Carpelan Bo Julius z ksiezycowej doliny

background image

B

B

O

O

C

C

A

A

R

R

P

P

E

E

L

L

A

A

N

N

J

J

U

U

L

L

I

I

U

U

S

S

Z

Z

K

K

S

S

I

I

Ę

Ę

Ż

Ż

Y

Y

C

C

O

O

W

W

E

E

J

J

D

D

O

O

L

L

I

I

N

N

Y

Y

P

RZEŁOŻYŁA

A

NNA

W

ĘGLEŃSKA

T

YTUŁ ORYGINAŁU SZWEDZKIEGO

JULIUS

BLOM,

ETT

HUVUD

FOR

SIG

background image

Postacie i miejsca akcji

Główny bohater tej książki nazywa się Julius Blom i ma jedenaście lat. Ponieważ źle

widzi, nosi okulary. Ma jasne włosy, okrągłą twarz i mieszka ze swoją mamą, Leną Blom, w

Księżycowej Dolinie, w dwupokojowym mieszkaniu przy drodze Ważki 5, klatka B. Potrafi

doskonale naśladować głosy ptaków, lubi muzykę klasyczną i prawie każdego dnia chodzi do

biblioteki. Nazywają go: Julie, czego nie znosi; bywa także nazywany „molem książkowym” -

ale mól książkowy to owad godny uwagi, barwnie połyskujący, więc nie traktuje tego jako

obelgi. Julius to chłopiec z głową, często rozmyśla więc o wielu sprawach. Interesuje go

astronomia, bardzo lubi zadawać pytania dotyczące przeróżnych spraw, za telewizją natomiast

specjalnie nie przepada: ma swój własny świat, pełen obrazów, które są wytworami jego

fantazji. Dlatego pisuje także wiersze.

Najlepszym przyjacielem Juliusa jest jego mama, która ma czterdzieści lat, a na imię

Lena. Mama pracuje na zmiany jako sprzątaczka w wielkim wieżowcu biurowym w

Księżycowej Dolinie i tak samo jak Julius lubi muzykę i książki. Tata Juliusa nie żyje - - zmarł,

kiedy Julius miał siedem lat. Lena nie jest jednak jedynym przyjacielem Juliusa: w jego klasie

jest Długi Lasse, który właściwie nazywa się Lars Ruden, a został nazwany Długim, dlatego że

jest taki mały. Ale przede wszystkim są Rika i Ludvig - na wsi, w Hóglandet. Oboje są starzy i

znali tatę Juliusa. Rika mówi, że nie znosi książek, choć czyta więcej, niż się do tego przyznaje,

a Ludvig jest starym rybakiem, ma reumatyzm, wadę serca, ale uporczywie żyje nadal. Do nich

to Julius zwykł jeździć na lato i zawsze jest to dla niego najcudowniejszy okres.

Ponadto nie wolno mi zapomnieć o babci Juliusa, która ma na imię Yiktoria, mieszka w

Abo, jest bardzo miła i podróżowała po siedmiu morzach. I o Karin, nauczycielce rysunków,

którą Julius bardzo lubi. Ale najbardziej lubi Elisę, koleżankę z klasy, w każdym razie na

początku znajomości. Trudniej mu natomiast polubić przyjaciela mamy, któremu na imię Ralf,

mimo iż jest on bardzo sympatyczny i pełen temperamentu i energii, pod każdym względem.

Kogo powinienem jeszcze wymienić? No tak - Sebastiana Wirbela, który pojawi się pod

koniec książki i który potrafi stać na głowie, ponieważ jego tata był żonglerem, a mama

połykaczką ognia. Sebastian jest wynalazcą, między innymi wynalazł proszek milczenia

„Visko”. Sypie się go do jedzenia takim, co to mówią zbyt wiele, stają się wtedy coraz cichsi, aż

w końcu zapada prawdziwa cisza. Sypnie się go na papier, gdzie jest mnóstwo słów, i robi się

ich mniej i mniej, i w końcu papier staje się całkiem czysty.

background image

Sen o aniele Beatrice

- Julius!

Głos odbija się echem wśród betonowych ścian Księżycowej Doliny. Julius słyszy go

leżąc w łóżku, kiedy śni mu się, że przechodzi przez rynek. Błyskawicznie staje na palcach i

obraca się dookoła. Ktoś go wołał? W półmroku nie może dostrzec nikogo. Obok małych

straganików wokół stojącej na rynku rzeźby, którą Julius nazywa: Mulle, trzepoczą trwożliwe

światła, nad polową kuchnią unosi się w chłodne powietrze para z grochowej zupy.

We śnie widzi siebie samego jak gdyby z wysoka, z góry. A jednocześnie stoi na dole, w

śniegu. Na niebie lśni blady księżyc.

Podnosi wzrok. Tam ona jest, anioł Beatrice. Tak, tak właśnie musi mieć na imię. Ma na

sobie zniszczone zimowe palto mamy, a na głowie czapkę robioną na drutach. Patrząc w jej

kierunku, Julius mruży oczy za okularami. Po chwili zaczyna biec ku niej, próbuje wyciągać

nogi z zasp, ale jego stopy znów grzęzną, jak gdyby to wcale nie on biegł, tylko ktoś zupełnie

inny. Brak mu tchu w piersiach, chciałby też mieć skrzydła. Tymczasem ma jedynie swoją

szkolną teczkę. A droga do anioła Beatrice tylko się wydłuża i wydłuża. Próbuje więc wołać,

ale z jego ust nie wydostaje się ani jeden dźwięk, jedynie maleńki obłoczek pary, który mimo to

może zasłonić księżyc.

Julius śni. Pod sobą ma stragany stojące na rynku, czerwone markizy, trzy słoniowate

nogi Mulle potykające się o siebie wzajemnie, oświetlone reflektorem. Nogi te błyszczą.

Wkrótce ma pod sobą całą Księżycową Dolinę z jej wysokimi domami, ratuszem, mostkami,

centrum handlowym i okalającym ją polem, bo Księżycowa Dolina leży płasko wśród pól. Nikt

nie wie, dlaczego Księżycowa Dolina nazywa się Księżycową Doliną. Ale księżyc lśni.

Julius rozgląda się. Ona jest tam. Jaka piękna! Siedzi na płocie okalającym bibliotekę i z

powagą patrzy na Juliusa.

„Ja fruwam” - myśli Julius.

Ale uważa, że to jest całkowicie naturalne. Oczekiwał tego tak długo. Pod sobą ma teraz

park, gdzie czerwone kwiaty kwitną jakby na przekór białemu śniegowi.

Nagle czuje zawrót głowy: „Zaraz spadnę! Zaraz wpadnę prosto w kuchnię polową!

Jestem mniejszy od groszku, jestem ziarnkiem piasku w przestrzeni kosmicznej”.

Julius czuje, że ktoś go dopędza i łapie. To anioł Beatrice. Siadają więc oboje i dyndają

nogami.

Julius spostrzega, że anioł Beatrice ma dziurę w pończosze: wyłazi przez nią biały duży

palec u nogi.

background image

Wydaje się to wszystko takie swojskie. Może się mu ukazywać kiedykolwiek, Julius

jest jedynym, który ją widzi. Ona jest jego tajemnicą.Teraz wkłada skrzydła do dużej torby,

którą ma przewieszoną przez ramię. Jej oczy są zupełnie błękitne, jak małe jeziora alpejskie,

tylko cieplejsze.

- Wesołych świąt, Julius - mówi. - Co chciałbyś dostać?

Julius ściska mocno jej dłoń. Jeśli ona ma takie same problemy z pieniędzmi jak mama,

to najlepiej nie pragnąć zbyt wiele.

Książkę - szepce Julius. Niewielką.

- Jaką książkę? pyta anioł Beatrice i wydaje się, jakby z każdą minutą stawała się starsza

i mniejsza.

Książkę o gwiazdach szepcze Julius.

- O tych w dole, na ziemi, czy o tych w górze, na niebie? - pyta anioł Beatrice.

Teraz najbardziej przypomina Rikę z Hóg-landet, na głowie ma czerwoną chustkę.

Julius nie rozumie pytania. Ona patrzy na niego i jej wargi poruszają się, ale on nie słyszy, co do

niego mówi. Ktoś go woła, tam w dole, w Księżycowej Dolinie.

- Julius!

Musi przecież rzucić się w dół, poczuć zawrót głowy i strach, próbować sobie z tym

poradzić, nie zgubić okularów ani teczki, wyjść z tego cało - wszystko jednocześnie.

Julius rzuca się, rozpościera ramiona i ślizgowym lotem opada w kierunku rynku,

twarze wznoszą się ku niemu, otwarte ze zdziwienia usta, wielkie oczy, wszyscy obserwują go,

kiedy miękko ląduje w zaspie śniegu. Wymachuje rękami, trzepocze niczym złowiona zimą

ryba wyciągnięta na lód.

- Julius!

Julius otwiera oczy. Obok stoi mama i potrząsa nim.

- Znowu coś ci się śniło, Julius! Obudź się! Idziemy kupować prezenty gwiazdkowe.

- Śniło mi się, że fruwam - mówi Julius nagle całkowicie trzeźwy. - Anioł Beatrice

kiwała mi ręką, skrzydła miała schowane w twojej starej torbie. A w końcu stała się Riką. Ale

była w twoim palcie.

- Chyba nie masz gorączki - mówi mama i miłą, chłodną dłonią dotyka czoła Juliusa.

Nie, zupełnie normalne. Wstawaj!

Jednym skokiem Julius jest na nogach, wybiega do łazienki. Kiedy unosi twarz ku

małemu okienku, widzi padający na dworze śnieg. Duże, białe płatki powolutku wpadają w

smugę światła i znikają, znikają jak anioł Beatrice. Ale

Księżycowa Dolina, ze swymi małymi straganami pośrodku wielkiego betonowego

background image

kotła, jest tam, gdzie zimno połyskują szkliste ścieżki, a maleńkie płomyki światła drżą na

wietrze, który, bezdomny, przemyka spiesznie wzdłuż ulic i zaułków.

A jednak co za radość! Boże Narodzenie tak blisko!

Mama stoi już ubrana w palto anioła Beatri-ce. I w robionej na drutach czerwonej

czapce Riki. Julius zbiega po kilka schodów, okulary zsuwają mu się na czubek nosa,

zatrzymuje się dysząc.

- Julius, zaczekaj!

Oczywiście zna ten głos, głos mamy. Anioł Beatrice pożyczyła go od niej. Wszystko

inne daje się także pożyczyć we śnie! I wszystko można otrzymać w darze.

Na dworze jest ciemno i zimno, ale Julius ledwie to zauważa. Sprawdza w kieszeni: tak

są tu; pieniądze, które ciułał i zarabiał cały rok.

Wyprzedzając mamę musi pobiec kawałek z rozpostartymi ramionami.

- To jestem ja, Julius Blom!

Jest to radosny krzyk serca. Nikt go nie widzi, nikt nie słyszy, jedynie ten blady księżyc,

no i mama, która często słyszy, co on mówi, także wtedy, gdy Julius milczy. Tak wędrują do

centrum handlowego, każde z nich przepełnione wewnętrznym ciepłem.

Wielka, jasna przestrzeń

Tysiące świateł lśni ponad świeżo spadłym śniegiem, aż sam śnieg zaczyna świecić w

mroku. Julius idzie z mamą wzdłuż szerokiej alei cmentarza prowadzącej do grobu taty. Jest

wigilijny wieczór. Ludzie przechodzą obok niczym cienie. Jest uroczyście i cicho. Kroki

przechodniów tłumi śnieg, światełka drżą w szklanych osłonach. Czy może zerwać się tak silny

wiatr, że zgasi je wszystkie? Julius zamyśla się. Mama idzie cicho, niosąc mały wianek ze

świerkowych gałązek. „Tak samo wyglądało to również sto lat temu - myśli Julius. - Tylko

wtedy słychać było stuk końskich kopyt po ulicy, a dziś dochodzi słaby szum samochodów. Ale

w wigilijny wieczór wszystko jest ciche, a ci, co żyją, myślą o tych, co zmarli, a może zmarli

myślą o tych, co żyją, cóż ja o tym wiem?”

Mama zatrzymuje się przed dużym kamiennym nagrobkiem. Julius mruży oczy.

- Czyż nie ma czegoś szczególnego w tym kamieniu? - pyta mama. - Co o tym sądzisz,

Julius?

Julius czyta sylabizując. Leży tu pochowany pastor, a wraz z nim jego siedem córek.

Patrzy uważnie - wszystkie córki umarły jedna tuż po drugiej, jeden, dwa, trzy, jeden, dwa, trzy,

jeden. Julius wyobraża je sobie pod ziemią. Jako siostrzano podobne do siebie parówki leżące

background image

bliziutko jedna obok drugiej na patelni. Mówi o tym mamie. Mama śmieje się i natychmiast

zasłania sobie usta dłonią.

- Nie wypada śmiać się na cmentarzu - mówi.

- Dlaczego? - pyta Julius. - - Czy to coś smutnego, kiedy się umiera?

- Tak - odpowiada mama.

Przez chwilę stoją w ciszy. Potem mama mówi:

- Ale ja nie o to pytałam, coś innego jest w tym kamieniu. Patrz, przecież on był żonaty,

miał siedem córek, ale matka w ogóle nie jest wymieniona. Ona, co urodziła siedmioro dzieci.

Nie ma jej. Nikt nie pamięta jej imienia.

Wolno idą dalej, mama i Julius. Julius schowany za swoimi okularami medytuje nadal.

Gdyby wszyscy ci zmarli wstali i stanęli tu w swych białych koszulach, ze świecami w rękach,

to to wszystko byłoby życiem niebiańskim. Wszystkie mroczne cienie uciekłyby, a wszyscy

pozostaliby biali, cisi i słuchający gwiazd. Julius spogląda do góry: są tam, rozproszone między

gęstymi, grubymi, zimnymi konarami drzew.

- Chodź - ponagla mama.

- Zaczekaj. Spójrz. Pomyśl, gdyby niebo było czarnym obrusem, a potem ktoś porobił w

nim tu i ówdzie otworki.

- Znów te twoje rojenia. W jaki sposób tyle gwiazd mieści się w takiej małej łepetynie.

- Żadna łepetyna - odpowiada Julius z powagą.

- Jeśli gwiazdy są przekłutymi szpilką dziurkami, to za nimi musi się znajdować

prawdziwie wielka rozświetlona przestrzeń - mówi mama.

To porównanie sprawia, że znów pogrążają się w myślach. Czują się tak trochę, jakby

otrzymali jakiś dar.

- Ech, gwiazdy są planetami, przecież wiem o tym - mówi Julius. - Ale mogą być też

czymś innym.

- Mogą - potwierdza mama.

W rogu, gdzie leży tata, jest dość ciemno. Julius oczyszcza nagrobny kamień ze śniegu,

mama kładzie wianek, a na brzegu ustawia świecę, którą Julius zapala. Potem mama pochyla

się i gładzi kamień.

- Śpij spokojnie, Runę!

Wszystkiego dobrego, tato, z okazji Bożego Narodzenia - mówi Julius i czyni tak samo

jak mama, głaszcze kamień.

Wędrują z powrotem do autobusu poprzez duży ciemny cmentarz, trzymając się pod

ręce. Ciemne jest niebo, ciemne drzewa, ale śnieg lśni i świecą gwiazdy. A w domu mama i

background image

Ju-lius zapalają wiele świec, bo tak było zawsze, potem jedzą smaczną wieczerzę świąteczną i

Ju-lius opowiada o gwiazdach, wszystko, co o nich wie.

- Teraz jestem także astronomem - mówi mama ze śmiechem.

Julius dostaje na gwiazdkę skarpetki, sweter i książkę o gwiazdach. Przed położeniem

się mama i Julius gaszą świece, stają w oknie i patrzą na Księżycową Dolinę, a także na

widoczne w oknach świece, które jedna po drugiej są gaszone, i jeszcze na niebo, które jest tak

odległe, że oboje nie mogą dojrzeć, jak bardzo jest odległe.

- Żadnych aniołów nie ma - odzywa się Julius - ale można o tym marzyć. Prawda,

mamo?

- Tak - odpowiada mama. - Tak to jest. Gdybyśmy nie marzyli, nie widzielibyśmy w

ogóle żadnych gwiazd.

Stoją w milczeniu, wsłuchując się w ciszę, która nigdy nie jest cicha, i myślą o wielkiej

rozjaśnionej przestrzeni.

Sikorka

- Jullek, ogórek, kiełbasa i sznurek! Kiełbasa uciekła, a Jullek do piekła - - wykrzykuje

Stina na szkolnym dziedzińcu i pokazuje Juliu-sowi język. Julius słyszał to już tak wiele razy,

że przestał się tym przejmować. Przez szkła okularów zerka na Stinę. Jej włosy to cienkie

kosmyki, a szpiczasty nos sprawia, że wygląda jak jakaś staruszka. Julius ma wielką ochotę jej

to powiedzieć, ale wtedy Stina zacznie wywrzaski-wać jeszcze głośniej. Julius wlecze się więc

na bok. Ale jednak mu dopiekła, trochę, nic nie może na to poradzić.

- Jędza - mruczy. - Jędza, jędza, jędza. Zaraz potem dodaje:

- Jędzą możesz być sam.

I jest to nawet w jakiś sposób uzasadnione. Myśli o swojej okrągłej twarzy, o

upodobniających go do sowy okularach. Kiedy będzie starszy, stanie się sową. Sowy wiedzą

wszystko. W ciągu dnia śpią, a nocą mają otwarte oczy i w ciemności widzą najmniejsze

drobiazgi. To byłoby coś. Można by siedzieć na gałęzi, obserwować ptaki dookoła i mieć mały

notatnik, żeby zapisywać:

„Dziś wieczór obudziły się robaki - robak Dagg bardzo późno. Trzeba dać mu nauczkę.

Cztery razy widziałem spadające gwiazdy, to oznacza nadzwyczajne wydarzenia: albo

będzie cieplej, albo zimniej. Przypuszczalnie zimniej. Albo cieplej. Także komary śpiewają

cieniej dziś w nocy, są nerwowe. Nastąpi zmiana pogody”.

Julius widzi przed sobą wielki mokry kompres owinięty wokół głowy pogody.

background image

„Jak wygląda pogoda - zastanawia się Julius. - Deszcz i mgła, słoneczne światło i mrok

nocy, wszystko w tej samej głowie. Ciekawe, czy pogoda może cierpieć na ból głowy. Zmiana

pogody”.

Julius idzie i mruczy sam do siebie.

Pospiesz się. Znów chodzisz śniąc na jawie - mówi nauczyciel, pan Petren. - Już po

dzwonku.

Pan Petren kiwa na Juliusa, wskazuje na drzwi prowadzące do wnętrza wielkiej bryły

szkolnego budynku i daje mu lekkiego kuksańca.

Julius wpada do środka. Drzwi klasy są już zamknięte. Wstrzymując oddech otwiera je.

Jeśli zrobi to naprawdę cicho, może nikt go nie zauważy. Może jest przezroczysty. Może nikt

go nie zobaczy schowanego za okularami. Skrada się w kierunku swojej ławki.

- Julius Blom! - mówi nauczyciel i podnosi się.

„Zaraz się zacznie” - myśli Julius.

- Ile razy już się spóźniłeś? - wzdycha pan Lundell.

Julius nie odpowiada. Jeśli się nie odezwie, to zaraz stanie się niewidoczny. Czuje to.

Kawałek po kawałku stanie się niewidoczny, najpierw stopy, potem ciało, potem głowa. Stoi w

całko- witym milczeniu. Do ławki jest nieskończenie daleko.

- Idź na miejsce i siadaj - mówi nauczyciel.

Julius siada. Nikt go nie dostrzega. Tylko te uszy, duże, czerwone, sterczą w szarawym

powietrzu. Ktoś za nim chichocze. Nienawidzi ich wszystkich! Ale wszyscy się zdziwią, kiedy

stanie się niewidoczny. Czekajcie tylko!

Julius zaciska pięści i zamyka oczy. Widzi świetlne punkciki. Potem znów je otwiera.

Wszystko jest jak przedtem. Od dużego okna płynie smuga chłodnego światła. Chyba tylko po

to, żeby można było powiedzieć, że świeci. Za oknem Julius widzi całkiem biały mały księżyc.

Może ktoś tam siedzi i przez okno spogląda na Juliusa, ktoś malutki jak łepek szpilki. Ech, na

księżycu nikt przecież nie mieszka. Każdy o tym wie.

Myśli Juliusa latają niczym tkackie czółenko, tam i z powrotem. Po chwili ma w głowie

całkowitą pustkę. Julius widzi, że zupełnie mechanicznie wyciągnął książkę. Ma w niej

zakładkę, którą przed wieloma laty dostał od ojca, kiedy zaczął wypożyczać książki z

biblioteki. Jest zrobiona z czerwonej skóry. Są na niej jego inicjały, JB.

Julius czuje jakieś gorące pieczenie pod powiekami. Kładzie głowę na pulpicie ławki,

zamyka powieki i myśli: „Mogą sobie wykrzykiwać, co tylko chcą, Mogą robić, co im się

podoba. Wszystko mi jedno”.

- JB! JB! JB! mówi cichutko sam do siebie i zaciska pięści.

background image

Wydaje się, jak gdyby szum klasy przycichł. Ktoś otworzył okno. Zimny wiatr powiał

po klasie.

- Julius, wstań! - mówi nauczyciel. Jednocześnie usłyszeli, że na zewnątrz śpiewa ptak,

czysto i radośnie. Jego głos przyciąga uwagę wszystkich, teraz wsłuchują się: Titity! Titity!

Julius także go słyszy, pieśń przenika go całego niczym nagły promień słońca. Automatycznie

ściąga wargi i gwiżdże: Titity! Titity!

Odwracają głowy w jego kierunku i patrzą na niego. A on gwiżdże jeszcze raz: Titity!

Titity!

I ptak odpowiada.

- Parus major - mówi Julius. - Sikora bogatka. Głowa czarna z wierzchu z białymi

bokami, spodem żółta, grzbiet oliwkowozielo-ny, ogon błękitny! Titity!

Już nie jest niewidoczny, nie chce nim być, pragnie być Juliusem. W klasie zrywają się

gromkie oklaski i to brzmi niczym jakaś pieśń.

Wiedźma i lew

Julius siedzi przy kuchennym stole z głową opartą na rękach i czyta. Od czasu do czasu

okrągła głowa kiwa się i okulary zjeżdżają z nosa. Julius wygląda wtedy jak wiekowy, mądry

starzec. Zdejmuje okulary, kładzie głowę na stole, tylko na moment, i nagle stoi w wielkiej

starej szafie, od której zalatuje naftaliną. Kładzie rękę na tylnej ścianie szafy. Jest tu mroczno i

ciepło. Powoli ściana ustępuje. Ale nie ma tam żadnej dżungli, żadnego raju, żadnych dolin i

gór czy wielkich, świecących kolorami drzew.

Jest tu trzepak i prześwit między domami w Księżycowej Dolinie, które stoją niczym

wielkie kamienne bryły z małymi lśniącymi otworkami stanowiącymi okna. I jest tu masa

rupieci: wyrzucone wózki dziecinne, zardzewiałe żelazne łóżka, zepsute pralki, stare

samochody bez opon. Żadnych palm, żadnych lian, żadnego błękitnego morza, żadnych dzikich

zwierząt. „Osobliwe” - myśli Julius i mruga oczami, ale obraz się nie zmienia, a pośrodku

wszystkich tych gratów, na rozklekotanym drewnianym stołku siedzi Rika i robi na drutach

pończochę z drutu.

Rika! Co ty tu robisz? - pyta Julius i staje tak blisko, że pada na nią jego cień.

Rika spogląda w górę, jej małe jasne oczki błyszczą, staruszka żarzy się cała niczym

stary piecyk.

- Szydełkuję, ceruję i szyję - mruga w stronę Juliusa. - Szydełkuję, ceruję i szyję! Tak!

Nic innego. Co jeszcze powinno się robić poza tym? Nic, tylko szydełkować, cerować i szyć..

background image

Przez chwilę gapi się na niego, chwytając powietrze niczym ryba, potem znów szarpie

swoją nić.

Teraz Julius widzi, że drut pochodzi ze stosu złomu.

Rika przytakuje głową.

- Tak, tak, rzeczywiście. To będą pończochy ze wszystkiego, co się da. Pończochy,

pończochy...

- Gdzie jest lew i gdzie wiedźma? - pyta Julius.

Rika śmieje się dużymi czerwonymi ustami, w których lśnią małe zęby, jej twarz

wydaje się przy tym jakby zrobiona z gnącej się blaszki.

- He! he! Lew! Stoi tam dalej i próbuje smażyć naleśniki na starym piecyku gazowym.

A wiedźma? Wiedźma to ja! Nie widzisz?

Rika wstaje, jej okryta chustką głowa drży z emocji, pomarszczona twarz promienieje

wewnętrznym żarem i siłą. Nagle Julius widzi, że Rika ma w ręku miotłę. Wygląda teraz jak

nowojorska Statua Wolności, ale na koniec kija do miotły jest nasadzona stara gwiazda na

choinkę.

To staje się już niepojęte. Julius spogląda na bok, tam gdzie obok poplamionego,

przerdzewiałego piecyka gazowego stoi, ze ścierką do naczyń w łapie, stary wyliniały lew i

ogląda wielką patelnię. Julius przechodzi obok Riki nieruchomej niczym pomnik. Stary lew

spogląda w górę.

- Grat.

- Grat.

Stary lew opuszcza pysk i ponuro wpatruje się w swoją patelnię.

Tu nie ma gazu - mówi Julius. Bez gazu nie można smażyć na piecyku gazowym.

Zdaje sobie nagle sprawę, że prawie szepcze. Lwy mają tak dobry słuch.

- Ale gdyby... - mówi lew niepewnie. - Ale gdyby...

I znów patrzy posępnie na patelnię. - Co gdyby? - pyta Julius ostrożnie. Bo z lwami

nigdy nic nie wiadomo.

- Gdyby był gaz - mówi lew z nadzieją i aż się czerwieni.

- Weź zwykły piec kuchenny, ten obok - mówi Julius. - Rika ma drewno, przynosi je ze

wsi. Tato Riki jest drwalem, a mama Riki jest żoną drwala.

Drwalowa! - słyszy Julius dochodzący z tyłu głos. - Drwalowa!

Stoi tam Rika ze swoją miotłą i kracze, na miotle zaś wiszą podźwiękujące małe

dzwoneczki. A ona sama śmieje się tak, że jej usta przypominają wielki piec piekarski z dawno

nie czyszczonym paleniskiem.

background image

- Tu masz drewno!

I nagle Julius znajduje się sam w wielkim mrocznym lesie, który wypełnia zapach

świeżo ściętego drzewa. Otacza go wysoki stos bali.

Dzień jest ciepły, słoneczny. Julius rozgląda się po łące, gdzie słońce rzuca długie

cienie, a jaskółki szybują w chłodnym powietrzu. W oddali dostrzega Rikę nad hałdą śmieci,

pochylony grzbiet lwa stojącego przy zimnym piecyku gazowym, ale wszystko to wydaje się

bardzo, bardzo odległe. Próbuje do nich zawołać, ale nie słyszą go, światło słońca pada na

niego i zalewa mu oczy.

Julius mruga i prostuje się na krześle przy kuchennym stole.

Mama stoi i smaży naleśniki, na stole leży jej robótka na drutach. Drzwi do dużego

pokoju są otwarte, widać stojącą jeszcze choinkę, niewielką i gęstą, z wiszącymi na niej

chorągiewkami.

- Jestem przekonana, żeś uciął sobie drzemkę - mówi mama.

Julius spogląda na leżącą przed nim książkę. Wiedźma i lew. Rozgląda się.

- Gdzie jest Rika?

Rika? W Sibbo, opiekuje się Ludvigiem, przecież wiesz o tym.

Julius przez chwilę siedzi w milczeniu. Nagle mówi:

- Książki to musowo jeden z wymysłów szatana.

Co takiego? Co ty wygadujesz, chłopaku?

- Rika tak mawia.

- Rika mawia dużo różnych rzeczy, których nie powinieneś brać poważnie, Julius. Ona

jest prawdziwie starą wiedźmą - mówi mama z uśmiechem.

„Czyż nie tak samo myślałem” - zastanawia się Julius. Spogląda w okno. Zapada

wieczór, wieżowiec zaczyna zapalać swoje okna. Wszystkie zwariowane sny już pełzną

chyłkiem wokół rogów bloku, stają za zamkniętymi drzwiami, nadsłuchują przy otworach na

listy, wślizgują się, chowają się pod łóżkami albo pod kuchennymi stołami, snują się niczym

kurz wzdłuż podłóg, zbierają się za regałami i wciskają w książki.

„Wysoko z góry wszystkie domy są małymi domami” - rozmyśla Julius.

Możesz nakryć do stołu - mówi mama.

Myśli chłopca wzbijają się niczym wróble znad zarośli i znikają.

Ujadający pies

Tak mało potrzeba, żeby się bać. Czasami wydaje się, że wystarczy tylko nieznany

background image

dźwięk, coś, co poruszy się w niespodziewanym miejscu, jakiś jeden promień światła tam,

gdzie powinno być ciemno, jakiś szelest w liściach z tyłu za człowiekiem i już pojawia się to

paraliżujące uczucie.

Julius budzi się, gdy jest ciemno. Co to było, śniło mu się coś? Wytęża słuch. Teraz

znów słychać: wściekłe, zawodzące ujadanie. Pies na dworze? Czyj? I dlaczego tak ujada? Czy

na widok jakiegoś wielkiego ciemnego łotra, który może właśnie przemyka się do drzwi

wejściowych?

Julius czuje przyspieszone bicie serca.

- Głupi - szepce sam do siebie - głupi, głupi!

Ale boi się. Nie psa, tylko tego, co się za tym kryje. Zwykle pies tak nie ujada. Albo

raczej: tak nie ujada zwykły pies. Ten tam, ten tam ma może ogniście czerwone oczy, wielki

pysk albo zęby jak u wilka.

Wściekły zawodzący skowyt przenika do szpiku kości.

Ze też mama się nie obudziła! A może siedzi tak samo jak on wyprostowana na łóżku i

nadsłuchuje?

Julius wyślizguje się z ciepłego łóżka, skrada przez kuchnię do dużego pokoju, w

którym śpi mama, i nadsłuchuje: ani jednego dźwięku. Przez roletę przesącza się wąska smuga

szarawego światła. To lśni za oknem świeży śnieg. Kto mógłby pozostawić psa na dworze?

Julius cichaczem skrada się z powrotem, szybko wciąga na siebie ubranie i ostrożnie

otwiera drzwi na cuchnące kuchenne schody. Bucha w niego lodowato zimne powietrze.

Dygocąc schodzi po dwudziestu trzech stopniach kuchennych schodów. Okropne wycie jest już

całkiem blisko. Rozlega się wzdłuż grubych murów podwórza, wznosi się ku czarnemu niebu.

Julius ostrożnie uchyla zewnętrzne drzwi i wysuwa głowę. Nic nie widać. W domu

naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, świeci się jedno okno. Julius marznie tak strasznie, że

musi cofnąć głowę. Cała Księżycowa Dolina zdaje się nieruchomo oczekiwać na to, że wycie

wilka zacznie się od nowa.

I w tym momencie wycie rozlega się: wściekłe i przenikliwe.

Nagle milknie, słychać za to dziwne skrzypienie, to drzwi wejściowe najdalszej klatki.

Julius widzi, jak obok przechodzi ciemna postać niosąc coś, co się rusza.

Pies! Jakiś pies, który się zgubił i został odnaleziony. Ktoś, kto się obudził i rozpoznał

szczekanie.

Julius musi na moment usiąść na najniższym schodku. Wszędzie cicho, wszyscy śpią,

wszyscy są w domu. Czuje się całkowicie pusty, jakby pozbawiony ciężaru, prawie jak płatek

śniegu, który wirując może być porwany przez wiatr.

background image

Ale zaraz podpełza mróz. Julius skrada się cichaczem po schodach, ostrożnie otwiera

drzwi, które zostawił uchylone, rozbiera się i wsuwa do łóżka. Leży zwinięty w kłębek pod

kołdrą i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że ciągle ma jeszcze na nosie okulary. Chichocze

więc sam do siebie. Naciąga kołdrę na głowę i leży tak w cieple. Teraz panuje całkowita cisza i

wszystkie serca biją spokojnie. Może gdzieś daleko jakiś pies biega, zapomniany i

nieszczęśliwy. Julius nie może czuwać nad nimi wszystkimi. Zasypia, ale we śnie także słyszy,

że gdzieś, daleko, ktoś woła. I wydaje się, jak gdyby to był głos taty.

U Riki i Ludviga

Izba Riki i Ludviga jest ciepła i niska. Belki połyskują mrocznie na tle biało malowanej

powały. Przez małe okienko wpadają promienie słońca i przedzierając się między pelargonią i

begoniami, rzucają wzór szachownicy na połatane dywaniki przy łóżkach. W dużej izbie stoi

wielki piec, na którym Rika gotuje jedzenie. Ludvig ma reumatyzm i siedzi w fotelu na

biegunach.

Ale Rika jest „bogata duchowo”, tak przynajmniej mówi sama o sobie.

- Widzisz - mówi - jeśli ma się oczy otwarte, to widzi się wszystko, co tylko chcieć. Nie

wierz książkom, chłopcze, to jedynie szatański wynalazek!

- Dobrze, dobrze, a ty sama czytasz przecież Biblię codziennie - mówi Julius,

obserwując jej powoli kiwającą się głowę ze śmiesznym węzełkiem włosów z tyłu i z

przedziałkiem z przodu, a także fartuch i węźlaste ręce, które tak spokojnie leżą na młynku do

kawy, i te żywe, brązowe oczy przypominające ziarnka kawy, i wszystkie te zmarszczki, które

„Bóg mi dał za moje grzechy”, jak Rika zwykła mówić ze śmiechem.

- Biblia to całkiem inna sprawa, to żadna tam książka, to jest Księga nad Księgami i

Jedyna Księga, innych mi nie potrzeba! - mówi Rika zdecydowanym tonem, poprawiając swój

koczek.

Czasami Julius zastanawia się, czy ten koczek jest rzeczywiście przypięty, czy też może

nagle odpaść, tak jak końskie bobki, które gubi w biegu stara kobyła Ludviga, Gwiazda.

- No, no - mówi Ludvig - czytasz też wszystkie gazety, a to jest tak samo nic niewarte

jak książki. A nie stoi przypadkiem na półce z pół tuzina różnych książek, które przecież nie

tylko moje ręce trzymały i dotykały? Tak to jest.

I Ludvig kiwa głową, ostrożnie, ze względu na reumatyzm.

Dla Juliusa wszystko jest tu znajome, spędzał tu prawie każde wakacje. Jeszcze w

zeszłym roku Rikard przyjechał na swoim skuterze ze wsi należącej do tej samej parafii i zabrał

background image

go z przystani, ale potem wybudowano drogę na wyspę i autobus dojeżdża aż tutaj. Wydaje się

to trochę dziwne i to nie tylko Juliusowi, ale wszystkim we wsi.

- Ale, widzisz, to jest po to, żeby młodzi mogli jak najszybciej ruszyć stąd precz, a

potem my, starzy, za nimi, nogami do przodu, w trumnach albo skrzyniach, zwyczajnie, prosto

na cmentarz, no a wszyscy tacy i owacy letnicy mogą zjeżdżać na sam brzeg, a nawet powpadać

do wody, jeśli o mnie chodzi, he! he! - zagdakała Rika.

- No, czyż nie mówię zawsze, że z ciebie to prawdziwa jędza? - mówi Ludvig z

filuternym uśmieszkiem.

Rika siorbie kawę ze spodeczka.

- To wzięłam po swojej mamie - mówi i sprawia wrażenie bardzo zadowolonej.

A Julius wie, że Rika i Ludvig zwykle wynajmują na lato domek i saunę i są bardzo

radzi, kiedy nadchodzi lato. Ale to jest zło konieczne, mówi Rika i wykonuje przy tym

nieokreślone ruchy rękoma, zupełnie jak ten facet, którego Julius widział w telewizji około

Wielkanocy.

- Czy wy też zapalacie światełka na grobach na swoich cmentarzach? - pyta Julius i

grzeje ręce, obejmując kubek z czekoladą, jednocześnie z lubością poruszając w skarpetkach

palcami nóg.

- No, tylko czasami przychodzą duchy i je gaszą, snują się dokoła jak białe zwidy, kiedy

zrobi się ciemno. I wtedy trzeba być zdecydowanym: „Precz, precz, fora do starego wora, bo

jak nie, to kijem walnę cię!”, to sobie pójdą precz na ten raz, a w ogóle są niesamowicie

żywotne, jeśli trzeba, mogę zaświadczyć, proszę bardzo! - mówi Rika.

- Rika! Pleciesz takie brednie, że kompletnie zamącisz chłopcu w głowie - złości się

Ludvig, siedząc w swoim fotelu na biegunach. - Skończ nareszcie, nie widzisz, że straszysz

chłopca swoim trajkotaniem!

- Nie, jeszcze - błaga Julius z pałającymi policzkami. - Jak one wyglądają?

- Nikt ich nie widuje dokładnie, one tylko tańczą i skaczą, przychodzą i odchodzą jak

mgła w zatoce, nie ma nic, czego można by się uczepić - mówi Rika. - A jeśli żyło się mniej

więcej tak jak należy, to żadne z nich nie przeszkadza potem człowiekowi, gdy już umrze. Ale

Tekli, tej to hałasują w każdziutkie Boże Narodzenie, tak że ja muszę stać tam w pobliżu,

odpędzać je i palić światła także dla niej, chociaż ona była chyba gorsza niż ja, no nie, Ludvig?

- Uhm - mruczy Ludvig i pyka swoją fajkę, spoglądając przez okno na śnieg, który

wiruje nad szrenią pokrywającą ziemię. Nagle robi się tak cicho, że tykanie budzika wywołuje

echo w izbie.

- Umarli, ci to mają przeważnie miło i spokojnie - mówi Rika w zamyśleniu. - To tylko

background image

my, co żyjemy, kłócimy się.

- I widzimy duchy w biały dzień - dodaje

Ludvig. - Daj Juliusowi jeszcze trochę bułki, jest chudy jak szkapa.

Julius zwraca w ich kierunku swoją dużą, okrągłą twarz i spogląda na nich z powagą.

- My nigdy się nie kłócimy, mama i ja. Prawie nigdy - dodaje. - I na naszym cmentarzu

nie ma żadnych duchów.

- Aha - odzywa się Rika - nie inaczej, tam leżą tylko porządni ludzie, twój tata. To był

prawdziwy człowiek. Tak, taki właśnie był.

Po czym Rika chwyta się za nos, jak zwykła robić, kiedy jest czymś poruszona.

Julius czuje dziwne pieczenie pod powiekami i szepce:

- Ja nie chcę umrzeć! Nigdy!

Rika wstaje, pozwala mu wysiąkać nos w swój duży fartuch i wyciera go, jak to zwykle

robiła, kiedy był mniejszy i myty w wielkiej metalowej balii, potem gładzi go po głowie swoją

sękatą dłonią, która jest szorstka i najmilsza na świecie, prawie jak mamina. I natychmiast czuje

się ulgę.

- Mogę pożyczyć Gwiazdę? - odważa się wyszeptać.

- Weźmiemy stare sanie - mówi Rika. Pół godziny później suną wiejską drogą, a potem

w las. Gwiazda ciągnie powolnym truchtem, twarz Juliusa płonie czerwienią niczym jabłko na

choince, a Rika cmoka i pozwala Gwieździe iść szybszym kłusem. Las pogrążony jest w ciszy i

ma się wrażenie, że jest w nią wsłuchany. Każdy świerk ugina się pod ciężarem śniegu. Trochę

dalej las rzednie i widać pola, które słabo połyskują pod jednolicie szarym niebem. Zapach

konia miesza się z wonią zimy i ostrego, mroźnego wiatru.

W powrotnej drodze Juliusowi wolno stać z tyłu sań, na płozach, wiatr wieje mu w

twarz i wszelkie duchy i banialuki pierzchają. Pozostaje tylko jakaś wielka radość, która rodzi

się gdzieś w środku i trwa dostatecznie długo, aby Julius poczuł taką lekkość, jak gdyby frunął.

Tam dalej, u dołu zbocza, miękko wtopione w krajobraz, wychodzi mu naprzeciw ciepłe

światło okna chatki Riki i Ludviga. Zwykłe małe okno, które Juliusowi często staje przed

oczyma w mieście.

Zapada zmierzch. Niebo jaśnieje, gwiazdy spoglądają przed siebie. Wkrótce nastanie tu

pełna cicha noc.

Zeszyt pytań

Sobota. Julius leży w „dziupli”, jak mama nazywa jego pokoik, i myśli o tym, że ma

background image

przed sobą całe dwa dni wolne. Cudownie! Fantastycznie! Przeciąga się jak kot. Nie, kot to nie

jest właściwe słowo. Jak hipopotam. Jeżeli hipopotamy mogą się przeciągać. Dziupla za

kuchnią jest wystarczająco duża, żeby pomieścić łóżko Juliusa i mały stolik nocny. W nogach

łóżka stoi szafka, w której trzyma swoje stare książki, blok rysunkowy i zeszyt z

wypracowaniami szkolnymi. Na ścianach dziupli poprzyklejał fotografie pięknych

krajobrazów z kalendarza. Nie ma nic piękniejszego od pięknego krajobrazu. Także miasta

mogą być piękne.

Mogą.

Julius myśli o Księżycowej Dolinie. Unosi się nad nią niczym orzeł, widzi stojące w

szeregu wielkie wieżowce, trzypiętrowe domy rozrzucone dookoła płasko wśród łąk, kładki

nad szerokimi ulicami, stare willowe osiedle: Księżycowa Dolina. Ze swoim ryneczkiem,

centrum handlowym, ulicą Słoneczników i drogą Fiołków, gdzie wiosną młode listki z suchym

trzaskiem wytryskują z małych cienkich drzewek, a wieczorami ulice są opustoszałe i zimne w

bladym blasku księżyca. Wszędzie są ludzie, także za oknami, w których światła to zapalają się,

to gasną. A za oknami dwupokojowego mieszkania w pewnym trzypiętrowym domu przy

drodze Ważki leży Julius Blom i przeciąga się w łóżku. Na dworze mróz, niebo jaśnieje. I to jest

odpowiedni czas na stawianie pytań.

Julius ma zeszyt, w którym każdej soboty zapisuje, co mu przychodzi do głowy:

różnego rodzaju pytania. To właśnie tato powiedział, zanim zmarł: „Pamiętaj, żeby stawiać

pytania. Pytania są ważne, często ważniejsze niż odpowiedzi. Stawiaj pytania.’Pamiętaj!

Próbuj znaleźć odpowiedź, jeśli jesteś w stanie. Ale stawiaj pytania!”

Julius stawia pytania. W sobotnie poranki stało się to jego zwyczajem. Umyty i rześki

siedzi przy kuchennym stole i wytęża umysł. Mamie przypadła sobota pracująca i sprząta biura

w dużym wieżowcu, który w Księżycowej Dolinie widoczny jest ze wszystkich stron. Julius

medytuje. Ma jedną szpaltę na pytania, drugą na odpowiedzi. Szpalta przeznaczona na

odpowiedzi wygląda dość pusto, ale szpalta na pytania jest zapełniona wyraźnym, pięknym

pismem Juliusa. Patrzy na pytania z ubiegłej soboty.

Dlaczego jeden kwiat jest biały, a inny czerwony?

Kiedy żyrafa myśli, ile czasu potrzebuje, żeby myśl przekazać nogom?

Tak samo długo, jak u ludzi?

Dlaczego nie mamy wytrzeszczonych oczu?

Czy nie można by nauczyć zwierząt normalnie mówić?

Gdyby wszyscy ludzie byli cicho, czy wtedy mogliby wspólnie żyć?

Czy nie można jednocześnie sądzić, że jakaś rzecz jest i brzydka, i piękna?

background image

Pusta prawa szpalta na odpowiedzi śmieje się szyderczo do Juliusa. Musi wziąć ze sobą

zeszyt do biblioteki i poszukać w wielkiej encyklopedii. Na wszystko nie znajdzie w niej

odpowiedzi, ale przynajmniej na jakąś część.

Julius rozmyśla: „Czy nie ma nic brzydkiego, co jest piękne?”

Przez jego okrągłą twarz przemyka uśmiech. Na szpalcie przeznaczonej na odpowiedzi

pisze: Rika. Chwilkę namyśla się, czy nie dopisać: Ludvig. Ale po chwili przypomina sobie, co

Rika zwykła mówić na temat Ludviga - że jest to rezolutny i godny poszanowania chłop. Więc

go nie dopisuje. Przez moment oddaje się wspomnieniom.

Po chwili kontynuuje:

Czy są niewidzialni ludzie?

Julius nieruchomieje i znów zamyśla się. Kiedyś gdzieś czytał o jednym przywódcy

plemiennym, który sądził, że może stać się niewidzialny, jeśli wstrzyma oddech.

Julius wstrzymuje oddech, póki nie zaczyna wyglądać jak bliski uduszenia albo jak

nadęty balon. Siedzi i czuje, jak jego twarz staje się coraz bardziej czerwona. Wciąga powietrze

i zdejmuje zaparowane okulary. Wstaje i podchodzi do lustra w hallu: okrągła twarz, koszula w

kratkę, jasne najeżone włosy, małe oczy - Julius. Sam sobie pokazuje język. A pomyśleć, gdyby

tak twarz w lustrze mogła mu pierwsza pokazać język? Wytrzeszcza oczy do swojego odbicia.

Mruga. Twarz w lustrze mruga także. Naśladuje go we wszystkim. Głupie. Wykonuje

straszliwy grymas. Grymas twarzy w lustrze nie jest wcale taki straszny. I to wydaje się

okropne. Ale twarz w lustrze wie lepiej: to w ogóle nie było straszne. Wyglądało raczej

komicznie.

- Ech! - mówi Julius, ale twarz w lustrze tylko porusza wargami. Tu cię mamy! Twarz w

lustrze nie może mówić. Nie jest Juliusem.

Julius odwraca się plecami do swego lustrzanego odbicia i spieszy do swojego zeszytu

pytań:

A gdyby obraz w lustrze mógł mówić?

Siedzi chwilę, wsłuchując się w ciszę i słaby szum ulicznego ruchu. Gdzieś w oddali

wyje karetka pogotowia. Na dworze robi się całkiem niebiesko, słońce zaczyna właśnie

wschodzić. Po niebie pędzą i pędzą chmury. Dokąd? Julius wstaje, ubiera się starannie, książki

z biblioteki wkłada do teczki i cichutko, dokładnie zamyka wyjściowe drzwi. Ogląda się. Tak,

w dalszym ciągu napisane tam: Blom.

Schodzi po schodach. Wkrótce będzie tylko kropeczką wśród wieżowców, wśród

background image

innych kropeczek, wszystkich tej samej wielkości.

Długi Lasse

Długi Lasse mieszka przy drodze Słonecznej 2B na dziewiątym piętrze. Jest

przyjacielem Juliusa. Julius nie ma żadnego bliskiego przyjaciela, ale Długi Lasse prawie nim

jest. Nazywają go Długim Lassem, ponieważ jest mały, mniejszy od Juliusa i szczuplejszy. Za

to jego ojciec jest wielki, gruby i niemiły. Stale tylko krzyczy. Kiedy Długi Lasse siedzi w

swoim pokoiku i ogląda z Juliusem znaczki, ojciec krzyczy z pokoju gościnnego:

- Lekcje odrobiłeś?

Długi Lasse wstaje i wychodzi, i Julius słyszy wysoki, mocny głos ojca i słabiutkie

popiskiwanie syna, a po chwili Długi Lasse wraca cichutko z powrotem i siada. Jest blady.

Nagle w otwartych drzwiach staje pan Ruden, unosi wielki, mięsisty palec wskazujący i mówi:

- Uważaj, żebyś miał takie stopnie, które mnie zadowolą! To wszystko! Tym razem!

Pan Ruden znika. Julius spogląda w bok, Długi Lasse siedzi z głową ukrytą w dłoniach.

Potem mówi cichym głosem:

- Pewnego dnia po prostu zniknę. Ucieknę. Nigdy nie wrócę.

Mówi to tak cicho, że Juliusa przechodzą ciarki. Musi coś powiedzieć. Myśli o mamie

Lassego i mówi:

- Twojej mamie będzie na pewno smutno. Mama jest tak samo drobna i blada jak Długi

Lasse. Ale oni mają większy dom niż Julius, więcej pokoi, solidne, duże, ciężkie meble

i kryształowy żyrandol, i firanki, które wyglądają jak welon albo jak cieniutka halka, a Długi

Lasse ma własny pokój, całkiem duży. Siedzi w nim i uczy się, i uczy, ponieważ tak postanowił

jego ojciec. Szczupła blada twarz Lassego z opadającymi ciemnymi włosami staje się, zdaniem

Juliusa, coraz szczuplejsza. Chciałby coś dla niego zrobić, sprawić, żeby mu było wesoło, ale

nie wie jak. Zdejmuje okulary. Zezuje jednym okiem. Rusza uszami. Długi Lasse patrzy w jego

stronę i twarz rozjaśnia mu blady uśmiech. Julius mówi:

- Do miasta przyjeżdża cyrk. Pójdziesz? Obejrzymy? Możemy potrenować jakiś numer,

a potem zostaniemy zatrudnieni i będziemy mogli objechać ziemię dookoła! Ty wchodzisz i

płaczesz, a ja idę za tobą i się śmieję. A potem ja spadam z krzesła i ty się śmiejesz, a ja płaczę!

Ty bierzesz balon, żeby mnie zabawić i nadmuchujesz go, aż pęka z hukiem, a wtedy ty się tak

przerażasz, że padasz, a ja próbuję robić ci sztuczne oddychanie za pomocą pompki rowerowej

i ty stajesz się coraz większy i większy, aż w końcu zaczynasz unosić się w powietrzu! Co? Co

o tym myślisz? Długi Lasse zastanawia się.

background image

- Jak możemy to zrobić, żebym mógł unosić się w powietrzu?

- Ech! To nic prostszego w świecie! Trochę linek i przyrządów, a ty w kubraku do

nadmuchiwania.

- Może - mówi Długi Lasse, ale sprawia już wrażenie troszkę weselszego. - Może -

powtarza jeszcze bardziej wesoło. - A wiesz, jak się nazwiemy? Moony brothers, to znaczy:

księżycowi bracia.

Długi Lasse zna języki, szczególnie angielski. Rzucają się do angielskiego słownika,

który stoi na półce. Rzeczywiście! Moony - księżycowy, z księżyca, podobny do księżyca;

apatyczny, niemądry, marzycielski.

Moony brothers!

Patrzą na siebie i zaczynają się śmiać. Śmieją się i śmieją, a tymczasem pan Ruden

wyszedł, a mama Ruden wchodzi cichutko, staje w drzwiach i uśmiecha się jednym ze swych

rzadkich uśmiechów, który przypomina odblask słonecznego promienia na ciemnej wodzie w

listopadzie.

Piekiełko

Klasa jest na wycieczce narciarskiej. Julius nazywa to Piekiełkiem. W zdrowym ciele

zdrowy duch, mówi wychowawca. Julius brnie do przodu spocony i wściekły. I cały czas te

okulary, ciągle musi przystawać i je wycierać. Ostry wiatr dmie przez brzydkie pole porosłe

garbatymi krzakami. Każdy uczeń ma numer, bo to są zawody. Los rozstrzygnął, kto wystartuje

pierwszy, a Julius jest jednym z pierwszych. Ale zaczyna pozostawać z tyłu. Narty mu się

rozjeżdżają. Mama znalazła je w piwnicy, są stare.

- Lewa wolna! Lewa wolna! - dyszy znów jakiś głos za nim, zjeżdża więc na bok i

nieufnie obserwuje las i wzgórek, który zbliża się niebezpiecznie.

- Nie, do diabła! Do diabła! - mruczy przez zaciśnięte wargi i sunie dalej.

Powoli wpada we właściwy rytm. Na wzgórze nie wchodzi jodełką, tylko włazi powoli

bokiem, od czasu do czasu ześlizguje się, poniżej widzi innych narciarzy, którzy zbliżają się

niesłychanie szybko. Nagle przypomina sobie o Długim Lassem. Musi być tam! Piąty numer na

plecach. Jak on sobie daje radę? Mogli przecież biec razem.

Na szczycie wzgórza zatrzymuje się, potem zjeżdża, staje i patrzy na pole. Lutowy

krajobraz, wszystko szare i białe. Domy Księżycowej Doliny piętrzą się w tle. Żeby tylko nie

trzeba było cały czas rywalizować. O wszystko. Stopnie i zawody, i kto jest najlepszy, i

łokciami tu, i łokciami tam.

Julius jest w złym humorze. Ale daleko na wschodzie niebo zaczyna się rozjaśniać, a

kiedy uważniej przygląda się drzewom dookoła, widzi, że stoją w swoich śnieżnych kapturach,

background image

jak gdyby nie zwracając uwagi na wszystkich tych dyszących narciarzy, którzy wywracają się

obok. Jakże może być cicho! Julius zimną rękawiczką przesuwa po rozgrzanej twarzy. Śnieg

pachnie wodą z roztopów i wiosną. Już wkrótce, kiedy będzie szedł do szkoły, ranki staną się

jaśniejsze, a powietrze lżejsze i lżejsze nad błękitnym śniegiem.

- Julius! Zaczekaj!

Ktoś woła o pomoc. Długi Lasse sprawia wrażenie całkowicie wykończonego, dyszy,

na jego policzkach płoną dwie czerwone plamy, oczy błyszczą, jak gdyby niezupełnie

dokładnie widział.

- Nie musisz się tak straszliwie wysilać - mówi Julius. - Odpocznij! Spokojnie. Stań na

chwilę. Na szczęście to już niedaleko. Tamtędy przez wzgórze i potem w dół. A zjechać da się

zawsze.

- Nie dla mnie *~ sapie Długi Lasse. - Nie mam sił. A przyrzekłem ojcu...

„Więc o to chodzi - myśli Julius. - To bydlak. Zmusza Lassego i do takich rzeczy. Jakby

nie wystarczało z tymi lekcjami”.

- Zrobimy inaczej - mówi. Tu można oprzeć się na żerdzi.

A potem szepce coś do ucha Długiego Lassego. Musi szeptać parę razy, zanim tamten

pojmie, o co chodzi.

Wzbijając w pędzie śnieżny pył i nawet nie spojrzawszy na nich, przemknęła obok

gruba Ulla, jej oddechy wiszą w powietrzu niby wilgotne gałganki rozwieszone do wyschnięcia

długo jeszcze potem, jak zniknęła między cichymi pniami sosen. Julius i Długi Lasse zjeżdżają

powoli. U stóp wzgórza, zwróceni w kierunku mety, zdejmują narty. Długi Lasse opiera się o

Juliusa. Już na samym końcu, na polu, Julius z mozołem pomaga mu założyć narty. Obejmując

Juliusa ramieniem, Długi Lasse wjeżdża na metę. Moony brothers!

Potem Długi Lasse wraca do szkoły na śnieżnym skuterze wzbijającym w pędzie

tumany śniegu.

- Zwykłe naciągnięcie ścięgna - mówi nauczyciel - ale w każdym razie zachował się

dzielnie. Uwaga! - krzyczy tak, że w sali gimnastycznej rozlega się echo.

I zaczyna omawiać sprawność sportową wszystkich, jednego po drugim, tą samą

szczodrą ręką rozdaje pochwały i krytyki, jego słowa są szybkie i pewne, tak samo jak

przyjazne i koleżeńskie poklepywanie po ramieniu, jedne silniejsze, inne delikatniejsze. O

Długim Lassem i Juliusie mówi:

- Oni nie są może najlepszymi narciarzami, istotnie, ale mogą być dla was przykładem:

w trudnych okolicznościach uczynili wszystko, co można było zrobić. To oczywiste!

Cała klasa gapi się, chichoce, potem rozpierzcha się. Długi Lasse ma ciasno

background image

zabandażowaną nogę, kulejąc idzie do domu z Juliusem. Obaj milczą. Julius czuje się trochę

zmieszany.

- Nie musiał w ogóle nas wymieniać - mówi.

Długi Lasse staje i spogląda na Juliusa.

- Ty wiesz chyba dobrze, że to mnie uratowało. Przede wszystkim w domu. Zobaczysz,

że mama usmaży naleśniki. Chciałem cię zaprosić. Dostaniemy soku malinowego z piwnicy. A

jeśli ojciec coś powie, to zobaczysz.

I tak było. Naleśniki. Sok malinowy. A do swego ojca Długi Lasse mówi:

- W trudnych okolicznościach uczyniliśmy wszystko, co można było zrobić. To

oczywiste!

Pan Ruden nie ma nic do dodania.

Tajemny język

„Wszyscy powinni mieć jakiś tajemny język” - myśli Julius leżąc w łóżku przy

zapalonej lampie; obok piętrzy się na nocnym stoliku stos książek. Uważnie ogląda ilustrację ze

znakami pisma asyryjskiego, jak się zmieniało. Patrzy na znak oznaczający gwiazdę, który

jednocześnie oznacza niebo i Boga, a w końcu wygląda niczym wiatrowskaz na dachu kościoła

we wsi u Riki i Ludviga. Patrzy na znaki oznaczające mężczyznę i kobietę, te prawie zna, są

narysowane na drzwiach do we w szkole. Patrzy na znak oznaczający głowę: to przypomina

pana Petrena. Znak dla wody jest piękny, ale na końcu przypomina bardziej trzy kropki, jakimi

oznacza się prądy wodne na mapach. A ptak, ryba, wół - wszystkie okazują się w końcu

laseczkami. To są widocznie ich kości. Wszyscy nimi się staniemy. Kośćmi. I Julius kiwa

głową do siebie samego, jak zwykle robi to Rika.

Tam wylądujemy wszyscy, jeśli nawet dane nam będzie żyć i cieszyć się zdrowiem.

Wspomnicie moje słowa!

- Co ty tam mruczysz? - woła mama. - Teraz masz spać.

- Nic! - odkrzykuje Julius.

Przed zaśnięciem zastanawia się, czy będzie w stanie wymyślić jakiś tajemny język.

Język, który będzie tylko jego własny. Język, którym tylko on jeden będzie mógł mówić. Ale

który będą mogły zrozumieć rośliny i zwierzęta. Mógłby iść polem albo przez las, zatrzymać

się i słuchać: kwiaty mówią! A on może im odpowiedzieć! Zupełne szaleństwo! I nikt nie

mógłby się o tym dowiedzieć. Rozmawiać z łopianami, z tymotką w domu czy agawą u

Długiego Lassego, przywitać się z nimi jakoś tak:

background image

- Hej! Jak ci się powodzi? Masz mokre stopy? Że my krzyczymy za dużo? Postaramy

się zachowywać ciszej, spokojniej. Możesz mi wierzyć.

Albo porozmawiać ze starym dębem za posiadłością Lóvy, o wszystkim, Co widział

podczas ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat. To byłoby coś. A potem zachować to dla siebie,

może zapisać, ale nikomu nie zdradzić tajemnicy. Nawet mamie czy Lassemu. To może być

trudne, ale chyba się uda.

Jeszcze lepiej móc rozmawiać ze zwierzętami, gawędzić ze słoniami. Ale wtedy

zostałby na pewno odkryty, ponieważ musiałby krzyczeć! Od takiego fantazjowania Juliusowi

robi się gorąco wokół serca. Tajemny język! Pomyśleć, gdyby to się udało! Za pośrednictwem

zakurzo

1

nego kaktusa stojącego na parapecie w klasie posłać wiadomość do sikorki za oknem:

- Chodź tutaj! Zbierzcie się wszystkie! Śpiewajcie tak, żeby wszyscy w klasie usłyszeli,

a nauczyciel musiał przerwać lekcję! Śpiewajcie, wtedy przyjdzie wiosna.

Julius wymac uje przycisk lampy, gasi światło. Leży lekko uśmiechnięty w ciemności i

szepce tajemnicze słowa, fragmenty całkowicie tajemnego języka:

- Bombala! Danios! Uhuru! Sta maj? Biba! I jeszcze przed zaśnięciem widzi lśniące

znaki, małe białe litery lecące niczym ptactwo ponad kamieniami, poprzez te kamienie, i

ustawiające się w długie rzędy, które tylko on może wyjaśnić, tylko on może widzieć.

Julius sowa

- Jesteś jak prawdziwa sowa!

Julius słyszał to wiele razy. Ale nigdy w obecności nauczyciela. Pan Lundell podnosi

wzrok.

- Kto to krzyknął? Żadnej odpowiedzi.

„Teraz - myśli Julius. - Teraz!” Unosi rękę i powoli wstaje.

- Oni tak mówią o mnie. To nie szkodzi. Ale oni się mylą. Ja przecież widzę źle, a sowy

widzą dobrze. Istnieje też pewien rodzaj sów, które widzą dobrze także w ciągu dnia. - Stoi z

pałającymi uszami. Ale musi przez to przejść. W klasie panuje cisza. Julius mówi: - Jeśli

nazywacie mnie sową, bardzo mi to pochlebia. Są to zarówno roztropne, jak i mądre ptaki. Ale

background image

one mają, jak już powiedziałem, dobre oczy, widzą na dużą odległość. Poza tym mają więcej

piórek niż ja...

Śmiech, który natychmiast zamiera. Nauczyciel mówi:

- Julius, może mógłbyś podejść tu i opowiedzieć trochę więcej o sowach, ponieważ

wiesz o nich tak dużo. A oni tak mało.

Teraz Julius stoi na podium pod zieloną tablicą. Jego okulary błyszczą w jasnym,

chłodnym świetle styczniowego dnia. Opowiada o sóweczce, o sowie uszatej, o wielkim

puchaczu i jego chwytnych palcach, które przypominają papuzie, o bardzo wysoko latającej

sowie błotnej, o tym, że puchacz nazywa się po łacinie Bubo bubo, i o jego jaskrawo

pomarańczowych oczach. Opowiada o Książętach Ciemności, bo tak też są nazywane, o złych

puszczykach i o odważnej sowie jarzębatej. Mówi o bezszelestnym locie sów, kiedy ziemię

ogarnia mrok, o ich ostrym spojrzeniu, które dostrzega wszystko, i wydaje z siebie

westchnienie: Gdyby tylko widzieć tak dobrze!

Julius ciągnie:

- Pamiętam, że w jednej z książek, które mamy w domu, a którą dał mi tata, bo sam

czytał ją w dzieciństwie, jest napisane o puchaczu, że „nigdy silniejszy charakter nie wyzierał z

jaśniejszych oczu”. Czy to nie świetnie powiedziane?

Wszyscy siedzą i przyglądają mu się, jak gdyby sami stali się sowami, a pan Lundell

jest jedną z nich, najstarszą i najmądrzejszą, Bubo bubo!

:

- Mów dalej! - krzyczy z ostatniego rzędu Długi Lasse, naśladując nauczyciela, ale

nauczyciel wcale nie bierze mu tego za złe, tylko śmieje się i cała klasa śmieje się razem z nim.

Julius rysuje sowę na konarze, dużego puchacza, który mieszka w załomie skalnym, na

półce, a pod spodem pisze: Według wierzeń ludowych Bezdomna Dusza, Puchacz, Bubo bu-bo.

Słyszy niemal, jak pohukuje on w jesiennym mroku, jak rozpościera swoje potężne skrzydła.

Julius rozkłada ramiona, stoi w swoich okularach na nosie i z rozpostartymi ramionami wydaje

okrzyk ponad połacią lasów, król sów.

Wszyscy w klasie zaczynają tupać, najpierw cicho, potem coraz głośniej. To brzmi jak

grzmot, trzęsienie ziemi. Z klasy piętro niżej przychodzi pan Petren z pytaniem, co się

właściwie dzieje. Ale nic się nie dzieje, panuje zupełny spokój, Julius jest już na swoim

miejscu, słońce rzuca do klasy skośne promienie, a pan Lundell mówi:

- Odwiedził nas tylko Bubo bubo.

- Musiał być stonogą - mówi pan Petren. Wychodząc, głośno zamyka za sobą drzwi.

background image

Ralf

Kiedy Julius wychodzi z biblioteki, jest ciemno. Wokół fontanny na rynku wałęsają się

młodzieżowe bandy Księżycowej Doliny. Rzeźba stojąca na środku - nazywana przez Juliusa:

Mulle - połyskuje złotawo w promieniach rzucanych przez reflektory. „Trzy słoniowe nogi

zachodzące na siebie wzajemnie” - myśli Julius. Szybko zaczyna iść w stronę domu. Ktoś

krzyczy za nim coś ironicznego, potem słyszy ich kroki. W zasięgu wzroku nie widać żadnego

dorosłego poza staruszką, która szybciutko wślizguje się do jakiejś klatki schodowej. Julius

rozgląda się. Musi być szybki. Dłonie mu wilgotnieją, w ustach robi się sucho. „Dlaczego nie

odwrotnie? - zdąża jeszcze pomyśleć ogarnięty paniką. - Teraz!”

Pędem okrąża róg domu i wpada tylnym wejściem na schody piwnicy. Wie, że drzwi są

otwarte, to jest dom Długiego Lassego. Słyszy krzyki bandy, ale wrzask przelatuje obok. Po

omacku szuka wyjścia z domu, potem przesuwa się obok rogu, przywiera do ściany i drżąc,

głęboko wciąga powietrze. Ktoś otwiera jakieś drzwi, słychać głosy, przekleństwa, drzwi

zamykają się. W ciszy, która aż dzwoni mu w uszach, rozróżnia każdy co do jednego dźwięk

pochodzący z telewizorów, jakieś uderzenia fortepianu, potem znów nastaje pisza.

Nie ma odwagi iść teraz do domu. Wymacuje kontakt, ale drzwi oddzielające klatkę

schodową od głównego wejścia są zamknięte. Och, gdyby teraz mógł stać się niewidoczny!

Czeka, minuty tykają i płyną powoli. Po chwili wysuwa głowę; nikogo nie widać. Zimny wiatr

wieje między domami. Ma biec do domu czy iść do Lassego? Chce iść do domu i czytać. Nie,

nie będzie biec. Spokojnie. Rozejrzyj się. Wytęż wzrok i słuch. Gorzej widzisz, może słyszysz

lepiej. Julius podejmuje ryzyko, rusza spokojnie i pewnie, trzymając się możliwie blisko ścian

domów; drogą przez tunel nie idzie. Kiedy jest o cztery budynki od domu, słyszy ich

nadchodzących, dokładnie z naprzeciwka. Pędzi obok przedszkola przez oblodzony trawnik i

chowa się pod niskim balkonem.

Banda znika znów w kierunku rynku. Są dziś niesłychanie wrzaskliwi. W powietrzu jest

troszkę śniegu, płatki lekko opadają na Księżycową Dolinę.

Rezygnuje z windy, powoli wchodzi na schody, na chwilę siada i głęboko oddycha.

Potem zbiera książki i otwiera drzwi.

- Julius! Chodź się przywitać!

Blady i zmęczony staje w otwartych drzwiach i przygląda się obcemu mężczyźnie,

który siedzi przy kuchennym stole ze szklanką piwa w dużej dłoni. Obaj patrzą na siebie.

- Ach, więc to ty jesteś Julius. Hej, Julius! Jest młodszy od mamy. Duży, ciemnowłosy

chłopak, szeroki w ramionach, z brodą.

background image

Julius opada na krzesło nie zdejmując kurtki. Książki przyciska do siebie, jak gdyby

ciągle jeszcze coś mu groziło.

- Co jest?

- Banda. Musiałem biec. Mężczyzna patrzy na niego.

- Poradziłeś sobie jednak, to najważniejsze. Nazywam się Ralf.

- Dobrze, że nie nazywasz się Rolf - mówi szybko Julius, nie bardzo wiedząc dlaczego.

Ralf śmieje się.

- Trzymam z tobą. Tak, Rolf brzmi zdecydowanie gorzej. Ale Ralf... A co ty o tym

sądzisz, Lena?

Mama patrzy na Ralfa, a Julius przyłapuje to spojrzenie. Nie podoba mu się. Nie, nie

lubi jakiegoś obcego Ralfa, który rozpiera się przy stole w kuchni. Ale wygląda OK i to jest

właśnie najgorsze. Gdyby sprawiał wrażenie gbura, to Julius mógłby - no, co? Julius nie wie.

Ralf patrzy na niego badawczo, z powagą. Potem mówi:

- Wyglądasz na dość silnego. Musisz nosić tak mocne szkła?

- Tak.

- Przypuszczam, że dokuczają ci z tego powodu w szkole. Ale ty potrafisz sobie

poradzić, co?

- Tak.

- Az innej beczki: pewnie niezbyt ci się podoba, że siedzę tak sobie w waszej kuchni,

jakbym spadł nagle z nieba. Nie całkiem może jak płatek śniegu, raczej jak kawał skały. Mnie

podoba się twoja mama, to rozumiesz. I chciałbym być dla ciebie prawdziwym przyjacielem.

Ale pozostaw to czasowi. To się zawsze opłaca. Nie można zbyt szybko osądzać ludzi, ale nie

można też dać się im wyprowadzić w pole. Rozumiesz mnie?

Patrzą na siebie. Rozumieją się. To zawsze jakiś punkt wyjścia.

Na dworze śnieg zaczął teraz sypać gęściej. W świetle latarni widać, jak opada, wznosi

się, pędzi, wiruje. Siedzą wokół kuchennego stołu wszyscy troje, Julius, Ralf i Lena, i

rozmawiają. Ralf opowiada o narkotykach, alkoholu i pustce. I chęci, aby walić, kogo

popadnie, kiedy człowiek nagle patrzy w przyszłość i ogarnia go strach, bo przekonuje się, że

nie ma nic, a wydawało mu się, że ma wszystko. Mama opowiada o śmierci taty i ciężkich

czasach później, i o tym, jaki Julius jest dzielny. A Julius opowiada o tym, jak zbiera pieniądze,

sprzedając puste butelki, i jeszcze o swoich książkach. A Ralf opowiada o połowach i życiu na

background image

morzu, i o tym, że pije się po to, aby nie dać się i nie ugrzęznąć na dnie. Wychodząc, całuje

mamę w usta i Julius rozumie to także, jego samego Ralf żegna mocnym uściskiem dłoni, a gdy

drzwi już zatrzasnęły się za nim, mama i Julius siedzą naprzeciwko siebie. Panuje milczenie,

błogosławione milczenie, ale przecież nie trzeba znów tak wielu słów.

- On jest tyle młodszy ode mnie - przerywa w końcu ciszę mama.

- No to co z tego? - mówi Julius. - Jeśli rozumie i ciebie, i mnie? Pozostaw to czasowi -

dodaje.

Mama uśmiecha się, resztkę piwa z butelki wlewa do szklanki Ralfa i wypija.

- Czas iść spać - mówi. - Cały wieczór obyliśmy się bez radia i telewizji. Zawsze coś. A

ty dałeś sobie radę w drodze do domu. I był to miły wieczór, prawda?

Mama badawczo patrzy na Juliusa, który potakuje skinieniem głowy i patrzy na nią.

Prawie ją przejrzał. Stała się jakby trochę obca. Czy też to właśnie on stał się taki? Istnieje tyle

pytań, a nie na wszystkie można otrzymać odpowiedź. Tak powiedział kiedyś tata.

Julius wstaje, szybko idzie do swojej dziupli i siada z głową w dłoniach. Wchodzi

mama, siada obok niego i obejmuje go na chwilę ramieniem.

Przedwiośnie

Nad polem rozjaśnia się, a małe strumyki stają się szersze i ciemniejsze od topniejącej

wody. Drzewom opadają z ramion białe mufki, tu i tam ukazują się plamy starej, żółtej trawy.

Mgła czy opary - coś się rusza, lśni, może to sadź, może słoneczne światło: pierwsze

napomknienia o wiośnie. Julius stoi w oknie i przypatruje się minutom i sekundom stapiającym

się w czas, który bez ustanku płynie i szumi, bo zawiera w sobie całą masę dźwięków

mówiących wiele, jeśli tylko chce się słuchać.

Skąd przychodzi mgła? Z wody, która jest cieplejsza od powietrza. Skąd przychodzą

wiatry, chmury, to wszystko, co stale jest w ruchu? Ludzie poruszają się także, biegają tu i tam

albo chodzą tymi samymi ulicami i drogami, tam i z powrotem, rok po roku. Dziwne. Ale

najbardziej godna uwagi jest woda. Skądś wytryska, z jakiegoś źródła, które może być prawie

niewidoczne, a potem zaczyna płynąć. Najpierw szuka sobie drogi między kamieniami i

żwirem po jakimś górskim zboczu, rozszerza się, przeciska przez krzewy i zarośla. Dzieci

wsadzają ręce w strumienie i szybko je wyciągają: woda jest czysta i lodowato zimna. Na dnie

widać kamienie we wszystkich kolorach. Bulgoce i szumi jak w głębokim rowie.

To tylko początek. Julius zaciska oczy. Woda płynie szybciej, małe gałązki wody

niczym konary drzewa płynące do pnia; lodowato połyskujący pień zniża się ku dolinie z

background image

pięknymi górskimi zboczami. Nie, strumień nie przypomina węża, tylko wąską wstążkę, która

wije się przez łąki i pole i niczym firanka ze szkła opada nad niewielkimi uskokami brzegów.

Mrok rozprasza się. Tu i ówdzie, w miejscach, gdzie woda jest spokojniejsza i ciemniejsza,

widać jakiegoś rybaka, który zarzuca wędkę. Przy brzegach potoku zaczynają pojawiać się

małe mostki, na których kobiety mogą prać ubrania, tam, gdzie woda jest nieruchoma, łódki o

płaskich dnach pływają odpychane drągiem. Julius czuje, jak ciepłe alpejskie słońce grzeje mu

twarz, a w powietrzu unosi się zapach świeżej trawy.

Ale potok nie chce być tylko potokiem. Niepostrzeżenie rozszerza się w rzekę, brzegi

odsuwają się od siebie, góry mogą przeglądać się w nurcie, między wysokimi skałami woda

pędzi w wirach, potem uspokaja się, przepływa obok pierwszego miasta, pod łukami mostów,

ludzie wiosłują z jednego brzegu na drugi, a ptaki ślizgają się w powietrzu białe i krzykliwe w

ten jasny poranek. Julius słyszy ich nawoływania. Widzi promy z samochodami i

przeciskającymi się wózkami elektrycznymi, widzi jakiś wodospad i długi most, i dom obok

tego mostu. Jest to stary zardzewiały most, który wiąże miasto z miastem, ludzi z ludźmi. A

rzeka płynie dalej i spotyka inną rzekę, równie spokojną, równie potężną, i teraz są razem jedną

rzeką. Po tej rzece płyną długie, wąskie parostatki i frachtowce, jedna strona brzegu jest jasna,

druga ciemna, a daleko za nimi widać zamek, nowe miasta, zieleniejące zbocza. Źródlana

woda, która przemienia się w potok, rzeczkę, jest teraz rzeką, dużym potężnym ramieniem

wyciągniętym, obok zasnutych mgłą miast, gór i równin, w stronę ostatecznego portu, w stronę

morza. Strumienie, potoki, rzeczki i rzeki płyną w nieskończoność. Ale morze jest

niewzruszone, woda płynie i płynie, a fale uderzają i uderzają... Julius otwiera oczy. Pole

zalewa słoneczne światło. Fasady domów Księżycowej Doliny błyszczą, a rów, który jest

wykopany w glinie, łowi promienie słońca. Juliusa ogarnia tęsknota do czegoś dalekiego,

dalekiego, do krajów z winnicami i starymi zamkami, do szerokich ujść rzecznych. Stamtąd

będzie szukał powrotnej drogi, w górę rzeki, potem rzeczki, potoku, strumienia, aż do źródła.

Tam stanąłby, stary, z długą siwą brodą, i obserwował chłodną, jasną wodę, która skądś

przychodzi i dokądś płynie, bez końca - jakby szumiąc tysiącem głosów. Julius stoi patrząc na

gliniaste pole, ale nie widzi go. Marzy, podczas gdy wiosna ostrożnie zbliża się ku Księżycowej

Dolinie i ku szemrzącej nieustannie wodzie.

Niepokój

- Czasami zupełnie nie wiem, jak z tobą postępować, Julius - mówi mama. - Nie

odpowiadasz, kiedy cię o coś pytam. Wszystko rozrzucasz dokoła. Twoje książki leżą

background image

dosłownie wszędzie.

- Co?

Mama wzdycha, niespokojnie krąży między kuchnią a dużym pokojem, coś robi i

pobrzękuje naczyniami. Jest blada, to jeden z jej zrzędliwych i niespokojnych dni.

Przypominają one Juliusowi pochmurny dzień. Chociaż nie - pochmurne dni to są piękne dni,

miękkie dni, dni czytania. A taki jak dziś, to dzień z zimnym, kłującym wiatrem, burzowymi

chmurami, światłem słońca rzucającym złe błyski, ostrymi głosami, niepewnością. Julius nie

wie, co robić.

- Przykro ci?

- Tak! A kto jest skwaszony i odwrócony tyłem i nie odpowiada, gdy się do niego

mówi? Naprawdę, żebym tylko wiedziała, jak mam postępować.

- Zawsze możesz mnie komuś sprzedać, wtedy uwolnisz się ode mnie.

To są właśnie twoje pomysły, naprawdę. Masz fantazję po swoim ojcu. Tylko dużo

więcej.

- Ty nie masz?

Mama staje przy oknie i wygląda na dwór, nie odpowiada. Jej plecy są zupełnie

nieruchome.

- Ralf nie dzwonił?

W tym samym momencie, kiedy to powiedział, ma ochotę ugryźć się w język. Mama

odwraca się i patrzy na Juliusa, tylko patrzy. Julius próbuje odważnie wytrzymać to spojrzenie.

To już taki dzień i nie będzie lżejszy. Światło ucieka gdzieś poza niebo i niepokój skrada się

dookoła, a mama jest smutna.

Ale mimo wszystko mama nie sprawia wrażenia tak całkowicie smutnej. Podchodzi i

staje bliziutko, tuż obok Juliusa, gładzi go po włosach, przytula do siebie jego twarz, Julius

zamyka oczy i stoją tak dłuższą chwilę. Mama chrząka i mówi:

- Nie, nie dzwonił. Ale przecież zawsze ja mogę do niego zadzwonić.

Julius kiwa głową w stronę ciepła i ciemności, wspaniałej ciemności. Jak to wszystko

może być trudne i łatwe jednocześnie: Julius postanawia zapisać to w swoim zeszycie. Ma już

kilka nowych pytań. A poza tym to jest sobota. Nie słucha, co mama mówi do telefonu, zresztą

mówi tak cicho. Julius wychodzi więc, siada na swoim łóżku i patrzy na książkę z fotografiami

Szwajcarii. Wszystko jest tam takie jasne i piękne. Góry i małe domki, doliny i rzeki, kwitnące

drzewa.

Kiedy mama skończyła rozmowę, wygląda pogodniej. Mówi:

- Ralf odwiedzi nas dziś wieczór. Urządzimy więc sobie przyjęcie. Takie małe

background image

przyjęcie. Co o tym sądzisz? Pójdziesz ze mną po zakupy? Możemy po drodze zajść do

biblioteki. I jest tak pięknie na dworze.

- Oczywiście - mówi Julius, udając sam przed sobą, że jest zadowolony, ale w głębi

duszy myśli inaczej.

W jakiś szczególny sposób czuje się samotny, choć mama cały czas coś do niego mówi,

jest radosna i trzyma go za rękę. Kurz unosi się z suchych już płatów ulic. Drzewa chwieją się

niespokojnie, zbliżający się ludzie niemal suną wprost na Juliusa, jakby był stacją

przekaźnikową lub czymś w tym rodzaju. Takie ma wrażenie. Tylko w bibliotece czuje się jak

w domu, tu jest spokojnie, ciepło i zacisznie, tu stoją książki i czekają. Podczas gdy mama robi

zakupy, Julius zatrzymuje się przy czasopismach i książkach, siada i ogląda National

Geographic Ma-gazine. Zawsze go ogląda. Znajduje też zupełnie nową książkę o gwiazdach.

Potem przychodzi mama z torbami w rękach i idą do barku. Jedzą kilka hamburgerów, które

smakują paskudnie, ale Julius ze wszystkich sił stara się wyglądać na zadowolonego. Ze

względu na mamę.

Wieczorem pomaga mamie nakryć do stołu. Zapada zmierzch, mama zapala świece na

o-krągłym stole zastawionym starym serwisem, który tata odziedziczył po swojej mamie i który

jest cały w małe błękitne kwiatuszki. Potem przychodzi Ralf. Przez cały wieczór opowiada

mamie o swoim życiu, dzieciństwie i przygodach na morzu, trasach połowów i kolegach, i

pracy, a mama opowiada o swoim dzieciństwie, tylko o tacie mówią niewiele. Julius siedzi i

słucha, potem idzie do swego pokoju, ale oni tego nie zauważają, więc rozbiera się i idzie do

łazienki.

- Nie zapomnij umyć zębów! - krzyczy mama i Julius słyszy, jak Ralf śmieje się.

„Idiotyczne” - myśli. Mama prawie nigdy nie ma zwyczaju pytać, czy umył zęby, Julius

robi to zawsze, częściej niż ona sama.

- Chodź i daj mamie całusa - mówi mama, więc nadstawia policzek i w tym momencie

czuje, że mama piła piwo.

Ralf także go obejmuje na dobranoc, a on stoi jak kołek. Idzie do swego pokoiku i bierze

książkę. Z początku nie jest w stanie rozróżnić słów, ale wkrótce ląduje daleko, w świecie

galaktyk, w przestrzeni pozbawionej granic i czasu. Teraz nie jest już żadną przekaźnikową

stacją, teraz jest podróżnikiem przestworzy, odkrywcą, naukowcem, który odkrywa nowe

światy. Julius Blom, astronom. Czyta i czyta, głosy w tle stają się przytłumione i zamierają,

książka wypada mu z dłoni i zasypia

Budzi się gwałtownie. W dziupli jest ciemno, mama była tu i zgasiła światło. Siada na

łóżku. Ktoś wołał? Nie - to mama, śmieje się cicho. Słyszy niewyraźne głosy. Patrzy na ręczny

background image

zegarek, który odziedziczył po tacie: wpół do trzeciej. Słyszy, jak ktoś wchodzi do mamy

sypialni, słyszy szepty, drzwi zostają cicho zamknięte. Wali mu w uszach, powinni zapalić

światło! Mama idzie do łazienki, Julius ma ochotę zerwać się z łóżka i zawołać, nie - krzyczeć:

„Ja nie śpię! Myślicie, że jestem ślepy i głuchy! Myślicie, że mnie nie ma!”

Ale nie robi tego. Słyszy, że mama wchodzi, skradając się. Julius kuli się pod kołdrą,

kolana podciąga pod brodę i próbuje oddychać całkiem cicho, dłonie ma zaciśnięte, słyszy, jak

mama szepce:

- Śpisz, Julius?

Nie odpowiada.

Mama poprawia na nim kołdrę. Julius leży ciągle skurczony, słyszy, jak mama cicho

wymyka się z dziupli. Powoli, powoli wyprostowuje się, rozwiera dłonie, chwilę leży z

otwartymi oczyma i patrzy w ciemność. Nie ma tu żadnych gwiazd, żadnych galaktyk, tylko

ciemność, szarzejąca ciemność, wczesny niedzielny ranek w Księżycowej Dolinie. I Julius

myśli: „Mama jest samotna. Nie może rozmawiać ze mną tak jak z Ralfem. Ralf jest

sympatyczny. Ralf jest OK. Może zostać moim ojcem”.

Leży i myśl tę obraca na wszystkie strony. Nie odczuwa tego jako czegoś

niemożliwego, ale raczej niezwykłego. Julius wierci się na łóżku. Próbuje oddychać spokojnie i

myśleć o czymś innym. Myśli o Rice i Ludvigu, o Długim Lassem, a w końcu siada na sankach

za Gwiazdą i Gwiazda zaczyna ciągnąć, powoli i pewnie, wzdłuż cichej białej drogi w lesie, a

kiedy tak tam siedzi, widzi gwiazdy między drzewami i gwiazdy nad drzewami, uprząż dzwoni

bardzo cichutko, pada taki leciutki śnieżek, ściemnia się i ściemnia, aż wszystko znika w

głębokim, spokojnym śnie.

Wiersze

Julius ma w szkole jedną cudowną godzinę. Karin, nauczycielka rysunków, poprosiła,

żeby narysowali drzewo. Mogą to być drzewa przeróżnego rodzaju, krzaki i krzewy, i drzewa

olbrzymy, i palmy; jedne wyglądają więc jakby poszarpane przez wichurę, inne jak bukiety

kwiatów, a są też i drzewa dziwacznie powyginane. Drzewo Juliusa rozciąga swoje gałęzie na

całą kartę bloku. Bliżej pnia jest ciemniejsze, potem coraz cieńsze i cieńsze, czarne na bieli

papieru, najchętniej jednak narysowałby białe drzewo na szarobłękitnym tle. A obok dużego

drzewa rysuje jeszcze drugie małe.

- To jest dziecko dużego drzewa? - pyta Karin.

Julius patrzy na nią uważnie. Żartuje?

background image

To jest małe drzewo. Kiedy duże drzewo umrze, małe będzie duże i będzie żyło dalej.

To nie jest żadne dziecko. Po prostu drzewo.

Karin spogląda po klasie i mówi:

- Pomyślcie, a gdybyście napisali wiersz o drzewie? Jest tyle pięknych wierszy o

drzewach. Chcecie posłuchać?

Cień drzewa tańczy po trawie.

Rusza drzewo swymi ramionami tu i tam.

Ale samo nie może się poruszyć.

Samo nie może płakać.

Tylko wiatr płacze w drzewie.

Ale nadejdzie wiosna w swym zielonym welonie.

I drzewo zacznie cichutko śpiewać.

Julius słucha, jak gdyby to wszystko już kiedyś słyszał i widział.

Kto to napisał? - pyta. Może wiersz jest w jakiejś książce, którą mają w bibliotece.

- To napisała moja córka, kiedy miała jedenaście lat.

Juliusa dosłownie zatyka. Jasne! Naturalnie! Każdy, kto potrafi pytać, może pisać.

Także Julius.

- Można napisać o jakimkolwiek drzewie, cokolwiek?

- Możecie. Ale najlepiej, jeśli zaczniecie od czegoś, jakiegoś pytania albo od tego, co

sądzicie o drzewie, czym ono jest, można o tym mówić lub nie. Jak się rusza, jak wasze drzewo

wygląda, ponieważ w książce do botaniki są tylko wiadomości o tym, z czego drzewo się

składa. Narysujcie obraz słowami. To nie jest obowiązkowe, ale miło byłoby usłyszeć coś

takiego.

Julius pędzi do domu, chwyta papier i pióro. Zastanawia się. Potem pisze:

Moje własne drzewo

Moje własne drzewo jest wielkie jak morze i podobnie chłodne.

Mruczy coś sam do siebie. To jest trochę krótkie, ale to jest to, co on chce powiedzieć w

t y m wierszu. Tylko że jakby nie udało się go skończyć.

Pisze inny wiersz:

Tam stoi drzewo na brzegu rzeki.

Ech, to niedobre.

Na brzegu rzeki?

To brzmi jak w radio. Julius skreśla: na brzegu rzeki. Tam stoi drzewo

Tam stoi drzewo.

background image

Z pniem ku niebu.

Jest nagie zimą.

Ale latem ma zieloną koszulę.

Ludzie mają ubrania zimą.

Ale latem są nadzy.

Julius dopisuje: Prawie. Potem skreśla. Faktycznie, ludzie zachowują się przeciwnie niż

drzewa. Kiedy robi się cieplej, rozbierają się. Dziwne. Julius wolno czyta swój wiersz. Uznaje,

że nie jest jeszcze gotowy. Koszulę zamienia na suknię i jest to jak gdyby lżejsze. Dla drzewa.

Julius pisze dalej:

Całą zimę drzewo śpiewa i nikt go nie słyszy, jedynie ja.

„To niezupełnie jest prawdą - myśli Julius. - Ja też nie słyszę niczego innego poza

wiatrem. I wers jest zbyt długi”. Cierpliwie trudzi się dalej:

Całą zimę drzewo śpiewa i nikt go nie słyszy. To tylko słychać wiatr. Ale gdy

nadchodzi wiosna, wszyscy widzą pieśń drzewa.

„Czy można widzieć pieśń? - zastanawia się Julius. - Dlaczego nie? To brzmi lepiej niż:

słyszą. Liście, co szemrzą i szumią, plamy słońca, co tańczą, jasne, że to jest pieśń, którą się

widzi, kiedy się leży latem pod drzewem”. Julius odczytuje swój wiersz:

Tam stoi drzewo.

Z pniem ku niebu.

Jest nagie zimą.

Ale latem ma zieloną suknię.

Ludzie mają ubrania zimą.

Ale latem są nadzy.

Całą zimę drzewo śpiewa i nikt go nie słyszy.

To tylko słychać wiatr.

Ale gdy nadchodzi wiosna, wszyscy widzą pieśń drzewa.

Trzeba podzielić ostatni wers, wtedy wszyscy mogą zobaczyć pieśń. Julius jest

zadowolony. To jest tak, jakby miał jakąś tajemnicę, coś, czym może podzielić się z każdym, a

mimo to zachować tajemniczość. Pod wierszem pisze: Julius Blom. I dopisuje: Księżycowa

Dolina. I z rozpędu pisze wiersz o Księżycowej Dolinie.

W Księżycowej Dolinie nie ma Księżyca ani żadnej doliny, są tylko, gdy śnię.

A jeśli wielu mą takie same sny? Julius zmienia wiersz, skreśla, przesuwa język z

jednego kącika warg w drugi, męczy się, to jest trudne, ale miłe.

W Księżycowej Dolinie nie ma księżyca ani żadnej doliny, są tylko we śnie.

background image

Ten wiersz także weźmie ze sobą do Karin. I pokaże, ale tylko jej.

Opiekun do dzieci

Julius został opiekunem do dzieci. Poprosiła go o to, mieszkająca piętro niżej, pani

Szałko-wicz i Julius się zgodził. Dzieci - jedno ma pięć, drugie trzy lata - są rozpuszczone. Pana

Szał-kowicza nie widać od dawna. Jak oni dają sobie radę, nikt nie wie, w każdym razie mama

tego nie wie.

- Sądzisz, że podołasz? - pyta.

Co można na to odpowiedzieć? Julius nigdy przedtem nie był opiekunem do dzieci.

Uzbroił się w książkę, blok rysunkowy, pióro. Wychodząc wziął jeszcze kilka starych

komiksów o Tintinie. Na wszelki wypadek. Gdyby Jani i Julia chcieli się tym zainteresować.

Ale Jani i Julia są zainteresowani czymś zupełnie innym - otwarciem zamrażarki i

wyjęciem z niej lodów.

- Uważaj, inaczej wykończą cię po pięciu minutach - śmieje się pani Szałkowicz i Julius

uśmiecha się blado za okularami.

Obserwuje Janiego i Julię, którzy odwzajemniają się tym samym.

- Jak się nazywasz? pyta maleńka, podobna do aniołka Julia; policzki ma umazane

malinową konfiturą.

Uzbrojona w drewnianą łyżkę, wali nią w bębenek, który wyraźnie staje się coraz mniej

napięty. Od czasu do czasu także Jani otrzymuje łyżką swoją należność. Ale Jani nie jest

bezbronny: ma łopatkę plastykową. Jak tylko pani Szałkowicz wychodzi, rzucają się na siebie.

Jeśli Julius próbuje ich rozdzielić, rzucają się z kolei na niego. Z drugiej zaś strony, jeśli nie

robi nic, używają go jako maty na podłodze. Schwycił łopatkę i łyżkę i trzyma teraz Janiego i

Julię za wyciągnięte ręce. Szarpią się i szamocą, zaczynają gryźć, jak najeżone szczenięta.

Julius czuje, że zaczyna ogarniać go złość. Wciąga ich do schludnej kuchni.

- Teraz ugotuję z was zupę!

Skąd mu to przyszło do głowy? Dzieci są tak zdumione, że puszczają swoją broń,

nieruchomieją i gapią się na niego.

- Nie odważysz się! - piszczy Julia.

- Nie! - powtarza Jani.

- Dlaczego nie - mówi Julius ze spokojem. Tu mam łopatkę, żeby wklepać was w

garnek, i łyżkę, żeby nią mieszać.

- My nie jesteśmy martwi! - piszczy Julia nie bez racji.

background image

Nie jesteśmy! - - powtarza Jani. - Ale wkrótce będziecie, bo walicie się tak solidnie, że

mnie pozostanie tylko zebrać resztki. Hu!

Co za hu? - pyta Julia z zaciekawieniem.

- To pozostałość z czasów, kiedy byłem sową - mówi Julius. - Zawsze trochę niemiło

wkładać swoją ofiarę do garnka.

- Hu! - mówi Jani i wymachuje szczupłymi ramionkami. - Ja latam, ja latam. - Pędzi do

dużego pokoju gościnnego i zaczyna skakać z sofy, wykrzykując: - Jesteś głupi, jesteś głupi,

jesteś głupi!

- Cicho! - krzyczy Julia.

- Wiesz, jak się nazywam? - pyta Julius. - Zgadnij. Bardzo podobnie do ciebie.

- Pulia, Mulia mówi Julia. Dulia, Hulia.

- Przecież jestem chłopcem.

- Ty jesteś sową, tak przecież mówiłeś! krzyczy Julia. - Teraz bawimy się w zbójców.

Julia i Jani znikają w swoim pokoju, a Julius przez chwilę siedzi w dużym pokoju i

rozgląda się dookoła. Na ścianach wiszą piękne obrazy z czerwonymi domkami letniskowymi i

łosiem. Łoś wygląda, jakby coś wołał, chyba przerażony. Z dziecinnego pokoju dochodzi jakiś

trzask i krzyk. Julius idzie, żeby sprawdzić, co się dzieje. Na podłodze leży Jani zawinięty w

dywan. Julia roluje go jak roladę tam i z powrotem.

- Teraz możesz on smażyć - mówi.

- Go - poprawia ją Julius. Jani leży całkowicie bez ruchu.

Teraz go nie żyje - mówi Julia. Julius przestraszony szybko od wij a Janiego z jego

kokonu. Jani jest całkowicie bezwładny, leży z zamkniętymi oczami. Julius chwyta go i sapiąc

holuje do łóżka. A jeśli zemdlał? Co powie pani Szałkowicz? Czoło Juliusa pokrywa się potem.

- Musisz zrobić mu sztuczne oddychanie - mówi Julia przemądrzale. - Musisz go

napompować, nadmuchać i powyciskać.

W tym samym momencie Jani otwiera swoje duże, niewinne, brązowe oczy.

- Spróbuj tylko! Julius podnosi się.

- Aha, próbowaliście mnie oszukać. Trudno! Sami tego chcieliście! Jeśli o mnie chodzi,

bardzo proszę. A już myślałem, żeby poczytać wam o Tintinie. I opowiedzieć o tym, jak byłem

sową. I pokazać, jak naśladuje się ptaki. Ale teraz nic z tego. Jestem naprawdę smutny.

Patrzcie, lecą mi łzy.

Julius zdejmuje okulary, wykrzywia twarz w strasznie smutnym grymasie i mała łza

faktycznie spływa mu po prawym policzku.

Dzieci patrzą z zainteresowaniem.

background image

Nie potrafisz naśladować ptaków, nie byłeś sową.

Julius wpija się w nie wzrokiem, hipnotyzuje. Nagle nieruchomieją. Na dworze jest

całkiem ciemno. Całą Księżycową Dolinę ogarnia cisza, jakby w oczekiwaniu na coś. Julius

ściąga wargi: Titity! Titity! Titity! - I inaczej: - Krrroaa! Krrroaa!

Zmiany następują w szybkim tempie: jest kogutem, kurą, znów sikorką, sową, kraczącą

wroną. Jest piszczącą myszą i nietoperzem, śmigającą jaskółką i wysiadującą jaja kaczką,

czatującym orłem i ociężale kołyszącym się albatrosem. Ptasi teatr Juliusa! Julia podchodzi i

siada obok Janiego. Potem siedzą oboje w ciemnej sali teatru i gapią się, a ich duże, okrągłe

oczy stają się jeszcze większe. W końcu Julius opada zmęczony na krzesło. Wszyscy troje

milczą. Wreszcie Jani odzywa się:

- Najładniej śpiewał kos.

- U nas na wsi, kiedy koszono trawę, kosy robiły: szszu! szszu! - mówi Julia.

Julius otwiera usta, by rzecz wyjaśnić, ale zaraz je zamyka.

Potem rysują we troje wielkie obrazki ptaków i zwierząt. Łażą dookoła po podłodze i

kolorują jedno drugiemu ptaki. Wielkie, piękne ptaki z dziobem kulika, skrzydłami orła,

ogonem pawia, ptaki wyśnione, ptaki wiatru, ptaki gór, połyskujące srebrzyście ptaki wodne.

Nadają im nazwy, jakie tylko wpadają im do głowy: Miło-ptak, Wielki Ru, Zmiennik Wirujący,

Pończosz-nik, Pazur, Klekotnik, Rzodkiewnik, który jest czerwony i zjada tylko małe zielone

listki, Varszavan, który zawsze chodzi w robionych na drutach długich spodniach na swych

długich, cienkich czerwonych nogach, Titityk, który jest czarny i biały, i czerwony, i zielony,

bo tak mówił Julius. A tu jest Pajęczak, który składa jajeczka w torebki z pajęczyny, i Tango,

który wygląda jak pingwin, ale tańczy tango, a tu jest sowa Julius, w okularach i w kapeluszu na

głowie. Sowę rysują Julia i Jani wspólnie i dają Juliusowi, żeby sobie wziął do domu. A potem

jedzą to, co pani Szałkowicz przygotowała na nakrytym w kuchni stole, i kiedy Julius czyta o

Tintinie tak długo, aż całkiem chrypnie, Julia i Jani idą do łóżka.

- Możesz poczytać jeszcze trochę? - proszą.

Julius czyta. Czyta pytania ze swojego zeszytu i fragmenty książki o astronomii. Powoli

Julia i Jani usypiają wśród galaktyk i gwiazd. Julius jest tak zmęczony, że zapada w sen na sofie

w dużym pokoju. Budzi się, kiedy pani Szałkowicz delikatnie potrząsa nim, żeby go obudzić.

- Byli straszni? - pyta szeptem. Julius kręci przecząco głową.

- Proszę powiedzieć Julii, że kos i kosa to nie jest to samo - mówi - ponieważ tego nie

zdążyłem wyjaśnić.

background image

- Nie to samo? - powtarza pytająco pani Szalkowicz.

W domu Julius zwala się od razu do łóżka. Śnią mu się poplątane sny o ptakach, które

stojćj na głowie, czytając książki, póki nie poprzewracają się niczym kręgle, zbierane potem

przez jakąś dziewczynkę i wrzucane do worka. Jak to często we śnie, worek jest cichy i ciemny,

więc Julius wkrótce śpi głęboko, skurczony jak przebiegły, wysiadujący jaja, zatopiony w

myślach stary puchacz.

Muzyka

Mama w milczeniu siedzi na sofie. Nie czyta gazety leżącej na kolanach. Nie ogląda

telewizji i Julius widzi, że lepiej nie włączać aparatu. To jest wieczór ciszy. Potem mama wstaje

i nastawia płytę, ciepły męski głos wypełnia cały pokój: Myśli, które płyną, noc tylko widzi.

Julius próbuje zrozumieć poszczególne słowa, ale to jest za trudne. Mama to jednak potrafi, jej

wargi poruszają, się. Potem już tylko siedzi z błyszczącymi oczyma.

- Smutno ci? - pyta Julius najciszej jak umie.

Mama kręci przecząco głową, ale Julius widzi, że jest smutna. Siada więc bliziutko przy

niej i opiera się o nią, a ona przytula go nagle mocno do siebie. Nie o wszystkim można mówić.

Nie o wszystkim trzeba mówić. Julius to wie. Sam bywa często zgnębiony, ale mimo to nie

chce o tym z nikim mówić. Nie zawsze.

Mama zwykła mówić, że to jest tak jak z salonikiem. Do saloniku nie można włazić w

butach, kiedy się tylko zechce. Każdy posiada swój salonik, swój własny pokoik i nie wolno się

tam wciskać na siłę. Tylko muzyka ma tam zawsze dozwolony wstęp. I słowa z dobrych

książek. I barwy, i śpiew ptaków.

Siedzą i słuchają muzyki, pieśni. A gdy się kończy, Julius mówi:

- Nastaw, wiesz którą.

Mama nastawia IV koncert fortepianowy

Beethovena i natychmiast, z pierwszymi dźwiękami, fala muzyki porywa Juliusa,

zalewa. Ma uczucie, jak gdyby unosił się gdzieś smutny i szczęśliwy jednocześnie. Słyszy

ptaki, które powoli zniżają się, a ponad ciemnymi tonami orkiestry wznosi się niezwykle

background image

kojący śpiew fortepianu, wyrazisty, mocny głos, który tak przemawia do Juliusa, że

przypomina mu, jak kiedyś do niego mówił ojciec. Wie, że to był ukochany koncert taty, mama

powiedziała mu o tym, i ma wrażenie, jakby dane mu było wejść do saloniku taty, teraz, dawno

po jego śmierci. Ogarnia go dziwne uczucie, czyste i jasne, a jednocześnie w jakiś sposób

ciężkie. Jest ono jak muzyka, która śpiewa swą pieśń w sercu Juliusa i w sercu mamy, wie o

tym, czuje to. Muzyka rozbrzmiewa tak, jak gdyby ścian i dachu nie było, jak gdyby Julius leżał

z otwartymi oczyma i widział niebo ze spadającymi gwiazdami, płatkami śniegu. Czasami to

jest tak, jakby wielka góra zasłoniła widoczność, a czasami wszystko jest jasne i czyste, ale cały

czas jest w tym pieśń, pieśń, która nie potrzebuje słów. I ta pieśń zawiera wiele głosów: jeden

smutny, inny radosny, które łączą się, rozmawiają ze sobą tak cichutko, że nie można ich od

siebie odróżnić. A czasami fortepian odzywa się samotnie, jakby sam dla siebie.

Co to znaczy? - zapytał raz Julius i mama odpowiedziała:

- A co znaczy pieśń ptaków?

„Wszystko - - myśli Julius. - Wszystko, co znajduje się między niebem i ziemią”.

Chmury i ludzie, i drzewa, wszystko, co jest piękne i co Julius chce zachować w pamięci. I

Julius pamięta, jak mama opowiadała o Orfeuszu, śpiewaku starożytnej Grecji, który sprawiał,

że rzeki stawały, a dzikie zwierzęta zbierały się wokół niego, by słuchać jego śpiewu.

Gdyby Julius mógł sprawić, żeby wszyscy słuchali, prawdziwie słuchali, ale nie

swojego własnego krakania, tylko IV koncertu fortepianowego Beethovena - to byłoby coś! I

wszyscy by się odmienili, staliby się piękni, leciutcy niczym płatki śniegu albo czyści jak woda

wirująca w górskich strumieniach. I wszyscy popłynęliby do wspólnego morza, smutni i

szczęśliwi jednocześnie.

Juliusowi kręci się w głowie coraz wolniej i w końcu zasypia.

- Beethoven jest usypiający? Tyś pewnie przespał cały koncert, gałganie!

Julius chce opowiedzieć jej o wszystkim, o swych rozmyślaniach, o tym, jak

przypomniał sobie Orfeusza, o wszystkim, co jest smutne i piękne jednocześnie. Ale jedyne, na

co sobie pozwala, to słowa:

- Kocham cię, mamo. - I dopowiada: - Nie wolno ci nigdy umrzeć! Pamiętaj. Nigdy!

Więcej nie potrzeba, żeby okulary zaszły wilgocią.

A mama mówi:

- Tego nie mogę ci przyrzec. Ale będę się starać. To ci przyrzekam.

Jest cicho, zupełnie cicho w pokoju, gdzie siedzi mama i Julius. Julius wie, że mama nie

jest już tak smutna, jak była przed chwilą, jej głos jest spokojny, czysty i cichy, tak brzmi głos

człowieka, który czuje się pewnie.

background image

Bójka

Wieje ze wszystkich stron świata, kałuże na podwórzu szkoły są niczym lustra dla

niespokojnego nieba, dla przelatujących chmur i marcowego słońca. Julius stoi i mruży oczy ku

słońcu, które grzeje już jak delikatna pieszczota. Myśli Juliusa wędrują.

Nagle pada na niego cień. Obok stoi Sixten, jeden z bandy zbierającej się wokół Mulle.

Sixten jest stale i bez wytchnienia w ruchu, szczerzy zęby, miota się, wywijając rękami i

nogami, jakby ich miał z dziesięć. Ciągle musi wyprawiać jakieś wariactwa, drwić, kogoś

szturchać. Taki to już typ. Nie należy do szczególnie silnych, ale jest wysoki, zaczepia zwykle

mniejszych i młodszych. Julius nie lubi go. Próbował z nim rozmawiać, ale Sixten tylko

podryguje, podskakuje i drze się jak wrona.

Teraz ta wrona stoi przed nim i powiewa rękoma.

- Jullejullejulle! - To ma być dowcipne.

Sixten woła do Juliusa jak do wiewiórki: - Jullejullejulle! - i wyciąga dłoń w kierunku

Juliusa. - Prosiaczku, prosiaczku, chodź i zjedz orzeszki!

To brzmi właściwie całkiem miło w szerokich ustach Sixtena. Julius zerka na Sixtena i

uśmiecha się.

- Mnie nie oszukasz. Nie masz żadnych orzeszków. Chrum, chrum.

Sixten sprawia wrażenie zawiedzionego. Tego się nie spodziewał. Wściekłości - tak, ale

nie tego. Zaczyna być zły.

- Nie próbuj doprowadzać mnie do szału! Coś się dzieje; tyle wszyscy już zauważyli.

Pierścień zaczyna się zamykać wokół nich dwóch, wokół Juliusa i Sixtena. Julius

przełyka ślinę. Czuje strach, który jest jak mała jaszczurka, co wydostaje się gdzieś ze środka,

serce zaczyna mu walić jak młotem. Mówi:

- Zostaw mnie w spokoju. Nic ci nie zrobiłem.

Odwraca się plecami i chce utorować sobie drogę poprzez pierścień rozkrzyczanych,

szyderczo wykrzywionych twarzy, ale Sixten chwyta go z tyłu, szarpie tak, że musi się

odwrócić. Czuje, jak ogarnia go fala gorąca, światło razi go w oczy.

Sixten wykrzykuje:

- Głupia sowa! Tchórz!

Potem zrywa Juliusowi okulary i trzyma je wysoko w powietrzu, triumfująco.

Julius rzuca się w tym kierunku, ale ich nie dosięga. Widzi przed oczyma tylko małe,

czarne plamy. Sixten trzyma go za kołnierz koszuli. Julius nie zdaje sobie sprawy z tego, co

robi, z odległości słyszy śmiech, dźwięk brzmiący jakby z innego świata, nienawidzi Sixtena,

background image

jego głupoty i jego zła. Ramiona Juliusa zaczynają się poruszać jak skrzydła wiatraka.

Sixten próbuje utrzymać go na odległość, ale mu się to nie udaje. Wyraz szyderstwa

znika z twarzy patrzących, tymczasem chmura zasłania słońce. Kiedy Julius jest zły, staje się

silny. Ta siła rodzi się gdzieś wewnątrz, sam nie poznaje tego uczucia. Wymierza Sixtenowi

jeszcze jeden cios, podstawia mu nogę, wykręca rękę. Sixten

skręca się w łuk, okulary lecą na bok, a oni obaj upadają na wilgotną ziemię. Sixten

leży pod spodem, Julius na nim; widzi twarz Sixtena, która nagle jest biała jak papier. Sixten

już się nie broni. Julius podnosi się na czworakach i mówi:

- Czy ktoś może podnieść mi okulary? Nie widzę, gdzie leżą.

Ktoś podaje mu okulary. Ktoś podnosi go do góry, jest ich wielu, triumfalnie niosą go

do szkoły i klasy. To jest coś, czego zupełnie nie chce. Wyrywa się, krzyczy:

- Puśćcie, puśćcie!

Puszczają go niechętnie. Patrzy na nich, przed chwilą stali i śmieli się szyderczo, kiedy

Sixten rzucił się na niego.

- Zostawcie mnie w spokoju. Wypowiada te słowa tak cicho i spokojnie, że są

posłuszni. Wokół Juliusa robi się pusto. Sixten podniósł się także, otrzepuje ubranie, mija go i

wchodzi do szkoły. Teraz Julius zauważa, jak mokry i brudny jest on sam. Co mama na to

powie? Ona, która zawsze powtarza, że należy dbać o wygląd, być „całym i czystym”. Cały to

jest, ale nie całkiem czysty. Słyszy szkolny dzwonek, wchodzi tak jak tamci, siada w ławce,

oddycha jeszcze ciężko, jest spocony i przybity. Otrzymuje przyjacielskie szturchnięcie od

Martena, najsilniejszego w klasie.

- Dobry jesteś.

Julius nie podnosi wzroku. Trochę na ukos od siebie ma przed sobą kark Sixtena i jego

czerwone uszy. Prawie nie słyszy, co mówi nauczyciel.

- Głupi i tchórzliwy! Głupi i tchórzliwy - mruczy sam do siebie.

Taki jest Sixten. Głupi i tchórzliwy. Dociera do niego, że jest wywołany do odpowiedzi,

wstaje i nagle wyrywa mu się z ust głośno:

- Głupi i tchórzliwy.

- Co? - pyta nauczyciel. - Ależ nie Dawid. Ty myślisz o Goliacie.

Julius wpatruje się przed siebie.

- No, jak? „

- Tak - odpowiedź brzmi jak szept.

- Siadaj. I próbuj brać udział w lekcji, jeśli możesz.

Julius siada. Ktoś szepce. Julius czuje się nędzny, chory, pusty, daleki. Wstaje, robi

background image

kilka kroków, staje przed Sixtenem i mówi głośno:

- Jesteś głupi i tchórzliwy! - i zaczyna iść w kierunku drzwi.

- Julius! - woła nauczyciel ostro, ale Julius jest już przy drzwiach, wychodzi, maszeruje

wzdłuż korytarza.

Czuje się tak, jak gdyby ktoś w każdej chwili mógł napaść go z tyłu, każdy, cały świat

jest przeciwko niemu. Za nim jest całkowicie cicho. Chwiejnie idzie przez szkolny dziedziniec,

podczas gdy co chwila ogarnia go fala mdłości i całe ciało pokrywa się potem. Za rogiem

wymiotuje. Nikt go nie widzi. Naciera się śniegiem, który pozostał tu jeszcze w cieniu, to

chłodzi. Staje i oddycha powietrzem przesiąkniętym topniejącym śniegiem. Słyszy świergot

ptaków. Widzi słońce. Zaczyna iść do domu. Głupia sowa! Czy oni tak właśnie myślą?

Wszyscy? Na wszelkie możliwe strony obraca w myślach to, co się stało. To nic niezwykłego,

widział to wiele razy, ale nigdy nie brał w tym udziału, nigdy nikogo nie bił, nigdy nie był bity.

Przeciera twarz rękawiczką. Słońce rzuca refleksy wśród cieni, domy wydają się puste, słychać

słaby szum dochodzący z centrum Księżycowej Doliny. Kiedy przychodzi do domu, mamy nie

ma. Ściąga buty, w ubraniu kładzie się na łóżku, zamyka oczy.

Tak znajduje go mama.

- Jesteś chory? - pyta. - Co się stało? Zna go tak dobrze. Powoli wszystko z niego

wydobywa.

Mama słucha. Oczy Juliusa błyszczą, włosy są nastroszone.

- Ja nie chcę nikogo bić!

To brzmi jak krzyk o pomoc. Mama obejmuje go ramionami.

- Jasne, że nie chcesz bić. Jasne, że ty nie chciałeś. Ale musiałeś.

- On jest głupi i tchórzliwy.

- Może on także musi. Musi się awanturować, musi zaczynać z takimi, co są słabsi od

niego. O których myśli, że są słabsi. Może on także musi.

- Dlaczego?

- Może dlatego, żeby mógł coś udowodnić, albo że mu smutno z jakiegoś powodu,

chociaż sam nie zdaje sobie z tego sprawy.

- On należy do bandy wałęsającej się wokół Mulle.

- Właśnie. Musi udowodnić, że daje sobie radę bez bandy.

- Ale nie daje.

- Nie, nie daje.

Julius przymyka oczy. Mama dotyka jego czoła.

- Ależ ty jesteś rozpalony. Teraz naprawdę muszę zmierzyć ci temperaturę.

background image

Julius ma gorączkę, posłusznie kładzie się w chłodnej pościeli, o, jakie to miłe uczucie!

Słyszy mamę krzątającą się gdzieś daleko, cały świat jest gdzieś daleko, przychodzi mu na myśl

nauczyciel i jego pytanie: „Co sądzicie o Dawidzie? Dawidzie, który pobił wielkiego Goliata”.

„Głupi i tchórzliwy”. Julius nie może się powstrzymać, żeby nie zachichotać. Leży i chichoce,

ręką przecierając oczy, jak gdyby chciał zetrzeć z pamięci cały ten wietrzny, okropny dzień.

Czuje się już lepiej. Mama opuściła rolety na kuchennym oknie, w dziupli jest spokojnie i miło,

jak w kabinie łodzi, która powoli ślizga się po powierzchni wielkiego, cichego morza ku

cieniom na obcym, cichym brzegu. Julius wychodzi na brzeg, piasek pod jego stopami jest

zupełnie miękki, słońce grzeje łagodnie, a fale idą i idą w kierunku lądu, aby nigdzie nie

dotrzeć. I Julius śni i śpi, i znów o czymś śni, ale gdy budzi się rano, nie pamięta żadnego ze

snów, pamięta tylko o tym, co się wydarzyło w szkole. Jest coś, co musi zrobić. Wypija

czekoladę, ledwie zauważa badawczy wzrok mamy, szybko idzie do szkoły, przechodzi

korytarzem, który rozbrzmiewa echem jego kroków, nie patrzy ani w prawo, ani w lewo, puka

do drzwi dyrektora, ma jeszcze pięć minut do pierwszej lekcji. Mówi:

- To moja wina, że pobiłem Sixtena wczoraj. Nie powinienem tego robić. Ale on mnie

rozzłościł. Wziął moje okulary, a bez okularów nie widzę dobrze.

Dyrektor patrzy na Juliusa i Julius wytrzymuje jego wzrok. Potem dyrektor podnosi się,

staje przy oknie i mówi:

- Bójka niewiele pomaga, choćby się było nie wiadomo jak wściekłym. Spróbuj

porozmawiać z Sixtenem. Nie zechce z tobą rozmawiać, to daj spokój. To są sprawy, z którymi

trzeba sobie dać radę samemu.

Odwraca się do Juliusa. Nie potrzebują mówić nic więcej, rozumieją się. Julius czuje

ulgę. W klasie jest wszystko jak dawniej, koledzy wrzeszczą, ktoś rzuca Juliusowi ukradkowe

spojrzenie, nauczyciel jest taki sam jak zwykle. Julius podchodzi do Sixtena.

- To było głupie: bić się. Obaj zrobiliśmy błąd.

Sixten nie chce spojrzeć na Juliusa. Mówi:

- Idź do diabła!

Jego głos jest na wpół zduszony. Julius waha się przez moment, potem odchodzi i siada

na swoim miejscu. I ten dzień przypomina wszystkie inne dni, ale jest trochę inny. Jak gdyby

coś się odmieniło. Jak gdyby Julius stał się trochę starszy. Takie dziwne uczucie.

Tak samo jest wieczorem, kiedy wychodzi z biblioteki z paczką książek pod pachą i

banda wokół Mulle dostrzega go. Naturalnie zaczepią go. Teraz! Teraz się zemszczą! Ale nogi

niosą go same tuż obok. Sixten jest tam w swej pasiastej kurtce. Wstają i gapią się na niego.

Dwóch chłopców zaczyna iść naprzeciwko Juliusa, ale Sixten zatrzymuje ich, chwytając za

background image

ramiona. Julius przechodzi obok, kiwa im głową. Widzi, jak Sixten otwiera usta. Patrzą za nim.

Zapada zmierzch. Niebo jest niewypowiedzianie piękne, małe chmurki niczym listki na

ciemniejącym błękicie, pomarańczowa smuga w zachodniej stronie, z tyłu ciemne, wysokie

domy, gdzie światło pali się prawie w każdym oknie. Julius odwraca się. Nikt za nim nie idzie.

Staje, oddycha głęboko i patrzy prosto w prawie bezgwiezdne niebo. Tak idzie do domu:

samotny i wolny.

Elisa

Elisa, tak nazywa się nowa dziewczynka w klasie. Elisa, Elisa! Jak to pięknie brzmi.

Julius ukradkiem obserwuje jej cienką szyję, ciemne włosy. Lubi jej szare oczy, sposób, w jaki

się uśmiecha, to, ze jest ożywiona i spokojna zarazem. Jak gdyby patrzyła jakoś poprzez nich

wszystkich w klasie, także przez Juliusa. Juliu-sowi czerwienieją uszy. A jeszcze bardziej

gorąco robi mu się, kiedy ona dogania go po szkole, pyta, gdzie mieszka, i mówi z

zadowoleniem:

- No to mieszkamy całkiem blisko siebie, możemy więc lepiej się poznać, prawda?

Julius myśli tak samo, ale ledwie udaje mu się wybąkać jakieś słowo. Potem wolno idą

razem. Pogoda jest piękna, mogą o niej mówić i o psie Elisy, który nazywa się Jolie, a to znaczy

po francusku: piękny.

- On nie rozumie po szwedzku? - pyta Julius. - To może być dla niego trudne.

- On zna osiem języków - śmieje się Elisa. - Szwedzki, francuski, psi, ogonowy...

- Warczący, ujadający, kikuci...

- Kikuci?

- No, jeśli ma kikuci ogon, ponieważ wiele psów ma takie.

- Jolie jest jamnikem i nie ma żadnego kikuta zamiast ogona, ma szczurzy ogon - mówi

Elisa. - Wstąpię do ciebie zobaczyć, jak mieszkasz, a potem możemy pójść do mnie.

Julius zastanawia się. Jak wyglądał jego pokój dziś rano? Mama powiedziała, że ma

pościelić sam, ale czytał długo w nocy, więc nic z tego nie wyszło, a najgorszy nieporządek

został na stole w kuchni. Ale może mama już przyszła do domu? Może już zdążyła sprzątnąć?

Tylko że ona najpierw sprząta gdzieś tam, a dopiero potem w domu. Ta myśl przyszła Juliusowi

do głowy po raz pierwszy. Nagle Elisa zatrzymuje się, jej mała twarzyczka rozjaśnia się.

- Patrz!

Julius patrzy na ziemię przed sobą, ale nic nie widzi.

- Tam!

background image

Kucają na wilgotnej ziemi i patrzą. Kawałek dalej na suchej drodze pełza na cienkich

nóżkach biedronka.

- To biedronka - mówi Julius.

- Przecież widzę! Ale tak wcześnie. Właśnie się obudziły. Każdego roku mają jedną

kropkę więcej.

Julius obserwuje Elisę.

- Teraz zełgałaś dokumentnie!

- Nie! To mi powiedział mój dziadek.

- Może twój dziadek jest trochę stuknięty? - pyta Julius.

Przestraszył się, bo tego pewnie nie powinien był powiedzieć. Elisa wykrzywia się i

pokazuje mu język.

- Sam jesteś stuknięty.

Julius odwraca się i odchodzi. Są takie dni, kiedy już nie jest w stanie znieść niczego

więcej, cokolwiek by to było. Jeśli nawet powiedział coś głupiego, nie musi wysłuchiwać tego

od kogoś drugiego! Idzie coraz wolniej i wolniej drogą Zachodniego Wiatru.

Ona biegnie za nim. Jest!

- Nie gniewaj się, to przecież ty zacząłeś pierwszy! Chyba rozumiesz, że żartowałam!

No, podajmy sobie ręce! I chodźmy do ciebie.

Elisa wyciąga małą, szczupłą dłoń i Julius ją ściska. Teraz są przyjaciółmi.

Mama jest w domu, uśmiecha się i mówi:

- Wejdź, wejdź! Jak to miło, że Julius ma nową przyjaciółkę.

Jak to brzmi! Że też ci dorośli mogą być tacy niemądrzy! Julius zżyma się. Ale Elisie to

nie przeszkadza. Siada przy kuchennym stole - ciemna świeczka w wiosennym świetle - potem

wskazuje na Juliusa.

- On jest strasznie chudy i blady. Ty go głodzisz.

- Myślisz? To brzmi okropnie!

Mama przygląda się Juliusowi; sama uważa, że on jest całkiem okrągły.

- Nie - mówi Elisa. - Nie, nie. On wkrótce stanie się przezroczysty jak nasza babcia. A

potem umrze. Ryms! I leży martwy, mały i pomarszczony. Wtedy całkiem osłupiejesz.

- Zupełnie nie zamierzam zmarszczyć się i umrzeć - mówi Julius. - Zamierzam być

astronomem.

- Możesz być gwiazdą, kiedy już umrzesz - mówi Elisa.

Mówi tak spokojnie i dorośle, że Julius musi tego słuchać, a mama rozmawia z nią i

śmieje się, już dawno nie widział jej tak roześmianej. Elisa opowiada o swojej babci, która

background image

umarła, i o Jolie, który jest długi jak parówka, tyle że bardziej okrągły, nie tak jak Julie tutaj, i o

swojej mamie, która pochodzi z Paryża, i o straszliwej pogodzie tutaj, kiedy jest zima, a Julius

nie ma ochoty protestować. Za każdym razem, jeśli ktoś nazywa go Julie, robi się zły, ale teraz

nie jest.

Siedzi i wpatruje się przed siebie. A gdyby ożenił się z Elisą? Jest trochę wyższa od

niego, mogłaby zdjąć buty. Czy chcesz tę oto Elisę wziąć za swą prawą małżonkę na dolę i

niedolę? A potem pastor dostrzega palce Elisy, które wystają spod białej sukni ślubnej.

Weźmiesz tę oto tu Elisę i pójdziesz z nią do domu, i przyjdziesz znów, gdy będzie miała na

sobie buty - mówi pastor.

- Masz otwarte usta - odzywa się Elisa. - Może ci wpaść pieczony gołąb, chociaż tato

mówi, że pieczone gołąbki nigdy nie wpadają same do gąbki. Tobie wpadają? - pyta.

- Nigdy - mówi mama.

Elisa pije czekoladę i je bułeczki, odginając mały palec, bo tak czynią prawdziwe damy,

mówi i śmieje się. Julius zdejmuje okulary i wyciera je brzegiem obrusa.

- Och, to ty masz takie małe oczy - mówi Elisa. - Patrz, moje są jak spodki.

Wytrzeszcza oczy i wygląda jak jeden z psów w Elddonet z bajki Andersena. Julius

prawie wpada w te spodki.

- Są szare - mówi.

- Mogę popatrzeć w twoje? Ojej! Jakie niebieskie! Zupełnie, zupełnie czyste i

niebieskie. Uważaj, żebyś nie umarł, bo wtedy nic nimi nie zobaczysz przez dobrą chwilę.

Przez dobrą chwilę? A potem? - pyta Julius.

- Potem nastąpi cały spektakl, anioły, brama, manna i ambrozja, i nakryte stoły, i nocne

koszule, i Bóg.

- To także mówił twój dziadek?

- Wszyscy to mówią, mama i tata, i dziadek, i wszyscy katolicy. I wszyscy spowiadają

się, i otrzymują odpuszczenie grzechów.

Julius nic nie rozumie, ale mama mówi mu o katolikach, ich wierze i spowiedzi. A Elisa

opowiada o latających aniołach i dźwięczących dzwonkach, o zakonnikach i zakonnicach, i o

papieżu w Rzymie, który ma swój własny wielki kościół. Nagle wstaje i mówi:

- Teraz już podziękuję i pozostańcie z Bogiem, ja przyjdę znów, Julie, ale jutro ty

przyjdziesz do mnie do domu, to już wiesz.

I nagle drzwi zamykają się, a jej nie ma i wszystko staje się ciche. Mama mówi:

- To naprawdę sympatyczna dziewczynka. Poproś ją tu znów następnym razem.

- Uhm - Julius zatonął we własnych myślach.

background image

Katolicy: widzi małe nieżywe kotki ze skrzydłami i siebie, skurczonego, leżącego w

kościele Świętego Piotra, małego jak biedronka, niczym kropeczka na tle zmierzchającego

nieba. Zamyka oczy, jego jasna głowa kiwa się, kiwa, opiera ją o ramię ułożone na stole, mama

pozwala mu drzemać chwilkę, a szmer miasta dochodzi z daleka niczym zmarznięty rój

pszczół, który powoli odtaja w bladym blasku marcowego słońca.

Marzec

Julius stoi na samym brzegu i spogląda na morze, które jeszcze nie zrzuciło z siebie

lodu, tylko pokryte ciemnymi, mokrymi plamami rozpościera się pod tajemniczym niebem.

Lasy są jeszcze całkiem czarne, ale kiedy słońce padnie na niskie sosenki, ich korony

połyskują, jak gdyby to było lato. A trzcina trzeszczy jak jesienią, martwo i krucho. To jest

wiosna, to jest lato, to jest jesień i to jest zima, wszystko naraz. Wszystko się Juliusowi miesza,

nie bardzo wie, co ma ze sobą robić. Podskakuje więc i podryguje, potem zaczyna biec w stronę

cypla, gdzie wiosenne słońce już stopiło śnieg, a czerwony granit świeci, jakby był żywy, jakby

to była skóra jakiegoś giganta, który obudził się ze swego zimowego snu.

Ralf zabrał ich swoim samochodem, siedzą teraz z mamą i piją kawę na schodkach

letniego domku Ralfa. Domek jest czerwony z białymi framugami, tak jak powinien, wokół

stoją stare brodate jabłonie, a w lesie leży jeszcze śnieg, błękitnawy jak rzadkie mleko.

Wewnątrz domku jest wilgotno i czuć zapach chodników schnących przy kominku. Nie, Julius

nie może pozostać w środku, siedzieć cicho. Z rozpostartymi ramionami biegnie po

zlodowaciałym śniegu, za cyplem jest błyszczący lód. Robi kilka ostrożnych kroków i ogląda

się.

- Chyba wytrzyma!

Ralf macha do niego ręką, a on w odpowiedzi robi to samo. Wychodzi na lód, który, jak

mu się wydaje, lekko trzeszczy. Staje na błyszczącym lustrze. Teraz słychać tylko słaby wiatr w

trzcinach i gdzieś daleko krakanie wrony, wszystko inne to morze i cisza. Pod sobą ma całą tę

ciemną głębię. Gdzieś kołysze się srebrzysta ryba, a może leży nieruchomo i śpi, tu zaś stoi

Julius, zupełnie jak na pokrywce garnka, i zerka w górę: odrzutowiec wygląda jak lśniący

punkcik, który ciągnie za sobą po niebie białą smużkę. Wydaje się, że teraz właśnie Julius nie

potrzebuje nikogo, że teraz mógłby zapomnieć wszystkich, mamę i Rikę, i Ralfa, i Elisę, i

Lassego, i całą szkołę w Księżycowej Dolinie, i miasto, zapomnieć i tylko tak tutaj stać i

oddychać, słuchać i patrzeć. Być samotnym i jednocześnie wcale nie czuć się samotnym, jak

mała cząstka czegoś wielkiego, potężnego i pięknego - morza i nieba, wiosennego słońca i echa

background image

wywołanego stukaniem dzięcioła gdzieś w środku cichego lasu.

Dźwięk odrzutowca budzi go, zaczyna wędrówkę z powrotem, czuje zapach

topniejącego śniegu. Teraz to już koniec z czytaniem w ciemne wieczory. Nagle niebo pokrywa

się chmurami, w mgnieniu oka robi się ponuro, nieco dalej na morzu wiatr unosi tumany

śniegu. Jest w tym niepokój, który przypomina latającego tu i tam ptaka. Po powrocie do miasta

Julius ma przed sobą długi, martwy niedzielny wieczór, który mogą uratować tylko książki i

telewizja.

Wymarzone miasto

Julius rysuje wymarzone miasto. Marzenie jest małe, malutkie. Jest więc domek letni,

całkiem, krzywy. Stoi na górze w lewym rogu, a od domku prowadzi droga, która wygląda jak

wąż, co najadł się myszy. Niżej ku środkowi wykrzywia swoją spiczastą wieżę straszliwie

wysoki i wąski kościół, otoczony trzema budkami i jednym wysokim domem, prawdziwym

wieżowcem.

Julius patrzy z niesmakiem. To na pewno nie może być wymarzone miasto. Wygląda

przecież strasznie! To w ogóle nie jest miasto. Jak mógł tak wszystko spartaczyć! Wyszło

jakieś okropieństwo. Siedział i pozwolił, żeby pióro biegało samo. Ten wieżowiec przypomina

jeden z domów w centrum Księżycowej Doliny, a letni domek w lewym rogu mógłby być

domkiem Ralfa po silnym sztormie, a kościół mógłby być kościołem, do którego chodziła

babcia w Abo, a ta cała biel mogłaby być masą śniegu, który pogrzebał wymarzone miasto

Juliusa pod grubą białą kołdrą. I tak jest najlepiej, jeśli reszta, która wystaje spod śniegu, jest

równie brzydka.

Wymarzyć miasto? Julius zaciska oczy, otwiera je znów. Dwadzieścia pięć karków

pochylonych nad dwudziestoma pięcioma białymi kartkami z bloków, a Karin stoi przy oknie i

patrzy na szary, wietrzny kwietniowy dzień.

Julius pisze na środku rysunku:

Drzewa.

Zamek.

Masa kwiatów.

Małe domki z ogródkami.

Rzeka z mostami.

Więcej parków i zielonych drzew.

Julius zastanawia się i dopisuje: Mili ludzie. Biblioteka.

background image

Chwilę zastanawia się, potem drze swój rysunek i zaczyna pisać na dużej białej

powierzchni:

Moje miasto jest pełne pięknych zielonych drzew.

Moje miasto śpiewa.

To rzeka, która przez nie przepływa.

Wokół domów są kwiaty, wszyscy mają własne domy.

Każdy z każdym może usiąść i patrzeć w niebo.

Moje miasto ma niebo usiane gwiazdami.

Jest też stary zamek ze starym królem i wszyscy są mili.

A w bibliotece, która znajduje się w samym środku miasta, przy rynku, jest bardzo dużo

książek, muzyki i obrazów.

Jest tam też łódź, która nazywa się Orzeł i która wypływa daleko w morze.

Julius jest czerwony z wysiłku, znów uszy mu płoną, jak gdyby były żarówkami. Elisa

odwraca się, uśmiecha się i macha przyjaźnie ręką. Ale teraz Julius nie ma dla niej czasu,

namyśla się i dopisuje:

Tam zawsze jest lato.

Nie jest to rysunek, ale on widzi to swoje miasto, czuje zapach bzu, słyszy, jak rzeka

cicho szumi w chłodne noce, kiedy latarnie zapalają się wzdłuż brzegów. Stary zamek jest

oświetlony i każde okno rzuca promienie, a wielkie stare drzewa cicho szemrzą i szepcą. Jest

zielono, miękko i wszystkie głosy też są miękkie. A tam stoi mama przed swoim domem, lśniąc

niczym kwiat w ciemności. Ogród wokół niej jest cichy i piękny. Julius kiwa jej ręką na

pożegnanie, stoi przy furtce, bo właśnie idzie do biblioteki.

- Julius! Zbudź się!

Stojąca koło niego Karin lekko trąca go w ramię i uśmiecha się. Julius nie może

nazywać jej inaczej jak Karin, nie nauczycielka, nie pani, tylko Karin. Czy ona zrozumie

rysunek? Julius wyjaśnia:

- Ja nie mogę narysować tego miasta. Patrz, spadło tyle śniegu, że miasta nie widać.

Widać tylko to, co najbrzydsze. Aleja napisałem, jak to wygląda potem, kiedy nadchodzi lato.

Julius z desperacją patrzy na Karin.

- To jest rysunek, rozumiesz? Opisałem go. Czy to się nadaje?

Karin czyta powoli. Potem patrzy na niego.

- To jest dobre! Jakby się to widziało. Wszyscy nie mogą rysować jednakowo dobrze,

background image

ale wszyscy noszą w sobie obrazy i to jest jeden z nich. Ale byłoby miło, gdybyś spróbował

także narysować twoje miasto w lecie. Możesz przecież spróbować w domu, jeśli będziesz miał

trochę czasu. Mógłbyś użyć dużo zieleni, bardzo dużo zieleni! No jak? Spróbujesz?

Julius kiwa głową. Jest trochę nieobecny, cały czas widzi przed sobą swoje zielone

miasto, jak gdyby śnił z otwartymi oczyma. Idzie do domu z miastem przed oczyma. Nie widzi

wysokich domów Księżycowej Doliny, pajęczy no watych, niskich, świeżo posadzonych

drzewek jak miotły, kładek nad ulicami i domów jak szuflady. Widzi duże drzewa, słyszy szum

rzeki, czuje, jak słońce przygrzewa. Idzie zupełnie bezmyślnie i nagle staje przed drzwiami

domu, w którym mieszka. Dom wygląda obco. On tu mieszka?

Czy nie należało wracać do domu z Lassem? Ale czy Długi Lasse w ogóle był w szkole?

Julius stoi zupełnie sam ze swoimi samotnymi myślami, swoimi obrazami, swoim

miastem w lecie. Wieje marcowy wiatr i wokół niego jest szaro i nudno. To jest trochę tak, jak

gdyby stał z własnym ciepłym słońcem, które w tajemnicy schował pod kurtką. Stoi i słucha:

Tak! Słychać! Spokojną, cicho szemrzącą rzekę. Gwiżdże na to, że to jest szum ruchu na szosie

numer jeden, dla Juliusa jest to rzeka płynąca przez wymarzone miasto i tylko to jest ważne i

prawdziwe.

Otwiera drzwi i znika za nimi, a Księżycowa Dolina pozostaje samotna.

Jeż

Suche liście szeleszczą przy przystanku, na którym Julius czeka na autobus do miasta.

Śnieg prawie całkowicie już zniknął, ukazała się glina i zeszłoroczna, szarobrunatna trawa,

jaśniejsza wieczorami. Myśli fruwają jak wrony między czarnymi drzewami. Julius nie lubi

wiosny. Co to za wiosna, jeśli nie przynosi zieleni? Brudne kupy śniegu wciśnięte w cień

między drzewami i lodowato zimny wiatr? Julius jedzie do miasta, do kina. Jest kino i w

Księżycowej Dolinie, ale wyświetlają tylko głupoty i filmy niedozwolone dla dzieci.

W suchych liściach rozlega się szelest i Julius widzi małą kulkę, która z szurgotem

przedziera się kawałek do przodu, waha się, znów szamoce. Jeż! Wcześnie przebudzony, rześki

jeż! A może on idzie spać? Teraz próbuje się wdrapać na skraj drogi. Juliusowi serce podchodzi

do gardła. Robi kilka kroków w jego kierunku, żeby go zawrócić, ale jeż tymczasem idzie dalej,

prosto na drogę.

Nie! - krzyczy wszystko w Juliusie! Nie! Poza nim nikt nie czeka na przystanku. W tej

akurat chwili jest pusto na drodze, ale jak długo? Jeż przetuptał już prawie do połowy drogi.

Julius idzie za nim, próbuje go zawrócić. Zwierzątko zwija się, jest teraz niczym kamień z

background image

wystającymi igłami, i nie daje się ruszyć. Właśnie kiedy Julius już ma go capnąć, jeż posunął

się kawałek dalej. A tam jedzie samochód! Juliusowi robi się gorąco. Ustawia się na drodze i

rozkłada ramiona: Stop! Ale samochód ciągle się zbliża, zarzuca tuż obok Juliusa i jeża, Julius

zdążył tylko dojrzeć kierowcę wygrażającego pięścią, potem samochód wymija ich i jedzie

dalej. Z daleka nadjeżdża ciężarówka. Julius nie ma czasu, żeby się pochylić i przenieść jeża,

musi znów stanąć i wymachiwać ramionami. Tymczasem jeż namyśla się, po chwili toczy się

jeszcze kawałeczek wzdłuż drogi, samochodowi naprzeciw.

- Idioto! Tego nie wolno ci robić! Oszalałeś?

Z ust Juliusa, który stoi na drodze i wymachuje rękoma, wydobywa się piskliwy dźwięk

niczym z przegrzanego kotła parowego. Ciężarówka zatrzymuje się z wizgiem opon. Ciemna

brodata twarz połyskuje zza opuszczonej szyby okna samochodu.

- Co ty wyrabiasz?

- Tu jest jeż! Na samym środku drogi! Kierowca ciężarówki włączył światła postojowe,

wylazł przez prawe drzwi, te przy brzegu drogi. Tylko żeby teraz inny samochód nie przejechał

obok po sąsiednim pasie. Ale tego nie wolno. Jeśli jeden samochód się zatrzymał, inne, na

sąsiednich pasach, także muszą stanąć, tak mówił Ralf.

Jeż znów się zwinął. Jest jak kamień z igiełkami. Zebrało się trochę ludzi, jakiś

samochód włącza klakson, ale kierowca ciężarówki przyklęka obok jeża.

- To twój?

- On wyszedł gdzieś stąd, z rowu - mówi Julius.

Wyciąga ręce do jeża, który cicho parska. Zalatuje zapachem benzyny i brudnej wody.

Julius trzyma przez rękawiczki piłeczkę najeżoną igłami.

- Dobrze zrobiłeś, żeś mnie zatrzymał! - woła za nim kierowca ciężarówki, ale Julius już

odchodzi.

Stąpa, jak gdyby niósł jakąś kryształową wazę. Ruch na szosie zaczyna się znowu, lecz

jeż jest uratowany. „Trzeba obchodzić się ostrożnie zarówno z ludźmi, jak i ze zwierzętami”.

Kto to powiedział? Mama czy tata? Julius wędruje z jeżem kawałek w stronę centrum

Księżycowej Doliny. Chyba nie może wziąć go do domu? Jeż będzie nieszczęśliwy. Straci

kolce, stanie się zupełnie łysy. Zszarzeje i umrze. Obrazy przelatują mu przez głowę jak

błyskawice. Katastrofy wyobraża sobie często. To trwa bardzo krótko, niczym mgnienie oka.

Miesza się to wszystko jak w filmie krótkometrażowym. Wyzwala niewielki strach, ciche

jęknięcie.

Po chwili wszystko mija. Tam jest droga, są drzewa, jest kwiecień, a w rękach trzyma

jeża. Julius skręca z drogi i kładzie zwierzątko na dużym, odkrytym kawałku leśnego zbocza,

background image

cofa się kilka kroków. Jest zły czy się boi? Ale tego nie widać również po ludziach. Może oba te

uczucia występują jednocześnie? To, czego się człowiek boi, wywołuje jego wściekłość.

Wystawia się kolce i wciąga głowę, żeby nikt nie widział, jak się wygląda. Julius wciąga głowę

w ramiona. Wiatr jest kłujący i nieprzyjemny. To nie jest żadna wiosna. Ale jeż się obudził, to

zawsze jakiś znak. Ile z nich zostanie przejechanych na drogach? Julius nie chce o tym myśleć.

Trzeba chronić to, co można ochronić. Pomyśleć... Gdyby ten pierwszy samochód najechał na

nich albo gdyby wpadł w poślizg i jeż znalazł się pod kołami. I Julius. Znów zaczyna się

krótko-metrażowy film. Nie!

Trzęsąc się z zimna, Julius idzie z powrotem do przystanku autobusowego. Przez

dłuższą chwilę patrzy za jeżem. Widzi, jak jeż porusza się, gdzieś idzie, po chwili niknie mu z

oczu.

Julius siedzi w autobusie i wygląda przez okno, autobus jedzie i jedzie, a po czym

jedzie, tego ten, co siedzi w autobusie, nie wie. Bez szans.

- Bez szans!

Starsza pani, która siedzi obok, patrzy na niego zdumiona. I on patrzy na nią.

- Co mówisz?

- JSfic. Zdrzemnąłem się.

Julius słyszy, jak pani coś mamrocze niewyraźnie. Teraz autobus przejeżdża przez

wysoki most, nisko pod nim lśni zimna woda, poręcze mostu wydają się cieniutkie, jak z

papieru. Autobus mógłby na przykład sfrunąć w dół jak listek i zniknąć. Julius wciska się w

siedzenie autobusu, ale kiedy autobus jedzie dalej szeroką jezdnią do centrum, kręci się i

odwraca głowę, jak gdyby chciał zobaczyć wszystko, wszystkie światła, wszystkich ludzi,

wszystkie warte uwagi dźwięki i barwy, które strumieniem płyną obok. Przeciera okulary, żeby

lepiej widzieć. Hej, miasto! Tu jestem! Julius!

Odwiedziny Riki i Ludviga

Rika i Ludvig przyjechali w odwiedziny do mamy i Juliusa. Odświętnie ubrani siedzą

obok siebie w dużym pokoju. Wyraźnie czują się obco. Julius chciałby, żeby wszystko było tak

samo jak na wsi, ale tak nie jest. Żywe oczy Riki błyszczą jak u wiewiórki, ona jest właściwie

taka jak zwykle, ale Ludvig nie odzywa się. Rozmawiają o pogodzie i wietrze. Zrobiło się

cieplej i Ludvig zaczął skrobać łódź.

- Ale to wolno idzie, przez ten reumatyzm - mówi Ludvig.

- Już nie łowimy - odzywa się Rika. - Ale letnicy dalej wynajmują i łażą naokoło jak

background image

wszy.

Potem następuje pauza. Mama dolewa kawy, Rika certuje się, ale pije. Ludvig wielką,

sękatą ręką przykrywa filiżankę.

- Nie, dziękuję. Więcej nie.

Julius kopie nogę krzesła i mama odzywa się poirytowana:

- Przestań wreszcie kopać to krzesło. Ludvig chrząka i mówi:

- Chłopiec przyjedzie chyba do nas jak zwykle w czerwcu?

- Och - mówi mama. - To strasznie miło z waszej strony, ale nasze plany jeszcze nie są

ustalone.

Julius wie, co mama ma na myśli, słyszał, jak z Ralfem dyskutowali o planach na lato,

czy zamieszkają w letnim domku Ralfa, czy wszyscy troje wyjadą za granicę. Może mama chce

być sama tylko z Ralfem? W takim razie najlepiej, jeśli Julius będzie u Riki i Ludviga. Mówi:

- Najbardziej chciałbym być u was. Julius widzi, że zrobił mamie przykrość. Ależ

głupio się odezwał. Rika mówi szybko:

- Jeśli wam będzie pasowało, powitamy cię serdecznie, Julius, ale gdyby nie pasowało,

to możesz przecież przyjechać później, jak już wszystko ustalicie. Pokoik jest czysty i

wysprzątany, to wiecie. I ciebie, Leno, także powitamy serdecznie, przecież wiesz.

Mama uśmiecha się.

- Tak, wiem. Pomówię o tym z Ralfem, to mój przyjaciel. Nasz przyjaciel.

- A to wartościowy chłopak? - pyta Rika, chociaż Ludvig rzuca jej ostrzegawcze

spojrzenie.

- O, tak - mówi mama. - Ma samochód i letni domek, dobrą pracę, no i bardzo się

lubimy. Julius także go lubi, prawda?

Julius kiwa głową.

- On jest w porządku.

Ale nie wiedzieć czemu, słowa jego nie brzmią przekonywająco, a wszystko to o tym

samochodzie i letnim domku wydaje się, jakby mama mówiła tylko po to, aby coś zagadać, a to

przecież zbyteczne. Julius patrzy w podłogę. Rika jest odświętnie ubrana, w czerni, i ma czarne,

zapinane na guziczki trzewiki. Ludvig ma także czarne buty, które błyszczą, i jeszcze

kamizelkę ze złotym zegarkiem. Julius chciałby ich uściskać, chciałby siedzieć z nimi w ich

domku, daleko stąd. Cała Księżycowa Dolina wydaje się jakąś pomyłką - te zimne wysokie

domy i ruch uliczny, którego hałas niesie się w powietrzu, i mama, która tak się wysila, że

trudno tego nie zauważyć. To jest jakoś tak, jak gdyby Ralf wszedł między nich.

Julius wie, że myśląc tak, jest niesprawiedliwy w stosunku do Ralfa, ale nic nie może na

background image

to poradzić.

- Chcieliśmy wziąć Juliusa do miasta i pójść do cukierni - mówi Rika.

Cukiernia? Co to takiego? Julius nigdy przedtem nie słyszał tego słowa. Ale to brzmi

jak smakołyk, to musi być coś, gdzie są lody i coca-cola.

- A ja mogę iść też? - śmieje się mama.

- Nie bardzo, bo chcieliśmy mieć chłopca sami dla siebie - mówi Rika.

- Ty jesteś też mile widziana, jeśli chcesz iść z nami - odzywa się Ludvig i rusza

krzaczastymi brwiami, jak zwykle, ale mama mówi:

- Ja dziś wieczorem pracuję, idźcie sami. Wiecie, jak macie iść?

- Myślisz, że pierwszy raz jesteśmy w mieście? - mówi Rika prawie ze złością. I dodaje:

- Pierwszy raz przyjechałam do miasta jako mała dziewczynka, to było w 1910!

- Od tamtej pory dość dużo się zmieniło - mówi mama. - Także cukiernie. Prawie nie ma

już takich miejsc, co się jeszcze tak nazywają.

Ale Rika wie, że są. Opowiada wszystko, co wie o mieście. Jej małe, ruchliwe usta nie

zamykają się ani na chwilę od momentu, gdy odsunęli zasuwkę drzwi i ruszyli w wietrzny

kwietniowy dzień Księżycowej Doliny. Mówi też cały czas w autobusie. Julius kręci się

niespokojnie. Siedzi za nimi, ale Rika mówi do niego odwrócona i cały autobus wydaje się

słuchać. Julius czuje się zażenowany i zły właśnie dlatego, że czuje to zażenowanie. Ma wielką

ochotę wstać i krzyknąć na cały autobus: To są Rika i Ludvig, moi najlepsi przyjaciele! Oni

mają mały domek na wsi, który jest lepszy od wszystkich innych domów razem wziętych, więc

śmiejcie się głośno!

Ale nikt się nie śmieje, żadna banda nie zakłóca tu spokoju. Są tylko ludzie o

niespokojnych twarzach, którzy udają, że nie słyszą cudzej rozmowy. A Rika opowiada o córce

kuzynki, która miała nieszczęśliwy wypadek. Ludvig mówi:

- Przestań, Rika.

Ale Rika nie przestaje, dopóki autobus nie zatrzyma się. Kiedy wychodzą, kierowca

autobusu uśmiecha się przyjaźnie i mówi:

- Dzięki za zajmującą rozmowę i pozdrów Hóglandet, mieszkałem tam jako chłopiec.

- No, nie! Popatrz tylko! - woła Rika. - O nic nie pytał, a dziękuje? Jak się nazywasz?

- Bruno.

- To tak jak koń naszych sąsiadów! Bruno śmieje się.

- Teraz muszę już jechać. Do widzenia i trzymajcie się!

„Aha, on ma imię Bruno” - myśli Julius, kiedy już wysiedli. Julius nigdy nie wpadłby na

background image

to, żeby go o to zapytać. Bruno. Podobał mu się ten Bruno. A Rika i Ludvig biorą kurs prosto na

cukiernię, którą znają. Jest to stary trzypiętrowy dom, w którym wspaniale pachnie kawą i

ciastkami na każdym piętrze.

- Ciepło tu jak w saunie - mówi Rika. Ludvig szarpnął się i Julius zjada duży kawał

tortu, a potem jeszcze jeden, tak że w ogóle nie jest w stanie rozmawiać. Tutaj, wśród starych

mebli, w pomieszczeniu przepojonym aromatem kawy, Rika i Ludvig są tacy jak w domu, sami

jak stare meble, spokojni i dobroduszni. Julius chce być z nimi zawsze.

- Mógłbyś poprosić tego Ralfa, żeby kiedyś przywiózł was do nas - odzywa się Ludvig.

- Wtedy moglibyśmy pogawędzić.

- Tak - mówi Julius, ale jego myśli uciekają w innym kierunku, do Hoglandet, gdzie

wędruje wśród wrzosów, patrzy ponad kotliną, leży otulony futrzanymi skórami w saniach

ciągnionych przez Gwiazdę.

- Jak się ma Gwiazda?

Ludvig patrzy serdecznie na Juliusa.

- Umarła cztery tygodnie temu. Była już tak zmęczona, że już po prostu dłużej nie

wytrzymała. Stara była. Ale mamy Bruna sąsiadów i możemy go pożyczać, jak nam trzeba,

więc będziesz mógł jechać wozem tak jak saniami, kiedy zechcesz. I pojedziemy razem, jeśli

będziemy żyli, a zdrowie pozwoli.

Juliusowi robi się smutno, ale to szybko mija, bo Rika i Ludvig mają zwyczaj

opowiadania wiele o ludziach i zwierzętach, które zmarły. Słyszał już sto razy, jak to wszyscy

przybędą tam, gdzie będą żyli i cieszyli się zdrowiem, więc tylko przełyka ostatni kawałek tortu

i mówi:

- Tak, tak to już bywa na naszym świecie. Dziękuję bardzo, to było bardzo dobre.

Tak właśnie mają zwyczaj mówić Rika i Ludvig: tak to już bywa na naszym świecie.

Jeśli chodzi o Rikę i Ludviga, to człowiek zawsze przypomni sobie jakiś szczegół, który

wprawi go w pogodny nastrój. Odprowadzają Juliusa do autobusu jadącego do Księżycowej

Doliny i Julius kiwa im na pożegnanie ręką, a potem czuje się tak samotny, że jest prawie bliski

płaczu. Czy to czasem nie Bruno prowadzi autobus? A jak wygląda koń Bruno? Myśli błądzą

jak światło za oknem autobusu, wygrzebują z pamięci tu kawałek domku Riki i Ludviga, tam

kawałek błyszczącego wciętego w morze cypla. Mewy lecą pod wiatr i krzyczą. Julius

przypomina sobie ten obraz i ogarnia go radość.

Kiedy wchodzi do domu, jest całkiem cicho. W kuchni na stole leży kartka: Mleko w

szafce, reszta na miejscu. Mam nadzieję, że było ci milo. Całuję. Mama. Tak, wszystko jest na

swoim miejscu. Julius nie czuje się samotny. Jest tyle wspomnień, tak wiele obrazów, którym

background image

można się przyglądać. Julius wyciąga album z fotografiami. Jest już zmierzch. Ale fotografie z

lata w Hóglandet błyszczą i wywołują uczucie ciepła, rozgrzewają Juliusa tak, że zasypia. Nie

słyszy, kiedy przychodzi mama, która cichutko wnosi go do dziupli.

- Gwiazda - słychać senny szept.

- Mój mały astronom - szepcze cicho mama Juliusowi do ucha, całuje go ciepło w

policzek i ostrożnie zamyka drzwi.

Odwiedziny u Elisy

Dzwoni telefon. To Elisa, chce mówić z Jullem. Julius bierze słuchawkę, Elisa zaprasza

go do siebie do domu. Julius ma uczucie, jakby zaczął unosić się nad ziemią, nie bardzo, ale tak

trochę. Czuje się taki lekki. Kiedy trzyma słuchawkę troszkę dalej od ucha, wydaje się, że

słucha śpiewu ptaka. Przed oczyma ma Elisę, roześmiane szare oczy, ciemne włosy. Pędzi tak

szybko wzdłuż telefonicznego drutu prosto do pokoju Juliusa. Oczywiście! Przyjdzie! Ledwie

zdążył złapać płaszcz i już jest za drzwiami. Jego bieg bije wszystkie rekordy. Jest złotym

medalistą na pięć tysięcy metrów, Julius Blom, „lokomotywa”, Blom, który mija wszystkich na

ostatniej prostej i - wygrywa!

Zbliżając się do domu Elisy, zwalnia tempo. Ostatni kawałek idzie bardzo wolno. Czy

to widać, że twarz mu płonie? Okulary należy wytrzeć starannie. Na schodach u Eliśy pachnie

inaczej niż u Juliusa. Tu i tam słychać dźwięki z telewizorów, głosy. Przed drzwiami Elisy nie

słychać niczego. Julius nadsłuchuje wstrzymując oddech. Słabo dolatują go jakieś głosy, ktoś

się śmieje. Naciska dzwonek.

Otwiera sama Elisa, radosna i roześmiana.

- Wchodź - mówi. - Tak świetnie się bawimy. Chodź.

My?

Elisa prowadzi Juliusa przez przedpokój, obok przestronnej jasnej kuchni, do swojego

pokoju, także dużego. Na łóżku Elisy, trzymając w ręce talerzyk, na którym leży ciastko, siedzi

Długi Lasse i gapi się na Juliusa. Julius staje i również gapi sią na niego. Elisa szczebiocze jak

ptak. Julius zostaje posadzony na krześle, otrzymuje talerzyk z ciastkiem i coca-colę.

Elisa zwraca się do niego: Julie. Czasami mówi: Jullejulle, i to brzmi dla Długiego

Lassego tak śmiesznie, że nie może powstrzymać się od śmiechu. Julius wcale nie ma ochoty

do śmiechu. Życzy Lassemu, żeby go rozbolał brzuch po takim napychaniu się - całe usta ma

wysmarowane ciastkiem - ale Elisa nie zwraca na to uwagi. Wyciąga karty i rozdaje je tak

szybko, że Julius nie nadąża ich śledzić. Julius nigdy nie umiał grać w karty, a mama mówi, że

background image

to jest strata czasu. Ale Długi Lasse umie i Elisa umie. Julius próbuje im dorównać, ale zupełnie

nie może spamiętać, jakie ma karty.

- Ech! Widzisz chyba, że to jest walet, a nie król! - woła Elisa.

Długi Lasse przytyka wskazujący palec do swej skroni i wznosi oczy do nieba. Julius

czuje niesmak na widok jego wąskiej twarzy. A więc to jest jego przyjaciel. Gdyby wskazujący

palec był rewolwerem i Długi Lasse nacisnął go, byłoby lepiej.

Julius mówi:

- Do diabła z tym!

Elisa wybucha śmiechem i zaczyna mówić o wrotkach. Długi Lasse wie wszystko o

łyżwiarstwie, więc rozmawiają w czasie gry, podczas gdy Julius wysila się tak, że mu się całe

czoło marszczy, a okulary zjeżdżają na nos.

- Patrz, Julie wygląda jak staruszek - mówi Długi Lasse chichocząc.

Długi Lasse nigdy przedtem nie nazywał Juliusa Julie, ale teraz, kiedy Elisa tak mówi,

powtarza za nią.

- No, no, Długi Lasse, uważaj, abyś nie oberwał tak, że polecisz do sufitu - mówi Julius

basem, co wywołuje żywiołową radość Elisy, która śmieje się długo i serdecznie.

Nie złośliwie, bo Elisa nie jest złośliwa, tylko radosna. Długi Lasse milczy przez

chwilę, a potem wygrywa.

- Ech, to nudne grać w karty - odzywa się Elisa. - Pooglądajmy telewizję.

Siedzą więc wszyscy troje i patrzą w telewizor, oglądają jakiś głupi program, gdzie

jakieś kobiety i jacyś faceci tańczą. Kobiety mają maleńkie białe spódniczki, a jedna z nich

zjeżdża na linie na scenę, gdzie jest grób, wokół którego wszyscy cały czas fruwają. To ma być

niesłychanie smutne, Juliusowi zaś robi się naprawdę wesoło. To smutne jest tak śmieszne, że

w końcu zaczyna się śmiać.

- Dlaczego się śmiejesz? - pyta Elisa. Lassemu kiwa się głowa.

- Długi Lasse zasypia - szepcze Julius. Elisa daje Długiemu Lassemu ostrego

szturchańca łokciem, tak że budzi się i otwiera oczy. W telewizji masa ludzi w kostiumach

porusza się na czubkach palców. Przychodzą mama i tata Elisy i robi się naprawdę wesołe

przyjęcie, ponieważ rodzina Elisy jest rzeczywiście stale ze wszystkiego zadowolona, ale Julius

kurczy się wewnętrznie. Nagle gorąco zatęsknił za domem.

- Aha, więc to jest ten na wszystkie strony obgadany Julie - mówi mama Elisy, bardzo

do Elisy podobna, ale tata jest duży i gruby i idzie do kuchni „zrobić sobie drinka”.

Julius wstaje.

- Muszę iść, już późno, mama czeka.

background image

Długi Lasse jeszcze zostaje.

„Aha, więc to tak - myśli Julius idąc do domu w ten majowy wieczór. Twarz go pali.

Powietrze jest chłodne, więc staje i wiele razy głęboko oddycha. - JB! JB! Długi Lasse, ten

wąski, biały patyk, może iść do diabła. I Elisa także. Ech tam!”

- Miło było? - pyta mama. - Wyglądasz jakoś dziwnie. Źle się czujesz?

- Wyglądam chyba normalnie! - słyszy Julius własny krzyk.

Wyrwało mu się to samo, zupełnie jakby to nie on krzyczał. Potem idzie do swojej

dziupli i kładzie się na łóżku, a kiedy mama mówi coś do niego, nie odpowiada, tylko patrzy w

sufit. Czuje się tak, jakby ból zęba dotarł do serca. I nie ma na to żadnego lekarstwa.

Julius słyszy, że mama nastawia płytę. To jest ich płyta. Słyszy jasne dźwięki fortepianu

i ciemne - orkiestry. Dźwięki mówią do niego, mama także mówi, bez słów. Powoli uspokaja

się, ponieważ nie ma lepszego sposobu rozmowy niż rozmowa w ciszy, bez słów, tak jak można

rozmawiać z drzewami, zwierzęta ni i, morzem i ludźmi, którzy są naprawdę bliscy, a mimo to

nie wciskają się człowiekowi w duszę, są prawdziwie cisi, pozwalają za to mówić muzyce.

Na przystani

Mama i Julius jadą do miasta, żeby zobaczyć, jak Ralf skrobie swoją łódź w

południowej przystani. Majowe słońce zalewa blaskiem lśniącą wodę, a na morzu przesuwają

się białe żagle i białe mewy; wszystko jest w ruchu, pąki na drzewach napęczniały. Ralf ma

motorówkę z daszkiem, starą i małą. Julius nie chciałby znaleźć się w niej na morzu, gdyby

zerwał się wiatr, jest tego pewien. Teraz stoi sobie pewnie na lądzie, a Ralf złości się i

przeklina, i pracuje na stojąco, i komenderuje mamą, jak gdyby był kapitanem na statku

oceanicznym. Czuje się z tym dobrze, Julius wprost przeciwnie. A mama bierze w tym udział,

żartuje i bawi się tym, ale

Julius widzi, że w rzeczywistości wcale nie jest taka zadowolona. „Dorośli są dziwni -

myśli Julius. - Zamiast powiedzieć wprost, grają przed sobą, śmieją się głośno, kiedy wcale nie

jest im wesoło, a kiedy jest im wesoło, wyglądają uroczyście”.

- Julius! Podaj mi tę puszkę, co tam stoi. Tylko uważaj, żebyś jej nie upuścił. Dobra.

Dzielny chłopak.

Ralf szczerzy zęby w uśmiechu. Julius czuje się niepotrzebny. Mówi:

- Może chcecie lodów, to mogę po nie pójść.

W ten sposób uniknie stania tutaj i gapienia się, a mama i Ralf będą mogli sobie

porozmawiać.

background image

Ralf śmieje się:

- Sprytny jesteś! Więc chcesz loda. No to masz tu pieniądze. Niech będzie! A ty, Lena?

- To nie było powiedziane tylko dlatego, że on sam chciał loda - mówi mama głośno. -

Chyba naprawdę myślał o nas. Tak bywa. Ja mam przecież pieniądze. Masz i kup waniliowe,

dla mnie także. A ty, Ralf, zabierz swoje pieniądze.

- Do stu piorunów! Jak to trzeba ze wszystkim uważać - mówi Ralf.

- Trzeba - mówi mama.

Julius idzie do kiosku z lodami. Nie ogląda się. Brzeg jest pełen ludzi. Dolatują

zmieszane zapachy smoły, farb do malowania łodzi, słonej wody i wiosennego słońca. Duży

biały parostatek ślizga się po morzu, szczyt masztu jest widoczny za wysepką, potem wynurza

się, nie słychać ani jednego dźwięku. Duży biały statek na wielkim morzu. Pomyśleć, gdyby tak

można było stać na tylnym pokładzie i patrzeć na brzeg przesuwający się w oddali i malejący w

oczach, wkrótce ludzie będą jak kropeczki, Julius najmniejszą z wszystkich.

Julius stoi zapatrzony. Jakie cudowne uczucie, tak tylko patrzeć na wszystko dookoła:

domy, skały, brzozy zasnute delikatnym welonem o fioletowawym - odcieniu, niebo ze swym

jasnym błękitem, zielononiebieskie morze, wiatr, który wzdyma żagle.

W pół drogi, na chodniku, leży jakiś mężczyzna, jakby spał. Ludzie obchodzą go

dookoła, ktoś prawie przez niego przestąpił.

Pijany? Tak sądzą wszyscy. Nikogo nic on nie obchodzi. Jakby był niewidoczny albo

jak gdyby wszyscy chcieli, żeby był niewidoczny.

Ale on tam jest. Leży w swoim jasnym przeciwdeszczowym płaszczu, jedna noga szura

po ziemi, żadnej butelki nie widać. Julius staje, przyklęka przy nim. Wcale nie jedzie od niego

alkoholem. Jego oko wpatruje się w Juliusa, z ust wydobywa się dźwięk, który dla Juliusa

brzmi jak wołanie o pomoc. Juliusowi serce łomoce. Co powinien zrobić? Wstaje i pędzi do

kiosku z lodami. Stoi tam kilkoro ludzi. Julius dyszy:

- Tam leży chory, on potrzebuje pomocy!

- To pijak, zostaw go, niech się prześpi, wkrótce na pewno przyjdzie policja i sprzątnie

goNie, to nie pijak! Nie widać przy nim butelki i nie śmierdzi od niego alkoholem! On prosi o

pomoc!

Julius jest tak poruszony, że wszystko to prawie wykrzykuje, a gdy Julius jest

poruszony, to w jakiś sposób zmusza, żeby mu wierzyć.

- Tak myślisz? - mówi jakaś kobieta stojąca w kolejce po lody. - Henrik, idź i zobacz, co

się stało, trzeba chyba zadzwonić po karetkę. - I zwraca się do Juliusa: - Chodź!

Razem idą do budki telefonicznej, która stoi obok lodziarni. Potem kobieta wykręca

background image

potrzebny numer i wyjaśnia sprawę. Julius zapomniał, że miał kupić lody, idzie razem z nią;

mężczyzna, który nazywa się Henrik, unosi głowę starego człowieka, którego twarz wydaje się

dziwnie zapadnięta w tym majowym słońcu, tak jest blada.

- To musi być atak serca - mówi. - Ty jeden zareagowałeś, jak trzeba. Wszyscy sądzą, że

jeśli ktoś leży na ulicy, to jest pijany. Popatrz, na bransoletce ma wszystkie informacje, widać

musiało mu się to już kiedyś przydarzyć.

Wokół zbierają się gapie. Słychać wycie karetki. Stary człowiek próbuje się niezgrabnie

unieść, wygląda, jakby z wolna przychodził do siebie. Oczyma szuka Juliusa, chwyta jego rękę

i ściska ją tak mocno, jak gdyby nie chciał jej wypuścić, i trzyma, póki nosze nie zostaną

wniesione do samochodu.

Potem odjeżdża, Julius pozostaje.

Przez grupę ludzi przepycha się mama, gwałtownie, jak gdyby płynęła pod prąd.

- Co się stało? Julius! - woła.

Kiedy go dostrzega, podbiega i obejmuje go tak mocno, że Julius prawie traci oddech.

- Bogu dzięki! Myślałam, że to tobie coś się stało, bo tak długo nie wracałeś. Julius, jak

ja się przestraszyłam!

Mama ma łzy w oczach.

- Ech - mówi Julius - mnie nic, tylko jeden staruszek zachorował. Leżał tu, a ludzie

myśleli, że jest pijany.

- Ma pani bystrego chłopca, to wszystko, co mogę powiedzieć - odzywa się mężczyzna

nazwany Henrikiem. - Potrafi patrzeć. Hej, Julius, tu masz pieniądze na lody, zarobiłeś je.

I nagle ludzi już nie ma, wszystko jest jak przedtem. Juliusowi stoi przed oczyma twarz

starego mężczyzny, jeszcze niemal czuje, jak starzec trzyma go mocno za rękę. Opowiada

wszystko mamie i Ralfowi, a Ralf mówi do mamy:

- Nie myślałem, że jesteś aż tak wrażliwa, Lena. Co się z tobą dzieje, że ty jesteś taka

nerwowa? Bierz wszystko spokojniej, a życie będzie lżejsze! Czyż nie mam racji? Co ty na to,

Julius?

- Mama może sobie być, jaka chce. I zawsze powinno się być poruszonym, kiedy się coś

dzieje.

Julius patrzy na Ralfa, słowa nasuwają się same, płyną jakby mimo woli. Chłopiec nie

podnosi głosu, nie krzyczy, tylko sprzeciwia się. To jest ważne, żeby Ralf zrozumiał.

- Ty także możesz zemdleć, w każdej chwili, nawet teraz! Uważaj tylko, żebyś nie

wypadł za burtę!

- Słyszysz? - pyta mama.

background image

- Tak, w istocie - mówi Ralf. - A jeśli już tak rozmawiamy, nie jesteś przypadkiem

trochę zarozumiały, Julius?

- Nie jestem zarozumiały - stwierdza Julius. - A teraz idę kupić sobie loda, więc

będziecie mogli sprzeczać się, jak długo chcecie.

Rusza, a wiatr wieje mu łagodnie w twarz. Kiedy się odwraca, widzi, że mama i Ralf

stoją i patrzą za nim. Machają do niego i on odpowiada im tym samym. Spogląda ku słońcu,

mewy wznoszą się i opadają na nieruchomych, napiętych skrzydłach. Ma takie wrażenie, jakby

sam mógł latać! Ale gdzieś tam, między niebem a nim, majaczy pobladła twarz starego

człowieka, który trzymał go tak mocno za rękę.

Wspinaczka

Julius gapi się na linę, ale lina bynajmniej nie odwzajemnia mu się tym samym. Wisi

sobie spokojnie, może porusza się lekko pod wpływem niewidocznego wiatru. Do sufitu jest

wysoko, Julius zdejmuje okulary i wkłada je do kieszeni.

To jest ostatnia godzina gimnastyki przed wakacjami. Leje jak z cebra, dudni w całej

szkole, wszystkie niezauważane załomy muru wypełnione są echem, które szuka ich wśród

korytarzy, sapie w szafach, wciska się do pokoju nauczycielskiego, blaszany dach aż wibruje

niskim dźwiękiem. Światło pali się wszędzie, wygląda to, jakby szkoła płonęła. W sali

gimnastycznej jest zimno i jasno, wszystko jest tu przygotowane, przyrządy stoją i czekają na

wielką próbę sił, ostatnie współzawodnictwo w drugim półroczu.

Juliusowi leciutko szumi w głowie, jak gdyby to on sam przemienił się w dudniący

echem korytarz, po którym ktoś biegnie i biegnie bez szansy na ucieczkę. Czuje, że ręce mu

wilgotnieją. Czterech ćwiczących jednocześnie podciąga się pod sufit, potem spuszcza się w

dół. Nauczyciel ma mały lśniący gwizdek, z którego wydobywa się dźwięk niczym trzask

pękających w ogniu sosnowych polan. „Ja im pokażę!” przelatuje Juliusowi przez głowę. Wie,

że jest silniejszy niż wielu uważa, wie, że jest wytrwały. Wyobraża sobie górę, górską ścianę,

trzeba uciekać, żeby ratować życie, wielki człowiek śniegu grzmi w głębi pod nim, wyciąga za

nim ciemne łapska, tam, w górze, jest ratunek, tam, wśród mgły, wśród chmur! Julius patrzy

prosto w ciemne niebo.

Teraz!

Rzuca się ku górze, bierze dobry zaczep stopami, już jest kawałek wyżej, oddech

człowieka śniegu unosi się przed jego oczyma niczym obłok mgły, wspina się więc nie

spoglądając w dół; na tyle, na ile to możliwe, stara się nie patrzeć na to wszystko, co grozi mu

background image

dookoła, powoli wznosi się drogą na szczyt. Światło lampy u sufitu jak gdyby chce go oślepić,

samo z siebie chce pozbawić go sił. Słyszy swój własny oddech, a może to oddech Lassego albo

Stiga? Oni wszyscy muszą uciekać. Powietrze staje się ciężkie, oddychać jest coraz trudniej.

Już, już jest u celu! Chwyta za hak w suficie i pozostaje tam zawieszony niczym owad.

Przymyka oczy i trzyma się z całej siły.

Z dołu dochodzi ostry dźwięk srebrnego gwizdka nauczyciela, co oznacza: Schodzić!

Ale Julius nie rozluźnia chwytu, jego ciało jest jak sparaliżowane, nie jest w stanie się

od tego uwolnić, wisi nadal i nie może się oderwać. Nie śmie nawet próbować się opuszczać, bo

wtedy przecież spadnie jak kamień, uderzy o ziemię też jak kamień, porwie za sobą inne

kamienie i przykryje wszystkich tam, na dole, niczym lawina. Przy ostatnim urwisku Julius nie

może sobie poradzić z prześladowcą, który jest tuż pod nim. Co robić?

Ktoś chce wspiąć się po tej samej linie, ale jeśli Julius nagle rozluźni chwyt i spadnie na

tego, który jest pod nim? Julius zamyka oczy, jest sam, całkowicie sam, walczy o życie, pot

występuje mu na czoło, zaczyna odczuwać zmęczenie. Dłużej już nie może wytrzymać, czyż

nie wykazał się wystarczająco? Wieje takim zimnem na górskiej ścianie, wkrótce zastygnie w

kawałek lodu, odpadnie, tak jak odpada sopel lodu, rozpryśnie się jak sopel lodu, na tysiące

zimnych kryształków.

- Julius! Teraz zaczynasz powoli schodzić!

Nauczyciel błyskawicznie wspiął się po linie obok, udało mu się zaczepić nogą o linę

Juliusa, Julius czuje się tak, jakby zbudził się z jakiegoś strasznego snu. Powoli, powoli skurcz

mija, z wysiłkiem zaczyna spuszczać się w dół, cały czas mając obok siebie uspokajający głos

nauczyciela:

- No już, dobrze! Świetnie! Zaraz jesteśmy na dole!

Nagle blady, czując, że ogarniają go mdłości, staje na lśniącej podłodze,

podtrzymywany przez nauczyciela idzie do szatni, kładzie się na ławce i patrzy w sufit. Ma

uczucie zupełnej pustki. Co to było, co się stało? Czyżby nie pamiętał, gdzie był? Nie może

tego opowiedzieć absolutnie nikomu, nawet mamie. Jak musiał tam zostać, jak się bał, tak

bardzo, że nie mógł wykonać ruchu, jak był całkowicie samotny.

Zostaje zwolniony do domu.

Przeszedł już kawałek drogi, gdy deszcz przestał padać, na niebie ukazały się duże

postrzępione błękitne dziury, wiatr niósł zapach świeżości. Julius dostrzega oznaki wiosny,

widzi, że gałęzie trzech brzózek przed sąsiednim domem okryte są seledynową mgiełką. Gdzieś

wysoko w powietrzu słychać ptaki. Nogi niosą go same, a wszystko, co widzi, zaczyna go

wypełniać, podobnie jak czysta woda napełnia pusty słój. Kuli się, idzie z głową wciągniętą w

background image

ramiona, z rękami w kieszeniach, opuszcza kąciki ust najbardziej jak może. Pomaga sobie

palcami. Smutno! Smutno! Czuje jednak, że robi mu się przyjemnie i lekko. Podskakuje na

nodze, wymachuje ramionami. Nagle natyka się na Ralfa.

- Hej, hej! Julius, ty nie w szkole? Julius przestaje się wygłupiać, spogląda na

Ralfa.

- W szkole. To jest tylko mój sobowtór!

- Jesteś chory?

- Nie. A może ty jesteś?

Stoją i chwilę na siebie patrzą. Wreszcie Ralf mówi:

- Leny nie ma w domu.

- A nie ma.

- Tak. No to hej!

- Hej!

Ralf rusza w drogę, a Julius patrzy za nim. Potem odwraca się i rusza w kierunku domu.

Ale kiedy jest już tuż obok i widzi okno i schody, i balkony, i w ogóle wszystko, mija dom i

idzie dalej, drogą prowadzącą do ogródków działkowych. Wiatr wieje dookoła niego i jakby

wskroś niego, tędy i owędy. Po chwili nie myśli już o żadnych wydarzeniach ostatniego

półrocza, nie pamięta żadnych klasówek i lekcji, pamięta tylko to wiszenie pod szczytem góry.

Nagle przypomina sobie jakiś film z Haroldem Lloydem dyndającym pod zegarem, ze stopami

kilka centymetrów nad ziemią, z wytrzeszczonymi oczami. Samo przerażenie!

Julius zatrzymuje się, robi straszny grymas. Jakaś starsza pani przechodzi obok, rzuca

spojrzenie i tak przyspiesza kroku, że prawie biegnie, przypominając jakiegoś nastroszonego

przedpotopowego zwierza. Znika za zakrętem drogi.

Powoli zaczyna wzbierać w nim pusty śmiech. Musi zdjąć okulary i obetrzeć łzy. Stoi i

śmieje się. Pokonał ostatnie urwisko.

Jest tak cicho, że słyszę siebie

Mama przez większą część lata będzie pracować, ale Julius pojedzie odwiedzić babcię

Vikto-nę w Abo, mamę ojca. Ostatniego wieczora siedzi i pisze wiersz dla mamy. Tak mu

trudno opowiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się w ostatnim czasie: o starcu leżącym na

chodniku, o strachu, który zawładnął nim tak, że przywarł do sufitu. Jest cała masa spraw,

których nie potrafi wyjaśnić, nie może wyrazić słowami. Spogląda wokół siebie: znajoma stara

kanapa, krzesła, kuchnia, jego dziupla, cały ten kram zgromadzony przez mamę: to jest dom. A

background image

jednak czasami wszystko wydaje się takie obce, w samym środku ciepłego, cudownego

czerwca. Julius mruczy:

Pytanie: jestem czy mnie nie ma?

Czy umieram.

Zanim się urodziłem?

Jest tak cicho, że słyszę siebie.

Ostatni wers podoba się Juliusowi. Pisze go jeszcze raz:

Jest tak cicho, że słyszę siebie. Mam tajemny język. Chowam go w starym drzewie.

Każdy liść to jedno słowo.

„Wśród słów mówiących o zimie panuje niezły bałagan - myśli Julius. - A o lecie

istnieje cała masa wyrażeń. Czy tak jest rzeczywiście? Czy ja mówię tyle samo o zimie, co o

lecie? Może latem mam trochę więcej tajemnic. Może być tak, jak napisałem: Każdy liść to

jedno słowo. Ale czy je słychać?”

Na wszelki wypadek Julius pisze:

Nie ma najlżejszego powiewu.

Myśli snują mu się po głowie. „Pamiętaj, myśl sam, nie pozwól, aby inni myśleli za

ciebie” - mawiał tata, a mama kiedyś powiedziała: „Ty jesteś chłopiec z głową, Julius. Masz

swój własny rozum. To dobrze, wielu w ogóle nie ma rozumu, chcą jednak sprawiać wrażenie,

że mają go tak jak inni. Ale ty masz swój rozum, Julius”.

Teraz Julius nie wie, czy naprawdę ma rozum. Ale myśli błąkają się dookoła, jeszcze tu,

jeszcze tam. Czyta swój wiersz ze zmarszczonym czo-,łem, ale myślami jest gdzie indziej.

Nagle przypomina sobie, jak się bał i że to było właśnie to, o czym chciał opowiedzieć mamie

w swym wierszu:

Nagle ogarnął mnie strach przed wszystkim możliwym. Gdybym nigdy się nie bał,

nigdy nie zrozumiałbym ludzi ogarniętych strachem. Czy nie wszyscy się boją?

Ten urwany kawałek nie całkiem pasuje do tych wcześniejszych wersów. Julius czyta

półgłosem cały wiersz. W jakiś sposób to jednak pasuje, wszystko razem.

Pod wierszem pisze swoje imię, składa papier, na brązowej kopercie pisze: Mama,

wkłada papier, zakleja kopertę. Opiera ją o wazon na stole. To za bardzo rzuca się w oczy.

Kładzie kopertę do szufladki nocnej szafki mamy. Znajdzie list, kiedy on już pojedzie. Czuje

się trochę tak, jakby już zniknął z domu. Czasami wydaje się, jakby Julius mógł być w dwóch

miejscach jednocześnie. Szczypie się w policzek, aż czuje ból. Teraz słyszy kroki mamy na

schodach. Pędzi do drzwi i otwiera je, zanim mama zdążyła włożyć klucz w zamek.

- Julius! Jesteś taki rozradowany!

background image

- Napisałem wiersz! Dla ciebie! Schowałem go, wolno ci przeczytać dopiero jak

wyjadę! Przyrzeknij!

- Przyrzekam.

W oknie pociągu jasna okrągła twarz w okularach o grubych szkłach na kartoflowatym

nosie.

- Przyrzeknij! - krzyczy Julius i stara się otworzyć okno, ciągnąc z całych sił.

- Przyrzekam!

Nagle, niczym wyczarowany, staje obok mamy Długi Lasse. Jakże Julius się cieszy!

Długi Lasse patrzy na Juliusa, a on patrzy na niego. Wieczór u Elisy został już zapomniany.

Jaką szczupłą twarz ma ten przyjaciel Juliusa. Długi Lasse grzebie w kieszeni, wyciąga paczkę

gumy do żucia, podaje Juliusowi.

Pociąg rusza, a Julius musi przełknąć ślinę. Na peronie stoi mama i Długi Lasse, robią

się coraz mniejsi i mniejsi. Julius macha im tak długo, póki ich widzi, a oni machają jemu.

Czy można się cieszyć i smucić jednocześnie? Oczywiście, że można. Julius siedzi,

mruga oczyma i przysłuchuje się, jak pociąg cicho sunie naprzód. Jest sam. Wyjmuje książkę,

jabłko, zeszyt, pióro. Próbuje nie myśleć o mamie, która samotnie idzie do domu, drogą, którą

razem szli setki razy. Lasy, łąki i pola przesuwają się obok, cała masa dróg, którymi Julius

nigdy nie szedł i nigdy nie pójdzie. I pomyśleć, że Długi Lasse przyszedł na dworzec! Chciał

coś powiedzieć, Julius to wie. Nagle ogarnia go fala radości. Są przyjaciółmi.

Stacje, miasta przesuwają się obok. I wszędzie jest to cudowne lato, te piękne kolory:

jasne brzozy, ciemne świerki, słowa i liście szeleszczące z wiatrem.

Victoria

Babcia Victoria czeka na Juliusa, kiedy pociąg wjeżdża. Woła „halo!” i macha ręką:

wszyscy ją widzą. Wygląda to tak, jakby silny wiatr owiewał jej kanciastą postać, szeroką

twarz o zdecydowanym wyrazie i brązowych wpadających w czerwień włosach. Nie znać na

niej upływu lat, tak jakby zakonserwowała się. Jest wdową po dziadku, ojcu taty, który był

kapitanem, i widziała kawał świata, widziała piramidy w Egipcie i Głowę Cukru - wzgórze

dominujące nad Rio de Janeiro, mauzoleum Tadż Mahal w Indiach i sztormy, które biją i

chłoszczą Wyspy Szetlandzkie. Widziała drapacze chmur w Nowym Jorku i Przylądek Dobrej

Nadziei w świetle czystego jesiennego słońca, a wszystko to odbija się na jej pooranej

zmarszczkami twarzy.

- Julius! Tutaaaj! Tu jestem!

background image

Tam! Juliusowi serce podskakuje z radości. Babcia unosi go w górę, potrząsa nim,

sapiąc stawia go na ziemi.

- Jakiś ty ciężki! Znów nosisz w kieszeniach ołów? Czy jesz za dużo?

- Elisamówi, że ja wkrótce umrę, bo jestem taki chudy.

- Elisa jest durną gęsią - mówi Victoria, która tak chce być nazywana; nie babcia, nie

babcia Victoria, tylko Victoria. („Bo tak będzie łatwiej później, kiedy się pobierzemy, ty i ja,

żebyś nie powiedział do mnie: babciu Victorio, w kościele. To byłby skandal. Pamiętam, jak

raz spowodowałam skandal, kiedy naśladowałam chrumkanie świni na wytwornym przyjęciu

w San Francisco”.)

Victoria ciągnie Juliusa w miejski tłum. Galopuje do postoju taksówek, wyprzedzając

rozzłoszczonego jegomościa, do którego uśmiecha się i mówi:

- Age before beauty - co ma oznaczać, że wiek ma pierwszeństwo przed urodą.

Victoria mieszka po drugiej stronie rzeki w małym własnym domku jednorodzinnym z

ogrodem. W środku są modele okrętów, w butelce i bez butelki, i obrazy statków w porcie, i

talia kart, i książki o odległych krajach, i wypchana mała płaszczka, która wygląda jak talerzyk:

Victoria sama złowiła ją w jakimś zacisznym zakątku świata. Julius patrzy na nią, kiedy tak

wędruje tu i tam, między kuchnią i dużym pokojem, gdzie wszystkie dwadzieścia trzy rośliny

doniczkowe rozwijają się bujnie i wiją wokół siebie, a potem mówi:

- Ty byłaś przedtem siwa.

- Ech - odpowiada Victoria - to jest peruka, moje własne włosy zaczęły mi wypadać, a

na łyse kobiety nie można patrzeć, więc sprawiłam sobie perukę. Podoba ci się?

- Jest interesująca.

- Interesująca, oto właściwe słowo. A teraz ruszamy w drogę. Co chcesz najpierw

zobaczyć? Zamek czy kościół? Dziś wieczór w kościele jest koncert z występami chóru, więc

moglibyśmy najpierw iść do zamku, a do kościoła wieczorem i tym sposobem oczyścimy nasze

dusze.

Julius nie zawsze nadąża myślami, kiedy Victoria mówi, ale wszystko to jest bardzo

przyjemne. W starym zamku oglądają całą masę rzeczy, a Victoria opowiada w taki sposób,

jakby ona była przy tym, kiedy to było budowane, żyła tam i chodziła poprzez sale, udzielała

dobrych rad królom i chroniła Eryka XIV przed talerzem zatrutej grochówki. Na zamkowym

podwórcu Julius musi zatrzymać się i rozejrzeć dookoła: w perłowym zmroku wydaje się, że

mury jeszcze rozbrzmiewają echem końskich kopyt, które stukotały tu przed pięciuset laty.

Juliusowi robi się zimno. Patrzy na okrągłe kamienie, sprawiają wrażenie świeżo

background image

wyszorowanych i ładnych. Pewnego razu uniósł się dym z kadzi do kąpieli, wylano brudną

wodę, krzyki i lamenty frunęły niczym ptaki ku niebu, opowiada Victoria, a jej oczy lśnią. W

pięknych pokojach z wielkimi szafami pachnie trochę starością, tak jak w jakimś starym domu

na wsi. Julius czuje to, jego nos usiłuje wywęszyć zapach ludzi, którzy mieszkali tu dawniej.

Widzi pokój lalek i stare ubrania, srebra i szkła, wielkie, zimne, nudne sale, gdzie miło

pobiegać, wywołując echo, nisze okienne, w których można siedzieć i wyglądać na rzekę i port

udając, że jest się więźniem w zamku, że jest średniowiecze, a Victoria jest królową. Ale

później Julius najbardziej pamięta zmierzch na zamkowym podwórcu, mury, które jakby

czekały na trębaczy i jeźdźców, pochodnie i brzęk trącanych o siebie pucharów wina.

Potem Victoria i Julius jadą tramwajem do miasta. Po chwili wysiadają i przechodzą

przez most, żeby popatrzeć na szkolny statek „Suo-men Joutsen” i barkę „Sigyn”. Victoria

czuje się tu jak u siebie w domu, wskazuje na maszty. Potem oboje wchodzą do wnętrza

„Sigyna”, a kiedy nikt nie patrzy, Julius kładzie się na jednej z koi w kajucie dla załogi. Koja

jest tak mała, że ledwie się w niej mieści. A jak to jest, kiedy sztorm rzuca stateczkiem jak

rękawiczką, kiedy fale zalewają pokład i sternik musi być przywiązany, żeby nie polecieć do

wody! Na pokładzie jest młody chłopak, bardzo miły, opowiada o „Sigynie”, ale Victoria wie

prawie tyle samo, co on. Rozmawiają tak długo, że Julius zdążył posiedzieć przy luku

pokładowym i powyglądać sobie na rzekę, na małe, przemykające jak strzały motorówki i na

biały parostatek przystosowany do pływania między szkierami, który wolno idzie pod prąd i

zostaje przycumowany dokładnie naprzeciwko. Potem oglądają muzeum farmacji. Jest tam

chyba jeszcze przyjemniej, bo pokoiki są malutkie, podobnie zresztą jak okienka. Później jadą

taksówką do domu, gdzie Julius i Victoria ucinają sobie drzemkę.

Budzi się wcześniej niż ona, skrada na palcach i uchyla drzwi. Leżąca Victoria sprawia

wrażenie osoby małej, starej, zniszczonej i cichej, ale we śnie także się uśmiecha. Nagle

otwiera swoje ciemnobrązowe oczy.

- Stoisz tu, gałganie, i szpiegujesz starą kobietę! Uważaj! Ja jestem prawdziwą

wiedźmą, ani się obejrzysz, jak przemienię cię w wypchanego rekina i wystawię na pokaz przy

wejściu.

- Tego nie możesz zrobić, bo skąd weźmiesz tyle miejsca?

- Och, to żadna sztuka! Wybuduję dla ciebie szklarnię w ogrodzie. Chociaż twojej

mamie będzie pewnie trochę smutno.

Julius kiwa głową. Przypomina mu się mama, samotna tam w mieście, i zaczyna go

ogarniać lekka tęsknota, ale Victoria mówi:

- Następnym razem weźmiesz ze sobą mamę. A teraz musimy się ogarnąć, bo zaraz

background image

idziemy na koncert.

Siedzą w katedrze, Julius spogląda w górę: ależ wysoka! A w bocznych niszach leżą

starzy ludzie w kamiennych skrzyniach, a na wierzchu są ich odlane kształty, ale najpiękniejsza

jest skrzynia Karin, Księżycowej Córki, z czarnego marmuru, zupełnie prosta i skromna. Z tyłu

za Juliusem rozbrzmiały na cały głos wielkie organy, chór zaczyna śpiewać. To jest tak, jakby

ogromne stado anielskich ptaków wzleciało dookoła, zupełnie jak mewy wznoszące się na

wietrze nad morzem tego dnia, kiedy to Ralf smołował łódź. Julius widzi przed sobą twarz

starego mężczyzny, zabranego potem przez karetkę pogotowia. Ta twarz także unosi się,

wszystko rośnie i staje się wyższe pod potężnym sklepieniem kościoła. Julius musi chwycić

rękę babci i ścisnąć ją, bo ogarnia go dziwne i trochę niesamowite uczucie. Ludzie siedzący w

ławkach są wszyscy tacy mali, podczas gdy Bóg fruwa dookoła niczym niewidzialny dym:

Julius próbuje wbić sobie w pamięć obraz, napisze o tym wiersz, kiedy wrócą do domu.

Kiedy wracają, jest pełnia. Wieczór jest tak jasny, a powietrze tak łagodne, że ma się

uczucie, iż to tylko rozbrzmiewająca pieśń, która towarzyszy im do samego domu - poprzez

miękkie cienie rzucane przez klony w ogrodzie - aż do zaśnięcia. Julius zasypia jak kamień, a

Victoria siedzi chwilę na brzegu jego łóżka, patrzy na niego i uśmiecha się. Przez firanki

prześwieca księżyc, jak gdyby ktoś zapalił latarnię na dworze, aby wszystkim ludziom wskazać

drogę do domu.

Miasto w lecie

Latem w mieście nastaje cisza. Julius jest sam. Najpierw jechał autobusem, potem

wysiadł i zszedł w kierunku portu i morza. Po czystym, upalnym dniu zbliża się wieczór. Ulice

są puste. Wydaje się, że wszystkie dzieci z miasta wyjechały na wieś. Telefon w domu milczy,

a jeśli zadzwoni, to jest to mama, która pyta, jak tam Julius sobie radzi. W Księżycowej Dolinie

jest gorąco i nudno, a na polach wokół przedmieścia unosi się kurz. Jeszcze trzy dni, potem

Julius może jechać do Riki i Ludviga. Ludvig był chory i leżał w szpitalu, ale teraz jest w domu

i odpoczywa. To było coś z sercem. Julius pozwala myślom błądzić, ale jednocześnie już z

daleka czuje zapach morza, wody, otwartej przestrzeni. Właściwie... właściwie to jest miłe,

kiedy wszędzie panuje taka cisza i spokój i ulice są wyludnione. Julius może sobie iść w

całkowitym spokoju. Jest ciepło, słońce lśni miękkim miodo-wożółtym blaskiem, skały nad

morzem są nim zabarwione i ciepłe. Julius siada i patrzy na morze. Na horyzoncie widać jacht,

biały żagiel wolniutko porusza się w wieczornej bryzie. Gdyby teraz był tu obok niego Długi

Lasse, gdyby miał kogoś, z kim mógłby porozmawiać - czy czułby się lepiej? Czyżby mu było

background image

źle?

Czuje się trochę samotnie, ale o czym by rozmawiał z Długim Lassem? Tak wiele się

widzi, a tak trudno o tym mówić: żagiel na morzu, chmury, które przesuwają się po niebie, cisza

na pustych ulicach, ciepło i chłód pod drzewami - wszystko takie piękne. Marki samochodów,

program telewizyjny, filmy, sport - o tym łatwiej rozmawiać.

Julius macha nogami i mruży oczy pod słońce. Gdyby słońce zbliżyło się, to świat by

spłonął. Gdyby zaczęło gasnąć, to nie spostrzegano by tego przez wiele tysięcy lat. Powoli,

powoli robi się coraz zimniej, śnieg leży nawet w lipcu, lato staje się chłodniejsze i

chłodniejsze, światło słabsze i słabsze. Wkrótce trzeba palić elektryczne światło przez okrągły

dzień. Czarny dym uchodzi z głównej elektrowni przez cały rok. Powoli, powoli następuje

najpierw wieczna jesień, potem wieczna zima. Ludzie siedzą w jaskiniach owinięci skórami,

wszystkie drzewa zrąbane, wszystkie kopalnie węgla lodowato puste, ciemne i zimne. Julius

szczęka zębami. Słońce grzeje. A gdyby tak nagle eksplodowała bomba? Skały zaczęłyby się

żarzyć, drzewa buchnęłyby płomieniami i pokurczyły się, domy zostałyby zdmuchnięte,

rozbite na drobne kawałki szkło sypałoby się dookoła, powietrze zrobiłoby się ciemne, a

ludzie...

Julius musi zdjąć okulary, szeroko otworzyć oczy, przetrzeć szkła i rozejrzeć się

dookoła: wiatr chyba przybrał na sile, białe żagle pochylają się ku morzu, które jakby troszkę

bardziej faluje, jakaś mewa krzyczy i unosi się niemal dokładnie nad Juliusem, wreszcie

ślizgowym lotem oddala się w kierunku parku i wielkich, starych drzew. Julius idzie dalej,

potem siada w nadbrzeżnej kafejce i pije coca-colę. Chwilami wydaje mu się, że wszyscy

ludzie patrzą na niego, jakby z nim było coś nie tak. W końcu jednak przestaje go to obchodzić.

Czy jest w jakiś sposób inny, może wygląda jakoś dziwacznie? A może to tylko on sam coś

sobie wmawia? Mama często mówi: „Czasami jesteś tak dziecinny, że zupełnie nie mogę cię

pojąć, a czasami zachowujesz się jak wiekowy mędrzec”.

Dziecinny staruszek. Staruszkowate dziecko w okularach. Z włosami, co zawsze są

nastroszone, i oczami, co gapią się i gapią, i myślami, które błądzą raz tu, raz tam. Nagle Juliusa

porywa taka wściekłość na siebie samego, że puszcza się biegiem wzdłuż brzegu, póki

zmęczony nie opada na ławkę na szczycie wzgórza. Dobrze mu tak: to jego wina, że jest sam.

Nikt nie chce się z nim zadawać. Sapie niczym lokomotywa, mruży powieki jak prosiak i

próbuje zerkać przez zaparowane szkła okularów.

Zapada zmierzch, miasto leży na wprost niego. Widzi tramwaje, których hałasu tu

zupełnie nie słychać, cały port z kilkoma ludźmi jak mrówki i wielką łódź z okienkami kajut jak

małe gwiazdki wzdłuż boków. Julius spogląda w niebo. Jest nieskończone, chłodne i głębokie.

background image

Im dłużej je obserwuje, tym ogarnia go coraz większy spokój. Jakaś starsza para siada obok

niego na ławce. Siedzą wszyscy troje i patrzą na ciemniejący w zmierzchu port.

- Jak pięknie - mówi starsza pani.

Stary mężczyzna kiwa głową. Julius także potakuje. Starsza pani patrzy na niego i

uśmiecha się, a on uśmiecha się w odpowiedzi. Jak niewiele trzeba, żeby czuć się samotnym na

świecie. I tak samo niewiele, żeby poczuć się swojsko.

Julius wstaje i zaczyna schodzić zboczem, po chwili na wpół biegnie, wkrótce z

rozpostartymi niczym ptak ramionami opadnie na pogrążone w letniej ciszy miasto.

Mysia Wysepka

Ludvig na wpół leży w wielkim łóżku z wyszorowanymi do połysku oparciami.

Skurczył się, twarz mu wychudła, ramiona wystające spod nocnej koszuli są jak patyki.

Wpatruje się w Juliusa tak uważnie, jakby chciał wryć sobie w pamięć jego rysy. I Julius

odpowiada mu poważnym spojrzeniem. Rozumie, że Ludvig jest ciężko chory. Uśmiecha się

do Juliusa, ale Julius nie jest w stanie odpowiedzieć uśmiechem.

- To dzisiaj jedziecie na Mysią Wysepkę?

Julius kiwa głową.

- Dacie sobie radę beze mnie. Pomożesz, ile będziesz mógł. Którą łódź bierzecie?

- Nilssona.

- Dobrze.

Ludvig przymyka powieki i zaraz je otwiera.

- Nie martw się. Złego diabli nie wezmą. Leć! Nigdzie nie jest powiedziane, że lato

będzie wiecznie.

Julius na chwilę ujmuje wąski przegub ręki Ludviga. Potem cicho wychodzi z pokoju i

idzie kawałek w dół zbocza, gdzie słońce pali, aż oczy bolą. Rika wychodzi z kuchni z

koszykiem przygotowanym na wycieczkę, a mama stoi już w dole na cyplu. Właśnie biegną

trzej wakacyjni koledzy Juliusa - Per, Lasse i Ósten. Rika znów znika w chacie, wychodzi i

mówi do Juliusa:

- Ja zostaję w domu. Weź koszyk i bawcie się dobrze. Nie chcę zostawić Ludviga,

rozumiesz mnie?

Julius rozumie, przełyka ślinę. Bierze koszyk i rusza w dół ku zatoce, w której poi się

krowy.

Mija plac Olimpijski, jak miejscowi nazywać zwykli swoją łąkę, na której zazwyczaj

background image

odbywają się zawody sportowe, i dochodzi aż do cypla. Anders Nilsson wolno podjeżdża do

pomostu dużą łodzią rybacką przez zarośniętą sitowiem rynnę i lekko jak liść dobija do

grząskiego brzegu. Jest pogodny lipcowy dzień. Julius spogląda ku chacie, ale nikogo nie

widać. Patrzy w górę zbocza tak długo, póki łódź nie skręca, biorąc kurs na Mysią Wysepkę.

Chłopcy okropnie hałasują. Milczącego Juliusa zostawiają w spokoju. Są jego kolegami. Per

jest najlepszy w skoku wzwyż, Julius natomiast nie potrafi dobrze się odbić. A Lasse i Ósten są

dobrzy w biegu na sto metrów, ale Julius za to jest najbardziej wytrzymały na dłuższych

dystansach. Lubi się z nimi ścigać, ale w tej chwili ma ich dość. Odchodzi, siada i patrzy na

łąkę, której miłą szorstkość czuje się pod stopami, kiedy idzie się ku morzu. Trzy wspaniałe

tygodnie wypełnione słońcem! Tylko że - Ludvig.

- To polega tylko na tym, żeby wszystko przyjąć bez protestu - powiedziała mama

przed wyjazdem. - To radosne i to mniej radosne, bo tak to już jest z ludźmi, którzy żyją

na tym ziemskim padole: jeśli mają być ludźmi, to muszą brać też to, co nieuchronne i rozumieć

to.

Mama mówi czasami tak, że Julius może potem przez resztę dnia rozważać to, co

powiedziała. Na przykład coś takiego:

- Kiedy starzy ludzie są zmęczeni, pragną odejść. Nie chcą leżeć długo chorzy. To

dobrze, że Ludvig może leżeć w domu i być pod opieką Riki. On bardzo źle znosił szpital.

Pomyśl też o babci. No i o Rice.

- A tata?

Mama milknie. Potem odpowiada:

- Zawsze mówił, że swoje już zrobił. Oczywiście, chętnie żyłby jeszcze dłużej. Ale nikt

nie może sam decydować, jak długo będzie żył. Tak już jest i nic na to nie można poradzić.

Dlatego najlepiej przyjąć to i nie oskarżać nikogo, ani. Boga, ani siebie samego. Trzeba tylko

patrzeć, czuć i żyć pełnią życia, na ile to możliwe. Rozumiesz?

Juliusowi wydaje się, że rozumie. Że nie można uniknąć niczego. Myśli o tym, kiedy

tak patrzy na chatę Riki i Ludviga, która jest także jego domem - przynajmniej tak to czuje - a

która teraz kurczy się w oczach i staje się coraz mniejsza ze swymi bujnymi krzakami bzu.

Mysia Wysepka przybliżyła się, łódź posuwa się w lekkiej bryzie, fale biją w dziób, od strony

motoru zalatuje benzyną, czuje się zapach lata i słońca, ryb i szlamu, morza i nieba. Na

półobrotach motoru łódź okrąża Mysią Wysepkę i wślizguje się w zatoczkę. Jest tu mała plaża i

background image

stary rybacki szałas.

Nilsson ledwie zdąża przybić, a chłopcy już wyskakują z łodzi, skaczą przez kamienie i

biegną w górę po skałach pokrytych szorstkim mchem, prosto do wędek ustawionych wzdłuż

prześwitującej ściany rybackiej szopy.

Ósten ma puszkę z robakami, ale Julius ma własną. Bierze wędkę i idzie ku ławie w

skalnej ścianie, gdzie zwykle łowi. Tamci trzej poszli na cypel, podczas gdy Anders Nilsson i

mama usiedli pod starą jabłonią. Została zasadzona, kiedy jeszcze mieszkali tu jacyś ludzie.

Teraz rośnie opuszczona, z kilkoma małymi zielonymi niedojrzałymi owocami, które

właściwie trudno nazwać jabłkami. Jakie wspaniałe zakończenie tygodnia mama wymyśliła!

Julius łowi na robaka. Starannie spluwa na przynętę siedem razy i zarzuca. Spławik leci ze

świstem. Wygląda teraz, jakby się poruszał na błyszczącej słońcem głębi, tak że Julius ledwie

zdołał zauważyć, kiedy coś się złowiło. Teraz! Czuje, jak żyłka napina się, jak coś silnie ciągnie

spławik, niemal w minutę po zarzuceniu wędki!

Juliusowi serce wali jak w chwili, gdy czeka na strzał startera rozpoczynający

długodystansowy bieg. To musi być duża ryba! A jeśli to szczupak? Wtedy zerwie żyłkę. Julius

woła chłopców:

- Chodźcie z siatką! Szybko! Przybiegają pędem, wszyscy trzej. Coś białego wije się ku

środkowi zatoczki, ciągnie.

- Trzymaj wędkę.

Julius jest teraz szybki i zdecydowany. Bywa taki, gdy trzeba. Nie wiadomo, skąd to się

bierze, ta zwinność ruchów, szybkość działania, której nie widać na zewnątrz, ale która w nim

tkwi. Chwyta siatkę podaną przez Lassego, szybko ześlizguje się ze zbocza, brodzi w wodzie.

Tamci są do tego przyzwyczajeni, pochodzą z Hóglandet, ale skąd się bierze doświadczenie

Juliusa? Stopniowo ciemny wijący się cień, który chwilami połyskuje białawo pod

powierzchnią błyszczącej wody, zaczyna poruszać się jakby ze zmęczeniem. Julius czeka,

powoli robi kilka ostrożnych kroków po śliskich kamieniach. I nagle unosi siatkę: leszcz!

Leszcz złowiony na haczyk, płaski, srebrzyście lśniący, wspaniały leszcz, nie za wielki, ale

zawsze! Julius wydaje przeciągły okrzyk radości.

Później, kiedy już słońce przesunęło się dobry kawałek ku zachodowi, Anders Nilsson

kładzie oczyszczonego i owiniętego w zwilżone gazety leszcza, z kawałkiem masła w środku,

w żar pozostały po ognisku, które chłopcy rozpalili między dwoma kamieniami.

- Szkoda, że nie wzięliśmy kopru - mówi mama - ale na szczęście wzięliśmy gazety.

Ryba się podpieka, gazety z wolna zwęglają się. Wszyscy otrzymują po pysznym

kawałku pachnącej, ciepłej i miękkiej ryby” a mewy śmieszki wrzeszczą nad ich głowami.

background image

Zerwał się wiatr, brzozy na wyspie kołyszą swoimi srebrzystymi liśćmi. „Zupełnie jakby były

zalewane wodą - myśli Julius. - Ale największe brzozy stoją po obu stronach furtki do ogrodu

przy chacie Riki i Ludviga”.

Julius zaczyna się nagle niepokoić.

- Czy nie powinniśmy już wracać?

- Jeszcze nie! - wołają chłopcy, ale mama wie, o czym myśli Julius, i mówi:

- Może Rika będzie potrzebować jakiejś pomocy, z przyniesieniem wody, kartofli czy

też czegoś innego, a i słońce zaczyna zachodzić.

Pozostają jeszcze chwilę. Chłopcy wyciągają okonie, tak że starczy na rybną zupę dla

czterech rodzin w Hóglandet. Ciemna ściana chmur pełznie wolno w kierunku

północnowschodnim, prosto z wiatrem. Anders Nilsson zerka ku morzu.

- Już czas.

Więc pozostawiają Mysią Wysepkę, która niczym jeden z chytrych żółwi morskich

unosi się na spryskujących go falach, i ruszają w drogę. Julius widzi, jak chata Riki i Ludviga

wynurza się, staje się coraz większa, niewyraźnie zarysowuję się pomost między sitowiem.

Wszystko odpoczywa w łagodnym wieczornym zmierzchu. Łapie kosz i zaczyna iść w

kierunku chaty, w końcu na wpół biegnie. Na zboczu spotyka Rikę.

- Jak się czuje Ludvig?

Plączą mu się zarówno słowa, jak i nogi.

- Śpi. Bałeś się?

- Tak.

- Chodź, zajrzymy do niego.

Kościstą, podobną do szponów, ale tak wspaniale pewną i mocną ręką Rika ujmuje dłoń

Juliusa i wchodzą razem. Drzwi są uchylone. Ludvig leży z twarzą zwróconą w ich kierunku,

bladą na białej poduszce. Nagle otwiera oczy.

- Jeszcze nie odszedłem. Ale was oszukałem!

Śmieje się gdakliwie, słabo, ale jednak.

Julius jest tak szczęśliwy, że natychmiast przysuwa krzesło do łóżka Ludviga.

- Złapałem leszcza! Zjedliśmy go! I jedenaście okoni, Rika je ma. Kiedy będę dorosły,

zostanę rybakiem jak ty!

Ludvig uśmiecha się. Leży i słucha Juliusa, a potem znów zasypia z lekkim uśmiechem

na ustach. „Może śni mu się Mysia Wysepka - myśli Julius. - Albo coś, co jest jeszcze dalej,

jeszcze piękniejsze”.

background image

Polowanie na kaczki

- Rozpieszczasz chłopca - mówi Ralf. - Jasne, że on chce także iść i polować. Nigdy

przedtem nie był na polowaniu. Nie jest mięczakiem, za każdym razem wygrywa na długich

dystansach, sam mi o tym mówił, no nie?

Julius musi przytaknąć, czuje, jak mu się w środku robi trochę gorąco: przechwalał się

zawodami, które odbyły się na łące poniżej domku Riki i Ludviga. A potem ktoś, kogo nie zna,

ale kto nosi takie samo imię, wstawił się za nim i prosił, żeby mógł wziąć udział w polowaniu

razem z Ralfem i jego kolegami.

To z powodu ptaków.

Julius przeczytał w swojej książce ornitologicznej o kaczce krzyżówce: o zielonej,

lśniącej głowie kaczora, jego białym kołnierzyku wokół szyi i żółtym dziobie, oraz o brązowo

nakrapia-nej kaczce, o ich cichym locie, z którego słychać tylko słabe poświstywanie w

powietrzu.

Julius widział dzikie kaczki u Riki i Ludvi-ga, widział też ich gniazda w sitowiu.

Polowanie musi być prawdziwą przygodą. Julius widzi siebie przemykającego wzdłuż cichego

brzegu niczym jakiś Indianin czy szpieg. Ale żeby strzelać i zabijać niewinne zwierzęta? Nie

chce domyśleć tej myśli do końca. Ale teraz, po tym, co powiedział Ralf, już za późno.

Mama rzuca na Juliusa krótkie spojrzenie, ale Julius nie patrzy na nią, tylko na usta

Ralfa, które mówią i mówią.

- W porządku, weź go ze sobą - mówi mama. - Tylko uważaj, żeby nie było jakiego

wypadku.

Mówi to chłodno, suchym głosem, jak gdyby nie obchodziło jej, co może się wydarzyć.

- To jest przynajmniej odpowiedź - mówi Ralf.

Wyruszają następnego dnia. Ralf prowadzi samochód, a jego kolega, który nazywa się

Harry, ma włosy koloru marchwi i pije w samochodzie piwo, żartuje z Juliusem, opowiada

historyjki z polowań i śmieje się tak, że aż dudni. Julius niewiele z tego rozumie, ponieważ

tamten mówi zbyt szybko.

Na miejscu, w letnim domku Ralfa, rozpalili ogień na kominku, a Juliusowi pozwolono

pomóc w przyniesieniu drewna. Potem wszyscy trzej poszli do sauny.

Julius siedzi między dwoma rosłymi młodymi ludźmi niczym cienki patyczek,

przynajmniej tak się czuje, a oni leją tyle wody na kamienie, że musi usiąść na najniższej ławie.

Później, okropnie wrzeszcząc, Ralf i Harry z pluskiem wskakują do jeziora, a Julius włazi

powoli i przepływa, z miłym uczuciem lekkości, mały kawałeczek. Zapada zmierzch, jest już

background image

przecież sierpień, a kiedy potem płyną łodzią w kierunku zarośniętej sitowiem zatoki, starając

się cicho zanurzać wiosła, powoli otula ich nadciągająca delikatna, biała mgiełka. Wschodzi

księżyc, blady i duży odbija się w cichej wodzie, której niebo użycza coraz intensywniejszej

barwy.

Ralf i Harry szykują i ładują broń. Julius musi tylko trzymać kurs łodzi. Panuje zupełna

cisza. Wślizgują się w sitowie niczym w szeleszczącą dżunglę cienkich, kruchych pni.

Nagle coś trzeszczy, wzlatuje szybkimi, pełnymi przerażenia uderzeniami skrzydeł:

pięć kaczek! Broń wali, Julius zatyka uszy. Pięć kaczek szybko jak uderzenie serca znika u

wylotu zatoki.

Julius ze świstem wciąga powietrze przez nos. O mało co się im udało! Ale Ralf i Harry

syczą z wściekłości.

Robi się cicho. Dłuższą chwilę jest cicho. Julius wiosłuje wioząc Ralfa i Harry’ego ku

brzegowi, oni tymczasem wyciągają butelkę i obaj pociągają z niej po łyku.

- Chcesz? - śmieje się Harry i wyciąga butelkę w kierunku Juliusa.

Julius potrząsa przecząco głową, już sam zapach przyprawia go o mdłości. Jego

zdaniem Harry jest głupi, nie chce mieć z nim nic do czynienia.

Kiedy łódź ma znów odbić, pyta Ralfa:

- Mogę zostać na lądzie?

- A co będziesz tam robił?

- Pójdę brzegiem do domu. Patrz, jaki księżyc. I rozpalę na kominku, nim przyjdziecie.

- To może potrwać dłużej.

- Poczekam.

- Nie lubisz polować? Nie chcesz spróbować strzelić?

- Nie, dziękuję.

Rezygnują. Julius patrzy, jak odpływają. Zaczyna iść wzdłuż brzegu. Czeka na strzał,

ale te, które słyszy, dochodzą z daleka, czyste echo niesie się nad wodą. Mija obrastające brzeg

sitowie, które trzeszczy pod stopami. Próbuje iść najciszej jak może. Mgła gęstnieje, zapada

zmierzch i ukazują się gwiazdy. W sierpniu jest ich coraz więcej. Nagle z niezbyt daleka

dolatuje odgłos strzału. Julius zatrzymuje się, potem idzie dalej, przyspiesza kroku. Widzi go

tylko księżyc, duży i cichy. Lasy zaczynają robić się czarne.

Ostatni kawałek do domku idzie już bardzo szybko. Powietrze jest chłodne, w środku

czuć zimnym dymem. Julius rozpala duży ogień na kominku, potem ostrożnie zapala oliwną

lampę i przykręca knot, żeby nie kopciła. Rozgląda się, nigdzie nie widać ani jednej książki. A

on w całym tym pośpiechu zapomniał wziąć sobie lekturę na drogę. Bierze paczkę starych

background image

gazet i zaczyna czytać.

W domku robi się gorąco. Na dworze jest ciemno. Na dachu słychać jakiś szelest. Julius

nasłuchuje. Przechodzi go dreszcz. Powoli wstaje, idzie do drzwi, otwiera je. Słyszy słaby

deszcz padający na liście i trawę, szemrzący na dachu. Słyszy zbliżające się głosy.

Błyskawicznie zamyka drzwi, gasi lampę i siada na ławce koło drzwi, wpatrując się w ogień na

kominku, gdzie polana powoli rozpadają się, a większe kawałki drewna zwęglają się i gasną.

Wchodzą Ralf i Harry.

- Siedzisz tak w ciemności, chłopcze? - pyta Ralf. - Boisz się?

- Maminsynki, maminsynki - podśpiewuje Harry, jego oczy lśnią. Zrzuca plecak na stół.

- Cholerny świat! Nie było ich tam zbyt wiele, ale jedną mamy. Chcesz zobaczyć?

Tłustą dłonią grzebie w plecaku, chwyta nieżywą dziką kaczkę i trzyma ją za nogi tuż

przed Juliusem. Miękka szyja zwisa bezwładnie, piękne, fioletowogranatowe mieniące się

skrzydła w białym obramowaniu połyskują lekko w blasku lampy, którą Ralf zapalił, głowa lśni

zielenią. Julius przygląda się uważnie. Jaka piękna! Mówi to na głos.

Ralf odwraca się i patrzy na niego, wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale

powstrzymuje się.

- Dlaczego? - pytanie wychodzi od Juliusa, jak gdyby mówił sam do siebie.

- Co: dlaczego?

Harry otworzył butelkę piwa i pije prosto z niej, patrząc na Juliusa swymi małymi,

zimnymi oczami.

- Dlaczego ludzie zabijają takie piękne ptaki?

- Żeby mieć co jeść, chyba to rozumiesz - odpowiada Harry.

- Nie masz co jeść? Ralf śmieje się.

- To jest sport, rozumiesz? A poza tym jest ich za dużo. Zupełnie tak samo jak za dużo

jest ludzi na świecie. Nie ma jedzenia dla wszystkich. A kaczki to przysmak. Nigdy nie jadłeś

pieczonej kaczki?

Julius odwraca się w kierunku ławy pod ścianą, nie podejmując pytania.

- Co chcecie z nią robić?

Nie czeka na odpowiedź. Idzie na swoją pryczę i zaczyna się rozbierać. Słyszy, jak Ralf

i Harry rozmawiają, porównują swoje strzały, narzekają ną myśliwskie niepowodzenie. Słyszy,

jak brzękają szklanki, a Harry mówi:

- Ten tam jest jakiś stuknięty, no nie? - i jak Ralf go ucisza.

Nie przejmuje się tym. Kiedy zamyka oczy, widzi wolno rozpościerające się skrzydła

kaczki, piękne, lśniące martwe skrzydła. Odwraca się do ściany i postanawia: „Nigdy więcej

background image

tutaj nie przyjadę. Nigdy!”

Zaczyna się szkoła

Nic się nie zmieniło przy drodze Ważki. Schody jak przedtem rozbrzmiewają echem, na

balkonach dalej wisi pranie, po niebie nadal suną chmury. Na Północnym Polu stoi ten sam

dźwig, nowe domy urosły, ale wyglądają tak samo jak wszystkie inne. Nic się nie zmieniło na

ulicy Słoneczników, na drodze Zachodniego Wiatru, na drodze Fiołków, na ulicy Słonecznej.

Julius bada spojrzeniem każdy dom, patrzy wzdłuż dachów i fasad.

A jednak wszędzie są małe zmiany! To nieprawda, że nic się nie zmieniło, to tylko tak

na pozór wygląda. Szałkowiczowie wyprowadzili się. Na drodze Słonecznej przed domem

Lasse-go posadzono trzy małe drzewka, jedno jest już złamane. Na północ od centrum rośnie

ogromny dom towarowy. A Karin - nauczycielka rysunków - teraz jest wychowawczynią

Juliu-sa. To cieszy jego serce. Będzie teraz mógł pisać dla niej obrazy o lecie, a kiedyś... kiedyś

może będzie mógł pokazać jej swój zeszyt pytań. Może.

Julius skręca w kierunku rynku. Nikt nie oblega fontanny, Mulle się postarzał: jego trzy

słoniowe nogi wyglądają brudno, są jakby poplamione.

„Tak powinny naprawdę wyglądać słoniowe nogi - myśli Julius. - Nogi słoni, które

depczą dookoła po glinie”. Julius stąpa podnosząc wysoko stopy, znajduje się przecież daleko

na afrykańskiej równinie.

- Julie!

Echo niesie się między szklanymi frontonami. To Elisa, która także idzie do szkoły.

Julius staje i czeka na nią. To nie brzmi wcale tak okropnie, ten Julie. Elisa zapuściła włosy, są

jak węgiel, ale szare oczy śmieją się do niego jak przedtem.

- Jaki jesteś opalony! Jak ładnie!

Bierze go pod rękę i rusza z nim drogą, opowiada, jak spędziła lato, wyciąga z niego,

gdzie był, ale ledwie słucha, bo pozdrawia wszystkich na prawo i lewo. Wszyscy są na

dziedzińcu szkolnym, cała klasa. Po rannym spotkaniu idą do klasy. Karin jest promienna i w

sercu Juliusa zapala się małe słoneczko; to będzie świetna, miła jesień!

- Mogę narysować słowami lato? - pyta, kiedy znów strumieniem wylewają się z klasy.

Karin spogląda na Juliusa.

- Wyrosłeś, stałeś się silniejszy. Oczywiście, możesz rysować słowami, ale to zrobisz

dla pana Lundella, ucieszy się. Dla mnie spróbuj narysować piórem i kredkami, i wodnymi

farbami. A może coś wymodelujesz? Tak byłoby najlepiej.

background image

Juliusowi robi się trochę markotnie, ponieważ jego pióro lubi tylko pisać. Ale

modelować? Nożyczki i papier? Kamienie i klej? Drut i nitka?

Julius robi okrągłe oczy, podczas gdy Karin wyjaśnia, jak można wykonać obraz, nie

posługując się rysunkiem. Ciepły, szary sierpniowy dzień staje się bardzo domowy. Julius idzie

do domu, pod koniec niemal biegnie. W domu ma przecież kamienie. Kamienie, które nazbierał

na Mysiej Wysepce, czerwone, białe, szare, nakra-piane, w większości małe, wygładzone przez

fale, o delikatnych i miękkich liniach, jak żywe. Jeśli przyklei je do kawałka deski, wyboruje

otworki, zbuduje bramkę z drutu, pociągnie najładniejsze nitki od bramki do kamieni, to

powstanie rodzaj wietrznej harfy, coś, co śpiewa i może poruszać się, i rzucać znaczące cienie.

Kiedy skręca na rogu w drogę Ważki, zderza się z Sixtenem.

- Uważaj, żabia kijanko!

Sixten odpycha go od siebie, ale potem mówi:

- Aha, to ty! Nie zamierzasz chyba rzucać się na mnie?

- Jeśli ty nie będziesz zaczynał.

Sixten spluwa, jest w tym dobry, obojętnie rozgląda się dookoła i mówi:

- Nie potrzebujesz się mnie obawiać, chłopczyku. Jestem zupełnie odmieniony. Sama

świętość.

Jednocześnie na twarzy Sixtena rozlewa się szeroki uśmiech. Julius spogląda na niego

zadzierając głowę - w uzębieniu Sixtena ciemnieje luka. Julius musi się roześmiać.

- Ja też.

- Muszę pryskać, chłopcze. Do zobaczenia.

- Hej.

Sixten gna w kierunku rynku. Święty! Julius zastanawia się, czy to wszystko pasuje do

siebie. Jest trochę podejrzliwy: trzeba być przygotowanym na to, że bezpośrednio po czymś

miłym może spotkać człowieka coś nieprzyjemnego. Ale dziś jest taki dzień, kiedy wszystko

się udaje. Dostaje od mamy trochę pieniędzy i pędzi po drut. Nitki i klej, no i kamienie ma w

domu. Na budowie znajduje kawałek deski. Myje ją w łazience pod kranem. Jest szara i pokryta

cementem. Tym lepiej. I kiedy w domach dookoła zapalają się światła, niebo ciemnieje, a

słońce zsuwa się niczym ognista kula, Julius siedzi i dłubie, i buduje swoją harfę wiatru. Będzie

wyobrażała dwa skrzydła nad brzegiem morza. I nie można tego inaczej nazwać niż „Skrzydła

nad brzegiem”. Najtrudniej jest umocować nitki do drutu, ale w końcu udaje się. Teraz

„Skrzydła” stoją na małej szafce nocnej Juliusa i przywodzą na myśl widok z Mysiej Wysepki,

wspomnienie rozmigotanych słońcem letnich dni, zapachu szlamu i trawy morskiej, szumu fal i

wiatru, krzyku morskiego ptactwa wysoko w górze, pod wiatr, wspomnienie pomarszczonej

background image

twarzy Riki i twarzy Ludviga - bladej, ale promiennej uśmiechem. Wszystko to ma tutaj, na

poplamionej cementem deseczce! A gdy mruży oczy, widzi jeszcze na tle kuchennego okna -

niczym tajemniczy znak na skale wskazujący morze i przestrzeń - skrzydła, które unoszą go

głęboko w sen i marzenia, marzenia o lecie.

Jesień

Julius siedzi w bibliotece i czyta. Na dworze jesień płonie złotem i purpurą, ale świerki

i sosny stoją poważne i mroczne. A niebo jest zupełnie jasnobłękitne, jak gdyby ktoś ledwie je

dotknął pędzlem umoczonym w błękicie. Spadło troszeczkę śniegu, unosi się dookoła jak lekka

mgła snująca się nad polem. Juhus czyta o królestwie Inków, o Andach, o mieście Cusco i

jeszcze bardziej bajkowym mieście Machu Piechu, położonym wysoko nad mgłami doliny

rzeki Urumbamba, i o astronomicznym obserwatorium Intihuatana, i o złotej kukurydzy, która

rośnie wszędzie dookoła w ruinach zapomnianych miast. Kiedy Julius unosi wzrok, widzi

brzozy Księżycowej Doliny, także złote. Przygląda się zdjęciu doliny Rio Vilcabamba i myśli o

miastach, które zostały zapomniane, zapadły się w ziemię albo schowały w lasach wielkich gór,

puste, wyludnione, pełne bogactw i ech głosów dawno nieżyjących Indian. Przed oknem drży

osika, lśniące czerwone listeczki dygoczą nieustannie.

Julius ma się spotkać z Długim Lassem i pójść do kina. Kończy książkę o tajemnicach

królestwa Inków i wychodzi. Wybiera drogę przez Południowe Pole. Niebo jest dalekie i puste,

pachnie jesienią, butwiejącymi liśćmi, topniejącym śniegiem, wiatrem. Trochę dalej przy

drodze jest zagajnik, dochodzi stamtąd dziwny dźwięk trzaskających gałęzi, jakby ktoś łamał

drzewa. Julius zatrzymuje się. Stoi samotnie na polu. Teraz widzi: duże zwierzę wolno porusza

się wśród cienkich pni, unosi głowę z rozłożystą koroną. To łoś! Łoś tutaj, w pobliżu

Księżycowej Doliny! Julius zastyga bez ruchu, ma takie uczucie, jakby jego serce ulatywało

niczym ptak.

Powoli, powoli łoś kieruje na Juliusa lśniące oczy. Stoją i patrzą na siebie, łoś wietrzy,

korona wznosi się jeszcze wyżej, Julius słyszy, jak zwierzę parska. A jeśli zaatakuje! Julius stoi

jak wrośnięty w ziemię. W którą stronę uciekać? I czy w ogóle uciekać? Może go to rozdrażnić

i wtedy pobiegnie za nim. Jaki wielki. I jaki potężny. Przedpotopowe zwierzę z

przedpotopowym błyskiem w oczach. Gdyby ktoś inny także go zobaczył! Nikt mu nie

uwierzy, kiedy o tym opowie. Nikt! Rozgląda się dookoła: blady zmrok, jednostajny szum

ruchu ulicznego, nieruchome domy, białawożółte pole.

Teraz ogromny łoś zaczyna powoli poruszać się. Małe gałązki łamią się. Zwierzę rzuca

background image

za siebie ostatnie spojrzenie - na Juliusa. Ale Julius nie jest w stanie go przestraszyć! Julius jest

przecież niczym mały kamień na drodze. Łoś rusza w drogę. Kroczy dumnie i miękko,

przecinając pole w kierunku skraju lasu na południu. Julius przez chwilę biegnie za nim,

zatrzymuje się, biegnie znów, staje. Na skraju lasu łoś zatrzymuje się, ciemny cień,

przedpotopowa bryła. Skąd się tu wziął? I dokąd poszedł? Jak da sobie radę między

przedmieściami, wśród szos?

Nagle zniknął. Julius stoi jeszcze chwilę. Tylko on spotkał tego łosia. Był jedynym,

który go widział. Powoli idzie przez pole - mała, ciemna sylwetka na tle wielkiej, pełnej

tajemnic jesieni.

Listopad

Blade szarawe światło sączy się przez okno klasy. Julius siedzi, wpatrując się w

zadania, które ma rozwiązać, bo jest klasówka z matematyki, i nic nie rozumie. Co to za

niepojęte cyfry, które wiją się przed jego oczyma niczym węże? O co tu chodzi? Dookoła siedzi

dwudziestu siedmiu kolegów pochylonych nad zadaniami i zawzięcie pisze. Co oni tak piszą?

Nic nie rozumie.

Julius ma zupełnie mokre dłonie. Zrozpaczony rozgląda się po klasie: szare ściany,

szare okno. Nauczyciel stoi przy oknie wpatrzony w szkolny dziedziniec. Czy jest tam coś do

oglądania? Rozciapkany śnieg, szare chmury, mrok, co oblepia poplamione ściany domów i

mokre pole’.

Julius zastanawia się, czyby się nie rozchorować. Czuje się naprawdę niedobrze. Czyż

nie kręci mu się w głowie? Naprawdę nauczyciel nie widzi, że on jest bardzo chory? A jeśli

nagle spadnie z krzesła? Jak już ułożą go na noszach, pojedzie karetką, a jeśli zawiozą go do

szpitala na sygnale, zrobią mu sztuczne oddychanie, mama zaś i nauczyciel będą stać,

załamując ręce z rozpaczy. Płacz, cisza, opuszczone do połowy masztu flagi, cała szkoła

pogrążona w smutku, dyrektor przemawia, pogrzeb, ani jedno oko nie pozostanie suche - Julius

musi zdjąć okulary i przetrzeć je.

Ale liczby przed nim ani o odrobinę nie stają się bardziej zrozumiałe.

Zaczyna znów od początku, próbując opanować panikę. Czyta, mruczy półgłosem sam

do siebie, ale to jest zupełnie tak, jakby terminologia i język były mezopotamskie, jak gdyby

ktoś, kto zna ten język, napisał dla drugiego, co też go zna. Julius go nie zna.

Cyfry i liczby mogą być piękne, kiedy się na nie patrzy w pewien sposób. Jedynka

wygląda jak maszt z małym proporczykiem. Mógłby stać na cyplu w lecie witając ludzi w

background image

słoneczny dzień. A dwójka jest trochę jak siedzący starzec, dostawi się tylko kropkę, to będzie

twarz. Z trójką już trudniej coś zrobić, można dokończyć ją cyrklem, a wtedy wyglądem

przypomina trochę bałwana ze śniegu. Czwórka jest jak postawione na głowie krzesło, na

którym można dorysować klowna. Piątka i szóstka są zupełnie do niczego, można je tylko

odwrócić i coś na nich dorysować, żeby były do czegoś podobne. Z piątki może być

ewentualnie rzeźba z drutu. Julius myśli o swojej rzeźbie, którą pokazał Karin i z której się tak

ucieszyła! Dlaczego nie może pisać i rzeźbić, zamiast zajmować się liczbami, których nie

rozumnie? Umie już przecież dodawać i odejmować, mnożyć i dzielić, i obliczać procenty. Czy

to nie wystarcza? Ludvig mówi, że to zupełnie wystarcza, i tak samo mówi Ralf i mama.

Julius rysuje na papierze długi rząd plusów i minusów. Potem rysuje ósemkę w

cylindrze i z miotłą w ręce. Potem bierze papier i gniecie go, Długi Lasse odwraca się i robi do

niego miny, ale Julius pragnie być daleko, daleko stąd. Teraz chciałby być niewidzialny. Jeśli

wstrzyma oddech wystarczająco długo, to może...

Julius przestaje oddychać. Wygląda jakby spuchł. Nauczyciel rzuca w jego kierunku

okiem, podchodzi.

- Źle się czujesz, Julius? Jesteś cały czerwony na twarzy. Masz gorączkę?

Julius dyszy.

- Kręci mi się w głowie.

Siedzi z głową podpartą rękoma, obraz ostatecznej rozpaczy.

- Najlepiej będzie, jeśli pójdziesz do domu - mówi nauczyciel. - Rozwiązałeś coś?

Julius w milczeniu kręci przecząco głową. Odczuwa jakąś fałszywą ulgę. Ale wkrótce

wszystko to z niego opadnie. W głowie ma już tylko listopadową pluchę i mgłę, i trochę na

chybił trafił poplątanych cyfr. Zbiera swoje rzeczy i rusza czując na sobie niczym swędzenie na

plecach zazdrosne spojrzenia klasy. Na dworze uderza w niego wiatr. Musi zachować w sobie

to złe samopoczucie. Jest przecież chory, a jednocześnie tak naprawdę nie jest ani trochę chory.

Czuje się dziwnie i obco. Rynek i ulice są puste, wszyscy ludzie są w pracy, wszystkie dzieci w

szkole. Idzie wlokąc za sobą nogi. Może wrócić i powiedzieć, że nic mu nie dolega poza tym, że

nie rozumie zadań na klasówce? Czy to coś pomoże? Zostanie tylko wyśmiany. A tak zupełnie

zdrów przecież nie jest. Boli go głowa. Czoło wydaje się gorące.

W domu jest cicho i szaro, zupełnie jak na dworze. Julius szuka termometru, kładzie się

i gapi w sufit. Jest sam. Patrzy na termometr: 37,2. Patrzy jeszcze raz: 37,2! Ma stan

podgorączkowy. To niebezpieczne mieć stan podgorączkowy, nie wolno wtedy wychodzić na

dwór. Julius naciąga na siebie koc, leży i obserwuje ścianę. Nagle ogarnia go uczucie miłego

spokoju: właściwie nic nie ma wielkiego znaczenia, ani szkoła, ani klasówka, ani ludzie na

background image

dworze.

Kiedy mama przychodzi do domu, Julius śpi, ale budzi się pod wpływem dotknięcia jej

chłodnej dłoni na czole. Rozbiera się i wsuwa w pościel. Dostaje do picia ciepły sok.

Wieczorem temperatura trochę się podnosi, niewiele, ale jednak. To tak trochę, jakby Julius

został wyratowany z wielkiego niebezpieczeństwa, ale tylko na jakiś czas.

Julius prosi:

- Możesz podać mi książkę do matematyki?

- Chyba nie musisz być aż tak pilny.

- Ja wcale nie jestem pilny. Po prostu nic nie rozumiem - mówi Julius. - Mieliśmy

klasówkę i nie rozumiałem nic. Udałem chorego - ciągnie Julius, patrząc na mamę

błyszczącymi oczami. - I zachorowałem.

- Teraz śpij i nie zawracaj głowy - mówi mama. - Jutro zostaniesz w domu, a potem

zobaczymy. Gaszę lampę.

Julius leży i czuje się lekki jak puszek albo skorupka jajka na wietrznym brzegu, którą

zwiewa wiatr, albo małe, czerwone piórko, które wiruje w górę ku szaremu, listopadowemu

niebu i zostaje uniesione daleko, daleko, a dookoła niego wirują małe cyfry jak mrówki,

przechodzą tanecznym krokiem obok i znikają. Pozostaje tylko pole, które wygląda jak wielki,

biały, niezapisany papier. Aż ono także znika i Julius śpi nie wiedząc, co mu się śni.

Kłótnia

Głosy wznoszą się i opadają, jeszcze brzmią cicho, Julius słyszy to silny głos Ralfa, to

niski głos mamy - co ona mówi, nie słyszy. Nie może przestać podsłuchiwać.

Mama i Ralf kłócą się. Rozmawiają o polityce i krajach trzeciego świata. Ralf mówi, że

bliższa koszula ciału niż sukmana i że zawsze tak było, każdy kraj musi myśleć sam o sobie i że

mama obraca się w ograniczonych kręgach.

- Pomyśl o chłopcu - mówi Ralf. - Tak go rozpuściłaś i rozpieściłaś, że widok

nieżywego komara wywołuje w nim wstrząs! I ty uważasz, że ja jestem egoistą i myślę tylko o

sobie! Coś podobnego!

- Nie zasłaniaj się Juliusem - mówi mama głosem, który zawsze zmusza do posłuchu.

Julius siedzi wyprostowany na łóżku. Teraz rozmawiają tak cicho, że nic nie słyszy. To

brzydko podsłuchiwać, Julius wie o tym. Ale nie może się powstrzymać. To nieprawda, że on

się boi nieżywego komara! Jest coś, czego się boi, to prawda! Bójek i czyhających,

niespodziewanych niebezpieczeństw, i jeży, co biegają w poprzek szosy, i ciemności, która

background image

nadchodzi pełzając. Boi się też, kiedy nie potrafi dać sobie rady. Ale najczęściej, kiedy trzeba,

Julius daje sobie radę. Mama zwykła mówić: „Nigdy się nie bać, to głupie”. Julius często się

boi, taki strach może trwać tylko kilka sekund, potem przechodzi. „Ten, kto nigdy nie przyznaje

się, że odczuwa strach, temu jest ciężko, bo ciągle musi udawać pewnego siebie i odważnego”.

Ralf jest chyba trochę taki pewny siebie i odważny. Czy to jest odwaga strzelać do kaczek?

Julius pamięta skrzydła ptaka, mieniące się kolory lśnią mu przed oczyma w ciemności

pokoju.

Spuszcza nogi z łóżka i idzie ku drzwiom prowadzącym do pokoju, gdzie Ralf i mama

godzą w siebie słowami. Teraz siedzą w milczeniu, każde po swojej stronie stołu.

- Kłócicie się tak głośno, że nie mogę spać. I nie boję się komarów.

Ralf patrzy na niego i mówi:

- Tak, wiem. To było głupie z mojej strony.

- W złości mówi się wszystkie możliwe głupstwa - odzywa się mama. Wstaje,

podchodzi do Juliusa i obejmuje go. - Teraz idziemy wszyscy spać, godzina jest późna, a jutro

jest dzień pracy.

Prawie wnosi go do dziupli, Julius czuje, że policzek mamy jest mokry. Obejmuje ją z

całych sił. Nie chce jej puścić i trzyma ją mocno jak w imadle.

Mama szepce:

- Ależ Julius, przecież mnie udusisz! Jaki ty się zrobiłeś silny. I ciężki. A teraz śpij.

Porozmawiamy o wszystkim jutro.

Julius słyszy, że Ralf wychodzi. Robi się zupełnie cicho. Nie powiedzieli sobie do

widzenia? Nie pocałowali się?

- Rozwiedziecie się? - pyta rano Julius, pijąc kakao.

Mama jest blada i wygląda na zmęczoną.

- Nie mamy ślubu, Julius, i wcale nie zamierzaliśmy się pobierać. Stwierdziliśmy, że nie

całkiem pasujemy do siebie. Więc na razie postanowiliśmy zastanowić się nad tym, każde z

osobna. Ralf nie będzie teraz przychodził jakiś czas. No i tyle.

Głos mamy cichnie.

Juliusowi ciężko to wypowiedzieć:

- Ale to chyba... to chyba nie przeze mnie?

Mama uśmiecha się, kładzie rękę na jego ramieniu.

- Nie, Julius, to naprawdę nie to.

- Bo ja nie lubiłem, kiedy oni strzelali do kaczek, one były takie piękne.

Mama nie bardzo rozumie, więc Julius opowiada wszystko o polowaniu na kaczki w

background image

sierpniu. Nie był w stanie mówić o tym wcześniej, to tkwiło w nim jak zakorkowane.

- A potem ja mu powiedziałem, że nigdy więcej tam nie przyjadę i jemu zrobiło się

przykro, naprawdę. I ja widziałem, że on myśli, że ja jestem prawdziwym tchórzem. Ale ja nie

jestem tchórzem. One były po prostu takie piękne; gdybyś widziała ich skrzydła... Wierzysz

mi?

- Tak, Julius, wierzę ci. Pięknych rzeczy trzeba strzec, a nie niszczyć, ptaków, roślin,

pięknych przedmiotów i miłych ludzi.

Siedzą przy stole zastawionym śniadaniem, na dworze jest jeszcze ciemno. Zbliża się

już Boże Narodzenie. W świetle latarni widać najpiękniejszy delikatny śnieg, który powoli

opada na ciemną ziemię i wkrótce cały krajobraz, domy, drogi i rynek staną się czyste i białe, a

każde drzewo będzie napełniało serce otuchą i ciszą.

Sebastian Wirbel

Na drzwiach Szałkowiczów jest już inne nazwisko, Wirbel. Wirbel, czyli po niemiecku:

wir. Skąd przybył Wirbel? Z kraju, gdzie wirują huraganowe wiatry? W mieszkaniu Wirbelów

stale panuje jednak cisza.

Ale pewnego dnia, gdy Julius wraca z książkami z biblioteki, spotyka na schodach

niedużego, okrągłego mężczyznę, ubranego w palto w dużą kratę i mały, czarny kapelusz.

Mężczyzna uśmiecha się lekko.

- Dużo czytasz, prawda? Julius zatrzymuje się.

- Oczywiście.

- Jak ci na imię?

- Julius.

- Interesujące imię. Znałem kiedyś słonia, który nazywał się Julius. Ależ nie, nie bierz

mi tego za złe, ja nie powiedziałem nic złośliwego, słonie są niesłychanie inteligentnymi

zwierzętami, a Julius był szczególnie inteligentny. Jeśli podchodził do niego ktoś z głupim

pytaniem, to unosił go i wywalał za drzwi. Trąbą.

- Za drzwi?

- Lub za okno. Ale powinienem może się przedstawić. Nazywam się Sebastian Wirbel.

Moja matka była Austriaczką, mój ojciec Szwedem. Spotkali się w cyrku. On był żonglerem,

ona połykaczką ognia. Pobrali się. Ogień i woda. Rezultatem jestem ja. Co o tym myślisz?

Zajmę ci chwilkę. Zaczekaj.

Sebastian Wirbel smyrgnął po schodach w górę i na sam koniec korytarza. Biegnie,

background image

bierze rozpęd, robi salto w powietrzu.

Wszystko odbywa się tak cicho, jakby działał jakiś tłumik.

Julius gapi się oniemiały.

Umiałem robić podwójne salto. Ale teraz jestem stary. Z trudem zebrałem trochę

pieniędzy, więc mogę nieco odpocząć. Najgorsze jest to, że w tym kraju nikt z człowiekiem nie

rozmawia. Najwięcej mieszkałem za granicą. Masz ochotę porozmawiać ze mną? Zobaczyć

moje wynalazki?

- Jakie wynalazki?

- Wszystkie możliwe pod słońcem. Latające domy. Proszek pochłaniający sól

„Łagodny”. Aparat myślący „Logos”.

- Co to jest?

- Aparat, który myśli za ciebie, kiedy sam już nie jesteś w stanie. Akurat jest zepsuty.

Chcesz zobaczyć?

Julius kiwa głową. Już od dawna nie spotkało go coś tak miłego. Filmy się wymyśla, ale

prawdziwych zabawnych ludzi nie spotyka się prawie nigdy. Julius wchodzi do mieszkania

Sebastiana Wirbela. Wprawdzie mama mówiła, że ma być ostrożny z obcymi, ale w tym

wypadku Julius nie waha się: Sebastian Wirbel jest OK. Sprawia wrażenie leciutko stukniętego,

właśnie na tyle, żeby ciemny listopadowy wieczór stał się odrobinę jaśniejszy.

Nie poznaje pokoju Szałkowiczów. Tam, gdzie znajdowały się mahoniowe meble i

srebra, i obrazy z jeleniami, wiszą teraz plakaty, jaskrawo kolorowe plakaty cyrkowe, albo

obrazy latających koni, panów i pań, ściany pomalowane na biało, między oknami płaczące

maski, niska, biała kanapa i cała długa ściana pełna książek. A przed drzwiami na balkon rzeźba

na postumencie: lśniąca sylwetka ptaka, skrzydła ledwie zaznaczone, jak gdyby właśnie zaraz

miał wzbić się w powietrze.

- Tak. Wkrótce odleci, zobaczysz. Wierzysz w cuda? Siadaj.

Julius siada na niskiej kanapie, prawie leży, i z trudem pyta:

- On tu mieszkał? Kto?

- Julius. Słoń.

Sebastian Wirbel przygląda się Juliusowi. Chłopiec sprawia wrażenie poważnego, ale

za okularami widać lekki jak iskierka błysk. Naturalnie. Myłem go w wannie.

Obaj wybuchają śmiechem, jednocześnie.

Sebastian Wirbel wyciąga rękę.

- Mów do mnie Sebastian. To brzmi równie dobrze jak Julius. A co ty lubisz?

- Książki. Chodzę do biblioteki prawie każdego dnia.

background image

- Dobrze. To jest równie ważne jak mycie zębów albo spanie. Albo stawianie pytań.

Juliusa ogarnia zapał.

- Tak samo mówił tata. I ja mam w domu zeszyt pytań, ale tam jest najwięcej wierszy.

- Oho! Pisarz! To jest coś. A o czym ty piszesz? Nie, nie będę wścibski. Możesz mieć

tyle tajemnic, ile chcesz. Ja mam także. Prawie wszystkie moje wynalazki są tajemnicami. Nikt

by ich nie zrozumiał. W ten sposób mam je dla siebie samego. Proszek milczenia „Visko”.

Przyrząd do mierzenia niewidzialności...

- Co takiego?

„Visko” sypie się do... do jedzenia, takim, co to mówią zbyt wiele, wtedy zaczynają

mówić wolniej i robić pauzy. Przyrząd do mierzenia niewidzialności, który wskazuje, że

możesz się dobrze schować, kiedy ktoś cię szuka. To znaczy nie chodzi o to, żebyś wślizgiwał

się za drzwi albo coś w tym rodzaju, tylko że możesz stać w grupie ludzi i nie potrzebujesz

odpowiadać na ich głupie pytania, ponieważ nikt cię o nic nie pyta, zostawiają cię w spokoju.

- Najczęściej tak właśnie robię w klasie. Od czasu, kiedy biłem się z Sixtenem.

- Widzisz! Może łyknąłeś z herbatą łyżeczkę niewidzialnego proszku, który

wynalazłem. Wie się o tym, kiedy się go użyje. Kiedy człowiek źle się czuje w samotności, to

tego nie używa. Kiedy natomiast pragnie spędzić miłą chwilkę właśnie samotnie, wtedy to nie

jest złe.

- Można tym sprawić, żeby inni zniknęli?

- Z tym to jest trochę trudno. Możesz spróbować z podwójną dozą „Visko”, wtedy może

całkiem zaniemówią, a to jest już zawsze krok we właściwym kierunku. No nie?

Można by dać to całej klasie. I większości nauczycieli.

Milczący nauczyciele są często najlepszymi nauczycielami. Ci, co pokazują obrazy,

grają na fortepianie, malują twarze. Albo którzy czytają z jakiejś książki, bo wtedy wszyscy

inni są cicho i słuchają.

- Karin jest taka. Zrobiłem dla niej rzeźbę, która nazywa się „Skrzydła nad brzegiem”.

Chcesz ją zobaczyć?

I w tej samej chwili Julius jest już na schodach i wraca biegiem.

Sebastian zabiera z postumentu ptaka i stawia na jego miejscu rzeźbę Juliusa.

- Hmm, hmm.

Kilkakrotnie obchodzi rzeźbę dookoła. Ona ma w sobie muzykę. Tak, to właśnie. Jeśli

dotknie jej wiatr, zacznie śpiewać, temu, który zechce słuchać. Słyszałeś ją?

Julius wpatruje się w „Skrzydła nad brzegiem”. Przed oczami staje mu morski brzeg. Słyszy z

oddali mewy śmieszki pod przyprawiającym o zawrót głowy rozjarzonym letnim ‘ niebem.

background image

- Jak gdyby ptaki śpiewały - mówi Sebastian.

Tak - mówi Julius. - Dokładnie. Skąd wiesz?

- Trzeba tylko patrzeć i słuchać, i wąchać, i czuć, i smakować, i patrzeć, i znów słuchać!

Wtedy wie się wiele i można to zatrzymać dla siebie. Tak samo człowiek uczy się z książek.

Czytanie to jakby otwarcie okna i wyglądanie na wielki szeroki świat.

- W klasie nazywają mnie molem książkowym.

- Mól książkowy ma najpiękniejsze skrzydła! To jest właściwie ptak z ogromnymi

skrzydłami, który lata wszędzie, nad całą ziemią, i widzi doliny, rzeki, drzewa. A w ciągu dnia

siedzi cichutko i śledzi ludzi: i tych, co rozmawiają ze sobą, i tych, co nie rozmawiają, i jest

ciekaw wszystkich rzeczy, których używa człowiek, a które wyglądają tak naturalnie, są zaś

takie dziwne: łyżki i widelce, ubrania i wazony, radia tranzystorowe i książki, wszystko to jest

w najwyższym stopniu godne uwagi! Jak ludzie wpadli na to wszystko? Czemu chodzą

skwasze-ni i źli wśród tylu fantastycznych rzeczy! Oni powinni widzieć świat od dołu do góry!

Żeby właściwie reagować! O, tak!

I Sebastian staje na rękach na starym mocnym fotelu, stopy sięgają niemal sufitu.

„Zaraz spadnie, zaraz potłucze się” - myśli Julius.

Ale Sebastian jednym sprężystym skokiem jest z powrotem na podłodze.

- Jeszcze mi się to udaje. Ale jak długo? Jak długo, młody człowieku? No, na

zmartwienie będzie jeszcze czas. Ważne, żeby się nie poddawać. Nie przestać marzyć. Nie

przestać robić zwariowanych rzeczy. Nie stać się podobnym do tych, których się nie lubi, tylko

spróbować ich zobaczyć, posłuchać, może ich narysować? Widzisz, Julius, świat zawsze

poruszał się dzięki tym, którzy różnią się od innych, i tak będzie zawsze. Jeśfi oczywiście ktoś,

kto jest „taki sam jak” i nienawidzi wszystkich „innych od”, nie przyjdzie i nie rzuci bomby na

całą kulę ziemską, tak że wszyscy wylecimy w powietrze. Nigdy nic nie wiadomo. Ech, teraz

potrzebuję łyżeczkę „Visko”. Mam wrażenie, że ty dasz sobie radę bez tego.

Sebastian wstaje, znika w kuchni. Po chwili wraca z kanapkami z szynką, z dzbankiem

mleka i słoiczkiem czegoś żółtego, czym posypuje swoją kanapkę.

- Spróbuj i ty.

Julius niepewnie bierze słoik i odrobinką posypuje swoją kanapkę.

- Widzisz, siedzimy pod lampą, ty i ja, tam, w ciemnym oknie.

Rzeczywiście, w lustrze okna widać, jak Sebastian i Julius siedzą pod nisko wiszącą

lampą, przy okrągłym stole. Na dworze jest ciemno, ale tutaj jest jasno, jeszcze jaśniej, odkąd

Julius znalazł nowego przyjaciela. Siedzą i rozmawiają, a od czasu do czasu uroczyście

świętują ciszę. Rośnie między nimi coś takiego, co istnieje między Juliusem i Riką, i

background image

Ludvigiem, i mamą: teraz jest ich czworo, najlepszych przyjaciół Juliusa, bo Długi Lasse jest

nim także, ale w inny sposób. Mogą we dwóch żartować i bawić się, i robić wszystko, co strzeli

im do głowy, ale na marzenia Juliusa nie ma tam miejsca.

Gdzieś ty, u licha, był tak długo? - pyta mama, która zdążyła już przyjść do domu. -

Zaczęłam się już naprawdę niepokoić! Jest po dziewiątej. Myślałam, że coś ci się

przydarzyło.

- Tak właśnie było - - mówi Julius. Posłuchaj. Na schodach spotkałem Sebastiana, który

mieszka tam, gdzie mieszkali Szałkowiczowie. On jest wynalazcą i pracował w cyrku, i może

czarować, i robić salta. I znał słonia, który nazywał się tak samo jak ja! I on umie uroczyście

świętować ciszę z „Visko” lub bez, i ma przyrząd do mierzenia niewidzialnosci, i powiedział,

że moja rzeźba ma w sobie muzykę! Co o tym powiesz, no!

Policzki Juliusa płoną.

- Fantastycznie! - mówi mama. Właśnie to samo powiedział Sebastian!

Fantastycznie!

- Możesz napisać o tym wiersz. A potem pieśń. Jutro opowiesz mi więcej o panu

Wirbelu.

Tuż przed zaśnięciem z dziupli Juliusa dochodzi mamę:

- Fantastycznie!

To tylko szept, jedno słowo posypane odrobiną „Visko”.

List od Riki

Julius otrzymał list. Dużymi drżącymi literami było napisane:

Uczeń Julius Blom, droga Ważki 5, Księżycowa Dolina.

Ładna koperta, która ma w środku bibułkę w kolorze lila, wygląda jak mały kapturek.

List był od Riki.

Kochany Juliusie, zdrowie nam dopisuje i mamy nadzieję, że tobie też. Tylko Ludvig tak

wychudł, że wygląda jak ptak. Wkrótce wszyscy odlecimy na skrzydłach. Bruno został zarżnięty,

a lód trzyma całą zatokę. Jesteśmy sami i bylibyśmy bardzo radzi, gdybyście, ty i Lena,

przyjechali tutaj. Pozdrowienia od twoich dwojga starych

Riki i Ludviga

background image

Kilka zwyczajnych linijek, które Julius trzyma w ręce, a które otwierają dach i ściany.

Nagle znajduje się tam, w ich chacie, w cieple, a Rika przypatruje mu się swymi brązowymi

oczyma, uważnie, prawie błagalnie. Czy można rozmawiać z ludźmi, którzy są bardzo daleko,

bez słów? Ludvig siedzi w swoim fotelu na biegunach i wygląda przez okno na grudniowe

niebo i padający śnieg, który delikatnie i miękko okrywa zmarzniętą na kamień ziemię. Kiedy

Julius unosi głowę i spogląda ponad pola Księżycowej Doliny, ma wrażenie, że napotkał jego

spojrzenie. Rika otwiera Biblię, jej pomarszczona twarz jaśnieje nie tylko od żaru w piecu, ale

także wewnętrznym spokojem. Rika ma swój własny świat, jest przygotowana. „Ludvig tak

wychudł, że wygląda jak ptak”. Julius rozumie: Ludvig wkrótce odejdzie i już nie będzie można

z nim rozmawiać, patrzeć na niego. Oczy Juliusa napełniają się łzami, przeciera je wierzchem

dłoni i wydmuchuje nos w papierową chustkę, trąbiąc przy tym podobnie jak Ludvig.

Julius gwałtownie zatęsknił za Hóglandet. Wydaje mu się, że to wczoraj, a nie w

sierpniu, widział robaczka świętojańskiego w trawie pod starą jabłonią. Ukląkł w wilgotnej

ziemi, zbliżył twarz do samotnej zielonkawej latarenki i zobaczył cały świat: łodygę kwiatu tak

dużą jak drzewo, trawę niczym olbrzymie ostre oszczepy, pełne tajemniczości ścieżki

prowadzące w głąb trawiastego lasu i blask rzucany przez nigdy nie gasnącą dżunglową lampę.

Najmniejsze stało się dużym, chyba po to, aby zachwycić się nim o wiele bardziej niż dobrze

znanymi drzewami przed domkiem Riki i Ludviga i ścieżkami prowadzącymi w dół ku jezioru.

To jest trochę tak, jak gdyby Julius zabrał ze sobą do Księżycowej Doliny zielony świat

robaczka świętojańskiego. Myśli o tym teraz, kiedy siedzi nad listem Riki. Tylko tam, u nich,

mógł to odkryć: piękno w czymś najmniejszym albo najbardziej zapomnianym.

A tutaj, w dwupokojowym mieszkaniu przy drodze Ważki, co jest tutaj - poza

wszystkimi „nowoczesnymi wygodami”?

O, tu też jest wiele ciekawego. Kiedy Julius opowiedział Ludvigowi o robaczku

świętojańskim, Ludvig odparł z namysłem:

- Wszędzie jest wiele do odkrycia, Julius. Nie tylko wokół świetlika. Trzeba mieć

światło w sobie, wtedy widzi się wszystko, co człowieka otacza. Spojrzyj na ten nóż, zrobił go

mój ojciec. Przypatrz się żyłkom na trzonku. Wyglądają jak fale piasku. Ile rąk używało go,

gładziło dotykiem rękojeść. Ten nóż przetrwał sztormy i ciszę morską, mrozy i upały. Drewno

jest twarde i jednocześnie miękkie, jak wypolerowane do połysku kamienie. Tak, Julius, jeśli

ma się oczy otwarte, widzi się przedziwne rzeczy. A ten widelec, który trzymasz w ręce, a

tamten miedziany dzbanek... Jedno i drugie pochodzi z okolic mojej matki. Dzbanek ma

dwieście lat. Takiego wieku nie dożyjemy ani ty, ani ją. Ale chodzi o to, żeby próbować

rozwijać się wewnętrznie tak długo, jak tylko można.

background image

- Póki nie wyruszy się w drogę nogami do przodu, to jest, widzisz, najważniejsze -

dopowiada Rika. - Ale trzeba być bogatym duchowo i nie zadawać się z drapichrustami.

Julius słyszy i widzi ją, jak gdyby była tuż obok. Nie może powstrzymać się od

śmiechu, ale zarazem odczuwa smutek. Ludvig jest taki chudy...

Wkrótce łopatki tak mi wyrosną, że zmienią się w skrzydła - powiedział Juliusowi przed

jego wyjazdem.

Siedział w swej kraciastej koszuli, z białym, kilkudniowym zarostem na starej żylastej

szyi, ale patrzył na Juliusa tak jasnym i badawczym wzrokiem, jak gdyby nigdy przedtem go

nie widział.

Julius siada i pisze, wysuwając koniec języka, włosy ma nastroszone.

Kochana Riko i kochany Ludvigu, dzięki za list. Tak się ucieszyłem, kiedy napisaliście.

Widziałem niesamowicie białego Ducha, to byl Łoś. Śnieg pada, a ja napisałem wiersz, który

ma tytuł: „Jest tak cicho, że słyszę siebie”. A ten wiersz jest nowy:

Motyle śpią.

Z białymi skrzydłami.

Przyjdzie wiosna.

I. z budzą się..

Wtedy przybędę.

Do was.

Julius jest zadowolony z wiersza. Powinien zakończyć nim list.

Ale przypomina sobie, że wkrótce jest Boże Narodzenie, i dopisuje:

Uważajcie na siebie i miejcie się dobrze, czego życzą

Lena i Julius

Potem chwilę siedzi nieruchomo i słucha wszystkich słabo dochodzących z zewnątrz

dźwięków niezmordowanego świata, który pędzi poprzez przestworza jak lśniąca kula w

wibrującej ciemności.

Deszcz w grudniu

Deszcz w grudniu! Julius wpatruje się przez okno, jak płyną i płyną łzy nieba. To zbyt

smutne! I to teraz, kiedy Julius wyciągnął ozdoby choinkowe. Już tylko cztery dni do Bożego

Narodzenia, a w szkole jego klasa wystawiła „Trzech Króli”. Julius niósł gwiazdę. Na scenie

było tyle reflektorów, że w ogóle nie widział publiczności. Ollemu odpadła broda, był jednym z

Trzech Króli. A potem każdy otrzymał torebkę słodyczy i były tańce. Kiedy wrócili do klasy,

background image

okazało się, że większa część torebek ze słodyczami zniknęła, ktoś je wziął. Pan powiedział, że

tego, który zawinił, będzie w czasie świąt strasznie bolał brzuch, ale nie była to zbyt wielka

pociecha. To było może sprawką bandy spod Mulle, bo cały czas byli bardzo aktywni.

Juliusowi nie jest żal, nie jada słodyczy, są zbyt drogie, a przy tym robi mu się jakoś mdło. Tak

samo jak podczas oglądania telewizji ma jakby mdłości w oczach. Koledzy z klasy Juliusa

zawsze okropnie się dziwią, że on nie ogląda telewizyjnych seriali. Co? Nie widziałeś „Piany”?

Czyś ty głupi? Macie tylko czarno-biały telewizor?

Julius nie odpowiada na takie pytania, żeby uniknąć kłótni. Kiedy jest w odpowiednim

nastroju, wybiera sobie jakiś dobry program o obcych krajach albo o technice, a czasami ogląda

też jakiś dobry stary film. Ale Julius ma stale przed oczyma tyle obrazów, które tworzy jego

własna fantazja i które rodzą się pod wpływem książek, a nie są przeżutą papką telewizyjną! W

telewizji połyka się bez przerwy obrazy innych, to jest tak, jak gdyby było się karmionym

niczym niemowlę. Julius może czytać książki do trzeciej nad ranem, ale przy telewizji zasypia,

głowa mu się kiwa, kiedy siedzi u Lassego, gdzie cała rodzina wgapia się wieczorami w ekran

telewizora: ojciec z nogami opartymi o stół i ze szklanką piwa w ręce, mama robiąca na drutach

i starsza siostra żująca gumę. I gdy na ekranie ludzie są zabijani na prawo i lewo, a strzały

odbijają się echem we wszystkich domach Księżycowej Doliny, Julius wytrzeszcza oczy, żeby

nie zasnąć.

W domu natomiast jest ożywiony. Tutaj ogląda to, co chce oglądać, gdy przewraca

kartki książek. To dziwne, ale tak jest. Mama reaguje tak samo, zasypia przy telewizji. Więc

słucha radia, słuchowisk czy muzyki, albo nastawia płytę. Teraz właśnie Julius słyszy, jak

piękny głos śpiewa: Już listopad, czy pamiętasz tamten łagodny sierpień. Mama siedzi zupełnie

bez ruchu na kanapie, a Julius widzi, że ona pamięta i że jest jej smutno.

Dlaczego? Że Ralf już nie zagląda? Że rok wkrótce się skończy? Że Ludvig wciąż

chudnie i chudnie, jak napisała Rika. Julius siada w drugim końcu kanapy i oboje wsłuchują się

w pieśń. Na parapecie stoją „Skrzydła nad brzegiem” i szarawe światło przesącza się pomiędzy

cienkimi nitkami.

- Jeśli dotknie ich wiatr, to zaczną śpiewać, dla tych, co chcą słuchać.

- Co?

Julius znów mówił sam do siebie.

- To Sebastian Wirbel tak powiedział. Zaprosimy go do nas? On mówił też, że nikt z

nikim nie rozmawia w tym kraju.

- Tak powiedział? - mama sprawia wrażenie zadumanej, pociera dłonią czoło. - Zawsze

jest ciepła kawa w dzbanku, jeśli ma ochotę na filiżankę. I bułeczki świeżo upieczone na Boże

background image

Narodzenie.

Julius błyskawicznie jest za drzwiami i dzwoni do Sebastiana Wirbela. Sebastian

ucieszył się na widok Juliusa, a jeszcze bardziej ucieszyło go zaproszenie. Idą więc i Sebastian

całuje mamę w rękę. Nagle wszyscy troje stają się weseli i gadatliwi. Sebastian opowiada o

swoim życiu w cyrkowych wozach, o wojnie i swoim ojcu, który był żonglerem, i o swojej

matce, która była połykaczką ognia. Tato mamy był monterem, mama mamy zajmowała się

domem, a tata Juliusa był chory i umarł. W Austrii siedzi się w kawiarni całymi dniami, a Julius

był z Riką i Ludvigiem w cukierni. Było tam krzesło z zepsutą nogą, tak że jeden dziadek usiadł

i znalazł się na podłodze. Mama opowiada o tym, jak jechała autostopem do Paryża. Sebastian

też tam był.

- Ile ty właściwie masz lat? - pyta Sebastiana mama.

- Ja jestem wieczny, nie wiesz? Czas to jest tylko coś, co przepływa obok. Jeszcze jest

mało czasu, jeszcze jest dużo czasu, czy to odgrywa jakąś rolę? Najważniejsze, żeby z

właściwej perspektywy patrzeć na miejsce, w którym się człowiek znajduje. Na przykład - tak!

I Sebastian staje na głowie. Szary grudzień staje się fantastyczny, a nadchodzące Boże

Narodzenie przygodą. Mama ma delikatne rumieńce na policzkach, jej głos jest młody i

radosny. A Sebastian robi czary bułeczki znikają.

- Za dwa dni tak zaczaruję - mówi - że przestanie padać deszcz, a spadnie śnieg.

Poczekajcie tylko. Siedźcie cichutko przez chwilę. Skoncentrujcie się na płatku śniegu,

jakimkolwiek, takim wirującym ku ziemi. Musicie mieć nadzieję, głęboką nadzieję.

Siedzą wszyscy troje i mocno zaciskają oczy. Tworzą ciszę. W marzeniach przywołują

śnieg. Czują jego zapach. Widzą, jak błyszczy. I śnieg prawie że jest. Czy to nie wystarcza?

Zimowy wiersz

Julius pisze zimowy wiersz. Puste strony zeszytu pytań rażą go swoją bielą w oczy.

Pisze:

Teraz jest znów zima.

Niechętnie patrzy na ten wers. Jaki głupi! To mogłoby równie dobrze pojawić się

gdziekolwiek, w komunikacie meteorologicznym albo w rozmowie. To jest takie banalne.

Julius chce, żeby jego zimowy wiersz był inny, żeby był jego własny. Czyż nie chodził

dookoła i nie patrzył uważnie? Co to było, co widział ostatnio, będąc na Południowym Polu?

Pisze:

Drzewa pokrył szron. Zima je naznaczyła. Są ze szkła.

background image

„Lepiej - myśli Julius. - Ale to nie wystarcza”. O czymże to mówiła ta hałaśliwa

rodzina, którą spotkał?

Wszyscy mówią: krajobraz z bajki!

Lecz bajka jest tutaj.

W płatkach, które padają.

Jeden za drugim.

W słońcu, które jest czerwone od mrozu.

I lesie, co stoi mroczny.

Między śniegiem i chmurami.

„Teraz jest prawie gotowy” - myśli Julius. Jest na dworze, wśród swego krajobrazu, jak

gdyby unosił się nieco ponad ziemią, jak gdyby nie było wokół niego ścian i dachu.

Teraz śpiewa samotny ptak i nikt nie słucha pieśni.

„To za smutny koniec” - myśli Julius, więc dopisuje:

Tylko ja.

Podpisuje swoim nazwiskiem: Julius Blom. A potem czyta cicho od początku,

poruszając wargami. Może być. Oto jego wiersz:

Zimowy wiersz

Drzewa pokrył szron.

Zima je naznaczyła.

Są ze szkła.

Wszyscy mówią: krajobraz z bajki!

Ale bajka jest tutaj.

W płatkach, które padają.

Jeden za drugim.

W słońcu, które jest czerwone od mrozu.

I lesie, co stoi mroczny.

Między śniegiem i chmurami.

background image

Teraz śpiewa samotny ptak.

I nikt nie słucha pieśni.

Tylko ja.

Julius Blom

Znów Boże Narodzenie

W dzień Wigilii spadł śnieg. Pada niczym najlżejszy dymek poprzez mroźne powietrze

i rozświetla ciemną ziemię. Jest przyjemnie. Jak co roku idzie Julius z mamą na cmentarz. Ale

tym razem jest też Sebastian, który odwiedzi grób swojej żony. Tysiące światełek chwieją się w

słabym wietrze, a wszystkie kroki toną w ciszy.

- Weź mnie pod rękę. Jeśli upadniemy, to wszyscy troje - mówi Sebastian. - - To byłoby

jednak dziwne. Przecież chodziłem po linie i umiem stać na głowie, i robić salto, więc dlaczego

nie miałbym ustać na moich własnych nogach?

„W ustach kogoś innego mogłoby to brzmieć jak przechwałki - - myśli Julius - ale kiedy

mówi to Sebastian, to ma się wrażenie, że żartuje z samego siebie, a to jest sztuka, którą nie

wszyscy potrafią. Może to jest równie trudne jak sztuka stania na głowie? Jak to mawia

Sebastian: Jeśli nie umie się stać na głowie i patrzeć na świat z dołu do góry, to jest też

trudno stać nogami na ziemi”.

Sebastian rozumie przez to pewnie, że nie należy wszystkiego traktować jako coś

oczywistego, lecz rozglądać się dookoła świeżym spojrzeniem.

Julius przypatruje się przystrojonym w szron drzewom, które delikatnie odbijają się na

tle szaroróżowego nieba, rozjaśnionego światłami całego miasta. Wszędzie poruszają się

ciemne sylwetki, jest cicho, ale nie odczuwa się samotności, jak gdyby tu, na cmentarzu,

łączyło wszystkich coś wspólnego, pragnienie ciszy. Sebastian idzie w swoim kierunku, a

Julius z mamą w swoim, ale postanawiają spotkać się przy głównym wejściu.

Mama kładzie świerkowy wianek na ciemnym kamieniu, a Julius oporządza trochę

dookoła i zapala znicz. Chwilę stoją w milczeniu, potem wolno odchodzą. Julius czuje się

starszy od zeszłego Bożego Narodzenia, jak gdyby teraz wiedział więcej, a nie o wszystkim

mógł mówić. Mama bierze go pod rękę. Powoli zaczynają padać wielkie, ciężkie płatki śniegu.

Przy wejściu stoi już Sebastian, unosi rękę. Machają mu w odpowiedzi i mama mówi:

- A może chciałbyś spędzić z nami wieczór? Jeśli tylko masz ochotę i nie chcesz

siedzieć sam.:. A może lubisz posiedzieć samotnie?

- Czasami tak, czasami nie. Ale dziękuję za zaproszenie, zaświtało niczym światło w

background image

ciemności. Przyjdę chętnie.

Julius jest zadowolony, bo ta sama myśl przyszła i jemu do głowy: żeby Sebastian

spędził razem z nimi dzisiejszy wieczór. Ma dla niego prezent na Gwiazdkę, da mu swój

zimowy wiersz.

Kiedy wracają do Księżycowej Doliny, zatrzymują się na moment na kładce

przerzuconej nad drogą Ważki i patrzą w stronę Południowego Pola. Jest zupełnie

bezwietrznie, niebo przejaśnia się, spokojny biały księżyc prześlizguje się poprzez chmury.

Teraz Księżycowa Dolina jest naprawdę doliną księżyca. Domy rzucają czarne cienie,

ale światła palą się we wszystkich oknach, palą się także światełka na choinkach. Sebastian

mówi cicho:

- Wkrótce znów skończy się rok wypełniony małymi zdarzeniami, które ledwie się

zauważa, ze smutkiem i radościami, i tym czymś cudownym, że się go przeżyło w zdrowiu i

widziało wszystko, co człowieka otacza, ziemię i gwiazdy, i rodzinę Blom.

Nie mogą się nie roześmiać. A potem mama mówi:

- Pamiętasz, Julius, co powiedziałeś rok temu, kiedy szliśmy cmentarzem, a ty

zatrzymałeś się i spojrzałeś w górę na niebo?

Julius ma tamten obraz przed oczyma. - Że niebo to obrus, a gwiazdy to dziurki w tym

obrusie?

Mama kiwa głową.

- Musi tam świecić bardzo silnie - - mówi Sebastian z namysłem.

Julius i Lena patrzą na niego i myślą, że jest tak, jakby znali go wiele lat. Potem Julius

mówi:

- To oczywiście tylko fantazja. Gwiazdy to ciała niebieskie.

- W niezmierzonej przestrzeni - mówi Lena. - W odległościach bez granic.

- Fantazja to nie jest żadne „tylko”. To coś olśniewającego. Marzenia są drogocennym

darem. Starożytni Grecy wyobrażali sobie, że kiedy planety poruszają się, powstaje przy tym

muzyka, której nikt nie słyszy. To wspaniałe! Słuchajcie!

Stoją i wsłuchują się w ciszę, która nigdy nie jest prawdziwie cicha, w muzykę, której

nikt nie słyszy i która pochodzi może z przestrzeni przez nikogo nie widzianej. Tak ogromny i

szeroki jest świat.

Kiedy oni przestaną istnieć, pozostanie niebo i ziemia, i Księżycowa Dolina ze swymi

mrocznymi cieniami i świecącymi oknami.

I niebiańską muzyką.

background image

S

S

p

p

i

i

s

s

t

t

r

r

e

e

ś

ś

c

c

i

i

Postacie i miejsca akcji ..................................................................................................................................... 2
Sen o aniele Beatrice ......................................................................................................................................... 3
Wielka, jasna przestrzeń .................................................................................................................................... 5
Sikorka ............................................................................................................................................................. 7
Wiedźma i lew .................................................................................................................................................. 9
Ujadający pies ................................................................................................................................................ 11
U Riki i Ludviga ............................................................................................................................................. 13
Zeszyt pytań ................................................................................................................................................... 15
A gdyby obraz w lustrze mógł mówić? ............................................................................................................ 17
Długi Lasse..................................................................................................................................................... 18
Tajemny język ................................................................................................................................................ 21
Julius sowa ..................................................................................................................................................... 22
Ralf ................................................................................................................................................................ 24
Przedwiośnie .................................................................................................................................................. 26
Niepokój ......................................................................................................................................................... 27
Wiersze .......................................................................................................................................................... 30
Opiekun do dzieci ........................................................................................................................................... 33
Muzyka .......................................................................................................................................................... 36
Bójka .............................................................................................................................................................. 38
Elisa ............................................................................................................................................................... 42
Marzec ........................................................................................................................................................... 45
Wymarzone miasto ......................................................................................................................................... 46
Tam zawsze jest lato. ...................................................................................................................................... 47
Jeż .................................................................................................................................................................. 48
Odwiedziny Riki i Ludviga ............................................................................................................................. 50
Odwiedziny u Elisy ......................................................................................................................................... 54
Na przystani ................................................................................................................................................... 56
Wspinaczka .................................................................................................................................................... 59
Jest tak cicho, że słyszę siebie ......................................................................................................................... 61
Victoria .......................................................................................................................................................... 63
Miasto w lecie ................................................................................................................................................ 66
Mysia Wysepka .............................................................................................................................................. 68
Polowanie na kaczki ....................................................................................................................................... 72
Zaczyna się szkoła .......................................................................................................................................... 75
Jesień ............................................................................................................................................................. 77
Listopad ......................................................................................................................................................... 78
Kłótnia ........................................................................................................................................................... 80
Sebastian Wirbel ............................................................................................................................................. 82
List od Riki ..................................................................................................................................................... 86
Deszcz w grudniu ........................................................................................................................................... 88
Zimowy wiersz ............................................................................................................................................... 90
Znów Boże Narodzenie ................................................................................................................................... 92


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1125806 Bo Carpelan Bojka
Verne juliusz Z Ziemi na księżyc
Verne Juliusz Wokół Księżyca
Verne Juliusz Z Ziemi na Księżyc
Verne juliusz Z Ziemi na księżyc
Wokół Księżyca (dodany brakujący epilog) Verne Juliusz
Verne Juliusz Z Ziemi na księżyc
Juliusz Verne Z Ziemi na księżyc
Wokół Księżyca (dodany brakujący epilog) Verne Juliusz
Verne Juliusz Buntownicy Z Bo
Juliusz Verne Wokół Księżyca
choroby wirus i bakter ukł odd Bo
1 bo
BO WYKLAD 03 2
BO W 4
chlamydiofiloza bo i ov
BO I WYKLAD 01 3 2011 02 21

więcej podobnych podstron