Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Copyrights to:
Wirtualne Wydawnictwo „Goneta” Aneta Gonera
www.goneta.net
ul. Archiwalna 9 m 45, 02-103 Warszawa
Okładka: Monika Owieśna
corvux@rsb.pl
ISBN: 978-83-62041-12-1
Wydanie I
Warszawa, luty 2010
Plik ePUB opracowany przez iFormat sp. z o.o. 2011
Notka o autorze:
Jacek Jarecki (1963) — mieszkaniec Goliny, niewielkiego miasteczka koło Konina. Do
obecnego swojego pisarstwa wrócił po dwudziestu latach przerwy. Wcześniej pisał
komentarze do wydarzeń politycznych. Potem doszedł do wniosku, że lepiej
postrzegane są takie komentarze w wersji humoresek z tym humorem na odpowiednim
poziomie. Nie trzeba być wybitnie spostrzegawczym by dostrzec, że nasza współczesna
literatura cierpi dotkliwie z powodu braku tekstów pozornie ulotnych, tekstów nie
podlanych ciężkimi egzystencjalnymi sosami. Pisał też wiersze, drukowane pojedynczo w
różnych gazetach. Ma na swoim koncie również tomik, który sam autor określił jako taki
„podziemny", bo z drutem kolczastym na okładce.
Pisanie to rodzinne hobby. Autorowi udało się spotkać na swojej drodze życiowej
wspaniałą żonę, która również trudni się pisarstwem. Ma trójkę dzieci. Jest też młodym
dziadkiem.
„Amazonia w weekend" to nie książka przyrodnicza ani przewodnik. Amazonia to
nawiązanie
do
gąszczu
dziczy,
jaka
nas
otacza,
gdzie
człowiek
jest
najniebezpieczniejszym stworzeniem ze swoimi emocjami, charakterem, zwyczajami i
wygodnym życiem. Tak sobie Autor zatytuował zbiór humoresek, wyśmiewających
różne zdarzenia sytuacyjne z historii nie tylko politycznej zaszłej i obecnej. Nawet, jeśli
ktoś dotrze do historii pt. „Zabójca cebuli" lub „Ucieczka z wolnej Europy", to też
dotyczy to teraźniejszości, mimo że tło zdarzeń wydawałoby się osadzone w jakiejś
nieokreślonej przyszłości. To są przestrogi przed tym, do czego możemy dojść, jeśli...
Historie Pana Jareckiego mają celną pointę, trafiają w sedno historii, wyłapując i
wyjaskrawiając głupotę ludzką dziwne zdarzenia w sposób bardzo groteskowy. Czasem
się śmiejemy, a czasem historia wymusza na nas refleksję nad tekstem podczas
czytania, wyobrażając lub przypominając sobie czasy, o których pisze autor. W życiu
dobrze jest się nie tylko uczyć, ale i bawić lub wręcz uczyć poprzez zabawę i śmiech. W
końcu życie samo w sobie jest zbyt poważne, żeby nie zauważać krotochwili dnia
powszedniego, żeby nie wyśmiać tego, co należy wyśmiać — w naszym mniemaniu
uchodzącym za śmiesznotę czy wręcz bzdurę. Czasem bohaterem takiej historyjki jest
słowo czy myśl, którego historię autor ubrał w przejaskrawioną dykteryjkę. Pan Jacek
Jarecki ceni sobie nie tylko wielką literaturę przez duże „L", ale przypomną też o istnieniu
też innych pisarzy od sensownego stawiania literek, jak Haszek, Zoszczenka, Twain,
Topor, Wiech. Jacek Jarecki podkreśla, że uwielbia niezobowiązujący, hulaszczy sznyt
staropolszczyzny. Wziętą z życia soczystość dialogów, którą mamy zupełnie za darmo
na co dzień. Autor zaznacza również, że bardzo lubi swoich bohaterów. Nawet tych,
którzy łobuzują!
Na co dzień Pan Jacek Jarecki wkleja swoje teksty na portalach internetowych:
„tekstowisko", „niepoprawni", „salon24" i w wielu innych równie zacnych miejscach.
AMAZONIA HISTORYCZNA
Maj 1410
Idzie sobie przez łąkę agresywny Krzyżak. A taki jest wkurzony, że aż się trzęsie.
Gorąco jak cholera, a przyłbica coś mu się obluzowała i opada.
I za każdym razem tak nieprzyjemnie zabrzęczy. Łąka mu śmierdzi, a takie małe
żółte kwiatki doprowadzają go do szału.
— Jeszcze — mówi na głos — tych kwiatków tylko tu brakowało, takich w ten i nazad
owakich!
Patrzy, a tu motyl bezpański sobie fruwa, a nieco dalej zajączek nieprzyjemny słupka
wykonuje i na Krzyżaka spogląda.
„Zajączka nie dogonię, ale tego motyla załatwię" — pomyślał i zaraz go chciał
mieczem przepołowić. Jednak, czy impet wziął za wielki, czy słońce go oślepiło... dość,
że motyla nawet nie drasnął, a sam się wyłożył jak długi.
Jakby ktoś szafkę z garnkami przewrócił.
Leżąc, zaczął się zastanawiać, czemu on właściwie jest taki wkurzony? Odsunął
przyłbicę i na chmury patrzy.
Jedna chmura do barana podobna, a druga jakby rycerz leżący.
„Coś za bardzo ta chmura do mnie podobna, tyle tylko, że na niebie leży, a ja na
ziemi".
I już miał się wkurzyć na chmurę, ale w końcu sam się tą ogarniającą go wściekłością
rozśmieszył.
Spojrzał w prawo i przez chwilę patrzył na majaczącą w oddali twierdzę.
„Gdybym miał konia, byłbym na miejscu przed szesnastą ale nie będę".
Na pocieszenie wyjął z puzderka zegarek i jeszcze raz dokładnie go obejrzał.
Posłuchał, jak tyka, i pobimbał sobie tym zegarkiem przed nosem. Ot tak, z pustoty. Nikt
takiego w całym zakonie nie ma. Chiński, a jakby szwajcarski. Niby podróbka, ale jaka
świetna! Koperta bez dwóch zdań złota.
„Otto von Ryngraf wygrany od Moskali w karcięta zegarek marki Wostok może sobie
wsadzić!".
Aż się roześmiał. Zegarek niewątpliwie wart był konia. Tym bardziej, że koń też był w
pewnym sensie podróbką.
„Swoją drogą ci Żmudzini to sprytny ludek. Ledwie w Malborku dobrą kolekcję kaset
wideo zgromadziliśmy. Żmudasy już dvd mają. Nie dość, że zmienili format, to
odtwarzacz działa sam z siebie. Słońce świeci na taką płytę i dvd działa. A my musimy
kieratem ciągle kręcić, że niby jakieś dynamo. Co to, cholera, za oglądanie filmu, jak się
wkoło telewizora biega z jęzorem na wierzchu?" — rozmyślał sobie agresywny Krzyżak i
wtedy sobie przypomniał, dlaczego był taki zły.
„To przez tę technikę! Psie krwie Polaczki, technologicznie poszli do przodu i żaden
bez laptopa się z domu nie ruszy. Bitwa. Z bitwy lajfują i nas ośmieszają na swoich, pożal
się Boże, rycerskich blogach. U nas wielkie mecyje. Jest niby dostęp do netu, ale raz, że
na korbę, a dwa, że Mistrz pod pozorem ochrony moralności wszystkie fajne strony
kazał zabić dechami na amen. Polaczki tacy owacy i każdy na swobodzie łazi.
Ale żeby Żmudzin — gęba taka, że nie wiadomo czy człowiek, czy niedźwiedź —
antenę satelitarną na dębie montował? Żeby taki gruby dzikus mnie, rycerzowi
zakonnemu, wykłady o współżyciu seksualnym wielorybów, o wielorybach wykłady
robił? Bo niby ma jakiś kanał przyrodniczy na tej satelicie".
W końcu należawszy się do syta, w obawie by nie zasnąć, bo to i skowronek się
odezwał, i słoneczko ostro przygrzewało — wstał, płaszcz otrzepał, zegarek schował i
ruszył w kierunku twierdzy, aby zdążyć chociaż na kolację. Pocieszała go myśl, że już
niedługo ruszą na tych dzikusów, a przy okazji takiej bitwy — wiadoma rzecz — łupy.
Miał nawet spisane na kartce wszystkie rzeczy, które musiał zdobyć. Laptop — wiadomo
— na samej górze tej listy.
Rozmarzył się, a idąc, aby lepiej mu się maszerowało, włączył walkmana i akurat trafił
na piosenkę pasującą do sytuacji:
„[...]to był maj, pachniała Saska Kępa, płaszcze krzyżackie na sznurze schły i
powiedział von Jungingen dzielny... itd.[...]" Przeszedł dobre pięćset metrów i się
zatrzymał. „O k...a! Zapomniałem miecza!".
I zawrócił, znowu wkurzony, jak nie wiem co, a zajączek obserwował go czujnie z
bezpiecznej odległości.
Krzyżacka wojna w sieci
— Bracie Hugo! Wiem, że to z gorliwości, wiem, że wojna w to też wojna, ale to
trochę głupie, co napisałeś.
— Może i trochę przegiąłem, ale zobacz bracie, ile mam komentów!
— No tak, ale ten ich Jagiełło to jest Litwin dopiero co ochrzczony i nijak na Żyda nie
pasuje.
— Może i nie, ale informacja się roznosi. Patrz, co Zyndram z Maszkowic napisał na
swoim blogu, że zacytuję tego opoja: „Krzyżacy już w zakłamaniu i idiotyzmie swoich
plotkarskich stron internetowych...". I tak dalej w tym stylu. Napisał, bo się wkurzył, ale
już mu tam komentatorzy parę szpilek wsadzili. Popatrz na to: „Zyndram, ty pijanico,
razem z tym swoim Żydkiem, co tron za pieniądze zrabowane podatnikom kupił, trzym
się z daleka od Krakowa, bo ci mordę obijemy!".
— Niech ci będzie, ale już daj spokój. Zobacz, jaki oni mają pomysł. To jest proste, a
skuteczne. Wejdź na stronę główną. Tu, w Wiadomościach, patrz, jest o nas. O tutaj:
„Krzyżacy uczą się pisać!". Już sam tytuł — widzisz? Naśmiewają się z nas, że niby
przegraliśmy proces w Rzymie, bo naszą skargę pisaliśmy w Wordzie i Word pozmieniał
wyrazy według swojego słownika i zamiast „culpa" wszędzie wpisał „pupa". I Papieżowi
nie w smak była ta pupa.
— Kłamstwo to jest, bo nie na „pupa", a na „pulpa" pozmieniał.
— Mniejsza z tym. Zobacz, co tu pod tekstem ktoś dosmarował, tutaj: „Wpisujcie
miasta, które śmieją się z Krzyżaków!".
— To strasznie głupie!
— Może i głupie, ale jest ponad 500 odpowiedzi! Pierwszy — Sosnowiec.
— Co to jest ten Sosnowiec?
— Dedukuję, że jakieś miasto chyba.
— A tu jakiś prowokator napisał: „Malbork". I jeszcze się podpisał: „MalboroMan" Też
tak trzeba robić. O! Tu masz tekst o Jagielle, że na polowaniu osobiście raczył zabić dwa
tury i niebździedzia. Swoją drogą też tam mają korektę całkiem do dupy. „Niebździedź"?
Idiotyzm. Tu zaraz dopisz: „Wpisujcie miasta, które śmieją się z Jagiełły".
— Już jest!
— Jak to już jest? Sami się z własnego króla śmieją? Kto tam się pierwszy wpisał?
— Sosnowiec!
— Trzeba sprawdzić ten Sosnowiec. Uwaga! Mistrz idzie!
— Cześć chłopaki. Jak tam wojna w sieci? Jakieś nowości?
— Niech Mistrz spojrzy! To jest dobre z tymi miastami, co się śmieją.
— Hmmm... mnie wydaje się to głupie. Słuchajcie, dostałem maila od Zawiszy z
Garbowa, że jednak przeciwko nam będzie walczył. Z czego się śmiejecie? Chyba z
własnej głupoty! Który dowcipniś wymyślił ten wierszyk i wkleił na jego blogu? Facet pisał
codziennie elaboraty o reformie samorządowej i całkiem ducha bojowego zatracił, chcąc
się pokazać jako konstruktywny myśliciel i reformator, a wy z tym wierszykiem... On zaś
przy pomocy swojego sprytnego giermka doszedł po jakimś IP, że wpis z Malborka, no i
się Zawisza Czarny obraził. Najpierw zawiesił pisanie błoga, a jak odwiesił, to zaraz
zaczął na Zakon paszkwile pisać i do wojny z nami zachęcać!
— Nic takiego ten wierszyk, Wielki Mistrzu! To nasz stały kawałek, że niby „Zawisza
wlazł do budy, buda trzeszczy, a Zawisza wrzeszczy".
— Osły jesteście! Przecież on pięciu ludzi naraz zabił, gdy w jego przytomności jeden
z nich dowcip o Murzynach opowiedział, a on poczuł, że to do niego aluzja.
— Pięciu zabił? To oni chórem opowiadali?
— Jeden opowiadał, a tamci się śmiali. W sądzie się wybronił, że reagował na
rasistowską uwagę.
— Fakt, takie czasy, że trzeba cholernie uważać ze słowami. O... tu jest w sporcie,
że wygrał jakiś turniej w Bremie. Wpiszcie to! O tak! „Wpisujcie miasta, które śmieją się z
Zawiszy!". Poczekamy, kto się wpisze. Odśwież!
— Sosnowiec! Szefie, Sosnowiec jest pierwszy!
— Czemu mnie to nie dziwi? Dobra chłopaki, rozgrzejcie dyskusję! A niech mnie
kamienne kule biją! Dobre to jest! Ten Sosnowiec. Brawo!
Obleganie twierdz w weekend — poradnik praktyczny
— W poradniku pisze pan wyraźnie: „Fosę przekraczamy w miejscu do tego
przeznaczonym". I teraz proszę mi pokazać to miejsce! Most jest podniesiony, a nawet
gdyby był opuszczony, niech pan zwróci uwagę, jak strasznie zamkowi szyją z łuków.
Teraz poszukamy, co miał pan do napisania na taką przykrą okoliczność.
— Niech pan szuka pod „sz".
— Popatrzmy... szycie... szycie z łuków... o... jest! „Jeśli obrońcy strasznie szyją do
nas z łuków, oddalamy się chwilowo poza zasięg możliwości ich najlepszych łuczników i
kombinujemy, co dalej?". O! Jest jeszcze gwiazdka. Jak miło.
— Dodałem gwiazdkę, bo często szyją też z kusz.
— Faktycznie, co tu mamy? „Trzeba się ukryć i ostrożnie wyglądać". Co to znaczy
„ostrożnie wyglądać"? To na to dałem się zakuć w te blachy, żeby teraz „ostrożnie
wyglądać"? Zapewniano mnie, że wyglądam groźnie oraz przerażająco!
— Wygląda pan. Chodziło mi o to, żeby wyglądać w sensie „wykukiwać" zza jakiejś
zasłony albo innej tarczy.
— Dostojewski to pan nie jest. Z całą pewnością!
— Nigdzie tego nie sugeruję. Jestem tylko autorem poradnika o zdobywaniu twierdz
w weekend oraz innych popularnych dzieł poradnikowych dla rycerzy.
— No i co teraz? Zamek wydaje się trudny do zdobycia. Tym bardziej, że wraz z
moimi wiernymi towarzyszami nie należymy do ludzi, którzy lubią nadstawiać karku.
Poszukajmy innego sposobu. Gdzie są opisane inne sposoby, bo się gubię?
— Pod „i", inne, mniej ryzykowne sposoby zdobywania zamku.
— O, to mi się podoba! Faktycznie możemy wziąć ich głodem. Nie wiemy tylko, jak
bardzo są zdeterminowani oraz ile mają jedzenia w zamku. Jak długo już ich oblegamy?
— Półtorej godziny. Nie sądzę, żeby już do tego stopnia zgłodnieli, by myśleć o
wywieszeniu białej flagi.
— Ja za to już zgłodniałem. Obleganie zamku bardzo pobudza apetyt. Co? Nie
wzięliśmy drugiego śniadania? Zajrzyjmy do pańskiego poradnika. „W jedzenie najlepiej
zaopatrzyć się w pobliskim zamku". Cholera! Przecież pobliski zamek akurat oblegamy!
— Miałem na myśli taką sytuację, że dwa zamki są położone obok siebie. Jeden
oblegamy, a w drugim się zaopatrujemy w pożywienie. Po cenach rynkowych,
oczywiście.
— Ale, ale... cóż to się dzieje?! Oto skrzypiąc i postękując opada most zwodzony i
naszym zdumionym oczom ukazuje się liczna grupa staruszków w brzydkich
uniformach i zbyt wielkich czapkach. Na piersiach staruszków lśnią i pobrzękują liczne
medale. Co to jest? Co to ma znaczyć?
— To wycieczka! Od razu widać, że nie doczytał pan mojego poradnika do litery „w".
Oblężeni zorganizowali wycieczkę, aby podkopać nasze morale, zniszczyć nasze
machiny oblężnicze, a być może, zdobyć także nasz prowiant.
— Ani machin, ani tym bardziej prowiantu nie mamy, więc nie zachodzi obawa ich
utraty. Ale dlaczego wysłali staruszków?
— Też nie rozumiem. Pewnie z powodów politycznych albo po prostu — mają w
twierdzy nadmiar staruszków. Niech pan spojrzy, jak się rozłażą po błoniach.
— Można by ruszyć na nich i wygnieść wycieczkę staruszków, jak robactwo. Tyle
tylko, że oblężeni mogą znowu zacząć szyć z łuków.
— A może to są przebrani staruszkowie? Może to pułapka? Sam nie wiem, czy
warto, skoro tutaj jest tak bezpiecznie i słoneczko pięknie przygrzewa.
— To, co robić? Pan jest przecież autorem tego poradnika, znaczy jest pan
fachowcem od zdobywania twierdz.
— Już wiem! Spowodujemy wykreślenie tej twierdzy z listy twierdz godnych polecenia
do zdobywania. Rycerz z kulawą nogą nie zechce jej więcej zdobywać. Oświadczymy
dodatkowo, że walczą niehonorowo i przy pomocy staruszków, że głodzą oblegających,
a most zwodzony pozbawiony jest certyfikatu bezpieczeństwa.
— Pokażemy, że się nie boimy! Już pokazaliśmy. Moim zdaniem, jeśli zaraz
wyruszymy, to zdążymy na obiad. Niech się sami oblegają!
— No właśnie.
Jak Krzyżak Zygfryd pojechał do Jagiełły po toster
Wraca Krzyżak Zygfryd z wizyty u polskiego króla bardzo zmęczony, tak jakby nie
na koniu jechał, ale koń na nim. Zresztą, uroda tego Krzyżaka jest osobliwie nordyckiego
typu, że gdyby nie siodło, to trudno by konia od jeźdźca odróżnić. No, chyba, że po
zbroi, ale dzisiejsze konie też potrafią się nieźle wystroić, ale my nie o tym.
— Żebym to chociaż był posłem, ale gdzież tam! — martwi się poniewczasie Krzyżak
Zygfryd.
Aby być wiernym prawdzie, nasz dzielny Krzyżak jest posłem, ale do Parlamentu
Europejskiego i w Malborku wszyscy mają go za nic. Tym razem Wielki Mistrz wysłał go
do Polaków po toster!
Kryzys w Zakonie straszny, bo mistrz bez tostera wytrzymać nie może, a stary
toster się spalił całkiem sam z siebie.
— Zimnego chlebka nie kumam — mawia Wielki Mistrz.
No i wraca nasz dzielny Krzyżak z bratniej Polski, dumając jak to za dawnych czasów
było fajnie. Bitwy, podpalanie wiosek i rabowanie tosterów, a teraz? Proszę, dziękuję...
dzień dobry!
Jedzie zziębnięty i październikowy Krzyżak Zygfryd, słucha Floydów z kasety, a po
prawej stronie siodła buja się polski, znaczy się chiński toster, a po lewej hełm z białym
pióropuszem.
„Jestem Krzyżakiem pełnym tajemnic — myśli nieco na wyrost. — Żebym się tylko nie
pomylił, bo Wielki Mistrz się wkurzy, znajdując, że jednak co hełm, to nie toster!" —
martwi się Krzyżak, który z powodu ziąbu oraz wiatru od wschodu, choć cały w
srebrzystych blachach, przecież w wełnianej czapce z pomponem na głowie. Jego koń w
takiej samej i w końskim kraciastym szaliku na szyi. Ciemny październikowy wieczór, a
droga daleka! I mży jakby na złość.
Gdy wyjeżdżał, wydawało mu się, że jest do wizyty doskonale przygotowany. Nażarł
się jakichś proszków przedimprezowych. Na ramieniu przykleił sobie plaster, że niby
rzuca palenie, bo straszne historie opowiadano w zakonie o polskich mocnych. Z tym
plastrem narobił sobie obciachu, bo zaraz Zyndram się do niego przyczepił, że na
stalowym naramienniku nakleił i mówi:
— Ty pancerna mordo krzyżacka taka i owaka, gdzie sobie nakleiłeś? — I zaraz go
mocnymi jakby na złość częstuje.
Palą tak do płuc dechy, a tu Zawisza napity — jak to zwykle on — zaraz do
przedsionka gębę swą wraził i piwem częstuje. Jak tu takiemu odmówić nie tracąc
głowy? Porwał naszego Krzyżaka wir imprezy. Toster? Bierz toster! Bierz dwa!
Prowadzą go gdzieś po schodach w górę i w dół, a potem poziomym korytarzem do
„Sali Tosterowej", gdzie Polacy zwykli przechowywać tostery. Dają mu dwa, a potem
jeden zabierają nie wiadomo dlaczego? Zaraz uczta. Król Jagiełło siedzi na tronie i tylko
wodę popija z kubka.
— Daliście jego krzyżackiej mości toster? — pyta.
A nasz Krzyżak widzi, że sam król, chociaż wodę źródlaną tylko pije, przecież
„ujarany" tak, że ledwie siedzi. Obok niego biskup Oleśnicki też cały się śmieje! Aż się
zakręciło w głowie Krzyżakowi od światła świec — przedziwnie cudnego. A tu muzykanci
zapodają muzę, średniowieczne żelazne techno. Niedźwiedzie tańczą! Imć Palikot
dokazuje! Krzyki, śmiech, i jak to mówią w Rzeszy, „prapolska ruja und porubstwo".
Wraca Krzyżak do domu, a co się koń zatoczy (dzisiejsze konie potrafią), to na żółtą
gębę Księżyca spojrzy!
— Oj, ty Księżycu, na cóż nam obu przyszło?
A Księżyc na to tylko kicha.
— „Aaaa... psik!".
— Na zdrowie! — odpowiedział odruchowo Krzyżak.
— Kha trowie! — dodaje koń.
Poprawił się Krzyżak w siodle i rozejrzał po okolicy, ale nic nie zobaczył, bo było
prawie całkiem ciemno. Tylko tyle widział, co z łaski Księżyca — czyli niewiele.
A potem była uczta i — co wspominał teraz z pewnym zawstydzeniem —
pojedynkował się z jakimś wrocławskim karłem na tostery. Na szczęście dostał nowy w
zamian. Ach, ci Polacy! Jacy oni przewidujący. Trzeba by im założyć... A mówili, że to
bezpieczna lokata! Niespodziewanie Krzyżak rozpłakał się jak dziecko. Przebiegający
mimo brukołak Kazek tylko westchnął i ukrył się w rowie melioracyjnym.
Wyjechali wreszcie z brzózek na wrzosowisko. Aż się koń zaśmiał, widząc
nasmarowany na kawałku dykty drogowskaz: „Malbork — 300 metrów".
Krzyżak westchnął, zdjął czapkę, pogładził wyproszony toster i wjechał w bramę z
napisem: „Krzyżaków sponsoruje ING Bank Śląski".
— I tak już będzie zawsze! — powiedział do konia, obcierając żelazną rękawicą
zmoczoną dżdżem twarz.
— Cholera! Mój nos! O!
Krzyżacy ocieplają swój wizerunek
— Ja, Wielki Mistrz Zakonu zebrałem was wszystkich na tym oto dziedzińcu, aby
wytłumaczyć naszą nową strategię, strategię ocieplania naszego krzyżackiego
wizerunku. Zebrałem was do kupy, ponieważ mimo tego, że każdemu z osobna umyślny
dostarczył rulon ze specjalnym sms-em, to okazało się, że wielu braci nic z tego nie
skumało! Brat Rodryk von Koklusz, na przykład, podpalił przedwczoraj gospodę, choć
to była nasza gospoda! Tak donikąd nie dojedziemy!
— W gospodzie było zimno, to ja w ramach ocieplenia — tylko trochę słomy. Dla
przykładu!
— Do diabła! Dość tej błazenady! Czy wszyscy mają już kremowe płaszcze z
brązowymi krzyżami, zamiast tradycyjnych białych z czarnymi? Płaszcze do góry! A wy
tam w kącie, czemu macie czerwone krzyże na płaszczach? Skąd? Nie słyszę... A...
grupa z Torunia? Więc?
— Wielki Mistrzu, czerwony kolor jest cieplejszy od brązowego, myśleliśmy...
— Wy w tym Toruniu coś ostatnio za dużo myślicie. A jak mogliście Kopernika
skaptować, to skaptowaliście jakiegoś Kopernika, a potem, że literówka! Czerwone
krzyże, dobre sobie! Zdjąć i schować zaraz pod ławy. Czy wy chcecie, by zrobiono nas
odpowiedzialnymi za służbę zdrowia? Ja pierniczę! Czy wszyscy, którzy nie pełnili służby,
oglądali pierwszy odcinek specjalnej krzyżackiej dobranocki?
— Pierwszy odcinek „Misia Krzyżaczka"?
— Tak. Jak się podobało? Czy wszyscy zrozumieli, o co chodziło w bajeczce? Von
Pałętasz, proszę własnymi słowami!
— Nazywam się Von Pałętasz i urodziłem się w Sosnowcu. Bajka o misiu Krzyżaczku
bardzo mi się podobała, a szczególnie podobał mi się Polak-Prosiak, bo naświnił w
przedpokoju, ale zakonne króliczki... hi hi hi...
— Dobra, siadaj. Później brat Klocek z Sardynii zaprezentuje nasze nowe programy
telewizyjne, mające ocieplić wizerunek zakonu wśród dzikusów, którzy nas otaczają. Ale
teraz najważniejsze. Uważajcie dobrze, bo jak się okaże, że któryś nie zapamiętał albo nie
zrozumiał — zawieszę w prawach Krzyżaka i na nasze lukullusowe uczty będzie mógł
sobie popatrzeć znad zmywaka w kuchni! Oddaję głos specjaliście od wizerunku, bratu
Kiki Na Uwadze, który przybył aż z dalekiej Japonii, by nam pomóc. Przywitajmy brata Kiki
oklaskami! Bracie!
— Dobry wieczór. Mistrz prosił mnie, bym się streszczał. Po pierwsze: jeśli któryś z
braci ma występować w telewizji, w żadnym wypadku nie wolno mu iść do studia w
zbroi, co dotychczas robiono nagminnie! Ubieramy się w garnitur albo sweterek i
żadnych mieczy ani toporów! Broda przystrzyżona, a gęba umyta, i to — przepraszam
— że to w tym miejscu mówię — umyta mydłem. To samo ręce. Żeby nie tak jak Urlyk
von Bambosz, który nie dość, że do TVN24 poszedł w zbroi, to paznokcie takie, że...
— A można w kostiumie?
— W jakim znowu kostiumie?
— Normalnym... spódnica, bluzeczka... jakiś żakiet.
— Brat jest kobietą?
— Nie, wręcz przeciwnie. Tak pytam z ciekawości.
— Po drugie: jak któregoś z was pan redaktor zaczepi na ulicy z mikrofonem i
kamerą, a akurat taki zaczepiony jest w zbroi, to oczywiście zbroi nie zdejmujemy, ale
hełm tak. Czas potrzebny na zdjęcie hełmu wykorzystujemy, by zastanowić się nad
odpowiedzią. Tutaj mamy fragment filmu, na którym widzimy znowu brata von
Bambosza, który odpowiada na pytanie, co sądzi o ordynacji większościowej. Proszę
zwrócić uwagę, że — co jest już karygodne — odpowiada z opuszczoną przyłbicą. W
ten sposób przypomina Lorda Vadera z Gwiezdnych Wojen. Przez takie ekscesy dzieci
nas się boją!
— Nie skumałem, o co chodzi z tą ordynacją i wolałem pogulgotać!
— Nie skumał, o co chodzi więc wolał pobulgotać... Wszyscy widzicie. Tak po prostu
nie można! W ten sposób nie nawiążemy dobrych relacji z mediami, a zależy nam na
czym? No, wszyscy chórem!
— Na o-cie-ple-niu wi-ze-run-ku!
— Brawo! Zależy nam na ociepleniu wizerunku!
— A po co chcemy ocieplić nasz wizerunek? Po to, by wygrać wybory na najlepszy
zakon rycerski!
— Przecież... Sorry, ale właśnie się skapowałem, że żyjemy w średniowieczu i do
wyborów jest jeszcze ho... ho...
— Oj widzę, że toporami machać przed malinowymi nosami wieśniaków to umiecie, a
księgi leżą odłogiem. Przecież jest napisane, że „nikt nie zna dnia ani godziny!".
— A propos godziny. Czy można zrobić przerwę, bo za chwilę drugi odcinek „Misia
Krzyżaczka"?
— Ależ oczywiście, drodzy bracia. Widzę, że jednak zaczęliście rozumieć, o co
chodzi. Przerwa. Spotykamy się po Wiadomościach!
— A można zapalić w ramach oglądania misia?
Lekcja historii
— Pan to tylko prowokujesz i prowokujesz. Gadasz i gadasz jak najęty. Tu nie barok
czy inny renesans. Nie te czasy, drogi panie, żeby tu wymachiwać tym żelastwem. I
jeszcze przed damami się obnażać i klatę prezentować pod pozorem pokazywania blizn.
Teraz inaczej rozumiemy... staramy się zrozumieć naszą powinność wobec Ojczyzny. W
sprawach małych ją kochamy. Cicho o tym mówimy, a pan się drzesz jak trąba
jerychońska. Teraz z zapachem trawy, z zapachem mokrej kory ją wdychamy w siebie.
Delikatne jej składamy hołdy, codzienną pracą i z chodnika papierek podnosząc, i
uśmiechając się do drugiego człowieka.
— ...
— Tak przypuszczałem, że pan tego nie zrozumiesz. We krwi się ususzyć i w ryku
bitwy między podobnymi sobie, przeć przez nawałę ogniową, to każdy potrafi. Ale
cierpliwie słuchać... ale rację wielokrotnie ważyć... ale w ciemności leżeć, podczas gdy za
oknem gwiazdy i wiatr lodowaty. I na cmentarzu miło się roztkliwić nad przeszłością
durną i chmurną. I światu piątkę przybić. To jest sztuka, to smak współczesnego
patriotyzmu.
— ...
— I ten pański śmiech. Powiedzmy sobie szczerze, że nie pasuje bohaterowi śmiać
się tak rubasznie. Czy koniecznie trzeba się śmiać aż do łez? Teraz trzeba wąsko, nie
szeroko. I jak się pan z kimś zgadzasz, nie trzeba zaraz ściskać i do całowania się brać.
Popatrz pan na profesora, jaki teraz bladziutki siedzi, jak zajączek siedzi i ani nie piśnie.
Pan tą swoją gotowością, tym wymachiwaniem, ludzi straszysz. Rozejrzyj się pan wkoło,
nie te pomieszczenia, nie ta akustyka.
— ...
— No i sam pan widzisz swoje barbarzyństwo! To, że ten pan w telewizji się nie
podoba, nie oznacza wcale, że trzeba zaraz na koń siadać, do Warszawy pędzić i
dramatycznych czynów się dopuszczać. I tak dobrze, że proch zamókł i telewizor ocalał.
My tu widzę mamy dużo pracy przed sobą, aby z pana współczesnego i europejskiego
patriotę zrobić. Miłości do Ojczyzny nauczyć od nowa, okazywania tego uczucia w
sposób cywilizowany, akceptowalny dla ludzi współczesnych. Szacunku dla ludzi
wyznających inne wartości. No, szacunku tak ogólnie, też.
— ...
— No i sobie poszedł. Obraził się czy jak? Panowie, przecież ja niczego takiego nie
powiedziałem. Facet ewidentnie starodawny i teraz tylko może kłopotów narobić. Panie
profesorze, niech pan wyłączy maszynę czasu, to zniknie i wróci do siebie, w te swoje
mroczne czasy. A dokładnie, to z którego roku on był? Ja sobie tu w kajeciku zapiszę i
jak ochłoniemy, to kogoś z dziewiętnastego wieku ściągniemy. Może bardziej
konstruktywnie podyskutujemy, bo ten to już jednak trochę zbyt dziki był.
— ...
— Panie profesorze, coś pan taki blady? Przecież tak mocno znowu pana nie
ścisnął?
— ...
— ...
— Że co? Że skąd był? Pokaż pan, bo nie wierzę! 2033 rok? O jasny... No nie wierzę,
po prostu nie wierzę!
Wercyngetoryx
Ponury referent spojrzał na niego tak, jak patrzy się zwykle na grób dalekiego
krewnego, tuż po zakończeniu ceremonii. Wąskie usta urzędnika przez moment były
białą, pozioma kreską niepokojąco kontrastującą z ceglastą czerwienią jego twarzy.
Biurko zasłał papierami w sposób wysoce profesjonalny. Filiżanka ze świeżo
zaparzoną kawą pełniła najwyraźniej także rolę przycisku, separując z chaosu
papierowego Cesarstwa stertę podań, których treść przekreślona była czerwonym
flamastrem. Na podaniu, które wieńczył równo ułożony stosik, widniał dodatkowo
odręczny dopisek, wykonany tymże flamastrem: „Głupie, R.I.P".
O tym, że przekreślone podania, nie przedstawiały już dla Urzędu żadnej wartości,
świadczył nadgryziony ekler, przyklejony do kartki, opatrzonej tak wymownym napisem.
Wercyngetoryx chrząknął nieśmiało, podczas gdy urzędnik pilnie studiował
dostarczone przez niego papiery, po każdym przeczytanym akapicie, spoglądając na
niego w bardzo wymowny sposób, ale tak przemyślnie, by ich spojrzenia tak naprawdę
nigdy się nie spotkały. Cisza, która niepodzielnie panowała w biurze, kontrastowała z
nieustannym jazgotliwym hałasem przedpołudniowej ulicy. Nic dziwnego, że referent,
nim się odezwał, wstał i zamknął okno.
Siadając za biurkiem, głośno chrząknął. W innej sytuacji chrząknięcie to można by
uznać za niegrzeczne, ba nawet za jakieś osobliwe wyzwanie. Wercyngetoryx cofnął się
o krok, jakby dla nabrania rozpędu. Urzędnik spojrzał obojętnie, i odkładając papiery,
odezwał się wreszcie:
— Nie wiem, po co otwieram okno, chociaż klimatyzacja działa bez zarzutu. Pewnie
przyzwyczajenia ze starego kraju. Widzi pan, panie Wercyngetoryx, pański wniosek o
dotację przygotowany jest perfekcyjnie, ale ja rozumiem, że jest to fragment szerszego
projektu. Mieliśmy nawet taką nasiadówkę na pański temat, ale jest zbyt wiele wątków.
Ciągle jako całość wymaga uzupełnień, aneksów, potwierdzeń. Mogę pana zapewnić, że
z mojej strony jest tutaj pełna akceptacja, chociaż...
— Ja wiem, ale ludzie mi się niecierpliwią. Miecze, tarcze, zbroje, nawet katapulty i
takie tam różne tajne bajery. Wszystko mamy. Ale powiem szczerze, głupstwa nas
blokują! Trasy przejazdu oddziałów, konflikty z rolnikami. Jacyś durnie przyczepiają się
do sposobu, w jaki siodłamy konie.
— Proszę pana, mamy dwudziesty pierwszy wiek, są pewne wymogi, których, niech
mi pan wierzy, spełnienie będzie korzystne także dla pana i pańskich ludzi.
— Dobrze, ale rzecz w tym, że zbyt wiele kasy idzie na ubezpieczenia! Przecież
wszystko już mamy i w sumie, już rok temu byśmy was wyrżnęli do nogi, ale raz, że
procedury wloką się niemiłosiernie, a do tego takie już głupstwa dochodzą że...!
— Głupstwa?
— No weź pan coś takiego... na przykład mamy plan — zdobyć miasto szturmem,
wymordować kogo popadnie i takie tam, a budy spalić. Taki mamy plan, a tu trzeba
zaświadczenie z miejscowej straży pożarnej zdobyć o stopniu palności budynków. Albo
inspekcja pracy się przyczepia, że niby na ile godzin przewidziany jest taki szturm i
mordowanie, bo niby chodzi o nadgodziny. Przerwa śniadaniowa, wydzielona palarnia...
— A nie możecie tak, skoro chcecie taką rewoltę zrobić, pominąć procedury i po
prostu nas zaatakować?
— Coś pan?! Żeby dotacje przepadły?! A co to ja nie wiem, o ile kasy taki Tamerlan
wystąpił, i jak jest posunięty w staraniach, chociaż marny cienias i komuch?
Cmentarz pod wysypiskiem słów
1.
Nie byłem głupi. Dzisiaj powiedzielibyście o mnie, że jestem lekko upośledzony — był
ze mnie kawał chłopa. Może zdobywałbym dzisiaj dla Polski złote medale na
paraolimpiadach? Chciałbym Wam coś dać z siebie — ale od dawna nie żyję.
Podczas ostrzału trochę się trząsłem wewnątrz siebie. Teraz widzę wyraźnie, że nie
było zapotrzebowania na śliniących się żołnierzy — ale tyle lat po śmierci każdy jest dużo
mądrzejszy, niż był wówczas.
Moi młodsi bracia wzięli mnie na giermka. Nosiłem za nimi jedzenie i różne rzeczy.
Zbierałem kwiatki i bawiłem się, kulając po obcym podwórku stalową obręcz. Nikogo z
dorosłych wtedy nie było. Ukryli się przed upałem w piwnicach.
Nadszedł on — młodziutki bóg wojny. Sprężysty i błyszczący w tym kurzu, jak
gwiazda. Złapał mnie za ramię, a że bardzo się wystraszyłem, uderzył mnie otwartą
dłonią w twarz.
Wówczas otoczyli nas moi przyjaciele. Płacząc, próbowałem się wyrwać temu panu.
I akurat w tym momencie zawalił się świat i jakby dla śmiechu, konaliśmy razem, twarzą
w twarz pod tymi gruzami...
On szeptał:
— Wody... wody... — i skonał całe popołudnie przede mną. Ja... ja nie umiałem
wówczas jeszcze tak bardzo myśleć. Całymi godzinami tylko płakałem i wołałem mamę.
Trochę wstyd, bo miałem tamtego sierpniowego popołudnia całe dwadzieścia dwa lata.
2.
Nigdy nie potrafiłem spełnić się w roli, w jakiej obsadzało mnie życie. Bardziej niesiony
przez wyobrażenia moich bliskich, niż sam stawiając kroki, zostałem najpierw
nauczycielem matematyki, a w czwartym roku wojny, gdy zaczęło być już naprawdę źle,
skierowano mnie do fabryki amunicji.
Nadzorowałem akurat Polaków, bo moja matka pochodziła z Krakowa i jak to mówią
— „liznąłem języka".
Kiedy w końcu uznano, że wszystkie moje choroby i ułomności przestały być
przeszkodą wcielono mnie do armii. Byłem marnym żołnierzem. Jako jeden z pierwszych
dostałem się do niewoli.
Nie traktowano mnie źle. Razem z kobietami i dziećmi pracowałem w kuchni, gdzieś
na Żoliborzu. Obierałem ziemniaki, gotowałem zupę.
Byłem tam trzydzieści pięć lat później, ale nie znalazłem tego miejsca. W 1986 roku,
kiedy konałem na raka jelit w klinice onkologicznej w Monachium, tuż przed śmiercią
znowu usłyszałem świst pocisków, zapach spalonej słońcem ziemi i przerywane,
bełkotliwe buczenie syren. Co zabawne, moje ostatnie słowa były takie:
— Nie bać się, pseniesie... pseniesie...
Wyobrażacie to sobie?
3.
Przyszli po mnie 30. lipca. Jakby nie mogli poczekać tych pieprzonych dwóch dni!
Być może, bym się odkupił, zamazał swój błąd. A tak, przyszli w biały dzień, a wiatr
rozwiewał wówczas firankę po pokoju. Lato było gorące. Akurat wybijałem muchy taką
specjalną packą.
Żonę i córeczkę wyprowadzili do kuchni. Odczytali wyrok i strzelili z przyłożenia w
moje prywatne serce. Po śmierci dowiedziałem się, że cała kamienica wiedziała o wyroku
od dawna.
Że tamci spacerowali przed bramą uroczyści i bezwzględni. Śmiali się, palili papierosy
i spluwali do suchego rynsztoka.
Niemieckie patrole na wszelki wypadek przechodziły na drugą stronę ulicy.
Cóż, zdarza się. Człowiekowi zdarza się zbłądzić. Tym bardziej, jeśli w grę wchodzi
naprawdę dużo złota i bezpieczeństwo najbliższych. Bardzo kochałem moją córeczkę.
Ale mogli poczekać.
Szczęśliwie przez kilkadziesiąt lat moi potomkowie słyszeli tylko, że zginąłem w
powstaniu. Teraz mój wnuczek już wie, za co zginął dziadek. I przez tę niedyskrecję
historii bez końca muszę martwym łbem tłuc w żelazną ścianę więzienia i w pustkę
krzyczeć, że tak nie można!
Że to jest niesprawiedliwe!
11.11.1673 r. — Chocim. Bitwa.
Już dziesiątego było strasznie. Deszcz tak zacinał, że sama bitwa zdawała się
błahostką. Wieczorem, jak nas postawili w szykach, już z panem Orkowskim mówiliśmy,
ze nijakiej rozkoszy nie użyjemy na tym polu. Bisurmaństwo w naszych dawnych
okopach szkaradnie gotowe z armatą uszykowane, a siły niby równe, ale jak to u nich...
zliczyć tego tałatajstwa nie sposób.
No, to my na koniach w szyku, hetmana Jabłonowskiego usaria! Ciemno jak w rzyci,
a my z drzewem w łapskach, proch chronim, szable w gotowości! Już deszcz marznąć
począł i lodem nas skuwało powoli. Piechota ogni palić nie może, bo z armat okrutnie
tłuką Allacha takie syny, to się i gorzałką grzeję.
Ryki straszne. Już by my i sami o mało nie ruszyli! Dragoni zajeżdżali szeregi i płazem
tłukli. Nagle szum powstał od prawego skrzydła, że hetman Sobieski jedzie! Aż tu, jak nie
gruchnie bęben, a trąby! Już lonty przy armacie! Wszystko stanęło niczym w błysku
jakimś, a pohańce już na wałach w powietrze swemi pukawkami grzmią!
Ucichło, a za trzy pacierze znowu! Który koń, albo i jeździec do bitwy nie przywykł,
albo z krwi gorącej, już i szyki łamie, a koniem zatacza. Ja też się wybrałem w ziąb taki
bez gaci ciepłych, co niby ta swoboda ruchów w walce ważna. Koń mi mdleje. Już go
Józek gorzałką naciera, a widzę, że i siebie odpowiednio smaruje. My po łyczku jeno i
dalejże ziąb gotowością serdeczną zabijać. Widzimy, że noc długa, a jeno psubratów
płoszym onymi alarmami, żeby ogrzać się nie mogli.
Pan Orkowski cały jakby bałwan lodowy, a przecie śmieje się jakoś do mnie mroźnie i
osobliwym napitkiem mołdawskim mnie częstuje.
Hetman Jabłonowski, jak orzeł w niebiosach, bo tygrysy mu niczym skrzydła wiatr
rozwiewa, ciągle między nami.
— Podobny do kwoki wśród kurcząt!
Już taka osobliwa w śmiechu pociecha, gdy i chęć, i gotowość, a przeciw nam jeno
aura niestateczna i onych barbarusów, licząc lekko na czterdzieści tysięcy. Cóż mi tam,
byle nie zmarznąć. Ta blaszka, która niby to ozdoba, a niby nos chroni, już mi całkiem
kinol odmraża. A już i grad tłucze. Północ. Psie syny ogniska palą to nasi z armat celnie
biją! Ałłach! Cóż za wycie! Już tam do raju setkami idą a my w śmiech!
U nas kawalerów zacnych onej nocy zamarzło 23, a co ciurów, a z piechoty, gdzie
kto popiwszy zbytnio, zasnął, już zmarzł.
Ja już też w ostatnich bez onych kalasajdów terminach trzęsę się niby listek, ale
młody byłem, to i zdzierżyłem. Wierzcie mi jeno, że najstraszniejsza to noc była, z tych
co przeżyłem.
Przed bitwą, krwi rozlaniem, zawsze w sercu bojaźń przecie jest, a tej nocy nie
czuliśmy nic, poza pragnieniem jakiegoś ciepła. Majaczyłem chwilami, że kominek,
kobiety, że tace dymiące służba na stoły wnosi, ale pan Orkowski, widząc, że Jarecki
drzemie, przecie zawsze mnie przez kark przejechał!
Po północy galancie już było, kiedy w tej śmiertelnej lodowatej godzinie sam Hetman
Wielki Sobieski nasze szeregi nawiedzić raczył. Jakby nas żelazną rózgą kto tłukł, takiego
efektu w szeregach niezdolen byłby uczynić. Jedzie nasz wódz ukochany na koniu
czarnym jak noc, cały w skórach niedźwiedzich. Tego poklepie, tamtego przytuli ręką
prawie już królewską. Tu się zaśmieje, zakpi z onych Turczynów marnych. Duch w
szeregach tak rósł, że zmarzniętych rycerzy szeregi, jakby gęstniały, jakby wzwyż rosły,
piękniały!
Na koniec wam opowiem, jak do mnie podjechać raczył i co mi rzekł cicho, ot na
ucho, mnie struchlałemu przecież przed taką personą.
Zatoczył koniem, bo uprzednio mnie minął, a podjechawszy w strzemię, rzec raczył:
— Co to waść siedzisz na onej kobyle, niczym podesrany! Ruszże się! Dajże innym
przykład jaki! — I odjechał w ciemność, a zaraz pan Orkowski się zbliżył, a sąsiad dobry
to przecie i druh ukochany.
— Co rzekł waćpanu? Co rzekł, w imię Chrystusa, powiedz waćpan!
Odetchnąłem głęboko, bo i myśli zebrać, czas był najwyższy. No to i mówię, nieco
lodem plując:
— Rzekł, że wielką widzi we mnie ochotę i co bym temperament studził, a rana w
gorącości doczekał!
No i do tego przyszło. Krwi bisurmańskiej przelałem mnóstwo. Łupy zdobyłem
godne, a także sławę, że byłem ostatni, którego świętej pamięci król nasz ukochany, a
wówczas Hetman Wielki Koronny do boju osobiście raczył zagrzewać! Chwała
Bohaterom!
Alchemik
Mówiono o nim, że jest zdolnym alchemikiem, chociaż jego sukcesy nie były zbyt
spektakularne. Niby poszukiwał kamienia filozoficznego, ale który z nich tak nie mówi?
Złośliwi twierdzili, że udało mu się zamienić złoto w ołów, ale to nie była prawda. Po
prostu nie miał szczęścia w doborze współpracowników. Tajemnicze substancje dymiły i
bulgotały, a powietrze w jego ciemnej pracowni pełne było ulotnych trucizn.
Blady i zmęczony pracował dniami i nocami, zupełnie bez efektów. Przez grube szkło
odczytywał bluźniercze inwokacje, ale nic się nie zdarzało nadzwyczajnego. Dawniej bano
się go, ale z biegiem czasu lęk się ulatniał i zaczęły się kpiny.
Kiedy zimą jakiś łapserdak zbił szybę w jego pracowni bryłą brudnego lodu, długo
siedział zasępiony na krześle, które jeszcze niedawno wydawało mu się tronem. Ogień
wygasł, a on siedział przez całą noc, zastanawiając się, co robić dalej. W końcu wymyślił.
Rankiem poszedł do księcia i przedstawił to, co może mu zaofiarować zamiast złota.
Książę zdziwił się niepomiernie i początkowo chciał alchemika wsadzić do ciupy.
— A na co mi ta cała ideologia i ten „polityczny marketing"? Tfu... jakieś pogańskie
słowa! To ja już mieczy, tarcz nie mam? Ludzi gotowych na wszystko?
Lecz wysłuchawszy alchemika tłumaczeń, zamyślił się, a potem nagle poweselał.
— I powiadasz, że już nikt nie będzie widział, że mam krótszą prawą nogę, a lud
będzie się dziwował, jaką długą mam lewą? I ludzie uwierzą że w biegu na koń wskakuję,
jak młodzik w pełnej zbroi i z mieczem? Jak to, przecież nikt tego nigdy nie zobaczy? Jak
mogą uwierzyć? Wszak mnie znają, żem nie chwaląc się kuternoga, okrutnik i złodziej
największy w świecie, a także gnębiciel wdów i sierot. Szczególnie. Jakże to tak, po
dobrej woli uwierzą? Bez tortur uwierzą?
— Panie! Racz mi zaufać, a sam się przekonasz, jak to działa, gdyż wielka jest w tym
ludzi nadzieja i tęsknota za rządem dobrym i sprawiedliwym. Za księciem odważnym i
szlachetnym...
— Niedoczekanie, żebym na starość kimś takim miał zostać, jeszcze czego!
Okrucieństwo, zdzierstwo i gwałt są moim żywiołem! Nie zmienię się ani o jotę!
— Nie musisz, panie. Gdzieżbym śmiał sugerować coś takiego, panie! Ja, niegodny
biorę wszystko na siebie i każdy twój czyn w odpowiednim świetle tak przedstawię...
— W świetle, powiadasz? Ale gwałcić mogę?
— Możesz, panie. A nawet więcej niż kiedyś mogłeś. A jeszcze lud będzie na twoją
cześć pieśni śpiewał!
— Alchemiku, ale kto w to uwierzy?
Tylko o pisaniu
To miasto jest przerażająco białe. Białe są tynki domów, chodniki ułożone z białego
piaskowca. Nawet asfalt jest biały. Po białym asfalcie jeżdżą białe samochody. Po
chodnikach spacerują biali ludzie ubrani na biało. Można kupić tylko białe pieczywo i lody
śmietankowe.
Na dwudziestym trzecim piętrze białego wieżowca autor popularnych romansów
patrzy na białą kartkę papieru. Właśnie skończył pisać kolejny rozdział. Białym tuszem
na białej kartce.
„Czytelnicy nie będą mieli z tego żadnej pociechy!". — I tak myśląc nad daremnością
swego wysiłku, z białego kubka biały pisarz popija mleko.
* * *
Stoi w nie kończącej się kolejce. Wszyscy dokoła gadają i gadają. Tylko on przeżuwa
gorycz swojej klęski. Nie będzie zadośćuczynienia, bo świat się raczył skończyć godzinę
temu. Akurat wtedy, gdy skończył pisać tekst. Doskonały tekst, który niewątpliwie
znalazłby się na pierwszej stronie.
Ledwie go wkleił i ledwie na mapce odwiedzających pokazał mu się pierwszy
czytelnik, świat się skończył.
Ten bloger zawsze miał pecha. Stoi teraz w tej kolejce, całkiem poza czasem ze
swoim niepotrzebnym już laptopem i patrzy, jak nikną kolejne strony, jak odchodzi w
nicość cały świat. Jeszcze na onecie „Boruc w kręgu zainteresowań Mi łanu". Ale i tej
wiadomości nie można otworzyć.
Beznadzieja.
* * *
W głupich wywiadach zdarza się pytanie o to, jaką książkę indagowany by zabrał na
bezludną wyspę. Kiedy Albercik na skutek katastrofy lotniczej znalazł się na bezludnej
wyspie, miał tak osobliwe szczęście, że razem z nim wylądowała na tym odludziu paczka
z książkami.
Przez wiele nudnych i uciążliwych lat właśnie te książki były jedynymi jego
towarzyszami niedoli. Nauczył ich się dosłownie na pamięć i kiedy wreszcie został
odnaleziony i przywrócony cywilizacji, wykorzystał wiedzę zdobytą w ten sposób do
zrobienia oszałamiającej kariery pisarskiej. Pewnie jesteście ciekawi, jakie to były książki?
Nie wiem. Albercik nie chciał mi powiedzieć. On bywa bardzo uparty w takich sprawach.
Złośliwi, a takich nigdy nie brak, twierdzą że były to słowniki ortograficzne.
* * *
Bardzo przejął się tym, że zakazano używania słowa „wolność" pod takim pozorem,
że używanie tego słowa obraża uczucia niewolników, bo niby wiadomo, jak jest
naprawdę.
Na znak protestu przestał publikować. W domu próbował pisać do pamięci swojego
komputera, ale ta „wolność" tak go zdominowała i stłamsiła, że nic nie potrafił wymyślić,
tylko pisał różnymi czcionkami: wolność, wolność, wolność, wolność, wolność,
wolność...
Kiedy skończyły się pieniądze, zaczął żyć ze zbierania puszek po piwie i innych
śmieci.
Trochę podupadł, ale jak miał dobry dzień i było go stać na kupienie biletu, zamknięty
w kabinie publicznego szaletu wyskrobywał na białych kafelkach to zakazane, wyklęte
słowo, za pomocą gwoździa.
Kiedy przedstawili mu dowody w postaci nagrań z kamer, dosłownie nic nie miał do
powiedzenia na swoją obronę. Jeszcze na dodatek jego ostatnim słowem wcale nie była
„wolność". Nie do uwierzenia, ale podczas egzekucji krzyknął:
— Jezus!
Jego pozbawione życia ciało złożono w białej trumnie i zaniesiono w biały dzień na
zupełnie biały cmentarz. Ubrani na biało żałobnicy patrzyli tępo przed siebie. Pomiędzy
białymi nagrobkami biegały białe pudelki.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.