MEICHIOR WANKOWICZ
STRZĘPY EPOPEI
SZPITAL W CICHINICZACH
STRZĘPY EPOPEI
OPOWIADANIA
Twardy był los legionistów, lecz stokroć twardszy i boleśniejszy był los wojsk polskich,
tworzonych na terenie Rosji.’
Legioniści, bądź co bądź, cierpieli, walczyli, umierali na ziemi ojczystej, byli w ciągłym zetknięciu
ze swoją społecznością, dzielili z nią rozpacze, nadzieje, chwile triumfu i upadku... Wspólność
przeżyć potęgowała upojenie zwycięstwami, a osłabiała ciężar klęsk.
Wojska polskie na Wschodzie były zupełnie sieroce, osamotnione, od-dzielone żelaznym murem
podwójnego frontu, oraz olbrzymimi przestrze-niami, lasami, stepami, górami od serc drogich,
sumień bliskich i braterskiego poparcia... Dość zajrzeć do skromnej, prostej, rzeczowej książki
podpułkow-nika H. Bagińskiego, żeby zrozumieć jakie straszne dramaty przeżywały te pułki
polskie, gwałtem niegdyś wcielane w rosyjskie szeregi, z niezmiernym wysiłkiem następnie od nich
oderwane, przepojone tęsknotą do kraju, do rodzin, wstrząsane obawą o los łupionej i palonej
Ojczyzny a jednocześnie rzucane i zalewane wciąż, niby szczapy rozbitego okrętu, potwornymi ‘
wichr zyskami krwawej rosyjskiej burzy, wstrętnej i obcej Polakom... Mała książeczka pana
Melchiora Wańkowicza daje króciuchne i wstrze-mięźliwe opisy tych przeżyć straceńczych. Są to
niezmiernie żywe obrazy osób i zdarzeń skupiających w sobie nieraz charakterystykę całych
okresów. Dzięki przenikającemu je gorącemu uczuciu, bezwzględnej szczerości, pros-tocie,
prawdzie oraz świetnej barwności stylu, opowiadania te, pomimo ich [przyp. red.:] W wydaniu I z
1923 r. przed opowiadaniem, zatytułowanym W noc. z 21 na 22 maja zamieścił Wańkowicz
następujący tekst:
„Pierwszy Korpus Wschodni - zwany popularnie Korpusem generała Dowbora - zaczął
formować
się jesienią roku 1917 w myśl uchwal ogólnego zjazdu wojskowych Polaków - jako
zaczątek polskich
sil zbrojnych, mających skupić wszystkich polskich żołnierzy. Formacja ta,
tworzona w imię
politycznego hasła - czynnej walki po stronie koalicji przeciw Niemcom -
ściągnęła na siebie
bolszewickie zamachy. Tamę walkom polsko-bolszewickim, które w styczniu i lutym
1918 przeis-
toczyły się w regularną wojnę, położyło wkroczenie Niemców, z którymi generał
Dowbor podpisał
umowę, gwarantującą Korpusowi określone terytorium w widłach Dniepru i Berezyny,
jako bazę
postoju i wyżywienia pod własnym, polskim, cywilnym zarządem. Tę idyllę bez
przyszłości zakończył,
jak nietrudno było przewidzieć, niemiecki rozkaz rozbrojenia, ubrany w formę
„umowy” z generałem
Dowborem z dnia 21 maja roku 1918, na której podstawie Korpus stał się składową
częścią 10. Armii
niemieckiej.”
7
szkicowości, robią silne wrażenie. Każde z nich może być rozwinięte w powieść lub dramat. Każde
z nich budzi na przemian ból, dumę lub wstyd... I, zaiste, miejscami to już nie „Strzępy” mało
znanej „Epopei”, lecz są to strzępy naszych własnych serc, ociekających jeszcze żywą krwią,
omywanych łzami żalu po cieniach tych, co się zhańbili lub na wieki odeszli w zaświaty... Cała
skala bojowej duszy polskiej odbita w tych opowiadaniach, poczynając od zuchwałości i geniuszu
nowych Kircholmów, aż po niziny Pilawców i Żółtych Wód... Niektóre sceny są jak gdyby wierną
kopią obrazów z trzydziestego roku... Dość przeczytać karty - opisujące szare szeregi żołnierzy,
oczekujących wytrwałe a nadaremnie, w noc ciemną i zimną z bronią u nogi na rozkaz walki z
Niemcami... Dość wżyć się nieuprzedzonym sercem w samobójstwo porucznika Gielniewskiego,
dość wniknąć w znaczenie fatalnego zawahania się ówczesnego Kordiana, pułkownika Bartny, dość
posłuchać kazuistyki niektórych wodzów i oficerów, aby zrozumieć jak bliską jest w swej
psychologii kapitulacja Korpusu generała Dowbora-Muśnickiego do oddania, pełnej gorączkowej
bojowości. Warszawy Moskalom w 1831 roku przez generała Krukowieckiego...
Stało się... Nie wyzyskano momentu, nie „kopnięto w szklany dzwon niewoli nad Polską”, nie
napadnięto w chwili decydującej dla losów świata „na chybki, wątły, rozciągnięty od morza do
morza front landwery niemieckiej”! (s. 71).
Jakże inaczej wyglądałyby wówczas punkty Traktatu Wersalskiego, tyczące się Polski!...
Oszczędzono by Ojczyźnie morza krwi, cierpień i bolesnych wysiłków...
I... nie miałby czelności pastor niemiecki w kazaniu nad Berezyną powiedzieć o rozbrojonym
korpusie, że „to byli żołnierze, którzy nie mieli honoru”! (s. 97).
Stafo się!... Spłonęła na marne śmiertelna ofiarność prostych dusz żołnierskich, pozostawiając jeno
przykry czad marnych marności przy-krytych wielkością... tytułu!
Takie wspomnienia długo palą, niby nie zasłużony policzek, oblicze tych „innych”, umiejących
cenić na świecie „inne” rzeczy ponad życie i dobrobyt, których sylwetki autor również w tej samej
książce podaje... Wieczny dramat ludzkiego współżycia!
WACŁAW S IERO SZEWSKI
26 kwietnia 1923 r.
PRZEDMOWA
Do tego trzeciego wydania, ukazującego się w dwanaście lat po pierwszym i w osiem lat po drugim,
dodałem trzy następujące opowiadania:
Związek Broni, Ostatnie słowo i Rozkoszna pała. Ostatnie słowo mogłem zamieścić dzięki
uprzejmości pani Natalii Włochówny, która je znalazła w papierach po śp. Czesławie
Zawistowskim. Rozkoszną pałę zamieszczam w tej książce z najwyższą niechęcią: myślę jednak,
że troska o poziom książki’ winna ustąpić przed obowiązkiem poinformowania czytelnika, który
czytając o psychologii związkowców, powinien zajrzeć i w psychologię, z którą związkowcy
walczyli. Wreszcie opowiadanie Związek Broni stało się dla samego autora niespodzianką. Było
zaczęte jako przedmowa do 3. wydania tej ‘książki, a rozrosło się w oddzielny rozdział Strzępów
epopei. Widać najważniejsze rzeczy jest mówić najtrudniej i widać wymagają perspektywy lat.
Jestem wzruszony, myśląc o tych cichych i nieznanych ludziach, którzy pracowali ze Związkiem
Broni, i którym dane było w pewnej chwili dziejów pochwycić z rąk legionowych sztafetę.
Panu majorowi Wacławowi Lipińskimu dziękuję za przypisy.
MELCHIOR WANKOWICZ
POLEGŁYM
ZWIĄZKU BRONI I
POW-^ WSCHÓD
I.
LEGIONOWA SZTAFETA
OPOWIADANIE PASIKA1
Pamięci WŁADYSŁAWA PASIKA
strzelca II Brygady Karpackiej 2. Pułku 10. Kompanii, w Korpusie generała Dowhora strzelca 12.
Pułku oddziału karabinów maszyno-wych jucznych, wreszcie żołnierza Polski Niepodległej,
poległego w walkach z Czechami na Śląsku w roku 1919 Było to w zawianych śniegami barakach
Jelni - w miejscu postoju 3. Dywizji generała Iwaszkiewicza, w początku 1918 roku. Przyjechałem,
by starać się pchnąć do marszu wśród walk tę dywizję.2 Zadanie było wielkie, a garstka nas,
związkowców, wobec niego mizerna. Snuliśmy się w głębokich śniegach, między drewnianymi
barakami, w których były porozrzucane kompanie.
Z dnia na dzień oczekiwano, że siły bolszewickie zlikwidują to całe „wojsko”.
Uważaliśmy się za żołnierzy, ale czuliśmy się raczej jak zapadłe w śniegi stadko kuropatw. Każda
sobie dołek wygrzebie, główkami dla ciepła zwrócą się do środka i w Bogu mają nadzieję, że je
jastrząb przeoczy.
W tej kuropatwiej psychice marzyliśmy o prawdziwych żołnierzach - legionistach, którzy pono
wkroczyli do Królestwa, niosąc w rękach siodła.
I wówczas, kiedy staliśmy przed najcięższymi zadaniami - ujrzeliś-my żywego legionistę, który z
jeniectwa rosyjskiego do 3. Dywizji uciekł.
Władysław Pasik, eks-legun, jeniec rosyjski, typ dwudziestoletniego osiłka wiejskiego (z Grabin
pod Tarnopolem był rodem), zawitał do ciemnej kancelaryjki pułkowej i rozgadał się:
Przypisami (L.) zaopatrzył major Wacław Lipiński (przyp. z cyfrą - autora).
Patrz w tej książce opowiadanie pt.: Związek Broni.
12
- W książkach, co je pan czytał o legionach, nic, widać, o bitwie pod Czerniowcami nie ma1. Tam
to dopiero było ciężko! Cofali my się z Bessarabii, spod Dobranocy wsi. Madziary, bestie, Rusa
puścili... Był Trojanowski z nami i Januszajtis i Roją2... Parli nas ze Sadogóry za Prut nazad. A za
Prutem, lewy brzeg jego obsadzając, mieli my zająć Lisią Górę.
Ledwie my ku Prutowi zeszli, aż tu most, co na tamten brzeg ku Czerniowcom wiedzie, Rosjanie
gęsto kulkami kryją i już od niego rychtyk ich piechota i kozaki walą.
Więc my - w bok, na prawo. Drogą, co wzdłuż Prutu idzie, odchodzić my poczęli ku drugiemu
mostowi, o osiem kilometrów. Ten jednak Austriacy przed samym nosem nam wysadzili w
ucieczce. Skotłowały się, zamąciły dwa pułki nasze. Moskal już nas ze wszystkich stron otoczył.
Artyleria wali w nas jak w bór i zdrowo kruszy. Piechota półkolem idzie, ściskają, juchy, pętlę, a
tylko Prut nas od Lisiej Góry przegradza. Pozeskakiwali my pod brzeg stromy - zasłony szukać od
strzałów. A tu artyleria ziemię czarną rwie i brzeg łamie, we wodę pociski biją, aże się do dna za
każdym razem ta woda rozwiera.
Skotłowały się, zamieszały pułki. Roją nawet, pułkownik, głowę stracił. Były tam dwa czółna
spore uwiązane u brzega. W te czółna po czterdziestu żołnierzy wsiadło i ku brzegowi przeciwnemu
przepychać się jęli. Nurt ich czarny porwał, zakręcił, pocisków parę leje rozwarło, że się tylko raz i
drugi chybnęli i ku dnu poszli...
Wpław też wielu rzucało się, w wirze bystrym ginąc. W tej godzinie ostatniej doktor Bobrowski,
szablę z pochwy wyrwaw-szy, krzyknął: „Chłopcy! za ten sztandar, który tutaj widzicie! Za tę
Najświętszą Matkę Boską, za Orła, co na nim!” I jak skoczy! My za nim. A już kozacy swoje
sotnie w szyku puścili na zgniecenie nas ostateczne. Poszliśmy na bagnety. Siedemdziesięciu
naszych padło, aleśmy odsunęli pętlę. A tu chłopcy z drugiego brzegu bród wskazują i tyczki
stawiają. Ale raz jeszcze trzeba było spod brzegu wychynąć i na bagnety iść.
Takeśmy ich trzymali, ażeśmy do ostatniego bród przeszli. Żeby nie doktor Bobrowski, już by
onych dwóch pułków naszych nie było.
Pod tą Lisią Górą, to my się mało wiele przepierali tam z Rosjanami.
Chodzili my na nich nocną wycieczką, ale czterech złapali i powiesili kozacy.
I po siedmiu większych bojach, w czerwcu, stanęliśmy pod Rokitną. Pozycja nasza wyciągnęła się
w dwa kilometry frontu. Dwa one kilometry ‘ Mowa o bitwie II Brygady Legionów w rejonie
Kołomyi, na linii Czemiawki-Dobronocy, stoczonej 10 maja 1915 r. (L.).
^ Relacja biedna. R^ja był już wówczas w Piotrkowie, gdzie organizował 4 p.p.
Legionów (L.).
13 szedł okop lekki, płyciuchny, nie do klęczenia nawet, w trawie bujnej całkiem ukryty. Przed nim
step rozległy, trawy tam aż po krańce sine, gdzieś w czerwcowym słońcu rozkołysane.
W te tedy okopy w pierwszą linię ściągnęli my wszystkie nasze maszynowe karabiny. Dziesięć ich
było.
Czekali my.
I w jasny dzień poczęli wrogi jak mrowie jakie, jak szarańcza, iść. Sznur po sznurze, jak małe
mrówki, ciemne punkty przebiegały z dala, zbliżały się, rosły. Przebiegną i padną. Znów wznoszą
się, pędzą ku nam i zapadają. A za nimi w trop nowi i nowi. Świeże siły. Już rozróżnisz postacie na
czele biegnących. Oficerów widać na przedzie. Zapadają. A za nimi nowe mrowia. Jakby z każdej
trawy ruski wojak się rodził. I jakby cała trawa na nas sunęła.
Nasza linia milczała. Rosjanie bez okopywania się, bez przypadania już niemal, ciągle szli i szli.
Już słychać głuchy tupot przebiegających. Aż doszli na kroków sto pięćdziesiąt. Naraz zaśmiały się
wtedy kulomioty z trawy, ze stepu. Niby wicher po nim poszedł. Padło wszystko, wtuliło się w
trawę. Dopiero wtedy nasze maszynki dalej po polu przechadzać się, a przebierać. Równo,
kwadratami kosiły one łąkę na czysto, a z nas karabinu nikt nie tknął nawet. Jenośmy patrzyli. I co
który wróg wzniesie głowę, już ci go skoszą. Tak do nogi sześć pułków rosyjskich ułożono w tym
stepie. Poszły nowe ataki zażarte i wróg jeszcze cztery pułki pokotem kulomiotom naszym złożył w
ofierze, bo kraniec stepu hen coraz to nowe mrowie słał na nas.
Aż zeszła noc czarna i smolista, jak besarabski czarnoziem. Aż duszno było w powietrzu i straszno
w tych płyciutkich okopach u skraju oceanu trupów i rannych. Zda się, że tam coś roiło się i
mrowiło w ciemności i sen nie brał żadnego z nas tej nocy.
I widać nie próżno. Sotnie spieszone kozackie wśród korytarzów trupich w ową noc ciemną
dopełzły aż pod okopy nasze strzeleckie. Wychynęli z nocy o piętnaście kroków przed nami, jak
czarty czarne.
Drgnęło coś w piersi, zda się serce skoczyło pod gardło i w dół szarpnęło. Nimeś się obejrzał, już
cię nogi prężne za okop skurczem jednym rzuciły, a dłonie wraz bagnet ślepym razem w gąszcz
pchnęły. Zderzyli my się bagnet w bagnet i od okopów kozaków wstecz pchnęli. Ale nie tę tylko
niespodziankę gotował Rusek.
Od lewej ręki był tam kurhanek nieduży, w step wrosły. Tam nocy owej, korzystając z czynionego
z kozakami gwałtu, wróg milczkiem armatkę polową wtoczył. To ścierwo, skoro świt nastał, bić
celnie po nas poczęło, była bowiem owa armata o tysiąc kroków od nas, nie dalej. Raz wyrżnie w
okop, że kilku chłopa pobije i roztrąci, raz w lasek pobocz za okopem, gdzie stał sztab pułku. Raz w
nas, raz w lasek. A tak celnie jucha 14 bije, że żadnej cierpliwości nie ma. Januszajtisowi
pułkownikowi, co śniadanie właśnie jadł, strawę wyrzuciło, z ziemią zmieszało, pułkow-nikowi w
głowę deską jakąś czy polanem stuknęło. Wychodzi przed chałupę zły - klnie armaty. Patrzy:
Austriak! z armatami jadą, rozbijać tego szkodnika. Pojeździły, pokręciły się, zabrzęczały po nich
szrapnele. „Przykrycia nie ma” - prawią i... zuruck”. Januszajtis głodny i zły, klnie austriackiego
kapitana, co mu wycieczkę radzi.
Ale naszym się spodobało. Wyskoczył chorąży - o pozwolenie prosi. Dobrał nas czterech - na
ochotnika. Jeno żywcem przykazał Januszajtis brać, że to, prawi: „Śniadanie mi zepsuli, gadać z
nimi sam chcę”. Poszliśmy w pięciu, boczkiem, a trawą. Ujrzeli już nas z bliska Rusy, a było ich
kilkunastu i szkapy na gwałt dalejże wprzęgać. Tedy my salwę po koniach, pomni, aby ludzi
żywcem, w niewolę. Zatrajkotali do nas z rewolwerów artylerzyści, ale niedługo tego.
Skoczyliśmy na bagnety, oni zasię, szabel dostawszy, nie poddają się. Aże nam dziwno się zrobiło,
bo choć ich kilkunastu, zawsze to bagnety u nas, a przy tym nie ruski to zwyczaj nie poddać się. A
oni tymczasem widzieli, że od tyłu nam piechota zachodzi i przewlekali. Biliśmy się tak, nic nie
wiedząc, minut dwadzieścia i ułożyli już dwóch artylerzystów, aż tu nagle siła wielka z tyłu
skoczyła i „Zdajsici*1”1’1 krzyczą.
Jeden dał dęba, ale go ustrzelili na miejscu. Nas zaś otoczyli, ku swoim pędzą.
Upał był duży. Pozdejmowali my maciejówki, że to gorąco niby i każdy rogi czapki za brzegi ugiął
- do Austriaka się upodobniając. Wiedli nas między tabory i kuchnie, między pałatki lazaretowe.
Zewsząd tłum rozwścieczony na nas parł, „śmierć” krzycząc. Jakże to! Ich dziesięć, dwanaście
pułków tam w stepie ziemię gryzło, a nas czterech - ot cała zdobycz! I ranni, zwłaszcza z noszy, z
tapczanów, ku nam wyciągali pięści i klęli, zdrowych przeciw nam judząc. Z taką muzyką do
pułkownika my doszli. Pułkownik tęgi, ogromny. Ujrzał nas, napęczniał krwią: „Wy legioniści.” -
„Nie, my pułk austriacki.” - „Łżecie, to strzelcy w pierwszej linii stali. WieriowokF**” Przynieśli
sznury. Przypomnieliśmy wisielców - onych czterech, dob-rych kolegów spod Lisiej Góry. Aż tu
doktor jakiś, człowiek starszy, idzie. „Co robisz, pułkowniku, toż Austriacy!” I naraz do nas po
polsku zagaduje. Bierze papiery nasze, w których jak byk stoi, jako żeśmy strzelce polskie tego i
tego pułku. A doktor nic, jeno w głos rżnie po niemiecku, czytając niby: „Kaiser-Kónigliche
Regiment...,****” Z powrotem.
„Poddajcie się”
Sznurów, powrozów!
Cesarsko-Królewski Pułk...
15
Dopiero kazał pułkownik powrozy precz wziąć, a nas pytać pocznie, gdzie i co i jak wojska stoją i
do generała wysłał. Tam w sztabie chorąży nasz, co spod Przemyśla był i po rusińsku potrafił,
napędz-lował1 mu dziwów: że Austriak! za laskiem od trzech dni pozycję pod ciężkie działa
betonują, że nasze dwa pułki dwie dywizje austriackie zastąpiły, że nasze chłopy odeszli i stoją tam
i tam (a tam stał stary landszturm). Generał taki był rad, aż sapał i po trzy ruble kazał nam
wszystkim dać. * Pędzili nas potem dwa dni do stacji Mamałyga, kęsa chleba nie dawszy. Z
Mamałygi pojechaliśmy do Kijowa, też bez strawy nijakiej. Zegarek na ręcem miał, co go nie
potrafili zagrabić, bom go pod rękaw wciągnął. Tom go teraz za pół bochenka chleba konwojnemu
oddał.
W Kijowie spali my na piachu, co aż się podnosił od wszów. Wydzielili nas w transport trzystu
jeńców. Węgry tam były i Czechy i Niemce - Polaków mało. My czterej legioniści daliśmy sobie
słowo, że jeśli okopy każą kopać, czy inne co takiego na froncie - nie zgodzim się. A inni też słowo
dali i za jedno iść przyrzekli.
Wyładowali nas we wsi Filimony grodzieńskiej guberni i w stodole zamknęli. A rankiem drugiego
dnia w pole pognali, rozdali łopaty i kazali kopać.
A tu stu dwudziestu pieszych konwojnych i czterdziestu kozaków. Ale my nie chcieli. Saperski
oficer po naszego kapitana posłał, co nad nami, jeńcami, był. Ten kolejno nas brać kazał i obijać
kozakom. Aż kiedy do ósmego doszli, feldfebel to był, Rusin: „Wszyscy będziem robić - po-wiada.
- To ci czterej - powiada - co nas nabuntowali” - i na nas ukazuje.
Chwyciły nas kozaki i w maleńki ciasny chlewik rzucili. Leżym dzień cały bez jadła i wody. Na
swoją potrzebę nawet nie puszczają i pies kulawy nie zajrzy.
Przeleżeli my tak dzień i noc całą, aż na drugi dzień, koło południa, dopiero słyszym - głosy
niemieckie słychać - jeńców gdzieś koło naszego chlewka prowadzą.
Tedy my zrozumieli, że coś będzie. Rozwarł kozak drzwi, stanął w nich, za nim inni. Wzięli nas
pomiędzy siebie i powiedli. Na zielonej łące już jeńcy stali w krąg. Wkoło nich konwój i kozacy na
koniach. W środku kapitan z papierem w ręku. Odczytał, że wypada na nas po dwadzieścia pięć
razów nahajem. Prosili się kozaki, że nie chcą bić. Ochotników wywołał. Wystąpiło dwóch i pięciu
Serbów-jeńców, chłopów jak byki, do trzymania.
‘ Nakłamał
16
Od pierwszych uderzeń krew trysła. Koniec nahaja ciało rwie i jak ogniem praży. A potem to już
nie bolało nic. Jeno cięło się robiło od krwi i w butach pełno, jakbyś wody nabrał.
Zwalili nas potem do tego chlewa na gnój. Ruszać my się nie mogli, bo krwi sporo zeszło, a szmaty
przykrzepły i coś się krzynę dźwignął, to jakbyś darł ciało.
I nie jedli my już drugi dzień nic.
Wraz zajrzał ku nam jakiś sanitariusz. „Czekajcie” - powiada po polsku i łeb cofnął.
Nie przeszło dwóch godzin, aż rozwierają się drzwi i wpada doktor wojskowy. Młody i Polak.
Sanitariusz ten mu telefonował do Grodna. Doktor ten zaraz nas do powozu kazał brać. Przyleciał
kapitan. Co mu doktor rzekł, nie wiem, bom niewiele co wtedy po rosyjsku rozumiał. Ale aż za
szablę chwytał. Zaczerwieniał kapitan i zmilkł i ustąpił. Trzy miesiące leżeli my w Grodnie, w
szpitalu. Wyżej czterdzieści stopni gorączki my mieli, bo gnój w rany wszedł i ognił. Aż wreszcie
wypuścili zdrowych kolegów i mnie, ale każdego w inną stronę rozegnali i nie wiem już co z nimi.
A mnie pchnęli do Mikielewszczyzny wsi, do tegoż kapitana. Kopałem już okopy - cóż robić...
Poczęli Niemcy przeć. Koleje, szosy zawalone wojskiem i wygnańcami. Nas, jeńców, w hordy
ogromne spędzili i pieszo na Mińsk, Smoleńsk, stamtąd za Dźwińsk, a potem znowu z powrotem do
mińskiej guberni gnali.
Szli my tak, jedenaście tysięcy jeńców, polami i rżyskami bez strawy żadnej, bo nie wydano nam
nic zupełnie. Szli my tak miesiąc. Gdzie się jakie kartoflisko trafiło, tośmy upadali, jak te psy
gryząc się ze sobą. Chłopy się z fuzjami zasadzali, rządcę sprowadzali kozaków. I bywało, że
kozacy co sił rżną ludzi nahajami po głowach, skóra pęka, krew płynie, a my nic, nie zasłania się
nawet żaden, jeno te ziemniaki z ziemi rwiemy. I nikt tam nas nie miał siły wygonić, nim pole
puste całkiem nie zostało. Z tej nędzy i głodu setki nas czerwonkę’ miało i pobocz drogi niejeden
się tam kulgal w boleściach i na wieczne odpocznienie zostawał. Aż mi to psie życie ku gardłu
podeszło, żem nie mógł sobie dać rady. I żebyż tylko głód. Ale to gnanie het, kiedyś co wieczór
myślał, że miejsca, coś je rano przemierzał, Niemiec już zajął, a za nim nasi, te wypominki - pokoju
mi nie dały.
Pamiętam, jak mnie wzięli, myślałem - nie może to być. Jasne było południe i dął taki lekuchny
wiatr. Sprowadzali mnie tak od tej armaty z kurhanu, a tam o tysiąc kroków nasz okop, gdyby na
dłoni. Tom patrzył ‘ Krwawą dyzenterię.
2 Strzępy epopei... I „7 w to miejsce, gdzie, wiedziałem, siedzi mój brat, co z
nim my razem na wojnę poszli. I myślałem, że to jakby na chwilę jedną do Rusa odchodzim i że nie
może to być, że już ja nie strzelec i nie w kompanii swojej i że to się nie stanie nic.
I w Kijowie potem, i w Filimonach, i we szpitalu, tom czuł jakoś ciągle, że niby wypadek jest, że
się odmienić musi. Aż kiedy pognali nas w rosyjski świat coraz dalej i dalej, coś się we mnie
skręciło i urwało. Że to już niepowrót ostatni. Począłem z kamratami radzić. Bali się. Chłopaki byli
dobre, spod Lwowa, co je wróg w niewolę w cywilu wziął. Pomieniał jeden ze mną swą
przyodziewkę na mój mundur niebieski.
Pod Dokszycami na ściernisku my na noc zalegli. Konwój palił ognie wokoło. Między nimi miejsca
czarne jak sadze, od ciemni nocnej. Ziemią wiłgłą przez ciemnie przepełzłem. W lesiem, co
ściernisko grodził, na sosnę wlazł i czekał świtania.
Nazajutrz gonitwy w krąg poszły. Telegramy pewno poleciały, spra-wki’. Tak dwa dni po lesiem
się tułał, wysunąć się bojąc. Trzeciego dnia było już po południu, ku wsi się posunąłem pod lasem.
Cicha była i pusta, obgorzała na poły. Ludzi z niej dawno wygnali.
Zobaczyły mnie plądrujące po polu kozaki: „Coś za jeden?” „Ja z tej wsi.” Pognały mnie do
komendanta ze sobą.
Poszedłem po etapach, aż na trzecim etapie pułkownik każe mi do wojska iść. „Jako żeś ruski
poddany” - prawi. O Boże! a przysięga nasza strzelecka...
Zeznałem, ktom jest. Pchnięto mnie tedy wraz od etepu do etapu dalej. Aż na etapie ósmym był
koniec. Dowiedli mnie do mojej drużyny, do tegoż kapitana.
Krótkie było przywitanie. Znowu plag dwadzieścia pięć i znów lizanie się z ran.
A potem znów życie jenieckie. Zmienili dawnego kapitana, przyszedł naczelnik nowy. Ten buty i
bieliznę dał, bo to już styczeń był, a my boso, jeno w łachmanach i gałganach. Pierwsze buty i
bieliznę po siedmiu miesiącach niewoli. Z dawnej koszuli strzęp jeno został. Latem tom w
strumieniach przepierał, teraz brud jeno jeden na nas wszystkich był, że gdyś nocą ręką sięgnął na
gołą pierś, lub przejechał po karku, pełną dłoń wszów miałeś, żeś mógł nimi, jak zbożem, siać.
Karmić też lepiej nas poczęli, piec żelazny w stodołę wstawili. Przehandlowali my zaraz buty z
sołdatami na gorsze, dopłaty każdy pięć, Powiadomienia.
18 sześć rubli wziął. Z tych pierwszych pieniędzy poszła chciwość i granie w karty.
Podoficer jeniec ciągnął bank przeciw mnie. W banku sześć rubli stało. Postawił na całe sześć
rubli. A sam asa z rękawa ciągnie. Kolega mnie trąca: „Widzisz, Władek”? - powiada.
Jakoś aż zamroczyło mnie z tej gorącości. Kociołek, co pobocz stał, chwycę - i w łeb. Skórę mu
jeno rozciąłem, ale się zjuszył i krzyku narobił. Wpadli konwojni, zabrali mnie. Znowuż mi
przysądzili dwadzieścia pięć. Ale przez ubranie. I takem się wiercił (miękko jakoś trzymali), że
dziewiętnaście mi tylko wleciało.
Od tego bicia, chociażem się nie położył i felczer jeno mnie opatrywał, zesłabłem jakoś. Doktor,
Żydówka jakaś w „sojuzie”, była dla mnie życzliwa, więc wyprawili mnie do Kinieszmy, do obozu
dla jeńców. Tam dwa miesiące za kucharza u jeńców oficerów byłem, nim nie zwinęli obozu w
Kinieszmie. Wyprawili mnie wtedy do Iwanowo-Woz-niesieńska na roboty z innymi jeńcami. Na
nas osiemdziesięciu dawali tam dwa pudy kartofli i pół funta łoju dzień w dzień. Prócz tego na
każdego pół bochenka chleba i dziesięć kopiejek dziennie (o ile pracował), a trzy razy na tydzień
dziewięć funtów mięsa z krowich głów na wszystkich.
Tak rok przeżyłem aż do końca. Aż szynel sołdacki dostawszy, wyrwałem się i do dywizji drała
dałem.
Stoi przede mną w szarym szynelu, oczy siwe we mnie wparł - jasne oczy, jakby ten świat męki
polskiej przeszedł mimo niego bokiem, a on tak tu zawsze w Dywizji tkwił. Wór na plecach
poprawia, puszki konserw brzęczą.
- Cóż to, wyjeżdżacie, Pasik?
- Jakże, do Iwanowo-Wozniesieńska komenderówkę dostałem. Z po-wrotem... Po jeńców’.
Ten legionista był jak sztafeta, którą nam przysłali nasi i dalecy - by dalej nieść.
‘ Do Korpusów Wschodnich werbowało się ochotników nie tylko z rozrastającej się
armii rosyjskiej,
ale i spośród jeńców-Polaków.
V 19
WYPRAWA I ŚMIERĆ
PUŁKOWNIKA MOŚCICKIEG01
Pamięci dowódcy wyprawy
rotmistrza BRONISŁAWA ROMERA,
członka Związku Broni, rozstrzelanego w drodze na Murmań nad brzegiem Newy, w Powieńcu,
dnia 23 września roku 1918 Działo się to w szarych kazamatach bobruj skiej twierdzy, w dzień ów,
dżdżysty i ponury.
Zaciskające się wilcze koło bolszewickie zmuszało dowództwo do szukania dróg wyjścia, w
poczuciu odpowiedzialności za Korpus. Kazano nam, delegacji, ku Krajowi iść, o radę i dyrektywę
pytać, ku władzy jedynej zza kordonu w Kraju widomej - ku Regencyjnej Radzie. Pułkownik
Mościcki na czele stanął. Dalej szedł podporucznik Bisping przedstawiciel Naczelnego Komitetu,
chorąży Maruszewski, porucznik Żaboklicki i ja, żołnierz - ziemianin z Białorusi. 2. i 3. szwadron
porucznika Podhorskiego i podrotmistrza Romera szedł za nami.
Śmigłe szwadrony, w sześćdziesiąt szabel każdy, z dwoma filig-ranowymi kulomiotami Louisa.
Szło wszystko lekko, sprawnie, bez juków zbytnich. Wózków kilka podążało jeno za nami, obroku i
produktów trochę wioząc. Prawdziwy komunik to był, zlatujący w ostępy zbrojnych poleskich wsi
z twierdzy bobrujskiej, niby kobuz myśliwski z łowieckiego łęku. Wiódł go wytrawny żołnierz -
podrotmistrz Bronisław Romer, dowódca 3. szwadronu Krechowieckich Ułanów.
Zwiłgły i dżdżysty był ten lutowy poniedziałek naszego wyjazdu. Oślizgła szosa przewlekle
połyskiwała w zgaszonym świetle dnia i w oczy prószył drobniutki, ledwie wyczuwalny
kapuśniaczek.
‘ Opowiadanie wolontariusza Witolda Wańkowicza, członka delegacji Korpusu do
Rady Regencyj-
nej.
20
Omenów nie brakło... Przy wyjeździe z koszar podporucznik 2. szwadronu. Plater, pada z koniem i
nogę łamie. Odesłany do twierdzy, oddaje swego konia porucznikowi Bardzyńskiemu (z 3.
szwadronu). Zaraz na trzeciej za Bobrujskiem wiorście - memento wojny, wyrwa czarna i
rozrzucone bale wysadzonego mostu.
Wysuwa się porucznik Bardzyński, by zbadać przejście, zapada się z chrapnięciem jego koń, a
jeździec powstaje z wywichniętą nogą i ubywa, na wy jezdnym zaraz, drugi oficer.
I na trzeci szwadron „padło”...
Nie mówią nic do siebie „malowane dzieci”, w szeregu cisza. Cóż chcecie - żołnierski los w ręku
Boga; ma on jednak swoje gońce, znaki złe i dobre, omena życzliwe, jak jasny len w słoneczne
południe i srogie a ponure, jak czarnej płachty machnięcie przed oczy. Cóż chcecie - walka to
wiara, a wiara to uczucie i wyczucie. Zły i nieswój jakiś jedzie przodem pułkownik Mościcki.
Nieskończone mięsiwo rozwiłgłej szosy szkli się pod nogami. I czarne wyrwy rozwarte
wysadzonych mostów szlak grodzą.
Aż skręcamy wreszcie na boczne dróżki polne. Znacie nasze białoruskie dróżki polne? Wije się to i
przepada, znaczne nieraz tylko Bogu i miej-scowym ludziom, znów się wyłania w kontur wyraźniej
szy i wiedzie w te ostępy, tym szeregiem polan ogromnych, obrzeżonych zawsze ze wszys-tkich
stron horyzontu obramowaniem lasów.
Gęsiego dróżką taką jadą ułani. Gdy spojrzysz z zakrętu - zda się wstęga szara polem się wije,
prążkiem amarantowym czapek po wierzchu się znacząc. Tysiąc pod nim końskich nóg-macek,
ponad nim szpaler chorągiewek furkoce.
Uszliśmy tego pierwszego dnia wiorst trzydzieści. Dzień następny o czterdzieści wiorst znów w
głąb kraju rzucił. Czterdzieści, pięćdziesiąt wiorst był nasz zwykły przemarsz. Coraz dalej za nami
zostawał Bobru j sk, coraz czarniej, coraz szczelniej otaczał nas krąg zwierających polany lasów.
Wsie milczały i były jak zastygłe w konwencjonalnej chłopskiej pokorze.
Migiem znajdowało się siano i mleko i chleb. Rotmistrza Romera w tym była ręka, a niezmęczone
oko i kierownictwo czujne. Galopem co dnia przed oddział sforowali się kwatermistrze. W oka
mgnieniu rozbita, na kwatery podzielona wieś i na spotkanie z opłotków wjeżdżają wysłani
żołnierze. Cicho i sprawnie ciemnymi wieczorami zapadaliśmy na spoczynek. Jeden szwadron z
jednego końca wsi, drugi z drugiego, a delegacja w środku, strzeżona wzmożoną wartą. I nie
widziałeś naczelnika ekspedycji, rotmistrza Romera, śpiącym. We dnie, czy w nocy, baczny na
wszystko, jako stale będący na służbie, 21 stale w czapie na głowie, duszą był oddziału i mózgiem
kierowniczym wyprawy.
Mnie los mniej odpowiedzialne stanowisko wyznaczył. Byłem kucha-rzem delegacji i gospodarzem
naszego podróżnego klubu (ordynansów nie mieliśmy).
Z rzadka zdarzały się gratki kulinarne. Raz był nią kucharz fachowiec, który się znalazł w jednej z
wiosek i był przez nas wyeksploatowany należycie. Raz - wieprz dopiero zabity w osadzie
szlacheckiej.
Zaś zwykle - konserwy mięsne, w postaci przeróżnej (to znaczy:
siedząc, stojąc, leżąc), herbata i natychmiastowe spanie (prócz Romera). A o szóstej rano
następnego dnia pobudka, szósta i pół - siodłanie, siódma - wymarsz.
Wysforowują się tedy naprzód szpice, „oko” i łączniki, dalej idzie szwadron 2. lub 3., wedle
kolejki, potem my - delegacja - i szwadron zamykający.
Trafia raz, na drugi dzień drogi, za Hłuskiem, patrol boczny na dwór Daszkiewiczów, których
grabią chłopi, rozprasza rabusiów. Wieś tedy, którąśmy po tym fakcie musieli przejeżdżać, wita nas
rykiem - wyciem babskim i lamentem unisono. Nic podobnego w życiu-m nie słyszał.
Od jednogłośnego zawodzenia aż powietrze w krąg drżało. Myślałbyś, że dzwoni lamentem każdy
kołek w płocie, każda belka sosnowa w poles-kiej chałupie. * Szedł jednak nasz
żołnierz grzecznie, a potulnie, jeno okiem łypał, nie ruszał nic.
Zakaz bowiem był. Delegację wiedli. Kraj, lud - milczał wciąż. Ale widziało się znaki, że kordon
wojskowy coraz bliżej. Raz, a było to ku końcowi dnia, wynurzyła się przed nami wieś, niby z
bajki: ozierodów’ las, złocony po wierzchu blaskiem gasnącego słońca, słał dołem po śniegu
dziwnie splątany flores cieni, biegnący pod nogi końskie. Spomiędzy nich przybiega konno grupka
ułanów-kwatermist-rzów i wita nas, raportując dowódcy o poczynionych we wsi przygoto-waniach
ku rozkwaterowaniu wyprawy.
Innym znów razem, ze wsi, ku której dojeżdżaliśmy, szło rzępolenie skrzypiec i jednostajny,
nawrotny, monotonny, złożony z paru tylko taktów zasadniczych, refren harmonii.
Wieś „spraulała swadźbu”.
‘ Wskutek wilgotnego klimatu na Białorusi powszechnie używają do suszenia
koniczyny, wyki
itp. tak zwanych ozierodów - wysokich na 4-5 metrów słupków, połączonych długimi
poprzecznymi
żerdziami, na których suszy się sprzęt. Te ozierody, zwykle na gumnisku każdego
gospodarstwa
stojące, w niektórych wsiach poleskich są wspólne dla całej wsi i zajmują dużą
przestrzeń pola przed
nią, tworząc długie szpalery.
22
Wyszedł na środek drogi pan młody z mirtem u klapy. Wysypali się drużbowie. Wziął się młody
pod boki. Biała papacha ze skórek zajęczych, bielaków, na tył głowy zdarta.
„A kab że was trascća mordowała, burźuji proklatyje” - przemowę wielce niegościnną poczyna.
Biorą go ułani pod pachy i porywają z uroczystości. Otrzeźwiały niebawem i wywieziony o wiorst
kilkanaście za wieś, wraca do stęsknionej młodej.
Teren zmienia się coraz bardziej. Poczyna się typowe Polesie. Pińsz-czyzna tu. Lasy wyniosłe,
czarne, giną gdzieś bezpowrotnie. Polany uprawne też. Dziesiątkami wiorst ciągnie się karłowaty
niskodrzew, czepiający się o poleszucką tundrę.
Przed Sieniawką namacujemy tor wąskotorówki. Wzdłuż niej wszy-wamy się coraz głębiej i coraz
głębiej w las. Na Brześć, ku Zachodowi... Aż któregoś dnia stanęliśmy w maciupeńkim dworku -
zaścianku, uległym wśród tych błot lesistych. Parę izb i stodółkę zapełnia zwał śpiących ciał - ułan
na ułanie.
Delegacji dostaje się honorowe miejsce - pod fortepianem. Jest to niby szacowna arka przymierza
zbiedniałych szaraczków między dawnymi i nowymi laty. Dziwny sprzęt o paru pożółkłych
klawiszach, niby resztki zębów, dla których Filon, jedzący maliny, jest dotychczas realną rzeczy-
wistością, a podniosła „Priere d’une yierge”” jeszcze nie doszła zapewne z dalekiego świata.
Biedny, stary klawikordzie! Może dla ciebie ten ułan polski, śpiący kamiennym snem pod twoim
kadłubem, jest realną rzeczywistością dnia powszedniego? Przespałeś może lata niewoli, śniąc
zakurzonymi strunami sentymentalne, beztroskie piosenki prababek?
Tu dopadły nas pierwsze groźne wieści. Zmylone naszym marszem na Hłusk, bolszewickie
dowództwo zdążyło już „wysoczyć” nas, wedle białoruskiego myśliwskiego wyrażenia, w
podsieniawskich bagnach i za-komunikowano nam, że eszelon wojskowy zostaje przerzucony ku
nam torem kolejowym.
Rusza dwóch przebranych po chłopsku ułanów saneczkami na wywiad głęboki.
Wracają z wiadomościami pierwszorzędnej wagi. Trzy wsie, dzielące nas od frontu, mocno są
obsadzone przez siły bolszewickie. Co gorsza, w tropy nasze dąży podjazd konny bolszewicki, od
trzech dni będący na naszym śladzie.
Meldunek ten przynosi Mroziński, krępy, zwięzły w sobie blondyn, o siwych oczach. Rozświetlają
się jakoś te oczy i siwieją, gdy „Modlitwa dziewicy” - kompozycja na fortepian autorstwa Tekli
Bądarzewskiej (1856), rozpowszechniona na świecie w dziesiątkach wydań i najróżniejszych
transkrypcjach.
23 wyprostowany wywiadowca wysłuchuje lakonicznej, a tak cennej, pochwały pułkownika.
- Ku chwale Ojczyzny!’ ...
Natychmiast też, o drugiej w nocy, wyruszamy. O świcie dajemy wytchnienie koniom w sadybie
jakiegoś dzierżawcy. Ofiarowuje się on przeprowadzić delegację przez kordon, ale uradzono razem
ze szwad-ronami aż do kordonu wojennego się przebić.
Popasłszy, ruszamy dalej. Przecinamy tor kolejowy, idący przez lasy. Dąży nim jakiś pociąg, ale
„ujrzawszy” nas, cofa się i ginie za dalekim zakrętem.
Ułani mocniej poprawiają się w siodłach.
Niebawem wynurzamy się u wsi Łopatycze. Przed nami obszerna płaszczyzna błotnista, groblą
ubitą przecięta, która jest przedłużeniem naszej drogi.
Prostopadle do grobli tej idzie linia chat łopatyckich. Ulica główna i jedyna wsi przecina drogę
naszą (przedłużenie grobli) pod kątem prostym.
Ku tej wsi biegną schylone szare figury żołnierzy rosyjskich. Tymczasem dwa czołowe plutony
pod komendą porucznika Dowgiałły przeszły już wieś - nie zaczepione ani jednym strzałem. Aż
gdy w wieś wąski łańcuszek łączników wszedł, wszczął się w niej tumult.
Ze wsi wypada ułan z szablą obnażoną:’
- Panie pułkowniku - naszych z koni ściągają!
Jadący czołem szwadronów pułkownik Mościcki i dowódca szwadronu Romer, konie ostrogami
spięli i w ulicę wsi wjeżdżają, by sytuację zbadać. - Ułani naprzód! - woła do podrotmistrza
Romera pułkownik, nerwowym ruchem szpicruty drogę przez wieś wskazując.
Podrotmistrz Romer konia wpół do pułkownika zwraca, by sprawdzić,
czy dobrze dosłyszał: czy w rzeczy samej ma on rzucić szwadrony
•
w konnym szyku w wąską uliczkę wsi, do której wjeżdżać pod kątem prostym, zaledwie
pojedynczo będą zmuszeni atakujący? Tak, w rzeczy samej, pułkownik tak chce...
Błysnęła szabla w jaskrawym słońcu mroźnego poranka, łuk świetlny a groźny kreśląc nad głową
rotmistrza, komenda w szwadrony wybiega:
„Lance do boju! Szable żaj!”...
I ruszył podrotmistrz na czele najbliżej będących ułanów ulicą. Idą w cwał. Porucznik Łebkowski
wysforowuje się naprzód. Nikną za domami wsi... A tam szalona się zrywa strzelanina - trzask
karabinów wściekły wita walecznych garstkę...
‘ Przepisowa odpowiedź żołnierska w I Korpusie Wschodnim na podziękowanie dowódcy.
24
Ściągają się, zgęszczają w sobie szwadrony, lecz do wsi już w ślad za swymi towarzyszami wejść
nie mogą: nie puszczają ich świszczące wzdłuż ulicy kule. Mus każe się cofnąć pod przykrycie lasu
- pułkownik ku temu daje znak. Dowódca szwadronu, Podhorski, podaje komendę i bezładny w
pierwszej chwili odwrót zamienia w manewr wojskowy. Zaczyna teraz przed oczy we
wspomnieniu iść szereg obrazów. Rozdrganych, błyskawicowych, ginących szybciej niż okiem się
dały ogarnąć.
Ku galopującym na las szwadronom wypada ze wsi podrotmistrz Romer w towarzystwie jednego
żołnierza. Przeleciał wieś w koniec lewy, a teraz jej prawym końcem wychynął.
Zda się, że to jakiś mistyczny „krwawy mąż” wojny. Cały prawy bok jego, od czoła, aż po ostrogę -
w krwi (koniowi jego przestrzelono na szyi arterię, a krwi fontanna ubroczyła jeźdźca). Wokoło
nas gęsto gwiżdżą kule. Jeden z ułanów zrulował.
Dalej...
Wpadliśmy z błota w skraj lasu rzadkiego, niskopiennego. Zamieszanie się robi. Część zsiadła już z
koni. Na gwałt jedni zdejmują karabiny, innym w ręku połyskują jeszcze nie schowane w pochwy
szable. Przeciwnik strzelać nie przestaje.
Smukła postać Podhorskiego w kożuszku się miga i głos jego donośny:
„Drugi szwadron do mnie!” - biegnie przez las. Opodal Romer trzeci szwadron zbiera. Bieganina.
Jakiś ułan melduje romistrzowi Romerowi, prężąc się według wszelkich prawideł:
- Panie rotmistrzu, koń pana rotmistrza zdycha! U brzegu lasu Matusewicz już z Louisem się pora.
Woła rozpaczliwie o talerze do kulomiotów.
Jaroszewicz, tęgi drab, eks-marynarz, co to w Stanisławowie kozac-kiego oficera za grabież był
usiekł, przez pół go przeciął, „nie strzymał” teraz w obozie, gdzie więzion był, gorączkując sobie
krzynę. Przywlókł się teraz, czarną swoją burką kaukaską po śniegu znaczny i przystrzeliwuje się
uważnie do szarych figur, majaczących w opłotkach wsi. Aż wyciągnął się, na komendę
porucznika Podhorskiego, ułańskiej sznur tyraliery poprzez polanę i przeciął groblę. Sam porucznik
rozkazał mi do pułkownika iść z meldunkiem, że „trzyma przeprawę”. Pułkownika w lesie
znajduję, jak drobnymi kroczkami nerwowo przebiega od kępy ku kępie. Melduję mu, co mi
kazano. - Gdzie Romer? - pada pytanie’. - Niech Podhorski cofa się przez las ku polanie.
‘ Rotmistrz Romer przez ten czas pobiegł do taboru, w którym poczynała się
panika i zdołał ją
uśmierzyć.
25
- Wedle rozkazu!...
Wracam na pole z rozkazem. Tam już zmilkły wystrzały. Leży jeszcze sznur ułanów, ale już co
który śmielszy, to się podniesie lub przebiegnie. Podchorąży spokojnie stoi wyprostowany, badając
przez lunetę wieś i teren poza nią.
Bokiem, chaszczami, luzaki przemycają konie. Melduję porucznikowi Podhorskiemu. Zawraca
natychmiast i sam kieruje się do lasu zdać sprawę ze stanu rzeczy pułkownikowi. Nudno poczyna
się robić. Zawracam więc ponownie w las, aby wyciągnąć swego konia, który zagrzązł w błocie.
Ale jest to zadanie nad siły. Biedne stworzenie przy każdym wysiłku jeszcze głębiej się zapada.
Przybiega ułan zdyszany z prośbą, by pomóc prowadzić rannego Belinę. Wiedli go już stajań parę
we dwóch, ale ich siły opadły. W lesie, o kilkaset kroków, na kępie stoi ułan, krwią brocząc. Ręce
rzucił towarzyszowi na szyję i obaj czekają pomocy. Z ułanem Lasockim zastąpiłem zmęczonych i
transportowaliśmy dalej rannego z kępy na kępę dobre pół godziny, aż do chaty samotnego
dzierżawcy. Po czym biegniemy „wyjrzeć na świat Boży”.
A tam właśnie dochodził do wsi pierwszy szereg tyraliery ułańskiej. Migiem stanęła w płomieniach
pierwsza z brzega stodoła. Dalej jednak palić wzbroniono.
Równo z ogniem, co wspiął się ponad słomiane poszycie, z lasu gdzieś, z tyłu za nami, rozległ się
wyrazisty głos trąbki. Zbiórka!...
To rotmistrz Romer zestawił tabor, zebrał rozproszonych po lesie i zbiórkę trąbić rozkazał.
Ściągają ze wsi ułani rozpaleni, z wypiekami na twarzy, o rozgorzałych oczach, pełnych żalu.
Wyjeżdża ze wsi troje sań w kondukcie powolnym...
Wyprostowują się postacie żołnierskie, palce przywierają do daszka.
Ciągnie majestat śmierci...
Pierwszego wiozą Łebkowskiego, podporucznika. Ciało stężało na mrozie w ruchu półwygiętym.
Twarz cała w grubą maskę krwi skrzepniętej skuta, że tylko wąs w krwawy sopel zmieniony się
znaczy. Wzrok szklisty, zimny - nie odgadniesz, jaką myśl wziął ze sobą do grobu ostatnią. Wiozą
go cichego, groźnego, zmilkłego nagle. Coś, jak lekkie zdziwie-nie podnosi ludziom brwi. Milczą,
sprężeni w ostatnim hołdzie. A pod szynelami szarymi łopocze bystre, niechwytne, śmigające jak
ptak nocny bezszelestnym skrzydłem, zdyszane pytanie: „To Łebkowski?!...”
W następnych saniach, na wznak, twarzą ku niebu, wiozą Mroziń-
skiego. Też same siwe oczy rozwarte, co nocy ubiegłej rozgorzały na
pochwalę dowódcy. Patrzą teraz w niebo spokojnie i niemrugliwie, tak
26 samo jasno, jak za życia. Zda się, że obłoki przeciągające górą odbijają się w nich - „Ku chwale
Ojczyzny!”...
Ostatnich wiozą: Śledzia - ulubieńca szwadronu, dzielnego towarzy-sza - i poległego z nim razem
ułana Sitarka.
Prócz tych w wiosce osunęło się z koni dwóch rannych. Uszli oni śmierci, udając martwych.
Cofać się trzeba wstecz, chcąc ujść zaciskającej się pętli bolszewickiej. Przez las, zawracając ze
sobą spotkanych chłopów, by śladu nie dać, wracamy do tegoż dzierżawcy, u któregośmy popasali
o świcie. Teraz już nie chce on podjąć się przeprowadzenia, tłumacząc, że wszystkie wsie są na
nogach i czujność bolszewików wzmożona do ostatecznych granic. Jedziemy dalej. Spotykamy
dwunastu zbłąkanych ułanów - zostali oni ostrzelani. Sześciu ich kolegów wpadło do niewoli.
Pomykamy dalej. Gdzieś, w lesie, nieustannie grzechocze kulomiot. Poczynają huczeć armaty;
okazuje się, że biją w to miejsce, u skraju lasu łopatyckiego, gdzieśmy się, chowając od obstrzału,
spieszyli. Nastrój jest ponury.
Pomyka knieją jeden szwadron, dalej wozy z rannymi i zabitymi, szwadron drugi zamyka pochód.
Następuje czarna i wściekle mroźna noc. Jest to druga bezsenna noc pochodu.
Siedzę, przycupnięty, na skraju sań rozłożystych z rannymi (koń w bagnie został), zda się, że ten
pochód w nieskończoność się wydłuża. Jest to uczucie tak krańcowego wyczerpania, że reaguje się
na wszystko wszystkimi pięciu zmysłami.
Wszystkimi porami skóry sączy się długi jednostajny chrobot lodu pod kopytami ułańskich koni.
Chrobot ten prześladował mnie później, przez cały czas pobytu mego w szpitalu w Baranowiczach.
W zaścianku Jasieniec wreszcie dostajemy dwie i pół godziny od-poczynku. Tam, w kapliczce
małej, złożone zostają zwłoki trzech poleg-łych. Kartki im - z zapisem rang, nazwisk i daty śmierci
- zostawiono na piersiach, z prośbą o ostatnią posługę.
Trzeba było ruszać...
Żywo mi dotąd stoi w oczach scena przed wyruszeniem z Jasieńca. Na łóżku śpią: pułkownik
Mościcki i podporucznik Bisping. Ostatni umieścił nogi na poręczy łóżka.
Porucznik Podhorski przy stole, wygięty w pałąk, siedzi. Brodę o gardę swojej „złotej szabli’”
wsparł i śpi snem ciężkim. Tuż obok Dowgiałło, porucznik. Ten w pewnej chwili budzi się, nagłym
i stanowczym ruchem ‘ Wysokie odznaczenie bojowe w armii rosyjskiej. 27 chwyta konserwy,
zjada całą puszkę w najwyższym pośpiechu, jak człowiek nie mający chwili czasu do stracenia, i
natychmiast zasypia. Faworyt pułku - dziś już nieżywy.
Sinieją w pomroce strudzone śmiertelnie twarze. W czapie, jak zwykle, pochyla się nad stołem
głowa rotmistrza Romera. Pisze kartki klepsydry - zwięzłe, żołnierskie, dla przypięcia na piersi
poległym. „Polegli...” - wywodzi ołówek. Ręka się zatrzymuje. Rotmistrz Romer śpi.
„Śmiercią walecznych...” - mówi ołówek dalej nadludzkim wysił-kiem. Opada głowa. Sen znów
ogarnia rotmistrza. Skończone jednak zostało epitafium i ludzie stanęli na nogi.
Rzuciliśmy Jasieniec, dalej się usuwając od frontu. W liliowych cieniach świtu została za nami
kapliczka, zwłoki towa-rzyszów kryjąca.
Błogosławione ręce kobiece potem w opiekę ich wzięły. Pani Obucho-wiczowa z Rewieńskich, gdy
służba się rozbiegła, sama do kaplicy dąży, ciała myje na wieczny spoczynek. Trumny im każe
robić tej formy, jak ich zmroził mróz, bo nie mieszczą się w trumnę zwykłą ciała pogięte. A kiedy
rannego Belinę chce jej wyrwać rozbestwiona tłuszcza, pani Obuchowiczowa własną piersią przed
bagnetami drogę zbirom grodzi, nie bacząc na draśnięcie, którym ją jedno ze stalowych żądeł kąsa.
Rewieńskich to krew... Żołnierzy spod Somosierry. W pewnej chwili zatrzymujemy się na
rozdrożu. Dowództwo nie może zorientować się w drodze. Postój. Zimno przejmujące. Z
piętnaście grup stara się rozpalić ogniska. Zgrabiałe palce odmawiają posłuszeństwa, drzewa ogień
nie chwyta.
Nic z tego.
Wtedy to pewna liczba ludzi w szwadronach nogi odmraża. Ulegam temu losowi i ja.
Nasi ranni tylko śpią wybornie, otuleni przepysznie. Gdzieś na jakimś karczu wysypujemy ich
wszystkich na ziemię i z sercem zamarłym dążymy z pomocą.
Rankiem o godzinie siódmej stajemy w zapadłej leśniczówce Radziwił-łowskiej.
Zasypiamy natychmiast.
Nocy tej uszliśmy pięćdziesiąt wiorst lasami po dniu bojów i nocy poprzedniej, spędzonej w
marszu.
O godzinie dwunastej wstajemy. Pułkownik Mościcki decyduje się przekradać bez asysty
szwadronów. Przebieramy się, jak kto może. Pułkownik z waszecia, nieokreślenie.
28
I o godzinie szóstej wieczorem, cicho, w największej tajemnicy, tylnym wyjściem wymykamy się w
towarzystwie katolickiego chłopa-przewod-nika i dwu ułanów.
Iść mieliśmy na Dub, odległy o wiorst piętnaście. Było postanowione, że szwadrony też
natychmiast wyruszą w dalszą drogę powrotną. Zagłębiliśmy się od razu w czarną matnię lasu.
Ciemno już było. Już po dwóch-trzech godzinach drogi zrozumieliśmy, że przewodnik błądzi.
Rzucani to tu, to tam jego domysłami, kołujemy noc całą po korzeniach i wyrwach leśnych. Dzień
zastaje nas w dziewiczej głuszy. O godzinie szóstej rano natykamy się na jakąś rozgromioną
sadybę i tam, rozgrzawszy konserwy, posilamy się i odpoczywamy półtorej godziny.
Nogi odmrożone dokuczają mi silnie.
Dalsza droga znów była plątaniem się bezładnym w matni. Do samego południa nie natrafiliśmy na
ślad żywej istoty. I na myśl, że oto już szwadrony odeszły, a my, jak ścigana zwierzyna, błądzimy
w lasach, dziwnie niemiło robi się człowiekowi. O pierwszej, niemal po dwudziestu czterech
godzinach kołowania, wpadliśmy na pierwsze żywe istoty - chłopów wiozących siano. Ci nam
wskazali drogę na Dub. Poczęliśmy się zbliżać do niego koło godziny trzeciej po południu.
Ponieważ tak liczna nasza grupa mogłaby zwrócić uwagę, rozdzielamy się. Pułkownik, chorąży
Maruszewski i ułani tworzą jedną grupę, porucz-nik Żaboklicki, podporucznik Bisping i ja - drugą.
Pułkownik z towarzyszami ginie nam niebawem z oczu.
Przed nami zaczyna rzednąć las. To Dub.
Bezładna strzelanina zrywa się gdzieś z boku. Z gąszcza leśnego wynurza się ogromny drab, rudy, z
rozesłaną po piersiach, jarzącą jak czerwone złoto, brodą. Trzyma dubeltówkę w ręku.
Wiedzieliśmy dobrze, że wsie telefonicznie i telegrafem polowym zmobilizowano, by łapać
delegację, o której już bolszewicy byli powia-domieni.
Drab pyta nas o papiery.
Z boków wysypuje się na polanę więcej ludzi uzbrojonych. Moje notatki podróżne, lakoniczne,
pisane po polsku, gdzie notowałem skrzętnie godziny postojów i wymarszów, wzburzają tłum
strasznie. Wyraz „Szpion!” groźnie huczy i koło się zacieśnia.
Dywersję niespodziewaną robi przyprowadzenie złapanego Marusze-
wskiego. Pułkownika z nim nie ma...1
‘ Okazało się potem, że ścigany, rozłączył się z chorążym Maruszewskim i w
strzelaninie, którąśmy
słyszeli, został zabity.
29
Podporucznik Bisping, który został w lesie, szukając zgubionej rękawi-czki, wynurza się teraz z
lasu.
Ten ma jednak szczęście. Papiery pisarza urlopowanego lepiej jakoś trafiają do przekonania i
puszczają go wolno. (Wpada potem na inny kordon, który go aresztuje).
Nas wiozą do gminy (wołosti), o wiorst piętnaście odległej. Zsiadając przy jakiejś przeprawie,
kiedyśmy się znaleźli chwilę razem, postanowiliśmy nie taić naszej misji, w nadziei, że odstawią
nas wobec tego do jakiej władzy wyższej, z którą łatwiej będzie rozmawiać. W gminie stoi już mur
chłopstwa, rozgestykulowany, rozogniony.
Wciągają nas do izby.
Orator jakiś poczyna podjudzającą mowę. „Kontrrewolucja”, „bur-żuazja”, „diemokratija”,
„rewolucja”, uczone nazwy partii, zjazdów i sowdepów - istna mieszanina słów oklepanych,
wytartych jak miedziaki, śmiertelnie nudnych na bruku miejskim, tu, w tym poleszuckim ką-
cie,splata się w fantastyczny skręt macek, które, zda się, ku gardłu pełzną. Tłum poczyna się
„rozkołysywać”. Poczynają bić naszego prze-wodnika.
Jego jękliwe zawodzenie, przypominające płacz zagryzanego przez psy zająca, rozpala masę.
- A Bożeczka - jęczy biedaczysko. Łup, lup - głucho walą razy ściśniętych kułaków.
- Aj rodnieńkije - wymadla się zabijany Białoruś. I nic, jeno znów razy zawziętych uderzeń.
Tłum dalszy jeno pokrzykuje i napiera naprzód, najbliżsi milcząc, po chłopsku, jakby najcięższą
pracę pełniąc - biją. Kolej przychodzi na mnie.
Od razu otrzymuję silny cios w twarz, za nim sypią się inne razy.
Zostaję wywleczony do izby przyległej. Tłum powala mnie na ziemię. Otrzymuję uderzenie w
skroń kutym butem sołdackim. Dalej przestaję liczyć i reagować. Żegnam się i zaczynam gotować
się na śmierć. I dziwnie myśli robią się równe i spokojne.
Pastwiący się tłum jest niby za mgłą. A w samym sobie wstaje jasne, równe światło i wypromienia
się ku najbliższym... Ku tym, których już nie zobaczę.
W pewnej chwili (a teraz to, retrospektywnie odtwarzając obrazy, widzę), jakiś uralski kozak
wyciąga mnie z tłumu. Snadź ma posłuch.
Niewiele pamiętam. Izba czarna... Błyskawica złoconego kiwotu1 przed oczami... Jazda nocna na
wozie ze słomą.
‘ Obraz bizantyński, w złoconej blasze.
30
Na stacji Łosza mój wybawca daje nam wiadro gorącej wody, chleb i słoninę.
Porządkuję twarz, zakrzepłą w krwi, jak mogę.
Rano jesteśmy w Łunińcu.
Krasna gwardia. Sowdep. Celka więzienna w zarekwirowanym ho-telu. I ten szwargot, ten ciągły
szwargot Żydów - komisarzy bol-szewickich.
Aż wtem... zaczyna się ruch niespokojny po korytarzach więzienia.
Wdziera się do nas wieść, że Niemcy idą.
Nie, myślę sobie, to nie do wiary. Cooper lub Mayne Reed lubi tak nagle zbawiać swoich
bohaterów, ale tak kiepsko pisanych romansów w życiu nie ma.
Jednocześnie rosną złowrogie projekty zamordowania nas natych-miast: projekty te snują pilnujące
nas draby - milicjonerzy. Kładę się „na złość” na łóżko (moje to trzy godziny były kolejki - bośmy
ją wprowadzili, ile że jednośmy tylko mieli łoże) i śpię. Gdy budzę się - wątpliwości nie ma.
Niemcy idą... Nad Łunińcem już rozlega się warkot niemieckiego propellera.
Uczucie możności ratunku lub groza natychmiastowego nadziania na bagnet przez milicjantów,
rozwścieczonych przybyciem Niemców, a krzą-tających się koło rabowanych w ogólnym popłochu
przedmiotów, dziwny stwarza w naszym uwięzionym gronie nastrój. Trwa to do późnego wieczora.
Groza śmierci i nadzieja wyzwolenia na przemian się zmieniają. Nastaje noc - większość
milicjantów, złowrogo ku nam usposobio-nych, znika z więzienia, unosząc zrabowane przedmioty.
Pozostali zwra-cają się ku nam bardziej przyjacielsko.
Wszystkich uwięzionych wypuszczają z celek, nam każą pozostać:
pojedziemy pod konwojem czerwonej gwardii do Moskwy...
Drzwi celki jednakże pozostają nie zaryglowane. Wolno, wolniuteńko, z nader obojętnymi minami,
jak lordowie, a z zatajonym sercem, wychodzimy z nie strzeżonej celi i wymykamy się na ulicę.
Stoją tam jeszcze, za węgły domów się chowając, grupy młodzików Żydków, udających czerwoną
gwardię.
Z zaciekawieniem muszą spoglądać na tę grupę perypatetyków, z gracją wędrujących sobie
środkiem ulicy.
Najbardziej uroczo zapewne wyglądam ja. Z rozbitym nosem, z pa-pachą, spadającą na oczy, w
spodniach krótkich i... w pożyczonych kaloszach, wdzianych wprost na obwinięte płachtami,
odmrożone nogi. Kierujemy się do księdza.
31
Ksiądz sprowadza miejscowego przedstawiciela Rady Polskiej Ziemi Mińskiej - pana
Rogozińskiego.
Niemałe było zdumienie zacnego przedstawiciela, skoro zza plebań-skiego stołu podniosło się na
jego spotkanie jakieś widmo i z całym wdziękiem, na jaki się mogło zdobyć, zaprezentowało się...
jako wice-prezes Komitetu Wykonawczego Rady Polskiej Ziemi Mińskiej. Dalej rzeczy potoczyły
się szybko i normalnie.
W Brześciu, w myśl rozkazu, byliśmy - aczkolwiek, rzecz prosta, już spóźnieni.
Po czym towarzysze moi wrócili do Korpusu, ja zaś zostałem umiesz-czony w szpitalu w
Baranowiczach.
Taki był koniec ułańskiej wyprawy.
Zapuściła się ona od Bobrujska, ku kordonowi wojennemu, w głąb, wiorst dwieście pięćdziesiąt.
Z wrażych szponów wyszła, pięciu ułanów straciwszy, pozostawiając wspomnienie jednego z naj
świetniej szych czynów junackich, godnych polskiej kawalerii, a chlubę niosących strażnikom
wyprawy - dowódcom szwadronów: Romerowi i Podhorskiemu.
Sądzonym było w niej paść dwóm bohaterom Krechowiec - pułkow-nikowi Mościckiemu i
podporucznikowi Łebkowskiemu. Niech groby ich po wieki otaczają skrzydła Sławy i cześć
Narodu.
ZWIĄZEK BRONI
Poległym komendantom Związku Broni:
na i. Dywizję Piechoty sp. porucznikowi STANISŁAWOWI MA-ŁAGOWSKIEMU’, na 2.
Dywizję Piechoty sp. porucznikowi ZDZISŁAWOWI ZABŁOCKIEMU, na 3. Dywizję Piechoty
sp. szeregowcowi JANOWI LITAUEROWI i jego następcy sp. porucz-nikowi ZYGMUNTOWI
MOSIEWICZOWI, na i. Pułk Ułanów rotmistrzowi BRONISŁAWOWI ROMEROWI Zabawne
jest patrzeć wstecz, przez tę książczynę moją, wydobytą gdzieś z jakiejś ostatniej półki z pyłu i
zapomnienia, na te sprawy, o których piszę, oglądane przez pryzmat perspektywy lat i przez
pryzmat państwa zorganizowanego, zhierarchizowanego i przez pryz-mat spraw historycznie
zważonych, wymierzonych, wyretuszowanych i zarejestrowanych.
Dziwna to książeczka, te Strzępy epopei, na przestrzeni kilku opowia-dań mająca rozpięcie od
relacji prostego chłopaka legionowego Pasika, relacji, którąśmy z tamtej strony frontu
spragnionymi usty chwytali - aż po opowiadanie z dziejów wojny polsko-bolszewickiej, aż po
wrzesień 1920 roku.
Bo to wtedy, po wrześniu 1920 roku kończy się improwizacja, kończy się szukanie wyrazu dla
walki dla imperatywów snutych z siebie, przykręca się ogień nieukojony, żarliwy, płonący na
wietrze. Fabryki mundurowe poczynają szyć jednolite uniformy, w armii nikną fantazyjne
półkożuszki, lokalnego pomysłu rabaty i szasery, „trzepaczki” królewiackie, pętlice wielkopolskie,
Hallerowskie medaliony. Fabryki ideowe nie tolerują strzępów epopei, targanych na wietrze,
wyrudziałych w poniewierce, utytłanych w mazi przeróżnych orientacji, dezynfekowanych krwią,
dezynfekowanych krwią...
Brat żony Wańkowicza, Zofii z Małagowskich.
3 Strzępy epopei... 33
Jeśli Marszałek Piłsudski pytał, gorączką trawiony: „Wielkości, gdzie twoje imię”, to znać wziął to
pytanie z cierpienia tysięz cierpienia nas wszystkich, nas małych, wziętych na straszną mękę
dziejową. Jeśli szukać gdzie tej męki, to tam gdzie go nie było. Za was w kraju - on myślał.
Petersburg jesienią 1917 roku. Posiedzenie komendy Ligi Walki Czynnej, zawiązanej ad hoc
według wzorów drużyniackich, aby kleić coś w tym chaosie. Prowadzi Stanisław Wojciechowski -
późniejszy prezy-dent. Koalicja! Koalicja! (Pan Wojciechowski jest równocześnie prezesem Rady
Naczelnej Zjednoczenia Międzypartyjnego organizacji polskich w Rosji - mimo wszelkich
omówień - ekspozytura endecji). Jest noc. Za oknami czarna ulica. Nagle po niebie poczynają
biegać smugi z re-flektorów. Rzucamy się do telefonu: Korniłow ciągnie na stolicę carów, w której
zasiadł „uzurpator” Kiereński. Reflektory, wypatrujące na czarnym niebie carosławnych
aeroplanów, drżą niepewnym światłem. Tym pewniejszy siebie jest uśmiech naszego
„komendanta”, prezesa Rady Międzypartyjnej:
- Poród się zaczął - mówi.
Koalicja, koalicja!...
Petersburg w parę miesięcy później. Październik. Z porodu, którego oczekiwał Wojciechowski,
całkiem inne urodziło się dziecko. Po placach wśród zimnej nocy płoną ogniska. Grzeją przy nich
dziecinne ręce ostatnie resursy Rządu Tymczasowego - junkrzy. Przed Zimowym Pałacem, siedzibą
tego rządu, wyciągnął się w dwuszereg kobiecy batalion śmierci Boczkariowej. Te też mają bronić
Kiereńskiego. Dziwnie bezradnie sterczą wielkie kupry w sołdackich portkach. Ostatni obrońcy
Kiereńs-kiego i koalicji.
A tymczasem, gdy przejeżdżam przez Newę, dążąc do formującej się kompanii polskiej, most za
mną podnosi się groźną, czarną sylwetą w górę. Tu już państwo sowietów, marynarzy z taśmami
naboi na krzyż. Nie ma przejścia przez Newę! Wsuwa się na nią bolszewicki „Ałmaz”. Przybył, aby
bombardować Pałac Zimowy. W pałacyku rozkosznicy carskiej, Krzesińskiej, goreją wszystkie
okna. To pracuje sztab nowej Rosji, która idzie. Olbrzymie napisy: „Śmierć wojnie. Pokój bez
aneksji i kon-trybucji!” A zaanektowana Polska? To te kupry i te dziecinne ręce mają umożliwić
walkę o nią?
W Dierawinskich Koszarach konsystuje dwa tysiące marynarzy. I w małej, użyczonej przez rząd
Kiereńskiego, salce czterdziestu ludzi 34 - zaczątek naszej kompanii. Duszą się we własnym sosie.
Oficerów nadkomplet, zdatny na trzy pełne kompanie, jada oddzielnie, za prze-gródką (dyscyplina,
prestige!}. W tym komplecie siedzi i je zdemaskowany na złodziejstwie z kasy kompanijnej oficer.
Nie ma jurysdykcji, której by go można oddać. Więc tyle, że się do niego nie mówi i po sól musi
sięgać sam.
Na dole w wielkiej sali u marynarzy wiec. Mają wyruszyć przeciw Pałacowi Zimowemu.
Elektryczność nie działa. W świetle szabasówek jak rzeźbione twarze najbliższych mówców: młode
energiczne twarze o ob-nażonych, muskularnych szyjach.
Polakom odebrać broń!...
Tłumaczę im, żeby nam dali spokój, bo my neutralni. Musimy pilnować od mętów ulicznych
naszych instytucji dobroczynnych. Neutralność, neutralność!...
- Towarzyszu, wasze papiery!...
Nie mogę długo ich znaleźć.
- Otóż widzicie, towarzysze! Jakieś podejrzane indywidua bez papierów wciskają się między nas...
Koło się ściska. Są papiery!
O początkująca bestio rewolucyjna - cofasz się przed każdą pieczątką pod warunkiem, aby była
okrągła, bo owalna jest nieważna. Długie tunele ulic. Obchodzę z rontem bolszewickim posterunki,
by wykazać, że istotnie... przytułki, że... neutralność. Dyskusja z marynarzem z kałużskiej guberni.
Że taki ustrój się nie utrzyma. Wyższość inteligenta w walce z argumentami supłowatymi jak chło-
pskie ręce.
O drogi bracie - jeśli gdzie żyjesz na rosyjskich rozłogach, chciałbym ci przysłać w ekspiacji
Opierzoną rewolucję. Może byś przypomniał topiel spraw nierozpoznanych, przez którąśmy szli: ty
ze swoją rewolucją, ja ze swoją niepodległością. Dyskutowaliśmy, co ważniejsze, co po czym. Co
dla kogo jest płaszczem, co dla kogo jest guzikiem u tego płaszcza. To nie zawsze wiadomo.
Polska, Polska czekała, podniewolna, Beselerowska. Koalicja... Neutralność... Guzik i płaszcz...
Sojusz z tymi kuprami Boczkariowej... I ten „ziemlak” z Kałużskiej to wróg? I... mieliśmy łeb w
łeb na każdego wielkiego „działacza” po dwadzieś-cia kilka lat jak obszył.
W poselstwie duńskim jestem komendantem warty. My, Polacy, ochraniamy wszystkie poselstwa.
Jak Hindusi w Addis Abebie. Jesteśmy dumni z pokładanego w nas zaufania. Brat dostał się na
śniadanie do 35 posłów i dogadał się z posłową do pokrewieństwa przez Moniuszków. Nowa
kuzynka uskarża się, że jej nasi wartownicy skradli jedwabne pończochy. Sztandar nowo tworzącej
się po stuleciu armii polskiej jest zhańbiony.
Mówimy między sobą, że takiego, gdyby go wykryć i gdyby to można było i w ogóle gdyby...
należałoby rozstrzelać. A przedtem w Koszarach Dierawińskich mówiliśmy, że żołnierz nie wydaje
broni i byliśmy gotowi strzelać i bronić się do upadłego i ponieść śmierć za tych kilkadziesiąt
parszywych karabinów, których po Rosji walały się stosy. Bo tego wymaga honor... Honor wymaga
nie pozwolić zdjąć szlif. Honor i hierarchia wymaga słuchać starych zmoskwiczonych pułkow-
ników.
Honor... koalicja... neutralność... i ten płaszcz czy guzik... Ileż fałszywych zapachów atakowało te
młode wyżle nosy nie nałożone do rewolucyjnego pola.
Następny dzień. Chwilowa odgrywka Kiereńczyków... Junkrzy zajęli gmach telefonów na
Morskiej. Ręką podać do Morskiej wielki hotel „Astoria”, w którym kwaterujemy z bratem. Hotel -
przeznaczony dla wyższych oficerów i dla cudzoziemskich wojskowych. My jesteśmy
„cudzoziemscy wojskowi”. Drą się o tym wielkie srebrzyste orły na amarantowych otokach
naszych czapek. Hotel obfituje w białą mąkę, w przepyszne kruche ciastka, w „bałyki”, siomgi i
kawior. Przed hotel zajeżdża pancerne auto Rządu Tymczasowego. Białogwar-dyjskie. Dwóch
oficerów z rewolwerami w dłoniach wpada i rozbraja wartę z trzydziestu żołnierzy zainstalowaną
przez bolszewików w tym przybytku żarcia. Trzydziestu kapcanów idzie gęsiego do niewoli do
piwnicy hotelowej. Zwycięzcy wciskają karabiny rozbrojonej warty goś-ciom hotelowym. Proszą
mnie i brata, którzy właśnie mamy iść na zmianę warty do poselstwa, abyśmy po drodze dali
meldunek do dowództwa, rezydującego na stacji telefonicznej.
Nim wyszliśmy, już tylko jeden gruby pułkownik stoi u wejścia do hotelu z karabinem na warcie.
Trzyma ten karabin z takim zażenowaniem, jakby mu dano kądziel. Inni od razu pozbyli się tego
nietaktu. Żona do niego podchodzi i daje mu zdrowego łupnia. Przy ogólnym śmiechu odkłada
karabin.
- Czy to ci oficerowie są naszymi sojusznikami? Idziemy na Morską. Wchodzimy w bramę, pełną
junkrów. Nim dotarliśmy do dowództwa, przychodzi wieść, że ci, od których meldunek niesiemy,
polegli. Motor im się zaciął. Wyskoczyli poprawiać. Rzucono im granaty ręczne przez wierzch.
36
Ulica Morska jest teraz bez osłony pancerki. Sygnalizują, że idzie atak. Żal tych dzieciaków.
Bierzemy karabiny, leziemy na dach. Dach drapacza chmur góruje nad Piotrogradem. Z sąsiednich
dachów zobaczyli nas i strzelają. Poszczególne kule cmokają przy nas o cynk blachy, którą jest
pokryty dach. Rejterujemy za kominy. Patrząc na wielki zad brata w szynelu (brat leci na
czworakach) myślę ze złością: „Ot, niech ci strzelą w ten zadek za to wszystko!” Bo to on mnie
wciągnął. Uważa, że całe prospectum jest po to, aby cieszyć oczy pana z Kalużyc (nic nie łżę: jadł
też śniadanie na bolszewickim „Ałmazie” z jakimiś znajomkami wśród jego oficerów). Teraz
schował się za komin i strzela w drobne figurki ludzkie na dachu odległego Admiraltiejestwa.
Praporszczyk iż zapasnych, dowodzący nami, zapewne w cywilu jakiś geometra albo dentysta,
patrzy z łagodnym wyrozumieniem na te wyczyny, ale kiedy brat ładuje następny magazyn, odzywa
się z perswazją:
- Niech pan da spokój - oni tam stoją od Piotra Wielkiego.
Istotnie, figury są ze spiżu.
- Pamiętasz mnie? - pyta jakiś junkier. - Popów! Maturzysta z Jełatmy nad Oką. Próbowaliśmy tam
szczęścia matural-nego z paru kolegami ze szkoły polskiej. Mocnośmy pili i liberalizowali „za
naszą i waszą...”
Gdzie nasza, a gdzie wasza? I która wasza. Nie wiem. Z okna przeciwległego domu jakiś
rozentuzjazmowany kadet z siostrami przesyła nam całusy. Szlag was trafił. Uspokoiło się. Ściągam
z dachu wojow-niczego brata i idziemy na swoją wartę.
To uspokojenie to była cisza przed burzą. W trzy kwadranse po naszym wyjściu poszedł atak
bolszewicki. Chwytano junkrów za ręce i nogi i, rozbujawszy, wyrzucano na bruk.
Stałem w bramie poselstwa, gdy ulicą z placu walki przejeżdżała bolszewicka pancerka. Wracała z
tej rzezi. Pancerka, starego typu, miała dwie śmieszne, wysokie wieżyczki pancerne. Te wieżyczki
kręciły się z niepokojem typowym dla tych dni upojenia władzą, wolnością, możno-ścią strzelania.
Przed lufami karabinów maszynowych wsiąkał w bramy domów ludek petersburski. Wkoło
pancerki robiła się biała pustka.
•
Stałem pod strachem Bożym z karabinem u nogi. Nie wiadomo nigdy, co takiemu strzeli do
głowy. Pyszczek karabinu maszynowego obmacał mnie od stóp do głowy z widocznym
zdziwieniem i wahaniem. Pokiwałem mu przyjacielsko. Że niby... neutralny... Pojechał dalej.
Krew wkoło się leje, świat drży. Jakże tu tą neutralnością wywojuje się Polskę?
W Petersburgu walki skończone. Jedziemy do Moskwy. Mamy sliping ze śnieżną pościelą i służący
w liberii Vagons-Lits mówi do mnie: „Barin”.
37
Za nami już zwycięski rząd bolszewicki wydaje w Smolnym dekrety, przed nami Moskwa, która ze
wszystkich „czerwonych” dział bombarduje Kreml, obsadzony przez białogwardzistów. Gdy rano
budzimy się, dojeżdżając do Moskwy, służący podaje nam herbatę z konfiturami. Łyżeczki na
spodkach drżą: to nic, to tylko armaty. Połączenia między dworcem, na który przyjechaliśmy z
Petersburga i dworcem, z którego pojedziemy do Mińska, nie ma. Jest jakieś przypadkowe lando,
takie, które zaprzęgają d la Douomont w dni wielkich dworskich uroczystości. Lando jedzie
okrężnymi przedmieściami. Armaty grają.
Brat jest ucieszony: teraz Moskwa uważa za stosowne bawić dziedzica. Więc łypie okiem na
cywilów z karabinami, patrolujących skrzyżowania ulic i ryczy:
Antek Mańkę schwycił w pasie
A ta głupia u...śmiała się.
Wymyślam bratu od czerepów rubasznych, ale sam doświadczam podobnego podniecenia. Jest to
rześki ranek i milionowa stolica stanęła na głowie.
Z dworca, na który przyjechaliśmy, idziemy na miasto. Raz po raz rewidują nas patrole, szukając
broni. Jeśli zataić broń i sami znajdą, mają rozkaz rozstrzeliwać na miejscu. Brat ma chytrze
schowaną „piątkę” - mały brauning. Przy każdej rewizji ciarki mnie przechodzą, gdy brat
teatralnym gestem rozwiera poły szynela.
- O co ci chodzi? O te czterdzieści rubli, które kosztuje piątka? - Mój drogi - odpowiada z
namaszczeniem - czterdzieści rubli, to utrzymanie przez cały miesiąc dla niejednego.
Akurat go sparło na oszczędnościowe morały. Szkoda, że tak późno.
U Nikitskiej Bramy stajemy przy dziale, które strzela na Kreml. Żołnierz przy armacie, jakiś
Sybirak, ma dobroduszną gębę, siwe oczy i chlebak przez ramię. My jesteśmy w bekieszach, w
armatach, ze srebrnymi orłami. Rozlewnie nam wyjaśnia, że już biali są „na ostatnich nogach”.
Rewolucja jest jeszcze łatwowierna, życzliwa i naiwna. Pierwsza jej wiosna.
Przyjeżdżamy do Mińska ni takiego, ni siakiego. Czeka na wieści ze stolic. Jest to siedziba frontu
zachodniego, niezliczonej ilości sztabów i urzędów. Roi się od wojskowych Polaków. Wielki zjazd
wojskowych Polaków, który się odbył w czerwcu w Petersburgu, zamącił im w głowie. Jedni nie
chcieli tworzyć armii polskiej, by nie osłabiać rewolucji, inni - czekając woli kraju, nie chcą
krzyżować polityki Piłsudskiego, inni 38 jeszcze, na czele z Matuszewskim, chcą tworzyć
wydzielone skupiska Polaków w ramach rosyjskiej armii, ale unikać nadania piętna politycznego
sprawie, którą zamortyzuje endecja. Najliczniejsi wreszcie - chcą tworzyć armię polską na
obczyźnie i „prać” Niemców. Jestem z nimi, bo uważam, że w czasie rewolucyjnym poprzestawać
na skupianiu się nie można, że trzeba żądać ofiary, a ofiara to walka, a walki bez sprecyzowania
celów politycznych być nie może. Mało mnie obchodzi, że ktoś zechce amor-tyzować nasze
zasługi. Zbyt mało, by nie wzywać do walki natychmias-towej, bez mandatów, porozumień,
ubezpieczeń, z jedynym najeźdźcą, który został.
Wiec w Mińsku. Żołnierz Polak z armii rosyjskiej gardłuje przeciw hienom kapitalizmu. Oponent
jego mówi, że takich się nie wpuści do Polski. Czerwony z oburzenia bolszewik zabiera ponownie
głos:
- On mówi, że on mnie do Polski nie wpuści. Jak on to powiedział, to on już mnie zabił.
Do Polski, do Polski... Za wszelką cenę, całując niemieckie ręce, wyskamływując niemieckie
przepustki, chce wracać żołnierska masa. Na kolanach, o głodzie, do tych opłotków, do tych
dymów. Honor... koalicja... neutralność... Guzik i płaszcz... I powrót do kraju... W bocznej uliczce
przy Zacharzewskiej poczyna się krzątać sztab formującego się korpusu. Dziwne gile zleciały do
tego lokalu. Rozsiedli się przy stołach, krawcy im dzień i noc tną w pasy sztuki amarantów, oni
dzień i noc, uczenie, wedle zasad sztuki, smażą instrukcje, opracowują tabele rang, przepisy
musztry formalnej. Przeważnie rozkazy są pisane po rosyjsku - młodzi porucznicy z rezerwy
tłumaczą je na polski. Zwaliła się szarańcza pułkowników, trochę chytreńkich generałów, nie
wiedzą, czy tę Polskę się jada nożem, czy też widelcem. Schroniło się to przed wierzgającą
rewolucją.
Dół - do kraju, góra - do posad. A wkoło czasy rewolucji, czasy wymagające napięcia i
poświęcenia.
Do wianuszka przybywa ... hierarchia.
Wokoło tych hieratycznych stupajów - polityka. Naczelny Komitet Wojskowy - złożony z co
wybitniejszych oratorów zjazdowych i z co kompromisowszych mediatorów. Ci w sztabie mają
zmartwienie z tabelą rang. Ci w komitecie - z ustosunkowywaniem się, z finezyjnymi rozgrywkami,
z uzgadnianiem - jedni z wolą kraju (w Sztokholmie Skąpski i Babiański widzieli się z Kunowskim,
przybyłym z kraju i ten w imieniu Rady Stanu zapowiedział, żeby nie ważyć się politykować na
własną rękę), inni z wolą Paryża, w którym siedzi Komitet Narodowy. Muszą ciągnąć taką linię,
aby wykazać się rewolucji dostatecznym demokratyzmem, kontrrewolucji dostateczną dyscypliną,
zapewnić żoł-nierzom Polakom, że ich krwi nikt przelewać nie będzie, oficerom 39 Polakom, że ich
prawa zostaną uszanowane, wpoić przekonanie w koalicję, że „rzucamy nasz miecz na szalę” i
rzucić ten miecz z taką maestrią, aby nie zadźwięczał zbyt nieprzyjemnie dla państwowotwórczej
Rady Stanu. To się widzi w rządzącej nami górze wojskowej i politycznej. A kiedy się wychodzi z
tych Olimpów z czadem w głowie, widzi się, jak chodnikami przeciąga masa ciągnąca z frontu, jak
po placach buzuje się tłum, jak wilczym krokiem przesuwają się, niby szczupaki w głębinowych
wodach, opięci w skórzane kurty komisarze.
Chcę iść do tworzących się oddziałów i mówić im żywe słowo. Porucznik rezerwy, w cywilu
belfer, następnie w kraju poseł, gładzi wypielęgnowaną brodę:
- Lada chwila będziecie mogli to zrobić. Właśnie kończymy wy-pracowywać instrukcję. Patrzcie:
„Instruktor oświatowy korpusu przesyła instruktorowi dywizyjnemu, instruktor dywizyjny...” Nie
doczytuję, co ma robić instruktor dywizyjny aż do kompanijnego, bo mnie nagła krew zaleje. Jadę
na front rosyjski - werbować żołnierzy. Jadę do 75. Dywizji, w której w jednym z pułków dowodzi
kompanią wywiadowców sztabskapitan Matuszewski, lider centrum na Zjeździe, zwolennik
tworzenia skupisk polskich nie wydzielonych z armii rosyjskiej i bez wyraźnego celu politycznego.
Sztabskapitan Matuszewski to oficer bojowy wielkiej klasy, wielokrot-nie ranny. Znamy się z
czasów szkolnych.
Teraz jedziemy bryczką do poszczególnych oddziałów. Metodą daw-nych dyskusji sztubackich
dyskutujemy „w piramidkę”, to znaczy od-rzucając raz uzgodnione pojęcia i zwężając przedmiot
sporu. Aż kiedy zostaje sporu tego tylko cypel, Matuszewski się zamyśla i mówi:
- Nie wiem, dalej już trudno dyskutować. Tu pozostaje kwestia instynktu. Ty pochodzisz z kresów,
to zapewne nie czujesz tak jak ja tych, co są w kraju. Oni niewątpliwie nie chcieliby, żeby poza
krajem wyrastał czynnik rozstrzygający, nad którym władzę obejmą czynniki przypadkowe.
Milknę. Istotnie, gdzie się zaczyna instynkt, tam kończy się dyskusja.
Obaj apelujemy do przyszłości. Ta przyszłość stała się teraźniejszością. Były sztabskapitan,
obecnie mąż stanu, Ignacy Matuszewski, w „Gazecie Polskiej” drukuje swoje przemówienie na
zjeździe pitrogrodzkim i stwier-dza, że nie żałuje z niego ani słowa. Ja z tamtych swoich przekonań
też nie mógłbym ustąpić piędzi. Widać, że słowa „przyszłość okaże, kto ma rację”, bywają
zawodne.
Słów swoich nie żałuję, przekonań swoich nie żałuję, ale żałuję, że byliśmy tacy młodzi, że
mieliśmy taką złą na rewolucyjne czasy szkołę myślenia, szkołę myślenia, odziedziczoną w
Organizacji Młodzieży Na-rodowej w spadku po endecji, pogłębioną przez ostatnie przedwojenne
40 lata rozłamowe, kiedy na głupich swoich głowach dźwigać musieliśmy ciężar rozgrywek
programowych, kiedy odcienie ideowe zdawały się przesłaniać świat i groziły, że teraz, kiedy ten
świat ociekał krwią, znowu przesłonią czyn zbrojny.
Czułem instynktem, że istnieje typ psychiczny człowieka, który ma łatwość czynu, czynu
bojowego, czynu rewolucyjnego, bez głębszych uzasadnień i natychmiast. Takich ludzi było trzeba.
Szukałem takich ludzi u eserów Polaków, ale zbyt mnie od nich odrzucało. Swego typu
rewolucjonisty, swego typu powstańczego nie mieliśmy na terenie Rosji. Stąd ulga, gdy potem nad
nami objęło komendę POW. Ale do tego jeszcze było daleko. Z dnia na dzień nienaturalny sojusz
czynu bojowego z polityką endecką się pogłębiał. Ta polityka wy-chodziła z założeń
antyniemieckich, jedynych, które mogliśmy przyjąć, przygotowując walkę. Ale w temperamencie
swoim endecy byli zaprze-czeniem walki. Chcieli rozbudowywać, a nie pogłębiać. Chcieli demons-
trować, a nie walczyć. Rozumiałem, że wyjście jest nie tam, nie u nich, nie w sztabach, nie w
uzgadnianiu, nie w masie, a w pójściu choćby szczupłym na razie oddziałem w las i rwaniu
Niemców. Pojęcia nie miałem, jak to należy robić. Na razie Niemcy nie manewrowali, a trzy-mali
front. Front, czekaliśmy na to, pęknie i ruszy, wówczas nadejdzie czas. Należało pogłębiać
gotowość bojową. Z zaendeczoną psychicznie, zapolitykowaną Ligą Walki Czynnej, o wyższym
stopniu konspiracyj-nym AP (Armia Polska) nie było można nic zrobić. Liga była for-mowana
doraźnie, pod kątem zyskania sojuszników przy głosowaniu na zjeździe piotrogrodzkim. Na
zjeździe nie byłem ani jako członek, bo nie byłem w rosyjskim wojsku, ani jako gość, bo się
leczyłem od postrzału. Teraz należało tę Ligę rozwalić.
Po usunięciu pułkowników i wyższych wojskowych i polityków została nas garstka. Przeważnie
oemenowcy (Organizacja Młodzieży Narodowej). W tym środowisko kijowskie silnie zendeczone i
pono już organizacyjnie wyeleminowane (piszę „pono”, bo nie brałem udziału w życiu or-
ganizacyjnym). A w ogóle całe środowisko mające o wiele mniej tak potrzebnej teraz
rewolucyjności w sposobach działania niż młodzież postępowo niepodległościowa, mająca tradycje
PPS. Nie był to najodpowiedniejszy materiał, ale politycznie nastawiony na bezkompromisową
walkę z Niemcami, rzetelnie uczciwy, ofiarny. Na Zacharzewskim Piereułku pod nr 8
zawiązaliśmy nową konspirację, tę, którą wleliśmy następnie w całości do POW - Związek Broni i
wyższy jej stopień - Koło Rycerskie. Ta nieco napuszona nazwa wyższego stopnia tłumaczy się
nastrojem chwili: biorąc nastawienie na działanie bezpośrednie, choćby w małej grupie, musieliśmy
przygotować elitę organizacyjną na gotowość poświęcenia życia w każdej chwili.
41
Nie mam statutu organizacji, ani żadnych po niej nie pozostało papierów. Gdy to piszę, żona mówi,
że pamięta każde słowo przysięgi.
Mówi, a ja pod jej dyktando piszę:
„Przysięgam na tę Polskę, którą w sercu noszę, że wiary we mnie pokładanej nie zawiodę, prac ani
tajemnic organizacji nie wydam, za towarzyszy będę murem stał, a honoru żołnierza polskiego
nigdy nie splamię”.
Patrzę w przeszłość. Komendanci z ramienia Związku Broni polegli:
komendant i. Dywizji Małagowski w wypadzie z pancerki, komendant 2. Dywizji - Zabłocki przy
przebijaniu się przez bolszewików pod stacją Usza, komendant 3. Dywizji - Litauer przy
wysadzaniu mostu w prze-braniu za bolszewika pod Smoleńskiem, jego następca - Mosiewicz w
więzieniu w Moskwie, gdy już jako peowiak jechał z ludźmi na Murman (w Korpusie były tylko te
trzy dywizje), komendant na kawalerię - Romer, rozstrzelany w lwieńcu pod Piotrogrodem, kędy
przekradał swych ułanów na Murman, komendant na artylerię, Karol Wańkowicz, nie „z własnej
winy” ocalały, gdy samotrzeć ruszył na bolszewicki karabin przy przebijaniu się do Korpusu, potem
ciężko ranny w 6. Pułku legionowym nad Dnieprem w 1920 roku. Wreszcie z trzech członków
Komendy Naczelnej Związku Broni: Lechnicki ciężko ranny w 1920 roku, Hubicki, który się
przekradał przez Szwecję do Europy i niżej podpisany, który spełnił swój skromny obowiązek
przed sądem polowym. Po krótkiej odprawie rozjechaliśmy się zakładać nową organizację. Była
instrukcja, aby nie poszerzać. Staraliśmy się byle mieć na pułk jednego człowieka związanego
przysięgą.
Teraz, kiedy papierki nabrały takiej mocy. Komenda KN3 raz po raz odsyła mi ludzi dla
zaświadczenia, że był w POW. Wziąwszy już, że POW i Związek Broni to to samo - trudno jest te
zaświadczenia wydawać. Archiwów żadnych nie ma, a gdyby nawet były, to przecież nieraz ludzie
naj gorliwie j działali w myśl instrukcji Związku Broni, a przecież nie byli zaprzysięgani. Teraz się
kupią i nie mogą otrzymać zaświadczenia. Krzywda im się dzieje, bo przykładają do nich
peowiacką miarkę. Jednak POW była tajną armią i rejestrowała każdego szeregowca. Związek
Broni, stworzony na wzorach konspiracji „petowych” i „zetowych”, był szta-bem, był ośrodkiem
ideowym. Krzywda się tym ludziom dzieje i należało-by coś na to zaradzić.
Zostało nas w Mińsku kilku. Położenie zaostrzało się. Duchonina zabito w sztabie generalnym w
Mohylewie. Komendant Związku Broni na i. Dywizję przejeżdżał przez Mohylów następnego dnia.
Wówczas jeszcze Korpus nosił szlify wzorowane na rosyjskich, które wkrótce miały 42 być
zamienione oznakami trójkątów na lewym rękawie. Małagowskiego korciło nosić szlify rosyjskie,
wykombinowali u siebie w kompanii saperskiej błękitne płaszcze i trzepaczki na wzór tych, jakie
nosiliśmy w pierwszym roku wojny.
Teraz więc, kiedy go otoczyła rozjuszona banda udał, że nic nie rozumie po rosyjsku, pokazał na
trzepaczki i powiedział: „Portugal”. Istotnie, byliśmy dla bolszewików „Portugal”, cudacznym
wojskiem.
To się musiało skończyć. Zachodzi między nimi i nami stan wojny. Oddziały nasze są rozrzucone
po obszarach guberni mińskiej, witebskiej, smoleńskiej. Pomiędzy tymi oddziałami znajdują się
całe miasta, olb-rzymie garnizony, pozostałe po likwidującym się froncie. Do garnizonów tych
wpływają coraz nowe zasiłki czerwonej gwardii, formowanej w głębi Rosji. Dławią się od
mnogości sprzętu bojowego. Dowództwo Korpusu wydaje rozkaz koncentracji w rejonie
Bobrujska. Bobrujsk, jak na potrzeby wojny domowej, jest silną twierdzą i można się w nim długo
trzymać. Ale dowództwo samo nie wierzy, by rozkaz ten został spełniony. Morale żołnierza jest
pod psem. Jakże by mogło być inne, jeśli werbowano go nie pod hasłem walki, a powrotu do kraju,
nie pod hasłem ofiary, a wygody?
Związek Broni wytęża wszystkie siły, by koncentracja się udała. Komendanci mają instrukcję iść
naprzód, dawać przykład. To wtedy ginie Zdzisław Zabłocki, komendant na 2. Dywizję, pragnąc
zorganizować kontratak pod Uszą, gdy podążająca ku Bobrujskowi dywizja natrafiła na rozkręcone
szyny i obstawione kulomioty. To wówczas pod Krynkami Karol Wańkowicz, komendant na
artylerię atakuje samotrzeć dwa kara-biny maszynowe i oba je zabiera, bo oba się zacięły. To w
czasie tej koncentracji idzie w ostatniej ariergardzie komendant na 3. Dywizję Litauer,
powstrzymuje napór depczących po piętach bolszewików, zostaje przez nich schwytany, gdy
wysadza most i rozstrzelany. Litauer! Trzecia Dywizja!...
Jadę do niej z objazdem ośrodków organizacyjnych Związku Broni jako członek Komendy. Jadę
jeszcze w mundurze. W tej zabawnej jeszcze pół wojnie pół pokoju możliwe były takie groteskowe
kombinacje. O 3. Dywizję najbardziej nam szło. Była najliczniejsza. Szło o to, by nie
zawagonowali się, jak 2. Dywizja, bo to znaczyło wydać się na łup bolszewików. Powinni byli
dążyć pochodem do odległego o czterysta kilometrów Bobrujska. Był koniec stycznia i wielkie
mrozy. Masy rosyjskich oddziałów w drodze. Impreza szalona, ale jedyna możliwa. Mogli mnie
słuchać związkowcy, ale dla dowództwa musiałem czymś się wylegitymować. Otrzymałem papiery
z Naczelnego Komitetu Wojs-kowego i rozkaz dla doręczenia dowódcy Dywizji, generałowi Iwasz-
kiewiczowi, natychmiastowego wymarszu.
43
Przyjechałem do Jelni w smoleńskiej guberni, w której była konsyg-nowana dywizja, wieczorem.
Na stacji czekał komendant Związku Broni na 3. Dywizję, Litauer, z kilku związkowcami. Byli
zafrasowani, ale twierdzili, że stan psychiczny żołnierzy poprawia się z dnia na dzień, że
dowództwo jednak tego nie widzi i nie ma dojścia do żołnierza. Zdaniem ich pierwsze strzały,
pierwsza krew, znakomicie zmontują morale. Zresztą cóż innego można było robić? Ryzyko nie jest
ryzykiem, jeśli nie ma innego wyjścia.
Noc spędziłem w macierzystym pułku jedenastym, do którego byłem zaliczony i
odkomenderowany jako instruktor oświatowy do sztabu. Nikt się tam mną zbytnio nie interesował,
bo układanie tabel „instruk-tor kompanijny instruktorowi batalionowemu” itd. wciąż jeszcze trwało;
miałem więc nieskrępowaną możność pilnowania pracy or-ganizacyjnej.
Moja dziewiąta kompania mieściła się w baraku drewnianym, którego ściany wiały. Piecyk żelazny
na środku nie dawał ciepła. Mała lampka naftowa nie przebijała gęstego mroku. Do skostniałych
ludzi dowódca kompanii miał pogadankę o... dyscyplinie, o obowiązkach żołnierskich. Ja byłem tu
od paru godzin zaledwie, a już mnie wściekłość ponosiła na to kazanie.
Rano przyszedł po mnie Litauer i zabrał na obchód naszych ludzi po pułkach. Stwierdziłem bardzo
niejednolity stan psychiczny już nie u żołnierzy, a u naszych ludzi, którzy różnie oceniali sytuację.
Nic dziwnego - wszak Związek Broni istniał dopiero od miesiąca.
U generała miałem być o pół do dziewiątej. Wychodząc z koszar
ostatniego pułku, natknąłem się na samosąd żołnierski nad jednym
z kolegów, który skradł zegarek. Gdy się zwalił w śnieg, dostał butem k
cios w zęby. Na zmięty śnieg rozwarty płat mięsa broczył krwią. ‘
Z tym ostatnim wrażeniem, po tych sprzecznych meldunkach, stawi-łem się u generała
Iwaszkiewicza, syna powstańca, urodzonego na Syberii, | dzielnego i uczciwego żołnierza, ale nie
mówiącego niemal po polsku. Generał zebrał dowódców wszystkich czterech pułków i szefa
sztabu, Rosjanina Kessiera. Gdy im odczytano rozkaz marszu do Bobrujska, zapanowała cisza.
Pytani przez generała, wyrażali powątpiewanie, żeby żołnierz posłuchał rozkazu marszu.
Spojrzałem na zegarek:
- Panie generale, proszę o rozkaz zebrania pułków: 9. o pół do dziesiątej, 10. o dziesiątej, li. o pól
do jedenastej, 12. o jedenastej. Przemówię do nich jako delegat Naczpola, a o dwunastej zamelduję
się panu generałowi.
Zebrania pułkowe przeszły nadspodziewanie. Związkowcy mieli po-lecone natychmiast po
skończeniu mego przemówienia intonować Jeszcze Polska nie zginęła, aby, broń Boże, nie narazić
się na dyskusje.
44
Bezzwłocznie po odśpiewaniu jednej strofki, oficerowie wyrywali szable z pochew, krzyczano:
„Naprzód! Łączyć się z rodakami! Śmierć czubarykom!”
Nie były to metody parlamentarne fair, ale cóż było robić? Byliśmy pewni, że raz wyprowadzony w
pochód żołnierz się będzie bić. A wy-prowadzić mogło go tylko dowództwo, które należało
przekonać. Kiedy na dwunastą wróciłem na naradę, wiedziało już dowództwo o przebiegu tych
zebrań. Mimo to pułkownicy milczeli. Aż Rosjanin Kessier zabrał glos i energicznie powiedział, że
sprawa jasna, że należy przebijać się do Bobrujska. Widziałem, że generał Iwaszkiewicz był rad.
Powiedział, że ruszy za kilka dni, których potrzebował dla uruchomienia tego przedsięwzięcia.
Na stacji żegnał mnie Litauer. Widziałem go wówczas po raz ostatni.
Kiedy pociąg ruszał, machnął ku mnie ręką i krzyknął:
- Będziemy się trzymać.
Potknął się przy tym na zaspie i pamiętam, że doznałem bolesnego skurczu.
Istotnie „trzymał się”. A gdy w parę dni potem ruszyła dywizja, był przy tej akcji koncentracyjnej w
myśl rozkazów Związku dla komendantów tam wszędzie, gdzie najniebezpieczniej. Jak
komendanci Zdziś Zabłocki od Uszą, jak Karol Wańkowicz pod Krynkami przed nim, jak Bronek
Romer pod lwieńcem, jak Mosiewicz na Tagance po nim. Szedł tam, gdzie najniebezpieczniej, to
znaczy w ariergardzie, bo bolszewicy dążyli za oddalającą się dywizją. Gdy już zacichł chrzęst na
śniegu ostatnich żołnierzy ariergardy, został przy moście pod Smoleńs-kiem, który miał wysadzić.
Ujęty i rozstrzelany. W numerze drugim „Sumienia”, organu konspiracyjnego Związku Broni
(konspiracyjnego również wobec dowództwa Korpusu, Naczpola i innych wielkich tego świata) na
pierwszej stronie, poświęconej pamięci Zabłockiego i Litauera, obiecałem, że „głośno kiedyś w
kraju powiemy o waszej pracy oddanej”. Upewniwszy się co do 2. Dywizji, podążać musiałem do
Brygady Zapasowej, stojącej w Dorohobużu, odległym o czterdzieści kilometrów od Jelni, aby
skłonić ją do połączenia się z generałem Iwaszkiewiczem i wzięcia udziału w tym wiekopomnym
przemarszu, który udał się wbrew wróżbom fachowców. Dorohobuż był na innej odnodze
kolejowej, mocno już strzeżonej. Wpadłem więc do Mińska przebrać się za rosyjskiego
zdemobilizowanego żołnierza i z papierami na imię pisarza wojskowego Michała Wiktorowicza
Torwalda, wyznania ewangelickiego, wyruszyłem. Miałem na głowie ogromną papachę, a na
nogach walonki, obszyte skórą. Ponieważ zamierzałem maszerować z brygadą, która nie miała
jeszcze Związku Broni, ani komendanta, więc byłem objuczony chlebakiem i innymi utensyliami.
Siedziałem w tiepłuszce w tłumie obszarpańców 45 uciekających z frontu, gryzłem siemieczki,
cisnąłem się do żelaznego piecyka i bałem się ciągłych rewizji dokumentów, które na każdej niemal
stacji przeprowadzali marynarze. Na jednej ze stacji jakiś komisarz odsylabizował mój dokument i
spytał:
- Niemiec, znaczy? A jaka profesja?
Niemiec to nie było nic groźnego. Ale profesja... - Monter - odpowiedziałem, pokazując ręce pełne
odcisków od wiosłowania.
Mozolistyje ruki - to była druga pierwszorzędna legitymacja obok okrągłej pieczątki.
Stacyjka kolejowa, od której, jeśli się nie mylę, o dziewięć kilometrów był odległy Dorohobuż, była
zawalona bolszewickimi oddziałami. Marynarze też stali we wsi napotkanej po drodze. Było jasne,
że pętla się zaciska. Przemarznięty na kość w pociągu, leżałem w roz-łożystych saniach, licząc
minuty i sekundy, które wydłużają się w nieskończoność i oddzielają mnie od jakiegoś ciepłego
domu. Po przybyciu zagrzałem się i ruszyłem niezwłocznie do generała Pawłowskiego, dowódcy
brygady. Zameldowałem się jako instruktor oświatowy przydzielony do jego brygady. Nie
pamiętam dlaczego, ale zdaje mi się, że tym razem nie miałem rozkazu wymarszu od Naczpola.
Generał bardzo się ucieszył z mego przybycia. Instytucja komisarzy politycznych, przydzielanych
przez bolszewików wojskowym specom, odpowiadała wielu dowódcom, którzy z głowy zwalali
odpowiedzialność za całą politykę. Generał Pawłowski wziął mnie widać za coś w rodzaju takiego
komisarza, nie miał jednak widać wygórowanych pojęć o roli, jaką mam odegrać w oddziale, po
moim bowiem płomiennym expose o koniecz-ności natychmiastowego marszu do Jelni, o tym, że
Jelnia za dwa dni rusza, o tym, że bolszewicy poczynają już otaczać brygadę, odpowiedział:
- Ot, dobrze, że pan przyjechałeś, bo u mnie w piekarni żołnierze chleb kradną. Tak pan ich
powinien urezonic (opamiętać...). Lisowi-Kuli, kiedy się zameldował generałowi Dowborowi i
zaznajo-mił go z położeniem w kraju oraz z koniecznością przygotowywania się do walki z
Niemcami i umacniania opinii Korpusu, generał Dowbor żywo przytaknął:
- Umacniajcie. Ot, żołnierze znów teraz chcą świętować św. Stani-sława, tak wpływajcie, co by nie
było tyle świąt. Poszedłem spać. Na drugi dzień obudziłem się z silną gorączką. Poszedłem do
szpitala. Szpital był nie wojskowy, ale „ziemski”, w którym leżeli i nasi żołnierze i cywile. Po
jednej jeszcze nocy dowiedziałem się, że bolszewicy są tuż i nasi żołnierze urządzili wiec.
Gorączka wynosiła 39,8.
46
Przed oknami szpitala widziałem wzburzone tłumy. Ubrałem się w swoje czubaryckie ubranie i
wyszedłem. Jeden oficer po drugim, mniejsza o ich nazwiska (są teraz w Polsce), nawoływał do
sprucia odznaczeń i rozproszenia się. Pod pozorem, że „krew się przyda ojczyź-nie”, że należy w
pojedynkę przedzierać się do Korpusu. Zabrałem głos, mówiłem o Jelni, wskazywałem, że 3.
Dywizja jest tuż, że główne siły bolszewickie są od strony stacji kolejowej, że lepiej się przebić do
Jelni, niż marnieć w rozproszeniu, że najście bolszewików od strony stacji powstrzyma byle kto
zdecydowany; wzywałem, żeby takich znalazło się dziesięciu, że ręczę, iż w dziesięciu
powstrzymamy zbliżanie się bol-szewików, nim brygada nie wymaszeruje.
Żadna ręka się nie podniosła. Jeden z oficerów replikował, że prze-mówienie moje „było jak zgrzyt
żelaza po szkle” i cytował górne frazesy ze Słowackiego.
Żadna ręka się nie podniosła. A przecież nie mógł to być inny żołnierz niż ten, który przed dwoma
dniami w Jelni wołał „Śmierć czubarykom - idziemy do Bobrujska!”. Ale tam miałem
związkowców, tu byłem sam i chory.
Wyszedłem z wiecu, jedną miałem chęć - położyć się... za wszelką cenę! Przed rozwartymi
drzwiami składów wojskowych kotłował się tłum żołnierzy. Rozgrabiano co się dało. Nagle
posłyszałem rześki głos trąbki. Szeroką wiejską ulicą Dorohobuża zbliżała się kolumna piechoty.
Ma-szerowali jak na paradzie, wybijając tempo. Poczet sztandarowy przed nimi. Prowadził
porucznik Frankowski, znajomy, upatrzony do Związku Broni, którego właśnie miałem w
Dorohobużu powołać. - Wańkowicz, maszerujemy do Jelni. Chodźcie z nami. Poprawiam swój
chlebak i chcę doszlusować. Ale okazuje się, że na razie jest to marsz demonstracyjny po
Dorohobużu. Brygada miała dwa pułki. Ten, w którym ja przemawiałem, rozleciał się. Ale w
tamtym Frankowskiemu się udało. Jeszcze jeden dowód, co znaczy postawa oficera nawet w
rozluźnionych stosunkach rewolucyjnych. Nim wyruszą, minie dobrych kilka godzin.
„Odpocznijcie sobie, damy wam znać. Pojedziecie w trenie”.
Nie wiem co się stało, ale obudziłem się na drugi dzień. Było koło południa. Chorzy poinformowali
mnie, że Dorohobuż bez wystrzału objęli bolszewicy. Część brygady rozsiała się, część
wymaszerowała (pewno Frankowski).
Siestriczki kurowały mnie bardzo poczciwie. Lekarz Rosjanin był ten sam. Po trzech dniach
pozwolono mi za własne pieniądze kupić kurę i zjeść rosół. Uważałem nieraz, że w ciężkich
opresjach takie momenty jak wyspanie się lub najedzenie nabierają wielkiego znaczenia. Tę kurę
wspominam najżywiej.
47
Pisarz Torwald otrzymał wreszcie u miejscowych władz bolszewickich
dokument podróży, dający prawo na bezpłatny przejazd koleją „na \
rodinu” w Mińsku. Serce mi podskakiwało z radości, kiedy, z dokumentem
za pazuchą, szedłem po swój chlebak do szpitala. A gdyby tak kto wsypał ,
jeszcze moje wyczyny krasomówcze? f
Stróż szpitala, chytry chłopina o capiej bródce, skręcając „kozią nóżkę”, zradlił pomarszczoną gębę
chytrym uśmiechem:
- Harno wy tutki balakały - powiedział z ukraińska. Zdębiałem. Udałem, że nie słyszę i poszedłem
równiutkim krokiem na stację. Myślałem, że mnie zaaresztują na dworcu. Ale nic. Chachoł, jak to
chachoł, zarzuciło go aż na Białoruś, nudził się i chciało mu się pośmiać.
W Mińsku nie zastałem żony w domu. Była na zabawie Koła Polek. Poczłapałem na tę zabawę i
śmiesznie mi było widzieć sterty pensjonar-skich kanapek na bufecie, panów podoficerów,
zabójczo podkręcających wąsiki i cały ten drobnomieszczański, burżuazyjny fason. Zresztą i tu była
„rewolucja”: sala chciała tańczyć, ale organizatorki nie pozwalały, bo był wielki post.
To Koło Polek powstało na polecenie Związku Broni. Przy sferach akselbantowo sztabowych, w
high lifie mińskim, który ongi witał carów chlebem i solą, zawiązało się Towarzystwo Przyjaciół
Żołnierza Pol-skiego. Owo TPŻP było zbożne, poczciwe, moralne i święto-wincen-to-a-paulowate.
Z tęczowych robronów łaskawości w dnie uroczyste żołnierz miał otrzymywać pakiecik, w którym
tkwiło pięć papierosów, różowe mydełko, grzebuszek, arkusik papieru z kopertą i jakaś modlitwa
Matki Polki.
Naturalnie, skoro wypadki szły, Tepeżepe też stawiało sobie coraz większe zadania, napływały do
niego dzielne elementy ludzkie, ale „czym skorupka...”.
W tej naszej przebudowie psychicznej, którą podjęliśmy, mającej na celu jakość, nie ilość, ofiarę,
nie wygodę, walkę, nie powrót, dzielność nie hierarchię - okropnie trzeba było istotnej
demokratycznej pracy nie dla żołnierza, a z żołnierzem. Było to naszą troską w Komendzie. I tak,
jak czuliśmy swoje braki w wychowaniu ideowym, swój brak tradycji PPS w kierunku ubojowienia
naszej akcji drogą rewolucyjną, tak w dzie-dzinie opieki nad żołnierzem nie umieliśmy przełamać
w sobie pańskich nawyczek. Tak jak tam szukaliśmy eserów, aż przyszedł Lis-Kula i nauczył, tak tu
pomógł nam szczęśliwy traf.
Nazywał się M.A. Nowakowski. Związkowiec. Nigdy by zapewne do Związku nie trafił, gdyby nie
trafił do Ligi, do której przyjmowano i raka, i rybę. Jednak już w Lidze zdążył się wykazać i ostał
się przy jej reorganizacji w Związek Broni.
48
O ile pamiętam, był to pomocnik drogerzysty z Częstochowy. O ile pamiętam, nosił bródkę w szpic
i mówił językiem przedziwnym złożonym z najgórnolotniej szych wyrazów. Gruźlica już wtedy go
gryzła. Tę groteskową postać usuwaliśmy z naszego pola widzenia, o co się nie obrażał. Coś
giędził o ojczyźnie w kajdanach i o tym, że dobrze by było, żeby żołnierzom upiec placek i że on
ma tani i doskonały przepis. Ucieszyliśmy się, że ma ten przepis, bo się na jakiś czas odczepi.
Każda dziejowa chwila poruszenia dusz ludzkich ma histrionów, deklamatorów, megalomanów,
reformatorów i filutów. Nie można się jednak odgrodzić od tej piany, idącej w awangardzie oceanu
serc, bo ocean odpłynie. Kiedy nas M.A. Nowakowski zaprosił wreszcie na ów placek, zdu-
mieliśmy się. Wykombinował lokal, wykombinował jego dekorację. Nie zliczyłbyś, ile tam było
orłów, serc gorejących, Polsk powstających spod płyty grobowej, Kościuszków patrzących z nieba i
kruszonych kajdanów. Ale co było najważniejsze, to te panieneczki, powyciągane przez M.A.
Nowakowskiego zza lad sklepowych, z rodzin różnych funkcjonariuszy kolejowych,
ewakuowanych z Królestwa, w których siedziały bezczynnie, oderwane od swoich środowisk w
kraju.
Teraz biegały, rozpromienione, roznosząc placek upieczony wedle świetnego, częstochowskiego
przepisu. Czuły się zupełnie na miejscu w swoich naiwnych kretonowych sukienkach, patrzyły na
częstowanych żołnierzy nie jak na pupilów, ale jak na władców. Wszystkim było dobrze. A kiedy
M.A. Nowakowski wygłosił przemówienie i zażądał od wszystkich przysięgi, że tu na miejscu, a
jakże, natychmiast będą padali „gęstym trupem”, jak Najjaśniejsza Rzeczpospolita zażąda,
przysięgały - a jakże! - panienki z wypiekami na twarzy, przysięgali żołnierze, wycirusy po
czterech latach frontu, a potem jedli placek, tańcowali i bawili się w gry towarzyskie.
Zły, że musiałem z siebie robić małpę i przysięgać na gęstego trupa, poczułem, że M.A.
Nowakowski ma wielki talent organizacyjny, że potrafi stworzyć nowy styl, którego my, skoro nie
zaczęły się bitwy, skoro nie zaczęły się niebezpieczeństwa, stworzyć nie potrafimy. Po prostu - nie
mieliśmy czym opłacić wpisowego w zaufanie żołnierskiej masy. Na drugi dzień detaszowaliśmy
ze Związku parę niewiast z poleceniem pracy z M.A. Nowakowskim. Na szczęście był on bardzo
karny i w istocie płonął ideą. Nasze niewiasty miały zapał, młodość i zupełne poświęcenie sprawie.
Nie mogli się nie zgadać. Gdy odrzucono wolę organizacyjną i talenty społeczne szerszego typu,
robota poczęła się szerzyć jak pożar. Nowakowskiego zaś wysłał Związek Broni do innych
ośrodków zawiązy-wać Koła Polek, zawsze jakiegoś dźwięcznego imienia. Koło Polek Mińskie
było np. „Kołem Polek imienia Księcia Józefa Poniatowskiego”. Patron był znamienny i
obiecujący. Dziewice przestały się nudzić. 4 Strzępy epopei... 49
Żołnierze zżerali masę placków i na kredyt czuli się bohaterami. Gruźlik M.A. Nowakowski,
czepiając się stopni przepełnionych towarówek, przelatywał w trzaskające mrozy od miasta do
miasta i zakładał coraz nowe koła.
W ten sposób ze strony uspołecznienia żołnierza zrobiono dużo. Ze strony ubojowienia nasi ludzie
przerabiali w oddziałach robotę, która nadspodziewane dawała wyniki. Tej robocie trzeba jednak
było, jak roli uprawionej deszczu - chrztu krwi. Czekaliśmy na to. Tymczasem w dziedzinie
wpływu na dowództwo mieliśmy najsłabsze możliwości. Nie mieliśmy rang wyższych, korpus zaś
tworzył się według zasad hierarchicznych. Odwrócić umysły od ustalonego porządku było nad
nasze siły. Naj samodzielnie j sze z nich, jak pułkownik Mościcki,wpadały w herezję: adorację
kraju, a z nim Rady Stanu. Czyż można się dziwić, że żołnierz, który całe życie spędził na Syberii,
tęsknił do kraju, do hierarchii i do władzy, której może słuchać. Cóż mogliśmy, młodzi ludzie, mu
przeciwsta-wić? Nieobowiązujące filozofowanie? Czy może masowy werbunek do Związku Broni?
Byłoby to powtórzeniem błędów Ligi Walki Czynnej. Karty odkryliśmy tylko generałowi
Żeligowskiemu. Cały czas był dla nas lojalny. Pamiętam narady, czy go zaprzysięgać. Ale wówczas
musiałby być podwładnym własnego porucznika Małagowskiego. Więc pozostawał w charakterze
życzliwego niezaprzysiężonego obserwatora. I w tej dziedzinie - wpływu na bieg spraw od góry -
byliśmy najsłabsi. Generał Dowbór mówił w publicznych przemówieniach o „to-warzystwie”, które
stanęło za wojskiem, nie znając jeszcze w swoim ubogim leksykonie wyrazu „społeczeństwo”.
Mimo woli jednak mówił prawdę. Owo zaś towarzystwo w kobiecej swojej połowie uprawiało
filantropię i kult „malowanych dzieci”, a w męskiej żądało natarczywie obrony majątków. Raz po
raz pluton ułański lub szwadron jechał w obronie dziedziców na ekspedycje karne i katował do
krwi. Juści byli to Polacy, trzeba było bronić polskiego stanu posiadania. Ale sens sprawy kurczył
się w świście ułańskich nahajów.
Ten sens sprawy był inny dla ziemian, inny dla oficerów, inny dla pragnących powrotu żołnierzy i
inny dla endeckich polityków. Pierwsi czekali Niemców, drudzy Korniłowa czy innego Kołczaka,
trzeci wieści z Paryża, a my pierwszych strzałów. Czuliśmy, że przegramy, jeśli nie zaczniemy
strzelać do Niemców. Ale ich front trwał nieruchomy. Tym-czasem dla wprawy strzelaliśmy do
bolszewików.
W rejonie koncentracji bobrujskiej najwcześniej znalazła się i. Dywizja Żeligowskiego z
komendantem związkowym Małagowskim. Małagowski dobrał sobie kompanię typową dla tego
okresu. Sam będąc saperem, stworzył oddział konnych saperów - wybuchowców, bardzo potrzebny
w podjazdowej wojnie. A jakby mu tego dziwoląga nie było dosyć, 50 zafasował zdobytą na
bolszewikach lokomotywę, lory, wagony, opatrzył to workami z piaskiem, postawił armaty i
karabiny maszynowe, zawago-nował swoich konnych saperów z trzydziestu końmi i rozpoczął
jedyną w swoim rodzaju partyzantkę na Krasny Brzeg, na Tiełuszę, na Żłobin. Z drugiej strony
dyslokacji bronił ze swymi żołnierzami toru kolejowego związkowiec Sołtan. Pod Jasieniem mosty
wysadzał nasz człowiek, porucznik Strawiński. Doszedł do tego jeszcze, już poza sferą wpływów
Związku Broni, porucznik Golcz ze swym partyzanckim oddziałem jazdy. Poza tym były jakieś
poruszenia tam i z powrotem jakichś naszych oddziałów, ale jądrem gotowości bojowej były te
cztery grupki. Nazywało się wojna, a byli poszczególni ludzie. Pod Żłobinem do kontrataku ruszył
Małagowski na czele niespełna dziesięciu ludzi i odparł kontratak idący szeroką ławą. Mówiłem o
ataku samotrzeć na karabiny maszynowe komendanta związkowego artylerii. Takie zdarzenia były
typowe dla tej improwizowanej wojny. Typowe i rozstrzygające. Dlatego moja propozy-cja w
Dorohobużu zatrzymania ataku bolszewickiego siłą dziesięciu ludzi była realna. Te improwizacje
przeciągnęły się aż na wojnę 1920 roku. W tej książce dalej znajdzie czytelnik opowiadanie
porucznika Lechnic-kiego o odparciu ataku kawalerii Budionnego w kilkanaście szabel. Żołnierze
pociągu pancernego Małagowskiego byli zaprzysiężeni do Związku. Pociąg sam nazywał się
„Związek Broni”. Kiedym zobaczył po raz pierwszy tę dumnie wymalowaną nazwę, ogarnęło
zgorszenie moje konspiratorskie serce. Stasiek Małagowski parsknął śmiechem:
- Cóż chcesz? Artylerii może nie mamy? Jest! Może nie mamy kawalerii? Jest. Wojska techniczne?
Są! Wojsko kolejowe - a jakże! Jesteśmy Związek Broni na fest i jak się patrzy. Dziwne to było
bractwo na tej pancerce. Trochę junkrów, co wolnymi czasy lubili politykować, trochę jakichś
bandyciaków, mających w kraju kondemnatki karne, co wolnymi czasy lubili pograbić. Mieli
maszynistę, eks-jeńca z armii niemieckiej, Dreczkowskiego. Stary miał ponad pięć-dziesiątkę i
kochał się w broni i w swoim komendancie, a Niemców nienawidził żywiołowo. Na tendrze miał
cały magazyn sztucerów krótkich, długich, rozmaitych modeli. Kiedy pokazywała się bolszewicka
tyraliera, stary zatrzymywał maszynę, krzyczał tryumfalnie: „Uny! uny!”, pakował pośpiesznie nie
zgaszoną fajkę do kieszonki od kamizelki, wyskakiwał na tor, przyklękał na jedno kolano i grzał w
bolszewików, starannie mierząc. Potem, kiedy tyraliera bolszewicka pierzchała, a z towarowych
wagonów spadały specjalnie sporządzone pomosty, którymi zjeżdżał w pełnym ekwipunku oddział
„konnych saperów pancernych” i ruszał na rekone-sans, stary wracał mrucząc do swoich oliwiarek.
Przeczuwał już, że wracając z wycieczki, komendant już z daleka krzyczeć będzie: „Za namiętowy
karaluch jesteście, Dreczkowski!”.
51
Za to dwaj sierżanci byli wzorem twardej żołnierskiej dyscypliny. Sierżant Wilk - twardy zupak,
jak się mówiło w galicyjskiej armii, gorochowaja szkura według żargonu moskiewskiego, był
zawodowym feldfeblem rosyjskim. Chłopisko ponure, w sobie zamknięte, zimne w swoim
okrucieństwie, przeznane w fortelach „rekruckich mord”, które należy cukać i wyprażać na
sołdatów.
Z Wilkiem zachodziła dziwna metamorfoza. Otrzymał komendanta narwanego, do którego nie
wiadomo było, jakim bokiem należy się ustawić. Stasiek zdobył gdzieś beczkę doskonałej starki,
którą jego żołnierze wymyszkowali zakopaną przez dziedzica w jakiejś stodole. Starka miała
przedziwny aromat i stała w przedziale pana porucznika. Popijawa odchodziła całym oddziałem i
przy czynnym udziale pana komendanta. Stasiek miał słabą głowę i po paru kieliszkach robił się
niesłychanie czuły, wymowny i arbitralny. Kazał sobie śpiewać piosenki, inicjował tysiąc zabaw,
sypały się kawały. Wilk patrzył spod oka i klasy-fikował. Miał w swoim długoletnim
doświadczeniu szefów bałagułów i pijaniców. Miał takiego, który lubił po pijanemu bawić się z
żołnierzami w „czechardę” (przeskakiwanie kolejne przez pochylone plecy). Takiego szefa dobry
feldfebel łatwo zażywa.
Ale przy tym narwanym komendancie równocześnie pełniła się twarda służba, którą nade wszystko
cenił Wilk. Patrzył swymi chłopskimi zimnymi oczami spod blond czupryny strzyżonej na jeża,
marszczył niskie czoło i usiłował zrozumieć ten styl sobie nie znany. Z wolna przenikało go ciepło
rzeczy nowych, wojska, które przecież było takie inne, a jednak było wojskiem i wojskiem dobrym.
Wilk milczał i nic nie zrobił się miększy w dotknięciu. Ale wodził za komendantem oczami i
można było polegać na nim z całą pewnością.
Drugi wachmistrz. Pająk, był inny. Chłop z Opoczyńskiego. Żądny oświaty, własną pracą doszedł
do pięknego ortograficznego pisma i stylu bez zarzutu. Natura miękka, słowiańska, gdy przyszedł
do Korpusu, cztery już lata potyrał się na froncie. A ponieważ, gdy wojna się zaczęła, właśnie
kończył służbę wojskową czteroletnią, więc zdążył w klubach ośmioletniego sołdactwa zmarznąć i
stężeć w sobie. Z tym biedy nie było. Chłonął blask, bijący z młodości i z entuzjazmu
Małagowskiego, życz-liwość towarzyszy broni, emfazę barw narodowych, orłów i własnej
komendy. Jako związkowiec - był duszą organizacji. Kiedy z nakazu Małagowskiego Związek
Broni uwziął się ujawnić afery pieniężne, które popełniał pewien oficer w dywizji. Pająk obstawił
śledztwo, wziął na siebie cały ciężar ryzyka, które doprowadziło do aresztowania oficera przez
związkowców bez rozkazu władz wojskowych. Na szczęście oficer uwie-rzył w legalność aresztu,
ugiął się i przyznał. Pająk, chłop z Opoczyńs-kiego, tłamszony osiem lat przez soldateskę, grał tu
grubą grę. Grać 52 potrafił również grę o życie. Pod Krasnym Brzegiem, gdy atakował naszą
żałosną parodię pociągu pancernego świetnie zestawiony pociąg pancerny bolszewicki, przed
którym należało wysadzić tor, i sznur Bickforda zamókł. Pająk skoczył po głownię do budki
dróżnika. Niósł ją w gołej dłoni, a tu już bolszewicka pancerka szła i strzelała z karabinów
maszyno-wych. Pod wachlarzem serii Pająk wysadził most, ale kurował się potem kilka tygodni w
szpitalu.
Czy mam mówić o innych żołnierzach pancerki? Wrócę do nich w toku opowiadania. O tych tu
mówiłem, aby pokazać, jak ziszczał się w praktyce nasz rachunek, że wojsko zmontują nam
pierwsze strzały. Ale była to walka bezideowa, obronna. Kiedy będziemy strzelać do Niemców?
Jakoś nie zanosiło się na to. Przeciwnie, coraz nam goręcej było w walce z bolszewikami.
Oficerstwo wyższe, ziemiaństwo poczynało wzdychać do przyjścia Niemców. Mróz nam szedł po
kościach. Co wówczas się stanie?
W Mińsku obłudne kondominium polsko-bolszewickie skończyło się. Bolszewicy poczęli
rekwirować zapasy w polskiej stołówce „Ignatycze”, interweniował nasz szwadron, bolszewicy
zatoczyli karabiny maszynowe i nasze dwa szwadrony będące ochroną sztabu musiały wraz ze
sztabem wycofać się do Dukory, gdzie stał pułk Krechowieckich Ułanów. Znikły mundury polskie
z ulicy. Ale równocześnie niepowstrzymanie napływała fala rozbitków z polskich oddziałów,
dążących torami kolejowymi do Bobrujska i rozbijanych przez bolszewików po drodze. Koło Polek
przestało piec smaczne placki. Na rozkaz Związku Broni wyłoniono z niego Pogotowie Wojskowe,
do którego weszło i TPŻP. Po różnych punktach miasta wynajdywano kwatery, w których
rozbitkowie znaj-dowali przytułek i posiłek. Kobiety spisywały ich w dziesiątki, na czele których
stawiały dziesiętników. Potem byli setnicy. Pamiętam przed samym wybuchem, o którym zaraz
będę mówił, notatnik na biurku żony, przewiązany, niby saszet z bielizną, niebieską wstążeczką. W
tym notat-niku było 1600 nazwisk - szesnaście setek.
Równocześnie Związek Broni uruchamia dwa lotne oddziały bojowe.
Są one nie umundurowane, bo działają z Mińska, który jest pod okupacją. Oddziały te przeważnie
wysadzają tory kolejowe, opóźniając wysyłkę wojsk bolszewickich na „front polski”, jak go
nazywały komunikaty bolszewickie z placu boju.
Finansowo kasie organizacyjnej robi się lżej. Mamy pieniądze od misji wojskowej francuskiej.
W Bobruj sku skoncentrowały się poważne siły polskie, ale bardzo osaczone. Siedząc na tyłach,
widzieliśmy, że z niezmierzonej Rosji szły 53 resursy bez końca, podczas gdy Bobrujsk był
osaczony tak, że nie mógł już liczyć na dopełnianie kadr.
W Bobruj sku z komendy Związku Broni był Lechnicki. Przysłał związkowca Kobylańskiego, który
następnie poległ, rażony w ataku kulą w czoło. Kobylański w przebraniu się przekradł i zdał relację.
Zebraliśmy z Hubickim Związek Broni. Rozumieliśmy, że każdy człowiek z wolą i świadomością
w obecnej chwili dla Korpusu, to jakby oddział wojska. Spraw takich nie można było załatwić
rozkazem, bo stawka była o życie. Wtedy jedna z kobiet powiedziała: „Nasz obowiązek tam.
Trzeba prze-drzeć się i zrobić z Bobrujska Częstochowę”. Kobylański otrzymał polecenie wracać
natychmiast z wiadomością, że wyślemy związkowców, ile się da. Jednak część nas miała zostać ze
względu na te siły zor-ganizowane konspiracyjnie w Mińsku.
Miłem wyjechać następnego dnia w towarzystwie Ziemomysła Zabor-skiego, przezywanego przez
nas Ziomkiem. Ziomek odznaczał się nieby-wałą flegmą i tym, że nigdy nic nie gadał. Tylko
gdziekolwiek cokolwiek się zdarzało, brał czapkę i szedł pierwszy.
Mieliśmy papiery na imię jeńców austriackich, wracających do domu, a więc jadących ku frontowi.
Zdobyliśmy niekute sanie i parę doskonałych koni. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy broń
wziąć, w owych czasach bowiem dwóch zdecydowanych ludzi, strzelających nie leniwie i mających
dobre konie rozporządzać mogło dużymi szansami. Na drugi dzień zwlekł się nam wyjazd do
południa. W południe poczęły dużymi masami napływać z „polskiego frontu” wojska bolszewickie.
Okazało się, że front niemiecki drgnął i ruszył na Mińsk.
Natychmniast zmobilizowaliśmy owych tysiąc sześciuset żołnierzy. Ale nie mieli broni. Komendę
nad akcją objął Matuszewski, posiadający rangę sztabskapitana. Zastępcą jego został Hubicki.
Zdobycie broni powierzyliśmy jednemu z owych naszych lotnych konspiracyjnych oddziałów,
który operował pod dowództwem mego brata Witolda. Siedliśmy do tego auta uzbrojeni jak Bóg da.
Ja np. miałem dwulufowy sztucerek Kruppa, z którym brat polował w Afryce. Była to leciutka jak
dziecinna strzelbinka i świetnie precyzyjna broń. Na ustronnej ulicy Mińska wznosił się ogromny
arsenał wojskowy Frontu Zachodniego. Przed gmachem z czerwonej cegły stała budka, a przed nią
wartownik w kożuchu. Na białym sznurku na szyi miał gwizdawkę. Szarpnąłem za nią, a
równocześnie któryś z żołnierzy wyrwał mu karabin. Ściskając w ręku zdobytą świstawkę uczułem
się podniesiony na duchu, pędziliśmy szerokimi schodami na pierwsze piętro, gdzie jakoby miał
być zarządca arsenału. Wyszedł ku nam ze świeczką w ręku (widać elektryczność nie działała).
Powiedział, że on nic nie wie, że wszystko zależy od komisarza i sprytnie się ulotnił.
54
Komisarz był Żyd w swojej typowej skórzanej kurcie. Było to w kilka dni po zabiciu Zdzisia
Zabłockiego. Pamiętam uczucie, jakie mną targnęło, aby bo ustrzelić. Wstydziłem się widać głosu,
który we mnie krzyczał:
„Za Zabłockiego”, i usiłowałem sobie wytłumaczyć, że nie chcę go zabić z zemsty, a z
konieczności, że nie wiadomo, ilu ich tu jest, że nas jest kilkunastu i należy bolszewików
sterroryzować. Ale zabójstwo było zbyt łatwe. Powiedziałem: „Odprowadźcie go i pilnujcie”.
Pamiętam, że od razu zdumniał i ręce włożył w kieszenie. Stałem przez chwilę, bezsilnie
przeżuwając wściekłość.
Tymczasem oddział brata znosił naręcze karabinów ręcznych i ma-szynowych. Brat z pierwszym
transportem i częścią ludzi wyruszył do komendantury. Nad pozostałymi pięciu objąłem komendę.
W arsenale okazało się przeszło 50 ooo ręcznych karabinów i kilkaset karabinów maszynowych.
Kiedy poszedłem postawić wartę na dole, usłyszeliśmy skrzyp wozów. To ciągnął ulicą
nieskończony tren żywnościowy, bolszewicy wobec zbliżania się Niemców ewakuowali Mińsk.
Zastąpiliśmy we dwójkę drogę pierwszemu wozowi:
- Slezaj...
Brodacz posłusznie zlazł z wozu. Toż samo woźnice następnych podwód.
- Marsz na stację kolejową. Tam są wasi. Śpieszcie, bo jeszcze was zostawią.
- Towariszcz - podnoszą się błagalne głosy - daj na drogę konserwów.
- Dobra!...
I nocy tej wyfasowaliśmy hojne deputaty cofającej się z „polskiego frontu” bolszewickiej armii.
Pozostaliśmy sami, ja i wartownik, z tymi stłoczonymi wozami, z licznymi końmi, których nawet
nie znaliśmy liczby, wkoło stały piekielne ciemności. To tu to tam, gdzieś z daleka, z różnych stron
rozlegała się strzelanina. Najbliższe zaułki tonęły w milczeniu i napięta uwaga kazała nasłuchiwać,
czy nie nasuwa się atak. Ale niebawem dostano mi dwudziestu ludzi.
Całą noc zajeżdżały auta i nasi chłopcy wynosili naręcze broni. Gdy rozbłysł ranek, miasto było
pełne uzbrojonego i umundurowanego (!) żołnierza polskiego.
Ale wszak miasto było równie pełne bolszewików. Liczebność od-działów konsystujących w
Mińsku wynosiła 15 tysięcy, nadto dwa eszelony na torze. Obecnie to wszystko zostało zepchnięte
na dworzec. Słychać było, że dowódca frontu, Miasnikow, podąża z wojskami, aby ukorzyć
zbuntowany Mińsk. Lada chwila stłoczona na dworcu masa mogła oprzytomnieć i wylać się na
miasto.
55
Wówczas związkowiec Mosiewicz przebiera się za pruskiego oberlej-tenanta. Ziomek Zaborski,
którego straciłem z oczu, wypływa, nic nie gadając, przebrany za niemieckiego podoficera-
tłumacza, dwaj skauci przebierają się za niemieckich żołnierzy i wszystko to pełnym motorem
pędzi na dworzec.
Nasze patrole otwierają szeroko oczy, jeden z nich nawet strzela. Auto wrzyna się w tłum
bolszewicki. Oberlejtenant przez tłumacza oznajmia, że jest delegowany przez dowództwo 83.
Dywizji niemieckiej z oznaj-mieniem, że jeśli w ciągu trzech godzin bolszewicy nie ewakuują
Mińska, dworzec zostanie obrócony w perzynę.
Jakiś komisarz Żyd zwrócił się po niemiecku:
- Aber Exellenz wie kónnen wir ohne Zuge fahren? - S’ist mir ganz egal - brzmiała odpowiedź
Mosiewicza. - Kónnen die Kerle zu Fuss laufen.* I istotnie - traktem na Bobrujsk pociągnęły
wielkie masy bolszewic-kie. W południe wjechała kawaleria niemiecka, którą prowadził hrabia
York. Asystował jej oddział czterdziestu naszych żółtych ułanów, którzy pod bolszewikami za
sprawą swego wodza i pułkownika Wysockiego mieli przygotowane uniformy i konie.
Kapitan Matuszewski, jak zwykle, zachował się z fasonem. Przyjął Niemców słowami, że, jako
podkomendny generała Dowbora, na jego rozkaz nie przyjmuje ich z bronią w ręku.
Ale przecież nie mamy wątpliwości, że Dowbor pójdzie na ugodę.
Istotnie, cóż można było robić, skoro mieliśmy stan wojny z bolszewikami. Walczyć na dwa
fronty? Z Korpusem, w którym właściwie walczyły oddziały ochotnicze? Należało się zewrzeć w
sobie, odgrodzić od Niemców i szybko się dociągnąć do stanu psychicznego, umożliwiającego
walkę Z nimi. Jak przedtem czekaliśmy na pierwsze strzały, tak teraz liczymy na pierwsze wieści z
kraju: będzie to najlepsza antyniemiecka propaganda. Należy szybko działać, aby nowo tworzącej
się formie od razu nadać styl. Tak jakoś ułożyło się niepisanym prawem, że Lechnicki prowadził
sprawy wojskowe, Hubicki - zagraniczne (stosunki), ja - wewnętrzne. Teraz więc Hubicki zostaje
w Mińsku, a ja jadę do Bobrujska. Zaraz więc świtaniem tejże nocy jadę na dworzec dowiedzieć
się, czy i kiedy zostaje nawiązana łączność.
Na dworcu już się kręcą jeźdźcy z tzw. Dzikiej Dywizji. Ich dowódca eks-sierżant łkajew, przeszedł
w czasie walk polsko-bolszewickich w osiemset koni (jakich koni!) do Polaków. Mają w uszach
kolczyki, noszą czerkieski, papachy i ogromne kindżały. Uśmiechają się do „sprzymie-- Ależ
ekscelencjo, jak będziemy podróżować bez pociągu? - To dla mnie obojętne. Mogą łobuzy iść
pieszo. 56 rzeńca” i klepią mnie po ramionach. Pytam łkajewa, jak się czuł w minionych walkach.
Bardzo sobie chwali walkę pod Jasieniem, bo zgwałcił dwunastoletnią Żydówkę, wpadłszy do
miasteczka. Cmoka z zachwytem, podnosząc do mnie małe skośne oczki. Niemcy zainstalowali się
dopiero na drugi dzień. Gdy po dworcu jeszcze pętali się dzicy jeźdźcy, w komendanturze stacyjnej
już rozłożył cetelki niemiecki podoficer.
- Się sind ein Freiwilliger also?” - zakwalifikował sobie i wydał bilet dla mnie i dla żony.
Tak oto, spomiędzy Azji i Nadrenii, wypłynął nasz pierwszy pociąg, idący do Bobruj ska.
Jechaliśmy przez pola, zagubione w śnieżnej oćmie brzóz, krzywe, czarne płotki podchodziły do
toru, ozierody sterczały na stalowym niebie sękatym kośćcem. Jechaliśmy krajem ojców, który
zbuntował się nową prawdą. W Bobrujsku siedziała amarantowa, bez-czelna, krzykliwa,
przeciągająca z koroniarska okupacja. Gdzież wielkość, która tę powłokę koroniarska rozwali,
gdzież duch nieśmiertelny Rzeczy-pospolitej, który by na skrzydła wziął te nasze poczynania? Jakiż
modus współżycia ułoży się na tej ziemi? Czy Niemcy będą łaskawymi obrońcami ludności wobec
nas?
Gorzko było jechać w te dni „zwycięstwa” mińskiego do Bobrujska, zostawiając za sobą
rozradowane twarze wszystkich dziedziców, wszyst-kich krewniaków i oficerów „pańskiego”
wojska. W południe, kiedy już Niemcy objęli miasto, spotkaliśmy się z niedoszłym towarzyszem
podróży Ziomkiem Zaborskim przed bramą jego oddziału radiotelegraficznego, w którym Zaborski
był żołnierzem. Na bramie wisiał napis w języku niemieckim, wyszczególniający nazwę oddziału.
Chwyciłem ołówek i napisałem przez ten napis:
Trza na to wielkiego bydła,
By włazić Niemcom bez mydła.
Melchior Wańkowicz,
Zacharzewski Zaułek 8.
Flegmatyczny Ziomek nic nie rzekł, ale dopisał:
Ziemomysł Zaborski,
szeregowiec niniejszego oddziału.
Do Bobrujska przyjechaliśmy wieczorem, zatrzymaliśmy się u Małagow-skiego. Trzeba się było
śpieszyć, aby zdążyć na zebranie oficerskie, odbywające się w sali garnizonowej. Zebranie
nazywało się „informacyj-ne” ze względu na dyscyplinę i odbywało się w obecności pułkownika
Pan to ochotnik, nieprawdaż?
57
Malewicza, o ile mi się zdaje komendanta garnizonu. Lechnicki już tam był, zebranie bowiem
odbywało się z inicjatywy Związku. Z inicjatywy Związku uprzednio grupa oficerów (czytaj:
związkowcy) wystąpiła do generała Dowbora z memoriałem, w którym prosiła go o wydzielenie
odpowiednich zapasów i uzbrojenia formującemu się oddziałowi, który miał wyruszyć na wschód i
albo uzyskać porozumienie z bolszewikami, albo przebijać się partyzantką do Czecho-Słowaków.
Generał się wściekał. - Wezwał mnie - opowiadał Malagowski - z zapytaniem, co znaczy ten
podpis. Podpis dano beze mnie, bo byłem na froncie. Ale domyśliłem się, że to tylko Związek
mógł mnie podpisać. Więc mówię, że podpis położono zgodnie z moją wolą. Generał pyta, czy
znam treść memoriału. Nie mogłem mówić, że znam, bo zacząłby dyskutować i wsypałbym się.
Mówię, że nie znam. Generał zachodzi w głowę, jak można podpisać coś, czego się nie czytało.
Odpowiadam, że przyjaciele podpisali, a ja im wierzę. Powiedział, że nie uważa sprawy za
skończoną.
W kasynie garnizonowym - głowa przy głowie. Już się zacząły obrady. Lechnicki daje mi głos
poza kolejką pod pozorem, że przywożę wieści z Mińska. Mówię o sytuacji, o sensie naszego
istnienia, o odpowiedzial-ności za mundur, który mamy nosić, o różnicy między żołnierzem, który
słucha prawowitej władzy, żołdakiem, który słucha każdej władzy, i le-gionistą, który musi nosić
sumienie w tornistrze. To sumienie każe nam trwać z bronią w ręku. Musimy sobie przysiąc, że nie
damy Niemcom tej broni sobie wydrzeć.
Grzmot oklasków. Uchwała jednomyślna. Pułkownik Malewicz po-wstaje z miejsca i wzruszonym
głosem obiecuje, że zamelduje nastrój panów oficerów generałowi.
Idziemy spać do mieszkania Małagowskiego, podczas gdy on wraca do siebie na pancerkę, stojącą
na dworcu bobruj skim. Nad ranem przybiega wzburzony:
- Wysadzam pancerkę. Ruszamy za Dniepr!
Świtaniem zajechał na dworzec Bobrujska eszelon niemiecki. Żołnierze z tego eszelonu zaczęli
bobrować po torach.
Na warcie przy pancerce „Związek Broni” stal olbrzym Kępa. Słuchy chodziły, że w kraju „za
ruskiego” lubił robotę „na mokro”. Teraz Kępa dostąpił zaszczytu złożenia ślubowania w Związku
Broni i żarzył się gorliwością prozelity.
Kiedy zobaczył przed sobą niemiecki hełm, krew mu uderzyła do głowy. Ogromnymi łapskami
złamał Niemcowi karabin, po czym schwytał go w pół, uniósł w górę i trzasnął o beton peronu.
Zrobił się gwałt, zbiegli się Niemcy. Wypadł z pancerki komendant w płaszczu, narzuconym na
bieliznę, ze szpicrutą w ręku. Za nim biegli jego żołnierze z pochylonymi 58 bagnetami.
Małagowski pokazywał swoje szlify (nie wiem czy jeszcze „Portugal”) i nie salutujących Niemców,
którzy nie wiedzieli, o co chodzi, walił przez pysk szpicrutą. Potem wlazło bractwo za te swoje
woreczki z piaskiem, a stary Dreczkowski począł gęsto puszczać parę. Rozbudzono Dowbora, który
wezwał Małagowskiego przed swe oblicze. Teraz więc Stasiek wpadł na kwaterę, ściął z munduru
wstążeczkę, otrzymaną od dowództwa Korpusu za waleczność, i popędził z po-stanowieniem
odmeldowania się i ruszania ze swymi „konnymi saperami pancernymi” za Dniepr, do
bolszewików, do których jeszcze przedwczoraj strzelał.
Rozmowa na razie zahaczyła się. Rozirytowany Dowbor spytał:
- Więc kto właściwie jest dowódcą pana porucznika. Ja czy Piłsudski?
- Piłsudski przez pana generała - odpowiedział Stasiek. Dowbor jednak postarał się załagodzić.
Chwalił Małagowskiego jako bojowego oficera, obiecywał, że będzie Niemców bił, prosił, aby mu
sytuacji nie utrudniać, i pozostawił na dowództwie pancerki, biorąc na siebie załagodzenie
konfliktu.
Praca, którą rozpoczęliśmy w Korpusie, znajduje swój wyraz w opo-wiadaniu Noc z 21 na 22 maja.
Dążymy za wszelką cenę do związania się z krajem. Pierwszy oficer legionowy, który przyjechał,
to porucznik Korkozowicz. Wieziemy go na pancerkę „Związek Broni”. Uszczęśliwiony
Małagowski ustawia załogę na baczność, wygłasza przemówienie i każe prezentować broń.
Następnie, ze zwykłą sobie fantazją, wyrwawszy gdzieś wcale szykowny powóz i naciągnąwszy
białe rękawiczki, wiezie oficera legionowego na ucztę, która jest ucztą nie lada, bo to właśnie 19
marca. Za Kor-kozowiczem przyjeżdża równie upragniony gość - antałek „komen-danckiej” starki.
Na honorowym miejscu stoją trzy fotele majone zielenią. Na tym po prawej siada jeden solenizant,
ordynans komendanta, Ocipka. Na środ-kowym nie siada nikt. Spłoszone „kolki polki”
rohaczewskie (M.A. Nowakowski i tu już zdążył się zakręcić, a jakże...) uwijają się koło jadła.
Komendant pociągu ma już nieco w czubie. Wstaje, by wygłosić toast. Jeden z tych, co to, jak
powiedział jeden z junkrów, „nigdy nie wiadomo, czy po nim pocałuje, czy może strzeli w mordę”.
Komendant pije na cześć sierżanta Wilka, wspominając jego zasługi bojowe. I na cześć Ocipka,
który mu z własnej inicjatywy przyniósł zupę na linię ognia. Że to praca żołnierska różna, a każda
szacunku godna. A teraz...
- Baczność! - pada komenda.
59
- Obywatelu Komendancie - zwraca się Małagowski w stronę pustego fotela - załoga pancerki
„Związek Broni” melduje w dniu twych imienin gotowość walki pod twymi rozkazami zawsze i
wszędzie do ostatniego tchu.
Potem dopiero bujamy obu obecnych Józefów. Kurzy się z czupryn, pomieszały się szarże.
Komendant wstaje i wznosi nowy toast: mówi o minionych walkach. Nadjeżdżała - pancerka
bolszewicka, trzeba było wysadzić tor, nie było lontu.
- Cośmy zrobili, Jasiu? - pyta młodego Jasia Walentynowicza, sapera-wybuchowca.
- Wzięliśmy wstążkę, panie poruczniku - pręży się Jasio, a oczy mu się śmieją: czuje kawał.
- Tak jest, wzięliśmy wstążkę. I cośmy z niej zrobili, Jasiu?
- Lont, panie poruczniku.
- Tak jest, lont. A kto nam dał wstążkę, purpurową wstążkę, gdyśmy odjeżdżali na front?
- Panna Sabina, panie poruczniku.
- Tak jest - zwraca się emfatycznie porucznik do drobnej, zasuszonej miejscowej nauczycielki. - Ze
wstążki panny Sabiny zrobiliśmy lont i wysadziliśmy tor. W górę pannę Sabinę!
Śmiesznie migają płaskie butki na nogach jak zapałki, śmiesznie rozkręca się kukiełka, tęgo
zapleciona na czubku głowy. Zdyszana panna Sabina zostaje postawiona pod piecem i cichutko
płacze.
Panno Sabino! Czy marzyłaś kiedy, czy śmiałaś marzyć, że z twego szarego życia wywinie się
kiedyś purpurowa nasaletrowana wstęga, spalająca się w terkocie karabinów maszynowych, niosąca
iskrę - znisz-czenie pod dudniące w grzechocie kół, blach i pancerzy tony spiżu i stali?
Potem zaczynają się zagęszczać goście z kraju. Najprzód - niewia-domymi drogami, przełazami,
legionowe łaziki. Ci od razu bez wielkiego pytania wsiąkali do szeregów.
Pewnego dnia zadzwonił do mego mieszkania emisariusz z kraju, wylegitymował się jako
Horodyński. Po pewnym czasie powiedział, że właściwie nazywa się Hołówko. Potem jeszcze
dłuższy czas w kraju plątało mi się, które z tych nazwisk jest pseudonimem.
Ale ci goście przywozili tylko informacje i sami byli żądni informacji. Z ich słów widzieliśmy, jak
słuszna była nasza linia. Oni przekonywali się, że nie jest tak świetnie z naszą siłą zbrojną, jak się
zdawało w kraju, ale widzieli niesłychane możliwości, jakie stoją przed nami.
60
Wyjeżdżali, a myśmy zostawali w rozterce, w nieumiejętności pora-dzenia sobie z sytuacją.Wiele
robiło się samo: żołnierz się dyscyplinował, oficer nabierał autorytetu, bo za nim gdzieś na granicy
naszej dyslokacji stały karabiny maszynowe Niemców. Ale przecież w ostatecznym rezul-tacie po
tośmy tu byli, takiśmy kontrakt zawarli z Dowborem, aby przeciw tym karabinom maszynowym
kiedyś wystąpić. Tymczasem oficerowie robili się coraz bardziej aroganccy, żołnierz miał luz w
jednym kierunku - grabienia ludności.
Teraz to były najstraszliwsze dni organizacyjne. Jak wtedy w roze-śmianym, rozradowanym
zwycięskim Mińsku, zajętym przez naszych „powstańców”, straszno mi się zrobiło, kiedy
zobaczyłem lśniącą pikiel-haubę hrabiego Yorka i z ulgą wyjechałem do Korpusu, tak i tutaj teraz
w Korpusie czuliśmy nad sobą wszędzie tę niewidoczną pikielhaubę. Czuliśmy, że nie możemy
stężeć w jakiś wehrmacht. Małagowski szalał. Z właściwą sobie impulsywnością wystąpił na
jakimś zebraniu żołnierskim z kokardą czerwoną na mundurze i zapewnił, że jest socjalistą. -
Zwariowałeś? - pytałem.
Zionął mi stekiem brzydkich słów na napuszone dowództwo. W chło-paku urywała się dusza.
Ja jeździłem, jak szalony, po oddziałach z odczytami. Z baraków drewnianych wychodzili na
spotkanie nasi ludzie. Brnąc w śniegach prowadzili do świetlic aranżowanych w kazarmiennych
miejscach, w któ-rych przez stulecia rozlegał się ciężki sołdacki „mat”. Przy ciemnym świetle
naftowym siedzieli żołnierze. Uczyło się ich wszystkiego, do astronomii włącznie. Nad nimi
wisiały bibułkowe festony, rozpięte wszędzie rękami Kół Polek. Cierpliwe niewiasty zrobiły wielką
akcję ogrodów. Po wszystkich formacjach zakładały grządki, warzywa. Na cóż to? - „Na przyszły
rok wzejdzie”. „Dla kogo?” - „Dla was, żołnierze”. „To my tu tak długo będziemy?” - „Pewno. Nie
będziemy wracać do kraju. Polska czeka, że przetrzymamy, aż będziemy potrzebni”. Związek
Broni nakazał, aby przy otwieraniu świetlic kończono inau-guracyjne przemówienie zdaniem:
„Życzymy nie wam powrotu do Ojczyzny, ale Ojczyźnie powrotu do wolności”.
Ale przez te grządki, przez te festony, przez te astronomie i przed-stawienia amatorskie i odczyty
szła, drążyła się pustka czarna, podchwyt-liwa, pytania: „Co będzie?”
Ale wieczorami z tych świetlic przychodzili nasi ludzie, siadali ciężko pod ścianami i pytali -
czemuśmy nie poszli za Dniepr, czemu oszuku-jemy sami siebie?
Pancerka jeździła od stacji do stacji, uchylając się spod oka ewidencji i władz, fasując spyżę i wikt
dla ludzi jak się da. Już teraz nie była nikomu potrzebna.
6r
Gdy przejeżdżała przez Rohaczew, zwrócił się Niemiec, komendant stacji, do drugiego Niemca, z
obliczem wyrażającym najwyższe zdu-mienie:
- Es ist etwas fantastisches durchgefahren...”
Owe etwas fantastisches to była dławiąca się w sobie, konająca w codziennym fasunku... polska
fantazja bojowa. Już nikomu nie była potrzebna pancerka. Bujnie poczęły się tworzyć mity
bohaterskie. Jedna z moich kuzynek, której majątek Bircza był położony w rejonie dyslokacji
Korpusu, mówiła:
- Wiesz, w dzisiejszym rozkazie dziennym do Korpusu generał Dowbor udziela amarantowej
wstążeczki za waleczność porucznikowi... za „przedarcie się z Birczy do Bobruj ska”. Jechał cały
czas konno przy naszym powozie i w głowie mi nie postało, że spełniamy jakiś czyn bohaterski.
Niewygodny świadek była pancerka, bo nużby jej załoga zaczęła przypominać, jak to od Tiełuszy
po Krasny Brzeg, od Żłobina po Rohaczew pusto było i amatorsko na tym „polskim froncie”.
Dowbor wzywa Małagowskiego, wzywa mnie. Ma mi za złe moje odczyty. Pytam, czy popełniam
coś złego, ucząc żołnierza, że ma mocno karabin trzymać w garści? Mówi, że nie, ułaskawia
Małagowskiego. Zwiedza nawet jedną ze świetlic. Siedzi na wykładzie w ławce, na której wyciął
ktoś scyzorykiem: „Mikołaj Rey z Nagłowić”. - Mikołaj Rey jest zapewne zuch i dzielny żołnierz -
mówi generał po skończonym wykładzie - ale powiedzcie mu, żeby kazionnych ławek nie psuł.
Miota się po torach bezrobotna pancerka. Co dzień kwateruje gdzie indziej, byle nie przyschnąć do
jakiejś ewidencji. A w jednym z wagonów ustawiono kaszty. Pochyleni nad nimi Czajka i Defus,
zecerzy, składają „Sumienie”. Biedę mam z korektami. Mamy tylko jeden krój pisma, w dodatku
tylko garmont. Nie mamy żadnych linii, ozdobników, przeryw-ników.
Na przystankach wychodzą w świat całe paki „Sumienia” z czeluści pancerki. Są chwytane rękami
chciwymi. Bywa, że szukają sensacji, a znajdują słodkie słowo „Ojczyzna”.
Po salach koszarowych łamią się okruchy chleba, mieszanego z kuku-rydzianą mąką. Prowiantowi
wydzielają krwawe ochłapy mięsa, wydzielają herbatę, cukier, papierosy, suchą jarzynę... Brzęczą
cynowe kubki, siorbają łyżki, pływa gęsta okrasa. Trwamy. Ładujemy węglowodany, białka i
tłuszcz, świadomi, że jest głód i nicość - pod stienką albo w koncentracyjnym obozie.
To rzeczywiście fantastyczny przejazd...
62
Tak niedawno - zdawałoby się, gorzej było. Kiedy trzeba było się zbroić, a wkoło szalała gadulska
polityka. Kiedy trzeba się było zdyscyp-linować, a żołnierz urządzał bunty.
A teraz nic z tego nie ma - tylko to wokoło siorbanie łyżek w regularnych porach posiłku,
nabożeństwa, przypominające „molebny” uroczystości narodowe, które już poczynają tracić zapach
egzotyzmu i stają się galówkami.
I najgorzej - to gdy przychodzą ci zapaleńcy, których serca są jak płomień na wietrze. Rzuca się w
ten płomień nędzne drzazgi - co się tam zrabuje, wydostanie. Z tego, co przywiózł Korkozowicz
spęczniało „Sumienie” i serca ludzkie gorzały na tym przez dwa tygodnie. Ale wypalił się zasób
wiadomości. Już wiemy jak to jest. Wiemy, że Piłsudski w więzieniu, że legiony za drutami, że
POW się organizuje, że niemylny był instynkt naszych serc. Chcą one teraz żyć nie wiadomościami
z bezwolnego kraju, a czynem. Lechnicki wyjechał dla nawiązania kontaktu na Ukrainę,
Hubickiego bardzo długi czas zatrzymuje likwidacja spraw mińskich. Najcięższy to okres, jaki
miałem w Rosji. Aż raz - to już było w szóstym tygodniu mego pobytu w Bobrujsku, w początkach
kwietnia - siedziałem wyjątkowo u siebie w domu między jednym wyjazdem a drugim. Przy
drzwiach zadzwonił dzwonek. Wsunął się człowiek młody, by nie ten wzrost, rzekłbym: chłopak!
Gdy ot-worzyłem drzwi, szeptem spytał:
- Obywatel Wańkowicz?
- Tak jest - odpowiedziałem i poszedłem poprosić żonę, by zostawiła nas samych.
Przybysz siadł przy stole, manipulując swymi długimi nogami. Wtedy podniósł na mnie wzrok i z
tą chwilą wszystko inne stało się formalnością: wzrok był chłopięcy i męski, jasny i życzliwy,
skupiony i rozradowany. Ręka, chłopięca jeszcze ręka, wyciągnęła się z mocno za krótkiego
rękawa. Zauważyłem, że na nieznajomym tkwiła okropnie wąska szara marynarczyna sportowa,
która była aż humorystycznie przykrótka. Odebrałem kartkę - była od Lechnickiego. Że
poświadcza, iż od-dawca, kapitan legionowy Kortyna, jest przysłany przez POW dla objęcia
komendy.
- Moje nazwisko właściwe jest Kula, a w legionach miałem pseudonim Lis - wyłożył przybyły
swoje personalia na patelnię i znowu się uśmiechnął. Nie wiem - na uśmiech ten, czy na papier -
krew mi musiała przypłynąć do głowy. Poczułem lekkość i szczęśliwą jasność. I 7, pra-wspomnień
te słowa, którymi się mówiło w Strzeleckim Związku (kiedy Rydz-Śmigły uczył nas tyraliery pod
Skawiną i kurtuazyjnie się certował z obywatelem Ignacem, Zamorskim, który z nich ma objąć
dowództwo plutonu):
63
- Rozkaz, obywatelu komendancie!...
Na wieczór - miała już być wspólna odprawa z POW.
Kiedy Lis wyszedł, rzuciłem się do żony:
- Zobacz, zaraz wyjdzie z klatki schodowej. To oficer legionowy, przysłany dla objęcia komendy
nad organizacją. Miał papiery od Tadeu-sza. Działa z ramienia Śmigłego.
Trzeba zrozumieć naszą ówczesną mękę, niepewność, bezradność, poczucie odpowiedzialności,
któremu nie mogliśmy sprostać, żeby daro-wać żonie, zresztą młodziutkiemu stworzeniu, z którym
pobraliśmy się zaledwo, że zawołała:
- Melku, jak archanioł się zjawił...
„Archanioł” tymczasem szedł ogromnymi krokami, z pewnością rozstawiając swoje cybate nogi
więcej niż na przepisowe siedemdziesiąt pięć centymetrów, przez piaszczyste podwórko.
Spojrzałem na tę zabawną, opiętą postać i roześmiałem się:
- Archanioł w cyklistówce!...
Wieczorem miała miejsce pierwsza odprawa. Zameldowaliśmy się Lisowi wraz z Basińskim Kubą
‘, komendantem POW. Patrzyłem na prawy but Kuby, Bożego człowieka, podczas gdy czytał
legitymację Lisa. But był otwarty na nosie, jak żabi pysk. Kuba czytał uważnie zmięty papier,
potem go zwinął i podniósł dobre, wyblakłe, zmęczone oczy:
- Rozkaz.
Lis niepotrzebnie chce uszanować ambicję Związku Broni:
- Od dziś likwidują się obie organizacje. Organizacja wspólna będzie się nazywała... Związek
Walki Czynnej.
Uśmiecham się...
Nazajutrz siedzieliśmy z nim w moim pokoju w pysznych humorach:
mieliśmy odtąd razem redagować „Sumienie”.
Kuba, Boży człowiek, stary pepeesiak, usmażył okrutny artykuł wstępny o pachołkach burżuazji.
- Z bykaście spadli? - pytam.
- Macie rację - uśmiecha się swoim dobrym uśmiechem. - Wedle starego szablonu. A to nie o to
chodzi. Teraz, tymczasem, wszyscy razem. Pochyla się nad papierem i zawzięcie skrobie. Potem
czyta artykulik, kończący się słowami: „Niech żyje Dmowski i Piłsudski!” - Opowiem wam
białoruską anegdotę - powiadam. - Pewien chłop nie mógł wskoczyć na konia. „Światy Mikola
pomohi! hop!” - nie ‘ Rozstrzelany przez bolszewików w Winnicy.
64 wskoczył. „Światy Iwan pomohi!” - nie wskoczył. „Usi światy je pomo-hitie! hop!” - przewalił
się aż na drugą stronę. „Da nie usi razom!” - monituje zbyt gorliwych wszystkich świętych.
Śmieje się Kuba. Żona stawia herbatę. Przez otwarte okno wlewa się świeży wiew pierwszej
wiosny, idącej z bobrujskich ogrodów. Teraz toną one w ciemni. Tam gdzieś montuje teraz
komendę Lis. Jest nam bardzo lekko i radośnie.
Tak zakończył się Związek Broni.
W rozdziale tym korzystałem w pewnych ustępach z materiałów publikowanych przez moją żonę w
wydawnictwie zbiorowym Służba Ojczyźnie - wspomnienia uczestniczek walk o niepodległość oraz
w „Gazecie Polskiej”.
5 Strzępy epopei... 65
W NOC Z 21 NA 22 MAJA
W I KORPUSIE WSCHODNIM
Jasnej pamięci
podpułkownika LEOPOLDA LISA-KULI, komendanta POW w I Korpusie Wschodnim, poległego
pod Torczynem; pułkownika JERZEGO BARTHLA DE WEYDENTHAL, wysłannika Ko-mendy
Głównej POW, poległego pod Odessą; porucznika MIECZY-SŁAWA GIELNIEWSKIEGO,
zastępcy szefa Wydz. Prop. POW - Wschód, tragicznie zmarłego w noc z 21 na 22 maja i()i8 roku,
KAROLA KUBY-BASIŃSKIEGO, członka Komendy POW na I Korpus Wschodni Kiedyśmy się
znaleźli w sferze niemieckiej potęgi, dowództwo ogarnęła radość i spokój.
Nieorientowanie się w całokształcie polityki światowej w ogóle, w polskich stosunkach w
szczególności, pozwoliło przypuszczać naszym wyższym oficerom, że dane im będzie formować
kadry przyszłej armii, pozwoliło się łudzić, że rządy Rady Regencyjnej to rządy normalnego
państwa, do jakiego przywykli, państwa, które da spokojne oparcie tym kadrom i automatycznie
pocznie zaliczać lata służby, fasować krzyże i ordery.
Nas, którzyśmy z Polski wyszli i wyrośli, którzy patrzyliśmy na dzieje okupacji niemieckiej i
martyrologię już nie ludzi, ale legionowej idei, groza przejmowała, bo rozumieliśmy , że albo
Niemcy zechcą nas użyć jako atut polityczny, wykorzystać ugodę z nami jako akt polsko-niemiec-
kiego przymierza, albo nas rozbiją.
Na samą tylko myśl o pierwszym krew ścinała się w żyłach tym, którzy, rzucając wszystko, do tego
Korpusu szli w imię idei powstańczej, pomni, że gdy Kraj nie może i nie powinien, ci co poza tym
Krajem stoją, winni wznosić wysoko sztandar walki o Polskę.
66
Druga ewentualność kazała się gotować do walki. Nie wierzyć w tę walkę, tak jak potrafiła w nią
uwierzyć o ileż mniejsza 2. Brygada Legionowa, która przekroczyła front - znaczyło nie być w
Korpusie, znaczyło przedsięwziąć środki w kierunku samowolnej, jak najprędszej jego likwidacji.
„Sumienie”, pismo nasze, konspiracyjnie wydawane przez Związek Broni1, stawiało to ludziom
przed oczy. „Spokojnie doprowadzić te kilkanaście tysięcy bagnetów do spokojnego żłobu
powojennej egzystencji wypadki nam nie dadzą” pisaliśmy we wstępnym artykule pierwszego
numeru.
Sama nazwa „Sumienie” kazała ludziom patrzeć w głąb sprawy i rozważyć jej konsekwencje do
końca.
Te konsekwencje czuliśmy pospołu z żołnierzem, który miał intuicję niezawodną. I aczkolwiek
generał Dowbór przed frontem 3. Dywizji mówił o Hallerze, że ten przeszedł „połączyć się z
bolszewikami”, aczkolwiek do oficera, który przyjechał z Ukrainy 2, rzekł: „Powiedz Pan tam, że
żołnierzy przyjmę, ale takich panów jak Haller mi nie potrzeba”, aczkolwiek nic nie czyniono w
kierunku przeciwniemieckiego wywiadu, przygotowania do walki z Niemcami, rachowaliśmy, że ta
niezawodna intuicja wzmagać się będzie w miarę zetknięcia się z Krajem, że roz-szerzająca się
świadomość grozy położenia, idąc od dołu, tak się wzmoże, że poruszy wreszcie sumienia
niewiedzące i nieczułe tych ludzi, którym jak przez ironię dane było stanąć na czele żołnierza bez
Ojczyzny, na czele legionów...
Milczeliśmy, pracowaliśmy, wierzyliśmy.
Korpus zaczyna stawać na nogi. Odgrodzenie od bolszewizmu, sąsie-dztwo regularnych
niemieckich wojsk, wpływa dodatnio. Wieści z Kraju, praca wytężona naszego Związku Broni,
spaja żołnierza moralnie. Wielkie oparcie daje akcji nawiązanie kontaktu z Krajem. W pierwszych
dniach kwietnia przyjeżdża Lis-Kula z pełnomocnictwami POW. Z POW w Rosji byliśmy w
niezgodzie, bo byli oni przeciw formacjom polskim. Teraz Lis zjawił się w imieniu organizacji,
która przeciwko Niemcom gotuje opór zbrojny.
Przyjęliśmy go, stając „na baczność” do rozkazu. Garnęliśmy się wszyscy w kupę, ludzie różnych
przekonań. Jakoś dziwnie malały nam różnice polityczne wobec wagi chwili, pod tchnieniem, które
szło przez Polskę od kazamaty magdeburskiej.
‘ Tajna organizacja wojskowa, którą powołaliśmy ad koc w celu stworzenia idei czynu zbrojnego,
która nie była popularna wśród demobilizującej się masy wojskowej pragnącej powrotu do kraju.
2 Porucznik Korkozowicz.
5-
67
Wszystko, co było z tężyzny w człowieku, ze szczerego złota w duszy, zwierało się w jeden złom.
Wykuwały nas te dni bobrujskie. Żal już tych dni - ciężkich, ale bez wątpień.
Wtedy stawaliśmy się piłsudczykami w ręku Lisa. Ten zawsze uśmiechnięty pogodnie Lis był duszą
nas wszystkich i radością życia każdego z nas. Przecież było bardzo ciężko. Korpus kradł i rabował,
tysiące malwersacji było wokoło, zruszczenia, skretyni-zowania wyższych stopni, zdziczenia
niższych. Z tego materiału trzeba było budować. Ludziom naj chętniej szym ręce opadały. Kon-
spiracja dla wojskowych jest rzeczą wstrętną. Jakże się tu do roboty brać, by szeregów, dla których
spoistości życie by się dało, nie rozbijać?
„Lisek” wszystkim nam metodę dawał. Każdego niemal za rękę brał i wiódł po tej jego ścieżce
pracy. Miał ten najwyższy przymiot dowódcy, że podbijał osobiście każdego z podkomendnych.
Nieraz zastanawiałem się, jak on to osiąga. Ale to były rzeczy nieuchwytne. Była to wielka,
ogromna życzliwość dla każdego z nas, wielkie poszanowanie jego pracy. I taka młoda, jasna
„Liskowa” uciecha, z każdej inicjatywy, z każdej spełnionej roboty.
Lis mieszka na razie jako człowiek cywilny. Przygląda się stosunkom. Ale go do wojska ciągnie.
Pamiętam, kiedy na tych bezkreśnie długich, szerokich ulicach rozrzuconego Bobrujska
spotykaliśmy maszerujące kolumny wojsk, jak się twarz „Liskowi” rozjaśniała, ta jasna twarz
chłopskiego dziecka. Czuł się w tym cywilu, pożyczonym gdzieś od kogoś, źle, stale mylił się i
salutował do swej dżokejki. Był to żołnierz, żołnierz każdym fibrem.
Toteż idzie do generała Dowbora, melduje mu się i mówi, kto jest i po co przyjechał. Mówi mu o
grozie chwili, o bliskiej walce. Generał odnosi się do organizacji przychylnie. Aprobuje jej działal-
ność. Przyrzeka, że będzie walczył.
Po rozmowie z Dowborem, Lis wstępuje do Korpusu w należnej sobie randze kapitana pod
pseudonimem Kortyna i ćwiczy oddział szturmowy Legii Oficerskiej.
Wstaje o szóstej rano i uczy się języka rosyjskiego. Po czym odbiera meldunki. Potem idzie na
ćwiczenia. Po południu - odprawa w komen-dzie. Wieczorem konferencje z przyjeżdżającymi z
Kraju, od Hallera, z Ukrainy, z Rosji.
Od rozmowy z Dowborem działalność organizacji przerzuca się niemal wyłącznie na zewnątrz.
Idą transporty broni do Królestwa i to jest główne zadanie organizacji. Poza tym ludzie organizacji
obsadzają wywiad antyniemiecki - ten bowiem jest zaniedbany przez sztab.
68
Wydawnictwo „Sumienie” rozkazem organizacyjnym jest zawieszone, rozszerzanie organizacji w
szeregach wstrzymane. W Korpusie od dołu idzie coraz mocniejszy jednolity puls.
Pracujemy, wierzymy, czekamy.
Położenie staje się coraz bardziej groźne. Niemcy robią próbę stop-niowej demobilizacji, kazawszy
wysłać tysiąc ludzi z bronią do Kraju. „Sumienie” odpowiada na to artykułem pt. Pierwszy i ostatni
zamach niemiecko-rejencyjny, który tak się kończy:
...Streszczamy wywód: jeśli daliśmy wziąć owe pierwsze tysiąc żołnierza, jeśli, pomimo wrzenia,
niczyja ręka nie drgnęła, ani nikt nie rzucił Korpusu, to dlatego, że dowódca Korpusu miał się sam
zaciąć w niedawaniu następnych tysięcy. Czekamy z niepokojem. O ile dowódca stanie na
wysokości zadania, znajdzie posłuch i wykonanie rozkazów bezwzględniej sze, niżby się
spodziewał. Klęską naszą była w 31 r. niewiara dowództwa w żołnierza, klęską jest i teraz. Walkę
z bolszewikami prawdziwą, nie drażniącymi depeszami i telefonogramami, w znacznej mierze od
dołu musieliśmy począć. Obyśmy nie potrzebowali i teraz nowej walki poczynać od dołu. Jeno
dowództwo winno zrozumieć, że „dokooptowywać” go wtedy nie będziemy, a wysuniemy ludzi
wiary, nowych całkiem, którym pomazanie na dowództwo dało nie czubaryckie’ „proizwodztwo”,
ale Kraj, ale Polska, która „cierpi, zbroi się i czeka”.
I rzeczywiście ująć drugiego tysiąca już by się nie dało. Czekaliśmy cięcia zasadniczego.
Byłem wtedy zajęty sprowadzaniem z Ukrainy maszyny drukarskiej. Aczkolwiek bowiem
„Sumienie” komenda organizacji zawiesiła, zdawa-liśmy sobie sprawę, że nie można polegać na
słowie dowódcy Korpusu, że należy mieć zabezpieczoną możność rozwinięcia akcji
uświadamiającej. Żołnierz żadnej strawy umysłowej nie miał. Urzędowiec Korpusu, ukazujący się
dwa razy na tydzień - była to jedna ckliwa grafomania. Chcieliśmy więc wydawać „Legionistę” -
pismo zupełnie lojalne wzglę-dem władz korpusowych, nielegalne zaś przez wzgląd na oko
niemieckie. Urządziłem już odpowiednio maskowany lokal, sprowadziłem czcion-ki, zapas
papieru, zecerów, zakupiłem maszynę i właśnie jechałem do Homla, by ją zabrać: ze Żłobina jechać
miała specjalnym automobilem ciężarowym do Bobrujska, aby się nie „wsypać” przy wyładowaniu
na bobruj skie j rampie.
W Żłobinie jednak komendant organizacyjny na 3. Dywizję i komen-dant równocześnie stacji (por.
Mosiewicz) dał mi tego rodzaju informacje, ‘ Moskiewskie. że musiałem się cofnąć. Prowadzony z
ramienia organizacji wywiad ustalał niezbicie fakt otaczania przez Niemców Korpusu. W dzień
mego przyjazdu, przyjechał dowódca niemieckiego dywizjonu artylerii, który stanął pod Żłobinem i
badał miasteczko: przybiegali chyłkiem zdyszani poznańczycy donosząc, że trzydzieści kilometrów
maszerowali lasami, aż wynurzono ich pod samym Żłobinem (węzłowa stacja na-szych kolei) i
trzymają w ostrym pogotowiu. Zajechał wreszcie cały wagon (dosłownie) z samymi hallerczy karni.
Nie wyglądali na ludzi pobitych, tyle śmiechu było w tych oczach, tyle rześkości w nich samych:
- Nakruszyliśmy u siebie Niemców niemało, a teraz wam przyjecha-liśmy pomagać.
- A jakżeście uciekli z niewoli?
- My? Jechał tam nas cały długi pociąg. Do każdego wagonu po trzydziestu ludzi nas wsadzali i po
dwu szyldwachów. A potem drzwi zasuwali i zakręcali drutem.
Na jednej stacji, co nas wypuszczali, spiknął się cały pociąg. Od-jechaliśmy trzy, cztery kilometry
od stacji, każdy wagon swoich Niemców zatłamsił, potem jeden w okienko się wsunął, reszta
trzymała go za nogi - i odkręcał druty. A potem wyrzucaliśmy zabitych Niemców i sami jak żaby
wyskakiwaliśmy jeden po drugim.
- Wszyscyście uciekli?
- E nie, wielu było takich, co mówili, że im jeszcze za daleko do domu, to potem uciekną. W
naszym wagonie, to gdzieś koło Białej wysiąść się przybierali.
Wybuch zbyt wisiał w powietrzu. Trzeba było wracać, nie chcąc narażać się w Homlu na odcięcie
od Korpusu.
W Bobruj sku zastałem pułkownika Barthę1.
Przyjechał po tragicznych walkach tzw. Korpusu III pod Niemirowem na Ukrainie, którymi
kierował ze zwykłą sobie zimną krwią. Przyjechał na dwa dni przed zamachem.
Ucieszyliśmy się, że jest szarża, która da firmę ewentualnym samorzut-nym poczynaniom, jeśli nas
zmuszą do tego wypadki. Lis przecie był zaledwie kapitanem, Bartha z Ukrainy przyjechał z rangą
pułkownika. Było to dla nas bardzo pomyślne. Z pułkowników bowiem Korpusu można było
liczyć tylko na generała Żeligowskiego (wówczas pułkownika). Ten jednak już wtedy był usunięty
z dowodzenia i. Dywizją i pozbawiony wszelkiego stanowiska przez dowódcę Korpusu.
‘ Barthel de Weydenthal - kapitan Wolski w legionowej artylerii, potem szef
artylerii w dywizji
generała Żeligowskiego w Odessie. Poległ, dowodząc ariergardą, która osłaniała
wycofywanie się
dywizji z miasta.
70
21 maja podpisali kapitulację w Mińsku upełnomocnieni przedstawi-ciele generała Dowbora. W
twierdzy stało się to wiadome między szóstą i siódmą wieczorem. Powstała panika. Biegnąc do
komendy, widziałem po drodze cwałujących na oślep żołnierzy straży Korpusu. - Do i. Pułku
ułanów - krzyczeli - za Dniepr!
Podobno w innych miejscach przebiegali pojedynczy jeźdźcy, wołając:
„Wszystko przepadło!”, albo „Ratuj się, kto może!” Lada chwila wybuchnąć mogła dezorganizacja.
Pokost ładu zbyt świeży był na naszym żołnierzu. Chwila decydowała o wszystkim. Mogła go
zebrać w jedno, lub rozprzęgnąć. Toż żołnierz był, co wyszedł z odmętów rewolucji.
W ogrodzie przy małym domku na „Prisutswiennoj” ulicy nr 26, w którym mieszkali Hubiccy,
zebrali się komendanci organizacji od-działów kwaterujących w Bobrujsku, bądź też łącznicy z
tych oddziałów, których komendanci, ze względu na stan umysłów, porzucić nie mogli. Wszystko
było zbrojne, z karabinami w ręku. Wielu w hełmach.
Czekano rozkazów.
Lis z Barthą byli w sztabie. Chwile się dłużyły. Zapadł wieczór. Między drzewami snuły się cienie
ludzi, których twarzy nie można było rozeznać. Baliśmy się, że się załoga rozprzęga. Oto nadeszły
chwile, ku którym przygotowaliśmy żołnierzy. Więc kiedyż?...
Na wszelki wypadek dźwignięto ludzi pod broń, gdzie się dało legalnymi rozkazami, i trzymano w
koszarach.
Wreszcie zajechał Barthą:
- Lis zaraz będzie. Dowbor nie chce się bić. Co z waszymi żołnierzami?
Podchodzi szereg łączników:
- Panie pułkowniku - meldują - wszystko w porządku. Ludzie do rozporządzenia.
Aż się dziwno wszystkim robi. Każdego miotała trwoga o inne oddziały. O swoim wiedział, że
trwa. Aż usłyszał, że trwają i inne. Więc teraz... Jeszcze tej nocy powtórzymy Kaniów, tylko
większy, wspanialszy. Nie trzy dni, a trzydzieści nasze trzy świetne pułki ułańskie będą prowadziły
partyzantkę. Nie damy Niemcom ani konia, ani wozu» ani armaty, ani karabina - nic. Zniszczymy
wszystko. „Pierwsi kop-niemy w szklany klosz niewoli nad Polską”’. Aż od tego dziesięćkroć
potężnego echa Kaniowa zapali się, zakołysze chybki rozciągnięty olb-rzymi front od morza do
morza, na którym Niemcy rozpięli wątłą siatkę „Sumienie” nr 2.
71 landwery. Pocznie się rwać ta sieć, pękać, walić się pocznie ledwo stojąca ostatkiem tchu potęga
niemiecka.
My to pierwsi rysę potężną w niej uczynimy. My, jedni my, którzy na niewolniczo ległym pod
niemieckie nogi Wschodzie, wzniecimy walkę. Da ona nam pomazanie i prawo na przejawianie tu
naszej woli twórczej i płomiennej, jasnej woli wolnego z ducha narodu wśród niewolnych. Nikt
tam z nas takimi górnymi zdaniami nie myślał. Ale były z nami te myśli przez trzy miesiące
gotowania się do ofiary krwawej i drżały teraz niecierpliwym płomieniem w duszach ludzi. Myślę,
że z takiej chwili jak wtedy, zrodziły się płomienne słowa Warszawianki.
Przyjechał Lis niebawem. Była bodaj godzina dziesiąta. Odbyła się teraz obrada ostateczna, w
której ja, jako nie mający wykształcenia wojskowego, bierny tylko przyjmowałem udział. Mocą
narady tej Barthel został komendantem Korpusu, Matuszewski szefem sztabu. Lis komen-dantem
twierdzy, więc również naczelnikiem garnizonu i kierownikiem antyniemieckiej operacji w samym
Bobrujsku.
Po czym poczęto układać plan bojowy. Planu bowiem opanowania władzy nad Korpusem i
aresztowania generała układać nie było trzeba. Wszystkie oddziały były w naszym ręku i sprawiła
to nie rozgałęziona organizacja Związku Walki Czynnej, bo ta ostatnia była bardzo nikła w
szeregach, ale duch, postawa i nastrój żołnierza. Plan strategiczny za to nastręczał duże trudności.
Trzeba było ująć w rękę Korpus i pchnąć możliwie celowo i skutecznie do walki, która winna się
była pociągnąć czas jak najdłuższy i dać możność zniszczenia zapasów Korpusu, jak to poczyniła u
siebie 2. Brygada Legionowa. Opanowanie tematu tak rozległego w ciągu tych kilku godzin było
dziełem intensywnej roboty mózgowej. Już w zakreśleniu samej operacji bobruj skiej wychodziły
coraz nowe kwestie, w których rozstrzygnięciu bardzo pomocny był kapitan Jatylnicki, który,
biorąc czynny udział w opracowaniu planu, okazał dużą pomoc znajomością lokalnych spraw
Korpusu.
Organizacja miała ścisłą ewidencję rozlokowania Niemców.
Około dwunastej plan był gotów. Dyspozycje dla oddziałów wydane. Zachodziła kwestia, czy
jeszcze zwracać się do generała Dowbora. Barthel postanowił raz jeszcze zwrócić się z propozycją
prowadzenia Korpusu do walki.
Naznaczono poczęcie akcji na drugą w nocy.
Lis polecił mi być stale przy sobie. Siedliśmy w samochód. Przy szoferze siedział oficer wywiadu
korpusowego. Ten załatwiał sprawę z patrolami, gęsto krążącymi po mieście i zatrzymującymi
samochód oraz z wartą przy wjeździe za wały forteczne.
72
Wysiedliśmy w fortecy. Samochód odjechał. Weszliśmy z Lisem do brzozowego gaiku, który rósł
naprzeciwko sztabu Korpusu. Było to umówione miejsce. Niebawem też poczęły przybywać przez
łączników raporty z poszczególnych oddziałów. Kompania samochodowa obsadziła już wszelkie
wejścia do sztabu. Pułk inżynieryjny był pod bronią i z kompletem oficerskim. Postawione zostały
na nogi wszystkie pułki piechoty, półbatalion etapowy, konni wywiadowcy legii oficerskiej, szkoła
podoficerska, komendancka kompania, inne oddziały, których nie pamię-tam. Baza lotnicza ze
stacji meldowała, że ustawiła już kulomioty i gotowa jest uderzyć na niemiecką załogę na dworcu.
Ani jeden oddział nie zawiódł. Łącznicy wyłaniali się z cienia, meldowali i znów znikali w
ciemności. Lis, przechadzając się po dróżce, odbierał raporty. Wrył mi się tak w pamięci na całe
życie. Dobieram wyrażeń najprostszych, żeby oddać treść tego wrażenia: promieniało od niego
dziwną słodyczą i spokojem. „Lisek” miał zawsze bardzo jasne oczy. Teraz te oczy zdawały się
przesączać ciemność nocną i przenikać człowieka ciepłem. Chodził sobie po alejce, rozmawiał
dokumentnie i tak, jakby nic innego nie miał na głowie, po kolei z każdym i rozgospodarowywał się
powoli w swoim zadaniu bojowym.
Kiedy patrzyłem, jak ta złożona machina pod ręką Lisa zaczyna sprawnie i bez ochyby działać, nie
mogłem się wstrzymać od radosnego wynurzenia:
- Wygraliśmy...
- Jak to? - zwraca Lis do mnie głowę (a była to chwila, żeśmy zostali sami).
- Bo Korpus bić się będzie. O rezultaty mniejsza. Stworzyliśmy fakt dokonany walki z Niemcami.
Nie na próżnośmy zostali tu i pracowali. - Ale trzeba, żeby fakt ten był możliwie dobrze zrobiony -
od-powiada Lis i zamyśla się.
Po czym posłał mnie do konnych wywiadowców z rozkazem, aby wzmocnić nasze straże przy obu
bramach fortecznych. Wracając, zbłądziłem w lasku. Mijała mnie jakaś postać na ścieżce.
Zwróciłem się z pytaniem, w której stronie jest główny szpital, od niego bowiem chciałem wziąć
dyrekcję. Pytany przystanął, by odpowiedzieć. Poznałem pułkownika Jaźwińskiego, dowódcę
twierdzy Bobruj sk i ko-mendanta kwaterującej w Bobrujsku 2. Dywizji. Był on kiedyś w Polskiej
Lidze Wojennej Walki Czynnej Korpusu.
Przy reorganizowaniu ligi w Związek Broni (reorganizację prze-prowadziliśmy w końcu 1917 pod
hasłem spotęgowanej bojowości i od-grodzenia się od elementów rozprowadzających i
politykujących), puł-kownik wraz ze wszystkimi niemal innymi ligowcami z Naczelnego Komitetu,
pozostał poza ramami organizacji.
73
Z poprzednich jednak narad i konferencji ligowych znaliśmy się z pułkownikiem, który orientował
się co do mojej roli w Korpusie dobrze. Teraz więc, wskazawszy kierunek, spytał w jakim celu
dążę do szpitala nocą i co znaczy broń, którą mam ze sobą (miałem mały mauzerek przez ramię).
Na moją odpowiedź, że do szpitala dążę dla poczynienia zarządzeń w sprawie pogrzebu kuzyna,
Maurycego Wańkowicza, którego tego rana przywieziono zabitego w potyczce z oddziałkiem
bolszewickim zza Dniepru i że broń mam wobec niepewności położenia po podpisaniu kapitulacji,
pułkownik skierował rozmowę na tę kapitulację. Mówił, że to jest ciężka rzecz, ale żołnierz by się
nie bił. Pomyślałem, że byłoby nad wyraz krzepiącą dla oddziałów rzeczą pozyskać wojskowego o
tak dużym stanowisku w Korpusie.
- A gdyby żołnierz się bił, czy pan pułkownik by z nami poszedł?
- spytałem wprost.
Pułkownik odpowiedział żywo:
- W czasie wojny rosyjsko-japońskiej szesnaście razy szedłem na bagnety. Ja jestem żołnierz. Nie
zniósłbym, żeby mi kto zarzucił tchórzos-two. Ale nasz żołnierz nie będzie się bić.
Dotąd rozmawiałem z pułkownikiem po towarzysku raczej. Nie uważałem za stosowne
obserwowania wojskowych reguł w stosunku do dowództwa, które z własnej winy od chwili
podpisania kapitulacji, dowództwem naszym być przestało. Teraz wyprężyłem się służbowo:
- Melduję posłusznie, że żołnierze dzisiejszej jeszcze nocy będą się bić, panie pułkowniku.
Z ust pułkownika poczynają biec gorączkowo pytania:
- Jak to?
- Oddziały już stoją pod bronią, panie pułkowniku.
- Pułk inżynieryjny?’
- Stoi pod bronią.
- A oficerowie?
- Z pułkiem.
- Dowódca pułku?2
- Nie wiem dobrze. Ale batalionowi przy swych batalionach.
Pułkownik zamilkł. Wiadomości, które otrzymał, były zbyt ważkie.
Widząc jego wahanie, rzekłem:
‘ Pułkownik Jaźwiński przed objęcie) dywizji był dowódcą tego pułku, który mu się zbuntował i
rozleciał w czasie walk z bolszewikami. Uważał więc widać ten pułk za najtrudniejszy do ruszenia
do walki.
2 Potem okazało się, że ówczesny kapitan, obecny pułkownik Skoryna, stanął
osobiście na czele
„zrewoltowanego” pułku.
74
- Za kwadrans przyjedzie do twierdzy ktoś, kto będzie zupełnie kompetentny, by dać panu
pułkownikowi wszelkie informacje. Dam wtedy panu pułkownikowi znać.
- Będę czekał w mieszkaniu - odpowiedział pułkownik Jaźwiński. Kiedym wracał do Lisa,
spostrzegłem automobil, który dojeżdżał ze strony przeciwnej. Zbliżywszy się, rozeznałem
wysiadających Barthę, Matuszewskiego i kilku inych oficerów. Zaprowadziłem ich do naszego
„sztabu” - na ławeczce ogrodowej.
Bartha przyjął raport o sytuacji.
- Idę do sztabu - mówi.
- A ja każę uderzać natychmiast - mówi Lis - już druga. - Nie, wstrzymajcie się jeszcze z kwadrans,
aż się rozmówię z gene-rałem. Choć to forma, ale jeszcze raz mu zaproponuję podjęcie walki.
Znikli w cieniu. Zostaliśmy z Lisem sami. Opodal majaczyła grupa łączników.
Zameldowałem o pułkowniku Jaźwińskim. Nie pamiętam już, czy na skutek wezwania, czy
samorzutnie, znalazł się on w gaju niebawem. Poczęli się z Lisem przechadzać. Siedziałem na
ławce, oparty o drzewo, pod świadomym wrażeniem tylko łowiąc słowa rozmowy. Znałem te
rozmowy świetnie. Mówi się do tego kogoś jasno, prosto, tak najprost-szymi myślami, tak
zrozumiałym, zdawałoby się, językiem. To wszystko usuwa się, niby o lśniącą powierzchnię, o
takie jakieś wielkie, zasadnicze niezrozumienie, o tak naiwny puklerz wiary w oparcia nieistniejące,
o kanony tak nierealnych w danej sytuacji prawd, o res-trykcje zasadnicze, które czepiają się
przecież o drobiazg wobec ca-łokształtu kwestii, której się nie jest w stanie rozmówcy unaocznić.
Ręce wtedy opadają, bo trzeba by się cofnąć do prapoczątków kwestii, rozłożyć elementarz sprawy
polskiej i z wolna najprzód uczyć - tych dużych liter - polskiej racji stanu, logiki, konsekwencji i
odpowie-dzialności za robotę, i tych małych, codziennych, najpotrzebniejszych - instynktu
narodowego.
Rzecz prosta, że można było sobie pozwalać na tak gruntowną naukę z oficerami młodszych stopni
- z rangami starszymi nie było to rzeczą możliwą. Wszelkie audiencje, by najżyczliwiej poczynane,
by najsumien-niej przeprowadzane ze stron obu, były samotną gimnastyką stron, a nie
pojedynkiem. Argumenty ich nie zazębiały się, nie stykały nawet - padały w próżnię.
Więc teraz, kiedy już za nami był cały ten okres owej ciężkiej pracy, kiedy czuć było, że już
przygotowania skończono, wszystko niby zamarło na chwilę, by za kilka minut podjąć walkę,
patrzyłem na to zmaganie się Lisa, pamiętam jak dziś, z uczuciem człowieka, który chce obejrzeć
fragment jakiegoś okresu swej egzystencji, niepowrotnie już się kończący.
75
Taką świadomość musi mieć uczeń na ostatniej lekcji, żołnierz przy ostatnim apelu przed
zwolnieniem ze służby, więzień w ostatnim dniu odsiadywanej kary.
Cały okres w Korpusie to było takie oto szturmowanie do dusz ludzkich. Skończyło się. Niech tam
Lis połyka sobie jeszcze ostatnią pigułkę. Ja już swoje zjadłem za siebie i za innych. Siedzę sobie
oto na ławeczce, czuję mauzer pod ręką, nie przezrocza, nie pióro, lub inne paskudztwa „kulturalno-
oświatowe” i czekam swojej kolejki. Poślą gdzie, to pójdę, a nie - to będę siedział i cieszył się, że
się moja robota skończyła. Posyłają mnie też niebawem. Nasz patrol przyprowadził trzech aresz-
towanych żołnierzy niemieckich (bodaj majstrów z dynamomaszyny sztabowej).
Zaczęło się?...
Lis każe mi iść „ustalić miejsce pobytu pułkownika Barthy”. Idę do sztabu, W bramie, na
schodach, na pierwszym piętrze przy wejściu do sztabu - warty żołnierzy kompanii automobilowej,
roz-stawione już z naszego ramienia. Ich czarne kurty skórzane, przepasane na krzyż ładownicami,
pełnymi nabojów, hełmy francuskie małe, dają dziwnie prosty, bojowy charakter temu lokalowi
sztabowemu, który dotąd łączył się w umyśle z brzękiem ostróg, lśnieniem szabel, galonów,
migotaniem różnych kolorów wszechwładnej „lampasomanii”. Pełen dobrej wiary, że Bartha już
wrócił z mieszkania generała Dowbora i znajduje się w sztabie, zwracam się do dyżurnego oficera
sztabu, porucznika Gąssowskiego1 z meldunkiem:
- Panie poruczniku, melduję posłusznie: z rozkazu komendanta twierdzy, kapitana Kortyny, mam
ustalić miejsce pobytu dowódcy Korpusu, pułkownika Barthy. Czy pułkownik Bartha jest tutaj? -
Dowódca Korpusu jest u siebie - odpowiada automatycznie porucznik.
Widzę, że tu jeszcze nic nie wiadomo o zamachu. Salutuję i chcę się wycofać. Jednocześnie
porucznik uświadamia sobie, że w moim meldunku wymieniłem jakieś obce nazwisko. Podbiega ku
mnie:
- Jak pan nazwał dowódcę Korpusu?
- Zaszła pomyłka. Za chwilkę pan porucznik otrzyma wyjaśnienie. Równocześnie z mymi słowami
rozwierają się drzwi. Wchodzi przez nie Bartha, za nim grupa oficerów.
Bartha rozgląda się po pokoju i składa telefony, których niósł pełne garście. (Kazał je pościnać w
mieszkaniu generała Dowbora, skąd, aresztowawszy tegoż, wracał).
- Gdzie jest oficer dyżurny?
‘ Utonął w Zatoce Puckiej na skutek katastrofy hydroaeroplanu.
76
- Ja jestem.
- Proszę mi dać klucze od gabinetu dowódcy Korpusu.
- Mogę słuchać tylko rozkazów dowódcy Korpusu.
- Generał Dowbor jest aresztowany. Dowództwo objąłem ja i roz-kazuję dać klucze.
- Żądania nie mogę spełnić. Dyżur objąłem z rozkazu generała Dowbora i jego mogę tylko słuchać.
- Aresztować! - rzuca Bartha.
Z grupy oficerów wysuwa się porucznik Strawiński, eks-adiutant pana Lednickiego, jeden z tych,
co to czekali „woli Kraju” (czytaj: Rady Stanu), aby począć budować wojsko. Potem uznał błąd,
wstąpił do szeregu, walczył mężnie (nagrodzony wstążeczką za wysadzony most w czasie walki
pod Jasieniem), przyjęty do Związku Walki Czynnej’ na dwa dni przed wybuchem.
- Jest pan aresztowany, proszę oddać broń.
Porucznik Gąssowski oddać broni nie chce, gotów jest natomiast dać słowo honoru, że z niej użytku
nie zrobi. Porucznik Strawiński broń chce wziąć, zwraca się już po żołnierzy, których hełmy i
karabiny z nasadzo-nymi bagnetami migają poprzez rozwierające się drzwi. Sytuacja staje się
tragikomiczna i zbędna. Bartha zezwala krnąbrnemu dyżurnemu ofice-rowi zatrzymać broń.
Bartha zajął gabinet dowódcy. Matuszewski skierował się do oddziału telefonów i telegrafu, by
wydać dyspozycje Korpusowi; nie wyszedł stamtąd przez całą noc, pełniąc służbę.
Natychmiast po Barcie zjawił się Lis w asystencji pułkownika Jaźwiń-skiego. Weszli do gabinetu
Barthy, zawrzała krótka wojskowa dyskusja. - Co chcecie robić? - rzuca pułkownik Jaźwiński.
Bartha udziela odpowiedzi.
Po chwili wszyscy trzej rzucają się ku ścianie - do wielkiej mapy sztabowej. Rzuty ręką -słowa jak
błyskawica - zarzuty pułkownika - krótkie repliki.
Telefon dzwoni. Biegnę przyjąć. Telefonuje naczelnik żandarmerii korpusowej - porucznik Jelski.
Jest zupełnie zdezorientowany. Żandar-meria zawsze stawiała warty w bramach fortecznych.
Tymczasem stoją jakieś warty, które nie puszczają nikogo.
- A kto przy telefonie? - pyta porucznik.
- Wańkowicz.
Porucznik zaczyna rozumieć.
- Co wy wyprawiacie! Co ja mam robić?
‘ Bo na razie Lis nas przyjął do Związku Walki Czynnej. Przy poszerzaniu się
organizacja przybrała
nazwę POW.
77
- Stawić się po rozkazy do dowódcy Korpusu, pułkownika Barthy.
Rzeczywiście te warty zagwoździły bramę. Trzeba ustanowić hasło.
- Jakie hasło? - radzi się mnie ktoś z oficerów. - Jakie hasło? - zamyślam się. Musi to być hasło
krótkie, którego się nie zapomina, jasne.
- Piłsudski - mówię.
I w ową noc imię to strzegło obu bram fortecznych. Poczyna teraz przed oczy iść kalejdoskop długi
starszych szarż korpusowych. Przychodzą przed Barthę, prężą się, salutują. Żebyż choć jeden
powiedział: „Oto moja szabla. Moim wodzem Dowbor. Żołnierz jestem i jego słucham”. Żebyż to
zrobił choć jeden z nich, którzy znajdowali potem w sobie tyle pogardy dla dziecinnych i
obłąkanych, a najpewniej przez Niemców zleconych planów tego prowokatora Barthy, pogardy
„fachowców” i „żołnierzy”. Wszyscyście postąpili nie jak żołnierze. Uderzaliście w ostrogi, mó-
wiliście „Według rozkazu”, udawaliście, że idziecie spełnić rozkaz, a myśleliście lękliwym sercem
o obstrukcji, której też baliście się robić. Jeden tylko człowiek okazał wahanie, czy uznać Barthę.
Był nim dowódca i. Legii, kapitan Wżaliński, żelaznej ręki bojowy oficer. Kazano mu zameldować
się - przybył do sztabu. Bartha, w cywilnym ubraniu, zaczął mu wydawać polecenia.
Kapitan Wżaliński zdumionym okiem powiódł po otoczeniu. Składało się ono z wojskowych szarż
najwyższych, których przecież zdawało się nie dziwić rządzenie się Barthy.
Tedy, gdy Bartha skończył, kapitan głosem człowieka, który już prawie rozumie sytuację, ale
jeszcze nie jest tego pewny, mówi tonem pół zapytania, pół oświadczenia:
- Ale... mój dowódca to jest... generał Dowbor-Muśnicki. „Porządny chłop - myślę sobie - żebyż
zechciał iść z nami. Ale nie pójdzie. To kadrowy oficer. Nie pomieści mu się w głowie”. - Ja
jestem dowódcą Korpusu. Proszę spełniać moje rozkazy - mówi z ogromnym spokojem, który
jednak jest sztuczny, Bartha.
Łuna uderzyła na twarz Wżalińskiego:
- A generał Dowbor?
- Generał Dowbor jest aresztowany.
Waży w sobie coś kapitan. Stoi wyprostowany. Patrzą uważnie w Barthę oczy żołnierskie. Wzrok
Barthy w jego wzroku. Snadź porozumieli się żołnierze.
- Komu mam się zameldować? - pyta kapitan.
- Pułkownikowi Jaźwińskiemu - odpowiada Bartha. „Według rozkazu” - brzęknęły ostrogi. Kapitan
robi zwrot - objął służbę.
78
Objęli służbę i inni oficerowie. W gabinecie został Bartna, Lis, pułkownik Malewicz. Ten znów
teraz dowodził, że plan jest mylny. Że lepiej działać inaczej...
Godziny szły. Siedziałem w przyległym pokoju na framudze okna, u drzwi gabinetu i czekałem.
Czego tak spierają się ci ludzie? Przecież każdy plan, wojskowo biorąc, jest zły. No, ale Lis
powiedział, że musi być możliwie dobry. Pewnie.
Do pokoju wprowadzają aresztowanego oficera niemieckiego, Góde-lera, i trzech jego żołnierzy.
Nasi chłopcy, poczciwe mazurskie pucułowate gęby pod francuskimi hełmami, wprowadzają ich
uroczyście, jakby celebrowali jakiś obrządek i ustawiają się przy drzwiach. Gódeler rozgląda się;
widząc, że nikt go nie zaprasza, przysuwa sobie fotel i siada. Nie ma w nim cienia tchórzostwa, ale i
cienia buty. Jest tylko bardzo blady.
Jego trzej żołnierze, niezgrabne, klockowate knechty, stoją pod ścianą i ich porcelanowe oczy nie
odbijają żadnego wyrazu. Wchodzi nasz oficer, daje znak. Warta wyprowadza Niemców. Góde-ler
mówił, potem, że był przekonany, iż idzie na rozstrzelanie. Szedł jednak tylko na kilkugodzinny
pobyt na odwachu, na którym miał mnie ustąpić miejsca za nadejściem dnia.
Lis posyła mnie do kapitana Matuszewskiego, do aparatów. Praca tam wre w pełnym toku. Sztab
łączy się na gwałt ze sztabami dywizji pieszych i z dywizją kawaleryjską.
- Co się dzieje? - pytam.
- Trudno - odpowiada kapitan. - Najprzód dużo czasu trzeba, żeby się złączyć. A jak się złączyć, to
kręcą, zwłaszcza Pierwsza Dywizja. Tylko kawaleryjska przyjęła do wykonania (rzeczywiście
poszedł rozkaz przemarszu do pułków. Pułk Drugi nawet ruszył i wziął do niewoli załogę
osiemnastu żołnierzy niemieckich - p r z y p . m ó j MW). Trzecia Dywizja - generał Iwaszkiewicz,
zwołał naradę pułkowników.
- A Żłobin co? (był to najważniejszy punkt węzłowy na skrzyżowaniu dwu dróg kolejowych).
- Dobrze, Mosiewicz’ powiedział, że ma wszystko gotowe i że czeka sygnału.
Wracam do kapitana. W przejściach, w korytarzyku, na schodach, siedzą skulone postacie
żołnierskie. Są to różne patrole, oddziałki, warty, które czekają kolejki, ordynansi, łącznicy.
Wszystko to śpi snem sprawiedliwych.
‘ Komendant Żłobina, związkowiec, zmarł w Moskwie w więzieniu na Tagance w
drodze na
Murman.
79
I tak mi zostali w oczach: w hełmach bojowych, z taśmami ładunków przez piersi, z karabinami w
dłoni, skracający czekanie snem. Zawołają ich - pójdą. Teraz - nie ich głowa. Ani śladu
wiecowania. Ci ludzie zaczynali rzecz bardzo ważką. Ale przecież wiedzieli, że nadejdzie. Więc o
czymże tu było teraz mówić?
I żołnierz kradł łapczywie i przezornie godziny snu. Wyjrzałem przez okno. Tam ciemna linia
żołnierza stała już drugą czy trzecią godzinę w szeregu na „spocznij” wzdłuż drogi. Szereg ten stał
cichy, niemy.
Generał Dowbor pisze w swej III części Szkicu1, że opieraliśmy się tylko na kompanii
samochodowej i „kilkunastu omamionych junkrach”, że byliśmy „zbrojną bandą zupełnie
bolszewickiego pokroju”. Inspirację szpiegostwa, jaką generał Dowbor rzucił na ludzi, których
intencji nie był w stanie umysł jego objąć. Kula i Bartha odparli swą śmiercią, Matuszewski swą
pracą.
Ale zniesławienie tej szarej żołnierskiej masy, która potrafiła noc całą, ciemną, duszną noc przed
beznadziejną walką, wystać z bronią u nogi, do końca czekając rozkazów, niech choć tu znajdzie
zadośćuczynienie. Niech choć tu oddam cześć tej kompanii jednego z pułków piechoty, do której,
gdy zwrócił się w ową noc komendant pułku: „Już nie generał nami dowodzi, tylko jakiści Barthy,
tak on mówi, żeby bić się; tak kto chce bić się, niech idzie na prawo” - kompania cała przeszła na
prawo. Żołnierz stanął nad podziw. Lepiej, niżeliśmy czekali. I nie było ani jednego wypadku
nieposłuchania naszych rozkazów przez jakikolwiek oddział żołnierzy (o Legii potem).
W sztabie poczęło szarzeć. Od pokoju, gdzie trwały narody, do którego chodzili i wychodzili
wojskowi różnych stopni, otwarły się drzwi. Wyszedł Lis. Miał twarz popielatą. Za nim Bartha.
- Chodźmy do Legii - powiedział Lis głucho.
Poszliśmy. Na ulicy owiało nas świeże powietrze. Wyszliśmy ze sztabu, w którym paliły się lampy,
a tu już był ranek. Ten najpierwszy ranek, zimny i przedsłoneczny.
- Jest niedobrze - kręci Lis głową - pułkownik Jaźwiński całą noc zwlekał z rozpoczęciem akcji,
wynajdywał trudności, a teraz odmówił udziału.
- A po cóż jeszcze zwlekamy? Po co idziemy do Legii Oficerskiej? - Legia przysłała delegatów,
żądają, aby im generał dał wyjaśnienia osobiście.’
Druga Legia Oficerska uszykowana była na placu przed swymi koszarami. Stali w dwuszeregu. Za
nimi uszykowało się kilkunastu Szkic do historii I Korpusu Wschodniego.
80 konnych wywiadowców Legii (reszta ich pełniła straż przy bramach fortecy).
- Baczność! w lewo patrz - dał komendę pułkownik Habicht - komendant Legii.
Oddział oddał Barcie honory.
Bartha począł mówić do Legii. Długi front nie pozwalał obu skrzydłom słyszeć słów jego.
Miast złamać dwuszereg w czworobok, Bartha dał znak rękami:
„Stańcie naokół!”
Dwuszereg się skotłował - szyk prysł. Oddział znikł, stała naokoło Barthy banda wiecowników.
Nikogo tu nie obowiązywała postawa, ani równanie i krycie, każdy mógł wtulić się w tłum,
gestykulować, wołać z ciżby. Bartha egzekutywy fizycznej nie miał. Żołnierz by szedł do walki z
Niemcami, ale było rzeczą nie do pomyślenia, żeby zechciał do tej walki z bronią w ręku zmuszać
całe oddziały.
Bartha, stojąc w ciżbie tłumu, musiał albo znaleźć w sobie ton, który by tłum porwał i znów
wojskiem uczynił, albo przegrać. I przegrał.
Zemściła się na nim nieznajomość stosunków w Korpusie.
Przybył na dwa dni przed zamachem. Nie znał psychologii Korpusu. Postarał się tylko zorientować
co do sytuacji militarnej. Pamiętam, jak pytał w przeddzień: które oddziały przedstawiają
największą siłę bojową? Odpowiedziano mu zgodnie: obie legie oficerskie. Myślano bowiem o
zaopatrzeniu i uzbrojeniu, wyekwipowaniu, liczbie karabinów maszyno-wych, liczebności składu
bojowego, nikt zaś nie zwracał uwagi, by do tego całego inwentarza dołączyć morale Legii. Morale
była w całym Korpusie chybka i nie ugruntowana, choć coraz krzepła, by w tę noc zdać chlubnie
egzamin.
Zaczynało się całą rzecz pod strachem Bożym nie tylko o Legię, więc po cóż było specjalnie jej
duchem się zajmować? Teraz więc, kiedy Bartha stanął przed karnym dwuszeregiem, który go
witał na „w lewo patrz”, przypomniał sobie, on oficer legionów, których szarże dźwigały się nie z
soli ani z roli, ani z lat wysługi, lecz z zasługi bitewnej, z najniższych stopni, że ma przed sobą
samych oficerów, kwiat Korpusu, oddział o najlepszej sile bojowej. Skinął więc ręką, zebrał wkoło
siebie oddział i, po koleżeńsku, chciał zarządzić krótką odprawę, rzeczywiście wyjaśnić sytuację,
tak, jakby tym ludziom naprawdę szło o wyjaśnienia.
Do Korpusu idąc, żołnierz wyrzekał się pewnych swobód. Korpus więc skupił element najlepszy.
Oficer - unikał szykan w armii rosyjskiej i znajdował port zaciszny. Oficer więc pchał się każdy i
oficerowie Rosjanie nieraz wykazywali wyrafinowaną pomysłowość w wynajdywaniu babek 6
Stn^py cpopri... 81 i ciotek Polek lub w ogóle najmniejszych pozorów, które
by im pozwoliły wstąpić do Korpusu.
Z tego całego materiału oficerskiego bardziej wydatne elementy znalazły się na etatach w szyku lub
w administracji. W Legii został narybek najgorszy, przeważnie chorążowie z owych smutnych
czasów, kiedy Rosja w braku oficerów była zmuszona do trzymiesięcznych szkół oficerskich brać
element z paroklasowym wy-kształceniem.
Tak sformowana Legia stała się miejscem wygnania. Oficerów podejrzanych o kradzież,
niedołęgów, nie władających gładko polskim -- pchało się do Legii. Pchało się do niej, co prawda, i
„politycznie niepewnych”, na przykład dzielnego wojskowego, pułkownika Konarze-wskiego’ -
brygadiera w Mohylewie, który jako tamtejszy komendant starał się ukrócić swawole tzw.
tekińców, konsystujących pod skrzydłami Korpusu. Oddział ich liczył osiemset koni, nie brał ani
żołdu, ani zasiłków z Korpusu, mimo to dowódca jego „rotmistrz” łkajew każdemu szeregowcowi
wypłacał trzysta rubli miesięcznie, o których pogardliwie w oddziale mówiło się „na tabak”.
Oddział ten, obwożąc portret Mikołaja, grasował za Dnieprem i cieszył się specjalną sympatią
sztabu Korpusu.
Pułkownik Konarzewski, rygorysta, odgradzał usilnie swój teren od miłych gości. Przeniesiony za
to został do Legii na szeregowca pod głupim pozorem, że „nie umiał rozwiązać zadania
taktycznego”, które mu zadał jako teoretyczne ćwiczenie delegat Dowbora - generał Karnicki.
Rzecz zrozumiała więc, że tu żadne wyjaśnienia Barthy by nie pomogły. On sam nie wygłosił
żadnego przemówienia, nie poruszał spraw zasadniczo. W paru zdaniach podał do wiadomości
fakty. Gdy dały się słyszeć pomruki, zaniepokoił się widać o psychikę oddziału. Myślał, że to
nieliczne jednostki. Chciał od razu przeciąć sytuację. - Kto chce walczyć - na prawo. Kto nie chce -
na lewo - wydał rozkaz niby przewodniczący na wiecu.
Tłum się jeszcze bardziej skłębił. Zobaczyłem najprzód końskie łby, zwracające się na prawo. To
konni wywiadowcy, jak jeden, stawali na stronie, która miała się bić.
Niebawem zebrał się przy nich pluton z trzydziestu ludzi, który sformował się od razu karnie w
dwuszereg.
Na lewo - nie poszedł nikt.
Cała masa, gardłująca, gestykulująca, stała na miejscu.
Wpadłem w ten tłum. Mignęły mi jakieś znajome twarze:
- Ludzie, co robicie, czemu nie idziecie do tamtych?!
Późniejszy wiceminister spraw wojskowych.
82
Spotkały mnie unikające wzroku, płochliwe oczy, niechętnie od-wracane głowy:
- My zaraz... czekamy tylko na naszego plutonowego... Mnie jeszcze ładunków przyniosą!
Tymczasem z tyłu, z boków, charczące, syczące słowa: „bolszewik”, „znamy takich”...
I twarze zielone ze strachu, obłędne.
Z wolna począł się orientować tłum, że dzięki inicjatywie tamtej garstki zdecydowanych, cały
oddział, pozostając w miejscu, znalazł się niejako po lewej stronie.
Tchórze poczuli się pewniej. Niezdecydowani zdecydowali się. Za-skoczeni i nieprzygotowani, nie
ufający Barcie, upewnieni przez opozycję. W powietrzu zaszumiało skrzydlate słowo: „prowokacja
niemiecka”.
Sprawa były przegrana.
Odwróciłem się do Lisa. Stał spokojnie, jasnymi swymi oczami patrząc na zgraję.
Z ulicy wciągano jeszcze kulomioty, niesiono taśmy. Rozpęd przygo-towań bojowych szedł
stamtąd.
Jakiś oddział piechoty, liczący z górą stu ludzi, równym krokiem czwórkami, w pełnym ekwipunku
bojowym, wkraczał w podwórze. Lis dał rozkaz oficerowi prowadzącemu. Komenda. Oddział w
marszu spraw-nie robi w tył zwrot i oddala się, wybijając tempo, od ogniska zarazy. Podchodzi
Bartha.
- Obejdziemy się bez Legii - powiada.
- To niemożliwe - mówi Lis - przygotowałem operację, licząc na oba oddziały Legii. Nie mam
czym luki zastąpić. - Chodźmy do i. Legii - mówi Bartha.
Idziemy. Nastrój ten sam. Bartha już nie robi eksperymentu głoso-wania. Posłyszawszy głosy:
„Niech przyjdzie generał, niech objaśni”, wychodzi z podwórza koszar l. Legii.
Wracamy do sztabu.
Począł teraz przed oczy iść kalejdoskop obrazów szybkich, wyrazis-tych, równorzędnych nieraz
tak, że trudno je obecnie w chronologicznym porządku ustalić.
W pokoju między gabinetem dowódcy, a pokojem dyżurnego oficera, na fotelu, gdzie przed dwoma
godzinami siedział Gódeler, siadł Bartha. Zagłębiony w wygodny fotel, ręce na poręczach oparł,
dłonie przy piersiach splótł i opuścił głowę w surowej zadumie.
Lis przechadzał się po pokoju. Oczy jego, rzecz charakterystyczna,
nie straciły i teraz wyrazu pogody i jakiejś radości życia. Tylko na
tych chłopięcych jeszcze ustach usiadła zmarszczka gorzka. Widziałem
ją potem, gdym spotkał Lisa w najcięższe dni jego bojowej pracy
6-
83
konspiracyjnej w Kijowie. I kiedy teraz myślę o zabitym Lisie, rzeźbią mi się okrutnym
wspomnieniem owe gorzkie zmarszczki, których nie szczędziło życie temu mężczyźnie, ledwo
wyrastającemu z chłopca.’ W pierwszym pokoju, pokoju dyżurnego oficera i poczekalni, skupiliś-
my się my wszyscy, związkowcy, którzy znaleźli się pod ręką. Wiedzieliśmy, że Bartha
zameldował się do rozporządzenia generała Dowbora i nie chcieliśmy się usuwać.
Byliśmy przekonani, że Niemcy zażądają satysfakcji i będą nalegać na danie daleko idących
zadośćuczynień, na które nie mieliśmy wątpliwości, że dowództwo się zgodzi.
W progu poczekalni zjawił się Lis. Wyprostowany służbowo, oficjalny.
- Kapitan Matuszewski, porucznik Małagowski, Wańkowicz. Wywołał jeszcze szereg nazwisk. A
gdyśmy stawili się w następnym pokoju, gdzie był Bartha, Lis zakomenderował: „Baczność” i
rzekł:
- Pozostaję waszym komendantem, jak nim byłem. Dyscyplina obowiązuje. Tu mam ja zostać z
pułkownikiem. To wystarczy. Rozkazuję iść do domów, być tam i czekać rozkazów.
Zrobiliśmy wstecz zwrot i wyszliśmy, nie żegnając się ze sobą, nie mówiąc słowa.
Sprawa była przegrana.
Pamiętam, wyszedłem przed sztab i rozejrzałem się po otoczeniu, jakbym pierwszy raz je widział.
Lis powiedział: „iść do domu” i umysł ze zdziwieniem ogarniał to słowo. Myśli uparcie wiązały,
wiązały do niego jakiś wątek, który się rwał. Wiedziałem, że mam wrócić „do domu”, jako do
punktu, z którego mam coś rozpocząć zupełnie nowego, jakiś etap zupełnie niepoczęty. I dopiero
teraz, po raz pierwszy, stanął mi przed oczami ów „dom” w czerwonych ścianach kutaiskich koszar,
bez wody i światła, bez mebli i bez gospodarskich sprzętów, „dom” wiecznie pełny nocujących
gości, rzadko oglądający gospodarzy. Rzeczy nasze były częściowo rozgrabione na wsi, częściowo
rozkradzione na kolei, częściowo w Mińsku. Nocy tej nie było i żony w tym „domu”, powiozła
bowiem pyroksylinę do Mińska, skąd dalej szwarcowało się materiały wybuchowe do Kraju.
Stałem więc tak przed sztabem, zbierając myśli. Nagle suchy huk wystrzału rozległ się o
kilkanaście kroków. Rzuciwszy okiem w tym kierunku, zobaczyłem zaraz przez drogę na
wydeptanej trawie skweru pod dużą brzozą pochyloną postać jakiegoś wojskowego. Jednocześnie
rozległ się drugi strzał, po którym nastąpiło dziwne nachylenie się postaci. Miałem wrażenie, że
człowiek strzela z pozycji stojącej do kogoś leżącego na ziemi.
Jednym skokiem przesadziłem drogę. W biegu już posłyszałem trzeci strzał.
84
Gdy dopadłem, człowiek już leżał na ziemi. Twarz, którą odwracał do nadbiegających, miał bladą.
Poznałem go!
Był to Gielniewski. Sędzia śledczy przy prokuratorze Korpusu, porucznik artylerii, który właśnie od
kilku dni zgłosił się na mego pomocnika w dziale prasowym, a tej nocy był dowódcą warty
oficerskiej (tzw. custodia honesta”) przy Dowborze. Kiedy Dowbor zamierzył się na Barthę,
Gielniewski skierował nań rewolwer. Teraz, gdy Bartha kazał Dowbora uwolnić, Gielniewski zdjął
wartę, oznajmił o tym Dowborowi i zameldował się do jego rozporządzenia.
Dowbor burknął coś na to i wypadł z mieszkania ku odwachowi - przepraszać Niemców, którzy tam
byli uwięzieni. Za nim biegła grupa jego adiutantów. Strapiony naczelnik warty przy odwachu
sądził, że oficerowie wiodą Dowbora na odwach. Przejęty tak niezwykłymi więźniami, których
oddawano mu w ręce tej nocy, gdy go ostro Dowbor zagadnął: „Proszę mnie prowadzić do
Niemców. Gdzie siedzą Niemcy?”, odparł służbiście: „Pan generał będzie łaskaw chwilkę się
wstrzymać. Ja przecież oddzielną celę w tej chwili każę naszykować panu generałowi”.
Gdy zaś tam jeszcze w dobrej wierze chciano umieścić dowódcę Korpusu w celi więziennej,
Gielniewski wyszedł przed sztab pod ona brzozę i trzy kule wpakował sobie w pierś z tegoż nagana,
którego kilka godzin wstecz dobył w obronie Barthy.
Dobiegł do niego natychmiast doktor Orgelbrand, przyklękła przy nim doktor Hubicka, ujmując
głowę umierającego w swe ręce. - Nie trafiłem w serce - szepnął Gielniewski.
A gdy go złożono na nasze i niesiono do odległego o kilkanaście kroków Szpitala Głównego
Korpusu, dodał:
- Trzeba umierać, trudno. Szkoda. Tak strasznie chciało się żyć.
Trudno.
Potem przy samych drzwiach szpitala cichutko: „Szkoda życia”. Konając na łóżku szpitalnym,
prosił, póki miał przytomność, żeby przyszedł do niego generał Dowbor. „A jeśli nie zechce... to
mu proszę powiedzieć... że umieram jak żołnierz... Bo mam tylko jedno słowo... Nie dwa... jak
generał...”
Zmarł tegoż dnia w południe.
Na huk strzałów z okna sztabu wychylił się Lis z zapytaniem, kto się zabił. Poszedłem mu objaśnić.
Bartha w tejże pozie siedział w fotelu. Ledwom skończył, otwarły się drzwi. Stanął w nich młody
podoficer w pełnym rynsztunku bojowym, z karabinem w ręku:
- Panie pułkowniku. Melduję posłusznie: podoficer z warty na odwachu.
Straż honorowa.
85
- Cóż takiego? - pyta Bartha.
- Panie pułkowniku, dwie godziny temu przyprowadzili Niemców na odwach. Zamknęliśmy ich.
Teraz przychodzi generał Dowbor i każe ich wypuścić. Więc komendant warty mnie przysłał
zapytać: co z gene-rałem robić i czy go uwięzić, czy co?
W ostatnim zdaniu jakoś ton służbisty nie dopisuje. Drga w nim, wbrew najusilniejszej woli
sprężonego podoficera, jakaś nuta junakierii, coś z „warsiawskiej” gwary Antka, który „odwalił”
kawał i wypytuje groźnie zaczepionego, czy „ma pretensję?” i - Generał Dowbor jest
nadal dowódcą Korpusu. Należy spełniać jego rozkazy.
Nie zapomnę nigdy, jak te słowa meldujący przyjął. Pytający przed chwilą z fantazją, czy uwięzić
Dowbora, na odpowiedź Barthy krótko i twardo odpalił: „Według rozkazu”, precyzyjnie zrobił
zwrot wstecz i oddalił się, wybijając starannie tempo. Ani cienia zdziwienia, zapytania, przestrachu.
„Świetny żołnierz” - myślę z żalem i wychodzę za nim ze sztabu. Tam przed sztab
przymaszerowuje właśnie pluton dwudziestu do trzydziestu ludzi z Legii Oficerskiej. Prowadzi ich
porucznik Strawiński, o którym już była mowa w opowiadaniu niniejszym. Bartha jeszcze przed
zrzeczeniem się dowództwa kazał mu zorga-nizować patrole po twierdzy, zebrał więc ludzi i
przymaszerował po instrukcje.
Któryś z adiutantów Dowbora wychodzi ze sztabu i mówi, że z rozkazu generała Dowbora
wszystkie oddziały mają wrócić do koszar. - Zależni jesteśmy tylko od pułkownika Barthy -
odpowiada porucznik Strawiński.
„Boże - myślę sobie - i tu się tli jeszcze. I tu zgasić będzie trzeba. My to robimy sami, którzyśmy w
pojawienie się każdej skry takiej całych siebie kładli”.
Rzeczywiście. Wychodzi ktoś od Barthy:
- Pułkownik Bartha każe spełniać rozkazy generała Dowbora.
- Według rozkazu - odpowiada porucznik Strawiński. Ale oto sam generał Dowbor idzie. Otoczony
świtą, z Gódelerem u boku, którego odprowadza z więzienia.
Z boku stoi oddziałek porucznika Małagowskiego1. Przygotowany był na zaimprowizowanie ad
hoc natychmiast dwóch pociągów pancernych. Z tych jeden miał ruszyć na Osipowicze, drugi na
Żłobin i po drodze zdusić załogi niemieckie po stacjach.
‘ Poległ w jednym miesiącu ze swym bratem Kazimierzem w roku 1919 w lipcu jako
komendant
pancernego pociągu „Śmiały”.
86
Porucznik Małagowski przygotował więc maszynistów, palaczy, ka-rabiny maszynowe. Koło tzw.
Mińskiej Bramy fortecznej stał wóz z materiałami wybuchowymi, przygotowany, by zaopatrzyć
pociągi. Oddziałek porucznika miał wziąć udział w ataku na dworzec, po czym bezpośrednio
począć zestawiać pociągi. Ludzie więc byli zaopatrzeni w granaty ręczne.
Teraz, gdy zobaczyli idącego wolno Dowbora asystującego Niemcom, targnęła nimi ślepa,
chłopska, nie rozumująca rozpacz. Jeden z nich z przekleństwem, nie dającym się powtórzyć,
schwycił ręczny granat zza pasa i zamierzał rzucić w grupę Dowbora z Niemcami i adiutantami.
Porucznik Małagowski w samą porę zdążył go chwycić za rękę. Pluton porucznika Strawińskiego,
widząc, że generał zbliża się do wejścia do sztabu, został na miejscu jak był, w rozwiniętym
dwuszeregu, frontem zwrócony do sztabu.
Chwila była ciekawa. Dwuszereg stał jak wryty. Długie bagnety rosyjskie karabinów, wziętych do
nogi, ani zakołysały się. Rzekłbyś - parada.
Do tak znieruchomiałego oddziału zbliżał się generał. Pierwszy był to oddział, z którym miał
zetknąć się po tej nocy. Zbliżał się wolno i w twarzy jego można było czytać wewnętrzny niepokój.
Oto chcąc wejść do sztabu, musi przejść przed dwuszeregiem. Spotykając oddział, musi wymienić
pozdrowienie. Co będzie, jeśli mu oddział nie odpowie?
Próżne obawy! Na generalskie „czołem”, pluton odpowiada zgodnie, jak na paradzie: „Czołem,
panie generale”. Po czym, obawiając się, że na tym się skończy, zrywa się ze wszystkich ust tych
ludzi:
- Prowadź nas na Niemca, panie generale! Prowadź nas na Niemca! Stanąłem tuż za oddziałem i
każde słowo odpowiedzi generała zostało mi w uszach.
- Ja sam jestem z biednej szlachty - rozpoczął generał - i ziemi ani majątku nie mam.
Po czym dowodził, że panom nie służy i jest życzliwy ludowi. Zdumiałem się. Ludziom, którzy
prosili, ażeby ich prowadził na śmierć, generał rozwijał swoje demokratyczne poglądy. Oto przeżyli
może najtragiczniejszą noc swego życia, wyrwali się z wszelkiej troski o siebie, w sercach ich
rozgorzał ogień dziejowej błyskawicy, z którego skier zrodziła się Marsylianka i Warszawianka i
Grottger, a ten generał-lejtnant uważał za stosowne... uspokajać wzburzone fluktua bolszewickie.
Niechby nie był politykiem. Niechby był tylko żołnierzem. Zrozumiał-by wtedy. Nie odczuć tych
ludzi mógł tylko żołdak. Do sztabu, w którym znajdował się Bartha i Lis, Dowbor nie zachodzi.
Posłał tam dowódcę żandarmerii, porucznika Jelskiego, aby aresztował 87 Barthę. Lis oświadczył
swoją solidarność z Barthą w wystąpieniu. Wobec tego Jelski wycofał się, by po chwili wrócić z
adiutantem Dowbora, porucznikiem Szebeką.
- Generał prosi, żebyście panowie nie utrudniali mu sytuacji - po-wiedział Szebeko - i opuścili
Bobruj sk.
Po tym powiedzeniu obaj oni opuścili sztab.
Udałem się do domu. Ordynans jednego ze znajomych oficerów, który u nas nocował, zawiadomił
mnie, że przyjechała żona moja i udała się na poszukiwanie za mną. Wyszedłem, aby ją
sprowadzić. Przeszedłem wzdłuż całe miasto tam i z powrotem. Żadnych luźno wałęsających się
żołnierzy. Oddziały jeszcze nie były zdemoralizowane. W pewnym punkcie piaszczystej szosy
bobruj skiej zobaczyłem auto-mobil pasażerski, naładowany kuferkami żołnierskimi, workami,
skrzyn-kami. Na nim kilku żołnierzy. Między nimi poznałem podoficera, który przychodził pytać,
czy ma uwięzić Dowbora.
- Gdzie jedziecie?
- Gdzie! - odpowiada zuchowato - aż Bobrujska precz - w oczach mu latają złe ogniki. - Odbiliśmy
zamek, nabraliśmy co się da i wieziemy do Żydów. Wszystko jedno, wszystko przepadło.
„Wszystko jedno, wszystko przepadło!” - oto słowa, które od tego dnia zawisły nad Korpusem.
Przez całe dwa miesiące jego likwidacji stały się one przykrywką dla wszelkich złodziejstw,
wszelkiego łajdactwa, w którym poczęła się pławić ta żołnierska i oficerska masa zdemoralizo-
wana, zrujnowana psychicznie, ta masa ludzi, którym odebrano godność własną, żołnierzy, którym
odebrano cel istnienia, którzy tkwili w szeregu bez sensu, czekając aż ich, przepuściwszy przez
kwarantannę niemieckiego obozu, zawiozą do domu.
Gdym wracał, przechodziłem koło koszar pułku inżynieryjnego. Była już godzina ósma rano. Pułk
jeszcze stał w pełnej gotowości bojowej. Oficerowie otoczyli mnie kołem. Właśnie otrzymali
telefonogram ze sztabu, żeby wracać do koszar, że nic z całej akcji, ale jeszcze nie mogli uwierzyć.
Żołnierze jeszcze nie wiedzieli nic. Stały jeszcze wozy z amuni-cją, materiałami wybuchowymi
ładowne, gotowe do drogi. Ciężko było przechodzić przez tę oazę, pełną świeżości bojowej
minionej nocy, gdy przyszło się do niej z zakurzonych ulic, po których już przemykała się
nikczemność - cuchnący produkt kapitulacji bez boju. W mieszkaniu naszym było ludno. Wróciła
żona, ściągnęły różne niedobitki. Na podłodze wszędzie leżały sterty granatów ręcznych,
rozdzielanych z wieczora (niemieckie - model 1918 - których trzy skrzynie nieco wcześniej skradli
Niemcom żołnierze porucznika Małagowskiego).
88
- Cóż, Dreczkowski, nie będziemy bili Niemców? - pyta porucznik Małagowski maszynistę swego
pancernego pociągu, poznaniaka. - Nie będziemy, panie poruczniku - odpowiada były niemiecki
żołnierz, zbieg z niewoli rosyjskiej na Murmanie, twardy człowiek. I nagle po spalonej przy kotle
parowozu, ściętej w surowy wyraz, twarzy poczynają iść Izy. Twarz nie traci spokojnego, surowego
wyrazu. Łzy nie ocierane, spadają na skórzaną kurtkę. Wszyscy milczą. Jeden z pod-chorążych
oparł się o okno i też płacze. Temu też najlżejszy skurcz nie wykrzywia twarzy, łzy same płyną.
Macham ręką, idę spać do drugiego pokoju. Wywabia mnie jeszcze głos porucznika
Kobylańskiego’. Kobylański, mówiący dużo, to rzadkość! Milczał zawsze i robił robotę za trzech.
Czy to przy przekradaniu się z organizacyjnymi rozkazami przez bolszewików w czasie oblężenia
Korpusu, czy potem, przy ekspediowaniu ludzi na Murmań, czy potem jeszcze, przy
transportowaniu granatów ręcznych i piroksyliny przez niemieckie kordony.
Teraz mówi, mówi dużo, gorączkowo. Wyglądam z drugiego pokoju na niego. Jakiś inny człowiek.
Usta trzęsące się, białe jak papier.
- Jaka podłość, jaka podłość, jaka podłość...
Powoli zaczynamy rozumieć. Wraca z rewii, którą Dowbor urządził. Mówił tam żołnierzom, że
chciano przelać ich krew, że byli to prowoka-torzy... Że on ich nie dał... Że niech wracają do
domów... - Jak najgorszy bolszewik, jak najgorszy demagog - wybucha Kobylański - znam ja
ich!... Jak Kiereński zaczynał ofensywę, też same argumenty rzucali, też same... Tłumaczyli
żołnierzom, że chce ich krew przelać...
Idę stanowczo spać i zasypiam natychmiast. Budzą mnie o jedenastej.
Lis przysyła, żeby u niego być.
Udajemy się tam z żoną.
Na Kaznaczejskiej, w dużym ogrodzie przylegającym do domu, w którym mieszkał Lis, w tym
samym ogrodzie, w którym tylokrotnie odbywały się nasze odprawy, teraz żegnamy się.
Lis wyjeżdża jeszcze dziś. Bartha też. Matuszewscy jutro. Mamy różnymi drogami ściągnąć do
Kijowa po rozkazy.
Ostatni uścisk dłoni. Wychodzimy. Jest jasne aż oślepiające słońce. Liście drzew, które wyzierają
na ulicę zza parkanów, są nienaturalnie zielone, piasek szosy żółty rażąco, wszystkie przedmioty
rzuca j ą „krótkie, czarne, ostro ucięte cienie. Całe otoczenie - niby z jakiegoś bioskopu, niby
martwe przedmioty oświetlone sztucznym światłem. Poległ w 1919 roku w ataku, trafiony kulą w
czoło. Oto zakręt w boczną, trawą zarosła uliczkę. Tam mój skład papieru i miejsce na drukarnię...
- Teraz przyjdą ciebie aresztować - mówi żona - nie wracajmy do domu.
Ale myślę, że to teraz ich obowiązki się skończyły, a moje, jako szefa propagandy, się zaczynają.
Ktoś musi powiedzieć za wszystkich. Dręczy mnie myśl, że zbyt zaufałem, że się będziemy bić, że
nie opanowałem drukarni, że nie zasypałem Korpusu odezwami, że nie spełniłem obowiąz-ku. Lis
kazał wyjeżdżać, ale obiadu w domu zjeść nie zabronił. I gdy siadamy do obiadu, żona, ja i
porucznik Małagowski, przychodzi gładki porucznik Sidor, oficer żandarmerii. Wywołuje mnie z
mieszkania, szeptem objaśnia. Żołnierzy zostawił za domem „nie chcąc nastraszyć małżonki”.
Proszę go, aby usiadł, kończę obiad. Żona niepotrzebnie chce być rycerską i oświadcza współczucie
porucznikowi Sidorowi, że jako żołnierz musi spełniać tak ciężki rozkaz. Robię uwagę, że jest zbyt
grzeczna. Porucznik Małagowski dodaje cierpko, żeby nie zapominała, jaka jest różnica między
żołnierzem i żołdakiem: pierwszy słucha tylko prawowitej władzy, drugi zaś każdej. Porucznik
Sidor milczy. Wstaję od stołu i ładuję z możliwą precyzją mój sakwojażyk, przywo-łując sobie na
pamięć całą eksperiencję z Danilowiczowskiej ulicy. Z przykrością raptem konstatuję, że jakoś
zupełnie zaczynam tracić wiarę, żeby mi się ten oto zawijany w pled Jasiek przydał jeszcze tej
nocy. Robi mi się nagle zimno aż do czubka pięt. Ale zaraz potem przychodzi zawziętość i
zagłusza wszystko.
Uwięzienie mnie było takim samym nieobliczalnym odruchem, jak tyle innych zarządzeń.
Była duża możliwość, że Niemcy zechcą wykazać politykę twardej ręki i albo zażądają
rozstrzelania winnych albo wydania ich niemieckiej jurysdykcji (Korpus bowiem mocą warunków
kapitulacji, wszedł od godziny szóstej 21 maja w skład 10. Armii niemieckiej jako jeden z jej
oddziałów). Jaka w tym wypadku byłaby pozycja generała?
Drugą ewentualnością było nieingerowanie Niemców, co też się stało. Wtedy albo należało mnie
skarać za bunt wojskowy w twierdzy, albo uniewinnić.
W pierwszym wypadku mogłaby to być tylko kara śmierci, na co by się generał, nie zoprymowany
wyraźnie przez Niemców, nie ważył, w drugim - byłoby usankcjonowaniem buntu, potępieniem
dowództwa. Przez moje aresztowanie dowództwo znalazło się w sytuacji bardzo trudnej. Ni stąd ni
zowąd aresztowano niejakiego doktora Biernackiego, 90 osobistość cieszącą się najgorszą opinią w
Korpusie, który w naszej pracy organizacyjnej nie brał udziału, ale znalazł się jakimś trafem w
grupie łączników itp. w ogrodzie przy domu na Prisutstwiennoj, w którym Bartha udzielał nam
ostatniej odprawy. Wyszedłszy sprowadzić łączników, zastałem go gardłującego przeciw
zamachowi i musiałem zagrozić re-wolwerem, co poskutkowało.
Jedynym tytułem dla aresztowania jego był chyba opozycyjnie ostry język i szyld antyniemiecki,
który lubił nosić. Peowiacy nie porzucili mnie. Zaraz nazajutrz rano zjawił się w mej celi podoficer
warty, wywołał na korytarz, wyprostował się służbowo i spytał „z rozkazu kapitana Rosińskiego”
(związkowiec - wyjechał w parę dni potem z bratem na Murman. Mówiono później, że zostali w
Orszy schwytani i powieszeni), kiedy każę się wypuścić z więzienia. Tegoż dnia pozwolono
odwiedzić mnie żonie.
Przyniosła wiadomość, że czeka na mnie, przygotowane przez kolegów, ubranie cywilne, wóz z
parą koni, którym się mam udać na Rohaczew i papiery na imię Józefa Simpsona z żoną. Papiery te
oglądałem po odzyskaniu wolności. Były spreparowane, zaiste, artystycznie, kończąc na
najdrobniejszych szczegółach, jak wizy z pieczęciami komendanta miasta itd.
Oddziałek kilku podchorążych zaabsorbowałby uwagę, rozpocząwszy strzelaninę w innym końcu
twierdzy, a tymczasem miano mnie odbić cichaczem z więzienia i wyprowadzić z góry obsadzoną
naszymi ludźmi Bramą Mińską, przy której czekałyby już konie.
Naturalnie z oferty nie skorzystałem, bo skoro raz dobrowolnie wlazłem, to trzeba było siedzieć, ale
serca, które mi okazano, póki życia nie zapomnę.
Chcąc się, zresztą, uwolnić, nie trzeba było się uciekać do całego arsenału romantycznych środków.
Począwszy od trzeciego dnia mego więzienia, różnymi drogami sfery najwyższe Korpusu prywatnie
dawały mi do zrozumienia, że mojej ucieczce nie będą robione przeszkody. Kiedy te podszepty nie
odniosły skutku, widać zatroskano się o brak wynalazczości z mej strony i nasunięto gotowy,
bardzo dowcipnie skonstruowany plan ucieczki.
Ale byłem ciekaw, co zrobią ze mną i jak wybrną z tej sytuacji i odmówiłem.
Po trzech dniach, kiedy ze strony niemieckiej było głucho, obawa, że mnie rozstrzelają, zaczęła się
zmniejszać. Była, co prawda, możliwość, że dowództwo 10. Armii przyśle swego przedstawiciela
na sąd, który będzie miał za zadanie dać groźny przykład, sterroryzować wrogie Niemcom masy
żołnierskie, tracące poczucie dyscypliny i postawić w ten sposób prestige niemiecki.
91
Ale myślałem, że „jakoś to będzie” i zupełnie w głowie mi się nie chciało pomieścić, żebym miał
zginąć.
Gdyby już miało być bardzo źle, chciałem doprowadzić grę do punktu, w którym albo sąd zhańbi
się wydaniem wyroku, albo przekazaniem mnie Niemcom.
Wtedy bym uważał, że obowiązek swój spełniłem, postawiwszy kropkę nad i oraz, że mogę wziąć
nogi za pas. Bo na bohaterską śmierć wcale nie miałem ochoty.
A zresztą... tak były wtedy zapiekłe z bólu i zapamiętania serca w nas wszystkich, że się mówiło
sobie: „niech tam najgorsze” i czuło się, że to najgorsze mogłoby być finałem, który da
zadośćuczynienie za policzek, który palił, za hańbę, która się stała, którą zrzucił Gielniewski, ale
której my reszta, ani zrzucić, ani pozbyć się nie mogliśmy, nie wiedzieliśmy jak. Osadzono mnie w
maleńkiej wilgotnej celce starych kazamatów fortecznego odwachu, obliczonej na jednego więźnia,
w której jednakże mieściło się sześciu więźniów.
Bardziej opłakane warunki były chyba tylko po powiatowych więzie-niach, na bezpośrednich tyłach
bojowego frontu. Takie zaś pałace, jak na Danielewiczowskiej wspominało się w tej polskiej
„ciupie” z rozrzew-nieniem.
Myślałem z chełpliwością kolekcjonera (siadywałem w Warszawie i na prowincji, na ratuszu, w
cyrkule, w powiecie i w gminie), że może byłem pierwszym „politycznym” od 1831 roku, którego
bagnet pilnował. W więzieniu miałem możność rozmawiać z Kalmanowiczem - byłym dowódcą
bolszewickim odcinka frontu antypolskiego. Trzy miesiące ciągnęła się jego sprawa. Miał być
rozstrzelany. Uważałem, że należy szukać porozumienia, choćby bardzo przejś-ciowego, z
bolszewikami, które by nam choć na moment otwarło drogę na wschód - do Czecho-Słowaków.
Rozmawiałem też wielokrotnie z oficerem, prowadzącym śledztwo i z prezesem sądu polowego.
Tłumaczyłem, że żadnej racji rozstrzeliwania Kalmanowicza nie ma. Że, przeciwnie, przez niego
można z centrum bolszewickim nawiązać kontakt, wypuściwszy wolno i obszedłszy się po ludzku.
Na pograniczu bowiem naddnieprzańskim stosunki były stale zaognione. „Przychodźcie -
odpowiedziano wysłańcom, gdyśmy na własną rękę starali się wysondować grunt - szubienic
starczy na was wszystkich”.
Przy Kalmanowiczu znaleziono pamiętniki, pełne mistycznej wiary w rewolucję, sąd posiadł listy
jego, pisane do narzeczonej, z których wywnioskować się dały czyste pobudki tego człowieka -
jednym słowem: nadawał się do akcji na arbitra jako ideowiec, mający mir w swoim środowisku.
92
Kiedy przyszedł sąd, zameldowałem się generałowi z prośbą o dopusz-czenie na sprawę. Generał
nie zgodził się.
- Zresztą nic tam nie będzie ciekawego, ja z góry powiem, jaki będzie wyrok: skażą go na
rozstrzelanie.
I tymczasem, wbrew temu wyrokowi z góry, sąd Kalmanowicza uniewinnił.
Generał uniewinnienie zatwierdził, ale kazał wziąć Kalmanowicza żołnierzom „eskorty” i dać mu
dwadzieścia pięć nahajów, po czym, gdy się wykuruje „odstawić i puścić za Dniepr”.
Teraz Kalmanowicz pokazywał mi zbite szkło szyby w swej celi. - Nie miałem broni, ani choćby
sznurka - mówił. - W pierwszym porywie upokorzenia, gdy mnie po sponiewieraniu na egzekucji
od-stawiono do celi, stłukłem szkło i próbowałem sobie brzuch rozciąć. Ale pociąłem się tylko na
próżno.
Wskutek fatalnych warunków cała nasza cela się rozchorowała. Jed-nego uwolniono, jeden został
nadal w więzieniu, czterech zaś w ciągu dni kilku przeniesiono do szpitala korpusowego.
W szpitalu było całkiem dobrze dzięki nadzwyczajnej przychylności doktora Orgelbranda’, dla
którego zachowuję szczerą wdzięczność, oraz uczynności sióstr.
Dziewiątego dnia wieczorem dowiedziałem się, że na pojutrze jest naznaczony sąd.
Kurowałem się gorliwie, żeby do tego dnia wyzdrowieć, ale niezupełnie mi się to udało. Bo w dzień
sądu miałem 39° z małymi kreskami. Na sąd ubrałem się w mundur, z którego poleciłem spruć
wszelkie oznaki. Sfery sztabowe były pełne świętej wiary, że kierował nami bolszewizm, a sam
generał udawał przekonanie, że jesteśmy agentami, płatnymi przez Niemców. Rozumiałem, że
ciąży na mnie odpowiedzial-ność reprezentowania całego POW.
Niestety, nie wiedziałem jakiej treści postawią mi zarzuty. Zresztą gorączka mnie nie opuszczała.
Nie układałem więc sobie żadnego planu obrony.
Jako eskortę, która miała mnie prowadzić na sąd przysłano pięciu żołnierzy z pułku inżynieryjnego.
Ci, kiedy się dowiedzieli, że to mnie mają sądzić, a oni mają mnie pilnować, wzburzyli się. Do
więziennej sali w szpitalu o zakratowanych oknach wszedł dowodzący patrolem podoficer -młody
chłopak, który przedarł się właśnie z Odessy, z rozbrojonych tam przez Austriaków oddziałów
Skrzyńskiego i oświadczył, że oni pilnowanie mnie uważaliby sobie za hańbę, że jestem wolny,
żebym z nimi wyszedł za bramę twierdzy. Podziękowałem chłopcom jak umiałem, ale odmówiłem.
Nie żyje.
93
Przyszedł oficer i przyprowadził patrol, który mnie wziął ze sobą. Na słowa komendy jeden z
żołnierzy, ogromny milczący o zaciętej twarzy i łagodnych niebieskich oczach człowiek, który do
całej rozmowy kolegów dotąd się nie mieszał, rzekł, biorąc karabin: „Wszystko jedno, jeśli pana
zasądzą, my ten sąd weźmiem na sztyki”. Czułem, że nie mówił frazesu. Sąd trwał jedenaście
godzin. Przesłuchano czterdziestu świadków. Sądzono mnie i Biernackiego. Ten ostatni użył całej
elokwencji, aby wykazać, że zawsze jego zdaniem było, że walka Korpusu z Niemcami byłaby
największym głupstwem i szkodą dla Polski. Powoływał się w tym względzie na świadków,
których starannie zebrał. Ja swoje ostatnie słowo mówiłem z zezwolenia sądu siedząc, bo mi
jaskrawe koła migały w oczach i czułem silne dreszcze. Zaznaczyłem, że sąd jest bezprawny, bo nie
może mnie sądzić ani z ramienia armii niemieckiej, której członkiem bez mej zgody zrobić mnie
nikt nie może, ani z ramienia Rady Regencyjnej, która jeszcze przed tzw. buntem ręce od nas
umyła, ani z ramienia generała Dowbora, który wobec tego miałby prawo wyroku tylko w imię
jakiejś idei, którą reprezentuje - a tej się sprzeniewierzył. Przemówienie moje było nieskładne.
Jakoś nie miałem poczucia, że mówię „przez otwarte okno”, jak się potem okazało, dobierałem
więc najprostszych argumentów, żeby ci, do których mówię, zrozumieli, żeby się do ich
świadomości jakoś przedrzeć. Głównie położyłem nacisk na straty, jakie kapitulacja przyniosła. Nie
kusiłem się, będąc bardzo wy-czerpanym, wykazywać tym ludziom korzyści, jakie by walka dała.
Sąd mnie uniewinnił.
Generał Dowbor, podając uniwinniający werdykt sądu w rozkazie dziennym do Korpusu (którego
tekstu, niestety, nie mam), obwieszczał, że nie darowuje bynajmniej winy podsądnym, którzy nie
stawili się na sąd: Barcie, Kortynie (Lisowi) i Matuszewskiemu, zarzuca im tchórzos-two i ucieczkę
(choć sam ich przez adiutanta prosił, żeby mu nie utrudniali sytuacji), każe ich chwytać i pisze, że
byli to „nie Polacy, a łotry działający za cudze pieniądze”.
Jednego z owych „łotrów”, kapitana Matuszewskiego, dogoniła de-pesza gończa na stacji Żłobin.
Komendant Żłobina, porucznik Mosiewicz, u którego właśnie spał kapitan, nie uważał za potrzebne
przerywać jego snu, natomiast zadepeszował do sztabu Korpusu ... prosząc o rysopisy zbiegów.
Stanąwszy na nogi, zwróciłem się natychmiast do dwu bardzo szano-wanych przez dowódcę
Korpusu i będących z nim w dobrych stosunkach ludzi: doktora Orgelbranda i porucznika Sołtyka
(obecnego posła) z pro-śbą, aby udali się do generała Dowbora i wyjaśnili podstawę owego
rozkazu. Wybrałem ich mianowicie, szło mi bowiem bardzo o to, żeby generał nie zbył sprawy
niczym.
94
Panowie Orgelbrand i Sołtyk złożyli mi po tej wizycie oświadczenie następujące:
Szanowny Panie!
Dnia 8 czerwca 1918 r. stawiliśmy się u dowódcy I Korpusu Polskiego, generała Józefa Dowbor-
Muśnickiego i zakomunikowaliśmy Mu, że uproszeni przez Szanownego Pana, przychodzimy
dowiedzieć się, czy zarzuty, postawione panu Bartna i jego towa-rzyszom w rozkazie nr 256 § i,
oparte są na niezbitych dowodach. Generał zaznaczył, że jako zwierzchnik, nie jest obowiązany
dawać w tej sprawie odpowiedzi.
Wówczas zwróciliśmy uwagę, że przychodzimy nie w charakterze świadków Szanow-nego Pana,
lecz dlatego, że sprawa ta obchodzi wielu ludzi, znających niektórych towarzyszów pana Barthy,
jako ludzi nieposzlakowanych i działających zawsze pod wpływem czystych pobudek. Na dany
czyn ich można patrzeć tak lub inaczej z punktu widzenia korzyści dla sprawy narodowej, nie
można jednak posądzać ich o zbrodnię działania za obce pieniądze, chyba jedynie będąc w
posiadaniu niezbitych dowodów.
Zaznaczyliśmy przy tym, że sprowadza nas do dowódcy również życzliwość i oddanie Mu, czego
niejednokrotne złożyliśmy dowody, przez wzgląd zaś na perspektywy przy-szłości pragnęlibyśmy,
aby nie można było postawić generałowi zarzutów wydania gołosłownego i w dodatku tak bardzo
obciążającego ludzi sądu.
Na to generał odrzekł:
1) Mieniący się pułkownikiem Barthą jest człowiekiem o niemieckim nazwisku von Berlitz czy coś
podobnego. Nazwisko Bartha - to pseudonim.
2) Kiedy generał prosił Niemców, aby pomogli Mu w zatrzymaniu Barthy, odrzekli mu, że nie są w
tym zainteresowani.
3) Gdy Niemcy zapytali generała, czy kryje się u niego „hallerowszczyzna”, a generał
odpowiedział: „Hallerowszczyzny nie ma, ale był lub może jeszcze jest Bartha” - Niemcy
zamilkli.
Powyższe fakty, zdaniem generała, wystarczały Mu do postawienia zarzutów wymie-nionych
w rozkazie nr 256 § i.
Co do uczciwości i czystości intencji Szanownego Pana, generał nie ma żadnych wątpliwości.
Z poważaniem
(-) dr Stanisław Orgelbrand
(-) chorąży S. Sołtyk
Zadowoliłem się tym oświadczeniem. Rzecz prosta, nie szło mi o otrzymanie „satysfakcji” od
generała Dowbora, bo jakiegożby rodzaju być ona mogła? Szło mi tylko o autentyczną wykładnię
rozkazu z ust samego jego autora.
Nie miałem po co dłużej siedzieć w Bobrujsku. Po twierdzy wałęsało się mnóstwo niemieckich
oficerów. Dzień w dzień konie, broń, magazyny 95 i zapasy przechodziły w ich ręce. Długie
eszelony rozbrojonych żoł-nierzy były wywożone do kwarantannowych baraków. Kradzież cynicz-
na i niczym nie hamowana od góry do dołu rozwielmożniła się wszech-władnie.
Czekałem też tylko wyzdrowienia żony, która natychmiast po wyroku zachorowała.
W trakcie tego przyjechał z Ukrainy od Lisa porucznik Tadeusz Lechnicki1, z którym wspólnie
byliśmy w komendzie Ligi Wojskowej, a potem Związku Broni.
Przywiózł rozkaz ruszania na Murman...
Równie ciężkiej pracy nie miał chyba i nie będzie miał. Trudno było pracować w Korpusie i przed
rozbrojeniem, ale teraz depresja ogarnęła ludzi najtwardszych i straszne rozbicie woli.
A mimo to porucznik Lechnicki nie ustąpił, nie sfolgował sobie ani innym. Pchał ludzi na Murman,
do Hallera, bo miał taki rozkaz. Jechali, bo im kazano. Doszedł też do nas rozkaz mobilizacyjny
Hallera z Moskwy.
Toteż jechali tłumnie, z Korpusu I wyjechało z górą tysiąc ludzi.
Trwało to, nim wieść nie przyszła, że generał Haller ruszył do Francji. „Sumienie” (pismo) nie
odzywało się od dawna. Jedynym pokarmem duchowym w te dni hańby pozostawał „Żołnierz
Polski” - urzędowiec korpusowy.
Jego redaktor, Henryk Nowodworski, eks-humorysta „Muchy”, do końca pisał konsekwentnie
ckliwe, bogobojne artykuły „dla tych po-czciwych zagrożonych bolszewizmem żołnierzy”.
Oto kość pacierzowa jednego z nich, który mi utkwił w pamięci:
Najświętsza Panienka dała nam trzy łaski. Pierwsza - żeśmy byli żołnierzami. Druga - żeśmy mieli
na tym bobrujskim skrawku miniaturę niepodległości. Ale trzecia łaska, którą zesłała na żołnierza
Najświętsza Panienka, jest największa. Oto szczytem szczęścia dla żołnierza jest bohaterstwo.
Odmawiając go sobie, żołnierz składa dowód wielkiego zaparcia się swego szczęścia. I to jest ta
największa laska Najświętszej Panienki, że dała nam hart odmówić sobie bohaterstwa. W zapałach
dowborochwalczych posuwał się „Żołnierz Polski” do śmieszności. Felietonista jego, opisując
rzewnie pożegnanie generała z 2. Pułkiem Ułanów, komunikował, że pułk ku generałowi
nadjeżdżał ze śpiewem: „Miałeś, chamie, złoty róg”.
Ostatni numer zawierał napaść pana Nowodworskiego, likwidującą porachunki z kapitanem
Matuszewskim, który się nie mógł bronić. ‘ Dowódca późniejszy baterii artylerii konnej, ciężko
ranny 12 września 1920 roku przy forsowaniu przez naszą kawaleryjską dywizję Bugu. Obecnie
podsekretarz stanu.
96
W miejscowej cerkwi rozległy się słowa, które były epilogiem, palącym, jak nie odpłacony policzek
z ręki wroga.
Niemcy urządzili w tej cerkwi nabożeństwo dla swych żołnierzy. Pastor, przebiegłszy dzieje
wojny, pouczał żołnierzy, że stoją nad Bere-zyną, na której niegdyś skruszyła się moc Napoleona.
Po czym prze-strzegał „dzielne, mężne i wierne serce żołnierza niemieckiego” przed zepsuciem,
które niesie Wschód.
- Patrzcie na Polaków - wołał - miejcie szeroko otwarte oczy. Oto przyszliśmy tu i Bóg ich dał w
ręce nasze. Dlaczego? Bo to byli żołnierze, którzy nie mieli honoru. Zastaliśmy wśród nich brak
honoru, złodziejstwo i przekupstwo. Strzeżcie się, żołnierze, tej zarazy i niech modlitwą waszą
będzie prośba o czystość serca.
Tak zakończył się wielki wysiłek setek tysięcy Polaków, rozsianych po bezbrzeżach Rosji i Syberii.
Z wirów szalejącego rozkładu niósł wielki, na przebój idący, prąd patriotyzmu przegięte, bezwolne
ciała wpółżywych, wpółzachły śniętych ludzi. Aż z ciał ich począł stawać żywy ląd nad topielą
wojny, pierwszy bastion na Wschodzie u drutów spękanej Ojczyzny. Coś - traf, czy logika
dziejów? - wyrżnęło czołem o szaniec i nie zostało nic. Przez czarną noc 21 maja przewinął się,
niby zygzak piorunu, krwawy prześmiech bohaterstwa i zjełczał w kurzu wschodzącego dnia. I
dziś, kiedy w piątą rocznicę nocy podaję w książce te słowa, drukowane ongiś jako żarzące jeszcze
wspomnienia, ręką troskliwą od-siałem z nich cały kąkol nazwisk i faktów.
Niech tam!
Wstaje bo szeroka Polska z krańca w kraniec. Łatwa. Pomieściwa.
7 Strzępy epopei..
OSTATNIE SŁOWO
Melchiora Wańkowicza stawionego przed sądem polowym I Korpusu pod zarzutem przygotowania
i dokonania buntu wojskowego Jeślim skorzystał z ostatniego słowa, to bynajmniej nie dla swojej
obrony. Uważam przede wszystkim, że byłoby to ujmą bronić się przed tego rodzaju zarzutami,
jakie mi sąd wytacza. Poza tym długi szereg świadków wykazał mój udział nad wyraz skromny w
wybuchu, wiele mniej wydatny niż udział wielu z panów pułkowników i kapitanów, świadków
nawet w procesie niniejszym. Toteż, gdybym stał przed sądem polowym rosyjskim lub niemieckim,
wyrzekłbym się ostatniego słowa w przeświad-czeniu, że nie mam potrzeby mówić w swojej
obronie. Ale ja stoję przed sądem polowym polskim. I od sądu tego należy mi się zadośćuczynienie
za moją pracę z zupełnym zaparciem się siebie prowadzoną od pierwszych chwil powstania
Korpusu. Obawiam się, że za tę pracę nagrodą będzie część hańby jaka i na Korpus spadła. Boję się
też, czy nie zbyt mało wyraźnie podkreśliłem, jak dotąd, swoją zupełną solidarność z wybuchem.
Odnosi się to zwłaszcza do mej odpowiedzi negatywnej na zapytanie wstępne, czy czuję się
winnym buntu wojskowego. Nie mając do chwili stanięcia w sądzie sformułowanego aktu oskar-
żenia, będąc zmuszony odpowiadać natychmiast po wysłuchaniu go „tak” lub „nie”, zawahałem się
chwilę i gotów już byłem powiedzieć, że czuję się winnym buntu, gdy przysło mi do głowy, że
skoro nie pociągnięto do odpowiedzialności tylu znaczniejszych wojskowo osób, które w pamiętną
noc objęły nad oddziałami komendę, stały pod rozkazami pułkownika Barthy, widać więc pojęcie
buntu sąd precyzuje inaczej. I teraz, po namyśle, odpowiadam: „Nie, nie jestem winien buntu
wojskowego”.
Jestem żolnierzem-ochotnikiem, który z dobrej i nieprzymuszonej woli zaciągnął się do szeregów,
formowanych w imię pewnej idei, aby tej idei służyć. Trafiłem pod dowództwo generała Dowbora,
który zależny był od Komitetu Naczelnego, a ten ostatni... - od masy wyborców. Gdy Komitet
Naczelny przez Radę Naczelną przelał swe atrybucje na Radę Regencyjną, za dowódcą Korpusu
stała ta ostatnia. Mniejsza o to, że Rada Regencyjna była niepowołana do rządzenia wojskiem. Bądź
co bądź był to miraż jakiegoś rządu, który stoi ponad dowódcą Korpusu. Najmylniej 98 w świecie
nawoływano do ślepej karności. Komu i w imię czego? Byliśmy żołnierzami - ochotnikami,
byliśmy legionistami, a nie żołdactwem.
W praworządnym państwie żołnierz może i musi ślepo słuchać dowódcy. Ponad tym dowódcą jest
rząd zależny od parlamentarnej większości, jest parlament zależny od wypadkowej sił ścierających
się w narodzie, jest niepodległa prasa wytykająca błędy. W wojsku, które rządu nie ma, nakazy
ślepej dyscypliny zamieniać musi idea mocna, której żołnierz po równo z dowództwem hołduje.
Inaczej - nawoływanie do ślepego posłuchu przyprowadza do tak tragikomicznych sytuacji jak sąd
dzisiejszy. Z czyjego. Panowie, sądzicie mnie ramienia? Czy z ramienia dowódcy Korpusu? Ale
któż go do tego upoważnił? Rada Regencyjna przecież nas od przysięgi zwolniła. Gdzież jest więc
władza zwierzchnia? Przecież i nie z idei wspólnej sobie i żołnierzom czerpie ją generał, skoro zdał
broń. Z jakiego więc tytułu sądzicie mię, panowie? I jak się stało, że ja, ochotnik, który wstąpił do
szeregów w imię pewnej idei, staję się prywatną własnością dowódcy Korpusu, członkiem, wbrew
mej woli, 10. Armii niemieckiej i jestem pomawiany o bunt dlatego, że przy idei swej
konsekwentnie stałem?
Nie może mię więc sądzić sąd z ramienia dowódcy Korpusu, bo za ostatnim nie stoi ani rząd, ani
idea powstańczej walki. Nie może mię sądzić sąd z ramienia 10. Armii niemieckiej, nie jestem
bowiem niemieckim poddanym, a dobrowolnie do tej armii nigdy nie wszedłem.
Nie jestem też winien buntu wojskowego, w noc bowiem z 21 na 22 maja, po umyciu rąk przez
Radę Regencyjną i kapitulacji dowództwa, przestaliśmy być wojskiem i staliśmy się luźnym
zbiorowiskiem, które nie opiera się więcej ani o rząd, ani o ideę.
Nie widzę więc potrzeby żadnej bronić siebie. Ale skoro już raz zebrał się sąd dzisiejszy, którego
zwołanie uważam za taki sam niewytłumaczony odruch, jakich tylekroć widownią był Korpus, tedy
wytknąć w nim muszę tę ciężką krzywdę, jaką przyniósł Korpus całej sprawie polskiej. Nie będę
mówił o rzeczy najważniejszej: o szkodzie politycznej, jaką sprawiliśmy, o atucie politycznym, jaki
Niemcom daliśmy. Nie będę poruszał hańby Korpusu w płaszczyźnie historycznej i współcześnie -
międzynarodowej, bo żeby ją zrozumieć trzeba albo pilnie studiować bieg spraw polskich, albo... po
prostu czuć po polsku. Na brak jednego lub drugiego jednorazowe przemówienie nie poradzi.
Toteż wyjdę tylko z przeciętnego „bobrujskiego” światopoglądu zwykłego oficera i żołnierza i z
tego tylko punktu widzenia ocenię fakt poddania się Korpusu.
/• 99
Jak tylko zawisła groźba przyjścia Niemców, widoczny stał się fakt, że współżycie z nimi polskiego
Korpusu musi się skończyć rozbrojeniem tego ostatniego. Fakt ten aż nadto widoczny był nie dzięki
spekulacjom myślowym lub zawodnej intuicji, a dzięki nauce, którą przyniosły dwuletnie rządy
Niemców w Polsce, dzięki doświadczeniu Szczypiorna i Beniaminowa w roku zeszłym i Hust w
roku obecnym, jak raz w chwili, kiedyśmy przechodzili pod rękę niemiecką.
Ale ludzie nie lubią patrzeć prawdzie w oczy. Pierwszy czas po przyjściu Niemców był okresem
żadną chmurką nie osnutej radości i zaiste dziecinnych marzeń o... kadrach przyszłej armii polskiej.
Nie pomagały słowa upomnień - przyjemnie było bawić się w wojsko. Nie traciliśmy jednak, ja,
ani ludzie tak jak ja myślący, wiary w otrzeźwienie. Wiedzieliśmy, że życie nam idzie z pomocą. I
kiedy, dzięki urlopom z kraju, zaczął pryskać czar wiary w Najdos-tojniejszą Radę Regencyjną i
przemożny płaszcz jej opieki, kiedy aż do ostatniego żołnierza wszystkim stała się widoma twarda,
zachłanna polityka niemiecka, kiedy przestano majaczyć o kadrach armii, zdało się nam, że można
mówić z dowództwem, z rangami starszymi, mającymi wpływ na życie Korpusu.
Żebyśmy tam spotkali jasno powiedziane: „Nie”, żeby nam oświad-czono: „Nie będziemy, nie
możemy bić się z Niemcami, będziemy trwać poty, póki oni pozwolą”, staralibyśmy się przekonać
dowództwo, że nie czując gotowości walki, zniszczyć raczej własnymi rękami ten Korpus należy i
zdemobilizować, bo traci wszelką rację istnienia. I albo byśmy dopięli tego, albo opuścili Korpus.
Ale nie. Dowództwo, wszyscy oficerowie rang wyższych, ci wpływ mający, od dowódcy Korpusu
począwszy, zapewniali zawsze, że broni z ręki nie wypuszczą, że rozbroić się nie dadzą. Zawieszeni
nadzieją na tych obłudnych obietnicach „na odczepnego” własnemu sumieniu da-wanych,
zostaliśmy ja i wielu takich jak ja, by być z Korpusem razem w ciężkich chwilach, które nań
przyjdą. Dziesiątkami całymi, setkami wstrzymywało się ludzi, którzy nie chcieli brać na siebie
hańby przejścia pod okupację niemiecką. Z tych, których ja spotykałem, jednego tylko rotmistrza
Żółkiewskiego nie udało się zatrzymać. Wiedzieliśmy, że nas rozbroją. Uprzedzaliśmy.
Dowództwo zaś w rze-czy tak wielkiej dla narodu wagi, jak wojsko i jego linia wytyczna opędzało
się frazesem oszukańczym i w chwili stanowczej zdradziło swoje obietnice. Na cztery dni jeszcze
przed przyjęciem ultimatum rozmawiałem z naczelnikiem cywilnym kraju panem Porębskim.
Niemcy już ciasnym pierścieniem otoczyli Korpus, na Żłobin, na Mohylów skierowane były
armaty, na sztab i. Dywizji skierowane bombomioty ze zbudowanych tuż pod nosem sztabu na
naszym terytorium niemieckich okopów, Haller 100 właśnie został rozbity, a pan Porębski pławił
się w optymizmie. „Nas rozbroić nie zechcą - mówił - bo zachowujemy się lojalnie. Haller ich
prowokował. Przenigdy nas nie rozbroją”. A przyciśnięty do muru, co by należało robić, gdyby
jednak stzła się ta niemożliwość, że zażądają Niemcy rozbrojenia, odparł: „No, wtedy się będziemy
bić, ale co o tym gadać przed czasem, my zawsze potrafimy umrzeć, Polakom to zawsze było
łatwo”. W ten sposób bufonadą i tromtadracją wymigiwaliśmy się od dania własnemu sumieniu
odpowiedzi na pytania najbardziej zasadnicze. Tegoż samego wieczoru inspektor artylerii z
wielkim przejęciem mówił o „niepożytej zasłudze, którą Korpus nasz przyniósł narodowi”, o tym,
„z czym pójdziemy do kraju” i „co przekażemy pokoleniom następnym” - mianowicie „o rocie
przysięgi na wierność Radzie Regencyjnej, którąśmy zdobyli na Niemcach”.
A w cztery dni taż sama Rada Regencyjna od przysięgi owej i od nas wszystkich ręce umyła. W ten
sposób naiwne zachwyty nad wartościami nieistotnymi i pozornymi przesłaniały nam twardą
rzeczywistość. I niech nie mówią ci, co losami kierowali Korpusu, że ich nie uprzedzano, albo że
fatalnie się wypadki złożyły, że taka Boża wola. Oni wiedzieli, że krach, który nastąpił, nastąpić
musi, a dobrowolnie zamykali oczy, pociągani piękną zabawką, od której oderwać się nie dawała
im próżność własna lub względy własnej wygody.
I cóż w darze narodowi Korpus Pierwszy przyniósł? Przejściem pod okupację niemiecką dał silny
atut polityczny Niemcom w ręce. Tym Niemcom, dla których rzeczą najistot-niejszej wagi jest, by
nie wypuścić z rąk swych spraw Europy Wschodniej, a więc przede wszystkim sprawy polskiej,
która we wschodniej Europie jest czynnikiem najbardziej ważkim. I w sprawie naszej wciąż oni
dzierżą twórczą inicjatywę w ręce wbrew naszej woli, a czynnik w ten monopol niemiecki bijący,
jakim miał być nasz Korpus, dobrowolnie w orbitę centralnych państw wszedł jako element niemal
współdziałający, bo jakaż była nasza neutralność? I Niemcy nie omieszkali wygrać tego
politycznego atutu na swą korzyść przez swoją światową ajencję i prasę. Prowadziliśmy na terenie
okupacji politykę rabunku, gwałtu i bezeceń-stwa, zmuszeni tylko częściowo do tego twardą
koniecznością. To podkopało powagę naszego imienia na wschodzie, utrudniło na szereg lat
pokojową ekspansję Państwa Polskiego na kresy, dało możność Niemcom ingerowania pomiędzy
nas i Białorusinów jako obrońców tych ostatnich. I to jest drugi dar, jaki Korpus nasz Polsce
przyniósł. Pilną pracą i staraniem zmontowaliśmy, zebrali, odczyścili, uporząd-kowali ogromne
zapasy materiału wojennego; ofiarnością prywatną, przemyślnością osobistą zebraliśmy duży zapas
koni. Jest to zaiste królewski dar dla Niemców, a dla narodu dar trzeci Korpusu.
101
I wreszcie przełamaliśmy, zgnietli, w bagno wtłoczyli psychikę dwu-dziestu pięciu tysięcy
żołnierza, który po bitwie wraca cały przeczyszczony psychicznie i umocniony moralnie do kraju,
teraz zaś rzuca się na rozgrabienie korpusowego majątku, demoralizuje się, klnie dowództwo i
wróci do kraju jako banda negatywnie nastrojona, złodziejska, dla której nie będzie autorytetu w
narodzie, ani świętości. I te dwadzieścia pięć tysięcy zdemoralizowane, w ostatnich chwilach
istnienia Korpusu zbol-szewizowane jego kapitulacją - oto czwarty dar, jakiśmy w pracy swej na
emigracji ojczyźnie przygotowali.
I można było chcieć bić się lub nie. Ale niech powiedzą ci, co się od walki cofnęli, jakim prawem
nosili orły i amaranty, jakim prawem Korpus tworzyli i w nim tkwili, skoro//m.? był od dawna
widoczny, a z nim i jego rezultaty i nie widzieć ich można było tylko dobrowolnie zamykając oczy.
Nikt uczciwy nie mógł pozostawać w Korpusie bez zdecydowania na walkę, gdy zechcą nam broń
wziąć. Broń tę oddaliśmy i narodowi wyrządziliśmy krzywdę ciężką. Nic nie ma na
usprawiedliwienie Korpusu.
ROZKOSZNA PAŁA1
ZAGADNIENIE MENTALNOŚCI
Generał Dowbor, podając do wiadomości Korpusu wyrok sądu polowego w mojej sprawie, podał,
że nie zwalnia od odpowiedzialności Barthy (Barthla de Weydenthal), Kortyny (Lisa-Kuli) i
Matuszewskiego, wzywa do doniesienia o ich miejscu pobytu i twierdzi, że „byli to nie Polacy, a
łotry działający za czyjeś pieniądze”.
Od tego czasu poczyna się długa historia usiłowań załatwienia tego niesłychanego oszczerstwa.
Przede wszystkim posłałem po wyjściu z więzienia do generała Dowbora dwóch ludzi - doktora
Orgelbranda i chorążego Sołtyka, którzy zażądali wyjaśnień co do sławetnego rozkazu. Generał
uchylił się od traktowania sprawy jako z mymi przedstawicielami, uważając się za mego
zwierzchnika, ale tym niemniej wyjaśnił powody dla których pisał o łotrach działających za
pieniądze. Mianowicie: że Bartha ma niemieckie nazwisko, że gdy prosił Niemców, aby aresztowali
Barthę, ci się od tego uchylili i że kiedy doniósł Niemcom (!), iż ukrywa się u niego Bartha, ci nie
reagowali.
Kiedy wszyscy znaleźliśmy się w Polsce, w imieniu spotwarzonych udali się do generała z
żądaniem zadośćuczynienia doktor Loria i porucz-nik Lechnicki. Ale generał Dowbor odmówił,
motywując „liczę (sczitaju) klientów Panów za tchórzy”, bo rzekomo uciekli, nie zameldowawszy
się generałowi.
Wobec tego panowie Loria i Lechnicki spisali protokół jednostronny. Niebawem Lis poległ,
Barthel de Weydenthal poległ, mimo to generał nie pośpieszył ze sprostowaniem ciężkiego
oszczerstwa. Opublikowałem w „Głosie Prawdy” fotografię z meldunku, z jakim zgłosili się po
nieudanym zamachu do rozporządzenia generała Bartha i Lis. Kłamstwo generała było jasne.
Generał ograniczył się publikowaniem felietoniku pełnego wątpliwych dowcipów wymierzonych
we mnie, ale w tej zasad-niczej sprawie nie reagował.
‘ Ponieważ książka generała Dowbora była szeroko czytana, należało na nią
zareagować. Jej poziom
jednak uniemożliwiał polemikę. Uważając, że wystarczy wskazać na ten poziom,
drukowałem
powyższy artykuł. Chociaż odcina się on od stylu książki, zamieszczam go, bo
uzupełnia opowiadanie
Noc z 21 na 22 maja.
103
Przeszły lata. Najgorzej zakuty łeb zrozumiałby wreszcie, kim byli spotwarzeni ludzie. W
Rzeszowie stanął pomnik Lisa-Kuli i z tej okazji wydał książkę major Lipiński, którą poprzedziła
wstępem Pani Marszał-kowa. To dało asumpt generałowi Dowborowi do rozsyłania głupawego
memoriału pełnego inwektyw, w których pomawia, że chciano się zasłonić Panią Marszałkową, bo
wiadomo, że on jest rycerski dla płci pięknej, że ataki na niego, Dowbora, chybiły, bo lis został, a
kula chybiła, i tym podobne niewiarygodne bzdury.
Było to w dwanaście lat po śmierci spotwarzonych i ogól posłów, dziennikarzy i działaczy
społecznych, którzy otrzymali memoriał (jest do obejrzenia choćby w bibliotece uniwersyteckiej)
zachodził w głowę, jakiego to typu mentalność może być sprawczynią tak niewiarygodnych
popisów.
GENERALSKA AUTOBIOGRAFIA
Odpowiedź na to daje książka, jaką właśnie wydał generał Dowbor pt. Moje wspomnienia. Książka,
licząca wraz z przypisami 172 strony, nie szczędzi narodowi uwag moralnych, cennych aforyzmów
i zba-wiennych rad:
„Niewola, wpływ zaborców, szczególnie robota panów od między-narodówki zaszczepiły nam
pierwiastek materializmu; patriotyzm znika”. „Czym się różni demokrata od chama, nikt mi tego
nie potrafił wyjaśnić”. Generał nie jest zadowolony z Polaków: „Pewien wybitny Rosjanin tak
scharakteryzował Polaków: - Nie znosicie wędzideł i stale jesteście gotowi do buntów. Definicja ta
wydaje mi się słuszną. Opinia o wiecznej gotowości naszej do awantur utrwaliła się dość mocno z
naszej historii oraz z literatury cudzoziemskiej. Nie było rewolucji w świecie, w której by Polacy
nie brali udziału”.
W książce jest pełno rozważań zbawiennych, na jakie kto zapragnie tematy - sprawa żydowska,
ukraińska, socjalna, sprawy ustrojowe są rozstrzygane z iście Cyceronową prostotą (jak miał
określić styl Dowbora Paderewski). „Chcąc zrobić coś dla ludzkości lub dla państwa dość posiadać
zdrowy rozsądek. Mogę się nim pochwalić” - rekomenduje się generał. Wobec tak zachęcającej
autoreklamy warto się wczytać w żywot tego męża stanu.
DZIECIŃSTWO PATRIOTY
Zaiste, żywot to spartański. Urodzony w Sandomierskiem, wykarmiony był przez prostą
wieśniaczkę, Marię Kwapiszównę (Słownik Biograficzny 104 -uwaga!). „Posiadane zalety i wady
oczywiście przyjąłem w znacznej mierze także od niej, ponieważ pochodziła z ludu, nabyłem też
wiele jego cech”. Matka miała zbawienne zasady pedagogiczne: „Zabijajcie się nawet, ale nie
przysparzajcie rodzicom kłopotu”. Wnosić z tego można, że nie byłaby specjalnie zakłopotana,
gdyby przyszły statysta łeb skręcił. Rżniątkę mały Dowborek obrywał jak się patrzy. Zalokowany
został na stancji szkolnej u Moskala (!), który „wymusił na ojcu przywilej dawania mi w skórę, z
którego, niestety, nieraz korzystał”. Po roku umieszczono go na stancji u „urzędniczyny
gubiernskawo prawlenja”. Widać ojciec był konsekwentny w dobieraniu atmosfery. Czy
urzędniczyna bił w skórę nie dowiadujemy się, ale wśród pewnej części biografów powstanie
niewątpliwie hipoteza, że bił po głowie, bo z powodu złych postępów trzeba było odebrać Dowbora
z gimnazjum w Radomiu i wieźć do Petersburga, bo tam wynaleziono taką szkołę wojskową, w
której, jak z rozczulającą prostotą wyznaje pamiętnikarz, „zamiast greki była dyscyplina”.
Nie bardzo to się podobało sąsiadom w Sandomierskiem: „Ja byłem już drugim dzieckiem z tej
samej rodziny, oddanym do służby w wojsku rosyjskim, więc zakrawało to jakby na manię
rusofilstwa. Oddanie mnie do rosyjskiej szkoły wojskowej uważano niemal za zdradę narodową,
potępiano nie tylko rodziców, ale i nas samych. Dlatego też stosunki sąsiedzkie z nami
podtrzymywano wprawdzie, ale w sposób oziębły. Co prawda, mało nas to wzruszało. Ponieważ
zaś niektórzy sąsiedzi nie powstrzymywali się od głośnego wypowiadania swoich poglądów, na
tym tle wynikały nieporozumienia”.
MŁODOŚĆ DOBRZE ODKARMIONA
Istotnie mogło to mało obchodzić Dowbora, bo po skończeniu szkoły, wówczas, kiedy młody
chłopak najgoręcej czuje, już nie widzi potrzeby zaglądania do Polski. Do 1886 roku jeszcze
czytuje nadsyłaną przez ciotkę „Biesiadę Literacką”. Potem przez trzydzieści lat nie mówi po
polsku, urlopów nie spędza w kraju (ta obojętność chłopaka, który wyjechał z Polski już w
zaawansowanym wieku, jest fenomenalna) i zapomina zupełnie mówić po polsku. Pociesza nas
jednak, że księcia Józefa zwano „niemieckim książątkiem” oraz wskazuje na Henryka
Dąbrowskiego „ożenionego z Niemką i mówiącego fatalnie po polsku”. Przyszłemu księciu
Józefowi lepiej się podoba w kadeckim korpusie niż w gimnazjum w Polsce, bo wprawdzie trzeba
było „brać udział w nużących cerkiewnych ceremoniach”, ale „karmiono obficie, nawet
wykwintnie”.
105
KALWIN WIERNOPODDANY
Kiedy Dowbor chce się dostać do Akademii Sztabu Jeneralnego, „w roku 1890 złożyłem raport, by
mnie od tej daty uważano za kalwina”. W tym miejscu „cyceronowy styl” posiłkuje się mówieniem
sub rosa. Widać zwierzchność umie ocenić to samozaparcie, bo już w 1903 roku młody renegat
otrzymuje funkcję policyjną, mało dla wojskowego za-szczytną, ale świadczącą o wielkiej dozie
zaufania ochrany. Zostaje mianowicie odkomenderowany „w celu uzgadniania rozporządzeń władz
cywilnych, duchownych i wojskowych” na uroczystości kanonizacji jakowegoś Serafina w
Sarowskiej „Pustyni”, na którą przyjechał car. W 1905 roku - hokus pokus - już jest dziecko, ale z
kim się zdążył ożenić, dzielny kalwin nie mówi nawet sub rosa, mimo że w narracji ma czas na
opisywanie nawet mamki.
Przed wojną przenoszą generała Dowbora do Łucka, a więc na nasze kresy, gęsto zasiedlone przez
dwory polskie. Ale żadnego śladu stosunków z Polakami nie ma. „Rzadko miałem sposobność
mówić po polsku. Stan ten trwał z górą 30 lat aż do powrotu do Polski”. Natomiast są ślady
rozmów z „chochlami”, którym tłumaczy, że „teraz Ukraińcy muszą się czuć dobrze, ponieważ nie
gnębią ich Lachy, a cesarz dał ziemię, więc w razie wojny z Austrią powinni się chętnie bić”.
W czasie wojny generał Dowbor posuwa się dosyć prędko w karierze służbowej. Władze nawet
zastanawiają się, czy mu nie powierzyć dowódz-twa nad jedną z formowanych dywizji
doborowych, które via Archangielsk miały być przetransportowane do Francji. „Szkoda, że nie
pojechałem, bo dywizje wysłane do Francji po wybuchu rewolucji w Rosji nie zbuntowałyby się.
Zbuntowali żołnierzy panowie socjaliści. Dziwię się, że nie wstyd było im robić coś podobnego”.
Zamiast do Francji, zostaje wysłany na turecki front. „Nie posiadałem odpowiednich jucznych
transportów. Poradziłem sobie w ten sposób, że stworzyłem je z tureckich kobiet, które się
dostawały do naszej niewoli po każdym ataku”.
Rządy kamaryli dworskiej z Rasputinem i Suchomlinowem na czele doprowadzają szlachetnych
Rosjan do rozpaczy, ale generał Dowbor jest innego zdania. Suchomlinowowi nie szczędzi
zachwytów w róż-nych miejscach książki, tak jak i słynnemu „usmiritielowi1” generałowi
Mellerowi („Pozostawił po sobie dużą niechęć do strajków - straj-kujących bez pardonu
rozstrzeliwał” - pisze z zachwytem generał Dowbor). Jaki ma stosunek do Rasputina, nie pisze.
Sądząc jednak z czynnej współpracy przy kanonizacji „błazennawo Serafina” - zape-wne nie
ujemny.
106
Toteż kiedy książę Wiaziemski, członek starej, jednej z najbardziej historycznych rodzin rosyjskich
„zwrócił się do mnie z poufny zapyta-niem, jak bym ja, jako dowódca dywizji, zareagował, gdyby
usunięto Cesarza (cesarz wszędzie w pamiętnikach pisany jest z dużej litery)” - wzorowy janczar,
Dowbor, odpowiada: „stanowczo wystąpię w jego obronie, nie oglądając się na nic i nie czekając
rozkazu”.
DOWÓDCA POLSKIEGO KORPUSU
Kiedy jednak to się stało, generał Dowbor, jak i inni „katolicy” chroni się do formujących się
oddziałów polskich i otrzymuje dowództwo korpusu.
Chwila jest ciężka, umysły ludzkie zdezorientowane i nawet człowie-kowi dobrze zorientowanemu
w stosunkach niełatwo by było dać sobie z tym wszystkim radę. Zastanawia jednak kontenans, z
jakim generał Dowbor rozprawia się z okolicznościami i z ludźmi otaczającymi. Ci ludzie domagali
się, aby formował wojsko dla walki z Niemcami, nie bawił się zaś w etaty, musztry, tabele rang itp.,
bo na to czasu nie ma.
Te ich dążenia są w pamiętnikach określone „stylem cyceronowym” tak
oto: „Kwitła w szeregach agitacja przeciwko mnie, bo nie chciałem
uznać »ideologii Piłsudskiego«, a później konieczności walk z Niem-
cami” (rzekomo w obronie honoru narodowego). „W tymże kierunku
działali miejscowi Żydzi”. Patriotyczne środowisko Związku Broni,
przemianowane następnie na POW, określa jako środowisko „łazików,
socjal-patriotów”, a z zarzutami tego środowiska, że w Korpusie działy
się nadużycia finansowe, rozprawia się krótko: „Kradli rzeczywiście, ale
nie Korpus, który był jednostką zdyscyplinowaną, a właśnie ci pano-
wie”.
SĘDZIA SUROWY
Nikt nie znajduje w oczach generała Dowbora uznania. „Pułkownik Żeligowski wykazał swą
nieudolność... Talentów żadnych nie wykazał...” Poległy pułkownik Mościcki „chciał być
mądrzejszy od swego zwierzch-nika”, Raczkiewicz „chorował na manię wielkości, trzymał przy
sobie świtę do reprezentacji”, Matuszewski „udawał skruchę” i „postępował nie po rycersku”,
Wańkowicz „za rosyjskich rządów zadzierał z władzą, ale na tyle ostrożnie, żeby nie trafić do
katorgi” (zarzut zabawny w ustach rosyjskiego generała, który, nawiasem mówiąc, w innym
miejscu książki staje w obronie katorgi, która „polegała tylko na pozbawieniu wolności słowa i
czynu, podobnie postępuje się gdzie indziej na kuli ziemskiej”), Inni też byli o „niewyraźnych
dążeniach. To chcieli objąć przy mnie role 107 politycznych mentorów, to powoływali się na
Piłsudskiego i żądali uznania jego autorytetu. Wszyscy oni zarozumiali, nieszczerzy, bez
wykształcenia. Do liczby tych zaliczam pana Bagińskiego Henryka, pragnącego objąć
wydawnictwo regulaminów (na czym się nie zna)... małżonków Hubickich, Lisa, Barthę i wielu,
wielu innych”. Bartha był to „młodzieniec okazały z twarzą blagiera... Sprawił na mnie wrażenie
źle wyszkolonego rekruta. Stukał piętami, wykręcał się i rzucał głową, niczym narowisty koń”. Lis
„będąc piłsudczykiem, mógł nabyć eks-periencji tylko w szeregach legionów lub austriackiej armii,
stale bitej. Nie była to zachęcająca rekomendacja”. A w ogóle „przewrót w umys-łach robili ci,
którzy najstaranniej dążyli do tego, aby nie trafić pod kule”.
W SŁOWACH MOCNY
Sam zamach opisuje generał Dowbor, popełniając kłamstwo po kłamstwie. Przedstawia sprawę
tak, jakbyśmy aresztowali go na przelotną chwilę, podczas gdy był uwięziony przez całą noc, że
Bartha wpadł blady do gabinetu, wołając: „Ratuj, generale” (a przecież sam mówi, że mu się nie
zameldował po zamachu?), że Gielniewski, mój zastępca w wydziale propagandowym, zastrzelił
się, oświadczając, iż „jako prawnik i oficer nie mogę przeżyć tego, że dałem się wciągnąć do buntu
przeciwko dyscyplinie i swemu dowódcy”, podczas gdy Gielniewski, na którego śmierć patrzałem,
kazał oświadczyć generałowi, że się zastrzelił, bo jako żołnierz, ślubujący z Niemcami walkę, ma
jedno słowo, nie dwa, jak generał (ciekawe, że ciało Gielniewskiego pochowano w najgłębszej
tajemnicy. Dlaczegoż generał odmówił honorów wojskowych swemu wiernemu podwładnemu?).
Wreszcie, że Wańkowicz „miał płomienną mowę do junkrów, namawiając ich do wystąpienia
przeciw karności. Pociągnął za sobą tylko kilku...” (jakże więc kilku ludzi mogłoby w szachu
trzymać przez całą noc cały Korpus z panem generałem pod kluczem łącznie).
Ale wszak nie zależy na prostowaniu kłamstw generała Dowbora. Chodzi o przyjrzenie się na
podstawie książki tej rozkosznej naiwności, ogłupiającemu sołdackiemu chamstwu, które w
osiemnastym roku Niepodległego Państwa - gdy ustaliły się pewne, zdawałoby się niewąt-pliwe
wartości, jak śmierć Lisa, śmierć Barthla de Weydenthal, osoba Marszałka Piłsudskiego - nic nie
cofa, nic nie koryguje i w dalszym ciągu rozumuje takimi kategoriami, jakby siedział u siebie w
koszarach w Tambowie.
108
FILOZOF I STATYSTA
„Stawiano mi zarzut, że uznałem władzę Rady Regencyjnej, bo była ukonstytuowana przez
Niemców, a że nie uznałem autorytetu Piłsuds-kiego. Z tego wniosek, że wszystko, co pochodzi od
Niemców powinno być w Polsce w czambuł odrzucone. Poprowadźmy takie rozumowanie do
ostateczności. Więc Radę Regencyjną powołali Niemcy, Rada powołała Piłsudskiego na Naczelnika
Państwa, Piłsudski zwołał Sejm, który go mianował Naczelnikiem Państwa. Należy więc potępić
obecne władze polskie, bo wzięły... początek od Niemców?!”
Zabawnie ta filozofia z koszar rosyjskich odnosi się do powstającej Polski. Wszystko mu się w tej
Polsce nie podoba. Ubrany w cywilne ubranie, czuje się w nim nieswojo, bo „wiatr przez spodnie
podwiewał pod szyję”. Czuje się równie nieswojo w tej nowej polskiej skórze. W Galicji „wszyscy
są gotowi do padania do nóżek i całowania rączek”, wszyscy w niej „politykują, pięknie gadają,
doktoryzują”. W Warszawie niepotrzebnie wypuszczono Beselera, bo... powinien był wprzód wy-
tłumaczyć się, dlaczego rozbrojono korpus niefortunnego generała. Nie-mców rozbroili
dowborczycy i „peowiacy nie mają co sięgać po pierw-szeństwo, choć byli jako tako
zorganizowani, ale byli nieliczni, składali się z elementów jednostronnie nastrojonych, nie
wyćwiczonych, nie zdyscyplinowanych, nie przywykli walczyć z Niemcami” (a kiedyż to
dowborczycy walczyli?). Zresztą „grawitowali ku socjalizmowi”. „Człon-kowie POW więcej mieli
do czynienia z polityką (czytaj obsadzanie posad), niż z wojskowością; dlaczego nazywali się
organizacją wojskową, to jest już ich sekretem”.
Geneza naszych walk wolnościowych przedstawia mu się mniej więcej tak, że np. demonstracja na
pl. Grzybowskim, „odbyła się za poduszcze-niem Żydów, Rosjanie drwili z tego powodu, że
Polakami mogą kierować tylko Żydzi”. Dochodzi do przekonania, że „przyczyną buntów 1905 roku
byli tchórze, którzy pragnęli uniknąć frontu i aferzyści, płonący żądzą robienia dobrych interesów
w czasie rozruchów”. Nie martwi się ostatecz-nie tą rewolucją, gdyż jej wynik „zbliżył szersze
masy do caratu i wzmocnił dyscyplinę w armii”, ale ubolewa, że „za eksperyment
międzynarodowych oszustów zapłaciło życiem tysiące ludzi”. Jeszcze w Radomiu zauważył, że
„grawitujący do socjalizmu należeli do młodzieży o powierzchownych poglądach (do nieuków)”
(ależ w takim razie generał, sądząc z własnej autobiografii, powinien by być liderem radomskim).
Obecnie w kraju stara się z mozołem pogłębić swoje studia socjologiczne: „co to jest
międzynarodówka, w szczególności zaś druga lub trzecia międzynarodów-ka? Dlaczego nie mówi
się nigdy o pierwszej? Czy trzecia międzynarodów-ka jest ostatnim etapem i osiągnęła
najdoskonalszą treść? Jeśli nie, co jest 109 pewnikiem, czy nie nastąpią: czwarta, piąta i... dalsze
międzynarodówki? Nikt mi, niestety, nie dał wyczerpujących odpowiedzi”.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, dzielny generał sam rozwiązuje sprawę:
„Sprawa podziału społeczeństwa na klasy jest absurdem”, bo wówczas „ludność kuli ziemskiej
musiałaby się podzielić na klasy: inżynierów, nauczycieli, astronomów, aktorów, robotników itd.”
W ten sposób uporawszy się z ogólną doktryną, „muszę z kolei rozpatrzyć kwestię socjalizmu tzw.
polskiego”. Tu już następuje takie brekekeks („partia ta nie tylko współdziała z socjalistami innych
krajów w nieznanym mi bliżej celu, ale pobiera od bogatych zagranicznych współwyznawców
pieniądze. Wątpić należy, czy je dawali i dają dla pięknych oczu biedniejszego odłamu wielbicieli
Marksa?” itd., itd.), że nie czuję się na siłach go streszczać. Utrudzony, ale tym niemniej rad z
siebie socjolog, łaskawie przypuszcza, że „może taki koryfeusz socjalizmu, jakim jest, jak
wiadomo, w Polsce Daszyński, potrafiłby lepiej wyłożyć swoje zasady i dążenia”. Panie generale! -
to już tylko zbytek skromności. Lepiej nikt by nie wyłożył.
OBYWATEL WOLNEJ POLSKI
Jak w Korpusie dolegali mu wszyscy, tak dolegają mu w Polsce. Posłowie sejmowi kradną łyżki,
prezydent tego państwa, w którym się znalazł, „sprawiał wrażenie Zołzikiewicza i nie mówił, lecz
beznadziejnie giędził” (nic podobnego nie ma np. o Mikołaju II). Witos „czcigodny chłopek
przekonał się, że odpowiedniejszym dla niego zajęciem siać rzepę, aniżeli kierować państwem”,
Julian Stachiewicz skupuje nielegalnie jakieś skóry, generał Haller, podejrzewany przez Dowbora
jakiś czas o bolszewizm, wraz z Piłsudskim „w dziedzinie wojskowości mogliby się wiele u mnie
nauczyć, gdy ja nie mam nic do zapożyczania od nich”.
KANDYDAT DO WIELKOŚCI
Stosunek do Marszałka Piłsudskiego jest stuszowany jakąś wewnętrzną cenzurą, zapewne
przyjaciół politycznych Dowbora. Zapewne mieli krwawą pracę z doprowadzeniem tej abrakadabry
do porządku. Istotnie osiągnęli, że książka nie ma zbyt wielu rusycyzmów, aczkolwiek skład zdań
nieraz jest czysto rosyjski. Gorzej było z treścią. Kto wie, przez ile filtrów musi przechodzić
korekta książki (rękopis, maszynopis, odbitka szpaltowa, pierwsza korekta, druga korekta, odbitka
kolumnowa, rewizja), zdumieje się zapewne, widząc w książce liczne białe miejsca. To już
wówczas, kiedy szła maszyna, zrozpaczony cenzor-przyjaciel przylatywał zapewne i wydłubywał
szydłem jeszcze jakieś, przepuszczone przez te wszystkie filtry, ekstrawagancje.
110
Ale mimo to pamiętniki dają soczysty obraz stosunku do pierwszego marszałka Polski. W czasie
wojny rosyjsko-japońskiej, Japończycy roz-rzucali odezwy z rysunkiem, na którym do „pająka
rosyjskiego” (pewno polipa, panie generale) strzelał „wcale udatnie oddany Polak w kon-federatce,
przy czym mógłbym twierdzić, że sylwetka jego przypominała głośnego działacza doby obecnej”
(zabawna jest w tym miejscu delikatność - Dowbor uważa, że podanie przy tym miejscu nazwiska
Marszałka zbyt by już może go zhańbiło).
Zapytywany przez władze rosyjskie o możliwości powstania polskiego (cóż za rozczulające
zaufanie do fachowca wszak pono tylko wojskowego - to ochrania kanonizację Serafina, to
informuje o polskich nastrojach) generał Dowbor uspokajał je, że „w masie narodu może znajdzie
się kilkudziesięciu ludzi, którzy zechcą spróbować wzniecić powstanie, ale realnego wyniku nie
osiągną. Opierając się na danych, które obecnie, gdy piszę ten pamiętnik, posiadam, nie myliłem
się. - Ruch strzelecki w Galicji przetworzył się w legiony, te zaś mogły zorganizować po długich
zabiegach ledwo trzy chude bry gadki”. Generał z powodu kryzysu przysięgowego uważa, że „na
takie esy-floresy może sobie pozwolić polityk, ale nie wojskowy”.
„O Piłsudskim wiedziałem tyle, co dowiedziałem się z kontrwywiadu rosyjskiego. Wiadomości te
nie bardzo zachęcały do uznania go za człowieka, któremu można by powierzyć losy Polski”. „W
talenty strategiczne Piłsudskiego uwierzyć nie mogłem. Rozu-miem, że mógł mieć do mnie
niechęć, bo przyznać mu na kredyt talentów i doświadczenia wojskowego nie mogłem...” Toteż
Marszałek, wstydząc się fachowego kolegi „niestety, nie patrzył mi w oczy. Ja przyzwyczaiłem się
w wojsku postępować odwrotnie”.
Dowbor czuje się zupełnie nie w mniejszej mierze niż Marszałek powołany do objęcia rządów w
Polsce. Delegacji z ks. Oraczewskim, wtajemniczającej go w przygotowany zamach, odpowiada, że
„jeżeli zamach się uda, a mnie powołają, to stanowisko (ministra wojny) obejmę”. Kiedy mu
Poznaniacy, przy formowaniu się państwa, proponowali objęcie dyktatury (szkoda, że nie pisze kto
- może znowu ktoś tak poważny, jak ks. Oraczewski), oznajmia: „Byłbym może zgodził się na
proklamowanie dyktatury, ale był już ogłoszony dyktator w Warszawie w osobie Piłsud-skiego”.
A szkoda. Są pewne dane, że ten dyktator miałby posunięcia w dzie-dzinie międzynarodowej pełne
świeżości („W czasie pertraktacji z Nie-mcami podsunąłem taką myśl: niech Wilhelm II proklamuje
złączenie wszystkich trzech dzielnic Polski i ogłosi się królem polskim, pozostając królem pruskim
i cesarzem niemieckim. Będzie mógł wówczas dyktować swoją wolę całemu światu”).
III
ZAKOŃCZENIE I WNIOSEK GENERALNY
Najlepsze jest zakończenie książki: autor prosi o wybaczenie mu przez swych współtowarzyszy
„tego wielkiego błędu, że nie narzuciłem Polsce ustroju, który odpowiadałby naszym ideałom.
Realne do tego możliwości posiadałem; wtedy miałbym i ja możność nagrodzenia Was. Stało się
inaczej...”
W pewnym miejscu książki autor żali się, że gdy wrócił do Polski, „starano się mnie ogłupić”.
Myślę, że się niewiele sfatygowano.
„ŚMIAŁY” ODBIJA LWÓW1
SZTAFETA, PRZENIESIONA PRZEZ PASIKA - ZNÓW
POWRACA. PANCERKA „ZWIĄZEK BRONI” ODRADZA
SIĘ W KRAJU
Ogniomistrzowi pancerki „Śmiały”
KAZIMIERZO W I MAŁA GO WSKIEM U, poległemu w wypadzie z pancerki pod wsią Zalesię
ziemi mińskiej w dniu i lipca 1919 roku na dwadzieścia pięć dni przed śmiercią brata,
STANISŁAWA MAŁAGOWSKIEGO, komendanta „Śmiałego”, poległego w wy-padzie z
pancerki 25 tegoż miesiąca pod wsią Pohorelce ziemi mińskiej A więc na odsiecz... Złapało mnie to
całkiem nagle. Do Krakowa przecież przyjechałem tylko na dzień po rzeczy2. ‘ Chwila - i już
jestem zaliczony do formującego się pancernego pociągu. Nie pojedziesz już, niebożę, do
Warszawki. Jeno na wojenkę i to, niestety, niezbyt daleką.
Już zadudniły koła pod ciężkimi pancernymi wozami. Kapitan Hic-kiewicz prowadzi pociąg.
Siedzę w bastionie i całą duszą wchłaniam widoki, które się przesuwają, swąd lokomotywy, blady
mat pancerzy. Wszystko to już było. Przypominają mi się boje z bolszewikami, w których tereny
wrzynał się mój pociąg3.
Czyż teraz nie to samo? Ta sama partyzantka chłopska, ten sam front bez ustalonej linii, też same
ryzyka i możliwości. I też same kochane gęby moich żołnierzy z bobruj skiej pancerki,
związkowców, peowiaków - którzy się zlecieli, usłyszawszy, że jestem na „Śmia-łym”.
Nasz „Śmiały” idzie pierwszy na czele szczupłej odsieczy w nieznane ruskie mateczniki.
‘ Opowiadanie komendanta pancernego pociągu „Śmiały” porucznika Stanisława Małagowskiego.
2 Porucznik Małagowski wracał właśnie do Kraju, powołany rozkazem POW z Ukrainy, gdzie
prowadził lotne oddziały wojskowe. Nim dojechał jednak do rodziny w Warszawie, złapała go w
Krakowie „potrzeba lwowska”.
3 W Bobruj sku porucznik Małagowski był komendantem zaimprowizowanego przez siebie
pociągu pancernego „Związek Broni”.
8 Stłzepy epopei... 113 Przed nami lśniąca wstęga szyn, biegnąca w
bezkres, a na niej gdzieś - twierdza Przemyśl.
Oto już jego wieże. Sanu woda przed nami i most przez San ogromny, żelazny, odrutowany, jak
łapka na myszy.
Podminowali go z pewnością.
Wyskakuje to sprawdzić patrol. Strzelanina ruska, i tak dosyć oży-wiona dotychczas, potraja się.
Wszystkich pięciu wywiadowców zostaje rannych i wraca, brocząc krwią.
Zbadać most jest niemożliwe.
Ano trudno! Rozpędzamy się, parę wstrzymujemy, żeby nam nie zasłaniała widoku i wpadamy na
most pełnym pędem. Chwile idą krótkie, ale emocjonujące. Most dudni okropnym szczę-kiem
żelastwa pod ciężarem pociągu i nie chce się skończyć. To u drugiego końca pewno założono
minę...
Uf! -wypadliśmy na drugi brzeg i „Śmiały” staje jak wryty. Jesteśmy w sferze tak szalonego ognia,
że od pancerza, po którym idzie ciągły warkot płaszczących się kuł, łuna bije.
Przez małe otwory obserwacyjne wlewa się strumyk kuł do wnętrza. Kilku naszych ludzi pada.
Odgryzamy się z naszych kulomiotów. Nic nie pomaga.
Aż dopiero, gdy prażyć poczyna nasze działo poważnym basem, opór słabnie. Zaraz pierwszy nasz
szrapnel pęka na dachu domu obsadzonego przez Rusinów. Następne równie skuteczne.
Przez most już suną szare mundury naszego 5. Pułku. Stara gwardia! Wpadają do miasta. Huk
walki toczy się dalej i przewala się kłębami strzałów po splątanych ulicach miasta. Lokomotywa
sapie z zadowoleniem. (Nazajutrz Przemyśl był w naszym ręku...)
Dalej na Lwów!...
Wpadamy na pierwszą zasadzkę chłopów pod Medyką. Przebijamy się jednak z powrotem do
Przemyśla. Nocą wyruszamy ponownie. Tym razem za nami wlecze się wąż pociągów, ładownych
wojskiem wszelkich rodzajów broni. Nasz „Śmiały” sunie powoli naprzód wśród głębokiego
śniegu. Coraz to stajemy, naprawiając zerwany tor i mosty. Z rzadka witają nas chłopi odległymi
strzałami.
Aż po dwóch dobach dopiero tej mitręźnej jazdy zajeżdżamy do Lwowa, na dworzec główny, który
jest w rękach polskich. Jesteśmy pierwsi, którzy przyszli na pomoc ze świata. Nie zapomnę
wrażenia tego wjazdu! Wszędzie snują się uzbrojone postacie. Twarze jakieś szczupłe i sczerniałe.
Oczy błyszczące. Kobiety z bronią. Malcy dźwigają na rzemieniach większe od nich karabiny.
114
Tu - czuć chęć do walki, wewnątrz rwący, najtajniejszy, potężny strumień radości życia i wiary.
Tam - przed nami - spowity w nocne cienie Lwów, pełen wroga.
A więc świtaniem atak...
I skoro świt - „Śmiały” rusza. Przed nim grzechoczą trzy puste platformy. Kierujemy się tak ku
Podzamczu.
Aż kiedy zaczerniał przed nami most na Pełtwi, który stanowi linię bojową, odczepiamy „lory”
(platformy) i puszczamy je z góry wolno. Lory rozpędzają się, dopadają we wściekłym pędzie do
mostu i rozbijają się, spadając z nasypu na wyrwanej szynie. Nie udała się Rusinom niespodzianka.
Niby w odwet za to, potęguje się ich ogień. Mimo to polscy obrońcy Lwowa wyskakują z
najprzeróżniejszych zakamarków, machają uroczyście czapkami i chustkami i pozdrawiają pociąg.
Radość to tym większa, że na razie nie zorientowali się, co to za monstrum wpada na tor od kilku
tygodni zamarły i powitali nas strzałami.
Ukraińcy też wiwatują po swojemu, aż trzeszczy pancerz. Zza mostu zaciekle bije prosto w okienko
karabin maszynowy. Iście piekielnym ogniem zieje do nas młyn! Padają znów ranni w wagonach.
Pada ciężko ranny w oko i w nogę waleczny komendant pociągu, kapitan Hickiewicz. Obejmuję
komendę.
Po tamtej stronie Pełtwi wśród Rusinów wszczyna się panika. Jak sierpem rzucił - przed nami na
wprost w odległości pół kilometra przecina szosę droga. Skrzyżowanie jej z torem wypełnia nagle
potok ukraińskiej piechoty, koni, wozów, jaszczyków, kuchen polowych, jezd-nych, karetek
sanitarnych.
„Śmiały” stoi nieruchomo na miejscu i aż drży od ognia wszystkich swych karabinów
maszynowych oraz armaty, z których szyje w skotłowaną gardziel. Gołym okiem doskonale było
widać straszne rezultaty naszej kanona-dy. A jednak lawa ruska niepowstrzymanie szła, szła i szła,
ścieląc się pokotem i przez pół godziny dygotał pociąg w febrze wystrzałów, niby bastion ruchomy.
Przypominało to z Ogniem i mieczem forsowanie mostu przez Krzywo-nosa pod Konstantynowem.
Aż po upływie pół godziny, gdy już nie stało żeru dla rozpalonych luf, wycofujemy się na dworzec
główny dla oddania komendanta i rannych towarzyszy.
Odwożę ich do szpitala. Ogromne sale, tonące w półmroku nikłych świateł. I te setki dziecinnych
ciał, zalegających prycze, setki rozszerzo-nych oczu ciężko rannych, wczoraj dzieciaków, dziś
żołnierzy. 8* 115 Nazajutrz 21 listopada wyruszamy znów o
świcie. Na krętych, bardzo wysokich nasypach ku Podzamczu czujemy się trochę niepewnie, tym
bardziej, że przez gęstą mgłę nic nie widać.
Rusini „powinni byli” spuścić nas z nasypu. Ale tak szybko wymknęli się nocą, że widać nie
zdążyli. Pomału, ostrożnie dojeżdżamy do mostu na Pehwi. Stajemy tuż przy zwalonych z nasypu
platformach, sto kroków od mostu i wczorajszej linii bojowej. Dnieje. Cisza. Stoimy dwie, trzy,
pięć minut. Nikt nie strzela. Wychodzę z dwoma ludźmi i ostrożnie zbliżam się do rzeki. Po
pewnym wahaniu wchodzę na drewniany mostek, na który ani my, ani Rusini nie śmieliśmy jeszcze
wczoraj spojrzeć. Cisza.
Dochodzę do okopu, gdzie wczoraj jeszcze stal nieprzyjacielski karabin maszynowy. Pusto. Tylko
za węglem domu leży trup feldfebla z Żółkwi (jak opiewały dokumenty), kilka taśm od karabinów
maszynowych, granaty ręczne, rakiety i inne rekwizyta wojenne, porzucone w pośpiechu przez
Rusinów.
Zdejmujemy miny, założone na moście (o Rusini, gdzie zastanowienie? Samiście rozebrali tor
przed podminowanym mostem. Dwa grzyby w barszcz w tym wypadku więcej zaszkodziły
kucharzowi, niż tym, dla których barszcz był przyrządzany). Niebawem zostaje naprawiony tor -
znów świat przed nami otworem. Huczy lokomotywa. Ludzie biegną do wagonów. Hej! -
naprzód!...
Wstaje dzień tak piękny, jakiego już od dawna nie było. W suchym, z lekka mroźnym powietrzu
rzeźbią się wyraziście najdalsze perspektywy. Ludek lwowski wysypuje się tłumnie na ulicę.
Pierwszy to dla niego, po trzech tygodniach siedzenia po piwnicach i lokalach dzień, w którym
można wyjrzeć na świat Boży bezpiecznie. Pociąg posuwa się wśród nie milknących okrzyków i
wiwatów, wśród łez i płaczu, pomieszanych ze śmiechem.
Drugi jeszcze most (już w mieście) jest podminowany. Powoli docie-ramy aż na dworzec
Podzamcza. Stamtąd krętymi wirażami na Łyczaków. Stacja w Łyczakowie wzięta była po zaciętej
walce. Widywałem łany ludzkie skoszone ogniem karabinów maszynowych przy świetle reflek-
torów ciemną nocą, jak je witał dzień mroźny, skostniałe w szponach śmierci. Widziałem liczne
pobojowiska przez cztery lata tułaczki wojennej, ale nic podobnego, jak pobojowisko łyczakowskie,
nie widziałem. Ogień polskich karabinów poszedł tu nie po spokojnej linii okopów, ale po rwącej,
jak lawina, do ataku masie.
W tym miejscu wrzała partyzantka ruska, tak typowa dla walk lwowskich. Każdy tu działał sam, na
własną rękę, z maksimum inicjatywy osobistej. I tak ich zastawała śmierć. Niektórzy z nich zdawali
się dotąd strzelać, wyciągając wciąż jeszcze przed siebie stężałe ręce, z których już 116 pozabierano
karabiny. Innego złapała kula w pełnym biegu, a w ręku została mu jeszcze kartka meldunkowa.
Jeden trup, jak żywy został w pozycji siedzącej z kawałkiem chleba w ręku; siadł był do śniadania
za wałem, bezpieczny od kuł polskich, ale widocznie szrapnel sięgnął go z góry. Na samej stacji
Łyczaków trupa najwięcej. Wrzała tam najzaciętsza walka, zwierająca się w bój na bagnety raz po
raz. Teraz trupy tylko, zwieszone w głuchym milczeniu przez parapety okien, dawały tej walce
świadectwo.
Po krótkiej naradzie z komendantem stacji Łyczaków, postanawiam „popatrzeć” na Rusinów,
którzy odeszli ze Lwowa na Winniki. Iskrzący, jasny, zimowy dzień. Kto nie zna podmiejskich
okolic Lwowa, temu nie potrafię uprzytomnić ich wspaniałości. „Śmiały” dumnie powiewa
narodową flagą i płynie poważnie wśród śniegów. U stóp naszych doliny, wioski.
Aż wreszcie, niedaleko Winnik, pędząc torem nad urwiskiem zwie-szonym, wpadamy na rusińskie
ariergardy, które ciągną na dole szosą. Pod ogniem naszym oczyszcza się ona błyskawicznie;
maszerujące od-działy rzucają się w las.
Dojeżdżamy do Winnik. Malownicze to miasteczko wyrasta pod nami nagle niby spod ziemi, jak
tylko minęliśmy ostry zakręt ostatni. Zatrzymuje się czarne cielsko pociągu, zwieszone, niby sęp w
górze nad miasteczkiem, którego ulicami płynie ruskie mrowie. Z wolna, flegmatycznie
artylerzysta, porucznik Hrebenda, wymierza działo. Kulomioty, nerwowsze, wcześniej zaczynają
szyć w wyloty ulic. I dzwoni tak Winnikom hejnał naszego powitania dobre pół godziny, aż
martwa nieruchomość siada na rynku, ulicach i zaułkach. Wracamy więc na Lwów. Aliści, nie
dojeżdżając doń cztery kilometry, spotykamy przedni patrol wojsk naszych.
Dobra nasza! Jazda na Winniki z powrotem. Znów mignęły na chwilę przed nami góry i doliny i
szosa, z której śmy dziś strącili ariergardę ruską. Oto już zakręt ów ostry, ostatni. Oto znowuż rojne
Winniki. Ale nie dajemy się skusić widokiem ruszających się w ulicach ruskich kolumn. Pełnym
pędem mknie „Śmiały” dalej, okólną linią, kilometr długą, na dworzec winnicki, nie dawszy ani
jednego strzału. Pod samym dworcem dopiero podchorąży Majewski celnym strzałem z karabinu
na miejscu kładzie jakiegoś rusińskiego żołnierza przebiega-jącego ku stacji.
Strzał ten otwiera walkę. Rozpoczyna się piekielna strzelanina za-czajonych Rusinów. „Śmiały”
wpada, ziejąc ogniem, na stację i bierze ją triumfalnie w posiadanie. Odgryzamy się teraz na
wszystkie strony. Nawet karabiny ręczne puściliśmy w ruch. Ale robi się ciepło. Między nami i
naszymi cale miasteczko Winniki, któreśmy okrążyli, a w nim dwa 117 bataliony Rusinów. Ci
ostatni zachodzą nam od tyłu. Usadowił się tam, na bliski dystans od nas, ich karabin maszynowy,
który młóci po pancerzu aż pociąg grzmi i piekielnie nam doskwiera.
Toteż walimy na pożegnanie parę razy z armaty i wycofujemy się z powrotem.
O wojenko, jakże rozkoszny twój trunek! Jak dobrze czuć ręce cale, nogi całe, siedzieć oto sobie
jak pan w swej wieżyczce z głową wytkniętą na szerokie pola i jechać że aż miło do Lwowa i
wdzięcznych Lwowianek. Trącam nogą w kark kulomiotacza. Siedzi on nad frontowym kulo-
miotem tuż pode mną i takeśmy się już zgrali, że obu nogami daję mu najdrobiazgowsze
wskazówki przy strzelaniu.
- Maciek!
- A ino?
- A na odwyrtkę!
- Rżnij!!! - odrzuca ochoczo kulomiotacz i jeszcze niżej pod nim siedzący artylerzyści. Po czym
przez podniesione żaluzje w świat szeroki toczy się roześmiana piosenka.
Po walkach tedy pod Przemyślem i Lwowem, zagnieździł się nasz „Śmiały” w tym mieście na
dobre. Lwów była to nasza baza, a z niej w krąg szła sieć naszych wywiadów głębokich - na
Stanisławów, na Styr, na Sambor i Podhajce aż ku Rawie Ruskiej.
Na tej ostatniej drodze pod Glinną Nawarią mieliśmy z Rusinami ciepłą przeprawę.
W Glinnej Nawarii nie byliśmy dotąd. Stacja to za górą stromą i za zygzakiem podwójnym boru
ukryta.
Posuwa się nasz pociąg pomaleńku, pomału, urwiska z jednej strony strome, wyniosłe, gęstym
młodniakiem na zwisających szczytach porosłe, z drugiej dół zalesiony, czarny.
I te zygzaki toru, zza których licho wie, jak nas powitają. Bo że powitają, to pewna.
Zdziwienie nasze wzrasta, bo oto mijamy jeden zakręt i drugi - nic - tor, jak stół, równy. Aż gdyśmy
ostatni załom minęli i otworzył się widok na stację przed nami, okazało się, że tor zerwany.
Zatrzymaliśmy się, a jednocześnie całe strome zbocze góry, po prawej ręce od nas, zatrzęsło się od
strzałów nad samą naszą głową. Kulomioty tedy, co prawego boku bronią, wzniosły nosy, szperać
po owych zboczach zaczęły niby psy, kiedy za myszą stóg siana prują. Bum - bum - bum wali
armata w stację, cel nasz główny. Robi się gorąco i wesoło. Dał oto Pan Bóg taki wesoły, cudny
dzień. Ani żywego ducha wkoło. Czarny las jeno wisi nad torem i hen, na lewo od niego 118
czarnym kobiercem w dół się ściele, w doliny schodzi. A tymczasem las ten tak piekielnie terkocze
w nas, a my w niego. Dziwne uczucie, tu w stalowym pudle tkwić i wymieniać z martwą przyrodą
salwy, aż się grzmot przetacza. Ale oto żywa istota. O pięćdziesiąt, nie, o czterdzieści kroków
przed nami tor przecina droga.
Z naglą na nią zza zakrętu, spoza grupy drzew wypada jeździec i w pełnym pędzie sunie w stronę
szlabanu. Kopię siedzącego pode mną kulomiotacza. Widzę, jak troskliwie ryjek karabinu
maszynowego, niby rozumna istota, bierze na cel skrzyżowanie drogi z torem. Jeszcze chwila...
Na tor ogromnym susem wskakuje Ukrainiec. Widzę go dobrze. Ma austriacki kabat ułański na
sobie.
Wachlarz kuł z naszego kulomiotu go wita. Wygiął się, jakby chciał zrobić „most”, widać kule mu
tuż przy plecach szły. Przesadził tor. Wpada w las. Cały wyszedł! Zawstydzony ryjek kulomiotu
milknie, po czym z pasją zwraca się na stację.
Wjeżdżamy na nią, tor poprawiwszy pod ogniem i obejmujemy w posiadanie.
Strzały milkną. Jesteśmy zwycięscy.
Z dolnej wieżyczki, wyściubia się ku mnie mazurski płowy łeb i gapiowato zadarty, filuterny nosek
kulomiotacza:
- Szkoda tego sielmy Rusina, panie poruczniku, cośmy go chybiły (z frontowego kulomiotu
strzelamy „my” - ja, Józiek i kulomiot). - A szkoda - odpowiadam z przekonaniem.
Tak strzegliśmy w ciągłych potyczkach toru - nasz „Śmiały” i „Piłsudczyk” poległego kapitana
Wilka.
„Tłukliśmy się” sami, tłukliśmy się w kombinacji z piechotą. Zwykle poczciwe „akademusy”
taplały się w miękim błotku i papie śniegowej i szły kontynuować walkę, zaczętą przez pancerny
pociąg. Nasze „pancerki” to arystokracja. Siedzą sobie w nich chłopcy w suchości i wyśpiewują:
Cóż to za gęganie?
Co za świńskie kwiki?
To z boju wracają
Już akademiki.
Idzie tyraliera
Okrutnie strzelając,
A polem ucieka
Wystraszony zając.
119
Rodzą się te wiersze na kamieniu, rym i rytm mają nieco kamienisty, ale smakują!
Zapisują na świeżo każde zdarzenie, są żywą kroniką wojny, a to grunt.
Ten wypadek z zającem udało mi się na własne oczy oglądać. Wkopany w rów strzelecki oddział
akademicki, współoperujący z po-ciągiem, strzelał z odległości osiemdziesięciu kroków do
rusińskiej linii, która żywo odpowiadała. Wtem szarak porywa się między liniami tuż przy polskim
okopie. Grzmią strzały i biedny kot, wlekąc zadnie nogi, pomyka ku rusińskiej pozycji.
Na ten widok, wyskakuje z polskiego okopu kilku zbyt gorliwych myśliwych i pędzi za zającem.
Pod gradem ukraińskich kuł łapie go wiara za tylne skoki i z triumfem przynosi do swoich. Był na
obiad zając, a na wieczerzę dzwoni nowy refren piosenki... Aż i „porządne” wojska przyszły. Było
to pod Obroszynem. Napierano nas silnie. Pociąg zasłaniał odwrót. Wtedy rozwinął się do
kontrataku batalion „beselerów”1. Nic podobnegom przez całą wojnę nie widział! Tyralierę
prowadzą jak balet. Z rzadka, a równo idą, pod górkę zgarnęło ich, a gdy z niej poczęli znów
spuszczać się na wieś - rzekłbyś, paw po śnieżnej płaszczyźnie równiutko ogon roztoczył.
Jedziemy za nimi i przyglądamy się. Porucznik Hrebenda wali! - no, ten by chyba świece z działa
mógł gasić, albo białogłowom korki u bucików z armaty urywać!
Pierwszy strzał - wali się kopuła cerkiewki. Niby rój czarnego robactwa wywala się z niej skłębiona
masa Rusinów i rozpierzcha się po opłotkach.
Drugi strzał - trysnęła fontanna ceglanych ułamków murowanej plebanii. I stamtąd sypią się
zbrojni. Ależ i czują macie, poruczniku Hrebendo!
„Beselery” już są we wsi.
Wracają niebawem zziajani, ale dumni. Żołnierz to prawy i ćwiczony na podziw.
„Niech żyją beselery!” - krzyczy pociąg.
A oni wznoszą swoje młode bezwąse twarze i śmieją się siwymi oczami. Nie masz już urągliwych
przezwisk, nazw haniebnych. Został tylko polski żołnierz, który walczy.
Jest coś podobnego do walk morskich w tej taktyce bojowej naszego pancernego pociągu. Równie
niepewnie wrzyna się człek w nieznane, ‘ Tzw. Wehrmacht - formacje wojskowe polskie tworzone
podczas okupacji. 120 obsadzone przez wroga tereny i czeka, że lada chwila eksploduje pod nim
mina, pod szynami ukryta.
Równie nieprzenikliwe pancerze otaczają załogę pociągu, równie pancerne wieże strzelnicze
sterczą nad stalowym kadłubem, niby nad pomostem, równie przykuty jest każdy z nas do swego
stanowiska, równie marny los czeka nas po zdemontowaniu pociągu, jak okrętową załogę po
zniszczeniu okrętu. Piechota, kawaleria, saperzy, każdy tam orze jak może, a jak jest źle, każdy
sobie radzi. My jesteśmy związani ze sobą, z pociągiem, w jedno. On bez nas, my bez niego, nie
znaczymy nic. Podobieństwo potęguje się w walce, zwłaszcza w walce z nieprzyjaciel-skim
pociągiem pancernym. Silą wtedy zależy od tego, kto pierwszy zdoła w pojedynku artyleryjskim
utrącić przeciwnika, czyje nerwy na dłużej starczą, kto dłużej placu dotrzyma.
Bój taki mieliśmy pod Hermanowicami. Wracaliśmy właśnie z pat-rolowania okolicy aż spod
Niżankowic. Raptem natykamy się na tor, który chłopstwo za nami zerwało. Wyskakują nasi z
pociągu z narzędziami, a tu sąsiednia wieś, Drozdowice, poczyna prażyć do nich ogniem karabino-
wym. Nasza armata zwraca się ku Drozdowicom, na lewo, i zabiera się do ostrzeliwania.
Wtem z zakrętu od prawej ręki po tejże linii wypada pełnym pędem na nas pociąg.
Nimeśmy głowy odwrócić zdołali, rozlega się strzał działowy ukraiński! Ich pancernik wypadł
sobie i wali. A nasze działo narychtowane hen! w pole...
Tymczasem ten „złodziej” (jak mówi Józiek) wali do nas znowuż z armaty. Szczęście, że po raz
drugi chybia. Cofa się teraz, dymiąc silnie (ze strachu - opowiada potem Józiek), zakrętem za
wzgórek. Ale jeśli on się boi, to czego my się nie mamy bać? On się już wystrzelał przynajmniej, a
nam mało co się nie dostało. Stoi tam teraz za górką (nie kombinuje widać, że zdradza go pióropusz
dymu) i niechbyśmy tylko pokazali nos, pięknie nas spotka!
Mija pięć minut. Oba „pancerniki” sapią i czekają wizyty.
Wreszcie brat-Rusin wyjeżdża delikatnie zza górki. Jezu, rety! Jak huknie porucznik Hrebenda...
Rusin w nogi. My za nim. On coraz większy pęd bierze. My też. Walimy z tej naszej Bożej armaty
aż huczy. Przepędziliśmy go aż za Niżankowice. Rezultaty strzałów Bogu wiadome, ale Józiek
klnie się, że go „dojmało”. Objawił się nam w załodze Diogenes.
A było tak. Przyjechał generał Rozwadowski i lustruje pociąg. Chwali maszynistę. Morowy dziadek
jest ten nasz Raszke. Ma pięćdziesiątkę, 121 brodę jak się patrzy, cywil jest i nie nosi munduru, bo
służy „z wolnego”, , 1 z ochoty.
- Zuch jesteś - prawi generał - porucznik chwali ciebie. Chcę ci dać nagrodę. Czego byś chciał?
Raszke przestępuje z nogi na nogę. Znać, że nie lekceważy sobie generalskiej łaskawości.
Nagle twarz mu się rozjaśnia. Odgarnia marynarkę i prezentuje, cywil nieszczęsny, nader
zdekompletowany garnitur. Guzików nie ma czym przyszyć, nici mu brak.
Nazajutrz paradował stary akuratnie obszyty.
Generał przysłał mu przez adiutanta szpulkę nici.
Chodzi teraz i wszystkim prezentuje guziki:
- Dobra nić, generalska...
Hej! Wojenko, wojenko...
II.
STRZĘPY EPOPEI-ZŁĄCZONE!1
1 Opowiadanie porucznika Tadeusza Lechnickiego, dowódcy 2. baterii 3. dyonu
artylerii
konnej.
123
i. BUDIONNY IDZIE
Pamięci porucznika KLEMENSA LEC UNICKIEGO poległego ii czerwca 1920 roku pod
Gronostajpolem nad Dnieprem Z porucznikiem Lechnickim przeżyliśmy wiele chwil dobrych i
złych na tułaczce w Rosji przy tworzeniu tam polskich sil zbrojnych. Wypadki rozdzieliły nas
potem.
Teraz odwiedzam go już jako majora, kawalera Virtuti Militari, w szpitalu. Są pierwsze dni
października 1921. Przełamała się już bolszewicka fala, ale wzdłuż całego frontu toczy się grzmot
bitwy nieustającej.
W półmroku skupionej sali szpitalnej, w jęku rannych, w cichym przesuwaniu się sióstr, przytaił
się, zakrzepł niby wielki pęd życia, huragan bitewny, płomień i gorączka wysiłku.
Major leży oparty o poduszki. Ma rany w plecach, poszarpaną lewą rękę i zgruchotaną kość prawej,
która spoczywa w nieruchomej szynie.
I ten, jak inni, w oczach ma ciągle obrazy, którymi żyje. Ten ranny to fragment wielkiej epopei, to
rozedrgana struna, która szarpnięta, jeszcze wciąż dźwięczy.
- Dogoniłem - opowiada major Lechnicki- baterię pod Chwas-towem, do któregośmy wnet, niemal
bez walki, weszli. Już w drodze dążyłem z różnymi oddziałami. I wśród nich i w baterii napotkałem
tenże duch: Żołnierz szedł tą wczesną wiosną rozłogami rozmiękłych czarno-ziemnych traktów
ukraińskich w jakimś upojeniu, w ekstazie. Rzekłbyś - pora roku i dusza żołnierska dobrały się jak
nigdy. Równo z runią, wybijającą się na polach, szła coraz nowa wieść o naszych powodzeniach. Z
każdym cichym trzaśnięciem rozpękającego pąka na drzewie padała nazwa miasta lub
miejscowości, którąśmy obsadzili.
124
Widywałem już masy objęte jednym dążeniem, ale były one wtedy wprzemocnym władaniu
instynktów burzycielskich. Czegoś zaś podobnego chyba już nie będę przeżywał. Tu wszystkich, do
ostatniego ciury, wzięła na swoje wielkie skrzydła historia. Wszyscy rozumieli, że oto na stare
polskie szlaki wali kilkadziesiąt tysięcy polskich szabel i bagnetów. Czuł każdy, że jest
współtwórcą wielkiego dzieła, że spełnia się jakiś gigantyczny plan, twórczą wolą poczęty, i
świadomość, że jesteśmy żołnierzami pierwszej wielkiej polskiej ofensywy, była u każdego i w
każdym. Toteż, kiedy na święto 3 Maja w kościele miejscowym stanęły w kolisku pełgających
kling sztandary trzech pułków jazdy naszej brygady, kiedy w stallach zasiadł generał Sawicki i
sztab, a z ambony miejscowy ksiądz witał wojska i sztandary „wolność niosące i ład”, kiedyśmy
potem z kościoła, wiszącego nad miastem, spowitym w zieleni, wymaszerowali na plac rewii, gdzie
w zwarte czworoboki jazdy uderzyła wieść, że wojska nasze już u bram Kijowa, że Romer ogromny
łup zagarnął w Koziatynie - wstrząs poszedł po szeregach.
Toż podjazdy naszej brygady były już pod Wasylkowem! Kto zajmie Kijów, kto? Hej, przelewał się
nam w uszach tupot złotych ostróg po ametystowych brukach zdobycznych miast. Huczał dźwięk
ciętej Złotej Bramy. Już wraz!
Ale nie było sądzone. Ostrym marszem rozkaz pchnął naszą brygadę • jazdy na Białą Cerkiew.
Opanował ją śmiałym nocnym wypadem rotmistrz Suszkiewicz. Ze swym szwadronem jazdy 12
Pułk Ułanów wpadł krętą uliczką od przedmieścia w centrum zajętego przez bolszewików miasta,
rozstawił kulomioty na rynku i prażył we wszystkie strony. A rano wjeżdżał do Białej Cerkwi
generał Romer. Biły wszystkie dzwony kościołów i cerkwi, przewalała się ulica wezbranym
tłumem pijanym radością, a w tej radości i w słońcu, w wiwatach, w skrzeniu się jasnego majowego
dnia, jechał nasz żołnierz w kwieciu i w zieleni, umajony młodymi listkami, uleczony tym
powitaniem, którym spotykano go na naszym szlaku ojcowym.
I te już były ostatnie, najświetniejsze nasze dni... Z Białej Cerkwii forsowny marsz na Taraszczę.
Zajęta bez walki. Tedy stajemy. Tu ma trwać nasza linia obronna. Jeno podjazdy nasze, wiecznie
czujne macki, penetrują Bogusław, Koszowatę, Stawiszcze, idą poza Zwinogródkę.
W międzyczasie przyjeżdża i obejmuje komendę nad całą jazdą generał Karnicki. Wielka rewia na
zielonych błoniach taraszczańskich. Odprawa oficerska.
Tedy skupiamy się, tężejemy w sobie. Żołnierz planów ogólnych nie zna i nie widzi, a przecież
plany te, niby elektryczny tok, idą przez każdego żołnierza.
125
Zrozumieliśmy, że oto stoimy i czekamy na coś!
To „coś”, zrazu nieokreślone, bez wyraźnego konturu, ot... zwykła kontrofensywa bolszewicka, z
wolna precyzuje się w umysłach żołniers-kich, aż wreszcie któregoś dnia zawisa na wszystkich
ustach jedno słowo:
„Budionny!”
Z głębokich stepów Dzikich Pól powstaje jakiś straszny watażka i na czele swoich tabunów toczy
się nad Dniepr. Pogromca Denikina, szybki jak piorun, wódz lotnych i dzikich jeźdźców na nie
posiodłanych koniach, spod Taganrogu sunie swe wypróbowane pułki, a każdy krok siły jego
powiększa, a każda wiorsta nowych ludzi mu daje, nowe tabuny koni spędza.
Kto zacz on jest? Ilu ma ludzi? Gdzie jest teraz? Nikt nie wie. Mówią, że wynalazł nowy sposób
walki - taczanki. Że w te ruchome kulomioty na lotnych kibitkach uzbrojona jest cała jego jazda, że
celuje we wciąganiu w zasadzkę i w krzyżowym ogniu taczanek. Coraz gęściej, coraz nerwowiej,
coraz dalej poczynają krążyć nasze patrole. Idą łukiem na sto i więcej wiorst w głąb kraju. Na
próżno. Myszkujące oddziały ukraińskich powstańców, polami idące het gdzieś! w bezkres
Ukrainy szerokiej, też nie przynoszą nic, prócz wieści zawod-nych a fantastycznych.
Aż wreszcie pierwszy świadek, pierwsza jaskółka, uciekająca do kraju Polka. Na moście w
Krzemieńczuku widziała przewalające się pułki za pułkami, tielegi, artylerię i długie sznury
taczanek. Wszystko to płynie dzień i noc, niby fala niczym nie powstrzymana - na zachód!... Od tej
chwili zagęszczają się znaki i wieści. Pieszo i konno przemykają coraz liczniejsze grupy zbiegów.
Już dochodzą nas w zawodzeniu bab, w głuchym pomruku chłopów nazwy wsi, spalonych za
„powstanie”. Do tła zwęglone Stieblów, Dawidówka, Nebohate.
Jakiś dziadowina, wieziony na płytkim wózku ukraińskim, wyrzeka, że z jednej strony ulicy na
drugą we wsi przejść godzinami nie można, bo idą i idą...
Tak jest! Idzie Budionny. Już i nasz sztab zaczyna otrzymywać konkretne, ustalone wieści.
Budionny, mianowicie, skręcił dość nie-spodzianie na Koziatyn i idzie prędkimi marszami skupioną
siłą w tym kierunku.
Koziatyn - najważniejszy węzeł kolejowy!
Nasza brygada zostaje natychmiast przerzucona tam. Gdy przy-chodzimy, Budionny już jest!
Zetknął się już z Hallerowskim baonem naszej piechoty i pokruszył go mocno. „Zrobił go”
najprzód atakiem aut pancernych i dokończył szarżą kawalerii. Potem cofnął się i zapadł na kilka
dni. Wiedzieliśmy, co to znaczy. Koncentrował się między Skwirą i Pohrebyszczami.
126
Do naszej brygady przyłączają jeden z najlepszych w Polsce oddziałów, baon odsieczy Lwowa
kapitana Żongołłowicza. Koncentrujemy się w Za-rudyńcach. Uderzamy na stojącą tam brygadę
Budionnego. Odrzucamy ją, zdobywamy baterię. I wtedy otrzymujemy rozkaz marszu na Nowo-
chwastów, gdzie właśnie poszarpano ów Hallerowski baon. Znajdujemy wspólną mogiłę naszych
trzydziestu czterech poległych i zbieramy ran-nych, których ludność pokryła po strychach i
stodołach. Ranni opowiadają, że stawali dobrze, póki w grę nie weszły automobile pancerne,
przeciwko którym nic nie mogli wskórać. Rzuciły one popłoch. Budionny ma tej taktyki trzymać
się zawsze.
A no! zobaczymy...
Wiadomości nasze precyzują się coraz bardziej. Nie ma już żadnej wątpliwości, że główne siły
Budionnego koncentrują się między Nowo-chwastowem i Samhorodkiem. Staje się rzeczą pewną,
że tu właśnie postara się on przełamać front. Z godziny na godzinę oczekujemy ataku. Trzebaż, że
w jego jądrze sądzone mi było się znaleźć, że w pamiętnym dniu biłem się w tej właśnie kropce
frontu, którą wlał się na dalekie tyły naszej armii Budionny...
W tym oczekiwaniu przeszła noc cała - z 4 na 5 czerwca. Przez cały jej ciąg na przedpolach
naszych pozycji nieustannie pojawiały się ciemne kontury bolszewickich patroli, albo sylwety
jeźdźców. Noc była parna, mglista, zawiłgła i rozmazana. Czuć w niej było ten nerwowy niepokój
przeciwnika, to niby lekkie drganie muskułów olb-rzymiego cielska, zaczajonego w stepach do
skoku, a raz po raz rozlegające się pojedyncze strzały, ku ranu gęściejsze coraz, wieściły bitwę.
Tedy przede dniem jeszcze ze sztabów pułków suną w mrok nocy za linię podjazdy silne, opatrzone
w karabiny maszynowe i nawet działa. Miast dawnej podatności, tuż tuż nieomal przed naszymi
liniami trafiają na teren zagęszczony silnie, z każdej wioseczki, z każdego futoru, wyskakują za ich
zbliżeniem natychmiast dziesięćkroć liczniejsze siły. Ściągamy się więc, zwieramy w sobie. Czas
już wielki. Bo oto około piątej rano przeciwnik rzuca pierwszą kartę na stół: to wszystkie jego
baterie koncentrują ogień na Samhorodek i Oziernę. Sytuacja przedstawia się tak: z północy na
południe w odstępach dwuwiorstowych wzajemnych leży: Toporówka, Samhorodek, Ozierna i
Nowochwastów. Pierwszy - to nasze lewe skrzydło, ostatni - to prawe. Bolszewicy bombardują
centrum, Samhorodek i Oziernę, bo jasna sprawa, że w tym miejscu szykują sobie przejście.
Ja z jednym plutonem dział (drugi pod porucznikiem Falewiczem tkwi w samej Oziernej) i
plutonem moich karabinów maszynowych dostaję się 127 do rezerwy. Są tam jeszcze trzy
szwadrony jazdy pod pułkownikiem Tokarzewskim.
Stoimy wprost za Ozierną przy trakcie, który do niej idzie, o niespełna dwie wiorsty od pierwszych
domów. Ulokowaliśmy się na skrzyżowaniu dwóch dużych traktów od Zarudyniec i Koziatyna.
Jest mgła - mży deszczyk. Na lewo widać jednak wieżyczkę cerkwi samhorodzkiej. Na prawo
faliste wzgórza zasłaniają Nowo-chwastów.
Ogień nieprzyjacielski wzmaga się coraz bardziej. W Oziernej przed nami okopala się nasza
piechota i zajadle bije. Wiemy, że to bardzo dobra piechota. Patrzymy pilnie na strony, bo przecież
te nasze trzysta szabel, dwa działa i siedem karabinów maszynowych (dwa moje i pięć 12. Pułku
Ułanów), to cała rezerwa dla wszystkich czterech punktów sześciowiorstowego odcinka:
Toporówki, Samhorodka, Oziernej i No-wochwastowa.
Wtem - i dotąd trudno mi uzmysłowić raptowność, z jaką to się stało - od strony Samhorodka
widzimy posuwających się bolszewików. Snadź sforsowali lukę między Samhorodkiem i Skwirą,
minęli Samhorodek i walą na nas, aby od tyłu wziąć Oziernę.
Nasze działa i karabiny maszynowe kierują się w tamtą stronę, szwadrony szykują się do
kontrataku, gdy wtem zbocza falistych wzgórz, które nam przesłaniają Nowochwastów, zaroiły się
czarnymi masami kawalerii nieprzyjacielskiej.
Jest dystans około trzech wiorst. W każdym razie widzimy jasno, jak równe, rozrzucone szeroko
ławy jeźdźców raz po raz ukazują się na szczycie wzgórza, by za chwilę stoczyć się w jar i jeszcze
za chwilę - wynurzyć się już znacznie bliżej nas.
Dzielna piechota Oziernej wciąż walczy. Falewicz tam ze swych dwóch dział gra - aż w niebie
słychać.
Szybkim manewrem pułkownik Tokarzewski dwa szwadrony formuje przeciw nowemu
niebezpieczeństwu. Tam też kierują się paszcze naszych dwóch dział. Na tych od Samhorodka
zostaje szwadron i karabiny maszynowe.
Ledwośmy się tak przegrupowali, jeszcze rozkaz nie został oddany i jeszcze nie ruszyły szwadrony,
gdy splątana masa wozów, koni i ludzi, jaszczów amunicyjnych, kuchen polowych i sanitarek
runęła w ślepym popłochu z Oziernej.
To pękł nasz opór w tym ostatnim punkcie.
Splątaną masą w galopie oto mijają nas i trudno oddać ten szał ucieczki, wspinanie się koni,
przewracanie wozów, turkot i brzęk wiezionych kuchni, furgony bez woźnicy, które niosą oszalałe
konie wraz z całą uciekającą masą; znać, że im wszystkim ktoś naprawdę „jedzie na karku”.
128
I w istocie. Poprzez mgłę tego dnia, w czarnej gardzieli traktu pomiędzy drzewami ukazują się
nagle trzy opancerzone auta bolszewickie. Między nimi a ostatnimi wozami przerwa jakich dwustu
- trzystu kroków. Jadą pełnym pędem, strzelając ze wszystkich swoich maszynek. Równolegle z
nimi z jednej i z drugiej strony polem idzie rozrzucona ława jeźdźców bolszewickich.
Staje się jasne, że sytuacja przegrana. Krzyczę, żeby zaprzodkowano działa. W trakcie tego wali się
z konia ich dowódca, Dzieduszycki, młody i niezmiernie odważny adiutant sztabu naszej dywizji
jazdy, który wyprosił się na tę wyprawę.
Nasze szwadrony, dostawszy się w ogień pancerek, cofają się w nie-ładzie. Pułkownik
Tokarzewski, ranny trzema kulami, zsuwa się z konia. Ratują go i wynoszą adiutanci Grocholski i
Hahn. Moje działa i jaszcze pełnym pędem wjeżdżają na trakt i wpadają pod lufy pancerek. Konie z
kwikiem przysiadają w zaprzęgach. Są białej maści jak ulał, przedmiot naszych starań i naszej
chluby. Teraz widzę, jak po nich, niby sznurecz-kiem, przeciągają swoją serię kulomioty i jak po
takiej serii na białych zadach końskich wykwita niby krasny haft - ścieg krwi. Wybito konie przy
jaszczach i przy jednym z dział. Drugie uratowano. Próbujemy jeszcze z dowódcą ułańskich
kulomiotów, porucznikiem Naruszewiczem, strzelać w auta, w ławę. Ale auta niebawem nas mijają
w pełnym pędzie, pozostawiając nas nasuwającej się swojej kawalerii. Chciwe ryjki ich
kulomiotów pełgają dymkami wystrzałów, niby złośliwymi żądłami, ku uciekającym działom i
taborom. I tak oto przesuwają się tuż, że widzimy jasno wielki napis czerwony na boku
przodującego. Zwie się ,,Put’ w Warszawu” (droga do Warszawy). Wrzucam swoje oba kulomioty
w ostatnie dwa czterokonne wózki. Liczymy się. Zostało nas ośmiu. W tym porucznik
Naruszewicz i sześciu żołnierzy. O pół wiorsty widnieje zbawczy las. Poczynamy rej terować w
tamtym kierunku.
Jestem w ciężkim szynelu, obładowany utensyliami, zwłaszcza ciąży mi torba z mapami. Moje
chłopaki wyrywają z całym zrozumieniem rzeczy i nasza grupa zaczyna się rozciągać.
Po polu uwijają się już luźne tylko bandy kozactwa i wyłapują rozproszonych naszych żołnierzy.
Oto i partia jakich czterdziestu koni, widzą nas, podrywają się z miejsca i szeroką rozrzuconą
gromadą dążą ku nam. Na czele sadzi wspaniały drab w czerwonych spodniach, olbrzymiej czapie,
rozwianej czerkiesce, za nim wysforowuje się kilku innych na lepszych koniach. Już są na dwieście
kroków, i dzielący nas dystans maleje wciąż. Widzę, jak jakiś nasz żołnierz staje, wznosząc ręce, i
jak czołowy watażka tnie go całym rozmachem w te ręce, jak nadlatujący za nim kozak rąbie go w
głowę.
9 Strzępy epopei... 129 Źle z nami. Las daleko jeszcze. Słyszymy krzyki:
^Polaczki, zdajties! Wsio rawno nie ujdiotie”.
Na szczęście nasi chłopcy właśnie zobaczyli, jak to poddanie się wygląda.
Więc z nagłą determinacją odwracamy się i plujemy z naszych karabinów jedną salwę. Potem
drugą.
Czołowy kozak zwinął się na swoim białym koniu; strzał skręcił i zmiótł go na ziemię. Padł jeszcze
drugi. To wstrzymuje całą bandę. Małpimi, szybkimi ruchami zeskakują z koni, rozsypują się w
łańcuch i poczynają nas ostrzeliwać.
Tak, odgryzając się im, sięgamy lasu. Wpadamy w głęboki rów, otaczający go - i już jesteśmy
bezpieczni. Chyłkiem, w pojedynkę, wydrapujemy się jego przeciwległą stroną - do lasu. Lesie,
lesie zielony z gęstym poszyciem! Jakże śmigle przemierzały ciebie nogi żołnierskie... Biegliśmy,
potem szliśmy, z karabinem do strzału, bacznie, bo przecież w lesie pełno mogło być bolszewickich
patroli, niepewni gdzie się wynurzyć, nic nie wiedzący, czy nie pluszczemy się, jak ujęte i wybrane
z wody płotki, w okach bolszewic-kiego saka.
Miało się ku wieczorowi, gdyśmy wynurzyli się ostrożnie na trakt koło Morozówki. Było to
zaledwie o cztery wiorsty od Śnieżnej - naszej straconej pozycji.
Na tej czwartej wiorście napotkaliśmy patrole 5. Pułku Ułanów. Budionny nie rozlewał się, widać,
na boki, nie patrzył na strony na cały nasz front, tak jak nie zwróciły na nas w południe uwagi jego
pochłonięte pogonią pancerne auta. Szedł naprzód!
Wydrapaliśmy się wraz z napotkanym patrolem na kurhan wyniosły. Widać było z tego miejsca
dobrze, zwłaszcza przez lornetę, skrzyżowanie dwóch traktów, na których kilka godzin wstecz stały
moje działa i ma-szynki Naruszewicza i szwadrony Tokarzewskiego. Teraz tam, w świetle
zachodzącego słońca, w wypogodzonym wieczo-rze 5 czerwca sunęły siły Budionnego. Ostrym
wyciągniętym krokiem szedł szwadron za szwadronem, aż tylne szeregi coraz dobijać musiały
truchtem. Szły szwadrony, znaczone co pewien czas w przerwie czer-wienią sztandarów, szły działa
i znów szwadrony, szwadrony. To Budion-ny parł na Berdyczów...
Patrzyliśmy na ten rwący potok koni i ludzi z naszego kurhanu, aż zapadł mrok zupełny.
W ciemnościach nocnych, traktem rozwiłgłym, szliśmy, żolnie-rze-rozbitki, do sztabu w
Morozówce.
Z rozległych pól Ukrainy wstało westchnienie ogromne. Zdało się, że w czarnym niebie zderzyły
się falangi duchów, harcujących na tych polach 130 przedwiecznie, zapełgały po kurhanach
samotnych, po girlandach grobów żołnierskich światełka i po czarnoziemnych polach poszedł, jak
przed wiekami, zduszony wiew wojny.
Tam, na nasze głębokie tyły, na zachód, szedł Budionny. Któż z nas wtedy rozumiał, że w tym
dniu 5 czerwca przeżywaliśmy na skrzyżowaniu traktów pod kurhanem w Śnieżnej chwilę
przełomową dla Polski na wiele może lat w przód.
9*
2.
ODWRÓT
Przebiwszy nasz front pod Oziemą, Budionny dał nam spokój. Równo-cześnie bowiem powyżej
Kijowa, pod Gronostajpolem kilka pułków jego kawalerii w połączeniu z kilku brygadami piechoty
sforsowało Dniepr i znalazło się po prawej jego strome. Teraz więc poczęła dążyć ta grupa od
Gronostajpola w dół, w kierunku południowo-zachodnim, podczas gdy siły nas oprymujące spod
Oziernej szybkim marszem ruszyły w górę - na północny zachód. W ten sposób zaciągał się
ogromny niewód, który miał się spiąć ostatecznie na linii Korosteń - Kijów. W saku miała znaleźć
się armia Śmigłego i osiemset stojących na linii ładownych wagonów. Pędził więc Budionny na
Chwastów dniem i nocą, pędziliśmy i my w jego tropy, niby ogary za dzikiem, dopadając boków,
szarpiąc, starając się osadzić i powstrzymać. Siły nasze były sześciokrotnie mniej liczne - a przecież
szło tak w pościgu dziewięć naszych pułków ułańskich. Aż wreszcie pod Czerwoną następuje efekt
pożądany. Budionny tempo zwalnia, wstrzymuje, kupi się, zwraca się ku nam - rzekłbyś - przysiada
w miejscu.
Lekko, niby bajaderki tańczące, odtruwają nasze szwadrony wstecz, kolistymi ruchami nasuwając
się nacierającej ławie i znowu pierzchając. Wnet za nimi tryskać poczynają sploty wysuniętych
oddziałów, opatrzone w podjazdów sieć ruchomą, zagęszczać pole, zasnuwać, aż i cały wał sił
głównych potoczył się za nami.
Eureka! Pękła pętla!
Zwolniła ona siły Śmigłego, ale w nas za to nieuchronnie uderzył taran kawalerii moskiewskiej.
Spiesznym marszem cofaliśmy się na Słucz, gdzie miała stanąć nasza linia obronna. Tuż za nami
szła burza, którąśmy na siebie ściągnęli.
Niegościnnie nas przyjęła bystra Słucz. Wąska kładka dla pieszych i głęboki a wąski bród do
przebycia w jedną tylko parę koni. Czas nagli. Pociski niesiemy kładką. Pierwszy jaszcz pusty,
zaprzężony szóstką koni, wjeżdża w bystre wody. Inne za nim. Niebawem płynie po fali jak korek.
Znosi go woda, uderza o pustą skrzynkę, przewraca, konie tracą grunt, znosi je woda. W
spienionym nurcie rozlega się chrap 132 zduszonych nozdrzy, kwik koński, klątwy woźniców,
starających się odciąć uprząż, niebawem parę łbów końskich czernieje już o ćwierć kilometra w dół
na rzece.
...Za wzgórzami huczy kanonada dział moskiewskich i słychać daleki jeszcze, ale groźnie
wydzwaniający memento trzask karabinów maszyno-wych. To nasi tam powstrzymują
„budionnych”.
Kładką wyciągnął się barwny sznurek: to ułani przeprowadzają konie gęsiego. Szlachetne zwierzęta
idą lekkim krokiem, pochylając niespokojnie chwytliwe nozdrza i węsząc rwący, czarny nurt wody
na dole, a kładka, niby trampolina, chy boczę się i odpręża, drga niby struna przeciągnięta. I tak
przelewa się wąskim ciurkiem pluton za plutonem na drugą stronę, „naszą”, której nam bronić
przyjdzie. Wreszcie bród przebywają armaty. Te suną dnem. Konie w lejc, gdy jedna para płynie w
tym najgłębszym miejscu, inne już sięgają albo jeszcze sięgają dna. A więc koniec odwrotu!
Rozpoczyna się tydzień walk nadsłuczańskich.
Walk coraz zacieklej szych, w które coraz większe siły wchodzą. I czasem tylko w środku
spiekłego dnia, gdy z nagła cichnie strzelanina, dzień czerwcowy występuje w całej rozwiniętej
krasie lata i na nadsłuczań-skich błoniach, po jarach tamtej strony, po łanach i po sinym lesie na
lewo, na tamtym brzegu bramujących horyzont, rozpina się przedziwna cisza, aż w uszach dzwoni
granie koników polnych. Zboża w tym roku zdarzył Pan Bóg obfite, wyrośnięte, złote - słoma
dorodna kryje ludzi z głową. Faluje po nich wiatr, kładą się na nich cienie od idących górą białych
obłoków (od kilku dni jest upał i ani kropli deszczu) i tak bucha ta rodzajna ziemia czerwcem i
zapachem traw i błogosławieństwem Bożym. Słucz srebrzy się w słońcu, uspokaja się, równo
płynie i już tylko ta drobna, drobniuchna podziergliwa fala, co wierzchem drży na wodzie, targa
gdzieś w zapadającej w cichość letnią duszy struny niepokoju.
Bo przecież, jeśli rzucimy Słucz, Bóg raczy wiedzieć, gdziebyśmy się mogli zatrzymać. Rozumieją
to oni, zapadli w jary tamtej strony, skryci siniejącym lasem, rozumiemy my, rozumie Słucz, w
słońcu srebrem drgająca.
Toteż krótkie są takie chwile ciszy. Niebawem zaczyna oschłym głosem w ten cudny dzień rzucać
kulomiot oklepaną formułę wojny. Leniwymi ruchami zwlekają się ludzie do narzędzi śmierci. Obie
linie zaczynają przemawiać coraz głośniej, nerwowiej, kulomioty rozgrzewają się, stawiają „serie”
(znamy już niektóre z nich z ich „tokowiska”). Wreszcie, niby uderzenie pięścią w stół w dyskusji,
która się rozpaliła - to strzały armat. Z dnia na dzień huczą ku sobie oba brzegi coraz mocniej,
coraz intensywniej. Znać, że się siły zgęszczają z godziny na godzinę, że oto dojrzewa nad
brzegami Słuczy wypadek dziejowy.
133
Nacisk bolszewicki wyklarowuje się zwłaszcza na Zwiahel, gdy przy-bywa nam na pomoc 3.
Dywizja Piechoty Legionowej generała Berbec-kiego, przerzucona z północnego frontu.
Wtedy przesadzamy Słucz, odrzucamy bolszewików na Żytomierz o dwadzieścia kilometrów i...
szybko cofamy się na dawną linię obronną Słuczy.
Mijają spokojne trzy dni, w czasie których umocowujemy w Hulsku, tam bowiem stanęła nasza
bateria, przedpole na „bolszewickim” brzegu. Czym mógł myśleć, że właśnie przez to przedpole i
przez Hulsk wróg sforsuje linię Słuczy, że po raz drugi będzie mi sądzone być w miejscu jego
przebicia się!... Na razie nie zanosi się na to. Przeciwnie. Na czwarty dzień zjawiają się pierwsze
oddziały bolszewickie pod Zwiahiem i tam ich nacisk coraz bardziej się wzmaga.
I tu, po raz pierwszy na naszym froncie, zjawia się klęska wszystkich bitew późniejszych i
wszystkich niepowodzeń - żołnierz nie ćwiczony. Pod naciskiem bolszewickim ustępuje z
przyczółka mostowego zwiahel-skiego. Samej jednak przeprawy zwiahelskiej nie udało się
bolszewikom sforsować. Rzucono tam nasze posiłki i zadano im krwawą porażkę, Główna operacja
miała wziąć za podstawę Hulsk, miejsce naszego postoju, na którego przyczółku mostowym tkwił
punkt obserwacyjny mojej baterii.
„Nasz” brzeg jest płaski i równinny, przeciwległy zaś stromy i wysoki. Opanowawszy go,
bolszewicy „w garnki-by nam mogli zaglądać” z takiej wyniosłości. Toteż dlatego mieliśmy
umocowany na tamtym brzegu przyczółek. W miejscu jego naj wyniośle j szym był punkt
obserwacyjny mojej baterii, z którego też mogłem dokładnie widzieć wszystko. Zaczęło się to 25
czerwca w piątek wieczorem, kiedy z lasku na lewo, odległego o pól wiorsty, wysunęła się tyraliera
bolszewicka. Odparta naszym ogniem cofa się i niebawem zapada noc cicha zupełnie i spokojna.
Przecież wiemy jednak, że - jutro!...
To jutro przychodzi jako dzień przejasny, rozedrgany ogromem słońca. Mamy możność to
obserwować, bo całe świtanie i pierwszy poranek nie zapowiada nic. Oczy nasze wpatrują się w
szosę idącą do Zwiahia, której fragmenty odsłaniają nam się zza wypukłości terenu, powietrze drga
w słońcu - i nic.
Aż już słońce dobrze stało na niebie, gdy tą szosą Zwiahel-Żytomierz rozpoczął się marsz
oddziałów bolszewickich.
Widać ich fragmenty dobrze w lukach między pagórkami, które osłaniają części szosy. Wiemy, że
zachodzą nam od naszego prawego skrzydła, że gdy obsadzą je, rozpocznie się atak ogólny na
Hulsk.
134
Melduję telefonicznie do dowództwa odcinka, że wkrótce rozpocznie się atak. Jakby na
potwierdzenie tego - jest godzina 10 minut 30 - rozpoczyna ogień artyleria rosyjska. Z dowództwa
odcinka komunikują, że 3. Dywizja przegrupowuje się i niebawem nas zluzują, każą się trzymać i
ostro strzelać. Z obu więc stron teraz trwa intensywna kanonada. Mam pod sobą dolinę, szumiącą
żytem olbrzymim, dojrzałym, bujnym. U jednego krańca tych łanów, tuż u ich skraju niemal, parę
stajań od Słucza, zasiadła nasza piechota. Jest to młody, nie ćwiczony żołnierz, przypędzony skądś
właśnie dziś w nocy dwudniowym marszem. Chłopaki siedzą w czarnych dołach, wykopanych
naprędce w lesie ukraińskim, i rozpaczliwie nie widzą nic - morze przed nimi złote i poszumne.
Najbliżsi z nich są tuż, o kroków trzydzieści ode mnie. Widzę dziecinne ręce poborowych
osiemnastolatków, wysuwające się z przykrótkich rękawów mundurów, ręce naiwne, zdziwione,
niezdarnie trzymające karabin - narzędzie obce.
Widziałem ich właśnie świtaniem, gdy zajmowali pozycje. Póki szli uliczką wsi - było jako tako.
Ale gdy trzeba było wychynąć na trakt i przebiec krótki dystans do okopu, przez który szły dosyć
gęsto kule karabinowe, chłopaki zbijały się w gromadkę przy ostatniej chałupie i jakoś im dalej
było niesporo. „Zaraz, panie poruczniku, jeno se krztynę odpocznę” - tłumaczył taki monitowany
wojak i na oficera patrzyły błękitne mazurskie oczy dziecka z zacisznej wsi polskiej. Więc teraz
serce mi się ściska na chwilę. Oto ku tym chłopaczynom, zmęczonym i wynędzniałym, niemal bez
oficerów, tkwiącym w in-dywidualnych okopkach, jak stadko kuropatw wkopanych w śniegu, rwie
się ta zgraja, której oni nawet nie widzą, o której nie wiedzą zupełnie. My za to, ze wzgórza, my,
artyleria i karabiny maszynowe, wiemy i widzimy. Wiemy i widzimy, że z tego czarnego lasu
wychynie ku naszym chłopcom śmierć, że tymi źdźbłami złotymi sunie się nad brzeg rzeki zagłada.
Więc czujne są paszcze dział i rozgrzane lufy maszynek. Między skrajem lasu a żytem jest pas
wąski ugoru, jasną zielenią znaczny. Jest to jedyny pas, na którym widzieć możemy wroga, jak
wyrzuca coraz to nowe łańcuchy tyraliery, pędem przebiegające to otwarte pole. W to więc miejsce
skierowuje się cały nasz ogień. Wciąż obiecują nam nowe baterie, więc nie oszczędzamy się nic. W
ciągu czterech godzin dajemy sześćset strzałów armatnich.
Aż około godziny czwartej wystrzeliliśmy ostatnie pociski i działa polskie umilkły...
Karabiny maszynowe usiłują nastarczyć - bezskutecznie. Z lasu w żyta wlewać się poczynają coraz
gęstsze, coraz częstsze łańcuchy nieprzyjacielskiej tyraliery.
135
Całe pole żytnie jest przesiąknięte rosyjską piechotą, a raczej spieszoną kawalerią. Pod osłoną tych
pełnych wspaniałych kłosów idzie atak na j straszniejszy, jaki można sobie wyobrazić: atak bez
strzału, milczący. Obserwator artyleryjski, oracz cierpliwy na tej wrażej gospodarce przez cały oto
dzień miniony, stoi bez słowa i patrzy w lornetę polową. Zna on każdy punkt tego place d’armes,
dotknął, wyczuł strzałami swych dział w tym dniu pracowitym każdy załamek terenu. Oto wlewają
się na tak świetnie przystrzelany ugór. Grupują się w żytach na tym kwadracie, ujętym ramką
miedz. Godzinę wstecz, popłynąłby natychmiast, na jedno skinienie, strumień pocisków. Ale...
działa nasze, ustawione na przeciwległym brzegu Słuczy, zamarły... Aż wreszcie rozlega się dzikie
„ura!”. To Rosjanie dotarli do krańców żyta i wynurzyli się przed naszą piechotą znienacka na
kroków piętnaście. Piechota nie wytrzymała nagłego ataku. Pękła i znikła linia obronna. Była
godzina szósta wieczór.
W najwyższym pośpiechu ledwo mam czas wycofać się wraz z kara-binami maszynowymi. Po
naszej stronie rzeki stoi solidny młyn z ka-mienia. Ten obsadzamy i staramy się stworzyć sobie
nową orientację. Ze strony bolszewickiej ucichło. Widać dociągają swe siły. Ale nieba-wem z
tamtego przeciwległego brzegu szyć do nas poczynają ich cztery kulomioty. Mają nas jak na dłoni.
Szczęściem noc zapada. Generał Berbecki telefonuje, że na rano przyśle dwa bataliony i że trzeba
rzekę forsować z powrotem.
Otrzymuję więc rozkaz, aby o dwunastej w nocy ustawić armatę o dwieście kroków od brzegu.
Żołnierz jest zmęczony strasznie - zwłasz-cza piechota, która dwa dni już walczy. Zabieramy się do
wykonania rozkazu. Noc jest bardzo czarna, nie widać nic na krok. Jest tak parno, że zduszone
piersi z trudnością chwytają powietrze. Pozycja ich i nasza, stanowiska najbliższe, wszystko gdzieś
wtopione w noc. Jest cicho. A przecież nad obozem w nastroju tej nocy drgają jakieś niepokoje.
Naprawdę można wtedy uwierzyć w materialną teorię fluidów. Każdy żołnierz emanuje z siebie
cząstkę zdenerwowania i niepokoju i nad tym wielkim zbiorowiskiem ludzkim wytwarza się
atmosfera nad wyraz ciężka i szarpiąca. Nocy tej czuwały nie tylko warty. Czuwało każde serce
żołnierskie.
Około godziny pierwszej w nocy w dół Słuczy, niedaleko od nas, na lewo, rozlega się nagle
schrypły nierówny wrzask „ura-a-a!” Rozumiemy. Będącym tam brodem wparła się masa
bolszewicka. Już są na naszym brzegu! Słychać bezładną strzelaninę. Nadbiegają spiesznie dwie
kompanie posiłków, ale się wstrzymują. W tej ciemni nie wiemy nic. Może to tylko jakaś nic nie
znacząca dywersja, bo wszystko zacichło?
136
Posłany na zwiady oficer nastąpił niemal na okop przed kwadransem nasz, z którego teraz rozległo
się kilka naraz głosów rosyjskich („Barin, chodi, nie boiś”).
Ruszamy tedy z owymi dwoma kompaniami. Na linii naszych okopów ruch, którego nie można
rozeznać w ciemności. Zbliżamy się. Dwukrotnie rzucamy pytanie do tych ruszających się w
ciemni, których raczej uszy nasze wyczuwają, a nie otrzymując odpowiedzi, dajemy salwę. Na to
podrywa się ze strony przeciwnej strzelanina silna, zdecydowana i jednolita. Bolszewicy obsadzili
brzeg na dobre. Pod własną osłoną brodem teraz bezkarnie mogą pchać coraz nowe siły. Zajęli
szosę na Rohaczów. Stało się! W strugach deszczu, które się rozpętują niebawem, cofać się
poczynają nasze wojska na Kołodenkę. Na szosie rohaczowskiej wpadły w ręce bolszewickie nasze
tabory. Żołnierz wycieńczony ustaje zupełnie. Kładzie się przy drodze, przysiada na głazie polnym i
już się nie rusza, głuchy na wszystko, obojętny nawet na czekającą niewolę. Gromadki żołnierskie
rozciągają się, rozwłóczą coraz bardziej. Co wygarnie szrapnel bolszewi-cki, to się poderwą
szybciej, by po chwili znowu zwolnić tempo. Żołnierz nie wierzy w karabin, nie wierzy w te
ładownice, które mu tak strasznie obciążają pas. Nie przyrósł do broni a broń do niego. Przez to nie
ostrzeliwuje się, nie broni. Jedynie ułani 5 Pułku kryją odwrót. Rozkisłym szlakiem, gniotąc
czarnoziemne błoto, kilka godzin temu jeszcze będące pyłem spalonym w spiekocie, zboczami
dróg, miedzami, ugorami rozmiękłymi, po których w splątane szlaki idą koleiny od kół tysiącznych
wozów, łanami zdradzieckich wczoraj pod Hulskiem, dziś tu stratowanych i zdeptanych kłosów -
idzie nasz odwrót. Tam, z tej zadżdżonej dali, od Hulska, Zwiahia i Słuczy już nie naszej, sunie za
nami pościg bolszewicki, leniwy jak ten dzień rozmiękły, rozmazujący się w kapaninie nierównej i
niecelnej strzelaniny karabinowej. Gdy nagle z tej strzelaniny i mgły, z jednostajnego klekotu
kopyt końskich, klapiących po szkliwiu błota, wybiega miarowy tętent galopu. Niebawem w
poklasku pełnego carriere walących w błoto czterech podków wynurza się tuż przed nami jeździec.
Ledwo się zjawił - już jest. Młody nasz piechur - z tych rekrutów osiemnastolatków... Koń pod nim
niski, kudłaty, kozacki, lęki kułbaki czarne, w górę wygięte.
Zarwał szkapę, aż siadła na zadzie - z nagła widać nas spostrzegł.
Wnet go otaczają ci, co byli bliżej.
Opowiadanie proste. „Przyzostał” z towarzyszami w chałupie we wsi.
Aż tu... tętni. Wyskoczył z chałupy - bolszewicy... „Ja w niego tak tylko, panie poruczniku,
strzeliłem aby raz z tego karabina, a on ze śkapska wyrt! na ziemię. O, z tego karabina raz, a on
wyrt!... Ja za skąpe, oni za mną, ale dzie!... ot z tego karabina”.
137
Trzyma ten karabin w ręku, przygalopował z nim przecie i jasne oczy osiemnastoletniego dziecka
ze zdumieniem i szacunkiem patrzą na tę broń, podświadomie niemal użytą, która przecież strzela
tak świetnie i tak znakomicie przydać się może.
Ten żołnierz wierzył w karabin, który się trzyma w ręku. Długo jeszcze, aż do samej Kołodenki,
słyszę radosny głos chłopaka, drgający zdumieniem: „Jaztegokarabina... a on... wyrt!... ztego...o!...”
Wkrótce tysiące jego kolegów miały istotnie poczuć te karabiny w dłoni. Niepowstrzymany ruszył
wtedy napór polskiej kontrofensywy, by jeszcze raz przemierzyć szlaki bojowe i nad taż Słuczą
zatknąć graniczne kopce Rzeczypospolitej.
3.
ZWYCIĘSTWO!
Teraz więc nastąpiły dnie odwrotu i wszelkiego odcięcia od wieści z kraju. Serca żołnierskie
wzięty cęgi czarnego niepokoju i głuchej nurtującej trwogi. Nie przed wrogiem - to była realna
rzeczywistość - ale przed tym czymś nieznanym, co niby grzmot zdawało się przetaczać po tyłach.
Teraz już wiedzieliśmy, że to nie częściowa porażka. Doszły nas wieści z rozbitego północnego
frontu.
Tymczasem z kadry nie nadchodziły żadne uzupełnienia. Kraj milczał. Poczynają krążyć niby
skrzydła nietoperza w wieczór letni po szeregach wieści: chybkie, trwożne, obłędnie czarne,
niechwytne. Na jednym z postojów przyszli mnie pytać żołnierze, że podobno rząd bolszewicki już
w Warszawie...
Przeciw nam zaś lała się wszystkimi drożynami i łęgami wołyńskimi jazda Budionnego.
Jak kiedy wiosną masa wód zruszy, a drobne strumyki z cichym szmerem biegną przez pola, łąką i
bruzdą polną, rowem przydrożnym i miedzą - nie powódź to, nie groźny prąd, a przecież wszędzie
wokół ciebie ta woda jest, nabrzmiewają stawy, a po mokradłach zapadłych podnosi się nurt
szklisty - tak i teraz Budionny wsiąkał wszystkimi porami w leśne dąbrowy Wołynia. Nie walczył,
nie kruszył, nie łamał się pierś o pierś - mieliśmy go po prostu wszędzie: przed sobą, na skrzydłach
i na tyłach.
W Korcu „ogarnęło” samego Berbeckiego ze sztabem. Właśnie obiad jadł na kwaterze, gdy na ulicy
posypały się bezładne strzały, a za chwilę u samych drzwi zmieszane głosy rosyjskie: „Podawaj
Berbeckawo!” Bohater spod Łowczówka miał krótką orientację i jeszcze szybsze wykonanie:
karabin w dłoń - bagnet na broń - w okno - ogród - naprzód ze swoją kompanią sztabową! Przebili
się - żołnierze potem się śmiali, że „bolszewicy w Korcu (maku?) generała szukali”. Takie
spotkania były ciągle. Pod Kilikjewem podjazd ułanów krecho-wieckich w dwadzieścia kilka koni
wjeżdża pełnym pędem w rozrzucone sioło. Opłotki jego roją się od kawalerii rosyjskiej, ulica
wsiowa zatara-sowana, 62. Pułk sowiecki na niej biwakuje.
139
Za podjazdem zwiera się masa zielonych kapuz1. Jest w matni. Dwadzieścia kilka szabel trysnęło
do słońca. Chwilę - a już sadzą przez gęsty skręt dwukółek i wozów taborowych. Rzekłbyś -
wierzchem suną.
Wypadli za wieś nie sami. Wszyscy byli, a z nimi - sztandar 62 Pułku sowieckiego.
A pod Tajkurami!... Stary zamek tam olbrzymi, wspaniała rezydencja stoi. Do jego stóp ledwo na
dwunastą w noc przywlokła się i. Dywizja Jazdy znużona.
Dołem ogromnych skarp, podwórcami brukowanymi drobno, gdzie między kamieniami porosła
trawa i chwasty, cicho, niby cienie, przesu-wały się plutony. Roztasowali się, rozluźnili puśliska.
Szkapy wytchnęły. Żołnierze poczynają pojenie.
Koło drugiej w nocy strzały placówek, strzały wroga w ogromnym rozpięciu. Nawała idzie!...
Chwila jeszcze - i znowu zostają same stare mury, a w oddali ginie zgiełk oddalającej się bitwy.
Tak było zawsze.
Ogarniane, otaczane były i nawzajem ogarniały i otaczały nie drobne patrole, lecz całe kupy wojsk i
dywizje.
W Równem stało dwa tysiące szabel polskich na przedmieściach. W mieście kwaterowała 3.
Dywizja Piechoty. Z późnego wieczora wszcze-pił się wróg pomiędzy jazdę i piechotę i tuszył, że
jedną i drugą ma we wnęku.
Rysi instynkt pułkownika Sochaczewskiego wyzuł nas wtedy z tej obieży. Chyłkiem, na cichy
rozkaz, siada wiara na koń. Pułkownik bezdrożami wymknął bolszewikom owe dwa tysiące szabel,
jarami i rozpadlinami, po polach, owiniętych w ciemń nocną. Konna artyleria jechała środkiem.
Szwadrony szły cicho, wilczym krokiem. Rozkaz był, w razie ataku nieprzyjacielskiego, uderzyć
wręcz i nie strzelać, by nowych sił wroga nie zwabiać.
I wyszliśmy.
Jakże mi żywo w oczach odtąd stoi czar przeprawy nocnej, kiedy to Piłsudski trzy bataliony spod
Krzywopłotów wyprowadził do Krakowa, między dwoma posuwającymi się korpusami rosyjskimi.
Aż stanęliśmy u brzegu wschodniej Małopolski. Wojna coraz to kondensowała się bardziej. Tu za
naszymi plecami leżała szczera Polska. Prosty żołnierz, gotów dalekie wyprawy kresowe traktować
niemal jak ‘ W ubiegłej ofensywie żołnierz bolszewicki w wielu oddziałach nosił czapki „tatarskie”
- z dnem kolorowym, z uszami futrzanymi, podniesionymi i związanymi u góry. 140 wojnę
„kolonialną”, poczuł teraz pod nogą próg Ojczyzny. Przestrzenie zmalały, pojęcie mil rozległych
ściągnęło się do kilometrów, boleśnie liczonych.
Hen tam, na tych obszarach bezbrzeżnych, na których walczyliśmy kilka tygodni temu, sto wiorst
naprzód, sto wstecz, było pojęciem abstrakcyjnym, sportowo-militarnym.
A tu... miły Boże!
Więc kiedy tak odsądziliśmy się pod zręby Polski i przypadli, by nabrać tchu, przypadł na krótki
czas i Budionny. Ważył coś w sobie.
I niewiadome było: na Kowel pójdzie, czy przez Dubno dawnym bat’ki Chmielą szlakiem - na
Lwów?
Na północy, od strony Kowla, stał mu na drodze Śmigły. Czy ta okoliczność, czy to, że należałoby
przebyć zniszczony pas między Styrem i Stochodem, gdzie by konie kawalerii karmy dla siebie nie
miały - dosyć, że Budionny całą masą zwrócił się na południe - na Dubno. W Dubnie, opuszczonej
fortecy, gospodarzył sobie „od wieków” komendant baonu etapowego, major Matczyński.
Major żył całkiem jakby za onych dobrych czasów, kiedy to starzy komendanci siedzieli po
stepowych zapuszczonych fbrtalicjach, kiedy to w gardzieli groźnej wiwatówki gnieździły się
wróble, a najwyższą władzą była groźna komendantowa, której potrzebom służył mąż i załoga. Nie
wiem, czy i w danym wypadku analogia była aż tak daleka, zgoła mi nie jest wiadome, czy w ogóle
komendant Dubna miał swą komendantowa, ale wiem, że żył po bożemu, miał to i owo i niezłą
gospodarkę i zwłaszcza - klomby pysznie założone, przedmiot chluby i dumy komendanckiej.
Teraz na to wszystko zwaliła się cała siła Budionnego. Major Mat-czyński osadził się w jednym
forcie dubieńskim i odgryzał się. Po kilkakroć ponawiane ataki Budionnego odparły dzielne
„taboryty”, czy tam „de-kowniki etapowe”, majora Matczyńskiego.
On sam, w rozpiętym mundurze, w pantoflach, był wszędzie przy swoich żołnierzach. Pedant i
mantyka i teraz, w największym ogniu, nie pozwalał przebiegać po kunsztownie zasianych
klombach, klął i złościł się, i trzymał się, aż mu z baonu, liczącego niespełna siedmiuset ludzi,
padło dwustu żołnierzy.
Więc teraz, kiedy Dubno padło, stanęła Budionnemu Polska otworem, niebronna i niezbrojna.
Werżnął się wraz klinem między grupę północną - Śmigłego i południową - generała Romera.
Grupy te nie miały kontaktu. Lukę między nimi zajął Budionny i zapadł między Berestecz-kiem a
Dubnem w ogromnych lasach rządowych.
141
Przed nim szlak równy stał, jak sierpem rzucić, na Radziwiłłów - Brody - Lwów...
Brygada jazdy, w której była moja bateria, stała właśnie jako ostatnie ogniwo grupy Śmigłego,
wysunięte na południe. Staliśmy w kolanie Styru, tam, gdzie nagle skręca ku zachodowi, na
dawnych beresteckich polach. Za rzeką - na południe w dół - była pustka. Szły tam głębokie lasy,
pełne wojsk Budionnego, i hen! o pięćdziesiąt wiorst w dół, w Brodach - pierwsze znów siły
polskie grupy Romera, sławna 18. Dywizja Krajewskiego.
Teraz więc Śmigły i Romer musieli sobie podać ręce, a przecież na ten kawał przestrzeni sił nam
było brak.
Rwą tedy tylko raz po raz wypady konne, szalone, pięćdziesiąt wiorst w głąb, aż do Brodów.
Podchorąży 12. Pułku Ułanów, Wasiutyński, szedł tą drogą trzy razy.
Po raz pierwszy w dwadzieścia jeden koni. Do Brodów dotarł bezkarnie. Z powrotem szedł ciemną
nocą, przelatując w ciszy śpiące wsie, pełne jazdy bolszewickiej. Ubili mu siedmiu ludzi, postradał
wszystkie konie. Bagnami beresteckimi, w których ongi potonęło tyle łbów kozaczych, przedarł się
ku nam z powrotem.
A kiedy drugi raz szedł - w szpicy jechał wtedy - z nagła, w Stanisławczyku na postoju, opadli go
kozacy.
Tyle, że z konia zdążył spełznąć i buchnąć w wysoką fasolę. „Wźe win tut schowawsia. W fasaliu
skocziw” - informowała jakaś poczciwa babina. Łazili, kłuli spisami, tykami, omal nie nastąpili na
niego - i nic. Od tej pory zhardział podchorąży Wasiutyński. „Już mi nie zrobią nic” - śmiał się
swoim śmiechem, który brał za duszę i twarz jego, smagła, czarniawa twarz, spalona na wichrze i
ulewie, rozjaśniała się. A kiedy trzeci raz poszedł - zginął.
Wtedy, w tych walkach pod Beresteczkiem, przychodzą pierwsze wieści, że kraj drgnął. Podobno
stanęło pod bronią 300 ooo ochotnika! Kadry, obozy ćwiczebne, koszary i place musztry roją się.
Pomoc bliska!
Czekajcie tylko.
Czekajcie i przetrwajcie.
Taki rozkaz.
I rzeczywiście i sierpnia zjawił się pierwszy szwadron marszowy. Stanowią go na j dziwacznie j
dobrane elementy. Część - to stara wiara, zwerbowana na Pomorzu, wygi Wielkiej Wojny, weterani
zachodniego frontu.
Łazi to po murawie, po krzaczkach i ugorach i szuka „sztellungów”, gniazd cementowych na
kulomioty itd. - „nieprawdaż?”, „no nie?” {nicht war?). Nie znalazłszy nic podobnego, zabierają się
flegmatycznie do ogromnych faj i klną „pierońsko” tę polską wojnę.
142
Reszta to chłopaczki, zgarnięte po świecie jak się dało, różnego gatunku i różnej wagi-„ochotnicy”.
• „Powstańcy” - określili ich żołnierze. Przezwisko miało być pogar-dliwe, drwiące, miało oznaczać
wojaka, co jeśli nie z pierzyną, to w każdym razie z termosem rusza w pole. „Powstaniec” - mówił
żołnierz-fachowiec o żołnierzu-amatorze.
A przecież w ciągu tygodnia miały napłynąć coraz gęstsze masy owych „powstańców”. I w
okamgnieniu znikło przezwisko. Stał się głęboki przełom. Cała armia stała się inna jakaś -
powstańcza. Teraz z dnia na dzień przybywa ducha i waga moralna coraz bardziej odchyla się na
naszą korzyść. Walki nasze z Budionnym z dnia na dzień stają się coraz skuteczniejsze. Inicjatywa
coraz bardziej przechodzi w nasze ręce. Pod Radziechowem, Chołojowem, Mostami, Kulikowem
itd. staczamy pomyślne, chociaż ciężkie bitwy.
Mamy sposobność w tym okresie po raz nie wiem który stwierdzić walor inicjatywy i
zdecydowania.
Na trzeci dzień uporczywych walk pod Łopatynem działa nasze zostały bez osłony. Ruszyła na nie
do ataku ława kawalerii Budionnego: trzysta - czterysta szabel.
Moment był krytyczny. Żadnych sił pod ręką nie mieliśmy. Ława była tuż-tuż.
Wtedy w kilkanaście szabel przygodnie zebranych (był między nami pułkownik Rummel, dowódca
l. Dywizji, major Brochwicz-Lewiński, rotmistrz Dziewicki i inni) ruszyliśmy do szarży. O
kilkadziesiąt kroków przed nami atak rosyjski zdarł konie, skłębił się - i pierzchnął. Epizody
podobne zaczynają się mnożyć. Pod naciskiem naszej wzmo-żonej inicjatywy Budionny w
zdecydowany sposób „odskakuje” od nas, odbija się w kierunku na Włodzimierz Wołyński, w
sposób tak radykalny, że traci kontakt z nami, robi łuk, aby pod Hrubieszowem przesadzić Bug i
runąć na Zamość.
Tam jednak dostaje się w cęgi. Z południa ciągniemy my, z północy uderza grupa Hallera, z
północo-wschodu ukosem maszeruje na niego 2. Dywizja legionowa.
Spomiędzy zaciskających się czeluści wymyka się z powrotem - za Bug. Lewa więc strona Bugu
nasza.
Teraz następuje cisza. Stoimy pod Kosmowem nad Bugiem. Wieś zbiega pochyło nad samą rzekę.
Po stronie bolszewickiej rozległa płasz-czyzna otwarta biegnie hen, pod las. To nam daje przewagę.
My dotykamy rzeki bezpośrednio. W gorące południa możemy nawet kąpać się bezkar-nie. Oni
gdzieś muszą aż pod lasem się maskować. Takiego zupełnego spokoju mamy pięć dni. Aż dziwnie,
jak się wszelka wojna urwała. Chłopcy powracają do rekruckich zabawek - niby w kadrze.
143
W 12. Pułku Jazdy porucznik Grocholski, słynny „kawalkator”, jakby powiedział Sienkiewicz, niby
nigdy nic demonstruje karkołomne triki. Wrzesień jest piękny i słodki jest czas odpoczynku. A
przecież wie z nas każdy, że ten spoczynek to tylko ciężkie powolne odwracanie się karty - nowej
karty wojny. Tam, w sztabie, teraz właśnie rozgrywa się w najwyższym napięciu najwalniejsza
bitwa. Teraz właśnie zapadają decyzje.
Tam - na tyłach - teraz właśnie, w śmiertelnym naprężeniu, są zbierane wszelkie siły, wszystkie
rezerwy, koordynowane wszystko dla uderzenia.
Czekamy 2. Dywizji Jazdy Dreszera i wiemy, że gdy ona nadejdzie - uderzymy.
A tymczasem saperzy nasi nocami, jak pracowite mrówki, budują most na Bugu. Wiemy, że to dla
nas most. Z chwilą, gdy Dreszer nadciągnie i ostatnia listwa mostu przybita zostanie, karta odwróci
się ostatecznie. Odwróciła się nocą z 11 na 12 września.
Tej nocy Kosmów wzbiera, pęcznieje naszymi siłami. Opłotki wsi, wygony, gumniska i obejścia,
sady i droga wsiowa - wszystko w tej ciemnej nocy jest jedną żywą masą. Nie widać ani koni, ani
ludzi, tym bardziej odznak i twarzy. A przecież - rzekłbyś - jeden sznur wszystkie serca niże. Ten
rytm tysięcy serc chwyta każdego z nas na skrzydła. Jest to stan niewypowiedzialny, jaki się
przeżywa przed bitwą, wspólnie z tłumem kilku tysięcy ludzi. Rapsodie rycerskie, hymny bitewne,
rodzą się z takich chwil, nie z chwil samej bitwy, która już jest tylko rzemiosłem, sportem lub
ciężką pracą. I w takich chwilach czuje się potęgą i urok, jaką musiała mieć śpiewana przed bojem
Bogurodzica. ...do Kosmowa napływają wciąż nowe i nowe oddziały. Stoję z baterią tuż przy
moście. Trzecia godzina już. Jeszcze nie dnieje, a przecież ciemność robi się jakaś matowa i
mleczna. I w tej chwili pierwsze kopyta końskie uderzają o most. To Pułk 14. otwiera pochód.
14. Jazłowiecki Pułk Ułanów!
Widziałem jego zaczątek. Było to wczesną wiosną 1918 roku. Korpus generała Dowbora stał
internowany niemal w widłach Dniepru i Bere-zyny. Hen, w dół, za Prypeć, na Radomyśl, za
Kijów, od Skwiry i Taraszczy, po Dniepr i za Dniepr, po stepy Chersońszczyzny i po Odessę,
burzyło się i kołysało morze uzbrojonej czerni. Przez to morze obecny pułkownik, wtedy rotmistrz,
Plisowski, prze-prowadził w ciągłych utarczkach spod Odessy do Bobruj ska, robiąc tysiąc kilkaset
wiorst, swój szwadron - zaczątek Pułku Jazłowieckiego.
144
Po haniebnej kapitulacji Korpusu, rotmistrz Plisowski nie chce złożyć broni. Ze swymi ludźmi
przedziera się na Kubań, walczy pospołu z kozakami przeciw bolszewikom, maszeruje do
Taganrogu, wreszcie, gdy powstaje dywizja Żeligowskiego - wraz z nią, jeśli nie „borem lasem”, to
błotem bessarabskim podąża do Polski. A właśnie jest rok 1919 i pełnia walk z Ukraińcami. Na
tyły ich w walce pod Jazłowcem wyłania się raptem obecny Pułk 14. Trafił w sam czas na bitwę - z
Kubania i spod Odessy.
Wściekła szarża „jazłowiecka”, od której pułk wziął imię, daje mu w ręce łup olbrzymi, w czym
samych dział czterdzieści. Tak oto pułk się ochrzcił i zameldował w Ojczyźnie. Ma on odtąd
charakter specjalny, różniący go od tylu innych pułków, formowanych normalnie. We włóczęgach
dalekich, w marszach i w bojach, wypaździerzył się z pułku wszelki mniej hartowny element. Do
kadry tej, która kompletowała się w lotnej tułaczce bojowej po kozaczych stepach, przywierały
tylko duchy twarde albo duchy niespokojne. Wielu tam służyło Polaków, co nigdy nie widzieli
Polski i mowy polskiej nie znali, często gęsto niejeden tam Kozak przywarł, teraz z nagła
okazawszy się na regularnej służbie u Rzeczypospolitej.
Przeszłość i skład żołnierski dają pułkowi egzotyczny charakter. Widomym jego znakiem jest
wielbłąd i Chińczyk, którzy przywędrowali wraz z pułkiem do Polski.
Jazłowiecki Pułk, „wolonterski”, w rewiach może nie tak świetny jak inne, w walkach wyrobił
sobie ustaloną reputację.
Popularna piosenka żołnierska mówi o nim, że:
Zawadiacko głowę nosi
I do szarży sam się prosi.
W kampanii latem roku 1920 pułk stracił trzydziestu ośmiu oficerów. Teraz oto prowadzi go w bój
dowódca rotmistrz Belina-Prażmowski, bratanek legionowego Beliny. Dawny dowódca pułku,
pułkownik Pli-sowski, dowódca obecnie 6. Brygady Jazdy, stoi na brzegu. Puścił na czoło swój
pułk stary pod Beliną. Koń się pod rotmistrzem skręca. Czyżby na znak?
Rotmistrz Beliną owego poranku poległ, rozszarpany pociskiem ar-matnim. Trzydziesty dziewiąty!
Przeszli już... Wsiąkli w przestrzeń po tamtej stronie Bugu. Karabiny maszynowe bolszewickie
poczynają grać. Bitwa się rozpoczyna. Od strony bolszewickiej, nad czarnym rąbkiem lasu, niebo
poczyna różowieć. Zaraz potem rozpala się na nim kilka krwawych, ostro zaryso-wanych pręg.
Zorza wstaje.
W tę zorzę rusza teraz następny pułk jazdy - i. Krechowiecki. 10 Strzępy epopei...
145 Widać już ich dobrze, jak trójkami zjeżdżają z wysokiego brzegu. Wiedzie ich major
Podhorski, który właśnie pułk objął, jeden z tych starych w nim oficerów, w których po śmierci
nieodżałowanego Romera lepiej, niż w kimkolwiek bądź, spoczywa żywa tradycja tego
wspaniałego pułku.
Pułk Krechowiecki! Krechowce i Dukora. Lwów i Wołyń - jedno pasmo walk, jedna złotolita nić
tradycji ułańskiej. Pułk Krechowiecki! Wychuchany i wyniańczony przez pierwszego swego
dowódcę, śp. pułkownika Mościckiego, w odmęcie moskiewskim, w bestialstwie zbuntowanego
chamstwa, w bagnie moralnym, zasłuchany, zapatrzony w świetne prawzory polskiego ułana,
świetny, wymuskany pułk, górnie noszący tradycje ułańskie zarówno w polu, jak w salonie,
zarówno na rewii, jak w walce.
O nich żołnierska śpiewka mówi:
Zawsze pierwsi, zawsze znani
Krechowieccy są ułani.
Jednak ci „zawsze pierwsi” nie „zawsze znani” byli. Kiedy wrócili do Kraju - inne pułki miały tu
tradycję obywatelstwa. W kraju szalała orgia inwektyw politycznych i kalumni. Ślepa partyjność
szukała sobie popleczników wśród wojska na tle słusznych i niesłusznych rozżaleń.
i. Pułk Krechowiecki nie znalazł się wtedy na parkietach politycznych salonów, żaden
mundur krechowiecki nie stanął do jakiejkolwiek bądź zamachowej roboty.
„Zawsze znani” bez żadnego „ale” poszli od pierwszego dnia w pole i zapisali sobie najpiękniejszą
kartę, jaką dobra służba żołnierska zapisać może.
Po Krechowieckim Pułku teraz jechał 12. Pułk Podolski, prapoczątek swój biorący w tzw. III.
Korpusie Polskim na Ukrainie, rozbity ongi w krwawej rzezi przez zalew uzbrojonego chłopstwa
pod Niemirowem. W pułku tym zgrupowała się cała podolska młodzież ziemiańska, toteż
podśpiewywano mu, że:
Po majątki na Podole,
Pułk Dwunasty rusza w pole.
Jeśli jednak zważyć, że w kampanii tego lata pułk stracił trzydziestu dwu zabitych i rannych
oficerów i że w ciągu dwóch miesięcy padło mu na linii kolejno sześciu dowódców, to
musielibyśmy przyznać, że ta młodzież za majątki płaciła cenę pełną, rzetelną. Te trzy pułki
stanowiły 6. Brygadę Jazdy pułkownika Plisowskiego. Teraz most zadudnił pod kołami konnej
artylerii. W godnym siebie towarzystwie jechała arystokracja - trzy najstarsze w Polsce konne
baterie.
146
A więc najprzód senior tej arystokracji - szła i. bateria i. Dyonu Artylerii Konnej pod kapitanem
Mirzą-Sulkiewiczem. Na swych czarno-amarantowych proporcach ma bateria zapisane przede
wszystkim Wilno. Tam to porucznicy Kopański i Sarnecki, obaj w walce tej potem ciężko ranni, w
ciasnych uliczkach wileńskich, pod szalonym ogniem bolszewickim, wytoczyli armatę bez
wszelkiego przy-krycia i podciągając ją za szprychy i za lawetę, pluli granat za granatem na dystans
najbliższy w broniących się w mieście bolszewików. Znała i. bateria Dźwinę i Berezynę i zmienną
kolej bezustannych dwuletnich walk.
Dalej szedł 3. Dyon Artylerii Konnej pod majorem Trzebińskim. Więc i. bateria pod kapitanem
Kołaczkowskim. Ta, co pod Łaszczowem intensywnym ogniem kartaczami w napierające siły
Budionnego ocaliła dywizję, za co od dowódcy dywizji otrzymała specjalne podziękowanie, od
1918 roku począwszy, od kampanii ukraińskiej, poprzez bój pod Dołhobyczowem w ciągłej niemal
walce.
Więc 2. bateria 3. Dyonu pod porucznikiem Lechnickim, samorzutnie przez swego dowódcę,
natychmiast po zrzuceniu okupanta, jesienią 1918 roku, w Lubomlu-Maciejowicach na Wołyniu -
niemal z niczego stworzona, gdzie każdy koń, każdy rzemień, od początku były nie „wyfasowane”
a zdobyczne, bateria, dźwignięta inicjatywą prywatną swego dowódcy, drogą niejako powstańczą,
wierna Wołyniowi i z Woły-niem przez cały czas dwuletnich bojów związana, teraz srodze pod
Ozierną, pod Hulskiem przerzedzona, pozbawiona w bojach dwu trzecich swego składu
oficerskiego.
A dzisiaj miał paść ciężko ranny jej dowódca, porucznik Lechnicki. Przeszła więc i konna artyleria.
O niej to miał powiedzieć Budionny, że najwięcej Polsce konnej artylerii zazdrości1. Teraz ukazał
się dowódca korpusu jazdy, pułkownik Rummel ze sztabem. Zawsze obecny w pierwszej linii i
obecnie nie czekał na przejście całego korpusu. I dopiero za sztabem pułkownika Rummla, w
pełnym już blasku rozbłysłego dnia, udały się na most głębokie szeregi 7. Brygady Jazdy.
W dwie godziny po jej przejściu nadciągnął Dreszer ze swoją 2.
Dywizją ułańską.
On - za innymi - pociągnął na wschód - za Bug - w tę wielką bitwę, której grzmot szerzył się na
coraz rozległej sze j przestrzeni, w miarę wlewania się wciąż nowych i nowych pułków jazdy. ‘
Słowa te Budionny wyrzekł do porucznika Wiktora, który z patrolem 9. Pułku Ułanów został (był
już koniec działań wojennych) zaproszony do kwatery „bat’ki” i na znak braterstwa wymienił swój
rewolwer na szablę rosyjskiego Murata.
10. 147 Bitwa owa, rozpoczęta o godzinie trzeciej w nocy z dnia ii
na 12 września, nie skończyła się tego dnia, ani następnych. W ciągłym boju, w nieustającym
pościgu, przeniosła ona zwycięskie sztandary ułańskie nad Styr, Horyń i Słucz, aż oparła się w
ostatnim komunikacie tej pol-sko-rosyjskiej wojny o odebrany z powrotem Korosteń. Na
południowym froncie, w tej bitwie i w tym właśnie dniu 12 września, wstało znowu z kurzawy i z
klęski i zajaśniało - ZWY-CIĘSTWO!
[Z WYDANIA I]
Za wcześnie jeszcze, aby wielka sztuka objęła dorobek wielkiej wojny. Przecież z ostatnimi
pogłosami epopei wojennej sprzed oczu naszych usuwa się i zapada w otchłań niepamięci prawda
tych przeżyć, które przeorały duszę naszego pokolenia. Te kilka skromnych opowiadań, które bez
żadnej pretensji do ich wartości literackiej podaję, są niby strzępy z eposu, drobne skry z popieliska
wygarnione - nim zgasły.
Postarałem się bądź z własnych przeżyć, bądź ze słów innych odtworzyć parę momentów
zwrotnych. Z żalem pominąłem te liczne opowiadania i korespondencje wojenne, drukowane
różnymi czasy, które, może barwniejsze, były jednak bardziej fragmentaryczne. To, co tu podaję -
śmierć Mościckiego, kapitulacja Dowbora, najpierwsza odsiecz Przemyśla i Lwowa, moment
włamania się Budionnego za linię polskiego frontu, sforsowanie Słuczy i wreszcie punkt i miejsce,
z którego runęła nasza kontrofensywa 1920 r. - wszystko to tematy, mające ogólniejsze znaczenie.
Jedno tylko opowiadanie czołowe Pasika kreśli dzieje zbyt indywidualne pojedynczego żołnierza,
ale że dzieje jego to krwawa martyrologia tysięcy naszych żołnierzy w czasie wojny - sądzę, że
wolno mi było dołączyć je do zbiorku i na pierwszym miejscu umieścić - jako hołd polskiemu
nieznanemu żołnierzowi.
W opowiadaniach, które tu podałem czytelnikowi, szło mi przede wszystkim o wierną prawdę
nawet w nic nie znaczących trzeciorzędnych opisowych szczegółach. Niechże spełnią one rolę
jednej z niezliczonych cegiełek dla kogoś w przyszłości - kiedy już będzie czas po temu.
SZPITAL W CICHINICZACH
WEDŁUG PAMIĘTNIKA ZOFII Z WAŃKOWICZÓW
TADEUSZOWEJ ROMEROWEJ
PAMIĘCI Ś P. MAURYCEGO WAŃKOWICZA,
POLEGŁEGO 17 MAJA 1918 ROKU W POTYCZCE
NAD DNIEPREM
Z Ziutką znaliśmy się od małego. Wspólnyśmy mieli umiłowany krem, który kucharz Michaś z
truskawkami znakomicie przyrządzał i wspólne chlubne boje na szyszki w przepastnej, tchnącej
wilgocią, starej alei świerkowej w najdalszym zakątku parku. Było to zawsze czupurne i harde, ale
bardzo jakieś dziewczyńskie i za serce biorące. Ot, taki sobie podlotek, szybko rosnący, jak chmiel
w słońce.
Aż ci, nim dorosła, wojna przyszła. Zamiotło nami wszystkimi - ludzie najbliżsi potracili się z oczu.
Ujrzeliśmy się już znowu w ciężkie dni bobrujskie - na ziemi naszej niby, a już nie naszej, w kraju
rodzonym, nad wszystko drogim, a już obcym. Jak przed wiekami po wrzosowiskach i sośniakach
białoruskich szedł wichr dziejowy. Jak przed wiekami... i jak przed pół wiekiem, kiedy ojca mego
na dożywotnie osiedlenie, jej stryjów na wygnanie zmiótł. Gustaśmy ongi - młody student i owo
dziewczyństwo - mieli różne. Mnie, chowanego w Warszawie, trąciły one tam społeczności i izmy.
Ją - nieco yogi, nieco misterne jakieści angielskie pieski, od szczeniaka wódką pojone, a zresztą -
coraz innego coś, „byle nic mądrego”, jak zgryźliwił brat jej, Moryś (krechowiecki podoficer, w
potyczce nad Dnieprem poległy). Więc teraz, w Bobruj sku to było, po odsunięciu od szyi splotu
bolszewickiego i nadejściu Niemców, spotkałem ją z ciekawością rzetelną. Przyjechała z „frontu”
jako siostra miłosierdzia i fama stugębna już poprzedziła jej powrót opowiadaniem o Cichiniczach.
„Jakże tam było, Ziutką?” - zapytałem zwolenniczkę małych po-kracznych bullów i yogów.
Uśmiechnęła się: „Ot wiesz, nic. Byłyśmy i wróciłyśmy”. Aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że w
odpowiedzi tej było idealnie wszystko, wysupłałem wszelakoż jej pamiętnik. Było tego, ceratowych
kajetów, milion i troszkę. Z pięciu lat. Dostępne wszystkim. Nic ze sztambucha, wiele z kroniki, ale
drobiazgowej aż do rozczulenia. Z tego zapasu wybrałem wypadki w Cichiniczach. Dopieroż
czytając, a notując skrzętnie, po tych kołkach epicznych, spisywanych w noce bezsenne, w obliczu
śmierci i hańby, rozpiąłem żywą opowieść z opowiadań i dopełnień narratorki - świadka i
uczestnika.
153
Podaję ją tu... I to jest „strzęp epopei”. Strzęp epopei kresowej, nigdy nie kończącej się, rwanej i
kontynuowanej od stuleci, a zapisywanej nie w księgach i nie w „malowanych dziejach”, które
„przetrawiał ogień”, nawet nie w pieśni, której w tym kraju o etnograficznym podłożu obcym nie
miał kto tworzyć, a żłobionej wyraziście rylcem milczenia - w du-szach i charakterach ludzkich.
Nie ma już tych kresów. Więc niechże im, niby wiązanka białego kwiecia, na grób padnie to
opowiadanie.
Cichinicze, styczeń roku iyiS
Wszystko już śpi. Świeca postawiona na mojej walizce, ustawionej sztorcem, oświetla nikłym
blaskiem pięć polowych łóżek, na których już śpią inne siostry. Śpią snem sprawiedliwych - a tyleż
było pisku, śmiechów, witań na ten mój powrót dzisiejszy. Tylko ja markuję. Pisanie dziennika,
choćby na kolanie, jak w tej chwili, i po całodziennym trzęsieniu tiepłuszką i bryczką - to już taki
nałóg. Ale jak zaraz nie zapisać, to już nazajutrz w głowie nie ma nic.
Co było? Nic nie było. Przyjechałam, przywitałam się. Pokazali szpital.
Dali jeść. Poszłam spać. Oto wszystko.
Tymczasem dziś, gdy tak piszę w ciszy nocnej, a wyolbrzymione cienie pełgają po kątach tego
ponuro sklepionego pokoju (nie wiem czemu pokój, mieszczący sypialnię sióstr, nazywa się
„kaplicą”), nawał cały wspomnień, zamiarów, wrażeń, głowę mi rozsadza. Żebym tylko zdążyła
zapisać, nim zasnę.
Ostatni raz żegnałam ten swój szpital, do którego dziś wracam, sześć miesięcy temu. Było to na
początku sierpnia, w czarnoziemach połtawskiej guberni, gdzie szpital nasz kwaterował wraz ze
swoją Pierwszą Dywizją Strzelców.
Po upadku z konia i ciężkim nadwerężeniu nogi, jako tako pod-kurowawszy się, rzuciłam szpital,
zacisznie „urzędujący” w starym „barskim” dworze, w parku olbrzymim, starodrzewnym,
poszumnym. Były to początki rewolucji, „kiereńszczyzna”, w hasła podniosłe, w na-dzieje, w biały
chleb, w kołacze małorosyjskie zasobne. Dziś wracam na służbę, ileż cięższą, do tych zamarłych w
śniegach Cichinicz. Jechałam do nich przez świat zapluty łupinami siemeczek, cuchnący brudem
zaśniedziałych tiepłuszek, zrudziały w chamstwie, zszarzały w biedzie, zaciągnięty niby ołowianą
chmurą. Jechałam do nas, do swoich, na swój posterunek, na ostatnią niejako chwilę, lada dzień już
nie można będzie z Mińska dojechać. Krylenko wydał nam wojnę. Korpus Polski tkwi w rejonie
Bobrujska. Szpital nasz jest na peryferii rejonu. Zewsząd, z północy od Mohylewa i z północy od
Mińska, z południa od Kalinkowicz, ze wschodu zza Dniepru, a przede 155 wszystkim z zachodu -
z resztek dawnego frontu, ciągnie na nas Batyjowe morie nieobjatoje, wyjącej, lękliwej i
krwiożerczej tłuszczy. Ale to nie dlatego nazywam, że wracam na ciężką służbę - jakoś się nie boję
- pewno dlatego, że na linii frontu nie byłam dotąd - niebez-pieczeństwa uświadomić sobie nie
umiem. Ciężko i straszno jest z innego powodu. Nie wiadomo gdzie sens i gdzie koniec tej walki.
Gromadził się Korpus, by bić Niemców i bijąc Niemców, przeć do Polski, zaś teraz - ta walka
rozczłapana na wszystkie fronty, z leniwym przeciąganiem gdaczących gdzieś tam w przestrzeń
kulomiotów. O co i po co? - Z musu. Taka walka bez entuzjazmu i, boję się to powiedzieć sobie
sama, bez nadziei, przytłacza widać nie tylko mnie, ale wszystkich. Szpital nasz to nie ten dawny
wesoły „chichociniec” w zieleni połtawskiego parku. Wszyscy oni ciż sami: naczelny - doktor
Mroczek; lekarka - Józka Dowgiałło; starsza siostra - Wolbekowa Henrietta, mała, fertyczna,
elegancka, żelaznej wytrwałości, nie zapominająca w najcięższych tara-patach przejeżdżać
puszkiem po nosku; Lala Landsberżanka - cicha, małomówna Litwinka (z Kowieńszczyzny); Ira
Krzyżanowska, zwana Peo (podpisywała się czas jakiś p.o.), energia chodząca, ignis ardens*’,
Halka Skibniewska, kozak kresowy z czupryną a la garconne, której szeroki stepowy uśmiech
rozjaśnia wszystko i poczciwa Olesia Białkowska, eks-klucznica, pulchna, stara panna z
pretensjami, ale jak mówił nasz gospodarz „koczkodan poczciwy z kościami i nawet z papilotami”.
I inne - sióstr jest dwanaście - to już nie te, nie te, co pół roku temu. Może taki nastrój powoduje i
ten dom przeklęty. Stary dwór jakichś moskiewskich Niemców, po ich wysiedleniu, od początku
wojny pusty. Teraz od pół roku rozgrabiony. Wreszcie na przyjazd szpitala wybielony i wy
dezynfekowany. Buda to zawsze była pewno bez tradycji, którą zabiło powstanie i konfiskata, a
niemieckie rządy zatarły. Teraz jest to grób pobielany - bez tej nikłej, choćby byle jakiej tradycji
ostatnich miesz-kańców.
To my go więc mamy rozgrzać i ożywić? Czym?
Landara ta ma pokoi, sal, skrytek, galerii szklonych i otwartych, schodów kręconych, przybudówek
- bez liku. Na dole - hali (sień raczej) i sale z chorymi. Na górze - my, a więc: jadalny,
„krokodylarnia”, to znaczy bogobojny pokój starszych sióstr i „koziarnia”, to znaczy owa „kaplica”,
w której to piszę (zimna jak psia buda). Oprócz tego na parterze, od dziedzińca, odseparowana
część szpitala: pierwsza sala - tyfusowych - tzw. izolatka, druga - podejrzanych - tzw. separatka, i
kuchnia. Nudny dom, nudno w domu, nudno wokoło domu. Jakiś umarły pseudopark, pseudosad, z
drugiej strony czerwona ściana gorzelni o kro-Plonący, żywy ognik.
156 ków trzysta, z trzeciej coś, co kiedyś było gazonem, czy tam klombem, a z czwartej dziedziniec
i o kilkaset kroków pierwsze domy miasteczka Cichinicze.
Nie lubię wsi pod nosem. Nie lubię przed oczami cegły czerwonej. Nie lubię, jak pole uprawne z
jednej, droga publiczna z drugiej, włażą niemal na dom. Ckni mnie od tego wilgotnego sinego
tynku ścian wewnątrz domu. Ciężko mi. Moryś gdzieś tam w śniegach, w nocy, ze swoim
szwadronem. I gdzie teraz?... O Boże... jakby mi kto serce w wielką chamską garść wziął. Tak jak
ten drab dzisiaj, jadący z frontu, który wiózł wiewiórkę. O Boże, o Boże, niech dzieje się coś, byle
nie ten szary dzień, ciężki kamień na piersi, straszna niepewność.
Ładnie zaczynam służbę.
Trzeba wziąć się w garść. I pracować. Pracować. Już tydzień minął od mego przyjazdu. Tydzień -
sznurek siedmiu dni tak absolutnie wyjałowionych z wydarzeń, jak ten szpitalny bandaż: wije się i
wije białą obojętną taśmą, bez końca, bez końca. Kryje rany, znaczy go krew, on sam - to zawsze ta
równa, biała, bez końca wywijająca się taśma.
Nasz szpital, nasze tu życie, my same, w tej wielkiej rzeczy, która się nazywa „polski czyn
zbrojny”, jesteśmy jak ta biała, martwa taśma bandaża. Korpus już się bije - coraz goręcej. Ale nie
od naszej strony. My jesteśmy na wschodzie dyslokacji Korpusu - od strony byłej carskiej
„stawki”, obecnie kwatery głównej sił bolszewickich. Tymczasem szarpią nas oni od zachodu, od
Osipowicz, od Żłobina, a tu szykują uderzenie rozstrzygające i koncentrują siły. Więc obecnie nie
mamy ani jednego rannego. Zapadły to kąt nasze Cichinicze. Strasznie to ciężko tak deptać w tej
„pokojowej” pracy szpitalnej, wiedząc, że to nie to... I nic nie wiedzieć. I do Morysia tęsknić i
niepokoić się. Dobrze, że chociaż pracy dużo. Dostałam dwie sale, to jest około sześćdziesięciu
chorych. Wieczorem czasem wydaje się, że głowa pęknie i huczy w niej, jak w młynie. Janka
Gościcka („Jaskółka”) i „Peo” (Irena Krzyżanowska) założyły szkółkę dla sanitariuszy i dzieci z
czworaków dworskich. Wieczorem, po skończonym dwunastogodzinnym dyżurze, znajdują jeszcze
dosyć siły, by do późna tam przesiadywać. Wstyd mi, ale dotychczas nie mogę się na to zdobyć, by
im w tym pomagać. Postanawiam to sobie co rano, ale wieczorem wyskakuję z mdłej atmosfery
szpitalnych sal i brnę gdzieś w śniegi, ma to być kwadransik „przewietrzenia się”, a kończy się na
parogodzinnej wagabundzie. Ot i dzisiaj z takiej wróciłam. Odbyłam ją z dwoma elementarzami w
ręku. Dróżką wydeptaną w śniegach, polami - idę zawsze w tym samym kierunku - na cmentarz
wiejski. Im dalej od domu, tym bardziej otwiera się przede mną świat zaśnieżony, znaczony esem-
floresem oszronionych 157 drzew, samotnych w polach, znacznych martwą sylwetą na tle zmarz-
niętego nieba.
Jak mi ciężko, jak mi strasznie ciężko i straszno... Przechodzę przez spróchniałe i osunięte
bierwiona cmentarnej zagrody. Chłopski cmentarz. Białoruskim zwyczajem brzozy między
grobami, a groby same - każdy kryty zmurszałą kapliczką. Jak w Mickiewiczowskich Dziadach.
Dziwnie te wiejskie cmentarze są zaciszne i pogodne. Zwłaszcza latem, gdy pszczoły brzęczą i
trawy pachną. Ale ten dzisiaj obcy mi był i wrogi. Zatrułam się tymi Cichiniczami, tą martwotą,
tym niepokojem strasznym, tą biernością przeklętą. To straszne, tak się czuć strutą, jak dzisiaj. Ani
mnie cmentarz nie uspokoił, ani nie przestraszył. Siadłam na pniaku i rozu-miałam, że oto tu gnije
ścierwo ludzkie, nikomu niepotrzebne, wy-rzucone. Znam je: te brudne, zrogowaciałe stopy,
zdeformowane sękowate ich palce. Ten łój pod białą porowatą skórą, pryszcze, płuca, wnętrzności,
bebechy - gnije to tu wszystko wyrzucone, nikomu niepotrzebne, zwalone na kupę. Och, znam ja,
siostra szpitalna, ten nadmiar, tę taniość, tę zbędność ton całych ludzkiego mięsiwa. Jed-nako tu w
szpitalu - jednako tam, na cmentarzu. Ci umarli, ci chorzy, my zdrowi, tutaj zamknięci - czyż to nie
jedna mierzwa, czyż to nie jedno.
Z tamtej strony - od Mińska - coraz gorętsze walki. Po wyjściu z Dukory 3. szwadron l. Pułku
Ułanów Krechowieckich wpadł w zasadz-kę - zginął porucznik Suzin i wachmistrz Nowicki. O
czwartym szwadronie, Morysia, nie wiem nic.
To bardzo poetycznie i to bardzo lekko marzyć elegię na wiejskim cmentarzu, albo śnić o
pióropuszach bohaterskich w huku salw armatnich. Ale to bardzo ciężko pełzać jak mrówka,
nakryta pokrywą cichinickiego domu, między łóżkami sześćdziesięciu chorych, wędzić się w
jodoformie i nie wiedzieć nic i czekać biernie, podczas gdy już wszędzie walka. Siostry śmieją się,
rozmawiają, piszą listy, uczą dzieci.
Czy one nie rozumieją nic? Przecież to dni liczone. Doktor Mroczek nie mówi nic, ale widzę, że
rozumie. Uderzenie główne bolszewickie zacznie się od Mohylewa, więc na nas. Korzę się we
własnym sumieniu i robię jego rzetelny rachunek. Nieprawda. Nie boję się. To nie to...
Tylko... brak pióropuszów. Brak idei. Jatka. Tony mięsa ludzkiego.
O co? I jaki koniec?
Zaczyna się. Cały szpital niemal już wyewakuowany, byle przebyć tę noc - jutro i nas tu nie będzie.
Byle nas nie ogarnięto... Jesteśmy jak resztka załogi na szczątku okrętu. Szalupy, których czekamy,
to konie, które wywiozły szpital i mają wrócić.
158
Ale co ja plotę. Trzeba wszystko po porządku. Moryś zawsze mówił, że najtrudniej jest coś
postanowić, a już jak się sobie postanowi to już potem łatwo...
Postanawiam więc sobie i słowem honoru zaręczam, że pamiętnik ten będę pisać zawsze, wszędzie,
w najcięższych okolicznościach. Nie dowo-dzę nikim, mam maleńki zakres odpowiedzialności...
Chcę być taką, jaką Wańkowiczówna być powinna. Niech będzie ten choć sprawdzian, poza mną
stojący, nie będę głowy tracić. A przy tym - pamiętnik to jak ciągły rachunek sumienia i jak oczy
osoby bliskiej, ale poza mną stojącej. Piję wodę, siadam i piszę.
Noc całą miałam dyżur, więc ranek dzisiejszy wolny. Postanowiłam z tego skorzystać i wyrwać się
na świat Boży. Jechał gospodarz szpitala, pan Sztyller, do Rohaczewa (o dwadzieścia wiorst).
Siadłyśmy: „Peo”, Halka Skibniewska i ja. Sanie, tzw. razwalnie, szerokie, niskie, lekkie, z
rozstawionymi na boki „odkosami”, niewywrotne, słomą moszczone. Droga kopna. Śniegi
puszyste, wysokie. Mróz i słońce. Radość.
Jechałyśmy w „wielki świat”.
W tym „wielkim świecie” - Rohaczewie - ruch, rwetes, krążenie wyładowanych furgonów... Adieu
piękne panu Sztyllerowi, do zobaczenia w cukierni o trzeciej - i... nurka w ten tłum, w te ulice, co
prawda gdzieniegdzie trawą między brukiem porosłe, ale zawsze... A więc... po sklepach, po
sprawunki. Jakieś gumki, guziki, tasiemki, drożdże, szkiełko na lampę etc. Zawszeć to sprawunki...
Raptem... Buch-buch... Po chwili - jeszcze raz. I jeszcze... Biało się robi na ulicach od bladego
strachu. Ludzie pędzą do bram, do domów i szczęki im drżą. Co to jest? Pytamy żołnierzy. -
Bolszewicy bombardują z armat dworzec.
A więc już...
Kroczymy dalej ulicami - niby wciąż po sprawunki. A w gruncie - żeby się nie bać... A
najważniejsze - że już się odwróciło. Straszno, ale niech tam. Od razu lżej - jakby ręką
przygnębienie i przeczucie odjął. Już na godzinę przed umówioną trzecią jesteśmy w cukierni i
dys-ponujemy ciastka. Strzelają wciąż - ale jakby dalej. Wpada Sztyller. Blady. Spocone kosmyki
długich blond włosów wysuwają się spod okucia czapki, której nie zdjął. - Siostry... Proszę... zaraz
za mną... Wszystko potem... Wybiegamy za nim. Wpadamy w sanki. Sam powozi, a furmanowi
konie jeno każe zacinać. „Razwalnie” nasze, jak szalone, toczą się z jednej na drugą stronę
wyślizganej ulicy. Przed dworcem bierze wąską uliczką w prawo. W skok. Oto ostatnie koślawe
szyldy podmiejskich kramików.
159
„Razwalnie” nasze, jak szalone, toczą się z jednej strony na drugą... Hop! - podrzuciło sanie na pół
metra o wysoki próg. Wjechaliśmy na główny trakt.
Pan Sztyller oddaje żołnierzowi cugle i wyjaśnia:
- Cofamy się. Cała i. Dywizja już wycofana. To, co panie widziały - to resztki: generał Ostapowicz
i sztab. Równocześnie wyjeżdżają i oni. Za pół godziny najdalej będą w Rohaczewie bolszewicy,
jeśli zaryzykują wejść. Nasz szpital zapomniano uwiadomić.
Milkniemy pod wrażeniem tych wieści. Konie mkną wyciągniętym kłusem. Klacz prawa podrywa
w galop. Twarde grudy spod kopyt walą w twarz i coraz to o dycht sani stuknie kopyto.
A gdy tak podlatujemy pod szpital, pan Sztyller nachyla się:
- Siostry - sza... Nikomu nic. Idę do naczelnego. A więc czekamy w „koziarni” i rozdzielamy
sprawunki. Po chwili wzywa nas Henrietta. W „krokodylami” już są wszyscy. Doktor Mroczek wita
żartobliwie, pogodnie:
- No, siostry, do roboty... Translokata. Pan Sztyller przywiózł rozkaz (Wiem, że żadnego rozkazu
nie było). Do wieczora już nas tu ma nie być.
Pisk. Śmiechy. Translokata - to zawsze atrakcja. I wszyscy z tego domu uciec chcą precz.
...Na wieczór wszystko gotowe. Koło dwunastej w nocy odjechał ostatni transport: wysłaliśmy
dwustu czterdziestu chorych. Dwudziestu 160 ciężko chorych jeszcze zostało i my, siostry.
Sanitariusze niemal wszyscy pojechali ze szpitalem.
Wchodzi doktor Mroczek.
- Brawo! siostrzyczki. A teraz za mantelzaczki własne... i wio. Konie czekają.
Radość. „Knocik” piszczy z uciechy. „Jaskółka” okręca mnie parę razy. Sanna po księżycu.
- A jeśli starczy miejsca, weźcie ze sobą i tych dwóch oficerów (lekko ranni, nie wyjechali ze
szpitalem). Bardzo się niepokoją - dorzuca doktor Mroczek i wychodzi.
Jeśli starczy miejsca?... A doktor?... Starsza siostra mówi, że ma zostać, bo koni brak. Toż samo
doktor Psarski, doktor Józka Dowgiałło, aptekarz Nehrebecki, intendent, gospodarz Sztyller.
To nie może być - posyłamy Henriettę, jako starszą siostrę, żeby powiedziała, że nie jedziemy.
Wraca po upływie pół godziny. Doktor gniewał się. Ale doktor Józka Dowgiałło nas poparła.
Doktor Mroczek ustąpił. „Was dwanaście bab - a ja jeden. Cóż zrobię”. Tylko doktora Psarskiego
posłał saniami w stronę Rohaczewa - na wywiad’. „Ale siostry niech spakują kuferki i będą gotowe
do drogi” - zakończył. Więc chwytam walizkę, mocno w nią wszystkie rzeczy wgniatam,
zatrzaskuję.
Idziemy spać. One śpią, ale ja piszę. Czy nie ostatni to raz piszę? Ale wszystko jedno - nie boję się.
Lata mi szybko ołówek po papierze, chciałabym się cała tak w ten ołówek wcielić, rozmachać i
wjechać teraz zaraz w jutrzejszy dzień - co to będzie?
Idę spać i będę spać mocno. I smacznie. Po raz pierwszy w tym przeklętym domu.
‘ Doktor Psarski, jak się potem okazało, ogarnięty został przez nasuwających się bolszewików i
uwięziony w Mohylewie (uwaga autora).
11 Strzępy epopei... 161 W NIEWOLI Dwa dni i noc już jesteśmy w
niewoli, a teraz idzie noc druga. Mój dyżur. Stłoczeni wszyscy: chorzy i cztery siostry, które
zostały - Halka, „Peo”, Olesia i ja - w „izolatce”. Jest to jedyny pokój, w którym, jako położonym
od tyłu domu, nie wystrzelano okien. Normalnie przeznaczony był na cztery osoby. Teraz mieści
dwudziestu trzech chorych i nas cztery. Duszno i zimno. Przez okno coraz zagląda twarz
wartownika.
Fartuch szpitalny mam cały w krwi poległych, których chowałyśmy. Zawijam się jak mogę i piszę.
Będę pisać ten dzienniczek do ostatniej chwili życia.
Rano przedwczoraj obudziłyśmy się przy spakowanych walizkach.
„Peo” i Halka objęły dyżur. My z „Knocikiem” poszłyśmy się przejść. Uszedłszy pół wiorsty,
posłyszałyśmy strzały. Niebawem nadbiegła gromada uciekających dzieci. Wyrostek jakiś objaśnił,
że u wylotu miasteczka Cichinicze kilku żółtych ułanów walczyło z kilkuset bol-szewikami. Jeden
spadł z konia, inni go wzięli na siodło i umknęli. Bolszewicy tu idą. Istotnie strzały zamilkły.
Szybko wracamy do domu. Już gdy dobiegamy, widzę jakiegoś brodatego pana w zrudziałej
zielonej bekieszy.
- A czyż to prawda, że to panna Wańkowiczówna - zatrzymuje mnie, pytając raczej samego siebie.
Poznaję go - nasz sąsiad z Mysłobórza. Opowiada chaotycznie, że wypadki go tu z rodziną zagnały
i na folwarku mieszka. „Knocik” nie czeka na koniec rozmowy i wpada do domu. Wtem tuż koło
nas rozlegają się gęste strzały karabinowe. Widzę, że porucznik - dowódca 2. Pułku Piechoty, który
opuścił poprzedniego dnia Cichinicze - ostrzeliwuje się zza płotu folwarcznego z garścią żołnierzy’.
Wzrok mój idzie po linii strzałów. Tam, traktem od Cichinicz, ciągnie
zbita czarna masa. Zatrzymuje się. Drobne punkty odprysku j ą od niej
i rozsypują się po polu. Rzekłbyś - żywe srebro się rozlało. W chwilę
- nic już nie widać na pustym trakcie cichinickim. Tylko od tamtej
‘ Został dla dopilnowania ostatecznej ewakuacji mienia pułkowego i tak go z
pozostałymi wraz
z nim kilku żołnierzami zaszło.
162
...porucznik ostrzeliwuje się zza plotu folwarcznego... strony gęste strzały poczynają się. Najprzód
górą - dziińń - dziińń..., potem z suchym stukaniem w płot, jakby kto orzechy łuskał. Pan X znika.
Żołnierze nasi się kładą i strzelają. Ja idę do domu wolno, wolniutko, sobie na przekór, bo fala
prężnej krwi miota się w ciele i bije w kończyny. Oto ganek, zasłonięty od kuł. I teraz dopiero
rozprężam muskuły i pędem wpadam do domu. Na piętrze w jadalnym, którego okna właśnie
zwrócone są na Cichi-nicze, doktor Mroczek rozdaje pozostałym sanitariuszom karabiny i na-boje,
po które schylają się do kwadratowych dębowych skrzyń. Wtem wpada porucznik - ów dowódca 2.
Pułku:
- Obejmuję komendę. Sanitariusze, za mną. Trzech tu, pod komendą doktora, obsadzi okna. Pułk
mój niedaleko. Przetrzymamy się do nadejścia pomocy łatwo.
Wybiegają. Doktor i trzech pozostałych zajmują stanowiska w oknach. Daleko w polu czarne
figurki podrywają się i biegną w przód. Do nich nasi strzelają, ale nie widzę, żeby ze skutkiem.
Bolszewicy też źle trafiają. Po długiej dopiero chwili zaczyna na suficie wykwitać szereg ciemnych
otworków i sypie się tynk.
11- i63
Górują.
Na razie nie boję się nic. Ale wiem przecież, że będzie goręcej i umacniam się, aby nie tchórzyć.
Nie ma do roboty nic, prócz podawania nabojów strzelającym. Przysiadam na pace i rozmyślam, że
danych żadnych nie ma, żebym stchórzyła. Ojciec i Moryś są odważni - dziad-ków, stryjów miałam
w powstaniach. Ile okiem sięgnąć wyżej wstecz - nigdzie nic hańbiącego. Nie, konkluduję, chyba
nie stchórzę. Te rozmyślania widocznie idą w takt wciąż słabnącej kanonady, która niemal zacicha.
Strzały idą kapaniną. Doktor Mroczek poleca podać obiad, bo, jak mówi: „ta historia będzie się
ślimaczyć”. Wtem rozlegają się gęste strzały, głuszone przez piekielny jazgot wysypujących się ze
wszystkich trzech okien podwójnych szyb. - Na ziemię - woła doktor Mroczek. Leżę na podłodze i
pytam:
- Co to?
- A cóż, psiakrew - wola doktor - rżną do nas z kulomiotu z gorzelni.
Okazuje się, że przerwa w strzelaninie była spowodowana tym, że bolszewicy zaciągnęli kulomiot
na piętro murowanej gorzelni, odległej od domu przez podwórze o jakie dwieście, trzysta kroków.
Teraz górują nad naszymi, broniącymi się w ogrodzie.
Podsuwam się po podłodze ku oknu i wyścibiam zza framugi jedno oko. Z czerwonych futryn
nietynkowanej cegły sterczy czarny ryjek karabinu maszynowego i pyka nerwowymi drgawkami
gdzieś w dół, od nas na lewo.
Drzwi uderzone kolbą i butem roztwierają się nagle, wpada żołnierz, twarz chłopska poruszona
najsilniejszym ogniem wewnętrznym (kano-nierzy przy działach w Olszynce u Kossaka mają
takie):
- Naboi... nasi już ostatkiem kropią.
Ładuję mu kartony z nabojami po kieszeniach, „Peo” ze stołu chwyta karafkę - szklanka gdzieś się
zadziała - i podaje. Pije wielkimi łykami. Chwytamy w fartuch ile się da naboi i niesiemy do
ogrodu. Nasi ostrzeliwują się zza drzew, przebiegając wciąż od jednego do drugiego. Porucznik tak
kazał, aby bolszewikom się zdawało, że jest więcej strze-lających.
Nosimy teraz z domu pełnymi naręczami naboje. Kulomiot gdacze, ale nie ma czasu się bać.
Cóż, kiedy za każdym nawrotem z domu zastajemy obrońców coraz mniej. Coraz to więcej
karabinów rzuconych w śnieg i ślady w śniegu gdzieś za ogrodzeniem sadu, het - w pole.
Naboi naniosłyśmy dość. Więc gdy przemykamy się po raz ostatni do domu, w sieni „Peo”
zatrzymuje mnie. Z przedpokoju drzwi do apteki. „Peo” otwiera szafkę. Wprawnie po flakonach,
niby po klawiaturze, suną 164 jej wąskie białe dłonie i różowe paznokcie ścięte „w migdał”.
Znalazły. Zahaczają jakiś szklany korek. Windują na wierzch małe ampułki z białym proszkiem.
- Zosiu - mówi „Peo”, wciskając mi jedną z nich w rękę - masz to... To strychnina... miej przy
sobie... ale tylko w ostateczności. W osta-tecz-ności... pamiętaj!
Chowam mały flakonik w kieszonce pod fartuchem. Mówią, że żołnierz mniej boi się kuł, jeśli ma
karabin w dłoni. Te flakoniki od razu doskonale nas równoważą.
„Peo” chwyta za butlę z eterem. „Trzeba rozbić, żeby się nie popili”. Chwytam drugą butlę.
Wypadamy na ganek - pod kulomiot... Jakże wolno przez wąską szyjkę ulatnia się płyn. Po kilku
długich, jak wieczność, chwilach, orientuję się i roztrzaskuję butlę o schodek. A teraz myślę, że
przecież mogłyśmy to zrobić na miejscu w aptece. Wróciwszy, chwytamy oburącz blaszany
rezerwuar ze sprzętem i wle-czemy. Trzask paru kuł o drzwi zatrzymuje nas. Przecież ten blaszany
sześcian nie da się rozbić.
Wpadamy na pomysł i wylewamy do w.c.
Gdy wracamy stamtąd, przez drzwi wpada ów porucznik, kierujący obroną.
- Gdzie naczelny lekarz? - pyta, dysząc ciężko.
Biegniemy z nim na górę. Tam natykamy się na idylliczną scenę. Siostry siedzą naokoło stołu,
przycupione, nieswoje. Doktor Mroczek wielką łyżką własnoręcznie nalewa do talerzy zupę
pomidorową i dowcip-kuje, że już jeśli iść na tamten świat, to z pełnym żołądkiem... (O Boże, o
mój Boże - biedny doktor Mroczek - spadł dziś tak niezręcznie do dołu, musiałam mu szyję
przekręcić i ułożyć).
Porucznik wybucha:
- Tu nie czas na żarty. Sanitariusze pouciekali. Tam na dole strzelają już tylko Sztyller, Nehrebecki
i moi żołnierze. Czy jest koń? Skoczę sam po pomoc do pułku, bo tylko ja orientuję się w terenie.
To ostatnia nadzieja.
- Niech pan bierze Nelly, albo klaczkę Halki Skibniewskiej - wtrą-cam się ze swego kąta.
- Gdzie to?
- Pokażę - odpowiadam i wybiegam z nim.
Jeszcze więc raz muszę wyskoczyć za te drzwi bezpieczne - pod kulomiot... Za każdym razem, gdy
z nich wyskakuję, mam wrażenie, jakbym rzucała się do zimnej wody. A potem już nic - płynie się.
Biegnę, a porucznik za mną. Stajnia stoi od domu na pół drogi do kulomiotu. Szczęściem dopadamy
załadowanych wózków obozowych i mkniemy poza nimi. Kule chlaszczą po brezentach i matowo
cmokają l65 trafiane blaszanki konserw. Widzą nas. Kulomiotowa seria goni po piętach - tuż...
Nim nas dognała, wpadamy do stajni. Równocześnie kulomiot dopada do jej ścian drewnianych.
Zabielało parę wiórków odłupanych na ciemnej przeorynie. Oszalałe konie miotają się na kantarach
z surowca. Nerwowe, suche ciało Nelly napięte jak jedna cięciwa. Porucznik ładuje siodło, ja
dopinam tręzię.
Biegnę pchnąć podwójne drzwi stajni. Huknęły, rozwarłszy się sze-roko, o podmurówkę. W ciemni
stajennej stanął jasny kwadrat. Koń i jeździec runęli na zewnątrz.
- Do widzenia, siostrzyczko!...
Tyłem usłyszała. Pognała za nimi wściekła nagonka strzałów. Dopieroż za tym wszystkim ja, niby
jakaś perliczka, od wózka do wózka, ku ścianie, do ganeczka... Z bezpłodnej pogoni wracał
kulomiot, a ja mocowałam się z klamką zamkniętych drzwi. Zrozumiawszy, że na próżno, obiegłam
dom na zaciszną stronę i weszłam do „izolatki”.
Tu ogarnia mnie inny świat - normalny dzień szpitalny. Połowa chorych jest nieprzytomna - ci nie
wiedzą nic. Przytomnych Lala i „Peo”, które tu się krzątają, umiały uspokoić. Ruszają się wciąż,
rozmawiają z pacjentami, rozdają lekarstwa. Lala, dyżurująca przez całą noc, nogą dziś stąd jeszcze
nie ruszyła. Jest godzina pierwsza, nic jeszcze w ustach nie miała. Jest blada, spełnia swe obowiązki
z najzupełniejszym spokojem, ale chodzi jak senna. Wysyłam ją, aby się pokrzepiła (drzwi od
„izolatki” odtarasowano i mamy już komunikację wewnętrzną z wnęt-rzem domu). Po długich
certacjach uparta Litwinka się zgadza, wynoto-wuje mi z największą pedanterią, jakie lekarstwa
zażywają chorzy, co któremu dolega, po czym zdejmuje biały fartuch, w który mnie ubiera, nie
zapominając nawet zapiąć na wszystkie guziczki i wyciągnąć biały kołnierzyk na wierzch.
W chwili, kiedy kieruje się już do wyjścia, rozlega się ogłuszający huk. Tuż pod dom widocznie
rzucono ręczny granat. Chorzy zrywają się z łóżek. Zaczyna się wytwarzać psychoza paniki, której
tak łatwo ulega tłum ludzki, bezbronny i niewiedzący.
Gwałtownie szukam jakiegoś skutecznego kłamstwa, jakiegoś uspo-kojenia - gdy wtem następuje
szereg detonacji, jedna za drugą. - Lala - krzyczę przez huk pękających granatów - mów Pod
Twoją Obronę, bo ja się pomylę.
Lala klęka przed obrazem Matki Boskiej. Ogromny bizantyjski obraz Matki Boleściwej, z ciemnym
obliczem, w ciężkiej złoconej sukni, obraz rodzinny i przedwieczny Wańkowiczów Birczańskich, z
Birczy przy naszym odstępowaniu wywieziony, teraz ściąga ku sobie oczy tej gromadki chorych i
bezbronnych ludzi.
166
Padam na kolana i powtarzam za Lalą. Chorzy wtórują z łóżek i panika cichnie. Dusze skupiają się
w jedno i związują w jedno - na zawsze. Zaproponowałam modlitwę jako wybieg, mający służyć
do uspokojenia chorych, ale mnie samą porywa modlitwa do tego obrazu. Słów nie skleję, ale te
myśli najgłębsze pamiętam:
„Boże Ojców Moich - Najświętsza Panienko Birczańska. Tyłeś wieków patrzyła na krwawe
zmagania się nasze - przed Tobą może jeszcze modlił się Juchno Wańkowicz, dwunastu zbrojnych
wiodący Łoktkowi, żona Wacława Wańkowicza, Zofia, córka Gedymina, do Ciebie może się
uciekała.
Pani nasza. Orędowniczko, Pocieszycielko Nasza. Przez ile płonących w życiu swoim wędrowałaś
dworów, ile razy u stóp Twoich - obrony jedynej - zostawali starcy, kobiety i dzieci...” Cisza
zapanowuje na zewnątrz i cicho robi się w sali. Gdy wtem drzwi się otwierają i zjawia się w nich
głowa Halki Skibniewskiej, która mnie wywołuje. Wychodzę do sieni. Stoi tam trzech naszych
żołnierzy z ka-rabinami „jeszcze dymiącymi” w ręku.
- Zosiu, co robić? - pyta rozpaczliwie Halka. - Bolszewicy już w ogrodzie. W tej chwili tu wejdą.
Chorym może ujdzie, ale ci? Spoglądam na „tych”. Stoją nieruchomo, z karabinami opartymi o
ziemię. Czekają biernie na naszą decyzję. Strzelali, póki mogli. Zostali ostatni. Znam przecież ich -
żołnierzy - dobrze. Nieruchome twarze chłopskie- ale czytam je, rozumiem, że je ścięła tępa
rozpacz. W chwilach ciężkich wyczuwam po niej zawsze polskiego chłopa. Bo rosyjski żołnierz w
tych wypadkach ma tępą rezygnację na twarzy.
Czyje, jak gorąca fala uwielbienia dla tych ludzi uderza mi do głowy. Ratować... Wydaje mi się, że
w tej chwili nie ma na świecie bliższego nic, ani nikogo nie kocham bardziej.
- Rozbierajcie się. Do łóżek - wołam.
- Nie zdążą - szepcze gorączkowo Halka.
Szybko otwieram drzwi składzika, mieszczącego się pod schodami.
Wpadamy do niego wraz z żołnierzami i zamykamy się na haczyk.
- Rozbierajcie się!
Ściągam żołnierski but. Halka szarpie rękaw. A kiedy są w bieliźnie, wsuwamy im na nogi pantofle,
narzucamy szlafroki. - Marsz na salę. I do łóżek - wołam. Nie kwapią się. Przestępują z nogi na
nogę.
- Wszystko równo - ciągnie jeden z nich, ponury olbrzym, litewskim akcentem. - Przepadniem tak,
czy siak. Dla panienków darmo tylko mitręga była.
- Proszę siostry - mówi drugi - tych bolszewików prowadzi jeden chłop z miasteczka. On faktycznie
posporzył ze Staszewiczem, 167 zajzdrośny był o dziewczynę, a Staszewicz, z przeproszeniem, s i e
l n i e jego nabił.
Trzeci, Staszewicz, krępy konopiasty Mazur z czerwoną gębą i zadar-tym noskiem, prostuje się,
jako że „tak jest”.
Co robić? Trzeba, żeby ich nie poznali.
- Halka, strzyż i bandażuj.
Sama oglądam się po składziku. Leżą jakieś olbrzymie zapylone nożyce - ogrodnicze, bądź do
strzyży owiec czy cięcia drutu. Tym zardzewiałym instrumentem manewrując, haniebnie oprawiam
Staszewicza, kupki mu zostawiając włosów. Halka znalazła w kieszonce fartucha nożyczki do
manicure, więc jej szybciej idzie z dwoma drugimi. Gdy już są ogolone czupryny i wąsy, chwytamy
gazę, bandaże, a przede wszystkim jodynę. Jodynuję pół głowy memu Staszewiczowi, tak silnie
trąc watą, że skóra robi się czarna.
- A jak spytają, na co my chorzy? - pytają biedni delikwenci, w których zaczyna wstępować duch.
- Nie odpowiadajcie nic... macie zapalenie mózgu - mówię i ładuję Staszewiczowi funt waty na
głowę. - A wy zapalenie szczęki (wata na policzek). Wy zaś dyzenterię.
Tak postawiwszy diagnozę, wepchnęłyśmy ich do łóżek i odetchnę-łyśmy.
Teraz w naręcz chwytamy porzuconą broń i mundury i wynosimy daleko w ogród, w gęste krzewy.
„Peo” idzie wyprostowana, obojętna na świsty kuł. Staram się na niej wzorować.
Powracając do domu, natykamy się na Nikodema, żołnierza, który nam usługiwał. Oszalały z
trwogi, rzuca się nam do nóg. - Ratujcie, siostry, ratujcie - woła zwierzęcym głosem, i drga i wije
się całym ciałem. - Oni już są w podwórzu.
- Nikodemie - mówi „Peo” swoim dźwięcznym metalicznym głosem - proszę wstać. - Bierze go za
ramiona i wstrząsa. - Zabiją mnie - zachrypłe, przeciągle, skamle oszalały człowiek Wpychamy go
w sień, ubieramy w fartuch, nakładamy na ramię czerwony krzyż.
- Nikt was teraz nie ruszy; będziecie pielęgnować chorych. Wtem dziki ryk rozlega się na
dziedzińcu przed domem. Olbrzymi czarny tłum zaściela gazon. Widzę najbliższe twarze,
wykrzywione wściekłością. Słów nie słychać - tylko grzmiący ryk tłumu, zlany w jeden huk, który
wciąż potężnieje i rośnie.
W sali, wśród naszych chorych panuje cisza. Ludzie wcielili się w słuch. Twarze skamieniały.
Tylko ręce, wychudłe, pergaminowe ręce ciężko chorych, zaciskają się około ram noszy. Te ręce
żyją straszliwym napięciem, mówią śmiertelnym niepokojem oczekiwania.
169
My trzy stoimy na środku, wziąwszy się za ręce. Gdy nagle Nikodem podbiega do nas: „Ja nie chcę
tu z wami ginąć. Nie chcęęę...” - zrywa fartuch i krzyż i wybiega.
Ocknęłyśmy się. Trzeba zbadać, co z resztą szpitala. Halka i „Peo” zostają, ja idę.
Po drodze widzę, jak w bocznym pokoju magazynier Nowakowski i aptekarz Nehrebecki ścinają
swoje podoficerskie odznaki. Idę dalej. Rozróżniam już krzyk tłumu: „Wy-ch-o-o-o-d- i-i...” Z
dziedzińca przez zaryglowane drzwi frontowe rozlega się straszny, zachrypły głos:
- Wy-ch-o-odi! Oficerkowie naprzód. Kto nie wyjdzie i tak kulę dostanie.
Z pierwszego piętra schodami wąskimi schodzi smutny pochód, z głowami spuszczonymi, z
ociąganiem się. Pierwszy idzie doktor Mro-czek, blady, ale spokojny, coś mówi do idących za nim.
Odryglowuje drzwi i równocześnie wsypuje sobie coś do ust. Za nim Henrietta. Dalej Lala - ze
szklanym wzrokiem, utkwionym przed siebie - nie widzi moich znaków, żeby przyszła do mnie. Za
nią owi dwaj chorzy oficerowie, za nimi Sztyller i Lesiewski, niosący na ręku małą córeczkę.
Ramienia jego czepia się żona i szepcze zdyszanym, świszczącym szeptem:
- Stachu, nie idź tam. Stachu, nie idź tam, nie idź tam. Widać, że już sama nie rozumie treści swych
słów, mechanicznie je powtarza, w męce strasznej.
Na końcu idą zbitą gromadą siostry. „Knocik”, Stasia i Ela szlochają na cały glos. Zamyka pochód
doktor Józka Dowgiałło, czupurnie wsadziw-szy ręce w kieszenie kożuszka i hardo podniósłszy
głowę. Łapię ją w przejściu za rękaw:
- Pani Józko, dokąd wy wszyscy idziecie?
- Jak to, czyż nie słyszysz, że każą wychodzić? Bronić się dalej nie sposób. Naczelny chce im
wytłumaczyć, że to szpital, żeby dali spokój. No, chodźże, czego stoisz? Nie trzeba ich teraz
drażnić.
Ale nagle wzrok jej pada na mój fartuch i czepeczek:
- Ty co, Zośka, na dyżurze? Dobrze, wracaj do chorych. Bolszewik jakiś wdziera się przez otwarte
drzwi i kolbą zamierza się na Józkę. Uskakuję wstecz, zatrzaskując drzwi, i wracam do sali
chorych. Zastaję tam „Peo” i Halkę, szamoczące się na środku sali z biedną Olesią, która, wydając
pawie krzyki, chce na przemian to wleźć pod łóżko, to wyskoczyć oknem do ogrodu.
Wreszcie perswazje słowne i czynne skutkują - pada znękana na fotel. W sali zapanowuje
względna cisza, którą od czasu do czasu przerywają strzały. Kto i po co teraz może strzelać? Pragną
nas pewno z domu wystraszyć. Nie wystraszą.
170
Po pewnym czasie zaczynają łomotać kolby karabinów w drzwi i krzyki zachrypłe:
- Wycho-o-odi-i-i... Kto nie postuszajet i tak propadiot. Ale natychmiast odstępują, nim
zdążyłyśmy się zdecydować na od-powiedź.
Cisza krótka. Potem gniewne przekrzykiwania kilkunastu rosyjskich głosów. Wśród nich w
pewnym momencie wybija się spokojny głos doktora Mroczka, ale ginie. Nagle straszny krzyk
Henrietty. Potem strzał. Potem sypie się kilka, czy kilkanaście strzałów. Cisza. Sala szpitalna
zamarła w nasłuchu.
Rzucamy się do drzwi i chcemy biec tam, gdzie się odbywa jakaś tragedia. Równocześnie ze
wszystkich kątów sali rozlegają się błagania:
„Nie zostawiajcie nas, siostry”. Jeden z dopiero co przebranych przez nas żołnierzy wyskakuje z
łóżka i kładzie się w poprzek drzwi:
- Zabijcie nas lepiej, siostrzyczki.
- Zabijcie nas lepiej - jęczy sala.
Chory na tyfus plamisty, rozpalony maligną, pokręca bezwładną głową na poduszce, wlepia w nas
oczy rozżarzone pod matem i nieprzytomnością gorączki. Ceglaste wypieki, usta spalone, twarz nie
golona dawno. Otwierają się spękane wargi, głos nie dopisuje, ale oczy mówią. - 0-o-o-ch... -
wybiega tylko z krtani rdzawy poskrzyp: jęk błagalny, prośba o ratunek.
Jest coś dziwnie wzruszającego w tej bezbronności tylu dorosłych mężczyzn. Chłopak - podrostek
szesnastoletni, wolontariusz z zagonowej szlachty, katolik, nie umiejący po polsku, słowem
„tutejszy”, ulubieniec szpitala, wielki bohater i rezolut w gębie, któremu już się tyfus przesilił -
wyciąga chudą rączynę spod szpitalnego koca i chwyta mnie za fartuch. Patrzę na tę bezkrwistą
rękę chłopięcą i przypominają mi się rączyny ochronkowych bobasów, czepiających się „Pani” o
łakocie. - Ależ dobrze już, dobrze - mówimy do chorych. - Zostajemy z wami, naturalnie,
chciałyśmy się tylko dowiedzieć, może komu dopo-móc, tam się coś niedobrego dzieje. A wam tu
przecież nic nie grozi. Siadamy na brzegu noszy, starając się uspokoić więcej wzburzonych.
Chorzy są jak dzieci. Uspokajają się. Na parę chwil szpital znowu zalega cisza, przerywana tylko
pochlipywaniem Olesi, która, siedząc w kącie, głośno uciera spłakany nos i ręce łamie, aż w
stawach trzeszczą. Niepewność straszna nas szarpie. Nie możemy ani wyjść, ani się porozumieć.
Szpiegują nas, niepokoju pełne, oczy chorych. Ale oczami sobie podajemy wieść nieomylną,
wiadomość pewną: „Ale kto? Czy wszystkich?... Dlaczego tak krzyknęła Henrietta”. Nagle we
wszystkie okna jednocześnie zaczynają się dobijać. Znowu ten nieznośny okrzyk:
172
- Wy-ch-o-o-o-o-d-i-i!
Zupełnie jak pohukiwanie leśników berezyńskich nad lisią norą, w którą puszczają jamnika.
Pod drzwiami zaczyna perorować jakiś głos - widać któregoś dowódcy (jakże zachrypłe głosy mają
ci wszyscy ludzie);
- Ej wy tam, poczemu do sich por jeszcze otsiuda nie wyszli? My dumali, czto so wsiemi zdielan
poriadok, a zdies okazywajetsia jeszczo. Siemion, poliezaj czerez akoszko i wygoni ich wsiech
otsiuda. Okna bowiem nasze, choć na parterze, umieszczone są na wysokim podmurowaniu, na
które trzeba się wspiąć, chcąc zajrzeć do środka. - Sam właź - mruczy zagadnięty Siemion - skoro
cię łeb świerzbi. - Trzeba się z nimi porozumieć - mówi „Peo”. Podchodzimy wszystkie trzy do
okna, które otwieramy.
Na nasz widok tłum pólszubków, zalegający dziedziniec, wzmaga rozgardiasz, który z wolna
przechodzi w wycie. Gdzieś na drugim planie, gdzie już tłum nie stoi zbitą lawą, na ławeczkę
ustawioną na gazonie wlazło dwóch krasnoarmiejców i wymałpiają się w naszą stronę, robiąc
nieprzyzwoite gesty. Mocniej zaciskam w ręku flaszeczkę ze strychniną. Widzę, że „Peo” robi to
samo.
Halka wysuwa się w oknie i podnosząc głos, stara się opanować sytuację. - Słuchajcie, bratcy -
mówi po rosyjsku - my u was w niewoli, ale to zrozumcie - wyjść nie możem; tu u nas chorzy. Wy
im, rzecz prosta (konieczna) zła nie zrobicie. Broni u nas nie ma, możecie wejść i sprawdzić. - Ależ
nie bójcie się - dodaje po chwili - strzelać my nie umiemy. W ostatnim zdaniu „kozaczka
stepowego” brzmi jakaś pogardli-we-żartobliwa nuta, mimo jej woli zapewne.
Bo też „bohaterowie” nie kwapią się bynajmniej skorzystać z za-proszenia. Boją się zasadzki i
dlatego nie wchodzą do reszty domu, chociaż drzwi frontowe są wywalone. Powtarzają tylko tępo i
uparcie:
- Wy-ch-o-o-od-ii... goworiat że wam. Bo jak nie, dom podpalimy natychmiast.
Jakiś Żydziak w skórzanej kurtce na baranim kożuchu, anemiczny typ wojskowego pisarza
kancelaryjnego, objuczony utensyliami bojowymi, począwszy od szabli i kindżału, skończywszy na
rewolwerach i granatach ręcznych za pasem, krzyczy:
- Da co z nimi cackać się, krwiopijcami przeklętymi. Strzelać nie umiecie? A kto zabił naszego
marynarza, który tam leży na drodze? Ot wam za niego.
Wyrywa ręczny granat i rzuca w nas.
Rzucamy się od okna w bok. Celnie rzucony granat zatacza łuk i pada pod przeciwległą ścianą -
właśnie między tyfusowego w malignie a młodego chłopca-ochotnika.
173
Znamy granaty ręczne, wiemy, że nie od uderzenia wybuchają, tylko w parę chwil od wyrwania
bezpiecznika przez rzucającego. Oczy nasze więzi ten mały przedmiot żelazny na podłodze, leżący
na rubieży dwóch żyć ludzkich. Gorączkujący żołnierz nie rozumie nic. Młody chłopak zerwał się,
stanął na łóżku, przywarł do ściany i zatula się kołdrą. Śmierć, gdy zagląda w oczy, mąci rozsądek.
Ale i my czujemy podcięte nogi. Jak reaguje sala, nie wiem. Widzę w niej tylko wycięty wąski
sektor-z per-spektywą na ten czarny punkt między dwoma noszami. Na szczęście granat nie
wybuchł. Siedzimy zlęknione, nie wiedząc co robić. Do okien obawiamy się podejść.
Co to za słowo tłum krzyczy? Już jego zbiorowy krzyk nie brzmi „ooo-yyy”, w czym dzień
dzisiejszy nauczył nas rozróżniać uparte „wychacH”’.
Nowe słowo syczy jak lont wilgotny.
Halka nagle blednie:
- Spalić nas chcą.
Istotnie. „Zżecz. Żgi. Zażgiom”1 - huczy tłum.
Nagłym podrzutem postanowienia zbliża się Halka do okna. Idzie na ścianę, by jej widać nie było.
Doszła. Krok w prawo - jeden szeroki, zdecydowany krok, niby skok w wieczność. Staje w całej
bieli swego sanitarnego fartucha w obramieniu ramy okiennej. Pierwsze kłęby dymu, buchając
nierówną falą z dołu, przesłaniają ją co chwila od tłumu. - Słuchajcie, zgaście ogień - woła Halka. -
Wszyscy my wyjdziemy stąd. Pomóżcie nam wynieść chorych.
Odpowiada nam jazgot leniwego urągliwego śmiechu. Rycerstwo bolszewickie jest obrażone - ktoś
im zaproponował pracę i w dodatku tak hańbiącą.
Ludzie są zawsze wdzięczni tym, którzy im dają okazję do śmiechu. Wśród niesłychanych
urągowisk, właściwych rosyjskiemu językowi, nie-oczekiwanie i bez wszelkiego powodu nastrój
dla nas staje się jakby przychylniejszy:
- Pluńcie na nich, na tę padlinę białoarmiejską. Czort z nimi, niech się zeskwarzą. Spieszcie się,
czyż nie widzicie, że się pali? Już teraz na tę konwersację wychylamy się i my z „Peo” z okna. - A
jak nie chcecie wychodzić, to was i podsmażyć można - mówi dobrodusznie jakiś chudy mężczyzna
w skórzanej kurcie, z koźlą rudą bródką i twarzą suchotnika. To mówiąc rzuca pod naszym oknem
naręcz zwiłgłej słomy. Tłum wybucha śmiechem.
- Sosiku troszki nie zaszkodzi - woła jakiś bezwąsy bolszewik, o miłej, rumianej jak jabłuszko,
twarzy osiemnastolatka. To mówiąc, ‘ „Spalić. Pal. Spalimy.”
174 wylewa, przy ogólnej aprobacie, na rzuconą słomę zawartość „baka” z naftą, zrabowanego z
dwukółki szpitalnej.
Gęsty, czarny, gryzący dym wpelza przez okno. Zatrzaskujemy je i rzucamy się do wynoszenia
chorych. Na szczęście „separatka” nie miała łóżek, a tylko nosze.
Zadanie okazuje się nad nasze siły. Z pierwszym zaraz chorym, tęgim mężczyzną chorym na
zapalenie mózgu, ugrzęźliśmy w wąskim koryta-rzyku. Ręce wyciągają się ze stawów, nogi się gną.
Niemożliwe. Jest przecież dwudziestu trzech chorych. A zresztą co za sens wynosić ich na tęgi
mróz.
Dźwigamy więc nosze z powrotem. W izolatce panuje prawdziwa przedśmiertna cisza. Kilku
przytomniejszych chorych porusza bezdźwię-cznie wargami, jakby się modląc. „Peo” oparła głowę
na dłoni - może także się modli. Za zapotniałymi szybami burymi kłębami przewala się dym. Dzień
jest słoneczny i słońce pada w okno. Kłęby dymu są tak ciężkie i gęste, że raz wraz przysłaniają
światło. Po chwili znowu izolatka rozbłyska światłem.
Siadamy z Halką na pustych noszach na środku sali i czekamy - na śmierć.
Nie wiem, jak długo w tym odrętwieniu znajdowałyśmy się wszystkie. Każda zapewne
rozrachowywała się ze sobą i ze swoimi. Zapewne stan ten trwał długo, bo gdy ja pierwsza go
przerwałam, podchodząc do okna, stwierdziłam, że tłum zdążył się rozejść, płachty, maczane w
nafcie oraz słoma, podłożona na rogach domu, zgasły i tylko żarzyły się jeszcze przewiłgłe belki.
Otwarłszy okno i wychyliw-szy się z niego, stwierdziłam, że liczne postacie mijają się na dziedziń-
cu, pochylając się nad czymś leżącym na ziemi. To samo widzę w różnych miejscach i aż za drogą.
Na dziedzińcu folwarcznym tłum oblega nasze szpitalne wozy z bielizną i produktami, rabując co
się da i wyrywając sobie z rąk nawzajem. Zamykam okno. Halka i „Peo” podnoszą głowy:
- No, jak tam Zosiu?
- Zdaje mi się, że lepiej niż mogłyśmy oczekiwać, bo ogień zgasł... ale słyszycie?
W pokojach na górze, ponad nami, słychać wyraźnie tupot wielu nóg, zmieszane głosy i krzyki.
„Peo” wstaje i bierze mnie za rękę:
- Chodź, Zosiu, pójdziemy na górę, a może potrafimy się dowiedzieć, co się z tamtymi siostrami
stało. Halka z Olesią może tymczasem zostaną przy chorych.
275
Wchodzimy we dwie po schodach zaśmieconych i ociekających od topniejącego śniegu,
naniesionego butami tej zgrai. W stołowym pokoju tłum bolszewików zasiadł przy stole. Z dzikim
śmiechem i wrzaskami chwytają rękami z pełnych półmisków, przygoto-wanych do naszego
obiadu. Wszystkie talerze, widelce i noże zostały Rozrzucane na podłogę. Jeden z bolszewików
chwycił w obie ręce wazę z zupą i przechyliwszy ją, pije, nie zważając, że całe strumienie zupy leją
mu się za kołnierz i na ubranie. Kilku innych stoi za nim i, szarpiąc go, domaga się swej kolei.
Stojący na środku stołu duży krzew białej azalii, cały osypany śnieżnymi kwiatami, teraz został
oblany jakimś pomidorowym sosem. Nie mogąc dłużej patrzeć na te okropności, nie postrzeżone
cofamy się od progu i zmierzamy do naszej „koziarni”. Tam, oprócz bolszewików, cały tłum
chłopów ze wsi, bab i dzieci, kręci się po pokoju i rabuje. Wszystkie nasze walizki już zostały
opróżnione. Skórzane porozcinano nożami, drewniane kolbami rozbito, wszystkie rzeczy
wyrzucono na podłogę, która cała jest usłana najprzeróżniejszymi przedmiotami. Baby o
niesamowitych, zwierzęcych pyskach bobrują po wszystkich zakątkach, rwąc, ciągnąc, tłamsząc
łupy. Część z nich przy tym płacze i lituje się nad nami. Jedna zwłaszcza, potężna baba, chlipie
rozdzierająco, pociąga przeraźliwie nosem, coraz przypada do ręki którejś z nas z jękiem: „A
biednieńkije”... i łapczywie szarpie coraz nowe przedmioty do fartucha, związanego jak płachta,
który spęczniał już w istotny tobół. Bolszewicy, uzbrojeni w karabiny, od czasu do czasu podnoszą
z ziemi na końcu bagnetu jakąś część naszej garderoby, głośno wykrzykując: „A eto komu
ponadobitsia?” - i w zależności od tego, co to przedstawia, albo się wyciąga do tego przedmiotu
kilkanaście par rąk (największe powo-dzenie mają buciki, płaszcze, wierzchnie ubrania), albo też
przy akom-paniamencie śmiechów i dowcipów wyrzuca za okno. Tą właśnie drogą wyfrunęły na
podwórze książki do nabożeństwa, wszystkie nasze pończo-szki i batysty, bo baby zabierały tylko
bieliznę z grubszego płótna. Kilka par moich pantofelków, ręczne robótki... o zgrozo... fałszywy
kok z włosów siostry Olesi, która w zamieszaniu musiała zapomnieć go przypiąć. Nikt na nas nie
zwraca uwagi. Z trudem przeciskam się przez tłum i zbliżam się do swego łóżka, myśląc, czy nie
uda mi się odnaleźć czegoś ze swych rzeczy. Ze zdziwieniem widzę, że jedna z mych walizek jest
na wpół wsunięta pod łóżko i widocznie dzięki temu dotychczas uszła uwagi rabujących.
Przyklękam i otwieram ją, wyjmując tylko kilka rzeczy, o które mi szczególniej chodzi - resztę
pozostawiam. Zabrałam ten oto pamiętnik czerwony, skórzany zeszyt z mymi ulubionymi
wierszami, książkę do nabożeństwa, którą dostałam przy pierwszej komunii i ostrogi Morysia, które
przywiozłam dla niego, ale nie miałam dotychczas sposobności oddać mu.
176
Chcę już powracać na dół i tylko oglądam się za „Peo”. Widzę jak obładowana całą furą różnych
ubrań i rzeczy przeciska się ku drzwiom, roztrącając energicznie tych, którzy jej sami nie ustępują z
drogi. Dziwny jest ten tłum, tolerancyjnie, a nawet z aprobatą, dopuszczający nas do „udziału w
zyskach”, ale nie krępujący się też bynajmniej grabienia naszych rzeczy w oczach właścicieli. To
nie bandyci, ani mściciele. Ot - szakale.
Wydostajemy się wreszcie na korytarz, a stamtąd do sali chorych. Tutaj dopiero „Peo” z dumą
pokazuje nam swą zdobycz. Kochana „Peo” zawsze myśli tylko o innych. Ze swych rzeczy nie
zabrała nic prawie, ale za to każda z nas odnajduje tam coś ze swoich. Halka swój płaszcz, Olesia
mundurek i buciki, ja skórzaną kurtkę i sweter - znajdujemy też trochę rozmaitej bielizny i parę
pamiątek, należących do nieobecnych koleżanek: jak to miniaturę matki Hanki Trzcińskiej itp.
Halka, zachęcona naszym przykładem, także postanawia wyruszyć na górę po nowy transport
rzeczy.
Jesteśmy tym bardzo ubawione, bo czyż to nie jest zabawne rabować swoje własne rzeczy? Tylko
Olesia nie śmieje się wraz z nami i oświadcza, że za żadne skarby nie ruszy się z tego pokoju oraz
zaklina nas na wszystko, byśmy jej nie opuszczały.
Zostaje więc z nią „Peo”, a tylko Halka ze mną wyrusza do „kozłami”. Tu wśród uwijających się
bab poznajemy naszą służącą Fruzię, która uzbierała już pełen fartuch naszych rzeczy. Halka
podbiega do niej:
- Ach, jak to dobrze, że Fruzia została, proszę nam pomóc znieść na dół trochę rzeczy.
Fruzia spogląda na Halkę z ukosa, potem trwożliwie rzuca okiem wokoło i wzruszając ramionami,
odpowiada: „Czto wam ot mienia nuźno? Ja was nie znoju”... - i szybko miesza się z tłumem.
Przenosimy więc same jeszcze trochę bielizny i ubrań - ale wciąż nie mogę zapomnieć
niewdzięczności tej Fruzi, którą od roku wszędzie ze sobą woziłyśmy, nigdy się nie spodziewałam,
że się nas wyprze w ciężkich chwilach.
Powróciwszy do chorych, widzimy na drzwiach izolatki białą tablicę, której przedtem nie było, z
napisem:
„Otdieł zaraznych halnych.
Tif. Ospa. Dissintieria”.
„Peo” nam tłumaczy, że sporządziła tę tablicę w czasie naszej nieobecności i że to znakomicie
odstrasza bolszewików. Każdy nieproszo-ny gość, gdy się tylko do drzwi zbliży, jak przeczyta
napis, zaraz zmyka. Powoli zmrok zapada, a my dotychczas nie wiemy, gdzie reszta naszych
koleżanek... Szczególnie się niepokoimy o Lalkę - ach, czemuż z nami nie została.
12 Strzępy epopei... 177 Robimy naradę i decydujemy, że musimy się
zaraz dowiedzieć, gdzie są, co się z nimi stało, jak też i z resztą personelu. „Peo” z Olesią zajmują
się chorymi, a ja i Halka wyruszamy na zwiady. Wszędzie kręci się pełno ludzi, ale na nasze
zapytania, gdzie są nasze siostry, nikt nie umie, czy też nie chce nam odpowiedzieć. Przy tym na
widok naszych białych fartuchów każdy stara się trzymać jak najdalej. Niektórzy nawet roz-mawiać
z nami się obawiają:
- Wy ot zaraznych bolnych? podalsze, podalsze siestryczki. Myśląc, że może się czegoś dowiemy
na folwarku lub w miasteczku, wychodzimy na dziedziniec.
Jest już ostatnia przedwieczorna chwila, kiedy nagle pogodny zimowy dzień zasnuwa się niby
popiołem. Szarzeje wszystko i zastyga i tylko jeszcze wrony, sadowiące się na spoczynek, z
głuchym łopotem poprawiają się na zesztywniałych gałęziach wierzchowin.
Tam górą jeszcze światło, a dołem ściele się zmierzch. W zmierzchu tym szarzeje jakaś plama,
zbliżamy się. Człowiek leży. Podchodzimy. Leży twarzą w śniegu, bielizna tylko porwana, stopy
bose. Pochylamy się. Na krótko ostrzyżonych włosach na tyle głowy widać plamkę, niby od
uderzenia i trochę krwi. Może żyje jeszcze? Może kto z naszych. Wyciągam rękę - rękę, co w ciągu
dnia przywykła dotykać tylu głów rozpalonych.
Twarda zimna wrogość, niby cięcie noża, spotyka moje palce. Zrywam się:
- Halka, to trup.
Przejmuje mnie lodowaty strach. Chciałabym stąd już być jak najdalej, ale coś więzi moje nogi.
Halka mówi melodyjnym, wnikliwym głosem:
- Zosiu, uspokój się. Zosieńko, bądź rozsądna. Temu biedakowi nic już nie pomoże. Musimy
zobaczyć, kto to jest.
Lodowacieję cała. Zmagam się z sobą. Halka usiłuje obrócić trupa. Robię szalony wysiłek: ujmuję
za ramiona trupa. Obracamy go wolno - w pół obrotu odwala się sam i leci, padając na wznak. Z
podeptanego śniegu u naszych stóp patrzy na nas otwartymi oczami - naczelny lekarz.
Stoimy bezradnie nad tym trupem, patrząc w pusty i obcy świat. Gdy nagle chwytam Halkę za
ramię. O kroków kilka czernieje drugie ciało... Trzecie... Dziko oglądam się za siebie. Czwarte...
Piąte... już ledwo majaczeje w mroku, który zalega dalej jak nieprzejrzany welon. - Ile tu tych
trupów? - pytam nieswoim, rzężącym głosem i prze-rażam się, jakby to kto inny mówił. Zaczynam
drżeć całym ciałem. Halka głaszcze mnie po twarzy.
Może żyją?...
Na tę myśl pierzchają trwogi. Trzymając się za ręce, podbiegamy do trupów kolejno. Drżąc ze
wzruszenia i niepokoju, kolejno obracamy 178 leżących (nie boję się już nic, nie boję się, tylko się
spieszę), przykładamy rękę do serca. Na próżno. Wszędzie ^ia próżno.
Niektórych nie badamy nawet. Leżą zmasakrowani okrutnie, w posoce rudej, którą obficie przesiąkł
śnieg.
Pan Sztyller leży najbliżej doktora Mroczka. Twarz ma ściętą w skur-czu wściekłości, zęby na
wierzchu, pięści zaciśnięte. Któż wie, może rzucił się w chwili krytycznej na ratunek szefa? Ostatni
raz wczoraj do nas powiedział po powrocie z Rohaczewa: „Cicho sza, siostrzyczki - nikomu ani
słowa”... Potem już nie rozmawialiśmy z sobą. Nowakowski, biedaczek, ma ziejącą ranę w szyi.
Nie pomogło sprucie naszywek. Dalej zamordowani leżą owi dwaj oficerowie - nasi pacjenci:
Jabłoński i Rajkowski. Dalej inni...
O kroków kilkadziesiąt dalej znajdujemy trupa, którego nie umiemy rozpoznać. Jest to jakiś młody
człowiek, z bujną, ciemną czupryną, oczy ma zamknięte i twarz łagodną, spokojną, prawie że
uśmiechniętą - wy-gląda jak gdyby spał, gdyż na razie nie można dostrzec rany, która by go o
śmierć przyprawiła.
- Nehrebecki - woła nagle Halka. - Patrz, on zawsze nosił obrączkę na trzecim palcu, zedrzeć mu ją
chcieli - widzisz, cały palec poszarpany i skóra zdarta.
Nehrebecki. Jak dziwnie śmierć zmienia człowieka. Wyszlachetnia albo zezwierzęca. Nehrebecki
walczył do końca. Strzelał w ogrodzie (mówi Halka, która widziała), gdy już wszyscy rzucili broń. I
tu przyszedł z bronią - widać walczyć... Karabin jego leży przy nim, ręka zmarłego, odrzucona na
śnieg, pokrywa go sztywnymi palcami. W tej twarzy trupa, przez którą przesiewa się ciche światło,
piękno iście zaziemskie, nie poznałyśmy aptekarza Nehrebeckiego.
Koło niektórych trupów kręcą się jeszcze grupki dzieci wiejskich, ściągając co się da, bodąc
kijkami, ze śmiechem rzucając grudkami w zastygłe twarze. Szare zwierzątka, wtapiające się
bezszelestnie w szary mrok za naszym zbliżeniem.
To jasne, że nie możemy tak na pastwę dzieci i może zwierząt zostawić zabitych. Wracamy więc do
domu po nosze, odwołujemy „Peo” na stronę, zostawiamy Olesię przy chorych i z noszami
wyprawiamy się z powrotem. Spotykamy kilku wałęsających się bolszewików i prosimy ich o
pomoc.
Zbywają nas przekleństwami.
Zanim weszłam w to grabarskie rzemiosło, znowu musiałam się przełamać. Klęczałam w śniegu
nad pierwszym trupem, nie decydując się podłożyć pod niego rąk. Znowu przykład Halki i „Peo”
dodał mi bodźca. Włożyłyśmy doktora Mroczka i Sztyllera na dwoje noszy. Przy Sztyllerze i
innych zabitych zostaje Halka, a my z „Peo” niesiemy Mroczka.
12* 179
Boże, cóż to za ciężar nad siły nieść ciało ludzkie przez te zaspy i wykroty śnieżne. Ręce wyciągają
się ze stawów tak, że co chwila utykamy i nosze stawiamy w śnieg. Nogi idą esem-floresem i gną
się, jak z ciasta. Zapadamy się i powstajemy. Mamy jedno gorące pragnienie i jedną żrącą obawę:
żeby trup nie wypadł...
Potem już poszło... Jedna zawsze na zmianę dyżurowała, dwie zaś czołgały się z ciałem; trudno
bowiem powiedzieć - niosły. Ale wysiłek nerwowy podwaja widać siły i ostatnie tury odbywają się
lekko i wiele prędzej. Człowiek też widać tępieje. Pod trupy, leżące w kałuży krwi, podsuwałyśmy
ręce i ładowałyśmy, niby drzewo w boru, na przychylone nosze.
Dziesięciu tak zaniosłyśmy, pomimo że trupy leżały coraz dalej, a ostatni leżał aż na szosie do
miasteczka, o jakie pół kilometra od dworu.
Rzędem ustawiłyśmy dziesięć noszy pod oknami, abyśmy mogli nocą wyglądać i w razie potrzeby
ciał bronić. Ciemń już zapadła zupełna. Nerwowe napięcie teraz osłabło, bo przyniósłszy ostatnie
nosze, nagle opuściłam ręce bezwładnie i osunęłam się przy zabitych w śnieg. Jego świeże
dotknięcie mnie otrzeźwiło. Wstałam, nim „Peo” nadbiegła z pomocą.
180
-•^.e •-
Jedna dyżurowała, dwie zaś czołgały się z ciałem.. Ach, spocząć - już zaraz, tylko Halka przyniesie
prześcieradła, by pokryć zmarłych.
Wtem z ciemności wysuwa się mała figurka, opatulona w dużą chustkę na krzyż. Dziecinna rączka
ciągnie mnie za fartuch i cienki głosik szepcze:
- Siostrzyczko.
Poznaję małą dziewczynkę z czworaków, uczennicę „Jaskółki”, która przerywanym głosem
opowiada mi, że za ogrodem koło kuźni leży polski żołnierz, że bolszewicy jeszcze z rana rozbili
mu głowę, a on leżał na polu sam i strasznie się rzucał i okropnie krzyczał. Ale że ona bała się
strzałów i bolszewików, więc przesiedziała w dole na kartofle, a teraz do sióstr przyszła, bo on
okropnie krzyczy.
Nie ma rady - Halka, najsłabsza, zostaje, a my z „Peo” bierzemy nosze i idziemy, eskortowane
przez dziewczynkę. Czy aby nie będzie za późno?
Niestety - za późno. Widok, któryśmy ujrzały, był straszliwy nad wszystko. Tamtych zastrzelono.
Tego zamordowano łomem żelaznym, który porzucono obok. Głowy nie ma - jest jedna krwawa
masa. Z rozłupanej w paru miejscach czaszki wypływa mózg. Śnieg obok zdeptany świadczy, że
napastników było kilku, że ten atletyczny mężczyz-na bronił się, że mordowano go z trudem i z
przeszkodami. Dziewczynka, zobaczywszy z bliska potworny, krwawy kikut głowy, z krzykiem
ucieka. Zostajemy przy tym ciele olbrzymiego mężczyzny w polu za kuźnią ode drogi; daleko od
domu.
Jak odbyło się to ciągnięcie ciała do domu - nie wiem, nie pamiętam. Padając, ciągle na kolana,
starałyśmy się w samym upadku czołgnąć się o parę centymetrów - byle dalej. Padając na twarz w
śnieg sypki, w ostatnim momencie, kiedy jeszcze ciało nasze było w ruchu, chwytałyś-my pnącz
wikliny, gałąź, korzeń - byle się podciągnąć o piędź i byle nie stanąć, bo na chwilę stanąć,
znaczyłoby zadania zaniechać. Jak przez mgłę pamiętam, że gdyśmy się doczołgały do domu,
klęczałam przy noszach i nie mogłam puścić ich drzewca, nie mogłam rozgiąć zaciśniętych palców
- klęczałam i czekałam, aż mi „Peo” pomoże. Bolszewicy tymczasem postawili przed drzwiami
wartę, która nas nie wpuściła. Mróz aż piszczy, a my tylko w fartuchach szpitalnych. Ach, już
wszystko jedno... Siadamy na stopniu ganku, zrezygnowane na wszystko. I dopiero jakiś
zwierzchnik, który obchodził warty, kazał nas wpuścić.
W naszej salce zaduch nie do opisania. Ludzie stłoczeni są jak śledzie.
Na podłodze leżą Halka i Olesia, podłożywszy tylko ręce pod głowę.
Posuwają się, robiąc nam miejsce.
Coraz to któraś z nas wstaje, by dawać lekarstwo, zastrzykiwać kamforę i spełniać inne posługi
przy chorych.
181
Staram się zasnąć, ale twarze jedenastu zabitych, leżących tuż za ścianą, ciągle mi stoją w oczach.
Muszę mieć nieco gorączki, bo po pewnym czasie przestaję rozróżniać, gdzie jest sen, a gdzie
rzeczywistość.
Po jakimś ciężkim widzeniu budzę się i rozglądam. Gdzie ja jestem? i czemu mnie tak bolą nogi?
Ach, przecie zawsze tak jest po balu - jestem w Ślepiance i dużo dziś tańczyłam. Znowu tańczę.
Wir świateł, dźwięków i ludzi. Tol Kalużański znów wybił w mazurze kwadrat z posadzki; wszyscy
się śmieją. Witold Szypiański łapie chusteczkę - on zawsze - taki wysoki... Stasiunio Rudakowski
pokazuje jakieś zabawne pas, które przywiózł z Paryża. Muk Zdz. prosi mnie do tańca. Nie mogę -
tańczyć będę z tym ułanem w pince-nez. „To Radecki-Mikulicz” - mówi Maniuta. „Widzi pan,
panie Muku, nie mogę”...
Ale co to jest? Mówię z Mukiem, a przecież pamiętam doskonale, że parę lat temu odebrał sobie
życie.
„Panie Muku, panie Muku” - wołam. Wszystko się rozwiewa, niknie... Unoszę głowę - widzę
śpiącą „Peo”. Ach, to „koziarnia”. Ale czemuś ty ubrana „Peo”, czy masz dyżur? Podbiegam do
okna. Pełnia księżycowa świeci czarnym szeregom trupów w twarze. Patrzą na mnie straszliwie nie
zamknięte zamarzło źrenice. Trzeźwieję.
Ale kiedy ponownie układam się na swym miejscu na podłodze, majaki oblegają mnie znowu. Po
jakimś strasznym widziadle chwytam Halkę za ramię.
- Halko złota, czy ty wiesz, że ja nie mogę zaśmiać się, to okropne, ale ja czuję, że już nigdy śmiać
się nie potrafię i nawet uśmiechać się nie będę mogła... Halko, czy i ty także?
Halka przykłada mi zimną rękę do czoła i powraca do mnie ze szklanką jakiegoś płynu, który mi
daje wypić. Świtało, gdy zaczynałam zasypiać.
*
Z rana budzę się pierwsza od przejmującego chłodu, idącego od podłogi. W podłodze są duże
szpary, z których wieje. Szyję mam wykręconą i bolącą, bok odleżany, nogi zimne jak lód i jak
zbite i tylko głowę gorącą. Na domiar złego ręce spierzchły, popękały i bolą. Pył drobny, tłusty
zaściela podłogę. Mam wrażenie, że całe ciało mam nim pokryte.
Ostrożnie, żeby nie zbudzić nikogo, wysuwam się z pokoju do sieni, a potem do małej kuchenki
obok. Szukam wody do mycia. Za wszelką cenę pragnę się odświeżyć i otrząsnąć z tej nocy.
Wiedzie mi się. Przez 182 okno spostrzegam wiszący na płocie mój gumowy tub*, a w korytarzyku
znajduję dwa wiadra pełne wody. Przeciągam więc to wszystko do kuchenki, gdzie się zabieram do
mycia, gdy najniepotrzebniej w świecie drzwi się otwierają i wchodzi Olesia:
- Zosiu, oszalałaś? Co ty robisz?
Jestem już na wpół rozebrana, rozczesuję właśnie włosy i zupełnie nie rozumiem, co tak oburza
Olesię.
- No, jak widzisz, teraz się czeszę, a potem chcę się umyć i przebrać, bo ciągle mi się wydaje, że po
tym spaniu na tutejszych parkietach coś po mnie łazi; czy masz coś przeciwko temu?
Olesia tragicznym ruchem załamuje nade mną ręce:
- Na miłość Boską, ta dziewczyna ma źle w głowie, będzie się tu myła, stroiła, czesała, kiedy każdej
rozumnej kobiecie chodziłoby o to, żeby właśnie jak najstraszniej wyglądać. Widocznie chcesz,
żeby się w tobie jaki bolszewik zakochał i wywiózł do Moskwy. Patrz na mnie: grzywki nie fryzuję,
włosy chowam pod czepek, twarzy ani rąk nie umyję za żadne skarby, dopóki się nie skończy ta
nasza niewola.
Tu Olesia wznosi do góry oczy i wzdycha:
- Im gorzej teraz wyglądamy, tym jest dla naszej cnoty lepiej. Pomimo tragicznych okoliczności
wybucham śmiechem: patrząc na Olesię myślę, że doprawdy chyba nie ma obawy, by porwał ją
nawet bolszewik.
Olesia, urażona moim śmiechem, przybiera ton poważny:
- Zdaje mi się, siostro Zofio, że czas jest zupełnie nieodpowiedni na żarty i mogłabyś choć raz
posłuchać starszych sióstr, które choć i lat mają więcej od siostry, ale też i więcej rozumu: oto
zamiast myć się i stroić, lepiej byś wysmarowała twarz sadzą. Popatrz tylko na siebie, jak wyzy-
wająco wyglądasz.
Olesia wyjmuje z kieszeni lusterko i podsuwa mi je pod nos. Doprawdy nie wiem, czego Olesia
chce ode mnie - chyba wyglądam tak jak zawsze, tylko od zmęczenia i gorączki oczy mam jakby
trochę większe, nienatural-nie błyszczące i otoczone ciemnosinymi obwódkami. Z przyjemnością
bym napisała, że twarz moją pokrywała marmurowa bladość - niestety jednak tak nie było, a moje
policzki były pokryte najpospolitszymi w świecie rumieńcami, były to nawet nie rumieńce, ale
jakieś ceglaste wypieki, które w moim pojęciu były jak najbardziej nie na miejscu, po tak
strasznych przejściach. Co prawda jednak ta Olesia tylko przez poczciwość na mnie tak gderze i to
jest tylko dowodem jej życzliwości dla mnie, a ja jestem taka niewdzięczna, wyśmiewając ją.
W przypływie skruchy ściskam ją serdecznie:
Z ang. - wanna, cebrzyk, balia; tu: podróżna wanienka. - Oleńko, już nie gniewaj się na mnie.
Rzeczywiście wyglądam okropnie, ale pozwól mi tylko się umyć, a potem wysmarujesz mnie sadzą,
atramentem, czym chcesz.
W obawie przed jej perswazjami zrzucam z siebie resztki ubrania i wskakuję do tubu, gdzie z
rozkoszą zlewam się lodowatą wodą. Olesia, pełna skromności, przysłania sobie ręką oczy.
Ubierając się podług wskazówek Olesi, wsuwam mocno skręcone włosy pod czepek, przedtem
jednak Olesia sama mi je przygładza, żeby nie odstawa! żaden loczek, tylko się wzdragam przed
włożeniem na siebie fartucha, który miałam na sobie wczoraj i który przy przenoszeniu trupów
został cały zawalany ich krwią - ale Olesia wcale nie pyta mnie o zdanie, tylko wciąga go na mnie i
sama zapina mi go pod szyją, twierdząc, że już jeśli nie moja twarz, to za to fartuch będzie
odstraszał bolszewików.
*
Od rana chorzy zaczynają się skarżyć na głód. Przypominamy sobie, że rzeczywiście już drugi
dzień, jak nie mieli nic w ustach. Piękne z nas opiekunki. Ale skąd tu czegoś dostać, bo spiżarnia i
wszystkie zapasy zostały doszczętnie zrabowane. Przy tym bolszewicy nas teraz bardzo pilnują,
wprawdzie nie wchodzą do naszej izolatki, jednak śledzą każdy nasz ruch przez okna i nie
pozwalają nam wcale wychodzić z domu. Po krótkiej naradzie, wyznaczamy każdej z nas
odpowiednie zajęcie. Halka zostaje komendantką naszej całej załogi. „Peo” bierze na siebie
aprowiza-cję, Olesia, ponieważ boi się opuszczać izolatkę i jest z nas najbardziej doświadczoną
siostrą, ma się zająć wyłącznie chorymi i ich leczeniem; ja, ponieważ lubię się ruszać i, jak twierdzi
Olesia, jestem bardzo nieostrożna i na pewno zrobię jakieś głupstwo - muszę przyrzec, że nic nie
będę robiła na własną rękę i we wszystkim będę słuchała Halki, która mnie na dziś przeznacza do
pomocy „Peo” i Olesi. ^-Zaraz „Peo” zabiera mnie ze sobą na poszukiwanie pożywienia.
Plądrujemy po opustoszałej kuchni i spiżarni dość długo i zupełnie bezskutecznie, gdy wreszcie, na
najwyższej półce, w ciemnym kącie kuchni, widzimy dość dużą skrzynkę - wdrapuję się tam
momentalnie i, ujrzawszy jej zawartość, zeskakując, z wielkiej radości omal że nie łamię sobie
nogi. Znalazłam tam pełną skrzynkę grochu i pół bochenka chleba. Zabieramy to do małej
kuchenki koło izolatki, gdzie „Peo” ma zamiar groch ten ugotować - niesiety, nie ma tam ani kropli
wody i ani kawałka drzewa. - Widzisz, Zosiu, użyłaś całą wodę do mycia.
- Peosiu złota, doprawdy widzę na tobie już wpływ bolszewicki, żeby poczytywać człowiekowi za
zbrodnię to, że się umył. Już tylko nie burcz, a woda zaraz będzie.
184
...eskortuje mnie z karabinem aż do studni i z powrotem. Chwytam dwa puste wiadra i chcę biec do
studni na folwarku koło stajni, bo tylko stamtąd można dostać wodę, ale we drzwiach zatrzymuje
mnie bolszewik:
- Kuda, kuda, siestryczka? pożalujsta obratno.
Tłumaczę mu, że muszę pójść po wodę i że, jeśli mnie puści, to jak ugotujemy grochu, to go
poczęstujemy. Bolszewik uśmiecha się i puszcza 185 mnie, ale widocznie jednak niezupełnie mi
dowierza, gdyż eskortuje mnie z karabinem aż do studni i z powrotem. Nie odznaczał się jednak
zbytnią galanterią, bo pomimo że widział doskonale, jak uginałam się pod ciężarem pełnych wiader,
ani myślał mi dopomóc. W ogóle nie jestem taka słaba, ale dzisiaj bardzo bolały mnie plecy i
ramiona od noszenia zabitych.
Wczoraj również odmroziłam sobie ręce - są teraz zupełnie fioletowe i popękane aż do krwi. A
dzisiaj znowu mróz jest bardzo silny. Toteż sumiennie dziś zapracowałam na grochową zupę, bo
musiałam jeszcze przynieść i urąbać drew toporem, pożyczonym od bolszewików. Ciągle myślałam
o tym, że wolałabym tak zamiast drzewa, łupać głowy tych zbójów.
Nie mam jeszcze wielkiej wprawy w rąbaniu i parę razy o mało nie obcięłam sobie nogi.
Bolszewicy już przywykli do tego, że się ciągle i wszędzie kręcę i nie zatrzymują mnie.
„Peo” otrzymała od nich pozwolenie na przyniesienie z piwnicy trochę kartofli. Zabrałyśmy więc
dwa worki i poszłyśmy - okazało się jednak, że kartofle były zupełnie zgniłe. Mimo to jednak
nabrałymy tak dużo, jak tylko zdołałyśmy unieść. Zawsze to lepsze niż nic. Po obiedzie z grochu i
przemarzniętych kartofli, którym obdzieliłyśmy siebie i naszych chorych, znowu staje nam przed
oczy rzeczywistość, o której w krzątaninie dnia codziennego i w zwykłej radości - z tego, że się
żyje - niejako zapomniałyśmy. Ci zmarli leżą wciąż pod naszymi oknami, o losie sióstr nic nie
wiemy.
Halka, nasz komendant, zabiera mnie ze sobą do dowódcy tego oddziału, który „zdobył”
Cichinicze.
Rezyduje w budynku miejscowej szkoły ludowej. Mnóstwo tam kręci się żołnierzy i interesantów.
Lepka maź naniesionego błota pokrywa podłogę.
Przyjęcie celebruje się w dosyć uroczysty sposób. „Komendant” - człowiek lat trzydziestu o jasnej
prostej twarzy, tryskającej zdrowiem i opalenizną - typ jakiegoś plutonowego byłej armii
regularnej, nie może się zdecydować na styl. Stara się „trzymać fason”, ale nie może się
zdecydować - czy ma być „mścicielem na burżujach”, czy przed-stawicielem twiordoj własti.
Przyjmuje nas w czapce na głowie, siedząc i widocznie upajając się stanowiskiem. Na naszą prośbę,
żeby kazał pochować zmarłych, od-powiada, że jego żołnierze nie są grobokopatieli (grabarzami).
Z takim typem trzeba mówić bardzo uczonym stylem - żargonem pretensjonalnych słów, które
między masy wniósł język mityngów i agi-tacyjno-pouczających świstków.
186
Halka też dowodzi principialno, że rozkład ciał zagraża „infekcjej iepidemjej”, co „z toczki zrenia
sanitarnawo położenia” ma b „nieżałatiel-nym” i tym podobne bzdury.
Zostaje to wysłuchane łaskawie i ze zrozumieniem, w wyniku czego pan komendant obiecuje nas
„nie sabotażować”(??) i nie bronić chłopom pogrzebać ciał, jeśli się co do tego z nimi ugodzimy.
Wędrujemy więc pod eskortą do prezesa miestnawo komitetu.
Jest to widać najbiedniejszy chłop w Cichiniczach, mieszka we wpół walącej się chacie.
Prezes jest pijaniuteńki jak bela. Swoją typową twarz „chitrieńkiego” Białorusa ubiera w wyraz
bogobojnego przerażenia. - Da czto wył - mówi czyściutkim rosyjskim językiem. - Bielag-
wardijcew chować? Nie połagajetsia.
Z dalszego toku wielce zawiłej przemowy prezesa, też często gęsto przetykanej cudzoziemskimi
terminami, wynika, że teraz jest czas ekstriennij. Cichinicze są na linji fronta, a więc wszelkie
miery przyjmuje władza wojskowa, której dolg jest coś tam „presiekat’ w kornie”. Z tego ostatniego
passusu szlachetny prezes już nie może wyleźć zupełnie, opowiada coś, z czego można by
wyrozumieć, że on, jako władza cywilna, jest obecnie skrępowany w swych atrybucjach, wikła się
coraz bardziej, wreszcie, zniecierpliwiony, rozcina ten gordyjski węzeł retoryki prostym i za serce
biorącym wynurzeniem, że mu komendant „da po mordie”, jeśli pozwoli na pogrzeb poległych.
Gdy jednak tę wątpliwość kompetencyjnie rozwiało zapewnienie Halki, że właśnie z polecenia
komendanta tu przychodzimy, wicekról cichinicki stawia sprawę w płaszczyźnie biznesu i za
wykopanie grobu żąda sześćdziesiąt rubli. Warunek trudny, bo nam pieniądze wraz z rzeczami
zrabowano. A jednak Halka przystaje. Dwóch ludzi, zaopatrzonych w łopaty, podąża za nami. Po
upływie paru godzin głęboki i szeroki dół jest gotów w głębi parku, pod jesionem. Idę, by o tym
zakomunikować Halce. Okazuje się, że się przerachowała. W kieszeni kurtki miała tylko
dwadzieścia rubli. Ja wysupłałam jakieś dziesięć, Olesia i „Peo” ledwo po kilka.
Nieoczekiwanie nasi chorzy przychodzą nam z pomocą i jeden za drugim zaczynają wydobywać
spod poduszek pieniądze, oddając bez liczenia:
- Bierzcie, bierzcie, siostrzyczki, ile wam tylko trzeba. Dzisiaj tamtych chowacie, jutro i na nas
może przyjść kolej. Uzbierawszy potrzebną sumę, pozostawiamy chorych pod opieką Staszewicza,
gdyż teraz nawet Olesia decyduje się wyjść z domu i we cztery zabieramy się do przenoszenia
zabitych pod jesion.
187
Przed domem czeka nas już tłum. Kręcą się między noszami, od-słaniając pokrywające ciała
prześcieradła i komentując rany ze śmiechem i dowcipami, oglądają wykopany dół, snują się
między domem i jesionem. Nastrój świąteczny i wyczekujący na widowisko. Spacerujący z
cichinic-kimi pięknościami żołnierze, udają, że je chcą wepchnąć na trupy, a te piszczą i udają, że
się boją.
Oparte o filary ganku, czekając aż wiecznie guzdrząca się Olesia przyłączy się do nas, czujemy, że
teraz właśnie nadchodzą najcięższe chwile. Staramy się więc nie patrzeć na ten cały tłum jeszcze
przez chwilkę, jeszcze chwileczkę.
Nieco na stronie kupi się gromada. W jej środku mały i wiertki żołnierzyk, typ chachła
małorosyjskiego, coś opowiada, gestykuluje żywo. Nie, nie opowiada właściwie - odgrywa jakąś
scenę, zmieniając gesty, ruchy i pozy. Jest to talent kultywowany u chachłów, jakiś zaczątek
komedii ludowej, komedii jarmarków, hal fabrycznych i koszar. Każda kompania rosyjska zwykle
miała swego „łomakę” - narratora. Każde zdarzenie przez niego było transponowane na swoistą
groteskę słów i gestów.
Toteż patrzymy na to przedstawienie, bo to nieco osłania nas przed tłumem gapiów i odwleka
chwile, które się zbliżają. „Co też on opowiada?” - myślę leniwie, a zmęczony wzrok przesiąka
niejako bolszewika, słuchaczy i wtapia się w pola rozległe, rozległe, na których kładą się blaski
złociste zachodzącego słońca. Gdy nagle bolszewik robi gest, jakby się zasłaniał rękami od cięcia i
wydaje krzyk - okropny krzyk. Drgnęłyśmy i chwyciły się za ręce. To był wczorajszy krzyk
Henrietty... Bezpośrednio po nim opowiadający zrobił ruch, jakby ciął w powietrzu, wyrzucając z
ust jednocześnie jakieś pięciopiętrowe przekleństwo, słuchający zataczali się ze śmiechu.
Wlepiłyśmy wzrok w tę pantomimę, która miała odkryć nam zagadkę dnia wczorajszego. Ten
widział i wie...
Jednak opowiadający, zachęcony powodzeniem, zaczął bisować bez końca scenę rąbania,
powtarzając z coraz większą szarżą najpierw krzyk, a potem przekleństwo, które musiało za
każdym razem być inne i coraz bardziej pomysłowe, bo w tym miejscu nieodmiennie tłum
wybuchał śmiechem.
Teraz więc my zaczynamy swój „numer”. Brudne i obdrapane,
Z roztarganymi włosami, dysząc ciężko i uginając się, niesiemy pod jesion ciała zabitych. Tłum
patrzy na nas tępo, natrętnie, bez ceremonii. Obawiamy się ekscesów względem zmarłych. Jedna
stróżuje pod jesio-nem, druga pod domem, dwie noszą. Od Cichinicz nadciągają coraz nowe rzesze.
Tłum staje się coraz dokuczliwszy - znudziło mu się bierne przyglądanie. Ze szpalerów, które
niejako się tworzą z obu stron drogi, 188 padają dowcipy - zniewagi - coraz uszczypliwsze, coraz
bardziej natarczywe.
„Chachoł” - dowcipniś, skończywszy swe opowiadanie, poprzedza teraz za każdym razem nosze,
imitując orkiestrę wojskową, bicie w bęben i trąbienie, co wywołuje głośne aplauzy i śmiechy.
Staramy się nie okazać nic po sobie, ale czujemy, że nasze poważne twarze, właśnie w kontraście
do błazeństw, podnoszą tylko śmieszność sytuacji.
Nad grobem, na wzgórku usypanego piasku, układamy wszystkie jedenaście ciał rzędem, aby
potem już wszystkich razem złożyć do mogiły. Nie mamy trumien. Więc tylko każdemu z nich
wkładamy do rąk, lub na piersiach składamy, święty obrazek i całego owijamy w czyste prze-
ścieradło. Halka schodzi do dołu, aby przyjmować ciała. Tłum napiera coraz bardziej. Jakiś
bolszewik oddaje trzy strzały z karabinu:
- Żeby wszyscy wiedzieli, że to nie żarty, ale pogrzeb burżujów... Widocznie drażni ich to, że nie
zwracamy na nich żadnej uwagi i stają się coraz bardziej bezczelni.
- Cóż, siestrenki, nie szlochacie? Cóż to, nie żałujecie swoich chłopczyków? Od razu widać, że
Polki... Ani w nich serca, ani duszy... Duma i pycha... Wiedzą^ że patrzą na nich, to nawet i nie
zapłaczą...
Panieneczki polskie... Biełoruczki... Burżujki... Gniew tłumu wzbiera. Bestia pragnie nas poniżyć,
ukorzyć. Jakiś źydek z czerwoną opaską na ramieniu spycha nogą ciało, leżące najbliżej brzegu.
Zmarły spada w dół i prawie przygniata Halkę. Teraz kto może spycha zmarłych uderzeniem buta
lub kolby. „Wi-dzicie, jacy my dobrzy. Pomożemy, choć nas i nie prosiłyście...” Z wściekłości
sama nie wiem, co robię. Chwytam nosze i rzucam nimi w tłum:
- Precz stąd.
Tłum cofnął się, ale natychmiast naparł tym bardziej. Stoimy już na krawędzi. Jeszcze trochę, a
zepchną nas do dołu..
„Peo” prostuje się, zasłania mnie sobą i woła:
- Możecie nas zabić, ale nie pozwolimy hańbić zmarłych, pókiśmy żywe.
- Poliaczki - urąga ktoś z tłumu.
- Da, poliaczki - woła wyzywająco „Peo” i robi krok w tłum, który znów mimo woli się cofa.
- Sierditaja - konstatuje jakiś głos z aprobatą.
Patrzę kątem oka na „Peo”, bo nie chcę wzroku od tłumu odwrócić:
widzę jakby kamienną twarz z lekko zmarszczonymi brwiami i ślicznym wyrazem oczu - spokoju i
pogardy; przy niej głowę Olesi, której przybladłe usta i policzki nabrały zielonawej barwy.
189
- W jamu ich - woła ktoś z tyłu.
- Naturalnie, co się z nimi cackać - woła tłum. - Gryźcie ziemię ze swoimi mołodcami, jeśli już
tak...
Ale jeszcze nie śmią. Wiem, że minuty są liczone. Tylni naprą na przednich i skończy się. Byle
patrzeć im w oczy i nie bać się, nie krzyknąć. Za siebie i „Peo” ręczę - a Olesia, na szczęście, jakby
wrosła w ziemię - nawet nie drgnie - tylko ciągle zielenieje.
W tej ostatniej chwili zjawia się nagła pomoc - widać w życiu bywa tak samo, jak w powieści, albo
raczej w powieści tak piszą, jak bywa w życiu. Jakiś komisarz bolszewicki wstydzi tłum, że się
kłóci z babami, a gdy to nie pomaga, grożąc rewolwerem, rozpędza zgraję i stawia dwóch żołnierzy
z karabinami, aby pilnowali porządku. ‘ Teraz, gdy już spokojnie, gdy zeskakujemy
do grobu i tam pomagamy Halce poukładać naszych poległych, zajeżdżają chłopskie saneczki. Dwu
l chłopów rzuca na śnieg ciało zabitego mężczyzny i odjeżdżają. Doganiam ich z zapytaniem.
Dowiaduję się, że jest to żółty ułan, poległy u wjazdu do Cichinicz. Dwa dni w rowie leżał i bano
się go pochować. Jest to młody chłopak, tylko w bieliźnie. Żadnych odznak, papierów, inicjałów.
Śmigłą, śniadą twarz, którą śmierć ścięła w surowy wyraz, rozświetlają dobre, dziecinne jeszcze
usta i oczy otwarte, naiwnie wpat-rzone gdzieś w ciągnące górą obłoki.
Zasypujemy więc teraz rychło piasek mogiły na tych dwunastu poległych. Przedtem jeszcze Halka
bierze szczyptę ziemii i rzuca w grób. Robimy toż samo. Usta nam drżą, jak by to te niewiadome
kobiety, które zostawili w kraju, przez ręce nasze wiązały z nimi ostatnią nić. A kiedy grób już
został zasypany, klękamy i odmawiamy Anioł Pański. Ciemno już jest i nikogo, oprócz
wartowników, w ogrodzie nie ma. I zdaje mi się, że oto tu jeszcze raz przywarł do ziemi krwawy
strzęp ojczyzny.
Gdzie ona jest, ta Ojczyzna? Niewidome nasze ręce i niewiedzące oczy
pielgrzymują po gorącym śladzie jej stóp, schylając się, kluczą po kolorach
jej krwi, po miejscach, gdzie czerpano jej ciało, po miejscach gdzie i
powietrze drga od jej głosu. |
Gdzieżeś Ojczyzno? Idziemy do Ciebie. Jesteś coraz bliżej. Czujemy Ciebie tuż i błogosławimy. I
nie żałujemy - nie, niczego. I za ciebie i za nich - za tych, którzy tu leżą. !
Trzeci dzień w niewoli
Minęły już pełne trzy dni niewoli. Życie się systematyzuje. Olesia jest cały dzień przy chorych, a
my trzy zmieniamy się co parę godzin na 190 dyżurach nocnych. Nie rozbieramy się wcale i śpimy
na podłodze. Świtu się czeka jak zbawienia. Bo noc to zawsze jakiś okropny koszmar. Chorym
zwiększa się gorączka, czasami mi się wydaje, że już któryś kona - nie mogę ze wzruszenia
odnaleźć pulsu. Ratuję się pisaniem pamiętnika. Nad ranem dopiero zasypiają wszyscy. Korzystam
z tego, by nanieść wody i narąbać drew.
W tajemnicy przed Olesią kąpię się też co rano. Dzisiaj przed południem nadciągnęła do Cichinicz
nowa banda, sami marynarze. Czarne to, wrogie i milczące. Rozbili się po całym domu, rewidując
go od strychu do piwnic, przetrząsają rzeczy chorych, kłują bagnetami w sienniki. Czy też oni sami
wiedzą, czego szukają? Każda też z nas oddzielnie jest wzywana na doproś. Wreszcie jakoś dają
sobie i nam spokój. My z „Peo” udajemy się do kuchni, aby przyrządzić nasz odwieczny groch na
wszelkie sposoby. Nagle wchodzi przez drzwi trzech marynarzy, prowadzonych przez chłopa.
Krótkie karabinki w ręku. Świetny ekwipunek. W ogóle - ma-rynarze to jedyne coś warte wojsko u
bolszewików. Mają swój pewien styl i sznyt. Ale są na zimno okrutni i najtrudniej sobie dać z nimi
radę. Każą nam wyjść. Przed domem zastajemy ustawionych pod ścianą rzędem Staszewicza, jego
dwóch towarzyszy. Halkę i Olesię. Przed nimi stoi grupa marynarzy z karabinami na „gotuj broń”.
Dowiadujemy się, że za przechowywanie zdrowych żołnierzy będzie--my wraz z nimi rozstrzelane.
Staszewicz, w bieliźnie wystawiony na mróz, dygocząc z zimna i ze strachu, zaklina się, że chłopa,
który nas przyprowadził z kuchni, nie zna i nie widział nigdy.
- A Boźeczka mój - jęczy słodko obity przez naszych chłopców don Juan cichinicki - dyk ciż ja
hetaki gluchi, ci jak. Dyk zez hentyj pan, kab jaho trasica mordowała, usiu maje różu razbiu. - Nu,
siostry - zwraca się do nas główny bolszewik - chory to czy nie? Prawdę mówcie, puścimy was
wolno. A zełżecie - razem z nimi kula was czeka.
Spojrzałyśmy na siebie - wszystkie cztery. Nasze oczy w oczy Halki, stojącej pod stienką. Jakeśmy
się zrozumiały - nie wiem. Aleśmy już wiedziały: będziemy kłamać.
Halka zabrała głos pierwsza, stanowczo, śmiało, bez żadnych zawahań tłumacząc, że Staszewicz
jest jednym z najdawniejszych naszych pacjen-tów, „Peo” ofiaruje się przynieść dziennik szpitalny
(widać liczy na to, że marynarze nie rozumieją po polsku). Ja wyliczam z ferworem wszelkie
możliwe i niemożliwe choroby, które ci ludzie przeszli. Początkowa niepewność na obliczu
bolszewika zaczyna zamieniać się we wściekłość. Chwyta wreszcie za kołnierz chłopa i trzęsie nim,
jak rzeczywista „trasica”.
191
-Tak ty, sukinsyn, poprowadzić nas myślał? Na zgubę ludzi wydać?... Podczas, gdy prawą ręką
wciąż potrząsa denuncjatorem, lewa, złożona w kułak, podjeżdża miarowym ruchem z dołu w górę
i uderza w coraz to inną część twarzy. Twarz ta puchnie, w oczach rozkwita, sinieje. Jest w tym
maestria i system. Bo dopiero ostatnie potężne uderzenie wali w nos, z którego tryska obficie krew.
Pchnięty silnie chłop leci kilka kroków naprzód i rozciąga się w śniegu jak długi. Leży na nim bez
ruchu, trzymając rozrzucone ręce i nogi, tak jak padły, rozczapierzone po śniegu. Widać uważa, że
tak gniew bijącego najbezpieczniej przeczekać-niczym żuk, który symuluje śmierć. Sędzia srogi,
ale sprawiedliwy, jest zadowolony z siebie i z wyroku. Pragnie zadokumentować swoją łaskawość.
Staszewiczowi z kolegami każe wracać do szpitala. Nas pyta, która jest starszą siostrą. Wskazujemy
na Halkę. Każe jej iść z sobą. Halka po chwili wraca - za nią niosą wiadro śledzi i worek cukru. W
zamian za to imć komisarz upomniał się o kokainę, której dostał dwie ampułki. Na co mu to?
A więc wikt nam się urozmaici. Będziemy jadły groch ze śledziami i śledzie z cukrem. Idealny stół
dla chorych na tyfus i dyzenterię.
Czwarty dzień niewoli
Dziś pół dnia leczyłyśmy na wsi. Przyszedł towarzysz Anczew - ten co nas obronił, gdy nas chciano
zasypać z trupami. Kazał Halce wziąć wszystko do opatrunków potrzebne i iść ze sobą. Dokąd on
prowadzi Halkę. Wyskoczyłam za nimi, dopadłam już na drodze. Zgodził się wziąć i mnie. Okazało
się, że prowadzi do jednej z chałup, w której czteroletni chłopczyk pokaleczył się, spowodowawszy
wybuch granatu. W chałupie mnóstwo ludzi chorych. Przeważnie wypadki chirurgicz-ne. Aż do
zmroku robiłyśmy opatrunki i leczyłyśmy. Baby całowały Anczewa po rękach i błogosławiły.
Gdy wróciłyśmy, nie zastałyśmy ku swemu zdumieniu „Peo”. Olesia powiedziała, że poszła szukać
chleba, nie mogąc dłużej patrzyć na ciężko chorych, dla których od trzech dni miałyśmy tylko
śledzie i groch. Wzięła jakiś worek, zarzuciła na plecy i tak sunęła od chaty do chaty. Siostra
„Peo”, dumnie przedwczoraj rzucająca wyzwanie tłumowi, który miał ją strącić w grób...
Widzimy właśnie, jak wraca z worem wyładowanym na plecach. Twarz jak popiołem pokryta.
Zwala wór w kącie izdebki i ciężko siada. Chodziła za chlebem, kołatała do każdych drzwi. Nie
wiedziała jak prosić. Stawała we drzwiach i mówiła donośnym głosem, przybierając pozę
wentującej siostry-kwestarki: „Ofiarujcie chleb dla chorych”.
192
Mężczyźni przyjmowali ją przeważnie śmiechem i kpinami; jakiś wyrostek rzucił do
nadstawionego worka zdechłą mysz. Ale litościwe babiny krajały pokaźne kromki i rzucały do
worka. Tak szła ulicą wsiową, niby szpalerem hańby, pod którą się gięła. Ale ilość życiodajnych
kromek w worku rosła.
Robimy dla lżej chorych wodziankę z chleba, dla ciężej chorych krajemy chleb cieniutko i suszymy
grzanki. Na nieszczęście jest tylko razowiec. Ale nam, zdrowym i spracowanym, pachnie ten chleb
jak przysmak największy. Halka jednak mówi, że to tylko dla chorych, bo może zbraknąć.
Godzimy się i nie jemy. Cicho krzątamy się w cichości naszej kuchenki i półmroku lampki. Teraz
dopiero po raz pierwszy od dni trzech czuję zwierzęcy głód. Ale rozumiemy niejasno i sama pewno
Halka niejasno rozumie, że chleba mogłoby starczyć. Po troszeczku... na nas cztery... Tylko...
lepiej go nie jeść...
Siostra Olesia po swojemu upraszcza nasze odczucia i pali:
- Ja tam dziadowskiego chleba nie potrzebuję.
Zawija się mocniej w ciepłą chustkę i siedzi naburmuszona na pniaku, stojącym w kuchni.
Podchodzę do niej i mocno całuję. Kochana, poczciwa Olesia.
Piąty dzień niewoli
Dzisiaj od rana starszyzna bolszewicka żyje w wielkim poruszeniu. Klną soczyście proklatych
Polaków i patrzą na nas spode łba, ale na ogół miny mają rzadkie.
Poczciwy Anczew, który jakoś nazwyczaił się do nas, zachodził kilkakrotnie, z naiwnym
strapieniem dzieląc się wiadomościami o klęskach bolszewickich, tak jakbyśmy mogły podzielić
ten jego smutek. Okazuje się, że Polacy poszli naprzód. Na Cichinicze idzie i. Kre-chowiecki Pułk.
Zajęli już za rzeką majątek Bułhaka - cztery wiorsty stąd. Cztery wiorsty stąd. Za tym laskiem. Toż
rękę podać. W każdej chwili mogą tu być. Ta banda im się nie ostoi.
Odchodzimy od zmysłów z radości. Może za godzin parę zobaczę Morysia, Dziewanowskiego,
Roztropowicza...
Coraz to któraś z nas wybiega przed dom i patrzy w dal, za rzekę. ...Tak oto obie kategorie
mieszkańców dworu - i my i bolszewicy - przeżyły dzień dzisiejszy w emocji.
Nad wieczorem została ich już garść tylko. I ci przygotowywali się do odmarszu.
13 Strag>y epopri... 193 W polu nie widać było już nic. Toteż wszystkie
cztery siedziałyśmy przy naszej kopcącej lampce naftowej i rozmawiałyśmy szeptem, tłumiąc w
sobie szalone skoki zbudzonego nadzieją serca. Rozumiałyśmy, że najgorzej będzie, jeśli nastąpi
chłopskie interreg-num. Chłopstwo nas nienawidziło, a przy tym rozbestwiło się rzezią szpitala i
bezkarnością rabunku.
Więc nasłuchując odgłosów ewakuacji bolszewickiej, cieszyłyśmy się nią, ale równocześnie
pragnęłyśmy, aby bolszewicy pozostali. Właściwie, jeśli by kto chciał zobrazować nasze pragnienia
najszczersze, to były one takie:
Bolszewicy nas wiernie pilnują do ostatniej chwili i dają cukier i śledzie. Wtem wpadają ułani,
rąbią bolszewików i wpadają do izolatki i każdy akurat do tej, do której trzeba.
\
Wtedy zaczął iść szybko znowu...
194
Tymczasem te marzenia obce były bolszewikom, którzy drałowali w coraz szybszym tempie. Toteż
obawa o siebie i chorych, niby stupudowy ciężar, legła nam na serca, w ten wieczór radosny niby, a
ciężki i niepokoju pełen.
W trakcie tych zwierzeń po raz dziś czwarty, czy piąty nadszedł do nas Anczew. Ucieszyłyśmy się,
że przynosi wieści. Ale on, wbrew zwyczajowi, został w progu i tylko dawał mi znaki, abym wyszła
do sionki.
Wyszłam do niego i zauważyłam, że jest w pełnym uzbrojeniu, pozaciągany rzemieniami i z oznaką
komisarską - czerwoną opaską na lewym ramieniu (w poprzednich dniach jej nie nosił). Krótko
powiedział, że ma do mnie sprawę i zaczął iść w stronę rzeki. Nie rozumiałam, ale szłam za nim, w
ciągu dni poprzednich nauczyłam się już Anczewowi wierzyć.
„Ale czemu prowadzi mnie w stronę Polaków?” - myślałam, drepcząc niespokojnie w śniegu po
szerokich ogromnych śladach Anczewa, które szerokimi krokami przemierzał.
Za ogrodem dopiero wstrzymał się na chwilę i spytał:
- Siostra Zosia, czy chcecie wrócić do swoich?
Nie namyślając się, jak zwykle, palnęłam, że bardzo chcę.
Wtedy zaczął iść szybko znowu.
W polu za ogrodem śnieg nie był taki kopny. Zrównaliśmy się. Nie zwalniając kroku ani chwili,
Anczew opowiedział mi, że za dwie godziny najwyżej wszyscy oni opuszczają Cichinicze. Muszą
się spieszyć, ułani bowiem zawsze przypuszczają ataki nocą i na pewno nad ranem Cichinicze
zajmą. Ale że nam, siostrom i chorym, z tego „paradował’sia nie prijdiotsa”. Bo zostaniemy pod
strażą uzbrojonego chłopstwa, któremu główny dowódca bolszewicki kazał wydać broń z
poleceniem: „lik-widirowat’ wsiech”1 - na wypadek zbliżania się Polaków. Chłopi też nad nami już
za godzinę wartę obejmą.
Anczew nagle się zatrzymuje i mówi:
- Wy taka młodzieńka, siostra Zosia. Córka u mnie w Petrogrodzie kropka w kropkę takaż została
się. Pewno jeść jej tam nie ma co... Ot i pomyślał ja sobie: szkoda was, siostra Zosia. Wiatr lekki
podnosi puszki pyłu śniegowego i po polu niesie. Dom cichinicki daleko tak - jedno tam tylko mdłe
okienko naszej izolatki migocze. Na bolszewickiej stronie ciemno (pewno już się obrządzają w
obejściu).
‘ Techniczny wyraz rewolucji rosyjskiej, oznaczający pozbawienie życia. Wydawanie „burżujów”,
zakładników, jeńców i podobnych tłuszczy („reisolucjonnomu narodu”), która ich z reguły
uśmiercała, było też w tej pierwszej fazie bolszewizmu, kiedy tłukły się jeszcze po głowie
„principie o otmienie smiertnoj kazni” - powszechnie praktykowane.
13« * 195 Przed nami nagle z wnęki gruntu wynurzone światło jakiejś
wsi. Za nią ciemny kontur lasu. A za lasem...
- Ot co, siostra Zosia - ciągnie Anczew. - Ja was przez tę wieś przeprowadzę i przez ten laseczek. A
tam już wasi. Pokażę ichnią wieś, to siostra już dojdzie.
Od dłuższego już czasu, widząc do czego Anczew zmierza, pasuję się ze sobą. Zapisuję to, choć mi
wstyd. Bo postanowiłam pisać wszystko. Pasuję się, choć wiem, bez wahania od początku wiem,
że powinnam zostać. Ale nie chcę tego sobie powiedzieć. Anczew coś dalej mówi, a myśl szybko,
gorączkowo, szuka jakiegoś nieodpartego, widocznego argumen-tu, że powinnam z jego propozycji
skorzystać.
Pusto w głowie. Ani jednej myśli. Tylko świadomość, że trzeba się decydować prędko, prędko. I
pewność, że należy w Cichiniczach zostać. I rozpaczliwe szukanie.
- No, chodźmy, siostra Zosia - mówi wreszcie w pewnej chwili Anczew i bierze mnie niecierpliwie
za rękę. Fala krwi uderza mi do głowy. Nie znalazłam. Nie zdążyłam znaleźć. Niby obuchem
uderza w moją świadomość: zostaję.
Ale wzięta za rękę, potykam się o skibę. Tracę równowagę. To mnie zruszyło z miejsca i idę
mechanicznie za Anczewem, wiedząc, że nie pójdę i podświadomie spodziewając się, że a nuż w
ciągu tych kilku kroków stanie się cud, ogarną nas ułani, jakaś siła wyższa stanie na poprzek mojej
woli... Ale w polu cicho i głucho. Więc staję po kilku krokach. Przecież rozumiem jasno, że nie
pójdę. Nie pójdę.
Nagły strach, zwierzęcy strach mnie chwyta. Drętwieję cała, bo rozbudzona wyobraźnia nagle z
całą wyrazistością mi uprzytamnia, jak nas będą mordować. Toż śmierć pewna. Ja żyć chcę. Co
pomoże? Nie chcę umrzeć, będąc może o dwa kroki od Morysia. I nagle z całą siłą staje mi Mory ś
mój najdroższy przed oczami. Nasz cichy, jasny salon. Moryś, chłopak dziesięcioletni, bawi się ze
mną w wojsko. Fortepian to armata. „Teraz uważaj” - woła Moryś i mierzy do mnie z dziecinnego
pistoletu. I nie pozwala mrużyć oczu, kiedy wybucha kapiszon.
Nie, przecież to jasne. Jakże bym się przywitała z Morysiem, jaki by nasz był stosunek, jak bym
potem, po takiej hańbie, w ogóle ułożyć mogła życie.
Zatrzymuję Anczewa. Mówię mu, że się rozmyśliłam. Że zostanę. Odwracam się i zaczynam iść z
powrotem. Na jego argumenty już nie odpowiadam, tylko przecząco potrząsam głową.
Jest zły. W pewnej chwili, gdy jakaś miedza polna odwidla się na lewo, na gorzelnię i obejście,
porzuca mnie, machnąwszy ręką i nie pożegnawszy się nawet.
196
Idę sama - prosto na mdłe światło naszego okienka. Ciepło mi się, jasno i weselnie robi na duszy -
jakbym oto wracała do domu, który jest nade wszystko mój, i do rodziny, która mi jest najbliższa.
U drzwi izolatki zastaję już kilku wioskowych oberwanców na warcie.
Trzyma to karabiny jak kije, ale bądź co bądź ustrzelić z nich potrafią. Paru ich siedziało na progu
u drzwi. Nie raczyli wstać, jeden z nich tylko uchylił się trochę i mruknął: „Prochodi”. W tym
jednym słowie był bezmiar nienawiści, groźba i zarazem ociężała pewność siebie bestii, która się
nie śpieszy, bo wie, że jej się łup nie wymknie. Miałam wrażenie, jakby mi ktoś brudną cuchnącą
szmatkę położył na twarz, a ja jej nie mogę zdjąć.
Noc ta, w dusznym powietrzu izolatki, była najcięższa, cięższa może niż ta, kiedy pod oknami
naszymi księżyc świecił w twarze jedenastu trupów. Jest to szósta noc, przepędzona bez rozbierania
się, na twardej podłodze. Przez cały czas żyłyśmy tylko grochem i śledziami. Nic dziwnego, że
oporność nasza była nadszarpnięta. Coraz to któryś z war-tujących wsuwał się do izolatki i
rachował nas palcem jak owce. Nie mogłam spać i pisałam noc całą pamiętnik. W pewnej chwili
obudziła się „Peo”.
- Czy piszesz testament? - zapytała.
Wreszcie, kiedy świt na dobre się wyjaśnił, nie wytrzymałam i obu-dziłam Halkę i „Peo”:
- Patrzcie, dziewczynki, już jest ranek, a my jeszcze żyjemy. Czy to nie zabawne? Muszę wam
powiedzieć, że rano zawsze wstępuje we mnie animusz. W biały dzień przecież nie damy się
pozarzynać, tak ni z tego ni z owego jak barany.
Ściskałyśmy się czule na dzień dobry.
Dzień szósty tym się odznaczał, żeśmy się w ogóle już przestały wybierać na tamten świat.
Zupełnie już nas to znudziło. Ciągle, przez cały tydzień to samo i to bez żadnego rezultatu. Każda
cierpliwość by się wyczerpała - dałyśmy więc za wygraną i postanowiłyśmy już pozostać na tym
padole płaczu. Trzeba jednak przyznać, że choć z ziemi rodem wszyscy teraz wyglądamy jak
zmory z tamtego świata, do czego się po części przyczyniła, prócz innych przyjemności, i ta
śledziowa kuracja: śledzie na śniadanie, śledzie na obiad i kolację i to nawet bez kawałka chleba.
Potem za to każdy wypija co najmniej wiadro wody, którą to ja muszę jeszcze przynosić.
Co prawda dla chorych wydostała „Peo” od bolszewików trochę herbaty, chleb wyżebrany jest,
oraz mamy teraz pozwolenie na dojenie dwóch krów w dworskiej oborze, ale to tylko dla chorych.
Nam zdrowym „Peo” zabrania nawet patrzeć na te specjały.
197
Ale zapominam napisać o najważniejszym, a mianowicie, że z rana bolszewicy znowu powrócili do
Cichinicz i objęli dawne rządy. Podobno pogłoski o nadchodzących Polakach były fałszywe.
Iskierka naszej nadziei znowu zgasła. Powracamy do naszych codziennych zajęć. Olesia leczy,
myje, szoruje, sprząta i jest, pomimo swoich śmiesznostek, nadzwyczajną siostrą.
..po czym wszystko wypija..
198
Z naszymi dawnymi bolszewikami przyszło teraz dużo nowych. Są wśród nich straszne typy:
twarze zapite, z wyrazem kompletnego zbyd-łęcenia w oczach. Zaraz po przybyciu rzucili się do
apteki, szukając tam spirytusu, którego już na szczęście nie było. Znaleźli tam jednak dużą flaszkę
kropli walerianowych na eterze. Jeden z nich nalał sobie pełną szklankę, którą zamierzał wypić.
Pomyślałam, że to przecież czysty eter, który na pewno przepali mu wszystkie wnętrzności.
Zatrzymałam go mówiąc, że się otruje. Zrobiłam to wcale nie dlatego, żeby mi go żal było - teraz
mam już tak zatwardziałe serce, że gdybym się post factum dowiedziała o jego śmierci, to bym się
nawet cieszyła, gdyż takich ludzi nie szkoda. Ale ponieważ to się odbywało w mej obecności, więc
czułam się w obowiązku go ostrzec, bo to byłoby przecie nie po ludzku patrzeć na to, jak człowiek
przez głupotę i nieświadomość odbiera sobie życie. Bolszewik wytrzeszcza na mnie swoje oczy i
jakby odgadł moje myśli, bo mówi:
- A wam, siostro, co do mojego życia? Cieszyć by się wy winni, że o jednego bolszewika mniej
będzie.
Otóż to, czemu nie miałabym sobie pozwolić na szczerość? Od-powiadam mu też, że oczywiście
bym się z tego cieszyła, ale jestem chrześcijanką i dlatego go ostrzegłam.
Bolszewik, słuchając, przekrzywia głowę to w prawo to w lewo, a potem wyciąga do mnie swoje
łapsko:
- Nu, dajtie mnie na drużbu swoju ruku towariszcz siostra. Udaję, że tego nie widzę i z wielką
gorliwością porządkuję flaszki na półkach - nie mam najmniejszej ochoty do shake-hande’6w* z
takim bydlęciem.
Spod oka jednak go obserwuję i widzę, że moje ostrzeżenie jednak poskutkowało, gdyż bolszewik
odlewa połowę walerianowych kropli a dolewa wody (po czym wszystko wypija). Nawet tak
rozcieńczone, musiało być to jednak bardzo mocne, bo bestia leżał potem przez całą dobę na
podłodze tout-a-fait ivre mort**. Nazajutrz jednak został zdrowiu-teńki.
Nareszcie dowiedziałyśmy się, co się z resztą sióstr stało. Opowiadał nam dzisiaj Anczew, że zaraz
po zajęciu Cichinicz wywie-ziono je pod eskortą do Mohylewa i że z pewnością nic złego im się nie
stanie. Powiedział, że tylko jedna z nich, doktorsza (to pewnie pani Józka), strzeliła do eskorty z
brauninga, za co mieli ją rozstrzelać. Opowiadając to, śmiał się - więc może to nieprawda. Oni
często opowiadają różne głupie historie, żeby nam zrobić przykrość. Tak samo jak wczoraj, kiedy
Shake-hande - uścisk dłoni.
Całkiem nieprzytomny, pijany jak bela.
199 zaczęli nam mówić, że i. Pułk Ułanów rozbity. Ale ja wcale w to nie wierzę. Dowiedziałyśmy
się także, że gdy bolszewicy strzelali do naczel-nego doktora, to jedna z sióstr rzuciła się do nóg
strzelającym błagając, by ją zabili (to pewnie Henrietta), a druga „wysokaja, czornaja” (myślę z
opisu, że to Lala Landsberg) zasłoniła sobą naczelnego w chwili, gdy jeden Tatar rzucił się na niego
z szablą tak że szabla ześlizgnęła się tylko po jej ramieniu, nie sięgnąwszy doktora. Zaraz potem oni
otoczyli wszystkie siostry i odesłali je na stację, bo oni kobiet nie zabijają - „a uź tagda z ostalnymi
my zdietali pariadok”.
Niby porządny człowiek ten Anczew, a jednak tak spokojnie mówi o tym, że mordowali
bezbronnych. Wszystko się we mnie przewraca, gdy tego słucham i jeszcze muszę udawać spokój,
żeby się wszystkiego dowiedzieć.
Mamy teraz nowe zmartwienie. Zachorował nam jeden z trzech żołnierzy, których ukrywałyśmy.
Pewnie się zaraził od innych chorych i najgorzej, że nie wiemy, co mu jest. Zupełna rozpacz, że nie
ma doktora. Zbieramy się we cztery na wielkie konsylium, na którym decydujemy, że ten nowy
chory to ma chyba zapalenie płuc, bo tak ciężko oddycha. Okładamy go całego kompresami,
zastrzykujemy co godzina kamforę i stosujemy forsowane odżywianie, wlewając mu do ust, chociaż
się broni, mleko, herbatę i karmiąc chlebem, moczonym w mleku. Niestety, nic innego nie mamy i
co gorsza wszystkie nasze zapasy i lekarstwa już się prawie kończą. Co to będzie dalej?
Postanawiamy udać się do głównego komisarza i prosić go, by dał nam konie i pozwolił przewieźć
chorych do jakiego szpitala w Rohaczewie. Zostaje w tym celu wydelegowana Halka - naturalnie i
ja też z nią idę. Komisarz zajmuje duży pokój na parterze. Jest tam rozkosznie ciepło i pali się
nawet w piecu w chwili, gdy wchodzimy. Na środku pokoju stoi duża beczka napełniona słoniną, w
kącie na ziemi leży kilkadziesiąt bochenków chleba i kilka worków z mąką i cukrem. Niczym
wobec tego wydają mi się skarby Ali Baby. Coś mnie w dołku ściska - to pewnie z głodu.
Komisarz jest dla nas nadspodziewanie łaskaw i, gdy mu wszystko wyłożyłyśmy, obiecuje dać nam
furmanki dla przewiezienia chorych. A co do sióstr (to jest do nas), to najspokojniej oświadcza, że
prawdopodobnie odeśle nas z Rohaczewa do Tuły lub Smoleńska, bo tam im potrzebne są w
szpitalach ^inteligentny j a truzenicy” (pracownice). „Bodajbyś pękł” - myślę sobie. Halka kopie
mnie nogą pod stołem, żebym nic niepotrzebnego nie mówiła i dziękuje komisarzowi. Furmanki
zamiast o pierwszej w południe, zjawiają się dopiero koło piątej. Żaden chłop nie chciał dawać koni
ani sanek, aż bolszewicy groźbami i siłą zmusili ich do tego.
200
Bolszewicy są radzi, że się nas pozbywają, gdyż wśród nich jest dużo Żydów, którzy się panicznie
bali naszego tyfusu i innych chorób.
Chorych owijamy w koce, okładamy poduszkami i przykrywamy słomą, bo mróz dochodzi do 20°.
Gdy wyruszamy, jest już prawie ciemno. Dla nas czterech już miejsca w sankach zabrakło, więc
idziemy piechotą za długim sznurem furmanek. Eskortuje nas trzech bolszewików, armees
jusgu”aux dents’: mają karabiny, szable, rewolwery i obładowani są nabojami jak gdyby prowadzili
naj-bardziej niebezpiecznych złoczyńców. Jak na dzisiejszy mróz jesteśmy nieco za lekko ubrane.
Tupię nogami, pocieram ręce, a gdy to nie pomaga, zaczynam biec małego truchta.
Wtem za mną rozlega się wystrzał, potem drugi. Przystaję i oglądam się, widzę Anczewa, jak po raz
trzeci mierzy mi z rewolweru prosto pod nogi - zwariował, czy co?
Halka i „Peo” robią rozpaczliwe znaki, bym do nich podeszła, gdyż zostały trochę z tyłu. Wracam i
dowiaduję się, że ten jest pijany i wyobraził sobie, że ponieważ biegnę, to chcę uciekać i dlatego
strzelał. No, niby nie mierzył we mnie, a tylko chciał nastraszyć, ale że miał mocno w czubie, więc
właśnie mógł trafić tam, gdzie nie chciał. Halka przyznaje się też jednocześnie do głupstwa, które
zrobiła. Oto przez cały czas niewoli ukrywała flaszkę czystego spirytusu, myśląc, że się może w
jakiej krytycznej chwili chorym przyda. Żadnej jednak krytycznej chwili wymagającej spirytusu nie
było, więc już na wyjezdnym, chcąc wyrazić Anczewowi wdzięczność za opiekę nad nami,
ofiarowała mu tę flaszkę na pociechę. Ten wypił wszystko w jednej chwili, po czym oznajmił, że
będzie nas eskortował do Rohaczewa. No i teraz mieliśmy tego rezultat.
Dopiero o jedenastej wieczór przybywamy do Rohaczewa - dwadzieś-cia wiorst zajęło nam sześć
godzin. I tu się dopiero zaczęła tragedia, gdyż żaden szpital nie chciał nas przyjąć.
W jednym nie przyjmowano Polaków, w innym nie chciano mieć zakaźnych chorych, epidemiczny
odmówił przyjęcia z powodu przepeł-nienia.
Chłopi, wiozący chorych, wściekali się, że muszą jeździć z jednego końca miasta na drugi i nie
mogąc się pozbyć pasażerów, grozili, że powyrzucają chorych na ulicę i sami powracają do
Cichinicz. Mróz jest coraz gorszy, oddychając ma się wrażenie, że powietrze jest jakąś zgęstniałą
masą. Konie są całe siwe od szronu i ledwo już wloką nogami. Cóż tu już mówić o nas.
Uzbrojonych po zęby.
201
Dochodzi już pierwsza w nocy - a jeszcze jesteśmy na ulicy. Mimo że jestem skostniała od zimna,
ciągle jem śnieg, nie mogąc w żaden sposób ugasić szalonego pragnienia.
Już tylko jeden szpital pozostał w okolicy stacji. Jeśli i tam nas nie przyjmą, to wracamy do
Cichinicz - tak decyduje Halka. Nie przeczę jej, ale wiem, że połowa z nas gdzieś wyzionie ducha
po drodze. Zdaje mi się, że i ja będę należała do tych wybranych. Nawet bym tego chciała. A
potem to już i tego nie pragnę, bo jest mi wszystko jedno - nie dbam o życie ani o świat cały i wiem
tylko, że dalej iść nie mogę. Niech tylko nie każą mi się stąd ruszać. Siedzę na trotuarze koło sanek.
Zaraz z ostatniego szpitala powróci Halka, by nam oznajmić, że i tu nas nie chcą. Ale nie, wraz z
Halką zbliżają się do nas jacyś ludzie z noszami i po kolei zabierają chorych z sanek. Olesia ciągnie
mnie za rękę i prowadzi do jakiegoś wielkiego gmachu. Potem po schodach na górę. Czuję zapach
lekarstwa - jesteśmy więc w szpitalu.
Gdy wnoszenie chorych i całe zamieszanie ustaje, zaczynam powoli otrząsać się z tego dziwnego
odrętwienia, które ogarnęło mnie tam na dworze. Chociaż mogłam ruszać się, widziałam i
słyszałam wszystko, nie bardzo rozumiałam co się koło mnie dzieje.
Nie przeszła chyba godzina, jak już czułam się zupełnie dobrze.
Ulokowano nas wszystkich w bardzo dużej sali, niestety nie opalonej. Chorzy już zostali przebrani
w czystą bieliznę i na białej pościeli leżą, popijając gorącą herbatę. Halka mi mówi, że doktor tego
szpitala zgodził się nas przyjąć, ale z warunkiem, abyśmy noc dzisiejszą dyżurowały same przy
naszych chorych, gdyż on nie może ręczyć za swój personel, który jest oburzony za przyjęcie
Polaków i może jeszcze chorym coś złego zrobić. Zabieramy się więc do czuwania. Barykadujemy
drzwi za pomocą pustych łóżek - na jednym z nich usadawiamy się we cztery z pod-winiętymi pod
siebie nogami i przyciskamy się do siebie, żeby się trochę rozgrzać. Opowiadamy sobie coś sennym
głosem, żeby nie zasnąć i po-trząsamy się mocno wzajemnie, gdy widzimy, że samo opowiadanie
nie skutkuje. Przychodzi wreszcie rano, a nikt nawet nie zajrzał do naszej sali. Z rana znalazła się
w tym szpitalu jedna siostra Polka, która się bardzo serdecznie zajęła chorymi i nami. Sprowadziła
też na nasze prośby doktora, który po zbadaniu chorych powiedział, że prawie wszyscy już przeszli
kryzys i żaden nie jest w niebezpieczeństwie. Dowiedziałyśmy się także od niego, że ten żołnierz,
którego leczyłyśmy od zapalenia płuc, miał tyfus brzuszny. Doktor się szalenie śmiał z kompresów,
którymi go okładałyśmy i forsownego odżywiania właśnie wtedy, kiedy była potrzeb-na
najściślejsza dieta. Ale ponieważ kuracja wcale mu nie zaszkodziła, więc nie ma zmartwienia.
202
Aż przyszła nareszcie chwila, kiedy po raz pierwszy mogłyśmy spokojnie pospać przez parę
godzin. Poczciwa siostra ulokowała nas w pustej sali obok chorych i nawet sama przyniosła nam
obiad do łóżka. Napisałam kiedyś w pamiętniku, że szczęście to jest zadowolenie wewnęt-rzne - co
za głupstwo...; szczęście to jest jedzenie obiadu w łóżku, gdy ktoś usługuje i poprawia poduszki.
Tak byłyśmy wygłodniałe, że zdaje mi się, gdyby nie obecność tej siostry i jakieś resztki dobrych
manier, to byśmy pewno wraz z jedzeniem połknęły talerze i widelce. Po skończonym obiedzie
widzę, że „Peo” znowu zapada w słodki sen. Ciągnę ją za rękaw, bo spać mi się już wcale nie chce.
„Peo, zbudź się, chciałam ci właśnie zaproponować, byś nas na deser poczęstowała śledziem. Nie
uwierzę, żebyś nie miała ze sobą ani jednego w zapasie - pewnie zabrałaś chociaż śledziowy
ogonek na pamiątkę”. O piątej Halka budzi nas i każe się ubierać. Zaglądamy do chorych -
wyglądają cudownie. Czyści, wyspani, nakarmieni. Pielęgnują ich dwie siostry i sanitariusz, także
Polak.
Już zupełnie spokojne o ich los wychodzimy na miasto. Tam odnaj-dujemy Głównego Komisarza
na miasto Rohaczew. Jakiś zupełnie przy-zwoity, a nawet elegancki człowiek, który nie robi nam
wcale trudności i chętnie wydaje przepustki i pozwolenia na przejazd dla nas do Mińska, który
obecnie jest w ręku bolszewików.
Mogłyśmy już tam wyruszyć choćby natychmiast, ale gdy po powrocie do szpitala oznajmiamy o
tym chorym, robi się taki płacz i lament, że postanawiamy jeszcze przez jedną dobę tu pozostać.
Cały dzień następny spędzamy jeszcze z naszymi pacjentami. Powie-rzamy ich przed wyjazdem
opiece jednego z doktorów, który obiecuje się nimi opiekować aż do zupełnego wyzdrowienia -
wyraża też po cichu nadzieję, że nim to nastąpi, to Rohaczew znowu będzie polskim. Najgorsza
była chwila rozstania: chorzy, dziękując za opiekę, obej-mowali nasze nogi, całowali po rękach -
niektórzy szlochali zupełnie głośno. Nie mogłyśmy się wyrwać z sali, gdyż przytrzymywali nas za
brzeg sukni błagając, abyśmy pozostały jeszcze choć chwilkę. Kilku mogących chodzić
odprowadziło nas aż na schody. I znowu jeszcze jedną bezsenną noc spędzamy w „tiepłuszce”.
Koło dymiącego piecyka żelaznego na środku wagonu zbita masa żołdactwa. Po kątach wagonu
mróz aż szczypie. Zbiłyśmy się w gromadkę i tak staramy się ogrzać.
Dziwny naród, ci Moskale. Ta ich bierność, straszna nieraz w swym bezmyślnym okrucieństwie,
nieraz też bywa zbawieniem. I teraz nikt nie 203 raczył zwrócić na nas uwagi. Zasunięte w cień,
chciwie słuchałyśmy leniwej pogwarki tłumu przy piecyku. Przecież osiem dni odcięte byłyśmy od
swoich i od świata.
Rozmowy, naturalnie, toczyły się około działań I Korpusu, żołnierze bowiem wracali „z frontu
polskiego”. Wywnioskować z nich było można, że procedura rozbijania Korpusu jest na
ukończeniu. Tej wieści było już dla nas za wiele. Przejść tyle, przez dni tyle ważyć się między
życiem i śmiercią, w jedynej nadziei na ten Korpus i teraz dowiedzieć się, że wszystkie cierpienia,
zgony i krew, wszystkie ofiary poszły na nic, że tę garstkę polskich żołnierzy zalało morze
ciemnoty i bezprawia!
Przez cały czas naszej niewoli nie płakałyśmy ani razu. Ale teraz zabrakło siły woli. Rozpłakałam
się głośno. Halka i „Peo”, same płacząc, na wszelki sposób starały się mnie uciszyć, wtulając moją
głowę i usta w fałdy ubrania. Mimo to zostałyśmy zauważone.
- Czewo chnysczesz1, siostra? - zapytał jeden z nich.
- Ot Polki - leniwie i niechętnie wyjaśnił jakiś głos. - Swoich, znaczy się, żal - skonstatował
pierwszy. - Tak, tęgo ich przetrzepali.
- Ot, patrz - wmieszał się jeszcze jeden, pokazując gazetę.
„Ostateczna likwidacja bielogwardiejca Dowbora” głosił ogromny tytuł. Teraz wątpliwości nie
było. Wyprostowałyśmy się i patrząc suchymi już oczami na bolszewików, którzy tymczasem naj
obojętniej przeszli do gawędzenia na inny temat, nie mówiłyśmy już ze sobą całą drogę nic. O
dziesiątej wieczorem przyjechałyśmy do Mińska. Zaraz na stacji dowiedziałyśmy się, że Korpus nie
tylko nie jest rozbity, ale zwycięża. Pojechałyśmy natychmiast do swoich domów, zbyt zmęczone,
aby przedsiębrać coś więcej, umówiwszy się tylko, że się spotkamy na drugi dzień. W domu wanna
i łóżko z czystą pościelą były tymi, z którymi przywitałam się najczulej i naj skwapliwiej. Dzięki
temu też łóżku prze-oczyłam tę pamiętną noc.
Rano zostałam przebudzona wieścią, że bolszewików nie ma. Wyskoczyłam do okna. Ulica wrzała
tłumem. Tłum ten świąteczny, barwny, jakże niepodobny był do tej publiczności mińskiej w dni
bolszewickie ubranej jak najszarzej. Wiele orzełków na czapkach cywil-nych mężczyzn.
Wojskowych Polaków wcale nie ma. Za to ci cywilni przeważnie dźwigają karabiny. Nic nie
mogłam zrozumieć. W pewnej chwili tłum zafalował i u załomu ulicy zajaśniało od żółtych czapek
ułańskich 3. Pułku. Dziwni też to byli ułani. W bekieszach, półkożuszkach, zgoła cywilnych
paltach.
‘ „Czego beczysz, siostro”.
204
..na czele kirasjerów pruskich, świecąc złotą blachą kirasjerskiej pikielhauby, wjeżdżał hrabia von
York.
Okazało się, że nocy tej Polacy w Mińsku chwycili za broń. Opanowali w piętnastu ludzi arsenał z
czterdziestu tysiącami karabinów, które natychmiast autami po mieście zaczęli rozwozić i
rozdawać. W kilka godzin stanęło kilka tysięcy ochotnika. Pułkownik Wysocki, w ciszy sposobiący
oddziałek ułański, okazało się, miał już przygotowanych czterdzieści czap ułańskich. W ten sposób
już nad ranem był szyk i „armia regularna”.
205
Na drugi dzień na czele kirasjerów pruskich, świecąc złotą blachą kirasjerskiej pikielhauby,
wjeżdżał do Mińska oberst, hrabia von York. Zaczęły się ponowne dnie udręki, dnie wyzłoconej
niedoli, zakończonej hańbą bobrujskiej kapitulacji.
W roku 1920 wojska nasze dotarły do Cichinicz, by cofnąć się z nich wkrótce.
Grób, niezdarnie zasypany pod jesionem w parku, pozostał. I dotąd tkwi w dalekich Cichiniczach,
jak krwawa pieczęć kanclerska Rzeczypos-politej.
Wiele tam w krąg tych grobów...
SPIS TREŚCI
STRZĘPY EPOPEI ............................... 5
[Przedmowa do wydania I] ........................... 7
Przedmowa M. Wańkowicza .......................... 9
I. Legionowa sztafeta .............................. 11 Opowiadanie Pasika ............................. 12
Wyprawa i śmierć pułkownika Mościckiego ............. 20 Związek
Broni ................................. 33 Noc z 21 na 22 maja w I Korpusie Wschodnim .......... 66
Ostatnie słowo przed sądem polowym ............. 98 Rozkoszna pała ............................. 103
„Śmiały” odbija Lwów ........................... 113
II. Strzępy epopei - złączone! ........................ 123
1. Budionny idzie ............................... 124
2. Odwrót .................................... 132
3. Zwycięstwo! ................................. 139 [Z wydania I] .................................... 149 SZPITAL W
CICHINICZACH ...................... 151 W niewoli .................................... 162 l o Nakładem
WYDAWNICTWA POLONIA ukazała się pięciotomowa seria:
WAŃKOWICZ-DZIEŁA EMIGRACYJNE
DROGĄ
DO URZĘDOWA
WRZESIEŃ ŻAGWIĄCY
KLUB
TRZECIEGO MIEJSCA
KUNDLIZM
DZIEJE RODZINY
KORZENIEWSKICH
DE PROFUNDIS
POLACY I AMERYKA
BITWA
O MONTE CASSINO
WYDAWNICTWO POLONIA POLARTIS S.A.
skład: OP-BIT Warszawa ul. Marymoncka 34
„ART-STUDIO’91” Warszawa ul. Na Uboczu 18
Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Żarn. nr 1776/10-93