L
YNN
E
RICKSON
PARADOKS
ROZDZIAŁ 1
Powinni byli o tym porozmawiać. Emily Jacoby, jadąc pociągiem
Amtrak, który zbliżał się właśnie do tunelu Moffat, nie miała co do
tego wątpliwości: o tym, czy mieć dzieci, czy nie, powinni byli
porozmawiać z Billem, jak tylko ich wzajemne stosunki nabrały
poważnego charakteru.
Odłożyła przewodnik, który kupiła wczoraj wieczorem w Denver, i
zaczęła wyglądać przez okno, podziwiając biały bezmiar dzikiego
krajobrazu Gór Skalistych Kolorado. Wagon pasażerski przechylił się
nieco, kiedy pociąg wspinał się na wzniesienie liczące trzy tysiące
trzysta pięćdziesiąt trzy metry, gdzie czekał go odcinek drogi w tunelu
biegnącym pod wysokimi poszarpanymi szczytami.
Siedząca obok Emily młoda kobieta spojrzała w okno i powiedziała:
- Pięknie tu, prawda?
- Przepięknie - zgodziła się z nią Emily.
- To pani pierwsza podróż do Kolorado? Emily uśmiechnęła się.
- To widać?
- Ależ nie - odpowiedziała kobieta. - Nie o to chodzi. Po prostu
odkąd wyjechaliśmy z Denver, bez przerwy patrzy pani w okno.
- Straszny ze mnie mieszczuch - odparła Emily. -Urodziłam się i
wychowałam na Wschodzie i, tak na dobrą sprawę, nigdy nie
widziałam prawdziwej wsi.
- Podróż pociągiem jest najlepszą po temu okazją - odparła kobieta,
pogrążając się w lekturze magazynu poświęconego nartom.
Rzeczywiście, jazda pociągiem to przygoda i Emily o tym
wiedziała. Mogła przecież do swego nowego domu w Seattle polecieć
samolotem z Filadelfii, ale w ten sposób miała przynajmniej okazję
coś zobaczyć, spojrzeć na świat innymi oczyma. A może po prostu
sprawiły to rewelacje, z jakimi wystąpił Bill?
- Szkoda, Emily, że nie porozmawialiśmy o tym wcześniej -
powiedział trzy miesiące temu w Dzień Dziękczynienia. - Ale
sądziłem, że jesteśmy w tej sprawie jednomyślni. Ostatecznie ty masz
swoją pracę, ja swoją...
- Nigdy nie zamierzałam przez całe życie być urzędniczką bankową
- odparła Emily. - Mnie naprawdę zależy na dzieciach, Bill. Mam
dwadzieścia siedem lat i mój zegar biologiczny nie stoi. Kiedy
rozmawialiśmy o małżeństwie, uważałam, że ta sprawa jest jasna.
Emily nie zapomni tego święta. Przebywali właśnie z wizytą u jej
rodziny w Bryn Mawr, eleganckim przedmieściu Filadelfii, kiedy
nagle stało się jasne jak słońce: nie będzie żadnego ślubu z Billem. A
zaraz potem Emily ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że odczuła
prawdziwą ulgę na myśl o tym, że ślub nie dojdzie do skutku. Miała
może nawet lekkie poczucie winy, ale zarazem i ulgi, jakby jej ciężar
spadł z serca. A wszystko to dlatego - Emily coraz bardziej zagłębiała
się w swoją duszę
- że miała już serdecznie dość swego dotychczasowego życia. Dość
codziennej rutyny, pracy od dziewiątej do piątej, dość miasta z jego
zatrutym środowiskiem, dość przyzwoitego samochodu, drogich
ubrań, świateł ulicznych, ryczących klaksonów i syren karetek
pogotowia przejeżdżających codziennie pod jej oknami. Dość kolacji
we dwoje za dwieście dolarów i wysokich obcasów - udręki dla nóg -
dość mówienia zawsze właściwych rzeczy, oglądania właściwych
filmów, czytania właściwych książek i zamawiania czerwonego wina,
kiedy tak naprawdę miałaby ochotę na coca-colę.
Marzył jej się przytulny dom z porozrzucanymi po kątach
dziecinnymi zabawkami. I wielkie psisko, którego kudły
znajdowałaby na meblach. Mogłaby nosić kapcie choćby i cały dzień,
gdyby miała na to ochotę. I prowadzić półciężarówkę. A jeśli nawet
nie zdążyłaby się uczesać, to co z tego? Wywiadówki w szkołach.
Kosze żywności, która znikałaby w ciągu jednego dnia, dosłownie
pożerana przez gromadkę dzieciaków i głodnego męża. A mąż - no
cóż, w weekendy kosiłby trawniki i, trzymając nogi na stoliku,
oglądałby w telewizji futbol.
Emily dosłownie marzyła o tym, żeby być potrzebna.
A za oknem przemykał górski krajobraz. Ostry lutowy wiatr
porywał z wierzchołków gór białe pióropusze śniegu, unosząc je aż do
czystego nieba Kolorado. Siedząc w pociągu Emily czuła się dziwnie
ożywiona -ożywiona i po raz pierwszy w życiu dojmująco świadoma
tego, kim jest i czego chce.
Kiedy koleżanka z uniwersytetu zadzwoniła do niej w Boże
Narodzenie z Seattle, Emily potraktowała to jak zrządzenie losu.
- Nie masz pojęcia, Em, jak mi się tutaj podoba, tu jest zupełnie
inaczej - powiedziała Judy. - Świeżo, czysto. No i coś się dzieje. Nie
wyobrażasz sobie nawet, jaka jest różnica między starą, zatłoczoną,
duszną Filadelfią a Seattle. To miasto żyje.
Emily zadzwoniła do niej w Nowy Rok.
- A jak tam z pracą?
- O, w porządku. Może nie zostaniesz z miejsca wyższym
urzędnikiem w dziale pożyczek banku, ale tu się ciągle coś nowego
otwiera. Emily, Seattle się rozwija. Spróbuj, mówię ci, tu się stale coś
dzieje.
- A jak mężczyźni? - zapytała Emily półżartem.
- Super. Możesz mi wierzyć. Fajni faceci, nie jakieś nadęte bubki. A
co, jesteś wolna?
- No, można by tak to nazwać. - I opowiedziała Judy o tym, że Bill
nie chce mieć dzieci i o swojej nagłej potrzebie ustatkowania się, o
tym wreszcie, że pragnie być komuś potrzebna, nie tylko z powodu
pożyczki bankowej.
Tak więc podjęła decyzję. Wyjedzie na Zachód. Ostatecznie co ma
do stracenia? Jest wolna, wszelkie wątpliwości zostawiła za sobą, w
Filadelfii. Spróbuje wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie, kim
właściwie jest; sięgnie po nowe, ważne cele.
Koła wagonu odmierzały rytm, kiedy pociąg jechał przez tunel
Moffat i wzdłuż zbocza stromej góry. Na twarzy Emily pojawił się
uśmiech. W dole rozciągała się rozległa dolina, na którą sypał
oślepiająco biały, czysty śnieg. Niebo było błękitne, aż bolały oczy. W
Filadelfii dojeżdżałaby do pracy zatłoczonym pociągiem albo
autobusem, przepychając się w ścisku pod pochmurnym zimowym
niebem. A tu, na Zachodzie, czekało ją to, czego najbardziej było jej
teraz potrzeba: nowe widoki i odgłosy, nowe zapachy i nowi
przyjaciele, wśród których będzie mogła być sobą. Zaczynała
wszystko od nowa, gotowa stawić czoło najtrudniejszym wyzwaniom.
Ostatnio, przygotowując się do wyjazdu, zadawała sobie od czasu do
czasu pytanie: czy ona temu wszystkiemu podoła? Ale teraz nie miała
już wątpliwości, że tak — chciała tego nowego życia. Do licha, jeżeli
pionierzy mogli porzucać wygodne, bezpieczne życie na Wschodzie i
ruszać na Zachód, to może i ona. A jeśli do tego wszystkiego czekają
tam ktoś bardzo, ale to bardzo drogi...?
- Zbliżamy się do kanionu Glenwood - powiedziała sąsiadka Emily
- tu będzie na co popatrzyć.
I rzeczywiście. Żłobione przez rzekę Kolorado w ciągu milionów lat
skalne ściany wąskiego kanionu wznosiły się na setki metrów w górę,
sięgając nieba. Na dnie doliny, ciężka od zimowej kry wiła się leniwie
ciemna rzeka. Górskie kozice lawirowały niebezpiecznie na
pionowych niemal ścianach. Emily zafascynowana wyglądała oknem
myśląc o tym, jak wielkim niebezpieczeństwom musieli stawiać czoło
pionierzy, gdy wykuwali sobie drogę na Zachód przez groźne góry i
kaniony, łub też ciągnęli przez rozległe równiny i prerie tego
górzystego kraju. Wzięła do ręki przewodnik, rozłożyła mapę i
znalazła na niej i kanion, i miasto Glenwood Springs.
Kiedy pociąg przystaną! i Emily wysiadła, żeby rozprostować nogi,
poczuła zapach siarki bijący ze znanych na cały świat leczniczych
źródeł. W Glenwood Springs było zimno; wzdrygnęła się. Od kanionu
na zachód wiał mroźny wiatr, a nad wyższymi szczytami gór zbierały
się czarne chmury. Może, zanim dotrze do wyżynnego Utah i Idaho,
przeżyje prawdziwą zamieć śnieżną w westernowym stylu?
Zamówiła sobie kawę w hotelu Glenwood Hot Springs i zaczęła się
przechadzać po hotelowym holu utrzymanym w stylu z końca
ubiegłego wieku. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające sceny z
czasów znacznie spokojniejszych i odznaczających się większą
prostotą. Były tam zdjęcia samego hotelu, eleganckich powozów
stojących wzdłuż półkolistego podjazdu, basenu z wodą z gorących
źródeł i - w dali - tętniącego życiem miasta. Wśród nich były
dagerotypy przedstawiające dawnych górników i zaprzęgi mułów na
tle gołych zboczy górskich, wśród świeżo ściętych pni drzew, które
miały służyć do budowy szybów. A do tego jeszcze - dobry Boże! -
niesławny Doc Holliday*
1
stojący przed miejscowym saloonem: rok
około 1800. Po szerokich ulicach przechadzały się elegancko ubrane
damy, a przed Składem Handlowym - pogrążeni w rozmowie
mężczyźni w stetsonach i szelkach. Jedno ze zdjęć przedstawiało
Indian z plemienia Ute, w białych koszulach i w kamizelkach, w
wysokich kapeluszach w stylu Abe Lincolna i z długimi fajkami.
Podpis pod zdjęciem wyjaśniał, że zanim biali przybyli w Góry
1
* John Henry „Doc" Holliday (1852-1887) - rewolwerowiec i amerykański bohater ludowy. (Przyp. tłum.)
Skaliste, Indianie z plemienia Ute traktowali tutejsze źródła jako
zimowe uzdrowisko. Kolejne fotografie ukazywały książąt i
prezydentów, którzy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia
przyjeżdżali tu, by korzystać z dobrodziejstw ciepłych kąpieli.
- Coś wspaniałego - wyszeptała Emily, idąc wzdłuż ściany z
uczuciem dziwnej lekkości w sercu. - Wielki amerykański Zachód.
Towarzyszka podróży Emily wysiadła w Glellwood Springs.
Najwyraźniej jechała na narty do Aspen położonego w odległości
sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Ale Emily miała do towarzystwa
swój przewodnik, zaś na wolnym miejscu oparła nogi.
Pociąg opuścił Glenwood Springs i jechał teraz przez kolejny, nie
tak już głęboki kanion. Ciemne chmury zwiastujące burzę śnieżną
wieńczyły szczyty gór, a na biegnącej wzdłuż linii kolejowej szosie
wiatr wznosił tumany kurzu.
Zachód - myślała Emily - znalazła się w samym sercu
amerykańskiego Zachodu. Świadomość, że oto zostawiła za sobą
cywilizację przyprawiała ją o bicie serca.
Kiedy przy końcu kanionu pociąg nabrał szybkości, Emily
otworzyła przewodnik i spojrzała na mapę. Najbliższa stacja kolejowa
wypadała w Rifle, w stanie Kolorado. Na myśl o tym mieście Emily
uśmiechnęła się pod nosem - czytała kiedyś o niewielkiej społeczności
ranczerów, która w 1890 roku mogła się pochwalić najbardziej
rozwiniętą hodowlą bydła na zachód od Chicago. Nic dziwnego, że
położone przy linii kolejowej miasto już sto lat temu rozwinęło się w
wielki ośrodek.
Zamknęła przewodnik i wyjrzała przez okno. Przed jej oczyma
przesuwały się sceny z dawnych czasów. Widziała pastuchów
gnających swoje stada przez bezkresne, porośnięte kępami bylicy
przestrzenie do korali przy stacji kolejowej i kowbojów o sterczących
wąsiskach, ubranych w prymitywne skórzane portki. W sobotnie
popołudnie wszyscy - ogoleni, wykąpani i w czystych, białych
koszulach - pojadą do miasta. Każdy ze swoim koltem i w ostrogach.
Mogła się założyć.
A biznesmeni starego Rifle. Też było na co popatrzeć: ciemne
garnitury, błyszczące brokatowe kamizelki, szykowne buty, miejskie
kapelusze i wąskie krawatki.
Kobiety to co innego. Emily znała je ze starych zdjęć. Prezentowały
się wytwornie w gorsetach, szerokich spódnicach, licznych halkach i
zapinanych na guziczki bucikach z wysoką cholewką. Do tego biała
bluzka z falbankami, a pod szyją kamea. No i kapelusze.
Najróżniejsze, od skromnych budek do strojnych, wielkich, zdobnych
w pióra kapeluszy nasadzonych na wysoką fryzurę.
Musiały to być ciekawe czasy. Kraj dopiero uchylał rąbka swoich
tajemnic, kusząc tysiącem możliwości. Życie z pewnością surowsze,
ale obfitujące w przygody. Jakżeż twardzi pionierzy amerykańskiego
Zachodu pogardzaliby ludźmi doby dzisiejszej - z ich małymi lękami,
egocentryzmem, brakiem poszanowania dla prawdziwych wartości,
przede wszystkim rodziny. Bo Emily tego właśnie oczekiwała po
swoim nowym życiu - powrotu do pierwotnych wartości. Miłość,
rodzina, dom. To musi być wspaniałe.
Czując uspokajające kołysanie pociągu usiłowała sobie wyobrazić
samą siebie sto lat temu, jako pionierkę jadącą na spotkanie... nowego
życia. Tak, czekał ją nowy początek, nowa praca. Naturalnie w
tamtych czasach wybór miałaby niewielki. Mogłaby być guwernantką
albo... w najlepszym razie nauczycielką. A może kasjerką w banku?
Zaraz, czy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia kobiety
pracowały w bankach?
Sto lat temu oglądałaby ten sam krajobraz i w tych samych
miejscach podskakiwała na złączach szyn. Podziwiałaby te same góry,
śnieg, niebo i drzewa. A może i niektóre domy. Zamknęła oczy i
próbowała sobie wyobrazić fiszbiny gorsetu wrzynające jej się w boki,
zapach dymu palonego drewna i męskich cygar, pijące trzewiki z
wysoką cholewką, kłujące w głowę szpilki do kapelusza i smak
ciężkiego śniadania zjedzonego w Denver.
Naprzeciwko niej w przedziale siedziałby mężczyzna w obcisłych
czarnych spodniach, brokatowej kamizelce, białej koszuli, cienkiej
krawatce, a może nawet z koltem u paska. No i obowiązkowo z
wąsem. Tak, koniecznie z wąsem i w kowbojskim kapeluszu na
głowie. Facet w stylu Wyatta Earpa.
Gdyby mężczyzna uchylił przed nią kapelusza, z pewnością
parsknęłaby pogardliwie... Nie, tego już było za wiele, uznała Emily.
Czas zostawić w spokoju tę Emily sprzed stu lat. Niech sobie siedzi,
dumna i wyniosła, a ona wraca do teraźniejszości. Otworzyła oczy i
westchnęła. Boże, co za wyobraźnia.
Za oknem wielka rzeka, czarna i szeroka, wiła się przez rozległą
dolinę, której brunatne zimowe pola przysypywała biel nadciągającej
szybko śnieżycy. Była to sucha kraina. Brzegi rzeki porastały wysokie
drzewa, zaś resztę terenu znaczyły kępy srebrzystej bylicy. W oddali,
na krańcach doliny, wznosiły się górskie szczyty, przesłonięte przez
kurtynę gęstniejącego śniegu. Emily wzdrygnęła się z zimna i
podkuliła pod siebie nogi. Surowy kraj, zupełnie niepodobny do
łagodnego krajobrazu Wschodu. Tu góry były nagie i ostre, pocięte
kanionami, pełne stromych urwisk i głazów wyrzuconych przez
trzęsienia ziemi.
O tak, oczyma duszy Emily widziała krzepkich kowbojów
przemierzających te bezkresne przestrzenie, stanowiące idealną
dekorację do filmu. Nad rzeką zobaczyła samotne ranczo ze smużką
dymu unoszącą się z blaszanego komina. A w zagrodzie bydło, z
opuszczonymi łbami oczekujące bliskiej już burzy śnieżnej. Serce
Emily zabiło żywiej: czy ona wytrzymałaby takie życie? Czy
rzuciłaby wszystko, gdyby to nie były lata dziewięćdziesiąte
dwudziestego wieku, tylko o sto lat wcześniej? Niepewność, czy nie
zabrakłoby jej hartu, odwagi wydała się Emily niepokojąca.
Silny podmuch wiatru uderzył w okno wyrywając ją z marzeń.
Śnieżyca już prawie całkowicie przesłoniła widok rzeki. Pociąg
przechylił się nieco pod wpływem wiatru i musiał zwolnić. Emily
przypomniała sobie nagle, że czytała kiedyś o wielkich pługach
śnieżnych, jakie przyczepiano do starych lokomotyw parowych, żeby
usuwały z szyn wielometrowe zaspy.
Nie mogła już nadal podziwiać krajobrazu i postanowiła wrócić do
lektury przewodnika, zastanawiając się jednocześnie, czy pociąg
przybędzie do Salt Lakę City z opóźnieniem. Nie miało to zresztą
większego znaczenia, jako że i tak Judy nie oczekiwała jej żadnego
określonego dnia.
W swoim liście Emily napisała:
„No więc przyjeżdżam. Dosyć mam Billa z jego pseudonowoczesną
koncepcją rodziny. I dzięki Bogu. Zastanawiam się, jak mogłam
kiedykolwiek brać pod uwagę wyjście za niego za mąż. W każdym
razie jadę pociągiem do Seattle. Przynajmniej coś zobaczę. Może
nawet zatrzymam się po drodze w paru miastach. Jeśli
pokrzyżowałam ci jakieś plany, nakrzyczysz na mnie po moim
przyjeździe. Nie mogę się doczekać, kiedy się zobaczymy..."
Tak więc dokładny termin jej przyjazdu nie został określony. Judy
jedynie znała jej niepewne plany.
Emily była w siódmym niebie. Jest wolna i podąża ku mglistej, ale
wspaniałej przyszłości.
Pociąg zakołysał się delikatnie, zwalniając na łagodnych zakrętach.
Na lewo, wzdłuż torów kolejowych, znów ciągnęły się góry.
Nagle poczuła szarpnięcie i ostry przechył wagonu,
po czym uderzyła ramieniem w okno. Myślała gorączkowo: co się
dzieje? Po chwili jednak pociąg wyrównał. Odetchnęła z ulgą. To
przecież nie samolot.
Wszystko stało się nagle. Pociąg znów przechylił się gwałtownie, a
zaraz potem rozległ się rozdzierający zgrzyt metalu. W ułamku
sekundy wagon, w którym jechała Emily, jak gdyby frunął w
powietrzu. Doszedł ją dźwięk, przerażający i trudny do określenia.
Krzyki pasażerów mieszały się z hukiem walącego się wagonu. Na
widok przelatującego obok niej mężczyzny Emily całą siłą uczepiła
się fotela. Poczuła potworny ból -jakby jej ramiona wyrywało ze
stawów - i wiedziała, że pada. Usłyszała straszliwy grzmot, potem
poraził ją oślepiający błysk, aż wreszcie zapanowała całkowita
ciemność.
ROZDZIAŁ 2
Will
Dutcher
wrzucił
do
swojej
bryczki
ostatni
dwudziestopięciokilowy worek mąki z Western Mercantile Company i
pospiesznie nakrył cały ładunek.
Idzie śnieżyca, pomyślał naciskając kapelusz na czoło. Miał
nadzieję, że bez przygód zdoła wrócić na ranczo, w każdym razie
powinien się pospieszyć, zanim zerwie się wicher i zasypie drogi tak,
że staną się nieprzejezdne. Łypnął spod ronda kapelusza, wpatrując się
w białą przestrzeń. Tak, niewątpliwie zbliżała się śnieżyca. Już teraz
porywisty wiatr niósł obłoki białego, kłującego pyłu. No cóż, jeśli się
spóźni, Antonio poradzi sobie i bez niego, problem może być tylko z
tą nową gospodynią, po którą Will wyjechał. Pewnie ma buciki na
cienkich zelówkach, ileś tam halek i jedną z tych mantylek, co to
ledwie zakrywają ramiona. No i naturalnie wielki kapelusz z piórami,
który jako pierwszy padnie ofiarą śnieżycy. Do licha, czego innego
można się spodziewać po takiej miejskiej paniusi. I to ni mniej, ni
więcej tylko z samego Chicago. Odsunąwszy połę prochowca Will
wyjął z kieszeni spodni zegarek. Nachylił się nad nim, żeby go osłonić
przed śniegiem i odczytał godzinę. Była 22.41. Akurat czas. Pociąg
numer trzy w kierunku zachodnim z Denver City przychodził
0 22.45. Naturalnie może mieć opóźnienie z powodu śnieżycy. Do
diaska, będzie musiał czekać na tę kobietę. A jeśli mąka i cukier
zawilgotnieją, Antonio nie da mu żyć.
Will nie był pewien tej gospodyni. Jego starszy brat, Claiborn,
załatwił wszystko w Chicago. Jesienią, na pogrzebie ich młodszego
brata, bardzo nalegał:
- Wziąłeś dzieciaki Jessego, ale przecież nie dacie sobie rady we
dwóch z tym twoim starym zwariowanym kucharzem. Potrzebna ci
jest kobieta. Wykształcona i nobliwa, odpowiednia do opieki nad
dziećmi.
- Jesse i Clara byli ranczerami. Nie sądzę, żeby chcieli wychować
swoje dzieci na francuskie pieski, Clay. My tu w Kolorado nie
jesteśmy ludźmi miejskimi -odparł Will.
- Ale tobie jest ktoś potrzebny - upierał się Clay.
- I już ja o to zadbam, żebyś kogoś miał.
I zadbał. Pani do dzieci - niestety Clay nie uznał za stosowne podać
jej nazwiska - miała właśnie łada chwila przyjechać z samego
Chicago, gdzie Clay Dutcher mieszkał w swoim eleganckim domu z
kamienia. Napisał tylko, że skoro Will i tak ma na głowie trójkę
dzieciaków, to już on, Clay, przynajmniej pokryje z góry roczne
zarobki tej kobiety. Do Willa będzie należało tylko nakarmić ją, dać
jej jakiś kąt i wolną rękę w sprawie prowadzenia domu.
Ostatecznie spróbuję - pomyślał Will. Odrzucając długą połę swego
prochowca lekko wskoczył na kozioł bryczki i odwinął lejce z
hamulca ręcznego. Da jej szansę, ale jeśli będzie mu zawadzała, to ją
odeśle Clayowi jak worek mąki.
Cmoknął na gniadosze i szarpnął lejce tuż nad parującymi zadami
zwierząt, a następnie ruszył główną ulicą Rifle w stronę rzeki
Kolorado i stacji kolejowej pociągu Denver - Rio Grandę.
W pierwszej chwili nie zorientował się, co spłoszyło pierwszego
konia, dopiero potem zauważył Johnny'ego McCruddena, który biegł
jak oszalały środkiem drogi. Chłopak tak był zaśnieżony, że Will z
trudem go odróżniał od tła, jakie stanowił śnieżno-błotnisty gościniec.
Johnny miał czapkę naciągniętą na uszy i usta otwarte w kształcie
litery O. Chudymi nogami ubijał błocko, jakby bił pianę trzepaczką.
- Hej, Johnny, spłoszyłeś mi konie! - zawołał Will. Chłopak
zatrzymał się, ciężko dysząc.
- Och, panie Dutcher, muszę lecieć do szkoły i powiedzieć pani
Lindley, żeby dzwoniła na alarm.
- Co się stało, Johnny? - spytał zaniepokojony Will.
Klatka piersiowa malca wznosiła się i opadała pod kapotą jak miech
kowalski, oczy były wielkie jak spodki.
- Katastrofa, panie Dutcher. Pociąg numer trzy z Denver City.
Wykoleił się! Na wielkiej zaspie. Kilometr przed miastem. Muszę
lecieć, panie Dutcher!
Boże wszechmocny. A co z tą gospodynią? Ładny początek nowej
posady. Obawiając się ślizgawicy, Will cmoknął na konie, żeby szły
lekkim truchtem. Co się mogło stać? Za sobą słyszał dzwon szkolny
wzywający ludzi na pomoc. Wieść szybko obiegnie okolicę i już
wkrótce w stronę stacji będą waliły tłumy. Pewnie doktor Tichenor już
gotuje instrumenty. Do diabła, pomyślał Will, chyba nigdy nie dotrę
do domu.
Bryczka z lekkim poślizgiem zatrzymała się przed stacją kolejową,
gdzie już zdążyła się zebrać pokaźna gromadka ludzi.
Zawiadowca stacji, Jackson Rusk, coś właśnie do nich
wykrzykiwał. Will wytężył słuch, żeby w tłumiącej wszelkie odgłosy
śnieżycy pochwycić jego słowa.
- Jakiś kilometr stąd na wschód - mówił Jack.
- Kiepsko to wygląda. Wjechał w zaspę, czy co, w tej śnieżycy.
Wszystkie wagony wykolejone. Jeśli ktoś ma jakiś środek transportu,
to bardzo się przyda do wożenia rannych. Kobiety, otwórzcie dla nich
swoje domy. Gotujcie wodę i szykujcie bandaże. Będą nam bardzo
potrzebne.
- A czy doktor już wie? - wykrzyknął ktoś z tłumu.
- Tak, wie. Wysłałem Johnny'ego McCruddena do pani Lindley,
żeby uderzyła w dzwon i uprzedziła doktora.
Siedząc w bryczce Will słuchał. Zdjął kapelusz, machinalnie
otrzepał go ze śniegu i mocno nacisnął na ciemnowłosą głowę. I jego
bryczka, choćby wyładowana, też się przyda - pomyślał. Katastrofa
kolejowa, i to jeszcze w taką pogodę! Ale przecież, gdyby było ładnie,
pociąg przybyłby do Rifle o czasie. Waśnie rozlegałby się gwizdek
lokomotywy. A nowa gospodyni Willa, w swoim dużym kapeluszu i
miejskich bucikach na cienkiej zelówce, wsiadałaby właśnie do jego
bryczki, żeby z nim jechać do domu i zakłócić spokój jego sielskiego,
wygodnego życia.
- Może ktoś się ze mną zabierze!? - zawołał Will.
- Mam jeszcze miejsce!
- Ja! - wykrzyknął Johnny McCrudden pędząc w jego stronę.
- Za młody z ciebie dzieciak, Johnny - odparł Will.
- Ty lepiej zostań.
- Ale ja mam już dwanaście lat, panie Dutcher, ja się nadam do
pomocy - upierał się mały.
- A, niech tam, weź go, Will, przyda się każda para rąk - powiedział
Jaek Rusk.
- Zaraz będę telegrafował do Denver City i Glenwood Springs, ale
dopóki nie przestanie padać, to i tak nam nie przyślą pomocy. Hej,
ludzie, nie stać w miejscu, zakasać rękawy i do roboty. Kilometr stąd
na wschód, jak ranczo Maxfielda. No, już, szybko! Tamci biedacy nas
potrzebują!
Zanim Jack skończył mówić, Johnny siedział już na koźle koło
Willa.
- Dzięki, panie Dutcher - dyszał ciężko.
- To nie będzie miły widok, Johnny, będą ranni, a może i zabici.
Wytrzymasz to, synu?
- Tak, panie Dutcher, sir, daję słowo, że wytrzymam.
Gniadosze musiały wyczuć napięcie, bo ruszyły z kopyta poprzez
białą zasłonę śniegu, która skryła już prawie całkowicie drugi brzeg
rzeki. Nie minęło kilka minut, gdy Will usłyszał syk pary, nie taki
jednak jak zwykle, kontrolowany, tylko jakby żałosne zawodzenie
konającej maszyny. Nawet mimo śnieżnej zawiei hałas był
ogłuszający: brzęk, krzyki, ryczenie bydła, nabrzmiałe paniką ludzkie
głosy, nieustająca kakofonia wrzasków, płaczu, jęków, syku pary i
zgrzytania metalu o metal.
Rzeczywiście kiepsko to wyglądało.
- Panie Dutcher... - usłyszał głos Johnny'ego.
- Uprzedzałem cię, Johnny. Ale jeszcze teraz możesz zmykać, nie
ma potrzeby, żeby taki mały chłopak jak ty oglądał takie rzeczy
- powiedział Will patrząc na malca surowo.
- Nie, ja zostanę - odparł malec niepewnie. Pociąg wyłonił się ze
śnieżycy jak widmo. Nie było go, a potem nagłe ukazał się ich oczom,
jakby wyrósł spod ziemi. Scena, jaką zobaczyli, przypominała piekło.
Śnieg wszystko tłumił hamując dosłownie każdy ruch. Niesione
wiatrem odgłosy były na przemian to ogłuszające, to znów ledwie
słyszalne. Will czuł zapach oleju i spalenizny, rozgrzanego metalu i
mdlący odór krwi. Nieprzyjemne zapachy. Lokomotywa leżała na
boku plując ogniem i parą, a szalejący nad rzeką wicher porywał
wielkie kłęby pary wraz z krzykami rannych.
Na miejscu wypadku był już szeryf. Przyjechało też sporo ludzi z
końmi i wozami i z każdą chwilą przybywali nowi. Pasażerowie
pociągu snuli się bez celu - pokrwawieni i w podartej odzieży. Tych,
którzy mogli chodzić, miejscowi ludzie energicznie wyprowadzali z
miejsca wypadku. Bydło z porozbijanych wagonów bydlęcych błąkało
się poranione, albo leżało z połamanymi nogami.
Leżały też, poukładane rzędami, ciała zabitych, które szybko
pokrywał biały całun śniegu. Będzie ich więcej, pomyślał Will. I
wtedy przypomniał sobie o gospodyni. Czy była wśród uratowanych?
Czy może ta podróż na Zachód okazała się dla niej ostatnia? Boże -
westchnął Will - nawet nie mam czasu na poczucie winy. Będzie na to
czas później.
Zeskoczył z bryczki i przywiązał konie do drzewa. Porywisty wiatr
szarpnął go za poły płaszcza i Will mocniej nacisnął biały od śniegu
kapelusz.
- Chodź no, Johnny - mruknął ponuro.
- Czeka nas robota.
Wagony sterczały pod najdziwniejszymi kątami, jakby jakieś
dziecko kopnęło w złości swoją kolejkę. Wnętrze pierwszego wagonu
za lokomotywą przedstawiało straszliwy widok: powykręcane
siedzenia, potłuczone szkło, porozrzucane bagaże. Pod piecem
służącym do ogrzewania leżał jakiś mężczyzna. Ciało było częściowo
zwęglone, oczy szeroko rozwarte, przerażające. Will przykucnął i
zamknął biedakowi powieki. Zaczerpnął tchu, spojrzał na ściągniętą
twarz Johnny'ego i zaparłszy się nogą o wybite okno zaczął wyciągać
zwłoki, które następnie wraz z Johnnym brnąc w zaspach wynieśli na
zewnątrz.
- No jak, Johnny, w porządku? - zapytał Will. Chłopak był biały jak
kreda, ale wyraz twarzy miał zdecydowany.
- Tak jest, panie Dutcher, sir.
Obok nich przebiegła kobieta z gołą głową i z rozwianymi włosami,
z dzieckiem w ramionach. Szlochała histerycznie. Will zatrzymał ją,
ale spojrzała na niego, jakby zobaczyła diabła.
- Jeśli pani pozwoli tam ze mną, to ktoś panią zabierze do miasta -
powiedział.
- Jadę do Salt Lakę City - wyszlochała.
- Salt Lakę City. Ja się tam muszę dostać. Mój mąż...
- Proszę się uspokoić. Na razie, dopóki nie uprzątną torów, nie
będzie pociągów do Salt Lakę City. Ale w mieście jest telegraf, może
pani zawiadomić męża. Johnny, zaprowadź panią do tej tam dwukółki.
Wszystko będzie dobrze - próbował ją uspokoić Will.
Szeryf apelował właśnie o parę koni do podniesienia jakiegoś
przewróconego wagonu, pod którym uwięzło kilku nieszczęśników.
Dochodziły stamtąd jęki, które to cichły, to znów się wzmagały,
sprawiając, że Will nie po raz już pierwszy pożałował, że nie odesłał
Johnny'ego do domu. Wyprzągł swoje gniadosze i podprowadził na
miejsce.
- Tu, Dutcher, zaprzęgnij swoje z tej strony - dyrygował akcją
szeryf.
- Zaraz zdobędziemy następne. Tutaj, dawajcie tutaj te konie.
Konie, ślizgając się i parując z wysiłku, szarpnęły. Wagon drgnął.
Ze środka dochodziły rozpaczliwe krzyki i zgrzyt rozdzieranego
metalu.
Will zaklął. Wagon się ślizgał, konie nie były w stanie go
postawić...
Doprzęgnięto
koni.
Mężczyźni
wrzeszczeli,
przeklinając
nieszczęsne zwierzęta. Wiatr zacinał śniegiem w oczy, docierając pod
rondo kapelusza. Will miał ręce zgrabiałe, ubranie przepocone na
wylot, ale nie dbał oto.
W końcu jednak, trzeszcząc i opierając się, wagon zaczął przybierać
pozycję pionową. Przeraźliwe krzyki wstrząsnęły powietrzem. W
promieniu kilku metrów śnieg był ubity i poplamiony krwią. Szalało
piekło.
Wagon zakołysał się na pokrzywionych kołach, a następnie runął w
śnieg prawym bokiem do góry. Ludzie ruszyli do środka. Na wpół
żywy z wysiłku Will wyprzągł swoje gniadosze i poklepał je po
mokrych kłębach. Żałował, że nie ma dla nich derek ani owsa.
Wieczorem nie zabraknie im paszy. Już on tego dopilnuje.
- Dobry, dobry - najpierw pogłaskał po pysku jednego konia, ą
potem drugiego. - Dobry, dobry.
Scena przypominała dom wariatów. Noszący rannych popychali się
w ścisku. Wśród nieustępliwej śnieżycy sunął powoli strumień
wyładowanych ofiarami wypadku wozów, bryczek i dwukółek.
Poprzez wycie wiatru Will nie był w stanie odróżnić poszczególnych
głosów. Po upływie kolejnej godziny zdał sobie sprawę, że jest
skrajnie wyczerpany, na wpół zamarznięty i przepocony, nie było na
nim suchej nitki. Koniecznie musi się ruszać — przemknęło mu przez
myśl.
Skąd ci ranni biorą siły, by krzyczeć - zastanawiał się. Sam ledwie
mógł mówić. A jednak przerażające krzyki nie ustawały. Ludzie
pracowali w milczeniu, z zaciętymi, popękanymi od mrozu twarzami.
- Panie Dutcher! - usłyszał nagle głos Johnny'ego.
- Tutaj, panie Dutcher!
Will dobrnął do następnego przewróconego wagonu.
Uczepiony wyrwanych drzwi Johnny machał do niego ręką.
- Panie Dutcher, szybko!
Will wskoczył na poskręcane żelazne schodki i brnąc wśród
powyrywanych siedzeń, potłuczonego szkła i po kałuży zakrzepłej
krwi dotarł wreszcie do środka. Czuł, jak pod jego ciężarem wagon
zakołysał się i osiadł. Stanął jak wryty i wstrzymał oddech, ale nic się
już więcej nie poruszyło, poszedł więc dalej trzymając się siedzeń,
żeby nie stracić równowagi na przechylonej podłodze.
- Johnny?! - zawołał.
Zza oparcia siedzenia wychynęła głowa chłopca.
- Tu jestem, panie Dutcher.
Will podciągnął się jeszcze kawałek, tak żeby zrównać się z
malcem, który wciśnięty w kąt, pochylał się nad jakimś ciałem.
- Niech pan patrzy - powiedział z wyrazem niedowierzania.
Will nachylił się. Dostrzegł skrawek białej skóry, splątane włosy,
ramię, kobiece biodro...
- Johnny - powiedział szybko - puść mnie tutaj, ale już...
Chłopiec usunął się Willowi z drogi i dopiero teraz zobaczyli
wyraźnie, że była to kobieta, młoda kobieta. Nieprzytomna. A może
nawet martwa. I do tego naga. Jej gładkie ciało, zupełnie nagie,
połyskiwało bielą w mroku,
Dla Willa był to szok; serce skoczyło mu do gardła. Odchrząknął,
próbując dobyć głosu.
- A niech mnie licho - wykrztusił wreszcie, patrząc w osłupieniu na
wypukłość pełnej piersi, na miękką linię płaskiego brzucha. Poczuł
zawrót głowy; skóra paliła go żywym ogniem. Próbował
uporządkować myśli. Wszyscy ludzie z pociągu mieli podarte ubranie
- poobrywane rękawy, nogawki spodni, porozdzierane spódnice. Ale
nikt nie był... Nikt nie był taki... nagi. Przez wybite okno wpadł do
wagonu śnieg osiadając na ciele kobiety, Will patrzył zafascynowany,
jak białe płatki powoli topnieją. Wreszcie oprzytomniał i w ciasnocie
porozbijanego przedziału zaczął zdejmować płaszcz.
- Czy ona... - usłyszał głos Johnny'ego - czy ona żyje?
- Jeszcze nie wiem - odparł, niezdarnie usiłując zawinąć kobietę w
płaszcz. Musnął ręką udo, potem biodro, a kiedy otulał jej piersi,
mimo woli poczuł pod palcami miękkie wypukłości.
Panował nad sobą jednak, świadom zerkającego mu przez ramię
chłopaka. Johnny McCrudden ma oko - pomyślał wyciągnąwszy
nieprzytomną kobietę z miejsca, w którym leżała. Był zmęczony i
dziewczyna wydawała mu się wyjątkowo ciężka, a do tego jeszcze
nieustannie potykał się o poły własnego prochowca. W pewnym
momencie kobieta jęknęła.
- Chodź, Johnny - zwrócił się do chłopca - zabierzemy tę damę do
miasta. Już tylko ona została.
- Jasne, panie Dutcher.
- Leć do szeryfa, chłopcze, i powiedz mu, że ostatnie wagony są już
puste.
- A co z tą panią?
- Zabieram ją do doktora.
- Chętnie rozgrzałbym sobie ręce przy piecu - powiedział Johnny i
tyle go Will widział.
A było zimno. Śnieg wprawdzie trochę zelżał, ale wicher nadal
szalał i temperatura spadała. Will położył kobietę w bryczce na
workach mąki i przykrył ją plandeką. Czyżby to były zbyteczne
zabiegi? Może biedaczka po drodze wyzionie ducha, zamarznie na
kość? Może ma poważne obrażenia? Kto to wie?
Will położył jej rękę na czole. Było gładkie i zimne jak marmur.
Wargi miały niebieskawy odcień, a mokre, zmierzwione, ciemnoblond
włosy, które nie sięgały nawet ramion, robiły wrażenie, jakby je w
przeszłości zgolono - może na skutek febry? Na szyi zauważył drobną
żyłkę, położył na niej palec i wyczuł równo bijący puls, i poczuł życie.
Kim była ta kobieta? Czy jechała sama? O Boże, a może to ta nowa
gospodyni przysłana przez Claya? Całkiem możliwe. Ale co z jej
ubraniem? Nie zostało na niej dosłownie nic, nawet szczątków
gorsetu. Jak to się mogło stać? Cholernie dziwna sprawa, ale jakieś
wytłumaczenie być musi. Może któryś ze współpasażerów zwariował
i w ataku szału zdarł z niej odzież i nagą zostawił, żeby umarła?
Nadbiegł Johnny.
- Szeryf mówi, żeby jechać do domu, że już nic nie ma do roboty, że
wszyscy, którzy zostali w wagonach, nie żyją.
Will że współczuciem potrząsnął głową. Zaczynał dygotać bez
płaszcza, wiatr kąsał jak wściekły pies.
- Jedziemy, Johnny, siadaj tam z tyłu, będziesz doglądał tej pani.
Dbaj, żeby była zakryta, bo nam zamarznie na śmierć.
Zmęczone koniska ruszyły w stronę miasta. Will zatrzymał się
przed domem doktora, gdzie już stał z tuzin innych pojazdów.
Dygocąc z zimna wziął kobietę na ręce i ruszył chodnikiem w
stronę domu doktora. Zesztywniały z zimna, otumaniony, poruszał się
powoli. W pewnym momencie przystanął i zwrócił się do chłopca:
- Johnny, dostaniesz ćwiartkę, jak mi odprowadzisz konie do Stajni
Collina. Powiedz mu, żeby je porządnie wytarł i dał im podwójną
porcję owsa.
- Tak jest, panie Dutcher.
- Dasz sobie radę?
- Dam, panie Dutcher.
- O kay, to poczekaj na mnie tam w cieple. Podwiozę cię potem do
domu.
Doktor Tichenor miał pełne ręce roboty. Cały jego gabinet, cały
dom zapełniony był rannymi. Zdążył właśnie opatrzyć ciężej
poszkodowanych i przód białej koszuli poplamiony miał krwią. Ci,
którzy mogli iść o własnych siłach zostali odesłani pod opieką jednej z
miejscowych kobiet i poumieszczani w hotelu, w szkole i w domach
prywatnych.
Gwarno było u doktora Tichenora. Kobiety i dzieci zawodziły,
mężczyźni jęczeli, a doktor wydawał lakoniczne polecenia. Ale
przynajmniej było ciepło. Will z ulgą położył kobietę na kozetce w
saloniku, dokąd go skierowano. Przez chwilę stał jeszcze jak przykuty
do miejsca, a z jego kapelusza i wąsów skapywał topiący się śnieg.
- A co jest z nią? - spytała gospodyni doktora.
- Właściwie to ja nie wiem, pani Fisher - odparł
Will, który dopiero w tej chwili uświadomił sobie, żenię zdjął
kapelusza.
- Jest nieprzytomna.
- Doktor jest bardzo zajęty. To musi chwilę potrwać. Idź do kuchni,
Will, i weź sobie kawy. Sam wyglądasz tak, że można się przestraszyć
- powiedziała pani Fisher. - Jesteś przemoczony do suchej nitki. Co ci
strzeliło do głowy, żeby w taką pogodę wyjść bez płaszcza?
Ale Will już jej nie słyszał. Spojrzał raz jeszcze na tajemniczą
kobietę. Wyglądało na to, że śpi spokojnie. Błękitne żyłkowane
powieki miała zamknięte, a ciemne rzęsy jak firanki spoczywały na
alabastrowych policzkach. Jedno ze szczupłych białych ramion
wymknęło się spod płaszcza i zwisało teraz bezwładnie, dotykając
podłogi. Nic jej się nie stanie, jak ją na chwilę zostawi, a jemu przyda
się filiżanka gorącej kawy.
Kawa była czarna i mocna; wsypał do filiżanki dwie łyżeczki cukru
i popijając powoli czuł, jak wraca mu życie. Zdjął grubą wełnianą
koszulę i powiesił na oparciu jednego z krzeseł stojących przy piecu,
żeby mu wyschła. Żałował, że nie może zrobić tego samego z
bielizną, ale cóż, bielizna prędzej czy później wyschnie na ciele.
Dorzucając pod kuchnię myślał o mijającym dniu. Na płycie stały, na
wszelki wypadek, gary wrzącej wody. Will wiedział, że kuchnia
zawsze powinna być gorąca.
Wziął ze sobą do saloniku drugą filiżankę kawy i poszedł
sprawdzić, jak się miewa kobieta.
Musiała się poruszyć, bo prochowiec zsunął się, ledwie teraz
zakrywając piersi. Podciągnął go szybko i otulił nim leżącą.
Zatrzepotała rzęsami, jęknęła i poruszyła się niespokojnie.
- No, dobra, dobra - powiedział Will i natychmiast zdał sobie
sprawę, że w ten sposób zwykł przemawiać do koni. Ale jak się mówi
do kobiety?
Skończyło się na tym, że usiadł koło niej na kanapce i cały czas
pilnował, żeby nie zrzucała z siebie płaszcza, było to bowiem przy jej
nagości bardzo ambarasujące. Siedział tak przez godzinę, rozmarzony
bijącym od niej ciepłem i chłonąc słodki, wilgotny zapach jej włosów.
Nie miała klasycznych rysów, jak uznał po dłuższym przyglądaniu
się jej twarzy. Raziły go zbyt szerokie usta dziewczyny i może trochę
za mocna żuchwa. Zastanawiał się, jakiego koloru może mieć oczy.
Piwne, zupełnie czarne? A może błękitne jak bławatki? Nie mógł się
doczekać, kiedy odzyska przytomność i otworzy oczy. Ale kobieta w
dalszym ciągu rzucała się wydając ciche jęki, jak człowiek, któremu
śnią się koszmary.
Pod wpływem panującego w saloniku ciepła wróciły jej kolory.
Policzki miała teraz różowe, jak płatki róży. Przez jakiś czas
wstrząsały nią dreszcze i Will musiał ją mocniej przytrzymać, ale po
chwili uspokoiła się, a jej wargi odzyskały normalną barwę. Przy
każdym kontakcie z jej ciałem przed oczyma jego wyobraźni
przesuwały się obrazy: biała skóra, krągłe pośladki, miękka linia
bioder, brzuch, uda. Nie! Dżentelmen nie myśli o takich rzeczach. To
był tylko wypadek kolejowy. Gdyby się obudziła ze świadomością, że
widział ją w takim stanie...
Za oknami robiło się coraz ciemniej, ale śnieżyca wyraźnie zelżała.
Will przysnął ze zwieszoną głową, która lekko dotykała włosów
kobiety. Nagle zerwał się na równe nogi podniecony silnym,
uderzającym do głowy zapachem jej perfum.
- No i cóż my tu widzimy...? - Nad Willem stał doktor Tichenor i
wziąwszy się pod boki spoglądał na niego sponad okularów.
- Nie wiem. Tak ją znaleźliśmy, ja i Johnny. - Will oprzytomniał
gwałtownie i wstał prostując się na całą swoją wysokość metra
osiemdziesięciu.
Doktor szybkim ruchem odsłonił płaszcz, ale nagle zawahał się
przez moment, nie przygotowany na brak choćby gorsetu czy
staniczka, Po chwili jednak wzruszył ramionami i przystąpił do
badania pacjentki, przytykając jej stetoskop pod piersią.
Will, speszony, zaczął się rozglądać po pustym pokoju, ale doktor
pochłonięty szukaniem obrażeń i słuchaniem serca kobiety, nie
dostrzegł jego zmieszania. Will odczuwał dziwne mrowienie w całym
ciele. Odwrócił wzrok od krągłych białych piersi i wymamrotał:
- Ach, przyniosę sobie jeszcze kawy.
- I z rękami w kieszeniach opuścił salonik.
- Sprowadź mi tu panią Fisher! - zawołał do niego doktor.
Will przystanął.
- Alę czy ta pani... to znaczy... czy mógłbym coś...?
- Serce majak dzwon - odparł doktor.
- Ale potrzebne jej są jakieś fatałaszki. Poproś no tu panią Fisher.
Podczas gdy gospodyni szukała jakiejś damskiej odzieży, doktor
kontynuował badanie. Wreszcie pchnął okulary wyżej na nos,
pogłaskał się po koziej bródce i zawyrokował:
- Dostała porządnie w łeb. A w terminologii medycznej nazywa się
to wstrząsem mózgu. Przez kilka dni będzie wymagała opieki. Może
mieć kłopoty z pamięcią. Może wystąpić czasowa amnezja. Zawroty
głowy, mdłości. Gdyby zasnęła i się nie obudziła, daj mi znać, Will.
- Ja?
- A czy to nie jest twoja nowa gospodyni? - zapytał doktor. - No ta,
której się spodziewałeś?
- Ja... ja nie wiem - odparł Will marszcząc czoło.
- Wszystkie inne kobiety zostały zidentyfikowane. Tylko ta jedna
nie ma żadnych dokumentów. Tak, to musi być ta. A poza tym, nie
mam jej gdzie położyć. Wszystkie domy w mieście są przepełnione, i
to ciężko rannymi. Ale nie martw się, wkrótce odzyska przytomność i
będzie jak nowa - zapewnił Willa doktor.
- Jeszcze ci dołożę gratis ubranie dla niej.
Gładząc wąsa w zadumie, Will spoglądał na leżącą kobietę.
- A jeśli się okaże, że ona nie jest tą gospodynią, to czy będę mógł
ją odwieźć?
- Mam nadzieję, że ona sama ci powie, co masz robić - powiedziała
pani Fisher - niech no tylko odzyska przytomność. A teraz wynoście
mi się, wy dwaj, muszę ją ubrać. To istny skandal!
Droga powrotna w śnieżycy i ciemności trwała wieki. W mieście
nie było gdzie się zatrzymać na noc, a zresztą konie zdążyły się najeść
i wypocząć, i Will uznał, że najlepiej będzie wracać do domu.
Na niebie pokazały się pierwsze gwiazdy i śnieg powoli przestawał
padać. Latarnie kołyszące się wesoło po bokach bryczki rozpraszały
ciemność, choć i bez tego konie doskonale znały drogę.
Kobieta była ubrana, otulona wełnianymi kocami i przykryta skórą
bawołu, a oni z Johnnym - owinięci ciepłymi derkami i każdy po
sutym posiłku. Za godzinę będą w domu.
- Jak ona się nazywa? - doszedł Willa z ciemności głos Johnny'ego.
- Nie wiem.
- Ale to przecież pana nowa gospodyni - powiedział chłopak.
- Na to wygląda. Ale nie znam jej nazwiska. Muszę zaczekać, aż
odzyska przytomność, wtedy ją zapytam.
- Szczęście, że nie została zabita, prawda, panie Dutcher?
- To chyba cud.
Od czasu do czasu dochodziły ich jęki kobiety i wtedy Johnny
gramolił się do tyłu i sprawdzał, czy chorej czego nie potrzeba. Will
zastanawiał się, jak długo kobieta będzie w takim stanie - ile godzin, a
może dni...? Powinien był zadać doktorowi więcej pytań. A jeśli
odzyska przytomność, ale zostanie na zawsze pomylona? Jeśli nie
będzie wiedziała, kim jest? Tylko tego Willowi brakowało do tej trójki
dzieciaków - pomylonej inwalidki. Powinien był powiedzieć: nie - że
jej nie weźmie, a przynajmniej dopóki się nie dowie, kim ona na dobrą
sprawę jest.
Podrzucił Johnny'ego do domu i został mu już tylko niewielki
odcinek drogi do własnego rancza, zwanego powszechnie ziemią
Dutchera - żadnych tam wymyślnych nazw, jak to u bogatych
Anglików. Cechował bydło po prostu literą D. Wszyscy w promieniu
jakichś stu pięćdziesięciu kilometrów znali jego rozległą majętność. A
po śmierci Jessego i Clary Will objął i przyłączył do swoich i ich
grunty; tysiąc akrów, w większości już teraz ogrodzonych, z dobrą
wodą. A i dom po bracie też się przydał dla sezonowych pastuchów,
gdy byli potrzebni.
Will zwykle szedł najpierw do stajni, ale tym razem zatrzymał konie
przed drzwiami kuchennymi. Zawołał na Antonia, który zapewne już
spał, i obszedł bryczkę dokoła,
Boże wszechmogący, ależ ta kobieta ważyła! Chyba więcej niż dwa
worki mąki. Pewnie bliżej trzech. Ale nie była tłusta, Will mógł
zaświadczyć. A może po prostu to on był wykończony. Koce wlokły
się po ziemi i Will kopnął w drzwi butem.
:
- Antonio!
W kuchni zabłysło światło i drzwi się otworzyły. Will obrócił
kobietę i przeszedł obok zdumionego, na pół przytomnego Antonia.
- Queva?
- To jest nasza nowa gospodyni, Antonio.
- Ona śpi?
- Była katastrofa. Pociąg się wykoleił. Jest nieprzytomna. O Boże,
muszę ją gdzieś położyć.
- Przeszedł przez kuchnię do pokoju i położył ją na sofie. Antonio
cały czas zaglądał mu przez ramię.
- Jestem wykończony, Antonio. Miałem ciężki dzień. Musiałem
pomagać przy ratowaniu ludzi.
- Była straszna śnieżyca, szefie. Myślałem, że pan zanocuje w
mieście.
- I zanocowałbym, ale w mieście szpilki nie wsadzisz.
Jest ze setka rannych. Hotel przepełniony, domy przepełnione.
Miałem do wyboru: albo nocować w Stajniach Collina, albo wracać
do domu. - Zdjął kapelusz i rzucił na krzesło. Stał z włosami
przylepionymi do głowy, z rękami na biodrach, i spoglądał na kobietę.
- Ona młoda - powiedział Antonio. - Myślałem, że dostaniemy jakąś
zasuszoną staruszkę.
- Pewnie byłoby i lepiej - mruknął Will.
- Może jej się tu nie spodoba. Może będzie chciała wracać do domu
- rzekł Antonio z nadzieją w głosie.
- Może - odparł Will.
- Dzieci w porządku?
- Śpią.
- Wiesz co, Antonio, zaniosę ją do gościnnego pokoju.
- Przygotowałem łóżko, jak pan kazał.
- Dobrze.
- Will zaczerpnął tchu, jedną rękę podłożył pod kolana kobiety,
drugą pod ramiona i podniósł. Głowa opadła jej na bok.
- Zaczynam nabierać wprawy - mruknął wchodząc po schodach.
Przed nim wąskim korytarzem szedł Antonio z lampą naftową. Will
musiał trochę przechylić kobietę, żeby się zmieściła w drzwi, mimo to
jednak otarł sobie kłykcie o futrynę i zaklął pod nosem.
Kładł właśnie swój ciężar na łóżku, kiedy z poddasza zeszła i
stanęła w drzwiach Mary we flanelowej nocnej koszuli i jasnymi
warkoczykami, jak mały biały duszek.
- Wujku Willu - odezwała się swoim nazbyt dorosłym tonem - co
się tu dzieje i kto to jest ta pani?
Will westchnął.
- Myślę, że to jest nasza nowa gospodyni. Została ranna w
katastrofie kolejowej.
- W katastrofie kolejowej?
- W katastrofie kolejowej?
- Jak echo powtórzył drugi głos. I po chwili jeszcze jeden, znacznie
cieńszy.
- W katastrofie kolejowej, wujku Willu?
Do diaska, cała trójka się obudziła. Obaj chłopcy i Mary. Będzie im
musiał wszystko tłumaczyć od początku.
- Na wschód od miasta wykoleił się pociąg numer trzy z Denver
City. Spędziłem tam cały dzień pomagając ratować rannych ludzi. Bo
ta pani to jest pewnie ta nowa gospodyni, którą miał nam przysłać
wujek Clay.
- A co jej się stało? - zapytał Burkę, najmłodszy, szeroko otwierając
oczy i mocno ściskając koc pod pachą.
- Uderzyła się w głowę. Ale doktor mówi, że szybko odzyska
przytomność i będzie jak nowa.
- O - powiedział Burkę.
- G - powtórzył jak echo Jesse.
Will przeczesał włosy swoją dużą dłonią. Boże, ależ był zmęczony.
Spocony, brudny i wykończony.
Odwrócił się od ciekawskich dzieciaków i spojrzał na Owiniętą w
koce jak mumia, leżącą na białej kapie kobietę, na jej bladą twarz i
potargane włosy. Doszedł do wniosku, że powinien ją jakoś wygodnie
ułożyć. Mimo to stał dalej bezradnie, nie wiedząc, co począć.
Wreszcie zaczął niezdarnie wyciągać spod niej koce. Pani Fisher
ubrała ją w czarną workowatą suknię, nic eleganckiego, czarne
pończochy i zwykłe czarne buciki. A pod spodem... nawet nie śmiał
pomyśleć. Kiedy wychodził, gospodyni doktora rzuciła mu jeszcze
tobołek z nocną koszulą, czystą halką i szlafroczkiem. Pewnie
powinien ją przebrać w koszulę nocną. Ale nie miał pojęcia, jak się do
tego wziąć.
- Do diabła - mruknął i nagle zdał sobie sprawę z obecności dzieci,
z pewnością oburzonych jego językiem.
- Przepraszam - powiedział krótko, co jednak nie rozwiązało jego
problemu.
Will Dutcher miał trzydzieści cztery lata. Nigdy nie był żonaty i nie
znał się na damskich fatałaszkach. Niewiele miał do czynienia z
kobietami, a tych, z którymi się stykał, nie musiał rozbierać. Potrafił
złapać krowę na lasso, ujeździć konia, pokierować ludźmi, obrobić
pole, czy ugotować na ognisku solidny posiłek. Ba - gdy było trzeba,
potrafił nawet zabić człowieka. Ale niech go licho, jeśli wiedział, jak
rozebrać kobietę.
Pozostał kawalerem z wyboru, mimo że niejedna chętnie wzięłaby
go sobie na męża. Ale Will, nawykły do tego, by decydować o sobie,
egoistyczny, a często i mrukliwy, wiedział, że nie będzie łatwym
partnerem. Glay mówił o nim, że jest nieprzystępny, zaś Clara,
bratowa, utrzymywała, że choć stanowi dobrą partię, to jest
człowiekiem o trudnym usposobieniu. Will nie lubił, żeby mu
ktokolwiek wchodził w drogę, i dlatego żywił obawy co do obecności
w swoim domu gospodyni, którą postanowił mu przysłać Clay.
Może Antonio pomoże mu z tą koszulą i z tymi piekielnymi
guziczkami, haczykami i w ogóle. Już miał zawołać starego, ale na
myśl o tym, że na tej kobiecie, na jej białej skórze, miałby spocząć
wzrok innego mężczyzny, doznał dziwnego skurczu i słowa uwięzły
mu w gardle. Inny mężczyzna miałby zobaczyć gładkie krągłości jej
bioder, nóg, piersi... nie, nigdy!
Will obserwował drobne ruchy kobiety. Jej twarz skurczyła się
nagle w dziwnym grymasie, a potem odprężyła się, wargi zadrżały, ale
nie wydały głosu. Zacisnęła pięść, a następnie ją otworzyła. Kobieta.
Jak mógł dać Clayowi wmówić sobie coś podobnego?
No cóż, albo sam sobie poradzi, albo będzie tu sterczał gapiąc się na
nią przez całą noc jak idiota. Ale zaraz, gdzie jest ta koszula?
Odwrócił się i w drzwiach gościnnego pokoju zobaczył trójkę
wpatrzonych w siebie malców.
- W tej chwili wracajcie do łóżek, bo jak nie, to wam zaraz
przetrzepię skórę - ofuknął ich ostro. Słysząc odgłos zamykanych na
górze drzwi Will znów odwrócił się do złotowłosej kobiety.
Clay ani słowem nie wspomniał w swoich listach, jak cholernie
ładna jest ta dziewczyna. Tylko tyle, że jest pracowita i ma dobre
referencje. Will sam nie wiedział, czy ma być z tego powodu zły, czy
zadowolony.
Nachylił się nad nią w poszukiwaniu guzików, które, jak się
spodziewał, powinny być gdzieś koło szyi, kiedy nagle stwierdził, że
patrzy w jej oczy. Otwarte, błękitne oczy - jak zdążył zauważyć, nim
zaszły mgłą i znów się zamknęły. Niezdarnie przystąpił do dzieła.
Emily miała takie uczucie, jakby pływała w głębokiej, błotnistej
wodzie i nie mogła się wydostać na powierzchnię. Od czasu do czasu
widziała nad sobą twarz, falującą, nieosiągalną. Gdzieś w głębi duszy
wiedziała, że ta twarz należy do mężczyzny, którego jednak nie znała.
I nagle poczuła, że została wyciągnięta z ciemnych opiekuńczych
głębin i rzucona w chłód tak wielki, że cała pokryła się gęsią skórką,
że dotykają jej jakieś ręce, przed którymi cofa się z jękiem. To
potworne uczucie trwało bardzo długo, zanim te same ręce wpuściły ją
z powrotem w ciepłe, mroczne wody, gdzie mogła nadal spokojnie
pływać.
Czas stracił dla niej jakiekolwiek znaczenie. Słyszała głos, głęboki,
szorstki, ponaglający, żeby za nim szła, ale tak była zmęczona, tak
wyczerpana, że opierała się jego natarczywym wezwaniom.
Kiedy podpływała zbyt blisko powierzchni, czuła dojmujący ból,
ostry i dokuczliwy. Czasem ten głos i kojący chłód na czole pozwalały
jej od nowa zanurzyć się w dobroczynnych wodach. Próby
wypłynięcia na powierzchnię były zbyt bolesne, dryfowała więc i
dryfowała bez końca...
Nagle prosto w twarz zaświeciło jej ostre światło. Emily otworzyła
oczy czując w skroniach rozdzierający ból.
Była sama. Sama w przytulnym pokoju, przykryta po szyję
szorstkim wełnianym kocem. Próbowała unieść się na łokciach, ale
padła, porażona bólem. Oddech miała krótki, spazmatyczny. Znów
musiała się zdrzemnąć, bo kiedy otworzyła oczy, dębowa komoda w
drugim końcu pokoju była zalana światłem słonecznym.
Tym razem zdołała się unieść na łokciach, chociaż ramiona jej
drżały. Tak, znajdowała się w jakiejś sypialni. W wysokim oknie
wisiały wiktoriańskie koronkowe firanki. Na komodzie leżała ręcznie
robiona serwetka, stała szklanka i porcelanowy dzbanek ozdobiony
różyczkami. Fotel bujany. No i to łóżko. Obróciła się. Zaskrzypiał
mosiężny zagłówek, a twarde gruzły materaca zaczęły boleśnie
uwierać w uda i łokcie. Wszystko wskazywało na to, że leży na
materacu z końskiego włosia, takim samym, jakiego używała jej
cioteczna babka.
Położyła się z powrotem i sięgnęła ręką do czoła usiłując zebrać
myśli. Przy szyi poczuła łaskotanie, które powodował wysoki,
koronkowy kołnierzyk flanelowej koszuli, przy nadgarstkach też były
jakieś koronki.
To nie moja koszula.
Gdzie jest? Jak się tutaj znalazła? Kto ją, do licha, rozebrał...
Pociąg.
- Boże - szepnęła Emily. Jej głos przypominał skrzeczenie.
- Pociąg.
Wróciła pamięć. Jechała pociągiem. Była śnieżna zamieć. A potem
ten przechył i mężczyzna, który koło niej przeleciał, kiedy wagon się
przewracał. Musiała doznać jakiegoś urazu. Tak, naturalnie głowa.
A więc jest w szpitalu...
Nie w Szpitalu. To nie jest szpital...
Drzwi zaskrzypiały i Emily obróciła się na bok, całkowicie
zdezorientowana. To nie jest szpital.
W drzwiach stał mężczyzna. Był wysoki, o gęstych, ciemnych,
wijących się włosach, uczesanych z przedziałkiem pośrodku.
Niebieskie, szafirowoniebieskie oczy w przystojnej, surowej, smagłej
twarzy z wąsem. Twarzy, którą już kiedyś... już kiedyś widziała.
- Pani nie śpi.
- Ten sam szorstki głos, który słyszała we śnie.
- Jak się pani czuje?
Mężczyzna stał wypełniając sobą całe wejście, z ogorzałą ręką na
ozdobnej mosiężnej gałce. Robił wrażenie... zmieszanego.
Emily oblizała usta.
- Może ja przyjdę później...
- Nie... - powiedziała słabym głosem - nie. Proszę, niech pan
zostanie. Ja... ja mam tyle pytań. Ja...
- Jasne, że pani ma.
Przez chwilę patrzył na nią niezdecydowany, po czym jak gdyby
podjął decyzję. Delikatnie zamknął za sobą drzwi i podszedł do okna,
przez które wlewało się słońce. Stał w dalszym ciągu speszony, z
rękami sztywno skrzyżowanymi na białej koszuli bez kołnierzyka,
ramieniem wsparty o framugę.
Emily próbowała usiąść, ale zdołała tylko wesprzeć się na łokciach.
- Kto...? - zaczęła.
- Will Dutcher - odpowiedział głosem, którego nie sposób było
pomylić z żadnym innym.
- Jest pani na moim ranczo koło Rifle.
- Na pańskim... ranczo?
- Po tej katastrofie kolejowej nie było już miejsca u doktora
Tichenora.
- O - Emily próbowała omieść swoją pamięć z pajęczyn.
- A szpital? Czy nie ma tu szpitala?
- Nie. Najbliższy szpital jest w Glenwood Springs. Niektórych
rannych tam zawieziono, ale doktor Tichenor powiedział, że pani
wkrótce będzie zdrowa.
- Aha, rozumiem - powiedziała Emily. Ale nie rozumiała nic.
- Od jak dawna tu jestem? - spytała zdezorientowana, przerażona na
myśl, że mogła być nieprzytomna przez wiele dni, tygodni czy nawet
lat.
- Katastrofa zdarzyła się wczoraj - wyjaśnił Will.
- Przywiozłem panią wieczorem.
- Aha - westchnęła z ulgą.
- Pan mnie tu przywiózł. Rozumiem.
- Tak, przywiozłem, bo, jak mówiłem, w mieście nie było już
miejsca. - Przestąpił z nogi na nogę i machinalnie sięgnął do wąsa.
Emily zauważyła ze zdziwieniem, że nie ma ani pierścionka, ani
obrączki.
- Nie znaleźliśmy przy pani żadnych dokumentów, więc doktor i ja
pomyśleliśmy, że pani jest pewnie tą gospodynią, którą brat miał mi
przysłać z Chicago. I dlatego...
- Gospodynią?
- Tak, do opieki nad moją ukochaną bratanicą i bratankami.
Emily potrząsnęła głową usiłując zrozumieć sens jego słów.
- Nazywam się Emily Jacoby i jestem z Filadelfii, nie z Chicago.
- Mój brat z Chicago nie podał mi pani nazwiska, ale była pani
jedyną kobietą w pociągu, której nie zdołaliśmy zidentyfikować, więc
doszliśmy do wniosku...
- Jestem Emily Jacoby - powtórzyła - a nie żadną gospodynią, panie
Dutchet. Dlaczego pan nie zadzwoni do brata i nie wyjaśni tej
sprawy?
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Tutaj nie ma telefonu.
- Nie ma... telefonu?
- Tu jest za daleko.
Emily złapała się za głowę. Poczuła, jak jej wali puls. Wiedziała, że
niektóre tereny na Zachodzie są jeszcze dość prymitywne, ale tego już
było za wiele.
- Ja... - zaczęła i poczuła, że ma zupełnie sucho w ustach.
- Jechałam do Seattle. I tylko dlatego wybrałam pociąg, żeby po
drodze podziwiać widoki.
- Sama?
- Tak, sama.
- O Boże, mało jej głowa nie pękła.
- Z tego, co wiem, Seattle to dzikie miasto. Nie wierzę, żeby...
- Może pan sobie nie wierzyć - powiedziała Emily i wyczerpana
opadła na poduszki.
Will przemierzył pokój dwoma krokami i w jednej chwili znalazł
się przy niej ze szklanką wody, którą nalał z dzbanka w róże.
- Proszę, proszę to wypić - powiedział i pomógł jej usiąść.
Popijając wodę spojrzała w górę. Wzrok Willa był przenikliwy,
szacujący. Zauważyła też, że wokół oczu ma białe kurze łapki
świadczące o tym, że dużo czasu spędza na dworze.
Przystojny - pomyślała znów - ale zarazem jakiś surowy i wyniosły.
- Jeszcze wody? - spytał, w dalszym ciągu podtrzymując jej głowę.
- Nie, dziękuję - odparła Emily i Will delikatnie położył ją na
poduszkach.
- Panie Dutcher, czy może mi pan powiedzieć, co mi jest? Moja
głowa...
- Doktor powiedział, że musiała się pani bardzo mocno uderzyć.
- A czy miałam zrobioną tomografię mózgu?
- Czy co miała pani zrobione?
- Odstawił szklankę na komodę i obrócił się twarzą do Emily.
- Tomografię mózgu.
- Doktor zbadał panią bardzo dokładnie. On...
- Emily - szepnęła, nagle wyczerpana.
- Mam na imię Emily.
- Czuła, że znów zaczyna pływać. Później zada te wszystkie
pytania, później.
- Może lepiej... dam pani teraz odpocząć – powiedział Will ruszając
w stronę drzwi.
- A potem przyniosę coś do zjedzenia.
- Tak - odparła słabo, zapadając się w nicość. Nagle uderzyła ją
pewna myśl. Zanim znów pogrążyła się w stanie nieświadomości,
spytała jeszcze:
- A kto... kto mi założył tę koszulę?
- Ja.... - Will odchrząknął.
- Ja ją pani założyłem.
- I już go nie było. Zanim ogarnęła ją ciemność, Emily
przypomniała sobie mgliście uczucie chłodu na skórze i czyjeś ciepłe
ręce. Ręce Willa Dutchera.
Jeśli początkowo myślała, że są na ranczo tylko we dwoje, to była w
błędzie. Wieczorem kucharz, Antonio, przyniósł jej miseczkę rosołu.
Wkrótce potem znów usłyszała stukanie. Był to Will Dutcher. Przed
nim tłoczyła się w drzwiach trójka dzieci. Były bardzo zdenerwowane,
jakby się bały, że je Emily pogryzie.
Dutcher odchrząknął.
- To są moi wychowankowie. Dzieci mojego brata. To jest Mary.
- Skinął głową w stronę stojącej po jego lewej stronie dziewczynki.
Mała wyglądała na jakieś dziesięć lat, miała długie warkocze blond,
prześliczną staromodną sukienkę w kratkę, z koronkami, a na nogach
czarne, grube rajtuzy i buciki z wysoką, zapinaną na guziczki
cholewką. Dziewczynka dygnęła potrząsając jasną główką i
uśmiechnęła się nieśmiało.
- Jak się masz, Mary - powiedziała Emily - miło cię poznać.
- Dzień dobry, panno Jacoby.
Byli jeszcze dwaj chłopcy, ośmioletni Jesse i o rok młodszy Burkę.
Mogli z powodzeniem uchodzić za
bliźniaki, z jednakowo krótko ostrzyżonymi jasnymi czuprynami,
przyczesanymi na mokro, i wielkimi oczyma, błękitnymi jak niebo
Kolorado. Mieli na sobie białe, sztywno wykrochmalone koszule i
workowate spodnie na szelkach. Emily pomyślała, że wszędzie na
świecie mogłaby się ich spodziewać, tylko nie w drzwiach swojego
pokoju.
- Zaraz, chwileczkę - powiedziała.
- Ten w środku to Jesse, ten po prawej to Burkę, tak? Miło mi was
poznać.
- Dzień dobry pani - odpowiedzieli chórem chłopcy. I wtedy nagle
przywiedli jej na myśl Pennsylvania Dutch*
2
, czy też żyjącą na
Zachodzie sektę mennonitów**. Nie chodziło tu nawet o strój - raczej
o całe zachowanie, włącznie z dygiem dziewczynki i skromnie
ostrzyżonymi głowami chłopców. Nic dziwnego, że nie mają telefonu.
Nie zdziwiłoby Emily, gdyby zobaczyła, jak cała rodzinka jedzie na
rynek bryczką zaprzężoną w konia. Do licha, przecież Emily urodziła
się i wychowała niecałe pięćdziesiąt kilometrów od samego serca
krainy Pennsylvania Dutch, Rozpozna tych ludzi na odległość. Z
wyjątkiem... z wyjątkiem Willa Dutcherą. On jakoś do nich nie
pasował. Brakowało mu tej charakterystycznej pokory. Był zbyt męski
i zbyt... arogancki.
- A teraz powiedzcie pannie Jacoby dobranoc - powiedział właśnie
do dzieci. Po czym dodał:
- A ty, Mary, mogłabyś zostać, to znaczy... może byś pomogła
pannie Jacoby... może by panna Jacoby chciała się umyć.
Mary posłusznie weszła do środka, podczas gdy Will odesłał
chłopców na górę.
Emily rzeczywiście marzyła o łazience, tylko że była taka słaba...
Nogi uginały się pod nią jak pod nowo narodzonym źrebakiem. Mary
wzięła ją za rękę i wyprowadziła z pokoju. Zaraz za drzwiami
zatrzymała się jednak zatroskana.
- Będą pani potrzebne buciki i jakiś koc do nakrycia, panno Jacoby -
powiedziała.
- Buciki?
Dziewczynka skinęła głową.
- Tak, zaraz je przyniosę.
2
* Pennsylvania Dutch - ludzie zamieszkujący głównie tereny wschodniej Pensylwani, których
charakterystyczne tradycje kulturalne sięgają niemieckich migracji z osiemnastego wieku. (Przyp. tłum.) **
Mennonict - sekta religijna wyrosła z szesnastowiecznego ruchu anabaptystów. Podstawą ich wiary jest Biblia.
Ubierają się skromnie, nie przeklinają, przyjmują chrzest jako ludzie dorośli i zawierają małżeństwa w obrębie
własnej grupy wyznaniowej. (Przyp. tłum.)
- Szybko wróciła do pokoju, otworzyła szafę i wyjęła parę czarnych
sznurowanych bucików.
- Mary - powiedziała Emily opierając się o drzwi - to nie są moje
buty.
- Nie mogli znaleźć pani bucików - wyjaśniła dziewczynka i Emily
znów próbowała otrząsnąć się z otępienia. Przecież z całą pewnością
miała na sobie swoje wysokie brązowe buty.
Co się z nimi mogło stać?
Największym jednak zaskoczeniem była dla niej „toaleta". Okazało
się bowiem, że trzymając w dłoni małą rączkę Mary, Emily musi
brnąć przez śnieg do wygódki znajdującej się na zewnątrz. Był to
najprawdziwszy drewniany domek z wyciętym w drzwiach
serduszkiem.
W drodze towarzyszył im kudłaty czarno-biały pies. Psiak, ocierając
się o nogi Emily, tak energicznie machał kikutem ogona, kręcił całym
ciałem, że mało jej nie przewrócił.
- Spokój, Shep! - skarciła go Mary.
- Proszę iść, niech się pani nie boi.
- Psiak umknął urażony.
Emily szła przez podwórko dygocąc z zimna i nie wierząc własnym
oczom. Od jakichś dwudziestu lat nie widziała takiej wygódki. Jak
ludzie mogą żyć bez kanalizacji? I co to za człowiek ten Will
Dutcher? Zwolennik powrotu do natury?
Na wpół zamarznięta, zdołała jakoś wrócić przy pomocy Mary.
Przechodząc koło kuchni zobaczyła Antonia, który ledwie na nią
spojrzał, zajęty mieszaniem czegoś w garnku stojącym na starej płycie
z fajerkami.
Cały czas trzymając się Mary, dowlokła się jakoś do Schodów,
gdzie słaba, zlana zimnym potem, osunęła się na pierwszy stopień.
- Wujku Willu! - zawołała Mary - wujku Willu!
I nagle Emily zobaczyła go, jak z fajką w ręku pochyla się nad nią.
- Źle się pani czuje? - zapytał z wyraźną irytacją w głosie.
Emily odnalazła jego oczy.
- Czuję się słaba. Moje nogi... Ja...
- Weź to - powiedział szorstko, wręczając Mary fajkę - i zanieś do
pokoju.
- Po czym zwrócił się do Emily: - Proszę mnie wziąć za szyję.
Emily posłusznie zastosowała się do polecenia i Will wziął ją na
ręce. Obróciwszy się bokiem zaczął ją wnosić po schodach. Emily
była speszona. Kiedy ostatni raz stanęła na wadze, ważyła około
sześćdziesięciu kilo. Nie była gruba, ale dość okrągła i świadoma
swego ciężaru. Ale Will Dutcher radził sobie świetnie. Czuła pod
plecami i pośladkami jego silne, muskularne ramiona. Kiedy wchodził
na schody, trzymała go mocno za szyję, przytulona do jego potężnej
piersi.
Emily zdała sobie nagle sprawę, że nie po raz pierwszy znalazła się
w takiej sytuacji. Że było podobnie, kiedy Will niósł ją nieprzytomną
do sypialni. A potem musiał ją rozebrać i założył jej tę nocną koszulę.
Gdyby był lekarzem, czy kimś takim, Emily nigdy by się nad tym nie
zastanawiała. Ale tak,..
Na podeście powiedziała:
- Teraz już dam sobie radę.
- On jednak ignorując jej protesty zaniósł ją ciemnym korytarzem aż
do sypialni, gdzie ostrożnie położył Emily na łóżku.
- Nie musiał pan... - zaczęła.
- Już to robiłem wcześniej - rzekł sucho - to mogę i teraz.
Weszła pod ciepłe koce nagradzając go nieśmiałym uśmiechem. Na
chwilę ich oczy się spotkały, po czym Emily, speszona, odwróciła
wzrok.
- To bardzo ładnie z pana strony - powiedziała - że mnie pan do
siebie wziął. Mam nadzieję, że nie będę długo siedziała panu na
karku.
- Siedziała na karku?
- Tak, wybieram się do Seattle - wyjaśniła Emily. Will stał przy
łóżku, podparłszy się pod boki. Machinalnie sięgnął ręką do wąsów.
- Doktor powiedział... - zaczął, ale zawahał się.
- Co takiego powiedział doktor?
- Powiedział, że przez jakiś czas może mieć pani trochę pomieszane
w głowie.
- Pomieszane w głowie?
- Tak, panno...
- Emily. Proszę mi mówić Emily.
- Tak, Emily - poprawił się i w jego ustach jej imię zabrzmiało jakoś
zupełnie inaczej.
- Doktor powiedział, że mogą ci się robić różne rzeczy.
- Zapewniam cię - odparła Emily - że mam wszystkie klepki w
porządku. Doskonale wiem, kim jestem. W każdym razie z całą
pewnością nie jestem pańską gospodynią, panie... Will.
Przez chwilę patrzył na nią, po czym uśmiechnął się blado.
- Jak pani... uważa.. .sz, Emily.
- Z tymi słowy wyszedł zostawiając ją samą. Widziała jeszcze w
korytarzu jego wysoką, ciemną sylwetkę.
Zgasiła naftową lampę. Naftową lampę - pomyślała w osłupieniu i
zamknęła oczy, próbując uciec w sen przed tą przerażającą,
zwariowaną rzeczywistością, w jakiej się znalazła. Umysł jednak nie
dawał jej spokoju, pracował powoli, ale nieustępliwie, jak gdyby
musiała od nowa poukładać sobie wszystko w głowie według jakiegoś
logicznego porządku. Jakby pozapominała to, co dotychczas
przychodziło automatycznie. Pomieszane w głowie. Tak powiedział
Will Dutcher. Może mieć pomieszane w głowie. Ale to przecież
zupełnie naturalne przy wstrząsie mózgu. Całkowicie naturalne.
Zastanawiała się, czy nie powinna się bać przebywania w tym
dziwnym miejscu, ż tym dziwnym mężczyzną, ale była jeszcze taka
słaba... Gdyby Will Dutcher zamierzał ją skrzywdzić, zrobiłby to już
dawno. Instynktownie czuła, że nigdy nie spotka jej od tego człowieka
nic złego, ale jednocześnie zachodziła w głowę, co się mogło stad z jej
pieniędzmi, książeczką czekową i kartami kredytowymi. O Boże -
myślała - jeśli to wszystko rzeczywiście przepadło, czekają ją straszne
kłopoty z bankiem. I to jeszcze bez telefonu.
Ale naturalnie musiała te rzeczy stracić, skoro nie znaleźli przy niej
żadnych dokumentów. Co za koszmar. Walizki od Gucciego,
biżuteria, przyzwoity skórzany żakiet i buty, bielizna i nowy aparat
marki Nikon. Ciekawe, czy Ąmtrak ma ubezpieczenie. Zaraz, jak
tylko się stąd wydostanie, wystąpi z roszczeniem.
A ubranie, które miała na sobie? Wszystko przepadło. Jak to się
mogło stać? Musieli ją znaleźć w jakichś strzępach, które wyrzucili na
śmietnik. To się zdarza. Podobno w katastrofach samolotowych pęd
powietrza zdziera ludziom buty z nóg. Może podobnie jest w
katastrofach kolejowych.
Wszystko straciła. Przybyła tu, na ranczo Dutchera, goła jak ją Pan
Bóg stworzył. Wzdrygnęła się mimo woli. Jakby bez tych różnych
nowoczesnych akcesoriów przestała w ogóle istnieć.
Porzuciła jednak te dociekania z powodu dokuczliwego bólu głowy.
Dlaczego nie dali jej przynajmniej aspiryny? Albo czegoś
mocniejszego. Przecież chyba nawet w Rifle w Kolorado mają w
drogeriach aspirynę.
Nazajutrz czuła się strasznie. Jakby wczorajsze działania
wyczerpały cały jej zapas energii. Co za głupie uczucie, kiedy
człowiek jest taki słaby, obolały i ma ciągłe mdłości. Na myśl jednak
o tym, że lekarz coś zaniedbał, mimo woli wpadała w panikę. A może
dzieje się z nią coś bardzo niedobrego - na przykład zakrzep w mózgu
- i umrze nagle? Takie rzeczy się zdarzały. Dlaczego nie zawieźli jej
do szpitala karetką pogotowia albo helikopterem? Chciała spytać o to
Willa Dutchera, ale oczyma duszy widziała jego niezadowoloną minę.
Za każdym razem, kiedy próbowała go o coś pytać, był wyraźnie zły,
że Emily wtrąca się w jego sprawy.
Po lekcjach Mary przyszła do małego pokoiku Emily, żeby jej
poczytać i chociaż mała czytała bardzo dobrze, Emily mimo to nie
mogła się skupić.
- Zaczekaj chwileczkę, kochanie, bardzo cię przepraszam.
- Czy boli panią głowa, panno Emily?
- Tak, tak, boli.
- Przepraszam.
- Mary, twój wujek mówił, że najbliższy szpital jest w Glenwood
Springs, prawda?
- Tak, proszę pani.
- To dlaczego nie mogą przysłać po mnie karetki pogotowia? W ten
sposób nie siedziałabym wam na głowie. Zastanawiam się...
Mary słuchała grzecznie, co Emily ma do powiedzenia.
- Może twój wujek mógłby zadzwonić do nich z Rifle i poprosić,
żeby przyjechali.
- Ka... karetka pogotowia, panno Emily, a co to takiego? - spytała
wreszcie.
- To taki samochód do przewożenia chorych ludzi. Takich jak ja.
- Ja... ja nie wiem. U nas nikt czegoś takiego nie używa. U nas
wszystkich chorych leczy doktor Tichenor.
- Ale czy myślisz, że wujek by zadzwonił? - nalegała Emily, niemal
w rozpaczy.
- Ja nie wiem, czy można telefonować aż tak daleko jak Glenwood
Springs. Jedyny telefon jest w hotelu Winchester, ale ja myślę, że
stamtąd można tylko... a zresztą naprawdę nie wiem.
Emily westchnęła. Jakie to wszystko trudne. Ci ludzie wydawali jej
się jacyś nieuchwytni, dziwni. Od nikogo nie mogła uzyskać żadnej
konkretnej informacji. I to nawet nie to, żeby coś przed nią ukrywali,
po prostu nie wiedzieli, o czym ona mówi.
Codziennie po kolacji przychodził do niej Will, żeby ją grzecznie
zapytać o zdrowie. Najwyraźniej zależało mu na tym, żeby jak
najprędzej wstała i zaczęła coś robić, ale ona w dalszym ciągu czuła
się bardzo słaba. Zastanawiała się, czy on w dalszym ciągu wierzy, że
Emily jest przysłaną mu z Chicago gospodynią.
Piątego dnia poczuła się trochę lepiej, tak że mogła już zjeść
odrobinę całkowicie pozbawionych smalcu potraw Antonia. Nie było
w nich żadnych przypraw, ziół, do licha, nawet zwykłego czosnku.
Uczesała się, umyła twarz i poczuła się wreszcie jak człowiek.
Stwierdziła, że z pewną niecierpliwością oczekuje nieśmiałego
stukania Willa do drzwi. Przygotowała sobie kilka pytań do niego,
bardzo prostych i jasnych. Nie chciała go peszyć.
- Dobry wieczór, Emily - powiedział na swój cichy, nieśmiały
sposób. - Wyglądasz dzisiaj znacznie lepiej.
- Tak, rzeczywiście, chyba lepiej się czuję. Panie Dutcher... to
znaczy Will, czy mógłbyś na chwilę usiąść? Chciałabym cię zapytać o
parę rzeczy.
- Dobrze - odparł bez entuzjazmu i usiadł na fotelu bujanym,
czekając grzecznie na dalszy ciąg.
- Czy jesteś pewien, że po wypadku nie znaleziono nic z moich
rzeczy? Zupełnie nic? Ani torebki, ani walizki? Dosłownie nic?
- Nie, nic.
- A co miałam na sobie, kiedy mnie znaleziono? Może wiesz, kto
mnie znalazł w tym pociągu? Bo... bo ja się zastanawiam, czy
przynajmniej cokolwiek z moich rzeczy nie ocalało.
Will wyglądał przez okno gładząc wąsa. Emily czekała. Może go
obraziła insynuując, że ktoś z jego przyjaciół ukradł jej rzeczy.
- Przepraszam, ja tylko chciałam... bo ja nie mam nic, nawet
żadnych pieniędzy, żeby zapłacić za swoje utrzymanie, ale gdybyś...
- Ja panią znalazłem - odpowiedział Will.
- Ty?
- Właściwie to Johnny McCrudden, ale zaraz potem przyszedłem i
go przegoniłem.
- I nie było przy mnie zupełnie nic?
Will Dutcher spojrzał jej w twarz, a jego ściągnięte brwi utworzyły
nad oczami czarną krechę.
- Pani... pani nie była ubrana.
Patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. Z determinacją wytrzymał jej
spojrzenie.
- To znaczy... to znaczy, że ja byłam... naga?
- Tak, była pani naga.
- To znaczy, że... że moje ubranie było podarte, zniszczone...?
- To znaczy, że nie było w ogóle żadnego ubrania.
Emily opadła na poduszki, a wszystkie dalsze pytania, jakie miała
Willowi zadać, rozpłynęły się jak dym. Poczuła się tak, jakby z niej
wypuszczono powietrze.
- Ja się muszę stąd wydostać - powiedziała do siebie, czując
wzbierające w niej uczucie paniki.
- Muszę się stąd wydostać - powtórzyła.
- Ale dokąd pani chciałaby jechać? - zapytał.
- Proszę się nie obrazić za to, co powiem, ale pani nie jest jeszcze
zupełnie zdrowa. To uderzenie w głowę było jednak bardzo silne.
Dlaczego nie chce pani odpocząć. Jutro już pani poczuje się lepiej.
- Poczuję się lepiej?
- A jak się pani poczuje lepiej, to może będzie pani mogła
wykonywać jakieś proste prace domowe. Mary pani wszystko pokaże.
Ot tak, żeby czymś zająć ręce - dodał.
- Ale ja nie jestem twoją gospodynią, Will.
- To wobec tego kim pani jest?
- Jestem urzędniczką bankową. To znaczy byłam urzędniczką
bankową - poprawiła się Emily.
Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.
- Pracowałam w banku.
- Rozumiem.
- Skinął głową.
O Boże, jak oni się do niej odzywają, jak na nią patrzą. Jakby była
pomylona! Głęboko zaczerpnęła tchu, próbując sobie przypomnieć,
jak to jest, kiedy człowiek panuje nad sytuacją. Będzie szczera,
logiczna i bezpośrednia. Ale to, co wyszło z jej ust, zdumiało ją samą:
- Czy jestem trzymana tu w charakterze więźnia, panie Dutcher?
- W jej głosie zabrzmiała jednak nuta rozdrażnienia, które starała się
ukryć,
- Boże święty, ależ skąd! - odparł Will.
- Więźnia?! Przywiozłem panią tutaj, żeby pani wyzdrowiała.
Myślałem po prostu, że pani jest gospodynią, którą mi Cląy przysłał z
Chicago do prowadzenia domu, ale jeśli nie, no to cóż... Może pani
stąd iść, kiedy pani zechce. Tylko że pani się jeszcze do tego nie
nadaje.
- A kiedy już się będę nadawała, kiedy poczuję się silniejsza, to czy
zawiezie mnie pan do Rifle? Zawiezie mnie pan?
- Proszę się nie niepokoić, jeszcze nigdy w życiu nie trzymałem
przy sobie kobiety wbrew jej woli. Zawiozę panią osobiście -
zapewnił ją Will, a Emily mu uwierzyła. W gruncie rzeczy powiedział
to z wyraźną ulgą, jakby miał się pozbyć jakiegoś wielkiego ciężaru.
- Dziękuję - odparła nie zastanawiając się nad jego motywami.
- Przepraszam cię, Will, jeśli wydaję się rozdrażniona, ale to
wszystko jest dla mnie nowe i zupełnie nie umiem się w tym odnaleźć.
- Nie ma potrzeby dziękować.
Po jego wyjściu Emily położyła się próbując spokojnie pomyśleć.
Teraz, kiedy już wyrzuciła z siebie dręczące ją pytanie, zrobiło jej się
lżej. Jak na razie nic więcej nie mogła zrobić. Dosłownie nic. W tej
sytuacji nie pozostawało jej nic innego, jak tylko leżeć i w miarę
możności obserwować szczegóły dziwnego życia Dutcherów. Ale
będzie miała co opowiadać Judy, jak już wreszcie dotrze do Seattle.
Kompletny odjazd.
Teraz się wyluzuje, a potem, jak już poczuje się lepiej, przypilnuje
Willa, żeby ją zawiózł do Rifle do telefonu. A jeśli będzie i faks, to da
znać do banku, żeby jej telegraficznie przysłali pieniądze. Musi też
sobie kupić jakieś ubranie. No i wystąpi do linii kolejowej o
odszkodowanie...
Ciekawe co z innymi pasażerami. Musieli być przecież ranni, a
może i zabici, ale już o to nie zapytała Willa. Biedni ludzie. Ona,
Emily, miała szczęście.
Wsunęła się pod kołdrę i zamknęła oczy. Tak, skoncentruje się na
tym, żeby jak najprędzej nabrać sił i przestać na razie myśleć o
czekających ją kłopotach. O kartach kredytowych, bankach, prawie
jazdy, polisie ubezpieczeniowej. Boże, co za koszmar...
ROZDZIAŁ 4
Will Dutcher jeszcze nigdy z taką radością nie wychodził z domu i
nie szedł do pracy, jak w te ostatnie dni lutego. A wszystko przez tę
kobietę, Emily Jacoby, i jej dziwne zachowanie. Zresztą sam' przed
sobą musiał przyznać, że nie tylko o to chodziło. Chodziło mianowicie
o samą jej obecność w jego domu - obecność kobiety w jego miłym,
wygodnym dotychczas domu. Nigdy nie żył z kobietą pod jednym
dachem, w każdym razie od czasu, kiedy wiele lat temu opuścił dom
rodzinny. Tak chciał, taki los sobie wybrał. Jeśli nie liczyć małej
Mary, ale Mary to jeszcze dziecko. A Emily Jacoby była kobietą. I to
go niepokoiło.
Nie mógł się rozluźnić, nie mógł sobie uciąć drzemki w swoim
fotelu bez jej nieustannych pytań.
- Ile masz sztuk bydła, Will? - pytała.
- Ile akrów liczy twoje ranczo? Ilu zatrudniasz ludzi?
- I tak dalej i dalej.
- Ilu mieszkańców liczy Rifle? Skąd pochodzi Antonio?
- No i te osobiste pytania, od których aż się zwijał.
- Na co umarli twój brat i jego żona? Co robi twój brat Clay w
Chicago?
Pytania. Ta kobieta chciała wiedzieć wszystko w najdrobniejszych
szczegółach. Na przykład kto mu prasuje koszule i dlaczego nie ma
bojlera na gorącą wodę. Gorąca woda, do diaska: Co ona sobie
wyobraża - że mieszkają w wielkim mieście w jakiejś bogatej
rezydencji z kanalizacją i służbą?
Był pogodny słoneczny poranek, jeden z tych cudownych
zimowych dni, które uświadamiają człowiekowi, dlaczego żyje w
Kolorado. Will schodził po stopniach ganku, z Shepem u nogi,
wielkimi haustami wdychając zimne powietrze i tak ustawiając rondo
kapelusza, żeby nie musieć mrużyć oczu przed słońcem. Po ostatniej
śnieżycy zostało jeszcze trochę śniegu, ale i ten wkrótce stopnieje. W
dolinie Grand River, jak ją nazywano w dalszym ciągu, mimo że kilka
lat temu zmieniono nazwę rzeki na Kolorado, klimat był łagodny.
Wystarczyło jednak pojechać kilkanaście kilometrów w górę doliny,
w stronę Aspen czy High Tower, a przez całą zimę leżały śniegi po
pas. Szczerze mówiąc, Will nie wiedział, jak górnicy sobie radzili, ale
faktem było, że sobie radzili. Tutaj, około tysiąca metrów niżej, śnieg
z rzadka zalegał tak długo. Za to muł, błoto, tak, błoto wysychało
dopiero w kwietniu albo w maju.
Były to tereny idealne do hodowli bydła, trochę może za suche, ale
jak kto miał strumień albo prawo do wody, radził sobie znakomicie. A
teraz, kiedy ziemia była już prawie całkowicie pogrodzona i ludzie na
dobre zajęli się hodowlą, stawała się ona coraz bardziej opłacalna.
Miastom na Wschodzie wiecznie brakowało wołowiny, a że były
bogate, Zachód pokrywał to zapotrzebowanie zgarniając coraz
większe profity.
Ostatnio wprawdzie słyszało się niepokojące wieści na tematy
ekonomiczne, ale Will się tym wszystkim nie przejmował. Im był
starszy, tym większego nabierał dystansu do podobnych spraw.
Wszedł do stajni wdychając znajomy zapach. Czas do roboty.
Czekali na niego ludzie. Kręcili się zwijając papierosy albo już
paląc, zabijając ręce dla rozgrzewki. Ośmiu dobrych ludzi.
- Hej, szefie - odezwał się Kędzior - mam jechać w pole czy podkuć
konie?
- Kędzior był kowalem, człowiekiem nieocenionym na ranczo.
Nazywano go tak naturalnie dlatego, że był łysy jak kolano.
- Ja bym chciał obejrzeć konie na zimowych pastwiskach -
powiedział Hokum.
- Mam oko na jedną młodą klaczkę, chciałbym ją ujeździć wiosną.
Trzeba było porozdzielać robotę, połapać i osiodłać konie,
załadować sianem wielki wóz. Z końskich nozdrzy buchały
pióropusze pary. Shep tańczył wokół nóg Willa, nie mogąc się
doczekać, kiedy pobiegnie do swoich zajęć. Mężczyźni mieli na sobie
grubą bieliznę, koszule, kamizelki, płaszcze, rękawice i kapelusze o
szerokich rondach. Z tego powodu nawet chudzi jak kołki w płocie
wydawali się grubi.
Konie też porastała gęsta zimowa sierść, zbita jak filc, tak że i one
wyglądały jak przekarmione dziecięce kucyki.
Will poprowadził trzech mężczyzn, żeby posprawdzali niektóre
ogrodzenia, Kędzior został, aby kuć kolie, a Buck, półkrwi Indianin z
plemienia Ute, pojechał z wozem pełnym siana nakarmić bydło.
Och, życie tutaj, pod tym błękitnym niebem, było naprawdę
wspaniałe. Will miał swoją ziemię, swoje stado, swoich ludzi -
wszystko, czego kiedykolwiek pragnął. Życie było proste i łatwe.
Niczego więcej mu do szczęścia nie brakowało. Nie przeszkadzała mu
nawet trójka malców - były to dobre dzieciaki, które znały swoje
miejsce. A zresztą przecież to jego krew.
Od chwili jednak, kiedy Clay przysłał mu gospodynię, wszystko się
zmieniło. Wprawdzie Emily powtarzała, że nie jest żadną gospodynią,
ale co z tego. Gdyby nie przyjechała Emily, to i tak tym pociągiem
przyjechałaby jakaś inna kobieta. Tak czy siak, miał na karku
wścibską babę. Tyle, że na podstawie listów Claya wyobraził ją sobie
jako zasuszoną, mrukliwą starą pannę, sztywną, jakby kij połknęła. To
by jeszcze jakoś wytrzymał, ale Emily Jacoby to... zupełnie inna
historia.
Dziwne miała pomysły, dziwne zadawała pytania. Pytała o rzeczy, o
których Will nigdy nie słyszał, o których nie pisali nawet w gazetach
Denver. A i mówiła jakoś inaczej. Nie to, żeby jej nie mógł
zrozumieć, ale jakoś tak śmiesznie - Will nie bardzo wiedział, jak to
wyrazić. Dziwnie się też zachowywała - na przykład poruszała się,
zupełnie nie jak dama. Ale i nie jak mężczyzna, o nie, co to, to nie.
Will uważał ją za jedną z postępowo myślących kobiet, jak ta
Bloomer, która chciała, żeby kobiety nosiły spodnie. Albo za typ
sufrażystki. A może Emily była jedną ze zwolenniczek prohibicji?
Takich, co to wpadają do barów rąbiąc siekierami wszystko, co na
drodze. O, Will łatwo mógł sobie wyobrazić Emily zamierzającą się
siekierą. I to jeszcze jak. W dużych miastach na Wschodzie niemało
było takich kobiet. Ciekawe, jacy to mężczyźni potrafią z nimi żyć.
Boże Wszechmogący, to dopiero musi być brzemię!
No cóż, może wyjedzie, jak tylko poczuje się lepiej. Powiedziała
przecież, że chce się dostać do Rifle, żeby zatelegrafować po
pieniądze i wyjechać. Spytała nawet, czy jest tu więźniem! Co za
bezczelność - żeby tak obrażać człowieka. To już te dzieciaki lepiej
się potrafią zachować niż ona. Boże święty, ciekawe, kto ją tam
wychowywał w tej Filadelfii? Czy to tak teraz postępują ludzie w
wielkich miastach?
Baba z wozu, koniom lżej - pomyślał Will. Napisze do Claya, żeby
mu przenigdy więcej nie przysyłał żadnej cholernej gospodyni.
Will jechał na swojej dużej kasztance, ogarniając wzrokiem całe
ranczo i myśląc co jest jeszcze do zrobienia. Fargo zsiadł z konia i
otworzył bramę, żeby Will i pozostali mężczyźni mogli wjechać na
nową działkę. Były tu krowy, które ocieliły się jesienią, ze swoimi
młodymi, i Will chciał sprawdzić, jak cielęta zniosły ostatnią
śnieżycę.
- Wygląda na to, że jest w porządku, szefie - powiedział Fargo
zamykając za nimi bramę.
- Mhm.
- Straciliśmy podczas śnieżycy dwie sztuki, ale reszta jest w
porządku - dodał jeden z młodych ludzi.
- Wiele lat temu, kiedy się nie grodziło ziemi, można było zimą
stracić do trzydziestu procent bydła albo i więcej - powiedział Will.
- Tak jest, mój tata podczas śnieżycy w 1887 roku stracił wszystko.
Dlatego jestem tutaj, zamiast robić na swoim - rzekł Jonasz bez żadnej
zawiści.
Przeszli na następne pastwisko, gdzie krowy, które miały się cielić
wiosną, żarły siano. Stojąc z opuszczonymi łbami, cielne krowy
przeżuwały długo i cierpliwie, parując w cieple południowego słońca.
Will siedział z rękami skrzyżowanymi na kuli siodła i w myślach
obliczał, czego się może spodziewać. Kilka krów ocieli się już w
przyszłym miesiącu, potem w kwietniu i maju przyjdą na świat
cielęta, po kilka każdego dnia. Ciekawe, że bydło krótkorogie miało
większe kłopoty z cieleniem się niż długorogie. Ale cóż, wszystko ma
swoje złe i dobre strony.
W drodze powrotnej, Shep, dysząc ciężko, biegł równo z końmi,
dopóki nie wyrwał za królikiem. Stadko jeleni, które przesadziło
ogrodzenie, żerowało teraz łeb w łeb z krowami, ale na widok Willa i
jego ludzi umknęło w panice sadząc wielkie susy na sztywnych
nogach.
- Przyjdź tu któregoś dnia ze strzelbą - powiedział Will - i upoluj
takiego na obiad. Antonio będzie zachwycony.
- Dobrze, szefie - odparł Fargo.
Samiec rozpłodowy stada, pan i władca rancza, najcenniejszy byk
Willa, zajmował oddzielną zagrodę. Na widok Shepa, swego wroga
numer jeden, zaczął parskać i grzebać w ziemi kopytami. Pies rzucił
się w jego stronę, wyraźnie się z nim drażniąc, na co olbrzym zniżył
rogi, groźnie kołysząc łbem. Widać było, jak drgają mu napięte
mięśnie garbatego karku.
Will zagwizdał na Shepa.
- Zostaw go w spokoju - upomniał psa.
- Musi oszczędzać sił - zaśmiał się Jonasz.
- Oszczędzaj sił, to, na wiosnę jak znalazł.
- No, czas na nas - rzekł Will spinając klacz ostrogami.
Zimą cienie szybko się wydłużały. I wcześnie robiło się zimno.
Ludzie wolno ściągali po pracy do jasno oświetlonego baraku. Will
wytarł kobyłę i zadał jej owsa. Przez otwarte drzwi stajni widział swój
dom, a w nim przesuwający się na tle kuchennego okna cień - jakąś
krzątającą się postać. Emily? Nie, prawdopodobnie Antonio.
Ale przecież mogła to być równie dobrze ona - już silniejsza i
wtykająca nos dosłownie w każdy kąt jego królestwa. Antonio nigdy
sobie z nią nie poradzi. Zamknął kobyłę na noc i raz jeszcze spojrzał
przeciągle na wesoło oświetlony barak z pióropuszem dymu
unoszącym się z komina. Wyobraził sobie, jak tam gadają teraz, palą,
śmieją się i przeklinają. Strzelą sobie parę whisky, zagrają w pokera i
pożartują. Podczas gdy na niego czekała w domu ta dziwna kobieta,
Emily Jacoby. Jak się nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że
jego ludzie mają lepiej.
W miarę jak Emily wracała do zdrowia, dni na ranczo stawały się
coraz bardziej monotonne. Paliło się jedynie w pękatym piecu w
salonie i pod kuchnią, tak że życie koncentrowało się w tych dwóch
pomieszczeniach. W pozostałej części domu panował chłód. Co rano
Antonio rozpalał pod dużą płytą i szykował śniadanie, po czym Will
wraz ze swoimi ludźmi jechał na ranczo do pracy. Emily,
zafascynowana, przyglądała się ich czynnościom przez okno, jakby
oglądała stary film, rzetelny w każdym szczególe. Mężczyźni nigdy
nie używali jeepów ani półciężarówek, tylko koni, ale ona kładła to na
karb nierównego terenu czy też ich własnego wyboru.
W porze lunchu zwykle siadywała w swoim pokoju przy wysokim,
słonecznym, wiktoriańskim oknie, wychodzącym na rozległe obszary
zachodniego Kolorado, i czytała jedną z książek, które znalazła w
salonie. Przed oczyma miała surowy zimowy krajobraz z bydłem tu i
ówdzie skubiącym siano, zebrane na długie zimowe miesiące. W
pobliżu rancza rosły pinie i cedry, a tu, przed swoim oknem, Emily
miała nagie teraz gałęzie jabłoni, przemarznięte i kruche w słabym
lutowym słońcu.
Ale jej uwagę na całe godziny przykuwały widoczne w dali góry. W
miarę, jak słońce wędrowało po niebie, kolory najpierw nabierały
intensywności, a następnie ciemniały na wysuszonych płaskowyżach
pociętych pasami czerwieni, różu i pomarańczy skalnych warstw
przypominających łupki. To znów zachwycały ją brązy, ochry i złoto
na tle czystego, błękitnego nieba Kolorado.
Mary nauczyła ją nazw płaskowyżów i szczytów górskich
otaczających ranczo. Płaskowyż Hubbarda, płaskowyż Grahama i
Dolina Kaktusowa. Były też Skały Książkowe i Płonąca Góra. Czyżby
to tam znajdowały się rafinerie oleju z łupków bitumicznych?
Była to piękna, przemawiająca do człowieka kraina. Odległe
szczyty w czapach śniegu i zbocza pokryte wiecznie zielonym
płaszczem drzew iglastych, wysokich, majestatycznych świerków i
osik. Oślepiająco białe łąki i ostre, poszarpane skały. Bezkresny, pusty
krajobraz, który zarówno przyzywał, jak i odpychał. Często Emily
zastanawiała się nad tym, jak sobie z tym wszystkim radzili pionierzy.
Od czasu do czasu przychodziło jej na myśl, że ostatecznie Will i
jego rodzina tak bardzo znów się nie różnią od pionierów.
Najwyraźniej pomimo bogactw tej krainy wybrali życie proste i
surowe. Korciło ją, żeby go spytać, czy należy do sekty mennonitów,
ale dała spokój - uznała, że to nie jej sprawa. A zresztą Will nie był
specjalnie rozmowny.
Wieczorami Emily siadywała w przytulnym saloniku pod lampą
naftową, podczas gdy on czytał jedną ze swoich pięknie oprawionych
książek. Początkowo, kiedy ją zaprosił, by mu towarzyszyła po
kolacji, siedziała cicho, ciągle jeszcze bardzo słaba, i słuchała, jak
rozmawia ze swoją bratanicą i bratankami, Shep zawsze leżał wtedy u
jego nóg z pyskiem na bucie swego pana. Kochał Willa bezgranicznie
i nie odstępował go na krok. Był to ładny pies, opiekuńczy w stosunku
do dzieci, i lubił nawet Emily, ale Willa po prostu uwielbiał. Jako
pies-pastuch, specjalnie wytresowany do zaganiania bydła, zarabiał na
swoje utrzymanie - jak to trzeźwo ujmował Will, jakby dla
podkreślenia, że ona nie zarabiała.
Ale Emily nie zwracała uwagi na Willa, czy może raczej na ten jego
arbitralny ton i szorstki głos. Z zainteresowaniem obserwowała
natomiast dzieci, z ich stosunkiem do świata nie skażonym takimi
urządzeniami, jak telewizja i radio. Grały z Wiuem w różne gry
słowne i rozmawiały o szkole i matematyce, której chłopcy nie
cierpieli. Mary zaś była zapaloną czytelniczką, bardzo dojrzałą w
swoich upodobaniach, i lubiła rozmawiać z wujem na temat różnych
lektur, „Chaty Wuja Toma" i „Jane Eyre". Od czasu do czasu nawet i
Emily wtrąciła jakieś zdanie, chociaż musiała sięgać pamięcią aż do
szkoły średniej.
Budziło to zwykle zdziwienie Willa. Przenosił wtedy wzrok z dzieci
na Emily i studiował ją przez chwilę z zakłopotaniem malującym się
na jego surowej twarzy.
Dzieci wcześnie wracały do domu, chociaż ich dzień był długi -
zaczynał się przeważnie śniadaniem o szóstej rano. Potem szły na
piechotę do szkoły. Emily spytała je kiedyś, jak daleko mają do
autobusu.
- Do autobusu? - Zdziwił się Will.
- No wiesz, chodzi mi o dojazd.
- Czasami się zabierają z McCruddenami - odparł ze wzruszeniem
ramion.
Szczególnie jednak niepokoiła Emily bryczka. Co innego unikać
nowoczesnych urządzeń, a co innego wozić bryczką te wszystkie
produkty - to już zakrawało na absurd. Utrzymanie koni musi przecież
kosztować więcej niż benzyna do ciężarówki. Było to jedno z tych
pytań, które tak bardzo chciała Willowi zadać, ale bała się, że uzna to
za wyśmiewanie jego stylu życia. Z mężczyznami, jak się przekonała,
nigdy nie wiadomo. Najlepiej siedzieć cicho, słuchać i uczyć się.
Ostatniego dnia lutego znów padał śnieg. I to bardzo obfity. Wiatr
szalał wokół drewnianej konstrukcji trzykondygnacyjnego budynku i
zawodził w kominach. Will wyszedł wcześnie, żeby pomóc przy
karmieniu bydła, i miał wrócić dopiero późnym popołudniem.
Był to pierwszy dzień, kiedy Emily poczuła się na tyle silna, że
mogła się ubrać. Ale zanim to zrobiła, poszła do kuchni do Antonia.
Myła się codziennie wodą z dzbanka i szmatką, ale marzyła o
prawdziwej kąpieli, z porządnym szorowaniem nóg i myciem włosów.
- Antonio - powiedziała stając w drzwiach dziwnie drżąca.
- Wiem, że macie tu wannę - wskazała na małą alkowę za kuchnią.
- Ale skąd wziąć wodę?
Antonio burknął coś po hiszpańsku.
- Sama to zrobię, jeśli mi tylko powiesz, jak.
Stary skinął głową w stronę dwóch wielkich żeliwnych saganów,
stojących w kącie.
- Grzejesz wodę na kuchni? - Si,
- Aha. - Ruszyła po sagany, żeby je zanieść pod pompę nad zlewem.
Z pomocą Antonia dała sobie jakoś radę. Nie był to może najlepszy
system, ale przynajmniej działał. Problem polegał na tym, że woda
szybko stygła w dużej bliwnej wannie. No i Emily musiała sobie
polewać głowę zimną wodą z wiadra, żeby spłukać szorstkie mydło.
Nie miała wątpliwości, że jej głowa będzie przypominała wronie
gniazdo.
Wycierała się ociekając wodą na drewnianą podłogę i dygocąc z
zimna w nie ogrzewanym pomieszczeniu. Teraz czekało ją ubieranie
się w rzeczy przysłane kilka dni temu przez panią Fisher. Nie do
wiary, ale był wśród nich gorset! Czyżby należał do gospodyni
doktora Tichenora? Czy i ona była członkiem tej sekty? Odrzuciła
gorset kiwając głową. Włożyła natomiast majtki i halkę. Długa
spódnica z granatowego sukna, z falbaną na dole, była o wiele za
duża, ale za to bluzka wydała się Emily urocza. Staroświecka, biała, z
wysoką stójką i karczkiem, zapinana z przodu na mnóstwo małych
perełek. Najwięcej kłopotu miała z włosami. Chciała je sobie
przystrzyc i ścieniować po przyjeździe do Seattle, ale teraz jedyne, co
mogła z nimi zrobić, to zaczesać je srebrną szczotką Mary, zwinąć na
karku w węzeł i poprzypinać go szpilkami.
Była gotowa. Wzięła nocną koszulę i mokre ręczniki, otworzyła
drzwi do kuchni i natknęła się niespodziewanie na Willa. Stał przy
gorącej płycie jeszcze ciągle w płaszczu, i grzał sobie ręce w
towarzystwie ociekającego błotnistą wodą Shepa.
Robił wrażenie zamarzniętego. Z wąsów i kędziorów nad uszami
zwisały mu sople lodu, usta miał sine, twarz bladą.
- O mój Boże - powiedziała Emily upuszczając bieliznę na stół.
- Mało nie zamarzłeś na śmierć.
- Normalnie, jak w zimie - odparł i pochylił się nad kuchenną
blachą.
- Jeśli to jest normalnie, to nie chciałabym widzieć naprawdę ostrej
zimy.
Nieznacznie obrócił głowę i spojrzał na nią uniósłszy brwi.
- Jakoś przeżyjemy.
Ale Emily nie zwracała uwagi na jego oschłość.
- Antonio - zwróciła się do starego - pomóż mi z tymi garami.
Myślę, że panu Dutcherowi też by dobrze zrobiła ciepła kąpiel.
Will obrócił się na pięcie.
- Bardzo dziękuję, obejdzie się - powiedział porywczo, a Antonio
spoglądał to na jedno, to na drugie.
- Koniecznie chcesz stracić palce u rąk i nóg, tak?
- Ja... - Will zapomniał języka.
- Ja nie potrzebuję...
Nie było rady. Po jeszcze kilku minutach dyskusji Emily zagnała go
do łazienki czy też -jak sama zaczęła nazywać alkowę - do pokoiku
kąpielowego, każąc Antoniowi nosić ciepłą wodę w saganach,
podczas gdy sama grzała następne. Przez zamknięte drzwi słyszała
pomrukiwania Willa, a potem odgłos zrzucanych z nóg butów i
stuknięcie klamry upadającego na podłogę pasa. Głupi - pomyślała.
Na taką śnieżycę wychodzić w samym prochowcu i skórzanych
rękawiczkach. Czy nie ma puchowej parki? Może i nie ma. A przecież
przebywał na dworze przez jakieś pięć, sześć godzin.
Najprawdopodobniej jego ludzie są w takim samym stanie. Musi
powiedzieć Antoniowi, żeby ich dojrzał, niech dopilnuje, żeby dostali
gorącą kawę i zupę.
Will nie należał do tych, co to Śpiewają w kąpieli. Przez cały czas
coś tam burczał pod nosem. Emily posłała Antonia na górę po świeże
ubranie dla niego. Kiedy wreszcie Will się wyłonił, w dalszym ciągu
był naburmuszony, a jego męska duma urażona.
Wiadomo: kawaler - pomyślała Emily. Każdy wiedział, że
kawalerowie są zupełnie bezradni, nie potrafią dbać o siebie. Zdarzają
się oczywiście faceci stuknięci na punkcie zdrowej żywności czy
joggingu, ale przecież nawet ci rozsądniej są samotni mężczyźni
potrzebują od czasu do czasu kobiecej opieki...
Will rzucił brudne ubranie na jej bieliznę.
- Zadowolona? - burknął.
Emily stanęła naprzeciwko niego, wsparłszy się pod boki.
- Tak, przynajmniej wrócił ci normalny kolor twarzy, owszem,
jestem zadowolona, jeśli chcesz wiedzieć.
Will wymamrotał coś tylko pod nosem i poszedł do pokoju. Do
końca dnia siedział przy piecu z fajką w zębach i z książką. Ani razu
nie podniósł wzroku.
Dzieci wróciły już o czwartej. Pewnie z powodu śnieżycy podwieźli
je McCruddenowie. Były naturalnie zmarznięte, ale nie skostniałe, jak
ich wuj. Emily wzięła od nich torby z książkami i położyła na
schodach, podczas gdy malcy tupali i chuchali w ręce.
I właśnie wtedy Emily zobaczyła książkę. Wyśliznęła się z torby
Mary i upadła na podłogę. Emily podniosła ją, zamierzając włożyć
książkę na miejsce, ale nagle jej uwagę przyciągnął tytuł. „Historia
astronomii". Książka była cienka, pięknie oprawiona, ale z pewnością
przestarzała, co można było poznać po złotych literach wytłoczonych
na okładce. W przedstawionym na niej systemie słonecznym
brakowało kilku planet.
- Dlaczego twoja nauczycielka ci to dała, Mary? - spytała Emily
otwierając książkę i przerzucając kartki.
- Bo ja lubię gwiazdy, panno Emily - odparła Mary.
- Ale przecież z pewnością jest coś bardziej nowoczesnego, co
mogłabyś sobie poczytać. To znaczy...
Ale w tej chwili zjawił się Will i z chmurną miną wyjął jej książkę z
ręki.
- Nauczycielka Mary to bardzo mądra kobieta - powiedział.
- Panna Lindley wie, co robi.
- Ale ja nie chciałam... - zaczęła Emily, rozmyśliła się jednak. Była
już prawie całkiem zdrowa. Jeszcze dzień czy dwa i poprosi Willa,
żeby ją zabrał do Rifle, i wtedy opuści tych przyzwoitych, choć
dziwnych ludzi. Niech sobie żyją przeszłością. Robili wrażenie
całkiem z tym szczęśliwych. Załatwianie jej spraw - pieniędzy, kart
kredytowych, tysiąca telefonów - trochę potrwa, ale może będzie
mogła zatrzymać się w tym hotelu, o którym mówiła Mary - o ile jej
uwierzą, że ma pieniądze. Jeśli nie, to po prostu zostanie u Dutcherów
tak długo, aż pieniądze nadejdą. A Will przecież obiecał, że ją
zabierze do miasta, jak tylko Emily wy dobrzeje. Tak, może to będzie
nawet jutro. Jeśli ustanie burza śnieżna, pojadą z samego raną.
Na obiad mieli duszoną dziczyznę i dzieci wcześnie poszły do
siebie na górę. Emily pomogła Antoniowi sprzątnąć ze stołu, ale stary
nie lubił, żeby mu się ktoś kręcił po kuchni.
Emily była niespokojna. Źle się tu czuła. Dzieci już poszły spać, a
Antonio mamrotał coś pod nosem. Will, z Shepem u nóg, powrócił do
swojej fajki i książki, i Emily wiedziała, że i on najprawdopodobniej
wkrótce się położy.
Była znużona. Zamęt w jej głowie ustąpił, myśli miała jasne i takie
tracenie czasu ją denerwowało. Oczywiście, że musiała przyjść do
siebie i te dziesięć dni spędzone u Dutcherów były wspaniałe. Ale
teraz marzyły jej się nowe perspektywy i możliwości, nowe otoczenie,
coś, co by bardziej odpowiadało jej normalnemu czynnemu życiu.
Staw mu czoło - myślała stojąc samotnie w jadalni - ta staromodna
egzystencja jest dobra dla ptaków.
Weszła do saloniku bawiąc się koronkami mankietów. Will uniósł
na moment głowę, ale zaraz wrócił do lektury. Przynajmniej czyta
gazetę - zauważyła siadając po drugiej stronie pieca. Po paru minutach
powiedziała:
- Są jakieś ciekawe wiadomości? Mam ostatnio straszne luki.
Spojrzał na nią swoimi błękitnymi przenikliwymi oczyma,
zaszeleścił gazetą i odparł:
- Nic takiego, co by ciebie mogło zainteresować, to pewne.
Emily nastroszyła się, ale puściła to mimo uszu. Już niedługo,
bardzo niedługo stąd wyjedzie. Tymczasem zaczęła go obserwować,
gdy siedział, nieświadom jej spojrzeń, z ciemną głową pochyloną nad
gazetą. Will był mężczyzną atrakcyjnym. W skali ocen od jednego do
dziesięciu dałaby mu osiem. Ale za stosunek do niej i w ogóle do
kobiet, nie więcej jak dwa. Nie, jeden. Był nieprzyjemnie arogancki,
jak wielu mężczyzn przeświadczonych o swojej wyższości pod
każdym względem. Nigdy zresztą nawet nie próbował tego ukryć. Z
jego silnych mięśni, z każdego spojrzenia błękitnych oczu, z mocnej
szczęki emanowała męskość.
Emily nie znosiła przyczepiana etykiet. Ale w przypadku Willa nie
mogła się powstrzymać: męski twardziel.
Westchnęła znużona, spoglądając na swoje ręce. Nie będzie go
niepokoiła. W zasadzie traktował ją bardzo dobrze, a jeśli nie potrafił
się zmusić do tego, żeby być bardziej towarzyskim, no to cóż, trudno,
taki już jest.
Nie minęło jednak pięć minut, kiedy spytała:
- A co tam na Środkowym Wschodzie, znów wrzenie?
- Bawiąc się koronkami mankietów posłała mu fałszywy uśmieszek.
Zaszeleściła gazeta.
- Nie ma nic o Środkowym... jak to powiedziałaś... o Środkowym
Wschodzie?
- Tak, bo właśnie...
- Nie ma nic takiego.
- Odwrócił stronę i wyprostował gazetę.
- Mhm - mruknęła Emily chcąc sięgnąć po gazetę, ale natychmiast
uświadomiła sobie, że musi poczekać, aż Will skończy czytać.
Obserwowała go jeszcze jakiś czas, z lekko przechyloną głową.
Owszem, była w nim nawet jakaś swoboda - w tym, jak odpoczywał
w fotelu, z wyciągniętymi przed siebie długimi nogami
skrzyżowanymi w kostkach, jakby chciał podkreślić, że jest
właścicielem przestrzeni, którą zajmuje, i nie życzy sobie żadnych
intruzów. Nie wiadomo dlaczego miała ochotę się do niego
uśmiechnąć. Will Dutcher, kawaler. Współczuła jego gospodyni,
kimkolwiek i gdziekolwiek teraz była ta kobieta.
Will przewrócił stronę, wyprostował gazetę i spojrzał na Emily, po
czym znów zatopił się w czytaniu.
Dziesiątka - pomyślała. Te przepastne, błękitne oczy pod gęstymi,
ciemnymi brwiami zdecydowanie zasługują na dziesiątkę. Will miał
okazały nos i delikatnie wykrojone usta, które rzadko kiedy się
uśmiechały. Lekko napadnięte policzki i kwadratowa szczęka
- wszystko to razem składało się na ogorzałą twarz człowieka, który
większość czasu spędzał poza domem. Nie najgorsza twarz
- pomyślała Emily - nie najgorsza.
No i te niesforne włosy po chłopięcemu wijące się nad uszami, i
jego nieśmiałość w stosunku do niej... Mogła sobie tylko wyobrazić,
ile go musiało kosztować wzięcie jej nagiej w ramiona i ubranie w
nocną koszulę. Myśl o tym wywołała w dole brzucha Emily dziwne
uczucie gorąca, które rozeszło się po całym jej ciele. Skóra zrobiła się
jakaś szczególnie wrażliwa. Ręce Willa na jej skórze, jego spojrzenie
na jej biodrach i piersiach. .. obojętne, jak bardzo był nieśmiały,
musiał przecież patrzeć. Był mężczyzną. A ona kobietą.
Znowu podniosła głowę i już teraz przyglądała mu się otwarcie,
próbując odgadnąć, czy choćby w najmniejszym stopniu jest świadom
jej spojrzenia. Ciekawe, jak ten przystojny Will Dutcher oceniają?
Emily odwróciła się i zaczęła wyglądać przez okno. Tak, chętnie
wróciłaby do cywilizacji. Burza przycichła, a na nocnym niebie
pomiędzy poszarpanymi chmurami zaczęły pojawiać się gwiazdy. No
i rozstanie z Williem też jej dobrze zrobi. Taka bliskość może działać
na nerwy.
Znów spojrzała na Willa. Serce skoczyło jej do gardła. Swoim
przenikliwym wzrokiem obserwował ją znad gazety.
O, tak, musi się stąd wynosić jak najprędzej.
Will upuścił na podłogę przeczytany kawałek gazety. Emily
poderwała się z krzesła.
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli sobie poczytam?
- spytała, pożądliwie sięgając po strzęp, który porzucił. Chyba tego
jej nie odmówi.
- Uhm - mruknął niewyraźnie. Sięgnął po kawałek gazety, nachylił
się i wręczył jej, mamrocząc pod nosem:
- Też mi coś: baba, która interesuje się polityką i w ogóle.
Ale Emily nawet tego nie usłyszała. Zanim zdążyła na dobre
rozprostować gazetę, już ją czytała. Boże, gazeta - pomyślała czując
wstępującą w nią otuchę. Wzrokiem przebiegała dziwne nagłówki,
najwyraźniej dotyczące lokalnych spraw Rifle. A więc nie jest to
gazeta ogólnokrajowa. Do licha.
Spojrzała na górę strony. Przeczytała: „Poranek Rifle", 2 marca
1893 roku.
Zachichotała. Błąd drukarski. Mała, zakichana lokalna gazetka.
Zaczęła szukać czegoś interesującego. Ale nic takiego nie znalazła.
Czytała dalej. Na każdej stronie u góry powtarzał się ten sam błąd: 2
marca 1893. Śmieszne. W chwilę później, nie znalazłszy w gazecie
nic, co by w najmniejszym choćby stopniu przypominało
rzeczywistość, Emily nagle rozejrzała się po swoim otoczeniu. Jakiś
bliżej nieokreślony strach ścisnął jej serce.
Głupia - pomyślała - nie bądź taka głupia.
Przyjrzała się lepiej domowi, lampom naftowym, piecowi i
wygódce na dworze. Wannie. A poza tym brak telefonu. Brak
telewizora, samochodów, elektryczności, czy... choćby książka Mary
o astronomii.
Jej wzrok powrócił do Willa Dutchera. Przedziałek pośrodku. I ten
wąs. Sposób ubierania się. Jej ubranie...
- Czy coś się stało? - zapytał nagle Will.
- Źle się czujesz, Emily?
- Czy źle się czuję? - powtórzyła. Gardło zacisnęło jej się
spazmatycznie, wzbierając histerycznym śmiechem.
- Źle się czuję... tak, chyba jest mi słabo.
ROZDZIAŁ 5
To był żart. Jakieś dziwne nieporozumienie. Musiało tak być. Z całą
pewnością. Emily leżała w łóżku. Gapiąc się na oświetlony księżycem
prostokąt okna i wsłuchując w ciche odgłosy domu Willa Dutchera,
usiłowała cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieć. 2 marca 1893. To
po prostu niemożliwe. Przecież musi istnieć jakieś logiczne
wyjaśnienie. To musi być jakaś kolonia ludzi, którzy postanowili żyć
tak, jak się żyło sto lat temu. Mają swoje zasady i obyczaje. Na
świecie istnieją najrozmaitsze świry
.
Z drugiej strony, pomyślała Emily, może to jest rzeczywiście swego
rodzaju skansen, miasto-skansen nawet z własną lokalną gazetą.
Wielka atrakcja turystyczna. Założy się, że codziennie punkt czwarta
odbywa się Rifle pozorowany napad na bank i strzelanina na ulicach
miasteczka. To jasne. Ale jeśli tak, to dlaczego okoliczne rancza
podtrzymują tę farsę?
No cóż, wkrótce uzyska odpowiedzi na te wszystkie pytania. Bogu
dzięki, czuje się już na tyle dobrze, że może jechać do Rifle,
zatelegrafować po pieniądze i stąd wyjechać. Will Dutcher i tak
okazał się wielkoduszny. Zajął się ją i Emily to docenia, ale nie
zostanie tu ani chwili dłużej, ma przecież na litość boską swoje własne
życie.
Jeśli Will Dutcher postanowił żyć zgodnie ze staromodnymi
zasadami i tradycjami jakiejś stukniętej sekty czy czegoś w tym
rodzaju, to jego sprawa, ale chyba się nie spodziewa, że Emily temu
ulegnie. Brak telewizji przez jakiś czas działał może nawet i
odświeżająco, ale dość już tego. Emily nawet nie wiedziała, co się
dzieje na giełdzie.
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Will Dutcher nie był
nawet świadom istnienia świata zewnętrznego, rzeczywistego świata.
Ilekroć mu o tym wspominała, patrzył na nią nieobecnym wzrokiem,
jakby mieszaniną współczucia i pobłażliwości. Doktor powiedział, że
przez jakiś czas Emily może być nie w pełni prawna umysłowo, i
chyba na samym początku istotnie jak było, ale przecież nie teraz.
Teraz miała całkowicie jasny umysł i ponad wszelką wątpliwość
wiedziała, że z żadnym wypadku nie może być 2 marca 1893 roku.
Leżąc usiłowała sobie wyobrazić Willa w nowoczesnych dżinsach i
kowbojskiej koszuli albo w trzyczęściowym garniturze czy w dresie.
Za kierownicą samochodu, przy biurku w pracy. Musiał już coś
takiego w życiu robić. Przecież nie urodził się i nie wychował tak, jak
żyje teraz.
Ale wyobraźnia odmawiała jej posłuszeństwa. Will pozostawał
człowiekiem z przeszłości - ranczerem. Te wąsy, uczesanie, ubranie...
W żaden inny sposób nie mogła go sobie wyobrazić. Co było w nim
takiego, czego nie potrafiła zrozumieć? Był mężczyzną, po prostu
mężczyzną i tyle.
Rankiem, widząc, jak jasne słońce Kolorado odbija się od świeżej
bieli śniegu, Emily wstała i ubrała się szybko. Zastała Willa przy
śniadaniu, z Shepem śpiącym pod stołem u jego nóg.
- Dzień dobry, Emily - powiedział poważnie.
- Wyglądasz dziś znacznie lepiej.
- Dziękuję, czuję się bardzo dobrze. Will, chciałabym dziś wybrać
się do Rifle, gdybyś mógł mnie tam zawieźć. To znaczy... obiecałeś
mi kiedyś, a ja już całkowicie odzyskałam siły.
Siedział przy stole obejmując dłońmi gruby kubek gorącej kawy i
mierząc ją wzrokiem.
- Tak, myślę, że dzisiaj to będzie możliwe. Emily odetchnęła z ulgą.
- O, jak to dobrze, dziękuję ci bardzo. Naprawdę to doceniam. Jak
tylko dostanę pieniądze... to ja... ja ci zapłacę...
Zrobił ręką zniecierpliwiony gest.
- Nie ma potrzeby. Zrobiłem tylko to, co do mnie należało.
- Ale ja cię bardzo proszę. Siedzę już tu u ciebie ponad tydzień, na
twój koszt.
Will zasępił się.
- Ciągle mówisz o tych pieniądzach. Tu nie chodzi o pieniądze. Był
wypadek, zostałaś poszkodowana i ktoś się musiał tobą zająć. Co mają
do tego pieniądze?
Otworzyła usta, ale zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Jego
ocena sytuacji była taka rzeczowa, taka prosta i całkowicie słuszna.
Powiedziała więc potulnie:
- Chyba rzeczywiście nic.
- I nalała sobie filiżankę mocnej kawy zaparzonej przez Antonia.
- Rozdam tylko ludziom pracę i możemy jechać. Odpowiada ci to? -
spytał odsuwając krzesło i prostując nogi.
- Tak, najzupełniej, w każdej chwili jestem gotowa.
- Dziś zimno na dworze, na pewno dasz radę? Nie chciałbym, żeby
ci się coś stało - powiedział odwracając wzrok, jakby temat jej
zdrowia był wstydliwy.
- Nic mi nie będzie - odparła - naprawdę.
- Dobrze, na razie idę.
- Będę gotowa w każdej chwili.
- Uśmiechnęła się I próbując być miła.
Wkrótce do kuchni wtargnęła trójka dzieci, kłócąc się, popychając i
rzucając się na świeżo upieczony przez Antonia chleb. Emily
zauważyła, że Mary ma nieporządnie zaplecione warkocze, z których
wymykają się I luźne kosmyki włosów. Na miłość boską, wygląda na
to, że mała nie była dziś w ogóle czesana. Przez chwilę Emily
zastanawiała się, czy ma jej zwrócić uwagę. Zdecydowała się, że
jednak tak. Biedne dziecko nie miało matki, więc może przydałaby jej
się od czasu do czasu jakaś kobieca rada.
- Mary - zaczęła Emily - czy czesałaś dziś rano warkocze?
Mała spuściła wzrok bawiąc się włosami.
- Ja nie bardzo umiem zaplatać warkocze, panno miły. Zwykle
proszę o to w niedzielę w kościele panią Fisher albo panią
McCrudden. Ale w tym tygodniu nie miały czasu.
- Och, Mary - powiedziała Emily - to ty zaplatasz warkocze raz na
tydzień?
- Tak, panno Emily.
- Powinnaś... to znaczy chciałam powiedzieć, że gdybyś czesała się
codziennie, byłabyś jeszcze ładniejsza, niż jesteś.
- Mama czesała mnie codziennie - bąknęła Mary.
- Nie wątpię.
Emily wyszczotkowała małej włosy, zaplotła jej warkocze, umyła
chłopcom buzie i wysłała dzieci na spotkanie z McCruddenami.
Z westchnieniem rozejrzała się po kuchni. Tego ranka nigdzie w
pobliżu nie widziała Antonia i zastanawiała się, kto dziś posprząta.
Poza tym zrobiło się zimno, a ogień w saloniku nie był rozpalony; pod
kuchnią też już dogasał.
Emily widziała kiedyś, jak Will i Antonio wkładają drewno do pieca
i jak je podpalają czymś w rodzaju haczyka. Tak, leżał haczyk, a obok
niego zgrabny stosik porąbanych drew. Może przecież rozpalić pod
kuchnią i się zagrzać. Do licha z tymi prymitywnymi warunkami
bytowania. Albo człowiek leży w łóżku koło pieca i ma ciepło, albo
zamarza na kość. Że też ludzie mogą tak żyć! Emily zadrżała
układając drwa na dogasającym już żarze.
Usiadła przy stole i oparła policzek na dłoni. Ból głowy to
przychodził, to mijał. Emily ciągle jeszcze była słaba, czuła drżenie w
rękach i w nogach. Ale da sobie radę. Bez względu na wszystko
pojedzie dziś do Rifle.
Późnym rankiem wrócił do domu Will. Emily nie mogła się go
doczekać. Wygląda na to, że nikt w tym domu nie ma poczucia czasu -
pomyślała nie po raz pierwszy. Nikt też, poza Willem, nie miał
zegarka, a i ten jego był jakiś przedpotopowy. Ale, pomyślała bębniąc
palcami w stół, to pasuje do ich stylu życia.
- No więc - rzekł Will otrzepując zakurzony kapelusz o udo - jesteś
zdecydowana jechać, tak?
Spojrzała na niego przestraszona.
- Chyba nie zmieniłeś zdania? Jedziemy?
- Tak, jedziemy, jeśli tylko szanowna pani sobie tego życzy.
- O tak, bardzo.
- Ostrożnie, upomniała samą siebie. Nie okazuj zbytniego
entuzjazmu.
Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim Will zaprzągł konie i znalazł
dla niej odpowiedni płaszcz i kapelusz - było nie do pomyślenia, żeby
kobieta pokazała się w mieście z gołą głową. Will jednak znalazł
stosowne rzeczy po swojej zmarłej bratowej, które Mary
pieczołowicie przechowywała w kufrze. Włożyła więc długi do
bioder szary wełniany żakiet, w talii dopasowany, dołem poszerzany,
wykończony czarnymi pętelkami z przodu i wokół kołnierzyka. Do
tego mały filcowy kapelusik, zawiązywany pod brodą. Emily
zauważyła, że Will jej się przygląda.
- Czy coś jest nie w porządku? - spytała.
- Tak, chyba tak. Ale nie jestem pewien co. Nie wyglądasz w tym
jak Clara.
Ciekawe, co miał na myśli. Skąd zresztą Emily miała to wiedzieć?
Wreszcie pomógł jej wsiąść do bryczki. Boże, jak bardzo jej się
spieszyło do powrotu na łono cywilizacji! Do oglądania w telewizji
wiadomości, do rozmów z ludźmi, którzy naprawdę wiedzieli, co się
dzieje na świecie, pozbycia się tej ciężkiej, krępującej ruchy odzieży,
do odzyskania własnej tożsamości.
- Chwileczkę - powiedział Will w pewnym momencie i zniknął
wewnątrz domu.
Emily siedziała w słońcu, z nerwami napiętymi jak postronki. Jeden
z koni potrząsnął łbem; uprząż zadźwięczała i cała bryczka zatrzęsła
się nieznacznie. Will wyłonił się z domu niosąc coś przewieszonego
przez ramię. Wdrapał się na kozioł i obrócił do Emily.
- Obawiałem się, że zmarzniesz, więc wziąłem jeden z moich
płaszczy. - Zarzucił jej płaszcz na ramiona, pociągnął i wyprostował.
Był to ciężki wełniany płaszcz z tweedu, przesycony zapachem dymu
z fajki i koni, jego zapachem, i Emily opatuliła się nim szczelnie.
- Dziękuję - powiedziała.
- Przynajmniej nie zmarzniesz. Doktor by mnie zabił, gdyby
zobaczył, że cię narażam na chorobę, po tym, jak cię wyciągnął z tego
wypadku.
Odwinął lejce z hamulca ręcznego i potrząsnął nimi, lekko
uderzając w końskie zady.
- No, wista - cmoknął i odjechali.
Powietrze było czyste i rześkie, a blask słońca odbijającego się od
wielkich połaci bieli chwilami oślepiał. Po drodze Emily musiała
nieraz osłaniać ręką oczy, I W ogrodzeniach widziała setki, nie,
tysiące kudłatych czerwonych krów z białymi pyskami. Ludzie
karmili je właśnie sianem, które widłami wyrzucali z wozów
zaprzężonych w konie. Niektórzy z robotników byli konno. Czy nie
lepiej i szybciej byłoby posłużyć się ciężarówką albo pickapem? Ale
Emily wiedziała, że gdyby zapytała o to Willa, naraziłaby się na jedno
z tych jego dziwnych spojrzeń.
- Will - odważyła się wreszcie zacząć - te krowy to herefordy,
prawda? - Bóg raczy wiedzieć, w jakich zakamarkach pamięci
przechowała tę wiadomość.
- Aha, krótkorogie, czyli pełnej krwi herefordy. To rasa przyszłości
- wyjaśnił Will.
- He masz sztuk tego bydła? - spytała, chwytając się krawędzi
ławki, kiedy bryczka przechyliła się na koleinie.
- Nie wiem dokładnie. Będzie jeszcze zimowy ubój. Ostatnim razem
naliczyliśmy ponad sześć tysięcy sztuk.
- I ty je sprzedajesz firmom mięsnym?
- Tak. Teraz, kiedy już dotarła do nas linia kolejowa, sprawa jest
łatwa. Jeszcze kilka lat temu musieliśmy je wozić aż do Wyoming
albo nawet do Pueblo.
- A czy to ranczo przynosi ci dochód? Spojrzał na nią z ukosa.
- Nigdy nie rozmawiałem na takie tematy z kobietą. .
- A to niby dlaczego? - zapytała Emily poirytowanym tonem.
Will zastanawiał się przez chwilę.
- Bo chyba nigdy do tej pory żadna kobieta mnie o to nie zapytała.
- Przepraszam - powiedziała krótko. Bryczka się przechyliła i Emily
musiała oprzeć się na
Willu.
- Przepraszam.
- Wyprostowała się szybko Will skinął głową nawet nie patrząc w
jej stronę.
- Czy jest tu gdzieś w pobliżu jakieś lotnisko? - spytała nie mogąc
już dłużej wytrzymać.
- Chodzi mi o jakieś połączenie, powiedzmy z Denver.
Tym razem spojrzał na nią zdziwiony.
- Co takiego?
- Lotnisko. Dla samolotów. Takie, żebym mogła stąd odlecieć.
- Odlecieć?
- Potrząsnął głową.
- Masz naprawdę dziwne pomysły.
- No, lotnisko - powtórzyła.
- Chyba każdy słyszał o lotniskach, na miłość boską! Dlaczego się
tak zachowujesz? Dlaczego ciągle udajesz?
- Otuliła się szczelniej, usiłując pozbyć się uczucia frustracji i
narastającej paniki. Odetchnęła głęboko i zwróciła się do niego z
determinacją.
- Bardzo cię proszę, skończ już wreszcie z tą maskaradą. Dosyć
tego. Domagam się odpowiedzi na pewne pytania. Will, naprawdę za
dużo już tego wszystkiego.
Nie odezwał się ani słowem, tylko zatrzymał konie i owinął lejce
wokół hamulca ręcznego. Patrzył na nią obojętnie - surowy
mężczyzna z oszronionym wąsem i ciemnymi kędziorami
wymykającymi się spod zniszczonego kapelusza. Mężczyzna, w
którego spojrzeniu nie było ani odrobiny kpiny, oszukaństwa czy
jakiejkolwiek płochości.
- Przestań - wyrzuciła z siebie Emily.
- Przestań na mnie patrzeć w ten sposób! To nie są żarty. Jeśli
postanowiłeś żyć tak, jak żyli ludzie sto lat temu, to bardzo proszę.
Twoja sprawa. Ale nie udawaj, że nie słyszałeś o rzeczywistym
świecie.
- Rozejrzała się dokoła, po niebie, po białych przestrzeniach, po
krzewach, ale nie znalazła pomocy w tym zimowym krajobrazie.
Uczucie paniki dosłownie ją dławiło. Czując fale to gorąca to zimna,
łomot krwi w głowie i jakąś kulę w gardle, przełknęła nerwowo.
- Emily,.. - zaczął Will - proszę cię, nie przejmuj się.
- Owszem, będę się przejmować! Już wystarczająco długo się nie
przejmowałam! Chcę się stąd wydostać! Chcę wracać do domu!
- Ale przecież możesz to zrobić - powiedział spokojnie.
- Boże. - Emily czuła się tak, jak zdrowy na umyśle człowiek, który
trafił do domu wariatów.
- Dlaczego mi to robisz?
- Ja ci nic nie robię - odparł sztywno Will.
- Po prostu uważam, zgodnie z tym, co mówił doktor, że twoja
głowa jeszcze nie jest w całkowitym porządku. Powiedział, że...
- Doktor! To chyba jakiś znachor! Co on może wiedzieć? O ile w
ogóle istnieje... Ja - ja się czuję tak, jakbym została przez ciebie
porwana... jakbyś mnie więził. Jestem przekonana, że moja torebka,
moje karty kredytowe, moje pieniądze, że to wszystko jest u ciebie
1
Musi być. Trzymasz je gdzieś w ukryciu, po prostu okłamałeś mnie!
- Emily, proszę...
- Położył uspokajającym gestem rękę na jej ramieniu, ale ją strąciła.
- Mogę zawiadomić o tym policję. Mogę przedstawić wobec ciebie
zarzuty, możesz nawet iść do więzienia.
- Odsunęła się od niego na drugi koniec ławeczki. Wiedziała, że są
to szalone oskarżenia, ale nie mogła się powstrzymać.
- Co, już pewnie nie masz zamiaru zawieźć mnie do miasta?
- Owszem, mam, ja...
- Ja jestem inteligentną kobietą! - krzyczała Emily.
- Oddaj mi moją torebkę, proszę cię, to wyjadę stąd jeszcze dziś!
Zatrzymaj ubranie, zatrzymaj pieniądze. Wyjadę i już nigdy więcej
mnie nie zobaczysz.
- Uspokój się, Emily - próbował ją uciszyć Will.
- Zabiorę cię do miasta, jeśli sobie tego życzysz. Chociaż, sądząc z
twojego zachowania, wątpię, czy jesteś już zupełnie zdrowa, ale
postaram się dopilnować, żebyś poddała się leczeniu.
- Zmarszczył brwi.
- Powinnaś odwiedzić doktora. Może odpowiednia dawka laudanum
dobrze by ci zrobiła.
Emily nie wiedziała, jak do niego trafić. Nie było sposobu. Po
prostu siedział, próbując ją uspokoić i nie reagując na jej bredzenie i
pogróżki. Jakby nie słyszał ani słowa z tego, co do niego mówiła.
- Proszę cię - powiedziała w końcu zrezygnowanym łonem - zabierz
mnie do Rifle.
Odwinął lejce i cmoknął na konie. Bryczka, skrzypiąc, ruszyła przez
śnieg; rozległ się chrzęst końskich kopyt
Głupia. Zachowała się jak idiotka. Przecież wiadomo, te histerią nic
nie załatwi z takim człowiekiem jak Will. Musi zachowywać się
spokojnie i rozsądnie, w przeciwnym razie Will uzna, że jeszcze
ciągle nie przyszła do siebie po tym wstrząsie mózgu. Najważniejsze
to opanowanie, spokój i trzeźwe myślenie. Przez chwilę pooddycha
głęboko, żeby się odprężyć, i zacznie od nowa.
- Już w porządku - powiedziała - przepraszam. Już się dobrze czuję.
Zabierz mnie do Rifle, a tam zobaczymy, co dalej.
- Tak jest, właśnie jedziemy do Rifle.
Emily źle znosiła wyboistą drogę. Czy Will ma rację? Czy to w
dalszym ciągu mogą być skutki wstrząsu mózgu? Czy to jej obraz
świata jest fałszywy, a rzeczywistość wykrzywiona na skutek
wstrząsu, jakiego doznała? Serce w niej zamarło. Boże
Wszechmogący, może tak naprawdę leży w łóżku, a to wszystko to
tylko koszmar, który jej się śni?
A jeśli... jeśli... Siedziała kołysząc się na boki, uczepiona siedzenia
tak mocno, że aż jej palce zbielały.
Rifle było miastem ruchliwym. Na ulicach roiło się od powozików i
bryczek, takich jak bryczka Willa. Po drewnianych chodnikach
spacerowali ludzie. Mężczyźni ubrani byli jak Will - w płaszcze, w
wełniane albo sztruksowe marynarki, szerokie spodnie wetknięte w
chole wy długich, zabłoconych butów i mieli kapelusze o szerokich
rondach. Kobiety, w długich sukniach, kapelusikach i żakietach
podobnych do tego, jaki miała na sobie Emily, stały przed Składem
Handlowym i rozmawiały. W mieście był telegraf Western Union,
Pierwszy Bank Narodowy Rifle, Stajnie Collina i gabinet doktora
Tichenora.
Słońce zaczęło już topić śnieg i główna ulica miasta zamieniła się w
grzęzawisko. Przed hotelem Winchester, piętrowym drewnianym
budynkiem, z portykiem wzdłuż górnej kondygnacji, stały
przywiązane do słupków konie i mężczyźni wchodzili i wychodzili
przez wahadłowe drzwi.
Emily chłonęła ten widok bez zmrużenia oka. Oddychała płytko,
czuła szybkie bicie serca. Skądś nagle doszedł ją gwizd starej, parowej
lokomotywy.
To musi być plan jakiegoś filmu. Perfekcyjny w każdym szczególe.
A ci ludzie to aktorzy i statyści - zaraz zaczną kręcić scenę. Albo - o
tak, z całą pewnością - Rifle to miasto-skansen, jak Williamsburg w
Wirginii czy Sturbridge w Massachusetts, miasta specjalnie urządzone
dla turystów, żeby mogli zobaczyć, jak ludzie żyli w przeszłości. Tak,
Rifle to z pewnością miasto-skansen.
Jakiś mężczyzna uchylił przed Willem kapelusza; Will w
odpowiedzi pomachał mu ręką od niechcenia. Emily spojrzała na
niego - jego twarz nie odzwierciedlała żadnych uczuć.
To zwariowane nierzeczywiste miasto było dla niego czymś
najzwyczajniejszym w świecie. O Boże... dlaczego on jej tego po
prostu nie powiedział?
Rifle zajmowało niewielki obszar. Wzdłuż krzyżujących się ulic
stały domy, ze sklepami i barami. Na jednym z rogów znajdowała się
siedziba gazety „Poranek Rifle". Nagle uderzył Emily brak światła
elektrycznego. Były tylko lampy gazowe, owszem, ozdobne lampy
gazowe wzdłuż głównej ulicy, wymyślne złote szyldy, koronkowe
firanki w oknach, malowane szyby i cudowne jaskrawe wiktoriańskie
detale na co elegantszych budynkach, ale żadnych neonów, świateł
elektrycznych, słupów telefonicznych, żadnych samochodów,
autobusów, taksówek czy telefonicznych automatów...
Emily nie widziała też żadnych turystów, którzy by robili zdjęcia
miasta-skansenu, żadnych kamer, autokarów z wycieczkami
prowadzonymi przez przewodników, żadnych kiosków z biletami,
parkingów... A na ulicach takie błoto, że żaden zdrowy na umyśle
człowiek nie chciałby tędy przejść. Na miłość boską, jeśli chcą tu
przyciągnąć turystów, to powinni przynajmniej zadbać o jakieś
wygody. Ale Emily nie zauważyła ani jednego turysty.
Ogarniała to wszystko wzrokiem i tylko dzięki jakiejś pozbawionej
logiki wewnętrznej alchemii nie straciła jeszcze zmysłów. Poczekaj -
powtarzała sobie. Czekaj i patrz. Jeszcze nie wyciągaj wniosków, nie
podejmuj pochopnych decyzji. Czekaj i patrz.
- Dokąd chcesz iść najpierw, Emily? - spytał Will zatrzymując
konie.
Odetchnęła głęboko.
- Chciałabym do telefonu. Gdzie jest telefon?
- W hotelu Winchester, ale tylko lokalny. Nie mamy tu jeszcze linii
telefonicznych, jak w niektórych dużych miastach. Jeśli chcesz
ściągnąć pieniądze, to musisz iść do telegrafu.
- Do telegrafu... - powtórzyła Emily.
- O, jest tam.
Kiedy wchodziła do biura telegrafu, nogi miała miękkie, a kolana
jak z waty. Za drewnianym kontuarem siedział gruby, łysy mężczyzna
w białej koszuli i czarnych opaskach z gumy podtrzymujących rękawy
powyżej łokci.
- Czym mogę służyć?
- Ja bym chciała... to znaczy... czy mogłabym zatelegrafować do
banku w Filadelfii? - zapytała Emily.
Urzędnik popchnął w jej stronę blankiet Western Union.
- Potrzebny jest pełny adres banku, pani nazwisko i adres. Ale
muszę panią uprzedzić, że to może potrwać dzień lub dwa.
Wiadomość zostanie przekazana najpierw do Denver, potem do St.
Louis, Chicago i dopiero Stamtąd do Filadelfii. Uprzedzam panią
zawczasu.
Emily patrzyła na pusty blankiet usiłując uporządkować myśli. Co
ma powiedzieć? Od czego zacząć? Nie mogła sobie przypomnieć
swojego numeru konta, powinna najpierw poprosić bank, żeby go
sprawdził...
Nagle z przerażającą jasnością zdała sobie sprawę, że bank, w
którym pracowała w Filadelfii, w świecie Willa Dutchera nie istnieje.
Człowiek, który czeka, aż ona wypełni formularz, nie będzie w stanie
przesłać wiadomości do jej banku, który jest za daleko stąd, tak
daleko, że nawet Emily zwątpiła w jego istnienie.
- Hmm... rozmyśliłam się - powiedziała zdenerwowana.
- Załatwię to innym razem.
- Jak pani sobie życzy - odparł urzędnik.
- Dziękuję, dziękuję bardzo.
Zataczając się wyszła z biura. Było jej słabo, w oczach miała łzy.
- Emily, czy dobrze się czujesz? - usłyszała głos Willa.
- Nadałaś swój telegram?
Potrząsnęła głową.
Natychmiast znalazł się u jej boku, wysoki, silny i opiekuńczy.
Wziął ją pod ramię, cały czas podtrzymując, kiedy szła drżąca,
półprzytomna, ledwie mogąc utrzymać się na nogach. Czuła zawrót
głowy.
- Usiądź tu, na tym stopniu, oprzyj głowę – mówił Will.
- Boże święty, tego się właśnie obawiałem. Ach, te kobiety.
- Nic mi nie jest - zapewniła go Emily, głęboko oddychając. Zawrót
głowy powoli ustępował.
- Jesteś pewna? Może wezwać doktora Tichenora?
- Nic mi nie będzie.
- Emily siedziała trzymając się za głowę. Była nie tylko
zażenowana, ale i w jakiś dziwny, trudny do określenia sposób
przerażona.
- Przyszedłem tutaj, bo sobie uświadomiłem, że przecież musisz
zapłacić za ten telegram - powiedział.
- Nie wysłałam go - odparła słabym głosem Emily.
- Nie znam adresu, nie znam swojego numeru konta. Ja... ach, nawet
nie wiem, czy mam na koncie jakieś pieniądze.
- Podniosła na niego wzrok, zupełnie wyczerpana.
- Popełniłam błąd, straszliwy błąd. Przepraszam, o Boże,
przepraszam z całego serca. Jak mogłam...
- Nie przejmuj się. To się mogło przydarzyć każdemu, kto tak
mocno dostał w głowę jak ty.
- Nie wiem. Ja już nic nie wiem. Co ja mam ze sobą zrobić? Nie
mam pieniędzy. Nie mam się gdzie udać.
- Emily siedziała na stopniu drżąc, nie wiedząc co począć,
całkowicie zagubiona. Nad nią stał Will Dutcher, a ona była
świadoma jego zniecierpliwienia i skrępowania. Podniosła na niego
wzrok ze zwykłej potrzeby psychicznego wsparcia, oczekując
poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała jego obecność.
- Emily, posiedź tu chwilę. Jeśli się źle czujesz, zawiozę cię do
doktora. Jeśli nie, to wracajmy już do domu.
- Tak, tak, wracajmy do domu, nic mi nie jest - mruknęła.
Objął ją ramieniem, żeby pomóc jej wstać.
- No, no, już jest lepiej, już lepiej. Nie zemdlejesz mi znowu,
prawda?
- Nie - odparła wstając.
- Trzeba jeść. Te piekielne kobiety nigdy nic nie jedzą. Musisz coś
zjeść, zobaczysz, zaraz poczujesz się lepiej. Zjemy lunch w hotelu
Winchester. Odpowiada ci to?
- Tak - zgodziła się potulnie.
Musi jakoś dalej żyć. Nie może tak po prostu przerwać życia w
samym środku. Tyle wiedziała. Nie panikuj, Emily - powtarzała sobie.
- Wszystko jest w porządku. Zobaczysz, jakoś to będzie.
- Musiała w to wierzyć. Wyprostowała ramiona i otarła oczy.
Jakaś kobieta powiedziała Willowi dzień dobry; w odpowiedzi
uchylił grzecznie kapelusza. Emily widziała, że nieznajoma szacuje ją
wzrokiem, ale Will nie przedstawił ich sobie. Kiedy mijali drogerię
Zimmermana, mignęła jej sterta gazet w środku.
- Zaczekaj chwilę, chciałabym tam wejść.
- Jak sobie życzysz.
Gazety pochodziły z Denver. „Wiadomości Gór Skalistych" sprzed
kilku dni, z 1 marca 1893 roku. Ale tym razem nie przeżyła już
żadnego wstrząsu. Jakby jej przeciążony ostatnio system nerwowy był
już teraz całkowicie odrętwiały. Przyjmowała do wiadomości
najdziwniejsze fakty z całkowitą biernością.
Will czekał na nią na zewnątrz.
- Chcesz coś kupić? - zapytał, kiedy wyszła, Potrząsnęła głową.
- Nie, chciałam tylko coś zobaczyć.
Bank mieścił się w budynku z cegły z dwoma wysokimi oknami w
głębokich wnękach. Nad każdym z okien biegł łukiem złocony napis:
„Pierwszy Narodowy Bank Rifle".
- Mogę tu wejść? - spytała Emily. Will jedynie wzruszył ramionami.
Nad okienkiem kasjera widniała data: 3 marca. Emily podeszła do
okienka, w którym siedział młody mężczyzna w okularach, miał też te
czarne gumki podtrzymujące rękawy koszuli.
- Jaki dziś dzień? - spytała.
- Trzeci marca, proszę pani - odparł kasjer wskazując na datę.
- Którego roku?
Kasjer spojrzał na nią dziwnie.
- Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego. Zanim zdążyła
powiedzieć cokolwiek więcej, pojawił się przy niej Will, odciągając ją
od okienka.
W hotelu Winchester można było zamówić na lunch albo stek
wołowy, albo baraninę i kartofle. Żadnych sałatek, marynat czy
sosów. Will wziął do steku piwo, a Emily kieliszek wina.
Pozostali goście w jadalni hotelu Winchester byli to wyłącznie
mężczyźni, głównie biznesmeni, jak uznała Emily, i wszyscy jedli
mięso - przed nimi stały duże talerze z potężnymi porcjami mięsa.
Emily było niedobrze; skubała kartofle i małymi łyczkami sączyła
wino.
- Zjedz coś - zachęcał ją Will - może odzyskasz kolory, jesteś
strasznie blada.
- Dlaczego tu nie ma żadnych kobiet? - zapytała.
- Bo są w domu. Nie ma powodu, żeby tu były. Jest ich zawsze
trochę w niedzielę wieczorem. Wtedy przychodzą całe rodziny,
rozumiesz.
Niemal wszyscy mężczyźni kopcili grube cygara i wkrótce zrobiło
się niebiesko od dymu. Nigdzie nie było zakazu palenia, tylko
zalecenie, żeby goście korzystali ze spluwaczek. Przez otwarte drzwi
Emily widziała bar - ozdobnie rzeźbione drewniane elementy,
fantazyjne lustro, podłoga z małych płytek ułożonych w mozaikę.
Przy barze stało kilku mężczyzn popijając i rozmawiając.
Dekoracja do filmu. Ale gdzie są turyści, gapie?
Will zostawił na stole dwie błyszczące ćwierćdolarówki i dołożył
jeszcze dziesiątkę. Pomógł Emily włożyć płaszcz i wyszli. Idąc czuła
na sobie spojrzenia mężczyzn.
Wyprostowała się odruchowo i odgarnęła kosmyk włosów.
- Nie zwracaj na nich uwagi - powiedział Will.
- Ludzie są tu ciekawscy. Rifle to małe miasteczko i wszyscy
wiedzieli, że czekałem na gospodynię z Chicago,,.
- Ale ja nie jestem twoją gospodynią z Chicago - zaprostestowała
Emily.
Will wzruszył ramionami.
- Ale oni tego nie wiedzą.
Kiedy wyszli, zatrzymał się przed hotelem przygładzając wąsa.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś załatwić w mieście?
Emily rozejrzała się dokoła - objęła wzrokiem ludzi, błękitne niebo,
błotnistą ulicę, konie, szeroką rzekę widoczną w dali, wąski
drewniany most, stację kolejową przy końcu ulicy. Popatrzyła na to
wszystko, przełknęła głośno ślinę i zwróciła się do Willa:
- Nie, chyba nie... Pojadę z tobą do domu, dobrze? Ja... ja nie mam
co ze sobą zrobić.
- Emily, ja i tak bym cię nigdy nie wyrzucił...
- Ja... ja przyjmę u ciebie posadę gospodyni, zgadzasz się?
- powiedziała szybko Emily.
- Zarobię na swoje utrzymanie, przysięgam, że zarobię. A jak już
oszczędzę trochę pieniędzy, to... do diabła, przecież zawsze gdzieś
można wyjechać...
- Nie ma potrzeby przeklinać, Emily. Byłbym ci też wdzięczny,
gdybyś nie używała przy dzieciach brzydkich słów. Zwłaszcza Mary
jest w tych sprawach bardzo zasadnicza - dodał surowym tonem.
- Przepraszam, postaram się.
- No to jedziemy do domu. Czekają mnie tam jeszcze obowiązki -
powiedział biorąc ją pod rękę.
Ale Emily przystanęła przed barem „Satille i Gallów". Ze środka
dochodziły dźwięki pianina, męskie głosy i rubaszny śmiech.
- Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych? - zapytała ni z tego,
ni z owego.
- Grover Cleveland - odparł Will.
- No, idziemy.
Zacisnęła usta. Miała ochotę krzyczeć, porwać na sobie ciasny
niewygodny żakiet, powiedzieć Willowi, że ona jest tu obca w tym
zwariowanym, żyjącym przeszłością mieście, ale wiedziała, że on w
to nie uwierzy.
- Grover Cleveland okaże się prezydentem do kitu - warknęła pod
nosem.
Will obrzucił ją spojrzeniem, w którym dostrzegła ledwie ukrywaną
pogardę.
- I właśnie dlatego, szanowna pani, kobiety nigdy nie będą miały
prawa głosu.
- Nie licz na to - burknęła czując się tak, jakby już ze szczętem
zwariowała.
Droga na ranczo była długa i wyczerpująca. Niewielki zasób
energii, jakim Emily dysponowała, wyczerpał się już dawno. Drżała
na całym ciele, to zapadając w drzemkę, to się budząc, by za każdym
razem poczuć obejmujące ją silne ramię Willa. Za każdym też razem
bardzo speszona mówiła „przepraszam" i siadała prosto, ale po chwili
zmęczenie znów brało górę i zasypiała. Obudziło ją szczekanie Shepa,
właśnie wjeżdżali na podwórko. Usiadła prosto w chwili, gdy Will
zatrzymywał konie przed drzwiami frontowymi. Zeskoczył na ziemię i
obszedł bryczkę, żeby pomóc jej wysiąść. Emily wstała zbyt szybko i
poczuła silny zawrót głowy. Dzięki Bogu mocne ręce Willa
podtrzymały ją w porę, inaczej bowiem nie była pewna, czy dałaby
radę zejść z wysokiego siedzenia o własnych siłach. Stanęła na ziemi,
chwiejna, w dalszym ciągu wspierając się na jego ramieniu. Zerknął
na nią spod ronda kapelusza.
- Jak? W porządku? - spytał szorstko.
Emily popatrzyła w jego ciemnoniebieskie oczy i widząc
zmarszczkę na jego czole, która ściągnęła brwi w jedną kreskę,
poczuła skurcz serca. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci. Nie, to
nie jest możliwe... to nie może być prawda.
Ocknęła się na kanapie w saloniku. Czyjeś ręce, oczywiście ręce
Willa, rozpinały jej bluzkę pod szyją, a Antonio ją wachlował.
ROZDZIAŁ 6
Mary - zapytała Emily któregoś wieczoru po obiedzie - czy ty albo
ktokolwiek z twoich przyjaciół jeździcie na nartach?
- Na nartach?
- Mary ze zdziwieniem spojrzała na Emily, która właśnie kładła ją
spać.
- No wiesz, w Aspen albo... Vail?
- Emily wiedziała, że Vail powstało w latach tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątych.
- To taki sport. Przypina się narty do nóg i zjeżdża z góry po śniegu.
- Aha - powiedziała Mary.
- Chodzi pani o norweskie rakiety śnieżne, wiem.
- Norweskie rakiety śnieżne - mruknęła Emily.
- Tak, wiem, co to jest, ale nie znam tu u nas nikogo, kto by tego
używał. Słyszałam, że górnicy w Aspen zjeżdżają na nich z kopalń
położonych w górach... A jak się nazywa ta druga miejscowość?
- Vail.
- Nie wiem, gdzie to jest, panno Emily.
- No a co z Aspen, byłaś tam kiedyś? Mary potrząsnęła głową.
- To za daleko. Ale wiem, że tam jest dużo bogatych ludzi. I duże
domy.
- A na czym ci ludzie się bogacą, kochanie? - zapytała Emily,
otulając Mary kołdrą.
- Pracują w kopalniach srebra, panno Emily. Obojętne, ile pytań
zadawała Dutcherom, rezultat był zawsze ten sam. Żyli w 1893 roku.
Ale nie Emily. Ona nie mogła się z tym pogodzić. Nie chciała.
Zastanawiała się często jakim sposobem tutaj trafiła. I dlaczego
właśnie ją to spotkało? Ale nie znajdowała odpowiedzi. Od samego
zastanawiania się nad tym, co nieodgadnione, dostawała bólu głowy.
No cóż, jakoś musi z tym sobie poradzić. Przyjdzie dzień, że
zrozumie, co się stało i powróci do prawdziwego życia.
Wieczorami, kiedy dzieci już spały, siadywała z Willem w saloniku
i patrzyła, jak naprawia uprząż albo zapisuje coś w swoich księgach
rachunkowych.
Och, jakże chętnie wyrwałaby mu z ręki taką książkę i powiedziała,
jak przestarzały jest jego system prowadzenia księgowości.
Ostatecznie była absolwentką Wharton, wydziału ekonomicznego
Uniwersytetu Stanu Pensylwania, miała stopień magistra i od lat
pracowała w banku.
Uniosła głowę znad koszul chłopców, do których właśnie
przyszywała guziki. Miała ochotę krzyknąć: Jestem zastępcą szefa
działu pożyczek, osobą wykształconą! Jestem...
Ze ściśniętym gardłem powróciła jednak do igły i nitki - Will
pomyślałby, że oszalała. Musi trzymać język za zębami i po prostu
któregoś dnia w jakiś sposób stąd uciec.
Ucieczka. Obsesyjnie uczepiła się tej myśli. Gdyby tylko mogła się
jakoś dostać do Denver. Może w Denver wszystko jest normalne. Z
pewnością. Problem polegał na tym, że nie miała pieniędzy, telefonu,
samochodu - niczego. Ale przecież nie była więźniem. Will traktował
ją bardzo uprzejmie. Był to oczywiście opryskliwy, oschły samotnik,
nie nawykły do obecności kobiet i dzieci, ale... ale jednocześnie
człowiek ciężko pracujący i wielkoduszny. Wziął do siebie bratanicę i
bratanków, i nawet ją tolerował pod swoim dachem, mimo że nie była
zdolna do wykonywania właściwie żadnej pracy.
Westchnęła głęboko i zobaczyła, że Will spogląda na nią znad
swoich ksiąg. Nie lubiła, kiedy tak na nią patrzył, jakby była jego
utrapieniem.
Trudno, musi się z tym pogodzić -pomyślała, odważnie napotykając
jego spojrzenie. Musi żyć w Rifle, w domu Willa, dopóki nie wyjaśni,
gdzie tak naprawdę jest, czy raczej - bała się nawet pomyśleć - w
jakiej epoce... jest.
- Masz jakieś problemy z księgowością, Will? - zapytała.
- Ja jestem dobra w rachunkach. Gdybyś...
- Wszystko jest w porządku, Emily, dziękuję.
- I znów opuścił wzrok na swoje księgi.
- Wobec tego - powiedziała odkładając szycie - pójdę się położyć.
Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
- Uhm?
- Że się położę, Will?
- Nie, nie - odparł podnosząc się, ale nie patrząc w jej stronę.
- Proszę, bardzo proszę.
- Dziękuję. - Wstała, nachmurzona.
Od czasu do czasu ogarniała ją panika, strach, że istotnie
zwariowała. Może rzeczywiście jest gospodynią Willa i tylko na
skutek wypadku ma pomieszane w głowie? Ale czy wariat może roić
sobie takie rzeczy, jak samoloty, komputery i bomby nuklearne? Kto
wie. Usiłując opanować panikę powtarzała sobie w kółko: wszystko
jest w porządku. Nic ci się złego nie stanie. Musisz tylko to wszystko
pojąć.
Ale jak dotychczas zrozumiała jedynie - a przynajmniej tak jej się
wydawało - dlaczego Will znalazł ją nagą. Otóż w jakiś sposób
musiała się znaleźć w innym strumieniu czasu! Jej ciało prześliznęło
się przez otwór, ale tak jak na znanych jej filmach, przedmioty
nieożywione - ubranie, biżuteria, torebka - to wszystko zostało po
tamtej stronie.
Jezu, pomyślała, niech no tylko wróci do domu - ale będzie miała o
czym opowiadać! Oczywiście, w dalszym ciągu nie ma pewności, czy
to jest rzeczywiście rok 1893. Może gdyby się mogła dostać do
Denver...
W dwa dni potem, jak zaoferowała Willowi swoją pomoc w
prowadzeniu księgowości, znużenie wzięło górę i poszła go szukać do
stajni.
- Jesteś tu?! - zawołała, zamykając za sobą ciężkie wrota przed
zimnym podmuchem wiatru.
- Will, jesteś tu?
- Jestem.
Siano szeleściło jej pod nogami i czepiało się długiej spódnicy,
kiedy szła do boksu w drugim końcu stajni, gdzie Will doglądał
narowistej kobyły. Wielkie konisko płoszyło się i rzucało łbem, kiedy
ostrożnie smarował jakąś maścią skaleczenie na jego grzbiecie. Na
przegrodzie boksu balansował z wdziękiem pręgowany kot nie
spuszczając Shepa z oka.
- Uważaj - szepnęła Emily widząc, że kobyła staje dęba.
Will spojrzał na nią z wyraźną pogardą.
Męski świat, pomyślała Emily, obserwując, jak Will radzi sobie z
narowistą kobyłą. W jakiś absurdalny sposób została uwięziona w
świecie, w którym dominowali mężczyźni, a kobiety pełniły służebne
role. Will delikatnie, uspokajająco przesuwał rękami po gładkich
bokach konia. Patrzyła na to z podziwem. Świat mężczyzn, w którym
kobieta znaczyła niewiele więcej niż ta kobyła. Gdzie miała
wykonywać pewne określone prace i rodzić mężczyźnie dzieci. Jak
klacz rozpłodowa.
Emily nadal w niemej fascynacji obserwowała ręce Willa. Duże,
łagodne dłonie, które płynnym ruchem przesuwały się w tę i z
powrotem po grzbiecie zwierzęcia, wzdłuż zagłębień i krągłości,
wzdłuż boków... Wrażliwe, delikatne... jakby głaskały kobietę,
uspokajając, łagodząc, pieszcząc.
- Czy chcesz czegoś ode mnie, Emily? - Jego ostry głos wyrwał ją z
marzeń.
- Wszystko w porządku? Mam nadzieję, że nie jesteś chora?
Emily przestraszyła się, ale szybko odzyskała rezon.
- Nie, wszystko jest w porządku. Czuję się świetnie. I na tym
właśnie polega problem.
Umył ręce w wiadrze i wytarł je w stary ręcznik. Kiedy opuszczał
rękawy koszuli, Emily nie mogła się powstrzymać, żeby nie spojrzeć
na jego potężne, muskularne ramiona porośnięte ciemnymi włosem.
- Jakiż to problem tym razem?
- Jego głos zabrzmiał szorstko, jak zwykle.
- Jestem... jestem gotowa do pracy, Will - powiedziała patrząc mu
poważnie w oczy.
- No cóż...
- Przyglądał jej się tak długo i w takim milczeniu, że miała ochotę
wejść w mysią dziurę.
- No więc... - powtórzył i jeszcze raz obrzuciwszy ją spojrzeniem,
przecisnął się koło niej i sięgnął do wiadra z owsem.
- Co więc? - Emily przełknęła i ruszyła za nim.
- Nie chciałbym, żeby wróciły twoje dolegliwości.
- Will, ja nie jestem jakimś... jakimś chorym koniem. Jestem istotą
ludzką. Kobietą. Wiem, kiedy... a zresztą wszystko jedno. - Mocno
skrzyżowała ręce na ciężkiej, wełnianej szubie, którą miała na sobie, i
cała w wypiekach patrzyła na niego wyczekująco. Will jednak nie
przerywał sobie: to się pochylał, to coś podnosił, to znów zagadał do
któregoś z koni. Emily czuła się jakaś mała, upokorzona.
Ciekawe, co o niej myślał Will Dutcher. Czy kiedykolwiek myślał o
niej jako o kobiecie? Widział ją nagą... Jej wzrok pobiegł nagle w jego
stronę, ku siodlarni. Stał na lekko rozstawionych nogach, robiąc coś
przy uździe, a mięśnie jego szerokich ramion poruszały się płynnie,
kiedy pracował. Miał potężną szyję, grubą i długą, i kiedy pochylał
głowę, Emily widziała, jak poruszają się jego cienkie wargi.
- Do licha, będę z tym musiał jechać do miasta... - mruknął.
Tak, był nieprzeciętnie przystojnym mężczyzną -atrakcyjnym w
każdym miejscu i czasie. Ten typ męskości sprawdzi się za sto i za
dwieście lat. Zawsze znajdą się amatorki na takich mężczyzn jak Will
Dutcher.
- Emily, czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? - spytał rzucając w
jej stronę szybkie spojrzenie.
- Nie. - Odchrząknęła.
- Nie, dziękuję. Później na ten temat porozmawiamy.
- Mhm.
- Pochylił się nad uzdą i kiedy wychodziła, nawet nie podniósł
głowy.
- To w zupełności wystarczy - powiedziała Emily do sklepowej w
Składzie Handlowym.
- W zupełności.
- Na rachunek pana Dutchera.
- Kobieta nie pytała, po prostu stwierdziła fakt.
- Tak, jestem jego gospodynią.
- Wiem o tym. Wszyscy wiedzą, kim pani jest - powiedziała
chłodno pani Tatę, spoglądając na Emily wyzywająco swoimi
wyblakłymi oczami.
Emily zaniemówiła. Ta kobieta wyraźnie jej nie lubi, mimo że po
raz pierwszy widzi ją na oczy.
- Zaraz to zapiszę i zapakuję pani sukienkę - powiedziała pani Tatę
z niechęcią.
- Bardzo pani dziękuję.
- Emily usiłowała być uprzejma. Co za paskudna baba, pomyślała.
Co ją ugryzło?
Tak się jednak cieszyła swoją nową sukienką, że postanowiła nie
pozwolić zepsuć sobie humoru. Boże, ależ miała dość swoich dwóch
dotychczasowych strojów: workowatej czarnej sukienki i niezgrabnej
niebieskiej spódnicy. Zapytała Willa, czy może sobie kupić coś
nowego, a on, nawet nie podnosząc wzroku znad gazety,
odpowiedział: „Jasne, oczywiście".
Sukienka była piękna - naturalnie ręcznie uszyta. Głęboki błękit,
cienka wełna, z turniurą, plisowanym karczkiem i falbaną na dole.
Prawdziwe
dzieło
sztuki.
Kosztowała
dziewięć
dolarów
dziewięćdziesiąt pięć centów, ale sprowadzono ją aż z Nowego Jorku,
jak zapewniła pani Tatę. Emily nie mogła się doczekać, żeby ją
włożyć do kolacji.
Był to chwyt stary jak świat, doskonale o tym wiedziała schodząc
na dół i czując, jak falbana nowej spódnicy muska jej kostki. Chwyt
obliczony na zwrócenie uwagi Willa. Tu nie chodziło o romans - w
żadnym razie, nie w tej zwariowanej szaradzie, w jakiej się znalazła -
raczej p to, żeby dostrzegł w niej kobietę. Żadnemu mężczyźnie, bez
względu na czasy czy wiek, nie można pozwolić na taką obojętność i
wyniosłość, jaką okazywał jej Will Dutcher, dżentelmen-ranczer.
Nawet gdyby Emily miała przywołać na pomoc całą swoją kobiecość.
Dlaczego niby nie?
- Dobry wieczór, Will - powiedziała zaglądając do saloniku.
- Kolacja gotowa. Dzieci już siedzą przy stole.
- Obróciła się na pięcie, zaszeleściła spódnicą i poszła do kuchni
pomóc Antoniowi.
Nawet jeśli Will nie zauważył nowej sukni Emily, to zauważył ją
Antonio.
- Dios - powiedział robiąc wielkie oczy.
- Podoba ci się? - Emily zakręciła się dokoła.
- Dios - powtórzył tylko stary.
Chłopcy, podobnie jak Will, okazali całkowitą obojętność. Emily
nie wiedziała, czy to jego zwykłe roztargnienie, czy celowo unikał
patrzenia na nią.
- Może jeszcze kartofli? - spytała nachylając się nad nim.
- Albo mięsa?
- Nie, dziękuję - odparł i ponownie zajął się jedzeniem.
- Coś wam powiem - odezwała się Emily - byłoby lepiej dla nas
wszystkich, gdybyśmy ograniczyli spożycie wołowiny. Spadłby nam
znacznie poziom cholesterolu.
Will spojrzał znad talerza i ze zdziwieniem uniósł ciemne brwi.
- Poziom tłuszczu we krwi. To powoduje zatykanie się,.. a zresztą
wszystko jedno.
- A co jest złego w mięsie? - cienkim głosikiem zapiszczał Jesse.
Emily uśmiechnęła się,
- Nic. Dla ciebie jest dobre, Jesse. Ale powinieneś jeść więcej
owoców i warzyw.
- Ja nienawidzę warzyw - wtrącił Burkę.
- A ja lubię - powiedziała Mary.
- Są zdrowe. -Uśmiechnęła się do Emily.
Po obiedzie chłopcy bawili się na poddaszu, a Emily i Mary szyły
suknię ślubną dla lalki, co okazało się zadaniem bardzo trudnym. Will
siedział w swoim fotelu w świetle lampy naftowej, a u jego nóg
drzemał Shep, od czasu do czasu drżąc we śnie. W piecu wesoło
trzaskały szczapy drzewa. Will czytał „Poranek Rifle".
Emily podniosła głowę znad szycia.
- Czy wydarzyło się w mieście coś ciekawego?
- To samo co zwykle. We środę zebranie Stowarzyszenia
Hodowców. W poniedziałek Koła Literackiego Kobiet.
- Zaszeleścił gazetą.
- Gdybyś chciała, żeby Antonio albo któryś z naszych ludzi zawiózł
cię do miasta, to powiedz.
Emily zmarszczyła czoło.
- Tak, powiedz - bąknęła pod nosem. Ilekroć Emily zjawiała się w
mieście spotykało ją lodowate przyjęcie ze strony miejscowych
kobiet. Mężczyźni nie wyczuwali w niej kogoś obcego, dziwnego, a
kobiety - natychmiast. No cóż, kobieca intuicja. Może to była po
prostu zazdrość? Ostatecznie Emily mieszkała u mężczyzny
uważanego w okolicy za najlepszą partię. Miała uczucie, że wszystkie
kobiety wiedziały, w jakich okolicznościach Will ją znalazł. Widziała
ją przecież wówczas i zaopatrzyła w odzież pani Fisher, zdaniem
Mary największa plotkara w mieście. A cała ta historia to był zbyt
pikantny temat, żeby go pominąć milczeniem. Teraz już Emily nie
miała wątpliwości: wszyscy w mieście, zarówno kobiety, jak i
mężczyźni, wiedzieli doskonale, że kiedy Will ją znalazł, była naga,
jak ją Pan Bóg stworzył. Emily wyraźnie wyczuwała wokół siebie
atmosferę ogólnego potępienia. Ta piekielna wiktoriańska moralność -
zadręczała się, jakby to była jej wina.
- Co mówiłaś? - zapytał.
- A, że chyba daruję sobie Kółko Literackie.
- Jak chcesz.
- Gazeta znów zaszeleściła. Chłopcy położyli się spać o dziewiątej.
Mary o wpół do dziesiątej. Antonio też już dawno poszedł do baraku.
Noc była czarna choć oko wykol, ale Will ciągle jeszcze siedział w
fotelu, senny po obfitym posiłku, to drzemiąc, to się budząc na
przemian, rozmarzony ciepłem bijącym od pieca. Otuliwszy Mary do
snu Emily zeszła na dół i cicho wśliznęła się do saloniku. Przez chwilę
stała na środku orientalnego dywanu, niezdecydowana, czy budzić
Willa, czy też już iść spać. Ostatecznie musi z nim w końcu
porozmawiać, musi się dowiedzieć, czego od niej oczekuje teraz,
kiedy już zupełnie wydobrzała. Ale jednocześnie była w niej jakaś
część osobowości, która domagała się jego uwagi, jakiś uwodzicielski
głos wewnętrzny mówił, że Will powinien wreszcie dostrzec w niej
istotę ludzką, kobietę. Co, u licha, było z tym Willem Dutcherem?
Przecież inni mężczyźni w mieście, uchylając kapelusza patrzyli na
nią z zaiteresowaniem. Inni mężczyźni dostrzegali jej kobiecość. A
on? Na czym polegała jego odmienność?
Kiedy tak drzemał w fotelu, Emily chłonęła wzrokiem jego wąskie
biodra i długie, lekko krzywawe nogi. Pod białą, rozpiętą u góry
koszulą bez kołnierzyka miał podkoszulek, spod którego wyzierały
porastające jego pierś czarne kędzierzawe włosy. Oddychał przez
lekko uchylone usta, wydając cichy warkot, jak dobrze utrzymana
maszyna.
Boże, ależ był przystojny. Plama złocistego światła padła na jego
ciemne kręcone włosy, muskając policzek i brodę i kładąc się na
długim nosie i gęstych rzęsach przysłaniających przenikliwe błękitne
oczy. Normalnie Emily chichotałaby z jakąś przyjaciółką, beztrosko
mówiąc, że Will ma twarz i ciało „odjazdowe", ale teraz, kiedy tak
stała przed nim nieruchoma i niezdolna do najmniejszego ruchu, nie
była pewna swoich uczuć. Wmawiała sobie, że ta nowa sukienka, ten
jego prezent dla niej, miała służyć temu, żeby Will dostrzegł w niej
człowieka, żeby usiadł i z nią porozmawiał. Ale nagle zdała sobie
sprawę; że to kłamstwo, tak, oczywisty fałsz: ta sukienka to symbol
samotności, narastającego w niej głodu...
- Mmm...
- Will poruszył się, wyciągnął i otworzył oczy.
- Chyba się zdrzemnąłem - powiedział.
- Tak, owszem.
Emily szybko zaczęła się krzątać po pokoju, zbierając drewniane
żołnierzyki Burke'a i usuwając ze stołu szczotkę do włosów Mary.
- Musiałeś być bardzo zmęczony. - I nagle... doczekała się
upragnionej reakcji. Dostrzegła to w jego wzroku, który mimo woli
zatrzymał na wypukłości jej stanika, na szczupłej talii, na
rozszerzającej się linii bioder.
Po dręcząco długiej chwili oderwał wreszcie od niej spojrzenie i
zaczął składać gazetę. Usta miał zaciśnięte, widać było, jak mu chodzi
żuchwa.
Nagle Emily doznała strasznego uczucia - jakby zdradziła samą
siebie, cały swój kobiecy rodzaj. Tak musi się czuć prostytutka, kiedy
robi to po raz pierwszy, pomyślała. Serce podeszło jej do gardła. Co w
nią wstąpiło? Czyżby rzeczywiście próbowała uwieść Willa Dutchera?
Szczotka wypadła jej z drżących rąk, żołnierzyki rozsypały się po
dywanie.
Will zerwał się na nogi.
- Pozwól... Jeszcze nie jesteś... Emily nie mogła powstrzymać łez.
- Nic mi nie jest - wyszlochała.
- Czuję się zupełnie dobrze, Will. Czy nie możesz sobie tego wbić
do tej swojej tępej głowy? Nic mi nie jest! Po prostu chcę być
traktowana jak... jak istota ludzka. Potrzebny mi jest ktoś, z kim
mogłabym porozmawiać. Chcę, żebyś mi powiedział, jak mogę ci
pomóc. W czymkolwiek, Pozwól mi tu coś robić. I... i na miłość boską
przestań udawać, że ja nie istnieję!
Ale Will patrzył na nią obojętnie, nim wreszcie powiedział:
- Niepotrzebnie się irytujesz. Nie zamierzam dyskutować o twoim
istnieniu.
Mijały dni. W dolinę wtargnęła wiosna. Gałęzie jabłoni pod oknem
Emily pokryła jasna, delikatna zieleń. Drogi stały się grząskie,
błotniste. Emily powoli przejmowała prowadzenie domu.
Była to ciężka praca. Ciężka i beznadziejna. Gryzące ługowate
mydło drażniło jej skórę, zimna woda doprowadzała do szału. A jakie
ciężkie było żelazko! Gdyby ten koszmar miał potrwać dłużej, toby
chyba sama wynalazła tkaniny nie wymagające prasowania. Praca
wydawała się nie mieć końca i być bardzo niewdzięczna, aż do dnia,
kiedy Will nagle podszedł z tyłu i pomógł jej opróżnić ciężką wannę.
Otarła pot z czoła w kwietniowym słońcu i odgarnęła za ucho
kosmyk włosów.
- Dzięki - powiedziała patrząc, z jaką łatwością radzi sobie z ciężką
wanną.
- Drobiazg.
- Wyprostował się i powiesił wannę na kołku przed domem.
Emily uśmiechnęła się.
- No, przynajmniej o jedno mniej.
Stał nie speszony, przyglądając się jej, jakby szacował jej wartość.
- Chciałem ci powiedzieć, Emily... - zaczął wreszcie - że podziwiam
twoją pracę.
- O? - Machnęła ręką zdziwiona.
- To przecież nic wielkiego. Muszę jakoś zarobić na swoje
utrzymanie.
- Uhm.
- Trzymając się pod boki nie przestawał jej się przyglądać.
- Ale... ale jest mi miło, że to zauważyłeś - powiedziała wreszcie i
tym razem, o dziwo, to ona pierwsza odwróciła oczy.
Przez resztę dnia krzątała się po domu z uczuciem młodej żony,
która po raz pierwszy samodzielnie ugotowała obiad.
Cały kłopot polegał na tym, uznała Emily, że zaczynała akceptować
swoją dziwną egzystencję.
A przecież nie tu było jej miejsce. I niezależnie od tego, jak łatwo i
szybko godziła się z rutyną życia codziennego w Rifle, to przecież
tęskniła za swoimi czasami, za swoim miejscem w tym zwariowanym
świecie.
Podróże w czasie nie istnieją - myślała często. A jednak istniały.
Chciała się wyrwać z tego czasu. Potrzebne jej były bodźce
intelektualne lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Jej klub
sportowy. Muzea. Podróże. Jakaś kobieta, z którą by mogła
porozmawiać. Kobiety w Rifle, jak się zorientowała, miały wobec niej
kompleksy, nie lubiły jej.
- Jestem jakimś dziwolągiem - wymamrotała Emily znad deski do
prasowania.
- Ja tutaj nie pasuję.
Może nawet jest dla tych ludzi niebezpieczna – przychodziło jej
nieraz do głowy. Bo gdyby tak na przykład zmieniła bieg historii?
Zaraz, jak to było w tej starej anegdocie? Jeżeli człowiek cofnie się w
czasie i zabije własnego dziadka, to czy sam przestanie istnieć? No
właśnie. Może nie być przyszłości, w każdym razie tej, z której Emily
pochodzi.
To dziwne, ale jakoś dni mijały, a ona nie dostawała bzika. Polubiła
nawet tych dwóch małych łobuziaków, a towarzystwo Mary ceniła
sobie coraz bardziej. Nawet Antonio ożywiał się, kiedy przychodziła
do kuchni. Ale Wili... Will w dalszym ciągu zachowywał dystans i
Emily nie wiedziała, co on właściwie o niej myśli.
To nie ma znaczenia - usiłowała przekonać samą siebie - bo
przecież kiedyś, prędzej czy później, znajdzie drogę powrotną do
swoich czasów. Do diabła z Willem Dutcherem! - myślała, chociaż jej
spojrzenie, gdy wracał konno do domu, piękny i wysoki, przeczyło
tym słowom. Stanowczo musi stąd odejść. Gdyby tylko miała jakieś
pieniądze i mogła się dostać do Denver. Musi uciekać z Rifle, od
Willa, tak, przede wszystkim od Willa, bo mimo jej czystych intencji
Will zaczyna jej wchodzić w krew.
Tak właśnie myślała Emily, siedząc przy obiedzie z Willem i
prezesem miejscowego banku, Bobem Bergenerem, który przyszedł
na ranczo w interesach. Musi uciekać...
- Wspaniały obiad, panno Jacoby.
- Czterdziestopięcioletni Bob Bergener odsunął się od stołu
demonstrując pokaźny brzuszek, widoczny pod złotą brokatową
kamizelką.
- Dziękuję - odpowiedziała Emily - ale to głównie zasługa Antonia.
- A co byś powiedział na cygaro i brandy, Bob? - zapytał Will. On
także wstał od stołu, wysoki i szczupły, dokładne przeciwieństwo
łysiejącego bankiera.
Mężczyźni przeszli do saloniku, a Emily, ku swemu
niezadowoleniu, musiała pozostać w jadalni i dalej zajmować się
szyciem. Przez jakiś czas siedziała w sąsiednim pokoju kłując sobie
palce i przysłuchując się rozmowie mężczyzn. Boże, jakby chętnie z
nimi pogadała o sprawach bankowych. Mogłaby przysiąc, że wie na
ten temat więcej niż ten stary Bergener.
- Jak tam twoje nowe pastwiska, Will? - słyszała, jak pytał Willa.
- W porządku.
- Emily czuła zapach dymu z cygar snującego się po domu.
- No cóż...
- Bergener odchrząknął.
- Chciałbym, żeby dla mojego banku klimat był równie łaskawy.
- To znaczy?
- Och, ostatnio zrobiła się dość nerwowa atmosfera. I to w całym
kraju. Wielu z nas, bankierów, musi sięgać do rezerw. Rozumiesz,
Will.
- Nie - powiedział Will wolno.
- Niezupełnie. Bergener znów odchrząknął.
- Sprawa wygląda tak - zaczął ostrożnie.
- Chodzi o te pieniądze, które pożyczyłeś jesienią na powiększenie
stada... No cóż... będę ci musiał zwiększyć oprocentowanie, chyba
rozumiesz? My, bankierzy, musimy zaciskać pasa, jak to się mówi.
- Zwiększyć oprocentowanie? - zapytał Will, w którego głosie
zabrzmiała twarda nuta.
- A o ile, jeśli wolno spytać?
Na chwilę zaległa cisza.
- Dwukrotnie.
- Jak to, chcesz mi dwukrotnie zwiększyć oprocentowanie?
- Posłuchaj, Will, przecież nigdy bym tego nie zrobił, gdybym miał
inne wyjście.
- A czy ja jestem jedynym ranczerem w tej piekielnej sytuacji?
- Ależ skąd, naturalnie, że nie. To samo dotyczy McCruddenów,
Smithów i...
Emily już dłużej nie słuchała. Jeśli jest 1893 rok - myślała - zaraz...
co to się w tym okresie wydarzyło... Tak, już wie. A przynajmniej
częściowo. Tak, wybuchła wtedy w Stanach jakaś panika. Tak,
panika. Upadały banki. O, właśnie, miało to coś wspólnego z
rezerwami złota w skarbie państwa. Tak. Ale kiedy ta panika miała
miejsce? I jakie były jej powody?
Zanim Emily zdążyła pomyśleć o tym, co robi, stała już w drzwiach
salonu, trzymając szycie w ręku.
- Ma pan za małe rezerwy złota, tak? - zapytała Boba Bergenera.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Proszę?
Emily zmarszczyła czoło.
- Pytałam, czy jest pan zadłużony powyżej wartości aktywów, panie
Bergener.
- Emily - powiedział Will z naciskiem. Ale Emily zignorowała go.
- Byłam ciekawa, czy ma pan wystarczające rezerwy złota na
pokrycie depozytów. I czy pański bilans...
- Emily.
- Will podszedł do niej i szorstko wziął ją za ramię.
- Ja nigdy...
- Bergener wstał, zdusił cygaro i sięgnął po płaszcz.
- Porozmawiamy w mieście, Will - powiedział rzuciwszy Emily
pełne niesmaku spojrzenie, po czym wyszedł spiesznie z salonu i
szybko wsiadł do swojego powozu.
- Do diabła, Emily!
- Will chwycił ją za rękę, przyciągnął do krzesła i posadził niemal
siłą. - Jak mogłaś mi narobić takiego wstydu? Co z ciebie za kobieta?
Emily spojrzała na jego złą minę. Wzruszyła ramionami.
- Owszem, powiem ci, co ze mnie za kobieta. Jestem kobietą
wykształconą. Skończyłam jedną z głównych uczelni ekonomicznych
w tym kraju.
- Patrzyła na jego osłupiałą twarz nie chcąc się poddać.
- A ponadto - dodała w podnieceniu - jestem przekonana, że na
temat bankowości wiem znacznie więcej niż ten twój zakichany Bob
Bergener!
Przez dłuższą chwilę Will patrzył na nią surowo, po czym bardzo
cicho powiedział:
- Jeśli to prawda, Emily, to dlaczego przyjęłaś pracę gospodyni
domowej?
Spojrzeniem swoich szafirowych oczu przenikał ją na wskroś.
Emily westchnęła i popatrzyła na swoje ręce. Stało się.
- Ja... ja... to znaczy ja miałam kogoś, ale... ale nic z tego nie
wyszło. Więc wyjechałam na Zachód i... - urwała nagle. Mogła sobie
wyobrazić, co Will w tej chwili myśli.
Will machinalnie sięgnął do wąsa, nadal nie spuszczając wzroku z
Emily, którą przeszedł dreszcz.
- Przypuszczałem, że... że od czegoś uciekasz - powiedział w końcu.
- Powinienem był się domyślić, że chodzi o mężczyznę.
Wieczór wlókł się bezlitośnie. Emily przeżywała wewnętrzną
rozterkę. Z jednej strony była z siebie zadowolona, że potrafiła się
postawić wobec tych dwóch mężczyzn, z drugiej zaś zdawała sobie
sprawę, że wpakowała Willa w niezręczną sytuację. Jeśli to był
rzeczywiście rok 1893, to nie miała prawa wtrącać się do rozmowy
mężczyzn. I na koniec jeszcze tak niefortunnie zdradziła się, że kogoś
miała. Cholera.
Ale nie zrejteruje, o nie. Będzie siedziała na kozetce,
wyprostowana, z głową do góry, ze ściśniętym gardłem. Po co ona to
Willowi powiedziała? Czy chciała jego współczucia?
Cholera - myślała wbijając igłę w jego białą koszulę - cholera.
Przecież mogła wymyślić z tuzin różnych historyjek, po diabła
wyskoczyła akurat z tym! Głupia. Idiotka.
Spojrzała znad szycia i napotkała jego pytający, oskarżycielski
wzrok. I jej serce znów zaczęło walić jak młotem. Na dworze szalała
wiosenna burza i okiennice skrzypiały ale tu, w saloniku Willa, lampa
rzucała na dywan kręgi złotego ciepłego światła i Emily poczuła na
czole i górnej wardze kropelki potu.
Will nadal jej się przyglądał; na jego surowej twarzy widać było
tysiąc nie wypowiedzianych pytań, których Emily mogła się tylko
domyślać. Wytrzymując to jego spojrzenie nakazała sercu spokój. I
nagle wydało jej się, że w jego oczach dostrzegła coś nowego, coś, co
nie było oskarżeniem. Jakby ją sobie wyobrażał w ramionach innego
mężczyzny i jakby się zastanawiał, co by ona czuła, gdyby ją
przytulił...
Emily zerwała się. Guziki rozsypały się po podłodze, a koszula
wypadła jej z rąk. Nawet tego nie zauważyła. W jednej chwili Will
znalazł się przy niej. Nie po to jednak, by zbierać guziki. Poczuła na
swoich ramionach jego ręce, łagodne, ale jednocześnie władcze. I te
oczy. Te szafirowe oczy, które przenikały ją na wskroś. Wstrzymała
oddech, krucha jak szkło, jakby się miała rozlecieć w kawałki.
Ta chwila przeciągała się w nieskończoność. Wreszcie usłyszała
jego szept:
- Ty jednak jesteś inna, Emily. Jest coś... - zawahał się jednak i
urwał w pół słowa, a Emily miała ochotę przylgnąć ze szlochem do tej
twardej piersi i wypłakać na niej wszystkie swoje lęki. Will by jej na
to pozwolił, Emily wiedziała. Przytuliłby ją, pocieszył i uratował, jak
wtedy, z tamtej katastrofy.
- Emily... - zaczął, ale ona odsunęła go, próbując mu się wyrwać.
Stwierdziła, że ucieka - ucieka z saloniku, ucieka od tego
mężczyzny, od siebie, od dręczących ją strachów.
Później, już znacznie później, kiedy za oknem ucichła burza i nad
płaskowyżem zabłysły gwiazdy, słyszała, jak Will idzie na górę, jak
przystaje na chwilę, a potem otwiera i cicho zamyka za sobą drzwi
sypialni. Zacisnęła powieki prosząc Boga, żeby ten koszmarny sen
skończył się jak najprędzej.
ROZDZIAŁ 7
Emily obsesyjnie uczepiła się tej myśli. Jeśli tylko wydostanie się z
Rifle, jeśli uda jej się dotrzeć do normalnego prawdziwego miasta, to
z pewnością okaże się, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Zdecydowała się na Denver czy też Denver City, jak je nazywano w
roku 1893. Między Rifle a Denver chodził pociąg; sprawa wydawała
się prosta. Znała nawet na pamięć rozkład jazdy.
Emily była całkowicie opanowana przez swoją nową obsesję. Przez
cały czas, kiedy zakładała długie reformy, staniczek, gorset, halki i
niewygodne ciasne żakiety, sprzątając dom Willa, piorąc i zanosząc
ludziom lunch na pole, gdy Antonio był zbyt zajęty, grzejąc wodę,
kąpiąc dzieci i pomagając im w odrabianiu lekcji - cały czas snuła
plany oceniając szanse i możliwości.
Musi stąd uciekać. Musi udowodnić wszystkim, że samoloty,
samochody i komputery istnieją naprawdę i że ona nie zwariowała.
No i naturalnie musi uciekać od Willa Dutchera. Chociaż były
chwile, kiedy zapominała o swojej obsesji, kiedy ich oczy się
spotykały, a jego ręka przypadkowo muskała jej dłoń, lub kiedy Will
pomagał jej w ciężkich domowych obowiązkach. Były to jednak
chwile kradzione.
Nauczyła się cenić jego siłę i dziwną łagodność, jaką okazywał
dzieciom czy choremu koniowi - to coś, co czyniło go tak
niedostępnym i tak atrakcyjnym; jego zgrzebne staromodne cnoty,
takie jak lojalność, niezależność, duma i poczucie wielkiej
odpowiedzialności za rodzinę. Nie znała mężczyzny, który mógłby się
równać z Willem Dutcherem, a już z pewnością nie był nim Bill.
Emily znalazła się w szczególnie delikatnej sytuacji - starej panny,
która trafiła pod dach atrakcyjnego kawalera. Bez trudu mogła sobie
wyobrazić te wszystkie historie, które kolportowała pani Fisher na
temat skandalicznych okoliczności, w jakich Emily pojawiła się u
doktora Tichenora. Co jeszcze dodatkowo pogarszało sprawę. Bo z
pewnością i Will, i całe miasteczko oczekiwało brzydkiej, zasuszonej
starej wiedźmy. Emily nie pasowała do tej roli i kobiety w mieście
nie robiły z tego tajemnicy. Każda z nich miała albo córkę, albo
siostrzenicę, którą by chętnie wydala za Willa Dutchera i dlatego nie
przepadały za Emily. Była tu obca, nie miały co do tego wątpliwości.
A i Willowi byłoby bez niej lepiej. W końcu dostanie go jedna z
tych silnych, zaradnych kobiet, nadających się na żony ranczerów,
kobiet, które tu pasują.
W miarę jak mijały tygodnie, a nie działo się nic takiego, co by ją
przywróciło do jej świata, Emily podjęła decyzję: nie ma wyboru,
musi uciekać do Denver. Musi wziąć od Willa pieniądze i wyjechać.
Owszem, pytała go o swoje zarobki, ale nie na wiele się to zdało.
- No cóż... - powiedział - mój brat Clay w Chicago zapłacił w
agencji pośrednictwa pracy za rok z góry, a reszta to mieszkanie i
utrzymanie.
- Ale nie zapłacił mnie - powiedziała z naciskiem Emily.
- Potrzebne mi jest chociaż jakieś kieszonkowe. Ja nie mam centa
przy duszy, Will. To jest dla mnie bardzo krępujące.
- Ale przecież masz wszystko, czego ci potrzeba. W Składzie
Handlowym w Rifle możesz sobie zamówić, czego dusza zapragnie.
- Tak,ale...
- Nie wyobrażam sobie, na co ci tu jeszcze mogą być potrzebne
pieniądze.
- Żeby oszczędzać. Żeby mieć coś, kiedy będę stąd wyjeżdżała...
- Zamierzasz wyjeżdżać?
- Kiedyś wreszcie tak;
- Wiesz co, napiszę do Claya i spytam, gdzie są te pieniądze.
Myślałem, że agencja wypłaciła ci twoją należność. Zgoda?
Poddała się.
- Zgoda.
Ale przecież nie będzie czekała na wiadomość od Glaya z Chicago.
Musi stąd wyjechać i sprawdzić, czy i reszta świata też żyje w 1893
roku.
Była środa pod koniec kwietnia. Przyroda budziła się do życia.
Zieleń wydawała się jasna, soczysta po długiej zimie. Will i jego
ludzie byli zajęci przy cieleniu się krów. Parę razy Will nawet nie
wrócił na noc. Tego ranka wyszedł bardzo wcześnie i Emily została
sama w domu z Antoniem.
Nagle doznała olśnienia. Postawiła koło kuchni formy z ciastem na
chleb, żeby rosło, starannie przykrywając je czystymi ściereczkami,
dołożyła drew do ognia i nalała sobie ciepłej wody, żeby pozmywać
naczynia. Zwykłe rutynowe czynności. Kiedy już wszystko było
gotowe, rozwiązała biały fartuszek i starannie powiesiła na gwoździu.
Antonio siedział u siebie w pokoiku za kuchnią. Było cicho, czysto i
pusto. Emily prosto z kuchni poszła do stojącego w saloniku biurka
Willa i starannie, jedną po drugiej, przeszukała wszystkie szuflady.
W górnej prawej szufladzie znalazła w puszce trzydzieści pięć
dolarów - śmieszne duże banknoty, jak do jakiejś gry. Zielone.
Zamknęła puszkę i szufladę i trzymając pieniądze w ręku poszła na
górę.
Z bijącym sercem spakowała te kilka sztuk garderoby, które miała,
w niewielką szmacianą torbę. Przecież nie kradnie. Nie ucieka. Robi
coś, co musi zrobić. Jeśli Will Dutcher ją za to znienawidzi, to trudno,
to niech ją znienawidzi. Dla niej to bez różnicy. Nie może zostać.
Uświadomiła sobie wszakże, jak bardzo będzie jej żal dzieci. Musi
się z nimi pożegnać. Chciała wierzyć w to, że będą za nią tęskniły
- szczególnie Mary. Ale nie miała wyboru. Poradzą sobie bez niej.
Clay może im przysłać z Chicago prawdziwą gospodynię, starą
doświadczoną kobietę, która będzie pasowała do tutejszej
społeczności - kogoś, kim Emily nigdy nie będzie.
Zeszła na dół i zastukała do drzwi Antonia.
- Antonio, źle się czuję - powiedziała, kiedy się obudził z drzemki.
- Muszę jechać do doktora Tichenora. Czy mógłbyś mnie zawieźć
do miasta?
Wydawało jej się, że trwało wieki, nim Antonio zaprzągł konie.
Modliła się, żeby tylko w tym czasie nie przyjechał Will. Siedziała
przed domem, kurczowo ściskając torbę z rzeczami. Serce waliło jej
jak młotem.
Antonio wysadził ją przed domem doktora.
- Poradzi sobie pani sama, panno Emily? - spytał zatroskany.
- Szef by mnie zamordował, gdyby się pani coś stało.
Stała na chodniku obsadzonym dokoła kwiatami i patrzyła na
Antonia.
- Idź sobie na piwo czy na coś w tym rodzaju. A ja po ciebie poślę,
jak już będę gotowa. Dzięki ci, Antonio, teraz jak już tu jestem, dam
sobie świetnie radę.
Kiedy już bryczka zniknęła jej z oczu, szybko ruszyła drewnianym
chodnikiem. Minęła drogerię Zimmermana, bank, biura Western
Union, bary, sklepy i domy i skierowała się do stacji kolejowej.
Przyszła w samą porę. Pociąg Denver-Rio Grandę w kierunku
wschodnim odchodził o godzinie 10.18 i Emily postanowiła nim
pojechać.
- Poproszę Denver City, w jedną stronę- powiedziała dobitnie do
kasjera.
- A czy pani nie jest przypadkiem gospodynią Willa Dutchera?
- spytał podejrzliwie kasjer, poprawiając na nosie okulary.
- Tą, co to ją znalazł w rozbitym pociągu?
- Tak - odparła Emily.
- A po co się pani wybiera do Denver City? Wyjeżdża pani?
Emily pomyślała, że lepiej nie wzbudzać podejrzeń.
- Ja... ja jadę odwiedzić kuzynkę. Ona... ona ma właśnie urodzić
dziecko i... i... - Emily usiłowała się uśmiechnąć.
- Płaci pani cztery dwadzieścia pięć.
Do przyjazdu pociągu zostało jeszcze kilka minut, miły usiadła na
zewnątrz w słońcu. Spod jej długiej wełnianej niebieskiej spódnicy
wystawały smętnie wysokie buciki zapinane na guziczki. Ręce złożyła
na torbie, którą trzymała na kolanach. Miała nadzieję, że jej warz jest
nieodgadniona, że nikt się nie domyśla, jakie przeżywa emocje: lęk,
smutek, poczucie winy, nadzieję, próbowała nie myśleć o Mary,
Jesse'ie i Burke'u. Usiłowała odwrócić swoje myśli od Willa. Ufała, że
nie bezie zły na Antonia, że nie będzie miał do niego pretensji. Czy
potraktuje ją jak złodziejkę? Czy będzie za nią tęsknił? Jako
gospodyni mało się przykładała, była też z niej kiepska praczka, ale z
dziećmi radziła sobie naprawdę dobrze.
Zamknęła oczy i zagryzła wargę, czując, jak pod powiekami
wzbierają jej łzy. Co robić?
Z zachodu wzdłuż rzeki niósł się smutny gwizd lokomotywy.
Wstała i wyszła na peron. Patrzyła prosto przed siebie, zaciskając
zęby tak, żeby jej broda nie drżała. Czuła, jak jej spódnica łopocze na
wietrze, wywołanym pędem nadjeżdżającego pociągu, słyszała syk
pary i wołanie konduktora.
W pociągu siedziała jak manekin, jakby nie było w niej życia. Jej
oczy oglądały scenerię zapamiętaną z niedawnej podróży, ale umysł
rejestrował niewiele. Gdzieś w jej świadomości tkwiło wyobrażenie
jadącej pociągiem kobiety, ubranej jak ona, ale to wyobrażenie
wydało jej się „czymś obcym i odległym, zrodzonym w cudzych
myślach.
Pociąg zakołysał się i stanął zawodząc na swoją smętną nutę. Emily
siedziała bojąc się cokolwiek czuć, czy nawet myśleć, usiłując nie
płakać. Kiedy zrobiło się ciemno, zapadła w drzemkę.
W przerywanym, niespokojnym śnie widziała Willa Dutchera, który
jej rozpaczliwie poszukiwał, głośno stukając obcasami wysokich
butów po drewnianych chodnikach Rifle. Albo nadjeżdżał z rancza na
swojej kasztance. Ale najczęściej siedział w swoim fotelu, z
wyciągniętymi długimi nogami, w kręgu światła lampy naftowej, z
twarzą pobrużdżoną i zmęczoną po całodziennej pracy, z Shepem u
nóg. I niezmiennie czuła na sobie spojrzenie jego oczu,
oskarżycielskie, pytające.
Och, Will - myślała - szkoda, że nie mogło być inaczej.
W Denver City był rok 1893. Emily poznała to natychmiast, jak
tylko wysiadła z pociągu. Upewniły ją o tym lampy gazowe na
ulicach, powoziki, tramwaje i wozy, i ubrania ludzi - podobne do tego,
w jakim chodziła sama. Szła ulicą w posępnym milczeniu, przejęta
zgrozą, obca na obcej ziemi. O Boże, o Boże - myślała nieustannie.
Zrobiła się bardzo głodna, wstąpiła więc do małej kawiarenki, gdzie
mężczyźni dosłownie pożerali ją wzrokiem. Czy też może tylko jej się
tak wydawało? Spytała kelnerkę o jakieś bezpieczne miejsce, w
którym kobieta mogłaby się zatrzymać na noc.
- Proszę spróbować w Hotelu Dla Kobiet na Larimer Street -
odparła kobieta.
- To czyste i bezpieczne miejsce.
Kilka razy Emily musiała pytać o drogę, ale w końcu trafiła.
Recepcjonista spał i musiała długo dzwonić do drzwi. Zaczęło padać,
drobny wiosenny deszcz, więc była zmoknięta, zmęczona, załamana.
- Dwa dolary za noc - powiedział recepcjonista.
-A jeszcze dodatkowe pięćdziesiąt centów za ciepłą wodę rano i
dwadzieścia pięć za śniadanie.
Cały dzień spędziła w pokoju hotelowym. W ciepłej wodzie uprała
sobie ubranie i wobec tego musiała czekać, aż wyschnie. Zdecydowała
się szukać pracy, w miarę możności w banku. Czy w 1893 roku
zatrudniali w bankach kobiety? Uznała, że musi sobie znaleźć jakiś
tańszy pokój i pracę, z której mogłaby się utrzymać. Tego, co ma, nie
na długo jej starczy, jeśli będzie się stołowała poza domem.
Tego długiego dnia dręczyła ją samotność. Przez okno obserwowała
ruch uliczny w centrum Denver City. Tramwaj konny, obładowane
towarami osły, pociąg zaprzężony w muły i składający się z
kilkunastu wielkich wagonów towarowych, kobiety w krzykliwych
strojach i ozdobnych kapeluszach.
Po ulicach przemykały bose łobuziaki w podartych łachmanach. Tu
i ówdzie trafił się kaleka czy żebrak, to znów kawalkada kowbojów na
koniach. Małe dwukółki, wspaniałe powozy czy bryczki, takie jak ta
Willa, turkotały po ulicach, na których rozlegały się krzyki, piski,
rżenie koni, stukot kopyt, brzęk uprzęży.
W powietrzu unosił się zapach kurzu i końskiego nawozu, śmieci i
bekonu. Dandysi w czarnych garniturach, kamaszach i cienkich
krawatkach, wymachujący laskami. Stare, bezbarwne kobiety w
perkalowych sukniach i czepeczkach, idące noga za nogą za
wyładowanymi wozami.
Denver City kipiące życiem - życiem sprzed stu lat.
Następny dzień postanowiła poświęcić na szukanie pracy.
Wchodziła dosłownie do każdego banku.
Właściciele byli grzeczni, uprzejmi, ale nie mieli do niej zaufania.
Cóż mogła im powiedzieć? Skierować do Wharton po odpis dyplomu,
rocznik 1988? Nie miała żadnych referencji, po prostu nie istniała.
- Przykro nam, panno Jacoby - mówili na przykład - ale niestety
chwilowo nie mamy wolnego miejsca.
- Albo: - Na te stanowiska nie przyjmujemy kobiet. Taka jest
polityka firmy.
- Kilku bankierów powiedziało jej, że w ogóle nie przyjmują bez
referencji. Jeden zapytał ją wprost, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo
niebezpieczna jest to praca.
- Raz na miesiąc mamy tu napad, panno Jacoby. To nie jest praca
dla kobiety, proszę mi wierzyć.
Emily prawie nie jadła, a jeśli, to tylko w restauracjach dużych
hoteli, gdzie czuła się bezpieczna. Ale nawet tam mężczyźni się na nią
gapili. Najwyraźniej w roku 1893 kobiety nie chodziły samotnie do
restauracji.
Oszczędzała pieniądze. Starczy jej jeszcze na jakiś tydzień, a przez
ten czas na pewno coś znajdzie.
Ale w piątek rano, kiedy wychodziła z hotelu, potrąciło ją na ulicy
dwóch chłopaków i Emily o mało się nie przewróciła. Kiedy straciła
ich z oczu, okazało się, że wraz z nimi straciła aksamitną torebkę, a w
niej wszystkie pieniądze, jakie miała.
Przez cały dzień chodziła po ulicach w poszukiwaniu pracy.
Machnęła ręką na banki; teraz postawiła na sklepy i restauracje. Bez
skutku.
Ogarnęła ją panika. Znalazła się sama, w przeszłości, jak na
bezludnej wyspie, bez pieniędzy. Bez możliwości wyrwania się stąd i
powrotu do domu, do własnego świata. Po raz pierwszy przestraszyła
się nie na żarty, że nie wytrzyma. Była głodna, zmęczona, zagubiona.
Wróciła na Larimer Street do Hotelu Dla Kobiet i zaproponowała, że
odpracuje należność za pokój. Recepcjonista spojrzał na nią z
politowaniem.
- Niech no panienka posłucha - powiedział.
- Miałem zatrzymać panienki rzeczy za tę ostatnią noc, ale co tam,
oddam je panience, niech panienka idzie z Bogiem.
Bezdomna, snuła się po ulicach ściskając mocno szmacianą torbę z
całym swoim nędznym dobytkiem. Tak długo siedziała na krawężniku
chodnika przed jednym ze sklepów, z obolałymi nogami i pustym
brzuchem, że wreszcie wyszła właścicielka i zapytała:
- Czy panienka się zgubiła?
Emily spojrzała na pochylającą się nad nią zwalistą kobietę. Miała
włosy ufarbowane henną, a czerwonawe niesforne strąki wymykały
się z koka. Jej stanik, najeżony tuzinami szpilek, świadczył o tym, że
jest krawcową.
- Tak, zgubiłam się - odparła Emily głuchym głosem, w dalszym
ciągu przyglądając się rumianej twarzy kobiety.
- Dokąd panienka chciała iść, może jakoś pomogę. Nie mogę
pozwolić, żeby panienka siedziała tak jak teraz przed sklepem.
Odstraszy mi panienka klientów. Dokąd panienka chciała iść?
- Do domu - odparła Emily.
- A gdzie jest ten dom? - spytała krawcowa zniecierpliwionym
tonem.
- Daleko stąd. Za daleko. Nie mogę się tam dostać. Nie mogę trafić.
Nie mam pieniędzy.
- Emily nagle zdała sobie sprawę, że płacze. Siedzi w Denver City,
na krawężniku drewnianego chodnika, brudna i rozczochrana,
ściskając szmacianą torbę z całym swoim dobytkiem, i płacze.
- Niech się panienka uspokoi. Przecież nie może być aż tak źle.
Gdzie panienka ma rodzinę?
Emily pociągnęła nosem i otarła łzy.
- Nie mam żadnej rodziny.
- O Boże, to bardzo smutne. Bardzo mi panienki żal, ale naprawdę
nie może panienka tutaj siedzieć - powiedziała duża kobieta.
- A dokąd mam iść? - spytała Emily.
- I co mogłabym robić?
Krawcowa założyła ręce przyglądając się Emily badawczo. Po czym
zniknęła w sklepie, skąd po chwili wyłoniła się z pieniędzmi.
- O, ma panienka tutaj dwa dolary. Więcej nie mogę, ale za to
znajdzie sobie panienka pokój i kupi trochę jedzenia. A teraz, proszę
stąd iść.
Emily patrzyła przez łzy na szeleszczące zielone banknoty.
- Niech panią Bóg błogosławi - wyszeptała.
- Ja te pieniądze zwrócę, przysięgam.
- No, proszę już iść, widzę, że nie jest z panienki złe stworzenie.
Proszę iść i kupić sobie jakiś przyzwoity posiłek.
W sklepie spożywczym Emily kupiła sobie herbatniki, ser, kiełbasę
- żadnych konserw, jako że nie miałaby czym otworzyć puszki - i te
wszystkie zakupy nosiła w torbie przy sobie. W obawie, że jej
zabraknie pieniędzy najedzenie, postanowiła nie wydawać na hotel i
ruszyła w stronę Brown Pałace Hotel, gdzie się zatrzymała będąc w.
Denver przejazdem.
I rzeczywiście - znalazła hotel, dokładnie ten sam, tylko jak gdyby
nowszy. Znajomy widok budynku uspokoił Emily. Weszła do
eleganckiej toalety, żeby doprowadzić do porządku swój wygląd, a
następnie usiadła w krytym pluszem fotelu, w rogu hotelowego holu,
pod palmą, usiłując nie zwracać na siebie uwagi.
Przesiedziała tak kilka godzin - było jej ciepło, wygodnie i szmer
ludzkich głosów ukołysał ją do snu. Głowa opadła jej na piersi i...
Emily znów znalazła się w Rifle. Siedziała z Willem w saloniku.
Chciała z nim porozmawiać, przeprosić go, błagać, żeby ją zrozumiał,
ale nie mogła dobyć słów. Nagle zobaczyła, że wstaje, pochyla się nad
nią, tak wielki, że aż Emily ogarnia przerażenie, i miota oczami
błyskawice. Emily znów rozpaczliwie próbowała coś powiedzieć, ale
Will położył ciężką rękę na jej ramieniu.
- Przepraszam panią - usłyszała gniewny głos - ale nie może pani tu
siedzieć ani chwili dłużej.
Serce skoczyło jej do gardła; otworzyła oczy.
- Przepraszam... - wyjąkała - ale ja... ja na kogoś czekam. Na kogoś
z waszych gości.
Mężczyzna wyjął zegarek kieszonkowy i postukał w niego palcem.
- O pierwszej piętnaście w nocy? Panienko!
- Ja... ja...
- Albo pani wyjdzie stąd natychmiast, albo zawołam policjanta,
żeby panią wyprowadził.
Emily podniosła się i ruszyła w stronę drzwi, nie dbając nawet o to,
czy ktokolwiek z obecnych w holu hotelowym gości zauważył jej
upokorzenie. Zachowywała się jak ktoś, na kim już nic nie robi
wrażenia. Całą tę wiosenną noc snuła się po ulicach, skulona z zimna,
potykając się o własne nogi ze zmęczenia.
W przebłysku olśnienia pomyślała, że jednak szkoda, że nie
dopuściła do tego, żeby mężczyzna wezwał policjanta; przynajmniej
miałaby co jeść i jakiś dach nad głową. A może powinna popełnić
jakieś przestępstwo i dostać się do więzienia - ale czy w roku 1893
były więzienia dla kobiet?
To już lepiej umrzeć. Położyć się na brudnej ulicy, zasnąć i więcej
się nie obudzić. Tak byłoby łatwiej.
Snując się po ulicach i pojadając kiełbasę i ser, zastanawiała się w
oszołomieniu, jak mogło dojść do tego, że znalazła się w takiej
sytuacji, jak mogła być taka głupia, żeby opuścić Rifle - ciepły kąt i
jedzenie. Boże, dlaczego tak mało sobie to ceniła!
O świcie Emily przechodziła właśnie koło eleganckiego hotelu. Bar
hotelowy był jeszcze otwarty, a na ulicę dochodziły śmiechy, światło i
muzyka fortepianowa. Zatrzymała się i z zazdrością zajrzała do środka
przez wahadłowe drzwi. Wewnątrz było ciepło.
W tym momencie wyszedł z baru, zataczając się lekko, elegancko
ubrany mężczyzna i o mało nie wpadł na Emily.
- Przepraszam - mruknęła i odwróciła się w drugą stronę.
- Nic nie szkodzi - odparł mężczyzna wesoło.
- Co za miłe spotkanie. Niech mi wolno będzie spytać, czy w tę
piękną noc panienka jest sama?
Mężczyzna wyraźnie się z niej naigrawał.
- Przepraszam - powtórzyła. Mężczyzna jednak położył jej rękę na
ramieniu.
- Ależ proszę nie odchodzić. Proszę mi tylko powiedzieć ile.
- Co ile?
- O, widzę, że panienka udaje, ach, jak rozkosznie. Chciałbym
wiedzieć, moja droga, jaka jest twoja cena.
Emily zesztywniała.
- Co pan sobie wyobraża?! Łapy przy sobie, ty gnoju! - krzyknęła.
Szok, jaki odmalował się na twarzy mężczyzny, tylko zachęcił Emily
do dalszych ataków słownych, w których nie przebierała w
dwudziestowiecznym słowniku przekleństw.
Poprawiwszy znacznie swoje samopoczucie ruszyła dalej w
chłodzie i mroku poranka, wlokąc nogi, w za-szarganej spódnicy, z
włosami w nieładzie, tuląc do piersi szmacianą torbę.
Podczas wędrówki zaśmieconymi ulicami Denver City myślała o
tym, jak przyjemnie musi być teraz w Rifle, a w szczególności w
domu na ranczo, gdzie na kuchni wesoło trzaska ogień i Antonio
smaży bekon. Emily czuła zapach bekonu, czuła rozchodzące się
dokoła ciepło, słyszała, jak kłócą się między sobą Jesse i Burkę, a
Antonio śpiewa hiszpańskie piosenki.
No i Will. Oczyma duszy widziała, jak siedzi w saloniku w swojej
białej koszuli bez kołnierzyka i czarnej kamizelce, z zapaloną fajką w
ustach, z gazetą na kolanach i utkwionym w niej spojrzeniem
szafirowych oczu.
Will rzucił na wolne siedzenie obok siebie skórzaną torbę i zdjął
swojego stetsona. Zanim usiadł, wyciągnął jeszcze zegarek i
sprawdził, która godzina. Była siódma czterdzieści pięć. Ten piekielny
pociąg powinien lada chwila ruszyć.
Czuł się jak miejski goguś, wystrojony w najlepsze spodnie, surdut,
kamizelkę i elegancki krawat. Antonio wypucował mu i przygotował
najnowszą koszulę. Do diabła - w tych wszystkich szykownych
czarnych szmatach czuł się jak hazardzista.
I po co to wszystko? Po co gonił za Emily Jacoby aż do Denver
City?
Wreszcie wagony pasażerskie szarpnęły i powoli ruszyły w
kierunku Glenwood Springs. Will usadowił się wygodnie,
rozpoczynając długą podróż przez Góry Skaliste. Zwykła strata czasu
- mruknął pod nosem, marszcząc brwi i przygładzając wąsa. A kiedy
już wreszcie dotrze do tego piekielnego miasta, to ciekawe, jak
znajdzie tę kobietę, niech ją Bóg ma w swojej opiece.
Kiedy pociąg ze stukotem kół przejeżdżał przez Glenwood Canyon,
Will wyciągnął list od brata, który przyszedł tego ranka.
Nie mógł w to uwierzyć. Cały czas myślał, że na skutek wypadku
Emily została lekko poszkodowana na umyśle, bo przecież musiała
być tą gospodynią! A tymczasem list Claya stawiał tożsamość Emily
Jacoby pod znakiem zapytania. Brzmiał on:
„Drogi Willu,
Z przykrością muszę cię zawiadomić, że osoba, którą zamierzałem
ci przysłać jako gospodynię, rozmyśliła się niestety. Biuro
pośrednictwa pracy tu w Chicago dopiero teraz dało mi znać, że nie
pojechała tamtym pociągiem. Oczywiście w związku z tym powstał
pewien problem finansowy, ale naturalnie gotowi są przysłać inną
osobę, która by odpowiadała twoim wymaganiom i którą obiecali
wyekspediować najbliższym pociągiem odjeżdżającym na zachód.
Bądź tak dobry i napisz, co o tym sądzisz..."
Do diabła, pomyślał Will chowając list, to kim jest wobec tego
Emily? Czyżby rzeczywiście uciekała do Seattle przed jakimiś
kłopotami sercowymi? Przyzwoite kobiety nie uciekają samotnie w
jakieś dzikie prymitywne miejsca. Z całą pewnością nie. Ale wobec
tego tym bardziej nie wie, kim jest Emily. Sufrażystką, która wybrała
się w podróż po kraju, żeby głosić swoje idee, ale bała się powiedzieć
Willowi prawdę? Jeśli rzeczywiście jest jedną z tych kobiet, to Will
nie chciałby, żeby dzieci się z nią stykały.
Wiktoria Fisher już mu napomykała, że Emily nie jest odpowiednim
towarzystwem dla młodzieży. I on nie był zachwycony jej poglądami,
ale wolał o tym nie mówić pani Fisher.
Dlaczego od razu poczuła do niej taką antypatię? Co jej Emily
zrobiła? Och, te kobiety...
Emily. Głupia, lekkomyślna kobieta. Oszukała Antonia i uciekła do
obcego miasta, sama, bez pieniędzy, zaledwie z kilkoma dolarami,
które wzięła od Willa z biurka. Nietrudno było wpaść na jej ślad, Jack
Rusk ze stacji Rio Grandę zapamiętał ją doskonale, łącznie z jej
idiotyczną opowieścią o kuzynce z Denver City.
Ale po co on ją ścigał? Antoniowi i dzieciom powiedział, że to jego
obowiązek bronić Emily przed nią samą. Siebie też próbował o tym
przekonać.
Ta Emily, która w pewnych sprawach potrafiła być taka mądra, w
innych okazywała się wyjątkowo naiwna. Uratował ją z katastrofy i
przygarnął i dlatego czuł się teraz za nią odpowiedzialny. Mężczyzna
powinien się opiekować kobietą, i już. I to wszystko.
Kobiety! Will parsknął, poprawił się na ławce, nacisnął kapelusz na
oczy i usiłował zasnąć.
Mimo jednak usilnych prób noc miał niespokojną. Nawiedzały go
złe sny, z których budził się co chwila. Emily błądzi samotnie po
ulicach Denver City, zaczepiana przez mężczyzn. Nawet we śnie był
zły, zwłaszcza że narobiła mu tyle kłopotu. A nie była warta takiego
zachodu.
Żadna kobieta nie jest warta. Robią wszystko, żeby tylko dokuczyć
mężczyźnie.
Pociąg zajechał na miejsce o świcie. Konduktor potrząsnął Willa za
ramię. Will cały był zesztywniały, znużony i zły. Jego miejsce jest w
domu na ranczo, a nie w jakichś pociągach. Chyba zwariowała, że mu
zrobiła takiego psikusa. A i on też, że za nią goni.
Dzień był paskudny, deszczowy i wietrzny. Wielkie, ciemne
chmury przetaczały się przez wzgórza na zachód od Denver, a
następnie pędzone wichrem gnały na wschód przez rozległą prerię.
Chroniąc się przed zimnym wiosennym wiatrem Will podniósł
kołnierz i schował głowę w ramiona. Co za niewygoda.
Dzień od świtu do zmierzchu spędził przedeptując tłoczne błotniste
ulice miasta, rozpytując w każdym hotelu, każdej restauracji, w
każdym sklepie - a nawet na posterunku policji - czy gdziekolwiek nie
widziano Emily Jacoby. W nagrodę za swoje trudy jedynie przemókł i
zmarzł.
Zjadł kolację w swoim hotelu na Larimer Street i wcześnie poszedł
do łóżka. Ale jak tu spać ze świadomością, że gdzieś tam jest Emily,
przemarznięta, zmoczona, przerażona i najprawdopodobniej już do tej
pory bez grosza przy duszy. A jeśli jakiś łajdak wziął ją z ulicy i
zaoferował schronienie? Na tę myśl żołądek podjechał Willowi do
gardła.
Rano spytał recepcjonistę:
- Gdzie mógłbym szukać młodej kobiety o bardzo skromnych
środkach?
Mężczyzna uniósł brwi.
- Sir?
- Och. - Will, zmieszany, przestąpił z nogi na nogę.
- To znaczy chciałem powiedzieć, że ta kobieta u mnie pracuje. To
szczególna osoba. Obawiam się, że ma bardzo ograniczone fundusze.
- Niech pan próbuje szukać po kościołach.
- Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Albo może w Misji Pomocy Denver.
- Dziękuję, spróbuję - odparł Will, włożył kapelusz o szerokim
rondzie i wyszedł z hotelu.
Obszedł cztery różne kościoły, niestety, w ciągu ostatnich dwóch
dni nie zgłosiła się tam żadna kobieta.
Szukał Emily w Misji Pomocy na Osiemnastej Ulicy. Bez skutku.
Zastał tam tylko żałosną grupkę jakichś wyrzutków i paru uliczników.
Nikt nie widział młodej kobiety o gęstych włosach miodowego koloru
i szczupłej figurze.
- Owszem, mamy tu kilka kobiet - powiedział stary mężczyzna - ale
nie ma na czym oka zatrzymać. Wszystkie stare jak te tam wzgórza.
- Wskazał ręką w stronę odległych gór.
- No cóż, dziękuję - odparł Will odchodząc. Jego twarz poryta była
bruzdami troski.
Tak minął ranek. Błąkał się po ulicach śródmieścia, zaglądając do
sklepów, banków, restauracji i hoteli. Sprawa wyglądała
beznadziejnie. Stojąc na chodniku przed biurem Western Union zdał
sobie sprawę, że wyczerpał wszelkie możliwości. Jedyne, co mu
pozostało, to zatelegrafować do Antonia i powiedzieć mu, że
przyjedzie rannym pociągiem. Może jeszcze wieczorem ją znajdzie.
Jeśli nie, to rezygnuje z szukania. Jego ranczo, dzieci, jego życie -
wszystko to jest w Rifle.
Niech licho porwie tę płochą dziewczynę za to wszystko, na co go
naraziła. Już się odwrócił, żeby iść do biura telegrafu, ale zawahał się
nagle. Jeszcze raz spróbuje popytać w Misji Pomocy Denver. A nuż
trafiła tam w międzyczasie?
Ruszył Larimer Street w stronę Osiemnastej, przyglądając się
ludziom, wypatrując znajomej twarzy, znajomej sylwetki. Przecież
musi gdzieś tu być.
Przed sobą dostrzegł Misję. Na widok zdobiącego drzwi napisu:
„Ktokolwiek jest w potrzebie, może wejść", ścisnęło mu się serce.
Miał nadzieję, że Emily przeczytała ten napis. Boże, ależ mu
przysporzyła kłopotów! Pchnął drzwi i wszedł do środka. Powitał go
ten sam odór co poprzednio: gotowanej kapusty i nie mytych ciał. Na
ławach przy stołach siedzieli różnego rodzaju nędzarze, kulawi i ślepi,
jedząc zupę. Nieszczęśliwe wyrzutki społeczeństwa.
Stojący w progu Will wodził wzrokiem wzdłuż stołów w
poszukiwaniu tej jednej jedynej twarzy, niepowtarzalnych złocistych
włosów, znajomej linii policzka, brody, czoła...
- Will? - usłyszał nagle i obrócił się w stronę, z której dochodził
głos. Jedna z nędzarek stała gapiąc się na niego w osłupieniu.
- Will?
Na jego twarzy odmalował się szok.
- Emily? - powiedział z niedowierzaniem.
- Och, Will!
- Rzuciła się ku niemu, roztrącając siedzących przy stołach
biedaków, potykając się o ich nogi, z wyciągniętymi ramionami,
brudna i blada.
Will zrobił krok, potem drugi. Jeszcze chwila i Emily stała przed
nim, z twarzą zalaną strugami łez.
- Emily - powtórzył wstrząśnięty.
Ani się obejrzał, kiedy była w jego ramionach, tuląc się do niego jak
zagubione szczenię, brudnymi rękami czepiając się surduta i
szlochając:
- Och Will, o Boże, Will!
Delikatnie dotknął jej włosów, czując pod palcami sprężyste,
wybielone na słońcu loki. Ogarnęła go fala czułości.
- O Boże, Will, ukradli mi pieniądze. I... i nie mogłam znaleźć pracy
- wyszlochała.
- Przepraszam, przepraszam cię bardzo.
- Ciii - uspokajał ją czule.
- Nie masz mnie za co przepraszać. Jesteś już bezpieczna.
- Will, ja się tak bałam... - wyznała łamiącym się głosem.
Poklepał ją po ramieniu niezdarnie, speszony, świadom tego, że
wszyscy się na nich gapią. Odetchnął głęboko i odchrząknął.
- Powiedziałem, że wszystko jest w porządku.
-Wziął ją energicznie za ręce i uwolnił się z jej uścisku.
- Will, ja... - zaczęła bez tchu.
- Dosyć tego - warknął.
- Przyszedłem po ciebie, żeby cię zabrać do domu.
Patrzyła na niego w osłupieniu, z twarzą kredowobiałą, poznaczoną
smugami rozmazanego przez łzy brudu, z pełnym niepokoju pytaniem
w oczach. Wstrząsana łkaniem usiłowała się opanować.
- Tak, Will...
- Odwróciła wzrok.
Zrobił dla niej, co mógł. Jakby miał poczucie winy, które w gruncie
rzeczy było przecież nieuzasadnione, wiedział o tym z całą pewnością.
Emily ze swej strony taka była cicha, taka potulna i wdzięczna, że aż
go to peszyło.
Zabrał ją na lunch do Palmer House Hotel, gdzie rzuciła się na
jedzenie jak dzikie zwierzątko, a następnie wynajął powóz i
zapowiedział jej stanowczo, że ma wyrzucić swoją szmacianą torbę,
ponieważ kupuje jej nową.
- Dobrze, Will - zgodziła się posłusznie.
- Ale... ale jest jeszcze jedna sprawa. Pewna kobieta okazała mi
dużo serca, dała mi pieniądze. Chciałabym jej te pieniądze oddać.
- Błagała go oczami.
- Will, ja musiałam... musiałam pożyczyć te dwa dolary.
- Naturalnie, że jej oddamy - odparł.
Tak więc pojechali do krawcowej i oddali jej dwa dolary. A potem,
skoro już tam byli, Will nie mógł się oprzeć pokusie kupienia Emily
dwóch nowych kompletów ubrania i kapelusza. Przecież nie pozwoli
na to, żeby pokazywała się w tych podartych, brudnych łachmanach.
Zabrał ją powozem do swojego hotelu i wynajął drugi pokój po
przeciwnej stronie korytarza. Kiedy brała kąpiel i przebierała się w
nowe rzeczy, zamówił najlepszy stek w całym mieście i butelkę
francuskiego wina i kazał to podać o ósmej w jadalni hotelowej.
Ale po co on to wszystko na miłość boską robi? - zadawał sobie
nieustannie pytanie. Dlaczego ją traktuje, jakby była ni mniej, ni
więcej, tylko samą królową Wiktorią. Co za głupota - wymyślał sobie,
czekając w swoim pokoju, aż się Emily przebierze.
Ostatecznie tak rzadko bywał w Denver City, że nic w tym złego,
jeśli czasem sobie pofolguje. Oczywiście, że robił to i dla Emily, ale
tylko dlatego, że ten piekielny głuptas ściągnął na siebie takie kłopoty.
Broń Boże nie dlatego, żeby zasługiwała na jakieś szczególne
względy, o, co to, to nie.
Zapukała do jego drzwi punktualnie o ósmej i Will stanął twarzą w
twarz z zupełnie nową Emily.
Miała na sobie kostium w gołębim kolorze, dopasowany w talii i
rozszerzany na biodrach, z turniurą z tyłu. Do tego założyła
bladoróżową bluzkę, rozszytą koronką i wykończoną haftem w
różyczki. Stroju dopełniały rękawiczki z koźlej skórki i kapelusz ze
strusimi piórami. Wyglądała wytwornie, oszałamiająco. Jak wielka
dama. Will zaniemówił.
Emily stała, jakby nie zauważyła jego reakcji. Czekała z uśmiechem
na ustach, ze skromnie złożonymi przed sobą rękami.
- Dziękuję ci za to wszystko - powiedziała wreszcie przez zaciśnięte
gardło - bardzo dziękuję.
- Nie mogłem ci przecież pozwolić paradować w tamtych
wyszarganych
łachmanach
-
mruknął,
skrępowany
jej
podziękowaniami.
Odzyskała już nieco pewność siebie i Will był z tego rad. Te
babskie płacze i szlochy, czepianie się i szukanie pociechy to nie dla
niego. O, co to, to nie. Boże, jakże nie cierpiał takich objawów
słabości. Szczerze mówiąc, bał się tego wszystkiego.
Przy obiedzie Emily zachowywała się grzecznie; odzywała się tylko
wtedy, kiedy była pytana, sama mówiła niewiele, tak że rozmowa siłą
rzeczy nie była specjalnie ożywiona. Z długiego, ozdobnego menu
zamówiła kurczę.
Kto to widział! Kurczę w Kolorado!? Ale Will nie odezwał się
słowem nie chcąc psuć nastroju.
Restauracja była bardzo elegancka - czerwone brokatowe tapety i
boazeria, puszyste dywany, kandelabry, okrągłe stoliki nakryte
białymi obrusami, kryształy i tyle piekielnych łyżek i widelców, że
Will musiał podpatrywać Emily, żeby wiedzieć, kiedy i jak ich
używać. A ilu kelnerów w białych marynarkach. Will czuł się dumny
siedząc z damą tak elegancką jak Emily. Umyta i odszy-kowana, była
śliczna jak obrazek i prezentowała się nie gorzej od innych siedzących
tu pań.
- Ja ci za to wszystko zwrócę - powiedziała Emily pochylając się
nad ciastem czekoladowym.
- Co do centa. Obiecuję.
- Znów te pieniądze - mruknął.
- Daj spokój, kobieto, i zajmij się deserem.
Emily przyglądała mu się przez chwilę, z ciężkim srebrnym
widelcem zawieszonym w powietrzu.
- I pomyśleć - powiedziała jak. gdyby do siebie - że jeszcze w
ubiegłym miesiącu zarabiałam na czysto siedemdziesiąt pięć tysięcy
rocznie plus premia.
Spojrzał na nią i w zadumie potrząsnął głową. Czasem rzeczywiście
Emily zachowywała się dziwnie, jakby mówiła w jakimś obcym
języku. Dziwna kobieta, inna. Przez chwilę szukał właściwego słowa:
egzotyczna. Tak, to jest to. Emily Jacoby przypominała egzotyczny
kwiat. Obcy tu w Rifle, ale niezaprzeczalnie piękny.
ROZDZIAŁ 8
Minął maj i wiosna była w pełnym rozkwicie, a Emily zaczęła się
zastanawiać nad swoją zdolnością przystosowania do znoszenia
paradoksów swojego życia na ranczo Willa Dutchera. Przeżywała
dzień po dniu dzięki szczególnej i kruchej równowadze, którą
uzyskiwała stawiając czoło rzeczywistości - jak akrobata chodzący po
rozkołysanej napiętej linie, widocznej tylko dla siebie.
Chwilami przyjmowała swój los spokojnie. Kiedy indziej buntowała
się wewnętrznie, zadając sobie nieustannie pytanie: dlaczego właśnie
mnie to musiało spotkać? Czy została rzucona w przeszłość celowo, z
jakichś nie znanych sobie powodów? Czy też może jej podróż w
czasie to dziwaczny, odosobniony przypadek? Emily nie wiedziała.
Na pewno wiedziała tylko to, że być może leży teraz nieprzytomna w
szpitalu, śniąc jakiś szczególnie wyrazisty sen, jako że - niech to licho
- kiedy zdarzyła się ta katastrofa, właśnie próbowała sobie wyobrazić
życie pionierów i zastanawiała się, czy znalazłaby w sobie tyle odwagi
i siły co ci surowi ludzie, którzy dokonali dzieła ucywilizowania
amerykańskiego Zachodu.
A teraz już wiedziała. Przecież jakoś przeżyła. Stać ją było na to co
tamtych ludzi: żeby rozpocząć tu życie od nowa. Chociaż drogo jej
przyszło zapłacić za znalezienie odpowiedzi na to pytanie - myślała
czasem.
Ale trąc na tarze kołnierzyki Willa zadawała sobie jeszcze jedno
pytanie, które od czasu powrotu z Denver City nie dawało jej spokoju:
Jeśli istotnie znalazła się w tym miejscu i czasie celowo, to jaka była
w tym wszystkim rola Willa? Przecież reperować i prać jego
garderobę mogłaby dosłownie każda kobieta. Jakakolwiek kobieta
żyjąca w jego czasach mogłaby sprzątać, prasować, gotować i
opiekować się dziećmi. Dlaczego akurat ona?
I nawet nie może powiedzieć, żeby ją doceniał. Wymuszenie na nim
dobrego słowa było zadaniem ponad siły. Wczoraj wieczorem, kiedy
przepuściła przez wyżymaczkę jego koszule i rozwiesiła na słońcu,
miała najlepszy dowód jego obojętności. Czy też wtedy, kiedy to
pomogła Antoniowi zrobić pieczeń, która tak smakowała dzieciakom.
Wszyscy ją otwarcie chwalili przy kolacji, z wyjątkiem Willa.
Niemożliwy był z niego człowiek.
- A czy tobie smakowała ta pieczeń? - spytała Emily wprost.
- A - powiedział podnosząc wzrok znad talerza.
- Pieczeń. Tak, jest bardzo dobra.
- Nie za słona? - nalegała Emily.
- Nie. Jest akurat taka jak trzeba.
Emily opróżniła cebrzyk i wycierając ręce zastanawiała się, co jest
w tym człowieku takiego, że ją jednocześnie przyciąga i odpycha. Był
z pewnością męskim szowinistą, co do tego nie miała wątpliwości, i
na dodatek grubiańskim. Ale poza tym miał wszystkie uroki
atrakcyjnego mężczyzny. Aż nazbyt często Emily łapała się na tym, że
mu się skrycie przygląda i wyobraża sobie życie z nim, nie wyłączając
sytuacji intymnych. Czasem w nocy, leżąc sama w ciemnościach,
nasłuchiwała jego kroków i wtedy ogarniała ją fala dziwnego gorąca,
które miało swoje źródło gdzieś w dole brzucha i rozchodziło się po
całym ciele. A jeśli kiedyś te kroki dojdą do jej drzwi?
Życie i maj szły swoim rytmem. W domu na ranczo były codzienne
obowiązki, które należało wypełnić. A po nich następowały wieczory,
czas spokoju, kiedy Will wracał z pola i Emily słyszała przed gankiem
brzęk jego ostróg. Dokoła niego skakał Shep, z językiem na wierzchu,
niestrudzony. Zjadali kolację i dzieci wreszcie szły spać, a oni z
Willem siadywali w saloniku, przeważnie w milczeniu, ale Emily cały
czas była świadoma jego obecności.
Jak bardzo świadoma, przekonała się dobitnie tego wieczoru, kiedy
sparzyła się w rękę. Antonio miał akurat wolne i Emily zastępowała
go w kuchni. Problem polegał na tym, że nie mogła się przyzwyczaić
do rozpalonych rączek żeliwnych rondli. Po obiedzie dzieci poszły na
dwór, a Will do stajni. Emily sprzątała ze stołu. Pogrążona w myślach,
zastanawiała się jak zwykle, dlaczego to właśnie ona musiała się
przedostać przez wrota czasu.
- Prawdopodobnie po to, żeby pozmywać stertę naczyń - mruknęła
pod nosem. Jednocześnie uświadomiła sobie, jak to w pociągu tuż
przed katastrofą myślała o.... potrzebie bycia potrzebną. No cóż, tutaj
niewątpliwie była potrzebna. Żeby grzać lodowatą wodę z pompy i
zmywać sterty garnków, patelni i naczyń. Po to tu była potrzebna.
Nastawiła wodę, namoczyła talerze i spojrzała na stojące na kuchni
gary.
- Boże, ile tego - powiedziała i bezmyślnie złapała jeden ż rondli za
długą rączkę.
Poczuła potworny ból i z krzykiem upuściła rondel na podłogę.
Dopiero później uświadomiła sobie, jaka była głupia, że od razu nie
wsadziła ręki pod pompę. Ale przez długą chwilę tylko stała znosząc
męki bólu.
Nie miała pojęcia, kiedy Will wszedł do kuchni i zobaczył, że stoi
bezradnie papierowo-biała i trzyma się za rękę.
- I co znów tym razem? - zapytał poirytowanym tonem.
Emily odchrząknęła, starając się opanować potworny ból.
- Ja... ja się sparzyłam.
W ułamku sekundy pokonał dzielącą ich odległość. Dopiero teraz
ogarnął wzrokiem całą scenę: rondel na podłodze, bladość Emily i
rękę, za którą się trzymała. Obejrzał oparzenie i gwizdnąwszy cicho
przez zęby zaprowadził ją do zlewu.
Gdyby nie dojmujący ból i obezwładniająca świadomość własnej
głupoty, Emily z pewnością by mu się wyrwała. W tej sytuacji jednak
pozwoliła mu wsadzić swoją rękę pod zimną wodę i objąć się w pół.
- Jak, do diabła, mogłaś... - zaczął, ale opanował się po chwili.
- Jak to się stało? - zapytał już łagodniej.
- Złapałam za rondel - bąknęła nieśmiało - ale rączka była bardzo
gorąca...
- A rondel stał na kuchni.
- Nie było to jednak pytanie. Wyjął jej rękę z wody, wytarł, raz
jeszcze starannie obejrzał i posadził Emily na krześle.
- Usiądź, zanim zemdlejesz czy coś w tym rodzaju - powiedział
rozglądając się po kuchni. - Gdzie Antonio trzyma ten swój balsam?
- W szafce nad zlewem - powiedziała nie spuszczając z niego oka.
- Will, dlaczego jesteś na mnie taki wściekły? - spytała.
- Przecież nie zrobiłam tego na umyślnie.
- A czy ja coś takiego mówiłem?
- Zdjął z półki kamionkowy słój z driakwią na oparzenia i
skaleczenia zrobioną przez Antonia. Emily wiedziała tylko, że ból jest
palący, a Will wyraźnie zatroskany. Żałowała, że akurat w tej chwili
musiał przyjść do domu i zastać ją w takim stanie.
- A bandaże? Gdzie są bandaże? - spytał trzymając słój w ręku.
Emily skinęła głową w stronę spiżarki za kuchnią.
- Dolna półka. Po chwili znów był przy niej i klęcząc trzymał ją za
rękę.
Kiedy opatrywał jej oparzenie, stała się dziwna rzecz: jego dłonie na
jej dłoniach, ciepły dotyk jego skóry, sposób, w jaki trzymał jej rękę i
badał oparzenie palcami wszystko to razem uśmierzyło ból. Poczuła
cudowną błogość, a w całym ciele powolne pulsowanie. Patrzyła, jak
przed nią klęczy, i przypomniało jej się, jak gładził chorą klacz.
Pomyślała sobie, jak delikatny, jak fachowy jest dotyk Willa. Tak,
miała wtedy rację.
Chłonęła wzrokiem miękkie, ciemne loki, które opalały mu na kark,
i sztywne włosy wyzierające spod rozpiętej na piersi zgrzebnej
koszuli...
Zapach Willa podziałał jej na zmysły. Skóra, drewno, dym i pot.
Zapach mężczyzny nie zagłuszony przez płyn po goleniu czy mydło,
mocny naturalny aromat, prymitywny, uderzający do głowy...
Pochylony nad nią opatrywał jej rękę.
- Nie za mocno? - spytał.
- Nie, bardzo dobrze - westchnęła Emily.
Te bary, szerokie i długie ramiona, o wydatnych muskułach idących
od karku aż do sprawnych, silnych dłoni.
- Czy możesz wstać? - zapytał podnosząc się z klęczek i szukając
wzrokiem jej oczu.
- Czy możesz wstać? - powtórzył.
- Och... - Myśli Emily wirowały w zawrotnym tempie.
- O tak, z pewnością.
Jednak musiał jej pomóc. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.
- Ja... ja nie byłem na ciebie zły. Po prostu chciałbym, żebyś
bardziej uważała - powiedział.
- Postaram się - zapewniła go Emily.
- Uhm.
- Odwrócił się i wyszedł do saloniku.
Po kilku minutach zauważyła, że ból w ręce powrócił.
O ile Will był zagadką, o tyle dzieci wręcz przeciwnie. Spragnione
czułości po śmierci rodziców, szybko zaczęły się garnąć do Emily.
Szczególnie Mary, od wielu miesięcy pozbawiona kobiecego
towarzystwa.
- Panno Emily, co nam z Antoniem zrobicie dzisiaj na kolację?
- spytała następnego dnia, siedząc na stole kuchennym i machając
nogami w grubych czarnych pończochach i wysokich bucikach.
- Może to... zaraz, jak pani to nazwała?
- Spaghetti - odparła Emily, niezdarnie obierając marchew
zabandażowaną ręką.
- Tak, spaghetti. Czy dostała je pani w sklepie? Czy pan Tatę
obiecał je pani sprowadzić na zamówienie?
Emily westchnęła;
- On nigdy nie słyszał o spaghetti, kochanie. Wiem, że można
zrobić spaghetti z ciasta, ale nie sądzę, żeby tu można było dostać
specjalne maszyny do jego wyrobu.
Mary śmiała się ze wszystkiego, co mówiła Emily, a szczególnie z
tego, czego nie rozumiała.
- A co to znaczy cymbał? - spytała słysząc, jak Emily burknęła to
słowo pod nosem, adresując je do Antonia.
- Cymbał to ktoś taki, co robi głupie rzeczy - wyjaśniła Emily.
- A cycek?
- Cycek to slangowa nazwa piersi. Mary oniemiała.
- Nie bądź taka zgorszona. Piersi to rzecz naturalna. wszystkie
kobiety mają piersi. Ty też będziesz miała.
- Ja?
- Małe dziewczynki dorastają i osiągają dojrzałość, rozwijają się...
One... ach, Mary, czy mama nigdy ci tym nie mówiła?
- Nie - wyszeptała Mary. Musiała wziąć to na siebie Emily. Mary
była wstrząśnięta.
- Ale przecież dzieci przynoszą bociany - powiedziała.
- Nie, nie przynoszą. Wiesz przecież, że na wiosnę byki zapładniają
krowy i te krowy za rok rodzą cielęta, tak samo jest z ludźmi, tylko że
u ludzi ciąża trwa dziewięć miesięcy, a nie rok.
- To straszne - powiedziała Mary.
- Nie ma w tym nic strasznego. Kiedy kogoś kochasz, to w ten
sposób okazujesz mu miłość. To cudowne. To źródło wielkiej
przyjemności dla obojga partnerów.
- Ja tego nigdy nie będę robiła - powiedziała Mary naciskiem, a jej
nogi zastygły w pół ruchu.
- Zmienisz jeszcze zdanie, pędraku, każdy zmienia prędzej czy
później.
- A pani? - zapytała Mary.
- No cóż... hm... z pewnością, o ile spotkam mężczyznę, którego
pokocham, no i wyjdę za mąż. Tak jak twoja mama.
Mary potrzebowała sporo czasu, żeby przemyśleć wszystko, co
usłyszała. Emily widziała to wyraźnie. Te dzieci były tak niewinne w
porównaniu
z
tymi,
które
znała,
dziećmi
nieustannie
bombardowanymi przesyconą seksem reklamą, wystawionymi na
działanie telewizji, filmów wideo, czytującymi kolorowe magazyny, a
do tego te wszystkie ich komputery i cały ten szum informacyjny,
który muszą wchłonąć, zanim dorosną... Te dzieci były prostolinijne,
serdeczne, nie zepsute.
Przed samą kolacją przybiegł do niej z płaczem Burkę, w podartych
spodniach i z krwawiącym kolanem. Musiała pocałować ranę, a
następnie ją przemyć i wrzucić spodnie do kosza z rzeczami do
reperacji. Siedział u niej na kolanach, z brudną buzią, wstrząsany
szlochem, podczas gdy zdrową ręką przemywała mu skaleczenie.
Emily pochyliła się nad nim, pocałowała w rozczochraną czuprynę i
zaśpiewała mu piosenkę „Z popielnika na Wojtusia iskiereczka
mruga..."
Do Jessego miała znacznie trudniejszy dostęp. Był to kawał
twardego urwisa. Uwielbiał swego wuja Willa i udawał, że pogardza
wszystkimi kobietami. Ale zaraz potem, jak Will przywiózł ją z
Denver City, Jesse rozchorował się na brzuch. Emily przesiedziała
przy nim całą noc, trzymając go za głowę, kiedy wymiotował, i robiąc
mu zimne okłady na czoło.
- Dobrze, że pani tu jest - powiedział tej nocy, z twarzą
kredowobiałą, rozświetloną lampą naftową - bo przynajmniej mam
jakieś towarzystwo.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła Emily.
Dzieci były rzeczywiście nieskomplikowane, ale niestety nie można
było tego powiedzieć o ich wujku. W chwili kiedy się pojawiał w
domu, zalegała cisza. Owszem, malcy dobrze się czuli w jego
towarzystwie, ale atmosfera stawała się zdecydowanie sztywniejsza.
Emily uświadomiła sobie, że bardzo podobnie było w jej rodzinnym
domu. A jednak obecność Willa sprawiała, że i ona była jakoś dziwnie
napięta, że wbrew swojej woli zaczynała dociekać, zastanawiać się,
rozpamiętywać jego bliskość, jego zapach, sposób w jaki szedł do
stajni, jego sylwetkę z długimi nogami i wąskimi biodrami, i te
szerokie bary... Czasami bywał ponury i wtedy Emily nie wiedziała,
jak ma ten jego nastrój rozładować. Przy niej zawsze wydawał się zły
lub poirytowany. Czasami nienawidziła go za to. Pogardzała nim, a
jednocześnie, ilekroć znalazł się w pobliżu, czuła w sobie jakieś
dziwne pragnienie.
W miarę jak mijał maj i wieczory stawały się coraz dłuższe, Emily
siadywała albo reperując garderobę, albo czytając gazetę i usiłując
zaakceptować swoje nowe położenie. Tłumaczyła sobie, że utknęła w
tej przeszłości dla jakichś ważnych powodów. Pogódź się z tym -
myślała - poczekaj. A potem te rozmyślania brały w łeb i odkładała
gazetę, gotowa powiedzieć Willowi, dlaczego nie pasowała do tego
świata, i że pewnego dnia w jakiś sposób odnajdzie drogę do domu.
Zawsze jednak moment rozpaczy mijał. Nie, nie mogła mu tego
wszystkiego powiedzieć. Nawet gdyby ją wysłuchał, gdyby jej
uwierzył, to przecież i tak nic na to nie poradzi.
Rozmowa z Willem przypominała wyciąganie słów na siłę.
Skłonienie go, żeby jej opowiedział o swoim życiu, sprzed czasów
Rifle, zajęło jej dokładnie tydzień.
- A dlaczego Clay mieszka w Chicago? - spytała odkładając podarte
spodnie Jessego.
Spojrzał znad książki i odłożył fajkę.
- Zatrzymał się tam, jak wyjechaliśmy ze stanu Nowy Jork.
- Nowy Jork? Nie wiedziałam, że pochodzicie z Nowego Jorku.
- Rodzice umarli w 1878 roku i we trzech wyruszyliśmy na Zachód.
- A ty i Jesse przyjechaliście aż do Kolorado?
- Tak. - Will znów podniósł książkę do oczu.
- Chwileczkę - powiedziała Emily.
- Zaczekaj. Powiedz mi o tym coś więcej.
- O czym? - uniósł ciemne brwi.
- O waszej drodze na Zachód. Czy jechaliście wozami?
- Tak.
- Czy napadli was Indianie?
- Raz.
- No i?
- No i co?
- To opowiedz mi o tym.
- Nie ma o czym opowiadać. Odparliśmy ich.
- Zabiłeś jakiegoś Indianina?
- Naturalnie, Emily, przecież to oni chcieli nas zabić.
- A czy poza tym zabiłeś w życiu człowieka?
Wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem.
- Na początku, tutaj w Rifle, była wojna pograniczna.
:
- I ty brałeś w niej udział?
- Osiedlaliśmy się właśnie i wytyczaliśmy swoje ziemie.
Musieliśmy bronić z Jessem tego, co nasze.
- Spojrzał na nią w zadumie.
- A dlaczego pytasz?
- Tak sobie - odparła Emily - bez żadnego szczególnego powodu.
- Mhm - mruknął i powrócił do czytania. Trwało to wieki, ale w
końcu dowiedziała się tego i owego o Willu Dutcherze, o jego
pochodzeniu i obecnym stanie finansów. Za każdym razem pytał
zniecierpliwiony: „Co cię to właściwie obchodzi?", ale ona nie dawała
za wygraną i po jakimś czasie odpowiadał jej, choćby tylko po to,
żeby się od niej odczepić.
Sprawy finansowe Willa niepokoiły Emily. W gazetach wyczytała,
że banki w całym kraju znalazły się w trudnej sytuacji. Wiedziała, że
dotyczyło to również miejscowego bankiera, Boba Bergenera, i że
zarówno Willowi, jak i innym ranczerom nie podobało się
podniesienie przez niego oprocentowania pożyczek. Wkrótce, jak
tylko pieniądz Stanów Zjednoczonych przestanie być oparty na
srebrze i banki zaczną sięgać do rezerw złota - miała wybuchnąć
panika, i to w skali całego kraju. Dla banków będzie to oznaczało
upadek; dla ludzi katastrofę finansową. A dla Rifle?
Jak wyjdzie z tego Will? Czy i on straci wszystko przez tego
okropnego bankiera? Może mu o tym powiedzieć, próbować go
ostrzec, ale przecież Will nie zechce jej słuchać! A poza tym, jak mu
wyjaśni swoje „jasnowidzenie"?
I co się stanie z nią, jak Will wszystko straci? - niepokoiła się
Emily.
- Co stanie się z nią, z dziećmi i z samym Willem? Czy wszyscy
pójdą z torbami? Boże zachowaj - myślała. Wiedziała już, czym to
pachnie, i nie miała najmniejszej ochoty powtórzyć tego
doświadczenia.
- Will - zagadnęła go pewnego wieczora - czy Bergener nadal
podnosi wam oprocentowanie pożyczki?
Spojrzał na nią spode łba.
- Wolałbym, Emily - powiedział surowym tonem - żebyś zajęła się
sprawami domowymi, a finanse zostawiła mnie.
- Ja tylko chciałam... - zaczęła, ale dała spokój. Nic dobrego z tego
nie wyniknie, jeśli go będzie ciągle nagabywała.
Stało się to już następnego wieczora. Kiedy Emily później
rozpamiętywała to wydarzenie, doszła do, wniosku, że prędzej czy
później musiało się tak skończyć. Pogasili lampy szykując się do snu.
Jak co wieczór, Will wypuścił Shepa, żeby pilnował domu. Dał mu
kość, poklepał po łbie i zamknął drzwi kuchni.
Emily ruszyła na górę kiepsko oświetlonymi schodami, z naręczem
ubrań do reperacji. Za nią szedł Will z lampą.
Emily potknęła się na ostatnim stopniu i upadła rozsypując na
korytarzu wszystko, co niosła.
- O cholera... choroba - zaklęła.
- Czy nic ci się nie stało?
- Will pochylił się nad nią, postawił lampę na podeście i pomógł jej
wstać.
- Wszystko w porządku, tylko trochę skręciłam nogę w kostce.
- Uśmiechnęła się do niego, kwitując w ten sposób własną
niezdarność, wysunęła dłonie z jego rąk i zaczęła zbierać rozsypane
rzeczy.
- Najpierw ręka. Teraz noga. Co za niezdara ze mnie.
- Pozwól - powiedział schylając się, żeby jej pomóc. Migotliwe
światło lampy rzucało cienie na ściany i na gładkie płaszczyzny jego
twarzy.
- Taka jestem niezdara - mruczała pod nosem, przyjmując od niego
kolejne sztuki garderoby.
- Każdemu mogło się to zdarzyć... - zaczął Will, ale nagle zamilkł.
Stojąc oparta o ścianę, z tobołkiem rzeczy w ramionach, napotkała
jego wzrok i zamarła. Był blisko, aż za blisko w tym ciasnym
pomieszczeniu. Płomień lampy igrał na jego twarzy oświetlając oczy.
Emily już wiedziała. Fala gorąca, jaka w nią uderzyła, powiedziała jej
ponad wszelką wątpliwość, że obojętność Willa to pozór. Wyczytała
to z jego szafirowych oczu, z gry mięśni jego szczęki. Z jego nagle
sztywnej postawy i surowych rysów. Nie była Willowi obojętna, o nie.
Ta chwila ciągnęła się w nieskończoność. Will stał nieruchomo,
przeszywając ją wzrokiem; ona też nie mogła się ruszyć. Mimo gęsiej
skórki, wewnątrz płonęła. Czuła przepływające przez nią fale zimna i
gorąca. Gdzieś w najtajniejszych zakamarkach świadomości żywiła
przekonanie, że gdyby pozbyła się rzeczy, które trzymała w rękach, i
rzuciła mu się w ramiona, oboje byliby zgubieni. Serce waliło jej jak
młotem. Mogłaby mieć Willa, gdyby tylko chciała. Mogłaby...
Nagle Emily zaczerpnęła tchu i oderwała wzrok od jego oczu. Nie -
krzyczało coś w niej - nie!
- Może ja... - zaczęła - może ja bym odłożyła te rzeczy...
Jeszcze przez chwilę, krótką jak uderzenie serca, Will stał jej na
drodze, a światło lampy tańczyło wokół nich. A potem powoli, nie
spuszczając z niej oczu, zrobił krok do tyłu.
- Zrób to - powiedział zdławionym głosem i Emily przecisnęła się
obok niego, z bijącym dziko sercem. W jakiś sposób znalazła się przy
drzwiach swego pokoju, świadoma tego, że Will się nie ruszył, i już
po chwili była w środku, odgrodzona od niego zamkniętymi drzwiami.
Rozebrała się szybko drżącymi rękami i założyła długą nocną koszulę.
Jej pierś unosiła się i opadała spazmatycznie, jak po długim
męczącym biegu. Weszła pod kołdrę i zacisnęła powieki. W tym
ciemnym korytarzu coś się dzisiaj wydarzyło. Coś, co ją fizycznie
rozbroiło, a jednocześnie napełniło przerażeniem. Była jak ćma lecąca
do światła - pomyślała prosząc Boga, żeby się to już nigdy więcej nie
powtórzyło.
Po tym incydencie Emily stała się tak chłodna i pełna dystansu w
stosunku do Willa, jak on w stosunku do niej. Chwilami wydawało jej
się, że oboje pękną i rozsypią się jak szkło. To znów czepiała się
pamięcią tej sceny w korytarzu, szukając oczyma jego oczu i czując w
sobie bolesne pragnienie tego, co zakazane. Jej logiczny umysł mówił
jej: nie - nie w roku 1893. Wtedy kobiety były inne, powściągały w
sobie cielesne potrzeby. Musi o tym pamiętać i to szanować. Ale jej
ciało, doszła do wniosku, miało swój własny rozum. Jej ciało
domagało się zaspokojenia.
Emily starała się być cały czas zajęta. Bardzo zajęta. Uprosiła nawet
Antonia, żeby ją nauczył powozić bryczką. Nigdy nie zgłębiła sztuki
zaprzęgania koni, ale umiejętność powożenia nimi posiadła na tyle, że
mogła sama jeździć do miasta, co dawało jej jaką taką swobodę i
pozwalało zająć myśli.
Pewnego dnia Jesse wrócił ze szkoły z rozciętą wargą. Nie chciał
się przyznać przed Emily i Wiliem, co się stało. Powiedział tylko:
Pobiłem się.
- Nigdy przedtem się nie biłeś - zauważył Will patrząc surowo na
bratanka.
- Ale tym razem się pobiłem - odparł chłopak.
- Myślę, młody człowieku - nie ustępował Will - że będzie dobrze,
jak pójdziesz do swego pokoju i przemyślisz całą sprawę.
Po tej drobnej sprzeczce Emily zaniosła Jessemu obiad, wspinając
się na stryszek po wąskich, stromych schodach. Mimo obiekcji Willa
sercem była z małym uparciuchem.
- Powiedz mi, Jesse, co się stało w szkole. Nie było to chyba nic aż
tak poważnego, żebyś mi nie mógł powiedzieć. To będzie nasza
tajemnica - dodała, siadając na brzegu łóżka.
- Nic. Pobiłem się.
- Chłopak siedział obejmując rękami kolana i tępo patrząc w ścianę.
Emily westchnęła.
- Okay. Powiesz mi, kiedy sam uznasz za stosowne. A teraz jedz.
- Nie chcę jeść.
- Dziękuję - poprawiła go Emily.
Nazajutrz postanowiła odebrać dzieci ze szkoły i porozmawiać z
nauczycielką, panią Lindley. Może się czegoś dowie na temat bijatyki
Jessego, a jak nie, to przynajmniej przedstawi się i powie pani
Lindley, jak bardzo jest zadowolona z postępów Mary w czytaniu.
Podczas lunchu zastała Willa w stajni i powiedziała mu o swoich
planach.
- Psujesz dzieci - mruknął nie przerywając roboty.
- To normalne, że chłopcy wdają się w bójki.
- Ale Jesse nie jest taki. To może być coś ważnego. Może czuje się
bardzo pokrzywdzony, Will, ostatecznie nie tak dawno stracił
rodziców i...
- Idź do szkoły, Emily, jeśli masz ochotę, ale ja bym na twoim
miejscu nie krępował chłopaka.
- Nie mam zamiaru go krępować - powiedziała Emily wsiadając do
bryczki.
Szkoła znajdowała się na przedmieściu Rifle. Był to prostokątny
budynek z cegły, mieszczący wszystkie klasy, łącznie z gimnazjum.
Starannie owinąwszy lejce wokół hamulca ręcznego Emily wysiadła z
bryczki i poklepała konie. Dzieciaki wysypywały się właśnie po
lekcjach ze szkoły, a majowe słońce oślepiało.
Trójka malców była zdziwiona na jej widok.
- Chciałam się zobaczyć z waszą nauczycielką - wyjaśniła im
Emily.
- Dlatego przyjechałam. Zaczekajcie na mnie w bryczce. Macie tam
w koszyku bułeczki.
Pani Lindley poprawiała właśnie w jednej z klas zeszyty. Była to
przystojna kobieta, niewiele po trzydziestce, wdowa, o ładnych rysach
i gęstych, jasnych, wijących się włosach, upiętych na czubku głowy.
- Dzień dobry pani - powiedziała Emiły.
- Nazywam się Emily Jacoby i jestem gospodynią Willa Dutchera.
Pomyślałam sobie, że może byłoby dobrze, gdybyśmy się poznały.
- Jakżeż to rozsądnie z pani strony, panno Jacoby, proszę siadać -
odparła pani Lindley mierząc Emily szacującym, przenikliwym
spojrzeniem.
Emily usiadła na jednym z niedużych krzesełek, poprawiając
spódnicę, tę nową, brązową, kupioną ostatnio w Denver.
- Chciałam pani powiedzieć, jak dobrze Mary czyta. Czyta już
książki dla dorosłych i tyle z nich rozumie, że aż mnie to zdumiewa.
Pani Lindley z rozmysłem położyła ręce na pulpicie.
- A czy pani sobie wyobrażała, że my wszyscy tutaj jesteśmy
ciemnymi analfabetami?
Emily zaniemówiła.
- Ale dlaczego... nie, w żadnym razie. Ja nic takiego nie miałam na
myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że Mary właśnie pani... pani
zawdzięcza to, że tak świetnie czyta.
- Dziękuję - powiedziała lodowato pani Lindley.
- Przepraszam, ja nie chciałam powiedzieć, że... to znaczy chłopcy
też robią postępy, ale Mary... Mary jest wyjątkowa - jąkała się Emily
nie mogąc znaleźć słów.
- To rzeczywiście zdolna dziewczynka.
- Tak, tak, bardzo zdolna. - Emily odchrząknęła, boleśnie
upokorzona. - Ale ja... ja właściwie przyszłam w sprawie Jessego.
- Słucham.
- Jesse pobił się z kimś wczoraj. Czy pani wiedziała...?
- Wiem o wszystkim, co się dzieje w szkole. Owszem, posprzeczał
się z chłopcem od Schaeferów. Obaj poszli na godzinę do kąta i tak
się to skończyło.
- Aha, rozumiem. A czy pani może wie, o co im poszło? Bardzo
mnie to interesuje, bo jak dotychczas, Jesse nigdy nie brał udziału w
bijatykach - powiedziała Emily.
Pani Lindley machnęła ręką.
- Chłopcy to są zawsze chłopcy, panno Jacoby. Nie wiem, o co im
poszło, i mało mnie to obchodzi. Nie cierpię bójek.
- Naturalnie, ja tak samo. Miała pani całkowitą rację, że go pani
ukarała. Zastanawiam się tylko, skąd ta sprzeczka, tak ni z tego, ni z
owego?
- Nie mam pojęcia.
- Rozumiem.
- Emily czuła, jak wzbiera w niej złość. Dlaczego ta kobieta jest
taka opryskliwa? Przecież nigdy w życiu się nie widziały. Nie będzie
jej tu jakaś prowincjonalna nauczycielka z dziewiętnastego wieku
ustawiała!
- Gdyby pani mogła - zaczęła oficjalnym tonem - pomóc mi w
zrozumieniu tego, co dzieje się z Jessem, byłabym pani bardzo
wdzięczna. Bo los tej trójki dzieci bardzo roi leży na sercu, panno
Lindley.
- A ich wujek?
Emily zaczęła myśleć intensywnie. Czy ona pyta o stosunek Willa
do jego wychowanków, czyjej do Willa? Co za bezczelność!
- Ich wujek tak samo, panno Lindley. Dziękuję, że zechciała mi pani
poświęcić swój cenny czas. Miło było panią poznać.
- I nawzajem, panno Jacoby.
Wracając do bryczki Emily uznała, że żadna z nich nie potrafiła
udawać. Ale skąd u tej kobiety wzięła się taka wrogość w stosunku do
niej? Przecież się nie znały.
Pozwoliła Jessemu powozić końmi i machinalnie odpowiadała na
pytania dzieci.
- Co mówiła pani Lindley? - spytała Mary.
- Mhm... powiedziała, że jesteś bardzo zdolną dziewczynką.
- A ja? - zapiszczał Burkę.
- O, ty też, urwisie.
Dopiero kiedy zatrzymali się nad rzeką, żeby zjeść bułeczki, i Emily
odeszła z Mary na bok, przysięgając, że nigdy nie zdradzi tajemnicy -
szydło wyszło z worka.
- To... to poszło o panią, panno Emily - wyznała Mary.
- O mnie?
Mała skinęła głową.
- Benny Schaefer powiedział... on powiedział, że pani nie jest
prawdziwą damą.
Emily westchnęła.
- Rozumiem. A skąd Benny to wie?
- Od swojej mamy. Ale - Mary wzięła ją za rękę-ja myślę, że pani
Schaefer jest zazdrosna, bo to stara wiedźma.
- Zazdrosna? - Emily zmusiła się do uśmiechu.
- Bo... bo pani jest taka ładna.
Ale Emily wiedziała swoje. Nie pierwszy raz wyczula szczególną
wrogość kobiet z Rifle w stosunku do siebie.
Była to społeczność odizolowana, mała i bardzo ściśle ze sobą
powiązana. Wyczuwała rezerwę pani Tatę ze Składu Handlowego i
innych kobiet, które mierzyły ją lodowatym spojrzeniem, a
uśmiechały się do Willa. Była tu obca - zdawały sobie z tego sprawę i
plotkowały na ten temat, w swoim klubie literackim i na zebraniach
kółek parafialnych, nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości.
Emily Jacoby z Filadelfii i te jej tony - mówiły. Goła, jak ją Pan Bóg
stworzył, w rozbitym pociągu, nawet bez halki. Co za wstyd. Nawet
nie potrafi się zachować jak przystało kobiecie, wtrąca się do
rozmowy mężczyzn. Jeżeli Will Dutcher jest za głupi, żeby zobaczyć,
do czego ona zmierza... Była inna, stanowiła zagrożenie dla tutejszej
surowej, konserwatywnej społeczności ranczerskiej. Sytuacji nie
ułatwiało to, że żyła pod jednym dachem z Willem Dutcherem, bez
żadnej przyzwoitki, jeśli nie liczyć trójki niewinnych dzieciaków i
starego Antonia. Przyzwoite kobiety takich rzeczy nie robią - chyba że
są stare i brzydkie, wdowy lub zasuszone i nienawidzące mężczyzn
stare panny. Czy Will zdawał sobie sprawę, co one czują?
- Ale niech pani przysięgnie, panno Emily, że nic pani nie powie
Jessemu, że się wygadałam.
- Mary była niespokojna.
- Przysięgam, kochanie - obiecała Emily i zawołała na chłopców.
Skończyli bułeczki, umyli ręce w rzece i cała czwórka zajęła się
rozmową o szkole i o letnich wakacjach. Ale Emily bez przerwy
myślała: jestem tu obca - i chciało jej się płakać. Kiedy bryczka
podskakiwała na wybojach, miała uczucie, że drga w niej każda
najmniejsza kosteczka. Coś się w niej zacisnęło, niby pięść - aż do
bólu. Co ona najlepszego zrobiła pojawiając się w tym czasie i w tym
miejscu? I dlaczego te niewinne dzieciny muszą z tego powodu
cierpieć?
Jestem tu obca...
Jechali drogą biegnącą równolegle do rzeki i do torów kolejowych.
Nad ich głowami krążyły ptaki, karmiąc się majowymi muszkami,
które tu, nad rzeką, wezbraną po deszczach i mulistą, były wyjątkowo
dorodne. Po drugiej stronie w oddali majaczyły góry. Była to piękna
okolica, rozległa i urodzajna. Dlaczego Emily przyjechała do tego
niegościnnego kraju?
- Proszę zobaczyć, jak powożę - odezwał się Jesse.
- Powie pani wujkowi, jak sobie radzę?
- Jasne, że powiem. Świetnie ci idzie - pochwaliła go Emily,
myślami błądząc daleko.
Po prawej stronie torów leżały pordzewiałe wraki wagonów
kolejowych.
- Stop - powiedziała nagle Emily.
- Stop.
- Ale dlaczego?
- To chyba wrak mojego pociągu...
- Emily oddychała z trudem, wpatrując się w hałdy złomu.
- Miejsce tamtej katastrofy...
- Tak, chyba tak, panno Emily.
Emily wpatrywała się w resztki porozbijanego pociągu. Nie
uprzątnęli ich jeszcze, być może z braku ciężkiego sprzętu, piętrzyły
się więc ozdobne wagony, połamane, powykręcane, spłowiałe i
pordzewiałe, jak szkielety ogromnych przedpotopowych zwierząt.
- O Boże - szepnęła Emily. Wysiadła z bryczki i zaczęła iść w tamtą
stronę, pchana jakąś nieodpartą siłą.
- Panno Emily! - krzyknął Burkę.
- Co pani robi?!
- Szsz - uciszyła go Mary - zostaw ją w spokoju.
Stojąc przy szynach Emily usiłowała sobie przypomnieć tamten
dzień: śnieg, góry, czarną rzekę. Teraz to wszystko było takie inne -
ciepłe, słoneczne, radosne. Szła po torach, uważając na złącza,
posłuszna jakiemuś wewnętrznemu nakazowi, którego nawet nie była
pewna. To tu - pomyślała - to się stało dokładnie w tym miejscu.
Byłam w 1993 roku i nagle znalazłam się w 1893. Gdybym tylko
mogła.
Czy to rzeczywiście było owo miejsce, dziura w czasie, punkt
przejścia? Czy coś takiego naprawdę może istnieć? A może
wystarczy, że tak jak Dorota z „Czarownika z Oz" stuknie obcasami i
powie: „Nie ma miejsca jak dom" i w cudowny sposób wróci w swój
czas? Idąc w palącym słońcu Kolorado Emily zamknęła oczy i
wytężyła całą swoją wolę. Szła przed siebie coraz dalej i dalej.
Później, kiedy próbowała o tym myśleć, nie była pewna, gdzie
właściwie granice jej percepcji zaczęły się zacierać i okrywać
mrokiem. Szyny drgały w upale i gdzieś tam przed nią zbiegały się w
jeden punkt. Czuła, jak wzbiera w niej jakaś niesamowita nadzieja. To
jest to - myślała. To miejsce! Mogę wrócić do domu. Czuła mdłości i
otępienie, jak po wypadku. Bolała ją głowa, jakby ją ktoś ścisnął w
imadle, a przed nią lśniące szyny falowały ciągnąc ją dalej, naprzód,
wciąż dalej i dalej. Nagle poczuła zapach, mdlący, intensywny, niemal
słodki. Jej uszy wypełnił ryk - hałas jednocześnie znajomy, a zarazem
obcy, który dotarł do niej jakby przez mgłę. Tak, czuła zapach spalin
dieslowskiego silnika i słyszała odgłosy pędzących po autostradzie
pojazdów, które mogły istnieć tylko w przyszłości, w jej świecie.
O Boże, to wszystko jest tak blisko, musi tylko iść dalej, pokonując
zawrót głowy i strach, i ból w skroniach. Może się uwolnić od
przeszłości. Jeśli tylko będzie dostatecznie mocno chciała, może
opuścić Willa Dutchera i jego ranczo. Rifle i dzieci. Może...
- Panno Emily!
Emily szybko odwróciła głowę i wizja znikła. To Mary ciągnęła ją
za spódnicę.
- Panno Emily, nic pani nie jest? Czy coś się stało? - pytała Mary,
zaniepokojona, z wyrazem troski na buzi.
Wśród rozpaczliwych pytań dziewczynki cała wizja ulotniła się jak
dym. Emily głęboko zaczerpnęła tchu i wolno wypuściła powietrze
czując, jak jej serce uspokaja się powoli.
- Panno Emily?
- Tak, Mary, wszystko w porządku - odparła.
- Czuję się bardzo dobrze. - Kiedy brała do ręki drobną dłoń Mary,
ogarnął ją smutek. Smutek, a jednocześnie pełne melancholii uczucie
ulgi. Powinna była iść, ale się zawahała. O Boże, tak, powinna była
iść!
- Tak długo pani tam stała, że się zaniepokoiłam - powiedziała
dziewczynka.
Emily poklepała ją po ręce.
- Nie ma powodu do niepokoju, kochanie. No, wracamy do bryczki.
Jedziemy do domu.
Dlaczego się zawahała?
ROZDZIAŁ 9
- A teraz, dnia czternastego maja roku pańskiego tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątego trzeciego, zgodnie z porządkiem dziennym:
Stowarzyszenie Hodowców Grand Valley - powiedział Ollie
McCrudden i uderzył młotkiem.
Szmer głosów ustał. Słychać było, jak uczestnicy zebrania
odwracają głowy i rozdeptują obcasami niedopałki cygar.
- No, jak tam, panowie, są jakieś stare sprawy do załatwienia? -
zapytał Ollie McCrudden.
Will zawiesił sobie kapelusz na kolanie i nastawił uszu. Thad
Wooderson dalej się pieklił o to, że Dashel George postawił tamę na
strumieniu - stara historia. Trzeba było ustalić daty Dni Arbuzowych,
zorganizować piknik z okazji czwartego lipca, rodeo i jarmark we
wrześniu. Potem sprawozdanie Telia Listera z jego wyników
hodowlanych w związku z kupnem nowego byka rasy Hereford.
Wszyscy słuchali, podkręcając wąsy, bawiąc się wstążkami kapeluszy,
chustkami na szyję czy szelkami — stare sprawy nie były dziś ważne i
Will to wiedział.
Dziś szykowała się wielka burza. Zjawili się wszyscy mieszkający
w promieniu wielu kilometrów. Zgromadzili się tutaj z jednego,
jedynego powodu. Wcale nie po to, żeby słuchać narzekań
Woodersona na prawa dotyczące dostępu do wody.
- Wobec tego przechodzimy do nowych spraw - zagrzmiał
McCrudden. - Mam pewną propozycję. Kto popiera mój wniosek?
- Lepiej nam powiedz, o co chodzi, McCrudden! - zawołał ktoś z
tłumu niezbyt grzecznie, a zaraz potem rozległy się śmiechy.
- Wiesz dobrze, o co chodzi, Martinson - odparł McCrudden. Złapał
leżący przed nim na stole egzemplarz „Wiadomości Gór Skalistych" i
uniósł w górę, tak żeby każdy mógł zobaczyć. „Run na złoto" -
krzyczały nagłówki. „Banki sięgają do rezerw".
Will poprawił się na twardym krześle. Zdążył już przeczytać gazetę,
ale jej widok tutaj zepsuł mu humor. Był wyraźnie rozdrażniony.
- Bob Bergener - mówił właśnie McCrudden – robi dokładnie to, o
czym donosi gazeta w skali całego kraju. Moje pytanie brzmi: w jaki
sposób zamierzamy go powstrzymać?
- Nie możemy go powstrzymać, Ollie - odezwał się ktoś z tyłu.
- Bank jest jego i pieniądze są jego. On je nam tylko pożyczył.
Jeżeli domaga się, żebyśmy mu je zwrócili, to chyba ma do tego
prawo.
- Nie mówmy o prawie - powiedział Kelly Phelps.
- Podpisaliśmy dokumenty, w których zostało określone, kiedy
mamy oddawać i ile. A Bob chce zmienić warunki. Uważam, że nie
ma do tego prawa! - Wybuchła awantura. Słychać było podniesione
głosy, zatroskane, gniewne.
McCrudden uderzył młotkiem.
- Zamknijcie się! - ryknął.
Will patrzył na swoich przyjaciół i sąsiadów, wiedząc doskonale, co
czują. Ich życie, ziemia, którą wydarli surowej przyrodzie, bydło,
które karmili, obojętne, czy deszcz, czy susza, rodziny... wszystko
było teraz zagrożone. To nie fair - myślał.
- Żywimy cały cholerny kraj, łącznie z tłustymi politykami z
Waszyngtonu, a teraz mamy pić piwo, którego oni nawarzyli.
- Musimy się trzymać razem - wyrwał się ktoś z zebranych.
- Płaćmy tylko tyle, ile mamy obowiązek, ani centa więcej. Niech
się Bergener ugotuje we własnym sosie.
- Ale on może zamknąć bank! - zawołał ktoś inny.
- Razem z naszymi pieniędzmi. To prawda, że nam udzielił
pożyczek, ale z kolei całe oszczędności trzymam u niego w depozycie.
Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Rozległy się pomruki, słowa aprobaty, szmer szeptanych
komentarzy.
Will słuchał nie zabierając głosu. Nie należał do wygadanych. Jeżeli
już wygłaszał swoje zdanie, było ono Starannie przemyślane. Dziś
tylko słuchał.
Wiedział dobrze, jak i wszyscy zebrani, że poważne kłopoty ze
skarbem Stanów Zjednoczonych zaczęły się kilka lat temu, kiedy
Kongres uchwalił Prawo Shermana o Skupie Srebra. Z pewnością
początkowo było ono korzystne dla Zachodu - zwłaszcza dla kopalń
srebra w Górach Skalistych - rząd bowiem zobowiązał się kupować od
nich o pięćdziesiąt procent więcej srebra, żeby w ten sposób
stymulować rozwój tych terenów. Za to wszystko przyszło teraz
zapłacić wysoką cenę: z powodu skupu srebra na taką skalę rezerwy
złota osiągnęły przerażająco niski poziom. Wszyscy byli przerażeni.
Mówiono o szturmach na banki, wróżono nadejście ciężkich czasów,
na ustach wszystkich były likwidacje i bankructwa banków. A Bob
Bergener był nie mniej przerażony niż inni.
Znów stuknął młotek.
- Czy może któryś z wysokiej klasy specjalistów od finansów -
powiedział z ironią Ollie McCrudden - ma jakiś konkretny pomysł?
- Sprzedać bydło - odparł Phelps - wziąć za nie grube pieniądze i
trzymać je w pończosze.
- Gdyby każdy tak zrobił, Phelps, to cena wołowiny W krótkim
czasie spadnie tak drastycznie, że trzeba będzie resztę bydła
wystrzelać - burknął Martinson w odpowiedzi.
- A jeśli bank zostanie zamknięty, to i tak wszystko, co w nim
mamy, przepadnie - wtrącił ktoś inny.
- To musimy razem iść i podjąć swoje pieniądze. I to najlepiej już
jutro! - wykrzyknął Tell Lister.
W tym momencie Will nie wytrzymał.
- To jest właśnie run na bank - powiedział cedząc słowa.
- Bergener straci ostatnią koszulę, ściągnie z nas długi, ale bank
upadnie. Nie widzę w tym żadnego sensu.
- Co z tobą, Dutcher, chyba słuchasz rad tej swojej nowej gospodyni
czy co?
Rozległy się chichoty i pomruki.
- Kto to powiedział? - spytał Will, któremu zrobiło się gorąco w
okolicy kołnierzyka.
- Wiecie doskonale, że nie jestem z tych, co to słuchają kobiety.
Chyba już nic głupszego nie można było wymyśleć.
- Słyszałem, że jest całkiem bystra - wyrwał się Abner Fisher.
- I wykształcona. No i niczego sobie z wyglądu.
- Co ma do diabła z tym wszystkim wspólnego moja gospodyni?
- zapytał Will surowo, wyzywającym wzrokiem wodząc po
zebranych, z których większość spuszczała oczy.
- Kompletnie nic - powiedział Ollie McCrudden.
- Porozmawiajmy o czymś naprawdę sensownym. Mamy
ważniejsze sprawy do omówienia niż gospodyni Dutchera, wy durnie.
Znów podniosły się głosy, które McCrudden uciszył stuknięciem
młotka. I tak jeszcze jakieś pół godziny ludzie źli i przestraszeni
próbowali znaleźć wyjście z sytuacji. Kiedy wybiła siódma, a w
dalszym ciągu nie zanosiło się na koniec sporów, McCrudden
powiedział:
- Ludzie, dosyć tego wałkowania. Trzeba odsunąć krzesła i
przygotować podłogę do tańca. Panie na nas czekają i jedzenie stoi na
ogniu. Wrócimy do sprawy w przyszłym miesiącu. Ogłaszam koniec
zebrania.
- Bang! - stuknął młotek.
- Popieram! - wrzasnął ktoś ze środka sali i natychmiast napięcie
opadło. Rozległy się śmiechy i mężczyźni zaczęli szykować się na
doroczny bal Stowarzyszenia Hodowców.
Co tak cicho - pomyślała Emily wchodząc do budynku szkolnego z
trójką dzieci. Ale wiedziała dlaczego. Czytała nagłówki w
„Wiadomościach Gór Skalistych". Bez wątpienia musieli o tym
dyskutować. O, jakże chętnie wystąpiłaby przed nimi na zebraniu
hodowców i powiedziała, co mają robić! Cóż, kiedy nikt by jej nie
słuchał.
Zaniosła koszyk z bułkami, pierogiem i kompotem z suszonych
owoców do sali i rozstawiła to wszystko na jednym z długich stołów
ustawionych pod ścianą. Przed budynkiem kobiety zaczęły już piec
mięso - kawały wołowiny, żeberka, steki i kotlety syczały na ruszcie
wypełniając powietrze aromatem, od którego leciała ślinka. Żaden bal
nie mógł się obyć bez tradycyjnego barbecue.
- Czy mogę kawałek pieroga? - zapytał Burkę.
- Nie, nie, jeszcze nie teraz, po obiedzie, wiesz przecież, mały
smyku - odpowiedziała Emily szukając wzrokiem Willa.
- Tam jest wujek Will - wskazała palcem Mary.
To śmieszne - pomyślała Emily - że jest tak wyraźnie podniecona
perspektywą imprezy. Była to pierwsza zabawa, w której miała wziąć
udział, a znając nieprzyjemny stosunek do siebie kobiet z Rifle, czuła
się bardzo niepewnie.
Dobrze, że miała przy sobie dzieci - z jednej strony Burke'a, z
drugiej Mary. Poza nią wszyscy się tu znali, byli albo rodziną, albo
starymi przyjaciółmi, lub partnerami w interesach.
Żałowała, że Will nie mógł jej tu wprowadzić, ale powiedział, że
musi być na zebraniu Stowarzyszenia Hodowców i że się spotkają na
miejscu. A ona krępowała się powiedzieć: Will, ja się boję spotkania z
tymi ludźmi, czy nie mógłbyś mnie wprowadzić?
Zobaczyła go teraz w drugim końcu sali. Stał z pochyloną głową i z
kimś rozmawiał.
- Chodźmy, panno Emily, chodźmy do wujka - zachęcała ją Mary.
Tłum przerzedził się nieco i Emily zobaczyła, z kim Will
rozmawiał. Była to pani Lindley, która dosłownie promieniała. Jej loki
jasnoblond pełne były aksamitnych kokardek. Emily oblała się
rumieńcem.
- Nie, kochanie, wujek jest zajęty. Chodź, pójdziemy najpierw
rozpakować jedzenie.
W kilka minut później pojawił się Jesse ciągnąc Willa za rękę.
- Popatrz, wujku, panna Emily upiekła pieróg i ugotowała kompot z
owoców.
- Jak się masz, Will - powiedziała sztywno Emily. Skinął głową w
odpowiedzi.
- Straszne tutaj tłumy...
- Mhm. - Przygładził wąsa.
- Nie miałaś kłopotu z zaprzęganiem?
- Nie, pomógł mi Antonio.
- Byłaś już tam, na zewnątrz, i próbowałaś może barbecuel
- Nie, jeszcze nie.
- Wszystkie dzieci z tobą przyjechały? Jeśli tak, to chodźmy, zanim
kolejka sięgnie do Glenwood.
Wiele osób pozdrawiało Willa, biorąc Mary pod brodę, a Jessemu i
Burke'owi mówiąc, jak bardzo urośli i jak są podobni do swego taty.
Will przykładnie przedstawiał im Emily:
- A to jest moja gospodyni, panna Emily Jacoby z Filadelfii.
Mężczyźni mierzyli ją zwykle od stóp do głów i uśmiechali się
uchylając kapeluszy, kobiety zaś zdobywały się co najwyżej na
wymuszone uprzejmości albo po prostu z niesmakiem kiwały
głowami. Emily zdecydowała jednak, że nie będzie się nimi
przejmować.
Ostatecznie nic sobą nie reprezentowały - co ją obchodzą, jedna z
drugą, jakieś ciemne baby sprzed stu lat. Co z tego, że miały rodziny,
przyjaciół, mężów, dzieci i społeczność, do której należały? Co z
tego? To nie był jej świat.
Emily, wyprostowana, trzymała głowę wysoko do góry. Uśmiechała
się do wszystkich uprzejmie, zarówno do mężczyzn, jak i kobiet, i
chwaliła ich domowe wyroby.
Kiedy już wszystko zostało zjedzone, zaczęła grać orkiestra z
Glenwood Springs i goście puścili się w tany - ojcowie z córkami,
synowie z matkami, narzeczeni, kuzyni, siostry. Tańczono bez
żadnego stylu czy kroku, ale widać było, że wszyscy świetnie się
bawią. Pani Fisher tańczyła z doktorem Tichenorem, którego
szacowne oblicze płonęło nad siwą bródką. Tate'owie statecznie
płynęli w tańcu, zaś Ollie McCrudden energicznie obracał swoją żonę,
Rebe.
A Will... Will rozmawiał z ludźmi, wystukując rytm nogą i
pojadając ciastka, ale nawet mu nie w głowie było poprosić
którąkolwiek z pań do tańca.
- Nie tańczysz, wujku? - spytała niewinnie Mary, jakby czytała w
myślach Emily, jakby w jej imieniu zadała to pytanie.
- Ja tam nie bardzo umiem tańczyć, Mary - odparł Will.
- Nikt mnie nie nauczył.
- Ja cię nauczę. Chodź, zatańczymy, wujku - wykrzyknęła Mary
podniecona.
- Och, Mary, ja nie wiem.
Ale poderwał ją w górę i zakręcił w takt dixie. Zachwycona Mary
chichotała, a jej blond warkoczyki fruwały w powietrzu. Emily
podziwiała, jak zgrabnie Will się porusza, wpatrzona w jego wąskie
biodra i szerokie ramiona, długie, lekko krzywawe nogi, ciemny
surdut napięty na plecach, kiedy trzymał Mary w objęciach. A do tego
- rzecz u niego rzadka - spod ciemnych wąsów łyskały w uśmiechu
białe zęby, zaś na policzku widać było dołek, tak - miał dołek w
policzku! Emily nigdy go dotychczas nie zauważyła.
- Niech pani patrzy, panno Emily, oni tańczą. Śmieszne, prawda?
- powiedział Burkę.
- Tak, kochanie, bardzo śmieszne.
W tym momencie odwróciła się i natrafiła na utkwione w siebie
spojrzenie... pani Lindley. Emily uniosła głowę, odwzajemniła
spojrzenie i uśmiechnęła się do niej.
Orkiestra przestała grad i Will z Mary wrócili. Will był spocony,
Mary zarumieniona.
- Widzieliście nas? - spytała.
- Ale było przyjemnie, wujku! A teraz zatańcz koniecznie z panną
Emily. Jej nie będziesz musiał unosić w górę.
- Tak, wujku, zatańcz - podchwycił Burkę, radośnie klaszcząc w
ręce.
Emily wyczuła nagłą zmianę nastroju - jakby wokół nich wszystko
zamarło. Spojrzała ukradkiem na Willa i zobaczyła, jak z jego twarzy
znika uśmiech, a szyja powoli oblewa się rumieńcem.
- Wiesz co, smyku, ja myślę, że wujek jest zmęczony, a ja... ja nie
bardzo znam ten krok.
- Wujek też tak mówił - wtrącił się Jesse - ale okazało się, że umie
tańczyć. To bardzo łatwe.
- Och, ja myślę, że...
- Ale ja was proszę - nalegała Mary.
- Wszyscy tańczą, panno Emily.
- Mary - zaczął Will.
- Sądzę, że...
- Prosimy, prosimy - wołała chórem cała trójka, podskakując jak
piłeczki.
- Musicie zatańczyć!
Orkiestra zaczęła grać „My Darling Clementine", a Emily i Will
stali patrząc na siebie i słuchając piskliwych głosików dzieci. Emily
wstrzymała oddech, dosłownie porażona, niezdolna dobyć słowa,
niezdolna ruszyć się z miejsca. Znajome, zawodzące nuty pulsowały
jej w głowie, wyznaczając rytm serca: Oh, my darlin', oh, my darłin',
óh, my darlin' Clementine. You are lost and goneforever...
Powoli, opornie, ręce Willa oderwały się od jego boków. Przeszył ją
spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu, jakby chciał powiedzieć:
„Zrobię to, ale tylko, jak będę musiał". Czekał.
Emily nie miała wyboru - nie było dla niej ucieczki. Podeszła do
niego nie spuszczając oczu. Prawą ręką dotknął jej dłoni, lewą położył
lekko w talii. Patrzyła prosto przed siebie, ponad jego ramieniem,
poruszając się sztywno na odległość wyciągniętego ramienia.
Oddech miała płytki, urywany, jakby się bała wciągnąć w nozdrza
jego zapach. Jej serce tłukło się w piersi jak oszalałe.
- Spokój! - nakazała sobie w myślach.
- To przecież tylko taniec.
Nie wymienili między sobą ani słowa, ani nawet uśmiechu. Kiedy
spojrzała na niego ukradkiem, stwierdziła, że Will ma kamienną
twarz, która przypominała maskę bez wyrazu. Melodia zdawała się nie
mieć końca. Emily niezdarnie poruszała nogami, świadoma tego, że
Will z trudem wytrzymuje ich zbliżenie.
A jednak pod dotykiem jego dużych, spracowanych dłoni czuła
ciepło, jakby ją liznął płomień, ciepło, które sprawiało, że miała
miękkie kolana i nogi jak z waty.
Taniec trwał, wydawałoby się, całą wieczność. Pośród
roześmianych, wirujących par zataczali koła wyobcowani i
skrępowani, jak wyspa smutku pośród morza wesołości i gwaru.
Emily czuła na sobie ludzkie spojrzenia, męskie - pełne
zainteresowania, kobiece - zawiści. A pani Lindley... W jej
niebieskich utkwionych w nich oczach płonęła dzika uraza. Ja go nie
chcę - myślała Emily - możesz go sobie wziąć. Tu nie jest moje
miejsce.
Orkiestra przestała wreszcie grać i między Willem a Emily zapadła
grobowa cisza. Emily próbowała się uśmiechnąć.
- Dziękuję - mruknęła w końcu, spuszczając oczy.
- Cała przyjemność po mojej stronie - skłamał. Dalszy ciąg
wieczoru był dla Emily męką. Nawet
kiedy Abner Fisher z szalonego klanu Fisherów poprosił ją do tańca,
była sztywna, niezdarna i tak napięta, że miała ochotę płakać. Czując
rozczarowanie młodego człowieka próbowała robić dobrą minę do
złej gry.
- Skąd pani jest, panno Emily, że pozwolę sobie zapytać?
- Wirując dokoła sali mijali właśnie orkiestrę i grupkę ludzi, wśród
których Emily dostrzegła patrzące spode łba kobiety o surowych
twarzach, roześmianych mężczyzn sięgających do wazy z ponczem,
dzieci bawiące się w chowanego.
- Ze Wschodu, z Filadelfii - odparła.
- Czy to duże miasto?
- Owszem, dość duże, ale nie tak jak Nowy Jork czy Los Angeles.
- Los Angeles? - zapytał zdziwiony.
- Tak, Los Angeles, w Kalifornii. - Boże, pomyślała przecież w
1893 roku Los Angeles było niewielkim ośrodkiem turystycznym, o
którym mało kto słyszał.
- Aha, Los Angeles, śmieszna nazwa.
- Jeszcze o nim usłyszymy. Ono się bardzo rozwinie. Emily zrobiła
sobie z tego zabawę.
Abner, krzepki farmerski syn w koszuli z zawiniętymi rękawami,
przyciągnął ją bliżej do siebie. Miała dziwne uczucie klaustrofobii,
była napięta, a jednocześnie żal jej było Abnera, czuła na sobie jednak
wrogie spojrzenia pani Lindley i jej drużyny. Proszę bardzo, oto ona,
ta bezczelna kobieta, sprowadza na manowce kolejnego mężczyznę-
mówiły.
A Will... Od czasu do czasu widziała go, jak stoi pod ścianą,
gładząc wąsa, pogrążony w rozmowie, ale ani razu nie spojrzał w jej
stronę.
Po jednym tańcu Abner odprowadził ją na miejsce, co Emily
przyjęła z ulgą. Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją utrzymanie
uprzejmego wyrazu twarzy i udawanie, że wszystko jest w najlepszym
porządku.
Bo przecież nie było. Ani z nią, ani z Willem, ani z kobietami, które
patrzyły na nią wrogo, prowokacyjnie. Zastanawiała się, czy nie
poprosić Willa, żeby już wyszli, ale oznaczałoby to całkowity tryumf
miejscowych matron, a Emily nie zamierzała im tak łatwo ustępować.
Wytrwa do końca bez względu na to, ile ją to będzie kosztowało.
- Już pani nie tańczy? - spytała Mary ciągnąc Burke'a za rękę.
- Nie, nie, kochanie, nogi mnie bolą. Jestem już chyba za stara.
- Pani wcale nie jest stara - odparła Mary.
- Dlaczego pani nie porozmawia z wujkiem Willem?
- Na miłość boską, Mary, przestań mnie zadręczać pytaniami!
Warkocze ci się porozplataly, chodź no tu do mnie, to ci je poprawię
- odparła Emily rozdrażniona.
- Ale tu jest tak wesoło - poinformował ją Burkę, z jednym
cukierkiem w buzi, a drugim w brudnej piąstce.
To dobrze, smyku, gdzie jest Jesse?
- Na dworze, bawi się z chłopakami. Ale oni są niegrzeczni -
powiedziała Mary z pogardą.
Kiedy orkiestra skończyła grać, Emily była wykończona. Drżała ze
zmęczenia i napięcia i z przyjemnością poszła po talerze, salaterki,
koszyk i płaszcze dzieci.
Idę do koni - oznajmił Will i było to wszystko, co miał jej do
powiedzenia od czasu tamtego fatalnego tańca.
- Dobrze - odparła.
- A ja zbiorę dzieci. Odczuła ulgę. Za chwilę już ich tu nie będzie i
wtedy usiądzie sobie spokojnie, odpręży się i spróbuje zapomnieć o
całej tej męce.
Nigdy więcej - przysięgła sobie - już nigdy więcej nie narazi się na
okrucieństwo tych łudzi.
Z koszykiem na ręce, z trójką dzieci przed sobą, ruszyła przez
rzednący tłum do drzwi. Ludzie ściskali się, całowali i mówili o
następnym spotkaniu. Gaszono jedną po drugiej lampy naftowe,
sprzątano ze stołów, orkiestra chowała instrumenty.
Dzięki Bogu już po wszystkim - pomyślała Emily.
Wyszedłszy na zewnątrz zaczerpnęła głęboko chłodnego nocnego
powietrza. Wiatr owiewał jej twarz, a wysoko na ciemnym bezmiarze
nieba świeciły gwiazdy. Nareszcie może wrócić do domu, gdzie
przynajmniej czuje się bezpieczna i gdzie są dzieci, którym jest
potrzebna. Bogu dzięki.
- Przepraszam, panno Jacoby. - Doszedł Emily z ciemności jakiś
głos. - Czy mogłaby pani wrócić jeszcze na moment? Czegoś pani
zapomniała.
Była to pani Lindley. Emily westchnęła.
- Idźcie dzieci, wujek czeka na was w bryczce. A ja za chwilę
wracam. Mary, weź koszyk.
Weszła do niemal już pustej mrocznej sali, niczego nie
podejrzewając. Nie błysnęła inteligencją - pomyślała później.
- Ciekawe, czego zapomniałam - powiedziała.
- Czasami jestem okropnie roztargniona.
Powinna się była domyśleć. W sali czekały na nią kobiety. Socjeta
Rifle, Kolorado, same matrony: pani Lindley, pani Tatę, pani Fisher i
parę innych, których nazwisk nie znała, ale które zapamiętała z
widzenia.
- Och... przepraszam, czy tu jest...? - zaczęła.
- Panno Jacoby - odezwała się pani Lindley - chciałyśmy z panią
porozmawiać.
- Ale ja naprawdę muszę iść... Will i dzieci czekają-
- Will? Ma pani na myśli pana Dutchera? - spytała pani Tatę.
Teraz już wiedziała, z chłodną pewnością, od której przeszedł ją
dreszcz.
- Przepraszam - powiedziała i odwróciła się, chcąc wyjść.
Pani Fisher złapała ją za rękę stalowym uchwytem.
- Chwileczkę, panienko.
- Czujemy się tu odpowiedzialne... - zaczęła pani Lindley.
- To jest małe miasto i społeczność bardzo zżyta, musimy pilnować
własnych interesów.
- Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wszystkim wspólnego -
powiedziała Emily, patrząc znacząco na rękę pani Fisher.
- Musimy dbać o moralne zachowanie w naszym mieście, musimy
bardzo na to uważać.
- Ton pani Tatę pełen był fałszywego poczucia godności.
- Proszę puścić moją rękę - Emily zwróciła się ostro do pani Fisher -
w tej chwili. Pani Fisher puściła. Emily spojrzała na nią z dumnie
podniesioną głową.
- Nie zrobiłam nic złego i nie zamierzam się z niczego tłumaczyć.
Jak śmiecie insynuować...
- Mamy swoje zasady - przerwała jej pani Lindley - proste i jasne,
panno Jacoby. Na naszych spotkaniach towarzyskich nie
potrzebujemy służby. Służba ma swoje - Emily zaniemówiła. Z
wściekłości oblała się rumień-Hem.
- Nie jestem bardziej służącą niż wy tu wszystkie. Prowadzę dom
Willowi Dutcherowi i zajmuję się dziećmi. Nie ważcie się więcej
mnie dotykać czy odzywać się do mnie w ten sposób, zrozumiałyście,
damy?
- Każdej po kolei posłała spojrzenie, jakie zwykle rezerwowała dla
przedstawiciela mafii, kiedy przychodził do jej banku w sprawie
prania pieniędzy. Następnie obróciła się na pięcie zamiatając spódnicą
i... już jej nie było.
ROZDZIAŁ 10
Przez całą drogę do domu Emily nie odezwała się słowem.
Przełykała nerwowo i zagryzała wargę, gotując się ze złości, ale nic
nie mówiła. Zamierzała to jednak zrobić. Niech no tylko dzieci pójdą
spać, to już Will z pewnością od niej usłyszy.
To jego wina. Powinien znać miejscowe zwyczaje - myślała -
dlaczego kazał przyjść jej i przyprowadzić dzieci. To jego miasto. To
on powinien znać reguły... Oczywiście, że znał. A może... może ją tam
zaprosił, żeby ją upokorzyć? O, Boże.
- Wspaniała była zabawa, prawda, panno Emily? - odezwała się
Mary.
- Tak, cudowna, kochanie.
Podczas gdy Will odprowadzał konie do stajni, Emily poszla z
dziećmi na poddasze. Jedno po drugim myło juzie, wieszało ubranie w
szafie i odmawiało pacierz na klęczkach.
Po zmówieniu pacierza Burkę oświadczył:
- Ja nie jestem śpiący.
- Zamknij się.
- Emily usłyszała głos Jessego.
- Nienawidzę chłopaków - powiedziała Mary z wyższością.
Emily westchnęła i otuliła Burke'a kołdrą.
- Dzieci, jest już późno, zostawmy to wszystko do jutra, zgoda?
Mary zachichotała, a Jesse spojrzał dziwnie na Emily.
- Co mamy zostawić do jutra?
- Wszystko.
- Emily zgasiła lampę.
- Życzę wam miłych snów, urwisy.
- Dobranoc, panno Emily - odpowiedzieli chórem. Zastała Willa w
saloniku; palił fajkę, z nogą założoną na nogę. Tak obojętnie, tak od
niechcenia. Zagotowało się w niej wszystko. Powinien znać
miejscowe obyczaje. Skinął jej krótko głową.
- Dzieci śpią? - Smuga błękitnego dymu uniosła się z fajki wijąc się
dokoła jego głowy.
- Leżą w łóżkach - odparła sztywno Emily, zastanawiając się, od
czego zacząć. Wzięła się pod boki, patrząc mu prosto w oczy.
- Powiedz mi jedną rzecz.
- W dalszym ciągu stała przy drzwiach.
- Czy ja według ciebie jestem służącą?
Spokojnie, powtarzała sobie w myślach, nie trać zimnej krwi.
Will powoli uniósł wzrok.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Dokładnie to, co powiedziałam: czy według ciebie jestem służącą?
- Myślę, że bycie gospodynią to w pewnym sensie służba. Ale
oczywiście Antonio jest bardziej...
- W porządku - powiedziała Emily, której dolna warga zaczęła
drgać.
- To wobec tego, jakie są miejscowe obyczaje, jeśli chodzi o udział
służby w zabawach publicznych?
- Ja... ja nie jestem pewien...
- Owszem, jesteś!
- Ale o co chodzi?
- Kazałeś mi przyjść na tańce, wiedząc doskonale, że mnie narażasz
na upokorzenie!
- Ja nigdy...
Na tym spokój Emily się wyczerpał. Tupnęła nogą.
- Sam mnie upokorzyłeś! Tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego. Co
ja ci takiego...
- Czy ktoś cię obraził? - Will odłożył fajkę.
- Wiesz doskonale kto.
- A skąd ja mam to niby wiedzieć?
- W jego głosie zabrzmiała irytacja. Była to reakcja na jej
agresywne zachowanie.
- Kobiety. A w szczególności twoja pani Lindley, ale za nią stało
całe miasto. Powiedz mi, Will, dlaczego do diabła kazałeś mi przyjść
na tę zabawę?
- Już po raz drugi w przeciągu minuty zaklęłaś przy mnie. Jeżeli
sobie wyobrażasz, że będę siedział i spokojnie tego słuchał...
- Pocałuj mnie w d...! - To powiedziawszy Emily odwróciła się do
niego plecami. Chciała odejść, ale usłyszała, jak Will wstał z krzesła i
zrobił krok w jej stronę. Czuła w głowie łomot krwi.
- Rozumiem, że chciałaś mnie znieważyć - powiedział wolno i
poważnym tonem.
- Doskonale to zrozumiałeś, przyjemniaczku - wyrzuciła z siebie
odwracając się do niego i wysuwając brodę do przodu.
Will stał z marsem na czole.
- Czy powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi z tym upokorzeniem i z
tym, że jesteś służącą?
Emily zacisnęła pięści usiłując opanować złość.
- Tak, jakbyś nie wiedział!
- Mów! - polecił jej szorstko.
- Te... te kobiety. Pani Fisher i pani Tatę, i Violetta Lindley.
Powiedziały mi, że jestem służącą i że mam się nie pokazywać na
tańcach. „Służba ma swoje" - powtórzyła za nimi.
- Tak ci powiedziały?
- Tak. Tak mi właśnie powiedziały. Zrobiły to specjalnie, a ty
przecież powinieneś wiedzieć! Stawiasz mnie w takiej okropnej
sytuacji i nic cię nie obchodzi, co ja czuję! - oddychała ciężko,
czerwona ze złości.
- Jak śmiesz mnie w ten sposób traktować!
- Ach, te kobiety - mruknął Will pod nosem.
- Czasem się rzeczywiście posuwają za daleko.
- Tak, za daleko się posuwają! - wykrzyknęła Emily.
- Nie zwracaj na nie uwagi. Po prostu lubią intrygi. Nie mają nic
lepszego do roboty.
- Przypuszczam, że nie traktują tak każdego nowego przybysza.
Nie, to chodzi o mnie. One mnie nienawidzą. A przecież ja im nigdy
nic złego nie zrobiłam. Stare wiedźmy!
- Emily...
- Ciągle tylko „Emily" i „Emily". Daj spokój. Will spojrzał na nią
przeciągle.
- Najlepiej będzie, jak się położysz. Wbiłaś sobie do głowy coś
zupełnie niedorzecznego i myślę, że porządny odpoczynek...
- Naturalnie, powinnam wiedzieć, że to wszystko moja wina. Jasne.
- Idź spać! - tym razem w głosie Willa zabrzmiało surowe
polecenie.
- Do diabła, nie będziesz mi tu rozkazywał, nie jestem twoją
służącą!
- Dopóki jesteś pod moim dachem, bądź łaskawa wyrażać się
przyzwoicie - powiedział Will tonem ostrzeżenia, a jego oczy
pociemniały z gniewu.
- Będę mówiła, co mi się podoba! - wykrzyknęła, zdając sobie
sprawę, że zachowuje się dziecinnie, ale już nie dbała, co sobie o niej
pomyśli.
- Idź do łóżka - powtórzył groźnie i nieustępliwie.
Stała jeszcze przez chwilę, przyglądając mu się uważnie. Owszem,
pójdzie do łóżka, to bardzo dobry pomysł, ale nie ma zamiaru mu
ustępować. Wykluczone. Wzięła lampę i ruszyła w stronę schodów.
- Wiedziałeś - powiedziała tak głośno, żeby mieć pewność, że
usłyszał.
- Albo wiedziałeś, albo jesteś tak głupi!
Zadowolona z siebie, weszła na górę na miękkich ze
zdenerwowania nogach. Odczuwała satysfakcję. Przynajmniej
powiedziała mu w oczy, co o nim myśli. Może się zresztą myli, może
Will rzeczywiście nigdy nie myślał o niej jako o służącej. W każdym
razie dała mu nauczkę.
- Emily.
Jego dochodzący z tyłu głos zaskoczył ją. Mało nie upuściła lampy.
- Ty myślisz, że jesteś od nas lepsza. Masz bardzo wysokie
mniemanie o Emily Jacoby.
- Możliwe - wyszeptała.
- I możliwe, że jesteś przestraszoną kobietą, która ucieka od
przeszłości, która.
- To nie twoja sprawa.
- Nie moja? - Will zbliżał się do niej powoli, złowrogo.
- Nie - powiedziała cicho.
- Moja. Ty nic o mnie nie wiesz.
- Wiem wszystko, co potrzebuję wiedzieć.
- Szedł dalej, a jego sylwetka w świetle lampy robiła się coraz
większa i większa.
Emily zaczęło walić serce. Za daleko się posunęła, nadużyła jego
cierpliwości i musiała ponieść konsekwencje swego zachowania. A to
przecież nie jest rok 1993, w którym kobietę chroni prawo...
Kiedy tak stała w mroku korytarza, twarzą w twarz z Willem,
ogarnął ją lęk. Ale nie tylko to - czuła w sobie dziką,
niewytłumaczalną agresję. Jakby w niej wzbierał wybuch, który
nieuchronnie musiał nastąpić. Jeśli Will jej dotknie, jeśli się odważy
tknąć ją choćby jednym palcem, z pewnością nie pozostanie mu
dłużna.
Will, z zaciśniętymi pięściami, postąpił jeszcze krok w jej stronę.
- Nie waż się... - wyszeptała, starając się opanować strach.
Zbliżał się do niej nadal, krok po kroku. W migotliwym świetle
lampy jego twarz wyglądała demonicznie. Widać było, jak mu chodzi
żuchwa. Jeszcze krok i.. .był przy niej.
- Nie waż... - Emily odsunęła się, ale on stał nad nią, ogromny, i
przeszywał ją na wskroś spojrzeniem swoich niebieskich oczu.
Każdy najmniejszy mięsień w jej ciele był napięty jak struna,
czujny. Nagle złapał ją za ramiona. Wykręciła się gwałtownie,
usiłując mu się wyrwać i jednocześnie oczyma przekazując
ostrzeżenie.
- Tylko się nie waż - syknęła.
- Puść.
I wtedy - stało się. Przyciągnął ją mocno do siebie, szukając ustami
jej ust. Próbowała go odepchnąć, ale był za silny. Obejmując ją wpół,
cały drżący, uniósł ją lekko w górę i pocałował.
Nagle coś się w niej odmieniło i Emily poczuła, jak jakaś nieodparta
siła każe jej ulec, odpowiedzieć pocałunkiem na pocałunek, i podczas
gdy rozum mówił „nie", jej ciało...
Nagle Will przerwał pocałunek i cofnął się, a jego twarz wykrzywił
grymas bólu, jakiego nigdy u niego nie widziała. Przytknęła wierzch
dłoni do obolałych ust, nie spuszczając z niego zdumionego wzroku.
Drżała na całym ciele, a jej pierś unosiła się i opadała, jak po długim,
męczącym biegu.
Emily już to wiedziała. Kiedy tak stali w odległości zaledwie
kilkunastu centymetrów od siebie, drżący i onieśmieleni, zrozumiała,
że pragnie Willa. Pragnie, żeby ją znów całował, mocno, aż do utraty
tchu... aż...
- Czy nie rozumiesz - odezwał się niskim, gardłowym głosem - czy
nie rozumiesz, że ja bym cię nigdy nie skrzywdził?
- Will - tuliła się do niego, oddychając szybko - och, Will, ja... ja cię
tak bardzo pragnę. Ja...
- Uniosła ręce do jego twarzy, ledwie dotykając pokrytych zarostem
policzków.
- Tak bardzo cię pragnę - wyszeptała, a potem Will pochylił głowę i
ich wargi znów się spotkały powoli, niepewne, gorące.
Topniała w jego ramionach, błądząc palcami po jego szyi,
przywierając do jego szerokiej piersi. Nigdy dotychczas nie doznała
takiego pragnienia, jak wtedy kiedy dłonie Willa przesuwały się
wzdłuż jej pleców w górę ł w dół, tuląc ją jednocześnie w
miażdżącym uścisku.
Potem, kiedy o tym myślała, zdała sobie sprawę, że to ona
poprowadziła ich do jego pokoju, że to ona podsycała ogień
pocałunków, muskając ustami jego szyję i pierś.
Will jednak z równą niecierpliwością i desperacką determinacją
rozbierał ją, sztuka po sztuce zdejmując z niej ubranie, aż stanęli oboje
idealnie nadzy, drżący Z pożądania, rozświetleni wpadającym przez
okno księżycowym blaskiem.
Tylko ną jedną chwilę Will się zawahał.
- Czy jesteś pewna, Emily? - zapytał głosem głębokim, ochrypłym.
- Niczego w życiu nie byłam bardziej pewna - odparła, bez tchu,
przyciągając go do siebie.
Gdzieś w zakamarkach świadomości Emily zrodziła się myśl, że
tam gdzie w grę wchodzi miłość dwojga ludzi, czas i przestrzeń nie
mają znaczenia. Równie dobrze mogła być kobietą jaskiniową, jak i
przybyszem z dalekiej przyszłości. A Will? Mężczyzna jest zawsze
mężczyzną i zawsze ma te same potrzeby, obojętne, gdzie się to dzieje
i kiedy.
A potem nie było już żadnych pytań, tylko dzikie, gorące
pragnienie, by stać się jednym. Ich oczy spotkały się, przekazując
sobie nieme przesłanie: tak.
Ciało przy ciele, usta przy ustach, wśród namiętnych pocałunków i
pieszczot, spleceni w uścisku dążyli do spełnienia, które przyszło
nagle jak letnia burza.
Później Emily leżała koło niego, delikatnie wodząc palcami po jego
piersi.
- Co się stało? - zapytał Will, unosząc jej brodę i patrząc w oczy
zamglone od miłosnej ekstazy.
- To, co się stać musiało. I o czym wiedzieliśmy oboje.
- Wiedzieliśmy?
- Tak - westchnęła Emily - wiedzieliśmy.
Leżeli jakiś czas, jedno przy drugim, a księżyc srebrzystą poświatą
kładł się na ich nagości. Przez głowę Emily przemknęło, że
przynajmniej pora miesiąca jest dla niej bezpieczna. A zresztą nie
miało to żadnego znaczenia; przyjęłaby go nawet mimo
niebezpieczeństwa.
O Boże - pomyślała - dlaczego takie szczęście musi być zakazane?
Gdzieś na dworze kojot wył do księżyca, a ciepły, wiosenny wiatr
szumiał wśród gałęzi budzących się do życia drzew. Emily podparła
się na łokciu i przejechała szczupłym palcem po jego brodzie.
- Will... - wyszeptała - pragnę cię tak bardzo, - i stało się znów:
poczuła przyspieszone tętno krwi i rozchodzącą się po całym ciele falę
gorąca. Ale tym razem robili to powoli, rozkoszując się sobą
nawzajem, poznając siebie. Emily błądziła palcami po twardych
mięśniach widocznych na jego plecach i brzuchu, na udach i
szczupłych biodrach, wszędzie tam, gdzie jego skóra, nie tknięta przez
słońce, lśniła bielą.
Ich usta znów się spotkały, spragnione, niesyte pocałunków i Emily
przywarła do niego biodrami, domagając się zaspokojenia - sygnał
stary jak świat i nowy jak ta chwila.
Tej nocy spali niewiele. Niewiele też rozmawiali. Przed świtem
Emily ucałowała śpiącego Willa, pozbierała swoje ubranie i z
zagadkowym uśmiechem na ustach wymknęła się na korytarz.
Bańka mydlana miłosnego oszołomienia zaczęła pękać po południu,
kiedy dała o sobie znać rzeczywistość. Co ona najlepszego zrobiła?
- zadawała sobie pytanie Ernily. Niezależnie od radosnego
podniecenia, jakie odczuwało jej ciało, umysł nie przestawał pracować
planując i kalkulując. Musiała sobie w koło powtarzać, że nie jest to
ani jej czas, ani miejsce i że Will Dutcher nigdy tak naprawdę nie
będzie mógł do niej należeć.
W porządku - powiedziała sobie twardo, obierając w kuchni
ziemniaki - wydarzyło się wreszcie pomiędzy nimi to, na co się
zanosiło od pierwszego dnia, kiedy się pojawiła na ranczo. Ale to się
już nie powtórzy. Ona do tego nie dopuści.
Dzieci wróciły o czwartej. Ranek był dla Emily szczególnie ciężki -
obawiała się, że wszyscy będą w niej czytać jak w otwartej księdze.
Ale nikt nie zauważył jej rumieńca, uśmiechu, czy ledwie ukrywanego
zażenowania Willa. A Antonio? - jeżeli cokolwiek zauważył, to w
każdym razie nie dał tego po sobie poznać.
Emily była szczęśliwa. Nawet jeśli w jej głowie roiło się od
wątpliwości, poczucie szczęścia wydawało się znacznie od nich
silniejsze. Zakochała się i tego faktu nie mogła zignorować.
Will przyjechał o piątej. Zwiastujący jego przybycie brzęk ostróg
wprawił jej serce w dziki łomot. Will... Wysoki, przystojny, milczący
i daleki, a jednocześnie tak wspaniały i bliski. Will... Wszystko inne
się nie liczyło - ani jej idiotyczne utknięcie w przeszłości, ani plotki,
ani lodowate spojrzenia czy uszczypliwe uwagi, jakie znosiła od
kobiet z Rifle, ani nawet okropne obowiązki, jakie na nią spadły, czy
życie, które porzuciła. Liczył się tylko Will i było jej z tym dobrze.
- Jak się masz - powiedziała z uśmiechem. Otworzyła przed nim
drzwi i wzięła od niego kapelusz, robocze rękawiczki i kurtkę.
- Jak się masz, Emily.
Ach, jakiż był przystojny - z tymi ciemnymi kędziorami, z cieniem,
jaki wąsy rzucały na jego ogorzałe policzki, no i te oczy, takie
błękitne, takie głębokie...
- Masz chwilę czasu? - zapytał ciągnąc ją za rękę do saloniku.
- Musimy porozmawiać, Emily.
- Naturalnie - odparła idąc za nim z ręką ukrytą w jego wielkiej
spracowanej dłoni.
Posadził ją na sofie, a sam zaczął się nerwowo przechadzać po
pokoju, tam i z powrotem, machinalnie gładząc wąsy.
- O co chodzi? - zapytała Emily. Najwyraźniej coś było nie w
porządku.
- Emily - zaczął obracając się ku niej gwałtownie - jutro rano
zamierzam posłać Antonia do miasta po Wielebnego Shumakera.
Weźmiemy ślub tutaj w saloniku. Dzieci mogą nawet.
Ale Emily potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała - nie, Will. Ja nie mogę. Ja myślałam...
- Co myślałaś? - zapytał z niedowierzaniem.
- Przecież chyba nie sądzisz, że w tej sytuacji wszystko będzie tak
jak dawniej. Emily - powiedział - chcę się z tobą ożenić.
- Ale ja nie mogę.
- Jej głos był dziwnie słaby, przestraszony.
- Posłuchaj...- zaczął.
- Nie, Will - przerwała mu - ja naprawdę nie mogę. Ja... ,
- Ale co... - zająknął się - co z twoją reputacją? Mogłaś się chyba
tego spodziewać po tym, co... co zrobiliśmy.
Spojrzała na jego pełną zaskoczenia twarz oczyma, które nagle
zasnuła mgła smutku.
- Proszę cię, Will, spróbuj mnie zrozumieć. To... to nie jest mój
dom. Pewnego dnia będę musiała... stąd wyjechać, wrócić tam, gdzie
jest naprawdę moje miejsce.
Musisz o tym wiedzieć, musisz sobie zdawać sprawę, że moje
miejsce jest gdzie indziej...
- Ale, Emily...
- Nie - uniosła rękę - nie mów nic. Obojętne, cokolwiek powiesz, ja
i tak nie zmienię zdania. Chciałabym, naprawdę bym chciała,
żebyśmy to jakoś między sobą załatwili. Naprawdę, możesz mi
wierzyć.
- Nagle zerwała się na równe nogi; czuła, że wzbiera w niej szloch.
Jak ona mogła sobie wyobrażać, że wszystko będzie tak jak
dotychczas? Znała Willa, powinna wiedzieć, że zaproponuje jej
małżeństwo, nawet gdyby jej nie kochał. Był człowiekiem
honorowym. Honorowym człowiekiem epoki wiktoriańskiej. Jak
mogła nie widzieć, na co się zanosi?
- O Boże! - wykrzyknęła wybiegając z pokoju, a potem z domu i na
drogę.
Emily biegła. Biegła tak długo, że mało jej płuca nie pękły. Co on
sobie pomyśli? Ale Emily o to nie dbała. Wiedziała tylko jedno: że
musi uciekać. Musi biec, nie przystając ani na chwilę, dopóki nie
znajdzie drogi do domu.
Z szaleńczego biegu przeszła w spokojniejszy już trucht, a
jednocześnie z oczu puściły jej się strumienie łez. Słońce stało
wysoko, paląc ją bezlitośnie w plecy. Skręciła w pole, idąc teraz na
przełaj prosto przed siebie, w kierunku torów kolejowych, nie dbając
o to, jak długo przyjdzie jej iść. Gdyby tylko mogła odnaleźć bylicy
łapały ją za spódnicę, zapadała się w dziury i wykroty, boleśnie
wykręcając sobie kostki. Musi iść, nie może się zatrzymać ani na
chwilę.
Słońce obniżyło się, ukośnymi promieniami oświetlając płaskowyż
mieniący się czerwienią, złotem i wszelkimi odcieniami fioletu.
Brudnymi rękami ocierała łzy, spazmatycznie łapiąc powietrze. Musi
iść naprzód - jeżeli się podda i wróci do Willa, ulegnie mu i
przepadnie na zawsze. Ale co gorsze, może w jakiś sposób zmienić
przyszłość tworząc paradoks, który zniszczy świat, z którego przyszła.
Muszę się dostać do domu, do domu...
Przed sobą widziała płot dzielący grunty Willa od gruntów jego
brata. Za tym płotem była droga, a dalej, w odległości mniej więcej
kilkuset metrów, mostek na strumieniu. Tak, da radę. A potem jeszcze
droga do Rifle i nad rzekę. Pójdzie ścieżką wzdłuż torów kolejowych i
znajdzie jakoś to miejsce, te iluzoryczne drzwi. Tak, da radę. I nigdy
nie obejrzy się za siebie, nigdy...
Uniosła spódnicę i zaczęła przechodzić przez płot.
Odpocząć - myślała - gdyby tylko mogła odpocząć, chociaż minutę.
Usiadła na płocie, trzymając się mocno. Parę minut odpoczynku - to
wszystko, czego jej w tej Chwili potrzeba. Tym razem musi jej się
powieść.
Nagle doznała uczucia, że jakaś niewidzialna siła odwraca jej głowę
i skręca tak, że Emily przestaje patrzeć przed siebie i spogląda za
siebie, w przeszłość. I wtedy go zobaczyła, jak jedzie konno przez
pole, a promienie zachodzącego słońca złocą obłoki kurzu wzniecane
przez końskie kopyta.
Serce Emily zamarło. Nie powinna się była oglądać.
tamto miejsce, drzwi w czasie, i wrócić do siebie, w swój czas.
Ja tu nie mogę zostać! - krzyczał jej rozum.
- Zmarnuję życie sobie i Willowi, a przy okazji jeszcze tym
niewinnym dzieciom.
Brnęła przez nie kończące się pole. Srebrzyste krzewy bylicy łapały
ją za spódnicę, zapadała się w dziury i wykroty, boleśnie wykręcając
sobie kostki. Musi iść, nie może się zatrzymać ani na chwilę.
Słońce obniżyło się, ukośnymi promieniami oświetlając płaskowyż
mieniący się czerwienią, złotem i wszelkimi odcieniami fioletu.
Brudnymi rękami ocierała łzy, spazmatycznie łapiąc powietrze. Musi
iść naprzód - jeżeli się podda i wróci do Willa, ulegnie mu i
przepadnie na zawsze. Ale co gorsze, może w jakiś sposób zmienić
przyszłość tworząc paradoks, który zniszczy świat, z którego przyszła.
Muszę się dostać do domu, do domu...
Przed sobą widziała płot dzielący grunty Willa od gruntów jego
brata. Za tym płotem była droga, a dalej, w odległości mniej więcej
kilkuset metrów, mostek na strumieniu. Tak, da radę. A potem jeszcze
droga do Rifle i nad rzekę. Pójdzie ścieżką wzdłuż torów kolejowych i
znajdzie jakoś to miejsce, te iluzoryczne drzwi. Tak, da radę. I nigdy
nie obejrzy się za siebie, nigdy...
Uniosła spódnicę i zaczęła przechodzić przez płot.
Odpocząć - myślała - gdyby tylko mogła odpocząć, chociaż minutę.
Usiadła na płocie, trzymając się mocno. Parę minut odpoczynku - to
wszystko, czego jej w tej chwili potrzeba. Tym razem musi jej się
powieść.
Nagle doznała uczucia, że jakaś niewidzialna siła odwraca jej głowę
i skręca tak, że Emily przestaje patrzeć przed siebie i spogląda za
siebie, w przeszłość. I wtedy go zobaczyła, jak jedzie konno przez
pole, a promienie zachodzącego słońca złocą obłoki kurzu wzniecane
przez końskie kopyta.
Serce Emily zamarło. Nie powinna się była oglądać. Jak żona Lota,
zamieni się w słup soli i tak już zostanie na zawsze, uwięziona w tym
czasie i w tej przestrzeni - nieodwołalnie.
Uciekaj - podpowiadał jej rozum, ale Emily tkwiła dalej w miejscu,
unieruchomiona, pragnąc, aby Will zdjął ją z tego płotu i jednocześnie
bojąc się tego.
Jeszcze chwila i... już był przy niej. Wyraźnie widziała rozdęte
chrapy kobyły, jej wznoszące się i opadające boki. Widziała, jak w
obłokach kurzu Will zsiada z konia i rzuca lejce. Obserwowała go
nieruchoma, przerażona, a jednocześnie szczęśliwa, że jednak mu na
niej zależy, że może ją nawet trochę kocha.
Nagle znalazła się w jego ramionach. Czuła, jak ją unosi i stawia na
ziemi, a potem tuli do siebie z całej siły.
- Ty głuptasie, ty szalona kobieto - mówił poirytowanym, szorstkim
głosem, mimo całej emanującej z niego czułości.
- Dokąd ty do diabła zamierzasz uciekać?
- Ja... ja do domu, Will, ja wracałam do domu - zaczęła, zdając
sobie sprawę, że nigdy w życiu mu tego nie wytłumaczy.
- Twój dom jest tu, przy mnie, przy dzieciach.
- Nie - wyszeptała Emily, ale Will zamknął jej usta pocałunkami,
raz jeszcze zawracając ją z drogi.
ROZDZIAŁ 11
Przez cały następny dzień Will chodził milczący unikając Emily i
starając się przebywać poza domem. Był zupełnie zdezorientowany jej
zachowaniem. Jak na miłość boską kobieta i mężczyzna, którzy tak
świetnie do siebie pasują, mogą być tak dalecy?
A to wszystko z winy Emily. Zaproponował jej małżeństwo, a ona
nie tylko go odrzuciła, ale jeszcze od tego uciekła!
Nawet gdyby dożył setki, to i tak nie zrozumie kobiet.
Całe popołudnie głowił się, jak tu wrócić do sprawy ślubu. Wczoraj
wieczorem musiała być zdenerwowana i sfrustrowana. Mimo to,
ilekroć próbował w myślach układać zdania, którymi miał się do niej
zwrócić, słowa odmawiały mu posłuszeństwa. Jasne - nigdy nie był
najlepszym mówcą.
Kiedy wracał z rancza do domu, przyszła mu do skołowanej głowy
pewna myśl: zaczął się mianowicie zastanawiać, czy rzeczywiście
kocha tę kobietę. Nigdy do tej pory nie był zakochany, więc skąd niby
miał to wiedzieć?
Pragnął jej - czuł to we krwi - ale czy to już była miłość?
Dlaczego wtedy, za pierwszym razem, nie powiedziała po prostu:
tak? Czy kobiety zostały stworzone tylko po to, żeby dręczyć
mężczyzn?
- Ale tym razem nie uciekaj - zaczął odkładając gazetę - chciałbym
z tobą porozmawiać.
Emily odłożyła szycie i skinęła głową, jakby wiedziała, co ją czeka.
Niech to licho... ależ trudno zacząć.
- Ja... ja bym chciał, Emily, żebyś jeszcze raz rozważyła moją
propozycję - powiedział patrząc w podłogę. - Myślę... myślę, że
byłaby z nas dobrana para, i...
Ale Emily cały czas tylko potrząsała głową.
- Will, ja tu jestem obca - westchnęła - tu nie jest moje miejsce.
Wierz mi, że nic by z tego nie wyszło.
- Masz kogoś innego? Chodzi o tego... z Filadelfii, o którym
wspominałaś?
- Nie, Will, on rzeczywiście był kiedyś moim narzeczonym, ale
sprawa jest zakończona. On nie ma z tym nic wspólnego.
- Chodzi ci o Rifle?
- Tak, może, częściowo. Ja się tu źle czuję. I nigdy nie będę się
dobrze czuła. Chyba rzeczywiście w głębi serca jestem dziewczyną z
wielkiego miasta.
- A może to sprawa przyjęcia, jakie ci zgotowały miejscowe
kobiety? Niech mnie Ucho, jeśli rozumiem, co one od ciebie...
- Ja rozumiem, Will.
- A więc jednak chodzi o te kobiety - rzekł ponuro.
- Nie, chodzi o znacznie więcej. Mój... mój żywioł o miasto.
- Owszem - odparł sucho - widziałem, jak się szanowna pani
świetnie bawiła w Denver City.
- To... to było co innego. Ukradli mi wszystkie moje pieniądze.
- Raczej moje pieniądze - sprostował.
- Tak, twoje pieniądze. Ale, Will, ja jestem przyzwyczajona do tego,
że sama za siebie odpowiadam, że mam swoje pieniądze. Ja nie
potrafię tak żyć!
- Ależ mogę ci dać pieniądze, jeśli o to chodzi. Kobieto, czy ty nie
potrafisz myśleć o niczym innym? Ja mówię o małżeństwie, a ty w
kółko o pieniądzach - powiedział rozgoryczony.
- Przepraszam cię, to nie jest sprawa pieniędzy, masz rację. To po
prostu jeden z elementów. Czasami... czasami miłość nie wystarcza -
dodała ze smutkiem.
- To co wystarcza, Emily?
- Nie wiem. Może powrót do domu.
- Kupię ci bilet do Filadelfii. Jedź do domu, pozałatwiaj sprawy.
Poczekamy. Przyjmę każde warunki, ze ślubem czy bez ślubu. Tylko
już więcej ode mnie nie uciekaj - wybuchnął.
- Sama bym chciała, żeby to było takie proste. Ale ja nie mogę
wrócić. Nie mam do czego ani do kogo. Wszystko przepadło.
Spojrzał na nią zaskoczony.
- To zostań tutaj.
- Och, Will, to wszystko jest takie zwariowane. Nic z tego nie
wyjdzie. Uwierz mi. Mogę ci tylko jedno obiecać: że już nigdy więcej
nie spróbuję ucieczki. Jak już będę wiedziała, dokąd iść, powiem ci i
wszystko zaplanujemy. Odprowadzisz mnie razem z dziećmi na
stację. Ucałuję cię na do widzenia jak dobrego przyjaciela i dopiero
wtedy odjadę.
- A kiedy to ma nastąpić? Spojrzała na swoje splecione ręce.
- Nie wiem. Jeszcze nie wiem.
- Nie jestem przyzwyczajony do proszenia, Emily. Już i tak było
tego za dużo. Nie będę cię do niczego zmuszał. Wiesz, co robisz.
- Dziękuję ci, Will.
- To znaczy... na razie jesteś w dalszym ciągu moją gospodynią,
tak?
- Może czymś więcej - odparła.
- Twoim przyjacielem.
- Moim przyjacielem! - zaśmiał się krótko, ironicznie.
- A jak ty to sobie wyobrażasz, jak długo możemy być
„przyjaciółmi" żyjąc pod jednym dachem i sypiając w dwóch końcach
tego samego korytarza? - Odwrócił się do niej tyłem i przez chwilę
stał sztywno.
- Will... - zaczęła, ale urwała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć.
- Do licha z twoimi nowoczesnymi poglądami, Emily! Nie chcesz
wyjść za mnie za mąż, ale denerwuje cię, że ludzie gadają. Zdecyduj
się na coś wreszcie, kobieto!
Patrzyła na niego, nieszczęśliwa, a Will czuł, jak cała złość z niego
uchodzi. Obojętne, jak przewrotne Emily miała poglądy, to jednak
była kobietą, a on...
- Ja wyjadę, Will - powiedziała nagle.
- Znajdę sobie jakieś miejsce.
- Już raz próbowałaś - odparł szorstko.
- Ale ja naprawdę wyjadę, zobaczysz... Podszedł do niej i ujął ją za
ramiona chcąc nią potrząsnąć.
- Powiedz mi, gdzie twój zdrowy rozsądek, kobieto? Go ci, do licha
ciężkiego, przychodzi do głowy?
Stało się to nagle: w jednej chwili Will dosłownie kipiał złością, a
już w następnej tulił ją do siebie i gładząc po włosach wyjmował z
nich jedną po drugiej szpilki. Uniosła głowę, wzdrygnęła się jakby
pod wpływem bólu i zamknęła oczy.
- Nie jesteś młodziutkim dziewczątkiem, Emily, które nie wie,
czego chce - rzekł poirytowany.
Potrząsnęła głową nie otwierając oczu.
- Spójrz na mnie. Otworzyła oczy, pełne łez.
- Do licha, Emily, chcę, żebyś była moją kobietą.
- Przytulił ją mocniej, zamykając jej usta pocałunkiem. Objął ją
ramionami i Emily otworzyła się, poddała jego pieszczocie. Jej skóra,
tam gdzie dotykała jego rozgorączkowanego ciała, wydawała mu się
jak jedwab, gładka, chłodna i obezwładniająca w swej zmysłowości.
Nie przypominała żadnej z kobiet, które znał dotychczas - tak
swobodnie potrafiła czerpać z drzemiących w niej głęboko rezerw
miłości. Nigdy w życiu nie miał takiego uczucia jak teraz, kiedy
trzymał w ramionach tę kobietę; nie był przygotowany na takie
doznania. Teraz zrozumiał, dlaczego mężczyźni się żenią, dlaczego się
statkują. Tak, teraz wiedział. I właśnie w chwili, kiedy pojął tę
prawdę, miał to wszystko stracić.
Ponownie poszukał jej ust, a czując ich przychylność, zadrżał z
pożądania. Ogarnęła go fala wspomnień - ich bliskości, ich kochania.
Trzymał jej twarz oburącz, całując oczy i nos, i scałowując łzy
strumieniami spływające po policzkach.
- Nie, poczekaj - powiedziała bez tchu - dzieci...
Poszli na górę, trzymając się za ręce, aż na poddasze, gdzie stanęli,
spleceni w uścisku, przyglądając się trójce śpiących dzieci. Następnie
poszli do jego pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.
Emily wzięła go przez zaskoczenie. Upłynęła dłuższa chwila, nim
odzyskał panowanie nad sobą i odpowiedział na jej pocałunek z całą
siłą swojej namiętności. Przywarli do siebie, mocno, boleśnie, z
żarliwością, która zaskoczyła ich oboje. Wśród pieszczot i
pocałunków szukali nowych sposobów zaspokojenia swego głodu.
A potem leżeli w jego łóżku. Will nie pamiętał, jak się tam znaleźli.
Emily była naga, jak wtedy, kiedy ją zobaczył po raz pierwszy, i Will
napawał się tym widokiem, jakby chciał go zachować w pamięci na
czasy, kiedy... ale wolał o tym nie myśleć.
Jej ciało - przybytek zmysłowości - lśniło w świetle księżyca bielą
alabastru, smukłe, zgrabne, o pełnych piersiach. Leżała na boku
odwrócona do niego twarzą, której zmysłowość nadała wyraz
łagodności.
- Na zawsze zapamiętam cię taką - szepnął.
- A ja ciebie, Will, pierwszego mężczyznę, którego pokochałam
naprawdę. Jedynego.
Poczuł falę gorąca i przemożną chęć połączenia się z nią w
miłosnym akcie. Poczuł chęć dawania i odczuwania rozkoszy.
W chwilę później, kiedy leżeli spleceni w czułym uścisku, usłyszał
w ciemności cichy szloch - Emily płakała.
- Co się stało?
- Nic - odparła.
- Przepraszam cię, Will. Nigdy dawniej tak często nie płakałam. Ale
ostatnio rzeczywiście mam oczy w mokrym miejscu.
Objął ją czule i przyciągnął do siebie, jej głowa spoczęła na jego
ramieniu.
- Oj, kobiety, kobiety - powiedział łagodnie.
- Och, Will, przestań - zezłościła się na niego.
- Chciałbyś móc płakać. Ale jesteś na to za twardy.
- To prawda, Emily - wyszeptał jej do ucha.
- Masz całkowitą rację. A teraz śpij.
- Co z nami będzie, Will? - spytała cicho.
- Szszsz, nie martw się. Jakoś to będzie. Zawsze jakoś jest
- powiedział z ufnością, ale w głębi duszy sam nie był pewien.
Wiedział, że już nigdy żadnej kobiety nie pokocha tak, jak pokochał
dziwną i wspaniałą Emily Jacoby.
Wieczór był upalny i po kolacji siedzieli na ganku, przyglądając się,
jak słońce zachodzi za płaskowyżem. Emily obserwowała Willa, jego
twarz, jego silnie umięśnione nogi. O tak, kochała go bardzo. Czuła
się ociężała, zaspokojona, śpiąca. Przestała się czymkolwiek
przejmować. Może właściwie zostać tu z Willem na ranczo - myślała -
ulec pokusie, kochać go, rodzić mu dzieci i wychowywać je razem z
Mary, Jessem i Burkem. To zwykły los kobiety, najlepsza dla niej
możliwość spełnienia życiowego posłannictwa.
Ale kiedy zaczynała rozpatrywać sprawę od drugiej strony,
ogarniało ją przerażenie. Emily Jacoby nigdy nie istniała w Rifle w
roku 1893 i wobec tego nie mogła mieć dzieci. Zniszczy Willa i
wszystko, co przedstawia dla niego jakąkolwiek wartość. A za bardzo
go kocha, aby mu to zrobić.
Will ze zniecierpliwieniem upuścił na podłogę gazetę i wystukał
popiół z fajki o podeszwę buta, mrucząc coś ze złością pod nosem.
- Co się stało? - spytała Emily.
- Nic.
Podniosła gazetę i spojrzała na pierwszą stronę „Wiadomości Gór
Skalistych" z dnia 20 maja 1893. Na samej górze widniały złowrogie
nagłówki: MINISTER SKARBU ZAPRZECZA POGŁOSKOM,
JAKOBY REZERWY ZŁOTA SPADŁY PONIŻEJ 100 000 000
DOLARÓW. POWSZECHNE ŻĄDANIE ODWOŁANIA AKTU
SHERMANA O WYKUPIE SREBRA.
Wszystko zaczęło się w jej głowie układać w logiczną całość. Ta
sytuacja zyska w historii miano „Paniki srebra 1893 roku". Akt
Shermana zostanie odwołany i rząd przestanie sięgać do rezerw złota,
żeby skupywać srebro. Ale będzie już za późno. Do tego czasu biura
maklerskie i banki poupadają, a cala sprawa stanie się zwiastunem
kryzysu 1929 roku. Ucierpią na tym wszystkie miasta Zachodu żyjące
z kopalń srebra. Aspen pozostanie zacofaną dziurą aż do lat
czterdziestych dwudziestego wieku, kiedy to przekształci się w
ośrodek narciarski. Z dnia na dzień tętniące życiem osady górnicze
zamienią się w miasta-widma. Ale jaki los spotka Rifle w Kolorado?
A ona, Emily, tkwiła w samym środku tego wszystkiego, ze swoim
dyplomem z Wharton i znajomością przyszłości. Tylko co jej z tego
przyjdzie? Nikt jej przecież nie chce słuchać, a nawet gdyby, to co
mogłaby zrobić, żeby powstrzymać panikę?
- Will - powiedziała upuszczając gazetę na kolana.
- Uhm?
- Martwisz się tymi sprawami, prawda?
- Musiałbym być zupełnie głupi, żeby sienie martwić. Myślała
intensywnie, co zrobić, żeby nie wyjść na kompletną idiotkę.
- Zastanawiałam się nad tym, Will, i doszłam do wniosku, że nie
możesz stracić na tej panice inaczej, jak przez bank Bergenera,
prawda?
- Emily, już ci mówiłem. To jest moja sprawa. Ty się tym nie
przejmuj.
- Ale, Will, proszę cię, posłuchaj mnie. Jeżeli bank Bergenera
upadnie, znajdziesz się w kłopocie.
- Owszem, wiem, ale Bergener jest dość pewny, to bardzo ostrożny
człowiek.
- Wobec tego najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się zdarzyć, byłby run
na bank.
- Być może.
- Gdyby istniała jakaś możliwość powstrzymania tego nacisku...
- Emily.
- Wziął ją za rękę.
- Zapomnij o tym. To nie jest twój problem.
- Owszem, jest. Zależy mi na tobie i na dzieciach... Nie chciałabym,
żeby cokolwiek złego stało się z tobą czy z twoim ranczem.
- Damy sobie radę.
- Ale może mogłabym ci w tym pomóc. Może mogłabym...
- Co byś mogła? - zapytał. - Z całym tym twoim Bóg wie - jakim
wykształceniem i pracą w banku w Filadelfii. Co byś mogła? Czy
mogłabyś powstrzymać ludzi przed próbą wycofania pieniędzy z
banku Bęrgenera?
- Nie - odpowiedziała cicho.
- Jeszcze nigdy nie widziałem takiej upartej, wścibskiej baby -
powiedział potrząsając głową.
- Nie wiem... może to dlatego, że jesteś inna niż wszystkie kobiety,
jakie kiedykolwiek znałem.
- Inna? - spytała.
- Pod jakim względem?
- Przestań mnie tak naciskać.
- Ale powiedz, proszę.
- Do licha, Emily, pod tym, że potrafisz zmusić człowieka do
mówienia.
- Mówienia do kobiety, tak?
- Niech ci będzie.
- Ale przyznaj, Will - droczyła się z nim - jesteś zadowolony, że
masz się do kogo odezwać, prawda?
- Jeśli ci to sprawi przyjemność - powiedział obojętnie - owszem,
jestem bardzo zadowolony.
Ale mimo całej jego szorstkości i prześmiewek Emily wiedziała, że
Will tylko udaje, że w gruncie rzeczy rozmowa z nią większą mu
sprawia przyjemność, niż chciałby się do tego przyznać. Uśmiechnęła
się i uniosła jego ręce do swoich ust.
W ciepłym zapadającym powoli zmroku nadbiegły ze stajni dzieci.
- Wiesz co, wujku?! - wołały jedno przez drugie - widzieliśmy
córeczkę Daisy!
- Jest najładniejszym źrebaczkiem ze wszystkich -powiedziała
Mary.
- Ona się przewróciła - mruknął Burkę - jak niezdara.
- Nie żadna niezdara - skarcił go Jesse.
- Ona jest jeszcze malutka i ma słabe nogi.
- A właśnie, że jest niezdara - upierał się Burkę.
- Przewraca się jak Antonio w sobotę wieczorem.
- On chce powiedzieć, jak pijana - wyjaśniła Mary dyskredytujące -
Och, Burkę.
- Bardzo bym ją chciała zobaczyć - zapaliła się Emily.
- Ale później tam pójdę. Teraz czas już na was, smyki.
Kiedy dzieci poszły spać, Emily wybrała się z Willem do stajni,
gdzie o tej porze roku trzymali kobyły na oźrebieniu. Will niósł
lampę, a Emily, otulona cienkim wełnianym szalem, szła obok niego.
Koło ich nóg podskakiwał Shep, radośnie kiwając kikutem ogona.
- Nigdy nie widziałam nowo narodzonego źrebaka
- powiedziała Emily.
- Nigdy? - zdziwił się Will. - Chyba na miłość boską są jakieś konie
w tych waszych miastach na Wschodzie.
- Jasne że są, ale nie źrebaki.
W stajni panowały ciemności i unosił się ostry zapach koni
pomieszany ze słodkim aromatem siana. Słychać było stłumiony
stukot kopyt, szelest słomy, ocieranie się potężnego cielska o belki.
Koło ich nóg przemknął szary pręgowany kot, który zasyczał na
Shepa. Will podszedł do ostatniego boksu i uniósł lampę.
- Witaj, Daisy, staruszko, jak się masz.
- Klacz zbliżyła się do niego i powąchała rękę, którą do niej
wyciągnął.
- Co byś chciała, kostkę cukru?
- A gdzie jest małe? - wyszeptała Emily.
Will poruszył lampą oświetlając mały, skulony w kącie kształt. Pod
wpływem światła źrebak poruszył się usiłując wstać. Podniósł się
niepewnie i na długich, chudych, szeroko rozstawionych nogach
podszedł do matki i zaczął ssać.
- Och - powiedziała Emily z podziwem.
Kot zamiauczał, jakby się przyłączał do jej zachwytów.
- Co roku to oglądam i co roku jednakowo mnie to zachwyca - rzekł
Will.
Oparci o drewniane przepierzenie, podziwiali źrebaka. Posilając się,
malec podskakiwał na słabych patykowatych nogach i wymachiwał
pędzelkiem ogona.
- Co roku Daisy obdarza mnie takim pięknym malcem. Poczciwina.
Emily pochwyciła w jego tonie tę dziwną łagodną nutę
zarezerwowaną dla tych, których kochał. Oparła mu głowę na
ramieniu, a on objął ją w pół. Była szczęśliwa. Tak jak Daisy,
mogłaby mu co roku rodzić pięknego malca i razem by się starzeli i...
Nie, ta myśl była uwodzicielska, niebezpieczna. To się nie może
udać. Pewnego dnia poczułaby się zmęczona tym życiem. Czyż nie
powiedziała tego Willowi dostatecznie wiele razy?
Ale w ciemności ukradkiem położyła rękę na brzuchu. Czy
przyjdzie taki czas, że dojrzeje i urodzi dziecko komuś, kogo
pokocha? Czy powtórzy się chwila takiego szczęścia, jakie odczuwała
teraz?
Powoli wrócili do domu, do ciemnej kuchni. Will tulił ją do siebie
całując.
- Obiecałem ci, że nie będę nalegał - powiedział - ale nie mogę
wytrzymać tej bliskości.
- Tak - odparła - wiem.
- Czy ty..,?
- Tak - wyszeptała.
Przywarli do siebie, spragnieni. Stojąc, na pół rozebrani, okrywali
pocałunkami swoje twarze, szyje, piersi... Emily zagłębiła rękę w jego
gęstej czuprynie.
- Masz cudowny smak - wyszeptała.
- A ty smakujesz jak promień słońca.
Pociągnął ją za bluzkę i Emily wysunęła się z niej zręcznie.
Przepełniało ją szczęście miłości. Chłonęła go nienasycona, głodna
jego dotyku, jego smaku, zapachu. [Wszystko dokoła zniknęło i
zostali tylko oni, sami we wszechświecie. Wiek był tylko nic nie
znaczącym punktem w czasie, drobną przeszkodą, którą ich miłość
przezwyciężyła bez trudu.
Nazajutrz po południu miało się odbyć zebranie Stowarzyszenia
Hodowców, zwołane z powodu narastającego napięcia w mieście.
Poszła plotka, że Bergener zamierza zamknąć bank. Nie tyle zamknąć
bank, co ściągnąć wszystkie należności, a tym, którzy nie mieli
gotówki, zająć bydło. Mówiono też, że najmuje zawodowców -
rewolwerowców i zabijaków - żeby strzegli banku przed tymi, którzy
by się chcieli wedrzeć do środka; mieli rozkaz strzelać do każdego,
kto by się na coś podobnego ważył.
Will musiał wyjechać wcześnie, żeby zdążyć do miasta.
- Staraj się nad sobą panować - ostrzegała go Emily trzymając się
strzemienia - i uspokajaj innych. Zwykle rzeczywistą przyczyną
paniki jest strach. Jeśli ludzie zachowają spokój i nikt nie będzie
Bergenerowi groził, to wszystko rozejdzie się po kościach, zobaczysz.
Zbierało się na wiosenną burzę. Wiatr gnał przez korral tumany
kurzu oblepiając Emily spódnicę wokół nóg. W oczach miała kosmyki
włosów i patrząc na Willa mrużyła powieki.
Uśmiechnął się do niej i potrząsnął głową.
- A ty jak zwykle pełna dobrych rad, co, Emily?
- Will, posłuchaj mnie. Ja nie żartuję. Ja wiem. Nie pozwól, żeby
zrobili jakieś głupstwo. Siedźcie cicho i próbujcie to przeczekać.
- A jeśli Bergener rzeczywiście najął rewolwerowców? Jeśli
rzeczywiście zamknął bank?
- Negocjujcie. Nie stawiajcie ultimatów. Zawsze jest możliwość
zawarcia kompromisu.
- Rozumiem cię, Em, ale nie mam pojęcia, czy ludzie będą chcieli
mnie słuchać.
- W każdym razie postaraj się, dobrze? Nachylił się i ucałował ją w
usta.
- Tak bardzo ci na tym zależy, Em?
- Tak, bardzo, Will - odparła żarliwie.
Czekała przez całe wietrzne popołudnie patrząc na napływające z
zachodu czarne chmury. Nakarmiła dzieci i znów czekała. Zaczęło
lać, błyskawice rozdzierały niebo, a grzmoty odbijały się echem od
stojących na straży Grand Valley gór.
Boże, ileż by dała za telefon! Will mógłby przynajmniej zadzwonić
i powiedzieć jej, jak przebiega zebranie.
Ale skąd! Musiała siedzieć, ze zdenerwowania gryząc paznokcie.
Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Will nazwał ją wścibską.
Czyjej wtrącanie się w sprawy Rifle mogło spowodować paradoks?
A może taka miała być kolej rzeczy: że bank Bergenera
zbankrutuje, że Rifle upadnie, a Will Dutcher straci ranczo.
Ale przecież - uświadomiła sobie - w jej czasach Rifle istniało. Było
na mapie i w przewodniku turystycznym. Ktoś je uratował.
Dlaczegóżby nie ona?
Za oknami szalała burza, a ona martwiła się na przemian to o
zebranie, to o Willa - że wraca w taką pogodę. Kiedy podmuchy
wiatru uderzały w okna, chwiał się nawet płomień lampy naftowej.
Wzięła do ręki jedną z książek Mary i usiłowała czytać, ale wkrótce
książka opadła jej na kolana, a Emily dalej czekała zagryzając wargę i
wśród szalejącej burzy nasłuchując kroków Willa na ganku.
Aż wreszcie - doczekała się. Usłyszała jego kroki, skrzypienie
otwieranych drzwi, szum deszczu, grzmot pioruna.
- Will! - wykrzyknęła biegnąc mu na spotkanie. Stał, otulony w
płaszcz, w ociekającym wodą kapeluszu, z kałużą u nóg.
- Will? Nic ci nie jest? Tak się niepokoiłam. Zrobiło się okropnie
późno... Cały jesteś przemoczony. Taka straszna burza.
- Szszsz, uspokój się.
- Zdjął płaszcz i kapelusz i usiadł, żeby ściągnąć buty.
- Czasami masz rzeczywiście za dużo do powiedzenia.
- Pozwól.
- Wzięła od niego mokre rzeczy.
- Jesteś głodny? Zostawiłam ci trochę chili i chleba. Zjesz...?
Przygładził wąsa i strzepnął z palców krople wody.
- Nie teraz, Emily, jestem wykończony.
- Nie masz apetytu? Jadłeś coś w mieście?
- Jedzenie może poczekać. Nie jestem głodny - powiedział
znużonym głosem.
Stała z jego mokrym ubraniem na ręku, bojąc się zapytać, jak było,
lękając się jego odpowiedzi, a jednocześnie pragnąc ją poznać.
Przyglądała mu się, kiedy tak siedział przed nią, przemoczony do
suchej nitki, ledwie żywy, przygnębiony, a ona nie śmiała się
odezwać, mimo że jakiś głos wewnętrzny krzyczał w niej: co się
stało?!
Przejechała ręką po jego mokrych włosach.
- Napiłbym się whisky, Em - powiedział wreszcie.
- Dobrze, chwileczkę.
Wychylił wszystko jednym haustem. Ostrożnie odstawił
szklaneczkę i spojrzał na Emily.
- Wszyscy w mieście zażądali swoich depozytów w złocie - zaczął
zmęczonym głosem.
- Bergener nie przyszedł na zebranie i groził, że zamknie bank.
Szykuje się jakiś wybuch. Tak dłużej być nie może,
- Och, Will...
- Będzie wybuch. A spowoduje go jakiś dureń w gorącej wodzie
kąpany.
- Oparł łokcie na kolanach i schował głowę w dłoniach.
- W tych czasach powinniśmy być jednak mądrzejsi.
Emily wpatrywała się w niego ze ściśniętym sercem, jednocześnie
gorączkowo myśląc. Gdyby tylko mogła coś zrobić, żeby mu pomóc.
Cokolwiek.
- Do diabła - mruknął pod nosem.
- Będzie źle. Gorzej, niż sobie wyobrażasz - pomyślała - ale może. ..
może jednak zdoła to jakoś zmienić.
ROZDZIAŁ 12
Will zamknął drzwi stajni, otarł z potu czoło i szyję, i schylił się,
żeby poklepać Shepa po łbie. Psisko dyszało jak lokomotywa parowa.
Do licha, zapowiadało się upalne lato. Miał jedynie nadzieję, że po
gorącym maju nie nastanie susza. Do tych wszystkich kłopotów
finansowych tylko tego mu jeszcze brakowało.
Po skończonej pracy szedł przez gorące, pełne kurzu podwórze.
Przed barakami kilku mężczyzn zmywało z siebie całodzienny brud.
Za chwilę Will zrobi to samo, może już nawet Emily nagrzała mu
wody. Boże, ależ było gorąco.
Doszedł właśnie do ganku i wycierał buty, kiedy Shep, słysząc
tętent kopyt końskich na drodze dojazdowej do rancza, zaczął ujadać
jak szalony.
- A to co znowu? - Will zaklął pod nosem.
Kiedy jeździec się zbliżył, poznał w nim Johnny'ego McCruddena,
czerwonego na twarzy z wysiłku.
- Panie Dutcher, tata mnie przysłał do pana z wiadomością, że bank
jest zamknięty.
- Oczywiście, Johnny, że jest zamknięty, przecież minęła czwarta.
- Ale bank jest nieczynny.
- Na dobre? - Żołądek podjechał Willowi do gardła.
- Aha. I tata mówi, że musicie się spotkać. Bardzo kiepska sprawa,
mówi tata, w mieście wszyscy powariowali.
- Wyobrażam sobie - mruknął Will. Od czasu tamtego zebrania
spodziewał się najgorszego. Wszyscy się spodziewali, a mimo to
wiadomość wyraźnie Willem wstrząsnęła.
- Powiedz tacie, że przyjadę do szkoły najprędzej, jak tylko będę
mógł. Za godzinę, jasne?
- Jasne, panie Dutcher. Teraz jadę jeszcze do Farleyów, a potem do
domu. Powtórzę tacie.
- Chłopak spiął konia piętami i zniknął w obłokach kurzu.
- O, nie... - Emily zmarszczyła czoło, kiedy powtórzył jej tę
wiadomość.
- Rzeczywiście nieczynny?
- Na to wygląda. - Will ochlapał wodą twarz i szyję i wziął od niej
ręcznik.
- Muszę zaraz jechać do miasta.
- Starał się mówić obojętnym tonem.
- Ludzie się zbierają, żeby omówić sprawę.
Emily usiadła na jego łóżku z wyrazem troski na twarzy.
- To straszne - powiedziała.
- Okropne. Co będzie, Will?
- Nic, Em. Trzeba porozmawiać.
- Ale czy ty nie rozumiesz...
- Emily, nie denerwuj mnie. Daj spokój, to jest męska sprawa.
Odprowadziła go do stajni, kiedy szedł siodłać kobyłę. Nie mogąc
słuchać tego babskiego gadania i nie wiedząc, jak jej zamknąć usta,
przygarnął ją do siebie i zaczął całować. Przez chwilę wyrywała mu
się, a potem uległa, jak zwykle, tuląc się do niego i rozchylając wargi.
Ze zdziwieniem zauważył, jak bardzo go to bierze. Do licha, przecież
powinien być już w drodze. Ale ciało nie słuchało głowy.
Ciężko dysząc odsunął się wreszcie i trzymał ją przez chwilę na
odległość ramienia.
- Em - powiedział - jak długo zamierzasz to ciągnąć?
- Co ciągnąć? - spytała z przymkniętymi oczami i nutą rozmarzenia
w głosie.
- Jak długo zamierzasz ode mnie uciekać? O to mi chodzi. Przecież
wiesz, że oboje...
Ale Emily położyła mu palec na ustach.
- Nie pora teraz, Will, mówiłam ci. Może... może już niedługo.
- A może wcale - mruknął pod nosem, wiedząc, że go słyszy, ale nie
dbając o to.
Mieć Emily tak blisko siebie i nie móc jej posiadać, była to dla
niego tortura. Znacznie większa, niż chciałby to przyznać przed nią
czy nawet przed sobą samym. Wiedział, że Emily ma rację
zachowując ostrożność, i przeklinał siebie za to, że tak bardzo jej
pragnie. A pragnął jej całej, bez reszty
- zarówno ciała, jak i duszy. Wszystko jednak wskazywało na to, że
nie może jej mieć. Była tu, pod jego dachem, na krótko, wypożyczona
mu przez jakieś dziwne zrządzenie losu, ale nie na zawsze, i ta
świadomość spędzała Willowi sen z powiek. Nie pozostawało mu nic
innego, jak się złościć, ale i to nie robiło na Emily wrażenia. Zdawała
się rozumieć jego nastroje, jego zadumę, co jedynie pogłębiało jego
frustrację.
- Będę czekała z kolacją - powiedziała, kiedy ją wreszcie wypuścił z
objęć i dosiadł konia.
- Nie wiem, jak długo to potrwa - odparł krótko.
- Będę czekała z kolacją - powtórzyła.
- Życzę ci powodzenia.
Zawrócił kasztankę, spiął ją ostrogami i pogalopował przed siebie
czując na plecach wzrok Emily jak rozpalone żelazo.
Miasto zastał pod bronią - może ludzie nie powariowali, jak to
określił Johnny, ale kipieli ze złości. Ze złości, ale i ze strachu.
Podobnie zresztą jak i on sam. Chociaż Willa musieliby chyba kołem
łamać, żeby zaczął wykrzykiwać tak jak niektórzy z zebranych.
- Proszę o spokój! - krzyczał Ollie McCrudden waląc młotkiem w
pulpit, tak że aż szyby drżały.
- Czy będzie tu wreszcie cisza?!
- Strzelę w łeb każdemu, kto się odważy zabierać mi, co moje! -
wrzasnął jeden z rozwścieczonych ranczerów.
- Do diabła z ziemią! - krzyknął drugi.
- Wyłamiemy drzwi banku i weźmiemy, co nasze!
- Zlinczować Bergenera! Nie jest lepszy od zwykłego koniokrada!
- Zlinczować go! - ryknęli chórem zebrani.
- Spokój! - krzyczał Ollie.
- Spokój!
I tak dalej i dalej. Will słuchał tego w milczeniu, z nogą założoną na
nogę, z kapeluszem zawieszonym na kolanie.
- Will! - ponad wrzawę wzbił się głos Ollie’ego.
- Will, może byś tu przyszedł i przemówił tym ludziom do
rozsądku?
Zdecydował się, chociaż nienawidził publicznych wystąpień. I bez
tego nie był specjalnie wymowny. Wszedł po stopniach na podium i
odchrząknął.
- Ludzie - zaczął.
- Ludzie, to naprawdę do niczego nie prowadzi. Bądźcie rozsądni.
Run na bank nic nie da, a zlinczowanie Boba jeszcze pogorszy
sytuację. Panowie, mamy rok 1893 i jesteśmy cywilizowanymi...
- Co ź ciebie za tchórz, Dutcher! - wyrwał się ktoś z końca sali.
- Chyba ci ta twoja gospodyni zawróciła w głowie, przyznaj no się!
McCrudden walnął młotkiem z całej siły.
- Zostawcie w spokoju jego gospodynię! - wrzasnął.
- Nie zamierzam obojętnie słuchać takiego gadania, Lonnagan, ani
twojego, ani niczyjego - powiedział Will stalowym głosem.
- Znacie mnie i dobrze wiecie, że nie jestem tchórzem. A jeśli który
nie wierzy, to niech wyjdzie ze mną przed budynek.
- Przeproś go, Lonnagan - odezwał się ktoś z zebranych.
- No, prędzej.
- Przepraszam, Dutcher - mruknął Lonnagan pod nosem.
- Mamy tu poważny problem - podjął Will - i musimy się wspólnie
zastanowić, jak go najlepiej rozwiązać.
- Słuchamy!
Will ponownie odchrząknął.
- Proponuję, żebyśmy poczekali kilka dni. Może przez ten czas Bob
jakoś sobie poradzi i całe to gadanie zda się psu na budę.
- Słyszałem - powiedział Ollie stając koło Willa - że Bergener posłał
do Denver City po jakichś płatnych morderców.
Wśród mężczyzn powstało groźne poruszenie. I oni o tym słyszeli.
- To może być plotka, Ollie - rzekł Will.
- Pewnie, że może.
- Ale wiesz, że nie jest, Dutcher - zawołał Tell Lister.
Will rozejrzał się po rozwścieczonym tłumie.
- Posłuchajcie - próbował przyciągnąć ich uwagę -w dalszym ciągu
twierdzę, że należy poczekać. Gangsterskimi metodami nic nie
osiągniemy. Po pierwsze, możemy porozmawiać z Bobem...
- A po drugie, go powiesić! - zagrzmiał ktoś ze środka sali.
Will poddał się. Uspokoją się wieczorem w domach; w gromadzie
stawali się niebezpieczni. Może każdy z osobna ochłonie i odzyska
zdrowy rozsądek. Ale na razie...
- Panowie! - Will starał się przekrzyczeć tłum.
- Nie wiem, jak wy, ale ja idę do domu. Muszę się przespać z tą
sprawą i mam nadzieję, że wy zrobicie to samo. Proponuję, żebyśmy
zamknęli zebranie.
- Spojrzał na McCruddena.
- Co o tym sądzisz, Ollie?
- Tak, masz rację - odparł Ollie i dodał tak, żeby tylko Will go
słyszał: - Aczkolwiek nie sądzę, żebyśmy długo utrzymali ich w
spokoju.
Will jechał do domu powoli, przygnębiony, znacznie bardziej
zatroskany, niż sam chciał się do tego przyznać. Pamiętał krwawą
wojnę pograniczną z lat osiemdziesiątych. Zastanawiał się, czy znów
cała dolina stanie pod bronią. Miał takie uczucie, jakby obserwował
nadchodzącą gwałtowną, wiosenną burzę, szalejącą nad płaskowyżem
i nie mógł jej powstrzymać.
A do tego wszystkiego jeszcze sprawa Emily. Ludzie wygadują
niestworzone rzeczy. Zacisnął mocniej rękę na cuglach, a kobyła
wyczuwając jego napięcie zaczęła
I rzucać łbem. Will zesztywniał cały na myśl o tych plotkach, o
naruszaniu jego prywatności - jego i Emily.
Nikt nie ma do tego prawa.
Tamtego wieczoru, przy barbecue, Emily wzięła na siebie cały
ciężar ludzkiego strachu i złości, ale teraz Will widział, jak ta fala
zbliża się do niego, jak nad jego głową zbierają się czarne chmury.
Emily i panika srebra, i zamknięcie banku - wszystko razem w jednym
straszliwym ataku niszczycielskiej siły, która zmiecie wszystko, co na
drodze.
Ale zawsze w centrum wydarzeń - Emily. Tak, jakby jej pojawienie
się powodowało te wszystkie kłopoty, i choć przecież Will wiedział,
że tak nie jest.
Czy jednak by z niej zrezygnował? Czy wolałby jej ! w ogóle nie
poznawać? Nie - odpowiedział sobie na to pytanie - nigdy.
Zgodnie z zapowiedzią Emily położyła dzieci spać i czekała na
niego z kolacją. Ale Will nie był głodny. Jadł na siłę, robiąc dobrą
minę do złej gry i uśmiechając się blado, kiedy do niego mówiła,
szczęśliwy, że go o nic nie wypytuje. Ona i tak wie - pomyślał. Nic się
nie da ukryć przed tą piekielną babą. Zawsze wiedziała.
Nazajutrz ranek wstał czysty i pogodny, słońce złociło odległe
szczyty gór i Will pomyślał, że może jednak sprawy nie wyglądają tak
źle, jak mu się wczoraj wydawało. Może spotkają się z Bobem w
mniejszej grupie i jakoś dojdą do porozumienia. Jasne. Problem
polegał tylko na tym, że Bob mógł rzeczywiście posłać do Denver po
pomoc. Will miał nadzieję, że nie. Bo gdyby Bob popełnił to
głupstwo, na ulicach Rifle z pewnością polałaby się krew.
Zjadł z dziećmi śniadanie, z rozbawieniem słuchając ich opowieści
o wakacjach.
- Ja tam nie wracam jesienią do szkoły - oznajmił Jesse.
- Dosyć mam tej arytmetyki.
- Jesteś głupi - powiedział Burkę polewając sobie chleb miodem.
- Obaj jesteście głupi - podsumowała Mary zadzierając nosa.
AEmily? Śniadanie stało na stole, a jej nigdzie nie było widać.
Kiedy ją wreszcie Will znalazł - ciągnącą przez podwórko jakieś
dziwne urządzenie - ofuknęła go ostro, kazała nie wsadzać nosa w nie
swoje sprawy i iść w pole.
- Uciekaj stąd! - krzyknęła.
- Wieczorem wszystko zobaczysz. Uciekaj!
Był to kolejny upalny dzień; dopiero po lunchu napłynęły chmury i
zrobiło się trochę chłodniej. Ale o czwartej Will wrócił do domu
spocony i zmordowany. Cały czas myślał o swojej ziemi i stadzie
- jeśli sprawy pójdą źle, może to wszystko stracić. A Emily? Gdyby
mu trzy miesiące temu ktoś powiedział, że będzie wzdychał do jakiejś
kobiety, nazwałby go kłamcą i durniem.
Wyszczotkował kobyłę, wypuścił ją i poklepawszy po szyi zamknął
bramę. Mięśnie klaczy zareagowały żywo na znajomy dotyk.
Idąc z Shepem u nóg w stronę domu przez nagrzane słońcem
podwórko, jak zwykle myślał o Emily.
Co za piekielna baba. Nieźle mu zalazła za skórę. Jakby miał mało
kłopotów. Ale kiedy sobie wyobraził, że mogłaby odejść... nie, to
byłoby jeszcze gorsze. Na samą myśl o tym coś go ściskało w środku,
odczuwał bolesną pustkę.
A gdyby tak została... gdyby została, starałby się dać jej szczęście,
zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby ją zatrzymać. Nigdy nie
przypuszczał, że mógłby żywić podobne uczucia do kobiety, ale był to
fakt bezsporny. Problem polegał na tym, że z jego dobrych intencji
niewiele wychodziło.
Emily Jacoby go nie chciała.
Stale powtarzała, że wyjedzie - ale kiedy i dokąd? Czy wróci do
tamtego mężczyzny do Filadelfii?
To jasne, że zrobi wszystko, żeby ją przy sobie zatrzymać, poza
jednym: nie będzie się płaszczył. Nie, już więcej nie zamierza błagać.
Mężczyzna ma swoją godność i jeśli ją straci, nie zechce go żadna
kobietą zwłaszcza taka jak Emily. Oczywiście da sobie bez niej radę,
ale będzie cierpiał jak wszyscy diabli. A dzieciaki - dla nich też
byłoby to bardzo bolesne, chociaż przecież i one jakoś przeżyją.
Związane z nią kłopoty zdawały się nie mieć znaczenia. Jej ucieczka
do Denver City, jej gadanie, jej dziwne zwyczaje, jej inność. I to, co o
niej mówili ludzie, jak choćby Lonnagan wczoraj. Trzeba mieć źle w
głowie, żeby szukać guza z taką kobietą jak Emily. A jednak, kiedy
byli sami, wszystko to stawało się nieważne.
Do licha, przecież ta kobieta wywróciła jego życie do góry nogami.
Ani na chwilę nie przestawał o niej myśleć. Dręczyła go,
denerwowała, fascynowała...
- Och, Will! - wykrzyknęła Emily, kiedy wszedł do kuchni.
- Działa!
- Uhm. Co takiego działa?
- Mój wynalazek, głuptasie. Jestem wynalazczynią!
- No, to pokaż - powiedział obdarzając ją jednym ze swoich
powściągliwych uśmiechów.
Wynalazek Emily - czy też może magiczna machina - był
najdziwniejszą rzeczą, jaką Will kiedykolwiek widział. Emily, wraz z
dziećmi i Antoniem, pracowała nad nim już od kilku tygodni. Było to
coś wielkiego i ciężkiego - kupa żelastwa i rurek - umieszczonego na
zewnątrz domu przy ścianie od strony kuchni. Pod brzydkim,
walcowatym urządzeniem znajdował się stary piec przeniesiony z
domu brata Willa. Jedna rura wpuszczona była w mur, druga do
studni.
- Co do diaska... - zaczął Will podparłszy się pod boki.
Dzieci zachichotały.
- Podgrzewacz do wody - wyjaśniła Emily, dosłownie szalejąc z
radości.
- Pompujesz wodę w zlewie i w wannie! Antonio nawet znalazł u
kowala odpowiednie zawory i...
- Ale po co to wszystko? - spytał Will w osłupieniu.
- Już ci mówiłam. Do ciepłej wody. Przez okrągły rok masz ciepłą
wodę z automatu! A myślę, że gdybyś zbierał łupki bitumiczne, to
podgrzewanie wody praktycznie nic by cię nie kosztowało. - Emily,
rozpromieniona, strzeliła z palców.
- I Will Dutcher będzie pierwszy, który tego spróbuje!
- O, co to, to nie... - Will ściągnął brwi.
Przez cały wieczór, z kosmykami złotych włosów, które wymykały
się spod szpilek, Emily pracowała niestrudzenie, choć radośnie.
Kąpali się wszyscy - z wyjątkiem Antonia, który brał kąpiel raz na
miesiąc, czy potrzebował, czy nie - a Emily tak była zachwycona
swoim wynalazkiem, że wreszcie Will zapytał:
- Zadowolona jesteś z siebie, prawda?
Oczywiście, że w eleganckich katalogach oglądał podobne
urządzenia, sam jednak nie widział zastosowania dla czegoś
podobnego. W każdym razie, kiedy Emily zapowiedziała, że wystąpi
o patent, nie odezwał się słowem.
Siedzieli na ganku, w chłodnym wieczornym powietrzu niósł się
zapach kwitnących jabłoni, a dzieci bawiły się w berka koło korralu.
- Tak - powiedziała Emily bujając się w swoim ulubionym fotelu.
- Mogłabym właściwie opatentować ten wynalazek. A potem,
gdybyśmy zbudowali drogę do Płonącej Góry i zaczęli wydobywać
iłołupek, to mogłabym nawet sprzedawać... - Przechyliła głowę.
- Will, czy ty mnie słuchasz?
W istocie Will nie słuchał. Na początku nastrój radości wywołany
wynalazkiem jakoś mu się udzielił, ale teraz, no cóż, teraz czas był
pomyśleć o poważniejszych sprawach. Jak choćby o tym, czy Bob
Bergener rzeczywiście najął płatnych rewolwerowców. Will? - Glos
Emily wyrwał go z zamyślenia.
- Powiedz mi, co się stało. Od wczoraj po południu, kiedy
pojechałeś, do miasta jesteś taki... jakiś nieobecny. Nawet... nawet nie
pocałowałeś mnie na dobranoc - wyszeptała.
- Proszę cię.
Ale Will tylko wziął ją za rękę i dalej spoglądał na ranczo, na swoje
ranczo.
Atmosfera w mieście była taka, jak ją Will opisał - pełna napięcia.
Emily ze zdziwieniem stwierdziła, że nawet pani Tatę ze Składu
Handlowego była zbyt tym zaabsorbowana, żeby tego sobotniego
ranka pokazywać jej swoje fochy.
Z Glenwood Springs przyszła bowiem telegraficzna wiadomość, że
pociągiem o godzinie 12.33 jadą do Rifle rewolwerowcy.
- Czy to będzie wszystko, panno Jacoby? - spytała pakując Emily
pudło z zakupami.
- Tak, dziękuję - powiedziała sztywno Emily, aż nazbyt dobrze
pamiętając przykrości, jakich doznała od niej wtedy na zabawie.
- Czy niczego już więcej nie potrzebujesz, kochanie? Koronki do
sukienek dla lalki? Guziczków?
- Zwróciła się do Mary.
- Nic, panno Emily.
- Pani Tatę wręczyła małej lizaka. Mary zaczęła ciągnąć Emily za
rękę.
- Chodźmy do kowala po wujka Willa. Chciałabym zobaczyć tych
złych ludzi z pociągu. Pospieszmy się.
Emily nie była przekonana, czy rzeczywiście dzieci powinny jechać
w tej chwili na dworzec, chociaż wyraźnie całe miasto szykowało się
na to wydarzenie. Jak na miejsce, w którym nie było telefonów,
wiadomości rozchodziły się tutaj lotem błyskawicy. Nie minęły dwie
godziny, jak nadszedł telegram z Glenwood. Na ulicach gwarno było i
tłoczno i wszyscy razem - ranczerzy, farmerzy i biznesmeni - spieszyli
na stację kolejową.
- Chodźmy - Mary nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie pójdą do
kowala.
W kuźni zastali Willa i chłopców czekających, aż pan Crowley
skończy reperować jeden z resorów bryczki. I nawet Jesse i Burkę,
którzy nie mieli zielonego pojęcia, dlaczego wszyscy spieszą na
pociąg, dosłownie umierali z ciekawości.
- Zupełnie jakby do miasta przyjechał cyrk - powiedział Will do
Emily, marszcząc czoło.
- Jedźmy do domu - zaproponowała.
- Boję się, że może być niebezpiecznie, Will. Chodzi mi o dzieci i w
ogóle...Ale Will potrząsnął głową.
- Po pierwsze od patrzenia nic się dzieciom nie stanie. Muszą się
uczyć, kiedyś przecież dorosną.
- A po drugie?
- Ja bym w żadnym razie nie chciał tego stracić.
Na stacji panował tłok. Mężczyźni spoglądali na zegarki, kobiety i
dzieci wytężały wzrok wpatrując się w tory kolejowe. Koło zagrody
dla bydła stały powozy i bryczki, tarasując drogę tam, gdzie miano
rozładowywać zwierzęta.
- To jest ZOO, Will - powiedziała Emily ciągnąc go za rękaw.
- Uważam, że powinniśmy stąd iść. Jeżeli wybuchną jakieś
zamieszki...
- Nie będzie żadnych zamieszek - odezwał się zza ich pleców Ollie
McCrudden.
- W każdym razie nie dzisiaj. Nie wcześniej, aż rewolwerowcy
Boba staną przed bankiem albo spróbują zająć czyjeś stado. Wtedy
rzeczywiście może być gorąco.
- Amen - zakończył ponuro Will.
- Z tego, co słyszę, Bob Bergener jest durniem - powiedziała Emily
i Will posłał jej znaczące spojrzenie.
Usłyszeli gwizd lokomotywy na długo przedtem, nim pociąg wziął
zakręt i ukazał się oczom zgromadzonych. Ludzie ruszyli do przodu,
rozstępując się, żeby lepiej widzieć rewolwerowców. Emily trzymała
dzieci przy sobie, besztając je, ilekroć próbowały wysunąć sie przed
tłum. Will posadził sobie Burke'a na ramionach, żeby mały lepiej
widział.
- Dzidziuś, dzidziuś - przekomarzał się z bratem Jesse, wspinając
się na palce.
Pociąg szarpnął i zatrzymał się, ciągnąc za sobą smugę dymu.
Rozległy się jeszcze dwa gwizdki oznajmiające jego przybycie i
zebrani wokół ludzie wstrzymali oddech.
- Czy rzeczywiście myślisz, że tym pociągiem przyjechali
rewolwerowcy? - spytała Emily, która jakoś nie mogła się
przystosować do realiów westernowego życia.
- Gdyby mieli nie przyjechać, to przecież nie dostalibyśmy
wiadomości od zawiadowcy stacji Glenwood - odparł Will patrząc,
jak pociąg wjeżdża na stację.
Pierwszy wysiadł konduktor mocując stopnie dła pasażerów.
Następnie poprzez obłok pary zobaczyli dwie kobiety z dziećmi, kilku
mężczyzn, a wśród nich paru z siodłami, wyglądających na
kowbojów. I jeszcze dwie kobiety. I młodego mężczyznę z żoną
niosącą na ręku niemowlę...
Ale oczy wszystkich w dalszym ciągu spoczywały na wagonach
pasażerskich. Po chwili, kiedy wydawało się, że już nikt więcej nie
wysiądzie, przez tłum przeszedł nerwowy pomruk. A może... może -
pomyślała Emily
- żadni rewolwerowcy nie przyjechali tym pociągiem...
- Nagle serce skoczyło jej do gardła.
- O, jest jeden!
Nie ma mowy, żeby się pomyliła. Mężczyzna przez chwilę stał w
drzwiach wagonu, ogarniając wzrokiem tłum, a jego cienkie usta,
wykrzywione w cynicznym uśmieszku, wyglądały jak szrama.
Chociaż otaczała go atmosfera grozy, wyglądał na dandysa w stylu
dawnego Zachodu. Ciemnowłosy, sądząc na oko niespełna
czterdziestoletni mężczyzna, był wysoki, szczupły i ubrany na czarno.
Miał na sobie czarną marynarkę, kamizelkę, czarne spodnie i buty, i
czarny stetson złowieszczo naciśnięty na czoło. Głęboko osadzone,
przenikliwe oczy od niechcenia przesuwały się po tłumie. Uwagi
Emily nie uszły dwa wysadzane macicą perłową kolty u jego boków.
Ujęła dłoń Mary w swoją rękę i ścisnęła.
Tuż za nim ukazał się drugi mężczyzna, bliźniaczo podobny do
pierwszego, tyle że młodszy i jasnowłosy. Jeden po drugim,
obładowani niebezpiecznymi zabawkami najemnicy Bergenera,
wysiadali na peron w obłokach pary. Tłum rozstąpił się w milczeniu,
żeby ich przepuścić.
Najróżniejszego wieku i budowy, jedno mieli wspólne: zimny,
pozbawiony wyrazu wzrok mordercy.
- Naliczyłem dwunastu - zwrócił się do Ollie’ego Will.
- Bergener chyba rzeczywiście spodziewa się powstania.
- I słusznie - odparł Ollie nie spuszczając mężczyzn z oka.
Tłum prawie cały czas milczał - wszystkie głowy były zwrócone ku
armii rewolwerowców idących peronem w stronę bydlęcych
wagonów.
Emily, w której głowie kłębiło się od myśli, również ich
obserwowała. Nie, to niemożliwe - powtarzała sobie - to wszystko nie
dzieje się naprawdę. To scena z jakiegoś filmu, na miłość boską, to nie
jest rzeczywistość. Lada chwila ukaże się Billy Kid*
3
w swoim starym
ubraniu, wiszącym na jego chudej postaci jak worek, z twarzą
dziecinną i ze śmiercionośną bronią u boku.
Tłum ruszył peronem za płatnymi mordercami, powoli, w pełnej
oczekiwania ciszy. Emily trzymając dzieci za ręce szła za Willem.
- Dokąd oni idą? - wyszeptała.
- Podejrzewam, że idą do bydlęcego wagonu odebrać swoje konie.
- Zatrzymał się, odwrócił do niej i dodał uspokajająco:
- Nie bój się, Emily, to tylko ludzie.
Kilku spośród idących szeregiem miało przerzucone przez ramię
strzelby. Para w dalszym ciągu z sykiem uchodziła z lokomotywy i
snuła się po peronie wilgotna i pachnąca metalicznie, chwilami
przesłaniając Emily widok. Ale kiedy się rozwiewała, zawsze tkwili w
miejscu - najemni mordercy czekający na swoje konie.
Tłum przerzedził się nieco, ale Will nie zamierzał odejść. Emily
chętnie by już wróciła do domu, ale wiedziała, że byłby na nią zły.
3
* Billy the Kid - przezwisko Williama H. Bonneya (1859-1881), znanego na Dzikim Zachodzie
awanturnika, koniokrada i mordercy. (Przyp. tłum.)
Nie należał do tych, którzy tchórzą w obliczu niebezpieczeństwa. Nie,
tacy jak on zostawali zawsze do końca.
- Posłuchajcie - odezwał się Ollie.
- Ja idę do szkoły. Trzeba się wspólnie zastanowić co dalej.
Przyjdziesz tam do nas, Will?
- Przyjdę - odparł Will, ale jego wzrok w dalszym ciągu utkwiony
był w dwunastu mężczyznach, którzy właśnie prowadzali swoje konie
po drewnianej rampie. Słychać było głuchy stukot kopyt, a na widok
drgających nerwowo końskich zadów ludzie pierzchali na boki.
- Rany - powiedział Jesse uwalniając rękę z dłoni miły.
- Widzicie te wielkie spluwy u tego wysokiego?
- Och - wzdrygnęła się Maryja się boję.
- Ja też - szepnęła Emily.
Will natomiast w najmniejszym nawet stopniu nie roił wrażenia
przestraszonego. Patrzył spokojnie, jak mężczyźni ze swymi końmi,
jeden po drugim, ruszają stronę miasta. Will nie ustępuje pola, o nie,
nie ustąpił nawet z drogi, gdy jeden z mężczyzn jechał prosto na
niego. Uchylił tylko przed nim kapelusza i uśmiechnął się chłodno.
- Co ty robisz? - szepnęła mu do ucha Emily.
- To nasze miasto, Em - odparł - i ktoś musi dać im do zrozumienia.
Przed szkołą kobiety i dzieci zostały odesłane do bryczek i
dwukółek, mężczyźni zaś, z ponurymi twarzami chodzili do środka.
- Czy możemy jechać? - spytała siedząca już bryczce Mary.
- Jeszcze nie - odparła Emily - ale to nie potrwa długo.
- Ze swojego miejsca widziała, jak rewolwerowcy zbierają się przed
bankiem. Wydawało jej się nawet, e widzi, jak Bob Bergener
podjeżdża swoim eleganckim czarnym powozikiem. Kombinuje -
pomyślała. Nie miał odwagi spotkać swoich bandziorów na stacji, bał
się tłumu. A teraz w ich obecności zgrywa ważniaka.
Od czasu do czasu słychać było dochodzące z budynku szkolnego
głosy - nabrzmiałe paniką, podniesione głosy podenerwowanych
łudzi.
- Według mnie musimy to z nimi załatwić już, zaraz, od ręki.
- Ludzie, w tym banku jest nasze złoto i mamy do niego święte
prawo.
- Proszę o spokój! - Głos Ollie’ego z trudem przebijał się przez
wrzawę.
Boże, jakżeż marzyła o tym, żeby wejść między nich i wyjaśnić im
wszystkim, powiedzieć, że jest tylko jeden sposób na uratowanie
miasta: rozpocząć negocjacje z Bergenerem i obiecać mu, że jeśli
otworzy bank, to ludzie nie zaczną wycofywać swoich depozytów.
Ale przecież by jej nie usłuchali. Gorzej - ukamienowaliby ją, gdyby
tylko otworzyła usta. Ale była jeszcze szansa, chociaż niewielka.
Gdyby zdołała wyperswadować Willowi, żeby przemówił do nich w
tym duchu...
Emily wraz z innymi kobietami czekała w napięciu, że lada chwila
otworzą się drzwi budynku szkolnego i mężczyźni, z bronią gotową
do strzału, wysypią się na ulicę. Ledwie zdawała sobie sprawę z
wrogich spojrzeń niektórych kobiet. Znacznie ważniejsze było dla niej
bezpieczeństwo Willa. Nie może tego zrobić, nie będzie na tyle ślepy,
żeby się przyłączyć do tłumu.
Starając się nad sobą panować, wyjaśniała dzieciom sytuację
najlepiej jak potrafiła.
- Czy wujek Will będzie walczył z tymi ludźmi? -zapytał Jesse
kręcąc się niespokojnie na siedzeniu.
- Ależ skąd - odpowiedziała Emilły, w której głosie więcej było
pewności, niż jej faktycznie odczuwała.
Wreszcie ranczerzy zaczęli wychodzić z zebrania, burcząc pod
nosem i odgrażając się. Była wokół nich prawie namacalna aura
strachu i gniewu. Jak jeden mąż poszli pod bank stawić czoło
rewolwerowcom. Stali, nieruchomi jak posągi, ale drżący z
niepewności i wyczekiwania, wpatrzeni w grupę czarno odzianych
mężczyzn zgromadzonych wokół Bergenera.
Przybysze musieli wyczuć napięcie. Świadomi wrogich spojrzeń
gospodarzy, jeden po drugim podnosili wzrok, wyzywająco patrząc im
w oczy.
- Nie - szepnęła Emily do siebie - nie.
Czas wlókł się niemiłosiernie; kobiety wstrzymywały oddech,
mężczyźni z trudem hamowali wybuch.
Nagle powstał jakiś ruch i nastąpiła jakby minimalna zmiana
nastroju. Emily usłyszała stłumione głosy i w perspektywie ulicy
zobaczyła, jak Bergener otwiera drzwi banku i wpuszcza do środka
swoich bandziorów. Przeniosła wzrok na ranczerów. Trwali w
bezruchu, napięci, wyczekujący.
Jeden po drugim czarno odziani mężczyźni znikali wewnątrz banku,
a kiedy drzwi się za nimi zamknęły, na ulicy pozostał tylko obłok
kurzu wzniecony podmuchem gorącego wiatru.
Z zebranego przed szkołą tłumu wyrwało się podobne do jęku
westchnienie, a potem zaczął się ruch, słychać było głosy, najpierw
ciche, potem coraz głośniejsze,
w miarę jak mężczyźni
odreagowywali pierwszą konfrontację z wrogiem.
Emily odprężyła się, odetchnęła głęboko. Jeszcze przed chwilą
wszystko wisiało na włosku.
Tego dnia szła spać bardzo nieszczęśliwa. Przez całe popołudnie
Will prawie się do niej nie odżywał.
Był bardzo napięty - obawiał się, że Bergener rozpuści swoich ludzi
po całej okolicy, żeby zajmowali stada, plądrowali obejścia.
O siódmej wieczorem pojechał porozstawiać swoich ludzi na noc w
różnych punktach rancza.
- Kiedy wrócisz? - spytała go Emily, kiedy się spotkali w stajni.
- Nie wiem dokładnie.
- Było to wszystko, co miał jej do powiedzenia. Wskoczył lekko na
konia i tyle go widziała. Zobaczyła jeszcze czarno-białą plamkę
towarzyszącego mu nieodłącznie Shepa.
Leżała w łóżku modląc się, żeby nikogo w Rifle, a w szczególności
Willa, nie spotkało nic złego. Bo gdyby mu się coś stało...
Było dobrze po północy, kiedy zastukał do jej drzwi.
- Nie śpisz, Emily? - usłyszała jego stłumiony głos. Serce zaczęło
tłuc się w jej piersi jak ptak.
- Nie, nie śpię, Will, wejdź.
- Przyciągnęła go do siebie, na łóżko, i tuliła czule jego długie,
potężne ciało pachnące kurzem, krzewami bylicy, jego własną
męskością.
Objął ją powoli swoim potężnym ramieniem i dotknął ustami jej
warg. Głodna jego miłości, nienasycona, poczuła falę rozkosznego
gorąca.
- Och, Em - wyszeptał.
- Tak bardzo mi jesteś potrzebna.
- Pieścił jej gładkie biodra, płaski brzuch i pełną pierś, aż całe ciało
Emily wezbrało pożądaniem. Nagle zesztywniała.
- Will - wyszeptała zdyszana.
- Ja... my nie możemy. Usiadł raptownie w świetle księżyca,
nerwowo przeczesując palcami swoje gęste włosy.
- Will - wyszeptała.
- Przepraszam cię, ale ja nie mogę zajść w ciążę. Po prostu nie
mogę. Nie rób nam tego.
- Ale kiedy ja chcę, żebyś zaszła w ciążę - jęknął.
- Może wtedy pozwolisz mi sprowadzić księdza.
- Ja... ja nie mogę - powtórzyła odwracając wzrok. Przez chwilę
patrzył na nią spode łba, jakby z nienawiścią. Następnie wstał i
nacisnął kapelusz głęboko na czoło.
- Niech ci będzie - powiedział szorstko.
- Ja w każdym razie muszę iść. Życzę ci miłych snów, moja damo.
- To rzekłszy wyszedł, trochę zbyt mocno zamykając za sobą drzwi.
Emily z trudem powstrzymała łzy. Wiedziała, że płacz nic tu nie da.
Musi zebrać siły. Musi jakoś Willowi pomóc. Dziś, bardziej niż
kiedykolwiek, miała świadomość tego, że jej pobyt w Grand Yalley, u
jego boku, ma się ku końcowi. Już dłużej nie mogą się tak nawzajem
dręczyć. Ale zanim stąd wyjedzie, zanim go opuści i znajdzie drogę
powrotu do swojego świata, musi mieć pewność, że Will i dzieci są
bezpieczni.
Tak, musi zebrać siły i wreszcie opuścić tego surowego mężczyznę,
którego tak bardzo pokochała.
ROZDZIAŁ 13
Will zbliżał się do domu powoli, perspektywa spotkania z Emily nie
wydawała mu się zachęcająca. Wieści z miasta były niedobre i Will
wiedział, że znów zaczną się pytania, którymi w końcu wszystko z
niego wyciągnie. Nie miała do tego prawa, a jednak to robiła. Cała
Emily.
Zsiadł z konia przed stajnią, rozsiodłał i napoił kobyłę, odwlekając
w ten sposób o kilka minut to, co i tak było nieuniknione.
- No, dobra - mruknął do siebie, wierzchem dłoni zsuwając kapelusz
na tył głowy.
- Czas stawić czoło najgorszemu.
Kiedy otworzył drzwi do kuchni, Emily, zarumieniona od żaru,
wyjmowała właśnie coś z pieca. Miała na sobie starą granatową
spódnicę i bluzkę w paski, której nie widział. W kuchni panował upał,
więc podwinęła rękawy i rozpięła kołnierzyk. Było w niej coś
szczególnego, jakiś niepowtarzalny wdzięk i na samą myśl o tym, że
miałaby go opuścić, Will poczuł się, jakby mu ktoś wbijał nóż w
serce. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale ta świadomość wisiała między
nimi w powietrzu jak chmura gradowa. Prędzej czy później Emily
wyjedzie.
Wyprostowała się i uśmiechnęła do niego.
- O, jesteś, przyszedłeś akurat w samą porę na ciastka z owocami.
Spotkanie z Emily podziałało na niego jak zwykle: jakby zobaczył
wschodzące słońce - taka była piękna, promienna, życiodajna. Robił,
co mógł, żeby powściągnąć w sobie te reakcje, do których nigdy by
się przed nikim nie przyznał - ilekroć jednak ją widział, odczuwał
radosne podniecenie, wdzięczność.
- Udany miałeś dzień? - zapytała.
Mruknął coś pod nosem i rzucił kapelusz na stół.
- A, już wiem, jaki miałeś dzień, rozumiem.
- Emily...
- Masz tu szklankę wody, napij się, siadaj i opowiadaj.
Westchnął, ale usiadł. Woda była chłodna, kryształowo czysta i
Emily czekała z założonymi rękami, aż Will wypije.
- No więc?
- Nic się nie zmieniło. Tamci stoją pod bankiem na zmianę,
Bergenera nie widać. Mówią, że postawił McCruddenowi ultimatum:
albo mu Ollie zapłaci na poczet pożyczki tysiąc dolarów albo
Bergener zajmie mu stado. Ollie ma największe zadłużenie z nas
wszystkich, dlatego poszedł na pierwszy ogień.
- Tysiąc dolarów? - zdziwiła się Emily.
- A czy Ollie ma tyle gotówki?
- Skąd. Nikt z nas nie ma. I Bergener świetnie o tym wie.
- No i co będzie? Przejechał ręką po włosach.
- Niech mnie licho, jeśli wiem. Nic dobrego.
- Och, Will.
- Usiadła naprzeciwko niego i położyła rękę na jego dłoni.
- A może... może mógłbyś porozmawiać z Bergenerem.
Ponegocjować z nim. Przecież to leży w jego interesie, żeby wam,
ranczerom, wiodło się dobrze, nie uważasz?
- Coś ci powiem, Emily. Bergener nie będzie chciał ze mną
rozmawiać. Okopał się w swoim banku i nikt mu nic nie zrobi, bo
dostanie kulę w łeb. Już za późno na rozmowy.
- To niemożliwe. Musi być jakaś rada.
- A w tej twojej ważnej szkole nie uczyli was, co robić w takich
sytuacjach? - zapytał uszczypliwie.
- Uczyli nas sztuki negocjacji - odpowiedziała wolno.
- Obawiam się, że jedyne negocjacje, o jakich może być tutaj mowa,
odbędą się z bronią w ręku.
Kiedy się to wreszcie stało - pomyślał później Will - nie poczuł się
specjalnie zaskoczony. Była pełnia lata, ciepły słoneczny dzień i
błękitne bezchmurne niebo, kiedy Tell Lister zawitał z ważnymi
wiadomościami.
- Zajmują pięćset sztuk bydła ze stada McCruddena - powiedział - i
wywożą.
- Zaraz tam jadę - rzekł ponuro Will.
Wszedł do domu i ruszył prosto do biurka. Z szuflady wyjął kolta i
olstro.
- Co ty robisz? - spytała Emily.
- Jadę do McCruddena. Bandziory Bergenera zajmują mu bydło -
odparł krótko.
- Will, ale... broń? Ja cię nigdy nie widziałam z bronią - rzekła
Emily z szeroko otwartymi oczyma.
- Od lat nie potrzebowałem broni, a teraz potrzebuję.
- Ale... ale co zamierzasz zrobić?
- Bronić McCruddena.
- O Boże, Will, to znaczy, że będzie strzelanina? Och, nie, nie
możesz tego zrobić... to nie rozwiąże problemu. Nie w ten sposób,
Will!
- Daj spokój, Emily, mężczyzna robi to, co musi.
Obrócił bęben kolta, a następnie z pudełka w szufladzie wyjął garść
nabojów i jedną po drugiej załadował wszystkie komory. Czuł na
sobie pełen niepokoju wzrok Emily, która w napięciu patrzyła, jak
przypina sobie olstro, wkłada do niego sześciostrzałowego kolta, a
następnie kilkakrotnie wyjmuje i wkłada broń, by zmiękczyć
zesztywniała od długiego nieużywania skórę.,
- Trzeba by ją nasmarować - mruknął pod nosem.
- Nie, ja w to nie wierzę - powiedziała przerażona Emily. Położyła
mu rękę na ramieniu usiłując go powstrzymać.
- Proszę cię, nie idź. A jeśli... jeśli...
Ale Will strząsnął jej rękę.
- Do zobaczenia i uważaj na malców - rzucił szorstko.
- O Boże, Will...
- Muszę iść, Emily.
Przed obejściem McCruddena zebrała się grupa ranczerów,
gniewnych, przestraszonych łudzi, z których każdy miał u pasa
sześciostrzałowy rewolwer i strzelbę przytroczoną do siodła.
- Są tam, w zachodniej części mojego rancza - powiedział
McCmdden.
- Żeby się dostać do miasta, będą musieli tędy przejeżdżać.
- Proponuję, żebyśmy wyjechali im naprzeciw i kładli trupem
jednego po drugim - powiedział ktoś twardo.
- To oduczy Bergenera igrania z nami.
- Trzeba poczekać do wieczora i wtedy dać im nauczkę.
- Spokojnie, panowie - odezwał się Will.
- Musimy być rozsądni. Jeżeli prawo jest po stronie Bergenera,
jeżeli ma papiery, które mówią, że może zająć bydło McCruddena, to
nic mu nie możemy zrobić. Sprowadzi na nas szeryfa z Glenwood.
- Do diabła z papierami! - ryknął Martinson.
- Ja mu nie pozwolę zająć mojego stada - powiedział McCrudden.
- Do diabła, proponowałem mu dwieście dolarów w złocie. Czego
ten człowiek chce więcej? Krwi?
W oddali dostrzegli obłok kurzu wzniecony przez gnane w ich
stronę stado; słychać było ryk bydła i głuchy stukot tysięcy kopyt.
Mężczyźni zamilkli na chwilę, próbując ocenić sytuację.
- Zrobimy zasadzkę - rzekł ponuro Dashel George przerywając
ciszę.
- Nie, najpierw musimy z nimi porozmawiać - powiedział Will.
- Co z tobą, Dutcher? Łamiesz się? - szydził Thad Wooderson.
Will puścił tę uwagę mimo uszu. Jadący przodem bandzior zbliżył
się do nich krótkim galopem.
- Hej - powiedział - może byście tak zeszli z drogi, co? Za chwilę
będziemy tędy pędzili stado.
- Nie byłbym tego taki pewien - warknął Ollie McCrudden.
- Poczekaj tu, Ollie - powiedział Will, po czym zwrócił się do
mężczyzny: - Czy zajmujecie to bydło z mocy prawa?
- Bergener ma nakaz sądowy - wyjaśnił mężczyzna, niespokojnie
strzelając ciemnymi oczyma od jednego do drugiego ze
zgromadzonych przed nim ranczerów.
- Czy mogę go zobaczyć? - zapytał Will.
- Ja go nie mam. Bergener trzyma papiery. Ale to, co robimy, jest
legalne i powtarzam: zaraz będziemy tędy pędzić stado.
- Coś wam powiem, ludzie - zaczął Will, żeby rozładować napięcie.
- Poczekajmy, aż pan McCrudden zobaczy nakaz sądowy. Jak dotąd,
mamy tylko twoje słowo.
- A co, wątpicie w moje słowo? - zapytał chłodno rewolwerowiec.
- To nie jest twoja ziemia i myślę, że będzie o niebo lepiej, jeśli
wszyscy tutaj zobaczymy te papiery. Poślij kogoś do miasta, a my tu
zaczekamy.
- Mam polecenie przygnać na stację kolejową pięćset sztuk bydła i
zamierzam je wypełnić - odparł mężczyzna.
- Na twoim miejscu nie próbowałbym w tym przeszkadzać.
- Kto tak powiedział? - zapytał Ollie, pod którym koń tańczył
niespokojnie.
- Ja tak powiedziałem - odparł zimno intruz.
- A teraz przepraszam partów.
- Z tymi słowy nawrócił konia w stronę wolno zbliżającego się
stada.
- Nie zamierzam mu na to pozwolić - mruknął pod nosem Ollie.
- A wy co, panowie, jesteście ze mną? Po mnie przyjdzie kolej na
was.
Rozległy się krzyki:
- No jasne, że przyjdzie! - Słychać było przekleństwa, pomruki i
nerwowe szarpanie się kilkunastu koni. Napięcie było niemal
dotykalne.
Will żałował, że nie zna prawdy. Gdyby Bergener miał rzeczywiście
nakaz sądowy... Ale facet może kłamać, a wtedy trzeba bronić stada
McCruddena do ostatniej kropli krwi. Poza tym zachowanie
mężczyzny nie usposabiało przyjaźnie; nie było czasu, żeby siedzieć z
założonymi rękami i patrzeć, jak inni mężczyźni, z groźnie
ściągniętymi brwiami, zbliżają się już do nadciągającego bydła.
Widać je było, jak stąpa ciężko, sunąc nieubłaganie, a po obu
stronach stada jadą grupki mężczyzn z chustami na twarzach.
McCrudden spiął konia, wyciągnął broń i wymachując nią w
powietrzu zaczął wykrzykiwać coś, czego Will nie był w stanie
zrozumieć. Nagle pojął: Ollie zamierza wywołać popłoch wśród bydła
- za chwilę będzie tu piekło. Niegtupio, panie McCrudden - pomyślał,
sam spinając konia i ruszając galopem. Przynajmniej w ten sposób
zyskamy czas, żeby sprawdzić, czy Bergener rzeczywiście działa
zgodnie z prawem.
Rozległy się strzały i ludzie pognali za Olliem prosto na stado.
Zwierzęta zwolniły, jakby się zawahały, pierwsza linia się załamała; z
tyłu dochodziło porykiwanie. Tak, to powinno pomóc...
W powstałej wrzawie, w obłokach kurzu i huku strzałów Will nie
widział, kto wycelował w Ollie'ego i pociągnął za spust. W jednej
chwili McCrudden galopował strzelając z kolta i wykrzykując, a już w
następnej zsuwał się z siodła z czerwoną plamą na piersi.
Cała scena przypominała zatrzymany na ułamek sekundy kadr z
filmu: ranczerzy zastygli jak porażeni w poczuciu zgrozy i słusznego
gniewu - bandyci zastrzelili człowieka z zimną krwią! Cała ich
determinacja gdzieś uszła i wszyscy skupili się wokół leżącego na
ziemi McCruddena.
Will podjechał galopem, osadził konia w miejscu, zsiadł z siodła i
ukląkł koło Ollie’ego. Wziął go za rękę, zmierzył mu puls, spojrzał na
dziurę w piersi.
- Żyje, Bogu dzięki! Pomóżcie no mi który. Przyprowadźcie jego
bryczkę i niech ktoś weźmie jego konia. I jak naj szybciej do doktora!
Reba McCrudden uparła się jechać z mężem do Rifle, a eskortujący
Ollie’ego koledzy tworzyli milczącą straż honorową, na czele z
Willem, który powoził końmi.
Przez całe popołudnie w milczeniu i poczuciu bezsilnej złości
czekali w barze na wiadomość o stanie zdrowia McCruddena.
Nikt nawet nie pomyślał o pięciuset sztukach jego bydła, które dalej
powoli zmierzało ku stacji kolejowej. Nikt nie pomyślał - aż do
chwili, kiedy stado mijając bar ruszyło główną ulicą Rifle, wzniecając
kłęby duszącego pyłu i napełniając powietrze zwierzęcym odorem.
Ranczerzy siedzieli w barze, bezradni, ponuro patrząc w stojące
przed nimi szklanki whisky, gdy tymczasem bydło McCruddena
kończyło swoją ostatnią podróż, która trwała całą ciągnącą się w
nieskończoność godzinę.
Will stwierdził, że nabrał zwyczaju dzielenia się z Emily
wszystkimi swoimi przeżyciami. Za każdym razem, kiedy obiecywał
sobie, że nie powie nic, zawsze w końcu potrafiła jakoś wszystko z
niego wyciągnąć. A może rzeczywiście było mu z tym lżej?
Ale dziś Emily już wszystko wiedziała.
- Dzieci mi powiedziały. Przyniosły tę wiadomość ze szkoły. Czy
stan Ollie’ego jest bardzo ciężki? - zapytała z twarzą ściągniętą troską.
- Będzie żył, ale przez jakiś czas musi poleżeć.
- Głupio postąpił.
- Możliwe. A może po prostu zachował się tak, żeby móc sobie
samemu spojrzeć w oczy. Czy wzięłaś to pod uwagę, Emily?
Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego swymi pięknymi
oczyma nie mówiąc nic.
- Nie... nie traktowałam tego w ten sposób - powiedziała wreszcie. -
Ale przypuszczam, że gdyby ktoś chciał mi zabrać dzieci, to... to
chyba zachowałabym się podobnie. W każdym razie coś musiałabym
zrobić.
Will, znużony, skinął głową.
- Problem polega na tym, że oni rzeczywiście mieli nakaz sądowy -
rzekł.
- Obejrzeliśmy go później w barze.
- To jednak Ollie nie miał prawa... - powiedziała Emily.
- Ale strzelać do człowieka... A co na to szeryf?
- Szeryf jest w Glenwood. Nie będzie tu przyjeżdżał, skoro nikt nie
zginął, a zajęcie stada było legalne.
- Rozumiem - odparła Emily, a Will poczuł się nagle bardzo stary i
bardzo zmęczony.
- Czeka na ciebie ciepły obiad, Will, może byś coś zjadł. A może
chciałbyś się wykąpać?
Zjadł niewiele i wypalił fajkę, podczas gdy Emily napełniała mu
wannę. Dzieci leżały już w łóżkach, a Antonio, mamrocząc coś jak
zwykle pod nosem, sprzątał kuchnię. Will ogarnął wzrokiem swój
spokojny, wygodny dom: czy rzeczywiście na skutek kaprysu Boba
Bergenera mógłby to wszystko stracić? Obiecał swojemu bratu,
Jessemu, że zajmie się dziećmi. Czy może dopuścić do tego, żeby te
trzy niewinne istotki zostały pozbawione swego dziedzictwa, żeby
straciły dach nad głową i stały się nędzarzami? Boże uchowaj.
Jeżeli mężczyzna nie potrafi zapewnić rodzinie opieki, jeśli nie
zdoła obronić ziemi, którą wydarł dzikiej przyrodzie, to nie zasługuje
na miano mężczyzny.
- Kąpiel gotowa - oznajmiła Emily przerywając mu rozmyślania.
Ciepła woda podziała na niego kojąco i Will próbował się odprężyć
i zapomnieć. Po krótkim czasie Emily wśliznęła się do łazienki. Było
to jedno z tych jej szokujących zachowań, które traktowała jak coś
zupełnie naturalnego.
- Antonio poszedł spać, więc ja...
- Emily, to nieprzyzwoicie.
- Will, przecież już nieraz widziałam cię nagiego. Na miłość boską,
nie bądź taki pruderyjny.
Siedząc na krawędzi wanny namydliła mu, a potem spłukała włosy.
- Czy ojciec twojej matki zachował włosy na starość? - spytała.
- Co takiego?
- Chodzi mi o to, że jeśli twój dziadek ze strony matki był łysy, to i
ty możesz być łysy.
- Skąd, do diaska, wiesz takie rzeczy?
- Prawo genetyczne.
- Emily namydliła mu ramiona i plecy, zmysłowo wodząc dłońmi
po całym ciele.
- No więc, był łysy czy nie?
- Na miłość boską, kobieto, skąd ja mam to wiedzieć? Zmarł w
Szkocji, zanim zdążył tu przyjechać.
- Czy kiedykolwiek widziałeś jakieś jego zdjęcia?
- Wtedy nie istniały jeszcze aparaty fotograficzne ani tego rodzaju
rzeczy, Emily. To było zbyt dawno temu - odparł wyciągając się w
wannie leniwie i przymykając oczy.
- Tak, rzeczy wiście, masz rację - odparła spiesznie.
- Wiesz co, Emily, czasem wydaje mi się, że masz pomieszane w
głowie.
- To wszystko dlatego, że tak mi się podoba twoja czupryna. Nie
chciałabym, żebyś ją stracił.
- Przeczesała palcami jego mokre włosy, a następnie je zmierzwiła.
- I szyję masz taką ładną.
- Przejechała palcami wzdłuż jego szyi aż do obojczyka.
- Znów zaczynasz coś, czego nie będziesz chciała zakończyć? -
rzekł Will łapiąc ją za rękę i przyciągając do siebie.
- Will, zmoczysz mi sukienkę.
- Do licha z twoją sukienką.
Miasto i otaczające je okoliczne rancza żyły z dnia na dzień w
gorączce oczekiwania. Minął maj, nadszedł czerwiec. Wszystko się
zazieleniło, a potem uschło w palących promieniach słońca Kolorado;
ludzie Bergenera w dalszym ciągu pilnowali banku. Krążyła plotka, że
po McCruddenie następny na liście Bergenera jest Lonnagan. Albo
zapłaci, albo jego stado zostanie zajęte i sprzedane. Miasto jak gdyby
wstrzymało oddech -wszyscy ranczerzy z okręgu Garfield, łącznie z
Willem, nie rozstawali się z bronią. W całym kraju późną wiosną 1893
roku interesy szły źle, a banki upadały i ludzie tracili dobytek i dach
nad głową. Miasta skupione wokół kopalń srebra wyludniały się i
jedynie Cripple Creek w stanie Kolorado żyjące z kopalnictwa złota
przeżywało okres rozkwitu.
- Ciężkie czasy nastały - mówili ludzie z rancza bojąc się o swoją
pracę.
- Ciężkie czasy - wzdychali kupcy, którzy nie mogli wycofać z
banków pieniędzy, żeby ponownie zapełnić towarami półki sklepowe.
- To zjawisko nazywają „paniką srebra 1893 roku" - powiedział
Will stukając palcem w gazetę.
- O, proszę, już ma swoją nazwę.
- Uhm - Emily, która właśnie cerowała skarpetki, ugryzła się w
język. Odcięła nitkę, odłożyła skarpetę i spojrzała na Willa. - Will, czy
mogłabym jutro pojechać do miasta?
Całymi dniami trzymasz mnie tu jak więźnia. Dostaję klaustrofobii.
Will powoli wystukał fajkę.
- Emily...
- Wiem. Jest niebezpiecznie. Już mi mówiłeś. Ale jak się stąd nie
ruszę, to wkrótce zwariuję.
- Prędzej czy później dojdzie do jakiegoś wybuchu, a ja bym nie
chciał, żebyś się znalazła w jego środku.
- Ale ja chcę tylko wstąpić do Składu. Muszę kupić parę rzeczy. To
nie potrwa długo. Do banku nawet się nie zbliżę, Obiecuję. Will,
przecież cały czas będziesz ze mną. Nic się nie stanie.
- Ludzie Bergenera są wszędzie. Wczoraj zaczepiali córkę
Zimmermana. Ubliżali jej publicznie. Mało nie doszło do strzelaniny,
ledwie Hank Henderson zdołał powstrzymać Zimmermana.
- To obrzydliwe - powiedziała Emily.
- Można tak to nazwać. Ale ja bym na przykład nie chciał, żeby ktoś
z mojej rodziny stał się zarzewiem konfliktu. Zwłaszcza że to ja
byłem tym, kto próbował negocjować i uspokajać. - Will z
zastanowieniem potrząsnął głową. - Wolałbym jednak, żebyś została
w domu. Nie należy szukać guza.
Ale Emily nie dawała za wygraną, nagabując go jeszcze przez dwa
dni, aż Will ustąpił. Ubrała się elegancko w szary kostium z Denver,
bluzkę i kapelusz ze strusimi piórami.
- Muszę tym starym wiedźmom dostarczyć nowego tematu do
plotek, poza tymi zbirami - powiedziała naciągając rękawiczki.
Ach, ta Emily. Samowolna, uparta, dziwna pod wieloma
względami.
Twarda jak kamień, to znów w jego ramionach miękka jak wosk.
Same sprzeczności... Nieskłonna do małżeństwa, a przynajmniej tak
mówi.
Will jechał do miasta, świadom obecności siedzącej obok niego
Emily, tak pięknej, tak dumnej, tak bardzo wytwornej. Miał ochotę
przyciągnąć ją do siebie i tu, w słońcu południa, całować jej usta, aż
nabiegną krwią. Ta piekielna kobieta weszła mu w krew jak choroba.
Tego upalnego czerwcowego dnia w Rifle panował złowrogi
spokój. Kurz ledwie miał siłę unieść się w górę; wszyscy siedzieli
pochowani w domach albo przyczajeni w cieniu pod drzewami.
Wszyscy, poza ludźmi Bergenera, którzy stali w pogotowiu przed
bankiem, z bronią na ramieniu.
- Pomyleńcy - syknęła Emily patrząc na nich spode łba.
- Tylko ty się do tego nie mieszaj, Em. Nie chcę mieć kłopotów -
ostrzegł ją Will.
- Dobrze, obiecuję, ale to są pomyleńcy - powtórzyła.
- To są ludzie, którzy spełniają swój obowiązek, Em.
- Ładny mi obowiązek!
Will jechał ulicą w stronę stacji kolejowej.
- Najpierw muszę odebrać na stacji pasze - wyjaśnił - a potem
podjedziemy do Składu.
- A nie możesz mnie wysadzić po drodze?
- Wolę mieć cię przy sobie.
- Co za szowinista - powiedziała oschle.
Ciekawe... jakich dziwnych słów używała Emily. Zawsze jednak
przynajmniej po tonie poznawał, o co jej chodzi, a tego tonu bardzo
nie lubił. Spojrzał na nią z ukosa, ale Emily robiła wrażenie, jakby się
pogodziła z jego decyzją, więc dał spokój.
Ładował właśnie worki z paszą, kiedy podszedł do niego Jackson
Rusk.
- Ciężkie czasy nastały - zagadnął Jackson.
- Będzie lepiej - odparł Will.
- Miejmy nadzieję.
Jackson zauważył Emily, która właśnie wysiadała z bryczki.
- Przepraszam cię, Jack - powiedział Will.
- Co ty robisz, Em?
- Podskoczę do Składu! - zawołała.
- Widzę, że jesteś zajęty. Podjedź tam po mnie, dobrze? Dzień
dobry, panie Rusk.
- Poczekaj chwilę, zaraz będę gotów. Uśmiechnęła się do niego
promiennie.
- Nie chcę cię ponaglać. Podejdę ten kawałek na piechotę.
- Emily!
- Do widzenia, panie Rusk, miło było pana spotkać.
- Z tymi słowy Emily obróciła się na pięcie i swoim zwykłym
długim krokiem ruszyła w stronę Składu.
Powinien był ją wtedy zatrzymać - myślał później. Powinien był za
nią pobiec, złapać i przełożyć przez kolano. Ale było gorąco i czuł się
skrępowany obecnością Jacka Ruska, a zresztą uznał, że nie warto
robić szumu.
Ładowanie worków z paszą nie zajęło mu więcej jak pięć minut.
Ale cały czas miał jakieś dziwne uczucie, że coś jest nie w porządku.
Em, ta uparta baba, nie powinna była ot, tak sobie, odchodzić sama.
Will spieszył się, ledwie świadom swego zniecierpliwienia. Z Jackiem
Ruskiem rozmawiał krótko, po czym zbyt mocno szarpnął cuglami.
Co za diabelna baba.
Zobaczył ją, kiedy się znalazł na wysokości baru. Tak, na wprost
niej stał jeden z rewolwerowców Bergenera. Wiadomo! Powinien był
to przewidzieć.
Owinął lejce wokół hamulca ręcznego i zeskoczył na ziemię. Na
rozprażonej słońcem ulicy nie było poza nimi żywego ducha. Zupełnie
jakby zostali sami na świecie: Emily, Will i tamten mężczyzna. Puścił
się biegiem. Zbliżając się słyszał strzępy słów, widział złowrogi
uśmiech mężczyzny i wyczuwał napięcie Emily.
W jednej sekundzie scena rozpadła się na elementy jak potłuczone
lustro. Zobaczył, jak Emily rzuca się na mężczyznę i jak mu wymierza
cios kolanem w krocze, usłyszał wrzask tamtego, i dostrzegł jego
wykrzywioną twarz. A potem Emily zakręciła się w miejscu i puściła
pędem do niego.
- Will! - wołała z przerażeniem, ale jednocześnie i z uczuciem
wielkiej ulgi.
Mimo bólu, klnąc na czym świat stoi, mężczyzna wyciągnął kolta i
wycelował prosto w Emily. Will dopadł jej zdyszany, i schował ją za
siebie, jednocześnie wyciągając broń. Czuł za sobą jej ciężki oddech,
jej gorące ciało, świadom zagrażającego im niebezpieczeństwa. Nie
było chwili do stracenia, należało działać błyskawicznie. Wypalił.
Emily krzyknęła. Mężczyzna zachwiał się, wypuścił rewolwer i złapał
się za ramię w miejscu, gdzie na rękawie wykwitła czerwona plama, a
następnie osunął się na kolana.
Dopiero potem wszystko nabrało normalnego tempa i znalazł się
czas na refleksję, na to, by w pełni zdać sobie sprawę z tego, co się
stało.
- Chodź, Emily - powiedział Will.
- Wydaje mi się, że jak na jeden dzień, dość już narobiłaś szkody.
Stała, przejęta grozą, biała jak kreda, z ręką na ustach.
- Przepraszam - wyszeptała.
- Och, Will, ja...
Na ulicy zaczęli się pojawiać ludzie - najpierw jedna osoba, potem
dwie, pięć, wreszcie cały tłum. Z drzwi, okien, bram domów
wyzierały twarze.
Ludzie Bergenera, słysząc strzały, nadbiegli całą gromadą, ubrani
na czarno, z płomieniem w oczach, wzbijając tumany kurzu. W
bezlitosnym blasku słońca złowrogo połyskiwała ich broń.
- No, chodź - powtórzył Will ciągnąc Emily za rękę.
- Chwileczkę! - zawołał jeden z rewolwerowców, biegnący na czele
grupy.
- Will... - zaczęła.
- Idziemy, Emily.
Ale było już za późno - przed nimi stała murem, zagradzając im
drogę do bryczki, grupa rewolwerowców. Will wyciągnął kolta i
wymierzył go w ich szefa.
- Zabierajcie swojego człowieka i z drogi - rozkazał stalowym
głosem.
- Zaraz, chwileczkę... Will machnął bronią.
- Z drogi, mówię. Odjeżdżamy.
Lodowatym spojrzeniem mężczyźni mierzyli granice jego
determinacji. Potem przenieśli je na Emily.
- Już - powtórzył.
Mężczyzna stojący na czele grupy rewolwerowców nie spuszczał
oczu, które przypominały najpierw zimny
Obsydian, potem lodowaty kobalt. Widać było, jak drgają mu
mięśnie, jak bieleją mu zaciśnięte na broni pałce. W rozprażonym
powietrzu wisiało niemal namacalne napięcie. W górze nieruchomo
stało słońce. Mężczyzna w czerni wykonał ledwie dostrzegalny ruch
na znak, że ustępuje. Napięcie zelżało. Will zrobił krok do przodu,
mężczyźni rozstąpili się niechętnie.
Nie schował broni, czując, jak lodowate igły strachu wbijają mu się
w czaszkę i podnoszą mu włosy na głowie. Musiał ciągnąć potykającą
się Emily. Pot spływał mu po skroniach, łaskocząc, oczy go paliły,
ręce drżały ze zdenerwowania.
Wreszcie znaleźli się przy bryczce. Za sobą mieli czarno odzianych
mężczyzn i ludzi z miasta, milczących, przerażonych. Nikt nie
odezwał się słowem, kiedy Will najpierw podsadził Emily na
siedzenie bryczki, a następnie wsiadł sam.
Trzepnął gniadosze lejcami po grzbietach i czując między sobą a
Emily zimny kształt kolta, wpatrzony w perspektywę ulicy, ruszył w
obłokach kurzu.
Bryczka skrzypiąc i podskakując sunęła wolno przez tłum, ale
żadna ze znajomych twarzy nawet nie drgnęła. Nikt nie uniósł
kapelusza, nikt się nie uśmiechnął, nikt ich nie pozdrowił.
Will nie miał wątpliwości dlaczego. W Rifle skończył się spokój,
wojna została wypowiedziana. A winien temu był Will Dutcher - on i
jego znienawidzona gospodyni, Emily Jacoby.
ROZDZIAŁ 14
O ile scena strzelaniny w mieście była piekłem, o tyle drogę do
domu można by nazwać czyśćcem. Emily do śmierci nie zapomni
twarzy Willa, na której malowały się chłodna furia i przerażająca
zaciętość. A co gorsze, nic nie mogła powiedzieć: miał rację.
Wiedzieli o tym oboje. Ten incydent otworzył pomiędzy nimi
przepaść nie do przebycia, tragiczne pęknięcie. Wiedziała, że Will
nigdy słowem o tym nie wspomni i że nie da jej okazji do przeprosin.
Stało się zło i teraz z powodu jej lekkomyślności nie wiadomo, jaką
postać przybierze konflikt pomiędzy miastem a ludźmi Bergenera.
Dlaczego działała tak impulsywnie? Przecież Will ją prosił, żeby na
niego zaczekała na stacji. Ale skąd, Emily Jacoby, nowoczesna
dziewczyna łat dziewięćdziesiątych, wiedziała lepiej...
Jej wina. Nie potrafiła być potulną, prostoduszną kobietą, jakiej
potrzebował Will. Tak, nie może tu zostać. Wiedziała o tym już od
wielu tygodni. Ale jak ma się stąd wyrwać? Jeżeli nie znajdzie drogi
do domu, to dokąd się udać?
Podczas gdy wieść o wojnie w mieście rozchodziła się po całej
dolinie z szybkością pożaru prerii, Emily spędzała dnie trawiona
wyrzutami sumienia. Wiedziała, że musi opuścić Willa, ale
jednocześnie nie miała w sobie dość siły, by podjąć ostateczną
decyzję.
Powtarzała sobie, że zanim odejdzie, musi się upewnić, że ranczo
Willa jest bezpieczne, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że w
żaden sposób nie może mu pomóc. Nikt nie będzie jej słuchał,
zwłaszcza teraz, kiedy już nawet sam Will musi powątpiewać w jej
zdrowy rozsądek. Dokąd jednak iść? Co robić? Wyglądało na to, że
nie może ani zostać, ani odejść. Jednocześnie ogarniało ją przerażenie,
że mogłaby stać się przyczyną kolejnego incydentu, popełnić następny
fatalny błąd, który wszystkich narazi na niebezpieczeństwo i wtedy
nawet dzieci, Bogu ducha winne niewiniątka, będą przez nią cierpiały.
Ale najgorszy ze wszystkiego był milczący dystans, z jakim
traktował ją Will. Naturalnie gdy próbowała myśleć o tym
bezstronnie, nie mogła go za to potępiać, mimo to teraz, gdy
potrzebowała go najbardziej, kiedy była przestraszona, nieszczęśliwa i
zagubiona, odwracał się od niej, zimny i pełen rezerwy, jak na
początku.
Nienawidził jej. Nie mógł się doczekać, kiedy go wreszcie zostawi
w spokoju. Przysparzała mu samych kłopotów. Wiedziała, że tak
właśnie ocenia ją Will.
Kiedy wynikła sprawa dorocznego czerwcowego rodeo
połączonego z piknikiem, powiedziała mu, że nie idzie. Czyż nie
przysięgła sobie, że już nigdy nie postawi siebie w takiej sytuacji? A
przecież od czasu tej strzelaniny zrobiło się jeszcze gorzej. Nie mogła
spojrzeć tym ludziom w oczy.
- Nie pójdę, Will - powiedziała.
- Nie mogę.
Will Dutcher przeszył ją spojrzeniem swoich ciemnoniebieskich
oczu i poprawił kapelusz.
- Owszem, pójdziesz, Emily, i ani słowa więcej. Dutcherowie nie
tchórzą. Gdzie twoja duma, kobieto?
- Ale ja się nie nazywam Dutcher - odparła.
- Mnie ten rodzaj dumy nie jest na nic potrzebny.
- Jak śmiesz! Nie odważysz się...! - Zrobił w tył zwrot i wyszedł z
domu.
Emily kipiała ze złości. Przez dwa dni przysięgała sobie, że dla
zachcianki Willa nie narazi się ponownie na taką męczarnię.
Ostatecznie jednak zdecydowała się iść. Nie ze względu na Willa. I
nie dlatego, że był rok 1893 i kobiety musiały robić to, co im kazano.
Postanowiła iść z powodu czegoś, co jej Will powiedział pewnego
wieczora, a co u człowieka czasów wiktoriańskich wydało jej się
zdumiewająco przenikliwe.
- Jeżeli nie pójdziesz na piknik, Emily, to oni będą tryumfować. Nie
rozumiem, jak kobieta tak silna jak ty może się tak łatwo poddawać.
- Potrząsnął głową i wyszedł z kuchni.
Miał całkowitą rację.
Tak więc Emily rozpoczęła przygotowania do tej towarzyskiej
imprezy. Wraz z Antoniem, który się z tej okazji specjalnie wykąpał,
upiekła dwa pierogi i ugotowała wielki gar fasoli po meksykańsku,
piekącej w język od chili. Ostrzyżeni świeżo chłopcy wyszorowali
uszy i włożyli najlepsze koszule i krótkie spodnie. Emily
podejrzewała, że już w pięć minut po przyjściu na miejsce będą
umorusani, ale nie mogła sobie pozwolić na przyprowadzenie
brudasów - byłoby to danie do ręki miejscowym damom upragnionej
broni.
Wyruszyli z domu przed południem. Była sobota, pierwszy
czerwcowy weekend. Bezchmurne niebo Kolorado rozpościerało nad
nimi swój nieskazitelny błękit. Na tle tego nieba obrysowane wyraźną
kreską rozciągały się płaskowyże, których barwy -- czerwień, złoto i
ochra - jak gdyby drgały w rozpalonym powietrzu, podczas gdy w
oddali na szczytach poszarpanych gór w dalszym ciągu jeszcze lśnił
bielą śnieg.
Dzień był wyjątkowo piękny. Ze względu na dzieci Emily udawała
radosny nastrój. Tak bardzo czekały na tę uroczystość. Ale wewnątrz
była napięta jak struna. Owszem, stawi czoło matronom Rifle, skoro
już musi, ale nie będzie to nic przyjemnego.
- Ja nie jestem mały dzidziuś - wrzeszczał Burkę do Jessego.
- Dość tego! - Emily wstała, żeby ich uspokoić. Boże, kto te dzieci
wychowa - nie po raz pierwszy zadawała sobie to pytanie. Kto je
będzie kochał, kto im pomoże dorosnąć? Czy Will da sobie radę sam?
Przyglądała mu się, jak siedzi, z lejcami w rękach, w kapeluszu
naciśniętym głęboko na czoło, chroniąc twarz przed słońcem, z czysto
zarysowanym, pięknym profilem. Ogarnęła ją fala smutku -
najprawdopodobniej Willowi będzie znacznie lepiej bez niej.
Potrzebna mu jest kobieta z jego czasów, któraś z tutejszych wdów
albo młodych, pięknych dziewczyn. Will na to zasługiwał.
Ale Emily chciało się płakać w poczuciu niesprawiedliwości. Z
jakich to okrutnych wyroków losu znalazła się w tej przeszłości?
Czy po to tylko, by być zmuszoną do porzucenia pierwszego i
jedynego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek kochała?
Kiedy przyjechali na miejsce, na terenach zabawowych było już
tłoczno. Emily i Antonio wyładowali sagan z fasolą i zanieśli ciasto na
ławy z bali ustawione na kozłach koło barbecue.
Dzieci biegały wrzeszcząc jak szalone, kobiety chichotały,
mężczyźni - jedni poszli w stronę rodeo, żeby zawczasu dokonać
zakładów, inni zajęli się organizowaniem turnieju baseballowego.
Było dopiero południe, ale już tereny festynu spowijał obłok kurzu, a
czoła ludzi pokrywał perlisty pot.
Emily błądziła wzrokiem w poszukiwaniu Willa, którego nigdzie
nie było widać. Snuła się bez celu oglądając rękodzieła wystawione na
sprzedaż: kołdry, narzuty, galaretki i dżemy, ciasta i kapelusze
przeciwsłoneczne, obrusy, koronkowe serwetki i ręcznie szyte
poszewki na poduszki. Kręciło się tam mnóstwo kobiet, które grubymi
palcami próbowały dżemy, słychać było ochy i achy, pytano o ceny.
Emily snuła się między stolami, przez wszystkich ignorowana,
czując na sobie wzrok kobiet, który palił ją żywym ogniem. Boże,
jakżeż ona ich nienawidziła! Ale jednocześnie wiedziała, że to
przecież ona była tu intruzem.
W pewnym momencie spotkała Mary z grupką szkolnych koleżanek
- dziewczynki pokazywały sobie lalki i przechwalały się
sukienkami.
- Jak się masz, smyku - Emily przykucnęła przy dziewczynkach.
- Nie widziałaś wujka Willa?
- Jest przy rodeo - odparła Mary.
- Chce popatrzeć, jak Jeb Akers będzie dostawał w tyłek.
- Mary...- oburzyła się Emily.
- Ale tak powiedział wujek Will, naprawdę, panno Emily.
- No cóż, dobrze, wobec tego idę tam do niego, kochanie, i
możliwe, że was za chwilę zawołam na wspólny lunch, dobrze?
- Dobrze.
- Mary wróciła do swoich przyjaciółek. Emily odeszła, samotna i
opuszczona. Nikt mnie nie potrzebuje - litowała się nad sobą. Znajdzie
w końcu Willa i pokręci się koło niego, ale najprawdopodobniej
będzie na nią zły.
Kiedy zbliżała się do areny, mało nie przewróciła jej gromada psów,
która właśnie tamtędy przebiegała. Potknęła się o długą spódnicę i
zaklęła głośno, nie dbając o to, czy ktoś ją widzi albo słyszy. To nie
jej świat. I nigdy nie będzie.
Dlaczego - po raz nie wiadomo już który zastanawiała się Emily
- dlaczego los ją tu rzucił?
Znalazła Willa w gronie kolegów. Przyglądali się, jak groźny
brązowy byk zrzuca młodego kowboja parskając i wdeptując w ziemię
jego kapelusz.
- Do diabła! - wykrzyknął jakiś mężczyzna.
- Russ nie wytrzymał i dziesięciu sekund!
- Jesteś mi winien dolara, Phelps - powiedział ktoś inny.
Emily zobaczyła, jak ktoś niechętnie wręcza Willowi srebrnego
dolara.
- Halo - odezwała się - przyszłam zapytać, czy przypadkiem nie
miałbyś ochoty na lunch.
Will robił wrażenie lekko speszonego. Emily była w tym
towarzystwie jedyną kobietą. Zauważyła, jak jeden z mężczyzn
ukradkiem chowa do kieszeni flaszkę.
- Może później - powiedział.
- Pasuje ci?
- Tak, oczywiście, jasne... Ja... ja pójdę zobaczyć, co robią dzieci.
- Dobrze.
- Wyczuła w głosie Willa ulgę. Kiedy już miała odejść, położył jej
rękę na ramieniu.
- Jest tu Bergener - powiedział i wskazał głową na jasną plamę po
drugiej stronie areny. - Przyprowadził kilku swoich ludzi. Trzymaj się
od nich z daleka, dobrze?
- Oczywiście - odparła Emily, z przykrością myśląc o tym, że musi
ją mieć za kompletną idiotkę.
- W porządku.
- Przeciskając się przez tłum czuła na sobie jego wzrok.
Przez chwilę obserwowała w zadumie pierwszą rozgrywkę
baseballową ranczerzy przeciwko farmerom. Przez sto lat nic się
praktycznie nie zmieniło - przynajmniej w baseballu.
Burke'a i Jessego znalazła nad rzeką w gronie chłopców. Mary w
dalszym ciągu bawiła się nie opodal w cieniu z przyjaciółkami. Emily
zatrzymała się przy jednych i przy drugich, polecając dzieciom, żeby
się zbytnio nie oddalały, bo wujek Will przyjdzie wkrótce na lunch.
- Okay, panno Emily - krzyknęli chłopcy i wrócili do zabawy. Jedna
Mary, znudzona już lalkami, dotrzymała jej towarzystwa.
- Chodźmy popatrzeć na ryby - powiedziała, jedną ręką ciągnąc
Emily, a w drugiej ściskając lalkę.
- Widzisz ryby? - spytała Emily.
- O, tak, panno Emily, i to dużo. Ja wiem, dokąd trzeba iść, żeby je
zobaczyć.
Poszły więc przez łąki, wśród wysokich traw, wzdłuż rzędów topoli
i osik, aż doszły nad brzeg Rifle Creek. Obsypany piegami zadarty
nosek Mary i jej jasne warkoczyki lśniły w słońcu, kiedy dziewczynka
sadowiła się na miękkim brzegu. Emily usiadła obok, poprawiając
czerwone kokardki w warkoczykach małej i otrzepując z kurzu jej
lalkę.
- Podoba ci się piknik? - spytała.
- Tak, bardzo.
- Dziewczynka jednak zmarszczyła czoło.
- W zeszłym roku byli tu mama i tata. Czy oni są teraz w niebie,
panno Emily?
- Z pewnością, kochanie. Bardzo za nimi tęsknisz? Mary skinęła
głową.
- Lubię wujka Willa, ale z nim nie jest tak wesoło.
- On się stara - powiedziała Emily.
- Przywykł do kawalerskiego życia, kochanie, i czasem trzeba dużo
czasu, żeby się człowiek zmienił.
- A czy pani ma dzieci? Emily roześmiała się.
- Jeszcze nie, smyku. Może kiedyś...
- A czy... czy z wujkiem Willem? - zapytała nieśmiało Mary.
Emily westchnęła.
- Chyba nie... Nie jesteśmy małżeństwem.
- I nigdy się nie ożenicie? Nagle Emily podjęła decyzję.
- Coś ci powiem, Mary - zaczęła, wpatrzona w toczące się powoli
fale rzeki. - Ja pewnie nie zawsze z wami tu będę. Ja... to znaczy jest
miejsce, do którego powinnam wracać.
- Ale czy jeszcze kiedyś się zobaczymy? - spytała Mary z szeroko
otwartymi oczyma.
Emily zastanowiła się.
- Tak, być może. To znaczy myślę, że tak. Wiem, że to głupie, ale
jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że moglibyśmy się już więcej nie
zobaczyć.
- Dlaczego głupie?
- No bo... bo po prostu musisz mi uwierzyć na słowo, kochanie.
- O! - wykrzyknęła Mary pokazując palcem.
- Ryba!
- Gdzie? Aha, widzę. Pstrąg. Wspaniały. Gdybyśmy miały wędkę,
to przysięgam, że bym...
- Proszę, proszę - doszedł je z tyłu głos. Drgnęły przestraszone.
- Założę się, że to ta mała dama.
Emily zerwała się na równe nogi, serce skoczyło jej do gardła. To
on, to ten człowiek, którego postrzelił Will!
- Wynoś się stąd! - Emily poczuła od mężczyzny alkohol. Szybko
rozejrzała się za jakąś pomocą. - Nie masz prawa...
- Mam takie prawo, jakie jest mi potrzebne, proszę szanownej pani.
- Mężczyzna zrobił krok do przodu.
- A może by tak przepędzić stąd tę małą i wtedy moglibyśmy się we
dwójkę przyjemnie zabawić?
Emily schowała Mary za siebie i groźnie spojrzała na mężczyznę.
- Wynoś się stąd! - syknęła.
- Jesteś pijany. Twarz mężczyzny pociemniała. Wydał się Emily
wielki, wzrostu Willa albo wyższy, tyle że o kilka lat starszy, i
najwyraźniej nie było z nim żartów. Zrobił jeszcze krok w jej
kierunku i wyciągnął rękę. Nagle podjęła decyzję.
- Uciekaj, Mary! - powiedziała ostro, rozkazująco, i popchnęła
małą.
- Uciekaj! - powtórzyła i zagrodziła mężczyźnie drogę.
- Jeśli się ośmielisz choćby tknąć mnie palcem... - ostrzegła go,
poczerwieniała ze złości, kątem oka widząc, jak Mary ucieka ku
terenom festynu.
Mężczyzna również spojrzał w stronę Mary, ale cała jego uwaga
skierowana była na Emily.
- A ja tak sobie myślę, że pani jest mi coś winna - powiedział i
nagle złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie gwałtownie.
Emily rzuciła się na niego z furią i zanim zdążył wykręcić jej
boleśnie rękę i zmusić, by uklękła, rozorała mu policzek paznokciami.
- Mała diablica.
- Uśmiechnął się krzywo. Ślady po jej paznokciach powoli
nabiegały krwią.
- Aleja cię obłaskawię, moja panienko, jeszcze mnie będziesz
błagała...
- Idź do diabła! - wyrzuciła z siebie Emily.
- Wolę umrzeć! - Wyrwała mu się, usiłując uciec, ale był szybszy
od niej. Zdrową ręką objął ją wpół, unosząc nad ziemię.
Szarpiąc się i wyrywając zadała mu bolesny cios w zranione ramię.
Mężczyzna krzyknął nie dając jednak za wygraną. Przycisnął ją do
siebie, ustami szukał jej ust.
Rozpaczliwie kręcąc głową poczuła nagle, że... że jest wolna.
Potknęła się, zdyszana, oszołomiona, czując oszalałe tętno krwi.
A mężczyzna... mężczyzna jakby nagle stracił grunt pod nogami.
Dopiero w tej chwili spostrzegła Willa. Błyskawicznie odsunął ją na
bok, po czym z zakrwawioną pięścią, z twarzą wykrzywioną
wściekłością natarł na intruza. W oka mgnieniu wyszarpnął mu kolta i
cisnął do rzeki. Mężczyzna rzucił się na kolana, usiłując odzyskać
broń, ale rewolwer zniknął w fontannie białej piany.
- Ty sukin... - zaklął, ale Will go zignorował.
- Nic ci nie jest? - zwrócił się do Emily.
- Nic - zapewniła go.
- Idź po dzieci, jedziemy do domu.
- Will, ja...- zaczęła.
- Idź po dzieci, Emily. - Zgromił ją wzrokiem i z powrotem zwrócił
się do mężczyzny.
Było to najgorsze popołudnie w całym jej życiu. Chodziło nie tylko
o złość Willa. I nawet nie o rozczarowanie dzieci - czekały je przecież
jeszcze inne pikniki. Chodziło o nią. Ona po prostu nie pasowała do
dziwnej roli, w jakiej się tutaj znalazła. Zrozumiała, że gdyby w grę
wchodziła jakakolwiek inna kobieta z Rifle, nie byłoby kłopotów z
bandziorem Bergenera. Tak, chodziło o nią.
Wyjść za niego za mąż? - myślała leżąc samotnie na łóżku, gdy nad
doliną zapadł zmrok - to śmieszne. Przecież Will wiedział, że ona jest
inna, powtarzał jej to niezliczoną ilość razy, dlaczego więc nie
rozumiał, na czym ta różnica polega. Dlaczego jej stąd nie odesłał?
Zaczęła płakać. Wyrzucenie jej stąd nie było w jego stylu. Jeśli
zostawi mu ten problem do rozstrzygnięcia, to skończy się tym, że ją
znienawidzi, a na jej smutek odpowie zimnym milczeniem. Ale ta
druga strona natury Willa będzie ją nadal kochać, cenić i trzymać przy
sobie w nieskończoność.
Tak, muszę stąd iść - powiedziała sobie Emily. Opuści Willa i
dzieci, i spróbuje w jakiś sposób trafić do domu. Przedtem... przedtem
zrobi wszystko, żeby mu pomóc ocalić jego ziemię. Może po to
została posłana do Rifle - pomyślała.
- Może to wcale nie miała być dla niej próba przetrwania, tylko
określona misja do spełnienia. Misja dla niej jako pracownicy banku.
Usiadła na łóżku i zatknęła za uszy luźne kosmyki włosów. Tak,
dość już narobiła Willowi kłopotów. Teraz pora mu pomóc.
Z determinacją zeszła na dół, Dzieci już spały. Antonio jeszcze nie
wrócił z pikniku, Will siedział samotnie na ciemnym ganku pogrążony
w rozmyślaniach. Od godziny słyszała skrzypienie jego bujanego
fotela.
Cicho otworzyła drzwi i stanęła przed nim.
- Czy... czy mogę przyjść tu do ciebie? - zapytała nieśmiało.
- Proszę bardzo.
- Przestał się bujać i Emily w blasku rozżarzonej fajki dostrzegła
jego mocny profil.
Usiadła na stopniach ganku, twarzą do ciemnego, bezksiężycowego
nieba, z nogami owiniętymi spódnicą. Tak wiele miała mu do
wytłumaczenia. Gdyby tylko uwierzył w jej prawdziwe pochodzenie,
wszystko by zrozumiał. Ale Will jej nie uwierzy. Nikt by jej nie
uwierzył. Żeby chociaż zechciał posłuchać, co ma do powiedzenia o
sprawach bankowych miasta, żeby nie lekceważył głosu zdrowego
rozsądku...
- Will? - zaczęła nieśmiało.
- Uhm.
- Wiesz przecież, że to, co się dzisiaj stało, to nie z mojej winy?
- Oczywiście, że wiem.
- Ale mimo to jesteś na mnie zły.
- Jestem zły, tak. Ale nie na ciebie.
- Kłamiesz.
Pod Willem zaskrzypiał bujany fotel.
- Ty wiesz, że ja tu nie pasuję, prawda?
- Ja nie wiem, kim ty jesteś, Emily - powiedział tym swoim niskim,
chropowatym głosem.
- Wiem, że nie wiesz - odparła.
- Ale zdajesz sobie sprawę, że znam się na pewnych rzeczach,
prawda?
- Tak, na pewnych rzeczach. Być może.
- Na bankowości? Finansach?
- Być może.
- Czy wobec tego zechcesz mnie przez chwilę posłuchać, ale tak
naprawdę, z uwagą?
- Emily...
- Proszę cię, Will. Mogę ci pomóc w ocaleniu rancza. Naprawdę.
Mruknął coś pod nosem z powątpiewaniem. Emily zignorowała go.
- Musisz zwołać zebranie i przekonać ludzi do negocjacji z
Bergenerem. Wiem, że to nie będzie łatwe...
- Z całą pewnością.
- Nie bądź defetystą, Will - powiedziała, w dalszym ciągu patrząc
przed siebie i ogarniając wzrokiem ziemię Willa.
- To jest naprawdę możliwe. Jeżeli ludzie zobowiążą się do
zostawienia swoich pieniędzy w jego banku, to jestem przekonana, że
odstąpi od ściągania pożyczek. Przez jakiś czas będzie ciężko, nawet
bardzo ciężko, ale nikt na tym nie straci. Ale jeśli dalej tak pójdzie,
ucierpią wszyscy.
Will roześmiał się niewesoło.
- Czy to jest jedna z tych rzeczy, których was uczyli w tej waszej
ważnej szkole na Wschodzie?
- Jeśli chcesz wiedzieć, to owszem.
- Uhm.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu; ciszę przerywało tylko
od czasu do czasu wycie kojota i powarkiwanie Shepa. Emily
zastanawiała się, czy Will usłyszał, choćby jedno słowo z tego, co
powiedziała.
- Oni mnie nigdy nie posłuchają - powiedział wreszcie.
- Bo i dlaczego mieliby posłuchać?
- Dlatego - odpowiedziała Emily czując, jak wali jej serce - że jesteś
silnym i mądrym człowiekiem.
- Teraz też jestem?
- Owszem, jesteś. Będą cię słuchać - podjęła żarliwie, czując na
plecach jego spojrzenie. - Będą cię słuchać, bo jesteś głosem rozsądku
w całym tym morzu chaosu.
- Widzę, że jesteś piekielnie pewna siebie.
- A jestem.
- Powoli odwróciła się do niego w ciemności.
- Spróbujesz, Will? powiedz, spróbujesz?
- Może.
- Fotel zaskrzypiał, kiedy nachylił się, żeby delikatnie, niepewnie
dotknąć palcami jej szyi.
ROZDZIAŁ 15
Nie jeden raz w ciągu ostatnich kilku dni, jeżdżąc w spiekocie od
sąsiada do sąsiada i próbując ich namówię na negocjacje z
Bergenerem, Will miał okazję przekląć Emily. Stwierdził przy okazji,
że ma dziwny dar przekonywania ludzi, nawet tych najbardziej
upartych, którzy początkowo chcieli zlinczować Bergenera. Ci ludzie
go słuchali.
Raz tylko znalazł się w kłopocie, kiedy dwaj złośliwcy wyciągnęli
mu sprawę jego gospodyni. Wtedy i tylko wtedy stracił cierpliwość.
- Pilnujcie swojego nosa - warknął patrząc na nich spode łba i
mężczyźni zamilkli.
Jeździł więc w upale, gadając, aż mu język kołkiem stanął.
Wreszcie udało mu się przekonać upartych, przestraszonych i
wściekłych ranczerów, żeby się raz jeszcze spotkali w budynku
szkolnym. Żałował, że nie ma tej pewności i determinacji co Emily.
- Jutro wieczorem, tak? - spytała podając mu porcję tłuczonych
kartofli.
- Jutro wieczorem - burknął.
- Jutro wieczorem będę pośmiewiskiem całego miasta. Już to widzę,
jak stoję przed tymi żądnymi krwi chłopakami i mówię im, żeby
złożyli broń.
- Najpierw im powiesz, że mają nie wycofywać z banku pieniędzy,
a potem spotkasz się z Bergenerem i zaczniesz z nim negocjacje. On
cię posłucha. A zresztą nie ma wyboru.
- Ma, i to jeszcze jaki. Może na przykład posyłać swoich zbirów do
wszystkich ranczerów po kolei.
Emily przekrzywiła głowę.
- To jest rozsądny człowiek, Will, on potrafi dostrzec swój interes.
Musisz tylko działać konsekwentnie.
- Łatwo ci mówić.
W chwilę później z twardego nieustępliwego bankiera Emily
zmieniła się w miękką, rozmarzoną kobietę, która pochyliła się nad
Willem i muskając ustami jego włosy szepnęła, że znów mogą się
kochać. Ogarnęło go radosne drżenie, nieproszone, nie planowane, a
jednocześnie tak niepowstrzymane jak zmiana pór roku.
Emily. Siedział na ganku, zapatrzony w czerwień zachodzącego
słońca, które kryło się właśnie za górami, i z bijącym sercem trwał w
rozkosznym oczekiwaniu spełnienia.
- Will - usłyszał jej głos w gęstniejącej ciemności - czy ty... czy ty
rzeczywiście tak bardzo nie lubisz, kiedy rozmawiam z tobą o
męskich sprawach? Powiedz mi prawdę.
Will parsknął w odpowiedzi.
- Ale prawdę - powtórzyła.
- Nie - powiedział wreszcie, kręcąc się niespokojnie w fotelu.
- Nie tak bardzo, Em.
Trochę później Emily stała pośrodku jego sypialni, w nocnej
koszuli, i uśmiechała się do niego patrząc, jak starannie zamyka drzwi.
Ale kiedy próbował zgasić lampę, Emily powiedziała: nie, i
potrząsnęła głową, a jej złote włosy rozsypały się na ramionach.
- Ma zostać zapalona? - zapytał.
- Tak - wyszeptała.
- Chcę cię widzieć, Will, chcę widzieć nas razem.
- Ale ja...
Było to doświadczenie zupełnie dla niego nowe - rozbieranie się
przy zapalonym świetle. I chociaż na własną nagość nie zwracał
uwagi, nie mógł oderwać oczu od Emily, z której alabastrowych
ramion powoli, podniecająco, opadała biała, cienka koszulka.
Najpierw wyłoniła się jedna pierś, potem druga, różowa i jędrna.
Zacisnął pięści walcząc z namiętnością. Tymczasem koszula Emily
zsunęła się niżej odsłaniając delikatną, miękką krągłość brzucha i
bioder. A potem jeszcze niżej, aż oto stała przed nim, wspaniale naga,
z miedzianym trójkątem widocznym pomiędzy kształtnymi udami...
Will podszedł do niej powoli, aż zetknęły się ich piersi, ich usta.
Leżąc obok niego Emily otwierała się jak kwiat w żarze jego
pożądania.
- Och, Will - szeptała - tak bardzo cię pragnę, Will - powtarzała bez
końca, a on z nią igrał, dręcząc i zwlekając, dopóki ich ciała,
zespolone w jednym rytmie, nie znalazły upragnionego spełnienia.
Raz, jeden raz tej nocy Will kochał się ze swoją kobietą. Wydawało
się, że nigdy nie będzie miał dosyć Emily Jacoby. Była inna.
Niewinna i nieśmiała, a jednocześnie doświadczona i tak pełna
sprzeczności, że nie wyobrażał sobie drugiej takiej. Kiedy leżeli obok
siebie, zaspokojeni i szczęśliwi, zastanawiał się, czy przypadkiem
Emily nie wyskoczyła po prostu naga spod ziemi i nie wylądowała w
tym pociągu po to tylko, żeby on, Will Dutcher, mógł ją znaleźć. Był
to naturalnie śmieszny pomysł, ale ilekroć przychodził Willowi do
głowy, rozważał go poważnie od nowa.
- Kim jesteś, Emily? - wyszeptał w delikatną puszystość jej włosów.
Ale ona tylko wtuliła się w niego jeszcze mocniej, zasypiając w
jego ramionach i Will wiedział - nie mając pojęcia, skąd wie - że ta
cudowna istota została mu jedynie wypożyczona, że przyszła mu z
pomocą podtrzymując w trudnych chwilach i ucząc miłości, a kiedy
wypełni swoją misję, z pewnością go opuści.
- Czy wy, ludzie, uspokoicie się wreszcie? - zagrzmiał Will
przekrzykując wrzawę podniesionych głosów zgromadzonych w
szkole ludzi.
- Gdzie jest Ollie McCrudden? - zapytał ktoś z zebranych.
- Miną tygodnie, zanim będzie mógł chodzić! - odkrzyknął drugi.
- Cisza! - wrzasnął Will, sfrustrowany. Niech licho weźmie Emily z
jej szalonymi pomysłami.
- Spokój, panowie! To nie potrwa dłużej, jak minutę!
Trwało godzinę, ale powoli i z oporami co trzeźwiejsi ludzie zaczęli
jednak dostrzegać korzyści propozycji Willa.
Westchnął głęboko i zastukał młotkiem.
- No, panowie - powiedział zmęczonym głosem. - Który z was tak
naprawdę chce wojny? Proponuję, żebyście spróbowali mojego planu
i albo Bob pójdzie na układ, albo nie. Nie mamy nic do stracenia.
- Popatrzył po twarzach zebranych.
- Do diabła, chyba nie chcecie, żeby wasi chłopcy strzelali się z
tymi bandziorami. Co powiesz, Fisher? W jakim wieku są twoi
synowie?
I oni by z pewnością chętnie powalczyli. Nie widzę innej drogi, jak
pójść za głosem zdrowego rozsądku i ułożyć się z Bergenerem. No,
podnoście ręce, panowie.
- A czy ty sam podejmiesz się rozmów z Bobem, Will? - zapytał
ktoś z sali.
- Nie wykluczam tego. Ale na razie chciałbym wiedzieć, kto jest za,
podnoście ręce, panowie.
Zanim ktokolwiek zdążył podnieść rękę, drzwi nagle się otworzyły i
na salę wpadło wszystkich dwunastu najemników Bergenera, z
sześciostrzałowymi rewolwerami w pogotowiu.
- Jezu - powiedział Will, który jak i wszyscy inni machinalnie
sięgnął do broni.
Na całą minutę zaległa cisza. Napięcie było niemal dotykalne. Po
jednej stronie stali mieszkańcy Rifle i ranczerzy, po drugiej w
czarnych kapeluszach naciśniętych na czoło, rewolwerowcy
Bergenera. Oba obozy zastygły w oczekiwaniu i tylko ręce jednych i
drugich niespokojnie drżały na spustach koltów.
I wtedy nagłe Will dostrzegł ruch - był to ten sam mężczyzna,
którego postrzelił w ramię i który w sobotę podczas pikniku zaczepiał
Emily.
- Dutcher - odezwał się intruz przerywając ciszę.
- Mamy ze sobą pewne porachunki.
- Postąpił krok do przodu, i tłum zafalował jak woda, blokując mu
przejście.
Will wytrzymał pełne determinacji spojrzenie mężczyzny.
- Jestem do dyspozycji - powiedział.
- Bardzo proszę. Byle nie tutaj.
- Nie! - wykrzyknął ktoś gwałtownie.
- Nie rób tego, Will!
Ale Will go nie słuchał. Jeżeli ma stawić czoło temu mordercy, to
nie ma powodu, by wciągać w to innych. Załatwią sprawę na
zewnątrz, tam gdzie nikt się nie znajdzie na linii strzału.
Z mieszaniną zdumienia i żalu Will pomyślał - był to jednak tylko
ułamek sekundy, błysk, który zgasł równie nagle, jak się pojawił - że
jest już za stary na takie numery, że ma obowiązki. Jak mógł się
postawić w tak śmiesznej sytuacji?
Emily - szepnął mu jakiś wewnętrzny głos.
- Emily.
Wyprostował ramiona, poprawił kapelusz, zaczerpnął tchu i zszedł z
podium.
- Idziemy - powiedział swoim niskim, szorstkim głosem.
- Im prędzej załatwimy sprawę, tym lepiej.
Za nimi ruszyli inni, przepychając się jeden przez drugiego, żeby
zająć lepsze miejsce i nie stracić nic z szykującego się widowiska.
Gdyby Will nie był taki napięty, mógłby się śmiać, a tak, myślał tylko
o przeżyciu. Od lat nie używał broni, miał jednak nadzieję, że nie
wyszedł z wprawy. Kiedyś był w tym bardzo dobry, szybki jak
błyskawica. Może więc...
Zajął pozycję tak, żeby mieć zachodzące słońce w plecy. Dawało
mu to niewielką przewagę, ale zawsze stanowiło okoliczność
sprzyjającą. Zebrany tłum rozstąpił się z szacunkiem, szerokim kołem
otaczając dwóch mężczyzn, którzy stali teraz nieruchomo w
odległości dziesięciu kroków jeden od drugiego, nie spuszczając się
nawzajem z oka. Will zauważył ironiczny uśmieszek swego
przeciwnika. Ale poza tym zauważył coś jeszcze: mężczyzna był
ranny w prawą rękę i choć już nie używał temblaka, to i tak był w
niekorzystnej sytuacji. Głupi - pomyślał - co za dureń...
I nagle zrozumiał. Chodziło o urażoną dumę tamtego. Will już
dwukrotnie go upokorzył i prawdopodobnie koledzy nie dawali mu
spokoju.
Zastanów się - nakazał sobie. Nie wiedział, czy zdoła pokonać
mężczyznę, ale przecież wiedział, że tak czy siak pojedynkiem
niczego nie załatwi, że nie zlikwiduje napięcia w mieście, a jedynie
doprowadzą do dalszego rozlewu krwi. Jak tu znaleźć honorowe
wyjście dla nich obu?
Will westchnął. Boże, jakżeż mu było nie w smak załatwianie
takich spraw na oczach połowy miasta.
- Posłuchaj - zaczął, przyjmując nieco swobodniejszą postawę i
patrząc w stalowe oczy przeciwnika.
- Jestem ranczerem, a nie strzelcem wyborowym.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - I nie chcę mieć jeszcze więcej
kłopotów. Szczerze mówiąc, nie planowałem dzisiaj umierać. A ty?
Mężczyzna przyglądał się czujnie. I wtedy jakiś dureń wykrzyknął:
- Strzelaj, Will, on ma niesprawną rękę! Strzelaj! Will odwrócił
głowę i posłał podżegaczowi mordercze spojrzenie.
- Chcesz rozlewu krwi, to chodź tutaj, bardzo proszę! Ale jeśli nie,
to się zamknij.
- I z powrotem odwrócił się do swojego przeciwnika.
- Co ty na to? Ja jestem za tym, żebyśmy tu sprowadzili Bergenera i
wyjaśnili Sprawę na miejscu. To nie są twoje problemy, bracie. To
sprawa między nami a Bergenerem. A tobie tylko płacą za wykonanie
zadania.
Przez dłuższą chwilę Will był pewien, że mężczyzna wyciągnie
broń. Zamarł w oczekiwaniu. Zrobił mu furtkę, dlaczego facet, u licha,
z niej nie korzysta...? Ale rewolwerowiec uśmiechnął się i wzruszył
ramionami.
- Wiesz co, Dutcher - powiedział - miałem cię za tchórza i widzę, że
się nie pomyliłem.
Will uśmiechnął się blado, trzymając nerwy na wodzy.
- Masz rację - wycedził wolno, nie spuszczając go z oka.
- A teraz proponuję, żebyśmy wrócili na salę i żeby jeden z was,
chłopcy, poszedł po Bergenera.
- Odwrócił się ostrożnie i ruszył w stronę szkoły. I wtedy właśnie ją
zauważył - małą twarzyczkę w tłumie - Emily. Zacisnął zęby i wszedł
do budynku.
Trwało to z piętnaście minut, ale, w końcu Bob Bergener przyszedł.
Miał ściągniętą twarz i był zdenerwowany, a jego ludzie pilnowali
drzwi. Wysłuchał jednak tego, co Will miał do powiedzenia. Ze dwa
razy skinął głową, po czym wszedł na podium.
- Co ty na to, Bob? - kończył swoje wystąpienie Will.
- Pomożesz w rozwiązaniu naszych wspólnych problemów czy
wybierasz katastrofę dla całego miasta, łącznie z sobą samym?
Bergener stanął przed zebranymi, z brzuchem wypiętym do przodu
pod brokatową kamizelką, i dwukrotnie odchrząknął.
- Nie zależy mi na kłopotach - zaczął i z tłumu posypały się
szyderstwa.
- Sprowadziłem pomoc z powodu szturmów na banki w całym
kraju. Wiecie zresztą o tym, panowie.
- A dlaczego nie próbowałeś się najpierw z nami dogadać? - zawołał
ktoś z sali.
- Wszyscy jesteśmy tu sąsiadami, Bergener, a na twój rozkaz został
postrzelony Ollie!
- Właśnie, co z Olliem?!
- Uspokójcie się - powiedział Will stając obok Bergenera.
- Ollie'emu nie możemy w tej chwili pomóc, ale możemy zapobiec
dalszemu rozlewowi krwi.
Bergener zakasłał przysłaniając ręką usta.
- Will ma rację, chłopcy - powiedział.
- Jak już mówiłem, chcę tylko bronić tego, co moje.
- No więc jak będzie, Bob - wyrwał się Tell Lister - otworzysz
bank?
Bob w napięciu rozejrzał się po zebranych.
- Jeżeli zrobicie run na mój bank, to zamknę go na dobre.
Zapadła cisza.
Wreszcie odezwał się Will.
- Damy ci słowo, Bob, że będziemy korzystali z banku jak zawsze,
ale musimy mieć od ciebie jakieś gwarancje, że nie podniesiesz nam
oprocentowania pożyczek.
Bergener spojrzeniem oceniał wiarygodność Willa.
- Chciałbym, żebyśmy to załatwili przez głosowanie. Proszę o
podnoszenie rąk. Muszę mieć pewność, że jak jutro otworzę bank, to
nikt nie będzie się na siłę domagał zwrotu swoich depozytów w
złocie.
- A jakie gwarancje od ciebie, Bob? - spytał Will.
- Co z twoją obietnicą, że złagodzisz warunki spłaty pożyczek?
- Ja... ach, tak - powiedział wreszcie Bergener.
- Obiecam wam złagodzenie warunków, jak zobaczę wasze ręce.
- I wtedy, wreszcie, po tygodniach gorzkich przepychanek,
podniosło się ostrożnie kilka rąk.
Will rozejrzał się dokoła.
- No, panowie - rzekł.
- Spróbujmy. Nie mamy nic do stracenia. Śmiało, ręce do góry.
- Krótka chwila wahania i wszystkie ręce znalazły się w górze.
- Mam nadzieję, że jutro rano bank będzie otwarty? - zwrócił się do
Bergenera.
- Będzie - zapewnił go Bergener i zszedł z podium.
- I wynocha z tymi bandziorami! - wykrzyknął ktoś z sali.
Bergener, przeciskając się przez tłum, nerwowo skinął głową. Za
nim w ciemną noc wyszli jego ludzie.
- No, to tyle - podsumował Will trzymając młotek w ręce.
- Daliśmy słowo, panowie. Ogłaszam koniec zebrania.
- Bang.
Część uczestników narady zebrała się jeszcze na zewnątrz, żeby
pomówić o tym, jak pomóc 011ie'emu McCruddenowi, zanim stanie o
własnych siłach. Will słuchał z aprobatą, ale wzrokiem cały czas
poszukiwał Emily. Jak się, u licha, dostała do miasta? Pewnie
przyjechała bryczką, najprawdopodobniej. I do tego sama.
Czy ona się nigdy niczego nie nauczy?
Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić do domów i wtedy Will ją
zobaczył. Siedziała w bryczce, koło szkoły, w pobliżu miejsca, w
którym zostawił konia. Przynajmniej - pomyślał - nikt inny jej tutaj
nie zauważył. Do licha, była jedyną kobietą, która odważyła się tego
wieczora wyjść z domu. Jak się jednak zastanowił, nie mógł mieć jej
za złe tej ciekawości i niecierpliwości. Nie. Ostatecznie był to jej
pomysł. W gruncie rzeczy - pomyślał zbliżając się do niej - uratowała
miasto. Szkoda tylko, że była świadkiem tej konfrontacji przed szkołą,
że widziała, jak się wycofał. Celowo, to prawda, ale żałował, że w
ogóle do tego doszło.
- Jak się masz - powiedziała.
- Jak się masz, Emily. Widzę, że nie mogłaś wytrzymać.
Potrząsnęła głową i poklepała siedzenie obok siebie.
- Możesz przywiązać konia z tyłu i jechać ze mną? - zapytała.
- Żebyś mnie zarzuciła gradem głupich pytań?
- Podparł się pod boki i patrzył na nią poprzez ciemność.
- Tak - odparła z uśmiechem - żebym cię mogła dręczyć.
Pogładził wąsa i skinął głową.
- Wiele ci zawdzięczam - powiedział.
- Wszyscy ci wiele zawdzięczamy. - I ruszył w stronę konia.
W tym momencie w obłokach kurzu podjechał do nich ranny
rewolwerowiec. Uchylił przed Emily kapelusza i zatrzymał konia przy
bryczce, po czym zwrócił się do Willa:
- Moja ręka nie zawsze będzie sztywna, Dutcher - powiedział
ściągając wodze.
Will zaczął wiązać swoją kobyłę do tyłu bryczki.
- Wiesz, co ci powiem - rzekł swobodnie - wskaż tylko czas i
miejsce, a możesz być pewien, że się tam zjawię.
Przez chwilę jeszcze mężczyzna przygważdżał Willa wzrokiem, po
czym uchylił przed Emily kapelusza i odjechał.
ROZDZIAŁ 16
Po tych wydarzeniach sytuacja w mieście wyraźnie się uspokoiła.
Ludzie Bergenera po cichu opuścili Rifle. Jednego dnia kręcili się
jeszcze po ulicach, a już następnego ich nie było. Bank został otwarty,
ale nikt go nie szturmował ani nie wycofywał swoich oszczędności.
Pieniędzy było mało, otrzymanie pożyczki prawie niemożliwe, a
przed końcem 1893 roku kilku ranczerów miało splajtować.
Ale nie Will Dutcher.
- Czy jesteś pewien, że tej jesieni będziesz miał z bydła dość
gotówki, żeby spłacić Bergenera? - pewnego czerwcowego wieczora
spytała go Emily.
- Na miłość boską, Emily, już ci mówiłem. Przestań nudzić.
- Nawet jeśli spadną ceny wołowiny? - nalegała.
- Jeszcze coś niecoś mi zostanie. Czy ci to wystarczy?
- Tak. - Westchnęła. Will da sobie radę. Dzięki Bogu udało jej się
tego dopilnować. Will Dutcher nie straci swojego rancza. Spojrzała na
ciemne łąki ciągnące się aż do podnóża gór, na wysrebrzone
księżycowym blaskiem niewyraźne sylwetki pasącego się bydła i
zdała sobie sprawę, że i ona kocha tę ziemię. Okolica była surowa,
nękana to spiekotą, to znów siarczystym mrozem, ale spływająca z gór
rzeka mile łagodziła klimat. W całej dolinie kwitły drzewa owocowe i
dojrzewały winogrona. Ludzie uprawiali ziemniaki, truskawki,
warzywa i pszenicę. A pszczoły dawały miód.
Ludzie byli twardzi - nieustannie narażeni na fizyczne i psychiczne
niedogodności - zimno, głód, ciężką pracę, znużenie i samotność - ale
dzielnie sobie z tym wszystkim radzili.
Emily też doświadczyła tych trudów. Patrzyła teraz na ziemię Willa
chłonąc zapach kurzu, krzewów bylicy i dymu z jego fajki i czując na
skórze gorące, suche powietrze. Fotel, w którym się bujała, za każdym
razem przyciskał znajomą skrzypiącą deskę w podłodze ganku, a
Emily myślała, że już wkrótce będzie musiała to wszystko porzucić.
Nie wiedziała jeszcze ani jak, ani kiedy, ale czuła to w głębi duszy.
Wkrótce, ale jeszcze nie zaraz.
- Em? - Z soczystej ciemności doszedł ją głos Willa.
- Uhm?
- Nigdy ci nie mówiłem... nigdy ci tego właściwie wyraźnie nie
powiedziałem... - odchrząknął.
- Ale z tym bankiem miałaś rację. Winien ci jestem... wszyscy
jesteśmy ci winni wielkie podziękowanie.
- Och, Will...
- Po prostu chciałem ci to, dla porządku, powiedzieć.
Jakżeż lubiła jego głos, szorstki i niski, i tę oszczędność wyrażania
się, tym bardziej precyzyjnego, im mniej używał słów.
- Nie ma o czym mówić, to drobiazg.
- Oni myślą, że to był mój pomysł, Emily.
- Jeszcze lepiej - mruknęła - to nie ma znaczenia.
- Ale ja... ja bym chciał, żeby wszyscy wiedzieli, że to twoja zasługa
- powiedział cicho.
Potrząsnęła głową w ciemności.
- Nie, Will. Jeśli myślisz, że oni mnie z tego powodu zaakceptują, to
się mylisz. Będą mnie w dalszym ciągu nienawidzieć, tym bardziej za
to, że się mieszam w męskie sprawy.
Przez chwilę milczał.
- Możliwe - przyznał w końcu.
- Nic nie szkodzi, Will. Jest mi obojętne, co o mnie myślą.
- Przez jakiś czas siedzieli obok siebie bez stów, czując swoją
wzajemną bliskość, ale Emily wiedziała, że Will o czymś myśli.
Spokojna, odprężona, czekała, aż zacznie mówić. Gdzieś zawył kojot i
zaraz potem Shep uniósł łeb i wpatrując się w ciemność zawarczał.
- Szykujesz się do rychłego wyjazdu, prawda, Emily? - zapytał w
końcu.
Serce jej zamarło, przepełnione bólem.
- Will...
- Czuję to w głębi duszy - powiedział.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale je powstrzymała.
- Odetchniesz z ulgą, Will. Nie będziesz musiał słuchać mojego
nagabywania i... - głos jej się załamał, przełknęła.
- A Violetta Lindley z pewnością lepiej gotuje ode mnie i...
- Viołetta Lindley nie umywa się do ciebie pod żadnym względem,
Em - powiedział szorstko.
- Ona za tobą szaleje, Will.
- Szalona to jesteś ty, Em.
- Nie, nie jestem szalona - powiedziała smutno.
- Kiedy? - zapytał po chwili.
- Jak długo jeszcze? Zwiesiła głowę.
- Nie wiem - szepnęła.
- Niedługo.
Zerwał się gwałtownie, zły, rozdrażniony, podszedł do balustrady
ganku i stanął tyłem do niej. Wiedziała, że nie będzie jej prosił, błagał,
przekonywał. Nie byłoby to w stylu Willa Dutchera. Powiedział, że
nie będzie, i dotrzymywał słowa.
- Przepraszam - powiedziała do jego pleców. Poruszył się
niecierpliwie, ale nie odezwał się słowem, nerwowo gładząc wąsa.
Emily wstała i w milczeniu podeszła do niego. W srebrnym świetle
księżyca widziała jego sylwetkę, mocny profil o czystych, niemal
surowych liniach, ściągnięte brwi, zaciśnięte usta, drgający mięsień
szczęki. Powoli dotknęła jego dłoni.
Obrócił się błyskawicznie i porwał ją w ramiona, tuląc do siebie
mocno, niemal brutalnie.
- Niech cię licho, kobieto - mruknął.
Zarzuciła mu ręce na szyję i położyła głowę na piersi.
- Will, ty przecież wiesz, co ja do ciebie czuję - wyszeptała.
- Ani przez chwilę nie miałam co do tego wątpliwości. Nigdy cienie
zapomnę.
Uniosła do góry twarz,, a on poszukał ustami jej ust. Stali, wtuleni
w siebie, tworząc jedno ciało. Jak ona zdoła opuścić tego mężczyznę,
jak z niego zrezygnuje?
Poszli na górę nie zadając sobie nawet trudu, żeby zapalić lampę.
Rozebrali się w milczeniu, tuląc się do siebie wśród westchnień i
szeptów, rozpaczliwie spragnieni miłości. Może to już ostatni raz
- myślała Emily zdając sobie sprawę, że i on myśli to samo.
- Ostatni raz czuję wokół siebie jego ramiona, słyszę tak blisko jego
zdyszany oddech, czuję słony smak jego potu, czuję go w sobie...
Ofiarowywała mu swoje ciało starając się dać mu jak najwięcej
rozkoszy. Kochali się aż do pełnego wzajemnego zaspokojenia, a
potem leżeli spleceni w uścisku, czując na rozpalonej skórze chłód
potu. Rozmiłowanym wzrokiem patrzyła, jak śpi niespokojnie w jej
ramionach, ciężki, ogromny, nienasycony. Przez całą bezsenną noc
czuwała nad nim, w gorącej ciemności, nie chcąc stracić ani jednej z
bezcennych chwil, jakie im jeszcze pozostały.
Niedziele upływały pod znakiem kościoła. Emily nigdy im nie
towarzyszyła, ale tej niedzieli Mary uprosiła ją, żeby z nimi poszła,
było bowiem rozdanie nagród w szkółce niedzielnej, a wśród
nagrodzonych znalazła się Mary.
- Panno Emily, niech pani z nami pójdzie, bardzo panią proszę!
Mam dostać bukiet kwiatów i białą Biblię, tylko dla mnie, na
własność.
Emily popatrzyła na poważną buzię Mary, na porządnie splecione
warkocze, na jasne piegi, na nową białą sukienkę z falbanami, spod
której widać było wysokie sznurowane trzewiczki. Przez ułamek
sekundy zastanawiała się, jak też będzie wyglądała Mary, kiedy
dorośnie, i na myśl o tym, że nigdy tego nie zobaczy, ogarnął ją
smutek.
- Naturalnie, że pójdę, Mary. Jakże bym mogła stracić taką okazję.
- Och, jak to dobrze, jak bardzo się cieszę! - wykrzyknęła
dziewczynka.
Chłopcy czekali już, wystrojeni w krótkie czarne spodnie, skarpety
pod kolana i wykrochmalone białe koszule. Podobnie prezentował się
Will w swoich wizytowych spodniach, surducie i czarnej muszce
zawiązanej na wykrochmalonym kołnierzyku.
- Radzę ci, pospiesz się - zwrócił się do Emily wycierając usta i
wstając od stołu.
- Wielebny Shumaker jest dla spóźnialskich bardzo surowy.
No cóż - pomyślała Emily przebierając się spiesznie w szary
kostium - pójdzie ze względu na Mary. Nie była w kościele od
czasów dzieciństwa, od kiedy sama dostała Biblię w nagrodę. Gdzie
się podziały te czasy?
Tej niedzieli mogli uchodzić za wzorową rodzinę: przystojny ojciec,
elegancko ubrana matka i trójka rozkosznych dzieciaków - zajechali
bryczką zaprzężoną w dwa lśniące kasztany.
Mogli uchodzić, ale nie byli.
Wielebny Shumaker witał wszystkich w otwartych drzwiach
kościoła uśmiechając się powściągliwie. Emily pomyślała, że wygląda
jak ponura wersja Abrahama Lincolna. Will przedstawił ją i Emily
skinęła głową i powiedziała:
- Miło mi poznać wielebnego ojca.
- Pani tu u nas pierwszy raz, panno Jacoby, prawda? - powiedział
bez uśmiechu.
- Tak, pierwszy, i właśnie nie mogę się doczekać kazania -
powiedziała Emily słodko, przeciskając się obok niego do małego
pozbawionego ozdób kościoła.
Ktoś postawił na pulpicie wielki wazon późnego górskiego bzu i
słodki mdlący zapach kwiatów unosił się w powietrzu, kiedy ludzie
wchodzili zajmując miejsca. Dutcherowie skierowali się do swojej
ławki, a za nimi Emily. W kościele panowała cisza i było trochę
duszno w ten gorący letni dzień. Słychać było szepty, skrzypienie
ławek i od czasu do czasu głosy dzieci,
Okazja była szczególna, zakończenie roku w szkółce niedzielnej, i
właśnie rozpoczynało się nabożeństwo, po którym miał wygłosić
kazanie wielebny Shumaker. Najpierw była modlitwa, którą
prowadziła pani Fisher, potem psalm, który czytała pani Tatę, i
wreszcie pieśń „Skała wieków", w wykonaniu wszystkich wiernych.
Will śpiewał pięknie swoim potężnym barytonem, Emily zaś
ograniczyła się jedynie do powtarzania nielicznych zapamiętanych
słów.
Potem nastąpiło wręczanie nagród. Mary siedziała spokojnie, w
oczekiwaniu tej uroczystej chwili, ale Burkę i Jesse kuksali się, gadali
i machali nogami. Will nie zwracał na to uwagi, ale Emily stale ich
uspokajała. Było jej gorąco i w bieliźnie, bluzce i żakiecie pociła się
obficie. Nie było jednak mowy o zdjęciu żakietu, o tym Emily
wiedziała. No i te kwiaty. Ich słodki, duszący zapach wypełniał każdy
zakątek kościoła. Wywołano Mary.
- Panna Mary Dutcher, uczennica szóstej klasy, nagroda za
bezbłędne opanowanie na pamięć dwudziestego trzeciego psalmu.
Proszę, Mary.
Pani Fisher wręczyła jej bukiet kwiatów i białą Biblię, dokładnie tak
jak to Mary zapowiedziała, i Emily tak była szczęśliwa, dumna i
podniecona, jakby chodziło ojej własne dziecko. Spojrzała na Willa.
Uśmiechnął się do małej szczerze i serdecznie.
- Brawo, Mary - powiedział, kiedy z kwiatami i Biblią siadała obok
niego w ławce.
- Dziękuję, wujku - odparła Mary, zarumieniona ze szczęścia.
- Jestem z ciebie dumna, kochanie.
- Emily pocałowała ją w rumiany policzek.
- Tak się cieszę, że pani przyszła, to najpiękniejszy dzień w moim
życiu.
Tymczasem w kościele zrobiło się cicho, bo wielebny Shumaker
wchodził właśnie na ambonę. Poprawił okulary i popatrzył sponad
nich na wiernych.
- Dzień dobry - zaczął - i niech was wszystkich Bóg błogosławi.
Zebraliśmy się tutaj, żeby w ten święty dzień oddać cześć Panu, aby w
naszych sercach i duszach zapanował pokój i abyśmy mogli przyjąć
słowo pańskie.
Emily usadowiła się w ławce, słuchając piąte przez dziesiąte.
Wachlowała się śpiewnikiem, podobnie jak inne kobiety, a zapach
bzów napływał do niej falami, to mdląco słodki, to znów ulotny jak
odległe wspomnienie. Upłynęła dłuższa chwila, nim zauważyła
zmianę atmosfery. Jej umysł zarejestrował ton głosu pastora i sposób,
w jaki ludzie poprawiali się na twardych ławkach. Zaczęła słuchać
uważnie, ale początkowo nie wierzyła własnym uszom;
- Ci, którzy łamią przykazania boskie, zostaną ukarani! - grzmiał
kaznodzieja.
- Nawet te ustanowione nie przez prawo, lecz tradycję. My, tutaj,
którzy żyjemy na rubieżach naszego wielkiego kraju, z całego serca i
duszy staramy się tę tradycję szanować. A nasze życie nie jest łatwe i
dlatego musimy dokładać jeszcze większych starań niż nasi bracia z
miasta, by się podobać Bogu. Tak, jeszcze większych! Nie możemy
sobie folgować zasługując na potępienie wieczne. Musimy zwalczać
zło w zarodku.
Aha - pomyślała Emily - już wiem, co to za kaznodzieja.
- A w szczególności nie możemy żyć w grzechu cudzołóstwa! Tak,
nie bójmy się tego słowa: cudzołóstwa!
Wierni nabrali tchu w piersi - w kościele rozległ się jakby syk
jadowitego węża szykującego się do skoku. Emily zamarła- wokół
siebie słyszała szepty i pomruki, a słowo „cudzołóstwo" odbijało się
echem w małym pustym kościółku.
- Zbaw nas, o Panie, a w szczególności zbaw tych spośród nas,
którzy są grzesznikami. Muszą oni zaprzestać swoich niecnych
praktyk i prosić Ciebie o wybaczenie już teraz, tak, teraz, albo - tu
wymierzył przed siebie sztywny drżący palec - iść stąd precz!
Emily nie miała wątpliwości, że palec był wymierzony w nią.
Wszystkie głowy zwróciły się ku niej i wydało ej się, że wrogim,
oskarżycielskim spojrzeniom nie będzie końca.
Wielebny Shumaker mówił dalej gniewnym głosem, to kokietując
wiernych, to znów im grożąc, ale Emily niewiele już z tego słyszała.
Siedziała obojętna, zimna jak lód i tak pełna bólu, jakby czuła na
sobie krople krwawego potu.
- Tak, chociaż idę przez dolinę zła, nie ulęknę się żadnego
grzesznika! - zagrzmiał Shumaker, przekręcając tekst, czego jednak
nikt nie zauważył.
- Wygnam zło z mego domu.
To właśnie wtedy Emily poczuła, jak palce Willa zaciskają się na jej
dłoni. Mało brakowało, by się załamała i wybuchnęła płaczem, ale
jego dotyk podniósł ją na duchu. Wytrzymała do końca kazania.
Siedziała owiana mdlącym zapachem bzów, z sercem przepełnionym
miłością i ściskając go mocno za rękę patrzyła prosto przed siebie.
Z kościoła wyszli szybko, zaraz po zakończeniu nabożeństwa.
Emily, z oczyma pełnymi łez, niemal wybiegła roztrącając dzieci.
Will, zdumiony, pomógł jej wsiąść do bryczki.
- Emily, czy ty...? - zaczął.
- Proszę cię - wyszeptała.
- Jedźmy już, dobrze? Nie chciała robić sceny przy dzieciach. I tak
już były wystarczająco zdeprymowane. Widziały, że dzieje się coś
niedobrego i „dorosłego", ale nie wiedziały co i dlaczego. Chłopcy
zapomnieli o tym raz dwa, Mary jednak, wrażliwa, kochająca Mary,
zasługiwała na jakieś wyjaśnienie. Nie w tej chwili - pomyślała Emily
- nie w tej chwili.
Zaraz po powrocie do domu, poszła do siebie. Zdążyła jeszcze
pochwycić nieśmiałe pytanie Mary: „Wujku Willu, co się stało pannie
Emily?" I wymijającą odpowiedź Willa: „Źle się czuje, Mary".
Przyszedł do niej zaraz potem, jak obrządził konie, ciągle jeszcze
ubrany na ciemno. Wszedł do jej sypialni nie pukając i usiadł na
brzegu łóżka.
- Emily - powiedział łagodnie. Obróciła się w jego stronę. Oczy
miała czerwone, ale suche.
- Emily, to nie są źli ludzie.
Westchnęła.
- Ja wiem, to przeze mnie. To ja jestem zła.
- Nie, Em, nie jesteś zła.
- Dla nich jestem. I nic tego nie zmieni. Teraz już za późno. Nawet
gdybym... - zawahała się.
- Nawet gdybyś co? - Wyciągnął rękę i odgarnął jej z czoła kosmyk
włosów. Pod wpływem jego dotyku przeszedł ją dreszcz, przymknęła
oczy.
- Nic - odparła odwracając głowę. Zdradziecka łza spłynęła jej z oka
i potoczyła się po skroni.
- Emily... - odchrząknął.
- Powiedziałem ci, że nie będę prosił. Powiedziałem...
Położyła mu palec na ustach.
- Nie mów, proszę cię, nie mów.
Ich spojrzenia się spotkały. Słowa były zbyteczne. Emily wiedziała,
że on wie. I że przeżywa mękę.
- Muszę odejść, Will - wyszeptała.
- Kiedy?
- Dzisiaj, zaraz.
- Pozwolisz im wypędzić się z miasta, ot tak, po prostu?
Westchnęła ponownie, spazmatycznie wciągając powietrze.
- Niech myślą, że odnieśli zwycięstwo. To nie ma znaczenia.
- A co mam powiedzieć dzieciom?
Położyła mu rękę na ramieniu próbując się uśmiechnąć.
- Sama im powiem.
- Emily...
- Och, Will, pocałuj mnie jeden jedyny ostatni raz. Nachylił się i
podniósł ją z łóżka. Zarzuciła mu ręce na szyję, chłonąc jego zapach,
szukając ust, czując muskanie wąsów na skórze. Był to długi, smutny
pocałunek, który zawierał więcej miłości i żalu niż namiętności.
Kiedy się rozłączyli, ujął ją mocno za ramiona i spojrzał jej w oczy.
- Jeszcze nigdy nie powiedziałem tego żadnej kobiecie - rzekł
szorstko. - Nigdy. Jesteś jedyna, Emily Jacoby. Kocham cię.
Wpatrywała się w jego twarz.
- Wiesz przecież, że i ja kocham ciebie.
- Odetchnęła.
- Nie zapomnij mnie.
- Jakbym mógł? Będę cię pamiętał na zawsze. Zestarzeję się z
twoim obrazem przed oczyma.
Potrząsnęła głową.
- Ożeń się, Will. Z Violettą Lindley. Albo z kimś innym. Miej
dzieci. Bądź szczęśliwy.
Uśmiechnął się krzywo.
- Strasznie lubisz rządzić, Emily.
- Wiem, nic na to nie poradzę.
- Usiadła na brzegu łóżka, poprawiła spódnicę, uporządkowała
niesforne kosmyki włosów.
- Zostaw mnie teraz samą, Will. Spakuję się i zaraz zejdę na dół.
Mógłbyś mnie zawieźć na stację?
- Jeśli sobie tego życzysz...
- Tak - powiedziała z determinacją - tego sobie właśnie życzę.
- Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem - powiedział jakby do
siebie - wiedziałem, że coś jest nie w porządku.
- Z czym, Will?
- Z tobą, Emily. Zawsze w głębi duszy wiedziałem, że twoje
miejsce jest nie tutaj.
- Och, Will... - zaczęła.
- Wiem, mówiłaś mi, ale ja nie chciałem tego słuchać. I dalej nie
chcę - mruknął pod nosem i wyszedł zostawiając ją samą.
Później, po południu, Emily zebrała dzieci w saloniku. Patrzyły na
nią poważnie, czując, że dzieje się coś niedobrego. Cała trójka - Mary,
Jesse i Burkę - stali według wzrostu dokładnie tak, jak ich zobaczyła
po raz pierwszy po wypadku. Trzy rozkoszne jasne główki, trzy
sieroty, które potrzebowały jej miłości.
Poczuła skurcz gardła i przez chwilę nie mogła wydobyć słowa.
- Panno Emily - powiedziała Mary - wujek Will mówił, że pani
wyjeżdża.
Emily zamknęła oczy. Powiedział im.
- Och, Mary, kochanie, ogromnie mi przykro, że się rozstajemy tak
nagle. - Wzięła małą za rękę. - Wiecie przecież, że ja nie jestem tą
gospodynią, którą miał przysiad z Chicago wujek Clay, i dlatego
muszę wyjechać. Mówiłam wam już o tym nie raz.
- Ale dlaczego...? - spytał Jesse. Emily westchnęła głęboko,
- Muszę wracać do mojego własnego życia. Moje miejsce jest gdzie
indziej. Mam tam pracę i przyjaciół.
- Nie podoba się pani tutaj? - spytała Mary. Boże, jakżeż było jej
ciężko.
- Bardzo mi się podoba i bardzo was kocham. Kocham nawet wujka
Willa, ale... ale czasami dorośli muszą robić rzeczy... które są dla nich
nieprzyjemne i trudne.
- Dlaczego? - zapytał Burkę.
Dlaczego? - pomyślała Emily.
- Właśnie, dlaczego?
- Po prostu muszą. Tak jak wy musicie chodzić do szkoły. Bo to jest
ważne. A potem w życiu będzie jeszcze ważniejsze.
Patrzyli na nią szeroko otwartymi oczyma, przestraszeni, nic nie
rozumiejący, zagubieni.
O Boże - myślała Emily - co ja najlepszego zrobiłam?
Pochyliła się w milczeniu i przygarnęła do siebie całą trójkę. Stała
przez chwilę z twarzą ukrytą we włosach Mary, czując przytulone do
siebie trzy małe ciałka.
Nie mogę - myślała - nie mogę tego zrobić. Ja...
- Czy pani przyjedzie nas odwiedzić? - spytała Mary zduszonym
głosem.
- Pamiętasz, jak wam powiedziałam, że mam takie przeczucie, że
się jeszcze zobaczymy? W dalszym ciągu tak uważam. Nie wiem
dokładnie, ani kiedy, ani jak, ale... jakoś się spotkamy. Na pewno.
Jestem o tym przekonana.
Podnosząc głowę zobaczyła Willa. Musiał nadejść tak, że go nie
zauważyła, i teraz stał przyglądając się całej scenie. Ich oczy spotkały
się nad główkami dzieci.
- Musimy jechać - powiedział cicho, starając się panować nad
emocjami.
- Tak - odparła, po czym zwróciła się do dzieci: - Muszę już iść.
Mary, dopóki wujek Will nie znajdzie nowej gospodyni, ty będziesz
panią domu. I nie zapominaj o czytaniu, dobrze? I pilnuj, żeby
chłopcy zawsze przed kolacją myli ręce. Jesse, jesteś starszy, opiekuj
się Burkem i pamiętaj, żebyście się nie bili.
- Przerwała na chwilę.
- A ty, mały smyku, masz być grzeczny, zgoda? Kiedyś będziesz
taki duży jak Jesse. Obiecuję ci to. Uważaj na siebie.
- Emily - upomniał ją Will.
- Tak, już idę.
Włożyła szary żakiet i wzięła torbę, którą jej Will kupił w Denver.
- Jeszcze chwileczkę, tylko się pożegnam z Anto-niem.
Weszła do kuchni, gdzie stary obierał kartofle na niedzielną kolację.
- Do widzenia, Antonio - powiedziała. Obrócił na nią swoje
załzawione oczy.
- Szef powiedział, że pani wyjeżdża, panno Emily.
- Smutno potrząsnął głową.
- Nie rozumiem, o co chodzi, ale mówię hasła la vista, nie „żegnaj".
Do zobaczenia. Lepiej tak powiedzieć, prawda?
- Znacznie lepiej. Hasta la vista, Antonio. Opiekuj się dzieciakami,
jak mnie nie będzie, dobrze?
Antonio poważnie skinął głową i powrócił do swojego zajęcia.
Znajoma droga do Rifle przypominała mękę. Podobnie jak przejazd
przez miasto koło Składu Handlowego, drogerii Zimmermana, hotelu
Winchester i Pierwszego Banku Narodowego. Will przywiązał konie
przed budynkiem stacji Rio Grandę i obszedł bryczkę, żeby pomóc
Emily wysiąść. Czując dotyk jego dłoni zamknęła oczy.
Kupił jej bilet do Denver w jedną stronę. Powiedziała mu, że to jej
wystarczy. Nie ma sensu, żeby tracił pieniądze.
- Proszę, twój bilet, Emily.
- Dziękuję - odpowiedziała patrząc w ziemię i czując, jak jej
zamiera serce.
- I weź jeszcze to. - Wcisnął jej do ręki zwitek banknotów.
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Ale ja... Ja nie potrzebuję.
- Weź to. Pamiętasz, jak było poprzednim razem w Denver City?
Nie chciałbym, żebyś musiała przeżyć coś takiego po raz drugi. Nie
chciałbym myśleć o tym, że... - odwrócił głowę.
- Will - powiedziała łagodnie.
- Weź to - powtórzył.
- Zawsze tyle było gadania o pieniądzach. Jeśli one są dla ciebie
takie ważne...
- Nie, nie są. Zresztą tam, gdzie jadę, nie będą mi potrzebne.
- Spojrzał na nią surowo.
- Chciałam powiedzieć, że... że wracam do domu, dlatego nie
potrzebuję pieniędzy.
- Weź je - warknął.
Stali patrząc na siebie, a dokoła nich tłoczyli się ludzie, popłakiwały
dzieci, mężczyźni palili cygara, krzątały się kobiety.
- Opiekuj się dziećmi - powiedziała.
- Robiłem to, zanim się pojawiłaś, i będę to robił nadal. Niech cię o
nas głowa nie boli.
- Nie chciałabym, żebyś mnie nienawidził, Will. Zdjął kapelusz i
przejechał ręką po włosach.
- Do diabła, Emily, chciałbym móc cię znienawidzieć. Byłoby mi z
tym znacznie lżej.
- Och, Will...
- Daj spokój, Emily, nie zaczynaj...
- Czy będziesz za mną tęsknił?
- Boże święty, kobieto...
- Spojrzenie jego ciemnoniebieskich oczu przeszyło ją na wskroś.
- Tak, będę za tobą tęsknił.
- Kocham cię, Will, zawsze cię będę kochała. Podszedł do niej i
tam, w poczekalni kolejowej, przy wszystkich, objął ją i w nagłej
ciszy złożył na jej ustach długi miłosny pocałunek.
- Idź już - powiedziała Emily z ustami przy jego ustach, z oczyma
pełnymi łez.
- Poczekam, aż przyjdzie pociąg.
- Nie. Zostaw mnie samą. Nie czekaj. Nie chcę, żebyś czekał.
- Czy to twoje ostatnie słowo?
- Tak, Will - powiedziała stanowczo.
- Wracaj do domu.
Odszedł. Włożył kapelusz, odwrócił się i odszedł. Widziała jego
dumnie wyprostowane plecy, szerokie ramiona, słyszała stukot
obcasów na deskach podłogi. Nawet się nie obejrzał za siebie, a kiedy
zniknął za drzwiami, przytknęła rękę do ust, żeby stłumić łkanie.
Siedziała w kącie, z torbą u nóg, czekając, aż Will oddali się na
bezpieczną odległość, po czym ostrożnie włożyła do torby zwitek
banknotów. Zawiadowca stacji zwróci je Willowi, kiedy znajdzie
torbę po jej odejściu.
Wstała, Była gotowa. Wyszła z poczekalni i przez peron podeszła
do torów. Nie zwracała uwagi na ludzi, którym jej zachowanie mogło
się wydać dziwne. Nie dbała o to. Ruszyła wzdłuż torów na wschód,
wzbijając tumany kurzu długą suknią, która się za nią ciągnęła.
Tym razem się uda, tym razem nie zabraknie jej determinacji. Nie
ma nikogo, kto by ją zawrócił z tej drogi.
Szła przed siebie w gorących promieniach słońca. Wkrótce zdjęła i
rzuciła giemzowe rękawiczki, tak samo aksamitną torebkę - nie były
jej już potrzebne; odpięła i odrzuciła kapelusz ze strusimi piórami,
zsunęła z ramion i strząsnęła z siebie żakiet w gołębim kolorze. Idąc
czuła się jakaś dziwnie lekka i wolna. Wykonała zadanie. Ocaliła
ranczo Willa. Kochała i była kochana. Zrozumiała, co jest naprawdę
ważne. Przeżyła próbę.
Nagle stwierdziła, że niczego nie żałuje. Na prawo, w promieniach
słońca, mrugała do niej rzeka Kolorado. Emily wyjęła szpilki z
włosów i potrząsnęła głową.
Przyspieszyła kroku.
- O, jest!
- Przed nią widniał pordzewiały wrak pociągu. Z dziur w karoserii
wagonów i pustych otworów okien wyzierała soczyście zielona trawa.
Emily nie przestawała iść. Słońce prażyło niemiłosiernie i wszelkie
kontury zatraciły ostrość. Poczuła słabość i odpięła bluzkę pod szyją.
Tory prowadziły ją jednak dalej, łącząc się gdzieś na horyzoncie.
Bolała ją głowa, była jak zamroczona. Ale teraz nie miała już
odwrotu. Pełna determinacji podążała do punktu przecięcia dwóch
stalowych wstęg, a kiedy go osiągnęła, szła dalej przed siebie.
ROZDZIAŁ 17
Emily usiłowała wypłynąć na powierzchnię otaczających ją
mrocznych wód. Powinna coś zrobić... zaraz... ale co? Ma do
wykonania zadanie tak trudne, że poczuła się zniechęcona, znużona.
Ale co to takiego może być? Co ma do zrobienia?
Była wyczerpana, jak gdyby pogrążona w letargu zbyt głębokim,
żeby się z niego obudzić. Wiedziała, że śni, ale jakąś częścią
świadomego umysłu starała się obudzić, przypomnieć sobie...
Jej nozdrza podrażnił znajomy słodki zapach, oddziałując na
zmysły, prowokując. Było coś... coś...
Usłyszała jakiś łagodny głos kobiecy i wiedziała, że ten głos już
wielokrotnie wymawiał jej imię. Do kogo mógł należeć?
- Panno Jacoby - powiedział głos z jakąś niebywałą cierpliwością.
- Emily, słyszysz mnie?
A potem inny głos, męski.
- Poruszyła się. Widziałem, jak poruszyła powiekami, naprawdę.
- Tym razem głos był znajomy.
Za wszelką cenę usiłowała odpowiedzieć, ale gardło odmówiło jej
posłuszeństwa. Wszystko to było takie trudne. A ona miała całkowity
zamęt w głowie. Dlaczego mówienie sprawiało jej taką trudność?
Dlaczego nie dadzą jej spać?
- Emily, Emily Jacoby, słyszysz mnie?
- Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i zdała sobie sprawę, że już nie
śpi. - Emily, jeśli nie możesz nic powiedzieć, to przynajmniej porusz
ręką. Możesz poruszyć ręką, Emily?
Z determinacją, o którą sama siebie nie podejrzewała, otworzyła
oczy. Światło. Porażający blask. Zamknęła oczy.
- Mój Boże - powiedział męski głos, a potem znów poczuła rękę na
ramieniu, tym razem cięższą.
- Przepraszam, zadzwonię po doktora Stinsona - powiedział ktoś
inny.
- Emily, Emily Jacoby. Otwórz oczy, Emily. - Był to znów męski
głos.
Spróbowała, zmrużyła powieki, poczuła w oczach bolesną eksplozję
światła, ale tym razem ją wytrzymała.
- Emily.
Zobaczyła nad sobą twarz, zamazaną, nagle ostrą, znów zamazaną.
Zamrugała. Twarz zmaterializowała się przed jej oczami.
Will. To był Will. Naturalnie. Próbowała się uśmiechnąć, poruszyć
ręką. Poruszyła wargami i wydała jakiś cichy dźwięk, ale tak ją to
wyczerpało, że znów zapadła w sen. Ale przedtem zobaczyła Willa.
To znaczy, że wszystko jest w porządku. Will się nią zajmie...
Kiedy nieco później obudziła się po raz drugi, wszystko zaczęło
nabierać sensu. Trochę, niewiele.
Jej pielęgniarka miała na imię Dorothy.
- Tydzień temu była katastrofa kolejowa, wykoleił się pociąg,
którym pani jechała. Ma pani silny wstrząs mózgu. Przez tydzień była
pani nieprzytomna. Czy pani rozumie, co ja do pani mówię, panno
Jacoby?
- Tak - wyszeptała Emily.
- O, widzę, że jest coraz lepiej. Z urazami głowy nigdy nie
wiadomo.
- Czy ja tu leżałam przez tydzień nieprzytomna? - zdołała spytać
Emily.
- Była okropna burza. Czy pani to pamięta? Zamieć śnieżna. Jeśli
pani nie pamięta, proszę się nie przejmować. Chwilowa amnezja
zdarza się bardzo często. Ale wszystko wróci powoli do normy.
- Burza - wyjąkała Emily.
- Zeszłej zimy. Pociąg. Dorothy uśmiechnęła się uspokajająco.
- To nie było zeszłej zimy, tylko tydzień temu. Tej zimy. Zaczął się
właśnie marzec. Ale proszę sienie przejmować, to wszystko wróci.
Wróciło w ciągu następnego dnia. Burza śnieżna. Katastrofa
kolejowa. Mniejsze i większe szczegóły zaczęły się układać w całość,
choć tu i ówdzie jeszcze czegoś brakowało. Przypomniała sobie Willa
i trójkę dzieci, psa Shepa, Rifle i całą resztę. Wszystko to wróciło do
niej słodkim wspomnieniem.
Sen. Pomieszanie, amnezja. Czy doktor Tichenor nie powiedział
tego samego?
Ale już teraz Emily wiedziała, gdzie jest. Była w szpitalu w Rifle, w
Kolorado. I był dzień 8 marca 1993 roku. Wiedziała, bo zapytała o to.
Pamięć zaczęła wracać tego dnia wieczorem po kolacji, kiedy
Dorothy przyszła na dyżur.
- Czy był tu mężczyzna, kiedy obudziłam się po raz pierwszy? -
spytała ostrożnie.
- Wydaje mi się, że pamiętam...
- O, pamięta pani? To dobrze - powiedziała Dorothy wesoło.
- Tak, był tu Will Dutcher.
Emily poczuła, jak krew jej odpływa do nóg, jak się pokrywa
zimnym potem, jak ją ogarniają mdłości. Wszystko się nagle cofnęło,
zaczęło jej dzwonić w uszach.
- Panno Jacoby, co pani jest? - pytała Dorothy. -Emily, słyszy mnie
pani?
Starała się zwalczyć ciemność. Zamknęła oczy i siłą woli próbowała
jej nakazać, żeby ustąpiła. Zazgrzytała zębami, zaciskając słabe
jeszcze pięści.
- Tak, zrobiło mi się trochę słabo.
- Już jest lepiej - powiedziała pielęgniarka.
- Proszę... proszę mi powiedzieć - wychrypiała Emily - Will
Dutcher... kto to jest Will Dutcher?
- Will? A, to jeden z ochotników, którzy pomagali w akcji
ratowniczej po katastrofie. Ma przeszkolenie w udzielaniu pierwszej
pomocy, a tacy ludzie byli tam bardzo potrzebni. To chyba właśnie on
panią wyciągnął. Odwiedzał panią potem w szpitalu, interesował się
pani stanem zdrowia. Jakby mu zależało...
- Czy on jest tutejszy? - zapytała Emily.
- Tak, mieszka na ranczo kilkanaście kilometrów Stąd. Spokojny
facet.
- I nazywa się Will Dutcher?
- Tak - odpowiedziała Dorothy, zdumiona.
- Już pani mówiłam. O, proszę, to on przyniósł te kwiaty.
Emily obróciła głowę. Na nocnym stoliku stał wazon z kwiatami.
Zapach, tak, zapamiętała ten zapach ze swego snu, tylko że tamten...
to był bez, a tu były kwiaty cieplarniane, jak to w zimie.
Dorothy krzątała się po pokoju poprawiając łóżko, sprawdzając
kroplówkę.
- Will Dutcher to samotnik, kawaler. Miał ciężkie przeżycia. Jego
brat z bratową zginęli w ubiegłym roku w wypadku i zostawili mu
trójkę dzieciaków, jeszcze małych. Haruje ciężko, ale opiekuje się
nimi naprawdę troskliwie.
- Mary... czy jedno z tych dzieci ma na imię Mary?
- Możliwe. Tak, bratanica. To popularne imię. Potem jest Jesse i ten
mały... nigdy nie pamiętam, jak on się nazywa.
- Burkę - podpowiedziała Emily cichutko.
- Ależ tak, oczywiście! - Dorothy spojrzała na nią zdumiona.
- Ja... ja musiałam słyszeć, jak Will... jak pan Dutcher mówił to u
mnie w pokoju... - wyjaśniła Emily, gorączkowo szukając słów.
Dorothy wyszła z pokoju, zgasiła światło i zostawiła
Emily w półmroku, sam na sam z kroplówką i monitorami.
Emily była słaba i zdezorientowana. Na głowie miała bandaż i
wszystko ją bolało. Ale pamiętała. O tak, pamiętała.
A więc Will Dutcher żył w 1993 roku. Czy był to ten sam Will
Dutcher? Czy ją znał? Czy może te cztery miesiące życia w
przeszłości Emily tylko sobie wyśniła, gdy leżała nieprzytomna? Czy
ta miłość, którą odczuwała, zapachy, widoki, dźwięki... czyżby to
wszystko był sen? Skąd mogła znać takie szczegóły?
A więc Will Dutcher żył. Był człowiekiem z krwi i kości. Widziała
jego twarz, tak, to był on. Słyszała jego głos. Głos Willa. Odwiedził ją
tutaj i Emily znów go zobaczy. Zamknęła oczy i zaczęła się modlić po
cichu. A potem zapadła w sen.
Przyszedł następnego dnia wieczorem. Zapukał cicho do drzwi.
Emily drzemała, ale ocknęła się natychmiast. Serce skoczyło jej do
gardła, krew waliła w skroniach. Odczuwała jednocześnie lęk i ulgę,
radość i smutek. Will był z nią, w jej pokoju, stał nad nią, patrzył jej w
oczy.
- Hej - powiedziała.
- Panna Jacoby? - spytał ostrożnie.
- Emily. Jestem Emily. Wtedy, tamtej nocy, mówiłeś do mnie
Emily... - powiedziała, po czym zamilkła.
Tak, to był Will. Te same niebieskie oczy i ciemne kędzierzawe
włosy, ten sam nos i usta. Te same wąsy, tyle że mniejsze, krócej
przystrzyżone. No i przedziałek na głowie - z boku, a nie pośrodku. W
rękach nerwowo miął stetsona.
- Okay, Emily, pomyślałem, że wstąpię, żeby się dowiedzieć o
twoje zdrowie. Nie przeszkadzam ci? Bo mogę wpaść kiedy indziej.
- Nie, proszę cię, wejdź, siadaj.
Przysunął krzesło do jej łóżka, siadł w charakterystyczny dla siebie
sposób, opierając jedną nogę w kostce na kolanie drugiej i zawieszając
na niej kapelusz.
- Widzę - zaczął nieśmiało - że czujesz się lepiej.
- Lepiej, choć jeszcze nie całkiem dobrze. Ale powiedzieli, że z tego
wyjdę.
- Nie mogła oderwać od niego wzroku. Te usta. Całowały ją
przecież. Te ręce ją pieściły.
- Przez dłuższy czas byłaś nieprzytomna. Miałaś szczęście.
- Tak, miałam szczęście, Will - powtórzyła jak echo.
- Will. Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię tak nazywała?
Dziękuję ci za kwiaty. Są cudowne.
- Bardzo proszę. Drobiazg.
- Dorothy mówiła mi, że to ty mnie uratowałeś z katastrofy.
Chciałabym ci i za to podziękować - powiedziała nieśmiało. Mówiła
do Willa, patrząc mu w twarz, ale miała przed sobą człowieka obcego.
Obcego, ale zarazem i nieobcego...
- Cieszę się, że mogłem pomóc. Paskudnie to wyglądało. Ogromne
zaspy śniegu na torach, które spowodowały wykolejenie się
lokomotywy - wyjaśnił.
To nie mogła być prawda. To wszystko było jakieś zwariowane.
Znała go. Znała tego człowieka, który siedział teraz na brzegu jej
łóżka. A on jej nie znał.
- Słyszę... słyszę, że masz u siebie dzieci swojego brata -
powiedziała.
- Troje.
- Ich oczy się spotkały.
- To jedyne, co mogłem dla nich zrobić... Brat z bratową zginęli w
wypadku samochodowym.
- Tak mi przykro - wyszeptała Emily.
- Mnie też. Ale cóż, przeszło, minęło i jakoś sobie radzimy.
- Przerwał i odchrząknął.
- Czy masz jakąś rodzinę? Kogoś, kogo chciałabyś zawiadomić?
Namyślała się przez chwilę, ale potrząsnęła głową.
- Ja... Nie, dziękuję. Moi rodzice... nie są w najlepszej formie, nie
chciałabym ich niepokoić. A innej rodziny nie mam. Mogłabym
zadzwonić do mojej przyjaciółki, Judy, ale poczekam, aż się trochę
lepiej poczuję.
Na chwilę zapadło między nimi niezręczne milczenie.
- No cóż - odezwał się wreszcie Will. - Będę się zbierał do domu. -
Wstał, włożył w charakterystyczny dla siebie sposób kapelusz, lekko
pod kątem, a w Emily zamarło serce. To niemożliwe.
- Dziękuję ci, że przyszedłeś, sprawiłeś mi wielką przyjemność. -
Na jego twarzy dostrzegła dziwny pytający wyraz.
- Czy... czy jeszcze mnie kiedyś odwiedzisz?
- Ja... tak... ja mogę... - odparł.
- Naturalnie, o ile ci to nie sprawi kłopotu. A czy... czy mógłbyś
przyprowadzić dzieci? Bardzo chciałabym je zobaczyć.
- Zamilkła, nie mogła złapać tchu, serce waliło jej jak młotem.
- Dzieci?
- Uwielbiam dzieci - powiedziała i zaraz potem pomyślała, że jej
żądanie musiało mu się wydać dziwne.
- Myślę, że tak.
- Ale tylko jeśli będą chciały.
Kiedy wyszedł, Emily długo leżała z zamkniętymi oczami,
wyczerpana. To był Will, jej Will, tu i teraz, sam z trójką dzieci. Ale
jak to jest możliwe? Nawet jeśli odbyła podróż w czasie i spędziła
kilka miesięcy w przeszłości, a potem wróciła do teraźniejszości
dokładnie w tym samym momencie, kiedy pociąg wpadł w zaspę, to
jakim cudem znalazł się tu Will?
Nie mogła sobie poradzić z tym problemem. Czy rzeczywiście żyła
w przeszłości, czy to był tylko sen? Przesunęła ręką po twarzy,
usiłując się skupić, zrozumieć sytuację, i wtedy nagle wszystko
zaczęło się układać w jakiś klarowny obraz.
Powoli, z namysłem, odjęła rękę od twarzy i drżącą trzymała przed
oczyma. Boże, tak, jest! Blizna, lekko przybladła brązowawa blizna
po oparzeniu tamtym garnkiem. Jest!
Emily opuściła rękę, przymknęła oczy i westchnęła głęboko.
Odbyła podróż w czasie. A więc to prawda.
Tak... znaleźli ją tydzień temu w rozbitym pociągu. Czyli że
musiała wrócić tymi samymi drzwiami w tym samym momencie
kiedy wyszła. Oczywiście, to by wszystko wyjaśniało... nawet i to, że
tym razem ma swoje ubranie.
To by wyjaśniało wszystko, poza istnieniem Willa Dutchera. Bo był
tu, w 1993 roku, a przecież nie powinien tu być, chyba że ktoś wierzy
w reinkarnację. Ona, Emily, nie wierzy, ale ostatecznie w podróże w
czasie też nie wierzyła.
Will przyszedł nazajutrz wieczorem i przyniósł pudełko czekoladek.
- Proszę, jesteś taka chuda, że śmiało możesz jeść.
- Przez ostatni tydzień byłam na dość ścisłej diecie - powiedziała.
- Ale bardzo lubię czekoladki. Muszę wyglądać jak śmierć.
Patrzył na nią poważnie, wodząc wzrokiem od pozlepianych w
strąki jasnych włosów, poprzez szarą szpitalną koszulę do wkłutej w
ramię igły.
- To prawda, że wyglądałaś lepiej.
- Przysunął sobie krzesło i usiadł.
- Tym razem nie zabrałem ze sobą dzieci. Poczekam, aż będziesz
trochę silniejsza. To hałaśliwe urwisy. Zwłaszcza chłopcy.
- Myślę, że będę tu jeszcze w przyszłym tygodniu, więc jest czas.
Dorothy powiedziała, że jutro odłączą mi kroplówkę.
- To dobrze.
- Dziś już wstawałam - zwierzyła mu się.
- Jakim cudem?
- Nogi pode mną drżały. Śmieszne uczucie. Zaczął jej się
przyglądać w swój badawczy deprymujący sposób.
- Czy byłaś w Rifle kiedykolwiek wcześniej? - zapytał nagle.
- Nie, nigdy.
- Serce skoczyło jej do gardła. Odwróciła głowę udając, że
rozpakowuje czekoladki.
- Bo wyglądasz tak jakoś znajomo. Myślałem...
- Potrząsnął głową.
- Jest takie zjawisko, które nazywa się deja vu*
4
. Wiesz, o czym
mówię, prawda?
- Tak, wiem - mruknęła.
Oparł się wygodnie na krześle i zaczął się bawić skórzaną taśmą
przy kapeluszu.
- Czy możesz mi powiedzieć, Emily, dokąd się wybierałaś tym
pociągiem?
- Jechałam do Seattle, do mojej przyjaciółki. Miałam zamiar się tam
przenieść.
- A skąd jesteś?
- Z Filadelfii.
- Patrzyła na swoje ręce.
- Pracowałam tam w banku w dziale pożyczek.
- Ale rzuciłaś tę pracę?
4
*Deja vu (franc.) - już widziany. Uczucie polegające na złudzeniu, że osoby czy nowe sytuacje wydają nam
się już znane, poprzednio widziane. (Przyp. tłum.)
- Byłam zmęczona tym wiecznym wyścigiem. Za duży stres. Jak
zwykle - powiedziała.
- Wygląda na to, że trafił ci się tu niezły wypoczynek.
Zaśmiała się krótko.
- Wymuszony.
- Może był ci potrzebny - powiedział tajemniczo. Przychodził
niemal co wieczór. Mówili o wszystkim i o niczym. Jednego dnia
zawiózł ją na wózku do szpitalnego sklepiku z upominkami, żeby
sobie mogła coś kupić, innego - podtrzymywał pod ramię, gdy po raz
pierwszy, jeszcze chwiejnie, próbowała spaceru do kawiarenki.
Kiedy nie mógł przyjść, dzwonił i wtedy, spragnieni kontaktu,
rozmawiali długo przez telefon, a kiedy Willa nie było, Emily
umierała z tęsknoty.
Od nowa zakochała się w Willu Dutcherze. I tym razem było to
podwójnie rozkoszne, bo Emily wiedziała, co może być dalej. I
podwójnie straszne z powodu tego, czego mogłoby nie być.
Pewnego spokojnego sobotniego ranka przyszedł jej do głowy
pomysł i zadzwoniła do Willa na ranczo.
- Nie chciałabym ci robić kłopotu, ale czy mógłbyś, jadąc do mnie,
wstąpić do biblioteki i przywieźć mi kilka książek z historii Rifle?
- Jasne, nie ma problemu.
Tego dnia, gdy Will poszedł do domu, Emily drżącymi rękami
otworzyła pierwszą książkę. Nosiła tytuł „Rifle w fotografii" i była to
opatrzona zdjęciami historia miasta dokładniejsza, niż się Emily
mogła spodziewać. Około północy znała już odpowiedzi na wszystkie
pytania, choć bez dodatkowych wyjaśnień, wiedziała jednak z całą
pewnością, że w roku 1893 spotkała Willa Dutchera i jego rodzinę.
Nie miała co do tego najmniejszej wątpliwości. Problem polegał na
tym, że niewiele było informacji o późniejszych latach Willa.
W niedzielę rano znów do niego zadzwoniła i ostrożnie zadała mu
kilka pytań.
- Will, czy założycielami waszego rancza byli twój pradziadek i
jego brat? - spytała.
- I czy twój pradziadek miał na imię Will?
- Tak. I mój ojciec też był Will.
- A więc twój pradziadek był żonaty?
- Myślę, że musiał być:- odparł Will ze śmiechem
- inaczej nie siedziałbym tu przy telefonie i nie rozmawiał z tobą,
Emily.
- Jasne, że nie - odparła. A więc Will, ten jej Will z 1893 roku,
musiał się rzeczywiście ożenić. Ale z kim?
- A jak się nazywała jego żona? - spytała.
- W książce o tym nie piszą.
- O Boże - powiedział Will.
- Nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że była nauczycielką.
Emily poczuła, jak jej wali serce. Do diabła - pomyślała.
- Wioletta Lindley!
- A dlaczego cię to interesuje?
- Och - Emily próbowała uspokoić gonitwę myśli.
- Bo... po prostu interesuje. Spodobała mi się ta okolica.. . Jej
historia jest bardzo ciekawa, więc;
Myślała o tym cały dzień i pół nocy. Will powiedział jej też, że w
tradycji rodzinnej leżało utrzymywanie tych samych imion przez
wiele pokoleń, co naturalnie wyjaśniało wiele spraw, jak imiona dzieci
i imię ich ojca -Jesse. Ale te podobieństwa i tak wydawały się dziwne
i Emily wyciągnęła z tego wszystkiego jedynie wniosek, że została
wysłana w przeszłość, aby poznała Willa Dutchera i w jakiś sposób
ustaliła wzorzec przyszłości. Ale dlaczego? Czy ma prawo sądzić, że
stanowi element ciągłości historii Dutcherów, przyszłości rodziny?
To wszystko było zbyt zwariowane, a jednak...
W kilka dni później Will przywiózł dzieci. Były tak podobne do
swoich przodków, że Emily powinno to zaskoczyć, ale nie
zaskoczyło. W tym szaleństwie jest jednak metoda, coś tak logicznego
w swoim nieprawdopodobieństwie, że przestała cokolwiek
kwestionować. Metoda - myślała - tak, to ta sama metoda jak w
niektórych filozofiach Wschodu. Czytała o tym w czasie studiów na
uniwersytecie. Ludzie Wschodu wierzą w ponowne narodziny, to się
nazywa reinkarnacja... Czy to jednak możliwe, by Will narodził się
ponownie w jej świecie, ponieważ ich wspólne życie sienie spełniło,
nie wypełnili swojej karmy?
Szaleństwo, szaleństwo... ale ostatecznie cała sytuacja była szalona.
Przed nią stały dzieci - trzy jasne główki, według wzrostu... Mary
miała włosy związane w koński ogon, ale poza tym podobieństwo
było ogromne. Emily przez chwilę nie mogła dobyć głosu i oczy ją
piekły od łez.
- Jak się cieszę, żeście mnie przyszły odwiedzić - powiedziała
wreszcie.
- Tyle o was słyszałam.
- Ty jesteś Emily - powiedział Burkę.
- I twój pociąg się wykoleił - dodał Jesse.
- Wujek Will nam mówił.
- Wyglądasz w porządku - wtrąciła Mary.
- Czuję się już lepiej, dziękuję ci, Mary. Za kilka dni wyjdę stąd.
Pozwalają mi już wrócić do domu.
Poszła z nimi do szpitalnej kawiarenki. Nadal poruszała się bardzo
wolno, wsparta o ramię Willa. Dzieci pobiegły przodem: chłopcy
gonili się, Mary podskakiwała, wymachując końskim ogonkiem.
- Są rozkoszne - powiedziała Emily.
- Tak, to dobre dzieci - przyznał Will wzruszając ramionami.
Jedli lody i Burkę wysmarował się polewą czekoladową.
- Nie bądź takim flejtuchem - zwróciła mu uwagę Mary.
- Zrobisz złe wrażenie.
Emily uśmiechnęła się do siebie. Czyżby Will im przykazał, że
mają zrobić dobre wrażenie?
Nazajutrz był czwartek i Will przyszedł po południu.
- Zostawiłem dzieci z Antoniem - oznajmił.
- Z Antoniem?! - Nie mogła ukryć zaskoczenia i powstrzymać się
przed zadaniem mu tego pytania.
- To taki mój... no, człowiek do wszystkiego, złota rączka, kucharz i
baby sitter... Jest u mnie od lat. Jego dziadek...
- Też stary sługa rodziny - powiedziała Emily w zamyśleniu,
przerywając Willowi.
- Tak, tak by go można nazwać...
- Will zawahał się i przygładził wąsa.
- Wiesz co, Emily... Tak sobie myślałem o tym, co powiedziałaś
wczoraj: że za kilka dni idziesz do domu... Zastanawiałem się, co to
dla ciebie znaczy. Gdzie jest twój dom? W Filadelfii?
Przerzuciła nogi przez krawędź łóżka i siedziała przez chwilę
nieruchomo, czując przyspieszony puls w skroniach.
- Nie wiem - wyszeptała.
- Nie wiesz, dokąd masz iść?
- Nie wiem, gdzie jest mój dom.
- Zamierzasz pojechać do swojej przyjaciółki do Seattle? - zapytał
wolno.
Prowadzili skomplikowaną grę nie patrząc sobie w oczy, starannie
dobierając słowa. I za każdym razem Emily czekała na to jedno
pytanie...
- Nie wiem, tak daleko nie planowałam - odpowiedziała, z trudem
łapiąc oddech.
- Emily, to wcale nie jest tak daleko.
- Szczególny nacisk położył na słowo „tak".
Nie była w stanie odpowiedzieć. Siedziała patrząc na swoje ręce,
obracając je. Była chuda, skóra i kości.
- Emily - powiedział ponownie.
- Słucham, Will.
- Czy mógłbym... na przykład kupić ci bilet z Denver? Wynająć ci
samochód? Tak żebyś się nie musiała już o to martwić? - zapytał.
Serce w niej zamarło. A więc nie zamierza jej zapytać. Nie ma tego
w planie. Stara się być tylko przyjacielski. Skoro więc nie będzie
mogła pozostać tu, w Rifle, z Willem, to po co wysłano ją w
przeszłość, żeby to wszystko „nagrać"? Mój Boże - myślała Emily -
po co?
- Byłoby miło z twojej strony - usłyszała swój głos.
- To znaczy mam kupić ci bilet na samolot, tak? A dokąd?
W tym momencie uniosła oczy.
- Nie wiem - odparła.
- Widzę, że jeszcze nie jesteś dość silna. - Patrzył na nią
ściągnąwszy swoje ciemne brwi.
- Jestem, dam sobie radę.
Nagle Will wstał, niespokojny, wysoki mężczyzna w dżinsach,
sandałach i koszuli w kratkę. Odwrócił się do niej tyłem i ten ruch
wydał się Emily tak bardzo znajomy, że zamarło w niej serce.
- Coś ci powiem, Emily.
- Nie patrzył w jej stronę.
- Wiem, że to szalony pomysł, zwróć mi uwagę, jeśli na zbyt wiele
sobie pozwalam.
Wstrzymała oddech.
Gwałtownie odwrócił się twarzą do niej.
- Zostań ze mną - powiedział.
- Dopóki nie wydobrzejesz. Mam gościnny pokój. - Podszedł do
niej blisko i uniósł jej twarz do góry.
- Tylko dopóki nie nabierzesz sił, Emily. Nie mogę myśleć... że
miałabyś samotnie podróżować w tym stanie... Potrzeba ci trochę
czasu, żebyś w pełni przyszła do siebie.
- Will?
- Czy pozwalam sobie na zbyt wiele? Powiedz mi. Spojrzała mu w
oczy i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Chcesz mnie wziąć do siebie do domu? Przecież ja jestem kimś
obcym, kogo po prostu uratowałeś z katastrofy kolejowej.
Will wytrzymał jej wzrok. Patrzył swymi ciemnoniebieskimi
oczyma ściągnąwszy brwi.
- Nie jesteś nikim obcym, Emily.
- Naprawdę chcesz mnie do siebie wziąć?
- Pewnie dzieci będą cię męczyć. Nie dadzą ci żyć...
- Ale ja kocham twoje dzieci.
- Jesteś... jesteś bardzo dobrym człowiekiem, Emily- powiedział
speszony.
- Dziękuję ci - odparła Emily. Will odchrząknął.
- No więc jak, zgadzasz się?
- Zgadzam się być z tobą tak długo, jak zechcesz - wyszeptała.
Ujął jej rękę, delikatnie, nieśmiało, i Emily wiedziała, nie miała
żadnych wątpliwości, że to jest jej Wili Dutcher, ten sam mężczyzną,
którego kochała sto lat temu i którego będzie kochała zawsze.
KONIEC.