01 Dixie Browning Zgodnie z prawem

background image
background image


Zgodnie z prawem

Dixie Browning

Tytuł oryginału: GRACE AND THE LAW


WIOSENNE FANTAZJE

background image

Rozdział pierwszy


Przyjechała na ten pogrzeb, by wziąć do siebie Chada,

swojego siostrzeńca. Właściwie od początku powinna by-
ła go mieć pod swą opieką. I byłoby tak, gdyby nie...

Grace zamyśliła się. Śpiewny głos młodego księdza

działał na nią usypiająco.

- Nasz bliski odszedł na wieki... - słyszała jak przez
mgłę.
Z lekkim poczuciem winy, że na pewien czas pozwoliła

swoim myślom powędrować gdzieś daleko, spróbowała
skoncentrować się na bliskim, który odszedł na wieki.

- Thomas Chancellor był wspania-a-łym... - zainto-

nował pastor.

Grace słabo znała Toma, swojego szwagra. Jeśli zaś

chodzi o siostrę, to nie łączyło je nic od czasu, kiedy
ich matka wyprowadziła się z domu, zabierając ze sobą
pięcioletnią Coral. Grace miała wtedy dziesięć lat. Mo-
głaby na palcach policzyć, ile razy od tamtej pory wi-
działa się z Coral albo z matką, Irene.

R

S

background image


Nieoczekiwanie osobą, z którą czuła się najbardziej

związana w całej rodzinie był Chad. Jej siostrzeniec, je-
dyne dziecko Toma i Coral, miał teraz jakieś osiem lat.
Grace widziała go w swoim życiu zaledwie trzy razy.
Raz, kiedy miał sześć tygodni, raz - w wieku trzech lat,
i raz - kiedy skończył pięć. Ostatnim razem spędziła
z nim siedem cudownych dni. Coral i Tom krótko po
ślubie przenieśli się z Virginia Beach do Palm Springs
i któregoś dnia, wybierając się do Nowego Jorku, a po-
tem do Paryża, zadzwonili do niej. Okazało się, że niania
dziecka w ostatniej chwili dostała zapalenia wyrostka
robaczkowego, podróży nie można było odłożyć, a w tak
krótkim czasie nie zdołali znaleźć innej opiekunki.

Grace nie dała się długo prosić. Zgodziła się spotkać

z nimi na lotnisku w Norfolk, jakieś trzy godziny drogi
od domu, odebrać Chada i zając się nim do czasu, gdy
rodzice odbiorą go w drodze powrotnej. Bardzo się de-
nerwowała, ale Coral z łatwością rozwiała jej niepokoje.

- Najwyższy czas, skarbie, żebyś poznała swojego

siostrzeńca - powiedziała radośnie. - Poza tym chyba
potrzebujesz kogoś, kto mógłby cię rozweselić. W końcu
mieszkasz sama.

Istotnie, ich ojciec, Bartram O’Donald, zmarł kilka

miesięcy wcześniej. Coral, z powodów, których Grace
nigdy do końca nie zrozumiała, nie mogła przylecieć na
pogrzeb. Ale miała rację co do jednego - Grace potrze-
bowała towarzystwa kogoś, kto wypełniłby pustkę, która
ostatnio ją otaczała.

Te siedem dni, które spędziła wówczas z Chadem, by-

ło dla niej cudownym przeżyciem. Do tej pory nie miała
zielonego pojęcia o tym, jak opiekować się dziećmi,

R

S

background image



Chad był jednak spokojny, posłuszny i nie sprawiał wię-
kszych kłopotów. Dogadywali się wspaniale, spacerowali
razem po plaży, obserwowali mewy, rybaków i turystów,
a także rozmawiali; głównie o zmarłym dziadku, którego
chłopiec widział tylko raz, kiedy był jeszcze za mały,
żeby cokolwiek pamiętać.

Chada zafascynowało rybołówstwo. Chciał koniecznie

dowiedzieć się jak najwięcej o pracy rybaków, więc Gra-
ce cierpliwie tłumaczyła mu, jakie stosuje się sieci, jak
się je zastawia i jak wyciąga. W krótkim czasie, który
z nią spędził, zmienił się z bladego, poważnego dziecka,
nieco zbyt grzecznego i lękliwego jak na swój wiek,
w opalonego, niesfornego chłopca, niestrudzenie gania-
jącego mewy po plaży i marzącego o hodowaniu w do-
mu kraba.

Przed przyjazdem Toma i Coral Chad zaplanował już

sobie całe życie. Zamierzał szybko skończyć przedszkole,
a potem przenieść się do domu dziadka i łowić ryby
z ciocią Grace.

Coral nie była zachwycona, kiedy syn poinformował

ją o swoich planach. Tom natomiast po prostu uniósł jed-
ną ze swych cienkich, jasnych brwi i się roześmiał.

- Cofasz się w rozwoju, Chadwick. W zeszłym tygo-

dniu chciałeś być strażakiem, dwa tygodnie temu kow-
bojem, a teraz... Chyba jednak powinniśmy pomyśleć
o wysłaniu cię w przyszłym roku do szkoły, zanim przyj-
dą ci do głowy jeszcze bardziej szalone pomysły. Ukłoń
się teraz ładnie pannie O'Donald i podziękuj jej za opie-
kę. Jestem pewien, że ma ważniejsze rzeczy na głowie
niż zajmowanie się tobą.

To powiedziawszy, Tom odwrócił się do Grace i usi-

R

S

background image



łował wcisnąć jej w dłoń zwitek banknotów. Natychmiast
odtrąciła jego rękę.

Chciał, by wzięła pieniądze za opiekę nad własnym

siostrzeńcem! Grace miała ochotę zabić go na miejscu.

Ale przecież nie życzyła mu śmierci. Ani wtedy, ani

później.

Boże, czy ten koszmar wreszcie się skończy? Czy bę-

dzie mogła zabrać biednego chłopca do domu i ułożyć
życie sobie i jemu?

Basowe, potężne tony organów rozbrzmiały w koście-

le, budząc Grace z zadumy. Dlaczego do tej pory nigdzie
nie spostrzegła Chada? Fakt, trochę się spóźniła, bo naj-
pierw objechała całe Chesapeake, zanim w końcu zna-
lazła właściwy kościół. Usiadła w ostatnim rzędzie, nie
zwracając na siebie większej uwagi ani zachowaniem,
ani strojem - zrezygnowała bowiem z ostentacyjnej ża-
łoby, futra i klejnotów. Po pierwsze - w czerni wyglądała
blado, a po drugie - uważała, że nie urazi nikogo, zja-
wiając się na pogrzebie w płaszczu koloru wielbłądziej
sierści i szarobrązowych spodniach.

Musi być jeszcze jakieś skrzydło - tłumaczyła sobie,

rozglądając się po mrocznym wnętrzu świątyni - w któ-
rym siedzą najbliżsi krewni Toma. Chociaż, o ile dobrze
się orientowała, z wyjątkiem Chada tylko ona zaliczała
się do rodziny. Przed ślubem Coral wspominała, że Tom
nie ma nikogo.

Ślub Coral... Grace westchnęła ciężko. Na weselu sio-

stry była jedynie gościem. Coral wybrała druhny spośród
najlepszych przyjaciółek. Wszystkie były piękne, choć
nie dorównywały urodą pannie młodej.

- Rozumiesz mnie, skarbie, prawda? - usprawiedli-

R

S

background image



wiała się, kiedy Grace weszła na piętro domu matki
w Norfolk, żeby popatrzeć na siostrę w strojnej sukni
ślubnej.

Oczywiście, Grace wszystko rozumiała. Dla Coral

i Irene wygląd znaczył wiele. Może najwięcej. Irene
O'Donald, cała w różowym jedwabiu przetykanym kry-
ształowymi paciorkami, na ślubie wyglądała rzeczywiście
olśniewająco. Natomiast Bartram O'Donald, który w wy-
pożyczonym smokingu prowadził do ołtarza swą córkę,
prezentował się fatalnie. Irene chciała nawet, żeby w tej
roli zastąpił go jej aktualny kochanek, ale Grace się sprze-
ciwiła, i tym razem Coral stanęła po stronie siostry, nie
matki.

Wspomnienia o ślubie siostry nieodparcie nasuwały

jej na myśl drużbę Toma. W czasie całej ceremonii Grace
nie była w stanie oderwać od niego wzroku, podobnie
zresztą jak wszystkie kobiety, nie wyłączając Irene. Żadna
z nich nie mogłaby pozostać obojętna wobec mężczyzny
takiego jak Ramsay Adams.

Grace spotkała w życiu kilku przystojnych mężczyzn.

Z niektórymi nawet się umawiała, jednak szybko traciła
wszelkie złudzenia co do ich właściwej natury. Część
z nich okazywała się prostakami, część mięczakami,
a część typowymi męskimi egoistami. Ci naprawdę przy-
stojni byli zwykle zbyt zarozumiali i pewni siebie, żeby
zainteresować się kobietą, która nie rzuca się w oczy i nie
zwraca na siebie uwagi modnym strojem i jaskrawym
makijażem. ^

Nic więc dziwnego, że Grace uważała większość przy-

stojnych mężczyzn za nudziarzy. Aż do czasu, kiedy po-
znała Ramsaya Adamsa. Wysoki, ciemny - o zbyt suro-

R

S

background image




wym typie urody, by można w nim było widzieć klasy-
czną piękność - natychmiast rozbudził jej wyobraźnię.
Poznali się właściwie dopiero na przyjęciu weselnym.
Grace, znalazłszy sobie miejsce z boku, sączyła właśnie
drugi kieliszek szampana i obserwowała tańczące pary.
Dokładnie w momencie, kiedy minął ją Ramsay Adams
z jedną z druhen, ktoś popchnął ją od tyłu. Instynktownie
uniosła ręce, starając się zachować równowagę i z prze-
rażeniem spostrzegła, że szampan chlusnął Ramsayowi
w twarz, a następnie powoli zaczął skapywać na jego
śnieżnobiały kołnierzyk.

- O Boże! - jęknęła urocza rudowłosa dziewczyna.

Spojrzała spod oka na winowajczynię, ocierając kilka

kropli alkoholu ze spódnicy, a Grace ze wstydu miała

ochotę zapaść się pod ziemię.

Muzycy skończyli grać i rozległy się burzliwe oklaski.

Ramsay, zadziwiająco spokojny i opanowany, jakby
z włosów i czoła nie ściekał mu szampan, a koszula nie
przykleiła się do piersi, przeprosił na chwilę Grace i od-
prowadził partnerkę do stolika.

Korzystając z jego nieobecności, Grace już miała znik-

nąć za drzwiami, kiedy znalazł się przy niej ponownie.

- Siostra Coral, zgadza się? Nazywam się Ramsay

Adams i jestem drużbą Toma. Nie wiem, dlaczego do
tej pory nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale skoro już
mamy szansę naprawić to zaniedbanie, może zdradzisz
mi, jak masz na imię?

Z bliska, gdy mogła przyjrzeć się jego skórze, złotym

ognikom w ciemnoszarych oczach, gdy czuła ciepło jego
ciała i subtelny zapach wody kolońskiej, robił jeszcze
bardziej oszałamiające wrażenie.

R

S

background image



- Grace... Grace O’Donald - powiedziała cicho

i niepewnie. - Przepraszam bardzo. Jeśli mogłabym coś
zrobić... Oczywiście, zapłacę za pralnię i...

- Mogłabyś ze mną zatańczyć - odparł z półuśmie-

chem, od którego jej serce zabiło tak mocno, że nie mogła
złapać tchu.

- Nie idzie mi to najlepiej. Skończy się tak, że jeszcze

będę musiała zapłacić za maść na odciski.

Wyciągnął ręce i roześmiał się głośno. Grace stała

bezradnie. Głos rozsądku nakazywał jej ostrożność, był
jednak coraz cichszy i cichszy, aż wreszcie przestała go
słuchać. Przemierzyli w tańcu szeroki, łukowy hol, aż
wreszcie znaleźli się w przedpokoju. Teraz byli sami, nie
licząc kelnera niosącego tacę z pustymi kieliszkami.

Ostatni raz Grace tańczyła trzy lata temu na balu

z okazji zakończenia szkoły. Ale to, co przeżywała teraz,
było nieporównywalne z niezdarnymi, młodzieńczymi
tańcami. Sunęli wolno i sennie, jakby unosili się
w chmurach. W ramionach Ramsaya nie zachowywała
się już niezgrabnie, nie była sztywna i niezdarna. Prze-
ciętna, niewysoka Grace O’Donald - czarna owca w ro-
dzinie i od urodzenia brzydkie kaczątko - nagle, w jakiś
magiczny sposób, przemieniła się w łabędzia. Tańczyła
walca tak, jakby przez całe życie nie robiła nic innego.
Tańczyła z najprzystojniejszym mężczyzną na świecie,
a on prowadził ją, jakby była równie urocza i godna po-
żądania jak pozostałe dwie panie O’Donald. Kiedy drugi
utwór się skończył, Ramsay objął ją .pewnym i silnym
ramieniem, a ona złożyła głowę na jego piersi, wdychając
aromat szampana, wody kolońskiej o zapachu drzewa
sandałowego i zdrowego, ciepłego męskiego ciała.

R

S

background image




- Kim jesteś? - szepnął, łagodnie ściągając ciemne

brwi, a Grace w jakiś sposób wyczuła, że pyta o coś wię-
cej, niż wskazywałyby na to słowa.

- Nie wiem - odparła z całkowitą szczerością.

I wtedy zjawiła się Coral.

- Ram! Gdzieś ty się, do diabła, podziewał? Melanie

czeka. No już, pospiesz się, homary stygną. Usiądziecie
przy naszym stole, ty i Mel. Grace, posadziłam cię przy
drzwiach z Raverendem i panią Cahill, dobrze, skarbie?
Bądź tak miła i obejrzyj zdjęcia ich wnuków. Pani Cahill
gania mnie z tym swoim albumem od kilku godzin. Za-
wsze świetnie sobie radziłaś ze staruszkami.

Urywany kaszel z sąsiedniej ławki gwałtownie przy-

wrócił Grace do rzeczywistości. Rozejrzała się dokoła
z poczuciem winy. Jeszcze chwila, a zupełnie zapomnia-
łaby, kim jest i gdzie jest jej miejsce.

Tak więc po dziewięciu latach miała znowu spotkać

Ramsaya Adamsa. Nie będzie jej pamiętał, to pewne. List,
który do niej wysłał po katastrofie lotniczej, nie dawał
co do tego żadnych złudzeń.

Zwracał się do niej: „Szanowna Panno O’Donald".

Sam list został podyktowany sekretarce i napisany na ma-
szynie, ale to było najmniej ważne. Istotne było, że to
on sprawował teraz opiekę nad Chadem i że od sześciu
tygodni stosował przeróżne wybiegi, by uniemożliwić jej
kontakt z chłopcem, którego chciała zabrać do siebie. Pi-
sała do niego, dzwoniła, nawet udała się do jego biura
- na próżno. Nie odpisywał, nie było go, a nawet jeśli
sekretarka przekazywała mu informacje o jej telefonach,
nie raczył na nie odpowiadać.

Grace zacisnęła z wściekłością dłonie na drewnianym

R

S

background image



oparciu kościelnej ławy. Cienka skóra brązowych ręka-
wiczek zalśniła w promieniach marcowego słońca, które
przebijało się skutecznie przez grube, przyciemnione
szkło zakurzonych witraży. Grace nosiła rękawiczki nie
tylko po to, by zasłonić szorstkie, zaczerwienione ręce,
ale również dlatego, by ukryć przykry zapach tranu.

0 świcie tego ranka wypłynęła na połów. Potem, jak za-

wsze, wzięła prysznic i dokładnie wyszorowała dłonie,
najpierw mydłem, następnie octem, by wreszcie wetrzeć
w nie chyba z pół litra perfumowanego balsamu do rąk.
Mimo to wciąż obawiała się, że ktoś się odwróci i zechce
się dowiedzieć, skąd pochodzi ten smród zdechłej ryby.

Na wszelki wypadek pociągnęła nosem, ale poczuła

jedynie kurz, płyn do czyszczenia mebli, mdłą woń kwia-
tów i ten chłodny, kredowy zapach, który chyba zawsze
panuje w pustych kościołach i klasach szkolnych.

Gdzie, do licha, podziewa się ten przeklęty prawnik?
I gdzie jest Chad? Wypatrując wśród żałobnych gości

sylwetki chłopca, Grace zastanawiała się, jak będą wyglą-
dały pierwsze godziny, kiedy wreszcie weźmie go pod
swoją opiekę. Gdzie dzisiaj zanocują? Czy wystarczy jej
pieniędzy na pokrycie kosztów noclegu dwóch osób? Bo
przecież ośmioletni chłopiec jest już chyba za duży, żeby
spać z nią w jednym pokoju. Choć, z drugiej strony, mo-
że jest jeszcze za mały, by mieć własny? Tak, chociaż
trzy razy w tygodniu udzielała lekcji gry na fortepianie
początkującym maluchom, miała niewielkie pojęcie
o dzieciach. Ale to nic, szybko się nauczy.

Msza się skończyła. Żałobnicy zaczęli się podnosić,

ustawiać przy brzegach ławek i rozmawiać ściszonymi
głosami. Grace również wstała. Dopiero teraz zdała sobie

R

S

background image


sprawę, jak bardzo zmarznięte są jej stopy. Dotychczas
nie zwracała na to uwagi, pochłonięta wypatrywaniem
wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny z dzieckiem.

A może z żoną i kilkorgiem dzieci?
To dziwne, że ich do tej pory nie odnalazła. Chad

mógł się zmienić, jak wszystkie dzieci, ale nie Ramsay
Adams. No, chyba że wyłysiał i bardzo przytył. Czy nie
wolałaby, żeby tak właśnie się stało? Mogłaby wtedy nie
zaprzątać sobie głowy jego wspaniałą sylwetką, lecz sku-
pić się na celu, dla którego tu przybyła.

Spojrzała w górę, ku rozświetlanym przez słońce wi-

trażom. We wpadających do chłodnego wnętrza smugach
światła wirowały smutno pyłki kurzu, podobne spadają-
cym aniołom. Nieoczekiwanie oczy Grace wypełniły się
łzami. Jej broda zaczęła drżeć.

Coral odeszła, umarła, już jej nie ma. Piękna, złoto-

włosa Coral zginęła w wieku dwudziestu sześciu lat,
gdzieś między Las Vegas i Palm Springs, stając się ofiarą
katastrofy lotniczej. Ofiarą głupoty swojego męża, który
uważał, że dzięki posiadanym milionom dolarów może
nawet po pijanemu zasiąść za sterem swego prywatnego
odrzutowca.

Ram siedział, dopóki kościół nie opustoszał. Przez

chwilę zastanawiał się, czy dobrze zrobił, nie przypro-
wadzając chłopca na pogrzeb. Według opinii fachowców,
dzieci wcale nie przerażają podobne ceremonie, co wię-
cej, dzięki nim łatwiej godzą się ze śmiercią najbliższych.

Ale im lepiej go poznawał, tym bardziej utwierdzał

się w przekonaniu, że Chad Chancellor nie cierpi z po-
wodu żałoby tak, jak można by się było tego spodziewać.

R

S

background image


Tylko na pozór było to dziwne. Zgodnie bowiem ze sło-

wami pani Bullard, która opiekowała się chłopcem po
zajęciach w szkole, Chad prawie nie znał swoich rodzi-
ców.

Wypełniając warunki postawione w testamencie To-

ma, po jego śmierci Ram zwolnił panią Bullard, a dom
w Palm Springs oddał w ręce kompetentnego agenta nie-
ruchomości. Chłopca natomiast zabrał ze sobą i polecił
opiece swojej gospodyni, Edith Suggs.

Pierwsze tygodnie nie były dla niego łatwe. Wszyscy

troje zresztą potrzebowali czasu, by przyzwyczaić się do
nowej sytuacji. Z biegiem dni Ram zaakceptował, a na-
wet polubił zmianę, jaka nastąpiła w jego życiu. Cieszyły
go wieczorne powroty do domu, w którym mieszkał wraz
z nim Chad. Wracał teraz już nie tylko do czystego mie-
szkania i czekającej w lodówce potrawki na kolację.

- Panie Adams, jeśli pan chce, proszę skorzystać

z mojego gabinetu i chwilę ochłonąć.

Wyrwany z zamyślenia Ram podniósł wzrok, spojrzał

na pastora i potrząsnął głową. Zupełnie stracił poczucie
czasu. Kościół był już niemal pusty.

- Dziękuję, to nie będzie konieczne. To była wzru-

szająca ceremonia, pastorze.

- Cóż, państwo Chancellor wprawdzie nie mieszkają

już w Norfolk, ale nadal mają tu znajomych. Dziadek
pana Chancellora zafundował kościołowi wszystkie okna
w zachodnim skrzydle, a matka pani Chancellor została
tu pochowana niecałe pięć lat temuA jeśli mnie pamięć
nie myli. Zdaje się, rak wątroby. Biedna kobieta, wciąż
była piękna... Zresztą, obie takie były, prawda? Urocze
kobiety, urocze...

R

S

background image


- Tak. To prawda.
Obie były piękne i zimne jak arktyczny wschód

słońca.

- Chciałbym skorzystać z okazji i podziękować panu

w imieniu kościoła za darowiznę. Od lat myślimy o ku-
pnie nowego pieca i tak się zastanawiałem, czy by...

- Nie ma sprawy, proszę wydać te pieniądze, na co

pan zechce. - Ram wyciągnął rękę i uścisnął szybko sła-
bą, suchą dłoń pastora. - Jeszcze raz dziękuję za wszy-
stko.

Nagle zapragnął się stąd wynieść. Dość już miał tych

mdłych zapachów i obłudnych sentymentów pomrukiwa-
nych przez ludzi, którzy oddaliby wszystko, żeby tylko
się dowiedzieć, ile zostawili Chancellorowie, komu przy-
padnie spadek i czy to prawda, że wśród spadkobierców
jest jeszcze dziecko.

Tak, było dziecko. Była też i siostra. Siostra, o której

- biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności - po ich je-
dynym krótkim spotkaniu Ram myślał o wiele za dużo.
Kiedy tylko dowiedział się o katastrofie, próbował do niej
zadzwonić, ale w książce telefonicznej znalazł tysiące
O’Donaldów, choć ani jednej Grace O’Donald. Ostate-
cznie odnalazł jedynie numer jej skrytki pocztowej. Wi-
docznie tam, na wyspie, nie używają numerów ulic. Na-
pisał więc do niej, mając nadzieję, że list dotrze do Grace,
zanim ta dowie się wszystkiego z mediów.

Jak się spodziewał, niedługo potem rozpoczęła się ba-

talia prawna o prawo do opieki nad Chadem. Ram nie
mógł poświęcić jej tyle czasu, ile by chciał. Musiał prze-
cież znaleźć chłopcu nową szkołę, pojechać kilka razy
do Kalifornii, by nadzorować postępowanie spadkowe

R

S

background image



Toma i przygotowania do pogrzebu. Polecił więc jedynie
sekretarce, żeby napisała do Grace i zapewniła ją, że
Chad znajduje się pod dobrą opieką i że wszystkie spra-
wy związane z pogrzebem zostały załatwione.

Grace O’Donald. Śmieszna sprawa, nie była przecież

typem kobiety, jakie się pamięta, a jednak ta pozornie
nie zwracająca na siebie uwagi istota wciąż powracała
w jego wspomnieniach.

Było to tym bardziej dziwne, że krótko po weselu

Toma zaczął się spotykać z pewną kobietą. Tak się za-
angażował, że kupił nawet pierścionek zaręczynowy, ale
jakoś nigdy nie zdobył się na to, żeby jej go wręczyć.
Czas ani nastrój nigdy nie wydały mu się odpowiednie.
Potem pojawiły się jeszcze inne kobiety, lecz tylko Addie
Blake była mu naprawdę bliska. Ale to nie ona, nie ele-
gancka, wręcz doskonała figura Addie gościła w jego nie-
spokojnych snach. Z przyczyn, których nie umiał wyjaś-
nić, w chwilach, gdy był zbyt zmęczony, żeby pracować,
i zbyt zdenerwowany, żeby zasnąć, zawsze śnił o małej
opalonej twarzyczce Grace, jej jasnych, bursztynowych
oczach i zamyślonym, nieprzytomnym spojrzeniu.

Dziwne, w jaki sposób pracuje ludzki umysł. Widział

tę kobietę zaledwie raz, i to tylko przez kilka minut. Przez
owe dziewięć lat zebrał o niej trochę informacji. Wiedział
na przykład, że kiedy Irene O'Donald odeszła od męża,
jej starsza córka postanowiła zostać z ojcem i zamiesz-
kała na Outer Banks. Parę razy miał ochotę pojechać tam
na dzień lub dwa i spotkać się z nig pod jakimkolwiek
pretekstem, ale z tego bądź innego powodu nigdy dó tego
nie doszło.

I gdy zdawało się już, że o niej zapomniał, wspomnie-

R

S

background image



nia wróciły po śmierci Coral i Toma, kiedy to musiał
zappiekować się ich synem. Jako adwokat i przyjaciel
Chancellora wiedział, że jeśli Grace, jako szwagierka To-
ma, oczekuje wysokiego spadku, to srogo się rozczaruje.
Było tego wprawdzie sporo, ale po spłaceniu wierzycieli,
a było ich zaskakująco wielu, i opłaceniu podatków, pie-
niędzy starczy akurat na to, by utworzyć fundusz na wy-
kształcenie chłopca. Ram już się zresztą do tego zabrał.

Ciekawe, czy Grace zechce obalić testament Toma?
Ram stanął w wychodzących na zalany słońcem dzie-

dziniec drzwiach świątyni i odetchnął głęboko wczesno-
marcowym powietrzem. A niech to! Nie wiedzieć czemu,
miał nadzieję, że Grace będzie chciała zakwestionować
ten testament, a on... Tak, przydałaby mu się teraz jakaś
porządna walka, sprawa, przy okazji której mógłby wy-
ładować swoją wściekłość, frustrację i... do diabła, żal!
Znał Toma od dawna i chociaż często się nie zgadzali,
pozostali dobrymi przyjaciółmi. Tom zawsze twierdził,
że potrzebuje w życiu jednej osoby, prywatnej i publi-
cznej zarazem, której mógłby bezgranicznie ufać. Ram
był właśnie tą osobą, na dobre i złe.

Upewniwszy się, czy wszyscy już wyszli, Ram za-

mknął za sobą drzwi i ruszył po wyłożonym płytami
chodniku za róg wysokiego, kamiennego budynku. Nie
miał ochoty wracać do biura, wolał pojechać prosto do
domu, zabrać chłopca i udać się z nim do domku
w Sandbridge. Słony wiatr pomógłby mu zapomnieć
przyprawiającą o mdłości słodycz zapachu lilii.

- Pan Adams?
Odwrócił się wolno i spojrzał na kobietę, która go za-

czepiła. Przyglądając się jej ostrożnie, skinął głową.

R

S

background image



- Pan mnie prawdopodobnie nie pamięta. Jestem Gra-

ce O'Donald, siostra Coral i ciotka Chada.

Pamiętał ją. Pamiętał aż za dobrze.
- Miło znów panią spotkać, panno O'Donald - przy-

witał się dyplomatycznie.

Była niższa, niż ją zapamiętał, ale poza tym doskonale

odpowiadała jego wspomnieniom. Na weselu ubrana była
na szaro, teraz miała na sobie ciemne okrycie. Cała była
jakaś... ciemna. Ciemne włosy, ciemna skóra, ciemny
płaszcz, ciemne pończochy.

Niezłe nogi. Cholera, naprawdę niezłe nogi.
Wyciągnęła rękę, a on ją uścisnął. Jak na kobietę mia-

ła silny uścisk dłoni, ale jakoś wcale go to nie zaskoczyło.
Spokojne, ciemne oczy. Tak, jej oczy były spokojne na-
wet wtedy, gdy była zażenowana, przypomniał sobie
z nieoczekiwanym uczuciem czułości.

Spróbował porównać ją z Coral, lecz między siostrami

nie zachodziło żadne podobieństwo. Coral miała oczy jas-
noniebieskie i platynowe blond włosy, była olśniewająco
piękną kobietą, czemu nawet największy wróg nie mó-
głby zaprzeczyć. Natomiast uroda Grace zdała się Ra-
mowi dość przeciętna. Nie miał więc pojęcia, dlaczego
na tak długo utkwiła mu w pamięci.

Dziewięć lat. Dwa krótkie walce dziewięć lat temu,

a on nadal pamiętał, co czuł, gdy trzymał ją w ramio-
nach, pamiętał jej zapach, a nawet sposób, w jaki złapała
oddech i spłoniła się, kiedy w szybkim obrocie wsunął
nogę między jej nogi.

- Chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś sprawie,

panno O'Donald?

- W jakiejś sprawie? Nie odpowiedział pan na żaden

R

S

background image



z moich telefonów. Pisałam i dzwoniłam do znudzenia,
a pan nie odpowiadał. A kiedy pojechałam do Norfolk
i dotarłam do pańskiego biura, jedyne, czego się dowie-
działam od tego smoka broniącego dostępu do pana ga-
binetu, to to, że będzie pan poza biurem cały dzien i nie
ma możliwości się z panem skontaktować!

- Mogła pani zadzwonić do mnie do domu.
- Wie pan dobrze, że pańskiego numeru nie ma

w książce telefonicznej. A w biurze nie chciano mi go
podać.

- Hmm, tak... Wie pani... Moi pracownicy dostali

polecenie, żeby nie podawać go nikomu. Przepraszam za
tę niedogodność.

- Niedogodność? Przetrzymuje pan mojego siostrzeń-

ca, kiedy on akurat mnie najbardziej potrzebuje. Chcę
wiedzieć, dlaczego!

- Jeśli skończy pani te lamenty, Grace - odparł Ram

ironicznie - to może powiem pani, dlaczego.

- Lamenty! - Grace z oburzenia otworzyła usta. Nig-

dy jeszcze nie zdarzyło jej się lamentować. Ani razu!
Nawet wtedy, gdy matka zabrała Coral i odeszła z domu
bez pożegnania: Nawet wtedy, gdy ojciec zmarł na zawał
podczas zakładania sieci. Nawet wtedy, gdy jakiś kretyn
odciął połowę jej nowiutkich więcierzy. Warte były setki
dolarów, nie wspominając o dochodzie, jaki mogłyby
przynieść. - Co pan zrobił z moim siostrzeńcem? - za-
pytała.

- Informowałem już panią, że Chadwick ma się do-

brze, jeśli wziąć pod uwagę zaistniałe okoliczności. Po
prostu nie widziałem powodu, żeby go znowu niepokoić.

- Wcale nie zamierzam go niepokoić. Chcę go jedy-

R

S

background image



nie zabrać z powrotem do domu jego dziadka i stworzyć
mu normalną rodzinę. Chłopiec potrzebuje jej teraz bar-
dziej niż kiedykolwiek.

- Ma przecież dom. Jest pod dobrą opieką.
- Obcych! A ja jestem jego ciotką! Tom nie miał żad-

nej rodziny, więc z jego strony nie ma się kto zająć dziec-
kiem. Dlaczego rozmyślnie trzyma pan Chada z dala ode
mnie?

Podniosła głos, a to nie było w jej stylu. Grace, po-

dobnie jak jej ojciec, nigdy nie poddawała się emocjom
i nie okazywała gniewu. Teraz jednak była wściekła,
a fakt, że Ramsay Adams milczał cierpliwie, spokojny
i opanowany, jeszcze bardziej ją irytował.

Boże! I pomyśleć o tych wszystkich godzinach, jakie

spędziła, marząc na jawie... i we śnie! Cóż, dobrze znana
prawda się potwierdza: przystojni mężczyźni nie są warci
powietrza, którym oddychają! Dajcie jej wreszcie jakie-
goś prostego, ciężko pracującego rybaka!

Przez chwilę znowu nie mogła złapać tchu, zupełnie

jak wtedy, podczas tańca w ogromnym, pustym przed-
pokoju. Czuła się wówczas jak w bajce, przez moment
była równocześnie Kopciuszkiem, Królewną Śnieżką
i Calineczką. Ale to, co zdarza się w bajce, rzadko zdarza
się w życiu. Książe, który wówczas miał wejrzenie ciepłe
i łagodne, patrzył teraz na nią wzrokiem zimnym, lodo-
watym. Grace zacisnęła dłonie w kieszeniach i śmiało
popatrzyła mu w oczy. Chciała, żeby w tym spojrzeniu
wyczytał, co o nim myśli. Co myśli o człowieku, który
broni dostępu do biednego, osieroconego dziecka, który
wykorzystuje swoją wiedzę prawną do tak niecnego celu.

Nie odwrócił wzroku. Nie odezwał się, a i ona nie

R

S

background image



bardzo wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Przynajmniej
nie dorzuciła niczego, co mogłoby jeszcze pogorszyć sy-
tuację.

Wygląda więc na to, że Ramsay Adams nie ustąpi,

że dojdzie między nimi do walki o chłopca. Zadrżała.
To on miał w ręku wszelkie atuty. To on umiał walczyć,
nie ona.

- No więc? Kiedy planuje pan oddać mi chłopca?

- syknęła. - Wie pan doskonale, że przyjechałam tu, że-
by go zabrać do domu. Prosiłam sekretarkę o przekazanie
panu, żeby zabrał pan na pogrzeb rzeczy Chada. Bez nie-
go nie wyjadę.

Starała się być opanowana i stanowcza. Niestety, jej

głos drżał i nie brzmiał zbyt pewnie.

-• Nie będziemy tutaj rozmawiać - odezwał się wre-

szcie. - Kilka przecznic dalej jest takie miejsce, gdzie
możemy napić się kawy. Jadła już pani lunch?

Dochodziła pierwsza. Pogrzeb zaplanowano na dwu-

nastą dla wygody urzędników, którym zależało na wzię-
ciu w nim udziału, a mogli to zrobić jedynie w czasie
przerwy w pracy. Grace nie jadła jeszcze lunchu. Nie jad-
ła też śniadania, ale nie zamierzała mu tego mówić.

- Zjem, kiedy tylko powie mi pan, skąd mogę zabrać

Chada. Muszę zdążyć do domu, zanim zrobi się ciemno.
Mam jeszcze trochę pracy.

Zupełnie jakby jej nie słyszał, Ramsay chwycił Grace

pod ramię i poprowadził w stronę jedynego samochodu,
który pozostał na parkingu. Był to lśniący czarny sedan.
Jej własny pick-up stał zaparkowany pół przecznicy dalej,
bo kiedy wreszcie trafiła pod właściwy adres, wszystkie
bliższe miejsca były już zajęte.

R

S

background image



Nie protestowała i pozwoliła się prowadzić. Ale tylko

dlatego, że Ramsay Adams był jedynym ogniwem łączą-
cym ją z Chadem. Gdyby odeszła, wyglądałoby na to,
że się poddała.

- Zatrudniłabym prawnika, ale przecież pan jest pra-

wnikiem, prawda? - mruknęła. - Odda mi go pan, czy
nie?

Ram spojrzał na Grace. Była wściekła. Właściwie nie

mógł jej za to winić. Rzeczywiście, korespondencja, którą
do niego kierowała, nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
Tylko że on naprawdę nic nie wiedział ani o telefonach,
ani o listach. Jego sekretarka miała właśnie jakieś po-
ważne kłopoty osobiste. Ponadto stała się nadopiekuńcza
od czasu, kiedy jakiś poirytowany gość wpadł do pobli-
skiego biura i z niewielkiej odległości zastrzelił adwokata
swojej żony, która właśnie wystąpiła o rozwód.

Ale żeby w ogóle go nie informować?! Tego już było

za wiele. Starał się być wyrozumiały, kiedy robiła bałagan
w papierach, lecz będzie musiał z nią poważnie poroz-
mawiać, skoro w taki sposób traktuje klientów.

- No i? Czekam na odpowiedź - przypomniała mu

Grace, kiedy otwierał samochód. Skrzyżowała ręce na
piersiach i wyzywająco uniosła brodę. - Szkoda, że nie
ma pan kieliszka szampana. Zwilżyłabym nim nieco to
pańskie nadęte męskie ego!

Przez chwilę dostrzegł w jej oczach tę samą wraż-

liwość, tę samą rozpaczliwą godność, która dziewięć
lat temu skłoniła go, by wziąć ją w ramiona i zatańczyć
walca.

- Porozmawiamy o tym przy kawie. Jeżeli jest pani

głodna, to mają tam świetne kanapki.

R

S

background image



- Nie, dziękuję - odparła, ale nawet mijający ich au-

tobus nie był w stanie zagłuszyć odgłosów dochodzących
z jej żołądka.

Ram uśmiechnął się krzywo. Nagle, mimo tej ponurej

okazji, mimo mroźnej marcowej pogody i nasuwających
się wspomnień, które tylko komplikowały całą sytuację,
poczuł się dobrze. Nieoczekiwanie zniknął ten dziwny
niepokój, który od paru lat męczył go coraz częściej.

Zastanawiał się, czy determinacja Grace nie wiąże się

przypadkiem z perspektywą spadku, myślą o wielkich
pieniądzach. Gdyby chodziło o Coral albo Toma, nie
miałby co do tego żadnych wątpliwości. Dla nich obojga
pieniądze były najważniejsze. Chłopiec zajmował dopiero
drugie miejsce.

A może nawet trzecie, poprawił się. Dla Chancellorów

rozrywki były niemal równie ważne co gromadzenie bo-
gactwa. Coral i Tom byli do siebie podobni: niedbali he-
doniści - rodzaj ludzi, którzy nigdy na pierwszym miej-
scu nie postawią dziecka i rodziny. Tomowi po prostu
podobał się pomysł posiadania syna, który mógłby
odziedziczyć po nim wszystko, łącznie z nazwiskiem.
A Coral? Bez wątpienia odbijała sobie na chłopcu dzie-
więć miesięcy niewygód.

Ram ustawił wsteczne lusterko i zapiał pas, spraw-

dzając, czy Grace również to zrobiła.

- Dlaczego tak bardzo zależy pani na tym chłopcu?

Wiem, że nie widzieliście się od kilku lat. Chodzi o pie-
niądze?

Skrzywiła się. Uraził jej dumę.
- A jeśli powiem, że tak?
- Nie uwierzę.

R

S

background image



I chociaż Ram nie wiedział nic więcej o siostrze ko-

biety, którą gardził, tego jednego był pewien.

Zjechał na środkowy pas i nacisnął pedał gazu. Czuł

się dobrze. Cholernie dobrze! Czy czasem nie zwariował?
Jak mógł czuć się dobrze w zimny marcowy dzień, tuż
po pogrzebie przyjaciela, nie mając w planach nic bar-
dziej ekscytującego niż praca, której zaczynał nienawi-
dzić, z kobietą u boku, zdecydowaną walczyć z nim do
upadłego o to, czego pragnęli oboje?

A jednak... Tak. Czuł się dobrze.

R

S

background image

Rozdział drugi


W kawiarence nie panował żaden szczególny nastrój,

za to aromat był tak silny, że można go było kroić nożem.
Świeżo zmielona kawa, ciepłe rogaliki i inne niemożliwe
do zidentyfikowania przysmaki. Ramsay zaprowadził
Grace do stolika przy oknie i pomógł jej zdjąć płaszcz.
Powstrzymał w sobie chęć rozbierania jej dalej i zado-
wolił się podziwianiem sukienki z brązowego dżerseju
i złocistej chusty w kolorowe abstrakcyjne wzory. Za-
równo suknia jak i chusta były naturalnie niedrogie. Gu-
stownie zestawione, pasowały jednak zaskakująco dobrze
do jej szczupłej figury. Kobieta ma styl, pomyślał, pod-
suwając jej krzesło, nim zajął miejsce po drugiej stronie
stołu. O tym zapomniał. Pamiętał jedynie, jakie to uczu-
cie mieć ją w ramionach. Mimo że wydawała się taka
delikatna, była w niej siła, która go zdumiała.

- Dwie kawy kolumbijskie i talerz ciastek - powie-

dział do kelnerki. - Tylko bezkofeinową - dodał, a na-
stępnie zwrócił się do Grace: - Nie wydaje mi się, że-
byśmy potrzebowali jeszcze czegoś na rozbudzenie.

R

S

background image


Grace złożyła ręce na kolanach i przez zaparowane

okno wyjrzała na pociemniałe nagle od chmur niebo. Nie
mogła się odprężyć, chociaż błogie ciepło zaczynało po-
woli rozchodzić się po jej przemarzniętym ciele. Siedziała
wyprostowana, plecami prawie nie dotykając oparcia,
i czekała, aż Ramsay Adams odda pierwszy strzał. Pra-
wnik czy nie, nie uda mu się jej zastraszyć. Sprawiedli-
wość była wszak po jej stronie.

- No dobrze, powiedz mi, Grace, czym ty się wła-

ściwie zajmujesz. Zdaje się, że podczas naszego pier-
wszego spotkania do tego nie doszliśmy. - Wyrzucał
z siebie potok słów w sposób podstępnie gładki,
a Grace zdała sobie sprawę, że ten człowiek zarabia na
życie wmawianiem ludziom, że czarne jest białe, a nie-
właściwe właściwe. - O ile pamiętam, mówiłaś, że mu-
sisz wracać do domu, bo masz dużo pracy. Cóż to za
praca?

- Przede wszystkim łowię ryby, panie Adams.
- Ramsay - poprawił ją. - Albo Ram, jak wolisz. -

Uśmiechnął się uprzejmie. - Powiedziałaś, że łowisz ry-
by. Czy dobrze usłyszałem?

- Owszem - odparła spokojnie i odwzajemniła

uśmiech. - Przez trzy popołudnia w tygodniu udzielam
lekcji gry na fortepianie, a resztę czasu spędzam na ob-
sługiwaniu dwustu więcierzy, w które łowię kraby. Pod
koniec sezonu, kiedy ich cena spada i nie opłaca się już
tym zajmować, wyciągam je na brzeg i zarzucam sieci,
sześć, czasem więcej...

Dłuższy czas nie było odpowiedzi. Kolejna prawnicza

sztuczka, pomyślała Grace, walcząc ze swoim własnym
brakiem pewności siebie.

R

S

background image



- Hm, muzyka i rybołówstwo. Dość niezwykła kom-

binacja.

- Nic nadzwyczajnego. Z zawodu jestem nauczyciel-

ką muzyki, a całe życie, w każdej wolnej chwili, łowiłam
z ojcem ryby. Ale przecież nie musi pan wiedzieć tego
wszystkiego. Dla naszej sprawy wystarczy, że mam włas-
ny, nie obciążony hipoteką dom i zarabiam wystarczająco
dużo, by móc utrzymać dziecko. Jeśli zażąda pan refe-
rencji, mogę je dostarczyć, ale nie wydaje mi się, żeby
to było konieczne. W końcu to ja mam się zajmować
chłopcem. Pan jest tylko prawnikiem.

- No... - zaczął Ram, lecz nie zdążył powiedzieć

więcej, gdyż obok stolika pojawiła się kelnerka z dwoma
talerzami, półmiskiem ciastek, dzbankiem parującej kawy
i dwoma grubymi kubkami. Grace nalała kawy do kub-
ków; modląc się, żeby żołądek nie wprawił jej znowu
w zakłopotanie. Nie była przygotowana na bitwę o prawo
do opieki nad chłopcem. Po prostu chciała się z nim spot-
kać i zabrać go do domu, gdzie jego miejsce. Skąd mogła
wiedzieć, że to nie będzie takie proste?

Patrzyła gniewnie na klasyczny wzór jedwabnego kra-

wata Ramsaya, skubała ciastko i zastanawiała się, jak naj-
lepiej rozegrać tę batalię. Zawsze była otwarta i bezpo-
średnia, tym razem jednak taka postawa nie mogła przy-
nieść spodziewanych efektów.

Adams przyglądał jej się spod kruczoczarnych brwi,

więc odłożyła na talerz nie dokończone ciastko i prze-
łknęła z trudem. Sam jego krawat kosztował zapewne
więcej niż całe jej ubranie. Ale przecież dla chłopca waż-
niejsze były uczucia: czułość, miłość, poczucie bezpie-
czeństwa. Czy pieniądze mogły mieć jakieś znaczenie?

R

S

background image



Czemu nie? W rozprawie o opiekę nad dzieckiem każdy

rozsądny prawnik mógłby ujawnić jej skromne środki fi-
nansowe i wykorzystać ten fakt przeciwko niej. Gdyby
tylko Ramsay wiedział, jak bardzo były one skromne
i niepewne, miałaby takie szanse jak kula śnieżna w og-
niu piekielnym!

- Tak przy okazji, pomyślałem, że w zaistniałej sy-

tuacji najlepiej byłoby wypisać Chada ze szkoły z inter-
natem w Kalifornii i na resztę semestru wiosennego
umieścić w prywatnej szkole niedaleko mojego domu.
Całkiem dobrze już się tu czuje. Nie wydaje mi się, żeby
zależało mu na szkole z internatem.

- Szkoła z internatem! Ależ to jeszcze dziecko!
- No właśnie. Chyba byłby szczęśliwszy w normalnej

szkole.

- Bez wątpienia. Tym bardziej że szkoły na Hatteras

są doskonałe. Na wyspie mamy nawet jedną prywatną.
Będzie mu tam dobrze.

Oczy Rama zwęziły się.
- Moja gospodyni troszczy się o niego, jakby był jej

własnym synem.

- Ale ja zatroszczę się jeszcze lepiej, jest przecież

moim siostrzeńcem! - wybuchnęła Grace.

- Nie zamierzasz ustąpić, co?
W jego głosie było coś, co zabrzmiało niemal jak po-

dziw, ale Grace nie mogła sobie pozwolić na osłabienie
własnej czujności. Nie była pewna, czy to nie jedna z pra-
wniczych sztuczek Ramsaya Adamsa, wiedziała jednak,
że nie powinna mu ufać. Wiedziała też, że sposób, w jaki
na nią działa, nie ma nic wspólnego z Chadem.

- Nie muszę ustępować - powiedziała z cichą deter-

R

S

background image



minacją. - To pan nie ma racji i jeśli będę musiała z pa-
nem walczyć, zrobię to, choć to Chad najbardziej na tym
ucierpi. Tylko człowiek okrutny może traktować dziecko
w ten sposób.

- Okrutny? - Ram powtórzył łagodnie. Oparł się

o stół, trzymając w swych wielkich dłoniach kamionko-
wy kubek. W ciemnoszarych oczach na chwilę zagościło
rozbawienie. - Zdaje się, że przeoczyłaś kilka ważnych
faktów, Grace, a może o nich nie wiedziałaś. Tak się skła-
da, że jestem ojcem chrzestnym Chada. Byłem przy jego
chrzcie. - Uniósł znacząco ciemne brwi. - A ty? Gdzie
wtedy byłaś? Byłem gościem na jego pierwszych uro-
dzinach. Gdzie wtedy byłaś? Spotkał mnie zaszczyt ase-
kurowania go na rowerze, kiedy po raz pierwszy odczepił
od niego dwa dodatkowe kółka. Byłaś przy tym? Czy
w jakiś dziwny sposób nie zwróciliśmy na siebie uwagi?

Pół ciastka w jej żołądku nagle zmieniło się w ciężki

kamień. Ostrożnie odstawiła kubek i przygotowała się do
obrony, nie zdając sobie sprawy, że wcale jej o to nie
prosił.

- Wydaje mi się jednak - zaczęła - że krewni mają

pierwszeństwo przed rodzicami chrzestnymi. A jeśli idzie
o to, że nie było mnie przy najważniejszych wydarze-
niach w życiu mojego siostrzeńca, to musi pan wiedzieć,
że przelot z jednego końca kraju na drugi jest drogi. I
chociaż bardzo chciałam, nie mogłam tak po prostu wsiąść
do samolotu, by odwiedzić Chada.

Od czasu kiedy Tom i Coral przenieśli się na zachód

- Chad miał wtedy dwa miesiące - rzadko się do niej
odzywali. O chrzcie siostrzeńca też dowiedziała się już
po fakcie, ale ten człowiek nie musiał o tym wiedzieć.

R

S

background image

- W tym właśnie rzecz - stwierdził spokojnie Ram.

- W obecnych czasach pieniądze to rzecz niezbędna, by
wychować i wykształcić dziecko, szczególnie takie, które
przywykło do... hm... pewnego, jak by to nazwać, stan-
dardu życia. Poza tym Chad potrzebuje wyjątkowo sta-
rannej opieki i... ochrony. Jako spadkobierca twój sio-
strzeniec jest wiele wart. Wiesz o tym, prawda? Może
właśnie na to liczyłaś, domagając się opieki nad nim?

Grace poczuła, jak jej twarz robi się czerwona.
- Może sobie pan myśleć, co pan tylko chce, panie

Adams, to i tak niczego nie zmieni. Fakty są takie, że
mam prawo zabrać Chada ze sobą, a pan nie ma prawa
go przede mną ukrywać, i to wbrew jego woli. Czy
w ogóle powiedział mu pan, że przyjeżdżam?

- Ależ ja nie wiedziałem, że po niego przyjedziesz.
- Powiedziałam pańskiej sekretarce, że zamierzam go

dzisiaj zabrać.

Ram rozłożył bezradnie ręce.
- Ta wiadomość nigdy do mnie nie dotarła. Dzwoniłaś

czy pisałaś? A jeśli pisałaś, to czy wysłałaś ten list do
firmy, czy do domu?

- Pisałam! Wiedziałam, że dzwonienie nic nie da!

Przepisałam nazwisko i adres z papieru firmowego. Mu-
siał pan dostać ten list!

- To firma musiała go dostać. Czy wyraźnie napisałaś

moje nazwisko? To dość duża firma.

- Napisałam: Szanowny Pan Adams, a nie: Szanowni

Panowie Adams, Cornwall, Stover i Haymes! - krzyk-
nęła zirytowana. - Wystarczyło otworzyć kopertę, sza-
nowny panie Adams!

- Dziękuję, szanowna panno O'Donald.

R

S

background image



Grace wbiła w niego twarde spojrzenie. Chciała go

speszyć, tak jak peszyła mężczyzn w sortowni ryb, odkąd
po śmierci ojca sama wypływała na połów, lecz ten diabeł
nawet nie poruszył rzęsą. Jeśli miał w sobie choć odro-
binę człowieczeństwa, nie dawał tego po sobie poznać.
Jego ręce spoczywały nieruchomo na stole, a wyraz twa-
rzy nie zdradzał żadnych uczuć. Jeśli występuje w sądzie,
pomyślała, to pewnie nalega, żeby ława przysięgłych
składała się z samych kobiet. Zakłada zapewne, że żadna
z nich nie będzie w stanie nawet pomyśleć o przeciw-
stawieniu się jego woli.

- Poddajesz się? - zapytał z leniwym uśmiechem,

a ona miała ochotę kopnąć go pod stołem.

- Nigdy. Nawet za milion lat - odparła, żałując jed-

nocześnie, że nie założyła na ten pogrzeb czegoś nowsze-
go, jaśniejszego. Że nie zrobiła czegoś ciekawszego
z włosami, a tylko związała je wstążką. Że przynajmniej
nie pomalowała ust po tym, jak zlizała całą szminkę, krą-
żąc po okolicy w poszukiwaniu właściwego kościoła.
- Niezależnie od tego, co pan myśli na ten temat, przy-
jechałam pożegnać siostrę, co uczyniłam, i zabrać do sie-
bie mojego siostrzeńca, co właśnie zamierzam uczynić.
Może pan ze mną współpracować albo wyjaśnić policji,
dlaczego ukrywa pan dziecko przed rodziną. Wybór na-
leży do pana, panie Adams.

- Ramsay - poprawił ją. - Wiesz, Grace, zawsze po-

dziwiałem twoją odwagę. W połączeniu z odpowiednią
dawką rozsądku mogłoby to zatuszować wiele twoich
wad. A co do Chada... Znajduje się teraz dokładnie tam,
gdzie pozostanie w ciągu dającej się przewidzieć przy-
szłości. A ty, jeśli po raz drugi w ciągu dwóch miesięcy

R

S

background image


narazisz go na zmianę szkoły, jedynego w tej chwili miej-
sca, które w jego życie wnosi jakąś stabilizację, wpaku-
jesz się w takie tarapaty, na jakie raczej nie jesteś przy-
gotowana. Wierz mi, nie grożę ci dla przyjemności, cho-
dzi mi jedynie o dobro chłopca.

Pochyliła się do przodu, oparła o blat stołu i spojrzała

na niego z błaganiem w oczach.

- Ale ja...
- Posłuchaj, Grace - nie dał jej skończyć. - Najpierw

posłuchaj, a potem powiesz mi, czy to, co zaraz usły-
szysz, nie ma sensu. Zrobisz to dla mnie? Dla Chada?

Spuściła na chwilę wzrok i westchnęła zrezygnowana.

Na jej twarzy wyraźnie widać było, że została pokonana.
Powinien czuć się zadowolony ze zwycięstwa, a jednak
wcale tak nie było. Z ciemnych oczu Grace mógł czytać
bez trudu, a to, co wyczytał z nich w tej chwili, nie na-
pełniało go szczególną dumą.

Spojrzał w dół, na jej dłonie. Były pięknie ukształ-

towane, miały krótkie, nie pomalowane, niezbyt równo
przycięte paznokcie. U podstawy kciuka dostrzegł nakle-
jony pasek plastra. Ram zawsze umiał docenić kobiece
dłonie. Miękkie, delikatne, z doskonałym manikiurem -
drażniące zapachem jakichś egzotycznych i erotycznych
perfum.

Pod wpływem czystego impulsu - czegoś, na co nie

pozwolił sobie od dawna - sięgnął po lewą dłoń Grace
i zanim zdążyła ją wyszarpnąć, zamknął ją w swojej, do-
tykając rzędu odcisków u podstawy jej palców. Usłysza-
wszy westchnienie, oprzytomniał f- puścił dłoń kobiety,
jakby płonęła żywym ogniem. Zanim jednak to zrobił,
w całym ciele poczuł dziwne drżenie.

R

S

background image



To samo przydarzyło mu się dziewięć lat temu, kiedy

- również pod wpływem impulsu - odprowadził swoją
partnerkę do stolika i wrócił, żeby zatańczyć walca z ko-
bietą, która przed chwilą chlusnęła mu w twarz szampa-
nem.

Oj, panie Adams, pomyślał z przekąsem, czy nie po-

winien pan wreszcie wybrać się na zaległy urlop?

- Dobra, oto, co proponuję - odezwał się, chrzą-

kając. - Szkoła skończy się pod koniec maja. Wolał-
bym, żebyś do tego czasu zostawiła Chada pod moją
opieką. Naprawdę lepiej nie wprowadzać w jego ży-
cie kolejnych zmian. Zna mnie od urodzenia, a teraz
właśnie potrzebuje znajomej twarzy bardziej niż kiedy-
kolwiek. Przyjeżdżaj do niego w weekendy, kiedy tylko
będziesz załatwiała w pobliżu jakieś interesy. Musicie się
przecież znowu poznać. Za jakiś czas porozmawiamy
o tym, czy ma spędzić z tobą tydzień w czasie wakacji.
Co ty na to?

Grace zaczęła protestować, ale szybko jej przerwał:
- Zanim odpowiesz, powinnaś wiedzieć, że jestem nie

tylko ojcem chrzestnym Chada, ale również administra-
torem funduszu powołanego w celu zapewnienia środ-
ków na jego kształcenie, a także wykonawcą testamentu
Toma i Coral. Zamierzam wkrótce wystąpić o przyznanie
mi opieki nad dzieckiem. Nie mam powodów przypusz-
czać, że nie uzyskam zgody.

Wyłożył przed nią swoje karty i czekał. Tym razem

jednak Grace nie załamała się, ani nie zaczęła krzyczeć,
jakby to zrobiła na jej miejscu Coral. Przez chwilę za-
stanawiał się, dlaczego nie czuje żadnej satysfakcji.
Wszystko przybierało przecież taki obrót, jak zaplanował.

R

S

background image


Patrzył, jak Grace zsuwa ręce ze stołu na kolana. Roz-

sądna kobieta. Rozumie, że jest pokonana.

- No dobrze - odparła krótko. - To chyba wszystko,

co mieliśmy sobie do powiedzenia. Przynajmniej na razie.

Taki ton kobiecego głosu nieodparcie kojarzył mu się

ze świecami i nastrojową muzyką. Niski, trochę ochrypły.
Zupełnie niepodobna do siostry. Przyparta do muru Coral
zaczynała przeraźliwie piszczeć. Była to jedna z wielu
rzeczy, jakich w niej nie lubił, ale nie był to odpowiedni
czas na rozpamiętywanie wad zmarłej.

- Słuchaj, a może byś pojechała do mnie - powie-

dział i sam zdumiał się tą nagłą propozycją. - Jest tam
sporo miejsca, moja gospodyni też się do nas wprowa-
dziła. Mogłabyś spotkać się z Chadem i wyruszyć do do-
mu jutro z samego rana.

Lepiej niż większość mężczyzn Ram zdawał sobie

sprawę, jak bardzo niebezpieczna może być zbytnia po-
ufałość z przeciwnikiem. To najlepszy sposób na zatra-
cenie obiektywności.

- Nie. Dziękuję. - Z godnością, która mu się spodo-

bała, podniosła torebkę i rękawiczki i wstała od stołu.
- Prosto, a potem trzecia poprzeczna, zgadza się?

- Kościół? Zawiozę cię, oczywiście.
Rzucił na stół kilka banknotów. Dzięki Bogu, nie przy-

jęła jego oferty! Zupełnie przestał nad sobą panować.
Czuł się tak, jakby dopadała go choroba, która przez
ostatnie półtora miesiąca dziesiątkowała pracowników je-
go biura. Dwa dni temu do pracy przyszły tylko trzy
osoby.

- To nie jest konieczne. Mogę sama….
Złapał ją za ramię, poprowadził przez zatłoczone po-

R

S

background image


mieszczenie i gwałtownym gestem otworzył zaparowane
szklane drzwi, omal nie zderzając się z inną parą, która
właśnie wchodziła. Zatrzymał się dopiero na chodniku.

- Przywiozłem cię tu i odwiozę z powrotem, jasne?

- powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Nie sprzeciwiła się, ale jej wojownicza mina dosadnie

wyrażała, jakie są jej myśli. Przegrała bitwę, ale była
święcie przekonana, że wojna jeszcze się nie skończyła.

Niech więc będzie i tak, zdecydował z podświadomą

radością.


Pogoda marcowa na Outer Banks zmieniała się nie-

ustannie. Zniknęły małe zatoczki, zmyło domki plażowe,
zalało autostrady, ale Grace, która zawsze podchodziła
do życia pragmatycznie, nie miała powodów do narzekań.
Sezon na kraby osiągnął swój szczyt, pracowała więc te-
raz wyjątkowo intensywnie. Brała dwa dolary za każdy
kilogram, a dzięki nowej wyciągarce mogła wyciągnąć
nawet dwieście więcierzy, założyć nową przynętę, zwa-
żyć i oznakować połów, i wrócić do domu przed połud-
niem następnego dnia. Dawało to przeciętnie sto pięć-
dziesiąt do dwustu kilogramów z połowu, czasem więcej,
jeśli pogoda była sprzyjająca.

Wiedziała jednak, że sezon nie będzie trwał wiecznie.

Nadejdą dni, kiedy zacznie wiać zbyt silny wiatr, żeby
wychodzić w morze. Dni, kiedy spadnie mgła tak gęsta,
że stojąc przed domem, nie dostrzeże nawet zarysu swojej
łodzi, zacumowanej przy brzegu.

Takich właśnie dni, kiedy nie mogła wypłynąć, bała

się najbardziej. I to nie tylko z powodu krabów. Dużo
gorsze było to, że miała wtedy za dużo czasu na roz-

R

S

background image


myślania. Minęło już dwa i pół tygodnia od ponownego
spotkania z Ramsayem Adamsem, mężczyzną, który
przez dziewięć lat regularnie gościł w jej marzeniach. Ale
to o Chada się martwiła, nie o Ramsaya.

Nie było dnia, żeby się nie zastanawiała, czy jest zdro-

wy, czy w ogóle ją pamięta i czy Ramsay powiedział
mu wtedy, że przyjechała po niego i chciała go zabrać
do siebie. Nie było wieczoru, żeby się za niego nie mod-
liła. Grace nigdy nie prosiła o wiele, ani w modlitwach,
ani w życiu. Była silna, zdrowa i rozsądna, mogła więc
polegać wyłącznie na sobie. Tak to przynajmniej widzia-
ła. Były jednak sytuacje, na które miała ograniczony
wpływ. Tak właśnie było z Chadem. Dlatego też w tej
sprawie musiała polegać na kimś silniejszym od siebie.
Modliła się więc wytrwale, bo jak na razie tylko tyle
mogła zrobić dla chłopca. W całym domu było wówczas
tak cicho, że przy każdym kroku rozlegało się donośne
echo.

Pewnego razu, kiedy porywisty wiatr i gęsta mgła

uniemożliwiły jej wypłynięcie w morze, zabrała się do
czyszczenia łodzi. Po kilku dniach niepogody wszystkie
części drewniane i metalowe lśniły jak nowe. Kiedy bu-
rzowa pogoda się przedłużała, Grace wzięła się za gene-
ralne porządki w domu. Umyła okna, zdjęła zasłony,
uprała je, nakrochmaliła i wyprasowała. Nie bardzo lubiła
prasować; wraz z ojcem nigdy nie przykładali do tego
większego znaczenia, było to jednak lepsze niż samotna
bezczynność. Tak więc pomiędzy wpajaniem najmłodsze-
mu chłopcu Shoemakerów wyczucia rytmu, słuchaniem
po raz pięćsetny „Dla Elizy" i wymyślaniem jakichś bar-
dziej skomplikowanych wprawek dla wyjątkowo uzdol-

R

S

background image



nionej pianistycznie Cecil Ann Williams, Grace sprzątała,
sprzątała i jeszcze raz sprzątała, by zdusić w sobie ból
samotności.

Samotność. Właśnie. Wreszcie się do tego przyznała.

Po śmierci ojca czekały ją jedynie następujące kolejno
po sobie lata uczenia gry na fortepianie, łowienia krabów
i ryb i zajmowania się ogrodem. Każdy rok będzie taki
sam, aż w końcu kości powygina artretyzm i zabraknie
jej sił, by zarzucić sieci czy założyć więcierze. A więc
przez najbliższe parędziesiąt lat - kraby, ryby, fortepian
i ogród.

Na jakie inne rozrywki mogła liczyć?. Jej życie towa-

rzyskie ostatnio ograniczało się do ochotniczej pracy kie-
rowcy i czytania na głos ludziom, którym oczy odmówiły
już posłuszeństwa. Bardzo pięknie, bardzo szlachetnie...
Dlaczego więc poczuła się nagle taka niezadowolona?

Uśmiechnęła się smutno. Czyż los jej ojca nie był po-

dobny? Po odejściu żony i najmłodszej córki zrozpaczo-
ny Bartram O'Donald szukał zapomnienia w pracy. Irene,
chociaż urodziła się na Hatteras, była zbyt piękna i zbyt
ambitna, żeby mogło zadowolić ją życie żony rybaka.
Chciała się wyprowadzić, lecz ojciec się na to nie zgodził.
Po jednej z kłótni wyjechała więc, zabierając ze sobą
piękną Coral, a starszą córkę zostawiając ojcu. Grace nig-
dy nie zrozumiała i nie zaakceptowała decyzji matki, mu-
siała się jednak z nią pogodzić. Widząc cierpienie ojca,
robiła wszystko, by wynagrodzić mu tę stratę. On jej po-
trzebował.

Teraz znowu ktoś jej potrzebował. Dziecko. Chłopiec

o niebieskich oczach Coral, płowej czuprynie, z wyso-
kim czołem i mocno zarysowaną szczęką odziedziczoną

R

S

background image


po dziadku. W czasie jedynego tygodnia, jaki spędzili
razem na Hatteras, gdy Chad miał pięć lat, ten pusty,
stary dom jakby ożył. Chad był dla niej synem, którego
zawsze pragnęła i który mógł wypełnić pustkę jej życia.
To, że Ramsay Adams tak się upiera, by zatrzymać chło-
pca przy sobie, było dla niej trudne do zrozumienia. Ten
człowiek miał przecież wszystko - pieniądze, dobry za-
wód, życie towarzyskie. Była pewna, że ma już z tuzin
własnych synów. A jeśli nawet nie, to zapewne nie z bra-
ku okazji!

Do diabła, nie podda się tak łatwo! Wygra z nim tę

walkę!

Z błyskiem determinacji w oczach Grace wyłączyła

radio, sięgnęła po ostatni numer „National Fisherman"
i usiadła do kolacji składającej się z szynki i wczoraj-
szych tostów. Miała już za sobą połowę posiłku, kiedy
ktoś zapukał do frontowych drzwi. Zdziwiona uniosła
głowę. Większość jej znajomych korzystała z tylnego
wejścia i nie zawracała sobie głowy pukaniem. Po prostu
otwierali drzwi i wołali, sprawdzając, czy jest w domu.

- Kto, do cholery...? - mruknęła, podnosząc się

z miejsca i w tej samej chwili tknęło ją przeczucie tak
silne, że aż niewytłumaczalne. Jeszcze zanim otworzyła
drzwi, wiedziała już, kto stoi po drugiej stronie.

Chadwick.
Bardzo urósł, od kiedy widziała go ostatnio, ale roz-

poznałaby go wszędzie. Te niebieskie oczy, złote loki...
Szczęka jej ojca była teraz znacznie wyraźniej zaryso-
wana i... Och, Boże, przecież się nie rozpłacze!

Spojrzała na Ramsaya Adamsa, który stał obok chło-

pca, i zaraz tego pożałowała. Do tej pory widywała go

R

S

background image


ubranego oficjalnie, w garnitur, krawat. Teraz, w zwy-
kłym ubraniu, podobał się jej jeszcze bardziej. Nie znosiła
go, był jej wrogiem, lecz musiała przyznać, że robił na
niej oszałamiające wrażenie. Fantazje, którym się odda-
wała przez minione lata, były niczym w porównaniu
z tym, co widziała i co czuła teraz.

- Może powinienem był najpierw zadzwonić - ode-

zwał się. - Próbowałem rano, ale nikt nie odpowiadał.

- Mhm... Ostatnio bywają kłopoty z połączeniem.

Zalało plażę - mruknęła wyjaśniająco. Miał na sobie cie-
mną drelichową koszulę, gruby sweter w kolorze kości
słoniowej i wytarte sztruksy, ale równie dobrze mogłaby
to być zwykła przepaska na biodra. - Rano... przez kilka
godzin pracowałam przy sieciach, więc... - zaczęła nie-
pewnym głosem, jednak nie bardzo wiedziała, co napra-
wdę chce powiedzieć.

- Jasne - przerwał jej. - Możemy wejść?
Cofnęła się i dopiero wtedy dostrzegła, że u stóp męż-

czyzny stoi wypchany plecak. Fioletowo-zielony ze śmie-
sznymi obrazkami po bokach. Coś w sam raz dla po-
ważnego prawnika z najbogatszych dzielnic Wirginii, po-
myślała, uśmiechając się do siebie.

- Jeśli sprawiamy ci kłopot, powiedz. W pobliżu są

motele.

Nie zwracając uwagi na to haniebne stwierdzenie,

Grace zwróciła się do chłopca, który do tej pory nie ode-
zwał się ani słowem. Trącał nogą jakieś stare więcierze,
nie puszczając ani na chwilę sztruksowych spodni wujka.

- Chad, jestem twoją ciocią. Pewnie mnie nie pamię-

tasz, ale kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś pięć lat.
Nauczyłam cię grać „Wlazł kotek na płotek" i wiązać

R

S

background image



sieci, pamiętasz? - Przyjrzała mu się bliżej. Jego włosy
pociemniały. Obecnie było w nim mniej z Coral, a wię-
cej z dziadka. I, o ile mogła to ocenić, nic z Toma. - Nie
powinieneś być w szkole? - zapytała. Była ostatnia środa
marca. W większości szkół do wakacji zostały przynaj-
mniej dwa miesiące.

- W szkole wybuchła epidemia - wyjaśnił Ramsay.

- Ma być z powrotem w poniedziałek, więc pomyśleli-
śmy, że to doskonała okazja do złożenia ci wizyty. Chyba
że w czymś przeszkadzamy?

Grace podniosła wzrok z cichego siostrzeńca na gó-

rującego wzrostem nad obojgiem mężczyznę. Wiedzia-
ła doskonale, do czego zmierza. Stara się zbić ją z tro-
pu, udowodnić, że nie nadaje się do opieki nad dziec-
kiem.

Powstrzymując nagłą chęć parsknięcia śmiechem, za-

stanawiała się, co spodziewał się tu zastać. Półnagich fa-
cetów wyczołgujących się spod stołu? Huczną imprezę
na pełnym gazie? Może powinno jej to pochlebić, ale
wcale tak nie było.

- Wcale mi nie przeszkadzacie. Chad, jesteś głodny?

Właśnie usiadłam do kolacji. Jest szynka i tosty, mam
też hot-dogi.,. albo możemy zrobić sobie spaghetti. Wy-
bór nie jest duży, ale...

- Mogą być hot-dogi - stwierdził Ram. - Co ty na

to, synu? Zjesz dwie parówki?

Wzrok Chada powędrował od jednej twarzy do dru-

giej. Wreszcie chłopiec przytaknął niepewnie. Zrobiło jej
się go żal. Niełatwe musiało być jego życie przez ostat-
nich kilka tygodni. Stracił rodziców, dom, kolegów
w szkole. Musiał przenieść się na dragi koniec kraju, by

R

S

background image



zamieszkać z człowiekiem, który nawet nie był jego
krewnym.

A teraz przyjechał tutaj, do miejsca, którego prawie

nie pamiętał, do ciotki, której prawie nie znał. Po raz
pierwszy w głowie Grace zaświtała myśl, że może Ram-
say miał rację, upierając się, by oszczędzić chłopcu ko-
lejnych przenosin.

Jeden z jej uczniów był w wieku Chada. Ośmioletni

chłopcy powinni być ciekawi świata, głośni i żądni przy-
gód. Tyle wiedziała. Chad był inny - wysoki na swój
wiek, stanowczo zbyt cichy, zbyt nieśmiały i zbyt dobrze
wychowany, skłonny do napadów złego humoru i łez.
Czy ona, Grace, poradzi sobie ze wszystkimi problemami,
z jakimi mogła się wiązać obecność chłopca w jej domu?

- W takim razie hot-dogi! - powiedziała wesoło, by

zagłuszyć w sobie niewesołe myśli, i ruszyła do kuchni.
- Jeśli chcecie się umyć, łazienka jest na lewo. Chad,
pamiętasz? Kiedy byłeś tu ostatnio, kotka zatrzasnęła się
w łazience na dole i przeszukaliśmy całą okolicę, zanim
wreszcie usłyszałeś jej pisk.

- Aha. A ty myślałaś, że to tylko mewa - odezwał

się chłopiec z nieśmiałym uśmiechem, którego widok
zrodził w jej sercu przypływ czułości.

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Grace spoj-

rzała ukradkiem na stojącego za nią mężczyznę. W wą-
skim holu jego ramiona sprawiały wrażenie niezwykle
szerokich, lecz Grace wmawiała sobie, że to tylko z po-
wodu grubego swetra. Jedno jest pewne - pomyślała -
musi mieć się na baczności. Ona chce mieć Chada przy
sobie, a Ramsay z pewnością ani myśli jej ustąpić i użyje
wszelkich sposobów, żeby postawić na swoim.

R

S

background image


Szykuje się więc zażarta walka, to pewne. Nie lżejsza

od tej, jaką swego czasu stoczył ojciec z trzydziesto-
kilogramowym okoniem, którego złapał na żyłkę prze-
widzianą na zaledwie pięciokilowy połów. Oboje, opraw-
ca i ofiara, męczyli się kilka godzin, aż wreszcie Bartram
zwyciężył i przy aplauzie kilkudziesięciu zgromadzo-
nych rybaków wyciągnął rekordową sztukę na molo
w San Francisco.

Wkładając pięć parówek do rondelka, Grace zaczęła

się zastanawiać, kto w tej rozgrywce będzie źle wypo-
sażonym rybakiem, a kto nieszczęśliwą rybą.

R

S

background image

Rozdział trzeci


Nie zbłaźnisz się przez tego faceta. Nie zbłaźnisz się

przez tego faceta, nie i już! - powtarzała sobie Grace
do znudzenia. Od samego rana czuła dziwny niepokój
na każdą o myśl o Ramsayu. Miała z nim walczyć, miała
wygrać w tej walce, lecz zamiast bojowego nastroju jej
duszę wypełniały obawy. Czy zdoła mu się przeciwsta-
wić? Czy zdoła mu się... oprzeć?

Po raz ostatni sprawdziła, czy Chadwick ma porząd-

nie zasznurowany kapok, a potem odbiła od molo wy-
budowanego jeszcze przez jej ojca. Deski już się wy-
tarły i wypaczyły, ale nadal były równie mocne jak daw-
niej.

- Gotowi? Trzymać się, ruszamy - powiedziała, usta-

wiając silnik na mniejszą szybkość niż normalnie.

Kiedy wrócili na ląd kilka godzin później, Chad po-

zbył się już typowej dla siebie nieśmiałości. Wiele razy
musiała go upominać, żeby nie ruszał się z miejsca, póki
nie przycumują.

- Jejku, te kraby są naprawdę duże, prawda, ciociu?

R

S

background image


- Prawda. Ale poczekaj tylko, kiedy zobaczysz panią

krab ze swoim notatnikiem!

- Notatnik? Kraby nie noszą notatników. Żartujesz!
Zaczęła się dyskusja na temat anatomii porównawczej

krabów rodzaju męskiego i żeńskiego, która trwała do
momentu, kiedy natknęli się na Ramsaya wychodzącego
im na spotkanie zza rogu domu.

- Wujku, wujku, wiesz, gdzie pani krab nosi swój

notatnik? Na brzuchu! A wiesz, co to jest, to takie długie
i cienkie na brzuchu kraba? To tam trzyma swoje...

- Chad, zostawiłeś w łodzi puszki coli. Lepiej przy-

nieś je do domu.

Chłopiec śmignął jak strzała, a Grace z twarzą bar-

dziej zaczerwienioną, niż usprawiedliwiałby to rześki pół-
nocno-zachodni wiatr, starannie unikała wzroku Rama.
Roześmiał się wesoło.

- Lekcja anatomii? W tym wieku? - zapytał.
- Lekcja biologii.
- Co za różnica?
- Nie mam pojęcia, a ty przestań się śmiać! — wy-

buchnęła po części zirytowana, a po części rozbawiona
faktem, że na wzmiankę o narządach rozrodczych kraba
zareagowała niczym przerażona swoim dojrzewaniem
małolata.

Ram roześmiał się jeszcze głośniej, choć wiele go to

kosztowało. Obudził się z potwornym bólem głowy, któ-
ry nie ustąpił przez cały poranek spędzony na oczeki-
waniu, aż Grace i Chad wrócą z morza. Przyjechał akurat
na czas, żeby zobaczyć, jak wyciągają pierwszy połów.
Obserwował ich przez chwilę, potem udał się do mia-
steczka w poszukiwaniu kawiarni, gdzie mógłby popić

R

S

background image


dwie aspiryny. Jak dotąd nie przynosiły spodziewanego
efektu.

- Wrzuć je do kosza z odpadkami - Grace poinstruo-

wała Chada biegnącego z pustymi puszkami, po czym
spytała Ramsaya, czy znalazł sobie jakiś nocleg.

Podał jej nazwę motelu położonego kilka kilometrów

dalej. Spędził w nim fatalną noc. Częściowo dlatego, że
zawsze sypiał lepiej we własnym łóżku, trochę z powodu
bólu głowy, głównie jednak przeszkadzał mu fakt, że nie
mógł przestać myśleć o Grace O'Donald.

Poprzedniego wieczoru został tylko na kolację, wy-

słuchał Chada brzdąkającego na fortepianie krótki utwór,
którego nauczył się trzy lata temu, a potem odjechał.
W samą porę, bo jeszcze chwila, a zacząłby ją błagać,
żeby znalazła mu jakiś wolny kąt u siebie, najlepiej
w swoim łóżku.

- Pomyślałem, że moglibyśmy pojechać gdzieś na

lunch - zaproponował.

- Wstawiłam rano kości od szynki na zupę.
- Nie zepsuje się.
- Możesz zjeść z nami - zaproponowała, spoglądając

na niego spod ciemnych brwi.

Ramsay nie bardzo wiedział, co kryje się za tym prze-

nikliwym spojrzeniem. Wobec chłopca zachowywała się
w sposób całkowicie naturalny, ale w stosunku do niego
coś było nie tak. Chciałby móc myśleć, że pociąga ją
w takim samym stopniu, w jakim ona jego, lecz zapewne
zachowaniem Grace kierowała po prostu zwykła podej-
rzliwość.

I nie bez powodu - nie zamierzał jej przecież ustąpić.
- Co ty na to, synu, zupa czy hamburger?

R

S

background image


Chad, ściągając, brudne adidasy, uśmiechnął się nie-

śmiało i powiedział:

- Pomogłem przygotować warzywa na zupę. Płaka-

łem tylko przy cebuli, a przy marchewce, selerze i zie-
mniakach już nie. Nawet się nie skaleczyłem. Naprawdę
byłem ostrożny, prawda, ciociu?

- Bardzo ostrożny. I bardzo mi pomogłeś.
- No. A ta zupa na pewno jest super. Wiecie co? Mu-

simy się pospieszyć, bo jak nie, to kraby zjedzą się na-
wzajem i na rynku może spaść cena...

Ram spojrzał na Grace ponad burzą kręconych, zło-

tych włosów, pochylonych pilnie nad zasupłanym sznu-
rowadłem. Wymienili spojrzenia - ciepłe, życzliwe, jak-
by nie było między nimi żadnego konfliktu, jakby szczę-
śliwa twarz chłopca pogodziła ich i odsunęła na bok
wszystkie waśnie.

Rama uderzyła bezpośredniość spojrzenia czystych,

bursztynowych oczu Grace. Ich uczciwość. Ta kobie-
ta nie grała, była szczera. A on? Całe jego życie opar-
te było na różnych gierkach. Czasem nawet odnosił wra-
żenie, iż wszystko, co udało mu się osiągnąć w ciągu
tych trzydziestu siedmiu lat, było iluzją. Grał z ojcem
i przegrał, pozostając przy zawodzie, który tak napra-
wdę nigdy go nie pociągał. Dość często udawał kogoś
innego wobec partnerów w firmie, czasem wobec klien-
tów. Udawał również przed kobietami, z którymi spo-
radycznie się spotykał. Niektóre z nich były zaintereso-
wane stałym związkiem, na który on nie miał ochoty,
inne interesowało raczej to, co mógłby"'dla nich zrobić
jako prawnik. Ech, tak naprawdę coraz częściej myślał
o tym, by rzucie to swoje wygodne, ułożone, ale jakże

R

S

background image


często pełne fałszu i udawania życie i zacząć wszystko
od nowa.

Przez chwilę, kiedy Grace i Chad ustawiali na stole

talerze, smarowali masłem pieczywo i nalewali wspania-
łą, parującą zupę, Ram poczuł, że jego głowa robi się
dziwnie lekka, jakby tu, w niewielkiej rybackiej chacie,
z dala od zgiełku miasta, jakimś cudem udało mu się po-
zbyć całego bagażu przykrych emocji.

Trwało to jednak zbyt krótko. Ramsay zjadł swoją

porcję, a Chad, który pomagał w przygotowaniu skład-
ników i był wielce zafascynowany efektem swojej pracy,
zmusił go do nałożenia sobie dokładki.

Teraz z każdą minutą Ram czuł się coraz gorzej. Już

nie tylko bolała go głowa, ale jeszcze żołądek wyprawiał
przedziwne harce.

Za to Grace wciąż nie mogła się nadziwić, że Ramsay

Adams siedzi tu, w jej nędznej małej kuchni, je ugoto-
waną przez nią zupę i pije kawę z jednego z poobijanych
kubków. W końcu mężczyźni tacy jak on jadają głównie
w ekskluzywnych restauracjach, w których serwuje się
wymyślne koktajle i szlachetne wina.

A może powinna mu zaproponować trochę wina ciotki

Manie? Ciotka zmarła kilka lat temu, ale powinno być
jeszcze kilkanaście butelek jej słodkiego domowego wi-
na. Oczywiście o ile od tego czasu korek się nie wykru-
szył i wszystko nie wyparowało. Albo nie zmieniło się
w ocet.

Chad posmarował kolejną kromkę pieczywa konfiturą

figową, pochłonął ją w trzech kęsach, po czym zapytał
grzecznie, czy może odejść i pograć na fortepianie
w drugim pokoju.

R

S

background image


- Oczywiście, że możesz - odparła Grace. -Ale za-

nim dotkniesz fortepianu, umyj ręce. Nie chcę, żebyś wy-
smarował dżemem klawisze. Jutro po południu przycho-
dzi do mnie uczeń na lekcje.

- Dobrze, psze pani. To znaczy, dziękuję, ciociu. To

lecę. Ju-huu!

Kiedy Chad trzasnął drzwiami i wybiegł do holu,

twarz Ramsaya wykrzywił grymas bólu.

- Zdaje się, że boli cię głowa? - Grace podniosła się,

zbierając ze stołu talerze i sztućce. - Wziąłeś coś?

- Aspirynę. Widocznie za mało. - Cierpiał, nie trzeba

było zbytniej przenikliwości, żeby to stwierdzić. Starał
się wprawdzie to ukryć - jadł tosty i zupę - lecz Grace
widziała, że coś z nim nie tak. Albo nie odpowiada mu
jej kuchnia - orzekła - albo czuje się znacznie gorzej,
niż daje po sobie poznać.

- Jeśli chcesz poleżeć w spokoju, zabiorę Chada na

dwór. Wspaniale się zaaklimatyzował, prawda? I tak
szybko...

- Tak. Rzeczywiście - mruknął Ram niewyraźnie. -

Chyba... Chyba wrócę do motelu. Może wieczorem za-
biorę was na kolację.

- Lepiej się prześpij. Przyniesiemy ci z Chadem coś

do jedzenia, żebyś nie musiał nigdzie wychodzić. Może
duszoną rybę albo jakąś inną lekkostrawną...

Nie dokończyła, bowiem Ramsay zbladł nagle, mruk-

nął pospieszne przeprosiny, odsunął na miejsce krzesło
i wybiegł pospiesznie z kuchni. Chwilę potem usłyszała
budzące grozę i zarazem współczucie odgłosy, dochodzą-
ce z łazienki na końcu holu. Czyżby to była reakcja na
jej kulinarną propozycję?

R

S

background image


Przed drzwiami łazienki spotkała Chada.
- To chyba moja wina - szepnął żałośnie. - W ze-

szłym tygodniu ja byłem chory. Wszystkie dzieci wy-
miotowały, niektóre nawet w szkole. Mickey McCarthy
zwymiotował na pracę domową Samanthy Poole. Pani
nauczycielka powiedziała, że Samantha będzie musiała
jeszcze raz ją przepisać. To niesprawiedliwe, prawda?

- Prawda - przytaknęła Grace, zastanawiając się, co

robić: przygotować łóżko w pokoju ojca, czy od razu
dzwonić po lekarza?

Ram wyszedł z łazienki, zanim zdążyła podjąć decy-

zję. Jego twarz była szara, a oddech urywany, jakby właś-
nie przebiegł osiem kilometrów pod górę. Ten żałosny
widok wzbudził w sercu Grace współczucie. Zapragnęła
wziąć go w ramiona i przytulić do piersi jego głowę.
Dość dziwaczne pragnienie, zważywszy na to, jakie za-
miary miał wobec niej i wobec Chada...

- Przepraszam - odezwał się.
- Nie ma za co. Poczekaj chwilę, zaraz przygotuję

ci łóżko i zadzwonię po lekarza. On będzie wiedział naj-
lepiej, co się dzieje i jak ci pomóc.

- Nie, dziękuję... Motel. Prześpię to. Za kilka godzin

mi przejdzie.

- Nie bądź śmieszny - żachnęła się i popchnęła go

w stronę krzesła. Nawet się nie sprzeciwił. - Siedź tu,
póki cię nie zawołam. Chad, chodź, pomożesz mi po-
ścielić łóżko.

- Naprawdę nie rób sobie kłopotu! - zawołał za nią

Ram. - Już i tak jest mi wystarczająco głupio. Wrócę
do motelu.

Grace wzięła się pod boki i spojrzała na niego suro-

R

S

background image


wym wzrokiem. Nie przyszło jej to łatwo, bowiem Ram
wyglądał rzeczywiście fatalnie i budził w niej jedynie
opiekuńcze uczucia.

- Jeśli wrócisz do motelu, ja i Chad pojedziemy za

tobą. Sam powiedziałeś, że potrzeba ci jedynie snu. Prze-
śpisz się więc tutaj. Miejsca jest mnóstwo.

Nie odpowiedział. Spuścił tylko głowę, zrezygnowa-

ny, i stęknął żałośnie.

To było łatwe zwycięstwo. Ramsay był zbyt słaby,

żeby protestować. Mimo to Grace czuła odrobinę saty-
sfakcji, że przynajmniej w tej sprawie jej ustąpił. Może
uda jej się także zwyciężyć w tej najważniejszej walce,
jaką miała z nim stoczyć - w walce o Chada? Tym bar-
dziej, że mały szybko ją polubił i lgnął teraz do niej jak
mucha do miodu. Tak, prędzej czy później Ramsay
Adams musi jej ustąpić. W końcu nie trzeba kończyć stu-
diów prawniczych, by wiedzieć, że właściwie i tak jest
się na straconej pozycji.

- Psze pani... To znaczy, ciociu Grace, pamiętasz,

jak graliśmy w te prostokąciki z kropkami? Masz je je-
szcze?

- Domino? Jest pewnie gdzieś. Może w szafce pod

schodami? Poszukaj tam, a ja zajmę się panem Adamsem.
Kiedy poczuje się lepiej, przyda się coś, co powstrzyma
go od łażenia po ścianach. Domino nada się do tego do-
skonale.

Ramsay Adams grający w domino? Trudno to było

sobie wyobrazić.

Ułożywszy chorego w łóżku, Grace-zostawiła obok

szklankę coli, ręcznik i plastykowe wiaderko, sama zaś
pojechała do motelu po jego rzeczy. Zabrała stamtąd je-

R

S

background image


szcze nie rozpakowaną torbę i szybko wróciła do swoich
dwóch mężczyzn.

Jej dwaj mężczyźni. Jak cudownie to brzmi, pomy-

ślała. I jak nieprawdopodobnie.

Do kolacji Grace i Chad grali cicho w domino, usta-

lając stopniowo reguły, gdyż oboje nie bardzo je pamię-
tali. Tuż po posiłku Grace umieściła siostrzeńca w od-
dzielnym pokoju ze stertą książek, które kiedyś należały
do jej ojca, i dyskretnie zajrzała do drugiego z gości.
Spał w najlepsze. Zamknęła za sobą drzwi i na palcach
wróciła na dół, by posprzątać po posiłku.

Ramsay Adams śpi smacznie pod jej dachem. Wciąż

trudno było jej w to uwierzyć. Jego nagie ciało przykryte
jest kołdrą, którą tyle razy prała i cerowała własnymi rę-
koma. Kiedy weszła do sypialni, leżał na brzuchu z sze-
roko rozsuniętymi nogamir a jego gołe ramiona były roz-
rzucone na poduszce. Pragnęła zostać i popatrzeć na nie-
go, choćby przez chwilę, ale zdrowy rozsądek zwyciężył.
I bez tego miała problemy z utrzymaniem na wodzy swo-
jej fantazji.

Nie. Nie ma sensu rozbudzać wyobraźni. Nic ich nie

łączy poza konfliktem interesów. On jest prawnikiem,
a ona prostą rybaczką. Jutro rano, jak zawsze, obudzi
się, złapie kubek odgrzanej kawy, wskoczy w ubranie,
założy sztormiak, wyciągnie łódź i wypłynie do swoich
więcierzy. Nie jest przecież na tyle głupia, by nie od-
różniać rzeczywistości od marzeń.

Wytarła ostatni talerz, odstawiła go do szafki, odwie-

siła ściereczkę, zamknęła na klucz tylne drzwi i zgasiła
światło.

Ale kiedy już się umyła i przebrała w koszulę nocną

R

S

background image



- beznadziejny, pozbawiony wdzięku kawałek bawełny
zamówiony z katalogu biura sprzedaży wysyłkowej - za-
pragnęła po raz ostatni spojrzeć na swojego pacjenta.
A nuż jego stan się pogorszył...

Tym razem Ram leżał na plecach. Wyciągnął się na

cała długość starego żelaznego łóżka jej ojca. Pod kołdrą
spoczywały sto osiemdziesiąt trzy centymetry zupełnie
nagiego umięśnionego ciała. Ramsay Adams wyglądał tak
wspaniale, tak męsko, nawet z tą delikatną zielonkawą
bladością na twarzy, że Grace musiała sporo się natrudzić,
by odegnać od siebie coraz natarczywiej napływające
i coraz bardziej wyraziste lubieżne myśli.

- Bądź rozsądna, Grace O'Donald -mruknęła do sie-

bie pod nosem. - Nie czas na romanse. Lepiej przejrzyj
ostatni numer „National Fisherman".

Kiedy zajrzała do pokoju Chada, chłopiec jeszcze czy-

tał.

- Może pójdziesz już spać? - zapytała łagodnie.
- A czy rano będziemy coś łowić?
- Tak, kraby. O świcie. Ale obawiam się...
- Wiem. Nie możesz mnie ze sobą zabrać. - Jego

mała twarzyczka posmutniała. Zrobiło jej się go żal. Któ-
ry to raz spotyka go w życiu zawód?

- Jeszcze wiele razy wypłyniemy razem na połów -

obiecała. - Ale jutro jedno z nas musi zostać z panem
Adamsem. Źle bym się czuła, zostawiając go samego,
a ty?

- Ja też. - Wyraźnie ukrywał rozczarowanie. Grace

pomyślała, że chłopiec w jego wieku nie powinien tak
łatwo godzić się na ustępstwa i tak bardzo być posłuszny.

Pod tym względem Chad przypominał matkę. Coral,

R

S

background image



piękna, mądra, zawsze szukająca aprobaty matki, też była
posłuszna. W przeciwieństwie do Grace, bardziej zwią-
zanej z ojcem i niemal od dziecka szczęśliwszej na łodzi
niż z lalkami, lusterkiem i szminką.

- Może kiedy wujek Ram się obudzi, będzie chciał

pograć ze mną w domino? - powiedział Chad z rezyg-
nacją w głosie.

- Może - odparła Grace, chociaż szczerze wątpiła,

czy Adams, pozostając w tak kiepskim stanie, będzie
miał w najbliższym czasie ochotę na jakiekolwiek roz-
rywki. - Lepiej idź już spać, słoneczko. Jeśli jutro wujek
będzie czuł się lepiej, to zabiorę cię do sortowni ryb.

Zgasiła w pokoju światło, odłożyła książkę na miejsce

i pochyliła się nad siostrzeńcem, żeby pocałować go
w czoło na dobranoc. Jego włosy pachniały wiatrem
i słoną wodą. Właściwie powinna wysłać go jeszcze do
łazienki, ale doszła do wniosku, że jeśli raz pójdzie do
łóżka nie uczesany i z nie umytymi zębami, to nie stanie
mu się krzywda. W jego wieku przygładzała włosy ręką,
nawet nie rozplatając warkocza, zakładała czyste skar-
petki na brudne nogi, po czym wsuwała się pod kołdrę.
W przeciwieństwie do Coral, nieodmiennie śpiącej w ró-
żowej, pachnącej piżamie, z lalką Barbie na poduszce.

Na wszystko przyjdzie czas. Kiedy Chad już z nią

zamieszka, ustalą obowiązki, które będzie musiał spełnić
przed położeniem się do łóżka.


Kolejny atak mdłości nadszedł w środku nocy. Ram

z trudem dotarł do łazienki. Spędził tam dobrych parę
minut, a przed wyjściem, chcąc się orzeźwić, spryskał
twarz zimną wodą, mocząc przy okazji całą górę piżamy.

R

S

background image


Wstrząsały nim dreszcze, na przemian robiło mu się zim-
no i gorąco, a głowa bolała go tak, jakby waliło w nią
sześć młotów pneumatycznych.

Nabrawszy pewności, że zdoła wrócić o własnych si-

łach do sypialni, zgasił światło i ruszył przez ciemny ko-
rytarz. Na miejscu zastał Grace. Miała na sobie baweł-
nianą koszulę nocną, najwyraźniej zaprojektowaną przez
jakąś misjonarkę pod koniec dziewiętnastego wieku. Wło-
sy splecione w warkocz opadały jej na plecy. Wyglądała
tak słodko i niewinnie, że aż jęknął.

- Wyjdź stąd - mruknął. - Proszę.
Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było, żeby oglądała

go w takim stanie.

Nie posłuchała. Kilkoma wprawnymi ruchami wygła-

dziła pościel i poprawiła poduszki. Ram wiedział, że po-
winien okazać jej wdzięczność, ale był w stanie wymam-
rotać tylko coś niezrozumiałego i wgramolić się na łóżko.
Boże, nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się aż tak fatalnie!

- W przyszłym roku zaszczep się przeciw grypie -

odezwała się, spokojnie przykrywając go kołdrą.

Spojrzał na nią oburzony, ale szczękające zęby unie-

możliwiały mu jakąkolwiek ripostę. Do cholery, takie
szczepionki są dobre dla dorastających chudzielcow
i emerytów, ale nie dla niego! Poza tym, dopadła go
prawdopodobnie jakaś wyjątkowo wredna odmiana, któ-
rej jeszcze nie odkryto. Wiadomo przecież, że wirusy imi-
tują się teraz tak szybko, iż nie sposób nadążyć z opra-
cowywaniem nowych lekarstw.

- Nie mam czasu na choroby - wymamrotał.
- Świetnie. To wyzdrowiej.
- Tyle pracy, tyle wyjazdów...

R

S

background image


- Następnym razem wyślij kogoś innego. A sam zo-

stań w domu i się wykuruj.

- Otrułaś mnie. Ta zupa, którą jadłem...
- Nie gadaj bzdur. Od początku pobytu na wyspie

byłeś chory.

W jego rozpalonych gorączką oczach zabłysło wyzwa-

nie.

- Tylko niech ci się nie zdaje, że to cokolwiek zmie-

nia. Chłopiec zostaje ze mną.

- Porozmawiamy o tym, kiedy już będziesz przy

zdrowych zmysłach.

- No właśnie. Gdybym był przy zdrowych zmysłach,

nie zadawałbym się z kobietą, która gra na fortepianie
i łowi ryby!

- A ponieważ właśnie to robisz, znaczy, że coś jest

z tobą nie tak, więc przestań gadać i śpij. - Grace uśmie-
chnęła się. Tak, uśmiechnęła się do niego, mimo niezbyt
przyjemnej wymiany zdań!

Ram jęknął i przewrócił się na drugi bok, postana-

wiając nie zwracać na nią uwagi, póki nie odejdzie.

Minęło kilka chwil, a on wiedział, że Grace wciąż

przy nim stoi. Jednocześnie chciał i nie chciał, żeby ode-
szła. A kiedy poczuł na policzku jej chłodną rękę, nie
mógł się powstrzymać od odwrócenia twarzy w jej stro-
nę. Kto by pomyślał, że dotyk tej spracowanej dłoni może
przynieść taką ulgę?

- Nie powinnaś tu siedzieć - wymamrotał. - Zarazisz

się.

- Przeszłam to w zeszłym miesiącu.
- Tę... złośliwą odmianę?
- Jasne. A na co innego mogłabym chorować? - za-

R

S

background image


pytała. W jej głosie zabrzmiała nuta wesołości, sympatii
i odrobina triumfu.

Ram wyciągnął rękę, schwycił Grace za palce i przy-

ciągnął jej dłoń do swego czoła. Była taka kojąca, taka
łagodna... Gdyby nie to, że czuł się tak fatalnie, miałby
ochotę...

Majaki. Musiał mieć bardzo wysoką gorączkę, bo my-

śli kłębiące się w jego zbolałej głowie były całkowicie
irracjonalne.

- To niczego nie zmienia... - ostrzegł ją ponownie na

wypadek, gdyby pomyślała o wykorzystaniu jego chwilo-
wej niedyspozycji. - Cholera, głowa mnie boli jak diabli.

- Więc nie mów niepotrzebnie. Może przyłożymy ci

lód do głowy, a poduszkę rozgrzewającą przy nogach?
Co ty na to?

Chciał jej powiedzieć, że jeśli nadal będzie go doty-

kała w ten sposób i przemawiała do niego tym łagodnym
głosem, póki nie zaśnie, to może uda mu się przeżyć tę
noc. Problem w tym, że jego męska duma nie chciała,
by Grace oglądała go w łóżku, bezradnego jak nowo na-
rodzone niemowlę.


Następnego dnia rano, zaraz po powrocie z połowu,

Grace pospieszyła, by sprawdzić stan swojego pacjenta.
Zdjęła buty i żółty sztormiak na tylnej werandzie, umyła
i posmarowała kremem ręce, a potem na palcach weszła
na górę. Chad na powitanie przekazał jej wiadomość, że
wujek Ram nie miał kolejnych ataków mdłości. Pochwalił
się też, że sam przygotował sobie śniadanie i zapytał, czy
może pooglądać kreskówki w telewizji. Grace pogłaskała
go po głowie i pozwoliła włączyć telewizor, a sama,

R

S

background image


w dżinsach, z rozwianymi przez wiatr włosami i policz-
kami zaróżowionymi od chłodnej bryzy, zajrzała do śpią-
cego mężczyzny. I dopiero teraz, kiedy zobaczyła go
wciąż leżącego w łóżku jej ojca, przyznała się przed sobą,
że bała się, czy Ram nie opuści rybackiej chaty, korzy-
stając z nieobecności jej właścicielki.

Może lepiej by było, gdyby to zrobił, pomyślała smut-

no, podchodząc bliżej, by przyjrzeć się śpiącej postaci.
Ściągnął z siebie kołdrę, zrzucił na podłogę poduszkę roz-
grzewającą, a jego naga pierś unosiła się miarowo. Nawet
chory wyglądał wspaniale.

Podniosła ciepły już okład z lodu, uklękła przy po-

duszce elektrycznej i wyłączyła ją z kontaktu. Kiedy od-
wróciła się, żeby spojrzeć na niego po raz ostatni, miał
już otwarte oczy i przyglądał się jej, leżąc nieruchomo.
Mogłaby przysiąc, że nie narobiła hałasu, a jednak się
obudził. Jego oczy nie były już rozpalone gorączką, ale
spoglądały na nią równie intensywnie jak w nocy.

- Ładnie ci z takimi włosami.

Zakłopotana, nieśmiało poprawiła je ręką.

- Dziękuję - wydusiła z siebie. Komplementy, nawet

tak drobne i nic nie znaczące, onieśmielały ją. Nigdy nie
sądziła o sobie, że jest ładna. Czyżby Adams szykował
jakiś podstęp? - Masz ochotę na śniadanie? - zapytała.

Jego usta skrzywiły się z rozbawieniem.
- Chciałbym powiedzieć: tak, ale rozsądek doradza

co innego. Może za jakiś czas. Najpierw wstanę.

- Wstaniesz dopiero jutro. Do tego czasu powinieneś

jednak coś zjeść.

- Mylisz się. Wstanę za jakieś dwie minuty. Sam

wiem, czego mi trzeba.

R

S

background image


- Świetnie. Upieraj się jak osioł, a zobaczymy, co

z tego wyniknie.

- Nie ma to jak zgodność poglądów.
Spojrzał na nią z ironią, a Grace zdała sobie nagle

sprawę, że zapewne cuchnie od niej rybami - przyszła
tu przecież prosto po opróżnieniu sieci. Speszyła się, lecz
nie chcąc dać tego po sobie poznać, podniosła dumnie
głowę i opuściła szybko pokój. Za plecami usłyszała ci-
chy, tłumiony śmiech. Miała ochotę trzasnąć drzwiami,
ale nie chciała dać mu tej satysfakcji. Niech nie myśli,
że tak łatwo może wyprowadzić ją z równowagi!

- Gotowy do wyjścia do sortowni?! - zawołała do

Chada. Nalała sobie filiżankę kawy, przygotowała tost
i ukroiła kawałek żółtego sera. - Nasz pacjent szybko
wraca do zdrowia. Myślę, że da sobie radę bez nas.


Wrócili kilka godzin później, po zważeniu i oznako-

waniu krabów. Po drodze zrobili zakupy i obejrzeli la-
tarnię morską. Grace obiecała chłopcu, że choć od kilku
lat wieża jest zamknięta z powodu remontu, któregoś dnia
pozwoli mu wspiąć się na szczyt tak, jak sama robiła to
w dzieciństwie.

Ramsaya zastali na dole. Ubrany w sztruksowe spod-

nie i granatową flanelową koszulę, siedział w wygodnym
starym fotelu, który Grace niedawno obiła drelichem, by
na sztywnym materiale nie było znać brudu. Biedaczysko,
wyglądał blado i żałośnie. Kiedy Chad podbiegł do nie-
go, chcąc opowiedzieć mu o ogromnej rybie, którą wi-
dział w chłodni, mężczyzna skrzywił się tylko.

- Zastanawiałem się, czy w ogóle zamierzacie wrócić

- powiedział, gdy chłopiec popędził do kuchni.

R

S

background image


Zapowiada się piękny wieczór, pomyślała Grace. Mi-

nęła zaledwie druga po południu, a ten już jest wściekły.

- A ja się zastanawiałam - odparła - czy nie uciek-

niesz do motelu.

- Nie łudź się. Zabrałaś Chada. Bez niego nigdzie

nie wyjadę.

No, tak. Mogła przewidzieć, że nie pójdzie jej tak

łatwo.

- Czy możemy o tym porozmawiać później? Muszę

rozpakować zakupy. Dla ciebie kupiłam zupę i krakersy,
chyba ci nie zaszkodzą. Lubisz gorącą herbatę?

- Porozmawiamy o tym teraz - przerwał jej. - A co

do lunchu, zatrzymamy się z Chadem gdzieś po drodze.
- Uniósł się lekko z fotela i zawołał: - Chad! Spakuj
swoje rzeczy, dobrze? Czas się zbierać.

-Jak to? - zaniepokoiła się Grace. - Myślałam...

Mówiłeś przecież, że szkoła zaczyna się w poniedziałek.

- Czy sądzisz, że ja też mam wakacje?
Grace, równie wściekła co zawiedziona, odwróciła się

gwałtownie, potykając na skórzanej torbie, tej samej, którą
wczoraj przytargała z motelu. Była spakowana, zapiętą, go-
towa do podróży. A niech go szlag! Jeśli naprawdę
zamierza
już teraz wracać do domu, to po co w ogóle przyjeżdżał?
To nie fair, ani w stosunku do niej, ani wobec Chada.

Ze złością upchnęła zakupy do lodówki i do szafek.

Tyle tego wszystkiego kupiła! Ulubiony sok Chada, mnó-
stwo świeżych jarzyn, najdroższy rodzaj musli, zapas mle-
ka, który starczy jej chyba na miesiąc, a nawet trzy lu-
zowane kurczaki - luksus, na który rzadko sobie pozwa-
lała - by przygotować lekkostrawną potrawę dla cierpią-
cego Rama.

R

S

background image



- Ciociu, czy będę tu jeszcze mógł kiedyś przyjechać?

- zapytał Chad, stojąc już w drzwiach. Miał przeraźliwie
smutną minę. W jednej ręce ściskał swój kolorowy ple-
cak, w drugiej kurtkę.

- Oczywiście. Kiedy tylko zechcesz. A gdy już skoń-

czy się szkoła, będziesz mógł nawet ze mną trochę po-
mieszkać. Wujek Ram nam to obiecał.

Chłopiec rozchmurzył się natychmiast.
- Naprawdę? Słowo? Pomogę ci łowić ryby i... i sam

będę ścielił łóżko... i w ogóle. Pani Suggs mówi, że jej
bardzo pomagam w domu.

- Nie wątpię. We dwoje szybko poradzimy sobie ze

wszystkim, a potem będziemy mogli pograć w domino
i poczytać książki dziadka.

- Nooo!
- No dobrze - przerwał im Ramsay. - Pożegnaj się

już z ciocią, Chadwick. Podziękuj jej za gościnność.

Grace spojrzała na Rama z wyrzutem.
- Przecież możesz go u mnie zostawić - powiedziała

cicho, gdy Chad odszedł w stronę samochodu. - Odwio-
złabym go w niedzielę po południu - zaproponowała.

- Nie - odparł krótko i zaczął układać bagaże w ba-

gażniku swego wozu.

- Nie jesteś jeszcze zdrowy, a do Norfolk długa dro-

ga. Co będzie, gdy znów ogarnie cię słabość? Pomyślałeś
o tym?

- Nie martw się.
- Jak mam się nie martwić?! - zirytowała się ponow-

nie. - Skąd w tobie taka pewność?! Ta choroba zwala
z nóg silniejszych od ciebie!

- Grace, nie komplikuj sprawy. Powiedziałem, że po-

R

S

background image



zwolę chłopcu przyjechać tu latem i dotrzymam słowa. Nie
dopuszczę jednak, by czuł się rozdarty między tobą a mną.
Robię to dla jego dobra. On i bez tego wiele przeszedł.

Spojrzała na niego bezradnie, czując się winna, za-

kłopotana i zła. Czy miała jednak zniżyć się do płaczu
i błagań? Nie, nigdy. Powściągnęła targające jej sercem
uczucia i odezwała się spokojnym, opanowanym głosem:

- Posłuchaj, Ramsay. Chad potrzebuje matki. Zawsze

potrzebował. Nie znałam dobrze Coral, choć była moją
siostrą, ale nie sądzę, żeby była dobrą matką. Gospodyni
domowa też nie wystarczy.

- Pani Suggs? O, ona jest niezawodna. Ale masz ra-

cję. Coral była fatalną matką. Tom zresztą nie był lepszy.
Wmówili Chadowi, że powód, dla którego wysłali go do
szkoły z internatem, to ich częste wyjazdy służbowe.
Oboje wiemy, że było inaczej. Tom i Coral byli lekko-
duchami i egoistami. W ich życiu najbardziej liczyły się
przyjemności. O obowiązkach i odpowiedzialności na-
wet nie chcieli słyszeć.

Choć odczucia Grace były zgodne z opinią, którą

przed chwilą usłyszała z ust Rama, jego słowa zraniły
ją. Nie było jednak sensu ani protestować, ani się obrażać.
W końcu Ram znał ich lepiej niż ona.

- Myślałem, że przyjaźniłeś się z Tomem - rzekła,

owijając się szczelniej swym starym żółtym swetrem. Po-
żałowała nagle, że nie ma na sobie czegoś nowszego,
bardziej eleganckiego.

- Tak, byliśmy przyjaciółmi. Wychowywaliśmy się

razem w podobnych warunkach. Cały rząd niań, szkoły
z internatami, obozy wakacyjne... Chodziliśmy do tej sa-
mej szkoły, razem studiowaliśmy, chociaż kiedy dorośli-

R

S

background image



śmy, zdaliśmy sobie sprawę, że w niewielu rzeczach się
zgadzamy.

- Wiedziałam, że jesteś adwokatem Toma, byłeś druż-

bą na jego ślubie, ale...

- A ty byłaś siostrą panny młodej - przerwał jej. - Tą,

która oblała mnie szampanem.

Grace poczuła, jak się rumieni.
- Miałam nadzieję, że zapomniałeś.
- Nie zapomniałem. - Oparł się o framugę drzwi.

Sprawiał teraz wrażenie mniej niedostępnego, mniej nie-
realnego niż wtedy, gdy elegancko ubrany tańczył z nią
walca w pustym przedpokoju. Zdawał się jej bliższy, bar-
dziej bezpośredni, a przez to - znacznie bardziej niebez-
pieczny. - Nie, żebym nie próbował - dodał.

- Ja też próbowałam - odparowała, a potem ugryzła

się w język. Po nagłym błysku zainteresowania w jego
oczach zrozumiała, że wyjawiła swój najgłębszy sekret.
- Słuchaj, jeśli masz jechać, to jedź! - wybuchnęła. -
Może ci się zdaje, że wyzdrowiałeś, ale wierz mi, do-
staniesz dreszczy, nim dojedziesz do domu, więc im szyb-
ciej wyruszysz...

- O czym tak bardzo starałaś się zapomnieć, Grace?
- O niczym! - krzyknęła zła i zażenowana. Powie-

trze między nimi zdawało się pulsować, utrudniając od-
dychanie. - Czy zdarzyło się coś, o czym nie mogłabym
zapomnieć?

- Sama odpowiedz. Bo ja... zaczynam się zastana-

wiać, czy może jest jakiś sposób, żeby rozwiązać nasz
problem.

- Nasz problem? Ach... chodzi o Chada. Mam na-

dzieję, że pozwolisz mi wreszcie wziąć go na stałe.

R

S

background image


Podniósł dłoń do góry, jakby chciał zapobiec kolejnym

kłótniom.

- Nie czas na takie dyskusje. Głowa pęka mi z bólu.

Obiecuję, że będę się dobrze opiekował Chadem. W przy-
szłym tygodniu każę mu do ciebie zadzwonić, a później
zdecydujemy na spokojnie, w jaki sposób moglibyśmy
się nim podzielić.

- Nie będziemy się dzielić. Jego miejsce jest przy

mnie i nie zamierzam ustąpić! - Nie odpowiedział, pa-
trzył na nią tylko z cierpliwą wyrozumiałością, więc do-
dała: - Ram, nie mam nikogo oprócz Chada, a on nie
ma nikogo prócz mnie. Potrzebujemy się nawzajem. Nie
możesz tego zrozumieć?

Westchnął ciężko, po czym podniósł swą torbę po-

dróżną.

- Gdybym miał jakąkolwiek nadzieję, że przystaniesz

na moją propozycję, może spróbowałbym cię do niej
przekonać.

- Nic by ci to nie dało.
- Dałoby. Całkiem sporo. Ale na to przyjdzie czas

później. Tak, później, Grace. Później to jakoś załatwimy
- powiedział i odwrócił się, by odejść.

- Zaczekaj! - zawołała za nim. - Nie odchodź jesz-

cze!

Nie posłuchał.
Grace patrzyła jakiś czas, jak idzie powoli do samo-

chodu, wysoki, lekko pochylony. Potem odwróciła się,
wbiegła do salonu, opadła ciężko na fotel i ukryła twarz
w dłoniach.

- Niech go szlag! - szepnęła. - Niech go jasna cho-

lera!

R

S

background image

Rozdział czwarty


W oknach na frontowej ścianie domu nie paliło się

ani jedno światło, co znaczyło, że pani Suggs siedzi w ku-
chni. Ram, jak zwykle ostatnio, wrócił do domu wcześ-
niej. Było tak przynajmniej od kilku miesięcy, od kiedy
najpierw Chad, a nieco później również poproszona o to
gospodyni, zamieszkali wraz z nim. Wcześniej często zo-
stawał w biurze po godzinach, dopóki głód nie zmusił
go do poszukania czegoś do jedzenia, a wyczerpanie - do
powrotu do domu.

Dziś wieczór też został dłużej. Musiał zakończyć wre-

szcie sprawę, którą zajmował się przez ostatnie dwa mie-
siące. Po całym dniu czuł się zmęczony, ale był to miły
rodzaj zmęczenia, któremu towarzyszy satysfakcja ze
skutecznej i pożytecznej pracy. Tym razem bowiem, za-
miast pomagać jakiejś korporacji w uniknięciu sankcji
prawnych, miał do czynienia z konkretnymi ludźmi i pra-
wdziwymi problemami. Sprawa dotyczyła weterana ka-
leki i jego chorej na cukrzycę żony. Padli oni ofiarą chci-
wego i bezwzględnego właściciela kamienicy, w której

R

S

background image



wynajmowali mieszkanie, a dzięki pomocy Ramsaya mo-
gli obecnie przenieść się do nowego, dobrze utrzymanego
budynku. Uzyskali też prawo do opieki medycznej i spo-
łecznej.

Ram został wprawdzie prawnikiem nie z wyboru, ale

z konieczności, takie jednak dni jak ten sprawiały, że ła-
twiej mu było znieść niedole tego zawodu.

Zamiast wejść do kuchni, gdzie spodziewał się

zastać Chada odrabiającego pracę domową i panią
Suggs kończącą przygotowywać kolację, otworzył
drzwi do swojego gabinetu, po czym cicho zamknął je
za sobą.

W ciągu zaledwie kilku tygodni, jakie upłynęły od

czasu, kiedy Ram zaopiekował się Chadem, a później od-
wiedził wraz z nim Grace O'Donald, atmosfera panująca
w jego domu zmieniła się nie do poznania. Obecność
chłopca i gospodyni wypełniły przeraźliwą pustkę
i chłód panujące tu do tej pory. Dom ożył. Zadowolony
i zachęcony, Ram planował nawet zmianę wystroju
wnętrz - dokupi nowe meble, może obrazy, dywaniki,
no i jakieś drobiazgi, które tworzą nastrój i panujący kli-
mat. Do tej pory jego wielki dom, kupiony po przejęciu
ojcowskiej praktyki, wyposażony był jedynie w podsta-
wowe sprzęty, a on sam nie zdawał sobie sprawy z tego,
że mieszkanie może być ciepłe i przytulne. Uświadomiła
mu to dopiero wizyta u Grace.

Wzdychając nieświadomie, Ram ściągnął marynarkę

i podrapał się po plecach. Był zmęczony. Boże, jak bar-
dzo zmęczony! To nie była praca dla niego. Już jakiś
czas temu doszedł do wniosku, że gdyby mógł wybierać,
robiłby wszystko z wyjątkiem tego, czym zajmował się

R

S

background image



obecnie. Czy już do końca życia ma robić to, co go nudzi
tylko dlatego, że tak chciał jego ojciec?

Ojciec. Charles Bartram Adams. Prawie nie znał tego

człowieka. Długie lata spierał się z nim, co ma robić
w dorosłym życiu. Gdy był na trzecim roku studiów, do-
wiedział się, że ojciec ma raka. Od tego czasu skończy-
ły się wszelkie dyskusje, a marzenia, by zajmować się
tym, co interesowało go najbardziej - botaniką i geologią
morską - musiały ustąpić wobec twardej rzeczywistości.

- Podaj mi nazwisko chociaż jednego geologa, który

kiedykolwiek zarobił większą forsę! - mawiał ojciec, kie-
dy Ram wspominał o swych planach. - Albo miłośnika
drzewek, który zbił fortunę!

Od tego czasu minęło prawie piętnaście lat. Charles

Adams zmarł, żona przeżyła go o półtora roku, lecz do
tego czasu przyszłość syna była już przesądzona.

Po śmierci ojca Ram sprzedał dom po rodzicach i ku-

pił nowy, skromniejszy i nie tak okazały. Wkrótce potem
zaczął spotykać się z Addie Blake, w pewnym momencie
myślał nawet o małżeństwie. Addie była wspaniałą, nie-
zwykle atrakcyjną i inteligentną kobietą. Kiedy jednak
zaangażowała się w działania jakichś radykalnych ru-
chów politycznych, zraził się do niej i wycofał. Ostate-
cznie Addie przeniosła się na zachodnie wybrzeże i zajęła
polityką, a Ram poświęcił firmie, choć dla nikogo nie
było tajemnicą, że nie ma serca do kariery prawniczej.
Za daleko jednak zaszedł w tym zawodzie, by zaczynać
wszystko od początku.

Westchnął ponownie, poluzował "krawat i usiadł na

krześle. Wraz z biurkiem, komputerem i półkami pełny-
mi książek stanowiło ono jedyne wyposażenie pokoju.

R

S

background image


Ściany były białe. Wszystkie ściany w tym domu były

sterylnie białe. Po dwóch dniach spędzonych w koloro-
wym mieszkaniu Grace czuł się u siebie niemal jak
w szpitalu. Wszystko było tu równe, proste, czyste, as-
cetyczne. Ot, choćby salon - czarna skórzana sofa i czar-
ny stolik do kawy. Niby stylowy, ale bez porównania
mniej przytulny niż ten u Grace. Tamten pokój, cały
wytapetowany, witał gości przykrytą barwną narzutą sofą,
krzesłami różnych kształtów i rozmiarów i zasypanym
nutami fortepianem. A stolik do kawy w salonie Grace
pokrywały książki, czasopisma, kilka kostek domina i na
wpół ułożone puzzle. Niby bałagan, ale uroczy. Można
było przynajmniej odnieść wrażenie, że ktoś tam mieszka.
A tu?

Nic więc dziwnego, że Chad odjeżdżał z Hatteras nie-

zbyt chętnie. Prawdę mówiąc nawet on, Ram, miał ochotę
zostać dłużej w tej rybackiej chacie. Odwrócić się i po-
biec z powrotem do ciepła Grace, jej troski i delikatnego
humoru. Do jej przytulnego gniazdka.

Do urządzenia własnego gniazdka Ram zaangażował

zawodowego dekoratora wnętrz. Z początku nawet po-
dobały mu się jego pomysły. Wycofał się w chwili, gdy
zdał sobie sprawę, że mieszkanie zaczyna przypominać
pięciogwiazdkowy hotel, a nie coś, co sobie wymarzył.
Nigdy jednak się nie zdobył, by zmienić to, co już zostało
zrobione.

- Proszę pana? To znaczy... wujku?
Drzwi otworzyły się cicho i na lśniący parkiet padła

smuga światła.

- Wejdź, synu. - Ram wyciągnął się na fotelu i przy-

cisnął palce do pulsujących skroni. - Zapal światło, do-

R

S

background image


brze? Siedziałem po ciemku, by dać odpocząć oczom.
Co z kolacją?

- Będzie kurczak i ananas w cieście.
- Ciasto z kurczakiem i ananasem? W życiu nie pró-

bowałem czegoś takiego.

- Ojej, przecież wiesz, o co mi chodzi, wujku! Pie-

czony kurczak, a na deser ciasto z ananasem, wiśniami
i jeszcze czymś na wierzchu. Pomogłem pani Suggs uło-
żyć to wszystko w formie i wylałem na wierzch surowe
ciasto.

Ram zmierzwił loki chłopca i obaj ruszyli do jadalni.
Podobnie jak reszta domu, jadalnia zawierała jedynie

najniezbędniejsze sprzęty. I znów, choć urządzona była
w zgodzie z najnowszymi trendami w zakresie wzornic-
twa wnętrz, nie mogła się równać skromnej kuchni Grace.
Tutaj - lśniące blaty, gładkie powierzchnie, nowoczesne
urządzenia; tam - sosnowy stół, kredens własnej roboty,
książki kucharskie, radio, krótkofalówka i mnóstwo
kwiatów doniczkowych.

Nagle poczuł wielką chęć, by znaleźć się tam, spojrzeć

Grace w oczy, usłyszeć jej głos... Wziąć ją w ramiona
i poczuć to ciepło, tę siłę, zadziwiającą w tak małej oso-
bie.

- Panie Adams! - Głos pani Suggs wyrwał go z roz-

myślań.

- Tak... co? Kurczak? Wyśmienicie.
Gospodyni nałożyła Chadowi drugi kawałek i posłała

Ramowi piorunujące spojrzenie, które kazało mu się za-
stanowić, jak długo patrzył w przestrzeń.

- Przepraszam. Myślami byłem jeszcze w biurze.

Poprawka: myślami był daleko poza biurem. Od dnia

R

S

background image


pogrzebu Toma coraz częściej zdarzały mu się chwile
rozkojarzenia. Znów poprawka: nie tyle od pogrzebu To-
ma, co od spotkania z kobietą, która przez minione dzie-
więć lat nawiedzała go w snach.

A kiedy wreszcie zaczął przyzwyczajać się do jej obe-

cności w swoim życiu, pojechał do niej, by rozchorować
się i zwymiotować w jej łazience. Wspaniały sposób na
zrobienie dobrego wrażenia na kobiecie, pomyślał z go-
ryczą.

Przez resztę wieczoru Chad opowiadał z przejęciem

o szkole, samolotach sterowanych radiem i Barcie Simp-
sonie, pani Suggs wypełniała krótkie chwile milczenia
uwagami na temat wzrostu cen bananów i kamieni ner-
kowych swojej siostry, a Ram myślał o Grace O'Donald.
O tym, jak dotykała w środku nocy jego rozpalonej twa-
rzy,, o jej miękkim, niskim głosie i o dziwnym fakcie,
że była jednocześnie nauczycielką muzyki, rybakiem
i siostrą kobiety tak próżnej i nieciekawej jak Coral
Chancellor.

Grace już spała, kiedy zadzwonił telefon. Odruchowo

spojrzała na fosforyzujące cyfry budzika. Dziesięć po je-
denastej. Kto może dzwonić o tej porze? Czyżby coś się
stało na morzu? Może trzeba zorganizować wyprawę ra-
tunkową?

Zwlokła się z łóżka i pobiegła do telefonu w holu.

Od dawna już miała sobie założyć telefon w sypialni,
ale podobnie jak wielu innych rzeczy, tego też dotychczas
nie zrobiła. Czasami trudno było się zmobilizować.

- Halo? - wymamrotała.
- Grace? - usłyszała w słuchawce męski głos. - Po-

R

S

background image



słuchaj, Grace, tak się zastanawiałem, czy... - Ramsay
Adams? Oprzytomniała w jednej chwili. - ...czy nie za
późno dzwonię? Powinienem był zaczekać, ale pomyśla-
łem, że rano pewnie nie będzie cię w domu... że wy-
płyniesz na połów i wrócisz dopiero po południu...

- Ramsay - przerwała mu - czy coś się stało? Z Cha-

dem wszystko w porządku? Nie zaraził się od ciebie?

- Nie, nie - uspokoił ją. - Z nim wszystko w porządku.

Przecież to ja zaraziłem się od niego. Ale nie dlatego
dzwonię. Chodzi o to, że... Może odwiedziłabyś Chada?

Grace milczała. Ten nieoczekiwany telefon, ta propo-

zycja, zaskoczyły ją do tego stopnia, że mogła jedynie
stać nieruchomo i gapić się tępo w linoleum, od niepa-
miętnych czasów pokrywające hol na górze.

- No? Co ty na to? - zapytał Ram po dłuższej chwili.

- Chcesz przyjechać w piątek i spędzić z nami week-
end? Zobaczysz, jak on się czuje, sprawdzisz jego szkołę,
może pojedziemy na kilka godzin do Sandbridge... On
bardzo by tego chciał. - Cisza przeciągała się. Ram, ku
własnemu zdumieniu, usłyszał, jak mówi: „proszę". On,
Ramsay Adams, prawnik o żelaznych nerwach, który
w trakcie procesu potrafił upokorzyć świadka swoim mil-
czeniem bardziej niż większość ludzi torturami, zniżał
się do próśb. - Proszę, zastanów się nad tym. Jak nie
dziś, to jutro. Zadzwonię rano, albo później w ciągu dnia,
jak ci wygodniej. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest
już tak późno...

- Nie... tak... to znaczy...
- Albo mógłbym przyjechać po ciebie, jeśli boisz się

utknąć w korku...

R

S

background image


- Nie mogę uwierzyć, że to robię - mruknęła do sie-

bie Grace po raz trzeci, mijając granicę między Północną
Karoliną i Wirginią. Nie miała czasu do stracenia. Wie-
działa doskonale, do czego Ram zmierza. Chciał jej udo-
wodnić swoją przewagę, pokazać to wszystko, co mógł
zaofiarować Chadowi, a na co jej nie było stać.

Zgoda. Miał wspaniały dom, gosposię i dobrze płatną

pracę, podczas gdy ona mieszkała w starej chacie, a cały
jej majątek stanowił fortepian oraz kilka nie najnowszych
już łódek, sieci i więcierzy. Mając jednak to i ogród, nig-
dy nie cierpiała głodu, płaciła regularnie podatki, a nawet
udało jej się trochę zaoszczędzić. Jedyne, co mogło prze-
mawiać na jej niekorzyść, to fakt, że w czasie kiedy wy-
pływała na połów, chłopiec musiałby zostawać sam, bez
opieki. Ale i to da się pewnie jakoś rozwiązać.

Tak czy inaczej, Ramsay Adams mógł zaoferować

dziecku komputer, rower i ekskluzywną szkołę, ona zaś
dom skromny, ale z tradycjami, bliskość morza i twarde,
ale konkretne życie.

Z drugiej jednak strony, życie w mieście jest nie mniej

konkretne, pomyślała, hamując gwałtownie, żeby uniknąć
nagłego zderzenia w sznurze pojazdów na Military High-
way.

Jadąc zgodnie ze wskazówkami Rama, po kilkunastu

minutach przepychania się zatłoczonymi ulicami dotarła
wreszcie pod właściwy adres. Dzielnica była zamożna
i elegancka. Domy stojące z dala od ulicy, potężne ży-
wopłoty, ogrodzenia i bramy z kutego żelaza. Posesja nu-
mer 143, przed którą zatrzymała się Grace, wyglądała
podobnie.

- Przeklęty fanfaron - mruknęła, wjeżdżając swym

R

S

background image


pordzewiałym pick-upem na kręty podjazd. Jeśli myśli,
że poczuje się onieśmielona tym przepychem i zaparkuje
gdzieś z boku, to jest w błędzie.

Zatrzymała się przed głównym wejściem, zaciągnęła

hamulec ręczny i wysiadła. W tej samej chwili na po-
witanie wybiegł jej Chad, ciągnąc za sobą psa na nie-
bieskiej smyczy.

- Ciociu Grace, ciociu Grace, mam psa! Widzisz?

Nazywa się Katie. To znaczy ten pies. Bo ten pies to
ona. Wujek Ram mówi, że Katie ma rodowód. Mo-
żesz ją zawołać, wtedy do ciebie przyjdzie. W każdym
razie zazwyczaj przychodzi. I już poznaje mój głos,
wiesz?

Po entuzjastycznym powitaniu Katie i Chada przyszła

kolej na surową minę gospodyni, Edith Suggs. Grace cier-
pliwie zniosła podejrzliwe oględziny starszej pani i sama
też przyjrzała się jej badawczo. W końcu to ona zajmuje
się chłopcem, kiedy Ram jest w pracy.

- Umieściłam panią w pokoju sąsiadującym z sypial-

nią Chada, panno O'Donald - poinformowała ją gospo-
dyni. - Moja jest zaraz obok, w razie gdyby potrzebo-
wała pani czegoś w nocy. Chad zaprowadzi panią na
miejsce.

Innymi słowy, pomyślała Grace, masz się nie plątać

po sypialniach, panno O'Donald.

- Dziękuję - odparła. - Jeśli pani pozwoli, pójdę się

odświeżyć. Katie zgotowała mi... hm, gorące powitanie.

- Może pani zostawić spódnicę na dole. Zobaczę, czy

da się wywabić te ślady zabłoconych łap. Można ją prać
w wodzie, prawda?

- Oczywiście, wszystko tak piorę. Bardzo pani dzię-

R

S

background image


kuję. Zabrałam tylko spódnicę, sukienkę i parę dżinsów,
więc każda czysta szmatka jest na wagę złota.

Gospodynię rozchmurzyła nieco ta uwaga, więc Grace

ruszyła na górę w lepszym humorze. Prowadził ją Chad.
Chciał osobiście pokazać cioci nie tylko jej pokój, ale
też sypialnię wujka Rama, chociaż bez widoku tej ostat-
niej Grace mogłaby przeżyć.

- Umyję się i spotkamy się na dole, dobrze? - po-

wiedziała, kiedy postawiła wreszcie walizkę na przydzie-
lonym jej łóżku.

Dziesięć minut później zwiedzała już cały dom.
- To jest kuchnia - trajkotał mały. - Pani Suggs robi

naprawdę dobre ciasta. Czasami jej pomagam. A to ja-
dalnia. Tutaj jemy. Śniadania i takie tam. A to jest, eee...
sumerium? Someralum?

- Solarium? - podpowiedziała, a on skinął głową.
- O, właśnie. Tam nic nie ma, tylko kupa pustych

pudełek. Pani Suggs mówi, że w nich się sadzi różne
rośliny. Chcesz wyjść ze mną na dwór? W garażu mam
nowy kosz. Możemy pograć w koszykówkę. Katie lubi
grać. Biega za piłką, ale nie może złapać jej zębami.
A jak wujek Ram wróci z pracy, to może pojedziemy
do Sandbridge, do naszego domku. Będziemy puszczać
na wodę muszelki i inne rzeczy! Założę się, że to lubisz,
co? Po drodze kupimy sobie lody, tylko nic nie mów
pani Suggs, bo ona uważa, że to nam popsuje apetyt.
Tylko że nigdy go nam nie psuje.

Więc Ram ma domek na plaży w Sandbridge. Kolejna

rzecz, którą mógł dać dziecku, a ona nie - domek let-
niskowy.

- Pojedziesz z nami, ciociu, dobrze? Spodoba ci się

R

S

background image



nasz domek. Tylko że on cały prawie się zapadł. Wujek
mówi, że to wszystko przez korozję. Ciociu, co to jest
korozja? Takie coś, co wycieka ze starych baterii?

- Sądzę, że wujek miał na myśli erozję, a nie ko-

rozję...

Grace patrzyła na paplającego bez ustanku Chada i nie

mogła wyjść ze zdumienia. W niczym nie przypominał
smutnego i małomównego dziecka, które odwiedziło ją
przed trzema laty. Co więcej, chłopiec był weselszy i bar-
dziej towarzyski niż kilka tygodni temu, kiedy pojawił
się na Hatteras wraz z Ramem. Czyżby tak bardzo się
zmienił pod opieką Adamsa? A jednak. Zdawał się szczę-
śliwszy i bardziej pewny siebie niż kiedykolwiek.

To oznacza, pomyślała, choć z trudem przychodziło

jej uznać ten fakt, że Ramsay Adams sprawdził się w roli
opiekuna wyjątkowo dobrze. Oznacza to również, że jej
szanse w walce z nim zmalały. Bo przecież to szczęście
Chada liczy się najbardziej, nie jej własne. A jeśli byłby
szczęśliwszy tu z Ramem niż z nią na wyspie...

Opadło ją przygnębienie. Aby je zwalczyć, zgodziła

się zagrać z siostrzeńcem w koszykówkę. Biegała za pił-
ką, śmiała się głośno i wyskakiwała wysoko w górę pod
koszem. Kiedy zderzyła się z chłopcem w wyskoku, in-
stynktownie zamknęła go w swoich objęciach, chroniąc
przed upadkiem, i głośno pocałowała.

- Jejku, ciociu, nie musisz tego robić - powiedział,

lecz zauważyła, że nie otarł policzka.

Grali dalej. Piłka odbiła się od deski i Chad popędził

za nią ze śmiechem, by ją złapać. Grace rzuciła się w tym
samym kierunku i gdy już niemal miała piłkę w dłoniach,
potknęła się o podekscytowanego psa, który zaplątał się

R

S

background image



gdzieś między jej nogami. Wylądowała w samym środku
grządki na kwiaty i wybuchnęła śmiechem tak silnym,
że aż łzy pociekły jej po policzkach, aż rozbolało ją gard-
ło i serce.

- Hej! Co tu się dzieje?
Na dźwięk znajomego głosu Grace podniosła wzrok

i, osłaniając oczy brudną ręką, dostrzegła pochylającego
się nad nią Ramsaya. Ubrany był w stalowoszary garnitur
i gustowny jedwabny krawat. Wyciągnął rękę, podźwig-
nął Grace i przytrzymał jej dłoń, mocno, długo, póki jej
nie cofnęła.

- Nie dotykaj mnie, cała jestem brudna - powiedzia-

ła, z trudem łapiąc oddech.

Przez chwilę wpatrywał się w nią intensywnie, po

czym zwolnił uścisk. Grace spuściła wzrok, chcąc ukryć
twarz przed jego spojrzeniem, i zaczęła pospiesznie czy-
ścić zabrudzone spodnie.

- Potknęłam się o Katie - mruknęła.
- Tak? A to co znowu? - zapytał i pochylił się, by

otrzeć palcem jej umazany łzami i kurzem policzek. -
Przecież nie wylądowałaś na twarzy, co? A może to twój
makijaż? - Uśmiechnął się szeroko i przysunął bliżej.

- A może chciałbyś, bym przy najbliższej okazji

chlusnęła ci w twarz szampanem? - odparowała i ode-
pchnęła jego rękę. - Nabyłam już w tym pewnej wprawy.

- A może masz ochotę zatańczyć walca? - Zniżył

głos, a jego oczy zalśniły w sposób, którego Grace nawet
nie śmiała interpretować.

- Wujku, możemy pojechać do twojego domku?

Głos chłopca sprawił, że Ram oprzytomniał. Uff, je-
szcze krok, a posunąłby się za daleko. Cofnął się i z pew-

R

S

background image



nego dystansu przyjrzał stojącej przed nim kobiecie
z umorusaną buzią. A więc stało się. Oto jest, stoi przed
nim ta, którą od dawna pragnął mieć obok siebie i która
była tak niebezpieczna. Nie tylko dla Chada, o wiele bar-
dziej dla niego, Ramsaya Adamsa, i dla jego życiowych
planów.

Dlaczego właściwie skłonił ją do przyjazdu? Przecież

teraz jego samotny dom na zawsze naznaczony zostanie
jej obecnością, śmiechem, miękkim, niskim głosem. Prze-
cież odtąd już nie będzie miał dokąd uciec przed jej wspo-
mnieniem. Co gorsza, zdawało mu się, że wcale nie chce
uciekać...

Do licha, co się stało?
Chwilowa niedyspozycja umysłowa. To na pewno to.

Tak, niepoczytalność umysłowa. Inaczej nie da się tego
wytłumaczyć.

O Boże, westchnął. A więc w końcu doszło do tego.

Postradał rozum. I to z czyjego powodu!

R

S

background image

Rozdział piąty


Grace zbyt późno zdała sobie sprawę, że nie powinna

była tu przyjeżdżać. Ta wizyta w niczym nie mogła po-
móc sprawie Chada, a już na pewno nie przynosiła spo-
koju jej myślom.

Przedtem wszystko było inaczej. Na weselu Coral czy

po pogrzebie, w zaparowanej kawiarence, Ram zdawał
się jej piękny, wspaniały, przystojny, ale nie całkiem rze-
czywisty. Bardziej był przybyszem z marzeń niż kimś re-
alnym. Realni i rzeczywiści byli spoceni, przeklinający
bez żenady mężczyźni z plamami soli na ubraniach, z ja-
kimi najczęściej miała do czynienia.

Teraz, kiedy poznała go bliżej, nie był już tym księ-

ciem z bajki, który tańczył z nią walca przed laty, a jed-
nak nie przestał wprawiać w drżenie jej niespokojnego
serca. Przeciwnie, biło coraz mocniej i szybciej.

Prawdziwy czy nie, Ramsay Adams był mężczyzną,

z którym musiała się zadawać, jeśli marzyła o odzyskaniu
siostrzeńca. Zadawać - to mało powiedziane. Aby zabrać
Chada na Hatteras, musiała stoczyć z Ramsayem walkę.

R

S

background image


Jak jednak walczyć z kimś, kto okazuje dziecku tyle

dobroci? Bo choć Grace miała powody do podawania
w wątpliwość słuszności argumentów, którymi Ram się
kierował, biorąc chłopca do siebie, nie mogła mieć żad-
nych wątpliwości co do jego uczciwości i odpowiedzial-
ności.

Jak walczyć z kimś, kto od tylu lat jest przedmiotem

najwymyślniejszych fantazji i najskrytszych marzeń?

Przypomniała sobie jedyną noc, jaką Ram spędził

u niej na Hatteras. Czuwając przy nim, gdy spał złożony
zwalającą z nóg, ciężką grypą, odważyła się marzyć
o czymś innym niż dotychczas. Do tej pory jej myśli wy-
pełniał szczupły niebieskooki tancerz w nienagannie
skrojonym czarnym smokingu. Wtedy przestała myśleć
o bajce, szampanie i walcu; zaczęła marzyć o wspólnym
życiu na dobre i złe, o chorobie i zdrowiu, bogactwie
i biedzie, radości i nieszczęściu. Razem.

Grace westchnęła ciężko i zdjęła ubłocone dżinsy.

Włożyła ostatnie czyste ubranie, jakie jej zostało - ró-
żową sukienkę z czerwonym plecionym paskiem -
i spojrzała w lustro. Jej twarz płonęła.

- Żadnych marzeń - szepnęła do lustra, czesząc wło-

sy i wiążąc je wstążką w koński ogon. - Tylko się roz-
czarujesz.

Jedno było jasne. Jeśli chce zachować resztki godno-

ści, będzie musiała się stąd wyrwać, i to jak najszybciej.
Nie zrezygnuje z walki o Chada, lecz bliskość Ramsaya
z pewnością jej w tej walce nie pomoże.

Umyta, ubrana i uczesana, przyjrzała się krytycznie

pokojowi, w którym ją zakwaterowano. Był to prawdo-
podobnie pokój gościnny, ale równie dobrze mógł być

R

S

background image



magazynem mebli, tyle bowiem oferował ciepła i pry-
watności. Żadnych kolorowych makatek, żadnego obrazu,
żadnego dywanika przy łóżku. Jedynie śnieżnobiałe ścia-
ny, takie same żaluzje i narzuta na łóżko.

Wyjrzała przez jedno z trzech okien. Wychodziło na

wyłożony kostką dziedziniec, otoczony kilkoma pustymi
doniczkami na kwiaty. Przez pozostałe dwa widać było
coś, co prawdopodobnie miało być ogrodem. Niestety,
z wyjątkiem kilku mizernych krzaków nic w nim nie
rosło.

Grace wiele by dała za jedną ciężarówkę żyznej ziemi

z tego ogrodu. Mogłaby wymieszać ją z jałowym pia-
skiem i spróbować zasadzić u siebie róże, o których za-
wsze marzyła.

- Grace, wszystko w porządku? Dobrze się czujesz?

- Zza drzwi usłyszała Ramsaya.

Próbując uspokoić serce, które przyspieszyło gwał-

townie na dźwięk tego głosu, Grace po raz ostatni spo-
jrzała w obramowane mahoniem lustro.

- Tak - odparła pospiesznie. - Za chwilę zejdę na dół.

Ale wcale nie czuła się dobrze. Trzęsła się niczym

osika miotana huraganem. Po co jej to było? Gdyby

miała
choć tyle rozumu, ile Bóg podarował strusiowi, nie przy-
jeżdżałaby tu, lecz została w domu, na dzikiej wyspie.
Tam było jej miejsce.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, drzwi otworzyły się

i do środka wszedł Ramsay Adams.

- Ja... - zaczął niepewnie. - Przepraszam... Nie by-

łem pewien, czy nie otarłaś sobie ręki podczas upadku.
Pomyślałem, że może potrzebujesz czegoś do zdezyn-
fekowania rany.

R

S

background image



- Nie, dziękuję.
Ale może przydałoby się coś na palpitację serca, do-

dała w myślach.

- Pamiętasz, Grace... Mówiłem kiedyś, że może znaj-

dzie się jakiś sposób na nasze kłopoty... - Spojrzała na
niego zaskoczona, a on odwrócił się i wyjrzał przez ok-
no. - No... Sposób na podzielenie się Chadem. Myślałem
o tym sporo i sądzę, że moglibyśmy... No wiesz... mniej
więcej po równo.

Odwrócił wzrok od okna i przespacerował niespokoj-

nie po pokoju. Po chwili zatrzymał się przed Grace i po-
patrzył prosto w jej oczy.

Wytrzymała jego ciężkie, intensywne spojrzenie.

Skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chciała się zasłonić.
Stał teraz tak blisko niej, że widziała wyraźnie kurze łapki
w kącikach oczu, czuła delikatną woń cytrusów, drzewa
sandałowego i jeszcze czegoś - czegoś o zapachu piżma,
męskiego, zniewalającego i... przerażającego!

- Nie chcę się dzielić.
- A przyszło ci do głowy, że chłopiec może potrze-

bować ojca? - zapytał i odwrócił wzrok.

Wsunął dłonie w tylne kieszenie spodni i znów wy-

konał kilka nerwowych kroków. Gdyby Grace go nie zna-
ła, pomyślałaby, że czuje się skrępowany tą rozmową.
Zdjął marynarkę, poluzował krawat i rozpiął dwa górne
guziki przy koszuli, a jednak zachowywał się tak, jakby
miał za ciasny kołnierzyk.

- Mam do czynienia z mężczyznami na co dzień.

Przecież wcale nie zamierzam zabiefać go do żeńskiego
zakonu. A co do wspólnych planów... Odnośnie Chada,
oczywiście... Widzisz, ty i ja mieszkamy chyba zbyt da-

R

S

background image


leko od siebie. Tydzień z tobą, tydzień ze mną, to za
dużo zamieszania. Ostatecznie moglibyśmy podzielić wa-
kacje i święta. Ja wezmę go na Boże Narodzenie i Święto
Dziękczynienia, ty na Święto Niepodległości, no ale co
ze szkołą? - westchnęła. - Ramsay, to nie wypali. -
Włosy, które uczesała i związała gładko wstążką, zaczęły
się wysuwać, potrząsnęła więc niecierpliwie głową.

- Skąd ta pewność? - nie dawał za wygraną. - Po-

słuchaj, Grace, może wyda ci się to głupie, ale daj mi
skończyć, zanim cokolwiek powiesz, zgoda? - Już chcia-
ła się odwrócić, złapał ją jednak za ramię i przytrzymał
mocno. - Grace! - powtórzył z naciskiem. - Sporo
ostatnio myślałem. O nas...

Sporo myślał! Dobre sobie! Jedyne, o czym Grace by-

ła w stanie pomyśleć w tej chwili, to że jeśli natychmiast
nie zabierze ręki z jej ramienia, ona zmięknie jak masło
na gorącej kukurydzy.

- Słucham - powiedziała spokojnie, modląc się, żeby

nie usłyszał, jak głośno, jak rozpaczliwie wali jej biedne
serce.

Nie mogła patrzeć mu w oczy, spuściła więc wzrok

na jego szyję. Skóra Ramsaya, jędrniejsza i ciemniejsza,
niż można by się spodziewać u człowieka, który prawdo-
podobnie pędzi siedzący tryb życia, nagle zwilgotniała.

- Mówię o małżeństwie.
Serce Grace zatrzymało się gwałtownie, po czym za-

częło bić z jeszcze większą mocą. Czyżby to ona maja-
czyła teraz w gorączce? Czy on naprawdę to powiedział?
A może to złudzenie, jakieś słuchowe omamy?

- Co... co powiedziałeś? - wyjąkała, spoglądając

bezradnie w jego oczy.

R

S

background image



- Grace, nie... nie patrz tak na mnie!
- Jak?
- Jakbyś, jakbyś... Do licha, sama się o to prosisz

- szepnął i przycisnął wargi do jej ust. Nim zdążyła osu-
nąć się na ziemię, Ram zamknął ją w ramionach i przy-
trzymał, a ona poddała się swoim starym fantazjom z ła-
twością, jakiej nabyła w ciągu tylu lat.

To, co się stało, było zarazem tak rzeczywiste i tak nie-

wiarygodne! Grace wcisnęła się mocniej w ramiona Rama.
Smakował lepiej niż szampan, lepiej niż wszystko, co
mogła
wyobrazić sobie w najśmielszych marzeniach. Po pierwszej
chwili gwałtownej namiętności całował ją teraz lekko, de-
likatnie, sycąc się miękkością jej gorących ust. Nie było
już ratunku, nie było odwrotu. Była zgubiona.

A może powinna się bronić, protestować?
Spróbowała się uwolnić, on jednak tylko mocniej op-

lótł ją twardymi jak stal ramionami. Przycisnął głowę
Grace do swego ramienia, a jego usta zaczęły błądzić
po jej włosach, karku, szyi. Czuła na skórze ciepły i wil-
gotny oddech. Oboje z trudem łapali powietrze...

Grace westchnęła błogo, zamknęła oczy i poddała się

wzbierającej w niej, gorącej, błogiej, rozkosznej fali, któ-
ra pełzła powoli, lecz nieuchronnie od stóp, przez uda,
coraz wyżej i wyżej...

Nie! Nie poddała się! Nie można...
- Ram...
- Nic nie mów. Jeszcze przez chwilę nic nie mów,

dobrze? - szepnął, nie mogąc złapać tchu.

Nie mogła jednak milczeć. Nie mogła poddać się wła-

dzy uczuć, nie będąc pewną słów, które padły wcześniej.
Uczucia mogły ją łudzić, słowa istniały naprawdę.

R

S

background image


Małżeństwo. Czyżby Ram proponował jej małżeń-

stwo?

- Nie zrozumiałam cię - odezwała się.
- Nic nie mówiłem - odparł, nie puszczając jej z ob-
jęć.
- To znaczy... tego... przedtem...
- Przed czym, Grace?
Boże, dlaczego on się z nią droczy!
- Mówię poważnie, Ramsay.
Nie zareagował. Pochylił się nad jej uchem, a ona pod

wpływem gorącego oddechu mężczyzny znów poczuła
rozkoszne dreszcze przebiegające po całym ciele. Wspar-
ła dłonie na jego masywnym torsie i spróbowała ode-
pchnąć go od siebie.

- Do diabła, mówię poważnie! - podniosła głos.
- A myślisz, że ja nie? - Ciągle trzymał ją w ramio-

nach.

Gdybym naprawdę chciała, mogłabym się uwolnić,

pomyślała z wyrzutem. Nim jednak zdążyła zebrać siły,
Ram dotknął językiem brzegu jej ucha, odbierając Grace
wszelką ochotę do obrony. Zmysłowym gestem odgarnął
jej włosy na bok, błądził przez chwilę po wrażliwym kar-
ku, a następnie wolno przesunął dłoń w dół pleców. Kie-
dy spoczęła na krągłym pośladku, przycisnął dziewczynę
mocno do siebie tak, by poczuła wzbierające w nim
z każdą sekundą napięcie.

- Ram - wydusiła z trudem - cokolwiek robisz, nic

to nie da.

- Nie? A mnie się wydaje, że da więcej, niż jesteśmy

w stanie sobie wymarzyć.

- Mówisz od rzeczy.

R

S

background image



- Może tak, a może nie - odparł i zanim zdążyła mu

się sprzeciwić, po raz kolejny złożył ognisty pocałunek
na jej ustach.

Po chwili uniósł głowę, a Grace dotknęła dłońmi pło-

nących policzków. To straszne! Nie miała już siły się bro-
nić. Co gorsza, chciała więcej, pragnęła kolejnych pie-
szczot, pocałunków... Czyżby rzucił na nią jakiś urok?

- Spójrz na mnie, Grace - polecił.
- Przestań! Daj mi spokój! - krzyknęła i odwróciła

twarz. - Nie mogę się skupić, kiedy patrzysz na mnie
w ten sposób.

- A jak niby na ciebie patrzę? Jakbym miał ochotę

wziąć cię do łóżka?

- Nie mów tak!
- Przecież chcesz, żebym był szczery. Więc jestem.

Czy to dziwne, że po tych gorących pocałunkach, którymi
mnie obsypałaś, mam na to ochotę? - Roześmiał się, wi-
dząc jej zawstydzony wzrok. - Ależ tak, ty też mnie ca-
łowałaś - dokuczał jej łagodnie. - Aż tak nie wyszedłem
z wprawy, żeby nie wiedzieć, co czuje kobieta, z którą
się całuję.

Grace jęknęła. Zacisnęła mocno oczy, ale to nie po-

mogło. Jak mogłoby pomóc, skoro Ramsay Adams po-
trafił czytać w jej myślach, znał wszystkie jej tajemnice
i najgłębiej skrywane marzenia?

Tego dnia na przyjęciu weselnym, kiedy wziął ją w ra-

miona i zmusił do tańca, też musiał wiedzieć, co czuje
zakompleksiona, podpierająca ściany dziewczyna w nie-
zbyt twarzowej sukni. Czego pragnie,"© czym marzy...

Wykorzystał to! Zadrwił z niej!
O co jednak chodzi mu teraz? Odsunęła się o krok,

R

S

background image



żeby ich ciała nie stykały się dłużej' ze sobą, ale wcale
nie poczuła się przez to lepiej. Ani odrobinę.

- Ram, sam mówiłeś, że chcesz poważnie porozma-

wiać. Porozmawiajmy więc, ale nie tutaj.

- Czyżbyś się bała? - zażartował.
- Ciebie? Chyba kpisz. Nie wiem, jakie są twoje pra-

wdziwe intencje, ale jednego możesz być pewien -
w sprawie Chada nie ustąpię.

- Czy sądzisz, że tylko o to mi chodzi, Grace? - spy-

tał łagodnie i wziął ją za rękę.

- A nie? - Cofnęła się jeszcze o krok. Musiała ze-

brać siły, żeby podnieść głowę i wytrzymać jego spoj-
rzenie.

Przez chwilę stali nieruchomo i patrzyli sobie w oczy

tak intensywnie, że żadne z nich nie usłyszało dziecię-
cych kroków na drewnianych schodach. Wreszcie Chad
zapukał do drzwi i zawołał:

- Wujku, jesteś tam?! Czy z ciocią wszystko w po-

rządku?

Ram mruknął coś pod nosem niezadowolony i zawołał

do chłopca:

- Tak, synu, nic jej nie jest! Poproś panią Suggs, żeby

przyniosła kawę do mojego gabinetu, dobrze?

- Czy będę mógł jeszcze pograć z ciocią w koszy-

kówkę? Na dworze wciąż jest jasno.

Wcale nie było. Zmrok zapadał szybko, a na niebie

zbierały się deszczowe chmury. Ram spojrzał na Grace
z uśmiechem.

- Chyba na dzisiaj wam wystarczy - odpowiedział.

- Ciocia Grace powinna dojść do siebie po upadku.

- To może weźmiemy ją do domku? - Chłopiec był

R

S

background image



niestrudzony w podsuwaniu kolejnych pomysłów na uda-
ny wieczór. - Założę się, że spodobają jej się obrazy i cała
reszta.

- To jutro - odparł Adams stanowczym głosem. -

A dzisiaj po kolacji może zagralibyśmy z nią w Chiń-
czyka? Co ty na to?

- Ju-huu! - Zza drzwi usłyszeli radosny okrzyk,

a potem kroki dudniące po schodach. Kiedy ucichły, Ram
znowu podszedł do okna.

- Mam nadzieję, że to ci odpowiada. Pewnie będziesz

czuła się obolała... Polecam długą, gorącą kąpiel.

- Dostosuję się.
- Świetnie. A gdybyś potrzebowała pomocy - ode-

zwał się łagodnie, krzywiąc twarz w uśmiechu - zaśpie-
waj coś. To będzie taki znak. - Nim zdążyła wymyśleć
stosowną ripostę, Ram znienił temat: - Wiesz, Chad
uwielbia wszelkie gry. Rywalizację. Zdaje się, że będę
musiał poważniej zainteresować go sportem.

- Rybołówstwo to też sport.
- Rybołówstwo? Grace, bądź poważna.
- Naprawdę!
- Jasne. Zarzucasz sieci i wyciągasz rybki.
. - Tylko pozornie to jest takie proste. Możesz mi wie-

rzyć. Łowienie ryb jest jak hazard i emocjonuje nie mniej
niż baseball czy koszykówka. Ciągle czekasz na tę wielką
sztukę i za każdym razem masz nadzieję, że właśnie ją
wyciągniesz. Musisz sporo wiedzieć, żeby się udało,
a czasem sporo zaryzykować. Potrzebna do tego i pre-
cyzja, i siła, i doświadczenie. Rybołówstwo to gra, która
może być znacznie bardziej fascynująca niż uganianie się
za piłką.

R

S

background image


Ram oparł się o wysoką, mahoniową szafkę i zapytał

z uśmieszkiem, który wprawiał ją w irytację:

- To dlatego właśnie tym się zajmujesz, Grace? Dla

tego dreszczyku emocji?

- Nie - odparła ostro. - Łowię ryby, bo całe życie

to robiłam.

- A muzyka?
- Muzyka? - Wzruszyła ramionami. - Nie zarobisz

nią na chleb. Mam kilku uczniów, czasem grywam w ko-
ściele... Ale chyba teraz nie czas na takie rozmowy. Wo-
lałabym zejść na dół, nim pani Suggs przyjdzie po nas
na górę. Właściwie już zostałam ostrzeżona, żeby... no...
no, wiesz.

- Nie pomylić czasem sypialni? - zapytał z szerokim

uśmiechem, na który Grace zareagowała ponownym
wzruszeniem ramion i pospiesznym opuszczeniem po-
koju.

Ram dogonił ją na schodach.
- Wieczorem, kiedy Chad położy się spać, wrócimy

do naszej rozmowy - powiedział cicho. - Ciągle jeszcze
mamy kilka spraw do załatwienia.

Zapowiadana rozmowa musiała jednak trochę po-

czekać. Najpierw zadzwonił telefon. Ram odebrał go
w swoim gabinecie i rozmawiał przez ponad pół godzi-
ny. Potem była kolacja, a po niej Chad uparł się, żeby
zagrać w Chińczyka - dwóch mężczyzn przeciwko jed-
nej kobiecie. Skończyło się pogromem. Grace pobiła ich
obu.

- Zdaje się, że często w to grałaś - roześmiał się

Ram, bujając się na tylnych nogach krzesła.

- A mówiłam, że nie?

R

S

background image


- Nie ostrzegłaś nas, że jesteś w tym taka dobra, pra-

wda, Chad?

- Jejku, głowę bym dał, ciociu, że jesteś bardzo dobra

w wielu grach - odezwał się chłopiec z podziwem.

Już miała skromnie przyznać się do swoich umiejęt-

ności, kiedy kątem oka dostrzegła znaczące spojrzenie
Rama. Oblała się rumieńcem.

- Nie, nie we wszystkich - mruknęła i zaczęła zbie-

rać miseczki po prażonej kukurydzy.

- Powiedz już cioci dobranoc, Chad.
- O, rany... Muszę, wujku?
- Tak, synu.
Grace po raz kolejny z uznaniem pomyślała o wpły-

wie, jaki wywierał na chłopca pobyt w domu Ramsaya.
Co się stało z tym dzieckiem, które kładło się spać bez
żadnego marudzenia, mówiło tylko zapytane, a kiedy
ktoś zwracał się do niego bezpośrednio, wpatrywało się
w czubki swoich butów?

- Jutro pokażemy cioci Grace naszą prywatną plażę,

co? Może nawet pościgasz się z nią w zbieraniu musze-
lek. Choć nie liczyłbym na to, że uda ci się z nią wygrać.
Ta kobieta ma chyba jeszcze kilka asów w rękawie. -
Pogłaskał chłopca po głowie i posłał go do łazienki. Gra-
ce również podniosła się z miejsca, by odejść, lecz Ram
ją powstrzymał. - Nie odchodź. Nie skończyliśmy naszej
rozmowy.

- Nie możemy zaczekać do rana? - Czuła się zmę-

czona, ale to nie dlatego chciała uciec. - To był długi
dzień.

- Pewnie rano rozstawiałaś jeszcze swoje sidła?
- Więcierze. Tak. Wytrzymają do jutra, ale jeśli się

R

S

background image



napełnią i nie opróżnię ich przez kilka dni z rzędu, mój
połów sam zacznie się pożerać.

- Cóż, światem rządzi prawo dżungli. Silniejszy zjada

słabszego.

- Niestety. Całe szczęście, że w tym przypadku do-

tyczy to krabów - odparła i zebrała szklanki ze stołu.
- Odniosę je do kuchni.

- Pani Suggs zajmie się nimi rano.
- Ale...
- Grace, usiądź. Kilka godzin temu poprosiłem cię

o coś, pamiętasz? Chciałbym usłyszeć twoją odpowiedź.

Grace posłusznie usiadła na krześle.
- Tak dokładnie... to o co ci chodziło?
- O co...? A to co znowu za pytanie? - Gdyby Grace

nie znała go dobrze, mogłaby pomyśleć, że jest zażeno-
wany; - Prosiłem cię o rękę, do cholery! A tobie się wy-
dawało, że o co?

R

S

background image

Rozdział szósty


Grace długo wpatrywała się w niego nieprzytomnym

wzrokiem.

- Naprawdę... naprawdę to miałeś na myśli? - wy-

dusiła z siebie wreszcie. - Myślałam, że już od dawna
nie praktykuje się czegoś takiego?

- Czego? Małżeństwa?
- Małżeństwa z rozsądku. Przecież o tym mówisz.

Wzruszył ramionami, nie patrząc jej w oczy. Grace

bardzo to odpowiadało, nie była bowiem pewna, czy

chce, żeby Ram wyczytał z jej spojrzenia, jakie wrażenie
wywarła na niej wzmianka o małżeństwie.

- Większość małżeństw zawiera się z rozsądku -

stwierdził

- Może i tak, ale mi chodziło o to, że...
- Daj spokój, Grace - przerwał jej. - Nie zaczynajmy

uczonych dyskusji. Zadałem ci pytanie. Powiedz jasno:
tak czy nie?

- A jeśli odmówię?

R

S

background image


- Przypuszczam, że będziemy musieli wymyślić jakiś

inny układ.

Grace chrząknęła z zakłopotaniem.
- A jeśli się zgodzę? - zapytała nieśmiało.

Wzrok Rama nagle się rozpogodził, ale tylko na chwilę.

- To omówimy szczegóły i przejdziemy do następnej

sprawy. Musisz jednak wiedzieć, że niezależnie od tego,
czy wyjdziesz za mnie z rozsądku, czy nie, jako moja
żona nie będziesz spała w oddzielnej sypialni.

Nie wiedziała, jak ma zareagować na to oświadczenie.

Jednego tylko było pewna: nie zważając na ściśnięte
gardło, suchość w ustach i gwałtowne bicie serca, po-
winna być jak najbardziej konkretna i rzeczowa.

- Więc spodziewasz się, że zamknę dom, sprzedam

wszystkie łodzie, sieci i...

- Tego nie powiedziałem.
- Nie? Więc może ty porzucisz karierę prawniczą

i przeniesiesz się na Hatteras, aby łowić ze mną ryby?
A może zaczniesz uczyć muzyki? Moglibyśmy podzielić
się fortepianem.

- Nie tylko fortepianem będziemy się dzielić - mruk-

nął Ram. Wstał i zatrzasnął pudełko z planszą do Chiń-
czyka. Spojrzał na Grace. Nie wyglądał na zadowolonego
z przebiegu tej rozmowy. - Prześpij się - odezwał się
w końcu. - Porozmawiamy jutro. Na razie nie myśl
o tym wszystkim. Odpocznij. Rano łatwiej ci będzie roz-
mawiać.

Grace podniosła się energicznie i wyprostowała

z godnością. Wypadło to dość mizernie.

- Nie mamy o czym rozmawiać. Przecież wcale mnie

nie znasz. Ja ciebie też nie. To stanowi główny problem.

R

S

background image



- Naprawdę? A może znamy się lepiej, niż chcieli-

byśmy się do tego przyznać?

- Niby skąd? Widzieliśmy się cztery razy w ciągu

dziewięciu lat. To za mało...

- Dziewięć lat to mnóstwo czasu.
- Cztery razy! W sumie najwyżej kilka godzin.
- No dobrze. Połóż się już, Grace. Jeszcze jeden

dzień, może dwa, po tylu latach nie zrobią wielkiej róż-
nicy.

Dużo później, wpatrując się w ciemny sufit sypialni

nad głową, Grace wciąż nie mogła zrozumieć, jak Ram
mógł się spodziewać, że trzydziestoletnia kobieta będzie
w stanie spokojnie zasnąć po pierwszych oświadczynach,
jakie usłyszała w swym życiu.

Dla niego to nic nowego, pomyślała z gorzkim roz-

bawieniem. Zapewne oświadczał się już wielokrotnie. Ale
skoro tak, to gdzie się podziały jego wszystkie żony?
Odeszły? Jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić. Ramsay
Adams był przecież mężczyzną, o którym większość ko-
biet mogła tylko marzyć - silny, inteligentny, uprzejmy,
dobrze sytuowany, z dużym poczuciem humoru - no,
chyba że był chory albo próbował za wszelką cenę prze-
forsować swoje plany. Do tego wysoki, ciemnowłosy i za-
bójczo przystojny...

A to łotr! Bez wątpienia leży sobie teraz wyciągnięty

wygodnie na łóżku i pochrapuje beztrosko, podczas gdy
ona bije się z myślami, czy sprawić, aby jej sny stały
się rzeczywistością, czy odrzucić tę zadziwiającą propo-
zycję matrymonialną.

Oby tylko jej dawny sen nie zamienił się w koszmar!

R

S

background image


Początek kwietnia, jak co roku, był w stanie Wirginia

czasem kontrastów. Zima przeplatała się z latem. Gołe,
pozbawione jeszcze liści drzewa wznosiły się obok roz-
kwitających różnobarwnych kwiatów. Wiosenny, ciepły
wiaterek roznosił stare jesienne liście po świeżo pozie-
leniałych trawnikach, a delikatne pędy przebijały się
przez czarną wilgotną ziemię w poszukiwaniu odrobiny
słońca.

Grace z przyzwyczajenia wstała wcześnie. Źle się czu-

ła w olbrzymiej sypialni, wyniosła więc sobie kawę przed
dom i przykucnęła na skraju pustej grządki. Jej myśli
przeskakiwały niespokojnie z tematu na temat. Raz my-
ślała o rzeczach istotnych, najistotniejszych, a już po
chwili - o zupełnie błahych...

Odruchowo dotknęła bezlistnej łodygi jakiegoś ziel-

ska, jedynej rosnącej tu rośliny. Gdyby ten ogród należał
do niej, kwitłyby teraz w nim wiosenne petunie, może
nasturcje, kępki aromatycznych ziół...

Ale nie należał do niej. Ani ogród, ani ten dom, ani

Chad, ani... Ramsay.

Po śniadaniu Grace uparła się, że do domku na plaży

pojedzie swoim pick-upem. Chciała wyjechać zaraz po
lunchu. Ram co prawda nie tak to zaplanował, ale nie
próbował się spierać. Pojechał więc z nią jako przewod-
nik, a pani Suggs z Chadem podążyli za nimi jego
samochodem. Dzień był słoneczny, więc na drodze do
Virginia Beach porobiły się gigantyczne korki. Wszystko
to nie sprzyjało poruszaniu poważnych tematów. Zrezyg-
nowany, Ram pogodził się więc z tym, że na decydują-
cą rozmowę będzie musiał poczekać do kolejnego week-
endu.

R

S

background image



Domek wyglądał na zniszczony i zaniedbany, chyba

bardziej niż można by to wytłumaczyć wyjątkowo srogą
tego roku zimą. Przyglądając mu się krytycznie, Ram pró-
bował zobaczyć go oczami Grace. Cóż, nie prezentował
się zbyt efektownie. Małe pokoiki, dokoła zniszczona we-
randa tkwiąca niepewnie na próchniejących palikach...
Za kilka lat, jeśli erozja będzie posuwać się w obecnym
tempie, prawdopodobnie się zawali.

A jednak, mimo burz i sztormów, stoi tu uparcie od

czterech lat, kiedy go kupił. I nawet gdyby jutro zmyła
go fala, Ram i tak by twierdził, że tych parę desek dało
mu o wiele więcej, niż za nie zapłacił. Chwile, które tu
spędził, liczyły się bardziej niż wszystko. Długie spacery
po plaży, zachody słońca, gdy wiatr wieje prosto w twarz,
samotne wieczory, gdy trzeba zapalić lampę naftową, bo
właśnie wysiadło światło... Za cztery lata terapii u naj-
lepszych lekarzy zapłaciłby więcej, a nie zyskał połowy
tego co tutaj.

- Jest dość... hm... skromny - powiedział niepewnie.
Grace uśmiechnęła się na widok tej rezydencji i za-

kłopotanej miny jej właściciela. Wiedziała, że Ram jest
niesamowicie dumny z tego kawałka plaży. Nie tego jed-
nak się spodziewała po kimś, kto zajmuje elegancką po-
sesję w reprezentacyjnej dzielnicy wielkiego miasta.
Miejsce, do którego ją przywiózł, było rzeczywiście wię-
cej niż skromne, musiała jednak przyznać, że miało swój
urok.

- No to wejdź, tylko uważaj na pierwszy schodek. -

Złapał ją za ramię i ten krótki kontakt przypomniał Grace
gorące chwile, jakie przeżyli wczoraj w jej sypialni.

Pani Suggs, narzekając głośno na wilgoć, rdzę i pleśń,

R

S

background image


zawróciła do samochodu po koszyki z jedzeniem. Ram
zabrał je od niej i zaniósł na górę, a Chad i Katie po-
biegli radośnie ku brzegowi oceanu.

- Chad! - zawołał za chłopcem Adams. - Tylko uwa-

żaj. Pamiętasz zasady? - Zwracając się do Grace, uspokoił
ją: - Nie martw się o niego. Wie dobrze, ile mu wolno.
Będziemy mogli zresztą zerkać na nich przez okno.

Rozsunął zasłony i otworzył okna w skąpo umeblo-

wanym, połączonym z kuchnią salonie. Grace w tym
czasie przyjrzała się rzędowi fotografii na wyłożonych
ciemną boazerią ścianach. Zdjęcia i cała kolekcja pamią-
tek wiązała się z ratownictwem oceanicznym.

- Czy to wszystko już tu było, kiedy kupowałeś ten

dom? - spytała zaciekawiona, odwracając się w stronę
Ramsaya.

Pqdwinął rękawy swej czarnej koszuli, odsłaniając sil-

ne, opalone ręce. Stał przy oknie i patrzył urzeczony na
białe grzywy morskich fal, a na jego twarzy malowało
się szczęście. Chyba pierwszy raz widziała go tak od-
prężonego. Jego oczy nabrały blasku, zmarszczki na twa-
rzy wygładziły się, wyglądał teraz... fascynująco!

Niebezpieczna fascynacja...
- Słucham? - zwrócił się do niej z roztargnieniem.

- A, nie... Zawsze mnie to interesowało - powiedział,
jakby zażenowany tym wyznaniem.

- Mój pradziadek był ratownikiem - oznajmiła Gra-

ce. - A kiedy byłam mała, mój tata opowiadał mi o wra-
kach statków, bohaterskich akcjach ratunkowych i patro-
lowaniu plaży w czasie najgorszych zimowych sztor-
mów. Fascynujące, niezwykłe opowieści...

Opowieści, dodała w myślach, typowe dla samotnego

R

S

background image

mężczyzny, który usilnie stara się przekonać sam siebie,
że uczynił słusznie, tkwiąc przy swoich korzeniach, za-
miast się od nich odciąć i wyjechać z żoną i córką do
wielkiego miasta. A może po prostu historyjki, mające
zająć czymś opuszczone, skrzywdzone przez los dziecko?

- Mój dziadek też był ratownikiem - ożywił się Ram-

say. - Wtedy nazywało się to już chyba straż przybrzeżna.
To był ojciec mojej matki. Nie znałem go. Zmarł na długo
przed moim urodzeniem.

- No proszę. A może jednak coś nas łączy...

Nagle Grace poczuła gwałtowny przypływ nadziei.

Nadziei na co? Tego nie potrafiłaby wyjaśnić. Czuła

tyl-
ko, że szczęście jest bliżej niż kiedykolwiek, choć nie
była w stanie określić, jak ono wygląda.

Ram oparł się o róg zniszczonego dębowego stołu.

W słonecznym świetle wyglądał młodziej niż na swoje
trzydzieści siedem lat. Włosy miał rozwiane, policzki
ogorzałe, sylwetkę wciąż młodzieńczą.

- Na to wygląda - przyznał. - Muszę ci jednak coś

wyznać... Nigdy nie uczyłem się muzyki.

- A ja nie studiowałam prawa.
- Jestem uczulony na skorupiaki.
- A ja na pokrzywy. - Wzruszyła ramionami.

Zapadło milczenie. Grace pilnowała się, by jej spo-

jrzenie, którym raz po raz ogarniała Ramsaya, nie było

zbyt ostentacyjne i nie zdradziło jej myśli. Przychodziło
jej to jednak z trudem, tym bardziej że Ram nie dawał
dobrego przykładu. Patrzył na nią tak, że nie mogła mieć
wątpliwości co do jego intencji.

Wyciągnęła rękę i zdjęła z polki stary mosiężny se-

kstans, służący do nawigacji na pełnym morzu.

R

S

background image



- Należał do twojego dziadka?

Potrząsnął głową.

- Chciałbym w to wierzyć, ale raczej nie. Znalazłem

go na złomowisku.

- Jeden z moich pradziadków był kapitanem, hand-

lował z Indiami Zachodnimi. Wypływał z portu w Nor-
folk. Nie zdziwiłabym się, gdyby... - Ich spojrzenia
spotkały się. Grace szybko odwróciła wzrok. To było zbyt
niebezpieczne! - Mnie posługiwania się mapą i kompa-
sem nauczył tata. Używam też radia, lecz nawet na rafie
staram się nie tracić z oczu znajomych punktów. Chyba
że nagle opada mgła...

- I przychodzą dni, kiedy robi się tak gęsta, że już

nie widzisz linii horyzontu - przytaknął Ram. - Kiedy
czujesz się, jakbyś stała na krawędzi świata.

- Tak... - szepnęła, czując nagle wokół siebie dziwny

rodzaj mgły. Mgły, która zaślepiła jej zdrowy rozsądek,
któ-
ra stępiła instynkt samozachowawczy, do tej pory nieza-
wodny. Gdyby Ram w tej chwili rozłożył ramiona, pobie-
głaby do niego i skryła się w nich, nie bacząc na nic.

- Grace... - odezwał się w ciszy, którą zakłócały je-

dynie miarowe odgłosy załamujących się fal i dalekie
okrzyki chłopca bawiącego się z psem.

Uniosła twarz, spojrzała mu w oczy, a on znalazł się

przy niej w jednej chwili. Dotknął jej rozpalonego poli-
czka z niemym pytaniem w oczach i... zza pleców usły-
szał głos pani Suggs.

- Jeśli pan się spodziewa, panie Adams, że użyję tego

pieca do odgrzania kolacji, to musi pan poszukać zapałek.
Te są za wilgotne.

Jeszcze przez chwilę patrzyli na siebie. Potem na twa-

R

S

background image


rzy Rama pojawił się zimny uśmiech i mężczyzna od-
wrócił się.

Wkrótce na stole pojawiły się dania. Lunch, który

zjedli w czwórkę, był głośny, niby radosny, lecz dla niej,
a zapewne i dla Ramsaya, wyjątkowo męczący. Wkrótce
po nim Grace ruszyła w drogę do domu. Czuła niedosyt,
ale nie dlatego, że zjadła wyjątkowo mało.

Jadąc do siebie na południe, rozpamiętywała każde

wypowiedziane słowo, każde spojrzenie, każdy gest i do-
tyk. Wreszcie zadecydowała: ten związek nie miał żad-
nych szans


Minął tydzień. Chad zajęty był nauką, intensywniejszą

w związku ze zbliżającym się końcem semestru, a Ram
- pracą w firmie. Choć miał nie mało spraw na głowie,
cały czas, w ciągu dnia i nocy, myślał o Grace. Przypo-
minał sobie jej uśmiech, okrzyk radości, kiedy udało jej
się prześcignąć jego cztery pionki i wygrać pierwszą par-
tię Chińczyka.

Rybaczka. Boże, jeśli kiedykolwiek jakaś kobieta zna-

lazła się w życiu nie na swoim miejscu, to na pewno
była nią Grace O'Donald. Bez trudu mógł ją sobie wy-
obrazić jako nauczycielkę muzyki, cierpliwie powtarza-
jącą melodię z jakimś dzieckiem, chwalącą je, kiedy
przypadkiem uderzyło właściwy klawisz, krzywiącą się
lekko po każdym fałszu.

Ale łowienie ryb? Samotne pływanie w małej łodzi,

niezależnie od pogody? Ciężka i niebezpieczna praca za
niesprawiedliwie niskie pieniądze? Przecież nawet nikt
nie wiedział, kiedy wypływa, i nie interesował się, czy
w ogóle powróci na brzeg.

R

S

background image


Nie, nie, nie! Tak nie może być!
Po raz pierwszy zobaczył ją na ślubie Toma. Próbował

przypomnieć sobie te strzępki informacji, które przeka-
zała mu o niej Coral. Nie, żeby często mówiła o siostrze.
Właściwie jeszcze na krótko przed weselem Ram sądził,
że Coral jest jedynaczką. Ale od tych dwóch walców
z siostrą „jedynaczki" - walców, w czasie których żadne
z nich nie powiedziało ani słowa - miał czas, żeby prze-
myśleć wszystko to, o czym Coral nie powiedziała. Ram
zawsze umiał czytać między wierszami. A to, co wyczy-
tał, po licznych perypetiach skłoniło go do tego, co zrobił
w ubiegłą sobotę - zaproponował małżeństwo.

Zmusił się do cierpliwości i zadzwonił do Grace do-

piero w piątek wieczorem. Drogo go to kosztowało. Już
w środę miał ochotę popędzić drogą 168 na południe,
dotrzeć do starej drewnianej chaty Grace i wziąć ją do
łóżka. A potem kochać się z nią, póki oboje nie stracą
sił... a potem obudzić się i zacząć od początku.

Powstrzymał się. Ostatecznie był cywilizowanym

mężczyzną, prawnikiem... Nie znaczy to jednak, że przez
cały tydzień próżnował. Miał czas, żeby przygotować od-
powiednią strategię.

- Grace? Zbliża się koniec roku szkolnego - powie-

dział do słuchawki w piątek wieczorem. - Nie wiem, czy
dobrze zrobiłem, ale obiecałem Chadowi, że przyjedziesz.

- Jasne! Wiesz, że przyjadę! - wykrzyknęła bez tchu,

co uznał za dobry znak.

- Nie podnosiłaś długo słuchawki. Byłaś na dworze?
- Nie, siedziałam przy... Czytałam.
- Pomyślałem, że moglibyśmy spędzić ten weekend

razem i tym razem omówić wszystko na spokojnie. W ze-

R

S

background image



szłym tygodniu nie mieliśmy okazji. Jeśli nie masz innych
planów, to dobrze. Jeśli masz, to mógłbym się urwać na
chwilę w środku przyszłego tygodnia i przyjechać do cie-
bie, ale...

- Nie. Nie planuję niczego szczególnego - przerwała

mu.

- A więc jutro przyjeżdżamy po ciebie. Gdyby mnie

długo nie było, nie przejmuj się. Muszę najpierw załatwić
kilka spraw w biurze.

Uśmiechnął się. A gdy pożegnał się z Grace i odłożył

słuchawkę na widełki, śmiał się już jak wariat.

Nie planujesz niczego szczególnego? To się dopiero

okaże!


W sobotę już o dziesiątej rano cały dom Grace pa-

chniał czystością, świeżością i piekącym się w kuchni
ciastem. Jej głowa najeżona była wałkami, a twarz wy-
smarowana maseczką z niebieskiej glinki. Właściciwe po
tym, jak doszła do wniosku, że matrymonialna propozy-
cja Rama jest nie do przyjęcia, nie było powodu tak bar-
dzo się starać na jego przyjazd. A jednak Grace zrobiła
wszystko, aby wypaść w jego oczach jak najlepiej i teraz
czekała, w skrytości ducha licząc na to, że może choć
raz w jej życiu wydarzy się cud.

Ramsay przyjechał dopiero po południu/Zastukał do

drzwi, a ona niemal natychmiast otworzyła i stanęła
przed nim twarzą w twarz. Słońce właśnie dotknęło za-
chodniego brzegu Pamlico Sound, zalewając wodę i nie-
bo czerwonym blaskiem. Ocean był spokojny i cichy, tyl-
ko niewielkie fale uparcie lizały żółty piasek. Ram jednak
patrzył jedynie na Grace, na jej rumiane policzki, ogniste

R

S

background image


błyski w bursztynowych oczach... Zachód słońca, lśniące
wnętrze domu, miłe zapachy dochodzące z jego wnętrza
- to wszystko się nie liczyło wobec faktu, że miał przed
sobą Grace O'Donald.

To dziwne. Był tu wcześniej' zaledwie raz. Dlaczego

więc czuł się teraz tak, jakby wrócił do domu?

- Przygotowałam kolację - odezwała się pierwsza. -

Nie wiedziałam, kiedy dojedziesz ani czy Chad... A mo-
że chcesz gdzieś pójść, do jakiejś restauracji?

- Chad został w domu. Urodziny kolegi. A jeśli cho-

dzi o to, czego chcę, to chcę jedynie tego, czego chcesz
ty - powiedział nieoczekiwanie, nawet dla siebie samego,
poważnie i szczerze.

Tak. To była prawda. Nic innego się nie liczyło. Dla

szczęścia Grace, dla ich wspólnego szczęścia, gotów był
poświęcić wszystko.

Praca? Dom, który kupił, a który tak naprawdę nigdy

nie był mu domem? Fakt, że on był prawnikiem w Nor-
folk, a ona rybakiem na wybrzeżu? Wszystko to nie-
ważne.

Nagle zrozumiał, że liczy się tylko to, żeby byli

razem, on i ona. Jeśli tak będzie, cała reszta sama się
ułoży.

Nie protestowała, kiedy położył dłoń na jej ramieniu,

najpierw jedną, potem obie. Sama wyciągnęła ręce i ob-
jęła go za szyję. Wciąż stojąc na progu, Ram pochylił
się nad nią. Usta Grace rozchyliły się i z westchnieniem
przyjęła jego czuły i długi pocałunek.

Boże, ten pocałunek to było za mało! Ram pragnął

więcej, chciał mieć ją blisko, bliżej, mieć ją całą! Prze-
sunął rękę, dotknął jej piersi i wtedy poczuł się tak, jak-

R

S

background image



by całe życie czekał na tę chwilę. Jakby długie lata szu-
kał, błądził, aż wreszcie naprawdę znalazł się w domu.
To szalone, nigdy w życiu niczego nie był bardziej pe-
wien.

Później Ram pamiętał tylko, że po gorącym powita-

niu usiedli do stołu, by coś zjeść. Nie przypominał sobie,
co to było. Musieli też rozmawiać, bo tak się zazwyczaj
robi. Normalni ludzie nie siedzą przecież przy stole bez
słowa, pogrążeni we własnych myślach. Zjedli więc, pod-
nieśli się z krzeseł i pozmywali po kolacji. Wtedy też
musieli coś mówić, chociażby: „Gdzie to odłożyć?", ,A
to gdzie?", „Podaj mi talerz". A potem - nie zamieni-
wszy więcej ani słowa - zgodnie przeszli w stronę scho-
dów.

Serce Grace waliło jak oszalałe. Objęci, wchodzili ra-

zem na górę, ich biodra ocierały się o siebie, oboje do-
skonale wiedzieli, co się za chwilę wydarzy, i byli zbyt
dorośli, żeby udawać, że jest inaczej.

Ona pragnęła jego, on pragnął jej. Ona wiedziała już,

że jest w nim zakochana do szaleństwa, a on chciał stwo-
rzyć prawdziwy dom dla Grace, Chada i siebie. Czy to
mało? Niektóre małżeństwa oparte były na znacznie słab-
szym fundamencie, a mimo to przetrwały.

- Mógłbym przysiąc, że słyszę muzykę - szepnął,

gdy stanęli na progu sypialni. - Czy to walc?

- Słyszę tylko ptaki za oknem. Nie przypominaj mi

o weselu Coral, proszę... - Ukryła twarz w jego ramie-
niu. - Czułam się wtedy tak głupio. Co sobie musiałeś
o mnie pomyśleć...

- Pomyślałem... - zaczął Ram, lecz zakryła mu usta

dłonią.

R

S

background image


No właśnie. Co sobie wtedy pomyślał? Że Grace jest

przeurocza, ale w sposób niezwykły, inny niż większość
kobiet. Że jest piękna, lecz pięknem innym niż Coral.
Takim, które świeci wewnętrznym światłem i które znie-
wala mężczyznę niepostrzeżenie, powoli, ale skutecznie
i nieodwołalnie. Dopiero jakiś czas późnej poznał szcze-
góły z życia Grace O'Donald. Dowiedział się, że jej mat-
ka, którą spotkał kilka razy, choć nigdy nie darzył szcze-
gólną sympatią, odeszła od nich, zabierając ze sobą Coral;
że Grace, dla której musiało to być bolesnym przeżyciem,
okazała się nad wyraz dzielna i silna, i była w stanie za-
pewnić załamanemu ojcu dom i rodzinną atmosferę. Że
po śmierci ojca musiała ciężko zarabiać na życie łowie-
niem ryb, a mimo to stać ją było na pielęgnowanie szla-
chetnej pasji - muzyki.

A teraz gotowa była poświęcić resztę życia na wy-

chowanie swego siostrzeńca.

- Wiesz, co to znaczy, Grace? - zapytał, stając obok

łóżka.

- Że będziemy razem spać?
- Że będziemy się kochać. A potem weźmiemy ślub,

jak najszybciej się da.

- Przecież nie powiedziałam jeszcze...
- Ale powiesz - oświadczył, a złote ogniki zalśniły

w jego ciemnoszarych oczach.

Uwolnił ją z objęć i zaczął rozpinać guziki przy jej

bluzce. Potem nie padło już ani jedno słowo.

Powoli, spokojnie, tylko się nie spiesz, powtarzał so-

bie, kładąc się obok niej. Ostatkiem sił powstrzymywał
pragnienie, by natychmiast rozładować rozsadzające go
niemal do bólu napięcie. Odetchnął głęboko i przyjrzał

R

S

background image


się dokładnie jej nagiej sylwetce. Choć silna, Grace była
delikatnie zbudowana, niemal krucha. Stworzona do mi-
łości...

Pochylił się nad nią, jedną ręką odgarniając włosy z jej

policzka, i zbliżył usta do jej ust. Jeszcze ich nie dotykał,
rozkoszując się tylko ich bliskością, ciepłem, zapachem.
Wreszcie zaczął całować, namiętnie, gorąco, głęboko, aż
do utraty tchu.

Po chwili uniósł twarz i spojrzał na nią w milczeniu.

Do serca Grace natychmiast wkradły się wątpliwości.
Choć ona tego pragnie, on nie posunie się dalej. Nie jest
dla niego wystarczająco ładna. Wystarczająco doświad-
czona. Gdyby nie Chad, pewnie w ogóle nie zawracałby
sobie nią głowy.

Odwróciła wzrok. Chciała skryć się pod kołdrą, lecz

na niej leżeli.

- O Boże, w co ja się wpakowałam? Sama już nie

wiem, co robić, dokąd uciec... - mruknęła, a on roze-
śmiał się głośno. Miała ochotę go pobić. Spojrzała na
niego groźnie, lecz Ram śmiał się już na całego.

- Kochanie - powiedział, kładąc głowę na jej piersi

- nie ma powodu, dla którego miałabyś ode mnie ucie-
kać. No, chyba że...

- Chyba że co? - szepnęła.
- Chyba że jesteś w stanie całkowicie szczerze po-

wiedzieć, że mnie nie kochasz.

I nagle przestał się śmiać. Przyjrzał się jej poważnie.
- Grace? Kochasz mnie, prawda? Boże, błagam, po-

wiedz, że nie spieprzyłem wszystkiego, bo jeśli cię źle
zrozumiałem, to diabli to wszystko...

- Tak.

R

S

background image


- Tak? - Zmrużył oczy. - Co, tak?
- Co mam powiedzieć? - spytała bezradnie. - Prze-

cież wiesz, że od początku wpadłam jak śliwka w kom-
pot. Czego chcesz jeszcze?

- Czego chcę? - Rozpromienił się. - Wszystkiego!

Ciebie, kochanie, całego świata! I... jeszcze przez chwilę
odrobinę silnej woli...

Roześmiał się ponownie, tym razem triumfalnie. Gra-

ce, która wreszcie uwierzyła we własne szczęście, rów-
nież wybuchnęła radosnym śmiechem i objęła ramionami
jego szyję. Ich ciała splotły się ze sobą, chcąc być jak
najbliżej siebie. Wreszcie Grace zwyciężyła. Usiadła na
ukochanym i oparła dłonie na jego piersi. Pieścił jej
twarz, piersi, a ona czuła jego łomoczące coraz mocniej
serce i wzbierające pożądanie.

- Kochanie... ach... -westchnął. - Nie chciałem, by

stało się to tak szybko...

- Nie zapytałeś, czego ja chcę.
- Powiedz - odparł, mrużąc oczy z rozkoszy.
- Ciebie - szepnęła. - Chcę ciebie.
Ram uniósł Grace nieco do góry, zajrzał głęboko

w bursztynowe źrenice, aż do dna duszy, a potem wsunął
się w nią powoli, bardzo powoli...


Minęło sporo czasu, nim doszli do siebie. Leżąc

w łóżku, nadal pobudzeni miłosnym uniesieniem, rozma-
wiali o dziecku, które oboje kochali, o pracy Grace i
o planach Rama, który postanowił dokształcić się i wy-
specjalizować w prawie morskim.

Gdzieś między prowizoryczną kolacją a kolejnym

spełnieniem mówili o wspólnym domu, hodowaniu róż

R

S

background image


i wychowaniu dzieci, o rodzinnych korzeniach i rodzi-
cielskiej odpowiedzialności.

I o miłości. Oboje mieli wiele do powiedzenia o mi-

łości. Zapewne jednak miną lata, a oni zaledwie zdołają
poruszyć ten temat.

R

S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Budowa zgodnie z prawem
bankowość, Zgodnie z prawem bankowym295 bankowe rozliczenia pieniężne to ope, Zgodnie z prawem banko
Referaty, S AWEK 1, Taktyką ochrony nazywamy zespół ogólnych zasad gwarantujących zgodnie z prawem d
Ogród zgodnie z prawem
Remont zgodnie z prawem
Ogród zgodnie z prawem 2
Remont zgodnie z prawem 2
Dixie Browning Kobieca intuicja
269 Dixie Browning Umowa na pięćdziesiąt lat
KS 2012 10 Sciagaj zgodnie z prawem
06 Dixie Browning Kobieca intuicja
Radny nie pracuje i zarabia Wszystko zgodnie z prawem (18 06 2011)
Żyć zgodnie z prawem Dekalogu
06 Dixie Browning Kobieca intuicja

więcej podobnych podstron