpiękniejszą muzyką cyfr
w restauracji chińskiej
gdzie kwiecisty rosół i schab lakierowany
siedziałem jak Chrystus kuszony na Górze
goły między biznesmenami
i rozmyślałem o swych oszczędnościach:
kupie tzw. bezcennych metafor
słuchając jak triumfuje w ich słowach
nowoczesna poezja walutowa
Powietrze
ty jesteś
jak powietrze
niewidoczne ale konieczne
tobą oddycha dom
nieprzeliczone twe
makowe prace
jak milczenie jesteś
w którym mieści się wszystko
i jak zdrowie
nie straciłem cię nigdy
więc
jaka jesteś naprawdę
nie wiem
Prośba
nie śpieszcie się tak moje małe
dzieciństwo wasze
z nie zatrzaśniętym jeszcze
wiekiem marzeń
niech się obłoczy w nieskończoność
nie rośnijcie tak prędko
zielone lata z nadzieją bez granic
kwitnące nie dla owocu
a dla samego kwitnienia
bo to jedyna poezja tego świata
życie samo powoli powoli
otworzy przed wami drzwi
za którymi wszystko okaże się
o niebo mniej doskonałe
niż to się wam wydawało
przez tajemniczo uchyloną szparę
Przez świat idące nawoływanie
zakochaj się we mnie
ja się odwzajemnię
wczepimy się w siebie
bez tchu i bez-dennie
ja w tobie się skryję
ty skryjesz się we mnie
śmierć nas będzie szukać
po świecie daremnie
Reinkarnacja
o trzeciej nad ranem
słyszę gwiezdne szczekanie
lutowych psów
i myślę jak dziwne i niepodobne do siebie
były moje życia
jakbym odradzał się w kolejnych wcieleniach
i obumierał bez echa
to wszystko trwało
miliony lat
lub było jak
klaśnięcie bicza
zabarwiałem się odmiennymi muzykami istnienia
i żyłem na tak różnych planetach
że jak tu się nie dziwić co wspólnego
łączy mnie z tamtym chłopcem
z epoki kamienia łupanego
przyczepionym do krowiego ogona
tysiące ludzi o których zapomniałem
miliony zdarzeń
zatopionych we mnie
jak w titanicu
na dnie oceanu majaczą
a niekiedy fosforyzują w pamięci
ciesz się smutku ciesz
płacz radości płacz
że wszystko
ułożyło się w całość
z której rozumiem tak mało
Kraków nocą 27 II 2001
Scherzo jesienne
takich jak my
podszytych nastrojami
najłatwiej zdmuchnie
wiatr i metafizyka
skłóconych z ciałem
i prawami ciążenia
lekkich jak piórko dmuchawca
klawisz muzyka
Serce w rozterce
Ciało by chciało
Ale duszy
To nie ruszy
Spóźniona odpowiedź na listy Emily Dickinson
witaj droga Emily
w moim ogrodzie w Borzęcinie
gdzie po stu pięćdziesięciu latach
dotarły do mnie
twoje listy do świata
światła dawno wygasłej planety
nad moją głową dzięcioł
wykuwa w gruszy mieszkanie
i błękit nieba tak nieskalany
że jest wyrzutem dla istnienia
cieszę się że myślimy tak samo
naprawdę Wielkie Wydarzenia
to nie rozwrzaskliwe
przechwałki epoki
lecz zachwyt wróbla
nad okruszyną chleba
nadejście wiosny
tak cudowne i nieoczekiwane
że nie wiadomo co począć z sercem
grzeszyłem narzekając że los
przyniósł zbyt mało odmian
a przecież nawet to co mam
to o wiele za wiele
rozmów twarzy
przeoczyłem tyle skarbów
migały kalejdoskopy podróży
gdy ty obserwowałaś
przebijanie się fiołków przez darń
i z każdej chwili wyławiałaś
odbicie Wieczności
witaj droga Emily
która mnie zawstydzasz
piękna duszko świerszczu w ogrodzie
swoim śpiewem bezinteresownie
wtórujący
codziennej ziemskiej krzątaninie
Szara ballada
Nie czerń lecz szarość wszędzie
Ta nić szara się przędzie
Ona za mną, przede mną i przy mnie
Ona rankiem w mej głowie
W dłoni i w pierwszym słowie
Niczym gołąb pocztowy powraca
Szarą nicią przeszyty
I do świata przyszyty
Tak jak guzik do szarego płaszcza
Z szarej włóczki me myśli
Zgrzebne dni i tygodnie
Nawet wiersz cały z tęczy
Nagły list, radość, szczęście
Co jak wzór na kilimie się złocą
Już za moment szarzeją
Są jak fatamorgana
W zeschły liść się zmieniają i popiół
Z szarych nici ten kłębek
Który w szarą godzinę
Sennie zwijam, pod głowę podkładam
Ludzie chorzy na szarość
Mój los chory na szarość
Mój dom, moje miasto, planeta
Boże cały ze złota
Przędący w kołowrotku
Czemu z siebie wysnuwasz nić szarą
Ojcze nasz wielobarwny
W akselbantach, brokatach
Który błyszczysz i mienisz się cały
Jeśli trochę nas lubisz
Nachyl się nad wrzecionem
Dorzuć włosów anielskich do włóczki
Bo w nas szarość w oddechach
Szarość w snach i w uśmiechach
Szarość we łzach, w modlitwie i w hymnie
Sztuka dom
podnosi się kurtyna drzwi
tata przebrany za pana młodego
przenosi przez próg mamę
piękną jak lilija
z tyłu publiczność goście weselni
kapela gra marsza
kurtyna opada
kurtyna podnosi się
zapadają wieka trumien
znika dziadek wystrojony w garnitur
jak kamień w wodę babka wpada w wieczny sen
kurtyna opada
podnosi się
krzyk siostry w kolebce
kurtyna
podnosi się
brat z rączek
kurtyna
odmykają się moje powieki
kurtyna podnosi się
z krzesła ojciec przebrany
za starego chłopa
błogosławi młodą parę kłania się
schodzi ze sceny podłogi
kurtyna
drzewa z sadu zaglądają na jednej nodze
przez szyby klaszczą w liście
- to wszystko
było wczoraj
upiera się matka
Uśmiech dla Pana Boga
jak tu się nie uśmiechać
dziś do Pana Boga
gdy wyświęca się wkoło
rajska pogoda
trzmiel wtula się
w płatki
zbierając mi metafory
bez odurzony niebem
pachnie jak szalony
siwy koń z baśni
pasie się na łące
i w pręcikach dmuchawców
roziskrzone słońce
chciałbym uśmiechem
odwdzięczyć się Panie
za to zielone
traw zmarwychpowstanie
za ważkość ważki i chwilowość chwili
która za chwilę w wieczność się przesili
za to wśród życia
ziemskie zabłąkanie
chciałbym uśmiechem
odwdzięczyć się Panie
z tym dniem majowym
życiu tak do twarzy
że w podzięce czymś ciepłym
muszę Cię obdarzyć
Wierszyk do wiosennego sztambucha
ptaki cieszą się jak jasna cholera
słońce pisze pierwsze miłosne listy na drzewach
otwierają się we wszystkie strony okna dali
rżą nieznane dróżki nawołując z oddali
o! wyskoczył kaczeniec spod ziemi
rozwarły się sezamy zieleni
otwieramy się i my zazieleniamy
zakochani właśnie przed chwilą
na zielony liść przysięgli wieczną miłość
zapomniawszy że liść zielony
w proch się rozsypie na jesiennej dłoni
uroczyście płyną parkiem głowa przy głowie
jeszcze raz zawierzamy światu
na piękne oczy
na zwodne kwietniowe słowo
więcej uczucia
dla drobnej chwili
niech napełni cię sobą pochłonie
nachyl się tylko
nad jej źródełkiem
zaczerpnij w dłonie
wstrzymaj życie
niebieskich chwil
szalone obroty
przejrzyj się
w kropli ciszy
nie nazywaj tego
pustym przelotem
spowolnij życie
naciesz się tym co jest
otwórz oczy
to może jedyna wieczność
którą przeoczysz.
bo mijamy chwile
biegnąc ślepo przed siebie
i one nas potrącą odbiegną
nie przygarną w potrzebie.
Wspomnienie
po dziadku
pozostały tylko
kłęby dymu fajczanego
mleczne obłoki płynące niebem
i na wpół zburzona chałupa
na progu której
cieplaszę się z kurami w słońcu
mam 10 lat
leżę w świńskim korycie
czytając Małych włóczęgów
a właściwie
żegluję szkunerem
po nieboskłonie
moje marzenia
są wielkie
jestem więc najbogatszym
człowiekiem na świecie
jakie to wszystko było małe
co później zdobyłem
Wyścig
teraz głupota
utysiąckrotnia się
z prędkością światła
pędzi coraz szybszymi autami
przez kolorowe autostrady ekranów
biegle włada wszystkimi językami
rozsiewa się na czołówkach
doniesień prasowych
zapuściła korzenie nawet
na najwyższej górze mądrości
w odróżnieniu od mądrości
w lot pojmowalna
w odróżnieniu od mądrości
na ustach i oczach świata
z twarzą roześmianą od ucha do ucha
rajskimi perspektywami
na jej olimpiadach
szaleją wypełnione stadiony
a ja wciąż daję się wyprzedzać
kolejnym szczęśliwcom
którzy nie wierzą
gdy ich zapewniam
że w wyścigu głupoty
mogę być ostatni
1996
Zakochany odkrywca
jeden wynalazł koło
drugi zbudował wodolot
trzeci zrobił trzy pierwsze kroki na Marsie
a ja odkryłem Ciebie
na tej dziwnej planecie
Ziemi
i odtąd
co świt
budzi mnie radosna
jak szczygiełek myśl
że ty naprawdę
istniejesz...
Życie w zenicie
każdą komórką do życia się garną
bzy turkawki i trawy i motyle białe
i wszystkich Słońce musi wykarmić
jak bocianica w gnieździe swoje małe
po ogrodzie trzmiel mały stwórca krąży
na którym kwiatku siądzie ten w owoc się zwija
niebo jest tak niebieskie że aż dech zapiera
wszystko się jeszcze sumuje nic nie przemija
i wszystko staje się możliwe
choć z duszy mojej uszło tyle zieleni
jeśli możesz - Słońce - daj żar i zuchwałość
żebym zakwitł jeszcze raz miłością na tej ziemi