Montgomery Lucy Maud Biała magia

background image

L

UCY

M

AUD

M

ONTGOMERY

B

IAŁA

M

AGIA

P

RZEŁOŻYŁA

J

OANNA

K

AZIMIERCZYK

T

YTUŁ

ORYGINAŁU

A

MONG

THE

S

HADOWS

background image

Z

AMKNIĘTE

DRZWI

1934

Rachela dopiero od miesiąca przebywała w Briarwold, a już zaczęto mówić, że jeśli tylko

skręci za róg domu, natychmiast zdarzy się jej coś niezwykłego.

Hazel była słodką istotką o łagodnym spojrzeniu i wszyscy ją kochali, zaś zielonooka

Rachela została chyba przy narodzinach dotknięta czarodziejską różdżką. Miała delikatną
twarzyczkę elfa i szczupłe śniade dłonie, biorące w rozmowie równie aktywny udział jak usta,
zwłaszcza wtedy, gdy opowiadała Cecilowi i Chrisowi o tygrysach–ludojadach i hinduskich
zabobonach, o których na dobrą sprawę nie powinna mieć żadnego pojęcia.

Jej rodzice, oboje misjonarze, umarliby z przerażenia, gdyby choć podejrzewali, że wie o

podobnych sprawach. Chronili córkę przed zewnętrznymi wpływami, lecz Racheli pisana była
znajomość rzeczy niezwykłych i przytrafiały się jej dziwne przypadki.

Wkrótce po przyjeździe do Briarwold zaczęła opowiadać dzieciom rozmaite historyjki o ich

przodkach. Występowały tam kobiety z mlecznobiałą cerą i rycerscy mężczyźni, a przepełnione
tajemnicami dawne dzieje ożywiała wyobraźnia dziewczynki. Potrafiła ubarwić każdą przygodę
i była jak okno, przez które można zaglądać w inny świat.

A czegóż nie wiedziała! No, na przykład tego, że jeśli tylko otworzy drzwi… jakieś drzwi…

dość szybko, to zobaczy dziwne rzeczy, może nawet ludzi, żyjących tu dawno temu. Nigdy
jednak nie udało się jej otworzyć ich tak szybko jak należało. Po tym oświadczeniu, Cecilowi i
Chrisowi każdy pokój z zamkniętymi drzwiami wydawał się pełen tajemnic. Co się dzieje w
środku — zadawali sobie pytanie i nawet Jane Alicut przechodziła obok takich drzwi na
palcach, a przecież Jane okazywała całkowitą odporność na wszelkie subtelności. Była córką
nowej gospodyni w Briarwold, pulchną, bezpośrednią w zachowaniu dwunastolatką, a więc
rówieśnicą Racheli. Cecil Latham też miał dwanaście lat i mieszkał w matką w sąsiednim domu
zwanym Pinecroft, bardzo starym i zaniedbanym. Chris, który tak jak Hazel miał lat dziesięć,
mieszkał w Briarwold z panem Digby i nazywał go wujem Egertonem, choć ten był tylko
dalekim kuzynem jego zmarłej matki. To, że dzieci mieszkały w Briarwold i Pinecroft,
oznaczało, iż jedynie jadły tam i spały. Tak naprawdę żyły w ogrodzie, w lesie i na polach.
Zwłaszcza od przyjazdu Racheli i Hazel. Po gorącym słońcu Indii Rachela nie mogła nasycić
się krystalicznym powietrzem ojczystej wsi, ciągnącymi się aż po horyzont zielonymi polami,
cienistymi lasami i księżycową poświatą wieczorów. Naturalnie, zaraz dostrzegła w krajobrazie
rzeczy przez innych nie zauważone.

Zanim przyjechała Rachela, Chris i Cecil przyjaźnili się i bawili zawsze razem. Obaj byli

bardzo nieśmiali, stąd przyjaźń ich cechowały powściągliwość i skrępowanie. Rachela potrafiła
wprowadzić atmosferę zabawy, śmiechu i koleżeństwa, a Hazel stanowiła delikatną, dźwięczącą
w tle melodię. Dlatego też Cecil przeżył najszczęśliwsze lato swego życia i nawet przestał lękać
się czyhającego nań cienia.

Rachela przebywała w Briarwold zaledwie dwa tygodnie, gdy dowiedziała się o cieniu nad

Pinecroft. Siedziała na ganku skulona w głębokim fotelu, kiedy Egerton Digby rozmawiał ze
swoją szwagierką. Fotel stał odwrócony do nich tyłem i Racheli nie przyszło na myśl, że może
być niewidoczna. Nie jest jednak pewne, czy odeszłaby, gdyby o tym wiedziała. Dobiegały do
niej tylko strzępy rozmowy; wystarczyło to jednak, by zrozumiała, że pani Latham jest biedna,
a ostatnio zubożała jeszcze bardziej z powodu bankructwa jakiejś spółki. Zaczyna wątpić, czy
zdoła utrzymać syna, a już na pewno nie zapewni mu wykształcenia.

— W końcu przyjdzie mi na to — powiedziała Enid Latham posępnie — że będę musiała

oddać Cecila rodzinie jego ojca. Oni zawsze chcieli mieć go u siebie.

Rachela, dzięki niezwykłej zdolności przewidywania, dobrze wyczuła, że matka Cecila nie

background image

lubi rodziny swego męża i oddanie im syna znaczyło dla niej oddanie na zawsze.

— Bardzo chciałbym ci pomóc — odparł Egerton Digby. — Gdybym tylko sam nie był w

takiej trudnej sytuacji, no… i Chris musi mieć jakieś zabezpieczenie…

— I tak zrobiłeś dla nas więcej niż powinieneś — odrzekła pani Latham. — Nie mam do

ciebie żadnych pretensji.

— Gdybyś miała Pawią Perłę, tak jak powinnaś, nie byłoby żadnych kłopotów — zauważył

Digby. Powiedział to z goryczą i nawet dziecko mniej rozgarnięte niż Rachela domyśliłoby się,
że dotknął szczególnie bolesnej sprawy.

— Jestem przekonana, że Nora nigdy nie dała jej Arturowi Nesbittowi — stwierdziła pani

Latham łagodnie, lecz stanowczo. — Była wesoła i beztroska… ta moja piękna Nora, ale nie
była zła. Nie uwierzę, by został jej kochankiem, Egertonie. Nigdy w to nie wierzyłam.

— Ja również — odparł Egerton ochryple. — Lecz nie mam pewności… i zwątpienie zżera

mi duszę od wielu lat… jak rdza. Chyba za bardzo ją kochałem. I ta kłótnia w ostatni wieczór
jej życia… wtedy widziałem Norę ostatni raz. Gdybym mógł to zmienić. Lecz niczego nie
można odwrócić, cofnąć. Życie mnie zwyciężyło…

Chyba nie powinnam tego słuchać, pomyślała Rachela.
— Jeśli Nora nie dała perły Arturowi Nesbittowi, to co się z nią stało? — ciągnął Egerton

Digby.

— Gdyby żył Ralph, mógłby nam coś o tym powiedzieć — odparła pani Latham. — Wściekł

się, gdy stryj Michael zostawił perłę mnie.

— Dlaczego ona wymawia imię Ralpha z taką nienawiścią? — zdziwiła się Rachela. — Tak,

jakby parzyło jej wargi.

— Ta perła była niezwykła — kontynuował Digby w rozmarzeniu. — Klejnoty morza

zawsze otacza szczególny urok i tajemnica. Te kolory… księżycowy blask z odcieniem błękitu i
zieleni… Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego. Twój stryj dał za nią pięćdziesiąt
tysięcy… i kochał ją bardziej niż należało. Może dlatego ściągnęła na nas takie kłopoty…

— Jeśli oddam im Cecila, zabije to mnie — powiedziała pani Latham.
— Ja bym spokojnie przyjął śmierć — rzekł Digby. — Może po tamtej stronie mógłbym

znaleźć Norę i dowiedzieć się… i naprawić wszystko, pogodzić się…

Rozmawiali jeszcze dłużej, lecz ściszyli głosy i Rachela nic więcej nie słyszała. Nawet to, co

do niej dotarło, dało jej wiele do myślenia. Musiała kryć się za tym jakaś tajemnica.
Wyczuwała, że stoi przed zamkniętymi drzwiami i jeśli otworzy je dość prędko, zobaczy różne
rzeczy. Wśród nich Norę i Pawią Perłę. Tajemnica zawładnęła wyobraźnią Racheli. Słyszała w
Indiach opowieści o podobnych sprawach… o pięknych, budzących chciwość szlachetnych
kamieniach. Muszę dowiedzieć się wszystkiego, przyrzekła sobie.

Nie powiedziała nikomu o tym, co usłyszała, bo ogromnie lubiła sekrety. Poza tym nie

chciała jeszcze bardziej martwić Cecila. Kiedy jednak pewnego wieczoru Jane Alicut zaczęła
opowiadać różne rzeczy, Rachela nie powstrzymywała jej. Przekonała się już bowiem, jak wiele
można dowiedzieć się, pozwalając ludziom mówić. W Briarwold nie było nikogo, a Cecil
siedział u siebie w domu, gdyż jego matka źle się poczuła. Jane wykorzystała więc okazję, by
sobie pogadać. Potrafiła, choć w nieco inny sposób niż Rachela, zdobyć wiadomości o różnych
sprawach.

Trochę prostackie i bezpośrednie wypowiedzi raniły uczucia Racheli, lubiącej wszystko

upiększać i łagodzić. Jane wcale też nie sugerowała istnienia jakiejś tajemnicy. W jej ujęciu
łopata zawsze była łopatą, a nie złotą kielnią służącą do wykopania skarbu.

— Słyszałam, jak mama rozmawiała o tym z panią Agar. Pani Agar powiedziała mamie o

wszystkim. Żona pana Digby była siostrą pani Latham i obie strasznie się kochały. Lecz nie
wiem, czy pani Digby mocno kochała swego męża. Pani Agar mówiła, że na ten temat
opowiadano różne dziwne rzeczy. Ona była bardzo piękna i miała włosy aż do samej ziemi, ale
lubiła się bawić i pan Digby był zazdrosny, aż strach. Miała też brata, Ralpha, nicponia jakich

background image

mało, lecz zawsze stawała po jego stronie i broniła go. Wydawało się, że kocha go bardziej niż
kogokolwiek innego. No i wtedy Michael Foster, ich stryjek, wziął i umarł. Nie miał dużo
pieniędzy, tylko wielką perłę, co była warta masę forsy. — Tak powiedziała pani Agar.
Zrujnował się, by ją kupić. Zapisał tę perłę pani Latham. Ralph był wściekły, bo uważał, iż to
on powinien ją dostać. Twierdził, jakoby stryj mu to obiecał. Miał być ulubionym krewniakiem
staruszka, chociaż wyczyniał różne rzeczy. O tę perłę wszyscy się strasznie kłócili, a potem,
któregoś wieczoru pani Digby poszła na noc do swego dawnego domu, gdzie mieszkał jej ojciec
z Ralphem. I ten dom spłonął, i cała trójka spaliła się na śmierć… To straszne, no nie? A potem
pan Digby o mało nie zwariował. Od tamtej pory już nie jest taki jak dawniej. Włosy mu
posiwiały przez jeden miesiąc. No i było wielkie zamieszanie, bo ta perła przepadła. Nigdy jej
nie odnaleziono. Podobno wszyscy myśleli, że pani Digby miała zamiar uciec z Arturem
Nesbittem i jemu dała tę perłę. Siedział po uszy w długach, a po tym wszystkim wyjechał i
chodziły słuchy, że miał mnóstwo pieniędzy. Ładne rzeczy, nie? Bogaci ludzie już tacy są, tak
uważa pani Agar.

— Lecz przecież pan Digby nie jest bogaty — wtrąciła Rachela.
— Nie, gdyż zbiedniał, odkąd jego żona spaliła się na śmierć. Po prostu wszystko wypuścił z

rąk. Pani Latham też jest biedna jak mysz kościelna… wszyscy o tym wiedzą. Cecila chce
wziąć rodzina ojca. Oni jej zawsze nie znosili… sprzeciwiali się temu małżeństwu.

— Nie wolno ci tego powiedzieć Cecilowi — ostrzegła Rachela.
— Jasne, że nie powiem. Lubię go i nie chcę mu sprawiać przykrości — broniła się Jane.
— Lepiej też, żebyś nikomu więcej nie opowiadała o tym — ciągnęła surowo Rachela. — I

tak za dużo nagadałaś.

Jane spojrzała zaskoczona. Była przekonana, że Rachela chciała poznać tę historię. Nie

miała więc prawa jej strofować. — Umiem trzymać język za zębami tak samo dobrze jak inni
— odparła niechętnie. — Panienka potrafi świetnie słuchać.

Rachela uśmiechnęła się tajemniczo. — Och Jane, byłabyś zdziwiona wiedząc, co ja czasem

słyszę — rzekła w zadumie.

Rachela uważała teraz, że zna całą tajemnicę — z wyjątkiem tego co najważniejsze. Drzwi

wciąż pozostawały zamknięte, a ona nie wiedziała, w jaki sposób je otworzyć. Nie miała do
nich klucza. W tej sytuacji zaczęła się modlić. Dotąd, jak na córkę misjonarzy, nie przykładała
się zbytnio do modlitw. Hazel modliła się słodko i niewinnie każdego dnia, ona zaś wymyśliła
sobie własny, tajemniczy i niezwykły rytuał. Nie lubiła bowiem rzeczy zwyczajnych. Nie
klękała do modlitwy. Stawała w ogrodzie, przy słonecznym zegarze, z podniesioną twarzą.
Wyciągała też w górę ręce, spoglądając ku Bogu bez strachu.

— Błagam, otwórz te drzwi — mówiła, bardziej żądając niż prosząc.
— Bo wiesz dobrze, że dopóki drzwi się nie otworzą, nie można naprawić zła.
Bardzo możliwe, że to, co nastąpiło pewnego popołudnia, a czego dzieci nigdy nie

zapomniały, było właśnie odpowiedzią na modlitwy. Później nikomu nie udało się skłonić
żadnego dziecka, aby opowiedziało o tym wydarzeniu. Nikt nic nie chciał mówić, nawet Jane
Alicut, która dziś jest stateczną matroną z gromadką własnych pociech. Będzie chętnie
gawędziła na różne tematy, lecz nawet nie wspomni o tamtym dziwnym popołudniu. Woli
sądzić, że to im się po prostu przyśniło. Kiedy trudno jej w to uwierzyć, obwinia Rachelę. I
zapewne słusznie, bo gdyby Racheli nie było z dziećmi tamtego dnia, one same nigdy by nie
przeszły przez te zamknięte drzwi.

Owego popołudnia wszyscy mieli pójść na podwieczorek do ciotecznej babki Lucy,

mieszkającej w Mount Joy. Postanowili wybrać się na skróty przez pola i lasy, choć nigdy
tamtędy nie chodzili. Wuj Egerton opisał im trasę tak dokładnie, że nie obawiali się zabłądzić.
Początkowo szli leśną ścieżką na tyłach Briarwold. Choć dotąd nie zapuszczali się tak daleko w
gąszcze, czuli się doskonale. Las był tego dnia w dobrym nastroju, co nie zawsze się zdarzało.
Czasem bywał niechętny, a czasem pochłonięty własnymi sprawami. Teraz jednak serdecznie

background image

powitał dzieci. Dokoła migotały piękne cienie. Mchy wzdłuż ścieżki złociły się i zieleniły.
Dzieci przebyły małą polankę pełną muchomorów i znalazły uroczą, zieloną sadzawkę
otoczoną paprociami, które wyglądały tak, jakby nikt tędy nie chodził. Rachela była
przekonana, że jeśli spokojnie poczekają, spoza drzew pojawi się faun, aby popatrzeć na swoje
odbicie w wodzie. Lecz nie mieli czasu na wyczekiwanie, gdyż cioteczna babka Lucy surowo
przestrzegała punktualności.

Jane wybrała się razem z nimi, bo cioteczna babka specjalnie ją zaprosiła. Był również pies

Jane, bez imienia, gdyż jego właścicielka nie mogła znaleźć takiego, które przypadłoby
wszystkim do gustu. Psiak, wesoły, przyjazny kundel, uganiał się między drzewami,
wyprzedzał wszystkich, a potem siadał, czekając aż nadejdą.

Po wyjściu z lasu znaleźli się na łące usianej stokrotkami i czerwonymi liśćmi dzikiej

poziomki. Potem znowu był kawałek lasu jeszcze bardziej gęstego i cienistego, a ścieżka biegła
wzdłuż tajemniczego, ocienionego świerkami strumyka.

Później dzieci nie miały pewności, w którym miejscu doznały uczucia, że spotka je coś

niezwykłego. Wesoła paplanina nagle ucichła i wszystkie wzięły się za ręce. Nawet Jane stała
się skupiona i poważna. Rachela była taka przez cały dzień. Szła osobno jakby nasłuchując.
Nigdy na ten temat nie rozmawiała, więc nikt nie wie, czemu się przysłuchiwała i czego się
spodziewała. Jedynie pies Jane nie stracił dobrego nastroju.

— Jesteś pewna, że idziemy dobrą drogą? — szepnęła Jane po jakimś czasie.
— Tu nie ma innej drogi — odparła Rachela.
Po chwili odezwał się Cecil: — Jeśli to jest właściwa droga, to jest z nią coś nie tak.
Dzieci popatrzyły na siebie i lekko pobladły, bo Cecil pierwszy wyraził słowami ich ukryte

myśli.

— Rzeczywiście coś jest nie w porządku — potwierdziła Rachela. — Zauważyłam to już

jakiś czas temu i mam zamiar dowiedzieć się co to takiego.

Ruszyli dalej. Równie dobrze mogli iść naprzód jak zawrócić, bo dziwny chłód i lęk otaczał

ich ze wszystkich stron. Nie odważyli się zatrzymać, przestali nawet szeptać. Pies Jane
zrezygnował z gonienia królików i dreptał spokojnie z odważnie uniesionym ogonkiem.

Nagle las pozostał za nimi, stanęli na skraju otwartej przestrzeni. Przed sobą mieli piękny

widok — łąki i zabudowania u stóp wzgórza, na którym się znajdowali. Weszli przez zmurszały
płot na ścieżkę biegnącą w dół, w kierunku drogi prowadzącej do jeziora. Lecz na wprost przed
nimi rozciągał się ogród w kształcie trójkąta, pełen słońca, kwiatów, owadów i cieni. U szczytu
tego trójkąta stał dom.

Żadne z nich nie widziało go wcześniej. Dom był duży, staroświecki, obrośnięty winoroślą.

Drzwi wejściowe stały otworem. Na kamiennym schodku wygrzewał się kot — wielkie, czarne
kocisko z zielonymi ślepiami. Dziwna cisza zalegała nad tym obszarem. Cecilowi przypomniał
się wiersz o ziemi „nad którą nigdy nie wieje wiatr”. Czyżby przyszli w takie miejsce? Co
znajdowało się w tym pięknym, zapuszczonym ogrodzie? Co w tym wszystkim było takie
niezwykłe?

Spojrzał pytająco na Rachelę. — Gdzie jesteśmy? Nie widzę nigdzie ciotki Lucy.
— Pójdę zapytać kogoś w tym domu — rezolutnie oświadczyła Rachela.
Cecila, gdy to usłyszał, nie wiedzieć czemu ogarnął strach. Wstydził się ujawnić swoje

tchórzostwo, więc poszedł razem z nią. Kroczyli przez ogród główną ścieżką, mijając żonkile,
tulipany i inne kwiaty. To nie była pora na żonkile i tulipany. Teraz Cecil był już pewien, że ten
ogród nie jest zwyczajny. Poczuł, jak lodowata ręka Chrisa ujmuje jego dłoń. Na ganku pies
Jane nagle głucho zaskowyczał, odwrócił się i popędził przed siebie.

— Myślę, że mu się nie spodobał ten kot — powiedziała Jane. Czuła potrzebę

wytłumaczenia niezwykłego zachowania kundla.

— Cicho — syknął Cecil. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił.
Rachela zapukała, lecz nikt nie podszedł do drzwi. Kot przyglądał się im nie mrugnąwszy

background image

okiem. W powietrzu unosił się zapach bzu, choć było już późne lato i bzy dawno przekwitły.
Do końca życia Cecil nie mógł znieść tego zapachu. Zobaczyli duży kwadratowy hali i
zamknięte drzwi z jednej strony. Rachela przestąpiła próg, przeszła przez hali prosto do tych
drzwi. Inni ruszyli za nią, bo to było mniej straszne niż pozostanie z tyłu. Wszyscy czuli
lodowate zimno. Chudziutkie ramiona Racheli drżały, ale zrobiła dziwną rzecz — nie zapukała.
Po prostu zacisnąwszy zęby poruszyła klamką i weszła do środka. Tym razem zrobiła to bardzo
szybko i w milczeniu.

Znaleźli się w pięknym, choć staroświecko umeblowanym pokoju. Oprócz nich były tu

jeszcze dwie osoby. Przy niskim stoliku siedziała niezwykle piękna, elegancka dama. Bujne,
czarne włosy podtrzymywała złota przepaska. Miała delikatną, białą cerę i ubrana była w suknię
z czarnego aksamitu z długimi, szerokimi rękawami, ozdobioną różą ze złotego brokatu. Pełne
tkliwości niebieskie oczy spoglądały na dzieci spod długich zakręconych rzęs, promieniując
ciepłem i czarem.

Przy oknie stał młody mężczyzna, bawiąc się frędzlami kotary. Też był bardzo urodziwy, a

dłonie miał długie i smukłe. Jednak Cecil natychmiast zrozumiał, że znajdują się obok czegoś
ogromnie złego.

Młody człowiek odszedł od okna, wziął ze stolika filiżankę herbaty i zbliżył się do dzieci.

Cecil znowu odniósł wrażenie, jakby nadciągnęła czarna, zimna noc. Młodzieniec podał
filiżankę Racheli i wówczas dzieci zobaczyły na jego palcu trzy pierścienie połączone
delikatnymi, złotymi łańcuszkami. W jednym pierścieniu znajdował się brylant, w drugim
rubin, a w trzecim szmaragd. Każdy kamień umieszczony został w pysku smoka.

Rachela potrząsnęła odmownie głową i odwróciła się. Wtedy dama powiedziała z

uśmiechem: — Dobrze robisz nie przyjmując tego. Nie stałaby ci się krzywda, lecz nigdy już
nie byłabyś taka sama. Wystarczająco różnisz się od otoczenia, aby ci to wyszło na dobre. Poza
tym zapomniałabyś o nas zaraz po wyjściu stąd. Wstała z krzesła i podeszła do nich. Cecil
przestraszył się, że zechce go dotknąć, czuł, że nie zniósłby czegoś takiego. Lecz nieznajoma
zatrzymała się przy Racheli. Młody mężczyzna stał znowu przy oknie. Wyglądał jak upadły
anioł — ciemny, bezsilny i zbuntowany, z wykrzywioną szyderstwem twarzą.

Dama pochyliła głowę i odezwała się przytłumionym głosem, lecz mimo to wszyscy ją

słyszeli: — Powiedz Egertonowi, że kochałam tylko jego… Artur Nesbitt nic dla mnie nie
znaczył. A jeśli chodzi o tę naszą kłótnię… to tutaj zapomina się o podobnych rzeczach i
pamięta tylko o miłości. Ale ja wzięłam tę perłę… dla Ralpha. Przekonał mnie, że stryj istotnie
przeznaczył ją dla niego, a kiedy spisywał testament, już zdziecinniał i zapomniał o
przyrzeczeniu. Jednak nie oddałam mu jej. Powiedz Egertonowi, że znajdzie perłę między
fałdami mojej ślubnej sukni na strychu. Jestem zadowolona z waszego przyjścia. Niewiele osób
miałoby odwagę otworzyć te drzwi. Teraz musimy odpocząć. Idźcie więc już… prędko!

Dzieci wyszły w pośpiechu. Znalazłszy się na zewnątrz, rzuciły się na oślep, biegnąc przez

ogród i ścieżką w dół. Przy wejściu na leśną drogę stanęły i spojrzały za siebie. Nie było
żadnego domu. Za krzewami ogrodzenia, wśród młodych drzewek, widniały resztki spalonych
ścian.

— Wracajmy do domu — prosiła Jane. — Nie obchodzi mnie, co pomyśli ciotka Lucy. Ja…

ja źle się czuję.

Dotarli jakoś do Briarwold, biegnąc, potykając się i podtrzymując wzajemnie. Po powrocie

nikt oprócz Racheli nie mógł mówić. Ona miała coś do powiedzenia wujowi Egertonowi i
zrobiła to w bibliotece. Gdy wyszła z domu, rzuciła się na trawę przy słonecznym zegarze
łkając spazmatycznie.

— Uwierzył ci? — spytał szeptem Cecil.
— Najpierw nie chciał… dopiero gdy wspomniałam o tych trzech pierścieniach. Należały do

Ralpha… zawsze je nosił. Potem poszedł na strych…

— I to… to było tam?

background image

— Tak. A on wyglądał jak… jak człowiek, który wrócił z piekła — odparła Rachela.
Nikogo to nie zdziwiło. Tego popołudnia, spoglądając w oczy Ralpha Kilbourne’a,

dowiedzieli się o piekle więcej niż kiedykolwiek przedtem. Byli na to zbyt młodzi, więc może
właśnie dlatego nie mogli więcej o tym rozmawiać. Znajomość podobnych spraw nikomu nie
wychodzi na dobre.

— Nigdy już nie otworzę zamkniętych drzwi — oświadczyła Rachela i zadrżała.

background image

N

IEZWYKŁE

OSTRZEŻENIE

1902

Po południu rozpadał się deszcz i zabijaliśmy czas opowiadaniami o duchach. To doskonała

pora na takie zajęcie, znacznie lepsza niż wieczór. Jeśli nasłuchacie się o duchach po
zapadnięciu ciemności, pędzicie do domu w śmiertelnym strachu i przy rozbieraniu staracie się
stać tyłem do ściany, żeby przypadkiem nie poczuć kogoś za plecami.

Każdy z nas opowiedział po jednej historii zawierającej podstawowy zestaw tajemniczych

odgłosów, przepowiedni śmierci, ostrzeżeń i zjaw — jednym słowem pełen katalog postaci i
sytuacji wystarczający, by zadowolić najbardziej wybrednego miłośnika horroru. Jack jak
zawsze był niezadowolony. Oświadczył, że te historyjki pochodzą z drugiej ręki. W naszej
paczce nie było nikogo, kto sam kiedykolwiek widział lub słyszał ducha. Owe „prawdziwe”
opowieści zostały nam przekazane przez jakieś osoby, a te z kolei słyszały je od innych.

— Z takich relacji niewiele można się dowiedzieć — przekonywał Jack. — Wprawdzie sam

nie mierzę tak wysoko, by spotkać prawdziwego ducha, ale chętnie porozmawiałbym z kimś,
kto miał taką okazję.

Niektórzy ludzie mają szczególny dar — ich życzenia zwykle zostają spełnione. Jack należał

do nich. Gdy tylko zrobił tę uwagę, do saloniku wkroczył Davenport i usłyszawszy o czym
rozmawiamy, zaproponował, że i on opowie o czymś, co przydarzyło się jego babce, czy ciotce
— dziś już nie pamiętam. Historia była zupełnie dobra i Davenport opowiedział ją bardzo
zręcznie. Nawet Jack musiał to przyznać, lecz zaraz dodał:

— To znowu przekaz z drugiej ręki. Sam nigdy nie miałeś do czynienia z duchami?
Davenport powoli i starannie połączył dłonie opuszkami palców.
— Czy uwierzyłbyś mi, gdybym oświadczył, że miałem? — zapytał.
— Nie — odparł bez wahania Jack.
— No to nie ma sensu, żebym opowiadał.
— Chyba nie twierdzisz, że naprawdę miałeś?
— Nie wiem. Jednak pewnego razu wydarzyło się coś dziwnego. Nigdy nie umiałem tego

wyjaśnić — z naukowego punktu widzenia oczywiście. Chcecie posłuchać?

Naturalnie, że chcieliśmy. To było podniecające. Nikt z nas nawet nie podejrzewał, by

Davenport mógł zobaczyć ducha.

— Cała rzecz jest dość banalna — rozpoczął. — Duchy nie wykazują wiele oryginalności,

lecz tak jak sobie życzysz Jack, otrzymasz relację z pierwszej ręki.

— Nie przypuszczam, bym rozmawiał z wami o moim bracie Charlesie. Był starszy ode

mnie o dwa lata; bardzo opanowany i cichy człowiek. Nigdy nie demonstrował swych uczuć,
choć były silne i głębokie.

Gdy ukończyłem college, właśnie zaręczył się z Dorotą Chester, bardzo piękną dziewczyną,

którą uwielbiał. Zmarła na krótko przed ich ślubem i Charles nigdy nie przyszedł do siebie po
tym ciosie. Ożeniłem się z siostrą Doroty, Wirginią, W najmniejszym stopniu nie przypominała
zmarłej, lecz nasza najstarsza córka była do niej uderzająco podobna. Daliśmy jej również imię
ciotki, a Charles okazywał dziecku ogromne przywiązanie. Dolly, jak ją nazywaliśmy, była
zawsze „dziewczynką stryja Charlesa”.

Kiedy Dolly miała dwanaście lat, brat wyjechał w interesach do Nowego Orleanu i tam

zmarł na żółtą febrę. Pochowano go na miejscu, a córka bardzo boleśnie przeżyła tę stratę.

Pewnego dnia, pięć lat później, siedziałem w gabinecie pisząc listy. Tego ranka moja żona z

Dolly pojechały do Nowego Jorku. Nazajutrz miały popłynąć do Europy na pokładzie
„Aragonii”. Interesy uniemożliwiły mi odprowadzenie ich do portu, lecz mój szwagier, Gilbert
Chester, wybrał się razem z nimi.

background image

Pisałem prawie godzinę, aż poczułem zmęczenie. Odłożyłem pióro, oparłem się plecami o

fotel i zacząłem zapalać cygaro. Jakiś niewytłumaczalny impuls kazał mi spojrzeć za siebie.
Upuściłem cygaro i skoczyłem na równe nogi niebotycznie zdumiony. Jedyne drzwi w pokoju
znajdowały się na wprost mnie. Mógłbym przysiąc, że nikt przez nie nie wchodził, a mimo to
przy bibliotece stał mój brat Charles!

Nie było mowy o pomyłce. Widziałem go tak wyraźnie jak każdego z was w tej chwili.

Wysoki, solidnie zbudowany mężczyzna o kędzierzawych włosach i jasnej, krótko przyciętej
bródce. Miał na sobie ten sam jasnoszary garnitur, w którym przyszedł pożegnać nas przed
wyjazdem do Nowego Orleanu. Stał w swej ulubionej pozie, z rękami założonymi do tyłu.

Chciałbym, abyście wiedzieli, że choć byłem niewypowiedzianie zdumiony, ani przez

chwilę nie odczuwałem strachu. Nie zastanawiałem się nad tym, czy widziana postać jest
duchem, zjawą lub czymś podobnym. Przemknęła mi przez głowę myśl, że ktoś popełnił fatalną
pomyłkę, a mój brat żyje i znajduje się obok mnie cały i zdrowy. Postąpiłem w jego stronę.

— Dobry Boże, staruszku! —wykrzyknąłem. — Skąd się tu wziąłeś? Przecież mieliśmy cię

za umarłego!

Byłem już prawie przy nim, gdy nagle zatrzymałem się, nie mogąc zrobić następnego kroku.

On zaś stał nieruchomo, patrząc mi prosto w oczy. — Nie pozwól Dolly popłynąć jutro tym
statkiem — powiedział wolno i bardzo wyraźnie. Zaraz potem znikł. Wiem Jack, jak mało
zajmujące jest takie zakończenie historii o duchu, lecz tak właśnie a nie inaczej się stało. W
jednej chwili był tutaj, a w następnej już go nie widziałem. Nie minął mnie, ani nie wyszedł
drzwiami.

Stałem kilka chwil zupełnie oszołomiony. Czułem się przytomny i przy zdrowych zmysłach,

a ta sprawa wydawała się nieprawdopodobna. Czy bałem się? Nie, nie byłem przestraszony,
tylko osłupiałem ze zdziwienia. Jedna myśl nurtowała mój umysł wyraźnie — Dolly jest w
niebezpieczeństwie i ostrzeżenia z zaświatów nie wolno lekceważyć. Nie zwlekając pobiegłem
nadać do żony telegram, w którym zabroniłem jej odpłynąć na „Aragonii” i dowiedziałem się,
jakie mam połączenie pociągiem do Nowego Jorku. Ruszyłem w drogę z miłym
przeświadczeniem, że przyjaciele uznają mnie za wariata.

Do Nowego Jorku przybyłem nazajutrz rano i udałem się prosto do hotelu. Zastałem żonę,

córkę i szwagra niezmiernie zaskoczonych otrzymaną depeszą. Tłumaczyłem się dość
niezgrabnie. W każdym razie sam miałem się za głupca. Gilbert żartował ze mnie uważając, że
mi się to wszystko przyśniło. Wirginia była zakłopotana i tylko Dolly przyjęła wyjaśnienia bez
zastrzeżeń.

— Oczywiście, że to był stryj Charles — oświadczyła z przekonaniem. — Teraz nie

popłyniemy „Aragonią”.

Gilbert musiał pogodzić się z moją decyzją, aczkolwiek zrobił to bardzo niechętnie i statek

odpłynął bez trojga pasażerów. Cóż, zapewne słyszeliście o tej okropnej katastrofie: w gęstej
mgle „Aragonią” zderzyła się z „Astarte” i zginęło tylu ludzi. Kiedy wiadomość o tym dotarła
do nas, Gilbert przestał się śmiać, możecie być pewni. Wirginia i Dolly popłynęły do Europy
miesiąc później na „Marsyliance” i dotarły tam bezpiecznie.

— Oto cała historia, chłopcy. Jedyne doświadczenie tego rodzaju, jakie przeżyłem —

zakończył Davenport.

Zadawaliśmy wiele pytań i stworzyliśmy wiele teorii na temat tego wydarzenia. Według

Jacka, Davenportowi wszystko to się przyśniło, a zderzenie statków było przypadkowe.
Davenport nasze sugestie zbywał uśmiechem, a ponieważ zegar wskazywał dziesiątą
wieczorem, postanowiliśmy zrezygnować z wszelkich opowieści o duchach.

background image

T

AJEMNICZE

LEKARSTWO

Andrew był nieugiętym człowiekiem. Kiedy mówił „nie” i tupał nogą, zaraz coś chrupotało i

kruszyło się. W tym konkretnym przypadku chodziło o uczucia Amy.

— Nie, moja córko — powiedział uroczyście (diakon zawsze mówił z namaszczeniem „moja

córko”, gdy miał odmienne zdanie) — ja, hm… nigdy nie zgodzę się byś wyszła za doktora
Boyda. On nie jest ciebie wart.

— Uważam, że Boyd jest równie dobry jak Poultney — szlochała Amy. — Nikt nie powie

złego słowa o Franku.

— On pił, moja córko — odparł diakon z godnością.
— Nie bierze do ust kropli alkoholu — nastawała Amy z uporem, miała w sobie bowiem

trochę temperamentu Barrych. Diakon jednak nie rozgniewał się. Gdyby to nastąpiło, byłaby
jakaś nadzieja. Zawsze można sobie poradzić z człowiekiem tracącym panowanie nad sobą,
zwłaszcza gdy przychodzi czas skruchy. Andrew nigdy nie tracił głowy, on po prostu
pozostawał spokojny i niewzruszony.

— Czy wiesz moje dziecko — mówił ze smutkiem — że mężczyzna, który raz wpadł w

szpony nałogu, w każdej chwili może znaleźć się w jego władzy? A ja, hm… nie wierzę w
poprawę doktora Boyda. Spójrz na jego ojca.

Amy nie mogła tego zrobić, dlatego że ojciec doktora zapił się na śmierć i od ponad

piętnastu lat spoczywał na cmentarzu w Brunswicku. Dla diakona nie miało to żadnego
znaczenia. Nie na próżno żyła obok swego taty przez dwadzieścia lat, wiedziała więc
doskonale, że skoro wyciąga z grobu czyjegoś przodka i powołuje się na jego przykład, należy
spokojnie zrezygnować ze sporu.

Amy tak właśnie zrobiła i przyszła do mnie się wypłakać. Niewiele mogłam uczynić dla

pocieszenia jej, gdyż znałam Andrewa równie dobrze jak ona. Prowadziłam mu dom od śmierci
jego żony, a mojej siostry. Pod wieloma względami był człowiekiem wyjątkowym — szczodry,
pozbawiony skłonności do marudzenia, ale też gdy coś postanowił, nie było mowy, aby zmienił
zdanie. Z takim samym powodzeniem mogłam próbować zmiękczyć kamień. Do tego
nieskazitelna moralność diakona nie pozwalała wykorzystać przeciw niemu żadnej słabości czy
uchybienia. Gdyby miał jakieś wady, pewnie okazałby więcej wyrozumienia i podatności na
argumentację. Jednym słowem człowiek nieprzyzwoicie zacny i bez skazy. Dzięki Bogu nie
miał synów, bo na pewno zeszliby na złą drogę, choćby dla zachowania równowagi w rodzinie.

Zanim przejdę do dalszego ciągu historii, muszę wyjaśnić sprawę doktora Boyda.

Wypowiedź Andrewa wprost nasuwała wniosek, że w przeszłości doktor był nałogowym
pijakiem. Frank jednak, choć syn takiego ojca, był chłopcem trzeźwym i zrównoważonym.
Jednak pewnego dnia, tuż przed wyjazdem do college’u, wpadł w towarzystwo młodych ludzi,
mieszkających w hotelu przy plaży. Pojechali razem na jakieś zebranie polityczne i wszyscy się
upili. Frank oczywiście też. Do tego hałasowali, wygłupiali się i tak dalej. Diakon był tam jako
reprezentant ruchu na rzecz wstrzemięźliwości i widział całe wydarzenie. Potem nigdy już nie
zmienił złego zdania o Franku. Nie miało najmniejszego znaczenia, że Frank strasznie się tego
wstydził i żałował, nie spotkał się więcej z tymi ludźmi, a alkoholu nie brał do ust. Ukończył
college z wyróżnieniem, wrócił do domu i zdobył doskonałą praktykę w Brunswicku. Diakon
był nieugięty i uważał Franka za skruszonego hulakę, który przy lada okazji gotów wrócić na
złą drogę. Andrew prędzej rozgrzeszyłby człowieka za zabójstwo niż za pijaństwo. Diakon był
— jak mówili jego wrogowie (a miał ich wielu pomimo, a może właśnie z powodu swych cnót)
— fanatykiem wstrzemięźliwości. Nie, żebym coś przeciw niej miała, nic podobnego. Sama
noszę białą wstążkę na znak poparcia, do ust nie biorę nawet wina domowej roboty i sądzę, że
odrobina fanatyzmu skutecznie oliwi koła każdego ruchu. Lecz Andrew posunął się w tym za
daleko. W sprawie wstrzemięźliwości postępował jak szalony i nawet nie rozmawiał z

background image

diakonem Millarem, bo ten sprzeciwiał się używaniu do komunii nieprzerobionego wina i pijał
whisky, gdy był zaziębiony.

Biorąc wszystko pod uwagę, sądziłam, że perspektywy biednej Amy, jeśli chodzi o

małżeństwo z Boydem, są bardzo wątłe i bolałam nad tym jak i ona. Jeśli wybrała Franka, to raz
na zawsze, bo ma naturę Barrych, a ci się nigdy nie zmieniają. Mogę to potwierdzić własnym
przykładem, ale to już zupełnie inna historia. Do tego Frank był takim porządnym młodym
człowiekiem, lubianym i szanowanym przez wszystkich. Każdy ojciec, tylko nie Andrew,
cieszyłby się z takiego zięcia.

Pocieszałam Amy, jak tylko mogłam, a nawet próbowałam przekonać jej tatę, choć dobrze

wiedziałam, że nic nie wskóram. Tak się też stało, chociaż robiłam co tylko w ludzkiej i
kobiecej mocy. Ugotowałam wspaniały obiad, z ulubionymi daniami diakona, a kiedy jadł i to
dwa razy tyle ile powinien, ruszyłam do ataku i — poniosłam klęskę. Gdy kobietę spotyka
porażka w takich okolicznościach, to znaczy, że należało milczeć i nie kiwnąć nawet palcem.

Andrew wysłuchał mnie bardzo uprzejmie, jak zwykle zresztą, gdyż szczycił się dobrymi

manierami, lecz zaraz spostrzegłam, iż moje wywody spływają po nim jak deszcz po szybie.

— Nie, Juliano — oświadczył wyrozumiale. — Ja, hm… nigdy nie oddam córki

skruszonemu pijakowi. Ja, hm… drżę o jej szczęście. Pomyśl, jak by to wyglądało, gdybym
pozwolił Amy poślubić człowieka nawykłego do picia, ja, którego ceni się za niewzruszone
zasady w kwestii wstrzemięźliwości. Dałbym argument przeciw sobie ludziom pijącym.
Wybacz więc, droga Juliano i nigdy więcej nie podejmuj tego bolesnego tematu. Nie
podtrzymuj też mojej córki w nierozumnym i niewłaściwym zachowaniu. Nieprzyjemności,
jakie z tego wynikną w naszym domu, nie pomogą w spełnieniu jej i twoich pragnień.
Niewiasta z twoim rozsądkiem zdaje sobie z tego sprawę.

Szczerze mówiąc, czerwono mi się robiło w oczach, gdy tego słuchałam. Kolejne „ja… hm”

Andrewa rozbudzały we mnie temperament Barrych. Jednak przezornie trzymałam język za
zębami, choć chciałam krzyczeć ze złości.

W odwecie karmiłam diakona przez cały tydzień solonym dorszem. Nigdy się nie

dowiedział, dlaczego go to spotkało. Muszę przyznać, że cierpiał w pokorze, zachowując pozę
człowieka, który rozumie kobiece humory i okazuje im pobłażliwość.

Przez następny miesiąc, spokojny dotąd dom diakona pogrążył się w niemiłej atmosferze.

Amy popłakiwała, dąsała się i smuciła, a Frank nie śmiał przekroczyć progu. Nikt nie wie, do
czego by doszło, gdyby nie wtrąciła się opatrzność. Pewnie by Amy ze zmartwienia wpędziła
się w suchoty, albo też uciekła z ukochanym i ojciec nie przebaczyłby jej do końca życia. To
byłoby dla niej trudne do zniesienia, bo kochała swego tatę. Miała ku temu powody, gdyż
Andrew nigdy — w granicach rozsądku — niczego jej nie odmawiał.

Tymczasem diakon miał własne kłopoty. Partia, do której należał, chciała wysunąć jego

kandydaturę w nadchodzących wyborach do miejscowych władz. On sam tego pragnął.
Oczywiście przeciwnicy wstrzemięźliwości sprzeciwiali się temu. Miał też osobistych wrogów
we własnej partii. Tak więc było sporo wątpliwości, pracował jednak z wielkim uporem i miał
pewne szansę — przynajmniej do pierwszej niedzieli sierpnia.

Tego ranka diakon wstał czując się źle. Już przy modlitwie uwidoczniło się zaziębienie.

Trzeba wiedzieć, iż modlitwy diakona, to doskonały wskaźnik jego zdrowia. Kiedy czuje się
dobrze, są pogodne, ale gdy mu coś dolega, modlitwa jest jak ta stara dama co powiedziała:
„Uniwersaliści myślą, że cały świat zostanie zbawiony, ale my prezbiterianie liczymy na coś
lepszego”.

W niedzielnej modlitwie brzmiała więc posępna nuta, co nie przeszkadzało mu zjeść sutego

śniadania. Składało się z jajecznicy na szynce, gorących bułeczek z konfiturami i sera. Diakon
niezmiennie jadł ser, choć bardzo mu szkodził. No i przed wyjściem do kościoła, zaczął mieć
biedaczysko kłopoty z żołądkiem.

Gdy zeszłam na dół — Amy tego dnia została w domu, co w świetle późniejszych wydarzeń

background image

okazało się wyjątkowo szczęśliwym zbiegiem okoliczności — zastałam diakona siedzącego na
kanapie z niezwykle ponurym wyrazem twarzy i rękami przyciśniętymi do brzucha.

— Juliano, mam… hm… paskudne kurcze żołądka — powiedział z trudem. — Pojawiły się

nagle i hm… chciałbym, byś mi zrobiła filiżankę imbirowej herbaty.

— Nie ma w tej chwili gorącej wody — odparłam. — Ale zobaczę, co da się zrobić.
Diakon postękując poszedł za mną do spiżarni. Podczas gdy szukałam imbiru, on wypatrzył

dużą, ciemną butelką na najwyższej półce.

— O, to jest właśnie coś dla mnie! — zawołał radośnie. — Środek przeciwbólowy pana

Johnsona! Dlaczego nie pomyślałem o nim wcześniej?

Miałam pewne wątpliwości co do tego lekarstwa, bo nie lubię zażywać niepewnych

specyfików. Choć z drugiej strony, pan Johnson go sobie nie żałował i jakoś mu nie
zaszkodziło. Ten młody malarz mieszkał u nas zeszłego lata. Był miły, towarzyski i wszyscy go
lubiliśmy. Szczególnie przypadł do gustu diakonowi, gdyż zawsze mu potakiwał, zwłaszcza w
sprawach wstrzemięźliwości. Nie miał jednak, biedaczek, mocnego zdrowia. Wkrótce po
przyjeździe zaczął cierpieć na żołądek. Musiał przyjmować swój lek po wszystkich posiłkach, a
nieraz i częściej. Trzymał butelkę w spiżarni, i za każdym razem gdy nawet nie skrzywiwszy się
wypijał pełną szklankę, podziwiałam, jaki jest dzielny. Narzekał na nieprzyjemny smak, ale pił,
bo jego lekarz przepisał mu tę specjalną miksturę. Wyjechał w pośpiechu, wcześniej niż
zamierzał, po otrzymaniu telegramu o chorobie matki — i zostawił ledwie napoczętą butelkę z
lekiem. Odtąd stała sobie na najwyższej półce i dopiero teraz otworzył ją diakon.

Nalał do szklanki i powąchał zawartość. — Nawet mi się podoba ten zapach — oświadczył.
— Nie pij za dużo — ostrzegłam. — Może ci zaszkodzić.
Lecz on uważał, że wie lepiej i wychylił szklankę, po czym oblizał wargi. — To najlepsze

lekarstwo jakie kiedykolwiek hm… zażywałem. — oświadczył. — Ma smak pobudzający
apetyt. Chyba… hm… naleję jeszcze jedną porcję. Widziałem… hm… jak pan Johnson tak
robił. Może straciło trochę mocy stojąc tak długo, a ja… hm… nie chcę ryzykować nowych
kurczów w kościele. Dla pewności jeszcze wypiję. Wyraźnie poczułem się lepiej. — Nalał
sobie drugą szklankę, a gdy wyszłam po kapelusz i po chwili wróciłam — pił trzecią.

— Wiesz, Juliano, kurcze minęły — powiedział zadowolony. — Ten środek przeciwbólowy

jest odpowiedni dla mnie. Czuję się doskonale. No, dalej, idźmy do kościoła.

Mówił lekkim, rozbawionym tonem, jakby mu chodziło o piknik. Do kościoła nie było dalej

niż pół mili i Andrew szedł obok mnie zamaszystym krokiem, rozprawiając z ożywieniem na
różne tematy. Szczególną elokwencję wykazywał w kwestii wyborów i zachowywał się tak,
jakby był pewny swej nominacji. Wydawał się zbyt podekscytowany, toteż obawiałam się, czy
nie ma temperatury.

Jak zwykle spóźniliśmy się. Pastor zaczynał kazanie. Nasz zegar źle chodzi, lecz Andrew nie

pozwala nic w nim ruszyć, gdyż należał jeszcze do jego dziadka. Frank siedział samotnie i
twarz mu posmutniała, gdy spostrzegł, że nie ma z nami Amy. Na nabożeństwo przybyli chyba
wszyscy mieszkańcy Brunswicku, więc kościół był przepełniony. Andrew opadł na swoją ławkę
z pogodnym, głośnym chrząknięciem, po czym rozejrzał się z twarzą szeroko uśmiechniętą.
Nigdy dotąd nie widziałam, by uśmiechał się w kościele; zawsze był poważny, niemal
uroczysty jak na pogrzebie. W tym uśmiechu coś mnie zaniepokoiło, dlatego odetchnęłam, gdy
skupił uwagę na pastorze.

Pan Stanley jest znakomitym kaznodzieją. Mieszka u nas od trzech lat i wszyscy go lubią. Po

dwóch minutach słuchania straciłam zainteresowanie ziemskimi sprawami, lecz nagle — zbyt
nagle — moje myśli wróciły do rzeczywistości. Diakon wydawał dziwne odgłosy, coś między
warczeniem a kichaniem. Obejrzałam się, a on w tym momencie skoczył na równe nogi.
Wykrzywiona twarz nabrała fioletowej barwy. Jeszcze nie widziałam Andrewa w ataku furii, a
teraz był po prostu wściekły.

— Powiadam ci, kaznodziejo, że to nieprawda! — wykrzyknął. — To herezja,

background image

najprawdziwsza herezja! Jako diakon tego kościoła nie pozwolę, by ci to uszło na sucho,
kaznodziejo. Musisz wszystko odwołać. To fałszywa doktryna! — W tej chwili uderzył w
ławkę przed sobą z taką siłą, iż siedząca w niej, głucha jak pień pani Prott, podskoczyła niby
trafiona kulą. Lecz była to niestety jedyna osoba, która go nie słyszała, a sensacji wywołanej
tym wybuchem nie podejmuję się opisać.

Pan Stanley zamilkł w pół słowa i znieruchomiał z wyciągniętą przed siebie ręką, zupełnie

jakby zamienił się w słup, a oczy wyszły mu niemal z orbit. I tak są wystarczająco
wytrzeszczone, bo urodą nie został obdarowany, lecz teraz wyglądał tak, że jego widoku nie
zapomnę chyba nigdy.

Powinnam była uspokoić diakona, lecz zaskoczona i oszołomiona nie mogłam się poruszyć

ani odezwać. Szczerze mówiąc, sądziłam, że Andrew postradał zmysły i przerażenie mnie
sparaliżowało.

Tymczasem diakon nabrawszy tchu ciągnął dalej, podkreślając celniejsze uwagi waleniem

pięścią. — Co za pomysł twierdzić, że nie wszyscy poganie zostaną nawróceni! Jeśli tak, to
pieniądze dawane misjonarzom byłyby zmarnowane! — krzyczał. — Pan ma źle w głowie! Ot
co! Prosimy o chleb, a pan rzuca w nas kamieniem! — I znowu potężne walnięcie.

W tej chwili doktor Boyd podniósł się, pochylił do przodu i trącił diakona w ramię. — Panie

Poultney, wyjdźmy na dwór i tam porozmawiajmy — powiedział spokojnie, jakby to było
częścią nabożeństwa.

Spodziewałam się gniewu, ale Andrew tylko zarzucił Frankowi ręce na szyję i wybuchnął

płaczem.

— Tak, tak, drogi chłopcze, chodźmy stąd — szlochał. — Opuśćmy to niegodne miejsce.

Dzięki ci chłopcze! Zawsze kochałem cię jak syna… tak, tak… I Amy też…

Doktor Boyd prowadził go przejściem; diakon uparł się, by iść z rękami na szyi Franka i cały

czas popłakiwał. Przy samych drzwiach zatrzymał się i spojrzał na Selenę Cotton. Selena, tak
jak i ja, dawno pożegnała się z młodością, lecz nie straciła chęci wyjścia za mąż i ogólnie
wiedziano, że zarzuca sieci na Andrewa. Diakon też to wiedział. Frank próbował go pociągnąć,
lecz ten nie ruszył z miejsca, dopóki nie powiedział tego, co miał do powiedzenia.

— Tak, tak, drogi chłopcze, za chwilę. Nie spiesz się tak, nigdy nie trzeba się spieszyć do

wyjścia z kościoła. Idź powoli… z godnością… zawsze! Spójrz na tę damę. Słowo daję, to
wspaniała kobieta, lecz ja nigdy jej nie zachęcałem, Frank, nigdy. Słowo daję… Nie mógłbym
igrać z uczuciami damy. Już dobrze, chłopcze, już idę… — język mu się coraz bardziej plątał.
Na zakończenie posłał Selenie głośnego całusa i wreszcie wyszedł z kościoła.

Oczywiście, ruszyłam za nimi i zaraz za progiem Frank powiedział mi półgłosem: —

Zabiorę go do domu, lecz dwukółka jest bardzo wąska. Może pani wrócić pieszo?

— Naturalnie, ale powiedz mi — szepnęłam niespokojnie — czy uważasz ten atak za bardzo

poważny?

— Ależ nie, zaraz przyjdzie do siebie i nic mu nie będzie — odparł doktor. Twarz miał

śmiertelnie poważną, za to w oczach igrały mu wesołe błyski. Rozgniewałam się. Andrew traci
rozum, albo zapadł na straszliwą chorobę, a Boyd stroi sobie z niego żarty. Poszłam do domu
pełna sprzecznych uczuć — oburzenie i strach walczyły ze sobą. Kiedy dotarłam na miejsce,
bryczka Franka stała przed furtką, a on siedział z Amy na kuchennej kanapie.

— Gdzie jest Andrew? — zapytałam.
— U siebie, mocno śpi — odparł Frank, wskazując sypialnię diakona.
— Co mu właściwie jest? — indagowałam niespokojnie. Byłam pewna, że Amy przed

chwilą się śmiała i pomyślałam, że może śnię lub wszyscy dokoła zwariowali.

— Cóż — rzekł doktor. — Szczerze mówiąc, jest pijany. Usiadłam ciężko na krześle i nie

wiem, czy bardziej byłam zła, czy zadowolona. — To niemożliwe — zawołałam. — Nie–moż–
li–we! Diakon nie bierze do ust… W domu nie ma kropli… Jak to, dlaczego? I nagle
przypomniałam sobie środek przeciwbólowy. Popędziłam do spiżarni, chwyciłam butelkę i

background image

wróciłam do Franka.

— To lekarstwo pana Johnsona. Może się nim zatruł. Och, zrób coś, proszę, prędko! Może

umiera właśnie w tej chwili!

Doktor nie uległ panice. Wyjął korek z butelki, powąchał i pociągnął tyk. — Proszę się nie

bać, panno Barry — uśmiechnął się. — To tylko wino. Nie wiem, jakiej marki, ale wyjątkowo
mocne.

— Pijany! — powtórzyłam i zaczęłam się śmiać. Później bardzo mi było wstyd.
— Diakon sobie pośpi — zapewnił doktor. — Gdy się obudzi, nic mu nie będzie. Najwyżej

paskudny ból głowy. Teraz pomyślmy, jak najlepiej wykorzystać ten incydent.

Diakon spał aż do kolacji. Potem usłyszeliśmy w sypialni słabe pojękiwania. Weszliśmy,

razem z Frankiem, bardzo poważni. Diakon siedział na brzegu łóżka. Wyglądał niezwykle
żałośnie.

— Jak się teraz czujesz? — spytałam.
— Niezbyt dobrze — odparł. — Głowa mi pęka. Zachorowałem? Zdawało mi się, że byłem

w kościele, ale nie pamiętam powrotu do domu. Co ze mną, doktorze?

— Prawda jest taka, panie Poultney — oświadczył Frank, zachowując powagę. — Był pan

pijany. Nie, proszę nie wstawać — dodał, gdy Frank podskoczył na łóżku. — Nie chcę pana
obrazić. Wypił pan trzy szklanki mocnego wina, które uważał pan za lekarstwo. Potem poszedł
pan do kościoła i tam zrobił niezłą scenę.

— Rany boskie! —jęknął diakon, tocząc dokoła błędnym wzrokiem. — To być nie może!

Juliano, powiedz, co ja tam mówiłem. Nic nie pamiętam. To chyba zły sen.

Powiedziałam mu całą prawdę. Gdy doszłam do momentu, kiedy posłał Selenie Cotton

całusa, podniósł w rozpaczy ręce.

— Jestem zrujnowany, zrujnowany bez reszty! Moja pozycja na zawsze stracona, tak samo

jak szansa na nominację, a Selena wyda się za mnie wbrew mej woli, bo ma na mnie haczyk.
Och, gdybym dostał w ręce tego Johnsona!

— Proszę się nie martwić — wtrącił Frank. — Sądzę, że mogę naprawić sytuację.

Zaświadczę z całą powagą, że miał pan gorączkę i kurcze żołądka, a zażył pan silny środek
przeciwbólowy, pozostawiony przez lokatora. Lek ten nie był wskazany na tę chorobę i
spowodował chwilowe zaburzenie świadomości. W związku z tym nie może pan odpowiadać za
swoje słowa i czyny. Ludzie na pewno uwierzą.

— To najlepsze wyjście — przyznał diakon. — Zrobisz to Frank?
— No, nie wiem — zastanowił się Frank. — Mógłbym to zrobić… dla mego przyszłego

teścia.

Diakon nawet okiem nie mrugnął. — Oczywiście, oczywiście — powtarzał. — Możesz

ożenić się z Amy. Byłem starym idiotą. Jeśli wyciągniesz mnie z kłopotów, zgodzę się na
wszystko.

Frank wyciągnął go z kłopotów. Było mnóstwo gadania, lecz on przekonywał każdego tą

samą historyjką i w końcu ludzie uwierzyli. Zwłaszcza, że diakon pozostawał w łóżku, a z
apteki przysyłano mu mnóstwo leków na recepty doktora Boyda. Nie przyjmował nikogo, a
odwiedzającym mówiliśmy, że zalecono mu spokój, bo każde podniecenie grozi nawrotem
choroby.

— Jakie to dziwne — zauważyła Selena Cotton. — Gdyby to był kto inny, uważano by go za

pijanego.

— Tak — potwierdziłam spokojnie. — Doktor mówi, że po tym lekarstwie objawy są takie

jak po alkoholu. Uważam, że to oduczy Andrewa zażywania nie znanych leków. Powinien być
wdzięczny losowi, że wyszedł z tego bez szwanku. Przecież to mogła być trucizna.

Ostatecznie diakon otrzymał upragnioną nominację, a Frank zdobył Amy. Od tej pory, gdy

Andrew ma bóle żołądka, podaję mu mocną imbirową herbatę. Nigdy też nie wymawiam przy
nim słów „środek przeciwbólowy”.

background image

O

KIEM

OBIEKTYWU

1897

Jednego lata ogarnęła mnie pasja fotografowania. Później zamiłowanie przeszło w stan

chroniczny i już nigdy nie rozstałam się z aparatem. Wspólnie przeżyliśmy wiele przygód, a w
najbardziej ekscytującej odegraliśmy rolę głównego świadka przeciwko Nedowi Brooke.

Powinnam dodać, że nazywam się Amy Clarke i jestem uważana za najlepszego fotografa–

amatora w tej części kraju. To chyba wszystko, co mogę powiedzieć o sobie.

Pan Carroll poprosił mnie o sfotografowanie jego dworku w porze kwitnienia jabłoniowego

sadu. Dom był staroświecki i bardzo malowniczo zasłonięty od frontu wspaniałym
starodrzewem, z boków zaś otoczony sadami. Wybrałam się tam ze sprzętem pewnego
czerwcowego popołudnia, zamierzając uwiecznić posiadłość Carrollów w pełnej krasie.

Pana Carrolla nie było w domu, ale lada chwila spodziewano się jego powrotu. Czekałam

więc, by upozować całą rodzinę przed głównymi drzwiami pod wielkim rozłożystym klonem.
Chodziłam tu i tam między krzewami na trawniku. Po dłuższej chwili spoglądania z różnych
miejsc, ustaliłam ostatecznie, skąd będę miała najlepsze ujęcie frontu domu. Potem razem z
Gertie i Lilian Carroll usiadłyśmy w hamaku, kołysząc się leniwie i rozkoszując chłodnym
powiewem wiatru.

Ned Brooke jak zwykle kręcił się w pobliżu, spoglądając na nas ukradkiem. Mieszkał z

rodziną w rozwalającej się chałupie niemal naprzeciwko posiadłości Carrollów. Żyli w nędzy i
stary Brooke, jak go nazywano, oraz Ned często otrzymywali jakieś zajęcie u pana Carrolla.
Sądzę, że bardziej z litości niż z prawdziwej potrzeby.

Brookowie nie mieli dobrej opinii w sąsiedztwie. Odznaczali się lenistwem i raczej słabo

dostrzegali różnicę między swoją i cudzą własnością. Wiele osób miało za złe panu Carrollowi
pomaganie tej rodzinie, lecz on był zbyt litościwy, by pozwolić im głodować. W rezultacie,
zawsze któreś z nich kręciło się koło dworu.

Ned był chuderlawym czternastolatkiem o jasnych włosach i rozbieganych oczach. Nie

odznaczał się miłym wyglądem. Patrząc na niego, odnosiłam wrażenie, że gdyby ktoś szukał
zastępcy do popełnienia brzydkiego uczynku, to Ned byłby najwłaściwszą do tego osobą.

Pan Carroll wrócił nareszcie i wszyscy ruszyliśmy w stronę furtki, aby go powitać. Ned

dołączył do nas tylko po to, by zabrać konia. Pan Carroll rzucił mu lejce i podał żonie
portmonetkę. — Schowaj ją dobrze — powiedział wesoło. — Takiej sumy nie znajduje się byle
gdzie. Gilman Harris zapłacił mi dziś rano pięćset dolarów za kawałek lasu, który mu
odstąpiłem jesienią. Chciałyście nowy fortepian, a więc to dla was.

— Dziękuję — odparła uradowana pani Carroll. — Lepiej jednak zatrzymaj pieniądze,

dopóki nie wejdziemy do domu. Amy się spieszy.

Gospodarz wziął od żony portmonetkę i niedbale wsunął ją do wewnętrznej kieszeni

płaszcza. Akurat w tej chwili spojrzałam na młodego Brooka i zauważyłam, jak po chudej
twarzy przemknął wyraz chciwości. Zanim oddalił się z koniem, zdążył rzucić na portmonetkę
szybkie, ukradkowe spojrzenie.

Dziewczęta, szalenie przejęte, gorąco dziękowały ojcu, dlatego nikt nie zwrócił uwagi na

zachowanie Neda, a i ja po chwili zapomniałam o incydencie.

— Amy, jesteśmy gotowi — oświadczył pan Carroll. — Gdzie mamy stanąć? Jak będzie

najlepiej?

Zaczęłam więc ustawiać rodzinę pod rozłożystym klonem. Pani Carroll siedziała na krześle,

mąż stał za nią, a Lilian u boku matki. Gertie umieściłam na stopniach ganku z koszykiem
kwiatów w ręku. Dwaj chłopcy, Teddy i Jack, wdrapali się na drzewo, zaś sześcioletnia
tłuściutka Dora z powagą stanęła na przedzie, tuląc wielkiego burego kota.

background image

Tworzyli bardzo ładną grupę na malowniczym tle, a mnie rozpierała zawodowa duma, gdy

odsunęłam się na bok ostatni raz przed odsłonięciem obiektywu. Następnie podeszłam do
aparatu, wsunęłam kliszę, dałam znak i zdjęłam przesłonę.

Zrobiłam dla pewności dwa zdjęcia, a ponieważ miałam zapasową kliszę, postanowiłam

sfotografować dom Carrollów dla siebie. Przeniosłam aparat na inne miejsce, przygotowałam
wszystko i kiedy zamierzałam odsłonić obiektyw, podszedł pan Carroll i zapytał: — Chcesz
zobaczyć coś naprawdę ładnego, Amy? Chodź z nami na pole. Aparat może przecież poczekać,
prawda?

Poszliśmy więc wszyscy za dom, gdzie dumny gospodarz pokazał mi dwie prześliczne małe

krówki rasy Jersey. Wracaliśmy ścieżką wijącą się na tyłach posiadłości i gdy dotarliśmy do
głównej drogi, podjechał mój brat Cecil, by zabrać mnie do domu.

Carrollowie chcieli z nim porozmawiać, a ja pobiegłam przez sad i trawnik do oddalonego

zakątka, w którym zostawiłam aparat. Ogromnie się spieszyłam wiedząc, jak niecierpliwy jest
koń Cecila i nawet nie spojrzawszy ponownie na dom, zdjęłam przesłonę, powiedziałam „raz
dwa” i nałożyłam ją z powrotem. Potem wyjęłam kliszę, umieściłam ją w oprawce, a w końcu
pozbierałam cały sprzęt. Wszystko razem nie zajęło mi więcej niż pięć minut, no i cały czas
byłam odwrócona do domu plecami. Kiedy opuszczałam ustronie, nikogo w pobliżu nie
zauważyłam.

Dopiero idąc przez trawnik, spostrzegłam Neda raźnym krokiem podążającego ścieżką za

domem. Widok ten nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia i przypomniałam go sobie dużo
później.

Cecil już czekał, wsiadłam więc do dwukółki i ruszyliśmy w drogę. Po powrocie do domu

zamknęłam się w ciemni i wywołałam dwa pierwsze negatywy. Oba wyszły doskonale,
pierwszy odrobinę lepiej od drugiego i ten też wybrałam do zrobienia odbitki. Zamierzałam
wywołać również trzecią kliszę, lecz nieoczekiwanie pojawiła się gromada kuzynów z miasta.
Goście zmusili mnie do wyjścia z ciemni.

Nazajutrz przyszedł Cecil i powiedział: — Słyszałaś, Amy, że pan Carroll zgubił

portmonetkę z pięciuset dolarami?

— Nie! — wykrzyknęłam. — W jaki sposób? Gdzie? Kiedy?
— Uspokój się. Mogę odpowiedzieć tylko na jedno pytanie: wczoraj wieczorem. Gdy chodzi

o to w jaki sposób, to nic nie wiadomo, a co do tego gdzie… cóż, gdyby wiedzieli, mieliby
przynajmniej nadzieję na odzyskanie zguby. Dziewczęta są bardzo przygnębione. Pieniądze
były przeznaczone na upragniony fortepian, a wszystko wskazuje na to, że przepadły na dobre.

— Jak do tego doszło?
Pan Carroll powiada, że gdy żona oddała mu portmonetkę, wsunął ją do wewnętrznej

kieszeni płaszcza.

Tak, byłam przy tym — powiedziałam.
— A potem, nim ustawił się do fotografii, powiesił płaszcz w hallu. Wisiał on tam do

wieczora i zdaje się, że nikt nie pomyślał o pieniądzach, bo każdy przypuszczał, że ktoś inny je
schował. Po herbacie pan Carroll założył znowu płaszcz i poszedł odwiedzić kogoś w Netherby.
Zapomniał całkiem o portmonetce. Wracał do domu przez pole, około jedenastej i zobaczył, że
krowy weszły w koniczynę. Zdrowo się nabiegał, nim je stamtąd wypędził. Kiedy dotarł do
domu i wszedł do hallu, przemknęła mu przez głowę myśl o pieniądzach. Kieszeń była pusta, a
żona zapytana oświadczyła, że ich nie wyjmowała. W płaszczu zauważyli dziurę, chociaż zbyt
małą dla portmonetki. Jednak przez nią właśnie musiała wypaść. Chyba że okradziono go w
Netherby, co wydaje się niemożliwe, gdyż nie zdejmował płaszcza cały wieczór. Pewnie nie
zobaczą już swoich pieniędzy. Pan Carroll nie pamięta, którędy szedł polem, a jeśli zgubił
portmonetkę goniąc krowy, szansę na odnalezienie ma niewielkie. Oczywiście, szukali jej cały
dzień. Dziewczęta są strasznie rozczarowane.

Nagle przypomniałam sobie twarz Neda Brooka przy furtce, a potem jego postać sunącą

background image

ścieżką za domem.

— A skąd wiedzą, że pan Carroll zgubił portmonetkę? Może ją ukradziono, zanim poszedł

do Netherby.

— Im się tak nie wydaje — odparł Cecil. — Zresztą, kto mógłby ją ukraść?
— Ned Brooke. Widziałam, jak się tam kręcił. Gdybyś zobaczył wyraz jego twarzy, gdy pan

Carroll powiedział o dolarach.

— Cóż, zrobiłem uwagę, że Ned może mieć z tym coś wspólnego, ale nawet nie chcieli

słuchać. Brookowie są czymś w rodzaju ich pupilków i nigdy nie uwierzą, by mogli popełnić
jakąś nieuczciwość. Jeśli nawet Ned wziął pieniądze, to i tak nie mamy cienia dowodu.

— No, chyba nie — zgodziłam się po zastanowieniu. — Lecz im dłużej o tym myślę, tym

bardziej jestem przekonana, że on to zrobił. Widzisz, wszyscy poszliśmy na pole oglądać krowy
i żywej duszy nie było w domu, a zaraz potem zobaczyłam Neda idącego w wielkim pośpiechu
ścieżką.

Kilka dni później napomknęłam Carrollom o swoich podejrzeniach, gdy zaniosłam im

wywołane zdjęcia i dowiedziałam się, że nie znaleźli portmonetki. Ich jednak zwyczajnie
rozgniewały moje sugestie. Oświadczyli, że z równym powodzeniem mogą podejrzewać siebie
nawzajem i poczuli się bardzo dotknięci. Dałam więc spokój i postanowiłam nie wspominać
więcej o tej sprawie.

Krewni przebywali u nas dwa tygodnie i cały czas byłam tak zajęta, że nie miałam okazji

wywołać trzeciej kliszy. Właściwie, to zupełnie wyleciała mi z głowy. Wkrótce po wyjeździe
gości przypomniałam sobie i razem z Cecilem weszłam do ciemni, aby zrobić zdjęcie. Nie
oczekiwałam wiele po odbitce, klisza zbyt długo leżała i naświetlona była niedbale. Zostawiłam
więc wywołanie Cecilowi, a sama zajęłam się przygotowaniem utrwalacza. Brat pogwizdywał
spokojnie, lecz nagle krzyknął zdziwiony i poderwał się z krzesła.

— Amy, Amy, popatrz na to! — zawołał.
Stanęłam przy nim i spojrzałam. Dom Carrollów wyszedł ostro i wyraźnie razem z

frontowymi drzwiami i schodkami ganku. Tam zaś, właśnie w chwili przekraczania progu,
została uwieczniona postać chłopca w starym, słomkowym kapeluszu, z portmonetką w ręku!

Stał z głową zwróconą w stronę narożnika, jakby nasłuchując. Jedną ręką trzymał odchyloną

połę zniszczonej kurtki, a druga dłoń ściskała w górze portmonetkę. Wyglądało na to, że
zamierzał ją włożyć do wewnętrznej kieszeni. Cała scena była jasna jak słońce i nikt obdarzony
jakim takim wzrokiem nie mógł mieć wątpliwości.

— Niebywałe! — zawołałam. — Daj to tutaj, szybko! Wrzuciliśmy kliszę do utrwalacza, a

potem spojrzeliśmy na siebie wstrzymując oddech.

— Słuchaj Amy — powiedział Cecil. — Ależ to będzie cios dla Carrollów! „Ned Brooke nie

mógłby zrobić czegoś podobnego, och nie! Biedny, pokrzywdzony chłopiec, któremu wszyscy
ciągle coś zarzucają!” Ciekaw jestem, czy to ich wreszcie przekona.

— Sądzisz, że odzyskają pieniądze? — spytałam. — Chyba nie miał odwagi dotąd ich

wydać.

— Nie wiem. Trzeba sprawdzić. Ile czasu to musi schnąć?
— Za trzy godziny będą gotowe dwie odbitki. Ciekawe, co powiedzą Carrollowie?
— To czysty przypadek, że wyszło ci zdjęcie, skoro robiłaś je na łapu–capu. Spotkała cię

prawdziwa przygoda.

Wreszcie zawinęliśmy starannie odbitki i poszliśmy do pana Carrolla. Trudno sobie

wyobrazić jego zdumienie, gdy Cecil z powagą wytrawnego detektywa demaskującego spisek
antypaństwowy pokazał zdjęcia. Z tymi dowodami udali się do Brooków. Zastali tylko Neda z
matką. Chłopak początkowo zaprzeczał, lecz gdy zobaczył zdjęcia, załamał się i wyznał
prawdę. Matka wyjęła portmonetkę z ukrycia — na szczęście nie brakowało ani centa — i
wrócili do domu z triumfem.

Być może Ned nie powinien wykręcić się z tej sprawy tanim kosztem, ale jego matka płakała

background image

i prosiła, a pan Carroll miał miękkie serce i nie potrafił oprzeć się łzom.

Ostatecznie więc, wcale ich nie ukarał, tylko przestał interesować się losem tej rodziny. Im

zaś grunt zaczął palić się pod stopami, gdy wyszła na jaw sprawa kradzieży. Nic więc
dziwnego, że po niecałym miesiącu wyprowadzili się — ku pożytkowi całego Mapleton.

background image

Z

KRAINY

MILCZENIA

1934

Anna Hamilton zobaczyła we śnie Edith. Śniący się zmarli to coś niezwykłego, bo wyglądają

jak żywi, a jednocześnie wie się o ich śmierci. Taki sen miała jedyny raz od śmierci Edith i
choć szły w nim obok siebie, to twarz przyjaciółki była odwrócona, cały czas odwrócona.
Dlatego czuła smutek, a wspomnienie drogiej twarzy zacierało się coraz bardziej.

Anna miała pewien mankament, czy też raczej brak umiejętności, wrodzonego daru.

Zapominała twarze, których nie widziała dłuższy czas. Nie potrafiła przywołać w pamięci ich
obrazu, tak jak umieją to robić niektórzy ludzie. Edith nie żyła od sześciu miesięcy, a już Anna
zaczęła zapominać rysy drogiej, starej przyjaciółki. Jeszcze ta śmieszna, bezsensowna kłótnia z
powodu tego urwipołcia, Jima Harveya! W mgnieniu oka ożyła w pamięci przeszłość. Często
rozmawiały o Jimie, ale chociaż różniły się poglądami, nigdy nie dochodziło do sprzeczki.
Anna nie chciała mieć z nim nic wspólnego, Edith zaś kochała go i zawsze broniła. Nie do
pomyślenia było, by mogły pogniewać się z jego powodu, a jednak…

Owego dnia Edith była niespokojna i poirytowana, a może Anna okazała zbyt mało taktu. W

każdym razie obie poczuły się dotknięte do żywego i pokłóciły się paskudnie za całe trzydzieści
lat. Na pewno by doszło do zgody, gdyby Edith żyła — Anna wierzyła w to głęboko. Ale
wkrótce po incydencie wyjechała za granicę i depesza z wiadomością o śmierci przyjaciółki
dotarła do niej dopiero we Włoszech.

Wtuliła twarz w poduszkę i głucho jęknęła, jak zawsze gdy wspominała ból i rozpacz tamtej

chwili. Kiedy wróciła do domu, mogiła Edith mokła w jesiennym deszczu, a jej nie pozostało
nic więcej, jak w zimne, sztormowe wieczory rozmyślać samotnie o serdecznej stracie. Nawet
w książkach nie znajdowała ukojenia, za to na każdym kroku spotykała ślady przyjaciółki.
Gdyby nie kłótnia, byłyby dla niej pocieszeniem, lecz teraz tylko czuła ból, jakby jej kto nożem
wiercił w sercu.

Owlwood, dom Edith, stał zamknięty na głucho. Nigdy więcej nie pójdzie na wzgórze

popatrzeć na światła w jej pokoju. Odeszła z goryczą w sercu bez słowa miłości i troski.

Ta myśl dręczyła nieznośnie. Anna wiele oddałaby, byle tylko dowiedzieć się, czy Edith

przed śmiercią myślała o niej życzliwie. Grahamowie zawsze byli uparci i zawzięci w
kłótniach, a z krainy milczenia nie przyjdzie nigdy znak przyjaźni.

Przez całą zimę Anna odczuwała straszliwą samotność. Zawsze okazywała powściągliwość,

uważano ją za dumną i dlatego nie miała bliskich przyjaciół. Oczywiście z wyjątkiem Edith —
były dla siebie wszystkim. Przyjaźniły się od dzieciństwa. Mąż Edith zmarł bardzo wcześnie,
toteż Annie często wydawało się, że małżeństwa tego nigdy nie było. Alastair Graham zostawił
żonie Owlwood, piękną posiadłość, ona jednak spędzała połowę życia w skromnym domku
Anny na przedmieściu Croyden.

Anna zaznała dość bólu i rozpaczy, by wiedzieć, że czas łagodzi najbardziej gorzkie

wspomnienia, a przecież te o Edith byłyby piękne gdyby nie sprzeczka. Mogłaby sobie
wyobrażać, że ciągle są razem, mogłaby myśleć o przyjaciółce, siedząc o szarym zmierzchu w
ogrodzie, gdzie posadziły tyle kwiatów. Żarty, które je bawiły i teraz brzmiałyby wesołym
echem. Nawet milczenie z Edith było bardziej wymowne niż z jakąkolwiek inną kobietą.

Ale stało się inaczej…
— Dni mego życia pełne są duchów — stwierdziła Anna z goryczą. A przecież nie była

stara, miała czterdzieści osiem lat i ma ich przed sobą jeszcze wiele — długich i smutnych. I
wszystkie wspomnienia zatrute bólem.

Gdyby pozostawiła choć słowo, po prostu jakieś słowo. Gdyby wspomniała moje imię! —

myślała udręczona. Smutek wywołany snem z odwróconą twarzą Edith, nie opuszczał jej cały

background image

dzień. Wszystko zabarwił piętnem rozgoryczenia: piękny ogród, złocistą ciszę werandy, cieniste
wzgórza po wschodniej stronie Glenellyn, drzewo, które posadziły ku czci zabitego na wojnie
kuzyna. Jim Harvey uniknął wtedy poboru dzięki jakiemuś matactwu. To też należało do spraw
poruszonych w trakcie kłótni. Przedtem często Anna mówiła o Jimie gorsze rzeczy i Edith
nigdy nie zapałała takim gniewem. Choć z żalem przyznawała, że był parszywą owcą w
rodzinie.

— Cóż poradzić, skoro go lubię — mawiała kapryśnie. — Każdy musi go lubić. Wiem, że

wszystko, co o nim rozpowiadają, jest prawdą. Powinnam wstydzić się takiego krewniaka —
aferzysty i krętacza. Więc wstydzę się, a jednocześnie go lubię. Zapewne dlatego, że był takim
ślicznym niemowlęciem. Pokochałam go od pierwszej chwili i nie potrafię przestać. Mój rozum
zgadza się z każdym twoim słowem, ale serce nie. Gdybym wiedziała, gdzie przebywa,
próbowałabym mu jakoś pomóc.

Edith, zdaniem Anny, była niezmiennie przyjazna i dobra. Aż nagle rozgorzała gniewem i

zerwała więzy łączące je niemal całe życie! Tego nie można było pojąć.

Wieczorem wstąpiła do niej kuzynka Lida, jak zwykle z workiem rodzinnych ploteczek.

Teraz Anna nie mogła jej znieść, bo dawniej obie z Edith doskonale bawiły się żartami z Lidy.

— Ta Maureen już wyszła ze szpitala — oznajmiła kuzynka. Anna skrzywiła się. „Ta

Maureen” odnosiło się do żony Jima — ładniutkiej, prostej dziewczyny, zwykłej fryzjerki. Nikt
z rodziny, poza Edith, nie zwracał na nią uwagi. Kiedy Jim uniknął aresztowania uciekając w
nieznane, Maureen otworzyła mały zakład i jakoś wiązała koniec z końcem, utrzymując siebie,
dzieci i zdziecinniałą starą ciotkę. Niedawno przeszła poważną operację.

— Wygląda okropnie i nie ma grosza przy duszy — ciągnęła Lida. — Nie opłaciła czynszu

za lokal, więc straciła zakład. To pewnie kara boska.

Anna uśmiechnęła się smutno myśląc, co też powiedziałaby na to Edith. Maureen nie była

osobą, którą powinien poślubić kuzyn Hamiltonów, lecz za co miałaby ją dosięgnąć kara boska.
Okazała wierność lekkomyślnemu mężowi i robiła, co tylko w jej mocy dla jego dzieci.

— Co się z nią stanie? — spytała.
— Bóg jeden wie — odparła Lida głosem, w którym dźwięczało nieukrywane zwątpienie we

wszechwiedzę niebios. — Szkoda, że Edith nie żyje. Ona by im pomogła, w to nie wątpię.
Zamierzała zapisać coś w spadku żonie Jima, ale odeszła tak nagle, biedactwo, że nie zdążyła
sporządzić testamentu. To stanowi ostrzeżenie dla innych. John Alec powinien zająć się tą
sprawą, jako przyrodni brat Edith odziedziczył cały majątek. Lecz zawsze nienawidził Jima, nie
ruszy więc palcem, aby pomóc tej kobiecie.

— Ja się nią zajmę — oświadczyła ku własnemu zdumieniu Anna. Wcale nie miała takiego

zamiaru, ale przecież Edith tak by właśnie postąpiła.

— Ty? A ja zawsze sądziłam… ale jak sobie poradzisz? Ledwo wiążesz koniec z końcem —

zaprotestowała Lida z urazą w głosie. Anna pozbawiła sensu rodzinne wykręty od udzielenia
pomocy Maureen.

— Przyjmę ich do domu, a wyżywić muszą się sami — zakończyła stanowczo.
Przez całe lato zadawała sobie Anna pytanie, dlaczego postąpiła tak głupio. Nie mogła

pogodzić się ze swoim losem. Właściwie poświęcenie nie było nawet konieczne. Maureen
powinna oddać dzieci i ciotkę do jakiegoś przytułku, a sobie znaleźć pracę. W efekcie nie
przemyślanej decyzji miała na karku utrzymanie, a co gorsza, towarzystwo obcej rodziny.
Wytrzymywała jakoś oszczędności i oglądanie każdego centa, by skromny dochód starczył na
potrzeby sześciu osób, nie mówiąc już o psie i dwóch kotach. Nie do zniesienia było natomiast
to, że jej dom i życie zostały przewrócone do góry nogami. Tak bowiem się czuła.

Byłoby jej lżej, gdyby mogła ich znienawidzić. Maureen jednak, choć prostaczka, była

poczciwą kobieciną. Kpiła i śmiała się co prawda z rzeczy, które dla Anny stanowiły świętość.
Chichotała i od rana do wieczora opowiadała jakieś historyjki bez ładu i składu. Mówiła o
szczegółach swej operacji każdemu, czy chciał słuchać, czy nie. Trzaskała drzwiami i

background image

hałaśliwie zabawiała przyjaciółki, gdy Anna próbowała zasnąć. Miała wyskubane brwi i
niebieskie bezmyślne oczy. Brakowało jej poczucia powściągliwości i taktu. Nieustannie i z
jednakową pogodą ducha proponowała zmiany, mogące uszczęśliwić Glenelly. Anna zaś
wpadała w panikę na myśl o jakichkolwiek ulepszeniach. Była bezgranicznie lojalna wobec
wad i zalet swego domu. Maureen protekcjonalnie poklepywała ją po ramieniu i obiecywała, że
nic się nie zmieni, skoro „kochana staruszka” tego nie chce.

Anna próbowała polubić dzieci, nie były bowiem najgorsze. Ale te ich pomysły! Rzadko

trafiał się dzień, by czegoś nie zepsuły. Maureen zaś nawet nie próbowała ograniczać pociech.

— Straszliwie musztrowano mnie w dzieciństwie — powiadała. — Moje dzieci wychowam

więc inaczej, muszą mieć dużo radości. — Pewnie były i zadowolone, lecz nikt oprócz nich.
No, i te ciągłe choroby Jima…

— On łapie każdą infekcję, jaka tylko się pojawi — stwierdzała z filozoficznym spokojem

Maureen. — Opiekę nad chłopcem zaś zostawiała w rękach Anny i ciotki Beenie.

Ciotki Beenie Anna nie znosiła najbardziej, co stale sobie wyrzucała. Biedna, stara ciocia

Beenie! Poczciwa, nieszkodliwa ale okropna.

Miała w sobie coś niesamowitego. Niemal całkowicie utraciła pamięć i stale coś mruczała

pod nosem. Anna uważała to za szczególnie odrażające, bardziej niż wybuchy dzikiego
śmiechu. Czasem, na krótko, wracała ciotce pamięć i zadziwiała każdego sensownymi uwagami
lub dobrze opowiedzianą historyjką.

Ludzie dziwili się, jak Anna znosi tę czeredę w swoim domu. Ona sama zdumiewała się co

dzień, bowiem jej życie przypominało senny koszmar. Pozbawiona została ciszy, spokoju — i
Edith, gdyż całkiem zapomniała wyglądu przyjaciółki.

Z drugiej strony, Maureen z rodziną była swego rodzaju błogosławieństwem. Nie

pozostawiała czasu na rozmyślania. Różne jej koleżanki przewijały się przez dom, dzieci
nieustannie wpadały w jakieś tarapaty, pies włóczył po pokojach kości lub niszczył ogródek, a
ciotka wędrowała po świecie gubiąc drogę. Nieraz dla odmiany zamykała się w łazience i
zapominała, jak się ją otwiera.

— Często myślę, dlaczego nas po prostu nie wyrzucisz — powiedziała śmiejąc się Maureen,

gdy Jenny zniszczyła nowe tapety w hallu, zostawiając na nich ślady tłustych łapek.

Anna znosiła wszystko przez wzgląd na pamięć Edith, ta zaś umarła nie przebaczywszy jej.
Tego dnia, kiedy Maureen z dziećmi i ciotką wyruszyła do miasta odwiedzić znajomych,

Anna westchnęła z ulgą. Cały dzień samotności! Popatrzyła czule na książki, pianino, na obrazy
i ogródek. Jakże będzie się nimi cieszyć! Zamknęła psa w szopie, a kota w piwnicy. Wczoraj
kociak zburzył spokój domu włażąc do dziury za piecem. Musiała sprowadzić mężczyzn, aby
rozbili część ściany i wyciągnęli zwierzę. Postanowiła pozbyć się kodaka, lecz dzieci
wrzeszczały, aż im zsiniały twarze. Maureen też błagała, ciotka popłakiwała nie wiedząc
dlaczego, więc ostatecznie odstąpiła od zamiaru.

Ale dzisiejszy dzień należał do niej. Piękny jesienny dzień z żółknącymi osikami za płotem.

Wyszła z domu i usiadła pod nimi. Przez jedną godzinę posiedzi bezczynnie w tej
błogosławionej ciszy. I nagle… ujrzała nadciągającą cioteczkę Beenie! Pojęła, co się stało.
Ciotka uciekła na dworcu, zaś Maureen wzruszyła tylko ramionami i roześmiała się beztrosko.
Zawsze tak było.

Każdy dzień ma swój kres, ten jednak nie chciał się skończyć. Anna nie mogła zamknąć

ciotki w szopie ani w piwnicy. Nie mogła też powstrzymać jej od gadania, a język staruszki nie
wypoczywał nawet przez chwilę. W nieskończoność zadawała to samo pytanie, popłakując, gdy
Anna nie chciała odpowiedzieć. Na domiar złego zakończyła dzień spadając ze stopni
kuchennego ganku. .

Na szczęście nie wyrządziła sobie krzywdy. Anna zaprowadziła ją do pokoju i położyła na

kanapie. Ciotka stała się nagle niezwykle potulna i spokojna. Jakiś czas milczała z zamkniętymi
oczami, podczas gdy wyczerpana Anna odpoczywała w fotelu na biegunach. Czuła, że zacznie

background image

krzyczeć, jeśli staruszka znowu się odezwie. Ta w pewnym momencie istotnie zaczęła
monolog, ale już pierwsze słowa zaskoczyły słuchającą.

— To był miły gest ze strony Edith, że posłała ci swój portret, prawda? — Mówiła

rzeczowym tonem, zupełnie rozsądnie, lecz Anna nie dostrzegła w tym sensu. Zamknęła oczy.
— Znowu się zaczyna — pomyślała. Jak zdoła znieść rozprawianie ciotki o Edith?

— To był bardzo dobry portret — ciągnęła ta wzruszonym głosem. — Najpierw nie chciała

dać się namalować, ale w końcu artysta to zrobił. Obrazek był przeznaczony dla ciebie.
Wyglądała jak żywa, z tą ładną cerą i rudymi włosami. A jeśli chodzi o oczy… Och, oczy, to
była cała ona! Gdzie podziałaś ten portret? Nigdy go nie widziałam u ciebie.

— Nie wiem, o czym mówisz — odparła niepewnie Anna. — Nie istnieje żaden portret

Edith.

— Ależ tak, istnieje. Ona sama mi go pokazała, mnie, biednej, starej Beenie. Byłam w

Owlwood dzień przed jej śmiercią. Mówiła, że przeznaczyła go dla ciebie… i napisała też list…
Włożyła to wszystko do twojej książki i miała zamiar wysłać ci do Włoch. Pamiętam wszystko.
Mnie nie można oszukać. Jestem stara, ale strasznie sprytna. — Tu ciotka wybuchnęła dzikim
śmiechem. Minął moment jasności umysłu.

Anna wstała drżąc i szła do biblioteki jak we śnie. Książka, ta książka, którą przysłano jej po

zrobieniu porządków w Owlwood. Nawet jej nie rozpakowała. Schowała na dno szuflady, bo
czytały kiedyś razem i Edith porobiła w niej różne uwagi. Teraz zdjęła opakowanie i otworzyła
tomik. Znalazła list i akwarelowy portrecik Edith. Zdumiewająco podobny: piękne rudawe
włosy, oczy… Ciotka Beenie miała rację. Oczy, to była cała Edith. Usiadła na krześle i zaczęła
czytać.

„Najdroższa z drogich Anno! Kazałam namalować dla Ciebie moją podobiznę. Niedawno

odwiedził mnie syn Sally. Jest uznanym artystą i zrobił dla mnie ten drobiazg. Trochę mi
schlebił — to dobrze, bo chcę, żebyś zapamiętała swoją przyjaciółkę piękną.

Czy mi się zdawało, że się pokłóciłyśmy? A może wyobrażasz sobie, że pojechałaś do

Włoch zagniewana na mnie? Wszystko to sen. Między nami nie ma mowy o czymś takim. Zbyt
się kochamy, więc zapomnijmy o sprzeczce. Posyłam list z portrecikiem na Twoje urodziny.
Chciałabym, aby doszły w porę. I bardzo pragnę, żebyś już wkrótce wróciła do domu, kochana
moja. A to dlatego…

Widziałam się dzisiaj z moim doktorem. Daje mi rok życia, jeśli będę na siebie uważała.
Jestem zadowolona. Chcę odejść w pełni sił, by ludzie za mną tęsknili. Zawsze przerażała

mnie myśl o starości i zdziecinnieniu — tak jak się to stało z ciotką Beenie.

Ogólnie rzecz biorąc, nie narzekam na życie. Były w nim wspaniałe chwile, wielkie uczucie,

piękne marzenia, no i… zawsze byłaś Ty! Tak, warto było żyć!

A więc spiesz do domu, do mnie. Chcę się z Tobą raz i drugi dobrze pośmiać, zanim umrę.

Pochodzimy po wzgórzu, wśród paproci w lesie i we wszystkich znajomych miejscach, które
kochamy. Będziemy zadawać sobie znowu pytania nie przejmując się zbytnio, że nie ma na nie
odpowiedzi…”

List nie miał zakończenia. Edith nie był sądzony rok życia, nawet nie jeden dzień. Ale to co

Anna chciała wiedzieć, zostało powiedziane.

Siedziała nieruchomo, gdy zapadł zmierzch i do pokoju wpadła Maureen z tłoczącymi się za

nią dziećmi.

— Wszędzie ciemno! Nie mogę zrozumieć, jak można żyć bez światła! Mnie zaraz ciarki

chodzą po skórze. Ale, ja mam nowinę… i pracę. Wyobraź sobie, spotkałam dawną koleżankę,
Elinor Honway. Jej mężulo ma klasa zakład fryzjerski i potrzebuje pomocnicy. No więc mała
Maureen załapała się do roboty i porządnego zarobku. Rany, ale miałam szczęście! Zaraz jutro
tam jadę. Znajdę jakieś mieszkanie, a potem zabiorę dzieciaki i ciotkę. Boże, jak się cieszę, że
znowu będę mieszkać w prawdziwym mieście. Wierz mi lub nie, ale mam Croyden po dziurki
w nosie. Jasne, ty byłaś okay, doceniam to i nigdy nie zapomnę. — Maureen zapaliła światło.

background image

— Dlaczego płakałaś? Co się stało? Pewnie ciotka dała ci się we znaki.

— Nie, moja droga — odparła pogodnie Anna czując, że od tej chwili już zawsze będzie

spokojna. Edith znowu należała do niej, wspomnienia były nieskalane i piękne. — Jestem
bardzo szczęśliwa. Właśnie otrzymałam wiadomość z krainy milczenia… przekazała mi ją
ciotka Beenie.

Maureen popatrzyła, wzruszając ramionami. — Czasami myślę, że jesteś prawie tak samo

stuknięta jak ciotka — powiedziała z właściwą sobie szczerością. — Ale jakie to ma znaczenie,
skoro jesteś szczęśliwa, no nie?

— Rzeczywiście, jakie to ma znaczenie? — powtórzyła Anna.

background image

D

ZIEWCZYNA

PRZY

FURTCE

1906

Tej nocy, kiedy umarł stary pan Lawrence, wydarzyło się coś bardzo dziwnego, czego nigdy

nie potrafiłam wyjaśnić. Jedyna osoba, z którą rozmawiałam o tym, powiedziała, że wszystko
wymyśliłam, albo mi się tylko przyśniło. Ale ja naprawdę widziałam i słyszałam ją na jawie.

Nie spodziewaliśmy się, że pan Lawrence umrze właśnie wtedy. Nie był tak słaby, w

każdym razie nie tak bardzo jak podczas poprzedniego ataku. Kiedy tylko dowiedziałam się o
chorobie, poszłam go odwiedzić. Zastałam dom pogrążony w ciszy; służba robiła swoje i nie
okazywała żadnego niepokoju. U pana Lawrenca był jeszcze lekarz i pani Yeats, gospodyni,
zaprosiła mnie do niebieskiego saloniku. Wolałam posiedzieć na schodkach pod wielkimi
frontowymi»drzwiami. Był czerwcowy wieczór. Woodlands to piękna posiadłość. Z prawej
strony widziałam ogród, przed sobą kąpiącą się w blasku zachodu małą dolinkę, w której kładły
się już na ziemię ciemne plamy cieni.

Zapanowała jakaś niezwykła cisza… cisza oczekiwania. Przypomniała mi ostatnią chorobę

pana Lawrenca, prawie rok temu, w sierpniu. Pewnej nocy, podczas jego rekonwalescencji,
zastępowałam pielęgniarkę. Nie mógł zasnąć i był bardzo rozmowny, opowiedział mi wtedy
różne rzeczy o swoim życiu, nawet o Margaret.

Wiedziałam, że jego ukochana zmarła bardzo młodo. Pan Lawrence pozostał wierny pamięci

dziewczyny, lecz nie słyszałam, by kiedykolwiek ją wspominał.

— Była bardzo piękna — mówił wtedy z rozmarzeniem. — Umarła, gdy skończyła zaledwie

osiemnaście lat. Miała takie wspaniałe, jasnozłote włosy i orzechowe oczy. Przechowuję jej
miniaturowy portrecik wyrzeźbiony w kości słoniowej; przeznaczony jest dla ciebie, Jeanette…
po mojej śmierci. Czy wiesz, że obiecała przyjść po mnie?

Nie zrozumiałam tych słów, wzięłam je za nieprzytomne majaczenie.
— Obiecała przyjść i dotrzyma danego słowa — ciągnął. — Trzymałem ją w ramionach, gdy

umierała. Powiedziała wtedy do mnie: „Herbercie, obiecuję ci wierność na wieki. Kiedy
nadejdzie czas, zjawię się i osłodzę twą ostatnią godzinę, tak jak zrobiłeś to dla mnie. Przyjdę,
Herbercie.” — oświadczyła uroczyście. — Spotkamy się u progu śmierci. Wierzę w to.

Po chwili zasnął, a kiedy wyzdrowiał, nie wracał do tej sprawy. Teraz, gdy siedziałam w

ciszy wieczoru wśród kwiatów geranium, wszystko sobie przypomniałam. Myślałam o
Margaret, pięknej, dawno zmarłej dziewczynie, która zabrała do grobu serce ukochanego. Była
siostrą mego dziadka i mówiono, że jestem do niej trochę podobna. Może dlatego pan Lawrence
tak się do mnie przywiązał.

Niebawem doktor wyszedł i przywitał się ze mną pogodnie. Spytałam go o stan chorego.
— Lepiej, znacznie lepiej — powiedział spokojnie. — Jutro będzie zupełnie w porządku.

Atak miał bardzo lekki przebieg. Tak, oczywiście, że możesz wejść. Ale nie pozostawaj dłużej
niż pół godziny.

W pokoju chorego zastałam jego siostrę, panią Stewart. Korzystając z mojej obecności,

położyła się, by trochę odpocząć, bowiem spędziła przy bracie całą poprzednią noc. Pan
Lawrence odwrócił na poduszce piękną siwą głowę i uśmiechnął się na powitanie. Był bardzo
przystojnym starcem i ani wiek, ani choroba nie skaziły doskonałych rysów twarzy i nie zgasiły
blasku stalowoniebieskich oczu. Wyglądał całkiem dobrze i swobodnie rozmawiał o różnych
codziennych sprawach.

Wreszcie wstałam, aby się pożegnać. Pani Stewart zasnęła, lecz chory nie pozwolił mi jej

budzić, mówiąc, że niczego nie potrzebuje i pewnie sam zaraz zaśnie. Obiecałam przyjść znowu
i wyszłam.

W hallu nie płonęła żadna lampa, ale na zewnątrz blask księżyca oświetlał trawnik i widno

background image

było jak w dzień. Nie pamiętałam tak jasnego wieczoru. Skręciłam do ogrodu, mając zamiar
przejść do domu krótszą drogą — przez zachodnią łąkę. Długa alejka obsadzona różanymi
krzewami prowadziła aż do małej furtki. Używał jej przed laty pan Lawrence, gdy starał się o
Margaret. Szłam po ziemi usianej białymi różanymi płatkami, a powietrze stało martwo, bez
najlżejszego powiewu wietrzyka. Znowu doznałam wrażenia oczekiwania… na coś, na kogoś.
Po drugiej stronie furtki zobaczyłam młodą dziewczynę. Stała, spowita w księżycową poświatę,
widziałam ją bardzo wyraźnie.

Była wysoka i smukła, a złote włosy niezwykle lśniły wokół pięknej twarzy o dużych,

ciemnych oczach. Okrywało ją coś białego, zwiewnego i lekko drżącego. W ręku trzymała
wielką, białą różę. Nawet w takiej chwili zadałam sobie pytanie, skąd ją wzięła, bo w
Woodlands rosły róże mniejsze i nie takie pełne.

Nie znałam dziewczyny, a jednocześnie wydało mi się, że kiedyś widziałam ją lub kogoś

bardzo podobnego. Może to jedna z licznych siostrzenic pana Lawrence’a przybyła na wieść o
jego chorobie. Otworzyłam furtkę. Wówczas ogarnął mnie jakiś chłodny lęk, a wtedy ona
powiedziała z uśmiechem. — Nie bój się. Nie masz żadnego powodu do niepokoju. Przyszłam
tu na umówione spotkanie.

Słowa te coś mi przypominały, ale nie wiedziałam dokładnie co. Ogarniał mnie coraz

większy strach i nie mogłam wymówić najprostszego zdania.

Ona zaś przeniknęła przez furtkę i zatrzymała się przez chwilę. — Dziwne, że zobaczyłaś

mnie — zauważyła. — Teraz wiesz, jak piękną i silną rzeczą jest miłość, zdolną nawet do
pokonania śmierci. My, którzy kochamy prawdziwie, kochamy na zawsze i to jest naszym
niebem.

Poszła różaną aleją, a ja patrzyłam w ślad za nią, dopóki nie dotarła do dworu. Szczerze

mówiąc, sądziłam, że dziewczyna ma trochę źle w głowie. Po powrocie do domu nikomu nie
wspomniałam o tym dziwnym spotkaniu, po prostu musiałam zachować tajemnicę.

Nazajutrz rano zawiadomiono nas o śmierci pana Lawrence’a. Zastałam w Woodlands

ogromne zamieszanie, ale pani Yeats opowiedziała mi wszystko, co było do powiedzenia w tej
sprawie.

— Musiał umrzeć wkrótce po wyjściu panienki, panno Jeanette — wyszeptała płacząc. —

Gdy pani Stewart obudziła się o dziesiątej, już nie żył. Leżał uśmiechnięty, z takim wyrazem
twarzy, jakby coś go ogromnie uszczęśliwiło. Nigdy przedtem nie widziałam takiej pogody na
martwej twarzy.

— Kto tu jest oprócz pani Stewart? — zapytałam.
— Nie ma nikogo — odparła pani Yeats. — Wysłaliśmy telegramy do Wszystkich

przyjaciół, ale nikt jeszcze nie przyjechał.

— Wczoraj wieczorem spotkałam w ogrodzie młodą dziewczynę — Powiedziałam powoli.

— Weszła później do dworu. Nie znam jej, lecz sądziłam, że musi być jakąś krewną.

Pani Yeats pokręciła przecząco głową. — Nie, to pewnie ktoś ze wsi, chociaż nie

przypominam sobie jakiejkolwiek wizyty po wyjściu panienki.

Więcej na ten temat nie rozmawiałam.
Po pogrzebie pani Stewart dała mi miniaturę Margaret. Zobaczyłam ją pierwszy raz. Piękna

twarz na portreciku okazała się rzeczywiście niezwykle podobna do mojej, choć ja pięknością
nie jestem. Była to bez wątpienia twarz młodej dziewczyny, spotkanej przy furtce owego
niezwykłego wieczoru.

background image

Z

JAZD

TOWARZYSKI

NA

S

MOKY

I

SLAND

1935

Kiedy Madeline Stanwyck zaprosiła mnie w gościnę do letniego domku na Smoky Island,

początkowo nie miałem ochoty na wyjazd. Po pierwsze, była zbyt wczesna pora na taką
eskapadę, a po drugie — komary. Jeden komar w pokoju przeszkadzał mi w spaniu bardziej niż
wyrzuty sumienia; w Muskoka zaś latały ich miliony.

— Ależ sezon na komary już się skończył — zapewniała Madeline. Trzeba zaznaczyć, że

Madeline gotowa była powiedzieć wszystko, aby tylko dopiąć swego.

— Sezon na komary w Muskoka nigdy się nie kończy — odparowałem dość szorstko. —

Czują się doskonale nawet wtedy, gdy temperatura spada do zera. A gdyby jakimś cudem
naprawdę zniknęły, to nie mam chęci zostać pokąsany przez czarne muszki.

Nawet Madeline nie śmiała zagwarantować braku czarnych muszek, więc rozsądnie

posłużyła się urokiem osobistym. — Proszę cię, przyjedź przez wzgląd na mnie — powiedziała
ze smutkiem. — Jim, kochanie, jeśli ciebie zabraknie, to całe party będzie do niczego.

Jestem ulubionym kuzynem Madeline, starszym od niej o dwadzieścia lat, a „kochanie”, to

ona mówi do każdego, od kogo czegoś potrzebuje. Ale nie zamierzam opowiadać o Madeline,
lecz o pewnym zdarzeniu na Smoky Island. Nikt z nas nie próbuje udawać, że je zrozumiał z
wyjątkiem sędziego, który rzekomo rozumie wszystko. Ostatnio wyjaśniał, że nas
zahipnotyzowano i w tym stanie widzieliśmy i zapamiętaliśmy rzeczy, jakich inaczej nigdy
byśmy nie zobaczyli. Jednak nie Potrafił wyjaśnić, któż to nas zahipnotyzował.

W końcu postanowiłem ulec prośbom, ale przedtem chciałem nieco się podroczyć. — Czy

twoja gospodyni ma dotąd tę wstrętną papugę? — spytałem.

— Tak, lecz ptak zmienił maniery na lepsze — zapewniła Madeline. — Poza tym bardzo

lubiłeś jej kota.

— Kto jeszcze będzie? Jestem bardzo wybredny w wyborze towarzystwa.
Madeline uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — Wiesz dobrze, że zapraszam tylko

interesujące osoby — skłoniłem głowę w podzięce za ukryty komplement. — I… jednego…
lub dwu nudziarzy dla podkreślenia błyskotliwości pozostałych — tym razem nie
zareagowałem.

— A więc będą Consuelo Anderson, ciocia Alma, profesor Tennant z żoną, Dick Lane, Tod

Newman, senator Malcolm z małżonką, Stara Wścibska, Min Ingram, sędzia Warden, Mary
Harland i parę Młodych Wesołych Istotek ku mojej uciesze.

Zaaprobowałem w myślach tę listę. Consuelo była korpulentną dziewczyną, nauczycielką z

uniwersyteckim wykształceniem. Lubiłem ją, bo potrafiła siedzieć spokojnie dłużej niż inne
znane mi kobiety. Tennant był profesorem czegoś, co nazywał „nową patologią” — niepozorny
człowieczek o gigantycznym intelekcie. Dick Lane, to jeden z tych dobrze zapowiadających się
młodzieńców, którzy do niczego nie dochodzą, ale dość sympatyczny, otwarty i towarzyski.
Mary Harland z kolei, była miłą starą panną, zaś ciotka Alma słodką, siwowłosą osóbką,
typową matką z powieści. Stara Wścibska naprawdę nazywała się panna Alexander i nikomu
nie pozwalała zapomnieć, że niemal nie popłynęła „Lusitanią”. Nie czułem także niechęci do
Malcolmów, choć senator mówił do żony „kociątko”; sędzia Warden zaś był moim starym
druhem. Nie lubiłem za to Min Ingram, z językiem jak brzytwa, lecz ją mogłem ignorować jak i
owe Młode Wesołe Istotki.

— I to wszyscy? — spytałem ostrożnie.
— No… cóż… będzie też oczywiście Armstrong z Brendą — Madeline spojrzała na mnie

tak, jakby to wcale nie było takie oczywiste.

— Czy to jest… rozsądne? — zauważyłem po chwili zastanowienia. Madeline skrzywiła się.

background image

— Jasne, że nie — powiedziała niechętnie.

— Prawdopodobnie całe party będzie zepsute, ale John tak się przy tym upiera… Wiesz

przecież, że z Anthonym Armstrongiem całe życie byli kompanami, a Brenda i ja też się
przyjaźnimy. Ładnie by wyglądało, gdybym ich nie zaprosiła. Nie mam pojęcia, co ją naszło.
Wszyscy dobrze wiemy, że Anthony nie otruł Susette.

— Widocznie Brenda nie — zauważyłem.
— No to wreszcie powinna się dowiedzieć — rzuciła gwałtownie Madeline. — Jakby

Anthony mógł otruć kogokolwiek! Ale z tego właśnie powodu tak mi zależy na twojej
obecności.

— Ach! Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy! Ale dlaczego ja?
— Bo masz większy wpływ na Brendę niż inni. Tak, tak, nie zaprzeczaj! Gdybyś mógł ją

skłonić do szczerości… porozmawiać. Jeśli bowiem ktoś lub coś nie pomoże jej w najbliższym
czasie, będzie już za późno. Dobrze o tym wiesz.

Doskonale wiedziałem. Sprawa Anthony’ego Armstronga trwożyła nas wszystkich.

Widzieliśmy tragedię rozgrywającą się na naszych oczach i nie mogliśmy nic zrobić, ponieważ
Brenda nie chciała o tym mówić, a Anthony nigdy nie rozmawiał o sprawach osobistych.

Cała historia zaczęła się przed pięciu laty. Pierwszą żoną Armstronga była Susette Wilder. O

zmarłych nie należy mówić źle, dlatego powiem tylko tyle, że Susette była piękna i bogata.
Bardzo piękna i bardzo bogata. Na szczęście fortuna spadła na nią po tym, jak wyszła za
Anthony’ego. Z tego powodu nie można go było oskarżyć o wyrachowanie. Początkowo kochał
Susette do szaleństwa, lecz nie przypuszczam, by wiele pozostało z uczucia po kilku latach
małżeństwa. Nikt z nas zresztą za nią nie przepadał. Kiedy z Kalifornii — zawiózł tam żonę na
leczenie — przyszła wiadomość o śmierci Susette, nie wydaje mi się, aby ktoś specjalnie nad
tym bolał. Nie podejrzewaliśmy niczego, gdy dowiedzieliśmy się o nadmiernej dawce chloralu
jako przyczynie śmierci. Trzeba przyznać, że Susette była ostrożna i nie miała skłonności
samobójczych. Pojawiły się więc niepokojące pogłoski, zwłaszcza kiedy okazało się, że
Anthony odziedziczył cały majątek. Ci co go znali i kochali, nie zwracali uwagi na żadne
aluzje. A kiedy dwa lata później Anthony poślubił Brendę Young, okazaliśmy zadowolenie.
Nareszcie zazna prawdziwego szczęścia — stwierdziliśmy zgodnie.

Jakiś czas było tak istotnie. Brenda jest szczerą, wrażliwą osóbką, pełną szczególnego

wdzięku i zupełnie inną niż Susette. Tamta miała złote włosy a oczy chłodne i zielone jak
szmaragdy. Brenda zaś jest szczupła, ciemnowłosa, o oczach tak pełnych cieni, że aż trudno
zauważyć czy Są niebieskie, czy szare. Kochała męża nad wszystko i czasem myślałem sobie:
„ta kobieta rzuca wyzwanie bogom”.

A potem… powoli lecz nieubłaganie nastąpiły zmiany. Odczuliśmy, ze coś nie jest w

porządku, bardzo nie w porządku z małżeństwem Armstrongów. Już nie byli tak szczęśliwi jak
dawniej… właściwie to wcale nie byli szczęśliwi… lecz udręczeni. Nie słyszało się radosnego,
srebrzystego śmiechu Brendy, a Anthony zrażał sobie pacjentów obojętnym wyrazem twarzy.
Jego praktyka podupadła już przed śmiercią Susette, ale później wszystko się poprawiło. Teraz
znowu pacjenci zaczęli go opuszczać.

Anthony zdawał się niczego nie dostrzegać. Jasne, nie musiał troszczyć się o sprawy

finansowe, lecz zawsze szczerze interesował się swoim zawodem.

Nie potrafię powiedzieć, czy były to wyłącznie przypuszczenia, czy też Brendzie wymknęło

się jakieś nieopatrzne słowo, ale poczuliśmy, że owładnęło nią okropne podejrzenie. Szeptano
coś o anonimowym liście, pełnym złowrogich dwuznaczników, stanowiącym źródło kłopotów.
Nie wiedziałem dokładnie, jak do tego doszło, w każdym razie Brenda stała się kobietą
prześladowaną przez koszmary. — Czy Anthony podał Susette zwiększoną dawkę chloralu, czy
zrobił to celowo?

Gdyby była osobą lubiącą opowiadać o swych uczuciach i przeżyciach, ktoś z nas mógłby ją

ocalić. Lecz Brenda —jestem przekonany — ani zająknęła się na ten temat, nie wspomniała o

background image

podejrzeniu zatruwającym im życie. Anthony musiał wyczuwać brak zaufania żony. Powstała
między nimi bariera chłodu i milczenia wokół drażliwej sprawy.

W czasie kiedy miało się odbyć party u Madeline, napięcie między Armstrongami było takie,

że dochodzili do kresu wytrzymałości. Oczy obojga miały ten sam tragiczny wyraz. Wszyscy
czekaliśmy na wiadomość, że Brenda opuściła męża lub zrobiła coś jeszcze bardziej
desperackiego. I nikt nie potrafił im pomóc, nawet ja, mimo śmiesznych nadziei Madeline. Nie
mogłem pójść do Brendy i powiedzieć: — Słuchaj no, wiesz dobrze, że Anthony nigdy nawet
nie pomyślał o czymś takim jak otrucie Susette. — Ich kłopoty bowiem mogły dotyczyć czegoś
zupełnie innego. A jeśli podejrzewała go, jaki dowód mogłem przedstawić, by odciąć źródła tej
obsesji?

Wątpiłem, by Armstrongowie zjawili się na Smoky Island, lecz okazało się, że mimo

wszystko przyjechali. Anthony zatrzymał się na przystani i podał Brendzie rękę przy
wysiadaniu. Zignorowała ten gest i szybko wyskoczyła bez pomocy, po czym pobiegła przez
skalny ogródek i dalej między świerkami. Widziałem, jak Anthony zbielał na twarzy. Ja też
poczułem się nieswojo. Jeśli sprawy zaszły tak daleko, to katastrofa wisi w powietrzu.

Smoky Island znajdowała się na małym błękitnym jeziorze w Muskoka, a dom nazywano

Wigwamem, chociaż trudno o coś mniej przypominającego wigwam. Pieniądze Stanwycków
uczyniły z tego miejsca cudo, lecz nawet one nie zdołały zapewnić ładnej pogody. Dlatego też
party Madeline poniosło generalną klapę. Padało przez cały tydzień i jakkolwiek czyniliśmy
heroiczne wysiłki, aby ratować sytuację, to nie sądzę, bym spędził kiedyś czas równie
nieprzyjemnie. Zachowanie papugi, wbrew zapewnieniom Madeline, wcale się nie poprawiło.
Min Ingram przywiozła dystyngowanego i bardzo wyniosłego psa, który nienawidził
wszystkich obecnych i wyraźnie nimi pogardzał. Sama Min spędzała czas kłując jadowitymi
uwagami każdego, kto tylko zaczynał się dobrze bawić. Ja z kolei odnosiłem wrażenie, że
Młode Wesołe Istotki obarczają mnie odpowiedzialnością za złą pogodę. Wszyscy mieliśmy
stargane nerwy z wyjątkiem ciotki Almy. Jej nic nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Z tego
powodu trochę zadziera nosa.

W sobotę pogoda jeszcze się pogorszyła. Zaczął padać ulewny deszcz, a silny wiatr miotał

się jak dzikie zwierzę między sosnowym lasem i Wigwamem, szarpiąc gałęzie drzew i wściekle
uderzając o ściany domu. W powietrzu latały mokre liście, a jezioro zachłystywało się i
parskało falami.

Ten uroczy dzień zakończył wilgotny, posępny wieczór. Jednocześnie sprawy zdawały się

przybierać nieco lepszy obrót niż dotychczas. Anthony był nieobecny. Zaraz po śniadaniu
otrzymał jakiś tajemniczy telegram, wziął swoją motorówkę i wyruszył na stały ląd. Szczerze
się z tego powodu radowałem, gdyż czułem, że nie zniosę dłużej widoku tego udręczonego
człowieka. Brenda nie opuszczała swego pokoju zasłaniając się dobrą, starą wymówką —
bólem głowy. Nie mogę zaprzeczyć, że i to przyniosło ulgę. Wszyscy wyczuwaliśmy między
nią i Anthonym napięcie, które było prawie namacalne.

— Coś… coś się wydarzy — powtarzała mi Madeline. — Okazała się jeszcze gorsza od

papugi i nie omieszkałem jej tego powiedzieć.

Po kolacji zebraliśmy się w hallu wokół kominka, w którym wesoło płonął ogień. Choć

mieliśmy już czerwiec, wieczór był chłodny. Usadowiłem się wygodnie z westchnieniem ulgi.
W końcu nic nie trwa wiecznie i to piekielne party też się skończy w poniedziałek. Poza tym
teraz było całkiem miło i przytulnie, mimo wyjącego, szarpiącego oknami wichru i
zacinającego deszczu. Madeline zgasiła elektryczne światła, a płomienie kominka rzucały
łagodny i życzliwy kobiecej urodzie blask. Wszystkie panie wyglądały czarująco. Kilka
Młodych Wesołych Istot siedziało po turecku na podłodze, obejmując się ramionami bez
względu na płeć. Tylko jedna z nich, powolna i wyniosła, w pomarańczowym aksamicie, z
długimi bursztynowymi kolczykami, usiadła na niskim stołeczku z kotem w ramionach. Pies
Min upozował się wyniośle na dywanie, a siedząca w klatce papuga była niezwykle spokojna.

background image

Tylko od czasu do czasu oznajmiała, że ktoś, on lub ona, jest „piekielnie cwany”. Pani Howey,
gospodyni, nastawała, aby trzymać klatkę z ptakiem w hallu. Madeline chcąc nie chcąc musiała
się zgodzić, bo znaleźć gospodynię w Muskoka, nawet do Wigwamu, nie jest łatwo.

Sędzia wyglądał tak, jakby się doskonale bawił, gdyż ułożył właśnie skomplikowaną

łamigłówkę, nad którą wszyscy łamali sobie głowy. Profesor i senator cały dzień spędzili na
sprzeczkach, a obecnie pławili się we wzajemnym uznaniu, jakie ma się dla przeciwnika
godnego starcia. Consuelo siedziała jak zwykle cicha i nieruchoma. Pani Tennant i ciotka Alma
robiły na drutach. „Kociątko”, złożyła pulchne ręce na krągłym brzuszku i z uwielbieniem
patrzyła na swego senatora, zaś Stara Wścibska spoglądała na to wszystko i zapamiętywała.

W tej chwili byliśmy zrelaksowaną, zadowoloną z życia grupką ludzi i nie mam pojęcia,

dlaczego Madeline musiała nagle zaproponować, żebyśmy opowiadali sobie historie o duchach.
Zdumiewające, ale właśnie tak postąpiła. Oświadczyła, że jest to wprost idealny wieczór na
historie o duchach, że od niepamiętnych czasów niczego podobnego nie słyszała i jest
przekonana, iż każdy z nas przeżył w swym życiu przynajmniej jedną przygodę z duchem.

— Ja nie przeżyłem — mruknął pogardliwie sędzia.
— Przypuszczam — zauważył wojowniczo profesor Tennant — że każdego, kto wierzy w

duchy, nazwałby pan osłem.

Sędzia starannie zetknął dłonie opuszkami palców i dopiero po chwili odpowiedział: — Och,

wcale nie. Nie chciałbym obrażać osłów.

— Nie można wierzyć w coś, co nie istnieje — stwierdziła Consuelo.
— Niektórzy ludzie posiadają zdolność widywania duchów, inni zaś nie — oświadczył Dick

Lane. — To jest po prostu dar.

— Dar, którym mnie nie obdarzono — wtrąciła pogodnie „Kociątko”.
Mary Harland otrząsnęła się. — To byłoby okropne, gdyby umarli zaczęli wracać!
— ”Od zjaw i upiorów i bestii długonogich i stworów wędrujących po nocach zachowaj nas

Panie”. — zacytował kpiąco Tod.

Ale Madeline nie dała się zwieść chytrym zabiegom. Z jej drobnej, delikatnej, okolonej

koroną rudawych włosów twarzy, biła stanowczość.

— Zajmiemy się trochę różnymi strachami— oświadczyła nie dopuszczającym sprzeciwu

tonem. — Dziś jest wieczór bardzo odpowiedni na wędrówki duchów. Tyle tylko, że Wigwam
nie jest przez nie nawiedzany, bardzo mi przykro. Czy nie byłoby cudownie mieszkać w
nawiedzonym domu? A teraz, drodzy przyjaciele, każdy musi opowiedzieć historyjkę o
duchach. Profesorze Tennant, pan zaczyna. Coś miłego i z dreszczykiem, proszę!

Ku memu zdziwieniu profesor Tennant rzeczywiście zrobił początek, choć wyraz twarzy

jego żony świadczył o tym, że nie jest ona zwolenniczką wtrącania się w sprawy zaświatów.
Opowiedział ciekawą historię, przerywaną od czasu do czasu pogardliwymi pomrukami
sędziego, o znanym mu domu, w którym słyszano głos zmarłego dziecka. Włączało się ono do
każdej rozmowy, gorzko i złośliwie. Dziecko naturalnie było źle traktowane, a potem je
zamordowano. Jego ciało znaleziono pod paleniskiem w bibliotece.

Później Dick opowiedział o zmarłym psie, co pomścił swego pana, a Consuelo wprawiła nas

w osłupienie zręczną, choć naprawdę posępną opowieścią o duchu dziewczyny, który przyszedł
na ślub ukochanego z rywalką.

Consuelo zapewniała, że przydarzyło się to jej znajomym. Tod z kolei bywał w domu, gdzie

słyszało się głosy i stąpania zupełnie nieuzasadnione. Nawet ciotka Alma opowiedziała nam o
zapraszającej do tańca „białej damie z lodowato zimną ręką”. To lodowate zjawisko pojawiało
się ubrane w strój z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

— Zabawne, duch w krynolinie — zachichotała Młoda Wesoła Istotka.
Min Ingram — kto by pomyślał! — sama widziała ducha i potraktowała rzecz z wielką

powagą.

— Zgoda, pokażcie mi ducha, to i ja w niego uwierzę — zauważył drwiąco sędzia.

background image

— Czy on nie jest piekielnie cwany? — wrzasnęła papuga.
W tym właśnie momencie Brenda zeszła na dół i usiadła z nami, a jej tragiczne oczy płonęły

w białej twarzy. Miałem wrażenie, że w tej spokojnej atmosferze, pośród rozbawionych,
pogodnych ludzi, jedno serce cierpiało niewypowiedziane katusze.

Wraz z przybyciem Brendy coś się zmieniło. Pies Min Ingram nagle zawył i rozpłaszczył się

na dywanie. Przyszło mi na myśl, że właściwie po raz pierwszy zachowuje się jak prawdziwy
pies. Zacząłem się zastanawiać od niechcenia, co mogło go tak zaniepokoić. Kot gospodyni
wygiął grzbiet, zsunął się z pomarańczowych aksamitów na kolanach Istotki i umknął z hallu.
Doznałem dziwnego uczucia gdzieś z tyłu czaszki, w korzonkach resztek włosów. Odwróciłem
się do szczupłej, ciemnowłosej dziewczyny, siedzącej na dębowej sofce na prawo ode mnie.

— Pani, Christine, jeszcze nam nie opowiedziała swojej historii. Teraz pani kolej.
Christine uśmiechnęła się. Spostrzegłem, że sędzia z przyjemnością spogląda na jej nogi w

jedwabnych pończochach. Sędzia zawsze miał słabość do ładnych nóg. Co do mnie, to
zastanawiałem się, dlaczego nie mogę sobie przypomnieć nazwiska Christine i co mnie zmusiło
do wypowiedzenia tego banalnego zdania.

— Czy pamiętacie, jak mocno wierzyła w duchy ciotka Elizabeth? — spytała Christine. — I

jak się gniewała, kiedy śmiałam się z niej? Cóż, teraz jestem… mądrzejsza.

— Pamiętam — przytaknął nieswoim głosem senator.
— To właśnie pieniądze pani ciotki Elizabeth otrzymała w spadku pierwsza pani Armstrong,

prawda? — zauważyła jedna z Młodych Wesołych Istotek nazywana Szczypawką. Powiedzieć
coś podobnego w obecności Brendy było okropnym nietaktem, ale jakoś nikt nie wydawał się
zgorszony. Znowu ogarnęło mnie dziwne uczucie, że i to zdanie musiało zostać
wypowiedziane. Kto, jak nie Szczypawką, mógł to zrobić? Doznawałem też innego wrażenia.
Od chwili pojawienia się Brendy, każdy drobiazg oraz uwaga zrobiły się ważne; każda
intonacja nabrała znaczenia, a wypowiedziane zdanie miało ukryty podtekst. Czyżbym zaczynał
wpadać w histerię?

— Tak — potwierdziła Christine spokojnie.
— Czy przypuszcza pani, że Susette Armstrong rzeczywiście świadomie zażyła nadmierną

dawkę chloralu? — dopytywała Szczypawką, nie ukrywając ciekawości.

Jeszcze nie zdecydowałem, czy ją uduszę, kiedy spojrzałem na Brendę. Ta siedziała

nieporuszona, wpatrując się uporczywie w Christine.

— Nie — zaprzeczyła Christine, a ja zdziwiłem się, skąd ona to może wiedzieć. Nie miałem

jednak wątpliwości, że istotnie wiedziała. Mówiła jak ktoś znający sprawę z pierwszej ręki.

— Susette nie miała zamiaru umierać, choć była skazana. Nosiła w sobie nieuleczalną

chorobę, która i tak zabiłaby ją w ciągu kilku miesięcy. Nikt o tym nie wiedział poza Anthonym
i mną. Ona wtedy zaczęła nienawidzić Anthonego. Następnego dnia miała zmienić testament,
niczego mu nie zostawiając. Sama mi o tym powiedziała. Strasznie się rozzłościłam. Anthony,
który wiódł życie pomagając cierpiącym, miał zostać ubogi i z trudem wiązać koniec z końcem,
bo dawna jego praktyka mocno podupadła z powodu wyczynów Susette. Kochałam go, odkąd
się poznaliśmy. On o tym nie wiedział, ale Susette od razu odgadła. Zawsze miała nosa do
takich spraw. Często mnie tym dręczyła. Nie zwracałam na to uwagi, bo wiedziałam, że on
nigdy nie obdarzy mnie uczuciem. Teraz jednak zobaczyłam, że mam okazję zrobić coś dla
niego i postanowiłam ją wykorzystać. To ja dałam Susette większą dawkę lekarstwa. Kochałam
go na tyle, aby to zrobić dla niego.

Ktoś krzyknął. Nigdy nie dowiedziałem się kto. Ciotka Alma, co to się nigdy nie

przejmowała, dostała ataku histerii. „Kociątko”, drżąc całym pulchnym ciałem, tuliła się do
swego senatora, którego poczciwa, głupawa twarz przybrała szary odcień. Min Ingram upadła
na kolana, a sędzia zaciskał pięści, usiłując powstrzymać drżenie rąk. Poruszał wargami i
dosłyszałem słowo „Bóg”. Jeśli zaś chodzi o Szczypawkę i jej paczkę, to już nie były to Młode
Wesołe Istotki, lecz przerażone, rozdygotane dzieciaki.

background image

Zrobiło mi się niedobrze, ponieważ dębowa sofa była pusta i nikt z nas nie wiedział nic o

dziewczynie nazwanej przeze mnie Christine.

W tej chwili otworzyły się drzwi i do hallu wszedł ociekając deszczem Anthony. Brenda

rzuciła mu się gwałtownie w ramiona i przytuliła się do mokrego płaszcza. — Anthony,
Anthony, wybacz mi! — szlochała.

Coś ciepłego i łagodnego pojawiło się w zmęczonych rysach Anthony’ego. — Martwiłaś się,

kochanie? — zapytał czule. — Przepraszam za spóźnienie. Naprawdę nie było żadnego
niebezpieczeństwa. Czekałem tylko na odpowiedź na mój telegram do Los Angeles. Widzisz,
rano otrzymałem wiadomość, że Christine Latham zginęła wczoraj w wypadku
samochodowym. Była kuzynką Susette i pielęgniarką… dobra z niej była i niezmiernie lojalna
osoba. Ogromnie ją lubiłem. Wybacz, skarbie, że przeze mnie przeżyłaś taki niespokojny
wieczór.

background image

C

ZŁOWIEK

Z

POCIĄGU

1914

Telegram od Williama George’a dotarł do babci Sheldon, gdy była w domu z Cyrusem i

Louise. Cyrus miał dwanaście lat a Louise jedenaście i niewiele mogli pomóc w podjęciu
decyzji. Babcia miała więc ogromny kłopot i w rozterce powtarzała raz po raz: „A to ci
dopiero!”

Telegram donosił, że Delia, żona Williama George’a jest poważnie chora i William chciałby,

aby Samuel natychmiast przywiózł babcię do Green Village. Delia zawsze uważała, że nikt nie
może dorównać babci w pielęgnowaniu chorych.

Lecz Samuel i jego żona wyjechali dwa dni temu z wizytą do odległego o dwadzieścia mil

Sinclair i mieli tam pozostać jeszcze pięć następnych dni.

— Ach, co ja pocznę? Co ja pocznę? — zadawała sobie pytanie babcia.
— Jedź prosto do Green Village wieczornym pociągiem — zdecydował Cyrus.
— Ale, jakże tak? Mam zostawić was samych?
— Damy sobie z Louise doskonale radę — odparł Cyrus spokojnie. — Dzisiejszą pocztą

wyprawimy wiadomość do Sinclair i rodzice jutro wieczorem będą już w domu.

— Lecz ja nigdy w życiu nie jechałam pociągiem — zaprotestowała babcia. — I bardzo się

boję. Nie wiadomo jakich ludzi spotka się w drodze…

— Babciu, nic się nie stanie. Zawiozę cię na stację, kupię bilet i wsadzę do wagonu. A

potem nie będziesz miała nic do roboty, tylko dojechać do Green Village. Wyślę też telegram,
żeby stryj William wyszedł Po ciebie.

— Spadnę ze stopni i skręcę sobie kark przy wychodzeniu z wagonu — stwierdziła

pesymistycznie babcia. Jednocześnie zastanawiała się już, czy ma wziąć czarną, czy żółtą
walizkę i czy aby w domu Williama znajdzie się dostateczna ilość siemienia lnianego.

Do stacji było sześć mil. Cyrus przywiózł babcię na długo przed przybyciem pociągu, który

do Green Village docierał o dziewiątej wieczorem.

— Ojej, jej — martwiła się babcia. — Co będzie, jeśli William George nie wyjdzie mi na

spotkanie? Dobrze ci mówić, Cyrusie, że wszystko I będzie w porządku, ale ja wcale nie jestem
tego pewna. Możesz także i radzić, abym się nie denerwowała, lecz gdybyś miał siedemdziesiąt
pięć lat i pierwszy raz w życiu jechał koleją, to też byłbyś przejęty. Mogę też wsiąść do innego
pociągu albo zgubić bilet, albo przejechać Green Village, albo mogą mnie okraść. Nie, tego nie
zrobią, bo nie wezmę ze sobą ani centa. Wszystkie pieniądze zabierz do domu, będzie mi lżej i
na sercu. Ojej! Jej! Gdyby nie to, że Delia jest poważnie chora, ruszyłabym się z domu na krok.

— Och, babciu, na pewno wszystko będzie dobrze — zapewniał Cyrus. Kupił bilet, który

babcia zawinęła w chusteczkę. Wreszcie nadjechałł pociąg i babcia wsiadła, trzymając się
kurczowo wnuka. Ten znalazł jej wygodne miejsce i pogodnie uścisnął rękę na pożegnanie. —
Do widzenia, babciu. Nie bój się. Tu masz tygodnik „Argus”. Kupiłem go w sklepiku. Może
zechcesz poczytać sobie po drodze.

Potem Cyrus wysiadł, a za chwilę budynek stacji i peron pomknęły do tyłu.
— Ojej! A cóż to się z nimi dzieje? — pomyślała babcia z obawą, a po pewnym czasie

wykrzyknęła głośno: — Ależ to my się poruszamy, a nie one!

Niektórzy pasażerowie słysząc to, uśmiechnęli się. Do takich staruszek jak babcia ludzie

zawsze miło się uśmiechają. Staruszka o okrągłych różowych policzkach, łagodnych brązowych
oczach i prześlicznych śnieżnobiałych loczkach jest osobą, na którą przyjemnie popatrzeć,
gdziekolwiek by się ją spotkało.

Po pewnym czasie babcia ku swemu zdumieniu odkryła, że jazda pociągiem podoba się jej.

Wcale nie było to niemiłe przeżycie, jakiego się spodziewała. Czuła się tu równie wygodnie jak

background image

w fotelu na bieguna we własnym domu. A do tego tylu sympatycznych ludzi dookoła! Wiek z
obecnych pań miało na sobie śliczne suknie i kapelusze. Jak się oka żuje — pomyślała babcia
— ludzie w pociągu są zdumiewająco podoba do spotykanych poza nim. Gdyby jeszcze nie
kłopotliwa myśl o tym, to będzie z wysiadaniem w Green Village, babcia byłaby bardzo
zadowolona.

Po przejechaniu czterech czy pięciu stacji pociąg zatrzymał się w jakimś pustym miejscu,

gdzie stały tylko: budynek dworcowy i stodoła otoczona zaroślami. Wsiadł tu jeden pasażer i
zajął jedyne wolne w zatłoczonym wagonie miejsce obok babci.

Babcia Sheldon wstrzymując oddech przyjrzała się podróżnemu. Czy był złodziejem

kieszonkowym? Nie, nie wyglądał na takiego, ale przecież nigdy nie ma się pewności, jeśli
chodzi o ludzi spotkanych w pociągu. Z westchnieniem ulgi przypomniała sobie, że nie ma
żadnych pieniędzy.

A poza tym wyglądał na człowieka godnego szacunku i zupełnie nieszkodliwego. Ubrany

był skromnie w granatowy garnitur z cienkiego sukna i czarny płaszcz, a kapelusz zsunął nisko
na czoło. Był starannie ogolony, włosy miał czarne a oczy niebieskie — dobre oczy —
pomyślała babcia. Zawsze okazywała wielkie zaufanie ludziom, gdy mieli żywe, szczere,
niebieskie oczy. Takie jak dziadek Sheldon, który zmarł dawno, zaledwie cztery lata po ślubie.
Chociaż, trzeba przyznać, dziadek miał jasne włosy — zreflektowała się babcia. — Nieczęsto
spotyka się takie czarne włosy przy jasnoniebieskich oczach. Ale ogólnie wygląda
sympatycznie i nie uwierzę, że jest w nim choć odrobina jakiegoś zła.

Zapadł wczesny jesienny zmierzch i babcia już nie mogła dłużej cieszyć się oglądaniem

krajobrazów. Przypomniała sobie o kupionej przez Cyrusa gazecie i wyjęła ją z koszyka. Był to
numer sprzed dwóch tygodni. Na pierwszej stronie mieścił się długi opis morderstwa
poprzedzony mrożącym krew w żyłach nagłówkiem. Babcia z zapałem zagłębiła się w lekturze.
Łagodna, wrażliwa babcia Sheldon, która nie skrzywdziłaby muchy i nawet nie mogła patrzeć
na pułapkę na myszy, po prostu upajała się gazetowymi relacjami o zabójstwach. A im bardziej
były szokujące i dokonane z zimną krwią, tym chętniej o nich czytała.

Ta historia była z punktu widzenia babci wyjątkowo dobra i zawierała wiele „dreszczyków”.

Jakiś mężczyzna został zastrzelony, najwidoczniej z premedytacją. Jego przypuszczalny
morderca ciągle znajdował się a wolności, mimo że wymiar sprawiedliwości czynił wysiłki, by
go pochwycić. Nazywał się Mark Hartwell i opisano go jako wysokiego pana o jasnych
kręconych włosach i gęstej rudawej brodzie.

— Co za straszna historia — zauważyła głośno babcia.
Jej sąsiad spojrzał z życzliwym rozbawieniem i uśmiechnął się — A o co chodzi? — zapytał.
— Ależ o to zabójstwo w Charlotteville — odparła babcia, zapominając w podnieceniu, że

nie jest rzeczą bezpieczną nawiązywanie rozmawiać z ludźmi spotkanymi w pociągu. —
Wprost krew mi się ścina w żyła gdy o tym czytam. Pomyśleć tylko, że człowiek, który to
zrobił, jest ciągle gdzieś w pobliżu i być może planuje następne morderstwo. Jaki pożytek z
policji?

— Rzeczywiście, policjanci są trochę tępawi — zgodził się ciemne włosy mężczyzna.
— Współczuję temu człowiekowi z powodu wyrzutów sumienia zauważyła z powagą

babcia, choć pozostawało to w niejakiej sprzeczności z poprzednim zdaniem o planowanych
dalszych morderstwach. Co czuje człowiek mający na swych rękach krew innej ludzkiej istoty
Jestem przekonana, że już zaczął odbywać swoją karę, złapany czy nie.

— To prawda — powiedział półgłosem nieznajomy.
— I do tego taki przystojny mężczyzna — ciągnęła babcia, spoglądając ze smutkiem na

fotografię przestępcy. Wydaje się niemożliwe, mógł kogokolwiek zabić. Lecz w gazecie piszą,
że nie ma co do tej żadnych wątpliwości.

— Pewnie jest winien — potwierdził sąsiad. — Ale nic nie wiadomo o powodach czynu.

Może nie popełnił go z zimną krwią i wyrachowaniem, jak o tym piszą. Ci reporterzy nigdy nie

background image

odmawiają sobie wyolbrzymiania wszystkiego.

— Myślę sobie — powiedziała powoli babcia — że chciałabym zobaczyć mordercę. Tylko

jeden raz. Ilekroć mówię coś takiego to Adelaide, Adelaide to żona Samuela, patrzy na mnie
tak, jakby sądziła, że coś jest nie w porządku z moją głową. Zresztą może i jest, ale chciałabym.
Kiedy byłam małą dziewczynką, w naszej osadzie mieszkał człowiek podejrzany o otrucie
żony, gdyż umarła nagle i niespodziewanie. Pamiętam, że przyglądałam mu się z wielkim
zainteresowaniem. Lecz to nie było to, boi nie miało się pewności, czy naprawdę zawinił.
Nigdy nie mogłam uwierzyć w jego winę. Był takim miłym człowiekiem i pod każdym
względem dobrym i czułym ojcem. Nie wierzę, by człowiek, który był tak zły, aby j otruć
własną żonę, miał w sobie ziarnko dobra.

— Może i nie — zgodził się ciemnowłosy mężczyzna. Z roztargnieniem składał i rozkładał

babciną gazetę i wreszcie włożył ją do kieszeni, i Babcia nie śmiała go prosić o zwrot, chociaż
chętnie popatrzyłaby, czy nie ma tam jeszcze czegoś równie ciekawego do przeczytania. Poza
tym w tej właśnie chwili zjawił się konduktor, aby sprawdzić bilety. Babcia zajrzała do koszyka
chcąc wyjąć chusteczkę, ale jej tam nie znalazła. Popatrzyła na podłogę, na ławkę i nigdzie nie
było zguby. Wstała i potrząsnęła ubraniem — ani śladu chusteczki.

— Ojej, jej! — wykrzyknęła zakłopotana. — Zgubiłam bilet. Od początku bałam się, że tak

będzie. Powiedziałam to Cyrusowi. Och, gdzie on może być?

Konduktor zmarszczył brwi, nie okazując współczucia. Ciemnowłosy nieznajomy wstał i

zaczął pomagać babci w poszukiwaniu, lecz biletu nie znaleźli.

— Będzie pani musiała zapłacić karę — oświadczył szorstko konduktor.
— Nie mogę, nie mam przy sobie ani centa — jęknęła babcia. — Oddałam wszystkie

pieniądze wnukowi z obawy, że mogę zostać okradziona. Och, co ja teraz zrobię?

— Niech się pani nie martwi. Ja to ureguluję — oznajmił nieznajomy. Wyjął z kieszeni

portmonetkę i podał konduktorowi banknot. Ten wydał resztę i poszedł dalej, podczas gdy
babcia blada z wrażenia, z poczuciem ulgi opadła na siedzenie.

— Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem panu wdzięczna — odezwała się drżącym

głosem. — Nie mam pojęcia, co bym zrobiła. Czy on by mnie wysadził zaraz tutaj, wprost na
śnieg?

— Nie sądzę, żeby posunął się aż do tego — odparł czarnowłosy pan z uśmiechem. — Ale

to wyjątkowo nieżyczliwy człowiek. Znam go od dawna. A pani wcale nie musi być wdzięczna.
Jestem rad, że nadarzyła się okazja, by pani pomóc. Sam miałem kiedyś babcię — dodał z
lekkim westchnieniem.

— Musi mi pan podać swoje nazwisko i adres — powiedziała babcia. Mój syn, Samuel

Sheldon z Midverne dopilnuje, aby pieniądze zostały panu zwrócone. Cóż, dla mnie zaś będzie
to nauczka! Nigdy więcej nie wsiądę do pociągu, a jedno co teraz chcę, to bezpiecznie z niego
wysiąść. Cała ta sprawa strasznie podziałała mi na nerwy.

— Proszę się uspokoić, babciu. Dopilnuję, żeby pani bezpiecznie wysiadła, gdy dojedziemy

do Green Village.

— Zrobi pan to? Naprawdę? — spytała babcia uradowana. — Spadł mi kamień z serca —

dodała odwzajemniając uśmiech. — Odnoszę wrażenie, że mogłabym panu zaufać we
wszystkim, a jestem osobą bardzo podejrzliwą.

Potem odbyli jeszcze długą rozmowę, a raczej babcia mówiła, zaś nieznajomy słuchał i

uśmiechał się. Opowiedziała mu o Williamie George’u i Delii, ich maleństwie, o Samuelu i
Adelaide, Cyrusie i Louise, a także o trzech kotach i papudze. Robił wrażenie, jakby słuchanie
tej relacji sprawiało mu przyjemność.

Kiedy dojechali do stacji Green Village, mężczyzna zabrał bagaż babci i pomógł jej wysiąść

z pociągu. — Czy jest ktoś po panią Sheldon? — zapytał zawiadowcę.

Ten pokręcił przecząco głową. — Nie przypuszczam. Nie zauważyłem, aby ktoś tu dziś

czekał.

background image

— Ojej, jej! — zawołała biedna babcia. — Tego się właśnie spodziewałam! Nie otrzymali

telegramu Cyrusa. Cóż, mogłam przewidzieć, że tak będzie. I co ja teraz zrobię?

— Jak daleko jest stąd do domu pani syna? — spytał nieznajomy.
— Tylko pół mili. To zaraz za tym wzgórzem. Ale nie dojdę sama po ciemku.
— Oczywiście, że nie. Pójdę z panią. Droga jest dobra, dojdziemy więc bez trudu.
— Lecz przecież pociąg nie będzie na pana czekał — zauważyła babcia.
— To nie ma znaczenia. Za pół godziny przejdzie tędy towarowy ze Starmont, to nim

pojadę. Ruszajmy w drogę, babciu.

— Och, jaki pan dobry! Jakaś kobieta musi być dumna z tego, że jest pan jej synem…
Mężczyzna nie odpowiedział. Tak samo jak nie zareagował na żadną z osobistych uwag i

aluzji, które babcia czyniła w trakcie rozmowy.

Niezadługo dotarli do domu Williama, bowiem babcia była dobrym piechurem. Przywitano

ją radośnie i ze zdziwieniem.

— Pomyśleć tylko, że nikt nie wyszedł po ciebie na stację! — wykrzyknął William George.

— Ale do głowy mi nie przyszło, że przyjedziesz pociągiem. Znam przecież twoją niechęć do
niego. Telegram? Nie, nie otrzymałem telegramu. Przypuszczam, że Cyrus zapomniał go
wysłać. Jestem panu niezmiernie wdzięczny za to, że tak życzliwie zajął się pan moją matką.

— To była prawdziwa przyjemność — odparł uprzejmie mężczyzna. Zdjął kapelusz i

zobaczyli, że ma pod włosami dziwnego kształtu bliznę; wyglądała jak duży czerwony motyl.
— Jestem szczęśliwy, że okazałem się pomocny.

Nie chciał przyjąć zaproszenia na kolację, gdyż obawiał się, że mógłby nie zdążyć na pociąg.

— Ktoś będzie na mnie czekał — wyjaśnił z uśmiechem. — Byliby rozczarowani, gdyby mnie
nie spotkali.

Wyszedł pospiesznie i dopiero gwizd towarowego do Starmont przypomniał babci, że nie

zostawił nazwiska ani adresu. — Ojej, jakże teraz odeślemy mu pieniądze? — zawołała. — A
był taki miły i serdeczny!

Babcia zamartwiała się tym przez tydzień, pielęgnując chorą Delię. Pewnego dnia William

przyniósł do domu dużą gazetę z miasta. Popatrzył zaciekawiony na babcię, a potem wskazał jej
umieszczoną na pierwszej stronie fotografię mężczyzny, gładko wygolonego, z blizną o
dziwnym kształcie wysoko na czole.

— Mamo, czy widziałaś tego człowieka? — spytał.
— Oczywiście, że widziałam — odparła z ożywieniem. — Przecież to mężczyzna z pociągu.

Gdzie on jest? Jak się nazywa? Teraz już będziemy wiedzieli, dokąd odesłać pieniądze.

— To jest Mark Hartwell, który trzy tygodnie temu zastrzelił w Charlotteville Amosa Graya

— odparł półgłosem William.

Babcia patrzyła na niego przez chwilę w osłupieniu. — To być nie może! — wykrztusiła

wreszcie. — Ten człowiek mordercą? Nigdy w to nie uwierzę!

— Ale to prawda, mamo. Tu jest wszystko opisane. Zgolił brodę, ufarbował włosy i prawie

udało mu się opuścić kraj. Byli na jego tropie tego dnia, gdy jechał z tobą i zgubili go, bo
wysiadł, aby cię tu przyprowadzić. Przebrał się tak doskonale, że nikt by go nie rozpoznał,
dopóki nie zobaczyłby blizny. Lecz zauważono ją w Montrealu i tam go schwytali. Złożył pełne
zeznanie.

— Nic mnie to nie obchodzi! — zawołała wzburzona babcia. — Nigdy nie uwierzę, żeby był

zły. Człowiek, który postąpił wobec mnie tak jak on i to wtedy, gdy uciekał ratując swe życie?
Nie, nie, musi w nim być również jakieś dobro, nawet jeśli zabił tego człowieka. I jestem
pewna, że bardzo cierpiał z tego powodu.

To przekonanie babcia z uporem podtrzymywała. Nigdy nie powielała złego słowa o Marku,

ani też nie chciała słuchać żadnych oskarżeń. Gdy wszyscy go potępiali, miała dla niego tylko
litość. Starymi, trzęsącymi się rękami napisała list, który towarzyszył pieniądzom wysłanym
przez Samuela, zanim Hartwell został osadzony w więzieniu z dożywotnim wyrokiem.

background image

Podziękowała mu ponownie za życzliwość. Zapewniła, że wie, iż on żałuje swego czynu, a ona
będzie modliła się za niego każdego wieczoru do końca życia. Mark Hartwell w ogóle
zachowywał się butnie, ale strażnik więzienny opowiadał, że czytając list od babci Sheldon
płakał jak dziecko.

— Nikt nie jest całkowicie zły — twierdziła babcia, ilekroć opowiadała tę historię. —

Dawniej sądziłam inaczej. On był dla mnie taki miły i życzliwy, a więc musiał być kiedyś
dobrym chłopcem. Piszę do niego na każde Boże Narodzenie i posyłam mu książki i gazety. To
taki mój mały, dobry uczynek. Lecz od owego czasu nie jechałam już pociągiem i nigdy tego
nie zrobię. Nie wiadomo przecież, co się może zdarzyć albo jakich ludzi spotka się w podróży.

background image

C

IERPIENIA

E

STELLI

1902

Estella czekała na Spencera przy furtce pod topolami. Była z nim zaręczona i spotykali się w

sobotnie i środowe wieczory. Słońce już zaszło, a powietrze było łagodne i ciepłe. Na tle
pastelowego nieba wyraźnie rysowały się ciemne kontury rosnących wzdłuż ścieżki wierzb oraz
odległych wysokich brzóz. Lekki zapach mięty płynął od strony ogrodu i na trawie osiadała
rosa.

Estella oparta o furtkę nasłuchiwała odgłosu kół, z rozmarzeniem wpatrując się w oświetlone

okno pokoju panny Vivienne LeMar. Zasłona nie została jeszcze opuszczona, więc mogła
widzieć pannę LeMar zajętą pisaniem. Jej profil na tle światła rysował się bardzo wyraźnie.
Estella bez odrobiny zawiści pomyślała, że panna LeMar jest bardzo piękna. Nigdy dotąd nie
widziała kogoś prawdziwie pięknego, pięknego urodą bohaterów powieści, które czasem
czytywała lub postaci na widzianych obrazach.

Estella Bowes nie odznaczała się urodą. Była tylko miło wyglądającą dziewczyną o jasnych

oczach i rumianych policzkach. Promieniała zadowoleniem i szczęściem, które towarzyszyły jej
życiu. Była sierotą wychowywaną przez ciotkę i stryja. Latem wynajmowali czasem komuś
pokój na miesiąc lub dwa. Tego roku była to panna LeMar, aktorka z miasta. Mieszkała już od
tygodnia i otaczał ją blask innego, obcego świata. Nic o niej nie wiedziano, a Bowesowie lubili
ją tak jak innych lokatorów. Estella zaś zachwycała się nią, przepełniona nabożnym wręcz
podziwem. Zastanawiała się teraz, co pomyśli o tej pięknej kobiecie Spencer, gdy ją zobaczy.

Już się zupełnie ściemniło, kiedy wreszcie nadjechał. Estella otworzyła mu bramę, a on

zsiadł z dwukółki i szedł obejmując ramieniem narzeczoną. Panna LeMar przeniosła się do
saloniku i śpiewała, akompaniując sobie na fisharmonii. Estella poczuła niepokój. Salonik w
środy i soboty należał wyłącznie do niej, lecz lokatorka mogła tego nie wiedzieć

— Kto to śpiewa? — spytał Spencer. — Co za piękny głos!
— Panna LeMar, która wynajmuje u nas pokój. Jest aktorką; śpiewa i robi różne takie

rzeczy, no i jest szalenie ładna.

— Tak? — odparł obojętnie młody człowiek. Wcale nie był zainteresowany nową lokatorką

Bowesów. Uważał raczej jej obecność za kłopotliwą. Przytulił mocniej Estellę i pocałował, gdy
doszli do ogrodowej furtki. Później Estella często wspominała tę chwilę, była wtedy taka
szczęśliwa…

Spencer oddalił się, by odprowadzić konia, a ona czekała na ganku zadając sobie pytanie,

czy jest na świecie druga tak szczęśliwa dziewczyna lub też kochająca kogoś tak bardzo, jak
ona kocha Spencera. Nie sądziła, aby to było możliwe; na świecie jest przecież tylko jeden
Spencer. Kiedy wrócił, zaprowadziła go do saloniku z dumą ale i zakłopotaniem. Był
przystojnym młodym człowiekiem o świetnej prezencji. Panna LeMar przestała śpiewać i
odwróciła się na taborecie w stronę drzwi. Pokój tonął w łagodnym, różowym świetle lampy i w
delikatnym blasku wyglądała pięknie jak marzenie. Miała na sobie mocno wyciętą suknię z
krepy. Estella nie widziała jeszcze kogoś tak ubranego, a strój wydał się jej nieprzyzwoity.

Przedstawiła Spencera. Ukłonił się niezgrabnie i usiadł sztywno przy oknie z oczyma

wlepionymi w pannę LeMar. Estella uchwyciła swoje odbicie w zawieszonym nad kominkiem
lustrze i nagłe poczuła, że przenika ją zimny dreszcz niechęci. Nigdy dotąd własna postać nie
wydawała się jej tak ciężka i sztywna, brązowe włosy tak pospolite i szorstkie, cera ogorzała, a
rysy banalne.

Vivienne LeMar przyglądała się ich twarzom. W oczach pojawił się błysk na poły drwiący

na poły złośliwy, a na wargi wypłynął uśmiech. Spojrzała wprost w poczciwe, niebieskie oczy
Spencera Morgana i wyczytała w nich oszołomiony zachwyt. W spojrzeniu skierowanym na

background image

Estellę nie ukrywała pogardy.

— Śpiewała pani, gdy weszliśmy — odezwał się Spencer. — Czy nie zechce pani

kontynuować? Bardzo lubię muzykę.

Panna LeMar znowu odwróciła się do fisharmonii. Z delikatnej koronki wyłaniały się

kształtne ramiona i szyja. Spencer ze swego miejsca widział jej lekko zaróżowioną twarz
otoczoną masą złotych loków i wpatrując się, zapomniał o bożym świecie.

Estella zauważyła ten wzrok i nagle znienawidziła tę siedzącą przy fisharmonii ciemnooką

czarodziejkę. Zarazem poczuła strach i żal, że przyprowadziła tu narzeczonego. Dlaczego tak na
nią patrzy? Ogarnięta gniewem i rozgoryczona, poczuła się nagle niepozorna i przeciętna.

Vivienne LeMar śpiewała, przechodząc od jednej piosenki do drugiej. Raz zerknęła na

Spencera. Podniósł się szybko i podszedł do niej, z dziwnym błyskiem w oczach.

Estella, zła i zazdrosna, wstała gwałtownie i wyszła z pokoju. Sądziła, że Morgan podąży za

nią, a kiedy tego nie zrobił, wprost osłupiała ze zdumienia. Czekała na ganku nie wiedząc, czy
jest bardziej zagniewana, czy nieszczęśliwa. Postanowiła nie wracać do saloniku. Vivienne
przestała śpiewać i do Estelli dochodził teraz szmer rozmowy. Po godzinie wyczekiwania
poszła na górę do siebie, ostentacyjnie głośno stąpając po schodach. Zbyt rozzłoszczona, żeby
płakać lub zrozumieć co się stało, usiadła przy oknie mając nadzieję, że nastąpi jakieś
nadzwyczajne wydarzenie.

Spencer odjechał o dziesiątej, a Vivienne wróciła do swego pokoju. Estella zacisnęła dłonie

w przypływie bezsilnego gniewu, ale pod szalejącą w niej wściekłością tliło się uczucie
okropnego bólu. To wprost niemożliwe, że zaledwie trzy godziny temu czuła się taka
szczęśliwa! To musiało być bardzo dawno temu. Co się właściwie stało? Czy zrobiła z siebie
pośmiewisko? Czy powinna zachować się inaczej? Może, gdy poszła na górę, Spencer jej
szukał i nie znalazłszy, wrócił do panny LeMar chcąc pokazać, jaki jest zły? Ta malutka kropla
nadziei nie była zbytnim pocieszeniem. Teraz żałowała, że postąpiła w ten sposób. Mogło to
wyglądać na zazdrość i złośliwość. A więc, gdy się spotkają, okaże mu skruchę i wszystko
będzie w porządku.

Większą część nocy spędziła bezsennie, wymyślając możliwe do przyjęcia

usprawiedliwienia zachowania Spencera i próbując przekonać samą siebie, że niepotrzebnie
wszystko wyolbrzymia. Przed świtem wreszcie zasnęła i obudziła się ledwie pamiętając o
wydarzeniu, lecz rzeczywistość ponownie ją przytłoczyła.

Wstała jednak i ubrała się w lepszym nastroju. Najtrudniej było leżeć bezczynnie i

rozpamiętywać. Miała przed sobą nowy dzień i mogła oczekiwać, że zdarzy się coś miłego.
Choćby to, że wieczorem pojawi się Spencer. Aby mu wynagrodzić swe wczorajsze
zachowanie, postanowiła być dla niego szczególnie miła.

Przy śniadaniu pani Bowes uważnie przyjrzała się przygasłym oczom i bladym policzkom

bratanicy. — Czy poszłaś wczoraj do siebie, zostawiając Spencera Morgana z panną LeMar? —
spytała bezceremonialnie.

— Tak — wykrztusiła Estella.
— Pokłóciłaś się z nim?
— Nie.
— To dlaczego zachowałaś się tak dziwnie?
— Nic nie mogłam na to poradzić — wyjąkała biedna Estella. Jedzenie stawało jej w gardle.

Pragnęła znaleźć się o sto mil od krewnych i znajomych.

Pani Bowes mruknęła niezadowolona. — Cóż, jeśli ciebie zadowala taka sytuacja, to nikogo

nie powinna obchodzić. Ale on siedział z nią do dziesiątej, a kiedy odchodził, robiła wszystko z
wyjątkiem pocałowania go. I prosiła, żeby znowu przyszedł — słyszałam na własne uszy.

— Ciociu! — zaprotestowała Estella. Czuła się tak, jakby ciotka wymierzała jej cios za

ciosem w najboleśniejsze miejsce. Znalazła się w przykrym położeniu, lecz wysłuchiwanie tych
chłodnych i brutalnych słów było trudne do zniesienia. Zajście stało się przeraźliwie realne.

background image

— Sądzę, że miałam prawo słuchać ich rozmowy. W końcu dzieje się to w moim domu.

Jesteś głupia, Estello Bowes! Nie wierzę, że ta LeMar jest porządną dziewczyną i żałuję, że
wynajęłam jej pokój. Jeśli powiesz słowo, każę się jej natychmiast wynosić i nie dopuszczę do
dalszych intryg.

Estella rozładowała cierpienie wybuchem gniewu. — Nie musisz tego robić! — zawołała. —

Wszystko to są bzdury. To ze Spencerem nastąpiło z mojej winy, a poza tym, jeśli tak łatwo
zawrócić mu w głowie, już go wcale nie chcę! I proszę, ciociu, daj mi święty spokój!

— Proszę bardzo! — odparła obrażonym tonem pani Bowes. — Miałam na uwadze tylko

twoje dobro. Ale ty naturalnie wiesz lepiej. Jeśli ci na nim nie zależy, przestanę się wtrącać.

Estella wykonywała domowe prace jak we śnie. W jej sercu zrodziła się wielka nienawiść do

Vivienne LeMar. Poczciwa, wiejska dziewczyna wrzała gniewem. Cały dzień wydawał się
niekończącym się koszmarem. Kiedy nadszedł wreszcie wieczór, ubrała się z gorączkowym
pośpiechem, gdyż miała nadzieję, była pewna, że Spencer się pojawi. Nie przyszedł jednak i
gdy leżała już w łóżku, miała wrażenie, że nie przeżyje tej nocy. Nawet łzy nie przyszły jej z
pomocą i przetrwała do świtu z suchymi, szeroko otwartymi oczami.

Nazajutrz pracowała ze zdwojoną energią. Kiedy wykonała wszystkie czynności, zaczęła

kręcić się po domu, poszukując innych zajęć w obawie, że postrada zmysły, jeśli choć na chwilę
przestanie pracować. Pani Bowes przyglądała się jej z ponurym współczuciem.

Wieczorem wybrała się na zbiorowe modlitwy w oddalonej o milę szkole. Zawsze tam

chodziła, a Spencer zazwyczaj był w pobliżu i odprowadzał ją do domu. Tym razem zabrakło
go. To było straszne, siedzieć samej i rozmyślać. Nie słyszała ani słowa z tego, co mówił pastor.

Wracała do domu z gromadą dziewcząt i zmuszała się do odpowiedzi na wesołe żarty i

docinki. Musiała to robić, aby nikt niczego nie podejrzewał. Przeżywała prawdziwe tortury
myśląc, że wszyscy już wiedzą o jej hańbie i upokorzeniu, i że litują się nad nią. Śmiała się
histerycznie, lecz w głębi duszy nurtowało ją wyłącznie szukanie rozsądnego powodu
nieobecności Spencera. Mogło mu coś przeszkodzić, a ponadto był przecież trochę zagniewany
— powtarzała sobie w myśli. Gdyby teraz przed nią stanął, padłaby mu do nóg i błagała o
przebaczenie.

Kiedy wreszcie znalazła się w domu, poszła do ogrodu i usiadła na trawie. Cisza nocy trochę

ją uspokoiła. Czuła się lepiej i napełniła ją nadzieja. Jeszcze raz przemyślała wydarzenie, dawne
miłosne zapewnienia Spencera i te wspomnienia pocieszyły ją. Wchodząc do domu, czuła się
prawie szczęśliwa.

Jutro jest niedziela, pomyślała, gdy obudziła się nazajutrz. Poruszała się żwawiej, twarz jej

pojaśniała. Za to pani Bowes wydawała się być w bardzo złym humorze. W końcu odezwała się
szorstko: — Czy wiesz, że Morgan był tu wczoraj wieczorem?

Estella poczuła, jak serce w niej lodowacieje. Mimo to zatliła się ostatnia iskra nadziei. —

Spencer, tutaj? Pewnie zapomniał, że wczoraj mieliśmy wieczorne modlitwy. I co powiedział?
Dlaczego mu nie powiedziałaś, gdzie jestem?

— Nie wiem, czy zapomniał o modlitwach — odpowiedziała pani Bowes z naciskiem. —

Nie mógł przecież tak nagle stracić pamięci. Nie pytał wcale o ciebie. Postarał się też pójść do
domu przed twoim powrotem. Panna LeMar zabawiała go. Przypuszczam, że potrafi to robić.

Estella w milczeniu pochyliła się nad miednicą z naczyniami. Twarz miała śmiertelnie bladą.
— Wyprawię ją stąd — oświadczyła współczująco ciotka. — Jak ona stąd wyjedzie, Spencer

niebawem wróci.

— Nie, nie zrobisz tego! — zawołała gwałtownie Estella. — Bo jeśli tak, to ona pojedzie

najdalej do Barstowów i będzie jeszcze gorzej. Nic mnie nie obchodzi, pokażę im obojgu, że
mnie to nic nie obchodzi! A jeśli masz na myśli powrót Spencera do mnie, to czy sądzisz, że
zechcę resztki po niej? Niech go sobie bierze!

— Zawróciła mu w głowie jej ładna buzia — upierała się pani Bowes, nieudolnie próbując

pocieszyć dziewczynę. — To pusta pannica. Omotała go i on zupełnie nie wie, co robi.

background image

Zobaczysz, będzie się wstydził, gdy oprzytomnieje. W głębi serca dobrze wie, że jesteś warta
dziesięć takich jak ona.

Estella odwróciła się do ciotki i powiedziała z desperacją: — Ciociu, wiem, że chcesz jak

najlepiej, ale zabijasz mnie tym, co mówisz! Nie mogę tego znieść! Błagam cię, nie mów do
mnie ani słowa więcej o tej sprawie, bez względu na to, co się stanie. I nie patrz na mnie jak na
męczennicę! Ona nam się przygląda i na pewno sprawi jej przyjemność myśl, że mi na nim
zależy. Lecz tak nie jest i chcę, aby o tym wiedziała. Lepiej, że pozbyłam się tak niestałego
człowieka. Dobrze też, że to rozumiem.

Po tym wybuchu pobiegła do swego pokoju, ściągając po drodze zaręczynowy pierścionek z

turkusem. Różne szalone myśli kłębiły się w jej głowie. Chciała wrócić na dół i stanąć twarzą w
twarz z Vivienne, pobiec na poszukiwanie Spencera i rzucić w niego pierścionkiem, wreszcie
wyjechać, by nikt jej więcej nie zobaczył. Dlaczego nie miałaby umrzeć? Jak można cierpieć
tak bardzo i żyć dalej?

— Nie obchodzi mnie, nie obchodzi — jęknęła głośno, okłamując samą siebie w nadziei, że

w końcu w to uwierzy. O zmierzchu wyszła na werandę i oparła głowę o kratownicę z pnącą się
po niej jerychońską różą. Cały świat kąpał się w przyjemnym, złocistym blasku zachodu.
Wtedy na drodze pojawiła się dwukółka i niebawem zatrzymała przed wejściem. Siedział w niej
Spencer Morgan. Estella poczuła szaloną nadzieję, zmieniającą oblicze świata, lecz duma
zwyciężyła. Gdyby Spencer zjawił się wczoraj, znalazłby ją pokorną i kochającą. Gdyby miała
pewność, że kocha ją nadal, ukorzyłaby się i teraz. Ale jeśli przyszedł do tamtej? Straszliwe
przypuszczenie dotknęło ją do żywego.

Czekała więc uparcie, zdecydowana, że pierwsza się nie odezwie. Spencer mocno zaciął

biczem konia. Nie śmiał spojrzeć na Estellę, ale wyczuł jej zdecydowanie. Wstydził się i
jednocześnie był zły na dziewczynę, która była tego przyczyną. — Masz ochotę się przejechać?
— spytał zakłopotany, rzucając ukradkowe spojrzenie w okno saloniku.

Estella zauważyła to i wyostrzona zazdrością przenikliwość natychmiast podpowiedziała jej,

co to znaczy. Serce w niej zamarło. — Och! — wykrzyknęła, odrzucając gniewnie do tyłu
głowę. — Nie mnie chciałeś zaprosić, lecz pannę LeMar, czyż nie tak? Jest nad morzem, na
plaży, tam ją na pewno znajdziesz.

Mimo wszystko miała nadzieję. Gdyby zrobił jakiś gest, najdrobniejszy, oznaczający

skruchę i miłość, mogłaby mu wybaczyć. Kiedy jednak odjechał bez słowa, nie mogła w to
uwierzyć. Przecież nie powinien odjechać… nie mówiła serio… zaraz zawróci, nim dojedzie do
ogrodzenia…

Lecz Spencer nie zawrócił. Zobaczyła tylko, jak znika za zakrętem drogi. Nie widziała, czy

pojechał w kierunku plaży, ale była przekonana, że tak właśnie zrobił. Wyrzucała sobie
dzisiejsze zachowanie, znowu wina była po jej stronie! Och, gdyby dał jej jeszcze jedną szansę!

Siedziała w swoim pokoju, kiedy usłyszała dwukółkę; to Spencer przywiózł pannę LeMar do

domu. Pod wpływem impulsu wyszła na podest i stanęła przed wchodzącą po schodach
rywalką.

Panna LeMar zatrzymała się na widok bladej twarzy i pełnych udręki oczu. Po ślicznej buzi

przemknął drwiący uśmieszek.

— Panno LeMar — odezwała się Estella drżącym głosem. — Co pani właściwie robi? Czy

pani wie, że jestem zaręczona ze Spencerem Morganem?

Vivienne zaśmiała się cicho. — Czyżby? Jeśli ten młody człowiek jest pani narzeczonym, to

radzę lepiej go pilnować. Powiedziałabym, że jest bardzo chętny do flirtów. — Po tych
słowach, z drwiącym wyrazem twarzy, poszła do swego pokoju.

Estella przywarła do ściany chora z upokorzenia. Kiedy została sama, Wróciła na górę i

rzuciła się na łóżko, chowając głowę w poduszce i modląc się o śmierć.

Musiała jednak przetrwać koszmarny miesiąc, który teraz nastąpił. Miesiąc tak pełen

zgryzoty i męki, że nawet oddychanie sprawiało ból. Spencer nie usiłował się z nią spotkać,

background image

często za to przebywał z panną LeMar. Zadurzenie młodego człowieka stało się tematem
licznych plotek w osadzie. Estella wiedziała, że ta historia jest na ustach wszystkich 1 duma
dziewczyny cierpiała do granic wytrzymałości. Jednak nie dawała niczego po sobie poznać.
Zachowywała się jak zawsze, nikt bowiem powinien domyślać się ogromu jej cierpienia.

Była przekonana, że aktorka uwodzi Spencera dla rozrywki i nie ma zamiaru wyjść za niego

za mąż. Pewnego dnia uznała to jednak za możliwe. Wmawiała sobie, iż gdyby chciał do niej
wrócić i tak go nie przyjmie. Teraz jednak, wprost chora od przeżyć, uświadomiła sobie, jak
wielką miała nadzieję na jego powrót i gardziła sobą bardziej niż dotychczas.

Pewnego wieczoru porządkowała różne drobiazgi w saloniku. Wyglądała staro. Straciła

rumieńce, wzrok jej przygasł. Nagle drzwi otwór się i do pokoju weszła, a raczej wtoczyła się
Vivienne LeMar.

Estella upuściła trzymaną w ręku książkę i stanęła jak wryta. Aktorka miała zarumienioną

twarz i włosy w nieładzie. Oczy jej dziwnie błyszczały i mamrotała coś do siebie
niezrozumiale. Dokoła unosił się ostry zapach alkoholu. Dziewczyna roześmiała się
histerycznie. Vivienne była porządnie wstawiona! Ta kobieta, którą Spencer uwielbiał, dla
której zostawił narzeczoną, zataczała się z głupawym śmiechem, bełkocząc ochrypłym głosem.
Gdyby teraz mógł ją zobaczyć!

Estella pobladła przejęta szalonym pomysłem. Spencer Morgan powinien ujrzeć tę kobietę

taką, jaką jest naprawdę!

Postanowiła nie tracić czasu. Szybko opuściła pokój, zamykając w nim bełkoczącą,

półprzytomną istotę. Narzuciła chustkę na głowę i wybiegła z domu. Do zagrody Spencerów nie
było daleko. Całą drogę przebyła biegiem, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Pani Morgan
otworzyła na jej pukanie i zdumiona patrzyła w rozognioną twarz dziewczyny.

— Chcę zobaczyć Spencera — powiedziała Estella zbielałymi wargami.
Starsza kobieta zrobiła krok do tyłu bardzo skonsternowana. Wiedziała o wyczynach syna i

potępiała je. Lecz cóż mogła chcieć od niego Estella?

Spencer pojawił się na progu i dziewczyna chwyciła go za ramię, pociągając na ganek. —

Panna LeMar potrzebuje cię natychmiast — rzuciła ochryple. — Natychmiast! Masz zaraz iść
ze mną!

— Czy coś się stało? — zawołał dziko Morgan. — Czy zachorowała.. czy… O co chodzi?
— Nie, nie zachorowała. Ale chce cię widzieć. I to zaraz.
Ruszył naprzód bez słowa, a Estella poszła za nim, z trudem chwytając oddech. — To

najdziwniejsza droga, jaką kiedykolwiek przebyłam — mówiła sobie, tłumiąc pozbawiony
wesołości śmiech. Na ganku wcisnęła mu do ręki klucz, ze słowami: — Ona jest w saloniku.

Spencer chwycił klucz i wsunął go w zamek. Poczuł strach. Czy Estella zwariowała? Czy

zrobiła coś złego Vivienne? Czy może…

Kiedy przekroczył próg, aktorka z trudem wstała i podeszła do niego. Stał jak wryty i w

osłupieniu patrzył na kobietę. Ta cuchnąca alkoholem, mamrocząca niezrozumiałe słowa istota,
to nie mogła być Vivienne! Co za zły duch wykorzystał jej postać?

Przerażenie i obawa ścisnęły mu serce, gdy panna LeMar objęła go. Próbował ją odsunąć,

lecz przycisnęła się jeszcze mocniej. Bezmyślny śmiech rozległ się w pokoju. Z wysiłkiem
odepchnął ją i wybiegł z saloniku. Popędził przez hali do wyjścia, a potem drogą jak szalony.
Estella spoglądając na to, czuła się pomszczona. Przepełniały ją na przemian litość i żal.

Nazajutrz Vivienne LeMar opuściła dom Bowesów. Ciotka, podejrzewając jakąś tajemnicę,

wypytywała Estellę, ale niczego nie zdołała się dowiedzieć. Dziewczyna uparcie odpowiadała
wymijająco. Zainteresowanie mieszkańców wioski skupiło się na Morganie i plotka głosiła, że
aktorka porzuciła go i złamała mu serce. Potem rozeszły się pogłoski o wyprawie Spencera
Morgana na Zachód.

Estella słuchała wszystkiego obojętnie i apatycznie. Czuła się tak, jakby jej życie dobiegało

kresu. Nie miała żadnego celu, a przyszłość jawiła się pełna goryczy. Od chwili ostatniego

background image

wydarzenia nie widziała Spencera. Czasami zastanawiała się, co on myśli o jej postępku. Może
uważa ją za mściwą i pozbawioną kobiecej wyrozumiałości? Ale to nie miało znaczenia. Z ulgą
przyjęła wiadomość o jego planowanym wyjeździe. Nie będzie torturowana ciągłą obawą, że
może go spotkać. Miała pewność, że już do niej nigdy nie wróci. Gdyby to zrobił i tak by mu
nie wybaczyła.

Pewnego wieczoru w porze żniw Estella stała przy furtce prowadzącej o „rogi. Cały dzień

ciężko pracowała i czuła się bardzo zmęczona, lecz nie chciała przebywać w domu, gdzie troski
przygniatały ją z większą siłą. Mrok i słodki zapach nocy jak zwykle działały na nią kojąco.
Oparła głowę o pień topoli. Nie wiedziała, jak długo Spencer Morgan stał obok, ale zobaczyła
go, gdy tylko otworzyła oczy. W słabym świetle zmierzchu zdołała zobaczyć wychudłą twarz i
zapadnięte oczy. Zmienił się tak samo jak ona.

W pierwszym odruchu dumna dziewczyna chciała odwrócić się bez słowa i odejść. Lecz

jakieś dziwne drżenie w sercu powstrzymało ją od tego. — Cóż mi powie? — pomyślała.

Przez chwilę panowała pełna oczekiwania cisza, a potem Spencer przemówił stłumionym

głosem:

— Nie mogłem wyjechać bez zobaczenia się z tobą, Estello i nie powiedziawszy ci do

widzenia. Pewnie nie zechcesz ze mną rozmawiać, bo nienawidzisz mnie. Zasłużyłem sobie na
to… — Zamilkł, a ona nie wypowiedziała ani słowa. Nie była w stanie. Po dłuższej chwili
ciągnął więc dalej: — Wiem, że nigdy mi nie przebaczysz, żadna dziewczyna by i tego nie
zrobiła. Zachowałem się jak ostatni głupiec. I nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Sądzę, że
chyba nie byłem wtedy przy zdrowych zmysłach. Ta historia wydaje mi się złym snem. Kiedy
zobaczyłem tę kobietę owego wieczora, oprzytomniałem i od tej pory jestem najbardziej
nieszczęśliwym człowiekiem pod słońcem. Nie z jej powodu, ale dlatego, że straciłem ciebie.
Nie mogę znieść dalszego tu pobytu, więc wyjeżdżam. Czy pożegnasz się ze mną, Estello?

Ciągle nie mogła się odezwać, chociaż pragnęła powiedzieć mu setki rzeczy. Czy to co

mówił znaczyło, że ciągle ją kocha? Gdyby była tego pewna, wybaczyłaby mu wszystko, lecz
wątpliwości czyniły ją niemą.

Młody człowiek odwrócił się boleśnie dotknięty milczeniem. — No cóż — pomyślał z

goryczą — sam to na siebie ściągnąłem.

Odszedł zaledwie kilka kroków, gdy Estella nagle odzyskała głos. — Spencer! — zawołała,

a on pospiesznie zawrócił. — Och, Spencer… czy ty… czy ty ciągle mnie kochasz?

Pochwycił jej ręce. — Czy cię kocham?… Och, Estello! Tak, tak!’ Zawsze cię kochałem!

Tamto nie było miłością, tylko opętaniem, szaleństwem. Kiedy minęło, znienawidziłem życie,
bo utraciłem ciebie. Wiem, że nie możesz mi wybaczyć, ale… — Głos mu się załamał, a Estella
objęła go za szyję i przytuliła policzek do jego twarzy. Czuła jak serce jej rozpiera radość i
szczęście. Spencer zrozumiał to nieme wybaczenie. Cała przeszłość została pogrzebana i
zapomniana w pocałunku. Cierpienie Estelli dobiegło końca.

background image

M

IN

P

ALMER

1903

Poranne słońce wisiało czerwoną kulą na posępnym niebie. W nocy spadło trochę śniegu i

krajobraz, poprzecinany pajęczą siecią ścieżek i płotów, był biały, pozbawiony życia, jakby
zawinięty w całun.

Drogą do Rykman Corner jechał młody człowiek. Twarz miał zamyśloną i subtelną, oczy

ciemnoniebieskie i wyjątkowo ładne, usta zaś mocne i zmysłowe. Nie była to piękna twarz, lecz
posiadała dziwny, delikatny urok.

Lodowate zimno zapowiadało dalsze opady śniegu. Wielebny Allan Telford popatrzył na

ogołocone równiny i wzgórza i zadrżał. Chłodna, otaczająca go martwa cisza i pustka, powoli,
nieuchronnie przenikały jego serce. Czuł ogromne zniechęcenie. W duszy zadawał sobie
gorzkie pytanie: Co dobrego wynikło z modlitw i pracy wśród ludzi zamieszkujących ten
ograniczony, skromny światek. Ludzi równie brzydkich i surowych, jak otaczające go jałowe
wzgórza.

Przebywał wśród nich dwa lata i uważał ten czas za stracony. Był zbyt otwarty i

bezpośredni; niechętnie przyjmowali jego szczere wystąpienia skierowane przeciwko swoim
grzechom powszednim. Drobne zmiany, jakie wprowadzał w odprawianiu nabożeństw,
traktowali nieufnie i bez zainteresowania. Oddzielali swe życie od niego coraz większym
chłodem. Miał dobre chęci i pracował uparcie, tym silniej więc i dotkliwiej odczuwał porażkę.

Teraz myślał o liście otrzymanym poprzedniego dnia od szkolnego kolegi. Zawiadamiał go o

wolnym miejscu dla pastora w pewnym miejskim kościele i dawał do zrozumienia, że istnieje
możliwość zatrzymania go dla niego. Dwa lata temu, po opuszczeniu college’u, Allan Telford
pełen entuzjazmu powiedziałby zapewne: „Nie, to nie dla mnie. Moje miejsce tak jak mego
Pana jest między ubogimi i skrzywdzonymi. Czy mam zrezygnować dlatego, że w oczach
świata wygląda to posępnie i nudno?”

Teraz, dokonując w pamięci przeglądu dwóch lat duszpasterstwa, powiedział ze smutkiem:

„Nie mogę zostać tu dłużej, bowiem stoczę się i zostanę taką samą żałosną postacią, jak ci
rozplotkowani i obłudni ludzie. Nie mogę przynieść im dobra, nie ufają mi i nie lubią mnie.
Przyjmę tę propozycję i wrócę do świata, który jest moim światem”.

Chyba kluczem do jego porażki były te właśnie słowa: „Mój własny świat”. Nigdy nie

uważał tego ograniczonego światka za swój własny. To było coś niższego, do czego wprawdzie
przyszedł z dobrymi zamiarami, lecz podświadomie postawił się ponad nim i parafianie wyczuli
prawdę. Mieli mu to za złe, a wyrażając się prosto mówili, że jest „nadęty”.

Po przejechaniu szczytu pagórka zobaczył Rykman Corner i sklep. Nienawidził tego

miejsca, wylęgarni plotek i wszelkiej złośliwości, powstawania oszczerczych pogłosek i aluzji,
przenikających w najgłębsze zakamarki ludzkiego życia. Najnowszy skandal, najbardziej
niewybredny dowcip, szczegóły ostatniej kłótni, można było usłyszeć w miejsc sklepiku.

Kiedy pastor docierał do stóp wzgórza, z małego domku przy ścieżce wyszedł mężczyzna.

Gdyby to było możliwe, Telford udałby, że go nie widzi, ale Isaac Galletly chciał, by go
zobaczono i radośnie przywitał duchownego.

— Dzień dobry, panie Telford. Nie miałby pan nic przeciw temu, by mnie podwieźć do

Corner?

Telford z ociąganiem zatrzymał konia i Galletly wdrapał się do sanek. Galletly był

szczególnie nikczemną istotą i niestrudzonym plotkarzem. Większość czasu spędzał snując się
od domu do domu, paląc fajkę w kuchniach sąsiadów i rozniecając językiem płomień
miejscowych waśni i skandali. Pewien sarkastycznie nastrojony nauczyciel, po spędzeniu roku
w Corner, przezwał go za to „poranną kroniką”. Przezwisko było właściwe i przylgnęło na

background image

stałe. Telford też je słyszał. Pewnie zaczyna swój codzienny obchód — pomyślał.

Galletly bez skrępowania przerwał milczenie: — Sporo śniegu spadło nam w nocy.

Przypuszczam, że wkrótce będzie go jeszcze więcej. Piękne kazanie wygłosił pan ostatniej
niedzieli, panie Telford. Sądzę, że niektórzy wzięli je do serca, tak przynajmniej słyszałem.
Było potrzebne — to fakt. Żyj w zgodzie i pokoju ze wszystkimi — oto moja dewiza. W tej
okolicy nie ma domu, w którym nie byłbym życzliwie przyjęty. A wiadomo, że nie każdy w
Corner może to o sobie powiedzieć. — Spojrzał spod oka, chcąc sprawdzić reakcję pastora na tę
uwagę. Kamienna twarz Telforda winna go zniechęcić, ale stary safanduła nie poddawał się tak
łatwo. — Przypuszczam, że jeszcze pan nie słyszał o wczorajszej awanturze u Palmerów?

— Nie. — Odpowiedź była krótka. Telford chciał przerwać gadulstwo Galletly’ego.

Nazwisko Palmer nie budziło w nim szczególnych skojarzeń. Wiedział, gdzie znajdowało się
ich gospodarstwo i to, że mieszkała tam jasnowłosa kobieta o smutnej twarzy, która od czasu do
czasu przychodziła do kościoła. Jeździł do Palmerów trzykrotnie i nikogo nie zastawał w domu,
w każdym razie na to wyglądało. A teraz Galletly zawracał mu głowę jakąś prostacką awanturą
u nich.

— Nie? A to głośna sprawa. Krótko mówiąc, Min Palmer zrobiła piekielną scenę Rose Fuller

i wyrzuciła ją z córeczką za drzwi. Jestem pewien, że obie kobiety dobrze sobie zalazły za
skórę. Min jest okropna, gdy wpada w gniew, a zdarza się to często. Nikt nie ma pojęcia, jak
Rosę zdołała z nią tak długo wytrzymać. W końcu jednak musiała odejść. Bóg jeden wie, co ta
biedaczka zrobi. Nie ma ani grosza i żadnych krewnych. Wie pan, to sierota, którą Palmerowie
wychowywali. Jest na razie u Rawlingsów. Może, gdy Min ochłonie, pozwoli jej wrócić, lecz ja
nie sądzę. Min nienawidzi jej jak zarazy.

Telford nic z tego nie rozumiał. Pojął tylko, że Pani Fuller ma kłopoty i powinien jakoś jej

pomóc, chociaż żywił do tej kobiety niczym nie uzasadnioną niechęć, co zresztą często sobie
wyrzucał.

— Kim jest ta Min Palmer? — spytał chłodno. — W jakiej sytuacji znajduje się i co to za

rodzina? Muszę wiedzieć, jeśli mam się nią zająć, ale nie zamierzam wysłuchiwać plotek.

To ostatnie zdanie Galletly puścił spokojnie mimo uszu. — Min Palmer — oznajmił — jest

najgorszą kobietą w Rykman Corner i okolicy. Zawsze postępowała trochę dziwacznie.
Pamiętam, że w młodości była wesołą, czarnooką dziewczyną. Przystojna, mówili o niej ludzie,
choć ja tego nie zauważyłem. Jej rodzina też była inna niż wszyscy i Min nikt nie wychowywał,
po prostu puścili ją samopas. No, a później zawróciła w głowie Rodowi Palmerowi. Roda
uważano za nicponia. Stary Palmer należał do ludzi zamożnych, a Rod był jedynakiem. Rosę —
ciche, potulne stworzenie — mieszkała z nimi i zajmowała się domem po śmierci Pani Palmer.
Niektórzy twierdzili, że stary Palmer chciał ją wydać za „oda, lecz nikt nie zna prawdy. Dość,
że w końcu Rod musiał ożenić się z Min, bo jej brat pogonił go biczem, rozumie pan? Stary
wściekł się, ale nic nie mógł zrobić i Rod wprowadził Min do domu. Kłopoty nieco ją uspokoiły
i otrzeźwiły, tak że początkowo była łagodna i trochę jakby nadąsana. Oboje z Rodem żarli się
jak pies z kotem. A Rose wyszła za Osha Fullera, pijaczynę i ladaco. Umarł rok czy dwa po
ślubie i pozostawił Rosę z dzieciakiem, bez dachu nad głową. Wtedy stary Palmer sprowadził ją
z powrotem do domu. Bardzo lubił Rosę, a nie cierpiał Min. Dopóki żył staruszek, Min musiała
być miła dla Rose. Wkrótce umarł Rod, a zaraz po nim przeniósł się na tamten świat i jego
ojciec. Teraz zaczyna się najdziwniejsza część całej historii. Otóż wszyscy spodziewali się, że
stary Palmer zabezpieczy Rose, pomijając Min. Lecz testamentu nie znaleziono. Ja tam nie
twierdzę, że to co się stało, jest w porządku, ale mam prawo do własnego zdania. Palmer był
stuknięty na punkcie testamentów. Każdego roku sprowadzał adwokata z miasta i spisywał
ostatnią wolę, paląc poprzednią. Osiem miesięcy przed śmiercią Palmera mecenas Bell
sporządził ostatni testament. Przypuszczano, że został zniszczony, a nowego staruszek nie
zdążył napisać, bo tak się złożyło, że umarł nagle. Tak czy siak, wszystko przeszło na dziecko
Min, a właściwie to Min została panią. Pozwoliła nawet Rose mieszkać nadal w domu, a to było

background image

więcej, niż ludzie oczekiwali. Lecz jak widać, ostatecznie się jej pozbyła. Min ma teraz sezon
złych humorów i lepiej nie pokazywać się jej na oczy.

— A co pocznie pani Fuller? — spytał zaniepokojony Telford.
— To właściwe pytanie. Rose jest chorowita, nie może ciężko pracować, no i ma córeczkę.

Strasznie sprytna mała, stary Palmer przepadał za nią. Dziecko Min jest bardzo brzydkie, a do
tego kalekie od urodzenia. Nikt nie wątpi, że to kara boska. Jeśli zaś idzie o Rose, zapewne
opiekun wdów i osieroconych dzieci jakoś ją poratuje.

Mimo niechęci i niesmaku, Telford, słysząc na poły płaczliwą na poły nabożną intonację

ostatniego zdania, nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Sądzę, że jednak powinienem odwiedzić tę panią Palmer — powiedział w zadumie.
— To nic nie pomoże, panie Telford. Min zatrzaśnie panu drzwi przed nosem, jeśli nie zrobi

czegoś gorszego. Nienawidzi duchownych i wszystkiego co dobre. Od lat nie pokazała się w
kościele. Nigdy nie przejawiała religijnych skłonności, a kiedy wybuchł wokół niej skandal,
stary pan Dinwoodie, nasz poprzedni pastor i święty człowiek, poszedł, aby ją zganić za
grzechy. A Min rzuciła się na niego. Przyrzekła też, że nigdy więcej nie pójdzie do kościoła i
dotrzymała słowa. Ludzie używali różnych argumentów, lecz na nic to się nie zdało. Wie pan,
że nawet ja słyszałem, jak mówiła, że nie ma Boga? To fakt, panie Telford! — Tak słyszałem.
Niektórzy z naszych duchownych odwiedzali ją, lecz drugi raz nie próbowali tego robić. Ostatni
pastor wystraszył się, że hej, mówię panu! Min chwyciła go za ramię i potrząsnęła jak
kociakiem! Ja tego nie widziałem, tylko pani Rawlings. Powinien pan słyszeć, jak o tym
opowiada. — Galletly zachichotał pod nosem, a jego paskudne małe oczka rozbłysły z uciechy.
Telford odetchnął z ulgą, gdy dojechali do sklepu. Nie zniósłby gadaniny ani chwili dłużej.

Mimo wszystko, poczuł dziwne wzburzenie i zainteresowanie. Min Palmer różni się w

każdym razie od reszty mieszkańców, choćby tylko natężeniem zła. Wydało mu się, że jej
ciężkie grzechy mniej zasługiwały na potępienie, niż drobne grzeszki i występki wścibskich
sąsiadów.

Galletly pospiesznie dołączył do gapiów stojących na mokrym i brudnym podeście przed

sklepem, a Telford wszedł do środka. Kilka dość niechlujnie wyglądających kobiet rozmawiało
z panią Rykman, oczywiście o „awanturze u Palmerów”. Telford zrobił prędko swoje skromne
zakupy. Kiedy odwrócił się od lady, stanął twarzą w twarz z kobietą spoglądającą na zebranych
z wyrazem pogardy w oczach. Intuicyjnie pojął, że ma przed sobą Min Palmer.

Pierwszą reakcją młodego człowieka był podziw. Pomimo groteskowego odzienia i

wojowniczego, niekobiecego wyglądu była uderzająco piękna. Nawet obszarpany męski płaszcz
nie zdołał ukryć zgrabnej sylwetki. Bujne, czarne włosy miała zwinięte w ciężki węzeł na
karku, a spod starej futrzanej czapki wyzierała para wielkich, płonących, czarnych oczu,
ocienionych gęstymi rzęsami. Ciepły rumieniec na policzkach łagodził opaleniznę, zaś
doskonały owal twarzy i regularne rysy nadawały jej wygląd klasycznej rzeźby. Telford doznał
w tej chwili olśnienia. Wydało mu się, że dostrzega pod zewnętrzną powłoką sponiewieranej
piękności obraz tej kobiety w innej życiowej sytuacji. Tam, gdzie bogata i namiętna natura,
gotowa do dobra lub zła, mogłaby się rozwijać, aż rozkwitłaby we wspaniałej kobiecości.
Zrozumiał, że ta kobieta nie ma mc wspólnego z prostackimi, ograniczonymi i obłudnymi
mieszkańcami Corner. Nawet jeśli jej charakter uległ wypaczeniu i tak była o niebo
szlachetniejsza od tych, którzy ją osądzali.

Min zrobiła jakieś niewielkie zakupy i opuściła sklep, mijając pastora przy drzwiach.

Zobaczył, jak wsiada do małych sanek i odjeżdża drogą wzdłuż rzeki. Gapie na podeście
milczeli podczas jej bytności w sklepie, ale teraz znowu rozwiązały się im języki. Telford uczuł
litość dla Min, lecz nie rozumiał tego i nie potrafił uzasadnić. Próba zmierzenia przepaści
między tym kim była i kim mogła być, bolała jak pchnięcie noża.

Tego popołudnia odwiedził kilka domów. Po obiedzie zaś nieoczekiwanie skierował konia w

stronę gospodarstwa Palmerów. Isaac Galletly siedząc wygodnie pod piecem sąsiadów,

background image

zobaczył go przejeżdżającego obok.

— Wygląda na to, że pastor jednak jedzie do Palmerow! — zachichotał półgłosem. — On

należy do tych, co gdy sobie coś wbiją do głowy, to nic ich nie zawróci. Cóż, ostrzegałem,
czego może się spodziewać. Jeśli Min wydrapie mu oczy, będzie mógł winić tylko siebie.

Telford jechał do zagrody Palmerów z pewną obawą. Przywiązał konia do płotu i rozejrzał

się niepewnie dokoła. Nietknięte zaspy śniegu leżały przed frontowymi drzwiami, skierował się
więc w stronę kuchni, mijając powoli nagie krzewy bzów przy ogrodzeniu. Nigdzie wokół nie
było widać znaku życia. Znowu zaczął sypać śnieg, miękki i gęsty, a wzgórza i rzeka skryły się
za mglistą, białą zasłoną. Podniósł rękę, żeby zapukać, ale nie zdążył, bo drzwi otworzyły się i
Min stanęła przed nim w progu.

Nie miała już na sobie męskiego płaszcza, a schludna, dopasowana sukienka z domowego

płótna doskonale podkreślała jej pełne kształty. Wspaniałe włosy zaplotła w warkocze i okręciła
wokół głowy, ciemne oczy płonęły źle skrywanym gniewem. I znowu Telforda olśniła ta
niezwykła uroda. Lata złych humorów i uporu nie zdołały zatrzeć piękna dumnej, choć
posępnej twarzy.

Uniosła opaloną lecz kształtną dłoń i wskazała mu furtkę. — Idź sobie! — rozkazała z

groźbą w głosie.

— Pani Palmer… — zaczął Telford, ale uciszyła go władczym gestem.
— Nie chcę tu nikogo z was. Nienawidzę wszystkich pastorów. Czy przyszedł pan wygłosić

kazanie? Pewnie któryś z miejscowych świętoszków nasłał pana na mnie. Ale nigdy nie
przekroczy pan progu mego domu.

Telford wytrzymał jej wyzywające spojrzenie bez drgnienia powiek. Szafirowe,

magnetyczne oczy patrzyły ze słodyczą, a zarazem poważnie i pytająco na zagniewaną Min.
Powoli gniew zaczął ją opuszczać i pochyliła głowę.

— Tak czy siak nie nadaję się do rozmowy z panem — odezwała się po chwili z odcieniem

niechętnej pokory. — Może i chce pan dobrze, ale i z tego nie przyjdzie. Już za późno.
Świętoszki z Corner twierdzą, że opętał mnie diabeł. Bardzo możliwe, jeśli diabeł istnieje.

— Miałem dobre chęci — powiedział Telford powoli. — Nie przyszedłem prawić morałów.

Przyszedłem pani pomóc, jeśli potrafię, jeśli… potrzebuje pani pomocy, pani Palmer.

— Proszę mnie tak nie nazywać — przerwała gwałtownie. Wyciągnęła przed siebie ręce,

jakby odpychając coś obrzydliwego i niewidzialnego. — Nienawidzę tego nazwiska, tak jak
nienawidziłam wszystkich, którzy je nosili. Nigdy od nich nie zaznałam nic prócz zła i
pieskiego traktowania. Niech pan do mnie mówi Min i proszę odejść. Dlaczego pan tego nie
robi? Niech pan nie stoi i nie patrzy w ten sposób. Nie zmienię postanowienia. Nie życzę sobie
żadnych modlitw ani pochlipywań! Mam tego wyżej uszu. Odejdź!

Telford podniósł głowę i raz jeszcze spojrzał jej w oczy. Wymienili długie spojrzenia, a

potem w milczeniu uchylił czapki. Bez słowa pożegnania odwrócił się i poszedł do furtki. W
powrotnej drodze serce przepełniało mu gorzkie poczucie porażki i rozczarowania.

Min stała w progu, spoglądając na niknące w dali sanki. Potem westchnęła głęboko.

Gdybym spotkała tego człowieka dawniej — mówiła sobie w duchu. — Nigdy nie stałabym się,
taką, jaka jestem. Poczułam to, patrząc na niego. Wydało mi się, że stoimy sami gdzieś na
końcu świata, gdzie nie trzeba używać słów. On nie pogardza mną i nie szydziłby ze mnie jak ci
wszyscy wkoło. Gdybyśmy się spotkali w odpowiednim czasie, mógłby mi nawet pomóc, lecz
teraz jest za późno! — Zakryła oczy dłońmi i jęknęła; jej ciało drżało w straszliwej udręce. Po
chwili odsłoniła twarz i spojrzała na świat oczyma, które znowu były suche i twarde.

— Ależ ze mnie wariatka! — stwierdziła z goryczą. — Jakże te świętoszki wytrzeszczałyby

ślepia, gdyby mnie teraz zobaczyły! A może któraś z nich przypatruje mi się? — mówiąc to
rzuciła spojrzenie na okna sąsiedniego domu. — No pewnie! Pani Rawlings gapi się, a zza jej
ramienia wygląda Rosę. — Rysy Min stężały. Znowu dały o sobie znać dawne urazy.

— Ona tu nigdy nie wróci, nigdy! Och, był z niej słodki kotek, ale miał ostre pazury. Mnie

background image

obwiniano o wszystkie jej kłopoty. Gdybym mogła, powiedziałabym pastorowi, jak mnie
wykorzystywała i dręczyła udając niewiniątko. Jak intrygowała i judziła przeciwko mnie. A ja,
głupia, martwię się tym, co on sobie pomyśli! Lepiej żebym umarła. Gdyby nie dziecko,
utopiłabym się w tej czarnej przerębli i zeszła wszystkimi z drogi.

Tydzień później, w szare, posępne popołudnie Allan Telford znowu szedł drogą nad

brzegiem rzeki w stronę zagrody Palmerów. Wiał silny i zimny wiatr, więc pochylił głowę, aby
złagodzić jego uderzenia. Twarz miał bladą i zmęczoną, wyglądał jak stary człowiek.

Zatrzymał się przy wypaczonej furtce i oparty o nią obrzucił ciekawym spojrzeniem dom i

najbliższą okolicę. Kiedy tak patrzył, drzwi kuchenne otworzyły się i Min ubrana w stary,
męski płaszcz wyszła i szybko przebyła podwórko.

Telford wiódł za nią skupionym wzrokiem. Zobaczył, że wyprowadza ze stajni konia i

zaprzęga go do sanek załadowanych workami zboża. Na chwilę zatrzymała się i objęła szyję
konia, przytulając do niej twarz pieszczotliwym gestem.

Pobladły pastor głośno jęknął. Zapragnął wyrwać ją na zawsze z tego życia, od ciężkiej,

niekobiecej pracy i zasłonić swą miłością przed pogardą i jadowitymi docinkami otoczenia.
Wiedział, że to szaleństwo, powtarzał to sobie bez ustanku, gdy ciemnolica, pełna buntu twarz
Min nie dawała mu spokoju, ale i tak znajdował się w jej władzy.

Min doprowadziła konia przed kuchenne drzwi i weszła do środka; na razie nie dostrzegła

pochylonej przy ogrodzeniu postaci. Kiedy znowu się pojawiła, wyraźnie zobaczył ciemne oczy
i rumiane policzki mimo otulającej jej głowę starej, bordowej chustki. Chwyciła konia za uzdę,
a kuchenne drzwi szarpnięte wiatrem zatrzasnęły się z hukiem. Wówczas koń — rosłe, silne
zwierzę — szarpnął się gwałtownie i przerażony stanął dęba.

Oblodzona ziemia pod nogami była zdradziecko śliska. Min poślizgnęła się i upadła prosto

pod kopyta. Uwolnione zwierzę rzuciło się do przodu, wlokąc załadowane sanki po
bezwładnym ciele kobiety.

Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Nieruchoma postać leżała tam, gdzie upadła,

nadal trzymając bicz w wyciągniętej ręce. Telford przeskoczył ogrodzenie i rzucił się jak
szalony w stronę domu, po czym opadł na kolana przy Min.

— Min! Min! — wołał z rozpaczą.
Nie było odpowiedzi. Wziął ją na ręce i potykając się wszedł do domu. Serce ściskał mu

strach. Położył ranną ostrożnie na starej kanapie w rogu kuchni. Pomieszczenie było duże i
wszystko w nim lśniło czystością. W piecu buzował ogień, a na parapecie południowego okna
kwitły w doniczkach jakieś rośliny. Przy oknie zaś siedziało wyglądające na siedem lat dziecko,
które odwróciło zdziwioną twarzyczkę, gdy Telford nieoczekiwanie wszedł do środka.

Chłopiec miał ciemne oczy Min i delikatne rysy, wysubtelnione cierpieniem. Jedwabiste

włosy opadały miękkimi falami. Przy nogach malca usadowił się malutki psiak o długich,
lśniących uszach i łapach wysuwających się jak z mankietów postrzępionego futra.

Telford nie zwracał uwagi na nic, nawet na przestraszone dziecko. Zachowywał się jak

człowiek porażony rozpaczą. — Min! — wyszlochał znowu, próbując odszukać puls i
oblewając się zimnym potem.

Twarz Min bielała nieruchoma jak wyciosana z marmuru i tylko na policzku ciemniał siniak,

a z głębokiego rozcięcia na głowie spływała na poduszkę krew. Po chwili kobieta otworzyła
zdziwione oczy i spojrzała oszołomiona z wyrazem bólu i przerażenia na twarzy. Głuchy jęk
wyrwał się z posiniałych warg. Telford podniósł się z klęczek ogarnięty radością.

— Min, droga moja — mówił łagodnie. — Jesteś ranna, mam nadzieję, że niezbyt poważnie.

Muszę cię opuścić na moment, by sprowadzić pomoc. Zaraz wrócę.

— Zostań! — odrzekła Min stłumionym, ale wyraźnym głosem. Zatrzymał się w pół drogi

do drzwi.

— Nie trzeba chodzić po pomoc — ciągnęła spokojnie. — Umieram, wiem o tym… Och,

mój Boże! — Przycisnęła ręce do boków i skuliła się z bólu. Telford zdesperowany zawrócił do

background image

drzwi.

Min podniosła rękę. — Podejdź tutaj — powiedziała zdecydowanie. Usłuchał w milczeniu.

Przeszywała go płonącym, odważnym wzrokiem.

— Nie odchodź, nie zostawiaj mnie, bym umarła samotnie. Nic mi już nie pomoże… mam ci

coś do wyznania, muszę to wyznać, a czasu mało…

Telford pogrążony w rozpaczy z trudem pojmował, co do niego mówi.
— Min, pozwól mi pójść po pomoc… pozwól mi coś zrobić — błagał. Nie możesz umrzeć,

nie wolno ci…

Min, leżąc bezwładnie, z trudem chwytała powietrze.
Ukląkł przy niej i objął ramieniem biedne, zmasakrowane ciało.
— Muszę się pospieszyć — wyszeptała z wysiłkiem. — Nie mogę umrzeć z tym na

sumieniu. Rose… do niej należy wszystko… wszystko.

Był testament… on go zrobił… stary dziadek Palmer. Zawsze mnie nienawidził. Zapisał

wszystko jej i ani centa dla mnie i dziecka jego syna… Mieliśmy umierać z głodu, żebrać.
Byłam jak szalona… Kiedy umarł, schowałam testament. Miałam zamiar go spalić, ale nigdy
się na to nie zdobyłam. To mnie torturowało… dniem i nocą… nie zaznawałam spokoju.
Znajdziesz go w pudełku… w moim pokoju. Powiedz jej… powiedz Rose, jak byłam podła. A
mój chłopiec… co się z stanie? Rose go nienawidzi… ona go wyrzuci, albo będzie go źle
traktowała.

Telford pochylił głowę. — Ja zajmę się twoim dzieckiem, Min. Będzie dla mnie jak rodzony

syn.

Wyraz nieopisanej ulgi zagościł na twarzy umierającej. — To dobrze… szlachetnie z twej

strony, że to… Mogę umrzeć spokojnie. Jestem nawet rada tej śmierci… oczyszczę się ze
wszystkiego. Jestem zmęczona… życiem. Może uda mi się lepiej… gdzie indziej. Tu nigdy nie
miałam… żadnych szans…— Powieki opadły przykrywając ciemne oczy. Telford jęknął
przeciągle.

Min znowu otworzyła oczy i spojrzeli na siebie. — Gdybym spotkała cię… przed laty…

byłbyś mnie… pokochał i byłabym uczciwą kobietą. Dobrze się stało dla nas… dla ciebie, że…
umieram. Twoja droga będzie prosta i czysta… będziesz zacnym człowiekiem, ale… na zawsze
mnie zapamiętasz.

Telford pochylił się i przycisnął wargi do skrzywionych w bólu ust Min.
— Czy sądzisz, że znowu… się kiedyś spotkamy? — zapytała ledwie dosłyszalnie. — Tam

jest tak… ciemno… Bóg nigdy mi nie wybaczy… byłam… taka podła…

— Min, miłujący wszystkich Ojciec jest bardziej wyrozumiały niż człowiek. On ci wybaczy,

gdy go poprosisz. Czekaj na mnie, dopóki nie przyjdę. Zostanę tu i spełnię swój obowiązek…
Będę się bardzo starał…

Głos mu się załamał. Ciemne oczy Min patrzyły z czułością. Silna, głęboka, nieugięta natura

nareszcie się czemuś poddała. Zawołała przejmująco i z goryczą: — O, Boże! Przebacz mi…
przebacz mi! — Z tym okrzykiem dusza biednej, umęczonej Min Palmer opuściła ciało,
oddalając się… któż wie dokąd? Kto może wiedzieć, czy słowa skruchy i żalu nie zostały
wysłuchane w tej ostatniej godzinie przez sędziego wyrozumialszego niż ziemscy bracia i
siostry?

Telford ciągle klęczał na podłodze, trzymając w ramionach martwe ciało kobiety, którą

pokochał. Teraz w godzinie śmierci należała do niego tak jak nigdy nie należałaby za życia.

W kuchni panowała cisza. Na twarz Min powrócił wyraz dziewczęcej niewinności.

Głębokie, surowe bruzdy wygładziły się. Mały kaleka niepewnie podszedł do pastora,
trzymając w ramionach psiaka. Telford przygarnął drobną, zdeformowaną postać i spojrzał
przejęty w malutką twarz, twarz Min — oczyszczoną i uduchowioną. Już zawsze będzie ją miał
przed sobą. Ucałował opuszczone powieki i zakrwawione czoło, a potem wstał z kolan. —
Chodź ze mną, mój mały — powiedział łagodnie do dziecka.

background image

* * *

Nazajutrz po pogrzebie Allan Telford przebywał w gabinecie swej skromnej, położonej

wśród ośnieżonych wzgórz plebanii. Przy oknie siedział synek Min, przyciskając do szyby
śliczną, drobną twarzyczkę. U jego stóp leżał psiak o bystrych ślepiach. Telford pisał w swoim
dzienniku:

Pozostanę tutaj, w pobliżu jej mogiły. Będę widział ją, ilekroć spojrzę w okno mego

gabinetu, ilekroć stanę między moimi wiernymi. Zaczynam rozumieć, dlaczego poniosłem
porażkę. Rozpocznę wszystko od nowa, cierpliwie i z pokorą. Napisałem dziś list z odmową
przejęcia kościoła w C. Moje serce i moja praca należą do tego miejsca.

Zamknął dziennik i pochylił nad nim głowę. Na dworze cicho sypał śnieg. Wiedział, że

okrywa nieskalanie białym całunem czystości i pokoju świeżo usypaną na porosłym sosnami
wzgórzu mogiłę.

background image

U

KOCHANY

M

IRIAM

1901

Czytałam pani Sefton opowiastkę o duchach i po skończeniu odłożyłam ją z lekceważącym

wzruszeniem ramion. — Co za bzdury — stwierdziłam.

Pani Sefton skinęła z roztargnieniem, pilnie wyszywając. — Istotnie, to banalna historyjka.

Nie wierzę, by duchy pojawiały się w blasku księżyca chcąc nastraszyć biednych
śmiertelników, czy choćby odwiedzić miejsca, które lubiły za życia. Robią to pewnie z
ważniejszych powodów.

— Chyba nie chcesz powiedzieć, że one naprawdę się pokazują? — spytałam z

niedowierzaniem.

— Nie mamy dowodu, że tak nie jest, moja droga.
— Ależ, Mary — zawołałam. — Nie mów, że wierzysz w duchy, zjawy, czy jak one się

nazywają!

— Nie powiedziałam, że wierzę. Sama nigdy czegoś takiego nie przeżyłam, więc ani wierzę,

ani nie wierzę. Ale dobrze wiesz, że zdarzają się różne dziwne rzeczy, trudne do wyjaśnienia.
W każdym razie twierdzą tak ludzie, których nie można posądzać o kłamstwo. Oczywiście,
mogą się mylić. Ponadto nie każdy może ujrzeć ducha, zakładając, że są one widzialne. Do tego
potrzeba osób o wyjątkowych predyspozycjach, z czymś, co można nazwać wrażliwością
duchową. A nie wszyscy ją posiadają. Pewnie uważasz, że opowiadam głupstwa?

— Szczerze mówiąc, tak właśnie myślę. Zadziwiasz mnie. Nie posądzałam cię o takie

poglądy. Coś niezwykłego musiało zrodzić te niezwykłe teorie w twoim trzeźwym umyśle.
Powiedz mi, co to było?

— Po co? Pozostaniesz i tak sceptyczna.
— Spróbuj, może mnie przekonasz.
Nie — odparła chłodno pani Sefton. — Nikogo nie przekona się opowiadaniem. Gdy jakaś

osoba naprawdę zobaczy zjawę lub będzie miała takie przeświadczenie, wtedy uwierzy. Kiedy
jest się blisko takiej osoby i zna wszystkie okoliczności, cóż, wtedy przynajmniej istnieje jakaś
możliwość. Ja właśnie jestem w takiej sytuacji. Kiedy natomiast przekazuje się to trzeciej
osobie, rzecz traci siłę i zdolność przekonywania. W tym konkretnym przypadku historia nie
jest wcale ekscytująca, ale prawdziwa.

— Rozbudziłaś moją ciekawość, więc musisz opowiedzieć mi owo zdarzenie.
— Zgoda, lecz najpierw powiedz, co myślisz o tym. Otóż załóżmy, że dwoje bardzo

wrażliwych ludzi kocha się nad życie. Jeśli są rozdzieleni, to czy możliwe, aby ich dusze
rozmawiały ze sobą w jakiś niewytłumaczalny sposób? A jeśli coś stanie się jednemu z nich,
czy zechce i potrafi zawiadomić o tym bliską istotę?

— Wkraczasz na bardzo trudny dla mnie teren, Mary — odrzekłam, kiwając głową. — Nie

uważam się za autorytet w kwestii telepatii, czy jak się to nazywa. Nie mam przekonania do
podobnych teorii. Prawdę J mówiąc, uważam je za śmieszne. Zapewne i ty myśląc racjonalnie,
dochodzisz do podobnych wniosków.

— Być może to są głupstwa — przyznała po namyśle pani Sefton. — Ale gdybyś mieszkała

cały rok z Miriam Gordon, to nie byłabyś taka pewna. Nie miała specjalnych „teorii”, w
każdym razie nigdy nie dało do zrozumienia, że je ma. Lecz coś w tej dziewczynie sprawiało
bardzo dziwne wrażenie. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, doznałam szczególnego uczucia.
Jakby ona cała była duchem pozbawionym wszelkiej cielesności! Z czasem to osłabło, ale
zawsze wydawała mi się inna pozostali ludzie.

Była siostrzenicą mego męża. Straciła ojca jako dziecko, a gdy skończyła dwadzieścia lat, jej

matka wyszła ponownie za mąż i wyjechała do Europy. Dziewczyna zamieszkała z nami, a po

background image

powrocie matki miała poślubić swego narzeczonego. Nigdy przedtem nie widziałam Miriam.
Przyjechała niespodzianie i mnie akurat nie było w domu. Wróciłam wieczorem i nagle
zobaczyłam ją stojącą pod żyrandolem w salonie. Co tu mówić o duchach! Przez pierwsze pięć
sekund sądziłam, że mam coś takiego przed sobą!

Miriam była piękna. Wiedziałam o tym wcześniej, choć nie oczekiwałam takiej urody.

Wysoka, pełna wdzięku, o ciemnych włosach i z bardzojasną, nieskazitelną cerą. Czesała się z
przedziałkiem pośrodku głowy, co odsłaniało białe, gładkie czoło i pięknie zarysowane brwi. W
owalnej twarzy dominowały duże, ciemne oczy.

Bardzo prędko zdałam sobie sprawę z pewnej inności Miriam. Było to dziwne i trudne do

określenia wrażenie. Jeśli chodzi o mnie, to po prostu czułam, że ona należy do jakiegoś innego
świata, a jej dusza spędza tam wiele czasu. Nie myśl, że Miriam była osobą trudną czy niemiłą,
przeciwnie, wszyscy ją bardzo lubili. Niewiele znałam równie ujmujących i miłych, młodych
kobiet. Nic dziwnego więc, że pokochałam ją szczerze. A jeśli chodzi o to, co Dick nazywał
dziwnością, to cóż, z czasem do tego przywykliśmy.

— Jak już wspomniałam, Miriam była zaręczona ze studentem Harvardu Sidneyem

Claxtonem. Wiedziałam, ze bardzo go kocha. Pokazała mi fotografię i musiałam przyznać, że
spodobał mi się jego wygląd. Potem zrobiłam żartobliwą uwagę na temat listów miłosnych.
Miriam spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i oznajmiła: — Nigdy nie pisujemy do siebie z
Sidneyem.

— Ależ Miriam! — wykrzyknęłam zdziwiona. — Chcesz mi powiedzieć, że w ogóle się ze

sobą nie komunikujecie?

— Nie, tego nie twierdzę. Słyszę go co dzień, w każdej godzinie. Nie potrzebujemy pisać

listów. Są lepsze sposoby kontaktu między dwiema duszami pozostającymi w pełnej harmonii.

— Miriam, dziwaczna istoto, co właściwie masz na myśli? — spytałam.
Miriam tylko uśmiechnęła się zagadkowo. Nigdy nie rozmawiała o swoich poglądach.

Często też wpadała w stan roztargnionego rozmarzenia. Nieważne gdzie się znajdowała, to
„coś” przenikało ją do głębi. Mogła na przykład siedzieć w rozbawionym tłumie i patrzeć
gdzieś w przestrzeń, nie widząc i nie słysząc nic z tego, co się wokół niej działo. Pamiętam
zwłaszcza jeden dzień. Siedziałyśmy zajęte szyciem w moim pokoju. Nagle podniosłam wzrok i
zobaczyłam Miriam z robótką opuszczoną na kolana i nieobecnym wyrazem twarzy.

— Nie patrz tak, Miriam! — zadrżałam. Wyglądasz, jakbyś widziała coś o tysiąc mil stąd.
Miriam otrząsnęła się z transu czy marzenia i zapytała z niepewnym uśmiechem: — Skąd

wiesz, że tak nie było? — Opuściła głowę na chwilę, a potem znów ją podniosła i spojrzała na
mnie ściągając brwi, co oznaczało zaniepokojenie. — Byłoby lepiej, gdybyś się do mnie nie
odezwała — zauważyła. — Przerwałaś mi odbiór przekazu i utraciłam kontakt.

— Miriam — rzekłam błagalnie. — Proszę, nie mów takich rzeczy. Ludzie myślą, że z tobą

jest coś nie tak. Któż, na Boga, przekazywał ci coś?

— Sidney — odparła Miriam spokojnie.
— Co ty pleciesz!
— Mówisz tak, bo nie potrafisz tego zrozumieć — usłyszałam stanowczą odpowiedź.
Pamiętam też, jak mieliśmy kiedyś gościa i rozmowa zeszła na temat duchów oraz

podobnych spraw. Jestem pewna, że pletliśmy różne śmieszne głupstwa. Miriam nie odzywała
się, ale gdy zostałyśmy same, spytałam, co sądzi o tym.

— Sądzę, że rozmawialiście wyłącznie dla zabicia czasu — oznajmiła wymijająco.
— Ależ, Miriam, uważasz za możliwe, aby zjawa…
— Nie znoszę tego określenia!
— No więc dobrze, niech będzie duch; aby duch pojawiał się przed kimkolwiek?
— Powiem ci, co wiem i w co wierzę. Gdyby coś przytrafiło się Sidneyowi, gdyby umarł lub

został zabity, to przyszedłby mi o tym powiedzieć.

Któregoś dnia Miriam zeszła na lunch blada i niespokojna. Po wyjściu Dicka spytałam, czy

background image

stało się coś złego.

— Coś przydarzyło się Sidneyowi — odparła. — Jakiś wypadek. Nie wiem dokładnie co.
— Ale skąd o tym wiesz? — zawołałam. A kiedy patrzyła na mnie tym zagadkowym

spojrzeniem, dodałam pospiesznie: — Czy znowu otrzymałaś jakiś przekaz? Miriam, chyba nie
jesteś aż tak nierozsądna!

— Ja wiem! — rzuciła gwałtownie. — Wiara czy niewiara nie ma z tym nic wspólnego. Tak,

otrzymałam przekaz. Wiem, że Sidney miał wypadek, bolesny i nieprzyjemny, lecz niezbyt
groźny. Nie wiem jednak, co mu jest. Na pewno napisze mi o tym. Pisze, gdy jest to absolutnie
konieczne.

— A więc kontakt duchowy nie jest doskonały? — zażartowałam. Widząc jednak jej

przygnębienie, dodałam: — Nie dręcz się Miriam. Może się mylisz?

— Cóż, dwa dni później otrzymała od ukochanego list, pierwszy jaki w ogóle widziałam, w

którym zawiadamiał o tym, że koń zrzucił go z siodła i ma złamaną lewą rękę. Stało się to
właśnie tego ranka, kiedy otrzymała ów przekaz.

Miriam mieszkała u nas około ośmiu miesięcy, gdy pewnego dnia weszła bardzo blada do

mego pokoju. — Sidney jest chory… niebezpiecznie. Co mam robić?

Wiedziałam już, że musiała znowu mieć z nim kontakt duchowy, lub sądziła, że go miała.

Pamiętając jednak o wypadku i złamanej ręce, nie byłam tak sceptyczna, jak starałam się
wydawać. Próbowałam ją pocieszać, lecz bez powodzenia. Dwie godziny później nadszedł
telegram od przyjaciela jej narzeczonego z wiadomością, że Sidney ma tyfus.

W następnych dniach bardzo martwiłam się o Miriam. Cierpiała bowiem ogromnie i

rozpaczała nieustannie. Gnębiło ją zwłaszcza to, że nie miała od Sidneya żadnych przekazów.
Tłumaczyła to sobie jego ciężką chorobą, a tymczasem zadowalała się formami komunikacji
dostępnymi zwykłym śmiertelnikom. Matka Sidneya pielęgnowała syna i pisała do Miriam
codziennie. Wreszcie przyszła dobra wiadomość. Kryzys minął i lekarz rokował wyzdrowienie.
Miriam stała się innym człowiekiem i szybko odzyskała dobry nastrój.

Przez tydzień nadchodziły pocieszające wieści. Jednego wieczoru wybrałyśmy się do opery

posłuchać słynnej śpiewaczki. Po powrocie siedziałyśmy w pokoju Miriam i omawiałyśmy
przedstawienie. Nagle Miriam wyprostowała się, zadrżała i w tej chwili — możesz myśleć co
chcesz — ogarnęło mnie paraliżujące, straszne przeczucie. Nic nie widziałam, ale czułam, że
oprócz nas ktoś jeszcze jest w pokoju.

Miriam spoglądała martwo przed siebie, a potem wstała i wyciągnęła ręce. — Sidney! —

powiedziała. Potem upadła na podłogę w głębokim omdleniu.

Zaczęłam wołać Dicka, pociągnęłam dzwonek i rzuciłam się ku niej. W ciągu kilku minut

cały dom został postawiony na nogi, a Dick popędził po doktora. Cucenie Miriam zajęło kilka
godzin. Czasami na chwilę odzyskiwała przytomność i obrzucała nas pustym wzrokiem, po
czym znowu omdlewała.

Doktor mówił o ciężkim szoku, lecz ja miałam na ten temat swoje zdanie.
O świcie Miriam oprzytomniała i gdy zostałyśmy same, zwróciła się do mnie: — Sidney nie

żyje. Widziałam go na chwilę przed zemdleniem, stał między nami. Przyszedł się pożegnać.

Co mogłam jej na to powiedzieć? Jeszcze nie skończyłyśmy rozmowy, gdy nadszedł

telegram. Sidney zmarł dokładnie o tej godzinie, w której Miriam go zobaczyła.

Pani Sefton zamilkła i niemal natychmiast zadźwięczał dzwonek na lunch. — Co o tym

sądzisz? — spytała mnie, gdy wstałyśmy z miejsc.

— Szczerze mówiąc, nie mam zdania na ten temat — odpowiedziałam.

background image

S

TARY

KUFER

Z

W

YTHER

G

RANGE

1903

Kiedy byłam dzieckiem, każdą wizytę w Wyther Grange uważałam za wielkie święto.

Wyther Grange był dużym, cichym i staroświeckim domem, w którym mieszkała moja babcia
Laurance z ciotką Winnifreda. Byłam ich ulubienicą, ale mimo to zawsze napawały mnie
zdumieniem. Babkę pamiętam jako wysoką, dostojną, starą damę o czarnych oczach, które
dosłownie przenikały każdego na wskroś. Zawsze nosiła sztywne, szeleszczące stroje z
jedwabiu, uszyte według mody z lat jej młodości. Odnosiłam wrażenie, że są wciąż te same.
Chodziła po pokojach, ciągnąc za sobą brzegi długich spódnic, z wielkim pękiem kluczy przy
pasku; kluczy do wspaniałych, starych kufrów i szuflad. Jedną z największych moich
przyjemności było towarzyszenie babce w wędrówkach po domu i przyglądanie się, jak rozwija
i ogląda odwieczne skarby i rodzinne pamiątki Lauranców.

Ciotkę Winnifredę darzyłam mniejszym podziwem. Pewnie dlatego, że stosując się do

współczesnej mody, nabierała w mych oczach bardziej pospolitych, ludzkich cech. Jako
Winnifreda Laurance była kiedyś rodzinną pięknością i nadal pozostawała niezwykle przystojną
kobietą. Miała ciemne oczy i delikatne rysy twarzy. Zawsze wyglądała smutno, mówiła niskim,
łagodnym głosem i była moim dziecięcym ideałem wytworności i wdzięku.

W Grange znałam wiele miłych zakątków, ale najbardziej lubiłam obszerny strych, na

którym mogłaby swobodnie zamieszkać cała rodzina. Wypełniały go niepotrzebne meble oraz
stare skrzynie pełne strojów i ozdób. Nigdy nie miałam dość zabaw na strychu. Ubierałam się w
staroświeckie suknie i kapelusze, a potem tańczyłam dawne tańce przed wielkim, pękniętym
lustrem wiszącym na jednej ze ścian. Ten tajemniczy strych stanowił dla mnie prawdziwą
krainę baśni.

Jednego kufra nie pozwalano mi otwierać. Jak każda rzecz zabroniona, pociągał mnie

nieodparcie. Stał nietknięty, pomalowany na niebiesko, w zakurzonym i zasnutym pajęczyną
kącie. Kiedyś przypadkowo usłyszałam od babki, że miał swoją romantyczną historię, ale nigdy
do niego nie zaglądano. Często zmęczona zabawą wchodziłam na poddasze i siedziałam,
wymyślając rozmaite historyjki dotyczące kufra. Lubiłam wyobrażać sobie, że któregoś dnia
rozwiążę zagadkę, otworzę go i znajdę w nim złoto oraz klejnoty. Dzięki nim poprawię sytuację
finansową rodziny, przywracając dawny blask staremu domostwu.

Pewnego dnia siedziałam tam, gdy po wąskich, stromych schodach weszła ciotka Winnifreda

z babcią. Ta druga pobrzękiwała kluczami i wpatrywała się w zakurzone kąty. Kiedy
zatrzymały się przy starym kufrze, babcia postukała w wieko. — Zastanawiam się, co w nim
jest — powiedziała. — Zapewne należałoby go otworzyć. Przez tę szparę mogły dostać się
mole.

— Dlaczego więc tego nie zrobisz? — zapytała ciotka. — Przypuszczam, że klucz Roberta

pasuje do zamka.

— Nie — oświadczyła babcia tonem, któremu nikt, nawet ciotka Winnifreda, nie odważyłby

się przeciwstawić. — Nie otworzę kufra bez zgody Elizy. Powierzyła go mej opiece
wyjeżdżając, a ja przyrzekłam, że zostanie zamknięty.

— Biedna Eliza — rzekła z zadumą ciotka. — Ciekawa jestem, gdzie teraz przebywa.

Pewnie bardzo się zmieniła, tak zresztą jak my wszyscy. Wyjechała prawie trzydzieści lat temu.
Jakaż była ładna!

— Nigdy jej nie akceptowałam — zauważyła szorstko babka. — Była takim

sentymentalnym i kapryśnym stworzeniem. Mogła doskonale wyjść za mąż, lecz wolała
zmarnować życie opłakując człowieka, który nie był wart czyścić butów Laurancom.

Ciocia Winnifreda słabo westchnęła, lecz milczała. Opowiadano, że w młodości przeżyła

background image

jakąś romantyczną przygodę, ale matka z całą bezwzględnością wszystko przekreśliła.
Słyszałam też, że jej małżeństwo z panem DeLisle okazało się bardzo nieszczęśliwe. Pan
DeLisle od wielu lat nie żył, a ciotka nigdy go nie wspominała.

— Już postanowiłam, co z tym zrobię — oznajmiła zdecydowanie babcia. — Napiszę do

Elizy i zapytam, czy mogę otworzyć kufer, by sprawdzić, czy nie dostały się do niego mole.
Jeśli odmówi, to jej sprawa. A nie wątpię, że tak właśnie postąpi. Wytrwa przy swoich
sentymentach do ostatniego tchnienia.

Zaczęłam unikać starego kufra. Nabrał dla mnie nowego znaczenia. Zaczął mi się wydawać

jakimś grobowcem, w którym pochowano romans z odległej przeszłości.

Po jakimś czasie babka otrzymała list i przy stole podała go ciotce DeLisle. — Od Elizy —

oznajmiła. — Wszędzie rozpoznałabym jej pismo. To nie współczesne gryzmoły, lecz piękna,
godna prawdziwej damy kaligrafia. Przeczytaj Winnifredo. Nie mam przy sobie okularów, a
poza tym górnolotny styl Elizy bardzo mnie męczy. Nie musisz czytać na głos całości. Potrafię
sobie wyobrazić te wzruszające okrzyki. Powiedz tylko, co zadecydowała w kwestii kufra.

Ciotka otworzyła list i przeczytała go, a potem odłożyła z lekkim westchnieniem. — Oto co

pisze na interesujący cię temat: „Gdyby nie jedna rzecz, poprosiłabym o otwarcie go i spalenie
całej zawartości. Nie mogę jednak dopuścić, by ktokolwiek poza mną zobaczył lub dotknął tę
rzecz. A więc proszę Cię, zostaw kufer w spokoju. Nie ma żadnego znaczenia, czy weszły do
niego mole, czy nie”. — To wszystko — ciągnęła ciotka Winnifreda — i muszę przyznać, że
jestem rozczarowana. Ten kufer od lat rozpalał we mnie dziecinną wręcz ciekawość, która jak
widać, nie zostanie zaspokojona. Ta „jedna rzecz” musi być jej ślubną suknią. Zawsze
podejrzewałam, że tam ją schowała.

— Dała taką odpowiedź, jakiej się spodziewałam — odparła zniecierpliwiona babka. —

Najwidoczniej czas nie dodał Elizie rozsądku. Cóż, ja umywam ręce od jej rzeczy, czy są mole,
czy nie!

Usłyszałam o kufrze dopiero po dziesięciu latach. Babcia Laurance zmarła, lecz ciotka

Winnifreda dalej mieszkała w Grange. Była bardzo samotna i pierwszej zimy po śmierci babki
zaprosiła mnie na dłuższy pobyt.

Kiedy znowu odwiedziłam poddasze i ujrzałam niebieski kufer w tym samym zakurzonym

kącie, odżyła dawna ciekawość i zaczęłam prosić ciotkę, aby opowiedziała mi jego dzieje.

— Dobrze, że mi o nim przypomniałaś — powiedziała Winnifreda. — Zamierzałam go

otworzyć po śmierci matki, ale ciągle to odkładałam. Wiesz pewnie, Amy, że biedna Eliza
Laurance zmarła pięć lat temu, lecz matka nadal nie chciała zaglądać do kufra. Teraz jednak nie
ma powodu, abyśmy tego nie zrobiły. Jeśli chcesz, wejdziemy na górę i otworzymy go, a
później opowiem ci całą historię.

Poszłyśmy więc na strych i ciotka uklękła przy starym kufrze, wybierając odpowiedni klucz

z przypiętej do paska wiązki. — Czy nie byłoby irytujące, gdyby żaden nie pasował do zamka?
Sądzę, że czułabym się równie rozczarowana jak ty. — Mówiąc to przekręciła klucz, a potem
podniosła ciężkie wieko. Naszym oczom ukazała się warstwa zakurzonej bibuły.

— Podnieś to, moje dziecko — powiedziała łagodnie ciocia. — Dla ciebie nie ma tam

duchów i wspomnień. To tylko stary kufer.

Po zdjęciu papieru zobaczyłam dzielącą wnętrze przegródkę; na wierzchu jednej części

leżała mała, inkrustowana skrzyneczka. Ciocia wzięła ją i podeszła do okna. Po chwili położyła
mi skrzyneczkę na kolanach. — Zobacz Amy, jakie to skarby leżały w ukryciu przez
czterdzieści lat.

Pierwszą wyjętą rzeczą była mała szkatułka obciągnięta ciemnofioletowym aksamitem.

Otworzyłam bez trudu zardzewiały zameczek i krzyknęłam z podziwu. Ciotka Winnifreda
zajrzała mi przez ramię.

— To portret Elizy, gdy miała dwadzieścia lat, a tu podobizna Willisa Starra. Powiedz, Amy,

czy nie była śliczna?

background image

Istotnie, z zaśniedziałej ramki patrzyła na mnie dziewczyna o niezwykłym uroku. Miała

twarz doskonale owalną, delikatne rysy i duże ciemnoniebieskie oczy. Upięte wysoko włosy,
zgodnie z dawną modą, opadały na kark puklami kasztanowych loków. Wspaniale
prezentowały się również ramiona i szyja młodej kobiety.

— Ten drugi portrecik przedstawia mężczyznę, z którym była zaręczona. Jak sądzisz, był

przystojny?

Spojrzałam na portret krytycznym wzrokiem. Mężczyzna mógł mieć dwadzieścia pięć lat i

był niezaprzeczenie przystojny, ale coś w jego twarzy nie podobało mi się.

Ciotka w milczeniu wyjmowała resztę zawartości skrzynki. Był tam biały, jedwabny

wachlarz o delikatnie rzeźbionych pręcikach z kości słoniowej, paczka starych listów i
papierowe zawiniątko z zeschłymi kwiatami. Potem wypakowałyśmy kufer. Najpierw pojawiła
się balowa suknia ze złocistego brokatu z trenem przy spódnicy i bufiastymi rękawami. Pod nią
leżało pudełko zawierające naszyjnik z drobnych, ale pięknych perełek i para jedwabnych
pantofelków. Resztę tej części wypełniała bielizna pościelowa i stołowa, bardzo delikatna i
kosztowna, lecz pożółkła z wiekiem.

W drugiej części leżała suknia ślubna. Ciotka Winnifreda wyjęła ją z szacunkiem. Uszyta z

grubego, białego niegdyś jedwabiu, ozdobiona była cienkimi jak pajęczyna koronkami i wciąż
prezentowała się znakomicie. Otulał ją długi welon o zapachu dawno zapomnianych perfum,
który przetrwał wszystkie te lata.

— A więc, Amy, to już koniec — oznajmiła ciocia z dziwnym drżeniem w głosie. — Teraz

kolej na opowieść. Od czego mam zacząć?

— Od samego początku. Nie wiem o niej nic poza tym, jak miała na imię. Opowiedz mi, kim

była i dlaczego schowała tutaj ślubną suknię.

— Biedna Eliza — zaczęła w zadumie ciocia. — To bardzo smutna historia, Amy. I wydaje

się tak odległa. To już czterdzieści lat temu… Miałam wtedy dwadzieścia lat. Eliza była moją
kuzynką, jedyną córką stryja Henry’ego Laurance. Mój ojciec, a twój dziadek — nie pamiętasz
go — miał dwóch braci, a każdy z nich córkę — jedynaczkę. Obie dziewczynki otrzymały imię
po prababce Elizie. Elizę stryja George’a widziałam tylko raz. Byli bogaci, dziewczyna miała
powodzenie, dużo dumy i próżności, choć nie grzeszyła urodą. Mieszkała w dalekim mieście i
nie odwiedzała Wyther Grange.

Druga Eliza Laurance była córką człowieka biednego, lecz odznaczała się niezwykłą urodą.

Możesz ocenić jej piękność patrząc na portrecik, ale i on nie oddaje wiernie całego uroku.
Polegał on głównie na zalotnym, pełnym czaru wyrazie twarzy oraz żywym sposobie bycia. Nie
była jednak doskonała. Zbyt fascynowały ją romanse i sentymenty. Wtedy nie nazywałam tego
wadą, bo też byłam młoda i romantyczna. Mama nie darzyła Elizy sympatią, ale inni ogromnie
ją lubili. Jednej zimy Eliza przyjechała do nas z wizytą. Wówczas Wyther Grange było pełne
życia, dużo bywaliśmy na przyjęciach i balach. Kuzynka królowała na wszystkich, lecz nie
zadzierała nosa i pochlebstwa nie uderzyły jej do głowy. Wtedy pierwszy raz spotkałyśmy
Willisa Starra. Był przybyszem i nikt nic o nim nie wiedział. Kilka rodzin zaczęło go
przyjmować, a reszty dokonał jego urok osobisty. Bardzo szybko stał się modny. Uważano, że
jest przystojny, miał nienaganne maniery i opinię bogatego.

Nie powiem, bym kiedykolwiek ufała Willisowi, ale jak inni byłam pod jego urokiem. Tylko

mama go nie cierpiała i często robiła dwuznaczne uwagi, że jest awanturnikiem bez grosza przy
duszy. To bardzo irytowało Elizę.

Od pierwszej chwili Starr darzył ją szczególnym zainteresowaniem i wydawał się

bezgranicznie oczarowany. Cóż, zwycięstwo przyszło mu łatwo. Eliza pokochała młodzieńca
całym dziewczęcym, impulsywnym sercem i nawet nie próbowała tego ukrywać.

Nigdy nie zapomnę wieczoru tuż po ich zaręczynach. Były urodziny Elizy i zostaliśmy

zaproszeni na bal. Właśnie wtedy włożyła tę brokatową suknię. Przypuszczam, że dlatego
schowała ją tutaj — suknię z najszczęśliwszego dnia swego życia. Nie widziałam jej tak pięknej

background image

jak wówczas — obnażone ramiona, na szyi sznur pereł, a w ręku bukiet białych róż. Po balu
wróciliśmy do domu i Eliza wyznała nam tajemnicę. Zaręczyła się z Willisem Starrem i ślub
odbędzie się wczesną wiosną. Chłopak wyglądał na ideał kochanka, a ona była tak szczęśliwa,
że promieniała i piękniała w oczach.

Tak więc wyznaczono datę ślubu. Ja miałam być druhną. Razem szyłyśmy tę ślubną suknię.

W tamtych czasach nie należało to do wyjątków. W sukni Elizy każdy ścieg został zrobiony
czułymi palcami i pobłogosławiony najlepszymi życzeniami. Sama upinałam welon na jej
złocistokasztanowych włosach. Widzisz, jaki jest zmięty i pożółkły? Owego fatalnego dnia był
biały jak śnieg.

Tydzień przed ślubem Willis Starr spędzał wieczór w Grange. Rozmawialiśmy z wielkim

ożywieniem o zbliżającej się uroczystości i zaproszonych gościach. Eliza wspomniała swą
imienniczkę, posażną pannę. Spojrzała przy tym z wyzwaniem na narzeczonego. Było to
zwykłe wesołe przekomarzanie się i żarty. Wszyscy śmialiśmy się, ale nigdy nie zapomnę tego
wyrazu, który przemknął po twarzy Willisa. Pojawił się na krótko, ale lęk, jaki wzbudził we
mnie, pozostał. Kilka chwil później opuściłam pokój i gdy wracałam przez słabo oświetlony
hali, natknęłam się na młodego Starra. Położył mi ręce na ramionach i pochylił swą zmienioną
twarz nade mną.

— Powiedz mi — odezwał się niskim, szorstkim głosem. — Czy rzeczywiście jest druga

Eliza Laurance, przyszła spadkobierczyni?

— Naturalnie — odparłam ostro. — To nasza kuzynka, córka stryja George’a. Nasza Eliza

nie ma posagu. Chyba nie myślałeś, że jest inaczej?

Willis odstąpił krok i uśmiechnął się szyderczo. — Myślałem, cóż w tym dziwnego? Wiele

słyszałem o bogatej pannie, Elizie Laurance i pięknej Elizie Laurance. Przypuszczałem, że to
jedna i ta sama osoba. Bardzo się staraliście, by nie wyprowadzić mnie z błędu.

— Pan się zapomina, panie Starr, mówiąc do mnie w ten sposób — rzuciłam lodowato. —

Pan się sam oszukiwał. Nigdy nie udawaliśmy, że Eliza ma wielki posag. Jest dość piękna i
dobra, by kochać ją ze względu na nią samą.

Wróciłam do salonu pełna najgorszych przeczuć. Willis pozostał nachmurzony i

małomówny przez resztę wieczoru, lecz nikt prócz mnie tego nie zauważył.

Nazajutrz byliśmy tak zajęci, że prawie zapomniałam o incydencie z poprzedniego dnia. My

dziewczęta, siedziałyśmy w szwalni wykańczając ślubną suknię. Eliza przymierzyła ją razem z
welonem i gdy tak stała w całym blasku urody, przyniesiono list. Domyśliłam się, kto go
napisał i ze śmiechem wybiegłam z pokoju, zostawiając ją samą.

Kiedy wróciłam, stała w tej samej pozie i na tym samym miejscu z listem w ręku. Twarz

miała tak białą jak welon, a w szeroko otwartych oczach malował się wyraz strasznej udręki.
Cała radość i łagodna słodycz zniknęły z nich bez śladu. Wiesz, Amy, były to oczy starej
kobiety.

— Elizo, co się stało? — zapytałam. — Czy coś się przytrafiło Willisowi?
Nie odpowiedziała, podeszła tylko do kominka i wrzuciła kartkę w płomienie, patrząc jak

zmienia się w popiół. Dopiero wtedy odezwała się do mnie: — Pomóż mi zdjąć tę suknię.
Winnie. Nigdy już jej nie założę. Nie będzie ślubu. Willis wyjechał.

— Wyjechał? — powtórzyłam głucho.
— Tak. Nie jestem posażną panną, Winnie. On kochał majątek, a nie dziewczynę. Napisał,

że jest zbyt biedny, aby marzyć o ożenku, gdy ja nie mam niczego. Och, cóż to za okrutny,
bezlitosny list. Dlaczego mnie po prostu nie zabił. To byłby bardziej ludzki gest. Tak go
kochałam, tak mu ufałam! Och, Winnie i co ja teraz zrobię?

W tym kontraście między słowami pełnymi pasji, a spokojną twarzą i pozbawionym życia

głosem, było coś przerażającego. Chciałam zawołać matkę, lecz mi nie pozwoliła. Poszła do
swego pokoju, ciągnąc przez ciemny hali suknię z welonem i zamknęła się na klucz.

Cóż, powiedziałam o tym pozostałym domownikom najoględniej jak potrafiłam. Możesz

background image

sobie jednak wyobrazić ich gniew i niepokój. Twój ojciec, Amy, a był wtedy młody i
zapalczywy, wybrał się na poszukiwanie Willisa Starra. Lecz ten wyjechał i nikt nie wiedział
dokąd. Cała okolica trzęsła się od plotek na temat skandalu. Eliza rozchorowała się i leżała
nieprzytomna dłuższy czas. W powieści pewnie bohaterka by zmarła i na tym koniec. Ale to
było życie i Eliza wyzdrowiała, choć wiele razy zdawało się nam, że odejdzie z tego świata.

Gdy ostatecznie przyszła do siebie, spostrzegliśmy, jak straszliwie się zmieniła. Jej widok

ranił mi serce. Zmianie uległo nawet jej usposobienie; utraciła całą wesołość, pogodę ducha i
ożywienie. Stała się bladą, pozbawioną energii istotą. Po pewnym czasie dotarła do nas
wiadomość, że Willis ożenił się z drugą, bogatą Elizą Laurance. Tym razem nie popełnił błędu.
Staraliśmy się ukryć ten fakt przed Elizą, ale i tak się dowiedziała. Tego samego dnia poszła na
strych i zapakowała stary kufer. Nikt nie wiedział, co do niego włożyła, ale teraz my wiemy, że
razem z sukniami i listami złożyła tu przede wszystkim swą młodość i szczęście. Tak naprawdę,
kufer stał się grobowcem samej Elizy Laurance.

Wkrótce wróciła do domu. Zanim jednak wyjechała, wymogła na mamie obietnicę, że kufer

zostanie w Grange zamknięty, dopóki ona sama po niego nie przyjedzie. Nigdy się nie zjawiła i
sądzę, że nie miała takiego zamiaru. Więcej też jej nie widziałam.

Oto dzieje starego kufra. Wszystko to wydarzyło się dawno, dawno temu. Złamane serce i

cierpienie dziś znowu odżyło w mej pamięci. Biedna Eliza!

Oczy napełniły mi się łzami, gdy ciocia zeszła na dół, pozostawiając mnie nad welonem i

portretem Elizy Laurance. Dokoła leżały świadectwa tej smutnej, starej jak świat historii. Nagle
wydało mi się, że to ja żyłam w tamtych czasach i że miłość, szczęście, zdrada i ból były
częścią mego losu.

Ciotka Winnifreda wróciła na strych i powiedziała: — Włóżmy te rzeczy z powrotem do ich

grobowca. Nikomu z nas nie są potrzebne. Wprawdzie bieliznę można wyprać i wybielić, ale
uważałabym to za świętokradztwo. To był ślubny prezent od mamy. A co do pereł, chciałabyś
je wziąć, Amy?

— Och, nie, nie — odparłam i przeniknął mnie dreszcz. — Nigdy nie mogłabym ich

założyć. Czułabym się jak duch. Ciociu Winnifredo, schowajmy to wszystko. Zatrzymam tylko
jej portret. Z powagą i szacunkiem umieściłyśmy pamiątki w niebieskim kufrze. Ciotka
zatrzasnęła wieko i przekręciła klucz w zamku. Na chwilę pochyliła głowę, a potem w
milczeniu zeszłyśmy mrocznymi schodami na dół.

background image

C

ZERWONY

POKÓJ

1898

Moje dziecko, chcesz, bym ci opowiedziała tę historię? Jest bardzo smutna i lepiej jej nie

wspominać. W takich rodzinach jak nasza zawsze są różne posępne opowieści. Jednak
obiecałam, więc muszę dotrzymać słowa. Usiądź tu i oprzyj głowę na moich kolanach.

Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy to się wydarzyło, ale pamiętam wszystko bardzo dobrze.

Przypominam sobie, jaka byłam zadowolona, gdy macocha mego ojca, pani Montressor — nie
lubiła, by mówiono do niej „babciu”, skoro miała zaledwie pięćdziesiąt lat i ciągle jeszcze była
urodziwą kobietą — napisała do mojej matki, zapraszając małą Beatrice do rodzinnego dworu
Montressor. Pojechałam chętnie, chociaż matka bolała nad rozstaniem. Nie miała nikogo do
kochania prócz mnie, gdyż ojciec, Conrad Montressor zaginął na morzu trzy miesiące po ślubie.

Moje ciotki miały zwyczaj mówić, jak bardzo go przypominam i że jestem Montressorem z

krwi i kości. Przyjmowałam to jako pochwałę, bo Montressorowie byli starą i dobrą rodziną, a
kobiety odznaczały się wielką urodą. Dlatego czułam radość, myśląc o mej śniadej twarzy i
zgrabnej sylwetce. Miałam też nadzieję, że gdy dorosnę, nie przyniosę wstydu swoim
przodkom.

Dwór był starym i tajemniczym domem, a pani Montressor bardzo miłą, choć trochę surową

kobietą. Nie interesowała się dziećmi, gdyż nie miała własnych.

Znajdowało się tam dużo książek, nad którymi mogłam ślęczeć, nie pytając o pozwolenie.

Dawano mi spokój, jeśli tylko nie pętałam się pod nogami. Przyglądałam się też do woli starym,
pociemniałym portretom, dopóki nie poznałam dobrze tych dumnych twarzy i nie potrafiłam
sobie wyobrazić jakichś związanych z nimi historii. Musisz wiedzieć, że lubiłam marzyć i
byłam dojrzalsza i mądrzejsza niż inne dzieci w moim wieku, żyłam bowiem wśród dorosłych,
bez towarzystwa rówieśników.

We dworze zawsze gościła któraś z ciotek, by troszczyć się o mnie przez pamięć na mego

ojca, a był ich ukochanym bratem. Ciotki, a miałam ich osiem, wszystkie dobrze powychodziły
za mąż i mieszkały w pobliżu. Przychodziły więc często na herbatę i pilnowały, bym nie czytała
za dużo bajek i nie przesiadywała wieczorami.

Lecz to nie bajki i słodycze, ani nawet pieszczoty i pobłażliwość sprawiały, że cieszył mnie

pobyt we dworze. Choć nikomu o tym nie mówiłam, bardzo pragnęłam poznać żonę stryja
Hugha, o której wiele słyszałam, zarówno dobrego jak i złego. Mój stryj Hugh, aczkolwiek
najstarszy z rodzeństwa, ożenił się dopiero niedawno i cała okolica aż huczała od rozmów na
temat jego młodej żony. Nie słyszałam tyle, ile bym sobie życzyła, gdyż wszelkie plotki
uciszano w mej obecności, albo zmieniano temat pogawędki. Jednak będąc dzieckiem nad wiek
rozwiniętym, wiedziałam i rozumiałam więcej, niż im się wydawało. Dotarło do mnie, że ani
dumna pani Montressor, ani żadna z ciotek, ani nawet wyrozumiała i łagodna matka, nie
akceptowały tego, co zrobił stryj. Podobno macocha wybrała żonę dla swego pasierba, z dobrej
rodziny i całkiem ładną, ale stryj odmówił. Tego zaś pani Montressor nie mogła wybaczyć,
choć gdyby tak się stało, to może w czasie swej ostatniej podróży do Indii, stryj nie ożeniłby się
i nie przywiózł do domu cudzoziemskiej żony. Piękność jej zaćmiewała wszystko dokoła, lecz
w jej żyłach płynęła nie błękitna krew Montressorów, a obca.

Niektórzy mieli coś do powiedzenia na temat jej dumy i arogancji, zastanawiali się też, czy

macocha bez oporu odda obcej dotychczasową pozycję pani domu. Inni poddali się urokowi
młodej kobiety i powiadali, że plotki zrodziły się z zawiści, a Alicja zasługuje zarówno na nowe
nazwisko jak i pozycję społeczną. Tak więc tkwiłam między sprzecznymi opiniami i
postanowiłam jeszcze wstrzymać się z własnym zdaniem. Kiedy jednak przybyłam do dworu,
stryj Hugh wyjechał z żoną na pewien czas. Przełknęłam rozczarowanie, niecierpliwie

background image

oczekując ich powrotu.

Ciotki i macocha mówiły z lekceważeniem o Alicji podkreślając, że jest kobietą

lekkomyślną, a z małżeństwa nic dobrego nie wyjdzie. Opowiadały także o jej towarzystwie,
które uważały za nieodpowiednie dla Montressorów. Nie krępowały się moją obecnością,
przypuszczając, że taki dzieciak nie zwraca najmniejszej uwagi na szepty dorosłych.

Gdy nie przebywałam z nimi, pomagając ubijać jajka i przebierać rodzynki — upominana

bym nie jadła więcej niż co piątą — to zawsze można mnie było znaleźć w bocznym hallu nad
książką, niezmiennie rozżaloną, że już mi nie wolno wchodzić do Czerwonego Pokoju.

Boczny hali był wąski i mroczny, łączył główne pokoje dworu ze starym, dziwacznie

zbudowanym skrzydłem. Oświetlały go małe okienka o kwadratowych szybkach, a na jego
końcu znajdowały się schody prowadzące do Czerwonego Pokoju. W nim spędzałam większość
czasu podczas poprzednich wizyt. Wówczas był to gabinet macochy ojca. Pisywała tam listy i
sprawdzała domowe rachunki, a niekiedy podejmowała jakąś znajomą. Pokój był niski, w
oknach, kwadratowych i umieszczonych wysoko pod samą powałą, wisiały zasłony z
czerwonego adamaszku. Ściany wyłożono boazerią z ciemnego drewna. Lubiłam w nim
siedzieć cichutko na kanapie i czytać bajki.

Tym razem pospieszyłam jak zwykle w jego kierunku. Nie zdołałam jednak dojść dalej niż

do schodów, gdy zatrzymała mnie gwałtownie pani Montressor i szarpnęła do tyłu, zupełnie
jakbym chciała wejść do pokoju Sinobrodego.

Na widok mej twarzy pożałowała ostrego gestu i łagodnie pogłaskała mnie po głowie. — Już

dobrze, dobrze, Beatrice! Przestraszyłaś się? Wybacz tę szorstkość starej kobiecie, lecz nie
wchodź tam, gdzie cię nie proszą. Nigdy nie przekraczaj progu Czerwonego Pokoju, gdyż
należy teraz do żony stryja Hugha. Muszę ci powiedzieć, że ona nie przepada za nieproszonymi
gośćmi.

Poczułam wielki żal. Nie mogłam też pojąć, dlaczego ciotka miałaby za złe, gdybym weszła

tam czasami. Lecz pani Montressor pilnowała, bym stosowała się do polecenia. Zwróciłam więc
swoje zainteresowania w innym kierunku.

We dworze było na szczęście dużo zajęć; goście wchodzili i wychodzili. Ciotki stale

pracowały. Boże Narodzenie mieliśmy obchodzić bardzo hucznie, a w Noc Sylwestrową
zaplanowano wielki bal. Ciotki obiecały mi, że będę mogła nie iść spać i przyglądać się
zabawie. Dlatego wykonywałam ich polecenia bez narzekań i sprzeciwów i wcześnie kładłam
się do łóżka. Robiłam to tym chętniej, że gdy według nich już zasnęłam, przychodziły do mojej
sypialni na pogawędki o cioci Alicji. Pewnych rzeczy, które mówiły, nie powinnam usłyszeć.

W końcu nadszedł oczekiwany dzień. Stryj Hugh miał wrócić z żoną i wszyscy zebraliśmy

się w wielkim hallu przy kominku. Ciotka Frances ubrała mnie w najlepszą białą sukienkę z
purpurową szarfą i bardzo przy tym lamentowała z powodu moich chudych pleców i ramion.
Przykazała też, bym zachowywała się grzecznie jak przystało na dobrze wychowaną
dziewczynkę. Ukryłam się w kącie zlodowaciała z wrażenia, a serce biło mi tak mocno, że aż
bolało.

Wreszcie drzwi się otworzyły i Alicja — tak ją zawsze nazywano i nie myślałam o niej jak o

ciotce — weszła do środka, a za nią mój wysoki, śniady i ciemnowłosy stryj. Podeszła dumnie
wyprostowana do kominka i skłoniła się wyniośle (tak mi się zdawało) pani Montressor i
ciotkom, stojącym przy drzwiach bawialni. Świat poza nią przestał dla mnie istnieć. Gdy zdjęła
pelerynę z kapturem, jej piękność okazała się tak niezwykła, że zapomniałam o dobrych
manierach i patrzyłam zafascynowana. Dotąd nie widziałam, ani nie wyobrażałam sobie takiej
urody. Moja matka i ciotki chociaż ładne, prezentowały się przy niej jak białe lilie przy
purpurowej róży. Nie potrafię ci przekazać słowami, jak wyglądała wtedy w blasku płomieni
padających na białą szyję i pukle rudozłotych włosów.

Była tak wysoka, że ciotki wydawały się małe, jakkolwiek nie miały niskiego wzrostu.

Nosiła się po królewsku, a cała potęga jej cudzoziemskiej urody znajdowała się w oczach. Nie

background image

wiem, czy były jasne, czy ciemne, ale wydawały mi się jeziorami płynnego ognia: to czułego, to
gwałtownego. Skórę miała jak delikatne płatki białej róży, a gdy się odezwała, pomyślałam, że
dotychczas nie słyszałam tak czarownej i Słodkiej muzyki. Często w marzeniach wyobrażałam
sobie pierwsze spotkanie z Alicją, lecz nie sądziłam, by się do mnie odezwała. Dlatego
ogromnie się zdziwiłam, gdy wyciągnęła ręce i powiedziała uprzejmie:

— A to pewnie jest mała Beatrice? Dużo o tobie słyszałam. Chodź tu, moje dziecko i pocałuj

mnie.

Podeszłam, choć ciotka Elizabeth zmarszczyła się gniewnie. Czar tej urody obezwładniał i

nie dziwiłam się, że stryj Hugh ją pokochał.

Był też bardzo dumny z żony. Jako dziecko niezwykle wrażliwe wyczułam jednak oprócz

dumy i miłości w jego wzroku coś, co przypominało mi głęboko skrywaną nieufność. Ona zaś
traktowała stryja trochę wyniośle i protekcjonalnie. Tyle, że w jej obecności zapominało się o
tym. Kiedy wyszła z hallu, odniosłam wrażenie, że nic w nim nie pozostało. Ukradkiem
wymknęłam się do bocznego hallu, by choć pomarzyć o niej. Osoba Alicji tak przepełniała
moje myśli, że nie zdziwiłam się, gdy ujrzałam ją schodzącą po schodach, w aureoli złotych
włosów na tle ciemnej ściany.

Zatrzymała się i spytała, o czym tak marzę. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że o niej.

Roześmiała się na to z zadowoleniem i powiedziała pół żartem: — Nie marnuj na mnie swych
myśli, Beatrice. Jeśli chcesz, chodź jednak do mnie, bo bardzo spodobały mi się twoje poważne
oczy. Może ciepło młodości zdoła stopić lód, którym otoczone jest moje serce wśród tych
zimnych Montressorów.

Wprawdzie nie zrozumiałam tych słów, lecz chętnie poszłam popatrzeć na Czerwony Pokój.

Tam rozmawiałyśmy i zadawała mi pytania, których, jestem przekonana, nie powinna zadawać.
Lecz nie umiałam na nie odpowiedzieć, więc nic złego się nie stało.

Odtąd często przebywałam z nią w Czerwonym Pokoju. Niekiedy był tam stryj i nie

zwracając uwagi na moją obecność, całował Alicję i wychwalał jej piękność. Cóż, byłam
przecież tylko dzieckiem.

A jednak zdawało mi się, że ona z trudem znosi te pieszczoty. Płomień w jej oczach

przyprawiał o dreszcz i przypominałam sobie, że ciotka Elizabeth, kobieta o złotym sercu,
powiedziała, iż ta dziwna istota przyniesie nam nieszczęście. Zaraz przeganiałam takie myśli i
karciłam się, ze nie ufam komuś tak mi życzliwemu.

Gdy nadeszła Noc Sylwestrowa, zajmował mnie tylko bal. Lecz przeżyłam straszne

rozczarowanie, bo obudziłam się chora i choć udawałam dzielnie, ciotki zorientowały się i
zapakowały mnie do łóżka. Rozpłakałam się gorzko. Miałam nie zobaczyć wystrojonych gości,
a przede wszystkim Alicji. To ostatnie rozczarowanie zostało mi oszczędzone, bo Alicja
wieczorem przyszła do mego pokoju. Zawsze okazywała pobłażliwość wobec mych kaprysów.
Na jej widok zapomniałam o gorączce, bólu i nawet o balu, gdyż nigdy ludzka istota nie była
tak piękna, jak ta stojąca przy mnie.

Miała białą suknię z materiału, który mogłam porównać jedynie z księżycowym blaskiem,

przenikającym oszronioną szybę. A z sukni wynurzały się olśniewające ramiona i piersi tak
obnażone, że zawstydzona odwróciłam oczy. Na śnieżnobiałej szyi i w bujnych włosach skrzyły
się kamienie; wtedy jeszcze nie wiedziałam, że były to brylanty. Upajałam się jej widokiem, a
ona stała jak bogini przed swym czcicielem. Sądzę, że odgadła moje ukryte myśli i spodobały
się jej, była bowiem kobietą próżną, a dla takiej słodkie jest nawet uwielbienie dziecka.
Pochyliła się nade mną tak, że jej cudowne oczy spotkały moje oszołomione spojrzenie. —
Powiedz mi, malutka Beatrice, czy jestem piękna?

Z trudem wydobyłam z siebie głos i przyznałam otwarcie, że uważani ją za piękniejszą od

aniołów. Uśmiechnęła się zadowolona.

W tej chwili wszedł stryj Hugh i choć zdawało mi się, że twarz mu pociemniała na widok

nagiej wspaniałości jej ramion i piersi, to jednak pocałował żonę z nieukrywaną dumą

background image

kochanka, podczas gdy ona spojrzała na niego z lekką drwiną.

— Słodka moja — powiedział. — Czy wyświadczysz mi przysługę?
— A ona na to: — Być może.
Wtedy on dodał: — A więc nie tańcz dziś z tym człowiekiem. Nie ufam mu.
W głosie stryja więcej było mężowskiego rozkazu niż prośby kochanka. Alicja patrzyła nań

pogardliwie. Gdy spostrzegła zmienioną twarz męża, bo Montressorowie nie znoszą
ograniczania swojej władzy, to jakby zmieniła zdanie i jej usta okrasił uśmiech, choć oczy
lśniły gniewem. Zarzuciła mu ręce na szyję (mnie się zdawało, że chętniej by go udusiła) i
słodkim, pieszczotliwym głosem szepnęła mu coś do ucha.

Stryj roześmiał się i twarz mu się rozjaśniła, ale i tak powiedział stanowczo: — Nie

przeciągaj struny, Alicjo.

Wyszli z pokoju razem, ona o krok przed nim, niezwykle dostojna.
Potem odwiedziły mnie ciotki ubrane ładnie i skromnie, ale w porównaniu z Alicją wydały

mi się bezbarwne. Z jej powodu okazałam się bardzo nieposłuszna. Miałam surowo przykazane
pozostawać w łóżku, jednak postanowiłam ostrożnie zejść na dół i poczekać na okazję, by choć
z ukrycia móc na nią popatrzeć. Kiedy dochodziłam do wielkiego hallu, usłyszałam czyjeś kroki
i wystraszona schowałam się za kotarą niebieskiego saloniku. Lecz za mną weszła Alicja z
jakimś mężczyzną, którego nigdy dotąd nie widziałam. Natychmiast przypomniał mi się giętki,
czarny wąż o błyszczących ślepiach. Kiedyś omal mnie taki nie ukąsił. Na szczęście zabił go
ogrodnik. Teraz pomyślałam sobie, że jeśli wąż miał duszę, to musiała wejść w tego człowieka.

Usiedli obok siebie, potem on zaczął ją całować. Alicja nie tylko? nie odepchnęła go z

oburzeniem, ale uśmiechnęła się i przysunęła bliżej’ miękkim, kocim ruchem. Rozmawiali w
jakimś obcym języku.

Byłam tylko niewinnym dzieckiem i nie wiedziałam nic o honorze i hańbie, jednakże

wydawało mi się, że żaden mężczyzna oprócz stryja nie powinien całować Alicji. Od tamtej
chwili przestałam jej ufać.

Stałam cicho, choć wcale nie zamierzałam ich szpiegować i nagle ujrzałam, jak ciotka ze

zmienioną twarzą prostuje się i odpycha kochanka.

W drzwiach zobaczyłam stryja Hugha, w którego spojrzeniu widniały cała duma i

namiętność Montressorów. Wszedł jednak do pokoju powoli i dostojnie, a Alicja i „czarny wąż”
odsunęli się od siebie i wstali.

Stryj zbliżył się do kochanka ciotki i z całej siły uderzył go w twarz. Ów, może dlatego, że w

głębi serca jak każdy łajdak był tchórzem, pobladł straszliwie i wybiegł z pokoju, mrucząc
przekleństwa. Stryj odwrócił się teraz do Alicji i głosem chłodnym i strasznym powiedział: —
Od tej chwili już nie jesteś moją żoną. — W jego głosie było coś takiego, co mówiło, że Alicja
nigdy nie uzyska przebaczenia ani miłości. Potem wskazał jej drzwi, a ona wyszła jak dumna
królowa, bez śladu zawstydzenia na twarzy.

A ja pobiegłam chyłkiem do swojego pokoju i rzuciłam się do łóżka. Zobaczyłam i

usłyszałam więcej niż oczekiwałam, co zawsze spotyka osoby nieposłuszne i podsłuchujące.

Stryj Hugh dotrzymał słowa i Alicja pozostała żoną tylko z nazwiska. Uniknął skandalu i

plotek, gdyż rodowa duma kazała mu ukryć hańbę, zaś oficjalnie był pełnym szacunku i
galanterii małżonkiem.

Ciotki i pani Montressor nie wiedziały również o niczym, chociaż między sobą dużo

rozprawiały i dziwiły się zmianom w zachowaniu stryja. Ja milczałam i nikt nie podejrzewał, że
wiem cokolwiek o tej sprawie.

Zaraz po Nowym Roku wróciłam do mamy, ale po niedługim czasie pani Montressor znowu

po mnie przysłała mówiąc, że dom bez małej Beatrice wydaje się pusty. Pojechałam tam i nie
zauważyłam żadnych zmian, jednak dwór był cichy i Alicja rzadko wychodziła z Czerwonego
Pokoju. Stryja Hugha widywałam od czasu do czasu. Najczęściej wtedy, gdy wyjeżdżał lub
wracał z podróży w interesach, albo przynosił mi z miasta książki i słodycze.

background image

Za to codziennie przebywałam w Czerwonym Pokoju z Alicją, gdzie rozmawiała ze mną

bardzo życzliwie, choć nie zawsze ją rozumiałam. Pani Montressor wyraźnie nie pochwalała tej
zażyłości, ale nic nie mówiła. Chodziłam więc i słuchałam, mimo że dziwne zachowanie Alicji i
te błyski w oczach niezbyt mi się podobały.

Nie mogłam też jej pocałować. Ona zaś wciąż namawiała mnie przymilnie i gniewała się,

gdy odmawiałam. Nie sądzę jednak, by domyśliła się przyczyny.

Marzec tego roku był jak straszliwie gwałtowny i wygłodzony lew, a stryj Hugh wyjechał z

domu podczas silnego sztormu i nie wracał przez kilka dni.

Po południu usiadłam w bocznym hallu i snułam swoje marzenia, gdy Alicja zawołała mnie

do Czerwonego Pokoju. Poszłam i znowu byłam zaskoczona jej pięknością. Oczy miała
błyszczące, a policzki płonęły rumieńcem. Ujęła moją rękę rozpaloną dłonią i zmienionym
głosem powiedziała: — Chodź tu, Beatrice. Chodź i porozmawiaj ze mną, bo nie mogę znieść
samotności. Czas płynie wolno w tym ponurym domu. Sądzę też, że ten pokój wywiera na mnie
jakiś zły wpływ. Niech twój dziecięcy szczebiot przegoni duchy tłoczące się po kątach, duchy
zrujnowanego i zhańbionego życia! Nie bój się, nie jestem szalona! Nie myślę wszystkiego, co
mówię, ale mózg mi płonie, moja mała Beatrice! Czy znasz jakąś posępną legendę o tym
pokoju? Trudno o odpowiedniejsze miejsce na ciemne czyny. Cicho, nie bój się! Opowiedz mi
coś, a ja posłucham. — Z tymi słowy rzuciła się na obitą jedwabiem kanapkę i zwróciła ku
mnie swą śliczną twarz.

Chcąc nie chcąc, opowiedziałam jej starą historię o tym, jak to jeden z Montressorów zhańbił

rodowe nazwisko i gdy wrócił do domu, matka powitała go wyrzutami. Oszalały ze wstydu i
rozpaczy przebił się mieczem i umarł. Matka postradała zmysły z bólu i wyrzutów sumienia i
do końca życia pozostała zamknięta w tym właśnie Czerwonym Pokoju.

Jąkając się, mówiłam tak jak ciotka Elizabeth, która nie wiedziała, że ją podsłuchuję. Alicja

stwierdziła, że jest to historia godna Montressorów. Trochę się nastroszyłam, bo przecież
należałam do tej rodziny, i byłam z tego dumna.

Wtedy wzięła mnie łagodnie za rękę i zapytała: — Powiedz mi, czyj gdyby twoje ciotki

mówiły, że nie jestem godna twej miłości, uwierzyłabyś im?

Przypomniałam sobie niebieski salonik, więc siedziałam w milczeniu. Odepchnęła moją rękę

z gorzkim uśmiechem i chwyciła ze stolika mały sztylet z ozdobną rękojeścią. Zauważyłam, że
to okrutna zabawka, na co przeciągnęła palcami po ostrzu ruchem, który przyprawił mnie o
dreszcz.

— Tylko jedno uderzenie — rzekła. — Jedno małe uderzenie i serce przestaje bić, zmęczony

umysł odpoczywa, a oczy i usta już się nie uśmiechną. To byłaby najkrótsza droga wyjścia ze
wszystkich kłopotów!

Zadrżałam i zaczęłam ją błagać, by odłożyła sztylet. Zrobiła to niedbałym gestem, a potem

zapytała: — Powiedz mi szczerze mała, poważna Beatrice, czy odczułabyś przykrość,
gdybyśmy już nigdy nie miały siedzieć razem w Czerwonym Pokoju?

Odparłam bez zastanowienia i zgodnie z prawdą, że tak, na co rysy jej złagodniały i

westchnęła. Po chwili otworzyła inkrustowaną kasetkę, wyjęła prześliczny łańcuszek i założyła
mi na szyję. Nie chciała słuchać podziękowań i delikatnie zasłoniła mi usta piękną dłonią.

— A teraz idź — powiedziała. — Ale obiecaj mi, że gdy ci wszyscy, wrodzy mi

Montressorowie rozgłoszą, że Alicja jest gorsza niż śmierć, nie obdarzysz mnie pogardą lecz
litością. Nie zawsze byłam taka. Gdybym miała przy sobie dziecko takie jak ty, zachowałabym
czystość i niewinność. Proszę, obejmij mnie i ucałuj!

Zrobiłam, o co prosiła, bo w jej zachowaniu była niezwykła tkliwość i pozbawione nadziei

pragnienie. Potem wyszłam i znowu siedziałam w oknie w bocznym hallu, dopóki nie zapadły
ciemności. Noc nastała straszna: czarna i burzliwa. Cieszyłam się, że stryj nie musi wracać w
taką nawałnicę, kiedy niespodziewanie otwarły się drzwi i wkroczył do hallu w ociekającym
wodą płaszczu. W jednej ręce trzymał pejcz, a w drugiej jakiś papier, wyglądający na zmięty

background image

list.

Nawet noc nie była mroczniejsza od jego twarzy. Szedł dalej, nie zwracając na nic uwagi

Ale ja samolubnie pobiegłam za nim, myśląc tylko o słodyczach, które obiecał przywieźć.
Zapomniałam o nich, gdy znalazłam się przed drzwiami Czerwonego Pokoju.

Alicja stała przy stole w podróżnym ubraniu, z odrzuconym kapturem i oczami płonącymi w

bladej twarzy. Widniały na niej strach, poczucie winy i nienawiść. Stryj zatrzymał się przed
żoną i głuchym, strasznym głosem wypowiadał niezrozumiałe dla mnie wówczas zdania.
Oskarżał ją też, że chciała uciec z kochankiem i obiecywał okrutną zemstę. Ona czekała aż
zamilkł, a wtedy zaczęła mówić jak kobieta szalona. Rzuciła mu słowa pełne wrogości, buntu i
wyzwania. Oświadczyła, iż nie przeszkodzi jej w ucieczce, choć za przekroczenie progu groził
żonie śmiercią. Pełen desperacji i poczucia krzywdy myślał wyłącznie o hańbie i doznanej
zniewadze.

Alicja chciała go wyminąć, a gdy chwycił ją za rękę, zwróciła się ku mężowi z wściekłością.

Ukradkiem sięgnęła po sztylet leżący na stoliku.

— Puść mnie! — syknęła.
— Nigdy! — odparł.
Wówczas ugodziła go sztyletem. Nigdy już nie widziałam takiej twarzy jak jej w tym

momencie.

Stryj padł ciężko na podłogę, lecz nawet martwy trzymał rękę żony. Uwolniła się z

krzykiem, który dotąd dźwięczy mi w uszach, gdy wiatr,] wyje nad wrzosowiskami. Przebiegła
hall, jak istota ogarnięta trwogą na widok zjawy i usłyszałam huk zatrzaskujących się za nią
drzwi.

Stałam bez ruchu, patrząc na martwego człowieka. Nie mogłam się poruszyć ani wydać

głosu. Potem straciłam przytomność i leżałam długo, nie wiedząc o bożym świecie.

Gdy odzyskałam zmysły, stryj Hugh dawno już spoczywał w mogile, a szum związany z

występną żoną zdążył ucichnąć. Od tej pory nigdy o niej nie słyszano. Rodzina wypytywała
mnie o to, co stało się w Czerwonym Pokoju. Odpowiadałam, jak umiałam najlepiej, choć
bolało mnie, że nie zaspokajano mojej ciekawości.

Później moja matka, bardzo wzburzona tym wydarzeniem, zabrała mnie do domu. Nie

pozwoliła mi też nosić łańcuszka od Alicji, czego nie żałowałam, bo jego widok przywodził
niemiłe wspomnienia. Minęło wiele lat, nim znowu odwiedziłam stary dwór. Pani Montressor
kazała zburzyć skrzydło domu z Czerwonym Pokojem, aby nie przekazywać posępnej
spuścizny następnym pokoleniom. Tak więc, kochana moja wnuczko, kończy się ta smutna
historia. Nie zobaczysz nigdy Czerwonego Pokoju. Jaskółki nadal wiją gniazda pod okapem,
lecz nie wiem, czy zrozumiesz ich mowę, tak jak niegdyś ja rozumiałam.

background image

O

DKUPIENIE

J

OHNA

C

HURCHILLA

1906

John Churchill szedł wolnym krokiem jak człowiek, któremu nie spieszno dojść do celu i

lęka się tego. Było późne popołudnie u schyłku wiosny, a wszystko dokoła tonęło w kwiatach.
Przed nim i za nim wiła się jak czerwona wstęga droga wśród pól pokrytych bujną zielenią.
Rozrzucone wzdłuż niej sady były białe i pachnące, a woń przenosił daleko wesoły, południowo
—zachodni wiaterek. Zagłębienia przy narożnikach ogrodzeń gęsto porastały fiołki lub
jasnozielone, młodziutkie i kędzierzawe paprocie. Obrzeże drogi złociło się i bielało od
mniszka i dzikiej poziomki.

Wydawało się, że jest to dzień, w którym człowiek powinien chodzić lekkim i żwawym

krokiem, spoglądając ludziom prosto w oczy i szeroko otwierając wiośnie serce.

Ale John Churchill wlókł się noga za nogą, opuściwszy głowę. Gdy spotykał kogoś, nie

podnosił twarzy, lecz uciekał w bok wzrokiem, w którym objawiała się zawstydzona ulga, jeśli
mijano go obojętnie. W niektórych osobach poznawał przyjaciół z przeszłości. Dziesięć lat nie
zmieniło ich tak jak jego. Spędzili je wolni, zachowując dobre imię. John Churchill przeżył ten
okres za więziennym murem. Jego krótko ostrzyżone włosy okrywała siwizna. Tandetne, źle
dopasowane ubranie zwisało na przygarbionych plecach, twarz znaczyły liczne zmarszczki, a
przecież nie był starcem. Miał lat czterdzieści; trzydzieści zaś, gdy za defraudację bankowych
pieniędzy został skazany i osadzony w więzieniu. Pozostawił w rozpaczy żonę i ojca oraz
siostrę, której duma cierpiała bardziej niż serce.

Nie spotkał ich od tej pory, ale wiedział, co się wydarzyło. Żona zmarła dwa miesiące po

zakończeniu przewodu sądowego, osierociwszy maleńkiego synka, ojciec podążył za nią tego
samego roku. To on, John Churchill ich zabił; choć czuł żal, to jednak zabił swoim uczynkiem.
Synka, którego nigdy nie widział, wzięła jego siostra, lecz nigdy nie wybaczyła bratu
niegodnego postępku i nie napisała doń ani słowa.

Wiedział, że wychowa chłopca w pogardzie dla ojca albo w niewiedzy o nim.
Wyszedł z więzienia i nie miał na całym świecie ani jednej przyjaznej duszy. Życzliwa dłoń

nie wyciągnęła się z pomocą. Najlepsze, co dawni przyjaciele mogli zrobić, to zapomnieć o
nim. Pełen goryczy i rozpaczy, a także nienawiści do pełnego blasków wiosennego świata, bez
bliskich, żony, domu, czuł się skazany na los wyrzutka. O Bogu i ludziach myślał z bolesną
urazą. Ciepłe uczucia zostały mu w sercu tylko dla syna. Opuszczając więzienie, podjął decyzję.
Miał trochę pieniędzy odziedziczonych po ojcu. To wystarczy, by udać się na zachód pod
przybranym nazwiskiem. Nieznane otoczenie i nowe przeżycia pozwolą zapomnieć o hańbie.
Nie dbał o to, co się z nim stanie. W głębi serca godził się z myślą, że wciąż będzie staczał się
w dół. Gdyby miał się o kogo troszczyć, pewnie starałby się zyskać ludzki szacunek. Mógłby
przekreślić przeszłość i wkroczyć na drogę honoru i uczciwości. Lecz był sam. Pójdzie więc,
gdzie oczy poniosą. Najpierw jednak musi zobaczyć Joeya. Pewnie jest już dużym chłopcem,
ma prawie dziesięć lat. Odwiedzi siostrę, choć raz spojrzy na syna. Myśl o niechęci w oczach
dziecka napełniała go przerażeniem. Mimo to pożegna się z nim i… odejdzie za zawsze.

— A wtedy padnę wprost w objęcia diabła — mruknął do siebie ponuro. — To właściwe

miejsce dla takiego niebieskiego ptaszka. I pomyśleć tylko, że byłem kiedyś innym
człowiekiem. Można oszaleć! Żywa dusza nie uwierzy w moją skruchę i nie da mi szansy, nie
obdarzy zaufaniem! Żal nie zmyje plamy na honorze. Nie odzyskam ukochanej żony, której
złamałem serce. Dla człowieka, co upadł tak nisko, nie ma drogi odwrotu. Gdyby Emily żyła,
spróbowałbym ze względu na nią. Lecz jaki szaleniec rusza do walki bez nadziei powodzenia.
Pozostanę na dnie. Żadnej wspinaczki w górę!

Pierwszy dzień wolności uczcił pijaństwem. Po wytrzeźwieniu wsiadł w pociąg do Alliston i

background image

pojechał zobaczyć syna. Na stacji nikt go nie rozpoznał i nie zwrócił nań uwagi. Był jak
nieboszczyk, który zmartwychwstał i spostrzegł, że wokół są tylko obcy ludzie. Do domu miał
trzy mile, ale postanowił pójść pieszo, by odwlec krytyczną chwilę.

Wreszcie dotarł na miejsce i zatrzymał się na drodze, zaglądając przez budzące szacunek

żelazne ogrodzenie. Na myśl, że musi przejść starannie przystrzyżony trawnik, a potem zapukać
do frontowych drzwi, opuściła go odwaga. Ach, gdyby można było przemknąć do tylnego
wejścia, zobaczyć Joeya, bez spotkania lodowatego spojrzenia siostry!

Gdyby tylko znalazł chłopca i porozmawiał z nim na osobności! Skradał się na tyły domu

ścieżką między wysokimi, gęstymi świerkami. Przed furtką zatrzymał się, gdyż zza drzew
usłyszał dziecięce głosy. Przysunął się, jak mógł najbliżej. Ze ściśniętym gardłem powiódł
wzrokiem przez zasłonę z gałęzi. Czy to był Joey? Jego mały synek? Tak, to on. Rozpoznałby
wszędzie te podobne do Emily rysy. Chłopiec miał kędzierzawe, brązowe włosy i delikatnie
zarysowane usta matki, a przede wszystkim jej śmiałe, szczere oczy, w których nie było cienia
fałszu czy niepewności.

Joey Churchill siedział na kamiennej ławce, trzymając jedną stopę w małych, opalonych

dłoniach. Naprzeciw niego stał oparty plecami o pień wielkiej kwitnącej jabłoni Jimmy Morris,
z rękami w kieszeniach i wykrzywioną, piegowatą twarzą. Jimmy mieszkał w sąsiednim domu i
zazwyczaj chłopcy żyli w przyjaźni, ale dziś pokłócili się o sposób budowy indiańskiej zasadzki
w świerkowym lasku za chlewikiem. Spór był długi i namiętny, a zakończył się osobistymi
przytykami. John Churchill przykląkł za żywopłotem, by lepiej widzieć Joeya, a wtedy Jimmy
rzekł pogardliwie: — Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia. Nikt ci nie uwierzy, bo twój
ojciec siedzi w więzieniu.

Cios był celny. Nie pierwszy raz towarzysz zabaw wypominał Joeyowi ojca. Nigdy jednak

nie robił tego Jjmmy! Docinki innych nie raniły. Zabolało to, że powiedział coś podobnego
najlepszy przyjaciel. Mali chłopcy są okrutni. Jimmy zauważył swoją przewagę i postanowił ją
wykorzystać. — Twój ojciec ukradł pieniądze, ot co i ty wiesz, że tak było. Bardzo się cieszę,
że mój tata nie jest złodziejem. A kiedy wypuszczą twego ojca, znowu pójdzie kraść. Mój tata
mówi, że tak będzie i nie chce mieć z nim do czynienia. Własna siostra nie chce mieć z nim do
czynienia. Tak, Joeyu Churchill!

— Znajdzie się taki ktoś! — zawołał przejęty Joey. Zsunął się z ławki i spojrzał Jimmiemu

dumnie w oczy. Niewidoczny obserwator po drugiej stronie żywopłotu zobaczył, że chłopiec
ma bladą twarz i zaciśnięte usta. Była to twarz dorosłego człowieka.

— Ja zechcę mieć z nim do czynienia! Jest moim ojcem i kocham go. Nie obchodzi mnie, co

zrobił. Kocham go bardziej teraz, niż gdyby był taki dobry jak twój tata, bo on mnie potrzebuje!
Zawsze go kochałem. Napisałbym do niego o tym, gdyby ciotka Beatrice powiedziała, dokąd
wysłać list. Ciotka nie chce rozmawiać o ojcu, a ja o nim cały czas myślę. On będzie jeszcze
dobrym człowiekiem, ja to sprawię! Przyrzekłem to sobie, słyszysz Jimmy?

— Nie wiem, czy potrafisz — wyjąkał Jimmy zawstydzony. Pragnął cofnąć wypowiedziane

słowa.

— Powiem ci, co zrobię! Joey podniósł dumnie głowę i rzucił wyzwanie całemu światu. —

Mogę go kochać i stać przy nim! Po wyjściu z więzienia przyjdzie się ze mną zobaczyć. A ja go
uściskam, pocałuję i powiem: — Nieważne co było, tato. Wiem, że tego żałujesz i nigdy tak już
nie postąpisz. Staniesz się porządnym człowiekiem, a ja będę cię wspierał. Nikt go nie kocha
prócz mnie, bo ciotka na pewno nie. I pójdę z nim wszędzie!

— Nie możesz — zauważył niespokojnie Jimmy. — Ciotka ci nie pozwoli.
— A właśnie, że tak. Będzie musiała. Należę do mego ojca. Sądzę, że wkrótce się tu zjawi,

bo jego kara dobiega końca. Bardzo chcę, aby przyjechał. Jestem mu potrzebny. I wiesz, Jimmy
Morrisie, będę z niego dumny, tak, będę z niego tak samo dumny jak ty ze swego ojca. Kiedy
dorosnę, nikt nie odważy się go obrażać, zapewniam cię. Będziemy razem, będziemy stawać w
swojej obronie! Ciotka Beatrice ma dużo własnych dzieci i nie sądzę, by żałowała, gdy odejdę.

background image

Ona wstydzi się swego brata, bo źle postąpił. A ja się nie wstydzę i pokocham go i wynagrodzę
wszystko, co przecierpiał! A teraz, Jimmy, możesz sobie iść do domu! — Jimmy Morris
odszedł, a Joey rzucił się na ziemię i leżał bez ruchu z twarzą ukrytą w trawie.

John Churchill klęczał za żywopłotem, pochylając głowę. Łzy płynęły mu po policzkach, ale

w oczach zjawił się nowy, czuły blask. Gorycz i rozpacz zniknęły z jego serca, a ich miejsce
zajęły spokój i nadzieja. Niech Bogu będą dzięki za tę lojalną duszyczkę! Nie zawiedzie
zaufania syna. Odkupi swą przeszłość. Pojedzie na zachód pod własnym nazwiskiem. Będzie
ciężko pracować i spłaci zdefraudowaną sumę, nawet jeśli zajmie mu to resztę życia. Ze
względu na chłopca oczyści nazwisko z hańby. Powiedział półgłosem, unosząc wzrok do nieba:
— Boże, bądź miłosierny dla mnie, grzesznika!

Potem wstał i wyprostowany podszedł do małej, leżącej nieruchomo postaci. — Joey, mój

chłopcze — zaczął ochryple. — Joey…

Joey zerwał się na równe nogi, a łzy ciągle jeszcze lśniły mu w oczach. Zobaczył

posiwiałego mężczyznę patrzącego nań z miłością i smutkiem. Wiedział już, kto to jest i z
okrzykiem radości rzucił się w wyciągnięte ramiona ojca, którego uratował swą miłością.

background image

S

ZLACHETNE

POŚWIĘCENIE

W domu Byrona Lyalla bawiono się w najlepsze. Toff Leclerc, pierwszy skrzypek w trzech

hrabstwach, rozsiadł się wygodnie na kuchennym stole. Lśniące, brązowe skrzypce, które jego
dziadek przywiózł niegdyś z Grand Pre, miały czarodziejską moc i nawet stara ciotka Phemy
puściła się w pląsy.

Pod ścianami kuchni siedziała młodzież, a w progu otwartych drzwi do bawialni tłoczyli się

goście, którzy chcieli tylko popatrzeć na roztańczone pary.

Skończył się właśnie żywy, szkocki taniec i odprowadzano zmęczone dziewczęta na miejsca.

Mattie Lyall przyniosła garnuszek wody i skropiła podłogę, nad którą unosiła się chmura
delikatnego pyłu. Skrzypki pomrukiwały w rękach Toffa, oczekującego na ustawienie się par,
lecz tancerze wychodzili z ociąganiem. Już nie było tej przepychanki jak na początku zabawy.
W jadalni nakrywano stoły do kolacji, a większość gości zgłodniała.

— No chłopcy, ruszcie się! — zawołał zniecierpliwiony skrzypek. — Zaproście swoje panny

do nowego tańca.

Po chwili Paul King wyprowadził z mrocznego kąta Joan Shelley. Joan bawiła się tego

wieczoru tylko z nim. Kiedy stanęli w jasnym świetle lamp, kierowały się na nich zaciekawione
i pełne nagany spojrzenia. Connor Mitchell stojący w progu na tle księżycowej poświaty
gwałtownie okręcił się na pięcie i wyszedł. Paul King patrzył na obserwatorów z wyzywającym
uśmiechem i czekał aż wszyscy się ustawią.

Paul był przystojnym młodzieńcem o pewnym siebie i nie pozbawionym wdzięku sposobie

bycia. Kobiety szalały za nim. Miał gęste, kręcone włosy, ciemne, podłużne oczy, a usta
czerwone i kuszące jak u dziewczyny. Paul King uchodził za nicponia z nieciekawą
przeszłością. Był leniwy i lubił sobie wypić. Opowiadano o nim brzydkie historie. Ale tego
wieczoru nie było mężczyzny, który by mu nie zazdrościł zabawy z Joan.

Joan — szczuplutka dziewczyna w bieli — bardzo przypominała słodko pachnącą różę, jaką

wpięła w ciemne włosy. Jej twarz była jasna i młoda, wyraźnie, choć delikatnie zarysowana.
Miała piękne, niewypowiedzianie słodkie szafirowe oczy, przesłonięte zazwyczaj długimi
rzęsami. Było kilka dziewcząt znacznie efektowniejszych, ale żadna nie posiadała tyle wdzięku.
Przy niej te wszystkie rumiane piękności wyglądały banalnie i zbyt dojrzale. Pozwoliła, by Paul
zatrzymał jej rękę, on zaś przenosił raz po raz wzrok z gapiących się ludzi na nią i wówczas
wymieniali spojrzenia, jakby znajdowali się zupełnie sami. Ustawiły się wreszcie trzy inne pary
i zabrzmiały dźwięki skrzypiec. Joan wykonywała kolejne figury lekko i zgrabnie. Paul tańczył
w radosnym zapamiętaniu, prawie nie spuszczając oczu z twarzy partnerki. Kiedy zakończyli
ostatni szalony obrót, zbliżył się brat Joan i gniewnym tonem polecił dziewczynie wyjść do
sąsiedniego pokoju, bowiem zabawa z jednym mężczyzną była źle widziana. Joan zwróciła na
Paula oczy z niemym pytaniem, a ten skinął twierdząco. Nie miał zamiaru w tej chwili
wszczynać awantury i Joan posłusznie wyszła do bawialni. Jeszcze spokojnie wyjął różę z jej
włosów, spojrzał wokół z miną zwycięzcy i wyszedł na dwór.

Jesienna noc była pochmurna i chłodna. Wiał lekki wietrzyk od strony rozciągającego się tuż

za progiem morza. W dali, na zatoce, kołysały się łodzie, a na tle srebrzystego nieba płonęło
czerwone światło latarni morskiej.

Paul pogwizdując beztrosko, poszedł w dół piaszczystą drogą. Jakże mocno ją kochał, on,

Paul King, który zawrócił w głowie tylu kobietom o żadną nie dbając. Ona też go kochała. Nie
wyraziła tego słowami, ale oczy i głos mówiły mu o tym. Ona, Joan Shelley, najlepsza partia w
Harbour! Starało się o nią bezskutecznie tylu mężczyzn, a on ją zdobył. Była jego i tylko jego.
Serce rozpierała mu duma i namiętność. Rzucił się na chłodny piasek obok wyciągniętej na
plażę łodzi Michaela Browna.

Byron Lyall, posiwiały staruszek, trochę rolnik trochę rybak i Maxwell Holmes, nauczyciel,

background image

gawędząc podeszli do łodzi. Paul leżał cicho i słuchał bez specjalnego zakłopotania, bowiem
obce mu było poczucie honoru. Obaj mężczyźni rozmawiali o nim i Joan.

— Co za wstyd, by dziewczyna taka jak Joan Shelley traciła głowę dla podobnego nicponia

— powiedział Holmes.

Byron Lyall wyjął fajkę z ust i splunął w zamyśleniu na własny cień. — Straszny wstyd —

potwierdził. — Dziewczyna zmarnuje sobie życie, jeśli za niego wyjdzie, jak nic zmarnuje. A
wyjdzie za niego, to pewne. Opętał ją i dalibóg, nie rozumiem tego. Tuzin lepszych starało się o
nią, choćby taki Connor Mitchell. Solidny, uczciwy chłopak z porządnego domu. Gdyby King
dał jej spokój, przyjęłaby Connora. Lubiła go przecież. Lecz teraz to przeszłość. Świata za
Kingiem nie widzi, za takim nędznym lekkoduchem. Wyjdzie za mąż i będzie żałowała do
samej śmierci. On jest zepsuty do szpiku kości i nie zmieni się. No bo niech pan pomyśli, panie
nauczycielu. Zazwyczaj mężczyzna, gdy się zaleca do dziewczyny, trochę się hamuje,
niezależnie od tego, jak źle się prowadził. W zachowaniu Paula nie ma żadnej zmiany.
Przedwczoraj upił się do nieprzytomności, a od miesiąca nie tknął żadnej pracy. A mimo to
Joan Shelley weźmie go sobie za męża.— A co o tym sądzi jej rodzina? — spytał Holmes.

— Ona ma tylko brata. Jest przeciwny Paulowi, ale to nie ma większego znaczenia.

Dziewczyna postawi na swoim. Zmarnuje się, ja to panu mówię! Będzie całe życie
nieszczęśliwa i nikt się nad nią nie zlituje.

Obaj mężczyźni poszli dalej, a Paul leżał bez ruchu. Twarz zwrócił do ziemi i silnie

przycisnął wargi do słodko pachnącej, zwiędłej róży. Słowa potępienia wypowiedziane przez
Byrona Lyalla nie rozgniewały go. Wiedział, że każde zdanie to szczera prawda. Był nic nie
wartym hultajem i takim pozostanie. Miał to we krwi. Nikt w jego rodzinie nie zasługiwał na
szacunek, a on mniej niż inni. Ponadto nie miał zamiaru się zmieniać. Dlatego, że nie mógł i nie
chciał. Nie był godny ręki Joan, a mimo to chciał się z nią ożenić!

Aby zmarnować jej życie? Tak, nie ulega wątpliwości. Gdyby usunął się z jej życia, Connor

Mitchell mógłby zapewnić jej to wszystko, czego on nie potrafi. Poczuł nagle, że wilgotnieją
mu oczy. Całe szalone życie nie uronił jednej łzy, a teraz płynęły gorącym, niepowstrzymanym
strumieniem. Nieznane uczucie przenikało jego namiętną naturę. Kochał Joan, lecz czy na tyle,
by odejść i innemu zostawić ten wdzięk i słodycz? Czy miłość jest aż tak silna, żeby uchronić ją
od życia w ubóstwie i poniżeniu?

— Nie jestem godny nawet o niej myśleć — jęknął głucho. — nigdy w życiu nie postąpiłem

przyzwoicie. Mieli rację! Ale jak mam z niej zrezygnować? Boże, co począć! — Leżał na
piasku przez dłuższy czas, dopóki światło księżyca nie zajrzało za łódkę, przepędzając gęsty
cień. Wtedy wstał i poszedł wolno brzegiem plaży, ciągle trzymając w ręku różę Joan. Powoli i
ostrożnie oberwał z niej wszystkie płatki i wrzucił do wody. Popłynęły w dal jak czarodziejskie
łódeczki na promieniach księżyca. Potem zawrócił do domu Lyallów i odszukał kapitana Aleca
Mathesona, który paląc fajkę, przyglądał się tańczącej młodzieży. Obaj mężczyźni rozmawiali
przez chwilę.

Kiedy zabawa dobiegła końca, Paul odszukał Joan. Rob Shelley odprowadzał do domu swoją

dziewczynę i z niechętnym grymasem przekazał Paulowi opiekę nad siostrą. Ten wyszedł z
kuchni z aroganckim uśmiechem i idąc ogrodową ścieżką, głośno pogwizdywał.

— Potańcówka pierwsza klasa — powiedział. Przypuszczam, że moja ostatnia w Prospect na

dłuższy czas.

— Dlaczego? — spytała zdziwiona Joan.
— Och, wybieram się w rejs do Ameryki Południowej na szkunerze Mathesona. Bóg jeden

wie, kiedy wrócę. Ta dziura śmiertelnie mnie znudziła. Chcę użyć trochę świata.

Wargi Joan posiniały, gdy przygryzła brzeg szala. Zadrżała gwałtownie i przycisnęła dłoń do

gardła. — Ty… ty nie wrócisz tutaj? — spytała słabym głosem.

— Pewnie nie. Mam po uszy mieszkania w Prospect i nic mnie tu nie zatrzymuje. Na

południu będzie weselej…

background image

Joan milczała. Szli drogą obsadzoną wysokimi świerkami, a między ich gęstymi gałęziami

igrały księżycowe promienie. Paul gwizdał jedną melodię za drugą. Dziewczyna zaciskała
dłonie. A więc nie zależało mu na niej. To były tylko żarty. Postąpił z nią tak samo jak z
innymi. Zraniona duma walczyła w sercu z miłością. Wreszcie duma zwyciężyła. Nie dopuści,
by widział, jak cierpi. To jej nie będzie na nim zależało!

Przy furtce domu Shelleyów King wyciągnął rękę. — Cóż, żegnaj Joan. Wypływam jutro,

więc się już nie zobaczymy. Może nawet przez długie lata. Kiedy wrócę do Prospect, będziesz
dostojną mężatką. Jeśli w ogóle wrócę.

— Żegnaj — odparła opanowanym głosem. Podała mu lodowatą rękę i spojrzała spokojnie

w oczy, nie unikając jego wzroku. Kochała go całym sercem, lecz pogarda zaczęła wypierać tę
miłość. A jednak był łajdakiem bez zasad i honoru!

Paul odszedł ścieżką i minął wzgórze. Potem rzucił się na ziemię pod gałęzie świerkowe,

wciskając twarz w chłodne, pachnące paprocie. Tak spędził samotnie najczarniejszą godzinę
swego życia.

Kiedy nazajutrz szkuner kapitana Aleca wypływał z przystani, Paul King był na pokładzie

najweselszy i najbardziej beztroski z całej załogi. Ludzie z Prospect kiwali głowami z
satysfakcją.

— Bóg z nim — mówili. — Dobrze, że się go pozbyliśmy. Paul King ma czarną duszę.

Nigdy w życiu nie postąpił szlachetnie.

background image

B

IAŁA

MAGIA

1921

Pewnego wrześniowego popołudnia, roku pańskiego 1840, Avery i Janet Sparhallow

zrywały jabłka w wielkim sadzie swego stryja Daniela. Było ciepło i wszystko dokoła kąpało
się w łagodnych promieniach słońca. Za sadem rozciągały się pola, a za nimi przez rzadki
brzozowy lasek prześwitywały szafirowe wody Zatoki św. Wawrzyńca. Między drzewami
przemykał delikatny wietrzyk i jasnoliliowe astry w ogrodzie kołysały leciutko główkami. Janet
Sparhallow, która kochała przyrodę, była bardzo szczęśliwa, co zresztą uwidoczniało się na jej
drobnej, opalonej twarzyczce. Avery Sparhallow za to nie wyglądała na zadowoloną. Pracowała
z roztargnieniem i rzadko się uśmiechała.

Avery uważana za piękność nie miała równych sobie w Burnley Beach. Istotnie posiadała tę

nie budzącą wątpliwości urodę, jaką dają bujne, czarne włosy, piękna zdrowa cera i wesołe
błyszczące oczy. Jeśli chodzi o Janet, to nikt nie nazwałby jej piękną ani nawet ładną. Ot,
wysoka i szczupła siedemnastolatka, z długim ciemnobrązowym warkoczem, piwnymi oczami
oraz niezwykle małymi ustami. Miewała przebłyski piękności, gdy bywała ożywiona, bo silne
rumieńce zmieniały ją nie do poznania. Jednakże w takich chwilach nie spoglądała w lustro.
Nie wiedziała też, jak niewiele trzeba było jej twarzy, aby uległa zmianie: silniejszy powiew
wiatru, nieoczekiwany widok jakiegoś ślicznego zakątka, płomiennie czerwony mak, śmiech
dziecka, czyjeś kroki.

Avery nic nie poruszało. Nie przejęła się nawet widokiem swej ślubnej sukni z cudownego,

jasnoseledynowego jedwabiu w malutkie pączki róż. Materiał przysłano aż z Anglii, gdzie brat
ciotki Matyldy handlował jedwabiami. Suknia ślubna Avery wywołała większą sensację w
Burnley Beach niż sam ślub. Toż Randall Burnley uganiał się za nią od trzech lat i każdy
wiedział, że panna z domu Sparhallow nie może wyjść za kogoś innego, a Burnley powinien
ożenić się tylko z kimś o nazwisku Sparhallow.

— Jedna jedwabna suknia! Chcę mieć ich tuzin! — powiedziała pogardliwie Avery.
— I co będziesz robić z tuzinem jedwabnych sukien, mieszkając na farmie? — zdziwiła się

Janet.

— Och, rzeczywiście, co będę robić? — zgodziła się Avery ze śmiechem.
— Randallowi nie zrobiłoby różnicy, gdybyś chodziła w kretonach — dodała Janet, chcąc

pocieszyć siostrę.

Avery znowu się roześmiała. — To prawda. Randall nie zauważa, co kobieta ma na sobie.

Lubię, gdy mężczyźni zwracają na to uwagę i mówią mi o tym. Lubię kawalerów, którym
bardziej podobam się w jedwabiu niż w kretonie. Włożę tę seledynową suknię w dniu ślubu i
będę ją nosić do końca życia na ważne okazje, a z czasem stanie się rodzinnym skarbem jak ta
okropna szata z niebieskiej satyny, należąca do ciotki Matyldy. A ja chcę mieć co miesiąc nową
jedwabną suknię!

Janet nie zwracała uwagi na takie gadanie. Avery zawsze była z czegoś niezadowolona.

Pewnie uspokoi się, kiedy wyjdzie za mąż. Nie można narzekać, będąc żoną Randalla Burnieya,
tego Janet była pewna.

Janet lubiła zrywać jabłka, Avery zaś nie. Lecz ciotka Matylda kazała im zebrać tego

popołudnia wszystkie czerwone, a słowo ciotki było na farmie prawem, nawet dla samowolnej
Avery. Tak więc pracowały, rozmawiając o zbliżającym się ślubie, który miał się odbyć, gdy
tylko Bruce Gordon wróci ze Szkocji.

— Ciekawe, jaki on jest — mówiła w zadumie Avery. — Minęło osiem lat, odkąd wyruszył

do Szkocji. Miał wtedy szesnaście lat… teraz więc dwadzieścia cztery. Wyjechał chłopiec, a
wróci mężczyzna.

background image

— Prawie go nie pamiętam — powiedziała Janet. — Tylko tyle, że często się ze mną

przekomarzał. — W jej głosie zabrzmiała niechęć, bo nie lubiła, by z niej drwiono.

Avery roześmiała się. — Byłaś taka przeczulona, a drażliwi ludzie zawsze są przedmiotem

żartów. Bruce to przystojny i do tego miły chłopak. Te dwa lata, które tu spędził, uważam za
najmilsze i najweselsze. Chciałabym, żeby pozostał w Kanadzie, ale jego ojciec jest bogaty, a
Bruce ambitny. Och, Janet, jakże pragnę mieszkać w starym kraju. To by dopiero było życie!

Janet słuchała utyskiwań i nie mogła zrozumieć siostry. Nie odczuwała żadnej tęsknoty za

Szkocją czy Anglią. Kochała tę nową ziemię i jej dzikie, dziewicze piękno.

— Jestem zmęczona przebywaniem w Burnley Beach — ciągnęła z pasją Avery, gwałtownie

potrząsając gałęzią, by podkreślić wypowiedź. Znam wszystkich ludzi, wiem jacy są. To tak,
jakby się dwudziesty raz czytało tę samą książkę. Wiem, gdzie się urodziłam, za kogo wyjdę za
mąż i nawet gdzie będę pochowana. Po ślubie z Randallem wszystkie moje dni będą
jednakowe. Nigdy nie wydarzy się nic nieoczekiwanego lub niezwykłego. Mówię ci, Janet — tu
Avery znowu potrząsnęła gałęzią — nienawidzę nawet myśli o tym!

— Myśli o czym? — spytała zaskoczona Janet.
— O małżeństwie z Randallem i pozostaniu na farmie przez całe życie. — Avery usiadła na

szczeblu drabiny i roześmiała się siostrze w twarz. — Wyglądasz na oszołomioną. Czy
naprawdę sądziłaś, że chcę wyjść za Burnieya?

Oszołomiona Janet tak właśnie myślała. Czy bowiem jakakolwiek dziewczyna mogła nie

chcieć Randalla Burnieya za męża? — A więc ty go nie kochasz? — spytała.

Avery odgryzła kęs jabłka. — Nie — odparła szczerze. — Lubię go, nawet bardzo, ale

będziemy się kłócić przez całe życie.

— No to dlaczego za niego wychodzisz?
— Bo robię się coraz starsza, mam dwadzieścia dwa lata. Dziewczęta w moim wieku są już

mężatkami. Nie chcę być starą panną, a nie ma tu poza Randallem nikogo odpowiedniego dla
Sparhallowów. Nie chciałabyś przecież, bym wyszła za Neda Adamsa lub Johna Buchanana,
prawda?

— Nie — odparła Janet; poczucie rodzinnej dumy nie było jej obce.
— No więc widzisz, że muszę wyjść za Randalla. To sprawa przesądzona i nie ma co

grymasić. Myślisz pewnie, że jestem w siódmym niebie, bo mam go poślubić. Jesteś
romantycznym dzieciakiem, moja mała.

— A czy Randall wie o twoich uczuciach? — spytała Janet stłumionym głosem.
— Nie. On jest taki jak wszyscy mężczyźni, próżny i zadowolony z siebie. Wierzy, że za

nim szaleję. I niech tak sądzi, dopóki nie będziemy po ślubie. Randall ma bardzo romantyczne
usposobienie. Nie wiem, czy by się ze mną ożenił, gdyby wiedział, co myślę, mimo trzech lat
narzeczeństwa. Mam zostać porzucona trzy tygodnie przed ślubem? — Avery znowu się
roześmiała i rzuciła w trawę ogryzek.

Janet w czasie przemowy siostry mocno pobladła, a teraz oblała się rumieńcem i wyładniała.

Nie mogła znieść krytyki pod adresem Randalla. „Próżny i zadowolony z siebie!”, toż nie było
człowieka bardziej skromnego! Stwierdziła ze zgrozą, że prawie nienawidzi Avery za to, że ta
nie kocha Randalla.

— Jaka szkoda, że nie zainteresował się tobą — zażartowała Avery. — Chciałabyś za niego

wyjść? O, pewnie tak!

— Nie! — wykrzyknęła Janet gniewnie. — Ja go tylko lubię. Gdy byłam zupełnie mała,

uratował mnie przed zamknięciem na cały dzień w komórce za to, że potłukłam niebieską
filiżankę ciotki Matyldy. To był wypadek! Więc nie pozwolił mnie zamknąć. Taki właśnie jest,
wszystko rozumie. Chcę, żebyś za niego wyszła, bo on tego pragnie i to nie w porządku, że ty…
że ty…

— Nie ma porządku na tym świecie, dziecino. A czy to normalne, że taka ładna dziewczyna

jak ja, kochająca życie i silne wrażenia, ma się zagrzebać na jakiejś farmie, na Wyspie Księcia

background image

Edwarda? Pozostaje mi jeszcze staropanieństwo, bo ktoś z rodziny Sparhallow nie może
popełnić mezaliansu! Daj spokój, Janet i nie smuć się! Nie wiedziałam, że tak to sobie
weźmiesz do serca. Będę dobrą żoną, spokojna głowa… i pomogę mu osiągnąć sukces znacznie
lepiej, niż gdybym go traktowała jak anioła. Mężczyzny nie należy traktować jako
doskonałości, skoro i tak jest o tym przekonany, a kiedy się go w tym utwierdza, to gotów
spocząć na laurach.

— Dobrze, że przynajmniej nie jesteś zainteresowana kimś innym — wtrąciła Janet z

nadzieją w głosie.

— Rzeczywiście. Lubię Randalla tak jak innych.
— Randalla to by nie zadowoliło — zauważyła półgłosem Janet, ale Avery nie słuchała.

Zabrała swój koszyk i odeszła. Janet przysiadła na najniższym szczeblu drabiny i pogrążyła się
w przykrych myślach. Dotąd jeszcze nie czuła takiego niepokoju.

Do Randalla przywiązała się, kochała go jak starszego brata. A Avery chce go skrzywdzić.

Nie wolno go zranić, Avery musi się zakochać! Dlaczego nie zrobiła tego dotąd? Jej zdaniem
każdy powinien kochać Randalla. Sobie jednak nie zadała pytania, czy chciałaby wyjść za niego
za mąż. On nigdy nie zwróci na nią uwagi, na takie zwyczajne stworzenie o brązowych włosach
i oczach i do tego niezupełnie dorosłe. Nikt jej nie zauważał w obecności ślicznej, różanolicej
Avery. Janet akceptowała ten stan i nie była zazdrosna. Czuła jedynie, że pragnie szczęścia
Randalla. Gdyby poślubił inną dziewczynę, przestałaby go widywać, rozmawiać z nim o
rzeczach, które oboje kochali. Życie stałoby się jedną wielką pustką, gdyż ona, Janet, nigdy nie
wyjdzie za mąż. Nie miała odpowiedniego kandydata, a właściwie to jej na tym nie zależało.
Mając Randalla za szwagra, można było pozostać starą panną. Zbudował z jej pomocą piękny,
drewniany dom dla przyszłej żony, której urządzanie wnętrz wcale nie zainteresowało. Tylko
Janet i Randall dobrze się bawili, wymyślając schowki i szafy w ścianach. Obca dziewczyna nie
powinna zostać panią tego domu i Randall musi poślubić Avery. Ale co zrobić, by ona go
pokochała?

Trzeba będzie zobaczyć się z babcią Thomas — postanowiła zdesperowana Janet. Uważała

pomysł za głupi, ale wciąż o nim myślała. Babcia Thomas, bardzo stara kobieta, mieszkała w
Burnley Cove i cieszyła się reputacją czarownicy. Burnleyowie i Sparhallowowie stali ponad
takimi głupstwami, lecz żeglarze z całego wybrzeża starali się być z babcią w zgodzie, by nie
posłała im niesprzyjającego wiatru. Dużo mówiono o miłosnych napojach. Janet słyszała, jak
szeptali, iż Peggy Buchanan nigdy by nie zdobyła Jacka McLeoda, gdyby babcia nie dała jej
pewnych ziół. Jack przedtem ani spojrzał na Peggy, choć ona uganiała się za nim od trzech lat.
Potem, ni z tego, ni z owego, zaczął za nią szaleć i ożenił się, a do tego nieustannie dręczył ją
zazdrością. A Peggy była najbardziej niepozorną dziewczyną Buchananów. Musiało więc coś w
tym być! W tej chwili Janet powzięła decyzję; pójdzie do babci Thomas i poprosi o napój
miłosny dla Avery. Jeśli babcia nie zdoła pomóc, to nie zaszkodzi. Janet trochę się bała, bo
nigdy dotąd nie była w pobliżu czarownicy, ale czego nie zrobiłaby dla Randalla!

Gdy Janet coś postanowiła, nie traciła czasu, tylko przystępowała do działania. Tego

popołudnia wymknęła się z domu, lecz przedtem włożyła najdłuższą suknię i wysoko upięła
włosy. Babcia nie powinna myśleć, że ma do czynienia z dzieckiem! Przepłynęła łodzią długi
staw aż do złocistobrązowych wydm nad zatoką. Był wspaniały jesienny dzień. Pachniały
kwiaty dzikich krzewów, a każde wgłębienie gruntu skrywało uroczą niespodziankę natury. Na
lewym brzegu, w kępie brzóz zobaczyła nowy dom Randalla. Janet lubiła samotność, zwłaszcza
w tak pięknym dniu, dlatego z pewną niechęcią pokonała kawałek zachwaszczonego pola i
dotarła do pochylonego ze starości domku; z uczuciem przykrości i lekkim strachem. Ale tylko
z lekkim, bo Janet była stanowczą osóbką. Ostrożnie podniosła zasuwkę i weszła do środka.
Staruszka siedziała na niskim stołeczku przed kominkiem. W ręku trzymała fajkę, którą
wskazała dziewczynie drugi stołek. Janet usiadła, ciekawie przyglądając się babci. Czy i ja będę
taka na starość? — pomyślała.

background image

— Za moich czasów przyglądanie się komuś uważano za niegrzeczne — zauważyła babcia.

A gdy Janet zaczerwieniła się, dodała: — Staraj się być rumiana, to nie będziesz potrzebowała
lubczyku.

Janet poczuła chłodny dreszcz. Skąd babcia wiedziała? Więc naprawdę była czarownicą?

Przez chwilę żałowała, że tu przyszła. Może konszachty z ciemnymi siłami nie są właściwym
postępowaniem? Peggy Buchanan uważano za osobę nieszczęśliwą. Gdyby tylko wiedziała, jak
stąd wyjść, zrobiłaby to, nie czekając na poradę.

Wtem z przybudówki doszedł jakiś hałas. — Sz–sz–sza. Słyszę, że diabeł chrząka jak świnia

— mruknęła babcia ze złośliwą miną.

Ale Janet pogardliwie się uśmiechnęła. Dobrze wiedziała, że to nie diabeł. Babcia Thomas

była po prostu starą naciągaczką. Chwilowe wrażenie zniknęło w mgnieniu oka, pozostawiając
wyniosły chłód Sparhallowów.

— Czy może pani — powiedziała swobodnie —— sprawić, żeby jakaś osoba pokochała

mocno inną osobę?

Babcia wyjęła z ust fajkę i cicho się zaśmiała: — To, czego ci trzeba, to maść z ropuchy.
— Maść z ropuchy! — Janet otrząsnęła się z obrzydzeniem.
Babcia natychmiast zareagowała. — Nie ma nic lepszego — oświadczyła kiwając siwą

głową. — Inne rzeczy nie są pewne. Położysz mu tego ociupinkę na powiekach i jest twój na
całe życie! Musisz mieć coś szczególnie mocnego, bo nie jesteś zbyt ładna, chyba że się
rumienisz.

Janet znowu się zaczerwieniła. A więc babcia sądzi, że ona chce lubczyku dla siebie. Cóż, to

nie ma znaczenia. Ważne jest dobro Randalla.

— Czy to… to jest bardzo drogie? — wyjąkała. Nie miała dużo pieniędzy. W 1840 roku na

farmach Wyspy Księcia Edwarda nie było ich wiele.

— O, nie! — odparła babcia. — Nie sprzedam ci tego, ale dam. Lubię, gdy młodzi są

szczęśliwi. Potrzesz mu powieki i już masz swego chłopca, a wtedy przyślesz starej babce
kawałek weselnego tortu i nieco poczęstunku z pierwszych chrzcin! O tym nie zapomnij
kochasiu!

Janet zrobiło się zimno, tym razem z gniewu. Nienawidzi babci Thomas i nigdy się do niej

nie zbliży!

— Wolałabym raczej zapłacić — powiedziała chłodno.
— Nie możesz, kochanieńka. Jakiej zapłaty wart jest taki skarb? Przemawia przez ciebie

duma Sparhallowów. Dobrze więc, idź i zobacz, czy ich duma i pieniądze kupią ci miłość. —
Babcia wyglądała na rozgniewaną, więc Janet pospiesznie spróbowała ją ułagodzić. — Och,
niech mi pani wybaczy. Nie miałam nic złego na myśli. Tylko… to musi być bardzo
kłopotliwe… zrobienie tej maści…

Babcia znowu zachichotała. Z przyjemnością patrzyła na upokorzenie kogoś ze

Sparhallowów. — Ropuchy są tanie — odrzekła. — Trzeba tylko umieć sporządzać maść. Masz
tu pudełeczko, wystarczy ci tego, co tam jest. Jak się nadarzy okazja, posmaruj mu powieki, a
kiedy otworzy oczy, pokocha cię. Tylko pamiętaj, ma spojrzeć najpierw na ciebie, a nie na
kogoś innego. Na kogo pierwszego spojrzy, tego pokocha.

— Dziękuję. — Janet wzięła pudełeczko i chciała wyjść natychmiast, ale bała się babci

Thomas. Ta zaś patrzyła na nią, lekko mrużąc małe nieprawdopodobnie stare oczy.

— Idź już sobie — powiedziała. — Spieszysz się przecież. Jesteś tak samo dumna jak

wszyscy Sparhallowowie. Lecz nie mam ci tego za złe. Lubię dumnych ludzi, zwłaszcza kiedy
przychodzą do mnie po pomoc.

Janet z ulgą wyszła na dwór. Przez moment kusiło ją, żeby wyrzucić pudełeczko, ale

opanowała się. Randall byłby bardzo nieszczęśliwy, gdyby się dowiedział, że Avery go nie
kocha! Wypróbuje więc maść. Postara się zapomnieć z czego ją zrobiono i może… może coś z
tego wyjdzie.

background image

Wracała do domu tą samą drogą przy brzegu, a drobne, srebrzyste fale rozlewały się na

piasku. Była tak szczęśliwa, że policzki jej płonęły i Randall Burnley siedzący na łodzi spojrzał
z podziwem, gdy dotarła do stawu. Janet ukradkiem wsunęła pudełko do kieszeni. Czuła się
bardzo zakłopotana i nie wiedziała czy cieszyć się, czy nie, gdy zaproponował, że popłynie
razem z nią. — Widziałem cię przed godziną i czekałem. Gdzie byłaś?

— Och, tak po prostu na spacerze. Dzień taki piękny — odparła zaskoczona. Nie mówiła

prawdy i to sprawiało jej przykrość. Oto skutki kumania się z czarownicami, pomyślała. Od
razu zaczynają się kłamstwa i krętactwa. I znowu miała ochotę wyrzucić pudełeczko babci
Thomas. Lecz stłumiła głos sumienia i poczuła się nieopisanie szczęśliwa. Szczęśliwa,
ponieważ Randall Burnley wiózł ją łodzią po stawie, potem odprowadził prawie pod sam dom,
mówił o pięknie tego dnia, o morzu i złocistej, jesiennej pogodzie, tak jak tylko on potrafił.
Myślała też z zadowoleniem, że ma w kieszeni coś, co sprawi, że Avery go pokocha.

Randall doszedł aż do brzozowego lasku i rozmawiał z nią jeszcze pół godziny. Choć mówił

tylko o przeczytanej książce i szczeniaku, którego tresował, Janet słuchała go z zapartym
tchem. Ona też mówiła zupełnie śmiało, bo nigdy nie czuła się skrępowana w jego obecności.
Dopiero wówczas rozkwitała i miała cudowne wrażenie, że jest doceniana. Oczy jej błyszczały,
a śniade policzki miały kuszące rumieńce. Kiedy w końcu Randall zawrócił do domu, wszystko
dokoła pobladło. Janet uczuła zmęczenie długim spacerem i wyczerpującą rozmową z babcią.
Wszystko to jednak było bez znaczenia, skoro miała lubczyk. To określenie brzmiało znacznie
przyjemniej niż maść z ropuchy!

Tego wieczoru Janet natarła sobie ręce baranim łojem. Dotąd uważała to za przejaw

próżności i głupoty. Jednak dzisiaj Randall powiedział coś o pięknym kształcie jej dłoni. Skórę
na nich miała brązową i trochę stwardniałą. Powinna się o nie zatroszczyć.

Minęły dwa tygodnie i nie było okazji do wykorzystania czarodziejskiej maści. Janet

zaczynała wpadać w rozpacz. Do wesela został tylko tydzień. Tort panny młodej upieczono,
indyki utuczono, zaproszenia zostały wysłane i sukienka druhny uszyta. A pudełeczko z maścią
było ciągle nietknięte.

Pewnego dnia, gdy Janet zajęta była na piętrze, ciotka Matylda poleciła jej: — Przyślij do

mnie Avery. Czeka tu na nią pewien młody człowiek. — Ciotka uśmiechnęła się znacząco, jak
zawsze, gdy przychodził Randall. Nabrała tego zwyczaju od czasu, kiedy zaczynał starania o
dziewczynę.

Janet weszła do pokoju, gdzie Avery spała zmęczona dniem ciężkiej pracy. Błyskawicznie

podjęła decyzję, rzuciła się do swej komody i wyjęła pudełeczko z dość nieprzyjemnie
wyglądającą zawartością. Ostrożnie podeszła do łóżka i delikatnie dotknęła maści czubkiem
palca.

Mówiła, że wystarczy odrobina — pomyślała. — Och, mam nadzieję, że nie robię nic złego.

— Drżąc z przejęcia, leciutko przesunęła palcem po powiekach siostry. Ta poruszyła się i
otworzyła oczy. Janet z poczuciem winy schowała pudełeczko za plecami. — Randall jest na
dole i pyta o ciebie — oznajmiła.

Avery usiadła i rozejrzała się niespokojnie. Dziś nie spodziewała się jego wizyty i

najchętniej drzemałaby dalej. Wstała nachmurzona, ale zaróżowiona ze snu wyglądała ślicznie.

Janet nerwowo przyciskała dłonie do piersi. Czy czar zadziała? Musi się zaraz dowiedzieć,

nie może czekać! Po kilku chwilach, które wydawały się wiekiem wyszła na dwór. Jak cień
przemknęła pod otwarte okno saloniku i ostrożnie zajrzała do środka. W następnym momencie
opadła na kolana; miała ochotę umrzeć.

Młody człowiek w salonie nie był Randallem Burnleyem. Był ciemnowłosy, przystojny i

elegancki. Siedział na kanapie obok Avery i ściskał jej dłonie. Uśmiechał się, patrząc wprost w
zarumienioną, podnieconą twarz. Nie było wątpliwości, że to Bruce Gordon, oczekiwany kuzyn
ze Szkocji!

— I cóż ja najlepszego zrobiłam? Co ja zrobiłam? —jęknęła biedna Janet załamując ręce.

background image

Widziała bardzo dokładnie wyraz oczu Avery. Na Randalla nigdy tak nie patrzyła. Nieszczęsna
maść babci Thomas podziałała skutecznie i Avery zakochała się, tyle że w niewłaściwym
mężczyźnie.

Zlodowaciała z przerażenia i wyrzutów sumienia Janet podniosła się i zaczęła nasłuchiwać.

Usłyszała tylko poszczególne słowa, ale tak chciała wiedzieć, uzyskać pewność.

— Obiecałaś czekać na mnie, Avery — powiedział z wyrzutem Bruce.
— Bardzo długo cię nie było, sądziłam, że zapomniałeś o mnie — zawołała Avery.
— Chyba trochę zapomniałem. Byłem wtedy jeszcze chłopcem. Ale teraz… Cóż, Bogu

dzięki, że nie wróciłem za późno.

Zapanowała cisza i Janet, bez skrupułów zaglądając w szparę ponad parapetem, zobaczyła

dosyć, aby jej przypuszczenia się potwierdziły. Ostrożnie wycofała się i pobiegła do swego
pokoju. Po pewnym czasie wpadła tam rozpromieniona i zwycięska Avery. Janet usiadła i
spojrzała na siostrę przez łzy.

— Janet — oznajmiła Avery. — W przyszłą środę wychodzę za Bruce’a Gordona.
— Nie możesz tego zrobić — zawołała Janet z desperacją. — To wszystko moja wina…

Och, chciałabym umrzeć… To ja przyniosłam tę maść od babci Thomas. Potarłam ci nią
powieki, żebyś pokochała pierwszego mężczyznę, jakiego zobaczysz, bo myślałam, że na dole
czeka Randall… Och, Avery!…

Ta słuchała zdumiona i zagniewana. Wreszcie wykrzyknęła z oburzeniem: — Janet

Sparhallow! Chyba zwariowałaś! Chcesz powiedzieć, że ty, panna Sparhallow, poprosiłaś starą
Thomas o lubczyk, żebym zakochała się w Randallu?

— Nie powiedziałam jej o tobie. Ona myśli, że mnie był potrzebny — jęknęła Janet. — Och,

musimy to jakoś odkręcić… Pójdę jeszcze raz. Na pewno zna różne środki na zdjęcie uroku…

Avery nie potrafiła długo się gniewać, odrzuciła głowę i roześmiała się serdecznie. —

Dziecino, mówisz tak, jakbyś żyła w mrocznym średniowieczu! Sądzisz, że ta okropna baba
może dać ci miłosny napój? Dziewczyno, zawsze kochałam Bruce’a, zawsze. Sądziłam, że o
mnie zapomniał, lecz dzisiaj przyjechał i powiedział mi, że jest inaczej. Wychodzę za niego i
jedziemy do Szkocji.

— A co z Randallem? — spytała pobladła Janet.
— Och, Randall!… Nie martwię się o Randalla. Najlepiej będzie, jak mu jutro wszystko

opowiesz.

— Nie zrobię tego, nie zrobię!
— Mogę porozmawiać z nim sama. Nadmienię też, że chodziłaś do babki Thomas —

oświadczyła bezlitośnie Avery. — Janet, nie stój i nie patrz z takim wyrzutem. Ach, nie zmrużę
oka tej nocy, taka jestem podniecona. Wiesz, zostanę panią Gordonową z Gordon Brae, będę
miała wszystko, czego dusza zapragnie i mężczyznę całkowicie mi oddanego. Co za kontrast z
chudym Burnleyem i jego ciasnym sześciopokojowym domem! — Tej nocy obie siostry nie
spały. Janet cierpiała tak jak nigdy dotąd. Musiała pójść do Randalla i złamać mu serce. Jeśli
tego nie zrobi, to Avery przedstawi mu swoją wersję, a do tego nie można dopuścić.

Nazajutrz po południu Janet szła przez brzozowy lasek na farmę Burnleyów mizerna i

przygnębiona. Pozostawiła dom wzburzony nieoczekiwaną zamianą pana młodego. Randall
sadził róże w ogrodzie i na jej widok podszedł z uśmiechem, by otworzyć furtkę. Dziewczyna
wstrzymała oddech. Za chwilę wymierzy mu cios w serce i zetrze radość z jego twarzy. Zaczęła
mówić prosto i bez ogródek. — Avery przysłała mnie, abym ci przekazała, że ona wychodzi za
Bruce’a Gordona a nie za ciebie. On przyjechał wczoraj wieczorem… Powiedziała też, że
zawsze jego… lubiła najbardziej.

Dziwna zmiana dokonała się w rysach Randalla; nie takiej oczekiwała Janet. Zarumienił się i

rzekł zupełnie wyraźnie: — Dzięki Bogu.

Janet zdawało się że śni. Maść babki Thomas przewracała świat do góry nogami, gdyż nagle

otoczyły ją ramiona Randalla, poczuła jego policzek przy swoim, a on sam mówił:

background image

— Teraz mogę już powiedzieć, jak bardzo cię kocham!
— Mnie? Mnie? — wykrztusiła Janet z niedowierzaniem.
— Tak, ciebie. Jesteś całym moim światem. Dziewczyno, nie mów, że nie pokochasz mnie,

bo musisz, musisz! Janet!… — Tu ich oczy spotkały się i zawołał: — Ty mnie kochasz!

Nie potrafili nigdy później przypomnieć sobie, co się działo w ciągu następnych pięciu

minut. Janet czuła się tak, jakby powróciła do życia.

— Trzy lata starałeś się o Avery — zaczęła z wyrzutem, gdy odzyskała głos.
— Trzy lata temu byłaś dzieckiem. Chciałem mieć żonę. Avery jest bardzo ładna i sądziłem,

że ją kocham. A potem jakoś nagle dorosłaś i zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Z Avery nie
mogłem rozmawiać, nie interesowało jej to, o czym mówiłem. „Zawsze myślałem o tobie, lecz
byłem związany słowem i ani nie postało mi w głowie, że ci na mnie zależy. Weźmiemy ślub w
przyszłą środę, Janet. Będzie podwójne wesele. Nie przeszkadza ci taki krótki termin?

— Och nie, wcale — odparła oszołomiona Janet. — Tylko… muszę ci coś wyznać… Nie

miałam zamiaru… i bardzo się wstydzę… ale nie chcę, by między nami były jakieś tajemnice.
Otóż, poszłam do babci Thomas… Dostałam od niej maść… żeby Avery cię pokochała, bo
wiedziałam, co czuje naprawdę… Chciałam, abyś był szczęśliwy. Randall, nie rób tego! Nie
mogę myśleć, gdy to robisz… Czy maść babki Thomas sprawiła, że ona pokochała Bruce’a?

Randall roześmiał się stłumionym śmiechem szczęśliwego kochanka.
— Jeśli tak się stało, to wspaniale. Ale ja nie potrzebuję żadnej maści. Kocham cię, a

najlepszym lubczykiem jesteś ty, mój słodki elfie!

background image

M

IĘTOWA

ESENCJA

PANNY

K

ALISTY

1900

Panna Kalista była wzburzona. Bratanek, Kaleb Cramp, prawa ręka w gospodarstwie,

znający jej wymagania, wyjechał do Klondike. Ona zaś musi zadowolić się innym
pomocnikiem. Dlatego też panna Kalista rozglądała się dokoła i dumała, co robić dalej. Czas jej
nie naglił, bo zbiory były pod dachem, a jesienna orka zakończona. Oczywiście chętnych nie
brakowało. Pannę Kalistę znano jako hojną i sprawiedliwą pracodawczynię, chociaż miała
swoje kaprysy i żądała ich bezwzględnego respektowania. Była właścicielką małej, lecz dobrze
zagospodarowanej farmy i wygodnego domu, zaś jej pomocnik mieszkał w przybudówce.
Kaleb Cramp mógł uchodzić za swego rodzaju doskonałość i panna Kalista nie spodziewała się
znaleźć kogoś takiego samego. Ustaliła pewne warunki dla kandydatów, lecz na razie musiała
jej wystarczyć pomoc syna sąsiadów. Pannę Kalistę niełatwo było zadowolić. Tego chłodnego,
listopadowego dnia siedziała o zmierzchu przy oknie frontowego pokoju, rozmyślając nad
upadkiem kwalifikacji najemnych robotników. A tu trzeba wymłócić owies, opatrzyć dom na
zimę i dopilnować jeszcze wielu rzeczy.

Po południu przyszedł Ches Maybin prosząc o pracę i zgodził się na bardzo niskie

wynagrodzenie. Spotkała go jednak stanowcza odprawa, równie uprzejma jak ta, którą otrzymał
zapijaczony Jake Stinson z Morrisvale Road. Panna Kalista nie miała szczególnego uprzedzenia
do Chesa Maybina. Po prostu stosowała ogólnie przyjętą w świecie zasadę: jeśli człowiek jest w
dołku, to należy go w nim pozostawić i nie dopuścić, by się podniósł. Nic tak nie wynosi w górę
jak sukces i nie pogrąża jak porażka. Każdy w Cooperstown całkowicie popierał ten Pogląd.

Ches Maybin miał dopiero osiemnaście lat, choć wyglądał na znacznie więcej. Nie

dowiedziono mu żadnego konkretnego przestępstwa, lecz nieustannie podejrzewano, że ma coś
na sumieniu. Pochodził z rodziny o marnej reputacji, toteż niektórzy dodawali jeszcze, że
„czym skorupka za młodu nasiąknie”… Jego ojciec, stary Sam Maybin, był leniwym i sprytnym
nicponiem, o czym wszyscy wiedzieli, i zakończył żywot w przytułku dla ubogich. Matka
odumarła Chesa w niemowlęctwie i żył Bóg wie czym, z dnia na dzień. Spoglądano na niego
krzywym okiem i kiedy coś się wydarzyło we wsi, z reguły obciążano odpowiedzialnością,
robiąc zeń kozła ofiarnego. Zarzucano mu, że jest leniwy, patrzy spode łba i prędzej czy później
źle skończy. Mało tego, że mu nikt ręki nie podał, to robiono co się da, aby go zepchnąć na złą
drogę.

Kiedy tego chłodnego, listopadowego popołudnia panna Kalista odprawiła Chesa,

natychmiast przestała o nim myśleć. Miała na głowie sprawy ważniejsze niż mało obiecujący
synalek starego Sama Maybina.

Panna Kalista mieszkała sama i choć nie było w tym nic niezwykłego, tym razem czuła się

zaniepokojona. Przede wszystkim dlatego, że w górnej szufladzie kredensu leżało pięćset
dolarów, które wyjęła poprzedniego dnia z bezpiecznego sejfu banku w Millageville. Wokół
wspomnianej instytucji zaczęły ostatnio krążyć niezbyt miłe pogłoski i panna Kalista, osoba
wielce przezorna, wycofała swój depozyt. Nosiła się z zamiarem ulokowania pieniędzy w
banku w Kerrytown. Za nic na świecie nie chciała trzymać takiej sumy przy sobie. O zmierzchu
gawędząc po sąsiedzku z panną Galloway, zwierzyła się ze swego kłopotu; otóż denerwowało
ją, że przez noc pieniądze muszą zostać w domu. — Na pewno są tu bezpieczne, bo żywa dusza
nie wie o nich. Ale nie jestem przyzwyczajona do większej gotówki, no i może nadejść jakiś
włóczęga. Nie martwiłabym się, gdyby tu był Kaleb. Pewnie samotność tak mi działa na nerwy.

Panna Kalista czuła niepokój jeszcze wtedy, gdy wieczorem kładła się do łóżka. Lecz jako

kobieta rozsądna, postanowiła nie poddawać się nastrojom. Pozamykała starannie drzwi i okna,
sprawdzając czy zamki i zasuwki dobrze działają. Zasuwka przy oknie w jadalni była złamana,

background image

lecz, jak wytłumaczyła sobie panna Kalista, od sześciu lat nikt jakoś nie próbował wejść tym
oknem, więc jest mało prawdopodobne, że spróbuje dzisiaj. Położyła się wreszcie i mimo
zmartwień natychmiast zasnęła. Było już dobrze po północy, kiedy się obudziła i usiadła na
łóżku. Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś poruszał się
ostrożnie w pokoju na dole. Kota zamknęła na noc w drewutni i nie mógł się stamtąd wydostać.
Więc na pewno wszedł tu jakiś włóczęga lub żebrak.

Panna Kalista mogła obawiać się wyimaginowanych złodziei, ale wobec prawdziwego

zagrożenia nie straciła głowy. Szybko i cicho, jakby sama została włamywaczem, ubrała się, po
czym na palcach zeszła do hallu. Światło księżyca dostatecznie oświetlało pomieszczenie, toteż
bez trudu zdołała dotrzeć do jadalni, zanim zauważono jej obecność.

Przy kredensie, w pośpiechu przeszukując otwartą szufladę, stał mężczyzna słabo widoczny

w księżycowej poświacie. Gdy panna Kalista pojawiła się na progu, nocny gość odwrócił się
zaskoczony, a potem z niewyraźnym okrzykiem rzucił się nie ku odważnej damie, lecz w stronę
otwartego okna. Panna Kalista w mgnieniu oka spostrzegła, że przestępca wymyka się jej z rąk.
Wiedziona typowo kobiecym odruchem wymierzenia kary, chwyciła stojący na kredensie słoik
z miętową esencją i rzuciła w bezczelnego osobnika.

Pocisk uderzył uciekiniera w ramię akurat w momencie, gdy wyskakiwał z okna, a odłamki

szkła rozsypały się z hałasem po parapecie.

W następnej chwili panna Kalista stała już sama przy kredensie, lekko oszołomiona. Całe

wydarzenie zdawało się nierealne. Jednak otwarta szuflada i okruchy szkła nie były snem.
Panna Kalista opanowała się. Zapaliła lampę, pozbierała odłamki szkła, zamknęła okno i
ustawiła na miejsce krzesła. Sprawdziła, że pieniądze spoczywają bezpiecznie w nie tkniętej
przez złodzieja szufladzie. Została na miejscu przestępstwa aż do świtu, dokładnie przemyślała
całą sprawę i postanowiła niczego nie rozgłaszać. Nie miała pojęcia, kim był złodziej, a nic
dobrego nie wyniknie z powstałego zamieszania. Mogła niechcący skierować podejrzenie na
zupełnie niewinną osobę. Rankiem, nie tracąc czasu, pojechała do Kerrytown, gdzie z ulgą
złożyła oszczędności w banku. Znowu mogę cieszyć się życiem, powiedziała do siebie. Dobry
Boże, gdybym tak miała trzymać je w domu przez tydzień, to bym skończyła w domu
wariatów.

Miała do zrobienia zakupy, chciała też odwiedzić przyjaciół, toteż prawie cały dzień spędziła

w mieście. Do Cooperstown wróciła dopiero wieczorem i wstąpiła do narożnego sklepiku po
zapałki.

Sklep pełen był mężczyzn zajętych rozmowami i paleniem tytoniu. Panna Kalista uważała

dym tytoniowy za osobistego wroga i nie lubiła przebywać w sklepie dłużej, niż to było
konieczne. Musiała jednak, choć niechętnie, poczekać na swoją kolejkę. Wtem drzwi się
otworzyły i wszedł Ches Maybin wpuszczając przejmujące listopadowe zimno. Ukłonił się
ponuro panu Fellowi i powiedział coś niewyraźnie do mężczyzny na drugim końcu
pomieszczenia. Gdy mijał pannę Kalistę, ta podniosła głowę i wciągnęła nosem powietrze.
Pośród różnych zapachów: tytoniu i wędzonych śledzi uderzyła ją ostra, przyjemna woń mięty.
Do chwili przybycia Chesa, tego zapachu nie było. Chłopak zaś zaraz wyszedł i kroczył
spokojnie drogą, kiedy panna Kalista prędko załatwiwszy sprawę, żwawo ruszyła za nim.
Osądziła chłopaka już w tej chwili, gdy pan Fell pakował jej zapałki. Nigdy nie potrzebowała
dużo czasu do podjęcia decyzji. Gdy zatrzymała swego tłustego konika, młody człowiek
spojrzał na nią ukradkiem.

— Dobry wieczór, Chester — powiedziała życzliwie. — Mogę cię podwieźć, jeśli idziesz w

moją stronę. Wskakuj prędko, Dapple jest trochę niecierpliwy.

Fala krwi zalała policzki Chesa Maybina. Wydawało się przez moment, że szorstko odrzuci

zaproszenie, ale oblicze panny Kalisty było tak niewinne, a głos tak przyjazny, że zmienił
zdanie i wskoczył do dwukółki. Po kilku minutach jazdy panna Kalista odwróciła się do swego
towarzysza.

background image

— Chester — zapytała spokojnie. — Dlaczego wszedłeś w nocy do mego domu i

próbowałeś ukraść pieniądze?

Ches Maybin rzucił się, jakby chciał wyskoczyć z bryczki, ale silna ręka panny Kalisty

przytrzymała jego ramię. — Ucieczka niczego nie wyjaśni. Wiem, że to byłeś ty i czekam na
szczerą odpowiedź. Zostanę twoim przyjacielem i nie zrobię ci krzywdy, jeśli powiesz mi
prawdę. — Umykał wzrokiem przed jasnym i stanowczym spojrzeniem kobiety. Jednak
posępny upór na jego twarzy nieco złagodniał.

— No cóż — mruknął. — Jestem w sytuacji bez wyjścia. Nigdy dotąd nie zrobiłem nic

złego, ale ludzie wszystko zwalali na mnie. Chcę pracować, lecz nie mogę znaleźć żadnego
zajęcia. Chodzę w łachmanach, nie mam ani centa, a zbliża się zima. Wczoraj mówiła pani
pannie Galloway o tych dolarach. Stałem za żywopłotem i wszystko słyszałem. Zaplanowałem
sobie, w jaki sposób wejdę do domu, a pieniądze przeznaczyłem na wyjazd na Zachód. Chcę
zacząć nowe życie, tam gdzie nikt mnie nie zna. Tutaj nie miałem dotąd żadnej szansy. Jak pani
chce, to może mnie pani wsadzić do więzienia — tam mi przynajmniej dadzą ubranie i jedzenie.
— Chłopak wyrzucił to wszystko z siebie gwałtownie i z goryczą. Mówił głosem pełnym buntu
przeciwko losowi, który zawsze pchał go na dół.

Panna Kalista zatrzymała bryczkę przed bramą swego domu. — Nie poślę cię do więzienia.

Wierzę, że powiedziałeś mi prawdę. Wczoraj chciałeś, bym przyjęła cię do pracy, a ja ci
odmówiłam. Teraz jednak proponuję ci to samo stanowisko i zapłatę taką, jaką dawałam
Kalebowi.

Ches Maybin patrzył z niedowierzaniem.
— To wszystko prawda. Powiedziałeś, że nigdy nie miałeś szansy. Więc ja ci ją daję. Masz

okazję wyjść na człowieka. Nikt się nie dowie o zdarzeniu ostatniej nocy, a jeśli na to zasłużysz
i ja postaram się o nim zapomnieć. Co ty na to?

Ches podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. — Przyjdę — rzekł ochryple. — Nie będę

próbował pani dziękować, panno Kalisto, ale odwdzięczę się czynem.

Tak też zrobił. Zacni mieszkańcy Cooperstown wznosili oczy do nieba, gdy usłyszeli, że

panna Kalista zatrudniła Chesa Maybina. Przepowiadali, że ta mająca złudzenia kobieta gorzko
pożałuje nieprzemyślanego kroku. Lecz żadna z tych przepowiedni się nie sprawdziła. Panna
Kalista uśmiechała się pogodnie i trwała przy swej „nieprzemyślanej” decyzji. Ches Maybin
dowiódł, że jest pracowity i poważny, więc kontrakt został przedłużony. Z biegiem czasu ludzie
pozbyli się starych uprzedzeń i zaczęli traktować go jako człowieka godnego zaufania.

Panna Kalista zrobiła z Chesa człowieka — mówili teraz prorocy. — Powinien być jej

wdzięczny do końca życia.

I Ches był. Ale tylko on, panna Kalista i słoik z miętową esencją znali rozmiary jego

wdzięczności. Tyle tylko, że właśnie oni nigdy o tym nie mówili.

background image

S

POTKANIE

Z

B

IAŁĄ

D

AMĄ

1922

Chciałabym, abyś się ożenił, Rogerze — oznajmiła Catherine Ames. — Jestem już za stara

do roboty, skończyłam w kwietniu siedemdziesiąt lat. Kto o ciebie zadba, kiedy umrę? Żeń się
chłopcze, żeń!

Roger Temple skrzywił się z niezadowoleniem. Przykry, ostry głos ciotki zawsze go drażnił.

Lubił ją na swój sposób, ale ten głos wywoływał irytację. Teraz jednak roześmiał się swobodnie
i spytał: — A któż chciałby za mnie wyjść, ciotko Catherine?

Catherine Ames spojrzała krytycznie. Kochała go z całego serca, mimo to nie przymykała

oczu na braki w urodzie siostrzeńca. Zresztą niczego nie owijała w bawełnę; ani wobec siebie,
ani wobec innych ludzi. Roger był niskim, niepozornym człowiekiem. I jakby tego było mało,
chodził lekko utykając, a jedno chude ramię miał wyższe od drugiego. W szkole nazwano go
„garbuskiem Temple” i to przezwisko przylgnęło doń na stałe. Trzeba też dodać, że miał bardzo
piękne, duże, szare oczy. Ich rozmarzone spojrzenie nadawało bezbarwnej twarzy niesamowity
wyraz, który nie podobał się dziewczętom. Dlatego też pogarszało to raczej jego szansę zamiast
polepszać. Oczywiście, w przypadku mężczyzny powierzchowność nie ma większego
znaczenia. Taki Steve Millar wyglądał zupełnie pospolicie i do tego był dziobaty, a jednak
wziął sobie za żonę najładniejszą i najszykowniejszą pannę w South Bay. Ale Steve to bogacz,
Roger natomiast klepał biedę na małej farmie o kamienistej glebie. Jego ojciec i dziad jakoś
utrzymywali rodzinę. On zaś nie został stworzony na rolnika. Nie miał odpowiedniej siły ani
serca do tej pracy. Najchętniej spędzał wolny czas nad książkami.

Catherine wiedziała, że matrymonialne szansę Rogera są mizerne, lecz nie chciała

zniechęcać chłopaka. Czego mu trzeba było, to stałego popychania.

— Już byśmy coś znaleźli, gdybyś nie zadzierał nosa — oznajmiła głośno i pogodnie. —

Zawsze jest jakaś dziewczyna chętna do zamążpójścia w zamian za własny dom. Nie ma co
szukać kogoś młodego i ładnego. Takiej nie dostaniesz, a byłoby jeszcze gorzej, gdybyś dostał!
Twój dziadek ożenił się z urodziwą i co miał? Marną żonę i gospodynię! Ciągle tylko
chorowała. Weź sobie silną dziewuchę, co się nie boi pracy i potrafi trzymać wszystko w garści,
kiedy ty będziesz sobie czytał te poezje. A im prędzej tak zrobisz, tym lepiej. Ze starej ciotki
już nie ma pożytku; ten atak reumatyzmu ostatniej zimy całkiem mnie wykończył. I nie
możemy sobie pozwolić na wynajęcie pomocnika.

Roger spojrzał zaciekawiony na Catherine; na jej szeroką płaską twarz z brodawką na

czubku perkatego nosa, na wyrastające z brody włosy, pomarszczoną, żółtą szyję, wyłupiaste
oczy i szerokie, zawsze uśmiechnięte usta. Ciotka była wyjątkowo brzydka, a on przez
dwadzieścia pięć lat patrzył na nią dzień w dzień. Musi więc do końca swych dni wpatrywać się
z kolei w brzydką żonę? On, który tak wielbi piękno?

— Czy moja matka była podobna do ciebie? — zapytał znienacka.
Ciotka zerknęła uważnie i chrząknęła. Chrząknięcie miało wyrażać życzliwe rozbawienie,

ale zabrzmiało szyderczo.

— Twoja matka nie była taką brzydulą jak ja — odrzekła pogodnie. — Ale też nie należała

do piękności. Nikt w rodzinie nie był ładniejszy niż należało. My zaliczamy się do robotnych!
Twój tato był niebrzydki. Lecz ty jesteś bardziej niepozorny. Trochę przypominasz babkę,
chociaż ją uważano swego czasu za ładną. Też była taka śniada i chuda, no i masz także jej
oczy. Ale dlaczego tak ni stąd, ni zowąd zaciekawił cię wygląd matki?

— Zastanawiałem się — odparł spokojnie Roger — czy ojciec kiedyś patrzył na nią siedząc

przy stole i zapragnął, aby stała się ładniejsza?

Catherine zachichotała brzydko i nieprzyjemnie. Tylko ze względu na zacne, wierne serce

background image

bez słowa znosił chichot i całą resztę.

— Pewnie chciał, oj, pewnie chciał! Chłopcy zawsze mają chętkę na śliczne buziaki. Ale

krawiec kraje, jak mu materii staje — tak mówią. Twoja biedna matka nie żyła dość długo, aby
zbrzydnąć jak ja. Kiedy przyjechałam zająć się waszym domem, ludzie gadali, że pewnie
niezadługo szwagier ożeni się ze mną. Nie miałam nic przeciw temu, lecz twój ojciec nigdy o
tym nie wspomniał. Pewnie miał dość jednej brzydkiej kobiety. — Catherine znowu przyjaźnie
chrząknęła.

Roger wstał gwałtownie, nie mógł dłużej tego znieść. Pragnął się stąd wyrwać.
— Pomyśl sobie o tym, co ci powiedziałam — zawołała za nim ciotka. — Znajdź czym

prędzej żonę! Nie będzie to takie trudne, jeśli okażesz trochę rozsądku! Nie siedź na dworze do
późna tak jak wczoraj! Kaszel męczył cię przez resztę nocy. Gdzie chodziłeś? Nad morze?

— Nie. — Roger zawsze odpowiadał na pytania ciotki, nawet jeśli doprowadzały go do

wściekłości. — Siedziałem przy mogile ciotki Isabel.

— Do jedenastej! Pewnie zgłupiałeś! Nie rozumiem, co cię ciągnie w takie miejsce? Nie

zajrzałam tam od dwudziestu lat. Co byś zrobił, gdybyś zobaczył jej ducha? — Catherine
popatrzyła ciekawie na Rogera. Jako kobieta przesądna głęboko wierzyła w duchy i nie uważała
takiego pytania za dziwaczne.

— Chciałbym go zobaczyć — odparł Roger z błyskiem w wielkich oczach. On także wierzył

w duchy, w każdym razie w ducha Isabel Temple. Wuj go widział, tak samo dziadek. Wierzył,
że i on go kiedyś zobaczy — pięknego, pełnego czaru, kpiącego i nieuchwytnego ducha ślicznej
Isabel.

— Nie miej takich pragnień — zganiła go Catherine. — Nigdy już nie byłbyś sobą.
— Czy stryj się zmienił? — Roger wrócił do kuchni i zaciekawiony spoglądał na ciotkę.
— Zmienił się? Stał się innym człowiekiem! Nawet nie wyglądał tak samo. A jakie miał po

tym oczy! Aż ciarki przechodziły od jego wzroku. Nie zwracał już potem uwagi na kobiety z
krwi i kości. Mówił, że po spotkaniu z Isabel mężczyzna nie spojrzy na żywą kobietę. To mu
doszczętnie zrujnowało życie. Na szczęście umarł młodo. Unikałam przebywania z nim pod
jednym dachem, różnił się od nas i już! Trzymaj się z daleka od tej mogiły. Nie chcesz chyba
wyglądać dziwaczniej, niż cię Pan Bóg stworzył? Kiedy się ożenisz, to przestaniesz włóczyć się
po cmentarzu. Żona ci na to nie pozwoli, ot co!

— Nie znajdę takiej dobrej kobiety, jak ty, ciotko Catherine — stwierdził Roger ze słabym

uśmiechem.

— Pewnie, że nie. Ale kogoś musisz znaleźć. Dlaczego nie spróbujesz z Lizą Adams?

Mogłaby się zgodzić… starzeje się…

— Liza… Adams?
— Tak właśnie powiedziałam i nie musisz powtarzać: „Liza Adams!”, jakbym wspomniała o

hipopotamie. Tracę do ciebie cierpliwość, mój chłopcze. Chciałbyś mieć żonę piękną jak z
obrazka?

— Tak ciociu. Takiej właśnie żony pragnę: urodziwej i pełnej wdzięku. Inna nie zdoła mnie

zadowolić.

Roger roześmiał się gorzko i wyszedł z domu. Słońce zachodziło. Tego wieczoru nie miał

nic do roboty. Poczucie wolności sprawiało mu zadowolenie. Wsunął rękę do kieszeni
sprawdzając, czy spoczywa w niej tomik ukochanego Wordswortha, a potem ruszył na przełaj
przez pole. Szedł szybko, choć utykał. Szukał jakiegoś samotnego miejsca, gdzie mógłby
zapomnieć irytujące propozycje ciotki i ukryć się w świecie marzeń. Matka Rogera zmarła, gdy
miał trzy lata, a ojciec pięć lat później. Stara, przykuta do łóżka, bezradna babka dożyła jego
dwunastych urodzin. Kochał ją całym sercem. Pamiętał drobną, skurczoną i pomarszczoną
postać o pięknych szarych oczach, które się nigdy nie zestarzały i łagodnym, miękkim głosie.
Miał duże wymagania, gdy chodziło o kobiece głosy. Nic nie raniło go tak bardzo jak brzydki
głos, nawet brzydota twarzy. Śmierć babki sprawiła mu ból i uczyniła samotnym, bo tylko ona

background image

go rozumiała. Myślał wtedy, że nigdy nie przebrnie bez jej pomocy przez torturę szkolnych lat.
Nie zdobył wykształcenia. Jego ojciec i dziad byli analfabetami, a on odziedziczył po nich
mierne zdolności. Kochał jednak poezję i czytał wszystko, co mu wpadało w ręce. To
wyposażyło jego skądinąd prymitywną naturę w jakiś niezwykły blask, w ideały i pragnienia,
których nie zaspokajało otoczenie. Wielbił piękno w każdym jego przejawie. Wschody księżyca
sprawiały mu ból swą urodą. Z natury samotnik, czuł się szalenie obco w zatłoczonym domu,
ale nigdy w lesie. Z tego powodu ciotka nie mogła zapędzić go do kościoła, co napawało
przerażeniem jej ortodoksyjną duszę. Powiedział jej kiedyś, że chciałby chodzić do pustego
kościoła, ale nie jest w stanie znieść tłumu ludzi, brzydkich i pewnych siebie. Brzydota
przyprawiała go o mdłości z odrazy. Od czasu do czasu widywał ładną dziewczynę, ale żadna
nie podobała mu się pod każdym względem. Jemu, pospolitemu, kulawemu i ubogiemu
Rogerowi Temple! Wiedział, że to właśnie oszczędziło mu wielu cierpień, a jednocześnie
żałował, że ich nie poznał. Pragnął kochać nawet bez wzajemności, zaznać uczuć opiewanych
przez poetów. Nawet próbował się zakochać. Przez kilka niedziel chodził do kościoła i
obserwował z przyjemnością uroczą Elsę Carey. Złoto jej włosów lśniło, policzki płonęły
rumieńcem, a szyja zachwycała idealnym kształtem. Ale Roger patrzył na Elsę jak na obraz.
Kiedy próbował marzyć o niej, nudziła go. Poza tym miała nosowy, głuchy głos. Śmiał się
sarkastycznie, wyobrażając sobie reakcję Elsy na wieść, że z taką desperacją usiłował pokochać
ją bez skutku. Opanowało go pragnienie miłości. Wiedział, że nigdy się nie ożeni, nie mógł
bowiem wziąć pospolitej kobiety, a piękna jego nie zechce. Jednak nie chciał rezygnować z
takich przeżyć i buntował się przeciw losowi.

Teraz szedł wprost do mogiły Isabel Temple zmarłej tragicznie osiemdziesiąt lat temu. Była

bardzo piękna, bardzo uparta i lubiła igrać z męskimi sercami. Poślubiła Williama Temple,
brata jego pradziadka i tuż po zakończeniu ceremonii ślubnej, zastrzelił ją oszalały z rozpaczy
odrzucony adorator. Pochowano Isabel na polu nad brzegiem morza, bowiem kościół i cmentarz
znajdowały się bardzo daleko. Z czasem skrawek pola zarósł dzikimi wiśniami i brzozami, tak
że wyglądał na mały lasek. Samą mogiłę porastała jedwabista, jasnozielona trawa.

Roger usiadł na wielkim szarym kamieniu obok grobu. Rozejrzał się wokół z westchnieniem

zachwytu. Jakże tu było pięknie! W szczelinach ogromnego głazu rosły malutkie paprocie. Nad
zapadniętym, omszałym nagrobkiem pochylała się młoda dzika wiśnia obsypana białymi
kwiatami. W małym skrawku nieba pomiędzy wierzchołkami drzew błyszczał młodziutki
księżyc. Było zbyt ciemno, by czytać wiersze, ale to nie miało znaczenia. Samo miejsce
nasycone balsamicznym zapachem sosen ułatwiało marzenia i sny na jawie. Roger pozostawił
za sobą realność dnia i rzeczy dobrze znane, wkroczył zaś w świat cieni i tajemnicy, gdzie
wszystko mogło się zdarzyć. Osiemdziesiąt długich lat minęło, lecz Isabel Temple okrutnie
pozbawiona życia, w chwili gdy tak wiele obiecywało, wciąż jeszcze nie zaznała wiecznego
spokoju. Tak utrzymywała okoliczna ludność, a Roger jej wierzył. Templowie mieli opinię
przesądnych i wychowanie Rogera nie osłabiło tej skłonności. Był ignorantem o poetycznej i
łatwowiernej duszy. Bezkrytycznie akceptował starą legendę o tym, że widywano Isabel na
ziemi długo po tym, jak czerwona glina przysypała jej doczesne szczątki. Widział zmarłą jej
mąż, kiedy szedł ku mogile w przeddzień swego drugiego i nieszczęśliwego małżeństwa.
Widział też dziadek Rogera. Babka opowiedziała mu historię Isabel, dodając z goryczą, że jej
mąż po tym spotkaniu nie był już tym samym człowiekiem. Jego wuj po ujrzeniu zjawy zmarł
prześladowany przez złe moce. Piękny i niespokojny duch ukazywał się tylko mężczyznom i
nie przynosił im nic dobrego. Roger lubił to miejsce i wierzył, że kiedyś i on zobaczy Isabel
Temple. Jak głosiła legenda, ukazywała się jednemu członkowi rodziny w każdym pokoleniu.

Spoglądał teraz na zapadłą mogiłę, a słaby wietrzyk kołysał długie, jedwabiste pasma trawy i

kiedy podniósł wzrok do góry, zobaczył ją…

Stała za nagrobkiem pod drzewem dzikiej wiśni lekko pochylona, ale wpatrywała się wprost

w niego. W zapadającym zmierzchu widział bardzo wyraźnie biało ubraną postać z lekkim

background image

szalem na głowie i opadającym na ramię grubym warkoczem. Twarz miała drobną i bladą, oczy
duże i ciemne. Roger patrzył w nie, a one wydobywały z niego coś, czego nigdy nie miał
odzyskać… Jego serce? Duszę? Tego nie wiedział. Zrozumiał tylko, że Isabel przyszła do niego
i teraz należy do niej na zawsze. Siła jej wzroku kazała mu wstać. Kiedy się podnosił, gałąź
zepchnęła mu czapkę na oczy. Gdy je odsłonił, Isabel już nie było.

Roger Temple wrócił do domu dopiero wtedy, gdy niebo rozjaśnił świt. Catherine spędziła

bezsenną noc. Na odgłos kroków wyjrzała na korytarz. Roger przeszedł, nie widząc jej. Jego
płonące, szare oczy patrzyły wprost przed siebie, a w twarzy było coś takiego, że ciotka wróciła
do pokoju bez słowa, drżąc ze strachu. Wyglądał tak samo jak niegdyś jego wuj. Przy śniadaniu
nie spytała go, jak i gdzie spędził wczorajszy wieczór. On ledwie był świadom obecności ciotki.
Jadł i pił jak automat. Kiedy wyszedł z kuchni, Catherine znacząco pokiwała siwą głową.

— Jest opętany — mruknęła. — Znam te objawy. Widział ją, a niech to! Najwyższy czas,

żeby zaprzestała swych popisów. I co ja mam teraz zrobić? Już się nigdy nie ożeni, tego jestem
pewna. Zakochał się w duchu!

Roger jeszcze sobie nie uświadamiał, że jest zakochany. Myślał wyłącznie o Isabel Temple,

o jej prześlicznej twarzy. Wspominał długie, ciemne włosy, smukłą sylwetkę ale przede
wszystkim wymowne oczy. Przyciągały go, poszedłby za nimi na koniec świata, nie zważając
na nic i na nikogo.

Oczekiwał wieczoru, aby znowu wybrać się do nawiedzonego lasku. Może jeszcze się

pojawi? Nie odczuwał strachu, tylko strasznie pragnął ją zobaczyć. Ale nie ukazała się ani tego
wieczoru, ani przez kilka następnych. Tak upłynęły dwa tygodnie.

Może więcej się nie spotkamy — myślał z trudnym do zniesienia bólem. Zrozumiał, że ją

kocha. Kocha Isabel Temple, zmarłą przed osiemdziesięciu laty! To była miłość, którą opiewali
poeci. Gdyby mógł znaleźć odpowiednie słowa, opisałby to lepiej niż oni. Jak inni mężczyźni
mogli kochać te zwyczajne ziemskie dziewczęta? Była tylko jedna istota godna miłości — ta
biała zjawa. Nic dziwnego, że wuj zmarł młodo. On, Roger Temple, też niebawem umrze. To
dobrze, bo tylko martwi mogą się zalecać do Isabel Temple. Tymczasem jednak pławił się w
szczęściu i zarazem udręce, które splotły się ze sobą i nie wiedział, czy jest w niebie, czy w
piekle.

Zwykła miłość nie mogła być taka. Nigdy dotąd nie czuł podobnego uniesienia; żył każdą

cząstką swej istoty. Cieszył się, że ciotka Catherine nie nęka go pytaniami. Ona zaś nie śmiała o
nic pytać. Do tej sprawy nie należało się wtrącać. Ale była nieszczęśliwa, bo coś strasznego
przydarzyło się jej drogiemu chłopcu — został opętany przez tę czarownicę i umrze tak, jak
umarł jego wuj.

To i lepiej — myślała. — Jest ostatnim z Temple’ów; może więc ona wreszcie spocznie w

mogile, gdy zabije ich wszystkich. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się na nich uwzięła? Ale co
tam, jestem stara, zmęczona i mam wszystkiego dość! Długo już pewnie nie pociągnę. Tak
harowałam, starałam się wychować chłopca i utrzymać gospodarkę! Lepiej byłoby, gdybym
pozwoliła mu umrzeć, kiedy był takim chorowitym dzieckiem.

Roger zaś uważał, że warto było żyć, aby doczekać tego, co teraz czuje. Zdawało mu się, że

wypił cudowne wino i czuł się jak bóg. Nawet gdyby Isabel nie pojawiła się więcej, to i tak
przekazała mu w tej niezapomnianej wymianie spojrzeń najwspanialszy sekret życia. Należała
do niego, choć był brzydki, kulawy i przygarbiony. Żaden mężczyzna nie jest w stanie mu jej
odebrać.

Ale Isabel przyszła znowu. Pewnego wieczoru, gdy lasek tonął w magicznym blasku

księżyca, Roger siedział na wielkim głazie przy mogile. Teraz już nie czytywał tu wierszy.
Trwał tylko nieruchomo i myślał o niej, a oczy mu płonęły i bladą twarz pokrywał rumieniec.

Przemknęła między nisko zwisającymi gałęziami jak księżycowy promień i zatrzymała się

przy kamieniu. I znowu zobaczył ją wyraźnie. Nie czuł żadnego zdziwienia. Był pewien, że
przyjdzie. Bał się drgnąć, aby nie zniknęła jak poprzednio. Patrzyli długo na siebie. Jak długo?

background image

Nie potrafiłby powiedzieć. A potem stała się rzecz okropna. W to miejsce cudu i tajemnicy
wdarł się jakiś rechoczący i czkający osobnik, pijany marynarz o wykrzywionej twarzy i
cuchnącym oddechu.

— O, jesteś tutaj, moje złotko! Pomyślałem sobie, że cię jednak złapię — zawołał i chwycił

ją za ramię. Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Roger rzucił się do przodu i uderzył natręta w twarz.
W przystępie furii niezwykła siła zdała się poruszać jego wątłe ciało. Marynarz zatoczył się do
tyłu i uniósł ręce w górę. Był tchórzem, ale nawet odważny mężczyzna przeraziłby się tej
straszliwie zmienionej twarzy i rozpłomienionych oczu.

Pijak cofał się mamrocząc: — Prze… przepraszam… praszam. Nie wiedziałem, że to pańska

dziewczyna. Prze… praszam, że się tu wpakowałem. Gentlemani się nie pakują… — Powtarzał
to swoje prze… przepraszam, dopóki nie wydostał się z lasku. Potem zawrócił i odbiegł,
potykając się. Roger nie biegł za nim. Wrócił do grobu Isabel. Dziewczyna leżała na ziemi,
sądził więc, że straciła przytomność. Pochylił się i podniósł ją; była niewysoka i lekka. Nie
odzywał się, zbyt był wstrząśnięty. Ona również milczała. Nie zwracał na to uwagi, nie mógł
zebrać myśli, czuł się oszołomiony, nieszczęśliwy i zagubiony. Niebawem dziewczyna
nieśmiało pociągnęła go za rękę. Najwidoczniej była przerażona spotkaniem z pijanym
brutalem. Powinien odprowadzić ją w bezpieczne miejsce. A wtedy…

Ruszyli ścieżką przez pole. W świetle księżyca widział ją zupełnie wyraźnie. Pochylona

głowa, rozpuszczone, ciemne włosy, duże brązowe oczy. Wyglądała jak rusałka z leśnego
strumyka, zjawisko z dzikiej gęstwiny. Lecz była istotą śmiertelną, a on… jakim okazał się
głupcem! Wkrótce uśmieje się sam z siebie, gdy tylko opuści go to bolesne odrętwienie. Szedł
za nią aż do brzegu zatoki. Od czasu do czasu przystawała bez słowa i oglądała się, czy jeszcze
idzie. Kiedy dotarli do drogi wiodącej wzdłuż wybrzeża, skręciła na nią i zatrzymała się dopiero
przed starym, szarym domem. Teraz Roger już wiedział, kim była. Catherine opowiadała mu o
niej jakiś miesiąc temu. Była to Lilith Barr, osiemnastoletnia dziewczyna, która zamieszkała tu
z ciotką i stryjem. Jej ojciec umarł przed kilkoma miesiącami. Na skutek jakiegoś przeżytego w
dzieciństwie wypadku Lilith była zupełnie głucha, ale niezwykle piękna. Nie była to jednak
Isabel Temple, a on żył w wymyślonym raju…

Pozostawił Lilith przy furtce, nie zwracając uwagi na wyciągniętą ku sobie szczupłą dłoń.

Wrócił do mogiły Isabel i rzucił się na nią w rozpaczy, płacząc jak dziecko. Wypłakiwał
rozczarowanie i cały ból duszy, a kiedy wstał, by odejść, wierzył, że odchodzi na zawsze.

Nazajutrz rano Catherine przyglądała mu się zaciekawiona. Wyglądał okropnie; mizerny, z

zapadniętymi oczyma. Wiedziała, że wrócił do domu o świcie. Nareszcie jednak stracił ten
niepokojący, zachwycony wyraz twarzy, którego tak nie znosiła. I nagle przestała się go bać.
Znowu zaczęła zadawać pytania: — A co to, mój chłopcze, trzymało cię poza domem aż do
brzasku?

Roger popatrzył na jej brzydką twarz. Zrozumiał, że właściwie nie zauważał jej przez kilka

dobrych tygodni. Widok ciotki po długim okresie zauroczenia nieziemskim pięknem, sprawił
mu ból jak brutalne uderzenie. Nagle wybuchnął śmiechem, czym przestraszył Catherine.

— Uspokój się chłopcze. Czyś ty oszalał? A może — dodała z wahaniem — widziałeś ducha

Isabel Temple?

— Nie. — Odparł Roger szorstko. — Nie wspominaj mi więcej tego przeklętego ducha. Nikt

go nie widział. Ta historia to wierutne kłamstwo. — Zerwał się i wyszedł, pozostawiając w
kuchni osłupiałą ciotkę. Czy to możliwe, że Roger zaklął? Co mu się stało? Ale nareszcie
przestał wyglądać jak opętany i za to należało dziękować Bogu. Przekleństwo od czasu do
czasu było lepsze niż tamto oczarowanie. Catherine zajęła się zmywaniem i zdecydowała, że
zaprosi któregoś dnia na kolację Lizę Adams.

Przez tydzień Roger przeżywał prawdziwe męki wstydu, upokorzenia i pogardy dla siebie. A

potem, kiedy gorycz złagodniała, zrobił niezwykłe odkrycie. Ciągle jeszcze ją kochał i pragnął
tak samo gorąco jak przedtem. Chciał zobaczyć tę delikatną twarz, wielkie pytające oczy i

background image

splecione w warkocz włosy. Duch czy kobieta, to nie miało znaczenia. Wiedział tylko, że nie
może bez niej żyć. W końcu tęsknota przywiodła go do starego, szarego domu. Rozumiał, że
zachowuje się jak głupiec, ona nawet na niego nie spojrzy. Spotkanie podsyci spalający go
płomień, ale musiał ją zobaczyć, szukając swego utraconego raju. Nie spotkał Lilith gdy wszedł
do domu, ale pani Barr przyjęła go życzliwie i opowiadała o niej chętnie, bez skrępowania. To
drażniło Rogera, ale słuchał chciwie. Lilith — powiedziała mu pani Barr — ogłuchła, gdy miała
osiem lat, od przypadkowego wystrzału. Nic nie słyszy, ale może mówić. Jest nieśmiała i nie
odzywa się, chyba że musi. Nauczono ją odczytywania z ruchu warg i jest w tym bardzo
sprawna. Rozumie wszystko, jeśli tylko widzi mówiącą osobę. Ale tak, czy siak, ta głuchota jest
dla biednego dziecka wielkim nieszczęściem. Nigdy nie miała normalnego życia jak inne
dziewczęta. Przez jej drażliwość i nieśmiałość nie prowadzimy życia towarzyskiego. Chodzi
tylko na samotne spacery brzegiem morza. Jesteśmy panu ogromnie wdzięczni za to, co pan
zrobił tamtej nocy. Samotne wędrówki nie są bezpieczne, chociaż nieczęsto ktoś z przystani
zapuszcza się aż tak daleko. Lilith bardzo przeżyła to wydarzenie i do dziś nie wyzbyła się lęku.
Lilith wreszcie weszła do pokoju i na widok Rogera jej blade policzki zabarwił śliczny
rumieniec. Usiadła w ciemnym kącie, a pani Barr wstała i wyszła z pokoju. Roger nie wiedział,
co powiedzieć. Mógł przemawiać bez skrępowania do ducha Isabel Temple, ale nie potrafił
wymówić słowa do tej drobnej dziewczyny. Czuł się głupio i niezręcznie. Po co tu w ogóle
przyszedł.

I nagle Lilith spojrzała na niego, uśmiechnęła się nieśmiało lecz przyjaźnie. I wtedy Roger

zobaczył ją nie jako mistyczną, nierzeczywistą istotę, lecz jako człowieka, dziewczynę
niezwykle piękną, łaknącą towarzystwa i życzliwości.

— Czy pójdziesz ze mną na spacer? — zapytał i wyciągnął rękę jak do dziecka, a ona podała

mu swoją dłoń. Wyszli z domu jak para dzieciaków i zwrócili się ku brzegowi morza. Roger
znowu poczuł się szczęśliwy. To było zwyczajne szczęście, mocno stojące na ziemi.

Te dziwne zaloty ciągnęły się całe lato. Roger mówił do niej i nie sprawiało mu to

najmniejszej trudności. Nie przeszkadzało mu, że w czasie rozmowy patrzyła uważnie na jego
twarz. Ona sama mówiła mało, a gdy się odzywała, to cicho, prawie szeptem. Głos miała
delikatny, słodki, melodyjny, przenikający w głąb duszy. Roger był nią zauroczony. Ale bał się,
że nigdy nie odważy się poprosić ją o rękę. Gdyby ją zapytał, czy go chce, to i tak by go nie
przyjęła. Lubiła go, współczuła mu — to możliwe. Ale nieprawdopodobne, żeby ta biała,
subtelna Lilith wyszła za niego i siedziała przy jego stole, przed jego kominkiem… Byłby
szalony marząc o tym.

Romantycznego obłoku, w którym żył dotąd, nie przenikały żadne plotki. Ale one już

krążyły we wsi i wreszcie dotarły do Rogera, niszcząc po raz drugi jego bajkowy świat.
Pewnego wieczora usłyszał przypadkowo rozmowę ciotki z jakąś kumoszką. Kuma była stara i
Catherine przekonana, że siostrzeńca nie ma w domu, mówiła bardzo głośno:

— Tak, i ja myślę, że coś z tego wyjdzie, Och, chłopakowi wiedzie się dobrze. Gdyby ona

nie była głucha, to by nawet na niego nie spojrzała. Ona ma furę pieniędzy, nie będą musieli
pracować. I jest bardzo gospodarna, tak mówiła jej ciotka. Ważne, że nie jest głucha od
urodzenia, więc dzieci będą w porządku. Strasznie się cieszę, gdy myślę o tym związku.

Roger wypadł z domu blady i ze ściśniętym sercem. Poszedł na mogiłę Isabel, której nie

odwiedzał od pamiętnej nocy. Okropna prozaiczność wynurzeń ciotki napawała go niesmakiem
i wytarzała jego miłość w błocie wulgarności. Lilith była bogata, a on nic o tym nie wiedział.
Nie może jej teraz zaproponować małżeństwa i straci ją po raz drugi. Myśl ta była nie do
zniesienia. Ukrył twarz w dłoniach i jęknął boleśnie. Nic mu nie pozostało, nawet marzenia.
Liczył tylko na to, że wkrótce umrze.

Nie wiedział, jak długo tak trwał; nie zauważył, kiedy zjawiła się Lilith. W pewnej chwili

uniósł w górę zasmucone oczy i zobaczył, że siedzi obok niego. Spoglądała tak, że serce zabiło
mu jak szalone. Zapomniał natychmiast o prostackich uwagach ciotki Catherine i o tym, że jest

background image

może zarozumiałym wariatem. Pochylił się i bez zastanowienia ucałował ją w usta.

— Lilith — wykrztusił. — Ja cię kocham!
Przytuliła się i wsunęła szczupłą dłoń w jego rękę. — Nie sądzisz, że mogłeś mi to

powiedzieć już dawno? — szepnęła.

background image

Ś

WIĄTOBLIWA

OSZUSTKA

1931

Curtis potrząsnął głową ze smutkiem. — Nie mogę, panie Sheldon… nie od razu. Nie mam

grosza przy duszy. Wydałem wszystko na strój z okazji wyświęcenia. Muszę poczekać, aż coś
odłożę z pensji na meble do plebanii.

— Cóż… oczywiście. Jeśli pan nie może, to trudno. Ale proszę się tam urządzić jak

najprędzej. Nie ma nic lepszego dla duchownego jak własny dom. Plebania w Glen Donald to
ładny budynek. Spędziłem tam szczęśliwie trzydzieści lat… aż do śmierci mojej żony pięć lat
temu.. Od tego czasu byłem bardzo samotny… Ale będzie panu dobrze u pani Richards.

— Niestety, nie zamieszkam u niej. Musi iść do szpitala na poważną operację. Załatwiłem

pokój u pana Fielda… Długiego Aleca, bo tak go tu nazywają. Macie w Glen Donald dość
dziwne przezwiska…

W tym momencie pan Sheldon przerwał mu wykrzykując: — Ale Długi Alec!…
Curtis zwrócił uwagę na zdziwienie pana Sheldona. Dlaczego nie miałby zamieszkać u

Długiego Aleca? Wydawał się porządnym człowiekiem. Jeszcze dość młody i przystojny, o
regularnych rysach, wysokim czole i łagodnych, rozmarzonych szarych oczach. Miał też
siostrę… uroczą, drobną istotkę z opaloną twarzą, brązowymi oczami i włosami oraz głosem
jak dźwięk fletu. Ze wszystkich zgromadzonych na spotkaniu z nowym pastorem panien, nie
zapamiętał żadnej — prócz Lucii Field.

— A dlaczego nie u Długiego Aleca? — spytał przypominając sobie, że każdy, komu

wspomniał u kogo zamieszka, wydawał się zaskoczony.

Pan Sheldon wyglądał na zakłopotanego. — Och, przypuszczam, że to nic złego… Tylko…

nie sądziłem, że oni wezmą lokatora. Lucia ma pełne ręce roboty. Wie pan, oni mają u siebie
kuzynkę… inwalidkę.

— Tak. Poznałem ją, kiedy byłem tu z kazaniem w lutym. Co za tragedia… Taka słodka i

piękna kobieta!

— Istotnie, piękna kobieta — potwierdził pan Sheldon z naciskiem. — Do tego wspaniała

kobieta. Jest jedną z najbardziej aktywnych filantropek w okolicy. Nazywa się ją tu aniołem
Glen Donald. Powiadam panu, że wpływ złożonej chorobą Alice Harper jest wręcz
zdumiewający. Jej wspaniałe życie jest natchnieniem dla innych. Dziewczęta uwielbiają ją. Wie
pan, że od ośmiu lat prowadzi klasę nastolatek w szkółce niedzielnej. Interesuje się ich
życiem… do niej przychodzą ze swymi problemami. To wyłącznie zasługa Alice, że tutejsza
kongregacja nie rozpadła się, gdy pan North zrobił awanturę, bo Lucia Field grała na
poświęconych skrzypcach w czasie zbiórki na cele dobroczynne. Ona jest pełna radości, choć
czasami cierpi nieznośnie, lecz nikt nie słyszał z jej ust słowa skargi.

— Czy zawsze była kaleką?
— Och, nie! Dziesięć lat temu spadła ze strychu. Przez dwadzieścia cztery godziny leżała

nieprzytomna i pozostała sparaliżowana od bioder w dół.

— Czy leczyli ją dobrzy lekarze?
— Najlepsi. Winthrop Field, ojciec Aleca, zwoził do niej zewsząd specjalistów, ale nic nie

mogli zrobić. Jest córką siostry Winthropa. Ojciec i matka odumarli ją bardzo wcześnie. Ojciec
był sprytnym draniem i umarł z przepicia jak wcześniej dziadek. Wychowali ją Fieldowie.
Przed wypadkiem niewiele o niej wiedziałem… Była ładną, nieśmiałą dziewczyną trzymającą
się na uboczu i rzadko przebywającą wśród rówieśników. Nie sądzę, by życie na łaskawym
chlebie wuja była dla niej łatwe. Bardzo silnie przeżywa swą bezradność. Czuje się ciężarem
dla Aleca i Lucii. Są dla niej dobrzy, lecz młodzi i zdrowi ludzie nie rozumieją w pełni chorej.
Winthrop zmarł siedem lat temu, a żona rok po nim. Wtedy Lucia zrezygnowała z pracy w

background image

mieście — była nauczycielką w średniej szkole — i wróciła do domu zająć się gospodarstwem i
Alice. Ta bowiem nie znosi przy sobie obcych osób. Lucia to dobra dziewczyna i Alec jest
porządnym człowiekiem, może trochę zbyt upartym. Słyszałem, że miał się zaręczyć z Edną
Pollock, ale nic z tego nie wyszło. Cóż, farma Fieldów to piękne gospodarstwo, najlepsze w
całym Glen Donald, a Lucia jest dobrą gospodynią. Mam nadzieję, że będzie panu u nich
dobrze, ale… — Pan Sheldon przerwał nagle i wstał.

— Panie Sheldon, co miał pan na myśli, mówiąc „ale”? — spytał Curtis zdecydowanym

tonem. — Nie lubię tajemnic.

— No to nie powinien pan zamieszkać u Długiego Aleca — odparł cierpko pastor.
— Dlaczego?
— Chyba będzie lepiej, jak panu powiem. Sądzę, że nawet powinienem, choć to i głupio i

śmiesznie. Na farmie Fieldów dzieje się coś dziwnego. Mieszkańcy Glen powiedzą panu, że
jest… nawiedzona.

— Nawiedzona? — Curtis z trudem powstrzymał śmiech. — I pan mi to mówi?
— Ja też raz powiedziałem „nawiedzona” takim samym tonem — odparł pastor z urazą w

głosie. Nawet jeśli był świętobliwy, nie lubił, aby z niego drwiono. — Nie powtórzyłem już
tego po spędzonej na farmie nocy.

— Ale przecież… na pewno pan w to nie wierzy, panie Sheldon!
— Oczywiście! Nie wierzę, że dzieją się tam nadprzyrodzone rzeczy. Lecz w ciągu ostatnich

pięciu czy sześciu lat pewne wydarzenia miały miejsce.

— Jakie wydarzenia?
Pan Sheldon chrząknął zakłopotany. — Ja… ja… niektóre wydają się śmieszne, gdy się o

nich mówi. Ale w sumie to nie jest zabawne, w każdym razie nie dla mieszkańców domu, jeśli
nie potrafią wyjaśnić pewnych zjawisk. W pokojach zastaje się poprzewracane przedmioty, ze
strychu, gdzie nie ma żadnej kołyski, dobiega jej skrzypienie, słychać wołania i hałasy… Ktoś
gra na skrzypcach, choć te należące do Lucii zawsze są zamknięte w jej pokoju. Do łóżek leje
się woda, coś ściąga pościel ze śpiących… Z pustych pokoi dochodzą rozmowy dawno
zmarłych ludzi, na podłodze widać krwawe ślady i po dachu stodoły wędruje postać w bieli.
Och, pan się uśmiecha, panie Burns! Ja też się uśmiechałem. Śmiałem się w głos, słuchając, jak
to ostatniej wiosny jajka podłożone kwoce do wysiadywania, okazały się ugotowane na twardo.
Ale przestało być śmiesznie, gdy jesienią spłonęła szopa z nową snopowiązałką, a przecież nikt
do niej nie podchodził przez kilka tygodni.

— Panie Sheldon, gdybym słyszał to od kogo innego…
— Nie uwierzyłby mu pan, prawda? I mnie niezupełnie pan wierzy. Nie mam o to pretensji.

Ja też nie traktowałem poważnie tych opowieści, dopóki nie spędziłem u nich nocy.

— Czy coś?… Co się wydarzyło?
— No cóż, nad moją głową przez całą noc skrzypiała kołyska. O północy odezwał się gong

wzywający zwykle na kolację. Rozlegał się też jakiś chichot diabelski, ale nie wiem czy w
moim pokoju, czy na zewnątrz. Było w nim coś przerażającego. A tuż przed świtem wszystkie
talerze zostały wyrzucone z kredensu i potłuczone. A ponadto — tu pan Sheldon wykrzywił
usta z niesmakiem — owsianka na śniadanie składała się w połowie z soli.

— Ktoś robi kawały.
— Oczywiście, jestem o tym przekonany tak jak pan. Ale kto? I jak to się dzieje, że „ktosia”

nie można przyłapać? Nie sądzi pan chyba, że Lucia i Alec nie próbowali tego zrobić?

— Czy te spektakle odbywają się każdej nocy?
— Nie. Bywają całe tygodnie bez jednego incydentu. A potem rozpoczyna się istny sabat.

Księżycowe noce są w zasadzie spokojne.

— Kto mieszka w domu oprócz Fieldów i panny Harper?
— Dwie osoby. Jock MacCree, niedorozwinięty mężczyzna około pięćdziesiątki, od

trzydziestu lat przebywający na farmie i Julia Marsh, służąca. Jedna z tych Marshów znanych w

background image

Glen, dość tępa i stale naburmuszona.

— Półgłupek i dziewczyna ze zdegenerowanej rodziny! Nie przypuszczam, aby trudno było

zidentyfikować te pańskie duchy, panie Sheldon!

— To wcale nie jest takie proste, jak się wydaje. Naturalnie, że natychmiast zaczęto ich

podejrzewać. Ale te historie mają miejsce nawet wówczas, gdy zamykają Jocka w pokoju i
pilnują drzwi Julii. Poza tym zdarzały się i wtedy, kiedy Julia przebywała w rodzinnym domu.

— Słyszał pan śmiech tych dwojga?
— Tak. Jock chichocze głupawo, a Julia parska. Żadne z nich nie mogło wydać tego

okropnego dźwięku. Ludzie z Glen winą za te szaleństwa długo obciążali Jocka. Teraz
uwierzyli w duchy, choć nie wszyscy się do tego przyznają.

— Z jakiego powodu uwierzyli, że dom jest nawiedzony przez duchy?
— To smutna historia. Siostra Julii Marsh, Anna, pracowała tam kiedyś. Miała nieślubne

dziecko, chyba trzyletnie i zabierała je ze sobą. Wie pan, trudno o pomoc w gospodarstwie,
więc się nie kaprysi. Poza tym dzieciak był bardzo ładny i lubiono go. No i pewnego dnia utopił
się w cysternie przy stodole. Jock zostawił odsuniętą pokrywę… Wydawało się, że Anna
przyjęła to spokojnie, nie robiła scen, nie płakała. Nawet zarzucano jej nieczułość: „Ona się
cieszy, że się go pozbyła. Ci Marshowie to niecnoty” mówiono. Lecz dwa tygodnie po śmierci
dziecka Anna powiesiła się na strychu.

Curtis krzyknął ze zgrozą.
— No więc zna pan całą historię. Z powodu duchów Edna Pollock nie chce wyjść za Aleca.

Pollockowie są zamożni i Edna jest bystrą dziewczyną, ale towarzysko i intelektualnie stoją
trochę niżej niż Fieldowie. Ona pragnie, by Alec sprzedał farmę, nad którą, jak twierdzi, ciąży
klątwa, i przeniósł się gdzie indziej. Cóż, jeśli o to chodzi, to pewnego dnia znaleziono krwawy
napis z błędami ortograficznymi — Anna była półanalfabetką: „Jeśli urodzą się w tym domu
dzieci, to będą przeklęte”.

Alec nie sprzeda majątku będącego w posiadaniu jego rodziny od 1770 roku. Twierdzi, że

nie pozwoli się wypędzić jakimś strachom. Te przedstawienia zaczęły się kilka tygodni po
śmierci Anny. Robiono wszystko, aby rozwikłać tajemnicę. Sąsiedzi czuwali nocami, ale często
nic się nie działo i nie wiadomo dlaczego. Trzy lata temu Julia odeszła. Twierdziła, że jakiś
wazon z salonu robi do niej miny, gdy go odkurza. Lucia przyjęła na jej miejsce Min Deacon z
Halston. Wytrzymała trzy tygodnie i uciekła, kiedy obudził ją w nocy dotyk lodowatej ręki.
Potem mieli Maggie Elgin, młodą dziewczynę o wspaniałych włosach i… żelaznych nerwach.
Nie robiło na niej wrażenia skrzypienie kołyski i nie przejmował upiorny chichot ani lodowate
ręce. Lecz raz obudziła się z obciętym warkoczem… cóż, tego było za wiele nawet dla Maggie.
Tak się szczyciła pięknymi włosami, a wiedziano, że Anna zawsze zazdrościła dziewczętom
ładnych włosów, bo sama miała marne. W końcu Lucia namówiła Julię do powrotu i usunęła
ten nieszczęsny wazon. Od tej pory dziewczyna jest u nich. Osobiście uważam, że nie ma nic
wspólnego z całą tą podejrzaną sprawą.

— Kto w takim razie ma?
— Och, panie Burns, nie wiemy! Kto wie, do czego zdolna jest zła siła. Na plebanii w

Epworth miały miejsce różne dziwne sprawy i tajemnicy nie rozwiązano. Z drugiej strony
trudno uwierzyć, aby diabeł jakiś albo złośliwy kobold, trudził się opróżnianiem tuzina butelek
z agrestowym octem, by napełnić je wodą z solą i czerwonym atramentem! — Pan Sheldon
roześmiał się mimo woli.

Curtis nie wtórował mu, tylko zmarszczył czoło ze zdziwieniem. — Wprost nie do

uwierzenia, że takie rzeczy dzieją się przez pięć lat i sprawca pozostaje nieznany i nie ukarany.
Panna Field musi mieć ciężkie życie!

— Lucia przyjmuje wszystko spokojnie. Niektórzy uważają, że za spokojnie. W Glen, jak i

gdzie indziej, trafiają się złośliwcy i ci dają do zrozumienia, że ona sama jest autorką tych
spektakli. W to naturalnie nie uwierzę.

background image

— Mam nadzieję, że nie ona. Jakiż miałaby cel?
— Żeby przeszkodzić małżeństwu brata. Lucia nie przepada za Edną Pollock. Poza tym jej

duma Fieldów z trudem przełknęłaby związek z Pollockami. No i Lucia gra na skrzypcach.

— Nie uwierzę w coś takiego o pannie Field.
— Ja chyba też. Choć tak naprawdę, to niewiele o niej wiem. Nie brała udziału w pracach na

rzecz kościoła. Może nie mogła? Lecz bardzo trudno uciszyć pogłoski. Próbowałem, ale wielu
insynuacjom nie dałem rady. Lucia jest osobą zamkniętą w sobie, a może jestem za stary, by ją
lepiej poznać. Jeśli wytrzyma pan z duchami przez kilka tygodni, to w domu Aleca będzie panu
bardzo wygodnie. Wiem, że Alice sprawi radość pańska obecność. Biedaczka, tak lubi
towarzystwo. Mam nadzieję, że pana nie zniechęciłem?

— Nie. Ale mnie pan zaintrygował. Jestem przekonany, że sprawa ma jakieś proste

rozwiązanie.

— I oczywiście jest pan zdania, że moi rozplotkowani parafianie we wszystkim mocno

przesadzają? Przypuszczalnie trochę przesady w tym jest. W ciągu pięciu lat historie te mogły
zostać wyolbrzymione, a do tego ludzie ze wsi lubią przyprawiać różne wydarzenia szczyptą
dramatyzmu. Tylko że rozsądny i odporny na wszystko stary Malcolm Dinwoodie na własne
uszy słyszał pewnej nocy rozmawiającego w saloniku Winthropa Fielde… wiele lat po jego
śmierci. Kto choć raz słyszał specyficzny głos Winthropa, nie mógłby się pomylić… albo ten
nerwowy chichot, którym zwykł kończyć wypowiedzi.

— Myślałem, że straszy duch Anny Marsh?
— No, ona też się odzywa, ale panie Burns nie chcę o tym dłużej mówić, bo pomyśli pan, że

ma do czynienia ze sklerotycznym dziwakiem. Być może zjawa okaże szacunek duchownemu i
zachowa się jak należy w czasie pańskiego pobytu. A kto wie, czy nie odkryje pan prawdy?

Pan Sheldon to święty człowiek i lepszy pastor niż ja będę kiedykolwiek — myślał Curtis

idąc drogą. — Ale staruszek wierzy, że dom Długiego Aleca jest nawiedzony… nawet po tej
historii z agrestowym octem. Cóż, spróbujemy zmierzyć się z duchem!

Dokładnie naprzeciw plebanii, po drugiej stronie drogi, znajdowało się gospodarstwo Fielda.

Obszerny, niski dwór z wieloma werandami przypominał starą kwokę ze stadkiem kurcząt
wyglądających spod jej skrzydeł. Oryginalność domu potęgowały liczne okienka na pochyłym
dachu. Całe to miejsce posiadało jakąś szczególną atmosferę, urok i charakter. Jedna z ciotek
Curtisa powiedziałaby na ten widok: za tym wszystkim stoi rodzina, interesująca rodzina.

Ganki i werandy obrastał gęsto bluszcz. Powyginane jabłonie pochylały się nad rabatami

kwiatów: słodko pachnących goździków, kępek mięty i stokrotek, floksów i róży jerychońskiej.
Była tu też omszała ścieżka obrzeżona muszlami, prowadząca do frontowych drzwi. Za domem
znajdowały się zabudowania gospodarskie i rozległe pastwiska, gdzieniegdzie upstrzone
kwiatami mniszka. Ogólnie biorąc, całkiem przyjemne stare gospodarstwo. Nie miało w sobie
nic widmowego. Cóż, pan Sheldon to święty człowiek, ale stary, a starzy ludzie zbyt łatwo
wierzą w różne rzeczy.

Curtis Burns mieszkał u Fieldów od pięciu tygodni i bez pamięci zakochał się w Lucii. Sam

jeszcze o tym nie wiedział. Nikt tego nie wiedział, no, może tylko Alice Harper, która widziała
rzeczy niewidoczne dla innych, gdy patrzyła na świat czystymi, pięknymi, błękitnymi oczami.

Ona i Curtis zostali dobrymi przyjaciółmi. Tak jak inni miał wiele uznania dla jej siły ducha

i odwagi oraz głęboką litość z powodu bezradności i cierpienia. Alice Harper emanowała wręcz
nieziemskie, zjawiskowe piękno. Jej twarz, choć wychudła i naznaczona przedwczesnymi
bruzdami, miała dziwnie młodzieńczy wyraz. Po części zapewne dzięki złocistym włosom, a po
części wspaniałym, wielkim oczom z iskierkami wesołości. Na ustach miała zawsze słodki,
łagodny uśmiech, trochę łobuzerski, gdy Curtis opowiadał jakiś dowcip. Nigdy się nie skarżyła,
choć bywały dni, kiedy cierpiała trudne do zniesienia męki i nie widywała nikogo z wyjątkiem
Aleca i Lucii. Jakaś wada serca sprawiała, że nie mogła przyjmować leków przeciwbólowych.
Dlatego trudno było ulżyć jej cierpieniom. W czasie ataków bólu nie znosiła samotności.

background image

W takie dnie Curtis pozostawał zwykle na łasce Julii Marsh, która punktualnie podawała mu

posiłki, ale której nie znosił. Była to dość przystojna dziewczyna, mimo że białoróżową twarz
szpeciło czerwone znamię na policzku. Oczy miała małe, ciemnobursztynowe, a miedzianej
barwy włosy bujne i lśniące, lecz zawsze potargane. Poruszała się lekko i z gracją, jak kot
wypatrujący ofiary. Bardzo lubiła mówić, poza dniami, gdy miała „nastroje” i zapadała w
ponure milczenie.

Lucii te „nastroje” nie przeszkadzały. Wszystko przyjmowała z niezmąconym spokojem, ale

Curtis wyczuwał je w każdym kącie domu. W takich chwilach Julia była niesamowitym
stworzeniem, zdolnym do wszystkiego. Czasami Curtis sądził, że właśnie ona stoi za tymi
„widmowymi” historiami, kiedy indziej podejrzewał Jocka MacCree. Jocka nie cierpiał jeszcze
bardziej niż Julii i nie mógł zrozumieć, dlaczego Fieldowie darzyli sympatią tego dziwacznego
typka.

Jock miał lat pięćdziesiąt, a wyglądał niekiedy na sto. W chudej, pożółkłej twarzy tkwiły

nieruchome, szare oczy. Dziwacznie wysunięta do przodu dolna szczęka, sprawiała, że
wyglądał z profilu wyjątkowo nieprzyjemnie. Ubierał się w jakieś łachy, z wyboru nie z
konieczności, i większość czasu spędzał doglądając niezliczonych świń Drugiego Aleca i
nosząc drewno. Na świniach Długi Alec robił pieniądze i tu pomoc Jocka była niezbędna, ale
innych prac nie należało mu powierzać. Czasem śpiewał zadziwiająco dobrym i ciepłym głosem
stare szkockie ballady. A więc Jock jest muzykalny, pomyślał Burns, przypominając sobie
skrzypce. Głos Jocka w rozmowie brzmiał ostro i dziecinnie. Kiedy się uśmiechał, wyglądał
niezwykle przebiegle. Od początku darzył czarno ubranego pastora szczególnym poważaniem,
ale trzymał się od niego z daleka, chociaż Curtis próbował się doń zbliżyć, zdecydowany
rozwiązać zagadkę domu Fieldów.

Wszystko wokół było takie normalne i zwyczajne, odkąd tu przebywał. Z wyjątkiem jednej

nocy, kiedy siedział do późna nad książką i miał wrażenie, że jest podglądany przez wrogą mu
istotę. Doświadczenie to nigdy się nie powtórzyło. Kiedyś znowu, gdy spojrzał przez drogę na
zalaną księżycem plebanię, sądził, że widzi kogoś wychylonego z okna gabinetu. Nazajutrz
obszedł budynek, lecz nie znalazł śladów intruza. Drzwi były pozamykane, okna również.
Klucze miał tylko on i pastor Sheldon, który ciągle przechowywał tu książki i różne drobiazgi.
Ostatecznie Curtis uznał, że wszystkiemu winne było księżycowe światło.

Najwidoczniej sprawca wszystkich sztuczek wiedział, kiedy należy siedzieć cicho. Stały

lokator, młody i bystry, to był ktoś inny niż gość—staruszek albo rozespany, przesądny sąsiad.
Tak rozumował w swym młodzieńczym zadufaniu Curtis. Żałował, że nic się nie działo. Chciał
bowiem zmierzyć się z duchem.

Ani Lucia, ani Alec nie wspominali o domowych „zjawach”. Curtis dokładnie

przedyskutował całą rzecz z Alice, kiedy wspomniała o tym pierwszego wieczoru po jego
przybyciu do domu Fieldów.

— A więc pan nie obawia się naszych „duchów”? Musi pan wiedzieć, że strych jest ich

pełen — powiedziała kapryśnie, podając mu bardzo szczupłą i piękną rękę.

Lucia, która właśnie skończyła masować plecy i ramiona Alice, oblała się rumieńcem.
— Nie potrafię traktować waszych duchów poważnie — odrzekł.
— Potrzeba ci jeszcze czego, Alice? — spytała Lucia stłumionym głosem.
— Nie, moja droga. Czuję się znacznie lepiej. Idź odpocząć. Wiem, że jesteś zmęczona.

Chciałabym zapoznać się z naszym nowym pastorem.

Lucia wyszła z pokoju ciągle jeszcze zarumieniona. Curtis patrząc na nią, poczuł

niepokojące drżenie serca.

— Panie Burns, jest pan taki sympatyczny i młody — zaczęła Alice. — Dotąd znałam tylko

starych pastorów, a tak lubię młodość. Więc nie wierzy pan w naszego familijnego ducha?

— Nie mogę uwierzyć w to, co usłyszałem.
— A jednak wszystko jest prawdą. Nawet więcej rzeczy, niż się mówi. Panie Burns, czy

background image

możemy porozmawiać szczerze? Kiedy usłyszałam, że ma pan zamieszkać z nami na jakiś czas,
bardzo się ucieszyłam. Liczę na rozwiązanie przez pana tej zagadki, ze względu na Lucie i
Aleca. To rujnuje im życie. Nie dość, że mają mnie na głowie, to jeszcze ta siła nieczysta. Oni
wiją się z upokorzenia. Wie pan, posiadanie duchów w rodzinie jest uważane za coś w rodzaju
hańby.

— A co pani myśli o tej sprawie, panno Harper?
— Och, przypuszczam, że to sprawka Jocka, choć trudno zrozumieć, jak on to robi. Widzi

pan, Jock wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Miał zwyczaj kręcić się nocami po
domu, to było dawno temu, wuj Winthrop często go na tym przyłapywał. Lecz poza
myszkowaniem nie robił nic złego.

— A skąd on się tu wziął?
— Jego ojciec, Dave MacCree, był parobkiem u wuja przed wielu laty. Uratował też życie

Henry’emu Kildare, gdy chciał go stratować ogier.

— Henry Kildare? A kto to taki?
— Osiemnastoletni chłopiec, który tu pracował. On nie ma z tą sprawą nic wspólnego, ale

wuj Winthrop był ogromnie wdzięczny ojcu Jocka, że ten zapobiegł nieszczęściu. Kiedy zaś
MacCree umierał, obiecał mu zaopiekować się Jockiem. Lucia i Alec przyrzekli to z kolei
swemu ojcu. My, Fieldowie, panie Burns, trzymamy się razem i jesteśmy bardzo przywiązani
do tradycji. Jock stał się czymś w rodzaju tradycji.

— Czyżby winowajczynią była Julia?
— Nie sądzę. Raz ją podejrzewałam, kiedy zniknęły kościelne pieniądze. Sto dolarów

ulotniło się w nocy z biurka. Jock by ich nie wziął. Nikt w Lancaster o tym nie wie. Oczywiście
Alec wyłożył z własnej kieszeni. Słyszałam też, że w rodzinie Marshów cały rok pojawiały się
nowe stroje, a Julia przyszła w sukni z czerwonego jedwabiu. Panie Burns, czy nikt nie dał panu
do zrozumienia, że robi to Lucia?

— Pan Sheldon twierdzi, że ludzie tak mówią.
— Pan Sheldon? Dlaczego to zrobił? To okrutne i złośliwe pomówienie! — wykrzyknęła

Alice z naciskiem.

Ze szczególnym naciskiem — pomyślał Curtis.
— Lucia nigdy by czegoś takiego nie zrobiła, nigdy. Nikt nie zna tego dziecka lepiej ode

mnie, panie Burns. Jej cierpliwości… słodyczy… dobroci. Niech pan tylko pomyśli, ile
znaczyła dla niej rezygnacja z pracy w szkole. Zakopała się w Glen Donald i zrobiła to dla
mnie. Nigdy, ani przez chwilę niech pan nie wierzy, że te popisy są dziełem Lucii.

— Nie wierzę w to. Ale jeśli to nie Jock ani Julia?
— To właśnie jest pytanie. Kiedyś przyszło mi coś do głowy, coś szalonego i

nieprawdopodobnego… Nawet nie chcę wyrazić tego słowami.

— Czy ostatnio coś się wydarzyło?
— Telefon dzwonił przez tydzień o północy i o trzeciej nad ranem. Alec znalazł kolejną

klątwę, wypisaną krwią z prawej ku lewej stronie, tak że trzeba było czytać w lustrze. Znajdzie
ją pan w szufladzie tego stolika. Tak, to właśnie to. Proszę potrzymać moje lusterko.

„Piekło i niebo rozwalą tfoje szczenście. Bendziesz zniszczony przes tych, kturych kohasz.

Tfoje rzycie bendzie złamane i dom opószczony”.

— Hm, hm. Duch wybrał niegustowną papeterię i robi błędy. Czy Jock umie pisać? 1
— Tak, trochę. Zauważył pan błędy. Ale mimo to tekst przerasta moim zdaniem możliwości

Jocka. Olej wlany do zimnego rosołu — to byłoby coś w jego stylu. Albo subtelny humor
rozlanej na dywan w saloniku melasy. Kosztowało to biedną Lucię dzień ciężkiej pracy.

— Ale przecież sprawcę takiego wyczynu łatwo przyłapać.
— Gdybyśmy wiedzieli, kiedy to się stanie — na pewno. Ale nie możemy stać na straży

każdej nocy. I zazwyczaj, gdy pilnujemy, to nic się nie dzieje.

— To tym bardziej dowodzi, że „duchem” jest ktoś z domowników. Osoba z zewnątrz nie

background image

wiedziałaby, kiedy stoicie na straży.

— Pewnie tak. A jednak, panie Burns, kołyska na strychu skrzypiała i skrzypce grały całą

noc, gdy Julii nie było w domu, a Jock z Alecem doglądali w oborze chorej krowy.

— Czy to prawda, że słyszano głosy dawno zmarłych osób?
— Tak. — Alice zadrżała. — Nie lubię o tym mówić. Pewnej nocy słyszałam, jak wuj

Winthrop zapytał przed moimi drzwiami: „Alice, czy potrzebujesz czegoś? Czy podali ci
wszystko, czego chciałaś?” Tak zwykł mówić, kiedy żył, bardzo łagodnie i cicho, żeby mi nie
przeszkadzać,

197
jeśli już usnęłam. Nasz duch jest wyjątkowo zmienny. Czasem gburowaty i niesamowity, co

stanowi trudną do rozwiązania kombinację. Klątwa, jak mi powiedziała Lucia, bardzo
zaniepokoiła Aleca. Ostatnio jego nerwy nie są w najlepszym stanie. Ale oprócz tej były jeszcze
inne, głównie wersety z Biblii. Nasz duch jest dobrze obeznany z Biblią, co przemawia na
korzyść Jocka i Julii.

— Ale to prześladowanie jest nie do zniesienia!
— Och, myśmy już do tego przywykli. Na mnie nie robiło to wielkiego wrażenia, dopóki nie

spłonęła szopa. Od tej pory prześladuje mnie lęk, że następnie pójdzie z dymem dom i ja w nim
zamknięta.

— Zamknięta!?
— Zmusiłam Lucię, aby co wieczór zamykała mnie na klucz. Nie mogłam zasnąć, wiedząc

że drzwi są otwarte, a Bóg wie, kto pałęta się po domu.

— Lecz przecież temu „Bóg wie komu” nie przeszkadzają zamknięte drzwi, jeśli wierzyć

opowieściom Min Deacon i Maggie Elgin.

— Nie wierzę, by miały zamknięte drzwi, kiedy im się to przytrafiło. Tak czy siak, zawsze

się upewniam, czy moje są zamknięte. Ale nie mówmy już dzisiaj o tym. I proszę mi pozwolić
pomagać w pracach na rzecz kościoła, tak jak robił to pan Sheldon, zgoda?

— Będę wielce rad, panno Harper.
— Zrobię, co będę mogła, dopóki tu jestem. Któregoś dnia po prostu ulotnię się — tak jak

płomień świecy na wietrze. Moje serce wyraźnie kaprysi.

— Panno Harper, czy istotnie nic nie można dla pani zrobić?
— Absolutnie nic. Wuj sprowadził z tuzin specjalistów. Ostatnim był doktor Clifford — zna

go pan. Gdy nie potrafił mi pomóc, powiedziałam, że nie chcę oglądać więcej żadnych
doktorów. Nie mogę pozwolić, aby rodzina traciła na mnie pieniądze bez efektu. Nie jestem w
najgorszym położeniu. Wszyscy są dla mnie bardzo dobrzy. Ja też nie jestem bezużyteczna, a
bóle nachodzą mnie nie częściej niż raz w tygodniu. Bardzo interesuje mnie praca dla kościoła i
pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi.

— Ja również — odparł śmiejąc się Curtis.
— Niech pan tylko nie będzie zbyt łagodny — powiedziała Alice z żartobliwym błyskiem w

oczach. — Pan Sheldon nigdy się nie złościł i wszyscy strasznie nadużywali jego dobroci.
Biedny staruszek! Bardzo bolał, że musi zostawić pracę, ale rzeczywiście była już najwyższa
pora. To nie ten sam człowiek co przed śmiercią żony. Przez rok po jej śmierci ludzie myśleli,
że mu się rozum pomieszał. I tak się uwziął na Aleca, zarzucał mu, że nie jest dość
ortodoksyjny. Na szczęście już mu przeszło. Czy zechce pan podnieść tę żaluzję i obniżyć mi
lampę? Dziękuję. Jak poważnie szumią dziś sosny! I noc jest bezksiężycowa. Nie lubię światła
księżyca. Dobranoc, niech pan śpi bez snów i nie słyszy żadnych zjaw.

Curtisowi nic się nie śniło i nie przeszkadzały mu zjawy, chociaż długo leżał bezsennie,

rozmyślając o wielu sprawach. Trochę czuł się rozczarowany spokojem i w miarę jak mijały
tygodnie zapomniał, że mieszka w „nawiedzonym domu”. Absorbowało go zawieranie
znajomości z parafianami i organizowanie pracy duszpasterskiej. Alice Harper okazała się
bezcenną pomocnicą. To ona przemówiła do rozsądku starszemu rady Kirkowi, gdy sprzeciwiał

background image

się pracy skautów; to ona pocieszała Curtisa, gdy przytłaczały go troski.

— Nie powinien pan zwracać uwagi na Kirka. On się już taki urodził. Ale ma swoje zalety.

To poczciwy człowiek i byłby całkiem sympatyczny, lecz sądzi, że jego chrześcijańskim
obowiązkiem jest być nieszczęśliwym i kłótliwym.

— Chciałbym być taki tolerancyjny jak pani, panno Harper.
— Nie zawsze taka byłam. Nauczyłam się tolerancji w surowej szkole życia. Ale pan Kirk

jest zabawny, powinien go pan usłyszeć — zaczęła naśladować starszego rady, co Curtisa
pobudziło do serdecznego śmiechu. Przywykł dzielić się z nią swymi kłopotami, uczynił z niej
swój ideał i wielbił jak Madonnę w świątyni. Miała i swoje wady. Gdy opowiadał jej o tym, co
się dzieje, zauważył, że jest zazdrosna, jeśli zachowuje coś w sekrecie. Chciała wiedzieć nawet
co jadł, kiedy zapraszano go na podwieczorek. Niecierpliwie wypytywała o szczegóły
udzielanych przez niego ślubów.

— Wszystkie wesela są ciekawe — mówiła — nawet jeśli nie zna się uczestników.
Curtis Burns czuł się szczęśliwy. Kochał swoją pracę i dobrze mu się mieszkało u Fieldów.

Długi Alec był człowiekiem inteligentnym i oczytanym, dzięki czemu przyjemnie się z nim
rozmawiało. Pani Richards zmarła w szpitalu, więc postanowiono, że Curtis pozostanie tu, jak
długo zechce. Mieszkańcy Glen nie protestowali, choć i nie pochwalali tego, że zakochał się w
Lucii. Parafianie wiedzieli o tym na długo przed nim samym. Wiedział tylko, że milczenie Lucii
jest równie pełne uroku jak elokwencja Aleca czy żartobliwe powiedzenia Alice.

Któregoś dnia Lucia przyniosła Alice bukiet wczesnych róż. Był z nimi pan Sheldon, który

właśnie wrócił z długiej podróży. Zauważył, że Lucia płakała, a nie robiła tego bez powodu. Na
ten widok Curtisem owładnęło pragnienie, by ją przytulić i pocieszyć. Niemal oślepły wyszedł
za nią z pokoju, gdy twarz Alice wykrzywił skurcz bólu.

— Lucia, wróć… prędko, proszę. Zaczyna się jeden… z mych ataków.
Zobaczył Lucię dopiero po upływie doby. Większość tego czasu, spędziła przy Alice w

zaciemnionym pokoju, starając się ulżyć chorej w cierpieniach.

Kiedy wracał do domu odprowadziwszy pana Sheldona, zwrócił uwagę na ściętą brzózkę,

ulubione drzewko Lucii. Powiedział o tym z oburzeniem Długiemu Alecowi.

— Ależ drzewo było w porządku wczoraj wieczorem!
— To nie pan je ściął?
— Nie, znaleźliśmy je w tym stanie dziś rano.
— A więc… kto je ściął?
— Nasz drogi duch, jak przypuszczam — odparł z goryczą Alec.
Pastor zauważył, że małe oczka Julii przyglądają mu się z kuchennej werandy i przypomniał

sobie, iż wczoraj słyszał, jak prosiła Jocka by naostrzył siekierę. W ciągu następnych trzech
tygodni miał o czym rozmyślać. Którejś nocy obudził go telefon. Usiadł na łóżku i usłyszał
skrzyp kołyski nad głową. Wstał, ubrał się i z latarką zszedł do hallu. Kiedy dotarł na strych,
skrzypienie ustało. Długi pokój był cichy i pusty. Z belek zwisały woreczki z pierzem i zioła.
Sprzętów było mało; jakieś dwie skrzynie, kołowrotek, kilka worków z wełną. Curtis wrócił na
dół i w ślad za nim popłynęły dźwięki skrzypiec. Uświadomił sobie, że ma napięte nerwy, ale
mimo to popędził na górę. Nikogo nie było, ale gdy znalazł się na dole, znowu zabrzmiała
muzyka. Telefon w jadalni zadzwonił, ale nikt się nie odezwał, gdy pastor podniósł słuchawkę.
Obszedł dom, zatrzymując się przy sypialni Aleca i Jocka. Znowu odezwał się telefon. W domu
panował spokój. U Alice paliło się światło, a ona recytowała czystym głosem dwudziesty trzeci
psalm. Minął pokój Lucii, a potem nasłuchiwał pod drzwiami Julii. Panowała cisza, choć nie
mógł pozbyć się myśli, że tylko co do tych dwóch nie miał pewności, że byty w środku. Wrócił
do siebie, zamknął się i po dłuższym zastanowieniu położył się do łóżka. Wtedy do jego uszu
doleciał niesamowity chichot. Po raz pierwszy w życiu Curtis przestraszył się i oblał go zimny
pot. Przypomniał sobie słowa pana Sheldona: „jest w nim coś nieludzkiego”. Zdołał opanować
trwogę, mocno zacisnął zęby i wyskoczywszy z łóżka gwałtownie otworzył drzwi. W

background image

obszernym hallu nikogo nie było.

Podczas śniadania Lucia wyglądała na zmartwioną. — Czy coś panu… czy coś panu

przeszkadzało w nocy? — spytała z wahaniem.

— Raczej tak — odrzekł Curtis. — Spędziłem sporo czasu, kręcąc się po domu i

bezwstydnie podsłuchując pod drzwiami. Ale niczego nie wyjaśniłem.

Lucia próbowała zmusić się do uśmiechu. — Gdyby myszkowanie po domu i

podsłuchiwanie mogło rozwiązać naszą zagadkę, to byłaby ona rozwiązana dawno temu.
Przestaliśmy zwracać uwagę na… te objawy. Miałam nadzieję, że… już tego nie będzie,
przynajmniej dopóki pan tu jest. Dotąd nie mieliśmy tak długiego okresu spokoju.

— Da mi pani wolą rękę do prowadzenia śledztwa?
Lucia zawahała się przez moment. — Tak — powiedziała wreszcie. — Tylko proszę ze mną

o tym nie rozmawiać. To taki bolesny i drażliwy temat… I tyle osób próbowało „prowadzić
śledztwo”…

— Rozumiem — rzekł Curtis. — Ale ja złapię tego ducha, panno Field. Tę sprawę trzeba

wyjaśnić. Zrujnujecie sobie życie, pozostając tutaj.

— A zostać musimy — odparła Lucia z bladym uśmiechem. — Zbyt kochamy ten dom, aby

go opuścić.

— Czy to prawda — spytał niepewnie Curtis — że panna Pollock nie chce z tego powodu

wyjść za Aleca? Proszę nie odpowiadać, jeśli uznała pani pytania za impertynencję.

Lucia zmieniła się na twarzy. Przygryzła wargi i odpowiedziała: — Jeśli tak jest, to nie

należy litować się nad Alecem. Edna Pollock stoi niżej od niego pod każdym względem.
Pollockowie są nikim.

Curtis pomyślał, że jej poczucie rodzinnej dumy jest czarujące. To małe, słodkie stworzenie

było niezmiernie ludzkie w swojej słabostce.

W ciągu następnych tygodni Curtis wiele razy myślał, że zwariuje. Czasami wydawało mu

się, że wszyscy oszaleją. Myszkował wszędzie, śledził, spędzał bezsenne godziny na czuwaniu,
całymi godzinami przesiadywał na strychu i… do niczego nie doszedł. Niemal bez przerwy coś
się działo. Dwanaście tuzinów jaj przygotowanych na targ znaleziono potłuczone w kuchni.
Nowa suknia Lucii leżała w szafie z plamami krwi, skrzypce graty, kołyska skrzypiała. Cały
dom zdawał się trząść od diabelskiego chichotu. Kilkakrotnie wszystkie sprzęty w salonie i
jadalni leżały poprzewracane, a porządki zajęły Lucii cały dzień. Drzwi wejściowe rano były
otwarte na oścież, z maselnicy wyciągnięto zatyczkę i zbierana przez tydzień śmietana wylała
się na podłogę. Ktoś spał na łóżku w gościnnym pokoju, świnie i cielęta wpuszczono do
ogrodu, a nowe tapety w hallu opryskano atramentem. Pojawiły się kolejne klątwy. Wreszcie
ulubiony kociak Lucii, którego dostała od Curtisa, został powieszony na werandzie z tyłu domu.

— Wiedziałam, że tak się stanie, gdy mi go pan przywiózł — powiedziała Lucia. — Nie

miałam żadnego zwierzęcia, odkąd cztery lata temu uduszono mi psa. Wszystko, co tylko
pokocham, zostaje zniszczone. Mój biały cielak, mój pies, moja brzoza, a teraz mój kot.

Curtis prowadził śledztwo sam. Długi Alec oznajmił bez ogródek, że ma tego wszystkiego

wyżej uszu. Przeżył z duchami pięć lat i poddaje się. Dobrze, że pozostawiają mu dach nad
głową. Raz czy dwa Curtis namówił pana Sheldona, by z nim czuwał, ale w te noce nic się nie
wydarzyło. Innym razem miał przy sobie Henry’ego Kildara. Początkowo Henry był bardzo
pewny siebie.

— Rano przybiję ducha do wrót stodoły, ojcze — chełpił się. Ale skapitulował ogarnięty

panicznym przerażeniem, kiedy usłyszał dochodzący ze strychu głos Winthropa Fielda. —
Nigdy, ojcze, nie pójdę polować na duchy. Niech pan nic nie mówi, za dobrze znam głos
starego, pracowałem tu przez trzy lata. To on, założę się, o co pan chce. Pastorze, nich pan się
wyprowadzi z tego domu!

Pojawienie się Henry’ego Kildara w Glen Donald wywołało sporą sensację. Zrobił w

Klondike majątek i mógł żyć jak milioner do końca swych dni. Zatrzymał się u kuzynostwa,

background image

lecz wiele czasu spędzał w domu Fieldów. Lubiono go tu szczerze. Henry był rosłym,
przystojnym i szczerym człowiekiem; może mało delikatnym i nieco skorym do przechwałek,
ale szczodrym i dobrodusznym. Alice mogła bez końca słuchać jego opowieści o Klondike i
gorączce złota. Jednak Henry, który dzielnie stawił czoła ciszy dalekiej północy, mrozom i
trudnościom, nie potrafił przeciwstawić się duchom w domu Fieldów. Stanowczo też odmówił
pozostania tu jeszcze choćby na jedną noc.

— Pastorze, to są diabelskie moce. Anna Marsh nie spoczywa, jak powinna, w swej mogile

— ona zresztą nigdy dobrze się nie prowadziła — a do tego ciągnie za sobą starego Winthropa.
Alec powinien sprzedać gospodarstwo, jeśli ktoś zechce je kupić. Chciałbym zabrać stąd Alice i
Lucie, bo którejś nocy zostaną uduszone jak ten kociak.

Curtis był całkowicie wytrącony z równowagi. Dawno zrezygnował z formułowania

jakichkolwiek teorii. Zdawało się absolutnie niemożliwe, aby jakakolwiek osoba potrafiła
dokonać tylu wyczynów. Prawie uwierzył w grasujące bezkarnie nadprzyrodzone moce. A
może ktoś robi z niego głupca? Na zasadzie milczącego porozumienia między domownikami, o
nocnych wydarzeniach nie mówiło się poza domem. Curtis rozmawiał o nich tylko z panem
Sheldonem. Jednakże rozmowy, poszukiwania i domysły nic nie dały; był wciąż w tym samym
miejscu co na początku. Nabawił się jedynie bezsenności i nie mógł spać nawet wtedy, gdy w
dworku panował spokój. Ogarnęła go obsesja i pan Sheldon widząc to, radził mu poszukać
innego mieszkania. Curtis nie chciał pozostawić Lucii. Teraz już wiedział, że ją kocha.

Uświadomił to sobie, kiedy sprawdzał zamknięcie drzwi frontowych. Z jadalni wyszła Lucia,

niosąc zapaloną świecę. Zobaczył, że płacze. Przedtem nie widział jej płaczącej, choć raz czy
dwa podejrzewał o łzy. Na ramię opadał jej ciężki warkocz i wyglądała jak zmęczone, załamane
i przestraszone dziecko. W następnej chwili pojął, ile dla niego znaczy.

— Lucia, co się stało? — zapytał łagodnie, po raz pierwszy mówiąc jej po imieniu.
— Popatrz — wykrztusiła i podniosła wyżej świecę, wskazując wnętrze jadalni.
Pokój wyglądał jak labirynt poprzecinany… tak! Kolorowymi nićmi! Krzyżowały się we

wszystkich możliwych kierunkach, oplątywały meble, nogi stołu i krzeseł. Jadalnia
przypominała olbrzymią, fantastyczną pajęczynę.

— To mój szal — powiedziała Lucia. — Mój nowy szal! Skończyłam go wczoraj. Spruty do

końca, a pracowałam nad nim od Nowego Roku. Pewnie to głupio żałować go, skoro tyle
gorszych rzeczy się wydarzyło, ale mam tak niewiele czasu na szydełkowanie. Co za okropna
złośliwość! Kto może tak mnie nienawidzić?

Wypuściła gwałtownie rękę Curtisa i płacząc, pobiegła na górę. On stał oszołomiony i nagle

zrozumiał, że ją kocha. Pojął to, gdy zobaczył pełne łez łagodne, brązowe oczy. Lucia we łzach,
a on nie ma prawa ani możliwości ich otrzeć! Ta ostatnia myśl była nie do zniesienia.

Gdy mijał drzwi pokoju Alice, zawołała go: — Miałam złą noc — powiedziała. — Ale było

spokojnie.

— O tak — potwierdził cierpko i dodał: — Tylko, że nasz duch trochę się zabawił. Spruł

cały szal, który Lucia wczoraj skończyła. Nie mam pojęcia, co robić dalej, panno Harper.

— To sprawka Julii. Wczoraj dąsała się, gdyż Lucia zganiła ją za coś. To pewnie jej odwet.
— Nie wierzę. Mam zamiar podjąć ostatnią próbę wyjaśnienia tej sprawy. Kiedyś

wspomniała pani o jakimś pomyśle. Co to było?

Alice zrobiła gest bezradności. — Uważam, że jest zbyt nieprawdopodobny, by go wyrazić

słowami.

Mimo uporczywych namów nie zdołał jej skłonić do dalszych wyjaśnień i w końcu wyszedł

z pokoju z zamętem w głowie. Jestem pewien tylko dwóch rzeczy — powiedział sobie,
przyglądając się wschodowi słońca. — Że dwa razy dwa jest cztery i że ożenię się z Lucią.

Jednak Lucia, jak się okazało, była innego zdania. Gdy Curtis poprosił ją o rękę, odmówiła.
— Ale dlaczego? Czyżbyś… czy nie zależy ci na mnie?
Lucia spojrzała nań zarumieniona. — Tak… tak… nie ma sensu zaprzeczać i wypierać się

background image

prawdy. Ale nie mogę pozostawić Aleca i Alice.

— Alice mogłaby zamieszkać z nami. Jest dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji.
— Nie, taki układ byłby nie w porządku wobec ciebie.
Nie miało sensu prosić ją i przekonywać, choć Curtis robił jedno i drugie. Lucia była z

Fieldów. Tak oświadczyła mu Alice, gdy przyszedł do niej ze swymi kłopotami.

— I pomyśleć, że gdyby nie ja… — dodała z goryczą.
— Powiedziałem, że byłbym rad gościć panią u nas. Tu chodzi również o Aleca i te

piekielne zjawy!

— Ci… i… cho! Bo jeszcze usłyszy pan Kirk — zauważyła Alice nieoczekiwanie. —

Bardzo mi przykro, panie Burns. Żal mi pana i Lucii, lecz obawiam się, że ona nie zmieni
zdania. My, Fieldowie, nigdy tego nie robimy. Jedyną pańską nadzieją jest zdemaskowanie
ducha!

Wyglądało na to, że tego właśnie nie uda się zrobić nikomu. Curtis z przykrością uznał się za

pokonanego. Nastąpiły dwa tygodnie pełni księżyca i w domu zapanował spokój. Gdy
powróciły ciemne noce, duch znowu zaczął wybryki. Tym razem obiektem jego napaści stał się
pastor. Jego pościel była mokra lub posypana piaskiem, dwukrotnie odpruto mu wszystkie
guziki od garnituru, w którym odprawiał nabożeństwo, a tekst specjalnego rocznicowego
kazania przygotowanego niezwykle starannie zniknął z biurka, nim zdążył nauczyć się go na
pamięć. W rezultacie nie wypadł najlepiej przed licznymi parafianami, a że był młody i
ambitny, przeżył to bardzo mocno.

— Lepiej, żeby się pan wyprowadził, panie Burns — poradziła mu Alice. — To

altruistyczna rada, bo przecież będzie mi pana brakowało bardziej, niż umiem to wyrazić. Lecz
musi pan to zrobić. Nie ma pan cierpliwości Lucii ani uporu Aleca, czy nawet mojej wiary w
zamknięte drzwi. Teraz, gdy się przyczepiły do pana, już nie zostawią w spokoju.

— Nie mogę się wyprowadzić i zostawić Lucii w takiej sytuacji — odrzekł z uporem Curtis.
— A w czym może pan pomóc? Próbował pan przecież… i poniósł porażkę. Proszę się

wyprowadzić, wtedy Lucia zrozumie, ile pan dla niej znaczy, jeśli tak jest.

— Czasem myślę, że nie interesuje się mną — wtrącił Curtis z przejęciem.
— Ależ tak. Tylko niech pan nie oczekuje, że Lucia potrafi kochać tak jak pan ją. Fieldowie

są raczej zimnokrwiści. Alec jest przywiązany do Edny, chciał się z nią żenić, ale nie stracił snu
czy apetytu, gdy odmówiła. Tak samo jest z Lucią. Byłaby dobrą i czułą żoną, ale nie pęknie jej
serce, gdy za pana nie wyjdzie. Niechętnie się tego słucha, wiem. Chciałby pan romantycznej
miłości!

Chwilami zdawało się Curtisowi, że Alice słusznie oceniła charakter Lucii. Jemu,

człowiekowi o porywczej naturze, dziewczyna wydawała się zbyt opanowana i powściągliwa,
lecz myśl o rozstaniu była torturą.

Jego kłopoty nieoczekiwanie przyjęły inny obrót. Pewnego wieczoru znalazł na swoim

biurku książkę podarowaną mu przez nieżyjącą już matkę — z połową kart wyrwanych i resztą
oblaną atramentem. Opanował go niecierpliwy gniew, gniew człowieka znoszącego ciosy
niewidzialnego przeciwnika. Sytuacja z dnia na dzień stawała się wprost nie do zniesienia.
Może istotnie powinien opuścić dom Fieldów? Lucia unikała go. Od wielu dni nie zamienili ze
sobą ani słowa, oprócz grzecznościowych zwrotów przy posiłkach. Ze słów Długiego Aleca
wynikało, że wolałaby, aby znalazł innych gospodarzy.

— Przypuszczam, że byłoby jej lżej — stwierdził Alec. — Zbyt się przejmuje sytuacją.
— Cóż, jeśli chce się mnie pozbyć! — mruknął z urazą Curtis. Nie wiodło mu się pod

każdym względem. Wygłaszał banalne kazania, tracił zainteresowanie swą pracą i w głębi
duszy pragnął, by nigdy nie trafił do Lancaster.

Teraz wychylił się lekko przez okno wdychając wonne, letnie powietrze. Noc była raczej

posępna. Drzewa rzucały na trawnik dziwaczne, złowieszcze cienie, księżyc zasnuwały wolno
płynące obłoki. Nagle wzrok Curtisa zetknął się z odsłoniętym oknem pokoju gościnnego.

background image

Zobaczył wyraźnie, choć tylko przez chwilę, twarz Lucii odbitą w ściennym lustrze. Kiedy przy
śniadaniu spytał, co ją obudziło, spojrzała nań zdziwiona.

— Wtedy, gdy weszłaś do pokoju gościnnego — wyjaśnił.
— Wczorajszej nocy nawet się do niego nie zbliżyłam — odparła. — Poszłam wcześnie

spać, bo byłam zmęczona i przespałam całą noc bez przebudzenia. — Powiedziawszy to wstała
i wyszła. Nie wróciła już do stołu, a później nie robiła żadnych uwag na ten temat. Dlaczego
jednak kłamała? Przecież Curtis ją widział. Prawda, tylko przez chwilę w oświetlonym
blaskiem księżyca lustrze, ale nie mógł się pomylić. To była twarz Lucii, a ona go okłamała!

Ostatecznie zdecydował, że wyprowadzi się od Długiego Aleca. Zamieszka przy stacji

kolejowej — będzie to niewygodne, ale trudno. Czuł się fatalnie. Już nie miał chęci wyjaśnienia
tajemnicy.

Lucia, gdy ją o tym zawiadomił, pobladła, ale milczała. Długi Alec na swój zwykły,

pogodny sposób zgodził się, że tak będzie najlepiej. Alice poparła projekt ze łzami w oczach.

— Oczywiście, że musi pan odejść. Sytuacja stała się nie do zniesienia. Ale co ja pocznę?
— Będę panią często odwiedzać — zapewnił ją Curtis.
— To nie to samo. Nie wie pan, ile znaczyła dla mnie pańska obecność. Czy mogę mówić

panu po imieniu? Wydajesz mi się młodszym kuzynem. Jesteś kochanym chłopcem, Curtis i
powinnam się cieszyć, że odchodzisz. Ten przeklęty dom nie jest miejscem dla ciebie. Kiedy się
wyprowadzasz?

— Za cztery dni, gdy wrócę ze spotkania w okręgu.
W drodze powrotnej Curtis spóźnił się na zwykły pociąg i wrócił dopiero o pierwszej w

nocy. Nocny pociąg nie zatrzymywał się tu zwykle, ale Curtis znał konduktora, który nie
odmówił mu pomocy. Razem z nim wysiadł Henry Kildare, korzystając z nadarzającej się
okazji.

— Mamy przed sobą trzy mile drogi — powiedział, gdy znaleźli się na peronie.
— Może pan pójść ze mną i spędzić noc u Długiego Aleca — zaproponował Curtis.
— Za nic w świecie — stanowczo odparł Henry. — Nie przenocuję tam nawet za połowę

mego majątku. Słyszałem, że pan się wyprowadza. Mądry chłopiec.

Curtis nie odpowiedział, nie pragnął towarzystwa a zwłaszcza towarzystwa Henry’ego.

Kroczył w skupionym milczeniu, nie zwracając uwagi na nieprzerwany potok opowieści swego
towarzysza.

— Tak, wyjeżdżam z tego zapadłego kąta z powrotem na wybrzeże — usłyszał nagle. — Nie

ma sensu sterczeć dłużej w Glen Donald. Nie zdobyłem dziewczyny, po którą przyjechałem.

A więc i Henry miał sercowe kłopoty.
— Przykro mi — wtrącił automatycznie Curtis.
— Przykro! Tak, to jest sprawa tego rodzaju. Pastorze, mnie nie krępuje mówienie na ten

temat, a pan jest bardzo ludzki i do tego przyjaźnicie się z Alice.

— Alice? — Curtis był zaskoczony. — Chce pan powiedzieć, że chodzi o pannę Harper?
— Jasne. Zawsze wielbiłem ziemię, po której stąpała. Dawno temu, kiedy pracowałem u

starego Winthropa, szalałem za nią. Ona nic o tym nie wiedziała, a ja na nic nie liczyłem. Alice
pochodzi z tych arystokratycznych Fieldów, a ja byłem najemnym parobkiem. Lecz nigdy nie
zdołałem zainteresować się inną kobietą. Kiedy powiodło mi się nad Yukonem, postanowiłem
spróbować. Nie wiedziałem o jej wypadku i przeżyłem straszny wstrząs, zastając ją w tym
stanie. Najgorsze jest to, że kocham ją jak dawniej i nikt inny mnie nie obchodzi. Mając tyle
pieniędzy, mógłbym zapewnić swej żonie najszykowniejszy dom na wybrzeżu! To się nazywa
pech!

Curtis zgodził się z nim, choć był pewien, że dla Alice to nie miało większego znaczenia.

Trudno uwierzyć, by zależało jej na tym prostackim, lubiącym się przechwalać mężczyźnie. Ale
w głosie Kildara brzmiało szczere uczucie i pastor współczuł w tej chwili każdemu, kto żył i
kochał na próżno.

background image

— Co tam jest w sadzie Fieldów? — spytał nagle zdziwionym głosem Henry.
Między drzewami stała szczupła, ubrana w jasny strój postać.
— Dobry Boże, to ten duch — szepnął Henry. — Gdy to powiedział, zjawa rzuciła się do

ucieczki. Curtis bez słowa przeskoczył ogrodzenie i popędził za nią. Po sekundzie wahania
Henry zrobił to samo.

— Żaden kaznodzieja nie będzie pierwszy tam, gdzie ja jestem — mamrotał.
Dogonił Curtisa, gdy ten mijał narożnik domu, a obiekt pogoni dotarł do frontowych drzwi.

Pastor obawiał się, że jednak nie uda mu się rozwiązać zagadki. Wtedy nagle silny powiew
wiatru zatrzasnął ciężkie drzwi wejściowe, które mocno przycisnęły fałdę spódnicy uciekającej.
Wbiegł po schodach, chwycił wystającą fałdę, szarpnięciem otworzył drzwi i stanął przed
znajdującą się wewnątrz kobietą.

— Ty! Ty! — zawołał strasznym głosem. — To ty?
Alice Harper spojrzała na niego z nienawiścią. — Ty psie! — wysyczała jadowicie.
— A więc to byłaś ty? — wykrzyknął Curtis. — Ty… diablico!
— Spokojnie, kaznodziejo. — Henry Kildare przymknął ostrożnie drzwi. — Rozmawia pan

z damą. I nie przeszkadzajmy domownikom. Wejdźmy do saloniku, gdzie porozmawiamy sobie
spokojnie.

Curtis w oszołomieniu zrobiłby zapewne wszystko, co by mu polecono. Henry wszedł

ostatni i zamknął za sobą drzwi. — Pastorze, proszę pozwolić, że wezmę sprawy w swoje ręce.
Pan doznał sporego szoku, proszę usiąść.

Curtis posłusznie usiadł. Kildare nagle zmienił się w spokojnego, władczego człowieka,

którego należy słuchać.

— Ty, Alice, siadaj także i opowiedz nam o wszystkim. Musisz to zrobić, wiesz o tym.

Potem zobaczymy, co począć dalej. Jak sama widzisz, zabawa się skończyła.

— Tak, wiem o tym — odrzekła, śmiejąc się histerycznie. — Ale miałam pięć wspaniałych

lat. Och, rządziłam nimi, jak chciałam. Pociągałam za sznurki, a oni tańczyli — moje
marionetki. Lucia i protekcjonalny Alec. I ten tutaj zakochany smarkacz.

— Tak, to musiało być zabawne — zgodził się Henry. — Lecz dlaczego to robiłaś?
— Miałam po dziurki w nosie protekcjonalności, robienia mi łaski i lekceważenia — odparła

Alice z goryczą. — Taka właśnie była moja młodość. Byłam tylko ubogą krewną. Kiedy
przychodzili goście, musiałam jeść później. Nie byłam dość dobra, aby przebywać w
towarzystwie ich przyjaciół. Nie, ja nadawałam się tylko do tego, żeby nakryć do stołu i
przygotować przyjęcie. Nienawidziłam ich wszystkich, a najbardziej Lucii, ich ukochanego
pieszczocha. Ojciec nie pozwoliłby, aby spadł jej włos w głowy. Ja spałam w ciemnym,
dusznym pokoju, a ona miała obszerny i słoneczny. Była ode mnie o cztery lata młodsza, ale
uważała się za mądrzejszą. Wysłali ją do szkoły, a o moim wykształceniu nie pomyśleli,
chociaż miałam większe zdolności.

— Zdolności, tak — zgodził się Henry z dziwnym naciskiem.
Curtis czuł, że nie powinien pozwolić Alice Harper mówić w ten sposób o Lucii, ale

opanował go jakiś chwilowy paraliż. To był sen… koszmar… nikt nie mógł…

Alice zaś ciągnęła dalej: — Wuj był w stosunku do mnie bardzo sarkastyczny. Pamiętasz

jego powiedzonka, Henry?

— Tak. Staruszek miał taki zwyczaj. Nie odgrywało to większej roli, lecz sądzę, że mógł być

dla ciebie milszy. Ciotka za to była bardzo dobra.

— Uderzyła mnie kiedyś w twarz przy gościach i znienawidziłam ją. Przez dziesięć tygodni

nie powiedziałam do niej słowa, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Pewnego dnia, gdy
miałam dziewiętnaście lat, powiedziała mi: „w twoim wieku byłam mężatką”. A z czyjej winy
nie wyszłam za mąż? Nie cierpiałam towarzystwa mężczyzn, bo traktowali mnie z góry.

— Bzdury — wtrącił Henry. — Wymyśliłaś to sobie.
— Gdybym była ubrana jak Lucia — ciągnęła Alice drżącym głosem — Roy Major może by

background image

mnie zauważył. Ja… ja go kochałam… Zrobiłabym wszystko, aby go zdobyć!

— Pamiętam, jaki byłem o niego zazdrosny — zauważył z namysłem Henry.
Alice mówiła dalej, jakby go wcale nie słyszała. — Kiedy Marian Lister wychodziła za

Roya, poprosiła mnie na druhnę. Zgodziłam się, choć miałam ochotę ją zabić. W dniu ich ślubu
o mało nie pękło mi serce. Prosiłam wtedy Boga, żeby dał mi możliwość odwetu na kimś za to
wszystko.

— Biedactwo — powiedział Henry.
— Takie było moje życie przez dwadzieścia lat. A potem spadłam z poddasza. Początkowo

leżałam sparaliżowana. Przez długie miesiące nie mogłam się poruszać. Wkrótce spostrzegłam,
że już mogę chodzić, jednak nie chciałam tego robić. Wpadłam na niezły pomysł. Znalazłam
sposób, aby ich ukarać. Och, jakże się bawiłam, myśląc o tym!

Alice się roześmiała, a Curtis przypomniał sobie, że dotąd nie słyszał jej śmiechu. Brzmiało

w nim coś niemiłego, co przypominało mu „noce z duchem”.

— Mój pomysł był dobry. Obawiałam się tylko, że nie zdołam oszukać lekarzy, ale to

okazało się bardzo proste. Nie uwierzycie, jak łatwo oszukać ludzi podobno inteligentnych.
Jakże się śmiałam w duchu, gdy pochylali się nade mną z poważnymi twarzami. Wuj
sprowadził kilku specjalistów i wreszcie wydał trochę pieniędzy na swą pogardzaną
siostrzenicę. Tylko doktor Clifford coś podejrzewał i dlatego powiedziałam, że nie chcę więcej
żadnych lekarzy. Domownicy opiekowali się mną i byłam najważniejszą osobą w domu. Ja,
która nic przedtem nie znaczyłam. Lucia porzuciła pracę w szkole, żeby się mną zająć. Uważała
to za swój obowiązek. — Mówiąc to, Alice posłała Curtisowi złośliwe spojrzenie. — Ludzie
twierdzili, że mam anielską cierpliwość. Pan Sheldon powiedział, że jestem święta.

Zaczęli nazywać mnie aniołem Glen Donald. Kiedyś przez dwie doby nie wymówiłam

słowa, jakże się tym przejęli! Kazałam Lucii masować sobie plecy i ramiona przez pół godziny
dziennie. Stanowiło to dla niej znakomite ćwiczenie, a mnie ogromnie bawiło. Niekiedy
udawałam, że bardzo cierpię. Jęczałam całymi godzinami w zaciemnionym pokoju. Takie ataki
miewałam wtedy, gdy uważałam, że Lucii przyda się więcej dyscypliny. Potem odkryłam, że
Alec chce się ożenić z Edną Pollock. To mi nie odpowiadało. Lucia mogłaby wówczas
wyjechać, a Edna nie opiekowałaby się mną jak należy. I wtedy właśnie przyszedł mi do głowy
pomysł udawania ducha.

— A więc zbliżamy się do najciekawszej części historii — zauważył Henry. Jak ci się

udawało robić te wszystkie sztuczki, przebywając w zamkniętym pokoju?

— W moim pokoju jest szafa ścienna przylegająca do alkowy pod schodami prowadzącymi

na strych. Kiedy byłam dzieckiem, odkryłam że dwie deski można bez szmeru odsunąć. Przez
tę szparę łatwo mogłam się przecisnąć. Nikt mnie przecież nie podejrzewał.

— Ale jak udawało ci się wracać ze strychu. Stamtąd jest tylko jedno wyjście.
— Ludzi można tak łatwo oszukać. Na strychu stoi wielki kufer, w którym leżą moje kapy i

koce. Zostawiła mi je w spadku babcia Field, więc nikt ich nie rusza. Tam się właśnie
chowałam. Między kapami i ścianką jest sporo miejsca. Kiedy słyszałam, że ktoś nadchodzi,
zamykałam pokrywę kufra i naciągałam na siebie jedną z kap. Wiele osób otwierało kufer i nie
znalazły mnie. Pan Burns zrobił tak dwa razy, a ja się z niego śmiałam. Kiedy byłam
dziewczynką, chciałam zostać aktorką, ale wuj Winthrop sprzeciwił się temu z pogardą.
„Myślisz, że potrafisz grać, dziewczyno?” — szydził. Ciekawa jestem, co sobie teraz myśli. To
było zabawne, straszyć ludzi jego śmiechem. Potrafię naśladować głos jego i Anny Marsh
niemal idealnie.

— Zawsze potrafiłaś naśladować — zgodził się Henry. — Ale jak skrzypiałaś kołyską?
— Nigdy nie tknęłam kołyski. To skrzypiała deska z podłogi. Podnosiłam ją, nie wychodząc

z kufra. Oczywiście ryzykowałam, toteż rzadko robiłam te sztuczki w księżycowe noce. Wiesz,
Henry, te skrzypce, na których grałam, należały do ciebie. Kiedy wyjechałeś, schowałam je za
deskami w szafie. Gdy zaczęto podejrzewać Lucię, protestowałam tak gwałtownie, że

background image

umocniłam tylko podejrzenia.

— A co z tymi klątwami i krwawymi śladami? — zapytał Henry.
— Och, Fieldowie mają tyle kur, że ich nie liczą. Niektóre klątwy kosztowały mnie sporo

wysiłku. Najbardziej wyraziste znajdowałam w Biblii. Na przykład: „Nie będzie starego
człowieka w domu twoim”. Alec uwierzył, że umrze młodo.

— To ty obcięłaś włosy Maggie Elgin?
— Naturalnie. Raz zapomniała zamknąć drzwi. Chciałam, by Julia wróciła. Pewnej nocy

prawie mnie przyłapano. Zdawało mi się, że on widział moją twarz w lustrze w gościnnym
pokoju. — Skinęła w stronę Curtisa, ale ten nie podniósł wzroku. Po twarzy Alice przemknął
cień złości. — Z największą przyjemnością niepokoiłam Lucię. Raz udawałam, że mam
gorączkę i włożyłam termometr do filiżanki z herbatą. Lucia rzuciła się dzwonić po lekarza, a
ten stwierdził, że mam normalną temperaturę. Strasznie wstydziła się pomyłki. Była
przekonana, że bez powodu narobiła zamieszania. Nareszcie duma Fieldów została zraniona.
Kiedy ścinałam brzozę, którą kochała, to każde uderzenie siekiery sprawiało mi radość.
Cieszyłam się, kiedy tu zamieszkałeś, bo już mnie zmęczył stary pan Sheldon. Doskonale się
bawiłam jej zazdrością, gdy traktował mnie z wielką rewerencją. Kiedy jednak nikomu nie
zależało na tym, ile szacunku okazuje on mej świętości, przestałam się nim interesować. Ciebie
się nie obawiałam. Postanowiłam jednak przycichnąć trochę, abyś nie opuścił nas zbyt prędko.
Ale potem zakochałeś się w mojej kuzynce. I wtedy zdecydowałam, że powinieneś odejść.
Wiedziałam, że Lucia szaleje za tobą, ale jak przystało na Fieldów, trzyma uczucie na wodzy.
Mimo to, kiedy oznajmiłeś, że się wyprowadzasz, moje łzy i żal były szczere. Nie masz pojęcia
jak bardzo cię polubiłam. — Alice znowu się zaśmiała. Jej oczy rzucały błyski.

— A jak zorganizowałaś te nocne telefony? — zainteresował się Henry. — Stałem w hallu,

gdy dzwoniono i w pobliżu nie było nikogo.

— Nie miałam z tym nic wspólnego. Pewnie jacyś chłopcy zabawiali się, korzystając ze

wspólnej linii. Często to robią, tylko w zwykłych domach nikt nie zwraca na to uwagi. I to nie
ja wzięłam pieniądze Aleca i nie ja podłożyłam ogień w szopie. Najpewniej uczynił to jakiś
włóczęga.

— Cieszę się z tego powodu — powiedział Henry z ulgą. — To podpalenie bardzo mi się nie

podobało, ale teraz wiem, na czym stoję. Rzeczywiście możesz chodzić tak jak dawniej?

— Pewnie, że mogę. Dość ćwiczyłam w nocy. Co macie zamiar ze mną zrobić, panowie

sędziowie? Pewnie opowiecie wszystko głupiemu Alecowi i malutkiej Lucii, a oni wyrzucą
mnie na ulicę. Tyle, że ja nie pozostanę tu, gdyby nawet mnie o to prosili. Wolałabym umrzeć z
głodu.

— Nie musisz umierać z głodu — powiedział łagodnie Henry. Pastor może opowiedzieć

Fieldom, ja nie mam na to ochoty. Chcę tylko ciebie. Ożenię się z tobą, po to właśnie wróciłem.

— Chcesz się ze mną ożenić… nawet teraz? — wyjąkała Alice.
— Nawet bardzo — odparł stanowczo Henry. — Nie obchodzi mnie, co tu wyprawiałaś.

Jesteś dziewczyną, której pragnąłem całe życie i będę cię miał. Wyjedziemy na Wybrzeże i
nigdy nie zobaczysz nikogo z tutejszych ludzi.

— Zabrałbyś mnie stąd dzisiaj… zaraz? — spytała z niedowierzaniem.
— Jasne — rzekł Henry. — Pójdziemy wprost na stację i zdążymy na poranny pociąg. W

Rexbridge weźmiemy ślub. Chyba to możliwe, pastorze?

— Przypuszczam, że tak — odparł biedny Curtis.
Henry dotknął ramienia Alice. — Załatwione. Zbieraj się. Ubiorę cię jak królową, ale

posłuchaj moja miła uważnie. Nie będzie żadnych wybryków… żadnych sztuczek z Henrym
Kildarem. Zrozumiano?

— Ro… rozumiem — wymamrotała Alice.
— Idź więc na górę i ubierz się. Masz coś do włożenia poza tym szlafrokiem?
— Mam stary granatowy kostium i kapelusz — odparła posłusznie.

background image

— No, a co pan ma do powiedzenia, pastorze? — spytał Henry, gdy wyszła z pokoju.
— Nic — westchnął Curtis.
Henry przytaknął zadowolony. — Sądzę, że to najlepsze, co można zrobić. To jedna z tych

rzeczy, której nie sposób wyrazić słowami, więc lepiej milczeć.

— Drzwi zamknęły się za Henrym i Alice. Curtis nie odezwał się nawet wtedy, gdy panna

Harper przechodząc przez hali, na moment zatrzymała się przy nim.

— Nienawidzisz mnie, nienawidzisz — rzekła z pasją. — Nic mnie nie obchodzi nienawiść,

ale nie życzę sobie twojej wyrozumiałości.

Nazajutrz zjawił się pan Sheldon, usłyszał bowiem nieprawdopodobne pogłoski, które

rozniosły się po okolicy jak pożar. Wysłuchał opowieści Curtisa i pokiwał głową. — Cóż,
przypuszczam, że za jakiś czas zdołam się z tym oswoić. To jest jak zły sen.

— Wszyscy tak czujemy — powiedział Curtis. — Alec i Lucia chodzą cały dzień jak

ogłuszeni.

— Najbardziej boli mnie jej hipokryzja. Udawała zainteresowanie naszą pracą.
— To mogła być prawdziwa strona jej natury — oświadczył Curtis.
— Nie potrafię w to uwierzyć.
— Nie można oceniać Alice jak osoby normalnej. Ta historia dowodzi, że ona nigdy nie była

normalna. Zaciążyła nad nią dziedziczność. Jej ojciec i dziadek byli nałogowymi pijakami.

— Biedny Henry Kildare.
Curtis uśmiechnął się. — Nie taki znowu biedny. Ma kobietę, której zawsze pragnął i daję

panu słowo, że sobie z nią poradzi. Poza tym małżeństwo, własny dom i bogactwo korzystnie
wpłyną na jej umysł. Tyle tylko, że ona nigdy nie przyjedzie, by pokazać swe brylanty
mieszkańcom Glen Donald.

Kiedy o zmierzchu Curtis podszedł do domu, na ganku spotkał Lucie. Chciała mu się

wymknąć, lecz chwycił ją za rękę.

— Skarbie, teraz mnie wysłuchasz… musisz… musisz!
Jock zbliżał się trawnikiem. Lucia wyrwała się Curtisowi i pobiegła przed siebie. Ale nim to

zrobiła, usłyszał najczarowniejszy, cichy śmiech zakochanej kobiety.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Montgomery Lucy Maud Blekitny Zamek
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Dziewcze Z Sadu
Montgomery Lucy Maud Czarodziejski Swiat Marigold
Montgomery Lucy Maud Jana ze Wzgórza Latarni
LU IV VI Montgomery Lucy Maud Ania 10 Pożegnanie z Avonlea
Montgomery Lucy Maud Emilka 02 Emilka dojrzewa
Montgomery Lucy Maud Pat ze srebrnego gaju 02 Pani na srebrnym gaju
Montgomery Lucy Maud Emilka 03 Dorosłe życie Emilki
Montgomery Lucy Maud Błękitny zamek 2
Montgomery Lucy Maud Historynka 02 Złocista droga
Montgomery Lucy Maud Historynka 01 Historynka
Montgomery Lucy Maud Ślady na piasku
Montgomery Lucy Maud Okruchy światła

więcej podobnych podstron