Anne–Lise Boge
GRZECH PIERWORODNY XXII
CZAS GROZY
Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w
gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są
autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie
mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.
Dla Bjarne - z podziękowaniem za wieloletnią przyjaźń
i nieocenioną pomoc przy pracy nad tą książką
Anne-Lise Boge
ROZDZIAŁ 1.
Mali stała jak rażona piorunem i wpatrywała się w lensmana. Po chwili jednak ochłonęła i
wciągnęła głęboko powietrze. Puściła rękę Havarda. Przygładziła włosy.
- Może pan poczekać w domu dziadków - rzuciła krótko. - Proszę pójść ze mną.
Lensman podążył za gospodynią wzdłuż korytarza, a Havard ruszył za nimi. Mali
otworzyła drzwi do domu dziadków. Uderzyło ich ciężkie powietrze. Słońce prześwitywało
przez zaciągnięte rolety i nadawało wnętrzu dziwny złocisty blask. Dom dziadków nie był
ostatnio używany i panowała tu duchota i mrok. Mali przeszła przez pokój i podciągnęła
rolety. Otworzyła okno i wpuściła wieczorne powietrze, pachnące morszczynem i słoną wodą.
- Kiedy spodziewacie się powrotu syna? - spytał lensman.
- Nie ustaliliśmy dokładnej godziny - odparła Mali. - Ale jego córeczka, którą zostawił
pod naszą opieką, wkrótce powinna iść spać, więc młodzi wrócą chyba niedługo.
Rzuciła szybkie spojrzenie na Havarda. Wyglądał na zmartwionego.
- Pójdę do domu i przyniosę kawy - zaproponowała. - Właśnie zaparzyłam świeżą, kiedy
pan przyszedł, więc...
- Proszę nie robić sobie kłopotu.
- Czegoś jednak powinniśmy się napić - uznała Mali i podeszła do drzwi. - Zaraz wrócę.
- Czego, u licha, lensman tutaj szuka? - spytał Aslak, kiedy Mali weszła do kuchni.
- Nie wiem - odparta Mali trochę niechętnie. - Chce porozmawiać z Sivertem i Tordhild -
wyjaśniła.
- Dlaczego?
- Nie mam pojęcia - skłamała. - Ale młodzi zaraz wrócą, to się dowiemy, o co chodzi.
Poczuła na sobie badawcze spojrzenie Ane, kiedy szykowała tacę z filiżankami i kawą, ale
unikała wzroku służącej. Przez cały czas dławiący strach ciążył jej w piersi jak kamień.
- Zajmiecie się Marileną?
Poklepała bezwiednie dziewczynkę po głowie i dała jej ciastko.
- Pewnie, że tak - odparła Ingeborg. - To sama przyjemność.
- O, widzę łódź przy tartaku - zauważyła Ane i wychyliła się przez okno. - Sivert wraca do
domu!
Lensman zdążył wlać w siebie trzy filiżanki kawy, zanim Sivert i Tordhild stanęli w
drzwiach. Mali usłyszała odgłosy rozmowy i śmiechów, dobiegające z sadu jabłoniowego, i
ż
ołądek jej się ścisnął. Pośpiesznie wstała i wyszła, żeby przywitać syna z rodziną. Chciała
również uprzedzić Johannesa, żeby się nie przestraszył.
Chłopiec jako pierwszy wyszedł zza węgła, niosąc przed sobą dumnie wędkę z wielką
rybą.
- Popatrz, babciu! - zawołał radośnie. - Złowiłem ją całkiem sam. Mamy w wiadrze
jeszcze dużo innych.
- Świetnie - odparła Mali, usiłując się uśmiechnąć. - Możesz pójść razem z Aslakiem lub
O1avem do strumienia i je oczyścić. Chcesz?
Johannes nie dał się prosić. Wpadł do domu jak wystrzelony z procy, z wędką i w mokrych
kaloszach.
- Lensman czeka na was w domu dziadków - rzekła Mali cicho do Siverta i Tordhild.
- Lensman? - Sivert uniósł brwi ze zdumienia. - W jakiej sprawie?
- Mówił coś, że musi z wami porozmawiać, bo nie wszystko jest w porządku... z waszym
małżeństwem.
- Plotki - mruknęła Tordhild zmartwiona.
- Tak, Bóg jeden wie, o co chodzi, ale w żadnym razie nie wolno wam pisnąć ani słówka
o...
- Uspokój się, mamo - rzekł Sivert i położył Mali rękę na ramieniu. - Lensman nie może
nam nic zarzucić. O co by nas miał oskarżyć? O ile mi wiadomo, nie można nikomu
wytoczyć sprawy na podstawie samych plotek.
- No nie wiem - Mali nie była przekonana.
- Chodźmy do środka - zdecydował Sivert. - Lepiej mieć to za sobą, co by to nie było.
Lensman wstał, kiedy weszli. Wyciągnął rękę.
- Słyszałem, że chciał pan ze mną porozmawiać - zaczął Sivert.
- Tak. Otóż sprawa przedstawia się tak: dowiedziałem się, że niektórzy mówią, że... -
lensman zaczął się wiercić niespokojnie, najwyraźniej poczuł się nieswojo. - Jak bliskie
pokrewieństwo łączy pana i pańską żonę?
- Od kiedy zaczął pan jeździć po okolicy i przysłuchiwać się krążącym pogłoskom?
Lensman zaczerwienił się i nerwowo zaszurał stopami.
- Wydało mi się to tak alarmujące, że...
- Któż taki roznosi plotki o mnie i o mojej żonie?
- Pewna Cyganka z Rindalen wyznała tamtejszemu proboszczowi, że... hm, że jesteście ze
sobą bardzo blisko spokrewnieni. Bardziej, niż to prawnie dozwolone między małżonkami.
- Trudno mi uwierzyć, że Cyganka mogłaby mówić takie rzeczy.
- Jednak tak właśnie było. Lokalne władze wydały nakaz odebrania jej prawa do opieki
nad dwójką dzieci, a wtedy...
- A więc opowiedziała to, żeby ratować swoją rodzinę? Czy nie uważa pan, że to jest mało
wiarygodne? Biedna Cyganka uciekła się do kłamstwa, żeby chronić swoje potomstwo.
Zamiast słuchać plotek, powinien się pan raczej zająć problemem niechęci wobec Cyganów -
rzekł Sivert oburzony. - Jednak odpowiem panu na pytanie: jestem synem Johana Stornesa.
Sądziłem zresztą, że pan o tym wie. Może to potwierdzić moja matka, a poza tym istnieje
odpowiedni zapis w księgach kościelnych. Tordhild zaś jest córką Cygana, Jo Karlsena.
- Tak właśnie myślałem - przyznał lensman. - Nie rozumiem, jak mogło powstać owo
podejrzenie. Skąd tej kobiecie przyszło do głowy, że wy jesteście... Tak, że jesteście zbyt
blisko spokrewnieni.
- Powinien był pan lepiej sprawdzić tę informację, zanim pan tu przyszedł - zauważyła
Mali i utkwiła w nim wzrok. - Czy mam przynieść akt chrztu Siverta?
- Nie, nie trzeba, pani Stornes. To jakieś przykre nieporozumienie.
- Mam zatem nadzieję, że po raz ostatni musieliśmy tłumaczyć się z podobnych zarzutów
- rzekł Sivert i objął Tordhild ramieniem. - Wie pan, to nic przyjemnego.
- Rozumiem. Zadbam o to, żeby...
- Proszę jednak nie karać tej Cyganki - przerwał mu Sivert. - Matka zdolna jest zrobić
wszystko, żeby chronić swoje dzieci, zdajemy sobie z tego sprawę. Swoją drogą sposób
traktowania Cyganów w naszym kraju to wstyd dla Norwegii.
- Nie ja za to odpowiadam - rzekł lensman pojednawczo.
- No tak, wiem, że naczelnicy wydają decyzje, a pan wypełnia tylko polecenia.
Lensman nie odpowiedział. Wyciągnął rękę do Mali.
- Proszę mi wybaczyć kłopot.
Podała mu dłoń, lecz szybko ją cofnęła. Skinęła w milczeniu.
- Znajdę drogę - rzekł lensman.
- W naszym domu odprowadzamy gości do wyjścia - stwierdził Havard. Otworzył drzwi i
przepuścił lensmana przodem.
Mali osunęła się na sofę i przycisnęła ręce do brzucha.
- Ludzie więcej o tym gadali, niż podejrzewaliśmy - odezwała się i zerknęła na Siverta i
Tordhild. - To mnie przeraża. Ale przynajmniej wreszcie się dowiedzieliśmy, że informacja
pochodziła od Cyganów.
- Nie denerwuj się, mamo. Widzisz, poszło dobrze - rzekł Sivert spokojnie. - Już po
wszystkim. Sprawa się wyjaśniła, lensman ją zamknie i nikt więcej nie będzie do niej wracał.
- Miejmy nadzieję - westchnęła Mali. - Ale nigdy nie wolno wam powiedzieć... mam na
myśli Johannesa - mówiła dalej z wahaniem. - Wspominałeś kiedyś, że mały powinien poznać
prawdę...
- Nie sądzę - wtrąciła się Tordhild i wzięła Siverta za rękę. - To byłoby dla niego zbyt
dużym wstrząsem. Sivert i ja dokonaliśmy wyboru, kiedy postanowiliśmy się pobrać i
zdecydowaliśmy na dziecko. My musimy jakoś z tym żyć, jednak nie możemy obarczać
Johannesa.
- Doszliście do takiego wniosku? - Mali nie kryla, jak wielką poczuła ulgę. - Nie dawało
mi spokoju, że...
- Zapomnij o tym - rzekł Sivert. - Nie mówmy o tym więcej. Havard wrócił i zamknął za
sobą drzwi.
- No i już - odetchnął. - Teraz będziecie chyba mogli żyć w spokoju.
- A co powiemy służbie, jeżeli ktoś zapyta, po co przyszedł lensman?
- Że to tylko nieporozumienie - odparła Mali pośpiesznie. - Najlepiej od razu urywać
wszystkie rozmowy na ten temat i nie wdawać się w dyskusje. A teraz już pora, byście zabrali
dzieci do domu i położyli je spać - dodała i spojrzała na syna i synową.
Stanęła na progu i odprowadzała młodych wzrokiem, kiedy wracali na Wzgórze. Johannes
i Tordhild dźwigali między sobą kubełek z oczyszczonymi rybami. Sivert niósł na ramionach
Marilenę, która kiwała się sennie do przodu ponad głową ojca z każdym jego krokiem.
- Udało się - uznał Havard i objął Mali ramieniem.
Skinęła głową. Napięcie powoli ustępowało. Jednak Mali wiedziała, że nigdy nie poczuje
się całkiem spokojna, jeśli chodzi o małżeństwo Siverta i Tordhild. Nigdy nic nie wiadomo.
Dorbet pakowała się. Wielka walizka stała otwarta na łóżku, a ona chodziła tam i z
powrotem i dokładała ubrania. Nie miała pewności, co powinna zabrać do Oslo. Pierwsza
rzecz to strój ludowy - musiała go wziąć. Uważała, że wszyscy, którzy pójdą w wielkim
pochodzie, muszą wystąpić w strojach regionalnych.
Ale chciała zabrać oprócz tego coś ładnego - nie będzie przecież cały dzień chodzić w
paradnym stroju. Na pewno będzie ciepło, pomyślała i odgarnęła włosy. Prognozy pogody
zapowiadały dla stolicy wspaniały początek lata z temperaturą do dwudziestu stopni.
Dorbet przyłożyła do siebie czerwoną suknię wizytową i spojrzała do lustra: będzie
odpowiednia na wyjście do Chat Noir i być może nada się również do Teatru Narodowego.
Kupili już bilety zarówno na rewię, jak i na przedstawienie Dom lalki Ibsena. Dorbet
zakręciła się dookoła i uśmiechnęła się do siebie. Cieszyła się tak bardzo, aż czuła łaskotanie
w brzuchu. Zamieszkają w Grand Hotelu w samym centrum na Karl Johansgate! Już sama
myśl, że będzie się przechadzać wzdłuż tej słynnej ulicy w Oslo, przyprawiała ją o przyjemny
dreszcz. Czeka ją całe pięć dni zabawy i rozrywki, bez obowiązków i dziecka. Marit obiecała
zająć się Trygvem i na pewno zrobi to z radością. A Dorbet cieszyła się na kilka dni wolności
spędzonych tylko z Olą. Naprawdę się wykosztował, myślała zadowolona, obiecał też, że
będzie mogła zrobić zakupy w dużych centrach handlowych. Dawno Dorbet nie czuła się tak
szczęśliwa jak w tej chwili, kiedy biegała po sypialni i pakowała się.
Wyciągnęła letnią sukienkę w kwiaty. Zamówiła ją razem z kilkoma innymi rzeczami z
katalogu wysyłkowego. Sukienka była modna, sięgająca tylko do połowy łydki. Już się nie
nosiło długich spódnic do ziemi, w każdym razie w miastach. Dorbet napomknęła przy jakiejś
okazji, że chciałaby w Oslo pójść również do fryzjera i obciąć modnie włosy, ale Ola
sprzeciwił się. Zapowiedział, że fryzury nie wolno jej ruszać, więc nie nalegała. Właściwie
dumna była ze swych długich, gęstych, falujących włosów, więc dostosowanie się do
ż
yczenia Oli nie kosztowało jej zbyt wiele. Hojność Oli wprawiła ją w nadzwyczaj dobry
humor i w te czerwcowe dni Dorbet zachowywała się łagodnie, czule i często się śmiała.
- Ach, tutaj jesteś - Ola zajrzał do sypialni i uśmiechnął się. - Myślałem, że już skończyłaś
pakowanie.
- Jeszcze nie. Nie wiem, co zabrać.
- Potrzebujesz aż tyle rzeczy?
- Chcę się podobać, kiedy będziemy razem wychodzić.
- Już jesteś bardzo ładna, Dorbet - odparł i objął ją. - Najpiękniejsza.
- Ach ty! - roześmiała się i skuliła w jego ramionach.
Zanurzył twarz w jej pachnących włosach i mocniej przytulił. Oddychał szybko. Dorbet
ostrożnie wyswobodziła się z jego objęć i uśmiechnęła się.
- Poczekaj, aż przyjedziemy do hotelu - szepnęła z wzrokiem pełnym złotych obietnic. -
Będziemy tylko we dwoje.
- Obiecujesz?
- Jasne! - To przecież nasza podróż poślubna, prawda?
Przez chwilę stali blisko obok siebie.
- Ola, przecież ja nie mam kapelusza - rzuciła nagle.
- Ja też nie.
- Ale powinniśmy mieć, oboje. To pierwsza rzecz, jaką musimy sobie sprawić w Oslo.
Masz taki świetny garnitur, ale w Oslo zwykle wkłada się jeszcze kapelusz, żeby być
eleganckim. Widziałam na zdjęciach. A kobiety noszą kostiumy i kapelusze.
- Dobrze, dobrze, zaraz po przyjeździe możemy pójść prosto do sklepu. Oczywiście, że
powinnaś mieć kapelusz.
Jednak ten problem sam się rozwiązał. Kiedy Dorbet zajrzała po południu do Stornes, żeby
się pożegnać przed wyjazdem, wspomniała o planowanym zakupie.
- Możesz wziąć mój kapelusz - zaproponowała Mali. - Kupiłam go w Nowym Jorku. Jest
bardzo skromny, ale ładny. Mam jeszcze inny, jeżeli chciałabyś pożyczyć, ale ten jest bardziej
strojny. Włożyłam go na otwarcie sklepu.
- O, mogę je przymierzyć?
Dorbet tańcowała przed lustrem w sypialni Mali.
- Ojej, jaki on śliczny! - promieniała. - Dlaczego go nie nosisz?
- A kiedy miałabym go wkładać?
- W Oslo w każdym razie na pewno się przyda.
- Tak, podobnie jak w Ameryce. Tam wszyscy nosili kapelusze. Nie chcesz po prostu
pożyczyć obu? Oszczędziłabyś sobie wydatków.
- A mogę?
- Oczywiście - skinęła Mali. - Weź całe pudło.
- Szczęśliwej podróży - rzekł Havard, kiedy razem z Mali odprowadził Dorbet do drzwi. -
Z niecierpliwością będę czekał na relację Oli, bo, o ile wiem, jedziecie nie tylko po to, żeby
się bawić. Taki zjazd gospodarzy to dla mnie coś nowego.
- Dla Oli również - przyznała Dorbet. - Ola jest bardzo zaaferowany, ale ja cieszę się
przede wszystkim na teatr i na spacer po Karl Johansgate. Pomyśleć tylko, że jedziemy do
Oslo! To będzie wielka przygoda.
- Mam nadzieję, że podróż wam się uda - rzekła Mali. - Niech ci się dobrze nosi
kapelusze.
Dorbet ruszyła z powrotem do domu, pchając przed sobą wózek z Trygvem jedną ręką, a w
drugiej trzymając dyndające pudła z kapeluszami.
- Na pewno dobrze będzie się bawić - rzekł Havard z uśmiechem.
- Miejmy nadzieję, że wyjazd do Oslo spełni jej oczekiwania - przyznała Mali. - Żeby
długo jeszcze mogła żyć jego wspomnieniem.
Następnego ranka Stary Trygve podjechał kariolką, żeby zabrać Dorbet i Olę do
Surnadalen, skąd mieli autobus do Berkak. Tam zamierzali przenocować u ciotki Oli, a
następnego dnia wczesnym rankiem pojechać dalej pociągiem.
- O rany! Jakaś ty piękna! - wykrzyknęła Marit i klasnęła w dłonie, kiedy Dorbet weszła
do salonu w szarym kostiumie i w kapeluszu z Ameryki, włożonym śmiało na bakier na
włosy zebrane na karku. - Wyglądasz jak te kobiety na zdjęciach z czasopism.
Dorbet zakręciła się wkoło i uśmiechnęła się. Potem pocałowała Małego Trygvego w
główkę.
- Pa, pa, mój malutki - rzekła. - Bądź grzeczny dla babci.
- O, wszystko będzie dobrze - zapewniła Marit. - Będziemy się świetnie bawić, Trygve i
ja.
Dorbet odwróciła się, kiedy wóz wyjeżdżał z dziedzińca. Marit stała na progu z Trygvem
na ręku. Dziewczyna wolno podniosła dłoń, żeby im pomachać na pożegnanie. Na moment
ś
cisnęło się jej serce, ale zaraz wyprostowała się i poprawiła kapelusz. Wzięła Olę za rękę i
uśmiechnęła się.
- No to jedziemy w podróż - westchnęła. - W wielką podróż.
Skinął głową i uścisnął jej dłoń. Potem objął Dorbet ramieniem i tak przytuleni wyjeżdżali
w kariolce ze wsi, zupełnie cichej o tak wczesnej porze.
ROZDZIAŁ 2.
Podróż pociągiem sama w sobie była przygodą, stwierdziła Dorbet, która siedziała w
przedziale przy oknie naprzeciw Oli i przyglądała się zmieniającemu się krajobrazowi.
Godzina za godziną długi pociąg mknął w ów letni dzień na południe. Płaskowyże i
pustkowia ustępowały miejsca rozległym wsiom i niewielkim osadom.
Ola zaprosił Dorbet na obiad do wagonu restauracyjnego. Cudownie było przeciągnąć się i
odświeżyć przed posiłkiem. Znaleźli miejsce przy uroczym stoliku przykrytym
wykrochmalonym, białym obrusem, na którym stał wazonik z różą. Zamówili stek wieprzowy
z warzywami i zimne piwo. To niesamowite uczucie: siedzieć i jeść, gdy tymczasem pociąg z
turkotem zbliża się coraz bardziej do celu. Dużo czasu spędzili przy stole, jedząc i gawędząc.
Dorbet nie przypominała sobie, kiedy jadła lepszy posiłek.
- Jesteś zmęczona? - spytał Ola i położył dłoń na jej dłoni.
- O, nie - zaprzeczyła Dorbet z roziskrzonym wzrokiem. - Uważam, że to wprost
fantastyczne. Czy daleko jeszcze?
- Tak, dojedziemy do Oslo nie wcześniej niż za cztery godziny.
- Więc jeszcze nie będzie tak późno, kiedy dotrzemy na miejsce. W takim razie możemy
chyba wybrać się na spacer po Karl Johansgate, prawda?
- Pewnie, że możemy - przytaknął Ola. - Jeżeli dasz radę.
- Oczywiście, że dam!
- Poza tym spodziewam się, że w hotelu spotkamy jakichś znajomych - zauważył Ola. -
Słyszałem, że niektórzy gospodarze z okolicy też wybierają się na zjazd, ale nie wiem, kiedy
przyjadą. Na pewno ich spotkamy, jeżeli nie wcześniej, to na pewno jutro podczas
zgromadzenia na Akershus. Ma przybyć mnóstwo ludzi z całego kraju.
- Tak, wiem - przytaknęła Dorbet. - A po południu wszyscy mają przejść w pochodzie
przez miasto.
- Myślę, że potem pójdziemy na obiad ze znajomymi, jeśli jakichś spotkamy, zanim
wieczorem wybierzemy się na rewię.
- Chciałabym przedtem wrócić na chwilę do hotelu, żeby przed obiadem się przebrać i
zmienić strój ludowy na coś lżejszego.
- Naturalnie. A ja będę leżał na łóżku i się tobie przyglądał. Pewnie będziemy porządnie
zmęczeni po jutrzejszym dniu.
- Nie ja - uśmiechnęła się Dorbet. - Chcę zobaczyć jak najwięcej, skoro już będę w stolicy.
- Wrócimy do przedziału?
Ola wstał i odsunął Dorbet krzesło.
- Jesteś prawdziwym dżentelmenem, Ola. Nie zachowujesz się tak, gdy jesteśmy w domu.
Uśmiechnął się trochę zakłopotany i zaczerwienił na policzkach. Dorbet wygładziła
spódnicę i poprawiła szal. Balansując, ruszyła powoli przez wagon restauracyjny do
przedziału. A potem znowu godzinami przyglądała się cudownej przyrodzie, którą mijali.
Na Ostbanestasjonen roiło się od podróżnych. Dorbet mocno chwyciła Olę za ramię, kiedy
przechodzili przez halę dworca, ciągnąc olbrzymią walizkę. Dziewczyna rozglądała się
dokoła wielkimi oczami.
- O rany, ile ludzi!
- Tak. Jesteś już w Oslo.
- Daleko stąd do hotelu?
- Nie, właściwie nie, ale walizka jest bardzo ciężka, więc weźmiemy taksówkę.
Wyszli na szerokie schody i otworzyło się przed nimi miasto. Wieczór był ciepły i
cudowny. Dorbet, oślepiona słońcem, zmrużyła oczy i spojrzała na szeroką główną ulicę
ciągnącą się od dworca. Wagon tramwajowy przetoczył się obok z hałasem, samochody
trąbiły, a wokół kłębił się tłum ludzi, którzy w pośpiechu gnali w różnych kierunkach. Dorbet
zatrzymała się i przyglądała miastu.
- Chodź, Dorbet, musimy stanąć w kolejce do taksówki, jeżeli mamy być w hotelu przed
północą.
Ale kolejka szybko się przesuwała. Do krawężnika ciągle podjeżdżały czarne taksówki i
nie minęło dużo czasu, kiedy przyszła ich kolej. Kierowca wysiadł i schował ciężką walizkę
do bagażnika, a Ola tymczasem otworzył Dorbet drzwi samochodu.
- Cieszę się, że nie mieszkamy tu na co dzień - jęknął i otarł czoło dużą chustką do nosa. -
Co za mordęga!
- Przecież jest fantastycznie - odparła Dorbet zauroczona i wyjrzała przez okno. -
Uważam, że to niewiarygodne, że tu jesteśmy, Ola.
- Cieszę się, że ci się podoba.
Samochód toczył się w górę Karl Johansgate. Dorbet siedziała z nosem przytkniętym do
szyby i wyglądała wielkimi oczami na wystawy sklepów i modnie ubrane kobiety, które
przechodziły w pośpiechu. Szybko poprawiła kapelusz i przygładziła włosy.
Nie ujechali daleko, gdy zatrzymali się przed eleganckim wejściem do Grand Hotelu.
Portier w szykownym czerwonym uniformie podszedł do nich i otworzył drzwi samochodu
po stronie Dorbet, a ona wysiadła jak królowa. Zatrzymała się i ponownie popatrzyła w górę
imponującej głównej ulicy. Po drugiej stronie na ukos od hotelu znajdował się Storting, który
Dorbet tyle razy widziała na zdjęciach. W górę, wzdłuż Studenterlunden, ulica biegła w
cieniu wielkich zielonych drzew, a na samej górze stal Zamek Królewski, niczym Soria Moria
z bajki.
Ola zapłacił taksówkarzowi, podszedł do żony i podał jej ramię. Bagażem zajął się portier.
- Król jest w domu - zauważyła Dorbet z zachwytem i wskazała na zamek.
- Co?
Ola spojrzał na nią zaskoczony i podążył wzrokiem za jej ręką.
- Czerwona flaga z lwem jest podniesiona - wyjaśniła Dorbet. - To znaczy, że król jest w
domu. Czytałam w jakimś czasopiśmie.
Ola i Dorbet poszli za portierem do recepcji.
- Witamy w Grand Hotelu - uśmiechnęła się przyjaźnie recepcjonistka. - Jak nazwisko?
- Ola Granvold... hm, z... z żoną...
Kobieta zerknęła do wielkiej księgi, znalazła to, czego szukała, i sięgnęła po klucz, który
wisiał za nią na tablicy.
- Pokój dwieście trzydzieści na pierwszym piętrze. Jest winda.
Dorbet stała przy kontuarze i rozglądała się dookoła, nie mogąc ukryć zdumienia.
Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na imponujący żyrandol pod sufitem.
- Widziałeś, Ola? - szepnęła i pociągnęła męża za rękaw. - Wszędzie jest światło,
elektryczne! Jest jasno jak w dzień.
- Tak, tutaj jest inaczej niż w domu.
Ola wziął walizkę, podszedł do windy i nacisnął guzik. Zachrobotało coś wewnątrz ściany,
a po chwili z ostrym zgrzytem rozsunęły się drzwi. Weszli do środka i wybrali guzik
pierwszego piętra. Drzwi zamknęły się i winda ruszyła do góry.
- Widziałaś kiedyś coś podobnego? - spytał Ola z podziwem. - Nie trzeba się męczyć po
schodach.
- To niewiarygodne - przyznała Dorbet. - Za każdym razem będziemy z niej korzystać,
Ola. Nieczęsto mamy taką możliwość.
Pokój był duży i jasny, z ogromnym podwójnym łożem. Ola postawił walizkę pod ścianą,
zdjął marynarkę i runął na łóżko jak długi.
- Jestem całkiem wykończony - stęknął i wyciągnął się. - Nie wiem, jak ty to robisz, że
wcale nie czujesz zmęczenia.
- Odpocznę sobie, jak wrócę do domu - odparła Dorbet i wsunęła głowę do łazienki. -
Patrz, Ola, tutaj jest wanna!
Odwróciła się do męża z oczami promieniejącymi radością, zdjęła kapelusz i ułożyła go
starannie na stole.
- Wykąpię się.
- Wydawało mi się, że mówiłaś, że zamierzasz wyjść na spacer.
- Czy nie mogę się przedtem wykąpać?
- Jest już późno. Wykąpiesz się, jak wrócisz. Musimy też coś zjeść. Myślę, że moglibyśmy
teraz zejść do restauracji i przekąsić jakąś kanapkę.
- O tak, chętnie, ale najpierw pójdziemy na spacer. Przedtem jednak muszę skorzystać z
ubikacji - szepnęła i rozejrzała się wokół, jak gdyby się obawiała, że ją ktoś usłyszy przez
ś
cianę.
Zaszumiało, kiedy pociągnęła za spłuczkę. Wróciła do pokoju zadowolona i pełna
entuzjazmu.
- Taką ubikację powinniśmy mieć w domu - westchnęła. - Coś wspaniałego! Wszystko
znika i wcale nie śmierdzi. To zupełnie co innego niż wychodek w Granvold.
- Możesz tu z tego korzystać do woli - roześmiał się Ola dobrotliwie. - Dobrze, że jestem z
tobą i zabiorę cię z powrotem. Jeszcze by cię podkusiło, by zostać miejską damą. Już
wyglądasz jak jedna z nich - dodał i zerknął na żonę. - Masz kapelusz i całą resztę.
Dorbet włożyła kapelusz i przejrzała się w dużym lustrze na ścianie. Przymocowała
kapelusz dwiema szpilkami do włosów i poprawiła fryzurę.
- Och, muszę rozwiesić mój strój ludowy i twój garnitur - przypomniała sobie i otworzyła
walizkę. - Inaczej wszystko się wygniecie.
Ale nawet strój dobrze zniósł podróż. Ubrania będą piękne, trzeba je tylko na trochę
rozwiesić, pomyślała Dorbet i wygładziła dłońmi letnią sukienkę. Rzuciła ostatnie spojrzenie
do lustra, włożyła żakiet i złapała torebkę.
Ola zamknął drzwi na klucz i poszli na spacer w ten jasny, letni wieczór.
Spacerowali pod ramię w górę Karl Johansgate. Mimo że było już późno, ulica tętniła
ż
yciem. Na chwilę przysiedli na ławce przy Studenterlunden i tylko przyglądali się
przechodniom. Potem poszli dalej w stronę Teatru Narodowego.
- O, tam jest Theatercafeen! - zawołała Dorbet. - Czytałam o tej kawiarni. Wszyscy
artyści, aktorzy i ludzie z gazet do niej chodzą. Czy możemy też wstąpić tu na chwilę, Ola?
Pomyśl tylko, może spotkamy kogoś sławnego!
- Mieliśmy zjeść w hotelu.
- A czy coś się stanie, jeśli przekąsimy coś tutaj?
- Nie, skoro chcesz...
Jednak nie zauważyli nikogo znanego. Prawdopodobnie jeszcze jest za wcześnie,
pomyślała Dorbet.
- Czytałam, że ruch tutaj zaczyna się dopiero po przedstawieniach teatralnych - wyjaśniła.
- Ludzie teatru prowadzą nocne życie. Wiesz, oni nie muszą następnego dnia rano wstawać i
pędzić do obory, żeby wydoić krowy.
Jedli pokaźne kanapki z mnóstwem dodatków i popijali kawą. Ola uniósł nieco wędlinę i
zajrzał pod spód.
- To prawie sama wędlina i dodatki - zauważył. - A mało pieczywa.
- Tak powinno być - uznała Dorbet i ukroiła kawałek swojej kanapki. - W każdym razie to
jest pyszne.
I drogie. Ola uniósł brwi, kiedy dostali rachunek, ale nic nie powiedział.
- Dużo kosztowało? - spytała Dorbet, gdy ponownie znaleźli się na ulicy.
- Możesz sobie wyobrazić - odparł i ujął żonę pod ramię. - Ale postanowiłem, że tym
razem nie będę się przejmował kosztami. To nasza podróż poślubna. Poza tym stać nas na to -
dodał. - W Granvold od dłuższego czasu dobrze nam się wiedzie.
Wracali spacerkiem do hotelu. Zaczęło się zmierzchać i zapalono latarnie uliczne.
- Nawet w nocy nie zapadają tu ciemności - zauważyła Dorbet i zerknęła na latarnie. - Jak
pięknie jest przy takim świetle, Ola.
Wielu ludzi wyszło z domów w ów ciepły letni wieczór. Niektórzy spacerowali, inni
ś
pieszyli ulicami, jeszcze inni siedzieli na ławkach pod drzewami i po prostu przyglądali się
ż
yciu.
- Gdzie oni idą, ci wszyscy ludzie? - zastanowiła się Dorbet. - Dla większości to już pora
snu.
- Wydaje mi się, że w tym mieście nigdy nie zapada zupełna cisza - rzekł Ola. - Tutaj jest
całkiem inaczej niż w domu. Słyszałem, jak ktoś powiedział, że Oslo nigdy nie zasypia.
Kiedy zamknął drzwi do pokoju, Dorbet zrzuciła buty, rozluźniła kapelusz, położyła go na
stole i padła na łóżko.
- Teraz czuję, że to był długi dzień - jęknęła. - Poza tym nie przywykłam do chodzenia w
eleganckich butach na obcasie. Palą mnie stopy.
Ola zdjął marynarkę i położył się obok Dorbet.
- Chcesz się wykąpać czy poczekasz do jutra?
- Mimo wszystko wykąpię się - roześmiała się. - Będę się kąpać codziennie, póki
mieszkamy w tym hotelu - dodała. - A ty? Idziesz ze mną?
- W wannie zmieści się chyba tylko jedno z nas?
- Nie, jestem przekonana, że znajdzie się miejsce dla nas obojga - uśmiechnęła się Dorbet
i mrugnęła porozumiewawczo do Oli, po czym wstała. Otworzyła okno i wyjrzała na
zewnątrz.
- Mam stąd widok prosto na ludzi na ulicy - szepnęła i odwróciła się do Oli. - Zostawimy
chyba okno otwarte na noc?
- Jeśli o mnie chodzi, możemy go nie zamykać - rzekł. - Ale tobie będą pewnie
przeszkadzać ludzie, samochody i tramwaje.
- Będę spać jak kamień - zapewniła Dorbet i zaczęła się rozbierać.
Ola leżał na łóżku i jej się przyglądał. Dorbet zsunęła spódnicę i zdjęła bluzkę. Została w
samej bieliźnie: w nowej, delikatnej jedwabnej koszulce i halce pod spódnicę. Zaraz potem
wypadła do łazienki.
Ola leżał na łóżku z rękami pod głową i przysłuchiwał się odgłosom, dochodzącym z
łazienki przez uchylone drzwi. Czuł, jak zamykają mu się oczy. Poderwał się i otrząsnął ze
snu, kiedy Dorbet wśliznęła się do łóżka i położyła obok niego - pachnąca i rozgrzana,
owinięta tylko dużym ręcznikiem kąpielowym.
- Pachniesz tak ładnie - mruknął Ola i przytulił ją.
- Wlałam do wanny płyn do kąpieli.
W jednej chwili Ola całkiem oprzytomniał. Uniósł się na łokciu i spojrzał na Dorbet.
- To miała być przecież nasza podróż poślubna - zdał sobie sprawę i pocałował żonę.
Pociągnęła go delikatnie za ucho i uśmiechnęła się. Przesunęła palcami przez jego włosy.
- Jak na podróż poślubną masz na sobie za dużo ubrania - roześmiała się cicho.
Zerwał się z łóżka i zrzucił z siebie wszystko, ciskając rzeczy niedbale na podłogę. Dorbet
obserwowała go. Zauważył jej wzrok i zaczerwienił się.
- Podglądasz mnie - rzekł, kładąc się obok niej na łóżku.
- A nie wolno?
- Wolno, ale tylko pod warunkiem, że i ja będę mógł popatrzeć - zamruczał, chwycił brzeg
ręcznika i ściągnął go.
Dorbet przetoczyła się na Olę. Poczuł jej ciepłe ciało na swoim. Gładził rękoma jej plecy
w dół aż po pośladki. Dorbet podniosła się i usiadła na nim okrakiem. Jej włosy opadły i
okryły ich oboje. Ola wziął w dłonie jej piersi i zaczął je pieścić.
- Dorbet - bąknął niewyraźnie, obrócił ją i położył na plecach.
Jest taka piękna, pomyślał, patrząc na jej długie, smukłe ciało. Doskonałe. Pochylił się i
zamknął usta na jednej z brodawek jej piersi. Brodawka ściągnęła się w jego ustach, stała się
twarda i sztywna. Ciało Dorbet wygięło się ku niemu. Kiedy ustami przesuwał w dół w stronę
pępka, z sykiem wciągnęła powietrze. Czuł szum w głowie i silne pulsowanie w zagłębieniu
szyi. Ręką rozsunął Dorbet nogi. Palcami odszukał tajemne miejsca, wilgotne i gotowe go
przyjąć. Dziewczyna wyprężyła się, ofiarowała mu całą siebie. Ola nie dał się dwa razy
prosić. Pochylił się i obsypał pocałunkami jej nagie ciało. Zarzuciła mu nogi na plecy i objęła
mocno ramionami. Opadł niżej i zagłębił się w nią.
Kochali się krótko i szaleńczo. Dorbet objęła Olę za szyję i przytuliła policzek do jego
rozpalonej twarzy. Długo leżeli tak bez słowa. Po chwili Dorbet zsunęła Olę z siebie, wsparła
się na łokciu i delikatnie przesuwała paznokciem w dół jego brzucha.
- Chyba nie zamierzasz się poddać - drażniła się z mężem.
Nie sądził, by zdołał wykrzesać z siebie więcej siły, ale jej ruchliwe palce na powrót
obudziły w nim życie. Dorbet ponownie usiadła na nim i pozwoliła, by wniknął w nią
głęboko. Tym razem nie śpieszyli się. To było długie, upajające spotkanie, pełne łagodnych
pieszczot i cichych, ciepłych słów. Kiedy Dorbet osunęła się na Olę, objął ją mocno i
westchnął szczęśliwy.
- Mógłbym nie wychodzić z tego łóżka do końca naszego pobytu - mruknął i odgarnął jej
włosy, żeby zobaczyć jej twarz.
- Musimy znaleźć czas również na coś innego - roześmiała się. - Ale w wolnej chwili
możemy wracać do łóżka.
- Powinniśmy częściej przebywać sami - stwierdził i poprawił kołdrę. - Zawsze wokół nas
jest pełno ludzi.
- A więc powinniśmy to wykorzystać, skoro nadarza się okazja - szepnęła Dorbet. -
Zostały nam jeszcze cztery dni.
Ola mruknął coś niewyraźnie i przytulił ją. Zmęczony, zadowolony i niezmiernie
szczęśliwy. Wszystko wydawało się doskonałe, pomyślał i zanurzył twarz we włosach żony.
Na jego niebie nie było ani jednej chmurki.
- A jeśli zaszłaś w ciążę? - spytał nagle.
- To się z czasem okaże - odparła tylko.
Ale nie wierzyła w to. Miała też nadzieję, że tak się nie stało. Nie chciała na razie mieć
więcej dzieci, wolałaby jeszcze poczekać.
Zasnęła przytulona do Oli. Odgłosy ulicy nie docierały do niej. Usłyszała dopiero szczęk
tramwaju, który rozpoczął kurs następnego dnia wczesnym rankiem. Poruszyła się i poczuła,
ż
e jest jej zimno.
ROZDZIAŁ 3.
Mali obudziła się. Poczuła, że Havard wstaje z łóżka.
- Co się dzieje? - mruknęła zaspana i mrużąc oczy, rozejrzała się po ciemnej sypialni. -
Czy już jest rano?
- Muszę wyjść - odparł Havard i postawił stopy na podłodze. - Boli mnie brzuch.
Mali usiadła na łóżku. Havard, blady, zgięty wpół, usiłował wciągnąć spodnie.
- Jesteś chory?
- Chyba tak. Źle się czuję.
Cicho zniknął za drzwiami. Mali położyła się z ręką pod głową i czekała na męża.
Słyszała, że tydzień temu w Surnadalen panowała epidemia paskudnej grypy, ale nie bardzo
się tym przejęła. Żaden ze znajomych nie zachorował, więc miała nadzieję, że ich ominie.
Jednak teraz wyglądało na to, że i im w Stornes choroba da się we znaki.
Havarda długo nie było. Kiedy wrócił, był szary na twarzy i wyglądał słabo.
- Jesteś chory?
- Nie jest dobrze.
- Znajdę jakieś wiadro, żebyś nie musiał wychodzić na dwór za każdym razem, kiedy
zrobi ci się niedobrze. Połóż się na brzegu łóżka, będzie ci wygodniej.
Nie odpowiedział, tylko zbolały ułożył się na posłaniu.
Mali wstała i znalazła wiadro. Potem nalała szklankę wody i postawiła ją na stoliku
nocnym.
Nie spali więcej tej nocy. Havard wiele razy wymiotował, musiał też wyjść. Wstając,
zachwiał się, aż Mali się wystraszyła, że spadnie ze schodów. Kiedy światło dzienne wpadło
do sypialni przez szparę w zasłonach, Havard był całkiem wyczerpany, lecz mimo to czuł się
odrobinę lepiej. Przynajmniej już nie wymiotował. Mali przyniosła miskę z wodą i ściereczkę
i trochę go obmyła. Zmieniła mu również bieliznę, ponieważ poprzednia była mokra od potu i
poplamiona.
- Poleż chwilę i odpocznij - rzekła, kiedy się ubrała. - Zastukaj w podłogę, gdybyś czegoś
potrzebował.
Skinął głową.
- Pewnie nie miałbym siły na nic innego - zgodził się.
- To znaczy, że jesteś chory - uznała Mali. - Rzadko się zdarza, byś został w łóżku za dnia.
- Żebyś tylko ty się nie zaraziła.
- Co ma być, to będzie - odparła. - Zejdę na dół i dowiem się, czy kogoś jeszcze zmogła
grypa.
Ane przygotowywała śniadanie.
- Sama jesteś?- spytała Mali.
- Ingeborg jest chora. O1av wyszedł tylko na chwilę. Dzisiaj on był ze mną w oborze.
- Havard też dzisiaj nie wstał. To paskudztwo przyszło do nas z Surnadalen.
- Z tego, co mówi! O1av, Ingeborg jest wycieńczona, ale już jej lepiej.
- Grypa zwykle sama przechodzi - stwierdziła Mali. - Jest męcząca, ale niegroźna. Chyba
ż
e ma ciężki przebieg i dojdzie do powikłań. Wtedy bywa niebezpieczna, zwłaszcza dla
małych dzieci i dla starszych ludzi.
Na szczęście nikt więcej w Stornes nie zachorował. Kiedy miało się ku wieczorowi,
Havard zszedł na dół chwiejnym krokiem, blady i osłabiony, ale już lepiej się czuł. Nie chciał
jeść, wypił tylko filiżankę herbaty, którą Mali mu przygotowała. Ingeborg została jeszcze w
łóżku, ale O1av powiedział, że już wraca do zdrowia.
Następnego dnia chorzy wrócili do pracy, a nikt z pozostałych nie skarżył się na grypowe
dolegliwości. Mali myślała, że grypa dała się we znaki tylko w Stornes, aż do chwili, kiedy
tuż po śniadaniu zajrzała do nich Sigridi
- Czy wszyscy u was są zdrowi? - spytała.
- Tak, dzisiaj wszyscy wstali, ale Havard i Ingeborg mieli grypę.
- Nie wiedziałam, że to taka zaraza - rzekła Sigrid. - Wczoraj też wymiotowałam, ale już
mi przeszło. Jednak starzy gospodarze są nadal chorzy. Oboje nie wstają z łóżka. Właściwie
leżą już trzeci dzień i są tak słabi, że zastanawiam się, czy może im coś podać. Przyszłam,
ż
eby zapytać, czy masz na to jakieś zioła. Wiesz, teściowie nie są już tak odporni.
- No tak, domyślam się - przyznała Mali. - Ale zioła na grypę... Tak, mam coś, co działa
przeciwgorączkowo, jeżeli chcesz. Ale organizm też musi walczyć.
- Naprawdę nie mam pojęcia, co robić - rzekła Sigrid zmartwiona. - Oboje byli dziś
prawie nieprzytomni...
- Mam pójść z tobą do Innstad? Może niewiele będę mogła pomóc, ale...
- O tak, jeśli możesz. Bardzo bym ci była wdzięczna, gdybyś ich obejrzała. Może
powinnam zadzwonić po lekarza?
- A co on poradzi? - mruknęła Mali. - Lekarz jest bezradny wobec grypy, wiesz...
Stan starych gospodarzy w Innstad był niepokojący. Sigrid pościeliła im w osobnych
sypialniach, kiedy zachorowali, aby nie przeszkadzali sobie nawzajem. Sama jednak nie
mogła doglądać obojga równocześnie, tak że pomoc Mali bardzo się przydała. Mali
postanowiła, że zostanie jakiś czas przy chorych, więc zadzwoniła do domu.
- Zostanę tu trochę dłużej - rzekła do Herborg. - Przekaż Havardowi, że wrócę później.
- Zamierzasz przenocować?
- Nie, wrócę do domu, gdy Innstadom trochę się poprawi, ale jeszcze nie wiem kiedy.
Rozumiesz, są bardzo chorzy.
Z upływem dnia stało się jasne, że gospodarze nie zdołają przezwyciężyć grypy. Zajrzał do
nich lekarz, jednak stanął przy chorych i rozłożył ręce; było mu przykro, że nic nie może
poradzić.
- Pewnie trzeba ich będzie zawieźć do szpitala - orzekł. - Tam dostaną kroplówki, gdyż są
odwodnieni. I bardzo osłabieni - dodał zmartwiony.
- Jak mielibyśmy ich w tym stanie przetransportować do szpitala? - spytała Mali ostro. -
Są tak chorzy, że nie ma nawet mowy o podróży.
- Racja, jeżeli rodzicom ma się pogorszyć, to tym bardziej powinni zostać w domu, tu,
gdzie jest ich miejsce - stwierdził Bengt i pogładził pomarszczoną, bezwładną rękę matki. -
Wiem, że oni by tego chcieli.
- Czy to ty, Mali? - szepnął stary Olaus późnym popołudniem, szukając po omacku jej
dłoni. - Siedzisz tu przy mnie?
- Tak, oboje jesteście bardzo chorzy, ty i Halldis - odparła Mali.
- Gdzie jest Halldis?
- Leży w sypialni na wprost korytarza - wyjaśniła Mali. - Tak było lepiej, kiedy
zachorowaliście.
Przez chwilę Olaus leżał bez słowa. Miał oczy zamknięte i Mali pomyślała, że znowu
zapadł w sen. Ale nagle utkwił w niej wzrok.
- Myślę, że jestem u kresu drogi, Mali.
- Możesz jeszcze wrócić do zdrowia - rzekła Mali cicho i odgarnęła białe jak śnieg włosy
ze spoconego czoła staruszka. - Jesteś silnym mężczyzną, Olausie, a najgorsze, myślę, masz
już za sobą.
- Jestem zmęczony. Miałem długie życie, Mali. I dobre życie, w przeważającej części.
Sądzę, że powinienem odłożyć laskę wędrowca.
Poklepał Mali po ręku, a przez jego bladą twarz przemknął cień uśmiechu.
- Cieszę się, że dane mi było cię poznać, Mali Stornes.
- I ja się cieszę, Olausie - rzekła zdławionym głosem. - Ale uważam, że nie powinieneś
jeszcze myśleć o śmierci. Odpocznij teraz trochę. Jestem przekonana, że potem poczujesz się
dużo lepiej.
- Zawsze potrafiłaś spojrzeć prawdzie w oczy, Mali - odezwał się cicho, nie podnosząc
powiek. - Teraz też ci się uda. Chciałbym, żebyś przyprowadziła tu Bengta. Pragnę się
pożegnać z nim i z Sigrid.
Mówienie przychodziło mu z trudem. Oddychał ciężko i niespokojnie przebiegał palcami
po kołdrze.
- Chciałbym też zobaczyć się z Halldis...
- Porozmawiam z Sigrid - obiecała Mali. - Zaraz przyjdą do ciebie wszyscy, Olausie.
Jeżeli uważasz, że to konieczne.
Otworzył oczy i spojrzał na Mali. Jego wzrok był zadziwiająco przytomny.
- Konieczne - rzekł tylko.
- Możemy przenieść mamę z powrotem - uznał Bengt. - Jej łóżko jest już przygotowane w
sypialni rodziców. Halldis nie waży teraz więcej niż piórko, wezmę ją więc na ręce i zaniosę -
zaproponował. - Jeżeli taka jest wola ojca...
- Twój ojciec prosił o to - rzekła Mali. - Myślę, że podjął decyzję. Jest zmęczony.
- Nie wyobrażam sobie, co będzie z mamą, gdy jego zabraknie - odezwał się Bengt. -
Zawsze byli nierozłączną parą.
- Często bywa tak, że kiedy jedno umiera, drugie również się poddaje - stwierdziła Mali. -
Pragnie mu towarzyszyć również w tej ostatniej podróży. W każdym razie, gdy małżonkowie
ż
yli tak długo i tak zgodnie jak twoi rodzice. Ale niekoniecznie zawsze tak musi być - dodała
szybko. - Wcale nie musi.
- To takie dziwne uczucie - westchnęła Sigrid. - Oni byli tu zawsze, nie potrafię sobie
wyobrazić Innstad bez starych gospodarzy.
- Przeżyli wspólnie wiele długich i dobrych lat - rzekł Bengt i wziął Sigrid za rękę. -
Ojciec skończył osiemdziesiąt osiem lat, a mama osiemdziesiąt pięć. Nie każdy może dożyć
takiego wieku. Ale nie martwmy się na zapas, może oboje wrócą do zdrowia. Już się tak
kiedyś zdarzało.
Ale nie tym razem, przeczuwała Mali. Olaus Innstad odłożył już swą laskę wędrowca,
pozostało im tylko się pożegnać.
Olaus zmarł następnego przedpołudnia, a Halldis zasnęła na wieki w tym samym dniu
wieczorem. Odeszli tak cicho. Jak gdyby zgasły dwa światełka zdmuchnięte ruchem
powietrza, który spowodowało przejście anioła.
W sobotę jedenastego czerwca słońce rozlewało szczodrze swój blask nad stolicą. Przez
otwarte okno pokoju Dorbet i Oli napływały obce dźwięki. Samochody trąbiły, ludzie
rozmawiali i śmiali się, z trzaskiem przetaczały się tramwaje, skręcające przy Grand Hotelu.
- Jaka piękna pogoda. - Dorbet przeciągnęła się i przetarła oczy. - Całe szczęście.
- Nie zmarzniesz dziś w swym stroju ludowym - mruknął Ola i ziewnął.
- Trzeba wstawać - rzuciła Dorbet i usiadła energicznie na łóżku. - Musimy zajrzeć
jeszcze do tego sklepu z kapeluszami, który widzieliśmy na Stortingsgata, i kupić ci jakieś
nakrycie na głowę, zanim pójdziemy świętować.
- Koniecznie?
- Musisz mieć kapelusz - stwierdziła Dorbet stanowczo. - Widzieliśmy taki jeden na
wystawie, który ci się podobał! Będziesz taki przystojny, Ola. Wszyscy w pochodzie noszą
kapelusze.
- Nie jestem tego pewien - mruknął Ola, ale więcej nie protestował.
Dorbet zniknęła w łazience i chwilę potem zadźwięczało i zaszumiało w rurach - brała
kąpiel. Ola podłożył ręce pod głowę i uśmiechnął się do siebie. Nie mieściło mu się w głowie,
ż
e ktoś mógłby pełniej korzystać z łazienki niż jego żona. Będzie jej tego brakowało, kiedy
wrócą do domu, pomyślał. Mimo że Dorbet była wiejską gospodynią, bez trudu przeistaczała
się w miejską damę i stawała się równie piękna i elegancka jak inne. Ba, nawet ładniejsza,
przyznał Ola z dumą. Cieszył się, że pójdzie z nią na pochód, może spotka znajomych i im ją
pokaże.
Jedli śniadanie w chłodnej jadalni. Dorbet przechadzała się wzdłuż długiego stołu i
nakładała sobie wszystkiego po trochu. Ola natomiast zadowolił się czterema pokaźnymi
kanapkami, jajkiem smażonym na bekonie i odrobiną dżemu.
- Musisz się poczęstować wszystkimi pysznościami, które tu podano, skoro masz taką
okazję - uważała Dorbet i usiadła z talerzem, na który nałożyła szynkę, jajko i trochę śledzia.
- Takiego śniadania nie dostaniesz w domu.
- Nie martw się, wystarczy mi jajko na boczku - rzekł Ola zadowolony. - Mógłbym jeść
coś takiego codziennie.
- Oto cały ty, Ola - skwitowała i zaczęła smarować kanapkę. Jednak w jej spojrzeniu
malował się uśmiech.
Dorbet rozkoszowała się tym, że oto siedzi przy stole nakrytym białym obrusem, na
którym ustawiono kwiaty, i może do woli częstować się z bogatego bufetu. Potem małymi
łyczkami popijała mocną, gorącą kawę i obserwowała gości w jadalni. Z miną znawcy spod
przymrużonych oczu oceniała ubiór innych kobiet. Nie mogła nie zwrócić uwagi, że wiele z
przybyłych dam zatrzymywało spojrzenia również na niej i jej wspaniałym stroju ludowym,
bogato przystrojonym srebrnymi ozdobami.
- Tam siedzi ktoś, kto pewnie też wybiera się na pochód, Ola - szepnęła i dyskretnie
trąciła męża nogą pod stołem. - Ta kobieta ma strój z Hardanger.
Stopniowo coraz więcej par schodziło na śniadanie; wiele z nich ubrało się w stroje
ludowe. To będzie wspaniały widok, gdy wszyscy pójdą w pochodzie, pomyślała Dorbet.
Kobieta w stroju ludowym z Hardanger częstowała się z półmisków, kiedy Dorbet również
podeszła do stołu, żeby dolać sobie kawy.
- Wybieracie się pewnie na zlot - zagadnęła nieznajoma przyjaźnie. - Widzę, że jesteście
odświętnie ubrani.
- Tak, zamierzamy pójść w pochodzie - przytaknęła Dorbet. - Ale ty również wyglądasz
bardzo uroczyście. Skąd pochodzisz?
- Z Hardanger, z Ulvik. Uprawiamy drzewa i krzewy owocowe, poza tym mamy trochę
krów. Ale mój mąż, Magnus, zajmuje się głównie uprawą owoców.
- My jesteśmy z Inndalen w gminie Surnadalen w Nordmore - wyjaśniła Dorbet. - Mamy
duże gospodarstwo. - Wyciągnęła rękę. - Miło cię poznać.
- Może chcielibyście się przysiąść do naszego stolika? - zaproponowała kobieta. -
Przyjemnie byłoby pogawędzić.
- Właściwie już zjedliśmy śniadanie, siedzimy jeszcze przy kawie. Spytam męża.
Przysiedli się do stolika Magnusa i Elise Storvików i jeszcze chwilę zostali, by trochę
porozmawiać. Kobieta była dość rozmowna, natomiast mężczyzna raczej zamknięty w sobie,
choć naprawdę miły. Dowiedzieli się o różnych odmianach jabłek, o tym, kiedy dojrzewają
czereśnie, Ola zaś opowiedział o Granvold i swojej pracy w gospodarstwie.
- Obawiam się, że musimy już iść - zauważyła Dorbet. - Ola musi sobie jeszcze kupić
kapelusz, zanim pójdziemy na plac przy twierdzy Akershus - zwróciła się do sąsiadów. -
Może spotkamy się później.
- Wybieracie się gdzieś wieczorem?
- Tak, idziemy na przedstawienie do Chat Noir - uśmiechnęła się Dorbet.
- O, my też! - rozpromieniła się Elise. - Możemy wam towarzyszyć?
Umówili się, że spotkają się przy recepcji hotelu o wpół do szóstej.
- Po pochodzie pewnie zatrzymamy się jeszcze w mieście z jakimiś znajomymi z moich
stron - rzekł Ola. - A potem, jak sądzę, byłoby miło zjeść wspólnie obiad przed
przedstawieniem. Chyba nie macie nic przeciwko temu? Możemy umówić się tutaj, w Grand
Hotelu, żeby nie chodzić gdzieś daleko. Uważam, że tu jest bardzo ładnie, a poza tym dobrze
dają jeść - dodał z uśmiechem.
Elise i Magnus nie powiedzieli „nie". Elise pomachała im podekscytowana na pożegnanie,
kiedy Dorbet i Ola wychodzili z jadalni.
- Jak na mój gust ta kobieta jest bardzo wścibska - uznał Ola i obejrzał się przez ramię. -
Gada jak...
- Ale musisz przyznać, że oboje są również bardzo sympatyczni - odezwała się Dorbet. -
Moim zdaniem będzie nam raźniej, gdy razem z nimi pójdziemy na rewię, zwłaszcza że nie
spotkałeś nikogo ze znajomych. Kto z naszych stron wybierał się do stolicy? Słyszałeś o
kimś?
- Właściwie tylko o jednym z Kvannes i jeszcze o gospodarzach z Surnadalen i Rindalen.
Nie znam ich zbyt dobrze, ale przynajmniej z widzenia.
- Nie wiadomo, czy ich spotkamy - wątpiła Dorbet. - Sam mówiłeś, że zjadą się tu setki
ludzi.
- Zobaczymy - stwierdził Ola. - Po pochodzie mamy się zebrać wszyscy na placu przed
twierdzą, może wtedy zauważymy kogoś znajomego.
Nie zamierzali wrócić do hotelu wcześniej niż późnym popołudniem, dlatego Dorbet
wyjęła siatkę robioną na szydełku, którą dostała od matki, i wsadziła do niej wszystko, co
mogło jej się przydać w ciągu dnia. Potem ostatni raz rzuciła okiem na czerwoną suknię, którą
zamierzała włożyć wieczorem, i przeciągnęła po niej dłonią. Suknia bardzo ładnie się
rozprostowała na wieszaku, tak jak Dorbet przypuszczała. Dziewczyna szybko spojrzała w
lustro, poprawiła włosy i uśmiechnęła się do siebie. Dobrze się prezentowała.
- No, jestem gotowa - rzuciła i odwróciła się do Oli. - Najpierw kapelusz, a potem idziemy
na pochód.
To był niezapomniany dzień. Ogromny namiot rozbity na Akershus pomieścił pięć tysięcy
osób, a co najmniej drugie tyle stało na zewnątrz. Ola i Dorbet przyszli sporo wcześniej i
dostali się do środka. Przemawiali minister rolnictwa i przedstawiciele organizacji ludowych.
Dorbet dokuczała ciasnota. Dziewczyna nudziła się i słuchała przemówień tylko jednym
uchem, ale po chwili zaciekawiła się, ponieważ rozpoczął się program kulturalny: recytacja
wierszy, śpiewy i granie. Jakiś aktor, którego nazwiska nie pamiętała, czytał poezje.
Stopniowo uroczystość zaczęła się przenosić na zewnątrz i można było kupić kawę, napoje,
gofry i kiełbaski. Wszędzie roiło się od ludzi, lecz mimo to Ola natknął się przypadkiem na
znajomego z Rindalen z żoną.
- Nie do wiary, wreszcie spotkałem kogoś znajomego! - zagrzmiał mężczyzna i uścisnął
Oli rękę. - Jak miło. Tak tu tłoczno, że można całkiem oszaleć. Nie przywykliśmy do takiego
zgiełku w stronach, z których pochodzimy - roześmiał się rubasznie.
Dorbet nigdy wcześniej nie widziała ani jego, ani jego żony. Był rosłym mężczyzną ze
skłonnością do tycia. Jego żona, drobna i nieśmiała, przez cały czas trzymała męża pod ramię,
jak gdyby panicznie się bała, że jej zginie. Wydawała się nieco, starsza od Dorbet, ale chyba
niewiele.
- A to twoja żona, Ola?
Mężczyzna wyciągnął wielką rękę i energicznie potrząsnął dłonią Dorbet.
- Wiele o tobie słyszałem - uśmiechnął się. - Ludzie gadają, że Ola Granvold ożenił się z
najwspanialszą dziewczyną w całym Nordmore. Widzę, że to prawda.
Dorbet poczuła, że się czerwieni, i cofnęła rękę.
- To Peder Myrland i jego żona Jofrid - przedstawił znajomych Ola. - Oni mieszkają...
- Wiem, gdzie znajduje się Myrland, mimo że tam nie byłam - przerwała mu Dorbet.
Znaleźli miejsce na trawniku. Mężczyźni przynieśli kawę i coś na przekąskę. Usiedli na
trawie, przyglądali się fiordowi, który lśnił w słońcu, i słuchali muzyki rozbrzmiewającej na
placu.
- Może zjedlibyśmy wspólnie obiad? - zaproponował Peder Myrland. - Jeżeli nie macie
innych planów po tej uroczystości. Byłoby świetnie - mówił dalej, nie pytając żony o zdanie
ani nie czekając na odpowiedź Oli. - Dokąd pójdziemy?
- Mieszkamy teraz w Grand Hotelu, a wieczorem wybieramy się do Chat Noir, więc jeżeli
moglibyśmy zjeść obiad w hotelu, to...
- Miejsce dobre jak każde inne - zdecydował gospodarz z Rindalen. - Prawda, Jofrid?
Skinęła głową. Prawdopodobnie zawsze się zgadza, pomyślała Dorbet. Nie wygląda na
osobę, która miałaby własne poglądy.
- Będzie z nami jeszcze jedna para - uprzedził Ola. - Małżeństwo, które poznaliśmy w
hotelu. Pochodzą z Hardanger i zajmują się uprawą owoców. Chyba nie będzie wam
przeszkadzać, że zjedzą z nami?
- Im nas więcej, tym weselej, rzekła baba, zapraszając na pogrzeb - roześmiał się Peder. -
Dwoje więcej czy mniej...
- Ależ, Peder!
Jofrid Myrland oblała się rumieńcem i posłała mężowi karcące spojrzenie.
- Nic się nie stało - uśmiechnął się Ola wyrozumiale. - Rozumiemy przecież, że to żart.
Dorbet zachodziła w głowę, jakim cudem udało się zorganizować taki ogromny wiec.
Kilku mężczyzn, dyrygując tłumem przez megafony, zdołało zapanować nad niezliczonymi
rzędami przybyłych i wreszcie pochód mógł ruszyć.
- O rety, jaki widok! - zawołała Dorbet z podziwem. - Słyszałam, jak ktoś mówił, że w
pochodzie idzie ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. A popatrz na te wszystkie stroje ludowe.
Czy to nie wspaniale?
- Prawda, imponujące - przytaknął Ola. - Rozglądam się i wypatruję strojów z Nordmore,
ale jakoś nie widzę. Nie wiesz przypadkiem, czy jest tu ktoś ze znajomych, Peder?
- Nikogo nie spotkałem - odparł gospodarz z Rindalen, ocierając pot z czoła. - Uff, robi się
gorąco.
Dorbet była podobnej myśli. Słońce spływało na nich z bezchmurnego nieba, powietrza nie
orzeźwiał nawet lekki wietrzyk.
- Skąd masz taki piękny strój? - spytała Jofrid, przyglądają się Dorbet z zainteresowaniem.
- Sama uszyłam. Szyję stroje ludowe na zamówienie z Ameryki.
- Naprawdę? Ja swój pożyczyłam. Nie leży zbyt dobrze, ale wiesz, nie mam własnego, a
musiałam się o coś postarać, skoro zamierzałam pójść w pochodzie.
- Nie, dobrze ci pasuje - skłamała Dorbet.
- Tak uważasz? Jofrid pokraśniała z radości i Dorbet nagle zrobiło się jej żal. Widać, że ta
drobna kobieta nieczęsto na co dzień może liczyć na dobre słowo. Peder Myrland nie ma
pewnie talentu do prawienia komplementów, pomyślała i rzuciła na niego okiem. Zdjął
kapelusz i dużą chustką do nosa przecierał rzadkie włosy.
- Jesteś taka... taka ładna - mówiła dalej Jofrid. - To prawda, co mówi! Peder, że dużo
słyszeliśmy o tobie i twojej urodzie. Doszły nas również słuchy o twojej matce, Mali Stornes.
Bo jesteś ze Stornesów, prawda?
- Tak.
- Ludzie mówią o niej wiele dobrego. Jest znakomitą artystką.
- Tak, jest bardzo zdolna - przyznała Dorbet. - Teraz sprzedaje swoje prace głównie do
Ameryki, bo tam bardzo się interesują norweską sztuką użytkową i norweskimi strojami
ludowymi.
- Pewnie odziedziczyłaś talent po matce, skoro zajmujesz się haftem i szyciem.
- Chyba tak.
- Ale jak znajdujesz na to czas, masz przecież mnóstwo pracy w gospodarstwie? Zostałaś
chyba młodą gospodynią w Granvold?
- Wolno mi robić to, co robię najlepiej - odparła Dorbet. - I to, co mnie najbardziej
interesuje - dodała szczerze.
- W Myrland byłoby to nie do pomyślenia - westchnęła Jofrid i zerknęła ukradkiem na
męża, najwyraźniej przestraszona, że mógłby usłyszeć to, co powiedziała. - Matka Pedera
jest... starej daty. Niełatwo się z nią dogadać. Do tego mamy jeszcze troje dzieci.
- Trójkę dzieci? - przerwała jej Dorbet zaskoczona. - Ile właściwie masz lat?
- W maju skończyłam dwadzieścia dwa.
- Pewnie rodziłaś jedno po drugim.
- W Myrland tak się przyjęło - odparła Jofrid cicho, niepewnie spoglądając na plecy męża.
- Moja teściowa miała sześcioro w ciągu pięciu lat.
Dorbet zmieniła zdanie co do Jofrid. Spodobała jej się ta cicha kobieta, która najwyraźniej
nie miała łatwego życia w Myrland. Zatem kiedy pochód ruszył, wsunęła rękę pod jej ramię i
uśmiechnęła się. I tak przeszły przez miasto, oklaskiwane przez tysiące ludzi, którzy stali
wzdłuż ulicy i przyglądali się idącym w pochodzie.
Jeszcze długo potem mówiono o wielkim marszu chłopów. Dwadzieścia cztery tysiące
mężczyzn i kobiet z norweskich wsi - w tym większość kobiet w strojach ludowych ze swego
regionu - tworzyło piękne i barwne widowisko, przechodząc ulicami Oslo tego ciepłego,
czerwcowego dnia.
Dorbet postanowiła utrzymać kontakt z Jofrid Myrland, gdyż bardzo polubiła nowo
poznaną gospodynię.
ROZDZIAŁ 4.
Dorbet siedziała z głową opartą o ścianę przedziału. Od czasu do czasu otwierała oczy i
wyglądała przez okno pociągu. Deszcz tworzył małe strumyczki, które spływały w dół
brudnej szyby. „Anioły płaczą", mawiała mama, gdy Dorbet była mała, i w dniu takim jak
dziś, kiedy padało tak, że nie mogła wyjść na dwór, stawała z nosem przyklejonym do szyby.
Dorbet uśmiechnęła się na to wspomnienie z dzieciństwa. Dzisiaj chyba naprawdę anioły
rozpłakały się na dobre, pomyślała i przetarła zmęczone oczy. Przepiękna pogoda
utrzymywała się aż do dzisiejszego ranka, a więc mieli szczęście z wyjazdem do Oslo. Ileż
tam przeżyli! Dorbet westchnęła i zamknęła oczy. Wrażenia z ostatnich dni kłębiły się w jej
głowie.
Właściwie trudno powiedzieć, co najlepiej utkwiło jej w pamięci. Działo się tak wiele.
Sam spacer z Olą po Karl Johansgate: ludzie, piękne budynki, ruch uliczny i sklepy. Obce
dźwięki i zapachy. W Oslo nie pachniało tak jak w domu, wiele razy się nad tym
zastanawiała. I jak luksusowo mieszkało się w hotelu! Szybko mogłaby się do tego
przyzwyczaić, pomyślała i westchnęła. A najbardziej do łazienki i światła elektrycznego.
Zwiedzili również sporą część miasta. Wsiedli do odkrytego autobusu wycieczkowego,
który między innymi przejeżdżał wzdłuż szerokiej ulicy Bygdo Alle. Dorbet podziwiała
ogromne, kwitnące kasztanowce. Któregoś dnia, kiedy nie mieli konkretnych planów, wybrali
się kolejką na górę Holmenkollen. Ola chciał zobaczyć wielką skocznię, o której tak wiele
słyszał. Wrażenie było niezapomniane i warte tej wyprawy, stwierdziła Dorbet w duchu.
Wszystko wydawało się takie piękne w ów słoneczny dzień, a widok byt fantastyczny. Miasto
rozciągało się w dole nad fiordem i błyszczało jak klejnot. Na koniec Ola zaproponował, by
przekąsili coś w restauracji we Frognerseterea a Dorbet po prostu uległa. Chłonęła każdą
sekundę.
I jeszcze Chat Noir! Dorbet, odkąd pamięta, nigdy się tyle nie śmiała, a i Ola świetnie się
bawił tego wieczoru. Zwracała na siebie uwagę w swej czerwonej sukience, tak jak się tego
spodziewała. Zauważyła, że przyciąga wiele długich spojrzeń. Ola również to dostrzegał,
ponieważ przez cały wieczór nie odstępował żony. Był z niej bardzo dumny i szepnął jej o
tym do ucha podczas przedstawienia.
- Mężczyźni oglądają się za tobą.
- Widzę.
- Jesteś tu najładniejsza.
Poklepała Olę po dłoni i uśmiechnęła się. Więcej o tym nie rozmawiali. Jednak musiała
przyznać, że owe spojrzenia pełne zainteresowania i podziwu sprawiały jej przyjemność.
Przedstawienie w Teatrze Narodowym również zrobiło na niej wrażenie, choć Oli sztuka
nie podobała się tak bardzo jak rewia i pod koniec się zdrzemnął.
- Najwyższy czas - mruknął, kiedy przedstawienie się skończyło.
Dorbet dała mu kuksańca w bok.
- Uważam, że było fantastyczne - rzekła rozmarzona. - Myślę, że gdybym mogła,
zostałabym aktorką.
To całkiem rozbudziło Olę. Wziął Dorbet mocno za ramię i wyprowadził z teatru na
powietrze w ów ciepły, letni wieczór. Wrócili pieszo do hotelu, ponieważ nie było daleko.
Dorbet udało się zwabić Olę do wanny na wspólną kąpiel. To przeżycie oboje będą
wspominać z radością, pomyślała, uśmiechając się do siebie. Cudownie i ciekawie było
kochać się w ciepłej wodzie. W końcu zdyszani opadli na podłogę w łazience, mokrzy,
rozgrzani i szczęśliwi. O tak, pomyślała Dorbet, wanny i ubikacji będzie jej w domu
brakowało. I jeszcze tego, by za jednym przekręceniem wyłącznika światło zalało cały pokój!
Pewnie jeszcze dużo czasu upłynie, zanim w Granvold będzie łazienka i prąd. Nikt jeszcze
nawet nie wspominał, żeby na wsi założyć elektryczność, więc pewnie upłyną całe lata,
pomyślała z niewiarą.
Ola, zgodnie z obietnicą, wybrał się z Dorbet również na zakupy. Zdawała sobie sprawę,
ż
e mężczyźni nie znoszą biegania po sklepach, ale Ola cierpliwie jej towarzyszył. I nie skąpił
pieniędzy.
- Obiecałem, że będziesz mogła zrobić zakupy - przyznał. - Kup sobie to, co ci się podoba.
Dorbet na te słowa zrobiło się ciepło i ogarnął ją dobry humor. Kupiła nowy płaszcz i
ładną kurtkę, ponieważ najbardziej jej były potrzebne. Potem poszli do sklepu z zabawkami,
gdyż Ola koniecznie chciał kupić Trygvemu samochód, taki, który sam jeździ, gdy go
nakręcić, tłumaczył. Świetna zabawka, musiała przyznać Dorbet, kiedy nakręcili pojazd i
wypróbowali na sklepowej ladzie. Sama z kolei kupiła cudnego brązowego puchatego misia;
miała pewność, że synkowi się spodoba.
- To przecież chłopak - rzekł Ola trochę zdegustowany, patrząc na przytulankę ze
zmarszczonym czołem.
- Każdy potrzebuje kogoś, do kogo mógłby się wieczorem przytulić - rzekła Dorbet. - Ty
jeszcze z tego nie wyrosłeś - dodała.
Ola zaczerwienił się i nie komentował więcej zakupu misia.
Potem poszli do działu perfumeryjnego firmy Steen & Strom i kupili duży flakon perfum
4711 dla Marit, jako podziękowanie za opiekę nad Trygvem. Ola twierdził, że to jej ulubiony
zapach. Zresztą jedyny, o którym Dorbet słyszała. Znajome, które używały perfum, a było ich
naprawdę niewiele, kupowały tylko 4711.
Dopiero przy stoisku przekonała się, że zapachów jest znacznie więcej, ale nie odważyła
się kupić czegoś innego. Wiedziała, że Marit najchętniej trzymała się tego, co znała. Poza tym
ceny niektórych kuszących flakonów były przerażająco wysokie, więc Dorbet poprzestała na
sprawdzeniu zapachu i roztarciu odrobiny na próbę na wierzchu dłoni.
Ola z zachwytem obwąchiwał żonę w powrotnej drodze.
- Cudownie pachniesz - uśmiechał się. - Kupiłaś sobie któryś z nich?
- Nie, były zbyt drogie.
- No to wracamy i kupimy jeszcze jeden flakon dla ciebie - zdecydował i zawrócił. -
Będziesz używać tych perfum, kiedy będziemy wychodzić z wizytą lub do teatru. No, może
jeszcze przy innej okazji - mrugnął żartobliwie.
Wrócili do sklepu i Dorbet dostała w prezencie flakonik perfum o niezwykłym zapachu.
- To jeden z tych, których używają gwiazdy filmowe - zapewniła zadbana ekspedientka w
jaskrawoniebieskim fartuszku.
Pewnie używa wszystkich tych kosmetyków i zapachów, pomyślała Dorbet i przyjrzała się
sprzedawczyni. Dziewczyna miała jasnoróżową, niczym prosiaczek, wypudrowaną twarz i
pachniała tak, że zapierało dech.
Było już po porze dojenia, kiedy wysiedli z autobusu w Surnadalen. Przestało padać, a
niebo na zachodzie płonęło ognistą czerwienią. Dorbet wciągnęła zapach kwitnących łąk i
lasu. Jakże inny niż w Oslo, pomyślała.
Z dworca miał ich odebrać teść. Nie minęło wiele czasu, gdy zauważyli jego szczupłą
sylwetkę.
- O, jesteście! - zawołał i podszedł bliżej. - Jak tam było?
- Wspaniała podróż - odparł Ola i uścisnął ojcu rękę. - Szkoda, że cię tam nie było, tato.
Mam ci tyle do opowiedzenia.
- Wybieramy się jutro do miasta - rzekł Trygve i zapalił fajkę. - Wielu z nas czeka na
referat ze zjazdu.
- A jak się ma Mały Trygve? - spytała Dorbet z niecierpliwością.
- Myślę, że nadzwyczaj dobrze - stwierdził ojciec Oli. - Nie wyobrażam sobie, że mogłoby
być inaczej. Oboje świetnie się czują, zarówno Marit, jak i chłopczyk.
- A więc nic nowego się nie wydarzyło?
- No, niezupełnie. Wczoraj zmarli gospodarze Innstad.
- Oboje? - spytała Dorbet przerażona.
- Tak, zaraz po waszym wyjeździe dopadła naszą wieś paskudna grypa. Ominęła
Granvold, ale starzy Innstadowie zachorowali. Byli w ciężkim stanie. Kiedy się o tym
dowiedzieliśmy, od kilku dni nie wstawali już z łóżka. Najwidoczniej byli zbyt słabi, by
zwalczyć infekcję.
- Ale że oboje zmarli... jednego dnia...
- Stary Olaus zmarł pierwszy. Mówią, że kiedy Halldis dowiedziała się o tym, nie chciała
dłużej żyć. Poddała się i przed wieczorem ona również zgasła.
Dorbet wzdrygnęła się; naciągnęła lepiej kurtkę i usiadła blisko Oli w kariolce. Będzie jej
brakowało obojga Innstadów, pozostanie po nich dziwna pustka. Nie dalej jak na Boże
Narodzenie zeszłego roku spotkali się w drugi dzień świąt. Starzy gospodarze nie zabawili
długo na przyjęciu, ale przyszli. Zawsze interesowali się jej planami. Ludzie godni szacunku,
mówiła o nich mama. Dorbet również podzielała jej zdanie. Nie słyszała, żeby ktokolwiek źle
się wyrażał o Halldis i Olausie.
- To smutne, że Olaus i Halldis nie żyją - rzekła cicho do Oli.
Ola objął ją ramieniem i przytulił. Oddechem muskał jej włosy.
- Byli już bardzo starzy, wiesz.
- To prawda, ale czy musieli odejść oboje naraz?
- Wszyscy idziemy tą drogą - rzekł zamyślony i poklepał Dorbet po policzku.
Dorbet nie wiedziała, co powiedzieć. Siedziała w milczeniu, obserwując krajobraz, który
mijali. Pola zieleniły się bujnie. Zboże wzeszło jeszcze przed ich wyjazdem, zdała sobie
sprawę, lecz nagle ogarnęło ją przeświadczenie, jakby ich bardzo długo nie było i jakby
przebywali w całkiem innym świecie. Rozkoszowała się ciszą, zapachami i bogatym
krajobrazem z majestatycznymi górami i wysokim, żółtoczerwonym wieczornym niebem.
Kiedy skręcili na dziedziniec Granvold i Dorbet ujrzała na progu Marit z Trygvem w
ramionach, ścisnęło ją w dołku z radości. Znowu była w domu. Silniej niż kiedykolwiek
poczuła, że tu jest jej miejsce, że tu właśnie jest jej królestwo.
Tego dnia, kiedy pochowano starych gospodarzy z Innstad, wieś pogrążyła się w ciszy. W
ów czerwcowy dzień we wszystkich gospodarstwach opuszczono flagi do połowy masztu,
umilkły odgłosy codziennego życia. Zdawało się, jakby w ogóle nie było tu ludzi, pomyślała
Mali, kiedy wyszła na dziedziniec, żeby razem z Havardem jechać do kościoła. Młodzi
wybierali się razem z nimi. Oja powoził drugim wozem i miał zabrać Herborg oraz; Siverta i
Tordhild. Dzieci zaprowadzono do Ane. Johannes marudził, żeby go wzięli ze sobą, ale kiedy
mu obiecano kiełbaskę na obiad, a Aslak zasugerował, że może wybraliby się razem na cypel
Stornes na ryby, zainteresowanie chłopca pogrzebem wyraźnie osłabło.
- Chyba zostanę jednak w domu - rzekł do matki. - Powinienem pomóc przy Marilenie.
- Cieszę się, że zmieniłeś zdanie - przyznała Tordhild z uśmiechem. - Marilenie będzie
raźniej, gdy zobaczy, że jesteś w pobliżu.
Johannes skinął głową, świadom wagi swego zadania. Najwyraźniej wiedział, ile dla małej
znaczy jego obecność, chociaż Marilena była spokojnym i wesołym dzieckiem i zwykle
zachowywała się pogodnie bez względu na to, kto się nią zajmował. Nie było jednak
wątpliwości, że bardzo kocha swego starszego brata. Na jej dziecięcej buzi zawsze pojawiał
się szeroki uśmiech, kiedy Johannes brał siostrę na ręce i kiedy ją przytulał.
- Anes - szczebiotała radośnie i obejmowała go za szyję. - Anes, Anes.
- Nie można od niej wymagać, żeby umiała wymówić słowo „Johannes" - tłumaczył i
huśtał ją na kolanach. - Przecież rozumiemy, o co jej chodzi, kiedy woła „Anes", prawda?
Marilena jest jeszcze malutka - dodawał z wyrozumiałością.
Mali często obserwowała wnuki, kiedy się razem bawiły. Jeszcze bardziej lubiła, gdy Mały
Trygve pojawiał się w Stornes - wtedy miała u siebie całą czwórkę. Siadała obok i próbowała
dostrzec u nich wspólne cechy. Johannes był wprost niewiarygodnie podobny do ojca; miał
osiem lat, bardzo wyrósł i wydawał się strasznie chudy. Sivert też taki był, wspominała Mali.
Przybrał na wadze dopiero jako nastolatek.
Johannes był takim samym indywidualistą jak kiedyś Sivert: chodził własnymi drogami i
uwielbiał muzykę. Raz w tygodniu jeździł na lekcje do Kvannes, a dodatkowo uczył go
ojciec, kiedy był w domu. Johannes sam twierdził, że zostanie muzykiem, lecz Mali nie była
tego taka pewna. Interesowało go tyle różnych rzeczy, a gospodarstwo i zwierzęta również
były bliskie jego sercu. Mali doznawała bolesnego ukłucia w piersi, widząc, jak malec biega
wszędzie za Havardem, zarumieniony na twarzy i podekscytowany. Wtedy zwykle mawiał, że
zostanie gospodarzem, jak gdyby zapominał, że nie ma gospodarstwa, którym mógłby się
zająć.
Jedynie małżeństwo z dziedziczką dałoby mu tę szansę, pomyślała Mali. To możliwe, ale
mało prawdopodobne. Może więc lepiej, żeby postawił na muzykę. Jednak Mali nie podobał
się również ten pomysł, gdyż to oznaczało, że Johannes musiałby opuścić Stornes i osiedlić
się w tym czy innym dużym mieście. To nieodzowne, jeżeli miałby zrobić karierę jako
muzyk, pomyślała. A przecież pragnęła zatrzymać ich wszystkich przy sobie
w Inndalen.
Marilena z wyglądu bardzo przypominała matkę. Jednak wyglądało na to, że ma
pogodniejsze usposobienie niż Ruth, i to Mali cieszyło. Dziewczynka szczebiotała i śmiała się
bez przerwy. Mali często z wdzięcznością myślała o Tordhild i Sivercie, którzy przysposobili
dziecko, ponieważ uważała, że to najlepsze, co mogło spotkać maleńką córeczkę Ruth.
Miała tyle powodów do radości, myślała Mali o sobie, kiedy siedząc, obserwowała
latorośle rodu: że Sivert naprawdę przeprowadził się z rodziną do Stornes, że Oja znalazł
Herborg i założył rodzinę, że wyrósł na zrównoważonego i wrażliwego mężczyznę, a przede
wszystkim, że Dorbet znalazła wspólny język z Olą. O tak, ułożyło się lepiej, niż można się
było spodziewać, i było się z czego cieszyć, mimo że smutek po stracie Ruth zawsze dawał o
sobie znać, kładąc się głębokim cieniem na wszystkim. Ów ból nigdy nie przeminie, myślała
Mali, bo nigdy nie można pogodzić się ze stratą kochanego dziecka. Jednak w miarę upływu
czasu rana zasklepiła się i tęsknota stała się łatwiejsza do zniesienia. Takie już jest to życie i
Mali nauczyła się znosić ciosy, które jej zadawało.
Mała Mali była zabawnym szkrabem: podobna do Herborg, zwłaszcza z koloru włosów i
oczu. W przyszłości będzie miała, jak matka, brązowe, błyszczące włosy o miedzianym
odcieniu. Jednak mała miała też wiele cech Stornesów i temperament po ojcu: to dziecko
potrafiło ciskać błyskawice ze złości. Ale może to dobrze, że dziewczynka ma charakter,
zastanawiała się Mali, ponieważ to ona przejmie gospodarstwo, gdy przyjdzie pora.
Synek Dorbet, Mały Trygve, był niezwykle ładnym dzieckiem, tak bardzo podobny do
matki, że aż strach: brązowooki, o ślicznych, jasnych kręconych włosach. Mali słyszała, jak
Marit mówiła, że chłopczyk jest podobny do Oli i Granvoldów, ale tego nie komentowała.
Tak już jest - każdy chciałby widzieć w potomku cechy swojej rodziny. Mały Trygve
odziedziczył też pewne cechy Oli, to pewne, ale dziedzic Granvold podobny był do matki.
Kościół, wypełniony tego dnia po brzegi, przystrojono świeżymi, kwitnącymi w czerwcu
kwiatami i zapalono świece. Mali ścisnęło w dołku, kiedy ujrzała przy ołtarzu dwie trumny,
stojące jedna obok drugiej. Gospodarze z Innstad zawsze wiele dla niej znaczyli, od samego
początku, kiedy przybyła do wsi jako młoda, nieszczęśliwa dziewczyna.
Zauważyła, że na nabożeństwo przyszło wielu znajomych. Mieszkańcy wsi pojawili się
licznie, pomyślała, ale nie można się dziwić. Olaus Innstad znał wielu, a i on był znany w
okolicy. Mali wiedziała, że na przestrzeni lat niejeden zwracał się do gospodarza o radę i
pomoc w trudnych sytuacjach i wszyscy oni, bogaci i biedni, spotykali się z równie dobrym
przyjęciem. Olaus i Halldis Innstadowie nie dzielili ludzi według rangi i zamożności, Mali
sama się o tym przekonała. Zrobiło jej się ciepło koło serca na wspomnienie tego, jak
gospodarze przyjęli jej siostrę, kiedy zjawiła się u nich z synkiem. Niezamężną i porzuconą
powitali z otwartymi ramionami. Margrethe była u nich szczęśliwa, pomyślała Mali. Siostra
często opowiadała, że znalazła tam wszystko: Bengta, dzieci, miłość oraz troskę i szacunek
teściów.
To były piękne lata, kiedy żyła Margrethe, westchnęła Mali w duchu. Chociaż to nie do
końca prawda, zwłaszcza gdy chodzi o jej własne życie. Ale w miarę upływu czasu i jej się
ułożyło. Znowu ją uderzyło, jak to się ostatnio często zdarzało, że miała sporo powodów do
radości. Czasem myślała, że jest prawie za dobrze, by mogło się dziać naprawdę; trudno jej
było wierzyć, że ów stan będzie trwać. Przeszedł ją dreszcz, Hayard spojrzał na nią i po
omacku odszukał jej dłoń. Zacisnął jej rękę między swymi dwiema, jakby pragnąc przekazać
własny spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Wielu przybyłych składało kondolencje Bengtowi i Sigrid. Mali i Havard trzymali się
trochę z tyłu, lecz w końcu przyszła i ich kolej.
- To był ładny pogrzeb - rzekł Havard.
- Zapewne starzy gospodarze tak właśnie pragnęli zostać pochowani - przyznała Mali. -
Halldis oniemiałaby z wrażenia, gdyby zobaczyła, ilu ludzi przyszło.
- I jak goście zostali potem przyjęci - uśmiechnęła się Sigrid. - Mamy nadzieję, że nie
będzie powodów do narzekań. Wszystko w Innstad jest przygotowane.
- Przyjdziemy - zapewniła Mali. - Ale zajrzymy jeszcze na grób Ruth, skoro już tu
jesteśmy. Chcę zobaczyć, czy kwiaty, które posadziłam wiosną, się przyjęły i jak rosną.
- Bardzo nam zależy, żebyście wszyscy przyszli - rzekł Bengt. - Żeby Oja i Sivert wpadli
ze swoimi rodzinami, no i starzy i młodzi z Granvold.
- Wiesz przecież, Bengt - odezwała się Mali - że twoi rodzice cieszyli się naszym
szacunkiem i poważaniem. Uważam, że należeli do tych ludzi, o których nikt nie może
powiedzieć złego słowa.
Bengt nie odpowiedział. Wydawał się bardzo blady w ciemnym garniturze.
- Będzie ich brakowało w Innstad - rzekł po chwili.
Sigrid wzięła Bengta pod ramię.
- To prawda - przyznała. - Ale będziemy sobie nawzajem pomagać i nie zmarnujemy tego,
co przejęliśmy w spadku. Twoi rodzice wierzyli, że mogą na nas polegać, Bengt, i nie
zawiedziemy ich.
- Teraz my jesteśmy najstarszym pokoleniem - zauważył Bengt. - Dziwnie mi o nas tak
myśleć.
- My w Stornes już od dawna przejęliśmy tę rolę - rzekła Mali. - Takie są koleje życia.
Musimy się pogodzić z tym, że teraz my jesteśmy starymi gospodarzami, Bengt, wy w
Innstad i my w Stornes.
Bengt uśmiechnął się trochę krzywo.
- Pewnie tak - przyznał. - Pewnie tak.
Zgromadzili się przy grobie Ruth. Przyszła cała rodzina, również Ola i Dorbet. Mali
pochyliła się i wyrwała trochę chwastów. Podsypała nieco ziemi pod dwoma krzewami, które
posadziła wcześniej tego lata i które teraz pięknie kwitły.
- To taka nasza chwila wspomnień - rzekła Mali. - Skoro się tu zebraliśmy.
- Ruth nie powinna spoczywać w tym grobie - odezwał się Sivert ponuro. - Nigdy się nie
wyzbędę tego wrażenia, że jej śmierć była zupełnie bezsensowna.
- To prawda, Ruth powinna żyć - przyznała Mali cicho.
- Nie wolno nam dopuścić, żeby jeszcze kiedykolwiek spotkało naszą rodzinę coś
podobnego - mówił dalej Sivert. - Musimy uważniej przyglądać się naszym bliskim, żeby w
porę zauważyć, czy komuś nie dzieje się krzywda. Nie możemy pozwolić, by cierpienie
doprowadziło kogoś z nas do śmierci, a pozostali nagle uświadomili sobie, że jest za późno,
by temu przeszkodzić.
Mali odebrała słowa syna jako oskarżenie. Pochyliła głowę.
- Ruth nie dopuszczała nas do siebie - usprawiedliwiła się. - Nawet ciebie, Sivercie.
- Wszyscy bezskutecznie sprzeciwialiśmy się jej związkowi z Samuelem - odezwał się
Havard. - Nic nie mogliśmy poradzić. Twoja matka robiła, co było w jej mocy, Sivercie.
- Nie chciałem mamy oskarżać - wyjaśnił Sivert i zerknął szybko na Mali. - Naprawdę nie
miałem tego na myśli.
- Czy to moja wina, że Ruth nie żyje? - spytała Mali, chwytając Havarda za rękę, kiedy
przechodzili przez dziedziniec w Innstad. - Czy mogłam coś jeszcze zrobić?
- Nie, nie mogłaś - rzekł bez chwili namysłu. - Nie byłaś w stanie uczynić nic więcej,
Mali, i sama o tym wiesz. Ruth nie pozwalała nikomu wtrącać się do swego życia. To był
wypadek.
- Nie powinniśmy zamykać się w sobie - rzekła cicho. - Nie powinniśmy zmagać się ze
swoim cierpieniem w całkowitej samotności tak jak Ruth.
Łatwo powiedzieć, pomyślała Mali. Przecież i ona sama tak postępowała, przyznała w
duchu. Przez tyle lat samotnie dźwigała swój krzyż i nadal sama będzie go dźwigać. To jej
sprawa. Ciężar, z którym się zmaga, nie może ujrzeć światła dziennego. Najważniejsze, żeby
znaleźć w sobie dość siły, by wytrzymać, bez niczyjej pomocy. Ruth się to nie udało.
ROZDZIAŁ 5.
Wtorek dziewiątego kwietnia był jasny i słoneczny. W ciągu ostatniego tygodnia ładnej
pogody stopniało sporo śniegu, jednak leżało go jeszcze trochę i Johannes niemal codziennie
po południu przyjeżdżał ze Wzgórza na nartach.
- Zniszczysz swoje narty - zwróciła mu uwagę Mali poprzedniego wieczoru. - Wszędzie
już widać gołą ziemię, zobacz, jeździsz po żwirze, chłopcze.
- Przecież nie zjeżdżam na drogę - roześmiał się. - Na poboczach jest jeszcze dosyć
ś
niegu, a na nartach jest o wiele szybciej - wyjaśnił z błyskiem w szarozielonych oczach.
Tak bardzo wyrósł, pomyślała Mali ze smutkiem. Minął ledwie miesiąc, odkąd chłopak
skończył dziesięć lat. Wyprawili wtedy na Wzgórzu urodziny jak należy. Miły z niego
dzieciak, pomyślała Mali i pogładziła go lekko po policzku. Nigdy nie powiedziała tego
wprost, ale to jego ze wszystkich wnucząt najbardziej lubiła. Oczywiście kochała je
wszystkie, ale jej stosunek do Johannesa był całkiem szczególny - tak jak to było przez
wszystkie te lata z jego ojcem. Musiała to przyznać, choćby przed sobą samą.
W pralni moczyło się pierwsze wielkie pranie w tym roku. Ingeborg wyszła już na dwór,
rozpaliła w wielkim palenisku i nastawiła pełen sagan wody. Zapowiadał się świetny dzień na
pranie.
Mali stawiała śniadanie na stole. Ane właśnie wróciła z obory i krzątała się w chłodni.
Mężczyźni siedzieli nad wczorajszymi gazetami i czytali, czekając, aż będą mogli zasiąść do
stołu. W tle cicho grało radio, jak każdego ranka. Zawsze o tej porze słuchano wiadomości i
prognozy pogody, zanim każdy ruszył do swoich zajęć.
- Co, u licha...! - zawołał nagle Havard. Pochylił się i podkręcił głos. Wszyscy zwrócili się
w stronę gospodarza.
- Co się stało? - spytała Mali znad kuchennego blatu. - Coś złego?
Havard skinął głową i wskazał na radio, nie mogąc wydobyć słowa.
Wszyscy jak porażeni słuchali informacji o tym, że w ciągu ostatniej nocy niemieckie
wojska desantowe zaatakowały Norwegię. Zajęły Oslo, Arendal, Kristiansand, Egersund,
Trondheim, Bergen i Narvik, mówił spiker, a atak nastąpił zupełnie niespodziewanie dla
norweskiego rządu i norweskich sił militarnych.
W Norwegii wybuchła wojna!
W salonie zapanowała nieprzyjemna cisza.
- Wojna? - Mali spojrzała przerażona na Havarda. - Czy naprawdę zaczęła się wojna?
Nie odpowiedział, tylko nastawił radio jeszcze głośniej. Mężczyźni skupili się bliżej. Mali
odłożyła to, co trzymała w rękach, i powoli podeszła do odbiornika. W pełnej napięcia ciszy,
nie mając odwagi nawet oddychać, zamarli w bezruchu i słuchali wiadomości.
Norwegowie stopniowo zbierali siły, żeby odeprzeć atak, mówił głos w radiu, a
największy opór stawili wrogowi w okolicy Oslo.
Mali zadrżała. Czy to może być prawda?
Spiker informował, że w miejscowości o nazwie Torbjornskjaer statek straży granicznej
„Pol III" usiłował zatrzymać niemiecką eskadrę, wydając ostrzegawczą salwę. Jednak
norweski okręt został pokonany, a załoga wzięta do niewoli. Kapitan Lei Welding stracił
ż
ycie. „Był pierwszym Norwegiem, który zginął w walce z Niemcami”, rzekł spiker
poważnym głosem.
- Ale pewnie nie będzie ostatni - mruknął Havard z zaciśniętymi zębami. - To nie żarty.
- Co to znaczy? Co się teraz stanie?
Mali położyła dłoń na ramieniu Havarda i popatrzyła na niego z niepokojem.
- Trudno jeszcze powiedzieć. Trzeba czekać i słuchać komunikatów.
Mali osunęła się na krzesło, zrobiło jej się zimno ze strachu. Nikt się nie odezwał, wszyscy
z powagą na twarzach przysunęli się blisko radia. Po chwili nadano wiadomość, że niemiecki
krążownik „Blucher" zatonął po ostrzelaniu go z twierdzy Oscarsborg. Utonęło tysiąc
mężczyzn. Również w okolicach Bergen i Kristiansund poszły na dno dwa krążowniki.
- I dobrze im tak - mruknął O1av. - Jak śmieli tu wtargnąć i sięgnąć jak po swoje. Co
sobie wyobrażają!
- Tysiąc ludzi utonęło - odezwała się Ingeborg przerażona. - To straszne, nawet jeśli to
Niemcy - dodała i zerknęła dookoła.
- A kto im kazał tu się pchać? - nie ustępował O1av.
- Wojna to wojna - stwierdził Oja ponuro. - Toczy się naprawdę, to nie zabawa.
Z radia nie dowiedzieli się na razie nic więcej. Spiker zapowiedział, że podadzą następne
wiadomości, gdy tylko będzie wiadomo coś więcej.
- A więc wybuchła wojna - westchnął Havard. - Nie wierzyłem, że do tego dojdzie.
- Co teraz zrobimy? - spytała Ingeborg, blada na twarzy i poważna. - Czy Niemcy tu
przyjdą?
- W każdym razie nie w pierwszej kolejności - stwierdził O1av uspokajająco. - Leżymy
jednak trochę na uboczu, nie tak blisko otwartego morza.
- Poczekamy i zobaczymy - uznał Havard. - Ciekawe, jak zareaguje rząd. I co zrobi król.
Usiedli do stołu, zostawiając radio włączone na cały regulator, żeby nie ominęła ich żadna
wiadomość.
- Chyba dziś nie wezmę się do żadnej roboty - rzekł Havard, rzucając szybkie spojrzenie
na Mali. - Muszę słuchać, co mówią, żeby wiedzieć, jak szybko przesuwają się niemieckie
wojska.
- Ale do prania w każdym razie trzeba się zabrać od razu - stwierdziła Mali stanowczo. -
Musimy mieć czyste rzeczy, nawet jeżeli jest wojna. Zresztą pranie już jest namoczone -
dodała. - Wszystko będzie na nic, jeżeli dziś tego nie zrobimy.
- Pewnie, że nie można siedzieć z założonymi rękami - przyznała Ane i wstała, żeby
przynieść więcej kawy. - O, idą młodzi ze Wzgórza - rzekła, wyglądając przez okno w
salonie. - Wszyscy czworo.
- Jest wojna - powiedział Johannes, kiedy wsunął głowę przez drzwi, zaczerwieniony na
policzkach po spacerze. - Napadli na nas Niemcy.
- Słyszeliśmy o tym - skinęła Mali.
- Domyśliłem się tego już wczoraj wieczorem - odezwał się Sivert. - Kiedy podali w radiu,
ż
e położono miny koło Stad. Wiele wskazywało na to, że to my będziemy najbliższym celem
Niemców, i tak się stało. Teraz hitlerowcy zaatakowali również nasz kraj i wkroczyli
zbrojnie.
- Chyba nie pójdziecie na wojnę? - spytała Mali i zerknęła z niepokojem na Havarda. -
Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
- Posłuchamy, jakie zapadną decyzje - odparł Sivert. - Powinniśmy zrobić wszystko, co w
naszej mocy, i podjąć walkę, jeżeli rząd wyda takie rozkazy.
- Jeśli przyjdzie wiadomość o mobilizacji, to ja w każdym razie idę - stwierdził Oja
ponuro. - To zależy jeszcze, jakie roczniki zostaną zmobilizowane. Słyszeliśmy o tym w
czasie służby wojskowej. Wydaje mi się, że dostałem również kartę mobilizacyjną. I jeśli się
okaże, że wypadnie na mnie, to i większość mężczyzn z naszej wsi pewnie pójdzie na wojnę -
dodał. - Ola Granvold powinien się stawić w Trondheim, tak jak ja. A ty, Sivercie? Gdzie ty
musisz się zameldować?
- Właściwie musiałbym jechać do Oslo, ale myślę, że nic się nie stanie, jeśli się zgłoszę w
Trondheim. Musimy poczekać i słuchać radia, czy podadzą wiadomość o mobilizacji. I, jak
powiedziałeś, jakie roczniki zostaną powołane. Ponieważ, o ile wiem, ty też może będziesz
musiał iść na wojnę, Havardzie.
- To prawda - skinął głową Havard. - O1av i Aslak pewnie również dostaną wezwanie.
- Nie możecie wszyscy wyjechać - zaprotestowała Ingeborg. - Ktoś przecież powinien
zostać i zająć się gospodarstwem.
- Poczekajmy, co powiedzą w radiu - postanowił Havard. - Nie ma sensu się denerwować,
póki nie wiemy nic pewnego.
Mali chodziła tam i z powrotem, czując jakby wielki ciężar i pieczenie w piersi. Myśl o
tym, że Havard, Oja i Sivert mieliby wyruszyć na wojnę, wydawała się niemal
nierzeczywista. I Ola. Jak Dorbet to przyjmie? I jak sobie same dadzą radę z gospodarstwem,
kiedy wszyscy mężczyźni wyjadą?
- Może wojna nie potrwa długo - rzekła Ane z nadzieją. - Skończy się, zanim się
obejrzymy.
- Nie wiadomo - zauważył Oja sceptycznie. Wziął na ręce Małą Mali i przechadzał się z
nią po pokoju. - Jakoś jeszcze do mnie nie dociera, że jest wojna.
- Wisiała w powietrzu już od jakiegoś czasu - stwierdził Sivert.
Mieszkańcy Wzgórza nie jedli jeszcze śniadania, więc Mali zaprosiła ich do stołu.
Johannes zajadał z apetytem, a Marilena, szczęśliwie nieświadoma wojny, która tak nagle ich
dosięgła, rozdziawiała buzię niczym pisklę drozda za każdym razem, kiedy Tordhild
wysuwała ku niej w ręku kolejny kęs.
Jednak kobietom trudno było się nie denerwować. Tordhild i Herborg pobladły i
spoważniały. Myślały pewnie o tym, że może całkiem niedługo zostaną same. Co będzie,
jeżeli ich mężczyźni będą musieli wyruszyć na wojnę? Czy znajdą się w centrum walk? Czy
istniało niebezpieczeństwo, że być może nigdy nie wrócą do domu?
- Idą Sigrid i Bengt - zauważyła Mali i odsunęła zasłonę. - A za nimi Dorbet i Ola razem
ze Starym Trygvem. Zaraz będzie tu tyle osób, że chyba musisz zaparzyć świeżej kawy, Ane.
Ingeborg, przynieś półmisek z bułeczkami. Myślę, że pewnie goście zostaną u nas trochę.
Rzeczywiście, w Stornes zaroiło się od ludzi, którzy zostali aż do południa. Przychodzili
znajomi ze wszystkich gospodarstw. Nie każdy z nich miał radio, poza tym wyglądało na to,
ż
e mieszkańcy wsi czuli potrzebę, żeby się spotkać w takiej chwili, żeby być razem w
nieszczęściu, które dotknęło ich kraj.
Dzbanek na kawę napełniano raz za razem, a w puszkach znacząco ubyło ciasta. W salonie
toczyły się ożywione rozmowy a dym z papierosów gęstniał pod sufitem. Większość
gospodarzy była przestraszona i zaskoczona tym, co się stało w ciągu nocy i dzisiejszego
poranka; Mali mogła to odczytać z ich twarzy. Wszyscy czekali na wiadomość, czy będzie
mobilizacja.
- Nie do wiary, co się tu dzieje - powtórzył Trygve Granvold po raz kolejny i pociągnął
fajkę. - Co za wojna? Nie, nic a nic z tego nie rozumiem.
- Nasi nie poddadzą się bez walki - uważał Oja. - Powinni zarządzić mobilizację, żebyśmy
wypędzili stąd Niemców!
Nikt nic nie wiedział. Mężczyźni przeważnie zgadywali i snuli domysły, czekając na
najnowsze wiadomości.
Przed południem podano informację, że zatopienie „Bluchera" opóźniło atak na Oslo i
dzięki temu król i rząd zdążyli opuścić stolicę. Teraz zmierzali, jak powiedziano, w stronę
Hamar i Elverum. Minister spraw zagranicznych Koht wraz z rządem stanowczo odrzucił
propozycję, by Norwegowie poddali się bez walki. Ogłoszono mobilizację. Mężczyźni,
podlegający obowiązkowi obrony kraju, wkrótce mieli dostać stosowne pisma.
- O nie - jęknęła Herborg zbolała. - Będziesz musiał pojechać, Oja?
Stanęła na środku salonu i splotła dłonie, blada, z błyszczącymi oczami.
- Jeszcze nie wiadomo - odparł. - Musimy poczekać i zobaczyć, jakie roczniki podlegają
mobilizacji, kto dostanie wezwanie.
Sivert podniósł się i zaczął nerwowo chodzić po salonie.
- Najbardziej prawdopodobne, że my młodzi będziemy musieli ruszyć na wojnę -
stwierdził. - Że oni będą zwolnieni - dodał i skinął głową w stronę starszych gospodarzy. - I
wy też, Havardzie i Bengcie.
- Ale co będziecie robić, gdy zostaniecie zmobilizowani? - chciała wiedzieć Dorbet. -
Będziecie strzelać do Niemców?
- Na pewno o wszystkim się dowiemy, co mamy robić i dokąd mamy jechać, jeśli
przyjdzie wezwanie - rzekł Ola. - Jeszcze nie wiadomo, czy weźmiemy udział w walkach. Ale
ja nie miałbym nic przeciwko temu - dodał.
- Możesz zostać ranny, Ola!
- A nawet zginąć - mruknął Stary Trygve i nabił fajkę. - Nie, to mi się wcale nie podoba.
- Jak długo cię nie będzie, Ola, jeżeli zostaniesz wezwany? - Dorbet pociągnęła męża
nerwowo za rękaw koszuli.
- Nie mam pojęcia.
- Musisz jechać?
- Wszyscy, którzy zostaną zmobilizowani, będą musieli - odparł i wziął Dorbet za rękę. -
Poza tym chcę tego. Jest wojna, nie mogę po prostu siedzieć spokojnie i się tylko przyglądać.
- Co ja pocznę, gdy ty wyjedziesz?
- Jesteś bezpieczna, Dorbet. Masz tu ojca i matkę, i sporo innych bliskich ci osób.
- Ale jeśli ty...
- Musimy już wracać do domu - przerwał jej Bengt zaniepokojony. - Olaus na pewno
słyszał najnowsze wiadomości. Wyobrażam sobie, co teraz myśli.
Johannes siedział na kanapie i przysłuchiwał się rozmowie mężczyzn z szeroko otwartymi
oczami. Podszedł do ojca i lekko szarpnął go za koszulę.
- Pojedziesz na wojnę, tato?
- Muszę, Johannesie, jeżeli zostanę powołany. Ale jeszcze nie dostałem pisma - dodał.
Johannes nie poddawał się.
- Będziesz zabijał ludzi?
- Nie wiadomo, czy wezmę udział w walkach.
- Nie wolno zabijać ludzi.
- To prawda, nie wolno - przyznał Sivert i pogładził syna po włosach. - Ale trzeba się
bronić, Johannesie. Przyszli tacy ludzie, którzy chcą nam zabrać nasz kraj. Jeżeli im się uda,
nie będziemy już wolni. Tak nie może być i dlatego niektórzy muszą iść na wojnę. Żebyśmy
byli wolni..
- Długo cię nie będzie, jeśli pojedziesz?
- Nie wiem, Johannesie. To zależy od tego, jaki dostanę rozkaz. A jeszcze nie przyszła
ż
adna wiadomość - powtórzył.
Jednak najwidoczniej jego słowa jakby nie dotarły do chłopca, gdyż Johannes mówił dalej
swoje.
- A twoje skrzypce... Zabierzesz je ze sobą?
- Nie, nie mogę.
- No to nie będziesz mógł ćwiczyć.
- Poćwiczę, kiedy wrócę do domu. Ale ty musisz być dzielny i musisz ćwiczyć
codziennie, nawet jeśli ja wyjadę. Obiecujesz?
Johannes skinął poważnie głową.
W salonie zapanowała atmosfera pożegnania. Bengt i Sigrid ruszyli w górę drogi,
niespokojni, ze strachem w oczach. Sivert z rodziną wrócił do domu na Wzgórze.
- Zaopiekujcie się Dorbet, jeśli będę musiał ją opuścić - rzekł Ola, ściskając Mali rękę na
pożegnanie. - Będzie potrzebowała bliskich.
- Oczywiście, że zatroszczymy się o Dorbet i chłopca, jeżeli pójdziesz na wojnę - obiecała
Mali. - Choć uważam, że jest bezpieczna w Granvold.
Ola i Dorbet poszli do domu, trzymając się za ręce. Stary Trygve szedł dwa kroki z tyłu,
zostawiając za sobą chmurę dymu.
Mali otworzyła okna, żeby przewietrzyć salon, i zaczęła sprzątać filiżanki po kawie.
- To wydaje się takie nierzeczywiste - odezwała się i zerknęła na Havarda, który na
powrót usiadł przy radiu. - Że nasi chłopcy mieliby wyruszyć na wojnę...
- To jeszcze nic pewnego - odparł Havard. - A jeżeli nawet pójdą, to pewnie szybko
zostaną zdemobilizowani - pocieszył Mali.
- To znaczy?
- Że będą mogli wrócić do domu, jeżeli nie będą potrzebni.
- Czy to możliwe?
- Wierzę, że tak.
Mali uchwyciła się tej nadziei. Nalała wody do balii i zaczęła prać, jednak jej myśli
popłynęły gdzie indziej. Bała się. Zdarzało się, że myślała o wojnie, ale niezbyt często.
Jednak nigdy nie sądziła, że będzie dotyczyć jej bezpośrednio, że jej własne dzieci wyruszą
na front. Ta myśl była nie do zniesienia. Nigdy nie wiadomo, co im się może przytrafić, jeżeli
dojdzie do walki. Pozostaje jej ufać, że Havard miał rację i że nawet jeśli dostaną powołanie,
nie wyjadą na długo. Jednak większość mężczyzn na pewno będzie musiała wyruszyć na
wojnę, zastanawiała się, przecież wydano rozkaz mobilizacji. I jak Sivert słusznie powiedział,
do armii powołają głównie młodych.
Mali nie dopuszczała do siebie takiej myśli, że jej synowie i mąż mieliby na dobre opuścić
dom.
Dwa dni później przyszły pisma do Oi i Siverta, do Oli i Olausa Innstada. Mieli się jak
najszybciej stawić w Trondheim.
- No tak, byłem na to przygotowany - przyznał Oja, trzymając list w dłoni. - Właśnie my
młodzi powinniśmy się zaciągnąć. To chyba zrozumiałe... - dodał, rzucając szybkie spojrzenie
na Havarda. - A praca w gospodarstwie jakoś potoczy się dalej. Dacie sobie chyba radę beze
mnie przez jakiś czas?
- Gdzie jedziesz, Oja? - spytała Herborg i załamała ręce. - Jak długo cię nie będzie?
- Jeszcze nie wiem - odparł. - Tu w piśmie podają, że muszę się zameldować w
Trondheim. Pewnie dowiemy się więcej, kiedy nas zarejestrują.
- Zawiozę was do Surnadalen - zaproponował Havard. - Macie chyba po południu autobus
na północ?
- Zadzwonię i dowiem się - rzekł Oja. - Dziękuję, że nas podwieziesz, chętnie skorzystam
- dodał i zniknął w korytarzu.
Mali przygotowywała obiad. Czuła się chora ze strachu i niepokoju, mimo że całe dwa dni
oswajała się z myślą o wyjeździe synów na wojnę. W najczarniejszych chwilach wyobrażała
sobie, że Havard również musi wyjechać. To już coś, myślała, że choć jego może zatrzymać
w domu. Jednak niepewność o los Oi i Siverta paliła w piersi jak ogień.
W ciągu ostatnich dwóch dni po trochu docierało do niej, co się ma wydarzyć. Komunikaty
w radiu rodziły niepokój. Wydawało się jednak, że pochodzą z zupełnie innego świata,
ponieważ w Stomes życie nadal toczyło się zwykłym trybem. Wszystko było jak dotychczas.
Ale dziś wojna przysunęła się o duży krok bliżej, pomyśli Mali i przycisnęła dłoń do żołądka.
Jej synowie muszą wyjechać.
Herborg wyszła, żeby przynieść zastawę do obiadu. Była blada i smutna. Mali objęła ją
ramieniem.
- Będzie dobrze, Herborg - powiedziała. Jednak w jej głosie brakowało przekonania.
Oja przyniósł z pralni swój plecak. Herborg zaczęła już wyjmować jego ubrania, kiedy
przyszedł do sypialni na poddaszu.
- Potrzebujesz chyba trochę ciepłych rzeczy - rzekła słałabym głosem i odwróciła się do
męża. - Wełniane skarpety i ciepły sweter...
Nagle głos jej się załamał. Podeszła do Oi, zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła się do
niego i rozpłakała.
- Tak się boję, Oja!
- Ależ Herborg - rzekł cicho i pogładził ją czule po plecach. - Nie płacz, Herborg.
- A jeżeli ty nigdy nie wrócisz?
- Przecież wrócę.
- Nie możesz tego wiedzieć. Jest wojna.
- Wrócę, Herborg. Ty... nie płacz.
Zaprowadził ją do łóżka, posadził i sam usiadł obok. Objął ją ramieniem i przytulił.
- Co ja bez ciebie pocznę? - łkała.
- Masz obowiązki w gospodarstwie i jest jeszcze Mała Mali. Życie potoczy się zwykłym
trybem, wiesz.
- A jeśli zginiesz...
- Nie zginę - powtórzył cierpliwie. - Herborg, musimy już pakować rzeczy. Nie zostało mi
dużo czasu do wyjazdu.
Podniósł się, pociągnął Herborg lekko do góry, by wstała, i otarł dłonią jej twarz mokrą od
łez. Pocałował ją w czoło.
- Zobaczysz, wszystko się ułoży, Herborg. Zapewniam cię - rzekł z przekonaniem w
głosie, choć sam wcale nie był tego pewien.
Nie odpowiedziała, tylko otarła oczy i wyprostowała plecy. W milczeniu wróciła do
pakowania rzeczy.
- Ola musi iść na wojnę - rzekł Stary Trygve i wyjrzał przez okno w salonie, mrużąc oczy.
- Widziałem, że przyszło do niego pismo. Dostał wezwanie.
- Czy to dotyczy powołania do wojska, Ola? - spytała Marit, kiedy Ola wszedł do pokoju z
listem w ręku. Niespokojnie ściskała w palcach skraj fartucha.
- Tak - odpowiedział i pokazał kopertę. - Muszę się pakować.
W tej samej chwili zadzwonił telefon. Ola podniósł słuchawkę. Krótko rozmawiał.
- Kto to był? - spytał Trygve.
- Havard Stornes. Zawiezie nas do Surnadalen, żebyśmy zdążyli na popołudniowy
autobus.
- Nas...? - rzuciła Marit pytająco.
- Tak, będzie jeszcze Sivert, Oja i Olaus Innstad. Być może inni ze wsi też dostali
wezwanie, ale my czterej jedziemy razem.
- Ale ty nie możesz... A co z gospodarstwem, Ola? Przecież teraz ty...
- Muszę, mamo - odpowiedział trochę zniecierpliwiony i ruszył po schodach na górę.
Dorbet poszła za nim, depcząc mu po piętach. - Mogłabyś przygotować mi solidny prowiant
na drogę, mamo? Na pewno się przyda.
Dorbet od razu usiadła na łóżku, kiedy weszli do sypialni na poddaszu. Była blada, a jej
oczy błyszczały od łez. Ola usiadł obok niej i objął ją. Odwrócił twarz Dorbet ku sobie i
pocałował ją.
- Musisz jechać? - szepnęła.
- Tak, przecież jest wojna.
- Ale jest tylu innych, którzy chyba mogą...
- Muszę wyruszyć z nimi, Dorbet. Niemcy chcą opanować nasz kraj.
- Ale...
Znowu pocałował żonę. Odgarnął jej włosy do tylu i ujął w dłonie jej twarz.
- Wiem tylko, że powinienem jechać - rzekł cicho.
- A jeżeli nie wrócisz...?
- Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz - uśmiechnął się. - Wrócę, Dorbet.
Przez chwilę siedzieli przytuleni, nic nie mówiąc. Ola bawił się długimi włosami Dorbet,
potem zsunął swą mocną, ciepłą rękę na jej kark.
- Będę o tobie myślał - rzekł nieco zachrypniętym głosem. - O tobie i naszym synku.
- Ja też będę o tobie myślała - odparła łamiącym się głosem. - Obiecaj mi, że szybko do
mnie wrócisz.
- Najszybciej, jak będę mógł.
Usłyszeli dochodzący z dołu dzwonek telefonu. Po chwili rozległ się w korytarzu
przenikliwy głos Marit.
- Ola, telefon do ciebie. Olaus Innstad.
Ola wstał.
- Spakujesz mnie?
- Pewnie - odparła Dorbet cicho i otarła oczy.
Szybko objęła Olę ramionami i mocno do niego przywarła.
- Boję się, Ola.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Na mgnienie oka przytulił ją, potem uwolnił się z jej objęć
i zniknął za drzwiami.
- Będziesz strzelał do ludzi - rzucił oskarżycielsko Johannes, kiedy Sivert zszedł z
poddasza z plecakiem i bronią.
- Nie, Johannesie, ale wszyscy, którzy jadą na wojnę, muszą zabrać ze sobą broń, jeżeli ją
mają.
- Teraz zjemy trochę przed wyjazdem taty - rzekła Tordhild i zaczęła stawiać na stole
masło, wędliny i ser. - Czas na posiłek - dodała, chociaż do trzeciej zostało jeszcze sporo
czasu.
Jednak nikt nie miał apetytu. Nawet Marilena nie chciała jeść. Wydawało się, jak gdyby
rozumiała, że dzieje się coś poważnego. Siedziała na kolanach Siverta i mocno trzymała go za
guzik kurtki.
- Mam nadzieję, że wkrótce wrócisz - wyznała Tordhild i rzuciła szybkie spojrzenie na
Johannesa. - Będzie nam ciebie brakowało.
- Ja też będę za wami tęsknić - odparł Sivert. - Bądźmy dobrej myśli. Może niedługo
znowu będę w domu. Całkiem możliwe, nie wiemy, jak się ułoży.
- Cieszę się, że mam Johannesa - uśmiechnęła się Tordhild. - Mój mały mężczyzna będzie
mi dotrzymywał towarzystwa do twojego powrotu.
- Myślę, że możesz na niego liczyć - przyznał Sivert i potargał Johannesa po włosach.
- Nie jestem jeszcze dorosły i nie poradzę sobie, gdy przyjdą Niemcy, żeby nas zastrzelić -
zaprotestował Johannes. - Nie wiem, co miałbym wtedy zrobić.
- Przecież Niemcy nie przyjdą tu, żeby was zastrzelić - uspokoił go Sivert. - Skąd ten
pomysł?
- Ale ty jedziesz i zabierasz ze sobą broń.
Sivert nie odpowiedział. W milczeniu kończyli posiłek. Tordhild przygotowała sporo
kanapek, które włożyła mężowi do plecaka. Zaszurało na deskach podłogi, kiedy Sivert
odsunął krzesło od stołu i wstał. Pocałował Marilenę w policzek i posadził ją na podłodze.
Dziewczynka objęła go za kolana i nie chciała puścić. Rozpłakała się.
- No, no, nie trzeba - powiedziała Tordhild i wzięła małą na ręce. - Musimy pozwolić tacie
jechać.
Głos Tordhild brzmiał spokojnie, ale wzrok miała smutny i pełen obawy. Czuła się chora
ze strachu, ale musiała nad sobą panować, szczególnie ze względu na Johannesa. Nie mogła
się rozkleić i swoim zachowaniem wzbudzić w nim jeszcze więcej lęku.
Sivert wciągnął przez głowę gruby sweter i zarzucił plecak na plecy. Potem objął
Johannesa i uściskał go długo i serdecznie. Chłopiec stał przez chwilę w jego ramionach z
opuszczonymi rękami, lecz nagle zarzucił ręce wokół ojca, przytulił się do niego i rozpłakał.
- Boję się, tato - szlochał.
Sivert ukucnął i wypuścił syna z objęć. Pogładził go łagodnie po policzku.
- Będzie dobrze, Johannesie - rzekł cicho. - Nie martw się Johannes spojrzał na ojca
oczami pełnymi łez. Potem zerwał się z miejsca i wybiegł do salonu. Z całej siły zatrzasnął za
sobą drzwi.
- Musisz z nim później porozmawiać - zwrócił się Sivert do Tordhild. - Na mnie pora.
Objął ją i pocałował. Nie odezwała się, ale poczuł, jak drżą jej usta.
- Powodzenia - szepnęła. - Kocham cię, Sivercie. Nagle otworzyły się drzwi i do kuchni
zajrzał Johannes, zapłakany i blady.
- Odprowadzę cię, tato - rzekł, z trudem panując nad głosem Tordhild stanęła w
kuchennym oknie i odprowadzała ich wzrokiem, dopóki nie zniknęli za zakrętem. Serce jej
krwawiło - z powodu Siverta i z powodu wszystkich wyruszających na front. Potem przytuliła
twarz do główki Marileny i ciężko westchnęła.
Havard czekał już przygotowany do drogi, kiedy Sivert nadszedł ze Wzgórza. Wygląda,
jakby wybierał się na wycieczkę w góry, uznała Mali, z plecakiem na plecach i bronią
myśliwską przewieszoną przez ramię. Towarzyszył mu Johannes, lecz Tordhild nie było
widać. Pewnie Sivert pożegnał się z żoną w domu, po myślała.
- Oja, Sivert już jest! - zawołała ku schodom na poddasze.
Na górze otworzyły się drzwi i Oja zszedł na dół razem z Herborg, trzymającą się tuż za
nim. Była blada i zapłakana i nie wypuszczała ręki męża ze swojej. Również Oja ubrał się na
sportowo i przewiesił przez ramię broń.
Mężczyźni wrzucili plecaki i broń na wóz. Sivert objął Johannesa. Mali miała ochotę się
rozpłakać. Nagle poczuła się bezradna i ogarnął ją paniczny strach.
- Musimy jechać, jeżeli mamy zdążyć na autobus - przerwał ciszę Havard i wsiadł do
wozu. - Zajedziemy jeszcze do Granvold i Innstad.
Johannes uniósł głowę i spojrzał na ojca szklistymi oczami. Sivert objął go i mocno
uścisnął.
- Bądź dzielny, Johannesie - rzekł ochrypłym głosem. - Teraz ty jesteś jedynym
mężczyzną na Wzgórzu. Liczę na ciebie, chłopcze.
- Będę się opiekował mamą i Marileną, aż nie wrócisz - obiecał Johannes. - Wracaj
szybko, tato.
Sivert wypuścił syna z objęć i odwrócił się do Mali. Uścisnął ją.
- Do widzenia, mamo.
- Uważaj na siebie - szepnęła Mali. - I wracaj prędko do domu.
Oja wyciągnął ręce. Mali objęła go.
- Trzymaj się - szepnęła.
- Opiekuj się Herborg - zwrócił się cicho do matki. - Ona tak mocno przeżyła to rozstanie.
- Nie martw się, zajmę się nią.
Herborg nie zdołała powstrzymać płaczu, kiedy wóz skręcał z dziedzińca na drogę. Mali
objęła synową, ale to niewiele pomogło.
- On nigdy nie wróci - jęknęła Herborg.
- Oczywiście, że tato i Oja wrócą - rzekł Johannes z przekonaniem. - Tato mi obiecał.
- Wrócą - przytaknęła Mali. Wzrokiem podążyła za wozem, który oddalał się w stronę
Granvold. - Pewnie, że wrócą.
Jednak nigdy jeszcze nie była czegoś bardziej niepewna niż teraz. Najchętniej poszłaby w
ś
lady Herborg: poddała strachowi i rozpłakała się. Ale to do niej niepodobne; w całym swoim
ż
yciu nigdy się nie poddała. Przełknęła ciężko ślinę i położyła dłoń na ramieniu Johannesa.
- Naturalnie, że wrócą - powtórzyła z naciskiem. - To oczywiste.
ROZDZIAŁ 6.
W domu zrobiło się jakoś cicho i pusto, kiedy Oja wyjechał. Dziwne, pomyślała Mali,
chłopak na co dzień nie rzucał się zbytnio w oczy, a jednak po dziedzicu pozostała dziwna
pustka.
Teraz stało się również widoczne, jak dobrą rękę miał do prowadzenia gospodarstwa.
Stopniowo w coraz większym stopniu przejmował rządy w Stornes, i dopiero teraz, kiedy
wyjechał, dało się to odczuć. Oczywiście Havard mógł wziąć na siebie obowiązki Oi, bo to
przecież na nim przez wiele lat spoczywała odpowiedzialność. Jednak brakowało teraz
mądrych decyzji i rozsądnych planów młodego gospodarza. I nie mniej jego pracy. Oja był
pracowity i silny jak wół.
Na Wzgórzu również wszyscy tęsknili za Sivertem, a Tordhild zaglądała do Stornes
częściej niż przedtem. Dorbet w każdej wolnej chwili wpadała do rodziców z Trygvem w
wózku. Wraz z dziećmi do dworu zawitało ożywienie i ruch. Potrzebowali tej odmiany,
ponieważ po wyjeździe chłopców wszystkim dał się we znaki przytłaczający niepokój.
- Dotarły już do was jakieś wieści? - pytała Dorbet, kiedy przychodziła, za każdym razem
bledsza i poważniejsza niż zwykle.
- Nie, nic a nic - odparła Herborg przybita, a Tordhild tylko w milczeniu pokręciła głową.
- Ty też nic nie wiesz?
Stało się więc tak, że musiały się zadowolić marną pociechą, że wszystkie dzielą ten sam
los. Dodawały sobie nawzajem otuchy, przekonując, że wkrótce wojna się skończy. Nie może
przecież wiecznie trwać.
Podczas każdej audycji informacyjnej skupiały się wokół radia. Z oczami szeroko
otwartymi ze strachu wysłuchały wiadomości, że rządy w kraju przejął zdrajca ojczyzny.
Rząd Nygaardsvolda ustąpił, a Vidkun Ouisling dziewiątego kwietnia sam obwołał się
premierem. Jednak następnego dnia król, który wraz z rządem przebywał w Elverum, gorąco
zaapelował obywateli norweskich. W swoim przemówieniu powiedział, że Norwegia nie
podporządkuje się Niemcom. W odwecie za słowa króla zarówno Elverum, jak i Nybergsund
zostały zbombardowane, w wyniku czego zginęło wielu mieszkańców tych miast.
- Nie do wiary - rzekł Havard i pokręcił głową. - Zrzucają bomby na niewinnych ludzi!
Zastanawiam się, gdzie uderzą następnym razem. Jestem w stanie zrozumieć jeszcze
Niemców, to nasi wrogowie, ale Quisling... To podły zdrajca. Żeby tak zadać cios w plecy
własnemu rządowi, w takiej chwili! Nie, nigdy go nie poprę.
Jednak wiadomości, których wszyscy najbardziej wyczekiwali, a które dotyczyły ich
najbliższych, nie przychodziły. Nie
dostali nawet telefonu. Mieli nadzieję, że chłopcy się
odezwą, ale telefon ciągle nie dzwonił.
- Ktoś mówił, że w okolicy Trondheim toczyły się walki rzekła Herborg przygnębiona
któregoś popołudnia, kiedy wróciła ze sklepu. - I że miasto opanowali Niemcy.
- Kto może wiedzieć o tym coś pewnego. - Havard westchnął sceptycznie.
- Jakaś kobieta rozmawiała ze znajomą z Surnadalen, która zna kogoś w Trondheim, i ona
mówiła...
- Nie wiadomo, czy to prawda - przerwał. - Poczekajmy na bardziej wiarygodne
wiadomości.
- Kupiłaś wszystko, co trzeba? - spytała Mali.
Wzięła od Herborg ciężką torbę z zakupami i wyjęła zawartość na stół w salonie.
- O rany! - westchnął Havard i spojrzał na wszystkie dobra: cukier, mąkę, dwie duże
paczki kawy i inne drobiazgi. - Czy to wszystko jest nam potrzebne?
- Nie wiadomo, na jak długo będzie musiało nam wystarczyć - wyjaśniła Mali. - Musimy
zrobić zapasy. Sigrid mówiła że w Innstad też o tym pomyśleli. Słyszałeś chyba, że będzie
reglamentacja. Per w sklepie nie wie, czy przyjedzie następna dostawa, kiedy towar mu się
skończy.
- To prawda, wczoraj po południu spotkałem Andersa Oppstada i powiedział, że gromadzi
gwoździe - wtrącił się do rozmowy Aslak.
- Gwoździe?
- Tak, bieda z nami, kiedy nam się skończą - uznał Aslak.
- W takim razie chyba sam wybiorę się do sklepu - rzekł Havard i podrapał się w głowę. -
Jasne, że musimy zadbać o to, żeby nam nie zabrakło... właśnie, czego? Nie sądzę, żeby miało
być aż tak źle. Przynajmniej nie od razu - dodał. Pokręcił głową i wyszedł.
Mali czuła niemal, jak gdyby żyła gdzieś obok. Jej myśli krążyły ciągle wokół Oi i Siverta.
Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje? Niepewność, niczym tępy ból, dawała o sobie znać.
Jednak Mali nie zdradzała się ze swoim niepokojem. Herborg i tak trudno znosi rozłąkę, więc
nie powinna jej dodatkowo martwić. Jednak kiedy Mali została sama z Havardem, zagadnęła
go któregoś wieczoru.
- Jak sądzisz, Havardzie? - spytała, układając się w zagłębieniu jego ramienia, gdy
położyli się spać. - Czy nasi chłopcy są cali i zdrowi?
- Musimy w to wierzyć - odparł i objął ją. - Lecz Trondheim rzeczywiście zajęli Niemcy,
już wiem na pewno. Anders Oppstad dowiedział się o tym z wiarygodnych źródeł. Tak więc
pogłoski, o których dziś Herborg mówiła, potwierdziły się - dodał.
- Co to znaczy?
- Nie potrafię na to odpowiedzieć - przyznał Havard. - Ale jeśli miasto zostało opanowane
przez Niemców, to znaczy chyba, że nie ma potrzeby już o nie walczyć. Tak mi się wydaje. I
chyba Oja i Sivert niedługo wrócą do domu.
- Ale mogą ich chyba wysłać gdzie indziej?
- To zależy. Być może się poddamy i nie będzie się już o co bić.
- Myślisz, że się poddamy?
- Nie wiem - przyznał Havard. - Tylko zgaduję.
- Nie zaznam spokoju, zanim wszyscy trzej nie wrócą do domu, Sivert, Oja i Ola.
- Wrócą na pewno, zobaczysz, i to wcześniej, niż dotrze do nas o tym jakakolwiek
wiadomość - uznał optymistyczniej Havard i poklepał Mali po policzku. - Musimy w to
wierzyć.
Jednak Mali nie podzielała optymizmu męża. Dręczyło ją niepokojące przeczucie, że
wojna jeszcze nie zaczęła się na dobre. W każdym razie dla nich. Że może być jeszcze gorzej.
Dużo gorzej. Havard zasnął, a ona długo jeszcze leżała bezsennie, wpatrując się w ciemność.
W końcu złożyła ręce. Pomyślała, że dawno już nie wzywała Boga. Po śmierci Ruth prawie
wcale się nie modliła. Nie mogła Mu darować, że pozwolił, by jej córkę spotkał tak okrutny
los.
Teraz jednak po omacku odszukała na stoliku nocnym krzyżyk, należący kiedyś do babci.
Wzięła go w dłonie i splotła na nim palce.
- Być może nie widzisz na to oko, którym powinieneś patrzeć w naszą stronę, Boże -
szepnęła ledwie słyszalnie. - Często miałam takie odczucie. Jednak jeżeli nas widzisz, Boże,
to trzymaj Swą rękę nad moimi chłopcami. Proszę Cię, w imię Jezusa. Amen.
Leżała jeszcze przez chwilę z rękami złożonymi na krzyżyku, lecz już się nie modliła. Nie
przyszło jej do głowy nic więcej, co mogłaby Bogu powiedzieć. Stosunki między nimi nie
należały, do najlepszych, pomyślała. Rozumiał, czego chciała, mimo że nie robiła o to szumu.
Tego była pewna.
Leżała, obracając w palcach stary krzyżyk, i nagle przed oczami stanęła jej babcia.
Ukazała się tak wyraźnie, że Mali aż drgnęła ze strachu.
- Babciu - poruszyła wargami. - Kochana babciu!
Czuła niemal namacalnie obecność staruszki. Zrobiło się jej gorąco.
- Jak bardzo mi cię brakuje, babciu - wyznała. - Tęsknię za tobą każdego dnia od twojej
ś
mierci. Nikt nigdy nie zajmie twego miejsca u mojego boku. Nie ma nikogo, kto rozumiałby
mnie tak jak ty. Nikogo, kto byłby mądry tak jak ty, babciu. Na ziemi jest pusto bez ciebie. I
zimniej, babciu. O wiele zimniej.
Obróciła się ostrożnie na łóżku. Przyłożyła krzyżyk do ust.
- Mogłabyś czuwać nad nimi, babciu... nad moimi synami? Potrzebujemy ich. Jest nas tak
wielu, którzy ich potrzebują. Spraw, by przeżyli, kochana. Spraw, by przeżyli.
Minął nieskończenie długi tydzień, w którym nie nadeszły żadne nowe wieści. Nie było
już po co słuchać radia, ponieważ Niemcy objęli je cenzurą. Ale gazety nadal docierały do
wsi, to w nich znajdowali najnowsze wiadomości.
Któregoś ranka Mali rozsunęła zasłony i coś przykuło jej uwagę. Dzień był szary i
powietrze przesycała lekka mżawka. Nad górami sunęły rozciągnięte obłoki mgły, niczym
milczące zjawy. Mali wychyliła się, żeby dokładniej zobaczyć, co właściwie się stało. W głąb
fiordu, trzymając się blisko brzegu, wpływał duży frachtowiec. Zdarzało się, że w pobliżu
przepływały statki z ładunkiem do Todalen, ale w tym było coś dziwnego. Jakby przemykał
się i zamierzał przed kimś ukryć, pomyślała Mali.
- Przypłynął frachtowiec - rzuciła i odwróciła się do Havarda, który zaczął się ubierać. -
Zobacz!
Havard wciągnął koszulę przez głowę i podszedł do okna.
- Płynie chyba do Todalen - stwierdził i przeciągnął dłonią po potarganych włosach.
- Ale czemu trzyma się tak blisko lądu? Inne płyną zawsze środkiem fiordu - zauważyła
Mali.
- Masz rację, to chyba rzeczywiście jakiś niezwykły kurs - przyznał Havard i mrużąc
oczy, wyjrzał przez okno. - Zastanawiam się, czy to może ten sam frachtowiec, który przez
jakiś czas zatrzymał się w Battenfjord, żeby nie trafić prosto w rejon bombardowania dalej na
południu? Słyszałem o nim w sklepie któregoś dnia.
- Co to za statek?
- Właściwie mówiono o frachtowcu płynącym z północy z ładunkiem skór i futer, który
jednak musiał zacumować w Batenfjord, żeby uniknąć bombardowania.
- Ale po co płynie tutaj?
- Nie mam pojęcia. Nie wiadomo też, czy to ten sam statek - dodał. - Nie jestem pewien,
czy to ten sam.
- Musisz się więc dowiedzieć - zdecydowała Mali. - Myśl że na pewno inni też już go
zauważyli.
- Niewątpliwie - przyznał Havard. - Pójdę i się rozejrzę.
Olav i Aslak opowiedzieli, że widzieli frachtowiec rano, kiedy szli do dworu.
- Zastanawiam się, co to za statek - zagadnął O1av. – To żaden z tych, które zwykle płyną
do Todalen. Ten jest za duży.
- A poza tym zmierzał prosto na Svinvikhammern - zauważył Aslak. - To dziwny kurs jak
na frachtowiec, więc zszedłem na cypel Stornes, żeby to sprawdzić, i zobaczyłem, że przybił
Hammern.
- Po co, do licha, tam zawinął? - zdziwił się O1av.
- Słyszałem, że jakiś statek zakotwiczył na kilka dni w Battefjord. Może to ten sam?
- Ale czego szuka tutaj, w naszym fiordzie?
- Pójdę tam i się dowiem - postanowił Havard. - Teraz wiemy przynajmniej, gdzie się
zatrzymał.
Wszystkich zaintrygował frachtowiec, który pojawił się w okolicy. W czasie śniadania
zadzwonił Bengt i poprosił do telefonu Havarda.
- Widziałeś ten statek, który dziś przypłynął?
- Tak, Aslak mówi, że zakotwiczył w Svinvikhammern.
- To dziwne. Ale po co?
- Nie mam pojęcia.
- Ciekawe, co to za statek. Myślałeś o tym, żeby tam pojechać?
- Tak, zamierzałem się rozejrzeć i dowiedzieć czegoś więcej. Wydaje mi się, że to ten sam
frachtowiec, o którym opowiadano że zatrzymał się w Battenfjord, ale ciekawi mnie, dlaczego
teraz przypłynął tutaj.
- Pojadę z tobą, gdybyś się tam wybierał.
- Może byś po prostu przyszedł, to załatwimy to jeszcze przed południem.
Frachtowiec, który zawinął do Svinvikhammern, należał do Dampskipsselskapet w
Bergen. Havard i Bengt zeszli do niewielkiego gospodarstwa, leżącego nad samym fiordem w
Svinvika. Z uwagą przyglądali się statkowi, który przybił do brzegu. Na burcie przy dziobie
widniał napis „Saturnus".
- W tym gospodarstwie powinni chyba coś wiedzieć - odezwał się Havard.
W domu nie tylko wiedziano o statku, ale również podejmowano śniadaniem dwóch
członków załogi.
Havard zdjął z głowy czapkę, kiedy razem z Bengtem weszli do środka.
- Dzień dobry.
- O, witamy gości z Inndalen! - zawołał gospodarz, podnosząc wzrok. - Domyślam się, że
zauważyliście statek, który dziś przypłynął.
- Tak, właśnie.
- Ci tutaj marynarze zeszli na ląd, zaraz jak tylko przybili do brzegu i zakotwiczyli statek.
Zjedzą śniadanie i muszą wracać na pokład. Siadajcie - zaprosił gospodarz i skinął na
Havarda i Bengta. - Chcecie pewnie z nimi pogadać.
- Tak, zastanawialiśmy się, co to za frachtowiec.
- Ja też byłem ciekaw, kiedy zobaczyłem, że zrzuca kotwicę. Przypłynęli z Battenfjord -
wyjaśnił gospodarz.
A więc nie myliłem się, pomyślał Havard i zerknął na dwóch marynarzy, którzy właśnie
skończyli jeść.
- Tak, właściwie płynęliśmy z północy do Bergen z transportem skór - odezwał się jeden z
marynarzy i zapalił fajkę. - Ale po drodze stwierdziliśmy, że dalsza podróż na południe
byłaby zbyt wielkim ryzykiem. Niemcy zrzucają bomby na wszystko, co się rusza. Udaliśmy
się więc do Battenfjord, żeby przeczekać, aż się uspokoi.
- Ale wcale się na to nie zanosi - wszedł mu w słowo drugi z marynarzy. - Wręcz
przeciwnie. Właściwie przed wypłynięciem powinniśmy zameldować Niemcom o naszym
kursie, bo taki obowiązek mają wszystkie jednostki, ale nie chcieliśmy żeby zarekwirowali
nam statek lub towar.
- Zwłaszcza statek - uściślił pierwszy. - Dostaliśmy polecenie, żeby za żadną cenę nie
oddawać „Saturnusa".
- Ale dlaczego nie zostaliście w Battenfjord?
- Niemcy nas zauważyli - odparł jeden z przybyszów. - Musieliśmy uciekać pod osłoną
nocy. Jeden z naszych kolegów na pokładzie „Saturnusa" pływał przedtem do Todalen i
poradził nam, że tutaj w głębi fiordu jest dobre miejsce, żeby się ukryć, I dlatego...
- I Niemcy nie zorientowali się, że tu płyniecie?
- Nie, nic na to nie wskazuje.
- Co teraz zamierzacie zrobić?
- Kilka dni przeczekamy spokojnie, ale później planujemy ruszyć do Anglii. Włączyć się
do ruchu statków kursujących z wysp. Słyszeliśmy, że to konieczne.
Marynarze nie mieli więcej informacji do przekazania, więc Havard i Bengt podziękowali
za gościnę i ruszyli z powrotem do
;
domu.
- Nie podoba mi się, że się tu zatrzymali - zauważył Bengt zaniepokojony. - A jeżeli
Niemcy mimo wszystko ich zauważą?
- Miejmy nadzieję, że nie - powiedział Havard. - W okolicy nie ma Niemców, w każdym
razie jeszcze nie. O ile mi wiadomo - dodał.
- Ale pamiętaj, że „Saturnus" ukrywał się całkiem niedawno w Battenfjord - przypomniał
mu Bengt. - To niedaleko stąd. Niemcy będą ich szukać, a jak wiesz, nie muszą chodzić na
piechotę. Mają przecież samoloty.
Po drodze, w miejscu gdzie trakt wiodący ze sklepu łączył się z główną szosą, spotkali
Andersa Oppstada i Trygvego Granvolda wracających do domu.
- Byliście w Svinvika i dowiedzieliście się czegoś o tym statku?
Havard przytaknął i przekazał sąsiadom tę szczyptę informacji, którą udało mu się zdobyć.
- W okolicy na coś się zanosi - oznajmił Anders. - Dowiedziałem się, że powinniśmy
przestawić nasze wszystkie łodzie na drugą stronę fiordu.
- Przepłynąć na drugi brzeg?
- Tak, chodzą słuchy, że wojska niemieckie zmierzają z północy na południe. Powinniśmy
postarać się o to, by utrudnić im przeprawienie się przez fiord.
- Skąd o tym wiesz?
- Z wiarygodnych źródeł.
- Będą mogli wykorzystać prom, który kursuje z Kvannes.
- Prom popłynął dziś do Angvik - oznajmił Anders z triumfem w głosie. - Niemcy się
trochę rozczarują, i dobrze im tak.
- Czy ktoś pomyślał o tym, jak zorganizować przemieszczenie łodzi na drugi brzeg?
Moglibyśmy wrócić łodzią sześciowiosłową, bo nie możemy przecież zostać po drugiej
stronie.
- Przeprawimy się po posiłku o trzeciej - wyjaśnił Anders. Tylko duże dwory posiadają
łodzie, które należałoby przetransportować. Myślę, że dołączy do nas jeszcze kilku innych. Po
trzeciej - przypomniał. - Przyjdziecie?
- Oczywiście, że tak - skinął głową Havard.
Kiedy zdejmował uprząż z konia i prowadził zwierzę do stajni, poczuł ogarniający go
niepokój. Wojna gwałtownie znalazła się całkiem blisko, uświadomił sobie, i przeszedł go
dreszcz.
Mali stała za węgłem domu i patrzyła na fiord. Było ładne, słoneczne popołudnie. Przez
ciemny, spokojny fiord przeprawiała się niewielka armada sześciu łodzi sześcio i
ośmiowiosłowych.
- Kiedy łodzie wrócą? - dopytywał się Johannes, stojący obok.
- Nie wiem - odparła Mali. - Ale nie sądzę, by musiały tam zostać bardzo długo. Są nam
przecież potrzebne - dodała.
- Myślisz, że Niemcy tu przyjdą?
- Nie, myślę, że nie - odparła. - Chyba tu do nas nie trafią - dodała i potargała wnuka
pieszczotliwie po włosach.
W tej samej chwili usłyszała głęboki hurgot nad górami dochodzący od strony Todalen.
Przyłożyła dłoń do oczu i spojrzała w tamtą stronę.
- Co to za hałas?
- Nadlatują samoloty! - zawołał Johannes podekscytowany. I niczym czarne ogromne
ptaki na tle niebieskiego popołudniowego nieba nadleciały ku nim samoloty, kierując się nad
fiord. Mali poczuła, jak jej serce zamarło. Rzuciła przerażonej spojrzenie na łodzie, które
właśnie znajdowały się niemal w połowie drogi na samym środku fiordu. Niemcy nie
zamierzają chyba ich zbombardować?
- To Niemcy! - zawołał Johannes rozgorączkowany. - Wiedziałem, że to Niemcy!
- Co, do diabła, oni chcą zrobić? - zastanowiła się Mali pełna obaw.
- Na pewno zobaczą łodzie - stwierdził Johannes. - I być może zauważą też frachtowiec.
To byłoby niedobrze.
Samoloty z hukiem przeleciały nad nimi w stronę fiordu. Po chwili wyglądały już tylko jak
niewielkie ciemne plamki na niebie. Mali z drżeniem zaczerpnęła powietrza. Dzięki Bogu nic
się nie stało.
- Może Niemcy niczego nie zauważyli? - pocieszyła samą siebie. - Byli przecież tak
wysoko.
- Na pewno widzieli łodzie na środku fiordu - wyprowadził ją z błędu Johannes.
- Jesteś pewien?
- Oczywiście, babciu. Siedzą tak wysoko i mają bardzo dobry widok. Widzą z góry prawie
wszystko.
- Jak myślisz, co chcą zrobić? - spytała Mali z niepokojem.
- Chyba nas obserwują. Wydaje mi się, że chcą zobaczyć, czym się zajmujemy.
- My? Tutaj, w naszej małej wsi?
- Mieszkamy niedaleko Kvannes, a tam znajduje się prom i centrala telefoniczna.
Surnadalen zaś jest punktem łączącym południe z północą - wyjaśnił Johannes. - Myślę, że
Niemcy chcą zbadać to miejsce, zanim zaczną przemieszczać swoje wojska.
- Ale my nie bierzemy udziału w wojnie - zaprotestowała Mali, zastanawiając się, jakim
cudem Johannes tak dobrze się w tym wszystkim orientuje. Chłopak ma przecież dopiero
dziesięć lat.
- Oczywiście, że bierzemy - nie zgodził się z nią Johannes. - Tato wyjechał i walczy za
Norwegię i za nas! Oczywiście, że bierzemy udział w wojnie! - dodał z roziskrzonym
wzrokiem.
To prawda, pomyślała Mali. Naturalnie, Johannes ma rację. Nie było wątpliwości, po
czyjej stronie stoją mieszkańcy wioski. Mali jeszcze raz zerknęła na fiord. Mężczyźni właśnie
robili na przekór wrogowi, zabierając łodzie z tej strony fiordu, żeby utrudnić Niemcom
przeprawę na drugi brzeg. Co jeszcze zrobią następnym razem? Czy Niemcy się zemszczą?
Właśnie zamierzała poprosić Johannesa, żeby poszedł z nią na chwilę do domu, kiedy
znowu nadleciały samoloty, tym razem niżej. Zauważyła, że Aslak i O1av biegną w jej stronę.
Stała nieruchomo, z bijącym sercem, i przerażona wpatrywała się w niebo.
- Co oni chcą zrobić? - ponownie spytała zrozpaczona.
- Być może dowiedzieli się czegoś o frachtowcu - zgadywał Aslak. - To chyba jego
szukają.
- Jednak zobaczą i nasze lodzie - zaniepokoił się Olav. - Czy to bombowce?
- Nie, myślę, że to samoloty zwiadowcze, odparł Aslak i przysłonił ręką oczy, żeby lepiej
widzieć maszyny, przelatujące nad nimi z łoskotem.
- Powinniśmy je zestrzelić - rzekł O1av rozochocony.
- Nie sądzę, żeby nam się udało - uznał Aslak. - Są zbyt wysoko.
- Nie wolno nam stać z założonymi rękami, gdy tymczasem oni najeżdżają nasz kraj i
urządzają tu piekło - stwierdził Olav wojowniczo.
To prawda, pomyślała Mali. Urządzili tu piekło!
ROZDZIAŁ 7.
Późnym wieczorem zadzwonił telefon. Tutaj we wsi nikt nie dzwonił po godzinie
dziewiątej, większość mieszkańców kładła się wcześnie spać. Było po wpół do dziewiątej,
kiedy telefon brzęczał w korytarzu jak szalony. Mali poderwała się. Poczuła, jak mocno
zabiło jej serce, i z trudem łapała oddech. Sivert! - pomyślała nagle. To na pewno Sivert.
- Halo - rzuciła bez tchu do słuchawki. - Mali Stornes, słucham.
- Dzień dobry, Mali, mówi Martin Bakken. Rozczarowanie dało o sobie znać niemal jak
fizyczny ból.
- Halo - powtórzyła bezbarwnie.
- Czy coś się stało? Twój głoś wydaje się taki dziwny.
- Nie, nic, myślałam tylko, że to może Sivert - przyznała.
- A jak on się czuje?
- Wszyscy młodzi mężczyźni z naszej wsi zostali zmobilizowani i nie wiem nawet, gdzie
są.
- Właśnie o to chciałem zapytać. Jak sobie dajecie radę? Słyszeliśmy, że w Norwegii jest
wojna. Przez cały tydzień próbowałem się dodzwonić, ale nie mogłem. I dziś jakimś cudem
się udało - dodał.
- Nic jeszcze nie wiemy. Wojna dopiero się zaczęła. Mam nadzieję, że nie potrwa długo.
- Trudno powiedzieć. Hitler jest nieobliczalny.
- Bardzo się martwimy o naszych chłopców. Oby wrócili do domu...
- Na pewno będzie dobrze - pocieszył ją. - Pracowałaś trochę?
- Tak, ale teraz trudno mi powiedzieć, co będzie za jaki czas...
- Nie wiadomo, czy w głębi fiordu odczujecie skutki wojny. Być może będziesz miała
dużo czasu, żeby zająć się tkaniem.
- Może.
- A jak się ma Dorbet?
- Nadal szyje stroje ludowe. Ola również poszedł na wojnę i Dorbet bardzo się o niego
niepokoi. Ale poza tym jakoś dajemy sobie radę.
- Musimy się dowiedzieć, jak działa poczta. Obawiam się, że w czasie wojny mogą być
kłopoty z wysłaniem prac. Myślisz, że uda ci się to sprawdzić?
- A co mam zrobić, jeżeli...
- Jeżeli się dowiesz, że poczta nie przyjmuje przesyłek, po prostu zbieraj prace, aż
będziesz je mogła wysłać. Wojna przecież musi się kiedyś skończyć.
- Tak, my też mamy tutaj taką nadzieję.
- Spróbuję jeszcze raz do ciebie zadzwonić, ale wiesz, mogę mieć trudności. W każdym
razie domyślisz się, co jest powodem mojego milczenia.
- Możemy pisać listy, jeżeli zdarzy się coś ważnego.
- Pod warunkiem, że poczta będzie funkcjonować. Postaram się jednak w jakiś sposób
utrzymywać z tobą kontakt. Życzę wam powodzenia, Mali. Pozdrów wszystkich.
- Dziękuję. I ja was pozdrawiam. Czy u ciebie wszystko w porządku?
- Chyba tak można powiedzieć - odparł trochę zagadkowo. - Sklep w każdym razie
wspaniale prosperuje, w dużej mierze dzięki tobie i Dorbet - dodał z uznaniem.
Havard podniósł wzrok, kiedy Mali wróciła do salonu.
- To Bakken z Ameryki - powiedziała, chociaż nie spytał. - Myślałam, że Sivert lub Oja,
ale...
- Udało mu się dodzwonić z Ameryki?
- Miał jakieś trudności, próbował się skontaktować przez cały tydzień.
- Nie sądzę, byśmy się mogli jeszcze spodziewać telefonów zza oceanu przed końcem
wojny - rzekł Havard. - Powinniśmy się cieszyć, jeśli będą działać linie telefoniczne w kraju.
I jeśli będziemy otrzymywać gazety - dodał.
- Prasa też jest cenzurowana - rzekła Mali ponuro. - Niemcy przejęli i radio, i prasę.
- Ale zawsze jakieś informacje do nas docierają - odparł Havard.
- Tylko nadal nie mamy żadnych wieści od naszych chłopców - westchnęła Mali. - A tak
bardzo wierzyłam, że to któryś z nich wreszcie zadzwonił.
- Gdyby stało się coś złego, na pewno ktoś by nas zawiadomił - usiłował ją pocieszyć
Havard.
Mali utkwiła w nim smutny wzrok. Harard zdmuchnął parafinową lampę w salonie.
Ś
wiatło niewielkiej świecy, którą Mali trzymała w ręku, upiornie migotało na ścianach.
- Pora spać - rzekła Mali cicho. - Chodź.
Razem przeszli przez korytarz, a potem w górę schodami na poddasze. Żadne z nich nie
odezwało się słowem.
Mali szła przez dziedziniec z miską mąki na piątkowe pieczenie chleba, kiedy ponownie
usłyszała samoloty. Odwróciła się i zaniepokojona spojrzała w górę. Nad fiordem bardzo
nisko leciały trzy samoloty.
Zaraz uderzą w skały, pomyślała przerażona, kiedy z hukiem zbliżały się w stronę lądu.
Mali zauważyła, że to inny typ samolotów niż te, które widziała poprzednio. Te były
mniejsze, o ile zdołała ocenić, mimo że wydawały się ogromne, gdy leciały tak nisko.
Nagle coś wypadło z jednego samolotu. Minęło kilka zawrotnych sekund, zanim Mali
zorientowała się, co to takiego. To bomba! Z wielkim pluskiem wpadła do morza niedaleko
lądu. Eksplozja nastąpiła natychmiast. Fontanna wody wystrzeliła wysoko w górę, a podmuch
powietrza sprawił, że aż szyby zadźwięczały.
- O Boże, co się dzieje? - szepnęła bez tchu i złapała się za szyję. Nagle trudno jej było
oddychać. - Co się dzieje?
Havard nadbiegł ze stajni, za nim śpieszyli Aslak i OIav. Przystanęli i w osłupieniu
patrzyli na samoloty, które zbliżały się do miejsca, gdzie zakotwiczył frachtowiec. Bomby
wpadały z pluskiem do wody w pobliżu statku, jednak żadna nie dosięgła celu. Jedna spadła
na zbocze wzgórza Svinvikhammern. Huk eksplozji był ogłuszający.
- Co się dzieje? - szeptała Mali śmiertelnie przerażona i za cisnęła dłonie na misce z mąką.
- Chcą zbombardować frachtowiec - zawołał Havard, przekrzykując świst, i złapał Mali za
ramię. - Chodź, musimy się schronić w domu. Nie możemy tu stać.
Przebiegli przez dziedziniec i wpadli na korytarz. Ane otworzyła drzwi do salonu, blada ze
strachu.
- Zrzucają bomby - rzekła przenikliwym głosem. - O co im chodzi?
- Pewnie chcą zniszczyć frachtowiec - stwierdził Havard i podszedł do okna. - Już ich nie
ma.
Jednak po chwili samoloty pojawiły się znowu. Widocznie nie mogły zawrócić nad
wąskim fiordem z powodu otaczających go gór, więc musiały polecieć nad Todalen.
- Nadciągają z powrotem - zauważył Havard i wyjrzał przez okno.
Bomby znowu zadudniły nad fiordem, górami i nad wioską. Mała Mali rozpłakała się ze
strachu. Maleństwo nieruchomiało z przerażenia za każdym razem, gdy bomba trafiała w
morze lub Svinvikhammern.
- Musimy zejść do piwnicy - zadecydował Havard i odwrócił się. - Mogą trafić w dom.
- A co z Tordhild i dziećmi na Wzgórzu? - spytała Mali. - Znajdują się pośrodku linii
ognia!
- Nie możemy ich teraz tu sprowadzić - zadecydował Havard i kazał wszystkim skierować
się do tylnych drzwi. - Może też pójdą po rozum do głowy i ukryją się w piwnicy.
Mali rzuciła okiem na formę do pieczenia, którą wyjęła, zanim wyszła do spiżarni po
mąkę. Niech stoi.
Mali czuła ucisk w żołądku. Czy to się nigdy nie skończy?
Niemcy nie mogą przecież tak bombardować w nieskończoność!
- Naprawdę myślisz, że ich celem jest frachtowiec? - spytała Havarda, gdy szli przez
korytarz. - Wygląda raczej na to, że rzucają bomby wszędzie, gdzie popadnie.
- Na pewno próbują trafić statek, ale i nas chcą ukarać, że pozwoliliśmy mu się tu
schronić. Dlatego nie mierzą zbyt precyzyjnie i nie dbają o to, gdzie spadają bomby.
Havard wysunął głowę przez tylne drzwi domu dziadków i poprowadził Mali i służbę po
kamiennych schodach do niskich drzwi do piwnicy. Samoloty odlatywały znad fiordu.
Zniknęły niczym ciemne cienie na błękitnym kwietniowym niebie.
- Może już nie wrócą - odezwał się Aslak z nadzieją w głosie.
- Poczekamy i przekonamy się - stwierdził Havard i otworzył drzwi do piwnicy. -
Zostaniemy tu chwilę, aż będziemy pewni, że odleciały na dobre.
W piwnicy unosił się mocny zapach ziemniaków i kalarepy. Mali uderzyło wilgotne,
duszne powietrze, kiedy pochyliła się pod niską futryną drzwi. Panowało tu przenikliwe
zimno. Mali szczelniej otuliła się szalem. Herborg owinęła Małą Mali kocem. Dziewczynka
rozglądała się wokół dużymi, przestraszonymi oczami, ale przestała płakać.
- Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy - rzekła Herborg po chwili. - Tu nie jest
zbyt przyjemnie.
- Ale za to bezpieczniej niż na górze - zauważył Havard. - Lepiej nie ryzykować i
zrezygnować z wygód salonu, kiedy bombowce znowu przylecą.
- Może jednak nie wrócą - westchnęła z nadzieją Ingeborg.
- Niemcom nie udało się trafić frachtowca - zauważył Aslak. - Więc jeżeli on był celem,
to pewnie jednak tak łatwo, nie zrezygnują - dodał.
Nikt nie odpowiedział. Każdy starał się jakoś wygodnie usadowić, ale w piwnicy było
ciasno, zimno i ciemno.
Po godzinie Havard wyjrzał na zewnątrz. Kwietniowy dzień był jasny i spokojny.
Gospodarz pochylił się w niskich drzwiach i wyszedł. Rozejrzał się na wszystkie strony.
- Niebezpieczeństwo minęło - oznajmił, zwracając się do Mali, która stała tuż za nim. -
Myślę, że możemy już wyjść i siadać do obiadu.
Jedno po drugim wychodzili na dwór. Mali odetchnęła z ulgą, zamykając drzwi do
piwnicy, gdy już nie było w niej nikogo. Miała nadzieję, że to pierwsze i ostatnie
bombardowanie i że więcej się nie powtórzy.
Nie zdążyli dojść do domu, kiedy od strony Wzgórza nadbiegł Johannes, zdyszany i
zarumieniony na policzkach.
- Widzieliście, jak zrzucali bomby?
- Tak, nie dało się tego nie zauważyć - odparł Havard. - Widzieliśmy i słyszeliśmy
wszystko. Domyślam się, że zeszliście do piwnicy?
- Tak, ukryliśmy się za drugim razem, kiedy przylecieli powiedział Johannes. - Czy będą
nas bombardować, Havardzie?
- Gdybym wiedział, co zrobią - westchnął Havard. - Być może przede wszystkim zależy
im, żeby zniszczyć frachtowiec, który zakotwiczył w Svinvika.
W tej samej chwili nadeszła Tordhild z Marileną na rękach.
- Odnosiłam wrażenie, jak gdyby zrzucali bomby na chybił trafił - rzekła.
- Nie trafili żadnego domu - zauważył Havard. - Mogli to zrobić, gdyby chcieli. Sądzę
raczej, że ich celem jest jednak statek - powtórzył.
- Myślisz, że wrócą? - spytał Johannes, podszedł do okna w salonie i wyjrzał na zewnątrz.
- Nie wiem - odparł Havard uczciwie. - Jeżeli chodzi im o statek...
- Statku też nie trafili, a więc wrócą - uznał Johannes i odwrócił się. - Co wtedy zrobimy?
- Uważam, że powinniście zostać z nami do wieczora - zaproponowała Mali, nakrywając
do obiadu. - Nie przylecą chyba w nocy, prawda, Havardzie?
- Nie, w nocy... Wydaje mi się, że muszą widzieć, gdzie zrzucają bomby.
- Wolałabym, żebyście nie wracali na Wzgórze, gdy istnieje niebezpieczeństwo, że
niemieckie bombowce jeszcze raz przylecą - stwierdziła Mali i położyła dłoń na ramieniu
Johannesa. - Musimy się trzymać razem i w razie potrzeby schronić się w piwnicy.
- Czy rzeczywiście tam jest bezpiecznie? - spytała Ingeborg z niedowierzaniem. - Gdyby
bomba uderzyła w dwór, to...
- Jesteśmy bezpieczniejsi tam niż tu na górze - przerwał jej Havard. - Zresztą może
samoloty więcej tu nie wrócą.
Lecz wróciły. Tuż przed posiłkiem o trzeciej dał się znowu słyszeć głęboki pomruk,
dobiegający od strony Kvannes. Johannes pierwszy dostrzegł samoloty. Właśnie bawił się
piłką przy maszcie flagowym. Pędem pobiegł do domu, wpadł do salonu zdyszany, potykając
się w drzwiach.
- Znowu nadlatują! - krzyczał. - Widziałem je. Cztery samoloty!
Rzucili się do okien. W stronę wsi na niskiej wysokości nadlatywały cztery maszyny.
Kiedy znalazły się nad lądem, otworzyły ogień.
- Strzelają z karabinów maszynowych! - zawołał Aslak. - O Boże!
Zanim dokończył, zobaczyli grad pocisków spadający do morza i na przybrzeżne skały. A
zaraz potem usłyszeli przeraźliwe trzaski na dachu.
- Boże, ratuj nas! - krzyknęła Ingeborg i zasłoniła ramionami głowę.
Mała Mali i Marilena zaczęły płakać, a Herborg i Tordhild robiły, co mogły, żeby je
uspokoić pośród całego zamieszania, które wybuchło w domu.
- Trafili w dach - odezwał się Havard, kiedy znowu dało się cokolwiek usłyszeć. -
Musimy wyjść i obejrzeć straty.
- Nie! - krzyknęła Mali. - Teraz nie wychodź! Szybko, musimy schronić się w piwnicy.
Strzelają do nas. To nie statek jest ich celem, Havardzie, lecz my.
- Zrzucają bomby na pastwiska - zawołał Olav od okna. - Bomby zapalające!
Zobaczyli, jak kilka niewielkich bomb zapalających spadło na hale. Po chwili samoloty
odleciały w stronę Todalen.
- Zaraz przylecą znowu - odezwała się Ane przestraszona. - Muszą tylko zawrócić.
- Chodźcie - zarządziła Mali i chwyciła koc z sofy. - Musimy schronić się w piwnicy
przed następnym nalotem!
- Łąki się palą! - zawołał od okna podniecony Johannes. - Widzę! Dymi się w dwóch
miejscach.
- Rzeczywiście - przyznał Havard i przysunął się do okna. - Trzeba iść to ugasić.
- Nie, nie teraz! - przerwała mu Mali. - Biegiem do piwnicy, powiedziałam! Niech się pali.
Przepuściła Tordhild i Herborg z dziewczynkami przed sobą na korytarz. Ane i Ingeborg
zostały z tyłu.
- Idziesz, Havardzie? - krzyknęła za siebie, otwierając tylne drzwi. - Musimy zdążyć,
zanim wrócą.
- Już idziemy! - odparł Havard. - Nie czekaj na nas.
- Ostrzelali dach - rzekł, kiedy po chwili zszedł do piwnicy razem z ożywionym
Johannesem i dwoma parobkami. - Dachówki leżą porozrzucane po całym dziedzińcu.
- I jeszcze to, patrzcie! - powiedział z triumfem Johannes i wyciągnął otwartą dłoń. Leżała
na niej matowa, szara kula.
- Co to, Anes? - spytała Marilena zaciekawiona i zerknęła na rękę Johannesa i to, co w
niej trzymał. - Możemy to zjeść?
Marilena również nazywała Johannesa Anesem, choć już dobrze potrafiła wymówić jego
imię. Ale naśladowała Małą Mali i tak zostało.
- Nie, tym strzelają Niemcy - wyjaśnił Johannes cierpliwie. - Tym strzelają do nas ci
niedobrzy Niemcy.
- Mogą zabić? - spytała Marilena z wielkimi oczami i spojrzała na otwarte drzwi do
piwnicy.
- Tak, są bardzo niebezpieczni - skinął głową.
Mimo wszystko Johannes nie wydawał się zbyt przestraszony, pomyślała Mali i przyjrzała
się chłopcu. Ale to pewnie dlatego, że Havard jest taki spokojny. To pomaga, gdy ktoś
zachowuje zimną krew.
- Nie rozumiem, jak mogli tu przylecieć i strzelać do ludzi - zastanowiła się Mali i otuliła
kocem dziewczynki. - Co złego uczyniliśmy?
- Myślę, że nie trzeba wcale zrobić wiele złego, żeby znaleźć się w niebezpieczeństwie -
wyjaśnił Havard. - Po prostu frachtowiec, który Niemcy chcą zniszczyć, zatrzymał się w
pobliżu - dodał.
- Niemcy nie wygrają - rzeki Johannes z przekonaniem i zerknął przez drzwi do piwnicy. -
Mój tata pojechał na wojnę i walczy z nimi.
Chłopiec najwyraźniej zapomniał, że właściwie nie chciał, by Sivert pojechał na front i
walczył z wrogiem. Widocznie zmienił zdanie, kiedy Niemcy zaczęli zrzucać bomby również
na Inndalen, pomyślała Mali. Pewnie wszyscy w Stornes tak teraz myśleli.
Strach, że coś złego mogłoby się stać jej synom, dokuczał Mali coraz częściej. Nie do
końca rozumiała, czemu służy ta wojna, ale teraz zaczęła sobie uświadamiać, że hitlerowcy
użyją wszelkich środków, żeby opanować ten kraj i zdławić najmniejszy opór. Nie zamierzali
się cofnąć nawet przed strzelaniem i zabijaniem niewinnych ludzi, jak mogła się przed chwilą
przekonać. Przecież tu na wsi ludzie nie zrobili nic złego, lecz mimo to stali się celem ataku.
Co w takim razie z mężczyznami, którzy walczyli z bronią w ręku? Co ich czeka?
Zadrżała i zacisnęła dłonie na kolanach. Nagle ponownie rozległ się szum samolotów! Aż
podskoczyła ze strachu.
- Znowu nadlatują - rzucił Havard od drzwi i odciągnął Johannesa w głąb piwnicy.
Tym razem nie ulegało wątpliwości, że celem był frachtowiec. Bomby z hukiem spadły do
morza. Najwyraźniej wysokie góry po obu stronach fiordu bardzo utrudniały trafienie statku.
Samoloty nie mogły ani za bardzo zniżyć lotu, ani też zbytnio się zbliżyć do celu, by mieć
pewność, że nie chybią, dlatego zrzucały tak dużo bomb. Niektóre wpadły do morza, inne
dosięgły lądu, aż dudniło. Ziemia drżała.
- To koniec świata - jęczała Ingeborg, zakrywając rękami głowę. Cała trzęsła się ze
strachu. - Boże, nie opuszczaj nas!
O1av objął ją ramieniem, starając się dodać jej otuchy i trochę uspokoić, ale niewiele
wskórał. Ingeborg chwyciła się go kurczowo i rozpłakała. Mała Mali i Marilena spojrzały na
nią przerażone i same również uderzyły w płacz.
Havard zatrzasnął drzwi do piwnicy, kiedy samoloty z przeraźliwym hukiem nadleciały
nad Stornes. Siedzieli w ciemności, wstrzymując oddech, i czekali. Poprzez szum silników
samolotów słyszeli świst spadających bomb. Nagle trzasnęło tak, że zatrząsł się cały dom i
rozległ się brzęk szkła.
- Powypadały szyby z okien! - zawołał Olav z przejęciem.
Mali siedziała sztywno oparta o ścianę, czekając tylko, aż bomba trafi w dom. Jednak
szum samolotów oddalił się. Havard otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
- Poleciały - rzekł i rozwarł drzwi od piwnicy na całą szerokość. - Myślę, że dziś więcej
się już nie pojawią.
Kolejno wychodzili powoli z kryjówki. Pod ich stopami i trzeszczało stłuczone szkło,
kiedy stawiali kroki na trawie. Mali odwróciła się i spojrzała w górę wzdłuż ściany. Prawie
wszystkie szyby okienne powypadały. Pokręciła głową i skierowała wzrok na fiord. Co za
piękny kwietniowy dzień! Wieczorne słońce, chylące się ku zachodowi, odbijało się w
ciemnej wodzie, a góry po przeciwnej stronie zabarwiły się w jego świetle niemal na
fioletowo. Wszystko wokół tchnęło takim spokojem. Wprost nie do wiary, że jeszcze parę
minut temu sypał się nad okolicą grad bomb. To całkiem niepojęte, pomyślała Mali. Świat
zupełnie oszalał.
- Kuźnia ocalała - oznajmił O1av, który pobiegł na cypel i sprawdził zniszczenia. - Nie
mam pojęcia, w co mogli trafić ostatnim razem. Tak strasznie huknęło i jakoś całkiem blisko!
Wzdrygnął się i zbladł na twarzy.
- Musimy obejść całe gospodarstwo - zadecydował Havard. - Ale najpierw należy
sprawdzić, czy pastwiska nadal płoną. Trzeba je pomóc ugasić.
- Powinniśmy się też dowiedzieć, czy ktoś nie ucierpiał - uznała Mali. - Zadzwonię zaraz
do Granvold. Biedny Mały Tryve, pewnie jest w szoku.
- Per powinien jeszcze być w sklepie - zastanowił się Havard. - Wybierzemy się tam
razem z O1avem i Aslakiem po szyby. Dom szybko się wyziębi, jeżeli nie naprawimy okien -
uznał, mierząc wzrokiem fasadę budynku. - Nie wiadomo jeszcze, jak wygląda po drugiej
stronie.
Za rogiem przywitał ich smutny widok. Z okien wypadły prawie wszystkie szyby, pod
stopami trzeszczało szkło i połamane dachówki.
- Tak, tak, to się da naprawić - ocenił Havard, kiedy przystawił drabinę, wszedł na górę i
obejrzał dach. - Powinniśmy się cieszyć, że dom jeszcze stoi po takim nalocie. Mogło być
znacznie gorzej.
- Ciekawe, jak się skończy następnym razem - zastanowił się Aslak. - To prawie pewne,
ż
e samoloty przylecą znowu, ponieważ frachtowiec nadal stoi w naszym fiordzie - dodał. -
Byłem tam i sprawdziłem.
- Tak, też o tym myślałem - zgodził się z nim Havard. - Sądzę, że trzeba wyprowadzić
ludzi gdzieś dalej. W piwnicy też nie jest najbezpieczniej, gdyby przypadkiem trafiła w nią
bomba - rzekł ponuro.
- Dokąd chcesz ich wyprowadzić?
- Chyba na hale do letnich obór. Tam jest teraz pusto, więc...
- Może Herborg i Tordhild zamieszkałyby z dziećmi przez jakiś czas u nas -
zaproponował Aslak. - Będzie im wygodniej w domowych warunkach.
- My też możemy kogoś przyjąć - zaofiarował się Olav. - Rzeczywiście, najrozsądniej
będzie opuścić dwór na czas nalotów - dodał. - U nas, przy letnich pastwiskach, jest o wiele
bezpieczniej.
- Mam taką nadzieję - przyznał Havard. - Poza tym, jeżeli Niemcy będą chcieli w nas
uderzyć, zbombardują dwór, a nie letnie obory.
Kiedy zaczęło się ściemniać, w salonie zaroiło się od ludzi. Do Stornes przybyli
gospodarze wszystkich okolicznych dworów.
Anders Oppstad opowiedział, że zarówno Molde, jak i Kristiansund zostały
zbombardowane. Zadzwoniła do niego stara ciotka, mieszkająca na przedmieściach Molde, i
przekazała, że miasto stało się jedną ruiną, a przerażeni ludzie w panice uciekali z domów.
- Czyżby było aż tak źle? - spytała Mali wstrząśnięta. - Czy hitlerowcy zniszczyli oba
miasta?
- Molde na pewno. To miasto zamierzali opanować w pierwszej kolejności, to było do
przewidzenia - stwierdził Bengt. - Podobno król właśnie tam się ostatnio ukrywał.
- My tutaj też nie jesteśmy bezpieczni - rzekł Havard. - Uważam, że powinniśmy opuścić
nasze dwory. Na wszelki wypadek.
- Ja też jestem tego zdania - przyznał Bengt. - To zbyt ryzykowne, jeśli zostaniemy dłużej
w naszych domach.
- Ale co będzie ze zwierzętami? - spytała Sigrid. - Nie możemy ich przecież zabrać ze
sobą.
- Ktoś będzie musiał schodzić rano i wieczorem, żeby oporządzić bydło - odparł Havard. -
Obiad również można chyba gotować we dworze, to nie trwa przecież w nieskończoność.
Proponuję, żeby wszyscy wyprowadzili się na letnie pastwiska. Najlepiej jeszcze dziś
wieczorem - dodał.
- Dziś wieczorem? - zdumiała się Herborg. - Zaraz przecież trzeba kłaść dzieci spać.
- Samoloty niemieckie mogą przylecieć wcześnie rano - przypomniał Havard. - Nie
możemy po prostu spokojnie na to czekać.
- Mądrze mówisz, Havardzie - poparł go Anders Oppstad. - Wyniesiemy się stąd jeszcze
dzisiaj.
- Powinniśmy też, w miarę możliwości, zrobić trochę miejsca dla innych - zaproponował
Havard. - Dla mieszkańców mniejszych dworów, położonych nad samym morzem. Jeżeli
zmieścimy się razem w naszej letniej zagrodzie, Bengt, to wasze obory będą mogli zająć ci,
którzy nie mają dokąd uciekać.
- Jasne - zgodził się Bengt. - Roześlemy wiadomość wśród pozostałych gospodarzy znad
fiordu.
I tak zrobili. Każdy udał się do swojego domu, żeby się spakować i wyprowadzić na letnie
pastwiska. Załadowano na sanie gałgankowe chodniki do leżenia, futrzaki, kołdry i koce.
Jedzenie i picie. W martwej ciszy pod osłoną nocy milczący pochód wyruszył ku letnim
zagrodom. Jedynie chybotliwe płomyki parafinowych lamp zdradzały obecność ludzi, którzy
wolno przesuwali się w górę.
- Kto by pomyślał, że będziemy musieli się wyprowadzić z domu - rzekła Mali, odwróciła
się i spojrzała za siebie w dół.
Stornes majaczyło w ciemności niczym olbrzymi cień na cyplu. Mali ścisnęło się serce. To
było straszne uczucie: opuszczać swój dom i zostawiać go na pastwę niemieckich
bombowców. Rozumiała jednak, że nie mogli zostać dłużej we dworze. Nie teraz, gdy naloty
powtarzały się codziennie.
- Opiekuj się naszym gospodarstwem, babciu - poprosiła cicho. - Nie przeżyję tego, jeżeli
zrównają Stornes z ziemią.
Jednocześnie uświadomiła sobie, że mimo wszystko łatwiej by jej było to przeżyć, niż
gdyby straciła kogoś bliskiego.
- Miejmy nadzieję, że nie wyprowadzamy się na długo - odezwała się Tordhild, która szła
tuż obok. Johannes i Marilena siedzieli na samej górze obładowanych sań. - Chciałabym,
ż
eby już nastał pokój i żeby Sivert wrócił do domu.
- Tak, wszyscy o tym marzymy - przyznała Mali.
Jednak jej wiara w rychły koniec wojny nie była już tak wielka, zwłaszcza teraz, kiedy
doszło nawet do tego, że musieli uciekać z domu. Gorzej: Mali nie wierzyła już, że to kiedyś
nastąpi.
- Boję się, Havardzie - szepnęła i przytuliła się do męża, gdy ułożyli się do snu na
chodnikach rozłożonych na twardej podłodze obory. - Boję się, że zbombardują Stornes i
obrócą nasz dom w jedną ruinę, jak to zrobili z Molde i Kristiansund. Poza tym myślę o
naszych chłopcach - dodała cicho. - W każdej minucie dnia.
Havard wyciągnął rękę, objął Mali i przysunął żonę bliżej. Potem poprawił skóry, którymi
się przykryli.
- Będzie dobrze, Mali - pocieszył ją.
Jednak jego głos nie brzmiał przekonująco, zauważyła Mali.
Ułożyła się wygodnie na piersi męża, splotła mocno dłonie i zamknęła oczy.
- Boże, proszę Cię o pokój - pomodliła się cicho. - Spraw, żeby już był pokój.
ROZDZIAŁ 8.
Mali powoli się budziła. Było bardzo wcześnie. W letniej oborze panowała zupełna cisza.
Mali przebiegła spojrzeniem po ludziach leżących jeden obok drugiego na podłodze.
Ostrożnie uniosła się na łokciu. Jęknęła cicho. Kręgosłup miała obolały po nocy spędzonej na
twardych deskach. Niczego innego nie mogła się spodziewać, nie była już młoda.
Przez rozeschnięte drewno wpadały do środka promienie słońca i tańczyły na poszarzałych
ś
cianach. To będzie nowy, jasny dzień. I znowu przylecą samoloty, pomyślała i dreszcz jej
przebiegł po plecach. Zerknęła na zegarek. Już szósta. Czas najwyższy, żeby zejść do dworu,
wydoić i nakarmić krowy. Rozmawiali o tym poprzedniego wieczoru i ustalili, że pierwszego
ranka zajmą się tym Mali i Havard. Ingeborg odmówiła. Ale za to otworzyła swój dom dla
Dorbet i Małego Trygvego. Marit Granvold również została zaproszona i z ochotą przyjęła
propozycję. O wiele bardziej odpowiadało jej skromne mieszkanie Ingeborg niż surowe
warunki w letniej oborze.
Ane, co prawda, zaofiarowała się, że pójdzie z gospodarzami na dół, ale Mali uznała, że
nie trzeba. Dziewczyna i tak miała ręce pełne roboty przy gościach przyjętych na nocleg, bo
nocowały u niej Tordhild i Herborg z dziećmi. Musiało tam być i ciasno, i gwarno, pomyślała
Mali i uśmiechnęła się. Popatrzyła na Johannesa, który spokojnie spał obok niej. Chłopiec
wolał nocować w oborze razem z dorosłymi; uważał, że tak jest o wiele ciekawiej. Leżał z
ręką pod głową, drugą przytulając starego, zniszczonego misia.
Dziwny jest, pomyślała Mali. Zabrał ze sobą z domu misia, taki duży chłopiec! Ale za
ż
adne skarby nie dał się przekonać: misia musiał wziąć, i już. Czy to tylko stare
przyzwyczajenie, czy rzeczywiście znajdował w przytulance ukojenie, Mali nie wiedziała.
Wyciągnęła dłoń i ostrożnie pogładziła wnuka po ciemnych kręconych włosach. Serce jej jak
zwykle wypełniło się miłością, kiedy na niego patrzyła. Oby szybko nastał pokój, zapragnęła i
przesunęła palcem po ciepłym, krągłym policzku chłopca. Dzieci nie powinny doświadczać
wojen i niezgody. I żeby Sivert wkrótce wrócił do domu, myślała dalej. Johannes potrzebuje
ojca. Westchnęła. Podstępny strach, że Sivert już nie wróci, cały czas jej towarzyszył.
Wielkim wysiłkiem woli udawało się jej czasem zagłuszyć ów niezrozumiały niepokój.
Odwróciła się do Havarda, który spał cicho, nakryty skórami, podciągniętymi pod samą
brodę.
- Havard, już pora dojenia - szepnęła i dotknęła jego ramienia. - Musimy wstawać.
Przygotowanie się do wyjścia nie trwało długo. Spali w ubraniach, a umyć mogą się we
dworze, stwierdziła Mali. Tutaj i tak wiele osób musiało się dzielić wodą, która stała w dwóch
wiadrach przy drzwiach. Później będą mogli przynieść więcej ze strumienia, płynącego przez
pastwiska. Choć to dość daleko, żeby dźwigać ciężkie wiadra, to na szczęście wody im nie
zabraknie.
Po drugiej stronie letniej obory spotkali Sigrid i Bengta.
- Piękny dzień - zauważył Bengt, kiedy wyszli na dwór.
- Tak. Ciekawe, czy zaraz nadlecą - rzekł Havard ponuro i spojrzał na fiord, mrużąc oczy.
- Trudno powiedzieć. I tak musimy oporządzić zwierzęta.
- A ja muszę nagotować kaszy - oznajmiła Mali. - Wczoraj wieczorem namoczyłam
mięso. Trzeba coś zjeść na obiad.
- Ja też zaraz zajmę się obiadem - powiedziała Sigrid. - Myślałam o tym, żeby zanieść na
hale coś dobrego.
- O, idzie Ane - wskazał Havard.
Służąca szła szybkim krokiem wzdłuż ogrodzenia na letnich pastwiskach.
- Pomyślałam, że zejdę z wami i pomogę - rzekła, kiedy dołączyła do nich. - Mogę
ugotować kaszę, a resztę dokończymy u mnie na górze. Będzie szybciej i wcześniej wrócimy
- dodała i zerknęła niespokojnie na fiord. - Chodzi o to, żeby raz-dwa skończyć robotę i
zdążyć uciec przed nalotem bombowców.
- Nie mogę zagwarantować, że nam się uda - uprzedził Havard.
- Wiem o tym - przyznała Ane. - Ale i tak chcę iść z wami.
- A jak minęła wam noc? - spytała Mali. - Chyba było trochę ciasno? Nawet dla was
dwojga na co dzień miejsca nie jest za dużo.
- Poradziliśmy sobie - odparła Ane, gdy doszli do linii pól. - Goście musieli spać na
podłodze, ale...
- Dobrze, że mogli przenocować w domu - stwierdziła Mali. - Zawsze wygodniej,
zwłaszcza gdy ma się małe dzieci.
- To żaden kłopot gościć u siebie Tordhild i Herborg - pochwaliła je Ane. - Nie usiadły z
założonymi rękami; nigdy nie miałam lepszej pomocy - uśmiechnęła się.
- Mamy nadzieję, że nasze wygnanie nie potrwa długo - rzekła Mali. - To dla nas
wszystkich niewygoda, że musieliśmy się wyprowadzić na pastwiska.
W gospodarstwie panowała cisza i dom wydawał się jakby wymarły. Wybite okna
straszyły czarnymi czeluściami, drabina nadal stała oparta o ścianę. Z obory dobiegały
niecierpliwe ryki krów.
- Jest w co ręce włożyć - westchnął Havard. - Postaram się dziś jeszcze wstawić szyby.
Nie można tego tak zostawić. A dach...
- Później Aslak dołączy do nas - powiedziała Ane. - Nie był jeszcze całkiem gotowy,
kiedy wychodziłam. Ale na pewno przyjdzie i ci pomoże.
- Najpierw zajmiemy się oborą - postanowiła Mali. - Krowy tak ryczą, jak gdyby czekały
już od jakiegoś czasu.
Przedtem jednak nastawiła mięso na obiad, a dopiero potem ruszyła z Ane do obory.
Havard zaczął naprawiać okna.
- Jak ci idzie? - spytała Mali, kiedy razem z Ane szły przez dziedziniec, tocząc przed sobą
taczkę pełną kanek z mlekiem.
- Zastanawiam się, czy jest sens wstawiać te szyby - odparł Havard. - A jeżeli dziś
powtórzy się to samo co wczoraj? Wylecą zaraz znowu.
- Nie możemy myśleć w ten sposób - przekonywała go Mali. - Wtedy musielibyśmy
mieszkać bez okien do końca wojny. Ale chodź teraz na dół - dodała. - Zjemy śniadanie,
zanim wrócimy na pastwiska.
- Nakarmiłyście już wszystkie zwierzęta?
- Tak. Chodź już, Havardzie.
Samoloty nadleciały, kiedy Mali i Ane wracały na hale wzdłuż pól, niosąc między sobą
garnek zupy. Havard i Aslak jeszcze zostali w Stornes, żeby zabezpieczyć okna.
- Zejdziemy w razie czego do piwnicy - przekonywał Havard Mali, kiedy nalegała, by
poszli z nimi. - Musimy wstawić te szyby, Mali. W domu zrobi się przeraźliwie zimno, jeżeli
postoi w tym stanie jeszcze jedną noc.
Mali zgodziła się na to, mimo że bardzo się niepokoiła. Ciągle spoglądała ze strachem na
horyzont, jednak widziała tylko czyste niebo z pojedynczymi, lekkimi jak puch chmurkami.
Na odgłos nadlatujących samolotów kobiety gwałtownie się odwróciły. Od strony morza
ku wsi leciały na niskiej wysokości cztery bombowce.
- Havard i Aslak! - szepnęła Mali, czując, jak strach ściskał ją za gardło.
- Mają przecież piwnicę - rzekła Ane. - My jesteśmy w gorszej sytuacji.
Służąca miała rację. Jedynym miejscem, gdzie mogły się ukryć, był zagajnik olch
rosnących wzdłuż ogrodzenia. Mali i spojrzała w górę w stronę letnich obór. Zabudowania
znajdowały się zbyt daleko, by mogły tam zdążyć przed samolotami.
- Musimy wcisnąć się w te zarośla - rzekła do Ane. - Dość marna kryjówka, ale lepsze to
niż tkwienie jak żywy cel w otwartym polu.
Postawiły garnek z zupą tuż przy ogrodzeniu, a same wczołgały się na kolanach w gęste
zarośla olchowe. Z miejsca, w którym siedziały, nie miały dobrego widoku, więc tylko po
ogłuszającym huku domyśliły się, że samoloty zbliżyły się do lądu. Bomby zapalające spadły
na porośnięte lasem zbocze wzgórza, gdzieś bardzo blisko. Mali zasłoniła rękami głowę i
skuliła się przerażona straszliwym łoskotem. Jednak tego dnia celem był najwidoczniej
frachtowiec, ponieważ bombowce, zrzuciwszy bomby zapalające, skręciły nad fiord. Mali i
Ane usłyszały odgłos karabinów maszynowych i głuchy grzmot, a potem wszystko ucichło.
- Wydaje mi się, że odleciały - odezwała się Ane i wyjrzała przerażona z zarośli.
Mali odgięła kilka gałęzi i zerknęła spomiędzy nich na dolinę. Samoloty odleciały. Potem
skierowała wzrok na wzgórze.
- Pali się, Ane! - zawołała i wskazała ręką. - Trzeba ugasić ogień, zanim cały las stanie w
płomieniach.
Kobiety wyczołgały się z ukrycia, wstały i strzepały z siebie gałązki.
- Mężczyźni już biegną - zauważyła Ane, kiedy spojrzała w górę.
Z czterech letnich obór ile sił w nogach pędzili ludzie.
- Zastanawiam się, co z naszym gospodarstwem - zaniepokoiła się Mali, odwróciła się i
spojrzała w dół. - Nie widzę, by stało się coś złego. A ty?
- Nie, myślę, że głównym celem był jednak statek - odparła Ane. - Ciekawe, czy nadal
tam stoi, czy może został trafiony. Trudno powiedzieć, bo stąd nic nie widać. Ale nie ma
dymu - dodała. - Gdyby Niemcy trafili statek, zobaczyłybyśmy dym.
- Ten frachtowiec nie może tam tkwić w nieskończoność - uznała Mali. - Uważam, że to
on ściąga tu niemieckie samoloty.
- Nie ma chyba jak odpłynąć - rzekła Ane i złapała z jednej strony garnek z zupą.
- Pewnie tak - przyznała Mali. - Ale nie może też po prostu zostać w Svinvika i spokojnie
czekać, aż zostanie zbombardowany. To zbyt niebezpieczne, pociski mogą przecież trafić w
któryś z domów przy brzegu. Porozmawiam z Havardem, może znajdzie jakieś rozwiązanie -
stwierdziła. Chwyciła za drugi uchwyt garnka i razem z Ane ruszyły w stronę letnich obór. -
Nie może tak dalej być - westchnęła. - W końcu stanie się jakieś straszne nieszczęście, jeśli
naloty będą się powtarzały. Powinniśmy temu zapobiec, zanim będzie za późno.
- Ja też o tym myślałem - rzekł Havard, kiedy tego samego dnia po obiedzie Mali
zwierzyła mu się ze swych obaw związanych z obecnością frachtowca niedaleko ich domu. -
Rozmawiałem nawet z Bengtem. Pojedziemy tam po południu i dowiemy się, jakie plany
mają marynarze „Saturnusa".
- Po południu? - zdumiała się Mali. - Nie, Havardzie. Samoloty powracają wtedy
najczęściej i uważam, że nie powinieneś kręcić się w pobliżu, kiedy na Svinvika gęsto spadają
bomby.
- Zobaczymy - odparł Havard, lecz Mali zrozumiała, że nie zamierza brać sobie do serca
jej słów. Widocznie on i Bengt już się zdecydowali.
- Szyby dziś nie powypadały? - spytała.
- Nie, dziś widocznie głównym celem był statek.
- Ale Niemcy zrzucili bomby zapalające i spowodowali pożar niedaleko na zboczu
wzgórza.
- Widziałem. Jednak ludzie szybko ugasili ogień. Na szczęście żadne z gospodarstw dziś
nie ucierpiało.
Na razie, pomyślała Mali. Nikt nie wie, co się może stać, kiedy samoloty pojawią się
znowu.
Mali sprzątała po obiedzie, kiedy w pobliżu pojawił się Johannes. Usiadł na kamieniu i
przyglądał się jej, jak zmywa garnek po zupie.
- Boisz się, babciu? - spytał nagle.
- Czy się boję?
- Tak, samolotów i bomb.
- Chyba tak - przyznała. - Boję się, że coś złego stanie się komuś, kto jest mi bardzo
bliski.
- Ja też się boję - wyznał Johannes. - Boję się, że zostanę całkiem sam.
- Nie zostaniesz sam, Johannesie - zapewniła go Mali. - Skąd ci to przyszło do głowy?
Chłopiec siedział przez chwilę i nic nie mówił. Kopał butem udeptaną ziemię.
- Dużo myślę o moim tacie - rzekł w końcu.
- Ja też, Johannesie.
- A jeśli Niemcy go zastrzelą?
- Oszalałeś? Nie zrobią tego. Nie strzelają do ludzi!
- Skąd wiesz, babciu?
Mali nie odpowiedziała. Zamiast tego zaczęła z zapałem i nazbyt mocno szorować garnek,
który już był czysty. Na myśl o Sivercie poczuła ucisk w gardle. Pochyliła się mocno nad
robotą, żeby Johannes nie zauważył łez w jej oczach.
- Skąd wiesz, babciu? - powtórzył pytanie.
- Nie wiem, Johannesie - odparła z napięciem w głosie. - Ale nie dopuszczam do siebie
takiej możliwości. Nigdy nie wolno nam tracić nadziei. Tak jest w życiu ze wszystkim: nie
wolno nigdy tracić nadziei. Właśnie to nas trzyma przy życiu. Zawsze - dodała cicho i
spojrzała na wnuka błyszczącymi oczami.
Pokiwał głową w zamyśleniu. Kopał dużą grudkę ziemi, którą udało mu się uwolnić.
- Jeżeli stracę mojego tatę...
- Twój tato wróci, Johannesie - rzekła z przekonaniem. - Obiecał to.
- Ale wtedy nie wiedzieliśmy, że Niemcy zrzucają na ludzi bomby, babciu.
- Musimy wierzyć, że on wróci - nie ustępowała Mali. - Powinniśmy się o to modlić.
- Prosić Pana Boga o pomoc?
Mali skinęła głową.
- Czy to pomoże?
- W każdym razie nie zaszkodzi - odparła trochę niechętnie. - Modlę się o to, żeby twój
tato i inni mężczyźni wrócili cało do domu - dodała.
Nie przyznała się, że nie miała najlepszych relacji z Bogiem i raczej prosiła o pomoc
babcię niż Jego. Nie chciała zachwiać dziecięcej wiary Johannesa, jeżeli chłopiec wierzył w
Boga.
- A więc ja też będę się modlił - postanowił. - Powinienem modlić się wieczorem?
- Nie, możesz się modlić zawsze, kiedy czujesz taką potrzebę - odpowiedziała Mali. - Bóg
jest z nami cały czas i słyszy cię.
Johannes wstał, otrzepał spodnie i ostatni raz kopnął grudkę ziemi, która potoczyła się w
stronę obory.
- Chcę trochę pobyć sam - oznajmił i kiwnął głową na pożegnanie. - Muszę z Bogiem
poważnie porozmawiać.
Po tych słowach zniknął w pobliskim zagajniku.
Havard i Bengt wyciągnęli rowery. Po tygodniu ładnej, słonecznej pogody zniknęły
ostatnie resztki śniegu, mimo że w no nadal temperatura spadała poniżej zera. Środek drogi
był udeptany i czysty, więc mężczyźni postanowili wybrać się w głąb fiordu rowerami.
- Co powiesz załodze? - spytał Bengt. - Zastanawiałeś się nad tym?
- Spytam, co marynarze zamierzają dalej robić. Myślę, że oni również mają już dość tego,
ż
e tkwią w jednym miejscu, służąc Niemcom jako żywy cel.
- Nie sądzę, aby byli jeszcze na pokładzie statku - stwierdzi Bengt. - Pewnie schronili się
w najbliższym gospodarstwie.
Miał rację. Kapitan i siedmiu członków załogi siedziało w kuchni z gospodarzem.
- Ciekawi nas, jakie macie plany - wyznał Havard po wymianie wstępnych uprzejmości. -
Ciągle bombardowania są dla nas bardzo uciążliwe. Samoloty zrzucają bomby zapalające,
które eksplodują również w Innvika. Musieliśmy ewakuować ludzi do letnich obór.
- Tak, stąd też część osób przeniosła się na letnie pastwiska - przyznał gospodarz ze
Svinvika. - Ja jednak zostałem i w czasie nalotu schodzę do piwnicy - dodał sucho.
- Myślę, że Niemcy chcą się przede wszystkim rozprawić z waszym statkiem - stwierdził
Havard otwarcie.
- Pewnie tak - skinął głową sternik.
- Co w takim razie zamierzacie zrobić? Zostać tu i czekać, aż im się uda trafić?
- Dyskutowaliśmy już o tym - odparł sternik. - Rzeczywiście nasza obecność to
zagrożenie dla mieszkańców Svinvika i innych wsi nad fiordem. Rozumiemy, że jeżeli
zostaniemy tu, to skutki nalotów odczują również niewinni ludzie.
- Może udałoby się wam zbiec? Gdybyście na przykład uciekli nocą?
- Podejrzewam, że odnajdą nas natychmiast, gdy się rozwidni. Rozważaliśmy takie
rozwiązanie, ale...
- Rozmawialiśmy też o tym, żeby zatopić statek - odezwał się jeden z członków załogi,
który według Havarda był mechanikiem pokładowym. - Ale wejście teraz na pokład
wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem, więc...
- Co byście zrobili, gdyby wasz frachtowiec zatonął? - spytał Bengt.
- Mamy nadzieję, że udałoby się nam zabrać z kimś do Surnadalen, a stamtąd
ruszylibyśmy dalej.
- Do Trondheim?
- Trondheim zdobyli Niemcy - odrzekł mechanik. - A Kristiansund i Molde zostały
zrównane z ziemią podczas bombardowania. Wróg cały czas posuwa się naprzód i coraz
agresywniej atakuje. W każdej chwili może dotrzeć tutaj; Niemcy są już w Sunndalsora.
Musimy przedostać się do Bergen, potem zaciągnąć się na jakiś statek i być może popłynąć
do Anglii.
- Potrzebna wam pomoc, żeby zatopić frachtowiec? - spytał nagle Havard.
Zapadła cisza. Sternik podniósł wzrok i wyjął z ust krótką fajkę.
- A co? Odważyłbyś się to zrobić?
- Tak, myślałem o tym.
- Zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Że statek może zostać ostrzelany?
- Tak, ale nic nam nie grozi, jeżeli wejdziemy na pokład zmroku.
- Jednak kiedy Niemcy zauważą, że frachtowiec zniknął, mogą się tu zjawić i rozpytywać,
kto w tym brał udział.
- Wtedy pewnie będziecie już daleko - odparł Havard. - A my powiemy, że sami
zatopiliście statek, zanim wyjechaliście.
- A co, jeżeli nas złapią?
- Musicie się postarać, żeby do tego nie dopuścić. To wojna, człowieku - rzekł Havard z
nutą pogardy w głosie. - Trzeba jednak zaryzykować.
Nikt się nie odezwał. Członkowie załogi statku wymienili między sobą spojrzenia i
nerwowo zaszurali stopami o podłogę.
- Gdybyś wziął na siebie zatopienie frachtowca...
- Zajmiemy się tym - wtrącił się Bengt. - My obaj. Havard nie zrobi tego sam.
Rosły sternik wstał i zaczął się przechadzać po pokoju z dłońmi splecionymi na plecach.
Zatrzymał się i spojrzał przez okno. Dzień zaczął przechodzić w mglisty wieczór.
- Jeżeli naprawdę chcecie się tego podjąć, to bardzo dobrze - zaczął. - W tej sytuacji
wyruszymy do Surnadalen jeszcze dziś wieczorem i kiedy Niemcy zauważą, co się stało,
będziemy już daleko. Wtedy prawdopodobnie zdążymy uciec.
- Czy na pokładzie nie zostało nic, co mogłoby się wam przydać?
- Nie, wszystkie dokumenty zabrałem ze sobą na wypadek, gdyby statek został
zbombardowany. W zasadzie jesteśmy gotowi do drogi. Podwieziesz nas? - spytał gospodarza
ze Svinvika.
- Tak - odparł. - Pójdę zaprząc konia.
Zaczęli się żegnać. Havard zwrócił uwagę, że na twarzach załogi „Saturnusa" odmalowała
się ulga. Być może właśnie na to czekali, pomyślał, że ktoś za nich podejmie się zatopienia
statku. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego sami nie mogli tego zrobić, ale nie było sensu się nad
tym zastanawiać. Najważniejsze, żeby frachtowiec zniknął. Wtedy być może skończą się
bombardowania. W każdym razie miał taką nadzieję.
- Znajdziesz chyba zawór? - spytał mechanik i wyciągnął rękę. - Statek zatonie bardzo
szybko. Zakotwiczyliśmy go na głębokiej wodzie, więc powinien się całkiem zanurzyć -
dodał. - Powodzenia i dziękuję za pomoc.
- I wam życzę powodzenia - odparł Havard i uścisnął wyciągniętą dłoń. - A jeżeli was
zatrzymają, to zakładam, że nie piśniecie słowa o tym, że Bengt i ja mieliśmy coś wspólnego
z zatopieniem frachtowca. W razie gdyby ktoś pytał - dodał i utkwił wzrok w marynarzu.
- Oczywiście, masz na to nasze słowo - obiecał sternik. - Nie wspomnimy o was, gdyby
stało się to najgorsze.
Havard i Bengt zostali przed domem, kiedy załoga statku zajęła miejsce w wozie.
Podnieśli dłonie na pożegnanie, kiedy koń skręcił z dziedzińca na drogę i ruszył w górę drogą
prowadzącą ze Svinvika.
Gospodyni zaproponowała, by napili się kawy, gdy będą czekali na zapadnięcie zmroku.
- A jeżeli załoga zostanie zatrzymana? - zastanowił się Kengt i spojrzał niespokojnie na
Havarda. - Myślisz, że możemy polegać na marynarzach?
- Nie mamy innego wyjścia - odpowiedział Havard. - Zresztą na pewno im się uda uciec.
Mają dużo czasu.
- A znajdziemy ten wentyl?
- Oczywiście. I otworzymy wszystkie iluminatory, żeby statek szybciej zatonął.
Nad okolicą kładł się miękko zmierzch, kiedy Havard i Bengt ruszyli drogą w dół nad
morze. Trzymali się jak najbliżej lasu, żeby nie rzucać się w oczy. Im mniej osób będzie
wiedziało, że to oni zatopili statek, tym lepiej. Mieli wprawdzie całkowite zaufanie do
gospodarzy ze Svinvika, ale sprawa mogła dotrzeć do uszu wielu innych, na przykład do
mieszkańców Todalen. A nie na wszystkich stamtąd można było tak samo polegać.
Sylwetka „Saturnusa" rysowała się w mroku w pewnej odległości od lądu.
- Chyba nie musimy już dziś obawiać się ataku samolotów zauważył Bengt i spojrzał w
głąb fiordu.
- Nie, myślę, że jesteśmy w miarę bezpieczni - odparł Havard, zerkając na drogę
prowadzącą wzdłuż brzegu. - Wygląda na to, że wkoło jest spokojnie, więc możemy
zaczynać.
W szopie na łodzie znaleźli łódź gospodarza ze Svinvika. Poznali, że w ostatnich dniach
używano jej bardzo często. Zepchnęli ją cicho na wodę i wskoczyli do środka. Długimi,
miękkimi uderzeniami wioseł Bengt skierował łódź w stronę frachtowca.
„Saturnus" był większy, niż Havard początkowo myślał.
Drabinka wisiała wzdłuż burty, więc bez trudu razem z Bengtem dostali się na pokład. Nie
marnowali czasu. Przez otwarty właz błyskawicznie zsunęli się na dół. Havard szedł przodem
i już po chwili znalazł zawór w dnie. Trudności zaczęły się, kiedy próbował go odkręcić.
Zawór ani drgnął. Dopiero kiedy znaleźli łom, udało się go wyrwać. Havard odskoczył do
tyłu, gdy przez powstały otwór trysnęła woda.
- Otwórz iluminatory po tej stronie - rzucił szybko do Bengta. - Ja zajmę się tymi.
Kiedy otworzyli wszystkie okienka, Havard skinął na Bengta i w pośpiechu z powrotem
wdrapali się na pokład.
Opuścili frachtowiec równie cicho, jak na niego weszli, i wskoczyli do lodzi. Bengt
skierował ją w stronę lądu, jednocześnie obserwując przez cały czas to statek, to brzeg. Czy
nikt ich nie widział? Kiedy wyciągali łódź w stronę szopy, kadłub zaczął się już przechylać.
Nie za wiele, ale wystarczająco, by to zauważyć.
- Uwaga, samochód! - rzucił nagle Bengt i spojrzał w popłochu na drogę.
W oddali zobaczyli dwa światła, które zbliżały się w tę stronę. Nie tracąc ani chwili,
wpadli do szopy. Przywarli do ściany i przez szpary między deskami wyglądali na zewnątrz.
- To lensman - szepnął Havard. - Pewnie wraca z Todalen.
- Oby tylko nie zauważył, że frachtowiec się przechyla! Havard zmrużył oczy i wytężając
wzrok, obserwował fiord.
Jeśli się dobrze przyjrzeć, nietrudno było zauważyć, że dziób statku jest głębiej zanurzony.
Ale gdyby ktoś popatrzył bezwiednie, nic szczególnego nie zwróciłoby jego uwagi. Na
szczęście zrobiło się już dość ciemno. Poza tym lensman z pewnością jest pochłonięty czym
innym na tej wąskiej, krętej drodze, pomyślał Havard. Ledwie zapewne zdąży rzucić okiem
na „Saturnusa", jeżeli w ogóle spojrzy w jego stronę.
Warkot silnika samochodu ucichł i Bengt odetchnął z ulgą.
- Czy nie powinniśmy stąd zmykać?
- Musimy czekać, aż statek całkiem się zanurzy - odparł cicho Havard.
- A co zrobimy, jeżeli nie zatonie?
- Nie wiem. Musimy mieć nadzieję, że jednak pójdzie na dno.
Wreszcie zniknął. Po czasie, który wydawał się wiecznością, rufa uniosła się całkiem do
góry, a potem „Saturnus" powoli zanurzył się w czarnej wodzie. Nad fiordem znowu zrobiło
się cicho i spokojnie w ów kwietniowy późny wieczór, jak gdyby nigdy nie pojawił się tu
ż
aden frachtowiec.
Bez słowa Havard i Bengt pobiegli do zagajnika, w którym ukryli rowery.
- Udało się - rzekł Bengt.
- Prawda - przyznał Havard. Odwrócił się i popatrzył na cichy fiord. - Udało się, na razie.
ROZDZIAŁ 9.
Kiedy Havard z Bengtem dotarli już prawie do letnich obór, z cienia wyłoniła się Mali.
- Bardzo późno wracacie - rzekła cicho. - Co robiliście tak długo?
- Musieliśmy trochę pomóc - odparł Havard wymijająco.
- W czym?
- Zatopić statek - wyjaśnił Bengt, rzucając szybkie spojrzenie na Havarda. - Powinniśmy
chyba powiedzieć o tym Mali i Sigrid, Havardzie.
- Myślę jednak, że dla nich by było bezpieczniej, gdyby o niczym nie wiedziały - mruknął
Havard. - W razie gdyby ktoś zaczął rozpytywać o tę sprawę - dodał. - Ale teraz już wiesz,
Mali, że zatopiliśmy frachtowiec. I nikt inny nie może się o tym dowiedzieć.
Mali szczelniej otuliła się szalem. Rzuciła szybkie spojrzenie na oborę, jak gdyby chciała
się upewnić, czy ktoś oprócz niej nie czekał w pobliżu, aż mężczyźni wrócą.
- A co z załogą?
- Marynarze pojechali dalej wczesnym popołudniem. Chcieli znaleźć się jak najdalej stąd,
gdy Niemcy zauważą, że statek zniknął.
- A więc zniknął?
- Tak, nie ma go - przytaknął Bengt. - Kiedy odjeżdżaliśmy, pozostała po nim tylko duża
plama oleju.
- Czy teraz wreszcie skończą się bombardowania?
- Zobaczymy - odparł Havard. Ruszyli w stronę letnich obór.
- A jeżeli ktoś rozpowie, że to wy...
- Mamy nadzieję, że nikt nas nie wyda - rzekł Havard spokojnie. - Nie wydaje nam się, by
ktoś nas widział. Tylko gospodarz ze Svinvika wiedział, co szykujemy, kiedy odwoził załógę
statku do Surnadalen.
- On będzie trzymał język za zębami - uznała Mali.
- Na pewno, pomagał przecież marynarzom przez kilka dni - zauważył Bengt. - Myślę, że
z jego strony rzeczywiście nic nam nie grozi. Będzie milczał. Zresztą na co dzień nie jest zbyt
rozmowny - dodał po namyśle.
- Pamiętajcie, nikomu o tym ani słowa - powtórzył Havard. - Jeżeli wkoło się rozniesie, że
statek zatonął, to zachowujmy się tak, jak gdybyśmy wiedzieli tyle co inni. To ważne.
Mali skinęła głową i wzięła Havarda pod rękę. Uścisnęła go.
- Potrafię dotrzymać tajemnicy - rzekła tylko.
- Może potrafisz - przyznał Havard.
Gdyby wiedział, jak długi trening ma za sobą w tym względzie, pomyślała Mali, czując
bolesne ukłucie w piersi. Zerknęła szybko na męża spod oka. Potrafiła lepiej strzec tajemnic
niż ktokolwiek inny.
- Co się może stać, jeżeli ktoś się dowie? - spytała, zanim weszli do środka.
- To zależy, kto się dowie - odpowiedział Havard. - Mam nadzieję, że Niemcy nie będą
zbytnio rozpytywać. Zresztą nie słyszałem, by pojawili się w okolicy. W każdym razie
jeszcze tu nie dotarli.
- A myślisz, że przyjdą?
- Tak, Surnadalen jest punktem łączącym północ z południem, więc myślę, że będą chcieli
się tam zatrzymać. Prom do przewozu samochodów w Kvannes również może ich
zainteresować.
- A tutaj, w głębi fiordu?...
- Nie, nie sądzę, by ruszyli dalej. Ale pewnie będą chcieli wiedzieć, czym się tu we wsi
zajmujemy. Jeżeli opanują Surnadalen i Kvannes, będą nas mieli na oku.
Mali pokiwała głową w zamyśleniu.
- Ola Havard przyszedł - przypomniała sobie nagle. - On i jego dziadkowie pojawili się tu
wczesnym wieczorem. Dziadkowie przenocują w letnich oborach Oppstadów, ale Ola Havard
przyszedł do nas. Raczej do Johannesa - dodała, otwierając drzwi. - Mały zostanie na noc.
- Dlaczego wyjechali ze Storhaug?
- Z tego, co zrozumiałam, na Kvannes również zrzucono bomby, ale nie tyle co tutaj.
Myśleli, że u nas jest bezpieczniej. Tym bardziej się zdziwili i przerazili, kiedy się
dowiedzieli, że z powodu nalotów musieliśmy uciekać na hale. Nawet nie przypuszczali, co
się tu dzieje.
Wszyscy podnieśli wzrok i przywitali się z Havardem i Bengtem. Nikt nie zapytał, gdzie
byli. A więc już do tego doszło, że nikt się o nic nie pyta, stwierdził Havard w duchu. Ludzie
myślą pewnie, że im mniej wiedzą, tym lepiej. Jednak nie obawiał się braku lojalności ze
strony mieszkańców wsi. Oczywiście, że mogli się nie zgadzać w wielu sprawach ani też nie
odwiedzali się zbyt często na co dzień, ale nie miał wątpliwości, że w sytuacji zagrożenia
staną po jednej stronie. Miał też niemal pewność, że wśród nich nie ma donosicieli, ponieważ
w Inndalen zawsze panowało silne i niewzruszone poczucie jedności. Z drugiej strony, jeżeli
wojna się skończy, dobrze będzie wiedzieć, na kogo można liczyć, myślał Havard.
- Dziadku, przyszedł Ola Havard!
W jego stronę biegi Johannes, a nieco z tyłu dreptał Ola Havard.
- Ach, witaj, chłopie! - uśmiechnął się Havard i potargał malca po włosach. - Dobrze cię
znowu widzieć, Ola Havardzie, choć trochę szkoda, że musimy się gnieździć w oborze.
- To nawet fajne - odparł chłopiec rozpromieniony. - Niemcy chyba nie zrzucą bomb na
obory?
- Miejmy nadzieję.
- Johannes mi opowiadał, że chowaliście się w piwnicy i kiedy bomba spadła niedaleko
was, wypadły szyby i pospadały dachówki!
- Tak, to prawda - przyznał Havard. - Ale dlaczego przyjechałeś tu z dziadkami właśnie
teraz?
- Dziadek uważa, że tu jest bezpieczniej, ponieważ Niemcy zbombardowali też Kvannes.
Trochę - dodał. - A potem weszli do miasta. Widzieliśmy ich, kiedy wyjeżdżaliśmy.
Maszerowali równo w mundurach, z bronią i w hełmach.
- Mówisz, że Niemcy zajęli Kvannes? - spytał Havard zdumiony. - Wielu ich widziałeś?
- Nie liczyłem, ale wyglądało, jakby szli w pochodzie. Wydawało mi się, że jest ich
strasznie dużo - stwierdził Ola Havard i zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Zajęli prom -
dodał. - Tak powiedział mój dziadek.
- Ale prom kursuje nadal?
- Tak, tylko ustawili strażników. Dziadek mówił, że wszystkich kontrolują.
Havard usiadł i zaczął zdejmować buty. Zmartwiło go, że Niemcy dotarli do Kvannes. Być
może powinien się tam wybrać i rozejrzeć w sytuacji. Sprawdzić, czy jest niebezpiecznie.
- Długo cię nie widziałem - rzekł do Oli Havarda i klepnął ręką miejsce na chodniku obok
siebie. Obaj chłopcy z ochotą skorzystali z zaproszenia.
- Jedliście kolację?
- Pewnie, że tak - odparł Johannes, unosząc brwi. - Jest już bardzo późno, dziadku. Tak
długo cię nie było. Co tyle czasu robiłeś?
- Musieliśmy z Bengtem coś załatwić - odparł Havard wymijająco. - A jak ci się żyje w
Storhaug, Ola Havardzie?
- Dobrze - uśmiechnął się malec. - Bardzo dobrze mi u dziadków.
I rzeczywiście na to wygląda, pomyślała Mali, przyglądając się z boku całej trójce.
Chłopiec przytył parę kilo, a na jego drobnej buzi znacznie częściej niż kiedyś pojawiał się
uśmiech. Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, sprawiał wrażenie, że czuje się bezpiecznie i jest
zadowolony.
- Cieszy mnie to - przyznał Havard.
- Ale teraz musisz coś zjeść, Havardzie - przerwała im Mali. - A tych dwóch młodzieńców
pewnie zaraz pójdzie spać.
- Ale przecież jutro nie idziemy do szkoły - protestował Johannes. - Nie musimy się
wcześnie kłaść.
- Jednak spać trzeba - uśmiechnął się Havard. - Nawet jeśli nie ma lekcji. Możecie sobie
jeszcze trochę pogadać, kiedy się położycie. Macie chyba trochę spraw do omówienia.
Havard miał rację. Jeszcze długo po zgaszeniu parafinowej lampy słychać było szepty
chłopców i tłumiony śmiech Johannesa.
- Nie za bardzo się przejęli bombardowaniami - szepnęła Mali do Havarda. - Sądziłam, że
bardziej się przestraszą.
- Jak na razie dobrze się trzymają - odparł Havard cicho. - Póki my będziemy silni, będą
brać z nas przykład.
- Jutro może być znacznie gorzej, kiedy przylecą samoloty - westchnęła Mali i skuliła się
u boku Havarda. - Mam nadzieję, że naloty wreszcie się skończą - dodała - kiedy Niemcy się
zorientują, że frachtowiec zniknął.
- To się okaże - rzekł Havard, wpatrując się w ciemność. - To się okaże.
Mali odnalazła jego dłoń, lekko zacisnęła ją między swoimi, a następnie przyłożyła do
swego policzka. Przez chwilę leżeli razem przytuleni, nie odzywając się. W takich chwilach
jak ta, kiedy Mali leżała blisko Havarda, w głębi duszy pragnęła móc wyjawić mu wszystkie
tajemnice. Wiele razy czuła się chora z rozpaczy i była bliska wyznania mężowi wszystkiego,
co do tej pory przed nim ukrywała. Jednak ciągle milczała. Uznała, że nie ma prawa sprawiać
Havardowi bólu tylko dlatego, żeby wyzbyć się swoich wyrzutów sumienia. Własny grzech
musi dźwigać w pojedynkę. To cena, którą musi zapłacić. Jednak w miarę jak mijały lata,
czuła, że wiele ją to kosztuje.
- Chciałabym, żeby wszystko znowu było normalnie - szepnęła. - Żeby znów nastał pokój
i żeby chłopcy wrócili do domu. Żeby życie toczyło się spokojnie i bez strachu. Tak jak to
było przedtem - dodała.
Havard nie odpowiedział. Wsunął ramię pod kark Mali i przygarnął ją ku sobie. Leżała tak
blisko, że słyszała uderzenia jego serca. Znowu ogarnął ją lęk. Obawa, że coś złego mogłoby
się stać jemu lub któremuś z jej synów. Westchnęła cicho.
Bądź z nimi wszystkimi, Boże, pomodliła się w duchu z twarzą przytuloną do szyi
Havarda. Bądź z nimi.
Następnego dnia Mali i Havard wcześnie wstali, żeby jak zwykle oporządzić i nakarmić
zwierzęta. Tym razem zdążyli dotrzeć z powrotem na hale przed pojawieniem się samolotów.
Ci, którzy korzystając z pięknej pogody, wyszli na powietrze, w pośpiechu wracali do obór.
Była wśród nich Dorbet, która wyszła na spacer z Małym Trygvem. Porwała synka na ręce i
osłoniła go ramionami, gdy samoloty zaczęły krążyć nad fiordem.
- Mogliby już skończyć z tymi nalotami - rzekła ze złością. Co złego im zrobiliśmy?
- Oni nie myślą w ten sposób - odparła Mali. - To wojna.
- Nie rozumiem, dlaczego ten statek w Svinvika ciągle tkwi! Jestem pewna, że Niemcy nie
zrzucaliby więcej bomb, gdyby stąd zniknął.
Mali nie odpowiedziała. Nie mogła się zdradzić, że wie o zniknięciu frachtowca. Nawet
przed Dorbet. Jednak hitlerowcy pewnie zaraz zauważą, że już go nie ma, pomyślała. Wtedy
samoloty być może odlecą. Tymczasem wydawało się, że stało; się wręcz odwrotnie i że
najnowsze odkrycie tylko wprawiło wroga we wściekłość. Przelecieli dwa razy nisko nad
Svinvika, jak gdyby chcieli się przekonać, że frachtowca rzeczywiście nie
ma, a potem
posypał się grad bomb. Huk eksplodujących ładunków, które uderzały w Svinvikhammern,
był ogłuszający. Nawet filiżanki na półkach w letniej oborze brzęczały. Jakaś pokrywka
spadła z trzaskiem na podłogę. Mali stała przyklejona do ściany, obory i patrzyła, jak
kamienie i ziemia rozpryskują się w powietrzu i jak padają wielkie drzewa, wyrywane z
korzeniami. Jedna z bomb trafiła prosto w występ skalny i utworzyła ziejącą czeluść w
górskim zboczu. Odgłos spadających kamieni i ziemi niósł się niczym burzowe grzmoty
ponad fiordem. Serce Mali zabiło. Zacisnęła dłonie na piersi. Żeby Niemcy tylko nie zaczęli
bombardować dworów, pomyślała, z czystej zemsty, że ktoś sprzątnął; ich zdobycz.
Samoloty zatoczyły łuk nad Stornes. Jak nisko lecą, pomyślała Mali przerażona. Bomby
spadły deszczem na morze, wzbijając fontanny wody. Fale obmywały plaże i podnóże gór,
fiord syczał i pienił się. Bomby trafiały teraz niebezpiecznie blisko lądu. Mali otworzyła
szeroko oczy ze strachu. Jeden z samolotów leciał prosto na nich, w stronę letnich obór,
strzelając z karabinów maszynowych. Ziemia z resztkami śniegu rozpryskiwała się wkoło.
Mali zamknęła oczy. To już koniec, teraz wszyscy zginą.
- Zaraz nas trafią! - krzyknęła Dorbet i wpadła do obory z wrzeszczącym Trygvem w
ramionach.
Nad ich głowami rozległ się ogłuszający szum silników samolotu, gdy maszyna nagle
wykonała ostry skręt i ponownie obrała kurs na fiord. Ostatnia z bomb uderzyła we wzgórze
nieopodal Innstad. Mali zobaczyła, że dwór nadal stoi, jednak nie potrafiła określić, czy
wybuch wyrządził jakieś szkody. Po cli wili wszystko ucichło.
- Tak strasznie jeszcze nie było - zauważyła Sigrid przerażona. Strach miała wypisany na
twarzy. - Wyobrażacie sobie, jakie będą zniszczenia? Ostatnia bomba uderzyła bardzo blisko
Innstad.
- Dwór stoi - odparła Mali i spojrzała w dół. - Byłam pewna, że zrównają dziś z ziemią
wszystkie gospodarstwa i że nikt z nas nie przeżyje bombardowania - dodała.
Niedaleko paliło się pastwisko i większość mężczyzn pobiegła gasić ogień. Havard i Bengt
nie ruszyli z nimi.
- Zejdziemy na dół obejrzeć dwór - postanowił Havard. Miał twarz ściągniętą ze
zmartwienia.
- Mogę pójść z wami? - spytała Dorbet, która wyszła już z obory. - Potrzebuję trochę
rzeczy dla Trygvego. Nie wiedziałam, jak długo będziemy musieli tu zostać, i nie wzięłam
zbyt wiele. Zresztą nie było czasu tego wieczoru, kiedy uciekaliśmy z domu. Teraz pewnie
przez jakiś czas bombowce dadzą nam spokój, Havardzie?
- Chyba tak, myślę, że powinno nam się udać zejść na dół i wrócić przed ich powrotem -
uznał. - Nie sądzę, żeby wróciły wcześniej niż po południu. O ile w ogóle jeszcze tu przylecą
- stwierdził i spojrzał znacząco na Mali.
- Dopóki ten statek tu stoi, na pewno nie zrezygnują - rzekła Dorbet.
W tej samej chwili nadeszła Tordhild z Marileną. Dziewczynka rozpromieniła się na
widok Mali i wyciągnęła rączki, żeby ją babcia wzięła na ręce.
- Ach, to wy!
- Zastanawiam się, czy można by teraz zejść na dół - rzekła Tordhild. - Chciałabym
obejrzeć dom po ostatnim bombardowaniu. Wyglądało bardzo poważnie - dodała, nie panując
nad drżeniem rąk. - Nie wiem, czy Wzgórze ocalało, bo nie widać stąd naszego domu.
- Havard z Bengtem i Dorbet też wybierają się do dworu - odparła Mali. - Zostanę i zajmę
się dziećmi - zaproponowała.
- A Johannes... czy ktoś wie, gdzie on jest?
- Był tu przed chwilą z Olą Havardem.
- Wydaje mi się, że poszli wyżej, tam koło tego wielkiego głazu - wskazała Sigrid. -
Słyszałam, jak mówili, że stamtąd będzie dobry widok.
- Siedzieli tam w czasie bombardowania? - spytała Mali przerażona. - Byłam pewna, że
zdążyli się schronić pod dach. Johannes! - zawołała zdjęta nagle strachem. - Ola Havard!
Zza wielkiego kamienia, sterczącego nieco wyżej za oborami, wysunęły się dwie głowy.
- Co się stało? - zawołał Johannes w odpowiedzi.
- Chodźcie tu na chwilę.
Chłopcy podnieśli się i z ociąganiem zeszli na dół.
- Co wy sobie myślicie? - spytała Mali zagniewana. - Kto to widział chować się za
kamieniem, kiedy nadlatują bombowce! Chyba obaj całkiem poszaleliście.
- Stamtąd mieliśmy lepszy widok - tłumaczył się Johannes, dłubiąc nerwowo butem w
ziemi. - Nikt nam nic nie powiedział,
kiedy odchodziliśmy - usprawiedliwiał się.
- Tym razem nic się nie stało - starał się załagodzić sprawę Havard. - Ale pamiętajcie, że
kiedy lecą samoloty, szybko trzeba się schować do obory. Przecież o tym wiesz, Johannesie.
- Za tym głazem jest bezpieczniej - odparł chłopiec nieustępliwie. - Prawda, Ola
Havardzie?
Ola Havard skinął głową, unikając wzroku dorosłych.
- Następnym razem macie się schować do środka - upomniała ich Mali. - Jak tylko
usłyszycie bombowce.
- Możemy teraz wracać na górę?
Chłopcy dostali pozwolenie, więc pobiegli z powrotem z głowami blisko jedna obok
drugiej, najwidoczniej zgodni co do tego, kto w tej kwestii ma rację.
- Mam nadzieję, że bombardowania teraz się skończą - westchnęła Mali. - Havard mówi,
ż
e przyniesie radio, żebyśmy mogli słuchać wiadomości. Nic nie wiemy, co się dzieje w
kraju.
- I myślisz, że dowiesz się czegoś z radia? - prychnęła Dorbet. - Pamiętaj, że Quisling
przejął nad nim kontrolę. Ale być może Trygve przyniesie dziś jakieś wieści, bo wybiera się
po południu do Kvannes.
- Tam przecież są Niemcy - zauważyła Mali.
- Mój teść też o tym słyszał, ale mimo to chce tam pójść i sprawdzić krążące pogłoski.
- Idziesz z nami, Dorbet? - krzyknął Havard z dołu. - Zaraz wyruszamy.
- Czy ja też mogę pójść z nimi? - spytała Tordhild.
- Oczywiście - odparła Mali. - Zajmę się dziećmi.
Po chwili Dorbet i Tordhild były już w drodze ku domowi. Szły wolno za Havardem i
Bengtem.
- Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli przeprowadzić się z powrotem do Innstad -
westchnęła Sigrid, odprowadzając Bengta tęsknym wzrokiem. - I że nasz dwór nie ucierpiał
zbytnio w czasie bombardowania.
- Pewnie popękały szyby w oknach - stwierdziła Mali. - I być może również część
dachówek. Ale to się da naprawić, jeżeli są tylko takie zniszczenia - dodała i wzięła Trygvego
na ręce. - Teraz dzieci dostaną drugie śniadanie. A nam dobrze zrobi filiżanka kawy.
- Danie? - spytała Marilena i zerknęła z nadzieją na Mali.
- Tak, teraz będzie śniadanie - uśmiechnęła się Mali i wzięła małą za rękę. - A jak zjesz,
pójdziemy zobaczyć, co robi Johanes za tym dużym kamieniem.
- Co lobi Anes?
- Tak, zajrzymy do Johannesa.
- On jest tam - Marilena pokazała w górę.
- Pewnie, że tam jest - przytaknęła Mali i podeszła do drzwi obory. - Chodź, mój mały
trollu.
Po obiedzie zebrała się rada wsi. Właściciele gospodarstw i dzierżawcy powoli wdrapywali
się pod górę i zbierali w jednej z letnich obór. W ciągu kilku godzin przedpołudniowych
zdobyli trochę świeżych informacji. Niektórych wysłuchali z radia, które Havard przyniósł z
domu, ale większość przekazał im Trygve Granvold. Wybrał się do Kvannes i rozmawiał z
ludźmi, którzy najlepiej wiedzieli, co się wydarzyło.
- Tak, do miasta wkroczyli Niemcy - potwierdził Trygve. - Z tego, co wiem, jest ich tam
cała kompania. Nie jestem pewien, czy to prawda, ale na każdym kroku można spotkać
ż
ołnierzy wroga. Mają zielone mundury i broń z bagnetami - dodał. - I nie uśmiechają się.
- A gdzie mieszkają?
- Zajęli domy i cale gospodarstwa. Rozgościli się, jak gdyby cala miejscowość należała do
nich.
- Po co się tam zatrzymali?
- Myślę, że z powodu promu i centrali telefonicznej, jak i wszystkich urzędów
publicznych. Pamiętajcie o tym, kiedy będziecie gdzieś dzwonić - dodał - że to Niemcy
obsługują centralę. Musicie uważać, co mówicie.
- Czy Astrid już tam nie pracuje?
- Z tego, co się dowiedziałem, została tam zatrudniona jakaś nowa kobieta - odparł
Trygve. - Podobno jest bardziej życzliwa Niemcom - nadmienił znacząco. - I donosi im o
wszystkim, co uda się jej wywąchać. Miejcie to na uwadze!
- A prom? - spytał ktoś.
- Nadal kursuje, ale i tu Niemcy przejęli kontrolę. Na nabrzeżu postawiono straż i
wszyscy, którzy podróżują promem, są dokładnie sprawdzani. Poza tym słyszałem, że
okupanci zatrudniają również miejscowych do pełnienia straży.
- Zdrajców Norwegii?
- Nie, wręcz przeciwnie - wyjaśnił Trygve. - Otóż udało im się już złapać kilku takich,
którzy otwarcie okazywali swoje niezadowolenie, i właśnie ich wyznaczają do pełnienia
straży. Jako zakładników - mówił dalej z powagą. - Jeżeli na promie wydarzy się coś złego,
wówczas norwescy strażnicy zostaną rozstrzelani.
- Rozstrzelani?
Na moment w oborze zapadła cisza, jak gdyby wszyscy wstrzymali oddech.
- Tak, Niemcy właśnie tak zapowiedzieli. Zostaną rozstrzelani.
- Znasz kogoś, kto został wyznaczony do tej służby?
- Tak, niektórzy są znani każdemu z naszej wsi. Być może Niemcy dotrą aż tutaj w
poszukiwaniu kandydatów do straży.
- Tutaj do nas? A kogo by mogli wybrać?
- Wielu z naszych wyruszyło na wojnę - tłumaczył Trygve. - A kiedy wrócą...
W oborze rozległ się szmer. Drzwi zostały otwarte, żeby do środka wpadało światło, a
także żeby napłynęło trochę świeżego powietrza, ponieważ w miarę upływu czasu wewnątrz
zrobiło się gęsto od dymu.
- Dowiedziałeś się, dlaczego zbombardowali nasz fiord? - spytał Bengt.
- Dowiedziałem się, że król i rząd przybyli parę dni temu do Molde. Wszyscy mówią, że
powodem zniszczenia Molde i Kristiansund było polowanie na króla.
- Ale, o ile wiadomo, król się wymknął?
- Tak. Krążą pogłoski, że razem z rządem przedostał się na północ do Tromso, jednak nie
jestem tego pewien.
- A kiedy już zaczęli bombardować tam, to zajęli się również nami, prawda?
- Nic więcej nie wiem poza tym, co wam powiedziałem - odparł Trygve.
- Ostatnie naloty mogły być spowodowane tym, że w Svinvika zatrzymał się frachtowiec -
zauważył ktoś.
- Ale tego statku już nie ma - wyjaśnił ktoś inny. - Pojechałem dziś nad fiord, żeby
zobaczyć, czy jeszcze stoi, ale statek zniknął.
- Zniknął?
Zapanowało ogólne zaskoczenie.
- Co się z nim stało? Czyżby odpłynął w nocy?
- Pytałem gospodarza ze Svinvika, ale on nic nie wiedział.
- Gadanie! Na pewno coś wie - uznał ktoś. - Tylko nie chce nic powiedzieć.
Havard z Bengtem wymienili spojrzenia.
- W takim razie może wreszcie skończą się bombardowania w naszej okolicy - ktoś inny
wyraził nadzieję. - Skoro frachtowiec był celem nalotów.
- Całkiem prawdopodobne, ale to dopiero się okaże - odparł Trygve. - Sądzę, że Norwegia
wkrótce skapituluje. W Kvannes krążyły słuchy, że sytuacja naszych wojsk nie przedstawia
się najlepiej.
- Dowiedziałeś się może czegoś o naszych chłopcach? - spytał Bengt.
- Powiadają, że dostali rozkaz opuszczenia Trondheim, ponieważ miasto zdobyli Niemcy.
Ktoś mówił, że słyszał, że zatrzymali się w Kvikne, żeby tam pełnić służbę. Więcej nic nie
wiem.
- A co z Surnadalen? - spytał Havard.
- Aż roi się tam od Niemców - odparł Trygve i ponownie zapalił fajkę. - Zakwaterowali
się w Wyższej Szkole Ludowej w Nordmore. Ludzie mówią, że zamierzają budować tam
bunkry.
- O Boże - westchnął jakiś starszy mężczyzna i przygładził; przerzedzone włosy. - To, co
się dzieje, to koniec świata.
- Jest wojna - stwierdził Havard sucho. - I tak długo będziemy tu mieć Niemców, dopóki
będzie trwać. To jest pewne.
- To prawda, a z nimi nie ma żartów - przypomniał Trygve. - Oni gotowi są strzelać do
ludzi, jeżeli zostaną sprowokowani. To nie czcza gadanina.
Stopniowo gospodarze zaczęli się rozchodzić. Havard wyszedł z obory i usiadł na ławce
przy ścianie. Mali siedziała obok, wygrzewając się w promieniach słońca, i robiła na drutach.
- Słyszałam, o czym mówiliście - odezwała się. - To nie żarty, Havardzie.
- Masz rację - przyznał. - Możemy się tylko przyglądać. Co innego nam pozostaje?
Mali podniosła głowę i przez chwilę wpatrywała się w połyskujące wody fiordu. Czyste,
błękitne niebo wydawało się nieskończenie wysoko.
- Nie ma samolotów - zauważyła.
- Jeszcze nie - dodał Havard.
Siedzieli przez chwilę w cieple słońca, nie odzywając się. Wokół nich wiosna szumiała w
rynnach, pluskała woda w strumieniu. Na drzewach pojawiły się pączki, a ptaki śpiewały bez
ustanku.
- Wkrótce trzeba zacząć roboty w polu - rzekła Mali. - Ziemia już taje.
Havard skinął głową.
- Miejmy nadzieję, że teraz się uspokoi i będziemy mogli wrócić do domu i do swoich
obowiązków.
Mali osłoniła dłonią oczy i ponownie spojrzała na fiord, który niczym czarne lustro
rozciągał się między wysokimi górami. Nie widać samolotów, pomyślała. Jeszcze nie.
- Ja też mam taką nadzieję - westchnęła. - Chyba wszyscy o tym marzą.
ROZDZIAŁ 10.
Następnego ranka Mali obudziła burza, która przetaczała się między pasmami gór. Mali
poderwała się przekonana, że znowu przyleciały samoloty. Jednak kiedy oślepiająca
błyskawica rozświetliła wnętrze obory, tak że zrobiło się jasno jak w środku dnia, Mali
zrozumiała, że to tylko burzą i na powrót wsunęła się pod skóry.
- Jest burza - szepnęła do Havarda. - Ale i tak zaraz trzeba wstawać.
- Myślałem, że to raczej nalot bombowców - ziewnął.
- Ja też - przyznała. - Ale chyba nie przylecą w taką pogodę. I co?
- To zależy, czy będzie mgła. Myślę, że muszą mieć dobrą widoczność tu między górami.
- Wczoraj na zebraniu nie wspomniałeś, że zatopiliście statek.
- Nie było powodu. Poza tym im mniej ludzie wiedzą, tym lepiej dla nich - dodał. - W
czasie wojny lepiej nie wiedzieć za dużo, moja Mali. To może zbyt wiele kosztować.
- Czyżbyś komuś nie ufał?
- Tutaj we wsi? Nie, w naszej wsi na wszystkich można polegać. Ale stąd już niedaleko do
Kvannes lub Todalen, a tam znajdą się tacy, którzy służą sprawom wroga. W każdym razie
takie krążą słuchy.
Burza znowu przetoczyła się między górami, a deszcz uderzał o blaszany dach. Mali
usiadła i spojrzała na zegarek.
- Za godzinę pora dojenia - rzekła cicho. - Że też w taką pogodę trzeba iść do dworu!
- Trzeba zrobić, co jest do zrobienia - mruknął Havard i odkrył kołdrę.
Na zewnątrz nad zboczami gór wisiała mgła. Powietrze było szare od deszczu, a ciemne
chmury gnały po niebie.
- W taką pogodę samoloty w każdym razie nie przylecą - uznał Havard i rozejrzał się
dookoła. - To z pewnością dobrze.
Havard miał rację. Aż do obiadu nie mignął nad nimi nawet cień samolotu.
- Myślę, że nie przylecą - stwierdził Bengt.
- Racja, paskudna pogoda; uważam, że możemy dziś czuć się bezpieczni - zgodził się z
nim Havard i włączył radio, żeby posłuchać wiadomości. - Norwegii nie bardzo się wiedzie -
rzekł i spojrzał do góry. - Niemcy wygrywają na południu kraju.
- Ale na północy chyba nie, dobrze słyszę? - spytał Bengt.
- Nie, tam nadal trwają zaciekłe walki, jeśli się nie mylę. Być może będziemy mogli
wkrótce wrócić do domu, Bengt - rzekł niespodziewanie i spojrzał na przyjaciela. - Co o tym
sądzisz?
- Przyszło mi do głowy to samo. Jeżeli dojdzie do kapitulacji na południu, to...
- Przeprowadźmy się z powrotem do dworu - poprosiła Mali. - Cały dzień panowała cisza,
frachtowca już nie ma w Svinvika... Niemcy nie mają już powodu, by zrzucać tu bomby.
Stopniowo zbierało się coraz więcej osób, żeby wspólnie ocenić sytuację. Po krótkiej
rozmowie mieszkańcy Inndalen uzgodnili, że opuszczą letnie pastwiska.
Po południu mimo deszczu wyruszyli powoli do swoich domów.
- Nie dopuszczam do siebie myśli, byśmy znowu musieli uciekać na hale - rzekła Mali i
po raz ostatni spojrzała na oborę, w której spędzili kilka ostatnich dni.
- Nie, musimy wierzyć, że na tych czterech dniach się skończy - westchnął Havard,
wycierając mokrą od deszczu twarz.
Plotki, które głosiły, że południowa Norwegia skapituluje, zostały potwierdzone w radiu
kilka dni później. Wojska norweskie poddały się. Tylko na północy walki toczyły się dalej i
tam żołnierze niemieccy zostali nawet zmuszeni do odwrotu.
Większość ludności znad Innvika przyjęła wiadomość o kapitulacji z dużą ulgą. Tutejsi
mieszkańcy nigdy nie pragnęli tej wojny. Twierdzili, że skoro przewaga sił niemieckich jest
tak duża, to po co niepotrzebnie narażać ludzkie życie. A co będzie potem, to się zobaczy.
- Wojna się skończyła - odezwała się Ingeborg i odetchnęła z ulgą przy zmywaniu.
- Nie masz racji - nie zgodziła się z nią Mali. - Skoro się poddaliśmy, to znaleźliśmy się
pod okupacją, Ingeborg. Norwegia nie jest już wolnym krajem.
- Ale skończyły się bombardowania - upierała się przy swoim Ingeborg. - Poza tym w
naszej wsi nie odczujemy zbytnio tej okupacji, jestem o tym przekonana.
Ingeborg wydawało się, że to, co się działo w pozostałej części kraju, w żaden sposób nie
wpłynie ujemnie na jej życie. Właśnie teraz, kiedy nareszcie wróciła do dworu po czterech
dniach w strachu z powodu bombardowań, znowu mogła być sobą, stwierdziła Mali.
- Tutaj też daje się już odczuć skutki wojny - wtrąciła się Ane. - Coraz trudniej jest dostać
w sklepie potrzebne produkty. A będzie jeszcze gorzej.
- Jesteśmy w Stornes samowystarczalni, jeśli chodzi o większość rzeczy - uznała
Ingeborg. - Wy chyba też.
- A co z kawą? - przypomniała jej Mali. - Albo z cukrem? Widzisz? Nie wszystko
jesteśmy w stanie sami wyhodować. Jednak masz rację, że tu w gospodarstwie nie pomrzemy
z głodu, Ingeborg. Gorzej mają ci, którzy mieszkają w mieście - dodała. - Nie mam pojęcia, w
jaki sposób oni przeżyją.
Radość z zakończenia działań wojennych w okolicach Inndalen zbiegła się w czasie z
dniem Zmartwychwstania Pańskiego. Ludzie nie poszli tego słonecznego dnia do pracy w
polu i w gospodarstwie i udali się do budynku szkoły. Utworzyli prawdziwy pochód,
gawędzili, śmiali się i zdawało się, jak gdyby nie mieli zmartwień, jednak każdy z osobna na
pewno nosił w duszy własny smutek, myślała Mali. Poza tym brakowało czegoś, żeby ten
dzień był doskonały: Sivert i Oja nadal nie wrócili do domu, Ola tak samo.
- Szkoda, że nie ma tu Siverta - rzekła Tordhild cicho i zerknęła z ukosa na Mali. - Jak
sądzisz, czy wkrótce będzie z nami?
Mali nie od razu odpowiedziała. Wzrokiem wodziła za Johannesem, który prowadził za
rączkę młodszą siostrę kilka metrów przed nimi. Od czasu do czasu pochylał się i coś jej
tłumaczył, łagodnie i mądrze.
- Nie wiem, co ci powiedzieć, Tordhild - odparła. – Myślę o nim i Oi w każdej godzinie
dnia. Martwię się, bo tak długo nie mamy żadnych wieści o losie naszych chłopców.
- Ktoś mówił, że wysłano ich prosto do Kvikne.
- Tak, ktoś mówił, ale nie wiemy tego na pewno.
- Zastanawiałam się, że jeżeli rzeczywiście byliby w Kvikne, to skoro tu na południu
nasze wojska skapitulowały, powinni już wrócić do domu.
- Wszyscy na to czekamy, Tordhild - wyznała Mali. - Miejmy nadzieję, że nasi chłopcy
wkrótce pojawią się w Stornes cali i zdrowi.
Jednak wcale nie miała takiej pewności.
Zdawało się, jak gdyby przyroda eksplodowała bogactwem barw i zapachów. Bóg Ojciec
uznał może, że powinien ofiarować ludziom coś na pociechę za wojnę i niepewność, myślała
Mali, stojąc na dziedzińcu przed domem któregoś jasnego przedpołudnia w połowie maja.
Ś
nieg leżał jeszcze miejscami w górach po drugiej stronie fiordu. Dostojne białe szczyty
odbijały się w ciemnej wodzie. Bzy rosnące przy oknie salonu mocno pachniały, a zawilce
pochylały miękko główki ku słońcu.
Wiosenne prace w polu były skończone. Wszystko spoczęło w ziemi również tej pierwszej
wojennej wiosny. Mężczyźni codziennie jeździli do wyrębu, żeby zdążyć przed
Siedemnastym Maja. Jednak święto narodowe w tym roku będzie się różniło od tych, do
których przywykli, pomyślała Mali. Otrzymali nakaz, że nie wolno akcentować tego dnia. Nie
wolno im też wywieszać flag.
- Możesz na jakiś czas spakować wszystkie flagi - rzekł któregoś popołudnia Havard, gdy
wrócił z Kvannes. - Rozmawiałem dziś ze starym Arnfinnem Stolenem. Gości teraz Niemców
w swoim dworze.
- Mieszkają z nim?
- Oczywiście.
- Jak mogą żyć pod jednym dachem z wrogiem?
- Arnfinn robi jak zwykle użytek ze swego ciętego języka. Niemcy jednak nie bardzo
rozumieją, co mówi. Biegają ze słownikiem, kiedy chcą coś powiedzieć miejscowym. To
nawet dobrze, że nie wszystko rozumieją, bo pewnie Arnfinn zostałby już rozstrzelany.
- Jak to?
- Powiedział mi o tym piekarz, Stary Johan. Musimy jednak ufać, że nie będzie aż tak źle.
Niemcy przejęli zresztą piekarnię Starego Johana - dodał. - Piekarz powiedział podobno, że
nie będzie piekł ciasta dla wrogów. Niech sami się obsługują.
- Znalazłeś biuro gminy?
- Tak, Niemcy opanowali cały parter urzędu, ale na pierwszym piętrze pracują poprzedni
pracownicy. No, poza tym, że mają nowego kierownika - prawdziwego nazistę, pochodzącego
również znad fiordu. Nie znam go. A więc są tam naziści - dodał. - Tego się dowiedziałem.
- I nie będzie święta Siedemnastego Maja?
- Nie. I nie wolno wywieszać flag. Dzień, w którym znowu będziemy mogli wywiesić
flagę, będzie pierwszym dniem pokoju. Norwegia będzie wolna.
- Jednak nikt nie wie, kiedy to nastąpi.
- Nie, tego nikt nie wie - przyznał ponuro.
- Ja w każdym razie upiekę tort - zdecydowała Mali. - Wolno nam chyba się spotkać i
zjeść razem tort?
- Ale sądzę, że nie powinnaś o tym głośno mówić - odparł Havard i przygładził włosy. -
To nie są żarty, Mali.
Nigdy tak nawet nie myślała, przyznała Mali w duchu. Dla niej wojna przez cały czas
stanowiła przerażającą rzeczywistość. Jednak do niej należało uczynić tę rzeczywistość jak
najbardziej znośną. Być podporą i nieść pociechę, mimo że nie było lekko w owe przepiękne
majowe dni. Dopóki synowie nie wrócą z wojny, nic nie będzie całkiem normalne. Cały czas
czuła bolesne skurcze w żołądku, które pojawiły się w chwili, kiedy chłopcy wyjechali.
Strach stał się jej nieodłącznym towarzyszem, który czasami groził, że ją udławi. Szczególnie
dawał o sobie znać, kiedy się położyła spać, a Havard zasnął. Wtedy strach wypełzał
wszystkimi porami jej ciała. Bywało, że musiała wymykać się z łóżka, iść do miski z wodą i
zimną, zwilżoną szmatką wycierać się pod pachami. Czuła, że nieprzyjemnie pachnie. To
zapach strachu, myślała, kładąc rękę na mostku, pod którym niemiłosiernie piekło, i
wślizgiwała się z powrotem do łóżka. Nie, nigdy nie uważała, że wojna to żarty, ale nie
zamierzała się poddać. Musi się starać nie wykraczać poza to, co dozwolone, postępować
zgodnie z tym, co jej nakazano, jednak nikt jej nie powie, że jej wnukom nie wolno zjeść tortu
w święto Siedemnastego Maja, nawet jeśli jest wojna!
Tego roku naprawdę udało się uczcić święto narodowe Siedemnastego Maja, choć nie tak
jak zwykle. Mali zaprosiła sąsiadów na tort i goście zjawili się przed południem, wszyscy
odświętnie ubrani. Mali podobało się, że tak się wystroili. A jeśli ktoś przyjdzie i zwróci na to
uwagę, to powie po prostu, że obchodzą urodziny. Jednak nie spodziewała się nikogo
niepowołanego, w każdym razie nikogo, kto miałby im za złe, że obchodzą święto narodowe.
- Nie idziemy dzisiaj do szkoły - rzekł Johannes. - Nie pozwolono nam urządzić pochodu.
- Nie, nikt nie może świętować - przyznała Mali. - Nie wolno nam, bo jest wojna. Miejmy
jednak nadzieję, że w przyszłym roku urządzimy sobie porządne święto Siedemnastego Maja.
Ale dzisiaj i tak będzie tort.
I było pyszne ciasto dla dużych i dla małych, kawa dla dorosłych, a czerwony sok dla
spragnionych dzieci.
- Jaka dobra kawa - zauważyła Tordhild. - Mocna i pachnąca.
- Tak, dziś nie zamierzam oszczędzać - odparta Mali. - Siedemnastego Maja napijemy się
porządnej kawy. Ale w ciągu tygodnia nie jest nadzwyczajna - przyznała. - Wszystko
kupujemy na kartki, kawę również.
- Nawet na papierosy są kartki - wtrącił Havard. - Jeżeli ta wojna jeszcze potrwa, to chyba
w przyszłym roku powinniśmy posadzić tytoń. Można będzie na tym zarobić.
- Oszalałeś? - zdumiała się Mali. - Naprawdę o tym myślisz? Czy to dozwolone?
- Uważam, że to świetny pomysł - uznał O1av. - To, co dostajemy na kartki, to dla nas za
mało. A kto tu przyjdzie sprawdzić, co uprawiamy? Oczywiście, że wolno nam to zrobić.
- Nam to dobrze, bo nie palimy - rzekł Havard. - A swoje kartki, o które i tak się upomnę,
mogę sprzedać lub oddać. Swoją drogą niezły pomysł z tym tytoniem, w przyszłym roku
posadzę trochę sadzonek - postanowił.
- W przyszłym roku będziemy mieli już pokój - rzekła Mali, dolewając wszystkim kawy. -
Jak myślisz, Havardzie?
- Proszę, jak obchodzimy święto Siedemnastego Maja w naszym dworze! Jak gdyby wcale
nie było wojny - zawołała Ane roześmiana. - Chodźcie i zobaczcie!
Goście zerwali się z miejsc i skupili przy oknach w salonie. Na dziedzińcu Johannes i
dziewczynki maszerowali wkoło z flagami w rękach. Dziewczynki wymachiwały
chorągiewkami, a Johannes kroczył przodem, dumnie trzymając flagę przed sobą, tak jak to
widział na prawdziwych pochodach.
- O rany! - zawołała Mali zdumiona. - Chłopak musiał szperać w skrzyni na strychu, gdzie
schowałam wszystkie norweskie flagi.
- Trzeba ich powstrzymać - zawołała Ingeborg przerażona. - To zabronione.
- Niech sobie chodzą - rzekł Havard spokojnie. - Nikt ich tu nie zobaczy.
Tak więc mimo wszystko był i tort, i pochód, i narodowe flagi tego dnia, pomyślała Mali,
czując, że dobrze się stało.
Maj ustąpił miejsca czerwcowi. Dni były pełne słońca i ciepła, a noce coraz jaśniejsze.
Pola i poletka żywo się zazieleniły, a pędy ziemniaczane urosły duże i dorodne.
Wojna trwała już trzeci miesiąc, ale w Stornes zbytnio nie dało się tego odczuć. Zdarzało
się, że drogą przejeżdżały obce samochody. Siedzieli w nich poważni mężczyźni w zielonych
mundurach i szykownych czapkach z błyszczącymi daszkami. Jednak do tej pory żaden
Niemiec nie postawił swej nogi w Inndalen.
Z radia docierały skąpe informacje. Wszystko cenzurowano. A i gazet nie dało się
porównać do tych, które wychodziły kiedyś, stwierdził Aslak któregoś popołudnia.
Najwyraźniej i je poddano surowej cenzurze. Tak czy owak do Stornes dotarła informacja, że
Norwegia skapitulowała dziesiątego czerwca. Dla mieszkańców dworu nie stanowiło to
wielkiej różnicy - żyli w miarę spokojnie, odcięci od wszystkiego i wszystkich. Przynajmniej
na razie
- Co teraz będzie? - spytała Mali, kiedy kapitulacja stała się faktem, i spojrzała na
Havarda.
- Znaleźliśmy się pod okupacją, ale to oznacza przynajmniej koniec walk. Może i dobrze.
- Jednak nie wszyscy się poddają - zauważył Aslak.
- Nie, niektórzy walczą o pokój, nie prowadząc otwartej wojny, z ukrycia, czyli
nielegalnie.
- My jednak będziemy trzymać się prawa - uznała Mali. - Musimy przeżyć. Nie możemy
pozwolić, by ktoś z nas zginął.
Jednocześnie okolicę obiegła wiadomość, że król i rząd opuścili Norwegię i wyjechali do
Anglii. Ucieczkę trzymano w tajemnicy, dopóki nie znaleźli się wystarczająco daleko, by nie
wpaść w ręce Niemców.
- Jak długo będziemy pod okupacją? - dopytywała się Mali. - Czy już nie będzie pokoju?
- Niewiele na to wskazuje, byśmy wkrótce mieli odzyskać wolność - westchnął Havard. -
Możemy tylko obserwować to, co się dzieje. Wielu ludzi znajduje się w dużo gorszym
położeniu niż my - dodał. - Pod wieloma względami my na wsi mamy szczęście.
Może i tak, pomyślała Mali, ale jakoś tego nie czuła.
Mali nakarmiła świnie i właśnie wracała przez dziedziniec do domu, kiedy zobaczyła, że
ktoś idzie drogą. Spojrzała w górę, mrużąc oczy. Serce niemal przestało jej bić. Mężczyzna
miał na sobie mundur. Niemiec, pomyślała w panice. Idzie do nas jakiś Niemiec!
Stała jak sparaliżowana i wpatrywała się w drogę. Nagle w sylwetce mężczyzny, który się
zbliżał, w jego sposobie poruszania się dostrzegła coś znajomego.
- Oja - szepnęła, nie mogąc złapać tchu. Z trudem utrzymując równowagę, zrobiła dwa
niepewne kroki do przodu. - Oja!
Łzy popłynęły jej po twarzy. Otarła je dłonią i potykając się, pobiegła ku niemu.
- Oja! - zawołała. - Oja, mój chłopcze!
Zdawało się jej, że śni, kiedy zarzucił ramiona wokół niej i ją uścisnął. Szorstki materiał
jego munduru drapał ją w policzek. Zobaczyła, że syn bardzo schudł. Ale najważniejsze, że
ż
yje. I wrócił do domu...
- A Sivert...
- Poszedł na Wzgórze. Przyjechaliśmy autobusem. Ola Granvold też.
- Gdzie się podziewaliście?
- To długa historia - rzekł Oja zmęczony. - Poszukam najpierw Herborg, mamo, i Małej
Mali - dodał. - Wydaje mi się, jakby mnie nie było cały rok.
Herborg musiała zobaczyć Oję przez okno, ponieważ po chwili wybiegła z domu.
Zatrzymała się na moment, jak gdyby się chciała upewnić, czy jej oczy nie mylą. Potem
podbiegła do męża i rzuciła mu się w ramiona.
- Oja - płakała, obejmując go z całych sił. - O Boże... to naprawdę ty!
Mała Mali podreptała drobnymi kroczkami za matką. Zatrzymała się nagle, przystanęła i
przyjrzała mężczyźnie w mundurze. Otworzyła maleńkie usta ze zdumienia i podziwu. A
potem wyciągnęła do niego pulchne rączki.
- Tata!
Oja wypuścił Herborg z objęć i wziął córkę na ręce. Podrzucił ją w powietrze i uśmiechnął
się szeroko. Mała roześmiała się w głos i chwyciła Oję za włosy, żeby się przytrzymać.
- Czy to malutka córeczka tatusia?
Rzeczywiście, bardzo schudł, pomyślała Mali, i wydaje się jakby starszy. Bardziej
doświadczony.
- A co z Sivertem i Olą? Są cali?
- Cali - odparł, nie odrywając wzroku od córki.
- Skąd przyjechaliście?
- Z Oslo.
- Z Oslo?
- Najpierw wysłano nas do Kvikne, kiedy się zgłosiliśmy - wyjaśnił. - Dostaliśmy
mundury i broń. Mieliśmy pełnić straż. Ale było nas za mało. A gdy Niemcy dotarli do
Osterdalen, rozbrojono nas.
Postawił Małą Mali na ziemi i przygładził włosy, które były trochę za długie.
- Nie wszystkim udało się ujść z życiem - rzekł cicho. - Niektórzy zginęli od kuli.
Herborg przytrzymała się jego ramienia.
- Zostali zabici! - szepnęła przerażona.
- Potem wysłano nas do twierdzy Akershus, gdzie do wczoraj byliśmy więzieni.
- Siedziałeś w twierdzy Akershus jako więzień?
Skinął w milczeniu. Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu.
- Mieliśmy szczęście - rzekł cicho. - Nie wszystkim w twierdzy udało się przeżyć.
Słyszeliśmy... tak, słyszeliśmy to i owo - dodał przygnębiony.
- Ale teraz jesteście już w domu, wszyscy razem.
- Wypuszczono nas wczoraj i przyjechaliśmy pociągiem nocnym. Nie musieliśmy płacić
za pociąg i autobus, bo żołnierze w mundurach byli zwolnieni z opłat. Dobrze się stało,
ponieważ nie mieliśmy grosza przy duszy.
- Teraz już więcej nie pójdziesz na wojnę - powiedziała Herborg. - Nie pójdziesz, prawda?
- Nie, zrobiłem swoje - rzekł z naciskiem. - A poza tym skapitulowaliśmy.
Wszedł do domu, obejmując jednym ramieniem Herborg, a drugą ręką prowadząc córkę.
Mali została na dziedzińcu i patrzyła w stronę Wzgórza. Czuła nieodpartą chęć pobiec tam i
rzucić się Sivertowi na szyję. Ale musiała poczekać. Już nie była najważniejszą osobą w jego
ż
yciu. Nie, już od dawna, pomyślała, doznając niemiłego ukłucia w piersi. Najważniejsze, że
wrócił do domu cały i zdrowy. Reszta może poczekać.
Dorbet przytuliła twarz do szyi Oli. Palcami bawiła się jego długimi włosami, opadającymi
na kark.
- Muszę cię jutro ostrzyc - mruknęła.
Skinął tylko głową, nie odpowiadając. Przyciągnął ją ku sobie i mocno przytulił. Dorbet
przywarła do niego, naprężając swe nagie ciało. Ola oddychał szybko, uniósł się na łokciu i
przyjrzał się żonie. Odsunął do połowy kołdrę. Sutki Dorbet ściągnęły się, gdy chłodne nocne
powietrze musnęło jej skórę.
- Jesteś - szepnął ochryple.
Pochylił się nad nią i obsypał pocałunkami. Zaczął od zagłębienia u nasady szyi i
przesuwał się w dół przez piersi i brzuch. Jęknęła z rozkoszy, gdy zszedł poniżej pępka. Puls
dudnił jej w uszach, kiedy Ola rozsunął jej nogi i odnalazł ustami wrażliwe miejsca. To
niewyobrażalnie przyjemne, pomyślała oszołomiona. Tak niepojęcie cudowne. Przez krótką
chwilę zastanowiła się, że to może grzech, lecz zaraz wszystko zagłuszyły emocje. Kiedy Ola
w nią wszedł, odrzuciła głowę do tylu i krzyczała.
To była szaleńcza jazda, niemal za brutalna, uderzyło Dorbet niejasno, ale najlepsza, jaką
kiedykolwiek przeżyła. Dzika i ostra, i niebiańsko cudowna. Trochę to jakby niepodobne do
Oli, pomyślała Dorbet i odgarnęła mu grzywkę z czoła Prężyła się i zwijała w kłębek niczym
kotka, wtulając w cieple ciało męża.
- Dobrze ci było? - szepnęła.
Tylko skinął głową. Czule gładził jej nagie plecy mocnymi dłońmi.
- Nie wierzyłem już, że kiedykolwiek jeszcze przeżyję takie chwile - rzekł cicho.
Doświadczył więcej, niż chciał opowiedzieć, rozumiała to. Podniosła głowę i pocałowała
go. Powoli i miękko przysunęła usta do jego ust.
- Znowu jesteś w domu - musnęła go oddechem.
Jego ciało przebiegło drżenie, przypominające szloch. Dorbet uniosła się na łokciu i
patrzyła na Olę przerażona. Jego twarz była blada i ściągnięta.
- Ola - szepnęła przerażona. - Ależ Ola... Tylko przytulił ją do siebie, nic nie mówiąc.
Trzymał ją mocno w objęciach. Stopniowo jego oddech się uspokajał.
Długo tak leżeli. Kiedy Ola cofnął rękę i Dorbet mogła włożyć koszulę nocną, znowu był
sobą, a jego wzrok odzyskał dawny blask.
- Śpij dobrze - szepnął. - Moja majowa panno młoda. Jednak Dorbet nie mogła zasnąć.
Ujrzała drugie oblicze Oli, coś mrocznego i obcego, pomyślała. Był innym człowiekiem,
różnym od tego, który parę miesięcy temu wyruszył na wojnę.
ROZDZIAŁ 11.
Kiedy skończyła się szkoła i zaczęły letnie wakacje, Ola Havard przyjechał na parę
tygodni do Oppstad. Miał nocować również w Stornes, a może i na Wzgórzu, opowiadał
Johannes. Mieli tak wiele planów, on i Ola Havard. Odkąd najlepszy przyjaciel przeprowadził
się do Storhaug i nie zaglądał tu tak często jak kiedyś, każda jego wizyta wydawała się
ś
więtem.
Mali siedziała w kucki na kamieniu i płukała maselniczki, kiedy chłopcy tanecznym
krokiem nadeszli drogą.
- Dzień dobry, babciu! - zawołał Johannes i zamachał witką nad głową. - To my!
Mali wstała i wytarła ręce w fartuch.
- Dzień dobry, chłopcy. Witaj na wsi, Ola Havardzie. Zostaniesz tu chyba jakiś czas?
- Tak - odparł, promieniejąc szczęściem. - Przyjechałem na dwa tygodnie. Przyszedłem do
Johannesa i będę nocował na Wzgórzu.
- Mam nadzieję, że często teraz będziesz odwiedzał Johannesa - uśmiechnęła się Mali. -
Bardzo za tobą tęskniliśmy. A co porabiasz w Storhaug?
- Pomagam w gospodarstwie. Powożę nawet swoim koniem - odparł dumnie i
wyprostował się.
- Ja też - pochwalił się szybko Johannes. - Prawda, babciu?
- Oczywiście - potwierdziła Mali. - Jesteście już dzielnymi gospodarzami, obaj.
Ola Havard dobrze wyglądał, stwierdziła Mali. Ostatnio zawsze odnosiła takie wrażenie,
kiedy go widziała. Nie ulegało wątpliwości, że chłopiec dobrze się czuje w Storhaug. To
niemal nie do wiary, że tak mu się ułożyło, pomyślała. Również Havar z tego powodu odczuł
wielką ulgę. Nie dręczyły go już wyrzuty sumienia z powodu syna. Ponownie przyjrzała się
malcowi. Ola Havard bardzo się wyciągnął przez ostatnie pół roku, dokładnie tak jak
Johannes. Spodnie Oli Havarda były za krótkie, zauważyła i uśmiechnęła się pod nosem.
- Wybieramy się do stodoły, żeby poszukać naszej starej kotki - wyjaśnił Johannes. -
Powinna teraz mieć młode. Widziałaś ją, babciu?
- Tak, widziałam - westchnęła Mali.
- Chcemy wziąć jednego kotka - rzekł Johannes. - Pytałem już mamę. I myślę, że Ola
Havard też powinien dostać jednego.
- Chyba macie koty w Storhaug?
- Ale nie mam takiego, który byłby tylko mój - wyjaśnił Ola Havard. - A bardzo
chciałbym mieć.
- Dobrze, zobaczcie tylko, czy znajdziecie kocicę - rzekła Mali, wzięła maselniczki i
ruszyła w stronę pralni. - My w Stornes nie chcemy żadnego więcej, Johannesie - zawołała.
- A co zrobimy, jeśli będzie ich więcej?
- Musimy się ich pozbyć - odparła Mali. - Kotka też będzie zadowolona, jeżeli zostawimy
jej tylko dwa.
- Ale, babciu...
- Gorzej będzie, gdy pozwolimy im wszystkim żyć - pośpieszyła Mali z odpowiedzią. -
Nie możemy zostawić więcej kociąt niż te, którymi możemy się zaopiekować. Chyba to
rozumiesz, Johannesie.
Chłopiec nie odpowiedział. Kilka razy ze złością uderzył swoim patykiem o ziemię, a
potem wziął Olę Havarda za rękę i pociągnął go do stodoły. Mali westchnęła. Uważała, że
wnuk jest już na tyle duży, by to rozumieć, ale jednak niełatwo było go przekonać. Johannes
miał szczególny stosunek do zwierząt.
- Może weźmiesz dwa małe? - spytał Johannes z nadzieją i zerknął na przyjaciela. - Jeżeli
kotka będzie miała ich więcej.
- Ale w Storhaug są już dwa koty - sprzeciwił się Ola Havard po namyśle. - Nie mogę
wziąć więcej niż jednego.
Poszli dalej kładką i weszli do stodoły. Nie zostało już wiele siana, tylko w odległym kącie
leżała zapomniana nieduża kupka. Poza tym w środku było pusto. Stodoła już czekała gotowa
na tegoroczne plony.
- Chodź - szepnął Johannes i na paluszkach podszedł do usypanej górki siana. - Na pewno
jest tutaj.
Jednak mylił się. W sianie nie było kotów. Johannes ostrożnie przeczesał wszystko.
- Pewnie jest w oborze - podpowiedział Ola Havard. - Koty w Storhaug zwykle tam się
chowają.
Johannes przestał szukać i usiadł na sianie.
- Widziałeś Niemców? - spytał i popatrzył z napięciem na przyjaciela. O kotach na chwilę
zapomniał.
- Tak, w Kvannes. Jeden z nich dał mi nawet bułkę, kiedy poszedłem z babcią do piekarni.
Wiesz, teraz oni tam sprzedają. Nazwał mnie Mein Sohn.
- Mein Sohn? A co to znaczy?
- Babcia mówiła, że to znaczy „mój synu".
- Przecież nie jesteś niemieckim dzieckiem!
- Babcia mówiła, że żołnierze tęsknią za swoimi rodzinami. I dlatego tak do mnie
powiedział.
- Oni strzelają do ludzi.
- Skąd o tym wiesz? - Ola Havard zrobił wielkie oczy.
- Havard opowiadał, że Niemcy grożą, że zastrzelą tego, kto nie będzie postępował tak,
jak tego chcą. A mój tata był wzięty do niewoli. Siedział w twierdzy Akershus niedaleko
Oslo. I tam Niemcy zabijali ludzi. Słyszałem, jak kiedyś opowiadał o tym mamie. Pamiętasz
chyba bombardowania? - przypomniał mu.
Ola Havard skubnął źdźbło pożółkłej trawy, wsunął do ust i zamyślił się.
- Wojna jest głupia - odezwał się wreszcie.
Johannes przytaknął.
- Ale nie możemy po prostu się poddać - stwierdził. - Niemcy zajęli nasz kraj, wiesz. Już
nie jesteśmy wolni.
- Czy ktoś jeszcze tu walczy? - spytał Ola Havard.
- Nie, nie słyszałem o tym. Tutaj nie widzieliśmy do tej pory ani jednego Niemca. Oni nie
wiedzą, że tu mieszkamy. I bardzo dobrze, przynajmniej nie mamy do czynienia z tą hołotą -
dodał słodko.
Ola Havard zmarszczył czoło i przyjrzał się Johannesowi.
- Mój dziadek w Storhaug mówi, że Niemcy wiedzą o wszystkim. I że tutaj też przyjdą.
- Wtedy może się zdarzyć, że ich zastrzelę.
- Ty?! Ty przecież nie zabijasz ludzi, o ile wiem.
- Jeżeli spróbują zabrać mojego tatę albo moją mamę, albo...
- Dlaczego mieliby to zrobić?
- No... nie wiem - przyznał Johannes z westchnieniem. - Ale zdarza się, że mi się śni, że
Niemcy zabierają moich rodziców i zostaję całkiem sam.
- Ja nie mam takich snów.
Ola Havard stracił już tylu bliskich, których kochał. I stało się to w czasie pokoju,
pomyślał, ssąc źdźbło pożółkłej trawy. Nieszczęścia w jego życiu, których doświadczył, nie
wiązały się z wojną.
- Nie było więcej nalotów po tym tygodniu, kiedy zatrzymał się u nas frachtowiec -
zauważył.
- Nie, ale czasami przelatują tu samoloty - odparł Johannes. - Oja mówi, że to również
angielskie samoloty. Nie tylko niemieckie. Ja nie widzę między nimi żadnej różnicy -
przyznał.
- Nad nami też pojawiły się angielskie samoloty - ożywił się Ola Havard. - I zobacz, co
znalazłem...
Zaczął grzebać w kieszeni spodni i wyciągnął długi pasek z czymś, co przypominało
sreberko. Rozciągnął go na całą długość, a zdobycz zalśniła w promieniach słońca,
wpadających przez małe okienko pod dachem.
- Co to jest?
Johannes wyciągnął dłoń i dotknął błyszczącego papieru.
- To jest coś takiego, co Anglicy zrzucają z samolotów, żeby zmylić radar. Tak mówi mój
dziadek. Powieszę to na choince - rzekł podekscytowany i z powrotem wsunął rękę do
kieszeni. - Dla ciebie też mam taki pasek, Johannesie.
Johannes wziął od Oli Havarda niezwykły pasek, patrzył na ten skarb wielkimi oczami i
przesunął po nim dłonią.
- Naprawdę mogę go wziąć?
- Jesteś przecież moim najlepszym przyjacielem - rzekł Ola Havard wspaniałomyślnie. -
To naturalne, że się z tobą podzielę.
- Ja też schowam to do Bożego Narodzenia - promieniał radością Johannes. - I powieszę
na choince.
Siedzieli w stodole i rozmawiali. Słońce niemal niepostrzeżenie przesuwało się po
podłodze. W końcu Johannes wstał.
- Poszukamy kota innym razem - rzekł. - Idziesz ze mną do domu na podwieczorek?
- A mogę?
- Pewnie.
Razem poczłapali przez dziedziniec skąpany w popołudniowym słońcu. Mali zobaczyła
ich przez okno.
- Co takiego, do licha, ciągną za sobą? - zdziwiła się. - Jakąś błyszczącą wstążkę?
Wygląda jak łańcuch na choinkę.
- Coś tam pewnie znaleźli - odparta Ane i spojrzała Mali przez ramię. - Chłopcy w tym
wieku zbierają tyle najdziwniejszych rzeczy.
Więcej o tym nie rozmawiały.
Ósmego lipca w salonie Stornesów zebrała się spora grupa ludzi, żeby wysłuchać
przemówienia króla. Audycję zapowiadano już wcześniej, więc wielu zarezerwowało sobie
czas. Po upadku Drangi siedemnastego czerwca sytuacja aliantów wydawała się beznadziejna.
Niemcy zażądali ustąpienia króla i rządu norweskiego, tak by mogli utworzyć w Norwegii
nowy rząd. Stopniowo uzyskali poparcie prezydium Stortingu. Napisali list do króla,
proponując mu abdykację. W radiu ogłoszono, że król odpowie na wspomniany list ósmego
lipca, i wiadomość obiegła wieś lotem błyskawicy.
Jednak król przedstawił jasno swoje stanowisko. Stanowczo odmówił i nie zgodził się na
przyjęcie wspomnianej propozycji, która, jak stwierdził, była wynikiem nacisków Niemców
na prezydium.
„Wolność i niezależność narodu norweskiego jest dla mnie podstawowym przesłaniem
Konstytucji i zamierzam postąpić zgodnie z tym przesłaniem i strzec jak najlepiej interesów
narodu norweskiego, pozostając na tym stanowisku i wypełniając zadania, które powierzył mi
wolny naród w 1905 roku" - zakończył król Haakon.
Mężczyźni pokiwali głowami z aprobatą i zapalili przygasłe fajki.
- To jasne, że król nie mógł się zgodzić na ustąpienie z tronu - odezwał się Havard.
- Nie, to nie do pomyślenia, by Niemcy mieli przejąć cała władzę - stwierdził Ola
Granvold. - Powinniśmy zrobić coś więcej - dodał sfrustrowany.
- Co mielibyśmy zrobić? - spytał Bengt.
- Cokolwiek - odparł Ola. - Nie chcę tu siedzieć bezczynnie, podczas gdy inni walczą o
wolność.
- Przecież skapitulowaliśmy - przypomniał mu Havard.
- Można prowadzić nielegalną działalność - rzekł Ola ponuro. - Wiem coś o tym.
Wychodzą gazety, których nikt nie cenzuruje, są akcje sabotażowe, a poza tym część
ż
ołnierzy nadal walczy i...
- Masz swoją pracę tutaj - zauważył Havard spokojnie. - Ktoś musi pilnować, by
wszystkie tryby w gospodarstwie sprawnie działały, w dodatku masz żonę i syna, o których
musisz dbać.
Ola nie odpowiedział i nie wracali już do tego aż do chwili, gdy Ola musiał wracać do
domu. Havard odprowadził go przez, dziedziniec.
- Musisz być ostrożny, Ola - rzekł Havard z naciskiem. - Jeżeli dotrze do czyichś
niepowołanych uszu, że jesteś tak... tak buntowniczo nastawiony...
- Tak? To co?
- Z pewnością zostaniesz przydzielony do straży promowej - ostrzegł go Havard.
- Nie miałbym nic przeciwko temu! Wtedy przynajmniej bym coś robił.
- Zastanów się, co mówisz, i opanuj się trochę - poprosił Havard. - Wojna niedługo się
skończy. Nikt na tym nie skorzysta, gdy podejmiesz tak ryzykowną grę, Ola. A najbardziej
ucierpią Dorbet i twój syn.
Ola kopnął z impetem kamyk leżący na drodze, który przeleciał nad ziemią niczym
wystrzelony pocisk.
- Jesteś młody - mówił dalej Havard i położył zięciowi rękę na ramieniu. - Nie pozwól, by
zbytnia arogancja zniszczyła ci życie.
- Chęć obrony kraju to nie arogancja, o ile wiem!
- Nie, ale pilnuj swego - nalegał Hayard. - Ze względu na Dorbet i Trygvego.
Ola pochylił się i nie odpowiedział. Ledwie skinął głową na pożegnanie.
Havard westchnął. Ola jest takim idealistą, pomyślał. To nic złego, byle tylko nie posunął
się za daleko. Nie aż tak, by narazić się na niebezpieczeństwo. Havard spojrzał za zięciem,
który wlókł się powoli ku Granvold. Pewnie wszystko będzie dobrze, myślał, ale coś mu
mówiło, że Ola nie zakończył jeszcze tej wojny z chwilą powrotu do domu, tak jak stało się to
w przypadku innych, którzy opuścili twierdzę Akershus. No, może niezupełnie. Havard nie
miał pewności co do Siverta, który również był typem idealisty. Dręczony niepokojem ruszył
do domu.
Dorbet właśnie miała zdejmować pranie, kiedy nadszedł Ola. Zobaczyła go z daleka, jak ze
spuszczoną głową idzie drogą pod górę. Rzeczywiście się zmienił, pomyślała znowu; wygląda
na to, że wojenne przeżycia nie dają mu spokoju.
Dorbet nie mogła tego zrozumieć. Była szczęśliwa, że walki się skończyły. Wiedziała
wprawdzie, że właściwie wojna nadal trwa, lecz tu na wsi nad fiordem było tak cicho i
spokojnie. Pamiętała jeszcze niedawne bombardowania, budzące lęk i grozę, i nie chciała, by
kiedykolwiek się powtórzyły. Nie, niech ludzie rządzą, jak chcą, byleby tutaj można
spokojnie żyć, pomyślała. Jednak Ola pewnie nie podziela jej zdania. Słuchał wiadomości i
coraz bardziej pragnął coś zrobić. To wojna i okupacja pochłaniały go bardziej niż dom i
ż
ona. Dorbet nie przywykła do tego. Nigdy przedtem nie grała drugich skrzypiec w życiu Oli
i nie bardzo wiedziała, czy jej się to spodoba.
- Cześć, Ola - zawołała i pomachała mu, gdy skręcał na dziedziniec.
Podniósł głowę i zauważył ją. Skierował kroki w stronę sznurów do suszenia.
- Pomogę ci zanieść kosz z ubraniem - rzekł na powitanie.
- Jeszcze nie skończyłam.
- Mogę poczekać.
- Czy król wygłosił mowę?
- Tak. Nie zgodził się abdykować i miał rację. Nie poddamy się Niemcom.
- Wkrótce będzie pokój - rzekła z nadzieją.
- Havard też tak mówi, ale ja w to nie uwierzę, dopóki nie zobaczę.
Dorbet nie powiedziała nic więcej. Skupiła się na zdejmowaniu suchych, pachnących
rzeczy.
- Przejdziemy się dziś wieczorem, jak położę Trygvego? - spytała i spojrzała na Olę
swymi brązowymi oczami. - Jest taki piękny wieczór.
- Dokąd chcesz iść?
- Nigdzie, po prostu pospacerować we dwoje, ty i ja. Tak jak kiedyś - dodała i zerknęła na
Olę z ukosa.
- Dobrze, jeżeli chcesz.
Pochylił się i podniósł kosz pełen ubrań.
- Nie chodzi o to, czy ja chcę, Ola - odezwała się Dorbet i pogładziła dłonią jego ciepły
kark. - Ale czy ty chcesz pójść ze mną na spacer.
- Przecież wiesz, że chcę - odparł i uśmiechnął się do niej. - Przecież o tym wiesz, Dorbet.
Objęła go wpół, kiedy szli przez dziedziniec. Oparła się ciężko o niego. Zerknął na nią.
Jego spojrzenie płonęło.
- Myślę, że wcześnie się dziś położymy - roześmiał się cicho. - Zgadzasz się?
Skinęła głową. Pocałowała go szybko w policzek i wypuściła z. objęć.
- Pewnie - szepnęła z radością w oczach. - To świetny pomysł, Ola Granvoldzie.
Zrobi wszystko, żeby Ola zapomniał o wojnie, postanowiła. Jeżeli komukolwiek może się
to udać, to właśnie jej. I wkrótce zapanuje pokój, była tego pewna. Nic nie zdoła zniszczyć
ich życia, pomyślała. Nic!
ROZDZIAŁ 12.
Mali zapaliła jeszcze jedną dużą świecę. Wieczorem wcześnie zapadał zmrok, chociaż
dopiero rozpoczął się wrzesień. Musieli oszczędzać parafinę, dlatego zamiast lamp palili
więcej świec. Zaczęli też używać lamp karbidowych, które pojawiły się wraz z wojną - nie
zużywały parafiny i dlatego stanowiły świetne uzupełnienie dla świec i lamp parafinowych.
Mali nigdy nie podejrzewałaby, że wojna będzie trwać tak długo. Minęło już półtora roku.
To niewiarygodne, lecz w Stornes nie odczuwali jakoś szczególnie skutków okupacji, poza
tym, że mieli świadomość, że Niemcy zbombardowali Kvannes i Surnadalen. W pewnym
sensie odnosili wprawdzie wrażenie, że są cały czas pod obserwacją, lecz nie doszło do
jakiejkolwiek konfrontacji, mimo że mężczyźni nie ukrywali pogardy, którą darzyli
najeźdźców. Najbardziej kategoryczny w wyrażaniu tej niechęci był jej zięć, pomyślała Mali
zmartwiona. Obawiała się, że Ola zostanie oddelegowany do pełnienia straży na promie za
swą nieustępliwość, ale do tej pory jakoś mu to uchodziło.
Reglamentację i tutaj oczywiście dało się zauważyć, ale, prawdę mówiąc, niczego im nie
brakowało. Nie, w Stornes dobrze sobie radzili, tak samo zresztą jak w pozostałych dworach
w Inndalen. Spiżarnia była właściwie bardziej pełna niż zwykle, pomyślała Mali. Z tego
powodu Mali miewała nawet pewne wyrzuty sumienia, gdy pomyślała, jak żyją ludzie w
innych częściach kraju. Jednak w tych czasach nie było już łatwo sprzedać żywność, którą
produkowali. Dobrze, że ich byt nie był od tego całkiem uzależniony, pomyślała. Mieli
pieniądze, również ze sprzedaży gobelinów, zaoszczędzone przez te wszystkie lata, i w razie
potrzeby mogli z nich korzystać. Choć obecnie pieniądze też nie miały wielkiej wartości,
uświadomiła sobie. I tak prawie nic nie można za nie kupić. Jednak świadomość, że na dnie
skrzyni leży parę koron, dawała pewne poczucie bezpieczeństwa.
- Coś tu ładnie pachnie - zauważył Havard, kiedy wszedł do kuchni.
- To tylko kawa - odpowiedziała Mali, stawiając na stole półmisek kanapek. - Jest jednak
trochę mocniejsza niż zwykle.
- Kto przychodzi?
- Ola i Dorbet, i Tordhild z Sivertem. Ane zostanie z dziećmi na Wzgórzu. No i będą
jeszcze Herborg i Oja - dodała.
- Wyobrażam sobie, jak zareaguje Ola na ostatnie zarządzenie, nakazujące zdanie
odbiorników radiowych - zauważył Havard. - I broni.
- Z tego, co mówi Dorbet, złagodził nieco swoje poglądy. Ale chyba będziemy musieli
oddać radio, Havardzie. Może nam coś grozić, jeżeli tego nie zrobimy.
- Tak, pewnie Niemcy będą wyciągać jakieś konsekwencje.
- Chyba pójdziesz oddać nasze, co?
- Zastanowię się. Jedyne, na czym teraz możemy polegać, to wiadomości nadawane z
Londynu - odparł Havard. - Tylko z nich możemy dowiedzieć się prawdy. Wszystkie inne
stacje nadawcze są kontrolowane przez nazistów. Nie wiem, pomówimy o tym później -
dodał, pocierając brodę. - Posłuchamy, co nasi synowie o tym myślą.
Mali nie podobała się wymijająca odpowiedź Havarda. Bała się, że ktoś z jej bliskich
mógłby się zaangażować w ja nielegalną działalność. Mimo że mieszkańcy Inndalen nie
doświadczyli do tej pory skutków wojny i przemocy, nie wątpiła, że Niemcy nie będą się z
nikim cackać, gdy przyjdzie co do czego. Słyszała już o tym. Życie ludzkie się wtedy nie
liczy, pomyślała i przeszedł ją dreszcz.
Do kolacji nie rozmawiali więcej o wojnie.
- Słyszeliście, że musimy oddać radia - odezwał się Havard. - I broń myśliwską.
- Nie zamierzam tego zrobić - stwierdził Ola niezadowolony.
- Ale musisz - nalegała Mali.
- Mam jeszcze jedno dodatkowe radio, o którym nikt nie wie - odparł. - Kupiłem je od
handlarzy obwoźnych i nie jest zarejestrowane na moje nazwisko. Zamierzam oddać tylko to,
które stoi w salonie, ale drugie zachowam. Ktoś z nas musi mieć radio, żebyśmy mogli
słuchać Londynu.
- To zabronione - rzekł Havard i spojrzał na zięcia. - Jeżeli cię złapią...
- Nie sądzę, żeby to zrobili - rzucił Ola krótko. - Zresztą nie zamierzam trzymać radia w
domu - dodał. - Na początku ukryję je w letniej oborze; możemy się tam spotykać i słuchać
wiadomości. Wszyscy, którzy zechcą.
- Ale Ola...
- Mamo, Ola i tak cię nie posłucha - westchnęła Dorbet i wzięła kawałek ciasta. -
Próbowałam już wszystkiego, ale on tak się zmienił, że aż mnie przeraża.
- Wszystko będzie dobrze - rzekł Havard uspokajająco. - Tak to urządzimy, że będziesz
mógł zachować radio.
- A co się tyczy broni... Ja swoją zostawiam - mówił dalej Ola. - Oddamy część i
powiemy, że to wszystko.
- Ale po co ci broń bez amunicji?
- Mam trochę amunicji w zapasie, powinno starczyć na jakiś czas. Poza tym w mieście
można kupić więcej, sprawdziłem to. Za kilo masła dostaniesz wszystko, czego chcesz,
również amunicję i baterie do radia.
- Ale jak przewieziesz to do domu autobusem i promem? Tam ciągle każdego rewidują.
- Trzeba być sprytniejszym niż te niemieckie świnie - rzekł Ola pogardliwie. - Nie uda im
się zrobić z nas bezwolnych bydląt. Jakąś broń muszę mieć. Nie zamierzam poddać się bez
walki, jeżeli do tego dojdzie.
Mali miała ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale milczała. Zrozumiała, że Ola już podjął
decyzję. Jej słowa na nic się nie zdadzą. Właściwie to nie jej sprawa, Ola jest dorosły i musi
mieć możliwość robienia tego, co uważa za słuszne. Miała na uwadze jedynie dobro Dorbet i
Trygvego. Poza tym decyzja Oli może się okazać zgubna dla nich wszystkich, ponieważ
wiedzieli o jego zamiarach. Słyszała, że każdy, kto wiedział, a nie zameldował o czyjejś
„niesubordynacji", poniesie surowe konsekwencje, Wciągnęła głęboko powietrze i
westchnęła.
- W październiku jadę do Trondheim - odezwał się Sivert. - Poproszono mnie, żebym dał
koncert.
- Kto cię poprosił?
- Niemcy organizują tam jakiś zjazd i...
- I pojedziesz? - spytał Ola, unosząc brwi.
- Tak - odparł Sivert. - Ponieważ właściwie to nie była prośba, tylko rozkaz. Poza tym
chciałbym pojechać do Trondheim, ponieważ mam tam przyjaciela, który jest muzykiem. To
Ż
yd. Chciałbym się z nim spotkać i dowiedzieć, co u niego słychać. Tyle jest ostatnio
zamieszania wokół Żydów - dodał.
- Co w tym złego, że ktoś jest Żydem? - spytała Dorbet.
- Niemcy uważają ich za gorszych ludzi. Chyba o to chodzi - wyjaśnił Sivert.
- Hitlerowcy mają się za nie wiadomo kogo. I przed takimi ludźmi mamy się ugiąć? -
warknął Ola. - W każdym razie nie ja.
- Pojadę, żeby zagrać ten koncert - postanowił Sivert. - Będzie to dla mnie dobra okazja,
ż
eby odwiedzić przyjaciela, a poza tym moja wizyta nie wyda się podejrzana.
- A jeżeli grunt mu się pali pod nogami? - zastanowił się Ola. - Co wtedy zrobisz?
- Będę się tym martwić, gdy przyjdzie na to czas - odparł Sivert.
- Słyszeliście, że na północy w Sunndalen koło Groa powstał obóz dla jeńców? - spytał
Ola.
- Tak, słyszałem, jak o tym mówiono - przyznał Havard. - W każdym razie krążyły słuchy,
ż
e ma powstać. Kogo tam mają wysyłać?
- Z tego, co wiem, tych, którzy prowadzą jakieś nielegalne akcje, wydają gazety i tym
podobne. Poza tym Niemcy cały czas ścigają tych, którzy próbują przedostać się do Anglii.
Uciekinierów wywożą do Halsa i Stromsneset.
- To okropne - westchnęła Mali. - A ja myślałam, że wojna skończyła się już dawno temu.
Tymczasem jest coraz gorzej i gorzej. Jak to się skończy?
Ś
wiece powoli dopalały się, a oni siedzieli i rozmawiali o wojnie i potwornościach, które z
sobą sprowadziła, ale również o sprawach codziennych, takich jak gospodarstwo i dzieci.
Mali odprowadziła gości przed dom, gdy już się rozchodzili. Na dziedzińcu zapadał
jesienny wieczór, ciepły i pogodny. Ogromny księżyc w pełni wisiał nad górami, w jego
ś
wietle pralnia rzucała długi cień.
Mali stała chwilę na progu i odprowadzała wzrokiem dzieci, które wracały do swoich
domów. Niepokój ciążył jej w piersi. Bała się, że Ola może się wplątać w coś
niebezpiecznego. I jeszcze Sivert. Nie podobało jej się, że zamierza jechać do Trondheim, u
już tym bardziej, że chce odwiedzić przyjaciela, który jest Żydem. Może jednak wszystko
będzie dobrze, pomyślała i otuliła się szalem. Sivert jest rozważny i nie będzie się w nic
mieszał. Mali miała taką nadzieję, ale nie mogła być pewna. Z drugiej strony Sivert również
miał wzniosłe ideały, on też nie pozwalał sobą rządzić i niełatwo go ujarzmić. Mali uważała,
ż
e to dobrze i że to jest jego zaletą, lecz jednocześnie obawiała się, że owa nieustępliwość
może na syna ściągnąć kłopoty. Skuliła się, wsunęła dłonie pod szal i zamyślona wróciła do
domu.
Letnia obora Granvoldów stała się wkrótce miejscem spotkań.
Nikt o tym głośno nie mówił, ale wszyscy wiedzieli, że Ola Granvold ma radio i co
wieczór słucha wiadomości z Londynu. Gdy ogłaszano audycje nadzwyczajne, ludzie zbierali
się również w ciągu dnia. Zostawiali swoje obowiązki i śpieszyli na hale.
Każdy chciał poznać najnowsze wieści z frontu.
- Co powiesz, jeżeli zjawią się tu Niemcy, żeby nas skontrolować, i zobaczą, że z letniej
obory ciągnie tłum ludzi? - spytała Dorbet któregoś popołudnia. - Nie znajdziesz rozsądnego
powodu, dla którego tylu mężczyzn zbiera się wieczorami w ten sposób.
- Nie wychodzimy wszyscy naraz całą grupą - odparł Ola. - Każdy wraca osobno. Nie
powinnaś się tym martwić, Dorbet. Wiem, co robię.
- Może.
Nie była o tym przekonana, ale nie wracała do tego więcej. Poza tym, że nie oddali radia, a
broń leżała zakopana w piwnicy, życie toczyło się zwykłym trybem. Zbiory znalazły się pod
dachem, wkrótce skończy się letni wypas, a ludzie wrócą z hal i zacznie się jesień.
Ż
niwa w tym roku się udały. Ponieważ mąka była reglamentowana, mieszkańcy wsi
znowu zaczęli sami mleć zboże. Potrzebowali więcej mąki, niż im wydzielano. Tak było z
wieloma innymi produktami, pomyślała Mali, i dlatego wracano do starych tradycji. Minęło
już kilka ładnych lat od czasu, gdy ostatni raz urządzali wspólne gręplowanie, ale tej jesieni
zaplanowano, że sąsiedzi spotkają się w Stornes, jak za dawnych lat. Trudno było kupić
ubrania, więc krosna ruszyły pełną parą, wrócono do robótek na drutach i przędzenia.
- To prawdziwy dar Boży, że potrafisz tak zręcznie przerabiać stare rzeczy, Ane -
pochwaliła Mali służącą. - Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.
- To nic takiego, wszyscy to potrafią - zaczerwieniła się Ane, zadowolona z pochwały. -
Uważam, że to ciekawe.
Ale szycie i przerabianie ubrań, by znowu mocje nosić, nie wydawało się wcale takie
zabawne. Szczególnie Dorbet tego nie lubiła.
- Masz tyle ładnych rzeczy, że powinno ci starczyć na jakiś czas - przekonywała ją Mali. -
Sprawdź, czy masz coś, czego nie używasz, byśmy mogły to przerobić na ubranka dla
Trygvego. Ostatnio bardzo się wyciągnął i powyrastał ze wszystkiego - uśmiechnęła się i
poklepała wnuka po jasnej czuprynie.
Trygve miał skończyć w październiku cztery lata i był radosnym, małym psotnikiem. Był
też ślicznym dzieckiem, pomyślała Mali. Tak bardzo podobnym do matki. Jednak pozostał
jedynakiem. Mali nigdy nie rozmawiała z Dorbet na ten temat. Domyślała się, że córka nie
marzy o dużej gromadce dzieci, choć pewnie chciałaby mieć przynajmniej jeszcze jedno. Co
do tego była prawie pewna. Ale tak się po prostu złożyło, że Trygve nie miał rodzeństwa.
Przecież tak bywa. Zresztą nie wiadomo, co się jeszcze zdarzy, pocieszała Mali samą siebie.
Dorbet ma dopiero dwadzieścia jeden lat i wiele płodnych lat przed sobą.
W połowie października w Inndalen pojawili się Niemcy. Mali właśnie rozwieszała jakieś
niewielkie pranie, by przeschło na wietrze, kiedy na dziedziniec zajechał obcy samochód.
Wygładziła dłońmi fartuch i spojrzała zaciekawiona. Serce jej podskoczyło do gardła, kiedy
zobaczyła, że z wozu wysiada mężczyzna w zielonym mundurze. Drugi, w czapce z
błyszczącym daszkiem, wysiadł z drugiej strony. Radio Oli, pomyślała Mali w panice. Oby
tylko o nim nie wiedzieli!
Pośpiesznie ogarnęła włosy i podeszła do nieznajomych. Jeden z nich miał w ręku słownik
i wertował go.
- Guten Tag - pozdrowił ją ten w czapce.
Był przystojnym mężczyzną, stwierdziła Mali w duchu, wysokim i dobrze zbudowanym.
Kiedy zdjął nakrycie głowy, wiatr rozwiewał jego gęste, jasne kręcone włosy. Nieczęsto
widywała równie niebieskie oczy. Uśmiechnął się niepewnie. Mali skinęła tylko głową w
odpowiedzi.
- Haben Sie...
Drugi zaczął sprawdzać w słowniku.
- Jajka... und... und maszło?
- Jajka i masło - powtórzyła Mali.
- Tak, tak - przytaknął ten ze słownikiem. - Jajka i maszło.
Mali słyszała, że Niemcy pojawiali się we dworach i kupowali jajka i masło. Najchętniej
to, ale mówiono, że pytali również o solone mięso i wędliny. Skinęła znowu głową, poprawiła
szal i weszła na ganek. Przystanęła na chwilę. Nie miała innego wyjścia, pomyślała. Muszą
dostać to, o co prosili. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich Ane.
- Czy to jacyś obcy?
- Niemcy - odparła cicho Mali, rzucając pośpieszne spojrzenie przez ramię. - Chcą jajka i
masło. Chyba muszę im dać z dziesięć, co?
- Chyba tak - przyznała Ane i zerknęła przez drzwi. - Dziwne, że nie zjawili się tu
wcześniej.
Mali ruszyła do chłodni i wyjęła to, o co prosili. Jajka włożyła do małego koszyczka, a
masło zawinęła w papier do żywności. Podała je wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie.
Przyjął jedzenie i się ukłonił.
- Kosztuje? - spytał trochę niepewnie.
A więc miała jeszcze przyjąć zapłatę, pomyślała Mali. Właściwie nie spodziewała się tego.
Wymieniła kwotę, którą zwykle dostawała za dziesięć jajek i kilogram masła. Mężczyzna
wyjął gruby portfel i przebiegł palcami po banknotach.
- Nie, to za dużo - zaprotestowała Mali, kiedy wcisnął jej do ręki dwa banknoty.
- Gut - powiedział i zacisnął swą dłoń na jej dłoniach. - Gut, gut.
Jego ręka była duża, mocna i ciepła. Mali szybko cofnęła swoją.
- Dziękuję - rzekła cicho.
- Dżękuję - powtórzył, a potem obaj Niemcy odwrócili się i poszli do samochodu.
Mali została na dziedzińcu i patrzyła za nimi, jak skręcali na drogę. Żaden z nich się nie
przedstawił, pomyślała. Nie żeby to miało jakieś znaczenie, bo wolałaby więcej ich nie
widzieć, któregokolwiek z nich. Coś jednak jej mówiło, że tu wrócą. Musi ostrzec Olę,
pomyślała, powiedzieć, że Niemcy zaczęli tu przychodzić po żywność. Następnym razem
może zatrzymają się w Granvold, a wtedy zięć i córka muszą być na to przygotowani, uznała
Mali, chowając pieniądze do kieszeni fartucha. Koniecznie musi ostrzec Olę.
Długo zastanawiali się, jak powinni obchodzić pięćdziesiąte urodziny. Mali skończyła
pięćdziesiąt lat na wiosnę, a Havard osiemnastego października. Mali postanowiła, że nie
będą wyprawiać wielkiego przyjęcia z okazji jej jubileuszu. Chciała połączyć urodziny obojga
w jednym dniu, jak cały czas powtarzała. Mimo to Havard ofiarował jej dwurzędowy
naszyjnik z pereł, a Ane zaskoczyła ją okazałym tortem. I oczywiście dzieci również przyszły
z życzeniami.
- Dopiero w październiku będziemy wspólnie z Havardem obchodzić urodziny -
powiedziała. - Wtedy będziemy mieć razem sto lat. Ale jakie to ma znaczenie teraz w czasie
wojny...
- I tak urządzimy przyjęcie - rzekła Dorbet stanowczo. - Nawet jeśli jest wojna. Tym
bardziej potrzebujemy trochę rozrywki.
Tak więc stanęło na tym, że zaprosili gości na wielkie przyjęcie urodzinowe w sobotę
osiemnastego października. Nikt nie odwołał swojego przybycia, najwyraźniej ludzie pragnęli
przeżyć chwilę przyjemności.
Mali i Havard stali w progu i witali gości, którzy kolejno zajeżdżali na dziedziniec. Mali
włożyła na ten dzień starą odświętną suknię w kolorze zielonym. Westchnęła z ulgą, kiedy
udało się jej dopiąć guziki na plecach. Lustro mówiło jej, że jest piękną jubilatką. Była niemal
tak szczupła jak w młodości, a włosy miała nadal gęste i błyszczące. Upięła je do góry w duży
miękki węzeł na karku i nawet sama przed sobą musiała przyznać, że w tej fryzurze jest jej do
twarzy.
- Jesteś piękna - wyznał Havard, przyglądając się żonie, gdy stalą w sypialni gotowa na
przyjęcie. - Jesteś wszystkim, o czym w życiu marzyłem - szepnął i objął ją. - Zawsze liczyłaś
się tylko ty.
- Ach, Havardzie - musnęła oddechem jego policzek. Uważała, że zasłużył na kogoś
lepszego niż ona. Zdradziła go. Myśl o tym zawsze ją dręczyła, jednak nigdy nie wyznała
mężowi prawdy. Nie miała odwagi. Nawet jego miłość musi mieć pewne granice, stwierdziła
z ciężkim sercem. A może mimo wszystko nadal by ją kochał i jej wybaczył? Nie była pewna,
ale miała nadzieję, że to możliwe. Mimo to nigdy nie wpadła na myśl, by zwierzyć się ze
wszystkiego Havardowi. Coś w głębi duszy mówiło jej, że powinno jej wystarczyć Boskie
wybaczenie. Albowiem Bóg wybaczał wszystkim, tak głosiła Biblia. Tak naprawdę jednak
nie była o tym całkiem przekonana. Często w nocy, kiedy leżała, nie mogąc zasnąć, i
wsłuchiwała się w oddech Havarda, myślała, że nie ma przebaczenia ani u Boga, ani u ludzi
dla tak strasznego grzechu, który popełniła. Musiała nauczyć się z tym żyć, stwierdziła z
poczuciem winy, ale nie było jej lekko. Nie potrafiła sobie bowiem wyobrazić życia bez
Havarda. Gdyby ją opuścił...
Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się przytuliła, niemal desperacko.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony. - Mali?
- Nic - odparła, nie wypuszczając go z objęć. - Nic, mój Havardzie. Po prostu tak bardzo
cię kocham.
W Stornes zaroiło się od ludzi. Przybyli goście ze wszystkich sąsiednich dworów i z
Gjelstad, a nawet z Surnadalen. W pokoju rozbrzmiewały ożywione głosy i radosny śmiech.
- Jak tu przyjemnie - promieniała radością Helga Gjelstad. - Ostatnio zbyt rzadko się
widujemy.
- Tak, to prawda - przyznała Mali. - Czy w Gjelstad wszystko w porządku?
- Tak - potwierdziła Helga z dumą. - Tak się bałam, kiedy ogłoszono mobilizację, ale na
szczęście Oddleiv nie dostał powołania. Słyszałam, że Sivert i Oja zostali odkomenderowani.
- Tak, to był dla nas straszny okres - zadrżała Mali. - Nie mieliśmy od chłopców żadnych
wiadomości. Ola, mój zięć, też pojechał na front. Dzięki Bogu wszyscy wrócili do domu cali i
zdrowi.
- Hakon pisał, że w Oslo jest bardzo źle. Skarżył się na ciągłe alarmy przeciwlotnicze,
nawet w nocy, a poza tym w mieście jest pełno Niemców.
- Nie wraca do domu?
- Nie wspominał o tym. Oboje, on i Lise, nadal tam pracują.
- Słyszałam, że w zeszłym roku wzięli ślub. Jak się udało wesele?
- Wspaniale - odparła Helga z dumą. - Uroczystość odbyła się w okazałym hotelu, było
bardzo wystawnie. Rodzice Lise to porządni ludzie. Do tego zamożni.
- Czy młodzi mają dziecko?
- Urodzi się zaraz po Bożym Narodzeniu - uśmiechnęła się Helga. - Ale Oddleiv bardziej
się stara - roześmiała się, załamując ręce. - Na wiosnę spodziewa się trzeciego.
- A jak tam Ruth Lina? Jak jej się wiedzie w Trondheim?
- Bardzo dobrze, jednak na razie ma tylko jedno dziecko.
- Tak, tak, starzejemy się - uśmiechnęła się Mali. - Uświadamiam to sobie, kiedy słyszę o
kolejnych pokoleniach w naszych rodzinach.
- Ależ ty się dobrze trzymasz, Mali - pochwaliła ją Helga i przesunęła dłonią po talii sukni
Mali. - Jesteś zgrabna jak zawsze.
- Ależ co ty - bąknęła Mali trochę zakłopotana i poczuła, że się zaczerwieniła. - Czuję w
kościach, że przeżyłam już połowę setki.
- Tyle, co ty przeszłaś... muszę przyznać, że świetnie to znosisz - rzekła Helga z
podziwem. - I Havard również.
Mali nie odpowiedziała. Nie do końca była pewna, co miał znaczyć komentarz Helgi, ale
nie odważyła się zapytać. Nie chciała zatargów ze szwagierką. Bardzo sobie ceniła, że udało
im się dojść do pewnego porozumienia.
Goście jedli i pili. Niczego nie brakowało. Podano zupę na mięsie w dużych miskach, do
tego chrupki chlebek. Piwo domowej roboty było zimne, mocne i smaczne. Stół wprost uginał
się pod ciastami, a w powietrzu unosił się aromat prawdziwej, porządnej kawy. Wielu z
przybyłych przyniosło ze sobą niewielkie torebeczki, dobrze zdając sobie sprawę, że w
trudnych czasach reglamentacji nie było łatwo poczęstować wszystkich ich ulubionym
napojem. Jednak dziś wieczorem nie oszczędzano na niczym i na tę krótką chwilę wojna
odeszła w cień, ustępując miejsca radości.
Po posiłku zrobiono miejsce na tańce. Havard wynajął dwóch muzyków; nie trwało długo,
a podłoga zaroiła się od tańczących.
- Udane przyjęcie - uśmiechnął się Sivert, wirując z Mali w walcu.
- Tak, wygląda na to, że wszyscy się dobrze bawią.
- Nic nie przypomina o wojnie - rzeki jakby zamyślony.
- Dobrze, że choć na chwilę można o niej zapomnieć - odparła Mali. - Słyszałeś, że dziś
przyszli do nas Niemcy?
- Tak, mówił mi o tym Johannes. On zaś dowiedział się Ane. Chcieli jajek i masła,
prawda?
- Tak, przyjechali tylko po to. Byli bardzo mili i nawet zapłacili.
- Pewnie jeszcze wrócą.
- Najbardziej się obawiam, że mogą się zatrzymać w Granvold - rzekła Mali cicho i
rozejrzała się wokół. - Wiesz, Ola i to jego radio...
- Ola wie, że powinien na siebie uważać.
Mali nie odpowiedziała. Przez chwilę tańczyli, nie rozmawiając.
- Kiedy jedziesz do Trondheim?
- Po niedzieli.
- Bądź ostrożny, Sivercie! Mam na myśli tego Żyda, wiesz...
- Jestem ostrożny.
Nagle Mali odniosła wrażenie, jakby się zamknął w sobie, więc nie powiedziała nic więcej.
Przyjęcie skończyło się bardzo późno. Minęła pierwsza, kiedy wyszli ostatni goście.
Pochodnie na zewnątrz dawno się już wypaliły. Gospodarze odprowadzali przybyłych i
patrzyli, jak odjeżdżają.
Havard objął Mali ramieniem, kiedy wrócili do domu. - No to możemy iść spać - ziewnął.
- Posprzątamy jutro.
Havard zasnął niemal natychmiast, lecz Mali długo leżała bezsennie. Myśli nie dawały jej
spokoju. Wierciła się z boku na bok. Oby tylko Sivert nie wplątał się w coś niebezpiecznego,
pomyślała. I żeby Niemcy nie znaleźli nic w Granvold! Westchnęła i lepiej okryła się kołdrą.
Ostrożnie pogładziła Havarda po policzku, przytuliła się do męża i zamknęła oczy. W końcu i
ją ogarnął sen.
ROZDZIAŁ 13.
Drugie w czasie wojny święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami. Ubój się
skończył, a spiżarnia zapełniła się dobrym jedzeniem, którego powinno wystarczyć na długą
zimę i wiosnę. Nie umrą z głodu, pomyślała Mali po raz kolejny. Jedzenia mieli dosyć. Ryb
również w bród, zarówno suszonych, jak i solonych. Mężczyźni częściej niż kiedyś
wypływali w morze, a połowy tej jesieni należały do udanych. Tak więc patrząc od tej strony,
nie powinni cierpieć biedy.
Niemiecki oficer zaglądał do Stornes jeszcze parę razy, żeby kupić jajka i masło. Raz
zjawił się z innym Niemcem. Szeregowcem, jak się Mali domyślała, którego zabrał jako
szofera i do pomocy. Nawet sama zauważyła różnicę w randze między Niemcami. Innym
razem przyszli w samym środku uboju. Oficer przystanął na chwilę i obserwował pracę
rzeźnika, po czym spytał, czy mógłby dodatkowo kupić trochę świeżego mięsa. Zapłacił
dobrze, jak za pierwszym razem. Mali po prostu przyjęła pieniądze bez słowa. Jeżeli chce
przepłacać, to jego sprawa, pomyślała. Powiedziała mu przecież, ile się należy.
- Ich, Heinrich Klein - rzekł i pokazał na siebie.
Mali zrozumiała, że się przedstawił.
- Mali - powiedziała. - Mali Stornes.
Uśmiechnął się do niej swym szczerym, wzbudzającym sympatię uśmiechem. Przez
mgnienie oka zastanowiło ją, jak ten przystojny i sympatyczny mężczyzna może być
wrogiem, ale zaraz wytłumaczyła sobie, że wygląd nie ma tu nic do rzeczy. Poza tym przecież
go nie zna, pomyślała. Mógł być przecież nieprzyjemny i przykry w innych okolicznościach,
gdy nie próbował oczarowywać kobiet.
Mali uprzedziła Olę o wizycie Niemców. Skinął głową, lecz niewiele powiedział.
- Lepiej, żeby trzymali się z dala od Granvold - burknął tylko. - Nie mam nic na zbyciu, co
mógłbym im odstąpić.
- Nikt z nas chyba nie ma - przekonywała Mali. - Po prostu musimy im sprzedać, co chcą,
kiedy przychodzą.
- Jeżeli przyjdą do nas, przyjmę ich - oświadczyła Dorbet. - A ty najlepiej trzymaj się z
daleka.
Więcej o tym nie rozmawiali, a do tej pory Niemcy nie zachodzili do innych gospodarstw,
o ile Mali wiedziała. Ale pewnie przyjdą, pomyślała.
Pewnego wieczoru, tuż przed Bożym Narodzeniem, rozległo się mocne pukanie do drzwi
w Granvold. Dorbet, która ślęczała nad wyszywaniem stroju ludowego, uniosła głowę i
nasłuchiwała.
- Kto to może być o tak późnej porze? - zastanowiła się. - I dlaczego nie wchodzi?
Przecież jest otwarte, wszyscy o tym wiedzą.
Ola wstał i wyszedł na korytarz. Długo nie wracał. Dorbet wytężyła słuch, lecz dochodził
ją jedynie cichy szmer zniżonych głosów.
- Co to znaczy, do diaska? - rzuciła Marit w końcu i podniosła się. - Powinien poprosić
gości do środka.
Ruszyła do drzwi, lecz w tej samej chwili stanął w nich Ola. Miał poważną twarz, odgarnął
nerwowo włosy.
- Kto to był? - spytała Dorbet zaciekawiona. - Powinien zaprosić go do środka, Ola.
- Muszę wyjść - rzekł Ola nagle, jak gdyby nie słyszał, co mówiła. - Nie będę nocował w
domu. Możesz wyjąć mój plecak, Dorbet, i ciepłe rzeczy? Będę jeszcze potrzebował jakiegoś
prowiantu - zwrócił się do matki. - I to sporo.
- Ale zaraz, o co chodzi? - spytała Marit, podparłszy się poi boki. - Dokąd się wybierasz,
Ola?
- Najlepiej dla was, żebyście nie wiedziały - rzekł krótko.
- Zostawcie chłopaka w spokoju - odezwał się Trygve ze swego fotela, mierząc syna
wzrokiem. - Widocznie robi to, co musi.
Dorbet wstała i odłożyła na stół robotę. Bez słowa wyszła z pokoju i ruszyła do sypialni,
ż
eby spakować plecak Oli. Po chwili przyszedł za nią. Rozebrał się, a potem włożył grubą
koszulę i wciągnął przez głowę wełniany sweter.
- Co ty chcesz zrobić, Ola?
Pochłonięty zmianą ubrania nie odpowiedział od razu.
- Uważasz, że nie mam prawa wiedzieć? - nie ustępowała Dorbet. - Jestem twoją żoną.
Ola narzucił na wierzch kurtkę i poprawił włosy.
- Muszę odprowadzić jednego człowieka do Karvatn.
- Czego, do licha, on tam może chcieć?
- To zbieg - odparł Ola cicho. - Uciekł z obozu dla jeńców w Groa i musi przedostać się
do Szwecji. Peder Nesset przewiezie go na drugą stronę fiordu, ale musi zaraz wracać, zanim
ktoś zauważy, że go nie ma. Dalej ja poprowadzę uciekiniera.
Dorbet zacisnęła dłonie na kolanach. Serce mocno jej uderzało o żebra.
- To niebezpieczne, Ola!
- Tak - przyznał trochę niechętnie. - To niebezpieczne. Ale ktoś musi mu pomóc. Jeżeli
zostanie pojmany...
- Czy nie może tego zrobić ktoś inny?
- Nie - odparł Ola krótko. - Muszę pójść ja.
- Kiedy wrócisz?
- Nie wiem. Jutro. Trzeba zaprowadzić go do ludzi, którzy pomogą mu przedostać się
dalej aż do granicy, a powinniśmy zdążyć przed świtem, by nas nikt nie widział.
Dorbet zasznurowała plecak Oli i wstała.
- Boję się - rzekła cicho i spojrzała mężowi w oczy. - Jesteś pewien, że powinieneś to
zrobić, Ola?
Objął ją i przytulił. Przez chwilę stali tak, mocno przytuleni.
- Wrócę - obiecał, gładząc jej plecy. Nie odpowiedział na pytanie. - Wrócę, Dorbet. Tylko
nikomu ani słowa o tym, co ci zdradziłem. To niebezpieczna wiedza, również dla ciebie. Nie
powinienem był ci tego mówić - dodał blady na twarzy.
- Cieszę się, że mimo wszystko mi powiedziałeś - szepnęła. - Będę milczeć jak grób.
Odprowadziła Olę do drzwi, gdy wychodził. Jeszcze raz go objęła. Stała w progu i
patrzyła, aż pochłonęła go ciemność. Dwór stał pogrążony w mroku, przez zaciągnięte
zasłony światło nie padało na dziedziniec. Coś Dorbet mówiło, że nie po raz ostatni patrzy,
jak Ola znika w ciemności. Sam. Zadrżała, okryła się szczelniej szalem i zamknęła drzwi.
- Prowadź go, Panie Boże - poprosiła cicho.
Dorbet niewiele spała tej nocy. Leżała pogrążona w półśnie, podrywając się co chwila,
pewna, że słyszy jakieś glosy albo że otwierają się drzwi. Jednak kiedy siadała na łóżku
całkiem przebudzona, zastygała nieruchomo i nasłuchiwała, nic nie słyszała. Wokół panowała
cisza. Tylko wiatr szumiał w gałęziach drzew i wprawiał zasłony w powolny ruch.
Kiedy Mały Trygve obudził się o wpół do ósmej, Dorbet wreszcie zasnęła. Jednak
momentalnie się poderwała, kiedy ją zawołał. Otumaniona snem wzięła go do siebie do łóżka
i usiłowała uspokoić, ale chłopczyk był głodny i chciał już wstawać. Postawiła stopy na
zimnej podłodze i zadrżała z zimna. Wyjęła rzeczy synka i zaczęła go ubierać.
- Gdzie jest tata?
- Wyszedł.
- Gdzie?
- Nie wiem, Trygve. Niedługo wróci.
Miała przynajmniej taką nadzieję, pomyślała, prowadząc malca korytarzem.
- Nie wrócił? - Marit spojrzała znad kubka kawy, kiedy Dorbet weszła do kuchni.
Teściowa również była blada i niewyspana.
- Nie - Dorbet potrząsnęła głową.
Posadziła Trygvego na ławie i przyniosła dla niego kubek. Nalała mleka z dzbanka i
wzięła się do smarowania skibki chleba.
- Małe - powiedział chłopiec. - Chcę małe.
Dorbet pokroiła kanapkę na małe kawałeczki i przesunęła talerzyk bliżej synka.
Najbardziej lubił zjadać w ten sposób.
- Wydawało mi się, że wrócił w nocy - odezwała się Marit. - Myślałam, że słyszę...
- Ja też przez całą noc słyszałam jakieś odgłosy - przyznała Dorbet. - Ale nie przyszedł.
Wróci może przed południem - dodała i zerknęła przez okno na szary zimowy dzień.
- Po co poszedł?
- Nie wiem - odparła Dorbet, pamiętając, że obiecała Oli nic nikomu nie mówić. - Nie
mam pojęcia.
- Nie podoba mi się to - rzekła Marit, zanurzając kostkę cukru w kawie. - Mógł zostać w
domu.
Dorbet nie odpowiedziała. Za to Trygve się ożywił i włączył do rozmowy. Zawsze był
rano w dobrym humorze i bawił babcię swym szczebiotaniem. Marit uwielbiała te chwile,
kiedy mogła usiąść z wnukiem i pogawędzić, jednak dzisiaj jej myśli powędrowały zupełnie
gdzie indziej. Krążyła między kuchennym blatem a stołem zamyślona i odpowiadała chłopcu
półsłówkami.
- Co się stało, babciu? - spytał nagle i utkwił w niej wzrok.
- Co takiego, mój Trygve? - odparła szybko, czerwieniąc się na twarzy.
- Nie chcesz ze mną rozmawiać - rzekł z wyrzutem.
- Myślę o... o twoim ojcu.
- On niedługo wróci - zapewnił Trygve z przekonaniem. Wsunął do buzi kawałeczek
chleba i z przyjemnością zaczął go przeżuwać.
- To prawda - przytaknęła Marit.
Wyjęła półmisek z mięsem z kością, które ugotowała poprzedniego wieczoru, postawiła na
stole i zaczęła kroić. Trygve wspiął się na ławę i przechylił się nad stołem.
- Mogę spróbować? - spytał i spojrzał na babcię z nadzieją w oczach.
Dostał duży kawałek mięsa. Zaraz jednak Dorbet ściągnęła go z powrotem na ławę.
- Nikt nie kładzie się na stole - upomniała synka. - Siedź jak ludzie.
Jej wzrok znowu odruchowo prześliznął się za okno. Nagle Dorbet spostrzegła jakąś
postać, która zbliżała się do dworu. Dziewczyna poderwała się z miejsca.
- Przyszedł! - zawołała i wypadła na korytarz.
Wyglądało na to, że i Ola niewiele spał tej nocy. Był blady i zmęczony na twarzy i miał
podkrążone oczy. Na kościach policzkowych widniał ciemny zarost. Dorbet zarzuciła mu ręce
na szyję.
- Jesteś, nareszcie - szepnęła. - Tak się bałam.
- Muszę się przebrać - rzekł. - Jestem spocony i mokry. Musiałem skakać do strumienia.
Marit wyszła na korytarz, a za nią dreptał Trygve.
- Ach, to ty - powiedziała z ulgą. - Chodź na śniadanie.
Ola zdjął plecak i ściągnął kurtkę.
- Muszę się przebrać - powtórzył. - Zjem później.
- Dobrze wam poszło? - spytała Dorbet, kiedy znaleźli się sami w sypialni i zamknęli za
sobą drzwi.
- Mam nadzieję - odparł zmęczony. - Odprowadziłem zbiega dość daleko i
wytłumaczyłem, do którego dworu ma iść, żeby otrzymać pomoc.
- Czy nie mógł iść do któregokolwiek?
- Nie, nie mógł - odparł Ola z naciskiem. - Wszyscy wiedzą że tam mieszkają obok siebie
naziści i patrioci.
- Nie będziesz chyba więcej tym się zajmował? - zapytał Dorbet i spojrzała mężowi w
oczy.
- Nie wiem - odparł, unikając jej wzroku. - Jeżeli trzeba będzie przeprowadzić kogoś stąd
ku granicy, to znam drogę.
- Ale to niebezpieczne, Ola. Za coś takiego Niemcy rozstrzeliwują ludzi!
- Tak, jeżeli się dowiedzą - przytaknął. - Trzeba więc zrobi wszystko, żeby nikt się nie
dowiedział.
Serce w Dorbet zamarło. Powiedział, że zrobi to jeszcze jeżeli zajdzie taka potrzeba. Może
też będzie chodził dalej niż do Karvatn, pomyślała. Dostrzegła w jego wzroku, że nie
powstrzyma go nawet świadomość, że ryzykuje życie: za szarą warstw zmęczenia w jego
oczach widniało światło. Iskra. Zrozumiał że Ola włączył się do walki, która znaczyła dla
niego więcej niż rodzina, niż ona sama i Trygve.
Nie, pomyślała, nie powinna tak na to patrzeć. Jej mąż chciał walczyć za kraj. Pragnął, by
Norwegia odzyskała wolność, dlatego podjął się tak niebezpiecznego zadania. Dla Oli wojna
była jego sprawą. Tak było przez cały czas. A ona, Dorbet, powinna ustąpić, pomyślała. Tak
czy owak nie ma innego wyjścia. Teraz to zrozumiała.
- Muszę robić to, co uważam za słuszne - rzekł cichym głosem. - Nie potrafię inaczej,
Dorbet.
Tylko skinęła głową.
- Śniadanie jest gotowe - przypomniała. - Musisz zjeść, gdy się już przebierzesz.
- Zaraz przyjdę - odparł, ściągając z siebie sweter. - Przyjdę.
Widzieli ten duży, ciemny samochód, przejeżdżający obok, gdy siedzieli w salonie i jedli
ś
niadanie.
- Niemcy - mruknął Stary Trygve i zerknął przez okno. - Siedzą tacy wyciągnięci jak
struny i sztywni. Myślą, że są tu panami!
- Czego tu znowu szukają? - zastanawiała się Marit i również wyjrzała na drogę. - Nigdy
tak często się tu nie pojawiali.
Ola poderwał się z miejsca.
- Muszę zadzwonić - rzucił i wyszedł na korytarz.
Długo go nie było. Dorbet słyszała przez drzwi zniżony głos męża, ale nie potrafiła
zrozumieć, co mówi. Kiedy skończył, wyszła do niego. Ola stał przygarbiony, z głową opartą
o ścianę.
- Co się stało? - szepnęła Dorbet przerażona. - Co się stało, Ola?
Odwrócił się ku niej pobladły na twarzy.
- Poszedł do niewłaściwego dworu - odparł łamiącym się głosem. - Zbieg, którego
przeprowadziłem, pomylił domy.
- Co to znaczy? - spytała Dorbet i go objęła.
- Że niezbyt dobrze wytłumaczyłem mu, dokąd ma iść, no i trafił do gospodarstwa, w
którym mieszkają naziści. Ten niemiecki samochód jechał właśnie po niego.
Dorbet poczuła wypieki na twarzy, serce jej biło jak oszalałe.
- Czy wiedzą, że to ty... Pamiętasz, że rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane i trzeba
uważać, co się mówi? To może być śmiertelnie niebezpieczne, Ola.
- Nic nie powiedziałem. Spytałem tylko, co słychać, a wtedy człowiek, do którego
dzwoniłem, opowiedział, co się stało. W całej dolinie zrobiło się głośno o tym, że jakiś zbieg
trafił nie tam, gdzie trzeba. Cholera - syknął i uderzył pięścią w ścianę. - Cholera jasna!
- Wiedzą, że to ty go przeprowadziłeś? - spytała znowu drżącym głosem.
- Nie mam pojęcia. To zależy, czy ten człowiek coś powie. Ale nie zrobi tego.
- Boże Święty, Ola.
Pośpiesznie przejechał dłonią po włosach. Objął Dorbet i poklepał ją po plecach.
- Będzie dobrze - rzekł cicho.
Ale nie poszło dobrze, w każdym razie dla mężczyzny, którego Ola odprowadził.
Wstrząśnięci, z niedowierzaniem wysłuchali wiadomości, że zbieg został rozstrzelany tego
samego przedpołudnia. Ola wypadł z domu, kiedy się o tym dowiedział, biały na twarzy, z
zaciśniętymi szczękami. Dorbet widziała go przez okno. Przypiął narty i pomknął w górę.
Może to i dobrze, pomyślała. Gdyby ktoś wspomniał jego nazwisko, natychmiast i tutaj
pojawiliby się Niemcy.
Ale dzień mijał, a nic się nie wydarzyło. Dorbet siedziała jak na szpilkach i podrywała się
za każdym razem, gdy otwierały się drzwi. Kiedy o trzeciej ustawiono już posiłek na stole, a
nadal nic się nie działo, zaczynała mieć nadzieję, że jeniec, którego dziś rozstrzelano, nie
wydał Oli.
- Co Ola zamierza urobić? - spytał Stary Trygve, kiedy usiedli do stołu. - Kiedy wróci?
- Nie wiem - przyznała Dorbet szczerze. - Po prostu wybiegł bez słowa.
- Miał powód - uznał Trygve i wziął kanapkę. - Miał przecież powód.
Dorbet nie odpowiedziała.
Położyła synka spać i została przy nim, żeby mu poczytać. Chłopiec bardzo to lubił. Po
chwili usłyszała kroki w korytarzu, tupot ciężkich zimowych butów. Serce jej podskoczyło.
Cichutko wstała i wymknęła się z sypialni.
- Gdzie ty się podziewałeś? - spytała szeptem, gdy Ola podszedł bliżej.
- Byłem w Bottenhytta - odparł. - Musiałem na trochę zniknąć.
- Cały dzień się denerwowałam i tylko patrzyłam, kiedy zjawią się Niemcy - rzekła z
wyrzutem. - Jestem wykończona, Ola.
Nie odpowiedział.
- Przyszliby tu, gdyby się dowiedzieli?
- Na pewno - rzekł i ściągnął kurtkę.
- Tym razem mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu - stwierdziła surowo. - Nie
chciałabym, żeby to się powtórzyło.
Ola zatrzymał się i spojrzał na nią. Potem wyciągnął rękę i położy jej ciężko na ramieniu.
- Jest wojna, Dorbet - rzekł cicho. - Wojna!
Jak gdyby to wszystko wyjaśniało, pomyślała, czując, jak ogarnia ją rozgoryczenie. Jej to
nie dotyczyło, ona nie brała udziału w tej wojnie.
W wigilijne przedpołudnie Dorbet wzięła sanki i poszła z Trygvem do Stornes. W dużej
siatce niosła prezenty. Dzień był bardzo mroźny i pogodny. Słońce świeciło nad górami, ale
jego promienie nie docierały do wsi. Nie było go już trzy tygodnie i miną co najmniej jeszcze
trzy, zanim pierwsze promyki znowu musną dziedziniec.
- Kto to przyszedł do nas tak wcześnie? - zawołała Mali i podrzuciła Trygvego do góry. -
Ulubieniec babci?
Duża sosna stała już w salonie. Pachniało przyjemnie świeżym igliwiem i wigilijnym
obiadem, który już czekał w piecu Johannes i obie dziewczynki dreptali wkoło ożywieni.
- O, już jest choinka? - zawołała Dorbet. - Sądziłam, że będzie dopiero wieczorem.
- Jest tu ktoś, kto nie mógł dłużej czekać - roześmiała się Mali i skinęła głową w stronę
trójki dzieci. - One już tak długo wypatrywały świąt.
- Możesz iść do dzieci i pomóc ubierać drzewko, Trygve - zaproponowała Dorbet i lekko
popchnęła synka naprzód. - Pozwolisz mu, Johannesie?
- Jasne - odparł Johannes. - Zobacz, co ja mam! Wyjął długi pasek ze sreberkiem.
- Co to jest?
- Coś, co zrzuciły angielskie samoloty. Ola Havard to znalazł.
W tej samej chwili weszła Ane, niosąc całą stertę pudełek.
- Za każdym razem, gdy je przynoszę, tak samo się dziwię - jęknęła. - Ciągle zapominam,
ż
e tyle jest tych ozdób.
Postawiła pudełka na stole i strzepała z bluzki kurz.
- No, możecie już zaczynać - uśmiechnęła się do dzieci, które wprost nie mogły usiedzieć
z przejęcia. - Ozdoby przygotowane.
Jednocześnie nastawiono kawę, a na stole stanęły półmiski z ciastami świątecznymi.
- W Granvold też pewnie robota aż furczy? - spytała Mali.
- Tak, Marit wszystkim kieruje - odparła Dorbet. - A choinkę wstawimy dopiero koło
trzeciej.
- U nas też zawsze tak było, ale z tą trójką... Boże Narodzenie jest właśnie dla dzieci -
stwierdziła Mali i zerknęła na gromadkę wnucząt zajętą ubieraniem drzewka.
Dorbet zniżyła głos i popatrzyła matce w oczy.
- Ola wyszedł z domu poprzedniej nocy - wyznała. Musiała komuś o tym opowiedzieć,
mimo że Ola zabronił jej komukolwiek o tym mówić. Jednak Dorbet wiedziała, że matka
nikomu nie powtórzy.
- Wychodził?
- Przyszedł ktoś i pytał o niego. Chciał, żeby Ola z nim poszedł po... po coś.
- Po co?
- Ale tego nie możesz nikomu powtórzyć, mamo - uprzedziła Dorbet. - Miał odprowadzić
zbiegłego jeńca do...
- Tego, który został schwytany i rozstrzelany?
- Tak, właśnie tego.
Mali zasłoniła dłonią usta i spojrzała przerażona na córkę.
- Czy to... czy to Ola go przeprowadził?
Dorbet skinęła głową i zerknęła na dzieci w obawie, że coś usłyszały.
- Jego przecież też mogli złapać!
- Tak, wiem.
- Nikt o Olę nie pytał?
- Nie, nikt.
- A więc może jest bezpieczny.
- Tym razem chyba tak.
- Czy stało się coś jeszcze?
- Nie wiem - rzekła Dorbet przygnębiona. - On mnie w ogóle nie słucha. Mówi, że musi
robić to, co mu nakazuje sumienie.
- Jakbym słyszała Siverta - westchnęła Mali i upiła łyk kawy. - Wiesz, ma w Trondheim
przyjaciela, który jest Żydem.
- Właśnie, jak mu tam poszło? Nic o tym nie słyszałam.
- Koncert był oczywiście bardzo udany. Jednak sytuacja Żydów nie jest wesoła, Dorbet.
Sivert opowiadał, że wielu już zostało aresztowanych. Zaproponował przyjacielowi, że gdyby
miał jakieś kłopoty, może przyjechać tutaj.
- Do Stornes?
- Tak, Sivert ukrywałby go na Wzgórzu, aż wojna się skończy.
- Ale przecież nie wolno...
- Sivert uważa, że wolno. Jest dokładnie taki jak Ola - westchnęła Mali. - Mam jednak
nadzieję, że ten człowiek tu nie przyjedzie. Ach, gdyby już mógł być pokój - rzekła z
nadzieją. - Chciałabym, żeby był pokój.
Drzewko zostało ustrojone, a dzieci przybiegły do stołu, żeby dostać ciastka.
- No, musimy już wracać do domu - stwierdziła Dorbet i wstała. - Muszę pomóc Marit.
Dziś przecież Wigilia.
- Tu są prezenty dla was - rzekła kiedy Mali odprowadziła ich na korytarz. - Nic
szczególnego nie udało nam się kupić w tym roku, ale to zawsze coś.
- Ja w tym roku daję tylko upominki, które sama zrobiłam - wyznała Mali i przyniosła
swoje pakunki. - Najważniejsze, żeby dzieci dostały jakiś drobiazg. Miłej Wigilii, Dorbet -
dodała i uścisnęła córkę. - Pozdrów wszystkich w Granvold.
- Pozdrowię - obiecała Dorbet. - A więc zobaczymy się w drugi dzień świąt.
Mali stała w progu i odprowadzała ich wzrokiem. Trygve odwrócił się na sankach i
pomachał. Podniosła rękę. Zmartwienia dały o sobie znać uczuciem ssania w okolicach
mostka. Dręczył ją niepokój o Olę i Siverta, ale zdawała sobie sprawę, że nic nie może zrobić.
Mogła się tylko modlić, by im się udało. By nikt w Inndalen nie przypłacił tej wojny życiem.
Drżała od chłodu. Otuliła się szalem i weszła do środka.
ROZDZIAŁ 14.
Planowane wspólne gręplowanie wełny nie doszło do skutku przed Bożym Narodzeniem.
Mali nie zdążyła się przygotować. Ciągle coś jej przeszkadzało i za każdym razem musiała
przekładać spotkanie.
Ale w drugim tygodniu stycznia otworzyła dom dla licznie przybywających sąsiadów i
znajomych. Przyjeżdżali ze wszystkich dworów. Nawet mężczyźni zrobili sobie dzień wolny i
też się zjawili. To oni zrzucali w salonie worki z runem. Kobiety strzepywały przed wejściem
ś
nieg z szali, roześmiane i rozgadane. To już tak dawno od ostatniego razu, pomyślała Mali i
uświadomiła sobie, że bardzo jej brakowało tych spotkań i wspólnej pracy. Lubiła te dni,
kiedy łączyli przyjemne z pożytecznym i mieli mnóstwo czasu na rozmowy i żarty.
Mężczyźni stopniowo zajmowali miejsca w narożniku na sofie. Mali słyszała urywki ich
rozmów, kiedy rozstawiała filiżanki do kawy. Mówili o wojnie, jednak nie zauważyła, by Ola
wspomniał o swej ostatniej nocnej wyprawie. Sama nie powiedziała o tym nikomu poza
Havardem. Na wieść o tym Havard poważnie się zamyślił.
- Boję się, że ten chłopak ściągnie nieszczęście na siebie i swoich bliskich - rzekł i
pokręcił głową. - To, czym się zajmuje, jest bardzo niebezpieczne.
- Może nic więcej z tego nie będzie - miała nadzieję Mali. - Ola chyba zdaje sobie sprawę,
co mu grozi.
- Tak, ale mimo wszystko nie rezygnuje - stwierdził Havard. - W tym chłopaku jest więcej
buntu i idealizmu, niż sądziłem.
- Jest już dorosły - rzekła Mali. - Robi, co chce. Oby tylko nie ściągnął niebezpieczeństwa
na Dorbet.
- W każdym razie nie powinien jej o niczym mówić - uznał Havard i podrapał się po
brodzie. - To ważne, by dziewczyna nic nie wiedziała, na wypadek gdyby ktoś zadawał
pytania. Hitlerowcy mają swoje metody, by wycisnąć z ludzi prawdę.
Ale poza tym jednym przypadkiem, kiedy Dorbet się zwierzyła, Mali nie usłyszała od niej
nic więcej. W takim razie może rzeczywiście Ola przestał się angażować w nielegalną
działalność, pomyślała.
- Jak się czuje Ola? - spytała półgłosem, kiedy Dorbet przysiadła się obok.
- Dobrze, trochę się uspokoił, poza tym, że często chodzi do letniej obory słuchać radia.
Ale nie tylko on.
Mali na wszelki wypadek bardziej zniżyła głos.
- A w związku... w związku z tamtym przypadkiem nic więcej się nie działo? - spytała i
zerknęła pośpiesznie na Olę, który siedział na sofie pochłonięty rozmową.
- Nie wiem - odparła Dorbet i podążyła za wzrokiem matki. - Wiesz, bardzo się zmienił od
czasu, gdy siedział w twierdzy Akershus.
- Opowiadał ci coś z tamtego okresu?
- Niewiele, ale z tego, co zrozumiałam, wiedzieli, że jeńców torturowano i rozstrzeliwano.
Mówił, że sporo się o tym nasłuchali. To musiało być straszne. W każdym razie Ola bardzo
się zmienił, odkąd wrócił do domu.
Mali nie zauważyła, by wojna i więzienie odcisnęły wyraźne piętno na Oi. Albo na
Sivercie. Jednak historia przyjaciela muzyka nie dawała jej spokoju. Nie wyobrażała sobie,
jak by to było, gdyby naprawdę zamieszkał na Wzgórzu. Ukrywanie Żyda byłoby śmiertelnie
niebezpieczne dla nich wszystkich. Wzdrygnęła się i westchnęła. Oby nastał już pokój,
pomyślała.
Kiedy Mali poszła po półmiski z kanapkami do chłodni, Sigrid udała się razem z nią, żeby
jej pomóc.
- Bardzo lubię te nasze spotkania i wspólne gręplowanie wełny - uśmiechnęła się Mali. -
Jest tak miło jak za dawnych czasów.
- Tak, często myślę, że powinniśmy podtrzymywać niektóre ze starych tradycji -
przyznała Sigrid. - Teraz przeważnie nikt już nie ma czasu, żeby się spotykać.
- To prawda - przytaknęła Mali. - Nie wszystko, co nowe, jest lepsze od starego, na
pewno. Ale teraz z przyjemnością napijemy się po filiżance porządnej kawy, Sigrid.
- Myślę, że zamiast tego naleję sobie szklankę mleka - rzekła Sigrid, biorąc z półki
półmisek z kanapkami;
- Mleka? - Mali spojrzała na nią zaskoczona. - Boli cię żołądek?
Sigrid zaczerwieniła się na policzkach. Wydawała się trochę zakłopotana.
- Wolałabym, żeby na razie pozostało to między nami - wyznała i zerknęła niepewnie na
Mali. - Jestem w ciąży.
Mali stanęła zaskoczona i tylko spojrzała na Sigrid wielkimi oczami
- W ciąży? - powtórzyła zdumiona. - Ale ty przecież masz... W ciąży?
- Tak, wiem, że to właściwie szaleństwo - uśmiechnęła się Sigrid zarumieniona. - Bengt i
ja nie mamy z sobą dzieci, choć zawsze tego pragnęliśmy. Ale teraz... Mimo że może jestem
trochę za stara - dodała i zachichotała.
- Na Boże Narodzenie skończyłaś czterdzieści trzy lata - przypomniała Mali.
- Tak, muszę przyznać, że nie spodziewaliśmy się tego. Ale tak ogromnie się cieszymy,
Mali. Pomyśleć tylko, że będę miała dziecko... Bengt odchodzi od zmysłów, ale też trochę się
boi. Jestem za stara - powtórzyła niemal zawstydzona. - Zdaję sobie z tego sprawę...
Mali ogarnął niepokojący lęk. To prawda, Sigrid jest za stara, pomyślała, nie ma
wątpliwości. Zdarza się, że kobiety rodzą dzieci w tak późnym okresie życia, ale zwykle
wiąże się to z dużym ryzykiem wystąpienia komplikacji. Może się również tak złożyć, że
dziecko urodzi się z jakąś wadą.
- Nie wiem, co powiedzieć - wyznała. Wyciągnęła rękę i uścisnęła Sigrid za ramię. -
Cieszę się, ale...
- Wiedziałam, że się zmartwisz - rzekła Sigrid. - Ja też na początku się przestraszyłam, to
prawda. Ale teraz zdałam się na Boga. Pewnie jest w tym jakiś sens.
Tak silnej wiary w Boga Mali w sobie nie znajdowała, chociaż bardzo tego pragnęła. Zbyt
często zostawiał ją na łaskę losu. Miała nadzieję, że Sigrid łączyły z Bogiem zupełnie inne
stosunki. Objęła ją i uścisnęła.
- Cieszę się - rzekła szczerze. - Naprawdę, wierz mi, Sigrid. Tylko... tylko trochę się o
ciebie martwię.
- Jestem silna i zdrowa - stwierdziła Sigrid.
I rzeczywiście, bardzo ładnie wyglądała, Mali musiała przyznać. Wprost tryskała
zdrowiem: wysoka i szczupła z zarumienionymi policzkami. Wyglądała niemal jak młoda
dziewczyna, pomyślała Mali i uśmiechnęła się do niej, starając się uciszyć dręczący niepokój.
Na pewno wszystko będzie dobrze, pocieszyła się. Musi być dobrze.
- Kobiety się zdziwią, że nie pijesz kawy.
- Powiem, że mam kłopoty z żołądkiem - roześmiała się Sigrid.
- Nie wyglądasz na to - stwierdziła Mali. - Będą się tobie przyglądać.
- Tak, wkrótce i tak będzie widać - przyznała Sigrid. - Jestem już w czwartym miesiącu.
A więc ma już za sobą okres ryzyka, jak to określały, pomyślała Mali. Teraz tylko
pozostaje czekać i mieć nadzieję, że będzie jak najlepiej.
- Gratuluję ci - rzekła Mali i przytuliła policzek do policzka Sigrid. - Pamiętaj, że tu
jestem, gdybyś czegoś potrzebowała,
- Rozmawiałam już o tym z Bengtem - wyznała Sigrid. - I chciałabym, żebyś to ty
przyjmowała dziecko.
- Możesz potrzebować lekarza - stwierdziła Mali.
- Po co? Dasz sobie radę sama. Zawsze mieliśmy do ciebie największe zaufanie, dlaczego
mielibyśmy teraz prosić kogoś innego?
- Zobaczymy - skinęła głową Mali. - Wiesz, że chętnie będę asystować przy porodzie.
- Już myślałyśmy, że gdzieś uciekłyście - roześmiała się Lisbeth, kiedy Mali i Sigrid
wróciły z półmiskami. - Strasznie długo was nie było.
- Rzeczywiście, zajęło nam to trochę czasu - przyznała Mali. - Ale za to będzie można
teraz coś przekąsić.
Wszyscy zasiedli na ławach przy stole: jedli i żywo rozmawiali. Oczywiście niektórzy
unieśli wysoko brwi, kiedy Sigrid podziękowała za kawę, ale przyjęli wymówkę o kłopotach
z żołądkiem. Mali zerknęła na przyjaciółkę i dostrzegła krótkie, jasne spojrzenie, które Sigrid
posłała Bengtowi; dosłownie iskrzyło między nimi. Znowu odezwał się w niej niepokój.
Bengt stracił poprzednią żonę w połogu. Z przerażeniem przypomniała sobie narodziny Eline
wiele lat temu. To był koszmar. Oby się to nie powtórzyło, pomyślała i złożyła ręce pod
stołem. Nigdy więcej.
- Sigrid jest w ciąży - odezwała się Mali, kiedy wygodnie ułożyła się tego wieczoru do snu
na ramieniu Havarda.
- W ciąży? Sigrid?
Uniósł się na łokciu i spojrzał przestraszony na Mali.
- Ale ona jest już chyba na to za stara?
- Skończyła czterdzieści trzy lata na Boże Narodzenie. Kobiety czasem rodzą po
czterdziestce.
- Co na to Bengt?
- Oboje są niezwykle szczęśliwi.
- Może się zdarzyć, że poroni - zauważył ostrożnie. - Wiesz, w jej wieku...
- Sigrid jest w czwartym miesiącu, więc myślę, że ciąża się utrzyma. Jeżeli oczywiście nie
zdarzy się nic poważnego, ale miejmy nadzieję, że nie.
- Nie zrozum mnie źle. Miałem na myśli wczesne poronienie... w naturalny sposób. Nie
uważam, że powinna usunąć ciążę. Zresztą nigdy nie rozumiałem, jak ktoś mógłby świadomie
pozbyć się maleńkiego życia, które nosi - dodał.
Położył się i przytulił Mali.
Mali czuła, jak po jej twarzy rozlewa się ciepło. Sama też próbowała kiedyś przerwać
ciążę. W dodatku było to dziecko Havarda. Nie usunęła płodu, ponieważ jej się nie udało,
mimo że bardzo się starała. Jednak za sprawą ziół, które piła, przyczyniła się do jego śmierci.
Z pełną świadomością. Jednak wtedy nie wiedziała jeszcze, że nosi pod sercem syna Havarda.
Podciągała nogi pod siebie i uciskała rękami brzuch. To bolało. Nigdy nie wybaczy sobie
tego, co zrobiła, westchnęła ciężko. Nigdy. Co by było, gdyby Havard się o tym dowiedział?
Co by powiedział?
- Czasem mogą istnieć ważne powody, które sprawiają, że... że kobieta nie widzi innego
wyjścia - próbowała tłumaczyć niepewnym głosem.
- Nikt nie ma prawa odbierać życia.
Mali skuliła się. Wyrzuty sumienia przygniatały ją jak bolesny ciężar. Co by się stało,
gdyby opowiedziała mężowi o Torgrimie i dziecku, pomyślała w desperacji. To szalony
pomysł, musiała przyznać, ale nagle wydało jej się, że już dłużej nie zdoła samotnie dźwigać
tej prawdy. Musi wiedzieć, czy Havard kocha ją mimo wszystko. Zapłaci za to każdą cenę!
- Rozumiem, że mogłoby być trudno dziewczynie, która została wykorzystana albo coś w
tym rodzaju - dodał. - To jestem w stanie zrozumieć. Ale życie to życie.
- Na samym początku to jeszcze nie życie - sprzeciwiła się Mali. - To niesprawiedliwe, że
młoda kobieta musi cierpieć do końca życia przez kogoś, kto ją zgwałcił.
- Może masz rację - przyznał i pogładził Mali po włosach. -
Może rzeczywiście w takich
przypadkach to uzasadnione.
Jednak poza tym Havard był przeciwny, by kobiety mogły decydować o tym, czy urodzić
dziecko, które noszą, czy nie. Mali rozumiała jego intencje. Sama zresztą podzielała jego
zdanie. Ale ta przygoda wtedy z Torgrimem i to, że nie wiedziała, kto jest ojcem dziecka...
Nie miała odwagi postąpić inaczej ze strachu przed utratą Havarda. Ale czy to ją
usprawiedliwia? Nie! - krzyczało jej sumienie. Nie! Nagle brzemię, które dźwigała, wydało
się tak ogromne, że jęknęła i skuliła się.
- Co się stało? - spytał Havard i mocniej ją przytulił. - Źle się czujesz?
Gdyby tylko mogła mu to powiedzieć, pomyślała. Lub po prostu zamknąć oczy i umrzeć.
Czuła, że konieczność dźwigania samotnie takiego ciężaru przekracza ludzkie siły. Ale taki
jest los grzeszników: za karę muszą w samotności dźwigać swój krzyż przez całe życie.
Mali uważała, że jej krzyż stawał się coraz cięższy w miarę upływu lat. Przełknęła ciężko
ś
linę i westchnęła. Na domiar złego jej grzechy zdawały się zataczać coraz większe koła,
niczym kręgi na wodzie, i dotykały również jej krewnych, a wszystkie jej występki, stały się
jak grzech pierworodny.
- Trochę boli mnie brzuch - odezwała się ledwie słyszalnie. - Nie ma się czym
przejmować.
- Od czego? - spytał zatroskany.
- Bo jestem niedobrym trollem - szepnęła.
Roześmiał się cicho. Przytulił twarz do jej włosów, muskał je ciepłym oddechem.
- Nikt nie jest tak dobry jak ty, Mali - rzekł. - Nikt. Gdyby tylko wiedział, pomyślała
znowu. Jednak nic mu nie powie. Nigdy.
Kwiecień nadleciał wraz z fenem i oślepiającym słońcem i zima wreszcie się poddała.
Chlupało i kapało z dachów, a strumyk przy pralni szumiał wesoło, że udało mu się uwolnić
od lodu. Okna otworzono na oścież, a w baliach moczyło się wielkie pranie. W bezwietrzne
dni dym z kominów unosił się pionowo w górę, a gdy tylko ktoś zbliżył się do otwartych
drzwi pralni, uderzał go zapach ługu i mydła potasowego, aż szczypało w oczy.
- Zobacz, co znalazłam, babciu - uśmiechnęła się Marilena któregoś przedpołudnia, kiedy
sama przyszła do Stornes.
Wyciągnęła brudną rączkę ze zmiętymi, żółtymi mleczami.
- O, jakie ładne - zachwyciła się Mali. - Ale chyba dasz je mamie.
- Dla mamy nazbieram, kiedy będę wracać do domu - wyjaśniła Marilena. - Parę jeszcze
zostawiłam. Te są dla ciebie.
Mali wyjęła kieliszek do jajek i napełniła go wodą, a Marilena ostrożnie włożyła do niego
kwiatki.
- Ładne - przyznała zadowolona. - Bardzo ładne.
- Przyszłaś dzisiaj sama?
- Tak, Johannes jest w szkole, a mama piecze chleb.
- A co robi tata?
- Ćwiczy. Mama mówiła, że wyjeżdża do Trondheim. I do Oslo.
- Do Oslo też? - spytała Mali zaskoczona. Nic o tym nie wiedziała. - Po co tam jedzie?
- Nie wiem - odparła Marilena beztrosko, lekko skacząc po podłodze w salonie. - Możesz
go zapytać - zaproponowała.
Mała jest wprost czarującym dzieckiem, pomyślała Mali z czułością. Pod wieloma
względami była tak bardzo podobna do Ruth. Miała te same śliczne oczy. Jednak nie była tak
chwiejna jak Ruth. Marilenę cechowały wprawdzie łagodność i ustępliwość, ale miała też
silną wolę. Mali to cieszyło. Nie chciała, by kiedykolwiek ktoś w tej rodzinie podzielił los
Ruth. Boże broń!
- Może odprowadzę cię do domu - rzekła Mali. - Chcę porozmawiać również z twoją
mamą.
I tak zrobiła. Kiedy Marilena chciała już wracać, Mali poszła razem z nią. Dziewczynka
wsunęła swą ciepłą rączkę w dłoń babci i uśmiechnęła się.
- Musimy się tylko zatrzymać przy mojej łączce z mleczami.
- Zgoda - skinęła Mali. - Twoja mama też musi dostać bukiecik kwiatów.
Podczas gdy Marilena, nucąc pod nosem, zbierała maleńkie żółte kwiatki, Mali przysiadła
na pieńku i zapatrzyła się na spokojny fiord. Dzień był przepiękny. Promienie słońca
połyskiwały w czarnej wodzie, a majestatyczne góry wyciągały swoje pokryte śniegiem
szczyty ku niebieskiemu niebu. Jakiś oszołomiony trzmiel, brzęcząc, przeleciał obok,
ś
piewały ptaki. Pachniało wilgotną ziemią. Pachniało wiosną, pomyślała Mali i wciągnęła
powietrze. Wreszcie. Im bardziej się starzała, tym bardziej lubiła wiosnę i lato. Długie,
mroźne zimy wydawały się coraz dłuższe, stwierdziła.
- To Pan Bóg stworzył kwiaty - odezwała się Marilena i spojrzała na Mali. - I ptaki, i
wszystkie zwierzęta.
- Pewnie, że tak - zgodziła się Mali.
- I ciebie, i mnie też. Tak mówi mama. Bóg może wszystko.
- To prawda.
- Modlisz się codziennie do Boga, babciu?
- Modlę się - odparła Mali, choć częściowo mijała się z prawdą.
- Ja też - wyznała Marilena zadowolona. - Modlę się za wszystkich. Za ciebie i za dziadka
też.
- Dobrze o tym wiedzieć - uśmiechnęła się Mali.
- Mój tata mówi, że trzeba się modlić za wszystkich. Marilena skończyła zrywać kwiaty i
obie ruszyły w stronę Wzgórza. Zapach pieczonego chleba uderzył je już w korytarzu.
- Ach, to wy! - zawołała na ich widok Tordhild. - O, jakie ładne mlecze!
Objęła Marilenę i uścisnęła ją.
- Jesteś taką dobrą dziewczynką - pochwaliła małą. - Ale musisz umyć rączki, żeby nie
zostały plamy - dodała.
Na schodach na poddasze rozległy się kroki i Sivert zajrzał na dół.
- Czy jacyś obcy do nas przyszli?
- Niezupełnie - uśmiechnęła się Mali. - To tylko ja. Pomyślałam, że przyjdę po przepis na
to ciasto, które jedliśmy u ciebie, gdy ostatnio byliśmy z wizytą.
- Sama masz tyle dobrych przepisów.
- Ale to interesujące upiec czasem coś nowego. Tordhild ukroiła grubą kromkę chleba dla
Marileny. Zachrupała twarda skórka, kiedy dziewczynka wbiła w nią ząbki.
- Chcesz trochę? - spytała babcię.
- Nie, dziękuję, poczekam do podwieczorku - odparła Mali.
- A ja poproszę - rzekł Sivert, przysunął sobie krzesło i usiadł. - Świeżego chleba nigdy
nie odmawiam.
- Marilena mówiła, że wyjeżdżasz do Oslo.
- Tak, zaraz, jak skończę występy w Trondheim.
- Po co tam jedziesz?
- Mam kilka spotkań i dwa koncerty.
- Koncerty?
- Tak, organizowane przez Niemców.
- I weźmiesz w nich udział?
- Tak. Wpadłem na to, że to doskonały pretekst. Gdybym musiał pomóc Davidowi...
- Davidowi?
- Tak, Davidowi Lein. Żydowi, o którym opowiadałem. Nikt nie wpadnie na to, że go
ukrywam. Jeżeli do tego dojdzie - dodał.
- Czy naprawdę chcesz narażać siebie i rodzinę, Sivercie?
- Rozmawialiśmy o tym, Tordhild i ja - odparł i wziął kanapkę z kozim serem. - Mamy
takie samo zdanie na ten temat.
- Nie podoba mi się to - rzekła Mali cicho i rzuciła szybkie spojrzenie na Marilenę. - Są
ludzie, którzy mogą na ciebie donieść, jeżeli ty...
- Nie w naszej wsi.
- To prawda, ale do innych wsi jest niedaleko, Sivercie. A nie wszyscy są...
Urwała i spojrzała na syna.
- Na razie jeszcze nic nie zrobiłem - powiedział spokojnie. - Jeszcze zobaczymy.
- Czy wiesz coś o tym Żydzie?
- Rozmawiałem z Davidem tydzień temu. Skontaktował się z przyjaciółmi w Oslo.
Wydaje mu się, że w sprawie Żydów dzieje się coś niedobrego, jednak nie jest pewien. W
każdym razie nie zostawię go na pastwę losu - dodał. - Nie Davida.
- Nie powinnaś się tak denerwować, Mali - stwierdziła Tordhild i położyła dłoń na jej
dłoni. - Wszystko będzie dobrze.
Mali wstała, wzięła przepis, który Tordhild jej naszykowała, i poklepała Marilenę po
policzku.
- Tylko nie zróbcie jakiegoś głupstwa - poprosiła gorąco. - Macie dwoje dzieci, o których
musicie pamiętać.
- Zawsze myślimy o dzieciach - odparł Sivert i spojrzał Mali w oczy. - Chcemy, żeby się
uczyły, co jest ważne i dobre. Żeby myślały nie tylko o sobie i swoich sprawach, lecz także o
innych. Aby wiedziały, że kiedy ktoś ma kłopoty, to przyjaciele powinni mu pomóc.
Mali zgadzała się z tym, ale nie o to jej chodziło, nie tak to rozumiała. Jeżeli przyjmą do
domu Żyda, położą na szali własne życie. A to zupełnie coś innego. Jednak nie dyskutowała
więcej. Podziękowała za przepis, pożegnała się i udała się w drogę do domu. Może do tego
nie dojdzie, może Sivert nie przyjmie pod swój dach Davida, pomyślała. I być może również
Oli więcej nikt nie poprosi, by pomagał zbiegom w ucieczce. Już od jakiegoś czasu było o
tym cicho.
I może wojna się wkrótce skończy i życie na powrót stanie się normalne. Z całego serca
tego pragnęła.
ROZDZIAŁ 15.
Mieszkańcy Oppstad mieli znajomych w Telavag. I to dzięki nim do Inndalen dotarła
wieść o tym, co wydarzyło się trzydziestego kwietnia.
- Jak można dopuścić się czegoś takiego - warknął Ola, zaciskając szczęki. - Żeby
zlikwidować całą społeczność!
- Dlaczego Niemcy to zrobili? - spytała Dorbet, nakrywając stół do kolacji. - Musiał być
chyba jakiś powód?
- Powód! - syknął Ola. - Nie ma takiego powodu, dla którego można pozbyć się całej
społeczności i wysyłać wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat do
Niemiec, a w dodatku przesiedlić wszystkie kobiety i dzieci do innych miejsc w Norwegii!
- Kilka osób również rozstrzelano - wtrącił Stary Trygve.
- Zabito osiemnastu mężczyzn!
- Dlaczego to zrobili? - spytała znowu Dorbet, czując, jak jej drżą kolana.
- Dlatego, że w Televag złapano dwóch zwolenników ruchu oporu, którzy przedostali się z
Anglii. To był wystarczający powód dla Terbovena. Chodzi mu o to, żeby szerzyć strach.
Na pewno mu się udało, pomyślała Dorbet smutno. Nie wątpiła, że Niemcy surowo będą
karać za wszelkie przejawy nieposłuszeństwa, niezależnie od tego, gdzie je zauważą. To
dlatego nie chciała, żeby Ola angażował się w jakąkolwiek nielegalną działalność. Lęk przed
tym, co by się z nim mogło stać, prześladował ją w dzień i w nocy. Teraz wprawdzie już od
jakiegoś czasu było spokojnie i Ola nie dostawał nowych zleceń. Słuchał radia i zostawił
sobie broń, ale poza tym nic niebezpiecznego nie robił. Jednak dopóki trwała wojna, Dorbet
nie mogła być pewna, że Ola pozostanie bierny. Nie wątpiła, że chłopak bez wahania zgodzi
się zrobić coś ryzykownego, jeżeli tylko ktoś mu to zaproponuje, tak jak to zrobił ostatnio.
Jedli w milczeniu. W salonie panował nastrój przygnębienia.
- Przejdę się na hale - rzekł Ola i wstał. - O ósmej podają wiadomości.
- Późno wrócisz?
- Nie wiem. A dlaczego?
Dorbet nie odpowiedziała. Nie chciała mówić, że wolałaby, żeby został w domu. Że stał
się prawie jak obcy. Zdawało jej się, że ostatnio myślami jest jakby gdzie indziej, jednak
pewnie by nie zrozumiał, gdyby mu o tym powiedziała. Dlatego nic nie mówiła, lecz gdzieś w
głębi jej duszy kryło się niezadowolenie. Nie tego chciała.
- Zamierzałaś mi coś powiedzieć? - spytał i podszedł do niej. Pogładził ją po plecach.
- Nie - odparła z pewnym uporem, unikając jego wzroku. - Nie, nic szczególnego.
Nie miała już żadnych przyjemności, pomyślała, kiedy później zmywała naczynia. Życie
składało się z całego szeregu szarych dni. W dodatku była wojna i restrykcje, i kartki. Dorbet
nie pamiętała już, kiedy ostatnio była na tańcach, nie mówiąc już o tym, że dawno nie dostała
nic nowego! Ola już się nie starał jej dogadzać, w taki czy inny sposób, myślała
rozgoryczona. W każdym razie nie był już taki jak kiedyś.
Nagle zauważyła, że ktoś na rowerze z pełną prędkością skręca na dziedziniec. Wyciągnęła
szyję, żeby zobaczyć, kto to. Na pewno bardzo się śpieszył, pomyślała, wylewając brudną
wodę do wiadra. Usłyszała, jak rower, przewracając się, uderza o ścianę. Trzasnęły drzwi
wejściowe.
- Niemcy! - rzucił chłopak, który wpadł do kuchni. Był zdyszany i czerwony na twarzy.
- Niemcy?
- Przeszukują wszystko, żeby sprawdzić, czy ktoś nie ukrywa broni lub radia.
Serce w piersi Dorbet zamarło. Spojrzała szybko na teścia.
- Musisz sprowadzić tu Olę - rzekł. - To się może wydać dziwne, że nie ma go w domu. I
wszyscy mężczyźni, którzy poszli na hale, powinni wrócić.
- Gdzie są Niemcy? - spytała Dorbet.
- Daleko, w Sjotroa - odparł pośpiesznie chłopak. - Jeżeli pobiegniesz...
Dorbet zdjęła fartuch i biegła, ile sił w nogach, aż poczuła w ustach smak krwi. Strach
dodawał jej stopom skrzydeł. Jeżeli Niemcy nabiorą podejrzeń, że Ola ma radio, to lepiej nie
mówić, co mu zrobią. I pozostałym mężczyznom. Zemszczą się na wszystkich.
Wreszcie dopadła drzwi letniej obory, otworzyła je z impetem i zatrzymała się w izbie
zgięta wpół, z trudem łapiąc oddech.
- Dorbet! - zawołał Ola na jej widok.
Mężczyźni spojrzeli na nią przerażeni. Siedzieli w ciasnym kręgu wokół radia i słuchali.
Pod sufitem wisiał gęsty dym z papierosów.
- Niemcy do nas jadą, sprawdzają wszystko. Musicie wracać do domów!
Mężczyźni poderwali się momentalnie. Ola zaś podszedł do niej.
- Co ty mówisz?
- Jeden z chłopaków... ze Sjotroa... przyjechał nas uprzedzić - odparła, jąkając się. -
Niemcy przeszukują wszystko, sprawdzają, czy ktoś nie ukrywa radia lub broni. Jeżeli tu
dotrą...
Nie musiała kończyć. Jeden za drugim mężczyźni wychodzili z obory i znikali za drzwiami
w ów jasny wiosenny wieczór.
- Ktoś ich zauważy - sapała Dorbet. - Jeżeli pójdą całą grupą...
- Bez obawy. Przemkną się zagajnikiem.
Ola chwycił radio, wyjął z podłogi trzy luźne deski, w głębi tuż przy ścianie, i ostrożnie
wsadził tam odbiornik. Ułożył deski z powrotem i rozsypał po wierzchu trochę drobnych
gałązek, żeby nikt na to miejsce nie zwrócił uwagi.
- Chodź, musimy wracać na dół.
- Czy radio jest tu bezpieczne?
- Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby tu zaglądać.
- Skąd wiesz?
- Nie wiem, ale mam taką nadzieję - odparł i wyprowadził Dorbet z obory.
Zbiegli truchtem z góry. Dorbet rozglądała się dokoła, ale nie dostrzegła pozostałych
mężczyzn. Zatem Ola miał rację: wiedzieli, że muszą uważać.
- Idę do obory - rzucił Ola, kiedy wrócili do domu. - Gdyby o mnie pytali, to chyba się nie
zdziwią, że gospodarz poszedł do krów. Mam tam ubranie robocze.
- Pamiętaj, żebyś odpowiadał uprzejmie, gdy cię będą o coś pytać - ostrzegła go Dorbet. -
Nie złość się, bo się na ciebie uwezmą.
Ola nie odpowiedział. Klepnął Dorbet po plecach i ruszył do obory.
- Dziękuję, że przybiegłaś nas ostrzec - rzucił na odchodnym.
- Co innego mogłam zrobić?
Przez jego twarz przebiegł krótki uśmiech.
- Potrafisz, jeśli chcesz - rzekł tylko i ruszył przez dziedziniec.
Dorbet odwiesiła szal i weszła do środka. Trygve od razu podniósł wzrok, gdy usłyszał, że
ktoś otwiera drzwi.
- Znalazłaś...
- Wszyscy już zeszli - przytaknęła. - Ola poszedł do obory.
- Teraz pozostaje nam mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze - uznał Trygve. - Marit
też już wie. Poszła na górę do małego, bo zaczął płakać.
- Już się obudził?
- Tak nam się wydawało, ale teraz już jakiś czas jest cicho.
Dorbet usiadła w bujanym fotelu i zajęła ręce wyszywaniem.
- Przyjdą zaraz?
- Wygląda na to, że się nie śpieszą - odparł teść.
Może w ogóle tu nie zajrzą, pomyślała Dorbet. Może zawrócą, zanim dotrą do Granvold.
Siedziała jak na szpilkach, podrywała się na każdy szmer. Marit zeszła cichutko z poddasza.
- Zasnął.
- Obudził się przedtem?
- Chyba miał jakiś zły sen.
Kiedy usłyszeli samochód na dziedzińcu, Dorbet westchnęła ciężko. Wstała i podeszła do
okna. Z samochodu wysiadł oficer. Towarzyszył mu drugi mężczyzna, także w mundurze, ale
nie - wyglądający na oficera. Pewnie o to chodziło.
- Wyjdę do nich.
Dorbet zatrzymała się przed lustrem w korytarzu, podrzuciła nieco włosy i uszczypnęła się
w policzki, żeby nabrały kolorów. Uśmiechnęła się do siebie, żeby sprawdzić efekt. Powinna
wyglądać tak jak zawsze. Inaczej mogłaby wzbudzić podejrzenia. W pośpiechu wypadła za
drzwi.
- Dobry wieczór - powitała nieznajomych i skinęła ku nim głową. - Panowie w jakiej
sprawie?
- Mamy rozkaz sprawdzić, czy w gospodarstwie znajduje się radio albo broń - odparł
szeregowiec.
Dorbet spojrzała na niego zdumiona.
- Ale... pan jest Norwegiem? - wyrwało się jej. Zaczerwienił się po czubki uszu.
Wyprostował się i odchrząknął.
- Tak - odrzekł krótko.
Dorbet nie zdołała ukryć pogardy, jaką do niego poczuła. Musiał zauważyć jej wzrok,
ponieważ spuścił oczy. Właściwie miała mu więcej do zarzucenia niż oficerowi, pomyślała i
spojrzała na Niemca. To pewnie ten, o którym wspomniała mama, że kupował u niej jajka i
masło. Był wysoki, jasnowłosy i miał niewiarygodnie niebieskie oczy.
- Heinrich Klein - przedstawił się i wyciągnął dłoń.
- Dorbet Granvold - odparła i podała mu swoją.
Nie odrywał od niej wzroku. Dorbet zdawała sobie sprawę, że jest atrakcyjna: wysoka i
szczupła, lecz jednocześnie o pełnych kształtach. Urody dodawały jej gęste, jasne włosy
opadające na ramiona i aksamitnie brązowe oczy spoglądające spod długich ciemnych rzęs.
Oficer przytrzymał jej dłoń dłużej, niż to było konieczne.
- Haben Sie Radio? Radio und Waffen?
- Czy macie w gospodarstwie radio lub broń? - przetłumaczył jego towarzysz.
- Nie - odparła Dorbet. Utkwiła wzrok w oficerze i uśmiechnęła się nieznacznie. -
Przecież nie wolno.
- Są jednak tacy, którzy mimo to mają - zauważył szeregowiec surowo. - Właśnie tych
osób szukamy.
- My w każdym razie nic takiego nie posiadamy - powtórzyła Dorbet.
- A gdzie gospodarz?
- W oborze.
- Der Bauer ist im Kuhstall - rzeki Norweg, zwracając się do oficera.
Heinrich Klein nie spuszczał z Dorbet wzroku. Skinął głową na szeregowca i ruszyli w
stronę obory. Dorbet poszła za nimi. Serce mocno waliło jej w piersi. Oby tylko Ola nie
wpadł na coś głupiego, pomyślała ze strachem. Oni nie są tacy łagodni, na jakich wyglądają.
- Ola, ktoś przyszedł - zawołała do obory. - Chodź!
Ola ukazał się w głębi obory.
- Co tam?
- Ktoś chce z tobą porozmawiać.
Wyszedł, nie śpiesząc się.
- Ci panowie przyjechali, żeby się dowiedzieć, czy nie mamy radia lub broni - wyjaśniła
Dorbet, usiłując pochwycić wzrok Oli.
- Masz broń albo radio? - spytał norweski nazista.
- Nie - odparł Ola spokojnie. W jego oczach malowała się pogarda, kiedy spojrzał na
rodaka.
- Za ukrywanie czegokolwiek grozi surowa kara.
- Wiem o tym.
- Gut - przerwał oficer. - Gut, gut.
Odwrócił się, wziął Dorbet za ramię i wyprowadził ją z obory. Czuła na sobie palący
wzrok Oli, ale nie protestowała. Szła posłusznie, czując ciepłą rękę trzymającą ją za
przedramię. Niemiec powiedział coś do tego drugiego.
- Oficer przeprasza za kłopot - przetłumaczył Norweg jakby niechętnie. - I pyta, czy
mógłby przyjść kiedyś znowu i kupić jajka i masło.
- Oczywiście - odparła Dorbet i spojrzała na wysokiego mężczyznę stojącego obok. -
Bardzo proszę.
Uśmiechnął się do niej. Błysnęły białe, mocne zęby.
- Dżękuję - rzekł uprzejmie. - Dobranoc.
- Dobranoc - uśmiechnęła się Dorbet i zrobiła krok w stronę domu, gdy tymczasem
mężczyźni otworzyli drzwiczki samochodu.
Podniosła dłoń, żeby im pomachać, kiedy wyjeżdżali na drogę.
- Co za życzliwość - mruknął Ola złośliwie, kiedy podszedł bliżej.
- Lepsze to, niż gdyby mieli przewrócić całe gospodarstwo do góry nogami w
poszukiwaniu broni. Znalazłbyś się w tarapatach z powodu broni, którą trzymasz w piwnicy, i
radia w letniej oborze.
- Połykał cię oczami.
- W takim razie bardziej interesował się mną niż tym, czego szukał - stwierdziła Dorbet. -
Powinno cię to cieszyć.
Zaklął cicho i kopnął kępkę trawy, aż przeleciała przez dziedziniec. Dorbet odwróciła się
plecami i weszła do środka. Poczuła ogromną ulgę. Łatwiej im poszło, niż się obawiali. Już
wolała, żeby Ola był wściekły za to, że okazała Niemcowi trochę sympatii. Gdyby to miało
ich uratować, zrobiłaby to znowu. Uśmiechu miała pod dostatkiem. Być może będą mogli
kiedyś to wykorzystać, że wróg bardziej zainteresował się nią niż tym, czym zajmuje się Ola.
- Idę do Innstad - zawołała Mali do Ane, która rozwieszała pranie, korzystając z ładnej
pogody. - Przyjdę koło trzeciej.
Ane skinęła i pomachała jej na pożegnanie, a Mali ruszyła pod górę. Pachniało nawozem i
wiosną, pomyślała i spojrzała na poła, świeżo zabronowane i odcinające się ciemno na tle
jasnej, bujnej zieleni. Maj to cudowny miesiąc. Wraz z nim powracało jaskrawe światło i
nowe życie, ciepło i wszelkie zapachy. Brzozy stały wyprostowane i jasnozielone na tle
południowego nieba, a zza ich pni wyglądały białe zawilce, lekko kiwające główkami na
wietrze. Kiście bzu zwisały ciężko przy drodze i pachniały słodko. Mali zerwała dwie gałązki
i zabrała z sobą. Będą ładnie wyglądały na stole w ogrodzie u Sigrid, pomyślała.
Od czasu wspólnego gręplowania w styczniu regularnie zaglądała do Innstad. To prawda,
ż
e dobrze się tam czuła, lecz właściwym powodem tych wizyt była troska o zdrowie Sigrid.
Mali nie wyzbyła się niepokoju związanego z ciążą przyjaciółki. Wydawało się jej dość
dziwne, że sama Sigrid nie denerwowała się tak jak ona. Przecież i ona zdawała sobie sprawę,
ż
e urodzenie dziecka, gdy ma się czterdzieści trzy lata, to nie to samo co poród w wieku
dziewiętnastu lat. Lecz do tej pory tryskała dobrym humorem, szczęściem i optymizmem. W
każdym razie na pierwszy rzut oka. Dlatego też Mali nie wspominała o swym niepokoju. Nie
miała serca niszczyć tej radości i nadziei Sigrid. Kto wie, może wszystko pójdzie dobrze? Nie
należy się martwić na zapas, i tak jest dosyć kłopotów, pomyślała Mali i westchnęła. Gdyby
tak wojna się już skończyła! Ale trwała nadal, wypełniając serce Mali lękiem o Olę i Siverta.
Sivert wrócił sam z podróży do Oslo i Trondheim. Mali odetchnęła z ulgą, kiedy się o tym
dowiedziała. Pomysł ukrywania Żyda nie mieścił jej się w głowie.
- A więc David z tobą nie przyjechał? - spytała, kiedy zajrzała na Wzgórze na drugi dzień
po powrocie syna.
- Nie, jeszcze nie, ale wkrótce może się tak zdarzyć. Niemcy prześladują Żydów, lecz
Davidowi na razie nic nie grozi.
Więcej na ten temat nie rozmawiali. Mali zdawała sobie sprawę, że jej zdanie nie ma
ż
adnego znaczenia, a poza tym to nie jej sprawa.
Helenę, młoda gospodyni w Innstad, pełzała na czworakach i wdychała zapach kwiatów na
klombie przy domu, kiedy Mali weszła na dziedziniec.
- Ach, to ty, Mali - uśmiechnęła się. - Jak miło, że przyszłaś. Kawa zaraz będzie gotowa.
- Chciałam tylko zajrzeć do Sigrid.
Przez twarz Helene przebiegł grymas troski. Zdjęła rękawiczkę do prac w ogrodzie i
odgarnęła luźny kosmyk włosów.
- Prawdę mówiąc, bardzo się o nią martwimy, Olaus i ja. Myślę, że Bengt również -
dodała. - Ale stara się o tym nie mówić. Nie chce pewnie niepokoić Sigrid.
- Czy Sigrid źle się czuje?
- Nie, jest zdrowa, tylko bardzo jej spuchły stopy. Zresztą nie tylko nogi. Opuchlizna
pojawiła się niedawno.
Mali skinęła głową. Zawsze jej się nie podobała taka opuchlizna pod koniec ciąży, ale nie
była też niczym niezwykłym. Te objawy nie musiały oznaczać nic złego, jednak Mali ze
zgrozą przypomniała sobie swoją siostrę Margrethe, która kilka razy, będąc w ciąży,
wyglądała źle, była spuchnięta i nabrzmiała. I nie był to dobry znak, pomyślała zmartwiona.
- Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze - rzekła. - A co u ciebie i dzieci?
- Nie narzekam - uśmiechnęła się Helenę niebieskimi oczami. - Jest w co ręce włożyć.
- Pewnie, przy trójce dzieci i gospodarstwie na dokładkę.
- Ale nie zamieniłabym się z nikim - zapewniła i wstała.
- Jesteś szczęśliwa tu w Innstad?
- Tak - przyznała Helene zadowolona. - Ale chodźmy do środka. Sigrid siedzi pewnie w
bujanym fotelu. To ostatnio jej ulubione miejsce.
- A gdzie są dzieci?
- Chyba pobiegły do Oppstad, żeby przynieść coś ojcu. Zaraz pewnie wrócą.
- Zabrały z sobą najmłodsze?
- Tak, zawsze trzymają się razem.
W korytarzu pachniało świeżo zaparzoną kawą i pieczonymi ciastkami.
- Masz jeszcze czas na wypieki?
- Tak, wstawiłam ciasto i poprosiłam Sigrid, żeby go dopilnowała. Halo, Sigrid, masz
gościa! - zawołała, otwierając drzwi.
- O, jak miło - rzekła Sigrid i poprawiła się w fotelu. - Wejdź, proszę.
Nie minęło więcej niż dwa tygodnie, kiedy się ostatnio widziały, ale Sigrid bardzo się w
tym czasie zmieniła. Jej śliczna twarz nabrzmiała, nawet palce, spoczywające na poręczy,
były sztywne od opuchlizny. Mali szybko zaczerpnęła powietrza.
- Powinnaś siedzieć z uniesionymi nogami - rzekła i przysunęła stołek. - Bardzo spuchłaś,
Sigrid.
- Czuję się taka nabrzmiała - westchnęła Sigrid. - Nie miałam tego, gdy byłam w ciąży z
Guro.
- Ale minęło dwadzieścia pięć lat od jej urodzenia - uśmiechnęła się Mali. - Byłaś wtedy
bardzo młoda.
- A teraz już nie jestem - przyznała Sigrid i wygodniej usiadła. - Teraz to czuję.
- Jesteś zdrowa?
- Tak, nie czuję się źle. Jestem tylko spuchnięta i ociężała. Kilka tygodni temu pojechałam
do położnej i zmierzyła mi ciśnienie. Nie było najgorsze.
- Za wysokie?
- Chyba w górnej granicy - przyznała Sigrid. - Ale jakoś to będzie, Mali. Już nie zostało
długo do narodzin naszego ukochanego dziecka.
Mali tylko skinęła głową. Miała nadzieję, że przyjaciółka się nie myli co do pomyślnego
rozwiązania. I co do tego, że to będzie ukochane dziecko, pomyślała. Nie miała odwagi
dopuścić do świadomości, że coś mogłoby być z dzieckiem nie tak.
Posiedziała u Sigrid godzinę. Piły kawę, a Sigrid pokazała jej ostatnie ubranko, które
zrobiła na drutach dla maleństwa. Zaprowadziła Mali na poddasze i otworzyła górną szufladę
komody, w której leżało wszystko przygotowane i równiutko poukładane. Nawet kołyska już
czekała.
- Pośpieszyliście się - stwierdziła Mali i wskazała głową kołyskę.
- W moim wieku może się zdarzyć, że urodzę za wcześnie - odparła Sigrid. - Muszę być
przygotowana.
- Rozmawiałaś z położną o tym, czy przyjdzie lekarz?
- Jeżeli zdarzy się coś, z czym sobie nie poradzisz, wtedy po niego zadzwonimy. Resztę
wolałabym zdać na ciebie. Czuję się przy tobie najbezpieczniej, przyjęłaś już tyle dzieci na
ś
wiat, Mali.
To duża odpowiedzialność, pomyślała Mali i zerknęła na Sigrid.
- Trochę się martwię, Sigrid - przyznała.
- Wszyscy się martwimy - odparła Sigrid poważnie i utkwiła w Mali wzrok. - Naprawdę,
wierz mi. Bengt i ja zdajemy sobie sprawę z ryzyka w związku z tym porodem, ale staramy
się o tym nie myśleć. W każdym razie ja usiłuję zachować spokój. Uważam to za wielki dar,
ż
e mogę wydać na świat jeszcze jedno życie. W moim wieku - dodała i pogładziła się powoli
po brzuchu.
- Na pewno się uda - rzekła Mali i uścisnęła Sigrid za ramię. - Bóg nie pozwoli, by stało
się inaczej.
- Nigdy nie wiadomo, co Bogu przyjdzie do głowy - uśmiechnęła się Sigrid. - Ale ufam
Mu i zdaję się na Niego.
Mali wychodziła z Oppstad z cięższym sercem, niż kiedy tu przyszła. Uścisnęła Sigrid
serdecznie.
- Zadzwoń do mnie, gdy tylko zauważysz coś niepokojącego - nakazała. - W dzień czy w
nocy.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Sigrid. - Pewnie zacznie się w nocy, jak to zwykle bywa.
Mam nadzieję, że minie jeszcze co najmniej miesiąc. Maleństwo musi trochę urosnąć.
Mali nie była pewna, że to potrwa jeszcze tak długo. Powinni być wdzięczni za każdy
dzień. Pozostaje im złożyć ręce i czekać.
ROZDZIAŁ 16.
Nie minęło więcej niż tydzień, gdy niemiecki oficer znowu zjawił się w Granvold. Tym
razem przyszedł sam. Dorbet właśnie wracała do domu z pustym koszem na bieliznę, kiedy
samochód skręcił na dziedziniec. Serce Dorbet mocno zabiło. Ola, pomyślała od razu, gdzie
jest Ola? Wzrokiem podążyła w górę nad polami po drugiej stronie drogi. Ola chodził po polu
i siał. Mało prawdopodobne, że wróci, zanim Niemiec odjedzie.
To dobrze, uznała. Nie wiadomo, co mogłoby Oli przyjść do głowy. Rzadko myślał o
konsekwencjach tego, co mówił i co robił, zwłaszcza jeśli chodzi o Niemców. Nie dość, że
nie lubił Heinricha Kleina, to jeszcze był zazdrosny. Nie miał żadnego powodu, pomyślała
Dorbet zrezygnowana, ale to cały Ola. Oficer był jej obojętny, ale potrafiła dostrzec zalety
wynikające z utrzymywania z nim dobrych stosunków, zwłaszcza ze względu na Olę. Nigdy
nie wiadomo, kiedy to się może przydać.
- Dżen dobry - przywitał się po norwesku i wysiadł z samochodu, trzymając w ręku mały
słownik. - Jajka i maszło - powiedział i spojrzał na Dorbet pytająco.
- Tak, dostaniesz jajka i masło - przytaknęła Dorbet. - Możesz pójść ze mną do kurnika.
- Kurnika? - powtórzył za nią i zaczął szukać w słowniku. - Ah, Huhnerstall - uśmiechnął
się. - Kurnik.
- Tak, kurnik - potwierdziła Dorbet. - Przyniosę koszyk. Poszła przodem do kładki, a
Niemiec ruszył za nią.
- Poczekaj tu.
- Ja, warten - zgodził się.
Dorbet wsunęła głowę przez drzwi do salonu. Marit właśnie piekła chleb.
- Niemiec znowu przyjechał - oznajmiła Dorbet, oglądając się przez ramię. - Chce kupić
jajka i masło.
- Dobrze, po prostu mu daj. Nie możemy mu niczego odmówić.
- Idę z nim do kurnika - rzekła Dorbet. - Chcę go trochę zagadać, żeby nie przyszło mu do
głowy o coś pytać.
- Dobrze - zgodziła się Marit. - Ola chyba jest teraz w polu.
- Tak, ale chciałabym się pozbyć tego oficera, zanim wróci - wyjaśniła Dorbet. - Ola zaraz
się denerwuje, jak tylko zobaczy Niemca. Wezmę kawałek papieru do żywności na masło -
dodała. - I torbę na jajka.
Kiedy wróciła z masłem i torbą na jajka w koszyku, oficer zaglądał do słownika.
- Masło - rzekła Dorbet i wskazała na kosz.
- Danke - skinął głową. - Oj, dżękuję bardzo.
Nie spuszczał z niej wzroku. Wyciągnął dłoń i dotknął kosmyka jej włosów, który luźno
zwisał przy policzku.
- Du bist... schon. Ładna...
Dorbet poczuła, że się zaczerwieniła. Nie żeby przywiązywała jakąś wagę do tego, co on o
niej myśli, ale zawsze miło usłyszeć komplement. Teraz nieczęsto już ją nimi obsypywano.
- Dziękuję - rzekła z uśmiechem i odgarnęła niesforny lok do tyłu.
Nie powinien jej mówić takich rzeczy, pomyślała. Był Niemcem, a przez to wrogiem, a
poza tym doskonale wiedział, że jest mężatką. Może nie miał na myśli nic zdrożnego - wolno
przecież prawić komplementy również mężatkom, prawo tego nie zabrania. Odwróciła się i
zaczęła schodzić w dół w stronę kurnika. Skinęła na niego ręką, żeby poszedł za nią.
Dotknął niechcący jej ramienia, kiedy znaleźli się w półmroku kurnika. Dorbet przeszedł
dreszcz i trochę się odsunęła. Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Niemiec nadal nie odrywał od
niej wzroku i nagle poczuła się zakłopotana. Szybko odwróciła się i zaczęła przechodzić
między rzędami skrzynek z gniazdami, szukając jajek. Wkładała je delikatnie do kosza obok
masła. Kiedy uzbierała dziesięć, odwróciła się do oficera i spytała:
- Wystarczy?
Spojrzał do środka i skinął głową.
- Ja, danke.
Wziął od niej koszyk. Musnął przy tym ręką jej dłoń. Zrobił to rozmyślnie, stwierdziła
Dorbet w duchu i cofnęła się.
- Frau Dorbet - rzekł i popatrzył na nią tymi niewiarygodnie niebieskimi oczami. -
Dorbet.
Przez chwilę przykuwał ją wzrokiem, lecz Dorbet zaraz przemknęła się obok niego i
wypadła na dziedziniec, skąpany w świetle słońca. Zatrzymała się i strzepała siano ze
spódnicy.
- Czy to wszystko?
- Tak - przytaknął, jak gdyby zrozumiał, co powiedziała. - Dżękuję za jajka i maszło.
Dorbet tylko skinęła głową. Przykucnęła i zaczęła przekładać jajka do torebki. Potem
podała Niemcowi torbę i zawiniątko z masłem.
- Dżękuję - powtórzył. - Ich komme... ja znowu.
- Tak, tak - odparła Dorbet. - Możesz przyjść. Wyjął portfel i podał jej dwa banknoty.
- To za dużo - broniła się Dorbet i spojrzała na oficera. Zamknął jej dłoń, w której
trzymała banknoty, i uśmiechnął się nieznacznie.
- Gut - powiedział. - Gut, gut.
Kiedy jego samochód skręcił z dziedzińca na drogę, skuliła się i ruszyła do domu. Nie
podobało jej się, że Niemiec tu przychodził. Bała się, że Oli może wpaść coś głupiego do
głowy. Głównie z jego powodu flirtowała z oficerem, pomyślała. Musiała odwrócić jego
uwagę, by nie zauważył, czym się Ola zajmuje. W korytarzu wzięła z krzesła fartuch,
ponownie go włożyła i zawiązała z tyłu. Potem poszła do kuchni.
Dorbet obudził jakiś obcy dźwięk. Otworzyła oczy i wpatrywała się w półmrok sypialni.
Znowu coś usłyszała. Coś stuknęło o szybę pokoju. Oszołomiona postawiła stopy na zimnej
podłodze.
- Ola, ktoś jest na zewnątrz - szepnęła i potrząsnęła mężem. - Ola!
Ola skrzywił się i odwrócił do ściany. Znowu coś uderzyło w okno. Dorbet podeszła bliżej
i wyjrzała na zewnątrz. W dole na dziedzińcu zauważyła czyjąś ciemną sylwetkę. Otworzyła
okno i wysunęła głowę.
- Muszę pomówić z Olą! - szepnął męski glos. - Przyprowadź tu Olę.
Dorbet odwróciła się do łóżka. Serce jej biło szybko i mocno. W całym ciele czuła
ogarniający ją strach.
- Ola - szepnęła. - Musisz zejść na dół!
Wytoczył się z posiania i na palcach podszedł do okna. Pochylił się i wyjrzał na
dziedziniec.
- Ach, to ty - rzekł cicho. - Czego chcesz?
Chwilę rozmawiali szeptem. Dorbet nie wszystko usłyszała. Trzęsąc się z zimna, wróciła
do łóżka.
- Muszę iść - oznajmił Ola i podszedł do niej. - Przygotuj mi plecak.
- Dokąd idziesz?
- Jeszcze nie wiem. Muszę jeszcze pogadać z... z tym człowiekiem, który przyszedł.
- Co chcesz zrobić?
- Będzie lepiej dla ciebie, jeżeli się nie dowiesz, Dorbet. Już kiedyś to uzgodniliśmy.
- Ale kiedy wrócisz?
- Nie pytaj więcej - odparł trochę zniecierpliwiony i zaczął się ubierać. - I tak ci nie
powiem.
Dorbet zarzuciła kurtkę na koszulę nocną i wymknęła się cicho do kuchni. Nie odzywając
się słowem, smarowała kanapki dla Oli na drogę. Czuła ból w piersi. Właśnie tego się
obawiała i miała nadzieję, że to się już nie powtórzy - że nikt znowu nie przyjdzie i nie
wyznaczy Oli nowego zadania. Nie miała wątpliwości, że i tym razem chodzi o to samo co
poprzednio. Nikt inny nie przyszedłby niezapowiedziany w środku nocy.
Słyszała, jak Ola otwiera drzwi i wychodzi z domu. Przez okno w kuchni widziała, jak stoi
na dziedzińcu i rozmawia z nieznajomym.
- Co zamierzasz zrobić? - spytała znowu, kiedy Ola wrócił po rzeczy.
- Nie będzie mnie dzień albo dwa.
- Ale po co idziesz?
- Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, Dorbet. Nie pytaj, proszę. Wrócę - rzekł spokojnie i
objął ją. - Wrócę, obiecuję.
Dorbet stała przytulona do Oli, czując na policzku dotyk jego szorstkiej kurtki robionej na
drutach, i miała wielką ochotę się rozpłakać. Bała się, była zmęczona i zrezygnowana.
- Co mam powiedzieć twoim rodzicom?
- Żeby nikomu nic nie mówili.
- A jeśli przyjdą Niemcy?
- Jakoś ich zagadasz.
- Zagadam ich? - powtórzyła ze złością. - Myślisz, że łatwo jest ich oszukać?
Nie odpowiedział od razu, tylko mocniej ją przytulił. Zanurzył twarz w jej włosach i
pogładził po plecach.
- Wcale tak nie uważam - rzekł cicho. - Ale jeżeli nic nie będziesz wiedziała, nie będą cię
mieli za co zamknąć.
- A ty?
- Jakoś to będzie - rzekł wymijająco. - Po prostu muszę to zrobić, Dorbet.
Wypuścił ją z objęć, wziął kanapki i włożył do plecaka.
- Trzymaj się - rzekł cicho.
Nie odprowadziła go na próg. Przez okno w kuchni widziała, jak wychodzi na pogrążony
w nocnej ciszy dziedziniec i podchodzi do człowieka, czekającego w cieniu pod ścianą obory.
Potem obaj zniknęli, zbiegając w dół w stronę morza. Dorbet przycisnęła dłonie do brzucha i
westchnęła. Potem cichutko wróciła po schodach do sypialni.
- Co się dzieje? - spytała wyrwana ze snu Marit, która nagle pojawiła się w korytarzu. - Co
tu robisz? Czy Trygve zachorował?
- Nie, to Ola wstawał. Znowu musiał wyjść.
- Wyjść? Teraz, w środku nocy?
- Niedługo wróci - odparła Dorbet i przeszła obok teściowej. - Nic więcej nie wiem.
Wśliznęła się do łóżka, okryła dobrze kołdrą i skuliła. Czuła, że drży, i zdawała sobie
sprawę, że nie tylko z zimna. Bała się. Śmiertelnie się bała.
Fiord, pogrążony w ciemności, był spokojny i cichy. Mała łódź szybko posuwała się
naprzód, trzymając się blisko brzegu, gdzie cienie były najdłuższe i najlepiej kryły przed
ludzkim wzrokiem. Ani Ola, ani jego pasażer nie odzywali się. Obaj zdawali sobie sprawę, że
w nocnej ciszy glos nad fiordem dobrze się niesie.
Kiedy ominęli cypel przy Svinvika, Ola odwrócił się i spojrzał w stronę Todalen.
Wszędzie panował spokój - zarówno na lądzie, jak i na wodzie. Powinni dobić do brzegu i
przedostać się do lasu, zanim ludzie wstaną i pójdą do obór. Wiele od tego zależało, pomyślał
Ola.
Rzucił szybkie spojrzenie na młodego mężczyznę, siedzącego na tylnej ławce. Nie mógł
mieć więcej niż dwadzieścia lat, zastanowił się. Niewiele o nim wiedział - tylko tyle, że był
poszukiwany. Chłopak zamierzał się przedostać do Szwecji, jak mówił, i w Oppdal miał już
na niego czekać przewodnik. Ale do Oppdal musiał go doprowadzić Ola.
Ola nie miał wątpliwości, że sprosta zadaniu. Właśnie na taką okazję czekał od chwili,
kiedy poprzednim razem się nie powiodło. By włączyć się do walki. Mieć w niej swój udział.
Zdawał sobie sprawę z ryzyka, ale liczył również na to, że ma pewne atuty, ponieważ bardzo
dobrze znał zarówno dolinę, jak i drogę przez góry. Wiedział, którędy nie należy iść, i
zamierzał zrobić wszystko, by ten młody człowiek bezpiecznie dotarł do Oppdal. Był dobrej
myśli. Nie dopuści, by powtórzyła się niedawna tragedia.
Przez moment zastanowił się nad tym, co powiedziała Dorbet: że jeśli Niemcy zjawią się
w Granvold i będą o niego pytać, to jest zgubiony. Ale zda się na Dorbet i jej spryt. Dorbet
umiała szybko myśleć i zawsze potrafiła znaleźć jakąś radę. Na pewno jej się uda jakoś
wytłumaczyć nieobecność męża, przynajmniej tym razem. Jeżeli podobnych wypraw będzie
więcej, to już gorzej, pomyślał. Ale on nie potrafił się martwić na zapas.
Zbieg pomógł mu wyciągnąć łódź i ukryć ją pod nisko zwisającymi gałęziami. Co prawda
zejście było niewygodne i strome, ale miejsce idealnie nadawało się na kryjówkę. Ola założył
plecak i dał znak chłopakowi, aby poszedł za nim. Dobrze, że tamten jest młody i sprawny,
pomyślał. Musieli iść szybkim krokiem, a pierwszy odcinek drogi prowadził pod górę. W ten
sposób przetną główną drogę w dużej odległości od zabudowań i musieliby naprawdę mieć
pecha, żeby ich ktoś zauważył.
Padli na ziemię zasapani w przydrożnym rowie. Wspinaczka okazała się bardziej
wyczerpująca, niż Ola sądził. Zerknął pośpiesznie na młodego człowieka.
- I jak tam?
- W porządku.
- Pójdziemy do najwyżej położonego gospodarstwa w dolinie. Tam dostaniemy coś do
jedzenia i trochę odpoczniemy, zanim zaczniemy przeprawę przez góry.
- Czy tam jest bezpiecznie?
- Gwarantuję - zapewnił Ola.
- Liczę na ciebie - szepnął chłopak. - Mówili, że mogę ci zaufać. Moje życie od ciebie
zależy - dodał i utkwił w Oli wzrok.
Ola skinął w milczeniu. Pomyślał o mężczyźnie, którego ostatnio prowadził. Tamten
również mu zaufał.
- Doprowadzę cię całego do Oppdal.
- Czy u ciebie w domu coś wiedzą? Mam na myśli, czy ktoś wie, czym się zajmujesz?
- Niewiele.
- To ważne. Niemcy będą bezlitośni, jeśli odkryją, że robisz coś takiego. Ale pewnie o
tym wiesz.
Tak, wiedział o tym, pomyślał Ola, ale nie lubił, gdy mu o tym przypominano. Odsuwał od
siebie świadomość zagrożenia. Teraz musiał się skupić na tym, co ich czekało.
Wysunął głowę i rozejrzał się dookoła. Ani śladu żywej duszy. Ostrożnie wygramolił się z
rowu i dał znak swemu towarzyszowi, żeby szedł za nim. Przecięli drogę w kilku szybkich
susach i niezauważeni przez nikogo znaleźli się po drugiej stronie. W tej samej chwili
usłyszeli warkot samochodu za najbliższym zakrętem. Ola padł na ziemię w rowie i spojrzał
na młodego chłopaka. Zamarł z przerażenia, kiedy zobaczył, że tamten wyjmuje pistolet.
Chłopak zaciskał w dłoni broń, wpatrując się w zakręt, skąd dochodził odgłos silnika.
- Nie wolno ci strzelać - szepnął Ola przestraszony. - Tylko gdy to będzie absolutnie
konieczne.
Ola czuł się wyczerpany. Nawet mu nie przyszło do głowy, że mogliby użyć broni.
Widocznie to bardzo poważna sprawa. Poważniejsza, niż sobie wyobrażał.
Zza zakrętu wyłonił się samochód dostawczy i z hałasem przejechał obok nich. Po chwili
zniknął za następnym zakrętem. Ola wciągnął powietrze. Mężczyzna schował broń. Nie
odzywając się więcej do siebie, ruszyli dalej pod górę w stronę lasu.
Ola kazał zbiegowi poczekać w lesie, a sam poszedł do gospodarstwa. Znał trochę ludzi,
którzy tam mieszkali. Kilka razy był w ich domu.
Rozejrzał się wokół, lecz nie zauważył nic podejrzanego. Mieszkańcy dworu już nie spali;
wiedział o tym, ponieważ zatrzymali się na skraju lasu i zauważyli, jak służba wraca z obory.
Zapukał do drzwi.
- Dzień dobry - przywitał się i wszedł do kuchni.
Gospodarz we własnej osobie siedział przy stole i jadł śniadanie. Jego żona stała przy
blacie i kroiła chleb. Nikogo innego w pomieszczeniu nie było, ale Ola słyszał, jak w chłodni
pracuje separator. A więc są jeszcze służące, pomyślał. Parobków nie zauważył.
- Czego, u licha, ta zbłąkana dusza szuka tutaj o tak wczesnej porze? - spytał gospodarz
zaskoczony. - Wybierasz się na wielką wyprawę w góry?
Ola rzucił szybkie spojrzenie na gospodynię, zdjął plecak i postawił go na krześle.
- Muszę doprowadzić jednego człowieka do Oppdal - wyjaśnił zniżonym głosem.
- To taka sprawa! - pokiwał głową gospodarz. - Gdzie on jest?
- Czeka na skraju lasu. Poszedłem przodem, żeby sprawdzić, czy... czy w okolicy jest
bezpiecznie.
- Możesz być spokojny - zapewnił gospodarz. - Przyprowadź go, dostaniecie coś do
jedzenia. Do zmroku możecie się przespać w stodole, nie wybierzecie się chyba w drogę za
dnia.
- A co ze służbą? Czy można jej zaufać?
- Nic wam nie grozi ze strony kogokolwiek w naszym dworze - rzekł gospodarz. - Tutaj
można polegać na wszystkich. Nie jesteś pierwszym, który przeprawia się przez góry - dodał.
Ola skinął głową, przejechał dłonią po włosach i ruszył do drzwi.
- Chętnie byśmy coś zjedli - rzekł.
- Dobrze, żona coś przygotuje. Potem wieczorem odprowadzę was kawałek -
zaproponował gospodarz. - Nie przeprowadzałeś jeszcze tą trasą ludzi, jak się domyślam?
- Nie, ale wiele razy chodziłem sam.
- Pokażę ci, którędy powinieneś pójść, żeby cię nikt nie zauważył z domów na dole. W
razie gdyby ktoś obserwował okolicę przez lornetkę - dodał.
- Naprawdę są tacy, którzy śledzą okolicę? - spytał Ola przerażony. - Siedzą w oknie z
lornetką?
- Domyślam się, że tak, ponieważ wiedzą o wszystkim, co się rusza.
- W takim razie ludzie wiedzą, że twój dom bywa wykorzystywany jako punkt wyjścia
dla... dla przerzutów?
- Podejrzewają, można tak powiedzieć. Nikt nie został jeszcze przyłapany, mieliśmy do tej
pory szczęście. Ale trzeba zachować ostrożność.
Ola tylko skinął głową. Wyszedł za drzwi i przywołał do siebie ręką mężczyznę,
czekającego na skraju lasu. Chłopak szybkim krokiem przeszedł przez dziedziniec,
rozglądając się na obie strony.
- Mówią, że tu jest bezpiecznie. Najpierw zjemy coś, a potem położymy się w stodole i
prześpimy do wieczora.
- Wolałbym wyruszyć od razu.
- Musimy coś zjeść. Do Oppdal jest wiele godzin marszu, poza tym nie możemy iść dalej
za dnia.
- Ważniejsze jest ratowanie życia niż pełny brzuch - zauważył chłopak sucho, ale wszedł
za Olą do środka.
W kuchni czekał na nich suty poczęstunek. Na stole pojawiły się jajka na miękko oraz
gorąca i mocna kawa.
- Nie wiem nawet, jak się nazywasz - zagadnął Ola, podając młodemu mężczyźnie chleb.
- I tak jest najlepiej - odparł tamten krótko, częstując się jeszcze jedną kanapką. - Mów do
mnie Peder.
- Ale naprawdę nazywasz się inaczej?
- Tak. Jednak większość osób zna mnie pod tym imieniem. Gospodarz wstał i zapalił
fajkę. Spacerował trochę nerwowo po kuchni tam i z powrotem. Nagle zatrzymał się,
znieruchomiał i nasłuchiwał.
- Przyjechał jakiś samochód - oznajmił cicho i podszedł do okna.
Mężczyźni przy stole przestali przeżuwać jedzenie i zwrócili twarze w jego stronę.
- Kto to?
- Tss.
Gospodarz pochylił się do okna i wyciągnął szyję. Wpatrywał się w drogę prowadzącą do
wsi. Nagle odwrócił się, blady na twarzy.
- To Niemcy - szepnął. - Boże, to Niemcy!
Ola zerwał się na równe nogi, zanim gospodarz skończył mówić. Rozglądał się w
popłochu dookoła.
- Co teraz zrobimy?
- Przez okno - rzucił szybko gospodarz. - Wyskakujcie i pędźcie do stodoły. Ukryjcie się
w sianie. Ja spróbuję się jakoś wytłumaczyć.
Ola złapał kwiat w doniczce i postawił go na stole. Przeniósł jeszcze jeden i otworzył
okno. Spojrzał szybko na gospodarza, stojącego obok, a potem na dziedziniec.
- Zdążymy?
- Pośpieszcie się!
Ola wyskoczył pierwszy. Peder wylądował niemal na jego plecach. Ola poczuł ostry ból w
nodze, kiedy tamten z dużą siłą uderzył go butem. Stłumił jęk. Utykał, kiedy wstał. W
milczeniu dobiegli skuleni do węgła domu i ostrożnie wyjrzeli. Na dziedzińcu zatrzymał się
czarny samochód i wyskoczyło z niego czterech mężczyzn: trzech Niemców w mundurach,
lecz czwarty był cywilem, stwierdził Ola. Z pewnością donosiciel. Ktoś jednak musiał ich obu
zobaczyć, pomyślał, czując ssanie w żołądku. Czterej mężczyźni zatrzymali się i wymienili
między sobą kilka słów. Ten w cywilu i jeden z Niemców ruszyli w stronę wejścia i wpadli
do domu, a dwaj pozostali stanęli na dziedzińcu i czujnie rozglądali się wokół.
- Cholera - syknął Peder. - Nie przedostaniemy się do stodoły.
Wsunął rękę pod kurtkę i wyjął pistolet.
- Jeżeli strzelisz, będziemy zgubieni - szepnął Ola ostrzegawczo.
- Nie poddam się - odparł chłopak cicho. - Nigdy.
W tej samej chwili gospodarz w towarzystwie Niemca i donosiciela wyszedł z domu.
- Tu nie ma nikogo - zapewnił. - Możecie to sprawdzić, jeżeli mi nie wierzycie.
Jeden z Niemców przejął dowodzenie. Usłyszeli, jak szczekliwym głosem wydaje rozkazy
pozostałym. Skinęli głowami i ruszyli przez dziedziniec: jeden do pralni, drugi do stodoły, a
trzeci do obory.
- Jesteśmy zgubieni - jęknął Peder. Jego ręka zacisnęła się na broni.
Ola czuł, jak puls dudni mu w uszach. Ręce miał lodowate, a nogi jak z waty. To koniec,
już się nie wymkną. Przez mgnienie oka był jakby całkiem sparaliżowany. A potem doznał
olśnienia.
- Las - szepnął i wskazał za siebie w stronę ciemnych świerków. - Musimy się przedostać
do lasu!
Z walącym sercem i Pederem depczącym mu po piętach, zgięty wpół popędził biegiem
wzdłuż domu, kierując się do lasu.