Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Copyrights to:
Wirtualne Wydawnictwo „Goneta” Aneta Gonera
www.goneta.net
ul. Archiwalna 9 m 45, 02-103 Warszawa
Okładka: Monika Owieśna
corvux@rsb.pl
ISBN: 978-83-62041-12-1
Wydanie I
Warszawa, luty 2010
Plik ePUB opracowany przez iFormat sp. z o.o. 2011
Notka o autorze:
Jacek Jarecki (1963) — mieszkaniec Goliny, niew-
ielkiego miasteczka koło Konina. Do obecnego swojego pis-
arstwa wrócił po dwudziestu latach przerwy. Wcześniej pisał
komentarze do wydarzeń politycznych. Potem doszedł do
wniosku, że lepiej postrzegane są takie komentarze w wersji
humoresek z tym humorem na odpowiednim poziomie. Nie
trzeba być wybitnie spostrzegawczym by dostrzec, że nasza
współczesna literatura cierpi dotkliwie z powodu braku tek-
stów pozornie ulotnych, tekstów nie podlanych ciężkimi eg-
zystencjalnymi sosami. Pisał też wiersze, drukowane poje-
dynczo w różnych gazetach. Ma na swoim koncie również
tomik, który sam autor określił jako taki „podziemny", bo z
drutem kolczastym na okładce.
Pisanie to rodzinne hobby. Autorowi udało się spotkać
na swojej drodze życiowej wspaniałą żonę, która również
trudni się pisarstwem. Ma trójkę dzieci. Jest też młodym
dziadkiem.
„Amazonia w weekend" to nie książka przyrodnicza
ani przewodnik. Amazonia to nawiązanie do gąszczu dziczy,
jaka nas otacza, gdzie człowiek jest najniebezpieczniejszym
stworzeniem ze swoimi emocjami, charakterem, zwyczajami
i wygodnym życiem. Tak sobie Autor zatytuował zbiór hu-
moresek, wyśmiewających różne zdarzenia sytuacyjne z his-
torii nie tylko politycznej zaszłej i obecnej. Nawet, jeśli ktoś
dotrze do historii pt. „Zabójca cebuli" lub „Ucieczka z wolnej
Europy", to też dotyczy to teraźniejszości, mimo że tło zdar-
zeń wydawałoby się osadzone w jakiejś nieokreślonej
przyszłości. To są przestrogi przed tym, do czego możemy
dojść, jeśli... Historie Pana Jareckiego mają celną pointę,
trafiają w sedno historii, wyłapując i wyjaskrawiając głupotę
ludzką dziwne zdarzenia w sposób bardzo groteskowy. Cza-
sem się śmiejemy, a czasem historia wymusza na nas re-
fleksję nad tekstem podczas czytania, wyobrażając lub przy-
pominając sobie czasy, o których pisze autor. W życiu
dobrze jest się nie tylko uczyć, ale i bawić lub wręcz uczyć
poprzez zabawę i śmiech. W końcu życie samo w sobie jest
zbyt poważne, żeby nie zauważać krotochwili dnia powszed-
niego, żeby nie wyśmiać tego, co należy wyśmiać — w
naszym mniemaniu uchodzącym za śmiesznotę czy wręcz
bzdurę. Czasem bohaterem takiej historyjki jest słowo czy
myśl, którego historię autor ubrał w przejaskrawioną dyk-
teryjkę. Pan Jacek Jarecki ceni sobie nie tylko wielką literat-
urę przez duże „L", ale przypomną też o istnieniu też innych
pisarzy od sensownego stawiania literek, jak Haszek,
Zoszczenka, Twain, Topor, Wiech. Jacek Jarecki podkreśla,
że uwielbia niezobowiązujący, hulaszczy sznyt staro-
polszczyzny. Wziętą z życia soczystość dialogów, którą
mamy zupełnie za darmo na co dzień. Autor zaznacza
również, że bardzo lubi swoich bohaterów. Nawet tych,
którzy łobuzują!
Na co dzień Pan Jacek Jarecki wkleja swoje teksty na
portalach internetowych: „tekstowisko", „niepoprawni",
„salon24" i w wielu innych równie zacnych miejscach.
4/39
AMAZONIA HISTORYCZNA
Maj 1410
Idzie sobie przez łąkę agresywny Krzyżak. A taki jest
wkurzony, że aż się trzęsie. Gorąco jak cholera, a przyłbica
coś mu się obluzowała i opada.
I za każdym razem tak nieprzyjemnie zabrzęczy. Łąka
mu śmierdzi, a takie małe żółte kwiatki doprowadzają go do
szału.
— Jeszcze — mówi na głos — tych kwiatków tylko tu
brakowało, takich w ten i nazad owakich!
Patrzy, a tu motyl bezpański sobie fruwa, a nieco dalej
zajączek nieprzyjemny słupka wykonuje i na Krzyżaka
spogląda.
„Zajączka nie dogonię, ale tego motyla załatwię" —
pomyślał i zaraz go chciał mieczem przepołowić. Jednak, czy
impet wziął za wielki, czy słońce go oślepiło... dość, że
motyla nawet nie drasnął, a sam się wyłożył jak długi.
Jakby ktoś szafkę z garnkami przewrócił.
Leżąc, zaczął się zastanawiać, czemu on właściwie jest
taki wkurzony? Odsunął przyłbicę i na chmury patrzy.
Jedna chmura do barana podobna, a druga jakby
rycerz leżący.
„Coś za bardzo ta chmura do mnie podobna, tyle
tylko, że na niebie leży, a ja na ziemi".
I już miał się wkurzyć na chmurę, ale w końcu sam się
tą ogarniającą go wściekłością rozśmieszył.
Spojrzał w prawo i przez chwilę patrzył na majaczącą
w oddali twierdzę.
„Gdybym miał konia, byłbym na miejscu przed
szesnastą ale nie będę".
Na pocieszenie wyjął z puzderka zegarek i jeszcze raz
dokładnie go obejrzał. Posłuchał, jak tyka, i pobimbał sobie
tym zegarkiem przed nosem. Ot tak, z pustoty. Nikt takiego
w całym zakonie nie ma. Chiński, a jakby szwajcarski. Niby
podróbka, ale jaka świetna! Koperta bez dwóch zdań złota.
„Otto von Ryngraf wygrany od Moskali w karcięta
zegarek marki Wostok może sobie wsadzić!".
Aż się roześmiał. Zegarek niewątpliwie wart był konia.
Tym bardziej, że koń też był w pewnym sensie podróbką.
„Swoją drogą ci Żmudzini to sprytny ludek. Ledwie w
Malborku dobrą kolekcję kaset wideo zgromadziliśmy. Żmu-
dasy już dvd mają. Nie dość, że zmienili format, to odtwarz-
acz działa sam z siebie. Słońce świeci na taką płytę i dvd
działa. A my musimy kieratem ciągle kręcić, że niby jakieś
dynamo. Co to, cholera, za oglądanie filmu, jak się wkoło
telewizora biega z jęzorem na wierzchu?" — rozmyślał sobie
6/39
agresywny Krzyżak i wtedy sobie przypomniał, dlaczego był
taki zły.
„To przez tę technikę! Psie krwie Polaczki, technolo-
gicznie poszli do przodu i żaden bez laptopa się z domu nie
ruszy. Bitwa. Z bitwy lajfują i nas ośmieszają na swoich,
pożal się Boże, rycerskich blogach. U nas wielkie mecyje.
Jest niby dostęp do netu, ale raz, że na korbę, a dwa, że
Mistrz pod pozorem ochrony moralności wszystkie fajne
strony kazał zabić dechami na amen. Polaczki tacy owacy i
każdy na swobodzie łazi.
Ale żeby Żmudzin — gęba taka, że nie wiadomo czy
człowiek, czy niedźwiedź — antenę satelitarną na dębie
montował? Żeby taki gruby dzikus mnie, rycerzowi zakon-
nemu, wykłady o współżyciu seksualnym wielorybów, o
wielorybach wykłady robił? Bo niby ma jakiś kanał przyrod-
niczy na tej satelicie".
W końcu należawszy się do syta, w obawie by nie zas-
nąć, bo to i skowronek się odezwał, i słoneczko ostro przy-
grzewało — wstał, płaszcz otrzepał, zegarek schował i ruszył
w kierunku twierdzy, aby zdążyć chociaż na kolację. Po-
cieszała go myśl, że już niedługo ruszą na tych dzikusów, a
przy okazji takiej bitwy — wiadoma rzecz — łupy. Miał
nawet spisane na kartce wszystkie rzeczy, które musiał
zdobyć. Laptop — wiadomo — na samej górze tej listy.
Rozmarzył się, a idąc, aby lepiej mu się maszerowało,
włączył walkmana i akurat trafił na piosenkę pasującą do
sytuacji:
7/39
„[...]to był maj, pachniała Saska Kępa, płaszcze
krzyżackie na sznurze schły i powiedział von Jungingen
dzielny... itd.[...]" Przeszedł dobre pięćset metrów i się
zatrzymał. „O k...a! Zapomniałem miecza!".
I zawrócił, znowu wkurzony, jak nie wiem co, a za-
jączek obserwował go czujnie z bezpiecznej odległości.
Krzyżacka wojna w sieci
— Bracie Hugo! Wiem, że to z gorliwości, wiem, że wo-
jna w to też wojna, ale to trochę głupie, co napisałeś.
— Może i trochę przegiąłem, ale zobacz bracie, ile
mam komentów!
— No tak, ale ten ich Jagiełło to jest Litwin dopiero co
ochrzczony i nijak na Żyda nie pasuje.
— Może i nie, ale informacja się roznosi. Patrz, co Zyn-
dram z Maszkowic napisał na swoim blogu, że zacytuję tego
opoja: „Krzyżacy już w zakłamaniu i idiotyzmie swoich
plotkarskich stron internetowych...". I tak dalej w tym stylu.
Napisał, bo się wkurzył, ale już mu tam komentatorzy parę
szpilek wsadzili. Popatrz na to: „Zyndram, ty pijanico, razem
z tym swoim Żydkiem, co tron za pieniądze zrabowane pod-
atnikom kupił, trzym się z daleka od Krakowa, bo ci mordę
obijemy!".
— Niech ci będzie, ale już daj spokój. Zobacz, jaki oni
mają pomysł. To jest proste, a skuteczne. Wejdź na stronę
8/39
główną. Tu, w Wiadomościach, patrz, jest o nas. O tutaj:
„Krzyżacy uczą się pisać!". Już sam tytuł — widzisz?
Naśmiewają się z nas, że niby przegraliśmy proces w
Rzymie, bo naszą skargę pisaliśmy w Wordzie i Word pozmi-
eniał wyrazy według swojego słownika i zamiast „culpa"
wszędzie wpisał „pupa". I Papieżowi nie w smak była ta
pupa.
— Kłamstwo to jest, bo nie na „pupa", a na „pulpa"
pozmieniał.
— Mniejsza z tym. Zobacz, co tu pod tekstem ktoś
dosmarował, tutaj: „Wpisujcie miasta, które śmieją się z
Krzyżaków!".
— To strasznie głupie!
— Może i głupie, ale jest ponad 500 odpowiedzi! Pier-
wszy — Sosnowiec.
— Co to jest ten Sosnowiec?
— Dedukuję, że jakieś miasto chyba.
— A tu jakiś prowokator napisał: „Malbork". I jeszcze
się podpisał: „MalboroMan" Też tak trzeba robić. O! Tu masz
tekst o Jagielle, że na polowaniu osobiście raczył zabić dwa
tury i niebździedzia. Swoją drogą też tam mają korektę
całkiem do dupy. „Niebździedź"? Idiotyzm. Tu zaraz dopisz:
„Wpisujcie miasta, które śmieją się z Jagiełły".
— Już jest!
9/39
— Jak to już jest? Sami się z własnego króla śmieją?
Kto tam się pierwszy wpisał?
— Sosnowiec!
— Trzeba sprawdzić ten Sosnowiec. Uwaga! Mistrz
idzie!
— Cześć chłopaki. Jak tam wojna w sieci? Jakieś
nowości?
— Niech Mistrz spojrzy! To jest dobre z tymi miastami,
co się śmieją.
— Hmmm... mnie wydaje się to głupie. Słuchajcie,
dostałem maila od Zawiszy z Garbowa, że jednak przeciwko
nam będzie walczył. Z czego się śmiejecie? Chyba z własnej
głupoty! Który dowcipniś wymyślił ten wierszyk i wkleił na
jego blogu? Facet pisał codziennie elaboraty o reformie
samorządowej i całkiem ducha bojowego zatracił, chcąc się
pokazać jako konstruktywny myśliciel i reformator, a wy z
tym wierszykiem... On zaś przy pomocy swojego sprytnego
giermka doszedł po jakimś IP, że wpis z Malborka, no i się
Zawisza Czarny obraził. Najpierw zawiesił pisanie błoga, a
jak odwiesił, to zaraz zaczął na Zakon paszkwile pisać i do
wojny z nami zachęcać!
— Nic takiego ten wierszyk, Wielki Mistrzu! To nasz
stały kawałek, że niby „Zawisza wlazł do budy, buda
trzeszczy, a Zawisza wrzeszczy".
— Osły jesteście! Przecież on pięciu ludzi naraz zabił,
gdy w jego przytomności jeden z nich dowcip o Murzynach
opowiedział, a on poczuł, że to do niego aluzja.
10/39
— Pięciu zabił? To oni chórem opowiadali?
— Jeden opowiadał, a tamci się śmiali. W sądzie się
wybronił, że reagował na rasistowską uwagę.
— Fakt, takie czasy, że trzeba cholernie uważać ze
słowami. O... tu jest w sporcie, że wygrał jakiś turniej w
Bremie. Wpiszcie to! O tak! „Wpisujcie miasta, które śmieją
się z Zawiszy!". Poczekamy, kto się wpisze. Odśwież!
— Sosnowiec! Szefie, Sosnowiec jest pierwszy!
— Czemu mnie to nie dziwi? Dobra chłopaki, rozgrze-
jcie dyskusję! A niech mnie kamienne kule biją! Dobre to
jest! Ten Sosnowiec. Brawo!
Obleganie
twierdz
w
weekend
—
poradnik
praktyczny
— W
poradniku
pisze
pan
wyraźnie:
„Fosę
przekraczamy w miejscu do tego przeznaczonym". I teraz
proszę mi pokazać to miejsce! Most jest podniesiony, a
nawet gdyby był opuszczony, niech pan zwróci uwagę, jak
strasznie zamkowi szyją z łuków. Teraz poszukamy, co miał
pan do napisania na taką przykrą okoliczność.
— Niech pan szuka pod „sz".
— Popatrzmy... szycie... szycie z łuków... o... jest!
„Jeśli obrońcy strasznie szyją do nas z łuków, oddalamy się
11/39
chwilowo poza zasięg możliwości ich najlepszych łuczników i
kombinujemy, co dalej?". O! Jest jeszcze gwiazdka. Jak miło.
— Dodałem gwiazdkę, bo często szyją też z kusz.
— Faktycznie, co tu mamy? „Trzeba się ukryć i os-
trożnie wyglądać". Co to znaczy „ostrożnie wyglądać"? To
na to dałem się zakuć w te blachy, żeby teraz „ostrożnie
wyglądać"? Zapewniano mnie, że wyglądam groźnie oraz
przerażająco!
— Wygląda pan. Chodziło mi o to, żeby wyglądać w
sensie „wykukiwać" zza jakiejś zasłony albo innej tarczy.
— Dostojewski to pan nie jest. Z całą pewnością!
— Nigdzie tego nie sugeruję. Jestem tylko autorem
poradnika o zdobywaniu twierdz w weekend oraz innych
popularnych dzieł poradnikowych dla rycerzy.
— No i co teraz? Zamek wydaje się trudny do zdoby-
cia. Tym bardziej, że wraz z moimi wiernymi towarzyszami
nie należymy do ludzi, którzy lubią nadstawiać karku.
Poszukajmy innego sposobu. Gdzie są opisane inne
sposoby, bo się gubię?
— Pod „i", inne, mniej ryzykowne sposoby zdobywania
zamku.
— O, to mi się podoba! Faktycznie możemy wziąć ich
głodem. Nie wiemy tylko, jak bardzo są zdeterminowani
oraz ile mają jedzenia w zamku. Jak długo już ich oblegamy?
12/39
— Półtorej godziny. Nie sądzę, żeby już do tego
stopnia zgłodnieli, by myśleć o wywieszeniu białej flagi.
— Ja za to już zgłodniałem. Obleganie zamku bardzo
pobudza apetyt. Co? Nie wzięliśmy drugiego śniadania?
Zajrzyjmy do pańskiego poradnika. „W jedzenie najlepiej za-
opatrzyć się w pobliskim zamku". Cholera! Przecież pobliski
zamek akurat oblegamy!
— Miałem na myśli taką sytuację, że dwa zamki są
położone obok siebie. Jeden oblegamy, a w drugim się zao-
patrujemy w pożywienie. Po cenach rynkowych, oczywiście.
— Ale, ale... cóż to się dzieje?! Oto skrzypiąc i
postękując opada most zwodzony i naszym zdumionym
oczom ukazuje się liczna grupa staruszków w brzydkich uni-
formach i zbyt wielkich czapkach. Na piersiach staruszków
lśnią i pobrzękują liczne medale. Co to jest? Co to ma
znaczyć?
— To wycieczka! Od razu widać, że nie doczytał pan
mojego poradnika do litery „w". Oblężeni zorganizowali
wycieczkę, aby podkopać nasze morale, zniszczyć nasze
machiny oblężnicze, a być może, zdobyć także nasz
prowiant.
— Ani machin, ani tym bardziej prowiantu nie mamy,
więc nie zachodzi obawa ich utraty. Ale dlaczego wysłali
staruszków?
— Też nie rozumiem. Pewnie z powodów politycznych
albo po prostu — mają w twierdzy nadmiar staruszków.
Niech pan spojrzy, jak się rozłażą po błoniach.
13/39
— Można by ruszyć na nich i wygnieść wycieczkę
staruszków, jak robactwo. Tyle tylko, że oblężeni mogą
znowu zacząć szyć z łuków.
— A może to są przebrani staruszkowie? Może to
pułapka? Sam nie wiem, czy warto, skoro tutaj jest tak
bezpiecznie i słoneczko pięknie przygrzewa.
— To, co robić? Pan jest przecież autorem tego porad-
nika, znaczy jest pan fachowcem od zdobywania twierdz.
— Już wiem! Spowodujemy wykreślenie tej twierdzy z
listy twierdz godnych polecenia do zdobywania. Rycerz z
kulawą nogą nie zechce jej więcej zdobywać. Oświadczymy
dodatkowo,
że
walczą
niehonorowo
i
przy
pomocy
staruszków, że głodzą oblegających, a most zwodzony
pozbawiony jest certyfikatu bezpieczeństwa.
— Pokażemy, że się nie boimy! Już pokazaliśmy. Moim
zdaniem, jeśli zaraz wyruszymy, to zdążymy na obiad.
Niech się sami oblegają!
— No właśnie.
Jak Krzyżak Zygfryd pojechał do Jagiełły po toster
Wraca Krzyżak Zygfryd z wizyty u polskiego króla
bardzo zmęczony, tak jakby nie na koniu jechał, ale koń na
nim.
Zresztą,
uroda
tego
Krzyżaka
jest
osobliwie
nordyckiego typu, że gdyby nie siodło, to trudno by konia
14/39
od jeźdźca odróżnić. No, chyba, że po zbroi, ale dzisiejsze
konie też potrafią się nieźle wystroić, ale my nie o tym.
— Żebym to chociaż był posłem, ale gdzież tam! —
martwi się poniewczasie Krzyżak Zygfryd.
Aby być wiernym prawdzie, nasz dzielny Krzyżak jest
posłem, ale do Parlamentu Europejskiego i w Malborku
wszyscy mają go za nic. Tym razem Wielki Mistrz wysłał go
do Polaków po toster!
Kryzys w Zakonie straszny, bo mistrz bez tostera
wytrzymać nie może, a stary toster się spalił całkiem sam z
siebie.
— Zimnego chlebka nie kumam — mawia Wielki
Mistrz.
No i wraca nasz dzielny Krzyżak z bratniej Polski, du-
mając jak to za dawnych czasów było fajnie. Bitwy, podpa-
lanie wiosek i rabowanie tosterów, a teraz? Proszę, dz-
iękuję... dzień dobry!
Jedzie zziębnięty i październikowy Krzyżak Zygfryd,
słucha Floydów z kasety, a po prawej stronie siodła buja się
polski, znaczy się chiński toster, a po lewej hełm z białym
pióropuszem.
„Jestem Krzyżakiem pełnym tajemnic — myśli nieco na
wyrost. — Żebym się tylko nie pomylił, bo Wielki Mistrz się
wkurzy, znajdując, że jednak co hełm, to nie toster!" —
martwi się Krzyżak, który z powodu ziąbu oraz wiatru od
wschodu, choć cały w srebrzystych blachach, przecież w
wełnianej czapce z pomponem na głowie. Jego koń w takiej
15/39
samej i w końskim kraciastym szaliku na szyi. Ciemny
październikowy wieczór, a droga daleka! I mży jakby na
złość.
Gdy wyjeżdżał, wydawało mu się, że jest do wizyty
doskonale przygotowany. Nażarł się jakichś proszków
przedimprezowych. Na ramieniu przykleił sobie plaster, że
niby rzuca palenie, bo straszne historie opowiadano w za-
konie o polskich mocnych. Z tym plastrem narobił sobie
obciachu, bo zaraz Zyndram się do niego przyczepił, że na
stalowym naramienniku nakleił i mówi:
— Ty pancerna mordo krzyżacka taka i owaka, gdzie
sobie nakleiłeś? — I zaraz go mocnymi jakby na złość
częstuje.
Palą tak do płuc dechy, a tu Zawisza napity — jak to
zwykle on — zaraz do przedsionka gębę swą wraził i piwem
częstuje. Jak tu takiemu odmówić nie tracąc głowy? Porwał
naszego Krzyżaka wir imprezy. Toster? Bierz toster! Bierz
dwa!
Prowadzą go gdzieś po schodach w górę i w dół, a po-
tem poziomym korytarzem do „Sali Tosterowej", gdzie
Polacy zwykli przechowywać tostery. Dają mu dwa, a potem
jeden zabierają nie wiadomo dlaczego? Zaraz uczta. Król Ja-
giełło siedzi na tronie i tylko wodę popija z kubka.
— Daliście jego krzyżackiej mości toster? — pyta.
A nasz Krzyżak widzi, że sam król, chociaż wodę źród-
laną tylko pije, przecież „ujarany" tak, że ledwie siedzi.
Obok niego biskup Oleśnicki też cały się śmieje! Aż się
16/39
zakręciło w głowie Krzyżakowi od światła świec — przedzi-
wnie cudnego. A tu muzykanci zapodają muzę, śred-
niowieczne żelazne techno. Niedźwiedzie tańczą! Imć Pa-
likot dokazuje! Krzyki, śmiech, i jak to mówią w Rzeszy,
„prapolska ruja und porubstwo".
Wraca Krzyżak do domu, a co się koń zatoczy (dzis-
iejsze konie potrafią), to na żółtą gębę Księżyca spojrzy!
— Oj, ty Księżycu, na cóż nam obu przyszło?
A Księżyc na to tylko kicha.
— „Aaaa... psik!".
— Na zdrowie! — odpowiedział odruchowo Krzyżak.
— Kha trowie! — dodaje koń.
Poprawił się Krzyżak w siodle i rozejrzał po okolicy, ale
nic nie zobaczył, bo było prawie całkiem ciemno. Tylko tyle
widział, co z łaski Księżyca — czyli niewiele.
A potem była uczta i — co wspominał teraz z pewnym
zawstydzeniem — pojedynkował się z jakimś wrocławskim
karłem na tostery. Na szczęście dostał nowy w zamian. Ach,
ci Polacy! Jacy oni przewidujący. Trzeba by im założyć... A
mówili, że to bezpieczna lokata! Niespodziewanie Krzyżak
rozpłakał się jak dziecko. Przebiegający mimo brukołak
Kazek tylko westchnął i ukrył się w rowie melioracyjnym.
Wyjechali wreszcie z brzózek na wrzosowisko. Aż się
koń zaśmiał, widząc nasmarowany na kawałku dykty dro-
gowskaz: „Malbork — 300 metrów".
17/39
Krzyżak westchnął, zdjął czapkę, pogładził wyproszony
toster i wjechał w bramę z napisem: „Krzyżaków sponsoruje
ING Bank Śląski".
— I tak już będzie zawsze! — powiedział do konia, ob-
cierając żelazną rękawicą zmoczoną dżdżem twarz.
— Cholera! Mój nos! O!
Krzyżacy ocieplają swój wizerunek
— Ja, Wielki Mistrz Zakonu zebrałem was wszystkich
na tym oto dziedzińcu, aby wytłumaczyć naszą nową
strategię, strategię ocieplania naszego krzyżackiego wizer-
unku. Zebrałem was do kupy, ponieważ mimo tego, że każ-
demu z osobna umyślny dostarczył rulon ze specjalnym
sms-em, to okazało się, że wielu braci nic z tego nie sku-
mało! Brat Rodryk von Koklusz, na przykład, podpalił przed-
wczoraj gospodę, choć to była nasza gospoda! Tak donikąd
nie dojedziemy!
— W gospodzie było zimno, to ja w ramach ocieplenia
— tylko trochę słomy. Dla przykładu!
— Do diabła! Dość tej błazenady! Czy wszyscy mają
już kremowe płaszcze z brązowymi krzyżami, zamiast
tradycyjnych białych z czarnymi? Płaszcze do góry! A wy
tam w kącie, czemu macie czerwone krzyże na płaszczach?
Skąd? Nie słyszę... A... grupa z Torunia? Więc?
18/39
— Wielki Mistrzu, czerwony kolor jest cieplejszy od
brązowego, myśleliśmy...
— Wy w tym Toruniu coś ostatnio za dużo myślicie. A
jak mogliście Kopernika skaptować, to skaptowaliście
jakiegoś Kopernika, a potem, że literówka! Czerwone
krzyże, dobre sobie! Zdjąć i schować zaraz pod ławy. Czy
wy chcecie, by zrobiono nas odpowiedzialnymi za służbę
zdrowia? Ja pierniczę! Czy wszyscy, którzy nie pełnili służby,
oglądali
pierwszy
odcinek
specjalnej
krzyżackiej
dobranocki?
— Pierwszy odcinek „Misia Krzyżaczka"?
— Tak. Jak się podobało? Czy wszyscy zrozumieli, o co
chodziło w bajeczce? Von Pałętasz, proszę własnymi
słowami!
— Nazywam się Von Pałętasz i urodziłem się w Sos-
nowcu. Bajka o misiu Krzyżaczku bardzo mi się podobała, a
szczególnie podobał mi się Polak-Prosiak, bo naświnił w
przedpokoju, ale zakonne króliczki... hi hi hi...
— Dobra, siadaj. Później brat Klocek z Sardynii
zaprezentuje nasze nowe programy telewizyjne, mające
ocieplić wizerunek zakonu wśród dzikusów, którzy nas
otaczają. Ale teraz najważniejsze. Uważajcie dobrze, bo jak
się okaże, że któryś nie zapamiętał albo nie zrozumiał — za-
wieszę w prawach Krzyżaka i na nasze lukullusowe uczty
będzie mógł sobie popatrzeć znad zmywaka w kuchni! Od-
daję głos specjaliście od wizerunku, bratu Kiki Na Uwadze,
który przybył aż z dalekiej Japonii, by nam pomóc. Przywita-
jmy brata Kiki oklaskami! Bracie!
19/39
— Dobry wieczór. Mistrz prosił mnie, bym się
streszczał. Po pierwsze: jeśli któryś z braci ma występować
w telewizji, w żadnym wypadku nie wolno mu iść do studia
w zbroi, co dotychczas robiono nagminnie! Ubieramy się w
garnitur albo sweterek i żadnych mieczy ani toporów! Broda
przystrzyżona, a gęba umyta, i to — przepraszam — że to w
tym miejscu mówię — umyta mydłem. To samo ręce. Żeby
nie tak jak Urlyk von Bambosz, który nie dość, że do TVN24
poszedł w zbroi, to paznokcie takie, że...
— A można w kostiumie?
— W jakim znowu kostiumie?
— Normalnym... spódnica, bluzeczka... jakiś żakiet.
— Brat jest kobietą?
— Nie, wręcz przeciwnie. Tak pytam z ciekawości.
— Po drugie: jak któregoś z was pan redaktor zaczepi
na ulicy z mikrofonem i kamerą, a akurat taki zaczepiony
jest w zbroi, to oczywiście zbroi nie zdejmujemy, ale hełm
tak. Czas potrzebny na zdjęcie hełmu wykorzystujemy, by
zastanowić się nad odpowiedzią. Tutaj mamy fragment
filmu, na którym widzimy znowu brata von Bambosza, który
odpowiada na pytanie, co sądzi o ordynacji większościowej.
Proszę zwrócić uwagę, że — co jest już karygodne —
odpowiada z opuszczoną przyłbicą. W ten sposób przypom-
ina Lorda Vadera z Gwiezdnych Wojen. Przez takie ekscesy
dzieci nas się boją!
— Nie skumałem, o co chodzi z tą ordynacją i wolałem
pogulgotać!
20/39
— Nie skumał, o co chodzi więc wolał pobulgotać...
Wszyscy widzicie. Tak po prostu nie można! W ten sposób
nie nawiążemy dobrych relacji z mediami, a zależy nam na
czym? No, wszyscy chórem!
— Na o-cie-ple-niu wi-ze-run-ku!
— Brawo! Zależy nam na ociepleniu wizerunku!
— A po co chcemy ocieplić nasz wizerunek? Po to, by
wygrać wybory na najlepszy zakon rycerski!
— Przecież... Sorry, ale właśnie się skapowałem, że
żyjemy w średniowieczu i do wyborów jest jeszcze ho... ho...
— Oj widzę, że toporami machać przed malinowymi
nosami wieśniaków to umiecie, a księgi leżą odłogiem. Prze-
cież jest napisane, że „nikt nie zna dnia ani godziny!".
— A propos godziny. Czy można zrobić przerwę, bo za
chwilę drugi odcinek „Misia Krzyżaczka"?
— Ależ oczywiście, drodzy bracia. Widzę, że jednak za-
częliście rozumieć, o co chodzi. Przerwa. Spotykamy się po
Wiadomościach!
— A można zapalić w ramach oglądania misia?
Lekcja historii
21/39
— Pan to tylko prowokujesz i prowokujesz. Gadasz i
gadasz jak najęty. Tu nie barok czy inny renesans. Nie te
czasy, drogi panie, żeby tu wymachiwać tym żelastwem. I
jeszcze przed damami się obnażać i klatę prezentować pod
pozorem pokazywania blizn. Teraz inaczej rozumiemy...
staramy się zrozumieć naszą powinność wobec Ojczyzny. W
sprawach małych ją kochamy. Cicho o tym mówimy, a pan
się drzesz jak trąba jerychońska. Teraz z zapachem trawy, z
zapachem mokrej kory ją wdychamy w siebie. Delikatne jej
składamy hołdy, codzienną pracą i z chodnika papierek pod-
nosząc, i uśmiechając się do drugiego człowieka.
— ...
— Tak przypuszczałem, że pan tego nie zrozumiesz.
We krwi się ususzyć i w ryku bitwy między podobnymi
sobie, przeć przez nawałę ogniową, to każdy potrafi. Ale ci-
erpliwie słuchać... ale rację wielokrotnie ważyć... ale w
ciemności leżeć, podczas gdy za oknem gwiazdy i wiatr
lodowaty. I na cmentarzu miło się roztkliwić nad przeszłoś-
cią durną i chmurną. I światu piątkę przybić. To jest sztuka,
to smak współczesnego patriotyzmu.
— ...
— I ten pański śmiech. Powiedzmy sobie szczerze, że
nie pasuje bohaterowi śmiać się tak rubasznie. Czy
koniecznie trzeba się śmiać aż do łez? Teraz trzeba wąsko,
nie szeroko. I jak się pan z kimś zgadzasz, nie trzeba zaraz
ściskać i do całowania się brać. Popatrz pan na profesora,
jaki teraz bladziutki siedzi, jak zajączek siedzi i ani nie
piśnie. Pan tą swoją gotowością, tym wymachiwaniem, ludzi
22/39
straszysz. Rozejrzyj się pan wkoło, nie te pomieszczenia, nie
ta akustyka.
— ...
— No i sam pan widzisz swoje barbarzyństwo! To, że
ten pan w telewizji się nie podoba, nie oznacza wcale, że
trzeba zaraz na koń siadać, do Warszawy pędzić i
dramatycznych czynów się dopuszczać. I tak dobrze, że
proch zamókł i telewizor ocalał. My tu widzę mamy dużo
pracy
przed
sobą,
aby
z
pana
współczesnego
i
europejskiego patriotę zrobić. Miłości do Ojczyzny nauczyć
od nowa, okazywania tego uczucia w sposób cywilizowany,
akceptowalny dla ludzi współczesnych. Szacunku dla ludzi
wyznających inne wartości. No, szacunku tak ogólnie, też.
— ...
— No i sobie poszedł. Obraził się czy jak? Panowie,
przecież ja niczego takiego nie powiedziałem. Facet
ewidentnie starodawny i teraz tylko może kłopotów narobić.
Panie profesorze, niech pan wyłączy maszynę czasu, to
zniknie i wróci do siebie, w te swoje mroczne czasy. A
dokładnie, to z którego roku on był? Ja sobie tu w kajeciku
zapiszę i jak ochłoniemy, to kogoś z dziewiętnastego wieku
ściągniemy. Może bardziej konstruktywnie podyskutujemy,
bo ten to już jednak trochę zbyt dziki był.
— ...
— Panie profesorze, coś pan taki blady? Przecież tak
mocno znowu pana nie ścisnął?
— ...
23/39
— ...
— Że co? Że skąd był? Pokaż pan, bo nie wierzę! 2033
rok? O jasny... No nie wierzę, po prostu nie wierzę!
Wercyngetoryx
Ponury referent spojrzał na niego tak, jak patrzy się
zwykle na grób dalekiego krewnego, tuż po zakończeniu ce-
remonii. Wąskie usta urzędnika przez moment były białą,
pozioma kreską niepokojąco kontrastującą z ceglastą czer-
wienią jego twarzy.
Biurko zasłał papierami w sposób wysoce profesjon-
alny. Filiżanka ze świeżo zaparzoną kawą pełniła na-
jwyraźniej także rolę przycisku, separując z chaosu papi-
erowego
Cesarstwa
stertę
podań,
których
treść
przekreślona była czerwonym flamastrem. Na podaniu,
które wieńczył równo ułożony stosik, widniał dodatkowo
odręczny dopisek, wykonany tymże flamastrem: „Głupie,
R.I.P".
O tym, że przekreślone podania, nie przedstawiały już
dla Urzędu żadnej wartości, świadczył nadgryziony ekler,
przyklejony do kartki, opatrzonej tak wymownym napisem.
Wercyngetoryx chrząknął nieśmiało, podczas gdy
urzędnik pilnie studiował dostarczone przez niego papiery,
po każdym przeczytanym akapicie, spoglądając na niego w
bardzo wymowny sposób, ale tak przemyślnie, by ich
spojrzenia tak naprawdę nigdy się nie spotkały. Cisza, która
24/39
niepodzielnie panowała w biurze, kontrastowała z nieus-
tannym jazgotliwym hałasem przedpołudniowej ulicy. Nic
dziwnego, że referent, nim się odezwał, wstał i zamknął
okno.
Siadając za biurkiem, głośno chrząknął. W innej sytu-
acji chrząknięcie to można by uznać za niegrzeczne, ba
nawet za jakieś osobliwe wyzwanie. Wercyngetoryx cofnął
się o krok, jakby dla nabrania rozpędu. Urzędnik spojrzał
obojętnie, i odkładając papiery, odezwał się wreszcie:
— Nie wiem, po co otwieram okno, chociaż klimatyza-
cja działa bez zarzutu. Pewnie przyzwyczajenia ze starego
kraju. Widzi pan, panie Wercyngetoryx, pański wniosek o
dotację przygotowany jest perfekcyjnie, ale ja rozumiem, że
jest to fragment szerszego projektu. Mieliśmy nawet taką
nasiadówkę na pański temat, ale jest zbyt wiele wątków.
Ciągle jako całość wymaga uzupełnień, aneksów, potwier-
dzeń. Mogę pana zapewnić, że z mojej strony jest tutaj
pełna akceptacja, chociaż...
— Ja wiem, ale ludzie mi się niecierpliwią. Miecze, tar-
cze, zbroje, nawet katapulty i takie tam różne tajne bajery.
Wszystko mamy. Ale powiem szczerze, głupstwa nas blok-
ują! Trasy przejazdu oddziałów, konflikty z rolnikami. Jacyś
durnie przyczepiają się do sposobu, w jaki siodłamy konie.
— Proszę pana, mamy dwudziesty pierwszy wiek, są
pewne wymogi, których, niech mi pan wierzy, spełnienie
będzie korzystne także dla pana i pańskich ludzi.
— Dobrze, ale rzecz w tym, że zbyt wiele kasy idzie na
ubezpieczenia! Przecież wszystko już mamy i w sumie, już
25/39
rok temu byśmy was wyrżnęli do nogi, ale raz, że procedury
wloką się niemiłosiernie, a do tego takie już głupstwa
dochodzą że...!
— Głupstwa?
— No weź pan coś takiego... na przykład mamy plan —
zdobyć miasto szturmem, wymordować kogo popadnie i
takie tam, a budy spalić. Taki mamy plan, a tu trzeba za-
świadczenie z miejscowej straży pożarnej zdobyć o stopniu
palności budynków. Albo inspekcja pracy się przyczepia, że
niby na ile godzin przewidziany jest taki szturm i mordow-
anie, bo niby chodzi o nadgodziny. Przerwa śniadaniowa,
wydzielona palarnia...
— A nie możecie tak, skoro chcecie taką rewoltę
zrobić, pominąć procedury i po prostu nas zaatakować?
— Coś pan?! Żeby dotacje przepadły?! A co to ja nie
wiem, o ile kasy taki Tamerlan wystąpił, i jak jest posunięty
w staraniach, chociaż marny cienias i komuch?
Cmentarz pod wysypiskiem słów
1.
Nie byłem głupi. Dzisiaj powiedzielibyście o mnie, że
jestem lekko upośledzony — był ze mnie kawał chłopa.
Może zdobywałbym dzisiaj dla Polski złote medale na
paraolimpiadach? Chciałbym Wam coś dać z siebie — ale od
dawna nie żyję.
26/39
Podczas ostrzału trochę się trząsłem wewnątrz siebie.
Teraz widzę wyraźnie, że nie było zapotrzebowania na ślin-
iących się żołnierzy — ale tyle lat po śmierci każdy jest dużo
mądrzejszy, niż był wówczas.
Moi młodsi bracia wzięli mnie na giermka. Nosiłem za
nimi jedzenie i różne rzeczy. Zbierałem kwiatki i bawiłem
się, kulając po obcym podwórku stalową obręcz. Nikogo z
dorosłych wtedy nie było. Ukryli się przed upałem w
piwnicach.
Nadszedł on — młodziutki bóg wojny. Sprężysty i
błyszczący w tym kurzu, jak gwiazda. Złapał mnie za ramię,
a że bardzo się wystraszyłem, uderzył mnie otwartą dłonią
w twarz.
Wówczas otoczyli nas moi przyjaciele. Płacząc,
próbowałem się wyrwać temu panu. I akurat w tym mo-
mencie zawalił się świat i jakby dla śmiechu, konaliśmy
razem, twarzą w twarz pod tymi gruzami...
On szeptał:
— Wody... wody... — i skonał całe popołudnie przede
mną. Ja... ja nie umiałem wówczas jeszcze tak bardzo
myśleć. Całymi godzinami tylko płakałem i wołałem mamę.
Trochę wstyd, bo miałem tamtego sierpniowego popołudnia
całe dwadzieścia dwa lata.
2.
Nigdy nie potrafiłem spełnić się w roli, w jakiej obsadz-
ało mnie życie. Bardziej niesiony przez wyobrażenia moich
bliskich, niż sam stawiając kroki, zostałem najpierw
27/39
nauczycielem matematyki, a w czwartym roku wojny, gdy
zaczęło być już naprawdę źle, skierowano mnie do fabryki
amunicji.
Nadzorowałem akurat Polaków, bo moja matka
pochodziła z Krakowa i jak to mówią — „liznąłem języka".
Kiedy w końcu uznano, że wszystkie moje choroby i
ułomności przestały być przeszkodą wcielono mnie do armii.
Byłem marnym żołnierzem. Jako jeden z pierwszych
dostałem się do niewoli.
Nie traktowano mnie źle. Razem z kobietami i dziećmi
pracowałem w kuchni, gdzieś na Żoliborzu. Obierałem ziem-
niaki, gotowałem zupę.
Byłem tam trzydzieści pięć lat później, ale nie zn-
alazłem tego miejsca. W 1986 roku, kiedy konałem na raka
jelit w klinice onkologicznej w Monachium, tuż przed śmier-
cią znowu usłyszałem świst pocisków, zapach spalonej
słońcem ziemi i przerywane, bełkotliwe buczenie syren. Co
zabawne, moje ostatnie słowa były takie:
— Nie bać się, pseniesie... pseniesie...
Wyobrażacie to sobie?
3.
Przyszli po mnie 30. lipca. Jakby nie mogli poczekać
tych pieprzonych dwóch dni! Być może, bym się odkupił,
zamazał swój błąd. A tak, przyszli w biały dzień, a wiatr
rozwiewał wówczas firankę po pokoju. Lato było gorące.
Akurat wybijałem muchy taką specjalną packą.
28/39
Żonę i córeczkę wyprowadzili do kuchni. Odczytali
wyrok i strzelili z przyłożenia w moje prywatne serce. Po
śmierci dowiedziałem się, że cała kamienica wiedziała o
wyroku od dawna.
Że tamci spacerowali przed bramą uroczyści i
bezwzględni. Śmiali się, palili papierosy i spluwali do
suchego rynsztoka.
Niemieckie patrole na wszelki wypadek przechodziły
na drugą stronę ulicy.
Cóż, zdarza się. Człowiekowi zdarza się zbłądzić. Tym
bardziej, jeśli w grę wchodzi naprawdę dużo złota i
bezpieczeństwo
najbliższych.
Bardzo
kochałem
moją
córeczkę.
Ale mogli poczekać.
Szczęśliwie przez kilkadziesiąt lat moi potomkowie
słyszeli tylko, że zginąłem w powstaniu. Teraz mój wnuczek
już wie, za co zginął dziadek. I przez tę niedyskrecję historii
bez końca muszę martwym łbem tłuc w żelazną ścianę
więzienia i w pustkę krzyczeć, że tak nie można!
Że to jest niesprawiedliwe!
11.11.1673 r. — Chocim. Bitwa.
Już dziesiątego było strasznie. Deszcz tak zacinał, że
sama bitwa zdawała się błahostką. Wieczorem, jak nas
29/39
postawili w szykach, już z panem Orkowskim mówiliśmy, ze
nijakiej rozkoszy nie użyjemy na tym polu. Bisurmaństwo w
naszych dawnych okopach szkaradnie gotowe z armatą
uszykowane, a siły niby równe, ale jak to u nich... zliczyć
tego tałatajstwa nie sposób.
No,
to
my
na
koniach
w
szyku,
hetmana
Jabłonowskiego usaria! Ciemno jak w rzyci, a my z drzewem
w łapskach, proch chronim, szable w gotowości! Już deszcz
marznąć począł i lodem nas skuwało powoli. Piechota ogni
palić nie może, bo z armat okrutnie tłuką Allacha takie syny,
to się i gorzałką grzeję.
Ryki straszne. Już by my i sami o mało nie ruszyli!
Dragoni zajeżdżali szeregi i płazem tłukli. Nagle szum
powstał od prawego skrzydła, że hetman Sobieski jedzie! Aż
tu, jak nie gruchnie bęben, a trąby! Już lonty przy armacie!
Wszystko stanęło niczym w błysku jakimś, a pohańce już na
wałach w powietrze swemi pukawkami grzmią!
Ucichło, a za trzy pacierze znowu! Który koń, albo i
jeździec do bitwy nie przywykł, albo z krwi gorącej, już i
szyki łamie, a koniem zatacza. Ja też się wybrałem w ziąb
taki bez gaci ciepłych, co niby ta swoboda ruchów w walce
ważna. Koń mi mdleje. Już go Józek gorzałką naciera, a
widzę, że i siebie odpowiednio smaruje. My po łyczku jeno i
dalejże ziąb gotowością serdeczną zabijać. Widzimy, że noc
długa, a jeno psubratów płoszym onymi alarmami, żeby
ogrzać się nie mogli.
Pan Orkowski cały jakby bałwan lodowy, a przecie
śmieje się jakoś do mnie mroźnie i osobliwym napitkiem
mołdawskim mnie częstuje.
30/39
Hetman Jabłonowski, jak orzeł w niebiosach, bo ty-
grysy mu niczym skrzydła wiatr rozwiewa, ciągle między
nami.
— Podobny do kwoki wśród kurcząt!
Już taka osobliwa w śmiechu pociecha, gdy i chęć, i
gotowość, a przeciw nam jeno aura niestateczna i onych
barbarusów, licząc lekko na czterdzieści tysięcy. Cóż mi
tam, byle nie zmarznąć. Ta blaszka, która niby to ozdoba, a
niby nos chroni, już mi całkiem kinol odmraża. A już i grad
tłucze. Północ. Psie syny ogniska palą to nasi z armat celnie
biją! Ałłach! Cóż za wycie! Już tam do raju setkami idą a my
w śmiech!
U nas kawalerów zacnych onej nocy zamarzło 23, a co
ciurów, a z piechoty, gdzie kto popiwszy zbytnio, zasnął, już
zmarzł.
Ja już też w ostatnich bez onych kalasajdów terminach
trzęsę się niby listek, ale młody byłem, to i zdzierżyłem.
Wierzcie mi jeno, że najstraszniejsza to noc była, z tych co
przeżyłem.
Przed bitwą, krwi rozlaniem, zawsze w sercu bojaźń
przecie jest, a tej nocy nie czuliśmy nic, poza pragnieniem
jakiegoś ciepła. Majaczyłem chwilami, że kominek, kobiety,
że tace dymiące służba na stoły wnosi, ale pan Orkowski,
widząc, że Jarecki drzemie, przecie zawsze mnie przez kark
przejechał!
Po północy galancie już było, kiedy w tej śmiertelnej
lodowatej godzinie sam Hetman Wielki Sobieski nasze
31/39
szeregi nawiedzić raczył. Jakby nas żelazną rózgą kto tłukł,
takiego efektu w szeregach niezdolen byłby uczynić. Jedzie
nasz wódz ukochany na koniu czarnym jak noc, cały w
skórach niedźwiedzich. Tego poklepie, tamtego przytuli
ręką prawie już królewską. Tu się zaśmieje, zakpi z onych
Turczynów marnych. Duch w szeregach tak rósł, że zmarzn-
iętych rycerzy szeregi, jakby gęstniały, jakby wzwyż rosły,
piękniały!
Na koniec wam opowiem, jak do mnie podjechać
raczył i co mi rzekł cicho, ot na ucho, mnie struchlałemu
przecież przed taką personą.
Zatoczył koniem, bo uprzednio mnie minął, a pod-
jechawszy w strzemię, rzec raczył:
— Co to waść siedzisz na onej kobyle, niczym
podesrany! Ruszże się! Dajże innym przykład jaki! — I
odjechał w ciemność, a zaraz pan Orkowski się zbliżył, a
sąsiad dobry to przecie i druh ukochany.
— Co rzekł waćpanu? Co rzekł, w imię Chrystusa, pow-
iedz waćpan!
Odetchnąłem głęboko, bo i myśli zebrać, czas był na-
jwyższy. No to i mówię, nieco lodem plując:
— Rzekł, że wielką widzi we mnie ochotę i co bym
temperament studził, a rana w gorącości doczekał!
No i do tego przyszło. Krwi bisurmańskiej przelałem
mnóstwo. Łupy zdobyłem godne, a także sławę, że byłem
ostatni, którego świętej pamięci król nasz ukochany, a
32/39
wówczas Hetman Wielki Koronny do boju osobiście raczył
zagrzewać! Chwała Bohaterom!
Alchemik
Mówiono o nim, że jest zdolnym alchemikiem, chociaż
jego sukcesy nie były zbyt spektakularne. Niby poszukiwał
kamienia filozoficznego, ale który z nich tak nie mówi?
Złośliwi twierdzili, że udało mu się zamienić złoto w
ołów, ale to nie była prawda. Po prostu nie miał szczęścia w
doborze współpracowników. Tajemnicze substancje dymiły i
bulgotały, a powietrze w jego ciemnej pracowni pełne było
ulotnych trucizn.
Blady i zmęczony pracował dniami i nocami, zupełnie
bez efektów. Przez grube szkło odczytywał bluźniercze in-
wokacje, ale nic się nie zdarzało nadzwyczajnego. Dawniej
bano się go, ale z biegiem czasu lęk się ulatniał i zaczęły się
kpiny.
Kiedy zimą jakiś łapserdak zbił szybę w jego pracowni
bryłą brudnego lodu, długo siedział zasępiony na krześle,
które jeszcze niedawno wydawało mu się tronem. Ogień
wygasł, a on siedział przez całą noc, zastanawiając się, co
robić dalej. W końcu wymyślił.
Rankiem poszedł do księcia i przedstawił to, co może
mu zaofiarować zamiast złota. Książę zdziwił się niepomi-
ernie i początkowo chciał alchemika wsadzić do ciupy.
33/39
— A na co mi ta cała ideologia i ten „polityczny mar-
keting"? Tfu... jakieś pogańskie słowa! To ja już mieczy, tar-
cz nie mam? Ludzi gotowych na wszystko?
Lecz wysłuchawszy alchemika tłumaczeń, zamyślił się,
a potem nagle poweselał.
— I powiadasz, że już nikt nie będzie widział, że mam
krótszą prawą nogę, a lud będzie się dziwował, jaką długą
mam lewą? I ludzie uwierzą że w biegu na koń wskakuję, jak
młodzik w pełnej zbroi i z mieczem? Jak to, przecież nikt
tego nigdy nie zobaczy? Jak mogą uwierzyć? Wszak mnie
znają, żem nie chwaląc się kuternoga, okrutnik i złodziej na-
jwiększy w świecie, a także gnębiciel wdów i sierot.
Szczególnie. Jakże to tak, po dobrej woli uwierzą? Bez tortur
uwierzą?
— Panie! Racz mi zaufać, a sam się przekonasz, jak to
działa, gdyż wielka jest w tym ludzi nadzieja i tęsknota za
rządem dobrym i sprawiedliwym. Za księciem odważnym i
szlachetnym...
— Niedoczekanie, żebym na starość kimś takim miał
zostać, jeszcze czego! Okrucieństwo, zdzierstwo i gwałt są
moim żywiołem! Nie zmienię się ani o jotę!
— Nie musisz, panie. Gdzieżbym śmiał sugerować coś
takiego, panie! Ja, niegodny biorę wszystko na siebie i
każdy twój czyn w odpowiednim świetle tak przedstawię...
— W świetle, powiadasz? Ale gwałcić mogę?
— Możesz, panie. A nawet więcej niż kiedyś mogłeś. A
jeszcze lud będzie na twoją cześć pieśni śpiewał!
34/39
— Alchemiku, ale kto w to uwierzy?
Tylko o pisaniu
To miasto jest przerażająco białe. Białe są tynki
domów, chodniki ułożone z białego piaskowca. Nawet asfalt
jest biały. Po białym asfalcie jeżdżą białe samochody. Po
chodnikach spacerują biali ludzie ubrani na biało. Można
kupić tylko białe pieczywo i lody śmietankowe.
Na dwudziestym trzecim piętrze białego wieżowca
autor popularnych romansów patrzy na białą kartkę
papieru. Właśnie skończył pisać kolejny rozdział. Białym
tuszem na białej kartce.
„Czytelnicy nie będą mieli z tego żadnej pociechy!". —
I tak myśląc nad daremnością swego wysiłku, z białego kub-
ka biały pisarz popija mleko.
* * *
Stoi w nie kończącej się kolejce. Wszyscy dokoła gada-
ją i gadają. Tylko on przeżuwa gorycz swojej klęski. Nie
będzie zadośćuczynienia, bo świat się raczył skończyć godz-
inę temu. Akurat wtedy, gdy skończył pisać tekst. Doskon-
ały tekst, który niewątpliwie znalazłby się na pierwszej
stronie.
35/39
Ledwie go wkleił i ledwie na mapce odwiedzających
pokazał mu się pierwszy czytelnik, świat się skończył.
Ten bloger zawsze miał pecha. Stoi teraz w tej kolejce,
całkiem
poza
czasem
ze
swoim
niepotrzebnym
już
laptopem i patrzy, jak nikną kolejne strony, jak odchodzi w
nicość cały świat. Jeszcze na onecie „Boruc w kręgu zaint-
eresowań Mi łanu". Ale i tej wiadomości nie można
otworzyć.
Beznadzieja.
* * *
W głupich wywiadach zdarza się pytanie o to, jaką
książkę indagowany by zabrał na bezludną wyspę. Kiedy Al-
bercik na skutek katastrofy lotniczej znalazł się na bezlud-
nej wyspie, miał tak osobliwe szczęście, że razem z nim
wylądowała na tym odludziu paczka z książkami.
Przez wiele nudnych i uciążliwych lat właśnie te
książki były jedynymi jego towarzyszami niedoli. Nauczył ich
się dosłownie na pamięć i kiedy wreszcie został odnaleziony
i przywrócony cywilizacji, wykorzystał wiedzę zdobytą w ten
sposób do zrobienia oszałamiającej kariery pisarskiej.
Pewnie jesteście ciekawi, jakie to były książki? Nie wiem. Al-
bercik nie chciał mi powiedzieć. On bywa bardzo uparty w
takich sprawach. Złośliwi, a takich nigdy nie brak, twierdzą
że były to słowniki ortograficzne.
36/39
* * *
Bardzo przejął się tym, że zakazano używania słowa
„wolność" pod takim pozorem, że używanie tego słowa
obraża uczucia niewolników, bo niby wiadomo, jak jest
naprawdę.
Na znak protestu przestał publikować. W domu
próbował pisać do pamięci swojego komputera, ale ta
„wolność" tak go zdominowała i stłamsiła, że nic nie potrafił
wymyślić, tylko pisał różnymi czcionkami: wolność, wolność,
wolność, wolność, wolność, wolność...
Kiedy skończyły się pieniądze, zaczął żyć ze zbierania
puszek po piwie i innych śmieci.
Trochę podupadł, ale jak miał dobry dzień i było go
stać na kupienie biletu, zamknięty w kabinie publicznego
szaletu wyskrobywał na białych kafelkach to zakazane,
wyklęte słowo, za pomocą gwoździa.
Kiedy przedstawili mu dowody w postaci nagrań z
kamer, dosłownie nic nie miał do powiedzenia na swoją
obronę. Jeszcze na dodatek jego ostatnim słowem wcale nie
była „wolność". Nie do uwierzenia, ale podczas egzekucji
krzyknął:
— Jezus!
Jego pozbawione życia ciało złożono w białej trumnie i
zaniesiono w biały dzień na zupełnie biały cmentarz. Ubrani
37/39
na biało żałobnicy patrzyli tępo przed siebie. Pomiędzy bi-
ałymi nagrobkami biegały białe pudelki.
38/39
@Created by
PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie