Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy


Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XXII

CZAS GROZY

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

Dla Bjarne - z podziękowaniem za wieloletnią przyjaźń

i nieocenioną pomoc przy pracy nad tą książką

Anne-Lise Boge

ROZDZIAŁ 1.

 

Mali stała jak rażona piorunem i wpatrywała się w lensmana. Po chwili jednak ochłonęła i wciągnęła głęboko powietrze. Puściła rękę Havarda. Przygładziła włosy.

- Może pan poczekać w domu dziadków - rzuciła krótko. - Proszę pójść ze mną.

Lensman podążył za gospodynią wzdłuż korytarza, a Havard ruszył za nimi. Mali otworzyła drzwi do domu dziadków. Uderzy­ło ich ciężkie powietrze. Słońce prześwitywało przez zaciągnięte rolety i nadawało wnętrzu dziwny złocisty blask. Dom dziadków nie był ostatnio używany i panowała tu duchota i mrok. Mali przeszła przez pokój i podciągnęła rolety. Otworzyła okno i wpuś­ciła wieczorne powietrze, pachnące morszczynem i słoną wodą.

-  Kiedy spodziewacie się powrotu syna? - spytał lensman.

- Nie ustaliliśmy dokładnej godziny - odparła Mali. - Ale jego córeczka, którą zostawił pod naszą opieką, wkrótce powin­na iść spać, więc młodzi wrócą chyba niedługo.

Rzuciła szybkie spojrzenie na Havarda. Wyglądał na zmar­twionego.

- Pójdę do domu i przyniosę kawy - zaproponowała. - Właś­nie zaparzyłam świeżą, kiedy pan przyszedł, więc...

-  Proszę nie robić sobie kłopotu.

-  Czegoś jednak powinniśmy się napić - uznała Mali i pode­szła do drzwi. - Zaraz wrócę.

-  Czego, u licha, lensman tutaj szuka? - spytał Aslak, kiedy Mali weszła do kuchni.

-  Nie wiem - odparta Mali trochę niechętnie. - Chce poroz­mawiać z Sivertem i Tordhild - wyjaśniła.

- Dlaczego?

-  Nie mam pojęcia - skłamała. - Ale młodzi zaraz wrócą, to się dowiemy, o co chodzi.

Poczuła na sobie badawcze spojrzenie Ane, kiedy szykowa­ła tacę z filiżankami i kawą, ale unikała wzroku służącej. Przez cały czas dławiący strach ciążył jej w piersi jak kamień.

-  Zajmiecie się Marileną?

Poklepała bezwiednie dziewczynkę po głowie i dała jej ciastko.

-  Pewnie, że tak - odparła Ingeborg. - To sama przyjem­ność.

- O, widzę łódź przy tartaku - zauważyła Ane i wychyliła się przez okno. - Sivert wraca do domu!

Lensman zdążył wlać w siebie trzy filiżanki kawy, zanim Sivert i Tordhild stanęli w drzwiach. Mali usłyszała odgłosy roz­mowy i śmiechów, dobiegające z sadu jabłoniowego, i żołądek jej się ścisnął. Pośpiesznie wstała i wyszła, żeby przywitać syna z rodziną. Chciała również uprzedzić Johannesa, żeby się nie przestraszył.

Chłopiec jako pierwszy wyszedł zza węgła, niosąc przed sobą dumnie wędkę z wielką rybą.

-  Popatrz, babciu! - zawołał radośnie. - Złowiłem ją cał­kiem sam. Mamy w wiadrze jeszcze dużo innych.

-  Świetnie - odparła Mali, usiłując się uśmiechnąć. - Możesz pójść razem z Aslakiem lub O1avem do strumienia i je oczyścić. Chcesz?

Johannes nie dał się prosić. Wpadł do domu jak wystrzelony z procy, z wędką i w mokrych kaloszach.

-  Lensman czeka na was w domu dziadków - rzekła Mali cicho do Siverta i Tordhild.

-  Lensman? - Sivert uniósł brwi ze zdumienia. - W jakiej sprawie?

-  Mówił coś, że musi z wami porozmawiać, bo nie wszystko jest w porządku... z waszym małżeństwem.

-  Plotki - mruknęła Tordhild zmartwiona.

-  Tak, Bóg jeden wie, o co chodzi, ale w żadnym razie nie wolno wam pisnąć ani słówka o...

-  Uspokój się, mamo - rzekł Sivert i położył Mali rękę na ramieniu. - Lensman nie może nam nic zarzucić. O co by nas miał oskarżyć? O ile mi wiadomo, nie można nikomu wytoczyć sprawy na podstawie samych plotek.

-  No nie wiem - Mali nie była przekonana.

-  Chodźmy do środka - zdecydował Sivert. - Lepiej mieć to za sobą, co by to nie było.

Lensman wstał, kiedy weszli. Wyciągnął rękę.

-  Słyszałem, że chciał pan ze mną porozmawiać - zaczął Sivert.

-  Tak. Otóż sprawa przedstawia się tak: dowiedziałem się, że niektórzy mówią, że... - lensman zaczął się wiercić niespo­kojnie, najwyraźniej poczuł się nieswojo. - Jak bliskie pokre­wieństwo łączy pana i pańską żonę?

-  Od kiedy zaczął pan jeździć po okolicy i przysłuchiwać się krążącym pogłoskom?

Lensman zaczerwienił się i nerwowo zaszurał stopami.

-  Wydało mi się to tak alarmujące, że...

-  Któż taki roznosi plotki o mnie i o mojej żonie?

-  Pewna Cyganka z Rindalen wyznała tamtejszemu pro­boszczowi, że... hm, że jesteście ze sobą bardzo blisko spokrew­nieni. Bardziej, niż to prawnie dozwolone między małżonkami.

-  Trudno mi uwierzyć, że Cyganka mogłaby mówić takie rzeczy.

-  Jednak tak właśnie było. Lokalne władze wydały nakaz odebrania jej prawa do opieki nad dwójką dzieci, a wtedy...

-  A więc opowiedziała to, żeby ratować swoją rodzinę? Czy nie uważa pan, że to jest mało wiarygodne? Biedna Cyganka uciekła się do kłamstwa, żeby chronić swoje potomstwo. Zamiast słuchać plotek, powinien się pan raczej zająć problemem niechęci wobec Cyganów - rzekł Sivert oburzony. - Jednak od­powiem panu na pytanie: jestem synem Johana Stornesa. Sądzi­łem zresztą, że pan o tym wie. Może to potwierdzić moja matka, a poza tym istnieje odpowiedni zapis w księgach kościelnych. Tordhild zaś jest córką Cygana, Jo Karlsena.

-  Tak właśnie myślałem - przyznał lensman. - Nie rozu­miem, jak mogło powstać owo podejrzenie. Skąd tej kobiecie przyszło do głowy, że wy jesteście... Tak, że jesteście zbyt blisko spokrewnieni.

-  Powinien był pan lepiej sprawdzić tę informację, zanim pan tu przyszedł - zauważyła Mali i utkwiła w nim wzrok. - Czy mam przynieść akt chrztu Siverta?

-  Nie, nie trzeba, pani Stornes. To jakieś przykre nieporozu­mienie.

-  Mam zatem nadzieję, że po raz ostatni musieliśmy tłuma­czyć się z podobnych zarzutów - rzekł Sivert i objął Tordhild ramieniem. - Wie pan, to nic przyjemnego.

-  Rozumiem. Zadbam o to, żeby...

-  Proszę jednak nie karać tej Cyganki - przerwał mu Sivert. - Matka zdolna jest zrobić wszystko, żeby chronić swoje dzieci, zdajemy sobie z tego sprawę. Swoją drogą sposób trakto­wania Cyganów w naszym kraju to wstyd dla Norwegii.

-  Nie ja za to odpowiadam - rzekł lensman pojednawczo.

-  No tak, wiem, że naczelnicy wydają decyzje, a pan wypeł­nia tylko polecenia.

Lensman nie odpowiedział. Wyciągnął rękę do Mali.

-  Proszę mi wybaczyć kłopot.

Podała mu dłoń, lecz szybko ją cofnęła. Skinęła w milcze­niu.

-  Znajdę drogę - rzekł lensman.

-  W naszym domu odprowadzamy gości do wyjścia - stwier­dził Havard. Otworzył drzwi i przepuścił lensmana przodem.

Mali osunęła się na sofę i przycisnęła ręce do brzucha.

-  Ludzie więcej o tym gadali, niż podejrzewaliśmy - ode­zwała się i zerknęła na Siverta i Tordhild. - To mnie przeraża. Ale przynajmniej wreszcie się dowiedzieliśmy, że informacja po­chodziła od Cyganów.

-  Nie denerwuj się, mamo. Widzisz, poszło dobrze - rzekł Sivert spokojnie. - Już po wszystkim. Sprawa się wyjaśniła, lens­man ją zamknie i nikt więcej nie będzie do niej wracał.

-  Miejmy nadzieję - westchnęła Mali. - Ale nigdy nie wol­no wam powiedzieć... mam na myśli Johannesa - mówiła dalej z wahaniem. - Wspominałeś kiedyś, że mały powinien poznać prawdę...

-  Nie sądzę - wtrąciła się Tordhild i wzięła Siverta za rękę. - To byłoby dla niego zbyt dużym wstrząsem. Sivert i ja dokonali­śmy wyboru, kiedy postanowiliśmy się pobrać i zdecydowaliśmy na dziecko. My musimy jakoś z tym żyć, jednak nie możemy obarczać Johannesa.

-  Doszliście do takiego wniosku? - Mali nie kryla, jak wiel­ką poczuła ulgę. - Nie dawało mi spokoju, że...

-  Zapomnij o tym - rzekł Sivert. - Nie mówmy o tym więcej. Havard wrócił i zamknął za sobą drzwi.

-  No i już - odetchnął. - Teraz będziecie chyba mogli żyć w spokoju.

-  A co powiemy służbie, jeżeli ktoś zapyta, po co przyszedł lensman?

-  Że to tylko nieporozumienie - odparła Mali pośpiesz­nie. - Najlepiej od razu urywać wszystkie rozmowy na ten te­mat i nie wdawać się w dyskusje. A teraz już pora, byście zabra­li dzieci do domu i położyli je spać - dodała i spojrzała na syna i synową.

Stanęła na progu i odprowadzała młodych wzrokiem, kiedy wracali na Wzgórze. Johannes i Tordhild dźwigali między sobą kubełek z oczyszczonymi rybami. Sivert niósł na ramionach Marilenę, która kiwała się sennie do przodu ponad głową ojca z każdym jego krokiem.

-  Udało się - uznał Havard i objął Mali ramieniem.

Skinęła głową. Napięcie powoli ustępowało. Jednak Mali wiedziała, że nigdy nie poczuje się całkiem spokojna, jeśli cho­dzi o małżeństwo Siverta i Tordhild. Nigdy nic nie wiadomo.

 

Dorbet pakowała się. Wielka walizka stała otwarta na łóżku, a ona chodziła tam i z powrotem i dokładała ubrania. Nie miała pewności, co powinna zabrać do Oslo. Pierwsza rzecz to strój ludowy - musiała go wziąć. Uważała, że wszyscy, którzy pójdą w wielkim pochodzie, muszą wystąpić w strojach regionalnych.

Ale chciała zabrać oprócz tego coś ładnego - nie będzie przecież cały dzień chodzić w paradnym stroju. Na pewno będzie ciepło, pomyślała i odgarnęła włosy. Prognozy pogody zapowiadały dla stolicy wspaniały początek lata z temperaturą do dwudziestu stopni.

Dorbet przyłożyła do siebie czerwoną suknię wizytową i spojrzała do lustra: będzie odpowiednia na wyjście do Chat Noir i być może nada się również do Teatru Narodowego. Ku­pili już bilety zarówno na rewię, jak i na przedstawienie Dom lalki Ibsena. Dorbet zakręciła się dookoła i uśmiechnęła się do siebie. Cieszyła się tak bardzo, aż czuła łaskotanie w brzuchu. Zamieszkają w Grand Hotelu w samym centrum na Karl Johansgate! Już sama myśl, że będzie się przechadzać wzdłuż tej słynnej ulicy w Oslo, przyprawiała ją o przyjemny dreszcz. Cze­ka ją całe pięć dni zabawy i rozrywki, bez obowiązków i dziecka. Marit obiecała zająć się Trygvem i na pewno zrobi to z radością. A Dorbet cieszyła się na kilka dni wolności spędzonych tylko z Olą. Naprawdę się wykosztował, myślała zadowolona, obiecał też, że będzie mogła zrobić zakupy w dużych centrach handlo­wych. Dawno Dorbet nie czuła się tak szczęśliwa jak w tej chwi­li, kiedy biegała po sypialni i pakowała się.

Wyciągnęła letnią sukienkę w kwiaty. Zamówiła ją razem z kilkoma innymi rzeczami z katalogu wysyłkowego. Sukienka była modna, sięgająca tylko do połowy łydki. Już się nie nosiło długich spódnic do ziemi, w każdym razie w miastach. Dorbet napomknęła przy jakiejś okazji, że chciałaby w Oslo pójść rów­nież do fryzjera i obciąć modnie włosy, ale Ola sprzeciwił się. Zapowiedział, że fryzury nie wolno jej ruszać, więc nie nalega­ła. Właściwie dumna była ze swych długich, gęstych, falujących włosów, więc dostosowanie się do życzenia Oli nie kosztowało jej zbyt wiele. Hojność Oli wprawiła ją w nadzwyczaj dobry humor i w te czerwcowe dni Dorbet zachowywała się łagodnie, czule i często się śmiała.

-  Ach, tutaj jesteś - Ola zajrzał do sypialni i uśmiechnął się. - Myślałem, że już skończyłaś pakowanie.

-  Jeszcze nie. Nie wiem, co zabrać.

-  Potrzebujesz aż tyle rzeczy?

-  Chcę się podobać, kiedy będziemy razem wychodzić.

-  Już jesteś bardzo ładna, Dorbet - odparł i objął ją. - Naj­piękniejsza.

-  Ach ty! - roześmiała się i skuliła w jego ramionach.

Zanurzył twarz w jej pachnących włosach i mocniej przytu­lił. Oddychał szybko. Dorbet ostrożnie wyswobodziła się z jego objęć i uśmiechnęła się.

-  Poczekaj, aż przyjedziemy do hotelu - szepnęła z wzro­kiem pełnym złotych obietnic. - Będziemy tylko we dwoje.

-  Obiecujesz?

-  Jasne! - To przecież nasza podróż poślubna, prawda?

Przez chwilę stali blisko obok siebie.

-  Ola, przecież ja nie mam kapelusza - rzuciła nagle.

-  Ja też nie.

-  Ale powinniśmy mieć, oboje. To pierwsza rzecz, jaką musi­my sobie sprawić w Oslo. Masz taki świetny garnitur, ale w Oslo zwykle wkłada się jeszcze kapelusz, żeby być eleganckim. Wi­działam na zdjęciach. A kobiety noszą kostiumy i kapelusze.

-  Dobrze, dobrze, zaraz po przyjeździe możemy pójść prosto do sklepu. Oczywiście, że powinnaś mieć kapelusz.

Jednak ten problem sam się rozwiązał. Kiedy Dorbet zajrza­ła po południu do Stornes, żeby się pożegnać przed wyjazdem, wspomniała o planowanym zakupie.

-  Możesz wziąć mój kapelusz - zaproponowała Mali. - Ku­piłam go w Nowym Jorku. Jest bardzo skromny, ale ładny. Mam jeszcze inny, jeżeli chciałabyś pożyczyć, ale ten jest bardziej strojny. Włożyłam go na otwarcie sklepu.

-  O, mogę je przymierzyć?

Dorbet tańcowała przed lustrem w sypialni Mali.

-  Ojej, jaki on śliczny! - promieniała. - Dlaczego go nie nosisz?

-  A kiedy miałabym go wkładać?

-  W Oslo w każdym razie na pewno się przyda.

-  Tak, podobnie jak w Ameryce. Tam wszyscy nosili kape­lusze. Nie chcesz po prostu pożyczyć obu? Oszczędziłabyś sobie wydatków.

-  A mogę?

-  Oczywiście - skinęła Mali. - Weź całe pudło.

-  Szczęśliwej podróży - rzekł Havard, kiedy razem z Mali odprowadził Dorbet do drzwi. - Z niecierpliwością będę czekał na relację Oli, bo, o ile wiem, jedziecie nie tylko po to, żeby się bawić. Taki zjazd gospodarzy to dla mnie coś nowego.

-  Dla Oli również - przyznała Dorbet. - Ola jest bardzo za­aferowany, ale ja cieszę się przede wszystkim na teatr i na spacer po Karl Johansgate. Pomyśleć tylko, że jedziemy do Oslo! To będzie wielka przygoda.

-  Mam nadzieję, że podróż wam się uda - rzekła Mali. - Niech ci się dobrze nosi kapelusze.

Dorbet ruszyła z powrotem do domu, pchając przed sobą wózek z Trygvem jedną ręką, a w drugiej trzymając dyndające pudła z kapeluszami.

-  Na pewno dobrze będzie się bawić - rzekł Havard z uśmie­chem.

-  Miejmy nadzieję, że wyjazd do Oslo spełni jej oczekiwa­nia - przyznała Mali. - Żeby długo jeszcze mogła żyć jego wspo­mnieniem.

Następnego ranka Stary Trygve podjechał kariolką, żeby zabrać Dorbet i Olę do Surnadalen, skąd mieli autobus do Berkak. Tam zamierzali przenocować u ciotki Oli, a następnego dnia wczes­nym rankiem pojechać dalej pociągiem.

-  O rany! Jakaś ty piękna! - wykrzyknęła Marit i klasnęła w dłonie, kiedy Dorbet weszła do salonu w szarym kostiumie i w kapeluszu z Ameryki, włożonym śmiało na bakier na włosy zebrane na karku. - Wyglądasz jak te kobiety na zdjęciach z cza­sopism.

Dorbet zakręciła się wkoło i uśmiechnęła się. Potem pocało­wała Małego Trygvego w główkę.

-  Pa, pa, mój malutki - rzekła. - Bądź grzeczny dla babci.

-  O, wszystko będzie dobrze - zapewniła Marit. - Będziemy się świetnie bawić, Trygve i ja.

Dorbet odwróciła się, kiedy wóz wyjeżdżał z dziedzińca. Ma­rit stała na progu z Trygvem na ręku. Dziewczyna wolno podnios­ła dłoń, żeby im pomachać na pożegnanie. Na moment ścisnęło się jej serce, ale zaraz wyprostowała się i poprawiła kapelusz. Wzięła Olę za rękę i uśmiechnęła się.

-  No to jedziemy w podróż - westchnęła. - W wielką po­dróż.

Skinął głową i uścisnął jej dłoń. Potem objął Dorbet ramie­niem i tak przytuleni wyjeżdżali w kariolce ze wsi, zupełnie ci­chej o tak wczesnej porze.

ROZDZIAŁ 2.

 

Podróż pociągiem sama w sobie była przygodą, stwierdziła Dor­bet, która siedziała w przedziale przy oknie naprzeciw Oli i przy­glądała się zmieniającemu się krajobrazowi. Godzina za godziną długi pociąg mknął w ów letni dzień na południe. Płaskowyże i pustkowia ustępowały miejsca rozległym wsiom i niewielkim osadom.

Ola zaprosił Dorbet na obiad do wagonu restauracyjnego. Cudownie było przeciągnąć się i odświeżyć przed posiłkiem. Znaleźli miejsce przy uroczym stoliku przykrytym wykrochmalonym, białym obrusem, na którym stał wazonik z różą. Zamó­wili stek wieprzowy z warzywami i zimne piwo. To niesamowite uczucie: siedzieć i jeść, gdy tymczasem pociąg z turkotem zbliża się coraz bardziej do celu. Dużo czasu spędzili przy stole, jedząc i gawędząc. Dorbet nie przypominała sobie, kiedy jadła lepszy posiłek.

-  Jesteś zmęczona? - spytał Ola i położył dłoń na jej dłoni.

-  O, nie - zaprzeczyła Dorbet z roziskrzonym wzrokiem. - Uważam, że to wprost fantastyczne. Czy daleko jeszcze?

-  Tak, dojedziemy do Oslo nie wcześniej niż za cztery go­dziny.

-  Więc jeszcze nie będzie tak późno, kiedy dotrzemy na miejsce. W takim razie możemy chyba wybrać się na spacer po Karl Johansgate, prawda?

-  Pewnie, że możemy - przytaknął Ola. - Jeżeli dasz radę.

-  Oczywiście, że dam!

-  Poza tym spodziewam się, że w hotelu spotkamy jakichś znajomych - zauważył Ola. - Słyszałem, że niektórzy gospodarze z okolicy też wybierają się na zjazd, ale nie wiem, kiedy przy­jadą. Na pewno ich spotkamy, jeżeli nie wcześniej, to na pewno jutro podczas zgromadzenia na Akershus. Ma przybyć mnóstwo ludzi z całego kraju.

-  Tak, wiem - przytaknęła Dorbet. - A po południu wszyscy mają przejść w pochodzie przez miasto.

-  Myślę, że potem pójdziemy na obiad ze znajomymi, jeśli jakichś spotkamy, zanim wieczorem wybierzemy się na rewię.

-  Chciałabym przedtem wrócić na chwilę do hotelu, żeby przed obiadem się przebrać i zmienić strój ludowy na coś lżejszego.

-  Naturalnie. A ja będę leżał na łóżku i się tobie przyglądał. Pewnie będziemy porządnie zmęczeni po jutrzejszym dniu.

-  Nie ja - uśmiechnęła się Dorbet. - Chcę zobaczyć jak naj­więcej, skoro już będę w stolicy.

-  Wrócimy do przedziału?

Ola wstał i odsunął Dorbet krzesło.

-  Jesteś prawdziwym dżentelmenem, Ola. Nie zachowujesz się tak, gdy jesteśmy w domu.

Uśmiechnął się trochę zakłopotany i zaczerwienił na policz­kach. Dorbet wygładziła spódnicę i poprawiła szal. Balansując, ruszyła powoli przez wagon restauracyjny do przedziału. A po­tem znowu godzinami przyglądała się cudownej przyrodzie, któ­rą mijali.

 

Na Ostbanestasjonen roiło się od podróżnych. Dorbet mocno chwyciła Olę za ramię, kiedy przechodzili przez halę dworca, ciągnąc olbrzymią walizkę. Dziewczyna rozglądała się dokoła wielkimi oczami.

-  O rany, ile ludzi!

-  Tak. Jesteś już w Oslo.

-  Daleko stąd do hotelu?

-  Nie, właściwie nie, ale walizka jest bardzo ciężka, więc weźmiemy taksówkę.

Wyszli na szerokie schody i otworzyło się przed nimi mia­sto. Wieczór był ciepły i cudowny. Dorbet, oślepiona słońcem, zmrużyła oczy i spojrzała na szeroką główną ulicę ciągnącą się od dworca. Wagon tramwajowy przetoczył się obok z hała­sem, samochody trąbiły, a wokół kłębił się tłum ludzi, którzy w pośpiechu gnali w różnych kierunkach. Dorbet zatrzymała się i przyglądała miastu.

-  Chodź, Dorbet, musimy stanąć w kolejce do taksówki, je­żeli mamy być w hotelu przed północą.

Ale kolejka szybko się przesuwała. Do krawężnika ciągle pod­jeżdżały czarne taksówki i nie minęło dużo czasu, kiedy przyszła ich kolej. Kierowca wysiadł i schował ciężką walizkę do bagażni­ka, a Ola tymczasem otworzył Dorbet drzwi samochodu.

-  Cieszę się, że nie mieszkamy tu na co dzień - jęknął i otarł czoło dużą chustką do nosa. - Co za mordęga!

-  Przecież jest fantastycznie - odparła Dorbet zauroczona i wyjrzała przez okno. - Uważam, że to niewiarygodne, że tu je­steśmy, Ola.

-  Cieszę się, że ci się podoba.

Samochód toczył się w górę Karl Johansgate. Dorbet siedzia­ła z nosem przytkniętym do szyby i wyglądała wielkimi oczami na wystawy sklepów i modnie ubrane kobiety, które przechodziły w pośpiechu. Szybko poprawiła kapelusz i przygładziła włosy.

Nie ujechali daleko, gdy zatrzymali się przed eleganckim wejściem do Grand Hotelu. Portier w szykownym czerwonym uniformie podszedł do nich i otworzył drzwi samochodu po stronie Dorbet, a ona wysiadła jak królowa. Zatrzymała się i ponownie popatrzyła w górę imponującej głównej ulicy. Po drugiej stronie na ukos od hotelu znajdował się Storting, który Dorbet tyle razy widziała na zdjęciach. W górę, wzdłuż Studenterlunden, ulica biegła w cieniu wielkich zielonych drzew, a na samej górze stal Zamek Królewski, niczym Soria Moria z bajki.

Ola zapłacił taksówkarzowi, podszedł do żony i podał jej ra­mię. Bagażem zajął się portier.

-  Król jest w domu - zauważyła Dorbet z zachwytem i wska­zała na zamek.

-  Co?

Ola spojrzał na nią zaskoczony i podążył wzrokiem za jej ręką.

-  Czerwona flaga z lwem jest podniesiona - wyjaśniła Dor­bet. - To znaczy, że król jest w domu. Czytałam w jakimś czaso­piśmie.

Ola i Dorbet poszli za portierem do recepcji.

-  Witamy w Grand Hotelu - uśmiechnęła się przyjaźnie re­cepcjonistka. - Jak nazwisko?

-  Ola Granvold... hm, z... z żoną...

Kobieta zerknęła do wielkiej księgi, znalazła to, czego szuka­ła, i sięgnęła po klucz, który wisiał za nią na tablicy.

-  Pokój dwieście trzydzieści na pierwszym piętrze. Jest winda.

Dorbet stała przy kontuarze i rozglądała się dookoła, nie mogąc ukryć zdumienia. Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na imponujący żyrandol pod sufitem.

-  Widziałeś, Ola? - szepnęła i pociągnęła męża za rękaw. - Wszędzie jest światło, elektryczne! Jest jasno jak w dzień.

-  Tak, tutaj jest inaczej niż w domu.

Ola wziął walizkę, podszedł do windy i nacisnął guzik. Zachrobotało coś wewnątrz ściany, a po chwili z ostrym zgrzytem rozsunęły się drzwi. Weszli do środka i wybrali guzik pierwszego piętra. Drzwi zamknęły się i winda ruszyła do góry.

-  Widziałaś kiedyś coś podobnego? - spytał Ola z podzi­wem. - Nie trzeba się męczyć po schodach.

-  To niewiarygodne - przyznała Dorbet. - Za każdym ra­zem będziemy z niej korzystać, Ola. Nieczęsto mamy taką moż­liwość.

Pokój był duży i jasny, z ogromnym podwójnym łożem. Ola postawił walizkę pod ścianą, zdjął marynarkę i runął na łóżko jak długi.

-  Jestem całkiem wykończony - stęknął i wyciągnął się. - Nie wiem, jak ty to robisz, że wcale nie czujesz zmęczenia.

-  Odpocznę sobie, jak wrócę do domu - odparła Dorbet i wsunęła głowę do łazienki. - Patrz, Ola, tutaj jest wanna!

Odwróciła się do męża z oczami promieniejącymi radością, zdjęła kapelusz i ułożyła go starannie na stole.

-  Wykąpię się.

-  Wydawało mi się, że mówiłaś, że zamierzasz wyjść na spacer.

-  Czy nie mogę się przedtem wykąpać?

-  Jest już późno. Wykąpiesz się, jak wrócisz. Musimy też coś zjeść. Myślę, że moglibyśmy teraz zejść do restauracji i przekąsić jakąś kanapkę.

-  O tak, chętnie, ale najpierw pójdziemy na spacer. Przedtem jednak muszę skorzystać z ubikacji - szepnęła i rozejrzała się wo­kół, jak gdyby się obawiała, że ją ktoś usłyszy przez ścianę.

Zaszumiało, kiedy pociągnęła za spłuczkę. Wróciła do poko­ju zadowolona i pełna entuzjazmu.

-  Taką ubikację powinniśmy mieć w domu - westchnę­ła. - Coś wspaniałego! Wszystko znika i wcale nie śmierdzi. To zupełnie co innego niż wychodek w Granvold.

-  Możesz tu z tego korzystać do woli - roześmiał się Ola dobrot­liwie. - Dobrze, że jestem z tobą i zabiorę cię z powrotem. Jeszcze by cię podkusiło, by zostać miejską damą. Już wyglądasz jak jedna z nich - dodał i zerknął na żonę. - Masz kapelusz i całą resztę.

Dorbet włożyła kapelusz i przejrzała się w dużym lustrze na ścianie. Przymocowała kapelusz dwiema szpilkami do włosów i poprawiła fryzurę.

-  Och, muszę rozwiesić mój strój ludowy i twój garnitur - przypomniała sobie i otworzyła walizkę. - Inaczej wszystko się wygniecie.

Ale nawet strój dobrze zniósł podróż. Ubrania będą piękne, trzeba je tylko na trochę rozwiesić, pomyślała Dorbet i wygładzi­ła dłońmi letnią sukienkę. Rzuciła ostatnie spojrzenie do lustra, włożyła żakiet i złapała torebkę.

Ola zamknął drzwi na klucz i poszli na spacer w ten jasny, letni wieczór.

 

Spacerowali pod ramię w górę Karl Johansgate. Mimo że było już późno, ulica tętniła życiem. Na chwilę przysiedli na ławce przy Studenterlunden i tylko przyglądali się przechodniom. Po­tem poszli dalej w stronę Teatru Narodowego.

- O, tam jest Theatercafeen! - zawołała Dorbet. - Czytałam o tej kawiarni. Wszyscy artyści, aktorzy i ludzie z gazet do niej chodzą. Czy możemy też wstąpić tu na chwilę, Ola? Pomyśl tyl­ko, może spotkamy kogoś sławnego!

-  Mieliśmy zjeść w hotelu.

-  A czy coś się stanie, jeśli przekąsimy coś tutaj?

-  Nie, skoro chcesz...

Jednak nie zauważyli nikogo znanego. Prawdopodobnie jeszcze jest za wcześnie, pomyślała Dorbet.

-  Czytałam, że ruch tutaj zaczyna się dopiero po przedsta­wieniach teatralnych - wyjaśniła. - Ludzie teatru prowadzą noc­ne życie. Wiesz, oni nie muszą następnego dnia rano wstawać i   pędzić do obory, żeby wydoić krowy.

Jedli pokaźne kanapki z mnóstwem dodatków i popijali kawą. Ola uniósł nieco wędlinę i zajrzał pod spód.

- To prawie sama wędlina i dodatki - zauważył. - A mało pieczywa.

-  Tak powinno być - uznała Dorbet i ukroiła kawałek swojej kanapki. - W każdym razie to jest pyszne.

I drogie. Ola uniósł brwi, kiedy dostali rachunek, ale nic nie powiedział.

-  Dużo kosztowało? - spytała Dorbet, gdy ponownie znaleź­li się na ulicy.

-  Możesz sobie wyobrazić - odparł i ujął żonę pod ra­mię. - Ale postanowiłem, że tym razem nie będę się przejmo­wał kosztami. To nasza podróż poślubna. Poza tym stać nas na to - dodał. - W Granvold od dłuższego czasu dobrze nam się wiedzie.

Wracali spacerkiem do hotelu. Zaczęło się zmierzchać i za­palono latarnie uliczne.

-  Nawet w nocy nie zapadają tu ciemności - zauważyła Dor­bet i zerknęła na latarnie. - Jak pięknie jest przy takim świetle, Ola.

Wielu ludzi wyszło z domów w ów ciepły letni wieczór. Nie­którzy spacerowali, inni śpieszyli ulicami, jeszcze inni siedzieli na ławkach pod drzewami i po prostu przyglądali się życiu.

- Gdzie oni idą, ci wszyscy ludzie? - zastanowiła się Dor­bet. - Dla większości to już pora snu.

-  Wydaje mi się, że w tym mieście nigdy nie zapada zupełna cisza - rzekł Ola. - Tutaj jest całkiem inaczej niż w domu. Sły­szałem, jak ktoś powiedział, że Oslo nigdy nie zasypia.

Kiedy zamknął drzwi do pokoju, Dorbet zrzuciła buty, roz­luźniła kapelusz, położyła go na stole i padła na łóżko.

-  Teraz czuję, że to był długi dzień - jęknęła. - Poza tym nie przywykłam do chodzenia w eleganckich butach na obcasie. Palą mnie stopy.

Ola zdjął marynarkę i położył się obok Dorbet.

-  Chcesz się wykąpać czy poczekasz do jutra?

-  Mimo wszystko wykąpię się - roześmiała się. - Będę się ką­pać codziennie, póki mieszkamy w tym hotelu - dodała. - A ty? Idziesz ze mną?

-  W wannie zmieści się chyba tylko jedno z nas?

-  Nie, jestem przekonana, że znajdzie się miejsce dla nas obojga - uśmiechnęła się Dorbet i mrugnęła porozumiewawczo do Oli, po czym wstała. Otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz.

-  Mam stąd widok prosto na ludzi na ulicy - szepnęła i od­wróciła się do Oli. - Zostawimy chyba okno otwarte na noc?

-  Jeśli o mnie chodzi, możemy go nie zamykać - rzekł. - Ale tobie będą pewnie przeszkadzać ludzie, samochody i tramwaje.

-  Będę spać jak kamień - zapewniła Dorbet i zaczęła się roz­bierać.

Ola leżał na łóżku i jej się przyglądał. Dorbet zsunęła spódni­cę i zdjęła bluzkę. Została w samej bieliźnie: w nowej, delikatnej jedwabnej koszulce i halce pod spódnicę. Zaraz potem wypadła do łazienki.

Ola leżał na łóżku z rękami pod głową i przysłuchiwał się odgłosom, dochodzącym z łazienki przez uchylone drzwi. Czuł, jak zamykają mu się oczy. Poderwał się i otrząsnął ze snu, kiedy Dorbet wśliznęła się do łóżka i położyła obok niego - pachnąca i rozgrzana, owinięta tylko dużym ręcznikiem kąpielowym.

-  Pachniesz tak ładnie - mruknął Ola i przytulił ją.

-  Wlałam do wanny płyn do kąpieli.

W jednej chwili Ola całkiem oprzytomniał. Uniósł się na łokciu i spojrzał na Dorbet.

-  To miała być przecież nasza podróż poślubna - zdał sobie sprawę i pocałował żonę.

Pociągnęła go delikatnie za ucho i uśmiechnęła się. Przesu­nęła palcami przez jego włosy.

-  Jak na podróż poślubną masz na sobie za dużo ubrania - roześmiała się cicho.

Zerwał się z łóżka i zrzucił z siebie wszystko, ciskając rze­czy niedbale na podłogę. Dorbet obserwowała go. Zauważył jej wzrok i zaczerwienił się.

-  Podglądasz mnie - rzekł, kładąc się obok niej na łóżku.

-  A nie wolno?

-  Wolno, ale tylko pod warunkiem, że i ja będę mógł popa­trzeć - zamruczał, chwycił brzeg ręcznika i ściągnął go.

Dorbet przetoczyła się na Olę. Poczuł jej ciepłe ciało na swo­im. Gładził rękoma jej plecy w dół aż po pośladki. Dorbet pod­niosła się i usiadła na nim okrakiem. Jej włosy opadły i okryły ich oboje. Ola wziął w dłonie jej piersi i zaczął je pieścić.

-  Dorbet - bąknął niewyraźnie, obrócił ją i położył na plecach.

Jest taka piękna, pomyślał, patrząc na jej długie, smukłe cia­ło. Doskonałe. Pochylił się i zamknął usta na jednej z brodawek jej piersi. Brodawka ściągnęła się w jego ustach, stała się twar­da i sztywna. Ciało Dorbet wygięło się ku niemu. Kiedy ustami przesuwał w dół w stronę pępka, z sykiem wciągnęła powietrze. Czuł szum w głowie i silne pulsowanie w zagłębieniu szyi. Ręką rozsunął Dorbet nogi. Palcami odszukał tajemne miejsca, wil­gotne i gotowe go przyjąć. Dziewczyna wyprężyła się, ofiarowała mu całą siebie. Ola nie dał się dwa razy prosić. Pochylił się i ob­sypał pocałunkami jej nagie ciało. Zarzuciła mu nogi na plecy i objęła mocno ramionami. Opadł niżej i zagłębił się w nią.

Kochali się krótko i szaleńczo. Dorbet objęła Olę za szyję i przytuliła policzek do jego rozpalonej twarzy. Długo leżeli tak bez słowa. Po chwili Dorbet zsunęła Olę z siebie, wsparła się na łokciu i delikatnie przesuwała paznokciem w dół jego brzucha.

-  Chyba nie zamierzasz się poddać - drażniła się z mężem.

Nie sądził, by zdołał wykrzesać z siebie więcej siły, ale jej ruchliwe palce na powrót obudziły w nim życie. Dorbet ponow­nie usiadła na nim i pozwoliła, by wniknął w nią głęboko. Tym razem nie śpieszyli się. To było długie, upajające spotkanie, peł­ne łagodnych pieszczot i cichych, ciepłych słów. Kiedy Dorbet osunęła się na Olę, objął ją mocno i westchnął szczęśliwy.

-  Mógłbym nie wychodzić z tego łóżka do końca naszego pobytu - mruknął i odgarnął jej włosy, żeby zobaczyć jej twarz.

-  Musimy znaleźć czas również na coś innego - roześmiała się. - Ale w wolnej chwili możemy wracać do łóżka.

-  Powinniśmy częściej przebywać sami - stwierdził i popra­wił kołdrę. - Zawsze wokół nas jest pełno ludzi.

-  A więc powinniśmy to wykorzystać, skoro nadarza się oka­zja - szepnęła Dorbet. - Zostały nam jeszcze cztery dni.

Ola mruknął coś niewyraźnie i przytulił ją. Zmęczony, zado­wolony i niezmiernie szczęśliwy. Wszystko wydawało się dosko­nałe, pomyślał i zanurzył twarz we włosach żony. Na jego niebie nie było ani jednej chmurki.

-  A jeśli zaszłaś w ciążę? - spytał nagle.

-  To się z czasem okaże - odparła tylko.

Ale nie wierzyła w to. Miała też nadzieję, że tak się nie stało. Nie chciała na razie mieć więcej dzieci, wolałaby jeszcze poczekać.

Zasnęła przytulona do Oli. Odgłosy ulicy nie docierały do niej. Usłyszała dopiero szczęk tramwaju, który rozpoczął kurs następnego dnia wczesnym rankiem. Poruszyła się i poczuła, że jest jej zimno.

ROZDZIAŁ 3.

 

Mali obudziła się. Poczuła, że Havard wstaje z łóżka.

-  Co się dzieje? - mruknęła zaspana i mrużąc oczy, rozejrza­ła się po ciemnej sypialni. - Czy już jest rano?

-  Muszę wyjść - odparł Havard i postawił stopy na podło­dze. - Boli mnie brzuch.

Mali usiadła na łóżku. Havard, blady, zgięty wpół, usiłował wciągnąć spodnie.

-  Jesteś chory?

-  Chyba tak. Źle się czuję.

Cicho zniknął za drzwiami. Mali położyła się z ręką pod gło­wą i czekała na męża. Słyszała, że tydzień temu w Surnadalen panowała epidemia paskudnej grypy, ale nie bardzo się tym prze­jęła. Żaden ze znajomych nie zachorował, więc miała nadzieję, że ich ominie. Jednak teraz wyglądało na to, że i im w Stornes choroba da się we znaki.

Havarda długo nie było. Kiedy wrócił, był szary na twarzy i wyglądał słabo.

-  Jesteś chory?

-  Nie jest dobrze.

-  Znajdę jakieś wiadro, żebyś nie musiał wychodzić na dwór za każdym razem, kiedy zrobi ci się niedobrze. Połóż się na brze­gu łóżka, będzie ci wygodniej.

Nie odpowiedział, tylko zbolały ułożył się na posłaniu.

Mali wstała i znalazła wiadro. Potem nalała szklankę wody i postawiła ją na stoliku nocnym.

Nie spali więcej tej nocy. Havard wiele razy wymiotował, musiał też wyjść. Wstając, zachwiał się, aż Mali się wystraszyła, że spadnie ze schodów. Kiedy światło dzienne wpadło do sypial­ni przez szparę w zasłonach, Havard był całkiem wyczerpany, lecz mimo to czuł się odrobinę lepiej. Przynajmniej już nie wy­miotował. Mali przyniosła miskę z wodą i ściereczkę i trochę go obmyła. Zmieniła mu również bieliznę, ponieważ poprzednia była mokra od potu i poplamiona.

-  Poleż chwilę i odpocznij - rzekła, kiedy się ubrała. - Za­stukaj w podłogę, gdybyś czegoś potrzebował.

Skinął głową.

-  Pewnie nie miałbym siły na nic innego - zgodził się.

-  To znaczy, że jesteś chory - uznała Mali. - Rzadko się zda­rza, byś został w łóżku za dnia.

-  Żebyś tylko ty się nie zaraziła.

-  Co ma być, to będzie - odparła. - Zejdę na dół i dowiem się, czy kogoś jeszcze zmogła grypa.

Ane przygotowywała śniadanie.

-  Sama jesteś?- spytała Mali.

-  Ingeborg jest chora. O1av wyszedł tylko na chwilę. Dzisiaj on był ze mną w oborze.

-  Havard też dzisiaj nie wstał. To paskudztwo przyszło do nas z Surnadalen.

-  Z tego, co mówi! O1av, Ingeborg jest wycieńczona, ale już jej lepiej.

-  Grypa zwykle sama przechodzi - stwierdziła Mali. - Jest męcząca, ale niegroźna. Chyba że ma ciężki przebieg i dojdzie do powikłań. Wtedy bywa niebezpieczna, zwłaszcza dla małych dzieci i dla starszych ludzi.

 

Na szczęście nikt więcej w Stornes nie zachorował. Kiedy miało się ku wieczorowi, Havard zszedł na dół chwiejnym krokiem, blady i osłabiony, ale już lepiej się czuł. Nie chciał jeść, wypił tylko filiżankę herbaty, którą Mali mu przygotowała. Ingeborg została jeszcze w łóżku, ale O1av powiedział, że już wraca do zdrowia.

Następnego dnia chorzy wrócili do pracy, a nikt z pozosta­łych nie skarżył się na grypowe dolegliwości. Mali myślała, że grypa dała się we znaki tylko w Stornes, aż do chwili, kiedy tuż po śniadaniu zajrzała do nich Sigridi

-  Czy wszyscy u was są zdrowi? - spytała.

-  Tak, dzisiaj wszyscy wstali, ale Havard i Ingeborg mieli grypę.

-  Nie wiedziałam, że to taka zaraza - rzekła Sigrid. - Wczo­raj też wymiotowałam, ale już mi przeszło. Jednak starzy gospo­darze są nadal chorzy. Oboje nie wstają z łóżka. Właściwie leżą już trzeci dzień i są tak słabi, że zastanawiam się, czy może im coś podać. Przyszłam, żeby zapytać, czy masz na to jakieś zioła. Wiesz, teściowie nie są już tak odporni.

-  No tak, domyślam się - przyznała Mali. - Ale zioła na gry­pę... Tak, mam coś, co działa przeciwgorączkowo, jeżeli chcesz. Ale organizm też musi walczyć.

-  Naprawdę nie mam pojęcia, co robić - rzekła Sigrid zmar­twiona. - Oboje byli dziś prawie nieprzytomni...

-  Mam pójść z tobą do Innstad? Może niewiele będę mogła pomóc, ale...

-  O tak, jeśli możesz. Bardzo bym ci była wdzięczna, gdybyś ich obejrzała. Może powinnam zadzwonić po lekarza?

-  A co on poradzi? - mruknęła Mali. - Lekarz jest bezradny wobec grypy, wiesz...

 

Stan starych gospodarzy w Innstad był niepokojący. Sigrid po­ścieliła im w osobnych sypialniach, kiedy zachorowali, aby nie przeszkadzali sobie nawzajem. Sama jednak nie mogła doglądać obojga równocześnie, tak że pomoc Mali bardzo się przydała. Mali postanowiła, że zostanie jakiś czas przy chorych, więc za­dzwoniła do domu.

-  Zostanę tu trochę dłużej - rzekła do Herborg. - Przekaż Havardowi, że wrócę później.

-  Zamierzasz przenocować?

-  Nie, wrócę do domu, gdy Innstadom trochę się poprawi, ale jeszcze nie wiem kiedy. Rozumiesz, są bardzo chorzy.

Z upływem dnia stało się jasne, że gospodarze nie zdołają przezwyciężyć grypy. Zajrzał do nich lekarz, jednak stanął przy chorych i rozłożył ręce; było mu przykro, że nic nie może pora­dzić.

-  Pewnie trzeba ich będzie zawieźć do szpitala - orzekł. - Tam dostaną kroplówki, gdyż są odwodnieni. I bardzo osłabie­ni - dodał zmartwiony.

-  Jak mielibyśmy ich w tym stanie przetransportować do szpitala? - spytała Mali ostro. - Są tak chorzy, że nie ma nawet mowy o podróży.

-  Racja, jeżeli rodzicom ma się pogorszyć, to tym bardziej powinni zostać w domu, tu, gdzie jest ich miejsce - stwierdził Bengt i pogładził pomarszczoną, bezwładną rękę matki. - Wiem, że oni by tego chcieli.

 

-  Czy to ty, Mali? - szepnął stary Olaus późnym popołu­dniem, szukając po omacku jej dłoni. - Siedzisz tu przy mnie?

-  Tak, oboje jesteście bardzo chorzy, ty i Halldis - odparła Mali.

-  Gdzie jest Halldis?

-  Leży w sypialni na wprost korytarza - wyjaśniła Mali. - Tak było lepiej, kiedy zachorowaliście.

Przez chwilę Olaus leżał bez słowa. Miał oczy zamknięte i Mali pomyślała, że znowu zapadł w sen. Ale nagle utkwił w niej wzrok.

-  Myślę, że jestem u kresu drogi, Mali.

-  Możesz jeszcze wrócić do zdrowia - rzekła Mali cicho i od­garnęła białe jak śnieg włosy ze spoconego czoła staruszka. - Je­steś silnym mężczyzną, Olausie, a najgorsze, myślę, masz już za sobą.

-  Jestem zmęczony. Miałem długie życie, Mali. I dobre ży­cie, w przeważającej części. Sądzę, że powinienem odłożyć laskę wędrowca.

Poklepał Mali po ręku, a przez jego bladą twarz przemknął cień uśmiechu.

-  Cieszę się, że dane mi było cię poznać, Mali Stornes.

-  I ja się cieszę, Olausie - rzekła zdławionym głosem. - Ale uważam, że nie powinieneś jeszcze myśleć o śmierci. Odpocznij teraz trochę. Jestem przekonana, że potem poczujesz się dużo lepiej.

-  Zawsze potrafiłaś spojrzeć prawdzie w oczy, Mali - ode­zwał się cicho, nie podnosząc powiek. - Teraz też ci się uda. Chciałbym, żebyś przyprowadziła tu Bengta. Pragnę się pożegnać z nim i z Sigrid.

Mówienie przychodziło mu z trudem. Oddychał ciężko i nie­spokojnie przebiegał palcami po kołdrze.

-  Chciałbym też zobaczyć się z Halldis...

-  Porozmawiam z Sigrid - obiecała Mali. - Zaraz przyjdą do ciebie wszyscy, Olausie. Jeżeli uważasz, że to konieczne.

Otworzył oczy i spojrzał na Mali. Jego wzrok był zadziwiają­co przytomny.

-  Konieczne - rzekł tylko.

-  Możemy przenieść mamę z powrotem - uznał Bengt. - Jej łóżko jest już przygotowane w sypialni rodziców. Halldis nie waży teraz więcej niż piórko, wezmę ją więc na ręce i zaniosę -zaproponował. - Jeżeli taka jest wola ojca...

-  Twój ojciec prosił o to - rzekła Mali. - Myślę, że podjął decyzję. Jest zmęczony.

-  Nie wyobrażam sobie, co będzie z mamą, gdy jego zabrak­nie - odezwał się Bengt. - Zawsze byli nierozłączną parą.

-  Często bywa tak, że kiedy jedno umiera, drugie również się poddaje - stwierdziła Mali. - Pragnie mu towarzyszyć rów­nież w tej ostatniej podróży. W każdym razie, gdy małżonkowie żyli tak długo i tak zgodnie jak twoi rodzice. Ale niekoniecznie zawsze tak musi być - dodała szybko. - Wcale nie musi.

-  To takie dziwne uczucie - westchnęła Sigrid. - Oni byli tu zawsze, nie potrafię sobie wyobrazić Innstad bez starych gospo­darzy.

-  Przeżyli wspólnie wiele długich i dobrych lat - rzekł Bengt i wziął Sigrid za rękę. - Ojciec skończył osiemdziesiąt osiem lat, a mama osiemdziesiąt pięć. Nie każdy może dożyć takiego wie­ku. Ale nie martwmy się na zapas, może oboje wrócą do zdrowia. Już się tak kiedyś zdarzało.

Ale nie tym razem, przeczuwała Mali. Olaus Innstad odłożył już swą laskę wędrowca, pozostało im tylko się pożegnać.

Olaus zmarł następnego przedpołudnia, a Halldis zasnęła na wieki w tym samym dniu wieczorem. Odeszli tak cicho. Jak gdy­by zgasły dwa światełka zdmuchnięte ruchem powietrza, który spowodowało przejście anioła.

 

W sobotę jedenastego czerwca słońce rozlewało szczodrze swój blask nad stolicą. Przez otwarte okno pokoju Dorbet i Oli na­pływały obce dźwięki. Samochody trąbiły, ludzie rozmawiali i śmiali się, z trzaskiem przetaczały się tramwaje, skręcające przy Grand Hotelu.

-  Jaka piękna pogoda. - Dorbet przeciągnęła się i przetarła oczy. - Całe szczęście.

-  Nie zmarzniesz dziś w swym stroju ludowym - mruknął Ola i ziewnął.

-  Trzeba wstawać - rzuciła Dorbet i usiadła energicznie na łóżku. - Musimy zajrzeć jeszcze do tego sklepu z kapeluszami, który widzieliśmy na Stortingsgata, i kupić ci jakieś nakrycie na głowę, zanim pójdziemy świętować.

-  Koniecznie?

-  Musisz mieć kapelusz - stwierdziła Dorbet stanowczo. - Widzieliśmy taki jeden na wystawie, który ci się podobał! Bę­dziesz taki przystojny, Ola. Wszyscy w pochodzie noszą kapelu­sze.

-  Nie jestem tego pewien - mruknął Ola, ale więcej nie pro­testował.

Dorbet zniknęła w łazience i chwilę potem zadźwięczało i za­szumiało w rurach - brała kąpiel. Ola podłożył ręce pod głowę i uśmiechnął się do siebie. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógłby pełniej korzystać z łazienki niż jego żona. Będzie jej tego brakowało, kiedy wrócą do domu, pomyślał. Mimo że Dorbet była wiejską gospodynią, bez trudu przeistaczała się w miejską damę i stawała się równie piękna i elegancka jak inne. Ba, nawet ładniejsza, przyznał Ola z dumą. Cieszył się, że pójdzie z nią na pochód, może spotka znajomych i im ją pokaże.

Jedli śniadanie w chłodnej jadalni. Dorbet przechadzała się wzdłuż długiego stołu i nakładała sobie wszystkiego po trochu. Ola natomiast zadowolił się czterema pokaźnymi kanapkami, jajkiem smażonym na bekonie i odrobiną dżemu.

-  Musisz się poczęstować wszystkimi pysznościami, które tu podano, skoro masz taką okazję - uważała Dorbet i usiadła z talerzem, na który nałożyła szynkę, jajko i trochę śledzia. - Ta­kiego śniadania nie dostaniesz w domu.

-  Nie martw się, wystarczy mi jajko na boczku - rzekł Ola zadowolony. - Mógłbym jeść coś takiego codziennie.

-  Oto cały ty, Ola - skwitowała i zaczęła smarować kanapkę. Jednak w jej spojrzeniu malował się uśmiech.

Dorbet rozkoszowała się tym, że oto siedzi przy stole nakry­tym białym obrusem, na którym ustawiono kwiaty, i może do woli częstować się z bogatego bufetu. Potem małymi łyczkami popijała mocną, gorącą kawę i obserwowała gości w jadalni. Z miną znawcy spod przymrużonych oczu oceniała ubiór in­nych kobiet. Nie mogła nie zwrócić uwagi, że wiele z przybyłych dam zatrzymywało spojrzenia również na niej i jej wspaniałym stroju ludowym, bogato przystrojonym srebrnymi ozdobami.

-  Tam siedzi ktoś, kto pewnie też wybiera się na pochód, Ola - szepnęła i dyskretnie trąciła męża nogą pod stołem. - Ta kobieta ma strój z Hardanger.

Stopniowo coraz więcej par schodziło na śniadanie; wiele z nich ubrało się w stroje ludowe. To będzie wspaniały widok, gdy wszyscy pójdą w pochodzie, pomyślała Dorbet.

Kobieta w stroju ludowym z Hardanger częstowała się z pół­misków, kiedy Dorbet również podeszła do stołu, żeby dolać so­bie kawy.

-  Wybieracie się pewnie na zlot - zagadnęła nieznajoma przyjaźnie. - Widzę, że jesteście odświętnie ubrani.

-  Tak, zamierzamy pójść w pochodzie - przytaknęła Dorbet. - Ale ty również wyglądasz bardzo uroczyście. Skąd pochodzisz?

-  Z Hardanger, z Ulvik. Uprawiamy drzewa i krzewy owoco­we, poza tym mamy trochę krów. Ale mój mąż, Magnus, zajmuje się głównie uprawą owoców.

-  My jesteśmy z Inndalen w gminie Surnadalen w Nordmore - wyjaśniła Dorbet. - Mamy duże gospodarstwo. - Wyciągnęła rękę. - Miło cię poznać.

-  Może chcielibyście się przysiąść do naszego stolika? - za­proponowała kobieta. - Przyjemnie byłoby pogawędzić.

-  Właściwie już zjedliśmy śniadanie, siedzimy jeszcze przy kawie. Spytam męża.

Przysiedli się do stolika Magnusa i Elise Storvików i jeszcze chwilę zostali, by trochę porozmawiać. Kobieta była dość roz­mowna, natomiast mężczyzna raczej zamknięty w sobie, choć naprawdę miły. Dowiedzieli się o różnych odmianach jabłek, o tym, kiedy dojrzewają czereśnie, Ola zaś opowiedział o Granvold i swojej pracy w gospodarstwie.

-  Obawiam się, że musimy już iść - zauważyła Dorbet. - Ola musi sobie jeszcze kupić kapelusz, zanim pójdziemy na plac przy twierdzy Akershus - zwróciła się do sąsiadów. - Może spotkamy się później.

-  Wybieracie się gdzieś wieczorem?

-  Tak, idziemy na przedstawienie do Chat Noir - uśmiech­nęła się Dorbet.

-  O, my też! - rozpromieniła się Elise. - Możemy wam towa­rzyszyć?

Umówili się, że spotkają się przy recepcji hotelu o wpół do szóstej.

-  Po pochodzie pewnie zatrzymamy się jeszcze w mieście z jakimiś znajomymi z moich stron - rzekł Ola. - A potem, jak sądzę, byłoby miło zjeść wspólnie obiad przed przedstawieniem. Chyba nie macie nic przeciwko temu? Możemy umówić się tu­taj, w Grand Hotelu, żeby nie chodzić gdzieś daleko. Uważam, że tu jest bardzo ładnie, a poza tym dobrze dają jeść - dodał z uśmiechem.

Elise i Magnus nie powiedzieli „nie". Elise pomachała im podekscytowana na pożegnanie, kiedy Dorbet i Ola wychodzili z jadalni.

-  Jak na mój gust ta kobieta jest bardzo wścibska - uznał Ola i obejrzał się przez ramię. - Gada jak...

-  Ale musisz przyznać, że oboje są również bardzo sym­patyczni - odezwała się Dorbet. - Moim zdaniem będzie nam raźniej, gdy razem z nimi pójdziemy na rewię, zwłaszcza że nie spotkałeś nikogo ze znajomych. Kto z naszych stron wybierał się do stolicy? Słyszałeś o kimś?

-  Właściwie tylko o jednym z Kvannes i jeszcze o gospoda­rzach z Surnadalen i Rindalen. Nie znam ich zbyt dobrze, ale przynajmniej z widzenia.

-  Nie wiadomo, czy ich spotkamy - wątpiła Dorbet. - Sam mówiłeś, że zjadą się tu setki ludzi.

-  Zobaczymy - stwierdził Ola. - Po pochodzie mamy się ze­brać wszyscy na placu przed twierdzą, może wtedy zauważymy kogoś znajomego.

Nie zamierzali wrócić do hotelu wcześniej niż późnym po­południem, dlatego Dorbet wyjęła siatkę robioną na szydełku, którą dostała od matki, i wsadziła do niej wszystko, co mogło jej się przydać w ciągu dnia. Potem ostatni raz rzuciła okiem na czerwoną suknię, którą zamierzała włożyć wieczorem, i prze­ciągnęła po niej dłonią. Suknia bardzo ładnie się rozprostowała na wieszaku, tak jak Dorbet przypuszczała. Dziewczyna szybko spojrzała w lustro, poprawiła włosy i uśmiechnęła się do siebie. Dobrze się prezentowała.

-  No, jestem gotowa - rzuciła i odwróciła się do Oli. - Naj­pierw kapelusz, a potem idziemy na pochód.

 

To był niezapomniany dzień. Ogromny namiot rozbity na Akers­hus pomieścił pięć tysięcy osób, a co najmniej drugie tyle stało na zewnątrz. Ola i Dorbet przyszli sporo wcześniej i dostali się do środka. Przemawiali minister rolnictwa i przedstawiciele or­ganizacji ludowych.

Dorbet dokuczała ciasnota. Dziewczyna nudziła się i słucha­ła przemówień tylko jednym uchem, ale po chwili zaciekawiła się, ponieważ rozpoczął się program kulturalny: recytacja wier­szy, śpiewy i granie. Jakiś aktor, którego nazwiska nie pamię­tała, czytał poezje. Stopniowo uroczystość zaczęła się przenosić na zewnątrz i można było kupić kawę, napoje, gofry i kiełbaski. Wszędzie roiło się od ludzi, lecz mimo to Ola natknął się przy­padkiem na znajomego z Rindalen z żoną.

-  Nie do wiary, wreszcie spotkałem kogoś znajomego! - za­grzmiał mężczyzna i uścisnął Oli rękę. - Jak miło. Tak tu tłoczno, że można całkiem oszaleć. Nie przywykliśmy do takiego zgiełku w stronach, z których pochodzimy - roześmiał się rubasznie.

Dorbet nigdy wcześniej nie widziała ani jego, ani jego żony. Był rosłym mężczyzną ze skłonnością do tycia. Jego żona, drob­na i nieśmiała, przez cały czas trzymała męża pod ramię, jak gdyby panicznie się bała, że jej zginie. Wydawała się nieco, star­sza od Dorbet, ale chyba niewiele.

-  A to twoja żona, Ola?

Mężczyzna wyciągnął wielką rękę i energicznie potrząsnął dłonią Dorbet.

-  Wiele o tobie słyszałem - uśmiechnął się. - Ludzie gadają, że Ola Granvold ożenił się z najwspanialszą dziewczyną w ca­łym Nordmore. Widzę, że to prawda.

Dorbet poczuła, że się czerwieni, i cofnęła rękę.

-  To Peder Myrland i jego żona Jofrid - przedstawił znajo­mych Ola. - Oni mieszkają...

-  Wiem, gdzie znajduje się Myrland, mimo że tam nie by­łam - przerwała mu Dorbet.

Znaleźli miejsce na trawniku. Mężczyźni przynieśli kawę i coś na przekąskę. Usiedli na trawie, przyglądali się fiordowi, który lśnił w słońcu, i słuchali muzyki rozbrzmiewającej na placu.

-  Może zjedlibyśmy wspólnie obiad? - zaproponował Peder Myrland. - Jeżeli nie macie innych planów po tej uroczysto­ści. Byłoby świetnie - mówił dalej, nie pytając żony o zdanie ani nie czekając na odpowiedź Oli. - Dokąd pójdziemy?

-  Mieszkamy teraz w Grand Hotelu, a wieczorem wybiera­my się do Chat Noir, więc jeżeli moglibyśmy zjeść obiad w hote­lu, to...

-  Miejsce dobre jak każde inne - zdecydował gospodarz z Rindalen. - Prawda, Jofrid?

Skinęła głową. Prawdopodobnie zawsze się zgadza, pomy­ślała Dorbet. Nie wygląda na osobę, która miałaby własne po­glądy.

-  Będzie z nami jeszcze jedna para - uprzedził Ola. - Mał­żeństwo, które poznaliśmy w hotelu. Pochodzą z Hardanger i zajmują się uprawą owoców. Chyba nie będzie wam przeszka­dzać, że zjedzą z nami?

-  Im nas więcej, tym weselej, rzekła baba, zapraszając na po­grzeb - roześmiał się Peder. - Dwoje więcej czy mniej...

-  Ależ, Peder!

Jofrid Myrland oblała się rumieńcem i posłała mężowi kar­cące spojrzenie.

-  Nic się nie stało - uśmiechnął się Ola wyrozumiale. - Ro­zumiemy przecież, że to żart.

 

Dorbet zachodziła w głowę, jakim cudem udało się zorganizo­wać taki ogromny wiec. Kilku mężczyzn, dyrygując tłumem przez megafony, zdołało zapanować nad niezliczonymi rzędami przybyłych i wreszcie pochód mógł ruszyć.

-  O rety, jaki widok! - zawołała Dorbet z podziwem. - Sły­szałam, jak ktoś mówił, że w pochodzie idzie ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. A popatrz na te wszystkie stroje ludowe. Czy to nie wspaniale?

-  Prawda, imponujące - przytaknął Ola. - Rozglądam się i wypatruję strojów z Nordmore, ale jakoś nie widzę. Nie wiesz przypadkiem, czy jest tu ktoś ze znajomych, Peder?

-  Nikogo nie spotkałem - odparł gospodarz z Rindalen, ocierając pot z czoła. - Uff, robi się gorąco.

Dorbet była podobnej myśli. Słońce spływało na nich z bez­chmurnego nieba, powietrza nie orzeźwiał nawet lekki wie­trzyk.

-  Skąd masz taki piękny strój? - spytała Jofrid, przyglądają się Dorbet z zainteresowaniem.

-  Sama uszyłam. Szyję stroje ludowe na zamówienie z Ameryki.

-  Naprawdę? Ja swój pożyczyłam. Nie leży zbyt dobrze, ale wiesz, nie mam własnego, a musiałam się o coś postarać, skoro zamierzałam pójść w pochodzie.

-  Nie, dobrze ci pasuje - skłamała Dorbet.

-  Tak uważasz? Jofrid pokraśniała z radości i Dorbet nagle zrobiło się jej żal. Widać, że ta drobna kobieta nieczęsto na co dzień może li­czyć na dobre słowo. Peder Myrland nie ma pewnie talentu do prawienia komplementów, pomyślała i rzuciła na niego okiem. Zdjął kapelusz i dużą chustką do nosa przecierał rzadkie włosy.

-  Jesteś taka... taka ładna - mówiła dalej Jofrid. - To praw­da, co mówi! Peder, że dużo słyszeliśmy o tobie i twojej urodzie. Doszły nas również słuchy o twojej matce, Mali Stornes. Bo je­steś ze Stornesów, prawda?

-  Tak.

-  Ludzie mówią o niej wiele dobrego. Jest znakomitą artystką.

-  Tak, jest bardzo zdolna - przyznała Dorbet. - Teraz sprze­daje swoje prace głównie do Ameryki, bo tam bardzo się interesu­ją norweską sztuką użytkową i norweskimi strojami ludowymi.

-  Pewnie odziedziczyłaś talent po matce, skoro zajmujesz się haftem i szyciem.

-  Chyba tak.

-  Ale jak znajdujesz na to czas, masz przecież mnóstwo pra­cy w gospodarstwie? Zostałaś chyba młodą gospodynią w Granvold?

-  Wolno mi robić to, co robię najlepiej - odparła Dorbet. - I to, co mnie najbardziej interesuje - dodała szczerze.

-  W Myrland byłoby to nie do pomyślenia - westchnęła Jo­frid i zerknęła ukradkiem na męża, najwyraźniej przestraszona, że mógłby usłyszeć to, co powiedziała. - Matka Pedera jest... starej daty. Niełatwo się z nią dogadać. Do tego mamy jeszcze troje dzieci.

-  Trójkę dzieci? - przerwała jej Dorbet zaskoczona. - Ile właściwie masz lat?

-  W maju skończyłam dwadzieścia dwa.

-  Pewnie rodziłaś jedno po drugim.

-  W Myrland tak się przyjęło - odparła Jofrid cicho, nie­pewnie spoglądając na plecy męża. - Moja teściowa miała sześ­cioro w ciągu pięciu lat.

Dorbet zmieniła zdanie co do Jofrid. Spodobała jej się ta ci­cha kobieta, która najwyraźniej nie miała łatwego życia w Myr­land. Zatem kiedy pochód ruszył, wsunęła rękę pod jej ramię i uśmiechnęła się. I tak przeszły przez miasto, oklaskiwane przez tysiące ludzi, którzy stali wzdłuż ulicy i przyglądali się idącym w pochodzie.

Jeszcze długo potem mówiono o wielkim marszu chłopów. Dwadzieścia cztery tysiące mężczyzn i kobiet z norweskich wsi - w tym większość kobiet w strojach ludowych ze swego regionu - tworzyło piękne i barwne widowisko, przechodząc ulicami Oslo tego ciepłego, czerwcowego dnia.

Dorbet postanowiła utrzymać kontakt z Jofrid Myrland, gdyż bardzo polubiła nowo poznaną gospodynię.

ROZDZIAŁ 4.

 

Dorbet siedziała z głową opartą o ścianę przedziału. Od czasu do czasu otwierała oczy i wyglądała przez okno pociągu. Deszcz tworzył małe strumyczki, które spływały w dół brudnej szyby. „Anioły płaczą", mawiała mama, gdy Dorbet była mała, i w dniu takim jak dziś, kiedy padało tak, że nie mogła wyjść na dwór, stawała z nosem przyklejonym do szyby. Dorbet uśmiechnęła się na to wspomnienie z dzieciństwa. Dzisiaj chyba naprawdę anio­ły rozpłakały się na dobre, pomyślała i przetarła zmęczone oczy. Przepiękna pogoda utrzymywała się aż do dzisiejszego ranka, a więc mieli szczęście z wyjazdem do Oslo. Ileż tam przeżyli! Dorbet westchnęła i zamknęła oczy. Wrażenia z ostatnich dni kłębiły się w jej głowie.

Właściwie trudno powiedzieć, co najlepiej utkwiło jej w pa­mięci. Działo się tak wiele. Sam spacer z Olą po Karl Johansgate: ludzie, piękne budynki, ruch uliczny i sklepy. Obce dźwięki i zapachy. W Oslo nie pachniało tak jak w domu, wiele razy się nad tym zastanawiała. I jak luksusowo mieszkało się w hotelu! Szybko mogłaby się do tego przyzwyczaić, pomyślała i westchnę­ła. A najbardziej do łazienki i światła elektrycznego.

Zwiedzili również sporą część miasta. Wsiedli do odkryte­go autobusu wycieczkowego, który między innymi przejeżdżał wzdłuż szerokiej ulicy Bygdo Alle. Dorbet podziwiała ogrom­ne, kwitnące kasztanowce. Któregoś dnia, kiedy nie mieli kon­kretnych planów, wybrali się kolejką na górę Holmenkollen. Ola chciał zobaczyć wielką skocznię, o której tak wiele słyszał. Wrażenie było niezapomniane i warte tej wyprawy, stwierdziła Dorbet w duchu. Wszystko wydawało się takie piękne w ów słoneczny dzień, a widok byt fantastyczny. Miasto rozciągało się w dole nad fiordem i błyszczało jak klejnot. Na koniec Ola zaproponował, by przekąsili coś w restauracji we Frognerseterea a Dorbet po prostu uległa. Chłonęła każdą sekundę.

I jeszcze Chat Noir! Dorbet, odkąd pamięta, nigdy się tyle nie śmiała, a i Ola świetnie się bawił tego wieczoru. Zwracała na siebie uwagę w swej czerwonej sukience, tak jak się tego spo­dziewała. Zauważyła, że przyciąga wiele długich spojrzeń. Ola również to dostrzegał, ponieważ przez cały wieczór nie odstępo­wał żony. Był z niej bardzo dumny i szepnął jej o tym do ucha podczas przedstawienia.

-  Mężczyźni oglądają się za tobą.

-  Widzę.

-  Jesteś tu najładniejsza.

Poklepała Olę po dłoni i uśmiechnęła się. Więcej o tym nie rozmawiali. Jednak musiała przyznać, że owe spojrzenia pełne zainteresowania i podziwu sprawiały jej przyjemność.

Przedstawienie w Teatrze Narodowym również zrobiło na niej wrażenie, choć Oli sztuka nie podobała się tak bardzo jak rewia i pod koniec się zdrzemnął.

-  Najwyższy czas - mruknął, kiedy przedstawienie się skończyło.

Dorbet dała mu kuksańca w bok.

-  Uważam, że było fantastyczne - rzekła rozmarzona. - Myślę, że gdybym mogła, zostałabym aktorką.

To całkiem rozbudziło Olę. Wziął Dorbet mocno za ramię i wyprowadził z teatru na powietrze w ów ciepły, letni wieczór. Wrócili pieszo do hotelu, ponieważ nie było daleko. Dorbet udało się zwabić Olę do wanny na wspólną kąpiel. To przeżycie oboje będą wspominać z radością, pomyślała, uśmiechając się do siebie. Cudownie i ciekawie było kochać się w ciepłej wo­dzie. W końcu zdyszani opadli na podłogę w łazience, mokrzy, rozgrzani i szczęśliwi. O tak, pomyślała Dorbet, wanny i ubika­cji będzie jej w domu brakowało. I jeszcze tego, by za jednym przekręceniem wyłącznika światło zalało cały pokój! Pewnie jeszcze dużo czasu upłynie, zanim w Granvold będzie łazienka i prąd. Nikt jeszcze nawet nie wspominał, żeby na wsi założyć elektryczność, więc pewnie upłyną całe lata, pomyślała z nie­wiarą.

Ola, zgodnie z obietnicą, wybrał się z Dorbet również na za­kupy. Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni nie znoszą biegania po sklepach, ale Ola cierpliwie jej towarzyszył. I nie skąpił pie­niędzy.

-  Obiecałem, że będziesz mogła zrobić zakupy - przyznał. - Kup sobie to, co ci się podoba.

Dorbet na te słowa zrobiło się ciepło i ogarnął ją dobry hu­mor. Kupiła nowy płaszcz i ładną kurtkę, ponieważ najbardziej jej były potrzebne. Potem poszli do sklepu z zabawkami, gdyż Ola koniecznie chciał kupić Trygvemu samochód, taki, który sam jeździ, gdy go nakręcić, tłumaczył. Świetna zabawka, mu­siała przyznać Dorbet, kiedy nakręcili pojazd i wypróbowali na sklepowej ladzie. Sama z kolei kupiła cudnego brązowego puchatego misia; miała pewność, że synkowi się spodoba.

-  To przecież chłopak - rzekł Ola trochę zdegustowany, pa­trząc na przytulankę ze zmarszczonym czołem.

-  Każdy potrzebuje kogoś, do kogo mógłby się wieczorem przy­tulić - rzekła Dorbet. - Ty jeszcze z tego nie wyrosłeś - dodała.

Ola zaczerwienił się i nie komentował więcej zakupu misia.

Potem poszli do działu perfumeryjnego firmy Steen & Strom i kupili duży flakon perfum 4711 dla Marit, jako podziękowa­nie za opiekę nad Trygvem. Ola twierdził, że to jej ulubiony za­pach. Zresztą jedyny, o którym Dorbet słyszała. Znajome, które używały perfum, a było ich naprawdę niewiele, kupowały tylko 4711.

Dopiero przy stoisku przekonała się, że zapachów jest znacz­nie więcej, ale nie odważyła się kupić czegoś innego. Wiedziała, że Marit najchętniej trzymała się tego, co znała. Poza tym ceny niektórych kuszących flakonów były przerażająco wysokie, więc Dorbet poprzestała na sprawdzeniu zapachu i roztarciu odrobi­ny na próbę na wierzchu dłoni.

Ola z zachwytem obwąchiwał żonę w powrotnej drodze.

-  Cudownie pachniesz - uśmiechał się. - Kupiłaś sobie któ­ryś z nich?

-  Nie, były zbyt drogie.

-  No to wracamy i kupimy jeszcze jeden flakon dla ciebie - zdecydował i zawrócił. - Będziesz używać tych perfum, kiedy będziemy wychodzić z wizytą lub do teatru. No, może jeszcze przy innej okazji - mrugnął żartobliwie.

Wrócili do sklepu i Dorbet dostała w prezencie flakonik per­fum o niezwykłym zapachu.

-  To jeden z tych, których używają gwiazdy filmowe - za­pewniła zadbana ekspedientka w jaskrawoniebieskim fartusz­ku.

Pewnie używa wszystkich tych kosmetyków i zapachów, po­myślała Dorbet i przyjrzała się sprzedawczyni. Dziewczyna mia­ła jasnoróżową, niczym prosiaczek, wypudrowaną twarz i pach­niała tak, że zapierało dech.

 

Było już po porze dojenia, kiedy wysiedli z autobusu w Surnadalen. Przestało padać, a niebo na zachodzie płonęło ognistą czer­wienią. Dorbet wciągnęła zapach kwitnących łąk i lasu. Jakże inny niż w Oslo, pomyślała.

Z dworca miał ich odebrać teść. Nie minęło wiele czasu, gdy zauważyli jego szczupłą sylwetkę.

-  O, jesteście! - zawołał i podszedł bliżej. - Jak tam było?

-  Wspaniała podróż - odparł Ola i uścisnął ojcu rękę. - Szko­da, że cię tam nie było, tato. Mam ci tyle do opowiedzenia.

-  Wybieramy się jutro do miasta - rzekł Trygve i zapalił faj­kę. - Wielu z nas czeka na referat ze zjazdu.

-  A jak się ma Mały Trygve? - spytała Dorbet z niecierpli­wością.

-  Myślę, że nadzwyczaj dobrze - stwierdził ojciec Oli. - Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Oboje świetnie się czują, zarówno Marit, jak i chłopczyk.

-  A więc nic nowego się nie wydarzyło?

-  No, niezupełnie. Wczoraj zmarli gospodarze Innstad.

-  Oboje? - spytała Dorbet przerażona.

-  Tak, zaraz po waszym wyjeździe dopadła naszą wieś pa­skudna grypa. Ominęła Granvold, ale starzy Innstadowie zacho­rowali. Byli w ciężkim stanie. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, od kilku dni nie wstawali już z łóżka. Najwidoczniej byli zbyt słabi, by zwalczyć infekcję.

-  Ale że oboje zmarli... jednego dnia...

-  Stary Olaus zmarł pierwszy. Mówią, że kiedy Halldis do­wiedziała się o tym, nie chciała dłużej żyć. Poddała się i przed wieczorem ona również zgasła.

Dorbet wzdrygnęła się; naciągnęła lepiej kurtkę i usiadła blisko Oli w kariolce. Będzie jej brakowało obojga Innstadów, pozostanie po nich dziwna pustka. Nie dalej jak na Boże Narodzenie zeszłego roku spotkali się w drugi dzień świąt. Starzy gospodarze nie zabawili długo na przyjęciu, ale przyszli. Zawsze interesowali się jej planami. Ludzie godni szacunku, mówiła o nich mama. Dorbet również podzielała jej zdanie. Nie słyszała, żeby ktokolwiek źle się wyrażał o Halldis i Olausie.

-  To smutne, że Olaus i Halldis nie żyją - rzekła cicho do Oli.

Ola objął ją ramieniem i przytulił. Oddechem muskał jej włosy.

-  Byli już bardzo starzy, wiesz.

-  To prawda, ale czy musieli odejść oboje naraz?

-  Wszyscy idziemy tą drogą - rzekł zamyślony i poklepał Dorbet po policzku.

Dorbet nie wiedziała, co powiedzieć. Siedziała w milczeniu, obserwując krajobraz, który mijali. Pola zieleniły się bujnie. Zbo­że wzeszło jeszcze przed ich wyjazdem, zdała sobie sprawę, lecz nagle ogarnęło ją przeświadczenie, jakby ich bardzo długo nie było i jakby przebywali w całkiem innym świecie. Rozkoszowała się ciszą, zapachami i bogatym krajobrazem z majestatycznymi górami i wysokim, żółtoczerwonym wieczornym niebem. Kie­dy skręcili na dziedziniec Granvold i Dorbet ujrzała na progu Marit z Trygvem w ramionach, ścisnęło ją w dołku z radości. Znowu była w domu. Silniej niż kiedykolwiek poczuła, że tu jest jej miejsce, że tu właśnie jest jej królestwo.

Tego dnia, kiedy pochowano starych gospodarzy z Innstad, wieś pogrążyła się w ciszy. W ów czerwcowy dzień we wszystkich gospodarstwach opuszczono flagi do połowy masztu, umilkły odgłosy codziennego życia. Zdawało się, jakby w ogóle nie było tu ludzi, pomyślała Mali, kiedy wyszła na dziedziniec, żeby razem z Havardem jechać do kościoła. Młodzi wybierali się razem z nimi. Oja powoził drugim wozem i miał zabrać Herborg oraz; Siverta i Tordhild. Dzieci zaprowadzono do Ane. Johannes marudził, żeby go wzięli ze sobą, ale kiedy mu obiecano kiełbaskę na obiad, a Aslak zasugerował, że może wybraliby się razem na cypel Stornes na ryby, zainteresowanie chłopca pogrzebem wyraźnie osłabło.

-  Chyba zostanę jednak w domu - rzekł do matki. - Powinienem pomóc przy Marilenie.

-  Cieszę się, że zmieniłeś zdanie - przyznała Tordhild z uśmiechem. - Marilenie będzie raźniej, gdy zobaczy, że jesteś w pobliżu.

Johannes skinął głową, świadom wagi swego zadania. Najwyraźniej wiedział, ile dla małej znaczy jego obecność, chociaż Marilena była spokojnym i wesołym dzieckiem i zwykle zachowywała się pogodnie bez względu na to, kto się nią zajmował. Nie było jednak wątpliwości, że bardzo kocha swego starszego brata. Na jej dziecięcej buzi zawsze pojawiał się szeroki uśmiech, kiedy Johannes brał siostrę na ręce i kiedy ją przytulał.

-  Anes - szczebiotała radośnie i obejmowała go za szyję. - Anes, Anes.

-  Nie można od niej wymagać, żeby umiała wymówić słowo „Johannes" - tłumaczył i huśtał ją na kolanach. - Przecież ro­zumiemy, o co jej chodzi, kiedy woła „Anes", prawda? Marilena jest jeszcze malutka - dodawał z wyrozumiałością.

Mali często obserwowała wnuki, kiedy się razem bawiły. Jeszcze bardziej lubiła, gdy Mały Trygve pojawiał się w Stornes - wtedy miała u siebie całą czwórkę. Siadała obok i próbowała do­strzec u nich wspólne cechy. Johannes był wprost niewiarygod­nie podobny do ojca; miał osiem lat, bardzo wyrósł i wydawał się strasznie chudy. Sivert też taki był, wspominała Mali. Przybrał na wadze dopiero jako nastolatek.

Johannes był takim samym indywidualistą jak kiedyś Sivert: chodził własnymi drogami i uwielbiał muzykę. Raz w tygodniu jeździł na lekcje do Kvannes, a dodatkowo uczył go ojciec, kiedy był w domu. Johannes sam twierdził, że zostanie muzykiem, lecz Mali nie była tego taka pewna. Interesowało go tyle różnych rze­czy, a gospodarstwo i zwierzęta również były bliskie jego sercu. Mali doznawała bolesnego ukłucia w piersi, widząc, jak malec biega wszędzie za Havardem, zarumieniony na twarzy i podeks­cytowany. Wtedy zwykle mawiał, że zostanie gospodarzem, jak gdyby zapominał, że nie ma gospodarstwa, którym mógłby się zająć.

Jedynie małżeństwo z dziedziczką dałoby mu tę szansę, pomyślała Mali. To możliwe, ale mało prawdopodobne. Może więc lepiej, żeby postawił na muzykę. Jednak Mali nie podobał się również ten pomysł, gdyż to oznaczało, że Johannes musiałby opuścić Stornes i osiedlić się w tym czy innym dużym mieście. To nieodzowne, jeżeli miałby zrobić karierę jako muzyk, pomyślała. A przecież pragnęła zatrzymać ich wszystkich przy sobie
w Inndalen.

Marilena z wyglądu bardzo przypominała matkę. Jednak wyglądało na to, że ma pogodniejsze usposobienie niż Ruth, i to Mali cieszyło. Dziewczynka szczebiotała i śmiała się bez prze­rwy. Mali często z wdzięcznością myślała o Tordhild i Sivercie, którzy przysposobili dziecko, ponieważ uważała, że to najlepsze, co mogło spotkać maleńką córeczkę Ruth.

Miała tyle powodów do radości, myślała Mali o sobie, kiedy siedząc, obserwowała latorośle rodu: że Sivert naprawdę prze­prowadził się z rodziną do Stornes, że Oja znalazł Herborg i za­łożył rodzinę, że wyrósł na zrównoważonego i wrażliwego męż­czyznę, a przede wszystkim, że Dorbet znalazła wspólny język z Olą. O tak, ułożyło się lepiej, niż można się było spodziewać, i było się z czego cieszyć, mimo że smutek po stracie Ruth za­wsze dawał o sobie znać, kładąc się głębokim cieniem na wszyst­kim. Ów ból nigdy nie przeminie, myślała Mali, bo nigdy nie można pogodzić się ze stratą kochanego dziecka. Jednak w mia­rę upływu czasu rana zasklepiła się i tęsknota stała się łatwiejsza do zniesienia. Takie już jest to życie i Mali nauczyła się znosić ciosy, które jej zadawało.

Mała Mali była zabawnym szkrabem: podobna do Herborg, zwłaszcza z koloru włosów i oczu. W przyszłości będzie miała, jak matka, brązowe, błyszczące włosy o miedzianym odcieniu. Jednak mała miała też wiele cech Stornesów i temperament po ojcu: to dziecko potrafiło ciskać błyskawice ze złości. Ale może to dobrze, że dziewczynka ma charakter, zastanawiała się Mali, ponieważ to ona przejmie gospodarstwo, gdy przyjdzie pora.

Synek Dorbet, Mały Trygve, był niezwykle ładnym dziec­kiem, tak bardzo podobny do matki, że aż strach: brązowooki, o ślicznych, jasnych kręconych włosach. Mali słyszała, jak Marit mówiła, że chłopczyk jest podobny do Oli i Granvoldów, ale tego nie komentowała. Tak już jest - każdy chciałby widzieć w po­tomku cechy swojej rodziny. Mały Trygve odziedziczył też pew­ne cechy Oli, to pewne, ale dziedzic Granvold podobny był do matki.

 

Kościół, wypełniony tego dnia po brzegi, przystrojono świeżymi, kwitnącymi w czerwcu kwiatami i zapalono świece. Mali ścis­nęło w dołku, kiedy ujrzała przy ołtarzu dwie trumny, stojące jedna obok drugiej. Gospodarze z Innstad zawsze wiele dla niej znaczyli, od samego początku, kiedy przybyła do wsi jako mło­da, nieszczęśliwa dziewczyna.

Zauważyła, że na nabożeństwo przyszło wielu znajomych. Mieszkańcy wsi pojawili się licznie, pomyślała, ale nie można się dziwić. Olaus Innstad znał wielu, a i on był znany w okolicy. Mali wiedziała, że na przestrzeni lat niejeden zwracał się do go­spodarza o radę i pomoc w trudnych sytuacjach i wszyscy oni, bogaci i biedni, spotykali się z równie dobrym przyjęciem. Olaus i Halldis Innstadowie nie dzielili ludzi według rangi i zamożno­ści, Mali sama się o tym przekonała. Zrobiło jej się ciepło koło serca na wspomnienie tego, jak gospodarze przyjęli jej siostrę, kiedy zjawiła się u nich z synkiem. Niezamężną i porzuconą po­witali z otwartymi ramionami. Margrethe była u nich szczęśli­wa, pomyślała Mali. Siostra często opowiadała, że znalazła tam wszystko: Bengta, dzieci, miłość oraz troskę i szacunek teściów.

To były piękne lata, kiedy żyła Margrethe, westchnęła Mali w duchu. Chociaż to nie do końca prawda, zwłaszcza gdy chodzi o jej własne życie. Ale w miarę upływu czasu i jej się ułożyło. Znowu ją uderzyło, jak to się ostatnio często zdarzało, że miała sporo powodów do radości. Czasem myślała, że jest prawie za dobrze, by mogło się dziać naprawdę; trudno jej było wierzyć, że ów stan będzie trwać. Przeszedł ją dreszcz, Hayard spojrzał na nią i po omacku odszukał jej dłoń. Zacisnął jej rękę między swy­mi dwiema, jakby pragnąc przekazać własny spokój i poczucie bezpieczeństwa.

 

Wielu przybyłych składało kondolencje Bengtowi i Sigrid. Mali i Havard trzymali się trochę z tyłu, lecz w końcu przyszła i ich kolej.

-  To był ładny pogrzeb - rzekł Havard.

-  Zapewne starzy gospodarze tak właśnie pragnęli zostać pochowani - przyznała Mali. - Halldis oniemiałaby z wrażenia, gdyby zobaczyła, ilu ludzi przyszło.

-  I jak goście zostali potem przyjęci - uśmiechnęła się Si­grid. - Mamy nadzieję, że nie będzie powodów do narzekań. Wszystko w Innstad jest przygotowane.

-  Przyjdziemy - zapewniła Mali. - Ale zajrzymy jeszcze na grób Ruth, skoro już tu jesteśmy. Chcę zobaczyć, czy kwiaty, któ­re posadziłam wiosną, się przyjęły i jak rosną.

-  Bardzo nam zależy, żebyście wszyscy przyszli - rzekł Bengt. - Żeby Oja i Sivert wpadli ze swoimi rodzinami, no i sta­rzy i młodzi z Granvold.

-  Wiesz przecież, Bengt - odezwała się Mali - że twoi rodzi­ce cieszyli się naszym szacunkiem i poważaniem. Uważam, że należeli do tych ludzi, o których nikt nie może powiedzieć złego słowa.

Bengt nie odpowiedział. Wydawał się bardzo blady w ciemnym garniturze.

-  Będzie ich brakowało w Innstad - rzekł po chwili.

Sigrid wzięła Bengta pod ramię.

-  To prawda - przyznała. - Ale będziemy sobie nawzajem pomagać i nie zmarnujemy tego, co przejęliśmy w spadku. Twoi rodzice wierzyli, że mogą na nas polegać, Bengt, i nie zawiedzie­my ich.

-  Teraz my jesteśmy najstarszym pokoleniem - zauważył Bengt. - Dziwnie mi o nas tak myśleć.

-  My w Stornes już od dawna przejęliśmy tę rolę - rzekła Mali. - Takie są koleje życia. Musimy się pogodzić z tym, że teraz my jesteśmy starymi gospodarzami, Bengt, wy w Innstad i my w Stornes.

Bengt uśmiechnął się trochę krzywo.

-  Pewnie tak - przyznał. - Pewnie tak.

 

Zgromadzili się przy grobie Ruth. Przyszła cała rodzina, rów­nież Ola i Dorbet. Mali pochyliła się i wyrwała trochę chwastów. Podsypała nieco ziemi pod dwoma krzewami, które posadziła wcześniej tego lata i które teraz pięknie kwitły.

-  To taka nasza chwila wspomnień - rzekła Mali. - Skoro się tu zebraliśmy.

-  Ruth nie powinna spoczywać w tym grobie - odezwał się Sivert ponuro. - Nigdy się nie wyzbędę tego wrażenia, że jej śmierć była zupełnie bezsensowna.

-  To prawda, Ruth powinna żyć - przyznała Mali cicho.

-  Nie wolno nam dopuścić, żeby jeszcze kiedykolwiek spot­kało naszą rodzinę coś podobnego - mówił dalej Sivert. - Mu­simy uważniej przyglądać się naszym bliskim, żeby w porę zauważyć, czy komuś nie dzieje się krzywda. Nie możemy pozwolić, by cierpienie doprowadziło kogoś z nas do śmierci, a pozostali nagle uświadomili sobie, że jest za późno, by temu przeszkodzić.

Mali odebrała słowa syna jako oskarżenie. Pochyliła głowę.

-  Ruth nie dopuszczała nas do siebie - usprawiedliwiła się. - Nawet ciebie, Sivercie.

-  Wszyscy bezskutecznie sprzeciwialiśmy się jej związkowi z Samuelem - odezwał się Havard. - Nic nie mogliśmy poradzić. Twoja matka robiła, co było w jej mocy, Sivercie.

-  Nie chciałem mamy oskarżać - wyjaśnił Sivert i zerknął szybko na Mali. - Naprawdę nie miałem tego na myśli.

-  Czy to moja wina, że Ruth nie żyje? - spytała Mali, chwy­tając Havarda za rękę, kiedy przechodzili przez dziedziniec w Innstad. - Czy mogłam coś jeszcze zrobić?

-  Nie, nie mogłaś - rzekł bez chwili namysłu. - Nie byłaś w stanie uczynić nic więcej, Mali, i sama o tym wiesz. Ruth nie pozwalała nikomu wtrącać się do swego życia. To był wypadek.

-  Nie powinniśmy zamykać się w sobie - rzekła cicho. - Nie powinniśmy zmagać się ze swoim cierpieniem w całkowitej sa­motności tak jak Ruth.

Łatwo powiedzieć, pomyślała Mali. Przecież i ona sama tak postępowała, przyznała w duchu. Przez tyle lat samotnie dźwi­gała swój krzyż i nadal sama będzie go dźwigać. To jej sprawa. Ciężar, z którym się zmaga, nie może ujrzeć światła dziennego. Najważniejsze, żeby znaleźć w sobie dość siły, by wytrzymać, bez niczyjej pomocy. Ruth się to nie udało.

ROZDZIAŁ 5.

 

Wtorek dziewiątego kwietnia był jasny i słoneczny. W ciągu ostatniego tygodnia ładnej pogody stopniało sporo śniegu, jed­nak leżało go jeszcze trochę i Johannes niemal codziennie po południu przyjeżdżał ze Wzgórza na nartach.

-  Zniszczysz swoje narty - zwróciła mu uwagę Mali po­przedniego wieczoru. - Wszędzie już widać gołą ziemię, zobacz, jeździsz po żwirze, chłopcze.

-  Przecież nie zjeżdżam na drogę - roześmiał się. - Na po­boczach jest jeszcze dosyć śniegu, a na nartach jest o wiele szyb­ciej - wyjaśnił z błyskiem w szarozielonych oczach.

Tak bardzo wyrósł, pomyślała Mali ze smutkiem. Minął ledwie miesiąc, odkąd chłopak skończył dziesięć lat. Wyprawili wtedy na Wzgórzu urodziny jak należy. Miły z niego dzieciak, pomyślała Mali i pogładziła go lekko po policzku. Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale to jego ze wszystkich wnucząt najbardziej lubiła. Oczywiście kochała je wszystkie, ale jej stosunek do Johannesa był całkiem szczególny - tak jak to było przez wszystkie te lata z jego ojcem. Musiała to przyznać, choćby przed sobą samą.

W pralni moczyło się pierwsze wielkie pranie w tym roku. In­geborg wyszła już na dwór, rozpaliła w wielkim palenisku i nasta­wiła pełen sagan wody. Zapowiadał się świetny dzień na pranie.

Mali stawiała śniadanie na stole. Ane właśnie wróciła z obo­ry i krzątała się w chłodni. Mężczyźni siedzieli nad wczorajszy­mi gazetami i czytali, czekając, aż będą mogli zasiąść do stołu. W tle cicho grało radio, jak każdego ranka. Zawsze o tej porze słuchano wiadomości i prognozy pogody, zanim każdy ruszył do swoich zajęć.

-  Co, u licha...! - zawołał nagle Havard. Pochylił się i pod­kręcił głos. Wszyscy zwrócili się w stronę gospodarza.

-  Co się stało? - spytała Mali znad kuchennego blatu. - Coś złego?

Havard skinął głową i wskazał na radio, nie mogąc wydobyć słowa.

Wszyscy jak porażeni słuchali informacji o tym, że w ciągu ostatniej nocy niemieckie wojska desantowe zaatakowały Norwe­gię. Zajęły Oslo, Arendal, Kristiansand, Egersund, Trondheim, Bergen i Narvik, mówił spiker, a atak nastąpił zupełnie niespo­dziewanie dla norweskiego rządu i norweskich sił militarnych.

W Norwegii wybuchła wojna!

W salonie zapanowała nieprzyjemna cisza.

-  Wojna? - Mali spojrzała przerażona na Havarda. - Czy naprawdę zaczęła się wojna?

Nie odpowiedział, tylko nastawił radio jeszcze głośniej. Męż­czyźni skupili się bliżej. Mali odłożyła to, co trzymała w rękach, i powoli podeszła do odbiornika. W pełnej napięcia ciszy, nie mając odwagi nawet oddychać, zamarli w bezruchu i słuchali wiadomości.

Norwegowie stopniowo zbierali siły, żeby odeprzeć atak, mówił głos w radiu, a największy opór stawili wrogowi w okolicy Oslo.

Mali zadrżała. Czy to może być prawda?

Spiker informował, że w miejscowości o nazwie Torbjornskjaer statek straży granicznej „Pol III" usiłował zatrzymać nie­miecką eskadrę, wydając ostrzegawczą salwę. Jednak norweski okręt został pokonany, a załoga wzięta do niewoli. Kapitan Lei Welding stracił życie. „Był pierwszym Norwegiem, który zginął w walce z Niemcami”, rzekł spiker poważnym głosem.

-  Ale pewnie nie będzie ostatni - mruknął Havard z zaciś­niętymi zębami. - To nie żarty.

-  Co to znaczy? Co się teraz stanie?

Mali położyła dłoń na ramieniu Havarda i popatrzyła na nie­go z niepokojem.

-  Trudno jeszcze powiedzieć. Trzeba czekać i słuchać komu­nikatów.

Mali osunęła się na krzesło, zrobiło jej się zimno ze strachu. Nikt się nie odezwał, wszyscy z powagą na twarzach przysunęli się blisko radia. Po chwili nadano wiadomość, że niemiecki krą­żownik „Blucher" zatonął po ostrzelaniu go z twierdzy Oscarsborg. Utonęło tysiąc mężczyzn. Również w okolicach Bergen i Kristiansund poszły na dno dwa krążowniki.

-  I dobrze im tak - mruknął O1av. - Jak śmieli tu wtargnąć i sięgnąć jak po swoje. Co sobie wyobrażają!

-  Tysiąc ludzi utonęło - odezwała się Ingeborg przerażona. - To straszne, nawet jeśli to Niemcy - dodała i zerknęła dookoła.

-  A kto im kazał tu się pchać? - nie ustępował O1av.

-  Wojna to wojna - stwierdził Oja ponuro. - Toczy się na­prawdę, to nie zabawa.

Z radia nie dowiedzieli się na razie nic więcej. Spiker zapo­wiedział, że podadzą następne wiadomości, gdy tylko będzie wiadomo coś więcej.

-  A więc wybuchła wojna - westchnął Havard. - Nie wierzy­łem, że do tego dojdzie.

-  Co teraz zrobimy? - spytała Ingeborg, blada na twarzy i poważna. - Czy Niemcy tu przyjdą?

-  W każdym razie nie w pierwszej kolejności - stwierdził O1av uspokajająco. - Leżymy jednak trochę na uboczu, nie tak blisko otwartego morza.

-  Poczekamy i zobaczymy - uznał Havard. - Ciekawe, jak zareaguje rząd. I co zrobi król.

Usiedli do stołu, zostawiając radio włączone na cały regula­tor, żeby nie ominęła ich żadna wiadomość.

-  Chyba dziś nie wezmę się do żadnej roboty - rzekł Havard, rzucając szybkie spojrzenie na Mali. - Muszę słuchać, co mówią, żeby wiedzieć, jak szybko przesuwają się niemieckie wojska.

-  Ale do prania w każdym razie trzeba się zabrać od razu - stwierdziła Mali stanowczo. - Musimy mieć czyste rzeczy, nawet jeżeli jest wojna. Zresztą pranie już jest namoczone - dodała. - Wszystko będzie na nic, jeżeli dziś tego nie zrobimy.

-  Pewnie, że nie można siedzieć z założonymi rękami - przy­znała Ane i wstała, żeby przynieść więcej kawy. - O, idą młodzi ze Wzgórza - rzekła, wyglądając przez okno w salonie. - Wszyscy czworo.

-  Jest wojna - powiedział Johannes, kiedy wsunął głowę przez drzwi, zaczerwieniony na policzkach po spacerze. - Na­padli na nas Niemcy.

-  Słyszeliśmy o tym - skinęła Mali.

-  Domyśliłem się tego już wczoraj wieczorem - odezwał się Sivert. - Kiedy podali w radiu, że położono miny koło Stad. Wiele wskazywało na to, że to my będziemy najbliższym celem Niemców, i tak się stało. Teraz hitlerowcy zaatakowali również nasz kraj i wkroczyli zbrojnie.

-  Chyba nie pójdziecie na wojnę? - spytała Mali i zerknęła z niepokojem na Havarda. - Mam nadzieję, że do tego nie doj­dzie.

-  Posłuchamy, jakie zapadną decyzje - odparł Sivert. - Po­winniśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, i podjąć walkę, je­żeli rząd wyda takie rozkazy.

-  Jeśli przyjdzie wiadomość o mobilizacji, to ja w każdym razie idę - stwierdził Oja ponuro. - To zależy jeszcze, jakie rocz­niki zostaną zmobilizowane. Słyszeliśmy o tym w czasie służby wojskowej. Wydaje mi się, że dostałem również kartę mobili­zacyjną. I jeśli się okaże, że wypadnie na mnie, to i większość mężczyzn z naszej wsi pewnie pójdzie na wojnę - dodał. - Ola Granvold powinien się stawić w Trondheim, tak jak ja. A ty, Sivercie? Gdzie ty musisz się zameldować?

-  Właściwie musiałbym jechać do Oslo, ale myślę, że nic się nie stanie, jeśli się zgłoszę w Trondheim. Musimy poczekać i słu­chać radia, czy podadzą wiadomość o mobilizacji. I, jak powie­działeś, jakie roczniki zostaną powołane. Ponieważ, o ile wiem, ty też może będziesz musiał iść na wojnę, Havardzie.

-  To prawda - skinął głową Havard. - O1av i Aslak pewnie również dostaną wezwanie.

-  Nie możecie wszyscy wyjechać - zaprotestowała Inge­borg. - Ktoś przecież powinien zostać i zająć się gospodar­stwem.

-  Poczekajmy, co powiedzą w radiu - postanowił Havard. - Nie ma sensu się denerwować, póki nie wiemy nic pewnego.

Mali chodziła tam i z powrotem, czując jakby wielki ciężar i pieczenie w piersi. Myśl o tym, że Havard, Oja i Sivert mieliby wyruszyć na wojnę, wydawała się niemal nierzeczywista. I Ola. Jak Dorbet to przyjmie? I jak sobie same dadzą radę z gospodar­stwem, kiedy wszyscy mężczyźni wyjadą?

-  Może wojna nie potrwa długo - rzekła Ane z nadzieją. - Skończy się, zanim się obejrzymy.

-  Nie wiadomo - zauważył Oja sceptycznie. Wziął na ręce Małą Mali i przechadzał się z nią po pokoju. - Jakoś jeszcze do mnie nie dociera, że jest wojna.

-  Wisiała w powietrzu już od jakiegoś czasu - stwierdził Sivert.

Mieszkańcy Wzgórza nie jedli jeszcze śniadania, więc Mali zaprosiła ich do stołu. Johannes zajadał z apetytem, a Marile­na, szczęśliwie nieświadoma wojny, która tak nagle ich dosięgła, rozdziawiała buzię niczym pisklę drozda za każdym razem, kie­dy Tordhild wysuwała ku niej w ręku kolejny kęs.

Jednak kobietom trudno było się nie denerwować. Tordhild i Herborg pobladły i spoważniały. Myślały pewnie o tym, że może całkiem niedługo zostaną same. Co będzie, jeżeli ich męż­czyźni będą musieli wyruszyć na wojnę? Czy znajdą się w cen­trum walk? Czy istniało niebezpieczeństwo, że być może nigdy nie wrócą do domu?

-  Idą Sigrid i Bengt - zauważyła Mali i odsunęła zasłonę. - A za nimi Dorbet i Ola razem ze Starym Trygvem. Zaraz będzie tu tyle osób, że chyba musisz zaparzyć świeżej kawy, Ane. Inge­borg, przynieś półmisek z bułeczkami. Myślę, że pewnie goście zostaną u nas trochę.

 

Rzeczywiście, w Stornes zaroiło się od ludzi, którzy zostali aż do południa. Przychodzili znajomi ze wszystkich gospodarstw. Nie każdy z nich miał radio, poza tym wyglądało na to, że mieszkań­cy wsi czuli potrzebę, żeby się spotkać w takiej chwili, żeby być razem w nieszczęściu, które dotknęło ich kraj.

Dzbanek na kawę napełniano raz za razem, a w puszkach znacząco ubyło ciasta. W salonie toczyły się ożywione rozmowy a dym z papierosów gęstniał pod sufitem. Większość gospodarzy była przestraszona i zaskoczona tym, co się stało w ciągu nocy i dzisiejszego poranka; Mali mogła to odczytać z ich twarzy. Wszyscy czekali na wiadomość, czy będzie mobilizacja.

-  Nie do wiary, co się tu dzieje - powtórzył Trygve Granvold po raz kolejny i pociągnął fajkę. - Co za wojna? Nie, nic a nic z tego nie rozumiem.

-  Nasi nie poddadzą się bez walki - uważał Oja. - Powinni zarządzić mobilizację, żebyśmy wypędzili stąd Niemców!

Nikt nic nie wiedział. Mężczyźni przeważnie zgadywali i snu­li domysły, czekając na najnowsze wiadomości.

Przed południem podano informację, że zatopienie „Bluchera" opóźniło atak na Oslo i dzięki temu król i rząd zdążyli opuś­cić stolicę. Teraz zmierzali, jak powiedziano, w stronę Hamar i Elverum. Minister spraw zagranicznych Koht wraz z rządem stanowczo odrzucił propozycję, by Norwegowie poddali się bez walki. Ogłoszono mobilizację. Mężczyźni, podlegający obowiązkowi obrony kraju, wkrótce mieli dostać stosowne pisma.

-  O nie - jęknęła Herborg zbolała. - Będziesz musiał poje­chać, Oja?

Stanęła na środku salonu i splotła dłonie, blada, z błyszczą­cymi oczami.

-  Jeszcze nie wiadomo - odparł. - Musimy poczekać i zoba­czyć, jakie roczniki podlegają mobilizacji, kto dostanie wezwa­nie.

Sivert podniósł się i zaczął nerwowo chodzić po salonie.

-  Najbardziej prawdopodobne, że my młodzi będziemy mu­sieli ruszyć na wojnę - stwierdził. - Że oni będą zwolnieni - do­dał i skinął głową w stronę starszych gospodarzy. - I wy też, Havardzie i Bengcie.

-  Ale co będziecie robić, gdy zostaniecie zmobilizowani? - chciała wiedzieć Dorbet. - Będziecie strzelać do Niemców?

-  Na pewno o wszystkim się dowiemy, co mamy robić i do­kąd mamy jechać, jeśli przyjdzie wezwanie - rzekł Ola. - Jeszcze nie wiadomo, czy weźmiemy udział w walkach. Ale ja nie miał­bym nic przeciwko temu - dodał.

-  Możesz zostać ranny, Ola!

-  A nawet zginąć - mruknął Stary Trygve i nabił fajkę. - Nie, to mi się wcale nie podoba.

-  Jak długo cię nie będzie, Ola, jeżeli zostaniesz wezwany? - Dorbet pociągnęła męża nerwowo za rękaw koszuli.

-  Nie mam pojęcia.

-  Musisz jechać?

- Wszyscy, którzy zostaną zmobilizowani, będą musie­li - odparł i wziął Dorbet za rękę. - Poza tym chcę tego. Jest wojna, nie mogę po prostu siedzieć spokojnie i się tylko przy­glądać.

-  Co ja pocznę, gdy ty wyjedziesz?

-  Jesteś bezpieczna, Dorbet. Masz tu ojca i matkę, i sporo innych bliskich ci osób.

-  Ale jeśli ty...

-  Musimy już wracać do domu - przerwał jej Bengt zaniepo­kojony. - Olaus na pewno słyszał najnowsze wiadomości. Wyob­rażam sobie, co teraz myśli.

Johannes siedział na kanapie i przysłuchiwał się rozmowie mężczyzn z szeroko otwartymi oczami. Podszedł do ojca i lekko szarpnął go za koszulę.

-  Pojedziesz na wojnę, tato?

-  Muszę, Johannesie, jeżeli zostanę powołany. Ale jeszcze nie dostałem pisma - dodał.

Johannes nie poddawał się.

-  Będziesz zabijał ludzi?

-  Nie wiadomo, czy wezmę udział w walkach.

-  Nie wolno zabijać ludzi.

-  To prawda, nie wolno - przyznał Sivert i pogładził syna po włosach. - Ale trzeba się bronić, Johannesie. Przyszli tacy ludzie, którzy chcą nam zabrać nasz kraj. Jeżeli im się uda, nie będziemy już wolni. Tak nie może być i dlatego niektórzy muszą iść na wojnę. Żebyśmy byli wolni..

-  Długo cię nie będzie, jeśli pojedziesz?

-  Nie wiem, Johannesie. To zależy od tego, jaki dostanę roz­kaz. A jeszcze nie przyszła żadna wiadomość - powtórzył.

Jednak najwidoczniej jego słowa jakby nie dotarły do chłop­ca, gdyż Johannes mówił dalej swoje.

-  A twoje skrzypce... Zabierzesz je ze sobą?

-  Nie, nie mogę.

-  No to nie będziesz mógł ćwiczyć.

-  Poćwiczę, kiedy wrócę do domu. Ale ty musisz być dzielny i musisz ćwiczyć codziennie, nawet jeśli ja wyjadę. Obiecujesz?

Johannes skinął poważnie głową.

W salonie zapanowała atmosfera pożegnania. Bengt i Sigrid ruszyli w górę drogi, niespokojni, ze strachem w oczach. Sivert z rodziną wrócił do domu na Wzgórze.

-  Zaopiekujcie się Dorbet, jeśli będę musiał ją opuścić - rzekł Ola, ściskając Mali rękę na pożegnanie. - Będzie potrzebo­wała bliskich.

-  Oczywiście, że zatroszczymy się o Dorbet i chłopca, jeżeli pójdziesz na wojnę - obiecała Mali. - Choć uważam, że jest bez­pieczna w Granvold.

Ola i Dorbet poszli do domu, trzymając się za ręce. Stary Trygve szedł dwa kroki z tyłu, zostawiając za sobą chmurę dymu.

Mali otworzyła okna, żeby przewietrzyć salon, i zaczęła sprzątać filiżanki po kawie.

-  To wydaje się takie nierzeczywiste - odezwała się i zerk­nęła na Havarda, który na powrót usiadł przy radiu. - Że nasi chłopcy mieliby wyruszyć na wojnę...

-  To jeszcze nic pewnego - odparł Havard. - A jeżeli nawet pój­dą, to pewnie szybko zostaną zdemobilizowani - pocieszył Mali.

-  To znaczy?

-  Że będą mogli wrócić do domu, jeżeli nie będą potrzebni.

-  Czy to możliwe?

-  Wierzę, że tak.

Mali uchwyciła się tej nadziei. Nalała wody do balii i zaczę­ła prać, jednak jej myśli popłynęły gdzie indziej. Bała się. Zda­rzało się, że myślała o wojnie, ale niezbyt często. Jednak nigdy nie sądziła, że będzie dotyczyć jej bezpośrednio, że jej własne dzieci wyruszą na front. Ta myśl była nie do zniesienia. Nigdy nie wiadomo, co im się może przytrafić, jeżeli dojdzie do walki. Pozostaje jej ufać, że Havard miał rację i że nawet jeśli dostaną powołanie, nie wyjadą na długo. Jednak większość mężczyzn na pewno będzie musiała wyruszyć na wojnę, zastanawiała się, przecież wydano rozkaz mobilizacji. I jak Sivert słusznie powie­dział, do armii powołają głównie młodych.

Mali nie dopuszczała do siebie takiej myśli, że jej synowie i mąż mieliby na dobre opuścić dom.

 

Dwa dni później przyszły pisma do Oi i Siverta, do Oli i Olausa Innstada. Mieli się jak najszybciej stawić w Trondheim.

-  No tak, byłem na to przygotowany - przyznał Oja, trzyma­jąc list w dłoni. - Właśnie my młodzi powinniśmy się zaciągnąć. To chyba zrozumiałe... - dodał, rzucając szybkie spojrzenie na Havarda. - A praca w gospodarstwie jakoś potoczy się dalej. Da­cie sobie chyba radę beze mnie przez jakiś czas?

-  Gdzie jedziesz, Oja? - spytała Herborg i załamała ręce. - Jak długo cię nie będzie?

-  Jeszcze nie wiem - odparł. - Tu w piśmie podają, że muszę się zameldować w Trondheim. Pewnie dowiemy się więcej, kie­dy nas zarejestrują.

-  Zawiozę was do Surnadalen - zaproponował Havard. - Macie chyba po południu autobus na północ?

-  Zadzwonię i dowiem się - rzekł Oja. - Dziękuję, że nas podwieziesz, chętnie skorzystam - dodał i zniknął w korytarzu.

Mali przygotowywała obiad. Czuła się chora ze strachu i nie­pokoju, mimo że całe dwa dni oswajała się z myślą o wyjeździe synów na wojnę. W najczarniejszych chwilach wyobrażała sobie, że Havard również musi wyjechać. To już coś, myślała, że choć jego może zatrzymać w domu. Jednak niepewność o los Oi i Siverta paliła w piersi jak ogień.

W ciągu ostatnich dwóch dni po trochu docierało do niej, co się ma wydarzyć. Komunikaty w radiu rodziły niepokój. Wydawało się jednak, że pochodzą z zupełnie innego świata, ponieważ w Stomes życie nadal toczyło się zwykłym trybem. Wszystko było jak dotychczas. Ale dziś wojna przysunęła się o duży krok bliżej, pomyśli Mali i przycisnęła dłoń do żołądka. Jej synowie muszą wyjechać.

Herborg wyszła, żeby przynieść zastawę do obiadu. Była blada i smutna. Mali objęła ją ramieniem.

-  Będzie dobrze, Herborg - powiedziała. Jednak w jej głosie brakowało przekonania.

 

Oja przyniósł z pralni swój plecak. Herborg zaczęła już wyjmować jego ubrania, kiedy przyszedł do sypialni na poddaszu.

-  Potrzebujesz chyba trochę ciepłych rzeczy - rzekła słałabym głosem i odwróciła się do męża. - Wełniane skarpety i ciepły sweter...

Nagle głos jej się załamał. Podeszła do Oi, zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła się do niego i rozpłakała.

-  Tak się boję, Oja!

-  Ależ Herborg - rzekł cicho i pogładził ją czule po plecach. - Nie płacz, Herborg.

-  A jeżeli ty nigdy nie wrócisz?

-  Przecież wrócę.

-  Nie możesz tego wiedzieć. Jest wojna.

-  Wrócę, Herborg. Ty... nie płacz.

Zaprowadził ją do łóżka, posadził i sam usiadł obok. Objął ją ramieniem i przytulił.

-  Co ja bez ciebie pocznę? - łkała.

-  Masz obowiązki w gospodarstwie i jest jeszcze Mała Mali. Życie potoczy się zwykłym trybem, wiesz.

-  A jeśli zginiesz...

-  Nie zginę - powtórzył cierpliwie. - Herborg, musimy już pakować rzeczy. Nie zostało mi dużo czasu do wyjazdu.

Podniósł się, pociągnął Herborg lekko do góry, by wstała, i otarł dłonią jej twarz mokrą od łez. Pocałował ją w czoło.

-  Zobaczysz, wszystko się ułoży, Herborg. Zapewniam cię - rzekł z przekonaniem w głosie, choć sam wcale nie był tego pe­wien.

Nie odpowiedziała, tylko otarła oczy i wyprostowała plecy. W milczeniu wróciła do pakowania rzeczy.

-  Ola musi iść na wojnę - rzekł Stary Trygve i wyjrzał przez okno w salonie, mrużąc oczy. - Widziałem, że przyszło do niego pismo. Dostał wezwanie.

-  Czy to dotyczy powołania do wojska, Ola? - spytała Marit, kiedy Ola wszedł do pokoju z listem w ręku. Niespokojnie ścis­kała w palcach skraj fartucha.

-  Tak - odpowiedział i pokazał kopertę. - Muszę się pako­wać.

W tej samej chwili zadzwonił telefon. Ola podniósł słuchaw­kę. Krótko rozmawiał.

-  Kto to był? - spytał Trygve.

-  Havard Stornes. Zawiezie nas do Surnadalen, żebyśmy zdążyli na popołudniowy autobus.

-  Nas...? - rzuciła Marit pytająco.

-  Tak, będzie jeszcze Sivert, Oja i Olaus Innstad. Być może inni ze wsi też dostali wezwanie, ale my czterej jedziemy razem.

-  Ale ty nie możesz... A co z gospodarstwem, Ola? Przecież teraz ty...

-  Muszę, mamo - odpowiedział trochę zniecierpliwiony i ruszył po schodach na górę. Dorbet poszła za nim, depcząc mu po piętach. - Mogłabyś przygotować mi solidny prowiant na drogę, mamo? Na pewno się przyda.

Dorbet od razu usiadła na łóżku, kiedy weszli do sypialni na poddaszu. Była blada, a jej oczy błyszczały od łez. Ola usiadł obok niej i objął ją. Odwrócił twarz Dorbet ku sobie i pocałował ją.

-  Musisz jechać? - szepnęła.

-  Tak, przecież jest wojna.

-  Ale jest tylu innych, którzy chyba mogą...

-  Muszę wyruszyć z nimi, Dorbet. Niemcy chcą opanować nasz kraj.

-  Ale...

Znowu pocałował żonę. Odgarnął jej włosy do tylu i ujął w dłonie jej twarz.

-  Wiem tylko, że powinienem jechać - rzekł cicho.

-  A jeżeli nie wrócisz...?

-  Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz - uśmiechnął się. - Wrócę, Dorbet.

Przez chwilę siedzieli przytuleni, nic nie mówiąc. Ola bawił się długimi włosami Dorbet, potem zsunął swą mocną, ciepłą rękę na jej kark.

-  Będę o tobie myślał - rzekł nieco zachrypniętym głosem. - O tobie i naszym synku.

-  Ja też będę o tobie myślała - odparła łamiącym się gło­sem. - Obiecaj mi, że szybko do mnie wrócisz.

-  Najszybciej, jak będę mógł.

Usłyszeli dochodzący z dołu dzwonek telefonu. Po chwili rozległ się w korytarzu przenikliwy głos Marit.

-  Ola, telefon do ciebie. Olaus Innstad.

Ola wstał.

-  Spakujesz mnie?

-  Pewnie - odparła Dorbet cicho i otarła oczy.

Szybko objęła Olę ramionami i mocno do niego przywarła.

-  Boję się, Ola.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Na mgnienie oka przytulił ją, potem uwolnił się z jej objęć i zniknął za drzwiami.

-  Będziesz strzelał do ludzi - rzucił oskarżycielsko Johan­nes, kiedy Sivert zszedł z poddasza z plecakiem i bronią.

-  Nie, Johannesie, ale wszyscy, którzy jadą na wojnę, muszą zabrać ze sobą broń, jeżeli ją mają.

-  Teraz zjemy trochę przed wyjazdem taty - rzekła To­rdhild i zaczęła stawiać na stole masło, wędliny i ser. - Czas na posiłek - dodała, chociaż do trzeciej zostało jeszcze sporo czasu.

Jednak nikt nie miał apetytu. Nawet Marilena nie chciała jeść. Wydawało się, jak gdyby rozumiała, że dzieje się coś po­ważnego. Siedziała na kolanach Siverta i mocno trzymała go za guzik kurtki.

-  Mam nadzieję, że wkrótce wrócisz - wyznała Tordhild i rzuciła szybkie spojrzenie na Johannesa. - Będzie nam ciebie brakowało.

-  Ja też będę za wami tęsknić - odparł Sivert. - Bądźmy do­brej myśli. Może niedługo znowu będę w domu. Całkiem możli­we, nie wiemy, jak się ułoży.

-  Cieszę się, że mam Johannesa - uśmiechnęła się Tord­hild. - Mój mały mężczyzna będzie mi dotrzymywał towarzy­stwa do twojego powrotu.

-  Myślę, że możesz na niego liczyć - przyznał Sivert i potar­gał Johannesa po włosach.

-  Nie jestem jeszcze dorosły i nie poradzę sobie, gdy przyj­dą Niemcy, żeby nas zastrzelić - zaprotestował Johannes. - Nie wiem, co miałbym wtedy zrobić.

-  Przecież Niemcy nie przyjdą tu, żeby was zastrzelić - uspo­koił go Sivert. - Skąd ten pomysł?

-  Ale ty jedziesz i zabierasz ze sobą broń.

Sivert nie odpowiedział. W milczeniu kończyli posiłek. Tord­hild przygotowała sporo kanapek, które włożyła mężowi do ple­caka. Zaszurało na deskach podłogi, kiedy Sivert odsunął krze­sło od stołu i wstał. Pocałował Marilenę w policzek i posadził ją na podłodze. Dziewczynka objęła go za kolana i nie chciała puścić. Rozpłakała się.

-  No, no, nie trzeba - powiedziała Tordhild i wzięła małą na ręce. - Musimy pozwolić tacie jechać.

Głos Tordhild brzmiał spokojnie, ale wzrok miała smutny i pe­łen obawy. Czuła się chora ze strachu, ale musiała nad sobą pano­wać, szczególnie ze względu na Johannesa. Nie mogła się rozkleić i swoim zachowaniem wzbudzić w nim jeszcze więcej lęku.

Sivert wciągnął przez głowę gruby sweter i zarzucił plecak na plecy. Potem objął Johannesa i uściskał go długo i serdecznie. Chłopiec stał przez chwilę w jego ramionach z opuszczonymi rę­kami, lecz nagle zarzucił ręce wokół ojca, przytulił się do niego i rozpłakał.

-  Boję się, tato - szlochał.

Sivert ukucnął i wypuścił syna z objęć. Pogładził go łagodnie po policzku.

-  Będzie dobrze, Johannesie - rzekł cicho. - Nie martw się Johannes spojrzał na ojca oczami pełnymi łez. Potem zerwał się z miejsca i wybiegł do salonu. Z całej siły zatrzasnął za sobą drzwi.

-  Musisz z nim później porozmawiać - zwrócił się Sivert do Tordhild. - Na mnie pora.

Objął ją i pocałował. Nie odezwała się, ale poczuł, jak drżą jej usta.

-  Powodzenia - szepnęła. - Kocham cię, Sivercie. Nagle otworzyły się drzwi i do kuchni zajrzał Johannes, zapłakany i blady.

-  Odprowadzę cię, tato - rzekł, z trudem panując nad głosem Tordhild stanęła w kuchennym oknie i odprowadzała ich wzrokiem, dopóki nie zniknęli za zakrętem. Serce jej krwawiło - z powodu Siverta i z powodu wszystkich wyruszających na front. Potem przytuliła twarz do główki Marileny i ciężko wes­tchnęła.

 

Havard czekał już przygotowany do drogi, kiedy Sivert nadszedł ze Wzgórza. Wygląda, jakby wybierał się na wycieczkę w góry, uznała Mali, z plecakiem na plecach i bronią myśliwską przewieszoną przez ramię. Towarzyszył mu Johannes, lecz Tordhild nie było widać. Pewnie Sivert pożegnał się z żoną w domu, po myślała.

- Oja, Sivert już jest! - zawołała ku schodom na poddasze.

Na górze otworzyły się drzwi i Oja zszedł na dół razem z Her­borg, trzymającą się tuż za nim. Była blada i zapłakana i nie wypuszczała ręki męża ze swojej. Również Oja ubrał się na sporto­wo i przewiesił przez ramię broń.

Mężczyźni wrzucili plecaki i broń na wóz. Sivert objął Johan­nesa. Mali miała ochotę się rozpłakać. Nagle poczuła się bezradna i ogarnął ją paniczny strach.

-  Musimy jechać, jeżeli mamy zdążyć na autobus - przerwał ciszę Havard i wsiadł do wozu. - Zajedziemy jeszcze do Granvold i Innstad.

Johannes uniósł głowę i spojrzał na ojca szklistymi oczami. Sivert objął go i mocno uścisnął.

-  Bądź dzielny, Johannesie - rzekł ochrypłym głosem. - Te­raz ty jesteś jedynym mężczyzną na Wzgórzu. Liczę na ciebie, chłopcze.

-  Będę się opiekował mamą i Marileną, aż nie wrócisz - obie­cał Johannes. - Wracaj szybko, tato.

Sivert wypuścił syna z objęć i odwrócił się do Mali. Uścisnął ją.

-  Do widzenia, mamo.

-  Uważaj na siebie - szepnęła Mali. - I wracaj prędko do domu.

Oja wyciągnął ręce. Mali objęła go.

-  Trzymaj się - szepnęła.

-  Opiekuj się Herborg - zwrócił się cicho do matki. - Ona tak mocno przeżyła to rozstanie.

-  Nie martw się, zajmę się nią.

Herborg nie zdołała powstrzymać płaczu, kiedy wóz skrę­cał z dziedzińca na drogę. Mali objęła synową, ale to niewiele pomogło.

-  On nigdy nie wróci - jęknęła Herborg.

-  Oczywiście, że tato i Oja wrócą - rzekł Johannes z przeko­naniem. - Tato mi obiecał.

-  Wrócą - przytaknęła Mali. Wzrokiem podążyła za wozem, który oddalał się w stronę Granvold. - Pewnie, że wrócą.

Jednak nigdy jeszcze nie była czegoś bardziej niepewna niż teraz. Najchętniej poszłaby w ślady Herborg: poddała strachowi i rozpłakała się. Ale to do niej niepodobne; w całym swoim życiu nigdy się nie poddała. Przełknęła ciężko ślinę i położyła dłoń na ramieniu Johannesa.

-  Naturalnie, że wrócą - powtórzyła z naciskiem. - To oczy­wiste.

ROZDZIAŁ 6.

 

W domu zrobiło się jakoś cicho i pusto, kiedy Oja wyjechał. Dziwne, pomyślała Mali, chłopak na co dzień nie rzucał się zbyt­nio w oczy, a jednak po dziedzicu pozostała dziwna pustka.

Teraz stało się również widoczne, jak dobrą rękę miał do pro­wadzenia gospodarstwa. Stopniowo w coraz większym stopniu przejmował rządy w Stornes, i dopiero teraz, kiedy wyjechał, dało się to odczuć. Oczywiście Havard mógł wziąć na siebie obowiązki Oi, bo to przecież na nim przez wiele lat spoczywa­ła odpowiedzialność. Jednak brakowało teraz mądrych decyzji i rozsądnych planów młodego gospodarza. I nie mniej jego pra­cy. Oja był pracowity i silny jak wół.

Na Wzgórzu również wszyscy tęsknili za Sivertem, a Tordhild zaglądała do Stornes częściej niż przedtem. Dorbet w każdej wolnej chwili wpadała do rodziców z Trygvem w wózku. Wraz z dziećmi do dworu zawitało ożywienie i ruch. Potrzebowali tej odmiany, ponieważ po wyjeździe chłopców wszystkim dał się we znaki przytłaczający niepokój.

-  Dotarły już do was jakieś wieści? - pytała Dorbet, kiedy przychodziła, za każdym razem bledsza i poważniejsza niż zwyk­le.

-  Nie, nic a nic - odparła Herborg przybita, a Tordhild tylko w milczeniu pokręciła głową. - Ty też nic nie wiesz?

Stało się więc tak, że musiały się zadowolić marną pociechą, że wszystkie dzielą ten sam los. Dodawały sobie nawzajem otuchy, przekonując, że wkrótce wojna się skończy. Nie może prze­cież wiecznie trwać.

Podczas każdej audycji informacyjnej skupiały się wokół radia. Z oczami szeroko otwartymi ze strachu wysłuchały wiadomości, że rządy w kraju przejął zdrajca ojczyzny. Rząd Nygaardsvolda ustąpił, a Vidkun Ouisling dziewiątego kwietnia sam obwołał się premierem. Jednak następnego dnia król, który wraz z rządem przebywał w Elverum, gorąco zaapelował obywateli norweskich. W swoim przemówieniu powiedział, że Norwegia nie podporządkuje się Niemcom. W odwecie za słowa króla zarówno Elverum, jak i Nybergsund zostały zbombardowane, w wyniku czego zginęło wielu mieszkańców tych miast.

-  Nie do wiary - rzekł Havard i pokręcił głową. - Zrzucają bomby na niewinnych ludzi! Zastanawiam się, gdzie uderzą następnym razem. Jestem w stanie zrozumieć jeszcze Niemców, to nasi wrogowie, ale Quisling... To podły zdrajca. Żeby tak zadać cios w plecy własnemu rządowi, w takiej chwili! Nie, nigdy go nie poprę.

Jednak wiadomości, których wszyscy najbardziej wyczekiwali, a które dotyczyły ich najbliższych, nie przychodziły. Nie dostali nawet telefonu. Mieli nadzieję, że chłopcy się odezwą, ale telefon ciągle nie dzwonił.

-  Ktoś mówił, że w okolicy Trondheim toczyły się walki rzekła Herborg przygnębiona któregoś popołudnia, kiedy wróciła ze sklepu. - I że miasto opanowali Niemcy.

-  Kto może wiedzieć o tym coś pewnego. - Havard westchnął sceptycznie.

-  Jakaś kobieta rozmawiała ze znajomą z Surnadalen, która zna kogoś w Trondheim, i ona mówiła...

-  Nie wiadomo, czy to prawda - przerwał. - Poczekajmy na bardziej wiarygodne wiadomości.

-  Kupiłaś wszystko, co trzeba? - spytała Mali.

Wzięła od Herborg ciężką torbę z zakupami i wyjęła zawartość na stół w salonie.

-  O rany! - westchnął Havard i spojrzał na wszystkie dobra: cukier, mąkę, dwie duże paczki kawy i inne drobiazgi. - Czy to wszystko jest nam potrzebne?

-  Nie wiadomo, na jak długo będzie musiało nam wystar­czyć - wyjaśniła Mali. - Musimy zrobić zapasy. Sigrid mówiła że w Innstad też o tym pomyśleli. Słyszałeś chyba, że będzie reglamentacja. Per w sklepie nie wie, czy przyjedzie następna dostawa, kiedy towar mu się skończy.

-  To prawda, wczoraj po południu spotkałem Andersa Oppstada i powiedział, że gromadzi gwoździe - wtrącił się do rozmo­wy Aslak.

-  Gwoździe?

-  Tak, bieda z nami, kiedy nam się skończą - uznał Aslak.

-  W takim razie chyba sam wybiorę się do sklepu - rzekł Havard i podrapał się w głowę. - Jasne, że musimy zadbać o to, żeby nam nie zabrakło... właśnie, czego? Nie sądzę, żeby miało być aż tak źle. Przynajmniej nie od razu - dodał. Pokręcił głową i wyszedł.

 

Mali czuła niemal, jak gdyby żyła gdzieś obok. Jej myśli krążyły ciągle wokół Oi i Siverta. Gdzie oni są? Co się z nimi dzieje? Nie­pewność, niczym tępy ból, dawała o sobie znać. Jednak Mali nie zdradzała się ze swoim niepokojem. Herborg i tak trudno znosi rozłąkę, więc nie powinna jej dodatkowo martwić. Jednak kiedy Mali została sama z Havardem, zagadnęła go któregoś wieczoru.

-  Jak sądzisz, Havardzie? - spytała, układając się w zagłę­bieniu jego ramienia, gdy położyli się spać. - Czy nasi chłopcy są cali i zdrowi?

-  Musimy w to wierzyć - odparł i objął ją. - Lecz Trondheim rzeczywiście zajęli Niemcy, już wiem na pewno. Anders Oppstad dowiedział się o tym z wiarygodnych źródeł. Tak więc pogłoski, o których dziś Herborg mówiła, potwierdziły się - dodał.

-  Co to znaczy?

-  Nie potrafię na to odpowiedzieć - przyznał Havard. - Ale jeśli miasto zostało opanowane przez Niemców, to znaczy chyba, że nie ma potrzeby już o nie walczyć. Tak mi się wydaje. I chyba Oja i Sivert niedługo wrócą do domu.

-  Ale mogą ich chyba wysłać gdzie indziej?

-  To zależy. Być może się poddamy i nie będzie się już o co bić.

-  Myślisz, że się poddamy?

-  Nie wiem - przyznał Havard. - Tylko zgaduję.

-  Nie zaznam spokoju, zanim wszyscy trzej nie wrócą do domu, Sivert, Oja i Ola.

-  Wrócą na pewno, zobaczysz, i to wcześniej, niż dotrze do nas o tym jakakolwiek wiadomość - uznał optymistyczniej Havard i poklepał Mali po policzku. - Musimy w to wierzyć.

Jednak Mali nie podzielała optymizmu męża. Dręczyło ją niepokojące przeczucie, że wojna jeszcze nie zaczęła się na dobre. W każdym razie dla nich. Że może być jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Havard zasnął, a ona długo jeszcze leżała bezsennie, wpatrując się w ciemność. W końcu złożyła ręce. Pomyślała, że dawno już nie wzywała Boga. Po śmierci Ruth prawie wcale się nie modliła. Nie mogła Mu darować, że pozwolił, by jej córkę spotkał tak okrutny los.

Teraz jednak po omacku odszukała na stoliku nocnym krzy­żyk, należący kiedyś do babci. Wzięła go w dłonie i splotła na nim palce.

-  Być może nie widzisz na to oko, którym powinieneś pa­trzeć w naszą stronę, Boże - szepnęła ledwie słyszalnie. - Często miałam takie odczucie. Jednak jeżeli nas widzisz, Boże, to trzymaj Swą rękę nad moimi chłopcami. Proszę Cię, w imię Jezusa. Amen.

Leżała jeszcze przez chwilę z rękami złożonymi na krzyżyku, lecz już się nie modliła. Nie przyszło jej do głowy nic więcej, co mogłaby Bogu powiedzieć. Stosunki między nimi nie należały, do najlepszych, pomyślała. Rozumiał, czego chciała, mimo że nie robiła o to szumu. Tego była pewna.

Leżała, obracając w palcach stary krzyżyk, i nagle przed oczami stanęła jej babcia. Ukazała się tak wyraźnie, że Mali aż drgnęła ze strachu.

-  Babciu - poruszyła wargami. - Kochana babciu!

Czuła niemal namacalnie obecność staruszki. Zrobiło się jej gorąco.

-  Jak bardzo mi cię brakuje, babciu - wyznała. - Tęsknię za tobą każdego dnia od twojej śmierci. Nikt nigdy nie zajmie twego miejsca u mojego boku. Nie ma nikogo, kto rozumiałby mnie tak jak ty. Nikogo, kto byłby mądry tak jak ty, babciu. Na ziemi jest pusto bez ciebie. I zimniej, babciu. O wiele zimniej.

Obróciła się ostrożnie na łóżku. Przyłożyła krzyżyk do ust.

-  Mogłabyś czuwać nad nimi, babciu... nad moimi syna­mi? Potrzebujemy ich. Jest nas tak wielu, którzy ich potrzebują. Spraw, by przeżyli, kochana. Spraw, by przeżyli.

 

Minął nieskończenie długi tydzień, w którym nie nadeszły żadne nowe wieści. Nie było już po co słuchać radia, ponieważ Niemcy objęli je cenzurą. Ale gazety nadal docierały do wsi, to w nich znajdowali najnowsze wiadomości.

Któregoś ranka Mali rozsunęła zasłony i coś przykuło jej uwagę. Dzień był szary i powietrze przesycała lekka mżawka. Nad górami sunęły rozciągnięte obłoki mgły, niczym milczące zjawy. Mali wychyliła się, żeby dokładniej zobaczyć, co właści­wie się stało. W głąb fiordu, trzymając się blisko brzegu, wpły­wał duży frachtowiec. Zdarzało się, że w pobliżu przepływały statki z ładunkiem do Todalen, ale w tym było coś dziwnego. Jakby przemykał się i zamierzał przed kimś ukryć, pomyślała Mali.

-  Przypłynął frachtowiec - rzuciła i odwróciła się do Havarda, który zaczął się ubierać. - Zobacz!

Havard wciągnął koszulę przez głowę i podszedł do okna.

-  Płynie chyba do Todalen - stwierdził i przeciągnął dłonią po potarganych włosach.

-  Ale czemu trzyma się tak blisko lądu? Inne płyną zawsze środkiem fiordu - zauważyła Mali.

-  Masz rację, to chyba rzeczywiście jakiś niezwykły kurs - przyznał Havard i mrużąc oczy, wyjrzał przez okno. - Zastana­wiam się, czy to może ten sam frachtowiec, który przez jakiś czas zatrzymał się w Battenfjord, żeby nie trafić prosto w rejon bombardowania dalej na południu? Słyszałem o nim w sklepie któregoś dnia.

-  Co to za statek?

-  Właściwie mówiono o frachtowcu płynącym z północy z ładunkiem skór i futer, który jednak musiał zacumować w Batenfjord, żeby uniknąć bombardowania.

-  Ale po co płynie tutaj?

-  Nie mam pojęcia. Nie wiadomo też, czy to ten sam statek - dodał. - Nie jestem pewien, czy to ten sam.

-  Musisz się więc dowiedzieć - zdecydowała Mali. - Myśl że na pewno inni też już go zauważyli.

-  Niewątpliwie - przyznał Havard. - Pójdę i się rozejrzę.

Olav i Aslak opowiedzieli, że widzieli frachtowiec rano, kiedy szli do dworu.

-  Zastanawiam się, co to za statek - zagadnął O1av. - To żaden z tych, które zwykle płyną do Todalen. Ten jest za duży.

-  A poza tym zmierzał prosto na Svinvikhammern - zauważył Aslak. - To dziwny kurs jak na frachtowiec, więc zszedłem na cypel Stornes, żeby to sprawdzić, i zobaczyłem, że przybił Hammern.

-  Po co, do licha, tam zawinął? - zdziwił się O1av.

-  Słyszałem, że jakiś statek zakotwiczył na kilka dni w Battefjord. Może to ten sam?

-  Ale czego szuka tutaj, w naszym fiordzie?

-  Pójdę tam i się dowiem - postanowił Havard. - Teraz wiemy przynajmniej, gdzie się zatrzymał.

Wszystkich zaintrygował frachtowiec, który pojawił się w okolicy. W czasie śniadania zadzwonił Bengt i poprosił do telefonu Havarda.

-  Widziałeś ten statek, który dziś przypłynął?

-  Tak, Aslak mówi, że zakotwiczył w Svinvikhammern.

-  To dziwne. Ale po co?

-  Nie mam pojęcia.

-  Ciekawe, co to za statek. Myślałeś o tym, żeby tam poje­chać?

-  Tak, zamierzałem się rozejrzeć i dowiedzieć czegoś więcej. Wydaje mi się, że to ten sam frachtowiec, o którym opowiadano że zatrzymał się w Battenfjord, ale ciekawi mnie, dlaczego teraz przypłynął tutaj.

-  Pojadę z tobą, gdybyś się tam wybierał.

-  Może byś po prostu przyszedł, to załatwimy to jeszcze przed południem.

Frachtowiec, który zawinął do Svinvikhammern, należał do Dampskipsselskapet w Bergen. Havard i Bengt zeszli do nie­wielkiego gospodarstwa, leżącego nad samym fiordem w Svinvika. Z uwagą przyglądali się statkowi, który przybił do brzegu. Na burcie przy dziobie widniał napis „Saturnus".

-  W tym gospodarstwie powinni chyba coś wiedzieć - ode­zwał się Havard.

W domu nie tylko wiedziano o statku, ale również podejmo­wano śniadaniem dwóch członków załogi.

Havard zdjął z głowy czapkę, kiedy razem z Bengtem weszli do środka.

-  Dzień dobry.

-  O, witamy gości z Inndalen! - zawołał gospodarz, podno­sząc wzrok. - Domyślam się, że zauważyliście statek, który dziś przypłynął.

-  Tak, właśnie.

-  Ci tutaj marynarze zeszli na ląd, zaraz jak tylko przybili do brzegu i zakotwiczyli statek. Zjedzą śniadanie i muszą wracać na pokład. Siadajcie - zaprosił gospodarz i skinął na Havarda i Bengta. - Chcecie pewnie z nimi pogadać.

-  Tak, zastanawialiśmy się, co to za frachtowiec.

-  Ja też byłem ciekaw, kiedy zobaczyłem, że zrzuca kotwicę. Przypłynęli z Battenfjord - wyjaśnił gospodarz.

A więc nie myliłem się, pomyślał Havard i zerknął na dwóch marynarzy, którzy właśnie skończyli jeść.

-  Tak, właściwie płynęliśmy z północy do Bergen z transpor­tem skór - odezwał się jeden z marynarzy i zapalił fajkę. - Ale po drodze stwierdziliśmy, że dalsza podróż na południe byłaby zbyt wielkim ryzykiem. Niemcy zrzucają bomby na wszystko, co się rusza. Udaliśmy się więc do Battenfjord, żeby przeczekać, aż się uspokoi.

-  Ale wcale się na to nie zanosi - wszedł mu w słowo drugi z marynarzy. - Wręcz przeciwnie. Właściwie przed wypłynię­ciem powinniśmy zameldować Niemcom o naszym kursie, bo taki obowiązek mają wszystkie jednostki, ale nie chcieliśmy żeby zarekwirowali nam statek lub towar.

-  Zwłaszcza statek - uściślił pierwszy. - Dostaliśmy polecenie, żeby za żadną cenę nie oddawać „Saturnusa".

-  Ale dlaczego nie zostaliście w Battenfjord?

-  Niemcy nas zauważyli - odparł jeden z przybyszów. - Musieliśmy uciekać pod osłoną nocy. Jeden z naszych kolegów na pokładzie „Saturnusa" pływał przedtem do Todalen i poradził nam, że tutaj w głębi fiordu jest dobre miejsce, żeby się ukryć, I dlatego...

-  I Niemcy nie zorientowali się, że tu płyniecie?

-  Nie, nic na to nie wskazuje.

-  Co teraz zamierzacie zrobić?

-  Kilka dni przeczekamy spokojnie, ale później planujemy ruszyć do Anglii. Włączyć się do ruchu statków kursujących z wysp. Słyszeliśmy, że to konieczne.

Marynarze nie mieli więcej informacji do przekazania, więc Havard i Bengt podziękowali za gościnę i ruszyli z powrotem do; domu.

-  Nie podoba mi się, że się tu zatrzymali - zauważył Bengt zaniepokojony. - A jeżeli Niemcy mimo wszystko ich zauważą?

-  Miejmy nadzieję, że nie - powiedział Havard. - W okolicy nie ma Niemców, w każdym razie jeszcze nie. O ile mi wiado­mo - dodał.

-  Ale pamiętaj, że „Saturnus" ukrywał się całkiem niedaw­no w Battenfjord - przypomniał mu Bengt. - To niedaleko stąd. Niemcy będą ich szukać, a jak wiesz, nie muszą chodzić na pie­chotę. Mają przecież samoloty.

Po drodze, w miejscu gdzie trakt wiodący ze sklepu łączył się z główną szosą, spotkali Andersa Oppstada i Trygvego Granvolda wracających do domu.

-  Byliście w Svinvika i dowiedzieliście się czegoś o tym stat­ku?

Havard przytaknął i przekazał sąsiadom tę szczyptę infor­macji, którą udało mu się zdobyć.

-  W okolicy na coś się zanosi - oznajmił Anders. - Dowie­działem się, że powinniśmy przestawić nasze wszystkie łodzie na drugą stronę fiordu.

-  Przepłynąć na drugi brzeg?

-  Tak, chodzą słuchy, że wojska niemieckie zmierzają z pół­nocy na południe. Powinniśmy postarać się o to, by utrudnić im przeprawienie się przez fiord.

-  Skąd o tym wiesz?

-  Z wiarygodnych źródeł.

-  Będą mogli wykorzystać prom, który kursuje z Kvannes.

-  Prom popłynął dziś do Angvik - oznajmił Anders z triumfem w głosie. - Niemcy się trochę rozczarują, i dobrze im tak.

-  Czy ktoś pomyślał o tym, jak zorganizować przemieszcze­nie łodzi na drugi brzeg? Moglibyśmy wrócić łodzią sześciowiosłową, bo nie możemy przecież zostać po drugiej stronie.

-  Przeprawimy się po posiłku o trzeciej - wyjaśnił Anders. Tylko duże dwory posiadają łodzie, które należałoby przetrans­portować. Myślę, że dołączy do nas jeszcze kilku innych. Po trzeciej - przypomniał. - Przyjdziecie?

-  Oczywiście, że tak - skinął głową Havard.

Kiedy zdejmował uprząż z konia i prowadził zwierzę do staj­ni, poczuł ogarniający go niepokój. Wojna gwałtownie znalazła się całkiem blisko, uświadomił sobie, i przeszedł go dreszcz.

 

Mali stała za węgłem domu i patrzyła na fiord. Było ładne, słoneczne popołudnie. Przez ciemny, spokojny fiord przeprawiała się niewielka armada sześciu łodzi sześcio i ośmiowiosłowych.

-  Kiedy łodzie wrócą? - dopytywał się Johannes, stojący obok.

-  Nie wiem - odparła Mali. - Ale nie sądzę, by musiały tam zostać bardzo długo. Są nam przecież potrzebne - dodała.

-  Myślisz, że Niemcy tu przyjdą?

-  Nie, myślę, że nie - odparła. - Chyba tu do nas nie tra­fią - dodała i potargała wnuka pieszczotliwie po włosach.

W tej samej chwili usłyszała głęboki hurgot nad górami do­chodzący od strony Todalen. Przyłożyła dłoń do oczu i spojrzała w tamtą stronę.

-  Co to za hałas?

-  Nadlatują samoloty! - zawołał Johannes podekscytowany. I niczym czarne ogromne ptaki na tle niebieskiego popołu­dniowego nieba nadleciały ku nim samoloty, kierując się nad fiord. Mali poczuła, jak jej serce zamarło. Rzuciła przerażonej spojrzenie na łodzie, które właśnie znajdowały się niemal w po­łowie drogi na samym środku fiordu. Niemcy nie zamierzają chyba ich zbombardować?

-  To Niemcy! - zawołał Johannes rozgorączkowany. - Wie­działem, że to Niemcy!

-  Co, do diabła, oni chcą zrobić? - zastanowiła się Mali peł­na obaw.

-  Na pewno zobaczą łodzie - stwierdził Johannes. - I być może zauważą też frachtowiec. To byłoby niedobrze.

Samoloty z hukiem przeleciały nad nimi w stronę fiordu. Po chwili wyglądały już tylko jak niewielkie ciemne plamki na nie­bie. Mali z drżeniem zaczerpnęła powietrza. Dzięki Bogu nic się nie stało.

-  Może Niemcy niczego nie zauważyli? - pocieszyła samą siebie. - Byli przecież tak wysoko.

-  Na pewno widzieli łodzie na środku fiordu - wyprowadził ją z błędu Johannes.

-  Jesteś pewien?

-  Oczywiście, babciu. Siedzą tak wysoko i mają bardzo do­bry widok. Widzą z góry prawie wszystko.

-  Jak myślisz, co chcą zrobić? - spytała Mali z niepokojem.

-  Chyba nas obserwują. Wydaje mi się, że chcą zobaczyć, czym się zajmujemy.

-  My? Tutaj, w naszej małej wsi?

-  Mieszkamy niedaleko Kvannes, a tam znajduje się prom i centrala telefoniczna. Surnadalen zaś jest punktem łączącym południe z północą - wyjaśnił Johannes. - Myślę, że Niemcy chcą zbadać to miejsce, zanim zaczną przemieszczać swoje woj­ska.

-  Ale my nie bierzemy udziału w wojnie - zaprotestowała Mali, zastanawiając się, jakim cudem Johannes tak dobrze się w tym wszystkim orientuje. Chłopak ma przecież dopiero dzie­sięć lat.

-  Oczywiście, że bierzemy - nie zgodził się z nią Johannes. - Tato wyjechał i walczy za Norwegię i za nas! Oczywiście, że bie­rzemy udział w wojnie! - dodał z roziskrzonym wzrokiem.

To prawda, pomyślała Mali. Naturalnie, Johannes ma rację. Nie było wątpliwości, po czyjej stronie stoją mieszkańcy wios­ki. Mali jeszcze raz zerknęła na fiord. Mężczyźni właśnie robili na przekór wrogowi, zabierając łodzie z tej strony fiordu, żeby utrudnić Niemcom przeprawę na drugi brzeg. Co jeszcze zrobią następnym razem? Czy Niemcy się zemszczą?

Właśnie zamierzała poprosić Johannesa, żeby poszedł z nią na chwilę do domu, kiedy znowu nadleciały samoloty, tym razem niżej. Zauważyła, że Aslak i O1av biegną w jej stronę. Stała nieru­chomo, z bijącym sercem, i przerażona wpatrywała się w niebo.

-  Co oni chcą zrobić? - ponownie spytała zrozpaczona.

-  Być może dowiedzieli się czegoś o frachtowcu - zgadywał Aslak. - To chyba jego szukają.

-  Jednak zobaczą i nasze lodzie - zaniepokoił się Olav. - Czy to bombowce?

-  Nie, myślę, że to samoloty zwiadowcze, odparł Aslak i przysłonił ręką oczy, żeby lepiej widzieć maszyny, przelatujące nad nimi z łoskotem.

-  Powinniśmy je zestrzelić - rzekł O1av rozochocony.

-  Nie sądzę, żeby nam się udało - uznał Aslak. - Są zbyt wysoko.

-  Nie wolno nam stać z założonymi rękami, gdy tymczasem oni najeżdżają nasz kraj i urządzają tu piekło - stwierdził Olav wojowniczo.

To prawda, pomyślała Mali. Urządzili tu piekło!

ROZDZIAŁ 7.

 

Późnym wieczorem zadzwonił telefon. Tutaj we wsi nikt nie dzwonił po godzinie dziewiątej, większość mieszkańców kład­ła się wcześnie spać. Było po wpół do dziewiątej, kiedy telefon brzęczał w korytarzu jak szalony. Mali poderwała się. Poczuła, jak mocno zabiło jej serce, i z trudem łapała oddech. Sivert! - pomyślała nagle. To na pewno Sivert.

-  Halo - rzuciła bez tchu do słuchawki. - Mali Stornes, słu­cham.

-  Dzień dobry, Mali, mówi Martin Bakken. Rozczarowanie dało o sobie znać niemal jak fizyczny ból.

-  Halo - powtórzyła bezbarwnie.

-  Czy coś się stało? Twój głoś wydaje się taki dziwny.

-  Nie, nic, myślałam tylko, że to może Sivert - przyznała.

-  A jak on się czuje?

-  Wszyscy młodzi mężczyźni z naszej wsi zostali zmobilizo­wani i nie wiem nawet, gdzie są.

-  Właśnie o to chciałem zapytać. Jak sobie dajecie radę? Słyszeliśmy, że w Norwegii jest wojna. Przez cały tydzień próbo­wałem się dodzwonić, ale nie mogłem. I dziś jakimś cudem się udało - dodał.

-  Nic jeszcze nie wiemy. Wojna dopiero się zaczęła. Mam nadzieję, że nie potrwa długo.

-  Trudno powiedzieć. Hitler jest nieobliczalny.

-  Bardzo się martwimy o naszych chłopców. Oby wrócili do domu...

-  Na pewno będzie dobrze - pocieszył ją. - Pracowałaś tro­chę?

-  Tak, ale teraz trudno mi powiedzieć, co będzie za jaki czas...

-  Nie wiadomo, czy w głębi fiordu odczujecie skutki wojny. Być może będziesz miała dużo czasu, żeby zająć się tkaniem.

-  Może.

-  A jak się ma Dorbet?

-  Nadal szyje stroje ludowe. Ola również poszedł na wojnę i Dorbet bardzo się o niego niepokoi. Ale poza tym jakoś dajemy sobie radę.

-  Musimy się dowiedzieć, jak działa poczta. Obawiam się, że w czasie wojny mogą być kłopoty z wysłaniem prac. Myślisz, że uda ci się to sprawdzić?

-  A co mam zrobić, jeżeli...

-  Jeżeli się dowiesz, że poczta nie przyjmuje przesyłek, po prostu zbieraj prace, aż będziesz je mogła wysłać. Wojna przecież musi się kiedyś skończyć.

-  Tak, my też mamy tutaj taką nadzieję.

-  Spróbuję jeszcze raz do ciebie zadzwonić, ale wiesz, mogę mieć trudności. W każdym razie domyślisz się, co jest powodem mojego milczenia.

-  Możemy pisać listy, jeżeli zdarzy się coś ważnego.

-  Pod warunkiem, że poczta będzie funkcjonować. Postaram się jednak w jakiś sposób utrzymywać z tobą kontakt. Życzę wam powodzenia, Mali. Pozdrów wszystkich.

-  Dziękuję. I ja was pozdrawiam. Czy u ciebie wszystko w porządku?

-  Chyba tak można powiedzieć - odparł trochę zagadko­wo. - Sklep w każdym razie wspaniale prosperuje, w dużej mie­rze dzięki tobie i Dorbet - dodał z uznaniem.

Havard podniósł wzrok, kiedy Mali wróciła do salonu.

-  To Bakken z Ameryki - powiedziała, chociaż nie spytał. - Myślałam, że Sivert lub Oja, ale...

-  Udało mu się dodzwonić z Ameryki?

-  Miał jakieś trudności, próbował się skontaktować przez cały tydzień.

-  Nie sądzę, byśmy się mogli jeszcze spodziewać telefonów zza oceanu przed końcem wojny - rzekł Havard. - Powinniśmy się cieszyć, jeśli będą działać linie telefoniczne w kraju. I jeśli będziemy otrzymywać gazety - dodał.

-  Prasa też jest cenzurowana - rzekła Mali ponuro. - Niem­cy przejęli i radio, i prasę.

-  Ale zawsze jakieś informacje do nas docierają - odparł Havard.

-  Tylko nadal nie mamy żadnych wieści od naszych chłop­ców - westchnęła Mali. - A tak bardzo wierzyłam, że to któryś z nich wreszcie zadzwonił.

-  Gdyby stało się coś złego, na pewno ktoś by nas zawiado­mił - usiłował ją pocieszyć Havard.

Mali utkwiła w nim smutny wzrok. Harard zdmuchnął pa­rafinową lampę w salonie. Światło niewielkiej świecy, którą Mali trzymała w ręku, upiornie migotało na ścianach.

-  Pora spać - rzekła Mali cicho. - Chodź.

Razem przeszli przez korytarz, a potem w górę schodami na poddasze. Żadne z nich nie odezwało się słowem.

 

Mali szła przez dziedziniec z miską mąki na piątkowe pieczenie chleba, kiedy ponownie usłyszała samoloty. Odwróciła się i za­niepokojona spojrzała w górę. Nad fiordem bardzo nisko leciały trzy samoloty.

Zaraz uderzą w skały, pomyślała przerażona, kiedy z hukiem zbliżały się w stronę lądu.

Mali zauważyła, że to inny typ samolotów niż te, które wi­działa poprzednio. Te były mniejsze, o ile zdołała ocenić, mimo że wydawały się ogromne, gdy leciały tak nisko.

Nagle coś wypadło z jednego samolotu. Minęło kilka zawrot­nych sekund, zanim Mali zorientowała się, co to takiego. To bomba! Z wielkim pluskiem wpadła do morza niedaleko lądu. Eksplozja nastąpiła natychmiast. Fontanna wody wystrzeliła wysoko w górę, a podmuch powietrza sprawił, że aż szyby zadźwięczały.

-  O Boże, co się dzieje? - szepnęła bez tchu i złapała się za szyję. Nagle trudno jej było oddychać. - Co się dzieje?

Havard nadbiegł ze stajni, za nim śpieszyli Aslak i OIav. Przystanęli i w osłupieniu patrzyli na samoloty, które zbliżały się do miejsca, gdzie zakotwiczył frachtowiec. Bomby wpadały z pluskiem do wody w pobliżu statku, jednak żadna nie dosięgła celu. Jedna spadła na zbocze wzgórza Svinvikhammern. Huk eksplozji był ogłuszający.

-  Co się dzieje? - szeptała Mali śmiertelnie przerażona i za cisnęła dłonie na misce z mąką.

-  Chcą zbombardować frachtowiec - zawołał Havard, prze­krzykując świst, i złapał Mali za ramię. - Chodź, musimy się schronić w domu. Nie możemy tu stać.

Przebiegli przez dziedziniec i wpadli na korytarz. Ane otwo­rzyła drzwi do salonu, blada ze strachu.

-  Zrzucają bomby - rzekła przenikliwym głosem. - O co im chodzi?

-  Pewnie chcą zniszczyć frachtowiec - stwierdził Havard i podszedł do okna. - Już ich nie ma.

Jednak po chwili samoloty pojawiły się znowu. Widocznie nie mogły zawrócić nad wąskim fiordem z powodu otaczających go gór, więc musiały polecieć nad Todalen.

-  Nadciągają z powrotem - zauważył Havard i wyjrzał przez okno.

Bomby znowu zadudniły nad fiordem, górami i nad wioską. Mała Mali rozpłakała się ze strachu. Maleństwo nieruchomiało z przerażenia za każdym razem, gdy bomba trafiała w morze lub Svinvikhammern.

-  Musimy zejść do piwnicy - zadecydował Havard i odwró­cił się. - Mogą trafić w dom.

-  A co z Tordhild i dziećmi na Wzgórzu? - spytała Mali. - Znajdują się pośrodku linii ognia!

-  Nie możemy ich teraz tu sprowadzić - zadecydował Havard i kazał wszystkim skierować się do tylnych drzwi. - Może też pójdą po rozum do głowy i ukryją się w piwnicy.

Mali rzuciła okiem na formę do pieczenia, którą wyjęła, za­nim wyszła do spiżarni po mąkę. Niech stoi.

Mali czuła ucisk w żołądku. Czy to się nigdy nie skończy?

Niemcy nie mogą przecież tak bombardować w nieskończo­ność!

-  Naprawdę myślisz, że ich celem jest frachtowiec? - spytała Havarda, gdy szli przez korytarz. - Wygląda raczej na to, że rzu­cają bomby wszędzie, gdzie popadnie.

-  Na pewno próbują trafić statek, ale i nas chcą ukarać, że pozwoliliśmy mu się tu schronić. Dlatego nie mierzą zbyt precy­zyjnie i nie dbają o to, gdzie spadają bomby.

Havard wysunął głowę przez tylne drzwi domu dziadków i poprowadził Mali i służbę po kamiennych schodach do niskich drzwi do piwnicy. Samoloty odlatywały znad fiordu. Zniknęły niczym ciemne cienie na błękitnym kwietniowym niebie.

-  Może już nie wrócą - odezwał się Aslak z nadzieją w głosie.

-  Poczekamy i przekonamy się - stwierdził Havard i otwo­rzył drzwi do piwnicy. - Zostaniemy tu chwilę, aż będziemy pew­ni, że odleciały na dobre.

W piwnicy unosił się mocny zapach ziemniaków i kalarepy. Mali uderzyło wilgotne, duszne powietrze, kiedy pochyliła się pod niską futryną drzwi. Panowało tu przenikliwe zimno. Mali szczelniej otuliła się szalem. Herborg owinęła Małą Mali kocem. Dziewczynka rozglądała się wokół dużymi, przestraszonymi oczami, ale przestała płakać.

-  Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy - rzekła Her­borg po chwili. - Tu nie jest zbyt przyjemnie.

-  Ale za to bezpieczniej niż na górze - zauważył Havard. - Lepiej nie ryzykować i zrezygnować z wygód salonu, kiedy bom­bowce znowu przylecą.

-  Może jednak nie wrócą - westchnęła z nadzieją Ingeborg.

-  Niemcom nie udało się trafić frachtowca - zauważył Aslak. - Więc jeżeli on był celem, to pewnie jednak tak łatwo, nie zrezygnują - dodał.

Nikt nie odpowiedział. Każdy starał się jakoś wygodnie usa­dowić, ale w piwnicy było ciasno, zimno i ciemno.

Po godzinie Havard wyjrzał na zewnątrz. Kwietniowy dzień był jasny i spokojny. Gospodarz pochylił się w niskich drzwiach i wyszedł. Rozejrzał się na wszystkie strony.

-  Niebezpieczeństwo minęło - oznajmił, zwracając się do Mali, która stała tuż za nim. - Myślę, że możemy już wyjść i siadać do obiadu.

Jedno po drugim wychodzili na dwór. Mali odetchnęła z ulgą, zamykając drzwi do piwnicy, gdy już nie było w niej nikogo. Mia­ła nadzieję, że to pierwsze i ostatnie bombardowanie i że więcej się nie powtórzy.

 

Nie zdążyli dojść do domu, kiedy od strony Wzgórza nadbiegł Johannes, zdyszany i zarumieniony na policzkach.

-  Widzieliście, jak zrzucali bomby?

-  Tak, nie dało się tego nie zauważyć - odparł Havard. - Widzieliśmy i słyszeliśmy wszystko. Domyślam się, że zeszliście do piwnicy?

-  Tak, ukryliśmy się za drugim razem, kiedy przylecieli powiedział Johannes. - Czy będą nas bombardować, Havardzie?

-  Gdybym wiedział, co zrobią - westchnął Havard. - Być może przede wszystkim zależy im, żeby zniszczyć frachtowiec, który zakotwiczył w Svinvika.

W tej samej chwili nadeszła Tordhild z Marileną na rękach.

-  Odnosiłam wrażenie, jak gdyby zrzucali bomby na chybił trafił - rzekła.

-  Nie trafili żadnego domu - zauważył Havard. - Mogli to zrobić, gdyby chcieli. Sądzę raczej, że ich celem jest jednak sta­tek - powtórzył.

-  Myślisz, że wrócą? - spytał Johannes, podszedł do okna w salonie i wyjrzał na zewnątrz.

-  Nie wiem - odparł Havard uczciwie. - Jeżeli chodzi im o statek...

-  Statku też nie trafili, a więc wrócą - uznał Johannes i od­wrócił się. - Co wtedy zrobimy?

-  Uważam, że powinniście zostać z nami do wieczora - za­proponowała Mali, nakrywając do obiadu. - Nie przylecą chyba w nocy, prawda, Havardzie?

-  Nie, w nocy... Wydaje mi się, że muszą widzieć, gdzie zrzuca­ją bomby.

-  Wolałabym, żebyście nie wracali na Wzgórze, gdy istnieje niebezpieczeństwo, że niemieckie bombowce jeszcze raz przy­lecą - stwierdziła Mali i położyła dłoń na ramieniu Johanne­sa. - Musimy się trzymać razem i w razie potrzeby schronić się w piwnicy.

-  Czy rzeczywiście tam jest bezpiecznie? - spytała Ingeborg z niedowierzaniem. - Gdyby bomba uderzyła w dwór, to...

-  Jesteśmy bezpieczniejsi tam niż tu na górze - przerwał jej Havard. - Zresztą może samoloty więcej tu nie wrócą.

Lecz wróciły. Tuż przed posiłkiem o trzeciej dał się znowu słyszeć głęboki pomruk, dobiegający od strony Kvannes. Johan­nes pierwszy dostrzegł samoloty. Właśnie bawił się piłką przy maszcie flagowym. Pędem pobiegł do domu, wpadł do salonu zdyszany, potykając się w drzwiach.

-  Znowu nadlatują! - krzyczał. - Widziałem je. Cztery sa­moloty!

Rzucili się do okien. W stronę wsi na niskiej wysokości nad­latywały cztery maszyny. Kiedy znalazły się nad lądem, otworzy­ły ogień.

-  Strzelają z karabinów maszynowych! - zawołał Aslak. - O Boże!

Zanim dokończył, zobaczyli grad pocisków spadający do morza i na przybrzeżne skały. A zaraz potem usłyszeli przeraźliwe trzaski na dachu.

-  Boże, ratuj nas! - krzyknęła Ingeborg i zasłoniła ramiona­mi głowę.

Mała Mali i Marilena zaczęły płakać, a Herborg i Tordhild robiły, co mogły, żeby je uspokoić pośród całego zamieszania, które wybuchło w domu.

-  Trafili w dach - odezwał się Havard, kiedy znowu dało się cokolwiek usłyszeć. - Musimy wyjść i obejrzeć straty.

-  Nie! - krzyknęła Mali. - Teraz nie wychodź! Szybko, musi­my schronić się w piwnicy. Strzelają do nas. To nie statek jest ich celem, Havardzie, lecz my.

-  Zrzucają bomby na pastwiska - zawołał Olav od okna. - Bomby zapalające!

Zobaczyli, jak kilka niewielkich bomb zapalających spadło na hale. Po chwili samoloty odleciały w stronę Todalen.

-  Zaraz przylecą znowu - odezwała się Ane przestraszona. - Muszą tylko zawrócić.

-  Chodźcie - zarządziła Mali i chwyciła koc z sofy. - Musi­my schronić się w piwnicy przed następnym nalotem!

-  Łąki się palą! - zawołał od okna podniecony Johannes. - Widzę! Dymi się w dwóch miejscach.

-  Rzeczywiście - przyznał Havard i przysunął się do okna. - Trzeba iść to ugasić.

-  Nie, nie teraz! - przerwała mu Mali. - Biegiem do piwnicy, powiedziałam! Niech się pali.

Przepuściła Tordhild i Herborg z dziewczynkami przed sobą na korytarz. Ane i Ingeborg zostały z tyłu.

-  Idziesz, Havardzie? - krzyknęła za siebie, otwierając tylne drzwi. - Musimy zdążyć, zanim wrócą.

-  Już idziemy! - odparł Havard. - Nie czekaj na nas.

-  Ostrzelali dach - rzekł, kiedy po chwili zszedł do piwnicy razem z ożywionym Johannesem i dwoma parobkami. - Da­chówki leżą porozrzucane po całym dziedzińcu.

-  I jeszcze to, patrzcie! - powiedział z triumfem Johannes i wyciągnął otwartą dłoń. Leżała na niej matowa, szara kula.

-  Co to, Anes? - spytała Marilena zaciekawiona i zerknęła na rękę Johannesa i to, co w niej trzymał. - Możemy to zjeść?

Marilena również nazywała Johannesa Anesem, choć już do­brze potrafiła wymówić jego imię. Ale naśladowała Małą Mali i tak zostało.

-  Nie, tym strzelają Niemcy - wyjaśnił Johannes cierpli­wie. - Tym strzelają do nas ci niedobrzy Niemcy.

-  Mogą zabić? - spytała Marilena z wielkimi oczami i spoj­rzała na otwarte drzwi do piwnicy.

-  Tak, są bardzo niebezpieczni - skinął głową.

Mimo wszystko Johannes nie wydawał się zbyt przestraszo­ny, pomyślała Mali i przyjrzała się chłopcu. Ale to pewnie dlate­go, że Havard jest taki spokojny. To pomaga, gdy ktoś zachowuje zimną krew.

-  Nie rozumiem, jak mogli tu przylecieć i strzelać do ludzi - zastanowiła się Mali i otuliła kocem dziewczynki. - Co złego uczyniliśmy?

-  Myślę, że nie trzeba wcale zrobić wiele złego, żeby znaleźć się w niebezpieczeństwie - wyjaśnił Havard. - Po prostu frachto­wiec, który Niemcy chcą zniszczyć, zatrzymał się w pobliżu - do­dał.

-  Niemcy nie wygrają - rzeki Johannes z przekonaniem i zerknął przez drzwi do piwnicy. - Mój tata pojechał na wojnę i walczy z nimi.

Chłopiec najwyraźniej zapomniał, że właściwie nie chciał, by Sivert pojechał na front i walczył z wrogiem. Widocznie zmienił zdanie, kiedy Niemcy zaczęli zrzucać bomby również na Inndalen, pomyślała Mali. Pewnie wszyscy w Stornes tak teraz myśleli.

Strach, że coś złego mogłoby się stać jej synom, dokuczał Mali coraz częściej. Nie do końca rozumiała, czemu służy ta wojna, ale teraz zaczęła sobie uświadamiać, że hitlerowcy użyją wszelkich środków, żeby opanować ten kraj i zdławić najmniej­szy opór. Nie zamierzali się cofnąć nawet przed strzelaniem i za­bijaniem niewinnych ludzi, jak mogła się przed chwilą przeko­nać. Przecież tu na wsi ludzie nie zrobili nic złego, lecz mimo to stali się celem ataku. Co w takim razie z mężczyznami, którzy walczyli z bronią w ręku? Co ich czeka?

Zadrżała i zacisnęła dłonie na kolanach. Nagle ponownie rozległ się szum samolotów! Aż podskoczyła ze strachu.

-  Znowu nadlatują - rzucił Havard od drzwi i odciągnął Jo­hannesa w głąb piwnicy.

Tym razem nie ulegało wątpliwości, że celem był frachto­wiec. Bomby z hukiem spadły do morza. Najwyraźniej wysokie góry po obu stronach fiordu bardzo utrudniały trafienie statku. Samoloty nie mogły ani za bardzo zniżyć lotu, ani też zbytnio się zbliżyć do celu, by mieć pewność, że nie chybią, dlatego zrzucały tak dużo bomb. Niektóre wpadły do morza, inne dosięgły lądu, aż dudniło. Ziemia drżała.

-  To koniec świata - jęczała Ingeborg, zakrywając rękami głowę. Cała trzęsła się ze strachu. - Boże, nie opuszczaj nas!

O1av objął ją ramieniem, starając się dodać jej otuchy i trochę uspokoić, ale niewiele wskórał. Ingeborg chwyciła się go kurczowo i rozpłakała. Mała Mali i Marilena spojrzały na nią przerażone i same również uderzyły w płacz.

Havard zatrzasnął drzwi do piwnicy, kiedy samoloty z prze­raźliwym hukiem nadleciały nad Stornes. Siedzieli w ciemności, wstrzymując oddech, i czekali. Poprzez szum silników samolo­tów słyszeli świst spadających bomb. Nagle trzasnęło tak, że zatrząsł się cały dom i rozległ się brzęk szkła.

-  Powypadały szyby z okien! - zawołał Olav z przejęciem.

Mali siedziała sztywno oparta o ścianę, czekając tylko, aż bomba trafi w dom. Jednak szum samolotów oddalił się. Havard otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz.

-  Poleciały - rzekł i rozwarł drzwi od piwnicy na całą szerokość. - Myślę, że dziś więcej się już nie pojawią.

Kolejno wychodzili powoli z kryjówki. Pod ich stopami i trzeszczało stłuczone szkło, kiedy stawiali kroki na trawie. Mali odwróciła się i spojrzała w górę wzdłuż ściany. Prawie wszystkie szyby okienne powypadały. Pokręciła głową i skierowała wzrok na fiord. Co za piękny kwietniowy dzień! Wieczorne słońce, chylące się ku zachodowi, odbijało się w ciemnej wodzie, a góry po przeciwnej stronie zabarwiły się w jego świetle niemal na fioletowo. Wszystko wokół tchnęło takim spokojem. Wprost nie do wiary, że jeszcze parę minut temu sypał się nad okolicą grad bomb. To całkiem niepojęte, pomyślała Mali. Świat zupełnie oszalał.

-  Kuźnia ocalała - oznajmił O1av, który pobiegł na cypel i sprawdził zniszczenia. - Nie mam pojęcia, w co mogli trafić ostatnim razem. Tak strasznie huknęło i jakoś całkiem blisko! Wzdrygnął się i zbladł na twarzy.

-  Musimy obejść całe gospodarstwo - zadecydował Havard. - Ale najpierw należy sprawdzić, czy pastwiska nadal płoną. Trzeba je pomóc ugasić.

-  Powinniśmy się też dowiedzieć, czy ktoś nie ucierpiał - uznała Mali. - Zadzwonię zaraz do Granvold. Biedny Mały Tryve, pewnie jest w szoku.

-  Per powinien jeszcze być w sklepie - zastanowił się Havard. - Wybierzemy się tam razem z O1avem i Aslakiem po szy­by. Dom szybko się wyziębi, jeżeli nie naprawimy okien - uznał, mierząc wzrokiem fasadę budynku. - Nie wiadomo jeszcze, jak wygląda po drugiej stronie.

Za rogiem przywitał ich smutny widok. Z okien wypadły prawie wszystkie szyby, pod stopami trzeszczało szkło i połama­ne dachówki.

-  Tak, tak, to się da naprawić - ocenił Havard, kiedy przystawił drabinę, wszedł na górę i obejrzał dach. - Powinniśmy się cieszyć, że dom jeszcze stoi po takim nalocie. Mogło być znacznie gorzej.

-  Ciekawe, jak się skończy następnym razem - zastanowił się Aslak. - To prawie pewne, że samoloty przylecą znowu, po­nieważ frachtowiec nadal stoi w naszym fiordzie - dodał. - By­łem tam i sprawdziłem.

-  Tak, też o tym myślałem - zgodził się z nim Havard. - Są­dzę, że trzeba wyprowadzić ludzi gdzieś dalej. W piwnicy też nie jest najbezpieczniej, gdyby przypadkiem trafiła w nią bomba - rzekł ponuro.

-  Dokąd chcesz ich wyprowadzić?

-  Chyba na hale do letnich obór. Tam jest teraz pusto, więc...

-  Może Herborg i Tordhild zamieszkałyby z dziećmi przez jakiś czas u nas - zaproponował Aslak. - Będzie im wygodniej w domowych warunkach.

-  My też możemy kogoś przyjąć - zaofiarował się Olav. - Rzeczywiście, najrozsądniej będzie opuścić dwór na czas nalo­tów - dodał. - U nas, przy letnich pastwiskach, jest o wiele bez­pieczniej.

-  Mam taką nadzieję - przyznał Havard. - Poza tym, jeżeli Niemcy będą chcieli w nas uderzyć, zbombardują dwór, a nie letnie obory.

Kiedy zaczęło się ściemniać, w salonie zaroiło się od ludzi. Do Stornes przybyli gospodarze wszystkich okolicznych dworów.

Anders Oppstad opowiedział, że zarówno Molde, jak i Kristiansund zostały zbombardowane. Zadzwoniła do niego stara ciotka, mieszkająca na przedmieściach Molde, i przekazała, że miasto stało się jedną ruiną, a przerażeni ludzie w panice uciekali z domów.

-  Czyżby było aż tak źle? - spytała Mali wstrząśnięta. - Czy hitlerowcy zniszczyli oba miasta?

-  Molde na pewno. To miasto zamierzali opanować w pierw­szej kolejności, to było do przewidzenia - stwierdził Bengt. - Po­dobno król właśnie tam się ostatnio ukrywał.

-  My tutaj też nie jesteśmy bezpieczni - rzekł Havard. - Uwa­żam, że powinniśmy opuścić nasze dwory. Na wszelki wypadek.

-  Ja też jestem tego zdania - przyznał Bengt. - To zbyt ryzy­kowne, jeśli zostaniemy dłużej w naszych domach.

-  Ale co będzie ze zwierzętami? - spytała Sigrid. - Nie mo­żemy ich przecież zabrać ze sobą.

-  Ktoś będzie musiał schodzić rano i wieczorem, żeby opo­rządzić bydło - odparł Havard. - Obiad również można chyba gotować we dworze, to nie trwa przecież w nieskończoność. Proponuję, żeby wszyscy wyprowadzili się na letnie pastwiska. Najlepiej jeszcze dziś wieczorem - dodał.

-  Dziś wieczorem? - zdumiała się Herborg. - Zaraz przecież trzeba kłaść dzieci spać.

-  Samoloty niemieckie mogą przylecieć wcześnie rano - przypomniał Havard. - Nie możemy po prostu spokojnie na to czekać.

-  Mądrze mówisz, Havardzie - poparł go Anders Oppstad. - Wyniesiemy się stąd jeszcze dzisiaj.

- Powinniśmy też, w miarę możliwości, zrobić trochę miej­sca dla innych - zaproponował Havard. - Dla mieszkańców mniejszych dworów, położonych nad samym morzem. Jeżeli zmieścimy się razem w naszej letniej zagrodzie, Bengt, to wasze obory będą mogli zająć ci, którzy nie mają dokąd uciekać.

-  Jasne - zgodził się Bengt. - Roześlemy wiadomość wśród pozostałych gospodarzy znad fiordu.

I tak zrobili. Każdy udał się do swojego domu, żeby się spako­wać i wyprowadzić na letnie pastwiska. Załadowano na sanie gałgankowe chodniki do leżenia, futrzaki, kołdry i koce. Jedze­nie i picie. W martwej ciszy pod osłoną nocy milczący pochód wyruszył ku letnim zagrodom. Jedynie chybotliwe płomyki pa­rafinowych lamp zdradzały obecność ludzi, którzy wolno prze­suwali się w górę.

-  Kto by pomyślał, że będziemy musieli się wyprowadzić z domu - rzekła Mali, odwróciła się i spojrzała za siebie w dół.

Stornes majaczyło w ciemności niczym olbrzymi cień na cy­plu. Mali ścisnęło się serce. To było straszne uczucie: opuszczać swój dom i zostawiać go na pastwę niemieckich bombowców. Rozumiała jednak, że nie mogli zostać dłużej we dworze. Nie teraz, gdy naloty powtarzały się codziennie.

-  Opiekuj się naszym gospodarstwem, babciu - poprosiła cicho. - Nie przeżyję tego, jeżeli zrównają Stornes z ziemią.

Jednocześnie uświadomiła sobie, że mimo wszystko łatwiej by jej było to przeżyć, niż gdyby straciła kogoś bliskiego.

-  Miejmy nadzieję, że nie wyprowadzamy się na długo - odezwała się Tordhild, która szła tuż obok. Johannes i Marilena siedzieli na samej górze obładowanych sań. - Chciałabym, żeby już nastał pokój i żeby Sivert wrócił do domu.

-  Tak, wszyscy o tym marzymy - przyznała Mali.

Jednak jej wiara w rychły koniec wojny nie była już tak wiel­ka, zwłaszcza teraz, kiedy doszło nawet do tego, że musieli ucie­kać z domu. Gorzej: Mali nie wierzyła już, że to kiedyś nastąpi.

-  Boję się, Havardzie - szepnęła i przytuliła się do męża, gdy ułożyli się do snu na chodnikach rozłożonych na twardej podło­dze obory. - Boję się, że zbombardują Stornes i obrócą nasz dom w jedną ruinę, jak to zrobili z Molde i Kristiansund. Poza tym myślę o naszych chłopcach - dodała cicho. - W każdej minucie dnia.

Havard wyciągnął rękę, objął Mali i przysunął żonę bliżej. Potem poprawił skóry, którymi się przykryli.

-  Będzie dobrze, Mali - pocieszył ją.

Jednak jego głos nie brzmiał przekonująco, zauważyła Mali.

Ułożyła się wygodnie na piersi męża, splotła mocno dłonie i zamknęła oczy.

- Boże, proszę Cię o pokój - pomodliła się cicho. - Spraw, żeby już był pokój.

 

ROZDZIAŁ 8.

 

Mali powoli się budziła. Było bardzo wcześnie. W letniej oborze panowała zupełna cisza. Mali przebiegła spojrzeniem po lu­dziach leżących jeden obok drugiego na podłodze. Ostrożnie uniosła się na łokciu. Jęknęła cicho. Kręgosłup miała obolały po nocy spędzonej na twardych deskach. Niczego innego nie mogła się spodziewać, nie była już młoda.

Przez rozeschnięte drewno wpadały do środka promienie słońca i tańczyły na poszarzałych ścianach. To będzie nowy, jasny dzień. I znowu przylecą samoloty, pomyślała i dreszcz jej przebiegł po plecach. Zerknęła na zegarek. Już szósta. Czas naj­wyższy, żeby zejść do dworu, wydoić i nakarmić krowy. Rozma­wiali o tym poprzedniego wieczoru i ustalili, że pierwszego ran­ka zajmą się tym Mali i Havard. Ingeborg odmówiła. Ale za to otworzyła swój dom dla Dorbet i Małego Trygvego. Marit Granvold również została zaproszona i z ochotą przyjęła propozycję. O wiele bardziej odpowiadało jej skromne mieszkanie Ingeborg niż surowe warunki w letniej oborze.

Ane, co prawda, zaofiarowała się, że pójdzie z gospodarzami na dół, ale Mali uznała, że nie trzeba. Dziewczyna i tak miała ręce pełne roboty przy gościach przyjętych na nocleg, bo no­cowały u niej Tordhild i Herborg z dziećmi. Musiało tam być i ciasno, i gwarno, pomyślała Mali i uśmiechnęła się. Popatrzyła na Johannesa, który spokojnie spał obok niej. Chłopiec wolał nocować w oborze razem z dorosłymi; uważał, że tak jest o wie­le ciekawiej. Leżał z ręką pod głową, drugą przytulając starego, zniszczonego misia.

Dziwny jest, pomyślała Mali. Zabrał ze sobą z domu misia, taki duży chłopiec! Ale za żadne skarby nie dał się przekonać: misia musiał wziąć, i już. Czy to tylko stare przyzwyczajenie, czy rzeczywiście znajdował w przytulance ukojenie, Mali nie wiedziała. Wyciągnęła dłoń i ostrożnie pogładziła wnuka po ciemnych kręconych włosach. Serce jej jak zwykle wypełniło się miłością, kiedy na niego patrzyła. Oby szybko nastał pokój, zapragnęła i przesunęła palcem po ciepłym, krągłym policzku chłopca. Dzieci nie powinny doświadczać wojen i niezgody. I żeby Sivert wkrótce wrócił do domu, myślała dalej. Johannes potrzebuje ojca. Westchnęła. Podstępny strach, że Sivert już nie wróci, cały czas jej towarzyszył. Wielkim wysiłkiem woli udawa­ło się jej czasem zagłuszyć ów niezrozumiały niepokój. Odwró­ciła się do Havarda, który spał cicho, nakryty skórami, podciąg­niętymi pod samą brodę.

-  Havard, już pora dojenia - szepnęła i dotknęła jego ramie­nia. - Musimy wstawać.

Przygotowanie się do wyjścia nie trwało długo. Spali w ubra­niach, a umyć mogą się we dworze, stwierdziła Mali. Tutaj i tak wiele osób musiało się dzielić wodą, która stała w dwóch wia­drach przy drzwiach. Później będą mogli przynieść więcej ze strumienia, płynącego przez pastwiska. Choć to dość daleko, żeby dźwigać ciężkie wiadra, to na szczęście wody im nie zabrak­nie.

Po drugiej stronie letniej obory spotkali Sigrid i Bengta.

-  Piękny dzień - zauważył Bengt, kiedy wyszli na dwór.

-  Tak. Ciekawe, czy zaraz nadlecą - rzekł Havard ponuro i spojrzał na fiord, mrużąc oczy. - Trudno powiedzieć. I tak mu­simy oporządzić zwierzęta.

-  A ja muszę nagotować kaszy - oznajmiła Mali. - Wczoraj wieczorem namoczyłam mięso. Trzeba coś zjeść na obiad.

-  Ja też zaraz zajmę się obiadem - powiedziała Sigrid. - My­ślałam o tym, żeby zanieść na hale coś dobrego.

-  O, idzie Ane - wskazał Havard.

Służąca szła szybkim krokiem wzdłuż ogrodzenia na letnich pastwiskach.

-  Pomyślałam, że zejdę z wami i pomogę - rzekła, kiedy do­łączyła do nich. - Mogę ugotować kaszę, a resztę dokończymy u mnie na górze. Będzie szybciej i wcześniej wrócimy - dodała i zerknęła niespokojnie na fiord. - Chodzi o to, żeby raz-dwa skończyć robotę i zdążyć uciec przed nalotem bombowców.

-  Nie mogę zagwarantować, że nam się uda - uprzedził Havard.

-  Wiem o tym - przyznała Ane. - Ale i tak chcę iść z wami.

-  A jak minęła wam noc? - spytała Mali. - Chyba było tro­chę ciasno? Nawet dla was dwojga na co dzień miejsca nie jest za dużo.

-  Poradziliśmy sobie - odparła Ane, gdy doszli do linii pól. - Goście musieli spać na podłodze, ale...

-  Dobrze, że mogli przenocować w domu - stwierdziła Mali. - Zawsze wygodniej, zwłaszcza gdy ma się małe dzieci.

-  To żaden kłopot gościć u siebie Tordhild i Herborg - po­chwaliła je Ane. - Nie usiadły z założonymi rękami; nigdy nie miałam lepszej pomocy - uśmiechnęła się.

-  Mamy nadzieję, że nasze wygnanie nie potrwa długo - rzekła Mali. - To dla nas wszystkich niewygoda, że musieliśmy się wyprowadzić na pastwiska.

W gospodarstwie panowała cisza i dom wydawał się jakby wymarły. Wybite okna straszyły czarnymi czeluściami, drabina nadal stała oparta o ścianę. Z obory dobiegały niecierpliwe ryki krów.

-  Jest w co ręce włożyć - westchnął Havard. - Postaram się dziś jeszcze wstawić szyby. Nie można tego tak zostawić. A dach...

-  Później Aslak dołączy do nas - powiedziała Ane. - Nie był jeszcze całkiem gotowy, kiedy wychodziłam. Ale na pewno przyjdzie i ci pomoże.

-  Najpierw zajmiemy się oborą - postanowiła Mali. - Krowy tak ryczą, jak gdyby czekały już od jakiegoś czasu.

Przedtem jednak nastawiła mięso na obiad, a dopiero potem ruszyła z Ane do obory. Havard zaczął naprawiać okna.

-  Jak ci idzie? - spytała Mali, kiedy razem z Ane szły przez dziedziniec, tocząc przed sobą taczkę pełną kanek z mlekiem.

-  Zastanawiam się, czy jest sens wstawiać te szyby - odparł Havard. - A jeżeli dziś powtórzy się to samo co wczoraj? Wylecą zaraz znowu.

-  Nie możemy myśleć w ten sposób - przekonywała go Mali. - Wtedy musielibyśmy mieszkać bez okien do końca woj­ny. Ale chodź teraz na dół - dodała. - Zjemy śniadanie, zanim wrócimy na pastwiska.

-  Nakarmiłyście już wszystkie zwierzęta?

-  Tak. Chodź już, Havardzie.

 

Samoloty nadleciały, kiedy Mali i Ane wracały na hale wzdłuż pól, niosąc między sobą garnek zupy. Havard i Aslak jeszcze zostali w Stornes, żeby zabezpieczyć okna.

-  Zejdziemy w razie czego do piwnicy - przekonywał Havard Mali, kiedy nalegała, by poszli z nimi. - Musimy wstawić te szyby, Mali. W domu zrobi się przeraźliwie zimno, jeżeli postoi w tym stanie jeszcze jedną noc.

Mali zgodziła się na to, mimo że bardzo się niepokoiła. Ciąg­le spoglądała ze strachem na horyzont, jednak widziała tylko czyste niebo z pojedynczymi, lekkimi jak puch chmurkami.

Na odgłos nadlatujących samolotów kobiety gwałtownie się odwróciły. Od strony morza ku wsi leciały na niskiej wysokości cztery bombowce.

-  Havard i Aslak! - szepnęła Mali, czując, jak strach ściskał ją za gardło.

-  Mają przecież piwnicę - rzekła Ane. - My jesteśmy w gorszej sytuacji.

Służąca miała rację. Jedynym miejscem, gdzie mogły się ukryć, był zagajnik olch rosnących wzdłuż ogrodzenia. Mali i spojrzała w górę w stronę letnich obór. Zabudowania znajdowały się zbyt daleko, by mogły tam zdążyć przed samolotami.

-  Musimy wcisnąć się w te zarośla - rzekła do Ane. - Dość marna kryjówka, ale lepsze to niż tkwienie jak żywy cel w otwartym polu.

Postawiły garnek z zupą tuż przy ogrodzeniu, a same wczołgały się na kolanach w gęste zarośla olchowe. Z miejsca, w któ­rym siedziały, nie miały dobrego widoku, więc tylko po ogłu­szającym huku domyśliły się, że samoloty zbliżyły się do lądu. Bomby zapalające spadły na porośnięte lasem zbocze wzgórza, gdzieś bardzo blisko. Mali zasłoniła rękami głowę i skuliła się przerażona straszliwym łoskotem. Jednak tego dnia celem był najwidoczniej frachtowiec, ponieważ bombowce, zrzuciwszy bomby zapalające, skręciły nad fiord. Mali i Ane usłyszały od­głos karabinów maszynowych i głuchy grzmot, a potem wszyst­ko ucichło.

-  Wydaje mi się, że odleciały - odezwała się Ane i wyjrzała przerażona z zarośli.

Mali odgięła kilka gałęzi i zerknęła spomiędzy nich na doli­nę. Samoloty odleciały. Potem skierowała wzrok na wzgórze.

-  Pali się, Ane! - zawołała i wskazała ręką. - Trzeba ugasić ogień, zanim cały las stanie w płomieniach.

Kobiety wyczołgały się z ukrycia, wstały i strzepały z siebie gałązki.

-  Mężczyźni już biegną - zauważyła Ane, kiedy spojrzała w górę.

Z czterech letnich obór ile sił w nogach pędzili ludzie.

-  Zastanawiam się, co z naszym gospodarstwem - zaniepo­koiła się Mali, odwróciła się i spojrzała w dół. - Nie widzę, by stało się coś złego. A ty?

-  Nie, myślę, że głównym celem był jednak statek - odparła Ane. - Ciekawe, czy nadal tam stoi, czy może został trafiony. Trudno powiedzieć, bo stąd nic nie widać. Ale nie ma dymu - dodała. - Gdyby Niemcy trafili statek, zobaczyłybyśmy dym.

-  Ten frachtowiec nie może tam tkwić w nieskończoność - uznała Mali. - Uważam, że to on ściąga tu niemieckie samoloty.

-  Nie ma chyba jak odpłynąć - rzekła Ane i złapała z jednej strony garnek z zupą.

-  Pewnie tak - przyznała Mali. - Ale nie może też po prostu zostać w Svinvika i spokojnie czekać, aż zostanie zbombardowa­ny. To zbyt niebezpieczne, pociski mogą przecież trafić w któryś z domów przy brzegu. Porozmawiam z Havardem, może znaj­dzie jakieś rozwiązanie - stwierdziła. Chwyciła za drugi uchwyt garnka i razem z Ane ruszyły w stronę letnich obór. - Nie może tak dalej być - westchnęła. - W końcu stanie się jakieś straszne nieszczęście, jeśli naloty będą się powtarzały. Powinniśmy temu zapobiec, zanim będzie za późno.

-  Ja też o tym myślałem - rzekł Havard, kiedy tego samego dnia po obiedzie Mali zwierzyła mu się ze swych obaw związanych z obecnością frachtowca niedaleko ich domu. - Rozmawiałem nawet z Bengtem. Pojedziemy tam po południu i dowiemy się, jakie plany mają marynarze „Saturnusa".

-  Po południu? - zdumiała się Mali. - Nie, Havardzie. Samoloty powracają wtedy najczęściej i uważam, że nie powinieneś kręcić się w pobliżu, kiedy na Svinvika gęsto spadają bomby.

-  Zobaczymy - odparł Havard, lecz Mali zrozumiała, że nie zamierza brać sobie do serca jej słów. Widocznie on i Bengt już się zdecydowali.

-  Szyby dziś nie powypadały? - spytała.

-   Nie, dziś widocznie głównym celem był statek.

-   Ale Niemcy zrzucili bomby zapalające i spowodowali pożar niedaleko na zboczu wzgórza.

-  Widziałem. Jednak ludzie szybko ugasili ogień. Na szczęście żadne z gospodarstw dziś nie ucierpiało.

Na razie, pomyślała Mali. Nikt nie wie, co się może stać, kiedy samoloty pojawią się znowu.

 

Mali sprzątała po obiedzie, kiedy w pobliżu pojawił się Johannes. Usiadł na kamieniu i przyglądał się jej, jak zmywa garnek po zupie.

-  Boisz się, babciu? - spytał nagle.

-  Czy się boję?

-  Tak, samolotów i bomb.

-  Chyba tak - przyznała. - Boję się, że coś złego stanie się komuś, kto jest mi bardzo bliski.

-  Ja też się boję - wyznał Johannes. - Boję się, że zostanę całkiem sam.

-  Nie zostaniesz sam, Johannesie - zapewniła go Mali. - Skąd ci to przyszło do głowy?

Chłopiec siedział przez chwilę i nic nie mówił. Kopał butem udeptaną ziemię.

-  Dużo myślę o moim tacie - rzekł w końcu.

-  Ja też, Johannesie.

-  A jeśli Niemcy go zastrzelą?

-  Oszalałeś? Nie zrobią tego. Nie strzelają do ludzi!

-  Skąd wiesz, babciu?

Mali nie odpowiedziała. Zamiast tego zaczęła z zapałem i na­zbyt mocno szorować garnek, który już był czysty. Na myśl o Sivercie poczuła ucisk w gardle. Pochyliła się mocno nad robotą, żeby Johannes nie zauważył łez w jej oczach.

-  Skąd wiesz, babciu? - powtórzył pytanie.

-  Nie wiem, Johannesie - odparła z napięciem w głosie. - Ale nie dopuszczam do siebie takiej możliwości. Nigdy nie wol­no nam tracić nadziei. Tak jest w życiu ze wszystkim: nie wolno nigdy tracić nadziei. Właśnie to nas trzyma przy życiu. Zawsze - dodała cicho i spojrzała na wnuka błyszczącymi oczami.

Pokiwał głową w zamyśleniu. Kopał dużą grudkę ziemi, któ­rą udało mu się uwolnić.

-  Jeżeli stracę mojego tatę...

-  Twój tato wróci, Johannesie - rzekła z przekonaniem. - Obiecał to.

-  Ale wtedy nie wiedzieliśmy, że Niemcy zrzucają na ludzi bomby, babciu.

-  Musimy wierzyć, że on wróci - nie ustępowała Mali. - Po­winniśmy się o to modlić.

-  Prosić Pana Boga o pomoc?

Mali skinęła głową.

-  Czy to pomoże?

-  W każdym razie nie zaszkodzi - odparła trochę niechęt­nie. - Modlę się o to, żeby twój tato i inni mężczyźni wrócili cało do domu - dodała.

Nie przyznała się, że nie miała najlepszych relacji z Bogiem i raczej prosiła o pomoc babcię niż Jego. Nie chciała zachwiać dziecięcej wiary Johannesa, jeżeli chłopiec wierzył w Boga.

-  A więc ja też będę się modlił - postanowił. - Powinienem modlić się wieczorem?

-  Nie, możesz się modlić zawsze, kiedy czujesz taką potrze­bę - odpowiedziała Mali. - Bóg jest z nami cały czas i słyszy cię.

Johannes wstał, otrzepał spodnie i ostatni raz kopnął grudkę ziemi, która potoczyła się w stronę obory.

-  Chcę trochę pobyć sam - oznajmił i kiwnął głową na pożegnanie. - Muszę z Bogiem poważnie porozmawiać.

Po tych słowach zniknął w pobliskim zagajniku.

 

Havard i Bengt wyciągnęli rowery. Po tygodniu ładnej, słonecznej pogody zniknęły ostatnie resztki śniegu, mimo że w no nadal temperatura spadała poniżej zera. Środek drogi był udeptany i czysty, więc mężczyźni postanowili wybrać się w głąb fiordu rowerami.

-  Co powiesz załodze? - spytał Bengt. - Zastanawiałeś się nad tym?

-  Spytam, co marynarze zamierzają dalej robić. Myślę, że oni również mają już dość tego, że tkwią w jednym miejscu, służąc Niemcom jako żywy cel.

-  Nie sądzę, aby byli jeszcze na pokładzie statku - stwierdzi Bengt. - Pewnie schronili się w najbliższym gospodarstwie.

Miał rację. Kapitan i siedmiu członków załogi siedziało w kuchni z gospodarzem.

-  Ciekawi nas, jakie macie plany - wyznał Havard po wymianie wstępnych uprzejmości. - Ciągle bombardowania są dla nas bardzo uciążliwe. Samoloty zrzucają bomby zapalające, któ­re eksplodują również w Innvika. Musieliśmy ewakuować ludzi do letnich obór.

-  Tak, stąd też część osób przeniosła się na letnie pastwi­ska - przyznał gospodarz ze Svinvika. - Ja jednak zostałem i w czasie nalotu schodzę do piwnicy - dodał sucho.

-  Myślę, że Niemcy chcą się przede wszystkim rozprawić z waszym statkiem - stwierdził Havard otwarcie.

-  Pewnie tak - skinął głową sternik.

-  Co w takim razie zamierzacie zrobić? Zostać tu i czekać, aż im się uda trafić?

-  Dyskutowaliśmy już o tym - odparł sternik. - Rzeczywi­ście nasza obecność to zagrożenie dla mieszkańców Svinvika i innych wsi nad fiordem. Rozumiemy, że jeżeli zostaniemy tu, to skutki nalotów odczują również niewinni ludzie.

-  Może udałoby się wam zbiec? Gdybyście na przykład uciekli nocą?

-  Podejrzewam, że odnajdą nas natychmiast, gdy się rozwid­ni. Rozważaliśmy takie rozwiązanie, ale...

-  Rozmawialiśmy też o tym, żeby zatopić statek - odezwał się jeden z członków załogi, który według Havarda był mechani­kiem pokładowym. - Ale wejście teraz na pokład wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem, więc...

-  Co byście zrobili, gdyby wasz frachtowiec zatonął? - spy­tał Bengt.

-  Mamy nadzieję, że udałoby się nam zabrać z kimś do Surnadalen, a stamtąd ruszylibyśmy dalej.

-  Do Trondheim?

-  Trondheim zdobyli Niemcy - odrzekł mechanik. - A Kristiansund i Molde zostały zrównane z ziemią podczas bombar­dowania. Wróg cały czas posuwa się naprzód i coraz agresyw­niej atakuje. W każdej chwili może dotrzeć tutaj; Niemcy są już w Sunndalsora. Musimy przedostać się do Bergen, potem zaciągnąć się na jakiś statek i być może popłynąć do Anglii.

-  Potrzebna wam pomoc, żeby zatopić frachtowiec? - spytał nagle Havard.

Zapadła cisza. Sternik podniósł wzrok i wyjął z ust krótką fajkę.

-  A co? Odważyłbyś się to zrobić?

-  Tak, myślałem o tym.

-  Zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Że statek może zostać ostrzelany?

-  Tak, ale nic nam nie grozi, jeżeli wejdziemy na pokład zmroku.

-  Jednak kiedy Niemcy zauważą, że frachtowiec zniknął, mogą się tu zjawić i rozpytywać, kto w tym brał udział.

-  Wtedy pewnie będziecie już daleko - odparł Havard. - A my powiemy, że sami zatopiliście statek, zanim wyjechaliście.

-  A co, jeżeli nas złapią?

-  Musicie się postarać, żeby do tego nie dopuścić. To wojna, człowieku - rzekł Havard z nutą pogardy w głosie. - Trzeba jednak zaryzykować.

Nikt się nie odezwał. Członkowie załogi statku wymienili między sobą spojrzenia i nerwowo zaszurali stopami o podłogę.

-  Gdybyś wziął na siebie zatopienie frachtowca...

-  Zajmiemy się tym - wtrącił się Bengt. - My obaj. Havard nie zrobi tego sam.

Rosły sternik wstał i zaczął się przechadzać po pokoju z dłoń­mi splecionymi na plecach. Zatrzymał się i spojrzał przez okno. Dzień zaczął przechodzić w mglisty wieczór.

-  Jeżeli naprawdę chcecie się tego podjąć, to bardzo do­brze - zaczął. - W tej sytuacji wyruszymy do Surnadalen jeszcze dziś wieczorem i kiedy Niemcy zauważą, co się stało, będziemy już daleko. Wtedy prawdopodobnie zdążymy uciec.

-  Czy na pokładzie nie zostało nic, co mogłoby się wam przydać?

-  Nie, wszystkie dokumenty zabrałem ze sobą na wypa­dek, gdyby statek został zbombardowany. W zasadzie jeste­śmy gotowi do drogi. Podwieziesz nas? - spytał gospodarza ze Svinvika.

-  Tak - odparł. - Pójdę zaprząc konia.

Zaczęli się żegnać. Havard zwrócił uwagę, że na twarzach załogi „Saturnusa" odmalowała się ulga. Być może właśnie na to czekali, pomyślał, że ktoś za nich podejmie się zatopienia stat­ku. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego sami nie mogli tego zrobić, ale nie było sensu się nad tym zastanawiać. Najważniejsze, żeby frachtowiec zniknął. Wtedy być może skończą się bombardowa­nia. W każdym razie miał taką nadzieję.

-  Znajdziesz chyba zawór? - spytał mechanik i wyciągnął rękę. - Statek zatonie bardzo szybko. Zakotwiczyliśmy go na głębokiej wodzie, więc powinien się całkiem zanurzyć - dodał. - Powodzenia i dziękuję za pomoc.

-  I wam życzę powodzenia - odparł Havard i uścisnął wy­ciągniętą dłoń. - A jeżeli was zatrzymają, to zakładam, że nie piśniecie słowa o tym, że Bengt i ja mieliśmy coś wspólnego z za­topieniem frachtowca. W razie gdyby ktoś pytał - dodał i utkwił wzrok w marynarzu.

-  Oczywiście, masz na to nasze słowo - obiecał sternik. - Nie wspomnimy o was, gdyby stało się to najgorsze.

Havard i Bengt zostali przed domem, kiedy załoga statku za­jęła miejsce w wozie. Podnieśli dłonie na pożegnanie, kiedy koń skręcił z dziedzińca na drogę i ruszył w górę drogą prowadzącą ze Svinvika.

Gospodyni zaproponowała, by napili się kawy, gdy będą cze­kali na zapadnięcie zmroku.

-  A jeżeli załoga zostanie zatrzymana? - zastanowił się Kengt i spojrzał niespokojnie na Havarda. - Myślisz, że możemy polegać na marynarzach?

-  Nie mamy innego wyjścia - odpowiedział Havard. - Zresz­tą na pewno im się uda uciec. Mają dużo czasu.

-  A znajdziemy ten wentyl?

-  Oczywiście. I otworzymy wszystkie iluminatory, żeby sta­tek szybciej zatonął.

 

Nad okolicą kładł się miękko zmierzch, kiedy Havard i Bengt ruszyli drogą w dół nad morze. Trzymali się jak najbliżej lasu, żeby nie rzucać się w oczy. Im mniej osób będzie wiedziało, że to oni zatopili statek, tym lepiej. Mieli wprawdzie całkowite za­ufanie do gospodarzy ze Svinvika, ale sprawa mogła dotrzeć do uszu wielu innych, na przykład do mieszkańców Todalen. A nie na wszystkich stamtąd można było tak samo polegać.

Sylwetka „Saturnusa" rysowała się w mroku w pewnej odleg­łości od lądu.

-  Chyba nie musimy już dziś obawiać się ataku samolotów zauważył Bengt i spojrzał w głąb fiordu.

-  Nie, myślę, że jesteśmy w miarę bezpieczni - odparł Havard, zerkając na drogę prowadzącą wzdłuż brzegu. - Wygląda na to, że wkoło jest spokojnie, więc możemy zaczynać.

W szopie na łodzie znaleźli łódź gospodarza ze Svinvika. Poznali, że w ostatnich dniach używano jej bardzo często. Ze­pchnęli ją cicho na wodę i wskoczyli do środka. Długimi, miękkimi uderzeniami wioseł Bengt skierował łódź w stronę frachtowca.

„Saturnus" był większy, niż Havard początkowo myślał.

Drabinka wisiała wzdłuż burty, więc bez trudu razem z Bengtem dostali się na pokład. Nie marnowali czasu. Przez ot­warty właz błyskawicznie zsunęli się na dół. Havard szedł przo­dem i już po chwili znalazł zawór w dnie. Trudności zaczęły się, kiedy próbował go odkręcić. Zawór ani drgnął. Dopiero kiedy znaleźli łom, udało się go wyrwać. Havard odskoczył do tyłu, gdy przez powstały otwór trysnęła woda.

-  Otwórz iluminatory po tej stronie - rzucił szybko do Bengta. - Ja zajmę się tymi.

Kiedy otworzyli wszystkie okienka, Havard skinął na Bengta i w pośpiechu z powrotem wdrapali się na pokład.

Opuścili frachtowiec równie cicho, jak na niego weszli, i wskoczyli do lodzi. Bengt skierował ją w stronę lądu, jedno­cześnie obserwując przez cały czas to statek, to brzeg. Czy nikt ich nie widział? Kiedy wyciągali łódź w stronę szopy, kadłub zaczął się już przechylać. Nie za wiele, ale wystarczająco, by to zauważyć.

-  Uwaga, samochód! - rzucił nagle Bengt i spojrzał w popło­chu na drogę.

W oddali zobaczyli dwa światła, które zbliżały się w tę stro­nę. Nie tracąc ani chwili, wpadli do szopy. Przywarli do ściany i przez szpary między deskami wyglądali na zewnątrz.

-  To lensman - szepnął Havard. - Pewnie wraca z Todalen.

-  Oby tylko nie zauważył, że frachtowiec się przechyla! Havard zmrużył oczy i wytężając wzrok, obserwował fiord.

Jeśli się dobrze przyjrzeć, nietrudno było zauważyć, że dziób statku jest głębiej zanurzony. Ale gdyby ktoś popatrzył bezwied­nie, nic szczególnego nie zwróciłoby jego uwagi. Na szczęście zrobiło się już dość ciemno. Poza tym lensman z pewnością jest pochłonięty czym innym na tej wąskiej, krętej drodze, pomyślał Havard. Ledwie zapewne zdąży rzucić okiem na „Saturnusa", jeżeli w ogóle spojrzy w jego stronę.

Warkot silnika samochodu ucichł i Bengt odetchnął z ulgą.

-  Czy nie powinniśmy stąd zmykać?

-  Musimy czekać, aż statek całkiem się zanurzy - odparł ci­cho Havard.

-  A co zrobimy, jeżeli nie zatonie?

-  Nie wiem. Musimy mieć nadzieję, że jednak pójdzie na dno.

Wreszcie zniknął. Po czasie, który wydawał się wiecznością, rufa uniosła się całkiem do góry, a potem „Saturnus" powoli za­nurzył się w czarnej wodzie. Nad fiordem znowu zrobiło się ci­cho i spokojnie w ów kwietniowy późny wieczór, jak gdyby nigdy nie pojawił się tu żaden frachtowiec.

Bez słowa Havard i Bengt pobiegli do zagajnika, w którym ukryli rowery.

-  Udało się - rzekł Bengt.

-  Prawda - przyznał Havard. Odwrócił się i popatrzył na ci­chy fiord. - Udało się, na razie.

ROZDZIAŁ 9.

 

Kiedy Havard z Bengtem dotarli już prawie do letnich obór, z cienia wyłoniła się Mali.

-  Bardzo późno wracacie - rzekła cicho. - Co robiliście tak długo?

-  Musieliśmy trochę pomóc - odparł Havard wymijająco.

-  W czym?

-  Zatopić statek - wyjaśnił Bengt, rzucając szybkie spojrze­nie na Havarda. - Powinniśmy chyba powiedzieć o tym Mali i Sigrid, Havardzie.

-  Myślę jednak, że dla nich by było bezpieczniej, gdyby o ni­czym nie wiedziały - mruknął Havard. - W razie gdyby ktoś zaczął rozpytywać o tę sprawę - dodał. - Ale teraz już wiesz, Mali, że zato­piliśmy frachtowiec. I nikt inny nie może się o tym dowiedzieć.

Mali szczelniej otuliła się szalem. Rzuciła szybkie spojrzenie na oborę, jak gdyby chciała się upewnić, czy ktoś oprócz niej nie czekał w pobliżu, aż mężczyźni wrócą.

-  A co z załogą?

- Marynarze pojechali dalej wczesnym popołudniem. Chcie­li znaleźć się jak najdalej stąd, gdy Niemcy zauważą, że statek zniknął.

-  A więc zniknął?

-  Tak, nie ma go - przytaknął Bengt. - Kiedy odjeżdżaliśmy, pozostała po nim tylko duża plama oleju.

-  Czy teraz wreszcie skończą się bombardowania?

-  Zobaczymy - odparł Havard. Ruszyli w stronę letnich obór.

-  A jeżeli ktoś rozpowie, że to wy...

-  Mamy nadzieję, że nikt nas nie wyda - rzekł Havard spokojnie. - Nie wydaje nam się, by ktoś nas widział. Tylko gospo­darz ze Svinvika wiedział, co szykujemy, kiedy odwoził załógę statku do Surnadalen.

-  On będzie trzymał język za zębami - uznała Mali.

-  Na pewno, pomagał przecież marynarzom przez kilka dni - zauważył Bengt. - Myślę, że z jego strony rzeczywiście nic nam nie grozi. Będzie milczał. Zresztą na co dzień nie jest zbyt rozmowny - dodał po namyśle.

-  Pamiętajcie, nikomu o tym ani słowa - powtórzył Havard. - Jeżeli wkoło się rozniesie, że statek zatonął, to zachowujmy się tak, jak gdybyśmy wiedzieli tyle co inni. To ważne.

Mali skinęła głową i wzięła Havarda pod rękę. Uścisnęła go.

-  Potrafię dotrzymać tajemnicy - rzekła tylko.

-  Może potrafisz - przyznał Havard.

Gdyby wiedział, jak długi trening ma za sobą w tym wzglę­dzie, pomyślała Mali, czując bolesne ukłucie w piersi. Zerknęła szybko na męża spod oka. Potrafiła lepiej strzec tajemnic niż ktokolwiek inny.

-  Co się może stać, jeżeli ktoś się dowie? - spytała, zanim weszli do środka.

-  To zależy, kto się dowie - odpowiedział Havard. - Mam nadzieję, że Niemcy nie będą zbytnio rozpytywać. Zresztą nie słyszałem, by pojawili się w okolicy. W każdym razie jeszcze tu nie dotarli.

-  A myślisz, że przyjdą?

-  Tak, Surnadalen jest punktem łączącym północ z południem, więc myślę, że będą chcieli się tam zatrzymać. Prom do przewozu samochodów w Kvannes również może ich zainteresować.

-  A tutaj, w głębi fiordu?...

-  Nie, nie sądzę, by ruszyli dalej. Ale pewnie będą chcieli wiedzieć, czym się tu we wsi zajmujemy. Jeżeli opanują Surna­dalen i Kvannes, będą nas mieli na oku.

Mali pokiwała głową w zamyśleniu.

-  Ola Havard przyszedł - przypomniała sobie nagle. - On i jego dziadkowie pojawili się tu wczesnym wieczorem. Dziad­kowie przenocują w letnich oborach Oppstadów, ale Ola Havard przyszedł do nas. Raczej do Johannesa - dodała, otwierając drzwi. - Mały zostanie na noc.

-  Dlaczego wyjechali ze Storhaug?

-  Z tego, co zrozumiałam, na Kvannes również zrzucono bomby, ale nie tyle co tutaj. Myśleli, że u nas jest bezpieczniej. Tym bardziej się zdziwili i przerazili, kiedy się dowiedzieli, że z powodu nalotów musieliśmy uciekać na hale. Nawet nie przy­puszczali, co się tu dzieje.

Wszyscy podnieśli wzrok i przywitali się z Havardem i Bengtem. Nikt nie zapytał, gdzie byli. A więc już do tego doszło, że nikt się o nic nie pyta, stwierdził Havard w duchu. Ludzie my­ślą pewnie, że im mniej wiedzą, tym lepiej. Jednak nie obawiał się braku lojalności ze strony mieszkańców wsi. Oczywiście, że mogli się nie zgadzać w wielu sprawach ani też nie odwiedzali się zbyt często na co dzień, ale nie miał wątpliwości, że w sytuacji zagrożenia staną po jednej stronie. Miał też niemal pewność, że wśród nich nie ma donosicieli, ponieważ w Inndalen zawsze pa­nowało silne i niewzruszone poczucie jedności. Z drugiej strony, jeżeli wojna się skończy, dobrze będzie wiedzieć, na kogo można liczyć, myślał Havard.

-  Dziadku, przyszedł Ola Havard!

W jego stronę biegi Johannes, a nieco z tyłu dreptał Ola Havard.

-  Ach, witaj, chłopie! - uśmiechnął się Havard i potargał malca po włosach. - Dobrze cię znowu widzieć, Ola Havardzie, choć trochę szkoda, że musimy się gnieździć w oborze.

-  To nawet fajne - odparł chłopiec rozpromieniony. - Niem­cy chyba nie zrzucą bomb na obory?

-  Miejmy nadzieję.

-  Johannes mi opowiadał, że chowaliście się w piwnicy i kie­dy bomba spadła niedaleko was, wypadły szyby i pospadały da­chówki!

-  Tak, to prawda - przyznał Havard. - Ale dlaczego przyje­chałeś tu z dziadkami właśnie teraz?

-  Dziadek uważa, że tu jest bezpieczniej, ponieważ Niemcy zbombardowali też Kvannes. Trochę - dodał. - A potem weszli do miasta. Widzieliśmy ich, kiedy wyjeżdżaliśmy. Maszerowali równo w mundurach, z bronią i w hełmach.

-  Mówisz, że Niemcy zajęli Kvannes? - spytał Havard zdumiony. - Wielu ich widziałeś?

-  Nie liczyłem, ale wyglądało, jakby szli w pochodzie. Wy­dawało mi się, że jest ich strasznie dużo - stwierdził Ola Havard i zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Zajęli prom - dodał. - Tak powiedział mój dziadek.

-  Ale prom kursuje nadal?

-  Tak, tylko ustawili strażników. Dziadek mówił, że wszyst­kich kontrolują.

Havard usiadł i zaczął zdejmować buty. Zmartwiło go, że Niemcy dotarli do Kvannes. Być może powinien się tam wybrać i rozejrzeć w sytuacji. Sprawdzić, czy jest niebezpiecznie.

-  Długo cię nie widziałem - rzekł do Oli Havarda i klepnął ręką miejsce na chodniku obok siebie. Obaj chłopcy z ochotą skorzystali z zaproszenia.

-  Jedliście kolację?

-  Pewnie, że tak - odparł Johannes, unosząc brwi. - Jest już bardzo późno, dziadku. Tak długo cię nie było. Co tyle czasu robiłeś?

-  Musieliśmy z Bengtem coś załatwić - odparł Havard wy­mijająco. - A jak ci się żyje w Storhaug, Ola Havardzie?

-  Dobrze - uśmiechnął się malec. - Bardzo dobrze mi u dziadków.

I rzeczywiście na to wygląda, pomyślała Mali, przyglądając się z boku całej trójce. Chłopiec przytył parę kilo, a na jego drob­nej buzi znacznie częściej niż kiedyś pojawiał się uśmiech. Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, sprawiał wrażenie, że czuje się bezpiecznie i jest zadowolony.

-  Cieszy mnie to - przyznał Havard.

-  Ale teraz musisz coś zjeść, Havardzie - przerwała im Mali. - A tych dwóch młodzieńców pewnie zaraz pójdzie spać.

-  Ale przecież jutro nie idziemy do szkoły - protestował Jo­hannes. - Nie musimy się wcześnie kłaść.

-  Jednak spać trzeba - uśmiechnął się Havard. - Nawet jeśli nie ma lekcji. Możecie sobie jeszcze trochę pogadać, kiedy się położycie. Macie chyba trochę spraw do omówienia.

Havard miał rację. Jeszcze długo po zgaszeniu parafinowej lampy słychać było szepty chłopców i tłumiony śmiech Johan­nesa.

-  Nie za bardzo się przejęli bombardowaniami - szepnęła Mali do Havarda. - Sądziłam, że bardziej się przestraszą.

-  Jak na razie dobrze się trzymają - odparł Havard cicho. - Póki my będziemy silni, będą brać z nas przykład.

-  Jutro może być znacznie gorzej, kiedy przylecą samoloty - westchnęła Mali i skuliła się u boku Havarda. - Mam nadzieję, że naloty wreszcie się skończą - dodała - kiedy Niemcy się zo­rientują, że frachtowiec zniknął.

-  To się okaże - rzekł Havard, wpatrując się w ciemność. - To się okaże.

Mali odnalazła jego dłoń, lekko zacisnęła ją między swo­imi, a następnie przyłożyła do swego policzka. Przez chwilę leżeli razem przytuleni, nie odzywając się. W takich chwilach jak ta, kiedy Mali leżała blisko Havarda, w głębi duszy prag­nęła móc wyjawić mu wszystkie tajemnice. Wiele razy czuła się chora z rozpaczy i była bliska wyznania mężowi wszystkie­go, co do tej pory przed nim ukrywała. Jednak ciągle milcza­ła. Uznała, że nie ma prawa sprawiać Havardowi bólu tylko dlatego, żeby wyzbyć się swoich wyrzutów sumienia. Własny grzech musi dźwigać w pojedynkę. To cena, którą musi za­płacić. Jednak w miarę jak mijały lata, czuła, że wiele ją to kosztuje.

-  Chciałabym, żeby wszystko znowu było normalnie - szep­nęła. - Żeby znów nastał pokój i żeby chłopcy wrócili do domu. Żeby życie toczyło się spokojnie i bez strachu. Tak jak to było przedtem - dodała.

Havard nie odpowiedział. Wsunął ramię pod kark Mali i przygarnął ją ku sobie. Leżała tak blisko, że słyszała uderzenia jego serca. Znowu ogarnął ją lęk. Obawa, że coś złego mogłoby się stać jemu lub któremuś z jej synów. Westchnęła cicho.

Bądź z nimi wszystkimi, Boże, pomodliła się w duchu z twarzą przytuloną do szyi Havarda. Bądź z nimi.

 

Następnego dnia Mali i Havard wcześnie wstali, żeby jak zwykle oporządzić i nakarmić zwierzęta. Tym razem zdążyli dotrzeć z powrotem na hale przed pojawieniem się samolotów. Ci, którzy korzystając z pięknej pogody, wyszli na powietrze, w pośpiechu wracali do obór. Była wśród nich Dorbet, która wyszła na spacer z Małym Trygvem. Porwała synka na ręce i osłoniła go ramionami, gdy samoloty zaczęły krążyć nad fiordem.

-  Mogliby już skończyć z tymi nalotami - rzekła ze złością. Co złego im zrobiliśmy?

-  Oni nie myślą w ten sposób - odparła Mali. - To wojna.

-  Nie rozumiem, dlaczego ten statek w Svinvika ciągle tkwi! Jestem pewna, że Niemcy nie zrzucaliby więcej bomb, gdyby stąd zniknął.

Mali nie odpowiedziała. Nie mogła się zdradzić, że wie o zniknięciu frachtowca. Nawet przed Dorbet. Jednak hitlerowcy pewnie zaraz zauważą, że już go nie ma, pomyślała. Wtedy samoloty być może odlecą. Tymczasem wydawało się, że stało; się wręcz odwrotnie i że najnowsze odkrycie tylko wprawiło wroga we wściekłość. Przelecieli dwa razy nisko nad Svinvika, jak gdyby chcieli się przekonać, że frachtowca rzeczywiście nie ma, a potem posypał się grad bomb. Huk eksplodujących ładunków, które uderzały w Svinvikhammern, był ogłuszający. Nawet filiżanki na półkach w letniej oborze brzęczały. Jakaś pokrywka spadła z trzaskiem na podłogę. Mali stała przyklejona do ściany, obory i patrzyła, jak kamienie i ziemia rozpryskują się w powietrzu i jak padają wielkie drzewa, wyrywane z korzeniami. Jedna z bomb trafiła prosto w występ skalny i utworzyła ziejącą czeluść w górskim zboczu. Odgłos spadających kamieni i ziemi niósł się niczym burzowe grzmoty ponad fiordem. Serce Mali zabiło. Za­cisnęła dłonie na piersi. Żeby Niemcy tylko nie zaczęli bombardować dworów, pomyślała, z czystej zemsty, że ktoś sprzątnął; ich zdobycz.

Samoloty zatoczyły łuk nad Stornes. Jak nisko lecą, pomyśla­ła Mali przerażona. Bomby spadły deszczem na morze, wzbijając fontanny wody. Fale obmywały plaże i podnóże gór, fiord syczał i pienił się. Bomby trafiały teraz niebezpiecznie blisko lądu. Mali otworzyła szeroko oczy ze strachu. Jeden z samolotów leciał prosto na nich, w stronę letnich obór, strzelając z karabinów maszyno­wych. Ziemia z resztkami śniegu rozpryskiwała się wkoło.

Mali zamknęła oczy. To już koniec, teraz wszyscy zginą.

-  Zaraz nas trafią! - krzyknęła Dorbet i wpadła do obory z wrzeszczącym Trygvem w ramionach.

Nad ich głowami rozległ się ogłuszający szum silników sa­molotu, gdy maszyna nagle wykonała ostry skręt i ponownie obrała kurs na fiord. Ostatnia z bomb uderzyła we wzgórze nieopodal Innstad. Mali zobaczyła, że dwór nadal stoi, jednak nie potrafiła określić, czy wybuch wyrządził jakieś szkody. Po cli wili wszystko ucichło.

-  Tak strasznie jeszcze nie było - zauważyła Sigrid przerażona. Strach miała wypisany na twarzy. - Wyobrażacie sobie, jakie będą zniszczenia? Ostatnia bomba uderzyła bardzo blisko Innstad.

-  Dwór stoi - odparła Mali i spojrzała w dół. - Byłam pew­na, że zrównają dziś z ziemią wszystkie gospodarstwa i że nikt z nas nie przeżyje bombardowania - dodała.

Niedaleko paliło się pastwisko i większość mężczyzn pobieg­ła gasić ogień. Havard i Bengt nie ruszyli z nimi.

-  Zejdziemy na dół obejrzeć dwór - postanowił Havard. Miał twarz ściągniętą ze zmartwienia.

-  Mogę pójść z wami? - spytała Dorbet, która wyszła już z obory. - Potrzebuję trochę rzeczy dla Trygvego. Nie wiedzia­łam, jak długo będziemy musieli tu zostać, i nie wzięłam zbyt wiele. Zresztą nie było czasu tego wieczoru, kiedy uciekaliśmy z domu. Teraz pewnie przez jakiś czas bombowce dadzą nam spokój, Havardzie?

-  Chyba tak, myślę, że powinno nam się udać zejść na dół i wrócić przed ich powrotem - uznał. - Nie sądzę, żeby wróciły wcześniej niż po południu. O ile w ogóle jeszcze tu przylecą - stwierdził i spojrzał znacząco na Mali.

-  Dopóki ten statek tu stoi, na pewno nie zrezygnują - rzekła Dorbet.

W tej samej chwili nadeszła Tordhild z Marileną. Dziewczynka rozpromieniła się na widok Mali i wyciągnęła rączki, żeby ją babcia wzięła na ręce.

-  Ach, to wy!

-  Zastanawiam się, czy można by teraz zejść na dół - rzekła Tordhild. - Chciałabym obejrzeć dom po ostatnim bombardo­waniu. Wyglądało bardzo poważnie - dodała, nie panując nad drżeniem rąk. - Nie wiem, czy Wzgórze ocalało, bo nie widać stąd naszego domu.

-  Havard z Bengtem i Dorbet też wybierają się do dworu - odparła Mali. - Zostanę i zajmę się dziećmi - zaproponowała.

-  A Johannes... czy ktoś wie, gdzie on jest?

-  Był tu przed chwilą z Olą Havardem.

-  Wydaje mi się, że poszli wyżej, tam koło tego wielkiego głazu - wskazała Sigrid. - Słyszałam, jak mówili, że stamtąd bę­dzie dobry widok.

-  Siedzieli tam w czasie bombardowania? - spytała Mali przerażona. - Byłam pewna, że zdążyli się schronić pod dach. Johannes! - zawołała zdjęta nagle strachem. - Ola Havard!

Zza wielkiego kamienia, sterczącego nieco wyżej za obora­mi, wysunęły się dwie głowy.

-  Co się stało? - zawołał Johannes w odpowiedzi.

-  Chodźcie tu na chwilę.

Chłopcy podnieśli się i z ociąganiem zeszli na dół.

-  Co wy sobie myślicie? - spytała Mali zagniewana. - Kto to widział chować się za kamieniem, kiedy nadlatują bombowce! Chyba obaj całkiem poszaleliście.

-  Stamtąd mieliśmy lepszy widok - tłumaczył się Johannes, dłubiąc nerwowo butem w ziemi. - Nikt nam nic nie powiedział, kiedy odchodziliśmy - usprawiedliwiał się.

-  Tym razem nic się nie stało - starał się załagodzić spra­wę Havard. - Ale pamiętajcie, że kiedy lecą samoloty, szybko trzeba się schować do obory. Przecież o tym wiesz, Johanne­sie.

-  Za tym głazem jest bezpieczniej - odparł chłopiec nieustęp­liwie. - Prawda, Ola Havardzie?

Ola Havard skinął głową, unikając wzroku dorosłych.

-  Następnym razem macie się schować do środka - upo­mniała ich Mali. - Jak tylko usłyszycie bombowce.

-  Możemy teraz wracać na górę?

Chłopcy dostali pozwolenie, więc pobiegli z powrotem z gło­wami blisko jedna obok drugiej, najwidoczniej zgodni co do tego, kto w tej kwestii ma rację.

-  Mam nadzieję, że bombardowania teraz się skończą - wes­tchnęła Mali. - Havard mówi, że przyniesie radio, żebyśmy mog­li słuchać wiadomości. Nic nie wiemy, co się dzieje w kraju.

-  I myślisz, że dowiesz się czegoś z radia? - prychnęła Dor­bet. - Pamiętaj, że Quisling przejął nad nim kontrolę. Ale być może Trygve przyniesie dziś jakieś wieści, bo wybiera się po po­łudniu do Kvannes.

-  Tam przecież są Niemcy - zauważyła Mali.

-  Mój teść też o tym słyszał, ale mimo to chce tam pójść i sprawdzić krążące pogłoski.

-  Idziesz z nami, Dorbet? - krzyknął Havard z dołu. - Zaraz wyruszamy.

-  Czy ja też mogę pójść z nimi? - spytała Tordhild.

-  Oczywiście - odparła Mali. - Zajmę się dziećmi.

Po chwili Dorbet i Tordhild były już w drodze ku domowi. Szły wolno za Havardem i Bengtem.

-  Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli przeprowadzić się z powrotem do Innstad - westchnęła Sigrid, odprowadzając Bengta tęsknym wzrokiem. - I że nasz dwór nie ucierpiał zbyt­nio w czasie bombardowania.

-  Pewnie popękały szyby w oknach - stwierdziła Mali. - I być może również część dachówek. Ale to się da naprawić, jeżeli są tylko takie zniszczenia - dodała i wzięła Trygvego na ręce. - Te­raz dzieci dostaną drugie śniadanie. A nam dobrze zrobi filiżan­ka kawy.

-  Danie? - spytała Marilena i zerknęła z nadzieją na Mali.

-  Tak, teraz będzie śniadanie - uśmiechnęła się Mali i wzięła małą za rękę. - A jak zjesz, pójdziemy zobaczyć, co robi Johanes za tym dużym kamieniem.

-  Co lobi Anes?

-  Tak, zajrzymy do Johannesa.

-  On jest tam - Marilena pokazała w górę.

-  Pewnie, że tam jest - przytaknęła Mali i podeszła do drzwi obory. - Chodź, mój mały trollu.

 

Po obiedzie zebrała się rada wsi. Właściciele gospodarstw i dzierżawcy powoli wdrapywali się pod górę i zbierali w jednej z let­nich obór. W ciągu kilku godzin przedpołudniowych zdobyli trochę świeżych informacji. Niektórych wysłuchali z radia, któ­re Havard przyniósł z domu, ale większość przekazał im Trygve Granvold. Wybrał się do Kvannes i rozmawiał z ludźmi, którzy najlepiej wiedzieli, co się wydarzyło.

-  Tak, do miasta wkroczyli Niemcy - potwierdził Trygve. - Z tego, co wiem, jest ich tam cała kompania. Nie jestem pewien, czy to prawda, ale na każdym kroku można spotkać żołnierzy wroga. Mają zielone mundury i broń z bagnetami - dodał. - I nie uśmiechają się.

-  A gdzie mieszkają?

-  Zajęli domy i cale gospodarstwa. Rozgościli się, jak gdyby cala miejscowość należała do nich.

-  Po co się tam zatrzymali?

-  Myślę, że z powodu promu i centrali telefonicznej, jak i wszystkich urzędów publicznych. Pamiętajcie o tym, kiedy bę­dziecie gdzieś dzwonić - dodał - że to Niemcy obsługują centra­lę. Musicie uważać, co mówicie.

-  Czy Astrid już tam nie pracuje?

-  Z tego, co się dowiedziałem, została tam zatrudniona jakaś nowa kobieta - odparł Trygve. - Podobno jest bardziej życzliwa Niemcom - nadmienił znacząco. - I donosi im o wszystkim, co uda się jej wywąchać. Miejcie to na uwadze!

-  A prom? - spytał ktoś.

-  Nadal kursuje, ale i tu Niemcy przejęli kontrolę. Na na­brzeżu postawiono straż i wszyscy, którzy podróżują promem, są dokładnie sprawdzani. Poza tym słyszałem, że okupanci zatrud­niają również miejscowych do pełnienia straży.

-  Zdrajców Norwegii?

-  Nie, wręcz przeciwnie - wyjaśnił Trygve. - Otóż udało im się już złapać kilku takich, którzy otwarcie okazywali swoje nie­zadowolenie, i właśnie ich wyznaczają do pełnienia straży. Jako zakładników - mówił dalej z powagą. - Jeżeli na promie wydarzy się coś złego, wówczas norwescy strażnicy zostaną rozstrzelani.

-  Rozstrzelani?

Na moment w oborze zapadła cisza, jak gdyby wszyscy wstrzymali oddech.

-  Tak, Niemcy właśnie tak zapowiedzieli. Zostaną rozstrze­lani.

-  Znasz kogoś, kto został wyznaczony do tej służby?

-  Tak, niektórzy są znani każdemu z naszej wsi. Być może Niemcy dotrą aż tutaj w poszukiwaniu kandydatów do straży.

-  Tutaj do nas? A kogo by mogli wybrać?

-  Wielu z naszych wyruszyło na wojnę - tłumaczył Trygve. - A kiedy wrócą...

W oborze rozległ się szmer. Drzwi zostały otwarte, żeby do środka wpadało światło, a także żeby napłynęło trochę świeżego powietrza, ponieważ w miarę upływu czasu wewnątrz zrobiło się gęsto od dymu.

-  Dowiedziałeś się, dlaczego zbombardowali nasz fiord? - spytał Bengt.

-  Dowiedziałem się, że król i rząd przybyli parę dni temu do Molde. Wszyscy mówią, że powodem zniszczenia Molde i Kristiansund było polowanie na króla.

-  Ale, o ile wiadomo, król się wymknął?

-  Tak. Krążą pogłoski, że razem z rządem przedostał się na północ do Tromso, jednak nie jestem tego pewien.

-  A kiedy już zaczęli bombardować tam, to zajęli się również nami, prawda?

-  Nic więcej nie wiem poza tym, co wam powiedziałem - od­parł Trygve.

-  Ostatnie naloty mogły być spowodowane tym, że w Svinvika zatrzymał się frachtowiec - zauważył ktoś.

-  Ale tego statku już nie ma - wyjaśnił ktoś inny. - Pojechałem dziś nad fiord, żeby zobaczyć, czy jeszcze stoi, ale statek zniknął.

-  Zniknął?

Zapanowało ogólne zaskoczenie.

-  Co się z nim stało? Czyżby odpłynął w nocy?

-  Pytałem gospodarza ze Svinvika, ale on nic nie wiedział.

-  Gadanie! Na pewno coś wie - uznał ktoś. - Tylko nie chce nic powiedzieć.

Havard z Bengtem wymienili spojrzenia.

-  W takim razie może wreszcie skończą się bombardowania w naszej okolicy - ktoś inny wyraził nadzieję. - Skoro frachto­wiec był celem nalotów.

-  Całkiem prawdopodobne, ale to dopiero się okaże - od­parł Trygve. - Sądzę, że Norwegia wkrótce skapituluje. W Kvannes krążyły słuchy, że sytuacja naszych wojsk nie przedstawia się najlepiej.

-  Dowiedziałeś się może czegoś o naszych chłopcach? - spy­tał Bengt.

-  Powiadają, że dostali rozkaz opuszczenia Trondheim, ponieważ miasto zdobyli Niemcy. Ktoś mówił, że słyszał, że za­trzymali się w Kvikne, żeby tam pełnić służbę. Więcej nic nie wiem.

-  A co z Surnadalen? - spytał Havard.

-  Aż roi się tam od Niemców - odparł Trygve i ponownie zapalił fajkę. - Zakwaterowali się w Wyższej Szkole Ludowej w Nordmore. Ludzie mówią, że zamierzają budować tam bunkry.

-  O Boże - westchnął jakiś starszy mężczyzna i przygładził; przerzedzone włosy. - To, co się dzieje, to koniec świata.

-  Jest wojna - stwierdził Havard sucho. - I tak długo będziemy tu mieć Niemców, dopóki będzie trwać. To jest pewne.

-  To prawda, a z nimi nie ma żartów - przypomniał Trygve. - Oni gotowi są strzelać do ludzi, jeżeli zostaną sprowokowa­ni. To nie czcza gadanina.

Stopniowo gospodarze zaczęli się rozchodzić. Havard wy­szedł z obory i usiadł na ławce przy ścianie. Mali siedziała obok, wygrzewając się w promieniach słońca, i robiła na drutach.

-  Słyszałam, o czym mówiliście - odezwała się. - To nie żar­ty, Havardzie.

-  Masz rację - przyznał. - Możemy się tylko przyglądać. Co innego nam pozostaje?

Mali podniosła głowę i przez chwilę wpatrywała się w poły­skujące wody fiordu. Czyste, błękitne niebo wydawało się nie­skończenie wysoko.

-  Nie ma samolotów - zauważyła.

-  Jeszcze nie - dodał Havard.

Siedzieli przez chwilę w cieple słońca, nie odzywając się. Wokół nich wiosna szumiała w rynnach, pluskała woda w stru­mieniu. Na drzewach pojawiły się pączki, a ptaki śpiewały bez ustanku.

-  Wkrótce trzeba zacząć roboty w polu - rzekła Mali. - Zie­mia już taje.

Havard skinął głową.

-  Miejmy nadzieję, że teraz się uspokoi i będziemy mogli wrócić do domu i do swoich obowiązków.

Mali osłoniła dłonią oczy i ponownie spojrzała na fiord, któ­ry niczym czarne lustro rozciągał się między wysokimi górami. Nie widać samolotów, pomyślała. Jeszcze nie.

-  Ja też mam taką nadzieję - westchnęła. - Chyba wszyscy o tym marzą.

ROZDZIAŁ 10.

 

Następnego ranka Mali obudziła burza, która przetaczała się mię­dzy pasmami gór. Mali poderwała się przekonana, że znowu przy­leciały samoloty. Jednak kiedy oślepiająca błyskawica rozświetliła wnętrze obory, tak że zrobiło się jasno jak w środku dnia, Mali zrozumiała, że to tylko burzą i na powrót wsunęła się pod skóry.

-  Jest burza - szepnęła do Havarda. - Ale i tak zaraz trzeba wstawać.

-  Myślałem, że to raczej nalot bombowców - ziewnął.

-  Ja też - przyznała. - Ale chyba nie przylecą w taką pogodę. I co?

-  To zależy, czy będzie mgła. Myślę, że muszą mieć dobrą widoczność tu między górami.

-  Wczoraj na zebraniu nie wspomniałeś, że zatopiliście statek.

-  Nie było powodu. Poza tym im mniej ludzie wiedzą, tym lepiej dla nich - dodał. - W czasie wojny lepiej nie wiedzieć za dużo, moja Mali. To może zbyt wiele kosztować.

-  Czyżbyś komuś nie ufał?

-  Tutaj we wsi? Nie, w naszej wsi na wszystkich można pole­gać. Ale stąd już niedaleko do Kvannes lub Todalen, a tam znaj­dą się tacy, którzy służą sprawom wroga. W każdym razie takie krążą słuchy.

Burza znowu przetoczyła się między górami, a deszcz ude­rzał o blaszany dach. Mali usiadła i spojrzała na zegarek.

-  Za godzinę pora dojenia - rzekła cicho. - Że też w taką pogodę trzeba iść do dworu!

-  Trzeba zrobić, co jest do zrobienia - mruknął Havard i odkrył kołdrę.

Na zewnątrz nad zboczami gór wisiała mgła. Powietrze było szare od deszczu, a ciemne chmury gnały po niebie.

-  W taką pogodę samoloty w każdym razie nie przylecą - uznał Havard i rozejrzał się dookoła. - To z pewnością dobrze.

Havard miał rację. Aż do obiadu nie mignął nad nimi nawet cień samolotu.

-  Myślę, że nie przylecą - stwierdził Bengt.

-  Racja, paskudna pogoda; uważam, że możemy dziś czuć się bezpieczni - zgodził się z nim Havard i włączył radio, żeby posłuchać wiadomości. - Norwegii nie bardzo się wiedzie - rzekł i spojrzał do góry. - Niemcy wygrywają na południu kraju.

-  Ale na północy chyba nie, dobrze słyszę? - spytał Bengt.

-  Nie, tam nadal trwają zaciekłe walki, jeśli się nie mylę. Być może będziemy mogli wkrótce wrócić do domu, Bengt - rzekł niespodziewanie i spojrzał na przyjaciela. - Co o tym sądzisz?

-  Przyszło mi do głowy to samo. Jeżeli dojdzie do kapitulacji na południu, to...

-  Przeprowadźmy się z powrotem do dworu - poprosiła Mali. - Cały dzień panowała cisza, frachtowca już nie ma w Svinvika... Niemcy nie mają już powodu, by zrzucać tu bomby.

Stopniowo zbierało się coraz więcej osób, żeby wspólnie ocenić sytuację. Po krótkiej rozmowie mieszkańcy Inndalen uzgodnili, że opuszczą letnie pastwiska.

Po południu mimo deszczu wyruszyli powoli do swoich do­mów.

-  Nie dopuszczam do siebie myśli, byśmy znowu musieli uciekać na hale - rzekła Mali i po raz ostatni spojrzała na oborę, w której spędzili kilka ostatnich dni.

-  Nie, musimy wierzyć, że na tych czterech dniach się skoń­czy - westchnął Havard, wycierając mokrą od deszczu twarz.

 

Plotki, które głosiły, że południowa Norwegia skapituluje, zo­stały potwierdzone w radiu kilka dni później. Wojska norweskie poddały się. Tylko na północy walki toczyły się dalej i tam żoł­nierze niemieccy zostali nawet zmuszeni do odwrotu.

Większość ludności znad Innvika przyjęła wiadomość o ka­pitulacji z dużą ulgą. Tutejsi mieszkańcy nigdy nie pragnęli tej wojny. Twierdzili, że skoro przewaga sił niemieckich jest tak duża, to po co niepotrzebnie narażać ludzkie życie. A co będzie potem, to się zobaczy.

-  Wojna się skończyła - odezwała się Ingeborg i odetchnęła z ulgą przy zmywaniu.

-  Nie masz racji - nie zgodziła się z nią Mali. - Skoro się poddaliśmy, to znaleźliśmy się pod okupacją, Ingeborg. Norwe­gia nie jest już wolnym krajem.

-  Ale skończyły się bombardowania - upierała się przy swo­im Ingeborg. - Poza tym w naszej wsi nie odczujemy zbytnio tej okupacji, jestem o tym przekonana.

Ingeborg wydawało się, że to, co się działo w pozostałej czę­ści kraju, w żaden sposób nie wpłynie ujemnie na jej życie. Właś­nie teraz, kiedy nareszcie wróciła do dworu po czterech dniach w strachu z powodu bombardowań, znowu mogła być sobą, stwierdziła Mali.

-  Tutaj też daje się już odczuć skutki wojny - wtrąciła się Ane. - Coraz trudniej jest dostać w sklepie potrzebne produkty. A będzie jeszcze gorzej.

-  Jesteśmy w Stornes samowystarczalni, jeśli chodzi o więk­szość rzeczy - uznała Ingeborg. - Wy chyba też.

-  A co z kawą? - przypomniała jej Mali. - Albo z cukrem? Widzisz? Nie wszystko jesteśmy w stanie sami wyhodować. Jed­nak masz rację, że tu w gospodarstwie nie pomrzemy z głodu, Ingeborg. Gorzej mają ci, którzy mieszkają w mieście - doda­ła. - Nie mam pojęcia, w jaki sposób oni przeżyją.

Radość z zakończenia działań wojennych w okolicach Inndalen zbiegła się w czasie z dniem Zmartwychwstania Pańskiego. Ludzie nie poszli tego słonecznego dnia do pracy w polu i w gospodarstwie i udali się do budynku szkoły. Utworzyli prawdziwy pochód, gawędzili, śmiali się i zdawało się, jak gdyby nie mieli zmartwień, jednak każdy z osobna na pewno nosił w duszy własny smutek, myślała Mali. Poza tym brakowało czegoś, żeby ten dzień był doskonały: Sivert i Oja nadal nie wrócili do domu, Ola tak samo.

-  Szkoda, że nie ma tu Siverta - rzekła Tordhild cicho i zerk­nęła z ukosa na Mali. - Jak sądzisz, czy wkrótce będzie z nami?

Mali nie od razu odpowiedziała. Wzrokiem wodziła za Jo­hannesem, który prowadził za rączkę młodszą siostrę kilka me­trów przed nimi. Od czasu do czasu pochylał się i coś jej tłuma­czył, łagodnie i mądrze.

-  Nie wiem, co ci powiedzieć, Tordhild - odparła. - Myślę o nim i Oi w każdej godzinie dnia. Martwię się, bo tak długo nie mamy żadnych wieści o losie naszych chłopców.

-  Ktoś mówił, że wysłano ich prosto do Kvikne.

-  Tak, ktoś mówił, ale nie wiemy tego na pewno.

-  Zastanawiałam się, że jeżeli rzeczywiście byliby w Kvikne, to skoro tu na południu nasze wojska skapitulowały, powinni już wrócić do domu.

-  Wszyscy na to czekamy, Tordhild - wyznała Mali. - Miej­my nadzieję, że nasi chłopcy wkrótce pojawią się w Stornes cali i zdrowi.

Jednak wcale nie miała takiej pewności.

 

Zdawało się, jak gdyby przyroda eksplodowała bogactwem barw i zapachów. Bóg Ojciec uznał może, że powinien ofiarować lu­dziom coś na pociechę za wojnę i niepewność, myślała Mali, sto­jąc na dziedzińcu przed domem któregoś jasnego przedpołudnia w połowie maja. Śnieg leżał jeszcze miejscami w górach po dru­giej stronie fiordu. Dostojne białe szczyty odbijały się w ciemnej wodzie. Bzy rosnące przy oknie salonu mocno pachniały, a za­wilce pochylały miękko główki ku słońcu.

Wiosenne prace w polu były skończone. Wszystko spoczęło w ziemi również tej pierwszej wojennej wiosny. Mężczyźni co­dziennie jeździli do wyrębu, żeby zdążyć przed Siedemnastym Maja. Jednak święto narodowe w tym roku będzie się różniło od tych, do których przywykli, pomyślała Mali. Otrzymali nakaz, że nie wolno akcentować tego dnia. Nie wolno im też wywieszać flag.

-  Możesz na jakiś czas spakować wszystkie flagi - rzekł któ­regoś popołudnia Havard, gdy wrócił z Kvannes. - Rozmawia­łem dziś ze starym Arnfinnem Stolenem. Gości teraz Niemców w swoim dworze.

-  Mieszkają z nim?

-  Oczywiście.

-  Jak mogą żyć pod jednym dachem z wrogiem?

-  Arnfinn robi jak zwykle użytek ze swego ciętego języka. Niemcy jednak nie bardzo rozumieją, co mówi. Biegają ze słow­nikiem, kiedy chcą coś powiedzieć miejscowym. To nawet do­brze, że nie wszystko rozumieją, bo pewnie Arnfinn zostałby już rozstrzelany.

-  Jak to?

-  Powiedział mi o tym piekarz, Stary Johan. Musimy jednak ufać, że nie będzie aż tak źle. Niemcy przejęli zresztą piekarnię Starego Johana - dodał. - Piekarz powiedział podobno, że nie będzie piekł ciasta dla wrogów. Niech sami się obsługują.

-  Znalazłeś biuro gminy?

-  Tak, Niemcy opanowali cały parter urzędu, ale na pierw­szym piętrze pracują poprzedni pracownicy. No, poza tym, że mają nowego kierownika - prawdziwego nazistę, pochodzącego również znad fiordu. Nie znam go. A więc są tam naziści - do­dał. - Tego się dowiedziałem.

-  I nie będzie święta Siedemnastego Maja?

-  Nie. I nie wolno wywieszać flag. Dzień, w którym znowu będziemy mogli wywiesić flagę, będzie pierwszym dniem poko­ju. Norwegia będzie wolna.

-  Jednak nikt nie wie, kiedy to nastąpi.

-  Nie, tego nikt nie wie - przyznał ponuro.

-  Ja w każdym razie upiekę tort - zdecydowała Mali. - Wol­no nam chyba się spotkać i zjeść razem tort?

-  Ale sądzę, że nie powinnaś o tym głośno mówić - odparł Havard i przygładził włosy. - To nie są żarty, Mali.

Nigdy tak nawet nie myślała, przyznała Mali w duchu. Dla niej wojna przez cały czas stanowiła przerażającą rzeczywistość. Jednak do niej należało uczynić tę rzeczywistość jak najbardziej znośną. Być podporą i nieść pociechę, mimo że nie było lekko w owe przepiękne majowe dni. Dopóki synowie nie wrócą z wojny, nic nie będzie całkiem normalne. Cały czas czuła bolesne skurcze w żołądku, które pojawiły się w chwili, kiedy chłopcy wyjechali. Strach stał się jej nieodłącznym towarzyszem, który czasami groził, że ją udławi. Szczególnie dawał o sobie znać, kie­dy się położyła spać, a Havard zasnął. Wtedy strach wypełzał wszystkimi porami jej ciała. Bywało, że musiała wymykać się z łóżka, iść do miski z wodą i zimną, zwilżoną szmatką wycierać się pod pachami. Czuła, że nieprzyjemnie pachnie. To zapach strachu, myślała, kładąc rękę na mostku, pod którym niemiło­siernie piekło, i wślizgiwała się z powrotem do łóżka. Nie, nigdy nie uważała, że wojna to żarty, ale nie zamierzała się poddać. Musi się starać nie wykraczać poza to, co dozwolone, postępo­wać zgodnie z tym, co jej nakazano, jednak nikt jej nie powie, że jej wnukom nie wolno zjeść tortu w święto Siedemnastego Maja, nawet jeśli jest wojna!

 

Tego roku naprawdę udało się uczcić święto narodowe Siedem­nastego Maja, choć nie tak jak zwykle. Mali zaprosiła sąsiadów na tort i goście zjawili się przed południem, wszyscy odświęt­nie ubrani. Mali podobało się, że tak się wystroili. A jeśli ktoś przyjdzie i zwróci na to uwagę, to powie po prostu, że obchodzą urodziny. Jednak nie spodziewała się nikogo niepowołanego, w każdym razie nikogo, kto miałby im za złe, że obchodzą świę­to narodowe.

-  Nie idziemy dzisiaj do szkoły - rzekł Johannes. - Nie po­zwolono nam urządzić pochodu.

-  Nie, nikt nie może świętować - przyznała Mali. - Nie wol­no nam, bo jest wojna. Miejmy jednak nadzieję, że w przyszłym roku urządzimy sobie porządne święto Siedemnastego Maja. Ale dzisiaj i tak będzie tort.

I było pyszne ciasto dla dużych i dla małych, kawa dla doros­łych, a czerwony sok dla spragnionych dzieci.

-  Jaka dobra kawa - zauważyła Tordhild. - Mocna i pachną­ca.

-  Tak, dziś nie zamierzam oszczędzać - odparta Mali. - Sie­demnastego Maja napijemy się porządnej kawy. Ale w ciągu ty­godnia nie jest nadzwyczajna - przyznała. - Wszystko kupujemy na kartki, kawę również.

-  Nawet na papierosy są kartki - wtrącił Havard. - Jeżeli ta wojna jeszcze potrwa, to chyba w przyszłym roku powinniśmy posadzić tytoń. Można będzie na tym zarobić.

-  Oszalałeś? - zdumiała się Mali. - Naprawdę o tym my­ślisz? Czy to dozwolone?

-  Uważam, że to świetny pomysł - uznał O1av. - To, co do­stajemy na kartki, to dla nas za mało. A kto tu przyjdzie spraw­dzić, co uprawiamy? Oczywiście, że wolno nam to zrobić.

-  Nam to dobrze, bo nie palimy - rzekł Havard. - A swo­je kartki, o które i tak się upomnę, mogę sprzedać lub oddać. Swoją drogą niezły pomysł z tym tytoniem, w przyszłym roku posadzę trochę sadzonek - postanowił.

-  W przyszłym roku będziemy mieli już pokój - rzekła Mali, dolewając wszystkim kawy. - Jak myślisz, Havardzie?

-  Proszę, jak obchodzimy święto Siedemnastego Maja w na­szym dworze! Jak gdyby wcale nie było wojny - zawołała Ane roześmiana. - Chodźcie i zobaczcie!

Goście zerwali się z miejsc i skupili przy oknach w salo­nie. Na dziedzińcu Johannes i dziewczynki maszerowali wkoło z flagami w rękach. Dziewczynki wymachiwały chorągiewkami, a Johannes kroczył przodem, dumnie trzymając flagę przed sobą, tak jak to widział na prawdziwych pochodach.

-  O rany! - zawołała Mali zdumiona. - Chłopak musiał szperać w skrzyni na strychu, gdzie schowałam wszystkie nor­weskie flagi.

-  Trzeba ich powstrzymać - zawołała Ingeborg przerażo­na. - To zabronione.

-  Niech sobie chodzą - rzekł Havard spokojnie. - Nikt ich tu nie zobaczy.

Tak więc mimo wszystko był i tort, i pochód, i narodowe flagi tego dnia, pomyślała Mali, czując, że dobrze się stało.

Maj ustąpił miejsca czerwcowi. Dni były pełne słońca i ciepła, a noce coraz jaśniejsze. Pola i poletka żywo się zazieleniły, a pędy ziemniaczane urosły duże i dorodne.

Wojna trwała już trzeci miesiąc, ale w Stornes zbytnio nie dało się tego odczuć. Zdarzało się, że drogą przejeżdżały obce samocho­dy. Siedzieli w nich poważni mężczyźni w zielonych mundurach i szykownych czapkach z błyszczącymi daszkami. Jednak do tej pory żaden Niemiec nie postawił swej nogi w Inndalen.

Z radia docierały skąpe informacje. Wszystko cenzurowa­no. A i gazet nie dało się porównać do tych, które wychodziły kiedyś, stwierdził Aslak któregoś popołudnia. Najwyraźniej i je poddano surowej cenzurze. Tak czy owak do Stornes dotarła informacja, że Norwegia skapitulowała dziesiątego czerwca. Dla mieszkańców dworu nie stanowiło to wielkiej różnicy - żyli w miarę spokojnie, odcięci od wszystkiego i wszystkich. Przynaj­mniej na razie

-  Co teraz będzie? - spytała Mali, kiedy kapitulacja stała się faktem, i spojrzała na Havarda.

-  Znaleźliśmy się pod okupacją, ale to oznacza przynajmniej koniec walk. Może i dobrze.

-  Jednak nie wszyscy się poddają - zauważył Aslak.

-  Nie, niektórzy walczą o pokój, nie prowadząc otwartej wojny, z ukrycia, czyli nielegalnie.

-  My jednak będziemy trzymać się prawa - uznała Mali. - Musimy przeżyć. Nie możemy pozwolić, by ktoś z nas zginął.

Jednocześnie okolicę obiegła wiadomość, że król i rząd opuś­cili Norwegię i wyjechali do Anglii. Ucieczkę trzymano w tajem­nicy, dopóki nie znaleźli się wystarczająco daleko, by nie wpaść w ręce Niemców.

-  Jak długo będziemy pod okupacją? - dopytywała się Mali. - Czy już nie będzie pokoju?

-  Niewiele na to wskazuje, byśmy wkrótce mieli odzyskać wolność - westchnął Havard. - Możemy tylko obserwować to, co się dzieje. Wielu ludzi znajduje się w dużo gorszym położeniu niż my - dodał. - Pod wieloma względami my na wsi mamy szczęście.

Może i tak, pomyślała Mali, ale jakoś tego nie czuła.

Mali nakarmiła świnie i właśnie wracała przez dziedziniec do domu, kiedy zobaczyła, że ktoś idzie drogą. Spojrzała w górę, mrużąc oczy. Serce niemal przestało jej bić. Mężczyzna miał na sobie mundur. Niemiec, pomyślała w panice. Idzie do nas jakiś Niemiec!

Stała jak sparaliżowana i wpatrywała się w drogę. Nagle w sylwetce mężczyzny, który się zbliżał, w jego sposobie poru­szania się dostrzegła coś znajomego.

-  Oja - szepnęła, nie mogąc złapać tchu. Z trudem utrzymu­jąc równowagę, zrobiła dwa niepewne kroki do przodu. - Oja!

Łzy popłynęły jej po twarzy. Otarła je dłonią i potykając się, pobiegła ku niemu.

-  Oja! - zawołała. - Oja, mój chłopcze!

Zdawało się jej, że śni, kiedy zarzucił ramiona wokół niej i ją uścisnął. Szorstki materiał jego munduru drapał ją w policzek. Zobaczyła, że syn bardzo schudł. Ale najważniejsze, że żyje. I wrócił do domu...

-  A Sivert...

-  Poszedł na Wzgórze. Przyjechaliśmy autobusem. Ola Granvold też.

-  Gdzie się podziewaliście?

-  To długa historia - rzekł Oja zmęczony. - Poszukam naj­pierw Herborg, mamo, i Małej Mali - dodał. - Wydaje mi się, jakby mnie nie było cały rok.

Herborg musiała zobaczyć Oję przez okno, ponieważ po chwili wybiegła z domu. Zatrzymała się na moment, jak gdyby się chciała upewnić, czy jej oczy nie mylą. Potem podbiegła do męża i rzuciła mu się w ramiona.

-  Oja - płakała, obejmując go z całych sił. - O Boże... to naprawdę ty!

Mała Mali podreptała drobnymi kroczkami za matką. Za­trzymała się nagle, przystanęła i przyjrzała mężczyźnie w mun­durze. Otworzyła maleńkie usta ze zdumienia i podziwu. A potem wyciągnęła do niego pulchne rączki.

-  Tata!

Oja wypuścił Herborg z objęć i wziął córkę na ręce. Podrzucił ją w powietrze i uśmiechnął się szeroko. Mała roześmiała się w głos i chwyciła Oję za włosy, żeby się przytrzymać.

-  Czy to malutka córeczka tatusia?

Rzeczywiście, bardzo schudł, pomyślała Mali, i wydaje się jakby starszy. Bardziej doświadczony.

-  A co z Sivertem i Olą? Są cali?

-  Cali - odparł, nie odrywając wzroku od córki.

-  Skąd przyjechaliście?

-  Z Oslo.

-  Z Oslo?

-  Najpierw wysłano nas do Kvikne, kiedy się zgłosiliśmy - wyjaśnił. - Dostaliśmy mundury i broń. Mieliśmy pełnić straż. Ale było nas za mało. A gdy Niemcy dotarli do Osterdalen, roz­brojono nas.

Postawił Małą Mali na ziemi i przygładził włosy, które były trochę za długie.

-  Nie wszystkim udało się ujść z życiem - rzekł cicho. - Nie­którzy zginęli od kuli.

Herborg przytrzymała się jego ramienia.

-  Zostali zabici! - szepnęła przerażona.

-  Potem wysłano nas do twierdzy Akershus, gdzie do wczo­raj byliśmy więzieni.

-  Siedziałeś w twierdzy Akershus jako więzień?

Skinął w milczeniu. Na jego twarzy pojawił się wyraz bólu.

-  Mieliśmy szczęście - rzekł cicho. - Nie wszystkim w twier­dzy udało się przeżyć. Słyszeliśmy... tak, słyszeliśmy to i owo - dodał przygnębiony.

-  Ale teraz jesteście już w domu, wszyscy razem.

-  Wypuszczono nas wczoraj i przyjechaliśmy pociągiem nocnym. Nie musieliśmy płacić za pociąg i autobus, bo żołnierze w mundurach byli zwolnieni z opłat. Dobrze się stało, ponieważ nie mieliśmy grosza przy duszy.

-  Teraz już więcej nie pójdziesz na wojnę - powiedziała Herborg. - Nie pójdziesz, prawda?

-  Nie, zrobiłem swoje - rzekł z naciskiem. - A poza tym ska­pitulowaliśmy.

Wszedł do domu, obejmując jednym ramieniem Herborg, a drugą ręką prowadząc córkę. Mali została na dziedzińcu i pa­trzyła w stronę Wzgórza. Czuła nieodpartą chęć pobiec tam i rzucić się Sivertowi na szyję. Ale musiała poczekać. Już nie była najważniejszą osobą w jego życiu. Nie, już od dawna, po­myślała, doznając niemiłego ukłucia w piersi. Najważniejsze, że wrócił do domu cały i zdrowy. Reszta może poczekać.

 

Dorbet przytuliła twarz do szyi Oli. Palcami bawiła się jego dłu­gimi włosami, opadającymi na kark.

-  Muszę cię jutro ostrzyc - mruknęła.

Skinął tylko głową, nie odpowiadając. Przyciągnął ją ku so­bie i mocno przytulił. Dorbet przywarła do niego, naprężając swe nagie ciało. Ola oddychał szybko, uniósł się na łokciu i przyjrzał się żonie. Odsunął do połowy kołdrę. Sutki Dorbet ściągnęły się, gdy chłodne nocne powietrze musnęło jej skórę.

-  Jesteś - szepnął ochryple.

Pochylił się nad nią i obsypał pocałunkami. Zaczął od zagłę­bienia u nasady szyi i przesuwał się w dół przez piersi i brzuch. Jęknęła z rozkoszy, gdy zszedł poniżej pępka. Puls dudnił jej w uszach, kiedy Ola rozsunął jej nogi i odnalazł ustami wrażliwe miejsca. To niewyobrażalnie przyjemne, pomyślała oszołomio­na. Tak niepojęcie cudowne. Przez krótką chwilę zastanowiła się, że to może grzech, lecz zaraz wszystko zagłuszyły emocje. Kiedy Ola w nią wszedł, odrzuciła głowę do tylu i krzyczała.

To była szaleńcza jazda, niemal za brutalna, uderzyło Dorbet niejasno, ale najlepsza, jaką kiedykolwiek przeżyła. Dzika i ostra, i niebiańsko cudowna. Trochę to jakby niepodobne do Oli, pomy­ślała Dorbet i odgarnęła mu grzywkę z czoła Prężyła się i zwijała w kłębek niczym kotka, wtulając w cieple ciało męża.

-  Dobrze ci było? - szepnęła.

Tylko skinął głową. Czule gładził jej nagie plecy mocnymi dłońmi.

-  Nie wierzyłem już, że kiedykolwiek jeszcze przeżyję takie chwile - rzekł cicho.

Doświadczył więcej, niż chciał opowiedzieć, rozumiała to. Podniosła głowę i pocałowała go. Powoli i miękko przysunęła usta do jego ust.

-   Znowu jesteś w domu - musnęła go oddechem.

Jego ciało przebiegło drżenie, przypominające szloch. Dor­bet uniosła się na łokciu i patrzyła na Olę przerażona. Jego twarz była blada i ściągnięta.

-  Ola - szepnęła przerażona. - Ależ Ola... Tylko przytulił ją do siebie, nic nie mówiąc. Trzymał ją moc­no w objęciach. Stopniowo jego oddech się uspokajał.

Długo tak leżeli. Kiedy Ola cofnął rękę i Dorbet mogła wło­żyć koszulę nocną, znowu był sobą, a jego wzrok odzyskał daw­ny blask.

-  Śpij dobrze - szepnął. - Moja majowa panno młoda. Jednak Dorbet nie mogła zasnąć. Ujrzała drugie oblicze Oli, coś mrocznego i obcego, pomyślała. Był innym człowiekiem, różnym od tego, który parę miesięcy temu wyruszył na wojnę.

ROZDZIAŁ 11.

 

Kiedy skończyła się szkoła i zaczęły letnie wakacje, Ola Havard przyjechał na parę tygodni do Oppstad. Miał nocować również w Stornes, a może i na Wzgórzu, opowiadał Johannes. Mieli tak wiele planów, on i Ola Havard. Odkąd najlepszy przyjaciel prze­prowadził się do Storhaug i nie zaglądał tu tak często jak kiedyś, każda jego wizyta wydawała się świętem.

Mali siedziała w kucki na kamieniu i płukała maselniczki, kiedy chłopcy tanecznym krokiem nadeszli drogą.

-  Dzień dobry, babciu! - zawołał Johannes i zamachał witką nad głową. - To my!

Mali wstała i wytarła ręce w fartuch.

-  Dzień dobry, chłopcy. Witaj na wsi, Ola Havardzie. Zosta­niesz tu chyba jakiś czas?

-  Tak - odparł, promieniejąc szczęściem. - Przyjechałem na dwa tygodnie. Przyszedłem do Johannesa i będę nocował na Wzgórzu.

-  Mam nadzieję, że często teraz będziesz odwiedzał Johan­nesa - uśmiechnęła się Mali. - Bardzo za tobą tęskniliśmy. A co porabiasz w Storhaug?

-  Pomagam w gospodarstwie. Powożę nawet swoim ko­niem - odparł dumnie i wyprostował się.

-  Ja też - pochwalił się szybko Johannes. - Prawda, babciu?

-  Oczywiście - potwierdziła Mali. - Jesteście już dzielnymi gospodarzami, obaj.

Ola Havard dobrze wyglądał, stwierdziła Mali. Ostatnio za­wsze odnosiła takie wrażenie, kiedy go widziała. Nie ulegało wątpliwości, że chłopiec dobrze się czuje w Storhaug. To niemal nie do wiary, że tak mu się ułożyło, pomyślała. Również Havar z tego powodu odczuł wielką ulgę. Nie dręczyły go już wyrzuty sumienia z powodu syna. Ponownie przyjrzała się malcowi. Ola Havard bardzo się wyciągnął przez ostatnie pół roku, dokładnie tak jak Johannes. Spodnie Oli Havarda były za krótkie, zauwa­żyła i uśmiechnęła się pod nosem.

-  Wybieramy się do stodoły, żeby poszukać naszej starej kot­ki - wyjaśnił Johannes. - Powinna teraz mieć młode. Widziałaś ją, babciu?

-  Tak, widziałam - westchnęła Mali.

-  Chcemy wziąć jednego kotka - rzekł Johannes. - Pytałem już mamę. I myślę, że Ola Havard też powinien dostać jednego.

-  Chyba macie koty w Storhaug?

-  Ale nie mam takiego, który byłby tylko mój - wyjaśnił Ola Havard. - A bardzo chciałbym mieć.

-  Dobrze, zobaczcie tylko, czy znajdziecie kocicę - rzekła Mali, wzięła maselniczki i ruszyła w stronę pralni. - My w Stor­nes nie chcemy żadnego więcej, Johannesie - zawołała.

-  A co zrobimy, jeśli będzie ich więcej?

-  Musimy się ich pozbyć - odparła Mali. - Kotka też będzie zadowolona, jeżeli zostawimy jej tylko dwa.

-  Ale, babciu...

-  Gorzej będzie, gdy pozwolimy im wszystkim żyć - pośpie­szyła Mali z odpowiedzią. - Nie możemy zostawić więcej kociąt niż te, którymi możemy się zaopiekować. Chyba to rozumiesz, Johannesie.

Chłopiec nie odpowiedział. Kilka razy ze złością uderzył swoim patykiem o ziemię, a potem wziął Olę Havarda za rękę i pociągnął go do stodoły. Mali westchnęła. Uważała, że wnuk jest już na tyle duży, by to rozumieć, ale jednak niełatwo było go przekonać. Johannes miał szczególny stosunek do zwierząt.

-  Może weźmiesz dwa małe? - spytał Johannes z nadzieją i zerknął na przyjaciela. - Jeżeli kotka będzie miała ich więcej.

-  Ale w Storhaug są już dwa koty - sprzeciwił się Ola Havard po namyśle. - Nie mogę wziąć więcej niż jednego.

Poszli dalej kładką i weszli do stodoły. Nie zostało już wiele siana, tylko w odległym kącie leżała zapomniana nieduża kup­ka. Poza tym w środku było pusto. Stodoła już czekała gotowa na tegoroczne plony.

-  Chodź - szepnął Johannes i na paluszkach podszedł do usypanej górki siana. - Na pewno jest tutaj.

Jednak mylił się. W sianie nie było kotów. Johannes ostroż­nie przeczesał wszystko.

-  Pewnie jest w oborze - podpowiedział Ola Havard. - Koty w Storhaug zwykle tam się chowają.

Johannes przestał szukać i usiadł na sianie.

-  Widziałeś Niemców? - spytał i popatrzył z napięciem na przyjaciela. O kotach na chwilę zapomniał.

-  Tak, w Kvannes. Jeden z nich dał mi nawet bułkę, kiedy poszedłem z babcią do piekarni. Wiesz, teraz oni tam sprzedają. Nazwał mnie Mein Sohn.

-  Mein Sohn? A co to znaczy?

-  Babcia mówiła, że to znaczy „mój synu".

-  Przecież nie jesteś niemieckim dzieckiem!

-  Babcia mówiła, że żołnierze tęsknią za swoimi rodzinami. I dlatego tak do mnie powiedział.

-  Oni strzelają do ludzi.

-  Skąd o tym wiesz? - Ola Havard zrobił wielkie oczy.

-  Havard opowiadał, że Niemcy grożą, że zastrzelą tego, kto nie będzie postępował tak, jak tego chcą. A mój tata był wzięty do niewoli. Siedział w twierdzy Akershus niedaleko Oslo. I tam Niemcy zabijali ludzi. Słyszałem, jak kiedyś opowiadał o tym mamie. Pamiętasz chyba bombardowania? - przypomniał mu.

Ola Havard skubnął źdźbło pożółkłej trawy, wsunął do ust i zamyślił się.

-  Wojna jest głupia - odezwał się wreszcie.

Johannes przytaknął.

-  Ale nie możemy po prostu się poddać - stwierdził. - Niem­cy zajęli nasz kraj, wiesz. Już nie jesteśmy wolni.

-  Czy ktoś jeszcze tu walczy? - spytał Ola Havard.

-  Nie, nie słyszałem o tym. Tutaj nie widzieliśmy do tej pory ani jednego Niemca. Oni nie wiedzą, że tu mieszkamy. I bardzo dobrze, przynajmniej nie mamy do czynienia z tą hołotą - dodał słodko.

Ola Havard zmarszczył czoło i przyjrzał się Johannesowi.

-  Mój dziadek w Storhaug mówi, że Niemcy wiedzą o wszyst­kim. I że tutaj też przyjdą.

-  Wtedy może się zdarzyć, że ich zastrzelę.

-  Ty?! Ty przecież nie zabijasz ludzi, o ile wiem.

-  Jeżeli spróbują zabrać mojego tatę albo moją mamę, albo...

-  Dlaczego mieliby to zrobić?

-  No... nie wiem - przyznał Johannes z westchnieniem. - Ale zdarza się, że mi się śni, że Niemcy zabierają moich rodzi­ców i zostaję całkiem sam.

-  Ja nie mam takich snów.

Ola Havard stracił już tylu bliskich, których kochał. I stało się to w czasie pokoju, pomyślał, ssąc źdźbło pożółkłej trawy. Nieszczęścia w jego życiu, których doświadczył, nie wiązały się z wojną.

-  Nie było więcej nalotów po tym tygodniu, kiedy zatrzymał się u nas frachtowiec - zauważył.

-  Nie, ale czasami przelatują tu samoloty - odparł Johan­nes. - Oja mówi, że to również angielskie samoloty. Nie tylko niemieckie. Ja nie widzę między nimi żadnej różnicy - przyznał.

-  Nad nami też pojawiły się angielskie samoloty - ożywił się Ola Havard. - I zobacz, co znalazłem...

Zaczął grzebać w kieszeni spodni i wyciągnął długi pasek z czymś, co przypominało sreberko. Rozciągnął go na całą dłu­gość, a zdobycz zalśniła w promieniach słońca, wpadających przez małe okienko pod dachem.

-  Co to jest?

Johannes wyciągnął dłoń i dotknął błyszczącego papieru.

-  To jest coś takiego, co Anglicy zrzucają z samolotów, żeby zmylić radar. Tak mówi mój dziadek. Powieszę to na choince - rzekł podekscytowany i z powrotem wsunął rękę do kieszeni. - Dla ciebie też mam taki pasek, Johannesie.

Johannes wziął od Oli Havarda niezwykły pasek, patrzył na ten skarb wielkimi oczami i przesunął po nim dłonią.

-  Naprawdę mogę go wziąć?

-  Jesteś przecież moim najlepszym przyjacielem - rzekł Ola Havard wspaniałomyślnie. - To naturalne, że się z tobą podzie­lę.

-  Ja też schowam to do Bożego Narodzenia - promieniał ra­dością Johannes. - I powieszę na choince.

Siedzieli w stodole i rozmawiali. Słońce niemal niepostrzeże­nie przesuwało się po podłodze. W końcu Johannes wstał.

-  Poszukamy kota innym razem - rzekł. - Idziesz ze mną do domu na podwieczorek?

-  A mogę?

-  Pewnie.

Razem poczłapali przez dziedziniec skąpany w popołudnio­wym słońcu. Mali zobaczyła ich przez okno.

-  Co takiego, do licha, ciągną za sobą? - zdziwiła się. - Jakąś błyszczącą wstążkę? Wygląda jak łańcuch na choinkę.

-  Coś tam pewnie znaleźli - odparta Ane i spojrzała Mali przez ramię. - Chłopcy w tym wieku zbierają tyle najdziwniej­szych rzeczy.

Więcej o tym nie rozmawiały.

 

Ósmego lipca w salonie Stornesów zebrała się spora grupa lu­dzi, żeby wysłuchać przemówienia króla. Audycję zapowiadano już wcześniej, więc wielu zarezerwowało sobie czas. Po upadku Drangi siedemnastego czerwca sytuacja aliantów wydawała się beznadziejna. Niemcy zażądali ustąpienia króla i rządu norwes­kiego, tak by mogli utworzyć w Norwegii nowy rząd. Stopniowo uzyskali poparcie prezydium Stortingu. Napisali list do króla, proponując mu abdykację. W radiu ogłoszono, że król odpowie na wspomniany list ósmego lipca, i wiadomość obiegła wieś lotem błyskawicy.

Jednak król przedstawił jasno swoje stanowisko. Stanowczo odmówił i nie zgodził się na przyjęcie wspomnianej propozycji, która, jak stwierdził, była wynikiem nacisków Niemców na prezydium.

„Wolność i niezależność narodu norweskiego jest dla mnie podstawowym przesłaniem Konstytucji i zamierzam postąpić zgodnie z tym przesłaniem i strzec jak najlepiej interesów na­rodu norweskiego, pozostając na tym stanowisku i wypełniając zadania, które powierzył mi wolny naród w 1905 roku" - zakoń­czył król Haakon.

Mężczyźni pokiwali głowami z aprobatą i zapalili przygasłe fajki.

-  To jasne, że król nie mógł się zgodzić na ustąpienie z tro­nu - odezwał się Havard.

-  Nie, to nie do pomyślenia, by Niemcy mieli przejąć cała władzę - stwierdził Ola Granvold. - Powinniśmy zrobić coś wię­cej - dodał sfrustrowany.

-  Co mielibyśmy zrobić? - spytał Bengt.

-  Cokolwiek - odparł Ola. - Nie chcę tu siedzieć bezczyn­nie, podczas gdy inni walczą o wolność.

-  Przecież skapitulowaliśmy - przypomniał mu Havard.

-  Można prowadzić nielegalną działalność - rzekł Ola po­nuro. - Wiem coś o tym. Wychodzą gazety, których nikt nie cenzuruje, są akcje sabotażowe, a poza tym część żołnierzy nadal walczy i...

-  Masz swoją pracę tutaj - zauważył Havard spokojnie. - Ktoś musi pilnować, by wszystkie tryby w gospodarstwie spraw­nie działały, w dodatku masz żonę i syna, o których musisz dbać.

Ola nie odpowiedział i nie wracali już do tego aż do chwili, gdy Ola musiał wracać do domu. Havard odprowadził go przez, dziedziniec.

-  Musisz być ostrożny, Ola - rzekł Havard z naciskiem. - Jeżeli dotrze do czyichś niepowołanych uszu, że jesteś tak... tak buntowniczo nastawiony...

-  Tak? To co?

-  Z pewnością zostaniesz przydzielony do straży promo­wej - ostrzegł go Havard.

-  Nie miałbym nic przeciwko temu! Wtedy przynajmniej bym coś robił.

-  Zastanów się, co mówisz, i opanuj się trochę - poprosił Havard. - Wojna niedługo się skończy. Nikt na tym nie skorzysta, gdy podejmiesz tak ryzykowną grę, Ola. A najbardziej ucierpią Dorbet i twój syn.

Ola kopnął z impetem kamyk leżący na drodze, który przele­ciał nad ziemią niczym wystrzelony pocisk.

-  Jesteś młody - mówił dalej Havard i położył zięciowi rękę na ramieniu. - Nie pozwól, by zbytnia arogancja zniszczyła ci życie.

-  Chęć obrony kraju to nie arogancja, o ile wiem!

-  Nie, ale pilnuj swego - nalegał Hayard. - Ze względu na Dorbet i Trygvego.

Ola pochylił się i nie odpowiedział. Ledwie skinął głową na pożegnanie.

Havard westchnął. Ola jest takim idealistą, pomyślał. To nic złego, byle tylko nie posunął się za daleko. Nie aż tak, by nara­zić się na niebezpieczeństwo. Havard spojrzał za zięciem, który wlókł się powoli ku Granvold. Pewnie wszystko będzie dobrze, myślał, ale coś mu mówiło, że Ola nie zakończył jeszcze tej woj­ny z chwilą powrotu do domu, tak jak stało się to w przypadku innych, którzy opuścili twierdzę Akershus. No, może niezupeł­nie. Havard nie miał pewności co do Siverta, który również był typem idealisty. Dręczony niepokojem ruszył do domu.

 

Dorbet właśnie miała zdejmować pranie, kiedy nadszedł Ola. Zobaczyła go z daleka, jak ze spuszczoną głową idzie drogą pod górę. Rzeczywiście się zmienił, pomyślała znowu; wygląda na to, że wojenne przeżycia nie dają mu spokoju.

Dorbet nie mogła tego zrozumieć. Była szczęśliwa, że walki się skończyły. Wiedziała wprawdzie, że właściwie wojna nadal trwa, lecz tu na wsi nad fiordem było tak cicho i spokojnie. Pa­miętała jeszcze niedawne bombardowania, budzące lęk i grozę, i nie chciała, by kiedykolwiek się powtórzyły. Nie, niech ludzie rządzą, jak chcą, byleby tutaj można spokojnie żyć, pomyślała. Jednak Ola pewnie nie podziela jej zdania. Słuchał wiadomości i coraz bardziej pragnął coś zrobić. To wojna i okupacja pochła­niały go bardziej niż dom i żona. Dorbet nie przywykła do tego. Nigdy przedtem nie grała drugich skrzypiec w życiu Oli i nie bardzo wiedziała, czy jej się to spodoba.

-  Cześć, Ola - zawołała i pomachała mu, gdy skręcał na dziedziniec.

Podniósł głowę i zauważył ją. Skierował kroki w stronę sznu­rów do suszenia.

-  Pomogę ci zanieść kosz z ubraniem - rzekł na powitanie.

-  Jeszcze nie skończyłam.

-  Mogę poczekać.

-  Czy król wygłosił mowę?

-  Tak. Nie zgodził się abdykować i miał rację. Nie poddamy się Niemcom.

-  Wkrótce będzie pokój - rzekła z nadzieją.

-  Havard też tak mówi, ale ja w to nie uwierzę, dopóki nie zobaczę.

Dorbet nie powiedziała nic więcej. Skupiła się na zdejmowa­niu suchych, pachnących rzeczy.

-  Przejdziemy się dziś wieczorem, jak położę Trygvego? - spytała i spojrzała na Olę swymi brązowymi oczami. - Jest taki piękny wieczór.

-  Dokąd chcesz iść?

-  Nigdzie, po prostu pospacerować we dwoje, ty i ja. Tak jak kiedyś - dodała i zerknęła na Olę z ukosa.

-  Dobrze, jeżeli chcesz.

Pochylił się i podniósł kosz pełen ubrań.

-  Nie chodzi o to, czy ja chcę, Ola - odezwała się Dorbet i pogładziła dłonią jego ciepły kark. - Ale czy ty chcesz pójść ze mną na spacer.

-  Przecież wiesz, że chcę - odparł i uśmiechnął się do niej. - Przecież o tym wiesz, Dorbet.

Objęła go wpół, kiedy szli przez dziedziniec. Oparła się cięż­ko o niego. Zerknął na nią. Jego spojrzenie płonęło.

-  Myślę, że wcześnie się dziś położymy - roześmiał się ci­cho. - Zgadzasz się?

Skinęła głową. Pocałowała go szybko w policzek i wypuściła z. objęć.

-  Pewnie - szepnęła z radością w oczach. - To świetny po­mysł, Ola Granvoldzie.

Zrobi wszystko, żeby Ola zapomniał o wojnie, postanowiła. Jeżeli komukolwiek może się to udać, to właśnie jej. I wkrótce zapanuje pokój, była tego pewna. Nic nie zdoła zniszczyć ich ży­cia, pomyślała. Nic!

ROZDZIAŁ 12.

 

Mali zapaliła jeszcze jedną dużą świecę. Wieczorem wcześnie zapadał zmrok, chociaż dopiero rozpoczął się wrzesień. Musieli oszczędzać parafinę, dlatego zamiast lamp palili więcej świec. Zaczęli też używać lamp karbidowych, które pojawiły się wraz z wojną - nie zużywały parafiny i dlatego stanowiły świetne uzu­pełnienie dla świec i lamp parafinowych.

Mali nigdy nie podejrzewałaby, że wojna będzie trwać tak długo. Minęło już półtora roku. To niewiarygodne, lecz w Stor­nes nie odczuwali jakoś szczególnie skutków okupacji, poza tym, że mieli świadomość, że Niemcy zbombardowali Kvannes i Surnadalen. W pewnym sensie odnosili wprawdzie wrażenie, że są cały czas pod obserwacją, lecz nie doszło do jakiejkolwiek konfrontacji, mimo że mężczyźni nie ukrywali pogardy, którą darzyli najeźdźców. Najbardziej kategoryczny w wyrażaniu tej niechęci był jej zięć, pomyślała Mali zmartwiona. Obawiała się, że Ola zostanie oddelegowany do pełnienia straży na promie za swą nieustępliwość, ale do tej pory jakoś mu to uchodziło.

Reglamentację i tutaj oczywiście dało się zauważyć, ale, prawdę mówiąc, niczego im nie brakowało. Nie, w Stornes do­brze sobie radzili, tak samo zresztą jak w pozostałych dworach w Inndalen. Spiżarnia była właściwie bardziej pełna niż zwykle, pomyślała Mali. Z tego powodu Mali miewała nawet pewne wy­rzuty sumienia, gdy pomyślała, jak żyją ludzie w innych częś­ciach kraju. Jednak w tych czasach nie było już łatwo sprzedać żywność, którą produkowali. Dobrze, że ich byt nie był od tego całkiem uzależniony, pomyślała. Mieli pieniądze, również ze sprzedaży gobelinów, zaoszczędzone przez te wszystkie lata, i w razie potrzeby mogli z nich korzystać. Choć obecnie pie­niądze też nie miały wielkiej wartości, uświadomiła sobie. I tak prawie nic nie można za nie kupić. Jednak świadomość, że na dnie skrzyni leży parę koron, dawała pewne poczucie bezpie­czeństwa.

-  Coś tu ładnie pachnie - zauważył Havard, kiedy wszedł do kuchni.

-  To tylko kawa - odpowiedziała Mali, stawiając na stole półmisek kanapek. - Jest jednak trochę mocniejsza niż zwykle.

-  Kto przychodzi?

-  Ola i Dorbet, i Tordhild z Sivertem. Ane zostanie z dzieć­mi na Wzgórzu. No i będą jeszcze Herborg i Oja - dodała.

-  Wyobrażam sobie, jak zareaguje Ola na ostatnie zarządze­nie, nakazujące zdanie odbiorników radiowych - zauważył Havard. - I broni.

-  Z tego, co mówi Dorbet, złagodził nieco swoje poglądy. Ale chyba będziemy musieli oddać radio, Havardzie. Może nam coś grozić, jeżeli tego nie zrobimy.

-  Tak, pewnie Niemcy będą wyciągać jakieś konsekwencje.

-  Chyba pójdziesz oddać nasze, co?

-  Zastanowię się. Jedyne, na czym teraz możemy polegać, to wiadomości nadawane z Londynu - odparł Havard. - Tylko z nich możemy dowiedzieć się prawdy. Wszystkie inne stacje na­dawcze są kontrolowane przez nazistów. Nie wiem, pomówimy o tym później - dodał, pocierając brodę. - Posłuchamy, co nasi synowie o tym myślą.

Mali nie podobała się wymijająca odpowiedź Havarda. Bała się, że ktoś z jej bliskich mógłby się zaangażować w ja nielegalną działalność. Mimo że mieszkańcy Inndalen nie doświadczyli do tej pory skutków wojny i przemocy, nie wątpiła, że Niemcy nie będą się z nikim cackać, gdy przyjdzie co do czego. Słyszała już o tym. Życie ludzkie się wtedy nie liczy, pomyślała i przeszedł ją dreszcz.

Do kolacji nie rozmawiali więcej o wojnie.

-  Słyszeliście, że musimy oddać radia - odezwał się Havard. - I broń myśliwską.

-  Nie zamierzam tego zrobić - stwierdził Ola niezadowolo­ny.

-  Ale musisz - nalegała Mali.

-  Mam jeszcze jedno dodatkowe radio, o którym nikt nie wie - odparł. - Kupiłem je od handlarzy obwoźnych i nie jest zarejestrowane na moje nazwisko. Zamierzam oddać tylko to, które stoi w salonie, ale drugie zachowam. Ktoś z nas musi mieć radio, żebyśmy mogli słuchać Londynu.

-  To zabronione - rzekł Havard i spojrzał na zięcia. - Jeżeli cię złapią...

-  Nie sądzę, żeby to zrobili - rzucił Ola krótko. - Zresztą nie zamierzam trzymać radia w domu - dodał. - Na początku ukryję je w letniej oborze; możemy się tam spotykać i słuchać wiadomości. Wszyscy, którzy zechcą.

-  Ale Ola...

-  Mamo, Ola i tak cię nie posłucha - westchnęła Dorbet i wzięła kawałek ciasta. - Próbowałam już wszystkiego, ale on tak się zmienił, że aż mnie przeraża.

-  Wszystko będzie dobrze - rzekł Havard uspokajająco. - Tak to urządzimy, że będziesz mógł zachować radio.

-  A co się tyczy broni... Ja swoją zostawiam - mówił dalej Ola. - Oddamy część i powiemy, że to wszystko.

-  Ale po co ci broń bez amunicji?

-  Mam trochę amunicji w zapasie, powinno starczyć na ja­kiś czas. Poza tym w mieście można kupić więcej, sprawdziłem to. Za kilo masła dostaniesz wszystko, czego chcesz, również amunicję i baterie do radia.

-  Ale jak przewieziesz to do domu autobusem i promem? Tam ciągle każdego rewidują.

-  Trzeba być sprytniejszym niż te niemieckie świnie - rzekł Ola pogardliwie. - Nie uda im się zrobić z nas bezwolnych byd­ląt. Jakąś broń muszę mieć. Nie zamierzam poddać się bez wal­ki, jeżeli do tego dojdzie.

Mali miała ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale milczała. Zro­zumiała, że Ola już podjął decyzję. Jej słowa na nic się nie zda­dzą. Właściwie to nie jej sprawa, Ola jest dorosły i musi mieć możliwość robienia tego, co uważa za słuszne. Miała na uwadze jedynie dobro Dorbet i Trygvego. Poza tym decyzja Oli może się okazać zgubna dla nich wszystkich, ponieważ wiedzieli o jego zamiarach. Słyszała, że każdy, kto wiedział, a nie zameldował o czyjejś „niesubordynacji", poniesie surowe konsekwencje, Wciągnęła głęboko powietrze i westchnęła.

-  W październiku jadę do Trondheim - odezwał się Sivert. - Poproszono mnie, żebym dał koncert.

-  Kto cię poprosił?

-  Niemcy organizują tam jakiś zjazd i...

-  I pojedziesz? - spytał Ola, unosząc brwi.

-  Tak - odparł Sivert. - Ponieważ właściwie to nie była proś­ba, tylko rozkaz. Poza tym chciałbym pojechać do Trondheim, ponieważ mam tam przyjaciela, który jest muzykiem. To Żyd. Chciałbym się z nim spotkać i dowiedzieć, co u niego słychać. Tyle jest ostatnio zamieszania wokół Żydów - dodał.

-  Co w tym złego, że ktoś jest Żydem? - spytała Dorbet.

-  Niemcy uważają ich za gorszych ludzi. Chyba o to cho­dzi - wyjaśnił Sivert.

-  Hitlerowcy mają się za nie wiadomo kogo. I przed takimi ludźmi mamy się ugiąć? - warknął Ola. - W każdym razie nie ja.

-  Pojadę, żeby zagrać ten koncert - postanowił Sivert. - Bę­dzie to dla mnie dobra okazja, żeby odwiedzić przyjaciela, a poza tym moja wizyta nie wyda się podejrzana.

-  A jeżeli grunt mu się pali pod nogami? - zastanowił się Ola. - Co wtedy zrobisz?

-  Będę się tym martwić, gdy przyjdzie na to czas - odparł Sivert.

-  Słyszeliście, że na północy w Sunndalen koło Groa powstał obóz dla jeńców? - spytał Ola.

-  Tak, słyszałem, jak o tym mówiono - przyznał Havard. - W każdym razie krążyły słuchy, że ma powstać. Kogo tam mają wysyłać?

-  Z tego, co wiem, tych, którzy prowadzą jakieś nielegalne akcje, wydają gazety i tym podobne. Poza tym Niemcy cały czas ścigają tych, którzy próbują przedostać się do Anglii. Uciekinierów wywożą do Halsa i Stromsneset.

-  To okropne - westchnęła Mali. - A ja myślałam, że wojna skończyła się już dawno temu. Tymczasem jest coraz gorzej i go­rzej. Jak to się skończy?

Świece powoli dopalały się, a oni siedzieli i rozmawiali o woj­nie i potwornościach, które z sobą sprowadziła, ale również o sprawach codziennych, takich jak gospodarstwo i dzieci.

Mali odprowadziła gości przed dom, gdy już się rozchodzi­li. Na dziedzińcu zapadał jesienny wieczór, ciepły i pogodny. Ogromny księżyc w pełni wisiał nad górami, w jego świetle pral­nia rzucała długi cień.

Mali stała chwilę na progu i odprowadzała wzrokiem dzieci, które wracały do swoich domów. Niepokój ciążył jej w piersi. Bała się, że Ola może się wplątać w coś niebezpiecznego. I jeszcze Sivert. Nie podobało jej się, że zamierza jechać do Trondheim, u już tym bardziej, że chce odwiedzić przyjaciela, który jest Ży­dem. Może jednak wszystko będzie dobrze, pomyślała i otuliła się szalem. Sivert jest rozważny i nie będzie się w nic mieszał. Mali miała taką nadzieję, ale nie mogła być pewna. Z drugiej strony Sivert również miał wzniosłe ideały, on też nie pozwalał sobą rządzić i niełatwo go ujarzmić. Mali uważała, że to dobrze i że to jest jego zaletą, lecz jednocześnie obawiała się, że owa nieustępliwość może na syna ściągnąć kłopoty. Skuliła się, wsunęła dłonie pod szal i zamyślona wróciła do domu.

 

Letnia obora Granvoldów stała się wkrótce miejscem spotkań.

Nikt o tym głośno nie mówił, ale wszyscy wiedzieli, że Ola Granvold ma radio i co wieczór słucha wiadomości z Londynu. Gdy ogłaszano audycje nadzwyczajne, ludzie zbierali się również w ciągu dnia. Zostawiali swoje obowiązki i śpieszyli na hale.

Każdy chciał poznać najnowsze wieści z frontu.

-  Co powiesz, jeżeli zjawią się tu Niemcy, żeby nas skontro­lować, i zobaczą, że z letniej obory ciągnie tłum ludzi? - spytała Dorbet któregoś popołudnia. - Nie znajdziesz rozsądnego po­wodu, dla którego tylu mężczyzn zbiera się wieczorami w ten sposób.

-  Nie wychodzimy wszyscy naraz całą grupą - odparł Ola. - Każdy wraca osobno. Nie powinnaś się tym martwić, Dorbet. Wiem, co robię.

-  Może.

Nie była o tym przekonana, ale nie wracała do tego więcej. Poza tym, że nie oddali radia, a broń leżała zakopana w piwni­cy, życie toczyło się zwykłym trybem. Zbiory znalazły się pod dachem, wkrótce skończy się letni wypas, a ludzie wrócą z hal i zacznie się jesień.

 

Żniwa w tym roku się udały. Ponieważ mąka była reglamento­wana, mieszkańcy wsi znowu zaczęli sami mleć zboże. Potrze­bowali więcej mąki, niż im wydzielano. Tak było z wieloma in­nymi produktami, pomyślała Mali, i dlatego wracano do starych tradycji. Minęło już kilka ładnych lat od czasu, gdy ostatni raz urządzali wspólne gręplowanie, ale tej jesieni zaplanowano, że sąsiedzi spotkają się w Stornes, jak za dawnych lat. Trudno było kupić ubrania, więc krosna ruszyły pełną parą, wrócono do ro­bótek na drutach i przędzenia.

-  To prawdziwy dar Boży, że potrafisz tak zręcznie przera­biać stare rzeczy, Ane - pochwaliła Mali służącą. - Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.

-  To nic takiego, wszyscy to potrafią - zaczerwieniła się Ane, zadowolona z pochwały. - Uważam, że to ciekawe.

Ale szycie i przerabianie ubrań, by znowu mocje nosić, nie wydawało się wcale takie zabawne. Szczególnie Dorbet tego nie lubiła.

-  Masz tyle ładnych rzeczy, że powinno ci starczyć na jakiś czas - przekonywała ją Mali. - Sprawdź, czy masz coś, czego nie używasz, byśmy mogły to przerobić na ubranka dla Trygvego. Ostatnio bardzo się wyciągnął i powyrastał ze wszystkie­go - uśmiechnęła się i poklepała wnuka po jasnej czuprynie.

Trygve miał skończyć w październiku cztery lata i był rados­nym, małym psotnikiem. Był też ślicznym dzieckiem, pomyślała Mali. Tak bardzo podobnym do matki. Jednak pozostał jedyna­kiem. Mali nigdy nie rozmawiała z Dorbet na ten temat. Do­myślała się, że córka nie marzy o dużej gromadce dzieci, choć pewnie chciałaby mieć przynajmniej jeszcze jedno. Co do tego była prawie pewna. Ale tak się po prostu złożyło, że Trygve nie miał rodzeństwa. Przecież tak bywa. Zresztą nie wiadomo, co się jeszcze zdarzy, pocieszała Mali samą siebie. Dorbet ma dopiero dwadzieścia jeden lat i wiele płodnych lat przed sobą.

 

W połowie października w Inndalen pojawili się Niemcy. Mali właśnie rozwieszała jakieś niewielkie pranie, by przeschło na wietrze, kiedy na dziedziniec zajechał obcy samochód. Wygła­dziła dłońmi fartuch i spojrzała zaciekawiona. Serce jej podsko­czyło do gardła, kiedy zobaczyła, że z wozu wysiada mężczyzna w zielonym mundurze. Drugi, w czapce z błyszczącym dasz­kiem, wysiadł z drugiej strony. Radio Oli, pomyślała Mali w pa­nice. Oby tylko o nim nie wiedzieli!

Pośpiesznie ogarnęła włosy i podeszła do nieznajomych. Je­den z nich miał w ręku słownik i wertował go.

-  Guten Tag - pozdrowił ją ten w czapce.

Był przystojnym mężczyzną, stwierdziła Mali w duchu, wy­sokim i dobrze zbudowanym. Kiedy zdjął nakrycie głowy, wiatr rozwiewał jego gęste, jasne kręcone włosy. Nieczęsto widywała równie niebieskie oczy. Uśmiechnął się niepewnie. Mali skinęła tylko głową w odpowiedzi.

-  Haben Sie...

Drugi zaczął sprawdzać w słowniku.

-  Jajka... und... und maszło?

-  Jajka i masło - powtórzyła Mali.

-  Tak, tak - przytaknął ten ze słownikiem. - Jajka i maszło.

Mali słyszała, że Niemcy pojawiali się we dworach i kupowa­li jajka i masło. Najchętniej to, ale mówiono, że pytali również o solone mięso i wędliny. Skinęła znowu głową, poprawiła szal i weszła na ganek. Przystanęła na chwilę. Nie miała innego wyj­ścia, pomyślała. Muszą dostać to, o co prosili. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich Ane.

-  Czy to jacyś obcy?

-  Niemcy - odparła cicho Mali, rzucając pośpieszne spoj­rzenie przez ramię. - Chcą jajka i masło. Chyba muszę im dać z dziesięć, co?

-  Chyba tak - przyznała Ane i zerknęła przez drzwi. - Dziw­ne, że nie zjawili się tu wcześniej.

Mali ruszyła do chłodni i wyjęła to, o co prosili. Jajka włożyła do małego koszyczka, a masło zawinęła w papier do żywności. Podała je wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie. Przyjął jedzenie i się ukłonił.

-  Kosztuje? - spytał trochę niepewnie.

A więc miała jeszcze przyjąć zapłatę, pomyślała Mali. Właś­ciwie nie spodziewała się tego. Wymieniła kwotę, którą zwykle dostawała za dziesięć jajek i kilogram masła. Mężczyzna wyjął gruby portfel i przebiegł palcami po banknotach.

-  Nie, to za dużo - zaprotestowała Mali, kiedy wcisnął jej do ręki dwa banknoty.

-  Gut - powiedział i zacisnął swą dłoń na jej dłoniach. - Gut, gut.

Jego ręka była duża, mocna i ciepła. Mali szybko cofnęła swoją.

-  Dziękuję - rzekła cicho.

-  Dżękuję - powtórzył, a potem obaj Niemcy odwrócili się i poszli do samochodu.

Mali została na dziedzińcu i patrzyła za nimi, jak skręcali na drogę. Żaden z nich się nie przedstawił, pomyślała. Nie żeby to miało jakieś znaczenie, bo wolałaby więcej ich nie widzieć, któregokolwiek z nich. Coś jednak jej mówiło, że tu wrócą. Musi ostrzec Olę, pomyślała, powiedzieć, że Niemcy zaczęli tu przy­chodzić po żywność. Następnym razem może zatrzymają się w Granvold, a wtedy zięć i córka muszą być na to przygotowani, uznała Mali, chowając pieniądze do kieszeni fartucha. Koniecz­nie musi ostrzec Olę.

Długo zastanawiali się, jak powinni obchodzić pięćdziesiąte urodziny. Mali skończyła pięćdziesiąt lat na wiosnę, a Havard osiemnastego października. Mali postanowiła, że nie będą wy­prawiać wielkiego przyjęcia z okazji jej jubileuszu. Chciała połą­czyć urodziny obojga w jednym dniu, jak cały czas powtarzała. Mimo to Havard ofiarował jej dwurzędowy naszyjnik z pereł, a Ane zaskoczyła ją okazałym tortem. I oczywiście dzieci rów­nież przyszły z życzeniami.

-  Dopiero w październiku będziemy wspólnie z Havardem obchodzić urodziny - powiedziała. - Wtedy będziemy mieć ra­zem sto lat. Ale jakie to ma znaczenie teraz w czasie wojny...

-  I tak urządzimy przyjęcie - rzekła Dorbet stanowczo. - Nawet jeśli jest wojna. Tym bardziej potrzebujemy trochę roz­rywki.

Tak więc stanęło na tym, że zaprosili gości na wielkie przy­jęcie urodzinowe w sobotę osiemnastego października. Nikt nie odwołał swojego przybycia, najwyraźniej ludzie pragnęli prze­żyć chwilę przyjemności.

Mali i Havard stali w progu i witali gości, którzy kolejno za­jeżdżali na dziedziniec. Mali włożyła na ten dzień starą odświęt­ną suknię w kolorze zielonym. Westchnęła z ulgą, kiedy udało się jej dopiąć guziki na plecach. Lustro mówiło jej, że jest pięk­ną jubilatką. Była niemal tak szczupła jak w młodości, a włosy miała nadal gęste i błyszczące. Upięła je do góry w duży miękki węzeł na karku i nawet sama przed sobą musiała przyznać, że w tej fryzurze jest jej do twarzy.

-  Jesteś piękna - wyznał Havard, przyglądając się żonie, gdy stalą w sypialni gotowa na przyjęcie. - Jesteś wszystkim, o czym w życiu marzyłem - szepnął i objął ją. - Zawsze liczyłaś się tylko ty.

-  Ach, Havardzie - musnęła oddechem jego policzek. Uważała, że zasłużył na kogoś lepszego niż ona. Zdradziła go. Myśl o tym zawsze ją dręczyła, jednak nigdy nie wyznała mężowi prawdy. Nie miała odwagi. Nawet jego miłość musi mieć pewne granice, stwierdziła z ciężkim sercem. A może mimo wszystko nadal by ją kochał i jej wybaczył? Nie była pewna, ale miała nadzieję, że to możliwe. Mimo to nigdy nie wpadła na myśl, by zwierzyć się ze wszystkiego Havardowi. Coś w głębi duszy mówiło jej, że powinno jej wystarczyć Boskie wybacze­nie. Albowiem Bóg wybaczał wszystkim, tak głosiła Biblia. Tak naprawdę jednak nie była o tym całkiem przekonana. Często w nocy, kiedy leżała, nie mogąc zasnąć, i wsłuchiwała się w od­dech Havarda, myślała, że nie ma przebaczenia ani u Boga, ani u ludzi dla tak strasznego grzechu, który popełniła. Musiała na­uczyć się z tym żyć, stwierdziła z poczuciem winy, ale nie było jej lekko. Nie potrafiła sobie bowiem wyobrazić życia bez Havarda. Gdyby ją opuścił...

Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się przytuliła, niemal de­speracko.

-  Co się stało? - spytał zaniepokojony. - Mali?

-  Nic - odparła, nie wypuszczając go z objęć. - Nic, mój Havardzie. Po prostu tak bardzo cię kocham.

 

W Stornes zaroiło się od ludzi. Przybyli goście ze wszystkich są­siednich dworów i z Gjelstad, a nawet z Surnadalen. W pokoju rozbrzmiewały ożywione głosy i radosny śmiech.

-  Jak tu przyjemnie - promieniała radością Helga Gjel­stad. - Ostatnio zbyt rzadko się widujemy.

-  Tak, to prawda - przyznała Mali. - Czy w Gjelstad wszyst­ko w porządku?

-  Tak - potwierdziła Helga z dumą. - Tak się bałam, kiedy ogłoszono mobilizację, ale na szczęście Oddleiv nie dostał powo­łania. Słyszałam, że Sivert i Oja zostali odkomenderowani.

-  Tak, to był dla nas straszny okres - zadrżała Mali. - Nie mieli­śmy od chłopców żadnych wiadomości. Ola, mój zięć, też pojechał na front. Dzięki Bogu wszyscy wrócili do domu cali i zdrowi.

-  Hakon pisał, że w Oslo jest bardzo źle. Skarżył się na ciąg­łe alarmy przeciwlotnicze, nawet w nocy, a poza tym w mieście jest pełno Niemców.

-  Nie wraca do domu?

-  Nie wspominał o tym. Oboje, on i Lise, nadal tam pracu­ją.

-  Słyszałam, że w zeszłym roku wzięli ślub. Jak się udało wesele?

-  Wspaniale - odparła Helga z dumą. - Uroczystość odbyła się w okazałym hotelu, było bardzo wystawnie. Rodzice Lise to porządni ludzie. Do tego zamożni.

-  Czy młodzi mają dziecko?

-  Urodzi się zaraz po Bożym Narodzeniu - uśmiechnęła się Helga. - Ale Oddleiv bardziej się stara - roześmiała się, załamu­jąc ręce. - Na wiosnę spodziewa się trzeciego.

-  A jak tam Ruth Lina? Jak jej się wiedzie w Trondheim?

-  Bardzo dobrze, jednak na razie ma tylko jedno dziecko.

-  Tak, tak, starzejemy się - uśmiechnęła się Mali. - Uświa­damiam to sobie, kiedy słyszę o kolejnych pokoleniach w na­szych rodzinach.

-  Ależ ty się dobrze trzymasz, Mali - pochwaliła ją Helga i prze­sunęła dłonią po talii sukni Mali. - Jesteś zgrabna jak zawsze.

-  Ależ co ty - bąknęła Mali trochę zakłopotana i poczuła, że się zaczerwieniła. - Czuję w kościach, że przeżyłam już połowę setki.

-  Tyle, co ty przeszłaś... muszę przyznać, że świetnie to zno­sisz - rzekła Helga z podziwem. - I Havard również.

Mali nie odpowiedziała. Nie do końca była pewna, co miał znaczyć komentarz Helgi, ale nie odważyła się zapytać. Nie chciała zatargów ze szwagierką. Bardzo sobie ceniła, że udało im się dojść do pewnego porozumienia.

 

Goście jedli i pili. Niczego nie brakowało. Podano zupę na mię­sie w dużych miskach, do tego chrupki chlebek. Piwo domo­wej roboty było zimne, mocne i smaczne. Stół wprost uginał się pod ciastami, a w powietrzu unosił się aromat prawdziwej, po­rządnej kawy. Wielu z przybyłych przyniosło ze sobą niewielkie torebeczki, dobrze zdając sobie sprawę, że w trudnych czasach reglamentacji nie było łatwo poczęstować wszystkich ich ulu­bionym napojem. Jednak dziś wieczorem nie oszczędzano na niczym i na tę krótką chwilę wojna odeszła w cień, ustępując miejsca radości.

Po posiłku zrobiono miejsce na tańce. Havard wynajął dwóch muzyków; nie trwało długo, a podłoga zaroiła się od tańczących.

-  Udane przyjęcie - uśmiechnął się Sivert, wirując z Mali w walcu.

-  Tak, wygląda na to, że wszyscy się dobrze bawią.

-  Nic nie przypomina o wojnie - rzeki jakby zamyślony.

-  Dobrze, że choć na chwilę można o niej zapomnieć - od­parła Mali. - Słyszałeś, że dziś przyszli do nas Niemcy?

-  Tak, mówił mi o tym Johannes. On zaś dowiedział się Ane. Chcieli jajek i masła, prawda?

-  Tak, przyjechali tylko po to. Byli bardzo mili i nawet zapła­cili.

-  Pewnie jeszcze wrócą.

-  Najbardziej się obawiam, że mogą się zatrzymać w Granvold - rzekła Mali cicho i rozejrzała się wokół. - Wiesz, Ola i to jego radio...

-  Ola wie, że powinien na siebie uważać.

Mali nie odpowiedziała. Przez chwilę tańczyli, nie rozma­wiając.

-  Kiedy jedziesz do Trondheim?

-  Po niedzieli.

-  Bądź ostrożny, Sivercie! Mam na myśli tego Żyda, wiesz...

-  Jestem ostrożny.

Nagle Mali odniosła wrażenie, jakby się zamknął w sobie, więc nie powiedziała nic więcej.

Przyjęcie skończyło się bardzo późno. Minęła pierwsza, kiedy wyszli ostatni goście. Pochodnie na zewnątrz dawno się już wy­paliły. Gospodarze odprowadzali przybyłych i patrzyli, jak od­jeżdżają.

Havard objął Mali ramieniem, kiedy wrócili do domu. - No to możemy iść spać - ziewnął. - Posprzątamy jutro.

Havard zasnął niemal natychmiast, lecz Mali długo leżała bezsennie. Myśli nie dawały jej spokoju. Wierciła się z boku na bok. Oby tylko Sivert nie wplątał się w coś niebezpiecznego, po­myślała. I żeby Niemcy nie znaleźli nic w Granvold! Westchnę­ła i lepiej okryła się kołdrą. Ostrożnie pogładziła Havarda po policzku, przytuliła się do męża i zamknęła oczy. W końcu i ją ogarnął sen.

ROZDZIAŁ 13.

 

Drugie w czasie wojny święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami. Ubój się skończył, a spiżarnia zapełniła się dobrym jedzeniem, którego powinno wystarczyć na długą zimę i wiosnę. Nie umrą z głodu, pomyślała Mali po raz kolejny. Je­dzenia mieli dosyć. Ryb również w bród, zarówno suszonych, jak i solonych. Mężczyźni częściej niż kiedyś wypływali w mo­rze, a połowy tej jesieni należały do udanych. Tak więc patrząc od tej strony, nie powinni cierpieć biedy.

Niemiecki oficer zaglądał do Stornes jeszcze parę razy, żeby kupić jajka i masło. Raz zjawił się z innym Niemcem. Szeregowcem, jak się Mali domyślała, którego zabrał jako szofera i do pomocy. Nawet sama zauważyła różnicę w randze między Niemcami. Innym razem przyszli w samym środku uboju. Oficer przystanął na chwilę i obserwował pracę rzeźnika, po czym spytał, czy mógłby dodatkowo kupić trochę świe­żego mięsa. Zapłacił dobrze, jak za pierwszym razem. Mali po prostu przyjęła pieniądze bez słowa. Jeżeli chce przepłacać, to jego sprawa, pomyślała. Powiedziała mu przecież, ile się należy.

Ich, Heinrich Klein - rzekł i pokazał na siebie.

Mali zrozumiała, że się przedstawił.

-  Mali - powiedziała. - Mali Stornes.

Uśmiechnął się do niej swym szczerym, wzbudzającym sym­patię uśmiechem. Przez mgnienie oka zastanowiło ją, jak ten przystojny i sympatyczny mężczyzna może być wrogiem, ale za­raz wytłumaczyła sobie, że wygląd nie ma tu nic do rzeczy. Poza tym przecież go nie zna, pomyślała. Mógł być przecież nieprzyjemny i przykry w innych okolicznościach, gdy nie próbował oczarowywać kobiet.

Mali uprzedziła Olę o wizycie Niemców. Skinął głową, lecz niewiele powiedział.

-  Lepiej, żeby trzymali się z dala od Granvold - burknął tyl­ko. - Nie mam nic na zbyciu, co mógłbym im odstąpić.

-  Nikt z nas chyba nie ma - przekonywała Mali. - Po prostu musimy im sprzedać, co chcą, kiedy przychodzą.

-  Jeżeli przyjdą do nas, przyjmę ich - oświadczyła Dorbet. - A ty najlepiej trzymaj się z daleka.

Więcej o tym nie rozmawiali, a do tej pory Niemcy nie za­chodzili do innych gospodarstw, o ile Mali wiedziała. Ale pewnie przyjdą, pomyślała.

 

Pewnego wieczoru, tuż przed Bożym Narodzeniem, rozległo się mocne pukanie do drzwi w Granvold. Dorbet, która ślęczała nad wyszywaniem stroju ludowego, uniosła głowę i nasłuchiwała.

-  Kto to może być o tak późnej porze? - zastanowiła się. - I dla­czego nie wchodzi? Przecież jest otwarte, wszyscy o tym wiedzą.

Ola wstał i wyszedł na korytarz. Długo nie wracał. Dorbet wytężyła słuch, lecz dochodził ją jedynie cichy szmer zniżonych głosów.

-  Co to znaczy, do diaska? - rzuciła Marit w końcu i podnios­ła się. - Powinien poprosić gości do środka.

Ruszyła do drzwi, lecz w tej samej chwili stanął w nich Ola. Miał poważną twarz, odgarnął nerwowo włosy.

-  Kto to był? - spytała Dorbet zaciekawiona. - Powinien zaprosić go do środka, Ola.

-  Muszę wyjść - rzekł Ola nagle, jak gdyby nie słyszał, co mówiła. - Nie będę nocował w domu. Możesz wyjąć mój plecak, Dorbet, i ciepłe rzeczy? Będę jeszcze potrzebował jakiegoś pro­wiantu - zwrócił się do matki. - I to sporo.

-  Ale zaraz, o co chodzi? - spytała Marit, podparłszy się poi boki. - Dokąd się wybierasz, Ola?

-  Najlepiej dla was, żebyście nie wiedziały - rzekł krótko.

-  Zostawcie chłopaka w spokoju - odezwał się Trygve ze swego fotela, mierząc syna wzrokiem. - Widocznie robi to, co musi.

Dorbet wstała i odłożyła na stół robotę. Bez słowa wyszła z pokoju i ruszyła do sypialni, żeby spakować plecak Oli. Po chwili przyszedł za nią. Rozebrał się, a potem włożył grubą koszulę i wciągnął przez głowę wełniany sweter.

-  Co ty chcesz zrobić, Ola?

Pochłonięty zmianą ubrania nie odpowiedział od razu.

-  Uważasz, że nie mam prawa wiedzieć? - nie ustępowała Dorbet. - Jestem twoją żoną.

Ola narzucił na wierzch kurtkę i poprawił włosy.

-  Muszę odprowadzić jednego człowieka do Karvatn.

-  Czego, do licha, on tam może chcieć?

-  To zbieg - odparł Ola cicho. - Uciekł z obozu dla jeńców w Groa i musi przedostać się do Szwecji. Peder Nesset przewie­zie go na drugą stronę fiordu, ale musi zaraz wracać, zanim ktoś zauważy, że go nie ma. Dalej ja poprowadzę uciekiniera.

Dorbet zacisnęła dłonie na kolanach. Serce mocno jej ude­rzało o żebra.

-  To niebezpieczne, Ola!

-  Tak - przyznał trochę niechętnie. - To niebezpieczne. Ale ktoś musi mu pomóc. Jeżeli zostanie pojmany...

-  Czy nie może tego zrobić ktoś inny?

-  Nie - odparł Ola krótko. - Muszę pójść ja.

-  Kiedy wrócisz?

-  Nie wiem. Jutro. Trzeba zaprowadzić go do ludzi, którzy pomogą mu przedostać się dalej aż do granicy, a powinniśmy zdążyć przed świtem, by nas nikt nie widział.

Dorbet zasznurowała plecak Oli i wstała.

-  Boję się - rzekła cicho i spojrzała mężowi w oczy. - Jesteś pewien, że powinieneś to zrobić, Ola?

Objął ją i przytulił. Przez chwilę stali tak, mocno przytuleni.

-  Wrócę - obiecał, gładząc jej plecy. Nie odpowiedział na pytanie. - Wrócę, Dorbet. Tylko nikomu ani słowa o tym, co ci zdradziłem. To niebezpieczna wiedza, również dla ciebie. Nie powinienem był ci tego mówić - dodał blady na twarzy.

-  Cieszę się, że mimo wszystko mi powiedziałeś - szepnę­ła. - Będę milczeć jak grób.

Odprowadziła Olę do drzwi, gdy wychodził. Jeszcze raz go objęła. Stała w progu i patrzyła, aż pochłonęła go ciemność. Dwór stał pogrążony w mroku, przez zaciągnięte zasłony świat­ło nie padało na dziedziniec. Coś Dorbet mówiło, że nie po raz ostatni patrzy, jak Ola znika w ciemności. Sam. Zadrżała, okryła się szczelniej szalem i zamknęła drzwi.

-  Prowadź go, Panie Boże - poprosiła cicho.

 

Dorbet niewiele spała tej nocy. Leżała pogrążona w półśnie, podrywając się co chwila, pewna, że słyszy jakieś glosy albo że otwierają się drzwi. Jednak kiedy siadała na łóżku całkiem prze­budzona, zastygała nieruchomo i nasłuchiwała, nic nie słyszała. Wokół panowała cisza. Tylko wiatr szumiał w gałęziach drzew i wprawiał zasłony w powolny ruch.

Kiedy Mały Trygve obudził się o wpół do ósmej, Dorbet wreszcie zasnęła. Jednak momentalnie się poderwała, kiedy ją zawołał. Otumaniona snem wzięła go do siebie do łóżka i usi­łowała uspokoić, ale chłopczyk był głodny i chciał już wstawać. Postawiła stopy na zimnej podłodze i zadrżała z zimna. Wyjęła rzeczy synka i zaczęła go ubierać.

-  Gdzie jest tata?

-  Wyszedł.

-  Gdzie?

-  Nie wiem, Trygve. Niedługo wróci.

Miała przynajmniej taką nadzieję, pomyślała, prowadząc malca korytarzem.

-  Nie wrócił? - Marit spojrzała znad kubka kawy, kiedy Dorbet weszła do kuchni. Teściowa również była blada i niewy­spana.

-  Nie - Dorbet potrząsnęła głową.

Posadziła Trygvego na ławie i przyniosła dla niego kubek. Nala­ła mleka z dzbanka i wzięła się do smarowania skibki chleba.

-  Małe - powiedział chłopiec. - Chcę małe.

Dorbet pokroiła kanapkę na małe kawałeczki i przesunęła talerzyk bliżej synka. Najbardziej lubił zjadać w ten sposób.

-  Wydawało mi się, że wrócił w nocy - odezwała się Marit. - Myślałam, że słyszę...

-  Ja też przez całą noc słyszałam jakieś odgłosy - przyznała Dorbet. - Ale nie przyszedł. Wróci może przed południem - do­dała i zerknęła przez okno na szary zimowy dzień.

-  Po co poszedł?

-  Nie wiem - odparła Dorbet, pamiętając, że obiecała Oli nic nikomu nie mówić. - Nie mam pojęcia.

-  Nie podoba mi się to - rzekła Marit, zanurzając kostkę cu­kru w kawie. - Mógł zostać w domu.

Dorbet nie odpowiedziała. Za to Trygve się ożywił i włączył do rozmowy. Zawsze był rano w dobrym humorze i bawił babcię swym szczebiotaniem. Marit uwielbiała te chwile, kiedy mogła usiąść z wnukiem i pogawędzić, jednak dzisiaj jej myśli powę­drowały zupełnie gdzie indziej. Krążyła między kuchennym bla­tem a stołem zamyślona i odpowiadała chłopcu półsłówkami.

-  Co się stało, babciu? - spytał nagle i utkwił w niej wzrok.

-  Co takiego, mój Trygve? - odparła szybko, czerwieniąc się na twarzy.

-  Nie chcesz ze mną rozmawiać - rzekł z wyrzutem.

-  Myślę o... o twoim ojcu.

-  On niedługo wróci - zapewnił Trygve z przekonaniem. Wsunął do buzi kawałeczek chleba i z przyjemnością zaczął go przeżuwać.

-  To prawda - przytaknęła Marit.

Wyjęła półmisek z mięsem z kością, które ugotowała po­przedniego wieczoru, postawiła na stole i zaczęła kroić. Trygve wspiął się na ławę i przechylił się nad stołem.

-  Mogę spróbować? - spytał i spojrzał na babcię z nadzieją w oczach.

Dostał duży kawałek mięsa. Zaraz jednak Dorbet ściągnęła go z powrotem na ławę.

-  Nikt nie kładzie się na stole - upomniała synka. - Siedź jak ludzie.

Jej wzrok znowu odruchowo prześliznął się za okno. Nagle Dorbet spostrzegła jakąś postać, która zbliżała się do dworu. Dziewczyna poderwała się z miejsca.

-  Przyszedł! - zawołała i wypadła na korytarz.

Wyglądało na to, że i Ola niewiele spał tej nocy. Był blady i zmęczony na twarzy i miał podkrążone oczy. Na kościach policzkowych widniał ciemny zarost. Dorbet zarzuciła mu ręce na szyję.

-  Jesteś, nareszcie - szepnęła. - Tak się bałam.

-  Muszę się przebrać - rzekł. - Jestem spocony i mokry. Musiałem skakać do strumienia.

Marit wyszła na korytarz, a za nią dreptał Trygve.

-  Ach, to ty - powiedziała z ulgą. - Chodź na śniadanie.

Ola zdjął plecak i ściągnął kurtkę.

-  Muszę się przebrać - powtórzył. - Zjem później.

-  Dobrze wam poszło? - spytała Dorbet, kiedy znaleźli się sami w sypialni i zamknęli za sobą drzwi.

-  Mam nadzieję - odparł zmęczony. - Odprowadziłem zbiega dość daleko i wytłumaczyłem, do którego dworu ma iść, żeby otrzymać pomoc.

-  Czy nie mógł iść do któregokolwiek?

-  Nie, nie mógł - odparł Ola z naciskiem. - Wszyscy wiedzą że tam mieszkają obok siebie naziści i patrioci.

-  Nie będziesz chyba więcej tym się zajmował? - zapytał Dorbet i spojrzała mężowi w oczy.

-  Nie wiem - odparł, unikając jej wzroku. - Jeżeli trzeba będzie przeprowadzić kogoś stąd ku granicy, to znam drogę.

-  Ale to niebezpieczne, Ola. Za coś takiego Niemcy rozstrzeliwują ludzi!

-  Tak, jeżeli się dowiedzą - przytaknął. - Trzeba więc zrobi wszystko, żeby nikt się nie dowiedział.

Serce w Dorbet zamarło. Powiedział, że zrobi to jeszcze jeżeli zajdzie taka potrzeba. Może też będzie chodził dalej niż do Karvatn, pomyślała. Dostrzegła w jego wzroku, że nie powstrzyma go nawet świadomość, że ryzykuje życie: za szarą warstw zmęczenia w jego oczach widniało światło. Iskra. Zrozumiał że Ola włączył się do walki, która znaczyła dla niego więcej niż rodzina, niż ona sama i Trygve.

Nie, pomyślała, nie powinna tak na to patrzeć. Jej mąż chciał walczyć za kraj. Pragnął, by Norwegia odzyskała wolność, dla­tego podjął się tak niebezpiecznego zadania. Dla Oli wojna była jego sprawą. Tak było przez cały czas. A ona, Dorbet, powinna ustąpić, pomyślała. Tak czy owak nie ma innego wyjścia. Teraz to zrozumiała.

-  Muszę robić to, co uważam za słuszne - rzekł cichym gło­sem. - Nie potrafię inaczej, Dorbet.

Tylko skinęła głową.

-  Śniadanie jest gotowe - przypomniała. - Musisz zjeść, gdy się już przebierzesz.

-  Zaraz przyjdę - odparł, ściągając z siebie sweter. - Przyjdę.

 

Widzieli ten duży, ciemny samochód, przejeżdżający obok, gdy siedzieli w salonie i jedli śniadanie.

-  Niemcy - mruknął Stary Trygve i zerknął przez okno. - Siedzą tacy wyciągnięci jak struny i sztywni. Myślą, że są tu pa­nami!

-  Czego tu znowu szukają? - zastanawiała się Marit i rów­nież wyjrzała na drogę. - Nigdy tak często się tu nie pojawiali.

Ola poderwał się z miejsca.

-  Muszę zadzwonić - rzucił i wyszedł na korytarz.

Długo go nie było. Dorbet słyszała przez drzwi zniżony głos męża, ale nie potrafiła zrozumieć, co mówi. Kiedy skończył, wy­szła do niego. Ola stał przygarbiony, z głową opartą o ścianę.

-  Co się stało? - szepnęła Dorbet przerażona. - Co się stało, Ola?

Odwrócił się ku niej pobladły na twarzy.

-  Poszedł do niewłaściwego dworu - odparł łamiącym się głosem. - Zbieg, którego przeprowadziłem, pomylił domy.

-  Co to znaczy? - spytała Dorbet i go objęła.

-  Że niezbyt dobrze wytłumaczyłem mu, dokąd ma iść, no i trafił do gospodarstwa, w którym mieszkają naziści. Ten nie­miecki samochód jechał właśnie po niego.

Dorbet poczuła wypieki na twarzy, serce jej biło jak oszalałe.

-  Czy wiedzą, że to ty... Pamiętasz, że rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane i trzeba uważać, co się mówi? To może być śmiertelnie niebezpieczne, Ola.

-  Nic nie powiedziałem. Spytałem tylko, co słychać, a wte­dy człowiek, do którego dzwoniłem, opowiedział, co się stało. W całej dolinie zrobiło się głośno o tym, że jakiś zbieg trafił nie tam, gdzie trzeba. Cholera - syknął i uderzył pięścią w ścianę. - Cholera jasna!

-  Wiedzą, że to ty go przeprowadziłeś? - spytała znowu drżącym głosem.

-  Nie mam pojęcia. To zależy, czy ten człowiek coś powie. Ale nie zrobi tego.

-  Boże Święty, Ola.

Pośpiesznie przejechał dłonią po włosach. Objął Dorbet i po­klepał ją po plecach.

-  Będzie dobrze - rzekł cicho.

Ale nie poszło dobrze, w każdym razie dla mężczyzny, któ­rego Ola odprowadził. Wstrząśnięci, z niedowierzaniem wy­słuchali wiadomości, że zbieg został rozstrzelany tego samego przedpołudnia. Ola wypadł z domu, kiedy się o tym dowiedział, biały na twarzy, z zaciśniętymi szczękami. Dorbet widziała go przez okno. Przypiął narty i pomknął w górę. Może to i dobrze, pomyślała. Gdyby ktoś wspomniał jego nazwisko, natychmiast i tutaj pojawiliby się Niemcy.

Ale dzień mijał, a nic się nie wydarzyło. Dorbet siedziała jak na szpilkach i podrywała się za każdym razem, gdy otwierały się drzwi. Kiedy o trzeciej ustawiono już posiłek na stole, a nadal nic się nie działo, zaczynała mieć nadzieję, że jeniec, którego dziś rozstrzelano, nie wydał Oli.

-  Co Ola zamierza urobić? - spytał Stary Trygve, kiedy usiedli do stołu. - Kiedy wróci?

-  Nie wiem - przyznała Dorbet szczerze. - Po prostu wybiegł bez słowa.

-  Miał powód - uznał Trygve i wziął kanapkę. - Miał prze­cież powód.

Dorbet nie odpowiedziała.

Położyła synka spać i została przy nim, żeby mu poczytać. Chłopiec bardzo to lubił. Po chwili usłyszała kroki w korytarzu, tupot ciężkich zimowych butów. Serce jej podskoczyło. Cichut­ko wstała i wymknęła się z sypialni.

-  Gdzie ty się podziewałeś? - spytała szeptem, gdy Ola pod­szedł bliżej.

-  Byłem w Bottenhytta - odparł. - Musiałem na trochę zniknąć.

-  Cały dzień się denerwowałam i tylko patrzyłam, kiedy zjawią się Niemcy - rzekła z wyrzutem. - Jestem wykończona, Ola.

Nie odpowiedział.

-  Przyszliby tu, gdyby się dowiedzieli?

-  Na pewno - rzekł i ściągnął kurtkę.

-  Tym razem mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu - stwier­dziła surowo. - Nie chciałabym, żeby to się powtórzyło.

Ola zatrzymał się i spojrzał na nią. Potem wyciągnął rękę i położy jej ciężko na ramieniu.

-  Jest wojna, Dorbet - rzekł cicho. - Wojna!

Jak gdyby to wszystko wyjaśniało, pomyślała, czując, jak ogarnia ją rozgoryczenie. Jej to nie dotyczyło, ona nie brała udziału w tej wojnie.

 

W wigilijne przedpołudnie Dorbet wzięła sanki i poszła z Trygvem do Stornes. W dużej siatce niosła prezenty. Dzień był bar­dzo mroźny i pogodny. Słońce świeciło nad górami, ale jego pro­mienie nie docierały do wsi. Nie było go już trzy tygodnie i miną co najmniej jeszcze trzy, zanim pierwsze promyki znowu musną dziedziniec.

-  Kto to przyszedł do nas tak wcześnie? - zawołała Mali i podrzuciła Trygvego do góry. - Ulubieniec babci?

Duża sosna stała już w salonie. Pachniało przyjemnie świe­żym igliwiem i wigilijnym obiadem, który już czekał w piecu Johannes i obie dziewczynki dreptali wkoło ożywieni.

-  O, już jest choinka? - zawołała Dorbet. - Sądziłam, że bę­dzie dopiero wieczorem.

-  Jest tu ktoś, kto nie mógł dłużej czekać - roześmiała się Mali i skinęła głową w stronę trójki dzieci. - One już tak długo wypatrywały świąt.

-  Możesz iść do dzieci i pomóc ubierać drzewko, Trygve - zaproponowała Dorbet i lekko popchnęła synka naprzód. - Po­zwolisz mu, Johannesie?

-  Jasne - odparł Johannes. - Zobacz, co ja mam! Wyjął długi pasek ze sreberkiem.

-  Co to jest?

-  Coś, co zrzuciły angielskie samoloty. Ola Havard to zna­lazł.

W tej samej chwili weszła Ane, niosąc całą stertę pudełek.

-  Za każdym razem, gdy je przynoszę, tak samo się dziwię - jęknęła. - Ciągle zapominam, że tyle jest tych ozdób.

Postawiła pudełka na stole i strzepała z bluzki kurz.

-  No, możecie już zaczynać - uśmiechnęła się do dzieci, któ­re wprost nie mogły usiedzieć z przejęcia. - Ozdoby przygotowa­ne.

Jednocześnie nastawiono kawę, a na stole stanęły półmiski z ciastami świątecznymi.

-  W Granvold też pewnie robota aż furczy? - spytała Mali.

-  Tak, Marit wszystkim kieruje - odparła Dorbet. - A choin­kę wstawimy dopiero koło trzeciej.

-  U nas też zawsze tak było, ale z tą trójką... Boże Naro­dzenie jest właśnie dla dzieci - stwierdziła Mali i zerknęła na gromadkę wnucząt zajętą ubieraniem drzewka.

Dorbet zniżyła głos i popatrzyła matce w oczy.

-  Ola wyszedł z domu poprzedniej nocy - wyznała. Musiała komuś o tym opowiedzieć, mimo że Ola zabronił jej komukolwiek o tym mówić. Jednak Dorbet wiedziała, że matka nikomu nie powtórzy.

-  Wychodził?

-  Przyszedł ktoś i pytał o niego. Chciał, żeby Ola z nim po­szedł po... po coś.

-  Po co?

-  Ale tego nie możesz nikomu powtórzyć, mamo - uprzedzi­ła Dorbet. - Miał odprowadzić zbiegłego jeńca do...

-  Tego, który został schwytany i rozstrzelany?

-  Tak, właśnie tego.

Mali zasłoniła dłonią usta i spojrzała przerażona na córkę.

-  Czy to... czy to Ola go przeprowadził?

Dorbet skinęła głową i zerknęła na dzieci w obawie, że coś usłyszały.

-  Jego przecież też mogli złapać!

-  Tak, wiem.

-  Nikt o Olę nie pytał?

-  Nie, nikt.

-  A więc może jest bezpieczny.

-  Tym razem chyba tak.

-  Czy stało się coś jeszcze?

-  Nie wiem - rzekła Dorbet przygnębiona. - On mnie w ogó­le nie słucha. Mówi, że musi robić to, co mu nakazuje sumie­nie.

-  Jakbym słyszała Siverta - westchnęła Mali i upiła łyk kawy. - Wiesz, ma w Trondheim przyjaciela, który jest Żydem.

-  Właśnie, jak mu tam poszło? Nic o tym nie słyszałam.

-  Koncert był oczywiście bardzo udany. Jednak sytuacja Żydów nie jest wesoła, Dorbet. Sivert opowiadał, że wielu już zostało aresztowanych. Zaproponował przyjacielowi, że gdyby miał jakieś kłopoty, może przyjechać tutaj.

-  Do Stornes?

-  Tak, Sivert ukrywałby go na Wzgórzu, aż wojna się skoń­czy.

-  Ale przecież nie wolno...

-  Sivert uważa, że wolno. Jest dokładnie taki jak Ola - wes­tchnęła Mali. - Mam jednak nadzieję, że ten człowiek tu nie przyjedzie. Ach, gdyby już mógł być pokój - rzekła z nadzieją. - Chciałabym, żeby był pokój.

Drzewko zostało ustrojone, a dzieci przybiegły do stołu, żeby dostać ciastka.

-  No, musimy już wracać do domu - stwierdziła Dorbet i wstała. - Muszę pomóc Marit. Dziś przecież Wigilia.

-  Tu są prezenty dla was - rzekła kiedy Mali odprowadzi­ła ich na korytarz. - Nic szczególnego nie udało nam się kupić w tym roku, ale to zawsze coś.

-  Ja w tym roku daję tylko upominki, które sama zrobi­łam - wyznała Mali i przyniosła swoje pakunki. - Najważniejsze, żeby dzieci dostały jakiś drobiazg. Miłej Wigilii, Dorbet - dodała i uścisnęła córkę. - Pozdrów wszystkich w Granvold.

-  Pozdrowię - obiecała Dorbet. - A więc zobaczymy się w drugi dzień świąt.

Mali stała w progu i odprowadzała ich wzrokiem. Trygve od­wrócił się na sankach i pomachał. Podniosła rękę. Zmartwienia dały o sobie znać uczuciem ssania w okolicach mostka. Dręczył ją niepokój o Olę i Siverta, ale zdawała sobie sprawę, że nic nie może zrobić. Mogła się tylko modlić, by im się udało. By nikt w Inndalen nie przypłacił tej wojny życiem.

Drżała od chłodu. Otuliła się szalem i weszła do środka.

  

ROZDZIAŁ 14.

 

Planowane wspólne gręplowanie wełny nie doszło do skutku przed Bożym Narodzeniem. Mali nie zdążyła się przygotować. Ciągle coś jej przeszkadzało i za każdym razem musiała prze­kładać spotkanie.

Ale w drugim tygodniu stycznia otworzyła dom dla licznie przybywających sąsiadów i znajomych. Przyjeżdżali ze wszyst­kich dworów. Nawet mężczyźni zrobili sobie dzień wolny i też się zjawili. To oni zrzucali w salonie worki z runem. Kobiety strze­pywały przed wejściem śnieg z szali, roześmiane i rozgadane. To już tak dawno od ostatniego razu, pomyślała Mali i uświadomiła sobie, że bardzo jej brakowało tych spotkań i wspólnej pracy. Lubiła te dni, kiedy łączyli przyjemne z pożytecznym i mieli mnóstwo czasu na rozmowy i żarty.

Mężczyźni stopniowo zajmowali miejsca w narożniku na so­fie. Mali słyszała urywki ich rozmów, kiedy rozstawiała filiżanki do kawy. Mówili o wojnie, jednak nie zauważyła, by Ola wspo­mniał o swej ostatniej nocnej wyprawie. Sama nie powiedziała o tym nikomu poza Havardem. Na wieść o tym Havard poważ­nie się zamyślił.

-  Boję się, że ten chłopak ściągnie nieszczęście na siebie i swoich bliskich - rzekł i pokręcił głową. - To, czym się zajmuje, jest bardzo niebezpieczne.

-  Może nic więcej z tego nie będzie - miała nadzieję Mali. - Ola chyba zdaje sobie sprawę, co mu grozi.

-  Tak, ale mimo wszystko nie rezygnuje - stwierdził Havard. - W tym chłopaku jest więcej buntu i idealizmu, niż sądziłem.

-  Jest już dorosły - rzekła Mali. - Robi, co chce. Oby tylko nie ściągnął niebezpieczeństwa na Dorbet.

-  W każdym razie nie powinien jej o niczym mówić - uznał Havard i podrapał się po brodzie. - To ważne, by dziewczyna nic nie wiedziała, na wypadek gdyby ktoś zadawał pytania. Hitlerowcy mają swoje metody, by wycisnąć z ludzi prawdę.

Ale poza tym jednym przypadkiem, kiedy Dorbet się zwierzyła, Mali nie usłyszała od niej nic więcej. W takim razie może rzeczywiście Ola przestał się angażować w nielegalną działalność, pomyślała.

-  Jak się czuje Ola? - spytała półgłosem, kiedy Dorbet przy­siadła się obok.

-  Dobrze, trochę się uspokoił, poza tym, że często chodzi do letniej obory słuchać radia. Ale nie tylko on.

Mali na wszelki wypadek bardziej zniżyła głos.

-  A w związku... w związku z tamtym przypadkiem nic wię­cej się nie działo? - spytała i zerknęła pośpiesznie na Olę, który siedział na sofie pochłonięty rozmową.

-  Nie wiem - odparła Dorbet i podążyła za wzrokiem matki. - Wiesz, bardzo się zmienił od czasu, gdy siedział w twierdzy Akershus.

-  Opowiadał ci coś z tamtego okresu?

-  Niewiele, ale z tego, co zrozumiałam, wiedzieli, że jeńców torturowano i rozstrzeliwano. Mówił, że sporo się o tym nasłu­chali. To musiało być straszne. W każdym razie Ola bardzo się zmienił, odkąd wrócił do domu.

Mali nie zauważyła, by wojna i więzienie odcisnęły wyraź­ne piętno na Oi. Albo na Sivercie. Jednak historia przyjaciela muzyka nie dawała jej spokoju. Nie wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby naprawdę zamieszkał na Wzgórzu. Ukrywanie Żyda byłoby śmiertelnie niebezpieczne dla nich wszystkich. Wzdryg­nęła się i westchnęła. Oby nastał już pokój, pomyślała.

Kiedy Mali poszła po półmiski z kanapkami do chłodni, Si­grid udała się razem z nią, żeby jej pomóc.

-  Bardzo lubię te nasze spotkania i wspólne gręplowanie weł­ny - uśmiechnęła się Mali. - Jest tak miło jak za dawnych czasów.

-  Tak, często myślę, że powinniśmy podtrzymywać niektóre ze starych tradycji - przyznała Sigrid. - Teraz przeważnie nikt już nie ma czasu, żeby się spotykać.

-  To prawda - przytaknęła Mali. - Nie wszystko, co nowe, jest lepsze od starego, na pewno. Ale teraz z przyjemnością na­pijemy się po filiżance porządnej kawy, Sigrid.

-  Myślę, że zamiast tego naleję sobie szklankę mleka - rzek­ła Sigrid, biorąc z półki półmisek z kanapkami;

-  Mleka? - Mali spojrzała na nią zaskoczona. - Boli cię żołą­dek?

Sigrid zaczerwieniła się na policzkach. Wydawała się trochę zakłopotana.

-  Wolałabym, żeby na razie pozostało to między nami - wy­znała i zerknęła niepewnie na Mali. - Jestem w ciąży.

Mali stanęła zaskoczona i tylko spojrzała na Sigrid wielkimi oczami

-  W ciąży? - powtórzyła zdumiona. - Ale ty przecież masz... W ciąży?

-  Tak, wiem, że to właściwie szaleństwo - uśmiechnęła się Sigrid zarumieniona. - Bengt i ja nie mamy z sobą dzieci, choć zawsze tego pragnęliśmy. Ale teraz... Mimo że może jestem tro­chę za stara - dodała i zachichotała.

-  Na Boże Narodzenie skończyłaś czterdzieści trzy lata - przypomniała Mali.

-  Tak, muszę przyznać, że nie spodziewaliśmy się tego. Ale tak ogromnie się cieszymy, Mali. Pomyśleć tylko, że będę miała dziecko... Bengt odchodzi od zmysłów, ale też trochę się boi. Jestem za stara - powtórzyła niemal zawstydzona. - Zdaję sobie z tego sprawę...

Mali ogarnął niepokojący lęk. To prawda, Sigrid jest za sta­ra, pomyślała, nie ma wątpliwości. Zdarza się, że kobiety rodzą dzieci w tak późnym okresie życia, ale zwykle wiąże się to z du­żym ryzykiem wystąpienia komplikacji. Może się również tak złożyć, że dziecko urodzi się z jakąś wadą.

-  Nie wiem, co powiedzieć - wyznała. Wyciągnęła rękę i uścisnęła Sigrid za ramię. - Cieszę się, ale...

-  Wiedziałam, że się zmartwisz - rzekła Sigrid. - Ja też na początku się przestraszyłam, to prawda. Ale teraz zdałam się na Boga. Pewnie jest w tym jakiś sens.

Tak silnej wiary w Boga Mali w sobie nie znajdowała, cho­ciaż bardzo tego pragnęła. Zbyt często zostawiał ją na łaskę losu. Miała nadzieję, że Sigrid łączyły z Bogiem zupełnie inne stosun­ki. Objęła ją i uścisnęła.

-  Cieszę się - rzekła szczerze. - Naprawdę, wierz mi, Sigrid. Tylko... tylko trochę się o ciebie martwię.

-  Jestem silna i zdrowa - stwierdziła Sigrid.

I rzeczywiście, bardzo ładnie wyglądała, Mali musiała przy­znać. Wprost tryskała zdrowiem: wysoka i szczupła z zarumie­nionymi policzkami. Wyglądała niemal jak młoda dziewczyna, pomyślała Mali i uśmiechnęła się do niej, starając się uciszyć dręczący niepokój. Na pewno wszystko będzie dobrze, pocieszy­ła się. Musi być dobrze.

-  Kobiety się zdziwią, że nie pijesz kawy.

-  Powiem, że mam kłopoty z żołądkiem - roześmiała się Sigrid.

-  Nie wyglądasz na to - stwierdziła Mali. - Będą się tobie przyglądać.

-  Tak, wkrótce i tak będzie widać - przyznała Sigrid. - Je­stem już w czwartym miesiącu.

A więc ma już za sobą okres ryzyka, jak to określały, pomy­ślała Mali. Teraz tylko pozostaje czekać i mieć nadzieję, że bę­dzie jak najlepiej.

-  Gratuluję ci - rzekła Mali i przytuliła policzek do policzka Sigrid. - Pamiętaj, że tu jestem, gdybyś czegoś potrzebowała,

-  Rozmawiałam już o tym z Bengtem - wyznała Sigrid. - I chciałabym, żebyś to ty przyjmowała dziecko.

-  Możesz potrzebować lekarza - stwierdziła Mali.

-  Po co? Dasz sobie radę sama. Zawsze mieliśmy do ciebie naj­większe zaufanie, dlaczego mielibyśmy teraz prosić kogoś innego?

-  Zobaczymy - skinęła głową Mali. - Wiesz, że chętnie będę asystować przy porodzie.

-  Już myślałyśmy, że gdzieś uciekłyście - roześmiała się Lis­beth, kiedy Mali i Sigrid wróciły z półmiskami. - Strasznie długo was nie było.

- Rzeczywiście, zajęło nam to trochę czasu - przyznała Mali. - Ale za to będzie można teraz coś przekąsić.

Wszyscy zasiedli na ławach przy stole: jedli i żywo rozma­wiali. Oczywiście niektórzy unieśli wysoko brwi, kiedy Sigrid podziękowała za kawę, ale przyjęli wymówkę o kłopotach z żo­łądkiem. Mali zerknęła na przyjaciółkę i dostrzegła krótkie, jas­ne spojrzenie, które Sigrid posłała Bengtowi; dosłownie iskrzyło między nimi. Znowu odezwał się w niej niepokój. Bengt stracił poprzednią żonę w połogu. Z przerażeniem przypomniała sobie narodziny Eline wiele lat temu. To był koszmar. Oby się to nie powtórzyło, pomyślała i złożyła ręce pod stołem. Nigdy więcej.

 

-  Sigrid jest w ciąży - odezwała się Mali, kiedy wygodnie ułożyła się tego wieczoru do snu na ramieniu Havarda.

-  W ciąży? Sigrid?

Uniósł się na łokciu i spojrzał przestraszony na Mali.

-  Ale ona jest już chyba na to za stara?

-  Skończyła czterdzieści trzy lata na Boże Narodzenie. Ko­biety czasem rodzą po czterdziestce.

-  Co na to Bengt?

-  Oboje są niezwykle szczęśliwi.

-  Może się zdarzyć, że poroni - zauważył ostrożnie. - Wiesz, w jej wieku...

-  Sigrid jest w czwartym miesiącu, więc myślę, że ciąża się utrzyma. Jeżeli oczywiście nie zdarzy się nic poważnego, ale miejmy nadzieję, że nie.

-  Nie zrozum mnie źle. Miałem na myśli wczesne poronie­nie... w naturalny sposób. Nie uważam, że powinna usunąć cią­żę. Zresztą nigdy nie rozumiałem, jak ktoś mógłby świadomie pozbyć się maleńkiego życia, które nosi - dodał.

Położył się i przytulił Mali.

Mali czuła, jak po jej twarzy rozlewa się ciepło. Sama też próbowała kiedyś przerwać ciążę. W dodatku było to dziecko Havarda. Nie usunęła płodu, ponieważ jej się nie udało, mimo że bardzo się starała. Jednak za sprawą ziół, które piła, przyczy­niła się do jego śmierci. Z pełną świadomością. Jednak wtedy nie wiedziała jeszcze, że nosi pod sercem syna Havarda. Podcią­gała nogi pod siebie i uciskała rękami brzuch. To bolało. Nigdy nie wybaczy sobie tego, co zrobiła, westchnęła ciężko. Nigdy. Co by było, gdyby Havard się o tym dowiedział? Co by powiedział?

-  Czasem mogą istnieć ważne powody, które sprawiają, że... że kobieta nie widzi innego wyjścia - próbowała tłumaczyć niepewnym głosem.

-  Nikt nie ma prawa odbierać życia.

Mali skuliła się. Wyrzuty sumienia przygniatały ją jak boles­ny ciężar. Co by się stało, gdyby opowiedziała mężowi o Torgrimie i dziecku, pomyślała w desperacji. To szalony pomysł, mu­siała przyznać, ale nagle wydało jej się, że już dłużej nie zdoła samotnie dźwigać tej prawdy. Musi wiedzieć, czy Havard kocha ją mimo wszystko. Zapłaci za to każdą cenę!

-  Rozumiem, że mogłoby być trudno dziewczynie, która zo­stała wykorzystana albo coś w tym rodzaju - dodał. - To jestem w stanie zrozumieć. Ale życie to życie.

-  Na samym początku to jeszcze nie życie - sprzeciwiła się Mali. - To niesprawiedliwe, że młoda kobieta musi cierpieć do końca życia przez kogoś, kto ją zgwałcił.

-  Może masz rację - przyznał i pogładził Mali po włosach. - Może rzeczywiście w takich przypadkach to uzasadnione.

Jednak poza tym Havard był przeciwny, by kobiety mogły decydować o tym, czy urodzić dziecko, które noszą, czy nie. Mali rozumiała jego intencje. Sama zresztą podzielała jego zdanie. Ale ta przygoda wtedy z Torgrimem i to, że nie wiedziała, kto jest ojcem dziecka... Nie miała odwagi postąpić inaczej ze strachu przed utratą Havarda. Ale czy to ją usprawiedliwia? Nie! - krzy­czało jej sumienie. Nie! Nagle brzemię, które dźwigała, wydało się tak ogromne, że jęknęła i skuliła się.

-  Co się stało? - spytał Havard i mocniej ją przytulił. - Źle się czujesz?

Gdyby tylko mogła mu to powiedzieć, pomyślała. Lub po prostu zamknąć oczy i umrzeć. Czuła, że konieczność dźwiga­nia samotnie takiego ciężaru przekracza ludzkie siły. Ale taki jest los grzeszników: za karę muszą w samotności dźwigać swój krzyż przez całe życie.

Mali uważała, że jej krzyż stawał się coraz cięższy w miarę upływu lat. Przełknęła ciężko ślinę i westchnęła. Na domiar złe­go jej grzechy zdawały się zataczać coraz większe koła, niczym kręgi na wodzie, i dotykały również jej krewnych, a wszystkie jej występki, stały się jak grzech pierworodny.

-  Trochę boli mnie brzuch - odezwała się ledwie słyszal­nie. - Nie ma się czym przejmować.

-  Od czego? - spytał zatroskany.

-  Bo jestem niedobrym trollem - szepnęła.

Roześmiał się cicho. Przytulił twarz do jej włosów, muskał je ciepłym oddechem.

-  Nikt nie jest tak dobry jak ty, Mali - rzekł. - Nikt. Gdyby tylko wiedział, pomyślała znowu. Jednak nic mu nie powie. Nigdy.

 

Kwiecień nadleciał wraz z fenem i oślepiającym słońcem i zima wreszcie się poddała. Chlupało i kapało z dachów, a strumyk przy pralni szumiał wesoło, że udało mu się uwolnić od lodu. Okna otworzono na oścież, a w baliach moczyło się wielkie pranie. W bezwietrzne dni dym z kominów unosił się pionowo w górę, a gdy tylko ktoś zbliżył się do otwartych drzwi pralni, uderzał go zapach ługu i mydła potasowego, aż szczypało w oczy.

-  Zobacz, co znalazłam, babciu - uśmiechnęła się Marilena któregoś przedpołudnia, kiedy sama przyszła do Stornes.

Wyciągnęła brudną rączkę ze zmiętymi, żółtymi mleczami.

-  O, jakie ładne - zachwyciła się Mali. - Ale chyba dasz je mamie.

-  Dla mamy nazbieram, kiedy będę wracać do domu - wy­jaśniła Marilena. - Parę jeszcze zostawiłam. Te są dla ciebie.

Mali wyjęła kieliszek do jajek i napełniła go wodą, a Marile­na ostrożnie włożyła do niego kwiatki.

-  Ładne - przyznała zadowolona. - Bardzo ładne.

-  Przyszłaś dzisiaj sama?

-  Tak, Johannes jest w szkole, a mama piecze chleb.

-  A co robi tata?

-  Ćwiczy. Mama mówiła, że wyjeżdża do Trondheim. I do Oslo.

-  Do Oslo też? - spytała Mali zaskoczona. Nic o tym nie wie­działa. - Po co tam jedzie?

-  Nie wiem - odparła Marilena beztrosko, lekko skacząc po podłodze w salonie. - Możesz go zapytać - zaproponowała.

Mała jest wprost czarującym dzieckiem, pomyślała Mali z czułością. Pod wieloma względami była tak bardzo podobna do Ruth. Miała te same śliczne oczy. Jednak nie była tak chwiej­na jak Ruth. Marilenę cechowały wprawdzie łagodność i ustęp­liwość, ale miała też silną wolę. Mali to cieszyło. Nie chciała, by kiedykolwiek ktoś w tej rodzinie podzielił los Ruth. Boże broń!

-  Może odprowadzę cię do domu - rzekła Mali. - Chcę po­rozmawiać również z twoją mamą.

I tak zrobiła. Kiedy Marilena chciała już wracać, Mali poszła razem z nią. Dziewczynka wsunęła swą ciepłą rączkę w dłoń babci i uśmiechnęła się.

-  Musimy się tylko zatrzymać przy mojej łączce z mleczami.

-  Zgoda - skinęła Mali. - Twoja mama też musi dostać bu­kiecik kwiatów.

Podczas gdy Marilena, nucąc pod nosem, zbierała maleńkie żółte kwiatki, Mali przysiadła na pieńku i zapatrzyła się na spo­kojny fiord. Dzień był przepiękny. Promienie słońca połyskiwały w czarnej wodzie, a majestatyczne góry wyciągały swoje pokry­te śniegiem szczyty ku niebieskiemu niebu. Jakiś oszołomiony trzmiel, brzęcząc, przeleciał obok, śpiewały ptaki. Pachniało wilgotną ziemią. Pachniało wiosną, pomyślała Mali i wciągnęła powietrze. Wreszcie. Im bardziej się starzała, tym bardziej lubiła wiosnę i lato. Długie, mroźne zimy wydawały się coraz dłuższe, stwierdziła.

-  To Pan Bóg stworzył kwiaty - odezwała się Marilena i spoj­rzała na Mali. - I ptaki, i wszystkie zwierzęta.

-  Pewnie, że tak - zgodziła się Mali.

-  I ciebie, i mnie też. Tak mówi mama. Bóg może wszystko.

-  To prawda.

-  Modlisz się codziennie do Boga, babciu?

-  Modlę się - odparła Mali, choć częściowo mijała się z prawdą.

-  Ja też - wyznała Marilena zadowolona. - Modlę się za wszystkich. Za ciebie i za dziadka też.

-  Dobrze o tym wiedzieć - uśmiechnęła się Mali.

-  Mój tata mówi, że trzeba się modlić za wszystkich. Marilena skończyła zrywać kwiaty i obie ruszyły w stronę Wzgórza. Zapach pieczonego chleba uderzył je już w korytarzu.

-  Ach, to wy! - zawołała na ich widok Tordhild. - O, jakie ładne mlecze!

Objęła Marilenę i uścisnęła ją.

-  Jesteś taką dobrą dziewczynką - pochwaliła małą. - Ale musisz umyć rączki, żeby nie zostały plamy - dodała.

Na schodach na poddasze rozległy się kroki i Sivert zajrzał na dół.

-  Czy jacyś obcy do nas przyszli?

-  Niezupełnie - uśmiechnęła się Mali. - To tylko ja. Pomy­ślałam, że przyjdę po przepis na to ciasto, które jedliśmy u cie­bie, gdy ostatnio byliśmy z wizytą.

-  Sama masz tyle dobrych przepisów.

-  Ale to interesujące upiec czasem coś nowego. Tordhild ukroiła grubą kromkę chleba dla Marileny. Zachrupała twarda skórka, kiedy dziewczynka wbiła w nią ząbki.

-  Chcesz trochę? - spytała babcię.

-  Nie, dziękuję, poczekam do podwieczorku - odparła Mali.

-  A ja poproszę - rzekł Sivert, przysunął sobie krzesło i usiadł. - Świeżego chleba nigdy nie odmawiam.

-  Marilena mówiła, że wyjeżdżasz do Oslo.

-  Tak, zaraz, jak skończę występy w Trondheim.

-  Po co tam jedziesz?

-  Mam kilka spotkań i dwa koncerty.

-  Koncerty?

-  Tak, organizowane przez Niemców.

-  I weźmiesz w nich udział?

-  Tak. Wpadłem na to, że to doskonały pretekst. Gdybym musiał pomóc Davidowi...

-  Davidowi?

-  Tak, Davidowi Lein. Żydowi, o którym opowiadałem. Nikt nie wpadnie na to, że go ukrywam. Jeżeli do tego dojdzie - do­dał.

-  Czy naprawdę chcesz narażać siebie i rodzinę, Sivercie?

-  Rozmawialiśmy o tym, Tordhild i ja - odparł i wziął kanapkę z kozim serem. - Mamy takie samo zdanie na ten temat.

-  Nie podoba mi się to - rzekła Mali cicho i rzuciła szybkie spojrzenie na Marilenę. - Są ludzie, którzy mogą na ciebie do­nieść, jeżeli ty...

-  Nie w naszej wsi.

-  To prawda, ale do innych wsi jest niedaleko, Sivercie. A nie wszyscy są...

Urwała i spojrzała na syna.

-  Na razie jeszcze nic nie zrobiłem - powiedział spokojnie. - Jeszcze zobaczymy.

-  Czy wiesz coś o tym Żydzie?

-  Rozmawiałem z Davidem tydzień temu. Skontaktował się z przyjaciółmi w Oslo. Wydaje mu się, że w sprawie Żydów dzieje się coś niedobrego, jednak nie jest pewien. W każdym razie nie zo­stawię go na pastwę losu - dodał. - Nie Davida.

-  Nie powinnaś się tak denerwować, Mali - stwierdziła Tord­hild i położyła dłoń na jej dłoni. - Wszystko będzie dobrze.

Mali wstała, wzięła przepis, który Tordhild jej naszykowała, i poklepała Marilenę po policzku.

-  Tylko nie zróbcie jakiegoś głupstwa - poprosiła gorąco. - Macie dwoje dzieci, o których musicie pamiętać.

-  Zawsze myślimy o dzieciach - odparł Sivert i spojrzał Mali w oczy. - Chcemy, żeby się uczyły, co jest ważne i dobre. Żeby myślały nie tylko o sobie i swoich sprawach, lecz także o innych. Aby wiedziały, że kiedy ktoś ma kłopoty, to przyjaciele powinni mu pomóc.

Mali zgadzała się z tym, ale nie o to jej chodziło, nie tak to rozumiała. Jeżeli przyjmą do domu Żyda, położą na szali własne życie. A to zupełnie coś innego. Jednak nie dyskutowała więcej. Podziękowała za przepis, pożegnała się i udała się w drogę do domu. Może do tego nie dojdzie, może Sivert nie przyjmie pod swój dach Davida, pomyślała. I być może również Oli więcej nikt nie poprosi, by pomagał zbiegom w ucieczce. Już od jakie­goś czasu było o tym cicho.

I może wojna się wkrótce skończy i życie na powrót stanie się normalne. Z całego serca tego pragnęła.

ROZDZIAŁ 15.

 

Mieszkańcy Oppstad mieli znajomych w Telavag. I to dzięki nim do Inndalen dotarła wieść o tym, co wydarzyło się trzydziestego kwietnia.

-  Jak można dopuścić się czegoś takiego - warknął Ola, za­ciskając szczęki. - Żeby zlikwidować całą społeczność!

-  Dlaczego Niemcy to zrobili? - spytała Dorbet, nakrywając stół do kolacji. - Musiał być chyba jakiś powód?

-  Powód! - syknął Ola. - Nie ma takiego powodu, dla któ­rego można pozbyć się całej społeczności i wysyłać wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat do Nie­miec, a w dodatku przesiedlić wszystkie kobiety i dzieci do in­nych miejsc w Norwegii!

-  Kilka osób również rozstrzelano - wtrącił Stary Trygve.

-  Zabito osiemnastu mężczyzn!

-  Dlaczego to zrobili? - spytała znowu Dorbet, czując, jak jej drżą kolana.

-  Dlatego, że w Televag złapano dwóch zwolenników ruchu oporu, którzy przedostali się z Anglii. To był wystarczający po­wód dla Terbovena. Chodzi mu o to, żeby szerzyć strach.

Na pewno mu się udało, pomyślała Dorbet smutno. Nie wąt­piła, że Niemcy surowo będą karać za wszelkie przejawy niepo­słuszeństwa, niezależnie od tego, gdzie je zauważą. To dlatego nie chciała, żeby Ola angażował się w jakąkolwiek nielegalną działalność. Lęk przed tym, co by się z nim mogło stać, prze­śladował ją w dzień i w nocy. Teraz wprawdzie już od jakiegoś czasu było spokojnie i Ola nie dostawał nowych zleceń. Słuchał radia i zostawił sobie broń, ale poza tym nic niebezpiecznego nie robił. Jednak dopóki trwała wojna, Dorbet nie mogła być pewna, że Ola pozostanie bierny. Nie wątpiła, że chłopak bez wahania zgodzi się zrobić coś ryzykownego, jeżeli tylko ktoś mu to zaproponuje, tak jak to zrobił ostatnio.

Jedli w milczeniu. W salonie panował nastrój przygnębienia.

-  Przejdę się na hale - rzekł Ola i wstał. - O ósmej podają wiadomości.

-  Późno wrócisz?

-  Nie wiem. A dlaczego?

Dorbet nie odpowiedziała. Nie chciała mówić, że wolałaby, żeby został w domu. Że stał się prawie jak obcy. Zdawało jej się, że ostatnio myślami jest jakby gdzie indziej, jednak pewnie by nie zrozumiał, gdyby mu o tym powiedziała. Dlatego nic nie mó­wiła, lecz gdzieś w głębi jej duszy kryło się niezadowolenie. Nie tego chciała.

-  Zamierzałaś mi coś powiedzieć? - spytał i podszedł do niej. Pogładził ją po plecach.

-  Nie - odparła z pewnym uporem, unikając jego wzroku. - Nie, nic szczególnego.

Nie miała już żadnych przyjemności, pomyślała, kiedy póź­niej zmywała naczynia. Życie składało się z całego szeregu szarych dni. W dodatku była wojna i restrykcje, i kartki. Dorbet nie pamiętała już, kiedy ostatnio była na tańcach, nie mówiąc już o tym, że dawno nie dostała nic nowego! Ola już się nie starał jej dogadzać, w taki czy inny sposób, myślała rozgoryczona. W każ­dym razie nie był już taki jak kiedyś.

Nagle zauważyła, że ktoś na rowerze z pełną prędkością skręca na dziedziniec. Wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć, kto to. Na pewno bardzo się śpieszył, pomyślała, wylewając brudną wodę do wiadra. Usłyszała, jak rower, przewracając się, uderza o ścianę. Trzasnęły drzwi wejściowe.

-  Niemcy! - rzucił chłopak, który wpadł do kuchni. Był zdy­szany i czerwony na twarzy.

-  Niemcy?

-  Przeszukują wszystko, żeby sprawdzić, czy ktoś nie ukry­wa broni lub radia.

Serce w piersi Dorbet zamarło. Spojrzała szybko na teścia.

-  Musisz sprowadzić tu Olę - rzekł. - To się może wydać dziwne, że nie ma go w domu. I wszyscy mężczyźni, którzy po­szli na hale, powinni wrócić.

-  Gdzie są Niemcy? - spytała Dorbet.

-  Daleko, w Sjotroa - odparł pośpiesznie chłopak. - Jeżeli pobiegniesz...

Dorbet zdjęła fartuch i biegła, ile sił w nogach, aż poczuła w ustach smak krwi. Strach dodawał jej stopom skrzydeł. Jeżeli Niemcy nabiorą podejrzeń, że Ola ma radio, to lepiej nie mó­wić, co mu zrobią. I pozostałym mężczyznom. Zemszczą się na wszystkich.

Wreszcie dopadła drzwi letniej obory, otworzyła je z impetem i zatrzymała się w izbie zgięta wpół, z trudem łapiąc oddech.

-  Dorbet! - zawołał Ola na jej widok.

Mężczyźni spojrzeli na nią przerażeni. Siedzieli w ciasnym kręgu wokół radia i słuchali. Pod sufitem wisiał gęsty dym z pa­pierosów.

-  Niemcy do nas jadą, sprawdzają wszystko. Musicie wracać do domów!

Mężczyźni poderwali się momentalnie. Ola zaś podszedł do niej.

-  Co ty mówisz?

-  Jeden z chłopaków... ze Sjotroa... przyjechał nas uprze­dzić - odparła, jąkając się. - Niemcy przeszukują wszystko, sprawdzają, czy ktoś nie ukrywa radia lub broni. Jeżeli tu dotrą...

Nie musiała kończyć. Jeden za drugim mężczyźni wychodzi­li z obory i znikali za drzwiami w ów jasny wiosenny wieczór.

-  Ktoś ich zauważy - sapała Dorbet. - Jeżeli pójdą całą gru­pą...

-  Bez obawy. Przemkną się zagajnikiem.

Ola chwycił radio, wyjął z podłogi trzy luźne deski, w głębi tuż przy ścianie, i ostrożnie wsadził tam odbiornik. Ułożył deski z powrotem i rozsypał po wierzchu trochę drobnych gałązek, żeby nikt na to miejsce nie zwrócił uwagi.

-  Chodź, musimy wracać na dół.

-  Czy radio jest tu bezpieczne?

-  Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby tu zaglądać.

-  Skąd wiesz?

-  Nie wiem, ale mam taką nadzieję - odparł i wyprowadził Dorbet z obory.

Zbiegli truchtem z góry. Dorbet rozglądała się dokoła, ale nie dostrzegła pozostałych mężczyzn. Zatem Ola miał rację: wiedzieli, że muszą uważać.

-  Idę do obory - rzucił Ola, kiedy wrócili do domu. - Gdyby o mnie pytali, to chyba się nie zdziwią, że gospodarz poszedł do krów. Mam tam ubranie robocze.

-  Pamiętaj, żebyś odpowiadał uprzejmie, gdy cię będą o coś pytać - ostrzegła go Dorbet. - Nie złość się, bo się na ciebie uwezmą.

Ola nie odpowiedział. Klepnął Dorbet po plecach i ruszył do obory.

-  Dziękuję, że przybiegłaś nas ostrzec - rzucił na odchod­nym.

-  Co innego mogłam zrobić?

Przez jego twarz przebiegł krótki uśmiech.

-  Potrafisz, jeśli chcesz - rzekł tylko i ruszył przez dziedziniec.

Dorbet odwiesiła szal i weszła do środka. Trygve od razu podniósł wzrok, gdy usłyszał, że ktoś otwiera drzwi.

-  Znalazłaś...

-  Wszyscy już zeszli - przytaknęła. - Ola poszedł do obory.

-  Teraz pozostaje nam mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze - uznał Trygve. - Marit też już wie. Poszła na górę do małego, bo zaczął płakać.

-  Już się obudził?

-  Tak nam się wydawało, ale teraz już jakiś czas jest cicho.

Dorbet usiadła w bujanym fotelu i zajęła ręce wyszywa­niem.

-  Przyjdą zaraz?

-  Wygląda na to, że się nie śpieszą - odparł teść.

Może w ogóle tu nie zajrzą, pomyślała Dorbet. Może zawró­cą, zanim dotrą do Granvold. Siedziała jak na szpilkach, podry­wała się na każdy szmer. Marit zeszła cichutko z poddasza.

-  Zasnął.

-  Obudził się przedtem?

-  Chyba miał jakiś zły sen.

Kiedy usłyszeli samochód na dziedzińcu, Dorbet westchnęła ciężko. Wstała i podeszła do okna. Z samochodu wysiadł oficer. Towarzyszył mu drugi mężczyzna, także w mundurze, ale nie - wyglądający na oficera. Pewnie o to chodziło.

-  Wyjdę do nich.

Dorbet zatrzymała się przed lustrem w korytarzu, podrzuciła nieco włosy i uszczypnęła się w policzki, żeby nabrały kolorów. Uśmiechnęła się do siebie, żeby sprawdzić efekt. Powinna wy­glądać tak jak zawsze. Inaczej mogłaby wzbudzić podejrzenia. W pośpiechu wypadła za drzwi.

-  Dobry wieczór - powitała nieznajomych i skinęła ku nim głową. - Panowie w jakiej sprawie?

-  Mamy rozkaz sprawdzić, czy w gospodarstwie znajduje się radio albo broń - odparł szeregowiec.

Dorbet spojrzała na niego zdumiona.

-  Ale... pan jest Norwegiem? - wyrwało się jej. Zaczerwienił się po czubki uszu. Wyprostował się i odchrząk­nął.

-  Tak - odrzekł krótko.

Dorbet nie zdołała ukryć pogardy, jaką do niego poczuła. Musiał zauważyć jej wzrok, ponieważ spuścił oczy. Właściwie miała mu więcej do zarzucenia niż oficerowi, pomyślała i spoj­rzała na Niemca. To pewnie ten, o którym wspomniała mama, że kupował u niej jajka i masło. Był wysoki, jasnowłosy i miał niewiarygodnie niebieskie oczy.

-  Heinrich Klein - przedstawił się i wyciągnął dłoń.

-  Dorbet Granvold - odparła i podała mu swoją.

Nie odrywał od niej wzroku. Dorbet zdawała sobie sprawę, że jest atrakcyjna: wysoka i szczupła, lecz jednocześnie o pełnych kształtach. Urody dodawały jej gęste, jasne włosy opadające na ramiona i aksamitnie brązowe oczy spoglądające spod długich ciemnych rzęs. Oficer przytrzymał jej dłoń dłużej, niż to było konieczne.

-  Haben Sie Radio? Radio und Waffen?

-  Czy macie w gospodarstwie radio lub broń? - przetłuma­czył jego towarzysz.

-  Nie - odparła Dorbet. Utkwiła wzrok w oficerze i uśmiech­nęła się nieznacznie. - Przecież nie wolno.

-  Są jednak tacy, którzy mimo to mają - zauważył szerego­wiec surowo. - Właśnie tych osób szukamy.

-  My w każdym razie nic takiego nie posiadamy - powtórzy­ła Dorbet.

-  A gdzie gospodarz?

-  W oborze.

Der Bauer ist im Kuhstall - rzeki Norweg, zwracając się do oficera.

Heinrich Klein nie spuszczał z Dorbet wzroku. Skinął głową na szeregowca i ruszyli w stronę obory. Dorbet poszła za nimi. Serce mocno waliło jej w piersi. Oby tylko Ola nie wpadł na coś głupiego, pomyślała ze strachem. Oni nie są tacy łagodni, na ja­kich wyglądają.

-  Ola, ktoś przyszedł - zawołała do obory. - Chodź!

Ola ukazał się w głębi obory.

-  Co tam?

-  Ktoś chce z tobą porozmawiać.

Wyszedł, nie śpiesząc się.

-  Ci panowie przyjechali, żeby się dowiedzieć, czy nie mamy radia lub broni - wyjaśniła Dorbet, usiłując pochwycić wzrok Oli.

-  Masz broń albo radio? - spytał norweski nazista.

-  Nie - odparł Ola spokojnie. W jego oczach malowała się pogarda, kiedy spojrzał na rodaka.

-  Za ukrywanie czegokolwiek grozi surowa kara.

-  Wiem o tym.

-  Gut - przerwał oficer. - Gut, gut.

Odwrócił się, wziął Dorbet za ramię i wyprowadził ją z obo­ry. Czuła na sobie palący wzrok Oli, ale nie protestowała. Szła posłusznie, czując ciepłą rękę trzymającą ją za przedramię. Nie­miec powiedział coś do tego drugiego.

-  Oficer przeprasza za kłopot - przetłumaczył Norweg jak­by niechętnie. - I pyta, czy mógłby przyjść kiedyś znowu i kupić jajka i masło.

-  Oczywiście - odparła Dorbet i spojrzała na wysokiego mężczyznę stojącego obok. - Bardzo proszę.

Uśmiechnął się do niej. Błysnęły białe, mocne zęby.

-  Dżękuję - rzekł uprzejmie. - Dobranoc.

-  Dobranoc - uśmiechnęła się Dorbet i zrobiła krok w stro­nę domu, gdy tymczasem mężczyźni otworzyli drzwiczki samo­chodu.

Podniosła dłoń, żeby im pomachać, kiedy wyjeżdżali na dro­gę.

-  Co za życzliwość - mruknął Ola złośliwie, kiedy podszedł bliżej.

-  Lepsze to, niż gdyby mieli przewrócić całe gospodarstwo do góry nogami w poszukiwaniu broni. Znalazłbyś się w tarapa­tach z powodu broni, którą trzymasz w piwnicy, i radia w letniej oborze.

-  Połykał cię oczami.

-  W takim razie bardziej interesował się mną niż tym, czego szukał - stwierdziła Dorbet. - Powinno cię to cieszyć.

Zaklął cicho i kopnął kępkę trawy, aż przeleciała przez dziedziniec. Dorbet odwróciła się plecami i weszła do środka. Poczuła ogromną ulgę. Łatwiej im poszło, niż się obawiali. Już wolała, żeby Ola był wściekły za to, że okazała Niemcowi tro­chę sympatii. Gdyby to miało ich uratować, zrobiłaby to znowu. Uśmiechu miała pod dostatkiem. Być może będą mogli kiedyś to wykorzystać, że wróg bardziej zainteresował się nią niż tym, czym zajmuje się Ola.

 

-  Idę do Innstad - zawołała Mali do Ane, która rozwieszała pranie, korzystając z ładnej pogody. - Przyjdę koło trzeciej.

Ane skinęła i pomachała jej na pożegnanie, a Mali ruszyła pod górę. Pachniało nawozem i wiosną, pomyślała i spojrzała na poła, świeżo zabronowane i odcinające się ciemno na tle jasnej, bujnej zieleni. Maj to cudowny miesiąc. Wraz z nim powracało jaskrawe światło i nowe życie, ciepło i wszelkie zapachy. Brzozy stały wyprostowane i jasnozielone na tle południowego nieba, a zza ich pni wyglądały białe zawilce, lekko kiwające główkami na wietrze. Kiście bzu zwisały ciężko przy drodze i pachniały słodko. Mali zerwała dwie gałązki i zabrała z sobą. Będą ładnie wyglądały na stole w ogrodzie u Sigrid, pomyślała.

Od czasu wspólnego gręplowania w styczniu regularnie zaglądała do Innstad. To prawda, że dobrze się tam czuła, lecz właściwym powodem tych wizyt była troska o zdrowie Sigrid. Mali nie wyzbyła się niepokoju związanego z ciążą przyjaciółki. Wydawało się jej dość dziwne, że sama Sigrid nie denerwowa­ła się tak jak ona. Przecież i ona zdawała sobie sprawę, że uro­dzenie dziecka, gdy ma się czterdzieści trzy lata, to nie to samo co poród w wieku dziewiętnastu lat. Lecz do tej pory tryskała dobrym humorem, szczęściem i optymizmem. W każdym razie na pierwszy rzut oka. Dlatego też Mali nie wspominała o swym niepokoju. Nie miała serca niszczyć tej radości i nadziei Sigrid. Kto wie, może wszystko pójdzie dobrze? Nie należy się martwić na zapas, i tak jest dosyć kłopotów, pomyślała Mali i westchnęła. Gdyby tak wojna się już skończyła! Ale trwała nadal, wypełnia­jąc serce Mali lękiem o Olę i Siverta.

Sivert wrócił sam z podróży do Oslo i Trondheim. Mali ode­tchnęła z ulgą, kiedy się o tym dowiedziała. Pomysł ukrywania Żyda nie mieścił jej się w głowie.

-  A więc David z tobą nie przyjechał? - spytała, kiedy zaj­rzała na Wzgórze na drugi dzień po powrocie syna.

-  Nie, jeszcze nie, ale wkrótce może się tak zdarzyć. Niemcy prześladują Żydów, lecz Davidowi na razie nic nie grozi.

Więcej na ten temat nie rozmawiali. Mali zdawała sobie sprawę, że jej zdanie nie ma żadnego znaczenia, a poza tym to nie jej sprawa. 

Helenę, młoda gospodyni w Innstad, pełzała na czworakach i wdychała zapach kwiatów na klombie przy domu, kiedy Mali weszła na dziedziniec.

-  Ach, to ty, Mali - uśmiechnęła się. - Jak miło, że przyszłaś. Kawa zaraz będzie gotowa.

-  Chciałam tylko zajrzeć do Sigrid.

Przez twarz Helene przebiegł grymas troski. Zdjęła rę­kawiczkę do prac w ogrodzie i odgarnęła luźny kosmyk wło­sów.

-  Prawdę mówiąc, bardzo się o nią martwimy, Olaus i ja. Myślę, że Bengt również - dodała. - Ale stara się o tym nie mó­wić. Nie chce pewnie niepokoić Sigrid.

-  Czy Sigrid źle się czuje?

-  Nie, jest zdrowa, tylko bardzo jej spuchły stopy. Zresztą nie tylko nogi. Opuchlizna pojawiła się niedawno.

Mali skinęła głową. Zawsze jej się nie podobała taka opuch­lizna pod koniec ciąży, ale nie była też niczym niezwykłym. Te objawy nie musiały oznaczać nic złego, jednak Mali ze zgrozą przypomniała sobie swoją siostrę Margrethe, która kilka razy, będąc w ciąży, wyglądała źle, była spuchnięta i nabrzmiała. I nie był to dobry znak, pomyślała zmartwiona.

-  Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze - rzekła. - A co u ciebie i dzieci?

-  Nie narzekam - uśmiechnęła się Helenę niebieskimi ocza­mi. - Jest w co ręce włożyć.

-  Pewnie, przy trójce dzieci i gospodarstwie na dokładkę.

-  Ale nie zamieniłabym się z nikim - zapewniła i wstała.

-  Jesteś szczęśliwa tu w Innstad?

-  Tak - przyznała Helene zadowolona. - Ale chodźmy do środka. Sigrid siedzi pewnie w bujanym fotelu. To ostatnio jej ulubione miejsce.

-  A gdzie są dzieci?

-  Chyba pobiegły do Oppstad, żeby przynieść coś ojcu. Za­raz pewnie wrócą.

-  Zabrały z sobą najmłodsze?

-  Tak, zawsze trzymają się razem.

W korytarzu pachniało świeżo zaparzoną kawą i pieczonymi ciastkami.

-  Masz jeszcze czas na wypieki?

-  Tak, wstawiłam ciasto i poprosiłam Sigrid, żeby go dopil­nowała. Halo, Sigrid, masz gościa! - zawołała, otwierając drzwi.

-  O, jak miło - rzekła Sigrid i poprawiła się w fotelu. - Wejdź, proszę.

Nie minęło więcej niż dwa tygodnie, kiedy się ostatnio wi­działy, ale Sigrid bardzo się w tym czasie zmieniła. Jej śliczna twarz nabrzmiała, nawet palce, spoczywające na poręczy, były sztywne od opuchlizny. Mali szybko zaczerpnęła powietrza.

-  Powinnaś siedzieć z uniesionymi nogami - rzekła i przysu­nęła stołek. - Bardzo spuchłaś, Sigrid.

-  Czuję się taka nabrzmiała - westchnęła Sigrid. - Nie mia­łam tego, gdy byłam w ciąży z Guro.

-  Ale minęło dwadzieścia pięć lat od jej urodzenia - uśmiech­nęła się Mali. - Byłaś wtedy bardzo młoda.

-  A teraz już nie jestem - przyznała Sigrid i wygodniej usiad­ła. - Teraz to czuję.

-  Jesteś zdrowa?

-  Tak, nie czuję się źle. Jestem tylko spuchnięta i ociężała. Kilka tygodni temu pojechałam do położnej i zmierzyła mi ciś­nienie. Nie było najgorsze.

-  Za wysokie?

-  Chyba w górnej granicy - przyznała Sigrid. - Ale jakoś to będzie, Mali. Już nie zostało długo do narodzin naszego ukocha­nego dziecka.

Mali tylko skinęła głową. Miała nadzieję, że przyjaciółka się nie myli co do pomyślnego rozwiązania. I co do tego, że to bę­dzie ukochane dziecko, pomyślała. Nie miała odwagi dopuścić do świadomości, że coś mogłoby być z dzieckiem nie tak.

Posiedziała u Sigrid godzinę. Piły kawę, a Sigrid pokazała jej ostatnie ubranko, które zrobiła na drutach dla maleństwa. Zaprowadziła Mali na poddasze i otworzyła górną szufladę ko­mody, w której leżało wszystko przygotowane i równiutko po­układane. Nawet kołyska już czekała.

-  Pośpieszyliście się - stwierdziła Mali i wskazała głową ko­łyskę.

-  W moim wieku może się zdarzyć, że urodzę za wcześnie - odparła Sigrid. - Muszę być przygotowana.

-  Rozmawiałaś z położną o tym, czy przyjdzie lekarz?

-  Jeżeli zdarzy się coś, z czym sobie nie poradzisz, wtedy po niego zadzwonimy. Resztę wolałabym zdać na ciebie. Czuję się przy tobie najbezpieczniej, przyjęłaś już tyle dzieci na świat, Mali.

To duża odpowiedzialność, pomyślała Mali i zerknęła na Si­grid.

-  Trochę się martwię, Sigrid - przyznała.

-  Wszyscy się martwimy - odparła Sigrid poważnie i utkwi­ła w Mali wzrok. - Naprawdę, wierz mi. Bengt i ja zdajemy sobie sprawę z ryzyka w związku z tym porodem, ale staramy się o tym nie myśleć. W każdym razie ja usiłuję zachować spokój. Uwa­żam to za wielki dar, że mogę wydać na świat jeszcze jedno życie. W moim wieku - dodała i pogładziła się powoli po brzuchu.

-  Na pewno się uda - rzekła Mali i uścisnęła Sigrid za ra­mię. - Bóg nie pozwoli, by stało się inaczej.

-  Nigdy nie wiadomo, co Bogu przyjdzie do głowy - uśmiech­nęła się Sigrid. - Ale ufam Mu i zdaję się na Niego.

Mali wychodziła z Oppstad z cięższym sercem, niż kiedy tu przyszła. Uścisnęła Sigrid serdecznie.

-  Zadzwoń do mnie, gdy tylko zauważysz coś niepokojące­go - nakazała. - W dzień czy w nocy.

-  Dziękuję - uśmiechnęła się Sigrid. - Pewnie zacznie się w nocy, jak to zwykle bywa. Mam nadzieję, że minie jeszcze co najmniej miesiąc. Maleństwo musi trochę urosnąć.

Mali nie była pewna, że to potrwa jeszcze tak długo. Powinni być wdzięczni za każdy dzień. Pozostaje im złożyć ręce i cze­kać.

ROZDZIAŁ 16.

 

Nie minęło więcej niż tydzień, gdy niemiecki oficer znowu zjawił się w Granvold. Tym razem przyszedł sam. Dorbet właśnie wracała do domu z pustym koszem na bieliznę, kiedy samochód skręcił na dziedziniec. Serce Dorbet mocno zabiło. Ola, pomyślała od razu, gdzie jest Ola? Wzrokiem podążyła w górę nad polami po drugiej stronie drogi. Ola chodził po polu i siał. Mało prawdopodobne, że wróci, zanim Niemiec odjedzie.

To dobrze, uznała. Nie wiadomo, co mogłoby Oli przyjść do głowy. Rzadko myślał o konsekwencjach tego, co mówił i co robił, zwłaszcza jeśli chodzi o Niemców. Nie dość, że nie lubił Heinricha Kleina, to jeszcze był zazdrosny. Nie miał żad­nego powodu, pomyślała Dorbet zrezygnowana, ale to cały Ola. Oficer był jej obojętny, ale potrafiła dostrzec zalety wy­nikające z utrzymywania z nim dobrych stosunków, zwłasz­cza ze względu na Olę. Nigdy nie wiadomo, kiedy to się może przydać.

-  Dżen dobry - przywitał się po norwesku i wysiadł z samo­chodu, trzymając w ręku mały słownik. - Jajka i maszło - po­wiedział i spojrzał na Dorbet pytająco.

-  Tak, dostaniesz jajka i masło - przytaknęła Dorbet. - Mo­żesz pójść ze mną do kurnika.

-  Kurnika? - powtórzył za nią i zaczął szukać w słowniku. - Ah, Huhnerstall - uśmiechnął się. - Kurnik.

-  Tak, kurnik - potwierdziła Dorbet. - Przyniosę koszyk. Poszła przodem do kładki, a Niemiec ruszył za nią.

-  Poczekaj tu.

Ja, warten - zgodził się.

Dorbet wsunęła głowę przez drzwi do salonu. Marit właśnie piekła chleb.

-  Niemiec znowu przyjechał - oznajmiła Dorbet, oglądając się przez ramię. - Chce kupić jajka i masło.

-  Dobrze, po prostu mu daj. Nie możemy mu niczego odmó­wić.

-  Idę z nim do kurnika - rzekła Dorbet. - Chcę go trochę zagadać, żeby nie przyszło mu do głowy o coś pytać.

-  Dobrze - zgodziła się Marit. - Ola chyba jest teraz w polu.

-  Tak, ale chciałabym się pozbyć tego oficera, zanim wróci - wyjaśniła Dorbet. - Ola zaraz się denerwuje, jak tylko zobaczy Niemca. Wezmę kawałek papieru do żywności na masło - doda­ła. - I torbę na jajka.

Kiedy wróciła z masłem i torbą na jajka w koszyku, oficer zaglądał do słownika.

-  Masło - rzekła Dorbet i wskazała na kosz.

-  Danke - skinął głową. - Oj, dżękuję bardzo.

Nie spuszczał z niej wzroku. Wyciągnął dłoń i dotknął kos­myka jej włosów, który luźno zwisał przy policzku.

Du bist... schon. Ładna...

Dorbet poczuła, że się zaczerwieniła. Nie żeby przywiązywa­ła jakąś wagę do tego, co on o niej myśli, ale zawsze miło usły­szeć komplement. Teraz nieczęsto już ją nimi obsypywano.

-  Dziękuję - rzekła z uśmiechem i odgarnęła niesforny lok do tyłu.

Nie powinien jej mówić takich rzeczy, pomyślała. Był Niem­cem, a przez to wrogiem, a poza tym doskonale wiedział, że jest mężatką. Może nie miał na myśli nic zdrożnego - wolno prze­cież prawić komplementy również mężatkom, prawo tego nie zabrania. Odwróciła się i zaczęła schodzić w dół w stronę kurni­ka. Skinęła na niego ręką, żeby poszedł za nią.

Dotknął niechcący jej ramienia, kiedy znaleźli się w pół­mroku kurnika. Dorbet przeszedł dreszcz i trochę się odsunęła. Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Niemiec nadal nie odrywał od niej wzroku i nagle poczuła się zakłopotana. Szybko od­wróciła się i zaczęła przechodzić między rzędami skrzynek z gniazdami, szukając jajek. Wkładała je delikatnie do kosza obok masła. Kiedy uzbierała dziesięć, odwróciła się do ofice­ra i spytała:

-  Wystarczy?

Spojrzał do środka i skinął głową.

Ja, danke.

Wziął od niej koszyk. Musnął przy tym ręką jej dłoń. Zrobił to rozmyślnie, stwierdziła Dorbet w duchu i cofnęła się.

Frau Dorbet - rzekł i popatrzył na nią tymi niewiarygod­nie niebieskimi oczami. - Dorbet.

Przez chwilę przykuwał ją wzrokiem, lecz Dorbet zaraz przemknęła się obok niego i wypadła na dziedziniec, skąpany w świetle słońca. Zatrzymała się i strzepała siano ze spódnicy.

-  Czy to wszystko?

-  Tak - przytaknął, jak gdyby zrozumiał, co powiedziała. - Dżękuję za jajka i maszło.

Dorbet tylko skinęła głową. Przykucnęła i zaczęła przekła­dać jajka do torebki. Potem podała Niemcowi torbę i zawiniątko z masłem.

-  Dżękuję - powtórzył. - Ich komme... ja znowu.

-  Tak, tak - odparła Dorbet. - Możesz przyjść. Wyjął portfel i podał jej dwa banknoty.

-  To za dużo - broniła się Dorbet i spojrzała na oficera. Zamknął jej dłoń, w której trzymała banknoty, i uśmiechnął się nieznacznie.

-  Gut - powiedział. - Gut, gut.

Kiedy jego samochód skręcił z dziedzińca na drogę, sku­liła się i ruszyła do domu. Nie podobało jej się, że Niemiec tu przychodził. Bała się, że Oli może wpaść coś głupiego do głowy. Głównie z jego powodu flirtowała z oficerem, pomyślała. Musia­ła odwrócić jego uwagę, by nie zauważył, czym się Ola zajmuje. W korytarzu wzięła z krzesła fartuch, ponownie go włożyła i za­wiązała z tyłu. Potem poszła do kuchni.

Dorbet obudził jakiś obcy dźwięk. Otworzyła oczy i wpatry­wała się w półmrok sypialni. Znowu coś usłyszała. Coś stuk­nęło o szybę pokoju. Oszołomiona postawiła stopy na zimnej podłodze.

-  Ola, ktoś jest na zewnątrz - szepnęła i potrząsnęła mę­żem. - Ola!

Ola skrzywił się i odwrócił do ściany. Znowu coś uderzyło w okno. Dorbet podeszła bliżej i wyjrzała na zewnątrz. W dole na dziedzińcu zauważyła czyjąś ciemną sylwetkę. Otworzyła okno i wysunęła głowę.

-  Muszę pomówić z Olą! - szepnął męski glos. - Przypro­wadź tu Olę.

Dorbet odwróciła się do łóżka. Serce jej biło szybko i mocno. W całym ciele czuła ogarniający ją strach.

-  Ola - szepnęła. - Musisz zejść na dół!

Wytoczył się z posiania i na palcach podszedł do okna. Po­chylił się i wyjrzał na dziedziniec.

-  Ach, to ty - rzekł cicho. - Czego chcesz?

Chwilę rozmawiali szeptem. Dorbet nie wszystko usłyszała. Trzęsąc się z zimna, wróciła do łóżka.

-  Muszę iść - oznajmił Ola i podszedł do niej. - Przygotuj mi plecak.

-  Dokąd idziesz?

-  Jeszcze nie wiem. Muszę jeszcze pogadać z... z tym czło­wiekiem, który przyszedł.

-  Co chcesz zrobić?

-  Będzie lepiej dla ciebie, jeżeli się nie dowiesz, Dorbet. Już kiedyś to uzgodniliśmy.

-  Ale kiedy wrócisz?

-  Nie pytaj więcej - odparł trochę zniecierpliwiony i zaczął się ubierać. - I tak ci nie powiem.

Dorbet zarzuciła kurtkę na koszulę nocną i wymknęła się cicho do kuchni. Nie odzywając się słowem, smarowała kanapki dla Oli na drogę. Czuła ból w piersi. Właśnie tego się obawiała i miała nadzieję, że to się już nie powtórzy - że nikt znowu nie przyjdzie i nie wyznaczy Oli nowego zadania. Nie miała wątpli­wości, że i tym razem chodzi o to samo co poprzednio. Nikt inny nie przyszedłby niezapowiedziany w środku nocy.

Słyszała, jak Ola otwiera drzwi i wychodzi z domu. Przez okno w kuchni widziała, jak stoi na dziedzińcu i rozmawia z nie­znajomym.

-  Co zamierzasz zrobić? - spytała znowu, kiedy Ola wrócił po rzeczy.

-  Nie będzie mnie dzień albo dwa.

-  Ale po co idziesz?

-  Nie mogę ci nic więcej powiedzieć, Dorbet. Nie pytaj, pro­szę. Wrócę - rzekł spokojnie i objął ją. - Wrócę, obiecuję.

Dorbet stała przytulona do Oli, czując na policzku dotyk jego szorstkiej kurtki robionej na drutach, i miała wielką ochotę się rozpłakać. Bała się, była zmęczona i zrezygnowana.

-  Co mam powiedzieć twoim rodzicom?

-  Żeby nikomu nic nie mówili.

-  A jeśli przyjdą Niemcy?

-  Jakoś ich zagadasz.

-  Zagadam ich? - powtórzyła ze złością. - Myślisz, że łatwo jest ich oszukać?

Nie odpowiedział od razu, tylko mocniej ją przytulił. Zanu­rzył twarz w jej włosach i pogładził po plecach.

-  Wcale tak nie uważam - rzekł cicho. - Ale jeżeli nic nie będziesz wiedziała, nie będą cię mieli za co zamknąć.

-  A ty?

-  Jakoś to będzie - rzekł wymijająco. - Po prostu muszę to zrobić, Dorbet.

Wypuścił ją z objęć, wziął kanapki i włożył do plecaka.

-  Trzymaj się - rzekł cicho.

Nie odprowadziła go na próg. Przez okno w kuchni widziała, jak wychodzi na pogrążony w nocnej ciszy dziedziniec i podcho­dzi do człowieka, czekającego w cieniu pod ścianą obory. Potem obaj zniknęli, zbiegając w dół w stronę morza. Dorbet przycis­nęła dłonie do brzucha i westchnęła. Potem cichutko wróciła po schodach do sypialni.

-  Co się dzieje? - spytała wyrwana ze snu Marit, która nagle pojawiła się w korytarzu. - Co tu robisz? Czy Trygve zachoro­wał?

-  Nie, to Ola wstawał. Znowu musiał wyjść.

-  Wyjść? Teraz, w środku nocy?

-  Niedługo wróci - odparła Dorbet i przeszła obok teścio­wej. - Nic więcej nie wiem.

Wśliznęła się do łóżka, okryła dobrze kołdrą i skuliła. Czuła, że drży, i zdawała sobie sprawę, że nie tylko z zimna. Bała się. Śmiertelnie się bała.

 

Fiord, pogrążony w ciemności, był spokojny i cichy. Mała łódź szybko posuwała się naprzód, trzymając się blisko brzegu, gdzie cienie były najdłuższe i najlepiej kryły przed ludzkim wzrokiem. Ani Ola, ani jego pasażer nie odzywali się. Obaj zdawali sobie sprawę, że w nocnej ciszy glos nad fiordem dobrze się niesie.

Kiedy ominęli cypel przy Svinvika, Ola odwrócił się i spoj­rzał w stronę Todalen. Wszędzie panował spokój - zarówno na lądzie, jak i na wodzie. Powinni dobić do brzegu i przedostać się do lasu, zanim ludzie wstaną i pójdą do obór. Wiele od tego zależało, pomyślał Ola.

Rzucił szybkie spojrzenie na młodego mężczyznę, siedzące­go na tylnej ławce. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, za­stanowił się. Niewiele o nim wiedział - tylko tyle, że był poszuki­wany. Chłopak zamierzał się przedostać do Szwecji, jak mówił, i w Oppdal miał już na niego czekać przewodnik. Ale do Oppdal musiał go doprowadzić Ola.

Ola nie miał wątpliwości, że sprosta zadaniu. Właśnie na taką okazję czekał od chwili, kiedy poprzednim razem się nie powiodło. By włączyć się do walki. Mieć w niej swój udział. Zda­wał sobie sprawę z ryzyka, ale liczył również na to, że ma pewne atuty, ponieważ bardzo dobrze znał zarówno dolinę, jak i drogę przez góry. Wiedział, którędy nie należy iść, i zamierzał zrobić wszystko, by ten młody człowiek bezpiecznie dotarł do Oppdal. Był dobrej myśli. Nie dopuści, by powtórzyła się niedawna tra­gedia.

Przez moment zastanowił się nad tym, co powiedziała Dor­bet: że jeśli Niemcy zjawią się w Granvold i będą o niego pytać, to jest zgubiony. Ale zda się na Dorbet i jej spryt. Dorbet umiała szybko myśleć i zawsze potrafiła znaleźć jakąś radę. Na pewno jej się uda jakoś wytłumaczyć nieobecność męża, przynajmniej tym razem. Jeżeli podobnych wypraw będzie więcej, to już go­rzej, pomyślał. Ale on nie potrafił się martwić na zapas.

Zbieg pomógł mu wyciągnąć łódź i ukryć ją pod nisko zwi­sającymi gałęziami. Co prawda zejście było niewygodne i stro­me, ale miejsce idealnie nadawało się na kryjówkę. Ola założył plecak i dał znak chłopakowi, aby poszedł za nim. Dobrze, że tamten jest młody i sprawny, pomyślał. Musieli iść szybkim krokiem, a pierwszy odcinek drogi prowadził pod górę. W ten sposób przetną główną drogę w dużej odległości od zabudowań i musieliby naprawdę mieć pecha, żeby ich ktoś zauważył.

Padli na ziemię zasapani w przydrożnym rowie. Wspinaczka okazała się bardziej wyczerpująca, niż Ola sądził. Zerknął po­śpiesznie na młodego człowieka.

-  I jak tam?

-  W porządku.

-  Pójdziemy do najwyżej położonego gospodarstwa w doli­nie. Tam dostaniemy coś do jedzenia i trochę odpoczniemy, za­nim zaczniemy przeprawę przez góry.

-  Czy tam jest bezpiecznie?

-  Gwarantuję - zapewnił Ola.

-  Liczę na ciebie - szepnął chłopak. - Mówili, że mogę ci za­ufać. Moje życie od ciebie zależy - dodał i utkwił w Oli wzrok.

Ola skinął w milczeniu. Pomyślał o mężczyźnie, którego ostatnio prowadził. Tamten również mu zaufał.

-  Doprowadzę cię całego do Oppdal.

-  Czy u ciebie w domu coś wiedzą? Mam na myśli, czy ktoś wie, czym się zajmujesz?

-  Niewiele.

-  To ważne. Niemcy będą bezlitośni, jeśli odkryją, że robisz coś takiego. Ale pewnie o tym wiesz.

Tak, wiedział o tym, pomyślał Ola, ale nie lubił, gdy mu o tym przypominano. Odsuwał od siebie świadomość zagrożenia. Teraz musiał się skupić na tym, co ich czekało.

Wysunął głowę i rozejrzał się dookoła. Ani śladu żywej duszy. Ostrożnie wygramolił się z rowu i dał znak swemu towarzyszo­wi, żeby szedł za nim. Przecięli drogę w kilku szybkich susach i niezauważeni przez nikogo znaleźli się po drugiej stronie. W tej samej chwili usłyszeli warkot samochodu za najbliższym zakrę­tem. Ola padł na ziemię w rowie i spojrzał na młodego chłopaka. Zamarł z przerażenia, kiedy zobaczył, że tamten wyjmuje pisto­let. Chłopak zaciskał w dłoni broń, wpatrując się w zakręt, skąd dochodził odgłos silnika.

- Nie wolno ci strzelać - szepnął Ola przestraszony. - Tylko gdy to będzie absolutnie konieczne.

Ola czuł się wyczerpany. Nawet mu nie przyszło do głowy, że mogliby użyć broni. Widocznie to bardzo poważna sprawa. Poważniejsza, niż sobie wyobrażał.

Zza zakrętu wyłonił się samochód dostawczy i z hałasem przejechał obok nich. Po chwili zniknął za następnym zakrętem. Ola wciągnął powietrze. Mężczyzna schował broń. Nie odzywa­jąc się więcej do siebie, ruszyli dalej pod górę w stronę lasu.

 

Ola kazał zbiegowi poczekać w lesie, a sam poszedł do gospo­darstwa. Znał trochę ludzi, którzy tam mieszkali. Kilka razy był w ich domu.

Rozejrzał się wokół, lecz nie zauważył nic podejrzanego. Mieszkańcy dworu już nie spali; wiedział o tym, ponieważ za­trzymali się na skraju lasu i zauważyli, jak służba wraca z obory. Zapukał do drzwi.

-  Dzień dobry - przywitał się i wszedł do kuchni.

Gospodarz we własnej osobie siedział przy stole i jadł śnia­danie. Jego żona stała przy blacie i kroiła chleb. Nikogo innego w pomieszczeniu nie było, ale Ola słyszał, jak w chłodni pracuje separator. A więc są jeszcze służące, pomyślał. Parobków nie za­uważył.

-  Czego, u licha, ta zbłąkana dusza szuka tutaj o tak wczes­nej porze? - spytał gospodarz zaskoczony. - Wybierasz się na wielką wyprawę w góry?

Ola rzucił szybkie spojrzenie na gospodynię, zdjął plecak i postawił go na krześle.

-  Muszę doprowadzić jednego człowieka do Oppdal - wy­jaśnił zniżonym głosem.

-  To taka sprawa! - pokiwał głową gospodarz. - Gdzie on jest?

-  Czeka na skraju lasu. Poszedłem przodem, żeby spraw­dzić, czy... czy w okolicy jest bezpiecznie.

-  Możesz być spokojny - zapewnił gospodarz. - Przypro­wadź go, dostaniecie coś do jedzenia. Do zmroku możecie się przespać w stodole, nie wybierzecie się chyba w drogę za dnia.

-  A co ze służbą? Czy można jej zaufać?

-  Nic wam nie grozi ze strony kogokolwiek w naszym dwo­rze - rzekł gospodarz. - Tutaj można polegać na wszystkich. Nie jesteś pierwszym, który przeprawia się przez góry - dodał.

Ola skinął głową, przejechał dłonią po włosach i ruszył do drzwi.

-  Chętnie byśmy coś zjedli - rzekł.

-  Dobrze, żona coś przygotuje. Potem wieczorem odprowa­dzę was kawałek - zaproponował gospodarz. - Nie przeprowa­dzałeś jeszcze tą trasą ludzi, jak się domyślam?

-  Nie, ale wiele razy chodziłem sam.

-  Pokażę ci, którędy powinieneś pójść, żeby cię nikt nie za­uważył z domów na dole. W razie gdyby ktoś obserwował okoli­cę przez lornetkę - dodał.

-  Naprawdę są tacy, którzy śledzą okolicę? - spytał Ola prze­rażony. - Siedzą w oknie z lornetką?

-  Domyślam się, że tak, ponieważ wiedzą o wszystkim, co się rusza.

-  W takim razie ludzie wiedzą, że twój dom bywa wykorzy­stywany jako punkt wyjścia dla... dla przerzutów?

-  Podejrzewają, można tak powiedzieć. Nikt nie został jesz­cze przyłapany, mieliśmy do tej pory szczęście. Ale trzeba zacho­wać ostrożność.

Ola tylko skinął głową. Wyszedł za drzwi i przywołał do sie­bie ręką mężczyznę, czekającego na skraju lasu. Chłopak szyb­kim krokiem przeszedł przez dziedziniec, rozglądając się na obie strony.

-  Mówią, że tu jest bezpiecznie. Najpierw zjemy coś, a po­tem położymy się w stodole i prześpimy do wieczora.

-  Wolałbym wyruszyć od razu.

-  Musimy coś zjeść. Do Oppdal jest wiele godzin marszu, poza tym nie możemy iść dalej za dnia.

-  Ważniejsze jest ratowanie życia niż pełny brzuch - zauwa­żył chłopak sucho, ale wszedł za Olą do środka.

W kuchni czekał na nich suty poczęstunek. Na stole pojawi­ły się jajka na miękko oraz gorąca i mocna kawa.

-  Nie wiem nawet, jak się nazywasz - zagadnął Ola, podając młodemu mężczyźnie chleb.

-  I tak jest najlepiej - odparł tamten krótko, częstując się jeszcze jedną kanapką. - Mów do mnie Peder.

-  Ale naprawdę nazywasz się inaczej?

-  Tak. Jednak większość osób zna mnie pod tym imieniem. Gospodarz wstał i zapalił fajkę. Spacerował trochę nerwowo po kuchni tam i z powrotem. Nagle zatrzymał się, znierucho­miał i nasłuchiwał.

-  Przyjechał jakiś samochód - oznajmił cicho i podszedł do okna.

Mężczyźni przy stole przestali przeżuwać jedzenie i zwrócili twarze w jego stronę.

-  Kto to?

-  Tss.

Gospodarz pochylił się do okna i wyciągnął szyję. Wpatry­wał się w drogę prowadzącą do wsi. Nagle odwrócił się, blady na twarzy.

-  To Niemcy - szepnął. - Boże, to Niemcy!

Ola zerwał się na równe nogi, zanim gospodarz skończył mówić. Rozglądał się w popłochu dookoła.

-  Co teraz zrobimy?

-  Przez okno - rzucił szybko gospodarz. - Wyskakujcie i pędźcie do stodoły. Ukryjcie się w sianie. Ja spróbuję się jakoś wytłumaczyć.

Ola złapał kwiat w doniczce i postawił go na stole. Przeniósł jeszcze jeden i otworzył okno. Spojrzał szybko na gospodarza, stojącego obok, a potem na dziedziniec.

-  Zdążymy?

-  Pośpieszcie się!

Ola wyskoczył pierwszy. Peder wylądował niemal na jego plecach. Ola poczuł ostry ból w nodze, kiedy tamten z dużą siłą uderzył go butem. Stłumił jęk. Utykał, kiedy wstał. W milczeniu dobiegli skuleni do węgła domu i ostrożnie wyjrzeli. Na dziedzińcu zatrzymał się czarny samochód i wyskoczyło z niego czterech mężczyzn: trzech Niemców w mundurach, lecz czwarty był cywilem, stwierdził Ola. Z pewnością donosiciel. Ktoś jed­nak musiał ich obu zobaczyć, pomyślał, czując ssanie w żołądku. Czterej mężczyźni zatrzymali się i wymienili między sobą kilka słów. Ten w cywilu i jeden z Niemców ruszyli w stronę wejścia i wpadli do domu, a dwaj pozostali stanęli na dziedzińcu i czuj­nie rozglądali się wokół.

-  Cholera - syknął Peder. - Nie przedostaniemy się do sto­doły.

Wsunął rękę pod kurtkę i wyjął pistolet.

-  Jeżeli strzelisz, będziemy zgubieni - szepnął Ola ostrze­gawczo.

-  Nie poddam się - odparł chłopak cicho. - Nigdy.

W tej samej chwili gospodarz w towarzystwie Niemca i do­nosiciela wyszedł z domu.

-  Tu nie ma nikogo - zapewnił. - Możecie to sprawdzić, je­żeli mi nie wierzycie.

Jeden z Niemców przejął dowodzenie. Usłyszeli, jak szczekliwym głosem wydaje rozkazy pozostałym. Skinęli głowami i ru­szyli przez dziedziniec: jeden do pralni, drugi do stodoły, a trzeci do obory.

-  Jesteśmy zgubieni - jęknął Peder. Jego ręka zacisnęła się na broni.

Ola czuł, jak puls dudni mu w uszach. Ręce miał lodowate, a nogi jak z waty. To koniec, już się nie wymkną. Przez mgnienie oka był jakby całkiem sparaliżowany. A potem doznał olśnie­nia.

- Las - szepnął i wskazał za siebie w stronę ciemnych świer­ków. - Musimy się przedostać do lasu!

Z walącym sercem i Pederem depczącym mu po piętach, zgięty wpół popędził biegiem wzdłuż domu, kierując się do lasu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron