Leiber Fritz Przygody Fafryda i Szarego Kocura 02 Przez mgly i morza

background image

FRITZ LEIBER

PRZEZ

MGŁY I MORZA

Przełożył Dariusz Kopociński

Wydanie I

SOLARIS

Olsztyn 2004

background image

CHMURA GNIEWU

background image

W podziemiach Świątyni Nienawiści, gdzie pięć tysięcy odzianych w łachmany

wyznawców pokornie klęczało i w religijnym uniesieniu przykładało czoła do chłodnych,

chropowatych kamieni - przytłumionym, lecz nieubłaganym rytmem warczały bębny i hipnotycznie

mrugały czerwone światła. Trans rozbudzał w ludziach zwierzęce, barbarzyńskie instynkty.

Rozlegały się ciche dudnienia, czasami jęki i pomruki. Tętno uczuć było niesłyszalne, a

mimo to tłum wyznawców wytwarzał piekielne wibracje, zdolne wstrząsnąć całym miastem, całą

lankmarską ziemią i całym światem Nehwonu.

Od wielu miesięcy Lankmar cieszył się spokojem. Tym większa była nienawiść. Mało tego,

tej nocy w samym sercu miasta odziana w czarne togi arystokracja hulała w najlepsze na

zaręczynach córki suwerena z księciem Iltmaru. Dzikie tańce i swawolne zabawy podsycały

nienawiść.

W rozległej sali podziemnej świątyni rósł las grubych słupów, ustawionych bez dbałości o

jakikolwiek porządek; wzrok gubił się w ich gąszczu. Strop był tak nisko, że wysoki człowiek mógł

sobie głowę potłuc... aczkolwiek w tej chwili wszyscy się płaszczyli. Zapach zgnilizny przyprawiał

o mdłości. Zgarbione plecy srodze zagniewanych wyznawców ścieliły się na podobieństwo

pagórkowatej krainy; pokryte saletrą kamienne podpory przypominały szare drzewa.

Arcykapłan uniósł kościsty palec. Żelazne cymbały o strunach cienkich jak pergamin

zaczęły przygrywać czerwonym płomykom do wtóru z bębnami, by rozjątrzyć zawistną złość w

uniesionych czcicielach, doprowadzić ją do wrzenia i wybuchu.

W półmroku olbrzymiej krypty z falistego morza wygiętych ludzkich grzbietów zaczęły się

unosić ledwie widoczne macki - zupełnie jakby rósł tam w siłę hufiec duchów. Macki, które w

innym świecie mogłyby zostać nazwane ektoplazmą, prędko się mnożyły, gęstniały, wydłużały się i

łączyły w kształt zbliżony do kłębowiska węży. Powstawało wrażenie, jakby to wścibska mgła znad

rzeki Hlal zapuszczała w podziemia szarobiałe jęzory. Węże wiły się wokół słupów i snuły pod

niskim stropem. Swym wilgotnym dotykiem pieściły wyznawców, którzy powołali je do istnienia.

Wpływały obłokami w czeluść wąskich, spiralnych, wysłużonych schodów - miejscami niemal

doszczętnie startych i zdradliwie śliskich.

W mglistym, żywym tumanie jarzyły się czerwone punkty. Czas płynął, lecz bębny i

cymbały wciąż bez potknięć wygrywały swą melodię. Opiekunowie piekielnego ognia obracali

drewniane koła, na których czerwonym ogniem płonęły kagańce. Oczy arcykapłana pod drewnianą

maską ani razu nie pobiegły w bok i ani jedna zgarbiona, skamieniała postać nie podniosła głowy.

A na górze zamgloną alejką do swego domu w złodziejskiej dzielnicy śpieszyła młodziutka,

zmizerowana żebraczka, ledwie skóra i kości. Wielkie lemurowe oczy błysnęły strachem w drobnej,

pięknej buzi elfa, gdy dostrzegła szarobiały łeb mgły, która na podobieństwo ślimaka wysuwała się

background image

z zakratowanego okienka przy chodniku. Od dawna czuła na sobie ramiona chłodnych

nadrzecznych oparów, domyślała się więc, że ma przed sobą zgoła inne zjawisko.

Próbowała ominąć ten wybryk natury, jednakże kłąb mgły z chyżością nacierającej kobry

rozpełzł się od muru do muru, by zagrodzić jej drogę. Pobiegła w drugą stronę, lecz on doścignął ją

i otoczył podkową przy pustej ścianie. Mogła już tylko stać z drżeniem, kiedy mgielny wąż chudł,

gęstniał i zacieśniał półkole. Kiwał głową niczym jadowity gad oko w oko z ofiarą, aż nagle

skoczył jej na piersi. Wtenczas przestała drżeć, wywróciła białka lemurowych oczu i, niby pusty

wór, nieprzytomnie osunęła się na chodnik.

Przez chwilę szarobiałe wężysko zdawało się ją obwąchiwać, ale ponieważ nie dawała

znaku życia, ze złością przewróciło ją twarzą do ziemi i pognało w tym samym kierunku, w którym

poruszała się nadrzeczna mgła: przez miasto ku domom arystokracji i ozłoconemu latarniami

pałacowi suwerena.

Obie mgły doskonale się z sobą połączyły, choć gdzieniegdzie w tej mieszaninie pojawiały

się czerwone błyski.

***

Przy pustym kamiennym korycie u zbiegu pięciu ulic dwóch mężczyzn siedziało skulonych

obok szerokiego piecyka, w którym gorzały resztki węgla. Mieli stamtąd ledwie parę kroków do

dzielnicy bogaczy, skąd dolatywały na przemian ciche echa muzyki i wybuchy śmiechu. Po

dachach błądziły mdłe, tęczowe łuny. Na pierwszy rzut oka wyglądali na żebraków, wszelako ich

bluzy, płaszcze i sztylpy, choć w wielu miejscach przetarte, uszyte były z porządnego materiału. I

mieli pod ręką miecze w pochwach.

- Mglista noc będzie - zauważył Fafryd, potężnie zbudowany rudzielec o bladej, spokojnej

twarzy. - Ciągnie wilgocią od rzeki.

W odpowiedzi jego mniejszy kompan wzruszył ramionami, podsycił ogień w piecyku

dwiema miskami węgla drzewnego i rzekł ironicznie:

- Następnym razem przepowiadaj lodowce! Najlepiej niech przyjdą aleją Bogów. - Oto cały

Kocur: wzrok czujny, usta szyderczo wykrzywione, policzki przykryte szarym kapturem.

Fafryd wyszczerzył zęby. Kiedy doszły go leciutkie dźwięki śpiewanej daleko pieśni, rzucił

w ciemność z udawaną rozpaczą:

background image

- Czemuż to nie siedzimy gdzieś na ciepłych poduchach? Czemu wino nie szumi nam w

głowach i słodkie rączęta nie tulą nas namiętnie?

Zamiast odpowiedzi Szary Kocur odpiął od pasa trzos ze szczurzej skóry, chwycił go za

rzemyki i pacnął nim o dłoń. W sflaczałym woreczku nie brzęknęły monety. Dla podkreślenia wagi

swoich słów podsunął druhowi pod oczy dziesięć palców. Na żadnym nie błyszczał pierścień.

W ciemnościach przepływały pierwsze zwiewne opary, zwiastujące idący za nimi wał mgły.

Fafryd raz jeszcze wyszczerzył zęby i odezwał się jak gdyby do niewidzialnej widowni:

- Wprost wierzyć się nie chce! Trudno zliczyć, ileśmy w trakcie naszych przygód nazbierali

klejnotów, ile kosztowności ze złota zwykłego i zielonego! Były nawet akredytywy pieniężne gildii

handlarzy zbożem. Gdzież to się wszystko rozeszło? Akredytywy odfrunęły na skrzydłach z

pergaminu? Kamienie bluznęły ogniem i uszły w niebo jak czerwone, zielone i perłowe

kałamarniczki? Czemu nie jesteśmy bogaci?

Kocur prychnął.

- Ba, gdybyś chociaż nie trwonił dorobku na dziewki wszeteczne! Albo nie zaspokajał

swych szlachetnych zachcianek, takich jak pomoc fałszywym aniołom w szturmowaniu bram

piekieł. Co do mnie, to zubożyło mnie tak niańczenie ciebie.

Fafryd parsknął śmiechem.

- Zapominasz o własnych nieprzemyślanych kaprysach. Kto jednej nocy zwędził

suwerenowi kiesę, wypróżnił mu kieszenie i zarazem oddał koronę? No kto? Nie, nie, Kocurze.

Myślę, żeśmy biedni, bo... - Nagle uniósł łokieć, rozchylił nozdrza i wciągnął w płuca chłodne,

wilgotne powietrze. - Dzisiaj mgła ma jakąś dziwną właściwość - orzekł.

Kocur odpowiedział beztrosko:

- Wyraźnie czuję zdechłe ryby, przypalony tłuszcz, końskie łajno, zzieleniałą lankmarską

kiełbasę, tanie świątynne kadzidła, dziesięciofuntowe bochny chleba, zjełczały olej, podpleśniałe

zboże, czarną maź w skrzyniach balsamiarzy, swąd lnianych odpadów oraz smród z baraków

niewolników i z katedry pełnej niemytych przewoźników i cudzołożnic wyprawiających rytualne

orgie... a ty mi mówisz o dziwnej właściwości?!

- Ja czuję coś jeszcze. - Fafryd spojrzał kolejno w głąb każdej z pięciu ulic. - Chociaż

może... - Urwał, niezdecydowany, i wzruszył ramionami.

background image

***

Przez wychodzące na ulicę okienka tawerny zwanej „Gniazdem Szczurów" wlewały się

chyłkiem obłoki mgły. Mieszały się osobliwie z gęstym dymem dogorywającej pochodni,

niezauważone przez nikogo prócz starej nierządnicy, która otuliła się szczelniej połatanym

kożuszkiem.

Uwaga zebranych skupiała się przede wszystkim na osławionym zabijace Gnarlagu i

niewiele mu ustępującym muskulaturą smagłym najemniku. Walczyli na ręce. Każdy z nich wpierał

łokieć w blat wiekowego, dębowego stołu i miażdżył palce przeciwnika, próbując przyłożyć jego

dłoń do porysowanego, wyszczerbionego i podziobanego drewna. Gnarlag, który uśmiechał się z

drwiną, miał drobną przewagę.

Jedno z odnóży mgły zatrzymało się nad ramieniem Gnarlaga, jakby samo było miłośnikiem

tego rodzaju rozrywek i z zainteresowaniem czekało na rozstrzygnięcie pojedynku. Stara

nierządnica dostrzegła w niej dziwne, czerwone kosmyki. Odbłyski pochodni, cóżby innego?

Modliła się jednak, żeby w jej faworycie na nowo zawrzała krew.

Koniuszek mgły dotknął naprężonego ramienia. Twarz Gnarlaga nie wyrażała już

szyderstwa, ale zaciekłą nienawiść. Mięśnie przedramienia nabrzmiały do nieprawdopodobnej

wielkości i zmusiły rękę do gwałtownego obrotu. Dał się słyszeć cichy trzask i jęk boleści.

Najemnik miał złamany nadgarstek.

Gnarlag wstał, strącił ze stołu podany mu kubek wina i odepchnął dziewczynę, która chciała

go objąć. Zabrał z ławy szeroki pas z dwoma mieczami, pomaszerował do ceglanych schodów i

wspiął się do drzwi. Najwyraźniej za sprawą jakichś przeciągów i zawirowań powietrza kosmyk

mgły położył się na jego ramionach niczym ręka kompana.

- Gnarlag był zawsze zimnym draniem - zauważył ktoś po jego wyjściu. - On się nigdy nie

cieszy ze zwycięstwa.

Czarnowłosy najemnik patrzył na swoją okaleczoną rękę i powściągał się od krzyku.

background image

***

- Tedy mi powiedz, wielki filozofie, czemu nie jesteśmy diukami? - zapytał Szary Kocur,

wysuwając palec z pięści zaciśniętej na kolanie. Wycelował nim w Fafryda siedzącego po drugiej

stronie piecyka. - Albo cesarzami, dajmy na to. Albo półbogami.

- Nie jesteśmy diukami, bo przed nikim nie bijemy czołem - odparł rezolutnie Fafryd i oparł

się wygodniej o kamienne koryto. - Nawet diuk liże buty królowi, a półbogowie bogom. My

nikomu schlebiać nie musimy. Chadzamy, gdzie nam się żywnie podoba. Sami sobie wybieramy

przygody i decydujemy, czy pchać się w tarapaty. Lepsza wolność o chlebie i wodzie niźli pełna

kiesa i żywot w poddaństwie.

- Oto słowa ogara, co go ostatni pan przegnał na cztery wiatry i teraz nie wie, do kogo się

łasić - odparował Kocur z jawną drwiną, na którą mogą sobie pozwolić serdeczni przyjaciele. -

Spójrz na siebie, obłudniku! Sprzedawałeś się magnatom, królom i brzuchatym kupcom. Za

Wewnętrznym Morzem służyłeś Mowaralowi. Ja zaś wykonywałem zlecenie bandyty Harsela. No i

razem służymy Glipkeriowi, który dziś w nocy wydaje córkę za iltmarskiego księcia.

- Toż to jeno wyjątki! - zaprotestował gromko Fafryd. - Ale nawet na służbie trzymamy się

zasad. Nie słuchamy niegodziwych rozkazów, nie tańczymy w rytm bębnów czarodzieja, nie

mieszamy się z tłuszczą i nie dajemy się zatruć jadem nienawiści. Jeśli już dobywamy miecza, to w

obronie własnej. Hej, co to?

Dotąd trzymał miecz demonstracyjnie wysoko, obejmując palcami pochwę tuż poniżej jelca,

lecz teraz przysunął rękojeść do ucha.

- Słychać ostrzeżenie! - oświadczył raptownie. - Stal cicho pobrzękuje w pochwie.

Kwitując ten przesąd pobłażliwym chichotem, Kocur wysunął swą smuklejszą klingę,

przyjrzał się natłuszczonej stali w świetle czerwonych węgli, znalazł kilka ciemniejszych plamek i

zaczął je szorować szmatką.

Ponieważ nie działo się nic szczególnego, Fafryd odłożył pochwę z mieczem i przyznał

niechętnie:

- Pewnikiem smok zajrzał do jaskini, gdzie głownię wykuto. Tak czy siak, mgła mi się nie

podoba.

background image

***

Płatny morderca Gisz i kurtyzana Tres patrzyli, jak mgła wędrująca po fantazyjnie

czubatych dachach lankmarskich kamienic przesłania najpierw wiszący nisko złoty sierp księżyca, a

potem gasi tęczową poświatę pałacu. Zapalili łuczywa, zaciągnęli niebieskie zasłony i jęli się bawić

miotaniem noży, aby zaostrzyć apetyt przed bardziej intymną, lecz nie mniej dziką zabawą.

Tres mogła się pochwalić pewną wprawą, lecz Gisz potrafił tak rzucić nóż, że obrócił się

dwanaście lub trzynaście razy, nim wbił w deskę. Z równą biegłością rzucał między nogami, jak i

do tyłu przez ramię. I to bez pomocy lustra. Ilekroć ostrze grzęzło o włos od dziewczyny, uśmiechał

się z zadowoleniem. Nieraz musiała powtarzać sobie w duchu, że nie jest dużo gorszy niż

przeciętny łotrzyk.

Zza zasłony wcisnęło się mgielne ramię i musnęło Gisza w skroń, kiedy sposobił się do

kolejnego rzutu.

- We mgle jest krew, wchodzi ci do oczu! - krzyknęła Tres, patrząc nań ze zgrozą.

Rzezimieszek chwycił dziewczynę za ucho i z obleśnym uśmiechem poderżnął jej gardło tuż

pod kształtnym podbródkiem. Uskoczywszy przed strugą tryskającej krwi, zwinnie porwał pas z

nożami i zbiegł krętymi schodami na ulicę, gdzie wtopił się we mgłę - jemu przyjazną, lecz poza

tym nafaszerowaną nienawistnymi uczuciami jak towiliskie wino cukrem. Była to istna chmura

gniewu. Przepełniały go cudowne wizje podobne do silnych, lecz ulotnych wrażeń, jakie zalęgły się

w jego głowie, gdy został dotknięty siwobiałą mgiełką. Przed oczami tańczyły mu obrazy

zasztyletowanych księżniczek i pochlastanych pokojówek. Maszerował raźnym krokiem, na

skrzydłach radosnych oczekiwań, w kompanii Gnarlaga, mistrza dwóch mieczy. I choć spotkali się

po raz pierwszy w życiu, od razu wiedzieli, że są braćmi uświęconymi nienawiścią, sługami

błogosławionej mgły.

background image

***

Fafryd splótł nad piecykiem swoje krzepkie dłonie i zagwizdał skoczną melodię, która

niosła się z dalekiego, mrugającego światełkami pałacu.

Kocur na nowo oliwił klingę Skalpela.

- Zanadtoś wesół, jak na kogoś, kto boi się zaczarowanej mgły i brzęku żelaza - zauważył.

- A bo mi się tu podoba - odparł barbarzyńca. - Pluję na dwory, łoża i kominki! Dopiero na

ulicy człowiek wie, że żyje. Albo na szczycie góry. Czyż wino nie smakuje lepiej w wyobraźni

aniżeli w kielichu?

- No, ja nie wiem! - zaśmiał się kpiąco Kocur.

- I czy głodujący nie zjada skórki chleba z większym apetytem niż wytrawny smakosz

słowicze języki? Przeciwności losu wyostrzają zmysły i oczyszczają umysł.

- Oto mowa małpy, która nie sięga banana - zadrwił Kocur. - Gdyby obok w murze

otworzyły się wrota raju, wskoczyłbyś w nie bez namysłu.

- Dlatego, że nigdy tam nie byłem - zripostował Fafryd.

- Nie przyjemniej posłuchać muzyki z daleka, niż przepychać się wśród ucztujących na

zaręczynach Innezgai, wydurniać się z nimi, przestrzegać reguł obowiązujących w ich świecie,

uważać na potknięcia?

- Niejeden w Lankmarze zielenieje i pęka z zazdrości, słysząc tę muzykę - rzekł ponuro

Kocur. - Ja nie zielenieję, jak te szajbusy. Moja zazdrość ma inne, racjonalne podłoże. Tak czy

inaczej, na twoje pytanie odpowiadam: nie!

- Stokroć przyjemniej być dziś strażnikiem w służbie Glipkeria niż jego wychuchanym

gościem - upierał się Fafryd. Urzeczony poetycznością swych porównań, nie zważał na słowa

Kocura.

- To znaczy, że mamy służyć Glipkeriowi za darmo? - zapytał ostro ten drugi. - No tak, oto

gorzka pestka wolności: brak wynagrodzenia!

Fafryd zaśmiał się, zreflektował i rzekł prawie ze skruchą:

- Mimo to jest pewien urok w niezłomnym czuwaniu, w powinności strażnika. Nie

trzymamy straży za pieniądze, ale z czystej przyjemności! Człowiek jest ślepy pod dachem, gdzie

ciepło mu i wygodnie. Tutaj widzimy miasto i gwiazdy, słyszymy szmer i tupot życia. Czyhamy jak

myśliwi w skalnej kryjówce, próbując złowić wzrokiem...

background image

- Proszę, Fafryd, tylko nie strasz mnie zjawami i upiorami! - wpadł mu w słowo Kocur. -

Zaraz powiesz, że ulicami włóczy się krwiożerczy potwór. Taki, któremu ślina cieknie na myśl o

Innezgai i jej służkach. Który chrupnąłby na przystawkę książątko w zbrojnym przybraniu.

Fafryd popatrzył na niego w zadumie i potoczył wzrokiem po zasnutych mgłą miejscach.

- Kiedy będę miał pewność, nie omieszkam ci powiedzieć.

***

Bracia bliźniacy Kreszmar i Skel, z zawodu zamachowcy i rabusie, próbowali wydusić

pieniądze od pewnego liczykrupy w jego ruderze, kiedy dopadła ich mgła z czerwonymi pasmami.

Dokończyli dzieła z chyżością ambitnych ludzi, którzy po otrzymaniu niespodziewanego

zaproszenia na ucztę monarchy w pośpiechu przełykają ostatni kęs na rodzinnym przyjęciu.

Kreszmar bez skrupułów roztrzaskał pałką czaszkę liczykrupy, podczas gdy Skel chował za pas

mieszek złota, który udało mu się wydrzeć padającemu już bez życia staruszkowi. Miecze kołysały

im się u boków, gdy szybko wychodzili na zamgloną ulicę. Maszerowali teraz w towarzystwie

Gnarlaga i Gisza, w kłębach zwartej, szarej chmury, która poruszała się prawie niedostrzegalnie

wraz z nadrzecznymi mgłami, a mimo to z mocą najtęższego wina rozbudzała w nich żądzę

niszczenia i mordowania; tuszując wszelkie wątpliwości i obawy, przyrzekała krocie pasjonujących,

owocnych rozbojów.

Za czterema łotrami fałszywa mgła rzedła do wąskiego sznura, połyskującego miejscami

czerwienią tętnicy, a miejscami srebrem włókna nerwowego - nigdzie nie rozerwanego, choć musiał

ominąć niejeden kamienny narożnik po wyjściu ze Świątyni Nienawiści. Włókno tętniło

nieprzerwanie, w miarę jak ze świątyni płynęły polecenia i pokarm do pełznącego obłoku mgły i

czterech doszczętnie opętanych nienawiścią morderców, którzy wraz z nią maszerowali. Walec

mgły sunął z zawziętością śnieżnego tygrysa do dzielnicy arystokracji, gdzie nad morzem blisko

falochronu świecił tęczą latarni pałac Glipkeria.

Trzej odziani na czarno lankmarscy gwardziści, uzbrojeni w okute blachą pałki i ciężkie

strzałki z ostrymi haczykami, dostrzegli zbliżającą się do nich ścianę mgły i poruszających się w

niej ludzi. Zdawało im się, że to czterej mężczyźni uwięzieni w czarodziejskim, giętkim lodzie.

Ciarki im przeszły po skórze. Stali jak sparaliżowani. Mgła obmacała ich, lecz zostawiła w spokoju;

uznała, że są za słabym narzędziem dla jej celów.

background image

W kłębach mgły użądliły ich noże i miecze. Gwardziści padli bez krzyku; czarne bluzy

błyszczały od wilgoci okraszonej czerwienią na bladych, zmartwiałych kończynach. Mgła

zgęstniała, jakby nażarła się do syta swoimi ofiarami. Z zewnątrz czterej mordercy byli

niewidoczni, choć sami wszystko doskonale widzieli.

***

W świetle łun wylewających się z pałacu w najdłuższą z pięciu ulic, tę prowadzącą w głąb

lądu, Kocur zauważył sunącą ku nim szarą mgłę, która wypuszczała przed siebie badawcze odrosty.

- Patrz, Fafrydzie, mamy towarzystwo! - zawołał wesoło.

- Mgła ciągnie od rzeki setką zakrętasów, żeby ogrzać łapy przy naszym piecyku!

Fafryd zmarszczył czoło i odparł z podejrzliwością:

- Cosik mi się widzi, że kryją się w niej nieproszeni goście.

- Wiecznie trzęsiesz gaciami! - zganił go Kocur i dodał tajemniczym głosem: - Śmieszna

myśl przyszła mi do głowy. Może to nie mgła, jeno dym z ogniska, gdzie pali się ogromny stos

słomy makowej z konopną żywicą? Wiesz, jakich zaznamy niesamowitych wrażeń, jakie sny mieć

będziemy?

- Najpewniej koszmary - rzekł cicho Fafryd i podniósł się w kucki. - Kocurze, mam złe

przeczucia! I miecz łaskocze w dotyku!

Najdalej wysunięta macka toczącego się żwawo wału mgły musnęła obu przyjaciół i

przylgnęła do nich z radością, jakby znalazła wreszcie dowódców wyprawy, hersztów oddziału

niewolników, których pod ich wodzą nikt nie pokona.

Dwaj serdeczni druhowie, niski i wysoki, zostali wystawieni na wielką pokusę. Łechtani

czułą, gorzko-słodką pieśnią nienawiści, słuchali obietnic wiecznego pławienia się w krwawej

zemście, trwających wieki wieków rozkoszy morderczego szału.

Fafryd, który tej nocy nie kosztował wina, pijany jedynie własnymi wizjami i rozważaniem

etosu strażnika, pozostał nieczuły na podszepty, których treść wydała mu się wyjątkowo mało

pociągająca.

Z drugiej strony Kocur, którego serce nieraz trawiła zawiść i nienawiść, przeżywał ciężkie

chwile, lecz i on w końcu oparł się chytrym namowom - nawet jeśli tylko dlatego, mówiąc bez

ogródek, że wolał być autorem własnego zła, niż uczyć się go od innych, choćby naukę proponował

sam arcy-diabeł.

background image

Mgła cofnęła się parę kroków, po czym z kocią szybkością, niczym odtrącona kobieta o

mściwym charakterze, wydaliła ze swoich trzewi czterech łotrów i równocześnie wymierzyła

mgielne odrośle w Kocura i Fafryda.

Kocurowi wyszła na dobre biegła znajomość lankmarskiego półświatka, a w nim nawet

początkujących morderców, co w połączeniu z intuicją i umiejętnością błyskawicznego

podejmowania decyzji uratowało mu życie. Rozpoznał pas z nożami najniższego z czterech

bandziorów, Gisza, najniebezpieczniejszego w tej grupie. Bez wahania wyrwał z pochwy Koci

Pazur, wycelował i rzucił.

W tym samym momencie Gisz, równie szybki i zwinny, cisnął jeden z noży. Wszelako

Kocur, który nigdy nie lekceważył przeciwników i nie zapominał o ostrożności, w chwili rzutu

przekrzywił w bok głowę, dzięki czemu nóż Gisza przeciął tylko płatek ucha i minął go ze świstem.

Gisz zanadto ufał swej zręczności, nie zrobił, bowiem uniku, co przyniosło ten skutek, że

zaraz potem sterczała mu z prawego oczodołu rękojeść Kociego Pazura. Czas jakiś zdawał się łypać

na świat zdrowym okiem w niepomiernym zdumieniu, by w końcu runąć na bruk z twarzą

wykrzywioną śmiertelnym grymasem.

Kreszmar, Skel i Gnarlag ochoczo sięgnęli po broń, bynajmniej niezrażeni nagłą śmiercią,

która zatopiła swe szpony w mózgu ich towarzysza.

Fafryd, zwolennik strategicznego myślenia na polu walki, nie od razu dobył miecza, ale

chwycił piecyk za jedną z trzech rozgrzanych nóżek, zakręcił nim nad głową i obsypał czerwonym

żarem twarze napastników. To ich na chwilę zatrzymało, dzięki czemu

Kocur zdążył wyszarpnąć Skalpel, a Fafryd - swój ciężki, wykuty w jaskiniach miecz.

Wolałby rozstać się już z parzącym piecykiem, jednak na widok Gnarlaga, nacierającego nań z

dwoma mieczami, przerzucił piecyk do drugiej ręki.

Doszło do gwałtownego starcia, którego wynik chylił się to na jedną, to na drugą stronę.

Trzej napastnicy, tylko przez chwilę zdezorientowani żarem i popiołem, nie doznawszy obrażeń,

śmiałym krokiem przystąpili do boju. Cztery dobrze wymierzone pchnięcia omal nie dosięgły

Kocura i Fafryda. Barbarzyńca zasłonił się piecykiem przed klingą trzymaną w prawej garści

Gnarlaga, drugą zablokował własnym mieczem.

Błyskawiczny kontratak Fafryda przyniósł śmierć mordercy.

Z żelazem w szyi Gnarlag pochylił ku ziemi oba miecze i już ich nie uniósł, konając. Fafryd

nie mógł dłużej wytrzymać piekielnego bólu ręki, odrzucił, więc piecyk w pierwszą lepszą stronę,

gdzie mogła wyniknąć z tego jakaś korzyść. I tak zdzielił w łeb Skela, już-już zamierzającego

dźgnąć sztychem Kocura, który wprawdzie uskakiwał, lecz nie dość szybko w porównaniu z

atakiem bliźniaków.

background image

Kocur pochylił się pod przelatującym mieczem Kreszmara i wraził mu Skalpel pod żebra,

by tą nie najłatwiejszą drogą dotrzeć do serca. Zaraz też wyciągnął ostrze i tą samą porcją stali

poczęstował chwiejącego się półprzytomnie Skela. Odskakując zwinnie z groźnie uniesioną bronią,

omiótł okolicę uważnym spojrzeniem.

- Wyrżnięci do nogi - zapewnił go Fafryd, który miał więcej czasu, żeby się rozejrzeć. -

Paskudnie sobie poparzyłem rękę!

- A ja mam rozcięte ucho - oświadczył Kocur, przytykając palce do rany. Uśmiechnął się. -

Na szczęście tylko z brzegu. - Zastanowiwszy się nad uwagą Fafryda, dodał: - Dobrze ci tak, boś

walczył orężem kuchcików!

- Też mi coś! - odciął się Fafryd. - Gdybyś nie skąpił węgla, oślepiłbym wszystkich chmurą

żaru.

- I jeszcze gorzej poparzył sobie łapy - rzekł wesoło Kocur i dorzucił z radością: - Zdało mi

się, że słyszę brzęk złota za pasem tego, coś go powalił piecem. Jak mu tam... Skela, właśnie,

rabusia Skela. Kiedy wyciągnę Koci Pazur...

Urwał, zaskoczony ohydnym odgłosem ssania, które zakończyło się głośniejszym

siorbnięciem. W mdłym świetle napływającym z dzielnicy bogaczy ujrzeli nieziemski, zatrważający

widok: okrwawiony sztylet kocura, dopiero co wbity w oko Gisza, unosił się na poskręcanym

ramieniu szarobiałej mgły, która wcześniej dawała schronienie napastnikom, a teraz wyraźnie

zgęstniała - rzekłby kto, i słusznie - posilona pożywną strawą, wzmocniona na siłach dzięki śmierci

swych czterech służalców.

Fafryd i Kocur zdrętwieli ze strachu przed nadprzyrodzonymi mocami - ze strachu przed

samotną błyskawicą, która uderza z czarnej chmury; przed olbrzymim wężem morskim,

szturmującym spod wody; przed cieniami gromadzącymi się w kniei, żeby zadusić zbłąkanego

tułacza; przed czarnym powrozem dymu, który sączy się znad ogniska czarodzieja, aby zacisnąć się

na gardle ofiary.

Z wielu stron dobiegało dzwonienie żelaza: oto mgielne macki podnosiły cztery porzucone

przez bandytów miecze i nóż Gisza, podczas gdy inne szarpały pasem zabitego złoczyńcy, aby

wydobyć zeń pozostałe noże.

Wyobraźnia nasuwała obraz ducha ośmiornicy z głębin Morza Wewnętrznego, który zbroi

się przed decydującym starciem. Dwa sążnie nad ziemią, gdzie zbiegały się macki nieprzejrzanej

mgły, dokładnie w środkowej części sinego korpusu, tworzył się czerwony dysk wielkości ludzkiej

głowy, który stopniowo upodabniał się do oka. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdy tylko oko

uzyska zdolność widzenia, dziesięć macek zacznie dźgać i chlastać swym zdobycznym orężem z

bezlitosną precyzją.

background image

Fafryd stał jak skamieniały między szybko formującym się okiem a Kocurem, który chyba

wpadł na jakiś szaleńczy pomysł, zacisnął bowiem dłoń na rękojeści Skalpela, przygotował się do

ataku i krzyknął do barbarzyńcy:

- Podsadzisz mnie!

Odgadując plan druha, Fafryd otrząsnął się z osłupienia, splótł dłonie i zgiął się w kolanach.

Kocur rozpędził się, włożył nogę w prowizoryczne „strzemię" i wybił się w górę, kiedy wielkolud

dźwignął się i podrzucił go z wysiłkiem i okrzykiem bólu.

Z mieczem nastawionym do pchnięcia Kocur przeleciał przez czerwoną źrenicę z

ektoplazmy, która natychmiast rozproszyła się w nicość. Zniknął Fafrydowi z oczu, zupełnie jakby

zapadł się z kretesem w śnieżną zaspę. Zaraz po tym uzbrojone macki zaczęły bić na lewo i prawo

niczym niewidomi wojownicy - na oślep, gdzie popadło. Ale ponieważ było ich dziesięć, niektóre

ciosy mogły dosięgnąć Fafryda, który uchylał się i uskakiwał, aby nie oberwać. Kiedy stukał

obcasami o bruk, miecze i noże we władaniu macek kąsały odrobinę celniej - i znów, niczym

ślepiec kierujący się słuchem. Fafryd musiał dwoić się i troić, co wymagało od niego tym

większego wysiłku, że był taki duży. Postronny świadek, jeśliby taki zapuścił się w te rejony o tej

niezwykłej porze, mógłby dojść do wniosku, że to gigantyczna ośmiornica, która uczy barbarzyńcę

tańczyć.

Tymczasem po drugiej stronie szarobiałego potwora Kocur dostrzegł srebrno-różowe

włókno. Usiłowało przed nim uciec, toteż musiał wyskoczyć wysoko, aby ciachnąć je końcem

Skalpela. Stawiało klindze większy opór niż główny korpus mgły, a pękło z niezwykłym,

niespodziewanie głośnym brzękiem.

Mgła od razu opadła, bez porównania szybciej niż jakikolwiek przekłuty pęcherz -

właściwie jak wielka purchawka przydeptana stopą olbrzyma. Macki rozwiały się, a porzucone

miecze i noże szczęknęły o kamienie. Dmuchnęło tak obrzydliwym smrodem, że

Fafryd i Kocur musieli zatkać rękami nos i usta.

Ostrożnie wciągając w nozdrza powietrze, Kocur przekonał się, że znowu można oddychać

swobodnie.

- Hura! Chyba przeciąłem wąską gardziel tej bestii, drogi przyjacielu! Choć może był to

przewód sercowy, główny nerw, srebrny kantar, pępowina... nieważne.

- Ciekawe, dokąd prowadził.

- Ani mi się śni sprawdzać - zapewnił go Kocur, z niepokojem spoglądając przez ramię w

kierunku, skąd nadeszła mgła. - Jak chcesz, to się włócz po lankmarskich zaułkach, ale beze mnie.

Zresztą, popatrz: wąska nić też znikła.

- Aj! - krzyknął nagle Fafryd i zaczął rozcierać dłonie. - Ty cwany łobuzie! Kazałeś mi się

podsadzić, choć jestem poparzony!

background image

Kocur uśmiechnął się szeroko, przesuwając spojrzenie po wstrętnie oślizgłych kocich łbach,

martwych ciałach i rozrzuconym bojowym ekwipunku.

- Gdzieś tu leży Koci Pazur - mruknął. - I naprawdę słyszałem brzęk złota...

- Wyczułbyś miedziaka pod językiem łotrzyka, którego dusisz! - burknął Fafryd ze złością.

***

W Świątyni Nienawiści pięć tysięcy wyznawców zaczęło wstawać ociężale, ze stękaniem -

każdy lżejszy o kilka łutów niż w chwili, kiedy padał na kolana. Bębniarze oparli się bezradnie na

bębnach, obsługujący korby pochylili się nad zgaszonymi, czerwonymi świecami, a chudy

arcykapłan posępnie zwiesił głowę i przykrył drewnianą maskę szponiastymi palcami.

***

Na skrzyżowaniu ulic Kocur machnął Fafrydowi przed oczami mieszkiem odciętym od pasa

zabitego Skela.

- Starczy tego na prezent zaręczynowy dla słodkiej Innezgai, mój szlachetny przyjacielu? -

zapytał śpiewnie. - Potem rozpalimy ogień w naszym kochanym piecyku, aby oddawać się

niezrównanym rozkoszom strażniczej posługi i przeżywać rozliczne cuda...

- Dawaj, cymbale! - warknął Fafryd i porwał brzęczący mieszek w swe poparzone dłonie. -

Znam miejsce, gdzie wcierają w ciało lecznicze olejki. I gdzie mają igły do zszywania

złodziejaszkom przytarganych uszu. A kobiety i wino są tam czyste i ostre.

background image

CIĘŻKIE CZASY

W LANKMARZE

background image

Pewnego razu w Lankmarze, Mieście Czarnej Togi, dwa lata po tak zwanym roku czarnej

śmierci rozeszły się drogi Fafryda i Szarego Kocura. Do dziś nie wiadomo, co dokładnie sprawiło,

że krewki barbarzyńca rozstał się ze szczupłym, przebiegłym księciem złodziei.

W owym czasie różnie na ten temat spekulowano. Jedni twierdzili, że poszło o dziewkę.

Inni utrzymywali, czemu jeszcze trudniej było dać wiarę, że pokłócili się przy podziale klejnotów

zagrabionych lichwiarzowi Mulszowi. Dziejopis Szryt nie wyklucza, że ich wzajemna wobec siebie

oziębłość stanowiła w dużej mierze echo nieprzyjaźni, w jakiej natenczas żyli ze sobą Szylba o

Twarzy Bezokiej, demoniczny mentor Kocura, i Ningobel Siedmiooki, tajemniczy i chimeryczny

opiekun Fafryda.

Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, stojące w zasadniczej sprzeczności z hipotezą o

klejnotach Mulsza, wiązało ich rozstanie z ciężkimi czasami, jakie nastały w Lankmarze. Przygody

zdarzały się rzadko i nie należały do najciekawszych, ponadto obaj bohaterowie osiągnęli ten etap

w życiu, kiedy człowiek niegrzeszący zasobnością rezygnuje z najwspanialszych wojaży i

przyjemności na rzecz pewnych pożytecznych zajęć, które pozwalają osiągnąć dobrobyt lub

duchową doskonałość... choć rzadko jedno i drugie naraz.

Zapewne nuda, niepewność jutra, tudzież rozbieżność zdań w sprawie sposobów wywinięcia

się z przykrego położenia, ostatecznie i nieodwołalnie poróżniły przyjaciół. Właśnie to założenie w

pewien sposób tłumaczy, a nawet usprawiedliwia śmieszną skądinąd plotkę, jakoby druhowie

pospierali się o prawidłowe wymawianie imienia „Fafryd". Otóż Kocur, z uporem godnym lepszej

sprawy, obstawał przy wypowiadanym niedbale w lankmarskiej gwarze „Fafyrze", podczas gdy

sam zainteresowany wolał oryginalną, twardą wymowę wszystkich spółgłosek: ponoć tylko taka nie

zgrzytała mu w uszach i nie kłóciła się z jego barbarzyńską wrażliwością na ład i porządek.

Człowieka znudzonego i ubogiego byle niedogodność wyprowadza z równowagi.

Niewątpliwie ich przyjaźń, choć do cna nie wygasła, to znacząco ostygła. Jakkolwiek nadal

mieszkali w Lankmarze, ich życiowe ścieżki zaczęły się rozchodzić.

Szary Kocur znalazł zatrudnienie u niejakiego Pulga, bezwzględnego pasożyta raczkujących

religii. Jako król mętnego lankmarskiego półświatka, ściągał haracz od kapłanów służących

bożkom, którzy mieli ambicje zostać wielkimi bogami. Oporni musieli liczyć się z nieprzyjemnymi,

zatrważającymi i odrażającymi incydentami podczas obrzędów poświęconych skąpemu bóstwu.

Jeżeli kapłan uchylał się od płacenia haraczu, jego cuda okazywały się szarlataństwem, zbór i

stronnicy szli w rozsypkę, a na domiar złego ktoś mógł mu w ciemnej uliczce złoić skórę i

pogruchotać kości.

W kompanii zabijaków Pulga i często jednej bądź dwóch pięknych tancereczek Kocur

stanowił teraz swojski i złowieszczy widok na lankmarskiej alei Bogów, która łączy Bagienną

Bramę z odległymi dokami i cytadelą. Nadal chodził ubrany na szaro, nadal zakryty kapturem, z

background image

Kocim Pazurem i Skalpelem u boku. Jednakże sztylet i wąski miecz najczęściej spoczywały w

pochwach. Ponieważ dawno się przekonał, że groźba jest zwykle skuteczniejsza niż samo jej

wykonanie, ograniczał się do pertraktacji i pobierania należności.„Przychodzę w imieniu Pulga.

Puul... ga!" - tak zwykł otwierać rozmowę. Kiedy świątobliwi mężowie odmawiali współpracy lub

nazbyt ostro się targowali i należało porozbijać figurki bądź przegonić wiernych ze świątyni, kiwał

palcem na osiłków, by zastosowali odpowiednie środki dyscyplinarne, sam natomiast stawał z

boku, ucinał sobie żartobliwą pogawędkę z towarzyszącymi mu dziewczętami i objadał się

słodyczami. W miarę upływu miesięcy przybierał na wadze, tancerki zaś stawały się coraz bardziej

pokorne i dziecięco urodziwe.

Fafryd złamał miecz na kolanie (i przy okazji paskudnie się skaleczył), pozdzierał z odzienia

skrawki szczurzego futra i ostatnie ozdoby (nic niewarte paski ściemniałego żelaza), wyrzekł się

mocnych napitków i związanych z nimi przyjemności (już od dłuższego czasu zadowalał się

cienkim piwem i obywał bez kobiety) oraz został jedynym akolitą Bwadresa, jedynego kapłana

oddającego cześć Garncowemu Iszkowi. Zapuścił nader długą brodę, wcale nie krótszą od włosów

opadających na ramiona. Wychudł, policzki mu zapadły, pojawiły się cienie pod oczami, a głos z

basowego przeszedł w tenor... choć nie w rezultacie samookaleczenia, do którego doprowadziła go

rozpacz, jak rozpowiadali kłamcy, mimo iż dobrze wiedzieli, gdzie mu się to stało.

Bogowie w Lankmarze (mianowicie ci z bogów i pretendentów do tytułu boga, którzy

mieszkają lub, zdaniem niektórych, obozują w Niezniszczalnym Mieście, nie zaś lankmarscy

bogowie, bo to zupełnie inna, wielce tajemnicza i poważna sprawa)... No, więc bogowie w

Lankmarze czasem wydają się liczniejsi od ziaren piasku na Wielkiej Pustyni Wschodu. Znakomita

ich większość rozpoczynała swą karierę jako ludzie, a w zasadzie męczennicy, którzy wiedli

ascetyczny, wizjonerski żywot i zeszli ze świata okrutną, wstrząsającą śmiercią. Można odnieść

wrażenie, że od zarania dziejów niezliczone hordy kapłanów i apostołów (a nawet samych bogów -

niewielka to różnica), wędrowały przez pustynię, Tonącą Ziemią i Wielkie Słone Bagnisko, aby

spotkać się przed potężną, nisko sklepioną Bagienną Bramą Lankmaru... a równocześnie, rzecz

jasna, cierpieć najrozmaitsze tortury, kastracje, oślepienia, kamienowania, wbijania na pal,

krzyżowania, ćwiartowania i tak dalej, zawsze z rąk zbójców ze wschodu i mingolskich pogan -

stworzonych wyłącznie po to, aby pielęgnować tradycję męczeńskiej śmierci. Grono świętych

cierpiętników zasiliły też czarownice i czarnoksiężnicy, walczący o nieśmiertelność dla swoich

piekielnych, demonicznych bóstw czy, rzadziej, pra bogiń. Tutaj na czoło wysuwały się najczęściej

dziewice więzione dziesiątki lat w lochach magów-sadystów lub gwałcone przez całe plemiona

Mingoli.

Sam Lankmar, a zwłaszcza wyżej wspomniana ulica jest sceną, czy raczej areną

artystyczno-intelektualnych zmagań bogów po ich bardziej widowiskowych, lecz bynajmniej nie

background image

okrutniejszych przejściach z Mingolami i rozbójnikami. Nowy bóg (reprezentowany przez swego

kapłana lub kapłanów) przystępuje do zawodów w Bagiennej Bramie i powoli czy wręcz

ślamazarnie posuwa się aleją Bogów: bądź to odnajmuje świątynię, bądź dzierżawi skrawek

chodnika, aż dotrze do miejsca odpowiedniego dla swej rangi. Rzadko, któremu udaje się przebić w

pobliże cytadeli i znaleźć sobie kąt wśród arystokracji bogów... również podlegających wymianie,

choć obecnych tam od stuleci, a nawet tysiącleci (prawdziwi lankmarscy bogowie są równie

zazdrośni, co tajemniczy). Całe tabuny bożków, jak można się domyślać, po odbyciu całonocnego

czuwania pod bramą odchodziły w nieznane - może szukać miast, gdzie widownia jest mniej

wybredna. Większość tych, co weszli do środka, wędrowała mniej więcej do połowy alei, by potem

wolno, walcząc zażarcie o każdą piędź ziemi, wycofać się z powrotem pod Bagienną Bramę i na

zawsze odejść z Lankmaru. Pamięć po nich prędko się zacierała.

Garncowy Iszek, któremu zdecydował się służyć Fafryd, był w Lankmarze jednym z

najmarniejszych, najmniej zaradnych bogów, a właściwie bożków. Wegetował tu przez trzynaście

lat, w którym to czasie zdołał zaliczyć jedynie dwa place. Teraz wracał, skazany na zapomnienie.

Nie należy go mylić z Iszkiem Bezbronnym, Iszkiem ze Spalonymi Nogami, Iszkiem Obdartym ze

Skóry czy innymi bóstwami z licznej rzeszy jego równie widowiskowo okaleczonych imienników.

Po prawdzie, swą niewielką siłę przebicia powinien złożyć na karb powszechnego mniemania, że

taka śmierć jak jego (rozciąganie na ławie tortur) nie jest szczególnie spektakularna. Niejeden

uczony pomylił go z Garncowym Iszkiem, świętym z zupełnie innej bajki, który na swą

nieśmiertelność zapracował siedemnastoletnim pobytem w niezbyt przestronnym glinianym

naczyniu. Garniec Garncowego Iszka zawierał rzekomo wodę pokoju z Sylwijskiego Zdroju,

aczkolwiek nie było na nią zapotrzebowania. Gdyby ktoś szukał sztandarowego przykładu

zdegradowanego boga, który nigdy do niczego nie doszedł, mógłby nie znaleźć lepszej kandydatury

niż Garncowy Iszek. Z kolei Bwadres ucieleśniał sobą wszystkie cechy niewydarzonego kapłana:

był zgrzybiały, niemrawy, uległy i mówił bełkotliwie. Fafryd miał powód, dla którego przystał do

niego, a nie do jednego z wielu obrotniejszych, perspektywicznych duszpasterzy: widział, jak

kapłan głaszcze po głowie głuchoniemego dzieciaka, mimo że nikt na niego nie patrzył (Fafryda nie

zauważył). To zdarzenie, niespotykane, na co dzień w Lankmarze, zapadło głęboko w pamięć

barbarzyńcy. Poza tym Bwadres okazał się przeciętnym, starym piernikiem.

Dopiero kiedy Fafryd został jego akolitą, los zaczął mu sprzyjać.

Po pierwsze, barbarzyńca wyglądał na imponującą podporę zboru już pierwszego dnia, gdy

pojawił się w potarganym, poplamionym krwią ubraniu (poranił się przy łamaniu miecza, jak się

rzekło). Za sprawą blisko siedmiu stóp wzrostu i wciąż wojowniczej postawy wybijał się jak góra

wśród brzdąców, leciwych babulek i różnorodnej hołoty, która tworzyła smrodliwy i hałaśliwy tłum

kapryśnych wyznawców na alei Bogów, kawałek drogi od Bagiennej Bramy. Wydawało się wielce

background image

prawdopodobne, że jeśli Garncowy Iszek przeciągnął na swoją stronę takiej miary wyznawcę, z

pewnością wykazywał się jakimiś niespodziewanymi zaletami. Ze wzbudzającego respekt wzrostu

Fafryda, jego szerokich barów i zawadiackiego zachowania wynikała jedna niezaprzeczalna

korzyść: mógł zabezpieczyć dla Iszka i Bwadresa całkiem sporą powierzchnię chodnika, kiedy po

nocnych obrzędach wyciągał się do snu na kamieniu.

Łotry i swawolnicy z czasem przestali pluć na Bwadresa i szturchać go łokciami. Mimo

radykalnej zmiany obyczajów Fafryd nie stał się uległym poczciwcem - choć Garncowy Iszek był

bogiem pokoju - przede wszystkim, dlatego, że barbarzyńscy przodkowie wszczepili weń

poszanowanie podstawowych wartości moralnych.

Jeśli ktoś dręczył Bwadresa lub zakłócał obrzędy sprawowane ku czci Iszka, wylatywał w

powietrze i zaliczał twarde lądowanie, a jeśli się burzył, dostawał krótkie, ostrzegawcze lanie.

Bwadres nabrał niezwykłego wigoru w rezultacie tej nieoczekiwanej odsieczy, gdy wraz ze

swoim bogiem chylił się już ku przepaści zapomnienia. Zaczął jadać częściej niż dwa razy w

tygodniu i czesać swą długą, rzadką brodę. Wkrótce nie zostało w nim śladu po starczej

niemrawości, jedynie w głębi obwiedzionych żółtawymi krostkami oczu czaiły się jak dawniej

błyski szaleńczego uporu. Głosił teraz nauki Garncowego Iszka z zacięciem i charyzmą, jakiej nie

znalazł w sobie nigdy dotąd.

Tymczasem Fafryd już niebawem promował kult Garncowego Iszka nie tylko wzrostem,

postawą i wybitnymi osiągnięciami w fachu wykidajły. Po dwóch miesiącach wypełniania

dobrowolnych ślubów milczenia, kiedy to nie odpowiadał na najprostsze pytania Bwadresa, z

początku wielce zdziwionego postępowaniem swego olbrzymiego pomocnika, Fafryd wyszperał

gdzieś małą, pękniętą lirę, naprawił ją i zaczął regularnie przy wszystkich obrzędach odśpiewywać

wyznanie wiary i dzieje Garncowego Iszka. Żadną miarą nie rywalizował z Bwadresem, nie wtrącał

się w jego litanie i nie próbował udzielać błogosławieństwa w imieniu Iszka. Wprost przeciwnie:

zawsze klękał i milkł, kiedy Bwadres przeprowadzał obrzęd.

Kiedy jednak kapłan medytował między rytuałami, Fafryd siadywał za nim na kamieniach,

wydobywał melodyjne dźwięki z malutkiej liry i śpiewał swym, dość jak na niego cienkim,

przyjemnym i romantycznie przychrypniętym głosem. A trzeba wiedzieć, że w dzieciństwie na

Lodowych Pustaciach, a więc gdzieś pod biegunem w pojęciu lankmarczyków - hen za Morzem

Wewnętrznym, porośniętym puszczami Państwem Ośmiu Miast i Górami Trollowych Schodów -

Fafryd pobierał nauki w szkole śpiewających skaldów (tak się nazywała, choć uczono tam śpiewać

wyłącznie lirycznym tenorem), mając jeszcze do wyboru szkołę ryczących skaldów, gdzie

śpiewano basem. Właśnie ten powrót do wyrobionego w dzieciństwie sposobu artykułowania

dźwięków, objawiający się w odpowiedziach na te nieliczne pytania, których raczył wysłuchać w

swej skromności, był prawdziwym i jedynym powodem przejścia jego basu w tenor - pomimo

background image

niestworzonych opowieści plotkarzy pamiętających Fafryda jako obdarzonego tubalnym głosem,

skorego do bitki druha Szarego Kocura.

W przedstawianych dziesiątki razy dziejach Garncowego Iszka systematycznie dokonywały

się zmiany, wszelako tak wolno, że nawet Bwadresowi, gdyby chciał, trudno byłoby zgłaszać

zastrzeżenia. Ostatecznie powstała z tego, wprawdzie stonowana pod wieloma względami, wielka

saga o bohaterze z północy. Iszek za młodu nie zabijał smoków i innych potworów, co przeczyłoby

jego zasadom moralnym, on się tylko z nimi bawił: pływał z lewiatanem, kąpał się z behemotem,

przemierzał bezdroża podniebnych przestrzeni na grzbiecie wiwerny, gryfa i pegaza. Zarazem nie

gromił w boju królów i cesarzy: po prostu wprawiał w osłupienie najwyższych dygnitarzy, gdy

kroczył po sztychach zatrutych mieczy, stawał na baczność w ogniu paleniska czy stąpał po wodzie

wrzącej w olbrzymich kadziach - i zarazem wygłaszał pięknym, doskonale rymowanym wierszem

natchnione kazania o braterskiej miłości.

Garncowy Iszek, jakiego znał Bwadres, skonał po stosunkowo krótkich męczarniach (choć

nie bez kilku pożegnalnych napomnień), kiedy porozrywano mu stawy na ławie tortur. Garncowy

Iszek, jakiego ukazał ludziom Fafryd (właściwie starczyło rzec „Iszek": każdy wiedział, o kogo

chodzi), połamał siedem ław, nim zaczęły opuszczać go siły. Nawet, kiedy w mniemaniu, że rozstał

się z życiem, popuszczono powrozów, poderwał się i chwycił za gardło głównego kata,

zachowawszy w sobie dość krzepy, by udusić niegodziwca... nieważne, że mistrza zapaśników w

swoim cechu.

Iszek wszakże tego nie uczynił, jak zawsze wierny zasadom; poprzestał na złamaniu grubej,

mosiężnej obroży kata, będącej znakiem jego profesji, i wygięciu jej w kunsztowny,

niewypowiedzianie piękny symbol garnca. Dopiero wtedy wyzionął ducha i udał się do krainy

wiecznej szczęśliwości, gdzie spotykają go nowe, nadzwyczajne przygody.

A ponieważ zdecydowana większość bogów w Lankmarze przywędrowała z krajów

Wschodu lub z południa, z podupadłych kulturowo okolic Kuarmalu, w swoich ziemskich

wcieleniach byli słabeuszami: potrafili przeżyć ledwie kilka chwil na stryczku i parę godzin na

palu, nie wykazywali szczególnej odporności na roztopiony ołów czy grad zębatych strzał, nie

oddawali się z zamiłowaniem tworzeniu heroicznych poematów i widowiskowym zmaganiom z

groźnymi potworami, nic więc dziwnego, że Garncowy Iszek, jakim przedstawiał go Fafryd,

zwrócił na siebie uwagę, a wnet zaskarbił sobie przychylność i miłość zwykle chwiejnej w

poglądach bogobojnej tłuszczy. Nade wszystko wizja Garncowego Iszka, który wstaje z ławą na

plecach, zrywa więzy i łamie dechy, a następnie czeka pokornie z podniesionymi rękami, aż

oprawcy naszykują kolejną ławę i go do niej przytwierdzą... otóż ta wizja zajęła naczelne miejsce w

snach i marzeniach czeredy żebraków, tragarzy, przemęczonych kucharek oraz ich biednych dzieci i

zniedołężniałych rodziców.

background image

Na fali swej rosnącej popularności Garncowy Iszek nie tylko po raz drugi przesuwał się

aleją Bogów w kierunku cytadeli, - co samo w sobie było nie lada rzadkością - ale też udawała mu

się ta sztuka o wiele łatwiej niż jakiemukolwiek bożkowi w czasach nowożytnych. Praktycznie

przed każdą kolejną ceremonią Bwadres i Fafryd przenosili ołtarzyk kilka kroków dalej, a to dzięki

temu, że tłum wyznawców wdzierał się na tereny tymczasowo poświęcone bogom o słabszych

umiejętnościach przyciągania wiernych. Zdarzało się coraz częściej, że niezmordowani, schodzący

się o późnej porze wyznawcy umożliwiali im sprawowanie obrzędów do pierwszych brzasków

jutrzenki. Dziesięć, czasem dwanaście nocnych ceremonii pozwalało tyleż razy przesunąć się w

nowe miejsce. I nie trzeba było długo czekać, żeby zaczął się zmieniać charakter członków zboru.

Pokazywali się ciekawscy z coraz cięższymi trzosami: najemnicy, kupcy, modnie ubrani złodzieje,

pomniejsi dostojnicy, strojne kurtyzany, arystokraci lubiący się szwendać po dzielnicach biedoty

oraz gładko ogoleni filozofowie, którzy pokpiwali z nieprzekonujących argumentów Bwadresa i

absurdalnego zbioru zasad Iszka, lecz w duchu podziwiali szczery zapał staruszka tudzież jego

rosłego, oddanego poezji akolitę. Wraz z zamożniejszymi przybyszami zjawiali się, oczywiście,

nieprzebłagani wysłannicy Pulga i inne lisy szukające gąsek w tym stadku. Co w nader niezręcznej

sytuacji stawiało Szarego Kocura.

Dopóki Iszek, Bwadres i Fafryd trzymali się w odległości paru rzutów kamieniem od

Bagiennej Bramy, dopóty nie było powodu do obaw. Kiedy bowiem przychodził czas zbierania

datków i Fafryd zbliżał się do słuchaczy z wyciągniętymi rękami, ci dawali mu, jeśli w ogóle

cokolwiek, to najwyżej pleśniejące skórki chleba, przywiędnięte warzywa, szmaty, kije, bryłki

węgla drzewnego, a już najrzadziej, co wywoływało zwykle okrzyki zdziwienia, pogięte,

wyszczerbione i zaśniedziałe miedziaki. Tego rodzaju drobnica nie interesowała nawet mało

ambitnych wyłudzaczy haraczu, a Fafryd bez trudu radził sobie z nierozgarniętymi cherlakami,

którzy chcieli się bawić w księcia złodziei w cieniu Bagiennej Bramy. Niejeden raz Szary Kocur

przekonywał Fafryda, żeby nie zmieniał tego stanu rzeczy, bo dalsza wędrówka aleją Bogów może

mieć przykre następstwa.

Kocur z jednej strony nie skąpił dalekowzrocznych porad, ale i był nad wyraz ostrożny.

Polubił - a przynajmniej święcie wierzył, że polubił - swą stałą, dochodową pracę bez mała

bardziej, niż lubił samego siebie. Dobrze wiedział, że jako świeży nabytek Pulga, jest teraz pod

szczególną obserwacją Wielkiego Człowieka i najmniejszy dowód przyjaźni z Fafrydem (pogłoska

mówiła, że są skłóceni na dobre) może go w przyszłości słono kosztować. Tak, zatem w czasie

wolnym od pracy - czyli w dzień, albowiem obrzędy religijne odbywają się w Lankmarze zwykle

nocą, w blasku pochodni - spacerując aleją Bogów, niby to przypadkiem spotykał się z Fafrydem,

jednakże jawnie z nim nie rozmawiał. Udawał, że załatwia tu jakieś swoje sprawy, szuka

przyjemności bądź skrycie naśmiewa się z pożałowania godnego zajęcia swego dawnego kompana

background image

(jego druga linia obrony na wypadek oskarżeń ze strony Pulga) - gdy w istocie rzeczy wygłaszał

półgębkiem długie mowy, na które Fafryd odpowiadał, jeśli już, w ten sam sposób, choć bardziej

przez roztargnienie niż z wyrachowania.

- Słuchaj no, Fafryd - rzekł Kocur przy trzeciej tego rodzaju okazji. Jednocześnie udawał, że

przygląda się młodej żebraczce o kościstych kończynach i wydętym brzuchu, jakby próbował

ocenić, czy chude mięso w połączeniu z odpowiednimi ćwiczeniami nie wydobędzie z niej

urzekającej, chłopczykowatej urody. - Masz tu wszystko, czego chcesz, czyli sposobność klecenia

wierszydeł i wyśpiewywania jej bęcwałom, jak mi się wydaje. Radzę ci, siedź przy bramie, bo

jedną jedyną rzeczą, jakiej tutaj nie ma, to pieniądze, a przecież tobie podobno nie potrzeba

pieniędzy. Czyste wariactwo, ale to już nie moja sprawa. Słuchaj więc! Jeśli poleziesz z Bwadresem

pod cytadelę, ba, jeśli ruszysz się stąd o pchli krok, zaczniesz zgarniać forsę, czy tego chcesz, czy

nie chcesz. Za pieniądze kupicie sobie coś z Bwadresem, choćbyście nie wiem jak ciasno wiązali

trzosy i zatykali uszy, żeby nie słyszeć krzyków przekupni. Towar, który sobie kupicie, nazywa się

kłopoty.

Fafryd odpowiedział cichym mruknięciem, odpowiednikiem wzruszenia ramionami.

Przebijając wzrokiem odstające kudły krzaczastej brody, patrzył w niemalże nabożnym skupieniu

na tajemniczy przedmiot, który zasłaniał długimi palcami, wykonując nimi zdecydowane, acz

delikatne ruchy.

- A tak przy okazji, co słychać u twojego głupiego staruszka? Ponoć zaczął się zdrowo

odżywiać - ciągnął Kocur, przybliżając się nieznacznie, aby zobaczyć, czym zajmuje się Fafryd. -

Wciąż uparty jak osioł, co? Wciąż chce zaciągnąć Iszka do cytadeli? Wciąż beznadziejnie tępy...

ee... w interesach?

- Bwadres to dobry człowiek - stwierdził cicho Fafryd.

- Przez tę swoją dobroć napyta sobie biedy! - odpowiedział Kocur ze złośliwą ironią. -

Słuchaj, Fafryd, nie naciskajmy na niego, by zmienił sposób myślenia. Coś mi się zdaje, że nawet

Szylba i Ning nie dokonaliby wespół tej kosmicznej rewolucji. Sam wszystkiego dopilnujesz. Po

prostu twórz poezję nieco niższych lotów, znajdź parę niepowodzeń w chlubnym żywocie Iszka.

Pewnie sam już masz dosyć tego śmiesznego mariażu północnej obojętności z południowym

samoudręczeniem. Więc zmień coś! Prawdziwy artysta pracuje w każdym tworzywie. Jeśli ci to nie

odpowiada, cóż, są łatwiejsze sposoby. W gorączce ceremonii zapomnij o przestawianiu ołtarza, a

nawet cofnij go trochę! Stary pryk, podniecony widokiem tłumów, nawet nie wie, gdzie się

przesuwacie. Posuwajcie się rakiem. Możesz chować część datków, nim oddasz je Bwadresowi.

Starczy jeden ranek, żebyś nauczył się sztuczki. Zresztą, po co cię uczyć? W tych wielkich łapskach

wszystko da się ukryć.

- Nie.

background image

- Jak uważasz - rzekł Kocur tonem pozornie lekkim, lecz bynajmniej nie beznamiętnym. -

Kupuj sobie kłopoty, skoro chcesz, lub śmierć, skoro musisz. Słuchaj, czym ty się tam bawisz? Hej!

Nie dawaj mi tego, zwariowałeś!? Jeno sobie popatrzę. Na czarną togę! Co to ma być?

Nie podnosząc wzroku, bez zbytecznych ruchów, Fafryd przekrzywił splecione dłonie,

jakby chciał pokazać Kocurowi schwytanego motyla lub żuka. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka

mogło się wydawać, że Fafryd starannie ukrywa rzadki, dorodny okaz żuka z pancerzem w kolorze

lekko zszarzałego złota.

- To z wczorajszych datków dla Iszka - wymamrotał Fafryd. - Dar od pobożnej niewiasty,

która duchem oddana jest bogu.

- Racja! - syknął Kocur. - Jak też połowie młodej lankmarskiej magnaterii, i to nie tylko

duchem. Myślisz, że nie rozpoznam podwójnie skręconej bransolety Leszni? Dwie takie dostała, jak

wieść niesie, od bliźniaczych diuków z Iltmaru. Co jej zrobiłeś, że ci ją dała? Czekaj, nic nie mów!

Łatwo zgadnąć. Pewnie recytowałeś poemat! Słuchaj, sprawy zaszły dalej, niż się spodziewałem.

Jeśli Pulg się dowie, że już dają wam złoto... - Urwał znacząco. - Ale cóżeś z tym zrobił?

- Wygiąłem na kształt świętego garnca. - Fafryd trochę bardziej pochylił głowę, odrobinę

bardziej rozchylił dłonie i ździebko bardziej je przekrzywił.

- No tak, widzę... - wycedził Kocur. Ozdoba z miękkiego złota została skręcona w

zadziwiająco staranny, niezwykły węzeł. - Nieźle ci wyszło. Nie mam pojęcia, Fafryd, jak to się

dzieje, że z jednej strony wykazujesz tak wielkie upodobanie do krągłości, a z drugiej nie spałeś

przy nich od sześciu miesięcy. Pewnie w tym względzie jedno wyklucza drugie. Na razie mi nie

przerywaj, bo coś mi w głowie świta. Na czarny szkaplerz, toż to świetny pomysł! Dasz mi tę

błyskotkę, a ja zaniosę ją Pulgowi. Czekaj! Wysłuchaj mnie do końca i wtedy się zastanów. Nie

chodzi mi o złoto, przekupstwo czy żaden podział łupów; o coś takiego nie prosiłbym Bwadresa ani

ciebie. Będzie z niej pamiątka, okaz do kolekcji. Ostatnio miałem okazję przyjrzeć się Pulgowi i

odkryłem w nim dziwną słabość: lubi dostawać podarki (traktuje je zapewne jak trofea) od swoich...

hm... kooperantów, jak czasem ich nazywamy. Upominki powinny być związane z przedmiotem

kultu, a więc są to kielichy, kadzielnice, kości zdobione srebrnym filigranem, amulety wysadzane

klejnotami i tym podobne rzeczy. Siaduje przed półką z darami i snuje marzenia. Czasem mam

wrażenie, że nieświadomie staje się religijnym człowiekiem. Jeśli przyniosę mu to cacko, to na

pewno, bez dwóch zdań, poczuje afekt do Iszka. Każe mi nie zdzierać skóry z Bwadresa. Kto wie,

może nawet dałoby się was zwolnić od płacenia haraczu na... co najmniej trzy place.

- Nie.

- Twoja wola, przyjacielu. Chodź ze mną, serdeńko, kupię ci kotleta. - Tę drugą uwagę,

wypowiedzianą już normalnym głosem, Kocur skierował do żebraczki, która odpowiedziała mu z

pewnym ociąganiem miną wyrażającą wyćwiczony przestrach. - I nie myśl sobie, kiciu, że się

background image

wymigasz kotletem rybnym. Wiesz, że są jeszcze inne? Rzuć mamuśce pieniążek, mała, i chodź ze

mną. Buda z kotletami jest cztery place dalej. Na lektykę nie licz, ruch dobrze ci zrobi. Żegnaj,

poszukiwaczu śmierci! - dodał szeptem do Fafryda.

Choć Szary Kocur udawał, że nie chce już mieć z tym nic wspólnego, dokładał wszelkich

starań, aby odwlec nieszczęsną noc rozrachunku. Obmyślał coraz to nowe, skomplikowane zadania

dla zabijaków Pulga i ostrzegał, że ten czy tamten omen, póki co, wróży niepowodzenie w

rozliczeniach z Bwadresem... albowiem Pulg, oprócz przesadnej uczuciowości, ostatnimi czasy

okazywał także nadmierną wiarę w przesądy.

Zapewne udałoby się wyjść obronną ręką z tej kłopotliwej sytuacji, gdyby Bwadres twardo

stąpał po ziemi i w sprawach pieniężnych miał choćby tę znikomą dozę wyczucia, którą w obliczu

poważnych sankcji dyscyplinarnych był w stanie wykrzesać z siebie nawet najbardziej chciwy,

kochający luksusy kapłan czy najchudszy ze świątobliwych mężów niebywałych w świecie.

Bwadres był wszakże uparty ponad miarę, co świadczyło, że niestety sukcesy na gruncie

zawodowym mimo wszystko nie wyleczyły go ze starości. Chełpił się, że poborcom haraczu nie

odda ni ćwierci zardzewiałego tyka (żelazna, najdrobniejsza moneta w Lankmarze). I - jakby

jeszcze bardziej chciał się pogrążyć, jeśli w ogóle było to możliwe - nie zamierzał „trwonić"

pieniędzy na wypożyczanie bogatych sprzętów i dzierżawienie dla Iszka dodatkowego miejsca w

świątyni, bez czego praktycznie nie mógł się obejść żaden bóg, który tak daleko zawędrował aleją.

Stanowczo zapowiedział, że każdy zarobiony tyk, brązowy agol, srebrny smerduk, złoty rylk, a

nawet gluldycz, diament zatopiony w bursztynie, pójdzie na „zakup" najwspanialszej świątyni dla

Iszka pod samą cytadelą - ściślej mówiąc, świątyni Niewidzialnej Wszechwiedzącej Aarty,

uznawanej za jedną z najstarszych i najpotężniejszych bogiń w Lankmarze.

Oczywiście, rozgłoszenie tak szumnej zapowiedzi poskutkowało kolejnym wzrostem

popularności Iszka; zbór się powiększał o osobników wszelkiej maści, schodzących się,

przynajmniej na początku, zwykle w poszukiwaniu wrażeń. W Lankmarze, gdzie takie rzeczy nie

należały do rzadkości, zakładano się, jak daleko zajdzie Iszek aleją Bogów i w jakim czasie to

zrobi, przy czym kursy ulegały nieprzewidywalnym wahaniom, ponieważ cała sprawa przechodziła

ograniczoną, nastawioną tylko na zarobek wyobraźnię bukmacherów. Do snu Bwadres zwykł się

zwijać w kłębek w rynsztoku przy skarbonie Iszka - początkowo będącej zwykłym workiem na

czosnek, potem już mocną beczułką z przebitą pokrywą, którędy wrzucano monety. Przy nim z

kolei sadowił się Fafryd. Zawsze gdy jeden spał, drugi odpoczywał i czuwał.

Przyszła taka chwila, że Szary Kocur w przystępie desperacji był skłonny poderżnąć gardło

Bwadresowi. Wiedział jednak, iż sprzeniewierzyłby się haniebnie zasadom obowiązującym w jego

nowej profesji (zaszkodziłby interesom swego pryncypała). Gdyby na niego padł bodaj cień

podejrzenia, czekałaby go sroga zemsta ze strony Pulga i innych poborców haraczu. W razie

background image

potrzeby powinno się Bwadresa z lekka poturbować, trudno, nawet wziąć na tortury, lecz poza tym

musiał być traktowany jak kura znosząca złote jajka. Co więcej, Kocur obawiał się, że choć nauczy

Bwadresa moresu, Iszka nie zatrzyma. Dopóki Iszkowi sprzyjał Fafryd.

W końcu doszło do rozstrzygnięcia w sprawie, a właściwie pierwszego z rozstrzygnięć.

Kocura zmusiło do działania niezachwiane przekonanie, że jeśli dłużej będzie odmawiał Pulgowi

przekąski z Bwadresa, Iszka bezlitośnie złupi konkurencja. Niejaki Baszarat pewnie już ostrzył

sobie zęby. Będąc numerem jeden wśród żerujących na kapłanach lankmarskich poborców haraczu,

Pulg miał prawo pierwszy sięgnąć po zdobycz, gdyby jednak zwlekał w nieskończoność - w

absurdalnej obawie przed złą wróżbą czy przedwczesnym podcięciem skrzydeł Bwadresowi - Iszek

mógł paść czyjąkolwiek ofiarą, a w szczególności Baszarata, najgroźniejszego rywala Pulga.

Jak to się zwykle dzieje w podobnych przypadkach, mimo iż Kocur starał się odsunąć w

czasie noc rozprawy z Bwadresem, i tak w końcu nadeszła, do tego w towarzystwie burzy z

piorunami.

***

Kiedy wreszcie przyszedł krytyczny wieczór, zwiastowany ostrzeżeniem wysłanym Pulgowi

przez Baszarata, Kocur przestał się łudzić nadzieją, że w ostatniej chwili nasunie mu się jakiś

zbawczy, genialny pomysł. Ktoś mógłby mu zarzucić, że podszedł do rzeczy w sposób dość

tchórzliwy. Posługując się młodą żebraczką, którą nazywał Czarną Liliją, i jeszcze paroma

zaufanymi znajomkami, rozpuścił pogłoski, jakoby skarbnik świątyni Aarty sposobił się do

potajemnego wypłynięcia na Morze Wewnętrzne wynajętym czarnym statkiem. Ponoć zabierał ze

sobą wszystkie fundusze i całe kosztowne wyposażenie świątyni - łącznie z kompletem czarnych,

wysadzanych perłami dekoracji na ołtarz, darem od żony wielkiego suwerena, za który jeszcze nie

rozliczył się z Pulgiem. Plotka rozchodziła się ze ściśle wyliczoną prędkością, aby wiarygodnymi

kanałami wrócić do Kocura zaraz po tym, jak w obstawie czterech uzbrojonych po zęby osiłków

wyprawił się do miejsca, gdzie rezydował bóg Iszek.

background image

A trzeba wiedzieć, że skarbnik Aarty w rzeczywistości borykał się z trudnościami

finansowymi i naprawdę szykował do przeprawy przez morze. Co nie tylko świadczyło o tym, że

Kocur oparł swą intrygę na rzetelnych podstawach, ale że przynajmniej z perspektywy bankierów i

właścicieli ziemskich Bwadres powziął nader trafną decyzję przy wyborze przybytku boga Iszka -

czy pomógł mu przypadek, czy też kierował się jakąś godną podziwu chytrością, spokrewnioną z

jego starczym uporem - to już inna kwestia.

Kocur nie mógł zawrócić z drogi swego korpusu ekspedycyjnego, ponieważ należało

uchronić Bwadresa przed Baszaratem. Wobec tego podzielił swoje siły, święcie przekonany, że

Pulg pochwali jego strategię działania, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Trzech zabijaków posłał

zatem z bezwzględnym poleceniem przywołania Bwadresa do porządku, podczas gdy sam w

szczupłej obstawie pospieszył zatrzymać skarbnika, rzekomo uciekającego z wielkimi bogactwami.

Naturalnie, mógł znaleźć się w grupie idącej na Bwadresa, wtedy jednak musiałby się

pojedynkować z Fafrydem - ze skutkiem trudnym do przewidzenia. Jakkolwiek ze wszystkich sił

starał się wybawić przyjaciela z opałów, własne bezpieczeństwo też mu nie było obojętne.

Jak wspomniano, można by mieć za złe Szaremu Kocurowi, że rzucił Fafryda wilkom na

pożarcie. Należy wszakże pamiętać, że Kocur dobrze znał swego druha.

Trzej zabijacy, którzy nie znali Fafryda (Kocur nieprzypadkowo takich wybrał), ucieszyli

się z tego nieoczekiwanego obrotu rzeczy. Wszak w trakcie odpowiedzialnych misji często nadarza

się okazja błysnąć zaradnością, a za tym idą awanse. Poczekali do pierwszej przerwy między

obrzędami, kiedy to ludzie zwykle się przepychają i powstaje zamieszanie. Ten z toporkiem u boku

podszedł bezpośrednio do Bwadresa i baryłki, służącej kapłanowi również jako ołtarz, obciągnięty

na tę okoliczność workiem na czosnek.

Drugi dobył miecza i zwrócił się groźnie do Fafryda, aczkolwiek nie podchodził za blisko i

bacznie śledził ruchy wielkoluda. Trzeci, niczym mistrz ceremonii w podrzędnym burdelu, przybrał

niedbałą, lekceważąco żartobliwą postawę, dźwięcznym głosem wypowiedział ostrzeżenie i

rozejrzał się przenikliwym wzrokiem. Rodowici lankmarczycy są do tego stopnia przywiązani do

tradycji, że ponad wszelką wątpliwość żaden nie wszedłby w paradę ludziom wykonującym tak

poważany zawód jak ściąganie haraczu (a już szczególnie numerowi jeden w tej branży), zawsze

jednak trzeba wziąć poprawkę na cudzoziemców i szaleńców - aczkolwiek w Lankmarze nawet ci

ostatni szanują zwyczaje.

Nikt z tłumu nie zauważył arcyciekawej rzeczy, jaka się zaraz potem wydarzyła, bowiem

wszyscy patrzyli na zabijakę, co to jedną ręką przyduszał kapłana, a toporkiem sięgał do skarbony.

Rozległ się okrzyk zdumienia i brzęk żelaza. Łotrzyk pilnujący Fafryda upuścił miecz i trząsł ręką,

jakby go nieznośnie piekła. Nie śpiesząc się, Fafryd chwycił go od tyłu za ubranie, w dwóch

olbrzymich susach dopadł drugiego draba i tego też podniósł w podobny sposób.

background image

Widok zapierał dech w piersiach: wielkolud o zmizerniałej twarzy, brodaty akolita w długim

płaszczu z niebarwionej wielbłądziej skóry (niedawny dar od żarliwego wyznawcy), stał w

szerokim rozkroku, zgięty w kolanach, trzymając z lewa i prawa dwóch szamoczących się

poborców.

Jednakowoż trzeci zabijaka ani myślał zachwycać się malowniczością tej sceny, albowiem

otwierała się przed nim wymarzona sposobność: błyskawicznie wysunął z pochwy szablę,

uśmiechnął się i pomachał do tłumu niczym cyrkowiec przed występem, po czym rzucił się na

Fafryda, celując między rozwarte pod szerokim kątem nogi przeciwnika.

Kobiety piszczały, a mężczyźni wzdrygali się na myśl o strasznym losie, jaki czeka akolitę.

Rozległ się głuchy brzęk. Napaleniec wypuścił szablę z garści. Nie ruszając się z miejsca,

Fafryd potrząsnął trzymanymi w rękach łotrami, aż z hukiem zderzyli się łbami. Z niezmąconym

spokojem rozłączył ich i odrzucił w dwie strony. Gdy wpadli w tłum bez przytomności, postąpił do

przodu i wciąż bez pośpiechu złapał za kark i krocze trzeciego poborcę; ciśnięty dużo dalej między

ludzi, nieszczęśnik przewrócił dwóch wysłanników Baszarata, którzy z wielkim zainteresowaniem

śledzili rozwój wydarzeń.

W ciągu trzech uderzeń serca panowała cisza, potem wybuchła żywiołowa owacja. Mimo iż

przestrzegający tradycji lankmarczycy nie odmawiali poborcom prawa do ściągania należności, nie

widzieli niczego zdrożnego czy nadzwyczajnego w tym, że gorliwy akolita dokonuje cudów. I

nagradzali oklaskami każde udane przedstawienie.

Bwadres obmacał sobie szyję, jeszcze zdyszany i uśmiechnął się z prostoduszną radością,

kiedy Fafryd w odpowiedzi na wiwaty usiadł na chodniku ze skrzyżowanymi nogami i pochylił

głowę.

Stary kapłan bezzwłocznie wygłosił kazanie, podczas którego parokrotnie wstrząsnął

słuchaczami, dając im do zrozumienia, że hen, w swym niebieskim królestwie, Iszek szykuje się

odwiedzić Lankmar. Sromotną klęskę, jaką akolita zadał złoczyńcom, Bwadres przypisywał

objawiającej się w nim mocy Iszka. Co miało zwiastować rychłe wcielenie się boga w człowieka.

Bezpośrednim skutkiem tego zwycięstwa wróbli nad sokołami była narada odbywająca się o

północy na zapleczu „Srebrnego Węgorza", gdzie Pulg najpierw obsypał pochwałami Kocura, by

następnie chłodno go zrugać.

Chwalił Kocura za schwytanie skarbnika ze świątyni Aarty, który wszelako wsiadał na

pokład statku nie z zamiarem ucieczki z Lankmaru, lecz by zabawić się na dwudniowej wycieczce

w kompanii kilkorga wesołków, w tym niejakiej Hali, najwyższej kapłanki bogini o tym samym

imieniu. Tak się jednak złożyło, że istotnie zabrał część wysadzanych perłami dekoracji ołtarza,

prawdopodobnie jako dar dla najwyższej kapłanki. Kocur uczciwie je skonfiskował, nim złożył

świątobliwej gromadce życzenia wielu upojnych wrażeń na morzu. Pulg szacował, że łup wart jest

background image

prawie dwa razy tyle, ile wynosiło zadłużenie świątyni, lecz skarbnik został słusznie ukarany za

nieterminowe regulowanie płatności.

Naganę Kocur otrzymał za to, że nie ostrzegł poborców przed siłą Fafryda i nie objaśnił im

szczegółowo, jak mogą zapędzić w kozi róg olbrzyma.

- Dostałeś chłopaków pod swoją komendę, synu - mówił Pulg ojcowskim, rzeczowym

tonem. - Jak oni się spisują, tak ja ciebie oceniam. Jeśli oni zawalą, w moich oczach ty będziesz

winny. Dobrze znasz tego barbarzyńcę. Powinieneś był ich pouczyć, jak mają się bronić przed jego

sztuczkami. Owszem, poradziłeś sobie z trudniejszym zadaniem, lecz nie dopilnowałeś ważnego

drobiazgu. Oczekuję od swoich poruczników umiejętności strategicznego myślenia, lecz stanowczo

wymagam sumiennego wypełniania zadań.

Kocur zwiesił głowę.

- Kiedyś przyjaźniłeś się z tym barbarzyńcą, hę? - ciągnął Pulg. Pochylił się nad

porysowanym stołem i na chwilę zwiesił dolną wargę. - Czyżbyś miał do niego jakąś słabość, synu?

Kocur uniósł brwi, rozchylił nozdrza i wolno pokręcił głową.

Pulg w zamyśleniu podrapał się po nosie.

- Pójdziemy tam jutro w nocy - rzekł. - Trzeba przykładnie ukarać Bwadresa, wziąć tego psa

na łańcuch. Proponuję, niech Gryl w pierwszym starciu... poderżnie ścięgna barbarzyńcy. Nie

wolno go zabić, bo dzięki niemu płynie forsa. Jak mu łydki potniemy, będzie mógł jeszcze łazić na

czworakach. Dopiero wierni zaczną rzucać datki! Podoba ci się mój pomysł?

Kocur zmrużył oczy, jakby w głębokiej zadumie.

- Przykro mi, ale jest do niczego - rzekł odważnie. - Ten barbarzyńca popisuje się czasem

magicznymi sztuczkami, wobec których nawet ja jestem bezradny. Dzikus stosuje zwariowane

wybiegi, obmyśla je na poczekaniu, nie przewidzi ich żaden cywilizowany człowiek. Gryl być

może go draśnie, to prawda, ale jeśli nie da rady? Coś ci poradzę. Masz prawo sądzić, że czuję

słabość do tego człowieka, niemniej to moja najlepsza rada. Zezwól mi spoić go wieczorem. Zaleje

się w sztok. Wtenczas nawet palcem nie kiwnie.

Pulg mruknął z powątpiewaniem.

- Pewny jesteś, synu, że temu podołasz? Powiadają, że nikt mu w piciu nie dorówna. I

trzyma się Bwadresa jak gigantyczna ośmiornica.

- Już ja ich rozdzielę - zapewnił Kocur. - Dzięki temu wciąż będzie się nadawał do

przedstawień Bwadresa. A podczas walki wszystko może się zdarzyć. Zechcesz podciąć mu ścięgna

i przypadkowo poderżniesz mu gardło.

Pulg potrząsnął głową.

background image

- Tak, tylko że znowu dosoli naszym chłopakom, jak następnym razem pójdą po gotówkę.

Chcesz lać mu wino w gardło za każdym razem, kiedy trzeba się rozliczyć? To zbyt

skomplikowane. I ryzykowne.

- Niczego się nie bój - rzekł Kocur poufnym tonem. - Jeżeli Bwadres zacznie płacić,

barbarzyńca pójdzie za jego przykładem.

Pulg ciągle kręcił głową.

- To jeno przypuszczenia, synu - powiedział. - Myślisz prawidłowo, ale nie masz pewności.

A ja chcę mieć to z głowy raz na zawsze. Musi go spotkać przykładna kara, jak już wspomniałem.

Pamiętaj, synu, że człowiekiem, dla którego urządzimy jutro przedstawienie, jest Baszarat.

Trzymam zakład, że przyjdzie popatrzeć, choć pewnie stanie w ostatnim rzędzie. Opowiadali ci, jak

barbarzyńca obalił dwóch jego chłopaków? Niesamowite. - Uśmiechnął się szeroko i zaraz

spoważniał. - Będzie po mojemu. Na Grylu można polegać.

Kocur wzruszył ramionami z kamiennym obliczem.

- Jak sobie chcesz. Oczywiście, barbarzyńcy z północy wolą czasem popełnić samobójstwo,

niż żyć w kalectwie. Wątpię, by ten to zrobił, ale wszystko możliwe. Pomijając to, oceniam szanse

powodzenia twojego planu jak cztery do pięciu. Cztery do pięciu.

Pulg nerwowo zmarszczył czoło i wbił w Kocura swe przekrwione, świńskie oczka.

- Jesteś pewien, że go spijesz, synu? Jak pięć do pięciu?

- Ma się rozumieć. - Kocur miał na podorędziu jeszcze kilka argumentów na korzyść swego

planu, lecz rozważnie je przemilczał. Nawet nie dodał, chociaż świerzbił go język: Jak sześć do

sześciu. Wolał nie przeciągać struny.

Nagle Pulg odchylił się w krześle i wybuchnął śmiechem, co znaczyło, że oficjalna część

spotkania dobiegła końca. Uszczypnął stojącą opodal nagą dziewczynę.

- Wina! - zażądał. - Nie, precz z tymi słodkimi popłuczynami, trzymam je dla gości! Zyzia

cię nie pouczyła? Dawaj porządny trunek, znajdziesz go za zielonym bożkiem! No dobrze, synu,

stuknij się ze mną kielichem i opowiedz coś jeszcze o tym Iszku. Bardzo mnie zaciekawił. Wszyscy

mnie ciekawią. - Swobodnym gestem wskazał kunsztownie rzeźbiony przenośny regał i połyskujące

w cieniu przedmioty kultu. Znów zmarszczył czoło, lecz tym razem na jego twarzy malowało się

zupełnie inne uczucie. - Są rzeczy na tym świecie, o których nam się nie śniło - rzekł

sentencjonalnie.

- Zgadzasz się ze mną, synu? - Wielki Człowiek pokręcił głową, znów inaczej niż przedtem.

Staczał się w przepaść filozoficznych rozważań. - Czasem się zastanawiam. Ja i ty, synu, dobrze

wiemy, że to są tylko zabawki - wskazał raz jeszcze regał. - Ale to, co czują do nich ludzie... to

przecież nie złudzenie. Bardzo dziwne. Niektóre uczucia można łatwo zrozumieć: malcy drżą na

myśl o upiorach, spragnieni widoku krwi i rozebranych dziewek głupcy wywalają gały na

background image

przedstawienie. Dziwi mnie, co innego. Kapłan bredzi trzy po trzy, ludzie modlą się i stękają, a

potem... coś powstaje. Nie mam pojęcia, co to takiego, chętnie bym się dowiedział... Tak, dziwne...

- Pokiwał głową. - Któż by się nie dziwował. Cóż, napij się wina. Hej, dziewczyno! Pilnuj, by miał

pełen kielich! No, opowiadaj mi teraz o Iszku, synu. Ciekawią mnie wszyscy, ale w tej chwili

najchętniej posłuchałbym o nim.

Ani słowem nie wspomniał, że od dwóch miesięcy, przynajmniej pięć razy w tygodniu,

skrycie obserwuje z zaciemnionych, zasłoniętych okien kamienic przy alei Bogów obrzędy ku czci

Iszka.

Nie podejrzewał go o to nawet Kocur.

***

Kiedy nad czarnymi, cuchnącymi bagniskami wypłynęły na niebo wstęgi czerwono-

różowych zórz, Kocur odszukał Fafryda.

Bwadres chrapał jeszcze w rynsztoku z beczułką w objęciach, lecz rosły barbarzyńca już nie

spał: siedział na krawężniku z brodą opartą na ręce. W pobliże przypałętała się garstka szkrabów,

lecz oprócz nich nikogo nie było widać.

- To ten, co go zranić nie można? - podsłuchał Kocur szept któregoś dzieciaka.

- Ten, ten - drugi mu odpowiedział.

- Podszedłbym z tyłu i ukłuł go gwoździem.

- Kto by nie chciał!

- On ma chyba skórę z żelaza - rzekła dziewczynka z dużymi oczami.

Kocur stłumił śmiech, pogłaskał dziecko po głowie i śmiałym krokiem podszedł do Fafryda.

Patrząc z obrzydzeniem na zaśmiecony chodnik, ostrożnie usiadł w kucki. Nadal nie miał z tym

trudności, aczkolwiek brzuch wypiął się przed nim jak baniak.

Odezwał się bez wstępów przyciszonym głosem, aby nie usłyszała go dzieciarnia:

- Niektórzy mówią, że siła Iszka bierze się z miłości. Inni, że z uczciwości, z odwagi lub z

perfidnej obłudy. Chyba już znam poprawną odpowiedź. Jeśli mam rację, napijesz się ze mną wina.

Jeśli się mylę, rozbiorę się do gaci, uznam Iszka za swego boga i pana i zostanę pomocnikiem jego

akolity. Zakład stoi?

Fafryd przyglądał mu się uważnie.

- Stoi.

background image

Kocur wyciągnął rękę i dwa razy opukał Fafryda poprzez brudną wielbłądzią skórę. Raz

stuknął go w pierś, raz między nogi. Za każdym razem dał się słyszeć cichy stuk połączony z

delikatnym brzękiem.

- Kirys z Mingwardu i nakrocznik z Gorczu - zawyrokował Kocur. - Grubo watowane, żeby

nie dzwoniły. To z nich bierze się niezwyciężona siła Iszka. Sześć miesięcy temu jeszcze by na

ciebie nie pasowały.

Fafryd przyglądał mu się w zdumieniu. Nagle szeroki uśmiech rozświetlił jego twarz.

- Wygrałeś - przyznał. - Kiedy zapłacę?

- Dzisiaj po południu - odpowiedział szeptem Kocur. - Kiedy Bwadres naje się i utnie sobie

drzemkę. - Powstał z cichym stęknięciem i odszedł, lekko stąpając po bruku.

Niebawem aleja Bogów zbudziła się do życia i przez pewien czas pielgrzymowały do

Fafryda grupki ciekawskich. Jednakże tego dnia nawykłym do zimna mieszkańcom Lankmaru

dawał się we znaki upał. Wczesnym popołudniem ulice się wyludniły, nawet dzieci pochowały się

w cieniu. Bwadres dwa razy odśpiewał z Fafrydem Litanię akolity, po czym poprosił o jedzenie,

dotykając ust dłonią: jako wielki zwolennik praktyk ascetycznych, celowo jadał o tej niewygodnej

porze, zamiast w chłodzie wieczoru.

Fafryd przyniósł mu zaraz potrawkę z ryby w dużej misce.

Bwadres przyjrzał się jej podejrzliwie, Lecz wsunął wszystko bez sprzeciwu, czknął, dał

Fafrydowi parę wskazówek i zwinął się do snu przy beczułce. Od razu zachrapał.

Z niskich podcieni dobiegł czyjś syk. Fafryd wstał i po cichu wszedł pod arkady. Kocur

chwycił go za ramię i poprowadził do przesłoniętych kotarą drzwi.

- Toś się spocił, przyjacielu - rzekł półszeptem. - Powiedz mi, bom ciekaw, czy ty naprawdę

nosisz pancerz z ostrożności, czy może to jest blaszany rodzaj włosiennicy?

Fafryd pominął milczeniem to pytanie. Zmrużył oczy i zawahał się przed odsuniętą kotarą.

- Nie bardzo mi się podoba ten pomysł - powiedział. - Dom schadzek! Jeszcze ktoś mnie

zobaczy i podli ludzie wezmą mnie na języki.

- Śmiało, raz kozie śmierć - ponaglił go żartobliwie Kocur. - Na dobrą sprawę, nikt cię

jeszcze nie widział. No, właź!

Fafryd nie opierał się dłużej. Kotara zakołysała się za nim i znieruchomiała, pogrążając

pokój w półmroku. Odrobina światła dostawała się do środka jedynie przez wywietrzniki w

okienkach pod sufitem.

Gdy Fafryd wytężał wzrok, Kocur pośpieszył z wyjaśnieniem:

- Wynająłem ten pokój na cały wieczór. Nie musisz daleko chodzić i będziemy tu sami. Nikt

się o tym nie dowie. Czego jeszcze można chcieć?

background image

- Chyba to i racja - przyznał z wahaniem Fafryd. - Jeno szkoda pieniędzy, które wywaliłeś

za pokój. Zrozum, maluchu, możemy razem wypić najwyżej po kielichu. Przywiodłeś mnie tu

podstępem, choć niezłośliwie, wiem o tym. Trudno. Musi skończyć się na jednym kielichu.

Przyjaźnimy się, lecz każdy z nas idzie swoją drogą. Tedy jeden kielich i basta! Góra dwa.

- Ależ oczywiście - mruknął Kocur.

Przed oczami Fafryda wyłaniały się z szarości rozpoznawalne kształty. Ujrzał przegrodzone

kotarą drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, wąskie łóżko, miednicę, niski stół i taboret, a na

podłodze przy taborecie rząd opasłych stągwi z krótkimi szyjkami i wielkimi uchami.

- Raz kozie śmierć, powiadasz? - rzekł cicho, wreszcie swoim charakterystycznym

basowym głosem, nie odrywając wzroku od glinianych naczyń z winem. - Ja tu widzę cztery kozy.

- Ależ oczywiście - powtórzył Kocur.

Kiedy przyniesiona przez Kocura świeca tonęła w kałuży wosku, Fafryd osuszał trzecią

„kozę". Obrócił dzban do góry dnem, spił ostatnią kroplę, podrzucił naczynie i trzepnął je w locie

niczym wypchaną pierzem piłeczkę. Dzban potłukł się z hałasem. Nie ruszając się z łóżka, Fafryd

pochylił się nisko, aż dotknął brodą podłogi. Pochwycił oburącz ostatnią „kozę" i z przesadną

ostrożnością postawił ją na stole. Wyciągnąwszy maleńki nożyk, mrużąc oczy z wysiłku, zaczął

żmudnie zeskrobywać, płatek po płatku, resztki żywicy z szyjki garnca.

Fafryd żadną miarą nie przypominał już choćby najbardziej niepoprawnego akolity. Po

rozprawieniu się z pierwszą „kozą" rozochocił się i zrzucił z siebie wierzchnie odzienie. Płaszcz z

wielbłądziej skóry wylądował w kącie, w drugim znalazł się w częściach watowany pancerz. W

samej przepasce biodrowej, niegdyś białej, wyglądał niby jakiś chudy, wojowniczy dzikus lub

barbarzyński król w łaźni.

Dłuższą chwilę przez okienka nie wpadało światło. Potem wkradła się tamtędy czerwona

poświata pochodni. Wieczór niósł z sobą narastający gwar ulicy: piskliwe śmiechy, nawoływania

przekupni, rozliczne wezwania do modlitw. „Fafryd! - wyróżniało się w zgiełku chrapliwe, donośne

wołanie Bwadresa. - Fafryd! Fafryd!" Teraz jego krzyków już nie było słychać.

Fafryd guzdrał się z żywicą, jakby zeskrobywał złote listki.

Kocur musiał walczyć z ogarniającym go zniecierpliwieniem.

Mimo to na jego ustach błąkał się zwycięski uśmieszek. Tylko raz się ruszył, żeby odpalić

nową świeczkę od tej, która dogasała. Fafryd nie dostrzegał żadnych zmian wokół siebie. Kocur

przypuszczał, że jego przyjaciel widzi w tej chwili świat w świetle urojonej latarni, która wskazuje

drogę wszystkim zatwardziałym pijusom.

Niespodziewanie barbarzyńca uniósł nożyk i wraził go w środek korka.

- Giń, mingolski psubracie! - Wyszarpnął nożyk z nabitym nań korkiem. - Już ja ci krwi

utoczę! - Przytknął do ust gliniany garniec.

background image

Wychyliwszy duszkiem, jak szacował Kocur, jedną trzecią zawartości naczynia, odstawił je

na stół dość stanowczym ruchem.

Zapadając w błogostan, przewrócił oczami, zadrżał na całym ciele i majestatycznie jak

padające drzewo, które ledwie podcięto, osunął się na plecy. Liche łóżko zatrzeszczało złowieszczo,

lecz nie załamało się pod jego ciężarem.

Myliłby się ten, kto by myślał, że to koniec. Między krzaczastymi brwiami Fafryda pojawiły

się bruzdy; uniósł głowę i drapieżnym spojrzeniem przekrwionych oczu potoczył po pokoju.

Zatrzymał wzrok na ostatnim glinianym garncu. Wysunął długie, muskularne ramię, zacisnął dłoń

na szyjce garnca, wsunął go pod łóżko i nie puszczał. Wreszcie zamknął oczy, grzmotnął głową w

materac i zachrapał z uśmiechem.

Kocur wstał i zbliżył się do łóżka. Uniósłszy powiekę Fafryda, pokiwał głową z

zadowoleniem - raz i potem drugi, gdy zbadał jego tętno, wolne i miarowe niczym huk fal na

brzegu Morza Zewnętrznego. Równocześnie druga ręka Kocura pracowała ze zwinnością i maestrią

niekoniecznie wymaganą w tej sytuacji, aż wyłuskała z fałdy w przepasce biodrowej Fafryda

połyskliwy przedmiot ze złota. Włożył go do zamaskowanej kieszonki w spodniej części szarego

kaftana.

Ktoś za nim odchrząknął. Był to dźwięk tak wyraźny i wystudiowany, że Kocur nie okazał

przestrachu, nawet nie oderwał stóp od ziemi, tylko się odwrócił ruchem wolnym i dostojnym jak w

rytualnym tańcu w Świątyni Węża.

W drzwiach do sąsiedniego pokoju stał Pulg w pasiastej, srebrno-czarnej szacie z głębokim

kapturem. Przy twarzy trzymał czarną, wysadzaną klejnotami maseczkę. Przyglądał się Kocurowi

zagadkowym wzrokiem.

- Nie wierzyłem w twoje możliwości, synu, ale ci się udało - ozwał się spokojnie. -

Odzyskałeś moje pełne zaufanie, ostatnio nadszarpnięte. Wigin, Gryl, Kwacz! Do mnie!

Trzech zbójów wśliznęło się za Pulgiem do pokoju, wszyscy na wzór herszta w cudacznym,

ponurym odzieniu. Dwaj byli tędzy, lecz trzeci chudy i zwinny jak łasica - niższy nawet od Kocura,

na którego spozierał zimnym wzrokiem zapiekłego rywala. W przeciwieństwie do osiłków,

uzbrojonych w krótkie miecze i małe kusze, nie miał przy sobie żadnej widocznej broni.

- Wziąłeś sznur, Kwacz? - ciągnął Pulg i wskazał na Fafryda.

- Przywiąż go do łóżka. Jeno tak, żeby nie porwał więzów tymi swoimi mocarnymi

łapskami.

- Bezpieczniej go nie pętać... - zaczął Kocur.

- Daj spokój, synu - wpadł mu w słowo Pulg. - Nadal się tym zajmujesz, nie przeczę, tylko

że odtąd będę ci patrzył na ręce. Będę mógł na bieżąco zmieniać twoje plany i czepiać się

szczegółów. Przyda ci się taka lekcja. Kompetentny porucznik nie zraża się, że musi wypełniać

background image

rozkazy pod okiem generała. Tak, tak, nawet jeśli w obecności podkomendnych wysłuchuje nagan.

To się nazywa sprawdzian.

Kocur był zdziwiony i zaniepokojony. Nie potrafił zrozumieć zachowania Pulga.

Wyczuwało się w nim jakąś wewnętrzną sprzeczność, jakby herszt poborców haraczu sam ze sobą

toczył walkę.

Z pewnością nie był pijany, choć jego świńskie oczka nadzwyczajnie błyszczały. Zdawał się

istotą nie z tego świata.

- Kiedy zawiodłem twoje zaufanie? - zapytał ostro Kocur.

Pulg uśmiechnął się kącikami ust.

- Wstyd mi za ciebie, synu - powiedział. - Kapłanka Hala wyznała mi całą prawdę o twej

przygodzie ze statkiem. Odnająłeś go od skarbnika, w zamian, za co mógł zatrzymać wysadzaną

perłami tiarę i drogocenny napierśnik. Następnie kazałeś Mingolowi Ourfowi przepłynąć na inne

nabrzeże. Hala wściekła się na skarbnika, bo przeszła mu na nią ochota lub się po prostu

wystraszył. W każdym razie nie chciał jej dać tych kosztownych cacuszek. I przyszła do mnie na

skargę. Żeby było śmieszniej, twoja Czarna Lilija opowiedziała o wszystkim swemu lubemu

Grylowi. Cóż ty na to, synu?

Kocur skrzyżował ręce i odrzucił w tył głowę.

- Sam powiedziałeś, że dał nawet więcej, niż się należało. A statków w porcie nie brakuje.

Pulg parsknął przyciszonym, trochę przydługim śmiechem.

- Nie zrozum mnie źle, synu - rzekł w końcu. - Cieszę się, że moi pełnomocnicy to przezorni

ludzie, którzy lubią mieć pod ręką zapasowe wyjście. Inaczej sądziłbym, że zadaję się z

półgłówkami. Niech dbają o własne interesy, proszę bardzo, ale przede wszystkich niech myślą o

moim! Nie pękaj, synu, jakoś się dogadamy. Taką mam nadzieję. Kwacz! Związałeś go należycie?

Dwaj roślejsi łotrzykowie, przypiąwszy kusze do pasa, skrzętnie się uwijali. Sznury ciasno

zaciągnięte na piersi, w biodrach i kolanach przytwierdziły Fafryda do łóżka; ręce rozłożono mu na

boki i przywiązano w nadgarstkach do brzegów łóżka. Fafryd leżał na wznak i spokojnie

pochrapywał. Nieznacznie się poruszył i mruknął coś niezrozumiale, kiedy wyrwano mu z dłoni

garniec z winem, ale to było wszystko. Wigin zabierał się już do krępowania stóp barbarzyńcy, lecz

Pulg dał znak, że to zbyteczne.

- Gryl! - krzyknął. - Chodź tu z brzytwą!

Prędki jak łasica rozbójnik przesunął tylko dłoń nad piersią i zaraz błysnęło w niej ostrze o

tępo ściętym końcu. Z uśmiechem przystanął przy gołych łydkach Fafryda. Pogłaskał żelazem

grube ścięgna i spojrzał z nadzieją na Pulga.

Herszt przewiercał wzrokiem Kocura, który czuł w sobie nieodpartą wręcz presję. Zrób coś!

Zakrył dłonią usta i ziewnął.

background image

Pulg wskazał głowę Fafryda.

- Gryl! - powtórzył. - Pięknie mi go wygolisz. Pozbaw go brody i rozpraw się z grzywą.

Chcę zobaczyć łysą czachę! - Nachylił się do Kocura i rzekł niedbałym, konfidencjonalnym tonem:

- Słyszałem, że dzikusy tracą siłę, gdy im zgolić włosy. Prawda to? Nieważne, rychło się

przekonamy.

Ścinanie grzywiastej czupryny i bujnej brody wraz ze starannym goleniem jest czasochłonną

czynnością, nawet, jeżeli golibroda podchodzi do rzeczy z nerwowym pośpiechem i nie

przeszkadza mu wątłe, chybotliwe światło. Kocur wykorzystał tę chwilę, by na siedemnaście

sposobów rozważyć zaistniałą sytuację, a jednak nie udało mu się znaleźć klucza do zagadki. Jedna

rzecz szczególnie go frapowała, jakkolwiek patrzył na sprawę: przedziwne zachowanie Pulga.

Zdradzał tajemnice, oskarżał bezpośredniego podwładnego na oczach prostych zabijaków,

proponował jakiś bzdurny „sprawdzian", ubierał się jak na święto cudaków, wiązał człowieka

zalanego w pestkę i na domiar wszystkiego wierzył w przesądy o goleniu ludzi. Całkiem jakby ktoś

rzucił nań urok i zmusił go do odprawienia niezwykłego rytuału pod płaszczykiem zagmatwanej

strategii.

Nie ulegało wątpliwości, że kiedy Pulg otrząśnie się z uroku, wyrwie z narkotycznego

otępienia - w ten czy inny sposób wyzwoli się spod wpływu nieznanej mocy, nigdy już nie zaufa

nikomu, kto był świadkiem jego osobliwych postępków, a zwłaszcza Kocurowi.

Ten wniosek napełnił smutkiem Kocura, który nie mógł się pogodzić z faktem, że został na

lodzie, choć ciężko pracował na swoją pozycję. Tak czy inaczej, musiał spojrzeć prawdzie w oczy.

Zamiast się niepotrzebnie zamartwiać, powinszował sobie w duchu wejścia w posiadanie - co

prawda dzięki ryzykownego kombinatorstwu - czarnego jednomasztowca. Zapasowe wyjście już

wkrótce mogło uratować mu życie. Pulg nie miał szans się dowiedzieć, gdzie Ourf zaszył się ze

statkiem. A póki co, na każdym kroku spodziewał się zdrady ze strony herszta lub nawet śmierci z

rąk któregoś z łotrów na rozkaz nieprzewidywalnego, kapryśnego księcia poborców. Doszedł do

wniosku, że im mniej możliwości szkodzenia będą mieli oni (w szczególności Gryl), tym lepiej.

Pulg znowu się śmiał.

- Patrzcie, wygląda jak nowo narodzone dziecię! - zawołał. - Dobra robota, Gryl!

Fafryd rzeczywiście odmłodniał, odkąd wygolono mu włosy aż po klatkę piersiową; w

pewnym sensie bardziej odpowiadał powszechnemu wyobrażeniu przykładnego akolity. Mieściłby

się może w romantycznych kanonach urody, gdyby nadgorliwy Gryl nie usunął brwi. Skutek był

taki, że blada głowa Fafryda przypominała marmurowe popiersie, osadzone na tułowiu żywego

człowieka.

Pulg nie przestawał chichotać.

- I ani kropli krwi, najmniejszego draśnięcia! To dobry znak. Gryl, jesteś niezastąpiony!

background image

Co racja, to racja. Pomimo swej diabelskiej szybkości Gryl ani razu nie zaciął Fafryda. Cóż,

komu nie pozwolono nacieszyć się podrzynaniem ścięgien, ten niewątpliwie z pogardą odnosił się

do drobnych, powierzchownych zadrapań. Traktowałby je wręcz jak plamę na honorze.

Przynajmniej w mniemaniu Kocura.

Przyglądał się swemu wygolonemu druhowi i sam miał ochotę się pośmiać. Jednakże

odechciało mu się śmiechu, a nawet zapomniał na chwilę o grożącym mu niebezpieczeństwie, kiedy

tknęło go mrożące krew w żyłach przeczucie, że całe to zdarzenie jest nader podejrzane - nie tylko

zadziwia odstępstwami od normy, ale też trąci tajemną, okultystyczną praktyką. Fafryd rozebrany...

Fafryd ogolony... Fafryd przywiązany do wąskiego, skrzypiącego łóżka... Instynkt go

wyraźnie ostrzegał. Znów doznał wrażenia, tym razem silniejszego, że Pulg nieświadomie odprawia

jakiś nieziemski rytuał.

- Sza! - Herszt uniósł palec, nakazując ciszę.

Zarówno on, jak i Kocur z trzema łotrzykami posłusznie nadstawili uszu. Dochodząca z

zewnątrz wrzawa przycichła, nawet ustała na moment. Wtem zza kotary zasłaniającej wyjście i

wypełnionych czerwonym blaskiem okienek doleciał ochrypły głos Bwadresa, który rozpoczynał

Długą litanię. Zebrany tłum odpowiedział mrukliwym szeptem.

Pulg walnął w ramię Kocura.

- No to zaczęło się! Pora na nas! - krzyknął. - Rozkazuj nam, synu! Zobaczymy, czyś to

sobie dobrze zaplanował. Pamiętaj, że będę patrzył ci na ręce. Dasz nauczkę Bwadresowi pod

koniec obrzędu, gdy zbierze ofiarę. - Popatrzył groźnie na Gryla, Wigina i Kwacza. - We

wszystkim się go słuchajcie, chyba, że osobiście odbiorę mu dowództwo. Do dzieła, synu! Prędzej,

czekamy na rozkazy!

Jakże chętnie Kocur grzmotnąłby teraz w tę drogocenną maskę, którą herszt wyłudzaczy

zasłonił sobie twarz. Rozkwasiłby wielgachnego nochala i dał nogę z tego domu wariatów, gdzie

każą rozkazywać. Czuł się wszakże odpowiedzialny za Fafryda: rozebranego, ogolonego,

spętanego, spitego do nieprzytomności i całkowicie bezbronnego. Wobec tego podbiegł do wyjścia

i skinął na pozostałych poborców, w tym Pulga, żeby szli za nim. Ruszyli bez słowa, co nie bardzo

dziwiło w tych okolicznościach, kiedy nie dało się odróżnić rzeczy zwykłych od niezwykłych.

Kiwnięciem ręki kazał Grylowi odsunąć i przytrzymać kotarę. Przenosząc wzrok nad

ramieniem niższego od siebie mężczyzny, dostrzegł ostatniego w grupie Kwacza, który pochylił się,

by zgasić świeczkę i przy tej sposobności gwizdnąć spod łóżka nadpity garniec wina. Nie wiedzieć

czemu, ów niewinny złodziejski wybryk wydał się Kocurowi najbardziej podejrzanym incydentem

w długim łańcuchu wydarzeń z pogranicza normalności i okultystycznego absurdu. Żałował, że nie

zna boga, któremu mógłby bezgranicznie zaufać, bo pomodliłby się doń o mądrość i jakiś

drogowskaz na bezdrożu męczących go przeczuć. Niestety, mógł liczyć wyłącznie na siebie. Chcąc

background image

nie chcąc, musiał zapuścić się na bezdroża i zdać się na łaskę losu przy wyborze drogi - bez

namysłu wypełniać wszystko, co podpowiadał mu instynkt.

Toteż kiedy Bwadres zawodził żałobnym głosem, wspomagany w litanii półśpiewnym

mamrotaniem tłumu (ale też zadziwiająco często przedrzeźniany drwinami i wzgardliwym

buczeniem), Kocur uwijał się jak w ukropie, organizując scenę i rozstawiając bohaterów sztuki,

której fabuła jawiła mu się jeszcze w urywkach.

Cienie były w tym dziele jego sprzymierzeńcami, gdy niezauważenie przemykał się między

pogrążonymi w mroku zakamarkami.

Szukając rekwizytów, mógł korzystać z towarów naniesionych tu przez połowę

lankmarskich przekupniów.

Między innymi kategorycznie zażądał sprawdzenia broni Kwacza i Wigina: krótkich mieczy

i pochew, niedużych kusz i futerałów z maleńkimi bełtami o odstraszającym wyglądzie. Kiedy

rozbrzmiewały ostatnie jękliwe słowa Długiej litanii, scena była przygotowana, chociaż to, jak,

gdzie i w którym momencie podniesie się kurtyna - i kto będzie widzem, a kto aktorem -

pozostawało wielką niewiadomą.

Stworzyła się sceneria wspaniałego widowiska: aleja Bogów ciągnąca się w obu kierunkach

ku barwnie oświetlonym lalkowym światom, chmury płynące nisko nad ziemią, pierwsze pasma

mgły sunące z Wielkiego Słonego Bagniska, odległy grzmot burzy, mruczenie i zawodzenie

kapłanów służących bogom rywalizującym z Iszkiem, piskliwe śmiechy kobiet i dzieci,

niezmordowane wołania przekupni i niewolników rozgłaszających nowiny; aromat świątynnych

kadzideł mieszał się z drażniącym zapachem smażonych potraw, swądem kopcących pochodni,

tudzież piżmowymi i kwiatowymi aromatami, jakimi się skrapiały bogatsze niewiasty.

Tłuszcza zebrana w niespotykanej liczbie przed ołtarzem Iszka, żądna wrażeń po usłyszeniu

wieści o dokonanych zeszłej nocy wyczynach demonicznego akolity i szumnych zapowiedziach

Bwadresa, tarasowała ulicę od krawężnika do krawężnika. Przedostać się na drugą stronę można

było jedynie wąskimi, niewygodnymi przejściami w podcieniach. Wszystkie warstwy

lankmarskiego społeczeństwa miały tu swoich przedstawicieli: łachmany sąsiadowały z

gronostajami, bose stopy ze złoconymi sandałami, oręż najemników z różdżkami filozofów, twarze

natarte drogimi balsamami z twarzami pokrytymi kurzem, oczy cierpiących głód z oczami sytych

wielmożów, bezgraniczna wiara ze strachem ukrytym pod maską niedowiarstwa.

Bwadres, jeszcze zdyszany po litanii, stał na krawężniku po drugiej stronie ulicy dokładnie

naprzeciwko sklepionego wejścia do domu, gdzie leżał skrępowany Fafryd. Dygoczącą dłoń

położył na beczułce owiniętej workiem na czosnek, stanowiącej zarazem ołtarz i skarbonę Iszka. U

jego stóp - stłoczeni tak blisko, że brakowało mu miejsca na zrobienie kroku - zgromadzili się

background image

najwierniejsi członkowie zboru: siedzieli w kucki bądź ze skrzyżowanymi lub podwiniętymi

nogami.

Kwaczowi i Wiginowi Kocur wyznaczył posterunek na samym środku alei, przy

wywróconym straganie sprzedawcy ryb. Podawali sobie na przemian gliniany garniec, zdobycz

Kwacza, z pewnością w pewnej mierze po to, aby uprzyjemnić sobie czas oczekiwania na tym

śmierdzącym stanowisku. Tak czy inaczej, ilekroć Kocur przyłapał ich na popijaniu, napastowało

go nieznośne uczucie, że kieruje tym jakaś tajemnicza siła.

Pulg ulokował się w podcieniu pod „domem Fafryda". Zatrzymał przy sobie Gryla, podczas

gdy Kocur po zakończonych przygotowaniach przykucnął nieopodal. Zdobiona klejnotami maska

herszta nie była żadnym wyjątkiem w zbieraninie ludzi; wiele kobiet paradowało w maskach, jak

również garstka mężczyzn - kolorowe, anonimowe postacie w morzu twarzy.

Morze to bynajmniej nie było spokojne. Nie brakowało w tłumie osób mocno oburzonych

nieobecnością olbrzymiego akolity; to właśnie oni podczas litanii głośno okazywali swoje

niezadowolenie. Nawet stali bywalcy spotkań z Iszkiem tęsknili za lutnią akolity i jego śpiewanymi

słodkim tenorem historiami. Z niepokojem pytano się o nowiny i dzielono domysłami.

Wystarczył jeden okrzyk.

- Gdzie jest akolita?!

Już po chwili połowa zebranych skandowała:

- My... chcemy... akolitę! My... chcemy... akolitę!

Bwadres wszystkich umiejętnie uciszył: z przejęciem zatrzymał wzrok w jakimś odległym

punkcie alei i przesłonił oczy, udając, że widzi znajomą sylwetkę. Teatralnym gestem wymierzył

palec w tamtą stronę, jakby wskazywał człowieka, którego wzywały tłumy. Kiedy ciekawscy

wiercili się i wyciągali szyje, aby zobaczyć tego, kogo widział Bwadres - i przy okazji przestali

skandować - staruszek przystąpił do kazania.

- Zaraz wam powiem, co przydarzyło się akolicie! - zawołał. - Wykończył się w Lankmarze!

Lankmar podciął mu skrzydła! To miasto występku, pijaństwa i rozpusty, siedlisko złych mocy!

Przybytek czarnych, cuchnących kości!

Bluźniercza uwaga o lankmarskich bogach (za samą o nich wzmiankę groziła kara śmierci,

mimo że przyjezdnych bogów można było obrażać do woli) przeraziła słuchaczy tak, iż zaległa

grobowa cisza.

Bwadres zadarł głowę i wzniósł ręce do zaciągniętego chmurami nieba.

- Iszku, potężny i łaskawy panie, zlituj się nad swym uniżonym sługą, co przed tobą stoi

samotny, opuszczony przez przyjaciół! Miałem akolitę, dzielnego piewcę twych nauk, ale mi go

zabrali! Odsłoniłeś przed nim, panie, dzieje swego żywota, przekazałaś mu swoją mądrość. On miał

uszy, by słuchać, i usta, by śpiewać. Lecz oto wpadł w sidła demonów! Iszku, miej litość nade mną!

background image

- Bwadres rozłożył ręce nad tłumem i wolno się rozejrzał. - Iszek był młodym bogiem, kiedy stąpał

po ziemi. Nie mówił o niczym prócz miłości, a jednak skończył na katowskiej ławie. Przyniósł

wodę pokoju w świętym garncu, lecz mu go rozbito. - Bwadres długo jeszcze w słowach

barwniejszych, niż to miał w zwyczaju (może czuł, że powinien wynagrodzić zebranym brak

skalda) rozwodził się na temat życia, a przede wszystkim męczeńskiej śmierci Garncowego Iszka,

aż w końcu nie było ani jednego słuchacza, który nie widziałby w wyobraźni Iszka na ławie tortur -

właściwie na wielu kolejnych ławach - i który nie czułby przynajmniej drżenia w stawach na myśl o

cierpieniach boga.

Kobiety i nawet silni mężczyźni nie wstydzili się łez, żebracy i posługacze ryczeli żałośnie,

filozofowie zatykali uszy.

A Bwadres kończył płaczliwym głosem, lecz wciąż z tym samym rozmachem:

- Kiedyś na ósmej ławie oddawał swego ducha, panie, kiedyś połamaną dłonią nadawał

obroży kata kształt garnca niezrównanej urody, świątobliwy młodzieńcze, myślałeś tylko o nas.

Myślałeś, jak osłodzić życie swym nieszczęsnym sługom, kalekim i udręczonym.

Po tych słowach Pulg wyszedł chwiejnie z podcieni, ciągnąc za sobą Gryla, i padł na kolana

na brudnych kamieniach. Kaptur w srebrno-czarne pasy spadł mu na ramiona, a kosztowna maska

odsłoniła twarz, po której ciurkiem płynęły łzy.

- Wyrzekam się wszystkich innych bogów - wykrztusił herszt zbójców, szlochając. - Od

dzisiaj będę służył wyłącznie szlachetnemu Garncowemu Iszkowi!

Zwinny Gryl kręcił się w niewygodnej pozycji, aby nie pobrudzić kolan na zapaskudzonym

chodniku. Patrzył na Pulga jak na wariata, nie mógł jednak albo nie ważył się jeszcze wyrwać ręki.

Pulg swoim zachowaniem nie zwrócił na siebie powszechnej uwagi (w tej chwili dochodziło

do masowych nawróceń), lecz Kocur wszystko widział, tym bardziej że znajdował się teraz tak

blisko Pulga, iż mógł go poklepać po łysej łepetynie. Z wielkim zadowoleniem, a w zasadzie ulgą

przyjął ten fakt, bo jeżeli Pulg skrycie od dłuższego czasu był wyznawcą Iszka, to jego dziwne

postępowanie dało się racjonalnie wytłumaczyć. Równocześnie próbowało zdobyć nad nim władzę

uczucie podobne do litości. Spojrzał na przedmiot trzymany w lewej dłoni. Musiał bezwiednie

wyciągnąć z kieszonki złotą błyskotkę, którą skradł Fafrydowi. Korciło go, żeby delikatnie włożyć

ją Pulgowi do ręki. Jakże stosowny, poruszający serce, po prostu dobry byłby to uczynek, gdyby

herszt w tej chwili, kiedy pękła w nim tama religijnego uniesienia, otrzymał tę naprawdę cudowną

pamiątkę zerwania z dotychczasowym życiem. Ale złoto to złoto, a czarny jednomasztowiec

wymaga takich samych nakładów jak zwyczajna kolorowa łajba. Dlatego Kocur oparł się pokusie.

Tymczasem Bwadres rozkrzyżował ramiona i krzyknął:

- Gardła nasze spieczone, o panie! Wody twej pragniemy! Nasze wargi spękane i trzewia

wyschnięte! Pozwól swym niewolnikom, o panie, zwilżyć usta bodaj kroplą z twego garnca! Dusze

background image

oddamy za jeden łyk, który doda nam otuchy w tym przeklętym mieście, gdzie rządzą czarne kości.

Iszku, zstąp do nas! Przynieś wodę pokoju! Jesteś nam potrzebny, bez ciebie zginiemy. Panie,

przybywaj!

Tyle mocy i tęsknoty brzmiało w tym błaganiu, że podjęła je natychmiast cała gromada

klęczących, pokornych wyznawców, którzy skandowali coraz głośniej i głośniej, bez końca, jakby

sami chcieli siebie zahipnotyzować:

- Przybądź, Iszku! Przybądź, Iszku!

Dopiero ów miarowy huk głosów wdarł się do maleńkich, wciąż przytomnych zakątków w

umyśle Fafryda, który leżał w ciemnym pokoju zamroczony winem. Choć kto wie, może cudu

dokonały wzmianki Bwadresa o spieczonych gardłach, spękanych wargach i ożywczej wodzie. W

każdym razie, Fafryd zadrżał i ocknął się raptownie, powodowany jedną jedyną myślą: napić się. I

jednym wspomnieniem: zostało jeszcze nieco wina.

Zmieszał się trochę, gdy okazało się, że jego ręka nie spoczywa na glinianej stągwi pod

łóżkiem, ale z niewiadomych przyczyn leży wyżej, blisko ucha. Spróbował sięgnąć po naczynie, by

z wściekłością stwierdzić, że nie może się ruszyć. Był uwięziony przez coś lub przez kogoś. Nie

tracąc czasu na niepotrzebne przymiarki, olbrzymi barbarzyńca szarpnął potężnie, żeby za jednym

zamachem wyzwolić się z więzów i dostać się pod łóżko, gdzie powinno być wino. Powiodło mu

się w tym sensie, że razem z łóżkiem przewrócił się na bok. Tym się zanadto nie zmartwił,

odrętwiałe ciało nie poczuło wstrząsu. Zmartwił go wszakże brak wina: nie czuł jego zapachu, nie

zobaczył go nawet kątem oka, nie mógł dosięgnąć głową stągwi. A przecież pamiętał, że schował

sobie na czarną godzinę, taką jak teraz, co najmniej kwartę trunku.

Powoli zaczęło do niego docierać, że jest w pewien sposób przytwierdzony do tego, na

czym spał. Najmocniej trzymało go coś za pierś, ramiona i nadgarstki. Na szczęście nogom

pozostawiono częściową swobodę ruchów, choć były ściśnięte w kolanach. A ponieważ tak się

zdarzyło, że łóżko wparło się skrajem o stolik, a wezgłowiem o ścianę, Fafryd potężnym

szarpnięciem i skrętem tułowia zdołał się wyprostować, wciąż z wyrkiem na plecach.

Omiótł wzrokiem kąty. Jego uwagę przykuła kotara u wyjścia, odznaczająca się jaśniejszym

odcieniem szarości. Niezwłocznie ruszył w jej stronę. Zrazu łóżko udaremniało jego zamysły i nie

mógł się wydostać na zewnątrz. Zderzenie z framugą zdenerwowało go, w końcu jednak pochylił

się, pchnął czołem kotarę i zdołał wyjść bokiem. Zastanawiał się w otępieniu, czy przypadkiem

wino nie rozpłynęło mu się po kończynach i nie cierpi z tego powodu na niedowład. Albo czy nie

ciąży na nim urok rzucony przez czarnoksiężnika. Czuł się dość głupio, zmuszony chodzić z

uniesionymi rękami. Dokuczał mu również dziwny chłód na głowie, brodzie i policzkach - być

może kolejne świadectwo działania czarnej magii.

background image

Wreszcie kotara zsunęła mu się z twarzy. Ujrzał przed sobą sklepienie niskich podcieni oraz

- czym się nie zraził ani nie przejął - tłumy klęczących i kiwających się ludzi.

Pochylił się, przeszedł pod arkadą i znów się wyprostował.

Blask pochodni omal go nie oślepił, więc zatrzymał się i kilkakrotnie zamrugał. Gdy po

chwili przejrzał na oczy, pierwszą znajomą osobą, którą zobaczył, był Szary Kocur. Teraz sobie

przypomniał, że pił z nim wino przed zaśnięciem. Idąc dalej tym tropem - w tej materii przytępiony

umysł Fafryda działał błyskawicznie - doszedł do wniosku, że to Kocur zwędził mu kwartę

lecznicze-go trunku. Czując w sobie zarzewie srogiego, acz słusznego gniewu, wziął bardzo głęboki

oddech.

To tyle w kwestii tego, co widział Fafryd.

Zupełnie inna sprawa, co widziały tłumy - rozmodlone, szlochające, porwane nabożnym

uwielbieniem. Otóż zobaczyły człowieka o iście boskiej posturze, uwiązanego ramionami do

dziwnej drewnianej ramy. Muskularnego olbrzyma z ogoloną głową, odzianego jedynie w

przepaskę biodrową, którego twarz, biała jak marmur, nadawała mu zaskakująco młodzieńczy

wygląd. Na tej twarzy gościł wszelako wyraz krańcowej udręki.

Jakby tego było mało (zaiste, być nie mogło) do przekonania zebranych, że mają przed sobą

boga, wszechmocnego Iszka wezwanego natarczywymi, błagalnymi okrzykami, miara się

przebrała, kiedy mierząca siedem stóp zjawa ryknęła gromkim, donośnym głosem:

- Gdzie garniec!? Gdzie mój garniec!?

Nieliczni, którzy mimo wszystko ciągle jeszcze stali, teraz padli na kolana lub rzucili się

twarzą do ziemi. Ci, co klęczeli zwróceni w inną stronę, obracali się jak wystraszone kraby. Ze

czterdzieści osób zemdlało, między innymi Bwadres, przy czym w pięciu przypadkach serce

przestało bić na zawsze. Przeszło dziesięcioro nieszczęśników postradało zmysły, aczkolwiek w

tym momencie niczym się nie odróżniali od reszty; w tej liczbie znalazło się siedmiu filozofów i

siostrzenica wielkiego suwerena Lankmaru. Na znak pokory przerażeni i zachwyceni ludzie jak

jeden mąż tarzali się po ziemi, bili się w piersi i skronie, zakrywali rękami oczy i spozierali poprzez

uchylone palce, jakby raziło ich oślepiające światło.

Ktoś powie, że wielu gapiów powinno rozpoznać rosłego akolitę Bwadresa. Bądź co bądź,

wzrost się zgadzał. Różnice jednak były zasadnicze. Akolita był brodaczem z wielką grzywą, gdy

tymczasem zjawa miała gładko ogoloną twarz i tak samo głowę, łącznie z brwiami. Akolita

przyodziewał się w wielbłądzią skórę, zjawa ukazała się prawie nago. Akolita zawsze posługiwał

się aksamitnym tenorem, natomiast gardłowy ryk zjawy brzmiał prawie dwie oktawy niżej.

Nie dość na tym: zjawa była przywiązana do ławy tortur, jakżeby inaczej, i wołała głosem

człowieka wziętego na męki za swój garniec.

background image

Tłum kajał się i bił pokłony w pokorze. Wyjątek stanowili Szary Kocur, Gryl, Wigin i

Kwacz. Dobrze wiedzieli, z kim mają do czynienia. Oczywiście, Pulg również wiedział, w czym

rzecz, ale ponieważ stał się teraz nieprzejednanym wyznawcą iszekianizmu i błądził myślami

wyłącznie w sferach ducha, przyjął, że Iszek odrodził się w ciele Fafryda, a nim, Pulgiem, kiedy

przygotowywał ciało na tę okoliczność, kierowała wola boska. Rozpierała go duma, gdy coraz

wyraźniej uświadamiał sobie wagę swych dokonań, dzięki którym Iszek wcielił się w człowieka.

Jego trzej poborcy nie popadli jednak w religijną ekstazę, choć Gryl na razie nie mógł nic

zrobić: Pulg trzymał go za rękę z siłą imadła.

Wszelako Wigin i Kwacz mogli się swobodnie poruszać. Choć nie wyróżniali się zbyt

lotnym umysłem i nie przywykli podejmować działania na własną odpowiedzialność, dość szybko

sobie przypomnieli, że po to unieszkodliwiali wielkoluda, aby nie pokrzyżował planów ich dziwnie

zachowującego się herszta i jego sprytnego, szarego pełnomocnika. Nadto wiedzieli, jakiego garnca

domaga się Fafryd z taką złością. Ano tego, który mu ukradli i już zdążyli opróżnić. Wystraszyli

się, i słusznie, że Fafryd lada chwila może ich zobaczyć, porwać więzy i wywrzeć srogą zemstę.

W gorączkowym pośpiechu nakręcili kusze, nałożyli bełty, przyklękli, wycelowali i strzelili

w nagą pierś Fafryda. Świadkowie ich zbójeckiego postępku krzyknęli z oburzeniem.

Bełty dotarły do celu, odbiły się i spadły na bruk... i nie dziwota, jako że były to bełty do

polowania na ptactwo - z grotami w postaci drewnianych gałek, aby strącić zdobycz, ale jej nie

uszkodzić.

To Kocur włożył im je do futerałów.

Iszek wykazał się zdumiewającą niewrażliwością na ciosy, tłum piał i wył z radości.

Tymczasem bełt do polowań na bażanty, choć nie przebije człowieka nawet z bliskiej odległości,

potrafi boleśnie ukłuć nawet osiłka, który częściowo stracił czucie w ciele i wlał w siebie kilka

kwart wina. Z przeraźliwym rykiem Fafryd napiął mięśnie... i złamał ramę, którą dźwigał na

plecach.

Tłum zgotował mu histeryczną owację, urzeczony widowiskiem nawiązującym do dziejów

Iszka, tak często opiewanych w opowieściach akolity.

Kwacz i Wigin uświadomili sobie, że ich pociski dziwnym trafem nie są w stanie wyrządzić

olbrzymowi żadnej szkody. Na skutek wypitego wina lub po prostu braku rozgarnięcia nie

dostrzegli niczego nadprzyrodzonego czy choćby podejrzanego w tym, co się stało. Sięgnęli zatem

po miecze i ruszyli pędem na Fafryda, ażeby go wykończyć, nim zdoła się wyswobodzić z

fragmentów połamanego łóżka, co niezgrabnie próbował uczynić.

Jak szybko zerwali się do biegu, tak nagle przystanęli - w zabawnej pozie komików, którzy

podrywają w górę pasy, chcąc unieść się w powietrze.

background image

Miecze utknęły w pochwach. Mingolski klej trzyma diabelnie mocno, a Kocur przysiągł

sobie, że choć nie jest w stanie zbyt wiele zdziałać, postara się wyłączyć z gry zakapiorów Pulga.

Niestety, wyłamanie zębów Grylowi przechodziło jego siły, gdyż ów niepozorny

człowieczek był niezwykle przebiegły i Pulg najczęściej trzymał go przy sobie. Pieniąc się z

niepohamowanej wściekłości i obrzydzenia, Gryl wyrwał się swemu pobożnemu hersztowi, błysnął

brzytwą i rzucił się na Fafryda. Ten już zorientował się, co mu tak przeszkadza, i nieźle sobie radził

z ostatnimi krnąbrnymi deskami: łamał je na kolanie lub opierał krawędzią o bruk i gniótł nogą.

Każdy trzask drewna tłuszcza nagradzała dzikiem wrzaskiem radości.

Kocur poderwał się jeszcze szybciej od Gryla, który na jego widok zmienił cel ataku:

dwukrotnie udał pchnięcie, by za trzecim razem ciąć i tylko o włos chybić. Gwałtowny upływ krwi

odebrał mu ochotę do dalszych zmagań. Koci Pazur jest dosyć wąski, lecz rozcina gardło jak

zwyczajny sztylet (choć nie ma ostro skrzywionego szpica lub kolca wbrew opinii mądralów,

którzy wszystko biorą dosłownie).

Po rozprawie z Grylem Kocur znalazł się blisko Fafryda. Uświadomił sobie, że w lewej ręce

nadal trzyma wykonaną przez przyjaciela złotą podobiznę garnca. Ten przedmiot natchnął go

zapałem i skłonił do działań, które następowały płynnie jedno po drugim niczym kolejne figury

tańca. Wierzchem dłoni wymierzył policzek Fafrydowi, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Potem

przyskoczył do Pulga, zataczając ręką szeroki łuk, jakby przekazywał coś od nagiego boga

hersztowi poborców. Wcisnął złotą błyskotkę w chciwe palce tego ostatniego. Była to jedna z tych

chwil, która zmusza człowieka, nawet Kocura (nie na długo, co prawda), do przyłożenia innej miary

do takich rzeczy jak złoto. Poznając relikwię, Pulg omal nie zwariował ze szczęścia.

Kocur przedarł się na drugą stronę ulicy. Dopadłszy ołtarzyka Iszka, przy którym Bwadres

leżał nieprzytomny z uśmiechem na ustach, zdarł worek z baryłki, wskoczył na nią i zatańczył, aby

zatrzymać na sobie uwagę Fafryda. Wskazał pod nogi.

Rzecz jasna, Fafryd od razu dostrzegł beczkę, lecz ta nie skojarzyła mu się wcale ze

skarboną Iszka (nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami), ale z winem, którego pragnął ponad

wszystko.

Z okrzykiem zadowolenia pośpieszył na drugą stronę ulicy. Jego wyznawcy umykali mu z

drogi lub jęczeli w duchowej ekstazie, kiedy tratował ich bosymi stopami. Chwycił beczułkę i

przytknął ją do ust.

Ludziom zdawało się, że Iszek je datki. Oto bóg na oczach wiernych przyjmował ich ofiarę -

przypadek wprawdzie niespotykany, lecz jakże spektakularny.

Dając wyraz swojemu rozczarowaniu, Fafryd ryknął i uniósł wstrętną beczkę, żeby

roztrzaskać ją na kamieniach... choć może chciał się dobrać do trunku, który jego zdaniem był tam

gdzieś w środku. Trudno powiedzieć. Na szczęście Kocur mu przeszkodził: porwał dwa kufle piwa

background image

z czyjejś porzuconej tacy i zaczął przelewać ich ponętną zawartość z jednego naczynia do drugiego,

aż spłynął po ściankach cały kożuch piany.

Wsadziwszy beczułkę pod pachę - wielu pijaków ma osobliwy, acz pożyteczny zwyczaj

mimowolnego przywłaszczania sobie pewnych rzeczy, zwłaszcza jeśli mogą zawierać trunek -

Fafryd ruszył za Kocurem, który wbiegł w mrok podcieni, potem wyskoczył nieco dalej i tak

poprowadził przyjaciela wielkim kołem wokół wrzącego motłochu.

Patrząc chłodnym okiem, nie było to pouczające widowisko: potężny bóg gonił szarego

demona i próbował chwycić kufel piwa, który ciągle mu się wymykał. Jednakowoż lankmarczycy

przyglądali się temu przez pryzmat mistycznej symboliki; dopatrywano się najrozmaitszych

alegorii, spośród których wiele spisano później w uczonych księgach.

Kiedy po raz drugi Iszek i szary demon wpadli w podcienie, zniknęli w nich na dobre.

Długo jeszcze rozbrzmiewały chóry bojaźliwych, błagalnych okrzyków, lecz dwie nadziemskie

istoty już się nie pokazały.

Lankmar jest labiryntem zaułków i wąskich przesmyków, a okolice alei Bogów szczególnie

w nie obfitują. Niektóre ciemny-mi, zawiłymi szlakami prowadzą do odległych miejsc, takich jak

port. Wszakże iszekianie - zarówno ci pierwsi, jak i nowicjusze - nawet nie brali pod uwagę tak

prymitywnych dróg, kiedy rozważali, dokąd udał się ich bóg. Bogowie przemieszczają się w czasie

i przestrzeni własnymi ścieżkami, a nagłe i niewyjaśnione zniknięcia leżą w ich naturze. Krótkie

odwiedziny to wszystko, czego wierni mogą oczekiwać od boga, który już wypełnił swoją ziemską

misję. Jeśliby kręcił się uparcie po świecie, przedłużając ponad miarę swą powtórną wizytę, ludzie

mogliby się poczuć zdegustowani. Czyje nerwy by to wytrzymały?

Gęsty tłum, któremu dane było ujrzeć Iszka, rozchodził się bardzo wolno, czego właściwie

należało się spodziewać. Toczyły się ożywione rozmowy, spekulacje, oczywiście wybuchały też

kłótnie.

Późno, bo późno, ale jednak ukarano Kwacza i Wigina za ich świętokradczy atak na boga,

choć niektórzy widzieli w tym incydencie fragment szerszej, alegorycznej całości. Po porządnym

laniu łotrzykowie mogli się cieszyć, że w ogóle uszli z życiem.

Zwłoki Gryla zostały bezceremonialnie zabrane i nad ranem wrzucone na wóz śmierci. Jego

przygoda się skończyła.

Ocknąwszy się z omdlenia, Bwadres ujrzał nad sobą zatroskane oblicze Pulga. To właśnie ci

dwaj mieli kształtować oblicze iszekianizmu przez następne lata.

Żeby się nad tym długo nie rozwodzić, starczy rzec, iż Pulg został - używając przenośni -

wielkim wezyrem Iszka. Pracował niestrudzenie ku chwale swego pana, zawsze ze złotym

symbolem garnca na piersi - oznaką posłannictwa. Nawracając się na wiarę w szlachetnego boga,

nie zerwał bynajmniej z dawną profesją, czego mogliby oczekiwać niektórzy moraliści, lecz

background image

oddawał się jej z jeszcze większą pasją; bezlitośnie darł ze skóry kapłanów niesłużących Iszkowi i

doprowadzał ich do ruiny. U szczytu swej potęgi iszekianiści mogli się pochwalić w Lankmarze

pięcioma dużymi świątyniami, niezliczoną ilością kapliczek i prężnym zborem, któremu oficjalnie

przewodził Bwadres - aczkolwiek staruszek znów pogrążył się w swym niedołęstwie.

Iszekianizm miał się dobrze dokładnie trzy lata pod opiekuńczymi skrzydłami Pulga. Ale

kiedy rozeszły się wieści (nieopatrznie puszczone przez paplającego Bwadresa), że Pulg pod

przykrywką ściągania haraczu nie tylko prowadzi świętą wojnę ze wszystkimi bogami w

Lankmarze, chcąc wyrugować ich z miasta, a najlepiej ze świata, ale że również w skrytości

opracowuje plany obalenia lankmarskich bogów bądź zmuszenia ich do ukorzenia się przed

Iszkiem... Cóż, gdy to się rozniosło, upadek iszekianizmu był przypieczętowany. W trzecią rocznicę

powtórnego przyjścia Iszka nastała złowieszcza i nadzwyczaj mglista noc - jedna z tych nocy, kiedy

wszyscy rozsądni lankmarczycy siedzą w domach i pilnują ognia.

Około północy w mieście dały się słyszeć okropne wrzaski, żałosne jęki, trzask pękających

drewnianych wrót i huk burzonych murów.

A poprzedzały ten hałas i po nim następowały, wedle licznych doniesień, marsze

kościotrupów. Pewien młodzik, co wyjrzał akurat przez okno na poddaszu, długo jeszcze

opowiadał, zanim popadł w obłęd i skonał, o tym jak widział na ulicy tłum chudych niczym

szkielety postaci o ciele koloru sadzy, ubranych w czarne togi.

Rano świątynie Iszka były puste i zbezczeszczone, a wszystkie kaplice leżały w gruzach.

Liczna rzesza kapłanów, łącznie z czcigodnym starcem i zachłannie ambitnym wezyrem, przepadła

jak kamień w wodę i słuch po niej zaginął.

***

A wracając do poranka sprzed trzech lat, zobaczymy, jak Szary Kocur i Fafryd wdrapują się

z chybotliwej, przeciekającej łódki na rufę czarnego jednomasztowca, stojącego na kotwicy za

Wielkim Falochronem, który ciągnie się z Lankmaru wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Hlal ku

Morzu Wewnętrznemu. Przed wejściem na pokład Fafryd wręczył beczułkę beznamiętnemu,

blademu Ourfowi, po czym z nieskrywanym zadowoleniem wepchnął łódź pod wodę.

Bieg ulicami miasta, a potem krótkie urozmaicenie w postaci galerniczej pracy przy

wiosłach (muskularny, prawie nagi Fafryd świetnie pasował do tej roli) oczyściły jego umysł z

resztek oparów wina, choć niemiłosiernie łupało go w skroniach. Kocur nie czuł się za dobrze po

background image

swych wyczynach na lądzie; był w kiepskiej formie, miesiące lenistwa i obżarstwa wycisnęły na

nim swe piętno.

Mimo wszystko obaj pomogli Ourfowi wciągnąć kotwicę i postawić żagle. Niebawem

chłodny, orzeźwiający wiatr z prawej burty oddalał ich od brzegu i Lankmaru. Podczas gdy Ourf

zaopiekował się Fafrydem i narzucił mu na ramiona ciepły płaszcz, Kocur odwrócił się prędko w

porannym półmroku i zbliżył do beczułki Iszka, aby zatroszczyć się o zdobycz, zanim Fafryd,

powodowany jakimiś względami religijnymi lub głupią barbarzyńską dumą, wrzuci skarbonę do

wody.

Kocurowi nie udało się namacać otworu w wieku, obrócił, więc beczkę do góry nogami -

przyjemnie ciężką i wypakowaną do tego stopnia, że nic w niej nie brzęczało. Ale i w drugiej

pokrywie Kocur nie doszukał się dziury, natrafił zaś na coś, co wyglądało jak wypalony w drewnie

napis wykonany lankmarskimi hieroglifami.

Ponieważ mrok uniemożliwiał jeszcze czytanie i z tyłu zbliżał się Fafryd, Kocur szybko

podniósł ciężką maczetę, zabraną z komórki na narzędzia, i trzasnął w klepki. Ze środka trysnął

płyn o ostrym, swojskim zapachu. Baryłka musiała być pełna okowity, od denka do denka, dzięki

czemu zawartość nie bulgotała.

Nieco później mogli już przeczytać wypalony napis. Była to zwięzła wiadomość:

„Drogi Pulgu, możesz w tym utopić swoje smutki. Baszarat".

Cała rzecz dała się łatwo wytłumaczyć. Zeszłego dnia numerowi dwa wśród poborców

haraczu trafiła się wyborna okazja do podmienienia beczek: aleja Bogów się wyludniła, Bwadres

spał jak zabity po nadzwyczaj sutej potrawce z ryb, a Fafryd opuścił posterunek, żeby napić się z

Kocurem.

- Teraz już wiem, czemu w nocy nie było z nami Baszarata - rzekł Kocur w zamyśleniu.

Fafryd optował za wyrzuceniem beczki za burtę; nie złościł się wcale stratą łupu, lecz czuł

odrazę wobec jej zawartości. Kocur wszakże kazał Ourfowi zatkać ją i odłożyć w bezpieczne

miejsce.

Wiedział, że tego rodzaju odraza często mija. Fafryd wymusił na nim obietnicę, że ognistą

wodą posłużą się tylko w razie najwyższej konieczności, na przykład przy paleniu statków

nieprzyjaciela.

Nad krawędzią morza wstawał gorejący krąg słońca. W jego czerwonych promieniach

Fafryd i Kocur po raz pierwszy od wielu miesięcy uważnie się sobie przyjrzeli. Wokół szumiały

fale, Ourf troszczył się o liny i rumpel. Tym razem nigdzie im się nie spieszyło. Patrzyli na siebie

dziwnie szklistym wzrokiem; Kocurowi przeszło przez myśl, że sprowadza przyjaciela ze ścieżki,

którą ten chciał iść przez życie w Lankmarze, może ścieżki zgodnej z jego powołaniem. Fafryd

myślał tak samo o Kocurze.

background image

- Nie martw się, brwi ci jeszcze odrosną - rzekł Kocur, aby przerwać ciszę.

- Nie mają wyboru! - zagrzmiał Fafryd. - Będę miał szopę włosów, nim pozbędziesz się tego

brzuszyska!

- Dzięki, jajogłowy. - Kocur zaśmiał się lekko. - Nie mam do ciebie żalu za Lankmar -

skłamał, choć w tym łgarstwie kryła się odrobina prawdy. - Teraz rozumiem, że gdybym został,

poszedłbym w ślady Pulga i innych Wielkich Ludzi. Byłbym gruby, przytłoczony władzą, osaczony

pomocnikami, oblegany przez obłudne tancerki i na koniec wpadłbym w szpony kapłanów

Przynajmniej ominęła mnie ta ostatnia przygoda, gorsza niż wpadnięcie do wilczego dołu. -

Spoważniał. - Jeno co z tobą, przyjacielu? Nie będziesz tęsknił za Bwadresem, spaniem na bruku i

conocnym snuciem opowieści?

Fafryd marszczył czoło, gdy statek płynął na północ i bryzgała nań słona piana.

- Ja tam tęsknić nie będę - powiedział po chwili. - Zawsze będzie okazja do snucia

opowieści. Dobrze służyłem bogu, przybrałem go w nowe szaty i zrobiłem coś jeszcze. Kto

chciałby znowu być akolitą, gdy zaszedł tak wysoko? Bo widzisz, przyjacielu, ja naprawdę byłem

Iszkiem.

Kocur uniósł brwi.

- Tak myślisz?

Fafryd z powagą dwa razy kiwnął głową.

background image

MORZE, ICH PANI

background image

Następne dni nie były łaskawe dla Fafryda i Kocura. Po tylu miesiącach spędzonych na

lądzie obaj cierpieli na chorobę morską. Wśród doprawdy potwornych napadów mdłości i

wymiotów Fafryd czynił wyrzuty Kocurowi za to, że ten podstępnie zwiódł go z drogi ascetycznego

życia i kazał mu uciec od religijnego powołania. W przerwach między nawrotami nudności Szary

Kocur wyklinał Fafryda, lecz najczęściej miał pretensje do samego siebie, że porzucił wygodne

życie w Lankmarze na rzecz przyjaciela.

W tym czasie - w zasadzie dość krótkim, choć im zdawał się wiecznością - Mingol dbał o

żagle i stawał przy rumplu. Na jego kamiennej twarzy pod siatką zmarszczek zawsze taił się

uśmiech, który jednak nigdy nie wypływał na usta. Jedynie w oczach czarnych jak węgle błyskały

niekiedy wesołe iskierki.

Fafryd, który pierwszy wydobrzał, przejął od Ourfa dowództwo i zaczął go zaganiać do

dziesiątków żeglarskich prac: refowania, zwijania i brasowania żagli, przekładania balastu,

szukania w zakamarkach szczurów i karaluchów, halsowania, sterowania ostrzej do wiatru, robienia

zwrotów przez rufę i tym podobnych czynności. Rozgoryczony Kocur klął bez przekonania, kiedy

podczas krzątaniny Ourf i Fafryd przewalali się tam i z powrotem po pokładzie, przeskakując nad

nim jak nad kłodą. Ledwie przywykł do łagodnego kołysania „Czarnego Skarbnika", a już musiał

przeżywać nowe katusze szaleńczej chwiejby.

Ilekroć Fafryd przestawał się bawić w pana niewolników, siadał ze skrzyżowanymi nogami

i tonął w rozmyślaniach, głuchy na siarczyste przekleństwa Kocura. Początkowo kierował wzrok

wyłącznie w stronę Lankmaru, lecz z czasem coraz częściej zaczął popatrywać na północ.

Po przezwyciężeniu choroby Kocur wyrzekł się wszelkiego jedzenia prócz rzadkiej

owsianki w skromnych racjach. Nie poddając się żeglarskiemu rygorowi, jaki załodze chciał

narzucić Fafryd, z ponurym uporem rzucił się w wir najróżniejszych ćwiczeń siłowych, w trakcie,

których padał zdyszany i zlany potem... by znów do nich wrócić po odzyskaniu oddechu.

Widok był to przedziwny: Kocur chodził na rękach, gdy w tym czasie Ourf biegł na dziób

poprawić ustawienie kliwra, Fafryd zaś napierał całym ciałem na rumpel i wołał:

- Ster na zawietrzną!

Pomimo tego od czasu do czasu, głównie o zachodzie słońca, kiedy popijali wodę z małą

domieszką wina (okowita nadal była wyklęta), zdarzało im się wspominać stare dzieje i opowiadać

o dalekich krajach - zrazu kończyli szybko, potem coraz później.

Rozmawiali o wyprawach korsarskich, w których brali udział, i o bitwach z wrogimi

piratami. Przypominali sobie najstraszniejsze sztormy, długie okresy ciszy morskiej i spotkania z

tajemniczymi okrętami, które znikały we mgle lub w sinej dali, by więcej się nie pokazać.

Dyskutowali o morskich potworach, syrenach i podwodnych diabłach. Odgrzebali z pamięci

przygody, jakie spotkały ich w trakcie przeprawy przez Morze Zewnętrzne ku owianym legendą

background image

Zachodnim Ziemiom, których istnienie wszystkim lankmarczykom oprócz Ourfa, Fafryda i Szarego

Kocura wydawało się wątpliwe.

Brzuch Kocura powoli ginął, a Fafrydowi wyrosła na głowie, policzkach i brodzie ostra

szczecina. Życie stawało się ciągiem zdarzeń, nie zgryzot. Nauczyli się cieszyć każdym wschodem i

zachodem słońca. Gwiazdy znów ich lubiły. Przede wszystkim jednak połączyła ich z morzem

bratnia więź, jakby się z nim przyjaźnili i podróżowali w jego towarzystwie, a nie tylko po nim

płynęli.

Niestety, kurczyły się zapasy żywności i wody, wina już nie było, brakowało też

wygodnego ubrania - w szczególności Fafrydowi.

Ich pierwszy piracki napad o mało nie skończył się katastrofą. Mały, ociężały statek

handlowy, do którego ukradkiem zbliżyli się o brzasku, najeżył się nagle procarzami i pikinierami

w brązowych hełmach. Nadziali się na lankmarski statek-pułapkę, krążący po tych wodach w celu

zwalczania piractwa. Tylko, dlatego uratowali skórę, że potrzask zamknął się przedwcześnie, a

„Czarny Skarbnik", przeobrażony pod fachową opieką w przedniej klasy ścigacz, z łatwością

umknął strażnikom. Podczas tej konfrontacji Ourf został trafiony kamieniem z procy i padł bez

przytomności. Fafryd z tej samej przyczyny miał dwa pęknięte żebra.

Następna łupieska eskapada miała nadzwyczaj udany przebieg. Załogę zdobycznego kutra

stanowiło pięć podstarzałych Mingolek, zawodowych wiedźm, jak same o sobie mówiły. Ciągnęły

w handlowych i wróżbiarskich interesach na południe, do osad w okolicach Kuarmalu.

Kocur i Fafryd oskubali je z żywności, wody i wina. Fafryd wybrał sobie ponadto kilka

jedwabnych sukni i futrzanych płaszczy, trochę posrebrzanej biżuterii i skórę na buty. Spodobał mu

się również długi miecz i toporek. Mimo wszystko nie ograbili do cna kłótliwych kobiet i zabronili

Ourfowi gwałcenia choćby jednej (Mingol odgrażał się chełpliwie, że zgwałci całą piątkę).

Natenczas odpłynęli, poniekąd ze wstydem, żegnani chóralnymi przekleństwami wiedźm. A

były to złorzeczenia najzjadliwsze z możliwych: kobiety nasyłały na nich złe moce wody, ognia,

ziemi i powietrza. O dziwo, nie bluzgały na Ourfa, zatem należało się zastanowić, czy przypadkiem

ich największa złość nie wynikała z tego, że nie pozwolono Ourfowi spełnić jego lubieżnych

zamierzeń.

Odkąd na „Czarnym Skarbniku" przestało dramatycznie brakować prowiantu, Fafryd z

ferworem rozprawiał o ponownej przeprawie przez Morze Zewnętrzne i podróży na wody Morza

Zamarzniętego, gdzie można polować na tygrysy polarne lub olbrzymie białowłose węże.

Miarka się przebrała i podstarzały Ourf wreszcie się zbuntował, chociaż, jak na Mingola, był

nadzwyczaj opanowanym, miłym człowiekiem. Przepracowany, poobijany, siłą odciągnięty od

niewiast mimo naprawdę nadzwyczajnej w jego wieku okazji do miłosnych igraszek i teraz jeszcze

straszony planami dalszych wariackich wojaży - stanowczo zażądał, aby wysadzono go na lądzie.

background image

Kocur i Fafryd nie stawiali mu przeszkód. „Czarny Skarbnik" płynął akurat na południowy-

zachód wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża Lankmaru. Mingol został wysadzony na brzeg pod

maleńką osadą w okolicach Krańca Ziemi; nie zważając na prezenty, którymi go obładowano,

zrzędził i przeklinał.

Po naradzie dwaj bohaterowie zdecydowali się obrać kurs na północ, czyli najkrótszą drogą

dopłynąć do pokrytego puszczami Państwa Ośmiu Miast, a dokładniej do miasta Ol Plerns, gdzie

ongiś służyli Szalonemu Diukowi.

Podróż minęła bez większych wrażeń, nie zobaczyli nawet żagla. Fafryd sporządził sobie

buty: wykroił kawałki skóry, zszył je i ponabijał ćwiekami. Zapewne marzyła mu się górska

wspinaczka, albowiem opatrzył podeszwy kolcami. Kocur przestrzegał codziennego reżimu

ćwiczeń, a w wolnych chwilach czytywał wygrzebaną z małej, lecz treściwej biblioteczki Księgę

Aarty, Księgę niższych bogów, Dokonywanie cudów oraz traktat zatytułowany Potwory mórz i

oceanów.

Uwielbiali beztrosko gawędzić do późnych godzin nocnych, ponieważ czuli się wtedy

najbliżej gwiazd, morza i siebie nawzajem. Toczyli spór o to, czy gwiazdy istnieją od zawsze, czy

może zostały wystrzelone przez bogów z najwyższej góry w Nehwonie... czy też, wedle

najnowszych opracowań mędrców zajmujących się teorią bytu, są ogromnymi, oświetlonymi

klejnotami na wyspach po przeciwnej stronie Nehwonu, gigantycznego bąbla zanurzonego w

wodach nieskończoności. Zastanawiali się, kto jest najgorszym czarnoksiężnikiem na świecie:

Ningobel od Fafryda, Szylba od Kocura czy, w co jakoś trudno było uwierzyć, inny czarodziej.

Najczęściej jednak rozmawiali o morzu - swej pani, której kołysanie znowu pokochali i z

której nastrojami czuli się teraz wewnętrznie zestrojeni. Mówili o jej gniewie i pieszczocie, jak to

naprzemiennie ogarnia ją cichość lub ochota do tańców - czasem lekkich, wolnych menuetów,

czasem zaś siarczystych przytupów i podskoków. Urzekała ich niezliczona mnogość jej sekretów.

Wiatr zachodni był coraz słabszy, aż stopniowo przeszedł we wschodni, zmienny i dość

łagodny. Zapasy znów się kończyły.

Wspólnie doszli do przekonania, że z takim zaprowiantowaniem nie dotrą do Ol Plerns i

dobrze będzie, jeśli w ogóle zdołają dobić do Szponów - wąskich, urwistych cyplów wschodniego

kontynentu, a właściwie olbrzymiego, wykręconego ku zachodowi półwyspu, na którym leżały

Lodowe Pustacie, Państwo Ośmiu Miast i trudne do przebycia łańcuchy górskie.

Pewnego razu o północy nastała głucha cisza. „Czarny Skarbnik" kołysał się na wodzie tak

spokojnej, jakby morska pani zapadła w letarg. Najlżejszy wiaterek nie głaskał żagli. Zastanawiali

się, co przyniesie im jutro... lub co im się wtedy pokaże.

background image

POD NIEOBECNOŚĆ

KRÓLA MÓRZ

background image

Rozebrany do samej przepaski biodrowej i dyndającego pod szyją woreczka na amulety,

Szary Kocur wyciągnął się na podobieństwo jaszczurki na pochylonym bukszprycie „Czarnego

Skarbnika" i spojrzał z góry w morską rozpadlinę. Promienie słoneczne, nie napotykając na swej

drodze na najlżejszy obłok, niemiłosiernie prażyły go w opalone na brąz plecy, choć z dołu, od

tajemniczych morskich odmętów, zaciągało chłodem.

Gdziekolwiek spojrzeć, aż po krańce widnokręgu Morze Wewnętrzne było spokojne niczym

jezioro rtęci w piwnicach zamku czarodzieja. Najdrobniejsze fale nie nadbiegały zza horyzontu na

północy, południu i wschodzie ani też nie wracały odbite od nieskończenie długiej, pociętej

pionowymi żlebami, żółtobiałej ściany skalistego wybrzeża - piętrzącej się w odległości strzału z

łuku od statku i wysokiej na trzy takie strzały. Nie dalej jak wczoraj

Kocur i Fafryd wspięli się na szczyt urwiska, gdzie dokonali piorunującego odkrycia. Cóż

mógł teraz robić Kocur? Ano rozmyślać o tej właśnie wędrówce lub martwić się, że statek stoi

unieruchomiony przez ciszę, żywność się kończy, wody już prawie nie ma (nie licząc nieszczęsnej

beczułki z gorzałką), a od Ol Hruspu, ostatniego cywilizowanego portu na zachodnim wybrzeżu

kontynentu - lub, równie dobrze, niecywilizowanego - dzielą ich długie dnie znojnej żeglugi. Mógł

dumać nad kusicielskimi śpiewami, które zeszłej nocy wydobywały się chyba z głębiny, i nad

niewieścimi głosami wplatającymi się subtelnie w muzykę fal: w ich szum na piasku, gulgot

między kamieniami i jękliwy poświst, gdy wicher gnał je na skute lodem brzegi. Przede wszystkim

jednak mógł się zastanawiać nad szaleństwem, jakie zeszłego dnia po południu ogarnęło Fafryda,

który ni z tego, ni z owego, głosem nie znoszącym sprzeciwu bajdurzył o konieczności szukania

„podwodnych dziewcząt"; zabrał się nawet do przystrzygania brody, szczotkowania brązowego

płaszcza ze skóry wydr i polerowania ozdób, aby przyjąć podmorskie dziewczyny w przyzwoitym

odzieniu i rozpalić ich żądze. Wedle jednej z najstarszych symorgijskich legend, przekonywał

Fafryd, siódmego dnia siódmego miesiąca siódmego roku cyklu siódemkowego król mórz

podróżuje na przeciwległe krańce ziemi, zezwalając swoim pięknym, mieniącym się wszystkimi

odcieniami zieleni żonom i zgrabnym, okrytym srebrną łuską nałożnicom na przygody z

kochankami, jeżeli takowych uda im się znaleźć. Fafryd upierał się z całą stanowczością, tłumacząc

swoje racje nieziemskim spokojem morza i innymi nadnaturalnymi znakami, że nie dość, iż znaleźli

się nad siedzibą króla mórz, to jeszcze dokładnie w przeddzień owej szczególnej pory!

Bezskutecznie Kocur mu przypominał, że od wielu dni nie zobaczyli nawet ryby o

kształtach zbliżonych do niewieścich, że w okolicach nie ma wysepek ani plaż potrzebnych

syrenom do prowadzenia handlu, zażywania kąpieli słonecznych i uwodzenia żeglarzy, że próżno

szukać tutaj czarnych, dryfujących okrętów lub wraków statków pirackich, pod których pokładem

(a więc praktycznie pod wodą) czekałyby na uwolnienie piękne branki, że jeno szaleniec

spodziewałby się nadejścia dziewcząt z niegościnnych terenów za wałem żółtobiałych skał oraz - na

background image

zakończenie - że na „Czarnego Skarbnika" od tygodni nie łypnęło z lewej czy prawej burty

dziewczęce oko. Nie wdając się w zawiłości, Fafryd odpowiedział z niezachwianym przekonaniem,

że gdzieś pod nimi są dziewczyny króla mórz i właśnie przygotowują magiczny kanał czy

podwodną groblę dla ludzi oddychających powietrzem i Kocur również powinien być gotów do

drogi, kiedy przyjdzie zaproszenie.

Kocur przypuszczał, że Fafryd traci zmysły w prażącym, oślepiającym słońcu, w dodatku

porwany nieukojoną tęsknotą, częstą przypadłością marynarzy na morzu. Wygrzebał z ładowni

kapelusz z szerokim rondem i wąskie gogle, lecz barbarzyńca nie dał się namówić do ich założenia.

Kocur doznał, zatem wielkiej ulgi, kiedy z nadejściem nocy Fafryd zasnął kamiennym snem...

mimo iż wówczas słodkie syrenie śpiewy - ułudne bądź prawdziwe - znów się odezwały, by burzyć

jego spokój ducha.

O tak, Kocur miał o czym myśleć, gdy leżał nieruchomo w gorących, choć nie

wyciskających zeń potu promieniach słońca na sztywnym bukszprycie statku. Nie tylko o

proroczych słowach Fafryda. A prawda była taka, że całą swoją uwagę skupił na zaczarowanej

szmaragdowej studni - znajdującej się tak blisko, że wyciągniętą ręką był w stanie dotknąć jej

osobliwych brzegów.

Dobrze jest zapoznawać się z cudami i dziwami stopniowo, bez pośpiechu, chociaż

oglądając wśród sennych morskich przestworzy jeszcze jedno zjawisko, które Kocur także

powinien zauważyć... lecz tego nie uczynił.

Choć nieurozmaicone większą czy mniejszą falą, nawet zmarszczką czy drżeniem, Morze

Wewnętrzne wokół statku nie było całkowicie płaskie. Tu i ówdzie, w przypadkowych miejscach,

znajdowały się niewielkie wgłębienia o kształcie i rozmiarze talerzy, jakby na wodzie stały

olbrzymie, niewidzialne i prawie nic nieważące chrząszcze wodne... jednakże dołki nie układały się

w żadne sześcio-, cztero-, a nawet trzynożne wzory. Co więcej, pośrodku każdego wgłębienia

zapadał się w dół, ku niezbadanym czeluściom, wąski słup powietrza - podobny do maleńkiego

wiru, jaki się czasem tworzy po wyciągnięciu turkusowego korka w złotej, pełnej po brzegi wannie

królowej Wschodu (lub po wyciągnięciu zatyczki w balii z pośledniego materiału, używanej przez

gorzej sytuowanych ludzi). Z jednak wszakże różnicą: w tym przypadku woda nie wirowała, a

wloty nie wyginały się i nie skręcały, lecz wnikały prostym szybem, iż komuś mogłoby się

wydawać, że w zastygłe wody otaczające „Czarnego Srebrnika" powtykano gdzie popadnie

dziesiątki smukłych, niewidocznych rapierów z ochronnymi koszami w kształcie miski. Albo że

wokół jednomasztowca wyrastał rzadki las niewidzialnych wodnych lilii z prostymi niewidzialnymi

łodygami.

Teraz wyobraźcie sobie taki dołek z powietrznym korzeniem powiększony tyle razy, że

miska już nie ma wielkości dłoni, ale średnicę dobrego rzutu oszczepem, natomiast głębinowy szyb

background image

nie mierzy sobie tyle co paznokieć, ale prawie sążeń szerokości. Wyobraźcie sobie, że statek zsuwa

się dziobem w płytką nieckę, by zatrzymać się w bezruchu nad krawędzią tajemniczej otchłani.

Wyobraźcie sobie bukszpryt lekko przechylonego statku, wysunięty nad wejście do podwodnego

tunelu czy może powietrznego leja. Wyobraźcie sobie niskiego, czerstwego, opalonego na orzech

mężczyznę w szarej przepasce biodrowej, który leży rozpostarty na bukszprycie z nogami wpartymi

w poręcze nadburcia i spoziera w głąb zapadliska... a doskonale zrozumiecie sytuację Kocura!

Człowiek zawieszony nad tak fascynującym fenomenem natury rzeczywiście mógłby

zapomnieć o reszcie świata, nawet umysł kobiety o niczym innym by nie pamiętał. Woda w

odległości strzału z łuku od skalistego wybrzeża była zielona i zdumiewająco przejrzysta, a mimo

to wzrok nie sięgał dna. Przeprowadzone zeszłego dnia pomiary wykazały, że dno znajduje się na

głębokości od dwustu dziesięciu do dwustu pięćdziesięciu sążni. Schodzący pod wodę szeroki

korytarz miał gładkie, perfekcyjnie okrągłe ściany, jakby obłożone szkłem. Kocur nawet byłby

skłonny przypuszczać, że istotnie widzi szklane ściany, a jeżeli nie, to w niezwykły sposób

zamarzniętą lub stwardniałą wodę, choć wciąż tak samo przezroczystą... wszelako już niewielki

hałas, jak na przykład kichnięcie, wywoływał pewne drżenie, które przemieszczało się w dół i w

górę po obrzeżu tunelu pierścieniami fal.

Kocur nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak mocarne siły muszą przezwyciężać napór

morza, zapobiegając natychmiastowemu zalaniu korytarza.

W każdym razie, głębia cieszyła oczy cudownymi widokami. Światło słoneczne po

przejściu przez wodę rozświetlało ją do znacznej głębokości dość jasnym, zielonkawym blaskiem.

A okrągłe ściany zabawnie mamiły wzrok, fałszując wymiary. Ot, chociażby teraz, kiedy Kocur

patrzył w toń wnętrza leja, dostrzegał tłustą rybę długości ludzkiego ramienia, która opływała w

koło tunel i z ciekawością mu się przyglądała. Kształt ryby wydawał mu się znajomy, lecz nie umiał

określić gatunku. Gdy jednak obrócił głowę i spojrzał na tę samą rybę poprzez zwał wody,

rozpoznał trzykrotnie dłuższego od siebie rekina. Wzdrygnął się i zastanowił, czy przypadkiem

ściany podmorskiego korytarza nie działają jak soczewki zmniejszające, używane niekiedy przez

lankmarskich artystów.

Koniec końców, Kocur mógłby i tak dojść do wniosku, że pionowy szyb w wodzie jest

złudzeniem, owocem gry świateł i naiwnych oczekiwań. Mógłby włożyć gogle, zatkać uszy

woskiem w obronie przed syrenim śpiewem, pociągnąć tęgi łyk zakazanej okowity i pójść spać...

gdyby nie pewne okoliczności, które nadawały zjawisku znamię realności. Choćby takie, jak

przywiązana do bukszprytu węźlasta lina, której koniec ginął w mroku tunelu; od czasu do czasu

naprężała się i trzeszczała, jakby ktoś zawiesił na niej spory ciężar. Z podmorskich czeluści

ulatywały smużki czarnego dymu (to przez nie Kocur kichał). Warto jeszcze dodać - co w zasadzie

powinno się rzec już na samym początku - że hen w dole mrugało czerwone światełko pochodni,

background image

wyglądające z daleka na płomyczek świecy. Aha, jeszcze jedno: tuż przy ogniku pochodni, nieco

przysłonięta dymem i ledwie widoczna, obracała się w górę twarz Fafryda!

Kocur bez zastrzeżeń uwierzyłby w realne istnienie najbardziej nieprawdopodobnego

cudactwa, jeśli miałby z nim jakiś związek Fafryd, zwłaszcza gdyby osobiście był w

niezamieszany. Mierzący bez mała siedem stóp wzrostu barbarzyńca przedstawiał sobą tak wielki

kawał namacalnej materii, że nie sposób było wyobrazić go sobie, jak porusza się po urojonym

świecie.

Zanim całą tę niezwykłą scenerię uwiarygodniły takie znaki jak wspomniany dym, lina i

Fafryd schodzący do podwodnej studni, musiał nastąpić ciąg prostych zdarzeń. O świcie „Czarny

Skarbnik" zaczął dryfować między dołkami na wodzie - rzecz o tyle dziwna, że statku nie popychał

najsłabszy wiaterek i nie ciągnął prąd morski. Chwilę później statek z gwałtownym przechyłem

minął krawędź wielkiego, okrągłego wgłębienia, zsunął się na dół z lekkim przyspieszeniem i

znieruchomiał, jakby zwarły się dwa przeciwnie namagnesowane bieguny: jeden w bukszprycie,

drugi w podwodnej gardzieli. Potem Kocur dzwonił zębami i wybałuszał oczy na Fafryda, który

zajrzał do dziury, mruknął z zadowoleniem, spuścił w dół linę i zaczął się sposobić do podbojów

sercowych i zarazem wojennych: wypomadował swoje bujne włosy i brodę, wtarł wonności pod

pachy i w owłosioną klatkę, włożył niebieską tunikę z jedwabiu pod wyszczotkowany wydrowy

płaszcz, obwiesił się wszystkimi posrebrzanymi naszyjnikami, bransoletami i broszami, powtykał

pierścienie na palce... ale też nie zapomniał o przypasaniu długiego miecza i toporka, tudzież

wzuciu butów z kolcami. Następnie od węgli w kuchennym żarniku zapalił długie, chude łuczywo z

żywicznej sosny, a kiedy pochodnia strzeliła jasnym płomieniem - wbrew desperackim przestrogom

Kocura i nawet siłowym sprzeciwom - wdrapał się na bukszpryt i stamtąd opuścił do studni. W

dwóch palcach prawej ręki trzymał pochodnię, pozostałymi palcami obejmował linę.

Dopiero z dołu się odezwał, wołając do Kocura, żeby ten przygotował się do zejścia, jeśli

ma w sobie więcej gorącej krwi niż zimnokrwista jaszczurka.

Kocur i owszem, przymierzał się do tego zadania: zrzucił z siebie prawie wszystkie łachy (a

nuż trzeba będzie zanurkować i ratować Fafryda, kiedy dziura uświadomi sobie, że istnieje wbrew

prawom natury i zaleje się wodą) oraz przyniósł na dziób statku pokrowce z foczej skóry, a w nim

miecz Skalpel i sztylet Koci Pazur, na wypadek gdyby wywiązała się walka z rekinami. Na koniec,

jak to już zostało opisane, uczepiony bukszprytu obserwował powolne zejście przyjaciela i chłonął

fascynujące widoki.

W pewnej chwili opuścił głowę i zawołał niezbyt głośno:

- Dotarłeś już na dno, Fafryd? - Ze zmarszczonym czołem przypatrywał się pierścieniom fal,

które wzbudził mimo tłumionego głosu. Fale wędrowały w głąb studni i po odbiciu wracały na

górę.

background image

- Co tam mówisz?

Gromka odpowiedź Fafryda, wzmocniona w okrągłej czeluści, wypadła niczym pocisk

bojowy i o mało nie strąciła Kocura z bukszprytu. Najstraszniejsze było to, że w rezultacie owego

ryku powstał olbrzymi pierścień fal: gdzie akurat przebiegał, tam gardziel studni zwężała się prawie

dwukrotnie. Gdy dotarł do powierzchni i uniósł obrzeże zapadliska, twarz Kocura została opryskana

pianą. Potem pierścień spełzł w otchłań.

Kocur zacisnął powieki w grymasie przerażenia, lecz po ich odemknięciu stwierdził, że

wciąż zieje pod nim wylot podwodnego korytarza, a gigantyczne pierścienie fal zaczynają ginąć.

- Fafryd, nie rób tego więcej! - zawołał kapkę głośniej niż poprzednim razem, za to z

większą natarczywością.

- Czego?

Kocur nie dał się już zaskoczyć, choć i teraz patrzył z trwogą na potężne, zielone

pierścienie, które przesuwały się ruchem robaczkowym z prędkością strzały. Postanowił więcej nie

krzyczeć, gdy raptem Fafryd ozwał się głosem o rozsądnie stonowanym natężeniu:

- Nie bój się, to proste! Na końcu braknie sążnia, ale łatwo zeskoczyć!

Nowe pierścienie były tylko trochę grubsze od ludzkiego nadgarstka.

- Nigdzie nie skacz, Fafryd! - odparł pośpiesznie Kocur. - Wyłaź na górę!

- Już skoczyłem! Udało się! Stoję na dnie. O, ho, ho!

Ostatnia część wypowiedzi Fafryda była do tego stopnia przepojona zdumieniem i

podziwem, że Kocur natychmiast odkrzyknął:

- Co? Co za: ho, ho!?

- Cudowne, niesamowite, zadziwiające! - nadeszła z dołu odpowiedź, lecz tym razem

zduszona, jakby Fafryd odszedł podwodnym korytarzem za jeden lub dwa zakręty.

- Co takiego, Fafryd? - zapytał ostrzej Kocur. Teraz on wywołał pierścienie na ścianach

studni, i to całkiem spore. - Nie odchodź daleko! Co tam widać?

- Wszystko! - zabrzmiała dość wyraźna odpowiedź.

- Są tam dziewczyny?

- Cały świat!

Kocur westchnął. Jak zawsze, nadeszła ta chwila, kiedy splot okoliczności i wewnętrznych

bodźców nakazuje działanie, kiedy zachwyt i ciekawość przeważają nad zdrowym rozsądkiem,

kiedy urok nieznanego i żądza przygód zatapiają swe szpony tak głęboko, że trzeba pójść za głosem

natury albo stracić szacunek do samego siebie.

Na podstawie swego bogatego doświadczenia wiedział, że jeśli chce wydobyć Fafryda z

tarapatów, w które ten dostał się na własne życzenie, musi osobiście pofatygować się po tego

naperfumowanego, zbrojnego w miecz zuchwalca! Zakrzątnął się, zatem co żywo.

background image

Przytroczył do pasa broń w skórzanych pochwach oraz krótką, zwiniętą linę z węzłami i

pętlą na końcu; sprawdził, czy zejściówki są pozamykane, a od żaru nie zapali się kuchnia;

pośpiesznie wymamrotał pełną wyrzutów modlitwę do lankmarskich bogów, po czym opuścił się z

bukszprytu w zieloną otchłań.

W studni było chłodno. Śmierdziało rybami, dymem i pomadą Fafryda. Zaledwie Kocur

zszedł pod poziom wody, odkrył ku swemu zdziwieniu, iż największym strachem napełniają go

szkliste ściany. Dręczyło go podejrzenie, że wystarczy je lekko musnąć, a zaczarowana wodna

„skóra" pęknie i morze wciągnie go w odmęty - zupełnie jak tłustą igłę, która pływa w misce w

maleńkim wodnym hamaczku, lecz idzie na dno, kiedy ją trącić palcem. Schodził w pośpiechu,

prędko mijając kolejne węzły; zawieszony właściwie tylko na rękach, prawie nie dotykał stopami

liny. Modlił się w duchu, żeby się nie rozhuśtać, a jeśli już mu się to przytrafi, żeby zdołał się

ustrzec od większego wychylenia. Zadawał sobie teraz pytanie, czemu nie kazał Fafrydowi

przytrzymać liny z dołu, a przede wszystkim, czemu go nie przestrzegł, aby na razie powstrzymał

się od krzyczenia w studni. Sama myśl, że te okropne pierścienie fal mogłyby go zmiażdżyć, była

nie do zniesienia. Ale teraz było za późno! Wolał już nic nie mówić, by nie narazić się na grzmiącą

odpowiedź barbarzyńcy.

Zapoznawszy się z najważniejszymi powodami do strachu, którego jeszcze bynajmniej nie

przezwyciężył, Kocur nieśmiało zaczął się rozglądać po swoim nowym świecie. Zieleniejąca w

świetle podwodna okolica nie była wcale szmaragdową pustką, jak mu się przedtem wydawało.

Wprawdzie dość marnie, ale jednak kwitło tu życie. Cienkie, falbaniaste liście czerwonobrązowych

wodorostów kiwały się smętnie, półprzezroczyste meduzy ciągnęły za sobą welony z frędzelkami,

podobne z daleka do nietoperzy ciemne manty dostojnie kołowały, srebrzyste rybki z wysokimi

grzbietami harcowały wesoło. Ławica ryb w niebiesko-żółte prążki i czarne cętki prowadziła

wewnętrzną rozgrywkę o podział łupu - odpadków wyrzuconych rankiem z „Czarnego Skarbnika";

Kocur rozpoznał je po wielkim gnacie wołowym, który Fafryd naprędce obgryzł, nim cisnął za

burtę.

Kiedy podniósł wzrok, z trudem powstrzymał się od okrzyku grozy. Doznał złudzenia,

jakby czarny kadłub statku, leżący na wodzie w kostiumie z perłowych baniek powietrza,

znajdował się siedem razy wyżej, niż to wynikało z przeliczenia węzłów na linie, po której schodził.

Kiedy jednak zadarł głowę i spojrzał prosto do góry, ucieszył się, ponieważ niebieski krąg nieba nie

skurczył się proporcjonalnie do kadłuba, a bukszpryt nadal był gruby jak należy. Krzywizna studni

zmniejszyła statek w podobny sposób jak przedtem rekina. Mim wszystko owa przedziwna ułuda

miała niepokojącą, złowieszczą wymowę.

W miarę jak Kocur szparko opuszczał się w podmorską gardziel, krąg nieba malał i

ciemniał: już stał się chabrową miską, już kobaltowym spodkiem, już ciemnogranatową monetą, w

background image

której ginęła lina. Kocur miał wrażenie, że widzi błysk gwiazdki. Przesyłając jej ustami kilka

pożegnalnych całusów, przyłapał się na myśli, że są nader podobne do bąbelków opuszczających

płuca tonącego człowieka. Robiło się ciemniej. Barwy gasły; czerwono-brązowe wodorosty

poszarzały, ryby straciły żółte prążki, a Kocurowi dłonie zsiniały jak umrzykowi. Niewyraźnie

zaczął dostrzegać dno - w tej samej przesadnej odległości, co kadłub statku, aczkolwiek

bezpośrednio pod nim było ono dziwnie rozmyte, jakby zamglone. Dopiero dalej wypatrzył skały i

wydmowe ławice piasku.

Bolały go ramiona, piekły dłonie. Do studni podpłynął monstrualnie tłusty granik i zaczął

wokół niej krążyć, jakby śledził jego poczynania. Kocur przeszył rybę groźnym spojrzeniem, lecz

wtedy obróciła się i postraszyła go zdumiewająco szeroko rozwartą paszczą. Na widok ostrych jak

brzytwa zębów Kocur zdał sobie sprawę, że ma przed sobą rekina, którego przedtem widział, a

przynajmniej jego pobratymca, zmniejszonego w swoistej studziennej soczewce. Zębiska kłapnęły,

przy czym półksiężyce szczęk przebiły się częściowo do środka korytarza, by zatrzasnąć się o piędź

od jego ręki. Nie doszło do katastrofy, wodna powłoka nie rozerwała się do reszty, jednakże Kocur

odniósł nieprzyjemne wrażenie, że po ścianach korytarza, niby krew z rany, ściekła odrobina wody.

Rekin odsunął się i krążył w niewielkim oddaleniu, lecz Kocur wolał go już nie prowokować

wrogim spojrzeniem.

Tymczasem zapach ryb się nasilił, a i dym musiał zgęstnieć, bowiem Kocura zaczął męczyć

kaszel. Pierścieniowe fale znów kursowały w dół i w górę. Kiedy walczył z siarczystymi

przekleństwami, jakie cisnęły mu się na usta, jego stopy rozstały się nagle z liną. Odpiął od pasa

dodatkowy sznur, zszedł trzy węzły niżej, zacisnął pętlę na przedostatnim węźle i ruszył w dalszą

drogę. Jeszcze pięć razy przekładał dłonie, nim stopy znalazły punkt oparcia w chłodnym szlamie.

Z ulgą rozprostował i porozcierał zdrętwiałe palce, wołając druha cichym, acz gniewnym głosem.

Wreszcie się rozejrzał. Znalazł się w czymś, co można by przyrównać do namiotu bez

płócien. Podłogę zastępował aksamitny kobierzec mułu, w którym stopy grzęzły po kostki,

natomiast dachem było połyskliwe, ciemnoszare podbrzusze olbrzymich mas wody, w dodatku

nierówne, pełne wgłębień i wypukłości, a gdzieniegdzie obciążone złowróżbnymi nawisami. Sam

namiot mierzył pod wylotem studni mniej więcej dziesięć stóp wysokości. Średnicę miał na oko

dwadzieścia razy większą, choć jak daleko sięgały jego krawędzie, niepodobna było precyzyjnie

ocenić, a to z kilku przyczyn. Po pierwsze, ze względu na nierównomierny kształt dachu. Po wtóre,

rozległe zakątki, gdzie odległość stropu od mulistego podłoża mierzyło się w piędziach, nikły w

mrocznej, niedosiężnej dali. Szare światło, docierające tu poprzez toń wody, zapewniało względną

widoczność w promieniu trzydziestu kroków. Dochodziła jeszcze ta uciążliwa okoliczność, że w

wielu miejscach zebrały się pokaźne kłęby dymu z pochodni, które snuły się jak gałęzie pod

background image

dachem, zbierały w kątach i niszach, zanim ospałym ruchem wczołgiwały się do studni i ulatywały

do góry.

Jakież niewiarygodne niewidzialne „żerdzie" podtrzymywały ów namiot? Kocur mógłby

nad tym główkować z równym skutkiem, co nad siłami, które wydrążyły powietrzny tunel w

morzu.

Owiany smrodem ryb i swądem dymu, Kocur z obrzydzeniem kręcił nosem i natężał wzrok,

aby rozeznać się w otoczeniu. Wreszcie dojrzał w najgęstszej chmurze dymu mętny, czerwony

ognik. To stamtąd po chwili wynurzył się Fafryd, po pas uwalany błotem.

W cuchnącym płomieniu sosnowego łuczywa, wypalonego ledwie do połowy, widać było,

że bez wysiłku dźwiga pod pachą kupę błyszczących przedmiotów, które jeszcze ociekały wodą.

Szedł lekko pochylony, bowiem dach nad nim nieco się obniżał.

- Gaś pochodnię, nim się tu podusimy, zakuta pało! - zganił go Kocur na powitanie. - Lepiej

widać bez niej. Jaki bałwan szuka światła w dymie?

Kocur znał tylko jeden mądry sposób na zgaszenie pochodni (przydusiłby płomień w mule),

jednakowoż Fafryd, chociaż uśmiechnął się półgębkiem, jakby zgadzał się w zupełności z sugestią

Kocura, miał nieco inny pomysł. Nie zważając na rozpaczliwe ostrzeżenia ze strony przyjaciela,

beztrosko wcisnął palący się łeb łuczywa w wodny strop. Dał się słyszeć głośny syk, buchnęły

kłęby pary. Przez chwilę Kocur myślał, że spełnią się jego najgorsze obawy, albowiem z miejsca,

gdzie Fafryd gasił pochodnię, na kark barbarzyńcy trysnęła mocna struga wody. Kiedy jednak para

się rozwiała, okazało się, że za przykładem owej strugi nie pójdzie reszta morza, a przynajmniej nie

od razu. Po tym zdarzeniu strop się uwypuklił, co przypominało okrągłego guza; woda lejąca się z

niego wartkim, grubym na palec strumieniem żłobiła w szlamie mały krater.

- Nie rób tego więcej! - rozkazał Kocur nierozważnie gniewnym tonem.

- Tego? - udał zdziwienie Fafryd, dziurawiąc palcem strop obok miejsca, gdzie zrobił to

poprzednio. Znów wściekle buchnął strumień wody, który szybko zamienił się w cienką strużkę.

Dwie wypukłości wyglądały teraz łudząco podobnie do kobiecych piersi.

- Właśnie tego! - wydusił z siebie Kocur ochrypłym, nieswoim głosem. Ostatkiem sił

powstrzymał się przed wybuchem wściekłości, aby nie zachęcać Fafryda do kolejnych szaleńczych

igraszek z wodą.

- Jeśli nie chcesz, to nie będę - zapewnił go barbarzyńca. - Wszelako - dodał, patrząc w

zadumie na dwie bliźniacze strugi - trzeba by czekać lata, zanim wypełniłaby się ta podwodna

komora.

- Na szczęście nikt nie zamierza spędzać tu tyle czasu - prychnął Kocur. - Osioł z ciebie,

wiesz? Skończony kretyn. Po coś kłamał, że tutaj jest wszystko? Niby cały świat! A ja schodzę i co

widzę? Ano nic nie widzę! Jeno kawał paskudnego, cuchnącego błocka w przykrytej wodą dziurze!

background image

- Ze złością tupnął nogą, przez co tylko ochlapał się mułem. Zdyszana ryba z fosforyzującymi

płetwami spojrzała nań z wyrzutem ze swej błotnej mogiły.

- Jeśli będziesz tak walił buciorami - rzekł spokojnie Fafryd - możesz rozgnieść srebrny,

ażurowy diadem na czaszce księżniczki. Twierdzisz, że nic tu nie ma? No to sobie popatrz,

Kocurku, ile skarbów wykopałem z cuchnącego błocka.

Mimo kolców na olbrzymich butach, podchodząc do przyjaciela, Fafryd delikatnie sunął po

wierzchu mulistego podłoża.

Ostrożnie potrząsnął wetkniętą pod pachę zdobyczą i zaczął głaskać drogocenne

przedmioty.

- Otóż patrz. Klejnoty i świecidełka, jakie nawet się nie śnią tym, co żeglują po morzu.

Wygrzebałem je ze szlamu przypadkiem, bom nie tego szukał.

- A czegoś szukał? Zamku z kości? - burknął szorstko Kocur, choć łakomie zezował na

skarb przyjaciela.

- Szukałem drogi - rzekł Fafryd z niejakim zniecierpliwieniem, jakby Kocur powinien był w

lot odgadywać jego myśli. - Drogi do dziewczyn króla mórz. Z pewnością ją znajdziemy w którymś

zakamarku tej powietrznej komórki. Najlepiej o tym świadczy moje znalezisko. Tylko zobacz.

Odsunął ramię od tułowia i delikatnie, czubkami palców, wyciągnął metalową maskę

naturalnej wielkości. W mdłym, szarym świetle można było mieć wątpliwości, z czego ją

wykonano: ze złota, srebra, cyny, może brązu? I czy szerokie, faliste pasma - rzekłby, kto,

niebieskozielone łzy lub krople potu - to śniedź czy zwykły brud. Pomimo tego na pierwszy rzut

oka widać było, że to oblicze zjawiskowo pięknej kobiety, arystokratki, skarbnicy mądrości i

niewieścich czarów, kochanki i okrutnicy. Kocur wyrwał maskę Fafrydowi na poły ze złością, na

poły z pożądaniem... niestety, jej dolna część połamała się w jego dłoni. Pozostało jedynie dumne

czoło i oczodoły wpatrzone weń z większym dramatyzmem niż zwyczajne oczy.

Kocur cofnął się trwożnie, jakby lada chwila miały spaść na niego ciosy Fafryda, lecz

barbarzyńca nieoczekiwanie odwrócił się i powolnym ruchem, niczym sygnalista z chorągiewką,

skierował przed siebie prawe ramię i wysunął palec.

- Miałeś rację, Kocurze! - krzyknął radośnie. - Nie tylko dym mnie oślepił, ale również

światło! Patrz, droga! Widzisz?

Kocur pobiegł spojrzeniem tam, gdzie wskazywał mu Fafryd.

Odkąd rozproszyła się zasłona dymna, a pochodnia nie rzucała żółto-czerwonych blasków,

w spływającym z góry niemrawym świetle uwidoczniły się, rozrzucone tu i tam w mule,

dogorywające stworzenia o fosforyzującym ciele. W istocie nie były rozrzucone tak całkiem

bezładnie. Dokładnie poniżej dyndającego końca węźlastej liny miała swój początek nieprzerwana,

background image

szeroka na dwa kroki ścieżka, podświetlona magicznym żółtozielonym światłem. Wiodła w mało

ciekawy zakątek powietrznego „namiotu", gdzie zdawała się znikać.

- Lepiej tam nie idź! - odruchowo napomniał Kocur przyjaciela, lecz ten już go mijał,

stawiając długie, zamaszyste kroki. Pod pachą robiło mu się coraz luźniej i luźniej, bo jeden po

drugim zaczęły stamtąd wypadać jego skarby, by zginąć w szlamie, z którego je wygrzebał. Wszedł

na ścieżkę i ruszył raźno samym jej środkiem. - Nie idź tam, mówię! - powtórzył Kocur bez

przekonania, tonem, cóż tu dużo mówić, niemalże błagalnym. - Wracaj natychmiast! Sczeźniesz w

tym mule i tyle! Mamy linę! Starczy wspiąć się na statek z tym, coś już znalazł!

Wbrew obiekcjom szedł jednak za Fafrydem, nie dość na tym, zbierał po drodze - choć z

większą ostrożnością niż wcześniej, gdy szarpnął za maskę - rozrzucone kosztowności! Nie warto,

powtarzał sobie w duchu podczas tej czynności: wprawdzie wszelakie precjoza, naszyjniki, kornety,

filigranowe pokrywki na piersi i wspaniałe brosze kusząco błyszczały, to jednak nic już nie ważyły

i były równie kruche co wyplatanki z suchych liści paproci. Obchodząc się z nimi, nie umiał się

zdobyć na delikatność Fafryda, toteż rozsypywały mu się w rękach.

Fafryd odwrócił się doń z promieniejącym obliczem człowieka, który śni o odurzających

przyjemnościach.

- Nic nam po nich - powiedział, kiedy wypadła mu spod ramienia ostatnia trupia błyskotka. -

Tak samo jak po tej masce. To zwykłe widma skarbów, ogryzione przez morze, lecz dają

przedsmak tego, co nas czeka. Zapowiadam ci ucztę, Kocurze.

Co powiedziawszy, znowu się odwrócił i pochylił pod olbrzymim nawisem ciemnoszarego,

wodnego dachu.

Kocur obejrzał się i zatrzymał wzrok na małym, okrągłym skrawku słonecznego światła,

gdzie wisiał koniec liny. Woda cieknąca ciurkiem z dwóch bliźniaczych nieszczelności w suficie

spadała z większą siłą, aż rozchlapywało się błoto. Nie zwlekając dłużej, Kocur pośpieszył za

Fafrydem.

Za nawisem dach ponownie się wznosił, tak, iż człowiek mógł się swobodnie wyprostować,

lecz ściany komory prędko się schodziły. Niebawem przyjaciele maszerowali ciasnym podmorskim

tunelem; szare sklepienie było równie wąskie, co jarząca się zielono-żółtą poświatą ścieżka. Raz po

raz tunel skręcał to w lewo, to w prawo, wobec czego trudno było zgadnąć, dokąd naprawdę

prowadzi. Czasami zdawało się Kocurowi, że z daleka dobiegają ciche odgłosy nawoływań i jęków.

W pewnej chwili musiał przestąpić nad dużym krabem, który próbował ospale usunąć mu się z

drogi. Obok niego z lśniącego szlamu sterczała dłoń nieboszczyka, wskazującego pogryzionym

palcem kierunek, skąd przyszli.

Fafryd nieznacznie wykręcił głowę.

- Czary jakoweś tu działają - mruknął poważnym tonem.

background image

- Zapamiętaj sobie moje słowa.

Kocur chyba jeszcze nigdy w życiu nie słyszał równie zbytecznej uwagi. Było mu ciężko na

sercu. Dawno już pogodził się z myślą, że nie namówi Fafryda do powrotu. Jeśli chciałby go

naprawdę zatrzymać, musiałby zapewne przemówić mu do rozsądku pięścią, lecz w czasie bójki

niewątpliwie wpadliby na wodną ścianę i uszkodzili tunel, a to mu się nie uśmiechało. Oczywiście,

zawsze mógł wrócić bez niego. Nie, nie mógł...

Wędrując ubogim w ciekawostki korytarzem, zajęty wyłącznie pakowaniem stóp w kleiste

błoto i wyciąganiem ich z cichym plaśnięciem, Kocur miał aż nadto czasu, żeby poczuć się

przytłoczony brzemieniem morskich wód. Zupełnie jakby ktoś złożył mu na ramionach wszystkie

statki świata. Wyobraźnia pracowała nad możliwie najwierniejszym przedstawieniem zatopionego

tunelu.

Tulił głowę w ramiona, bo tylko tyle mógł zrobić, żeby nie paść na czworaki, nie zakopać

się w mule i tam czekać na koniec.

Przed nimi coś bielało. Kocur uzmysłowił sobie, że podmorski korytarz zbliża się do

przedmurzy urwistego, żółtobiałego wału skał, gdzie urządzili sobie wczoraj wspinaczkę.

Wspomnienia tamtych wrażeń ostudziły jego rozpaloną wyobraźnię - może, dlatego, że współgrały

z jego obecnym pragnieniem wyjścia na powierzchnię, na górę, byle wyrwać się z matni...

Wyprawa na szczyt urwiska kosztowała ich wiele trudu, mimo że jasna skała, nieobfitująca

wprawdzie w półki i występy, okazała się twarda i godna zaufania. Musieli wspinać się po linie,

drapać widlastymi żlebami, wbić haki w szpary w beznadziejnych miejscach, lecz sił dodawała im

nadzieja na znalezienie wody i upolowanie zwierzyny - nadzieja uzasadniona, bowiem tak daleko

od Ol Hruspu nie zapuszczali się tamtejsi myśliwi. Obolali i zasapani po uciążliwej wspinaczce,

stanęli wreszcie na szczycie, ciesząc się na myśl, że zejdą w dół i znajdą przyjemne miejsce na

odpoczynek z pięknymi widokami trawiastych równin, usianych skupiskami karłowatych drzew;

tak właśnie wedle ich wiedzy powinny wyglądać odległe rejony tego odludnego półwyspu, który

wyginał się na południowy-zachód między wodami mórz Wewnętrznego i Zewnętrznego.

Zawiedli się srodze w swych rachubach. Rzeczywistość okazała się straszna. Utęskniony

szczyt urwiska był w gruncie rzeczy granią grzbietu skalnego, szeroką najwyżej na dwa kroki, a w

wielu miejscach węższą. Zbocza z drugiej strony opadały zawrotną stromizną, na domiar złego były

mocno poderwane przez fale. Od stóp głębokiej przepaści aż het, po horyzont, rozciągało się dzikie

królestwo skał i spienionych kipieli.

Wystraszeni, usiedli okrakiem - można by rzec - na skalistej kurtynie, cienkiej jak papier w

porównaniu z jej wysokością i szerokością, oddzielającej Morze Wewnętrzne od w ich mniemaniu

background image

- Morza Zewnętrznego, które wdzierało się w ten niezbadany obszar półwyspu, lecz nie

zdążyło jeszcze przebić go całkowicie. Jak okiem sięgnąć, rozpościerał się ten sam pejzaż, choć

Kocurowi zdało się, że skalny wał się rozszerza w kierunku Ol Hruspu.

Zdziwienie Fafryda było tak wielkie, że gruchnął tubalnym śmiechem; Kocur przeklinał po

cichu jego niedźwiedzie ryki, bojąc się, że pod wpływem wibracji oderwie się i runie w otchłań

ostra grań, na której siedzieli jak w siodle. Wreszcie poniosła go złość, zerwał się na równe nogi i

dał upust wściekłości, odtańczywszy taniec z przytupami na skalnej krawędzi. Przypomniały mu się

wtedy mądre słowa Szyłby: „Nie wiem, czy wiesz, ale człowiek idzie po linie rozwieszonej między

dwiema przepaściami, po linie bez początku i końca".

Kiedy już dali wyraz pełnemu zgrozy zdumieniu, każdy na swój sposób, z większą uwagą

potoczyli wzrokiem po wzburzonych morskich odmętach. Nagromadzenie skał wystających spod

wody w połączeniu z dużą ilością morskiej piany dowodziło, że morze na dość sporym obszarze

jest stosunkowo płytkie. Fafryd wysunął nawet przypuszczenie, że woda stąd ustępuje w porze

odpływu; wykazując się znajomością faz księżyca, domniemywał, jakoby zbliżała się właśnie w tej

części świata pora największego przypływu.

Spośród wszystkich skał sterczących z wody wyróżniała się jedna, odległa od skalnej

bariery o dwa strzały z łuku: gruby słup wysokości trzypiętrowego budynku. Słup obiegały

spiralnie kamienne półki, wyglądające w połowie na dzieło rąk ludzkich. U szerszej podstawy

wśród rozbryzgów piany pokazywał się czasem pocięty dziwnymi krechami prostokąt, który

kojarzył się nieodparcie z masywnymi drzwiami. Lecz dokąd prowadziły i kto z nich korzystał? Oto

była zagadka.

Ponieważ rozwiązanie tej i innych zagadek przerastało możliwości Kocura i Fafryda, a o

zdobyciu wody i prowiantu na tym jałowym wybrzeżu mogli co najwyżej pomarzyć, zeszli na brzeg

Morza Wewnętrznego i wrócili na pokład „Czarnego Skarbnika". Ilekroć wbijali hak w kamień,

lękali się, że całe zbocze pęknie i rozleci się...

- Uwaga, skały!

Ostrzegawczy okrzyk Fafryda wyrwał Kocura z jego zamyślenia - w okamgnieniu zrzucił go

z górnych partii żółtobiałego, urwistego stoku i przemieścił o tę samą odległość pod jego

poszarpane podnóża. Naprzeciwko trzy grube, sękate skalne sztylety przekłuwały się w dół przez

szare, wodne sklepienie. Kocur wzdrygnął się i podobnie jak Fafryd wyciągnął szyję, aby zbadać

dalszy bieg korytarza. Choć przyjaciel częściowo zasłaniał mu widok, ujrzał kolejne skalne

występy, wciskające się ze wszystkich stron do tunelu.

Idąc dalej, zrozumiał, że wodne ściany i dach oraz muliste podłoże zostaną wnet zastąpione

kamieniem. Skąpe światło dzienne, towarzyszące im dotąd w wędrówce, stopniowo zagasło, lecz

jego obowiązki przejmowała naturalna fosforescencja żywych istot obecnych w podmorskiej

background image

pieczarze. Poświata wydobywała z mroku mokrą ścieżkę, a miejscami nabierała szczególnej mocy i

czarowała różnorodnością barw, obecną w paskach, czułkach i obrzeżach oczu mnóstwa

zdychających ryb i dennych pełzaczy.

Kocur nie miał wątpliwości, że wchodzą głęboko pod górską barierę, którą wczoraj

zdobywał wespół z Fafrydem, i że tunel prowadzi w przybrzeżną topiel Morza Zewnętrznego.

Przestała mu dokuczać przygniatająca świadomość działania sił magicznych i zawieszonych nad

nim morskich przestworzy. Jednakże strach, że studnia, komora i tunel mogą ulec zalaniu, a wtedy

zmiażdży ich z tyłu taran wody, w pewnym sensie był czymś jeszcze gorszym.

Pod wodnym sklepieniem przynajmniej mógł się łudzić, że w razie pęknięcia niewidzialnej

zapory popłynie ostro w górę, dotrze na powierzchnię, a może jeszcze przyholuje ciężkiego

Fafryda. Tymczasem tutaj niechybnie by zginęli.

Owszem, tunel piął się z lekka, lecz nie tak szybko i wyraźnie, jakby sobie tego życzył.

Zresztą, dokąd mogli dotrzeć? Jedynie do kotła spienionej wody, który wczoraj oglądali z wysoka.

Zaiste, niełatwo wybrać mniejsze zło, jeśli właściwie nie ma się wyboru. Frasunki Kocura ciągle się

nasilały, aż sięgnęły granic udręki i zwątpienia, żeby, więc nie utonąć w bagnie czarnej rozpaczy,

wysiłkiem woli przywołał na pamięć najhuczniejszą winiarnię, jaką znał w Lankmarze: wielka,

szara piwnica skąpana w blasku pochodni, trunek lejący się strumieniami, brzęk monet i kufli,

krzyki i wybuchy śmiechu, obłoki opiumowego dymu, nagie dziewki kołyszące biodrami w

wyuzdanych tańcach...

- Patrz na to!

Kocur przystanął, zatrzymany półgłośnym, pełnym zdumienia szeptem Fafryda i jego ręką

na swej piersi, choć nie od razu rozstrzygnął, czy powrócił duchem do podziemi Morza

Zewnętrznego, czy po prostu przeniósł się w wyobraźni do innej, fantastycznej rzeczywistości.

Stali u wejścia do olbrzymiej podwodnej pieczary, która licznymi schodami i tarasami pięła

się ku niedosiężnym sklepieniom, skąd, niczym srebrna mgiełka, spływał blask trzykrotnie

silniejszy od księżycowej poświaty. Pieczarę wypełniał ten sam co w tunelu morski zapach. I tutaj

zalegały gromady dogorywających ryb, węgorzy i małych ośmiornic; zarówno drobne, jak i wielkie

mięczaki siedziały na ścianach i w zakamarkach między gobelinami i srebrno-zielonymi welonami

z wodorostów. Najrozmaitsze wnęki, tarasowe schody i ciemne, okrągłe przejścia wydawały się

przynajmniej w części wyrzeźbione przez wodę i wytarte przez piasek.

Srebrna mgiełka nie rozchodziła się równomiernie, lecz koncentrowała się w skłębionych

obłokach na trzech tarasach. Pierwszy z nich był położony pośrodku i na tym samym poziomie, co

gardziel podmorskiego tunelu. Stał na nim potężny, kamienny stół, opleciony z boków wodorostami

i oblepiony na nogach małżami.

Na końcu stołu spoczywała złota misa i dwa złote puchary.

background image

Za owym tarasem wznosił się szereg nierównych schodów; miejscami tonęły w

złowieszczym cieniu wdzierającym się na nie z dwóch stron. Ponad mrocznymi zakątkami pieczary

ukazywał się drugi i trzeci taras, który w sposób szczególny upodobało sobie srebrne światło. Ów

po prawej ręce - powiedzmy, że po stronie Fafryda, bo to on stał bardziej na prawo u wylotu tunelu

- znajdował się pod stropem i ścianą z masy perłowej, zupełnie jakby okrywała go gigantyczna

muszla; z podłoża wyrastały perłowe twory, przypominające spiętrzone atłasowe poduchy.

Natomiast taras po stronie Kocura, położony nieco niżej od poprzedniego, osłonięty był od tyłu

arrasem z brunatnych wodorostów, które opadały postrzępioną falbaną i kłębiły się na ziemi.

Pomiędzy tymi dwoma bliźniaczymi tarasami szła w górę droga z nierówno wyciosanych schodów

lub zwykłych skalnych półek, by zniknąć w ciemnościach.

Poruszające się cienie i tajemnicze błyski pozwalały przypuszczać, że półmrok jest

zamieszkany - tak samo jak trzy oświetlone tarasy, co nie ulegało wątpliwości. Na górnym, po

stronie Fafryda, stała wysoka kobieta majestatycznej urody. Jej złote włosy, upięte w wysoki,

spiralnie skręcony kok, przypominały muszlę. Sukienka ze złotej siatki rybackiej okrywała ciało o

bladozielonym kolorze, palce połączone były zielonkawymi błonami, a z boku na szyi widniały

nikłe bruzdy, kojarzące się z rybimi skrzelami.

Kocur zobaczył przed sobą szczuplejszą dziewczynę o ponętnych, niewieścich wdziękach.

Jej srebrzysta skóra łagodnie przechodziła w srebrne łuski na ramionach i plecach na wpół

zakrytych zwiewną, fiołkową sukienką. Czarne, krótko przycięte włosy rozdzielał pośrodku

biegnący od czoła w tył falisty, srebrzysty grzebień. Także ona miała bruzdy na szyi i błony między

palcami.

Stojąca w pochyleniu nad stołem trzecia postać była mniej powabna: chuda i wysuszona,

sprawiała wrażenie dobrze zachowanej staruszki. Miała na sobie kruczoczarny, obcisły strój o

dziwnym kroju, na głowie zaś szopę grubych jak postronki włosów w czerwonobrązowym kolorze

rdzy. Mogła się poszczycić dobrze rozwiniętymi skrzelami i błonami pławnymi.

Kobiety zakrywały twarze metalowymi maskami, przypominającymi kształtem i miną tę

skruszałą, którą Fafryd znalazł w mule.

Pierwsza opisana wyżej niewiasta nosiła maskę złotą, druga - srebrną, trzecia - wykonaną z

brązu, choć pod wpływem wody pociemniałą już i zaśniedziałą. Dwie pierwsze nie ruszały się,

jakby nie grały w przedstawieniu, ale mu się przyglądały. Chuda morska wiedźma tryskała życiem,

choć jej czarne stopy tylko z rzadka przesuwały się drobnymi, błyskawicznymi kroczkami. Błony

pławne dłoni składały się nad zgiętymi palcami, w których dzierżyła dwa krótkie pejcze, służące do

wymuszania i korygowania ruchu sześciu przedmiotów na wypolerowanym blacie stołu, o których

dało się powiedzieć niewiele ponad to, że są w miarę owalne. Półprzezroczyste na pierwszy rzut

oka mogłyby ujść za wirujące spodki lub duże pierścienie, podczas gdy pozostałe przypominały do

background image

złudzenia dziecięce bąki. Połyskując srebrem, złotem i zielenią, obracały się z taką prędkością i

przemieszczały po tak zawiłych torach, że w mglistym powietrzu zdawały się zostawiać za sobą

lśniące ślady. Ilekroć któryś zaczynał się guzdrać i ukazywać swe prawdziwe oblicze, wiedźma

popędzała go dwoma, trzema chlaśnięciami bicza. I niech tylko zbliżył się zanadto do brzegu stołu

lub złotej misy bądź miał ochotę się zderzyć, wprawnymi smagnięciami doprowadzała go do

porządku. Raz za razem, popisując się niebywałą zręcznością, uderzała wirujący obiekt, tak by

poderwał się wysoko w górę, a kiedy przy spadaniu dotykał stołu, uderzała go ponownie - dzięki

temu, zostawiając nad sobą zawirowanie srebrzystej mgiełki, kręcił się dalej bez przerwy.

To właśnie owe wirujące przedmioty wydawały jękliwe świsty, słyszalne już w tunelu.

Patrząc na nie teraz i wsłuchując się w ich odgłosy, Kocur dochodził do przekonania - poniekąd

dlatego, iż korytarzyki srebrzystych zawirowań przywodziły mu na myśl podmorski tunel i studnię,

do której spuścił się po linie - że rozpędzone przedmioty grają pierwszoplanowe role w okrutnym

zaklęciu, potrzebnym do podtrzymania przejścia w głębinach Morza Wewnętrznego.

Prawdopodobnie, rozmyślał, jeśli przestaną się obracać, woda zaleje studnię, komorę i podmorską

drogę, wedrze się do skalnego tunelu i wypełni pieczarę.

Zaprawdę, przyglądając się wyczynom chudej wiedźmy, Kocur miał wrażenie, że od wielu

godzin pogania swoje bąki i jest w stanie czynić to jeszcze bardzo długo. Nie okazywała zmęczenia,

jeśli nie liczyć miarowych ruchów płaskiej klatki piersiowej, świszczącego oddechu za szparą w

masce, tudzież zamykających się i otwierających skrzeli.

Jakby po raz pierwszy dostrzegła Fafryda i Kocura: nie przestając wymachiwać pejczami,

gwałtownie obróciła się ku nim w swej brązowej masce, aż na śniedziejącym czole rozsypały się

rdzawe postronki włosów. Łypała na nich, jak się zdawało, pożądliwym wzrokiem. Nie

wykonywała żadnych nieprzyjaznych gestów. Po uważnym obejrzeniu gości ostro kiwnęła głową w

lewo i w prawo, dając im znak, że mogą iść dalej. W tej samej chwili obie królowe, zielona i

srebrna, z senną powolnością kiwnęły na nich palcami.

Kocur i Fafryd ocknęli się z odrętwienia i ruszyli ochoczo ku schodom. Przy stole ów

pierwszy poczuł wino, przystanął i sięgnął po oba złote puchary, aby jeden z nich wręczyć

przyjacielowi. Wychylili je do dna, nie przejmując się zieloną barwą trunku, który miał wszakże

kuszący zapach i palił w gardle mimo słodkiego smaku. Czarna wiedźma nie zwracała na nich

uwagi, zajęta biczowaniem swoich błyszczących, osnutych mgłą bąków.

Pijąc wino, Kocur podziwiał z bliska blat stołu, wycięty z żółto-białego marmuru w

purpurowe pręgi, wypolerowanego do wręcz zwierciadlanej gładkości. Zajrzał także do złotej misy.

Nie zawierała zielonego wina, lecz była po brzegi wypełniona krystaliczną cieczą, choć

niekoniecznie wodą. Na jej powierzchni unosił się krótszy od palca model czarnego stateczku,

przed którego dziobem prowadził w dół maleńki powietrzny tunel.

background image

Nie było czasu na dłuższe oględziny, ponieważ Fafryd zdążył go wyprzedzić. Wszedł w

obręb cienia po swojej stronie, podobnie jak po prawej stronie w cieniu pogrążał się Fafryd.

Zaledwie to uczynił, wychynęli przed nim z mroku dwaj bladzi, sini mężczyźni, uzbrojeni w noże z

szerokimi klingami. Mysie ogonki i niezgrabny chód zdradzały marynarzy, mimo że obaj byli

zupełnie nadzy i bezsprzecznie nieżywi, o czym świadczyły: bezkrwista skóra, lekceważenie grubej

warstwy błota na ciele, wyłupiaste oczy z wyraźnymi białkami i ledwie zaznaczonymi tęczówkami

czy wreszcie to, że ich włosy, uszy i inne części anatomii wyglądały na cokolwiek podżarte przez

ryby. Za nimi na krótkich, pałąkowatych nogach wytoczył się karzeł z szablą; miał skrzela i

potwornie wielki łeb - istny chodzący embrion. Zapewne i on należał do umrzyków, na co

wskazywały wywrócone białka oczu - co bynajmniej nie dodawało otuchy Kocurowi, gdy

wyszarpywał z pochwy Skalpel i Koci Pazur. Cała trójka szła na niego pewnym, śmiałym krokiem,

tak się ustawiając, by nie mógł przejść bokiem.

Może to i dobrze, że w tym momencie Kocur nie miał czasu zapoznać się z fatalnym

położeniem swego przyjaciela. Fafryd brodził bowiem pod ścianą w nieprzeniknionych

ciemnościach, choć szedł tylko ich skrajem. Kiedy minął poszarpany zrąb skalny wielkości

człowieka, rozpostarła się w mroku - niczym osiem gigantycznych węży wstających z legowiska -

potężna, giętka, drapieżna ośmiornica o ramionach naszpikowanych przyssawkami. Potwór morski

swoim ruchem musiał skrzesać w sobie jakąś iskrę, albowiem rozjarzył się naraz purpurową barwą,

przetykaną żółtymi pasmami. Fafryd miał okazję zapoznać się z ogromnymi jak talerze zimnymi

ślepiami, strasznym otworem gębowym przypominającym dziób odwróconego kutra i tą raczej

niewygodną okolicznością, że każde mocarne ramię głowonoga owijało się wokół rękojeści

lśniącego miecza o szerokiej głowni.

Porwawszy za własny miecz i toporek, Fafryd cofnął się przed orężną ośmiornicą, aż wsparł

się plecami o twardą skałę. Jej dwie krawędzie, będące w istocie rzeczy pionowym obrzeżem

mierzącej cztery stopy muszli olbrzymiego małża, przytrzasnęły luźny skrawek płaszcza z

wydrowej skóry i tym sposobem uwięziły Fafryda. Gotów mimo strachu walczyć o życie,

barbarzyńca mieczem zakreślił w powietrzu wielką ósemkę, której dolny kraniec stykał się niemal z

ziemią, górny zaś znalazł się nad jego głową niczym brzeg wysokiej tarczy piechura. Ów

dwupłatkowy kwiat wyrysowany stalą odbił cztery klingi, którymi dość ostrożnie natarła na Fafryda

ośmiornica. Kiedy potwór cofnął ramiona, sposobiąc się do następnego zmasowanego ataku, do

głosu doszedł toporek i jedno z nich odciął.

Zwierzę zakwiczało i cięło kolejno wszystkimi mieczami. Wydawało się, że uniwersalna

zasłona Fafryda zostanie w końcu przełamana, lecz toporek znów wyskoczył zza mieczowej tarczy,

aby ukąsić raz, drugi, trzeci i czwarty. Za każdym razem spadał koniec ramienia głowonoga, a wraz

z nim miecz. Wtedy ośmiornica odsunęła się od barbarzyńcy i wystrzyknęła chmurę śmierdzącej

background image

czarnej wydzieliny, aby pod jej osłoną spokojnie przyszpilić Fafryda i dopiąć swego celu. Lecz w

tej samej chwili, kiedy buchnęła czarna mgławica, Fafryd rzucił toporkiem w łeb ośmiornicy. I

jakkolwiek broń zaraz po oderwaniu się od ręki przepadła w atramentowej wydzielinie, ciężkie

żeleźce musiało trafić w czuły narząd.

Ośmiornica rozrzuciła resztę mieczy po całej grocie (szczęściem nikogo nie raziły, choć

spadły z dramatycznym brzękiem) i zatrzęsła ramionami w przedśmiertnych drgawkach.

Wyciągniętym nożykiem Fafryd rozciął płaszcz na brzuchu i ramionach i wyszedł zeń ze

wzgardliwym mruknięciem, jakby chciał powiedzieć małżowi: A nażryj się, jeśliś głodny! Potem

odwrócił się, żeby sprawdzić, jak wiedzie się jego przyjacielowi. Kocur wprawdzie krwawił na

zielono z dwóch niegroźnych ran na piersi i ramieniu, tym niemniej kończył już przecinać główne

ścięgna swoich trzech odrażających przeciwników. Jak się okazało, tylko tą metodą mógł ich

unieszkodliwić, skoro najróżniejsze śmiercionośne ciosy w żadnym stopniu nie powstrzymywały

ich od natarcia i nie powodowały najlżejszego krwawienia.

Uśmiechnął się kwaśno do Fafryda i razem z nim odwrócił ku wyższym tarasom. Teraz już

był pewien, że przynajmniej pod jednym względem młode kobiety są prawdziwymi królowymi: nie

uciekły na widok krwi i przemocy, co uczyniłyby poślednie niewiasty, lecz dotrwawszy do końca

zmagań, oczekiwały na zwycięzców z wyciągniętymi rękami. Ich drogocenne maski nie potrafiły

wyrazić uśmiechu, lecz ciała - tak. Gdy bohaterowie wychodzili na oświetlone stopnie (skaleczenia

Kocura odzyskały naturalny czerwony kolor, jednak odzienie Fafryda w wielu miejscach nadal było

czarne), wydawało im się, że delikatne błony między palcami i lekkie bruzdy na szyi stanowią

szczyt kobiecego piękna. W górnych piętrach groty zaczęło przygasać światło - w przeciwieństwie

do dolnego tarasu, skąd wciąż dobiegała jednostajna, sześciotonowa muzyka bąków. Znaleźli się w

ciemnym, bajecznym królestwie, gdzie człowiek zapomina o odniesionych ranach, gdzie nawet

wspomnienia najhuczniejszych lankmarskich winiarni tracą blask i gdzie morze, nasza nielitościwa

matka i kapryśna pani, spłaca wszystkie długi.

Do rzeczywistości przywołał Kocura potężny, bezgłośny wstrząs, jakby przesunął się pod

nim skalny fundament. Prawie równocześnie świst jednego z bąków przeszedł w świdrujący skowyt

i urwał się szklanym brzękiem. Srebrna poświata zaczęła pulsować, a potem mrugać w

chaotycznym rytmie. Zerwawszy się do działania, Kocur popatrzył za siebie i ujrzał zapadającą w

pamięć scenę: czarna wiedźma z grzywą rdzawych włosów smagała biczami buntownicze bąki,

które szalały na stole jak rozgniewane łasice, podczas gdy zewsząd, choć głównie z tunelu,

zlatywały się ku niej rozpędzone gromady czarnych stworzeń z otwartymi pyskami: ryb, płaszczek,

cętkowanych muren.

Wtem Fafryd chwycił go za ramię, bezceremonialnie obrócił i wskazał wyższe półki. W

blasku srebrzystej błyskawicy zobaczyli u szczytu kamiennych schodów potężne, przykryte

background image

nadprożem drzwi w masce z wodorostów. Kocur skwapliwie pokiwał głową, dając do zrozumienia,

że są to nie tylko podobne, ale wręcz te same drzwi, na które wczoraj patrzyli z wierzchu skalnej

bariery.

Fafryd musiał być przekonany, że Kocur pójdzie za nim, toteż bezzwłocznie pobiegł do

góry.

Kocurowi wszakże, co innego chodziło po głowie. Rzucił się w przeciwną stronę, wbrew

wiatrom dmuchającym mu w twarz złowróżbnymi zapachami morza. Kiedy wracał po dwunastu

rozbłyskach, dostrzegł królowe znikające w czarnych, okrągłych tunelach, wydrążonych w ścianach

po obu stronach tarasu. Więcej ich nie zobaczył.

Gdy już pomagał Fafrydowi, który mocował się ze skrytymi w wodorostach zasuwami i

wyrywał przerdzewiałe sworznie, drzwi zadrżały od trzech głośnych uderzeń, jakby ktoś tyleż razy

trzepnął w nie długą kolczugą. Spod drzwi i przez pionową szczelinę trysnęła woda. Kocur obejrzał

się wówczas, wystraszony na myśl, że mogą jeszcze zostać zmuszeni do szukania innej drogi

ratunku... i zobaczył szeroki słup wody z białą grzywą, strzelający do połowy wysokości pieczary z

podmorskiego tunelu. Srebrzyste światło zgasło całkowicie, zastąpione natychmiast nowym, które

padało z góry. Ostatkiem sił Fafryd uchylił wielkie drzwi. Wokół ich kolan spieniła się i opadła

zielona woda. Zaledwie przecisnęli się na zewnątrz, skrzydło drzwi wyrwało się z zawiasów pod

naporem fali. Znaleźli się na wzburzonej plaży; po twarzach siekły ich bryzgi piany, skotłowana

woda próbowała zwalić ich z nóg.

Ziemia usłana była dużymi, płaskimi, wygładzonymi kamieniami, które wyglądały tak,

jakby olbrzym miał po nich przeskakiwać nad kipielą. Kocur odwrócił się w stronę brzegu i

trwożnym spojrzeniem ogarnął oddalony o dwa strzały z łuku żółtobiały wał skał, zastanawiając

się, czy zdołają tam dotrzeć przy tak wysokim poziomie morza, a jeśli dotrą, czy uda im się przejść

na drugą stronę.

Fafryd tymczasem patrzył na morze. Kocur znów został boleśnie chwycony za ramię,

obrócony i w dodatku wciągnięty na pierwszy stopień wysokiej skalnej wieży, z której dopiero, co

wyszli. Potknął się, obtarł na kamieniu kolana, lecz przyjaciel szarpnął nim bez ceregieli.

Przekonany, że Fafryd nie bez przyczyny tak stanowczo nagli do pośpiechu, Kocur starał się już

bez popędzania wspinać po spiralnych schodach. Przy drugim okrążeniu zerknął na morze, sapnął

ze zdumienia i desperacko przyspieszył kroku, nie bacząc na nierówności i ryzyko upadku.

Rozciągająca się poniżej kamienista plaża była zalana wodą tylko w niektórych miejscach,

gdzie potworzyły się rozległe, spienione bajora. Jednakże z głębi oceanu zbliżała się z hukiem

gigantyczna fala, sięgająca grzywami - jak się wydawało - do połowy wysokości skalnej wieży.

Olbrzymi, naszpikowany kamieniami wał wody, biały z drobnymi brązowo-zielonymi

przebarwieniami, przypominał wywołane trzęsieniem ziemi fale, które szarżują po morzach niczym

background image

ciężkozbrojna kawaleria potworów. Za tym wałem toczył się drugi, wyższy, i trzeci, jeszcze

wyższy.

Kocur i Fafryd, zadyszani, po trzecim okrążeniu znajdowali się już dość wysoko, kiedy

mocna wieża zadrżała i zatrzęsła się przy pierwszym starciu z rozhukanymi bałwanami. Zarazem

wyleciały na zewnątrz drzwi wieży; wody Morza Wewnętrznego, które przedarły się tu

podziemnymi jaskiniami, mieszały się i nikły w kipiącej topieli. Grzywa fali obmyła stopy Kocura i

Fafryda, lecz nie zachwiali się ani nie zwolnili biegu. Dwie następne fale również ich ochlapały,

jednakże za każdym razem dopadały ich na większej wysokości. Przyszła też czwarta i piąta fala,

ale żadna z nich nie dorównywała mocą trzeciej. Bohaterowie dotarli wreszcie na płaski dach wieży

i tam padli plackiem. Chwytając się garbów wciąż trzęsącej się skały, przeczołgali się tak, żeby

widzieć wybrzeże. Fafryd zauważył przy tym rzecz zdumiewającą: Kocur trzymał w zębach małe,

czarne cygaro.

Żółtobiała skalna zapora zadrżała pod ciosem pierwszej fali, pojawiły się w niej długie rysy.

Druga fala ją roztrzaskała. Urwiska runęły w spienione zwały trzeciej fali, w powietrze wystrzeliły

olbrzymie chmury rozpryśniętej słonej wody. Powrotna fala omal nie zatopiła skalnej wieży; jej

brudna grzywa szarpała za ręce Fafryda i Kocura, smagała ich ciała. Wieża ponownie zatrzęsła się

w posadach, lecz dzielnie wytrzymała napór wody. Teraz już nic jej nie zagrażało. Fafryd i Kocur

zbiegli po spiralnych schodach, aż dogonili opadające morze, które wciąż sięgało ponad nadproże

drzwi wykutych w podstawie skały. Skierowali wzrok na wybrzeże, gdzie rozpraszały się już mgły

wytworzone w czasie kataklizmu.

Na długości pół staja skalna bariera rozpadła się od góry do dołu, jej szczątki poginęły w

kipieli. Przez tak powstałą wyrwą wlewały się groźną, jednostajną strugą wody Morza

Wewnętrznego, które prędko zgładziły resztki monstrualnych fal przybyłych z głębi Morza

Zewnętrznego.

Dryfując nurtem tej szerokiej rzeki, wynurzył się z mgły dziób „Czarnego Skarbnika".

Statek gnał wprost na ich skalną przystań.

Fafryd zaklął, wietrząc w tym działanie sił nadprzyrodzonych.

Zaprawiony w ciągłych bojach z czarną magią, czuł się zdecydowanie gorzej, gdy ta sama

magia szła mu w sukurs.

Kiedy statek podpłynął bliżej, dali nura do wody, kilkoma silnymi uderzeniami ramion

dotarli do burty, wdrapali się na pokład, przypadli do steru i ominęli skałę. Potem bez chwili

wytchnienia wytarli się do sucha, włożyli świeże ubranie i przygotowali gorący trunek. Niebawem

zerkali na siebie znad kubków z parującym grogiem: cóż, w końcu zdecydowali się odszpuntować

baryłkę z okowitą.

background image

- Skorośmy już zmieszali oceany - ozwał się Fafryd - przy tym mokrym wietrze w ciągu

dnia dotrzemy do No-Ombrulska.

Kocur pokiwał głową i przez chwilę uśmiechał się pobłażliwie do swego towarzysza. Na

koniec zapytał:

- To wszystko, co masz mi do powiedzenia, przyjacielu?

Fafryd zmarszczył czoło.

- Hm, coś faktycznie nie daje mi spokoju - odrzekł z wahaniem po dłuższym milczeniu. -

Powiedz mi, czy twoja dziewczyna zdjęła maskę?

- A twoja? - odciął się Kocur, patrząc nań spode łba.

Fafryd raz jeszcze zmarszczył czoło.

- Dobrze, zapytam inaczej - burknął. - Czy to wszystko naprawdę się zdarzyło? Pogubiliśmy

miecze, straciliśmy odziewek i nie mamy nic na pamiątkę.

Kocur uśmiechnął się, wyciągnął z ust czarne cygaro i wręczył je Fafrydowi.

- Po to wróciłem. - Napił się grogu. - Pomyślałem sobie, że będzie nam potrzebne, jeśli

chcemy odzyskać statek. No i miałem rację.

Była to wykonana z czarnego bursztynu maleńka replika statku. Wokół dzioba odbiły się

głęboko ślady zębów Kocura.

background image

ZA ROZDROŻEM

background image

Wśród mądrych szczurów, które mieszkają w podziemiach wielkiego miasta, i rozumnych

kotów, które tam czają się w cieniu, i światłych nietoperzy, które sfruwają nocą z poddaszy, tudzież

doświadczonych żatów, co szybują w nadpowietrznych przestrzeniach, chwytając świetlne wiatry

metalowymi skrzydłami - chodziły pogłoski, jakoby Szary Kocur i Fafryd, znani wojownicy i

wierni przyjaciele, szukali przygód nie tylko w świecie Nehwonu, w tym na ziemiach pysznego

Lankmaru, ale też w wielu innych światach, epokach i wymiarach. Przenosili się tam za pomocą

sekretnych przejść, ukrytych głęboko w labiryntach jaskiń Ningobla Siedmiookiego - w jego

rozległej siedzibie istniejącej jednocześnie w przeróżnych światach i czasach, w pełni zasługującej

na swe miano Wielkich Drzwi. Sam Ningobel posługiwał się płynnie językami wielu światów i

wszechświatów, gdyż z upodobaniem zbierał plotki z miejsc odległych od siebie w czasie i

przestrzeni.

W każdym nowym świecie, jak wieść niesie, Kocur i Fafryd pojawiali się wyposażeni w

stosowną wiedzę, znajomość języka i nawet gotowe wspomnienia. Lankmar podówczas wydawał

im się snem; nie pamiętali używanej tam mowy, choć właśnie Lankmar mogliby nazwać swą

najważniejszą ojczyzną.

Szeptano nawet tu i ówdzie, że zakosztowali życia w najdziwniejszym ze światów, zwanym

naprzemiennie Midgardem, Gają, Terrą i Ziemią, gdzie wojowali mieczem na wschodnim wybrzeżu

śródziemnego morza - w królestwach będących fragmentami potężnego imperium, zbudowanego

sto lat wcześniej przez niejakiego Aleksandra Wielkiego.

Tyle wiemy od dziejopisa Szryta, lecz ze źródeł lepiej poinformowanych dowiadujemy się

rzeczy następujących: Otóż po ucieczce przed gniewem króla mórz Fafryd i Szary Kocur obrali

kurs na zimny No-Ombrulsk, jednakże o północy przychylny zachodni wiatr przeszedł

niespodziewanie w północno-wschodni wicher.

Fafryd utrzymywał, choć Kocur kpił z niego, że ta zmiana zapowiada działania odwetowe

króla mórz. Wobec tego zapobiegliwie podkulili pod siebie ogon (czy rufę, jak powiedziałby

drobiazgowy marynarz) i skręcili na południe, płynąc pod samym kliwrem. Starali się nie rozstawać

z widokiem ponurych, górzystych wybrzeży na lewej burcie, żeby omyłkowo nie zboczyć na

pustkowia Morza Zewnętrznego, przez które przeprawili się - daleko stąd na południe - tylko raz w

życiu i to w okropnych okolicznościach.

Nazajutrz wpłynęli z powrotem na wody Morza Wewnętrznego, przebywszy cieśninę

powstałą po zawaleniu się skalnej bariery. Fakt, że zdołali przeprawić się tędy mimo

niebezpieczeństw, braku map i bez uciekania się do holowania „Czarnego Srebrnika", a przy tym

nawet nie zarysowali stępki statku, wystarczył Kocurowi jako dowód, że król mórz zapomniał o

nich lub poniechał zemsty... jeśli tak potężna istota rzeczywiście istniała. Fafryd wprost przeciwnie:

twierdził posępnie, że pławiący się w wodorostach poligamiczny mąż morskiej królowej bawi się z

background image

nimi w kotka i myszkę; ratuje ich przed zgubą tylko po to, by dodać im otuchy, a potem, w

niedalekiej przyszłości, rozprawić się z nimi zbójeckim sposobem.

Przygody na Morzu Wewnętrznym, które znali nie gorzej niż królowa Wschodu swój

turkusowo-złoty basen, coraz to potwierdzały czarne przypuszczenia Fafryda. Ze dwadzieścia razy

unieruchomiła ich cisza morska i z pięćdziesiąt razy miotali się w szkwale. Trzykrotnie musieli

zmykać przed piratami, a raz pogromić ich w krwawej, zażartej walce. Kiedy pragnęli uzupełnić

zapasy w Ol Hruspie, straż portowa Szalonego Diuka oskarżyła ich o czyny pirackie. Tylko dzięki

bezksiężycowej nocy, niezwykle wprawnej obsłudze steru i sporej dawce szczęścia „Czarny

Srebrnik" wyrwał się z sideł - mimo poszczerbionych burt i żagli tak gęsto nakłutych strzałami, że

statek upodobnił się do jakiegoś smukłego, czarnego jeżozwierza lub nabijanej kolcami belony.

Dopiero w okolicach Kwarch Naru udało im się uzupełnić zapasy, wszelako musieli się

zadowolić niewyszukaną żywnością i wodą z mulistej rzeki. Wkrótce potem wręgi statku zostały

poddane próbie wytrzymałości; niestety, dwie pękły, kiedy zawadzili o podwodną rafę, która

znalazła się na ich drodze niepojętym trafem. Najbliższym miejscem, gdzie mogli przechylić statek

i naprawić uszkodzenia, była maleńka plaża w południowo-zachodniej części Smoczych Skał. Po

dwóch dniach mozolnego, bezustannego wylewania wody za burtę na wpół zanurzona łajba

dowlokła się do brzegu. Podczas gdy jeden łatał dziury i drzemał, drugi musiał trzymać straż

przeciwko ciekawskim dwu i trzygłowych smokom, a czasami jednogłowcom. Kiedy przed

ostatnimi poprawkami rozpalili ogień pod kotłem ze smołą, smoki przestały ich napastować,

odegnane smrodem czarnej mazi. Zamiast uradować się tą okolicznością, rozbitkowie

zdenerwowali się, że wcześniej nie wpadli na pomysł z grzaniem smoły. Niekończące się pasmo

niepowodzeń w ciągu tej długiej, wyczerpującej tułaczki doszczętnie popsuło im nastrój, stali się

przeczuleni.

Gdy znów wyszli w morze, Kocur nareszcie przyznał rację Fafrydowi. Rzeczywiście,

ciążyła nad nimi klątwa króla mórz, więc aby się jej pozbyć, musieli zwrócić się o pomoc do

czarodziejów.

Gdyby po prostu zeszli na ląd, król ścigałby ich dalej za pośrednictwem swych

sprzymierzeńców rzek i burz. I nie mogliby już wrócić na ocean z obawy przed furią swego wroga.

Pozostało im, zatem zdecydować, czy mają poprosić o radę Szylbę o Twarzy Bezokiej, czy też

Ningobla Siedmiookiego. Ponieważ jednak, Szylba kręcił się po bagnistych terenach w sąsiedztwie

Lankmaru, gdzie po niedawnych przejściach z Pulgiem i przygodzie z iszekianizmem mogli wpaść

w nie lada opały, postanowili udać się do jaskini w górach za Iltmarem, do siedziby Ningobla.

Również podróż do Iltmaru nie przebiegała bez zakłóceń.

Odparli szarżę wielkich ośmiornic i szturm latających ryb z trującymi kolczastymi

wyrostkami. Musieli też wznieść się na szczyty marynarskich umiejętności i zużyć wszystkie

background image

strzały, którymi naszpikowano ich w Ol Hruspie, żeby odeprzeć jeszcze jeden piracki atak. Beczka

z okowitą została osuszona.

Kiedy stanęli na kotwicy w iltmarskim porcie, „Czarny Skarbnik" rozleciał się dosłownie

jak pudełko magika: lewa i prawa burta rozpadły się niczym dwie ćwiartki przepołowionego

melona, podczas gdy maszt i kabina, obciążone stępką, prędko poszły na dno.

Fafryd i Kocur uratowali jedynie ubranie, które mieli na sobie, miecze, sztylet i toporek. I

dobrze się stało, że nie rozstali się z bronią, albowiem w wodzie, gdy wpław płynęli do brzegu,

otoczyło ich stado rekinów. Nie dość, że ciężko im się płynęło, to jeszcze musieli bronić siebie

nawzajem i z osobna. Iltmarczycy, licznie zebrani na nabrzeżu i falochronach, dopingowali zarazem

rozbitków i rekiny, choć w proporcjach zależnych od poczynionych zakładów. Przeważnie stawiano

trzy przeciwko jednemu, że zginą obaj pływacy. Nieco mniej można było wygrać, obstawiając, że

przeżyje konkretnie mały albo duży, a jeszcze mniej, jeśli obojętnie, który z nich.

Iltmarczycy są ludźmi dosyć gruboskórnymi i uwielbiają hazard. Poza tym nie tępią rekinów

w porcie, bo dzięki nim można łatwo się rozprawić a to z pospolitym przestępcą, a to z pijanym i

okradzionym cudzoziemcem, a to z niewolnikiem, który niedomaga na starość lub z innych

przyczyn przestaje być potrzebny.

A bóg-rekin przyjmował wybrane przez siebie ofiary zawsze w widowiskowy sposób.

Kiedy wreszcie Fafryd i Szary Kocur wygramolili się na nabrzeże, powitały ich owacje

tych, co się wzbogacili na zakładach.

Jednakże większa rzesza gapiów pohukiwała z pogardą na rekiny.

Gotówki uzyskanej ze sprzedaży wraku „Czarnego Srebrnika" nie starczyło na zakup czy

wynajęcie koni, ale przynajmniej zaopatrzyli się w żywność, wodę i wino na jedną solidną popijawę

i kilka dni życia. W czasie pijackiej hulanki niejeden raz wznosili toast za „Czarnego Srebrnika" -

poczciwy i wierny statek, który dosłownie dał z siebie wszystko, zaharował się do upadłego,

dzielnie znosił huragany, ataki piratów, szczęki morskich potworów i inne dopusty króla mórz.

Kocur wieszał psy na morskim włodarzu, gdy Fafryd tylko krzyżował palce na szczęście. Musieli

też w bardziej lub mniej łagodny sposób bronić się przed zalotami licznego grona tancerek,

przeważnie grubych i już nie związanych z zawodem.

Koniec końców, nie mogli się nawet porządnie upić. Iltmar to miasto, gdzie człowiek

choćby z krztą zdrowego rozsądku nie waży się spać wstawiony. Na dokładkę niezliczone

podobizny boga-szczura, potężniejszego od boga-rekina, wszechobecne w rzeźbach, malowidłach i

wystroju mieszkań (nie wspominając o wielkich żywych okazach, trzymających się w cieniu lub

tańcujących w zaułkach), po kilku godzinach wzbudzają w przyjezdnych pewną nerwowość.

background image

Tak, więc Fafryda i Kocura czekały dwa dni marszu piaszczystymi drogami do jaskiń

Ningobla - dni uciążliwe zwłaszcza dla ludzi, których wielomiesięczny pobyt na morzu oduczył

pieszych wojaży. Na domiar złego, pod koniec wędrówki musieli iść pustynnymi okolicami.

Chłód tunelu ukrytego we wnętrzu góry, prowadzącego do siedziby Ningobla, sprawił

niemałą ulgę utrudzonym, spragnionym i zakurzonym wędrowcom. Przodem szedł Fafryd, lepiej

obeznany ze zwyczajami Ningobla i labiryntem jaskiń; po omacku wyszukiwał przed sobą

stalaktyty i ostre występy skalne, na których można było się posiniaczyć lub poważnie pokaleczyć.

Ningobel nie pochwalał palenia świec i pochodni w swym królestwie.

Po minięciu wielu bocznych korytarzy dotarli do rozwidlenia tunelu. Daleko w głębi lewej

odnogi Kocur zauważył blade światełko, obstawał więc, żeby właśnie tam się udać.

- Zawsze możemy wrócić, jeśli się okaże, żeśmy źle wybrali - powiedział. - Do sali

audiencyjnej Ningobla trzeba iść w prawo - zdziwił się Fafryd. - Właściwie to... jestem prawie

pewien. Pustynne słońce przytępiło mi zmysły.

- Niech cię kaci! Wszystko ci się miesza w tej kapuścianej głowie! - burknął Kocur,

wyjątkowo drażliwy po znojnym marszu w upale. Zamaszyście wkroczył do lewej odnogi.

Fafryd dwa razy odetchnął i ruszył za nim, wzruszając ramionami.

Przed nimi coraz jaśniej płonęło zimne światło. Obaj doświadczyli dziwnego zawrotu głowy

i przez moment czuli drżenie skał, jakby gdzieś daleko miało miejsce trzęsienie ziemi.

- Wracajmy - zadecydował Fafryd.

- Zaraz, poczekaj. Najpierw się rozejrzymy.

Po przejściu paru kroków otworzył się przed nimi pustynny krajobraz. Tuż za wyjściem z

jaskini z nienaturalnym spokojem stał biały rumak w bogatym rynsztunku, obok zaś czarny,

mniejszy, ze srebrnymi sprzączkami i pierścieniami. Był także krępy muł obładowany bukłakami,

garnkami i paczkami; prawdopodobnie zawierały wodę i żywność dla człowieka i czworonoga.

Przy siodłach wisiały łuki i kołczany ze strzałami. Dodatkowo na siodle białego rumaka leżał

kawałek pergaminu z nader oszczędną wiadomością:

„Klątwa króla mórz została zdjęta. Ning".

Pod pewnymi względami pismo wydawało się dziwne, lecz, na czym dokładnie polegało

udziwnienie, tego żaden nie potrafił powiedzieć. Zaskakujący drobiazg: Ningobel na określenie

króla mórz użył słowa Posejdon... Cóż, zamiana jak najbardziej na miejscu. A jednak...

- Aż trudno uwierzyć - odezwał się Fafryd głosem, który zabrzmiał trochę dziwnie w uszach

Kocura i jego własnych - Ningobel za każdą uprzejmość każe sobie płacić wiadomościami bądź

przysługami.

- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - rzekł roztropnie Kocur. - To samo się tyczy

darowanych mułów.

background image

Gdy wędrowali podziemnymi tunelami, zmieniła się pogoda.

Nie dął już nieznośny gorący wiatr ze wschodu, ale rześki z zachodu. Obaj z radością

przyjęli tę odmianę, a kiedy się okazało, że jeden z bukłaków przytroczonych do muła nie zawiera

wody ze strumienia, ale mocną gorzałę, nie mieli już żadnych oporów. Wsiedli na konie; Fafryd

dosiadł białego, Kocur - czarnego, po czym kłusem, z ochotą, wyruszyli na zachód. Za nimi ciągnął

muł.

Wieczorem już wiedzieli, że stało się coś niezwykłego, nie dotarli, bowiem do Iltmaru. I nie

ujrzeli bodaj skrawka Morza Wewnętrznego. Nadto wypowiadało im się słowa niezbyt wygodnie,

mimo iż nawzajem świetnie się rozumieli. I jeszcze jedno: zdawali sobie sprawę, że jakimś

zaburzeniom uległy ich wspomnienia, a codzienna wiedza wzbogaciła się nagle o nowe mądrości...

choć jeszcze na początku nie zwierzali się sobie z tych obaw. Mięso pustynnych zwierząt, łatwych

do upolowania, było wyborne po przyrządzeniu i pozwalało zapomnieć o ich niespotykanym

wyglądzie i umaszczeniu. Napotkali też źródełko z cudowną, słodką wodą.

Trzeba było tygodnia i spotkania z karawaną pokojowo nastawionych kupców,

handlujących jedwabiem i korzeniami, aby wreszcie pojęli, że nie rozmawiają ze sobą po

lankmarsku, łamaną mingolszczyzną czy językiem leśnym, ale po fenicku, aramejsku i grecku.

Wspominając czasy dzieciństwa, Fafryd nie myślał już o Lodowych Pustaciach, lecz o ziemiach

położonych nad morzem zwanym Bałtykiem. Kocur zaś wracał pamięcią do Tyru, już nie do

Towilisu. Obaj wiedzieli, że najwspanialszą metropolią świata przestał być Lankmar. Tutaj ten

zaszczyt należał się Aleksandrii.

W miarę jak gromadziły się podobne myśli, zacierały się wspomnienia z Lankmaru i całego

świata Nehwonu, które upodobniły się ostatecznie do serii wrażeń sennych. Jedynie jaskinie

Ningobla żyły wyraźnie w pamięci Fafryda i Kocura, aczkolwiek wyleciało im z głowy, jakiego

psikusa spłatał im czarodziej.

A cóż tam! Powietrze było tu czyste i ożywcze, jedzenie dobre, wino słodkie i ciężkie, a

ludność ogólnie przystojna, co obiecywało miłostki z pięknymi kobietami. Co z tego, że nazwy i

nowe słowa wydawały się zrazu niezdarne? Człowiek sam nie wiedział, jak szybko się do nich

przyzwyczaja.

Przed nimi stał otworem nowy świat, czekały ich tutaj niewiarygodne przygody. Wszelako

nawet, gdy mówiło się o nim „nowy", zaczynał stawać się bliski.

Jechali białą, piaszczystą ścieżką ku swemu nowemu, choć ułożonemu z góry

przeznaczeniu.

background image

GAMBIT ADEPTA

background image

1. TYR

Pewnego razu w Tyrze, w winiarni niedaleko Portu Sydońskiego, gdzie wszystkie speluny

cieszą się jak najgorszą sławą, Fafryd i Kocur spędzali wesoło czas, gdy raptem usadowiona na

kolanach osiłka długonoga, jasnowłosa Galatka przemieniła się w tłustą, wierzgającą maciorę.

Nawet w Tyrze taka rzecz budziła zdumienie. Kocur uniósł brwi i obserwował całe zdarzenie z

nieskrywaną ciekawością, kiedy piersi Galatki - niezasłonięte przez szatę o wracającym do łask

kreteńskim kroju - przeobraziły się w parę białych, oklapniętych wymion.

Nazajutrz, czterej handlarze wielbłądów, którzy pili tylko wodę uzdatnioną kwaśnym

winem, oraz dwaj farbiarze z rękami ubabranymi purpurą, kuzyni właściciela, zarzekali się na

wszystkie świętości, że nie doszło do żadnego przemienienia i nie widzieli nic, czy może prawie nic

nadzwyczajnego. Wszelako trzej pijani żołnierze króla Antiocha, cztery towarzyszące im dziewki,

tudzież zupełnie trzeźwy żongler z Armenii opowiadali w szczegółach, co zaszło. Pewien egipski

przemytnik mumii zwrócił na siebie uwagę hipotezą, jakoby cudacznie odziana świnia była li tylko

pozorem, zjawą ułudną; swoje wywody podpierał mętnymi wzmiankami o czczonych w jego

ojczyźnie bogach-zwierzętach, sprowadzających wizje na ludzi. Ale ponieważ nie minął jeszcze

rok, odkąd Seleucydzi przegnali z Tyru Ptolemeuszów, wnet go zakrzyczano. Następnie ubogi

wędrowny nauczyciel z Jerozolimy wysunął całkiem już niewiarygodną teorię, wedle której

maciora nie była maciorą ani nawet pozorem maciory, a jedynie pozorem pozoru maciory.

Fafryd jednakże nie miał czasu na filozoficzne rozważania.

Z rykiem obrzydzenia i trwogi odrzucił precz kwiczące monstrum, aż przeleciało pół izby i

z głośnym pluskiem wpadło do kadzi z wodą, gdzie przeistoczyło się na powrót w długonogą

Galatkę... na dodatek srodze rozgniewaną, albowiem w stęchłej wodzie, w której nurzała się jako

maciora, ubranie jej przemokło, a złote włosy obwisły mokrymi puklami. „Afrodyta!" - mruknął

Kocur, ponieważ gruby świński tułów rozsadził obcisłą talię kreteńskiej sukni. W świetliku nad

kadzią zabłysły gwiazdy zwiastujące północ, a kielichy wielekroć napełniono winem, zanim złość

ją odeszła.

Aż nagle, kiedy Fafryd wyciskał przepraszający pocałunek na jej uległych ustach, poczuł, że

znowu napełniają się śliną i wyrastają w nich kły.

Tym razem dziewczyna musiała się wygrzebać spomiędzy beczek z winem. Nie zważając

na krzyki, uszczypliwe uwagi i zdumione spojrzenia, jakby uważała je za część gminnej zabawy,

przeciągającej się już ponad miarę, wyszła z izby niczym butna Amazonka. Tylko raz zatrzymała

się na ciemnym, mocno wytartym progu, żeby cisnąć w Fafryda małym nożem, który ten

background image

odruchowo odbił miedzianym kielichem. Nóż trafił w gębę wiszącego na ścianie drewnianego

satyra, przez co bożek wyglądał tak, jakby ze szczególną pieczołowitością dłubał sobie w zębach.

W szarozielonych oczach Fafryda pojawiła się głęboka zaduma. Zastanawiał się, który

czarodziej stroi sobie żarty z jego miłosnych podbojów. Powoli przyglądał się bywalcom winiarni,

przesuwał wzrok z jednej łotrowskiej twarzy na drugą. Zatrzymał się na dłużej na wysokiej,

ciemnowłosej dziewczynie, która siedziała za kadzią z wodą, po czym skierował spojrzenie na

Kocura. Wtem coś go tknęło, bo w jego minie ukazała się wyraźna podejrzliwość.

Kocur skrzyżował ramiona, pokręcił perkatym nosem i odwzajemnił spojrzenie z udawaną

grzecznością partyjskiego posła. Niespodzianie odwrócił się, objął i pocałował młodziutką

zezowatą Greczynkę, która przy nim siedziała. Bez słowa uśmiechnął się szeroko do Fafryda,

strzepnął ze swych szarych jedwabnych szat drobiny antymonu z dziewczęcych rzęs i ponownie

skrzyżował ramiona.

Fafryd uderzał o spód dłoni podstawą kielicha. Jego szeroki, ciasno spięty skórzany pas

trzeszczał z lekka, wilgotny od potu, którym przesiąkł lniany chiton.

A tymczasem przy stołach zastanawiano się półszeptem, kogo obciążyć odpowiedzialnością

za rzucenie uroku na Fafrydową Galatkę, przy czym podejrzenia koncentrowały się przede

wszystkim na wysokiej, czarnowłosej dziewczynie - może, dlatego, że siedziała sama i nie brała

udziału w plotkarskich dociekaniach.

- Dziwna jakaś - zwierzyła się Kocurowi zezowata Chloe.

- Mówią o niej Cicha Salmakis, lecz dowiedziałam się przypadkiem, że naprawdę nazywa

się Ahura.

- Persjanka?

Chloe wzruszyła ramionami.

- Od lat się tu kręci, ale nikt nie wie, gdzie mieszka i czym się zajmuje. Zawsze była wesoła

i skora do żartów, choć z chłopami się nie zadawała. Kiedyś dała mi amulet. Powiedziała, że on

mnie przed kimś obroni. Do dziś go noszę. Potem na jakiś czas słuch o niej zaginął - trajkotała

Chloe. - Od powrotu zachowuje się... sam widzisz jak. Nieśmiałe to, język na smyczy trzyma, a

patrzy tak, jakby przez szparę w murze zaglądała do burdelu.

- Aha - Kocur odszukał wzrokiem czarnowłosą dziewczynę i z nieskrywanym

zaciekawieniem długo jej się przyglądał.

Chloe z początku na próżno szarpała go za rękaw. Nie mogła sobie wybaczyć, że w tak

głupi sposób zainteresowała upatrzonego mężczyznę inną kobietą.

Fafryda nie ciekawiła treść rozmowy. Nadal gapił się na Kocura z kamienną obojętnością

całej alei egipskich posągów. Jednakże złość zaczynała wrzeć w nim jak woda w kotle.

background image

- Słuchaj, popłuczyno upadającej kultury! - odezwał się. - Uważam to za szczyt chamstwa z

twojej strony, że wypróbowujesz na mnie swoje partackie czary.

- Spokojnie, entuzjasto miłosnych osobliwości - mruknął Kocur. - Nie ciebie pierwszego

spotkał tak niezwykły przypadek. Kochanka namiętnego wodza asyryjskiego zamieniła się w

pościeli w pająka. Z kolei pewien jurny Etiopczyk został poderwany w powietrze i tam całował się

z żyrafą. Zaiste, kto czyta annały magii i kabały, tego nic nie zadziwi.

- Co więcej - ciągnął Fafryd niskim głosem, nader wyraźnym w ciszy - podszedłeś mnie

haniebnie, boś użył swej świńskiej sztuczki, kiedym się tego najmniej spodziewał, czyli w chwili

przyjemności.

- Gdybym nawet pragnął czarodziejskim sposobem położyć kres twej rozpuście, nie

starałbym się zmieniać kobiet.

- To nie koniec - wycedził Fafryd. Nachylił się i położył dłoń na leżącej na ławie pochwie z

dużym puginałem. - Znieważyłeś mnie bezczelnie i niewybaczalnie, skoroś pognębił dziewczynę z

Galacji, gdzie żyje naród spokrewniony z moim.

- Nie pierwszy to raz muszę bić się z tobą przez kobietę - zauważył złowieszczo Kocur,

wsuwając palce za pazuchę.

- Za to pierwszy raz będziemy się bić przez świnię! - rzekł Fafryd tonem jeszcze bardziej

złowieszczym.

Chwilę czekał na odpowiedź w wojowniczej pozie: z pochylonym czołem, wysuniętą

szczęką i zmrużonymi oczyma. Aż wreszcie wybuchnął śmiechem.

A było, czego posłuchać, kiedy śmiał się Fafryd. Na wstępie poparskiwał nosem, potem

prychał przez zaciśnięte zęby, następnie urywany chichot wydzierał mu się z gardła, z którego na

koniec buchał grzmiący ryk. Barbarzyńca chwytał się stołu, szeroko rozstawiał nogi i odrzucał w tył

głowę, jakby zmagał się z wichurą.

Był to śmiech puszczy szarpanej przez huragan lub wzburzonego morza, śmiech urzekający

epickimi wizjami, pobrzmiewający swobodą zamierzchłych, barwniejszych epok. Był to śmiech

Starszych Bogów, którzy przyglądają się stworzonemu przez siebie człowiekowi i kpią ze swoich

niedopatrzeń i błędów.

Wargi Kocura zadrżały. Skrzywił się kwaśno, jakby nie chciał się zarazić. W końcu i on się

przyłączył.

Fafryd uspokoił się, wziął głęboki oddech, porwał w dłonie pucharek z winem i duszkiem

wypił zawartość.

- Świńskie sztuczki! - huknął i znów zaniósł się śmiechem.

Zdumiona tyryjska hołota patrzyła na to z wytrzeszczonymi oczami - z zaskoczeniem,

przejęciem i podnieconą wyobraźnią. Wśród zebranych wyróżniała się wszakże jedna osoba.

background image

Ciemnowłosa dziewczyna przeszywała Fafryda natarczywym spojrzeniem, słuchając go z zapartym

tchem. Jej oczy wyrażały niejasne pragnienie, zmieszanie, ciekawość, a także głęboki namysł.

Kocur zauważył to i przestał się śmiać, śledząc jej zachowanie.

Chloe wymierzyła sobie w myślach chłostę w pięty stopek ozdobionych bransoletami.

Fafryd wreszcie zdusił w sobie śmiech. Po ostatnich bezgłośnych chichotach odetchnął

spokojnie i zatknął kciuki za pas.

- Znać po gwiazdach, że świt blisko - zwrócił się do Kocura, zerkając na ciemny świetlik. -

Czas na nas, praca czeka.

Już bez żadnych brewerii opuścili winiarnię. Po drodze, w drzwiach piwnicy, zepchnęli na

bok podpitego kupca z Pergamonu, który odprowadził ich zdziwionym wzrokiem, jakby próbował

ustalić, czy to wysoki bóg i podległy mu karzeł, czy też mały czarodziej i umięśniona kukła na jego

usługach.

I gdyby tak skończyła się ta przygoda, już po dwóch tygodniach

Fafryd twierdziłby z przekonaniem, że zdarzenie w winiarni to pijacki wymysł albo sen,

który przypadkiem przyśnił się kilku moczymordom naraz; sam zresztą doświadczał na sobie

podobnych historii. Przygoda miała jednak ciąg dalszy. Wspomniana praca okazała się trudniejsza,

niż zakładali, bo urosła z dość prostej rozprawy z sydońskimi przemytnikami do rozmiarów

złożonej intrygi, osnutej wokół cylicyjskich korsarzy, porwanej księżniczki z Kapadocji,

sfałszowanych nakazów płatniczych kupca z Syrakuz, umowy z cypryjskim handlarzem

niewolników, schadzki zakończonej zasadzką, rzekomo bezcennych klejnotów z rzekomo egipskich

grobowców oraz watahy zbójców z Idumei, którzy nadciągnęli galopem z pustyni i pokrzyżowali

wszystkim szyki. Po tej „pracy", kiedy Fafryd i Szary Kocur pławili się w czułych objęciach i

słodkich szczebiotach portowych dziewek, barbarzyńca powtórnie ucierpiał w wyniku świńskiej

sztuczki. Tym razem doszło do bójki na noże z ludźmi, którzy sądzili, że ratują piękną Bitynkę

przed morderczymi zakusami rudowłosego barbarzyńcy, chcącego utopić ją w słonej, cuchnącej

breji. Fafryd uparł się bowiem, żeby wepchnąć głowę dziewczyny - w jej zwierzęcej skórze - do

beczki z zalewą solną pozostałą po peklowaniu wieprzowiny.

Przy okazji Kocurowi zaświtał w głowie pewien plan, z którego nigdy nie zwierzył się

Fafrydowi: zatrudnić ładną dziewczynę, kazać Fafrydowi przemienić ją w świnię, bezzwłocznie

sprzedać ją rzeźnikowi. Gdy mu ucieknie, sprzedać ją kochliwemu kupcowi jako więzioną w rzeźni

nieszczęśnicę. Później posłać za kupcem Fafryda, żeby znów zmienił ją w świnię (musiałby tego

dokonać na odległość, tylko pieszcząc ją lubieżnym spojrzeniem), sprzedać ją drugiemu rzeźnikowi

i tak w kółko. Niskie koszty, szybki zysk.

Przez długi czas Fafryd z niesłabnącą podejrzliwością obserwował Kocura, który stale

babrał się w czarnej magii oraz nosił przy sobie szarą, skórzaną teczkę z dziwnymi przyborami

background image

znalezionymi w kieszeniach czarodziejowi tajemniczymi książkami z obrabowanych chaldejskich

bibliotek. I nie miał tu nic do rzeczy fakt, że Kocur rzadko wypuszczał się poza przedmowy w

książkach, (choć często, nie szczędząc ironicznych uwag, przebiegał krytycznym wzrokiem po

dalszych rozdziałach) i że nigdy nie udało mu się zdziałać tego samego dwa razy, mimo

posługiwania się tym samym zaklęciem. Czy dałby radę przemienić w zwierzęta dwie kokietki

Fafryda? Mało prawdopodobne. A dwa razy w świnie? Praktycznie niemożliwe. Nie dosyć na tym:

owo przykre nieszczęście spotkało Fafryda więcej niż dwa razy. W rzeczy samej, jeszcze się tak nie

zdarzyło... żeby go nie spotkało. Zresztą, ostatnie wątpliwości się rozwiały, kiedy śliczna,

kruczowłosa Egipcjanka o aksamitnej skórze przeobraziła się w ramionach Kocura w ogromnego

ślimaka.

Fafryd nie przeoczył wstrętu, jaki odmalował się w oczach przyjaciela na widok oślizgłych

śladów na jedwabnej odzieży. Kocura wciąż mdliło z obrzydzenia pomimo zeznań dwóch

świadków, wędrownych lekarzy koni, gotowych przysiąc, że nie widzieli żadnego ślimaka: ani

olbrzymiego, ani zwyczajnego. Ich zdaniem, Kocura dosięgła nieznana odmiana zarazy grzybiczej,

która wywołuje w człowieku halucynacje. Wspaniałomyślnie zaproponowali wyjątkową medyjską

miksturę... po okazyjnej cenie dziewiętnastu drachm za słoiczek.

Fafryd niedługo naśmiewał się z niedoli przyjaciela, bowiem po nocy rozpaczliwego,

zakrojonego na szeroką skalę eksperymentowania (podobno od Portu Sydońskiego aż po świątynię

Baala-Melkarta zostawił po sobie łańcuch ślimaczych śladów, którymi zdumiewały się rankiem

wszystkie burdelmamy i połowa mężów w Tyrze) - Kocur odkrył coś, czego od początku się

obawiał, lecz miał nadzieję, że się myli: jedynie Chloe była odporna na dziwną chorobę, którą

roznosił pocałunkami.

Rzecz jasna, Chloe nie posiadała się z radości. Pycha i samouwielbienie błyskały w jej

zezowatych oczach niby krzyżujące się miecze. Swe biedne, obite w myślach stopki traktowała już

niczym innym tylko kosztownym pachnącym olejkiem - olejkiem bynajmniej nie wyśnionym:

rychło wykorzystała swą uprzywilejowaną pozycję i wydusiła z Kocura tyle złota, że mogła sobie

pozwolić na kupno służebnicy, której zadania ograniczały się właściwie do pielęgnacji jej ciała.

Teraz już śmiało zwracała uwagę Kocura na inne kobiety, co więcej, nawet ją to bawiło. Gdy zatem

pewnego razu, po wejściu do tawerny o szumnej nazwie „Muszla Rozkolca", napotkali czarnowłosą

Ahurę czy inaczej Cichą Salmakis, Chloe postanowiła powiedzieć o niej coś więcej.

- Ahura unika towarzystwa, ale nie myśl sobie, że jest taka niewinna. Kiedyś wyjechała z

miasta ze starszym mężczyzną, jeszcze zanim dała mi amulet. A raz słyszałam, jak wysztafirowana

paniusia z Persji krzyczy na nią: „Co zrobiłaś z bratem?" Ahura nie odpowiedziała, tylko popatrzyła

na nią jadowitym wzrokiem. Po chwili Persjanka uciekła. Brr! Żebyś widział, jak się wystraszyła!

Kocur udawał, że ta historia go nie interesuje.

background image

Zapewne wystarczyłoby grzecznie poprosić i również Fafryd miałby Chloe, która ze swej

strony aż się garnęła, żeby tym sposobem rozszerzyć i zacieśnić kontrolę nad dwoma zuchami.

Jednakże Fafryd miał swoją dumę i nie przyjąłby od przyjaciela takiej przysługi, ponadto ostatnimi

czasy złorzeczył na Chloe jako na rozwydrzoną i nieapetyczną miłośniczkę własnego tyłka.

Wobec tego z musu wiódł mnisi żywot. Przy knajpianym stole znosił wzgardliwe

dziewczęce spojrzenia i opędzał się od malowanych chłopców, którzy opacznie pojmowali jego

wstręt do kobiet. Denerwowały go też coraz częstsze pogłoski, jakoby potajemnie został eunuchem

i kapłanem bogini Kybele. Plotki i domysły karykaturalnie zniekształciły prawdziwą wersję

wydarzeń, a w dodatku dziewczyny, którym przytrafiło się przemienienie w zwierzę, wszystkiemu

zaprzeczały z obawy o trudności w interesach. Co poniektórzy zarzucali Fafrydowi ohydny grzech

spółkowania ze zwierzętami i postulowali, by zaciągnąć go przed trybunał. Inni uważali go za

szczęśliwca, którego nawiedziła bogini miłości pod postacią świni - nic dziwnego, że teraz gardził

ziemskimi kobietami. Jeszcze inni rozgłaszali szeptem, że Fafryd jest bratem Kyrke i ma swą

siedzibę na pływającej wyspie na Morzu Tyrreńskim, gdzie trzyma całe stado pięknych dziewic z

rozbitych statków, okrutnie zamienionych w świnie. Nie słyszano już jego śmiechu, a na białej

skórze wokół oczu wyskoczyły mu cienie. Zaczął dyskretnie wypytywać magów, czy nie znają

lekarstwa na jego przypadłość.

- Chyba znalazłem remedium na twą kłopotliwą dolegliwość - stwierdził pewnego wieczora

Kocur lekkim tonem, odsuwając na bok wystrzępiony brązowy papirus. - Wskazówek udziela nam

ten oto tajemniczy traktat, „Demonologia Izaaka ben Elszaza". Wygląda na to, że jeśli twoja

kochanka zmienia postać, musisz się z nią kochać do samego końca, wierząc w potęgę namiętności,

która przywróci jej pierwotny wygląd.

Fafryd przestał ostrzyć długą klingę miecza.

- To może zaczniesz całować ślimaki, ha?

- Po cóż miałbym się męczyć, skoro jestem człowiekiem pozbawionym barbarzyńskich

uprzedzeń i wystarcza mi Chloe?

- Wolne żarty! Zadajesz się z nią, byle nie okryć się wstydem. Już ja cię znam. Od siedmiu

dni cięgiem myślisz o tej dziewce, Ahurze.

- Apetyczna kicia, jeno nie w moim typie - odparł chłodno Kocur. - Zdaje się, że właśnie

tobie wpadła w oko. W każdym razie, powinieneś zastosować się do wskazówek. Na pewno

spiszesz się tak dobrze, że zlecą się do ciebie z kwikiem lochy z całego świata!

Fafryd zgodził się i już niebawem trzymał wytrwale na wyciągnięcie ramienia następną

maciorę zrodzoną z jego świńskiej pasji, karmiąc ją pomyjami w nadziei na osiągniecie czegoś

uprzejmością. W końcu jednak musiał przyznać się do porażki i srebrnymi ateńskimi didrachmami

z podobizną sowy ugłaskiwać gniew rozhisteryzowanej Scytyjki, która skarżyła się na ból brzucha.

background image

Po tym wydarzeniu pewien lekkomyślny filozof z Grecji jął pouczać barbarzyńcę z północy, że

najważniejsza jest dusza czy raczej forma wewnętrzna ukochanej istoty, natomiast forma zewnętrza

ma drugorzędne znaczenie.

- Należysz do szkoły Sokratesa? - spytał go łagodnie Fafryd.

Grek skwapliwie pokiwał głową.

- Sokrates był tym filozofem, który potrafił wypić ogromną ilość wina bez zmrużenia

powieki?

Znów szybkie kiwnięcie głową.

- Czy nie dlatego, że racjonalna strona jego osobowości dominowała nad stroną zwierzęcą?

- Znać, żeś uczony - rzekł Grek z większym szacunkiem, choć z tym samym ruchem głowy.

- Jeszcze nie skończyłem. Czy uważasz się za prawego spadkobiercę nauk swego mistrza?

Tym razem Greka zgubiła jego porywczość. Pokiwał głową i dwa dni później przyjaciele

musieli go wynosić z winiarni, gdzie kulił się w połamanej beczce na wino niczym dziecko

narodzone w cokolwiek niezwykły sposób. Przez parę dni leżał pijany w sztok, co wystarczyło,

żeby członkowie maleńkiej, nowo powstałej sekty ujrzeli w nim wcielenie Dionizosa i jako takiemu

zaczęli mu składać cześć. Sekta się rozwiązała, bo ledwie częściowo wytrzeźwiał, z oratorską

swadą wygłosił mowę potępiającą nałóg pijaństwa.

Następnego ranka po wyniesieniu do chwały boskiej filozofa Fafryd obudził się, kiedy

pierwsze promienie słońca padły na płaski dach, na którym wraz z Kocurem uciął sobie drzemkę.

Nie mówiąc nic ani się nie ruszając, powstrzymywał się od błagalnej prośby, aby ktoś przyniósł mu

worek śniegu z białych szczytów Libanu, (nad którymi błyskało wschodzące słońce); chętnie

przyłożyłby sobie zimny okład na rozpaloną głowę. Otworzył oko i zobaczył widok łatwy do

przewidzenia: Kocur siedział w kucki i spozierał na morze.

- Hej, synu czarodzieja i czarownicy! - zagadnął - Zdaje się, że znowu musimy uciec się do

ostateczności.

Kocur nie odwrócił głowy, ale kiwnął nią raz, zdecydowanie.

- Pierwszym razem o mało nie postradaliśmy życia - dodał Fafryd.

- Drugim razem Obce Istoty przejęły nasze dusze - włączył się Kocur, jakby intonowali

poranny hymn ku czci Izydy.

- A ostatnim razem został nam zabrany piękny sen o Lankmarze.

- Może nas podstępem skłonić do wypicia napoju i nie obudzimy się przez pięćset lat.

- Może nas oddać w szpony śmierci i nie zostaniemy wskrzeszeni przez lat dwa tysiące -

ciągnął Fafryd.

- Może poznać nas z Panem, odesłać do Starszych Bogów, porwać między gwiazdy lub

umieścić w podziemiach Kuarmalu - dokończył Kocur.

background image

Przez chwilę milczeli. Na koniec Szary Kocur odezwał się szeptem:

- Mimo wszystko musimy odwiedzić Ningobla Siedmiookiego

I miał rację, jeżeli - jak podejrzewał Fafryd - jego dusza krążyła nad morzem snów o

ciemnowłosej Ahurze.

2. NINGOBEL

Tak więc przeprawili się przez ośnieżone góry Libanu i, kierowani wielkodusznym

poczuciem sprawiedliwości, ukradli trzy wielbłądy bogatemu panu, który gnębił swoje sługi, każąc

im zbierać plon na skałach i obsiewać brzegi Morza Martwego. Czuli, że nie godzi się jechać na

spotkanie z plotkarzem bogów z nazbyt skalanym sumieniem. Po siedmiu dniach błąkania się po

pustyni i smażenia w słonecznym żarze, kiedy to Fafryd lżył wszystkich bogów ognia z

Muspelheimu, dotarli do Piaskowych Grzywaczy i Wielkich Dołów Piaskowych. Ostrożnie kluczyli

i kołowali, aż minęli te zdradliwe tereny i wspięli się na Skalistą Wysepkę. Kocur, który najlepiej

czuł się w mieście, narzekał na Ningobla i jego zamiłowanie do, jak się wyraził, zaśniedziałej

pustynnej prowincji. Aczkolwiek można było podejrzewać, że pleciuga i jego emisariusze poruszają

się wygodniejszym szlakiem niż ten, z którego korzystają goście, zwłaszcza nieproszeni. Obaj

zresztą wiedzieli, że łowca pogłosek (szczególnie fałszywych, czyli tych najcenniejszych) musi

mieszkać w tej samej bliskości Indii, co sławnych z ogrodów ziem Ludzi Żółtych, barbarzyńskiej

Brytanii, imperialnego Rzymu, jak również tonących w oparach mgły pozaetiopskich dżungli oraz

zagadkowych, samotnych płaskowyżów i podniebnych szczytów za Morzem Kaspijskim.

Pełni oczekiwań, spętali wielbłądy, zabrali pochodnie i zapuścili się odważnie w Bezdenne

Jaskinie, bowiem niebezpieczeństwo nie wiązało się z samym wejściem do siedziby Ningobla, ale z

nieodpartym czarem jego zaleceń - tak przemożnym, że człowiek wypełniał je do ostatniego

szczegółu.

Mimo to Fafryd burknął:

- W czasie trzęsienia ziemi dom Ningobla wpadł między skały i stanął im kością w gardle.

Oby kiedyś nie dostały czkawki.

Kiedy przechodzili Drżącym Mostem nad Przepaścią Prawdy Ostatecznej, gdzie światło

dziesięciu tysięcy pochodni ani na jotę nie rozproszyłoby mroku, napotkali i minęli bez słowa

człowieka w hełmie: przybyłego tu z daleka Mongoła o kamiennej twarzy. Zastanawiali się, czy to

szpieg, czy zwyczajny gość plotkarza. Fafryd nie wierzył, by siedmioro oczu miało zdolności

nadprzyrodzonego widzenia; twierdził, że są rekwizytem służącym do onieśmielania głupców, a

background image

wiadomości dochodzą do Ningobla za pośrednictwem korpusu domokrążców, rajfurów,

niewolników, bezdomnych dzieciaków, eunuchów i położnych, liczniejszego od połączonych armii

dziesięciu wielkich królów.

Z ulgą przedostali się na drugą stronę. Minęli następnie kilkanaście bocznych korytarzy, do

których Kocur zaglądał z tęsknotą.

- Może wybierzmy jeden z nich na chybił trafił? - mruknął. - Poszukajmy innego świata.

Ahura nie jest Afrodytą, a i do Asztarte trochę jej brakuje.

- Bez przyzwolenia Ninga? - oburzył się Fafryd. - Kto zdejmie z nas klątwę? Marsz przed

siebie!

Dostrzegli nikłe, migotliwe błyski na stropie obwieszonym stalaktytami, będące odbiciem

światła w górnej części pieczary.

Wnet wspinali się tam po Błędnych Schodach, powstałych z nagromadzenia wielkich,

ostrych głazów. Fafryd stawiał olbrzymie kroki, Kocur przeskakiwał z kamienia na kamień ze

zwinnością wiewiórki. Powiększały się hufce małych zwierząt, które wystrzeliwały im spod nóg,

ocierały się o nich w swoim powolnym locie lub ze szpar i skalnych gzymsów kierowały na nich

swoje żółte, ciekawe świata oczy. I nie dziwota, bowiem zbliżali się do arcy-podpatrywacza.

Nieco później, nie tracąc czasu na rozglądanie się wkoło, Fafryd i Kocur przystanęli pod

Wielkimi Wrotami, których górne krawędzie, nabijane żelaznymi ćwiekami, gardziły blaskiem

maleńkiego ogniska. Interesowały ich wszakże nie same wrota, ale pilnujący ich strażnik -

potwornie opasły stwór siedzący na ziemi obok pokaźnego stosu glinianych skorup. Czekałby tu

praktycznie w bezruchu, gdyby nie rozcierał rąk. Chował je pod wyświechtanym, przepaścistym

płaszczem. Głowę zakrywał mu kaptur, a trochę niżej na płaszczu siedziały dwa duże nietoperze.

Kiedy Fafryd odchrząknął, wszelki ruch pod płaszczem ustał.

Wtem spod kaptura wysunęło się giętko coś podobnego do węża, tyle, że miejsce łba

zajmował opalizujący klejnot z ciemnym rdzeniem. Nasuwało się też skojarzenie z pąkiem

egzotycznego kwiatu na grubej łodydze. Twór zakołysał się w lewo i prawo. Kiedy skierował się na

gości, zesztywniał, a pękaty czub szybko się rozświetlił. Dało się słyszeć ciche mruczenie.

Spod płaszcza wynurzyło się pięć podobnych tworów i ustawiło w tym samym kierunku co

ich poprzednik. Rozszerzyły się czarne źrenice.

- Brzuchaty siewco plotek! - przywitał się Kocur z irytacją. - Co tak się nam przyglądasz jak

gołym babom w burdelu?

Na początku spotkania z Ningoblem Siedmiookim człowiek odczuwał niepokój i

podenerwowanie.

- Masz prostackie maniery, Kocurze - wydobył się spod kaptura cienki, drżący głos. - Kto tu

przychodzi, szukając mądrej rady, ten nie powinien wyrażać się o mnie z szyderstwem. Mimo to

background image

jestem dziś w dobrym humorze i rad posłucham o tym, co was trapi. Najpierw powiedzcie, z

którego świata przybywacie.

- Z Ziemi, o czym dobrze wiesz, królu półprawdy i władco obłudy - odparł sucho Kocur i

podszedł do czarodzieja. Troje oczu śledziło jego ruchy, podczas gdy czwarte obserwowało

Fafryda.

- I znowu szydzisz - mruknął ze smutkiem Ningobel. Potrząsnął głową, huśtając łodygami

oczu. - Myślisz, że łatwo zapanować nad bezlikiem miejsc, czasów i światów? A skoro mowa o

czasie, to czy nie czas, byście przestali już nadużywać mojej uprzejmości?

Wszak przynieśliście mi kiedyś nienarodzonego gula, którego ojcostwa nie dało się ustalić.

Kiepska to była przysługa, a jednak nie miałem do was pretensji. Na Bezkształtnego Boga, ze

dwadzieścia razy odwdzięczałem się za to!

- Bzdury, architekcie sekretów - odparował Kocur i śmiało postąpił krok do przodu,

nareszcie wesół i z tupetem. - Wszyscy wiemy, że twoje tłuste brzuszysko trzęsie się z radości,

kiedy możesz prawić morały takim dwóm wiernym słuchaczom jak my.

- Jesteś równie daleki od prawdy jak ja od rozwiązania zagadki Sfinksa. - Czworo oczu

Ningobla miało baczenie na Kocura, jedno patrzyło na Fafryda, a szóste zawinęło się wokół

kaptura, uniosło i podejrzliwie spojrzało w głąb jaskini.

- Ależ sędziwy roznosicielu wieści, z pewnością byłeś bliżej Sfinksa, niż którykolwiek z

jego kamiennych kochanków. Prawdopodobnie pierwszą błahą zagadkę otrzymał z twoich

nieograniczonych zasobów.

Ningobel zadrżał jak galareta, ciesząc się z tego taniego pochlebstwa.

- No cóż - zapiał - dziś jestem w dobrym nastroju i wysłucham waszych żalów. Wszelako

pamiętajcie, że raczej nie będę w stanie przyjść wam z pomocą.

- Kto jak kto, ale ty jesteś mistrzem w przezwyciężaniu niepokonanych przeszkód -

stwierdził Kocur z udawanym szacunkiem.

- A czemuż to twój przyjaciel chowa się za tobą? - zapytał Ningobel z nagłą oschłością.

Fafryd tylko czekał na to pytanie. Zawsze go drażniło, że musi wysilać się na uprzejmość w

obecności tego, kogo równie często nazywał najpotężniejszym czarodziejem, jak plotkarzem

bogów. Jednakże jawna bezczelność, z jaką Ningobel sadzał sobie na ramionach nietoperze, którym

dla ośmieszenia kruków Odyna nadał imiona Huginn i Muninn, wyprowadziła Fafryda z

cierpliwości. Powodowały nim bardziej względy patriotyczne niż religijne, albowiem w Odyna

wierzył jedynie w chwilach rozczulającej słabości.

- Zabij nietoperze lub przegnaj je w cholerę, to podejdę! - zastrzegł się.

- Cóż, w takim razie usta moje milczą - rzekł Ningobel z rozdrażnieniem. - Wszyscy wiedzą,

że zdrowie nie pozwala mi sprzeczać się o głupoty.

background image

- Ależ wirtuozie fałszu - wtrącił Kocur, piorunując Fafryda morderczym spojrzeniem -

wielka by to była szkoda, bo już nie mogę się doczekać, żeby wtajemniczyć cię w arkana

intrygującego skandalu, o którym piątkowa nałożnica satrapy Filipa nie wspomniała nawet swej

zaufanej niewolnicy.

- Rozumiem - odparł Wielooki. - Muninn i Huginn chciałyby już coś zjeść.

Nietoperze niechętnie rozwinęły skrzydła i powoli zniknęły w ciemnościach.

Fafryd drgnął i ruszył się z miejsca, nic sobie nie robiąc z patrzących na niego sześciorga

oczu, które uważał za kule, sprytnie poruszane jak w teatrze lalkowym. Siódmego oka nikt nigdy

nie widział ani nie przechwalał się, że je widział... choć w tym drugim przypadku wyjątek stanowił

Kocur: twierdził, jakoby siódmym okiem było drugie oko Odyna, wykradzione mędrcowi

Mimirowi; wcale w to nie wierzył, po prostu chciał dopiec pochodzącemu z północy druhowi.

- Witaj, wężooki - odezwał się Fafryd tubalnie.

- A, to ty, byczku - rzekł beztrosko Ningobel. - Usiądźcie obaj przy moim skromnym

ognisku.

- Nie wprowadzisz nas za Wielkie Wrota, byśmy skorzystali z twoich wykwintnych wygód?

- Nie kpij ze mnie, szaraku. Wszyscy wiedzą, że jestem ubogim, oszczędnym Ningoblem.

Kocur przykucnął z westchnieniem, bo rzeczywiście wiedział, że plotkarz nade wszystko

pragnie być znany z ubóstwa, cnotliwości, pokory i gospodarności, toteż osobiście strzeże drzwi do

swego domostwa - prawie zawsze oprócz pewnych dni, kiedy zza Wielkich Wrót słychać wesoły

brzęk sistrum, frywolne pienia fletów i chichoty uczestników teatru cieni.

Teraz jednak Ningobel żałośnie kaszlał, dygotał i grzał przy ogniu opatulone płaszczem

ramiona. Mętne cienie chwiały się na kamieniach i żelazie, a małe zwierzęta podkradały się z

szelestem, otwierając szeroko oczy, aby lepiej widzieć, i strzygąc uszami, aby lepiej słyszeć. Na

kołyszących się majestatycznie łodygach pulsowało sześcioro oczu. Co pewien czas - nie

zmieniając wzajemnego ułożenia oczu i, jak się wydawało, toku myśli - Ningobel wybierał ze stosu

pozornie przypadkową skorupę i zapoznawał się prędko z wyrytą na niej inskrypcją.

Fafryd i Kocur siedzieli obok cierpliwie. Kiedy ów pierwszy otwierał już usta, uprzedził go

czarodziej:

- A więc dobrze, dzieci, mieliście mi coś powiedzieć o piątkowej nałożnicy...

- I owszem, mistrzu nieprawdy - wpadł mu w słowo Kocur.

- Choć właściwie nie o nałożnicy, ale trzech eunuchach ze świątyni Kybele i niewolnicy z

Samos. To przedziwna historia i nad wyraz powikłana, zatem musi być wstępnie przyrządzona w

myślach, żebyś mógł ją smakować bez zbędnego tłuszczu wyolbrzymienia, lecz ze wszystkimi

przyprawami rzetelnych szczegółów.

background image

- A póki co, nim się w myślach Kocura przygotuje potrawka - dodał lekko Fafryd,

połapawszy się w zamiarach swego przyjaciela - możesz się trochę rozerwać i poratować nas radą

w pewnej doprawdy błahej sprawie. - I tu dokładnie opisał nękającą ich plagę dziewek

przemienionych w świnie i ślimaki.

- Powiadasz, że tylko Chloe oparła się zaklęciu? - zadumał się Ningobel, przerzucając

skorupy na drugi koniec stosu. - Hm, przychodzi mi na myśl...

- Niezwykle trafna uwaga na zakończenie czwartego listu Diotimy do Sokratesa? - przerwał

Kocur, podekscytowany. - Czyż nie mam racji, ojcze?

- Nie, nie masz - odrzekł chłodno Ningobel. - Kiedy kornikiem swego rozumowania

chciałeś się wryć w moje myśli, miałem właśnie powiedzieć, że z pewnością coś wpływa ochronnie

na Chloe. Znasz imię boga lub demona, który otacza ją szczególną pieczą? A może co jakiś czas

mamrocze zaklęcia lub wypowiada runy? Nie zauważyłeś przy niej amuletów bądź talizmanów?

Nie wypisała niczego szczególnego na skórze?

- Wspomniała o pewnej rzeczy - przyznał niechętnie Kocur po chwili milczenia. - O

amulecie, który przed laty dostała od jakiejś Persjanki czy Greko-Persjanki. Nie warto sobie nią

zaprzątać głowy.

- Nie warto, mówisz? A kiedy pierwsza dziewka zamieniła się w świnię, czy Fafryd ryczał

ze śmiechu? Nie ryczał? Nieraz ostrzegałem, że to bardzo niemądre. Krzyczcie całemu światu o

swoich powiązaniach ze Starszymi Bogami, a prędzej czy później jakiś wysłannik z piekieł...

- Cóż to za powiązania ze Starszymi Bogami? - zapytał ochoczo Kocur, choć bał się

odpowiedzi.

Fafryd tylko mruczał drwiąco.

- Lepiej pominąć te sprawy milczeniem - rzekł stanowczo Ningobel. - Zauważyliście kogoś,

kto okazywał szczególne zainteresowanie śmiechem Fafryda?

Kocur bił się z myślami, lecz gdy Fafryd zakasłał, przezwyciężył rozterki.

- Owszem. Pewną dziewczynę, Persjankę, jego ryki ciekawiły troszkę bardziej niż innych.

Jeśli mnie pamięć nie myli, to tę samą, która dała Chloe amulet.

- Ma na imię Ahura - dorzucił Fafryd. - Kocur się w niej podkochuje.

- Ależ on zmyśla! - zaprzeczył Kocur ze śmiechem, mszcząc się na Fafrydzie morderczym

spojrzeniem. - Zaufaj mi, ojcze, że to nieśmiała, głupiutka dziewczyna. Nie mieszajmy jej do

naszych kłopotów.

- No, skoro tak twierdzisz - rzekł Ningobel karcącym głosem.

- Tak czy inaczej, jednego jestem pewien. Ten, kto pohańbił was tak niegodziwym

zaklęciem, jeśli już miałbym go zaliczyć do rodzaju ludzkiego, jest mężczyzną...

background image

Kocurowi ulżyło. Wolałby oszczędzić gibkiej, czarnowłosej Ahurze udręk związanych z

metodami, jakimi Ningobel podobno wymuszał zeznania. Choć miał do siebie żal za tak nieudolną

próbę odwrócenia uwagi Ningobla od dziewczyny. Kiedy była o niej mowa, myśli plątały mu się w

głowie.

- ...i adeptem - dokończył Ningobel. - Tak, synowie, adeptem, aczkolwiek po mistrzowsku

praktykuje najczarniejszą z magii, w której nie znajdziecie bodaj błysku światła.

Kocur wzdrygnął się.

- Znowu? - bąknął Fafryd.

- Ano znowu - potwierdził Ningobel. - Chociaż nie pojmuję, czym, jeśli nie swymi

powiązaniami ze Starszymi Bogami, skierowaliście na siebie ciekawość tych wielce tajemniczych

osobistości. To nie są ludzie, którzy szukają rozgłosu i chcą się zapisać złotymi zgłoskami na

kartach historii. Oni wolą...

- Ale o kim ty mówisz!? - wykrzyknął Fafryd.

- Cicho bądź, gwałcicielu retoryki! Oni wolą trzymać się na uboczu i mają po temu słuszne

powody. Są niestrudzonymi zdobywcami wiedzy tajemnej, nie przejmują się następstwami jej

zastosowania. Zależy im wyłącznie na zaspokajaniu swoich pragnień poznawczych, przez co

każdemu z ich strony grozi podwójne niebezpieczeństwo. Są...

- Jak się nazywają?

- Milcz, ciemięzco pięknych zwrotów! Są niereligijni i na swój sposób nieustraszeni.

Uważając się za współtwórców przeznaczenia, gardzą boginią losu, demonem prawdopodobieństwa

i mocami opatrzności. Słowem, są przeciwnikami, przed którymi powinniście drżeć i pokłonić się w

pokorze.

- Jakże on się nazywa, ojcze? Ma imię? - wybuchnął Fafryd.

Kocur znowu ośmielił się na zgryźliwość:

- Zapewne to jeden z Sabichonów, prawda, ojcze?

- Nieprawda. Sabichonowie są biednym ludem rybaków, którzy mieszkają na bliższym

brzegu dalszego jeziora i oddają cześć zwierzęcemu bożkowi Wejonowi. Innych bogów nie znają.

Kocur zdziwił się niepomiernie tym wyjaśnieniem, albowiem sądził, że Sabichonowie żyją

tylko w jego wyobraźni.

- Cóż, nazywa się... - zaczął Ningobel i parsknął chichotem.- Zapomniałem, że pod żadnym

pozorem nie wolno mi wyjawić jego imienia.

Fafryd zerwał się na równe nogi, zdenerwowany.

- Co?!

- Tak, tak, dzieci. - Łodygi oczu czarodzieja zesztywniały nagle, wyrażając tym jego

nieprzebłagany upór. - Możecie być pewni, że nijak wam nie pomogę - (Tu Fafryd zacisnął pięści) -

background image

a nawet się cieszę - (Fafryd zaklął) - bo nie sadzę, żeby mogła was dosięgnąć sprawiedliwsza kara

za szkaradną rozpustę, w której się nurzacie bez opamiętania, co mnie zawsze bolało... - ( Fafryd

położył dłoń na rękojeści miecza). - Szczerze mówiąc, sam wybrałbym to zaklęcie, gdybym miał

się z wami policzyć za występne czyny.

Teraz jednak posunął się za daleko, bowiem Fafryd warknął:

- A więc to ty za tym wszystkim stoisz! - Wyszarpnął miecz i ruszył wolno ku zakrytej

płaszczem postaci.

- Pogódźcie się z losem, dzieci, nie buntujcie się i nie narzekajcie. - (Fafryd wciąż się

zbliżał) - Będzie lepiej, jak za moim przykładem wycofacie się z życia i oddacie pokucie i

medytacjom.

- (Miecz połyskujący w świetle ogniska był już pół piędzi od niego). - Będzie lepiej, jak swą

ziemską pielgrzymkę zakończycie gdzieś w cichym ustroniu, w otoczeniu wiernego stada świń i

ślimaków

- (Miecz dotknął skraju jego płaszcza) - resztę swoich dni poświęcając pogłębianiu więzi

zrozumienia i miłości między człowiekiem a istotą niższego rzędu. Wszelako... - Ningobel

westchnął i miecz się zatrzymał. - Jeżeli poważnie rozważacie zuchwały zamiar zmierzenia się z

owym adeptem, to poczuwam się do obowiązku dania wam kilku wskazówek. Zarazem ostrzegam,

że napytacie sobie biedy i obarczycie się powinnościami, których do starości nie wypełnicie i które

łatwo mogą przywieść was do zguby.

Fafryd opuścił miecz. W czarnej jaskini zapadła grobowa, złowieszcza cisza. Po dłuższym

milczeniu - głosem głuchym, lecz wyraźnym, podobnym do dźwięków wydawanych przez posąg

Memnona w Tebach w pierwszych promieniach wschodzącego słońca

Ningobel ciągnął swój wywód:

- Widzę wszystko dość niewyraźnie, jak obraz na rdzewiejącym zwierciadle, tym niemniej

widzę, co następuje: na początek musicie zdobyć kilka drobiazgów. Całun Arymana z tajemnej

kaplicy w pobliżu Persepolis...

- Ale co z okrutnymi wojownikami Arymana, ojcze? - wtrącił Kocur. - Jest ich aż dwunastu.

Dwunastu, ojcze, i nie sposób z nimi wygrać ani ich przekonać.

- Wyobrażasz sobie, że będziesz traktowany jak szczenię? Rzucę ci patyk, przyniesiesz i

koniec zadania? - prychnąt gniewnie Ningobel. - A więc do rzeczy. Odnajdziecie sproszkowaną

mumię Faraona-Demona, którego straszne rządy po śmierci Echnatona trwały trzy noce, jakich

historia nie znała...

- Ależ ojcze! - zaprotestował Fafryd z lekkim rumieńcem na twarzy. - Wiesz przecież, kto

posiada sproszkowaną mumię i czego zażąda od dwóch mężczyzn, którzy ją odwiedzą!

background image

- Sza! Jestem starszy od ciebie o całe eony. Po trzecie, musicie znaleźć kielich, z którego

Sokrates wypił cykutę. Po czwarte, gałązkę z pierwszego Drzewa Życia. I wreszcie... - Zawahał się,

jakby pamięć go zawodziła. Wygrzebał ze stosu glinianą skorupę i odczytał napis: - I wreszcie

musicie zdobyć kobietę, która przyjdzie, gdy będzie gotowa.

- Jaką kobietę?

- Kobietę, która przyjdzie, gdy będzie gotowa. - Ningobel odrzucił skorupę, przez co

obsunęło się całe zbocze ogromnej sterty.

- Do kroćset kości Lokiego! - zaklął Fafryd.

- Ależ ojcze - rzekł Kocur. - Żadna kobieta nie przychodzi, kiedy jest gotowa. Zawsze coś

jeszcze poprawia.

Ningobel sapnął wesoło.

- Nie smućcie się, dzieci. Wszak wasz serdeczny przyjaciel plotkarz ma w zwyczaju dawać

proste rady, prawda?

- Nieprawda - odpowiedział Fafryd.

- Cóż, kiedy już zdobędziecie to wszystko, udacie się do Zaginionego Miasta Arymana,

które leży na wschód od Armenii. Nawet szeptem nie wspominajcie jego nazwy.

- Chodzi o Hatti? - szepnął Kocur.

- Nie, trutniu! Zresztą, jakim prawem mi przerywasz, zamiast ciężko pracować nad

szczegółami skandalu z piątkową nałożnicą, trzema eunuchami i niewolnicą z Samos?

- Jakże to, tropicielu niewspomnianych wiadomości? Wszak wytężam wszystkie siły, aż

myśli się mącą i w głowie trzeszczy, a wszystko z życzliwości dla ciebie. - Kocur ucieszył się z

pytania Ningobla, bowiem na śmierć zapomniał o trzech eunuchach, co mogło się na nim zemścić;

nikt o zdrowych zmysłach nie próbował okpić plotkarza choćby na strzępek obiecanej bujdy.

- Po przybyciu do Zaginionego Miasta - ciągnął Ningobel - odszukacie gruzy czarnej

kaplicy, zaprowadzicie kobietę przed główny grobowiec, owiniecie ją całunem Arymana i podacie

jej do wypicia proszek z mumii w kielichu po cykucie. Proszek rozpuścicie w winie zabranym z

tego samego miejsca, gdzie znajdziecie mumię. Wręczycie kobiecie gałązkę z Drzewa Życia i

zaczekacie do świtu.

- A potem co? - zapytał gromko Fafryd.

- Potem zwierciadło już całkiem rdzewieje. Widzę niewiele więcej ponad to, że ktoś wróci

skądś, gdzie powinien zostać, a wy... lepiej uważajcie na kobietę.

- Ojcze, to uganianie się za magicznym chłamem jest wielce uciążliwe! - denerwował się

Fafryd. - Nie lepiej od razu iść do Zaginionego Miasta?

- Bez mapy na całunie Arymana? - bąknął Ningobel.

background image

- Nadal nie chcesz nam wyjawić imienia adepta? - zaryzykował Kocur pytanie. - Ani

imienia kobiety? Rzeczywiście, szczenięcy problem. Oddajemy ci sukę, a ty nam ją zwracasz i w

dodatku z młodymi.

Ningobel nieznacznie pokiwał głową. Sześcioro oczu powróciło pod kaptur, gdzie

utworzyły złowieszczą świetlistą mozaikę.

Kocurowi mrowie przeszło po skórze.

- Czemuż to, rozdawco zagadek - zapytał zdenerwowany Fafryd - wyjawiasz nam zawsze

jeno pół prawdy? - Może po to, aby w decydującej chwili nasze miecze uderzyły z połowicznym

impetem?

Ningobel zachichotał.

- Dlatego, że znam was aż za dobrze, dzieci. Gdybym ci rzekł, byczku, bodaj słowo więcej,

już byś rąbał tym swoim mieczyskiem na lewo i prawo. A twój koci towarzysz już by obmyślał

niezdarne, dziecinne zaklęcia. W swoim zuchwalstwie nie porywacie się na konkretną istotę,

porywacie się na tajemnicę. Nie macie do czynienia z jedną osobą, lecz z mirażem. Przed wami

kamień, który spił krew i tkankę życia, koszmar wyzwolony ze snu.

Zdawało się, że w głębokich czeluściach pieczary rusza się coś przyczajone w mroku.

Wrażenie szybko minęło.

Ningobel mruknął z zadowoleniem.

- A teraz należy mi się chwila odpoczynku. Jeśli łaska, posłuchałbym już owej historii, którą

Kocur z taką ochotą chce mi opowiedzieć.

Nie było rady, Kocur musiał spełnić jego życzenie. Od razu uprzedził, że nałożnica, trzech

eunuchów i niewolnica to dopiero wierzchołek góry lodowej. Główny wątek, choć nie jedyny,

dotyczył czterech niesławnych służek bogini Isztar i jednego karła, któremu natura w pewnym

względzie hojnie zrekompensowała pokraczny wygląd. Kiedy ognisko przygasało, podkradał się

dziwny stwór podobny do małpy i dokładał drzewa. Godziny płynęły i płynęły, bowiem Kocur

zawsze dawał się ponieść wyobraźni. Bywało, że Fafryd wytrzeszczał oczy ze zdumienia, innymi

razy brzuch Ningobla kołysał się na podobieństwo góry przy trzęsieniu ziemi. Wreszcie jednak

opowieść dobiegła końca, mimo iż wydawała się urwana w połowie niczym fragment nieznanej

melodii.

Przyszło się pożegnać. Padły jeszcze ostatnie pytania (bez odpowiedzi) i dwaj przyjaciele

ruszyli w drogę powrotną. A Ningobel zaczął w pamięci porządkować szczegóły Kocurowego

opowiadania; wiedząc, że zostało zaimprowizowane, tym bardziej je cenił.

Jedno z jego ulubionych powiedzeń brzmiało: Kto w kłamstwie jest artystą, nawet nie wie,

jak bardzo się zbliża do prawdy.

background image

Fafryd i Kocur prawie już zeszli po schodach z głazów, kiedy usłyszeli za sobą cichy stukot.

Obejrzawszy się, zobaczyli Ningobla zerkającego na nich zza skalnego załomu. Czarodziej jedną

laską się podpierał, drugą uderzał o kamień.

- Dzieci! - zawołał głosem cieniutkim jak śpiew fleta w świątyni Baala. - Właśnie sobie

uświadomiłem, że w odległych przestrzeniach coś pożąda czegoś, co do was należy. Strzeżcie pilnie

tego, czego zwykle strzec nie trzeba.

- Oczywiście, praojcze łamigłówek.

- Będziecie na siebie uważać? - dodał czarodziej głosem elfa. - Od tego zależy wasze życie.

- Tak, ojcze.

Ningobel pomachał im laską i zniknął między skałami. Mdłe zwierzęta podążyły za nim ku

nieprzebytym ciemnościom - ale czy po to, żeby składać raporty i odbierać rozkazy, czy po prostu

żeby uprzyjemnić mu czas swawolami figlami, tego nie sposób było rozstrzygnąć. Niektórzy

twierdzili, że Ningobla powołali do istnienia Starsi Bogowie, aby dawał ludziom zagadki do

rozwiązywania i tym samym hartował ich wyobraźnię przed konfrontacją z cięższymi dylematami.

Nikt nie wiedział, czy Ningobel istotnie posiada zdolność jasnowidzenia, czy może ustawia scenę

dla przyszłych wydarzeń z tak niedościgłą pomysłowością, że jedynie potężny dżinn lub biegły

adept wiedzy tajemnej mógłby uchylić się od odegrania powierzonej mu roli.

3. KOBIETA, KTÓRA PRZYSZŁA

Odkąd po wyjściu z Bezdennych Jaskiń Fafryd i Szary Kocur ponownie znaleźli się w

oślepiającym słońcu, przez pewien czas mgiełka tajemnicy owiewała ich losy. Ogólnie rzecz biorąc,

kronikarze skąpili im miejsca w annałach, albowiem herosi o tak zszarganej reputacji nie mieścili

się w konwencji klasycznej mitologii: byli zbyt niezależni, aby przypisać ich do jakiegokolwiek

ludu, miewali zbyt nieprawdopodobne i spektakularne przygody jak na gusta historyków i wreszcie

nazbyt często bratali się z hołotą tak zróżnicowanego autoramentu jak bezimienne demony, wyklęci

czarodzieje i na wpół zapomniani bogowie - reprezentantami całego nadprzyrodzonego półświatka.

Ich przeżycia tym trudniej zrekonstruować, że następowały w czasie, gdy zajmowali się

złodziejstwem wymagającym skrytości, ostrożności i mylenia tropów. Nie oznacza to jednak, że

zatarły się wszelkie ślady.

Jakie? Otóż jeszcze sto lat później kapłani Arymana śpiewali w trakcie rytuałów - choć

tylko głupiec uwierzyłby w ich słowa - o niezwykłym zniknięciu świętego całunu, po który

pofatygował się sam jego właściciel. Pewnej nocy dwunastu okrutnych wojowników ujrzało, jak

background image

pokryty czarnymi znakami całun unosi się nad ołtarzem niby słup pajęczyn i przybiera olbrzymie

rozmiary, chociaż ukryta pod nim postać zdawała się mieć człowiecze kształty. Wówczas dał się

słyszeć głos Arymana. Gdy oddali mu cześć, odpowiedział im niejasnymi przypowieściami i

krokiem giganta wyszedł z tajemnej kaplicy. Po stu latach najmądrzejszy z kapłanów wysunął takie

przypuszczenie: „Rzekłbym, człek jakowyś na szczudłach albo (tu mu się udało!) człowiek

siedzący na ramionach drugiego".

Do tego dochodziła historia, którą Nikri, służebnica cieszącej się złą reputacją Fałszywej

Leodike, opowiedziała kucharce, smarując maścią ciało posiniaczone po ostatniej chłoście. Mówiła

o dwóch nieznajomych goszczących u jej pani, zaproszonych przez nią na wspólną balangę, i o tym,

jak uciekli przed puginałami czarnoskórych eunuchów, mających rozprawić się z nimi po uczcie.

„To jacyś czarownicy - utrzymywała Nikri - bo w czasie orgii przemienili panią w

obrzydliwego, rogatego dziwotwora, straszne połączenie świni i ślimaka. Ha, nie koniec na tym!

Ukradli wina z afrodyzjakami. Kiedy wyszło na jaw, że zabrali także proszek z mumii demona,

dzięki któremu zamierzała rozbudzić cielesne żądze Ptolemeusza, wrzasnęła wniebogłosy i

oćwiczyła mnie drapakiem do pleców. Aj, jak to piecze!"

Kucharka zachichotała.

Kto jednak i w jakim przebraniu odwiedził Hieronima, zachłannego poborcę podatkowego i

znawcę win z Antiochii, tego można się tylko domyślać. Któregoś ranka znaleziono go w skarbcu,

gdzie leżał z zimnymi i nieruchomymi kończynami, jakby się napił soku z cykuty. Na jego nalanej

twarzy gościł wyraz trwogi, a sławetny kielich, częsty towarzysz jego pijatyk, przepadł bez wieści,

choć na stole przed poborcą widać było jeszcze mokre kółka.

Nieszczęśnik wrócił do zdrowia, lecz nie chciał nikomu powiedzieć, co się wydarzyło.

Kapłani opiekujący się Drzewem Życia w Babilonie byli bardziej rozmowni. Pewnego

wieczora, zaraz po zmierzchu, zauważyli w półmroku, że najwyższe gałęzie się trzęsą. Do tego dał

się słyszeć chrobot piłki. Nic więcej się nie ruszało i nie hałasowało w okolicy. Wokół rozciągało

się wyludnione miasto, skąd przeszło siedem dekad wcześniej przegnano ludzi do pobliskiej

Seleucji. Kapłani przychodzili tu jednak, choć potajemnie i w wielkim strachu, aby dopełniać

świętych obowiązków.

Bardzo szybko przygotowali się do działania: jedni zamierzali wejść na drzewo z ostrymi

złotymi sierpami, drudzy zakładali na łuk strzały ze złotymi grotami, aby ustrzelić świętokradcę,

gdy raptem oderwał się od gałęzi wielki, szary stwór podobny do nietoperza i zniknął za

poszarpanym murem. Można zaryzykować stwierdzenie, że był to człowiek na cienkiej, mocnej

linie, ale ponieważ ostatnio sporo się mówiło o tajemniczych istotach, które fruwały nocą nad

ruinami Babilonu, kapłani woleli zaniechać pościgu.

background image

Wreszcie Fafryd i Szary Kocur wrócili do Tyru, a po tygodniu byli już przygotowani do

ostatniego etapu misji. Po minięciu bram grodu zatrzymali się na chwilę u wejścia na Groblę

Aleksandra, będącą trzonem wciąż rozrastającego się przesmyku. Patrząc na nią, Fafryd

przypomniał sobie, jak kiedyś pewien nieznajomy opowiedział mu o przygodzie dwóch mężnych

podróżników, którzy z górą sto lat temu dzielnie wspierali Tyryjczyków w beznadziejnej obronie

przed wojskami Aleksandra Wielkiego. Większy zarzucał wrogie statki ciężkimi głazami, mniejszy

nurkował i pod wodą przecinał pilnikiem łańcuchy kotwic. Nieznajomy twierdził, że imiona

bohaterów brzmiały Fafryd i Szary Kocur. Fafryd nawet nie wyprowadzał go z błędu.

Zbliżał się wieczór: najlepsza pora, by wytchnąć od przygód, powspominać dawne wojaże i

snuć mgliste i romantyczne przypuszczenia w kwestii tego, co przyniesie przyszłość.

- Myślę, że każda kobieta by się nadała - upierał się Kocur, rozdrażniony. - Ningobel lubi

mówić zagadkami. Weźmy Chloe!

- Mamy czekać wiecznie, aż będzie gotowa? - zapytał Fafryd z lekkim uśmiechem.

Czerwono-złota tarcza słońca chowała się w pomarszczonym morzu. Kupcy, którzy

zbudowali stragan na tym końcu grobli, aby w dniu targowym farmerzy i handlarze z lądu mogli

zahaczyć najpierw o nich, pakowali już towary i rozbierali wiatę.

- Prędzej czy później każda kobieta będzie gotowa i przyjdzie - żachnął się Kocur. -

Starczyłoby wziąć dla niej jedwabny namiot i kilka niezbędnych przedmiotów. Jakiż to kłopot?

- Żaden. Pewnie upchałoby się wszystko na jednego słonia.

W zapadającym zmroku budynki miasta rysowały się ciemną krechą, chociaż tu i ówdzie na

dachach błyskały światełka, a złocony szczyt świątyni Baala-Melkarta kładł na wodzie długą,

połyskliwą smugę, skręcającą ku wielkiemu świetlistemu gościńcowi, jaki malowało na morzu

zachodzące słońce. Osłonięty zmrokiem fenicki port wydawał się uśpiony, jakby wspominał we

snach dni minionej chwały i nie przykładał wagi do wieści z szerokiego świata - o nieustannym

pochodzie na wschód Rzymian, o porażce króla macedońskiego Filipa na wzgórzach Psie Głowy i o

mającym podzielić jego los Antiochu, któremu z pomocą śpieszył Hannibal - hen, z dalekiej

zamorskiej siostry Tyru, Kartaginy.

- Chloe na pewno przyjdzie, jeśli poczekamy do jutra - ciągnął Kocur. - I tak musimy

poczekać, bo Ningobel powiedział, że kobieta przyjdzie, kiedy będzie gotowa.

Od spustoszonego Starego Tyru dmuchnął chłodny wiaterek.

Kupcy prędko się uwijali; pierwsi wracali już groblą z niewolnikami, którzy z racji

dźwiganych pakunków wyglądali na wybitnych garbusów czy wręcz jakieś nieziemskie,

groteskowe poczwary.

background image

- Nie będziemy tu czekać - rzekł Fafryd. - Jeśli kobieta nie przyjdzie, kiedy będzie gotowa,

nie będzie tą kobietą, która miała przyjść, kiedy będzie gotowa. A jeśli nawet nią będzie, to lepiej

niech się spręża, żeby nas dogonić.

Trzy konie awanturników poruszyły się nerwowo, a ten należący do Kocura zarżał. Jedynie

rosły wielbłąd, któremu zarzucili na grzbiet bukłaki z winem, różnorakie kuferki i starannie

owiniętą broń, stał zupełnie spokojnie. Fafryd i Szary Kocur bez szczególnego zainteresowania

spoglądali na samotną postać, idącą groblą pod prąd ludzkiego strumienia. Ten widok co prawda

nie rozbudził w nich podejrzliwości, lecz po tylu zuchwałych przedsięwzięciach nie mogli

wykluczać, że depcze im po piętach bezwzględna pogoń pod postacią okrutnych wojowników,

czarnoskórych eunuchów z puginałami, babilońskich kapłanów ze złotą bronią czy zabójców

nasłanych przez Hieronima z Antiochii.

- Chloe przyszłaby na czas, gdybyś pozwolił mi ją przekonać - twierdził Kocur. - Ona cię

lubi i na pewno to o niej właśnie mówił Ningobel. Posiada amulet, który strzeże ją przed adeptem.

Słońce błyskało jeszcze rąbkiem tarczy, by zaraz skryć się pod wodą. Zgasły światełka na

tyrejskich dachach. Świątynia Baala-Melkarta wrzynała się czarnym zarysem w granatowe niebo.

Rozebrano ostatni stragan, a większość kupców przeszła już pół grobli. Nadal tylko jedna postać

zmierzała w stronę głównego lądu.

- Po siedmiu nocach z Chloe jeszcze nie masz dosyć? - zapytał Fafryd. - Zresztą, czy

będziesz jeszcze jej pragnął, kiedy zabijemy adepta i zdejmiemy z siebie zaklęcie?

- Owszem, całkiem możliwe, jeno pamiętaj, że tego adepta trzeba pierwej złapać. Poza tym,

nie tylko ja skorzystam na towarzystwie Chloe.

Uwagę ich przykuł cichy okrzyk, który doleciał znad ciemnych wód, a dokładniej z miejsca,

gdzie do Portu Egipskiego wolno wpływał statek handlowy z łacińskim ożaglowaniem. Można było

odnieść wrażenie, że ten koniec grobli całkiem opustoszał... aż nagle na tle morza odcięła się ostro

czarna, smukła postać, nie obładowana żadnym pakunkiem.

- Patrz, nie jesteśmy jedynymi głupcami, którzy opuszczają słodki Tyr o tak niewdzięcznej

porze - zauważył Kocur. - Pomyśl, Fafryd, jak bardzo przyda nam się kobieta w zimnych górach.

Zawsze ci przygotuje przysmaczek, pogłaszcze po czole.

- Ty nie myślisz wcale o czole, maluchu.

Znów się zerwał chłodny wiatr, jęczący na wydmach. Tyr zdawał się zwierzem prężącym

się w zaczajeniu przeciwko groźbom czyhającym w ciemnościach. Ostatni kupiec szukał jakiejś

zguby na czworakach.

Fafryd położył dłoń na grzbiecie wierzchowca.

- Jedziemy.

Kocur spróbował raz jeszcze:

background image

- Jeżeli umiejętnie z nią pogadamy, nie będzie się upierać, żeby wziąć służkę do

namaszczania stóp olejkami.

Wtedy zobaczyli, że ów nieznajomy, który podobnie jak oni opuszczał miasto, jest w

gruncie rzeczy szczupłą i wysoką kobietą. Miała na sobie ubranie, w którym wsiąkała w gęstniejący

mrok, jakby w rzeczywistości przybywała nie z Tyru, ale z jakiegoś napowietrznego królestwa,

skąd można zejść na ziemię dopiero po zachodzie słońca. Kiedy tak szła lekkim, rozkołysanym

krokiem, ujrzeli jej jasne oblicze i kruczoczarne włosy. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi

Kocurowi; czuł, że to najwspanialsze zwieńczenie długich oczekiwań i miał wrażenie, że jest

świadkiem narodzin Afrodyty - choć nie z piany morskiej, lecz z mroku. Albowiem była to jego

ciemnowłosa Ahura, tyle razy spotykana w winiarniach, chociaż nie patrzyła już chłodnym,

nieśmiałym spojrzeniem, ale uśmiechała się ciepło.

Także w piersi Fafryda wezbrały gorące uczucia.

- A więc ty jesteś kobietą, która miała przyjść, gdy będzie gotowa? - zapytał wolno.

- Pewnie nawet nie wiesz - dodał wesoło Kocur - jak mało brakło, abyś się spóźniła.

4. ZAGINIONE MIASTO

Mijał już tydzień, w trakcie, którego stale posuwali się na północ skrajem pustyni, a mimo

to o dziejach i zamierzeniach swej zagadkowej kompanki wciąż wiedzieli niewiele ponad to, co

wyjawiła im Chloe. Pytana o powody swego przyjścia, Ahura odpowiadała, że wysłał ją Ningobel

albo że Ningobel nie miał z tym nic wspólnego, albo że pewien zmarły bóg ze Starszyzny Bogów

zesłał jej widzenie, w którym szukała brata, o którym słuch zaginął, gdy wybrał się na

poszukiwania Zaginionego Miasta Arymana. Często pytania zbywała milczeniem, co wprawdzie

przydawało jej tajemniczości, ale czasem rodziło podejrzenia. Tak czy owak, dzielnie znosiła trudy

podróży, okazała się wytrawnym jeźdźcem i nie narzekała, ilekroć przyszło jej spać na gołej ziemi

pod cienkim kocem. Wyglądało na to, że niczym jakiś szczególnie wrażliwy wędrowny ptak, Ahura

dąży do celu z jeszcze większą niż oni zawziętością.

Przy każdej sposobności Kocur uparcie się do niej przymilał, hamowany jedynie obawą

przed zamienieniem jej w ślimaka.

Jednakże po kilku dniach tych niespożytych zalotów spostrzegł, że Fafryd idzie z nim w

zawody. Już wkrótce przyjaciele stali się rywalami ścigającymi się o przywilej udzielenia Ahurze

nawet najdrobniejszej pomocy w tych rzadkich przypadkach, kiedy jej potrzebowała. Każdy chciał

przodować w przechwałkach i opowieściach o najbardziej nieprawdopodobnych przygodach,

background image

zawsze na baczności, by drugi nie został sam na sam z Ahurą. Jak długo ze sobą podróżowali, tak

nigdy jeszcze nie musieli się wysilać na tyle rycerskości. Pozostali serdecznymi przyjaciółmi, o

czym dobrze wiedzieli, ale i przyjaciółmi bardzo drażliwymi, o czym również wiedzieli. A pełna

milczenia - i może chytrości - nieśmiałość Ahury, zachęcała obu do wzmożonych wysiłków.

Na południe od ruin Karkemisz przeprawili się przez Eufrat i ruszyli w kierunku źródeł

Tygrysu, aż wpadli na szlak, którędy Ksenofont ongiś cofał się nad morze na czele 10 tysięcy

greckich najemników. Stąd odbili na wschód. Zarazem wzbierało w nich rozdrażnienie.

Pewnego dnia Ahura wędrowała po okolicy w niewielkim oddaleniu, pozwalając

wierzchowcowi skubać zwiędnięte chwasty, gdy tymczasem dwaj przyjaciele siedzieli na głazie i

sprzeczali się szeptem. Fafryd proponował zaniechać umizgów na czas trwania wyprawy, Kocur

natomiast był zdania, że należy mu się pierwszeństwo. Ich zwada tak się zaogniła, że nie zauważyli

frunącego ku nim białego gołębia, dopóki ptak z biciem skrzydeł nie usiadł na ramieniu Fafryda,

które ten akurat szeroko rozkładał, demonstrując swą wolę czasowego wyrzeknięcia się

dziewczyny... jeśli Kocur postąpi tak samo.

Fafryd zamrugał oczami i odpiął gołębiowi od nogi kawałek pergaminu.

- „Dziewczyna jest niebezpieczna - przeczytał. - Dajcie sobie z nią spokój".

Na maleńkiej pieczęci odciśnięto plątaninę siedmiorga oczu.

- Patrz, jest ich siedem! - zauważył Kocur. - Dowcipny!

Przez chwilę milczał, próbując wyobrazić sobie gigantyczną pajęczynę z niewidzialnych

nici, która służyła plotkarzowi do zbierania wiadomości i załatwiania interesów.

Skoro więc propozycja Fafryda uzyskała tak nagłe i nieoczekiwane poparcie, spór został

rozstrzygnięty i Kocur niechętnie poszedł na ustępstwa. Solennie sobie przyrzekli, że dopóki nie

rozprawią się z adeptem, nie będą dobierać się do dziewczyny ani w żaden sposób ubiegać się o jej

względy.

Przebywali właśnie w okolicach, gdzie nie było miast, w kraju żywcem wziętym ze

wspomnień Ksenofonta: ranek wstawał tu chłodny i mglisty, w południe prażyło słońce, a o

zmierzchu człowiek bał się czujnych, okrutnych górskich plemion, pomny na powszechnie znane

legendy o „małych ludziach" - różniących się od zwykłych ludzi w tym samym stopniu, co koty od

psów. Ahura jakby nie chciała zauważyć, że Szary Kocur i Fafryd wyraźnie ochłodli w uczuciach

dla niej. Wciąż była prowokująco nieśmiała i małomówna.

Nastawienie Kocura do dziewczyny poczęło ulegać diametralnej zmianie... może za sprawą

goryczy związanej z potrzebą poskromienia namiętności, a może - po uwolnieniu się od obowiązku

układania komplementów i dowcipnych uwag - dzięki trzeźwej ocenie sytuacji. Coraz częściej i

częściej doznawał wrażenia, że tamta Ahura, dama jego serca, jest wątłą iskierką, ledwie widoczną

w mroku obcej osoby, która z każdym dniem zachowuje się bardziej enigmatycznie, podejrzanie

background image

czy nawet, rzec można, odpychająco. Przypomniał sobie, jak Chloe nazywała Ahurę. Nieraz

zastanawiał się nad legendą o Hermafrodycie, który kąpał się w karyjskim zdroju i tam złączył się

w jedną istotę z nimfą Salmakis. Teraz, ilekroć patrzył na Ahurę, widział jedynie ogniste oczy

spoglądające przez szczelinę na świat łakomym wzrokiem. Wyobrażał sobie, jak w nocy

dziewczyna śmieje się pod nosem z okrutnego zaklęcia, które ciążyło na nim i Fafrydzie. Znów

miał obsesję na jej punkcie, wszelako kierowały nim teraz inne pobudki. Śledził ją potajemnie i

obserwował jej minę, kiedy na niego nie patrzyła, jakby tym sposobem zamierzał rozwikłać

zagadkę.

Zachowanie Kocura nie uszło uwagi Fafryda, który przypuszczał, że jego przyjaciel

zamierza obejść warunki umowy. Zamiast dać wyraz swemu oburzeniu, jął śledzić druha równie

pilnie, jak ten śledził Ahurę. Gdy trzeba było uzupełnić zapasy żywności, żaden już nie chciał

polować w pojedynkę. Ich serdeczna dotąd komitywa znacznie się popsuła, a pewnego popołudnia

całkiem legła w gruzy, bo kiedy przekraczali ciemny wąwóz na wschód od Armenii, znienacka

sfrunął sokół i zatopił szpony w ramieniu Fafryda. Osiłek rozsiekał drapieżnika, aż posypały się

okrwawione pióra, lecz zdążył zauważyć, że ptasi wysłannik przyniósł wiadomość.

„Uważaj na Kocura" - przeczytał, a ponieważ piekła go ręka podrapana szponami sokoła,

przestał nad sobą panować. Kiedy Ahura uspokajała spłoszonego zajściem konia, zrównał się z

Kocurem, wynurzył się przed nim ze swoich podejrzeń i przestrzegł go przed naruszaniem

uzgodnionych reguł, bo w przeciwnym razie ich przyjaźń się skończy i przerodzi w śmiertelny

pojedynek.

Obserwując Ahurę, Kocur słuchał jego wymówek z ponurą miną, jakby myślami błądził

gdzieś daleko. Chętnie opowiedziałby Fafrydowi o swych obawach, lecz wątpił, czy jego

zwierzenia zabrzmią wiarygodnie. Dodatkowo denerwował go fakt, że jego dobre zamiary

odczytano na opak. Tak więc kiedy Fafryd wyrzucił z siebie cały potok pogróżek, nic mu nie

odpowiedział. Co ten uznał za przyznanie się do winy i kłusem odjechał naprzód, dysząc z

wściekłości.

Byli już blisko kamienistej wyżyny, skąd niegdyś Medowie i Persowie zjeżdżali na podbój

Asyrii i Chaldei. Tam właśnie, jeśli wierzyć wskazówkom Ningobla, powinni odnaleźć zapomnianą

siedzibę Pana Wiecznego Zła. Archaiczna mapa na całunie Arymana początkowo wprowadzała w

błąd, zamiast pomagać, wszakże po jednej niepokojącej, bo zdumiewająco błyskotliwej sugestii

Ahury, stała się o wiele bardziej zrozumiała. Wskazywała drogę do głębokiego jaru - gdzie

zbliżający się wędrowiec oczekiwałby raczej zejścia łagodnym zboczem - a zaraz za nim dolinę,

choć z daleka wydawało się, że wznosi się tam góra. Zgodnie z mapą, za kilka dni powinni dotrzeć

do Zaginionego Miasta.

background image

Tymczasem obsesja Kocura stale się pogłębiała, by w końcu nabrać wyraźnych,

zatrważających kształtów. Uwierzył, bowiem, że Ahura jest mężczyzną. Wspólne obozowe życie i

konsekwentne śledztwo już dawno powinno dostarczyć niezbitych dowodów na potwierdzenie lub

obalenie tej śmiałej hipotezy, jednakże, - co ze zdziwieniem uświadomił sobie Kocur po wnikliwym

rozważeniu sytuacji - tak się nie stało. Owszem, z wyglądu, ruchów i najbłahszych czynności

zdawała się kobietą, lecz on nieraz spotykał wymalowanych, słodkich i naturalnie zachowujących

się szpiegów z podkładkami na piersiach, którzy z równym powodzeniem wcielali się w rolę

niewiasty. Ohydne, lecz prawdziwe. Odtąd chorobliwa ciekawość zmuszała go do

zwielokrotnionych wysiłków, toteż wodził za dziewczyną posępnym wzrokiem jeszcze częściej, co

oczywiście złościło Fafryda, który swój nastrój okazywał uderzaniem dłoni o rękojeść miecza...

mimo, iż nigdy nie udało mu się nastraszyć tym Kocura. Każdy z nich z własnych powodów

pozostawał markotny - niczym wielbłąd, który co rusz przystawał, dając do zrozumienia, że z

największą niechęcią oddala się od życiodajnej pustyni.

Ostatnie dni, kiedy zbliżali się do starożytnej świątyni Arymana, pokonując mroczne

wąwozy i skaliste wzniesienia, były prawdziwym koszmarem dla Szarego Kocura. Fafryd jawił mu

się jako nieprzyjazny olbrzym o białej twarzy (przypominający mu kogoś znanego z dawnych

czasów), a sama wyprawa zdawała się marszem splątanymi, ślepymi korytarzami snów. Nadal miał

ochotę zdać sprawę olbrzymowi ze swoich potwornych podejrzeń, lecz brakowało mu odwagi, a

olbrzym kochał Ahurę. Do tego wciąż nie udawało mu się zdemaskować dziewczyny, zjawy

krążącej poza jego zasięgiem. Doszedł do wniosku, iż w jej zachowaniu nie zaszła żadna zmiana -

może tylko taka, że bardziej nalegała na pośpiech, jakby jej statek miał wkrótce wpłynąć do

macierzystego portu.

Aż w końcu pewnej nocy nie mógł już znieść męki niepewności. Wyczołgał się spod

rumowiska dokuczliwych sennych majaków, dźwignął się na łokciach i rozejrzał cicho jak zwierzę,

od którego wziął sobie przydomek.

Na szczęście nie było wiatru, inaczej chłód dawałby się mocno we znaki. W ognisku ledwo

tliły się węgle. Księżycowa poświata odsłaniała gęstwę loków Fafryda i jego ramię wysunięte spod

włochatego niedźwiedziego futra. W tej samej poświacie tonęła postać Ahury leżącej na wznak po

drugiej stronie ogniska; jej spokojne, śpiące oblicze, z lekka poruszane oddechem, było zwrócone

na gwiazdy.

Kocur odczekał dłuższą chwilę, po czym, wciąż bezszelestnie, zsunął z siebie szary płaszcz,

sięgnął po miecz, okrążył ognisko i przyklęknął obok dziewczyny. Znów musiało upłynąć trochę

czasu, nim beznamiętnie przyjrzał się jej twarzy. Ciągle jednak widział maskę hermafrodyty, która

prześladowała go na jawie - jeżeli umiał jeszcze odróżnić jawę od snu. Wtem jego dłonie pobiegły

ku niej... i zatrzymały się raptownie. Ponownie zamarł w bezruchu. Wreszcie, wykonując

background image

wyważone ruchy wyćwiczonego lunatyka, (choć bez porównania cichsze), zdjął z niej wełniany

płaszcz, wyciągniętym nożykiem uniósł pod szyją rąbek sukni i ostrożnie, aby nie dotknąć ciała,

rozciął ją aż do kolan. Podobnie postąpił z chitonem.

Białe jak alabaster piersi, o których sądził, że ich nie zobaczy, były na swoim miejscu.

Pomimo to jego koszmar, zamiast ustąpić, jeszcze się nasilił. Nasunęła mu się myśl tak niezwykła,

że wymagała czegoś więcej niż zwykłe zdumienie. Bo kiedy tak klęczał, pochłonięty oględzinami,

nabrał bezwzględnej pewności, że owo alabastrowe ciało także jest maską - wykonaną z równą

starannością co twarz i z równie strasznych, nieodgadnionych przyczyn.

Powieki nawet nie drgnęły, za to ukazały się brzegi zębów, jak gdyby w rozmyślnym,

przelotnym uśmiechu. Kocur nie miał już cienia wątpliwości: Ahura była mężczyzną.

Posłyszał z tyłu chrzęst węgli. Odwróciwszy się, ujrzał głowę Fafryda, a nad nią lśniącą

stalową klingę, która na moment zastygła, jakby bóg z iście nadludzką cierpliwością dawał swemu

stworzeniu ostatnią szansę, nim razi go piorunem.

Kocur w samą porę wyrwał z pochwy smukły miecz, by zasłonić się przed tytanicznym

ciosem. Obie głownie jęknęły od rękojeści po sztych.

W odpowiedzi na ów jęk, łącząc się z nim, pogłębiając go i wydłużając, nadciągnął z

zachodu, mimo panującej dotąd ciszy, huraganowy wicher, w którego porywach Kocur poleciał w

przód, Fafryd zatoczył się w tył, a Ahura przeturlała się po wypalonym ognisku.

Wicher ucichł, nim się na dobre rozhulał. Gdy się uspokajał, coś podobnego do nietoperza

zjawiło się przed Kocurem i pozwoliło się schwytać. Nie był to wszakże ani ptak, ani duży liść,

tylko papirus.

Żar z ogniska obsypał kępę suchej trawy i jakby celowo wzniecił ogień. W czerwonym

blasku Kocur obejrzał przybyły nie wiedzieć skąd skrawek cienkiego papirusu. Skinął nagląco na

Fafryda, który wykręcał się spomiędzy gałęzi karłowatych sosen.

Nad bezkształtną pieczęcią, wypisana dużymi czarnymi literami, widniała taka oto

wiadomość:

„Do kroćset katów, przerwijcie wreszcie tę kłótnię i ruszajcie za kobietą!"

Spostrzegli, że Ahura zagląda przez szparę między ich ramionami. Zza strzępka czarnej

chmury wyjrzała jasna tarcza księżyca.

Dziewczyna bacznie im się przyjrzała, poprawiła chiton i suknię i owinęła płaszczem.

Zebrali konie, wyciągnęli wielbłąda z kolczastych zarośli, gdzie bezradnie udręczał się nad swoim

losem, i wyruszyli w dalszą drogę.

Nawet nie przypuszczali, jak prędko zobaczą Zaginione Miasto.

background image

Bali się nawet, że to jakaś pułapka albo robota iluzjonisty. Dopiero, co Ahura pokazywała

im usiany głazami grzbiet wzgórza, a już patrzyli w dół na wąską kotlinę, w której stały monolity:

wsparte o siebie w dziwacznych pozach, osrebrzone blaskiem księżyca i pocięte siatką cieni.

Od razu widać było, że „miasto" to określenie zbyt szumne.

Ludzie z pewnością nigdy nie mieszkali w tych masywnych ,kamiennych budowlach, choć

może dokonywali tu religijnych obrzędów.

Mogłyby tu bytować co najwyżej egipskie posągi bądź mechaniczne twory z kamienia.

Fafryd i Szary Kocur nie mieli czasu podziwiać zabytków w całej okazałości, bo nagle, bez

uprzedzenia, Ahura spięła konia i zaczęła zjeżdżać w dół po osuwającym się zboczu. Zatem i oni

wyrwali karkołomnym, zwariowanym galopem - konie zdawały się rozpędzonymi cieniami,

wielbłąd zaś drapieżnym duchem - poprzez las z grubsza ciosanych słupów, pod nadprożami o

słoniowych rozmiarach, wciąż za niedoścignionym odgłosem kopyt. Znaleźli się wnet na otwartym

placu zalanym blaskiem księżyca, między wielkim monolitem przypominającym formą człowieka a

olbrzymią kamienną bryłą podobną do sarkofagu, ku któremu pięły się schody.

Jeszcze nie zdążyli zastanowić się nad niesamowitością tego miejsca, gdy przyzwała ich

niecierpliwym gestem Ahura. Przypomnieli sobie rady Ningobla i spostrzegli, że już prawie świta.

Poodpinali paczki i kuferki z grzbietu drżącego, parskającego wielbłąda. Fafryd rozwinął ciemny,

powiewny całun Arymana i otulił nim dziewczynę, która w milczeniu patrzyła na grobowiec. Na jej

marmurowym obliczu odbijało się podniecenie, jakby przed chwilą wyskoczyła spod kamieni.

Podczas gdy Fafryd zajmował się swoją robotą, Kocur otworzył hebanowy kuferek, dawną

własność Fałszywej Leodike. Ogarnięty dziwną ochotą do błazeństw, niezgrabnie odtańczył rolę

służącego eunucha, nim ustawił na kamiennej płycie w artystycznym porządku wszystkie słoiczki,

flakoniki i amforki wyciągnięte z kuferka. Odpowiednim do okazji falsetem, zaśpiewał:

Nakryłem raz dla Seleacjana,

Z gustem i sercem zastawa dobrana.

Wielce rad musiał być satrapa,

Bo gdy już się napchał, wysapał:

„Za karę kastrować cię każę!"

- Hej, Fafryd! - zawołał. - Chłopa wykastrowano jeszcze za dzieciaka, tedy żadna krzywda

stać mu się nie mogła! A że wcześniejsza kastracja...

- Zaraz ci wykastruję tę przemądrzałą japę! - krzyknął Fafryd.

background image

Zamachnął się pierwszym magicznym przedmiotem, jaki wpadł mu w ręce, lecz w porę się

powstrzymał.

Kiedy Kocur dostał kielich Sokratesa, nie rezygnując ze śpiewów i pląsów, wsypał doń

miarkę prochu z mumii, dodał wina, wszystko starannie rozmieszał, po czym w dzikich podskokach

zbliżył się do Ahury i podsunął jej naczynie. A skoro się nie ruszała, przytknął jej kielich do ust.

Nie spuszczając oka z grobowca, Ahura duszkiem wypiła zawartość. Wtedy przyniósł gałązkę z

babilońskiego Drzewa Życia, która zachowała swą cudowną świeżość i sztywność listków, jakby

uciął ją przed paroma chwilami. Delikatnie rozchylił ściśnięte palce dziewczyny, położył na nich

gałązkę i zamknął jej dłoń.

Pozostało im tylko czekać. Na horyzoncie niebo zaróżowiło się i na krótko pociemniało,

kiedy gwiazdy zaczęły gasnąć, a księżyc przybladł. Rozłożone afrodyzjaki ostygły, tak iż wiatr nie

mógł spijać ich wonnych oparów. Kobieta wciąż stała ze wzrokiem wbitym w grobowiec, a za nią -

niby jej groteskowo powiększony cień, wpatrzony w to samo miejsce - wznosił się przypominający

postać ludzką monolit. Kocur zerkał z niepokojem przez ramię, próbując rozstrzygnąć, czy to

prymitywne dzieło niewprawnych rzeźbiarzy, czy raczej posąg, który ludzie gruntownie

zdeformowali, bo symbolizował zbyt wiele zła.

W miarę jak wstawał świt. Kocur zaczął dostrzegać szczegóły odrażających płaskorzeźb na

sarkofagu, przedstawiających ludzi podobnych do kamiennych słupów i zwierzęta jak góry.

Fafryd patrzył na zieloną gałązkę w ręku Ahury, aż nagle ujrzał rzecz przedziwną. Oto

gałązka w okamgnieniu zwiędła, pozwijała się i zamieniła w czarny patyk. W tej samej chwili

Ahura zadrżała i jeszcze bardziej pobladła. Zdawała się teraz biała jak śnieg. Kocur odniósł

wrażenie, że wokół jej głowy tworzy się mały, zwiewny obłok, a tajemniczy nieznajomy, którego

nienawidził, wychodzi z jej ciała niby dżinn z butelki.

Ciężka kamienna pokrywa sarkofagu zgrzytnęła i jęła się udnosić.

Ahura ruszyła w stronę grobowca. Kocurowi wydawało się, że czarny obłok ciągnie ją tak

samo, jak żagle ciągną statek.

Podnosząca się szybko pokrywa wyglądała na górną szczękę kamiennego krokodyla.

Czarny obłok sunął triumfalnie do poszerzającego się otworu, wlokąc za sobą białą chmurkę.

Sarkofag otworzył się na całą długość. Ahura podeszła i zajrzała do wnętrza... lub, w przekonaniu

Kocura, została tam częściowo wciągnięta przez czarny obłok. Chwyciły ją silne dreszcze i po

chwili osunęła się jak pusty worek na krawędź sarkofagu.

Fafryd zazgrzytał zębami, Kocur wyłamywał głośno palce.

Mimowolnie dobyli mieczy i zacisnęli dłonie na rękojeściach, aż pobielały im knykcie.

Aż na koniec - niczym wałkoń po całodniowym wypoczynku w cieniu drzewa, indyjski

książę po żmudnych dworskich obradach lub filozof po dyspucie z głupcami - znad grobowca

background image

wstała smukła postać. Mężczyzna nosił czarne ubranie, srebrną kolczugę, miał też miękkie,

kruczoczarne włosy i takąż brodę. Co jednak najbardziej rzucało się w oczy, niby znak na tarczy

zamaskowanego rycerza, to srebrzysta połyskliwość młodzieńczej oliwkowej skóry, przywodząca

na myśl trąd i podbrzusze ryby. I jeszcze jedno: rysy twarzy srebrno-czarnego mężczyzny

bezspornie przypominały Ahurę.

5. ANRA DEWADORIS

Wsparłszy swe długie dłonie na brzegu sarkofagu, nieznajomy popatrzył na nich z przyjazną

miną i kiwnął głową, jakby się znali od dawna. Nie zwlekając dłużej, lekko wyskoczył na zewnątrz

i śmiałym krokiem zszedł po schodach; podeptał całun Arymana, Ahury zaś nie zaszczycił bodaj

krótkim spojrzeniem.

Przyjrzał się mieczom.

- Przeczuwacie niebezpieczeństwo? - Starannie wygładził brodę, która zdaniem Kocura

mogła wyrosnąć tak gęsta jedynie w grobowcu.

- Jesteś adeptem? - zapytał Fafryd niezbyt pewnym głosem.

Nieznajomy puścił pytanie mimo uszu i pochylił się, by obejrzeć z rozbawieniem komicznie

porozkładane afrodyzjaki.

- Drogi Ningobel pewnie jest ojcem armii siedmiookich rozpustników - mruknął. - Chyba

się już domyślacie, że kazał wam pozbierać te zabawki, bo sam ich potrzebuje. Nawet w pojedynku

ze mną nie potrafi oprzeć się pokusie dorobienia na boku. Ale może tym razem stary kutwa

niechcący ściągnął na siebie nieszczęście. Cóż, miejmy nadzieję.

To rzekłszy, odpiął i beztrosko odłożył pas z mieczem o niezwykle wąskiej klindze i

srebrnej rękojeści. Kocur wzruszył ramionami i schował do pochwy własny oręż, lecz Fafryd tylko

warknął:

- Nie podobasz mi się! Czy to aby nie ty rzuciłeś na nas świńską klątwę?

Nieznajomy zawiesił na nim drwiące spojrzenie.

- Szukasz przyczyny, co? - powiedział. - Chciałbyś poznać osobę, która w twoim

przekonaniu wyrządziła ci krzywdę. Zamierzasz dać upust wściekłości, kiedy już ją poznasz. Tyle

że za każdą przyczyną kryje się następna, a za każdym sprawcą jeszcze jeden sprawca. Nawet

nieśmiertelność nie pozwoli ci dotrzeć do sedna rzeczy. Wierz mi, szedłem tą ścieżką dalej niż

większość śmiałków i pokonywałem najdziwniejsze przeszkody, piętrzące się na drodze tych, dla

których mózg jest więzieniem, a doczesność jeno namiastką życia. Nie wyobrażasz sobie

background image

okrucieństwa wrogów i pułapek, jakie trzeba ominąć. Bardzo cię proszę, wstrzymaj się chwilowo z

wydawaniem mi wojny, podobnie jak ja się wstrzymam, nim dam ci odpowiedź na drugie pytanie.

Adeptem jestem, i owszem, tego się nie wypieram.

Słysząc to, Kocur znów miał ochotę pobrykać, parodiując tym razem obrzęd czarodzieja.

Oto stała przed nim nieczęsto spotykana osoba, na której mógł sprawdzić działanie zaklęcia

trzymanego w sakwie! Marzył, żeby przez zaciśnięte zęby wycedzić tekst magicznej formuły,

pomachać ramionami w określony sposób, splunąć na adepta i trzy razy okręcić się na lewej pięcie

w kierunku przeciwnym do obrotu zegara słonecznego. Ale i on wolał poczekać.

- O wszystkim można powiedzieć w prostych słowach - rzekł Fafryd groźnym tonem.

- Tu bym się z tobą nie zgodził - odparł adept z większym ożywieniem. - O pewnych

rzeczach w ogóle nie da się rozmawiać, inne stawiają przed nami takie wymagania, że człowiek

prędzej osiwieje i umrze, nim znajdzie właściwie słowa. Czasem trzeba szukać wyrażeń na niebie,

określeń między gwiazdami. Inaczej powstaje błazeński, dyletancki bełkot.

Kocur przewiercał wzrokiem adepta, wyczuwając w nim jakąś potworną sprzeczność -

jakby ktoś wychwytywał ślad obłudy w wykrzywionych ustach Solona, tchórzostwo w oczach

Aleksandra bądź bezmyślność w twarzy Arystotelesa. Bo chociaż adept był niewątpliwie erudytą,

człowiekiem potężnym i pewnym siebie, kojarzył się również z dzieckiem chłonącym osobliwości

świata - bojaźliwym chłopcem, dręczonym ciekawością. Kocurowi zaświtała w głowie zadziwiająca

myśl, że stoi u progu tajemnicy, którą tak długo starał się wyśledzić w zachowaniu Ahury.

Na ramieniu Fafryda wybrzuszyły się mięśnie, jakby chciał dać zuchwałemu adeptowi

zasłużoną nauczkę, lecz w końcu schował miecz i podszedł do kobiety. Przytrzymał w palcach jej

nadgarstek, po czym nakrył ją swoim niedźwiedzim futrem.

- Jej duch nie odszedł daleko - oznajmił. - Wkrótce wróci. Cóżeś jej uczynił, srebrno-czarna

papugo?

- A czy to ważne, co uczyniłem jej, wam lub sobie? - odparł adept z niejakim

rozdrażnieniem. - Skoro tu jesteście, wysłuchacie mojej propozycji. - Pomilczał. - Oto, w krótkich

słowach, co wam proponuję: również zrobię z was adeptów, podzielę się z wami całą wiedzą, którą

zdołacie ogarnąć rozumem, wszelako pod jednym warunkiem. Nadal będziecie poddawać się

zaklęciom, jakie uznam za stosowne na was nałożyć. Dzięki temu pogłębimy wiedzę. Co wy na to?

- Czekaj, Fafryd! - poprosił Kocur przyjaciela, łapiąc go za rękę. - Jeszcze nie uderzaj!

Najpierw rozważmy, czego od nas żąda. Czemuż to, wielkoduszny czarowniku, zwracasz się z tym

właśnie do nas i dlaczego musieliśmy przemierzyć pół świata, zamiast spotkać się w Tyrze i tam

obgadać sprawę?

background image

- Mam być adeptem?! - żachnął się Fafryd, ciągnąc Kocura za rękaw. - Mam się całować z

maciorami, bo będzie robił ze mnie magika? To może jeszcze splunę w gardziel wilkowi Fenrisowi,

ha?

- Pytacie, czemu was tu sprowadziłem? - odezwał się chłodno adept. - Moje możliwości

podróżowania i skutecznego porozumiewania się podlegają pewnym ograniczeniom. Ponadto

istnieje szczególny powód, który natychmiast poznacie, jeśli dojdziemy do porozumienia,

aczkolwiek, przyznaję, jużeście mi nieświadomie bardzo pomogli.

- Jeno czemu wybór padł na nas? - dociekał Kocur, opierając się szarpiącemu go Fafrydowi.

- Czasem takie pytania, jeśli drążyć głęboko, prowadzą ku kresom rzeczywistości - odrzekł

rycerz. - Szukałem wiedzy w snach żyjących ludzi, zaszedłem daleko w mrok, gdzie toną gwiazdy i

umysły. Teraz jednak, w czarnym labiryncie pokrętnych ścieżek, skończyła się nić i boję się iść

dalej po omacku. Bezlitosne potęgi, strzegące nieznanej im tajemnicy wszechświata, wyczuły moją

obecność. Nieubłagani strażnicy, którzy posługują się Ningoblem jak marionetką i których ledwie

cieniem jest Ormuzd, zastawili sidła i wznieśli barykady. Moje najlepsze pochodnie gasną lub

chwieją się wątłym ogniem. Szukam nowych dróg dojścia do wiedzy. - Obrócił na nich oczy,

zdające się przeobrażać w dwie dziury wycięte w zasłonie. - Macie coś w sobie, gdzieś na dnie

duszy, co może tylko wy, a może też inni przed wami skrzętnie chowali przez wiele stuleci. Coś, co

skłania was do śmiechu, jakim wybuchali jeno Starsi Bogowie. Coś, co pozwala wam dostrzec

pewien niewinny żart w biedzie, rozczarowaniu i śmierci. Można się dowiedzieć wielu rzeczy,

rozplątując ten wątek.

- Bierzesz nas za kosztowne szale, które będziesz do woli szarpał i rozdzierał? - burknął

Fafryd. - A potem dosztukujesz sobie nić i ruszysz labiryntem do samego Niflheimu?

- Adept wprzódy rozdziera siebie, by później rozdzierać mógł innych - rzekł brodacz z

kamienną miną. - Nawet nie wiecie, jak wielkie skarby się w was marnują lub są trwonione w

bezmyślnym śmiechu. Nosicie w sobie bogactwa niemalże nieprzebrane, nici przeznaczenia

wiodące ku niebu i dalej, gdzie człowiek myślą nie sięgnie. - Zaczął mówić szybko, natarczywie. -

Nie pragniecie pełniejszego zrozumienia świata? Nie zamienicie swoich dziecięcych igraszek na

prawdziwe przygody? Wykonujcie moje polecenia, a dam wam bogów za przeciwników. Całe

gwiazdy będą waszymi skarbcami, a ludzie zwierzyną; najlepszych włączycie do myśliwskiej sfory.

Całowanie świń i ślimaków? Toż to jeno przygrywka! Zdepczecie bożków, przestraszycie narody,

zadacie światu gwałt.

Wszechświat zadrży na głos waszych pragnień, lecz wy go ujarzmicie i wyrwiecie z posad.

Starożytny śmiech da wam moc...

- Przestaniesz wreszcie kłapać dziobem, łotrze obłudny, jęzorze owrzodzony?! - huknął

Fafryd.

background image

- Wystarczy, że poddacie się mojej woli - ciągnął adept, wciąż z tym samym zapałem. Gdy

ruszał wargami, jego czarna broda podrygiwała miarowo. - Torturowane i prześladowane istoty

będą wiedzieć, czemu to zawdzięczają. Rozpusta bogów posłuży za drogowskaz, który w

burzowych ciemnościach wskaże drogę do tego, kto siedzi w czaszce Odyna, pociąga za sznurki i

kieruje życiem waszym i moim. Cała wiedza będzie nasza, my trzej ją posiądziemy. Poddajcie się

mojej woli i bądźcie panami ziemi! Przez chwilę Kocur słuchał jak urzeczony tych straszliwych

zapewnień. Raptem poczuł, że muskuły Fafryda silnie się naprężają (jeszcze niedawno wiotczały

pod jego palcami, jakby i barbarzyńca ulegał). W ciszy głośnym echem odbiły się słowa, które

wypowiedział pod wpływem odruchu:

- Twoim zdaniem wystarczy jeden rym i parę obrzydliwych obiecanek, żeby przeciągnąć

nas na swoją stronę? Myślisz, że zależy nam cokolwiek na twoich poronionych doświadczeniach?

Fafrydzie, ten płaz mnie obraża, nie wspominając już o szkodach, które nam wyrządził.

Zdecydujmy się, kto ma się z nim porachować. Z miłą chęcią bym go porozdzierał, poczynając od

żeber.

- Czyżbyście nie pojmowali, co wam proponuję? Tak hojny dar, a wy go odtrącacie!

Naprawdę nic nas nie łączy?

- Spór i nic więcej. Wzywaj demony, czarowniku, a jak nie, to chwytaj za miecz!

Znikły ślady nieugaszonej żądzy w oczach adepta, pozostała w nich tylko śmiertelna

wrogość. Fafryd porwał kielich Sokratesa i zdając się na los, rzucił go na ziemię. Zaklął, kiedy

naczynie potoczyło się do Kocura, który szybkim, kocim ruchem położył dłoń na rękojeści

smukłego Skalpela.

Adept tymczasem pochylił się, namacał w zamyśleniu pas z pochwą i wysunął z niej klingę

delikatną i sprężystą jak igła. Potem ze złowróżbną opieszałością wyprostował swe szczupłe ciało,

oświecone czerwonymi promieniami wschodzącego słońca. Z tyłu, niczym jego sekundant, wznosił

się czarny, człekopodobny monolit.

Kocur bezszelestnie wydobył miecz z pochwy, pieszczotliwie pogłaskał palcem klingę... i

przy okazji zobaczył napis wykonany czarną kredką: „Nie pochwalam twych zamysłów. Ningobel".

Prychnął, rozdrażniony, wytarł stal o kolano i skupił się na adepcie - tak bardzo, że nie zauważył,

jak nieopodal odmyka oczy Ahura.

- A więc dobrze, martwy czarowniku - rzekł beztrosko. - Nazywam się Szary Kocur.

- A ja Anra Dewadoris.

Kocur nie zwlekał z wprowadzeniem w życie swego starannie ułożonego planu: podbiec do

przeciwnika w dwóch susach, uderzyć ostro w jego miecz, który miał zostać zbity w bok, i potem w

szyję, która miał zostać rozcięta. Oczyma wyobraźni widział już strumień krwi, kiedy to w połowie

drugiego susa spostrzegł ostrze adepta, mknące jak strzała prosto w jego oczy. Z wysiłkiem, po

background image

którym zabolało go w brzuchu, wykręcił się w bok i zastawił na oślep. Klinga adepta zachłannie

minęła Skalpel, lecz zdołała tylko drasnąć szyję i zostawić po sobie niegroźną ranę. Kocur o mało

się nie wywrócił, przez chwilę odsłonięty na ciosy, lecz prędko skoczył w tył, co go ocaliło przed

drugim kąśliwym atakiem Anry Dewadorisa. Szykując się na odparcie kolejnego natarcia,

wybałuszał oczy na wroga; nie spotkał dotąd nikogo, kto górowałby nad nim szybkością.

Twarz Fafryda była kredowobiała, jednakże Ahura uniosła głowę znad futrzanego płaszcza i

wykrzywiła usta w bladym, zjadliwym uśmiechu. Jej otwarta, złośliwa radość różniła się

zasadniczo od wcześniejszych nieśmiałych, słabo uzewnętrznionych objawów okrucieństwa.

Anra Dewadoris uśmiechał się jeszcze szerzej, a nawet pokiwał głową z szyderczym

uznaniem, nim ruszył na Kocura. I oto nadszedł czas Igły, kąsającej teraz ze swobodą i chyżością

błyskawicy, gdy Skalpel zwijał się w rozpaczliwej obronie. Kocur musiał się cofać mimo zażartego

oporu z twarzą zlaną potem i piekącym gardłem, ale też z radującym się sercem, ponieważ nigdy

jeszcze nie walczył tak dobrze - nawet pamiętnego ranka, kiedy obudził się z workiem na głowie i

rozprawił z okrutnym, rozbestwionym egipskim porywaczem.

Niespodziewanie dla samego siebie zaczynał mieć coraz większą pewność, że wszystkie te

dni, kiedy śledził Ahurę, teraz przynoszą zysk.

W pewnej chwili, gdy po raz kolejny doskoczyła doń Igła i przejechała ze zgrzytem po jego

mieczu, a on stracił rozeznanie, którą stroną miecza się broni, desperacko uskoczył... jednak nie

dość szybko. Poczuł ukłucie z boku pod żebrami. Ciął mściwie w wyprostowane ramię adepta... i

ledwo zdążył cofnąć własną rękę przed obronnym pchnięciem.

Wtem Ahura zawołała głosem urągliwym i tak cichym, że Fafryd z trudem ją zrozumiał, a

Kocur w ogóle jej nie usłyszał:

- Nie łaskotały cię pająki, Anra, kiedy po tobie biegały?

Może adept zawahał się na moment, a może tylko nieuchwytnie pogłębiła się pustka w jego

oczach, w każdym razie Kocurowi nie nadarzyła się wytęskniona okazja do przeprowadzenia

kontrataku i powstrzymania ciągłego, zabójczego naporu przeciwnika.

Mimo iż wytężał wzrok, nie wypatrzył ani jednej szczeliny w tkanej mieczem stalowej sieci,

którą adept niezmordowanie na niego zarzucał. Na twarzy za tą siecią nie dostrzegał najlżejszych

czytelnych grymasów; nawet ruch gałki ocznej nie zdradzał celu planowanego natarcia. Nozdrza się

nie rozchylały, a usta nie wydymały, co wskazywałoby na podobne zmęczenie, jakie odczuwał

Kocur.

To było nieludzkie, zakrawało na czary. Widział przed sobą osłonę maszyny zbudowanej

przez Dedala bądź sztuczną istotę przybyłą z dawnych legend. Bo też całkiem jak wspomniana

maszyna, Dewadoris zdawał się czerpać siły i zyskiwać na szybkości, wykorzystując ten sam rytm,

który wyczerpywał Kocura. Uzmysłowił sobie, że jeśli nie przerwie tego rytmu kontratakiem,

background image

jakimkolwiek, byle kontratakiem, to ulegnie w pojedynku z szybkim jak myśl przeciwnikiem. W

ślad za tym pierwszym wnioskiem nasunęły się drugie: dogodna sposobność zdobycia przewagi

nigdy się nie zdarzy, daremnie będzie czekał na błąd adepta, musi zaryzykować i zdać się na

szczęście.

W gardle go paliło, serce łomotało jak szalone, płuca domagały się powietrza, a po rękach i

nogach rozchodziła się piekąca, paraliżująca trucizna.

Dawadoris wykonał mylący wypad... a może było to śmiertelne pchnięcie w twarz.

Równocześnie Kocur usłyszał szyderstwo Ahury:

- Wieszały ci pajęczyny w brodzie, Anra, a robactwo panoszyło się w twoich wstydliwych

miejscach!

Kocur zaryzykował... i spróbował zranić adepta w kolano.

Albo trafnie odgadnął, albo coś innego przeszkodziło adeptowi, bo ten wprawdzie z

łatwością zasłonił nogę, lecz wypadł z rytmu i zwolnił.

Gdy po chwili znów nabierał szybkości, zmuszając Kocura do następnego ryzykownego

wypadu, ponownie wtrąciła się Ahura:

- Robaki zrobiły ci naszyjnik, Anra - zakpiła. - Maszerujące żuki przystawały, żeby zajrzeć

ci w oczy!

Ten sam scenariusz powtarzał się wiele razy: prędkość wroga, ryzyko, makabryczny żart

dziewczyny. Kocur zyskiwał tylko moment wytchnienia, nie mógł więc wyprowadzić złożonego

ataku.

Wciąż i wciąż cofał się po obwodzie koła, aż poczuł się jak w kleszczach morskiego wiru. Z

każdym okrążeniem przesuwały mu się przed oczami te same elementy krajobrazu: blada ze strachu

twarz Fafryda, masywny grobowiec, wykrzywione drwiną i nienawiścią oblicze Ahury, czerwona

tarcza wschodzącego słońca, czarny monolit o zbezczeszczonych kształtach, drużyna kamiennych

wojów wśród gigantycznych kamiennych namiotów, znowu Fafryd...

Miał pewność, że ciągnie już naprawdę ostatkiem sił. Każdy brawurowy kontratak przynosił

mu mniej wytchnienia i słabiej spowalniał ruchy przeciwnika. Krajobraz kołysał się, ciemniał.

Wydawało mu się, że tonie w burzliwej kipieli, jakby czarny obłok, który przedtem

zniewolił Ahurę, teraz jego osaczał z wampirzą drapieżnością i tamował mu dech w piersiach.

W końcu wiedział, że przeprowadzi już tylko jeden, ostatni kontratak. Musiał zaryzykować

jak nigdy dotąd i celować w serce.

Przygotował się... lecz zwlekał chyba za długo. Nie potrafił wykrzesać z siebie

dodatkowych sił, a przecież trzeba było przyspieszyć. Na domiar złego, adept szykował się do

piorunowego, śmiercionośnego ataku.

background image

Wykonał pchnięcie kojarzące się raczej z gestem schorowanego staruszka, który próbuje się

podnieść z łoża boleści.

I wtedy Ahura się roześmiała. A był to okropny, histeryczny śmiech, półchichot i półrechot.

Śmiech do tego stopnia szczery, że Kocur nie mógł się oprzeć zdumieniu: czyżby jego śmierć tak

bardzo ją rozbawiła? Jednakowoż, mimo pewnych oczywistych różnic, śmiech Ahury brzmiał jak

zniekształcone echo śmiechu Fafryda czy jego własnego. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy Igła

nie przeszyła go na wylot, a błyskawiczne pchnięcie Dewadorisa zwalniało i zwalniało, jakby ów

jadowity śmiech owijał się wokół niego niewidzialnym bandażem, jakby każdy następny poryw

śmiechu pętał mu ręce łańcuchami.

Kocur nastawił Skalpel i rzucił się w przód, a właściwie zatoczył półprzytomnie. Usłyszał

głośne westchnienie Fafryda. Nagle zdał sobie sprawę, że próbuje wyciągnąć miecz z piersi adepta i

że to nad wyraz trudne zadanie, jakkolwiek ostrze weszło w ciało z łatwością, jakby Anra był pusty

w środku. Kocur powtórnie szarpnął, zdołał wyciągnąć Skalpel i wypuścił go ze zdrętwiałych

palców. Kolana się pod nim ugięły, głowa opadła na piersi i świat pogrążył się w mroku.

Fafryd, mokry od potu, przyglądał się adeptowi. Wyprężone ciało Anry Dewadorisa

przechyliło się jak kamienny monument, mniejszy krewniak stojącego za nim monolitu. Usta

zastygły w cierpkim, domyślnym uśmiechu. Ciągle się przechylał, choć dawno już powinien się

przewrócić; wyglądał teraz na wcielenie wahadła wstrzymanego ręką śmierci. W końcu jednak

prawa natury zwyciężyły i runął na ziemię, aczkolwiek sztywno niby posąg. Rozległ się okropny,

głuchy brzęk, gdy głowa uderzyła o czarną płytę.

Histeryczny śmiech Ahury zabrzmiał z nową siłą.

Fafryd zawołał Kocura, podbiegł doń i ze strachem potrząsnął bezwładnym ciałem.

Odpowiedziało mu chrapanie. Niczym tebański hoplita wsparty na swej włóczni o zmierzchu bitwy,

Kocur spał snem człowieka do cna wycieńczonego. Fafryd przyniósł szary płaszcz, okrył

przyjaciela i ostrożnie ułożył go na ziemi. Ahurą wstrząsały dreszcze.

Fafryd zatrzymał wzrok na zabitym adepcie, który leżał wyciągnięty w teatralnej pozie,

trochę jak przewrócona rzeźba nagrobna. Dewadoris był wyjątkowo chudy, istny szkielet. Z rany

zadanej mieczem wyciekło parę kropel krwi, za to czoło rozpadło się jak gliniany dzban. Fafryd

dotknął ciała. Skóra była zimna, mięśnie zesztywniały na kamień.

Fafryd widział już ludzi tak sztywnych tuż po śmierci: Macedończyków, którzy walczyli

zbyt długo i zbyt zaciekle. Tamci jednak po męczącym boju słabli i omdlewali. Anra Dewadoris do

samego końca zachował świeżość i pełną kontrolę nad swoimi ruchami - na przekór truciznom,

których musiało nazbierać się w żyłach tyle, że krew nie mogła już płynąć. Pierś w trakcie

pojedynku ledwie się ruszała.

- Na rozkrzyżowane ciało Odyna! - mruknął Fafryd. - Był adeptem, ale walczył mężnie.

background image

Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie.

To Ahura podeszła do niego z błędnym wzrokiem. Uraczyła go krzywym uśmiechem,

znacząco uniosła brew, przyłożyła palec do ust i nagle osunęła się na kolana przy trupie. Z

wahaniem dotknęła gładkiej, atłasowej powierzchni maleńkiej plamy krwi na piersi adepta. Fafryd

aż sapnął, uderzony niezwykłym podobieństwem twarzy kobiety i mężczyzny.

Ahura poderwała się jak spłoszona kotka, lecz chwilę potem znieruchomiała w tanecznej

pozie i spojrzała za siebie. Na jej twarzy odmalował się radosny wyraz spełnionej zemsty. Skinęła

głową na Fafryda, lekkim krokiem wbiegła na schody, wskazała wnętrze sarkofagu i po raz wtóry

skinęła głową. Barbarzyńca ruszył za nią niezdecydowanie, nie odrywając spojrzenia od jej

wykrzywionego, nieziemsko pięknego oblicza. Powoli się wspinał na schody.

Zajrzał do sarkofagu. Zajrzał i stwierdził, że widzialny świat jest tylko powłoką nałożoną na

fundament ohydztwa. W tym, co pokazywała mu Ahura, dostrzegł świadectwo ostatecznego

upodlenia zarówno jej, jak i istoty nazywającej się Anrą Dewadorisem.

Przypomniał sobie osobliwe szyderstwa, jakimi dziewczyna obrzucała adepta w czasie

pojedynku. Dziki śmiech wciąż dźwięczał mu w uszach, uporczywie naprowadzał jego myśli na

trop plugawych bezeceństw i zdrożnej zażyłości. Prawie nie zauważył, że Ahura, oparta o ścianę

sarkofagu, opuściła bezwładnie białe ręce, jakby dziesięć smukłych, rozcapierzonych palców miało

przekonać kogoś o jej trwodze. Nawet nie wiedział, że Kocur obudził się i odszukał go mętnym

spojrzeniem zmęczonych oczu.

Wracając myślami do niedawnych wydarzeń, doszedł do wniosku, że pod wpływem

wyjątkowo schludnego, wręcz wykwintnego wyglądu Dewadorisa wyobrażał sobie grobowiec jako

ekstrawagancko zaprojektowane wejście do wspaniałego, podziemnego pałacu. Dopiero teraz

przekonał się, że w ciasnym sarkofagu nie ma drzwi ani szpar świadczących o ich istnieniu.

Ktokolwiek stamtąd wyszedł, musiał tam właśnie mieszkać, wśród suchych kątów obrosłych

pajęczynami, na ziemi pełnej robaków, żuków i czarnych, kosmatych pająków.

background image

6. GÓRA

Być może tak to sobie zaplanował jakiś psotny demon albo sam Ningobel. W każdym razie,

kiedy Fafryd zszedł po schodach grobowca, zaplątały mu się nogi w całun Arymana i wściekle

zaryczał (co później Kocur nazwał beczeniem), nim odkrył powód swych udręk. Tkanina została

jednak podarta na strzępy.

Potem Ahura, którą hałas wyrwał z otępienia, wywołała krótkotrwały popłoch, krzycząc, że

czarny monolit maszeruje na czele kamiennych wojów, aby ich zmiażdżyć i zmasakrować. Chwilę

później zmroził wszystkim krew w żyłach kielich Sokratesa, zataczając na ziemi pół koła, jakby

niewidzialny duch mędrca próbował chwycić znajome mu naczynie - może po to, aby przepłukać

gardło po szczególnie męczącej dyspucie w świecie zmarłych. Po uschniętej gałązce z Drzewa

Życia wszelki ślad zaginął, aczkolwiek Kocur uskoczył równie prędko i daleko, co któryś z jego

zwierzęcych imienników, zobaczywszy ogromnego, czarnego owada, który dreptał w pobliżu

miejsca, gdzie powinna leżeć gałązka.

Sprawcą największego zamieszania okazał się jednak wielbłąd: zaczął niezgrabnie brykać w

sposób zgoła przedziwny. Wreszcie dźwignął się podniecony na zadnie nogi i ruszył do klaczy,

która pierzchła z trwożnym kwikiem. Szybko się wydało, że wielbłąd dobrał się do afrodyzjaków,

albowiem jedna z butelek leżała na boku, prawdopodobnie potrącona kopytem; część jej zawartości,

która wyciekła, została prawie doszczętnie zlizana. W dodatku zaginęły dwa gliniane słoiczki.

Fafryd dosiadł jednego z pozostałych koni i z obłąkańczym wołaniem ruszył w pogoń za dwoma

zbiegłymi zwierzętami.

Kocur, który został sam z Ahurą, musiał wykazać się całym swoim krasomówczym

kunsztem, aby nie wpadła w obłęd. Zalał ją więc potokiem opowiastek, przeważnie pikantnych

tyryjskich plotek, wśród których przemycił pewną historię wątpliwej autentyczności, jak to

pewnego świątecznego dnia razem z Fafrydem i pięcioma etiopskimi chłopcami poszedł w tany z

łodygami oczu pijanego Ningobla, zmuszając czarodzieja do patrzenia w najprzeróżniejszych

kierunkach. Kocur zastanawiał się, czemu ich siedmiooki mentor nie przesłał im jeszcze żadnej

wiadomości. Zawsze po zwycięstwie Ningobel ze szczególną skwapliwością zgłaszał się z

Żądaniami zapłaty. Był przy tym nad wyraz wymagający; z pewnością upomni się o brakujące

słoiczki z afrodyzjakami.

Należałoby się spodziewać, że Kocur nie przepuści okazji do dalszych zalotów, co więcej,

spróbuje się dowiedzieć, czy klątwa ślimaczych przemienień została już z niego zdjęta. Wszelako,

pomijając już histeryczne zachowanie Ahury, czuł się w jej obecności dziwnie onieśmielony, jakby

zamiast kobiety, którą pokochał, zjawiła się przy nim nieznajoma niewiasta. Niewątpliwie miał

background image

przed sobą zupełnie inną Ahurę w porównaniu z tamtą, która towarzyszyła im w drodze do

Zaginionego Miasta, a wspomnienie niezdarnych umizgów wielce go teraz krępowało. Mimo to

pocieszał ją i zabawiał niczym bezdomną tyryjską znajdę, a w końcu wyciągnął z sakwy dwie

śmieszne pacynki, żeby odegrały krótką komedyjkę.

Ahura pochlipywała, dygotała i szeroko otwierała oczy, słuchając jednym uchem paplaniny

Kocura, ostatecznie jednak uspokoiła się i przegnała z twarzy wyraz otępienia. Najgorsze chwile

minęły.

Wreszcie powrócił Fafryd ze zdenerwowaną klaczą i ciągle niesfornym wielbłądem. Jął z

ponurą miną przysłuchiwać się rozmowie, lecz nie brał w niej udziału. Wędrował spojrzeniem do

nieżyjącego adepta i czarnego monolitu; właściwie to oglądał całe kamienne miasto i obniżające się

ku północy dno kotliny Wysoko na niebie leciało w tym samym kierunku stado ptaków. Raptem

rozpierzchło się na boki, jakby między nie wtargnął orzeł. Fafryd zmarszczył czoło. Chwilę później

usłyszał głośny furkot. Kocur i Ahura zadarli głowy i natychmiast dostrzegli smukły pocisk

spadający z góry. Mogli się tylko skulić. Długa, biała strzała wbiła się z hałasem w szczelinę

między płytami, dwie piędzie od Fafryda. Przez chwilę jeszcze drżała.

Fafryd zaczekał i dotknął jej niepewnie. Drzewce było oblodzone, a pióra twarde, jak gdyby

czarodziejskim sposobem długo leciała w mroźnej, ponadniebnej przestrzeni. Do pręta zostało coś

przytwierdzone. Fafryd odczepił i z trudem rozwinął sztywny, zimny kawałek papirusu, który

jednak zmiękł od ciepła ręki.

- „Czeka was dalsza droga - przeczytał. - Misja jeszcze się nie skończyła. Obserwujcie

znaki. Ningobel".

Trzęsąc się z wściekłości, Fafryd wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw. Pogniótł papirus,

a strzałę wyrwał, przełamał na dwoje i odrzucił na oślep.

- Parchaty potomek eunucha, puchacza i ośmiornicy! - dokończył. - Wali w nas z góry

strzałami i mówi, żeśmy jeszcze misji nie spełnili. Przecież jest spełniona!

Kocur, przyzwyczajony do gniewnych wybuchów Fafryda po bitwie, zwłaszcza jeśli osiłek

nie mógł w niej czynnie uczestniczyć, zamierzał usadzić go chłodną uwagą. Wtem zobaczył, że w

oczach przyjaciela gaśnie zapalczywość... aczkolwiek zostały po niej dzikie ogniki, które też mu się

nie podobały.

- Słuchaj, Kocurze! - rzekł Fafryd. - W którym kierunku rzuciłem złamaną strzałę?

- Północnym - odparł Kocur bez wahania.

- Zgadza się. Nadto ptaki leciały na północ, a strzała była pokryta lodem! - W jego oczach

zrodziło się z iskierek zbójeckie lśnienie.

- Każe nam patrzeć na znaki? Ano dobrze, zaufamy znakom! Będziemy jechać na północ, na

północ, cały czas na północ!

background image

Kocur upadł na duchu. Zdawał sobie sprawę, jak ciężka czeka go przeprawa, jeśli chce

wybić z głowy ten pomysł Fafrydowi, który zawsze pragnął zabrać go „do tej cudownej, chłodnej

krainy, gdzie mogą żyć jeno ludzie krzepcy i nieustraszeni, gotowi walczyć o byt z krwiożerczymi,

włochatymi bestiami". Perspektywa takiej podróży budziła trwogę w miłośniku słońca, gorących

kąpieli i południowych nocy.

- Oto szansa, jaka już się nie zdarzy - ciągnął Fafryd natchnionym głosem skalda. - Ach,

żeby tak znów natrzeć skórę śniegiem, nurzać się niczym mors między krami! Za Morzem

Kaspijskim, za górami wysokimi, wiedzie szlak, który ongiś mój lud przemierzył. Droga Thora,

będziesz pod wrażeniem. Żadnego wina, jeno miody pitne i pieczona, przyprawiana dziczyzna!

Grube futra na plecy, a w nocy mroźne powietrze, żeby sen był słodki i pokrzepiający. I wspaniałe

kobiety o szerokich biodrach. Ach, postawić żagle na zimowym statku i śmiać się ze zmrożonych

bryzgów! Czemu tak długo żeśmy z tym zwlekali? W drogę! Na lodowego członka, co spłodził

Odyna! Nie marnujmy czasu!

Kocur powstrzymał się od nerwowego prychnięcia.

- Ach, druhu mój serdeczny - odpowiedział tonem równie patetycznym. - Serce me raduje

się nie mniej niż twoje na myśl o rozkoszach śnieżnej kąpieli i wszystkich przyjemnościach życia

na północy, o których z dawna marzyłem. Wszelako - dodał z wyraźną nutą smutku - nie

zapominajmy o naszej zacnej towarzyszce, którą musimy, choćby wbrew poleceniom Ningobla,

odwieźć bezpiecznie do Tyru. - Uśmiechnął się w duchu.

- Ależ ja nie chcę wracać do Tyru! - wdała się w rozmowę Ahura, odrywając wzrok od

pacynek z tak dużą dozą dziecięcej przekory, że Kocur zrugał się za to, że wcześniej traktował ją

jak dziewczynkę. - Z tego odludzia do wszystkich zamieszkanych krain jest chyba równie daleko.

Jedźmy na północ, skoro los tak każe.

- Mojaż ty Frejo wcielona! - zawołał Fafryd, otwierając szeroko ramiona. - Słyszałeś,

Kocurze, co powiedziała? Na Idunę, słowa godne kobiety ze śnieżnego kraju! Nie wolno nam

mitrężyć więcej czasu! Zanim rok upłynie, uraczymy się miodem. Na Friggę, toś mi się udała!

Zauważyłeś, Kocurku, jak to pięknie ujęła?

I tak rozpoczęły się gorączkowe przygotowania, wiązania pakunków i rozważania o

czekającej ich drodze, na którą (póki co, wmawiał sobie Kocur) byli nieodwołalnie skazani. Kufer z

afrodyzjakami, kielich i porwany całun wtłoczono z powrotem na wielbłąda; garbus nadal spozierał

łakomym wzrokiem na klacz i oblizywał pysk. A Fafryd podskakiwał, krzyczał i klepał Kocura po

plecach, jakby nie znajdowali się w wymarłym przedpotopowym mieście z kamiennych ciosów, a

tuż obok nie grzały się w słońcu zwłoki adepta.

Już niebawem truchtem opuszczali kotlinę. Fafryd wyśpiewywał opowieści o zamieciach

śnieżnych, polowaniach, potworach wielkich jak góry lodowe i olbrzymach sięgających głową

background image

białych szczytów. Kocur natomiast dla zabawy wyobrażał sobie śmierć w objęciach jakiejś nad

miarę kochliwej „wspaniałej kobiety o szerokich biodrach".

Wkrótce opuścili pustynne tereny. Mieli z górki, tym szybciej więc skupiska rachitycznych

drzew zasłoniły miasto. Kiedy ostatni kamienny strażnik zniknął z pola widzenia, Kocur poczuł

głęboką ulgę, która wszakże nie szła w parze z pocieszeniem. Wolał też nie wracać myślami do

czarnego olbrzyma, dumającego nad ciałem zabitego adepta. Skupił się na tym, co widział przed

sobą, a więc na stożkowej górze zagradzającej wyjście z kotliny. Przykrywała ją wysoka czapa

mgieł - samotne spiętrzenie obłoków, z których wyobraźnia formowała bajkowe wieże i iglice.

Aż raptem ocknął się z zamyślenia, gdy Fafryd i Ahura przystanęli, zaskoczeni zgoła

niespodziewanym widokiem drewnianej chatki bez okien, wciśniętej w gąszcz poskręcanych

drzewinek. Za nią widać było zaorane pole. Niezręcznie wyrzeźbione figurki strażników przy

czterech narożnikach dachu i nad kalenicą cechowały się perską ornamentyką - a właściwie

staroperską, bo pozbawioną jakichkolwiek południowych naleciałości.

Na mieszkańca dawnej Persji wyglądał również staruszek o szczupłej twarzy, prostym nosie

i szpakowatej brodzie, obserwujący ich bacznie z progu niskich drzwi. Zdawało się, że z

największym zaciekawieniem przygląda się Ahurze... a w zasadzie próbuje się przyjrzeć, jako że

częściowo zasłaniał ją Fafryd.

- Witaj, ojczulku! - krzyknął Kocur. - Cudowny dzień na przejażdżkę! Zwłaszcza w twoich

pięknych stronach!

- Jużci prawda! - odparł z wahaniem staruszek archaiczną gwarą. - Aliści mało komu tędy

droga wypada.

- Nie ma to jak osiedlić się z dala od grzesznych, cuchnących miast! - odezwał się gromko

Fafryd. - Znaszli tę górę, ojczulku? Miniemy ją łatwą drogą na północ?

Kiedy wspomniał o górze, starzec się zasępił. Nie odpowiedział.

- Coś złego spotka nas po drodze? - zapytał Kocur. - Mamy się bać tej góry ze szczytem we

mgle?

Leciwy chłop skulił ramiona, jakby chciał nimi wzruszyć i tak zastygł. Potoczył wzrokiem

po twarzach wędrowców. Na jego twarzy przyjazne uczucia walczyły o lepsze ze strachem i chyba

wygrały, bowiem pochylił się i wyrzucił z siebie:

- Radzę wam z serca, nie jedźcie dalej. Czymże żelazo najlepszego oręża, czymże rumaków

chyżość przeciwko... Jeno nie myślcie, cobym się skarżył - dodał podniesionym głosem i rozejrzał

się prędko na boki. - Na swoją dolę nijak mi narzekać. Dzięki onej górze dobrodziejstw

doświadczam. Rodzice wrócili na tę ziemię, bo zbój tu nie przylezie, ni człek uczciwy nie zajdzie. I

dani tu ze mnie nie ściągają... pieniężnej dani, oczywiście. Żyć, nie umierać.

background image

- No cóż, ojczulku, nie będziemy igrać z niebezpieczeństwem - rzekł chytrze Kocur,

wzdychając. - Jesteśmy włóczykijami, co pojadą tam, gdzie ich oczy poniosą. Czasami w drodze

słyszy się dziwne opowieści. I tu przechodzimy do pewnej sprawy, w której mógłbyś za hojnym

wynagrodzeniem służyć nam pomocą. - Zatrząsł kiesą z brzęczącymi monetami. - Słyszeliśmy

opowieść o mieszkającym tu demonie: młodym, bladym, czarnobrodym, odzianym w czerń i

srebro.

W miarę jak to mówił, dziadunio cofał się w głąb izby, by na koniec uskoczyć w mrok i

zatrzasnąć drzwi. Zanim to jednak uczynił, ktoś pociągnął go za rękaw. Wnet dały się słyszeć

zduszone wymówki wypowiadane dziewczęcym, rozgniewanym głosem.

Drzwi otworzyły się na oścież, gdy staruszek akurat kończył mówić:

- ...na wszystkich nas ściągniesz!

Z chaty wybiegła dziewczyna, wyglądająca na piętnaście lat.

Miała zarumienione policzki, a w oczach troskę i przerażenie.

- Wracajcie czym prędzej! - krzyknęła w biegu. - Wszelakie zło ciągnie do tej góry. Bądź ci,

co śmierci szukają. A we mgle ukryty jest wielki, straszny zamek! Władają nim w samotności

potężne demony. Jeden z nich...

Przypadła do strzemienia Fafryda, zanim jednak chwyciła je w dłonie, odnalazła

spojrzeniem Ahurę. Na jej twarzy odbił się wyraz bezgranicznej trwogi.

- To on! - wrzasnęła. - Ten z czarną brodą! - I osunęła się na ziemię.

Drzwi zamknęły się z hukiem i rozległ się odgłos zakładanej sztaby.

Wędrowcy zsiedli z koni. Ahura szybko uklękła przy dziewczynie i po chwili dała znać

ręką, że to tylko omdlenie. Fafryd podszedł do zamkniętych drzwi, lecz nie otworzono ich, choć

pukał, prosił i groził. W końcu znalazł sposób: sforsował je kopniakiem.

Wewnątrz zobaczył dziadunia wkulonego w ciemny kąt, niewiastę próbującą schować

dziecko pod wiechciem słomy, młodzieńca trzymającego siekierę w drżących rękach oraz

niebywale zasuszoną starowinkę - najwyraźniej ślepą, a mimo to wytrzeszczającą oczy z

wystraszoną miną. Wszystkich domowników cechowało wyraźnie rodzinne podobieństwo.

Fafryd uchylił się przed słabowitym ciosem siekierą i spokojnie odebrał młodzieńcowi

narzędzie. Kocur i Ahura wprowadzili do chaty dziewczynę. Pojawieniu się Ahury towarzyszyły

następne okrzyki przerażenia.

Kiedy ułożyli dziewczynę na słomie, Ahura przyniosła wodę i zaczęła obmywać jej skronie.

Tymczasem Kocur, wykorzystując strach rodziny, utwierdził ją w przekonaniu, że jest

górskim demonem, dzięki czemu skwapliwie odpowiadano mu na pytania. Na początek pytał o

kamienne miasto. Usłyszał, że ongiś oddawano tam cześć starożytnemu duchowi zagłady. Należało

unikać tego miejsca. Owszem, widzieli czarny monolit przedstawiający Arymana, ale tylko z

background image

daleka. O nie, sami nie służyli Arymanowi; wszak obok chaty stała kapliczka poświęcona jego

przeciwnikowi, ognistemu Ormuzdowi. Jednakże bali się Arymana, a kamienie w diabelskim

mieście żyły własnym życiem.

Następnie wypytywał o zamgloną górę, lecz teraz trudniej mu było wydusić z nich

konkretne wiadomości. Upierali się, że wierzchołek zawsze tonie w chmurach. Chociaż pewnego

wieczora o zachodzie słońca, wyznał młodzieniec, zwidziały mu się dziwnie wsparte o siebie

zielone wieżyce i poskręcane kopuły minaretów. W górze ponoć czaiła się groźba, piekielna groźba.

Jakiego rodzaju? Nie chciał powiedzieć.

Kocur zwrócił się w końcu do staruszka:

- Powiedziałeś przedtem - rzekł ostro - że bracia moi, demony, nie pobierają od ciebie

pieniężnej dani za użytkowanie ziemi. Jaka więc dań ich zadowala?.

- Biorą życie - wyszeptał staruszek. Oczy mu się zaszkliły.

- Życie, powiadasz? Często? I kiedy po nie przychodzą?

- Dyć nie oni przychodzą, ino my do nich chadzamy. Raz na dziesięć, czasem pięć lat zapala

się w nocy na wierchu żółtozielone światło, a po okolicy głośne wołanie się niesie. Bywa, że po

nocy takowej ktoś przepada bez wieści. Zwykle ten, co od domu najdalej. Kto w izbie siedzi z

innymi, potrafi się oprzeć wołaniu. Inom raz światło zoczył, aliści za moimi plecami ogień buzował

i był ktoś, żeby mnie przytrzymać. Brat mój odszedł, kiedym pacholęciem był jeszcze. Później

przez wiele lat światło się nie pokazywało, ażem począł dociekać, czy to nie ułuda jakowaś bądź

legenda w dzieciństwie zasłyszana... Lat temu siedem, pode wieczór - ciągnął drżącym głosem, ze

wzrokiem wbitym w Kocura - na dwóch chudych, srodze pomęczonych szkapinach przejeżdżali

kole chaty dwaj mężowie, stary i młody. Kiedym siedział za drzwiami z okiem przy szparze, wnet

pojąłem, że na Zamek Mgłą Zwany wracają jego panowie. Stary był jako sęp łysy i brody nie miał,

za to młodemu czarny zarost się puszczał. Tenże oblekł się w szaty czarne i zbroicę srebrną. Lica

jego blade były, a rysy... - Skierował na Ahurę wylęknione spojrzenie. - Sztywno w siodle siedział,

ino chwiał się na boki. Rzekłby kto, nieboszczyk... Zmierzając ku górze, ni razu się nie obejrzeli.

Od czasu onego światło żółtozielone nieledwie co noc błyska na wierzchowinie. Na zew

pospieszyło niejedno zwierzę z trzody, a i dzikich znać sporo ubyło. Mamy się tedy na baczności,

od chałupy się nie oddalamy. Będzie trzy lata, jak odszedł syn mój najstarszy. Polował daleko i noc

go w drodze zaskoczyła... Czarnobrodego młodziana wieleśmy razy widzieli, choć rzadko z bliska.

Postać jego często się ukazuje w sinej dali bądź na skałach, gdzie staje z głową spuszczoną. Raz

córka bieliznę prała w strumieniu. Odłożywszy kijankę i wzrok podniósłszy, ujrzała w sitowiu

martwe oczy. A raz syn mój najstarszy zapuścił się w zarośla za śnieżnym lampartem, by znaleźć

tam i zwierzę, i młodzieńca... gadających ze sobą. Jeszcze innym razem, kiedym wstał rankiem

siano kosić, on siedział przy studni i patrzał na chatę, ino tak, jakoby mnie zgoła nie widział.

background image

Starego, bywa, takoż widujemy, aliści nieczęsto. Od dwóch lat nie wiem, czyśmy choć raz któregoś

napotkali, aż teraz... - Znów nie mógł się powstrzymać przed spojrzeniem na Ahurę.

Tymczasem córka gospodarza odzyskała przytomność. Wprawdzie przestała bać się

panicznie Ahury, to jednak nie dodała ani słowa do opowieści ojca.

Przygotowali się do wyjścia. Kocur zauważył, że rodzina, a zwłaszcza kobieta z dzieckiem,

popatruje na dziewczynę z ledwie tajonym gniewem, jakby miała jej za złe, iż próbowała ostrzec

nieznajomych. Wobec tego zatrzymał się w progu i oświadczył:

- Niech dziewczynie włos z głowy spadnie, wrócimy tu z czarnobrodym, oświetlając sobie

drogę zielonym światłem. Zemsta będzie straszliwa! - Rzucił na podłogę parę złotych monet i

wyszedł.

Nawiasem mówiąc, przez to lub dzięki temu, że dziewczyna została uznana za przyjaciółkę

demonów, chuchano na nią i dmuchano, aż zaczęła uważać się za lepszą od innych.

Wykorzystywała bezwzględnie ich strach przed Kocurem, Fafrydem i Czarnobrodym. W końcu

ugięli się przed groźbami i oddali jej wszystkie złote pieniądze. Zawędrowała pomyślnie do

odległego miasta, kupiła wyzywające suknie, owinęła sobie wokół palca satrapę i jako jego żona

wiodła długie i dostatnie życie. Cóż, los najczęściej nagradza ludzi przedsiębiorczych i

przebojowych.

Kiedy Kocur wyszedł na zewnątrz, Fafryd dzielnie starał się odzyskać swój wojowniczy

nastrój.

- Ruszaj się, mały! - powitał go. - Mamy schadzkę z zacną krainą lodu! Nie możemy się

spóźnić, uczniu demona!

Odjeżdżając, Kocur odparł wesoło:

- Co z wielbłądem, Fafrydzie? Chcesz go ciągnąć między śnieżne zawieje? Wyziębi się i

zdechnie.

- Kto powiedział, że śnieg nie wpływa zbawiennie na wielbłądy tak samo jak na ludzi? -

Podniósłszy się w siodle, odwrócił się i krzyknął: - Chłopcze! Ty, z siekierą! Jeśli przyjdzie chwila,

kiedy poczujesz w kościach dziwną tęsknotę, zwróć się na północ! Tam leżą kraje, które zrobią z

ciebie prawdziwego mężczyznę!

Jednakże w głębi serca wiedzieli, że mówią tak jedynie dla niepoznaki, ponieważ ich

horoskopem rządziły już inne planety - a szczególnie jedna, błyszcząca żółtozielonym światłem. W

miarę jak niestrudzenie jechali cichą kotliną, brak zwierząt, choćby najdrobniejszych owadów,

napawał ich coraz większym lękiem. Wyczuwało się jakąś pradawną tajemnicę związaną z tym

miejscem. Wiedząc, że niejedno mogłaby im wyjaśnić Ahura, nie chcieli jej jednak wypytywać;

litowali się nad nią przez wzgląd na ciężkie wewnętrzne przeżycia, których ostatnio musiała

doświadczyć.

background image

Wreszcie Kocur zdecydował się wyrazić myśl, która ich obu trapiła:

- Obawiam się, że Anra Dewadoris, który chciał nas przyjąć na uczniów, sam nim był.

Prawdopodobnie lubił, jak to zwykle uczniowie, przypisywać sobie zasługi swego mistrza.

Czarnobrody już nam nie zaszkodzi, ale został stary. Pamiętasz słowa Ningobla? Porywacie się na

tajemnicę, a nie na konkretną istotę. Nie macie do czynienia zjedna osobą, lecz z mirażem...

- Na wszystkie pchły kąsające wielkiego Antiocha i wszy gryzące jego małżonkę! - odezwał

się za nimi ktoś piskliwym, bezczelnym głosem. - Widać już wiecie, panowie samobójcy, co

zawiera list?

Odwrócili się błyskawicznie. Obok wielbłąda stał, jakby dopiero co wylazł zza

przydrożnego głazu, szelmowsko uśmiechnięty ciemnoskóry chłystek o tak wybitnie

aleksandryjskim wyglądzie, że można go było sobie wyobrazić wśród domostw Rakotis w

towarzystwie wychudzonego kundla. Kocur nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę pies wyszedł z

ukrycia.

- Ty od kogo, chłopcze? - zapytał Fafryd. - Jak się tu dostałeś?

- A jak ci się wydaje, hę? - odparował młokos. - Łap! - Rzucił Kocurowi woskową

tabliczkę. - Chcecie znać moje zdanie? Lepiej zabierajcie się stąd, pókiście cali i zdrowi. Wasza

ekspedycja pewnie pójdzie na marne. Ningobel już zwija namiot i wraca pędem do domu.

Przyjaciel w potrzebie, nie ma co!

Kocur rozerwał sznurki, odwinął tabliczkę i przeczytał:

- „Witajcie, moi waleczni podróżnicy! Dobrze się sprawiliście, lecz najgorsze przed wami.

Posłuchajcie wezwania, wędrujcie za zielonym światłem, lecz potem bardzo na siebie uważajcie.

Żałuję, ale tylko tyle mogę wam pomóc. Całun, kielich i kuferek oddacie chłopcu jako pierwszą ratę

mojego honorarium".

- Sługus Lokiego! Bękart Reginna! - rozsierdził się Fafryd.

Kocur odwrócił głowę i dostrzegł chłystka, który huśtał się i podskakiwał na grzebiecie

ochoczo uciekającego wielbłąda, kierując się w stronę Zaginionego Miasta. Z dala dochodziły

ściszone wybuchy bezwstydnego śmiechu.

- Oto cała szczodrość ubogiego, pokutującego Ningobla - rzekł Kocur. - Już nie musimy się

martwić o wielbłąda.

- Do licha z nim! Niech się udławi bydlęciem i tymi zabawkami! Nie będzie tu nikt tęsknił

za jego trajkotaniem!

- Niezbyt wysoka ta góra - zawyrokował Kocur godzinę później. - Ale i nie mała. Ciekaw

jestem, kto wyciosał w skale tę wąską ścieżynę i kto się troszczy, żeby była przejezdna.

Mówiąc to, nawijał luźno na ramię długą, cienką linę z hakiem z rodzaju tych używanych

przez wspinaczy.

background image

Zachodziło słońce i szybko zbliżał się zmierzch. Mizerna ścieżynka stopniowo stawała się

coraz widoczniejsza; jej początku nawet nie zauważyli. Wiodła ich teraz serpentynami wokół

olbrzymich głazów i nad krawędziami usianych kamieniami zboczy, z każdą chwilą bardziej

stromych. Rozmowy, którymi próbowali oderwać się od zmęczenia, przeobrażały się najczęściej w

spekulacje na temat sposobów, jakimi Ningobel porozumiewał się ze swoimi wysłannikami: czy

spotykali się z nim bezpośrednio, czy też przekazywali sobie myśli na odległość, czy wreszcie

posługiwali się maleńkimi gwizdkami, które wydawają z siebie wysokie dźwięki, niesłyszalne dla

ludzkiego ucha, lecz wzbudzają drżenia w bliźniaczych gwizdkach lub w uchu nietoperza.

Nadeszła pora, kiedy cały wszechświat zdawał się wstrzymywać oddech. Przy osnutym

mgłami wierzchołku rozjarzyło się widmowe zielone światło... choć było to zapewne jedynie

dziwne zjawisko atmosferyczne, rzadki rodzaj wieczornej zorzy. Skądś doleciał potężny,

jednostajny poświst, dźwięk tuż powyżej progu słyszalności, zupełnie jakby niewidoczna armia

owadów stroiła instrumenty. Wszystkie te wrażenia były osobliwie nieuchwytne niczym siła, która

ciągnęła ich w górę - siła tak wątła, że mogliby wyrwać się spod jej władzy jak z wiotkiej

pajęczyny... a jednak nie chcieli.

Raptem obaj, Fafryd i Szary Kocur, jak na komendę odwrócili się do Ahury. Na ich oczach

zachodziła w niej trudna do określenia zmiana; otwierała się niby kwiat kwitnący nocą, co

nadawało jej postaci osobliwie dziecięcy wygląd. Można by rzec, że jakiś mistrz hipnozy zdziera z

niej wierzchnią osłonę, by ukazać wnętrze podobne do spokojnego jeziorka o niezmierzonej głębi, z

którego wypływały wszakże na powierzchnię pierwsze ciemne bańki.

Znów zapałali do niej namiętnością, lecz teraz czuli na sobie więzy nieśmiałości. Ich serca

umilkły i były ciche jak górski szczyt w sinej czapie, kiedy powiedziała:

- Anra Dewadoris był moim bratem bliźniakiem.

background image

7. AHURA DEWADORIS

- Nie znałam ojca. Zginął, zanim się urodziłam. Matka nie lubiła się przede mną zwierzać,

lecz raz mi powiedziała: „Twój ojciec był Grekiem, człowiekiem dobrym i uczonym. Często się

śmiał". - Kiedy o nim mówiła, traciła jakby urodę, wyglądała na spiętą. Pamiętam, jak w tamtej

chwili promienie słońca połyskiwały na loczkach jej czarnych, farbowanych włosów. Zdawało mi

się, że położyła szczególny nacisk na słowo „twój". Miałam sporo wątpliwości związanych z Anrą,

więc postanowiłam popytać się Starej Bereniki, która zarządzała służbą. Dowiedziałam się, że na

własne oczy widziała, jak matka rodzi nas tej samej nocy. Stara Berenika mówiła mi jeszcze o

śmierci ojca. Prawie dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem znaleziono go na ulicy, pod

samymi drzwiami domu. Podobno zakatowała go na śmierć banda egipskich robotników

portowych, którzy nocą dopuszczali się gwałtów i rozbojów.

Tyrem rządzili wtenczas Ptolomeusze, więc nawet ich nie sądzono.

Straszna rzecz go spotkała. Zrobili z niego miazgę na bruku. Kiedy indziej Stara Berenika

opowiedziała mi co nieco o matce, aczkolwiek kazała mi wcześniej przysiąc na Atenę, Seta i

Molocha (miał mnie zjeść w razie czego), że nikomu o tym słowa nie pisnę. Usłyszałam wtedy, że

matka pochodziła z perskiego rodu, w którym dawnymi czasy pięć dziewic zostało kapłankami.

Zaraz po narodzinach przeznaczono je na żony złego perskiego boga i zakazano im stosunków

cielesnych ze śmiertelnikami. Miały spędzać noce sam na sam z kamiennym posągiem boga w jego

ustronnej świątyni „za siedmioma górami, za siedmioma rzekami". Tego dnia byłyśmy tylko dwie

w domu, toteż Berenika zaciągnęła mnie do piwniczki pod sypialnią matki i pokazała trzy szare

kamienie, wstawione między cegły, mówiąc, że pochodzą ze wspomnianej świątyni. Stara Berenika

lubiła napędzać mi stracha, choć śmiertelnie bała się matki. Oczywiście, jak zwykle pobiegłam do

Anry, żeby się z nim podzielić nowinami.

Ścieżka pięła się teraz wąską granią na nie lada stromiznę. Konie kolejno przechodziły w

stępa: najpierw Fafryda, potem Ahury, a na końcu Kocura. Fafryd jechał z wypogodzonym

obliczem, chociaż wciąż się czujnie rozglądał. Kocur przypominał wyrośniętego dzieciaka.

- Niełatwo mi wytłumaczyć, jak bardzo byłam przywiązana do Anry, bo żyliśmy z sobą w

tak bliskiej komitywie, że trudno określić jednym słowem nasz związek. Uwielbialiśmy się bawić w

ogrodzie w zgadywankę. Zamykał oczy i próbował odgadnąć, na co patrzę. Podczas innych zabaw

zamienialiśmy się rolami, w tej nie... W końcu opracował tyle odmian zgadywanki, że brakowało

czasu bawić się w coś innego. Czasami wspinałam się po drzewie oliwnym na dach domu (Anra

tego nie potrafił) i przyglądałam się czemuś godzinę. Potem schodziłam i mówiłam mu o

farbiarzach rozkładających mokre zielone sukna, by słońce nadało im purpurowy kolor, o procesji

background image

kapłanów wokół świątyni Baala-Melkarta, o żaglach stawianych na galerze z Pergamonu, o greckim

dygnitarzu, który tłumaczył coś niecierpliwie egipskiemu skrybie, o dwóch damach poplamionych

henną, naśmiewających się z marynarzy w krótkich spódniczkach lub o samotnym, tajemniczym

Żydzie. On mi wtedy mówił, co to byli za ludzie, o czym myśleli i jakie mieli plany na najbliższą

przyszłość. Posiadał niebywałą wyobraźnię, bo później, kiedy już mogłam chodzić po mieście,

okazało się, że przeważnie ma rację. Nieraz zastanawiałam się, czy nie widzi w moich myślach

więcej, niż sama mogę zobaczyć. Ale mnie to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, sprawiało

przyjemność... Oczywiście, nasza przyjaźń wynikała głównie z tego, że matka, zwłaszcza po

zmianie stylu życia, nie pozwalała nam oddalać się od domu i spotykać z rówieśnikami. Owszem,

trzymała nas krótko, lecz kierowały nią jeszcze inne powody. Anra był delikatnym dzieckiem.

Złamał raz rękę w nadgarstku i kość długo nie chciała się zrosnąć. Matka przyprowadziła

niewolnika obeznanego z ranami i dowiedziała się, że kości Anry będą kruszeć z wiekiem.

Opowiadał o dzieciach, które z czasem stają się żywymi posągami, gdy skamienieją im mięśnie i

ścięgna. Matka spoliczkowała go i wygnała z domu, przez co odwróciła się od niej pewna

przyjaciółka, jako że był to pożyteczny niewolnik... Anra nie mógł pójść na miasto, nawet gdyby

mu pozwolono. Niedługo po tym, jak sama zaczęłam wychodzić, namówiłam go, żeby mi

towarzyszył. Z początku się sprzeciwiał, ale go wyśmiałam, czego on od małego nie znosił.

Wspięliśmy się na mur w ogrodzie, lecz Anra rozmyślnie spadł z niego. Daremnie szarpałam go i

szarpałam, nie chciał wstać i basta. W końcu przelazłam z powrotem przez mur, żeby otworzyć

furtkę i tamtędy go wciągnąć. Przyłapała mnie Stara Berenika i musiałam jej wszystko

opowiedzieć. Najpierw pomogła mi go wciągnąć, a potem mnie wychłostała, wiedząc, że postępuję

wbrew zaleceniom matki. Anra ocknął się, nim skończyło się lanie, ale chorował jeszcze kilka

tygodni. Chyba już nigdy się z niego nie śmiałam. Do dzisiaj... Anra zamykał się w czterech

ścianach i ślęczał nad księgami. Uwielbiał bibliotekę ojca, gdzie bezustannie czytał lub uczył się

nowych języków z tłumaczonych tekstów i podręczników do gramatyki. Ja w tym czasie oglądałam

świat z dachu, prosiłam o opowieści niewolników lub Starą Berenikę i zbierałam nowiny na

mieście. Matka nauczyła nas czytać po grecku, a ja dzięki rozmowom z niewolnikami umiałam się

dogadać po aramejsku i trochę w innych językach. Ilekroć dowiedziałam się czegoś nowego,

natychmiast mu o tym donosiłam. Anra opanował sztukę czytania dużo lepiej ode mnie.

Rozkochiwał się w pismach, jak ja w tym, co mnie otaczało. Litery żyły w jego oczach. Pamiętam,

jak pokazywał mi egipskie hieroglify i mówił, że to owady i zwierzęta. Potem pokazał egipskie

pismo hieratyczne i demotyczne, twierdząc, że to te same zwierzęta, tylko w innej szacie. Wszelako

najbardziej podobał mu się język Hebrajczyków, albowiem, według niego, każda litera w ich

alfabecie miała moc magiczną. Wtedy jeszcze nie znał staroperskiego. Czasem musiały upłynąć

lata, nim poznał prawidłową wymowę obcych słów. Swoje osiągnięcia zawdzięczał głównie mnie,

background image

bo to ja zasięgałam języka u cudzoziemców... W bibliotece ojca niczego nie przestawiano od chwili

jego śmierci. Starannie poskładani w wiklinowych koszach spoczywali wszyscy wielcy filozofowie,

historycy, poeci, retorzy i gramatycy. Jednakowoż w kącie wśród śmieci, razem z potrzaskanymi

glinianymi tabliczkami i resztkami papirusu, niszczały zwoje o zgoła innym charakterze. Na

odwrocie jednego z nich ojciec nabazgrał, z pewnością dla żartu, wielkimi, zamaszystymi literami:

„Wiedza tajemna!" Te właśnie szpargały rozpaliły ciekawość Anry. Owszem, czytał szacowne

księgi z wiklinowych koszy, lecz w przerwach wygrzebywał z kąta kruche pisma, zdmuchiwał kurz

i głowił się nad treścią... W zwojach rozpisywano się o rzeczach, które budziły we mnie strach,

obrzydzenie i zarazem ochotę do śmiechu. W wielu przypadkach nie dbano o styl i poprawność

gramatyczną. Jedne wyjaśniały znaczenie snów, inne zawierały wskazówki pomocne przy

tworzeniu zaklęć, wstrętne opisy tego, co z czym ugotować. Żydowskie zapiski w języku

aramejskim traktowały o końcu świata tudzież niesamowitych działaniach złych duchów i

cudacznych potworów, takich jak dziesięciogłowe monstra mające zamiast nóg koła ozdobione

szlachetnymi kamieniami. Były też chaldejskie księgi astrologiczne, w których pisano, że światła

widoczne na niebie mają swoje życie, nazwy i określony wpływ na człowieka. Jeden pognieciony,

ledwie czytelny zwój pisany greką opowiadał o czymś okropnym, czego długo nie mogłam

zrozumieć, a co miało jakiś związek z kłosem zboża i sześcioma nasionami granatu. W podobnym

greckim zwoju Anra po raz pierwszy napotkał wzmiankę o Arymanie i jego wiecznym imperium

zła. Od tamtej pory ze wszystkich sił starał się opanować język staroperski. Niestety, wśród

nielicznych staroperskich zwojów w bibliotece ojca nie znalazł żadnych szczegółów dotyczących

Arymana, musiał więc poczekać, aż ukradnę i przyniosę mu coś stosownego... Z domu zaczęłam

wychodzić po tym, jak matka zmieniła styl życia. Miałam wtedy siedem lat. Była złośliwą,

kapryśną kobietą, choć czasem przez krótki czas umiała okazywać mi miłość. Anrę zawsze

rozpieszczała i faworyzowała, wszelako z daleka, za pośrednictwem niewolników, jakby się go

bała... Z każdym rokiem działo się z nią gorzej. Niejednokrotnie podglądałam ją, gdy wpatrywała

się z grozą w pustkę lub biła się w czoło z zamkniętymi oczami i wyrazem udręczenia na pięknej

twarzy. Wydawało mi się, że traci rozum. Zupełnie jakby błądząc w podziemnych korytarzach,

miała wybór: znaleźć wyjście albo popaść w obłęd. Pewnego popołudnia, kiedy zajrzałam do jej

sypialni, przeglądała się w srebrnym lusterku. Długo, bardzo długo oglądała twarz. Stałam w

drzwiach cicho jak trusia, bo wiedziałam, że dzieje się coś ważnego. W końcu chyba

przezwyciężyła skrupuły, bowiem jej rysy, ściągnięte w wyrazie strachu i niepewności, wygładziły

się i ułożyły na powrót w kształt pięknej maski. Otworzyła kluczykiem szufladkę, do której nigdy

nie zaglądałam, skąd wyciągnęła rozmaite słoiczki, fiolki i pędzelki. Następnie starannie rozjaśniła

policzki, nałożyła ciemne cienie wokół oczu i pomalowała usta na ceglasty kolor. Nie wiedzieć

czemu, serce waliło mi młotem i tchu brakowało w piersiach. Matka odłożyła pędzelki, zrzuciła z

background image

siebie chiton, po czym w skupieniu obmacała szyję i piersi. Na koniec wzięła znowu lusterko i

spojrzała na siebie ze spokojnym zadowoleniem. Była przepiękna, lecz jej piękno mnie przeraziło.

Dotychczas uważałam ją za twardą i szorstką kobietę, mającą wszakże miękkie, czułe serce dla

tego, kto umiałby się przebić przez wierzchnią warstwę zgorzknienia. Teraz wyszła na jaw cała

prawda. Dusząc łzy, pobiegłam do Anry, żeby się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Jednakże siły

go zawiodły, czym był wielce zdziwiony i zaniepokojony... Po tym zdarzeniu matka zaczęła

częściej wylewać na mnie swą złość i chociaż Anra ciągle mógł liczyć na jej pobłażliwość, byliśmy

jeszcze bardziej odcięci od świata. Nie pozwoliła mi nawet rozmawiać z nowo kupioną niewolnicą:

paskudną, niemiłą i chudą jak szczapa dziewczyną imieniem Fryne, która wykonywała masaże i

czasem grała na flecie. Nocami schodzili się do domu najrozmaitsi goście, lecz mnie i Anrę

zamykano w maleńkiej sypialni wysoko nad ogrodem. Słuchaliśmy tylko, jak przy dźwiękach fleta

hulacy krzyczą za ścianą, wrzeszczą i tłuką się po głównej sali. Nieraz całą noc przeleżałam

wpatrzona w ciemności z trwogą w sercu. Uciekałam się do wszelkich sztuczek, aby nakłonić do

zwierzeń Starą Berenikę, ale wolała się nie narażać na gniew mojej matki. Tylko patrzyła na mnie

dziwnym wzrokiem... Ostatecznie Anra wymyślił sposób na zdobycie wiadomości. Kiedy wyłożył

swój plan, odmówiłam. Aż ciarki po mnie chodziły. Wtedy się okazało, że brat ma nade mną

władzę. Dotąd wszystko robiłam dla zabawy, którą lubiłam nie mniej od niego. Nie przyszło mi do

głowy, że staję się niewolnicą posłuszną jego rozkazom. Dopiero, kiedy mu się sprzeciwiłam,

odkryłam dwie rzeczy. Z jednej strony wywierał dziwny wpływ na moje ciało, przez co nie mogłam

(albo wyobrażałam sobie, że nie będę mogła, jeśli mi zabroni) ruszyć ręką ani nogą. Z drugiej

strony myśl o jego nieszczęściu i zmartwieniu wydawała mi się wręcz nie do zniesienia... Teraz już

wiem, że przeżywał wówczas pierwszy kryzys w życiu. Nie potrafiąc spełnić swoich zamysłów,

bezlitośnie złożył swą najwierniejszą pomocniczkę na ołtarzu nienasyconej ciekawości... Nastała

noc. Zaledwie nas zamknięto, spuściłam z okienka sznur z węzłami, wydostałam się na parapet i

zeszłam na dół. Potem wdrapałam się po drzewie oliwnym na dach. Przeczołgałam się po

dachówkach do niewielkiego świetlika nad główną salą i przecisnęłam nad krawędzią (przy tym

omal nie spadłam) do ciasnej, pełnej pajęczyn szpary między sufitem a dachówkami. Z jadalni

dochodził cichy gwar rozmów, lecz sala świeciła pustkami. Leżałam jak mysz pod miotłą i

czekałam cierpliwie.

Fafryd krzyknął zduszonym głosem i zatrzymał konia. Pozostali poszli za jego przykładem.

Po stoku zsunął się kamień, na co jednak nie zwrócili większej uwagi. Hen spopod szczytu roznosił

się i wypełniał całe nocne przestworze dźwięk nie będący tak do końca dźwiękiem; wabił niczym

syreni śpiew, którego słuchał przywiązany do masztu Odyseusz. Czas jakiś wsłuchiwali się z

niedowierzaniem, aż Fafryd wzruszył ramionami i ruszył w dalszą drogę. Znów rozbrzmiał stukot

kopyt trzech koni.

background image

- Bardzo długo nic się nie działo - ciągnęła opowieść Ahura. - Czasem przebiegali

niewolnicy z pustymi lub pełnymi misami. Usłyszałam śmiechy i Fryne zagrała na flecie. Nagle

śmiechy się nasiliły i ludzie zaczęli śpiewać. Słyszałam szuranie przesuwanych sof, tupot nóg i

niebawem na salę wysypał się dionizyjski korowód. Na czele maszerowała naga Fryne z fletem.

Zaraz za nią szła moja matka, wzięta pod boki przez dwóch tańczących młodzieńców. Przyciskała

do piersi duży srebrny puchar z winem. Wino się oczywiście wylało i poplamiło szkarłatną barwą

górę białego, jedwabnego chitonu. Ona tylko zaniosła się śmiechem i zaczęła się jeszcze bardziej

zataczać. Po nich wychodzili następni, kobiety i mężczyźni, starzy i młodzi, a każdy tańczył i

śpiewał. Pewien zwinny młodzik wyskakiwał w powietrze i klaskał stopami, a stary obleśny

tłuścioch tak się zasapał, że dziewczyny musiały go ciągnąć. Korowód trzykroć okrążył salę, zanim

biesiadnicy posiadali na sofach i poduchach. Podczas gdy goście żartowali, śmiali się, całowali,

obejmowali i płatali sobie psikusy, matka puściła w obieg misę z winem, w której napełniano

kielichy... Byłam zdumiona i zachwycona. Niedawno umierałam ze strachu, wyobrażając sobie

najgorsze ohydztwa i potworności, aż tu raptem zobaczyłam najzupełniej zwyczajną, beztroską

zabawę. Olśniło mnie. A więc to są te cudowne, ważne rzeczy, którymi zajmują się dorośli! Nie

bałam się już matki. Co prawda nie odrzuciła swojej nowej twarzy, lecz nie widziałam w niej

złości, jawnej ani tajonej, tylko radość i piękno. Nawet Fryne choć raz nie wyglądała na ordynarną i

niemiłą dziewkę, gdy kucała jak chudy chłopak i bawiła gości grą na flecie. Nie mogłam się już

doczekać, kiedy opowiem o tym bratu... I byłoby wszystko wspaniale, gdyby nie jeden zgrzyt. Tak

mały, że zrazu nie zwróciłam na niego uwagi. Otóż dwaj mężczyźni, którzy wodzili rej wśród

żartownisi, młody rudzielec i starszawy mąż o twarzy szczupłego satyra, chowali coś w zanadrzu.

Widziałam, jak na boku naradzają się ze znajomkami. W pewnej chwili młodszy uśmiechnął się

szeroko do matki i zawołał:

„Nie myśl sobie, że nikt nie zna twojej przeszłości!"

Innym razem ów starszy krzyknął szyderczo:

„Słyszałem parę ciekawostek o twojej prababce, ty stara Persjanko!"

Matka kwitowała ich uwagi śmiechem i z politowaniem machała ręką, ale widać było, że

coś jej doskwiera. Za każdym razem część biesiadników milkła, jakby się domyślali, co wisi w

powietrzu, lecz woleli się nie przyznawać. W końcu podejrzani mężczyźni znikli i nic już nie

mąciło harców i swawoli... Ludzie szaleli i potykali się w tańcu, sala dudniła śmiechem, wino lało

się częściej na ziemię niż w gardła. Nieoczekiwanie Fryne odrzuciła flet, rozpędziła się i z takim

impetem wylądowała na kolanach grubasa, że temu tchu zabrakło. Przy okazji wylądowało na ziemi

czterech czy pięciu swawolników. W tej samej chwili rozległ się huk i trzask pękającego drewna,

jakby ktoś próbował staranować zamknięte wrota. Zaległa cisza jak makiem zasiał. Ktoś

nieuważnie strącił latarnię i połowa sali pogrążyła się w cieniu. Wówczas gdzieś w głębi domu

background image

rozległ się niezwykły grzmot czyichś kroków, jakby na ucztę spieszyły dwie kamienne płyty.

Ludzie stali jak wryci, ze wzrokiem wlepionym w drzwi. Fryne kurczowo obejmowała za szyję

tłuściocha, lecz największa, nieopisana wręcz trwoga malowała się na twarzy matki. Cofnęła się

pod świecącą latarnię i padła na kolana. Błysnęła białkami oczu. Zaczęła wyrzucać z siebie krótkie,

urywane krzyki, jak pies w pułapce. Wtem zza drzwi wyczłapał mierzący pełnych siedem stóp

wzrostu nagi kamienny człowiek o topornych, z grubsza ciosanych kształtach. Zamiast twarzy miał

na płaskiej powierzchni czarne, nabazgrane pręgi. Przed sobą, niby tłuk moździerza, prężył

kamiennego członka. Mierził mnie ten widok, lecz musiałam patrzeć. Przemierzając salę, zbliżył się

z hałasem do krzyczącej matki, chwycił ją za włosy, poderwał z ziemi i wolną ręką zdarł z niej

poplamiony winem chiton. Wtedy zemdlałam... Wszystko to nie trwało chyba zbyt długo, bo kiedy

przyszłam do siebie, wciąż struchlała ze strachu, ludzie ryczeli ze śmiechu. Kilku, w tym dwóch

mężczyzn, o których wcześniej mówiłam, pochylało się nad moją matką: pocieszali ją i zarazem

wykpiwali. Z boku leżała sterta płócien i cienkich desek umazanych zaprawą murarską. Z ich

rozmów wywnioskowałam, że rudzielec włożył na siebie to okropne przebranie, podczas gdy ów z

twarzą satyra sprokurował huk kroków, waląc cegłą o ziemię, oraz odgłos pękających drzwi,

skacząc na deskę podpartą z obu końców.

„Nikomu już nie wmówisz, że twoja prababka nie była poślubiona w Persji głupiemu

kamiennemu bałwanowi!" - szydził z niej, kiwając na boki palcem.

Potem stała się rzecz straszna, która piekła mnie jak rana zadana zardzewiałym sztyletem i

wystraszyła bardziej niż sam opłakany wygląd matki. Chociaż zbladła jak płótno i ledwie trzymała

się na nogach, starała się, by goście odnieśli wrażenie, że był to niewinny żart, a nie okrutna,

zamierzona złośliwość. Wiedziałam, czemu udaje. Czuła paniczny strach przed utratą przyjaciół i

posunęłaby się do wszystkiego, byle nie zaznać samotności... Sztuczka jej się udała. Choć niektórzy

goście opuścili dom, reszta przyjęła za dobrą monetę jej humorystyczne wyjaśnienia. Pili na umór,

kładli się i chrapali. Przed samym świtem zebrałam wszystką odwagę i mimo zdrętwiałych kończyn

wygramoliłam się jakoś na dach, chłodny i mokry od rosy. Do naszej dziecięcej sypialni wdrapałam

się już reszką sił. O spaniu na razie nie było mowy. Anra z niecierpliwością czekał na

sprawozdanie. Błagałam go, żeby odłożył to na później, ale się uparł. Musiałam mu wszystko

dokładnie opowiedzieć. Sceny, które rozegrały się przed moimi oczami, odżywały w mojej

przeciążonej pamięci z taką wyrazistością, jakby były rzeczywistością, nie wspomnieniami.

Zadawał setki pytań, żeby wydobyć ze mnie szczegóły. Wskrzesiłem w sobie pierwsze ekscytujące

uczucie radości, choć psuła mi nastrój świadomość, że wśród ucztujących przeważały osoby podłe i

bezduszne. Kiedy doszłam do opisu kamiennej maszkary, Anra nadspodziewanie się ożywił.

Usłyszawszy, że była dziełem dwóch dowcipnych łotrów, nie krył rozczarowania. Nawet się

background image

rozzłościł, jakbym go okłamała. W końcu pozwolił mi zasnąć. Następnej nocy ponownie wybrałam

się do kryjówki pod dachem.

Fafryd znów osadził wierzchowca. Mgły otulające górne partie masywu nagle się

rozjarzyły, jakby wschodził wśród nich zielony księżyc albo wybuchł wulkan i strzeliły zielone

płomienie. Twarze przyglądających się temu wędrowców przybrały nieziemski odcień.

Wabił ich do siebie olbrzymi, zachmurzony klejnot. Fafryd i Szary Kocur spojrzeli po sobie

ze stoickim spokojem. Po chwili cała trójka wspinała się dalej wąską percią.

- Przysięgałam na wszystkich bogów, że więcej tego nie zrobię - podjęła Ahura. - Wolałam

już umrzeć. Ale... Anra mnie zmuszał. Za dnia włóczyłam się jak duch na pokucie. Stara Berenika

dziwiła się i patrzyła na mnie podejrzliwie, a raz czy dwa zdawało mi się, że Fryne uśmiecha się

znacząco. W końcu nawet matkę to zaniepokoiło: wypytywała mnie i wezwała lekarza. Mogłam

rozchorować się na dobre, postradać zmysły lub umrzeć, lecz poszczęściło mi się. Z rozpaczy

zaczęłam uciekać z domu i zaraz otworzył się przede mną cały wielki świat.

Kiedy mówiła o tym głosem tchnącym tęsknotą do chwil zachowanych we wspomnieniach,

Fafryd i Kocur wyobrażali sobie Tyr jako miasto pełne magii w oczach małolaty. Nabrzeża, bogate

rezydencje, gwar na targowiskach, uliczne śmiechy i pogawędki, statki i przybysze z dalekich

krajów...

- Na każdym kroku spotykałam ludzi, których nocami widywałam na ucztach. Każdy z nich

wydawał mi się nadzwyczaj tajemniczy, więc uśmiechałam się do nich i z nimi żartowałam.

Ubierałam się w szaty młode] niewolnicy. Z czasem poznali mnie wszyscy i nawet czekali, kiedy

przyjdę: inni niewolnicy, dziewki z tawern, sprzedawcy łakoci, przekupki, skrybowie, posłańcy,

wioślarze, szwaczki i kucharze. Starałam się być uczynna, załatwiałam sprawunki, chętnie

przysłuchiwałam się niekończącym się rozmowom, przekazywałam najświeższe nowiny,

rozdawałam resztki jedzenia wyniesione z domu. Byłam powszechnie lubiana. Nigdy nie miałam

dość tego miasta, biegałam po ulicach od świtu do wieczora. Zwykle zapadał zmierzch, kiedy

wracałam przez mur ogrodowy... Nie mogłam wyprowadzić w pole Starej Bereniki, ale znalazłam

sposób na uniknięcie kary. Postraszyłam ją, że matka się dowie, jak to jej służebnica podsunęła

satyrowi i rudemu pomysł z kamienną maskaradą. Nie wiem, czy dobrze zgadłam, w każdym razie

poskutkowało. Potem już tylko burczała i zrzędziła, kiedy wkradałam się po zmroku do domu. Jeśli

chodzi o matkę, to oddalała się od nas coraz bardziej. Nocą używała życia, za dnia pogrążała się w

smętnych rozmyślaniach... Co wieczór czekała mnie jeszcze jedna przyjemność. Opowiadałam

Anrze wszystko, co widziałam i słyszałam, rozprawiałam z nim o każdej nowej przygodzie i

każdym małym sukcesie. Byłam sroką, która recytowała mu listę kolorów, dźwięków, zapachów.

Jak sroka powtarzałam bełkotliwe zdania cudzoziemców i strzępy uczonych dysput, jakie wiedli

kapłani i mędrcy. Już dawno zapomniałam, jak mnie kiedyś potraktował. Bawiliśmy się w

background image

najbardziej fascynującą zgadywankę. Często mi pomagał. Radził, dokąd powinnam pójść, na co

popatrzeć, a raz nawet uchronił mnie przed porwaniem przez dwóch przymilnych handlarzy

niewolników z Aleksandrii, którym chyba tylko ja w mieście ufałam. Spotkało mnie wtedy coś

bardzo dziwnego. Ci dwaj uśmiechali się do mnie przymilnie, obiecując słodycze, jeśli przejdę się z

nimi kawałek. Nagle usłyszałam w myślach szept Anry: „Nie rób tego!" Zatrzęsłam się ze strachu i

prysłam w alejkę... Anra musiał nauczyć się patrzeć moimi oczami, nawet jeśli dzielił nas szmat

drogi. Zawsze czułam jego bliskość. Denerwowało mnie to, że gardzi spacerami, ale już wam

mówiłam, czym się skończyła nasza pierwsza wyprawa. Wraz z upływem lat bez reszty zżył się z

domem. Wystarczyło, że matka napomknęła o przeprowadzce do Antiochii, zapadł na ciężką

chorobę i nie chciał wrócić do zdrowia, póki nie przyrzekła mu, że nigdy, przenigdy nie wyjadą z

Tyru... Tymczasem wyrósł na szczupłego, w miarę przystojnego młodzieńca. Fryne strzygła do

niego oczyma i szukała wymówki, by znaleźć się z nim sam na sam w pokoju. On jednak bał się i

odrzucał jej zaloty. Pomimo tego nakłonił mnie do zaskarbienia sobie jej względów. Miałam

spędzać z nią więcej czasu, a nawet dzielić z nią łoże podczas tych nocy, kiedy nie chciała jej moja

matka. Lubił tę zabawę. Wiecie, że wiek dojrzewania to pogoń za miłością, przygodą lub bogami.

Albo za wszystkim po trochu. Anra przeżywał to samo, lecz jego bogowie kryli się w zakurzonych,

podniszczonych zwojach, które ojciec zatytułował „Wiedza tajemna!". Przestało mnie interesować

to, czym się zajmuje całymi dniami. Wiedziałam tylko, że uzupełnia naukę dziwnymi rytuałami i

eksperymentami. Niektóre przeprowadzał w piwniczce, gdzie były trzy szare kamienie. Wówczas

stawałam na straży. Już mi nie mówił, co czyta i o czym myśli, a ja marzyłam o szerokim świecie i

nie zauważałam różnicy w jego zachowaniu... A powinnam, bo odzywały się w nim coraz

gwałtowniejsze żądze związane z okresem dojrzewania. Zlecał mi trudniejsze, czasochłonne

zadania. Musiałam pytać o książki, o których w życiu nie słyszeli skrybowie, odszukiwać wszelkiej

maści astrologów i wróżki, kraść zielarzom lub kupować od nich rzadkie rośliny. A kiedy

przynosiłam mu ciężko zdobyte skarby, zabierał mi je niczym daninę, by nazajutrz wieczorem

okazywać jeszcze gorszy nastrój. Odeszły w niepamięć radosne dni, gdy wręczałam mu pierwszą

perską księgę o Arymanie, pierwszy magnetyczny kamień lub gdy powtarzałam mu słowo w słowo

podsłuchaną wypowiedź słynnego ateńskiego filozofa. Tego rodzaju rzeczy już go nie cieszyły.

Czasami słuchał półuchem moich opowieści, jakby wcześniej je przejrzał i wiedział, że nie będą

zawierać nic ciekawego... Zmizerniał i stał się chorowity. Wyniszczający głód wiedzy zmuszał go

do gorączkowego chodzenia po komnacie. Przypominała mi się wizja matki uwięzionej w ślepych,

podziemnych korytarzach. Serce mi się krajało, kiedy na niego patrzyłam. Pragnęłam mu pomóc,

podzielić się z nim wszystkimi radościami świata, dać mu to, czego brak sprawiał mu męczarnie...

Owszem, potrzebował pomocy, ale nie mojej. Wędrując swoją ciemną, niezbadaną ścieżką, dla

background image

mnie niepojętą, załamał się pod potężną zaporą, której ze swoim doświadczeniem nie był w stanie

przekroczyć. Potrzebował nauczyciela.

8. STARZEC BEZ BRODY

- Mając piętnaście lat poznałam starca bez brody. Wtedy go tak nazwałam i dziś go tak

nazywam, bo nie znam innej wyróżniającej go cechy, która mogłaby utkwić mi w pamięci. Ilekroć

o nim myślę, nawet gdy stoi przede mną, jego twarz gubi się w tłumie. Jakby wybitny aktor po

wcieleniu się w role postaci wszystkich dramatów świata wybrał dla siebie najprostszą i

najskuteczniejszą charakteryzację. Ale co kryje się za tą nieprzeciętnie przeciętną twarzą? Czasem

można to wyczuć, lecz nigdy nie ma pewności. Powiedziałabym, że jest tam przesyt i pustka nie z

tego świata.

Fafryd wstrzymał oddech. Dojechali do końca grani. Po lewej stronie zbocze wyginało się

raptownie w górę, tworząc fragment pionowej skalnej ściany, gdy prawy stok rwał w dół ku

czarnej, niezgłębionej otchłani. Ścieżka przed nimi jednak ciągle się pięła - kamienna wstążka

szerokości dwóch kroków. Aby dodać sobie otuchy, Kocur dotknął liny zwiniętej na ramieniu. Z

początku konie nie chciały iść dalej, lecz w końcu ruszyły, jakby mdła, zielona poświata razem z

niezmienną melodią wciągnęła je w swoje niewidzialne sieci.

- To było w winiarni - ozwała się znów Ahura. - Właśnie przyniosłam wiadomość dla

pewnego, niewiele starszego ode mnie kochasia Greczynki Chloe, kiedy zobaczyłam go siedzącego

w kącie. Zapytałam Chloe, kto to taki. Powiedziała, że grecki chórzysta i zarazem wędrowny poeta,

ostatnio bez szczęścia... Albo nie, zmieniła szybko zdanie. Egipski wróżbita! Próbowała sobie

jeszcze przypomnieć słowa sambijskiego kupczyka, patrzyła wnikliwie na mężczyznę, by na koniec

oznajmić, że wcale go nie zna i ma to gdzieś... Zaintrygowała mnie jego pustka. Oto miałam przed

sobą nową tajemnicę. Długo mu się przyglądałam, aż wreszcie odwrócił się i spojrzał na mnie.

Miałam wrażenie, że od samego początku zdawał sobie sprawę z mojego zaciekawienia, lecz

ignorował je jak senny człowiek ignoruje brzęczącą muchę. Po krótkiej chwili pobiegł wzrokiem

gdzieś dalej, ale kiedy wyszłam z winiarni, prędko mnie dogonił.

„Prócz ciebie ktoś jeszcze patrzy twoimi oczami, mam rację"? - spytał cicho.

Tak się wystraszyłam, że zabrakło mi słów, ale on nie oczekiwał odpowiedzi. Wyraźnie się

rozpromienił, choć jego twarz wciąż się niczym nie wyróżniała. Zaraz zaczął prowadzić ze mną

miłą pogawędkę, nie szczędząc mi żartów i śmiesznych opowieści. Mimo to nie zdradził, kim jest i

czym się trudni. Jednakże z różnych drobnych wzmianek wywnioskowałam, że posiada wiedzę z

background image

tych dziwnych dziedzin, które zawsze interesowały Anrę. Dlatego nie wyrywałam się, gdyśmy szli

ręka w rękę. Wnet jednak zrzedła mi mina. Wspinaliśmy się właśnie wąską, krętą uliczką, kiedy

ścisnął moją dłoń tak, jak tego nie lubiłam. Do tego zerkał na mnie dziwnym wzrokiem. Poczułam

się niepewnie i oczekiwałam, że lada chwila Anra ostrzeże mnie przed niebezpieczeństwem.

Minęliśmy pochyłą kamienicę i zatrzymaliśmy się pod przylegającą do niej obskurną, dwupiętrową

ruderą. Powiedział, że mieszka na samej górze. Ciągnął mnie do drabiny służącej za schody, a

ostrzeżenia jak nie było, tak nie było. Kiedy jego dłoń przesunęła mi się na nadgarstek, nie

czekałam dłużej. Szarpnęłam się i uciekłam, jakby goniło mnie stado wilków... W domu Anra

przechadzał się po komnacie jak rozjuszony lampart. Z wypiekami na policzkach opowiadałam mu

o strasznej przygodzie, lecz ciągle mi przerywał, pytając o drobiazgi związane ze Starcem. I z

rozczarowaniem kiwał głową, bo za mało wiedziałam. A kiedy zaczęłam wyjaśniać mu powody

ucieczki, zdumiał się niepomiernie. Wykrzywione rysy jego twarzy zdradzały bolesną udrękę;

zawiódł się w nadziejach i podniósł ręce, jakby chciał mnie uderzyć. Na koniec rzucił się na sofę ze

szlochaniem. Gdy jednak pochyliłam się nad nim ze współczuciem, przestał się mazać i spojrzał na

mnie przez ramię. Ciągle był trupio blady, lecz mówił ze spokojem. „Ahuro, muszę wiedzieć o nim

jak najwięcej!". Nareszcie uświadomiłam sobie to, czego powinnam się była domyślić już kilka lat

wcześniej. Wolność: tyle mi dała radości, tyle marzeń spełniła. A jednak była złudzeniem. To nie

Anra, lecz ja dźwigałam kajdany. Zabawa? Nie było żadnej zabawy, tylko zniewolenie. Kiedy pełna

zapału cieszyłam się swobodą otwartego miasta, zachwycona jego dźwiękiem i kolorem, kształtem i

ruchem, on ingerował w tę część mojej natury, nad którą przestałam panować, a która odpowiada za

wolę, poczucie celu, umiejętność wnioskowania. Byłam jego bezwolnym narzędziem, niewolnicą

na posyłki, wygodnym przedłużeniem ciała, macką odrastającą po oderwaniu jak u ośmiornicy.

Ubolewałam nad jego strapieniami, ze wszystkich sił starałam się go pocieszyć, lecz on bezlitośnie

wykorzystał moją słabość. Byliśmy z sobą naprawdę blisko, jak dwie połówki jednej całości... co

jemu dawało tylko przewagę taktyczną. Przechodził drugi poważny kryzys w życiu i znowu bez

wahania podporządkował swoim celom najbliższą mu osobę. Kiedy już wiedział, że mu nie

odmówię, zobaczyłam nikczemną podłość w jego oczach. Można by nas przyrównać do brata i

siostry sprawujących wspólne rządy w Antiochii lub Aleksandrii: zawsze razem od wczesnego

dzieciństwa, przeznaczeni sobie, choć jeszcze o tym nie wiedzą, chłopiec niedojrzały i

nieuświadomiony, aż tu raptem, o zgrozo, przed nimi noc poślubna... Skończyło się tak, że szłam z

powrotem wąską uliczką do pochyłej kamienicy, obskurnej rudery, drabiny i na drugie piętro do

starca bez brody. Nie myślcie sobie, że się nie buntowałam. Po wyjściu z domu, co parę kroków

próbowałam zawrócić. Wcześniej, nawet, jeśli musiałam czołgać się w pajęczynach pod dachem,

zajmowałam się tylko szpiegowaniem i składaniem raportów. Nie angażowałam się w nic

bezpośrednio. Cóż, stało się to, co było do przewidzenia. Wdrapałam się po drabinie i zapukałam

background image

do krzywych drzwi. Otworzyły się, ledwie ich dotknęłam. A w środku zadymionej izdebki, za

dużym i pustym stołem, przy świetle dogasającej lampki, ze skierowanymi na mnie nieruchomymi,

rybimi oczami, siedział starzec bez brody.

Ahura przerwała opowieść. Fafryd i Szary Kocur czuli, jak osiada na nich wilgoć.

Zapuszczając wzrok między skalne zbocza, dostrzegli wędrujące ku nim z niebosiężnego szczytu -

niczym leśne pnącza lub duchy węży dusicieli - pasma zielonkawej mgły.

- Tak... - powiedziała Ahura. - Gdzie jest on, tam są zawsze jakieś mgły i dymy... Po trzech

dniach wróciłam do Anry i opowiedziałam mu, co przeżyłam. Jak trup zwierzający się swemu

mordercy. Tym razem mój oprawca chciwie chłonął każde słowo. Kiedy streściłam mu plan

opracowany przez starca, niezwykła radość zaświeciła w jego oczach. Starzec miałby znaleźć

zatrudnienie jako nauczyciel i lekarz Anry, co nie powinno mu sprawić kłopotu, bowiem matka

zawsze przychylała się do życzeń syna i może wciąż żywiła nadzieję, że zdoła go uchronić przed

pustelniczym żywotem. W dodatku starzec miał charyzmę i dar przekonywania. Jestem pewna, że

dostałby się wszędzie, gdzie by mu się spodobało. W ciągu paru tygodni przejął po cichu rządy w

domu; niektórych, na przykład matkę, zupełnie ignorował, zaś innych, jak Fryne, bezwzględnie

wykorzystywał. Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy się zjawił. Anra po raz pierwszy miał zetknąć

się z rzeczywistością świata istniejącego poza murem ogrodu. I bał się tego jak ognia. Godziny

oczekiwania potwornie się dłużyły. Nie wyściubiał nosa z komnaty i chyba tylko duma

powstrzymała go przed tym, żeby wszystko odwołać. Nic by nas nie uprzedziło o nadejściu starca,

wszelako Stara Berenika, która akurat liczyła srebra na podwórzu, nagle przestała mruczeć do

siebie. Anra rzucił się na sofę w kącie i z rękami zaciśniętymi na jej skraju badał wzrokiem

korytarz. Aż pojawił się tam jakiś cień, ciemniejący i nabierający wyraźniejszych kształtów. Starzec

położył w progu dwa worki i spojrzał na Anrę, który siedział za mną. Chwilę potem mój brat

przestał nerwowo sapać, powietrze uszło zeń z cichym sykiem i zemdlał... Wieczorem rozpoczął

nauki. Wydawało się, że wszystko musi sobie powtórzyć wraz z dotąd nieznanymi, dziwnymi

szczegółami. Musiał się uczyć języków, lecz niekoniecznie każdego spotykanego w księgach ludzi.

Musiał dokonywać obrzędów, ale niekoniecznie sprawowanych z myślą o każdym powszechnie

czczonym bogu. Wykonywać czynności magiczne, jednak potrzebnych mu ziół nie mogłam nigdzie

kupić ani ukraść. Dzień w dzień Anra zgłębiał mroczne tajniki ludzkiej natury, schorzeń i

zagadkowych mocy umysłu, uśpionych uczuć sprzed tysiącleci - osobliwości wynikających z

niedopatrzeń bogów i zanieczyszczeń w ziemi, z której powstał człowiek. Nie wiedzieć, kiedy, nasz

dom stał się przybytkiem obrzydliwości, świątynią sił nieczystych. A jednak nie organizowali

zwyrodniałych orgii i zachowywali umiar w doświadczeniach. Cokolwiek robili, wymagało to od

nich wielkiej dyscypliny i skupienia sił duchowych. Musieli ściśle trzymać się zasad i receptur.

Dążyli do wiedzy i władzy... zrodzonej z ciemności, to prawda, lecz mieli zamiar realizować swoje

background image

plany za cenę największych wyrzeczeń. Należeli do ludzi osobliwie religijnych: ich obrzędy były

tożsame z profanacją, cuglami genialnych umysłów pragnęli kierować rozbitym światem jak

koniem pociągowym, obrali sobie za boga Arymana, kwintesencję zła, rządcę piekielnych

otchłani... Życie domu toczyło się zwykłym trybem, choć czuliśmy się niczym lunatycy. Prawdę

mówiąc, niejeden raz miałam wrażenie, że wszyscy oprócz Anry jesteśmy sennymi zjawami w

pustych oczach starca, aktorami w koszmarnym spektaklu, gdzie ludzie odgrywają role zwierząt,

zwierzęta - robaków, a robaki - szlamu... Tradycyjnie, co rano wybierałam się na obchód Tyru.

Śmiałam się i żartowałam jak kiedyś, lecz nie było w tym serca, odkąd wiedziałam, że przykuto

mnie do domu niewidzialnymi łańcuchami, przerzucono za mur jak lalkę na sznurku. Nie ważyłam

się otwarcie niweczyć zamierzeń moich panów, choć mogłam nieśmiało podkładać im nogę.

Pewnego razu przemyciłam Chloe amulet ochronny, bo podejrzewałam, że zastanawiają się nad

przeprowadzaniem na niej takich samych doświadczeń, jakim była poddawana Fryne. Z każdym

dniem zwiększał się zakres ich zainteresowań. W zasadzie, już dawno wyjechaliby z domu, gdyby

nie więź łącząca Anrę z domem. Pracowali więc usilnie nad jej zerwaniem. Nie powiedzieli mi, jak

chcą tego dokonać, lecz szybko się domyśliłam, że przewidzieli dla mnie rolę w swych planach.

Świecili mi w oczy mrugającymi płomykami, a Anra dotąd mamrotał, póki nie zasnęłam. Kiedy

budziłam się po kilku godzinach lub dniach, okazywało się, że bez udziału świadomości

wykonywałam swoje codzienne obowiązki. Moje ciało słuchało rozkazów Anry. Innymi razy Anra

zakładał na twarz cienką skórzaną maskę, bo wtedy łatwiej było mu patrzeć moimi oczami.

Narastało we mnie poczucie jedności z bratem, ale zarazem strach przed nim... Aż pewnego dnia

odebrali mi resztkę swobody, jakbym miała być głównym bohaterem brutalnego obrzędu,

wprowadzającego mnie w wiek dojrzałości bądź przygotowującego na śmierć, narodziny lub coś

jeszcze innego. Podsłuchałam starca, gdy mówił o nie oglądaniu słońca i nie dotykaniu ziemi.

Spędzałam długie godziny w kryjówce pod dachem lub na trzcinowych matach w piwnicy. Tym

razem nie bratu, ale mnie zakrywano oczy i zatykano uszy. Oto ja, dla której dźwięki i widoki były

najpożywniejszą strawą, nie mogłam zobaczyć niczego prócz fragmentarycznych wspomnień o

małym, schorowanym Anrze, starcu w zadymionej izbie czy Fryne czołgającej się na brzuchu i

syczącej jak wąż. Najgorzej znosiłam rozłąkę z bratem. Po raz pierwszy w życiu nie dane mi było

oglądać jego twarzy, słyszeć głosu, czuć myśli. Usychałam jak drzewo z podciętymi korzeniami

albo drapieżnik po stracie zębów... W końcu przyszedł dzień - a może noc, sama nie wiem - w

którym starzec zdjął mi maskę z twarzy. W piwnicy było dość mroczno, lecz moje oczy, tak długo

przyzwyczajane do ciemności, zobaczyły z bolesną ostrością najdrobniejsze szczegóły w

podziemnym pomieszczeniu. Z ceglanej podłogi wydłubano trzy szare kamienie. Obok na wznak

leżał rozkrzyżowany Anra: blady, wychudzony, ledwie oddychający, bliski śmierci.

background image

Trójka podróżników zatrzymała się przed nieziemsko zielonym wałem mgły. Niedawno

zdradliwa ścieżynka wyprowadziła ich na płasko ścięty wierzchołek góry. Przed nimi ciemne,

skalne podłoże już po kilkunastu krokach ginęło pod pierzyną mglistych oparów. Bez słowa zsunęli

się z siodeł i pociągnęli dygoczące zwierzęta w królestwo wilgoci, które - gdyby mgła ważyła tyle

co woda - do złudzenia przypominałoby fosforyzujące dno morza.

- Serce we mnie skowyczało z żalu na widok mojego znękanego brata. Uzmysłowiłam

sobie, że choć okrutnie znęcał się nade mną, kocham go bardziej niż cokolwiek na świecie, kocham

go jak niewolnica swego słabego, bezlitosnego pana, który tylko w niej ma oparcie, kocham go jak

sponiewierane ciało kocha despotyczny umysł. Nie mogłam żyć bez niego i umrzeć bez niego.

Czułam, że zrodziła się między nami więź trwalsza od więzi krwi i ciała, jaka w rzadkich

przypadkach łączy bliźniaki... Starzec powiedział, że życie brata zależy ode mnie. Na razie pozwolił

mi mówić do niego jak za dawnych czasów. Po tylu dniach nieukojonej tęsknoty ochoczo

skorzystałam z okazji. Anra od czasu do czasu poruszał ziemistymi powiekami, nic więcej, a jednak

czułam, że nigdy jeszcze nie słuchał mnie tak uważnie i nigdy tak dobrze nie rozumiał. W

porównaniu z tym wszystkie nasze niegdysiejsze rozmowy wydawały się chłodne i banalne.

Wyszukiwałam w pamięci i przekazywałam mu różnorakie szczególiki, które dawniej wyleciały mi

z głowy lub wymagały zbyt mozolnego opisu. Opowieści ciągnęły się w nieskończoność;

żonglowałam wątkami, przebierałam w przygodach, przeskakiwałam z miejscowych plotek do

dziejów świata, odświeżałam wrażenia i doświadczenia, nie tylko moje własne... Tak mijały

godziny, a kto wie, może i dni. Prawdopodobnie starzec jakimś czarodziejskim zaklęciem sprawił,

że reszta domowników posnęła lub ogłuchła, dzięki czemu nikt nam nie przeszkadzał. Gdy zaschło

mi w gardle, dostawałam coś do picia, choć wolałabym ani na moment nie przerywać, albowiem

wygląd brata powoli, lecz nieubłaganie zmieniał się na gorsze. Poza tym wbiłam sobie do głowy, że

moje słowa są jego ostatnią deską ratunku i łączą nasze ciała kanałem, którym mogę mu przesyłać

swą ożywczą siłę. Oczy mi się sklejały i łzawiły, ręce dygotały, a z krtani wydobyłam chyba

wszystkie możliwe rodzaje chrypy aż do ledwie słyszalnego szeptu. Mimo wielkiego samozaparcia

pewnie i tak bym zemdlała, gdyby starzec nie podsuwał mi pod nos wonnego dymu palonych ziół,

który momentalnie przywracał mnie do przytomności. .. W końcu straciłam głos, ale i wtedy nie

spoczęłam na laurach. Nadal poruszałam spękanymi wargami i snułam wątki najróżniejszych myśli.

Jakby wydobywane z głębin pamięci szczątki pojęć tworzyły cienką nić, na której wisiało życie

Anry. Nękała mnie zwłaszcza jedna wizja: umierający Hermafrodyta zbliża się do źródła, by

połączyć się w jedno z nimfą Salmakis... Zapuszczałam się coraz dalej i dalej łączącym nas

kanałem. Blada, krucha, zabiedzona twarz Anry zbliżała się do mnie, aż w końcu, kiedy ostatnim

wysiłkiem woli przelałam na niego resztkę sił, twarz rozrosła się przede mną na kształt

alabastrowego klifu o zielonych odcieniach, który walił się na mnie...

background image

Ahura przerwała, gdyż strach odebrał jej mowę. Wędrowcy stanęli jak wryci i otworzyli

szeroko oczy. Albowiem przed nimi pięła się w górę - tak blisko, że poczuli się jak w zasadzce -

potężna, przedziwna budowla ni to z białego, ni żółtego kamienia. Przez wąskie okna i otwarte na

oścież drzwi wylewało się złowieszcze, zielonkawe światło, za sprawą, którego mgła zdawała się

fosforyzować. Fafryd i Kocur pomyśleli o obeliskach w Karnaku, latarni morskiej na Faros,

ateńskiej Akropolis, babilońskiej Bramie Isztar, ruinach Hatti, Zaginionym Mieście Arymana i

ułudnych wieżach, które zwodzą marynarzy między Scyllą a Charybdą. W istocie rzeczy,

architektura tej imponującej budowli odznaczała się nieprzebranym bogactwem form i tak

niezwykłą oryginalnością, że można ją było uznać za kolebkę nowej, nieziemskiej stylistyki. Mgła

potęgowała wrażenie. Łukowe rampy i strzeliste pinakle, niczym niewyraźny kształt widziany w

sennym koszmarze, pełzły ku wyżynom, gdzie powinny być gwiazdy.

9. ZAMEK MGŁA ZWANY

- Później zdarzyła się rzecz bardzo dziwna - podjęła Ahura. - Czułam się, jakby ktoś mnie

uwolnił od gorączkowych majaków i umieścił w zaciszu bajkowego snu.

Uwiązawszy konie, podróżnicy szerokimi schodami ruszyli ku drzwiom - beztrosko

otwartym, jakby pan zamku drwił sobie ze szturmów czy ukradkowych podchodów.

- Leżałam na plecach obok trzech kamieni i patrzyłam, jak moje ciało porusza się w

piwnicy. - Ahura opowiadała swą historię z takim samym chłodnym, filozoficznym spokojem, z

jakim trójka podróżników maszerowała po schodach. - Byłam słaba jak trzcina, nie mogłam nawet

palcem ruszyć, a mimo to doznawałam uczucia niewymownej błogości. Gardło już mnie nie piekło

ani nie bolało. Beznamiętnie, jak człowiek we śnie, przyglądałam się swojej twarzy. Widziałam na

niej triumfalny uśmieszek, który wydał mi się dość głupi. Po pewnym czasie w moim przyjemnym

śnie pojawił się strach. Twarz niby należała do mnie, lecz jej rysy dziwnie się układały. Nagle

musiała mnie zobaczyć, bo wykrzywiła się wzgardliwie, odwróciła i powiedziała coś do starca,

który z powagą pokiwał głową. Strach przeniknął mnie do szpiku kości. Z przeogromnym

wysiłkiem przesunęłam wzrok i spojrzałam na moje prawdziwe ciało, to leżące na ziemi. Ciało

Anry...

Dotarli do drzwi i znaleźli się w przestronnej sali z kamiennymi ścianami i mnóstwem wnęk

i zakamarków. Wydawało się, że ani na krok nie zbliżyli się do źródła zielonego światła, które tutaj

jasnym blaskiem przesycało mgliste powietrze. Tu i tam stały kamienne stoły, ławy i krzesła, lecz w

oczy rzucało się przede wszystkim ogromne sklepione przejście, znad którego rozchodziły się

background image

fantazyjnie rozplanowane kamienne żebra. Fafryd i Kocur natychmiast zauważyli nieprzeciętnie

duży kamień zwornikowy, w którym u góry widniała dziwna, ciemna nisza.

W niepokojącej ciszy dłonie podróżników błądziły po rękojeściach mieczy. I nie tylko

dlatego, że nie słyszeli już wzywających ich dźwięków (w Zamku Mgłą Zwanym rozlegało się co

najwyżej ich własne bicie serc). Otóż całą przestrzeń w zamku - zdawać by się mogło - wypełniała

pod postacią mgły miażdżąca zmysły koncentracja umysłu, jakby przebywali w głowie

gigantycznego myśliciela lub same kamienie oddawały się mistycznym rozmyślaniom.

A ponieważ mieli wrażenie, że przedłużając swój pobyt w tej martwej sali, wykazaliby się

takim samym brakiem rozsądku, co zabłąkany myśliwy stojący w bezruchu na trzaskającym

mrozie, skierowali się do sklepionego przejścia i zaczęli wspinać pierwszą z brzegu rampą.

- Mogłam tylko patrzeć bezradnie, jak się szykują do opuszczenia domu - podjęła wątek

Ahura. - Podczas gdy Anra zbierał manuskrypty i pakował ubranie, starzec obtłukiwał z zaprawy

trzy szare kamienie. Być może w chwili zwycięstwa zapomniał o zachowaniu środków ostrożności.

Tak czy inaczej, moja matka zeszła do piwnicy, kiedy pochylał się i zmagał z kamieniami.

Krzycząc: „Cóżeś z nim zrobił?!", schyliła się nade mną i ze strachem zaczęła mnie obmacywać.

Nie spodobało się to starcowi, bo chwycił ją za ramiona i bezceremonialnie odsunął. Skuliła się pod

ścianą, gdzie szczękała zębami i z grozą w oczach patrzyła, jak Anra w moim ciele nieporadnie

podnosi oczyszczone kamienie. Starzec zarzucił mnie sobie na ramię (moje wyniszczone ciało

niewiele ważyło), wziął pakunki i po schodkach wyszedł na górę. Przeszliśmy przez usłaną

płatkami róż salę, gdzie wyperfumowani, opryskani winem goście gapili się na nas w tępym

zdumieniu. I tak opuściliśmy dom. Była noc. Przy osłoniętej lektyce, do której wpakował mnie

starzec, czekało już pięciu niewolników. Pamiętam jeszcze twarz matki, na której łzy rozmazywały

puder, kiedy patrzyła za nami przez uchylone drzwi.

Po rampie dotarli na wyższe piętro, gdzie jakiś czas błąkali się w labiryncie pustych komnat.

Nie ma potrzeby rozpisywać się o rzeczach majaczących w cieniu bocznych korytarzy i o tym, co

było słychać za żelaznymi drzwiami pozamykanymi na ciężkie, skomplikowane zasuwy, których

nie śmieli ruszać. Natknęli się na zagraconą bibliotekę z regałami po sam sufit. Oczywiście, było

tam mnóstwo starych zwojów; karty wydawały się kopcić i parować, jakby papirus przechodził

powolny proces samospalenia. W kątach stały jeden na drugim zamknięte kosze wiklinowe z

zieleniejącymi tabliczkami z kamienia i zaśniedziałymi z miedzi.

Zobaczyli też takie przyrządy, że Fafryd nie musiał napominać Kocura, aby ich nie dotykał.

W innej komnacie bił w nos okropny zwierzęcy fetor. Na śliskiej podłodze leżało rozsypane czarne,

krótkie i nadzwyczaj grube włosie, lecz jedyną żywą istotą, jaką ujrzeli, było zwierzątko bez sierści,

które wyglądało jak nieudana kopia niedźwiadka. Kiedy Fafryd pochylił się, aby je pogłaskać,

smyknęło w kąt z popiskiwaniem. Napotkali również drzwi sięgające kolan, trzykrotnie szersze niż

background image

wysokie, tudzież okno otwarte na pustkę sprawiającą wrażenie bezkresnej, czarnej dali - ni to

nocnych ciemności, ni to smolistego kopcia. Fafryd wyjrzał na zewnątrz i niewyraźnie dostrzegł na

murze nadżarte przez rdzę i niknące w mroku uchwyty żelaznej drabinki. Kocur rozwinął linę na

całą długość, rozkręcił ją za oknem i zatoczył wielkie koło, lecz hak o nic nie zawadził.

Wszelako najdziwniejszym wrażeniem, jakie budziła w nich ta zatrważająco pusta

warownia, z początku dość trudnym do uchwycenia, choć pogłębiało się ono w każdym nowo

odwiedzonym pomieszczeniu i krętym korytarzu - była świadomość architektonicznego absurdu.

Wydawało się rzeczą niemożliwą, aby podpory mogły udźwignąć niewyobrażalne brzemię

kamiennych stropów i posadzek - niemożliwą do tego stopnia, że człowiek święcie wierzył w

istnienie przypór i konstrukcji oporowych... choć na razie nigdzie ich nie widział. Albo więc były

niewidzialne, albo należały do zupełnie innego świata, a Zamek Mgłą Zwany tylko częściowo

wynurzał się tutaj z jakiejś obcej sfery. Na domiar złego spotykało się czasem zaryglowane drzwi

do pomieszczeń, gdzie teoretycznie nie było miejsca bodaj na komórkę.

Wędrowali taką gmatwaniną korytarzy, że nawet zachowując w pamięci wszystkie znaki

orientacyjne, kompletnie się pogubili.

- Tak dalej być nie może - odezwał się w końcu Fafryd. - Niezależnie od tego, czego

szukamy i z kim mamy się spotkać, ze starcem czy demonem, możemy raz jeszcze popróbować

szczęścia w tamtej dużej sali z ogromnym sklepionym przejściem.

Kocur pokiwał głową i zawrócili.

- Na pewno nie będziemy tam w gorszej sytuacji niż tutaj - powiedziała Ahura. - Na Isztar,

starzec słusznie rymował: „W każdej sali wilcze oczy, w każdym przejściu pazur smoczy". Zawsze

się bałam tego miejsca, ale nie przypuszczałam, że będzie tu piekielny labirynt, a w nim kamienny

władca i kamienne pułapki... Bo wiecie, moi oprawcy nigdy mnie tu nie przyprowadzili. Od tamtej

nocy, kiedy opuściłam dom w ciele Anry, byłam żywym trupem: zabierali mnie i zostawiali, gdzie

im się żywnie podobało. Pewnie by mnie zabili (raz nawet Anra nalegał, by to zrobić), tyle że

koniecznie ktoś musiał żyć w ciele Anry, a także w moim prawowitym ciele, kiedy on je opuszczał.

Albowiem Anra mógł na powrót przyoblec się we własną skórę i poruszać się w niej w krainie

Arymana. Na ten czas zaciągali mnie do Zaginionego Miasta i odurzali ziołami, bym nie mogła się

ruszyć. Jestem pewna, że coś zrobiono z jego ciałem. Starzec wspominał, że można je uczynić

niezniszczalnym. Kiedy po raz któryś do niego wróciłam, wydało mi się bardziej puste i jakby

kamienne.

Zaledwie Kocur ruszył w dół rampą, doszedł go z daleka, wyraźny pośród przytłaczającej

ciszy, cichutki jęk.

- Poznałam na wylot ciało brata, ponieważ w ciągu siedmiu lat, gdy zamykali mnie w

grobowcu, spędzałam w nim większość czasu. Aż przyszła taka chwila, kiedy mimo niedoli

background image

przestałam się zadręczać i strach minął. Śmierć nie robiła już na mnie wrażenia. Po raz pierwszy w

życiu mój sposób myślenia i poglądy na świat miały okazję rozwinąć się i dojrzeć. Uwięziona w

grobowcu, zmuszona obywać się bez doznań zmysłowych, hartowałam w sobie moc ducha. I

zobaczyłam to, czego wcześniej nie widziałam. Słabe strony Anry Otóż Anra nie był w stanie

uwolnić się ode mnie. Rozerwanie łańcucha, którym niegdyś skuł nasze umysły, okazało się ponad

jego siły. Bez względu na to, jak daleko przebywał i jakich używał kamuflaży, miałam pewien

wgląd w jego myśli, choć cokolwiek widziałam, zawsze to była, że tak powiem, scena rozgrywająca

się na końcu długiego, wąskiego, ciemnego korytarza... Widziałam przedmiot jego dumy, srebrną

zbroję. Patrzyłam, jak na skrzydłach ambicji szybuje między gwiazdy; były dlań klejnotami

wpiętymi w czarny aksamit, ozdobą jego przyszłego skarbca. I czułam tak wyraźnie, jakby to

uczucie zrodziło się w moim sercu, jego namiętną nienawiść wobec nieczułych, zaborczych bogów

- wszechmogących ojców, którzy strzegą zazdrośnie tajemnic wszechświata, drwią z naszych

błagań, wpadają w gniew, potrząsają głowami, zakazują, dają nauczki. Z całej duszy nienawidził

więzów czasu i przestrzeni, jakby każda piędź ziemi, na której nie postawił stopy i nie zatrzymał

spojrzenia, pętała mu ręce srebrnymi kajdanami, a każda chwila wcześniejsza i późniejsza

względem jego życia - przytwierdzała go srebrnym gwoździem do krzyża. Przechadzałam się po

targanych wichrem salach jego samotności i zrozumiałam, że gustuje w pięknie ciemnych,

połyskliwych kształtów, które rozdzierają ciało i duszę. A raz zajrzałam do lochów jego miłości,

gdzie żaden promień światła nie ujawniał pieszczonych tam trupów i całowanych kości. Oswoiłam

się z jego marzeniami o wszechświecie pełnym cudów, zaludnionym przez bogów widocznych

gołym okiem. Gorąco pragnął poznać tajemnice świata, jak ktoś pragnie poznać tajemnice kobiety,

wszystkie jej ukryte zakamarki... Na szczęście (mówię tak, bo w końcu zdołałam go znienawidzić),

choć do woli korzystał z mojego ciała, nie przychodziło mu to ze swobodą i łatwością. Nie umiał

się śmiać, kochać, chodzić śmiało między ludźmi. Zamiast tego wycofywał się, krył w cieniu,

zerkał z ukrycia i wydymał wargi.

Zeszli już dalej niż do połowy rampy, kiedy Kocurowi wydało się, że jęk się powtarza, jest

głośniejszy i przechodzi w gwizdanie.

- Brat i starzec rzucili się w wir studiów i eksperymentów, co zmuszało ich do odwiedzania

najdalszych zakątków świata. Mieli nadzieję otworzyć czarne wrota królestwa, gdzie ich

możliwości będą nieograniczone. Ze swego ciasnego więzienia z wielką ciekawością śledziłam ich

postępy. Owoce ich trudów prędko dojrzewały, lecz w końcu zgniły, co mnie wielce ucieszyło.

Wyciągali drapieżnie palce w ciemności i po prostu nie trafili na następny szczebel. Jednemu i

drugiemu czegoś brakowało. Anra zrobił się zgorzkniały, winił starca za niepowodzenia. Pokłócili

się... Widząc, że Anra ponosi sromotną porażkę, śmiałam się z niego szyderczo. W myślach, nie

ustami. Nie mógł się schować przed tym śmiechem na ziemi ani w gwiazdach. To wtedy postanowił

background image

mnie zabić. Jednak co z tego, skoro bał się tknąć własnego ciała? Na dodatek potrafiłam już go do

niego nie dopuścić... Być może to właśnie mój drwiący śmiech tak mu dokuczył, że zainteresował

się wami i zagadką śmiechu Starszych Bogów. Poza tym szukał w magii sposobów na odzyskanie

utraconego ciała. Były chwile, kiedy bałam się, że znajdzie nową drogę ucieczki albo fortelem

wypędzi mnie z ciała. Ulżyło mi dopiero dziś rano przed grobowcem - ach, słodka zemsto! -

gdyście pluli na jego propozycje i rzucili mu wyzwanie, by w końcu z pomocą mego śmiechu go

zabić. Teraz czeka nas już tylko rozprawa ze starcem.

Pod monumentalnym, ekscentrycznie sklepionym przejściem z dziwnie wklęśniętym

kamieniem zwornikowym ponownie usłyszeli jękliwy gwizd. Tym razem nie mieli najmniejszych

wątpliwości: nie był złudzeniem i dochodził z bliska, ze ściśle określonego kierunku. Podbiegłszy

do pogrążonego w cieniu kąta sali, gdzie mgła zebrała się w szczególnej obfitości, dojrzeli otwór w

ścianie, umieszczony nisko nad podłogą, zaś w tym oknie - twarz, która unosiła się wśród gęstych

oparów mgły w oderwaniu od reszty ciała. W jej rysach, doszczętnie wypranych ze znaków

szczególnych, mogłyby znaleźć swe odzwierciedlenie twarze wszystkich ludzi pomarłych w

starożytności, zawiedzionych w swoich pragnieniach. Na brodzie i wpadniętych policzkach nie było

śladu zarostu.

Zbliżając się z trwogą do okna, przekonali się, że twarzy towarzyszy jednak trochę skóry i

kości tudzież jakiś punkt podparcia.

Niewyraźnie rysowały się długie strzępy ubrania (bądź porozrywanego ciała), srebrne

łańcuchy z hakami lub kolcami, puchnący i wiotczejący worek: płuco.

Wtem jedyne oko, które ostało się w tej żałosnej ruinie człowieka, otworzyło się i

skierowało na dziewczynę. Skurczone usta wykrzywiły się w karykaturalnym uśmiechu.

- Podobnie jak ciebie, Ahuro - stęknął nieszczęśnik najwyższym falsetem - wyprawił mnie z

misją, której nie chciałem przyjąć.

Zdjęci strachem, którego nawet nie śmieli wyrazić słowami, wszyscy jak jeden mąż obrócili

głowy, by spojrzeć przez ramię na wypełnione mgłą wejście do zamczyska. Patrzyli tak przez trzy,

cztery uderzenia serca. Doleciało ich ciche rżenie konia. Teraz już odwrócili się całkiem do drzwi...

choć wcześniej sztylet wyrzucony pewną, nie znającą drżenia ręką Fafryda ugrzązł w oku

torturowanego człowieka.

Stali ramię przy ramieniu: Fafryd z szeroko otwartymi oczami, Kocur w napięciu, Ahura z

miną kogoś, kto szczęśliwie wdrapał się na szczyt urwiska i tam raptownie się pośliznął.

W poświacie za drzwiami przystanął wielki cień.

- Śmiej się! - rozkazał Fafryd Ahurze ochrypłym głosem. - Śmiej się, na co czekasz? -

Potrząsnął nią.

background image

Szarpała głową, naprężała struny głosowe, krzywiła usta, lecz jej śmiech przypominał

mizerny rechot żaby, a twarz wyrażała rozpacz.

- Otóż to! - zabrzmiał głos, wszystkim doskonale znany. - Są takie chwile, kiedy śmiech jest

bronią podatną na stępienie. Równie bezużyteczną jak miecz, którym mnie dzisiaj przekłuto. -

Śmiertelnie blady, z plamką zaschniętej krwi na piersi, strzaskanym czołem, okurzony po podróży,

Anra Dewadoris ukazał swoją twarz.

- A zatem wracamy do punktu wyjścia - rzekł wolno. - Tylko że teraz nie rozstaniemy się

tak szybko.

Fafryd usiłował coś powiedzieć, lecz słowa i śmiech uwięzły mu w gardle.

- Po części już wiecie, do czego jestem zdolny, znacie moją historię - ciągnął adept. - Na to

właśnie liczyłem. Mieliście czas zważyć argumenty i wyciągnąć wnioski. Czekam na odpowiedź.

Tym razem to Kocur chciał wykrztusić słowo lub wybuchnąć śmiechem - nadaremnie.

Adept przyglądał im się dłuższą chwilę z miłym wyrazem twarzy. Nagle jego spojrzenie

powędrowało dalej. Zmarszczył czoło, podszedł szybkim krokiem, przepchnął się między nimi i

nachylił nad otworem w ścianie.

Zaledwie odwrócił się do nich plecami, Ahura szarpnęła Kocura za rękaw i otworzyła usta

do szeptu. Co przypominało wysiłki głuchoniemego.

Usłyszeli markotny głos adepta.

- Był moim ulubieńcem...

Kocur wyciągnął sztylet, chcąc zaatakować Anrę od tyłu, lecz Ahura chwyciła go i pokazała

mu palcem coś zupełnie innego.

Adept okręcił się na pięcie.

- Cymbały! - wrzasnął. - Nie umiecie docenić wspaniałości mroku? Nie zachwyca was

potęga przerażenia? Nie ciągnie was do przygód, przy których wszelkie inne przygody niegodne są

tego miana? Zniweczyliście największe moje dokonanie, zabiliście tak drogą memu sercu

wyrocznię! Wspaniałomyślnie wpuszczam was na zamek, przekonany, że jego cudowna muzyka i

rozmach nowatorskich rozwiązań skłoni was do przyjęcia oferty... a wy tak mi odpłacacie? Tyle w

was pokładałem nadziei, gdy osaczyły mnie ślepe, zazdrosne moce. Kiedym tu szedł z Zaginionego

Miasta, rozmaite znaki wróżyły mi trudności. Białe światło idioty Ormuzda zabrudziło czarne

niebo. Usłyszałem na wietrze stękanie zdziadziałych Starszych Bogów. Ktoś się za mną skradał,

jakby próbował mnie dogonić niedouczony Ningobel, ta ostatnia, niezdarna psina w myśliwskiej

sforze. Miałem przeciwko nim zaklęcie, lecz potrzebowałem starca, żeby było skuteczne. Teraz się

zbliżają, ostrząc na mnie pazury. Ale ja wciąż mam możliwości obrony, nie wszyscy sojusznicy

mnie opuścili. Choć wisi nade mną miecz, są tacy, którzy przez wzgląd na łączące nas więzi

background image

odpowiedzą na moje wezwanie. Nie dane wam będzie ujrzeć mój koniec, jeśli nadejdzie! - Po tych

słowach potężnym, nieziemskim głosem zawołał: - Ojcze! Ojcze!

Jeszcze echo nie przebrzmiało, a już Fafryd ruszył na niego, robiąc szeroki zamach swoim

wielkim mieczem.

Kocur podążyłby w jego ślady, ale gdy strząsnął rękę Ahury, uświadomił sobie nagle, co mu

tak natarczywie pokazywała: wnękę w kamieniu zwornikowym olbrzymiego sklepienia. Bez chwili

wahania zdjął z ramienia linę. Biegnąc środkiem komnaty, zakręcił końcem sznura i ze świstem

wyrzucił go w górę. Hak zaczepił się we wnęce. Jął się wspinać, mozolnie przekładając ręce. Za

nim rozległ się szczęk ścierających się zażarcie mieczy oraz jeszcze jeden dźwięk, głęboki i

odległy.

Jedną ręką chwycił krawędź wnęki, podciągnął się wyżej, aż wreszcie, wsparty na łokciu i

biodrze, wpakował do środka głowę i ramiona. Po chwili ręką uzbrojoną w sztylet kilkakrotnie

machnął przed sobą.

Wnęka okazała się pusta jak wnętrze miski. Dno wypełniał paskudny zielonkawy płyn,

ściany były wyłożone lśniącymi minerałami. W zanurzeniu spoczywały dziwne przedmioty: trzy

prostokątne, inne zaś, pulsujące rytmicznie, miały zaokrąglone kształty.

Kocur podniósł sztylet, lecz wstrzymał się z ciosem. Coś się w nim buntowało. Potrzebował

czasu, żeby przypomnieć sobie i ocenić wagę całej masy poszlak: słów Ahury o rytualnych

zaślubinach wśród perskich przodków matki i jej podejrzeń, że choć urodziła się równocześnie z

Anrą, nie są dziećmi tego samego ojca; tragicznej śmierci Greka (Kocur przypuszczał, co go tak

zmasakrowało); osobliwej skłonności do ukamienienia, którą dostrzegł w Anrze niewolnik

poproszony o pomoc lekarską; wzmianki o kruchych kościach i nie chcącym się zagoić złamaniu;

zagadki, czemu nie zmarł mimo przebitego serca i czemu jego czaszka pękła jak gliniany dzbanek;

niewidocznego oddychania; ludowych legend o czarnoksiężnikach, którzy umieli schować serce,

chroniąc je przed zranieniem; czarnego monolitu o ludzkich kształtach w Zaginionym Mieście... I

rzecz najważniejsza: wszyscy wyczuwali bliskie pokrewieństwo Anry i półżywego zamku.

Zobaczył Anrę Dewadorisa, który nadział się na miecz, a mimo to wpychał go w siebie i

przesuwał się do przodu. Fafryd rozpaczliwie bronił się sztyletem przed Igłą.

Ta koszmarna scena musiała sparaliżować Kocura, słuchał, bowiem bezradnie, jak brzęk

żelaza narasta, wróżąc fatalny koniec pojedynku. Ponad ten hałas wybił się wszakże nowy dźwięk:

łomot tytana maszerującego górską ścieżką niczym chodzące trzęsienie ziemi. Zamek Mgłą Zwany

zaczął drżeć, lecz Kocur nadal nie mógł zdobyć się na działanie.

Aż raptem posłyszał - dobiegający wskroś nieskończonych przestrzeni, zza najdalszej

rubieży, dokąd odeszli Starsi Bogowie po przekazaniu świata młodszym bóstwom - przepotężny

background image

śmiech, wyraz szyderstwa wobec wszystkich i wszystkiego, nawet wypadków rozgrywających się

na tym zamku. Śmiech niósł z sobą moc i Kocur wiedział, że tą mocą wolno mu rozporządzać.

Posłał sztylet w dół, by zanurzyć ostrze w zielonym płynie, a tym samym naruszyć spójność

skamieniałego serca, mózgu, płuc i wątroby Anry Dewadorisa. Płyn spienił się i wzburzył.

Gwałtowne kołysanie zamku omal nie strąciło Kocura na ziemię, gdy śmiech i grzmot kroków

połączyły się w jeden piekielny huk.

Nieoczekiwanie, niemal w ułamku chwili, zapanowała cisza i ustąpiło drżenie. Mięśnie

odmówiły posłuszeństwa Kocurowi, który na poły spadł, na poły ześliznął się po linie. Leżąc na

ziemi, rozglądał się w otumanieniu. Zobaczył Fafryda, który wyszarpnął miecz z ciała zabitego

adepta i zatoczył się w tył, aż jego dłoń namacała brzeg stołu. Ahura wciąż dochodziła do siebie po

ataku śmiechu; podszedłszy do brata, uklękła i położyła sobie na kolanach jego rozłupaną głowę.

Nie padło żadne słowo. Czas mijał. Zielona mgła powoli się rozwiewała.

Nagle mały, czarny kształt wpadł na salę przez okno pod sufitem.

- Huginn, tutaj! - zawołał Kocur z uśmiechem.

Nietoperz zleciał posłusznie i głową w dół zawisł na jego rękawie. Niósł przywiązany do

łapki zwitek pergaminu.

- Wyobraź sobie, Fafrydzie, że mam tu wiadomość od dowódcy tylnej straży! - oświadczył

wesoło Kocur. - Posłuchaj: „Do moich wysłanników Fafryda i Szarego Kocura, z przedśmiertnymi

pozdrowieniami! Z żalem wyznaję, że nie ma już dla was nadziei. Mimo tego, w dowód mojej

przyjaźni, narażam na szwank drogiego mi Huginna, aby zaniósł wam tę ostatnią wiadomość. Tak

się składa, że Huginn przy odrobinie szczęścia wróci do mnie z Mgły, która to sztuka wam się

niestety nie uda. A więc jeśli przypadkiem przed śmiercią zobaczycie coś ciekawego, a zobaczycie

na pewno, łaskawie opiszcie mi to w krótkich słowach. Jest takie przysłowie: nauka ma

pierwszeństwo przed śmiercią. No to do zobaczenia za dwa tysiące lat, drodzy przyjaciele.

Ningobel".

- Trzeba to oblać - rzekł Fafryd i znikł w ciemnościach.

Kocur ziewnął i przeciągnął się w ramionach. Ahura drgnęła, złożyła pocałunek na

zszarzałej twarzy brata, uniosła z kolan lekką jak piórko głowę i delikatnie ułożyła ją na posadzce.

Z górnych pięter zamczyska dobiegły ciche trzaski.

Fafryd powrócił szybkim krokiem z dwoma butlami wina pod pachą.

- Przyjaciele! - oświadczył. - Na niebo wytoczył się księżyc. W jego świetle zamek wydaje

się o wiele mniejszy niż przedtem. Ani chybi, we mgle rozproszono środek odurzający, po którym

w oczach mącą się odległości. Idę o zakład, że nas odurzono, bośmy nie widzieli niczego u stóp

schodów, a tam przecież, z nogą na pierwszym stopniu, stoi czarny posąg, kubek w kubek jak

tamten w Zaginionym Mieście!

background image

Kocur uniósł brwi.

- A gdyby tak wrócić do Zaginionego Miasta? - podsunął pomysł.

- Ha! Pewnie się okaże, że ta perska ciemnota obaliła posąg, rozbiła go młotami i schowała

szczątki. - Chwilę milczał. - Macie tu wino! - zagrzmiał. - Trzeba przepłukać gardła po tym

zielonym paskudztwie!

Kocur uśmiechnął się, wiedząc, że w przyszłości Fafryd będzie mówił o tej przygodzie:

„wówczas, kiedyśmy zostali odurzeni na szczycie góry".

Siedzieli sobie w trójkę na krawędzi stołu, butla przechodziła z rąk do rąk. Po zielonej mgle

prawie nie zostało śladu, tak, iż Fafryd, poniechawszy swej teorii o środkach odurzających, zaczął

twierdzić, że nawet ta mgła im się zwidziała. Z góry docierały coraz głośniejsze trzaski, na co

Kocur znalazł wytłumaczenie: w bibliotece musiały płonąć zwoje z bluźnierczymi tekstami, których

przed spaleniem nie chroniła już wilgoć. Pośredniego dowodu na prawdziwość tej tezy dostarczył

zapomniany niedorozwinięty niedźwiadek, który zbiegł z rampy kaczym krokiem. Naga skóra

zwierzęcia pokrywała się już stosownym puszkiem. Fafryd popryskał mu pyszczek winem i

podsunął go pod nos Kocurowi.

- Chce być pocałowany! - zadrwił gromkim głosem.

- Sam go sobie całuj! - odciął się Kocur. - Na pamiątkę świńskiej klątwy!

Wzmianka o całowaniu przypomniała im o Ahurze. Rezygnując z rywalizacji, przynajmniej

na razie, namówili ją, żeby pozwoliła im sprawdzić czy zaklęcie jej brata rzeczywiście straciło

swoją moc. Kilka umiarkowanie czułych uścisków dało im pewność, że tak jest w istocie.

- Coś mi przyszło do głowy, Fafrydzie - odezwał się Kocur żartobliwym tonem. - Skorośmy

już wykonali zadanie, to czy nie pora wyruszyć na daleką północ, gdzieś śnieg nas ożywi i doda

nam krzepy?

Fafryd spił resztkę wina z butli i sięgnął po następną.

- Na daleką północ, powiadasz? - rzekł z zadumą. - A czymże ona jest, jeśli nie polem bitwy

głupiutkich, podmarzniętych królewiątek, którzy nie znają prawdziwych przyjemności życia?

Dlatego stamtąd odszedłem. Miałbym wracać? Na śmierdzący kubrak Thora, nigdy!

Kocur uśmiechnął się znacząco i łyknął wina. Wtem jego wzrok spoczął na nietoperzu,

który nie odczepił się jeszcze od rękawa. Wyciągnął z sakwy rylec, atrament i skrawek pergaminu,

po czym zaczął pisać, uskrzydlony chichotami Ahury:

„Do mego sędziwego brata, nieświadomego partnera w świństwach i świństewkach. Witaj!

Z głębokim ubolewaniem muszę cię zawiadomić o skandalicznej i najzupełniej nieprzewidzianej

ucieczce dwóch niewdzięcznych gburów z Zamku Mgłą Zwanego. Przed odejściem zdradzili mi

zamiar złożenia wizyty niejakiemu Ningoblowi (tyżeś nim jest, mistrzu, prawda?), wycięcia mu

sześciorga oczu i wzięcia ich na pamiątkę. Radzę ci po przyjacielsku, strzeż się. Jeden z nich był

background image

nieprzeciętnie wysoki i czasem w jego rykach można się było dosłuchać składnej mowy. Znasz go?

Drugi, w szarym gustownym ubraniu, spryciarz nad spryciarze, pełen osobistego uroku, oddany..."

Gdyby któryś z nich popatrzył w tej chwili na zwłoki Anry Dewadorisa, dostrzegłby lekkie

drżenie szczęki. W końcu usta się otworzyły i wybiegła z nich czarna myszka. Półniedźwiadek,

któremu wino i pieszczoty Fafryda wybitnie dodały odwagi, rzucił się na nią pijackim truchcikiem.

Uciekinierka z piskiem gnała pod ścianę. Wpadła do dziury, na której zaraz potem roztrzaskała się

butla ciśnięta przez Fafryda. Fafryd zobaczył - albo zdawało mu się, że widzi - osobliwe miejsce,

skąd wyskoczył gryzoń.

- Myszy w gębie, fuj! - rzekł z czkawką. - Paskudne upodobania miał ten przystojny

młodzieniec. Żeby się babrać w takich plugastwach! I on się mienił adeptem wiedzy tajemnej!

- Przypomniałem sobie, co mi kiedyś mówiła czarownica o adeptach - powiedział Kocur. -

Otóż powiedziała, że jeśli adeptowi się zemrze, jego dusza odradza się w myszy. Jeżeli w skórze

myszy zdoła zabić szczura, dusza przejdzie na szczura. Szczur musi zabić kota. Kot ma zabić wilka,

wilk panterę, a ta wreszcie człowieka. Dopiero wtedy będzie wolno mu rozpocząć od nowa naukę.

Oczywiście, rzadko się zdarza, żeby ktoś pokonał wszystkie szczeble drabiny, poza tym trzeba na to

czasu. Próba zabicia szczura wymaganie jednej myszy, ale całego stada.

Fafryd natychmiast się zarzekł, że nigdy nie uwierzy w podobne brednie. Ahura natomiast

płakała, aż wreszcie doszła do wniosku, że mysi żywot prędzej zaciekawi, niż zmartwi jej

szczególnego brata. W drugiej butli pomału kończyło się wino. Na górnym piętrze trzask przerodził

się w huk; cienie pierzchały pod naporem czerwonych płomieni. Poszukiwacze przygód postanowili

opuścić to miejsce.

A tymczasem mysz, ta sama co poprzednio lub inna, podobna, wysunęła łebek z dziury i

zaczęła oblizywać mokre od wina skorupy, popatrując ze strachem na osobników obecnych w

wielkiej sali, a zwłaszcza na stąpającego dumnie przyszłego niedźwiedzia.

- Misja spełniona - orzekł Kocur. - Wracam do Tyru.

- A ja do bramy Ninga i do Lankmaru. Hej, a może to mi się tylko przyśniło?

Kocur wzruszył ramionami.

- Skąd wiesz, że Tyr to nie sen? Lankmar też mi odpowiada.

- A znajdzie się przy was miejsce dla dziewczyny? - zapytała Ahura.

Silny podmuch zimnego, ożywczego wiatru rozgonił resztki mgły. Kiedy wyszli z zamku,

na firmamencie świeciły niewzruszone gwiazdy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leiber Fritz Przygody Fafryda i Szarego Kocura 02 Przez mgły i morza
Leiber Fritz Przygody Fafryda i Szarego Kocura 05 O krok od zguby
Leiber Fritz Przygody Fafryda i Szarego Kocura 03 Droga do skarbu
Leiber Fritz Przygody?fryda i Szarego Kocura O krok od zguby
Leiber Fritz Miecze i ciemne sily
Leiber Fritz Wedrowiec (rtf)
Leiber, Fritz The Girl with the Hungry Eyes
Leiber, Fritz A?d?y for Sales v1 0
5x06 (74) Przygoda Kanis cz.2, Książka pisana przez Asię (14 lat)
5x05 (73) Przygoda Kanis cz.1, Książka pisana przez Asię (14 lat)
Leiber Fritz Mąż czarownicy Wielki czas NSB
Leiber, Fritz FR7, La Hermandad de las Espadas
Leiber, Fritz Damnation Morning
Leiber, Fritz Un Fantasma Recorre Texas
Leiber, Fritz Esposa Hechicera
Leiber, Fritz The Oldest Soldier
Leiber, Fritz Cuando soplan los vientos cambiantes
Leiber, Fritz La Mente Arana y Otros Relatos

więcej podobnych podstron