FRITZ LEIBER
PRZEZ
MGŁY I MORZA
Przełożył Dariusz Kopociński
Wydanie I
SOLARIS
Olsztyn 2004
CHMURA GNIEWU
W podziemiach Świątyni Nienawiści, gdzie pięć tysięcy odzianych w łachmany
wyznawców pokornie klęczało i w religijnym uniesieniu przykładało czoła do chłodnych,
chropowatych kamieni - przytłumionym, lecz nieubłaganym rytmem warczały bębny i hipnotycznie
mrugały czerwone światła. Trans rozbudzał w ludziach zwierzęce, barbarzyńskie instynkty.
Rozlegały się ciche dudnienia, czasami jęki i pomruki. Tętno uczuć było niesłyszalne, a
mimo to tłum wyznawców wytwarzał piekielne wibracje, zdolne wstrząsnąć całym miastem, całą
lankmarską ziemią i całym światem Nehwonu.
Od wielu miesięcy Lankmar cieszył się spokojem. Tym większa była nienawiść. Mało tego,
tej nocy w samym sercu miasta odziana w czarne togi arystokracja hulała w najlepsze na
zaręczynach córki suwerena z księciem Iltmaru. Dzikie tańce i swawolne zabawy podsycały
nienawiść.
W rozległej sali podziemnej świątyni rósł las grubych słupów, ustawionych bez dbałości o
jakikolwiek porządek; wzrok gubił się w ich gąszczu. Strop był tak nisko, że wysoki człowiek mógł
sobie głowę potłuc... aczkolwiek w tej chwili wszyscy się płaszczyli. Zapach zgnilizny przyprawiał
o mdłości. Zgarbione plecy srodze zagniewanych wyznawców ścieliły się na podobieństwo
pagórkowatej krainy; pokryte saletrą kamienne podpory przypominały szare drzewa.
Arcykapłan uniósł kościsty palec. Żelazne cymbały o strunach cienkich jak pergamin
zaczęły przygrywać czerwonym płomykom do wtóru z bębnami, by rozjątrzyć zawistną złość w
uniesionych czcicielach, doprowadzić ją do wrzenia i wybuchu.
W półmroku olbrzymiej krypty z falistego morza wygiętych ludzkich grzbietów zaczęły się
unosić ledwie widoczne macki - zupełnie jakby rósł tam w siłę hufiec duchów. Macki, które w
innym świecie mogłyby zostać nazwane ektoplazmą, prędko się mnożyły, gęstniały, wydłużały się i
łączyły w kształt zbliżony do kłębowiska węży. Powstawało wrażenie, jakby to wścibska mgła znad
rzeki Hlal zapuszczała w podziemia szarobiałe jęzory. Węże wiły się wokół słupów i snuły pod
niskim stropem. Swym wilgotnym dotykiem pieściły wyznawców, którzy powołali je do istnienia.
Wpływały obłokami w czeluść wąskich, spiralnych, wysłużonych schodów - miejscami niemal
doszczętnie startych i zdradliwie śliskich.
W mglistym, żywym tumanie jarzyły się czerwone punkty. Czas płynął, lecz bębny i
cymbały wciąż bez potknięć wygrywały swą melodię. Opiekunowie piekielnego ognia obracali
drewniane koła, na których czerwonym ogniem płonęły kagańce. Oczy arcykapłana pod drewnianą
maską ani razu nie pobiegły w bok i ani jedna zgarbiona, skamieniała postać nie podniosła głowy.
A na górze zamgloną alejką do swego domu w złodziejskiej dzielnicy śpieszyła młodziutka,
zmizerowana żebraczka, ledwie skóra i kości. Wielkie lemurowe oczy błysnęły strachem w drobnej,
pięknej buzi elfa, gdy dostrzegła szarobiały łeb mgły, która na podobieństwo ślimaka wysuwała się
z zakratowanego okienka przy chodniku. Od dawna czuła na sobie ramiona chłodnych
nadrzecznych oparów, domyślała się więc, że ma przed sobą zgoła inne zjawisko.
Próbowała ominąć ten wybryk natury, jednakże kłąb mgły z chyżością nacierającej kobry
rozpełzł się od muru do muru, by zagrodzić jej drogę. Pobiegła w drugą stronę, lecz on doścignął ją
i otoczył podkową przy pustej ścianie. Mogła już tylko stać z drżeniem, kiedy mgielny wąż chudł,
gęstniał i zacieśniał półkole. Kiwał głową niczym jadowity gad oko w oko z ofiarą, aż nagle
skoczył jej na piersi. Wtenczas przestała drżeć, wywróciła białka lemurowych oczu i, niby pusty
wór, nieprzytomnie osunęła się na chodnik.
Przez chwilę szarobiałe wężysko zdawało się ją obwąchiwać, ale ponieważ nie dawała
znaku życia, ze złością przewróciło ją twarzą do ziemi i pognało w tym samym kierunku, w którym
poruszała się nadrzeczna mgła: przez miasto ku domom arystokracji i ozłoconemu latarniami
pałacowi suwerena.
Obie mgły doskonale się z sobą połączyły, choć gdzieniegdzie w tej mieszaninie pojawiały
się czerwone błyski.
***
Przy pustym kamiennym korycie u zbiegu pięciu ulic dwóch mężczyzn siedziało skulonych
obok szerokiego piecyka, w którym gorzały resztki węgla. Mieli stamtąd ledwie parę kroków do
dzielnicy bogaczy, skąd dolatywały na przemian ciche echa muzyki i wybuchy śmiechu. Po
dachach błądziły mdłe, tęczowe łuny. Na pierwszy rzut oka wyglądali na żebraków, wszelako ich
bluzy, płaszcze i sztylpy, choć w wielu miejscach przetarte, uszyte były z porządnego materiału. I
mieli pod ręką miecze w pochwach.
- Mglista noc będzie - zauważył Fafryd, potężnie zbudowany rudzielec o bladej, spokojnej
twarzy. - Ciągnie wilgocią od rzeki.
W odpowiedzi jego mniejszy kompan wzruszył ramionami, podsycił ogień w piecyku
dwiema miskami węgla drzewnego i rzekł ironicznie:
- Następnym razem przepowiadaj lodowce! Najlepiej niech przyjdą aleją Bogów. - Oto cały
Kocur: wzrok czujny, usta szyderczo wykrzywione, policzki przykryte szarym kapturem.
Fafryd wyszczerzył zęby. Kiedy doszły go leciutkie dźwięki śpiewanej daleko pieśni, rzucił
w ciemność z udawaną rozpaczą:
- Czemuż to nie siedzimy gdzieś na ciepłych poduchach? Czemu wino nie szumi nam w
głowach i słodkie rączęta nie tulą nas namiętnie?
Zamiast odpowiedzi Szary Kocur odpiął od pasa trzos ze szczurzej skóry, chwycił go za
rzemyki i pacnął nim o dłoń. W sflaczałym woreczku nie brzęknęły monety. Dla podkreślenia wagi
swoich słów podsunął druhowi pod oczy dziesięć palców. Na żadnym nie błyszczał pierścień.
W ciemnościach przepływały pierwsze zwiewne opary, zwiastujące idący za nimi wał mgły.
Fafryd raz jeszcze wyszczerzył zęby i odezwał się jak gdyby do niewidzialnej widowni:
- Wprost wierzyć się nie chce! Trudno zliczyć, ileśmy w trakcie naszych przygód nazbierali
klejnotów, ile kosztowności ze złota zwykłego i zielonego! Były nawet akredytywy pieniężne gildii
handlarzy zbożem. Gdzież to się wszystko rozeszło? Akredytywy odfrunęły na skrzydłach z
pergaminu? Kamienie bluznęły ogniem i uszły w niebo jak czerwone, zielone i perłowe
kałamarniczki? Czemu nie jesteśmy bogaci?
Kocur prychnął.
- Ba, gdybyś chociaż nie trwonił dorobku na dziewki wszeteczne! Albo nie zaspokajał
swych szlachetnych zachcianek, takich jak pomoc fałszywym aniołom w szturmowaniu bram
piekieł. Co do mnie, to zubożyło mnie tak niańczenie ciebie.
Fafryd parsknął śmiechem.
- Zapominasz o własnych nieprzemyślanych kaprysach. Kto jednej nocy zwędził
suwerenowi kiesę, wypróżnił mu kieszenie i zarazem oddał koronę? No kto? Nie, nie, Kocurze.
Myślę, żeśmy biedni, bo... - Nagle uniósł łokieć, rozchylił nozdrza i wciągnął w płuca chłodne,
wilgotne powietrze. - Dzisiaj mgła ma jakąś dziwną właściwość - orzekł.
Kocur odpowiedział beztrosko:
- Wyraźnie czuję zdechłe ryby, przypalony tłuszcz, końskie łajno, zzieleniałą lankmarską
kiełbasę, tanie świątynne kadzidła, dziesięciofuntowe bochny chleba, zjełczały olej, podpleśniałe
zboże, czarną maź w skrzyniach balsamiarzy, swąd lnianych odpadów oraz smród z baraków
niewolników i z katedry pełnej niemytych przewoźników i cudzołożnic wyprawiających rytualne
orgie... a ty mi mówisz o dziwnej właściwości?!
- Ja czuję coś jeszcze. - Fafryd spojrzał kolejno w głąb każdej z pięciu ulic. - Chociaż
może... - Urwał, niezdecydowany, i wzruszył ramionami.
***
Przez wychodzące na ulicę okienka tawerny zwanej „Gniazdem Szczurów" wlewały się
chyłkiem obłoki mgły. Mieszały się osobliwie z gęstym dymem dogorywającej pochodni,
niezauważone przez nikogo prócz starej nierządnicy, która otuliła się szczelniej połatanym
kożuszkiem.
Uwaga zebranych skupiała się przede wszystkim na osławionym zabijace Gnarlagu i
niewiele mu ustępującym muskulaturą smagłym najemniku. Walczyli na ręce. Każdy z nich wpierał
łokieć w blat wiekowego, dębowego stołu i miażdżył palce przeciwnika, próbując przyłożyć jego
dłoń do porysowanego, wyszczerbionego i podziobanego drewna. Gnarlag, który uśmiechał się z
drwiną, miał drobną przewagę.
Jedno z odnóży mgły zatrzymało się nad ramieniem Gnarlaga, jakby samo było miłośnikiem
tego rodzaju rozrywek i z zainteresowaniem czekało na rozstrzygnięcie pojedynku. Stara
nierządnica dostrzegła w niej dziwne, czerwone kosmyki. Odbłyski pochodni, cóżby innego?
Modliła się jednak, żeby w jej faworycie na nowo zawrzała krew.
Koniuszek mgły dotknął naprężonego ramienia. Twarz Gnarlaga nie wyrażała już
szyderstwa, ale zaciekłą nienawiść. Mięśnie przedramienia nabrzmiały do nieprawdopodobnej
wielkości i zmusiły rękę do gwałtownego obrotu. Dał się słyszeć cichy trzask i jęk boleści.
Najemnik miał złamany nadgarstek.
Gnarlag wstał, strącił ze stołu podany mu kubek wina i odepchnął dziewczynę, która chciała
go objąć. Zabrał z ławy szeroki pas z dwoma mieczami, pomaszerował do ceglanych schodów i
wspiął się do drzwi. Najwyraźniej za sprawą jakichś przeciągów i zawirowań powietrza kosmyk
mgły położył się na jego ramionach niczym ręka kompana.
- Gnarlag był zawsze zimnym draniem - zauważył ktoś po jego wyjściu. - On się nigdy nie
cieszy ze zwycięstwa.
Czarnowłosy najemnik patrzył na swoją okaleczoną rękę i powściągał się od krzyku.
***
- Tedy mi powiedz, wielki filozofie, czemu nie jesteśmy diukami? - zapytał Szary Kocur,
wysuwając palec z pięści zaciśniętej na kolanie. Wycelował nim w Fafryda siedzącego po drugiej
stronie piecyka. - Albo cesarzami, dajmy na to. Albo półbogami.
- Nie jesteśmy diukami, bo przed nikim nie bijemy czołem - odparł rezolutnie Fafryd i oparł
się wygodniej o kamienne koryto. - Nawet diuk liże buty królowi, a półbogowie bogom. My
nikomu schlebiać nie musimy. Chadzamy, gdzie nam się żywnie podoba. Sami sobie wybieramy
przygody i decydujemy, czy pchać się w tarapaty. Lepsza wolność o chlebie i wodzie niźli pełna
kiesa i żywot w poddaństwie.
- Oto słowa ogara, co go ostatni pan przegnał na cztery wiatry i teraz nie wie, do kogo się
łasić - odparował Kocur z jawną drwiną, na którą mogą sobie pozwolić serdeczni przyjaciele. -
Spójrz na siebie, obłudniku! Sprzedawałeś się magnatom, królom i brzuchatym kupcom. Za
Wewnętrznym Morzem służyłeś Mowaralowi. Ja zaś wykonywałem zlecenie bandyty Harsela. No i
razem służymy Glipkeriowi, który dziś w nocy wydaje córkę za iltmarskiego księcia.
- Toż to jeno wyjątki! - zaprotestował gromko Fafryd. - Ale nawet na służbie trzymamy się
zasad. Nie słuchamy niegodziwych rozkazów, nie tańczymy w rytm bębnów czarodzieja, nie
mieszamy się z tłuszczą i nie dajemy się zatruć jadem nienawiści. Jeśli już dobywamy miecza, to w
obronie własnej. Hej, co to?
Dotąd trzymał miecz demonstracyjnie wysoko, obejmując palcami pochwę tuż poniżej jelca,
lecz teraz przysunął rękojeść do ucha.
- Słychać ostrzeżenie! - oświadczył raptownie. - Stal cicho pobrzękuje w pochwie.
Kwitując ten przesąd pobłażliwym chichotem, Kocur wysunął swą smuklejszą klingę,
przyjrzał się natłuszczonej stali w świetle czerwonych węgli, znalazł kilka ciemniejszych plamek i
zaczął je szorować szmatką.
Ponieważ nie działo się nic szczególnego, Fafryd odłożył pochwę z mieczem i przyznał
niechętnie:
- Pewnikiem smok zajrzał do jaskini, gdzie głownię wykuto. Tak czy siak, mgła mi się nie
podoba.
***
Płatny morderca Gisz i kurtyzana Tres patrzyli, jak mgła wędrująca po fantazyjnie
czubatych dachach lankmarskich kamienic przesłania najpierw wiszący nisko złoty sierp księżyca, a
potem gasi tęczową poświatę pałacu. Zapalili łuczywa, zaciągnęli niebieskie zasłony i jęli się bawić
miotaniem noży, aby zaostrzyć apetyt przed bardziej intymną, lecz nie mniej dziką zabawą.
Tres mogła się pochwalić pewną wprawą, lecz Gisz potrafił tak rzucić nóż, że obrócił się
dwanaście lub trzynaście razy, nim wbił w deskę. Z równą biegłością rzucał między nogami, jak i
do tyłu przez ramię. I to bez pomocy lustra. Ilekroć ostrze grzęzło o włos od dziewczyny, uśmiechał
się z zadowoleniem. Nieraz musiała powtarzać sobie w duchu, że nie jest dużo gorszy niż
przeciętny łotrzyk.
Zza zasłony wcisnęło się mgielne ramię i musnęło Gisza w skroń, kiedy sposobił się do
kolejnego rzutu.
- We mgle jest krew, wchodzi ci do oczu! - krzyknęła Tres, patrząc nań ze zgrozą.
Rzezimieszek chwycił dziewczynę za ucho i z obleśnym uśmiechem poderżnął jej gardło tuż
pod kształtnym podbródkiem. Uskoczywszy przed strugą tryskającej krwi, zwinnie porwał pas z
nożami i zbiegł krętymi schodami na ulicę, gdzie wtopił się we mgłę - jemu przyjazną, lecz poza
tym nafaszerowaną nienawistnymi uczuciami jak towiliskie wino cukrem. Była to istna chmura
gniewu. Przepełniały go cudowne wizje podobne do silnych, lecz ulotnych wrażeń, jakie zalęgły się
w jego głowie, gdy został dotknięty siwobiałą mgiełką. Przed oczami tańczyły mu obrazy
zasztyletowanych księżniczek i pochlastanych pokojówek. Maszerował raźnym krokiem, na
skrzydłach radosnych oczekiwań, w kompanii Gnarlaga, mistrza dwóch mieczy. I choć spotkali się
po raz pierwszy w życiu, od razu wiedzieli, że są braćmi uświęconymi nienawiścią, sługami
błogosławionej mgły.
***
Fafryd splótł nad piecykiem swoje krzepkie dłonie i zagwizdał skoczną melodię, która
niosła się z dalekiego, mrugającego światełkami pałacu.
Kocur na nowo oliwił klingę Skalpela.
- Zanadtoś wesół, jak na kogoś, kto boi się zaczarowanej mgły i brzęku żelaza - zauważył.
- A bo mi się tu podoba - odparł barbarzyńca. - Pluję na dwory, łoża i kominki! Dopiero na
ulicy człowiek wie, że żyje. Albo na szczycie góry. Czyż wino nie smakuje lepiej w wyobraźni
aniżeli w kielichu?
- No, ja nie wiem! - zaśmiał się kpiąco Kocur.
- I czy głodujący nie zjada skórki chleba z większym apetytem niż wytrawny smakosz
słowicze języki? Przeciwności losu wyostrzają zmysły i oczyszczają umysł.
- Oto mowa małpy, która nie sięga banana - zadrwił Kocur. - Gdyby obok w murze
otworzyły się wrota raju, wskoczyłbyś w nie bez namysłu.
- Dlatego, że nigdy tam nie byłem - zripostował Fafryd.
- Nie przyjemniej posłuchać muzyki z daleka, niż przepychać się wśród ucztujących na
zaręczynach Innezgai, wydurniać się z nimi, przestrzegać reguł obowiązujących w ich świecie,
uważać na potknięcia?
- Niejeden w Lankmarze zielenieje i pęka z zazdrości, słysząc tę muzykę - rzekł ponuro
Kocur. - Ja nie zielenieję, jak te szajbusy. Moja zazdrość ma inne, racjonalne podłoże. Tak czy
inaczej, na twoje pytanie odpowiadam: nie!
- Stokroć przyjemniej być dziś strażnikiem w służbie Glipkeria niż jego wychuchanym
gościem - upierał się Fafryd. Urzeczony poetycznością swych porównań, nie zważał na słowa
Kocura.
- To znaczy, że mamy służyć Glipkeriowi za darmo? - zapytał ostro ten drugi. - No tak, oto
gorzka pestka wolności: brak wynagrodzenia!
Fafryd zaśmiał się, zreflektował i rzekł prawie ze skruchą:
- Mimo to jest pewien urok w niezłomnym czuwaniu, w powinności strażnika. Nie
trzymamy straży za pieniądze, ale z czystej przyjemności! Człowiek jest ślepy pod dachem, gdzie
ciepło mu i wygodnie. Tutaj widzimy miasto i gwiazdy, słyszymy szmer i tupot życia. Czyhamy jak
myśliwi w skalnej kryjówce, próbując złowić wzrokiem...
- Proszę, Fafryd, tylko nie strasz mnie zjawami i upiorami! - wpadł mu w słowo Kocur. -
Zaraz powiesz, że ulicami włóczy się krwiożerczy potwór. Taki, któremu ślina cieknie na myśl o
Innezgai i jej służkach. Który chrupnąłby na przystawkę książątko w zbrojnym przybraniu.
Fafryd popatrzył na niego w zadumie i potoczył wzrokiem po zasnutych mgłą miejscach.
- Kiedy będę miał pewność, nie omieszkam ci powiedzieć.
***
Bracia bliźniacy Kreszmar i Skel, z zawodu zamachowcy i rabusie, próbowali wydusić
pieniądze od pewnego liczykrupy w jego ruderze, kiedy dopadła ich mgła z czerwonymi pasmami.
Dokończyli dzieła z chyżością ambitnych ludzi, którzy po otrzymaniu niespodziewanego
zaproszenia na ucztę monarchy w pośpiechu przełykają ostatni kęs na rodzinnym przyjęciu.
Kreszmar bez skrupułów roztrzaskał pałką czaszkę liczykrupy, podczas gdy Skel chował za pas
mieszek złota, który udało mu się wydrzeć padającemu już bez życia staruszkowi. Miecze kołysały
im się u boków, gdy szybko wychodzili na zamgloną ulicę. Maszerowali teraz w towarzystwie
Gnarlaga i Gisza, w kłębach zwartej, szarej chmury, która poruszała się prawie niedostrzegalnie
wraz z nadrzecznymi mgłami, a mimo to z mocą najtęższego wina rozbudzała w nich żądzę
niszczenia i mordowania; tuszując wszelkie wątpliwości i obawy, przyrzekała krocie pasjonujących,
owocnych rozbojów.
Za czterema łotrami fałszywa mgła rzedła do wąskiego sznura, połyskującego miejscami
czerwienią tętnicy, a miejscami srebrem włókna nerwowego - nigdzie nie rozerwanego, choć musiał
ominąć niejeden kamienny narożnik po wyjściu ze Świątyni Nienawiści. Włókno tętniło
nieprzerwanie, w miarę jak ze świątyni płynęły polecenia i pokarm do pełznącego obłoku mgły i
czterech doszczętnie opętanych nienawiścią morderców, którzy wraz z nią maszerowali. Walec
mgły sunął z zawziętością śnieżnego tygrysa do dzielnicy arystokracji, gdzie nad morzem blisko
falochronu świecił tęczą latarni pałac Glipkeria.
Trzej odziani na czarno lankmarscy gwardziści, uzbrojeni w okute blachą pałki i ciężkie
strzałki z ostrymi haczykami, dostrzegli zbliżającą się do nich ścianę mgły i poruszających się w
niej ludzi. Zdawało im się, że to czterej mężczyźni uwięzieni w czarodziejskim, giętkim lodzie.
Ciarki im przeszły po skórze. Stali jak sparaliżowani. Mgła obmacała ich, lecz zostawiła w spokoju;
uznała, że są za słabym narzędziem dla jej celów.
W kłębach mgły użądliły ich noże i miecze. Gwardziści padli bez krzyku; czarne bluzy
błyszczały od wilgoci okraszonej czerwienią na bladych, zmartwiałych kończynach. Mgła
zgęstniała, jakby nażarła się do syta swoimi ofiarami. Z zewnątrz czterej mordercy byli
niewidoczni, choć sami wszystko doskonale widzieli.
***
W świetle łun wylewających się z pałacu w najdłuższą z pięciu ulic, tę prowadzącą w głąb
lądu, Kocur zauważył sunącą ku nim szarą mgłę, która wypuszczała przed siebie badawcze odrosty.
- Patrz, Fafrydzie, mamy towarzystwo! - zawołał wesoło.
- Mgła ciągnie od rzeki setką zakrętasów, żeby ogrzać łapy przy naszym piecyku!
Fafryd zmarszczył czoło i odparł z podejrzliwością:
- Cosik mi się widzi, że kryją się w niej nieproszeni goście.
- Wiecznie trzęsiesz gaciami! - zganił go Kocur i dodał tajemniczym głosem: - Śmieszna
myśl przyszła mi do głowy. Może to nie mgła, jeno dym z ogniska, gdzie pali się ogromny stos
słomy makowej z konopną żywicą? Wiesz, jakich zaznamy niesamowitych wrażeń, jakie sny mieć
będziemy?
- Najpewniej koszmary - rzekł cicho Fafryd i podniósł się w kucki. - Kocurze, mam złe
przeczucia! I miecz łaskocze w dotyku!
Najdalej wysunięta macka toczącego się żwawo wału mgły musnęła obu przyjaciół i
przylgnęła do nich z radością, jakby znalazła wreszcie dowódców wyprawy, hersztów oddziału
niewolników, których pod ich wodzą nikt nie pokona.
Dwaj serdeczni druhowie, niski i wysoki, zostali wystawieni na wielką pokusę. Łechtani
czułą, gorzko-słodką pieśnią nienawiści, słuchali obietnic wiecznego pławienia się w krwawej
zemście, trwających wieki wieków rozkoszy morderczego szału.
Fafryd, który tej nocy nie kosztował wina, pijany jedynie własnymi wizjami i rozważaniem
etosu strażnika, pozostał nieczuły na podszepty, których treść wydała mu się wyjątkowo mało
pociągająca.
Z drugiej strony Kocur, którego serce nieraz trawiła zawiść i nienawiść, przeżywał ciężkie
chwile, lecz i on w końcu oparł się chytrym namowom - nawet jeśli tylko dlatego, mówiąc bez
ogródek, że wolał być autorem własnego zła, niż uczyć się go od innych, choćby naukę proponował
sam arcy-diabeł.
Mgła cofnęła się parę kroków, po czym z kocią szybkością, niczym odtrącona kobieta o
mściwym charakterze, wydaliła ze swoich trzewi czterech łotrów i równocześnie wymierzyła
mgielne odrośle w Kocura i Fafryda.
Kocurowi wyszła na dobre biegła znajomość lankmarskiego półświatka, a w nim nawet
początkujących morderców, co w połączeniu z intuicją i umiejętnością błyskawicznego
podejmowania decyzji uratowało mu życie. Rozpoznał pas z nożami najniższego z czterech
bandziorów, Gisza, najniebezpieczniejszego w tej grupie. Bez wahania wyrwał z pochwy Koci
Pazur, wycelował i rzucił.
W tym samym momencie Gisz, równie szybki i zwinny, cisnął jeden z noży. Wszelako
Kocur, który nigdy nie lekceważył przeciwników i nie zapominał o ostrożności, w chwili rzutu
przekrzywił w bok głowę, dzięki czemu nóż Gisza przeciął tylko płatek ucha i minął go ze świstem.
Gisz zanadto ufał swej zręczności, nie zrobił, bowiem uniku, co przyniosło ten skutek, że
zaraz potem sterczała mu z prawego oczodołu rękojeść Kociego Pazura. Czas jakiś zdawał się łypać
na świat zdrowym okiem w niepomiernym zdumieniu, by w końcu runąć na bruk z twarzą
wykrzywioną śmiertelnym grymasem.
Kreszmar, Skel i Gnarlag ochoczo sięgnęli po broń, bynajmniej niezrażeni nagłą śmiercią,
która zatopiła swe szpony w mózgu ich towarzysza.
Fafryd, zwolennik strategicznego myślenia na polu walki, nie od razu dobył miecza, ale
chwycił piecyk za jedną z trzech rozgrzanych nóżek, zakręcił nim nad głową i obsypał czerwonym
żarem twarze napastników. To ich na chwilę zatrzymało, dzięki czemu
Kocur zdążył wyszarpnąć Skalpel, a Fafryd - swój ciężki, wykuty w jaskiniach miecz.
Wolałby rozstać się już z parzącym piecykiem, jednak na widok Gnarlaga, nacierającego nań z
dwoma mieczami, przerzucił piecyk do drugiej ręki.
Doszło do gwałtownego starcia, którego wynik chylił się to na jedną, to na drugą stronę.
Trzej napastnicy, tylko przez chwilę zdezorientowani żarem i popiołem, nie doznawszy obrażeń,
śmiałym krokiem przystąpili do boju. Cztery dobrze wymierzone pchnięcia omal nie dosięgły
Kocura i Fafryda. Barbarzyńca zasłonił się piecykiem przed klingą trzymaną w prawej garści
Gnarlaga, drugą zablokował własnym mieczem.
Błyskawiczny kontratak Fafryda przyniósł śmierć mordercy.
Z żelazem w szyi Gnarlag pochylił ku ziemi oba miecze i już ich nie uniósł, konając. Fafryd
nie mógł dłużej wytrzymać piekielnego bólu ręki, odrzucił, więc piecyk w pierwszą lepszą stronę,
gdzie mogła wyniknąć z tego jakaś korzyść. I tak zdzielił w łeb Skela, już-już zamierzającego
dźgnąć sztychem Kocura, który wprawdzie uskakiwał, lecz nie dość szybko w porównaniu z
atakiem bliźniaków.
Kocur pochylił się pod przelatującym mieczem Kreszmara i wraził mu Skalpel pod żebra,
by tą nie najłatwiejszą drogą dotrzeć do serca. Zaraz też wyciągnął ostrze i tą samą porcją stali
poczęstował chwiejącego się półprzytomnie Skela. Odskakując zwinnie z groźnie uniesioną bronią,
omiótł okolicę uważnym spojrzeniem.
- Wyrżnięci do nogi - zapewnił go Fafryd, który miał więcej czasu, żeby się rozejrzeć. -
Paskudnie sobie poparzyłem rękę!
- A ja mam rozcięte ucho - oświadczył Kocur, przytykając palce do rany. Uśmiechnął się. -
Na szczęście tylko z brzegu. - Zastanowiwszy się nad uwagą Fafryda, dodał: - Dobrze ci tak, boś
walczył orężem kuchcików!
- Też mi coś! - odciął się Fafryd. - Gdybyś nie skąpił węgla, oślepiłbym wszystkich chmurą
żaru.
- I jeszcze gorzej poparzył sobie łapy - rzekł wesoło Kocur i dorzucił z radością: - Zdało mi
się, że słyszę brzęk złota za pasem tego, coś go powalił piecem. Jak mu tam... Skela, właśnie,
rabusia Skela. Kiedy wyciągnę Koci Pazur...
Urwał, zaskoczony ohydnym odgłosem ssania, które zakończyło się głośniejszym
siorbnięciem. W mdłym świetle napływającym z dzielnicy bogaczy ujrzeli nieziemski, zatrważający
widok: okrwawiony sztylet kocura, dopiero co wbity w oko Gisza, unosił się na poskręcanym
ramieniu szarobiałej mgły, która wcześniej dawała schronienie napastnikom, a teraz wyraźnie
zgęstniała - rzekłby kto, i słusznie - posilona pożywną strawą, wzmocniona na siłach dzięki śmierci
swych czterech służalców.
Fafryd i Kocur zdrętwieli ze strachu przed nadprzyrodzonymi mocami - ze strachu przed
samotną błyskawicą, która uderza z czarnej chmury; przed olbrzymim wężem morskim,
szturmującym spod wody; przed cieniami gromadzącymi się w kniei, żeby zadusić zbłąkanego
tułacza; przed czarnym powrozem dymu, który sączy się znad ogniska czarodzieja, aby zacisnąć się
na gardle ofiary.
Z wielu stron dobiegało dzwonienie żelaza: oto mgielne macki podnosiły cztery porzucone
przez bandytów miecze i nóż Gisza, podczas gdy inne szarpały pasem zabitego złoczyńcy, aby
wydobyć zeń pozostałe noże.
Wyobraźnia nasuwała obraz ducha ośmiornicy z głębin Morza Wewnętrznego, który zbroi
się przed decydującym starciem. Dwa sążnie nad ziemią, gdzie zbiegały się macki nieprzejrzanej
mgły, dokładnie w środkowej części sinego korpusu, tworzył się czerwony dysk wielkości ludzkiej
głowy, który stopniowo upodabniał się do oka. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdy tylko oko
uzyska zdolność widzenia, dziesięć macek zacznie dźgać i chlastać swym zdobycznym orężem z
bezlitosną precyzją.
Fafryd stał jak skamieniały między szybko formującym się okiem a Kocurem, który chyba
wpadł na jakiś szaleńczy pomysł, zacisnął bowiem dłoń na rękojeści Skalpela, przygotował się do
ataku i krzyknął do barbarzyńcy:
- Podsadzisz mnie!
Odgadując plan druha, Fafryd otrząsnął się z osłupienia, splótł dłonie i zgiął się w kolanach.
Kocur rozpędził się, włożył nogę w prowizoryczne „strzemię" i wybił się w górę, kiedy wielkolud
dźwignął się i podrzucił go z wysiłkiem i okrzykiem bólu.
Z mieczem nastawionym do pchnięcia Kocur przeleciał przez czerwoną źrenicę z
ektoplazmy, która natychmiast rozproszyła się w nicość. Zniknął Fafrydowi z oczu, zupełnie jakby
zapadł się z kretesem w śnieżną zaspę. Zaraz po tym uzbrojone macki zaczęły bić na lewo i prawo
niczym niewidomi wojownicy - na oślep, gdzie popadło. Ale ponieważ było ich dziesięć, niektóre
ciosy mogły dosięgnąć Fafryda, który uchylał się i uskakiwał, aby nie oberwać. Kiedy stukał
obcasami o bruk, miecze i noże we władaniu macek kąsały odrobinę celniej - i znów, niczym
ślepiec kierujący się słuchem. Fafryd musiał dwoić się i troić, co wymagało od niego tym
większego wysiłku, że był taki duży. Postronny świadek, jeśliby taki zapuścił się w te rejony o tej
niezwykłej porze, mógłby dojść do wniosku, że to gigantyczna ośmiornica, która uczy barbarzyńcę
tańczyć.
Tymczasem po drugiej stronie szarobiałego potwora Kocur dostrzegł srebrno-różowe
włókno. Usiłowało przed nim uciec, toteż musiał wyskoczyć wysoko, aby ciachnąć je końcem
Skalpela. Stawiało klindze większy opór niż główny korpus mgły, a pękło z niezwykłym,
niespodziewanie głośnym brzękiem.
Mgła od razu opadła, bez porównania szybciej niż jakikolwiek przekłuty pęcherz -
właściwie jak wielka purchawka przydeptana stopą olbrzyma. Macki rozwiały się, a porzucone
miecze i noże szczęknęły o kamienie. Dmuchnęło tak obrzydliwym smrodem, że
Fafryd i Kocur musieli zatkać rękami nos i usta.
Ostrożnie wciągając w nozdrza powietrze, Kocur przekonał się, że znowu można oddychać
swobodnie.
- Hura! Chyba przeciąłem wąską gardziel tej bestii, drogi przyjacielu! Choć może był to
przewód sercowy, główny nerw, srebrny kantar, pępowina... nieważne.
- Ciekawe, dokąd prowadził.
- Ani mi się śni sprawdzać - zapewnił go Kocur, z niepokojem spoglądając przez ramię w
kierunku, skąd nadeszła mgła. - Jak chcesz, to się włócz po lankmarskich zaułkach, ale beze mnie.
Zresztą, popatrz: wąska nić też znikła.
- Aj! - krzyknął nagle Fafryd i zaczął rozcierać dłonie. - Ty cwany łobuzie! Kazałeś mi się
podsadzić, choć jestem poparzony!
Kocur uśmiechnął się szeroko, przesuwając spojrzenie po wstrętnie oślizgłych kocich łbach,
martwych ciałach i rozrzuconym bojowym ekwipunku.
- Gdzieś tu leży Koci Pazur - mruknął. - I naprawdę słyszałem brzęk złota...
- Wyczułbyś miedziaka pod językiem łotrzyka, którego dusisz! - burknął Fafryd ze złością.
***
W Świątyni Nienawiści pięć tysięcy wyznawców zaczęło wstawać ociężale, ze stękaniem -
każdy lżejszy o kilka łutów niż w chwili, kiedy padał na kolana. Bębniarze oparli się bezradnie na
bębnach, obsługujący korby pochylili się nad zgaszonymi, czerwonymi świecami, a chudy
arcykapłan posępnie zwiesił głowę i przykrył drewnianą maskę szponiastymi palcami.
***
Na skrzyżowaniu ulic Kocur machnął Fafrydowi przed oczami mieszkiem odciętym od pasa
zabitego Skela.
- Starczy tego na prezent zaręczynowy dla słodkiej Innezgai, mój szlachetny przyjacielu? -
zapytał śpiewnie. - Potem rozpalimy ogień w naszym kochanym piecyku, aby oddawać się
niezrównanym rozkoszom strażniczej posługi i przeżywać rozliczne cuda...
- Dawaj, cymbale! - warknął Fafryd i porwał brzęczący mieszek w swe poparzone dłonie. -
Znam miejsce, gdzie wcierają w ciało lecznicze olejki. I gdzie mają igły do zszywania
złodziejaszkom przytarganych uszu. A kobiety i wino są tam czyste i ostre.
CIĘŻKIE CZASY
W LANKMARZE
Pewnego razu w Lankmarze, Mieście Czarnej Togi, dwa lata po tak zwanym roku czarnej
śmierci rozeszły się drogi Fafryda i Szarego Kocura. Do dziś nie wiadomo, co dokładnie sprawiło,
że krewki barbarzyńca rozstał się ze szczupłym, przebiegłym księciem złodziei.
W owym czasie różnie na ten temat spekulowano. Jedni twierdzili, że poszło o dziewkę.
Inni utrzymywali, czemu jeszcze trudniej było dać wiarę, że pokłócili się przy podziale klejnotów
zagrabionych lichwiarzowi Mulszowi. Dziejopis Szryt nie wyklucza, że ich wzajemna wobec siebie
oziębłość stanowiła w dużej mierze echo nieprzyjaźni, w jakiej natenczas żyli ze sobą Szylba o
Twarzy Bezokiej, demoniczny mentor Kocura, i Ningobel Siedmiooki, tajemniczy i chimeryczny
opiekun Fafryda.
Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, stojące w zasadniczej sprzeczności z hipotezą o
klejnotach Mulsza, wiązało ich rozstanie z ciężkimi czasami, jakie nastały w Lankmarze. Przygody
zdarzały się rzadko i nie należały do najciekawszych, ponadto obaj bohaterowie osiągnęli ten etap
w życiu, kiedy człowiek niegrzeszący zasobnością rezygnuje z najwspanialszych wojaży i
przyjemności na rzecz pewnych pożytecznych zajęć, które pozwalają osiągnąć dobrobyt lub
duchową doskonałość... choć rzadko jedno i drugie naraz.
Zapewne nuda, niepewność jutra, tudzież rozbieżność zdań w sprawie sposobów wywinięcia
się z przykrego położenia, ostatecznie i nieodwołalnie poróżniły przyjaciół. Właśnie to założenie w
pewien sposób tłumaczy, a nawet usprawiedliwia śmieszną skądinąd plotkę, jakoby druhowie
pospierali się o prawidłowe wymawianie imienia „Fafryd". Otóż Kocur, z uporem godnym lepszej
sprawy, obstawał przy wypowiadanym niedbale w lankmarskiej gwarze „Fafyrze", podczas gdy
sam zainteresowany wolał oryginalną, twardą wymowę wszystkich spółgłosek: ponoć tylko taka nie
zgrzytała mu w uszach i nie kłóciła się z jego barbarzyńską wrażliwością na ład i porządek.
Człowieka znudzonego i ubogiego byle niedogodność wyprowadza z równowagi.
Niewątpliwie ich przyjaźń, choć do cna nie wygasła, to znacząco ostygła. Jakkolwiek nadal
mieszkali w Lankmarze, ich życiowe ścieżki zaczęły się rozchodzić.
Szary Kocur znalazł zatrudnienie u niejakiego Pulga, bezwzględnego pasożyta raczkujących
religii. Jako król mętnego lankmarskiego półświatka, ściągał haracz od kapłanów służących
bożkom, którzy mieli ambicje zostać wielkimi bogami. Oporni musieli liczyć się z nieprzyjemnymi,
zatrważającymi i odrażającymi incydentami podczas obrzędów poświęconych skąpemu bóstwu.
Jeżeli kapłan uchylał się od płacenia haraczu, jego cuda okazywały się szarlataństwem, zbór i
stronnicy szli w rozsypkę, a na domiar złego ktoś mógł mu w ciemnej uliczce złoić skórę i
pogruchotać kości.
W kompanii zabijaków Pulga i często jednej bądź dwóch pięknych tancereczek Kocur
stanowił teraz swojski i złowieszczy widok na lankmarskiej alei Bogów, która łączy Bagienną
Bramę z odległymi dokami i cytadelą. Nadal chodził ubrany na szaro, nadal zakryty kapturem, z
Kocim Pazurem i Skalpelem u boku. Jednakże sztylet i wąski miecz najczęściej spoczywały w
pochwach. Ponieważ dawno się przekonał, że groźba jest zwykle skuteczniejsza niż samo jej
wykonanie, ograniczał się do pertraktacji i pobierania należności.„Przychodzę w imieniu Pulga.
Puul... ga!" - tak zwykł otwierać rozmowę. Kiedy świątobliwi mężowie odmawiali współpracy lub
nazbyt ostro się targowali i należało porozbijać figurki bądź przegonić wiernych ze świątyni, kiwał
palcem na osiłków, by zastosowali odpowiednie środki dyscyplinarne, sam natomiast stawał z
boku, ucinał sobie żartobliwą pogawędkę z towarzyszącymi mu dziewczętami i objadał się
słodyczami. W miarę upływu miesięcy przybierał na wadze, tancerki zaś stawały się coraz bardziej
pokorne i dziecięco urodziwe.
Fafryd złamał miecz na kolanie (i przy okazji paskudnie się skaleczył), pozdzierał z odzienia
skrawki szczurzego futra i ostatnie ozdoby (nic niewarte paski ściemniałego żelaza), wyrzekł się
mocnych napitków i związanych z nimi przyjemności (już od dłuższego czasu zadowalał się
cienkim piwem i obywał bez kobiety) oraz został jedynym akolitą Bwadresa, jedynego kapłana
oddającego cześć Garncowemu Iszkowi. Zapuścił nader długą brodę, wcale nie krótszą od włosów
opadających na ramiona. Wychudł, policzki mu zapadły, pojawiły się cienie pod oczami, a głos z
basowego przeszedł w tenor... choć nie w rezultacie samookaleczenia, do którego doprowadziła go
rozpacz, jak rozpowiadali kłamcy, mimo iż dobrze wiedzieli, gdzie mu się to stało.
Bogowie w Lankmarze (mianowicie ci z bogów i pretendentów do tytułu boga, którzy
mieszkają lub, zdaniem niektórych, obozują w Niezniszczalnym Mieście, nie zaś lankmarscy
bogowie, bo to zupełnie inna, wielce tajemnicza i poważna sprawa)... No, więc bogowie w
Lankmarze czasem wydają się liczniejsi od ziaren piasku na Wielkiej Pustyni Wschodu. Znakomita
ich większość rozpoczynała swą karierę jako ludzie, a w zasadzie męczennicy, którzy wiedli
ascetyczny, wizjonerski żywot i zeszli ze świata okrutną, wstrząsającą śmiercią. Można odnieść
wrażenie, że od zarania dziejów niezliczone hordy kapłanów i apostołów (a nawet samych bogów -
niewielka to różnica), wędrowały przez pustynię, Tonącą Ziemią i Wielkie Słone Bagnisko, aby
spotkać się przed potężną, nisko sklepioną Bagienną Bramą Lankmaru... a równocześnie, rzecz
jasna, cierpieć najrozmaitsze tortury, kastracje, oślepienia, kamienowania, wbijania na pal,
krzyżowania, ćwiartowania i tak dalej, zawsze z rąk zbójców ze wschodu i mingolskich pogan -
stworzonych wyłącznie po to, aby pielęgnować tradycję męczeńskiej śmierci. Grono świętych
cierpiętników zasiliły też czarownice i czarnoksiężnicy, walczący o nieśmiertelność dla swoich
piekielnych, demonicznych bóstw czy, rzadziej, pra bogiń. Tutaj na czoło wysuwały się najczęściej
dziewice więzione dziesiątki lat w lochach magów-sadystów lub gwałcone przez całe plemiona
Mingoli.
Sam Lankmar, a zwłaszcza wyżej wspomniana ulica jest sceną, czy raczej areną
artystyczno-intelektualnych zmagań bogów po ich bardziej widowiskowych, lecz bynajmniej nie
okrutniejszych przejściach z Mingolami i rozbójnikami. Nowy bóg (reprezentowany przez swego
kapłana lub kapłanów) przystępuje do zawodów w Bagiennej Bramie i powoli czy wręcz
ślamazarnie posuwa się aleją Bogów: bądź to odnajmuje świątynię, bądź dzierżawi skrawek
chodnika, aż dotrze do miejsca odpowiedniego dla swej rangi. Rzadko, któremu udaje się przebić w
pobliże cytadeli i znaleźć sobie kąt wśród arystokracji bogów... również podlegających wymianie,
choć obecnych tam od stuleci, a nawet tysiącleci (prawdziwi lankmarscy bogowie są równie
zazdrośni, co tajemniczy). Całe tabuny bożków, jak można się domyślać, po odbyciu całonocnego
czuwania pod bramą odchodziły w nieznane - może szukać miast, gdzie widownia jest mniej
wybredna. Większość tych, co weszli do środka, wędrowała mniej więcej do połowy alei, by potem
wolno, walcząc zażarcie o każdą piędź ziemi, wycofać się z powrotem pod Bagienną Bramę i na
zawsze odejść z Lankmaru. Pamięć po nich prędko się zacierała.
Garncowy Iszek, któremu zdecydował się służyć Fafryd, był w Lankmarze jednym z
najmarniejszych, najmniej zaradnych bogów, a właściwie bożków. Wegetował tu przez trzynaście
lat, w którym to czasie zdołał zaliczyć jedynie dwa place. Teraz wracał, skazany na zapomnienie.
Nie należy go mylić z Iszkiem Bezbronnym, Iszkiem ze Spalonymi Nogami, Iszkiem Obdartym ze
Skóry czy innymi bóstwami z licznej rzeszy jego równie widowiskowo okaleczonych imienników.
Po prawdzie, swą niewielką siłę przebicia powinien złożyć na karb powszechnego mniemania, że
taka śmierć jak jego (rozciąganie na ławie tortur) nie jest szczególnie spektakularna. Niejeden
uczony pomylił go z Garncowym Iszkiem, świętym z zupełnie innej bajki, który na swą
nieśmiertelność zapracował siedemnastoletnim pobytem w niezbyt przestronnym glinianym
naczyniu. Garniec Garncowego Iszka zawierał rzekomo wodę pokoju z Sylwijskiego Zdroju,
aczkolwiek nie było na nią zapotrzebowania. Gdyby ktoś szukał sztandarowego przykładu
zdegradowanego boga, który nigdy do niczego nie doszedł, mógłby nie znaleźć lepszej kandydatury
niż Garncowy Iszek. Z kolei Bwadres ucieleśniał sobą wszystkie cechy niewydarzonego kapłana:
był zgrzybiały, niemrawy, uległy i mówił bełkotliwie. Fafryd miał powód, dla którego przystał do
niego, a nie do jednego z wielu obrotniejszych, perspektywicznych duszpasterzy: widział, jak
kapłan głaszcze po głowie głuchoniemego dzieciaka, mimo że nikt na niego nie patrzył (Fafryda nie
zauważył). To zdarzenie, niespotykane, na co dzień w Lankmarze, zapadło głęboko w pamięć
barbarzyńcy. Poza tym Bwadres okazał się przeciętnym, starym piernikiem.
Dopiero kiedy Fafryd został jego akolitą, los zaczął mu sprzyjać.
Po pierwsze, barbarzyńca wyglądał na imponującą podporę zboru już pierwszego dnia, gdy
pojawił się w potarganym, poplamionym krwią ubraniu (poranił się przy łamaniu miecza, jak się
rzekło). Za sprawą blisko siedmiu stóp wzrostu i wciąż wojowniczej postawy wybijał się jak góra
wśród brzdąców, leciwych babulek i różnorodnej hołoty, która tworzyła smrodliwy i hałaśliwy tłum
kapryśnych wyznawców na alei Bogów, kawałek drogi od Bagiennej Bramy. Wydawało się wielce
prawdopodobne, że jeśli Garncowy Iszek przeciągnął na swoją stronę takiej miary wyznawcę, z
pewnością wykazywał się jakimiś niespodziewanymi zaletami. Ze wzbudzającego respekt wzrostu
Fafryda, jego szerokich barów i zawadiackiego zachowania wynikała jedna niezaprzeczalna
korzyść: mógł zabezpieczyć dla Iszka i Bwadresa całkiem sporą powierzchnię chodnika, kiedy po
nocnych obrzędach wyciągał się do snu na kamieniu.
Łotry i swawolnicy z czasem przestali pluć na Bwadresa i szturchać go łokciami. Mimo
radykalnej zmiany obyczajów Fafryd nie stał się uległym poczciwcem - choć Garncowy Iszek był
bogiem pokoju - przede wszystkim, dlatego, że barbarzyńscy przodkowie wszczepili weń
poszanowanie podstawowych wartości moralnych.
Jeśli ktoś dręczył Bwadresa lub zakłócał obrzędy sprawowane ku czci Iszka, wylatywał w
powietrze i zaliczał twarde lądowanie, a jeśli się burzył, dostawał krótkie, ostrzegawcze lanie.
Bwadres nabrał niezwykłego wigoru w rezultacie tej nieoczekiwanej odsieczy, gdy wraz ze
swoim bogiem chylił się już ku przepaści zapomnienia. Zaczął jadać częściej niż dwa razy w
tygodniu i czesać swą długą, rzadką brodę. Wkrótce nie zostało w nim śladu po starczej
niemrawości, jedynie w głębi obwiedzionych żółtawymi krostkami oczu czaiły się jak dawniej
błyski szaleńczego uporu. Głosił teraz nauki Garncowego Iszka z zacięciem i charyzmą, jakiej nie
znalazł w sobie nigdy dotąd.
Tymczasem Fafryd już niebawem promował kult Garncowego Iszka nie tylko wzrostem,
postawą i wybitnymi osiągnięciami w fachu wykidajły. Po dwóch miesiącach wypełniania
dobrowolnych ślubów milczenia, kiedy to nie odpowiadał na najprostsze pytania Bwadresa, z
początku wielce zdziwionego postępowaniem swego olbrzymiego pomocnika, Fafryd wyszperał
gdzieś małą, pękniętą lirę, naprawił ją i zaczął regularnie przy wszystkich obrzędach odśpiewywać
wyznanie wiary i dzieje Garncowego Iszka. Żadną miarą nie rywalizował z Bwadresem, nie wtrącał
się w jego litanie i nie próbował udzielać błogosławieństwa w imieniu Iszka. Wprost przeciwnie:
zawsze klękał i milkł, kiedy Bwadres przeprowadzał obrzęd.
Kiedy jednak kapłan medytował między rytuałami, Fafryd siadywał za nim na kamieniach,
wydobywał melodyjne dźwięki z malutkiej liry i śpiewał swym, dość jak na niego cienkim,
przyjemnym i romantycznie przychrypniętym głosem. A trzeba wiedzieć, że w dzieciństwie na
Lodowych Pustaciach, a więc gdzieś pod biegunem w pojęciu lankmarczyków - hen za Morzem
Wewnętrznym, porośniętym puszczami Państwem Ośmiu Miast i Górami Trollowych Schodów -
Fafryd pobierał nauki w szkole śpiewających skaldów (tak się nazywała, choć uczono tam śpiewać
wyłącznie lirycznym tenorem), mając jeszcze do wyboru szkołę ryczących skaldów, gdzie
śpiewano basem. Właśnie ten powrót do wyrobionego w dzieciństwie sposobu artykułowania
dźwięków, objawiający się w odpowiedziach na te nieliczne pytania, których raczył wysłuchać w
swej skromności, był prawdziwym i jedynym powodem przejścia jego basu w tenor - pomimo
niestworzonych opowieści plotkarzy pamiętających Fafryda jako obdarzonego tubalnym głosem,
skorego do bitki druha Szarego Kocura.
W przedstawianych dziesiątki razy dziejach Garncowego Iszka systematycznie dokonywały
się zmiany, wszelako tak wolno, że nawet Bwadresowi, gdyby chciał, trudno byłoby zgłaszać
zastrzeżenia. Ostatecznie powstała z tego, wprawdzie stonowana pod wieloma względami, wielka
saga o bohaterze z północy. Iszek za młodu nie zabijał smoków i innych potworów, co przeczyłoby
jego zasadom moralnym, on się tylko z nimi bawił: pływał z lewiatanem, kąpał się z behemotem,
przemierzał bezdroża podniebnych przestrzeni na grzbiecie wiwerny, gryfa i pegaza. Zarazem nie
gromił w boju królów i cesarzy: po prostu wprawiał w osłupienie najwyższych dygnitarzy, gdy
kroczył po sztychach zatrutych mieczy, stawał na baczność w ogniu paleniska czy stąpał po wodzie
wrzącej w olbrzymich kadziach - i zarazem wygłaszał pięknym, doskonale rymowanym wierszem
natchnione kazania o braterskiej miłości.
Garncowy Iszek, jakiego znał Bwadres, skonał po stosunkowo krótkich męczarniach (choć
nie bez kilku pożegnalnych napomnień), kiedy porozrywano mu stawy na ławie tortur. Garncowy
Iszek, jakiego ukazał ludziom Fafryd (właściwie starczyło rzec „Iszek": każdy wiedział, o kogo
chodzi), połamał siedem ław, nim zaczęły opuszczać go siły. Nawet, kiedy w mniemaniu, że rozstał
się z życiem, popuszczono powrozów, poderwał się i chwycił za gardło głównego kata,
zachowawszy w sobie dość krzepy, by udusić niegodziwca... nieważne, że mistrza zapaśników w
swoim cechu.
Iszek wszakże tego nie uczynił, jak zawsze wierny zasadom; poprzestał na złamaniu grubej,
mosiężnej obroży kata, będącej znakiem jego profesji, i wygięciu jej w kunsztowny,
niewypowiedzianie piękny symbol garnca. Dopiero wtedy wyzionął ducha i udał się do krainy
wiecznej szczęśliwości, gdzie spotykają go nowe, nadzwyczajne przygody.
A ponieważ zdecydowana większość bogów w Lankmarze przywędrowała z krajów
Wschodu lub z południa, z podupadłych kulturowo okolic Kuarmalu, w swoich ziemskich
wcieleniach byli słabeuszami: potrafili przeżyć ledwie kilka chwil na stryczku i parę godzin na
palu, nie wykazywali szczególnej odporności na roztopiony ołów czy grad zębatych strzał, nie
oddawali się z zamiłowaniem tworzeniu heroicznych poematów i widowiskowym zmaganiom z
groźnymi potworami, nic więc dziwnego, że Garncowy Iszek, jakim przedstawiał go Fafryd,
zwrócił na siebie uwagę, a wnet zaskarbił sobie przychylność i miłość zwykle chwiejnej w
poglądach bogobojnej tłuszczy. Nade wszystko wizja Garncowego Iszka, który wstaje z ławą na
plecach, zrywa więzy i łamie dechy, a następnie czeka pokornie z podniesionymi rękami, aż
oprawcy naszykują kolejną ławę i go do niej przytwierdzą... otóż ta wizja zajęła naczelne miejsce w
snach i marzeniach czeredy żebraków, tragarzy, przemęczonych kucharek oraz ich biednych dzieci i
zniedołężniałych rodziców.
Na fali swej rosnącej popularności Garncowy Iszek nie tylko po raz drugi przesuwał się
aleją Bogów w kierunku cytadeli, - co samo w sobie było nie lada rzadkością - ale też udawała mu
się ta sztuka o wiele łatwiej niż jakiemukolwiek bożkowi w czasach nowożytnych. Praktycznie
przed każdą kolejną ceremonią Bwadres i Fafryd przenosili ołtarzyk kilka kroków dalej, a to dzięki
temu, że tłum wyznawców wdzierał się na tereny tymczasowo poświęcone bogom o słabszych
umiejętnościach przyciągania wiernych. Zdarzało się coraz częściej, że niezmordowani, schodzący
się o późnej porze wyznawcy umożliwiali im sprawowanie obrzędów do pierwszych brzasków
jutrzenki. Dziesięć, czasem dwanaście nocnych ceremonii pozwalało tyleż razy przesunąć się w
nowe miejsce. I nie trzeba było długo czekać, żeby zaczął się zmieniać charakter członków zboru.
Pokazywali się ciekawscy z coraz cięższymi trzosami: najemnicy, kupcy, modnie ubrani złodzieje,
pomniejsi dostojnicy, strojne kurtyzany, arystokraci lubiący się szwendać po dzielnicach biedoty
oraz gładko ogoleni filozofowie, którzy pokpiwali z nieprzekonujących argumentów Bwadresa i
absurdalnego zbioru zasad Iszka, lecz w duchu podziwiali szczery zapał staruszka tudzież jego
rosłego, oddanego poezji akolitę. Wraz z zamożniejszymi przybyszami zjawiali się, oczywiście,
nieprzebłagani wysłannicy Pulga i inne lisy szukające gąsek w tym stadku. Co w nader niezręcznej
sytuacji stawiało Szarego Kocura.
Dopóki Iszek, Bwadres i Fafryd trzymali się w odległości paru rzutów kamieniem od
Bagiennej Bramy, dopóty nie było powodu do obaw. Kiedy bowiem przychodził czas zbierania
datków i Fafryd zbliżał się do słuchaczy z wyciągniętymi rękami, ci dawali mu, jeśli w ogóle
cokolwiek, to najwyżej pleśniejące skórki chleba, przywiędnięte warzywa, szmaty, kije, bryłki
węgla drzewnego, a już najrzadziej, co wywoływało zwykle okrzyki zdziwienia, pogięte,
wyszczerbione i zaśniedziałe miedziaki. Tego rodzaju drobnica nie interesowała nawet mało
ambitnych wyłudzaczy haraczu, a Fafryd bez trudu radził sobie z nierozgarniętymi cherlakami,
którzy chcieli się bawić w księcia złodziei w cieniu Bagiennej Bramy. Niejeden raz Szary Kocur
przekonywał Fafryda, żeby nie zmieniał tego stanu rzeczy, bo dalsza wędrówka aleją Bogów może
mieć przykre następstwa.
Kocur z jednej strony nie skąpił dalekowzrocznych porad, ale i był nad wyraz ostrożny.
Polubił - a przynajmniej święcie wierzył, że polubił - swą stałą, dochodową pracę bez mała
bardziej, niż lubił samego siebie. Dobrze wiedział, że jako świeży nabytek Pulga, jest teraz pod
szczególną obserwacją Wielkiego Człowieka i najmniejszy dowód przyjaźni z Fafrydem (pogłoska
mówiła, że są skłóceni na dobre) może go w przyszłości słono kosztować. Tak, zatem w czasie
wolnym od pracy - czyli w dzień, albowiem obrzędy religijne odbywają się w Lankmarze zwykle
nocą, w blasku pochodni - spacerując aleją Bogów, niby to przypadkiem spotykał się z Fafrydem,
jednakże jawnie z nim nie rozmawiał. Udawał, że załatwia tu jakieś swoje sprawy, szuka
przyjemności bądź skrycie naśmiewa się z pożałowania godnego zajęcia swego dawnego kompana
(jego druga linia obrony na wypadek oskarżeń ze strony Pulga) - gdy w istocie rzeczy wygłaszał
półgębkiem długie mowy, na które Fafryd odpowiadał, jeśli już, w ten sam sposób, choć bardziej
przez roztargnienie niż z wyrachowania.
- Słuchaj no, Fafryd - rzekł Kocur przy trzeciej tego rodzaju okazji. Jednocześnie udawał, że
przygląda się młodej żebraczce o kościstych kończynach i wydętym brzuchu, jakby próbował
ocenić, czy chude mięso w połączeniu z odpowiednimi ćwiczeniami nie wydobędzie z niej
urzekającej, chłopczykowatej urody. - Masz tu wszystko, czego chcesz, czyli sposobność klecenia
wierszydeł i wyśpiewywania jej bęcwałom, jak mi się wydaje. Radzę ci, siedź przy bramie, bo
jedną jedyną rzeczą, jakiej tutaj nie ma, to pieniądze, a przecież tobie podobno nie potrzeba
pieniędzy. Czyste wariactwo, ale to już nie moja sprawa. Słuchaj więc! Jeśli poleziesz z Bwadresem
pod cytadelę, ba, jeśli ruszysz się stąd o pchli krok, zaczniesz zgarniać forsę, czy tego chcesz, czy
nie chcesz. Za pieniądze kupicie sobie coś z Bwadresem, choćbyście nie wiem jak ciasno wiązali
trzosy i zatykali uszy, żeby nie słyszeć krzyków przekupni. Towar, który sobie kupicie, nazywa się
kłopoty.
Fafryd odpowiedział cichym mruknięciem, odpowiednikiem wzruszenia ramionami.
Przebijając wzrokiem odstające kudły krzaczastej brody, patrzył w niemalże nabożnym skupieniu
na tajemniczy przedmiot, który zasłaniał długimi palcami, wykonując nimi zdecydowane, acz
delikatne ruchy.
- A tak przy okazji, co słychać u twojego głupiego staruszka? Ponoć zaczął się zdrowo
odżywiać - ciągnął Kocur, przybliżając się nieznacznie, aby zobaczyć, czym zajmuje się Fafryd. -
Wciąż uparty jak osioł, co? Wciąż chce zaciągnąć Iszka do cytadeli? Wciąż beznadziejnie tępy...
ee... w interesach?
- Bwadres to dobry człowiek - stwierdził cicho Fafryd.
- Przez tę swoją dobroć napyta sobie biedy! - odpowiedział Kocur ze złośliwą ironią. -
Słuchaj, Fafryd, nie naciskajmy na niego, by zmienił sposób myślenia. Coś mi się zdaje, że nawet
Szylba i Ning nie dokonaliby wespół tej kosmicznej rewolucji. Sam wszystkiego dopilnujesz. Po
prostu twórz poezję nieco niższych lotów, znajdź parę niepowodzeń w chlubnym żywocie Iszka.
Pewnie sam już masz dosyć tego śmiesznego mariażu północnej obojętności z południowym
samoudręczeniem. Więc zmień coś! Prawdziwy artysta pracuje w każdym tworzywie. Jeśli ci to nie
odpowiada, cóż, są łatwiejsze sposoby. W gorączce ceremonii zapomnij o przestawianiu ołtarza, a
nawet cofnij go trochę! Stary pryk, podniecony widokiem tłumów, nawet nie wie, gdzie się
przesuwacie. Posuwajcie się rakiem. Możesz chować część datków, nim oddasz je Bwadresowi.
Starczy jeden ranek, żebyś nauczył się sztuczki. Zresztą, po co cię uczyć? W tych wielkich łapskach
wszystko da się ukryć.
- Nie.
- Jak uważasz - rzekł Kocur tonem pozornie lekkim, lecz bynajmniej nie beznamiętnym. -
Kupuj sobie kłopoty, skoro chcesz, lub śmierć, skoro musisz. Słuchaj, czym ty się tam bawisz? Hej!
Nie dawaj mi tego, zwariowałeś!? Jeno sobie popatrzę. Na czarną togę! Co to ma być?
Nie podnosząc wzroku, bez zbytecznych ruchów, Fafryd przekrzywił splecione dłonie,
jakby chciał pokazać Kocurowi schwytanego motyla lub żuka. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka
mogło się wydawać, że Fafryd starannie ukrywa rzadki, dorodny okaz żuka z pancerzem w kolorze
lekko zszarzałego złota.
- To z wczorajszych datków dla Iszka - wymamrotał Fafryd. - Dar od pobożnej niewiasty,
która duchem oddana jest bogu.
- Racja! - syknął Kocur. - Jak też połowie młodej lankmarskiej magnaterii, i to nie tylko
duchem. Myślisz, że nie rozpoznam podwójnie skręconej bransolety Leszni? Dwie takie dostała, jak
wieść niesie, od bliźniaczych diuków z Iltmaru. Co jej zrobiłeś, że ci ją dała? Czekaj, nic nie mów!
Łatwo zgadnąć. Pewnie recytowałeś poemat! Słuchaj, sprawy zaszły dalej, niż się spodziewałem.
Jeśli Pulg się dowie, że już dają wam złoto... - Urwał znacząco. - Ale cóżeś z tym zrobił?
- Wygiąłem na kształt świętego garnca. - Fafryd trochę bardziej pochylił głowę, odrobinę
bardziej rozchylił dłonie i ździebko bardziej je przekrzywił.
- No tak, widzę... - wycedził Kocur. Ozdoba z miękkiego złota została skręcona w
zadziwiająco staranny, niezwykły węzeł. - Nieźle ci wyszło. Nie mam pojęcia, Fafryd, jak to się
dzieje, że z jednej strony wykazujesz tak wielkie upodobanie do krągłości, a z drugiej nie spałeś
przy nich od sześciu miesięcy. Pewnie w tym względzie jedno wyklucza drugie. Na razie mi nie
przerywaj, bo coś mi w głowie świta. Na czarny szkaplerz, toż to świetny pomysł! Dasz mi tę
błyskotkę, a ja zaniosę ją Pulgowi. Czekaj! Wysłuchaj mnie do końca i wtedy się zastanów. Nie
chodzi mi o złoto, przekupstwo czy żaden podział łupów; o coś takiego nie prosiłbym Bwadresa ani
ciebie. Będzie z niej pamiątka, okaz do kolekcji. Ostatnio miałem okazję przyjrzeć się Pulgowi i
odkryłem w nim dziwną słabość: lubi dostawać podarki (traktuje je zapewne jak trofea) od swoich...
hm... kooperantów, jak czasem ich nazywamy. Upominki powinny być związane z przedmiotem
kultu, a więc są to kielichy, kadzielnice, kości zdobione srebrnym filigranem, amulety wysadzane
klejnotami i tym podobne rzeczy. Siaduje przed półką z darami i snuje marzenia. Czasem mam
wrażenie, że nieświadomie staje się religijnym człowiekiem. Jeśli przyniosę mu to cacko, to na
pewno, bez dwóch zdań, poczuje afekt do Iszka. Każe mi nie zdzierać skóry z Bwadresa. Kto wie,
może nawet dałoby się was zwolnić od płacenia haraczu na... co najmniej trzy place.
- Nie.
- Twoja wola, przyjacielu. Chodź ze mną, serdeńko, kupię ci kotleta. - Tę drugą uwagę,
wypowiedzianą już normalnym głosem, Kocur skierował do żebraczki, która odpowiedziała mu z
pewnym ociąganiem miną wyrażającą wyćwiczony przestrach. - I nie myśl sobie, kiciu, że się
wymigasz kotletem rybnym. Wiesz, że są jeszcze inne? Rzuć mamuśce pieniążek, mała, i chodź ze
mną. Buda z kotletami jest cztery place dalej. Na lektykę nie licz, ruch dobrze ci zrobi. Żegnaj,
poszukiwaczu śmierci! - dodał szeptem do Fafryda.
Choć Szary Kocur udawał, że nie chce już mieć z tym nic wspólnego, dokładał wszelkich
starań, aby odwlec nieszczęsną noc rozrachunku. Obmyślał coraz to nowe, skomplikowane zadania
dla zabijaków Pulga i ostrzegał, że ten czy tamten omen, póki co, wróży niepowodzenie w
rozliczeniach z Bwadresem... albowiem Pulg, oprócz przesadnej uczuciowości, ostatnimi czasy
okazywał także nadmierną wiarę w przesądy.
Zapewne udałoby się wyjść obronną ręką z tej kłopotliwej sytuacji, gdyby Bwadres twardo
stąpał po ziemi i w sprawach pieniężnych miał choćby tę znikomą dozę wyczucia, którą w obliczu
poważnych sankcji dyscyplinarnych był w stanie wykrzesać z siebie nawet najbardziej chciwy,
kochający luksusy kapłan czy najchudszy ze świątobliwych mężów niebywałych w świecie.
Bwadres był wszakże uparty ponad miarę, co świadczyło, że niestety sukcesy na gruncie
zawodowym mimo wszystko nie wyleczyły go ze starości. Chełpił się, że poborcom haraczu nie
odda ni ćwierci zardzewiałego tyka (żelazna, najdrobniejsza moneta w Lankmarze). I - jakby
jeszcze bardziej chciał się pogrążyć, jeśli w ogóle było to możliwe - nie zamierzał „trwonić"
pieniędzy na wypożyczanie bogatych sprzętów i dzierżawienie dla Iszka dodatkowego miejsca w
świątyni, bez czego praktycznie nie mógł się obejść żaden bóg, który tak daleko zawędrował aleją.
Stanowczo zapowiedział, że każdy zarobiony tyk, brązowy agol, srebrny smerduk, złoty rylk, a
nawet gluldycz, diament zatopiony w bursztynie, pójdzie na „zakup" najwspanialszej świątyni dla
Iszka pod samą cytadelą - ściślej mówiąc, świątyni Niewidzialnej Wszechwiedzącej Aarty,
uznawanej za jedną z najstarszych i najpotężniejszych bogiń w Lankmarze.
Oczywiście, rozgłoszenie tak szumnej zapowiedzi poskutkowało kolejnym wzrostem
popularności Iszka; zbór się powiększał o osobników wszelkiej maści, schodzących się,
przynajmniej na początku, zwykle w poszukiwaniu wrażeń. W Lankmarze, gdzie takie rzeczy nie
należały do rzadkości, zakładano się, jak daleko zajdzie Iszek aleją Bogów i w jakim czasie to
zrobi, przy czym kursy ulegały nieprzewidywalnym wahaniom, ponieważ cała sprawa przechodziła
ograniczoną, nastawioną tylko na zarobek wyobraźnię bukmacherów. Do snu Bwadres zwykł się
zwijać w kłębek w rynsztoku przy skarbonie Iszka - początkowo będącej zwykłym workiem na
czosnek, potem już mocną beczułką z przebitą pokrywą, którędy wrzucano monety. Przy nim z
kolei sadowił się Fafryd. Zawsze gdy jeden spał, drugi odpoczywał i czuwał.
Przyszła taka chwila, że Szary Kocur w przystępie desperacji był skłonny poderżnąć gardło
Bwadresowi. Wiedział jednak, iż sprzeniewierzyłby się haniebnie zasadom obowiązującym w jego
nowej profesji (zaszkodziłby interesom swego pryncypała). Gdyby na niego padł bodaj cień
podejrzenia, czekałaby go sroga zemsta ze strony Pulga i innych poborców haraczu. W razie
potrzeby powinno się Bwadresa z lekka poturbować, trudno, nawet wziąć na tortury, lecz poza tym
musiał być traktowany jak kura znosząca złote jajka. Co więcej, Kocur obawiał się, że choć nauczy
Bwadresa moresu, Iszka nie zatrzyma. Dopóki Iszkowi sprzyjał Fafryd.
W końcu doszło do rozstrzygnięcia w sprawie, a właściwie pierwszego z rozstrzygnięć.
Kocura zmusiło do działania niezachwiane przekonanie, że jeśli dłużej będzie odmawiał Pulgowi
przekąski z Bwadresa, Iszka bezlitośnie złupi konkurencja. Niejaki Baszarat pewnie już ostrzył
sobie zęby. Będąc numerem jeden wśród żerujących na kapłanach lankmarskich poborców haraczu,
Pulg miał prawo pierwszy sięgnąć po zdobycz, gdyby jednak zwlekał w nieskończoność - w
absurdalnej obawie przed złą wróżbą czy przedwczesnym podcięciem skrzydeł Bwadresowi - Iszek
mógł paść czyjąkolwiek ofiarą, a w szczególności Baszarata, najgroźniejszego rywala Pulga.
Jak to się zwykle dzieje w podobnych przypadkach, mimo iż Kocur starał się odsunąć w
czasie noc rozprawy z Bwadresem, i tak w końcu nadeszła, do tego w towarzystwie burzy z
piorunami.
***
Kiedy wreszcie przyszedł krytyczny wieczór, zwiastowany ostrzeżeniem wysłanym Pulgowi
przez Baszarata, Kocur przestał się łudzić nadzieją, że w ostatniej chwili nasunie mu się jakiś
zbawczy, genialny pomysł. Ktoś mógłby mu zarzucić, że podszedł do rzeczy w sposób dość
tchórzliwy. Posługując się młodą żebraczką, którą nazywał Czarną Liliją, i jeszcze paroma
zaufanymi znajomkami, rozpuścił pogłoski, jakoby skarbnik świątyni Aarty sposobił się do
potajemnego wypłynięcia na Morze Wewnętrzne wynajętym czarnym statkiem. Ponoć zabierał ze
sobą wszystkie fundusze i całe kosztowne wyposażenie świątyni - łącznie z kompletem czarnych,
wysadzanych perłami dekoracji na ołtarz, darem od żony wielkiego suwerena, za który jeszcze nie
rozliczył się z Pulgiem. Plotka rozchodziła się ze ściśle wyliczoną prędkością, aby wiarygodnymi
kanałami wrócić do Kocura zaraz po tym, jak w obstawie czterech uzbrojonych po zęby osiłków
wyprawił się do miejsca, gdzie rezydował bóg Iszek.
A trzeba wiedzieć, że skarbnik Aarty w rzeczywistości borykał się z trudnościami
finansowymi i naprawdę szykował do przeprawy przez morze. Co nie tylko świadczyło o tym, że
Kocur oparł swą intrygę na rzetelnych podstawach, ale że przynajmniej z perspektywy bankierów i
właścicieli ziemskich Bwadres powziął nader trafną decyzję przy wyborze przybytku boga Iszka -
czy pomógł mu przypadek, czy też kierował się jakąś godną podziwu chytrością, spokrewnioną z
jego starczym uporem - to już inna kwestia.
Kocur nie mógł zawrócić z drogi swego korpusu ekspedycyjnego, ponieważ należało
uchronić Bwadresa przed Baszaratem. Wobec tego podzielił swoje siły, święcie przekonany, że
Pulg pochwali jego strategię działania, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Trzech zabijaków posłał
zatem z bezwzględnym poleceniem przywołania Bwadresa do porządku, podczas gdy sam w
szczupłej obstawie pospieszył zatrzymać skarbnika, rzekomo uciekającego z wielkimi bogactwami.
Naturalnie, mógł znaleźć się w grupie idącej na Bwadresa, wtedy jednak musiałby się
pojedynkować z Fafrydem - ze skutkiem trudnym do przewidzenia. Jakkolwiek ze wszystkich sił
starał się wybawić przyjaciela z opałów, własne bezpieczeństwo też mu nie było obojętne.
Jak wspomniano, można by mieć za złe Szaremu Kocurowi, że rzucił Fafryda wilkom na
pożarcie. Należy wszakże pamiętać, że Kocur dobrze znał swego druha.
Trzej zabijacy, którzy nie znali Fafryda (Kocur nieprzypadkowo takich wybrał), ucieszyli
się z tego nieoczekiwanego obrotu rzeczy. Wszak w trakcie odpowiedzialnych misji często nadarza
się okazja błysnąć zaradnością, a za tym idą awanse. Poczekali do pierwszej przerwy między
obrzędami, kiedy to ludzie zwykle się przepychają i powstaje zamieszanie. Ten z toporkiem u boku
podszedł bezpośrednio do Bwadresa i baryłki, służącej kapłanowi również jako ołtarz, obciągnięty
na tę okoliczność workiem na czosnek.
Drugi dobył miecza i zwrócił się groźnie do Fafryda, aczkolwiek nie podchodził za blisko i
bacznie śledził ruchy wielkoluda. Trzeci, niczym mistrz ceremonii w podrzędnym burdelu, przybrał
niedbałą, lekceważąco żartobliwą postawę, dźwięcznym głosem wypowiedział ostrzeżenie i
rozejrzał się przenikliwym wzrokiem. Rodowici lankmarczycy są do tego stopnia przywiązani do
tradycji, że ponad wszelką wątpliwość żaden nie wszedłby w paradę ludziom wykonującym tak
poważany zawód jak ściąganie haraczu (a już szczególnie numerowi jeden w tej branży), zawsze
jednak trzeba wziąć poprawkę na cudzoziemców i szaleńców - aczkolwiek w Lankmarze nawet ci
ostatni szanują zwyczaje.
Nikt z tłumu nie zauważył arcyciekawej rzeczy, jaka się zaraz potem wydarzyła, bowiem
wszyscy patrzyli na zabijakę, co to jedną ręką przyduszał kapłana, a toporkiem sięgał do skarbony.
Rozległ się okrzyk zdumienia i brzęk żelaza. Łotrzyk pilnujący Fafryda upuścił miecz i trząsł ręką,
jakby go nieznośnie piekła. Nie śpiesząc się, Fafryd chwycił go od tyłu za ubranie, w dwóch
olbrzymich susach dopadł drugiego draba i tego też podniósł w podobny sposób.
Widok zapierał dech w piersiach: wielkolud o zmizerniałej twarzy, brodaty akolita w długim
płaszczu z niebarwionej wielbłądziej skóry (niedawny dar od żarliwego wyznawcy), stał w
szerokim rozkroku, zgięty w kolanach, trzymając z lewa i prawa dwóch szamoczących się
poborców.
Jednakowoż trzeci zabijaka ani myślał zachwycać się malowniczością tej sceny, albowiem
otwierała się przed nim wymarzona sposobność: błyskawicznie wysunął z pochwy szablę,
uśmiechnął się i pomachał do tłumu niczym cyrkowiec przed występem, po czym rzucił się na
Fafryda, celując między rozwarte pod szerokim kątem nogi przeciwnika.
Kobiety piszczały, a mężczyźni wzdrygali się na myśl o strasznym losie, jaki czeka akolitę.
Rozległ się głuchy brzęk. Napaleniec wypuścił szablę z garści. Nie ruszając się z miejsca,
Fafryd potrząsnął trzymanymi w rękach łotrami, aż z hukiem zderzyli się łbami. Z niezmąconym
spokojem rozłączył ich i odrzucił w dwie strony. Gdy wpadli w tłum bez przytomności, postąpił do
przodu i wciąż bez pośpiechu złapał za kark i krocze trzeciego poborcę; ciśnięty dużo dalej między
ludzi, nieszczęśnik przewrócił dwóch wysłanników Baszarata, którzy z wielkim zainteresowaniem
śledzili rozwój wydarzeń.
W ciągu trzech uderzeń serca panowała cisza, potem wybuchła żywiołowa owacja. Mimo iż
przestrzegający tradycji lankmarczycy nie odmawiali poborcom prawa do ściągania należności, nie
widzieli niczego zdrożnego czy nadzwyczajnego w tym, że gorliwy akolita dokonuje cudów. I
nagradzali oklaskami każde udane przedstawienie.
Bwadres obmacał sobie szyję, jeszcze zdyszany i uśmiechnął się z prostoduszną radością,
kiedy Fafryd w odpowiedzi na wiwaty usiadł na chodniku ze skrzyżowanymi nogami i pochylił
głowę.
Stary kapłan bezzwłocznie wygłosił kazanie, podczas którego parokrotnie wstrząsnął
słuchaczami, dając im do zrozumienia, że hen, w swym niebieskim królestwie, Iszek szykuje się
odwiedzić Lankmar. Sromotną klęskę, jaką akolita zadał złoczyńcom, Bwadres przypisywał
objawiającej się w nim mocy Iszka. Co miało zwiastować rychłe wcielenie się boga w człowieka.
Bezpośrednim skutkiem tego zwycięstwa wróbli nad sokołami była narada odbywająca się o
północy na zapleczu „Srebrnego Węgorza", gdzie Pulg najpierw obsypał pochwałami Kocura, by
następnie chłodno go zrugać.
Chwalił Kocura za schwytanie skarbnika ze świątyni Aarty, który wszelako wsiadał na
pokład statku nie z zamiarem ucieczki z Lankmaru, lecz by zabawić się na dwudniowej wycieczce
w kompanii kilkorga wesołków, w tym niejakiej Hali, najwyższej kapłanki bogini o tym samym
imieniu. Tak się jednak złożyło, że istotnie zabrał część wysadzanych perłami dekoracji ołtarza,
prawdopodobnie jako dar dla najwyższej kapłanki. Kocur uczciwie je skonfiskował, nim złożył
świątobliwej gromadce życzenia wielu upojnych wrażeń na morzu. Pulg szacował, że łup wart jest
prawie dwa razy tyle, ile wynosiło zadłużenie świątyni, lecz skarbnik został słusznie ukarany za
nieterminowe regulowanie płatności.
Naganę Kocur otrzymał za to, że nie ostrzegł poborców przed siłą Fafryda i nie objaśnił im
szczegółowo, jak mogą zapędzić w kozi róg olbrzyma.
- Dostałeś chłopaków pod swoją komendę, synu - mówił Pulg ojcowskim, rzeczowym
tonem. - Jak oni się spisują, tak ja ciebie oceniam. Jeśli oni zawalą, w moich oczach ty będziesz
winny. Dobrze znasz tego barbarzyńcę. Powinieneś był ich pouczyć, jak mają się bronić przed jego
sztuczkami. Owszem, poradziłeś sobie z trudniejszym zadaniem, lecz nie dopilnowałeś ważnego
drobiazgu. Oczekuję od swoich poruczników umiejętności strategicznego myślenia, lecz stanowczo
wymagam sumiennego wypełniania zadań.
Kocur zwiesił głowę.
- Kiedyś przyjaźniłeś się z tym barbarzyńcą, hę? - ciągnął Pulg. Pochylił się nad
porysowanym stołem i na chwilę zwiesił dolną wargę. - Czyżbyś miał do niego jakąś słabość, synu?
Kocur uniósł brwi, rozchylił nozdrza i wolno pokręcił głową.
Pulg w zamyśleniu podrapał się po nosie.
- Pójdziemy tam jutro w nocy - rzekł. - Trzeba przykładnie ukarać Bwadresa, wziąć tego psa
na łańcuch. Proponuję, niech Gryl w pierwszym starciu... poderżnie ścięgna barbarzyńcy. Nie
wolno go zabić, bo dzięki niemu płynie forsa. Jak mu łydki potniemy, będzie mógł jeszcze łazić na
czworakach. Dopiero wierni zaczną rzucać datki! Podoba ci się mój pomysł?
Kocur zmrużył oczy, jakby w głębokiej zadumie.
- Przykro mi, ale jest do niczego - rzekł odważnie. - Ten barbarzyńca popisuje się czasem
magicznymi sztuczkami, wobec których nawet ja jestem bezradny. Dzikus stosuje zwariowane
wybiegi, obmyśla je na poczekaniu, nie przewidzi ich żaden cywilizowany człowiek. Gryl być
może go draśnie, to prawda, ale jeśli nie da rady? Coś ci poradzę. Masz prawo sądzić, że czuję
słabość do tego człowieka, niemniej to moja najlepsza rada. Zezwól mi spoić go wieczorem. Zaleje
się w sztok. Wtenczas nawet palcem nie kiwnie.
Pulg mruknął z powątpiewaniem.
- Pewny jesteś, synu, że temu podołasz? Powiadają, że nikt mu w piciu nie dorówna. I
trzyma się Bwadresa jak gigantyczna ośmiornica.
- Już ja ich rozdzielę - zapewnił Kocur. - Dzięki temu wciąż będzie się nadawał do
przedstawień Bwadresa. A podczas walki wszystko może się zdarzyć. Zechcesz podciąć mu ścięgna
i przypadkowo poderżniesz mu gardło.
Pulg potrząsnął głową.
- Tak, tylko że znowu dosoli naszym chłopakom, jak następnym razem pójdą po gotówkę.
Chcesz lać mu wino w gardło za każdym razem, kiedy trzeba się rozliczyć? To zbyt
skomplikowane. I ryzykowne.
- Niczego się nie bój - rzekł Kocur poufnym tonem. - Jeżeli Bwadres zacznie płacić,
barbarzyńca pójdzie za jego przykładem.
Pulg ciągle kręcił głową.
- To jeno przypuszczenia, synu - powiedział. - Myślisz prawidłowo, ale nie masz pewności.
A ja chcę mieć to z głowy raz na zawsze. Musi go spotkać przykładna kara, jak już wspomniałem.
Pamiętaj, synu, że człowiekiem, dla którego urządzimy jutro przedstawienie, jest Baszarat.
Trzymam zakład, że przyjdzie popatrzeć, choć pewnie stanie w ostatnim rzędzie. Opowiadali ci, jak
barbarzyńca obalił dwóch jego chłopaków? Niesamowite. - Uśmiechnął się szeroko i zaraz
spoważniał. - Będzie po mojemu. Na Grylu można polegać.
Kocur wzruszył ramionami z kamiennym obliczem.
- Jak sobie chcesz. Oczywiście, barbarzyńcy z północy wolą czasem popełnić samobójstwo,
niż żyć w kalectwie. Wątpię, by ten to zrobił, ale wszystko możliwe. Pomijając to, oceniam szanse
powodzenia twojego planu jak cztery do pięciu. Cztery do pięciu.
Pulg nerwowo zmarszczył czoło i wbił w Kocura swe przekrwione, świńskie oczka.
- Jesteś pewien, że go spijesz, synu? Jak pięć do pięciu?
- Ma się rozumieć. - Kocur miał na podorędziu jeszcze kilka argumentów na korzyść swego
planu, lecz rozważnie je przemilczał. Nawet nie dodał, chociaż świerzbił go język: Jak sześć do
sześciu. Wolał nie przeciągać struny.
Nagle Pulg odchylił się w krześle i wybuchnął śmiechem, co znaczyło, że oficjalna część
spotkania dobiegła końca. Uszczypnął stojącą opodal nagą dziewczynę.
- Wina! - zażądał. - Nie, precz z tymi słodkimi popłuczynami, trzymam je dla gości! Zyzia
cię nie pouczyła? Dawaj porządny trunek, znajdziesz go za zielonym bożkiem! No dobrze, synu,
stuknij się ze mną kielichem i opowiedz coś jeszcze o tym Iszku. Bardzo mnie zaciekawił. Wszyscy
mnie ciekawią. - Swobodnym gestem wskazał kunsztownie rzeźbiony przenośny regał i połyskujące
w cieniu przedmioty kultu. Znów zmarszczył czoło, lecz tym razem na jego twarzy malowało się
zupełnie inne uczucie. - Są rzeczy na tym świecie, o których nam się nie śniło - rzekł
sentencjonalnie.
- Zgadzasz się ze mną, synu? - Wielki Człowiek pokręcił głową, znów inaczej niż przedtem.
Staczał się w przepaść filozoficznych rozważań. - Czasem się zastanawiam. Ja i ty, synu, dobrze
wiemy, że to są tylko zabawki - wskazał raz jeszcze regał. - Ale to, co czują do nich ludzie... to
przecież nie złudzenie. Bardzo dziwne. Niektóre uczucia można łatwo zrozumieć: malcy drżą na
myśl o upiorach, spragnieni widoku krwi i rozebranych dziewek głupcy wywalają gały na
przedstawienie. Dziwi mnie, co innego. Kapłan bredzi trzy po trzy, ludzie modlą się i stękają, a
potem... coś powstaje. Nie mam pojęcia, co to takiego, chętnie bym się dowiedział... Tak, dziwne...
- Pokiwał głową. - Któż by się nie dziwował. Cóż, napij się wina. Hej, dziewczyno! Pilnuj, by miał
pełen kielich! No, opowiadaj mi teraz o Iszku, synu. Ciekawią mnie wszyscy, ale w tej chwili
najchętniej posłuchałbym o nim.
Ani słowem nie wspomniał, że od dwóch miesięcy, przynajmniej pięć razy w tygodniu,
skrycie obserwuje z zaciemnionych, zasłoniętych okien kamienic przy alei Bogów obrzędy ku czci
Iszka.
Nie podejrzewał go o to nawet Kocur.
***
Kiedy nad czarnymi, cuchnącymi bagniskami wypłynęły na niebo wstęgi czerwono-
różowych zórz, Kocur odszukał Fafryda.
Bwadres chrapał jeszcze w rynsztoku z beczułką w objęciach, lecz rosły barbarzyńca już nie
spał: siedział na krawężniku z brodą opartą na ręce. W pobliże przypałętała się garstka szkrabów,
lecz oprócz nich nikogo nie było widać.
- To ten, co go zranić nie można? - podsłuchał Kocur szept któregoś dzieciaka.
- Ten, ten - drugi mu odpowiedział.
- Podszedłbym z tyłu i ukłuł go gwoździem.
- Kto by nie chciał!
- On ma chyba skórę z żelaza - rzekła dziewczynka z dużymi oczami.
Kocur stłumił śmiech, pogłaskał dziecko po głowie i śmiałym krokiem podszedł do Fafryda.
Patrząc z obrzydzeniem na zaśmiecony chodnik, ostrożnie usiadł w kucki. Nadal nie miał z tym
trudności, aczkolwiek brzuch wypiął się przed nim jak baniak.
Odezwał się bez wstępów przyciszonym głosem, aby nie usłyszała go dzieciarnia:
- Niektórzy mówią, że siła Iszka bierze się z miłości. Inni, że z uczciwości, z odwagi lub z
perfidnej obłudy. Chyba już znam poprawną odpowiedź. Jeśli mam rację, napijesz się ze mną wina.
Jeśli się mylę, rozbiorę się do gaci, uznam Iszka za swego boga i pana i zostanę pomocnikiem jego
akolity. Zakład stoi?
Fafryd przyglądał mu się uważnie.
- Stoi.
Kocur wyciągnął rękę i dwa razy opukał Fafryda poprzez brudną wielbłądzią skórę. Raz
stuknął go w pierś, raz między nogi. Za każdym razem dał się słyszeć cichy stuk połączony z
delikatnym brzękiem.
- Kirys z Mingwardu i nakrocznik z Gorczu - zawyrokował Kocur. - Grubo watowane, żeby
nie dzwoniły. To z nich bierze się niezwyciężona siła Iszka. Sześć miesięcy temu jeszcze by na
ciebie nie pasowały.
Fafryd przyglądał mu się w zdumieniu. Nagle szeroki uśmiech rozświetlił jego twarz.
- Wygrałeś - przyznał. - Kiedy zapłacę?
- Dzisiaj po południu - odpowiedział szeptem Kocur. - Kiedy Bwadres naje się i utnie sobie
drzemkę. - Powstał z cichym stęknięciem i odszedł, lekko stąpając po bruku.
Niebawem aleja Bogów zbudziła się do życia i przez pewien czas pielgrzymowały do
Fafryda grupki ciekawskich. Jednakże tego dnia nawykłym do zimna mieszkańcom Lankmaru
dawał się we znaki upał. Wczesnym popołudniem ulice się wyludniły, nawet dzieci pochowały się
w cieniu. Bwadres dwa razy odśpiewał z Fafrydem Litanię akolity, po czym poprosił o jedzenie,
dotykając ust dłonią: jako wielki zwolennik praktyk ascetycznych, celowo jadał o tej niewygodnej
porze, zamiast w chłodzie wieczoru.
Fafryd przyniósł mu zaraz potrawkę z ryby w dużej misce.
Bwadres przyjrzał się jej podejrzliwie, Lecz wsunął wszystko bez sprzeciwu, czknął, dał
Fafrydowi parę wskazówek i zwinął się do snu przy beczułce. Od razu zachrapał.
Z niskich podcieni dobiegł czyjś syk. Fafryd wstał i po cichu wszedł pod arkady. Kocur
chwycił go za ramię i poprowadził do przesłoniętych kotarą drzwi.
- Toś się spocił, przyjacielu - rzekł półszeptem. - Powiedz mi, bom ciekaw, czy ty naprawdę
nosisz pancerz z ostrożności, czy może to jest blaszany rodzaj włosiennicy?
Fafryd pominął milczeniem to pytanie. Zmrużył oczy i zawahał się przed odsuniętą kotarą.
- Nie bardzo mi się podoba ten pomysł - powiedział. - Dom schadzek! Jeszcze ktoś mnie
zobaczy i podli ludzie wezmą mnie na języki.
- Śmiało, raz kozie śmierć - ponaglił go żartobliwie Kocur. - Na dobrą sprawę, nikt cię
jeszcze nie widział. No, właź!
Fafryd nie opierał się dłużej. Kotara zakołysała się za nim i znieruchomiała, pogrążając
pokój w półmroku. Odrobina światła dostawała się do środka jedynie przez wywietrzniki w
okienkach pod sufitem.
Gdy Fafryd wytężał wzrok, Kocur pośpieszył z wyjaśnieniem:
- Wynająłem ten pokój na cały wieczór. Nie musisz daleko chodzić i będziemy tu sami. Nikt
się o tym nie dowie. Czego jeszcze można chcieć?
- Chyba to i racja - przyznał z wahaniem Fafryd. - Jeno szkoda pieniędzy, które wywaliłeś
za pokój. Zrozum, maluchu, możemy razem wypić najwyżej po kielichu. Przywiodłeś mnie tu
podstępem, choć niezłośliwie, wiem o tym. Trudno. Musi skończyć się na jednym kielichu.
Przyjaźnimy się, lecz każdy z nas idzie swoją drogą. Tedy jeden kielich i basta! Góra dwa.
- Ależ oczywiście - mruknął Kocur.
Przed oczami Fafryda wyłaniały się z szarości rozpoznawalne kształty. Ujrzał przegrodzone
kotarą drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, wąskie łóżko, miednicę, niski stół i taboret, a na
podłodze przy taborecie rząd opasłych stągwi z krótkimi szyjkami i wielkimi uchami.
- Raz kozie śmierć, powiadasz? - rzekł cicho, wreszcie swoim charakterystycznym
basowym głosem, nie odrywając wzroku od glinianych naczyń z winem. - Ja tu widzę cztery kozy.
- Ależ oczywiście - powtórzył Kocur.
Kiedy przyniesiona przez Kocura świeca tonęła w kałuży wosku, Fafryd osuszał trzecią
„kozę". Obrócił dzban do góry dnem, spił ostatnią kroplę, podrzucił naczynie i trzepnął je w locie
niczym wypchaną pierzem piłeczkę. Dzban potłukł się z hałasem. Nie ruszając się z łóżka, Fafryd
pochylił się nisko, aż dotknął brodą podłogi. Pochwycił oburącz ostatnią „kozę" i z przesadną
ostrożnością postawił ją na stole. Wyciągnąwszy maleńki nożyk, mrużąc oczy z wysiłku, zaczął
żmudnie zeskrobywać, płatek po płatku, resztki żywicy z szyjki garnca.
Fafryd żadną miarą nie przypominał już choćby najbardziej niepoprawnego akolity. Po
rozprawieniu się z pierwszą „kozą" rozochocił się i zrzucił z siebie wierzchnie odzienie. Płaszcz z
wielbłądziej skóry wylądował w kącie, w drugim znalazł się w częściach watowany pancerz. W
samej przepasce biodrowej, niegdyś białej, wyglądał niby jakiś chudy, wojowniczy dzikus lub
barbarzyński król w łaźni.
Dłuższą chwilę przez okienka nie wpadało światło. Potem wkradła się tamtędy czerwona
poświata pochodni. Wieczór niósł z sobą narastający gwar ulicy: piskliwe śmiechy, nawoływania
przekupni, rozliczne wezwania do modlitw. „Fafryd! - wyróżniało się w zgiełku chrapliwe, donośne
wołanie Bwadresa. - Fafryd! Fafryd!" Teraz jego krzyków już nie było słychać.
Fafryd guzdrał się z żywicą, jakby zeskrobywał złote listki.
Kocur musiał walczyć z ogarniającym go zniecierpliwieniem.
Mimo to na jego ustach błąkał się zwycięski uśmieszek. Tylko raz się ruszył, żeby odpalić
nową świeczkę od tej, która dogasała. Fafryd nie dostrzegał żadnych zmian wokół siebie. Kocur
przypuszczał, że jego przyjaciel widzi w tej chwili świat w świetle urojonej latarni, która wskazuje
drogę wszystkim zatwardziałym pijusom.
Niespodziewanie barbarzyńca uniósł nożyk i wraził go w środek korka.
- Giń, mingolski psubracie! - Wyszarpnął nożyk z nabitym nań korkiem. - Już ja ci krwi
utoczę! - Przytknął do ust gliniany garniec.
Wychyliwszy duszkiem, jak szacował Kocur, jedną trzecią zawartości naczynia, odstawił je
na stół dość stanowczym ruchem.
Zapadając w błogostan, przewrócił oczami, zadrżał na całym ciele i majestatycznie jak
padające drzewo, które ledwie podcięto, osunął się na plecy. Liche łóżko zatrzeszczało złowieszczo,
lecz nie załamało się pod jego ciężarem.
Myliłby się ten, kto by myślał, że to koniec. Między krzaczastymi brwiami Fafryda pojawiły
się bruzdy; uniósł głowę i drapieżnym spojrzeniem przekrwionych oczu potoczył po pokoju.
Zatrzymał wzrok na ostatnim glinianym garncu. Wysunął długie, muskularne ramię, zacisnął dłoń
na szyjce garnca, wsunął go pod łóżko i nie puszczał. Wreszcie zamknął oczy, grzmotnął głową w
materac i zachrapał z uśmiechem.
Kocur wstał i zbliżył się do łóżka. Uniósłszy powiekę Fafryda, pokiwał głową z
zadowoleniem - raz i potem drugi, gdy zbadał jego tętno, wolne i miarowe niczym huk fal na
brzegu Morza Zewnętrznego. Równocześnie druga ręka Kocura pracowała ze zwinnością i maestrią
niekoniecznie wymaganą w tej sytuacji, aż wyłuskała z fałdy w przepasce biodrowej Fafryda
połyskliwy przedmiot ze złota. Włożył go do zamaskowanej kieszonki w spodniej części szarego
kaftana.
Ktoś za nim odchrząknął. Był to dźwięk tak wyraźny i wystudiowany, że Kocur nie okazał
przestrachu, nawet nie oderwał stóp od ziemi, tylko się odwrócił ruchem wolnym i dostojnym jak w
rytualnym tańcu w Świątyni Węża.
W drzwiach do sąsiedniego pokoju stał Pulg w pasiastej, srebrno-czarnej szacie z głębokim
kapturem. Przy twarzy trzymał czarną, wysadzaną klejnotami maseczkę. Przyglądał się Kocurowi
zagadkowym wzrokiem.
- Nie wierzyłem w twoje możliwości, synu, ale ci się udało - ozwał się spokojnie. -
Odzyskałeś moje pełne zaufanie, ostatnio nadszarpnięte. Wigin, Gryl, Kwacz! Do mnie!
Trzech zbójów wśliznęło się za Pulgiem do pokoju, wszyscy na wzór herszta w cudacznym,
ponurym odzieniu. Dwaj byli tędzy, lecz trzeci chudy i zwinny jak łasica - niższy nawet od Kocura,
na którego spozierał zimnym wzrokiem zapiekłego rywala. W przeciwieństwie do osiłków,
uzbrojonych w krótkie miecze i małe kusze, nie miał przy sobie żadnej widocznej broni.
- Wziąłeś sznur, Kwacz? - ciągnął Pulg i wskazał na Fafryda.
- Przywiąż go do łóżka. Jeno tak, żeby nie porwał więzów tymi swoimi mocarnymi
łapskami.
- Bezpieczniej go nie pętać... - zaczął Kocur.
- Daj spokój, synu - wpadł mu w słowo Pulg. - Nadal się tym zajmujesz, nie przeczę, tylko
że odtąd będę ci patrzył na ręce. Będę mógł na bieżąco zmieniać twoje plany i czepiać się
szczegółów. Przyda ci się taka lekcja. Kompetentny porucznik nie zraża się, że musi wypełniać
rozkazy pod okiem generała. Tak, tak, nawet jeśli w obecności podkomendnych wysłuchuje nagan.
To się nazywa sprawdzian.
Kocur był zdziwiony i zaniepokojony. Nie potrafił zrozumieć zachowania Pulga.
Wyczuwało się w nim jakąś wewnętrzną sprzeczność, jakby herszt poborców haraczu sam ze sobą
toczył walkę.
Z pewnością nie był pijany, choć jego świńskie oczka nadzwyczajnie błyszczały. Zdawał się
istotą nie z tego świata.
- Kiedy zawiodłem twoje zaufanie? - zapytał ostro Kocur.
Pulg uśmiechnął się kącikami ust.
- Wstyd mi za ciebie, synu - powiedział. - Kapłanka Hala wyznała mi całą prawdę o twej
przygodzie ze statkiem. Odnająłeś go od skarbnika, w zamian, za co mógł zatrzymać wysadzaną
perłami tiarę i drogocenny napierśnik. Następnie kazałeś Mingolowi Ourfowi przepłynąć na inne
nabrzeże. Hala wściekła się na skarbnika, bo przeszła mu na nią ochota lub się po prostu
wystraszył. W każdym razie nie chciał jej dać tych kosztownych cacuszek. I przyszła do mnie na
skargę. Żeby było śmieszniej, twoja Czarna Lilija opowiedziała o wszystkim swemu lubemu
Grylowi. Cóż ty na to, synu?
Kocur skrzyżował ręce i odrzucił w tył głowę.
- Sam powiedziałeś, że dał nawet więcej, niż się należało. A statków w porcie nie brakuje.
Pulg parsknął przyciszonym, trochę przydługim śmiechem.
- Nie zrozum mnie źle, synu - rzekł w końcu. - Cieszę się, że moi pełnomocnicy to przezorni
ludzie, którzy lubią mieć pod ręką zapasowe wyjście. Inaczej sądziłbym, że zadaję się z
półgłówkami. Niech dbają o własne interesy, proszę bardzo, ale przede wszystkich niech myślą o
moim! Nie pękaj, synu, jakoś się dogadamy. Taką mam nadzieję. Kwacz! Związałeś go należycie?
Dwaj roślejsi łotrzykowie, przypiąwszy kusze do pasa, skrzętnie się uwijali. Sznury ciasno
zaciągnięte na piersi, w biodrach i kolanach przytwierdziły Fafryda do łóżka; ręce rozłożono mu na
boki i przywiązano w nadgarstkach do brzegów łóżka. Fafryd leżał na wznak i spokojnie
pochrapywał. Nieznacznie się poruszył i mruknął coś niezrozumiale, kiedy wyrwano mu z dłoni
garniec z winem, ale to było wszystko. Wigin zabierał się już do krępowania stóp barbarzyńcy, lecz
Pulg dał znak, że to zbyteczne.
- Gryl! - krzyknął. - Chodź tu z brzytwą!
Prędki jak łasica rozbójnik przesunął tylko dłoń nad piersią i zaraz błysnęło w niej ostrze o
tępo ściętym końcu. Z uśmiechem przystanął przy gołych łydkach Fafryda. Pogłaskał żelazem
grube ścięgna i spojrzał z nadzieją na Pulga.
Herszt przewiercał wzrokiem Kocura, który czuł w sobie nieodpartą wręcz presję. Zrób coś!
Zakrył dłonią usta i ziewnął.
Pulg wskazał głowę Fafryda.
- Gryl! - powtórzył. - Pięknie mi go wygolisz. Pozbaw go brody i rozpraw się z grzywą.
Chcę zobaczyć łysą czachę! - Nachylił się do Kocura i rzekł niedbałym, konfidencjonalnym tonem:
- Słyszałem, że dzikusy tracą siłę, gdy im zgolić włosy. Prawda to? Nieważne, rychło się
przekonamy.
Ścinanie grzywiastej czupryny i bujnej brody wraz ze starannym goleniem jest czasochłonną
czynnością, nawet, jeżeli golibroda podchodzi do rzeczy z nerwowym pośpiechem i nie
przeszkadza mu wątłe, chybotliwe światło. Kocur wykorzystał tę chwilę, by na siedemnaście
sposobów rozważyć zaistniałą sytuację, a jednak nie udało mu się znaleźć klucza do zagadki. Jedna
rzecz szczególnie go frapowała, jakkolwiek patrzył na sprawę: przedziwne zachowanie Pulga.
Zdradzał tajemnice, oskarżał bezpośredniego podwładnego na oczach prostych zabijaków,
proponował jakiś bzdurny „sprawdzian", ubierał się jak na święto cudaków, wiązał człowieka
zalanego w pestkę i na domiar wszystkiego wierzył w przesądy o goleniu ludzi. Całkiem jakby ktoś
rzucił nań urok i zmusił go do odprawienia niezwykłego rytuału pod płaszczykiem zagmatwanej
strategii.
Nie ulegało wątpliwości, że kiedy Pulg otrząśnie się z uroku, wyrwie z narkotycznego
otępienia - w ten czy inny sposób wyzwoli się spod wpływu nieznanej mocy, nigdy już nie zaufa
nikomu, kto był świadkiem jego osobliwych postępków, a zwłaszcza Kocurowi.
Ten wniosek napełnił smutkiem Kocura, który nie mógł się pogodzić z faktem, że został na
lodzie, choć ciężko pracował na swoją pozycję. Tak czy inaczej, musiał spojrzeć prawdzie w oczy.
Zamiast się niepotrzebnie zamartwiać, powinszował sobie w duchu wejścia w posiadanie - co
prawda dzięki ryzykownego kombinatorstwu - czarnego jednomasztowca. Zapasowe wyjście już
wkrótce mogło uratować mu życie. Pulg nie miał szans się dowiedzieć, gdzie Ourf zaszył się ze
statkiem. A póki co, na każdym kroku spodziewał się zdrady ze strony herszta lub nawet śmierci z
rąk któregoś z łotrów na rozkaz nieprzewidywalnego, kapryśnego księcia poborców. Doszedł do
wniosku, że im mniej możliwości szkodzenia będą mieli oni (w szczególności Gryl), tym lepiej.
Pulg znowu się śmiał.
- Patrzcie, wygląda jak nowo narodzone dziecię! - zawołał. - Dobra robota, Gryl!
Fafryd rzeczywiście odmłodniał, odkąd wygolono mu włosy aż po klatkę piersiową; w
pewnym sensie bardziej odpowiadał powszechnemu wyobrażeniu przykładnego akolity. Mieściłby
się może w romantycznych kanonach urody, gdyby nadgorliwy Gryl nie usunął brwi. Skutek był
taki, że blada głowa Fafryda przypominała marmurowe popiersie, osadzone na tułowiu żywego
człowieka.
Pulg nie przestawał chichotać.
- I ani kropli krwi, najmniejszego draśnięcia! To dobry znak. Gryl, jesteś niezastąpiony!
Co racja, to racja. Pomimo swej diabelskiej szybkości Gryl ani razu nie zaciął Fafryda. Cóż,
komu nie pozwolono nacieszyć się podrzynaniem ścięgien, ten niewątpliwie z pogardą odnosił się
do drobnych, powierzchownych zadrapań. Traktowałby je wręcz jak plamę na honorze.
Przynajmniej w mniemaniu Kocura.
Przyglądał się swemu wygolonemu druhowi i sam miał ochotę się pośmiać. Jednakże
odechciało mu się śmiechu, a nawet zapomniał na chwilę o grożącym mu niebezpieczeństwie, kiedy
tknęło go mrożące krew w żyłach przeczucie, że całe to zdarzenie jest nader podejrzane - nie tylko
zadziwia odstępstwami od normy, ale też trąci tajemną, okultystyczną praktyką. Fafryd rozebrany...
Fafryd ogolony... Fafryd przywiązany do wąskiego, skrzypiącego łóżka... Instynkt go
wyraźnie ostrzegał. Znów doznał wrażenia, tym razem silniejszego, że Pulg nieświadomie odprawia
jakiś nieziemski rytuał.
- Sza! - Herszt uniósł palec, nakazując ciszę.
Zarówno on, jak i Kocur z trzema łotrzykami posłusznie nadstawili uszu. Dochodząca z
zewnątrz wrzawa przycichła, nawet ustała na moment. Wtem zza kotary zasłaniającej wyjście i
wypełnionych czerwonym blaskiem okienek doleciał ochrypły głos Bwadresa, który rozpoczynał
Długą litanię. Zebrany tłum odpowiedział mrukliwym szeptem.
Pulg walnął w ramię Kocura.
- No to zaczęło się! Pora na nas! - krzyknął. - Rozkazuj nam, synu! Zobaczymy, czyś to
sobie dobrze zaplanował. Pamiętaj, że będę patrzył ci na ręce. Dasz nauczkę Bwadresowi pod
koniec obrzędu, gdy zbierze ofiarę. - Popatrzył groźnie na Gryla, Wigina i Kwacza. - We
wszystkim się go słuchajcie, chyba, że osobiście odbiorę mu dowództwo. Do dzieła, synu! Prędzej,
czekamy na rozkazy!
Jakże chętnie Kocur grzmotnąłby teraz w tę drogocenną maskę, którą herszt wyłudzaczy
zasłonił sobie twarz. Rozkwasiłby wielgachnego nochala i dał nogę z tego domu wariatów, gdzie
każą rozkazywać. Czuł się wszakże odpowiedzialny za Fafryda: rozebranego, ogolonego,
spętanego, spitego do nieprzytomności i całkowicie bezbronnego. Wobec tego podbiegł do wyjścia
i skinął na pozostałych poborców, w tym Pulga, żeby szli za nim. Ruszyli bez słowa, co nie bardzo
dziwiło w tych okolicznościach, kiedy nie dało się odróżnić rzeczy zwykłych od niezwykłych.
Kiwnięciem ręki kazał Grylowi odsunąć i przytrzymać kotarę. Przenosząc wzrok nad
ramieniem niższego od siebie mężczyzny, dostrzegł ostatniego w grupie Kwacza, który pochylił się,
by zgasić świeczkę i przy tej sposobności gwizdnąć spod łóżka nadpity garniec wina. Nie wiedzieć
czemu, ów niewinny złodziejski wybryk wydał się Kocurowi najbardziej podejrzanym incydentem
w długim łańcuchu wydarzeń z pogranicza normalności i okultystycznego absurdu. Żałował, że nie
zna boga, któremu mógłby bezgranicznie zaufać, bo pomodliłby się doń o mądrość i jakiś
drogowskaz na bezdrożu męczących go przeczuć. Niestety, mógł liczyć wyłącznie na siebie. Chcąc
nie chcąc, musiał zapuścić się na bezdroża i zdać się na łaskę losu przy wyborze drogi - bez
namysłu wypełniać wszystko, co podpowiadał mu instynkt.
Toteż kiedy Bwadres zawodził żałobnym głosem, wspomagany w litanii półśpiewnym
mamrotaniem tłumu (ale też zadziwiająco często przedrzeźniany drwinami i wzgardliwym
buczeniem), Kocur uwijał się jak w ukropie, organizując scenę i rozstawiając bohaterów sztuki,
której fabuła jawiła mu się jeszcze w urywkach.
Cienie były w tym dziele jego sprzymierzeńcami, gdy niezauważenie przemykał się między
pogrążonymi w mroku zakamarkami.
Szukając rekwizytów, mógł korzystać z towarów naniesionych tu przez połowę
lankmarskich przekupniów.
Między innymi kategorycznie zażądał sprawdzenia broni Kwacza i Wigina: krótkich mieczy
i pochew, niedużych kusz i futerałów z maleńkimi bełtami o odstraszającym wyglądzie. Kiedy
rozbrzmiewały ostatnie jękliwe słowa Długiej litanii, scena była przygotowana, chociaż to, jak,
gdzie i w którym momencie podniesie się kurtyna - i kto będzie widzem, a kto aktorem -
pozostawało wielką niewiadomą.
Stworzyła się sceneria wspaniałego widowiska: aleja Bogów ciągnąca się w obu kierunkach
ku barwnie oświetlonym lalkowym światom, chmury płynące nisko nad ziemią, pierwsze pasma
mgły sunące z Wielkiego Słonego Bagniska, odległy grzmot burzy, mruczenie i zawodzenie
kapłanów służących bogom rywalizującym z Iszkiem, piskliwe śmiechy kobiet i dzieci,
niezmordowane wołania przekupni i niewolników rozgłaszających nowiny; aromat świątynnych
kadzideł mieszał się z drażniącym zapachem smażonych potraw, swądem kopcących pochodni,
tudzież piżmowymi i kwiatowymi aromatami, jakimi się skrapiały bogatsze niewiasty.
Tłuszcza zebrana w niespotykanej liczbie przed ołtarzem Iszka, żądna wrażeń po usłyszeniu
wieści o dokonanych zeszłej nocy wyczynach demonicznego akolity i szumnych zapowiedziach
Bwadresa, tarasowała ulicę od krawężnika do krawężnika. Przedostać się na drugą stronę można
było jedynie wąskimi, niewygodnymi przejściami w podcieniach. Wszystkie warstwy
lankmarskiego społeczeństwa miały tu swoich przedstawicieli: łachmany sąsiadowały z
gronostajami, bose stopy ze złoconymi sandałami, oręż najemników z różdżkami filozofów, twarze
natarte drogimi balsamami z twarzami pokrytymi kurzem, oczy cierpiących głód z oczami sytych
wielmożów, bezgraniczna wiara ze strachem ukrytym pod maską niedowiarstwa.
Bwadres, jeszcze zdyszany po litanii, stał na krawężniku po drugiej stronie ulicy dokładnie
naprzeciwko sklepionego wejścia do domu, gdzie leżał skrępowany Fafryd. Dygoczącą dłoń
położył na beczułce owiniętej workiem na czosnek, stanowiącej zarazem ołtarz i skarbonę Iszka. U
jego stóp - stłoczeni tak blisko, że brakowało mu miejsca na zrobienie kroku - zgromadzili się
najwierniejsi członkowie zboru: siedzieli w kucki bądź ze skrzyżowanymi lub podwiniętymi
nogami.
Kwaczowi i Wiginowi Kocur wyznaczył posterunek na samym środku alei, przy
wywróconym straganie sprzedawcy ryb. Podawali sobie na przemian gliniany garniec, zdobycz
Kwacza, z pewnością w pewnej mierze po to, aby uprzyjemnić sobie czas oczekiwania na tym
śmierdzącym stanowisku. Tak czy inaczej, ilekroć Kocur przyłapał ich na popijaniu, napastowało
go nieznośne uczucie, że kieruje tym jakaś tajemnicza siła.
Pulg ulokował się w podcieniu pod „domem Fafryda". Zatrzymał przy sobie Gryla, podczas
gdy Kocur po zakończonych przygotowaniach przykucnął nieopodal. Zdobiona klejnotami maska
herszta nie była żadnym wyjątkiem w zbieraninie ludzi; wiele kobiet paradowało w maskach, jak
również garstka mężczyzn - kolorowe, anonimowe postacie w morzu twarzy.
Morze to bynajmniej nie było spokojne. Nie brakowało w tłumie osób mocno oburzonych
nieobecnością olbrzymiego akolity; to właśnie oni podczas litanii głośno okazywali swoje
niezadowolenie. Nawet stali bywalcy spotkań z Iszkiem tęsknili za lutnią akolity i jego śpiewanymi
słodkim tenorem historiami. Z niepokojem pytano się o nowiny i dzielono domysłami.
Wystarczył jeden okrzyk.
- Gdzie jest akolita?!
Już po chwili połowa zebranych skandowała:
- My... chcemy... akolitę! My... chcemy... akolitę!
Bwadres wszystkich umiejętnie uciszył: z przejęciem zatrzymał wzrok w jakimś odległym
punkcie alei i przesłonił oczy, udając, że widzi znajomą sylwetkę. Teatralnym gestem wymierzył
palec w tamtą stronę, jakby wskazywał człowieka, którego wzywały tłumy. Kiedy ciekawscy
wiercili się i wyciągali szyje, aby zobaczyć tego, kogo widział Bwadres - i przy okazji przestali
skandować - staruszek przystąpił do kazania.
- Zaraz wam powiem, co przydarzyło się akolicie! - zawołał. - Wykończył się w Lankmarze!
Lankmar podciął mu skrzydła! To miasto występku, pijaństwa i rozpusty, siedlisko złych mocy!
Przybytek czarnych, cuchnących kości!
Bluźniercza uwaga o lankmarskich bogach (za samą o nich wzmiankę groziła kara śmierci,
mimo że przyjezdnych bogów można było obrażać do woli) przeraziła słuchaczy tak, iż zaległa
grobowa cisza.
Bwadres zadarł głowę i wzniósł ręce do zaciągniętego chmurami nieba.
- Iszku, potężny i łaskawy panie, zlituj się nad swym uniżonym sługą, co przed tobą stoi
samotny, opuszczony przez przyjaciół! Miałem akolitę, dzielnego piewcę twych nauk, ale mi go
zabrali! Odsłoniłeś przed nim, panie, dzieje swego żywota, przekazałaś mu swoją mądrość. On miał
uszy, by słuchać, i usta, by śpiewać. Lecz oto wpadł w sidła demonów! Iszku, miej litość nade mną!
- Bwadres rozłożył ręce nad tłumem i wolno się rozejrzał. - Iszek był młodym bogiem, kiedy stąpał
po ziemi. Nie mówił o niczym prócz miłości, a jednak skończył na katowskiej ławie. Przyniósł
wodę pokoju w świętym garncu, lecz mu go rozbito. - Bwadres długo jeszcze w słowach
barwniejszych, niż to miał w zwyczaju (może czuł, że powinien wynagrodzić zebranym brak
skalda) rozwodził się na temat życia, a przede wszystkim męczeńskiej śmierci Garncowego Iszka,
aż w końcu nie było ani jednego słuchacza, który nie widziałby w wyobraźni Iszka na ławie tortur -
właściwie na wielu kolejnych ławach - i który nie czułby przynajmniej drżenia w stawach na myśl o
cierpieniach boga.
Kobiety i nawet silni mężczyźni nie wstydzili się łez, żebracy i posługacze ryczeli żałośnie,
filozofowie zatykali uszy.
A Bwadres kończył płaczliwym głosem, lecz wciąż z tym samym rozmachem:
- Kiedyś na ósmej ławie oddawał swego ducha, panie, kiedyś połamaną dłonią nadawał
obroży kata kształt garnca niezrównanej urody, świątobliwy młodzieńcze, myślałeś tylko o nas.
Myślałeś, jak osłodzić życie swym nieszczęsnym sługom, kalekim i udręczonym.
Po tych słowach Pulg wyszedł chwiejnie z podcieni, ciągnąc za sobą Gryla, i padł na kolana
na brudnych kamieniach. Kaptur w srebrno-czarne pasy spadł mu na ramiona, a kosztowna maska
odsłoniła twarz, po której ciurkiem płynęły łzy.
- Wyrzekam się wszystkich innych bogów - wykrztusił herszt zbójców, szlochając. - Od
dzisiaj będę służył wyłącznie szlachetnemu Garncowemu Iszkowi!
Zwinny Gryl kręcił się w niewygodnej pozycji, aby nie pobrudzić kolan na zapaskudzonym
chodniku. Patrzył na Pulga jak na wariata, nie mógł jednak albo nie ważył się jeszcze wyrwać ręki.
Pulg swoim zachowaniem nie zwrócił na siebie powszechnej uwagi (w tej chwili dochodziło
do masowych nawróceń), lecz Kocur wszystko widział, tym bardziej że znajdował się teraz tak
blisko Pulga, iż mógł go poklepać po łysej łepetynie. Z wielkim zadowoleniem, a w zasadzie ulgą
przyjął ten fakt, bo jeżeli Pulg skrycie od dłuższego czasu był wyznawcą Iszka, to jego dziwne
postępowanie dało się racjonalnie wytłumaczyć. Równocześnie próbowało zdobyć nad nim władzę
uczucie podobne do litości. Spojrzał na przedmiot trzymany w lewej dłoni. Musiał bezwiednie
wyciągnąć z kieszonki złotą błyskotkę, którą skradł Fafrydowi. Korciło go, żeby delikatnie włożyć
ją Pulgowi do ręki. Jakże stosowny, poruszający serce, po prostu dobry byłby to uczynek, gdyby
herszt w tej chwili, kiedy pękła w nim tama religijnego uniesienia, otrzymał tę naprawdę cudowną
pamiątkę zerwania z dotychczasowym życiem. Ale złoto to złoto, a czarny jednomasztowiec
wymaga takich samych nakładów jak zwyczajna kolorowa łajba. Dlatego Kocur oparł się pokusie.
Tymczasem Bwadres rozkrzyżował ramiona i krzyknął:
- Gardła nasze spieczone, o panie! Wody twej pragniemy! Nasze wargi spękane i trzewia
wyschnięte! Pozwól swym niewolnikom, o panie, zwilżyć usta bodaj kroplą z twego garnca! Dusze
oddamy za jeden łyk, który doda nam otuchy w tym przeklętym mieście, gdzie rządzą czarne kości.
Iszku, zstąp do nas! Przynieś wodę pokoju! Jesteś nam potrzebny, bez ciebie zginiemy. Panie,
przybywaj!
Tyle mocy i tęsknoty brzmiało w tym błaganiu, że podjęła je natychmiast cała gromada
klęczących, pokornych wyznawców, którzy skandowali coraz głośniej i głośniej, bez końca, jakby
sami chcieli siebie zahipnotyzować:
- Przybądź, Iszku! Przybądź, Iszku!
Dopiero ów miarowy huk głosów wdarł się do maleńkich, wciąż przytomnych zakątków w
umyśle Fafryda, który leżał w ciemnym pokoju zamroczony winem. Choć kto wie, może cudu
dokonały wzmianki Bwadresa o spieczonych gardłach, spękanych wargach i ożywczej wodzie. W
każdym razie, Fafryd zadrżał i ocknął się raptownie, powodowany jedną jedyną myślą: napić się. I
jednym wspomnieniem: zostało jeszcze nieco wina.
Zmieszał się trochę, gdy okazało się, że jego ręka nie spoczywa na glinianej stągwi pod
łóżkiem, ale z niewiadomych przyczyn leży wyżej, blisko ucha. Spróbował sięgnąć po naczynie, by
z wściekłością stwierdzić, że nie może się ruszyć. Był uwięziony przez coś lub przez kogoś. Nie
tracąc czasu na niepotrzebne przymiarki, olbrzymi barbarzyńca szarpnął potężnie, żeby za jednym
zamachem wyzwolić się z więzów i dostać się pod łóżko, gdzie powinno być wino. Powiodło mu
się w tym sensie, że razem z łóżkiem przewrócił się na bok. Tym się zanadto nie zmartwił,
odrętwiałe ciało nie poczuło wstrząsu. Zmartwił go wszakże brak wina: nie czuł jego zapachu, nie
zobaczył go nawet kątem oka, nie mógł dosięgnąć głową stągwi. A przecież pamiętał, że schował
sobie na czarną godzinę, taką jak teraz, co najmniej kwartę trunku.
Powoli zaczęło do niego docierać, że jest w pewien sposób przytwierdzony do tego, na
czym spał. Najmocniej trzymało go coś za pierś, ramiona i nadgarstki. Na szczęście nogom
pozostawiono częściową swobodę ruchów, choć były ściśnięte w kolanach. A ponieważ tak się
zdarzyło, że łóżko wparło się skrajem o stolik, a wezgłowiem o ścianę, Fafryd potężnym
szarpnięciem i skrętem tułowia zdołał się wyprostować, wciąż z wyrkiem na plecach.
Omiótł wzrokiem kąty. Jego uwagę przykuła kotara u wyjścia, odznaczająca się jaśniejszym
odcieniem szarości. Niezwłocznie ruszył w jej stronę. Zrazu łóżko udaremniało jego zamysły i nie
mógł się wydostać na zewnątrz. Zderzenie z framugą zdenerwowało go, w końcu jednak pochylił
się, pchnął czołem kotarę i zdołał wyjść bokiem. Zastanawiał się w otępieniu, czy przypadkiem
wino nie rozpłynęło mu się po kończynach i nie cierpi z tego powodu na niedowład. Albo czy nie
ciąży na nim urok rzucony przez czarnoksiężnika. Czuł się dość głupio, zmuszony chodzić z
uniesionymi rękami. Dokuczał mu również dziwny chłód na głowie, brodzie i policzkach - być
może kolejne świadectwo działania czarnej magii.
Wreszcie kotara zsunęła mu się z twarzy. Ujrzał przed sobą sklepienie niskich podcieni oraz
- czym się nie zraził ani nie przejął - tłumy klęczących i kiwających się ludzi.
Pochylił się, przeszedł pod arkadą i znów się wyprostował.
Blask pochodni omal go nie oślepił, więc zatrzymał się i kilkakrotnie zamrugał. Gdy po
chwili przejrzał na oczy, pierwszą znajomą osobą, którą zobaczył, był Szary Kocur. Teraz sobie
przypomniał, że pił z nim wino przed zaśnięciem. Idąc dalej tym tropem - w tej materii przytępiony
umysł Fafryda działał błyskawicznie - doszedł do wniosku, że to Kocur zwędził mu kwartę
lecznicze-go trunku. Czując w sobie zarzewie srogiego, acz słusznego gniewu, wziął bardzo głęboki
oddech.
To tyle w kwestii tego, co widział Fafryd.
Zupełnie inna sprawa, co widziały tłumy - rozmodlone, szlochające, porwane nabożnym
uwielbieniem. Otóż zobaczyły człowieka o iście boskiej posturze, uwiązanego ramionami do
dziwnej drewnianej ramy. Muskularnego olbrzyma z ogoloną głową, odzianego jedynie w
przepaskę biodrową, którego twarz, biała jak marmur, nadawała mu zaskakująco młodzieńczy
wygląd. Na tej twarzy gościł wszelako wyraz krańcowej udręki.
Jakby tego było mało (zaiste, być nie mogło) do przekonania zebranych, że mają przed sobą
boga, wszechmocnego Iszka wezwanego natarczywymi, błagalnymi okrzykami, miara się
przebrała, kiedy mierząca siedem stóp zjawa ryknęła gromkim, donośnym głosem:
- Gdzie garniec!? Gdzie mój garniec!?
Nieliczni, którzy mimo wszystko ciągle jeszcze stali, teraz padli na kolana lub rzucili się
twarzą do ziemi. Ci, co klęczeli zwróceni w inną stronę, obracali się jak wystraszone kraby. Ze
czterdzieści osób zemdlało, między innymi Bwadres, przy czym w pięciu przypadkach serce
przestało bić na zawsze. Przeszło dziesięcioro nieszczęśników postradało zmysły, aczkolwiek w
tym momencie niczym się nie odróżniali od reszty; w tej liczbie znalazło się siedmiu filozofów i
siostrzenica wielkiego suwerena Lankmaru. Na znak pokory przerażeni i zachwyceni ludzie jak
jeden mąż tarzali się po ziemi, bili się w piersi i skronie, zakrywali rękami oczy i spozierali poprzez
uchylone palce, jakby raziło ich oślepiające światło.
Ktoś powie, że wielu gapiów powinno rozpoznać rosłego akolitę Bwadresa. Bądź co bądź,
wzrost się zgadzał. Różnice jednak były zasadnicze. Akolita był brodaczem z wielką grzywą, gdy
tymczasem zjawa miała gładko ogoloną twarz i tak samo głowę, łącznie z brwiami. Akolita
przyodziewał się w wielbłądzią skórę, zjawa ukazała się prawie nago. Akolita zawsze posługiwał
się aksamitnym tenorem, natomiast gardłowy ryk zjawy brzmiał prawie dwie oktawy niżej.
Nie dość na tym: zjawa była przywiązana do ławy tortur, jakżeby inaczej, i wołała głosem
człowieka wziętego na męki za swój garniec.
Tłum kajał się i bił pokłony w pokorze. Wyjątek stanowili Szary Kocur, Gryl, Wigin i
Kwacz. Dobrze wiedzieli, z kim mają do czynienia. Oczywiście, Pulg również wiedział, w czym
rzecz, ale ponieważ stał się teraz nieprzejednanym wyznawcą iszekianizmu i błądził myślami
wyłącznie w sferach ducha, przyjął, że Iszek odrodził się w ciele Fafryda, a nim, Pulgiem, kiedy
przygotowywał ciało na tę okoliczność, kierowała wola boska. Rozpierała go duma, gdy coraz
wyraźniej uświadamiał sobie wagę swych dokonań, dzięki którym Iszek wcielił się w człowieka.
Jego trzej poborcy nie popadli jednak w religijną ekstazę, choć Gryl na razie nie mógł nic
zrobić: Pulg trzymał go za rękę z siłą imadła.
Wszelako Wigin i Kwacz mogli się swobodnie poruszać. Choć nie wyróżniali się zbyt
lotnym umysłem i nie przywykli podejmować działania na własną odpowiedzialność, dość szybko
sobie przypomnieli, że po to unieszkodliwiali wielkoluda, aby nie pokrzyżował planów ich dziwnie
zachowującego się herszta i jego sprytnego, szarego pełnomocnika. Nadto wiedzieli, jakiego garnca
domaga się Fafryd z taką złością. Ano tego, który mu ukradli i już zdążyli opróżnić. Wystraszyli
się, i słusznie, że Fafryd lada chwila może ich zobaczyć, porwać więzy i wywrzeć srogą zemstę.
W gorączkowym pośpiechu nakręcili kusze, nałożyli bełty, przyklękli, wycelowali i strzelili
w nagą pierś Fafryda. Świadkowie ich zbójeckiego postępku krzyknęli z oburzeniem.
Bełty dotarły do celu, odbiły się i spadły na bruk... i nie dziwota, jako że były to bełty do
polowania na ptactwo - z grotami w postaci drewnianych gałek, aby strącić zdobycz, ale jej nie
uszkodzić.
To Kocur włożył im je do futerałów.
Iszek wykazał się zdumiewającą niewrażliwością na ciosy, tłum piał i wył z radości.
Tymczasem bełt do polowań na bażanty, choć nie przebije człowieka nawet z bliskiej odległości,
potrafi boleśnie ukłuć nawet osiłka, który częściowo stracił czucie w ciele i wlał w siebie kilka
kwart wina. Z przeraźliwym rykiem Fafryd napiął mięśnie... i złamał ramę, którą dźwigał na
plecach.
Tłum zgotował mu histeryczną owację, urzeczony widowiskiem nawiązującym do dziejów
Iszka, tak często opiewanych w opowieściach akolity.
Kwacz i Wigin uświadomili sobie, że ich pociski dziwnym trafem nie są w stanie wyrządzić
olbrzymowi żadnej szkody. Na skutek wypitego wina lub po prostu braku rozgarnięcia nie
dostrzegli niczego nadprzyrodzonego czy choćby podejrzanego w tym, co się stało. Sięgnęli zatem
po miecze i ruszyli pędem na Fafryda, ażeby go wykończyć, nim zdoła się wyswobodzić z
fragmentów połamanego łóżka, co niezgrabnie próbował uczynić.
Jak szybko zerwali się do biegu, tak nagle przystanęli - w zabawnej pozie komików, którzy
podrywają w górę pasy, chcąc unieść się w powietrze.
Miecze utknęły w pochwach. Mingolski klej trzyma diabelnie mocno, a Kocur przysiągł
sobie, że choć nie jest w stanie zbyt wiele zdziałać, postara się wyłączyć z gry zakapiorów Pulga.
Niestety, wyłamanie zębów Grylowi przechodziło jego siły, gdyż ów niepozorny
człowieczek był niezwykle przebiegły i Pulg najczęściej trzymał go przy sobie. Pieniąc się z
niepohamowanej wściekłości i obrzydzenia, Gryl wyrwał się swemu pobożnemu hersztowi, błysnął
brzytwą i rzucił się na Fafryda. Ten już zorientował się, co mu tak przeszkadza, i nieźle sobie radził
z ostatnimi krnąbrnymi deskami: łamał je na kolanie lub opierał krawędzią o bruk i gniótł nogą.
Każdy trzask drewna tłuszcza nagradzała dzikiem wrzaskiem radości.
Kocur poderwał się jeszcze szybciej od Gryla, który na jego widok zmienił cel ataku:
dwukrotnie udał pchnięcie, by za trzecim razem ciąć i tylko o włos chybić. Gwałtowny upływ krwi
odebrał mu ochotę do dalszych zmagań. Koci Pazur jest dosyć wąski, lecz rozcina gardło jak
zwyczajny sztylet (choć nie ma ostro skrzywionego szpica lub kolca wbrew opinii mądralów,
którzy wszystko biorą dosłownie).
Po rozprawie z Grylem Kocur znalazł się blisko Fafryda. Uświadomił sobie, że w lewej ręce
nadal trzyma wykonaną przez przyjaciela złotą podobiznę garnca. Ten przedmiot natchnął go
zapałem i skłonił do działań, które następowały płynnie jedno po drugim niczym kolejne figury
tańca. Wierzchem dłoni wymierzył policzek Fafrydowi, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Potem
przyskoczył do Pulga, zataczając ręką szeroki łuk, jakby przekazywał coś od nagiego boga
hersztowi poborców. Wcisnął złotą błyskotkę w chciwe palce tego ostatniego. Była to jedna z tych
chwil, która zmusza człowieka, nawet Kocura (nie na długo, co prawda), do przyłożenia innej miary
do takich rzeczy jak złoto. Poznając relikwię, Pulg omal nie zwariował ze szczęścia.
Kocur przedarł się na drugą stronę ulicy. Dopadłszy ołtarzyka Iszka, przy którym Bwadres
leżał nieprzytomny z uśmiechem na ustach, zdarł worek z baryłki, wskoczył na nią i zatańczył, aby
zatrzymać na sobie uwagę Fafryda. Wskazał pod nogi.
Rzecz jasna, Fafryd od razu dostrzegł beczkę, lecz ta nie skojarzyła mu się wcale ze
skarboną Iszka (nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami), ale z winem, którego pragnął ponad
wszystko.
Z okrzykiem zadowolenia pośpieszył na drugą stronę ulicy. Jego wyznawcy umykali mu z
drogi lub jęczeli w duchowej ekstazie, kiedy tratował ich bosymi stopami. Chwycił beczułkę i
przytknął ją do ust.
Ludziom zdawało się, że Iszek je datki. Oto bóg na oczach wiernych przyjmował ich ofiarę -
przypadek wprawdzie niespotykany, lecz jakże spektakularny.
Dając wyraz swojemu rozczarowaniu, Fafryd ryknął i uniósł wstrętną beczkę, żeby
roztrzaskać ją na kamieniach... choć może chciał się dobrać do trunku, który jego zdaniem był tam
gdzieś w środku. Trudno powiedzieć. Na szczęście Kocur mu przeszkodził: porwał dwa kufle piwa
z czyjejś porzuconej tacy i zaczął przelewać ich ponętną zawartość z jednego naczynia do drugiego,
aż spłynął po ściankach cały kożuch piany.
Wsadziwszy beczułkę pod pachę - wielu pijaków ma osobliwy, acz pożyteczny zwyczaj
mimowolnego przywłaszczania sobie pewnych rzeczy, zwłaszcza jeśli mogą zawierać trunek -
Fafryd ruszył za Kocurem, który wbiegł w mrok podcieni, potem wyskoczył nieco dalej i tak
poprowadził przyjaciela wielkim kołem wokół wrzącego motłochu.
Patrząc chłodnym okiem, nie było to pouczające widowisko: potężny bóg gonił szarego
demona i próbował chwycić kufel piwa, który ciągle mu się wymykał. Jednakowoż lankmarczycy
przyglądali się temu przez pryzmat mistycznej symboliki; dopatrywano się najrozmaitszych
alegorii, spośród których wiele spisano później w uczonych księgach.
Kiedy po raz drugi Iszek i szary demon wpadli w podcienie, zniknęli w nich na dobre.
Długo jeszcze rozbrzmiewały chóry bojaźliwych, błagalnych okrzyków, lecz dwie nadziemskie
istoty już się nie pokazały.
Lankmar jest labiryntem zaułków i wąskich przesmyków, a okolice alei Bogów szczególnie
w nie obfitują. Niektóre ciemny-mi, zawiłymi szlakami prowadzą do odległych miejsc, takich jak
port. Wszakże iszekianie - zarówno ci pierwsi, jak i nowicjusze - nawet nie brali pod uwagę tak
prymitywnych dróg, kiedy rozważali, dokąd udał się ich bóg. Bogowie przemieszczają się w czasie
i przestrzeni własnymi ścieżkami, a nagłe i niewyjaśnione zniknięcia leżą w ich naturze. Krótkie
odwiedziny to wszystko, czego wierni mogą oczekiwać od boga, który już wypełnił swoją ziemską
misję. Jeśliby kręcił się uparcie po świecie, przedłużając ponad miarę swą powtórną wizytę, ludzie
mogliby się poczuć zdegustowani. Czyje nerwy by to wytrzymały?
Gęsty tłum, któremu dane było ujrzeć Iszka, rozchodził się bardzo wolno, czego właściwie
należało się spodziewać. Toczyły się ożywione rozmowy, spekulacje, oczywiście wybuchały też
kłótnie.
Późno, bo późno, ale jednak ukarano Kwacza i Wigina za ich świętokradczy atak na boga,
choć niektórzy widzieli w tym incydencie fragment szerszej, alegorycznej całości. Po porządnym
laniu łotrzykowie mogli się cieszyć, że w ogóle uszli z życiem.
Zwłoki Gryla zostały bezceremonialnie zabrane i nad ranem wrzucone na wóz śmierci. Jego
przygoda się skończyła.
Ocknąwszy się z omdlenia, Bwadres ujrzał nad sobą zatroskane oblicze Pulga. To właśnie ci
dwaj mieli kształtować oblicze iszekianizmu przez następne lata.
Żeby się nad tym długo nie rozwodzić, starczy rzec, iż Pulg został - używając przenośni -
wielkim wezyrem Iszka. Pracował niestrudzenie ku chwale swego pana, zawsze ze złotym
symbolem garnca na piersi - oznaką posłannictwa. Nawracając się na wiarę w szlachetnego boga,
nie zerwał bynajmniej z dawną profesją, czego mogliby oczekiwać niektórzy moraliści, lecz
oddawał się jej z jeszcze większą pasją; bezlitośnie darł ze skóry kapłanów niesłużących Iszkowi i
doprowadzał ich do ruiny. U szczytu swej potęgi iszekianiści mogli się pochwalić w Lankmarze
pięcioma dużymi świątyniami, niezliczoną ilością kapliczek i prężnym zborem, któremu oficjalnie
przewodził Bwadres - aczkolwiek staruszek znów pogrążył się w swym niedołęstwie.
Iszekianizm miał się dobrze dokładnie trzy lata pod opiekuńczymi skrzydłami Pulga. Ale
kiedy rozeszły się wieści (nieopatrznie puszczone przez paplającego Bwadresa), że Pulg pod
przykrywką ściągania haraczu nie tylko prowadzi świętą wojnę ze wszystkimi bogami w
Lankmarze, chcąc wyrugować ich z miasta, a najlepiej ze świata, ale że również w skrytości
opracowuje plany obalenia lankmarskich bogów bądź zmuszenia ich do ukorzenia się przed
Iszkiem... Cóż, gdy to się rozniosło, upadek iszekianizmu był przypieczętowany. W trzecią rocznicę
powtórnego przyjścia Iszka nastała złowieszcza i nadzwyczaj mglista noc - jedna z tych nocy, kiedy
wszyscy rozsądni lankmarczycy siedzą w domach i pilnują ognia.
Około północy w mieście dały się słyszeć okropne wrzaski, żałosne jęki, trzask pękających
drewnianych wrót i huk burzonych murów.
A poprzedzały ten hałas i po nim następowały, wedle licznych doniesień, marsze
kościotrupów. Pewien młodzik, co wyjrzał akurat przez okno na poddaszu, długo jeszcze
opowiadał, zanim popadł w obłęd i skonał, o tym jak widział na ulicy tłum chudych niczym
szkielety postaci o ciele koloru sadzy, ubranych w czarne togi.
Rano świątynie Iszka były puste i zbezczeszczone, a wszystkie kaplice leżały w gruzach.
Liczna rzesza kapłanów, łącznie z czcigodnym starcem i zachłannie ambitnym wezyrem, przepadła
jak kamień w wodę i słuch po niej zaginął.
***
A wracając do poranka sprzed trzech lat, zobaczymy, jak Szary Kocur i Fafryd wdrapują się
z chybotliwej, przeciekającej łódki na rufę czarnego jednomasztowca, stojącego na kotwicy za
Wielkim Falochronem, który ciągnie się z Lankmaru wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Hlal ku
Morzu Wewnętrznemu. Przed wejściem na pokład Fafryd wręczył beczułkę beznamiętnemu,
blademu Ourfowi, po czym z nieskrywanym zadowoleniem wepchnął łódź pod wodę.
Bieg ulicami miasta, a potem krótkie urozmaicenie w postaci galerniczej pracy przy
wiosłach (muskularny, prawie nagi Fafryd świetnie pasował do tej roli) oczyściły jego umysł z
resztek oparów wina, choć niemiłosiernie łupało go w skroniach. Kocur nie czuł się za dobrze po
swych wyczynach na lądzie; był w kiepskiej formie, miesiące lenistwa i obżarstwa wycisnęły na
nim swe piętno.
Mimo wszystko obaj pomogli Ourfowi wciągnąć kotwicę i postawić żagle. Niebawem
chłodny, orzeźwiający wiatr z prawej burty oddalał ich od brzegu i Lankmaru. Podczas gdy Ourf
zaopiekował się Fafrydem i narzucił mu na ramiona ciepły płaszcz, Kocur odwrócił się prędko w
porannym półmroku i zbliżył do beczułki Iszka, aby zatroszczyć się o zdobycz, zanim Fafryd,
powodowany jakimiś względami religijnymi lub głupią barbarzyńską dumą, wrzuci skarbonę do
wody.
Kocurowi nie udało się namacać otworu w wieku, obrócił, więc beczkę do góry nogami -
przyjemnie ciężką i wypakowaną do tego stopnia, że nic w niej nie brzęczało. Ale i w drugiej
pokrywie Kocur nie doszukał się dziury, natrafił zaś na coś, co wyglądało jak wypalony w drewnie
napis wykonany lankmarskimi hieroglifami.
Ponieważ mrok uniemożliwiał jeszcze czytanie i z tyłu zbliżał się Fafryd, Kocur szybko
podniósł ciężką maczetę, zabraną z komórki na narzędzia, i trzasnął w klepki. Ze środka trysnął
płyn o ostrym, swojskim zapachu. Baryłka musiała być pełna okowity, od denka do denka, dzięki
czemu zawartość nie bulgotała.
Nieco później mogli już przeczytać wypalony napis. Była to zwięzła wiadomość:
„Drogi Pulgu, możesz w tym utopić swoje smutki. Baszarat".
Cała rzecz dała się łatwo wytłumaczyć. Zeszłego dnia numerowi dwa wśród poborców
haraczu trafiła się wyborna okazja do podmienienia beczek: aleja Bogów się wyludniła, Bwadres
spał jak zabity po nadzwyczaj sutej potrawce z ryb, a Fafryd opuścił posterunek, żeby napić się z
Kocurem.
- Teraz już wiem, czemu w nocy nie było z nami Baszarata - rzekł Kocur w zamyśleniu.
Fafryd optował za wyrzuceniem beczki za burtę; nie złościł się wcale stratą łupu, lecz czuł
odrazę wobec jej zawartości. Kocur wszakże kazał Ourfowi zatkać ją i odłożyć w bezpieczne
miejsce.
Wiedział, że tego rodzaju odraza często mija. Fafryd wymusił na nim obietnicę, że ognistą
wodą posłużą się tylko w razie najwyższej konieczności, na przykład przy paleniu statków
nieprzyjaciela.
Nad krawędzią morza wstawał gorejący krąg słońca. W jego czerwonych promieniach
Fafryd i Kocur po raz pierwszy od wielu miesięcy uważnie się sobie przyjrzeli. Wokół szumiały
fale, Ourf troszczył się o liny i rumpel. Tym razem nigdzie im się nie spieszyło. Patrzyli na siebie
dziwnie szklistym wzrokiem; Kocurowi przeszło przez myśl, że sprowadza przyjaciela ze ścieżki,
którą ten chciał iść przez życie w Lankmarze, może ścieżki zgodnej z jego powołaniem. Fafryd
myślał tak samo o Kocurze.
- Nie martw się, brwi ci jeszcze odrosną - rzekł Kocur, aby przerwać ciszę.
- Nie mają wyboru! - zagrzmiał Fafryd. - Będę miał szopę włosów, nim pozbędziesz się tego
brzuszyska!
- Dzięki, jajogłowy. - Kocur zaśmiał się lekko. - Nie mam do ciebie żalu za Lankmar -
skłamał, choć w tym łgarstwie kryła się odrobina prawdy. - Teraz rozumiem, że gdybym został,
poszedłbym w ślady Pulga i innych Wielkich Ludzi. Byłbym gruby, przytłoczony władzą, osaczony
pomocnikami, oblegany przez obłudne tancerki i na koniec wpadłbym w szpony kapłanów
Przynajmniej ominęła mnie ta ostatnia przygoda, gorsza niż wpadnięcie do wilczego dołu. -
Spoważniał. - Jeno co z tobą, przyjacielu? Nie będziesz tęsknił za Bwadresem, spaniem na bruku i
conocnym snuciem opowieści?
Fafryd marszczył czoło, gdy statek płynął na północ i bryzgała nań słona piana.
- Ja tam tęsknić nie będę - powiedział po chwili. - Zawsze będzie okazja do snucia
opowieści. Dobrze służyłem bogu, przybrałem go w nowe szaty i zrobiłem coś jeszcze. Kto
chciałby znowu być akolitą, gdy zaszedł tak wysoko? Bo widzisz, przyjacielu, ja naprawdę byłem
Iszkiem.
Kocur uniósł brwi.
- Tak myślisz?
Fafryd z powagą dwa razy kiwnął głową.
MORZE, ICH PANI
Następne dni nie były łaskawe dla Fafryda i Kocura. Po tylu miesiącach spędzonych na
lądzie obaj cierpieli na chorobę morską. Wśród doprawdy potwornych napadów mdłości i
wymiotów Fafryd czynił wyrzuty Kocurowi za to, że ten podstępnie zwiódł go z drogi ascetycznego
życia i kazał mu uciec od religijnego powołania. W przerwach między nawrotami nudności Szary
Kocur wyklinał Fafryda, lecz najczęściej miał pretensje do samego siebie, że porzucił wygodne
życie w Lankmarze na rzecz przyjaciela.
W tym czasie - w zasadzie dość krótkim, choć im zdawał się wiecznością - Mingol dbał o
żagle i stawał przy rumplu. Na jego kamiennej twarzy pod siatką zmarszczek zawsze taił się
uśmiech, który jednak nigdy nie wypływał na usta. Jedynie w oczach czarnych jak węgle błyskały
niekiedy wesołe iskierki.
Fafryd, który pierwszy wydobrzał, przejął od Ourfa dowództwo i zaczął go zaganiać do
dziesiątków żeglarskich prac: refowania, zwijania i brasowania żagli, przekładania balastu,
szukania w zakamarkach szczurów i karaluchów, halsowania, sterowania ostrzej do wiatru, robienia
zwrotów przez rufę i tym podobnych czynności. Rozgoryczony Kocur klął bez przekonania, kiedy
podczas krzątaniny Ourf i Fafryd przewalali się tam i z powrotem po pokładzie, przeskakując nad
nim jak nad kłodą. Ledwie przywykł do łagodnego kołysania „Czarnego Skarbnika", a już musiał
przeżywać nowe katusze szaleńczej chwiejby.
Ilekroć Fafryd przestawał się bawić w pana niewolników, siadał ze skrzyżowanymi nogami
i tonął w rozmyślaniach, głuchy na siarczyste przekleństwa Kocura. Początkowo kierował wzrok
wyłącznie w stronę Lankmaru, lecz z czasem coraz częściej zaczął popatrywać na północ.
Po przezwyciężeniu choroby Kocur wyrzekł się wszelkiego jedzenia prócz rzadkiej
owsianki w skromnych racjach. Nie poddając się żeglarskiemu rygorowi, jaki załodze chciał
narzucić Fafryd, z ponurym uporem rzucił się w wir najróżniejszych ćwiczeń siłowych, w trakcie,
których padał zdyszany i zlany potem... by znów do nich wrócić po odzyskaniu oddechu.
Widok był to przedziwny: Kocur chodził na rękach, gdy w tym czasie Ourf biegł na dziób
poprawić ustawienie kliwra, Fafryd zaś napierał całym ciałem na rumpel i wołał:
- Ster na zawietrzną!
Pomimo tego od czasu do czasu, głównie o zachodzie słońca, kiedy popijali wodę z małą
domieszką wina (okowita nadal była wyklęta), zdarzało im się wspominać stare dzieje i opowiadać
o dalekich krajach - zrazu kończyli szybko, potem coraz później.
Rozmawiali o wyprawach korsarskich, w których brali udział, i o bitwach z wrogimi
piratami. Przypominali sobie najstraszniejsze sztormy, długie okresy ciszy morskiej i spotkania z
tajemniczymi okrętami, które znikały we mgle lub w sinej dali, by więcej się nie pokazać.
Dyskutowali o morskich potworach, syrenach i podwodnych diabłach. Odgrzebali z pamięci
przygody, jakie spotkały ich w trakcie przeprawy przez Morze Zewnętrzne ku owianym legendą
Zachodnim Ziemiom, których istnienie wszystkim lankmarczykom oprócz Ourfa, Fafryda i Szarego
Kocura wydawało się wątpliwe.
Brzuch Kocura powoli ginął, a Fafrydowi wyrosła na głowie, policzkach i brodzie ostra
szczecina. Życie stawało się ciągiem zdarzeń, nie zgryzot. Nauczyli się cieszyć każdym wschodem i
zachodem słońca. Gwiazdy znów ich lubiły. Przede wszystkim jednak połączyła ich z morzem
bratnia więź, jakby się z nim przyjaźnili i podróżowali w jego towarzystwie, a nie tylko po nim
płynęli.
Niestety, kurczyły się zapasy żywności i wody, wina już nie było, brakowało też
wygodnego ubrania - w szczególności Fafrydowi.
Ich pierwszy piracki napad o mało nie skończył się katastrofą. Mały, ociężały statek
handlowy, do którego ukradkiem zbliżyli się o brzasku, najeżył się nagle procarzami i pikinierami
w brązowych hełmach. Nadziali się na lankmarski statek-pułapkę, krążący po tych wodach w celu
zwalczania piractwa. Tylko, dlatego uratowali skórę, że potrzask zamknął się przedwcześnie, a
„Czarny Skarbnik", przeobrażony pod fachową opieką w przedniej klasy ścigacz, z łatwością
umknął strażnikom. Podczas tej konfrontacji Ourf został trafiony kamieniem z procy i padł bez
przytomności. Fafryd z tej samej przyczyny miał dwa pęknięte żebra.
Następna łupieska eskapada miała nadzwyczaj udany przebieg. Załogę zdobycznego kutra
stanowiło pięć podstarzałych Mingolek, zawodowych wiedźm, jak same o sobie mówiły. Ciągnęły
w handlowych i wróżbiarskich interesach na południe, do osad w okolicach Kuarmalu.
Kocur i Fafryd oskubali je z żywności, wody i wina. Fafryd wybrał sobie ponadto kilka
jedwabnych sukni i futrzanych płaszczy, trochę posrebrzanej biżuterii i skórę na buty. Spodobał mu
się również długi miecz i toporek. Mimo wszystko nie ograbili do cna kłótliwych kobiet i zabronili
Ourfowi gwałcenia choćby jednej (Mingol odgrażał się chełpliwie, że zgwałci całą piątkę).
Natenczas odpłynęli, poniekąd ze wstydem, żegnani chóralnymi przekleństwami wiedźm. A
były to złorzeczenia najzjadliwsze z możliwych: kobiety nasyłały na nich złe moce wody, ognia,
ziemi i powietrza. O dziwo, nie bluzgały na Ourfa, zatem należało się zastanowić, czy przypadkiem
ich największa złość nie wynikała z tego, że nie pozwolono Ourfowi spełnić jego lubieżnych
zamierzeń.
Odkąd na „Czarnym Skarbniku" przestało dramatycznie brakować prowiantu, Fafryd z
ferworem rozprawiał o ponownej przeprawie przez Morze Zewnętrzne i podróży na wody Morza
Zamarzniętego, gdzie można polować na tygrysy polarne lub olbrzymie białowłose węże.
Miarka się przebrała i podstarzały Ourf wreszcie się zbuntował, chociaż, jak na Mingola, był
nadzwyczaj opanowanym, miłym człowiekiem. Przepracowany, poobijany, siłą odciągnięty od
niewiast mimo naprawdę nadzwyczajnej w jego wieku okazji do miłosnych igraszek i teraz jeszcze
straszony planami dalszych wariackich wojaży - stanowczo zażądał, aby wysadzono go na lądzie.
Kocur i Fafryd nie stawiali mu przeszkód. „Czarny Skarbnik" płynął akurat na południowy-
zachód wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża Lankmaru. Mingol został wysadzony na brzeg pod
maleńką osadą w okolicach Krańca Ziemi; nie zważając na prezenty, którymi go obładowano,
zrzędził i przeklinał.
Po naradzie dwaj bohaterowie zdecydowali się obrać kurs na północ, czyli najkrótszą drogą
dopłynąć do pokrytego puszczami Państwa Ośmiu Miast, a dokładniej do miasta Ol Plerns, gdzie
ongiś służyli Szalonemu Diukowi.
Podróż minęła bez większych wrażeń, nie zobaczyli nawet żagla. Fafryd sporządził sobie
buty: wykroił kawałki skóry, zszył je i ponabijał ćwiekami. Zapewne marzyła mu się górska
wspinaczka, albowiem opatrzył podeszwy kolcami. Kocur przestrzegał codziennego reżimu
ćwiczeń, a w wolnych chwilach czytywał wygrzebaną z małej, lecz treściwej biblioteczki Księgę
Aarty, Księgę niższych bogów, Dokonywanie cudów oraz traktat zatytułowany Potwory mórz i
oceanów.
Uwielbiali beztrosko gawędzić do późnych godzin nocnych, ponieważ czuli się wtedy
najbliżej gwiazd, morza i siebie nawzajem. Toczyli spór o to, czy gwiazdy istnieją od zawsze, czy
może zostały wystrzelone przez bogów z najwyższej góry w Nehwonie... czy też, wedle
najnowszych opracowań mędrców zajmujących się teorią bytu, są ogromnymi, oświetlonymi
klejnotami na wyspach po przeciwnej stronie Nehwonu, gigantycznego bąbla zanurzonego w
wodach nieskończoności. Zastanawiali się, kto jest najgorszym czarnoksiężnikiem na świecie:
Ningobel od Fafryda, Szylba od Kocura czy, w co jakoś trudno było uwierzyć, inny czarodziej.
Najczęściej jednak rozmawiali o morzu - swej pani, której kołysanie znowu pokochali i z
której nastrojami czuli się teraz wewnętrznie zestrojeni. Mówili o jej gniewie i pieszczocie, jak to
naprzemiennie ogarnia ją cichość lub ochota do tańców - czasem lekkich, wolnych menuetów,
czasem zaś siarczystych przytupów i podskoków. Urzekała ich niezliczona mnogość jej sekretów.
Wiatr zachodni był coraz słabszy, aż stopniowo przeszedł we wschodni, zmienny i dość
łagodny. Zapasy znów się kończyły.
Wspólnie doszli do przekonania, że z takim zaprowiantowaniem nie dotrą do Ol Plerns i
dobrze będzie, jeśli w ogóle zdołają dobić do Szponów - wąskich, urwistych cyplów wschodniego
kontynentu, a właściwie olbrzymiego, wykręconego ku zachodowi półwyspu, na którym leżały
Lodowe Pustacie, Państwo Ośmiu Miast i trudne do przebycia łańcuchy górskie.
Pewnego razu o północy nastała głucha cisza. „Czarny Skarbnik" kołysał się na wodzie tak
spokojnej, jakby morska pani zapadła w letarg. Najlżejszy wiaterek nie głaskał żagli. Zastanawiali
się, co przyniesie im jutro... lub co im się wtedy pokaże.
POD NIEOBECNOŚĆ
KRÓLA MÓRZ
Rozebrany do samej przepaski biodrowej i dyndającego pod szyją woreczka na amulety,
Szary Kocur wyciągnął się na podobieństwo jaszczurki na pochylonym bukszprycie „Czarnego
Skarbnika" i spojrzał z góry w morską rozpadlinę. Promienie słoneczne, nie napotykając na swej
drodze na najlżejszy obłok, niemiłosiernie prażyły go w opalone na brąz plecy, choć z dołu, od
tajemniczych morskich odmętów, zaciągało chłodem.
Gdziekolwiek spojrzeć, aż po krańce widnokręgu Morze Wewnętrzne było spokojne niczym
jezioro rtęci w piwnicach zamku czarodzieja. Najdrobniejsze fale nie nadbiegały zza horyzontu na
północy, południu i wschodzie ani też nie wracały odbite od nieskończenie długiej, pociętej
pionowymi żlebami, żółtobiałej ściany skalistego wybrzeża - piętrzącej się w odległości strzału z
łuku od statku i wysokiej na trzy takie strzały. Nie dalej jak wczoraj
Kocur i Fafryd wspięli się na szczyt urwiska, gdzie dokonali piorunującego odkrycia. Cóż
mógł teraz robić Kocur? Ano rozmyślać o tej właśnie wędrówce lub martwić się, że statek stoi
unieruchomiony przez ciszę, żywność się kończy, wody już prawie nie ma (nie licząc nieszczęsnej
beczułki z gorzałką), a od Ol Hruspu, ostatniego cywilizowanego portu na zachodnim wybrzeżu
kontynentu - lub, równie dobrze, niecywilizowanego - dzielą ich długie dnie znojnej żeglugi. Mógł
dumać nad kusicielskimi śpiewami, które zeszłej nocy wydobywały się chyba z głębiny, i nad
niewieścimi głosami wplatającymi się subtelnie w muzykę fal: w ich szum na piasku, gulgot
między kamieniami i jękliwy poświst, gdy wicher gnał je na skute lodem brzegi. Przede wszystkim
jednak mógł się zastanawiać nad szaleństwem, jakie zeszłego dnia po południu ogarnęło Fafryda,
który ni z tego, ni z owego, głosem nie znoszącym sprzeciwu bajdurzył o konieczności szukania
„podwodnych dziewcząt"; zabrał się nawet do przystrzygania brody, szczotkowania brązowego
płaszcza ze skóry wydr i polerowania ozdób, aby przyjąć podmorskie dziewczyny w przyzwoitym
odzieniu i rozpalić ich żądze. Wedle jednej z najstarszych symorgijskich legend, przekonywał
Fafryd, siódmego dnia siódmego miesiąca siódmego roku cyklu siódemkowego król mórz
podróżuje na przeciwległe krańce ziemi, zezwalając swoim pięknym, mieniącym się wszystkimi
odcieniami zieleni żonom i zgrabnym, okrytym srebrną łuską nałożnicom na przygody z
kochankami, jeżeli takowych uda im się znaleźć. Fafryd upierał się z całą stanowczością, tłumacząc
swoje racje nieziemskim spokojem morza i innymi nadnaturalnymi znakami, że nie dość, iż znaleźli
się nad siedzibą króla mórz, to jeszcze dokładnie w przeddzień owej szczególnej pory!
Bezskutecznie Kocur mu przypominał, że od wielu dni nie zobaczyli nawet ryby o
kształtach zbliżonych do niewieścich, że w okolicach nie ma wysepek ani plaż potrzebnych
syrenom do prowadzenia handlu, zażywania kąpieli słonecznych i uwodzenia żeglarzy, że próżno
szukać tutaj czarnych, dryfujących okrętów lub wraków statków pirackich, pod których pokładem
(a więc praktycznie pod wodą) czekałyby na uwolnienie piękne branki, że jeno szaleniec
spodziewałby się nadejścia dziewcząt z niegościnnych terenów za wałem żółtobiałych skał oraz - na
zakończenie - że na „Czarnego Skarbnika" od tygodni nie łypnęło z lewej czy prawej burty
dziewczęce oko. Nie wdając się w zawiłości, Fafryd odpowiedział z niezachwianym przekonaniem,
że gdzieś pod nimi są dziewczyny króla mórz i właśnie przygotowują magiczny kanał czy
podwodną groblę dla ludzi oddychających powietrzem i Kocur również powinien być gotów do
drogi, kiedy przyjdzie zaproszenie.
Kocur przypuszczał, że Fafryd traci zmysły w prażącym, oślepiającym słońcu, w dodatku
porwany nieukojoną tęsknotą, częstą przypadłością marynarzy na morzu. Wygrzebał z ładowni
kapelusz z szerokim rondem i wąskie gogle, lecz barbarzyńca nie dał się namówić do ich założenia.
Kocur doznał, zatem wielkiej ulgi, kiedy z nadejściem nocy Fafryd zasnął kamiennym snem...
mimo iż wówczas słodkie syrenie śpiewy - ułudne bądź prawdziwe - znów się odezwały, by burzyć
jego spokój ducha.
O tak, Kocur miał o czym myśleć, gdy leżał nieruchomo w gorących, choć nie
wyciskających zeń potu promieniach słońca na sztywnym bukszprycie statku. Nie tylko o
proroczych słowach Fafryda. A prawda była taka, że całą swoją uwagę skupił na zaczarowanej
szmaragdowej studni - znajdującej się tak blisko, że wyciągniętą ręką był w stanie dotknąć jej
osobliwych brzegów.
Dobrze jest zapoznawać się z cudami i dziwami stopniowo, bez pośpiechu, chociaż
oglądając wśród sennych morskich przestworzy jeszcze jedno zjawisko, które Kocur także
powinien zauważyć... lecz tego nie uczynił.
Choć nieurozmaicone większą czy mniejszą falą, nawet zmarszczką czy drżeniem, Morze
Wewnętrzne wokół statku nie było całkowicie płaskie. Tu i ówdzie, w przypadkowych miejscach,
znajdowały się niewielkie wgłębienia o kształcie i rozmiarze talerzy, jakby na wodzie stały
olbrzymie, niewidzialne i prawie nic nieważące chrząszcze wodne... jednakże dołki nie układały się
w żadne sześcio-, cztero-, a nawet trzynożne wzory. Co więcej, pośrodku każdego wgłębienia
zapadał się w dół, ku niezbadanym czeluściom, wąski słup powietrza - podobny do maleńkiego
wiru, jaki się czasem tworzy po wyciągnięciu turkusowego korka w złotej, pełnej po brzegi wannie
królowej Wschodu (lub po wyciągnięciu zatyczki w balii z pośledniego materiału, używanej przez
gorzej sytuowanych ludzi). Z jednak wszakże różnicą: w tym przypadku woda nie wirowała, a
wloty nie wyginały się i nie skręcały, lecz wnikały prostym szybem, iż komuś mogłoby się
wydawać, że w zastygłe wody otaczające „Czarnego Srebrnika" powtykano gdzie popadnie
dziesiątki smukłych, niewidocznych rapierów z ochronnymi koszami w kształcie miski. Albo że
wokół jednomasztowca wyrastał rzadki las niewidzialnych wodnych lilii z prostymi niewidzialnymi
łodygami.
Teraz wyobraźcie sobie taki dołek z powietrznym korzeniem powiększony tyle razy, że
miska już nie ma wielkości dłoni, ale średnicę dobrego rzutu oszczepem, natomiast głębinowy szyb
nie mierzy sobie tyle co paznokieć, ale prawie sążeń szerokości. Wyobraźcie sobie, że statek zsuwa
się dziobem w płytką nieckę, by zatrzymać się w bezruchu nad krawędzią tajemniczej otchłani.
Wyobraźcie sobie bukszpryt lekko przechylonego statku, wysunięty nad wejście do podwodnego
tunelu czy może powietrznego leja. Wyobraźcie sobie niskiego, czerstwego, opalonego na orzech
mężczyznę w szarej przepasce biodrowej, który leży rozpostarty na bukszprycie z nogami wpartymi
w poręcze nadburcia i spoziera w głąb zapadliska... a doskonale zrozumiecie sytuację Kocura!
Człowiek zawieszony nad tak fascynującym fenomenem natury rzeczywiście mógłby
zapomnieć o reszcie świata, nawet umysł kobiety o niczym innym by nie pamiętał. Woda w
odległości strzału z łuku od skalistego wybrzeża była zielona i zdumiewająco przejrzysta, a mimo
to wzrok nie sięgał dna. Przeprowadzone zeszłego dnia pomiary wykazały, że dno znajduje się na
głębokości od dwustu dziesięciu do dwustu pięćdziesięciu sążni. Schodzący pod wodę szeroki
korytarz miał gładkie, perfekcyjnie okrągłe ściany, jakby obłożone szkłem. Kocur nawet byłby
skłonny przypuszczać, że istotnie widzi szklane ściany, a jeżeli nie, to w niezwykły sposób
zamarzniętą lub stwardniałą wodę, choć wciąż tak samo przezroczystą... wszelako już niewielki
hałas, jak na przykład kichnięcie, wywoływał pewne drżenie, które przemieszczało się w dół i w
górę po obrzeżu tunelu pierścieniami fal.
Kocur nawet nie próbował sobie wyobrażać, jak mocarne siły muszą przezwyciężać napór
morza, zapobiegając natychmiastowemu zalaniu korytarza.
W każdym razie, głębia cieszyła oczy cudownymi widokami. Światło słoneczne po
przejściu przez wodę rozświetlało ją do znacznej głębokości dość jasnym, zielonkawym blaskiem.
A okrągłe ściany zabawnie mamiły wzrok, fałszując wymiary. Ot, chociażby teraz, kiedy Kocur
patrzył w toń wnętrza leja, dostrzegał tłustą rybę długości ludzkiego ramienia, która opływała w
koło tunel i z ciekawością mu się przyglądała. Kształt ryby wydawał mu się znajomy, lecz nie umiał
określić gatunku. Gdy jednak obrócił głowę i spojrzał na tę samą rybę poprzez zwał wody,
rozpoznał trzykrotnie dłuższego od siebie rekina. Wzdrygnął się i zastanowił, czy przypadkiem
ściany podmorskiego korytarza nie działają jak soczewki zmniejszające, używane niekiedy przez
lankmarskich artystów.
Koniec końców, Kocur mógłby i tak dojść do wniosku, że pionowy szyb w wodzie jest
złudzeniem, owocem gry świateł i naiwnych oczekiwań. Mógłby włożyć gogle, zatkać uszy
woskiem w obronie przed syrenim śpiewem, pociągnąć tęgi łyk zakazanej okowity i pójść spać...
gdyby nie pewne okoliczności, które nadawały zjawisku znamię realności. Choćby takie, jak
przywiązana do bukszprytu węźlasta lina, której koniec ginął w mroku tunelu; od czasu do czasu
naprężała się i trzeszczała, jakby ktoś zawiesił na niej spory ciężar. Z podmorskich czeluści
ulatywały smużki czarnego dymu (to przez nie Kocur kichał). Warto jeszcze dodać - co w zasadzie
powinno się rzec już na samym początku - że hen w dole mrugało czerwone światełko pochodni,
wyglądające z daleka na płomyczek świecy. Aha, jeszcze jedno: tuż przy ogniku pochodni, nieco
przysłonięta dymem i ledwie widoczna, obracała się w górę twarz Fafryda!
Kocur bez zastrzeżeń uwierzyłby w realne istnienie najbardziej nieprawdopodobnego
cudactwa, jeśli miałby z nim jakiś związek Fafryd, zwłaszcza gdyby osobiście był w
niezamieszany. Mierzący bez mała siedem stóp wzrostu barbarzyńca przedstawiał sobą tak wielki
kawał namacalnej materii, że nie sposób było wyobrazić go sobie, jak porusza się po urojonym
świecie.
Zanim całą tę niezwykłą scenerię uwiarygodniły takie znaki jak wspomniany dym, lina i
Fafryd schodzący do podwodnej studni, musiał nastąpić ciąg prostych zdarzeń. O świcie „Czarny
Skarbnik" zaczął dryfować między dołkami na wodzie - rzecz o tyle dziwna, że statku nie popychał
najsłabszy wiaterek i nie ciągnął prąd morski. Chwilę później statek z gwałtownym przechyłem
minął krawędź wielkiego, okrągłego wgłębienia, zsunął się na dół z lekkim przyspieszeniem i
znieruchomiał, jakby zwarły się dwa przeciwnie namagnesowane bieguny: jeden w bukszprycie,
drugi w podwodnej gardzieli. Potem Kocur dzwonił zębami i wybałuszał oczy na Fafryda, który
zajrzał do dziury, mruknął z zadowoleniem, spuścił w dół linę i zaczął się sposobić do podbojów
sercowych i zarazem wojennych: wypomadował swoje bujne włosy i brodę, wtarł wonności pod
pachy i w owłosioną klatkę, włożył niebieską tunikę z jedwabiu pod wyszczotkowany wydrowy
płaszcz, obwiesił się wszystkimi posrebrzanymi naszyjnikami, bransoletami i broszami, powtykał
pierścienie na palce... ale też nie zapomniał o przypasaniu długiego miecza i toporka, tudzież
wzuciu butów z kolcami. Następnie od węgli w kuchennym żarniku zapalił długie, chude łuczywo z
żywicznej sosny, a kiedy pochodnia strzeliła jasnym płomieniem - wbrew desperackim przestrogom
Kocura i nawet siłowym sprzeciwom - wdrapał się na bukszpryt i stamtąd opuścił do studni. W
dwóch palcach prawej ręki trzymał pochodnię, pozostałymi palcami obejmował linę.
Dopiero z dołu się odezwał, wołając do Kocura, żeby ten przygotował się do zejścia, jeśli
ma w sobie więcej gorącej krwi niż zimnokrwista jaszczurka.
Kocur i owszem, przymierzał się do tego zadania: zrzucił z siebie prawie wszystkie łachy (a
nuż trzeba będzie zanurkować i ratować Fafryda, kiedy dziura uświadomi sobie, że istnieje wbrew
prawom natury i zaleje się wodą) oraz przyniósł na dziób statku pokrowce z foczej skóry, a w nim
miecz Skalpel i sztylet Koci Pazur, na wypadek gdyby wywiązała się walka z rekinami. Na koniec,
jak to już zostało opisane, uczepiony bukszprytu obserwował powolne zejście przyjaciela i chłonął
fascynujące widoki.
W pewnej chwili opuścił głowę i zawołał niezbyt głośno:
- Dotarłeś już na dno, Fafryd? - Ze zmarszczonym czołem przypatrywał się pierścieniom fal,
które wzbudził mimo tłumionego głosu. Fale wędrowały w głąb studni i po odbiciu wracały na
górę.
- Co tam mówisz?
Gromka odpowiedź Fafryda, wzmocniona w okrągłej czeluści, wypadła niczym pocisk
bojowy i o mało nie strąciła Kocura z bukszprytu. Najstraszniejsze było to, że w rezultacie owego
ryku powstał olbrzymi pierścień fal: gdzie akurat przebiegał, tam gardziel studni zwężała się prawie
dwukrotnie. Gdy dotarł do powierzchni i uniósł obrzeże zapadliska, twarz Kocura została opryskana
pianą. Potem pierścień spełzł w otchłań.
Kocur zacisnął powieki w grymasie przerażenia, lecz po ich odemknięciu stwierdził, że
wciąż zieje pod nim wylot podwodnego korytarza, a gigantyczne pierścienie fal zaczynają ginąć.
- Fafryd, nie rób tego więcej! - zawołał kapkę głośniej niż poprzednim razem, za to z
większą natarczywością.
- Czego?
Kocur nie dał się już zaskoczyć, choć i teraz patrzył z trwogą na potężne, zielone
pierścienie, które przesuwały się ruchem robaczkowym z prędkością strzały. Postanowił więcej nie
krzyczeć, gdy raptem Fafryd ozwał się głosem o rozsądnie stonowanym natężeniu:
- Nie bój się, to proste! Na końcu braknie sążnia, ale łatwo zeskoczyć!
Nowe pierścienie były tylko trochę grubsze od ludzkiego nadgarstka.
- Nigdzie nie skacz, Fafryd! - odparł pośpiesznie Kocur. - Wyłaź na górę!
- Już skoczyłem! Udało się! Stoję na dnie. O, ho, ho!
Ostatnia część wypowiedzi Fafryda była do tego stopnia przepojona zdumieniem i
podziwem, że Kocur natychmiast odkrzyknął:
- Co? Co za: ho, ho!?
- Cudowne, niesamowite, zadziwiające! - nadeszła z dołu odpowiedź, lecz tym razem
zduszona, jakby Fafryd odszedł podwodnym korytarzem za jeden lub dwa zakręty.
- Co takiego, Fafryd? - zapytał ostrzej Kocur. Teraz on wywołał pierścienie na ścianach
studni, i to całkiem spore. - Nie odchodź daleko! Co tam widać?
- Wszystko! - zabrzmiała dość wyraźna odpowiedź.
- Są tam dziewczyny?
- Cały świat!
Kocur westchnął. Jak zawsze, nadeszła ta chwila, kiedy splot okoliczności i wewnętrznych
bodźców nakazuje działanie, kiedy zachwyt i ciekawość przeważają nad zdrowym rozsądkiem,
kiedy urok nieznanego i żądza przygód zatapiają swe szpony tak głęboko, że trzeba pójść za głosem
natury albo stracić szacunek do samego siebie.
Na podstawie swego bogatego doświadczenia wiedział, że jeśli chce wydobyć Fafryda z
tarapatów, w które ten dostał się na własne życzenie, musi osobiście pofatygować się po tego
naperfumowanego, zbrojnego w miecz zuchwalca! Zakrzątnął się, zatem co żywo.
Przytroczył do pasa broń w skórzanych pochwach oraz krótką, zwiniętą linę z węzłami i
pętlą na końcu; sprawdził, czy zejściówki są pozamykane, a od żaru nie zapali się kuchnia;
pośpiesznie wymamrotał pełną wyrzutów modlitwę do lankmarskich bogów, po czym opuścił się z
bukszprytu w zieloną otchłań.
W studni było chłodno. Śmierdziało rybami, dymem i pomadą Fafryda. Zaledwie Kocur
zszedł pod poziom wody, odkrył ku swemu zdziwieniu, iż największym strachem napełniają go
szkliste ściany. Dręczyło go podejrzenie, że wystarczy je lekko musnąć, a zaczarowana wodna
„skóra" pęknie i morze wciągnie go w odmęty - zupełnie jak tłustą igłę, która pływa w misce w
maleńkim wodnym hamaczku, lecz idzie na dno, kiedy ją trącić palcem. Schodził w pośpiechu,
prędko mijając kolejne węzły; zawieszony właściwie tylko na rękach, prawie nie dotykał stopami
liny. Modlił się w duchu, żeby się nie rozhuśtać, a jeśli już mu się to przytrafi, żeby zdołał się
ustrzec od większego wychylenia. Zadawał sobie teraz pytanie, czemu nie kazał Fafrydowi
przytrzymać liny z dołu, a przede wszystkim, czemu go nie przestrzegł, aby na razie powstrzymał
się od krzyczenia w studni. Sama myśl, że te okropne pierścienie fal mogłyby go zmiażdżyć, była
nie do zniesienia. Ale teraz było za późno! Wolał już nic nie mówić, by nie narazić się na grzmiącą
odpowiedź barbarzyńcy.
Zapoznawszy się z najważniejszymi powodami do strachu, którego jeszcze bynajmniej nie
przezwyciężył, Kocur nieśmiało zaczął się rozglądać po swoim nowym świecie. Zieleniejąca w
świetle podwodna okolica nie była wcale szmaragdową pustką, jak mu się przedtem wydawało.
Wprawdzie dość marnie, ale jednak kwitło tu życie. Cienkie, falbaniaste liście czerwonobrązowych
wodorostów kiwały się smętnie, półprzezroczyste meduzy ciągnęły za sobą welony z frędzelkami,
podobne z daleka do nietoperzy ciemne manty dostojnie kołowały, srebrzyste rybki z wysokimi
grzbietami harcowały wesoło. Ławica ryb w niebiesko-żółte prążki i czarne cętki prowadziła
wewnętrzną rozgrywkę o podział łupu - odpadków wyrzuconych rankiem z „Czarnego Skarbnika";
Kocur rozpoznał je po wielkim gnacie wołowym, który Fafryd naprędce obgryzł, nim cisnął za
burtę.
Kiedy podniósł wzrok, z trudem powstrzymał się od okrzyku grozy. Doznał złudzenia,
jakby czarny kadłub statku, leżący na wodzie w kostiumie z perłowych baniek powietrza,
znajdował się siedem razy wyżej, niż to wynikało z przeliczenia węzłów na linie, po której schodził.
Kiedy jednak zadarł głowę i spojrzał prosto do góry, ucieszył się, ponieważ niebieski krąg nieba nie
skurczył się proporcjonalnie do kadłuba, a bukszpryt nadal był gruby jak należy. Krzywizna studni
zmniejszyła statek w podobny sposób jak przedtem rekina. Mim wszystko owa przedziwna ułuda
miała niepokojącą, złowieszczą wymowę.
W miarę jak Kocur szparko opuszczał się w podmorską gardziel, krąg nieba malał i
ciemniał: już stał się chabrową miską, już kobaltowym spodkiem, już ciemnogranatową monetą, w
której ginęła lina. Kocur miał wrażenie, że widzi błysk gwiazdki. Przesyłając jej ustami kilka
pożegnalnych całusów, przyłapał się na myśli, że są nader podobne do bąbelków opuszczających
płuca tonącego człowieka. Robiło się ciemniej. Barwy gasły; czerwono-brązowe wodorosty
poszarzały, ryby straciły żółte prążki, a Kocurowi dłonie zsiniały jak umrzykowi. Niewyraźnie
zaczął dostrzegać dno - w tej samej przesadnej odległości, co kadłub statku, aczkolwiek
bezpośrednio pod nim było ono dziwnie rozmyte, jakby zamglone. Dopiero dalej wypatrzył skały i
wydmowe ławice piasku.
Bolały go ramiona, piekły dłonie. Do studni podpłynął monstrualnie tłusty granik i zaczął
wokół niej krążyć, jakby śledził jego poczynania. Kocur przeszył rybę groźnym spojrzeniem, lecz
wtedy obróciła się i postraszyła go zdumiewająco szeroko rozwartą paszczą. Na widok ostrych jak
brzytwa zębów Kocur zdał sobie sprawę, że ma przed sobą rekina, którego przedtem widział, a
przynajmniej jego pobratymca, zmniejszonego w swoistej studziennej soczewce. Zębiska kłapnęły,
przy czym półksiężyce szczęk przebiły się częściowo do środka korytarza, by zatrzasnąć się o piędź
od jego ręki. Nie doszło do katastrofy, wodna powłoka nie rozerwała się do reszty, jednakże Kocur
odniósł nieprzyjemne wrażenie, że po ścianach korytarza, niby krew z rany, ściekła odrobina wody.
Rekin odsunął się i krążył w niewielkim oddaleniu, lecz Kocur wolał go już nie prowokować
wrogim spojrzeniem.
Tymczasem zapach ryb się nasilił, a i dym musiał zgęstnieć, bowiem Kocura zaczął męczyć
kaszel. Pierścieniowe fale znów kursowały w dół i w górę. Kiedy walczył z siarczystymi
przekleństwami, jakie cisnęły mu się na usta, jego stopy rozstały się nagle z liną. Odpiął od pasa
dodatkowy sznur, zszedł trzy węzły niżej, zacisnął pętlę na przedostatnim węźle i ruszył w dalszą
drogę. Jeszcze pięć razy przekładał dłonie, nim stopy znalazły punkt oparcia w chłodnym szlamie.
Z ulgą rozprostował i porozcierał zdrętwiałe palce, wołając druha cichym, acz gniewnym głosem.
Wreszcie się rozejrzał. Znalazł się w czymś, co można by przyrównać do namiotu bez
płócien. Podłogę zastępował aksamitny kobierzec mułu, w którym stopy grzęzły po kostki,
natomiast dachem było połyskliwe, ciemnoszare podbrzusze olbrzymich mas wody, w dodatku
nierówne, pełne wgłębień i wypukłości, a gdzieniegdzie obciążone złowróżbnymi nawisami. Sam
namiot mierzył pod wylotem studni mniej więcej dziesięć stóp wysokości. Średnicę miał na oko
dwadzieścia razy większą, choć jak daleko sięgały jego krawędzie, niepodobna było precyzyjnie
ocenić, a to z kilku przyczyn. Po pierwsze, ze względu na nierównomierny kształt dachu. Po wtóre,
rozległe zakątki, gdzie odległość stropu od mulistego podłoża mierzyło się w piędziach, nikły w
mrocznej, niedosiężnej dali. Szare światło, docierające tu poprzez toń wody, zapewniało względną
widoczność w promieniu trzydziestu kroków. Dochodziła jeszcze ta uciążliwa okoliczność, że w
wielu miejscach zebrały się pokaźne kłęby dymu z pochodni, które snuły się jak gałęzie pod
dachem, zbierały w kątach i niszach, zanim ospałym ruchem wczołgiwały się do studni i ulatywały
do góry.
Jakież niewiarygodne niewidzialne „żerdzie" podtrzymywały ów namiot? Kocur mógłby
nad tym główkować z równym skutkiem, co nad siłami, które wydrążyły powietrzny tunel w
morzu.
Owiany smrodem ryb i swądem dymu, Kocur z obrzydzeniem kręcił nosem i natężał wzrok,
aby rozeznać się w otoczeniu. Wreszcie dojrzał w najgęstszej chmurze dymu mętny, czerwony
ognik. To stamtąd po chwili wynurzył się Fafryd, po pas uwalany błotem.
W cuchnącym płomieniu sosnowego łuczywa, wypalonego ledwie do połowy, widać było,
że bez wysiłku dźwiga pod pachą kupę błyszczących przedmiotów, które jeszcze ociekały wodą.
Szedł lekko pochylony, bowiem dach nad nim nieco się obniżał.
- Gaś pochodnię, nim się tu podusimy, zakuta pało! - zganił go Kocur na powitanie. - Lepiej
widać bez niej. Jaki bałwan szuka światła w dymie?
Kocur znał tylko jeden mądry sposób na zgaszenie pochodni (przydusiłby płomień w mule),
jednakowoż Fafryd, chociaż uśmiechnął się półgębkiem, jakby zgadzał się w zupełności z sugestią
Kocura, miał nieco inny pomysł. Nie zważając na rozpaczliwe ostrzeżenia ze strony przyjaciela,
beztrosko wcisnął palący się łeb łuczywa w wodny strop. Dał się słyszeć głośny syk, buchnęły
kłęby pary. Przez chwilę Kocur myślał, że spełnią się jego najgorsze obawy, albowiem z miejsca,
gdzie Fafryd gasił pochodnię, na kark barbarzyńcy trysnęła mocna struga wody. Kiedy jednak para
się rozwiała, okazało się, że za przykładem owej strugi nie pójdzie reszta morza, a przynajmniej nie
od razu. Po tym zdarzeniu strop się uwypuklił, co przypominało okrągłego guza; woda lejąca się z
niego wartkim, grubym na palec strumieniem żłobiła w szlamie mały krater.
- Nie rób tego więcej! - rozkazał Kocur nierozważnie gniewnym tonem.
- Tego? - udał zdziwienie Fafryd, dziurawiąc palcem strop obok miejsca, gdzie zrobił to
poprzednio. Znów wściekle buchnął strumień wody, który szybko zamienił się w cienką strużkę.
Dwie wypukłości wyglądały teraz łudząco podobnie do kobiecych piersi.
- Właśnie tego! - wydusił z siebie Kocur ochrypłym, nieswoim głosem. Ostatkiem sił
powstrzymał się przed wybuchem wściekłości, aby nie zachęcać Fafryda do kolejnych szaleńczych
igraszek z wodą.
- Jeśli nie chcesz, to nie będę - zapewnił go barbarzyńca. - Wszelako - dodał, patrząc w
zadumie na dwie bliźniacze strugi - trzeba by czekać lata, zanim wypełniłaby się ta podwodna
komora.
- Na szczęście nikt nie zamierza spędzać tu tyle czasu - prychnął Kocur. - Osioł z ciebie,
wiesz? Skończony kretyn. Po coś kłamał, że tutaj jest wszystko? Niby cały świat! A ja schodzę i co
widzę? Ano nic nie widzę! Jeno kawał paskudnego, cuchnącego błocka w przykrytej wodą dziurze!
- Ze złością tupnął nogą, przez co tylko ochlapał się mułem. Zdyszana ryba z fosforyzującymi
płetwami spojrzała nań z wyrzutem ze swej błotnej mogiły.
- Jeśli będziesz tak walił buciorami - rzekł spokojnie Fafryd - możesz rozgnieść srebrny,
ażurowy diadem na czaszce księżniczki. Twierdzisz, że nic tu nie ma? No to sobie popatrz,
Kocurku, ile skarbów wykopałem z cuchnącego błocka.
Mimo kolców na olbrzymich butach, podchodząc do przyjaciela, Fafryd delikatnie sunął po
wierzchu mulistego podłoża.
Ostrożnie potrząsnął wetkniętą pod pachę zdobyczą i zaczął głaskać drogocenne
przedmioty.
- Otóż patrz. Klejnoty i świecidełka, jakie nawet się nie śnią tym, co żeglują po morzu.
Wygrzebałem je ze szlamu przypadkiem, bom nie tego szukał.
- A czegoś szukał? Zamku z kości? - burknął szorstko Kocur, choć łakomie zezował na
skarb przyjaciela.
- Szukałem drogi - rzekł Fafryd z niejakim zniecierpliwieniem, jakby Kocur powinien był w
lot odgadywać jego myśli. - Drogi do dziewczyn króla mórz. Z pewnością ją znajdziemy w którymś
zakamarku tej powietrznej komórki. Najlepiej o tym świadczy moje znalezisko. Tylko zobacz.
Odsunął ramię od tułowia i delikatnie, czubkami palców, wyciągnął metalową maskę
naturalnej wielkości. W mdłym, szarym świetle można było mieć wątpliwości, z czego ją
wykonano: ze złota, srebra, cyny, może brązu? I czy szerokie, faliste pasma - rzekłby, kto,
niebieskozielone łzy lub krople potu - to śniedź czy zwykły brud. Pomimo tego na pierwszy rzut
oka widać było, że to oblicze zjawiskowo pięknej kobiety, arystokratki, skarbnicy mądrości i
niewieścich czarów, kochanki i okrutnicy. Kocur wyrwał maskę Fafrydowi na poły ze złością, na
poły z pożądaniem... niestety, jej dolna część połamała się w jego dłoni. Pozostało jedynie dumne
czoło i oczodoły wpatrzone weń z większym dramatyzmem niż zwyczajne oczy.
Kocur cofnął się trwożnie, jakby lada chwila miały spaść na niego ciosy Fafryda, lecz
barbarzyńca nieoczekiwanie odwrócił się i powolnym ruchem, niczym sygnalista z chorągiewką,
skierował przed siebie prawe ramię i wysunął palec.
- Miałeś rację, Kocurze! - krzyknął radośnie. - Nie tylko dym mnie oślepił, ale również
światło! Patrz, droga! Widzisz?
Kocur pobiegł spojrzeniem tam, gdzie wskazywał mu Fafryd.
Odkąd rozproszyła się zasłona dymna, a pochodnia nie rzucała żółto-czerwonych blasków,
w spływającym z góry niemrawym świetle uwidoczniły się, rozrzucone tu i tam w mule,
dogorywające stworzenia o fosforyzującym ciele. W istocie nie były rozrzucone tak całkiem
bezładnie. Dokładnie poniżej dyndającego końca węźlastej liny miała swój początek nieprzerwana,
szeroka na dwa kroki ścieżka, podświetlona magicznym żółtozielonym światłem. Wiodła w mało
ciekawy zakątek powietrznego „namiotu", gdzie zdawała się znikać.
- Lepiej tam nie idź! - odruchowo napomniał Kocur przyjaciela, lecz ten już go mijał,
stawiając długie, zamaszyste kroki. Pod pachą robiło mu się coraz luźniej i luźniej, bo jeden po
drugim zaczęły stamtąd wypadać jego skarby, by zginąć w szlamie, z którego je wygrzebał. Wszedł
na ścieżkę i ruszył raźno samym jej środkiem. - Nie idź tam, mówię! - powtórzył Kocur bez
przekonania, tonem, cóż tu dużo mówić, niemalże błagalnym. - Wracaj natychmiast! Sczeźniesz w
tym mule i tyle! Mamy linę! Starczy wspiąć się na statek z tym, coś już znalazł!
Wbrew obiekcjom szedł jednak za Fafrydem, nie dość na tym, zbierał po drodze - choć z
większą ostrożnością niż wcześniej, gdy szarpnął za maskę - rozrzucone kosztowności! Nie warto,
powtarzał sobie w duchu podczas tej czynności: wprawdzie wszelakie precjoza, naszyjniki, kornety,
filigranowe pokrywki na piersi i wspaniałe brosze kusząco błyszczały, to jednak nic już nie ważyły
i były równie kruche co wyplatanki z suchych liści paproci. Obchodząc się z nimi, nie umiał się
zdobyć na delikatność Fafryda, toteż rozsypywały mu się w rękach.
Fafryd odwrócił się doń z promieniejącym obliczem człowieka, który śni o odurzających
przyjemnościach.
- Nic nam po nich - powiedział, kiedy wypadła mu spod ramienia ostatnia trupia błyskotka. -
Tak samo jak po tej masce. To zwykłe widma skarbów, ogryzione przez morze, lecz dają
przedsmak tego, co nas czeka. Zapowiadam ci ucztę, Kocurze.
Co powiedziawszy, znowu się odwrócił i pochylił pod olbrzymim nawisem ciemnoszarego,
wodnego dachu.
Kocur obejrzał się i zatrzymał wzrok na małym, okrągłym skrawku słonecznego światła,
gdzie wisiał koniec liny. Woda cieknąca ciurkiem z dwóch bliźniaczych nieszczelności w suficie
spadała z większą siłą, aż rozchlapywało się błoto. Nie zwlekając dłużej, Kocur pośpieszył za
Fafrydem.
Za nawisem dach ponownie się wznosił, tak, iż człowiek mógł się swobodnie wyprostować,
lecz ściany komory prędko się schodziły. Niebawem przyjaciele maszerowali ciasnym podmorskim
tunelem; szare sklepienie było równie wąskie, co jarząca się zielono-żółtą poświatą ścieżka. Raz po
raz tunel skręcał to w lewo, to w prawo, wobec czego trudno było zgadnąć, dokąd naprawdę
prowadzi. Czasami zdawało się Kocurowi, że z daleka dobiegają ciche odgłosy nawoływań i jęków.
W pewnej chwili musiał przestąpić nad dużym krabem, który próbował ospale usunąć mu się z
drogi. Obok niego z lśniącego szlamu sterczała dłoń nieboszczyka, wskazującego pogryzionym
palcem kierunek, skąd przyszli.
Fafryd nieznacznie wykręcił głowę.
- Czary jakoweś tu działają - mruknął poważnym tonem.
- Zapamiętaj sobie moje słowa.
Kocur chyba jeszcze nigdy w życiu nie słyszał równie zbytecznej uwagi. Było mu ciężko na
sercu. Dawno już pogodził się z myślą, że nie namówi Fafryda do powrotu. Jeśli chciałby go
naprawdę zatrzymać, musiałby zapewne przemówić mu do rozsądku pięścią, lecz w czasie bójki
niewątpliwie wpadliby na wodną ścianę i uszkodzili tunel, a to mu się nie uśmiechało. Oczywiście,
zawsze mógł wrócić bez niego. Nie, nie mógł...
Wędrując ubogim w ciekawostki korytarzem, zajęty wyłącznie pakowaniem stóp w kleiste
błoto i wyciąganiem ich z cichym plaśnięciem, Kocur miał aż nadto czasu, żeby poczuć się
przytłoczony brzemieniem morskich wód. Zupełnie jakby ktoś złożył mu na ramionach wszystkie
statki świata. Wyobraźnia pracowała nad możliwie najwierniejszym przedstawieniem zatopionego
tunelu.
Tulił głowę w ramiona, bo tylko tyle mógł zrobić, żeby nie paść na czworaki, nie zakopać
się w mule i tam czekać na koniec.
Przed nimi coś bielało. Kocur uzmysłowił sobie, że podmorski korytarz zbliża się do
przedmurzy urwistego, żółtobiałego wału skał, gdzie urządzili sobie wczoraj wspinaczkę.
Wspomnienia tamtych wrażeń ostudziły jego rozpaloną wyobraźnię - może, dlatego, że współgrały
z jego obecnym pragnieniem wyjścia na powierzchnię, na górę, byle wyrwać się z matni...
Wyprawa na szczyt urwiska kosztowała ich wiele trudu, mimo że jasna skała, nieobfitująca
wprawdzie w półki i występy, okazała się twarda i godna zaufania. Musieli wspinać się po linie,
drapać widlastymi żlebami, wbić haki w szpary w beznadziejnych miejscach, lecz sił dodawała im
nadzieja na znalezienie wody i upolowanie zwierzyny - nadzieja uzasadniona, bowiem tak daleko
od Ol Hruspu nie zapuszczali się tamtejsi myśliwi. Obolali i zasapani po uciążliwej wspinaczce,
stanęli wreszcie na szczycie, ciesząc się na myśl, że zejdą w dół i znajdą przyjemne miejsce na
odpoczynek z pięknymi widokami trawiastych równin, usianych skupiskami karłowatych drzew;
tak właśnie wedle ich wiedzy powinny wyglądać odległe rejony tego odludnego półwyspu, który
wyginał się na południowy-zachód między wodami mórz Wewnętrznego i Zewnętrznego.
Zawiedli się srodze w swych rachubach. Rzeczywistość okazała się straszna. Utęskniony
szczyt urwiska był w gruncie rzeczy granią grzbietu skalnego, szeroką najwyżej na dwa kroki, a w
wielu miejscach węższą. Zbocza z drugiej strony opadały zawrotną stromizną, na domiar złego były
mocno poderwane przez fale. Od stóp głębokiej przepaści aż het, po horyzont, rozciągało się dzikie
królestwo skał i spienionych kipieli.
Wystraszeni, usiedli okrakiem - można by rzec - na skalistej kurtynie, cienkiej jak papier w
porównaniu z jej wysokością i szerokością, oddzielającej Morze Wewnętrzne od w ich mniemaniu
- Morza Zewnętrznego, które wdzierało się w ten niezbadany obszar półwyspu, lecz nie
zdążyło jeszcze przebić go całkowicie. Jak okiem sięgnąć, rozpościerał się ten sam pejzaż, choć
Kocurowi zdało się, że skalny wał się rozszerza w kierunku Ol Hruspu.
Zdziwienie Fafryda było tak wielkie, że gruchnął tubalnym śmiechem; Kocur przeklinał po
cichu jego niedźwiedzie ryki, bojąc się, że pod wpływem wibracji oderwie się i runie w otchłań
ostra grań, na której siedzieli jak w siodle. Wreszcie poniosła go złość, zerwał się na równe nogi i
dał upust wściekłości, odtańczywszy taniec z przytupami na skalnej krawędzi. Przypomniały mu się
wtedy mądre słowa Szyłby: „Nie wiem, czy wiesz, ale człowiek idzie po linie rozwieszonej między
dwiema przepaściami, po linie bez początku i końca".
Kiedy już dali wyraz pełnemu zgrozy zdumieniu, każdy na swój sposób, z większą uwagą
potoczyli wzrokiem po wzburzonych morskich odmętach. Nagromadzenie skał wystających spod
wody w połączeniu z dużą ilością morskiej piany dowodziło, że morze na dość sporym obszarze
jest stosunkowo płytkie. Fafryd wysunął nawet przypuszczenie, że woda stąd ustępuje w porze
odpływu; wykazując się znajomością faz księżyca, domniemywał, jakoby zbliżała się właśnie w tej
części świata pora największego przypływu.
Spośród wszystkich skał sterczących z wody wyróżniała się jedna, odległa od skalnej
bariery o dwa strzały z łuku: gruby słup wysokości trzypiętrowego budynku. Słup obiegały
spiralnie kamienne półki, wyglądające w połowie na dzieło rąk ludzkich. U szerszej podstawy
wśród rozbryzgów piany pokazywał się czasem pocięty dziwnymi krechami prostokąt, który
kojarzył się nieodparcie z masywnymi drzwiami. Lecz dokąd prowadziły i kto z nich korzystał? Oto
była zagadka.
Ponieważ rozwiązanie tej i innych zagadek przerastało możliwości Kocura i Fafryda, a o
zdobyciu wody i prowiantu na tym jałowym wybrzeżu mogli co najwyżej pomarzyć, zeszli na brzeg
Morza Wewnętrznego i wrócili na pokład „Czarnego Skarbnika". Ilekroć wbijali hak w kamień,
lękali się, że całe zbocze pęknie i rozleci się...
- Uwaga, skały!
Ostrzegawczy okrzyk Fafryda wyrwał Kocura z jego zamyślenia - w okamgnieniu zrzucił go
z górnych partii żółtobiałego, urwistego stoku i przemieścił o tę samą odległość pod jego
poszarpane podnóża. Naprzeciwko trzy grube, sękate skalne sztylety przekłuwały się w dół przez
szare, wodne sklepienie. Kocur wzdrygnął się i podobnie jak Fafryd wyciągnął szyję, aby zbadać
dalszy bieg korytarza. Choć przyjaciel częściowo zasłaniał mu widok, ujrzał kolejne skalne
występy, wciskające się ze wszystkich stron do tunelu.
Idąc dalej, zrozumiał, że wodne ściany i dach oraz muliste podłoże zostaną wnet zastąpione
kamieniem. Skąpe światło dzienne, towarzyszące im dotąd w wędrówce, stopniowo zagasło, lecz
jego obowiązki przejmowała naturalna fosforescencja żywych istot obecnych w podmorskiej
pieczarze. Poświata wydobywała z mroku mokrą ścieżkę, a miejscami nabierała szczególnej mocy i
czarowała różnorodnością barw, obecną w paskach, czułkach i obrzeżach oczu mnóstwa
zdychających ryb i dennych pełzaczy.
Kocur nie miał wątpliwości, że wchodzą głęboko pod górską barierę, którą wczoraj
zdobywał wespół z Fafrydem, i że tunel prowadzi w przybrzeżną topiel Morza Zewnętrznego.
Przestała mu dokuczać przygniatająca świadomość działania sił magicznych i zawieszonych nad
nim morskich przestworzy. Jednakże strach, że studnia, komora i tunel mogą ulec zalaniu, a wtedy
zmiażdży ich z tyłu taran wody, w pewnym sensie był czymś jeszcze gorszym.
Pod wodnym sklepieniem przynajmniej mógł się łudzić, że w razie pęknięcia niewidzialnej
zapory popłynie ostro w górę, dotrze na powierzchnię, a może jeszcze przyholuje ciężkiego
Fafryda. Tymczasem tutaj niechybnie by zginęli.
Owszem, tunel piął się z lekka, lecz nie tak szybko i wyraźnie, jakby sobie tego życzył.
Zresztą, dokąd mogli dotrzeć? Jedynie do kotła spienionej wody, który wczoraj oglądali z wysoka.
Zaiste, niełatwo wybrać mniejsze zło, jeśli właściwie nie ma się wyboru. Frasunki Kocura ciągle się
nasilały, aż sięgnęły granic udręki i zwątpienia, żeby, więc nie utonąć w bagnie czarnej rozpaczy,
wysiłkiem woli przywołał na pamięć najhuczniejszą winiarnię, jaką znał w Lankmarze: wielka,
szara piwnica skąpana w blasku pochodni, trunek lejący się strumieniami, brzęk monet i kufli,
krzyki i wybuchy śmiechu, obłoki opiumowego dymu, nagie dziewki kołyszące biodrami w
wyuzdanych tańcach...
- Patrz na to!
Kocur przystanął, zatrzymany półgłośnym, pełnym zdumienia szeptem Fafryda i jego ręką
na swej piersi, choć nie od razu rozstrzygnął, czy powrócił duchem do podziemi Morza
Zewnętrznego, czy po prostu przeniósł się w wyobraźni do innej, fantastycznej rzeczywistości.
Stali u wejścia do olbrzymiej podwodnej pieczary, która licznymi schodami i tarasami pięła
się ku niedosiężnym sklepieniom, skąd, niczym srebrna mgiełka, spływał blask trzykrotnie
silniejszy od księżycowej poświaty. Pieczarę wypełniał ten sam co w tunelu morski zapach. I tutaj
zalegały gromady dogorywających ryb, węgorzy i małych ośmiornic; zarówno drobne, jak i wielkie
mięczaki siedziały na ścianach i w zakamarkach między gobelinami i srebrno-zielonymi welonami
z wodorostów. Najrozmaitsze wnęki, tarasowe schody i ciemne, okrągłe przejścia wydawały się
przynajmniej w części wyrzeźbione przez wodę i wytarte przez piasek.
Srebrna mgiełka nie rozchodziła się równomiernie, lecz koncentrowała się w skłębionych
obłokach na trzech tarasach. Pierwszy z nich był położony pośrodku i na tym samym poziomie, co
gardziel podmorskiego tunelu. Stał na nim potężny, kamienny stół, opleciony z boków wodorostami
i oblepiony na nogach małżami.
Na końcu stołu spoczywała złota misa i dwa złote puchary.
Za owym tarasem wznosił się szereg nierównych schodów; miejscami tonęły w
złowieszczym cieniu wdzierającym się na nie z dwóch stron. Ponad mrocznymi zakątkami pieczary
ukazywał się drugi i trzeci taras, który w sposób szczególny upodobało sobie srebrne światło. Ów
po prawej ręce - powiedzmy, że po stronie Fafryda, bo to on stał bardziej na prawo u wylotu tunelu
- znajdował się pod stropem i ścianą z masy perłowej, zupełnie jakby okrywała go gigantyczna
muszla; z podłoża wyrastały perłowe twory, przypominające spiętrzone atłasowe poduchy.
Natomiast taras po stronie Kocura, położony nieco niżej od poprzedniego, osłonięty był od tyłu
arrasem z brunatnych wodorostów, które opadały postrzępioną falbaną i kłębiły się na ziemi.
Pomiędzy tymi dwoma bliźniaczymi tarasami szła w górę droga z nierówno wyciosanych schodów
lub zwykłych skalnych półek, by zniknąć w ciemnościach.
Poruszające się cienie i tajemnicze błyski pozwalały przypuszczać, że półmrok jest
zamieszkany - tak samo jak trzy oświetlone tarasy, co nie ulegało wątpliwości. Na górnym, po
stronie Fafryda, stała wysoka kobieta majestatycznej urody. Jej złote włosy, upięte w wysoki,
spiralnie skręcony kok, przypominały muszlę. Sukienka ze złotej siatki rybackiej okrywała ciało o
bladozielonym kolorze, palce połączone były zielonkawymi błonami, a z boku na szyi widniały
nikłe bruzdy, kojarzące się z rybimi skrzelami.
Kocur zobaczył przed sobą szczuplejszą dziewczynę o ponętnych, niewieścich wdziękach.
Jej srebrzysta skóra łagodnie przechodziła w srebrne łuski na ramionach i plecach na wpół
zakrytych zwiewną, fiołkową sukienką. Czarne, krótko przycięte włosy rozdzielał pośrodku
biegnący od czoła w tył falisty, srebrzysty grzebień. Także ona miała bruzdy na szyi i błony między
palcami.
Stojąca w pochyleniu nad stołem trzecia postać była mniej powabna: chuda i wysuszona,
sprawiała wrażenie dobrze zachowanej staruszki. Miała na sobie kruczoczarny, obcisły strój o
dziwnym kroju, na głowie zaś szopę grubych jak postronki włosów w czerwonobrązowym kolorze
rdzy. Mogła się poszczycić dobrze rozwiniętymi skrzelami i błonami pławnymi.
Kobiety zakrywały twarze metalowymi maskami, przypominającymi kształtem i miną tę
skruszałą, którą Fafryd znalazł w mule.
Pierwsza opisana wyżej niewiasta nosiła maskę złotą, druga - srebrną, trzecia - wykonaną z
brązu, choć pod wpływem wody pociemniałą już i zaśniedziałą. Dwie pierwsze nie ruszały się,
jakby nie grały w przedstawieniu, ale mu się przyglądały. Chuda morska wiedźma tryskała życiem,
choć jej czarne stopy tylko z rzadka przesuwały się drobnymi, błyskawicznymi kroczkami. Błony
pławne dłoni składały się nad zgiętymi palcami, w których dzierżyła dwa krótkie pejcze, służące do
wymuszania i korygowania ruchu sześciu przedmiotów na wypolerowanym blacie stołu, o których
dało się powiedzieć niewiele ponad to, że są w miarę owalne. Półprzezroczyste na pierwszy rzut
oka mogłyby ujść za wirujące spodki lub duże pierścienie, podczas gdy pozostałe przypominały do
złudzenia dziecięce bąki. Połyskując srebrem, złotem i zielenią, obracały się z taką prędkością i
przemieszczały po tak zawiłych torach, że w mglistym powietrzu zdawały się zostawiać za sobą
lśniące ślady. Ilekroć któryś zaczynał się guzdrać i ukazywać swe prawdziwe oblicze, wiedźma
popędzała go dwoma, trzema chlaśnięciami bicza. I niech tylko zbliżył się zanadto do brzegu stołu
lub złotej misy bądź miał ochotę się zderzyć, wprawnymi smagnięciami doprowadzała go do
porządku. Raz za razem, popisując się niebywałą zręcznością, uderzała wirujący obiekt, tak by
poderwał się wysoko w górę, a kiedy przy spadaniu dotykał stołu, uderzała go ponownie - dzięki
temu, zostawiając nad sobą zawirowanie srebrzystej mgiełki, kręcił się dalej bez przerwy.
To właśnie owe wirujące przedmioty wydawały jękliwe świsty, słyszalne już w tunelu.
Patrząc na nie teraz i wsłuchując się w ich odgłosy, Kocur dochodził do przekonania - poniekąd
dlatego, iż korytarzyki srebrzystych zawirowań przywodziły mu na myśl podmorski tunel i studnię,
do której spuścił się po linie - że rozpędzone przedmioty grają pierwszoplanowe role w okrutnym
zaklęciu, potrzebnym do podtrzymania przejścia w głębinach Morza Wewnętrznego.
Prawdopodobnie, rozmyślał, jeśli przestaną się obracać, woda zaleje studnię, komorę i podmorską
drogę, wedrze się do skalnego tunelu i wypełni pieczarę.
Zaprawdę, przyglądając się wyczynom chudej wiedźmy, Kocur miał wrażenie, że od wielu
godzin pogania swoje bąki i jest w stanie czynić to jeszcze bardzo długo. Nie okazywała zmęczenia,
jeśli nie liczyć miarowych ruchów płaskiej klatki piersiowej, świszczącego oddechu za szparą w
masce, tudzież zamykających się i otwierających skrzeli.
Jakby po raz pierwszy dostrzegła Fafryda i Kocura: nie przestając wymachiwać pejczami,
gwałtownie obróciła się ku nim w swej brązowej masce, aż na śniedziejącym czole rozsypały się
rdzawe postronki włosów. Łypała na nich, jak się zdawało, pożądliwym wzrokiem. Nie
wykonywała żadnych nieprzyjaznych gestów. Po uważnym obejrzeniu gości ostro kiwnęła głową w
lewo i w prawo, dając im znak, że mogą iść dalej. W tej samej chwili obie królowe, zielona i
srebrna, z senną powolnością kiwnęły na nich palcami.
Kocur i Fafryd ocknęli się z odrętwienia i ruszyli ochoczo ku schodom. Przy stole ów
pierwszy poczuł wino, przystanął i sięgnął po oba złote puchary, aby jeden z nich wręczyć
przyjacielowi. Wychylili je do dna, nie przejmując się zieloną barwą trunku, który miał wszakże
kuszący zapach i palił w gardle mimo słodkiego smaku. Czarna wiedźma nie zwracała na nich
uwagi, zajęta biczowaniem swoich błyszczących, osnutych mgłą bąków.
Pijąc wino, Kocur podziwiał z bliska blat stołu, wycięty z żółto-białego marmuru w
purpurowe pręgi, wypolerowanego do wręcz zwierciadlanej gładkości. Zajrzał także do złotej misy.
Nie zawierała zielonego wina, lecz była po brzegi wypełniona krystaliczną cieczą, choć
niekoniecznie wodą. Na jej powierzchni unosił się krótszy od palca model czarnego stateczku,
przed którego dziobem prowadził w dół maleńki powietrzny tunel.
Nie było czasu na dłuższe oględziny, ponieważ Fafryd zdążył go wyprzedzić. Wszedł w
obręb cienia po swojej stronie, podobnie jak po prawej stronie w cieniu pogrążał się Fafryd.
Zaledwie to uczynił, wychynęli przed nim z mroku dwaj bladzi, sini mężczyźni, uzbrojeni w noże z
szerokimi klingami. Mysie ogonki i niezgrabny chód zdradzały marynarzy, mimo że obaj byli
zupełnie nadzy i bezsprzecznie nieżywi, o czym świadczyły: bezkrwista skóra, lekceważenie grubej
warstwy błota na ciele, wyłupiaste oczy z wyraźnymi białkami i ledwie zaznaczonymi tęczówkami
czy wreszcie to, że ich włosy, uszy i inne części anatomii wyglądały na cokolwiek podżarte przez
ryby. Za nimi na krótkich, pałąkowatych nogach wytoczył się karzeł z szablą; miał skrzela i
potwornie wielki łeb - istny chodzący embrion. Zapewne i on należał do umrzyków, na co
wskazywały wywrócone białka oczu - co bynajmniej nie dodawało otuchy Kocurowi, gdy
wyszarpywał z pochwy Skalpel i Koci Pazur. Cała trójka szła na niego pewnym, śmiałym krokiem,
tak się ustawiając, by nie mógł przejść bokiem.
Może to i dobrze, że w tym momencie Kocur nie miał czasu zapoznać się z fatalnym
położeniem swego przyjaciela. Fafryd brodził bowiem pod ścianą w nieprzeniknionych
ciemnościach, choć szedł tylko ich skrajem. Kiedy minął poszarpany zrąb skalny wielkości
człowieka, rozpostarła się w mroku - niczym osiem gigantycznych węży wstających z legowiska -
potężna, giętka, drapieżna ośmiornica o ramionach naszpikowanych przyssawkami. Potwór morski
swoim ruchem musiał skrzesać w sobie jakąś iskrę, albowiem rozjarzył się naraz purpurową barwą,
przetykaną żółtymi pasmami. Fafryd miał okazję zapoznać się z ogromnymi jak talerze zimnymi
ślepiami, strasznym otworem gębowym przypominającym dziób odwróconego kutra i tą raczej
niewygodną okolicznością, że każde mocarne ramię głowonoga owijało się wokół rękojeści
lśniącego miecza o szerokiej głowni.
Porwawszy za własny miecz i toporek, Fafryd cofnął się przed orężną ośmiornicą, aż wsparł
się plecami o twardą skałę. Jej dwie krawędzie, będące w istocie rzeczy pionowym obrzeżem
mierzącej cztery stopy muszli olbrzymiego małża, przytrzasnęły luźny skrawek płaszcza z
wydrowej skóry i tym sposobem uwięziły Fafryda. Gotów mimo strachu walczyć o życie,
barbarzyńca mieczem zakreślił w powietrzu wielką ósemkę, której dolny kraniec stykał się niemal z
ziemią, górny zaś znalazł się nad jego głową niczym brzeg wysokiej tarczy piechura. Ów
dwupłatkowy kwiat wyrysowany stalą odbił cztery klingi, którymi dość ostrożnie natarła na Fafryda
ośmiornica. Kiedy potwór cofnął ramiona, sposobiąc się do następnego zmasowanego ataku, do
głosu doszedł toporek i jedno z nich odciął.
Zwierzę zakwiczało i cięło kolejno wszystkimi mieczami. Wydawało się, że uniwersalna
zasłona Fafryda zostanie w końcu przełamana, lecz toporek znów wyskoczył zza mieczowej tarczy,
aby ukąsić raz, drugi, trzeci i czwarty. Za każdym razem spadał koniec ramienia głowonoga, a wraz
z nim miecz. Wtedy ośmiornica odsunęła się od barbarzyńcy i wystrzyknęła chmurę śmierdzącej
czarnej wydzieliny, aby pod jej osłoną spokojnie przyszpilić Fafryda i dopiąć swego celu. Lecz w
tej samej chwili, kiedy buchnęła czarna mgławica, Fafryd rzucił toporkiem w łeb ośmiornicy. I
jakkolwiek broń zaraz po oderwaniu się od ręki przepadła w atramentowej wydzielinie, ciężkie
żeleźce musiało trafić w czuły narząd.
Ośmiornica rozrzuciła resztę mieczy po całej grocie (szczęściem nikogo nie raziły, choć
spadły z dramatycznym brzękiem) i zatrzęsła ramionami w przedśmiertnych drgawkach.
Wyciągniętym nożykiem Fafryd rozciął płaszcz na brzuchu i ramionach i wyszedł zeń ze
wzgardliwym mruknięciem, jakby chciał powiedzieć małżowi: A nażryj się, jeśliś głodny! Potem
odwrócił się, żeby sprawdzić, jak wiedzie się jego przyjacielowi. Kocur wprawdzie krwawił na
zielono z dwóch niegroźnych ran na piersi i ramieniu, tym niemniej kończył już przecinać główne
ścięgna swoich trzech odrażających przeciwników. Jak się okazało, tylko tą metodą mógł ich
unieszkodliwić, skoro najróżniejsze śmiercionośne ciosy w żadnym stopniu nie powstrzymywały
ich od natarcia i nie powodowały najlżejszego krwawienia.
Uśmiechnął się kwaśno do Fafryda i razem z nim odwrócił ku wyższym tarasom. Teraz już
był pewien, że przynajmniej pod jednym względem młode kobiety są prawdziwymi królowymi: nie
uciekły na widok krwi i przemocy, co uczyniłyby poślednie niewiasty, lecz dotrwawszy do końca
zmagań, oczekiwały na zwycięzców z wyciągniętymi rękami. Ich drogocenne maski nie potrafiły
wyrazić uśmiechu, lecz ciała - tak. Gdy bohaterowie wychodzili na oświetlone stopnie (skaleczenia
Kocura odzyskały naturalny czerwony kolor, jednak odzienie Fafryda w wielu miejscach nadal było
czarne), wydawało im się, że delikatne błony między palcami i lekkie bruzdy na szyi stanowią
szczyt kobiecego piękna. W górnych piętrach groty zaczęło przygasać światło - w przeciwieństwie
do dolnego tarasu, skąd wciąż dobiegała jednostajna, sześciotonowa muzyka bąków. Znaleźli się w
ciemnym, bajecznym królestwie, gdzie człowiek zapomina o odniesionych ranach, gdzie nawet
wspomnienia najhuczniejszych lankmarskich winiarni tracą blask i gdzie morze, nasza nielitościwa
matka i kapryśna pani, spłaca wszystkie długi.
Do rzeczywistości przywołał Kocura potężny, bezgłośny wstrząs, jakby przesunął się pod
nim skalny fundament. Prawie równocześnie świst jednego z bąków przeszedł w świdrujący skowyt
i urwał się szklanym brzękiem. Srebrna poświata zaczęła pulsować, a potem mrugać w
chaotycznym rytmie. Zerwawszy się do działania, Kocur popatrzył za siebie i ujrzał zapadającą w
pamięć scenę: czarna wiedźma z grzywą rdzawych włosów smagała biczami buntownicze bąki,
które szalały na stole jak rozgniewane łasice, podczas gdy zewsząd, choć głównie z tunelu,
zlatywały się ku niej rozpędzone gromady czarnych stworzeń z otwartymi pyskami: ryb, płaszczek,
cętkowanych muren.
Wtem Fafryd chwycił go za ramię, bezceremonialnie obrócił i wskazał wyższe półki. W
blasku srebrzystej błyskawicy zobaczyli u szczytu kamiennych schodów potężne, przykryte
nadprożem drzwi w masce z wodorostów. Kocur skwapliwie pokiwał głową, dając do zrozumienia,
że są to nie tylko podobne, ale wręcz te same drzwi, na które wczoraj patrzyli z wierzchu skalnej
bariery.
Fafryd musiał być przekonany, że Kocur pójdzie za nim, toteż bezzwłocznie pobiegł do
góry.
Kocurowi wszakże, co innego chodziło po głowie. Rzucił się w przeciwną stronę, wbrew
wiatrom dmuchającym mu w twarz złowróżbnymi zapachami morza. Kiedy wracał po dwunastu
rozbłyskach, dostrzegł królowe znikające w czarnych, okrągłych tunelach, wydrążonych w ścianach
po obu stronach tarasu. Więcej ich nie zobaczył.
Gdy już pomagał Fafrydowi, który mocował się ze skrytymi w wodorostach zasuwami i
wyrywał przerdzewiałe sworznie, drzwi zadrżały od trzech głośnych uderzeń, jakby ktoś tyleż razy
trzepnął w nie długą kolczugą. Spod drzwi i przez pionową szczelinę trysnęła woda. Kocur obejrzał
się wówczas, wystraszony na myśl, że mogą jeszcze zostać zmuszeni do szukania innej drogi
ratunku... i zobaczył szeroki słup wody z białą grzywą, strzelający do połowy wysokości pieczary z
podmorskiego tunelu. Srebrzyste światło zgasło całkowicie, zastąpione natychmiast nowym, które
padało z góry. Ostatkiem sił Fafryd uchylił wielkie drzwi. Wokół ich kolan spieniła się i opadła
zielona woda. Zaledwie przecisnęli się na zewnątrz, skrzydło drzwi wyrwało się z zawiasów pod
naporem fali. Znaleźli się na wzburzonej plaży; po twarzach siekły ich bryzgi piany, skotłowana
woda próbowała zwalić ich z nóg.
Ziemia usłana była dużymi, płaskimi, wygładzonymi kamieniami, które wyglądały tak,
jakby olbrzym miał po nich przeskakiwać nad kipielą. Kocur odwrócił się w stronę brzegu i
trwożnym spojrzeniem ogarnął oddalony o dwa strzały z łuku żółtobiały wał skał, zastanawiając
się, czy zdołają tam dotrzeć przy tak wysokim poziomie morza, a jeśli dotrą, czy uda im się przejść
na drugą stronę.
Fafryd tymczasem patrzył na morze. Kocur znów został boleśnie chwycony za ramię,
obrócony i w dodatku wciągnięty na pierwszy stopień wysokiej skalnej wieży, z której dopiero, co
wyszli. Potknął się, obtarł na kamieniu kolana, lecz przyjaciel szarpnął nim bez ceregieli.
Przekonany, że Fafryd nie bez przyczyny tak stanowczo nagli do pośpiechu, Kocur starał się już
bez popędzania wspinać po spiralnych schodach. Przy drugim okrążeniu zerknął na morze, sapnął
ze zdumienia i desperacko przyspieszył kroku, nie bacząc na nierówności i ryzyko upadku.
Rozciągająca się poniżej kamienista plaża była zalana wodą tylko w niektórych miejscach,
gdzie potworzyły się rozległe, spienione bajora. Jednakże z głębi oceanu zbliżała się z hukiem
gigantyczna fala, sięgająca grzywami - jak się wydawało - do połowy wysokości skalnej wieży.
Olbrzymi, naszpikowany kamieniami wał wody, biały z drobnymi brązowo-zielonymi
przebarwieniami, przypominał wywołane trzęsieniem ziemi fale, które szarżują po morzach niczym
ciężkozbrojna kawaleria potworów. Za tym wałem toczył się drugi, wyższy, i trzeci, jeszcze
wyższy.
Kocur i Fafryd, zadyszani, po trzecim okrążeniu znajdowali się już dość wysoko, kiedy
mocna wieża zadrżała i zatrzęsła się przy pierwszym starciu z rozhukanymi bałwanami. Zarazem
wyleciały na zewnątrz drzwi wieży; wody Morza Wewnętrznego, które przedarły się tu
podziemnymi jaskiniami, mieszały się i nikły w kipiącej topieli. Grzywa fali obmyła stopy Kocura i
Fafryda, lecz nie zachwiali się ani nie zwolnili biegu. Dwie następne fale również ich ochlapały,
jednakże za każdym razem dopadały ich na większej wysokości. Przyszła też czwarta i piąta fala,
ale żadna z nich nie dorównywała mocą trzeciej. Bohaterowie dotarli wreszcie na płaski dach wieży
i tam padli plackiem. Chwytając się garbów wciąż trzęsącej się skały, przeczołgali się tak, żeby
widzieć wybrzeże. Fafryd zauważył przy tym rzecz zdumiewającą: Kocur trzymał w zębach małe,
czarne cygaro.
Żółtobiała skalna zapora zadrżała pod ciosem pierwszej fali, pojawiły się w niej długie rysy.
Druga fala ją roztrzaskała. Urwiska runęły w spienione zwały trzeciej fali, w powietrze wystrzeliły
olbrzymie chmury rozpryśniętej słonej wody. Powrotna fala omal nie zatopiła skalnej wieży; jej
brudna grzywa szarpała za ręce Fafryda i Kocura, smagała ich ciała. Wieża ponownie zatrzęsła się
w posadach, lecz dzielnie wytrzymała napór wody. Teraz już nic jej nie zagrażało. Fafryd i Kocur
zbiegli po spiralnych schodach, aż dogonili opadające morze, które wciąż sięgało ponad nadproże
drzwi wykutych w podstawie skały. Skierowali wzrok na wybrzeże, gdzie rozpraszały się już mgły
wytworzone w czasie kataklizmu.
Na długości pół staja skalna bariera rozpadła się od góry do dołu, jej szczątki poginęły w
kipieli. Przez tak powstałą wyrwą wlewały się groźną, jednostajną strugą wody Morza
Wewnętrznego, które prędko zgładziły resztki monstrualnych fal przybyłych z głębi Morza
Zewnętrznego.
Dryfując nurtem tej szerokiej rzeki, wynurzył się z mgły dziób „Czarnego Skarbnika".
Statek gnał wprost na ich skalną przystań.
Fafryd zaklął, wietrząc w tym działanie sił nadprzyrodzonych.
Zaprawiony w ciągłych bojach z czarną magią, czuł się zdecydowanie gorzej, gdy ta sama
magia szła mu w sukurs.
Kiedy statek podpłynął bliżej, dali nura do wody, kilkoma silnymi uderzeniami ramion
dotarli do burty, wdrapali się na pokład, przypadli do steru i ominęli skałę. Potem bez chwili
wytchnienia wytarli się do sucha, włożyli świeże ubranie i przygotowali gorący trunek. Niebawem
zerkali na siebie znad kubków z parującym grogiem: cóż, w końcu zdecydowali się odszpuntować
baryłkę z okowitą.
- Skorośmy już zmieszali oceany - ozwał się Fafryd - przy tym mokrym wietrze w ciągu
dnia dotrzemy do No-Ombrulska.
Kocur pokiwał głową i przez chwilę uśmiechał się pobłażliwie do swego towarzysza. Na
koniec zapytał:
- To wszystko, co masz mi do powiedzenia, przyjacielu?
Fafryd zmarszczył czoło.
- Hm, coś faktycznie nie daje mi spokoju - odrzekł z wahaniem po dłuższym milczeniu. -
Powiedz mi, czy twoja dziewczyna zdjęła maskę?
- A twoja? - odciął się Kocur, patrząc nań spode łba.
Fafryd raz jeszcze zmarszczył czoło.
- Dobrze, zapytam inaczej - burknął. - Czy to wszystko naprawdę się zdarzyło? Pogubiliśmy
miecze, straciliśmy odziewek i nie mamy nic na pamiątkę.
Kocur uśmiechnął się, wyciągnął z ust czarne cygaro i wręczył je Fafrydowi.
- Po to wróciłem. - Napił się grogu. - Pomyślałem sobie, że będzie nam potrzebne, jeśli
chcemy odzyskać statek. No i miałem rację.
Była to wykonana z czarnego bursztynu maleńka replika statku. Wokół dzioba odbiły się
głęboko ślady zębów Kocura.
ZA ROZDROŻEM
Wśród mądrych szczurów, które mieszkają w podziemiach wielkiego miasta, i rozumnych
kotów, które tam czają się w cieniu, i światłych nietoperzy, które sfruwają nocą z poddaszy, tudzież
doświadczonych żatów, co szybują w nadpowietrznych przestrzeniach, chwytając świetlne wiatry
metalowymi skrzydłami - chodziły pogłoski, jakoby Szary Kocur i Fafryd, znani wojownicy i
wierni przyjaciele, szukali przygód nie tylko w świecie Nehwonu, w tym na ziemiach pysznego
Lankmaru, ale też w wielu innych światach, epokach i wymiarach. Przenosili się tam za pomocą
sekretnych przejść, ukrytych głęboko w labiryntach jaskiń Ningobla Siedmiookiego - w jego
rozległej siedzibie istniejącej jednocześnie w przeróżnych światach i czasach, w pełni zasługującej
na swe miano Wielkich Drzwi. Sam Ningobel posługiwał się płynnie językami wielu światów i
wszechświatów, gdyż z upodobaniem zbierał plotki z miejsc odległych od siebie w czasie i
przestrzeni.
W każdym nowym świecie, jak wieść niesie, Kocur i Fafryd pojawiali się wyposażeni w
stosowną wiedzę, znajomość języka i nawet gotowe wspomnienia. Lankmar podówczas wydawał
im się snem; nie pamiętali używanej tam mowy, choć właśnie Lankmar mogliby nazwać swą
najważniejszą ojczyzną.
Szeptano nawet tu i ówdzie, że zakosztowali życia w najdziwniejszym ze światów, zwanym
naprzemiennie Midgardem, Gają, Terrą i Ziemią, gdzie wojowali mieczem na wschodnim wybrzeżu
śródziemnego morza - w królestwach będących fragmentami potężnego imperium, zbudowanego
sto lat wcześniej przez niejakiego Aleksandra Wielkiego.
Tyle wiemy od dziejopisa Szryta, lecz ze źródeł lepiej poinformowanych dowiadujemy się
rzeczy następujących: Otóż po ucieczce przed gniewem króla mórz Fafryd i Szary Kocur obrali
kurs na zimny No-Ombrulsk, jednakże o północy przychylny zachodni wiatr przeszedł
niespodziewanie w północno-wschodni wicher.
Fafryd utrzymywał, choć Kocur kpił z niego, że ta zmiana zapowiada działania odwetowe
króla mórz. Wobec tego zapobiegliwie podkulili pod siebie ogon (czy rufę, jak powiedziałby
drobiazgowy marynarz) i skręcili na południe, płynąc pod samym kliwrem. Starali się nie rozstawać
z widokiem ponurych, górzystych wybrzeży na lewej burcie, żeby omyłkowo nie zboczyć na
pustkowia Morza Zewnętrznego, przez które przeprawili się - daleko stąd na południe - tylko raz w
życiu i to w okropnych okolicznościach.
Nazajutrz wpłynęli z powrotem na wody Morza Wewnętrznego, przebywszy cieśninę
powstałą po zawaleniu się skalnej bariery. Fakt, że zdołali przeprawić się tędy mimo
niebezpieczeństw, braku map i bez uciekania się do holowania „Czarnego Srebrnika", a przy tym
nawet nie zarysowali stępki statku, wystarczył Kocurowi jako dowód, że król mórz zapomniał o
nich lub poniechał zemsty... jeśli tak potężna istota rzeczywiście istniała. Fafryd wprost przeciwnie:
twierdził posępnie, że pławiący się w wodorostach poligamiczny mąż morskiej królowej bawi się z
nimi w kotka i myszkę; ratuje ich przed zgubą tylko po to, by dodać im otuchy, a potem, w
niedalekiej przyszłości, rozprawić się z nimi zbójeckim sposobem.
Przygody na Morzu Wewnętrznym, które znali nie gorzej niż królowa Wschodu swój
turkusowo-złoty basen, coraz to potwierdzały czarne przypuszczenia Fafryda. Ze dwadzieścia razy
unieruchomiła ich cisza morska i z pięćdziesiąt razy miotali się w szkwale. Trzykrotnie musieli
zmykać przed piratami, a raz pogromić ich w krwawej, zażartej walce. Kiedy pragnęli uzupełnić
zapasy w Ol Hruspie, straż portowa Szalonego Diuka oskarżyła ich o czyny pirackie. Tylko dzięki
bezksiężycowej nocy, niezwykle wprawnej obsłudze steru i sporej dawce szczęścia „Czarny
Srebrnik" wyrwał się z sideł - mimo poszczerbionych burt i żagli tak gęsto nakłutych strzałami, że
statek upodobnił się do jakiegoś smukłego, czarnego jeżozwierza lub nabijanej kolcami belony.
Dopiero w okolicach Kwarch Naru udało im się uzupełnić zapasy, wszelako musieli się
zadowolić niewyszukaną żywnością i wodą z mulistej rzeki. Wkrótce potem wręgi statku zostały
poddane próbie wytrzymałości; niestety, dwie pękły, kiedy zawadzili o podwodną rafę, która
znalazła się na ich drodze niepojętym trafem. Najbliższym miejscem, gdzie mogli przechylić statek
i naprawić uszkodzenia, była maleńka plaża w południowo-zachodniej części Smoczych Skał. Po
dwóch dniach mozolnego, bezustannego wylewania wody za burtę na wpół zanurzona łajba
dowlokła się do brzegu. Podczas gdy jeden łatał dziury i drzemał, drugi musiał trzymać straż
przeciwko ciekawskim dwu i trzygłowych smokom, a czasami jednogłowcom. Kiedy przed
ostatnimi poprawkami rozpalili ogień pod kotłem ze smołą, smoki przestały ich napastować,
odegnane smrodem czarnej mazi. Zamiast uradować się tą okolicznością, rozbitkowie
zdenerwowali się, że wcześniej nie wpadli na pomysł z grzaniem smoły. Niekończące się pasmo
niepowodzeń w ciągu tej długiej, wyczerpującej tułaczki doszczętnie popsuło im nastrój, stali się
przeczuleni.
Gdy znów wyszli w morze, Kocur nareszcie przyznał rację Fafrydowi. Rzeczywiście,
ciążyła nad nimi klątwa króla mórz, więc aby się jej pozbyć, musieli zwrócić się o pomoc do
czarodziejów.
Gdyby po prostu zeszli na ląd, król ścigałby ich dalej za pośrednictwem swych
sprzymierzeńców rzek i burz. I nie mogliby już wrócić na ocean z obawy przed furią swego wroga.
Pozostało im, zatem zdecydować, czy mają poprosić o radę Szylbę o Twarzy Bezokiej, czy też
Ningobla Siedmiookiego. Ponieważ jednak, Szylba kręcił się po bagnistych terenach w sąsiedztwie
Lankmaru, gdzie po niedawnych przejściach z Pulgiem i przygodzie z iszekianizmem mogli wpaść
w nie lada opały, postanowili udać się do jaskini w górach za Iltmarem, do siedziby Ningobla.
Również podróż do Iltmaru nie przebiegała bez zakłóceń.
Odparli szarżę wielkich ośmiornic i szturm latających ryb z trującymi kolczastymi
wyrostkami. Musieli też wznieść się na szczyty marynarskich umiejętności i zużyć wszystkie
strzały, którymi naszpikowano ich w Ol Hruspie, żeby odeprzeć jeszcze jeden piracki atak. Beczka
z okowitą została osuszona.
Kiedy stanęli na kotwicy w iltmarskim porcie, „Czarny Skarbnik" rozleciał się dosłownie
jak pudełko magika: lewa i prawa burta rozpadły się niczym dwie ćwiartki przepołowionego
melona, podczas gdy maszt i kabina, obciążone stępką, prędko poszły na dno.
Fafryd i Kocur uratowali jedynie ubranie, które mieli na sobie, miecze, sztylet i toporek. I
dobrze się stało, że nie rozstali się z bronią, albowiem w wodzie, gdy wpław płynęli do brzegu,
otoczyło ich stado rekinów. Nie dość, że ciężko im się płynęło, to jeszcze musieli bronić siebie
nawzajem i z osobna. Iltmarczycy, licznie zebrani na nabrzeżu i falochronach, dopingowali zarazem
rozbitków i rekiny, choć w proporcjach zależnych od poczynionych zakładów. Przeważnie stawiano
trzy przeciwko jednemu, że zginą obaj pływacy. Nieco mniej można było wygrać, obstawiając, że
przeżyje konkretnie mały albo duży, a jeszcze mniej, jeśli obojętnie, który z nich.
Iltmarczycy są ludźmi dosyć gruboskórnymi i uwielbiają hazard. Poza tym nie tępią rekinów
w porcie, bo dzięki nim można łatwo się rozprawić a to z pospolitym przestępcą, a to z pijanym i
okradzionym cudzoziemcem, a to z niewolnikiem, który niedomaga na starość lub z innych
przyczyn przestaje być potrzebny.
A bóg-rekin przyjmował wybrane przez siebie ofiary zawsze w widowiskowy sposób.
Kiedy wreszcie Fafryd i Szary Kocur wygramolili się na nabrzeże, powitały ich owacje
tych, co się wzbogacili na zakładach.
Jednakże większa rzesza gapiów pohukiwała z pogardą na rekiny.
Gotówki uzyskanej ze sprzedaży wraku „Czarnego Srebrnika" nie starczyło na zakup czy
wynajęcie koni, ale przynajmniej zaopatrzyli się w żywność, wodę i wino na jedną solidną popijawę
i kilka dni życia. W czasie pijackiej hulanki niejeden raz wznosili toast za „Czarnego Srebrnika" -
poczciwy i wierny statek, który dosłownie dał z siebie wszystko, zaharował się do upadłego,
dzielnie znosił huragany, ataki piratów, szczęki morskich potworów i inne dopusty króla mórz.
Kocur wieszał psy na morskim włodarzu, gdy Fafryd tylko krzyżował palce na szczęście. Musieli
też w bardziej lub mniej łagodny sposób bronić się przed zalotami licznego grona tancerek,
przeważnie grubych i już nie związanych z zawodem.
Koniec końców, nie mogli się nawet porządnie upić. Iltmar to miasto, gdzie człowiek
choćby z krztą zdrowego rozsądku nie waży się spać wstawiony. Na dokładkę niezliczone
podobizny boga-szczura, potężniejszego od boga-rekina, wszechobecne w rzeźbach, malowidłach i
wystroju mieszkań (nie wspominając o wielkich żywych okazach, trzymających się w cieniu lub
tańcujących w zaułkach), po kilku godzinach wzbudzają w przyjezdnych pewną nerwowość.
Tak, więc Fafryda i Kocura czekały dwa dni marszu piaszczystymi drogami do jaskiń
Ningobla - dni uciążliwe zwłaszcza dla ludzi, których wielomiesięczny pobyt na morzu oduczył
pieszych wojaży. Na domiar złego, pod koniec wędrówki musieli iść pustynnymi okolicami.
Chłód tunelu ukrytego we wnętrzu góry, prowadzącego do siedziby Ningobla, sprawił
niemałą ulgę utrudzonym, spragnionym i zakurzonym wędrowcom. Przodem szedł Fafryd, lepiej
obeznany ze zwyczajami Ningobla i labiryntem jaskiń; po omacku wyszukiwał przed sobą
stalaktyty i ostre występy skalne, na których można było się posiniaczyć lub poważnie pokaleczyć.
Ningobel nie pochwalał palenia świec i pochodni w swym królestwie.
Po minięciu wielu bocznych korytarzy dotarli do rozwidlenia tunelu. Daleko w głębi lewej
odnogi Kocur zauważył blade światełko, obstawał więc, żeby właśnie tam się udać.
- Zawsze możemy wrócić, jeśli się okaże, żeśmy źle wybrali - powiedział. - Do sali
audiencyjnej Ningobla trzeba iść w prawo - zdziwił się Fafryd. - Właściwie to... jestem prawie
pewien. Pustynne słońce przytępiło mi zmysły.
- Niech cię kaci! Wszystko ci się miesza w tej kapuścianej głowie! - burknął Kocur,
wyjątkowo drażliwy po znojnym marszu w upale. Zamaszyście wkroczył do lewej odnogi.
Fafryd dwa razy odetchnął i ruszył za nim, wzruszając ramionami.
Przed nimi coraz jaśniej płonęło zimne światło. Obaj doświadczyli dziwnego zawrotu głowy
i przez moment czuli drżenie skał, jakby gdzieś daleko miało miejsce trzęsienie ziemi.
- Wracajmy - zadecydował Fafryd.
- Zaraz, poczekaj. Najpierw się rozejrzymy.
Po przejściu paru kroków otworzył się przed nimi pustynny krajobraz. Tuż za wyjściem z
jaskini z nienaturalnym spokojem stał biały rumak w bogatym rynsztunku, obok zaś czarny,
mniejszy, ze srebrnymi sprzączkami i pierścieniami. Był także krępy muł obładowany bukłakami,
garnkami i paczkami; prawdopodobnie zawierały wodę i żywność dla człowieka i czworonoga.
Przy siodłach wisiały łuki i kołczany ze strzałami. Dodatkowo na siodle białego rumaka leżał
kawałek pergaminu z nader oszczędną wiadomością:
„Klątwa króla mórz została zdjęta. Ning".
Pod pewnymi względami pismo wydawało się dziwne, lecz, na czym dokładnie polegało
udziwnienie, tego żaden nie potrafił powiedzieć. Zaskakujący drobiazg: Ningobel na określenie
króla mórz użył słowa Posejdon... Cóż, zamiana jak najbardziej na miejscu. A jednak...
- Aż trudno uwierzyć - odezwał się Fafryd głosem, który zabrzmiał trochę dziwnie w uszach
Kocura i jego własnych - Ningobel za każdą uprzejmość każe sobie płacić wiadomościami bądź
przysługami.
- Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - rzekł roztropnie Kocur. - To samo się tyczy
darowanych mułów.
Gdy wędrowali podziemnymi tunelami, zmieniła się pogoda.
Nie dął już nieznośny gorący wiatr ze wschodu, ale rześki z zachodu. Obaj z radością
przyjęli tę odmianę, a kiedy się okazało, że jeden z bukłaków przytroczonych do muła nie zawiera
wody ze strumienia, ale mocną gorzałę, nie mieli już żadnych oporów. Wsiedli na konie; Fafryd
dosiadł białego, Kocur - czarnego, po czym kłusem, z ochotą, wyruszyli na zachód. Za nimi ciągnął
muł.
Wieczorem już wiedzieli, że stało się coś niezwykłego, nie dotarli, bowiem do Iltmaru. I nie
ujrzeli bodaj skrawka Morza Wewnętrznego. Nadto wypowiadało im się słowa niezbyt wygodnie,
mimo iż nawzajem świetnie się rozumieli. I jeszcze jedno: zdawali sobie sprawę, że jakimś
zaburzeniom uległy ich wspomnienia, a codzienna wiedza wzbogaciła się nagle o nowe mądrości...
choć jeszcze na początku nie zwierzali się sobie z tych obaw. Mięso pustynnych zwierząt, łatwych
do upolowania, było wyborne po przyrządzeniu i pozwalało zapomnieć o ich niespotykanym
wyglądzie i umaszczeniu. Napotkali też źródełko z cudowną, słodką wodą.
Trzeba było tygodnia i spotkania z karawaną pokojowo nastawionych kupców,
handlujących jedwabiem i korzeniami, aby wreszcie pojęli, że nie rozmawiają ze sobą po
lankmarsku, łamaną mingolszczyzną czy językiem leśnym, ale po fenicku, aramejsku i grecku.
Wspominając czasy dzieciństwa, Fafryd nie myślał już o Lodowych Pustaciach, lecz o ziemiach
położonych nad morzem zwanym Bałtykiem. Kocur zaś wracał pamięcią do Tyru, już nie do
Towilisu. Obaj wiedzieli, że najwspanialszą metropolią świata przestał być Lankmar. Tutaj ten
zaszczyt należał się Aleksandrii.
W miarę jak gromadziły się podobne myśli, zacierały się wspomnienia z Lankmaru i całego
świata Nehwonu, które upodobniły się ostatecznie do serii wrażeń sennych. Jedynie jaskinie
Ningobla żyły wyraźnie w pamięci Fafryda i Kocura, aczkolwiek wyleciało im z głowy, jakiego
psikusa spłatał im czarodziej.
A cóż tam! Powietrze było tu czyste i ożywcze, jedzenie dobre, wino słodkie i ciężkie, a
ludność ogólnie przystojna, co obiecywało miłostki z pięknymi kobietami. Co z tego, że nazwy i
nowe słowa wydawały się zrazu niezdarne? Człowiek sam nie wiedział, jak szybko się do nich
przyzwyczaja.
Przed nimi stał otworem nowy świat, czekały ich tutaj niewiarygodne przygody. Wszelako
nawet, gdy mówiło się o nim „nowy", zaczynał stawać się bliski.
Jechali białą, piaszczystą ścieżką ku swemu nowemu, choć ułożonemu z góry
przeznaczeniu.
GAMBIT ADEPTA
1. TYR
Pewnego razu w Tyrze, w winiarni niedaleko Portu Sydońskiego, gdzie wszystkie speluny
cieszą się jak najgorszą sławą, Fafryd i Kocur spędzali wesoło czas, gdy raptem usadowiona na
kolanach osiłka długonoga, jasnowłosa Galatka przemieniła się w tłustą, wierzgającą maciorę.
Nawet w Tyrze taka rzecz budziła zdumienie. Kocur uniósł brwi i obserwował całe zdarzenie z
nieskrywaną ciekawością, kiedy piersi Galatki - niezasłonięte przez szatę o wracającym do łask
kreteńskim kroju - przeobraziły się w parę białych, oklapniętych wymion.
Nazajutrz, czterej handlarze wielbłądów, którzy pili tylko wodę uzdatnioną kwaśnym
winem, oraz dwaj farbiarze z rękami ubabranymi purpurą, kuzyni właściciela, zarzekali się na
wszystkie świętości, że nie doszło do żadnego przemienienia i nie widzieli nic, czy może prawie nic
nadzwyczajnego. Wszelako trzej pijani żołnierze króla Antiocha, cztery towarzyszące im dziewki,
tudzież zupełnie trzeźwy żongler z Armenii opowiadali w szczegółach, co zaszło. Pewien egipski
przemytnik mumii zwrócił na siebie uwagę hipotezą, jakoby cudacznie odziana świnia była li tylko
pozorem, zjawą ułudną; swoje wywody podpierał mętnymi wzmiankami o czczonych w jego
ojczyźnie bogach-zwierzętach, sprowadzających wizje na ludzi. Ale ponieważ nie minął jeszcze
rok, odkąd Seleucydzi przegnali z Tyru Ptolemeuszów, wnet go zakrzyczano. Następnie ubogi
wędrowny nauczyciel z Jerozolimy wysunął całkiem już niewiarygodną teorię, wedle której
maciora nie była maciorą ani nawet pozorem maciory, a jedynie pozorem pozoru maciory.
Fafryd jednakże nie miał czasu na filozoficzne rozważania.
Z rykiem obrzydzenia i trwogi odrzucił precz kwiczące monstrum, aż przeleciało pół izby i
z głośnym pluskiem wpadło do kadzi z wodą, gdzie przeistoczyło się na powrót w długonogą
Galatkę... na dodatek srodze rozgniewaną, albowiem w stęchłej wodzie, w której nurzała się jako
maciora, ubranie jej przemokło, a złote włosy obwisły mokrymi puklami. „Afrodyta!" - mruknął
Kocur, ponieważ gruby świński tułów rozsadził obcisłą talię kreteńskiej sukni. W świetliku nad
kadzią zabłysły gwiazdy zwiastujące północ, a kielichy wielekroć napełniono winem, zanim złość
ją odeszła.
Aż nagle, kiedy Fafryd wyciskał przepraszający pocałunek na jej uległych ustach, poczuł, że
znowu napełniają się śliną i wyrastają w nich kły.
Tym razem dziewczyna musiała się wygrzebać spomiędzy beczek z winem. Nie zważając
na krzyki, uszczypliwe uwagi i zdumione spojrzenia, jakby uważała je za część gminnej zabawy,
przeciągającej się już ponad miarę, wyszła z izby niczym butna Amazonka. Tylko raz zatrzymała
się na ciemnym, mocno wytartym progu, żeby cisnąć w Fafryda małym nożem, który ten
odruchowo odbił miedzianym kielichem. Nóż trafił w gębę wiszącego na ścianie drewnianego
satyra, przez co bożek wyglądał tak, jakby ze szczególną pieczołowitością dłubał sobie w zębach.
W szarozielonych oczach Fafryda pojawiła się głęboka zaduma. Zastanawiał się, który
czarodziej stroi sobie żarty z jego miłosnych podbojów. Powoli przyglądał się bywalcom winiarni,
przesuwał wzrok z jednej łotrowskiej twarzy na drugą. Zatrzymał się na dłużej na wysokiej,
ciemnowłosej dziewczynie, która siedziała za kadzią z wodą, po czym skierował spojrzenie na
Kocura. Wtem coś go tknęło, bo w jego minie ukazała się wyraźna podejrzliwość.
Kocur skrzyżował ramiona, pokręcił perkatym nosem i odwzajemnił spojrzenie z udawaną
grzecznością partyjskiego posła. Niespodzianie odwrócił się, objął i pocałował młodziutką
zezowatą Greczynkę, która przy nim siedziała. Bez słowa uśmiechnął się szeroko do Fafryda,
strzepnął ze swych szarych jedwabnych szat drobiny antymonu z dziewczęcych rzęs i ponownie
skrzyżował ramiona.
Fafryd uderzał o spód dłoni podstawą kielicha. Jego szeroki, ciasno spięty skórzany pas
trzeszczał z lekka, wilgotny od potu, którym przesiąkł lniany chiton.
A tymczasem przy stołach zastanawiano się półszeptem, kogo obciążyć odpowiedzialnością
za rzucenie uroku na Fafrydową Galatkę, przy czym podejrzenia koncentrowały się przede
wszystkim na wysokiej, czarnowłosej dziewczynie - może, dlatego, że siedziała sama i nie brała
udziału w plotkarskich dociekaniach.
- Dziwna jakaś - zwierzyła się Kocurowi zezowata Chloe.
- Mówią o niej Cicha Salmakis, lecz dowiedziałam się przypadkiem, że naprawdę nazywa
się Ahura.
- Persjanka?
Chloe wzruszyła ramionami.
- Od lat się tu kręci, ale nikt nie wie, gdzie mieszka i czym się zajmuje. Zawsze była wesoła
i skora do żartów, choć z chłopami się nie zadawała. Kiedyś dała mi amulet. Powiedziała, że on
mnie przed kimś obroni. Do dziś go noszę. Potem na jakiś czas słuch o niej zaginął - trajkotała
Chloe. - Od powrotu zachowuje się... sam widzisz jak. Nieśmiałe to, język na smyczy trzyma, a
patrzy tak, jakby przez szparę w murze zaglądała do burdelu.
- Aha - Kocur odszukał wzrokiem czarnowłosą dziewczynę i z nieskrywanym
zaciekawieniem długo jej się przyglądał.
Chloe z początku na próżno szarpała go za rękaw. Nie mogła sobie wybaczyć, że w tak
głupi sposób zainteresowała upatrzonego mężczyznę inną kobietą.
Fafryda nie ciekawiła treść rozmowy. Nadal gapił się na Kocura z kamienną obojętnością
całej alei egipskich posągów. Jednakże złość zaczynała wrzeć w nim jak woda w kotle.
- Słuchaj, popłuczyno upadającej kultury! - odezwał się. - Uważam to za szczyt chamstwa z
twojej strony, że wypróbowujesz na mnie swoje partackie czary.
- Spokojnie, entuzjasto miłosnych osobliwości - mruknął Kocur. - Nie ciebie pierwszego
spotkał tak niezwykły przypadek. Kochanka namiętnego wodza asyryjskiego zamieniła się w
pościeli w pająka. Z kolei pewien jurny Etiopczyk został poderwany w powietrze i tam całował się
z żyrafą. Zaiste, kto czyta annały magii i kabały, tego nic nie zadziwi.
- Co więcej - ciągnął Fafryd niskim głosem, nader wyraźnym w ciszy - podszedłeś mnie
haniebnie, boś użył swej świńskiej sztuczki, kiedym się tego najmniej spodziewał, czyli w chwili
przyjemności.
- Gdybym nawet pragnął czarodziejskim sposobem położyć kres twej rozpuście, nie
starałbym się zmieniać kobiet.
- To nie koniec - wycedził Fafryd. Nachylił się i położył dłoń na leżącej na ławie pochwie z
dużym puginałem. - Znieważyłeś mnie bezczelnie i niewybaczalnie, skoroś pognębił dziewczynę z
Galacji, gdzie żyje naród spokrewniony z moim.
- Nie pierwszy to raz muszę bić się z tobą przez kobietę - zauważył złowieszczo Kocur,
wsuwając palce za pazuchę.
- Za to pierwszy raz będziemy się bić przez świnię! - rzekł Fafryd tonem jeszcze bardziej
złowieszczym.
Chwilę czekał na odpowiedź w wojowniczej pozie: z pochylonym czołem, wysuniętą
szczęką i zmrużonymi oczyma. Aż wreszcie wybuchnął śmiechem.
A było, czego posłuchać, kiedy śmiał się Fafryd. Na wstępie poparskiwał nosem, potem
prychał przez zaciśnięte zęby, następnie urywany chichot wydzierał mu się z gardła, z którego na
koniec buchał grzmiący ryk. Barbarzyńca chwytał się stołu, szeroko rozstawiał nogi i odrzucał w tył
głowę, jakby zmagał się z wichurą.
Był to śmiech puszczy szarpanej przez huragan lub wzburzonego morza, śmiech urzekający
epickimi wizjami, pobrzmiewający swobodą zamierzchłych, barwniejszych epok. Był to śmiech
Starszych Bogów, którzy przyglądają się stworzonemu przez siebie człowiekowi i kpią ze swoich
niedopatrzeń i błędów.
Wargi Kocura zadrżały. Skrzywił się kwaśno, jakby nie chciał się zarazić. W końcu i on się
przyłączył.
Fafryd uspokoił się, wziął głęboki oddech, porwał w dłonie pucharek z winem i duszkiem
wypił zawartość.
- Świńskie sztuczki! - huknął i znów zaniósł się śmiechem.
Zdumiona tyryjska hołota patrzyła na to z wytrzeszczonymi oczami - z zaskoczeniem,
przejęciem i podnieconą wyobraźnią. Wśród zebranych wyróżniała się wszakże jedna osoba.
Ciemnowłosa dziewczyna przeszywała Fafryda natarczywym spojrzeniem, słuchając go z zapartym
tchem. Jej oczy wyrażały niejasne pragnienie, zmieszanie, ciekawość, a także głęboki namysł.
Kocur zauważył to i przestał się śmiać, śledząc jej zachowanie.
Chloe wymierzyła sobie w myślach chłostę w pięty stopek ozdobionych bransoletami.
Fafryd wreszcie zdusił w sobie śmiech. Po ostatnich bezgłośnych chichotach odetchnął
spokojnie i zatknął kciuki za pas.
- Znać po gwiazdach, że świt blisko - zwrócił się do Kocura, zerkając na ciemny świetlik. -
Czas na nas, praca czeka.
Już bez żadnych brewerii opuścili winiarnię. Po drodze, w drzwiach piwnicy, zepchnęli na
bok podpitego kupca z Pergamonu, który odprowadził ich zdziwionym wzrokiem, jakby próbował
ustalić, czy to wysoki bóg i podległy mu karzeł, czy też mały czarodziej i umięśniona kukła na jego
usługach.
I gdyby tak skończyła się ta przygoda, już po dwóch tygodniach
Fafryd twierdziłby z przekonaniem, że zdarzenie w winiarni to pijacki wymysł albo sen,
który przypadkiem przyśnił się kilku moczymordom naraz; sam zresztą doświadczał na sobie
podobnych historii. Przygoda miała jednak ciąg dalszy. Wspomniana praca okazała się trudniejsza,
niż zakładali, bo urosła z dość prostej rozprawy z sydońskimi przemytnikami do rozmiarów
złożonej intrygi, osnutej wokół cylicyjskich korsarzy, porwanej księżniczki z Kapadocji,
sfałszowanych nakazów płatniczych kupca z Syrakuz, umowy z cypryjskim handlarzem
niewolników, schadzki zakończonej zasadzką, rzekomo bezcennych klejnotów z rzekomo egipskich
grobowców oraz watahy zbójców z Idumei, którzy nadciągnęli galopem z pustyni i pokrzyżowali
wszystkim szyki. Po tej „pracy", kiedy Fafryd i Szary Kocur pławili się w czułych objęciach i
słodkich szczebiotach portowych dziewek, barbarzyńca powtórnie ucierpiał w wyniku świńskiej
sztuczki. Tym razem doszło do bójki na noże z ludźmi, którzy sądzili, że ratują piękną Bitynkę
przed morderczymi zakusami rudowłosego barbarzyńcy, chcącego utopić ją w słonej, cuchnącej
breji. Fafryd uparł się bowiem, żeby wepchnąć głowę dziewczyny - w jej zwierzęcej skórze - do
beczki z zalewą solną pozostałą po peklowaniu wieprzowiny.
Przy okazji Kocurowi zaświtał w głowie pewien plan, z którego nigdy nie zwierzył się
Fafrydowi: zatrudnić ładną dziewczynę, kazać Fafrydowi przemienić ją w świnię, bezzwłocznie
sprzedać ją rzeźnikowi. Gdy mu ucieknie, sprzedać ją kochliwemu kupcowi jako więzioną w rzeźni
nieszczęśnicę. Później posłać za kupcem Fafryda, żeby znów zmienił ją w świnię (musiałby tego
dokonać na odległość, tylko pieszcząc ją lubieżnym spojrzeniem), sprzedać ją drugiemu rzeźnikowi
i tak w kółko. Niskie koszty, szybki zysk.
Przez długi czas Fafryd z niesłabnącą podejrzliwością obserwował Kocura, który stale
babrał się w czarnej magii oraz nosił przy sobie szarą, skórzaną teczkę z dziwnymi przyborami
znalezionymi w kieszeniach czarodziejowi tajemniczymi książkami z obrabowanych chaldejskich
bibliotek. I nie miał tu nic do rzeczy fakt, że Kocur rzadko wypuszczał się poza przedmowy w
książkach, (choć często, nie szczędząc ironicznych uwag, przebiegał krytycznym wzrokiem po
dalszych rozdziałach) i że nigdy nie udało mu się zdziałać tego samego dwa razy, mimo
posługiwania się tym samym zaklęciem. Czy dałby radę przemienić w zwierzęta dwie kokietki
Fafryda? Mało prawdopodobne. A dwa razy w świnie? Praktycznie niemożliwe. Nie dosyć na tym:
owo przykre nieszczęście spotkało Fafryda więcej niż dwa razy. W rzeczy samej, jeszcze się tak nie
zdarzyło... żeby go nie spotkało. Zresztą, ostatnie wątpliwości się rozwiały, kiedy śliczna,
kruczowłosa Egipcjanka o aksamitnej skórze przeobraziła się w ramionach Kocura w ogromnego
ślimaka.
Fafryd nie przeoczył wstrętu, jaki odmalował się w oczach przyjaciela na widok oślizgłych
śladów na jedwabnej odzieży. Kocura wciąż mdliło z obrzydzenia pomimo zeznań dwóch
świadków, wędrownych lekarzy koni, gotowych przysiąc, że nie widzieli żadnego ślimaka: ani
olbrzymiego, ani zwyczajnego. Ich zdaniem, Kocura dosięgła nieznana odmiana zarazy grzybiczej,
która wywołuje w człowieku halucynacje. Wspaniałomyślnie zaproponowali wyjątkową medyjską
miksturę... po okazyjnej cenie dziewiętnastu drachm za słoiczek.
Fafryd niedługo naśmiewał się z niedoli przyjaciela, bowiem po nocy rozpaczliwego,
zakrojonego na szeroką skalę eksperymentowania (podobno od Portu Sydońskiego aż po świątynię
Baala-Melkarta zostawił po sobie łańcuch ślimaczych śladów, którymi zdumiewały się rankiem
wszystkie burdelmamy i połowa mężów w Tyrze) - Kocur odkrył coś, czego od początku się
obawiał, lecz miał nadzieję, że się myli: jedynie Chloe była odporna na dziwną chorobę, którą
roznosił pocałunkami.
Rzecz jasna, Chloe nie posiadała się z radości. Pycha i samouwielbienie błyskały w jej
zezowatych oczach niby krzyżujące się miecze. Swe biedne, obite w myślach stopki traktowała już
niczym innym tylko kosztownym pachnącym olejkiem - olejkiem bynajmniej nie wyśnionym:
rychło wykorzystała swą uprzywilejowaną pozycję i wydusiła z Kocura tyle złota, że mogła sobie
pozwolić na kupno służebnicy, której zadania ograniczały się właściwie do pielęgnacji jej ciała.
Teraz już śmiało zwracała uwagę Kocura na inne kobiety, co więcej, nawet ją to bawiło. Gdy zatem
pewnego razu, po wejściu do tawerny o szumnej nazwie „Muszla Rozkolca", napotkali czarnowłosą
Ahurę czy inaczej Cichą Salmakis, Chloe postanowiła powiedzieć o niej coś więcej.
- Ahura unika towarzystwa, ale nie myśl sobie, że jest taka niewinna. Kiedyś wyjechała z
miasta ze starszym mężczyzną, jeszcze zanim dała mi amulet. A raz słyszałam, jak wysztafirowana
paniusia z Persji krzyczy na nią: „Co zrobiłaś z bratem?" Ahura nie odpowiedziała, tylko popatrzyła
na nią jadowitym wzrokiem. Po chwili Persjanka uciekła. Brr! Żebyś widział, jak się wystraszyła!
Kocur udawał, że ta historia go nie interesuje.
Zapewne wystarczyłoby grzecznie poprosić i również Fafryd miałby Chloe, która ze swej
strony aż się garnęła, żeby tym sposobem rozszerzyć i zacieśnić kontrolę nad dwoma zuchami.
Jednakże Fafryd miał swoją dumę i nie przyjąłby od przyjaciela takiej przysługi, ponadto ostatnimi
czasy złorzeczył na Chloe jako na rozwydrzoną i nieapetyczną miłośniczkę własnego tyłka.
Wobec tego z musu wiódł mnisi żywot. Przy knajpianym stole znosił wzgardliwe
dziewczęce spojrzenia i opędzał się od malowanych chłopców, którzy opacznie pojmowali jego
wstręt do kobiet. Denerwowały go też coraz częstsze pogłoski, jakoby potajemnie został eunuchem
i kapłanem bogini Kybele. Plotki i domysły karykaturalnie zniekształciły prawdziwą wersję
wydarzeń, a w dodatku dziewczyny, którym przytrafiło się przemienienie w zwierzę, wszystkiemu
zaprzeczały z obawy o trudności w interesach. Co poniektórzy zarzucali Fafrydowi ohydny grzech
spółkowania ze zwierzętami i postulowali, by zaciągnąć go przed trybunał. Inni uważali go za
szczęśliwca, którego nawiedziła bogini miłości pod postacią świni - nic dziwnego, że teraz gardził
ziemskimi kobietami. Jeszcze inni rozgłaszali szeptem, że Fafryd jest bratem Kyrke i ma swą
siedzibę na pływającej wyspie na Morzu Tyrreńskim, gdzie trzyma całe stado pięknych dziewic z
rozbitych statków, okrutnie zamienionych w świnie. Nie słyszano już jego śmiechu, a na białej
skórze wokół oczu wyskoczyły mu cienie. Zaczął dyskretnie wypytywać magów, czy nie znają
lekarstwa na jego przypadłość.
- Chyba znalazłem remedium na twą kłopotliwą dolegliwość - stwierdził pewnego wieczora
Kocur lekkim tonem, odsuwając na bok wystrzępiony brązowy papirus. - Wskazówek udziela nam
ten oto tajemniczy traktat, „Demonologia Izaaka ben Elszaza". Wygląda na to, że jeśli twoja
kochanka zmienia postać, musisz się z nią kochać do samego końca, wierząc w potęgę namiętności,
która przywróci jej pierwotny wygląd.
Fafryd przestał ostrzyć długą klingę miecza.
- To może zaczniesz całować ślimaki, ha?
- Po cóż miałbym się męczyć, skoro jestem człowiekiem pozbawionym barbarzyńskich
uprzedzeń i wystarcza mi Chloe?
- Wolne żarty! Zadajesz się z nią, byle nie okryć się wstydem. Już ja cię znam. Od siedmiu
dni cięgiem myślisz o tej dziewce, Ahurze.
- Apetyczna kicia, jeno nie w moim typie - odparł chłodno Kocur. - Zdaje się, że właśnie
tobie wpadła w oko. W każdym razie, powinieneś zastosować się do wskazówek. Na pewno
spiszesz się tak dobrze, że zlecą się do ciebie z kwikiem lochy z całego świata!
Fafryd zgodził się i już niebawem trzymał wytrwale na wyciągnięcie ramienia następną
maciorę zrodzoną z jego świńskiej pasji, karmiąc ją pomyjami w nadziei na osiągniecie czegoś
uprzejmością. W końcu jednak musiał przyznać się do porażki i srebrnymi ateńskimi didrachmami
z podobizną sowy ugłaskiwać gniew rozhisteryzowanej Scytyjki, która skarżyła się na ból brzucha.
Po tym wydarzeniu pewien lekkomyślny filozof z Grecji jął pouczać barbarzyńcę z północy, że
najważniejsza jest dusza czy raczej forma wewnętrzna ukochanej istoty, natomiast forma zewnętrza
ma drugorzędne znaczenie.
- Należysz do szkoły Sokratesa? - spytał go łagodnie Fafryd.
Grek skwapliwie pokiwał głową.
- Sokrates był tym filozofem, który potrafił wypić ogromną ilość wina bez zmrużenia
powieki?
Znów szybkie kiwnięcie głową.
- Czy nie dlatego, że racjonalna strona jego osobowości dominowała nad stroną zwierzęcą?
- Znać, żeś uczony - rzekł Grek z większym szacunkiem, choć z tym samym ruchem głowy.
- Jeszcze nie skończyłem. Czy uważasz się za prawego spadkobiercę nauk swego mistrza?
Tym razem Greka zgubiła jego porywczość. Pokiwał głową i dwa dni później przyjaciele
musieli go wynosić z winiarni, gdzie kulił się w połamanej beczce na wino niczym dziecko
narodzone w cokolwiek niezwykły sposób. Przez parę dni leżał pijany w sztok, co wystarczyło,
żeby członkowie maleńkiej, nowo powstałej sekty ujrzeli w nim wcielenie Dionizosa i jako takiemu
zaczęli mu składać cześć. Sekta się rozwiązała, bo ledwie częściowo wytrzeźwiał, z oratorską
swadą wygłosił mowę potępiającą nałóg pijaństwa.
Następnego ranka po wyniesieniu do chwały boskiej filozofa Fafryd obudził się, kiedy
pierwsze promienie słońca padły na płaski dach, na którym wraz z Kocurem uciął sobie drzemkę.
Nie mówiąc nic ani się nie ruszając, powstrzymywał się od błagalnej prośby, aby ktoś przyniósł mu
worek śniegu z białych szczytów Libanu, (nad którymi błyskało wschodzące słońce); chętnie
przyłożyłby sobie zimny okład na rozpaloną głowę. Otworzył oko i zobaczył widok łatwy do
przewidzenia: Kocur siedział w kucki i spozierał na morze.
- Hej, synu czarodzieja i czarownicy! - zagadnął - Zdaje się, że znowu musimy uciec się do
ostateczności.
Kocur nie odwrócił głowy, ale kiwnął nią raz, zdecydowanie.
- Pierwszym razem o mało nie postradaliśmy życia - dodał Fafryd.
- Drugim razem Obce Istoty przejęły nasze dusze - włączył się Kocur, jakby intonowali
poranny hymn ku czci Izydy.
- A ostatnim razem został nam zabrany piękny sen o Lankmarze.
- Może nas podstępem skłonić do wypicia napoju i nie obudzimy się przez pięćset lat.
- Może nas oddać w szpony śmierci i nie zostaniemy wskrzeszeni przez lat dwa tysiące -
ciągnął Fafryd.
- Może poznać nas z Panem, odesłać do Starszych Bogów, porwać między gwiazdy lub
umieścić w podziemiach Kuarmalu - dokończył Kocur.
Przez chwilę milczeli. Na koniec Szary Kocur odezwał się szeptem:
- Mimo wszystko musimy odwiedzić Ningobla Siedmiookiego
I miał rację, jeżeli - jak podejrzewał Fafryd - jego dusza krążyła nad morzem snów o
ciemnowłosej Ahurze.
2. NINGOBEL
Tak więc przeprawili się przez ośnieżone góry Libanu i, kierowani wielkodusznym
poczuciem sprawiedliwości, ukradli trzy wielbłądy bogatemu panu, który gnębił swoje sługi, każąc
im zbierać plon na skałach i obsiewać brzegi Morza Martwego. Czuli, że nie godzi się jechać na
spotkanie z plotkarzem bogów z nazbyt skalanym sumieniem. Po siedmiu dniach błąkania się po
pustyni i smażenia w słonecznym żarze, kiedy to Fafryd lżył wszystkich bogów ognia z
Muspelheimu, dotarli do Piaskowych Grzywaczy i Wielkich Dołów Piaskowych. Ostrożnie kluczyli
i kołowali, aż minęli te zdradliwe tereny i wspięli się na Skalistą Wysepkę. Kocur, który najlepiej
czuł się w mieście, narzekał na Ningobla i jego zamiłowanie do, jak się wyraził, zaśniedziałej
pustynnej prowincji. Aczkolwiek można było podejrzewać, że pleciuga i jego emisariusze poruszają
się wygodniejszym szlakiem niż ten, z którego korzystają goście, zwłaszcza nieproszeni. Obaj
zresztą wiedzieli, że łowca pogłosek (szczególnie fałszywych, czyli tych najcenniejszych) musi
mieszkać w tej samej bliskości Indii, co sławnych z ogrodów ziem Ludzi Żółtych, barbarzyńskiej
Brytanii, imperialnego Rzymu, jak również tonących w oparach mgły pozaetiopskich dżungli oraz
zagadkowych, samotnych płaskowyżów i podniebnych szczytów za Morzem Kaspijskim.
Pełni oczekiwań, spętali wielbłądy, zabrali pochodnie i zapuścili się odważnie w Bezdenne
Jaskinie, bowiem niebezpieczeństwo nie wiązało się z samym wejściem do siedziby Ningobla, ale z
nieodpartym czarem jego zaleceń - tak przemożnym, że człowiek wypełniał je do ostatniego
szczegółu.
Mimo to Fafryd burknął:
- W czasie trzęsienia ziemi dom Ningobla wpadł między skały i stanął im kością w gardle.
Oby kiedyś nie dostały czkawki.
Kiedy przechodzili Drżącym Mostem nad Przepaścią Prawdy Ostatecznej, gdzie światło
dziesięciu tysięcy pochodni ani na jotę nie rozproszyłoby mroku, napotkali i minęli bez słowa
człowieka w hełmie: przybyłego tu z daleka Mongoła o kamiennej twarzy. Zastanawiali się, czy to
szpieg, czy zwyczajny gość plotkarza. Fafryd nie wierzył, by siedmioro oczu miało zdolności
nadprzyrodzonego widzenia; twierdził, że są rekwizytem służącym do onieśmielania głupców, a
wiadomości dochodzą do Ningobla za pośrednictwem korpusu domokrążców, rajfurów,
niewolników, bezdomnych dzieciaków, eunuchów i położnych, liczniejszego od połączonych armii
dziesięciu wielkich królów.
Z ulgą przedostali się na drugą stronę. Minęli następnie kilkanaście bocznych korytarzy, do
których Kocur zaglądał z tęsknotą.
- Może wybierzmy jeden z nich na chybił trafił? - mruknął. - Poszukajmy innego świata.
Ahura nie jest Afrodytą, a i do Asztarte trochę jej brakuje.
- Bez przyzwolenia Ninga? - oburzył się Fafryd. - Kto zdejmie z nas klątwę? Marsz przed
siebie!
Dostrzegli nikłe, migotliwe błyski na stropie obwieszonym stalaktytami, będące odbiciem
światła w górnej części pieczary.
Wnet wspinali się tam po Błędnych Schodach, powstałych z nagromadzenia wielkich,
ostrych głazów. Fafryd stawiał olbrzymie kroki, Kocur przeskakiwał z kamienia na kamień ze
zwinnością wiewiórki. Powiększały się hufce małych zwierząt, które wystrzeliwały im spod nóg,
ocierały się o nich w swoim powolnym locie lub ze szpar i skalnych gzymsów kierowały na nich
swoje żółte, ciekawe świata oczy. I nie dziwota, bowiem zbliżali się do arcy-podpatrywacza.
Nieco później, nie tracąc czasu na rozglądanie się wkoło, Fafryd i Kocur przystanęli pod
Wielkimi Wrotami, których górne krawędzie, nabijane żelaznymi ćwiekami, gardziły blaskiem
maleńkiego ogniska. Interesowały ich wszakże nie same wrota, ale pilnujący ich strażnik -
potwornie opasły stwór siedzący na ziemi obok pokaźnego stosu glinianych skorup. Czekałby tu
praktycznie w bezruchu, gdyby nie rozcierał rąk. Chował je pod wyświechtanym, przepaścistym
płaszczem. Głowę zakrywał mu kaptur, a trochę niżej na płaszczu siedziały dwa duże nietoperze.
Kiedy Fafryd odchrząknął, wszelki ruch pod płaszczem ustał.
Wtem spod kaptura wysunęło się giętko coś podobnego do węża, tyle, że miejsce łba
zajmował opalizujący klejnot z ciemnym rdzeniem. Nasuwało się też skojarzenie z pąkiem
egzotycznego kwiatu na grubej łodydze. Twór zakołysał się w lewo i prawo. Kiedy skierował się na
gości, zesztywniał, a pękaty czub szybko się rozświetlił. Dało się słyszeć ciche mruczenie.
Spod płaszcza wynurzyło się pięć podobnych tworów i ustawiło w tym samym kierunku co
ich poprzednik. Rozszerzyły się czarne źrenice.
- Brzuchaty siewco plotek! - przywitał się Kocur z irytacją. - Co tak się nam przyglądasz jak
gołym babom w burdelu?
Na początku spotkania z Ningoblem Siedmiookim człowiek odczuwał niepokój i
podenerwowanie.
- Masz prostackie maniery, Kocurze - wydobył się spod kaptura cienki, drżący głos. - Kto tu
przychodzi, szukając mądrej rady, ten nie powinien wyrażać się o mnie z szyderstwem. Mimo to
jestem dziś w dobrym humorze i rad posłucham o tym, co was trapi. Najpierw powiedzcie, z
którego świata przybywacie.
- Z Ziemi, o czym dobrze wiesz, królu półprawdy i władco obłudy - odparł sucho Kocur i
podszedł do czarodzieja. Troje oczu śledziło jego ruchy, podczas gdy czwarte obserwowało
Fafryda.
- I znowu szydzisz - mruknął ze smutkiem Ningobel. Potrząsnął głową, huśtając łodygami
oczu. - Myślisz, że łatwo zapanować nad bezlikiem miejsc, czasów i światów? A skoro mowa o
czasie, to czy nie czas, byście przestali już nadużywać mojej uprzejmości?
Wszak przynieśliście mi kiedyś nienarodzonego gula, którego ojcostwa nie dało się ustalić.
Kiepska to była przysługa, a jednak nie miałem do was pretensji. Na Bezkształtnego Boga, ze
dwadzieścia razy odwdzięczałem się za to!
- Bzdury, architekcie sekretów - odparował Kocur i śmiało postąpił krok do przodu,
nareszcie wesół i z tupetem. - Wszyscy wiemy, że twoje tłuste brzuszysko trzęsie się z radości,
kiedy możesz prawić morały takim dwóm wiernym słuchaczom jak my.
- Jesteś równie daleki od prawdy jak ja od rozwiązania zagadki Sfinksa. - Czworo oczu
Ningobla miało baczenie na Kocura, jedno patrzyło na Fafryda, a szóste zawinęło się wokół
kaptura, uniosło i podejrzliwie spojrzało w głąb jaskini.
- Ależ sędziwy roznosicielu wieści, z pewnością byłeś bliżej Sfinksa, niż którykolwiek z
jego kamiennych kochanków. Prawdopodobnie pierwszą błahą zagadkę otrzymał z twoich
nieograniczonych zasobów.
Ningobel zadrżał jak galareta, ciesząc się z tego taniego pochlebstwa.
- No cóż - zapiał - dziś jestem w dobrym nastroju i wysłucham waszych żalów. Wszelako
pamiętajcie, że raczej nie będę w stanie przyjść wam z pomocą.
- Kto jak kto, ale ty jesteś mistrzem w przezwyciężaniu niepokonanych przeszkód -
stwierdził Kocur z udawanym szacunkiem.
- A czemuż to twój przyjaciel chowa się za tobą? - zapytał Ningobel z nagłą oschłością.
Fafryd tylko czekał na to pytanie. Zawsze go drażniło, że musi wysilać się na uprzejmość w
obecności tego, kogo równie często nazywał najpotężniejszym czarodziejem, jak plotkarzem
bogów. Jednakże jawna bezczelność, z jaką Ningobel sadzał sobie na ramionach nietoperze, którym
dla ośmieszenia kruków Odyna nadał imiona Huginn i Muninn, wyprowadziła Fafryda z
cierpliwości. Powodowały nim bardziej względy patriotyczne niż religijne, albowiem w Odyna
wierzył jedynie w chwilach rozczulającej słabości.
- Zabij nietoperze lub przegnaj je w cholerę, to podejdę! - zastrzegł się.
- Cóż, w takim razie usta moje milczą - rzekł Ningobel z rozdrażnieniem. - Wszyscy wiedzą,
że zdrowie nie pozwala mi sprzeczać się o głupoty.
- Ależ wirtuozie fałszu - wtrącił Kocur, piorunując Fafryda morderczym spojrzeniem -
wielka by to była szkoda, bo już nie mogę się doczekać, żeby wtajemniczyć cię w arkana
intrygującego skandalu, o którym piątkowa nałożnica satrapy Filipa nie wspomniała nawet swej
zaufanej niewolnicy.
- Rozumiem - odparł Wielooki. - Muninn i Huginn chciałyby już coś zjeść.
Nietoperze niechętnie rozwinęły skrzydła i powoli zniknęły w ciemnościach.
Fafryd drgnął i ruszył się z miejsca, nic sobie nie robiąc z patrzących na niego sześciorga
oczu, które uważał za kule, sprytnie poruszane jak w teatrze lalkowym. Siódmego oka nikt nigdy
nie widział ani nie przechwalał się, że je widział... choć w tym drugim przypadku wyjątek stanowił
Kocur: twierdził, jakoby siódmym okiem było drugie oko Odyna, wykradzione mędrcowi
Mimirowi; wcale w to nie wierzył, po prostu chciał dopiec pochodzącemu z północy druhowi.
- Witaj, wężooki - odezwał się Fafryd tubalnie.
- A, to ty, byczku - rzekł beztrosko Ningobel. - Usiądźcie obaj przy moim skromnym
ognisku.
- Nie wprowadzisz nas za Wielkie Wrota, byśmy skorzystali z twoich wykwintnych wygód?
- Nie kpij ze mnie, szaraku. Wszyscy wiedzą, że jestem ubogim, oszczędnym Ningoblem.
Kocur przykucnął z westchnieniem, bo rzeczywiście wiedział, że plotkarz nade wszystko
pragnie być znany z ubóstwa, cnotliwości, pokory i gospodarności, toteż osobiście strzeże drzwi do
swego domostwa - prawie zawsze oprócz pewnych dni, kiedy zza Wielkich Wrót słychać wesoły
brzęk sistrum, frywolne pienia fletów i chichoty uczestników teatru cieni.
Teraz jednak Ningobel żałośnie kaszlał, dygotał i grzał przy ogniu opatulone płaszczem
ramiona. Mętne cienie chwiały się na kamieniach i żelazie, a małe zwierzęta podkradały się z
szelestem, otwierając szeroko oczy, aby lepiej widzieć, i strzygąc uszami, aby lepiej słyszeć. Na
kołyszących się majestatycznie łodygach pulsowało sześcioro oczu. Co pewien czas - nie
zmieniając wzajemnego ułożenia oczu i, jak się wydawało, toku myśli - Ningobel wybierał ze stosu
pozornie przypadkową skorupę i zapoznawał się prędko z wyrytą na niej inskrypcją.
Fafryd i Kocur siedzieli obok cierpliwie. Kiedy ów pierwszy otwierał już usta, uprzedził go
czarodziej:
- A więc dobrze, dzieci, mieliście mi coś powiedzieć o piątkowej nałożnicy...
- I owszem, mistrzu nieprawdy - wpadł mu w słowo Kocur.
- Choć właściwie nie o nałożnicy, ale trzech eunuchach ze świątyni Kybele i niewolnicy z
Samos. To przedziwna historia i nad wyraz powikłana, zatem musi być wstępnie przyrządzona w
myślach, żebyś mógł ją smakować bez zbędnego tłuszczu wyolbrzymienia, lecz ze wszystkimi
przyprawami rzetelnych szczegółów.
- A póki co, nim się w myślach Kocura przygotuje potrawka - dodał lekko Fafryd,
połapawszy się w zamiarach swego przyjaciela - możesz się trochę rozerwać i poratować nas radą
w pewnej doprawdy błahej sprawie. - I tu dokładnie opisał nękającą ich plagę dziewek
przemienionych w świnie i ślimaki.
- Powiadasz, że tylko Chloe oparła się zaklęciu? - zadumał się Ningobel, przerzucając
skorupy na drugi koniec stosu. - Hm, przychodzi mi na myśl...
- Niezwykle trafna uwaga na zakończenie czwartego listu Diotimy do Sokratesa? - przerwał
Kocur, podekscytowany. - Czyż nie mam racji, ojcze?
- Nie, nie masz - odrzekł chłodno Ningobel. - Kiedy kornikiem swego rozumowania
chciałeś się wryć w moje myśli, miałem właśnie powiedzieć, że z pewnością coś wpływa ochronnie
na Chloe. Znasz imię boga lub demona, który otacza ją szczególną pieczą? A może co jakiś czas
mamrocze zaklęcia lub wypowiada runy? Nie zauważyłeś przy niej amuletów bądź talizmanów?
Nie wypisała niczego szczególnego na skórze?
- Wspomniała o pewnej rzeczy - przyznał niechętnie Kocur po chwili milczenia. - O
amulecie, który przed laty dostała od jakiejś Persjanki czy Greko-Persjanki. Nie warto sobie nią
zaprzątać głowy.
- Nie warto, mówisz? A kiedy pierwsza dziewka zamieniła się w świnię, czy Fafryd ryczał
ze śmiechu? Nie ryczał? Nieraz ostrzegałem, że to bardzo niemądre. Krzyczcie całemu światu o
swoich powiązaniach ze Starszymi Bogami, a prędzej czy później jakiś wysłannik z piekieł...
- Cóż to za powiązania ze Starszymi Bogami? - zapytał ochoczo Kocur, choć bał się
odpowiedzi.
Fafryd tylko mruczał drwiąco.
- Lepiej pominąć te sprawy milczeniem - rzekł stanowczo Ningobel. - Zauważyliście kogoś,
kto okazywał szczególne zainteresowanie śmiechem Fafryda?
Kocur bił się z myślami, lecz gdy Fafryd zakasłał, przezwyciężył rozterki.
- Owszem. Pewną dziewczynę, Persjankę, jego ryki ciekawiły troszkę bardziej niż innych.
Jeśli mnie pamięć nie myli, to tę samą, która dała Chloe amulet.
- Ma na imię Ahura - dorzucił Fafryd. - Kocur się w niej podkochuje.
- Ależ on zmyśla! - zaprzeczył Kocur ze śmiechem, mszcząc się na Fafrydzie morderczym
spojrzeniem. - Zaufaj mi, ojcze, że to nieśmiała, głupiutka dziewczyna. Nie mieszajmy jej do
naszych kłopotów.
- No, skoro tak twierdzisz - rzekł Ningobel karcącym głosem.
- Tak czy inaczej, jednego jestem pewien. Ten, kto pohańbił was tak niegodziwym
zaklęciem, jeśli już miałbym go zaliczyć do rodzaju ludzkiego, jest mężczyzną...
Kocurowi ulżyło. Wolałby oszczędzić gibkiej, czarnowłosej Ahurze udręk związanych z
metodami, jakimi Ningobel podobno wymuszał zeznania. Choć miał do siebie żal za tak nieudolną
próbę odwrócenia uwagi Ningobla od dziewczyny. Kiedy była o niej mowa, myśli plątały mu się w
głowie.
- ...i adeptem - dokończył Ningobel. - Tak, synowie, adeptem, aczkolwiek po mistrzowsku
praktykuje najczarniejszą z magii, w której nie znajdziecie bodaj błysku światła.
Kocur wzdrygnął się.
- Znowu? - bąknął Fafryd.
- Ano znowu - potwierdził Ningobel. - Chociaż nie pojmuję, czym, jeśli nie swymi
powiązaniami ze Starszymi Bogami, skierowaliście na siebie ciekawość tych wielce tajemniczych
osobistości. To nie są ludzie, którzy szukają rozgłosu i chcą się zapisać złotymi zgłoskami na
kartach historii. Oni wolą...
- Ale o kim ty mówisz!? - wykrzyknął Fafryd.
- Cicho bądź, gwałcicielu retoryki! Oni wolą trzymać się na uboczu i mają po temu słuszne
powody. Są niestrudzonymi zdobywcami wiedzy tajemnej, nie przejmują się następstwami jej
zastosowania. Zależy im wyłącznie na zaspokajaniu swoich pragnień poznawczych, przez co
każdemu z ich strony grozi podwójne niebezpieczeństwo. Są...
- Jak się nazywają?
- Milcz, ciemięzco pięknych zwrotów! Są niereligijni i na swój sposób nieustraszeni.
Uważając się za współtwórców przeznaczenia, gardzą boginią losu, demonem prawdopodobieństwa
i mocami opatrzności. Słowem, są przeciwnikami, przed którymi powinniście drżeć i pokłonić się w
pokorze.
- Jakże on się nazywa, ojcze? Ma imię? - wybuchnął Fafryd.
Kocur znowu ośmielił się na zgryźliwość:
- Zapewne to jeden z Sabichonów, prawda, ojcze?
- Nieprawda. Sabichonowie są biednym ludem rybaków, którzy mieszkają na bliższym
brzegu dalszego jeziora i oddają cześć zwierzęcemu bożkowi Wejonowi. Innych bogów nie znają.
Kocur zdziwił się niepomiernie tym wyjaśnieniem, albowiem sądził, że Sabichonowie żyją
tylko w jego wyobraźni.
- Cóż, nazywa się... - zaczął Ningobel i parsknął chichotem.- Zapomniałem, że pod żadnym
pozorem nie wolno mi wyjawić jego imienia.
Fafryd zerwał się na równe nogi, zdenerwowany.
- Co?!
- Tak, tak, dzieci. - Łodygi oczu czarodzieja zesztywniały nagle, wyrażając tym jego
nieprzebłagany upór. - Możecie być pewni, że nijak wam nie pomogę - (Tu Fafryd zacisnął pięści) -
a nawet się cieszę - (Fafryd zaklął) - bo nie sadzę, żeby mogła was dosięgnąć sprawiedliwsza kara
za szkaradną rozpustę, w której się nurzacie bez opamiętania, co mnie zawsze bolało... - ( Fafryd
położył dłoń na rękojeści miecza). - Szczerze mówiąc, sam wybrałbym to zaklęcie, gdybym miał
się z wami policzyć za występne czyny.
Teraz jednak posunął się za daleko, bowiem Fafryd warknął:
- A więc to ty za tym wszystkim stoisz! - Wyszarpnął miecz i ruszył wolno ku zakrytej
płaszczem postaci.
- Pogódźcie się z losem, dzieci, nie buntujcie się i nie narzekajcie. - (Fafryd wciąż się
zbliżał) - Będzie lepiej, jak za moim przykładem wycofacie się z życia i oddacie pokucie i
medytacjom.
- (Miecz połyskujący w świetle ogniska był już pół piędzi od niego). - Będzie lepiej, jak swą
ziemską pielgrzymkę zakończycie gdzieś w cichym ustroniu, w otoczeniu wiernego stada świń i
ślimaków
- (Miecz dotknął skraju jego płaszcza) - resztę swoich dni poświęcając pogłębianiu więzi
zrozumienia i miłości między człowiekiem a istotą niższego rzędu. Wszelako... - Ningobel
westchnął i miecz się zatrzymał. - Jeżeli poważnie rozważacie zuchwały zamiar zmierzenia się z
owym adeptem, to poczuwam się do obowiązku dania wam kilku wskazówek. Zarazem ostrzegam,
że napytacie sobie biedy i obarczycie się powinnościami, których do starości nie wypełnicie i które
łatwo mogą przywieść was do zguby.
Fafryd opuścił miecz. W czarnej jaskini zapadła grobowa, złowieszcza cisza. Po dłuższym
milczeniu - głosem głuchym, lecz wyraźnym, podobnym do dźwięków wydawanych przez posąg
Memnona w Tebach w pierwszych promieniach wschodzącego słońca
Ningobel ciągnął swój wywód:
- Widzę wszystko dość niewyraźnie, jak obraz na rdzewiejącym zwierciadle, tym niemniej
widzę, co następuje: na początek musicie zdobyć kilka drobiazgów. Całun Arymana z tajemnej
kaplicy w pobliżu Persepolis...
- Ale co z okrutnymi wojownikami Arymana, ojcze? - wtrącił Kocur. - Jest ich aż dwunastu.
Dwunastu, ojcze, i nie sposób z nimi wygrać ani ich przekonać.
- Wyobrażasz sobie, że będziesz traktowany jak szczenię? Rzucę ci patyk, przyniesiesz i
koniec zadania? - prychnąt gniewnie Ningobel. - A więc do rzeczy. Odnajdziecie sproszkowaną
mumię Faraona-Demona, którego straszne rządy po śmierci Echnatona trwały trzy noce, jakich
historia nie znała...
- Ależ ojcze! - zaprotestował Fafryd z lekkim rumieńcem na twarzy. - Wiesz przecież, kto
posiada sproszkowaną mumię i czego zażąda od dwóch mężczyzn, którzy ją odwiedzą!
- Sza! Jestem starszy od ciebie o całe eony. Po trzecie, musicie znaleźć kielich, z którego
Sokrates wypił cykutę. Po czwarte, gałązkę z pierwszego Drzewa Życia. I wreszcie... - Zawahał się,
jakby pamięć go zawodziła. Wygrzebał ze stosu glinianą skorupę i odczytał napis: - I wreszcie
musicie zdobyć kobietę, która przyjdzie, gdy będzie gotowa.
- Jaką kobietę?
- Kobietę, która przyjdzie, gdy będzie gotowa. - Ningobel odrzucił skorupę, przez co
obsunęło się całe zbocze ogromnej sterty.
- Do kroćset kości Lokiego! - zaklął Fafryd.
- Ależ ojcze - rzekł Kocur. - Żadna kobieta nie przychodzi, kiedy jest gotowa. Zawsze coś
jeszcze poprawia.
Ningobel sapnął wesoło.
- Nie smućcie się, dzieci. Wszak wasz serdeczny przyjaciel plotkarz ma w zwyczaju dawać
proste rady, prawda?
- Nieprawda - odpowiedział Fafryd.
- Cóż, kiedy już zdobędziecie to wszystko, udacie się do Zaginionego Miasta Arymana,
które leży na wschód od Armenii. Nawet szeptem nie wspominajcie jego nazwy.
- Chodzi o Hatti? - szepnął Kocur.
- Nie, trutniu! Zresztą, jakim prawem mi przerywasz, zamiast ciężko pracować nad
szczegółami skandalu z piątkową nałożnicą, trzema eunuchami i niewolnicą z Samos?
- Jakże to, tropicielu niewspomnianych wiadomości? Wszak wytężam wszystkie siły, aż
myśli się mącą i w głowie trzeszczy, a wszystko z życzliwości dla ciebie. - Kocur ucieszył się z
pytania Ningobla, bowiem na śmierć zapomniał o trzech eunuchach, co mogło się na nim zemścić;
nikt o zdrowych zmysłach nie próbował okpić plotkarza choćby na strzępek obiecanej bujdy.
- Po przybyciu do Zaginionego Miasta - ciągnął Ningobel - odszukacie gruzy czarnej
kaplicy, zaprowadzicie kobietę przed główny grobowiec, owiniecie ją całunem Arymana i podacie
jej do wypicia proszek z mumii w kielichu po cykucie. Proszek rozpuścicie w winie zabranym z
tego samego miejsca, gdzie znajdziecie mumię. Wręczycie kobiecie gałązkę z Drzewa Życia i
zaczekacie do świtu.
- A potem co? - zapytał gromko Fafryd.
- Potem zwierciadło już całkiem rdzewieje. Widzę niewiele więcej ponad to, że ktoś wróci
skądś, gdzie powinien zostać, a wy... lepiej uważajcie na kobietę.
- Ojcze, to uganianie się za magicznym chłamem jest wielce uciążliwe! - denerwował się
Fafryd. - Nie lepiej od razu iść do Zaginionego Miasta?
- Bez mapy na całunie Arymana? - bąknął Ningobel.
- Nadal nie chcesz nam wyjawić imienia adepta? - zaryzykował Kocur pytanie. - Ani
imienia kobiety? Rzeczywiście, szczenięcy problem. Oddajemy ci sukę, a ty nam ją zwracasz i w
dodatku z młodymi.
Ningobel nieznacznie pokiwał głową. Sześcioro oczu powróciło pod kaptur, gdzie
utworzyły złowieszczą świetlistą mozaikę.
Kocurowi mrowie przeszło po skórze.
- Czemuż to, rozdawco zagadek - zapytał zdenerwowany Fafryd - wyjawiasz nam zawsze
jeno pół prawdy? - Może po to, aby w decydującej chwili nasze miecze uderzyły z połowicznym
impetem?
Ningobel zachichotał.
- Dlatego, że znam was aż za dobrze, dzieci. Gdybym ci rzekł, byczku, bodaj słowo więcej,
już byś rąbał tym swoim mieczyskiem na lewo i prawo. A twój koci towarzysz już by obmyślał
niezdarne, dziecinne zaklęcia. W swoim zuchwalstwie nie porywacie się na konkretną istotę,
porywacie się na tajemnicę. Nie macie do czynienia z jedną osobą, lecz z mirażem. Przed wami
kamień, który spił krew i tkankę życia, koszmar wyzwolony ze snu.
Zdawało się, że w głębokich czeluściach pieczary rusza się coś przyczajone w mroku.
Wrażenie szybko minęło.
Ningobel mruknął z zadowoleniem.
- A teraz należy mi się chwila odpoczynku. Jeśli łaska, posłuchałbym już owej historii, którą
Kocur z taką ochotą chce mi opowiedzieć.
Nie było rady, Kocur musiał spełnić jego życzenie. Od razu uprzedził, że nałożnica, trzech
eunuchów i niewolnica to dopiero wierzchołek góry lodowej. Główny wątek, choć nie jedyny,
dotyczył czterech niesławnych służek bogini Isztar i jednego karła, któremu natura w pewnym
względzie hojnie zrekompensowała pokraczny wygląd. Kiedy ognisko przygasało, podkradał się
dziwny stwór podobny do małpy i dokładał drzewa. Godziny płynęły i płynęły, bowiem Kocur
zawsze dawał się ponieść wyobraźni. Bywało, że Fafryd wytrzeszczał oczy ze zdumienia, innymi
razy brzuch Ningobla kołysał się na podobieństwo góry przy trzęsieniu ziemi. Wreszcie jednak
opowieść dobiegła końca, mimo iż wydawała się urwana w połowie niczym fragment nieznanej
melodii.
Przyszło się pożegnać. Padły jeszcze ostatnie pytania (bez odpowiedzi) i dwaj przyjaciele
ruszyli w drogę powrotną. A Ningobel zaczął w pamięci porządkować szczegóły Kocurowego
opowiadania; wiedząc, że zostało zaimprowizowane, tym bardziej je cenił.
Jedno z jego ulubionych powiedzeń brzmiało: Kto w kłamstwie jest artystą, nawet nie wie,
jak bardzo się zbliża do prawdy.
Fafryd i Kocur prawie już zeszli po schodach z głazów, kiedy usłyszeli za sobą cichy stukot.
Obejrzawszy się, zobaczyli Ningobla zerkającego na nich zza skalnego załomu. Czarodziej jedną
laską się podpierał, drugą uderzał o kamień.
- Dzieci! - zawołał głosem cieniutkim jak śpiew fleta w świątyni Baala. - Właśnie sobie
uświadomiłem, że w odległych przestrzeniach coś pożąda czegoś, co do was należy. Strzeżcie pilnie
tego, czego zwykle strzec nie trzeba.
- Oczywiście, praojcze łamigłówek.
- Będziecie na siebie uważać? - dodał czarodziej głosem elfa. - Od tego zależy wasze życie.
- Tak, ojcze.
Ningobel pomachał im laską i zniknął między skałami. Mdłe zwierzęta podążyły za nim ku
nieprzebytym ciemnościom - ale czy po to, żeby składać raporty i odbierać rozkazy, czy po prostu
żeby uprzyjemnić mu czas swawolami figlami, tego nie sposób było rozstrzygnąć. Niektórzy
twierdzili, że Ningobla powołali do istnienia Starsi Bogowie, aby dawał ludziom zagadki do
rozwiązywania i tym samym hartował ich wyobraźnię przed konfrontacją z cięższymi dylematami.
Nikt nie wiedział, czy Ningobel istotnie posiada zdolność jasnowidzenia, czy może ustawia scenę
dla przyszłych wydarzeń z tak niedościgłą pomysłowością, że jedynie potężny dżinn lub biegły
adept wiedzy tajemnej mógłby uchylić się od odegrania powierzonej mu roli.
3. KOBIETA, KTÓRA PRZYSZŁA
Odkąd po wyjściu z Bezdennych Jaskiń Fafryd i Szary Kocur ponownie znaleźli się w
oślepiającym słońcu, przez pewien czas mgiełka tajemnicy owiewała ich losy. Ogólnie rzecz biorąc,
kronikarze skąpili im miejsca w annałach, albowiem herosi o tak zszarganej reputacji nie mieścili
się w konwencji klasycznej mitologii: byli zbyt niezależni, aby przypisać ich do jakiegokolwiek
ludu, miewali zbyt nieprawdopodobne i spektakularne przygody jak na gusta historyków i wreszcie
nazbyt często bratali się z hołotą tak zróżnicowanego autoramentu jak bezimienne demony, wyklęci
czarodzieje i na wpół zapomniani bogowie - reprezentantami całego nadprzyrodzonego półświatka.
Ich przeżycia tym trudniej zrekonstruować, że następowały w czasie, gdy zajmowali się
złodziejstwem wymagającym skrytości, ostrożności i mylenia tropów. Nie oznacza to jednak, że
zatarły się wszelkie ślady.
Jakie? Otóż jeszcze sto lat później kapłani Arymana śpiewali w trakcie rytuałów - choć
tylko głupiec uwierzyłby w ich słowa - o niezwykłym zniknięciu świętego całunu, po który
pofatygował się sam jego właściciel. Pewnej nocy dwunastu okrutnych wojowników ujrzało, jak
pokryty czarnymi znakami całun unosi się nad ołtarzem niby słup pajęczyn i przybiera olbrzymie
rozmiary, chociaż ukryta pod nim postać zdawała się mieć człowiecze kształty. Wówczas dał się
słyszeć głos Arymana. Gdy oddali mu cześć, odpowiedział im niejasnymi przypowieściami i
krokiem giganta wyszedł z tajemnej kaplicy. Po stu latach najmądrzejszy z kapłanów wysunął takie
przypuszczenie: „Rzekłbym, człek jakowyś na szczudłach albo (tu mu się udało!) człowiek
siedzący na ramionach drugiego".
Do tego dochodziła historia, którą Nikri, służebnica cieszącej się złą reputacją Fałszywej
Leodike, opowiedziała kucharce, smarując maścią ciało posiniaczone po ostatniej chłoście. Mówiła
o dwóch nieznajomych goszczących u jej pani, zaproszonych przez nią na wspólną balangę, i o tym,
jak uciekli przed puginałami czarnoskórych eunuchów, mających rozprawić się z nimi po uczcie.
„To jacyś czarownicy - utrzymywała Nikri - bo w czasie orgii przemienili panią w
obrzydliwego, rogatego dziwotwora, straszne połączenie świni i ślimaka. Ha, nie koniec na tym!
Ukradli wina z afrodyzjakami. Kiedy wyszło na jaw, że zabrali także proszek z mumii demona,
dzięki któremu zamierzała rozbudzić cielesne żądze Ptolemeusza, wrzasnęła wniebogłosy i
oćwiczyła mnie drapakiem do pleców. Aj, jak to piecze!"
Kucharka zachichotała.
Kto jednak i w jakim przebraniu odwiedził Hieronima, zachłannego poborcę podatkowego i
znawcę win z Antiochii, tego można się tylko domyślać. Któregoś ranka znaleziono go w skarbcu,
gdzie leżał z zimnymi i nieruchomymi kończynami, jakby się napił soku z cykuty. Na jego nalanej
twarzy gościł wyraz trwogi, a sławetny kielich, częsty towarzysz jego pijatyk, przepadł bez wieści,
choć na stole przed poborcą widać było jeszcze mokre kółka.
Nieszczęśnik wrócił do zdrowia, lecz nie chciał nikomu powiedzieć, co się wydarzyło.
Kapłani opiekujący się Drzewem Życia w Babilonie byli bardziej rozmowni. Pewnego
wieczora, zaraz po zmierzchu, zauważyli w półmroku, że najwyższe gałęzie się trzęsą. Do tego dał
się słyszeć chrobot piłki. Nic więcej się nie ruszało i nie hałasowało w okolicy. Wokół rozciągało
się wyludnione miasto, skąd przeszło siedem dekad wcześniej przegnano ludzi do pobliskiej
Seleucji. Kapłani przychodzili tu jednak, choć potajemnie i w wielkim strachu, aby dopełniać
świętych obowiązków.
Bardzo szybko przygotowali się do działania: jedni zamierzali wejść na drzewo z ostrymi
złotymi sierpami, drudzy zakładali na łuk strzały ze złotymi grotami, aby ustrzelić świętokradcę,
gdy raptem oderwał się od gałęzi wielki, szary stwór podobny do nietoperza i zniknął za
poszarpanym murem. Można zaryzykować stwierdzenie, że był to człowiek na cienkiej, mocnej
linie, ale ponieważ ostatnio sporo się mówiło o tajemniczych istotach, które fruwały nocą nad
ruinami Babilonu, kapłani woleli zaniechać pościgu.
Wreszcie Fafryd i Szary Kocur wrócili do Tyru, a po tygodniu byli już przygotowani do
ostatniego etapu misji. Po minięciu bram grodu zatrzymali się na chwilę u wejścia na Groblę
Aleksandra, będącą trzonem wciąż rozrastającego się przesmyku. Patrząc na nią, Fafryd
przypomniał sobie, jak kiedyś pewien nieznajomy opowiedział mu o przygodzie dwóch mężnych
podróżników, którzy z górą sto lat temu dzielnie wspierali Tyryjczyków w beznadziejnej obronie
przed wojskami Aleksandra Wielkiego. Większy zarzucał wrogie statki ciężkimi głazami, mniejszy
nurkował i pod wodą przecinał pilnikiem łańcuchy kotwic. Nieznajomy twierdził, że imiona
bohaterów brzmiały Fafryd i Szary Kocur. Fafryd nawet nie wyprowadzał go z błędu.
Zbliżał się wieczór: najlepsza pora, by wytchnąć od przygód, powspominać dawne wojaże i
snuć mgliste i romantyczne przypuszczenia w kwestii tego, co przyniesie przyszłość.
- Myślę, że każda kobieta by się nadała - upierał się Kocur, rozdrażniony. - Ningobel lubi
mówić zagadkami. Weźmy Chloe!
- Mamy czekać wiecznie, aż będzie gotowa? - zapytał Fafryd z lekkim uśmiechem.
Czerwono-złota tarcza słońca chowała się w pomarszczonym morzu. Kupcy, którzy
zbudowali stragan na tym końcu grobli, aby w dniu targowym farmerzy i handlarze z lądu mogli
zahaczyć najpierw o nich, pakowali już towary i rozbierali wiatę.
- Prędzej czy później każda kobieta będzie gotowa i przyjdzie - żachnął się Kocur. -
Starczyłoby wziąć dla niej jedwabny namiot i kilka niezbędnych przedmiotów. Jakiż to kłopot?
- Żaden. Pewnie upchałoby się wszystko na jednego słonia.
W zapadającym zmroku budynki miasta rysowały się ciemną krechą, chociaż tu i ówdzie na
dachach błyskały światełka, a złocony szczyt świątyni Baala-Melkarta kładł na wodzie długą,
połyskliwą smugę, skręcającą ku wielkiemu świetlistemu gościńcowi, jaki malowało na morzu
zachodzące słońce. Osłonięty zmrokiem fenicki port wydawał się uśpiony, jakby wspominał we
snach dni minionej chwały i nie przykładał wagi do wieści z szerokiego świata - o nieustannym
pochodzie na wschód Rzymian, o porażce króla macedońskiego Filipa na wzgórzach Psie Głowy i o
mającym podzielić jego los Antiochu, któremu z pomocą śpieszył Hannibal - hen, z dalekiej
zamorskiej siostry Tyru, Kartaginy.
- Chloe na pewno przyjdzie, jeśli poczekamy do jutra - ciągnął Kocur. - I tak musimy
poczekać, bo Ningobel powiedział, że kobieta przyjdzie, kiedy będzie gotowa.
Od spustoszonego Starego Tyru dmuchnął chłodny wiaterek.
Kupcy prędko się uwijali; pierwsi wracali już groblą z niewolnikami, którzy z racji
dźwiganych pakunków wyglądali na wybitnych garbusów czy wręcz jakieś nieziemskie,
groteskowe poczwary.
- Nie będziemy tu czekać - rzekł Fafryd. - Jeśli kobieta nie przyjdzie, kiedy będzie gotowa,
nie będzie tą kobietą, która miała przyjść, kiedy będzie gotowa. A jeśli nawet nią będzie, to lepiej
niech się spręża, żeby nas dogonić.
Trzy konie awanturników poruszyły się nerwowo, a ten należący do Kocura zarżał. Jedynie
rosły wielbłąd, któremu zarzucili na grzbiet bukłaki z winem, różnorakie kuferki i starannie
owiniętą broń, stał zupełnie spokojnie. Fafryd i Szary Kocur bez szczególnego zainteresowania
spoglądali na samotną postać, idącą groblą pod prąd ludzkiego strumienia. Ten widok co prawda
nie rozbudził w nich podejrzliwości, lecz po tylu zuchwałych przedsięwzięciach nie mogli
wykluczać, że depcze im po piętach bezwzględna pogoń pod postacią okrutnych wojowników,
czarnoskórych eunuchów z puginałami, babilońskich kapłanów ze złotą bronią czy zabójców
nasłanych przez Hieronima z Antiochii.
- Chloe przyszłaby na czas, gdybyś pozwolił mi ją przekonać - twierdził Kocur. - Ona cię
lubi i na pewno to o niej właśnie mówił Ningobel. Posiada amulet, który strzeże ją przed adeptem.
Słońce błyskało jeszcze rąbkiem tarczy, by zaraz skryć się pod wodą. Zgasły światełka na
tyrejskich dachach. Świątynia Baala-Melkarta wrzynała się czarnym zarysem w granatowe niebo.
Rozebrano ostatni stragan, a większość kupców przeszła już pół grobli. Nadal tylko jedna postać
zmierzała w stronę głównego lądu.
- Po siedmiu nocach z Chloe jeszcze nie masz dosyć? - zapytał Fafryd. - Zresztą, czy
będziesz jeszcze jej pragnął, kiedy zabijemy adepta i zdejmiemy z siebie zaklęcie?
- Owszem, całkiem możliwe, jeno pamiętaj, że tego adepta trzeba pierwej złapać. Poza tym,
nie tylko ja skorzystam na towarzystwie Chloe.
Uwagę ich przykuł cichy okrzyk, który doleciał znad ciemnych wód, a dokładniej z miejsca,
gdzie do Portu Egipskiego wolno wpływał statek handlowy z łacińskim ożaglowaniem. Można było
odnieść wrażenie, że ten koniec grobli całkiem opustoszał... aż nagle na tle morza odcięła się ostro
czarna, smukła postać, nie obładowana żadnym pakunkiem.
- Patrz, nie jesteśmy jedynymi głupcami, którzy opuszczają słodki Tyr o tak niewdzięcznej
porze - zauważył Kocur. - Pomyśl, Fafryd, jak bardzo przyda nam się kobieta w zimnych górach.
Zawsze ci przygotuje przysmaczek, pogłaszcze po czole.
- Ty nie myślisz wcale o czole, maluchu.
Znów się zerwał chłodny wiatr, jęczący na wydmach. Tyr zdawał się zwierzem prężącym
się w zaczajeniu przeciwko groźbom czyhającym w ciemnościach. Ostatni kupiec szukał jakiejś
zguby na czworakach.
Fafryd położył dłoń na grzbiecie wierzchowca.
- Jedziemy.
Kocur spróbował raz jeszcze:
- Jeżeli umiejętnie z nią pogadamy, nie będzie się upierać, żeby wziąć służkę do
namaszczania stóp olejkami.
Wtedy zobaczyli, że ów nieznajomy, który podobnie jak oni opuszczał miasto, jest w
gruncie rzeczy szczupłą i wysoką kobietą. Miała na sobie ubranie, w którym wsiąkała w gęstniejący
mrok, jakby w rzeczywistości przybywała nie z Tyru, ale z jakiegoś napowietrznego królestwa,
skąd można zejść na ziemię dopiero po zachodzie słońca. Kiedy tak szła lekkim, rozkołysanym
krokiem, ujrzeli jej jasne oblicze i kruczoczarne włosy. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi
Kocurowi; czuł, że to najwspanialsze zwieńczenie długich oczekiwań i miał wrażenie, że jest
świadkiem narodzin Afrodyty - choć nie z piany morskiej, lecz z mroku. Albowiem była to jego
ciemnowłosa Ahura, tyle razy spotykana w winiarniach, chociaż nie patrzyła już chłodnym,
nieśmiałym spojrzeniem, ale uśmiechała się ciepło.
Także w piersi Fafryda wezbrały gorące uczucia.
- A więc ty jesteś kobietą, która miała przyjść, gdy będzie gotowa? - zapytał wolno.
- Pewnie nawet nie wiesz - dodał wesoło Kocur - jak mało brakło, abyś się spóźniła.
4. ZAGINIONE MIASTO
Mijał już tydzień, w trakcie, którego stale posuwali się na północ skrajem pustyni, a mimo
to o dziejach i zamierzeniach swej zagadkowej kompanki wciąż wiedzieli niewiele ponad to, co
wyjawiła im Chloe. Pytana o powody swego przyjścia, Ahura odpowiadała, że wysłał ją Ningobel
albo że Ningobel nie miał z tym nic wspólnego, albo że pewien zmarły bóg ze Starszyzny Bogów
zesłał jej widzenie, w którym szukała brata, o którym słuch zaginął, gdy wybrał się na
poszukiwania Zaginionego Miasta Arymana. Często pytania zbywała milczeniem, co wprawdzie
przydawało jej tajemniczości, ale czasem rodziło podejrzenia. Tak czy owak, dzielnie znosiła trudy
podróży, okazała się wytrawnym jeźdźcem i nie narzekała, ilekroć przyszło jej spać na gołej ziemi
pod cienkim kocem. Wyglądało na to, że niczym jakiś szczególnie wrażliwy wędrowny ptak, Ahura
dąży do celu z jeszcze większą niż oni zawziętością.
Przy każdej sposobności Kocur uparcie się do niej przymilał, hamowany jedynie obawą
przed zamienieniem jej w ślimaka.
Jednakże po kilku dniach tych niespożytych zalotów spostrzegł, że Fafryd idzie z nim w
zawody. Już wkrótce przyjaciele stali się rywalami ścigającymi się o przywilej udzielenia Ahurze
nawet najdrobniejszej pomocy w tych rzadkich przypadkach, kiedy jej potrzebowała. Każdy chciał
przodować w przechwałkach i opowieściach o najbardziej nieprawdopodobnych przygodach,
zawsze na baczności, by drugi nie został sam na sam z Ahurą. Jak długo ze sobą podróżowali, tak
nigdy jeszcze nie musieli się wysilać na tyle rycerskości. Pozostali serdecznymi przyjaciółmi, o
czym dobrze wiedzieli, ale i przyjaciółmi bardzo drażliwymi, o czym również wiedzieli. A pełna
milczenia - i może chytrości - nieśmiałość Ahury, zachęcała obu do wzmożonych wysiłków.
Na południe od ruin Karkemisz przeprawili się przez Eufrat i ruszyli w kierunku źródeł
Tygrysu, aż wpadli na szlak, którędy Ksenofont ongiś cofał się nad morze na czele 10 tysięcy
greckich najemników. Stąd odbili na wschód. Zarazem wzbierało w nich rozdrażnienie.
Pewnego dnia Ahura wędrowała po okolicy w niewielkim oddaleniu, pozwalając
wierzchowcowi skubać zwiędnięte chwasty, gdy tymczasem dwaj przyjaciele siedzieli na głazie i
sprzeczali się szeptem. Fafryd proponował zaniechać umizgów na czas trwania wyprawy, Kocur
natomiast był zdania, że należy mu się pierwszeństwo. Ich zwada tak się zaogniła, że nie zauważyli
frunącego ku nim białego gołębia, dopóki ptak z biciem skrzydeł nie usiadł na ramieniu Fafryda,
które ten akurat szeroko rozkładał, demonstrując swą wolę czasowego wyrzeknięcia się
dziewczyny... jeśli Kocur postąpi tak samo.
Fafryd zamrugał oczami i odpiął gołębiowi od nogi kawałek pergaminu.
- „Dziewczyna jest niebezpieczna - przeczytał. - Dajcie sobie z nią spokój".
Na maleńkiej pieczęci odciśnięto plątaninę siedmiorga oczu.
- Patrz, jest ich siedem! - zauważył Kocur. - Dowcipny!
Przez chwilę milczał, próbując wyobrazić sobie gigantyczną pajęczynę z niewidzialnych
nici, która służyła plotkarzowi do zbierania wiadomości i załatwiania interesów.
Skoro więc propozycja Fafryda uzyskała tak nagłe i nieoczekiwane poparcie, spór został
rozstrzygnięty i Kocur niechętnie poszedł na ustępstwa. Solennie sobie przyrzekli, że dopóki nie
rozprawią się z adeptem, nie będą dobierać się do dziewczyny ani w żaden sposób ubiegać się o jej
względy.
Przebywali właśnie w okolicach, gdzie nie było miast, w kraju żywcem wziętym ze
wspomnień Ksenofonta: ranek wstawał tu chłodny i mglisty, w południe prażyło słońce, a o
zmierzchu człowiek bał się czujnych, okrutnych górskich plemion, pomny na powszechnie znane
legendy o „małych ludziach" - różniących się od zwykłych ludzi w tym samym stopniu, co koty od
psów. Ahura jakby nie chciała zauważyć, że Szary Kocur i Fafryd wyraźnie ochłodli w uczuciach
dla niej. Wciąż była prowokująco nieśmiała i małomówna.
Nastawienie Kocura do dziewczyny poczęło ulegać diametralnej zmianie... może za sprawą
goryczy związanej z potrzebą poskromienia namiętności, a może - po uwolnieniu się od obowiązku
układania komplementów i dowcipnych uwag - dzięki trzeźwej ocenie sytuacji. Coraz częściej i
częściej doznawał wrażenia, że tamta Ahura, dama jego serca, jest wątłą iskierką, ledwie widoczną
w mroku obcej osoby, która z każdym dniem zachowuje się bardziej enigmatycznie, podejrzanie
czy nawet, rzec można, odpychająco. Przypomniał sobie, jak Chloe nazywała Ahurę. Nieraz
zastanawiał się nad legendą o Hermafrodycie, który kąpał się w karyjskim zdroju i tam złączył się
w jedną istotę z nimfą Salmakis. Teraz, ilekroć patrzył na Ahurę, widział jedynie ogniste oczy
spoglądające przez szczelinę na świat łakomym wzrokiem. Wyobrażał sobie, jak w nocy
dziewczyna śmieje się pod nosem z okrutnego zaklęcia, które ciążyło na nim i Fafrydzie. Znów
miał obsesję na jej punkcie, wszelako kierowały nim teraz inne pobudki. Śledził ją potajemnie i
obserwował jej minę, kiedy na niego nie patrzyła, jakby tym sposobem zamierzał rozwikłać
zagadkę.
Zachowanie Kocura nie uszło uwagi Fafryda, który przypuszczał, że jego przyjaciel
zamierza obejść warunki umowy. Zamiast dać wyraz swemu oburzeniu, jął śledzić druha równie
pilnie, jak ten śledził Ahurę. Gdy trzeba było uzupełnić zapasy żywności, żaden już nie chciał
polować w pojedynkę. Ich serdeczna dotąd komitywa znacznie się popsuła, a pewnego popołudnia
całkiem legła w gruzy, bo kiedy przekraczali ciemny wąwóz na wschód od Armenii, znienacka
sfrunął sokół i zatopił szpony w ramieniu Fafryda. Osiłek rozsiekał drapieżnika, aż posypały się
okrwawione pióra, lecz zdążył zauważyć, że ptasi wysłannik przyniósł wiadomość.
„Uważaj na Kocura" - przeczytał, a ponieważ piekła go ręka podrapana szponami sokoła,
przestał nad sobą panować. Kiedy Ahura uspokajała spłoszonego zajściem konia, zrównał się z
Kocurem, wynurzył się przed nim ze swoich podejrzeń i przestrzegł go przed naruszaniem
uzgodnionych reguł, bo w przeciwnym razie ich przyjaźń się skończy i przerodzi w śmiertelny
pojedynek.
Obserwując Ahurę, Kocur słuchał jego wymówek z ponurą miną, jakby myślami błądził
gdzieś daleko. Chętnie opowiedziałby Fafrydowi o swych obawach, lecz wątpił, czy jego
zwierzenia zabrzmią wiarygodnie. Dodatkowo denerwował go fakt, że jego dobre zamiary
odczytano na opak. Tak więc kiedy Fafryd wyrzucił z siebie cały potok pogróżek, nic mu nie
odpowiedział. Co ten uznał za przyznanie się do winy i kłusem odjechał naprzód, dysząc z
wściekłości.
Byli już blisko kamienistej wyżyny, skąd niegdyś Medowie i Persowie zjeżdżali na podbój
Asyrii i Chaldei. Tam właśnie, jeśli wierzyć wskazówkom Ningobla, powinni odnaleźć zapomnianą
siedzibę Pana Wiecznego Zła. Archaiczna mapa na całunie Arymana początkowo wprowadzała w
błąd, zamiast pomagać, wszakże po jednej niepokojącej, bo zdumiewająco błyskotliwej sugestii
Ahury, stała się o wiele bardziej zrozumiała. Wskazywała drogę do głębokiego jaru - gdzie
zbliżający się wędrowiec oczekiwałby raczej zejścia łagodnym zboczem - a zaraz za nim dolinę,
choć z daleka wydawało się, że wznosi się tam góra. Zgodnie z mapą, za kilka dni powinni dotrzeć
do Zaginionego Miasta.
Tymczasem obsesja Kocura stale się pogłębiała, by w końcu nabrać wyraźnych,
zatrważających kształtów. Uwierzył, bowiem, że Ahura jest mężczyzną. Wspólne obozowe życie i
konsekwentne śledztwo już dawno powinno dostarczyć niezbitych dowodów na potwierdzenie lub
obalenie tej śmiałej hipotezy, jednakże, - co ze zdziwieniem uświadomił sobie Kocur po wnikliwym
rozważeniu sytuacji - tak się nie stało. Owszem, z wyglądu, ruchów i najbłahszych czynności
zdawała się kobietą, lecz on nieraz spotykał wymalowanych, słodkich i naturalnie zachowujących
się szpiegów z podkładkami na piersiach, którzy z równym powodzeniem wcielali się w rolę
niewiasty. Ohydne, lecz prawdziwe. Odtąd chorobliwa ciekawość zmuszała go do
zwielokrotnionych wysiłków, toteż wodził za dziewczyną posępnym wzrokiem jeszcze częściej, co
oczywiście złościło Fafryda, który swój nastrój okazywał uderzaniem dłoni o rękojeść miecza...
mimo, iż nigdy nie udało mu się nastraszyć tym Kocura. Każdy z nich z własnych powodów
pozostawał markotny - niczym wielbłąd, który co rusz przystawał, dając do zrozumienia, że z
największą niechęcią oddala się od życiodajnej pustyni.
Ostatnie dni, kiedy zbliżali się do starożytnej świątyni Arymana, pokonując mroczne
wąwozy i skaliste wzniesienia, były prawdziwym koszmarem dla Szarego Kocura. Fafryd jawił mu
się jako nieprzyjazny olbrzym o białej twarzy (przypominający mu kogoś znanego z dawnych
czasów), a sama wyprawa zdawała się marszem splątanymi, ślepymi korytarzami snów. Nadal miał
ochotę zdać sprawę olbrzymowi ze swoich potwornych podejrzeń, lecz brakowało mu odwagi, a
olbrzym kochał Ahurę. Do tego wciąż nie udawało mu się zdemaskować dziewczyny, zjawy
krążącej poza jego zasięgiem. Doszedł do wniosku, iż w jej zachowaniu nie zaszła żadna zmiana -
może tylko taka, że bardziej nalegała na pośpiech, jakby jej statek miał wkrótce wpłynąć do
macierzystego portu.
Aż w końcu pewnej nocy nie mógł już znieść męki niepewności. Wyczołgał się spod
rumowiska dokuczliwych sennych majaków, dźwignął się na łokciach i rozejrzał cicho jak zwierzę,
od którego wziął sobie przydomek.
Na szczęście nie było wiatru, inaczej chłód dawałby się mocno we znaki. W ognisku ledwo
tliły się węgle. Księżycowa poświata odsłaniała gęstwę loków Fafryda i jego ramię wysunięte spod
włochatego niedźwiedziego futra. W tej samej poświacie tonęła postać Ahury leżącej na wznak po
drugiej stronie ogniska; jej spokojne, śpiące oblicze, z lekka poruszane oddechem, było zwrócone
na gwiazdy.
Kocur odczekał dłuższą chwilę, po czym, wciąż bezszelestnie, zsunął z siebie szary płaszcz,
sięgnął po miecz, okrążył ognisko i przyklęknął obok dziewczyny. Znów musiało upłynąć trochę
czasu, nim beznamiętnie przyjrzał się jej twarzy. Ciągle jednak widział maskę hermafrodyty, która
prześladowała go na jawie - jeżeli umiał jeszcze odróżnić jawę od snu. Wtem jego dłonie pobiegły
ku niej... i zatrzymały się raptownie. Ponownie zamarł w bezruchu. Wreszcie, wykonując
wyważone ruchy wyćwiczonego lunatyka, (choć bez porównania cichsze), zdjął z niej wełniany
płaszcz, wyciągniętym nożykiem uniósł pod szyją rąbek sukni i ostrożnie, aby nie dotknąć ciała,
rozciął ją aż do kolan. Podobnie postąpił z chitonem.
Białe jak alabaster piersi, o których sądził, że ich nie zobaczy, były na swoim miejscu.
Pomimo to jego koszmar, zamiast ustąpić, jeszcze się nasilił. Nasunęła mu się myśl tak niezwykła,
że wymagała czegoś więcej niż zwykłe zdumienie. Bo kiedy tak klęczał, pochłonięty oględzinami,
nabrał bezwzględnej pewności, że owo alabastrowe ciało także jest maską - wykonaną z równą
starannością co twarz i z równie strasznych, nieodgadnionych przyczyn.
Powieki nawet nie drgnęły, za to ukazały się brzegi zębów, jak gdyby w rozmyślnym,
przelotnym uśmiechu. Kocur nie miał już cienia wątpliwości: Ahura była mężczyzną.
Posłyszał z tyłu chrzęst węgli. Odwróciwszy się, ujrzał głowę Fafryda, a nad nią lśniącą
stalową klingę, która na moment zastygła, jakby bóg z iście nadludzką cierpliwością dawał swemu
stworzeniu ostatnią szansę, nim razi go piorunem.
Kocur w samą porę wyrwał z pochwy smukły miecz, by zasłonić się przed tytanicznym
ciosem. Obie głownie jęknęły od rękojeści po sztych.
W odpowiedzi na ów jęk, łącząc się z nim, pogłębiając go i wydłużając, nadciągnął z
zachodu, mimo panującej dotąd ciszy, huraganowy wicher, w którego porywach Kocur poleciał w
przód, Fafryd zatoczył się w tył, a Ahura przeturlała się po wypalonym ognisku.
Wicher ucichł, nim się na dobre rozhulał. Gdy się uspokajał, coś podobnego do nietoperza
zjawiło się przed Kocurem i pozwoliło się schwytać. Nie był to wszakże ani ptak, ani duży liść,
tylko papirus.
Żar z ogniska obsypał kępę suchej trawy i jakby celowo wzniecił ogień. W czerwonym
blasku Kocur obejrzał przybyły nie wiedzieć skąd skrawek cienkiego papirusu. Skinął nagląco na
Fafryda, który wykręcał się spomiędzy gałęzi karłowatych sosen.
Nad bezkształtną pieczęcią, wypisana dużymi czarnymi literami, widniała taka oto
wiadomość:
„Do kroćset katów, przerwijcie wreszcie tę kłótnię i ruszajcie za kobietą!"
Spostrzegli, że Ahura zagląda przez szparę między ich ramionami. Zza strzępka czarnej
chmury wyjrzała jasna tarcza księżyca.
Dziewczyna bacznie im się przyjrzała, poprawiła chiton i suknię i owinęła płaszczem.
Zebrali konie, wyciągnęli wielbłąda z kolczastych zarośli, gdzie bezradnie udręczał się nad swoim
losem, i wyruszyli w dalszą drogę.
Nawet nie przypuszczali, jak prędko zobaczą Zaginione Miasto.
Bali się nawet, że to jakaś pułapka albo robota iluzjonisty. Dopiero, co Ahura pokazywała
im usiany głazami grzbiet wzgórza, a już patrzyli w dół na wąską kotlinę, w której stały monolity:
wsparte o siebie w dziwacznych pozach, osrebrzone blaskiem księżyca i pocięte siatką cieni.
Od razu widać było, że „miasto" to określenie zbyt szumne.
Ludzie z pewnością nigdy nie mieszkali w tych masywnych ,kamiennych budowlach, choć
może dokonywali tu religijnych obrzędów.
Mogłyby tu bytować co najwyżej egipskie posągi bądź mechaniczne twory z kamienia.
Fafryd i Szary Kocur nie mieli czasu podziwiać zabytków w całej okazałości, bo nagle, bez
uprzedzenia, Ahura spięła konia i zaczęła zjeżdżać w dół po osuwającym się zboczu. Zatem i oni
wyrwali karkołomnym, zwariowanym galopem - konie zdawały się rozpędzonymi cieniami,
wielbłąd zaś drapieżnym duchem - poprzez las z grubsza ciosanych słupów, pod nadprożami o
słoniowych rozmiarach, wciąż za niedoścignionym odgłosem kopyt. Znaleźli się wnet na otwartym
placu zalanym blaskiem księżyca, między wielkim monolitem przypominającym formą człowieka a
olbrzymią kamienną bryłą podobną do sarkofagu, ku któremu pięły się schody.
Jeszcze nie zdążyli zastanowić się nad niesamowitością tego miejsca, gdy przyzwała ich
niecierpliwym gestem Ahura. Przypomnieli sobie rady Ningobla i spostrzegli, że już prawie świta.
Poodpinali paczki i kuferki z grzbietu drżącego, parskającego wielbłąda. Fafryd rozwinął ciemny,
powiewny całun Arymana i otulił nim dziewczynę, która w milczeniu patrzyła na grobowiec. Na jej
marmurowym obliczu odbijało się podniecenie, jakby przed chwilą wyskoczyła spod kamieni.
Podczas gdy Fafryd zajmował się swoją robotą, Kocur otworzył hebanowy kuferek, dawną
własność Fałszywej Leodike. Ogarnięty dziwną ochotą do błazeństw, niezgrabnie odtańczył rolę
służącego eunucha, nim ustawił na kamiennej płycie w artystycznym porządku wszystkie słoiczki,
flakoniki i amforki wyciągnięte z kuferka. Odpowiednim do okazji falsetem, zaśpiewał:
Nakryłem raz dla Seleacjana,
Z gustem i sercem zastawa dobrana.
Wielce rad musiał być satrapa,
Bo gdy już się napchał, wysapał:
„Za karę kastrować cię każę!"
- Hej, Fafryd! - zawołał. - Chłopa wykastrowano jeszcze za dzieciaka, tedy żadna krzywda
stać mu się nie mogła! A że wcześniejsza kastracja...
- Zaraz ci wykastruję tę przemądrzałą japę! - krzyknął Fafryd.
Zamachnął się pierwszym magicznym przedmiotem, jaki wpadł mu w ręce, lecz w porę się
powstrzymał.
Kiedy Kocur dostał kielich Sokratesa, nie rezygnując ze śpiewów i pląsów, wsypał doń
miarkę prochu z mumii, dodał wina, wszystko starannie rozmieszał, po czym w dzikich podskokach
zbliżył się do Ahury i podsunął jej naczynie. A skoro się nie ruszała, przytknął jej kielich do ust.
Nie spuszczając oka z grobowca, Ahura duszkiem wypiła zawartość. Wtedy przyniósł gałązkę z
babilońskiego Drzewa Życia, która zachowała swą cudowną świeżość i sztywność listków, jakby
uciął ją przed paroma chwilami. Delikatnie rozchylił ściśnięte palce dziewczyny, położył na nich
gałązkę i zamknął jej dłoń.
Pozostało im tylko czekać. Na horyzoncie niebo zaróżowiło się i na krótko pociemniało,
kiedy gwiazdy zaczęły gasnąć, a księżyc przybladł. Rozłożone afrodyzjaki ostygły, tak iż wiatr nie
mógł spijać ich wonnych oparów. Kobieta wciąż stała ze wzrokiem wbitym w grobowiec, a za nią -
niby jej groteskowo powiększony cień, wpatrzony w to samo miejsce - wznosił się przypominający
postać ludzką monolit. Kocur zerkał z niepokojem przez ramię, próbując rozstrzygnąć, czy to
prymitywne dzieło niewprawnych rzeźbiarzy, czy raczej posąg, który ludzie gruntownie
zdeformowali, bo symbolizował zbyt wiele zła.
W miarę jak wstawał świt. Kocur zaczął dostrzegać szczegóły odrażających płaskorzeźb na
sarkofagu, przedstawiających ludzi podobnych do kamiennych słupów i zwierzęta jak góry.
Fafryd patrzył na zieloną gałązkę w ręku Ahury, aż nagle ujrzał rzecz przedziwną. Oto
gałązka w okamgnieniu zwiędła, pozwijała się i zamieniła w czarny patyk. W tej samej chwili
Ahura zadrżała i jeszcze bardziej pobladła. Zdawała się teraz biała jak śnieg. Kocur odniósł
wrażenie, że wokół jej głowy tworzy się mały, zwiewny obłok, a tajemniczy nieznajomy, którego
nienawidził, wychodzi z jej ciała niby dżinn z butelki.
Ciężka kamienna pokrywa sarkofagu zgrzytnęła i jęła się udnosić.
Ahura ruszyła w stronę grobowca. Kocurowi wydawało się, że czarny obłok ciągnie ją tak
samo, jak żagle ciągną statek.
Podnosząca się szybko pokrywa wyglądała na górną szczękę kamiennego krokodyla.
Czarny obłok sunął triumfalnie do poszerzającego się otworu, wlokąc za sobą białą chmurkę.
Sarkofag otworzył się na całą długość. Ahura podeszła i zajrzała do wnętrza... lub, w przekonaniu
Kocura, została tam częściowo wciągnięta przez czarny obłok. Chwyciły ją silne dreszcze i po
chwili osunęła się jak pusty worek na krawędź sarkofagu.
Fafryd zazgrzytał zębami, Kocur wyłamywał głośno palce.
Mimowolnie dobyli mieczy i zacisnęli dłonie na rękojeściach, aż pobielały im knykcie.
Aż na koniec - niczym wałkoń po całodniowym wypoczynku w cieniu drzewa, indyjski
książę po żmudnych dworskich obradach lub filozof po dyspucie z głupcami - znad grobowca
wstała smukła postać. Mężczyzna nosił czarne ubranie, srebrną kolczugę, miał też miękkie,
kruczoczarne włosy i takąż brodę. Co jednak najbardziej rzucało się w oczy, niby znak na tarczy
zamaskowanego rycerza, to srebrzysta połyskliwość młodzieńczej oliwkowej skóry, przywodząca
na myśl trąd i podbrzusze ryby. I jeszcze jedno: rysy twarzy srebrno-czarnego mężczyzny
bezspornie przypominały Ahurę.
5. ANRA DEWADORIS
Wsparłszy swe długie dłonie na brzegu sarkofagu, nieznajomy popatrzył na nich z przyjazną
miną i kiwnął głową, jakby się znali od dawna. Nie zwlekając dłużej, lekko wyskoczył na zewnątrz
i śmiałym krokiem zszedł po schodach; podeptał całun Arymana, Ahury zaś nie zaszczycił bodaj
krótkim spojrzeniem.
Przyjrzał się mieczom.
- Przeczuwacie niebezpieczeństwo? - Starannie wygładził brodę, która zdaniem Kocura
mogła wyrosnąć tak gęsta jedynie w grobowcu.
- Jesteś adeptem? - zapytał Fafryd niezbyt pewnym głosem.
Nieznajomy puścił pytanie mimo uszu i pochylił się, by obejrzeć z rozbawieniem komicznie
porozkładane afrodyzjaki.
- Drogi Ningobel pewnie jest ojcem armii siedmiookich rozpustników - mruknął. - Chyba
się już domyślacie, że kazał wam pozbierać te zabawki, bo sam ich potrzebuje. Nawet w pojedynku
ze mną nie potrafi oprzeć się pokusie dorobienia na boku. Ale może tym razem stary kutwa
niechcący ściągnął na siebie nieszczęście. Cóż, miejmy nadzieję.
To rzekłszy, odpiął i beztrosko odłożył pas z mieczem o niezwykle wąskiej klindze i
srebrnej rękojeści. Kocur wzruszył ramionami i schował do pochwy własny oręż, lecz Fafryd tylko
warknął:
- Nie podobasz mi się! Czy to aby nie ty rzuciłeś na nas świńską klątwę?
Nieznajomy zawiesił na nim drwiące spojrzenie.
- Szukasz przyczyny, co? - powiedział. - Chciałbyś poznać osobę, która w twoim
przekonaniu wyrządziła ci krzywdę. Zamierzasz dać upust wściekłości, kiedy już ją poznasz. Tyle
że za każdą przyczyną kryje się następna, a za każdym sprawcą jeszcze jeden sprawca. Nawet
nieśmiertelność nie pozwoli ci dotrzeć do sedna rzeczy. Wierz mi, szedłem tą ścieżką dalej niż
większość śmiałków i pokonywałem najdziwniejsze przeszkody, piętrzące się na drodze tych, dla
których mózg jest więzieniem, a doczesność jeno namiastką życia. Nie wyobrażasz sobie
okrucieństwa wrogów i pułapek, jakie trzeba ominąć. Bardzo cię proszę, wstrzymaj się chwilowo z
wydawaniem mi wojny, podobnie jak ja się wstrzymam, nim dam ci odpowiedź na drugie pytanie.
Adeptem jestem, i owszem, tego się nie wypieram.
Słysząc to, Kocur znów miał ochotę pobrykać, parodiując tym razem obrzęd czarodzieja.
Oto stała przed nim nieczęsto spotykana osoba, na której mógł sprawdzić działanie zaklęcia
trzymanego w sakwie! Marzył, żeby przez zaciśnięte zęby wycedzić tekst magicznej formuły,
pomachać ramionami w określony sposób, splunąć na adepta i trzy razy okręcić się na lewej pięcie
w kierunku przeciwnym do obrotu zegara słonecznego. Ale i on wolał poczekać.
- O wszystkim można powiedzieć w prostych słowach - rzekł Fafryd groźnym tonem.
- Tu bym się z tobą nie zgodził - odparł adept z większym ożywieniem. - O pewnych
rzeczach w ogóle nie da się rozmawiać, inne stawiają przed nami takie wymagania, że człowiek
prędzej osiwieje i umrze, nim znajdzie właściwie słowa. Czasem trzeba szukać wyrażeń na niebie,
określeń między gwiazdami. Inaczej powstaje błazeński, dyletancki bełkot.
Kocur przewiercał wzrokiem adepta, wyczuwając w nim jakąś potworną sprzeczność -
jakby ktoś wychwytywał ślad obłudy w wykrzywionych ustach Solona, tchórzostwo w oczach
Aleksandra bądź bezmyślność w twarzy Arystotelesa. Bo chociaż adept był niewątpliwie erudytą,
człowiekiem potężnym i pewnym siebie, kojarzył się również z dzieckiem chłonącym osobliwości
świata - bojaźliwym chłopcem, dręczonym ciekawością. Kocurowi zaświtała w głowie zadziwiająca
myśl, że stoi u progu tajemnicy, którą tak długo starał się wyśledzić w zachowaniu Ahury.
Na ramieniu Fafryda wybrzuszyły się mięśnie, jakby chciał dać zuchwałemu adeptowi
zasłużoną nauczkę, lecz w końcu schował miecz i podszedł do kobiety. Przytrzymał w palcach jej
nadgarstek, po czym nakrył ją swoim niedźwiedzim futrem.
- Jej duch nie odszedł daleko - oznajmił. - Wkrótce wróci. Cóżeś jej uczynił, srebrno-czarna
papugo?
- A czy to ważne, co uczyniłem jej, wam lub sobie? - odparł adept z niejakim
rozdrażnieniem. - Skoro tu jesteście, wysłuchacie mojej propozycji. - Pomilczał. - Oto, w krótkich
słowach, co wam proponuję: również zrobię z was adeptów, podzielę się z wami całą wiedzą, którą
zdołacie ogarnąć rozumem, wszelako pod jednym warunkiem. Nadal będziecie poddawać się
zaklęciom, jakie uznam za stosowne na was nałożyć. Dzięki temu pogłębimy wiedzę. Co wy na to?
- Czekaj, Fafryd! - poprosił Kocur przyjaciela, łapiąc go za rękę. - Jeszcze nie uderzaj!
Najpierw rozważmy, czego od nas żąda. Czemuż to, wielkoduszny czarowniku, zwracasz się z tym
właśnie do nas i dlaczego musieliśmy przemierzyć pół świata, zamiast spotkać się w Tyrze i tam
obgadać sprawę?
- Mam być adeptem?! - żachnął się Fafryd, ciągnąc Kocura za rękaw. - Mam się całować z
maciorami, bo będzie robił ze mnie magika? To może jeszcze splunę w gardziel wilkowi Fenrisowi,
ha?
- Pytacie, czemu was tu sprowadziłem? - odezwał się chłodno adept. - Moje możliwości
podróżowania i skutecznego porozumiewania się podlegają pewnym ograniczeniom. Ponadto
istnieje szczególny powód, który natychmiast poznacie, jeśli dojdziemy do porozumienia,
aczkolwiek, przyznaję, jużeście mi nieświadomie bardzo pomogli.
- Jeno czemu wybór padł na nas? - dociekał Kocur, opierając się szarpiącemu go Fafrydowi.
- Czasem takie pytania, jeśli drążyć głęboko, prowadzą ku kresom rzeczywistości - odrzekł
rycerz. - Szukałem wiedzy w snach żyjących ludzi, zaszedłem daleko w mrok, gdzie toną gwiazdy i
umysły. Teraz jednak, w czarnym labiryncie pokrętnych ścieżek, skończyła się nić i boję się iść
dalej po omacku. Bezlitosne potęgi, strzegące nieznanej im tajemnicy wszechświata, wyczuły moją
obecność. Nieubłagani strażnicy, którzy posługują się Ningoblem jak marionetką i których ledwie
cieniem jest Ormuzd, zastawili sidła i wznieśli barykady. Moje najlepsze pochodnie gasną lub
chwieją się wątłym ogniem. Szukam nowych dróg dojścia do wiedzy. - Obrócił na nich oczy,
zdające się przeobrażać w dwie dziury wycięte w zasłonie. - Macie coś w sobie, gdzieś na dnie
duszy, co może tylko wy, a może też inni przed wami skrzętnie chowali przez wiele stuleci. Coś, co
skłania was do śmiechu, jakim wybuchali jeno Starsi Bogowie. Coś, co pozwala wam dostrzec
pewien niewinny żart w biedzie, rozczarowaniu i śmierci. Można się dowiedzieć wielu rzeczy,
rozplątując ten wątek.
- Bierzesz nas za kosztowne szale, które będziesz do woli szarpał i rozdzierał? - burknął
Fafryd. - A potem dosztukujesz sobie nić i ruszysz labiryntem do samego Niflheimu?
- Adept wprzódy rozdziera siebie, by później rozdzierać mógł innych - rzekł brodacz z
kamienną miną. - Nawet nie wiecie, jak wielkie skarby się w was marnują lub są trwonione w
bezmyślnym śmiechu. Nosicie w sobie bogactwa niemalże nieprzebrane, nici przeznaczenia
wiodące ku niebu i dalej, gdzie człowiek myślą nie sięgnie. - Zaczął mówić szybko, natarczywie. -
Nie pragniecie pełniejszego zrozumienia świata? Nie zamienicie swoich dziecięcych igraszek na
prawdziwe przygody? Wykonujcie moje polecenia, a dam wam bogów za przeciwników. Całe
gwiazdy będą waszymi skarbcami, a ludzie zwierzyną; najlepszych włączycie do myśliwskiej sfory.
Całowanie świń i ślimaków? Toż to jeno przygrywka! Zdepczecie bożków, przestraszycie narody,
zadacie światu gwałt.
Wszechświat zadrży na głos waszych pragnień, lecz wy go ujarzmicie i wyrwiecie z posad.
Starożytny śmiech da wam moc...
- Przestaniesz wreszcie kłapać dziobem, łotrze obłudny, jęzorze owrzodzony?! - huknął
Fafryd.
- Wystarczy, że poddacie się mojej woli - ciągnął adept, wciąż z tym samym zapałem. Gdy
ruszał wargami, jego czarna broda podrygiwała miarowo. - Torturowane i prześladowane istoty
będą wiedzieć, czemu to zawdzięczają. Rozpusta bogów posłuży za drogowskaz, który w
burzowych ciemnościach wskaże drogę do tego, kto siedzi w czaszce Odyna, pociąga za sznurki i
kieruje życiem waszym i moim. Cała wiedza będzie nasza, my trzej ją posiądziemy. Poddajcie się
mojej woli i bądźcie panami ziemi! Przez chwilę Kocur słuchał jak urzeczony tych straszliwych
zapewnień. Raptem poczuł, że muskuły Fafryda silnie się naprężają (jeszcze niedawno wiotczały
pod jego palcami, jakby i barbarzyńca ulegał). W ciszy głośnym echem odbiły się słowa, które
wypowiedział pod wpływem odruchu:
- Twoim zdaniem wystarczy jeden rym i parę obrzydliwych obiecanek, żeby przeciągnąć
nas na swoją stronę? Myślisz, że zależy nam cokolwiek na twoich poronionych doświadczeniach?
Fafrydzie, ten płaz mnie obraża, nie wspominając już o szkodach, które nam wyrządził.
Zdecydujmy się, kto ma się z nim porachować. Z miłą chęcią bym go porozdzierał, poczynając od
żeber.
- Czyżbyście nie pojmowali, co wam proponuję? Tak hojny dar, a wy go odtrącacie!
Naprawdę nic nas nie łączy?
- Spór i nic więcej. Wzywaj demony, czarowniku, a jak nie, to chwytaj za miecz!
Znikły ślady nieugaszonej żądzy w oczach adepta, pozostała w nich tylko śmiertelna
wrogość. Fafryd porwał kielich Sokratesa i zdając się na los, rzucił go na ziemię. Zaklął, kiedy
naczynie potoczyło się do Kocura, który szybkim, kocim ruchem położył dłoń na rękojeści
smukłego Skalpela.
Adept tymczasem pochylił się, namacał w zamyśleniu pas z pochwą i wysunął z niej klingę
delikatną i sprężystą jak igła. Potem ze złowróżbną opieszałością wyprostował swe szczupłe ciało,
oświecone czerwonymi promieniami wschodzącego słońca. Z tyłu, niczym jego sekundant, wznosił
się czarny, człekopodobny monolit.
Kocur bezszelestnie wydobył miecz z pochwy, pieszczotliwie pogłaskał palcem klingę... i
przy okazji zobaczył napis wykonany czarną kredką: „Nie pochwalam twych zamysłów. Ningobel".
Prychnął, rozdrażniony, wytarł stal o kolano i skupił się na adepcie - tak bardzo, że nie zauważył,
jak nieopodal odmyka oczy Ahura.
- A więc dobrze, martwy czarowniku - rzekł beztrosko. - Nazywam się Szary Kocur.
- A ja Anra Dewadoris.
Kocur nie zwlekał z wprowadzeniem w życie swego starannie ułożonego planu: podbiec do
przeciwnika w dwóch susach, uderzyć ostro w jego miecz, który miał zostać zbity w bok, i potem w
szyję, która miał zostać rozcięta. Oczyma wyobraźni widział już strumień krwi, kiedy to w połowie
drugiego susa spostrzegł ostrze adepta, mknące jak strzała prosto w jego oczy. Z wysiłkiem, po
którym zabolało go w brzuchu, wykręcił się w bok i zastawił na oślep. Klinga adepta zachłannie
minęła Skalpel, lecz zdołała tylko drasnąć szyję i zostawić po sobie niegroźną ranę. Kocur o mało
się nie wywrócił, przez chwilę odsłonięty na ciosy, lecz prędko skoczył w tył, co go ocaliło przed
drugim kąśliwym atakiem Anry Dewadorisa. Szykując się na odparcie kolejnego natarcia,
wybałuszał oczy na wroga; nie spotkał dotąd nikogo, kto górowałby nad nim szybkością.
Twarz Fafryda była kredowobiała, jednakże Ahura uniosła głowę znad futrzanego płaszcza i
wykrzywiła usta w bladym, zjadliwym uśmiechu. Jej otwarta, złośliwa radość różniła się
zasadniczo od wcześniejszych nieśmiałych, słabo uzewnętrznionych objawów okrucieństwa.
Anra Dewadoris uśmiechał się jeszcze szerzej, a nawet pokiwał głową z szyderczym
uznaniem, nim ruszył na Kocura. I oto nadszedł czas Igły, kąsającej teraz ze swobodą i chyżością
błyskawicy, gdy Skalpel zwijał się w rozpaczliwej obronie. Kocur musiał się cofać mimo zażartego
oporu z twarzą zlaną potem i piekącym gardłem, ale też z radującym się sercem, ponieważ nigdy
jeszcze nie walczył tak dobrze - nawet pamiętnego ranka, kiedy obudził się z workiem na głowie i
rozprawił z okrutnym, rozbestwionym egipskim porywaczem.
Niespodziewanie dla samego siebie zaczynał mieć coraz większą pewność, że wszystkie te
dni, kiedy śledził Ahurę, teraz przynoszą zysk.
W pewnej chwili, gdy po raz kolejny doskoczyła doń Igła i przejechała ze zgrzytem po jego
mieczu, a on stracił rozeznanie, którą stroną miecza się broni, desperacko uskoczył... jednak nie
dość szybko. Poczuł ukłucie z boku pod żebrami. Ciął mściwie w wyprostowane ramię adepta... i
ledwo zdążył cofnąć własną rękę przed obronnym pchnięciem.
Wtem Ahura zawołała głosem urągliwym i tak cichym, że Fafryd z trudem ją zrozumiał, a
Kocur w ogóle jej nie usłyszał:
- Nie łaskotały cię pająki, Anra, kiedy po tobie biegały?
Może adept zawahał się na moment, a może tylko nieuchwytnie pogłębiła się pustka w jego
oczach, w każdym razie Kocurowi nie nadarzyła się wytęskniona okazja do przeprowadzenia
kontrataku i powstrzymania ciągłego, zabójczego naporu przeciwnika.
Mimo iż wytężał wzrok, nie wypatrzył ani jednej szczeliny w tkanej mieczem stalowej sieci,
którą adept niezmordowanie na niego zarzucał. Na twarzy za tą siecią nie dostrzegał najlżejszych
czytelnych grymasów; nawet ruch gałki ocznej nie zdradzał celu planowanego natarcia. Nozdrza się
nie rozchylały, a usta nie wydymały, co wskazywałoby na podobne zmęczenie, jakie odczuwał
Kocur.
To było nieludzkie, zakrawało na czary. Widział przed sobą osłonę maszyny zbudowanej
przez Dedala bądź sztuczną istotę przybyłą z dawnych legend. Bo też całkiem jak wspomniana
maszyna, Dewadoris zdawał się czerpać siły i zyskiwać na szybkości, wykorzystując ten sam rytm,
który wyczerpywał Kocura. Uzmysłowił sobie, że jeśli nie przerwie tego rytmu kontratakiem,
jakimkolwiek, byle kontratakiem, to ulegnie w pojedynku z szybkim jak myśl przeciwnikiem. W
ślad za tym pierwszym wnioskiem nasunęły się drugie: dogodna sposobność zdobycia przewagi
nigdy się nie zdarzy, daremnie będzie czekał na błąd adepta, musi zaryzykować i zdać się na
szczęście.
W gardle go paliło, serce łomotało jak szalone, płuca domagały się powietrza, a po rękach i
nogach rozchodziła się piekąca, paraliżująca trucizna.
Dawadoris wykonał mylący wypad... a może było to śmiertelne pchnięcie w twarz.
Równocześnie Kocur usłyszał szyderstwo Ahury:
- Wieszały ci pajęczyny w brodzie, Anra, a robactwo panoszyło się w twoich wstydliwych
miejscach!
Kocur zaryzykował... i spróbował zranić adepta w kolano.
Albo trafnie odgadnął, albo coś innego przeszkodziło adeptowi, bo ten wprawdzie z
łatwością zasłonił nogę, lecz wypadł z rytmu i zwolnił.
Gdy po chwili znów nabierał szybkości, zmuszając Kocura do następnego ryzykownego
wypadu, ponownie wtrąciła się Ahura:
- Robaki zrobiły ci naszyjnik, Anra - zakpiła. - Maszerujące żuki przystawały, żeby zajrzeć
ci w oczy!
Ten sam scenariusz powtarzał się wiele razy: prędkość wroga, ryzyko, makabryczny żart
dziewczyny. Kocur zyskiwał tylko moment wytchnienia, nie mógł więc wyprowadzić złożonego
ataku.
Wciąż i wciąż cofał się po obwodzie koła, aż poczuł się jak w kleszczach morskiego wiru. Z
każdym okrążeniem przesuwały mu się przed oczami te same elementy krajobrazu: blada ze strachu
twarz Fafryda, masywny grobowiec, wykrzywione drwiną i nienawiścią oblicze Ahury, czerwona
tarcza wschodzącego słońca, czarny monolit o zbezczeszczonych kształtach, drużyna kamiennych
wojów wśród gigantycznych kamiennych namiotów, znowu Fafryd...
Miał pewność, że ciągnie już naprawdę ostatkiem sił. Każdy brawurowy kontratak przynosił
mu mniej wytchnienia i słabiej spowalniał ruchy przeciwnika. Krajobraz kołysał się, ciemniał.
Wydawało mu się, że tonie w burzliwej kipieli, jakby czarny obłok, który przedtem
zniewolił Ahurę, teraz jego osaczał z wampirzą drapieżnością i tamował mu dech w piersiach.
W końcu wiedział, że przeprowadzi już tylko jeden, ostatni kontratak. Musiał zaryzykować
jak nigdy dotąd i celować w serce.
Przygotował się... lecz zwlekał chyba za długo. Nie potrafił wykrzesać z siebie
dodatkowych sił, a przecież trzeba było przyspieszyć. Na domiar złego, adept szykował się do
piorunowego, śmiercionośnego ataku.
Wykonał pchnięcie kojarzące się raczej z gestem schorowanego staruszka, który próbuje się
podnieść z łoża boleści.
I wtedy Ahura się roześmiała. A był to okropny, histeryczny śmiech, półchichot i półrechot.
Śmiech do tego stopnia szczery, że Kocur nie mógł się oprzeć zdumieniu: czyżby jego śmierć tak
bardzo ją rozbawiła? Jednakowoż, mimo pewnych oczywistych różnic, śmiech Ahury brzmiał jak
zniekształcone echo śmiechu Fafryda czy jego własnego. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy Igła
nie przeszyła go na wylot, a błyskawiczne pchnięcie Dewadorisa zwalniało i zwalniało, jakby ów
jadowity śmiech owijał się wokół niego niewidzialnym bandażem, jakby każdy następny poryw
śmiechu pętał mu ręce łańcuchami.
Kocur nastawił Skalpel i rzucił się w przód, a właściwie zatoczył półprzytomnie. Usłyszał
głośne westchnienie Fafryda. Nagle zdał sobie sprawę, że próbuje wyciągnąć miecz z piersi adepta i
że to nad wyraz trudne zadanie, jakkolwiek ostrze weszło w ciało z łatwością, jakby Anra był pusty
w środku. Kocur powtórnie szarpnął, zdołał wyciągnąć Skalpel i wypuścił go ze zdrętwiałych
palców. Kolana się pod nim ugięły, głowa opadła na piersi i świat pogrążył się w mroku.
Fafryd, mokry od potu, przyglądał się adeptowi. Wyprężone ciało Anry Dewadorisa
przechyliło się jak kamienny monument, mniejszy krewniak stojącego za nim monolitu. Usta
zastygły w cierpkim, domyślnym uśmiechu. Ciągle się przechylał, choć dawno już powinien się
przewrócić; wyglądał teraz na wcielenie wahadła wstrzymanego ręką śmierci. W końcu jednak
prawa natury zwyciężyły i runął na ziemię, aczkolwiek sztywno niby posąg. Rozległ się okropny,
głuchy brzęk, gdy głowa uderzyła o czarną płytę.
Histeryczny śmiech Ahury zabrzmiał z nową siłą.
Fafryd zawołał Kocura, podbiegł doń i ze strachem potrząsnął bezwładnym ciałem.
Odpowiedziało mu chrapanie. Niczym tebański hoplita wsparty na swej włóczni o zmierzchu bitwy,
Kocur spał snem człowieka do cna wycieńczonego. Fafryd przyniósł szary płaszcz, okrył
przyjaciela i ostrożnie ułożył go na ziemi. Ahurą wstrząsały dreszcze.
Fafryd zatrzymał wzrok na zabitym adepcie, który leżał wyciągnięty w teatralnej pozie,
trochę jak przewrócona rzeźba nagrobna. Dewadoris był wyjątkowo chudy, istny szkielet. Z rany
zadanej mieczem wyciekło parę kropel krwi, za to czoło rozpadło się jak gliniany dzban. Fafryd
dotknął ciała. Skóra była zimna, mięśnie zesztywniały na kamień.
Fafryd widział już ludzi tak sztywnych tuż po śmierci: Macedończyków, którzy walczyli
zbyt długo i zbyt zaciekle. Tamci jednak po męczącym boju słabli i omdlewali. Anra Dewadoris do
samego końca zachował świeżość i pełną kontrolę nad swoimi ruchami - na przekór truciznom,
których musiało nazbierać się w żyłach tyle, że krew nie mogła już płynąć. Pierś w trakcie
pojedynku ledwie się ruszała.
- Na rozkrzyżowane ciało Odyna! - mruknął Fafryd. - Był adeptem, ale walczył mężnie.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie.
To Ahura podeszła do niego z błędnym wzrokiem. Uraczyła go krzywym uśmiechem,
znacząco uniosła brew, przyłożyła palec do ust i nagle osunęła się na kolana przy trupie. Z
wahaniem dotknęła gładkiej, atłasowej powierzchni maleńkiej plamy krwi na piersi adepta. Fafryd
aż sapnął, uderzony niezwykłym podobieństwem twarzy kobiety i mężczyzny.
Ahura poderwała się jak spłoszona kotka, lecz chwilę potem znieruchomiała w tanecznej
pozie i spojrzała za siebie. Na jej twarzy odmalował się radosny wyraz spełnionej zemsty. Skinęła
głową na Fafryda, lekkim krokiem wbiegła na schody, wskazała wnętrze sarkofagu i po raz wtóry
skinęła głową. Barbarzyńca ruszył za nią niezdecydowanie, nie odrywając spojrzenia od jej
wykrzywionego, nieziemsko pięknego oblicza. Powoli się wspinał na schody.
Zajrzał do sarkofagu. Zajrzał i stwierdził, że widzialny świat jest tylko powłoką nałożoną na
fundament ohydztwa. W tym, co pokazywała mu Ahura, dostrzegł świadectwo ostatecznego
upodlenia zarówno jej, jak i istoty nazywającej się Anrą Dewadorisem.
Przypomniał sobie osobliwe szyderstwa, jakimi dziewczyna obrzucała adepta w czasie
pojedynku. Dziki śmiech wciąż dźwięczał mu w uszach, uporczywie naprowadzał jego myśli na
trop plugawych bezeceństw i zdrożnej zażyłości. Prawie nie zauważył, że Ahura, oparta o ścianę
sarkofagu, opuściła bezwładnie białe ręce, jakby dziesięć smukłych, rozcapierzonych palców miało
przekonać kogoś o jej trwodze. Nawet nie wiedział, że Kocur obudził się i odszukał go mętnym
spojrzeniem zmęczonych oczu.
Wracając myślami do niedawnych wydarzeń, doszedł do wniosku, że pod wpływem
wyjątkowo schludnego, wręcz wykwintnego wyglądu Dewadorisa wyobrażał sobie grobowiec jako
ekstrawagancko zaprojektowane wejście do wspaniałego, podziemnego pałacu. Dopiero teraz
przekonał się, że w ciasnym sarkofagu nie ma drzwi ani szpar świadczących o ich istnieniu.
Ktokolwiek stamtąd wyszedł, musiał tam właśnie mieszkać, wśród suchych kątów obrosłych
pajęczynami, na ziemi pełnej robaków, żuków i czarnych, kosmatych pająków.
6. GÓRA
Być może tak to sobie zaplanował jakiś psotny demon albo sam Ningobel. W każdym razie,
kiedy Fafryd zszedł po schodach grobowca, zaplątały mu się nogi w całun Arymana i wściekle
zaryczał (co później Kocur nazwał beczeniem), nim odkrył powód swych udręk. Tkanina została
jednak podarta na strzępy.
Potem Ahura, którą hałas wyrwał z otępienia, wywołała krótkotrwały popłoch, krzycząc, że
czarny monolit maszeruje na czele kamiennych wojów, aby ich zmiażdżyć i zmasakrować. Chwilę
później zmroził wszystkim krew w żyłach kielich Sokratesa, zataczając na ziemi pół koła, jakby
niewidzialny duch mędrca próbował chwycić znajome mu naczynie - może po to, aby przepłukać
gardło po szczególnie męczącej dyspucie w świecie zmarłych. Po uschniętej gałązce z Drzewa
Życia wszelki ślad zaginął, aczkolwiek Kocur uskoczył równie prędko i daleko, co któryś z jego
zwierzęcych imienników, zobaczywszy ogromnego, czarnego owada, który dreptał w pobliżu
miejsca, gdzie powinna leżeć gałązka.
Sprawcą największego zamieszania okazał się jednak wielbłąd: zaczął niezgrabnie brykać w
sposób zgoła przedziwny. Wreszcie dźwignął się podniecony na zadnie nogi i ruszył do klaczy,
która pierzchła z trwożnym kwikiem. Szybko się wydało, że wielbłąd dobrał się do afrodyzjaków,
albowiem jedna z butelek leżała na boku, prawdopodobnie potrącona kopytem; część jej zawartości,
która wyciekła, została prawie doszczętnie zlizana. W dodatku zaginęły dwa gliniane słoiczki.
Fafryd dosiadł jednego z pozostałych koni i z obłąkańczym wołaniem ruszył w pogoń za dwoma
zbiegłymi zwierzętami.
Kocur, który został sam z Ahurą, musiał wykazać się całym swoim krasomówczym
kunsztem, aby nie wpadła w obłęd. Zalał ją więc potokiem opowiastek, przeważnie pikantnych
tyryjskich plotek, wśród których przemycił pewną historię wątpliwej autentyczności, jak to
pewnego świątecznego dnia razem z Fafrydem i pięcioma etiopskimi chłopcami poszedł w tany z
łodygami oczu pijanego Ningobla, zmuszając czarodzieja do patrzenia w najprzeróżniejszych
kierunkach. Kocur zastanawiał się, czemu ich siedmiooki mentor nie przesłał im jeszcze żadnej
wiadomości. Zawsze po zwycięstwie Ningobel ze szczególną skwapliwością zgłaszał się z
Żądaniami zapłaty. Był przy tym nad wyraz wymagający; z pewnością upomni się o brakujące
słoiczki z afrodyzjakami.
Należałoby się spodziewać, że Kocur nie przepuści okazji do dalszych zalotów, co więcej,
spróbuje się dowiedzieć, czy klątwa ślimaczych przemienień została już z niego zdjęta. Wszelako,
pomijając już histeryczne zachowanie Ahury, czuł się w jej obecności dziwnie onieśmielony, jakby
zamiast kobiety, którą pokochał, zjawiła się przy nim nieznajoma niewiasta. Niewątpliwie miał
przed sobą zupełnie inną Ahurę w porównaniu z tamtą, która towarzyszyła im w drodze do
Zaginionego Miasta, a wspomnienie niezdarnych umizgów wielce go teraz krępowało. Mimo to
pocieszał ją i zabawiał niczym bezdomną tyryjską znajdę, a w końcu wyciągnął z sakwy dwie
śmieszne pacynki, żeby odegrały krótką komedyjkę.
Ahura pochlipywała, dygotała i szeroko otwierała oczy, słuchając jednym uchem paplaniny
Kocura, ostatecznie jednak uspokoiła się i przegnała z twarzy wyraz otępienia. Najgorsze chwile
minęły.
Wreszcie powrócił Fafryd ze zdenerwowaną klaczą i ciągle niesfornym wielbłądem. Jął z
ponurą miną przysłuchiwać się rozmowie, lecz nie brał w niej udziału. Wędrował spojrzeniem do
nieżyjącego adepta i czarnego monolitu; właściwie to oglądał całe kamienne miasto i obniżające się
ku północy dno kotliny Wysoko na niebie leciało w tym samym kierunku stado ptaków. Raptem
rozpierzchło się na boki, jakby między nie wtargnął orzeł. Fafryd zmarszczył czoło. Chwilę później
usłyszał głośny furkot. Kocur i Ahura zadarli głowy i natychmiast dostrzegli smukły pocisk
spadający z góry. Mogli się tylko skulić. Długa, biała strzała wbiła się z hałasem w szczelinę
między płytami, dwie piędzie od Fafryda. Przez chwilę jeszcze drżała.
Fafryd zaczekał i dotknął jej niepewnie. Drzewce było oblodzone, a pióra twarde, jak gdyby
czarodziejskim sposobem długo leciała w mroźnej, ponadniebnej przestrzeni. Do pręta zostało coś
przytwierdzone. Fafryd odczepił i z trudem rozwinął sztywny, zimny kawałek papirusu, który
jednak zmiękł od ciepła ręki.
- „Czeka was dalsza droga - przeczytał. - Misja jeszcze się nie skończyła. Obserwujcie
znaki. Ningobel".
Trzęsąc się z wściekłości, Fafryd wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw. Pogniótł papirus,
a strzałę wyrwał, przełamał na dwoje i odrzucił na oślep.
- Parchaty potomek eunucha, puchacza i ośmiornicy! - dokończył. - Wali w nas z góry
strzałami i mówi, żeśmy jeszcze misji nie spełnili. Przecież jest spełniona!
Kocur, przyzwyczajony do gniewnych wybuchów Fafryda po bitwie, zwłaszcza jeśli osiłek
nie mógł w niej czynnie uczestniczyć, zamierzał usadzić go chłodną uwagą. Wtem zobaczył, że w
oczach przyjaciela gaśnie zapalczywość... aczkolwiek zostały po niej dzikie ogniki, które też mu się
nie podobały.
- Słuchaj, Kocurze! - rzekł Fafryd. - W którym kierunku rzuciłem złamaną strzałę?
- Północnym - odparł Kocur bez wahania.
- Zgadza się. Nadto ptaki leciały na północ, a strzała była pokryta lodem! - W jego oczach
zrodziło się z iskierek zbójeckie lśnienie.
- Każe nam patrzeć na znaki? Ano dobrze, zaufamy znakom! Będziemy jechać na północ, na
północ, cały czas na północ!
Kocur upadł na duchu. Zdawał sobie sprawę, jak ciężka czeka go przeprawa, jeśli chce
wybić z głowy ten pomysł Fafrydowi, który zawsze pragnął zabrać go „do tej cudownej, chłodnej
krainy, gdzie mogą żyć jeno ludzie krzepcy i nieustraszeni, gotowi walczyć o byt z krwiożerczymi,
włochatymi bestiami". Perspektywa takiej podróży budziła trwogę w miłośniku słońca, gorących
kąpieli i południowych nocy.
- Oto szansa, jaka już się nie zdarzy - ciągnął Fafryd natchnionym głosem skalda. - Ach,
żeby tak znów natrzeć skórę śniegiem, nurzać się niczym mors między krami! Za Morzem
Kaspijskim, za górami wysokimi, wiedzie szlak, który ongiś mój lud przemierzył. Droga Thora,
będziesz pod wrażeniem. Żadnego wina, jeno miody pitne i pieczona, przyprawiana dziczyzna!
Grube futra na plecy, a w nocy mroźne powietrze, żeby sen był słodki i pokrzepiający. I wspaniałe
kobiety o szerokich biodrach. Ach, postawić żagle na zimowym statku i śmiać się ze zmrożonych
bryzgów! Czemu tak długo żeśmy z tym zwlekali? W drogę! Na lodowego członka, co spłodził
Odyna! Nie marnujmy czasu!
Kocur powstrzymał się od nerwowego prychnięcia.
- Ach, druhu mój serdeczny - odpowiedział tonem równie patetycznym. - Serce me raduje
się nie mniej niż twoje na myśl o rozkoszach śnieżnej kąpieli i wszystkich przyjemnościach życia
na północy, o których z dawna marzyłem. Wszelako - dodał z wyraźną nutą smutku - nie
zapominajmy o naszej zacnej towarzyszce, którą musimy, choćby wbrew poleceniom Ningobla,
odwieźć bezpiecznie do Tyru. - Uśmiechnął się w duchu.
- Ależ ja nie chcę wracać do Tyru! - wdała się w rozmowę Ahura, odrywając wzrok od
pacynek z tak dużą dozą dziecięcej przekory, że Kocur zrugał się za to, że wcześniej traktował ją
jak dziewczynkę. - Z tego odludzia do wszystkich zamieszkanych krain jest chyba równie daleko.
Jedźmy na północ, skoro los tak każe.
- Mojaż ty Frejo wcielona! - zawołał Fafryd, otwierając szeroko ramiona. - Słyszałeś,
Kocurze, co powiedziała? Na Idunę, słowa godne kobiety ze śnieżnego kraju! Nie wolno nam
mitrężyć więcej czasu! Zanim rok upłynie, uraczymy się miodem. Na Friggę, toś mi się udała!
Zauważyłeś, Kocurku, jak to pięknie ujęła?
I tak rozpoczęły się gorączkowe przygotowania, wiązania pakunków i rozważania o
czekającej ich drodze, na którą (póki co, wmawiał sobie Kocur) byli nieodwołalnie skazani. Kufer z
afrodyzjakami, kielich i porwany całun wtłoczono z powrotem na wielbłąda; garbus nadal spozierał
łakomym wzrokiem na klacz i oblizywał pysk. A Fafryd podskakiwał, krzyczał i klepał Kocura po
plecach, jakby nie znajdowali się w wymarłym przedpotopowym mieście z kamiennych ciosów, a
tuż obok nie grzały się w słońcu zwłoki adepta.
Już niebawem truchtem opuszczali kotlinę. Fafryd wyśpiewywał opowieści o zamieciach
śnieżnych, polowaniach, potworach wielkich jak góry lodowe i olbrzymach sięgających głową
białych szczytów. Kocur natomiast dla zabawy wyobrażał sobie śmierć w objęciach jakiejś nad
miarę kochliwej „wspaniałej kobiety o szerokich biodrach".
Wkrótce opuścili pustynne tereny. Mieli z górki, tym szybciej więc skupiska rachitycznych
drzew zasłoniły miasto. Kiedy ostatni kamienny strażnik zniknął z pola widzenia, Kocur poczuł
głęboką ulgę, która wszakże nie szła w parze z pocieszeniem. Wolał też nie wracać myślami do
czarnego olbrzyma, dumającego nad ciałem zabitego adepta. Skupił się na tym, co widział przed
sobą, a więc na stożkowej górze zagradzającej wyjście z kotliny. Przykrywała ją wysoka czapa
mgieł - samotne spiętrzenie obłoków, z których wyobraźnia formowała bajkowe wieże i iglice.
Aż raptem ocknął się z zamyślenia, gdy Fafryd i Ahura przystanęli, zaskoczeni zgoła
niespodziewanym widokiem drewnianej chatki bez okien, wciśniętej w gąszcz poskręcanych
drzewinek. Za nią widać było zaorane pole. Niezręcznie wyrzeźbione figurki strażników przy
czterech narożnikach dachu i nad kalenicą cechowały się perską ornamentyką - a właściwie
staroperską, bo pozbawioną jakichkolwiek południowych naleciałości.
Na mieszkańca dawnej Persji wyglądał również staruszek o szczupłej twarzy, prostym nosie
i szpakowatej brodzie, obserwujący ich bacznie z progu niskich drzwi. Zdawało się, że z
największym zaciekawieniem przygląda się Ahurze... a w zasadzie próbuje się przyjrzeć, jako że
częściowo zasłaniał ją Fafryd.
- Witaj, ojczulku! - krzyknął Kocur. - Cudowny dzień na przejażdżkę! Zwłaszcza w twoich
pięknych stronach!
- Jużci prawda! - odparł z wahaniem staruszek archaiczną gwarą. - Aliści mało komu tędy
droga wypada.
- Nie ma to jak osiedlić się z dala od grzesznych, cuchnących miast! - odezwał się gromko
Fafryd. - Znaszli tę górę, ojczulku? Miniemy ją łatwą drogą na północ?
Kiedy wspomniał o górze, starzec się zasępił. Nie odpowiedział.
- Coś złego spotka nas po drodze? - zapytał Kocur. - Mamy się bać tej góry ze szczytem we
mgle?
Leciwy chłop skulił ramiona, jakby chciał nimi wzruszyć i tak zastygł. Potoczył wzrokiem
po twarzach wędrowców. Na jego twarzy przyjazne uczucia walczyły o lepsze ze strachem i chyba
wygrały, bowiem pochylił się i wyrzucił z siebie:
- Radzę wam z serca, nie jedźcie dalej. Czymże żelazo najlepszego oręża, czymże rumaków
chyżość przeciwko... Jeno nie myślcie, cobym się skarżył - dodał podniesionym głosem i rozejrzał
się prędko na boki. - Na swoją dolę nijak mi narzekać. Dzięki onej górze dobrodziejstw
doświadczam. Rodzice wrócili na tę ziemię, bo zbój tu nie przylezie, ni człek uczciwy nie zajdzie. I
dani tu ze mnie nie ściągają... pieniężnej dani, oczywiście. Żyć, nie umierać.
- No cóż, ojczulku, nie będziemy igrać z niebezpieczeństwem - rzekł chytrze Kocur,
wzdychając. - Jesteśmy włóczykijami, co pojadą tam, gdzie ich oczy poniosą. Czasami w drodze
słyszy się dziwne opowieści. I tu przechodzimy do pewnej sprawy, w której mógłbyś za hojnym
wynagrodzeniem służyć nam pomocą. - Zatrząsł kiesą z brzęczącymi monetami. - Słyszeliśmy
opowieść o mieszkającym tu demonie: młodym, bladym, czarnobrodym, odzianym w czerń i
srebro.
W miarę jak to mówił, dziadunio cofał się w głąb izby, by na koniec uskoczyć w mrok i
zatrzasnąć drzwi. Zanim to jednak uczynił, ktoś pociągnął go za rękaw. Wnet dały się słyszeć
zduszone wymówki wypowiadane dziewczęcym, rozgniewanym głosem.
Drzwi otworzyły się na oścież, gdy staruszek akurat kończył mówić:
- ...na wszystkich nas ściągniesz!
Z chaty wybiegła dziewczyna, wyglądająca na piętnaście lat.
Miała zarumienione policzki, a w oczach troskę i przerażenie.
- Wracajcie czym prędzej! - krzyknęła w biegu. - Wszelakie zło ciągnie do tej góry. Bądź ci,
co śmierci szukają. A we mgle ukryty jest wielki, straszny zamek! Władają nim w samotności
potężne demony. Jeden z nich...
Przypadła do strzemienia Fafryda, zanim jednak chwyciła je w dłonie, odnalazła
spojrzeniem Ahurę. Na jej twarzy odbił się wyraz bezgranicznej trwogi.
- To on! - wrzasnęła. - Ten z czarną brodą! - I osunęła się na ziemię.
Drzwi zamknęły się z hukiem i rozległ się odgłos zakładanej sztaby.
Wędrowcy zsiedli z koni. Ahura szybko uklękła przy dziewczynie i po chwili dała znać
ręką, że to tylko omdlenie. Fafryd podszedł do zamkniętych drzwi, lecz nie otworzono ich, choć
pukał, prosił i groził. W końcu znalazł sposób: sforsował je kopniakiem.
Wewnątrz zobaczył dziadunia wkulonego w ciemny kąt, niewiastę próbującą schować
dziecko pod wiechciem słomy, młodzieńca trzymającego siekierę w drżących rękach oraz
niebywale zasuszoną starowinkę - najwyraźniej ślepą, a mimo to wytrzeszczającą oczy z
wystraszoną miną. Wszystkich domowników cechowało wyraźnie rodzinne podobieństwo.
Fafryd uchylił się przed słabowitym ciosem siekierą i spokojnie odebrał młodzieńcowi
narzędzie. Kocur i Ahura wprowadzili do chaty dziewczynę. Pojawieniu się Ahury towarzyszyły
następne okrzyki przerażenia.
Kiedy ułożyli dziewczynę na słomie, Ahura przyniosła wodę i zaczęła obmywać jej skronie.
Tymczasem Kocur, wykorzystując strach rodziny, utwierdził ją w przekonaniu, że jest
górskim demonem, dzięki czemu skwapliwie odpowiadano mu na pytania. Na początek pytał o
kamienne miasto. Usłyszał, że ongiś oddawano tam cześć starożytnemu duchowi zagłady. Należało
unikać tego miejsca. Owszem, widzieli czarny monolit przedstawiający Arymana, ale tylko z
daleka. O nie, sami nie służyli Arymanowi; wszak obok chaty stała kapliczka poświęcona jego
przeciwnikowi, ognistemu Ormuzdowi. Jednakże bali się Arymana, a kamienie w diabelskim
mieście żyły własnym życiem.
Następnie wypytywał o zamgloną górę, lecz teraz trudniej mu było wydusić z nich
konkretne wiadomości. Upierali się, że wierzchołek zawsze tonie w chmurach. Chociaż pewnego
wieczora o zachodzie słońca, wyznał młodzieniec, zwidziały mu się dziwnie wsparte o siebie
zielone wieżyce i poskręcane kopuły minaretów. W górze ponoć czaiła się groźba, piekielna groźba.
Jakiego rodzaju? Nie chciał powiedzieć.
Kocur zwrócił się w końcu do staruszka:
- Powiedziałeś przedtem - rzekł ostro - że bracia moi, demony, nie pobierają od ciebie
pieniężnej dani za użytkowanie ziemi. Jaka więc dań ich zadowala?.
- Biorą życie - wyszeptał staruszek. Oczy mu się zaszkliły.
- Życie, powiadasz? Często? I kiedy po nie przychodzą?
- Dyć nie oni przychodzą, ino my do nich chadzamy. Raz na dziesięć, czasem pięć lat zapala
się w nocy na wierchu żółtozielone światło, a po okolicy głośne wołanie się niesie. Bywa, że po
nocy takowej ktoś przepada bez wieści. Zwykle ten, co od domu najdalej. Kto w izbie siedzi z
innymi, potrafi się oprzeć wołaniu. Inom raz światło zoczył, aliści za moimi plecami ogień buzował
i był ktoś, żeby mnie przytrzymać. Brat mój odszedł, kiedym pacholęciem był jeszcze. Później
przez wiele lat światło się nie pokazywało, ażem począł dociekać, czy to nie ułuda jakowaś bądź
legenda w dzieciństwie zasłyszana... Lat temu siedem, pode wieczór - ciągnął drżącym głosem, ze
wzrokiem wbitym w Kocura - na dwóch chudych, srodze pomęczonych szkapinach przejeżdżali
kole chaty dwaj mężowie, stary i młody. Kiedym siedział za drzwiami z okiem przy szparze, wnet
pojąłem, że na Zamek Mgłą Zwany wracają jego panowie. Stary był jako sęp łysy i brody nie miał,
za to młodemu czarny zarost się puszczał. Tenże oblekł się w szaty czarne i zbroicę srebrną. Lica
jego blade były, a rysy... - Skierował na Ahurę wylęknione spojrzenie. - Sztywno w siodle siedział,
ino chwiał się na boki. Rzekłby kto, nieboszczyk... Zmierzając ku górze, ni razu się nie obejrzeli.
Od czasu onego światło żółtozielone nieledwie co noc błyska na wierzchowinie. Na zew
pospieszyło niejedno zwierzę z trzody, a i dzikich znać sporo ubyło. Mamy się tedy na baczności,
od chałupy się nie oddalamy. Będzie trzy lata, jak odszedł syn mój najstarszy. Polował daleko i noc
go w drodze zaskoczyła... Czarnobrodego młodziana wieleśmy razy widzieli, choć rzadko z bliska.
Postać jego często się ukazuje w sinej dali bądź na skałach, gdzie staje z głową spuszczoną. Raz
córka bieliznę prała w strumieniu. Odłożywszy kijankę i wzrok podniósłszy, ujrzała w sitowiu
martwe oczy. A raz syn mój najstarszy zapuścił się w zarośla za śnieżnym lampartem, by znaleźć
tam i zwierzę, i młodzieńca... gadających ze sobą. Jeszcze innym razem, kiedym wstał rankiem
siano kosić, on siedział przy studni i patrzał na chatę, ino tak, jakoby mnie zgoła nie widział.
Starego, bywa, takoż widujemy, aliści nieczęsto. Od dwóch lat nie wiem, czyśmy choć raz któregoś
napotkali, aż teraz... - Znów nie mógł się powstrzymać przed spojrzeniem na Ahurę.
Tymczasem córka gospodarza odzyskała przytomność. Wprawdzie przestała bać się
panicznie Ahury, to jednak nie dodała ani słowa do opowieści ojca.
Przygotowali się do wyjścia. Kocur zauważył, że rodzina, a zwłaszcza kobieta z dzieckiem,
popatruje na dziewczynę z ledwie tajonym gniewem, jakby miała jej za złe, iż próbowała ostrzec
nieznajomych. Wobec tego zatrzymał się w progu i oświadczył:
- Niech dziewczynie włos z głowy spadnie, wrócimy tu z czarnobrodym, oświetlając sobie
drogę zielonym światłem. Zemsta będzie straszliwa! - Rzucił na podłogę parę złotych monet i
wyszedł.
Nawiasem mówiąc, przez to lub dzięki temu, że dziewczyna została uznana za przyjaciółkę
demonów, chuchano na nią i dmuchano, aż zaczęła uważać się za lepszą od innych.
Wykorzystywała bezwzględnie ich strach przed Kocurem, Fafrydem i Czarnobrodym. W końcu
ugięli się przed groźbami i oddali jej wszystkie złote pieniądze. Zawędrowała pomyślnie do
odległego miasta, kupiła wyzywające suknie, owinęła sobie wokół palca satrapę i jako jego żona
wiodła długie i dostatnie życie. Cóż, los najczęściej nagradza ludzi przedsiębiorczych i
przebojowych.
Kiedy Kocur wyszedł na zewnątrz, Fafryd dzielnie starał się odzyskać swój wojowniczy
nastrój.
- Ruszaj się, mały! - powitał go. - Mamy schadzkę z zacną krainą lodu! Nie możemy się
spóźnić, uczniu demona!
Odjeżdżając, Kocur odparł wesoło:
- Co z wielbłądem, Fafrydzie? Chcesz go ciągnąć między śnieżne zawieje? Wyziębi się i
zdechnie.
- Kto powiedział, że śnieg nie wpływa zbawiennie na wielbłądy tak samo jak na ludzi? -
Podniósłszy się w siodle, odwrócił się i krzyknął: - Chłopcze! Ty, z siekierą! Jeśli przyjdzie chwila,
kiedy poczujesz w kościach dziwną tęsknotę, zwróć się na północ! Tam leżą kraje, które zrobią z
ciebie prawdziwego mężczyznę!
Jednakże w głębi serca wiedzieli, że mówią tak jedynie dla niepoznaki, ponieważ ich
horoskopem rządziły już inne planety - a szczególnie jedna, błyszcząca żółtozielonym światłem. W
miarę jak niestrudzenie jechali cichą kotliną, brak zwierząt, choćby najdrobniejszych owadów,
napawał ich coraz większym lękiem. Wyczuwało się jakąś pradawną tajemnicę związaną z tym
miejscem. Wiedząc, że niejedno mogłaby im wyjaśnić Ahura, nie chcieli jej jednak wypytywać;
litowali się nad nią przez wzgląd na ciężkie wewnętrzne przeżycia, których ostatnio musiała
doświadczyć.
Wreszcie Kocur zdecydował się wyrazić myśl, która ich obu trapiła:
- Obawiam się, że Anra Dewadoris, który chciał nas przyjąć na uczniów, sam nim był.
Prawdopodobnie lubił, jak to zwykle uczniowie, przypisywać sobie zasługi swego mistrza.
Czarnobrody już nam nie zaszkodzi, ale został stary. Pamiętasz słowa Ningobla? Porywacie się na
tajemnicę, a nie na konkretną istotę. Nie macie do czynienia zjedna osobą, lecz z mirażem...
- Na wszystkie pchły kąsające wielkiego Antiocha i wszy gryzące jego małżonkę! - odezwał
się za nimi ktoś piskliwym, bezczelnym głosem. - Widać już wiecie, panowie samobójcy, co
zawiera list?
Odwrócili się błyskawicznie. Obok wielbłąda stał, jakby dopiero co wylazł zza
przydrożnego głazu, szelmowsko uśmiechnięty ciemnoskóry chłystek o tak wybitnie
aleksandryjskim wyglądzie, że można go było sobie wyobrazić wśród domostw Rakotis w
towarzystwie wychudzonego kundla. Kocur nie zdziwiłby się, gdyby za chwilę pies wyszedł z
ukrycia.
- Ty od kogo, chłopcze? - zapytał Fafryd. - Jak się tu dostałeś?
- A jak ci się wydaje, hę? - odparował młokos. - Łap! - Rzucił Kocurowi woskową
tabliczkę. - Chcecie znać moje zdanie? Lepiej zabierajcie się stąd, pókiście cali i zdrowi. Wasza
ekspedycja pewnie pójdzie na marne. Ningobel już zwija namiot i wraca pędem do domu.
Przyjaciel w potrzebie, nie ma co!
Kocur rozerwał sznurki, odwinął tabliczkę i przeczytał:
- „Witajcie, moi waleczni podróżnicy! Dobrze się sprawiliście, lecz najgorsze przed wami.
Posłuchajcie wezwania, wędrujcie za zielonym światłem, lecz potem bardzo na siebie uważajcie.
Żałuję, ale tylko tyle mogę wam pomóc. Całun, kielich i kuferek oddacie chłopcu jako pierwszą ratę
mojego honorarium".
- Sługus Lokiego! Bękart Reginna! - rozsierdził się Fafryd.
Kocur odwrócił głowę i dostrzegł chłystka, który huśtał się i podskakiwał na grzebiecie
ochoczo uciekającego wielbłąda, kierując się w stronę Zaginionego Miasta. Z dala dochodziły
ściszone wybuchy bezwstydnego śmiechu.
- Oto cała szczodrość ubogiego, pokutującego Ningobla - rzekł Kocur. - Już nie musimy się
martwić o wielbłąda.
- Do licha z nim! Niech się udławi bydlęciem i tymi zabawkami! Nie będzie tu nikt tęsknił
za jego trajkotaniem!
- Niezbyt wysoka ta góra - zawyrokował Kocur godzinę później. - Ale i nie mała. Ciekaw
jestem, kto wyciosał w skale tę wąską ścieżynę i kto się troszczy, żeby była przejezdna.
Mówiąc to, nawijał luźno na ramię długą, cienką linę z hakiem z rodzaju tych używanych
przez wspinaczy.
Zachodziło słońce i szybko zbliżał się zmierzch. Mizerna ścieżynka stopniowo stawała się
coraz widoczniejsza; jej początku nawet nie zauważyli. Wiodła ich teraz serpentynami wokół
olbrzymich głazów i nad krawędziami usianych kamieniami zboczy, z każdą chwilą bardziej
stromych. Rozmowy, którymi próbowali oderwać się od zmęczenia, przeobrażały się najczęściej w
spekulacje na temat sposobów, jakimi Ningobel porozumiewał się ze swoimi wysłannikami: czy
spotykali się z nim bezpośrednio, czy też przekazywali sobie myśli na odległość, czy wreszcie
posługiwali się maleńkimi gwizdkami, które wydawają z siebie wysokie dźwięki, niesłyszalne dla
ludzkiego ucha, lecz wzbudzają drżenia w bliźniaczych gwizdkach lub w uchu nietoperza.
Nadeszła pora, kiedy cały wszechświat zdawał się wstrzymywać oddech. Przy osnutym
mgłami wierzchołku rozjarzyło się widmowe zielone światło... choć było to zapewne jedynie
dziwne zjawisko atmosferyczne, rzadki rodzaj wieczornej zorzy. Skądś doleciał potężny,
jednostajny poświst, dźwięk tuż powyżej progu słyszalności, zupełnie jakby niewidoczna armia
owadów stroiła instrumenty. Wszystkie te wrażenia były osobliwie nieuchwytne niczym siła, która
ciągnęła ich w górę - siła tak wątła, że mogliby wyrwać się spod jej władzy jak z wiotkiej
pajęczyny... a jednak nie chcieli.
Raptem obaj, Fafryd i Szary Kocur, jak na komendę odwrócili się do Ahury. Na ich oczach
zachodziła w niej trudna do określenia zmiana; otwierała się niby kwiat kwitnący nocą, co
nadawało jej postaci osobliwie dziecięcy wygląd. Można by rzec, że jakiś mistrz hipnozy zdziera z
niej wierzchnią osłonę, by ukazać wnętrze podobne do spokojnego jeziorka o niezmierzonej głębi, z
którego wypływały wszakże na powierzchnię pierwsze ciemne bańki.
Znów zapałali do niej namiętnością, lecz teraz czuli na sobie więzy nieśmiałości. Ich serca
umilkły i były ciche jak górski szczyt w sinej czapie, kiedy powiedziała:
- Anra Dewadoris był moim bratem bliźniakiem.
7. AHURA DEWADORIS
- Nie znałam ojca. Zginął, zanim się urodziłam. Matka nie lubiła się przede mną zwierzać,
lecz raz mi powiedziała: „Twój ojciec był Grekiem, człowiekiem dobrym i uczonym. Często się
śmiał". - Kiedy o nim mówiła, traciła jakby urodę, wyglądała na spiętą. Pamiętam, jak w tamtej
chwili promienie słońca połyskiwały na loczkach jej czarnych, farbowanych włosów. Zdawało mi
się, że położyła szczególny nacisk na słowo „twój". Miałam sporo wątpliwości związanych z Anrą,
więc postanowiłam popytać się Starej Bereniki, która zarządzała służbą. Dowiedziałam się, że na
własne oczy widziała, jak matka rodzi nas tej samej nocy. Stara Berenika mówiła mi jeszcze o
śmierci ojca. Prawie dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem znaleziono go na ulicy, pod
samymi drzwiami domu. Podobno zakatowała go na śmierć banda egipskich robotników
portowych, którzy nocą dopuszczali się gwałtów i rozbojów.
Tyrem rządzili wtenczas Ptolomeusze, więc nawet ich nie sądzono.
Straszna rzecz go spotkała. Zrobili z niego miazgę na bruku. Kiedy indziej Stara Berenika
opowiedziała mi co nieco o matce, aczkolwiek kazała mi wcześniej przysiąc na Atenę, Seta i
Molocha (miał mnie zjeść w razie czego), że nikomu o tym słowa nie pisnę. Usłyszałam wtedy, że
matka pochodziła z perskiego rodu, w którym dawnymi czasy pięć dziewic zostało kapłankami.
Zaraz po narodzinach przeznaczono je na żony złego perskiego boga i zakazano im stosunków
cielesnych ze śmiertelnikami. Miały spędzać noce sam na sam z kamiennym posągiem boga w jego
ustronnej świątyni „za siedmioma górami, za siedmioma rzekami". Tego dnia byłyśmy tylko dwie
w domu, toteż Berenika zaciągnęła mnie do piwniczki pod sypialnią matki i pokazała trzy szare
kamienie, wstawione między cegły, mówiąc, że pochodzą ze wspomnianej świątyni. Stara Berenika
lubiła napędzać mi stracha, choć śmiertelnie bała się matki. Oczywiście, jak zwykle pobiegłam do
Anry, żeby się z nim podzielić nowinami.
Ścieżka pięła się teraz wąską granią na nie lada stromiznę. Konie kolejno przechodziły w
stępa: najpierw Fafryda, potem Ahury, a na końcu Kocura. Fafryd jechał z wypogodzonym
obliczem, chociaż wciąż się czujnie rozglądał. Kocur przypominał wyrośniętego dzieciaka.
- Niełatwo mi wytłumaczyć, jak bardzo byłam przywiązana do Anry, bo żyliśmy z sobą w
tak bliskiej komitywie, że trudno określić jednym słowem nasz związek. Uwielbialiśmy się bawić w
ogrodzie w zgadywankę. Zamykał oczy i próbował odgadnąć, na co patrzę. Podczas innych zabaw
zamienialiśmy się rolami, w tej nie... W końcu opracował tyle odmian zgadywanki, że brakowało
czasu bawić się w coś innego. Czasami wspinałam się po drzewie oliwnym na dach domu (Anra
tego nie potrafił) i przyglądałam się czemuś godzinę. Potem schodziłam i mówiłam mu o
farbiarzach rozkładających mokre zielone sukna, by słońce nadało im purpurowy kolor, o procesji
kapłanów wokół świątyni Baala-Melkarta, o żaglach stawianych na galerze z Pergamonu, o greckim
dygnitarzu, który tłumaczył coś niecierpliwie egipskiemu skrybie, o dwóch damach poplamionych
henną, naśmiewających się z marynarzy w krótkich spódniczkach lub o samotnym, tajemniczym
Żydzie. On mi wtedy mówił, co to byli za ludzie, o czym myśleli i jakie mieli plany na najbliższą
przyszłość. Posiadał niebywałą wyobraźnię, bo później, kiedy już mogłam chodzić po mieście,
okazało się, że przeważnie ma rację. Nieraz zastanawiałam się, czy nie widzi w moich myślach
więcej, niż sama mogę zobaczyć. Ale mnie to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, sprawiało
przyjemność... Oczywiście, nasza przyjaźń wynikała głównie z tego, że matka, zwłaszcza po
zmianie stylu życia, nie pozwalała nam oddalać się od domu i spotykać z rówieśnikami. Owszem,
trzymała nas krótko, lecz kierowały nią jeszcze inne powody. Anra był delikatnym dzieckiem.
Złamał raz rękę w nadgarstku i kość długo nie chciała się zrosnąć. Matka przyprowadziła
niewolnika obeznanego z ranami i dowiedziała się, że kości Anry będą kruszeć z wiekiem.
Opowiadał o dzieciach, które z czasem stają się żywymi posągami, gdy skamienieją im mięśnie i
ścięgna. Matka spoliczkowała go i wygnała z domu, przez co odwróciła się od niej pewna
przyjaciółka, jako że był to pożyteczny niewolnik... Anra nie mógł pójść na miasto, nawet gdyby
mu pozwolono. Niedługo po tym, jak sama zaczęłam wychodzić, namówiłam go, żeby mi
towarzyszył. Z początku się sprzeciwiał, ale go wyśmiałam, czego on od małego nie znosił.
Wspięliśmy się na mur w ogrodzie, lecz Anra rozmyślnie spadł z niego. Daremnie szarpałam go i
szarpałam, nie chciał wstać i basta. W końcu przelazłam z powrotem przez mur, żeby otworzyć
furtkę i tamtędy go wciągnąć. Przyłapała mnie Stara Berenika i musiałam jej wszystko
opowiedzieć. Najpierw pomogła mi go wciągnąć, a potem mnie wychłostała, wiedząc, że postępuję
wbrew zaleceniom matki. Anra ocknął się, nim skończyło się lanie, ale chorował jeszcze kilka
tygodni. Chyba już nigdy się z niego nie śmiałam. Do dzisiaj... Anra zamykał się w czterech
ścianach i ślęczał nad księgami. Uwielbiał bibliotekę ojca, gdzie bezustannie czytał lub uczył się
nowych języków z tłumaczonych tekstów i podręczników do gramatyki. Ja w tym czasie oglądałam
świat z dachu, prosiłam o opowieści niewolników lub Starą Berenikę i zbierałam nowiny na
mieście. Matka nauczyła nas czytać po grecku, a ja dzięki rozmowom z niewolnikami umiałam się
dogadać po aramejsku i trochę w innych językach. Ilekroć dowiedziałam się czegoś nowego,
natychmiast mu o tym donosiłam. Anra opanował sztukę czytania dużo lepiej ode mnie.
Rozkochiwał się w pismach, jak ja w tym, co mnie otaczało. Litery żyły w jego oczach. Pamiętam,
jak pokazywał mi egipskie hieroglify i mówił, że to owady i zwierzęta. Potem pokazał egipskie
pismo hieratyczne i demotyczne, twierdząc, że to te same zwierzęta, tylko w innej szacie. Wszelako
najbardziej podobał mu się język Hebrajczyków, albowiem, według niego, każda litera w ich
alfabecie miała moc magiczną. Wtedy jeszcze nie znał staroperskiego. Czasem musiały upłynąć
lata, nim poznał prawidłową wymowę obcych słów. Swoje osiągnięcia zawdzięczał głównie mnie,
bo to ja zasięgałam języka u cudzoziemców... W bibliotece ojca niczego nie przestawiano od chwili
jego śmierci. Starannie poskładani w wiklinowych koszach spoczywali wszyscy wielcy filozofowie,
historycy, poeci, retorzy i gramatycy. Jednakowoż w kącie wśród śmieci, razem z potrzaskanymi
glinianymi tabliczkami i resztkami papirusu, niszczały zwoje o zgoła innym charakterze. Na
odwrocie jednego z nich ojciec nabazgrał, z pewnością dla żartu, wielkimi, zamaszystymi literami:
„Wiedza tajemna!" Te właśnie szpargały rozpaliły ciekawość Anry. Owszem, czytał szacowne
księgi z wiklinowych koszy, lecz w przerwach wygrzebywał z kąta kruche pisma, zdmuchiwał kurz
i głowił się nad treścią... W zwojach rozpisywano się o rzeczach, które budziły we mnie strach,
obrzydzenie i zarazem ochotę do śmiechu. W wielu przypadkach nie dbano o styl i poprawność
gramatyczną. Jedne wyjaśniały znaczenie snów, inne zawierały wskazówki pomocne przy
tworzeniu zaklęć, wstrętne opisy tego, co z czym ugotować. Żydowskie zapiski w języku
aramejskim traktowały o końcu świata tudzież niesamowitych działaniach złych duchów i
cudacznych potworów, takich jak dziesięciogłowe monstra mające zamiast nóg koła ozdobione
szlachetnymi kamieniami. Były też chaldejskie księgi astrologiczne, w których pisano, że światła
widoczne na niebie mają swoje życie, nazwy i określony wpływ na człowieka. Jeden pognieciony,
ledwie czytelny zwój pisany greką opowiadał o czymś okropnym, czego długo nie mogłam
zrozumieć, a co miało jakiś związek z kłosem zboża i sześcioma nasionami granatu. W podobnym
greckim zwoju Anra po raz pierwszy napotkał wzmiankę o Arymanie i jego wiecznym imperium
zła. Od tamtej pory ze wszystkich sił starał się opanować język staroperski. Niestety, wśród
nielicznych staroperskich zwojów w bibliotece ojca nie znalazł żadnych szczegółów dotyczących
Arymana, musiał więc poczekać, aż ukradnę i przyniosę mu coś stosownego... Z domu zaczęłam
wychodzić po tym, jak matka zmieniła styl życia. Miałam wtedy siedem lat. Była złośliwą,
kapryśną kobietą, choć czasem przez krótki czas umiała okazywać mi miłość. Anrę zawsze
rozpieszczała i faworyzowała, wszelako z daleka, za pośrednictwem niewolników, jakby się go
bała... Z każdym rokiem działo się z nią gorzej. Niejednokrotnie podglądałam ją, gdy wpatrywała
się z grozą w pustkę lub biła się w czoło z zamkniętymi oczami i wyrazem udręczenia na pięknej
twarzy. Wydawało mi się, że traci rozum. Zupełnie jakby błądząc w podziemnych korytarzach,
miała wybór: znaleźć wyjście albo popaść w obłęd. Pewnego popołudnia, kiedy zajrzałam do jej
sypialni, przeglądała się w srebrnym lusterku. Długo, bardzo długo oglądała twarz. Stałam w
drzwiach cicho jak trusia, bo wiedziałam, że dzieje się coś ważnego. W końcu chyba
przezwyciężyła skrupuły, bowiem jej rysy, ściągnięte w wyrazie strachu i niepewności, wygładziły
się i ułożyły na powrót w kształt pięknej maski. Otworzyła kluczykiem szufladkę, do której nigdy
nie zaglądałam, skąd wyciągnęła rozmaite słoiczki, fiolki i pędzelki. Następnie starannie rozjaśniła
policzki, nałożyła ciemne cienie wokół oczu i pomalowała usta na ceglasty kolor. Nie wiedzieć
czemu, serce waliło mi młotem i tchu brakowało w piersiach. Matka odłożyła pędzelki, zrzuciła z
siebie chiton, po czym w skupieniu obmacała szyję i piersi. Na koniec wzięła znowu lusterko i
spojrzała na siebie ze spokojnym zadowoleniem. Była przepiękna, lecz jej piękno mnie przeraziło.
Dotychczas uważałam ją za twardą i szorstką kobietę, mającą wszakże miękkie, czułe serce dla
tego, kto umiałby się przebić przez wierzchnią warstwę zgorzknienia. Teraz wyszła na jaw cała
prawda. Dusząc łzy, pobiegłam do Anry, żeby się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. Jednakże siły
go zawiodły, czym był wielce zdziwiony i zaniepokojony... Po tym zdarzeniu matka zaczęła
częściej wylewać na mnie swą złość i chociaż Anra ciągle mógł liczyć na jej pobłażliwość, byliśmy
jeszcze bardziej odcięci od świata. Nie pozwoliła mi nawet rozmawiać z nowo kupioną niewolnicą:
paskudną, niemiłą i chudą jak szczapa dziewczyną imieniem Fryne, która wykonywała masaże i
czasem grała na flecie. Nocami schodzili się do domu najrozmaitsi goście, lecz mnie i Anrę
zamykano w maleńkiej sypialni wysoko nad ogrodem. Słuchaliśmy tylko, jak przy dźwiękach fleta
hulacy krzyczą za ścianą, wrzeszczą i tłuką się po głównej sali. Nieraz całą noc przeleżałam
wpatrzona w ciemności z trwogą w sercu. Uciekałam się do wszelkich sztuczek, aby nakłonić do
zwierzeń Starą Berenikę, ale wolała się nie narażać na gniew mojej matki. Tylko patrzyła na mnie
dziwnym wzrokiem... Ostatecznie Anra wymyślił sposób na zdobycie wiadomości. Kiedy wyłożył
swój plan, odmówiłam. Aż ciarki po mnie chodziły. Wtedy się okazało, że brat ma nade mną
władzę. Dotąd wszystko robiłam dla zabawy, którą lubiłam nie mniej od niego. Nie przyszło mi do
głowy, że staję się niewolnicą posłuszną jego rozkazom. Dopiero, kiedy mu się sprzeciwiłam,
odkryłam dwie rzeczy. Z jednej strony wywierał dziwny wpływ na moje ciało, przez co nie mogłam
(albo wyobrażałam sobie, że nie będę mogła, jeśli mi zabroni) ruszyć ręką ani nogą. Z drugiej
strony myśl o jego nieszczęściu i zmartwieniu wydawała mi się wręcz nie do zniesienia... Teraz już
wiem, że przeżywał wówczas pierwszy kryzys w życiu. Nie potrafiąc spełnić swoich zamysłów,
bezlitośnie złożył swą najwierniejszą pomocniczkę na ołtarzu nienasyconej ciekawości... Nastała
noc. Zaledwie nas zamknięto, spuściłam z okienka sznur z węzłami, wydostałam się na parapet i
zeszłam na dół. Potem wdrapałam się po drzewie oliwnym na dach. Przeczołgałam się po
dachówkach do niewielkiego świetlika nad główną salą i przecisnęłam nad krawędzią (przy tym
omal nie spadłam) do ciasnej, pełnej pajęczyn szpary między sufitem a dachówkami. Z jadalni
dochodził cichy gwar rozmów, lecz sala świeciła pustkami. Leżałam jak mysz pod miotłą i
czekałam cierpliwie.
Fafryd krzyknął zduszonym głosem i zatrzymał konia. Pozostali poszli za jego przykładem.
Po stoku zsunął się kamień, na co jednak nie zwrócili większej uwagi. Hen spopod szczytu roznosił
się i wypełniał całe nocne przestworze dźwięk nie będący tak do końca dźwiękiem; wabił niczym
syreni śpiew, którego słuchał przywiązany do masztu Odyseusz. Czas jakiś wsłuchiwali się z
niedowierzaniem, aż Fafryd wzruszył ramionami i ruszył w dalszą drogę. Znów rozbrzmiał stukot
kopyt trzech koni.
- Bardzo długo nic się nie działo - ciągnęła opowieść Ahura. - Czasem przebiegali
niewolnicy z pustymi lub pełnymi misami. Usłyszałam śmiechy i Fryne zagrała na flecie. Nagle
śmiechy się nasiliły i ludzie zaczęli śpiewać. Słyszałam szuranie przesuwanych sof, tupot nóg i
niebawem na salę wysypał się dionizyjski korowód. Na czele maszerowała naga Fryne z fletem.
Zaraz za nią szła moja matka, wzięta pod boki przez dwóch tańczących młodzieńców. Przyciskała
do piersi duży srebrny puchar z winem. Wino się oczywiście wylało i poplamiło szkarłatną barwą
górę białego, jedwabnego chitonu. Ona tylko zaniosła się śmiechem i zaczęła się jeszcze bardziej
zataczać. Po nich wychodzili następni, kobiety i mężczyźni, starzy i młodzi, a każdy tańczył i
śpiewał. Pewien zwinny młodzik wyskakiwał w powietrze i klaskał stopami, a stary obleśny
tłuścioch tak się zasapał, że dziewczyny musiały go ciągnąć. Korowód trzykroć okrążył salę, zanim
biesiadnicy posiadali na sofach i poduchach. Podczas gdy goście żartowali, śmiali się, całowali,
obejmowali i płatali sobie psikusy, matka puściła w obieg misę z winem, w której napełniano
kielichy... Byłam zdumiona i zachwycona. Niedawno umierałam ze strachu, wyobrażając sobie
najgorsze ohydztwa i potworności, aż tu raptem zobaczyłam najzupełniej zwyczajną, beztroską
zabawę. Olśniło mnie. A więc to są te cudowne, ważne rzeczy, którymi zajmują się dorośli! Nie
bałam się już matki. Co prawda nie odrzuciła swojej nowej twarzy, lecz nie widziałam w niej
złości, jawnej ani tajonej, tylko radość i piękno. Nawet Fryne choć raz nie wyglądała na ordynarną i
niemiłą dziewkę, gdy kucała jak chudy chłopak i bawiła gości grą na flecie. Nie mogłam się już
doczekać, kiedy opowiem o tym bratu... I byłoby wszystko wspaniale, gdyby nie jeden zgrzyt. Tak
mały, że zrazu nie zwróciłam na niego uwagi. Otóż dwaj mężczyźni, którzy wodzili rej wśród
żartownisi, młody rudzielec i starszawy mąż o twarzy szczupłego satyra, chowali coś w zanadrzu.
Widziałam, jak na boku naradzają się ze znajomkami. W pewnej chwili młodszy uśmiechnął się
szeroko do matki i zawołał:
„Nie myśl sobie, że nikt nie zna twojej przeszłości!"
Innym razem ów starszy krzyknął szyderczo:
„Słyszałem parę ciekawostek o twojej prababce, ty stara Persjanko!"
Matka kwitowała ich uwagi śmiechem i z politowaniem machała ręką, ale widać było, że
coś jej doskwiera. Za każdym razem część biesiadników milkła, jakby się domyślali, co wisi w
powietrzu, lecz woleli się nie przyznawać. W końcu podejrzani mężczyźni znikli i nic już nie
mąciło harców i swawoli... Ludzie szaleli i potykali się w tańcu, sala dudniła śmiechem, wino lało
się częściej na ziemię niż w gardła. Nieoczekiwanie Fryne odrzuciła flet, rozpędziła się i z takim
impetem wylądowała na kolanach grubasa, że temu tchu zabrakło. Przy okazji wylądowało na ziemi
czterech czy pięciu swawolników. W tej samej chwili rozległ się huk i trzask pękającego drewna,
jakby ktoś próbował staranować zamknięte wrota. Zaległa cisza jak makiem zasiał. Ktoś
nieuważnie strącił latarnię i połowa sali pogrążyła się w cieniu. Wówczas gdzieś w głębi domu
rozległ się niezwykły grzmot czyichś kroków, jakby na ucztę spieszyły dwie kamienne płyty.
Ludzie stali jak wryci, ze wzrokiem wlepionym w drzwi. Fryne kurczowo obejmowała za szyję
tłuściocha, lecz największa, nieopisana wręcz trwoga malowała się na twarzy matki. Cofnęła się
pod świecącą latarnię i padła na kolana. Błysnęła białkami oczu. Zaczęła wyrzucać z siebie krótkie,
urywane krzyki, jak pies w pułapce. Wtem zza drzwi wyczłapał mierzący pełnych siedem stóp
wzrostu nagi kamienny człowiek o topornych, z grubsza ciosanych kształtach. Zamiast twarzy miał
na płaskiej powierzchni czarne, nabazgrane pręgi. Przed sobą, niby tłuk moździerza, prężył
kamiennego członka. Mierził mnie ten widok, lecz musiałam patrzeć. Przemierzając salę, zbliżył się
z hałasem do krzyczącej matki, chwycił ją za włosy, poderwał z ziemi i wolną ręką zdarł z niej
poplamiony winem chiton. Wtedy zemdlałam... Wszystko to nie trwało chyba zbyt długo, bo kiedy
przyszłam do siebie, wciąż struchlała ze strachu, ludzie ryczeli ze śmiechu. Kilku, w tym dwóch
mężczyzn, o których wcześniej mówiłam, pochylało się nad moją matką: pocieszali ją i zarazem
wykpiwali. Z boku leżała sterta płócien i cienkich desek umazanych zaprawą murarską. Z ich
rozmów wywnioskowałam, że rudzielec włożył na siebie to okropne przebranie, podczas gdy ów z
twarzą satyra sprokurował huk kroków, waląc cegłą o ziemię, oraz odgłos pękających drzwi,
skacząc na deskę podpartą z obu końców.
„Nikomu już nie wmówisz, że twoja prababka nie była poślubiona w Persji głupiemu
kamiennemu bałwanowi!" - szydził z niej, kiwając na boki palcem.
Potem stała się rzecz straszna, która piekła mnie jak rana zadana zardzewiałym sztyletem i
wystraszyła bardziej niż sam opłakany wygląd matki. Chociaż zbladła jak płótno i ledwie trzymała
się na nogach, starała się, by goście odnieśli wrażenie, że był to niewinny żart, a nie okrutna,
zamierzona złośliwość. Wiedziałam, czemu udaje. Czuła paniczny strach przed utratą przyjaciół i
posunęłaby się do wszystkiego, byle nie zaznać samotności... Sztuczka jej się udała. Choć niektórzy
goście opuścili dom, reszta przyjęła za dobrą monetę jej humorystyczne wyjaśnienia. Pili na umór,
kładli się i chrapali. Przed samym świtem zebrałam wszystką odwagę i mimo zdrętwiałych kończyn
wygramoliłam się jakoś na dach, chłodny i mokry od rosy. Do naszej dziecięcej sypialni wdrapałam
się już reszką sił. O spaniu na razie nie było mowy. Anra z niecierpliwością czekał na
sprawozdanie. Błagałam go, żeby odłożył to na później, ale się uparł. Musiałam mu wszystko
dokładnie opowiedzieć. Sceny, które rozegrały się przed moimi oczami, odżywały w mojej
przeciążonej pamięci z taką wyrazistością, jakby były rzeczywistością, nie wspomnieniami.
Zadawał setki pytań, żeby wydobyć ze mnie szczegóły. Wskrzesiłem w sobie pierwsze ekscytujące
uczucie radości, choć psuła mi nastrój świadomość, że wśród ucztujących przeważały osoby podłe i
bezduszne. Kiedy doszłam do opisu kamiennej maszkary, Anra nadspodziewanie się ożywił.
Usłyszawszy, że była dziełem dwóch dowcipnych łotrów, nie krył rozczarowania. Nawet się
rozzłościł, jakbym go okłamała. W końcu pozwolił mi zasnąć. Następnej nocy ponownie wybrałam
się do kryjówki pod dachem.
Fafryd znów osadził wierzchowca. Mgły otulające górne partie masywu nagle się
rozjarzyły, jakby wschodził wśród nich zielony księżyc albo wybuchł wulkan i strzeliły zielone
płomienie. Twarze przyglądających się temu wędrowców przybrały nieziemski odcień.
Wabił ich do siebie olbrzymi, zachmurzony klejnot. Fafryd i Szary Kocur spojrzeli po sobie
ze stoickim spokojem. Po chwili cała trójka wspinała się dalej wąską percią.
- Przysięgałam na wszystkich bogów, że więcej tego nie zrobię - podjęła Ahura. - Wolałam
już umrzeć. Ale... Anra mnie zmuszał. Za dnia włóczyłam się jak duch na pokucie. Stara Berenika
dziwiła się i patrzyła na mnie podejrzliwie, a raz czy dwa zdawało mi się, że Fryne uśmiecha się
znacząco. W końcu nawet matkę to zaniepokoiło: wypytywała mnie i wezwała lekarza. Mogłam
rozchorować się na dobre, postradać zmysły lub umrzeć, lecz poszczęściło mi się. Z rozpaczy
zaczęłam uciekać z domu i zaraz otworzył się przede mną cały wielki świat.
Kiedy mówiła o tym głosem tchnącym tęsknotą do chwil zachowanych we wspomnieniach,
Fafryd i Kocur wyobrażali sobie Tyr jako miasto pełne magii w oczach małolaty. Nabrzeża, bogate
rezydencje, gwar na targowiskach, uliczne śmiechy i pogawędki, statki i przybysze z dalekich
krajów...
- Na każdym kroku spotykałam ludzi, których nocami widywałam na ucztach. Każdy z nich
wydawał mi się nadzwyczaj tajemniczy, więc uśmiechałam się do nich i z nimi żartowałam.
Ubierałam się w szaty młode] niewolnicy. Z czasem poznali mnie wszyscy i nawet czekali, kiedy
przyjdę: inni niewolnicy, dziewki z tawern, sprzedawcy łakoci, przekupki, skrybowie, posłańcy,
wioślarze, szwaczki i kucharze. Starałam się być uczynna, załatwiałam sprawunki, chętnie
przysłuchiwałam się niekończącym się rozmowom, przekazywałam najświeższe nowiny,
rozdawałam resztki jedzenia wyniesione z domu. Byłam powszechnie lubiana. Nigdy nie miałam
dość tego miasta, biegałam po ulicach od świtu do wieczora. Zwykle zapadał zmierzch, kiedy
wracałam przez mur ogrodowy... Nie mogłam wyprowadzić w pole Starej Bereniki, ale znalazłam
sposób na uniknięcie kary. Postraszyłam ją, że matka się dowie, jak to jej służebnica podsunęła
satyrowi i rudemu pomysł z kamienną maskaradą. Nie wiem, czy dobrze zgadłam, w każdym razie
poskutkowało. Potem już tylko burczała i zrzędziła, kiedy wkradałam się po zmroku do domu. Jeśli
chodzi o matkę, to oddalała się od nas coraz bardziej. Nocą używała życia, za dnia pogrążała się w
smętnych rozmyślaniach... Co wieczór czekała mnie jeszcze jedna przyjemność. Opowiadałam
Anrze wszystko, co widziałam i słyszałam, rozprawiałam z nim o każdej nowej przygodzie i
każdym małym sukcesie. Byłam sroką, która recytowała mu listę kolorów, dźwięków, zapachów.
Jak sroka powtarzałam bełkotliwe zdania cudzoziemców i strzępy uczonych dysput, jakie wiedli
kapłani i mędrcy. Już dawno zapomniałam, jak mnie kiedyś potraktował. Bawiliśmy się w
najbardziej fascynującą zgadywankę. Często mi pomagał. Radził, dokąd powinnam pójść, na co
popatrzeć, a raz nawet uchronił mnie przed porwaniem przez dwóch przymilnych handlarzy
niewolników z Aleksandrii, którym chyba tylko ja w mieście ufałam. Spotkało mnie wtedy coś
bardzo dziwnego. Ci dwaj uśmiechali się do mnie przymilnie, obiecując słodycze, jeśli przejdę się z
nimi kawałek. Nagle usłyszałam w myślach szept Anry: „Nie rób tego!" Zatrzęsłam się ze strachu i
prysłam w alejkę... Anra musiał nauczyć się patrzeć moimi oczami, nawet jeśli dzielił nas szmat
drogi. Zawsze czułam jego bliskość. Denerwowało mnie to, że gardzi spacerami, ale już wam
mówiłam, czym się skończyła nasza pierwsza wyprawa. Wraz z upływem lat bez reszty zżył się z
domem. Wystarczyło, że matka napomknęła o przeprowadzce do Antiochii, zapadł na ciężką
chorobę i nie chciał wrócić do zdrowia, póki nie przyrzekła mu, że nigdy, przenigdy nie wyjadą z
Tyru... Tymczasem wyrósł na szczupłego, w miarę przystojnego młodzieńca. Fryne strzygła do
niego oczyma i szukała wymówki, by znaleźć się z nim sam na sam w pokoju. On jednak bał się i
odrzucał jej zaloty. Pomimo tego nakłonił mnie do zaskarbienia sobie jej względów. Miałam
spędzać z nią więcej czasu, a nawet dzielić z nią łoże podczas tych nocy, kiedy nie chciała jej moja
matka. Lubił tę zabawę. Wiecie, że wiek dojrzewania to pogoń za miłością, przygodą lub bogami.
Albo za wszystkim po trochu. Anra przeżywał to samo, lecz jego bogowie kryli się w zakurzonych,
podniszczonych zwojach, które ojciec zatytułował „Wiedza tajemna!". Przestało mnie interesować
to, czym się zajmuje całymi dniami. Wiedziałam tylko, że uzupełnia naukę dziwnymi rytuałami i
eksperymentami. Niektóre przeprowadzał w piwniczce, gdzie były trzy szare kamienie. Wówczas
stawałam na straży. Już mi nie mówił, co czyta i o czym myśli, a ja marzyłam o szerokim świecie i
nie zauważałam różnicy w jego zachowaniu... A powinnam, bo odzywały się w nim coraz
gwałtowniejsze żądze związane z okresem dojrzewania. Zlecał mi trudniejsze, czasochłonne
zadania. Musiałam pytać o książki, o których w życiu nie słyszeli skrybowie, odszukiwać wszelkiej
maści astrologów i wróżki, kraść zielarzom lub kupować od nich rzadkie rośliny. A kiedy
przynosiłam mu ciężko zdobyte skarby, zabierał mi je niczym daninę, by nazajutrz wieczorem
okazywać jeszcze gorszy nastrój. Odeszły w niepamięć radosne dni, gdy wręczałam mu pierwszą
perską księgę o Arymanie, pierwszy magnetyczny kamień lub gdy powtarzałam mu słowo w słowo
podsłuchaną wypowiedź słynnego ateńskiego filozofa. Tego rodzaju rzeczy już go nie cieszyły.
Czasami słuchał półuchem moich opowieści, jakby wcześniej je przejrzał i wiedział, że nie będą
zawierać nic ciekawego... Zmizerniał i stał się chorowity. Wyniszczający głód wiedzy zmuszał go
do gorączkowego chodzenia po komnacie. Przypominała mi się wizja matki uwięzionej w ślepych,
podziemnych korytarzach. Serce mi się krajało, kiedy na niego patrzyłam. Pragnęłam mu pomóc,
podzielić się z nim wszystkimi radościami świata, dać mu to, czego brak sprawiał mu męczarnie...
Owszem, potrzebował pomocy, ale nie mojej. Wędrując swoją ciemną, niezbadaną ścieżką, dla
mnie niepojętą, załamał się pod potężną zaporą, której ze swoim doświadczeniem nie był w stanie
przekroczyć. Potrzebował nauczyciela.
8. STARZEC BEZ BRODY
- Mając piętnaście lat poznałam starca bez brody. Wtedy go tak nazwałam i dziś go tak
nazywam, bo nie znam innej wyróżniającej go cechy, która mogłaby utkwić mi w pamięci. Ilekroć
o nim myślę, nawet gdy stoi przede mną, jego twarz gubi się w tłumie. Jakby wybitny aktor po
wcieleniu się w role postaci wszystkich dramatów świata wybrał dla siebie najprostszą i
najskuteczniejszą charakteryzację. Ale co kryje się za tą nieprzeciętnie przeciętną twarzą? Czasem
można to wyczuć, lecz nigdy nie ma pewności. Powiedziałabym, że jest tam przesyt i pustka nie z
tego świata.
Fafryd wstrzymał oddech. Dojechali do końca grani. Po lewej stronie zbocze wyginało się
raptownie w górę, tworząc fragment pionowej skalnej ściany, gdy prawy stok rwał w dół ku
czarnej, niezgłębionej otchłani. Ścieżka przed nimi jednak ciągle się pięła - kamienna wstążka
szerokości dwóch kroków. Aby dodać sobie otuchy, Kocur dotknął liny zwiniętej na ramieniu. Z
początku konie nie chciały iść dalej, lecz w końcu ruszyły, jakby mdła, zielona poświata razem z
niezmienną melodią wciągnęła je w swoje niewidzialne sieci.
- To było w winiarni - ozwała się znów Ahura. - Właśnie przyniosłam wiadomość dla
pewnego, niewiele starszego ode mnie kochasia Greczynki Chloe, kiedy zobaczyłam go siedzącego
w kącie. Zapytałam Chloe, kto to taki. Powiedziała, że grecki chórzysta i zarazem wędrowny poeta,
ostatnio bez szczęścia... Albo nie, zmieniła szybko zdanie. Egipski wróżbita! Próbowała sobie
jeszcze przypomnieć słowa sambijskiego kupczyka, patrzyła wnikliwie na mężczyznę, by na koniec
oznajmić, że wcale go nie zna i ma to gdzieś... Zaintrygowała mnie jego pustka. Oto miałam przed
sobą nową tajemnicę. Długo mu się przyglądałam, aż wreszcie odwrócił się i spojrzał na mnie.
Miałam wrażenie, że od samego początku zdawał sobie sprawę z mojego zaciekawienia, lecz
ignorował je jak senny człowiek ignoruje brzęczącą muchę. Po krótkiej chwili pobiegł wzrokiem
gdzieś dalej, ale kiedy wyszłam z winiarni, prędko mnie dogonił.
„Prócz ciebie ktoś jeszcze patrzy twoimi oczami, mam rację"? - spytał cicho.
Tak się wystraszyłam, że zabrakło mi słów, ale on nie oczekiwał odpowiedzi. Wyraźnie się
rozpromienił, choć jego twarz wciąż się niczym nie wyróżniała. Zaraz zaczął prowadzić ze mną
miłą pogawędkę, nie szczędząc mi żartów i śmiesznych opowieści. Mimo to nie zdradził, kim jest i
czym się trudni. Jednakże z różnych drobnych wzmianek wywnioskowałam, że posiada wiedzę z
tych dziwnych dziedzin, które zawsze interesowały Anrę. Dlatego nie wyrywałam się, gdyśmy szli
ręka w rękę. Wnet jednak zrzedła mi mina. Wspinaliśmy się właśnie wąską, krętą uliczką, kiedy
ścisnął moją dłoń tak, jak tego nie lubiłam. Do tego zerkał na mnie dziwnym wzrokiem. Poczułam
się niepewnie i oczekiwałam, że lada chwila Anra ostrzeże mnie przed niebezpieczeństwem.
Minęliśmy pochyłą kamienicę i zatrzymaliśmy się pod przylegającą do niej obskurną, dwupiętrową
ruderą. Powiedział, że mieszka na samej górze. Ciągnął mnie do drabiny służącej za schody, a
ostrzeżenia jak nie było, tak nie było. Kiedy jego dłoń przesunęła mi się na nadgarstek, nie
czekałam dłużej. Szarpnęłam się i uciekłam, jakby goniło mnie stado wilków... W domu Anra
przechadzał się po komnacie jak rozjuszony lampart. Z wypiekami na policzkach opowiadałam mu
o strasznej przygodzie, lecz ciągle mi przerywał, pytając o drobiazgi związane ze Starcem. I z
rozczarowaniem kiwał głową, bo za mało wiedziałam. A kiedy zaczęłam wyjaśniać mu powody
ucieczki, zdumiał się niepomiernie. Wykrzywione rysy jego twarzy zdradzały bolesną udrękę;
zawiódł się w nadziejach i podniósł ręce, jakby chciał mnie uderzyć. Na koniec rzucił się na sofę ze
szlochaniem. Gdy jednak pochyliłam się nad nim ze współczuciem, przestał się mazać i spojrzał na
mnie przez ramię. Ciągle był trupio blady, lecz mówił ze spokojem. „Ahuro, muszę wiedzieć o nim
jak najwięcej!". Nareszcie uświadomiłam sobie to, czego powinnam się była domyślić już kilka lat
wcześniej. Wolność: tyle mi dała radości, tyle marzeń spełniła. A jednak była złudzeniem. To nie
Anra, lecz ja dźwigałam kajdany. Zabawa? Nie było żadnej zabawy, tylko zniewolenie. Kiedy pełna
zapału cieszyłam się swobodą otwartego miasta, zachwycona jego dźwiękiem i kolorem, kształtem i
ruchem, on ingerował w tę część mojej natury, nad którą przestałam panować, a która odpowiada za
wolę, poczucie celu, umiejętność wnioskowania. Byłam jego bezwolnym narzędziem, niewolnicą
na posyłki, wygodnym przedłużeniem ciała, macką odrastającą po oderwaniu jak u ośmiornicy.
Ubolewałam nad jego strapieniami, ze wszystkich sił starałam się go pocieszyć, lecz on bezlitośnie
wykorzystał moją słabość. Byliśmy z sobą naprawdę blisko, jak dwie połówki jednej całości... co
jemu dawało tylko przewagę taktyczną. Przechodził drugi poważny kryzys w życiu i znowu bez
wahania podporządkował swoim celom najbliższą mu osobę. Kiedy już wiedział, że mu nie
odmówię, zobaczyłam nikczemną podłość w jego oczach. Można by nas przyrównać do brata i
siostry sprawujących wspólne rządy w Antiochii lub Aleksandrii: zawsze razem od wczesnego
dzieciństwa, przeznaczeni sobie, choć jeszcze o tym nie wiedzą, chłopiec niedojrzały i
nieuświadomiony, aż tu raptem, o zgrozo, przed nimi noc poślubna... Skończyło się tak, że szłam z
powrotem wąską uliczką do pochyłej kamienicy, obskurnej rudery, drabiny i na drugie piętro do
starca bez brody. Nie myślcie sobie, że się nie buntowałam. Po wyjściu z domu, co parę kroków
próbowałam zawrócić. Wcześniej, nawet, jeśli musiałam czołgać się w pajęczynach pod dachem,
zajmowałam się tylko szpiegowaniem i składaniem raportów. Nie angażowałam się w nic
bezpośrednio. Cóż, stało się to, co było do przewidzenia. Wdrapałam się po drabinie i zapukałam
do krzywych drzwi. Otworzyły się, ledwie ich dotknęłam. A w środku zadymionej izdebki, za
dużym i pustym stołem, przy świetle dogasającej lampki, ze skierowanymi na mnie nieruchomymi,
rybimi oczami, siedział starzec bez brody.
Ahura przerwała opowieść. Fafryd i Szary Kocur czuli, jak osiada na nich wilgoć.
Zapuszczając wzrok między skalne zbocza, dostrzegli wędrujące ku nim z niebosiężnego szczytu -
niczym leśne pnącza lub duchy węży dusicieli - pasma zielonkawej mgły.
- Tak... - powiedziała Ahura. - Gdzie jest on, tam są zawsze jakieś mgły i dymy... Po trzech
dniach wróciłam do Anry i opowiedziałam mu, co przeżyłam. Jak trup zwierzający się swemu
mordercy. Tym razem mój oprawca chciwie chłonął każde słowo. Kiedy streściłam mu plan
opracowany przez starca, niezwykła radość zaświeciła w jego oczach. Starzec miałby znaleźć
zatrudnienie jako nauczyciel i lekarz Anry, co nie powinno mu sprawić kłopotu, bowiem matka
zawsze przychylała się do życzeń syna i może wciąż żywiła nadzieję, że zdoła go uchronić przed
pustelniczym żywotem. W dodatku starzec miał charyzmę i dar przekonywania. Jestem pewna, że
dostałby się wszędzie, gdzie by mu się spodobało. W ciągu paru tygodni przejął po cichu rządy w
domu; niektórych, na przykład matkę, zupełnie ignorował, zaś innych, jak Fryne, bezwzględnie
wykorzystywał. Doskonale pamiętam ten dzień, kiedy się zjawił. Anra po raz pierwszy miał zetknąć
się z rzeczywistością świata istniejącego poza murem ogrodu. I bał się tego jak ognia. Godziny
oczekiwania potwornie się dłużyły. Nie wyściubiał nosa z komnaty i chyba tylko duma
powstrzymała go przed tym, żeby wszystko odwołać. Nic by nas nie uprzedziło o nadejściu starca,
wszelako Stara Berenika, która akurat liczyła srebra na podwórzu, nagle przestała mruczeć do
siebie. Anra rzucił się na sofę w kącie i z rękami zaciśniętymi na jej skraju badał wzrokiem
korytarz. Aż pojawił się tam jakiś cień, ciemniejący i nabierający wyraźniejszych kształtów. Starzec
położył w progu dwa worki i spojrzał na Anrę, który siedział za mną. Chwilę potem mój brat
przestał nerwowo sapać, powietrze uszło zeń z cichym sykiem i zemdlał... Wieczorem rozpoczął
nauki. Wydawało się, że wszystko musi sobie powtórzyć wraz z dotąd nieznanymi, dziwnymi
szczegółami. Musiał się uczyć języków, lecz niekoniecznie każdego spotykanego w księgach ludzi.
Musiał dokonywać obrzędów, ale niekoniecznie sprawowanych z myślą o każdym powszechnie
czczonym bogu. Wykonywać czynności magiczne, jednak potrzebnych mu ziół nie mogłam nigdzie
kupić ani ukraść. Dzień w dzień Anra zgłębiał mroczne tajniki ludzkiej natury, schorzeń i
zagadkowych mocy umysłu, uśpionych uczuć sprzed tysiącleci - osobliwości wynikających z
niedopatrzeń bogów i zanieczyszczeń w ziemi, z której powstał człowiek. Nie wiedzieć, kiedy, nasz
dom stał się przybytkiem obrzydliwości, świątynią sił nieczystych. A jednak nie organizowali
zwyrodniałych orgii i zachowywali umiar w doświadczeniach. Cokolwiek robili, wymagało to od
nich wielkiej dyscypliny i skupienia sił duchowych. Musieli ściśle trzymać się zasad i receptur.
Dążyli do wiedzy i władzy... zrodzonej z ciemności, to prawda, lecz mieli zamiar realizować swoje
plany za cenę największych wyrzeczeń. Należeli do ludzi osobliwie religijnych: ich obrzędy były
tożsame z profanacją, cuglami genialnych umysłów pragnęli kierować rozbitym światem jak
koniem pociągowym, obrali sobie za boga Arymana, kwintesencję zła, rządcę piekielnych
otchłani... Życie domu toczyło się zwykłym trybem, choć czuliśmy się niczym lunatycy. Prawdę
mówiąc, niejeden raz miałam wrażenie, że wszyscy oprócz Anry jesteśmy sennymi zjawami w
pustych oczach starca, aktorami w koszmarnym spektaklu, gdzie ludzie odgrywają role zwierząt,
zwierzęta - robaków, a robaki - szlamu... Tradycyjnie, co rano wybierałam się na obchód Tyru.
Śmiałam się i żartowałam jak kiedyś, lecz nie było w tym serca, odkąd wiedziałam, że przykuto
mnie do domu niewidzialnymi łańcuchami, przerzucono za mur jak lalkę na sznurku. Nie ważyłam
się otwarcie niweczyć zamierzeń moich panów, choć mogłam nieśmiało podkładać im nogę.
Pewnego razu przemyciłam Chloe amulet ochronny, bo podejrzewałam, że zastanawiają się nad
przeprowadzaniem na niej takich samych doświadczeń, jakim była poddawana Fryne. Z każdym
dniem zwiększał się zakres ich zainteresowań. W zasadzie, już dawno wyjechaliby z domu, gdyby
nie więź łącząca Anrę z domem. Pracowali więc usilnie nad jej zerwaniem. Nie powiedzieli mi, jak
chcą tego dokonać, lecz szybko się domyśliłam, że przewidzieli dla mnie rolę w swych planach.
Świecili mi w oczy mrugającymi płomykami, a Anra dotąd mamrotał, póki nie zasnęłam. Kiedy
budziłam się po kilku godzinach lub dniach, okazywało się, że bez udziału świadomości
wykonywałam swoje codzienne obowiązki. Moje ciało słuchało rozkazów Anry. Innymi razy Anra
zakładał na twarz cienką skórzaną maskę, bo wtedy łatwiej było mu patrzeć moimi oczami.
Narastało we mnie poczucie jedności z bratem, ale zarazem strach przed nim... Aż pewnego dnia
odebrali mi resztkę swobody, jakbym miała być głównym bohaterem brutalnego obrzędu,
wprowadzającego mnie w wiek dojrzałości bądź przygotowującego na śmierć, narodziny lub coś
jeszcze innego. Podsłuchałam starca, gdy mówił o nie oglądaniu słońca i nie dotykaniu ziemi.
Spędzałam długie godziny w kryjówce pod dachem lub na trzcinowych matach w piwnicy. Tym
razem nie bratu, ale mnie zakrywano oczy i zatykano uszy. Oto ja, dla której dźwięki i widoki były
najpożywniejszą strawą, nie mogłam zobaczyć niczego prócz fragmentarycznych wspomnień o
małym, schorowanym Anrze, starcu w zadymionej izbie czy Fryne czołgającej się na brzuchu i
syczącej jak wąż. Najgorzej znosiłam rozłąkę z bratem. Po raz pierwszy w życiu nie dane mi było
oglądać jego twarzy, słyszeć głosu, czuć myśli. Usychałam jak drzewo z podciętymi korzeniami
albo drapieżnik po stracie zębów... W końcu przyszedł dzień - a może noc, sama nie wiem - w
którym starzec zdjął mi maskę z twarzy. W piwnicy było dość mroczno, lecz moje oczy, tak długo
przyzwyczajane do ciemności, zobaczyły z bolesną ostrością najdrobniejsze szczegóły w
podziemnym pomieszczeniu. Z ceglanej podłogi wydłubano trzy szare kamienie. Obok na wznak
leżał rozkrzyżowany Anra: blady, wychudzony, ledwie oddychający, bliski śmierci.
Trójka podróżników zatrzymała się przed nieziemsko zielonym wałem mgły. Niedawno
zdradliwa ścieżynka wyprowadziła ich na płasko ścięty wierzchołek góry. Przed nimi ciemne,
skalne podłoże już po kilkunastu krokach ginęło pod pierzyną mglistych oparów. Bez słowa zsunęli
się z siodeł i pociągnęli dygoczące zwierzęta w królestwo wilgoci, które - gdyby mgła ważyła tyle
co woda - do złudzenia przypominałoby fosforyzujące dno morza.
- Serce we mnie skowyczało z żalu na widok mojego znękanego brata. Uzmysłowiłam
sobie, że choć okrutnie znęcał się nade mną, kocham go bardziej niż cokolwiek na świecie, kocham
go jak niewolnica swego słabego, bezlitosnego pana, który tylko w niej ma oparcie, kocham go jak
sponiewierane ciało kocha despotyczny umysł. Nie mogłam żyć bez niego i umrzeć bez niego.
Czułam, że zrodziła się między nami więź trwalsza od więzi krwi i ciała, jaka w rzadkich
przypadkach łączy bliźniaki... Starzec powiedział, że życie brata zależy ode mnie. Na razie pozwolił
mi mówić do niego jak za dawnych czasów. Po tylu dniach nieukojonej tęsknoty ochoczo
skorzystałam z okazji. Anra od czasu do czasu poruszał ziemistymi powiekami, nic więcej, a jednak
czułam, że nigdy jeszcze nie słuchał mnie tak uważnie i nigdy tak dobrze nie rozumiał. W
porównaniu z tym wszystkie nasze niegdysiejsze rozmowy wydawały się chłodne i banalne.
Wyszukiwałam w pamięci i przekazywałam mu różnorakie szczególiki, które dawniej wyleciały mi
z głowy lub wymagały zbyt mozolnego opisu. Opowieści ciągnęły się w nieskończoność;
żonglowałam wątkami, przebierałam w przygodach, przeskakiwałam z miejscowych plotek do
dziejów świata, odświeżałam wrażenia i doświadczenia, nie tylko moje własne... Tak mijały
godziny, a kto wie, może i dni. Prawdopodobnie starzec jakimś czarodziejskim zaklęciem sprawił,
że reszta domowników posnęła lub ogłuchła, dzięki czemu nikt nam nie przeszkadzał. Gdy zaschło
mi w gardle, dostawałam coś do picia, choć wolałabym ani na moment nie przerywać, albowiem
wygląd brata powoli, lecz nieubłaganie zmieniał się na gorsze. Poza tym wbiłam sobie do głowy, że
moje słowa są jego ostatnią deską ratunku i łączą nasze ciała kanałem, którym mogę mu przesyłać
swą ożywczą siłę. Oczy mi się sklejały i łzawiły, ręce dygotały, a z krtani wydobyłam chyba
wszystkie możliwe rodzaje chrypy aż do ledwie słyszalnego szeptu. Mimo wielkiego samozaparcia
pewnie i tak bym zemdlała, gdyby starzec nie podsuwał mi pod nos wonnego dymu palonych ziół,
który momentalnie przywracał mnie do przytomności. .. W końcu straciłam głos, ale i wtedy nie
spoczęłam na laurach. Nadal poruszałam spękanymi wargami i snułam wątki najróżniejszych myśli.
Jakby wydobywane z głębin pamięci szczątki pojęć tworzyły cienką nić, na której wisiało życie
Anry. Nękała mnie zwłaszcza jedna wizja: umierający Hermafrodyta zbliża się do źródła, by
połączyć się w jedno z nimfą Salmakis... Zapuszczałam się coraz dalej i dalej łączącym nas
kanałem. Blada, krucha, zabiedzona twarz Anry zbliżała się do mnie, aż w końcu, kiedy ostatnim
wysiłkiem woli przelałam na niego resztkę sił, twarz rozrosła się przede mną na kształt
alabastrowego klifu o zielonych odcieniach, który walił się na mnie...
Ahura przerwała, gdyż strach odebrał jej mowę. Wędrowcy stanęli jak wryci i otworzyli
szeroko oczy. Albowiem przed nimi pięła się w górę - tak blisko, że poczuli się jak w zasadzce -
potężna, przedziwna budowla ni to z białego, ni żółtego kamienia. Przez wąskie okna i otwarte na
oścież drzwi wylewało się złowieszcze, zielonkawe światło, za sprawą, którego mgła zdawała się
fosforyzować. Fafryd i Kocur pomyśleli o obeliskach w Karnaku, latarni morskiej na Faros,
ateńskiej Akropolis, babilońskiej Bramie Isztar, ruinach Hatti, Zaginionym Mieście Arymana i
ułudnych wieżach, które zwodzą marynarzy między Scyllą a Charybdą. W istocie rzeczy,
architektura tej imponującej budowli odznaczała się nieprzebranym bogactwem form i tak
niezwykłą oryginalnością, że można ją było uznać za kolebkę nowej, nieziemskiej stylistyki. Mgła
potęgowała wrażenie. Łukowe rampy i strzeliste pinakle, niczym niewyraźny kształt widziany w
sennym koszmarze, pełzły ku wyżynom, gdzie powinny być gwiazdy.
9. ZAMEK MGŁA ZWANY
- Później zdarzyła się rzecz bardzo dziwna - podjęła Ahura. - Czułam się, jakby ktoś mnie
uwolnił od gorączkowych majaków i umieścił w zaciszu bajkowego snu.
Uwiązawszy konie, podróżnicy szerokimi schodami ruszyli ku drzwiom - beztrosko
otwartym, jakby pan zamku drwił sobie ze szturmów czy ukradkowych podchodów.
- Leżałam na plecach obok trzech kamieni i patrzyłam, jak moje ciało porusza się w
piwnicy. - Ahura opowiadała swą historię z takim samym chłodnym, filozoficznym spokojem, z
jakim trójka podróżników maszerowała po schodach. - Byłam słaba jak trzcina, nie mogłam nawet
palcem ruszyć, a mimo to doznawałam uczucia niewymownej błogości. Gardło już mnie nie piekło
ani nie bolało. Beznamiętnie, jak człowiek we śnie, przyglądałam się swojej twarzy. Widziałam na
niej triumfalny uśmieszek, który wydał mi się dość głupi. Po pewnym czasie w moim przyjemnym
śnie pojawił się strach. Twarz niby należała do mnie, lecz jej rysy dziwnie się układały. Nagle
musiała mnie zobaczyć, bo wykrzywiła się wzgardliwie, odwróciła i powiedziała coś do starca,
który z powagą pokiwał głową. Strach przeniknął mnie do szpiku kości. Z przeogromnym
wysiłkiem przesunęłam wzrok i spojrzałam na moje prawdziwe ciało, to leżące na ziemi. Ciało
Anry...
Dotarli do drzwi i znaleźli się w przestronnej sali z kamiennymi ścianami i mnóstwem wnęk
i zakamarków. Wydawało się, że ani na krok nie zbliżyli się do źródła zielonego światła, które tutaj
jasnym blaskiem przesycało mgliste powietrze. Tu i tam stały kamienne stoły, ławy i krzesła, lecz w
oczy rzucało się przede wszystkim ogromne sklepione przejście, znad którego rozchodziły się
fantazyjnie rozplanowane kamienne żebra. Fafryd i Kocur natychmiast zauważyli nieprzeciętnie
duży kamień zwornikowy, w którym u góry widniała dziwna, ciemna nisza.
W niepokojącej ciszy dłonie podróżników błądziły po rękojeściach mieczy. I nie tylko
dlatego, że nie słyszeli już wzywających ich dźwięków (w Zamku Mgłą Zwanym rozlegało się co
najwyżej ich własne bicie serc). Otóż całą przestrzeń w zamku - zdawać by się mogło - wypełniała
pod postacią mgły miażdżąca zmysły koncentracja umysłu, jakby przebywali w głowie
gigantycznego myśliciela lub same kamienie oddawały się mistycznym rozmyślaniom.
A ponieważ mieli wrażenie, że przedłużając swój pobyt w tej martwej sali, wykazaliby się
takim samym brakiem rozsądku, co zabłąkany myśliwy stojący w bezruchu na trzaskającym
mrozie, skierowali się do sklepionego przejścia i zaczęli wspinać pierwszą z brzegu rampą.
- Mogłam tylko patrzeć bezradnie, jak się szykują do opuszczenia domu - podjęła wątek
Ahura. - Podczas gdy Anra zbierał manuskrypty i pakował ubranie, starzec obtłukiwał z zaprawy
trzy szare kamienie. Być może w chwili zwycięstwa zapomniał o zachowaniu środków ostrożności.
Tak czy inaczej, moja matka zeszła do piwnicy, kiedy pochylał się i zmagał z kamieniami.
Krzycząc: „Cóżeś z nim zrobił?!", schyliła się nade mną i ze strachem zaczęła mnie obmacywać.
Nie spodobało się to starcowi, bo chwycił ją za ramiona i bezceremonialnie odsunął. Skuliła się pod
ścianą, gdzie szczękała zębami i z grozą w oczach patrzyła, jak Anra w moim ciele nieporadnie
podnosi oczyszczone kamienie. Starzec zarzucił mnie sobie na ramię (moje wyniszczone ciało
niewiele ważyło), wziął pakunki i po schodkach wyszedł na górę. Przeszliśmy przez usłaną
płatkami róż salę, gdzie wyperfumowani, opryskani winem goście gapili się na nas w tępym
zdumieniu. I tak opuściliśmy dom. Była noc. Przy osłoniętej lektyce, do której wpakował mnie
starzec, czekało już pięciu niewolników. Pamiętam jeszcze twarz matki, na której łzy rozmazywały
puder, kiedy patrzyła za nami przez uchylone drzwi.
Po rampie dotarli na wyższe piętro, gdzie jakiś czas błąkali się w labiryncie pustych komnat.
Nie ma potrzeby rozpisywać się o rzeczach majaczących w cieniu bocznych korytarzy i o tym, co
było słychać za żelaznymi drzwiami pozamykanymi na ciężkie, skomplikowane zasuwy, których
nie śmieli ruszać. Natknęli się na zagraconą bibliotekę z regałami po sam sufit. Oczywiście, było
tam mnóstwo starych zwojów; karty wydawały się kopcić i parować, jakby papirus przechodził
powolny proces samospalenia. W kątach stały jeden na drugim zamknięte kosze wiklinowe z
zieleniejącymi tabliczkami z kamienia i zaśniedziałymi z miedzi.
Zobaczyli też takie przyrządy, że Fafryd nie musiał napominać Kocura, aby ich nie dotykał.
W innej komnacie bił w nos okropny zwierzęcy fetor. Na śliskiej podłodze leżało rozsypane czarne,
krótkie i nadzwyczaj grube włosie, lecz jedyną żywą istotą, jaką ujrzeli, było zwierzątko bez sierści,
które wyglądało jak nieudana kopia niedźwiadka. Kiedy Fafryd pochylił się, aby je pogłaskać,
smyknęło w kąt z popiskiwaniem. Napotkali również drzwi sięgające kolan, trzykrotnie szersze niż
wysokie, tudzież okno otwarte na pustkę sprawiającą wrażenie bezkresnej, czarnej dali - ni to
nocnych ciemności, ni to smolistego kopcia. Fafryd wyjrzał na zewnątrz i niewyraźnie dostrzegł na
murze nadżarte przez rdzę i niknące w mroku uchwyty żelaznej drabinki. Kocur rozwinął linę na
całą długość, rozkręcił ją za oknem i zatoczył wielkie koło, lecz hak o nic nie zawadził.
Wszelako najdziwniejszym wrażeniem, jakie budziła w nich ta zatrważająco pusta
warownia, z początku dość trudnym do uchwycenia, choć pogłębiało się ono w każdym nowo
odwiedzonym pomieszczeniu i krętym korytarzu - była świadomość architektonicznego absurdu.
Wydawało się rzeczą niemożliwą, aby podpory mogły udźwignąć niewyobrażalne brzemię
kamiennych stropów i posadzek - niemożliwą do tego stopnia, że człowiek święcie wierzył w
istnienie przypór i konstrukcji oporowych... choć na razie nigdzie ich nie widział. Albo więc były
niewidzialne, albo należały do zupełnie innego świata, a Zamek Mgłą Zwany tylko częściowo
wynurzał się tutaj z jakiejś obcej sfery. Na domiar złego spotykało się czasem zaryglowane drzwi
do pomieszczeń, gdzie teoretycznie nie było miejsca bodaj na komórkę.
Wędrowali taką gmatwaniną korytarzy, że nawet zachowując w pamięci wszystkie znaki
orientacyjne, kompletnie się pogubili.
- Tak dalej być nie może - odezwał się w końcu Fafryd. - Niezależnie od tego, czego
szukamy i z kim mamy się spotkać, ze starcem czy demonem, możemy raz jeszcze popróbować
szczęścia w tamtej dużej sali z ogromnym sklepionym przejściem.
Kocur pokiwał głową i zawrócili.
- Na pewno nie będziemy tam w gorszej sytuacji niż tutaj - powiedziała Ahura. - Na Isztar,
starzec słusznie rymował: „W każdej sali wilcze oczy, w każdym przejściu pazur smoczy". Zawsze
się bałam tego miejsca, ale nie przypuszczałam, że będzie tu piekielny labirynt, a w nim kamienny
władca i kamienne pułapki... Bo wiecie, moi oprawcy nigdy mnie tu nie przyprowadzili. Od tamtej
nocy, kiedy opuściłam dom w ciele Anry, byłam żywym trupem: zabierali mnie i zostawiali, gdzie
im się żywnie podobało. Pewnie by mnie zabili (raz nawet Anra nalegał, by to zrobić), tyle że
koniecznie ktoś musiał żyć w ciele Anry, a także w moim prawowitym ciele, kiedy on je opuszczał.
Albowiem Anra mógł na powrót przyoblec się we własną skórę i poruszać się w niej w krainie
Arymana. Na ten czas zaciągali mnie do Zaginionego Miasta i odurzali ziołami, bym nie mogła się
ruszyć. Jestem pewna, że coś zrobiono z jego ciałem. Starzec wspominał, że można je uczynić
niezniszczalnym. Kiedy po raz któryś do niego wróciłam, wydało mi się bardziej puste i jakby
kamienne.
Zaledwie Kocur ruszył w dół rampą, doszedł go z daleka, wyraźny pośród przytłaczającej
ciszy, cichutki jęk.
- Poznałam na wylot ciało brata, ponieważ w ciągu siedmiu lat, gdy zamykali mnie w
grobowcu, spędzałam w nim większość czasu. Aż przyszła taka chwila, kiedy mimo niedoli
przestałam się zadręczać i strach minął. Śmierć nie robiła już na mnie wrażenia. Po raz pierwszy w
życiu mój sposób myślenia i poglądy na świat miały okazję rozwinąć się i dojrzeć. Uwięziona w
grobowcu, zmuszona obywać się bez doznań zmysłowych, hartowałam w sobie moc ducha. I
zobaczyłam to, czego wcześniej nie widziałam. Słabe strony Anry Otóż Anra nie był w stanie
uwolnić się ode mnie. Rozerwanie łańcucha, którym niegdyś skuł nasze umysły, okazało się ponad
jego siły. Bez względu na to, jak daleko przebywał i jakich używał kamuflaży, miałam pewien
wgląd w jego myśli, choć cokolwiek widziałam, zawsze to była, że tak powiem, scena rozgrywająca
się na końcu długiego, wąskiego, ciemnego korytarza... Widziałam przedmiot jego dumy, srebrną
zbroję. Patrzyłam, jak na skrzydłach ambicji szybuje między gwiazdy; były dlań klejnotami
wpiętymi w czarny aksamit, ozdobą jego przyszłego skarbca. I czułam tak wyraźnie, jakby to
uczucie zrodziło się w moim sercu, jego namiętną nienawiść wobec nieczułych, zaborczych bogów
- wszechmogących ojców, którzy strzegą zazdrośnie tajemnic wszechświata, drwią z naszych
błagań, wpadają w gniew, potrząsają głowami, zakazują, dają nauczki. Z całej duszy nienawidził
więzów czasu i przestrzeni, jakby każda piędź ziemi, na której nie postawił stopy i nie zatrzymał
spojrzenia, pętała mu ręce srebrnymi kajdanami, a każda chwila wcześniejsza i późniejsza
względem jego życia - przytwierdzała go srebrnym gwoździem do krzyża. Przechadzałam się po
targanych wichrem salach jego samotności i zrozumiałam, że gustuje w pięknie ciemnych,
połyskliwych kształtów, które rozdzierają ciało i duszę. A raz zajrzałam do lochów jego miłości,
gdzie żaden promień światła nie ujawniał pieszczonych tam trupów i całowanych kości. Oswoiłam
się z jego marzeniami o wszechświecie pełnym cudów, zaludnionym przez bogów widocznych
gołym okiem. Gorąco pragnął poznać tajemnice świata, jak ktoś pragnie poznać tajemnice kobiety,
wszystkie jej ukryte zakamarki... Na szczęście (mówię tak, bo w końcu zdołałam go znienawidzić),
choć do woli korzystał z mojego ciała, nie przychodziło mu to ze swobodą i łatwością. Nie umiał
się śmiać, kochać, chodzić śmiało między ludźmi. Zamiast tego wycofywał się, krył w cieniu,
zerkał z ukrycia i wydymał wargi.
Zeszli już dalej niż do połowy rampy, kiedy Kocurowi wydało się, że jęk się powtarza, jest
głośniejszy i przechodzi w gwizdanie.
- Brat i starzec rzucili się w wir studiów i eksperymentów, co zmuszało ich do odwiedzania
najdalszych zakątków świata. Mieli nadzieję otworzyć czarne wrota królestwa, gdzie ich
możliwości będą nieograniczone. Ze swego ciasnego więzienia z wielką ciekawością śledziłam ich
postępy. Owoce ich trudów prędko dojrzewały, lecz w końcu zgniły, co mnie wielce ucieszyło.
Wyciągali drapieżnie palce w ciemności i po prostu nie trafili na następny szczebel. Jednemu i
drugiemu czegoś brakowało. Anra zrobił się zgorzkniały, winił starca za niepowodzenia. Pokłócili
się... Widząc, że Anra ponosi sromotną porażkę, śmiałam się z niego szyderczo. W myślach, nie
ustami. Nie mógł się schować przed tym śmiechem na ziemi ani w gwiazdach. To wtedy postanowił
mnie zabić. Jednak co z tego, skoro bał się tknąć własnego ciała? Na dodatek potrafiłam już go do
niego nie dopuścić... Być może to właśnie mój drwiący śmiech tak mu dokuczył, że zainteresował
się wami i zagadką śmiechu Starszych Bogów. Poza tym szukał w magii sposobów na odzyskanie
utraconego ciała. Były chwile, kiedy bałam się, że znajdzie nową drogę ucieczki albo fortelem
wypędzi mnie z ciała. Ulżyło mi dopiero dziś rano przed grobowcem - ach, słodka zemsto! -
gdyście pluli na jego propozycje i rzucili mu wyzwanie, by w końcu z pomocą mego śmiechu go
zabić. Teraz czeka nas już tylko rozprawa ze starcem.
Pod monumentalnym, ekscentrycznie sklepionym przejściem z dziwnie wklęśniętym
kamieniem zwornikowym ponownie usłyszeli jękliwy gwizd. Tym razem nie mieli najmniejszych
wątpliwości: nie był złudzeniem i dochodził z bliska, ze ściśle określonego kierunku. Podbiegłszy
do pogrążonego w cieniu kąta sali, gdzie mgła zebrała się w szczególnej obfitości, dojrzeli otwór w
ścianie, umieszczony nisko nad podłogą, zaś w tym oknie - twarz, która unosiła się wśród gęstych
oparów mgły w oderwaniu od reszty ciała. W jej rysach, doszczętnie wypranych ze znaków
szczególnych, mogłyby znaleźć swe odzwierciedlenie twarze wszystkich ludzi pomarłych w
starożytności, zawiedzionych w swoich pragnieniach. Na brodzie i wpadniętych policzkach nie było
śladu zarostu.
Zbliżając się z trwogą do okna, przekonali się, że twarzy towarzyszy jednak trochę skóry i
kości tudzież jakiś punkt podparcia.
Niewyraźnie rysowały się długie strzępy ubrania (bądź porozrywanego ciała), srebrne
łańcuchy z hakami lub kolcami, puchnący i wiotczejący worek: płuco.
Wtem jedyne oko, które ostało się w tej żałosnej ruinie człowieka, otworzyło się i
skierowało na dziewczynę. Skurczone usta wykrzywiły się w karykaturalnym uśmiechu.
- Podobnie jak ciebie, Ahuro - stęknął nieszczęśnik najwyższym falsetem - wyprawił mnie z
misją, której nie chciałem przyjąć.
Zdjęci strachem, którego nawet nie śmieli wyrazić słowami, wszyscy jak jeden mąż obrócili
głowy, by spojrzeć przez ramię na wypełnione mgłą wejście do zamczyska. Patrzyli tak przez trzy,
cztery uderzenia serca. Doleciało ich ciche rżenie konia. Teraz już odwrócili się całkiem do drzwi...
choć wcześniej sztylet wyrzucony pewną, nie znającą drżenia ręką Fafryda ugrzązł w oku
torturowanego człowieka.
Stali ramię przy ramieniu: Fafryd z szeroko otwartymi oczami, Kocur w napięciu, Ahura z
miną kogoś, kto szczęśliwie wdrapał się na szczyt urwiska i tam raptownie się pośliznął.
W poświacie za drzwiami przystanął wielki cień.
- Śmiej się! - rozkazał Fafryd Ahurze ochrypłym głosem. - Śmiej się, na co czekasz? -
Potrząsnął nią.
Szarpała głową, naprężała struny głosowe, krzywiła usta, lecz jej śmiech przypominał
mizerny rechot żaby, a twarz wyrażała rozpacz.
- Otóż to! - zabrzmiał głos, wszystkim doskonale znany. - Są takie chwile, kiedy śmiech jest
bronią podatną na stępienie. Równie bezużyteczną jak miecz, którym mnie dzisiaj przekłuto. -
Śmiertelnie blady, z plamką zaschniętej krwi na piersi, strzaskanym czołem, okurzony po podróży,
Anra Dewadoris ukazał swoją twarz.
- A zatem wracamy do punktu wyjścia - rzekł wolno. - Tylko że teraz nie rozstaniemy się
tak szybko.
Fafryd usiłował coś powiedzieć, lecz słowa i śmiech uwięzły mu w gardle.
- Po części już wiecie, do czego jestem zdolny, znacie moją historię - ciągnął adept. - Na to
właśnie liczyłem. Mieliście czas zważyć argumenty i wyciągnąć wnioski. Czekam na odpowiedź.
Tym razem to Kocur chciał wykrztusić słowo lub wybuchnąć śmiechem - nadaremnie.
Adept przyglądał im się dłuższą chwilę z miłym wyrazem twarzy. Nagle jego spojrzenie
powędrowało dalej. Zmarszczył czoło, podszedł szybkim krokiem, przepchnął się między nimi i
nachylił nad otworem w ścianie.
Zaledwie odwrócił się do nich plecami, Ahura szarpnęła Kocura za rękaw i otworzyła usta
do szeptu. Co przypominało wysiłki głuchoniemego.
Usłyszeli markotny głos adepta.
- Był moim ulubieńcem...
Kocur wyciągnął sztylet, chcąc zaatakować Anrę od tyłu, lecz Ahura chwyciła go i pokazała
mu palcem coś zupełnie innego.
Adept okręcił się na pięcie.
- Cymbały! - wrzasnął. - Nie umiecie docenić wspaniałości mroku? Nie zachwyca was
potęga przerażenia? Nie ciągnie was do przygód, przy których wszelkie inne przygody niegodne są
tego miana? Zniweczyliście największe moje dokonanie, zabiliście tak drogą memu sercu
wyrocznię! Wspaniałomyślnie wpuszczam was na zamek, przekonany, że jego cudowna muzyka i
rozmach nowatorskich rozwiązań skłoni was do przyjęcia oferty... a wy tak mi odpłacacie? Tyle w
was pokładałem nadziei, gdy osaczyły mnie ślepe, zazdrosne moce. Kiedym tu szedł z Zaginionego
Miasta, rozmaite znaki wróżyły mi trudności. Białe światło idioty Ormuzda zabrudziło czarne
niebo. Usłyszałem na wietrze stękanie zdziadziałych Starszych Bogów. Ktoś się za mną skradał,
jakby próbował mnie dogonić niedouczony Ningobel, ta ostatnia, niezdarna psina w myśliwskiej
sforze. Miałem przeciwko nim zaklęcie, lecz potrzebowałem starca, żeby było skuteczne. Teraz się
zbliżają, ostrząc na mnie pazury. Ale ja wciąż mam możliwości obrony, nie wszyscy sojusznicy
mnie opuścili. Choć wisi nade mną miecz, są tacy, którzy przez wzgląd na łączące nas więzi
odpowiedzą na moje wezwanie. Nie dane wam będzie ujrzeć mój koniec, jeśli nadejdzie! - Po tych
słowach potężnym, nieziemskim głosem zawołał: - Ojcze! Ojcze!
Jeszcze echo nie przebrzmiało, a już Fafryd ruszył na niego, robiąc szeroki zamach swoim
wielkim mieczem.
Kocur podążyłby w jego ślady, ale gdy strząsnął rękę Ahury, uświadomił sobie nagle, co mu
tak natarczywie pokazywała: wnękę w kamieniu zwornikowym olbrzymiego sklepienia. Bez chwili
wahania zdjął z ramienia linę. Biegnąc środkiem komnaty, zakręcił końcem sznura i ze świstem
wyrzucił go w górę. Hak zaczepił się we wnęce. Jął się wspinać, mozolnie przekładając ręce. Za
nim rozległ się szczęk ścierających się zażarcie mieczy oraz jeszcze jeden dźwięk, głęboki i
odległy.
Jedną ręką chwycił krawędź wnęki, podciągnął się wyżej, aż wreszcie, wsparty na łokciu i
biodrze, wpakował do środka głowę i ramiona. Po chwili ręką uzbrojoną w sztylet kilkakrotnie
machnął przed sobą.
Wnęka okazała się pusta jak wnętrze miski. Dno wypełniał paskudny zielonkawy płyn,
ściany były wyłożone lśniącymi minerałami. W zanurzeniu spoczywały dziwne przedmioty: trzy
prostokątne, inne zaś, pulsujące rytmicznie, miały zaokrąglone kształty.
Kocur podniósł sztylet, lecz wstrzymał się z ciosem. Coś się w nim buntowało. Potrzebował
czasu, żeby przypomnieć sobie i ocenić wagę całej masy poszlak: słów Ahury o rytualnych
zaślubinach wśród perskich przodków matki i jej podejrzeń, że choć urodziła się równocześnie z
Anrą, nie są dziećmi tego samego ojca; tragicznej śmierci Greka (Kocur przypuszczał, co go tak
zmasakrowało); osobliwej skłonności do ukamienienia, którą dostrzegł w Anrze niewolnik
poproszony o pomoc lekarską; wzmianki o kruchych kościach i nie chcącym się zagoić złamaniu;
zagadki, czemu nie zmarł mimo przebitego serca i czemu jego czaszka pękła jak gliniany dzbanek;
niewidocznego oddychania; ludowych legend o czarnoksiężnikach, którzy umieli schować serce,
chroniąc je przed zranieniem; czarnego monolitu o ludzkich kształtach w Zaginionym Mieście... I
rzecz najważniejsza: wszyscy wyczuwali bliskie pokrewieństwo Anry i półżywego zamku.
Zobaczył Anrę Dewadorisa, który nadział się na miecz, a mimo to wpychał go w siebie i
przesuwał się do przodu. Fafryd rozpaczliwie bronił się sztyletem przed Igłą.
Ta koszmarna scena musiała sparaliżować Kocura, słuchał, bowiem bezradnie, jak brzęk
żelaza narasta, wróżąc fatalny koniec pojedynku. Ponad ten hałas wybił się wszakże nowy dźwięk:
łomot tytana maszerującego górską ścieżką niczym chodzące trzęsienie ziemi. Zamek Mgłą Zwany
zaczął drżeć, lecz Kocur nadal nie mógł zdobyć się na działanie.
Aż raptem posłyszał - dobiegający wskroś nieskończonych przestrzeni, zza najdalszej
rubieży, dokąd odeszli Starsi Bogowie po przekazaniu świata młodszym bóstwom - przepotężny
śmiech, wyraz szyderstwa wobec wszystkich i wszystkiego, nawet wypadków rozgrywających się
na tym zamku. Śmiech niósł z sobą moc i Kocur wiedział, że tą mocą wolno mu rozporządzać.
Posłał sztylet w dół, by zanurzyć ostrze w zielonym płynie, a tym samym naruszyć spójność
skamieniałego serca, mózgu, płuc i wątroby Anry Dewadorisa. Płyn spienił się i wzburzył.
Gwałtowne kołysanie zamku omal nie strąciło Kocura na ziemię, gdy śmiech i grzmot kroków
połączyły się w jeden piekielny huk.
Nieoczekiwanie, niemal w ułamku chwili, zapanowała cisza i ustąpiło drżenie. Mięśnie
odmówiły posłuszeństwa Kocurowi, który na poły spadł, na poły ześliznął się po linie. Leżąc na
ziemi, rozglądał się w otumanieniu. Zobaczył Fafryda, który wyszarpnął miecz z ciała zabitego
adepta i zatoczył się w tył, aż jego dłoń namacała brzeg stołu. Ahura wciąż dochodziła do siebie po
ataku śmiechu; podszedłszy do brata, uklękła i położyła sobie na kolanach jego rozłupaną głowę.
Nie padło żadne słowo. Czas mijał. Zielona mgła powoli się rozwiewała.
Nagle mały, czarny kształt wpadł na salę przez okno pod sufitem.
- Huginn, tutaj! - zawołał Kocur z uśmiechem.
Nietoperz zleciał posłusznie i głową w dół zawisł na jego rękawie. Niósł przywiązany do
łapki zwitek pergaminu.
- Wyobraź sobie, Fafrydzie, że mam tu wiadomość od dowódcy tylnej straży! - oświadczył
wesoło Kocur. - Posłuchaj: „Do moich wysłanników Fafryda i Szarego Kocura, z przedśmiertnymi
pozdrowieniami! Z żalem wyznaję, że nie ma już dla was nadziei. Mimo tego, w dowód mojej
przyjaźni, narażam na szwank drogiego mi Huginna, aby zaniósł wam tę ostatnią wiadomość. Tak
się składa, że Huginn przy odrobinie szczęścia wróci do mnie z Mgły, która to sztuka wam się
niestety nie uda. A więc jeśli przypadkiem przed śmiercią zobaczycie coś ciekawego, a zobaczycie
na pewno, łaskawie opiszcie mi to w krótkich słowach. Jest takie przysłowie: nauka ma
pierwszeństwo przed śmiercią. No to do zobaczenia za dwa tysiące lat, drodzy przyjaciele.
Ningobel".
- Trzeba to oblać - rzekł Fafryd i znikł w ciemnościach.
Kocur ziewnął i przeciągnął się w ramionach. Ahura drgnęła, złożyła pocałunek na
zszarzałej twarzy brata, uniosła z kolan lekką jak piórko głowę i delikatnie ułożyła ją na posadzce.
Z górnych pięter zamczyska dobiegły ciche trzaski.
Fafryd powrócił szybkim krokiem z dwoma butlami wina pod pachą.
- Przyjaciele! - oświadczył. - Na niebo wytoczył się księżyc. W jego świetle zamek wydaje
się o wiele mniejszy niż przedtem. Ani chybi, we mgle rozproszono środek odurzający, po którym
w oczach mącą się odległości. Idę o zakład, że nas odurzono, bośmy nie widzieli niczego u stóp
schodów, a tam przecież, z nogą na pierwszym stopniu, stoi czarny posąg, kubek w kubek jak
tamten w Zaginionym Mieście!
Kocur uniósł brwi.
- A gdyby tak wrócić do Zaginionego Miasta? - podsunął pomysł.
- Ha! Pewnie się okaże, że ta perska ciemnota obaliła posąg, rozbiła go młotami i schowała
szczątki. - Chwilę milczał. - Macie tu wino! - zagrzmiał. - Trzeba przepłukać gardła po tym
zielonym paskudztwie!
Kocur uśmiechnął się, wiedząc, że w przyszłości Fafryd będzie mówił o tej przygodzie:
„wówczas, kiedyśmy zostali odurzeni na szczycie góry".
Siedzieli sobie w trójkę na krawędzi stołu, butla przechodziła z rąk do rąk. Po zielonej mgle
prawie nie zostało śladu, tak, iż Fafryd, poniechawszy swej teorii o środkach odurzających, zaczął
twierdzić, że nawet ta mgła im się zwidziała. Z góry docierały coraz głośniejsze trzaski, na co
Kocur znalazł wytłumaczenie: w bibliotece musiały płonąć zwoje z bluźnierczymi tekstami, których
przed spaleniem nie chroniła już wilgoć. Pośredniego dowodu na prawdziwość tej tezy dostarczył
zapomniany niedorozwinięty niedźwiadek, który zbiegł z rampy kaczym krokiem. Naga skóra
zwierzęcia pokrywała się już stosownym puszkiem. Fafryd popryskał mu pyszczek winem i
podsunął go pod nos Kocurowi.
- Chce być pocałowany! - zadrwił gromkim głosem.
- Sam go sobie całuj! - odciął się Kocur. - Na pamiątkę świńskiej klątwy!
Wzmianka o całowaniu przypomniała im o Ahurze. Rezygnując z rywalizacji, przynajmniej
na razie, namówili ją, żeby pozwoliła im sprawdzić czy zaklęcie jej brata rzeczywiście straciło
swoją moc. Kilka umiarkowanie czułych uścisków dało im pewność, że tak jest w istocie.
- Coś mi przyszło do głowy, Fafrydzie - odezwał się Kocur żartobliwym tonem. - Skorośmy
już wykonali zadanie, to czy nie pora wyruszyć na daleką północ, gdzieś śnieg nas ożywi i doda
nam krzepy?
Fafryd spił resztkę wina z butli i sięgnął po następną.
- Na daleką północ, powiadasz? - rzekł z zadumą. - A czymże ona jest, jeśli nie polem bitwy
głupiutkich, podmarzniętych królewiątek, którzy nie znają prawdziwych przyjemności życia?
Dlatego stamtąd odszedłem. Miałbym wracać? Na śmierdzący kubrak Thora, nigdy!
Kocur uśmiechnął się znacząco i łyknął wina. Wtem jego wzrok spoczął na nietoperzu,
który nie odczepił się jeszcze od rękawa. Wyciągnął z sakwy rylec, atrament i skrawek pergaminu,
po czym zaczął pisać, uskrzydlony chichotami Ahury:
„Do mego sędziwego brata, nieświadomego partnera w świństwach i świństewkach. Witaj!
Z głębokim ubolewaniem muszę cię zawiadomić o skandalicznej i najzupełniej nieprzewidzianej
ucieczce dwóch niewdzięcznych gburów z Zamku Mgłą Zwanego. Przed odejściem zdradzili mi
zamiar złożenia wizyty niejakiemu Ningoblowi (tyżeś nim jest, mistrzu, prawda?), wycięcia mu
sześciorga oczu i wzięcia ich na pamiątkę. Radzę ci po przyjacielsku, strzeż się. Jeden z nich był
nieprzeciętnie wysoki i czasem w jego rykach można się było dosłuchać składnej mowy. Znasz go?
Drugi, w szarym gustownym ubraniu, spryciarz nad spryciarze, pełen osobistego uroku, oddany..."
Gdyby któryś z nich popatrzył w tej chwili na zwłoki Anry Dewadorisa, dostrzegłby lekkie
drżenie szczęki. W końcu usta się otworzyły i wybiegła z nich czarna myszka. Półniedźwiadek,
któremu wino i pieszczoty Fafryda wybitnie dodały odwagi, rzucił się na nią pijackim truchcikiem.
Uciekinierka z piskiem gnała pod ścianę. Wpadła do dziury, na której zaraz potem roztrzaskała się
butla ciśnięta przez Fafryda. Fafryd zobaczył - albo zdawało mu się, że widzi - osobliwe miejsce,
skąd wyskoczył gryzoń.
- Myszy w gębie, fuj! - rzekł z czkawką. - Paskudne upodobania miał ten przystojny
młodzieniec. Żeby się babrać w takich plugastwach! I on się mienił adeptem wiedzy tajemnej!
- Przypomniałem sobie, co mi kiedyś mówiła czarownica o adeptach - powiedział Kocur. -
Otóż powiedziała, że jeśli adeptowi się zemrze, jego dusza odradza się w myszy. Jeżeli w skórze
myszy zdoła zabić szczura, dusza przejdzie na szczura. Szczur musi zabić kota. Kot ma zabić wilka,
wilk panterę, a ta wreszcie człowieka. Dopiero wtedy będzie wolno mu rozpocząć od nowa naukę.
Oczywiście, rzadko się zdarza, żeby ktoś pokonał wszystkie szczeble drabiny, poza tym trzeba na to
czasu. Próba zabicia szczura wymaganie jednej myszy, ale całego stada.
Fafryd natychmiast się zarzekł, że nigdy nie uwierzy w podobne brednie. Ahura natomiast
płakała, aż wreszcie doszła do wniosku, że mysi żywot prędzej zaciekawi, niż zmartwi jej
szczególnego brata. W drugiej butli pomału kończyło się wino. Na górnym piętrze trzask przerodził
się w huk; cienie pierzchały pod naporem czerwonych płomieni. Poszukiwacze przygód postanowili
opuścić to miejsce.
A tymczasem mysz, ta sama co poprzednio lub inna, podobna, wysunęła łebek z dziury i
zaczęła oblizywać mokre od wina skorupy, popatrując ze strachem na osobników obecnych w
wielkiej sali, a zwłaszcza na stąpającego dumnie przyszłego niedźwiedzia.
- Misja spełniona - orzekł Kocur. - Wracam do Tyru.
- A ja do bramy Ninga i do Lankmaru. Hej, a może to mi się tylko przyśniło?
Kocur wzruszył ramionami.
- Skąd wiesz, że Tyr to nie sen? Lankmar też mi odpowiada.
- A znajdzie się przy was miejsce dla dziewczyny? - zapytała Ahura.
Silny podmuch zimnego, ożywczego wiatru rozgonił resztki mgły. Kiedy wyszli z zamku,
na firmamencie świeciły niewzruszone gwiazdy.