Lynn Erickson BEZ ŚLADU
Książka ta jest dedykowana Jane, agentce specjalnej FBI,
która dostarczyła mi bezcennych informacji i której tożsamość musi
pozostać tajemnicą. Winę za wszelkie możliwe błędy dotyczące procedur
FBI ponosi autorka, prosząc jednocześnie czytelników o wybaczenie.
Rozdział 1
Jane Russo była gotowa. Dotarcie do tego punktu zwrotnego zajęło jej
siedemnaście lat i wiedziała, że pchnęła ją do tego desperacja.
Wyłączyła komórkę i pager, włożyła do kompaktu płytę z barokowymi
koncertami i usiadła w wielkim skórzanym fotelu z blokiem rysunkowym na
kolanach i trzema zatemperowanymi ołówkami.
Tym razem zmierzy się ze swoimi demonami: przypomni sobie tę twarz, przeleje
wspomnienie na papier i wreszcie zacznie normalnie żyć.
Z dołu docierał do niej stłumiony szum ulicy. Przez niezasłonięte żaluzje sączył
się blady blask świateł miasta odbitych w śniegu. Jane miała ochotę wstać i wyjrzeć
przez okno, popatrzeć na ludzi ogarniętych przedświąteczną gorączką,
wchodzących do modnych pubów albo sklepów otwartych teraz do późna. Nie
uległa jednak tej pokusie. Siedziała w fotelu, zagryzając wargę i słuchając
przyspieszonego bicia własnego serca.
Udało jej się narysować oprawców tylu ofiar; dlaczego więc nie potrafiła
sportretować swojego?
To się nazywa blokada. Tak, jest zablokowana. Nie była w stanie pracować. To
koniec jej kariery. Poniosła klęskę w pracy, w miłości, we wszystkim. Ale tego
wieczoru - właśnie tu, w swoim mieszkaniu - musi wreszcie pokonać strach. Musi
spojrzeć demonom w twarz. Musi przestać uciekać przed tym koszmarem i chować
głowę w piasek. To wygodne, ale destrukcyjne.
Jak więc wyglądał człowiek, który ją zgwałcił, kiedy, miała zaledwie szesnaście
1
lat, który skradł jej niewinność?
Był młody. Na pewno? Tak jej się wydawało. I chyba miał ciemne włosy i owalną
twarz, niewyróżniającą się niczym szczególnym. I ciemne brwi.
Nic więcej.
Pamiętała za to niezwykle dokładnie wiele innych szczegółów: pomarańczowy
namiot, jasnoniebieski śpiwór, zieloną lampę, sportowe buty ustawione równo w
nogach śpiwora. Pamiętała pogodę - było sucho i chłodno, jak zawsze w letnie
górskie noce. W pobliskim stawie kumkały żaby. Ciągle czuła zapach sosen i dymu
z obozowego ogniska.
Pamiętała nawet koszulkę, którą miała na sobie, granatową, z napisem A
SPEN
V
OLUNTEER
F
IRE
D
EPARTMENT
.
Ale twarz tego człowieka skrywał cień.
Miała ochotę wstać i przejść się po mieszkaniu, w którym starała się stworzyć
bezpieczny azyl. Przytulny dom. Pełen roślin, pastelowych barw i grafik.
Kryjówka. Ostatnio prawie z niej nie wychodziła. Nie przyjmowała żadnych
nowych zleceń, nie podróżowała, tak jak kiedyś, z nikim się nie spotykała. Chowała
głowę w piasek.
Wzięła głęboki oddech, usiłując się skoncentrować. Jeszcze raz głęboko
odetchnęła. Ta twarz jest gdzieś w jej pamięci. Ale pamięć to delikatny mechanizm.
Ulega przekłamaniom. Jest wrażliwa na stres i lęk. Wiedziała o tym dobrze, w
końcu pracowała z ofiarami przemocy.
Niektórzy uważali, że jeśli wspomnienie raz ulegnie zniekształceniu, to, co się
naprawdę wydarzyło, znika z pamięci na zawsze. Jane z tą opinią się nie zgadzała.
Dla niej pamięć była jak szyb w jednej z tych starych kopalni srebra w Kolorado,
zasypanych ziemią i gruzem. A jej zadaniem było tak długo grzebać w gruzie, aż
trafi na to, czego szuka.
Wzięła ołówek. Może ten znajomy kształt pomoże jej zebrać myśli. Kiedy
rysowała twarze podejrzanych, słuchając opisów ich ofiar, często miała wrażenie,
2
że jej ręka rysuje sama, jakby to nie ona nią kierowała. Wiedziała, że to
niemożliwe, ale tak to właśnie czuła.
Może teraz też tak będzie?
Spojrzała w okno, na płatki śniegu migoczące w światłach okien budynku po
drugiej stronie ulicy. W Denver śnieg nie padał często, białe Boże Narodzenie było
raczej wyjątkiem niż regułą. Jane tęskniła za śniegiem. Wychowała się w górach
Kolorado i mdłe zimy podgórza jej nie zachwycały. Nie, żeby miała ochotę wrócić
w rodzinne strony. Nigdy tam nie wróci, jeśli nie zostanie do tego zmuszona.
Znowu chowasz głowę w piasek. Znowu uciekasz. Spójrz prawdzie w oczy.
Spójrz w oczy jemu.
Dotknęła czubkiem ołówka papieru i pociągnęła lekko zakrzywioną linię, która
miała być jego podbródkiem. Zaraz jednak doszła do wniosku, że to nie ten kształt.
Starła linię i zaczęła od nowa.
Nie, to też nie to.
Może powinna zacząć od oczu. Ciemne? Jasne? A usta? Nos? Duży czy mały
zadarty czy haczykowaty? Nie wiedziała, niczego nie mogła sobie przypomnieć.
Niczego nie potrafiła odkopać w tym gruzie.
W porządku, spróbuj wolnych skojarzeń. Pozwól ręce rysować. Nieważne, co
powstanie na papierze.
Zarys ciemnych brwi i czoła. Pasma ciemnych włosów. Tak, chyba... Ucho, z
dziwną, lekko spłaszczoną małżowiną. Podbródek? Jeszcze kilka linii. Kość
policzkowa. Poczuła, jak ogarniają ją jednocześnie strach i podniecenie.
Jej dłoń znieruchomiała. Usta. Jego usta. Ciągle wyraźnie słyszała jego słowa.
Jego urywany oddech. Czuła na sobie ciężar jego ciała, jego siłę. Czuła go w sobie.
Zamknęła oczy i uszczypnęła się lekko w koniuszek nosa. Oddychaj, oddychaj. To
wszystko zdarzyło się siedemnaście lat temu. Teraz on nie może cię już
skrzywdzić. Kimkolwiek jest.
Przyjrzała się rysunkowi. Czy ta twarz wydaje się znajoma? Ten policzek... coś w
3
jego linii... Przyciemniła go lekko. W namiocie było ciemno. Była ciemna letnia
noc. Wycieczka w góry.
Koniec niewinności.
Usta. Pełna górna warga. Nie, cieńsza, ale bardziej wygięta. Prawie tak... Tak.
Jeszcze jedna linia i... czuła się, jakby nie mogła przypomnieć sobie słowa, które
miała dosłownie na końcu języka. Prawie. Pochyliła się nad rysunkiem i starła
jedną linię. Zaczęła poprawiać rysunek. Przerwała, spojrzała w górę i spróbowała
skupić się na oczach. Oczy były najważniejsze.
Przeszkodził jej jakiś dźwięk. Opuściła wzrok na rysunek. Nos.
Znowu ten dźwięk. Co to jest?
Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Ktoś pukał do drzwi.
Boże, nie. Nie teraz. Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Ten nos... o, tak... a może
trochę spłaszczony w tym miejscu, o tutaj...
Znowu pukanie do drzwi. Głośne, natarczywe.
Cholera.
Podniosła się niechętnie, rzuciła blok na fotel i ruszyła w stronę drzwi. Może to
Alan, pomyślała. Może zmienił zdanie i przyszedł się z nią zobaczyć.
Ale głos, który rozległ się za drzwiami, nie należał do Alana.
- Jane, otwórz, to ja, Caroline.
Caroline Deutch. Dobry Boże, co ona tu robi o tej porze? Caroline była agentką
denverskiego wydziału FBI, przyjaciółką i mentorką, kobietą, dla której Jane często
pracowała. To właśnie ona zaproponowała Jane w ubiegłym miesiącu urlop. Jak to
Caroline, krótko i bez owijania w bawełnę.
- Wypaliłaś się, Jane. Potrzebujesz odpoczynku. W tym stanie nic dobrego nie
zdziałasz.
Caroline tutaj, o ósmej wieczorem?
Jane otworzyła drzwi. Caroline stała w progu, na jej siwych, po męsku
ostrzyżonych włosach i bezkształtnym ciemnym płaszczu lśniły płatki śniegu. Nie
4
była sama.
- Caroline? - zaczęła Jane.
- Wiedziałam, że będziesz w domu - przerwała jej Caroline. - Domyśliłam się, że
wyłączyłaś komórkę i pager.
- Ja...
- Mówiłam ci, że będzie w domu - powiedziała Caroline do swojego towarzysza.
Jane wyjrzała na korytarz. Mężczyzna. Wysoki, w ciemnym płaszczu, garniturze i
krawacie. Jego twarz - Jane zawsze zwracała uwagę na ludzkie twarze - była
pociągła, surowa, o wyraźnie zarysowanych brwiach i prostych ustach. Nie miała
najmniejszych wątpliwości. Agent federalny. FBI, CIA, Departament
Sprawiedliwości czy coś w tym rodzaju. O tak, znała wielu takich. Kolana się pod
nią ugięły. To nie będzie towarzyska wizyta.
- Przepraszam, że przychodzimy znienacka - mówiła Caroline - ale to bardzo
ważne. - Stała przez chwilę bez ruchu, patrząc na Jane. - Możemy wejść?
- Eee, oczywiście. - Jane cofnęła się i zamknęła za nimi drzwi.
Nagle przypomniała sobie szkic zostawiony na fotelu. Nie chciała, żeby Caroline
go zobaczyła. Natychmiast zaczęłaby zadawać pytania. Była bardzo
spostrzegawcza.
Ale nie było już czasu, zęby odwrócić rysunek. Caroline przyglądała się Jane
uważnie, jakby czytała w jej myślach.
- Co? - spytała Jane
- Znowu to zrobił. - Caroline nie powiedziała nic więcej, ale Jane wiedziała, o co
chodzi.
- O Boże.
- Tak. Domyślam się, że nie oglądałaś telewizji. Ten sam schemat. Dziewczynka
zniknęła ze stoku. Jeździła na desce z przyjaciółkami. Na razie niewiele wiadomo.
- Kto...?
- Nazywa się Kirstin Lemke. Dwanaście lat.
5
- Dwanaście lat - wyszeptała Jane.
- Wiemy już, że lubi młode. Zdaje się, że coraz młodsze.
- Jesteś pewna, że to on?
- Ten sam schemat. Kurort narciarski, dziewczynka o tym samym typie urody.
Długie ciemne włosy, okulary. To on.
- Och, Caroline...
- Potrzebujemy cię, Jane - powiedziała Caroline tonem jednocześnie stanowczym i
pełnym współczucia.
Jane potrafiła wyciągać na światło dzienne nawet najbardziej stłumione
wspomnienia ofiar i świadków. Potrafiła przelać je potem na papier, kiedy
wszystkie inne środki i metody śledcze zawiodły.
Robiła portrety pamięciowe dla policji i FBI od Miami po Seattle. Do tej pory
odnosiła same sukcesy. Ale w gwałcicielu, który pojawiał się na zachodzie i
polował na bardzo młode dziewczyny, spotkała swoje nemezis.
Zawsze umiała nawiązać kontakt z ludźmi, z którymi rozmawiała. Był to
szczególny dar empatii. Nie zadawała pytań, nie naciskała, nie pokazywała
przerażonym ofiarom fotografii z archiwum FBI. Po prostu z nimi rozmawiała, o
szkole, przyjaciółkach, pracy albo mieście, a dopiero potem stopniowo zaczynała
przechodzić do sedna, jednocześnie rysując.
Technika ta sprawdzała się, zwłaszcza w przypadku młodych dziewcząt, kiedy
inne metody nie przyniosły rezultatów.
Ale w tej sprawie nic nie zdziałała. Nie potrafiła wydobyć z mroku twarzy tego
szaleńca i domyślała się, dlaczego tak jest. Poszukiwano go szczególnie
intensywnie, ponieważ jego ostatnia ofiara, dziewczynka uprowadzona w Utah,
zmarła, zanim ją odnaleziono. Stawka wzrosła więc dramatycznie. Nie chodziło już
o gwałt, ale o morderstwo. Pierwsze morderstwo.
Co gorsza, ten człowiek uderzył bardzo blisko jej stron rodzinnych. Nawiedzał
górskie miasteczka bardzo podobne do tego, w którym się wychowała. Atakował
6
dziewczynki podobne do Jane, kiedy była w tym wieku. Tym, co ją blokowało,
było własne traumatyczne przeżycie. Tym razem nie była w stanie nikomu pomóc.
Caroline wiedziała, że trzeba jej odpoczynku, więc po co tu przyszła?
- Porwał dziewczynkę z Kolorado - powiedziała Caroline.
- Miejscowość narciarska?
Caroline skinęła głową.
- Snowmass.
Snowmass, jedna z czterech gór położonych w pobliżu Aspen. Jane cofnęła się i
opadła na fotel. Urodziła się i wychowała w Aspen; jej rodzina nadal tam
mieszkała. Ale ona nigdy do nich nie jeździła. Nigdy.
Podniosła wzrok na Caroline.
- Nie mogę. Nie jestem gotowa.
- Kirstin Lemke - mówiła Caroline, jakby nie dosłyszała. - Dwanaście lat.
Zniknęła z parkingu u podnóża Snowmass. Dokładnie tak samo jak w przypadku
zaginięcia dziewcząt w Mammoth, Snowbird i Park City. Jest dwóch świadków. Jej
przyjaciółki. Na razie wydaje im się, że widziały mężczyznę w czapce narciarskiej i
goglach, ale nie są niczego pewne. To było dwa dni temu. Być może Kirstin zostało
już niewiele czasu. Wiesz, jak się to skończyło w...
Jane podniosła rękę w geście obronnym.
- Wiem. Wiem.
- Jesteś nam potrzebna.
Jane pokręciła głową. W ciągu ostatnich pięciu lat była już w Mammoth,
Snowbird i Park City. Próbowała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, lecz nie
udało jej się stworzyć portretu pamięciowego gwałciciela. Bardzo się starała, ale
nic z tego nie wyszło. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Tak jak w
przypadku człowieka, który kiedyś zgwałcił ją.
- Miałaś już miesiąc wolnego - nalegała Caroline. - Wiem, że upierałam się, żebyś
wzięła tyle urlopu, ile potrzebujesz, ale tym razem sprawa w pewien sposób
7
dotyczy i ciebie. To wydarzyło się w twoim rodzinnym mieście, na litość boską.
- Nie będę w stanie wam pomóc. Wiesz o tym, Caroline. To ty wysłałaś mnie na
urlop.
- W porządku. Ale wyświadcz mi przysługę. Porozmawiaj z Rayem. Właśnie
został przydzielony do naszego biura. Poprowadzi tę sprawę. Jutro jedzie do Aspen.
Reszta naszych ludzi już tam jest. Parker chce, żebyś z nim pojechała.
Jane znała Parkera. Był agentem do zadań specjalnych lokalnego biura FBI. I
wiedziała, że to on przysłał do niej Caroline.
- Nie mogę. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę.
Caroline nie zwróciła najmniejszej uwagi na jej słowa.
- Ray Vanover, Jane Russo. No chodź, Jane, porozmawiaj z Rayem.
Jane spojrzała na mężczyznę, który ciągle stał w milczeniu koło drzwi
wejściowych. Ray Vanover. Wydawało jej się, że już słyszała to nazwisko, ale nie
mogła sobie w tej chwili przypomnieć, w jakich okolicznościach. Był wysoki i miał
przystojną, ale obojętną twarz, zupełnie pozbawioną wyrazu. Czuła, że ma
sceptyczny stosunek do jej zdolności. Często spotykała ludzi pokroju Raya
Vanovera.
- ...Przykro mi, Ray - powiedziała - ale to naprawdę nie jest najlepszy moment.
Nie będę w stanie ci pomóc.
- Rozumiem - odparł. Miał głęboki, lekko schrypnięty głos. Bardzo męski. - Masz
prawo odmówić.
- Nie jestem pewna, czy rzeczywiście mnie rozumiesz...
Ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.
W twarzy tego człowieka było coś takiego... Jane była specjalistką od ludzkich
twarzy. Potrafiła odczytywać emocje kryjące się za lekko uniesionymi brwiami,
wygięciem kącików ust, napięciem jakiegoś mięśnia, mimowolnym grymasem.
Umiała w ten sposób dotrzeć do osobowości człowieka.
Tak, w tej twarzy coś było...
8
Ray zrobił krok w przód i stanął w świetle. Ciemne włosy, zapadnięte policzki,
pociągła twarz. Pod szerokimi brwiami przykuwające uwagę niebieskie oczy.
Długi, wąski nos. Stanowcze usta. Dostrzegła też miękkie zagłębienie pośrodku
górnej wargi, jakby ten człowiek ulegał czasem ludzkim uczuciom. Opuściła wzrok
trochę niżej i wtedy zauważyła różową bliznę na jego szyi, wystającą trochę ponad
brzeg kołnierzyka koszuli. Oparzenie? Blizna sięgała aż do lewej strony podbródka.
I wyglądała na dość świeżą. Zastanowiło ją to, zaraz jednak przestała o tym myśleć.
Miała ważniejsze sprawy na głowie.
- Rozważysz to, Jane? Prześpij się z tym.
- Caroline, naprawdę...
- Nic nie mów. Zadzwoń do mnie jutro.
Jane westchnęła ciężko.
- Do diabła z tobą, Caroline.
Caroline uśmiechnęła się.
- Widzę, że zaczynasz mięknąć. - Odwróciła się do Vanovera. - Mówiłam ci, że
tak będzie.
- Mówiłaś - zgodził się. Jego głos, miękki i niski, brzmiał trochę jak mruczenie
kota.
- Niczego nie obiecuję - zastrzegła Jane.
- W porządku - powiedziała Caroline.
- Zadzwonię jutro.
Caroline stanęła przed nią, niska, krępa, w wygniecionym płaszczu i schodzonych
adidasach.
- Kirstin Lemke, dwanaście lat. Pamiętaj o tym, Jane.
Jane poczuła nagły ucisk w sercu. Przyłożyła dłonie do skroni.
- Jesteś jak czołg.
- Fakt, przesadna subtelność nie należy do moich wad.
- Myślę, że pani Russo chciałaby nas już pożegnać - odezwał się Vanover.
9
- Tak, tak, już idziemy. - Caroline wspięła się na palce i uścisnęła Jane. - Pamiętaj
- szepnęła jej do ucha - tylko ty możesz nam pomóc zidentyfikować tego potwora.
Kirstin cię potrzebuje.
- Nie jestem w stanie nic zrobić - powiedziała Jane ze smutkiem. - Nie mogę wam
pomóc. Nie mogę pomóc Kirstin.
- Jutro - odparła Caroline.
Kiedy wyszli, Jane oparła się o drzwi. Chcieli, żeby pomogła im w tej sprawie.
Kolejna uprowadzona dziewczynka. Czyjaś córka, siostra, siostrzenica. Czyjeś
ukochane dziecko. Zaginęła, co powiedziała Caroline? Dwa dni temu. Cóż,
wszyscy wiedzą, że wiele zaginionych dzieci zostaje zamordowanych w ciągu
pierwszych trzech godzin, więc pewnie i tak jest już za późno.
O Boże, nie może tego zrobić. Nie jest gotowa. Nie zniesie koszmaru, który
przeżywa ta rodzina, ich stresu, gniewu i w końcu rozczarowania. Nie zniesie
kolejnej porażki.
Nie, nie mogę tego zrobić, pomyślała, chroniąc się za tym przekonaniem jak za
murem.
Rozdział 2
Nie była w stanie wrócić do zaczętego portretu. Podeszła do fotela i spojrzała na
rysunek. Śmieszne. Tylko kilka linii, zarys twarzy, która mogła należeć do
każdego. A bała się, że Caroline mogłaby to zobaczyć i zastanawiać się, dlaczego
Jane postanowiła narysować właśnie tę twarz. To śmieszne. Nie, raczej żałosne.
Wyrwała kartkę z bloku, zmięła ją i wrzuciła do kubła na śmieci.
Potem zaczęła chodzić po mieszkaniu, przyciskając palce do skroni i rozmyślając.
Czy powinna wrócić do pracy? Czy poradzi sobie z tą presją, z tą straszną
odpowiedzialnością? A jeśli nawet jej się to uda, będzie musiała spróbować
wydobyć twarz gwałciciela z pamięci młodych dziewcząt, do czego od pewnego
czasu nie była zdolna.
10
Zadzwoni jutro do Caroline i powie „nie”. Bardzo stanowczo.
Wyciągnęła z szafy skórzaną kurtkę, włożyła buty i wyszła z mieszkania. Decyzja
została podjęta. Do diabła z Caroline i poczuciem winy, jakie usiłowała w niej
wzbudzić.
Szybkim krokiem ruszyła po śniegu w stronę Larimer Square, wysoka kobieta o
jasnych włosach, na których osiadały spadające z nieba białe płatki. Miała na sobie
spłowiałe dżinsy i męską flanelową koszulę, wystającą spod czarnej lotniczej
kurtki.
Kupiła w delikatesach kanapkę - taką jak zwykle, z indykiem i żurawiną - i
wróciła z papierową torebką do domu. Położyła kanapkę na talerzu, a potem
odgryzła kawałek. Jej żołądek natychmiast gwałtownie się temu sprzeciwił.
Odłożyła kanapkę i stała przez chwilę, przyglądając się jej ze zmarszczonymi
brwiami.
Do diabła z Caroline.
Kirstin Lemke, dwanaście lat. Okolice Snowmass. Ten sam schemat, ten sam
człowiek. Niezidentyfikowany podejrzany, jak się to nazywa w żargonie FBI. Dwa
dni temu. W zeszłym roku Jennifer Weissman z Park City znaleziono martwą po
dziesięciu dniach. Ile czasu zostało jeszcze Kirstin?
Odruchowo sięgnęła po telefon. Wystukała znajomy numer, który znała na
pamięć, i na który dzwoniła codziennie, czasem po kilka razy, aż do... Ile to już
czasu minęło? No tak, pięć tygodni.
- Halo? - rozległ się słuchawce znajomy głos. Ukochany głos. Ten sam, który
powiedział jej, że nie jest jeszcze gotowy do stałego związku; nie tak szybko po
rozwodzie. Mogą przecież zostać przyjaciółmi, dodał.
- Alan.
- Jane?
- Tak, to ja. Caroline Deutch była u mnie przed chwilą. Zaginęła kolejna
dziewczynka.
11
- O Boże.
- Pod Snowmass.
- Rozumiem.
- Caroline chce, żebym pojechała tam jutro z agentem, który prowadzi tę sprawę.
Ja nie mogę tego zrobić, Alan.
- Powiedziałaś jej, co czujesz? - Spokojny i rzeczowy, jak zawsze.
- Tak, ale ona mimo to... Nic nie mają. Zaginięcie dziewczynki zgłoszono dwa dni
temu. Jezu, Alan, ona ma dwanaście lat.
- Dwanaście.
- Pamiętasz, co się stało z tą, którą porwał ostatnim razem?
- Tak, oczywiście.
- Nie wiem, co mam robić.
- Przyjadę do ciebie.
- Jest późno. Nie musisz przyjeżdżać. To znaczy...
- Jane, słyszę, w jakim jesteś stanie. Będę u ciebie za pół godziny.
Alan Gallagher, rycerz w lśniącej zbroi spieszący na ratunek. Zabawne, nie
wyglądał na bohatera. Średniego wzrostu, szatyn, łagodna twarz. Zwyczajny facet.
Ale w jego oczach widać było siłę, determinację i ślad, jaki zostawiła po sobie
tragedia, którą jednak udało mu się przetrwać.
Jego córka Nicole została uprowadzona podczas szkolnej imprezy. Odnaleziono ją
dwa tygodnie później. Zamordowaną. Zgwałconą i zamordowaną.
Alan miał prawo pogrążyć się w rozpaczy i goryczy, zamiast tego jednak
zaangażował się w walkę o prawa dzieci i wyższe kary za dokonywane na nich
przestępstwa. Był już dobrze znany w Denver, a ostatnio nawet w Waszyngtonie.
Poznali się, kiedy Jane zlecono sporządzenie portretu pamięciowego człowieka,
który porwał i zamordował jego córkę.
Alan stracił nie tylko dziecko, stracił też żonę. Spokojnie wyjaśnił Jane, że takie
tragedie często kończą się rozpadem rodziny. Powiedział, że nadal kocha Maureen i
12
że zawsze będzie ją kochał. Ale nie są w stanie żyć razem.
Kilka miesięcy temu Maureen znowu pojawiła się na horyzoncie, a Alan zaczął się
z nią spotykać coraz częściej. Jakiś czas później zaproponował Jane, żeby zostali
przyjaciółmi.
Teraz zastanawiała się, czy użyła tej sprawy jako pretekstu, by znowu się z nim
spotkać. Tak, to możliwe. Nie miała się do kogo zwrócić. Alan zawsze był
spokojny, rozsądny i logiczny. I należał do kilku osób, które wiedziały o traumie,
jaką Jane przeżyła w dzieciństwie.
Mieszkał w Genesee, miasteczku położonym na zachód od Denver. Przyjechał
dokładnie po trzydziestu minutach mimo śniegu. Powiedział, że będzie za pół
godziny, a on zawsze dotrzymywał słowa.
Otworzyła drzwi i czuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej. Nie widziała Alana od
kilku tygodni. Dobrze wyglądał w puchowej kurtce, na której topniały powoli
płatki śniegu.
Miała ochotę rzucić mu się na szyję, pocałować go, poczuć jego skórę, jego włosy,
jego zapach.
- Jane - powiedział.
- Witaj.
Podszedł bliżej, ale tylko po to, żeby zamknąć za sobą drzwi. Zdjął kurtkę i
powiesił ją na wieszaku, tym samym, którego zawsze używał. Jane poczuła nagły
ból w sercu. Wszystko było tak samo jak dawniej, a jednak zupełnie inaczej.
- A teraz opowiedz mi wszystko - poprosił, siadając na kanapie. Jakby pięć
tygodni temu nie wyszedł z tego mieszkania, zostawiając ją samą z propozycją
przyjaźni.
- Napijesz się wina? - spytała, grając na zwłokę. Chciała zebrać myśli. Z trudem
powstrzymywała się od zadania pytania, które miała na końcu języka. Dlaczego,
Alan? Co było nie tak? Jak mogłeś mnie opuścić właśnie wtedy, kiedy najbardziej
cię potrzebowałam?
13
Napełniła dwa kieliszki białym winem, które stało otwarte w lodówce. Wiedziała,
że będzie dla niego za słodkie; wiedziała też, że Alan jest zbyt uprzejmy, by jej to
powiedzieć.
- Daj spokój, Jane. Nie zadzwoniłaś do mnie, żeby częstować mnie winem.
Cały Alan: bezpośredni, skupiony.
Usiadła, przyglądając się różowym odblaskom światła w swoim kieliszku.
- Caroline była dziś u mnie.
- Tak, mówiłaś.
- Zaginęła kolejna dziewczynka. Ten sam schemat. Są przekonani, że to ten sam
człowiek.
- I Caroline chce, żebyś wróciła do pracy.
- Jestem pewna, że przysłał ją Parker.
- To do niego podobne.
- Tak.
- W porządku.
- Był z nią inny agent. Jakiś nowy facet, Ray Vanover, który ma poprowadzić tę
sprawę.
- I to z nim miałabyś pracować?
Jane kiwnęła głową, po czym w końcu oderwała wzrok od kieliszka i spojrzała na
Alana.
- Powiedziałam Caroline, że nie mogę tego zrobić.
- Domyślam się, że nie przyjęła odmowy?
- Zgadza się.
- Sądzisz, że jesteś gotowa na powrót do pracy?
Jane zagryzła wargi i zacisnęła dłonie w pięści.
- Nie wiem.
- Jeśli wrócisz, a nie uda ci się pomóc...
- Wiem, Alan, wiem.
14
Pochylił się do przodu.
- Uważałem, że potrzebujesz urlopu. Ulżyło mi, kiedy go wzięłaś, wiesz, ze
względu na ciebie. Powinnaś przejąć kontrolę nad swoim życiem, dla własnego
dobra. Rozmawialiśmy o tym.
Użył określeń „przejęcie kontroli” i „dla własnego dobra”, żeby jej nie zranić.
Oboje wiedzieli jednak, że równie dobrze mógł nazwać rzeczy po imieniu. Jane
była kłębkiem nerwów, nie potrafiła pomóc ani sobie samej, ani tym bardziej
nikomu innemu.
Opuściła wzrok na zaciśnięte dłonie.
- Więc uważasz, że to za wcześnie. Że mogłabym tylko... że mogłabym tylko
wszystko spieprzyć.
Alan powoli pokręcił głową.
- Tylko ty wiesz, czy jesteś już gotowa.
Cały czas myślała, że postanowił się wycofać, kiedy zdał sobie sprawę, że ona jest
bliska całkowitego załamania. Kiedy zrozumiał, jak głęboki wpływ miał na nią
gwałt, który przeżyła w dzieciństwie, kiedy zaczął podejrzewać, że stała się przez
to emocjonalną kaleką.
A może wszystko było znacznie prostsze? Może ciągle kochał żonę?
- Ja... ja nie wiem. Nie jestem w stanie nawet myśleć o tym, przez co przechodzi ta
dziewczynka... Kirstin Lemke, tak się nazywa. Nie mogę myśleć o tym, co on z nią
robi. Bo czuję się wtedy tak, jakbym tam z nią była, a on robił to ze mną.
Alan wyciągnął rękę nad stolikiem do kawy i położył dłoń na jej kolanie.
- Wiem - powiedział łagodnie. - Właśnie dlatego zawsze miałaś wspaniałe
rezultaty w pracy z tymi dziewczętami.
- On ją gdzieś przetrzymuje, a ja siedzę tu sobie... chociaż może potrafiłabym jej
pomóc. - Podniosła na niego oczy. - Nie wiem, czy mogę odmówić, Alan.
- Nad tą sprawą pracuje wiele innych osób, prawda?
- Oczywiście, ale...
15
- Nie tylko ty zajmujesz się sporządzaniem portretów pamięciowych. Caroline
znajdzie kogoś innego.
- Ale ona chce, żebym to ja się tym zajęła.
- Nie jestem pewien, czy potrafię ci pomóc, Jane.
- Boże, Alan. - Drżącą ręką podniosła kieliszek do ust. - Ona została porwana spod
Snowmass.
- Tak, wspominałaś o tym.
- Wiesz, jak stamtąd jest blisko do Aspen?
- Tak.
- Musiałabym tam wrócić. Musiałabym spotkać się ludźmi, którzy pracują w
biurze szeryfa. Musiałabym...
- Spotkać się z rodziną - dokończył za nią.
- Tak.
- Jane. - Alan wziął głęboki oddech. - Może powinnaś potraktować to jako swoją
szansę. Coś, co może okazać się błogosławieństwem, choć teraz tego nie
dostrzegasz. Zawsze ci powtarzałem, że w końcu będziesz musiała uporać się z
tym, co się wydarzyło w twoim własnym życiu.
- Ale nie teraz.
- Dlaczego nie?
- Nie... nie mogę. Nie chcę. Nie jestem gotowa.
Uśmiechnął się smutno.
- Nie zawsze możemy wybrać czas, który nam odpowiada.
- Nie jestem w stanie stawić czoło im wszystkim.
- A może to właśnie jest najlepszy moment, by stawić im czoło?
Jane wstała i zaczęła niespokojnie przechadzać się po pokoju. Alan został na
miejscu, spokojny, skupiony, rozważny. Odgrywał rolę adwokata diabła.
- Ten facet... ten nowy agent, który poprowadzi sprawę, nie wierzy, że mogę
pomóc. Wyczułam to. Pewnie Caroline zaciągnęła go do mnie siłą.
16
- Zachowywał się wrogo?
Jane przystanęła i zastanawiała się chwilę nad tym pytaniem.
- Nie, niezupełnie. Zachowywał się tak, jakby... nie miał do tego przekonania.
- I to cię martwi.
Wzruszyła ramionami.
- Już nie tak bardzo.
Kiedyś, gdy dopiero zaczynała pracować, była bardzo wrażliwa na to, jak
postrzegają ją inni. Próbowała przekonać urzędników, że jej metoda jest skuteczna.
Teraz już tak bardzo jej to nie obchodziło, bo wiele razy udowodniła, że jest. Choć
zawsze znalazł się jakiś sceptyk w rodzaju Raya Vanovera.
- Ale musiałabyś z nim pracować.
- Tak.
Alan podniósł kieliszek i zakołysał nim lekko.
- Cóż, gdybyś znała agenta, z którym masz współpracować, a on znał twoje
osiągnięcia... Może to rzeczywiście nie jest dobry moment.
- Już postanowiłam, że odmówię.
Spojrzał na nią.
- Więc po co do mnie zadzwoniłaś?
Jane spojrzała w okno. No właśnie - po co?
- Chodź tu i usiądź. To dreptanie doprowadza mnie do szaleństwa.
Westchnęła i usiadła na kanapie. Nie za blisko. Alan postawił kieliszek na stoliku.
Nie wypił nawet łyka.
- W porządku, więc zgadzamy się co do tego, że to nie jest właściwy moment. I
oboje wiemy, że jest mnóstwo ludzi poza tobą, którzy mogą podjąć się pracy nad tą
sprawą. Tak?
- Tak.
- Chciałaś wziąć pół roku wolnego, a minął dopiero miesiąc, prawda?
- Aha.
17
- Czujesz, że możesz być w przyszłości bardziej efektywna, jeśli teraz Porządnie
odpoczniesz.
Kiwnęła głową. Boże, tak bardzo chciała wziąć go za rękę, chciała, by ją objął,
chciała się do niego przytulić i poczuć jego zapach.
- A ta sprawa wydaje ci się... dość trudna.
Dość trudna. Nie udało jej się wydobyć żadnych szczegółów z ofiar ani świadków.
Nic. Nawet koloru oczu czy wzrostu. Mężczyzna, tylko tyle. Mężczyzna w stroju
narciarskim, w goglach i czapce. Naprawdę niewiele.
- Pozwoliłam jej umrzeć, Alan. Mogłam zapobiec tej śmierci, gdybym...
- Nie jesteś winna śmierci tej dziewczyny, Jane. Daj spokój.
- Wiem o tym, ale czuję... czuję, że powinnam zrobić coś więcej. - Spojrzała na
niego bezradnie. - Dlaczego nie potrafię narysować twarzy tego drania?
- Rozmawialiśmy już o tym. Zapewne dlatego, że ta sytuacja za bardzo
przypomina coś, co przydarzyło się tobie. Wiek tych dziewczynek i tak dalej.
- Może nie dość się starałam? Może powinnam tam wrócić i jeszcze raz
porozmawiać z ofiarami. Może nie powinnam była się poddać.
Alan potrząsnął głową.
- Przestań się dręczyć. To prowadzi donikąd.
- Wiem. Wiem.
Zrobiło się późno. Alan był cierpliwy, omawiał z nią wszystkie za i przeciw,
pomagał jej spojrzeć na całą sprawę z szerszej perspektywy. A jednak jego
kieliszek z nietkniętym winem stał między nimi jak szklana ściana.
O jedenastej Jane postanowiła, że zdecydowanie odmówi udziału w tej sprawie.
Ktoś inny pomoże Kirstin Lemke.
- W porządku - powiedział Alan. - Lepiej się teraz czujesz? Rozjaśniło ci się w
głowie?
- Tak, chyba tak.
- Lepiej, żebyś była pewna. Caroline ma dużą siłę przekonywania. Myślisz, że
18
zdołasz się jej oprzeć?
- Tak.
- Pamiętaj, jeśli teraz dasz sobie trochę czasu, będziesz mogła w przyszłości
pomóc wielu ludziom.
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję. Dziękuję, że przyjechałeś.
Naprawdę mi pomogłeś.
- Jestem twoim przyjacielem, Jane. Przyjaciele sobie pomagają.
Przyjaciele. To słowo działało na nią jak czerwona płachta na byka.
Odwróciła twarz, zastanawiając się, czy zauważył jej reakcję. Pewnie tak. Był
bardzo spostrzegawczy. Czy dlatego się od niej odsunął?
Alan wstał, zdjął kurtkę z wieszaka i narzucił ją na siebie. Podeszła z nim do
drzwi, krzyżując ręce na piersi w obronnym geście.
- Zadzwoń do mnie jutro, chciałbym wiedzieć jak ci poszło.
- W porządku.
Objął ją.
- Bądź silna - szepnął jej do ucha. I pocałował ją. W policzek. Jak brat.
A potem wyszedł. Jane znowu została sama. Na stoliku stał nietknięty kieliszek
białego wina.
Rozdział 3
W Aspen śnieg padał przez całą noc, nadając starej górniczej mieścinie urok
świątecznej pocztówki. Lotnisko zostało zamknięte poprzedniego dnia z powodu
burzy, więc turyści mieli do wyboru czekanie na zmianę pogody albo
trzystukilometrową jazdę górskimi przełęczami do Denver.
O wpół do szóstej rano ciągle było ciemno jak w nocy. Świeżo spadły śnieg
pokrywał dachy, płoty i nagie gałęzie drzew. Było cicho i spokojnie. Nawet ci,
którzy poprzedniego wieczoru balowali do późna, poszli już spać.
Ciemność rozdarły nagle światła samochodu, w których zamigotały ostatnie płatki
śniegu. Była to furgonetka; jej koła zostawiały na drodze wyraźny ślad. Samotna
19
furgonetka z zardzewiałym metalowym pługiem przymocowanym do przedniego
zderzaka sunęła w stronę pierwszego podjazdu, jaki tego dnia należało odśnieżyć.
Kierowca lubił tę samotną pracę i lubił zimę. Założył okulary i pochylił się do
przodu, żeby dojrzeć coś więcej przez przednią szybę. Szyba była pęknięta, bo
kilka miesięcy temu uderzył w nią kamień, który prysnął spod opony innego
samochodu.
Pogodna nie robiła na nim wrażenia, był na nią uodporniony. Będzie odśnieżał
podjazdy, jeden po drugim, aż do południa. Reszta dnia należy już tylko do niego.
Zadzwonił telefon, wyrywając Jane ze snu. Przewróciła się na bok, jęknęła i
sięgnęła po słuchawkę.
- Halo? - wymamrotała sennie.
- Jane, to ja. Obudziłem cię?
Alan.
- Eee, tak. - Spojrzała na zegarek. Było pięć po dziewiątej. Boże. Jak to możliwe,
że tak długo spała?
- Bardzo cię przepraszam, ale to ważne.
- To znaczy... co? - Jane usiadła, opierając się o wezgłowie łóżka; serce zaczęło jej
bić szybciej. Niewiele brakowało, a łzy napłynęłyby jej do oczu. Zadzwonił, żeby
jej powiedzieć, że powinni spróbować jeszcze raz. Może wczoraj wieczorem
uświadomił sobie, jak bardzo mu jej brakuje.
- Caroline Deutch dzwoniła do mnie dziś rano.
- Caroline? - Jane była zdezorientowana. Oczywiście, Caroline zna Alana, ale co
ona, u diabła, ma wspólnego z...
- Chciała, żebym z tobą porozmawiał. - Pauza. - O tej sprawie. O Aspen.
A więc dlatego do niej zadzwonił. Jaką była idiotką, sądząc, że on nadal ją kocha,
że...
- Jane, wiedziałem, że to cię wkurzy. Powiedziałem to nawet Caroline, ale znasz
20
ją.
- Nie jestem wkurzona.
- Jasne.
Podciągnęła kolana pod brodę i pochyliła głowę, kuląc się pod kołdrą.
- Więc co masz mi powiedzieć?
- Posłuchaj, wiem jaką decyzję podjęliśmy wczoraj. To znaczy, ty podjęłaś.
Powiedziałem Caroline, że jeszcze za wcześnie, żebyś wróciła do pracy, i że
zgadzam się z tobą co do tego.
- I?
- Powiedziałem jej, że Aspen to ostatnie miejsce na ziemi, w którym chciałabyś
podjąć pracę.
- Zapytała dlaczego?
- Cóż, była ciekawa...
- Ale ty jej nie...
- Nie, nie. Powiedziałem tylko, że nie najlepiej układa ci się z rodziną..
- Delikatnie mówiąc - mruknęła Jane.
- Co mówiłaś?
- Nic.
- Jane, wiesz, że nie dzwoniłbym do ciebie, gdybym nie uważał, że... że to ważne.
Oczywiście, że nie, pomyślała.
- Jane?
- No dalej, powiedz wreszcie, o co chodzi.
- Caroline powiedziała mi, że temu drugiemu portreciście też się nie udało. W
Aspen jest dwóch świadków, dwie dziewczynki, ale z żadnej nie zdołał nic
wyciągnąć. Caroline uważa, że powinnaś spróbować jeszcze raz.
- Czy to był Ed Staley?
- Kto?
- Ten portrecista, któremu...
21
- Och, nie wiem.
- Tak tylko pytałam.
- Caroline chce, żebyś porozmawiała z tymi dziewczynkami. Sądzi, że tobie może
się udać. Istnieje szansa, że ten człowiek wreszcie będzie miał twarz.
- Ale, Alan, do cholery... Więc jak mam rozumieć to, co powiedziałeś wczoraj
wieczorem?
- Wiem, co ci powiedziałem. Myślę, że się myliłem. W porządku? Zmieniłem
zdanie.
- Caroline jest jak czołg. Miażdży ludzi, chce...
- Ona ma rację, Jane. Przykro mi, ale muszę przyznać, że się z nią zgadzam. Ktoś
taki jak ty mógł ocalić Nicole. Może dzięki tobie inni rodzice nie będą musieli
przechodzić przez to, przez co przechodziliśmy ja i Maureen.
Jezu. Atakował z obu stron, aż w końcu wymierzył ostateczny cios. Poniżej pasa.
Jane zacisnęła palce na słuchawce.
Ray Vanover przyjechał po Jane w południe. Czekała pod domem przy Larimer
Street, z małą torbą podróżną i skrzynką na przybory do rysowania w ręce i czarną
torebką na ramieniu. W pierwszej chwili jej nie poznał, bo miała na sobie długi
wełniany płaszcz i wysokie czarne buty, a włosy związała w ciasny węzeł z tyłu
głowy. Zupełnie nie przypominała kobiety, która otworzyła drzwi z
rozpuszczonymi jasnymi włosami, w dżinsach, luźnej flanelowej koszuli i
skarpetkach w czerwone jabłuszka.
- Zatrzymaj się tu - powiedział do Phila, agenta, który odwoził ich na lotnisko.
- To ona? - spytał Phil. - Niezła.
Jane była atrakcyjna, raczej przystojna niż ładna. Prosty nos, pełne usta, wysokie
kości policzkowe. Niebieskie oczy i pięknie zarysowane brwi nieco ciemniejsze od
włosów. Ray zauważył, że jest szczupła i bardzo wysoka; miała co najmniej metr
siedemdziesiąt pięć, a w butach na wysokim obcasie pewnie ponad metr
22
osiemdziesiąt. Prawie tyle co on. Niechętnie przyznał przed samym sobą, że z
powodu jej wzrostu poczuł się trochę nieswojo.
Kobieta z darem.
Po wczorajszej krótkiej rozmowie uznał, że nie zechce z nim współpracować.
Powiedziała to całkiem wyraźnie.
On też nie palił się do tej współpracy. Nie była z FBI, była wolnym strzelcem; a
Ray nie ufał cywilom sprzedającym swoje usługi FBI. Lepiej, kiedy wszystko
zostaje „w rodzinie”, gdzie każdy dokładnie zna reguły gry.
Ale ni stąd, ni zowąd jakiś facet nazwiskiem Gallagher zdołał namówić Jane
Russo, żeby jednak zainteresowała się tą sprawą. Gallagher był znanym i
szanowanym działaczem na rzecz praw dzieci, od czasu gdy pięć lat temu jego
nastoletnia córka została zamordowana.
A kim był Alan Gallagher dla panny Jane Russo? Dlaczego miał na nią taki duży
wpływ?
Phil zatrzymał się przy krawężniku i Ray wysiadł z samochodu.
- Cześć - powiedziała Jane z chłodnym półuśmiechem. Wydawała się niepewna,
trochę skrępowana.
- Wsiadaj. Phil podrzuci nas na lotnisko.
Usiadła na tylnym siedzeniu, zgrabnie podciągając długie nogi. Powinien chyba
zaproponować, żeby usiadła z przodu.
- Phil McEachen, Jane Russo.
- Miło mi. - Phil odwrócił się i błysnął szerokim uśmiechem, który zirytował
Raya.
W drodze na międzynarodowe lotnisko Denver rozmawiali niewiele. Jeśli Jane
wyczuwa jego niechęć, trudno. Uważał ją za zbędny bagaż.
Jak ten Gallagher zdołał ją przekonać? A może skłonił ją do tego ktoś inny? Tak
czy inaczej, ktoś ją namówił, żeby wzięła tę sprawę. Sprawę, do której miała już
trzy chybione podejścia. W Mammoth w Kalifornii, i w Snowbird i w Park City w
23
Utah.
Gdzie ten jej dar?
Phil wysadził ich przed terminalem zwieńczonym białym dachem, którego kształt
nawiązywał do rysującej się na horyzoncie panoramy gór.
Przeszli przez bramkę, pokazując dokumenty. Ray okazał też pozwolenie na broń.
Zauważył, że Jane odwróciła wtedy wzrok.
Nie lubi takich rzeczy, pomyślał. Chce tylko rysować swoje portrety.
Krótki lot do Aspen nie należał do przyjemnych ze względu na pogodę. Ostre,
poszarpane szczyty gór lśniły w słońcu. Doliną wiła się autostrada międzystanowa.
Przelecieli nad Continental Divide i samolot zaczął obniżać pułap, nurkując w
warstwie pierzastych chmur.
Jane siedziała przy Rayu. Próbowała z nim rozmawiać, nawiązać kontakt. Pewnie
tak jak to robiła z osobami, które przesłuchiwała, pomyślał. Okazał absolutne
minimum uprzejmości. Czuł, że zachowuje się beznadziejnie. Może dlatego że była
cholernie atrakcyjna, z tymi długimi nogami, wyrazistą twarzą i błękitnymi oczami,
które patrzyły prosto i szczerze, bez żadnych uników.
- Trochę się denerwuję - powiedziała.
- Z powodu lotu?
- Nie, nie. - Uśmiechnęła się. - Nie o to chodzi. Dużo latam po całym kraju. Tylko
że... Nie byłam w domu... to znaczy w Aspen... od wielu lat.
- Ciągle masz tam rodzinę?
- Tak. - Zagryzła dolną wargę. Zauważył już, że często to robiła.
Pewnie chciała, żeby ją zapytał, czym się denerwuje, żeby z nią porozmawiał, ale
nie był w nastroju.
Kiedy dała sobie spokój i ukryła twarz za gazetą, uświadomił sobie nagle, że
dotyka palcami blizny obejmującej szyję i część ramienia. Nowa tkanka
jasnoróżowa i napięta, przez wiele miesięcy utrudniała mu zginanie łokcia.
W ubiegłym roku lekarze powiedzieli mu, że blizny z czasem zbledną.
24
Zaproponowali też kolejne operacje plastyczne.
Nie, dzięki.
Doszedł do wniosku, że blizny nie mają dla niego większego znaczenia. Do
diabła, miał trzydzieści siedem lat, już dawno zostawił za sobą młodzieńczą
próżność. I tak może się uważać za szczęściarza, że w ogóle przeżył, a po wypadku
zostało mu tylko parę blizn. Jednak tego dnia czuł się dziwnie skrępowany. Cieszył
się, że jest zima i ręce ma zakryte długimi rękawami. Zauważyła. Oczywiście, że
zauważyła. Widział, jak szybko odwróciła oczy. Widział w nich pytania. Cóż, to
nie jej sprawa.
- Czy to boli? - Usłyszał nagle.
Opuścił dłoń, trochę zbyt gwałtownie.
- Boli?
- Ta blizna.
- Nie, nie boli - odparł i odwrócił głowę do w okna. Nie odezwał się aż do
lądowania.
Na lotnisku przywitał ich zastępca szeryfa Pitkin County. Był to zaszczyt, który
rzadko spotykał agentów federalnych. Zazwyczaj sami musieli zorganizować sobie
transport. Zastępca szeryfa przedstawił się Rayowi jako Bernie, po czym
uśmiechnął się szeroko do Jane i uściskał ją serdecznie.
- Zgłosiłem się na ochotnika, kiedy usłyszałem, że trzeba pojechać po ciebie na
lotnisko. Witaj w domu. Długo cię tu nie widzieliśmy.
- To prawda - przyznała.
Najwyraźniej dobrze się znali. I nic w tym dziwnego. W końcu Jane tu spędziła
dzieciństwo. Ale Rayowi nie podobał się fakt, że zastępca szeryfa przyjechał po
nich z jej powodu.
No, dość tych powitalnych uprzejmości.
- Czy Sid Reynolds kontaktował się z wami?
- Agent z Glenwood Springs? - spytał Bernie.
25
- Tak.
- Już przyjechał.
- Dobrze.
Ray dzwonił wczoraj do Sida z Denver z prośbą o pozwolenie na pracę w rejonie
objętym przez agencję z Glenwood Springs, leżące sześćdziesiąt kilometrów od
Aspen. Była to formalność, ale z rodzaju tych, których nie wolno zaniedbać.
Wszystko zgodnie z protokołem.
- Są jakieś nowe ślady? - spytała Jane, kiedy usiedli w samochodzie, Ray z tyłu,
ona obok zastępcy szeryfa.
- Żadnych.
- Świadkowie?
- Ciągle kiepsko.
- Tak myślałam.
- Chcielibyśmy dorwać tego faceta - powiedział Bernie, wyjeżdżając z lotniska.
- Nie tylko wy - odparła.
Ray nigdy nie był w Aspen; przeprowadził się do Denver zaledwie kilka tygodni
temu. Opuścił centrum wydarzeń dla nudy prowincji. Agenci federalni mogli
zajmować się najwyżej napadami na banki czy porwaniami samochodów na
autostradach. Zwykle nudzili się, rozpracowując drobnych handlarzy narkotyków i
fałszerzy dzieł sztuki. Oczywiście po 11 września nawet w Denver wszyscy zostali
postawieni w stan gotowości. Ale Ray przywykł do innych zadań, kiedy pracował
w Seattle, na wybrzeżu i tak blisko granicy z Kanadą. Tyle że Seattle oprócz zalet
miało też wady. Bardzo poważne.
- Gdzie się zatrzymasz, Jane? - spytał Bernie.
- Chyba u siostry.
Raya to zastanowiło, czyżby ona nie powiadomiła nikogo o swoim przyjeździe?
Wiedział, że budżet Agencji nie obejmował wydatków na hotel dla niej. A do
Bożego Narodzenia został tylko tydzień. Aspen jest już pewnie pełne turystów.
26
- Podjechać najpierw do Gwen, żebyś mogła zostawić torbę?
- Tak, chyba tak. Nie będzie ich teraz w domu - powiedziała z ulgą.
Na rondzie Bernie skręcił w drogę biegnącą między górami. Po prawej stronie
było mnóstwo wyciągów narciarskich, a po lewej stojących na zboczach domów.
Przed nimi rozciągał się kolejny kurort, ale Bernie skręcił, zanim tam dojechali.
Zatrzymali się przed ładnym, dwupiętrowym domem z drewna i kamienia, który w
niczym nie przypominał pretensjonalnych rezydencji, o jakich słyszał Ray
- Zaraz wracam - powiedziała Jane.
Czy ludzie nie zamykają tu domów na klucz? - zastanawiał się Ray. Chyba nie, bo
Jane po prostu otworzyła frontowe drzwi i weszła do środka. Wróciła po pięciu
minutach.
- Zostawiłam im wiadomość - powiedziała do Berniego. - Napisałam, że mogę być
późno.
- Tak, to możliwe - przyznał. Po chwili spytał: - Widziałaś nową szkołę?
- Nie, ale o niej słyszałam - odparła.
- To tu. Ach, szkolne czasy. Trudno uwierzyć, że to miasto tak się rozrosło.
- Ładny budynek - powiedziała Jane, wyglądając przez okno.
- Nie brakuje ci tego?
Cisza. Ray wyczuł, że Jane zesztywniała.
- Nie bardzo - odparła w końcu.
Dojazd do biura szeryfa zajął im ledwie kilka minut. Ray leniwie przyglądał cię
staremu górniczemu miasteczku, które zmieniło się w narciarski kurort. przy
obsadzonej drzewami głównej ulicy stały urocze wiktoriańskie kamienice i
staroświeckie latarnie. Kilka lokalików - Christmas hm, Molly Gibson - wszystkie
bardzo przytulne, z atmosferą nawiązującą do lat sześćdziesiątych. po prawej, nad
pokrytymi śniegiem dachami dostrzegł trasy narciarskie, lśniące w popołudniowym
słońcu, i zjeżdżających nimi narciarzy.
Biuro szeryfa mieściło się na parterze budynku sądu, imponującej kamienicy z
27
czerwonej cegły. Znajdował się tam też departament policji. Wszędzie było
mnóstwo ludzi, w związku z zaginięciem Kirstin Lemke. W takich sytuacjach
przywiązywano wielką wagę do współpracy policji, agencji federalnych i biura
szeryfa. Nie było miejsca na postawy typu „to mój teren” rodem z filmów akcji.
Policja znała rejon i mieszkających tu ludzi. Federalni znali zasady i hierarchię.
Ray nie wiedział tylko, gdzie w tej hierarchii jest miejsce Jane Russo. I właściwie
niewiele go to obchodziło.
Na podłodze leżało mnóstwo kabli od dodatkowych linii telefonicznych. W
biurach było bardzo głośno, ludzkie głosy mieszały się z dzwonkami telefonów i
szumem komputerów. W holu na ścianie wisiała wielka tablica, zapisana datami,
godzinami i numerami telefonów. Po korytarzach biegali policjanci i ludzie szeryfa,
a przy biurku siedziała sekretarka, która rozmawiała przez telefon i notowała coś
szybko ze zmarszczonymi brwiami.
Pełno gniewu i wrzasku, które prawdopodobnie nic nie znaczą, pomyślał Ray. Nie
mieli się czego uchwycić.
Agent specjalny Sid Reynolds z Glenwood czekał w biurze szeryfa. Był to
potężny mężczyzna o surowej twarzy i gęstych czarnych brwiach. Ray nie miał
okazji wcześniej się z nim spotkać, rozmawiał z nim tylko przez telefon.
Przedstawił mu Jane. Sid kiwnął głową.
- Słyszałem o pani pracy - powiedział.
- Dobrze czy źle? - spytała z uśmiechem.
- Dobrze.
Czy wszyscy oprócz niego słyszeli o Jane Russo?
- Hej, Vanover, widzę, że w końcu się zjawiłeś - rozległ się głos w drzwiach.
Był to Bruce Dallenbach z biura w Denver.
- Witaj, Bruce. Jak leci?
Ale Bruce już na niego nie patrzył.
- No, no, przecież to Jane Russo - powiedział, uśmiechając się szeroko. -
28
Słyszałem, że masz przyjechać.
- Cześć, Bruce - powitała go Jane. Wyciągnął do niej ramiona, a ona podeszła i
objęła go.
Więc Bruce’a też zna.
Szeryf Kent Schilling również zaliczał się do jej znajomych, podobnie jak dwaj
jego zastępcy i jeden z policjantów. Ray uznał, że sytuacja robi się absurdalna.
- Więc przywiozłeś Jane do domu - powiedział Schilling do Raya. - Najwyższy
czas.
Szeryf, wysoki mężczyzna z kręconymi włosami i przerwą między przednimi
zębami, uściskał Jane, ona jednak wysunęła się z jego objęć. Grzecznie, ale
stanowczo.
- Jestem tu w pracy, Kent - powiedziała z chłodnym uśmiechem.
- Mama wie, że przyjechałaś?
- Jeszcze nie.
- Ucieszy się.
- Hm...
- A tata?
- Ojczym - poprawiła go dość ostro.
- Cóż, to już tyle lat, że zapomniałem. Co u Rolanda?
- Właściwie, eee... nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Jestem bardzo zajęta, wiesz,
jak to jest.
- No tak, dziewczyna z wielkiego miasta - zażartował Schilling, nie dostrzegając
irytacji Jane, którą Ray natychmiast wyczuł.
O co tu chodzi? Czy to z powodu Schillinga Jane nie przyjeżdżała do Aspen? A
może z powodu swojego ojczyma?
- No cóż, pozdrów ode mnie Rolanda. I mamę też. Powinniśmy się spotkać.
Zwłaszcza teraz, kiedy przyjechałaś do domu.
- Chciałbym porozmawiać o sprawie, jeśli nie macie nic przeciw temu - wtrącił
29
Ray, starając się ukryć zniecierpliwienie.
- Jasne, jasne.
- Może usiądziemy i przejrzymy wszystko, co macie? Chciałbym też zobaczyć
kopie wszystkich raportów i analiz.
- Niewiele mamy, jeśli chodzi o analizy - powiedział Schilling. - Właściwie nic.
- Świadkowie?
- Dwie młode dziewczyny. Niewiele udało się z nich wyciągnąć. - Schilling
uśmiechnął się do Jane - Ale Jane na pewno się uda.
Usiedli przy stole, który z trudem mieścił się w pokoju: Schilling i jego zastępca
Frank Keane, Sid Reynolds, Bruce Dallenbach, Ray i Jane. Jeśli Jane, jako jedyna
kobieta w tym gronie, czuła się niezręcznie, nie dała tego po sobie poznać. Ale z
pewnością nie czuła się swobodnie w towarzystwie szeryfa, choć on wydawał się
szczerze ucieszony jej widokiem. Nawet więcej niż ucieszony.
- Kirstin Lemke - zaczął Schilling, kładąc na stole kopie raportów dotyczących
zaginionych osób i fotografię Kirstin. Długie ciemne włosy spięte w kucyki,
okulary, szeroki uśmiech. - Dwanaście lat. Urodzona trzeciego lutego 1992 roku.
Sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, pięćdziesiąt dziewięć kilo wagi, oczy i
włosy brązowe. Zamieszkała przy Medicine Bow Road 224, Brush Creek Village.
Widziana ostatnio trzy dni temu, kiedy wraz z dwiema koleżankami czekała na
parkingu Fanny Hill na autobus, który miał je zawieźć na miejsce, z którego miała
je odebrać matka Kirstin, Suzanne. Koleżanki mówią, że Kirstin nagle gdzieś
zniknęła. Jakiś mężczyzna przejeżdżający obok furgonetką zapytał ją o drogę.
Kirstin oddaliła się, żeby pokazać mu kierunek, wtedy widziały japo raz ostatni.
Wydaje im się, że ten mężczyzna miał na sobie strój narciarski. Mógł być jednym z
tysięcy narciarzy, którzy byli tego dnia na Snowmass. Czapka, sportowa kurtka,
gogle wsunięte na głowę. Okulary. - Wzruszył ramionami. - Niewiele.
- To już trzeci dzień - powiedział Ray. - Wiemy, że Jennifer Weissman przeżyła
nieco ponad tydzień, a dwie inne dziewczynki - spojrzał na raport - jedna z
30
Mammoth w Kalifornii i druga ze Snowbird w Utah, zostały wypuszczone. -
Spojrzał na siedzących przy stole mężczyzn - Być może mamy jeszcze tydzień na
odnalezienie Kirstin. A może nie.
- Posłuchaj - rzekł Schilling - jeśli ten sukinsyn jest w hrabstwie, znajdziemy go.
Dolina nie jest taka znowu wielka. Gdyby udało nam się zdobyć rysopis tego
faceta, moglibyśmy ruszyć od razu, postawić całe Pitkin County w stan gotowości.
- Wszystko bardzo pięknie, ale potrzebujemy dowodów. Czegoś, czego
moglibyśmy się uchwycić. Samochodu, twarzy, czegokolwiek. Faceta, który
dziwnie się zachowuje. Albo faceta, który jest nowy w mieście - Powiedział Bruce
Dallenbach. - Sprawdziliście wszystkie okoliczne programy dotyczące dzieci, w
których ktoś taki mógłby pracować jako ochotnik - Bruce Dallenbach wiedział, tak
jak cała reszta, że pedofile często pracują z dziećmi, jakby odczuwali potrzebę
bliskości z nimi, po to by Później tym bardziej móc je zranić.
- To było proste - odparł Schilling. - Tyle tylko, że wszyscy nowi wolontariusze to
kobiety.
- Nauczyciele? Trenerzy?
- Pracujemy nad tym - powiedział Keane.
- Uprowadzenie przez jednego z rodziców? Ojciec, który nie mieszka z rodziną?
- Nic z tych rzeczy. Rodzice mieszkają razem.
- Może Kirstin była dzieckiem sprawiającym problemy? - spytał Ray. - Może
uciekała z domu, ukrywa się przez rodzicami, żeby zwrócić ich uwagę?
- Rodzice twierdzą, że była dobrym dzieckiem - odparł Schilling.
- Ma chłopaka? Teraz dzieciaki wcześnie zaczynają - odezwał się Reynolds.
- Nie. Bardziej interesowała się siatkówką i swoim koniem niż chłopcami.
- W porządku, musieliśmy o to zapytać - wyjaśnił Dallenbach. - Więc zostaje
porwanie.
- Przez niezidentyfikowanego obcego mężczyznę, tak jak w trzech poprzednich
przypadkach - wtrącił Ray. - Mężczyzna, ubrany jak narciarz, porywa dziewczynkę
31
pod koniec dnia z parkingu, skąd łatwo szybko zniknąć. Używa noża, żeby
zastraszyć ofiarę. Dba, żeby nie pokazać ofierze twarzy. Wiemy, że lubi zimowe
kurorty. I młode dziewczęta. Wysokie, z długimi ciemnymi włosami i w okularach.
- Ray potarł kark. - Mamy więc do czynienia z pedofilem o skłonnościach
sadystycznych, który porywa, a następnie morduje swoje ofiary. Wiemy, że kiedy
ofiara jest nastolatką, a nie małym dzieckiem, sprawca na ogół nie jest członkiem
rodziny, często jest mężczyzną! zazwyczaj powoduje nim motyw seksualny. Brak
wystarczającej liczby danych, żeby stworzyć jakiś profil według kryteriów
geograficznych, możemy jednak założyć, że porusza się samochodem, więc może
uderzyć gdziekolwiek.
- To ciągle bardzo mało - stwierdził Schilling.
- Nasz ekspert sugeruje, że sprawca może nosić okulary - powiedział Sid
Reynolds. - Wiem, to tylko przypuszczenie.
- Mamy więc pedofila, który jeździ na nartach, prawdopodobnie ma samochód i
być może nosi okulary - mruknął Dallenbach. - No, no.
- Świadkowie? - spytał Ray.
- Melanie Steadman i Crystal Brenner - odparł Schilling. - Trzynastolatki. Są w
szoku - wzruszył ramionami. - Przesłuchaliśmy je. Portrecista Staley też z nimi
rozmawiał.
- Możemy je tu sprowadzić? - spytał Ray. - Jane mogłaby spróbować coś z nich
wydobyć.
- Jasne. Mogę zadzwonić... - zaczął Schilling.
- Nie - przerwała mu Jane. - Byłoby lepiej, gdybym mogła się z nimi spotkać w
ich domach.
- Dlaczego? - Ray uniósł brew.
- Chciałabym, żeby czuły się bezpieczne, w znajomym otoczeniu. - Potrząsnęła
głową. - Nie tutaj. Tu będą śmiertelnie przerażone.
Spojrzał na nią, zaskoczony. Co, do diabła?
32
- Powinny zostać przesłuchane w domu - upierała się Jane, która zauważyła jego
reakcję. - W przeciwnym razie to będzie strata czasu.
- Jak chcesz - odparł. Znowu udało jej się go zirytować. Ten domniemany dar,
przyjacielskie stosunki z facetami, którzy dla niego byli całkowicie obcy. - Zawiozę
cię do nich.
- Nie, jeśli nie zmienisz postawy - powiedziała Jane chłodno.
Rozdział 4
Wiem, że w biurze teraz z tym krucho - powiedział szeryf. - Więc pomyślałem
sobie, że moglibyście korzystać z jednego z naszych samochodów.
Jane była zaskoczona szybkością, z jaką Ray przyjął tę propozycję.
- Dziękuję, szeryfie, to nam bardzo pomoże. Macie coś nierzucającego się w
oczy?
- Owszem. Biały ford, stoi od frontu. Nie ma koguta, tylko logo departamentu po
obu stronach.
- To wystarczy. Dziękuję.
Kent przyniósł kluczyki i dokumenty wozu. Jane przysłuchiwała się rozmowie.
Nic nie mówiła, starając się skoncentrować na czekającym ją zadaniu. A nie było to
łatwe. Przede wszystkim była w Aspen, pełnym topniejącego śniegu, otulonym
nisko wiszącymi chmurami, przez które właśnie zaczęło przebijać światło.
Wspaniałe, jasne słońce, nawet w grudniu. Ale wkrótce schowa się za górami, o tej
porze roku trzeba włączać światła już Przed piątą.
Znajomy teren. A jednak od czasów jej dzieciństwa zaszło tu wiele zmian. Me
miała mieszane uczucia. Otaczały ją twarze znane z przeszłości. Niektóre budziły
miłe wspomnienia, na przykład Bernie. Inne budziły raczej niepokój. Szeryf. Kent
Schilling był przyjacielem jej ojczyma. I jej przyjacielem, czyż nie?
Kent pokazywał przez okno czekający na zewnątrz samochód. Jane wpatrywała
się w niego, usiłując dociec, czy...
33
- Idziemy? - spytał Ray.
- Tak, tak, jasne. - Jane otrząsnęła się z zadumy. - Wezmę tylko moje rzeczy.
Mogła się wcześniej przebrać. Włożyć sprane dżinsy i sweter. Ale tylko wrzuciła
torbę do domu siostry, spiesznie nabazgrała list - Gwen będzie bardzo zaskoczona
tą nieoczekiwaną wizytą - i wybiegła.
- Wiesz, jak dojechać do Melanie Steadman? - spytał Ray, kiedy wyszli z
budynku.
Melanie. Przyjaciółka Kirstin Lemke, świadek jej porwania. Tak. Skup się, Jane.
- Szeryf mówił, że przy Cemetery Lane czternaście zero trzy - ciągnął Ray.
- Tak, wiem, gdzie to jest. Musimy kawałek zawrócić.
- To daleko?
- Nie, parę kilometrów.
Ray otworzył przed nią drzwi i zaczekał, aż usiądzie. Jaki kulturalny, pomyślała.
Otwiera drzwi samochodu przed kobietą. Ale w głębi duszy czuła, że Ray nie
wierzy w jej talent ani umiejętności.
Wyjechali z Main Street i utknęli w korku. W sezonie późnym popołudniem
zawsze były tu korki. Ludzie wracający z pracy, tabuny turystów jadących ze
stoków do pensjonatów i hoteli albo po prostu zwiedzających okolicę. Ciężarówki,
walce i dźwigi. Jak zawsze. W dolinie ciągle coś budowano albo wyburzano. Był to
jeden z mniej przyjemnych aspektów napływających pieniędzy z turystyki.
- Schilling uprzedził Steadmanów o naszym przyjeździe - odezwał się Ray,
niecierpliwie przebierając palcami na kierownicy. - Czy tu zawsze są takie korki?
- Zawsze po południu. Rano więcej samochodów jedzie w drugą stronę, do miasta.
Samochody wlokły się za pługiem, który mrugał błękitnym światłem.
- Skręć tutaj. - Jane przypomniała sobie krótszą drogę. - Wąską drogą, po drugiej
stronie strumienia. Przydałby się napęd na cztery koła. Przy tej pogodzie
nawierzchnia może być bardzo...
- Domyślam się - przerwał jej.
34
- Świetnie - mruknęła. Skup się. Nie pozwól, żeby zalazł ci za skórę. Wiedziała, że
musi skoncentrować się na Melanie. Musi zrobić wszystko, żeby Melanie czuła się
swobodnie.
A jednak zerknęła z ukosa na Raya. Przystojny jak diabli. Miał na sobie brązową
skórzaną kurtkę, gruby golf i sztruksy. Mimo swobodnego stroju wydawał się
chłodny i zdystansowany. Nieprzyjemny. Czy zawsze taki był? Czy może te blizny
dotarły aż do jego duszy?
Tak czy inaczej, to nie jej problem.
- Skręć tutaj - wskazała dłonią. - To Cemetery Lane.
- Ładna ulica. Ta nazwa do niej nie pasuje.
- To prawda. Ale, za tymi drzewami jest cmentarz. Leżą tam krewni i przyjaciele
wszystkich mieszkańców miasta.
Łącznie z moim ojcem, dodała w myślach.
- To chyba tamten dom po prawej. Albo następny. Nie widzę stąd numerów.
- Tak, to ten - powiedział Ray, wyciągając szyję. - Czternaście zero trzy. -
Zatrzymał samochód. - Dasz radę wysiąść w tym śniegu? Bo mogę trochę cofnąć...
- Nie ma potrzeby. W porządku. - Ale jego postawa nie była w porządku. Jane
niemal namacalnie czuła jego niechęć i powątpiewanie. To się nigdy nie uda.
Ray zaczął otwierać drzwi.
- Zaczekaj chwilę - zatrzymała go.
Spojrzał na nią przez ramię.
- Musimy porozmawiać.
- Musimy przesłuchać świadka - odparł chłodno.
Ale Jane potrząsnęła głową.
- Nie ufasz mi, a ja nie mogę wykonywać swojej pracy w takiej atmosferze. Nie
wiem, jaki masz problem, ale wiem, że muszę wejść do tego domu rozluźniona i
spokojna. Za chwilę będę próbowała wniknąć w umysł młodej dziewczyny, która
jest teraz prawdopodobnie przerażona i zraniona. Jej przyjaciółka zniknęła. Te
35
dziewczęta to nastolatki. Oglądają telewizję i filmy pełne przemocy. Nie są głupie.
Melanie wie, co jest stawką w tej grze. Ja muszę sprawić, żeby poczuła się
bezpieczna.
- Bezpieczna.
- Tak bezpieczna. W przeciwnym razie nie dopuści mnie do siebie. Tak jak tego
portrecisty, którego wcześniej przysłałeś.
- To Parker go przysłał.
- W porządku. Nieważne. Twój szef go przysłał. Ty jesteś nowy w tej sprawie i w
Kolorado. Wiem o tym. Może wolałbyś być gdzie indziej. Ale ze względu na dobro
Kirstin Lemke nie utrudniaj mi pracy, proszę.
W samochodzie zapanowała ciężka atmosfera. Ray milczał.
- Posłuchaj - odezwała się wreszcie Jane, łagodnym, miękkim tonem. - Ed Staley
mógł zamglić wspomnienia Melanie, kiedy próbował coś narysować. Nie wiem.
Ale wiem, że to przesłuchanie zabierze sporo czasu. Może wiele godzin.
- Cholera.
- Właśnie o tym mówię, o twojej postawie. - Jane wzięła głęboki oddech. - Ray, ja
pracuję trochę inaczej. Rysownicy policyjni zazwyczaj komponują portrety
pamięciowe z fragmentów różnych twarzy, które mają w książkach. Ale taki portret
jest dwuwymiarowy i szczerze mówiąc, rzadko przypomina normalną istotę ludzką.
- Twoim zdaniem.
- Tak, moim zdaniem. Rysownicy korzystają z książki, która zawiera fragmenty
twarzy o różnych rysach, i usiłują je stopić w jedną całość. Ale zazwyczaj chybiają
celu.
- Mów dalej.
- Widziałeś moje prace?
- Nie.
- O to właśnie chodzi.
- To znaczy o co, Jane?
36
- O twoje wątpliwości. Sceptycyzm.
- No cóż.
- Jesteś sceptyczny.
- Czy my się teraz kłócimy?
- Owszem.
- A mówiłaś, że musisz się wyluzować.
Jednak zdołał wyprowadzić ją z równowagi. Cholera. Znowu zapadła cisza, ciężka
i pełna napięcia.
Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko.
- Jestem naprawdę dobra w tym, co robię. To, co ty o tym myślisz, nie ma
znaczenia. Po prostu spróbuj sobie wyobrazić, że twarz tego człowieka, twarz
mordercy, albo jakikolwiek inny szczegół, został odciśnięty w umyśle Melanie.
Wspomnienia można przywrócić, odzyskać. Zamierzam wejść do tego domu i
spróbować to zrobić. - Otworzyła drzwi. - Mam tylko nadzieję, że Staley za bardzo
nie namieszał.
- Możliwe - powiedział Ray, otwierając drzwi po swojej stronie - że Melanie nie
widziała tego człowieka.
Jane wysiadła i znalazła się w zaspie sięgającej ponad cholewki jej butów.
Wspaniale.
- Jestem pewna, że coś jednak widziała - powiedziała do Raya nad dachem
samochodu. - Zawsze coś widzą, czy zdają sobie z tego sprawę, czy nie.
Byli już niemal pod frontowymi drzwiami, kiedy Ray położył dłoń na jej
ramieniu.
- Już wcześniej próbowałaś wydobyć twarz tego człowieka od świadków, prawda?
- spytał.
O Boże, pomyślała.
- I nie udało ci się - ciągnął Ray. - Zanim tam wejdziemy, chciałbym dać ci jedno
pytanie. Czy jest coś, co powinienem wiedzieć o tobie i tej sprawie?
37
Jane poczuła ucisk w gardle. Nie może powiedzieć mu prawdy. Jak mogłaby
powiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi, że od prawie dwudziestu lat twarz jej
oprawcy nie chce wypłynąć na powierzchnię jej pamięci? Że nie potrafi uporać się
z własnym demonem?
Dlaczego w ogóle dopuściła do takiej rozmowy? Na szczęście w tym momencie
drzwi się otworzyły i stanął w nich Steadman. Kiwnął głową i spojrzał na Jane i
Raya spod zmarszczonych brwi.
Ray pokazał odznakę, po czym przedstawił siebie i Jane Steadmanowi, który
natychmiast wyraził swoje zdanie o policyjnych portrecistach.
- Melanie była bardzo zdenerwowana po rozmowie z tym człowiekiem... chyba
nazywał się Staley. Całą noc nie mogła zasnąć, a potem ciągle myślała o Kirstin i
płakała. Uważam, że już dość przeszła. Nie widzę sensu przeprowadzania z nią
kolejnych rozmów. Melanie nic nie widziała.
- I czuje się winna - powiedziała Jane łagodnie.
Steadman patrzył na nią chwilę, a potem pokiwał głową.
- Tak, to prawda. Uważa, że zawiodła Kirstin. Mój Boże, jeśli jej przyjaciółce
stanie się... jakaś krzywda...
- To jeszcze jeden powód, dla którego tu przyszliśmy, panie Steadman.
Specjalizuję się w pracy z młodzieżą. Jestem wolnym strzelcem. Pracuję tu, w
Kolorado, i w całym kraju. Jeśli nawet nie jestem w stanie stworzyć portretu
pamięciowego, staram się pomóc świadkom zrozumieć, że nie są niczemu winni.
- Sam nie wiem...
- Barry. - Jane starannie dobierała słowa. - Melanie prawdopodobnie widziała coś,
co może być istotne, chociaż ona o tym nie wie. Dla niej to może być drobiazg bez
znaczenia, a dla FBI przełom w śledztwie. Uważam, że mogę pomóc Melanie
przypomnieć sobie szczegóły, których nie pamięta. A jeśli kiedyś, po latach,
przypomni sobie coś i będzie musiała z tym żyć? Dajmy jej jeszcze jedną szansę.
Steadman w końcu się poddał i otworzył drzwi szerzej.
38
Jane usłyszała głos Raya za swoimi plecami.
- Bardzo przekonujące, panno Russo.
Nie zareagowała, poszła za Steadmanem do przytulnego salonu. Czekaj, aż Barry
Steadman przyprowadzi córkę. Do pokoju zajrzała matka Melanie ze ściereczką do
naczyń w ręce. Kiwnęła im głową i zniknęła bez słowa. Nawet się nie uśmiechnęła.
Jane usłyszała dźwięk otwieranego, a potem zamykanego piekarnika i poczuła
aromat świątecznych pierniczków - masło, migdały, wanilia, cynamon. Dom został
już udekorowany; w rogu pokoju stała choinka, w kominku płonął ogień, na
ścianach wisiały wieńce i girlandy, a na stole stały miseczki z suszonymi owocami i
orzechami. Wszędzie było pełno kartek bożonarodzeniowych.
Jane zastanawiała się, czy jej matka nadal dekoruje w ten sposób dom w Aspen.
Pewnie tak. Dla siebie, jeśli nie dla męża i jego syna Scotta, kilka lat starszego od
Jane. Scott ciągle mieszkał z ojcem i był na jego utrzymaniu. No i są jeszcze wnuki,
chłopcy Gwen. Przypomniała sobie własne dzieciństwo. I pełną ciepła rodzinną
atmosferę świąt. Otrząsnęła się z zamyślenia, bo do salonu weszła Melanie.
Barry dokonał prezentacji i zaprowadził ich do małego, przytulnego gabinetu.
Były tam dwie stojące naprzeciw siebie sofy, telewizor i biurko z komputerem. Był
nawet kominek, w którym także palił się ogień.
Miłe, przytulne miejsce. Gdyby jeszcze Jane mogła się skupić... Gdzie Ray ma
zamiar poczekać? To na pewno zajmie trochę czasu.
Ale Ray nie wyszedł. Zamierzał siedzieć z boku i obserwować. Jane, która nie
chciała dodatkowo denerwować i tak już skrępowanej dziewczynki, nie ryzykowała
kłótni. Miała tylko nadzieję, że Ray będzie trzymał język za zębami.
Melanie usiadła naprzeciw Jane. Skuliła się w rogu kanapy, przyciskając do piersi
poduszkę. Wszyscy młodzi ludzie, których Jane przesłuchiwała, zachowywali się
podobnie. Byli nerwowi, defensywni. Marzyli, żeby znaleźć się gdzie indziej, by
być z przyjaciółmi i móc ich chronić.
Melanie była bardzo ładną trzynastolatką... i bardzo dojrzałą. Jane natychmiast to
39
dostrzegła. Inteligentna i bardziej wyrobiona niż większość dziewcząt w jej wieku,
w szkole była pewnie typem prymuski, wyprzedzającej pod pewnymi względami
rówieśników. Fizycznie także była rozwinięta ponad wiek. Wkrótce będzie miała
wielu adoratorów, z tymi długimi jasnymi włosami i dołeczkami w policzkach.
Jane wyjaśniła Melanie, na czym polega jej praca. Powiedziała też, że zawsze
stara się najpierw poznać świadka i chce, żeby świadek poznał ją.
Melanie przeszła jednak od razu do rzeczy.
- Nie wiem, czy zdołam sobie cokolwiek przypomnieć, panno Russo.
- Jane.
- Jane. - Melanie na chwilę spuściła głowę. - Przy tym poprzednim rysowniku,
panu Staleyu, nic sobie nie mogłam przypomnieć.
- Nie szkodzi. Właściwie - Jane troszkę minęła się z prawdą - to nawet lepiej. Bo
teraz możemy zacząć od nowa. Dobrze?
- Dobrze.
- Wiec opowiedz mi o sobie, Melanie. Założę się, że świetnie jeździsz na nartach.
- Cóż, właściwie...
- No tak, zawsze zapominam, teraz jeździ się na desce.
Melanie kiwnęła głową.
- Uprawiasz jeszcze jakieś inne sporty? Grasz w siatkówkę? W koszykówkę?
- Tak. W siatkówkę. Jestem kapitanem szkolnej drużyny.
- Super.
Rozmawiały o szkole, o chłopcach, o narkotykach, o dzieciakach wałęsających się
wieczorami po mieście, które piją i wagarują.
- Tu nie jest tak jak w wielkich miastach - wyjaśniła Melanie - ale też się to
zdarza.
Jane powiedziała, że urodziła się i wychowała w Aspen, i tam chodziła do szkoły
średniej. Gawędziła z Melanie o wszystkim i o niczym. Prawie zapomniała o Rayu.
Prawie. Melanie zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na jego obecność, ale
40
Jane cały czas ją czuła.
- Jest paru takich, którzy próbują się do nas przyczepić - mówiła Melanie.
Siedziała swobodniej, odsunęła od siebie poduszki.
- Do was? - spytała Jane. - To znaczy do ciebie i twoich przyjaciółek? Na przykład
Kirstin? - pierwszy raz wymówiła to imię.
I takiej właśnie reakcji się spodziewała. Melanie przypomniała sobie przyjaciółkę
i do jej oczu napłynęły łzy.
- O Boże - szepnęła przykładając dłonie do policzków - Biedna Kirstin. Dlaczego
policja nie może jej odszukać? Nie rozumiem tego.
- Robią wszystko, co w ich mocy - zapewniła Jane. - Właśnie dlatego tu jesteśmy,
ja i agenci FBI. Naprawdę bardzo chcemy ją odnaleźć, Melanie.
- Dlaczego nie wziął mnie albo Crystal? My też tam byłyśmy.
Poczucie winy, z którym zawsze zmagają się ci, którzy przetrwali. Tego fez
można było się spodziewać.
Jane wiedziała, że to, co teraz powie, zaskoczy Raya, ale tak właśnie pracowała.
Jeśli mu się to nie spodoba, trudno.
Pochyliła się do przodu i spojrzała dziewczynce w oczy.
- To i tak wcześniej czy później dostanie się do wiadomości publicznej, ale na
razie muszę cię prosić, żebyś zachowała to dla siebie i twoich rodziców. Dobrze?
- Dobrze. - Melanie pociągnęła nosem.
- Uważamy, że to nie przypadek, że właśnie Kirstin została porwana. Sądzimy, że
została starannie wybrana. Ten człowiek, jeśli to rzeczywiście był on, już wcześniej
porwał kilka dziewcząt. Wszystkie są do siebie podobne - dość wysokie, z długimi
ciemnymi włosami, w okularach. Trochę nieśmiałe.
- O Boże - wyszeptała Melanie i zmarszczyła brwi, przetrawiając tę informację.
Jane odwróciła się, żeby spojrzeć na Raya, który skrzywił się z niezadowoleniem.
Potrząsnęła głową. Powinien rozumieć, dlaczego powiedziała o tym Melanie. Na
pewno zdaje sobie sprawę, że to i tak wyjdzie na jaw.
41
Ray zachował swoje zdanie dla siebie, dzięki Bogu, ale Jane wyraźnie czuła jego
dezaprobatę.
Melanie zadała w końcu nieuniknione pytanie.
- Skoro robił to już wcześniej, czy... To znaczy, te dziewczyny... Czy one żyją? -
wyjąkała.
- Lisa i Allie, bo tak się nazywają, są całe i zdrowe - odparła Jane, nie
wspominając o Jennifer Wiessman, którą znaleziono martwą w Park City rok
wcześniej. - Tak więc, Melanie, ten człowiek nie wziąłby ciebie ani twojej
przyjaciółki Crystal, nawet gdybyście dobrowolnie chciały zająć miejsce Kirstin.
Rozumiesz to, prawda?
- Chyba tak.
Jane sięgnęła do przybornika i wyciągnęła kawał jasnej plasteliny, który podała
Melanie.
- Po co to?
- Chciałabym, żebyś formowała z tego różne kształty podczas naszej rozmowy.
Dobrze?
- To znaczy... mam z tego uformować twarz czy coś w tym rodzaju?
- Oczywiście, że nie - uśmiechnęła się Jane. - Ale czasami to pomaga
przypomnieć sobie pewne szczegóły.
- Ja... ja go nie widziałam.
- Wiem. Ale możemy przecież porozmawiać o tym dniu, który spędziłaś na stoku
z Crystal i Kirstin, prawda?
- Chyba tak.
Melanie nie była przekonana, ale bardzo chciała pomóc. Teraz już zupełnie nie
przypominała spiętej, przerażonej nastolatki sprzed godziny.
- A więc - zaczęła Jane - jeździłyście na nartach, to znaczy na deskach, na
Snowmass?
- Aha.
42
- Dlatego że Kirstin mieszka niedaleko, czy dlatego, że tam się dobrze jeździ?
- Lubimy tam jeździć. To fajne miejsce. - Melanie wzruszyła ramionami.
- No tak. Było zimno?
- Bardzo zimno. Ale potem zaczął padać śnieg i zrobiło się cieplej.
Jane kiwnęła głową. Zawsze się ociepla przed opadami śniegu.
- Gdzie dokładnie jeździłyście?
Rozmawiały o trasach zjazdowych i wyciągach, o przyjaciółkach ze szkoły które
spotkały po lunchu na szczycie.
Przez cały czas Melanie nieświadomie bawiła się plasteliną, ugniatała ją w
dłoniach i formowała jakieś niewyraźne kształty - precel, coś przypominającego
nartę, hot doga. Druga dziewczynka, Crystal, jadła na lunch hot doga i frytki.
Gdy mówiła o wyciągu, którym wjeżdżały po lunchu na stok, jej twarz nagle
stężała.
- To był orczyk, na dwie osoby - powiedziała, marszcząc brwi. - Ja jechałam z
Crystal. Kirstin była trochę wkurzona. Musiała jechać z jakimś facetem.
Żartowałyśmy sobie z niej.
- W tym człowieku było coś, co zwróciło twoją uwagę, prawda, Melanie? - Jane
powiedziała to bardzo spokojnie.
- Eee, nie wiem, to był zwyczajny facet.
Jane poczuła, że traci z nią kontakt.
- Ale on nie pojechał z tobą ani z Crystal, prawda? Celowo przysiadł się do
Kirstin?
- Nie, to znaczy... Cóż, ja stałam z Crystal bardziej z przodu. A Kirstin została
trochę w tyle, obok niego... Tak, możliwe.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Melanie uformowała z plasteliny kulę.
- Miał na głowie czapkę?
Dziewczynka zastanawiała się chwilę.
- Tak. Ciemną. Czarną albo może granatową czy zieloną. Pamiętam, że
43
pomyślałam sobie, że to ohydna czapka. I miał szalik. Też ohydny.
- Pamiętasz kolor szalika?
- No... też był ciemny. Aha i miał gogle. Pamiętam, bo pod nimi miał okulary.
Dziwne, nie?
- Dziwne. To musiało zabawnie wyglądać.
- Chyba tak.
Teraz dłonie Melanie formowały z plasteliny głowę. Najpierw okrągłą, Później
bardziej owalną.
Jane wzięła do ręki szkicownik i ołówek. Starała się zrobić to powoli i spokojnie.
- Pamiętasz, jakie to były okulary?
Melanie zmarszczyła nos.
- Trudno było zauważyć, bo miał na nich gogle, ale wydaje mi się że miały
druciane oprawki. Takie, jakie nosi moja mama, kiedy prowadzi samochód.
- Pamiętasz ich kształt?
- Taki sam jak mojej mamy. Owalny. Tak mi się wydaje. Nie widziałam tego
faceta zbyt dobrze. Naprawdę.
Ależ widziałaś go, pomyślała Jane. Jakaś część umysłu Melanie zarejestrowała
więcej, niż była tego świadoma.
- Więc - powiedziała Jane, szkicując, ale nie spuszczając oczu z Melanie - miał na
sobie strój narciarski. Jakiego rodzaju?
Melanie zmarszczyła brwi.
- To była kurtka. Tak myślę. Chyba czarna.
- W każdym razie ciemna?
Melanie pokiwała głową.
- Czarna. I chyba miała takie czerwone obwódki na rękawach.
- Więcej niż jedną obwódkę?
- Nie pamiętam.
- Nic nie szkodzi. Ale on jeździł na nartach, nie na desce?
44
- Tak... na nartach. Na pewno. Pamiętam, że podpierał się na kijkach, zanim
wsiadł z Kirstin na orczyk.
- A przypominasz sobie, jakie to były narty?
- Nie. Mnie interesują tylko deski.
Jane odeszła na moment od tematu, żeby dać Melanie odetchnąć. Zaczęła mówić o
deskach, o technice jazdy, o luźnych ubraniach i o tym, że miejscowy związek
narciarski zabronił zjeżdżać na deskach z Aspen Mountain, najlepszej góry w
okolicy, który to zakaz obowiązywał przez kilka lat, aż w końcu związek musiał się
poddać.
- Tatuś mówi, że poddali się ze względów finansowych - powiedziała Melanie. -
Do Aspen ludzie przyjeżdżają całymi rodzinami, a dzieci wolą deski. Więc Aspen
traciło turystów, którzy wybierali inne miejscowości, bo rodziny chcą jeździć
razem.
- Rozumiem. Domyślam się, że deski psują stoki narciarzom?
- Tak mówią - Melanie wzruszyła ramionami. Ciągle bawiła się plasteliną. -
Uważają, że deski psują muldy.
- A snowboardziści pewnie szaleją na stokach.
- Ja nie.
- Jestem pewna, że ty nie. A ten człowiek, który wsiadł na wyciąg z Kirstin... miał
może brodę albo wąsy?
- Eee... nie wiem.
- Może widziałaś jego policzki? Były zaczerwienione od mrozu?
- Nie wiem. Chyba miał bokobrody. Tak mi się wydaje.
- Interesujące. - Jane przyciemniła po bokach pociągłą owalną twarz w goglach i
okularach. - Więc nie miał brody. Ale może się nie ogolił.
- Może. Nie wiem.
- Domyślam się, że był starszy, skoro jeździł na nartach.
- Aha. Starszy.
45
Dla nastolatków wiek to trudna sprawa. Nawet osoby po dwudziestce wydają im
się raczej stare. A rodzice to niemal –
Jane postanowiła drążyć temat.
- Więc mógł być w wieku twojego taty.
- Nie, nie był aż tak stary.
- Hm. Więc może był w wieku twojego nauczyciela? Albo trenera?
Melanie myślała nad tym przez chwilę.
- Mógł być w wieku pana Crawforda. To mój wychowawca.
- Ile lat ma pan Crawford?
- Jakieś trzydzieści parę. Wiesz, to z tego programu telewizyjnego. On często tak
żartuje, ale to nie jest specjalnie zabawne.
- W porządku. Więc trzydzieści parę. Czy ten człowiek był tak wysoki jak pan
Crawford?
- Pan Crawford jest niski. Ja jestem od niego wyższa.
- Ach tak, rozumiem. Więc ten człowiek był raczej wysoki? A może był twojego
wzrostu?
- Wysoki. Chyba.
- Wyższy od ciebie?
- Aha. Był wzrostu taty. Tata ma metr osiemdziesiąt.
- Był szczupły jak twój tata? Wiem, że miał na sobie kurtkę, ale jakie odniosłaś
wrażenie?
- Tak, był mniej więcej taki jak mój tata.
Jane oceniła Barry’ego Steadmana na mniej więcej siedemdziesiąt kilo. Niewiele,
jak na mężczyznę mierzącego metr osiemdziesiąt.
- Ten facet miał nos taki jak pan Crawford. Tak mi się wydaje - odezwała się
Melanie. Próbowała wyrzeźbić nos w plastelinie, ale bez powodzenia. Niestety, nie
miała zadatków na artystkę.
- A jak wygląda nos pana Crawforda?
46
Złamał go w zeszłym roku. Pomaga drużynie baseballowej i Cory Grossman...
podający... w każdym razie rzucił za mocno i trafił pana Crawforda w nos.
Strasznie krwawił.
Jane cały czas szkicowała.
- No, no. Widziałaś to?
- Nie, ale chłopcy strasznie się z tego śmiali następnego dnia. Ja myślę, że to
okropne.
- Złamany nos...z garbkiem?
- Z czym?
- Od złamania?
- Och - Melanie potrząsnęła głową. - Nie pamiętam.
Zaczęły rozmawiać o chwili, kiedy dziewczynki zsiadły z wyciągu na szczycie.
Najwyraźniej ten człowiek natychmiast odjechał. Melanie nie była pewna, czy
Kirstin mówiła coś na jego temat, ale była wkurzona, że Crystal wskoczyła na
orczyk z Melanie i zostawiła ją obok nieznajomego.
- Widziałaś go jeszcze tamtego popołudnia? - spytała Jane.
- Eee... nie. Nie wydaje mi się.
I właśnie wtedy stało się to, co nieuniknione.
- Melanie - spytał Ray, pochylając się na krześle stojącym przy komputerze - czy
widziałaś tego samego człowieka później na parkingu?
Dziewczynka odwróciła się gwałtownie, upuszczając plastelinę.
Do diabła z tobą, Ray.
- Ja... ja... nie wiem - wyjąkała Melanie, nagle przerażona, jakby czuła, że
powinna była go widzieć.
Jane spróbowała naprawić szkodę.
- W porządku, kochanie, jeśli to ten sam człowiek, który porwał Kirstin, na pewno
zrobił wszystko, żeby nikt go nie zauważył.
Nić porozumienia została zerwana. Ale Jane się nie poddawała.
47
- Jak rozstałyście się z Kirstin na przystanku autobusowym?
- My, to znaczy Crystal i ja, spieszyłyśmy się, żeby zdążyć na autobus... Mama
Kirstin miała nas odebrać z parkingu, gdzie wysiada się z autobusów. Wydaje mi
się, że było wpół do piątej. Ustawiłyśmy się...
- Ty i Crystal?
- No tak. Stanęłyśmy w kolejce... odwróciłam się, żeby powiedzieć Kirstin, że
chyba się nie zmieścimy do tego autobusu, bo był przepełniony... Wiedziałam, że
pani Lemke będzie zła... Ale Kirstin nie było.
- W porządku, rozumiem - mruknęła Jane. To, co powiedziała teraz Melanie,
zgadzało się z tym, co wcześniej mówiła policji. Gwałciciel z Mammoth i
Snowbird jeździł furgonetką. Tyle wiedziały ofiary i świadkowie. Ale Melanie nie
zauważyła żadnego samochodu, interesowało ją tylko to, żeby dostać się do
autobusu.
Jak zdołał zmusić Kirstin, by z nim poszła? Na pewno nie wyciągnął noża przy
ludziach. Dziewczyna ze Snowbird została poproszona o pokazanie drogi do stacji
benzynowej, a kiedy odeszła kawałek od przyjaciół, on zagroził jej nożem, a potem
zawiązał jej oczy i zamknął w pozbawionym okien pokoju, gdzie przetrzymywał ją
wiele dni. Dziesięć, o ile Jane pamiętała. Później znowu zawiązał jej oczy i
zostawił na pustej drodze w środku nocy. Zmaltretowane ciało, zmaltretowana
psychika...
- Nic więcej nie pamiętam - powiedziała Melanie, spoglądając na Raya. Znowu
sprawiała wrażenie spiętej i niepewnej.
Kilka minut później wyszli z domu Steadmanów.
Ray włączył silnik.
- Cóż, to była... Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś - przerwała mu Jane.
- Co takiego?
- Zdekoncentrowałeś ją.
- Hm - mruknął. - Nieważne. To była strata czasu.
48
- Doprawdy? W końcu... w końcu zdobyliśmy kilka szczegółów. Wzrost, waga,
może kolor włosów, okulary, nie miał brody ani wąsów...
- Skąd, u diabła, przyszło ci do głowy, że to ten człowiek? Facet wsiada z
dzieciakiem na wyciąg. To nie przestępstwo. - Ray ruszył. - Podrzucę cię do siostry
- powiedział uprzejmie.
- Świetnie.
- Już za późno na rozmowę z tą drugą dziewczyną, jak ona ma na imię?
- Crystal.
- Dzisiaj jest już na to za późno. Umówię nas na jutro. Teraz muszę wrócić do
szeryfa i spotkać się z innymi.
- Więc pojedziesz do państwa Lemke?
- Tak.
- To będzie trudne. Biedni rodzice...
- To zawsze jest trudne.
- Zajmowałeś się już porwaniami?
- Właściwie nie.
- Więc czym się zajmowałeś, zanim przeprowadziłeś się do Denver?
- Grupami terrorystycznymi.
- Aha. - Znowu coś ją tknęło. Ray Vanover, terroryści... Miała niejasne wrażenie,
że wie coś o tym człowieku, ale nie mogła sobie przypomnieć, co. - Na światłach
skręć w prawo - powiedziała - A potem na rondzie...
- Pamiętam drogę.
- Świetnie.
Ale nie pamiętał drogi do domu Gwen i Jane musiała go poprowadzić.
- Powinni tu postawić światła - mruknął tylko.
- To tu - powiedziała.
Wjechał na podjazd.
- Umówię cię z tą drugą... z Crystal.
49
- Dobrze. - Jane otworzyła drzwi, przyciskając do piersi torebkę i przybornik.
Pomyślała o tym, która może być godzina, a także o tym, gdzie jest teraz Alan i z
kim. Często spędzała całe wieczory, rozmyślając o Alanie zastanawiając się, co
było nie tak. Tęskniła za nim. Potem nagle wróciła do rzeczywistości. Boże. Jest w
Aspen. Pod domem swojej siostry. A człowiek, który ją tu przywiózł, to nie Alan.
- Zadzwonię rano - mówił Ray.
- Będę czekać. - Wiedziała, że to, co ma zamiar teraz zrobić, jest żałośnie
dziecinne, ale i tak odczuwała satysfakcję. Przymknęła drzwi i spojrzała na Raya -
A tak przy okazji, ten złamany nos...
- Tak? O co chodzi?
- Jeśli zajrzysz do moich notatek, przeczytasz, że dziewczynka ze Snowbird
twierdziła, że człowiek, który ją porwał, miał złamany nos.
Wysiadła, zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę domu. Teraz myślała już
tylko o czekającej ją konfrontacji z rodziną.
Rozdział 5
Jadąc trzeci raz w ciągu kilku godzin Main Street, Ray miał już wyrobione zdanie
na temat Aspen. Tak, to urocze zimowe miasteczko wciśnięte między ośnieżone
szczyty mogłoby być tworem Walta Disneya. Zdawało się pochodzić z innej epoki.
Latarnie z przełomu wieków, pokryte śniegiem gałęzie drzew rosnących wzdłuż
ulicy, staroświeckie wiktoriańskie kamieniczki w pastelowych kolorach. Park pełen
sosen uginających się pod ciężarem śniegu. Altana przystrojona migającymi
lampkami.
Miasteczko z bajki. A widział dotąd tylko centrum. I budynek sądu z biurami
szeryfa.
Zaczął myśleć o Kirstin Lemke. I o Jane. Przyznał jej w duchu kilka punktów za
to, że świetnie wybrała moment, by mu powiedzieć o złamanym nosie z zeznań
dziewczynki ze Snowbird. Złamany nos. Ray nie wierzył w takie zbiegi
okoliczności. Dwóch świadków mieszkających w odległości setek kilometrów i
50
zeznających w odstępie kilku lat. Tak, to musi być ten sam człowiek. Ray
dokładnie przestudiował te sprawy. Jeszcze raz przypomniał sobie inne ofiary i
miejsca, w których zostały porwane: Mammoth w Kalifornii; Snowbird i Park City
w Utah. A teraz Aspen. Zimowe kurorty. To właśnie łączy te sprawy. Nic nowego.
Zaparkował przed budynkiem sądu i zaczął się zastanawiać. Narty. Wszystkie
porwania miały miejsce w zimie. Może więc sprawca jest w jakiś sposób związany
z narciarstwem? Strażnik, instruktor, operator wyciągu, kierowca autobusu
dowożącego turystów pod stoki? Możliwości jest wiele. Zbyt wiele.
Krzywy nos, najprawdopodobniej złamany. Czy warto sprawdzać dokumentację
szpitali w Mammoth i Snowbird? Czy jest jakaś szansa, że facet złamał nos w
czasie którejś z tych spraw? Niewielka. Równie dobrze mógł w dzieciństwie spaść
z roweru. Nakazanie śledztwa w szpitalach i klinikach byłoby marnotrawieniem
środków biura. Muszą schwytać sprawcę tutaj, w Aspen. Im szybciej im się to uda,
tym lepiej dla Kirstin. W ubiegłym roku porywacz przetrzymywał swoją ofiarę z
Park City nieco ponad tydzień. Jennifer Weissman. Wielokrotnie zgwałcona i
zostawiona na śmierć w zrujnowanym motelu. Jennifer. Nie doczekała czternastych
urodzin. Bruce Dallenbach i Sid Reynolds pojechali do domu państwa Lemke zaraz
po tym, jak Ray wyruszył z Jane do Steadmanów. Agent FBI Howard Canning,
specjalista od elektroniki, już był w domu Kirstin; przyleciał poprzedniego dnia,
żeby zainstalować podsłuch na telefonie, choć nikt ani przez chwilę nie wierzył, że
porywacz skontaktuje się z rodzicami. Kirstin nie została porwana dla okupu, ale po
to, by zaspokoić czyjeś chore żądze.
Szeryf Kent Schilling był jeszcze w swoim biurze wraz z Berniem i Frankiem,
którzy czekali, żeby pojechać z Rayem do rodziców Kirstin.
- Nic nowego, jak się domyślam? - spytał Ray, wchodząc do pokoju.
- Nic a nic - odparł Schilling.
Ray skinął głową w stronę zastępców szeryfa.
Schilling wstał zza biurka i spojrzał w okno, poprawiając spodnie.
51
- Czy Jane udało się coś wyciągnąć z dzieciaka Steadmanów?
- Niewiele. Facet może być wysoki i szczupły. Może mieć jasną cerę i jasne
włosy. Może nosić okulary w owalnych drucianych oprawkach. Może też mieć
złamany nos.
Schilling odwrócił się od okna.
- No, to znacznie więcej niż wiedzieliśmy wcześniej.
- Jeśli cokolwiek z tego jest prawdą. - Ray wzruszył ramionami.
- Jeśli ta mała powiedziała to Jane, to stawiam każdą sumę, że to prawda. - Hm...
- Jane jest dobra. Ta dziewczyna ma prawdziwy talent.
Ray spojrzał na niego uważnie.
- Znasz Jane od dawna?
- Dobry Boże, tak. Odkąd skończyła osiem może dziewięć lat. Jej ojciec, to
znaczy ojczym, to mój przyjaciel. Roland Zucker. Był tu szeryfem, kiedy ja
stawiałem pierwsze kroki w departamencie. Kiedy zrezygnował, poparł moją
kandydaturę. A jeśli chodzi o Jane... Lottie, moja żona, uczyła ją w szkole rysunku.
Zawsze powtarzała, że Jane ma talent.
- Aha - mruknął Ray i odwrócił się do zastępców szeryfa - Pojadę za wami do
państwa Lemke, jeśli nie macie nic przeciw temu. Wolałbym jechać swoim
samochodem. - Znowu spojrzał na Schillinga - Czy mógł. byś mi wyświadczyć
przysługę i umówić nas na jutro z Crystal? Jak najwcześniej.
- Oczywiście. Zadzwonię do jej matki.
- Będę wdzięczny.
- Po to tu jestem.
- No tak - mruknął Ray, myśląc już o czekającej go rozmowie z rodzicami Kirstin.
Rodzina Lemke mieszkała dziesięć kilometrów od Aspen, w okolicy zwanej Brush
Creek. Przy wjeździe do Snowmass Village, gdzie Kirstin jeździła na desce z
przyjaciółkami w dniu porwania, zbocza gór usiane były domami w budowie.
Ray podjechał za samochodem zastępców szeryfa niebezpieczną krętą drogą o
52
nazwie Medicine Bow i zatrzymał się przed domem przytulonym do zbocza góry,
do którego prowadził stromy podjazd. Dom z szarego kamienia był dość
nowoczesny. Roztaczał się stąd wspaniały widok na całą dolinę.
Na odśnieżonym podjeździe stało kilka samochodów. Ray wiedział, że u rodziców
Kirstin są już Dallenbach, Reynolds i Canning, dwa samochody należały do
państwa Lemke, a inne zapewne do ich krewnych i przyjaciół. Ray miał zamiar
ograniczyć liczbę ludzi odwiedzających ten dom. Jego zadaniem było wydobycie
jak najwięcej informacji od zrozpaczonych rodziców, a nie niańczenie ich
znajomych. Sprawca w jakiś sposób namierzył Kirstin, widział ją gdzieś i dokonał
wyboru. Nie porwał jej przez przypadek. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane
na wiele dni, jeśli nie tygodni czy miesięcy przed porwaniem. Ten człowiek
wiedział nawet, o której Kirstin wracała z przyjaciółkami do domu, wiedział, że o
tej porze zapada już zmierzch. To nie przypadek, że wszystkie ofiary zostały
porwane blisko najkrótszego dnia w roku.
Wesołych Świąt, pomyślał Ray, podchodząc do drzwi.
W domu kłębił się tłum ludzi. Byli tam agenci FBI, rozmawiający przez swoje
telefony, i zastępczyni szeryfa Teresa Morales. Był pastor i kilkunastu przyjaciół
państwa Lemke. Ray nie miał pojęcia, które ze zgromadzonych tam osób są
rodzicami Kirstin.
Ludzie stali w małych i większych grupkach, rozmawiając ściszonymi głosami.
Byli wszędzie, w kuchni, salonie i pokoju, który okazał się biblioteką. Na Raya i
jego dwóch towarzyszy nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Do chwili, kiedy Ray
stanął na środku salonu i odchrząknął.
- Przepraszam państwa, nazywam się Ray Vanover, jestem agentem specjalnym i
mam prośbę. Wiem, że chcecie teraz być z przyjaciółmi, muszę jednak prosić, żeby
wszystkie osoby, których obecność tu nie jest konieczna, pozwoliły nam na pracę z
państwem Lemke. Możecie, oczywiście, dzwonić o każdej porze i rozmawiać z
panią Morales lub panem Reynoldsem. W porządku?
53
Wszyscy odwrócili głowy w jego stronę, mrucząc z niezadowoleniem.
- Proszę posłuchać - ciągnął Ray - Wiem, że próbujecie pomóc, ale najważniejsze
żebyście pozwolili nam pracować. Chcecie, żeby Kirstin wróciła do domu cała i
zdrowa, prawda? Musicie więc pozwolić nam się tym zająć.
Ludzie, choć niechętnie, zaczęli szukać swoich płaszczy i zbierać się do wyjścia.
Dzięki Bogu nie było nikogo, kto miałby ochotę na dyskusję.
- Bardzo państwu dziękujemy, doceniamy państwa chęć współpracy - dodał
jeszcze, kiedy wychodzili. Jak kondukt pogrzebowy.
Ray nie miał doświadczenia w postępowaniu z rodzinami, które dotknęła taka
tragedia. Specjalizował się w zupełnie innych zagadnieniach. Ale uznał że na razie
radzi sobie całkiem nieźle.
W drzwiach sypialni pojawił się jakiś mężczyzna. Podszedł do Raya. Ojciec
Kirstin. Wyglądał strasznie. Zapewne kiedyś był całkiem przystojnym, silnym
mężczyzną po czterdziestce. Średniego wzrostu, o włosach lekko przerzedzonych
już na czubku głowy i blisko osadzonych niebieskich oczach. Ale teraz oczy Josha
Lemke były zapuchnięte i czerwone, twarz poszarzała, usta drżące.
Rzucił się na Raya jak wściekły pies.
- Więc to pan jest tym cholernym agentem?
- Tak.
- A dojazd z Denver zabrał panu trzy dni? Trzy pieprzone dni? Nasze dziecko...
nasza córeczka jest gdzieś tam z tym... z tym szaleńcem, a pan siedzi sobie na tyłku
w Denver! Nic dziwnego, że ludzie tak plują na FBI!
- Proszę się uspokoić - odparł Ray bardzo cicho, prawie niedosłyszalne. - Panie
Lemke, musi pan nad sobą zapanować. Takie zachowanie w niczym nie może
pomóc.
- Pomóc? - prychnął Lemke.
- Jesteśmy tu po to, żeby odnaleźć pańską córkę - powiedział Ray.
Lemke znieruchomiał, jego ramiona opadły. Ukrył twarz w dłoniach i wy-
54
mamrotał coś niezrozumiale.
- Proszę posłuchać - ciągnął Ray - wiem, przez co pan przechodzi, ale wściekanie
się na mnie nic panu nie da.
- Nie ma pan pojęcia, przez co przechodzę - powiedział bezradnie Lemke. A
potem jego wargi zaczęły drżeć, a oczy wypełniły się łzami. - Nasze dziecko. -
Jęknął. - Nasze maleństwo.
Ray szczerze mu współczuł. Sam doznał takiego bólu. Do diabła, przez te półtora
roku targały nim uczucia, nad którymi nie był w stanie zapanować. Od dnia, kiedy
ci dranie zamordowali Kathleen, a potem udało im się wywinąć.
Ale nie mógł pozwolić panu Lemke poddać się tym emocjom. Lemke go
potrzebował.
- Panie Lemke... Josh - zaczął. - Muszę z wami porozmawiać, z tobą i twoją żoną.
Dobrze, żebyście myśleli w miarę trzeźwo. Czy to możliwe?
Lemke otarł oczy.
- Tak, oczywiście. Ale Suzanne... Suzanne wzięła jakieś leki, które przepisał jej
lekarz, i... Cóż, nie wiem, czy będzie w stanie się skupić.
Niezrównoważony ojciec, pomyślał Ray, i matka na prochach. Coraz lepiej.
- Znajdźmy jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać - zaproponował,
podchwytując spojrzenie Bruce’a Dallenbacha, który wywrócił oczami. Inni agenci
zajmowali się swoimi sprawami. Bardzo cicho.
Ray poszedł korytarzem w stronę sypialni. Suzanne Lemke leżała w łóżku
przykryta kocem. Nie spała, patrzyła przed siebie szklistymi, niewidzącymi oczami.
Bruce Dallenbach wszedł do pokoju za Rayem i usadowił się koło okna z
notatnikiem w dłoni. Josh Lemke usiadł na brzegu małżeńskiego łóżka i wziął żonę
za rękę, Ray usiadł na krześle przy toaletce. Odsunął poduszkę i położył ręce na
oparciach, starając się wyglądać swobodnie. To był jego pierwszy raz. Naprawdę
pierwszy. Pomyślał o Jane. Jak świetnie poradziła sobie z Barrym Steadmanem i
Melanie. Potrafiła ich uspokoić, sprawić, że poczuli się swobodnie, i pokazać, że są
55
niezbędni dla dobra śledztwa.
- Bezpiecznie - powiedziała Jane. Ofiara czy świadek musi czuć się bezpiecznie.
Może powinien był ją tu ze sobą przywieźć.
Przedstawił się Suzanne, która zamrugała i ścisnęła dłoń męża.
Miała koło czterdziestki. Raczej szczupła. Ciemne włosy, dość długie, zebrane w
kucyki. Na nocnym stoliku Ray dostrzegł okulary. Kirstin była najwyraźniej bardzo
podobna do matki. Suzanne, mimo otępienia lekami, także wydawała się trochę
nieśmiała. Tak, gdyby Suzanne Lemke miała dwadzieścia pięć lat mniej, doskonale
odpowiadałaby gustom porywacza.
Ray wziął głęboki oddech.
- Najpierw - zaczął - chciałbym powiedzieć wam dokładnie, co FBI wie, a czego
jeszcze nie wiemy. Nie będę niczego owijał w bawełnę, bo sądzę, że im szybciej
wszystko ustalimy, tym większe będą szanse na schwytanie tego człowieka.
- Dlaczego... dlaczego on nie zadzwonił? - wyjąkała Suzanne. - Mamy pieniądze...
Moi rodzice mogliby nam pomóc. Oddamy wszystko, czego zażąda, wszystko,
wszystko.
Bruce, siedzący przy oknie, odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę Pokręcił
głową na znak, że rodzice Kirstin nie zostali poinformowani o podejrzeniach
policji.
Cholera, pomyślał Ray. Właśnie popełnił pierwszy błąd w swojej pierwszej
sprawie tego typu. Założył, że ktoś powiedział rodzicom, jakie są fakty albo
przynajmniej podejrzenia. Ale nikt tego nie zrobił. Najwyraźniej był to obowiązek
agenta prowadzącego sprawę. Jego obowiązek. Powinien był wiedzieć. Procedura
FBI numer 101. Podręcznikowe bzdury.
- Co jest, do diabła? - Lemke zmarszczył brwi. - Wiecie, kto porwał Kirstin? Nie
rozumiem, co się tu dzieje. Jeśli wiecie...
Ray podniósł dłoń i Lemke uspokoił się trochę.
- Oto, co wiemy. Wszystko wskazuje na to, że Kirstin została porwana przez
56
człowieka, który już wcześniej porwał kilka młodych dziewcząt.
Suzanne jęknęła.
- Podejrzany - ciągnął Ray - porwał przynajmniej trzy inne dziewczynki w ciągu
pięciu lat.
- O Boże - wyszeptał Josh.
- Pierwsza, o której wiemy, była trzynastolatką z Mammoth w Kalifornii.
Następna, porwana trzy lata temu, została uprowadzona w Snowbird w stanie Utah.
A w ubiegłym roku porwana została dziewczynka w Park City. Wszystkie
dziewczynki były w tym samym wieku, dość wysokie, wszystkie miały kucyki i
nosiły okulary. Były do siebie podobne nawet pod względem osobowości.
- A te dziewczynki... czy one?... - spytała Suzanne.
- Dwie z nich są całe i zdrowe - powiedział Ray łagodnie. Wiedział, jakie będzie
następne pytanie.
- A trzecia? - spytał Lemke.
Ray potrząsnął głową.
Suzanne przylgnęła do męża i zaczęła płakać. Josh nie odrywał wzroku od Raya,
szykując się do ataku.
- Jednak jej śmierć - powiedział Ray ostrożnie - mogła być wynikiem wypadku.
Musicie o tym pamiętać. Uważamy, że żyła i czuła się dobrze w chwili, kiedy
porywacz ją porzucił. - Jasne. - Gwałcona i bita przez wiele dni. Przywiązana do
połamanego łóżka - Ray widział zdjęcia - i zostawiona tak w zrujnowanym motelu,
bez ogrzewania, jedzenia i wody, w środku grudnia, Jasne, czuła się świetnie.
- Czego ten człowiek... ten straszny człowiek chce od tych dziewcząt? - spytała
Suzanne. Mimo otumanienia środkami uspokajającymi zaraz sama odpowiedziała
sobie na to pytanie i znowu zaczęła płakać.
- Musicie się skupić - powiedział Ray - Czy Kirstin wspominała ostatnio o
dziwnych sytuacjach? Może ktoś podszedł do niej na ulicy albo w sklepie? Na
meczu siatkówki albo w szkole czy na stoku? A może tu, w Brush Creek?
57
Ktokolwiek. Gdziekolwiek. Agenci Reynolds i Canning wraz z ludźmi szeryfa
rozmawiają teraz z przyjaciółmi i nauczycielami Kirstin, sprawdzamy też sąsiadów
i każdego, kto tylko przyjdzie nam na myśl. Spróbujcie sobie przypomnieć, czy
Kirstin nie wydawała się ostatnio czymś zdenerwowana. Nawet jeśli nie
rozmawiała o tym z wami, może zwierzyła się komuś innemu, przyjaciółce albo...
- Przecież rozmawialiście z jej przyjaciółkami, prawda? - powiedział Josh. - Były
tam razem z Kirstin, na litość boską. Jak mogły nie widzieć tego człowieka?
- Rozmawialiśmy z Melanie Steadman. Jutro przesłuchamy Crystal Brenner. Ale
musisz zrozumieć, że ten człowiek wszystko bardzo dokładnie planuje. Porywa
dziewczęta w drugiej połowie grudnia, kiedy nawet za dnia jest mało światła.
Czeka, aż wszyscy zaczynają schodzić ze stoków i na parkingach jest mnóstwo
ludzi. Nosi nierzucające się w oczy ciemne ubrania, ukrywa włosy pod czapką, a
twarz pod goglami i szalikiem, który zakrywa mu usta. Oczywiście, rozmawialiśmy
ze świadkami i ofiarami, ale czy to z powodu szoku, czy też sprytu tego człowieka
nie udało nam się uzyskać dokładnego opisu. Wiemy tylko, że jeździ furgonetką.
Prawdopodobnie ciemną.
- Ale jego ofiary, te dwie dziewczynki - powiedziała nagle Suzanne. - One
musiały go widzieć. Musiały, skoro on... on je...
Ray potrząsnął głową.
- Ukrywał przed nimi twarz w czasie porwania, a później zakładał im na głowy
pończochy. Przetrzymywał je zawsze w ciemnym miejscu. Kiedy je wypuszczał,
również zakładał im pończochy na głowy. Widziały więc tylko czapkę, szalik
zasłaniający usta i gogle. Jednak zgodnie z zeznaniami dwóch świadków sprawca
może mieć złamany nos. Znamy jego przybliżoną wagę, wzrost i kolor cery, może
nawet włosów. - Za dużo tych „może”. - Problem w tym, że nikt nie dostarczył nam
szczegółów, które pozwoliłyby stworzyć portret pamięciowy.
Jane właściwie nic nie ma, pomyślał. Rozmawiała z obiema ofiarami, które
przeżyły, ze wszystkimi świadkami i wydobyła z nich tylko tyle, że porywacz mógł
58
mieć okulary, złamany nos, ciemne ubranie i furgonetkę. Poniosła porażkę i tyle. A
ponoć ma wielki dar. Cóż, w innych sprawach odnosiła spektakularne sukcesy, tak
w każdym razie twierdzi Parker. Prosiły ją o pomoc agencje stanowe i federalne.
Dlaczego więc nie radzi sobie w tej sprawie? Dlaczego akurat teraz wzięła urlop?
Dlaczego Caroline Deutch musiała ją przekonywać, żeby zaangażowała siew tę
sprawę? O co tu chodzi? Dlaczego jej relacja z rodziną wydaje się taka dziwna?
- Jak długo? - spytał Lemke.
- Słucham?
- Jak długo ten drań przetrzymuje swoje ofiary?
- Do dziesięciu dni - odparł Ray.
Suzanne jęknęła jak ranne zwierzę.
Ray mógł im powiedzieć o wiele więcej, ale postanowił tego nie robić. Nóż,
którym porywacz zastraszał dziewczęta, z dwudziestocentymetrowym ostrzem.
Statystyka. Fakt, że zazwyczaj przestępcy tacy jak gwałciciele i seryjni mordercy
stają się zwykle coraz brutalniejsi, ich apetyt rośnie. Między kolejnymi zbrodniami
upływa coraz mniej czasu. Dwie pierwsze dziewczynki zostały wypuszczone,
Jennifer została skazana na śmierć. Jak mógł powiedzieć tym ludziom, że ich córka
ma małe szanse?
Posiedział jeszcze z nimi jakiś czas, wypytał o zwyczaje Kirstin, rozkład jej dnia,
przyjaciół. Cały czas starał się pamiętać o tym, co powiedziała Jane, że
przesłuchiwane osoby muszą czuć się bezpiecznie. Zapytał, czy nie zauważyli
ostatnio czegoś dziwnego, czy nikt nie kręcił się koło ich domu, nie zaczepiał
Kirstin. Ale niczego nie udało mu się z nich wyciągnąć. Na wszystkie pytania
reagowali łzami, groźbami i przerażeniem.
W końcu spojrzał na Bruce’a. Czas pozwolić tym ludziom trochę odetchnąć.
Wiedział, że przechodzą teraz piekło. Choć nie mógł tak naprawdę wiedzieć, co
przeżywają, bo sam nie miał dzieci.
Bruce zamknął za nimi drzwi sypialni i poszedł za Rayem do Howarda Canninga,
59
który siedział ze słuchawkami na uszach, czekając na telefon, który - o czym
wszyscy wiedzieli - nie zadzwoni. Sid Reynolds rozmawiał przez komórkę z
jednym z nauczycieli Kirstin. Agenci wykonali już dziesiątki rozmów
telefonicznych, a czekało ich jeszcze co najmniej drugie tyle. Wszyscy czekali na
jakiś przełom. Może szkolny woźny, trener siatkówki, inny rodzic albo kierowca
autobusu zauważył kogoś w pobliżu szkoły albo furgonetkę zaparkowaną w
dziwnym miejscu.
Potem przyszła kolej na ludzi zatrudnionych w okolicy stoków narciarskich na
Snowmass, operatorów wyciągów, sprzedawców biletów, instruktorów i tak dalej.
Lista zdawała się nie mieć końca. A opis poszukiwanej osoby był żałośnie
niedokładny. Poza tym coraz więcej pracowników biura zajmowało się
antyterroryzmem, więc przy sprawach takich jak porwanie Kirstin często
brakowało ludzi. Ray spojrzał na rozmawiających przez telefon mężczyzn i
potrząsnął głową. Przydałoby się jeszcze kilka osób.
Zastępczyni szeryfa Morales stała na swoim posterunku przy drzwiach. Jej
zadaniem było spławianie gości i przyjmowanie jedzenia od przyjaciół i sąsiadów,
którzy czuli się kompletnie bezsilni. Rayowi przywodziło to na myśl imprezy
składkowe, na które wszyscy przynosili coś do jedzenia.
Postanowił, że zostawi Canninga i Reynoldsa u państwa Lemke na noc, a sam z
Bruce’em Dallenbachem wróci do miasta i spróbuje się trochę przespać w pokoju,
który poprzedniego dnia został dla niego wynajęty w Mountain House, pensjonacie
podobno przyjemnym, a niedrogim. Dallenbach powiedział, że mieli sporo
szczęścia, skoro udało im się znaleźć wolny pokój w okresie Bożego Narodzenia. A
udało im się tylko dzięki szeryfowi, który znał właściciela pensjonatu. Aspen to
małe miasto.
- Zobaczymy się jutro rano. - Ray pożegnał Canninga i Reynoldsa.
- Aha, jeszcze coś - Reynolds pstryknął palcami. - Dzwonił Kent Schilling. Chodzi
o tego drugiego świadka, Crystal Brenner. Możecie ją jutro przesłuchać, ale dopiero
60
po południu.
Ray zmarszczył brwi.
- A to dlaczego? Musimy pogadać z tą małą jak najszybciej.
- Nie wiem - odparł Reynolds - Chyba chodzi ojej matkę. Zdaje się, że późno
kładzie się spać.
- Dobra. - Ray sięgnął po kurtkę, która leżała na kanapie. - Masz numer mojej
komórki i numer do pensjonatu. Po drodze pewnie gdzieś się zatrzymamy, żeby coś
zjeść. Potrzebujecie tu czegoś?
- Nie, wszystko mamy - odparł Canning.
Jadąc do Aspen, Ray rozmawiał z Bruce’em o państwie Lemke. Niepokoiły go
zwłaszcza zmienne nastroje Josha.
- To moja pierwsza sprawa związana z porwaniem - powiedział. - Wydaje mi się,
że powinienem lepiej sobie radzić.
- Uważam, że poradziłeś sobie całkiem dobrze - stwierdził Bruce.
- Sam nie wiem. Prawda jest taka, że gdyby Lemke dowiedział się, kim jest ten
człowiek, i postanowił wziąć sprawy we własne ręce, kusiłoby mnie, żeby mu na to
pozwolić.
- A kogo by nie kusiło?
- Pytanie retoryczne?
- Oczywiście.
Ale Ray wiedział, że profesjonalista nie powinien nawet dopuszczać do siebie
takiej myśli. A on dopuścił. Z powodu gniewu, który wrzał w nim samym i
domagał się ujścia. Nie musiał patrzeć w lustro, żeby poczuć falę zalewającej go
wściekłości i frustracji. Ciekawe, kiedy Bruce zapyta o blizny. W końcu każdy
zadawał mu to pytanie. Pewnie zrobi to przy kolacji.
Miał rację. Zatrzymali się przy restauracji mieszczącej siew rustykalnej drew-
nianej chacie przy wjeździe do Aspen. Nazywała się Hickory House. Schilling
polecił im to miejsce, mówiąc, że dostaną tam dobre domowe jedzenie.
61
Nad żeberkami z grilla i pieczonym kurczakiem Bruce w końcu poruszył ten
temat.
- Miałeś... jakieś operacje plastyczne?
- Kilka. - Boże, nienawidził o tym rozmawiać. Nie cierpiał wspominać czasu
spędzonego w poczekalniach różnych lekarzy, nie cierpiał wspominać tamtego
fatalnego popołudnia. Śmierć Kathleen, jej rodzina, cały ten ból. I po co? Teraz
wylądował w Kolorado, czyli jego zdaniem na prowincji. W Seattle zawsze dużo
się działo. Granica z Kanadą, brama do Azji. Tam nie nudził się ani chwili. Ale z
tego, co mówił Parker wynikało, że w Denver postanowiono dać Ray owi
odpocząć.
Cóż, wcale nie miał ochoty na odpoczynek. Ale rozkaz to rozkaz.
- Nie, żeby... eee... żeby było je tak bardzo widać, to znaczy, te blizny - dodał
Bruce i zajął się frytkami.
- Wygląd nie wydawał mi się istotny - powiedział Ray. - Zwłaszcza w porównaniu
z tym, co się stało z drugim agentem, który siedział w samochodzie.
- Tak, słyszeliśmy o tym. To była kobieta, prawda?
- Zgadza się.
- Hm - mruknął Bruce. - A ci dranie są na wolności. Kiepska sprawa.
- Owszem.
Ray postanowił skierować rozmowę na inny temat.
- Chciałbym przejrzeć wszystko, co dotyczy porwań w Kalifornii i Utah. Czytałem
już akta, ale chcę to zrobić ponownie. Dostałem tę sprawę przedwczoraj.
- Przejrzymy je razem - odparł Bruce. - Wszystko jest już w hotelu, a nie sądzę,
żeby szybko zachciało mi się spać.
- W porządku. - Ray odsunął talerz i skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek.
Pensjonat Mountain House znajdował się we wschodniej części miasta, niedaleko
centrum. Ceny były jednak rozsądne, bo stare budynki nie należały do najlepiej
wyposażonych.
62
Apartament wynajęty dla agentów FBI składał się z dwóch pokoi rozdzielonych
drewnianą żaluzją. Oba miały wejścia do łazienki. W saloniku były mała lodówka,
kuchenka mikrofalowa i ekspres do kawy, a także zielona sofa, na której po
rozłożeniu mogły spać kolejne dwie osoby, dwa krzesła, stolik z ciemnego drewna,
biurko i lampa. Wszystko było czyste i schludne, ale mocno podniszczone.
Brakowało też dobrego oświetlenia.
Bruce przyniósł materiały dotyczące obu porwań i morderstwa w Park City. Były
to dwa spore pudła notatek, raportów i kaset. Niestety, nie zawierały żadnych
informacji, które prowadziłyby do sprawcy.
O północy Bruce i Ray, jeden w bokserkach, drugi w starych sztruksach, siedzieli
wśród walających się wszędzie papierów. I robili notatki. Ray przejrzał ostatni
raport, odchylił się na oparcie krzesła, przeciągnął i podrapał się po głowie.
Nadszedł czas porównać notatki. Zaczął Ray.
- Mamy cztery porwania, łącznie z Kirstin. Wszystkie ofiary pochodzą z
zimowych kurortów, położonych najpierw bardziej na zachodzie kraju, potem
sprawca porusza się w kierunku wschodnim. Allison Sanchez z Mammoth.
Porwana pięć lat temu w Boże Narodzenie. Lisa Turchelli ze Snowbird, porwana
trzy lata temu, i Jennifer Weissman, porwana i zamordowana w ubiegłym roku w
Park City. Zgadza się?
- Tak by to wyglądało - ziewnął Bruce.
- Sprawca prawdopodobnie spędza dłuższe okresy w jednym miejscu. Snowbird
leży zaledwie kilka kilometrów od Park City, możemy więc założyć, że spędził
przynajmniej dwa lata w tej samej części Utah. Nie wiemy, kiedy przeniósł się do
Kolorado. Możemy chyba jednak założyć, że czeka do końca sezonu, zanim zmieni
miejsce pobytu.
- Owszem - zgodził się Bruce.
- Biorąc pod uwagę, jak trudno wynająć coś podczas sezonu, nie sądzę, żeby ten
człowiek był właścicielem jakiejkolwiek nieruchomości. Zakładam, że przenosi się
63
poza sezonem. Jennifer Weissman zginęła w grudniu ubiegłego roku. Przyjmijmy,
że sprawca przybył tu w ciągu siedmiu miesięcy, jakie upłynęły od zeszłego
sezonu. Czy możemy sprawdzić wszystkich właścicieli furgonetek, którzy się tu
ostatnio sprowadzili?
- To niemożliwe.
- Nie niemożliwe - poprawił Ray - ale bezsensowne, biorąc pod uwagę fakt, że
mamy bardzo mało czasu, tydzień albo nawet mniej. I to tylko przy założeniu, że
sprawca będzie działał według tego samego schematu. Pójdziemy więc inną drogą.
Wiemy, że najprawdopodobniej sprawca jeździ na nartach. Poza Melanie także inni
świadkowie sądzą, że widzieli tego człowieka na nartach w dniach, kiedy nastąpiły
porwania.
- Narty, tak. Zgadzam się.
- W porządku. Poza tym jest dość mobilny. I najprawdopodobniej nie jest żonaty.
- To się zgadza ze zdaniem ekspertów - wtrącił Bruce. - Samotny mężczyzna,
biały, w wieku między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat, pracownik fizyczny,
o ponadprzeciętnej inteligencji.
- Właśnie. I niezły taktyk. Nie podejmuje zbędnego ryzyka. Atakuje w okresie
Bożego Narodzenia, blisko najkrótszego dnia w roku. Starannie wybiera strój.
Pokazuje tylko policzki i nos, który może być złamany. I może nosi okulary.
Bruce podjął temat.
- W momencie porwania także ogranicza ryzyko do minimum. Robi to na
zatłoczonych parkingach, gdzie może się ukryć za samochodami. Zawsze czeka, aż
ofiara oddali się od grupy przyjaciół, i - zgodnie z tym, co mówiła dziewczyna z
Mammoth - prosi o pokazanie drogi, w jej przypadku drogi na niżej położony
parking. Odchodzi z nią kawałek dalej, wyciąga nóż i już po dziewczynie. Kiedy
ma jaw samochodzie, w furgonetce...
- Która jest prawdopodobnie ciemna - wtrącił Ray.
- Tak, która może być ciemna, zakłada jej na głowę pończochę.
64
Ray wstał, podszedł do okna i odsunął zasłonę. Widok zasłaniała mu rosnąca pod
oknem sosna. Sypał śnieg. Zaciągnął zasłonę.
- Ciekawe, co zrobiłby nasz chłopak, gdyby nie udało mu się odciągnąć ofiary od
jej znajomych. Czy odłożyłby akcję do następnego wieczoru? Jest tak bardzo
opanowany czy po prostu do tej pory sprzyjało mu szczęście?
- Cztery razy? - Bruce potrząsnął głową. - Niemożliwe. Założę się, że śledzi je tak
długo, aż nadarzy się idealna okazja. Wie, że nikt nie może zobaczyć numerów
rejestracyjnych ani dobrze się przyjrzeć jego furgonetce.
- Zgadzam się. Porywa w czasie świąt ze względu na krótkie dni, a także dlatego
że dziewczynki mają ferie i niemal codziennie chodzą na narty albo na deskę. W
końcu zawsze trafi na odpowiedni moment.
- Ale ta teoria nie ma uzasadnienia - stwierdził Bruce - jeśli sprawca pracuje na
stokach. Nie dostałby kilku dni wolnego w szczycie sezonu.
- Może pracuje nocami. Sprawdza stan techniczny wyciągów? Obsługuje maszyny
naśnieżające?
- Możliwe.
- Z drugiej strony, wszystkie ofiary były maltretowane w nocy. Co noc przez
maksymalnie dziesięć dni.
- Cholera, masz rację.
- Możemy założyć, że zabiera je do domu. Wszystkie twierdziły, że znajdowały
się w miejscu, gdzie była co najmniej jedna sypialnia, kuchnia i salon. Słyszały
dźwięki dobiegające z kuchni i czasami radio znajdujące siew innym pokoju.
Trzyma je zawsze w odosobnieniu. Nie może ryzykować, że sąsiedzi coś zauważą
albo usłyszą.
- Więc to nie jest mieszkanie ani bliźniak.
Ray westchnął ciężko.
- Raczej nie. Prawdopodobnie jest to wolno stojący dom. Na uboczu. Może chata
w górach? Nie wydaje mi się, żeby tego człowieka było stać na dom.
65
- Chyba że on w ogóle nie musi pracować. Może żyje z funduszu, a nosi prosty
strój narciarski i jeździ furgonetką, żeby nie rzucać się w oczy.
- Pamiętasz, co mówili eksperci?
- W porządku, prawdopodobnie nie żyje z funduszu.
Omówili wszystkie możliwości zatrudnienia w kurortach zimowych, od
pomywacza w restauracji po kierowcę pługu. Porównali ofiary.
- Wiek od dwunastu do czternastu lat, dość wysokie, ciemne proste włosy
związane w kucyki, okulary. Nieśmiałe.
- Łatwy łup dla kogoś takiego - stwierdził Bruce. - Niepewne, ulegające wpływom
dziewczęta.
- Potwór - mruknął Ray przez zęby. - Wiesz, kiedy byłem mały, rodzice
powtarzali mi, że potwory nie istnieją. Mylili się. One istnieją.
- O tak - przyznał Bruce.
Zaczęli zbierać dokumenty. Ray wziął do ręki odłożony wcześniej na bok raport
Jane Russo.
- Dobrze znasz tę Russo?
- Właściwie nie. Wiem, że pracowała ze swoim przyjacielem, facetem, który
nazywa się Alan Gallagher.
Może jest więcej niż tylko jej przyjacielem, pomyślał Ray.
- Pięć czy sześć lat temu jego córka została porwana i zamordowana. Teraz
Gallagher zajmuje się walką o prawa dzieci. Był w Waszyngtonie, zrobił dużo
dobrego.
- Więc to on zaproponował Jane udział w tej sprawie? Zarekomendował ją?
- Nie musiał. Sama zapracowała na opinię, jaką się cieszy w całym kraju. Nadała
słowom „portret pamięciowy” zupełnie nowe znaczenie.
- Pracowałeś z nią kiedyś?
- Raz. Sprawa Durango. To takie małe miasteczko na południowym zachodzie
Kolorado. Młoda dziewczyna, zdaje się, że miała na imię Samantha... W każdym
66
razie była świadkiem morderstwa popełnionego na jej matce. Przeżyła taki szok, że
nie była w stanie powiedzieć policji niczego. Pojechałem tam z Jane, a ona
wyciągnęła z małej opis tak dokładny, że jej portret pamięciowy był prawie jak
zdjęcie miejscowego mleczarza. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Tak, Jane
jest naprawdę dobra. Do diabła, jest świetna.
Ray spojrzał na Bruce’a spod oka. Odezwała się w nim przekora.
- Zastanawiające, co się stało z jej osławionym talentem przy tej sprawie. Na razie
niewiele zdziałała. Przesłuchała pół tuzina świadków i dwie ofiary i nic.
Bruce wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, o co chodzi.
- Wiedziałeś, że ona jest z Aspen?
- Chyba tak.
- A wiesz coś ojej stosunkach z rodziną?
- Nic.
- Hm.
Ray miał ochotę spytać, czy Bruce wie coś więcej na temat stosunków łączących
Jane z Alanem Gallagherem, ale doszedł do wniosku, że nie ma to związku ze
sprawą. A jednak interesowało go to.
W końcu obaj zasnęli, Bruce na nieposłanym łóżku, Ray na kanapie. Wtedy
zadzwoniła jego komórka.
Ray natychmiast zerwał się na równe nogi.
- Przepraszam, że dzwonię tak późno - rozległ się męski głos. Znajomy głos.
- Stan? Stan Schoemaker?
Co, u diabła?
- Wiem, że u was jest koło drugiej nad ranem. Ale pomyślałem, że chciałbyś o tym
wiedzieć jak najprędzej.
Stan był współpracownikiem Raya w Seattle. Jeśli dzwonił o tej porze, sprawa
musiała być poważna.
67
- Biuro w Seattle aresztowało właśnie dwóch facetów w stanie Waszyngton -
powiedział Stan. - Ze względów bezpieczeństwa zostaną przeniesieni gdzie indziej.
Pod koniec tygodnia sprowadzimy ich do Los Angeles.
Ray poczuł, że krew zawrzała mu w żyłach. Nie musiał pytać, kim są ci j ludzie.
Wiedział.
- Pomyślałem, że nie chciałbyś przegapić tego samolotu - ciągnął Stan - Przyleci
w piątek. O ósmej rano.
- Będę pamiętał - odparł Ray. - I dzięki.
- Drobiazg.
Ray wyłączył telefon i usiadł przy stole. Samolot wyląduje w Los Angeles w
piątek. Ray będzie tam na niego czekał.
Rozdział 6
Była piąta nad ranem. W domu państwa Lemke paliło się tylko jedno światło. Na
dachu i stojących na podjeździe samochodach leżała gruba warstwa świeżo
spadłego śniegu.
Za dużo tych samochodów.
Normalnie odśnieżyłby podjazd i policzył tyle co zawsze za swoją usługę, ale tym
razem uznał, że będzie lepiej, jeśli tego nie zrobi. Cóż, trudno. Siedział chwilę w
samochodzie, słuchając szumu silnika i patrząc na lampę, która świeciła się w
pokoju na dole. Gliniarze. Na pewno. Opuścił szybę i wytężył wzrok. Jego oddech
parował w lodowatym powietrzu. Zastanawiał się, jak czują się mieszkańcy tego
domu, jakie koszmary nachodzą ich przed świtem.
Zamknął okno, wrzucił jedynkę i ruszył odśnieżać inne podjazdy.
Gdzieś w domu trzasnęły drzwi, jedne, a po chwili drugie. W holu rozległy się
dziecięce głosy.
- Kyle, wyłaź wreszcie z tej łazienki! Mamo, Kyle zachowuje się jak idiota.
68
Mamo!
Jane przewróciła się na drugi bok, otworzyła oczy i spojrzała na zegarek. Była
piąta trzydzieści.
- Chrzań się, Nicky. - Kyle otworzył na moment drzwi łazienki, a potem zamknął
je z hukiem.
- Przestańcie, ale już - powiedziała Gwen. - Ciocia Jane jeszcze śpi.
- Och - mruknął jeden z chłopców i zachichotał.
W domu Grinellów dzień zaczynał się wcześnie. Gwen i George prowadzili
restaurację na szczycie Buttermilk Mountain, której podnóże znajdowało się kilka
kilometrów od ich domu. Śniadanie podawano tam do dziewiątej, więc cała rodzina
wstawała przed piątą. Zazwyczaj Gwen zostawiała płatki kukurydziane i mleko dla
chłopców, którzy szli do szkoły na ósmą. Ale w czasie ferii Nicky, który miał
czternaście lat, i Kyle, dwunastolatek, także pracowali w restauracji.
Jane wstała i poszła do łazienki dla gości. Boże, jakie zimne te kafle. Zadrżała.
Nie chciało jej się ubierać, więc narzuciła tylko sweter na pasiastą piżamę,
przeczesała włosy i weszła do kuchni, tłumiąc ziewnięcie.
W domu znowu rozległ się huk zamykanych drzwi.
- Do diabła, Kyle! - zawołał George. - Jeszcze raz trzaśniesz drzwiami i przez cały
dzień będziesz zmywał naczynia. Mówię serio.
Gwen weszła do kuchni i stanęła za Jane.
- Przepraszam, rano zupełnie nie da się tu spać - powiedziała, nalewając świeżo
zaparzoną kawę do dwóch kubków. - Przez całą zimę ten dom przypomina zoo.
Wiedziałabyś o tym, gdybyś raczyła się tu od czasu do czasu pokazać.
- Przecież właśnie tu jestem. - Jane usiadła na kuchennym stołku.
Gwen otworzyła dwie małe paczuszki z cukrem, zapewne przyniesione z
restauracji, wrzuciła zawartość do kubków, dolała mleka i zamieszała.
- Proszę - podała Jane kubek. - Zaraz, czy ty słodzisz?
- Może być.
69
Cała Gwen. Kilka lat starsza od Jane, była podobna do matki. Wszystko musiała
kontrolować. Zawsze była bezpośrednia do bólu i rządziła się jak szara gęś. Jane
pomyślała, że wiek nie złagodził charakteru jej siostry.
W kuchni pojawili się chłopcy, w sportowych strojach i kurtkach. Zaczęli robić
gorącą czekoladę, popychając się i szturchając. Uspokoili się, kiedy Gwen spojrzała
na nich karcąco.
- To Kyle rozlał, ja tego nie posprzątam - oznajmił Nicky.
- To nie ja - odpalił Kyle.
- Ja to posprzątam, jak już pójdziecie - odezwała się Jane
- Ja to zrobię, jak wrócę z pracy - powiedziała Gwen odruchowo. Nie lubiła, kiedy
ktoś plątał się po kuchni. W końcu nikt nie sprzątał i gotował lepiej od niej.
- Ciociu, pójdziesz z nami na narty? - spytał Kyle.
- Cóż, ja...
- Oczywiście, że pójdzie - wtrąciła się Gwen.
W drzwiach pojawił się George, z kluczykami samochodowymi w dłoni.
- Przyjedziesz na górę? - zdziwił się. - Wczoraj mówiłaś, że przyjechałaś w
sprawie zaginięcia tej małej, więc sądziłem, że...
Gwen tylko machnęła ręką.
- Idź rozgrzać silnik, George.
George posłusznie poszedł do garażu; chłopcy, potykając się i śmiejąc, ruszyli za
nim. Mimo wczesnej pory byli bardzo ożywieni, pewnie dzięki gorącej czekoladzie
z dużą zawartością cukru.
- No, Jane - ciągnęła Gwen, jakby nie słyszała rozmowy, która przed chwilą miała
miejsce - zadzwonię i zamówię dla ciebie bilet. Teraz sprzedają je gdzie indziej, ale
na pewno trafisz. Bilet będzie tam na ciebie czekał. Wjedziesz na górę. Wiesz,
gdzie jesteśmy. Aha, w garażu są narty, kijki i buty, a kurtkę, czapkę i rękawiczki
znajdziesz w szafie w holu. Ciągle nosisz ten sam numer?
- Gwen - powiedziała Jane - naprawdę nie mam czasu na narty. Zaginęła
70
dziewczynka i musimy ją odnaleźć. Bardzo ci dziękuję, ale...
- Chcesz powiedzieć - przerwała jej siostra - że przyjechałaś tu po tylu latach i nie
masz zamiaru poświęcić mi nawet jednej godziny?
- Posłuchaj, Gwen, ja naprawdę...
- Przyjedź do restauracji przed jedenastą. Możemy pojeździć na nartach albo
posiedzieć na tarasie i pogadać. Ale przed południem, bo później siedzę na kasie.
Jane pociągnęła łyk kawy. Po co się sprzeczać? Z Gwen jeszcze nikt nie wygrał.
W drzwiach znowu pojawił się George. Gwen minęła go, a potem odwróciła się i
spojrzała na Jane.
- Pamiętaj, że dziś wieczorem przygotowujemy przyjęcie na Red Mountain, więc
mogłabyś zjeść kolację z mamą. Roland też tam będzie, rzecz jasna, ale przypomnij
mamie, żeby zaprosiła Scotta.
Scott był synem Rolanda z pierwszego małżeństwa. Jane nie lubiła ani ojczyma,
ani jego syna.
- Do zobaczenia o jedenastej - zakończyła Gwen i pobiegła do samochodu.
No tak, nie było jeszcze szóstej, a Jane już miała nerwy napięte jak postronki.
George podszedł i pocałował ją w policzek.
- Nie martw się, powiem Gwen, że nie mogłaś przyjechać. Wiesz, jaka ona jest.
Naprawdę fajnie znowu cię widzieć, Jane. No, muszę lecieć.
Jane zaczekała, aż drzwi za szwagrem się zamkną, a potem starła z policzka ślad
pocałunku. On też tam był siedemnaście lat temu. Nowa miłość Gwen, absolwent
szkoły gastronomicznej. George Grinell.
To mógł być on. Może to jego twarz skryła się tak głęboko w mroku jej pamięci,
że teraz nie potrafi nawet zacząć jej rysować.
A może to był jej ojczym. Przed siedemnastoma laty Roland Zucker był szeryfem
Pitkin County.
Albo Kent Schilling. On też tam był, razem z żoną Lottie i ich małymi
bliźniaczkami. Kent, jej mentor. Miała nadzieję, że to nie był on.
71
Scott... Wtedy kończył szkołę średnią. Był przystojny i wysportowany.
Dziewczyny za nim szalały.
Jane zaczęła odruchowo sprzątać kuchnię. Do diabła z Gwen i jej „zrobię to po
pracy”.
Co ja tu właściwie robię? - pomyślała Jane. Chyba zwariowałam. Dobrze, że
Gwen i George są dzisiaj zajęci. Obsługa przyjęcia. Ale Bóg jeden wie, co planują
Kyle i Nicky. Nie, żeby ją to interesowało. Choć trochę żałowała, że nie miała
okazji lepiej poznać swoich siostrzeńców.
O wpół do siódmej postawiła kubek z gorącą kawą na toaletce i poszła wziąć
prysznic. W łazience znowu myślała o porwaniu i czekającej ją rozmowie z drugim
świadkiem, przyjaciółką Kirstin, Crystal Brenner. Może ta rozmowa okaże się
przełomem.
Nagle znieruchomiała pod strumieniem gorącej wody. Gdzie jest Kirstin w tej
chwili? Czy siedzi przerażona w ciemnościach? Czy jest sama i nasłuchuje
zbliżających się kroków oprawcy? A może śpi i choć przez chwilę niczego nie jest
świadoma.
Jane bała się nawet pomyśleć, że Kirstin już nie cierpi, już nic nie czuje, że już
nie...
Nie, nie, nie. Minęło dopiero kilka dni. Ona żyje, znalazła się w straszliwym
niebezpieczeństwie, ale żyje. Przetrwa to; jej rany się zagoją, będzie tylko musiało
minąć dużo czasu. Tyle że najpierw muszą ją odnaleźć. Zegar tykał nieubłaganie.
Ray przyjechał tuż po dziewiątej. Miał na sobie dżinsy, botki, zielony golf i
kurtkę. Jane także była ubrana swobodnie, w czarne dżinsy, czerwony sweter i
kurtkę Gwen w odcieniu srebrnego błękitu.
Ranek był pogodny i bardzo zimny. Śnieg skrzypiał pod nogami. W samochodzie
szumiało ogrzewanie nastawione na maksymalne obroty.
- Dzień dobry - powiedział Ray.
Jane znowu uderzył tembr jego głosu, niski, zmysłowy, intymny jak pocałunek.
72
- Dzień dobry. Brrr, ale tu zimno.
- Włączyłem ogrzewanie.
- Udało ci się wczoraj skontaktować z Brennerami? - Jane czekała na swój
przełom.
- Schilling rozmawiał z matką Crystal. Możemy się z nią zobaczyć dopiero po
południu.
- Co?
- Nie miałem na to wpływu.
- Cholera - mruknęła Jane.
- Musimy zaczekać.
To Kirstin czeka, pomyślała Jane. Dla niej każda sekunda jest jak godzina; każdy
dzień jak...
- Pomyślałem, że moglibyśmy coś zjeść. Jesteś po śniadaniu?
- Właściwie nie. Ale wypiłam już morze kawy.
- Więc zjemy coś i pojedziemy do rodziców Kirstin.
- Rozumiem, że widziałeś się z nimi wczoraj wieczorem.
- Oczywiście.
- No i? Skręć w prawo, tam jest taka mała cukiernia... To znaczy kiedyś była. Tyle
się w tym mieście zmieniło od czasu, kiedy byłam tu po raz ostatni. Więc jak było u
państwa Lemke?
- Ciężko.
- Na pewno. Domyślam się, że nie dowiedziałeś się niczego nowego?
- Niczego.
Jane westchnęła.
- Skręć w prawo, w Galena Street, o tam - wskazała kierunek. - Cukiernia nazywa
się Paradise Bakery, powinna być za trzecią przecznicą.
- Więc to jest Aspen - powiedział Ray, szukając miejsca, w którym mógłby
zaparkować.
73
- Tak, to serce miasta.
- Ładnie tu. Wszystko wygląda tak, jakby pochodziło z przełomu wieków.
- Kiedyś było to bogate miasteczko górnicze. A Towarzystwo Histeryczne...
- Co takiego?
- To taki żart. Towarzystwo Historyczne pilnuje, żeby wszystko, każdy budynek,
okno czy latarnia, pozostało w swoim pierwotnym kształcie. Bez ich zgody nie
można nawet postawić doniczki na parapecie.
Znaleźli miejsce przed Independence Building, naprzeciw cukierni. Powietrze
pachniało drożdżowym ciastem i kawą. Cukierenka była pełna stałych bywalców i
turystów. Część siedziała na drewnianych ławach na patio, skąd rozciągał się
wspaniały widok na góry.
Jane zawsze mogła dużo jeść, nie przybierając na wadze. Alan często żartował, że
je tyle co mężczyzna. Stanęła na patio w porannym słońcu obok Raya i jedząc
drożdżówkę z cynamonem, myślała o Alanie i o tym, że wolałaby tak dużo o nim
nie myśleć.
Spojrzała spod oka na Raya. Jadł ciastko z orzechami, popijając je gorącą czarną
kawą. W dziennym świetle jego blizny były dobrze widoczne, kołnierzyk koszuli
nie był dość wysoki, żeby je zakryć. A może Ray wcale nie miał zamiaru niczego
zakrywać. I tak był bardzo przystojny, blizny tylko dodawały mu tajemniczego
uroku.
Przeniosła wzrok na wagonik sunący powoli zboczem góry. Wszyscy ci
podekscytowani narciarze, których czekała tylko dobra zabawa, nie mieli pojęcia,
co przechodzi teraz Kirstin, nie wiedzieli, że w tej idyllicznej scenerii rozgrywa się
dramat.
Ray wyrzucił serwetkę do drewnianego pojemnika na śmieci.
- Może wolisz zostać w mieście - powiedział. - Nie musisz jechać do Lemke.
Możesz pójść na zakupy, a ja przyjadę po ciebie później albo spotkamy się u
szeryfa.
74
- Prowokujesz mnie? - Jane ogarnęła irytacja. Czuła, że jej obecność mu ciąży.
- Przecież ja tylko...
- Daj spokój, Ray. Nie chcesz mnie tutaj. Świetnie. Ale twój zwierzchnik uznał, że
mogę się przydać. Naprawdę myślisz, że mogłabym robić zakupy, podczas gdy to
biedne dziecko jest w rękach jakiegoś szaleńca, a czas mija? Mój Boże. Na pewno
nie możemy spotkać się z Crystal przed południem? Może gdybym pojechała do
niej sama...
- Jej matka późno wstaje i przyjmuje gości dopiero po południu.
- Nie mogę uwierzyć, że ktoś może być takim egoistą.
- Sądzę, że dla pani Brenner zdrowy sen jest ważniejszy niż życie jakiegoś
dziecka.
W drodze do Brush Creek Ray milczał. To przeze mnie, pomyślała Jane.
Powtarzała sobie, że nie obchodzi jej, co on o niej myśli, ale wiedziała, że to
nieprawda. Obchodziło ją. Zawsze ją obchodziło, co myśląc niej współpracownicy.
Potem przypomniała sobie, że Ray jeszcze nie miał okazji się przekonać, na co ją
stać. Może dzisiaj w końcu uda jej się coś osiągnąć. Minęło tyle lat. Dlaczego nie
potrafi wyciągnąć twarzy tego potwora na światło dzienne?
Bruce był już u Lemke. Wraz z Canningiem i Howardem od dwóch dni niemal bez
przerwy siedział przy telefonie. Od czasu do czasu udawało mu się uciąć krótką
drzemkę na fotelu czy kanapie. Sid Reynolds pojechał do Mountain House, żeby się
trochę przespać. Wolał to odjazdy do Glenwood Springs, gdzie mieszkał. Jane
wiedziała, że ci ludzie całkowicie poświęcają się pracy. Często to widywała. Zbyt
często.
Bernie z biura szeryfa był na służbie. Powiedział im, że Josh Lemke nadal jest na
granicy załamania nerwowego, a Suzanne nie potrafi mu pomóc. Ciągle była pod
wpływem środków uspokajających.
- Może wy zdołacie choć trochę go uspokoić - powiedział. - Bo nam się nie udało.
Ku zdumieniu Jane Ray nie wydał się zakłopotany tą prośbą.
75
- Pogadam z nim - zapewnił.
Sprawiał wrażenie pogrążonego we własnych myślach, tak jak przez całą drogę.
Może zastanawia się, jaką przyjąć strategię. Ludzie szeryfa i agenci FBI nie bardzo
wiedzieli, co jeszcze mogą zrobić. Było coraz mniej możliwości, coraz mniej osób,
które mogliby przesłuchać. Dotychczas nie udało im się niczego uzyskać.
Rozglądając się po domu, gdzie obecność Kirstin była niemal namacalna, Jane
czuła dojmujące pragnienie dokonania przełomu w śledztwie.
Ray podszedł do Josha, który snuł się po korytarzu, mrucząc coś do siebie i
wybuchając płaczem, ilekroć mijał drzwi pokoju córki. Najwyraźniej zadręczał się
wizjami, których oni nawet nie byliby w stanie sobie wyobrazić.
Ray zaprowadził go do kuchni i poprosił, by usiadł. Josh opierał się chwilę, ale w
końcu opadł ciężko na stołek i ukrył twarz w dłoniach.
- Zabiję tego drania, kiedy dostanę go w swoje ręce - powtarzał.
Ray, o dziwo, zdawał się doskonale go rozumieć.
- Posłuchaj, Josh - powiedział - gdyby Kirstin była moim dzieckiem, czułbym się
dokładnie tak samo. Dostaniesz tego drania. Ale teraz przede wszystkim
potrzebujesz snu. W tym stanie nic nie zdziałasz. Postaraj się trochę przespać, dla
dobra córki. W każdej chwili w śledztwie może nastąpić przełom, a wtedy będziesz
musiał być przytomny. Rozumiesz? - mówił spokojnie, kojąco.
Jane była poruszona. Mógł użyć swojej władzy, ale nie zrobił tego. Okazał szczere
współczucie, czego się nie spodziewała.
Josh słuchał, pocierając twarz rękami, a po chwili wstał i poszedł do sypialni.
Agenci wydali zbiorowe westchnienie ulgi. Jane przypuszczała, że spokój nie
potrwa długo. Miała rację.
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy Josh Lemke wypadł z sypialni.
- Do cholery, dlaczego nie potraficie jej odnaleźć?! - krzyknął. - Co to gówno...
to... - oskarżycielsko wycelował palec w Howarda i sprzęt elektroniczny - to na nic!
Na nic!
76
- W porządku, Josh - powiedział Ray. - Lepiej się teraz czujesz? Wyrzuciłeś to z
siebie? Tak, na razie ta aparatura nie przydała się, ale jeszcze może nam bardzo
pomóc. Bardzo. Więc chyba warto spróbować. Robimy wszystko, żeby odnaleźć
twoją córkę.
Lemke przygarbił się, odwrócił i bez słowa odszedł korytarzem.
Jane weszła do pokoju Suzanne. Usiadła na brzegu łóżka, przedstawiła się i
wyjaśniła, jaka jest jej rola. Czuła, że powinna dać tym ludziom cień nadziei,
choćby fałszywej. Jeśli zabraknie im nadziei, będą zgubieni.
Suzanne spojrzała na nią błagalnie, ujęła obie jej dłonie i ścisnęła kurczowo.
- Moje dziecko żyje, prawda? Musi żyć.
Jane miała wrażenie, że pęknie jej serce.
Tuż przed południem wrócił S id Reynolds i agenci poszli porozmawiać do
jednego z pokoi. Jane widziała ich przez niedomknięte drzwi. Przeglądali
dokumenty, rozdzielali między siebie zadania. Znała procedury. Wiedziała, że będą
rozmawiać ze wszystkimi, którzy znali Kirstin, tak długo, aż dowiedzą się czegoś
istotnego. Albo nie. Bruce nadal zajmował się osobami pracującymi przy
wyciągach narciarskich. Wyjechał do Snowmass zaraz po zaginięciu Kirstin, kiedy
ustalono strategię postępowania.
Jane weszła do pokoju Kirstin. Ogarnęło ją dziwne poczucie winy, kiedy patrzyła
na zdjęcia i pamiątki szkolne, których pełno było na półkach i ścianach. Czuła, że
zawiodła to dziecko, jakby cała odpowiedzialność związana z tą sprawą ciążyła
wyłącznie na niej. A teraz błąka się po tym domu, czekając na rozmowę z
przyjaciółką Kirstin, i marnuje czas.
Podniosła jedną z fotografii i przesunęła palcem po widniejącej na niej twarzy
Kirstin. Czuła się coraz gorzej. Dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy ktoś niszczy
niewinność dziecka. Z czasem rany zadane ciału zaczynają się goić. Ale dusza
nigdy nie zostaje uleczona, nie do końca. Nie, dopóki sprawiedliwości nie stanie się
zadość. Tego Jane dotychczas nie zaznała. Czy to możliwe, że własne przeżycia,
77
własna słabość i - tak, własne tchórzostwo - będą ją kosztować życie innego
dziecka?
Z oczami pełnymi łez patrzyła bezradnie na różowo-złotą narzutę, koronkowe
poduszki i mocno podniszczonego pluszowego misia leżącego na brzegu łóżka. O
Boże.
Kiedy Ray zajrzał do pokoju, szybko otarła łzy.
- Jadę do miasta - powiedział Ray - pogadać z Schillingiem przed spotkaniem z tą
małą Brenner.
- Tak, oczywiście. - Do diabła z Caroline Deutch, do diabła z Alanem, który
namówił ją do pracy przy tej sprawie. Nie mogła zwierzyć się Rayowi z tego, co
czuje. Nie mogła uciec od tego ani się ukryć. Siedziała w tym już zbyt głęboko.
Do spotkania z Crystal zostało im jeszcze sporo czasu. Ray zaparkował przed
budynkiem sądu i poszli do Schillinga. Połowa ludzi szeryfa pracowała przy tej
sprawie. Wykonywali dziesiątki telefonów, chodzili po mieście. Rozdali setki zdjęć
Kirstin. Wszyscy wiedzieli, że dziewczynka jest gdzieś zamknięta, musieli jednak
postępować zgodnie z przepisami.
- Na pewno wyciągniesz coś z tej małej. - Schilling uśmiechnął się do Jane. -
Zawsze ci się to udaje.
Odpowiedziała mu słabym uśmiechem. Nie mogła przyznać się człowiekowi,
który pomógł jej rozpocząć pracę i niezachwianie wierzył w jej zdolności, jak
bardzo czuje się bezradna. W dodatku Ray zupełnie w nią nie wierzył. Jego
sceptycyzm wisiał w pokoju jak ciężka chmura.
Na szczęście Schilling zmienił temat.
- Omal nie zapomniałem ci powiedzieć - rzekł, pstrykając palcami - że spotkałem
twoją matkę. Zachowywała się, jakby nie miała pojęcia, że jesteś w mieście. Nawet
do niej nie zadzwoniłaś?
- Ja... eee... Wczoraj byłam bardzo zajęta, a wieczorem u Gwen wszyscy
poszliśmy spać zaraz po kolacji. Sądziłam, że Gwen zadzwoni do mamy. O rany -
78
zakończyła słabo - chyba...
- Powiedziałem Hannah, że wyślę cię do niej, jak tylko znowu cię zobaczę.
- Dzięki, ale teraz musimy jechać do Brennerów. Zadzwonię do mamy po...
- Mamy jeszcze godzinę - przerwał jej Ray.
Jane spojrzała na niego ostro.
- No widzisz? - ucieszył się Kent. - Hannah mieszka zaledwie trzy przecznice stąd.
- Myślałam, że jest już dużo później - skłamała Jane.
Sytuacja bez wyjścia.
- Pójdę z tobą - zaproponował Ray.
Kolejna sytuacja bez wyjścia.
Podejrzewała, że jest ciekawy, może nawet bardziej niż wczoraj. Może dlatego że
jest gliną. A może dlatego że uważa, że zrozumie ją lepiej, jeśli pozna jej relacje z
rodziną. A może po prostu chce być uprzejmy. Może, może, może. Pewnie w ogóle
nie obchodziła go jej rodzina. Chce z nią pójść dla zabicia czasu.
Przeszli Main Street, mijając stary kościół. Jane była w nim na wielu
konfirmacjach, ślubach i pogrzebach, a kiedyś nawet na koncercie. W przedsionku
kościoła głosowała po raz pierwszy w wyborach prezydenckich.
Minęli ratusz, wielki, przypominający stodołę budynek z czerwonej cegły o
lśniącym cynowym dachu. Przy sklepie GAP skręcili w Hopkins Street. Matka Jane
prowadziła sklep z pamiątkami i elementami wystroju wnętrz u zbiegu ulic Galena i
Hyman, w kamienicy z 1880 roku. Było to centrum miasta, gdzie czynsze sięgały
nieba.
Weszli do sklepu. Ray był pod wrażeniem.
- Jezu - mruknął - w życiu nie widziałem tylu rzeczy naraz.
Wnętrze sklepu rzeczywiście sprawiało przytłaczające wrażenie. Wszystko, co
udało się sprowadzić z całego świata, zostało upchnięte na sięgających sufitu
półkach. Bardzo kosztowny towar. W tej chwili przeważały przedmioty związane z
Bożym Narodzeniem - od przystrojonych choinek po wypchanego renifera z
79
saniami pełnymi prezentów. Poza tym ozdobny papier do pakowania, bibeloty,
świąteczne dekoracje, porcelana, kryształy, ręcznie malowane fajansowe dzbanki,
menory z Ziemi Świętej, szklane kule, ceramiczne wieńce z Ameryki Południowej,
egzotyczne pot-pourri. Nawet zdobny w świąteczne motywy papier toaletowy.
- Niesamowite - mruknął Ray, unosząc brwi na widok rolki papieru ze szlaczkiem,
który tworzyły gałązki wiciokrzewu.
Jak on może być tak spokojny, kiedy marnują tu czas, zamiast szukać Kirstin? Czy
to porwane dziecko jest dla niego tylko kolejną sprawą? Jane była coraz bardziej
podenerwowana, ale nie wiedziała, czy to z powodu Kirstin, czy dlatego że czekało
ją spotkanie z matką.
Zauważyła ją, dopiero gdy weszli do drugiego pomieszczenia, równie
zapełnionego absurdalnymi przedmiotami co pierwsze. Gdy dostrzegła matkę
wśród tłumu kupujących, którzy kłębili się przy półkach, znieruchomiała na
moment. Nie widziała jej od lat. Hannah mocno się postarzała. Nic dziwnego. W
końcu wszyscy się starzeją.
Hannah także ją dostrzegła. Oparła ręce na biodrach i zmarszczyła brwi.
- Kogo ja widzę? Pomyśleć, że dopiero Kent musiał mi powiedzieć, że
przyjechałaś. Niech ci się przyjrzę. - Położyła dłonie na ramionach córki i przez
chwilę patrzyła na nią uważnie, przekrzywiając głowę. - Wyglądasz świetnie • -
oceniła. - Lubię, jak masz dłuższe włosy - przytuliła Jane. - Zadzwoniłam do Gwen
i nakrzyczałam na nią, że nie zadzwoniła do mnie wczoraj. Myślałam, że lepiej was
wychowałam. A ty dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? Mogłaś zatrzymać się u nas.
Twoja siostra i tak ma pełne ręce roboty. A tak przy okazji, czy nie miałaś spotkać
się dzisiaj z Gwen na lunchu?
Jane zapomniała o tym, celowo.
- No tak, chyba powinnam była zadzwonić do restauracji. Jestem bardzo zajęta,
mamo.
- Z powodu tej sprawy? Chodzi o małą Lemke?
80
Jane kiwnęła głową i nagle przypomniała sobie o Rayu.
- Mamo, to jest Ray Vanover z FBI. Ray, to moja mama Hannah Zucker.
Hannah i Ray wymienili uścisk dłoni, przyglądając się sobie nawzajem badawczo.
Jane była ciekawa, jakie zrobili na sobie wrażenie. Hannah, mimo sześćdziesięciu
jeden lat, nadal była atrakcyjna. Wysoka i postawna, ale nie otyła, o
przyprószonych siwizną włosach spiętych z tyłu głowy srebrną klamrą, miała
bystre błękitne oczy, gładką cerę i dyskretny makijaż. Była ubrana w białą bluzkę,
wiśniowy kardigan i wąską czarną spódnicę do pół łydki, a na jej dłoniach
pobrzękiwały srebrne bransoletki. Tak, pomyślała Jane, wygląda trochę starzej, ale
ciągle bardzo dobrze.
I ciągle była tytanem pracy. Jane nie pamiętała ani jednego spokojnego dnia ze
swojego dzieciństwa. Hannah nigdy nie spędzała dużo czasu z rodziną. Jane nie
czuła szczególnej więzi z matką ani siostrą. A już żadnej ze swoim ojczymem i
jego synem. Hannah pilnowała, żeby wszyscy w rodzinie byli zajęci od świtu do
nocy, a kiedy Jane oznajmiła, że wybiera się na studia artystyczne, była bardzo
niezadowolona.
- Masz zamiar - orzekła - zamknąć się w sobie i całymi dniami siedzieć na tyłku?
Teraz przyglądała się Rayowi.
- Żal mi tych Lemke - powiedziała - Przechodzą piekło. Wiecie już coś
konkretnego?
Jakie zrobił na niej wrażenie? Pewnie takie samo jak na Jane. Przystojny, o
wąskiej, pociągłej twarzy i przenikliwych niebieskich oczach. Matka jeszcze nie
zauważyła jego blizn. Ale zauważy. Kiedy tylko Ray odwróci głowę, zauważy je na
pewno.
I rzeczywiście.
- Mój Boże, co się panu stało?
Bezpośrednia do bólu, jak zawsze. Jane poczuła, że jej twarz oblewa się
rumieńcem. O Boże.
81
- Zaciąłem się przy goleniu - odparł Ray, dotykając lekko blizny.
Hannah otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko pokręciła głową i pogroziła
mu palcem.
- Nabierasz mnie, młody człowieku.
- To prawda - przyznał. - Nabieram panią.
Jane aż skręcało z zażenowania. Powinna się spodziewać, że matka coś palnie.
Musi jak najszybciej wyciągnąć stąd Raya, w przeciwnym razie sytuacja tylko się
pogorszy.
Odchrząknęła.
- Eee, mamo... musimy już lecieć - powiedziała. - Naprawdę.
- W porządku - odparła Hannah - W sklepie jest duży ruch, mam mnóstwo
klientów. Ale dzisiaj robię kolację na twoją cześć. Gwen mówiła, że już ci o tym
wspominała. Spotkamy się wieczorem.
- Nie wiem, czy uda mi się przyjść. Ta sprawa...
- Nalegam. Przyjedź, jak tylko skończysz pracę. Ray, ty też jesteś zaproszony.
- Wpadnę, jeśli mi się uda - zaczęła Jane.
- Dziękuję za zaproszenie, pani Zucker - przerwał jej Ray. - Chętnie przyjdę. Czy
mam coś przynieść?
- Tylko siebie. Do zobaczenia. - Hannah uścisnęła córkę i pocałowała ją w
policzek. - Dobrze znowu cię widzieć, kochanie.
Jane z ulgą wyszła z zatłoczonego sklepu na świeże powietrze.
- Boże - westchnęła i spojrzała na Raya. - Taka właśnie jest moja matka. Nie
zastanawia się nad tym, co mówi.
- Nic się nie stało - zapewnił. - Zostałem poparzony podczas wybuchu. Blizny są
widoczne, a ludzie ciekawi. A mnie już nudzi opowiadanie w kółko tej samej
historii. - Wzruszył ramionami.
Wybuch. Jane znowu miała wrażenie, że coś jej to przypomina, ale nie wiedziała
co.
82
- Posłuchaj, Ray - powiedziała - nie musisz przejmować się tą kolacją. Nie
chciałam się z nią sprzeczać, bo to bez sensu. Ale jeśli nie przyjdziesz, matka to
zrozumie.
Ruszyli z powrotem w stronę sądu.
- Nie mam nic przeciw kolacji - odparł - jeśli tylko zostanie nam dość czasu. Mam
ochotę na porządny domowy posiłek.
Jane zatrzymała się ze zmarszczonymi brwiami, ale Ray ujął ją pod ramię i
przeprowadził przez ulicę. Po drugiej stronie ciągle trzymał ją za łokieć. Nie
pamiętała, kiedy ostatnio robił to inny mężczyzna. Alan. Tylko Alan dotykał jej w
ten sposób.
Miała ogromną ochotę do niego zadzwonić. Na pewno się zastanawia, czy nastąpił
jakiś postęp w sprawie Kirstin. Zadzwoni do niego po kolacji. Może po spotkaniu z
Crystal Brenner będzie miała dla niego dobre wieści. Modliła się w duchu, żeby tak
było. Pogadają o sprawie, a jego optymizm będzie zaraźliwy, jak zawsze.
Najchętniej od razu wyciągnęłaby komórkę. Tak bardzo chciała usłyszeć jego
głos.
Ray puścił jej łokieć, kiedy zbliżyli się do budynku sądu. Jane zastanawiała się,
czy świadomie przez cały czas jej dotykał, czy też robił to zupełnie odruchowo.
Wybuch, powiedział. Jest zmęczony opowiadaniem w kółko tej samej historii.
Spojrzała na niego. Cóż, może ma dość opowiadania tej historii - czegokolwiek
dotyczyła - ale związany z nią ból ciągle wyzierał z jego oczu.
Rozdział 7
Crystal Brenner mieszkała w domku na kółkach u stóp Smuggler Mountain, po
przeciwnej stronie miasta. Kiedyś to miejsce tętniło życiem. Znajdowały się tu
stacja Rio Grande Railroad i przetapialnie srebra. Zbocza góry ciągle znaczyły
ślady dawnych górniczych szybów. Teraz góra porosła lasem, w którym latem
można było polować, obozować i jeździć na rowerach górskich.
83
Najwyższy czas, pomyślał Ray, jadąc, zgodnie ze wskazówkami Jane, drogą
prowadzącą do Smuggler Trailer Park. Przez cały ranek czekali na to przesłuchanie.
Matka Crystal Brenner najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji.
- Nie spodziewałem się, że zobaczę w Aspen coś takiego - zauważył, kiedy
podjechali pod domek Crystal, jeden z wielu w okolicy zamieszkanej głównie przez
klasę średnią.
- Chodzi o obniżenie kosztów czynszu - wyjaśniła Jane. - Te domki stały tu na
długo przed tym, jak Aspen stało się tak popularne. Przyjaźniłam się z wieloma
dzieciakami, które tu mieszkały. To jest prawdziwe Aspen.
Na wąskiej ulicy trudno było zaparkować, ale Ray zdołał się wcisnąć między wóz
pani Brenner a znak z napisem nie parkować. Kto odważy się odholować samochód
z napisem departament szeryfa na drzwiach?
- Może wolisz zaczekać tutaj albo przyjechać po mnie później? - spytała Jane z
nadzieją. - Mogłabym zadzwonić do ciebie z komórki.
Ray potrząsnął głową.
- Raczej nie.
Otworzył skrzypiącą bramę, za którą powitał go stary czarny labrador z
posiwiałym pyskiem i sporą nadwagą. Pies merdał przyjaźnie ogonem.
- Świetny pies obrończy - mruknął Ray.
- Tu nie potrzeba psów obrończych. - Jane pochyliła się, żeby pogłaskać
labradora.
- Powiedz to Kirstin Lemke.
Abby Brenner, matka Crystal, otworzyła drzwi i pies natychmiast wszedł do
domu, ocierając się o wszystko po drodze. Ray poczuł wyraźny zapach alkoholu.
- No, no - mruknął.
Jane, która także musiała poczuć ten zapach, spojrzała na niego ostrzegawczo.
Abby Brenner, nie zawracając sobie głowy przeprosinami za zwłokę, poprosiła ich,
by usiedli w saloniku.
84
- Zawołam Crystal - powiedziała.
Usiedli w zabałaganionym pokoju. Labrador obwąchał ich leniwie i usadowił się
na stopie Raya.
Jakiś mężczyzna wyszedł z łazienki na końcu wąskiego korytarzyka i poczłapał do
kuchni. Nie miał na sobie koszuli, tylko rozpięte dżinsy. Był chudy jak patyk, a z
tyłu głowy wisiał mu smętny kucyk z rzadkich włosów. Ojciec Crystal? Nie, szeryf
powiedział im przecież, że Abby Brenner od dawna jest rozwiedziona.
Abby należała do pokolenia hipisów lat sześćdziesiątych. Długie, przyprószone
siwizną włosy nosiła rozpuszczone i miała mnóstwo kolczyków w uszach. Na luźną
czarną koszulkę narzuciła bluzę w fioletowe kwiaty. Jej szyję i nadgarstki zdobiły
sznury kolorowych koralików. W nosie także miała srebrny kolczyk.
Pięknie, pomyślał Ray, rozglądając się po pokoju. Na stoliku do kawy stała
gigantyczna popielniczka pełna niedopałków papierosów i skrętów, resztek
stopionych świec i wypalonych trociczek. Wszystko tu było spłowiałe i pokryte
kurzem, kanapa, na której siedziała Jane, z indyjskim szalem na oparciu, trzy
poduszki, fotel, wystrzępiony dywan, wyłożone drewnianymi panelami ściany. W
przejściu między salonem a kuchnią, pełną brudnych kieliszków, wisiał sznur z
dzwoneczkami.
- Już przyszli - zawołała pani Brenner do córki. - Wyłącz muzykę i chodź tu. Będę
z Jeffem w moim pokoju.
Jeff. Cóż, to nie jego sprawa, podobnie jak styl życia tych ludzi. Muzyka umilkła i
otworzyły się drzwi jednego z pokoi. Ray spojrzał na Jane, która wzruszyła
ramionami i uniosła brew. Wiedział, że jest zniecierpliwiona tak jak on, ale
potrafiła lepiej to ukryć.
Crystal Brenner była drobną dziewczynką w bawełnianej bluzie z podobizną
jakiejś gwiazdy rocka, czarnych spodniach od dresu i pluszowych kapciach w
kształcie tygrysków. Krótkie kręcone rude włosy otaczały twarz o wielkich
zielonych oczach ocienionych długimi rzęsami. Nie zapowiadała się na piękność
85
jak jej przyjaciółka Melanie, ale wydawała się sympatyczna i inteligentna.
Ray i Jane wstali, żeby się przedstawić, po czym usiedli na swoich miejscach. Ray
czuł, jak z fotela, na który opadł, uniosła się chmura kurzu. Pies przeciągnął się z
gardłowym pomrukiem i położył wygodnie na obu stopach Raya.
- Jeśli Sherman panu przeszkadza - powiedziała Crystal - mogę go wyprowadzić
na dwór.
- Wszystko w porządku - odparł Ray z uśmiechem.
Crystal usiadła na drugim końcu kanapy i przycisnęła do piersi poduszkę, zupełnie
jak Melanie. Można się było tego spodziewać, pomyślał Ray. Zakłopotana i
defensywna. Ciekawe, czy Jane będzie z nią rozmawiać tak samo jak z jej
przyjaciółką, czy też ma indywidualne podejście do świadków.
- Nie znaleźliście Kirstin - powiedziała Crystal. - Gdybyście ją znaleźli, nie byłoby
was tutaj.
- Nie, jeszcze jej nie znaleźliśmy - potwierdziła Jane.
Crystal wzięła głęboki oddech, w jej oczach błysnęły łzy.
- Miałam nadzieję, że zadzwonicie i odwołacie to spotkanie. Wtedy wiedziałabym,
że z Kirstin wszystko w porządku. Myśli pani, że ona żyje, pani Russo?
- Jane. A jeśli chodzi o twoje pytanie: tak, wierzę, że Kirstin żyje i wkrótce ją
odnajdziemy.
- To dobrze. Mama mówiła, że... Ale mama nie wie.
Jane kiwnęła głową.
- Mam nadzieję, że będę mogła pomóc - ciągnęła Crystal. - Melanie zadzwoniła
do mnie i powiedziała, że z tobą rozmawia się dużo lepiej niż z tym drugim
rysownikiem, panem Staleyem.
- To bardzo miło ze strony Melanie.
- On tylko pokazał mi książkę, wiesz, tę z różnymi oczami, nosami i tak dalej.
Bardzo chciałam pomóc, ale naprawdę nie mogłam.
- Domyślam się - powiedziała Jane. - Ja pracuję inaczej. Nie mam książki. Staram
86
się jak najwięcej dowiedzieć od świadka bez żadnej pomocy. Uważam, że tak jest
lepiej.
Crystal wydawała się znacznie dojrzalsza od Melanie. Bardzo chciała zacząć, a jej
napięcie wynikało raczej z niecierpliwości niż strachu, że zawiedzie Kirstin. I od
razu polubiła Jane. Ray widział podziw w oczach dziewczynki, kiedy na nią
patrzyła. Nieświadomie naśladowała nawet sposób, w jaki Jane przechylała głowę i
przygryzała dolną wargę, kiedy się na czymś koncentrowała.
Nie dziwiło go, że nastoletnie dziewczęta podziwiają Jane Russo. Jane była pełna
szczerego współczucia i wyjątkowo atrakcyjna. Najprostszy strój wyglądał na niej
świetnie. Długie nogi, świetna figura, szeroko rozstawione błękitne oczy i jasne
włosy, które tańczyły wokół jej twarzy przy każdym ruchu tak, że chciało się ich
dotknąć. Ray coraz lepiej poznawał język jej ciała. Pochylenie głowy, sposób, w
jaki zakładała nogę na nogę, gestykulację szczupłych dłoni, które od czasu do czasu
nieruchomiały nad kartką papieru. Jej głos był miękki i niski, słodki jak miód.
Zaczynał rozpoznawać różne jego tony, uczył się odkrywać w nim ukryte
znaczenia.
Uświadomił sobie, że na nią patrzy, i w duchu przywołał się do porządku. Przyszli
tu z powodu dziecka, które zostało porwane i liczy na ich pomoc. Ale było jeszcze
coś: w piątek Stan Schoemaker będzie eskortował do Los Angeles morderców,
których Ray próbował dorwać od osiemnastu miesięcy. Postanowił, że się z nimi
spotka.
Nie zdawał sobie sprawy, że w zamyśleniu dotyka palcami blizny. Gdy zauważył,
że Crystal mu się przygląda, opuścił rękę.
Jane rozmawiała z dziewczynką o wszystkim. Nie spieszyła się, jakby miały
mnóstwo czasu. Rozmawiały o łyżwiarstwie figurowym, hokeju i starym kinie na
obrzeżach miasta, na którego miejscu stanie kompleks rozrywkowy. Rozmawiały o
nowej szkole średniej, deskach i Snowmass. Ray zaczął się niecierpliwić, gdy
rozmowa zeszła na rowery górskie, kempingi i gorące źródła ukryte w górach. Czy
87
Jane pamięta, po co tu przyszła? A była taka niezadowolona z powodu opóźnienia.
Co za bzdety. Tak, ona rzeczywiście ma dar. Dar gadania o niczym całymi
godzinami.
W końcu to Crystal poruszyła temat porwania.
- Melanie powiedziała mi, że pamięta faceta, który jechał z Kirstin wyciągiem.
Może nie powinnyśmy o tym rozmawiać, bo pomyślisz, że zasugerowałam się
czymś, co mówiła.
- Nie ma problemu - odparła Jane.
Ray był pewny, że wolałaby, żeby dziewczęta o tym nie rozmawiały. Choć Jane
nie poprosiła Melanie o dyskrecję, kiedy wychodzili od Steadmanów.
Zdenerwowało ją, że się wtrącił i zaczął zadawać pytania. Może była tak okurzona,
że zapomniała poinformować Melanie, jakie są zasady.
Jane wyciągnęła kulę z plasteliny. Crystal szybko wzięła jaw ręce, o nic nie
pytając. Błyskawicznie uformowała z plasteliny pociągłą twarz.
- Wydaje mi się, że ten facet łaził za nami przez cały dzień.
- Tak? - Jane przekrzywiła głowę.
Znowu przyłapał się na tym, że się jej przygląda, że patrzy, jak włosy opadają jej
na twarz. Przywołał się do porządku. Więc ten człowiek chodził za dziewczętami...
- Tak. I nie mówię tego, dlatego że Melanie go zapamiętała - odparła Crystal. -
Widziałam go na Big Bum i na trasach w Elk Camp.
- Dlaczego zwróciłaś na niego uwagę?
- Był sam. Sami na nartach jeżdżą strażnicy, którzy patrolują stoki. I czasem
miejscowi, jeśli mają przerwę w pracy. Ale większość ludzi jeździ w grupach.
- To prawda - przyznała Jane. - Czy Melanie powiedziała ci, że zapamiętała coś
jeszcze?
Crystal potrząsnęła głową.
- Postanowiłyśmy porównać to, co zapamiętałyśmy, kiedy skończysz rozmawiać
ze mną. Pomyślałyśmy, że nie będziesz miała nic przeciw temu.
88
- Nie mam. I myślę, że to bardzo rozsądne z waszej strony nie mówić o tym za
dużo. Więc co możesz mi powiedzieć o tym człowieku? Co jeszcze przychodzi ci
do głowy?
Crystal spojrzała na ugniataną w rękach plastelinę i westchnęła.
- Hm, był właściwie zakryty. Jakby nie chciał pokazać twarzy. Wtedy nie przyszło
mi to do głowy, ale teraz jestem pewna, że dlatego był tak dziwnie ubrany. Taki...
zasłonięty.
- Zasłonięty? - podchwyciła Jane.
- No tak. Miał gogle. Od Bolle’a.
- Od Bolle’a? Jesteś pewna?
- Tak. Bardzo stare, porysowane i jakby... przyciemnione. Wyglądało to bardzo
dziwnie, bo pod nimi miał jeszcze okulary.
- Okulary?
- Tak, takie owalne, w metalowych oprawkach. Kirstin takie nosi. W tych
okularach jej oczy wydają się takie wielkie. Ale ona nie nosi ich przez cały czas.
Jane zaczęła szkicować, a Crystal nadal bawiła się plasteliną. Bez wahania opisała
strój mężczyzny - czapkę, szalik i kurtkę - niemal dokładnie tak jak wcześniej
Melanie. Wydawało jej się też, że zapamiętała markę nart. K2. Starszy model. Jane
starała się skierować rozmowę na twarz mężczyzny i w końcu Crystal zaczęła
mówić o złamanym nosie.
- Dobrze - powiedziała Jane, szkicując.
- Czy Melanie pamiętała jego nos?
- Tak - potwierdziła Jane.
Crystal wydawała się zadowolona.
Ray tylko słuchał. Miał nadzieję, że dowiedzą się czegoś nowego, choć zbytnio na
to nie liczył. Przyglądał się Crystal pracowicie ugniatającej plastelinę. Miała
artystyczne zdolności, których brakowało Melanie. Plastelina w jej dłoniach
przypominała trochę ludzką głowę.
89
Bez trudu mógł wyobrazić sobie te trzy dziewczyny na stoku, w czapkach
baseballowych włożonych tył na przód, roześmiane, przewracające się i strzepujące
śnieg ze spodni. Melanie, dzieciak z bogatej rodziny, z najnowszym sprzętem,
liderka grupy. Crystal, jej uboga krewna, przedwcześnie dojrzała, zapewne z
powodu matki tkwiącej ciągle w latach sześćdziesiątych. To ona jednak scalała całą
trójkę. I Kirstin. Znał ją tylko ze zdjęć, ale wiedział, że jest ładna, nawet w
okularach. Kirstin. Starała się naśladować popularną Melanie i poważną, mądrą
Crystal. Łatwo mogła paść ofiarą zboczeńca, który bezbłędnie wyczuwał jej
uległość, tak jak drapieżnik wyczuwa najsłabsze zwierzę w stadzie.
Crystal wzięła z zaśmieconego stolika spinacz, rozprostowała go i zaczęła nim
robić dziurki w plastelinie.
- Co to jest? - spytała Jane.
- Bokobrody - Crystal pracowała w skupieniu. - Nie bardzo mi to wychodzi.
Powinny być jasne.
- Jasne.
- Aha.
Jane szkicowała.
- Włosów też nie umiem zrobić. - Crystal przejechała spinaczem po bokach głowy
z plasteliny. - Miał kręcone włosy. Wystawały spod czapki.
- Po bokach?
- Tak. Były trochę dłuższe.
- Dobrze, Crystal, bardzo dobrze.
- Aha, i miał kolczyk.
- Kolczyk?
- Tak, w prawym uchu. Nie, to musiało być jego lewe ucho, bo stał przodem do
mnie.
- Jaki to był kolczyk?
- Złoty. Okrągły.
90
Jane rysowała i Ray zdołał w końcu dostrzec na kartce papieru kilka szczegółów:
kolczyk, kilka kręconych kosmyków, bokobrody, złamany nos, okulary pod
goglami. Ale to ciągle było za mało. Szalik zakrywał usta, głęboko nasunięta na
głowę czapka zasłaniała czoło, kształt i kolor oczu kryły się pod goglami.
Do diabła, pomyślał, pod tą czapką równie dobrze może kryć się prawie łysa
czaszka i gęsta czupryna.
Wzrost i waga, jakie podała Crystal, różniły się od tego, co opisała Melanie.
Crystal uważała, że mężczyzna był średniego wzrostu i znacznie szczuplejszy, niż
sądziła Melanie.
Nadal więc nie mieli nic, na czym można by się oprzeć. Zmarnowane popołudnie.
Portret był zbyt niedokładny, żeby zacząć go rozprowadzać.
W pewnej chwili, starając sienie rozpraszać Crystal i Jane, Ray wyszedł z pokoju,
z psem plączącym mu się pod nogami, i zadzwonił do agentów w domu państwa
Lemke, żeby porozmawiać z Bruce’em. Sam miał niewiele do powiedzenia - tylko
tyle, że Crystal przypomniała sobie kolczyk i jasne bokobrody - natomiast Bruce
pracował nad czymś, czego dowiedział się od anonimowego informatora. Jeden z
mechaników zajmujących się wyciągami na Snowmass został kiedyś skazany w
Kalifornii za werbowanie dzieci do filmów pornograficznych. Nie przyznał się do
tego, gdy starał się o pracę. Sid rozmawiał z nim właśnie w jego domu w Basalt,
małym miasteczku trzydzieści kilometrów od Aspen. Problem w tym, że
mężczyzna wyjechał z Kalifornii trzy lata wcześniej i od tego czasu pracował w
Aspen. Policja sprawdzała jego okresy urlopowe i zwolnienia lekarskie, na razie
jednak nie wyglądało to obiecująco.
- Poza tym facet jest niski, ma nadwagę, ciemną karnację i nie nosi okularów -
relacjonował Bruce.
Ray wiedział, że dziecięca pornografia i porwania w celu seksualnego
wykorzystania to dwie zupełnie różne rzeczy.
- Cóż, sprawdź to dokładnie - powiedział i wraz z Shermanem wrócił do pokoju.
91
Usiadł w tym samym fotelu, a pies znowu usadowił mu się na nodze. Jane tylko
spojrzała na niego chłodno i podjęła rozmowę z Crystal. Ray obserwował drobinki
kurzu wirujące we wpadającym przez okno świetle.
- Więc spieszyłyście się, żeby złapać autobus - powiedziała Jane.
- No tak. - Crystal przekrzywiła głowę i zagryzła dolną wargę, z czym wyglądała
jak mniejsza kopia Jane. Naprawdę potrzebowała wzorca. - Mama Kirstin miała po
nas przyjechać i Melanie... tak, to chyba była Melanie, strasznie nas poganiała. Ale
w autobusie nie było już miejsca.
- Czy Kirstin martwiła się, że mama będzie na nią zła?
- Nie sądzę. Pani Lemke spokojnie podchodzi do takich rzeczy. Ale Melanie
czasem trochę przesadza. Nie, żeby nam to przeszkadzało.
Jane czekała.
- W każdym razie Melanie była przede mną, a Kirstin za mną. Chyba. Na parkingu
był straszny tłok, musiałyśmy się przepychać, odsuwać na bok i tak dalej. Wydaje
mi się, że Kirstin była za mną. Nie jestem pewna, ale pamiętam, że kiedy
stanęłyśmy na końcu kolejki do autobusu, Melanie powiedziała, że nie uda nam się
do niego wsiąść, i chciałam zapytać Kirstin, czy nie powinna zadzwonić do mamy,
ale Kirstin nie było.
- Mów dalej - powiedziała Jane łagodnie.
- No więc rozejrzałam się dookoła, ale jestem niska, więc niewiele mogłam
zobaczyć. Poza tym zrobiło się już ciemno. To znaczy nie było całkiem ciemno,
ale... jak to się mówi?
- Zmierzchało.
- Właśnie, zmierzchało. I wtedy zobaczyłam furgonetkę. Wyjeżdżała z parkingu.
Widziałam ją tak trochę z tyłu i pamiętam, że pomyślałam, że dziewczynka, która
siedzi w środku, wygląda jak Kirstin. Ale nie myślałyśmy o tym później z Melanie,
bo byłyśmy na nią wkurzone. Teraz strasznie mnie to męczy.
- Niepotrzebnie - powiedziała Jane. - To naturalne, że byłyście na nią trochę złe.
92
To, co przytrafiło się Kirstin, to nie twoja wina. Wiesz o tym, Crystal, prawda?
- Chyba... tak.
- Dobrze. Więc to ty zauważyłaś furgonetkę?
- Aha.
- W porządku. - Jane urwała, a Ray znieruchomiał. Co jeszcze widziała Crystal?
Jeśli widziała furgonetkę - i jeśli furgonetka należała do porywacza czy zapamiętała
numer rejestracyjny albo choć jego fragment?
- No i? - spytała Jane, ale Crystal patrzyła na trzymaną w rękach plastelinę ze
zmarszczonymi brwiami.
- No i? - powtórzyła Jane.
Ray czuł, że za chwilę wyskoczy ze skóry.
- Tak - powiedziała nagle Crystal - to był ranger. Ford ranger.
Ray nie wytrzymał. Pochylił się do przodu.
- Crystal - zaczął, podnosząc dłoń, żeby Jane mu nie przeszkodziła - dlaczego
sądzisz, że to był ranger? Skąd ta pewność?
Crystal spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby nie rozumiała, dlaczego zadał
tak głupie pytanie.
- Mój tata ma taki samochód. To znaczy kiedyś miał. Bank mu go zabrał.
- Twój ojciec miał forda rangera?
- Aha.
- Pamiętasz może, z którego roku?
- Ray - odezwała się Jane.
- W porządku - powiedziała Crystal. - Wydaje mi się, że z dziewięćdziesiątego
drugiego albo trzeciego. Był dość stary. Tata kupił go z drugiej ręki.
- Dobrze - mruknął Ray, a potem, choć powiedziała mu o banku, spytał: - Gdzie
jest teraz twój tata?
- W Nowej Zelandii. On jest Kiwi. Ja też jestem w połowie Kiwi. Wiedział pan o
tym?
93
- Nie, nie wiedziałem - odparł Ray.
- Wyjechał trzy lata temu. Raz dostałam od niego kartkę na święta.
Informacja, jakiej dostarczyła im Crystal - jeśli była dokładna - mogła okazać się
kluczowa. Oczywiście na drogach były setki fordów rangerów. W górskich
okolicach, takich jak Roaring Fork Valley, były ich pewnie tysiące. A jednak...
Mimo gniewnego spojrzenia Jane czuł, że musi zadać jeszcze jedno pytanie.
- Nie widziałaś przypadkiem tablic rejestracyjnych?
Crystal potrząsnęła głową.
- A może zauważyłaś, z jakiego był stanu?
Dziewczynka znowu pokręciła głową.
- Tak mi przykro - wyszeptała.
Cholera.
- Nic nie szkodzi. - Ray szacował już w myślach czas potrzebny do sprawdzenia
wszystkich fordów rangerów w okolicy, a właściwie po prostu wszystkich
furgonetek.
- Panie Vanover?
Ray spojrzał na Crystal.
- Tak?
- Mogę pana o coś spytać?
- Jasne.
- Co się panu stało? Był pan na wojnie?
Ray poczuł się schwytany w pułapkę. Te pytania... Ale nie mógł być zły na
dzieciaka; pytanie było zupełnie niewinne. Mógł udzielić swojej zwykłej,
sarkastycznej odpowiedzi, ale po co? Równie dobrze może powiedzieć prawdę.
- Nie, nie byłem na wojnie, w każdym razie nie na takiej, jaką masz na myśli.
Razem z partnerem rozpracowywałem w Seattle grupę terrorystyczną. Ich ludzie
podłożyli bombę w naszym samochodzie. Przeżyłem, tylko dlatego że wróciłem po
coś do biura. Kiedy stamtąd wyszedłem, samochód płonął. Próbowałem wyciągnąć
94
z niego partnera, ale...
- Więc on zginął? - spytała Crystal.
- Ona. To była kobieta. - Czuł na sobie wzrok Jane. Do diabła z tym, pomyślał. -
Ja miałem szczęście - powiedział do Crystal.
Jednak nie czuł się szczęśliwy. Czuł się winny i wściekły. Ale już w piątek w Los
Angeles będzie mógł im odpłacić. Nie wiedział dokładnie kiedy i jak, lecz teraz,
gdy ci dranie zostali aresztowani, miał zamiar pomścić śmierć Kathleen. A co z
moim życiem, moją pracą? - pomyślał. Ale myśl ta zniknęła tak szybko, jak się
pojawiła. Mordercy muszą zapłacić, wszystko inne jest bez znaczenia.
Rozdział 8
Ray prowadził samochód z ponurą miną. Przez cały dzień był dziwnie zamyślony
i Jane zastanawiała się, co go dręczy. A teraz, za kilka minut, będzie musiał poznać
jej pokręconą rodzinę. Fantastycznie.
Jak mogła dać się w to wpuścić? Po co odwiedziła matkę? Do diabła, powinna
była wiedzieć, czym się to skończy. I zakończyć tę farsę, nim sprawy zaszły za
daleko. Powiedzieć matce, że ma wieczorem kolejne przesłuchanie. W samym
środku potwornie stresującego śledztwa będzie musiała jeszcze użerać się z
rodziną. Za dużo jak na jedną osobę. Dlaczego nie spróbowała się od tego
wykręcić?
- Przykro mi, mamo, ale muszę się spotkać ze świadkiem. Rozumiesz, praca. - Nic
więcej nie musiałaby dodawać.
Ale wtedy wtrącił się Ray ze swoim:
- Dziękuję, pani Zucker. Chętnie przyjdę.
To będzie ciężki wieczór. Wszyscy będą ciekawi, dlaczego przez pięć lat ani razu
nie przyjechała do domu, będą się nad tym rozwodzić i zadawać tysiące pytań. A
ona będzie musiała być miła dla Rolanda, którego szczerze nie cierpiała. Tak jak
jego egocentrycznego synalka.
Zacisnęła dłonie w pięści, uświadomiła sobie, co robi, i rozluźniła palce.
95
Wiedziała, że cały czas przygryza dolną wargę, zlizując przy tym starannie
nałożoną szminkę.
Czy Ray zauważył jej nerwowość?
- Gdzie skręcić? - spytał.
- W następną ulicę. W lewo.
Wszystko tu było takie znajome, pamiętała każdy zakręt na drodze i zakole rzeki,
każde drzewo, każdą prowadzącą w góry ścieżkę. Kamienny mur oddzielający
dzielnice miasta, kanał i zbiornik wodny.
- Daleko jeszcze?
- Kawałek. To tam, na górze.
Tutaj wszystkie domy były jak starzy przyjaciele. Na widok jasno oświetlonych
okien i fasad zdobnych w świąteczne dekoracje poczuła się znowu jak mała
dziewczynka. Ile razy jechała tą drogą?
- Teraz w lewo - powiedziała mniej więcej w połowie góry.
- Dobrze, że mamy napęd na cztery koła.
- Aha.
- Mówiłem ci już, że zaczęliśmy szukać furgonetki?
- Nie. - Jane z trudem wróciła do teraźniejszości.
- Będzie ciężko. Czerwony albo bordowy ford ranger, może trochę spłowiały. Rok
produkcji i numer rejestracyjny nieznane.
- To rzeczywiście niewiele. W dolinie są tysiące takich starych furgonetek.
Ray wzruszył ramionami.
- To wszystko, co wiemy.
- Wiem.
- Zaczniemy też rozprowadzać rysopis podejrzanego. Średniego wzrostu,
szczupłej budowy ciała. Może mieć jasne włosy, złamany nos i nosić okulary.
Może mieć. Może mieć kolczyk w uchu.
- Cóż, to więcej niż mieliśmy wczoraj.
96
- Furgonetka może nam pomóc. Taki sam samochód opisał świadek z Mammoth.
- Mógł kupić sobie nowy - odparła Jane.
- Tak, a to może być zupełnie ktoś inny.
Jane potrząsnęła głową.
- Nie, to ten sam człowiek. Na pewno.
- Zgadzam się. Prawdopodobieństwo, że to ta sama osoba, jest duże.
- Może nam się uda. Crystal była dobrym świadkiem.
- A jej matka koszmarem.
- To już bez znaczenia. Crystal jest bardzo spostrzegawcza.
Ray skręcił w wąską drogę prowadzącą do domu Hannah. Poniżej, w oddali,
miasto migotało tysiącem małych światełek. Po drugiej stronie wznosił się masyw
górski niczym potężna fala od wieków grożąca załamaniem.
- Piękny widok - stwierdził Ray.
- Aha. - Jane spojrzała na niego - Wiesz, kiedy powiedziałeś Crystal, go ci się
stało, przypomniałam sobie tę sprawę. Twoje nazwisko od początku wydawało mi
się znajome, ale nie mogłam skojarzyć, gdzie je słyszałam. Bardzo mi przykro z
powodu twojego partnera.
Twarz Raya stężała. Milczał. Światła samochodów jadących z przeciwka na
chwilę wydobywały jego profil z mroku, potem znowu zapadała ciemność. Jane
zrobiło się głupio. No tak, okazało się, że jest taka sama jak matka, która nigdy nie
wie, kiedy trzymać język za zębami.
- To... eee... to musiało być dla ciebie okropne - ciągnęła desperacko. Och,
zamknij się wreszcie.
Ray wzruszył ramionami.
- Takie rzeczy się zdarzają. - Jego głos ociekał goryczą. Jane ogarnęło
współczucie dla tego człowieka. Współczucie i pragnienie, żeby jakoś mu pomóc
uleczyć rany. Opamiętała się jednak. Ray nie potrzebuje jej pomocy. Uważa jej
pracę za rodzaj szarlatanerii. A ona ma już dość problemów z mężczyznami.
97
- Tu jest podjazd - wskazała ręką. - Wjedź i zaparkuj gdziekolwiek.
Na podjeździe stały dwa samochody. Jeden należał do szeryfa. A drugi? Może do
Scotta? Przed domem paliło się światło, a prowadzącą do niego ścieżkę oświetlały
sznury lampek oplatające nagie gałęzie drzew. Na frontowych drzwiach wisiał
wieniec ozdobiony dzwoneczkami.
Wysiedli z samochodu i natychmiast poczuli zapach dymu. Państwo Zuckerowie
napalili w kominku. Będzie przytulnie.
Jane wzięła głęboki oddech. Mieli dwie godziny. Potem Ray będzie musiał wrócić
do Lemke. Jakoś wytrzyma dwie godziny w towarzystwie matki.
Nie była tu od lat, od czasu, kiedy wyjechała na uczelnię. Wychowała się w tym
domu, spędziła tu dzieciństwo, które było szczęśliwe, dopóki nie pojawił się
Roland Zucker i odebrał Hannah ojcu Jane. A potem nadeszła ta straszna noc na
górskim kempingu. Najgorsza noc jej życia.
Bardzo możliwe, że człowiek, który ją wtedy zgwałcił, jest teraz w tym domu,
czeka, żeby ją powitać, ucałować i życzyć wesołych świąt.
Położyła dłoń na żelaznej poręczy i weszła na schody.
- Nie powinnam była tu przychodzić - powiedziała. - To nie był dobry pomysł.
- Dlaczego? - spytał Ray.
- Moja matka... cóż, nigdy nie układało się między nami najlepiej. - Zatrzymała
się, ściskając kurczowo poręcz, jakby od tego zależało jej życie.
- Wydawała się bardzo szczęśliwa, kiedy cię zobaczyła.
- Nie widziałyśmy się od dawna.
Ray podszedł bliżej i położył dłoń na jej ramieniu. Jane zadrżała.
- Myślę, że...
Drzwi otworzyły się, ukazując fragment jasno oświetlonego, ciepłego salonu, z
którego dobiegał szmer rozmów, dźwięki kolęd i zapach pieczeni.
- Wydaje mi się, że słyszałem samochód - odezwał się znajomy głos. Jej przyrodni
brat. Scott. Wysoki, jasnowłosy, przystojny. Wyglądał dojrzalej, jego twarz nie
98
była już twarzą chłopca, lecz mężczyzny w kwiecie wieku. Zmężniał.
- Wchodźcie, wchodźcie. Jest strasznie zimno, zamarzniecie tam - powiedział. -
Jane, wyglądasz świetnie, po prostu wspaniale. Nic się nie zmieniłaś. A to jest...?
- Ray Vanover. - Ray wyciągnął dłoń, Scott uścisnął ją. Stali przez chwilę oko w
oko, jeden ciemny, drugi jasny, obaj wysocy. Jakby rozumieli się bez słów. Męska
rzecz.
Weszli do domu, w którym było bardzo ciepło i pięknie pachniało. Scott wziął ich
płaszcze.
- Mamo - powiedział - zobacz, kto przyjechał.
„Mamo”, pomyślała Jane.
Hannah, w kuchennym fartuszku, właśnie zaglądała do piekarnika. Teraz
wyprostowała się z zarumienioną z gorąca twarzą.
- Jane, tak się cieszę, że udało ci się przyjechać. I Rayowi. Dobrze zapamiętałam,
prawda? Witajcie i wesołych świąt. Roland, nalej im po drinku, dobrze?
- Jane, Jane, Jane. Tak się cieszymy, że przyszłaś. Ile to już lat? A to jest...?
- Roland Zucker, Ray Vanover. Ray jest... eee... pracujemy razem przy sprawie
tego porwania.
Roland, wysoki i potężnie zbudowany, miał lekko przerzedzone jasne włosy i
surową, męską twarz. Wyciągnął rękę.
- Słyszałem o tobie. Kent mi mówił. Okropna sprawa z tą małą Lemke. Macie już
coś?
Jane wiedziała, że Roland o to zapyta. Zanim przeszedł na emeryturę, wiele lat był
szeryfem Pitkin County. Teraz, mimo sześćdziesięciu pięciu lat ciągle był w
doskonałej formie. Prowadził kursy różnych sztuk walki. Jane bez trudu potrafiła
sobie wyobrazić, jak rzuca swoich uczniów na matę.
Był też Kent Schilling z żoną Lottie, ładną kobietą o przedwcześnie posiwiałych
włosach ostrzyżonych na pazia. Jej twarz rozjaśniła się na widok Jane. Podeszła do
niej i uściskała ją serdecznie.
99
- Jane, nic się nie zmieniłaś. Ile to już lat? Wspaniale znowu cię widzieć.
- Witaj, Lottie. Co słychać w szkole?
- Świetnie, naprawdę świetnie. Mamy nowy budynek. Widziałaś już...
- Tak, widziałam. Piękny.
- Powinnaś zobaczyć pracownię plastyczną. Jestem w siódmym niebie. - Lottie
była nauczycielką rysunków; uczyła kiedyś Jane i dbała, żeby rozwijała swój talent.
- Jak bliźnięta?
- Doskonale. Przyjechały z college’u na święta. Dzisiaj pilnują dzieci. Możesz w
to uwierzyć? Pamiętasz, jak zostawałaś z nimi, kiedy wychodziłam gdzieś z
Kentem?
- Jasne - uśmiechnęła się Jane. Bardzo lubiła Lottie Schilling i wiele jej
zawdzięczała. Narysowała swój pierwszy portret pamięciowy, kiedy przyjechała na
ferie wiosenne ze szkoły. To Lottie zaproponowała mężowi, żeby Jane
porozmawiała ze świadkiem i spróbowała narysować człowieka, który usiłował
dokonać morderstwa. Jane przesłuchała świadka i zrobiła portret. Podobieństwo
było zdumiewające. Kent aresztował przestępcę, znanego lokalnego dewelopera,
który został osądzony i skazany. Od tego zaczęła się jej kariera.
W domu matki była tylko jedna osoba, której Jane nie znała. Ładna rudowłosa
dziewczyna w obcisłych dżinsach i kremowym sweterku uwydatniającym piękny
biust. Dziewczyna Scotta, pomyślała. Typowe. Zmieniał dziewczyny jak
rękawiczki już w szkole średniej. Ile lat ma teraz Scott? Trzydzieści pięć? Był
instruktorem narciarskim i cieszył się ogromnym wzięciem, przez cały sezon dawał
prywatne lekcje. Sławni i bogaci cenili jego umiejętności, wdzięk i wygląd.
Scott podał Jane kieliszek wina i przyciągnął do siebie rudowłosą piękność.
- To jest Cherie, z Houston. Jane, moja mała siostrzyczka.
- Cześć - powiedziała Jane. - Jak ci się podoba w Aspen?
- Uwielbiam to miasto - wyznała Cherie. - Świetnie się tu bawię. A Scott jest
znakomitym instruktorem. To takie miłe z jego strony, że zaprosił mnie na tę
100
kolację.
- To fantastycznie. - Jane uśmiechnęła się uprzejmie.
Kent i Schilling zmonopolizowali Raya. Rozmawiali oczywiście o porwaniu
Kirstin. Jak to policjanci. Scott pocałował Cherie w szyję, a ona zachichotała
uszczęśliwiona.
Jane rozejrzała się. Dom wyglądał tak samo, jak go zapamiętała: sosnowa
podłoga, wzorzysty orientalny dywan, jasne meble. Te same krzesła, ale z nowym
obiciem. Te same ryciny na ścianach, szerokie szklane drzwi wychodzące na taras
od strony doliny, teraz zasłonięte, żeby zatrzymać w domu jak najwięcej ciepła.
Wielki kamienny kominek, na którym wesoło buzował ogień. Stół nakryty białym
lnianym obrusem i zastawiony porcelaną. Matka sprowadziła ten stół z Denver.
Jane była bardzo przejęta, kiedy został przywieziony i wstawiony do pokoju. Ile
posiłków zjadła przy tym stole.
Nagle przypomniała sobie scenę sprzed lat. Był koniec sierpnia, zasłony
rozsunięte, poranne słońce oświetlało stół. Jane kłóciła się z matką. Następnego
dnia miała wyjechać, bo wkrótce rozpoczynał się rok w akademii. Może właśnie to
dało jej odwagę, żeby w końcu wyrzucić z siebie prawdę, wyznać matce tajemnicę,
którą nosiła w sobie tak długo.
Nie pamiętała, o co dokładnie się kłóciły, pewnie poszło o Scotta albo Rolanda.
Była zła na matkę, czuła się odrzucona.
- Myślisz, że Roland jest taki wspaniały, że to miłość twojego życia! - Pamiętała
dokładnie, co wtedy mówiła. - Zastanów się, mamo. Zostałam zgwałcona na tamtej
wycieczce do Reudi. Być może przez tego fantastycznego macho, za którego
wyszłaś.
Hannah była wściekła.
- Jesteś chora - powiedziała.
- Cóż, jeśli tak, to twoja wina! Jak mogłaś pozwolić ojcu umrzeć w taki sposób?
To był mój ojciec! Wyszłaś za Rolanda i zachwycasz się Scottem. Kochasz go sto
101
razy bardziej niż mnie. Mnie nawet nie lubisz.
- To nieprawda!
- Prawda! - Jane drżała, łzy napłynęły jej do oczu. - Pomyśl o swoim wspaniałym
Rolandzie. Pomyśl, że to on mógł mnie zgwałcić.
- Kłamiesz.
- W porządku. Wszystko sobie wymyśliłam. Więc zapytaj go o to! Zapytaj go!
- Czy ty oszalałaś?
Jane wybiegła wtedy z domu, a nazajutrz wyjechała na uczelnię i od tego czasu
prawie nie rozmawiała z matką. Ta kłótnia ciągle leżała między nimi jak cień.
Podeszła do stołu, przesunęła palcami po obrusie i spojrzała na ozdobioną wzorem
kwiatowym zastawę po babci. Wszystko było takie znajome.
Nie mogła uwierzyć, że znalazła się w sytuacji, której unikała od lat: ludzi, którzy
byli na tej koszmarnej wycieczce w góry, dręczona wspomnieniami, od których nie
było ucieczki. Prawdopodobnie pod jednym dachem z mężczyzną, który ją
zgwałcił, z innymi, którzy nie potrafili jej ochronić, z matką, która jej nie wierzyła.
Znalazła się w punkcie wyjścia za sprawą innej młodej dziewczyny, która
przeżywała teraz ten sam koszmar.
Nie ucieknę od tego, pomyślała z goryczą, choćbym nie wiem jak się starała.
Człowiekiem, który ją skrzywdził, mógł być jeden z mężczyzn, którzy pili i
rozmawiali teraz w domu jej dzieciństwa. To mógł być jeden z nich - Kent, Roland,
Scott. Dobrze znała ich twarze, ale żadnej nie była w stanie przelać na papier.
- Wspaniale się spotkać ze wszystkimi, prawda? - usłyszała głos Lottie.
- O tak, oczywiście.
- Brakowało nam ciebie. Mama bardzo za tobą tęskniła.
Jane skrzywiła się bezwiednie. Lottie zauważyła ten grymas i powiedziała:
- Wiem, że matki i córki nie zawsze potrafią się dogadać. Ale...
- Wszystko w porządku, Lottie. Przecież tu jestem.
- I to z bardzo przystojnym mężczyzną.
102
- Pracujemy razem.
- Wiem, ale...
- Jestem za stara, żeby mnie swatać - uśmiechnęła się Jane.
- Człowiek nigdy nie jest na to za stary, moja droga.
Na kolacji było osiem osób, wszyscy znali się od dawna - poza Rayem i Cherie.
Roland górował nad towarzystwem, wielki, przytłaczający i pompatyczny. Hannah
straciła dla niego głowę, kiedy jeszcze była żoną Douga Russo. Roland zniszczył
rodzinę Jane. Po rozwodzie Doug Russo wyjechał do Telluride, zostawiając córki
pod opieką szeryfa Rolanda Zuckera. Kilkanaście lat później znaleziono go
martwego w górskiej chacie; zmarł na marskość wątroby spowodowaną
nadużywaniem alkoholu.
Gwen nigdy nie czuła niechęci do Rolanda. Ale Gwen była starsza i nie musiała
mieszkać z nim pod jednym dachem przez tyle lat.
Roland kroił szynkę. Na stole stały półmiski z ziemniakami w sosie czosnkowym,
pieczeń, gorące paszteciki, sałata, zielona fasolka i pieczone kasztany. Prawdziwa
uczta. Przygotowana przez Hannah, która cały dzień była w pracy. Wszyscy pili
wino. Bardzo dobry cabernet, jak zauważył Roland. Cherie wypiła już kilka
kieliszków i śmiała się ze wszystkiego. Jej błękitne oczy szkliły się gorączkowo.
Alkohol i wysokość dwu tysięcy metrów, pomyślała Jane. Kiepska kombinacja.
Poruszano typowe dla Aspen tematy: jakie sławne osobistości przyjechały do
miasta na święta, kto wrócił z podróży do Nepalu, ilu turystów odwiedzi okolice w
tym sezonie, gdzie jest najlepszy śnieg. Plotki o krewnych i znajomych, pytania o
dzieci; te nowo narodzone i te starsze, które wyjechały z Aspen na studia, a potem
wróciły, często z własnymi dziećmi.
- Pamiętasz Asie Schultz? - spytała Jane Lottie. - Chodziła z tobą do szkoły, ale
była chyba rok niżej.
- Oczywiście, co u niej słychać?
- W ubiegłym roku wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. Jej matka, Pam,
103
pamiętasz ją? Strasznie się cieszy.
Asia Schultz matką. Jane nagle ogarnęła zazdrość. Może pewnego dnia...
- Spotkałam niedawno Ericę Frankel - dodała Hannah. - Wiedziałaś, że jej syn
Evan jest profesorem w Stanford?
- Evan Frankę uczy w Stanford? - zdziwiła się Jane. - Pamiętam, jak podpalił buty
trenera i miał z tego powodu poważne problemy.
- Cóż, ludzie się zmieniają - odparła matka znacząco.
Jane spojrzała na Raya, który mówił niewiele, ale bardzo uważnie słuchał. Czy
ciekawiła go jej pokręcona rodzina? Co właściwie widział przy tym suto
zastawionym stole? Grupę sympatycznych ludzi, którzy spotkali się, żeby miło
spędzić świąteczny czas? Czy wyczuł podskórną niechęć i napięcie? Nie miał
przecież pojęcia, dlaczego Jane nieustannie przenosi wzrok z Rolanda na Kenta, a
potem na Scotta i z powrotem. Nie wiedział, że w duchu cały czas zadaje sobie
pytanie: „Który z nich?” Może Kent? Nie, to nie Kent. To nie mógł być Kent. Ma
taką miłą żonę i dzieci.
Brakowało jeszcze jednego mężczyzny. George’a Grinnela, szwagra Jane.
Siedemnaście lat temu Gwen właśnie go poznała. Czy to mógł być George? Bóg
jeden wie, wszyscy mężczyźni wtedy pili, a George zawsze był kobieciarzem.
Podobnie jak Scott.
Ale czy to jeden z nich ją zgwałcił? W namiocie było ciemno. Może nie potrafi
przypomnieć sobie tej twarzy, bo tak naprawdę nigdy jej nie widziała. Może tylko o
to chodzi.
Między kawą a deserem Hannah w końcu wzięła się do Raya.
- Czy po raz pierwszy pracujesz z naszą Jane? - spytała, uśmiechając się
wdzięcznie.
- Tak - odparł.
- Jest naprawdę dobra w tym, co robi. Prawda, Kent?
- Oczywiście - potwierdził szeryf.
104
- Byłeś już kiedyś w Aspen, Ray?
- Nie. Prawdę mówiąc, przeprowadziłem się do Denver zaledwie kilka tygodni
temu.
- Och? A skąd?
Już wpiła w niego swoje szpony, pomyślała Jane.
- Z Seattle.
- Ładne miasto - wtrącił Roland. - Ale ten deszcz. Cóż, my tutaj jesteśmy
przyzwyczajeni do słońca.
- Rzeczywiście, często tam pada - przyznał Ray uprzejmie.
- Pochodzisz z Seattle? - spytała Hannah.
Prosto do celu, żadnego owijania w bawełnę.
- Nie, z Bostonu. Urodziłem się i wychowałem w Connecticut.
- Lexington, Concord, Minutemen i tak dalej? - spytała Lottie.
- Tak. Ale od lat nie wracałem w tamte okolice.
- Masz rodzinę na wschodzie? - zapytała Hannah.
Mamo, na litość boską, pomyślała Jane ze złością.
- Kuzynów.
- A w Seattle? - naciskała Hannah.
- Jeśli chodzi pani o to, czy jestem żonaty - uśmiechnął się Ray - to odpowiedź
brzmi „nie”.
- Owszem, po części o to mi właśnie chodziło - powiedziała Hannah bez cienia
skrępowania.
- Mamo, wydaje mi się, że zadałaś już dość pytań - wtrąciła się Jane.
- Ależ nie ma problemu - zapewnił Ray. - Nie mam nic do ukrycia. Nie jestem
żonaty, nigdy nie byłem. Kiedyś prawie się zaręczyłem, ale... - uśmiechnął się
smutno - niestety nic z tego nie wyszło.
Hannah była jak buldog.
- I co się stało z tą dziewczyną?
105
Ray spojrzał jej w oczy.
- Umarła.
Przy stole zapadła niezręczna cisza.
- Tak mi przykro - powiedziała w końcu Hannah ze szczerym współczuciem.
- Mnie również, proszę pani. Ale to było już jakiś czas temu.
- Napij się jeszcze wina - powiedział Roland łagodnie. Jakby naprawdę go to
obchodziło. Jane spojrzała na niego zdumiona.
Drażniło ją wścibstwo matki, ale uświadomiła sobie nagle, że w ciągu tych pięciu
minut dowiedziała się o Rayu więcej niż przez ostatnie dwa dni. Kobieta, z którą
był prawie zaręczony. Kobieta, która nie żyje. Bomba w samochodzie, w Seattle.
Oczywiście! Wiedziała, że agent, który wtedy zginął, był kobietą, ale... Kochanka
Raya? Jego prawie narzeczona? Mój Boże.
- Czy to dlatego przeniosłeś się do Denver? - spytała Hannah.
- Niezupełnie. Zostałem przeniesiony.
- Może dobrze jest zacząć od nowa, z dala od wspomnień - zauważyła Lottie. -
Nowy start.
- Może.
Hannah wstała, żeby dolać wszystkim kawy, a Jane skorzystała z okazji i
pochyliła się nad stołem.
- Słuchaj, Ray, przepraszam cię za moją matkę. Jest strasznie wścibska.
- Nie przeszkadza mi to. Miło, że ktoś się mną interesuje.
- Możemy już iść. Czekają na ciebie u Lemke.
Ray spojrzał na zegarek.
- Jest tam Bruce. Mamy jeszcze chwilę.
Hannah wróciła na miejsce.
- Czym się zajmowałeś w Seattle, Ray? Wiem, że pracujesz w FBI, ale naprawdę
nie mam pojęcia, co wy tam robicie.
- Mogę ci powiedzieć, co robią - roześmiał się Roland. - Często współ-
106
pracowaliśmy z FBI.
- Ale ja chcę to usłyszeć od Raya.
- Zajmowałem się terroryzmem - odparł Ray.
- No, no. W Seattle?
- Tam było moje biuro, ale pracowałem wszędzie, zwłaszcza po jedenastym
września. W Nowym Jorku, Miami, Dżakarcie, Manili.
- Interesujące. Dużo podróżowałeś?
Ray wzruszył ramionami.
- Głównie siedziałem za biurkiem.
Hannah oparła brodę na dłoni i nie spuszczała wzroku z Raya.
- Mimo wszystko to musiało być cudowne.
- Po prostu praca.
- Och, jesteś zbyt skromny.
- Nie, pani Zucker, to nie skromność.
- Ale te wszystkie egzotyczne miejsca. Intrygi. Niebezpieczeństwo.
- Nigdy nie byłem w prawdziwym niebezpieczeństwie. Miałem do czynienia
głównie z papierami.
Hannah tylko machnęła ręką.
- Nie wierzę. Byłeś tajniakiem?
- Hannah - wtrącił się Roland - słyszałaś, co mówi Ray. Nudne rządowe sprawy.
- Cicho bądź, Roland. - Hannah znowu odwróciła się do Raya. - Żadnych akcji?
Żadnych niebezpieczeństw? Daj spokój, Ray.
Ray patrzył na nią spokojnie swoimi błękitnymi oczyma spod ciemnych brwi.
- Jedyny raz, kiedy znalazłem się w niebezpieczeństwie, było to w Seattle.
Właśnie po tym zdarzeniu została mi ta pamiątka - dotknął blizny.
Roland zmarszczył brwi.
- Jasne, pamiętam. Te zmilitaryzowane grupy, które podkładają bomby w
samochodach. Złapaliście ich?
107
- Tak - odparł Ray. - Zostali niedawno zatrzymani w stanie Waszyngton.
- Cóż - powiedział Roland jowialnie - w końcu zawsze ich dostajemy.
- Staramy się.
Jane zauważyła ze zdumieniem, że Ray zrobił wrażenie na Rolandzie, bo był
agentem FBI. Spojrzała na zaczerwienioną od wina twarz ojczyma. Więc jeszcze
coś mu gra w duszy, pomyślała.
Kobiety zaczęły sprzątać ze stołu, odsłaniając pokryty okruchami i plamami obrus.
- Och, zostawcie to - powiedziała Hannah - Posprzątam rano.
- Nie - zaprotestowała Lottie. - Rano musisz iść do pracy. A ja mam ferie.
Zrobimy to teraz.
Mężczyźni usiedli na kanapie przed kominkiem. Ray stanął z boku i wyjął
komórkę; chciał zadzwonić do Bruce’a. Cherie przysiadła się do Scotta. Była
bardzo blada, milcząca, popijała wodę mineralną.
- Ta dziewczyna trochę za dużo wypiła - mruknęła Hannah, odkręcając wodę.
- Na tej wysokości zawsze szybko wysiadają - zauważyła Lottie.
- Scott powinien to wiedzieć.
- Scott lubi, jak są w tym stanie - powiedziała Jane - Wtedy są łatwiejsze.
- Jane.
- To prawda. - Jane zgarniała resztki jedzenia z talerzy do kubła na śmieci.
Lottie postanowiła zmienić temat.
- A co słychać u twojego przyjaciela?
- U Alana?
- Tak, u Alana.
- Cóż, ostatnio rzadko się widujemy.
- Rzadko? - Hannah była szczerze zdziwiona. - Sądziłam, że jesteście parą. Latem
mówiłaś mi przez telefon, że...
- Byliśmy parą, mamo. Ale ostatnio... sama nie wiem... - Jane postawiła stertę
talerzy na kuchennym blacie i zaczęła zbierać filiżanki.
108
- Jest ktoś inny? - spytała matka.
- U mnie czy u niego?
- Obojętne.
Jane skłamała. Po prostu skłamała.
- Nie, żadne z nas nie ma nikogo innego.
- Więc w czym problem?
- A kto powiedział, że jest jakiś problem?
Boże, matka naprawdę umiała ją wkurzyć.
- Powiedziałaś że rzadko się widujecie. To znaczy, że jest jakiś problem. - Hannah
opłukała naczynia i zaczęła je wkładać do zmywarki.
- Mamo, przestań mnie wypytywać.
- Jesteś moją córką. Nie mogę cię zapytać o chłopaka?
Jane odwróciła się, żeby wziąć kolejną stertę talerzyków z blatu, i nagle znalazła
się oko w oko z Rayem, który przyniósł do kuchni swój kieliszek.
Czy słyszał tę rozmowę? Czy słyszał, jak matka wypytuje ją o Alana? Poczuła, że
się rumieni. Do diabła.
- Więc już nie spotykasz się z Alanem - Hannah, odwrócona do nich plecami,
szorowała garnek. - Szkoda. Z tego, co mówiłaś, wydawał się taki miły. Powinnaś...
- Mamo, proszę.
Hannah zerknęła przez ramię i zauważyła Raya.
- Och, przepraszam. Sprawy rodzinne.
Jane zrobiło się gorąco. Do diabła z matką, do diabła z całą tą rodziną.
- Pani Zucker, chciałbym podziękować za wspaniały posiłek - powiedział Ray. -
Wszystko było pyszne. Od dawna nie jadłem domowych potraw. Ale teraz Jane i ja
musimy się już pożegnać.
- Tak wcześnie?
- Cóż, obowiązki wzywają.
- Ray, zawsze jesteś tu mile widziany - powiedziała Hannah. - Będziesz jeszcze
109
przez jakiś czas w mieście, prawda?
- Niestety nie. Jutro wyjeżdżam.
Jane odwróciła się gwałtownie. Wyjeżdża jutro? Nie wiedziała o tym.
- Ale wróć do nas wkrótce. Razem z Jane.
Na zewnątrz Jane poczuła się tak, jakby wyszła z więzienia. Podeszła do
samochodu i nie dała Rayowi szansy na otwarcie przed nią drzwi. Wsiadła i
zatrzasnęła je za sobą. Tak, teraz już dokładnie sobie przypomniała, dlaczego od lat
nie odwiedzała rodziny.
- Kiepski pomysł - mruknęła.
Ray usiadł za kierownicą.
- Powiedziałam, że ta kolacja była kiepskim pomysłem.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i wjechał na stromy podjazd, spryskując przednią
szybę płynem rozmrażającym. Jane objęła się ramionami i odwróciła głowę do
okna.
- Posłuchaj - odezwał się w końcu Ray. - Widzę, że masz jakiś problem z Aspen i
swoją rodziną. Pewnie uważasz, że to nie moja sprawa, ale skoro twoje problemy
odbijają się negatywnie na mojej pracy...
- Masz rację, to nie twoja sprawa - przerwała mu.
- Ciągle czekam, aż twój wielki talent, o którym ciągle słyszę, przyniesie jakieś
efekty. Czekam, ale dotąd się nie doczekałem. O co chodzi?
- Sporo dowiedziałam się od Crystal i dobrze o tym wiesz. Jesteś po prostu
uprzedzony i dlatego uważasz, że tylko marnuję twój cenny czas.
- Przyznaję, masz trochę racji. Ale postanowiłem dać ci szansę. Tylko że Kirstin
zostało niewiele czasu, a ja muszę jutro lecieć do Los Angeles. Pomyślałem więc,
że może chciałabyś wrócić do domu. Przesłuchałaś świadków. Twoje zadanie
zostało wykonane.
- Po co lecisz do Los Angeles? Przecież Kirstin jest gdzieś tutaj.
Jego twarz stężała.
110
- Sprawa osobista.
- W środku śledztwa?
- Tak.
Dom. Mogłaby wrócić do Denver i zadzwonić do Alana. Bardzo chciała go
zobaczyć, powiedzieć mu, że go kocha, zanim będzie za późno. Alan na pewno jest
ciekaw, czy sprawa Kirstin posuwa się do przodu, więc będzie miała świetny
pretekst. W końcu to on namówił ją do pracy przy tej sprawie.
Dlaczego właściwie szuka pretekstu, żeby do niego zadzwonić?
Nie, Alan nie jest najważniejszy. Zapomnij o nim. Kirstin na ciebie liczy.
- Potrzebuję trochę więcej czasu. Jestem pewna, że zdołam coś narysować. Ale nie
w Denver. - Wiedziała, że brzmi to rozpaczliwie słabo. Tak mało dotychczas
uzyskała. Bardzo niedokładny szkic przeciętnego mężczyzny ze złamanym nosem,
w czapce, goglach i z kolczykiem w uchu. Tyle co nic. Może Ray ma rację. Może
powinna wrócić do domu. Spotkać się z Alanem i...
Nie. Kirstin jest gdzieś tutaj. Kirstin jej potrzebuje. Wciąż nic nie mają, a czas
ucieka.
- Lecę z tobą do Los Angeles - powiedziała.
- Mowy nie ma.
- Lecę. Sama zapłacę za bilet, jeśli będę musiała.
- Po co, na Boga, chcesz lecieć do Los Angeles?
- Nie zostanę w Los Angeles. Pojadę do Mammoth. Muszę jeszcze raz przesłuchać
Allie i świadków jej uprowadzenia. Teraz, kiedy mam więcej informacji... I do
Utah. Muszę spotkać się z ofiarami porwań i świadkami. Muszę.
- Przecież już z nimi rozmawiałaś. Widziałem raporty. Niczego się nie
dowiedziałaś. Będziesz tylko tracić czas.
- Nie. Teraz mogę dowiedzieć się więcej. Muszę porozmawiać z nimi jeszcze raz.
- Och, na litość boską...
- Lecę z tobą.
111
- To jakaś obsesja.
- Możliwe. I co z tego? Jeśli się czegoś dowiem, to znaczy, że to pozytywna
obsesja. - Wzięła głęboki oddech. - W porządku, przyznaję, mam problem z
rodziną. Nie lubię Rolanda ani jego syna i nie potrafię dogadać się z matką. Jest
pewna historia - nie zamierzam wchodzić w szczegóły - i pewne sprawy z
przeszłości, które, być może, utrudniają mi pracę. Ale jestem w stanie to
przezwyciężyć. Wiem, że jestem. I polecę do Kalifornii, z tobą albo sama.
Przygotowała się na ostry opór. Na pogardę, sceptycyzm, brwi zmarszczone w
wyrazie dezaprobaty. Ale Ray tylko spojrzał na nią przeciągle.
- W porządku, polecimy razem. A kiedy zakończę swoje sprawy w Los Angeles,
pojadę z tobą do Mammoth.
Jane milczała chwilę, czując na twarzy podmuch ciepłego powietrza.
- Dziękuję - powiedziała w końcu.
Ray zawiózł ją do domu Gwen.
- Pamiętasz, jak dojechać do Lemke? - spytała, kiedy zatrzymał się na podjeździe.
- Tak.
Wydawał się zniecierpliwiony, czymś zaabsorbowany i chyba miał ochotę jak
najszybciej się jej pozbyć. Może żałował, że w chwili słabości pozwolił jej ze sobą
lecieć. A może ciągle opłakiwał swoją narzeczoną i nie interesowały go inne
kobiety. Czy dlatego traktował ją tak chłodno? Jakby mu przeszkadzała?
- Jak ona miała na imię? - spytała. Nie mogła się powstrzymać.
- Co?
- Jak miała na imię twoja... twoja partnerka.
Wbił w nią zimne, nieruchome spojrzenie. Jane ogarnął strach, jakby patrzyła w
oczy niebezpiecznego drapieżnika.
- Przepraszam... Nie musisz...
- Kathleen. Kathleen Bachman.
- Och.
112
- Miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat - powiedział ze smutkiem.
- Tak mi przykro.
- Wiem.
Chciała go jakoś pocieszyć, ale wiedziała, że to niemożliwe. Ray wyprostował się,
otrząsnął ze wspomnień i powiedział:
- Rano muszę jeszcze uporządkować kilka spraw, więc spróbuję zarezerwować
bilety na popołudniowy lot do Denver. Przyjadę po ciebie o trzeciej.
- W porządku.
- Nie spóźnij się.
W domu chłopcy oglądali telewizję, jedząc czekoladowe ciasteczka.
- Cześć, ciociu - powiedział Kyle. - Mama i tata ciągle są na tym przyjęciu. Będą
wściekli, że tak długo trwało.
- A wy nie powinniście już być w łóżkach?
Nicky przewrócił oczami.
- Chyba zapomniałaś, ile my mamy lat.
- Och, przepraszam.
- Widziałaś ten film? - spytał Kyle, wskazując telewizor.
Jane spojrzała na ekran: dziwaczny android, z którego wychodziły jakieś dziwne
rurki...
- Kosmiczne śmieci - Nicky uśmiechnął się szeroko. - Widzisz, to jest ten zły, i on
trzyma tych dobrych w więzieniu. To są śmieciarze. Kosmiczni śmieciarze. Ale oni
uciekną, a ten zły przegra i zginie.
- Kosmiczne śmieci - powtórzyła Jane z zadumą.
- To bardzo śmieszne. I są dziewczyny.
- Dziewczyny.
- No wiesz. - Nicky wyciągnął ręce i wykonał wymowny gest na wysokości swojej
klatki piersiowej.
Jane roześmiała się. Jej czternastoletni siostrzeniec podziwia kobiece biusty.
113
- Ohyda - skrzywił się Kyle.
- A co u babci i dziadka? - spytał Nicky, me odrywając wzroku od telewizora.
- Wszystko w porządku.
- To super. Dziadek uczy nas tai kwan do. Potrafię każdego rozłożyć na obie
łopatki.
Obaj chłopcy zerwali się na równe nogi i zaprezentowali swoje umiejętności, po
czym znowu opadli na kanapę, a Nicky sięgnął po torbę z ciasteczkami.
- Daj mi trochę! - zawołał Kyle.
- O, patrz, teraz temu złemu się dostanie - powiedział Nicky i chłopcy zamilkli.
Patrzyła na nich chwilę, a potem usiadła obok z ciężkim sercem - pełnym żalu, że
tak wiele z ich dzieciństwa ją ominęło. Nicky poczęstował ją ciasteczkiem.
Postanowiła, że w przyszłości będzie się z nimi częściej spotykać. Życie jest za
krótkie, żeby tracić czas.
Rozdział 9
Podczas lotu do Denver Ray zastanawiał się, co właściwie czuje. Czy jest
wdzięczny Jane, która dostarczyła mu świetnego pretekstu, by polecieć do
Kalifornii? Czy okazał się draniem, bo to wykorzystał? Bo przecież ją
wykorzystywał. Gdyby go ktoś spytał - Stan, Parker czy ktokolwiek z księgowości
- mógł powiedzieć, że poleciał do Los Angeles w sprawie Kirstin.
Prawdę mówiąc, w tej chwili interesowała go tylko zemsta. Czekał na nią od
wieków. Znosił wszystko - fakt, że odebrano mu sprawę innej grupy
terrorystycznej, przeniesienie do Denver. Spędził półtora roku, nic nie robiąc,
sfrustrowany do granic wytrzymałości, dręczony myślą, że nie jest w stanie dorwać
ludzi, którzy zabili Kathleen, a jemu zostawili te blizny. Blizny, które będzie nosił
do końca życia.
Zastanawiał się nad odejściem z FBI i tropieniem tych ludzi na własną rękę. Leżał
na oparzeniówce i rozmyślał nad różnymi możliwościami. W końcu postanowił
zostać w FBI, bo wiedział, że w ten sposób zawsze będzie wiedział, co jest grane.
114
Przyjął więc pracę biurową w Seattle, a potem zgodził się na przeniesienie do
Denver, mimo że nic ciekawego się tam nie działo. Przynajmniej wróci do gry.
Decyzja okazała się słuszna, dwaj terroryści odpowiedzialni za śmierć Kathleen
zostali schwytani. Byli członkami grupy o nazwie Benton County Anny i w tej
chwili lecieli do Los Angeles. Nie wiedział, co zrobi, kiedy w końcu stanie z nimi
twarzą w twarz, ale wiedział, że musi im spojrzeć w oczy, że musi ich zobaczyć.
- Mamy czas, żeby zjeść coś w Denver? - spytała Jane.
- W Denver... eee... Chyba tak.
- O której startuje samolot do Los Angeles?
- Co? A, koło piątej - odparł zirytowany. Chciał wrócić do rozpamiętywania
swojego gniewu, zastanowić się, co zrobi, co powie.
- Więc będzie dość czasu. Wydaje mi się, że na lotnisku jest Pour La France.
Pour La...
- Nie jestem głodny.
- Ale ja jestem.
Niewielki odrzutowiec, prawie pusty, przeleciał nad górami i w dole pojawiła się
płaska, zbrązowiała preria.
Wyglądał przez zaparowane okienko, bezwiednie dotykając palcami blizn. Myślał
o morderstwie. Nie, to nie będzie morderstwo. To będzie egzekucja. Czuł, że jest w
stanie zabić zamachowców. Po prostu wyciągnie rewolwer i ich zastrzeli, a potem
poniesie konsekwencje. Czemu nie? Nie ma żony, która mogłaby go opłakiwać.
Nie ma dzieci. Nie ma nawet psa.
Nie rozwiąże sprawy porwania Kirstin. I co z tego? Zrobi to ktoś inny. Parker
wyśle do Aspen innego agenta. A Jane Russo i tak się do niczego nie przyda.
Samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku Denver. Ray wziął swoją torbę
i poszedł za Jane.
- Mam zamiar coś zjeść - powiedziała. - A ty?
Uprzejma, ale chłodna. Nie mógł jej za to winić.
115
- Napiję się kawy - odparł. - Spotkamy się przy wejściu.
Gdy czekali na lot do Los Angeles, postanowił, że przestanie myśleć o
terrorystach. Zachowywał się wobec Jane fatalnie. Pewnie już nigdy jej nie
zobaczy, ale to nie powód, żeby znosiła jego humory. Spróbuje być bardziej
towarzyski. Postara się.
Samolot spóźnił się czterdzieści minut. Ray krążył po terminalu, sprawdzał pocztę
głosową, zadzwonił do Bruce’a. Zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić. Jane
schowała się za gazetą.
W końcu wsiedli do samolotu. Czuł, jak spada mu ciśnienie. Położył głowę na
oparciu fotela i zamknął oczy.
- Zmęczony? - usłyszał jej głos.
Taki miły głos. Miły, kiedy nie była na niego wkurzona.
- Właściwie nie - odparł, nie otwierając oczu.
- Możesz spać w samolotach?
- Czasami. W czasie długich lotów.
- Ale nie dziś.
- Pewnie nie.
- Gdzie się zatrzymamy? Wynajmiemy samochód? Chciałabym wiedzieć, jakie
mamy plany.
- Zatrzymamy się w Marriotcie niedaleko lotniska. Samochód już czeka.
- A twoje osobiste sprawy?
- Zajmę się tym jutro.
- Kiedy pojedziemy do Mammoth? Uważam, że powinniśmy tam pojechać jak
najszybciej. Nie wiemy, ile czasu zostało jeszcze Kirstin.
- Wyjedziemy, jak tylko wszystko załatwię.
- Dobrze. - Jane skinęła głową. - Ona się nazywa Allison Sanchez. Allie -
powiedziała po chwili.
- Ta dziewczyna z Mammoth?
116
- Tak. Miała trzynaście lat, kiedy to się stało. To było pięć lat temu.
- Czytałem raport.
- Teraz ma osiemnaście. W okresie świątecznym pracuje w sklepie z pamiątkami
w Mammoth Lake. Po szkole średniej chce studiować na uniwersytecie w Santa
Cruz.
Otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Dzwoniłam do niej dziś rano.
- Dzwoniłaś do niej?
- Kontaktujemy się czasem. Staram się być w kontakcie ze wszystkimi
dziewczętami. Wysyłam im czasem kartki albo e-maile.
- Wszystkim dziewczętom?
- Wszystkim, które przesłuchiwałam. Zostały skrzywdzone. Świadomość, że jest
ktoś, kogo to obchodzi, pomaga im.
Ray milczał. Nagle zawstydził się swojej postawy, swojego cynizmu.
- Mam nadzieję, że dowiem się od niej czegoś nowego - ciągnęła Jane. - Bardzo
się starała, kiedy pierwszy raz z nią rozmawiałam, ale nie widziała wiele. Mówiła
to samo co Melanie i Crystal: facet był dokładnie zakryty.
- Masz zamiar jej powiedzieć, że on ma złamany nos?
- Nie od razu. Lepiej, żeby sama to powiedziała. Nie chcę jej niczego sugerować,
bo potem nigdy nie wiadomo, czy rzeczywiście coś sobie przypomniała, czy uległa
sugestii. - Zamyśliła się. - Wiesz, to okrutne kazać Allie jeszcze raz przez to
wszystko przechodzić.
- Tak myślisz?
- Została uprowadzona i zgwałcona. Nie jest miło wspominać taki koszmar.
- Na pewno.
- Ale muszę spróbować. Bo inaczej on nadal będzie porywał dziewczynki.
- Będzie je porywał, aż popełni błąd i zostanie złapany.
117
- Ale ile dziewczynek skrzywdzi albo... albo zabije, zanim to się stanie? Właśnie
dlatego muszę jeszcze raz porozmawiać z Allie. Ona to rozumie.
- Rozumie, ale czy będzie w stanie nam pomóc?
Jane spojrzała na swoje dłonie i skinęła głową.
- Mam nadzieję, że tak.
Słyszał w jej głosie szczerą troskę. Jane nie była ani trochę zblazowana, nie robiła
niczego byle jak. On sam miał wątpliwości, uważał, że przesłuchiwanie
dziewczyny, która widziała swojego oprawcę pięć lat temu, jest bez sensu. Ale nie
powiedział tego. Nagle zapragnął być lepszym człowiekiem, kimś, kto
zasługiwałby na szacunek Jane Russo. Zastanawiał się, czy Alan Gallagher, który
po śmierci córki zajął się prawami dzieci, zdobył jej szacunek. I jej uczucia.
Z lotniska w Los Angeles pojechali do hotelu. Ray widział, że Jane nie ma ochoty
siedzieć w pokoju, oglądając telewizję. Rozumiał ją, ale czuł, że będzie kiepskim
towarzyszem.
- Pewnie jesteś głodny - powiedziała, kiedy jechali windą na dziesiąte piętro. -
Restauracja na dole wygląda całkiem miło.
- Daj mi pół godziny - odparł.
Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego pytająco.
- Zjemy w restauracji - dodał.
Uśmiechnęła się i w windzie natychmiast zrobiło się jaśniej.
Jane zamówiła mahimahi, a Ray makaron z owocami morza. Siedzieli przy
wielkim oknie, z którego rozciągał się widok na pasy startowe. Startujące i lądujące
samoloty błyskały światłami w ciemności.
- Dziwnie się czuję - powiedziała Jane - kiedy tak wcześnie robi się ciemno, a nie
jest wcale zimno. Chyba nie mogłabym tu mieszkać. Lubię zmienność pór roku.
- Dlatego że wychowałaś siew Aspen?
- Może.
118
Na stole pojawiły się sałatki. Jane jadła z apetytem. Rayowi podobało się, że nie
dziobie w talerzu jak większość kobiet.
- Więc jutro pojedziemy do Mammoth? - spytała, smarując bułkę masłem.
- Zgadza się.
- Ale rano masz tu jakieś sprawy do załatwienia?
- Postaram się, żeby to nie trwało długo.
- Zaczekam na ciebie w hotelu.
Pewnie będzie musiała długo czekać, pomyślał Ray. Miała pecha, że wybrała się z
nim w tę podróż.
- Czy te sprawy mają związek z pracą? - spytała.
- Częściowo.
- Wydajesz się czymś zaabsorbowany - powiedziała miękko, opierając łokcie na
stole.
- Przepraszam.
- Nie, nie musisz przepraszać. Pomyślałam tylko, że może chciałbyś o tym
porozmawiać.
- O czym?
- O tym, co cię trapi, cokolwiek to jest.
- Nic mnie nie trapi.
- W porządku - odsunęła się lekko. Ray natychmiast wyczuł jej chłód.
- To nic, czym musiałabyś się martwić - zapewnił.
- Powiedziałam: w porządku.
- Chryste.
- Jest w tobie tyle gniewu. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Lekko, na
ułamek sekundy. - Ten gniew zżera cię od środka.
Cofnął rękę, zakłopotany. W miejscu, w którym dotykały go jej palce, paliła go
skóra. Nie umiał odpowiedzieć, nie miał w zanadrzu żadnej sarkastycznej uwagi.
Kelnerka postawiła przed nimi talerze. Jane jadła w milczeniu, jakby przed chwilą
119
nie wygłosiła bardzo osobistej uwagi na jego temat. Przyglądał jej się spod oka, ale
jej twarz była obojętna.
Może źle ją zrozumiał, może to, co powiedziała, było całkiem niewinne.
Obsesyjnie myślał o tym, co zdarzy się jutro, i nie miał głowy do konwersacyjnych
niuansów.
Dawno nie jadł kolacji w towarzystwie pięknej kobiety. Od czasu, kiedy zginęła
Kathleen. Jaka szkoda, że ta sytuacja jest taka niezręczna. Jaka szkoda, że w końcu
nadejdzie jutro. Może po raz ostatni jem kolację jako wolny człowiek, pomyślał.
Ostatnia wieczerza.
- Przepraszam, jeśli byłam wścibska. Mam to po matce - powiedziała Jane.
- Nie ma problemu. Polubiłem twoją matkę.
- Jest bardzo bezpośrednia, prawda?
- Wolę to od kłamstw, których wysłuchuję podczas przesłuchań.
- Co sądzisz o Rolandzie?
Ray wzruszył ramionami.
- Typowy gliniarz.
- Nie krytykujesz kolegów po fachu, co?
- Raczej nie. - Ray uśmiechnął się krzywo.
Jane skończyła jeść rybę.
- Znakomita. W Denver takich nie mają.
- Powiedz mi - zaczął Ray, nagle zaciekawiony. - Jak to się stało, że trafiłaś do tej
pracy?
- Och. - Jane machnęła ręką. - To długa historia.
- Mamy czas.
Opowiedziała mu więc o tym, jak Lottie zaproponowała Kentowi, żeby pozwolił
jej wykonać portret pamięci owy człowieka, którego świadek widział na miejscu
zbrodni, a ona narysowała twarz lokalnego dewelopera.
- To było w czasie ferii wiosennych. Sprawa stała się głośna, więc kiedy
120
skończyłam studia, dostałam propozycję pracy w Departamencie Policji w Denver.
Tak się to wszystko zaczęło.
- Ale teraz pracujesz jako wolny strzelec.
- Cóż, tak. Pracowałam nad pewną sprawą jakieś... osiem lat temu. Napad na bank
w Denver. Jeden ze strażników został zabity. FBI szukało zabójcy i wtedy
poznałam paru agentów. - Jane przesuwała palcem okruszki na obrusie. - Chcieli
mnie wynająć, ale okazało się to dość skomplikowane, więc odeszłam z policji.
- Osiem lat temu? Calvin Lancaster, prawda?
- Tak.
- Dostał dożywocie?
- Tak.
- Ty pracowałaś przy tej sprawie?
Jane podniosła wzrok i uśmiechnęła się szelmowsko.
- Tak.
- Ty narysowałaś portret pamięciowy Lancastera? Pamiętam, dostaliśmy go w
Seattle. Lancaster był wtedy jednym z dziesięciu najbardziej poszukiwanych
przestępców.
- Został zatrzymany w Phoenix.
- Tak, pamiętam.
A więc to ona narysowała ten świetny portret. Może rzeczywiście ma talent, choć
tak trudno mu było w to uwierzyć.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? Mam coś na twarzy?
- Nie, nic.
Pochyliła się nad stołem. W pierwszej chwili Ray przestraszył się, że znowu go
dotknie. Ale nie zrobiła tego.
- Mogę wyciągnąć coś z Allie - powiedziała. - Wiem, że mogę. Jakiś szczegół.
Drobiazg. Coś, co nam pomoże.
- Może.
121
- Ale muszę spędzić z nią trochę czasu.
- Dostaniesz tyle czasu, ile będziesz chciała.
Ale beze mnie.
Po kolacji wrócili windą na górę i ruszyli do swoich pokoi. Korytarz, kiepsko
oświetlony, miał kremowe ściany ze śladami po walizkach. Pod drzwiami kilku
pokoi stały wózki pełne brudnych naczyń.
- Wyjeżdżam jutro wczesnym rankiem - powiedział Ray.
- Przyjdź po mnie, jak wrócisz. Będę spakowana.
- Nie wiem dokładnie, o której to będzie.
- To bez znaczenia - odparła. - Myślę, że powinniśmy jak najszybciej pojechać do
Mammoth.
- Moje sprawy... mogą zająć sporo czasu.
- Mógłbyś mi powiedzieć, o co chodzi.
- Nie sądzę.
Tym razem go dotknęła. Wyciągnęła rękę i położyła ją na jego policzku, na
bliźnie.
- Potrafię słuchać.
- Ale ja nie potrafię mówić. - Chciał się odsunąć, lecz nie zrobił tego.
Jane przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się smutno, a potem delikatnie pocałowała
go w policzek.
Świat zawirował. Zapach jej perfum, dotyk jej miodowozłotych włosów, ciepło jej
warg, za dużo tego było dla mężczyzny, który od osiemnastu miesięcy nie był z
kobietą. Ogarnęła go fala pożądania, jak gorączka. Zabrakło mu tchu w piersiach.
Odsunął się szybko.
- A ty i Gallagher? - spytał.
Idiotyczne pytanie.
- To znaczy?
- Nic - mruknął, a potem odwrócił się i otworzył drzwi swojego pokoju.
122
Piątkowy poranek był chłodny i mglisty, a o siódmej zaczęło mżyć.
Samolot z Seattle wylądował z półgodzinnym opóźnieniem. Ale wylądował. Ray i
Stan Shoemaker spotkali się na lotnisku z urzędnikami, którzy przywieźli
terrorystów do Los Angeles. Sędzia federalny czekał gotowy odczytać zarzuty: od
nielegalnego posiadania broni, przez napady z bronią w ręku do morderstwa
pierwszego stopnia.
Stan wszedł do samolotu, podpisał dokumenty i przestępcy zostali przekazani
agentowi FBI zajmującemu się tą sprawą. Członkowie załogi, czujni i uważni jak
zawsze, odetchnęli z ulgą, kiedy aresztanci w końcu zeszli z pokładu.
Jeden z policjantów przytrzymał głowy Josepha Perry’ego „Joe Boba” i jego brata
Theodora Perry’ego „Teddy’ego”, kiedy wsiadali do samochodu z kratą
oddzielającą tylne siedzenia od przednich. Nawet z miejsca, w którym stał, Ray
widział ich obu dokładnie Wyglądali nędznie, nieogoleni, z tłustymi włosami i
zaczerwienionymi oczami. Mieli na sobie wymięte flanelowe koszule, brudne
dżinsy i ubłocone buty. Ale kiedy dostaną adwokata z urzędu - albo ktoś zapłaci za
ich obronę - a FBI zakończy wstępne przesłuchanie, bracia Perry zostaną
ostrzyżeni, ubrani w czyste koszule, garnitury i krawaty.
Na pewno, pomyślał Ray. Za czterdzieści osiem godzin, w sądzie, będą wyglądać
jak porządni obywatele.
Jeśli tego dożyją.
Samochód z podejrzanymi, do którego wsiadł też Stan, wyjechał z lotniska, a Ray
wrócił na parking, gdzie zostawił wynajęty samochód. Wiedział, że musi się
spieszyć. Domyślał się, że jego sam na sam z braćmi Perry będzie bardzo krótkie;
zaraz pojawi się jakiś pompatyczny prawnik, by dopilnować, żeby podejrzani
korzystali ze wszystkich należnych im praw.
Ale Ray potrzebował tylko kilku minut.
Kwatera główna FBI mieściła się w centrum. Ray wyjechał na autostradę 110 i
123
dotarł do budynku dziesięć minut później. Pokazał odznakę, zaparkował na miejscu
zarezerwowanym dla pracowników policji i wszedł do środka. Stan powiedział mu
wcześniej, gdzie będzie mógł znaleźć braci Perry.
Ray miał wrażenie, że kieruje nim ktoś inny. Ale z każdym krokiem, który zbliżał
go do pomieszczenia, gdzie czekał Stan, narastała w nim wściekłość. Przyszło mu
do głowy, że Stan domyślił się jego zamiarów, choć Ray sam jeszcze nie wiedział,
co zrobi i jak, więc może kazać mu zostawić broń za drzwiami sali przesłuchań.
Wyszedł zza rogu i zobaczył Staną, który przeglądał jakieś papiery z nie-
przeniknionym wyrazem twarzy. Do diabła, był w tym naprawdę niezły.
- Szybko przyjechałeś - odezwał się.
- Nie było korków. - Ray wzruszył ramionami - Poza tym mgła się podniosła,
wyszło słońce.
Prawda była taka, że przekroczył dozwoloną prędkość o czterdzieści kilometrów
na godzinę i przez całą drogę jechał lewym pasem.
- Cóż, bracia Perry są za tymi drzwiami. - Stan wskazał głową szare metalowe
drzwi z zakratowanym okienkiem.
- Jest już adwokat?
- Zaraz będzie, ale słyszałem, że prokurator też jest już w drodze.
- Aha - mruknął Ray obojętnie. - Mogę tam na moment zajrzeć?
Stan spojrzał na niego uważnie.
- Na pewno tego chcesz? Wolelibyśmy, żeby później nie twierdzili, że byli
przesłuchiwani bez adwokata.
- Chcę im się tylko przyjrzeć. Chyba nie wniosą skargi za to, że ktoś nazwał ich
pieprzonymi mordercami. - Ray uśmiechnął się drwiąco.
- Chyba nie. Poza tym przyleciałeś tu po to z daleka. Więc dlaczego nie?
- Dzięki, Stan.
Kiedy wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, miał wrażenie, że w pokoju nie
ma powietrza. Nie mógł oddychać. Krew napłynęła mu do twarzy, serce waliło jak
124
młotem. Przez chwilę stał bez ruchu, opierając się plecami o drzwi, i patrzył na
nich, patrzył im prosto w oczy, przenosząc wzrok z jednego na drugiego i z
powrotem. Z bliska wydawali się mniejsi. Byli żałosni. Niemożliwe, żeby to oni
pozbawili Kathleen życia. Tchórze. Bali się wszystkich, którzy nie byli tacy jak oni.
Bali się czarnych, Żydów, Włochów, Rosjan, wszystkich, którzy mieli inny kolor
skóry albo skośne oczy. I nienawidzili ich, bo byli za głupi, żeby zrozumieć i
zaakceptować fakt, że ludzie różnią się między sobą.
Uzbrojeni. Uzbrojeni po zęby. Ukrywali się i wypełzali ze swoich kryjówek tylko
pod osłoną ciemności. Tak jak tamtej nocy, kiedy przytwierdzili ładunek
wybuchowy do podwozia samochodu FBI.
Ray patrzył na nich, dławiąc się własnym obrzydzeniem. Jego wściekłość sięgnęła
zenitu. Ci dwaj siedzą tu i żyją, podczas gdy Kathleen jest już pod ziemią.
Teddy pociągał nosem ze wzrokiem wbitym w swoje dłonie, przykute kajdankami
do metalowych obręczy stołu. Ale Joe Bob patrzył na Raya bez drgnienia powieki.
Jego małe oczy lśniły nienawiścią.
To właśnie Joe w końcu przerwał ciszę.
- Vanover - powiedział, uśmiechając się bezczelnie. - Poznałbym te blizny na
końcu świata.
Ray, który dotąd jakoś się kontrolował, poczuł, że traci panowanie nad sobą.
Nagle wydało mu się, że jego rewolwer waży tonę. Sięgnął za połę marynarki.
Ręka dobrze znała drogę.
Poczuł pod palcami chłód metalu. Drzwi za jego plecami otworzyły się i
zamknęły, ale on był świadom tylko wrzącej w nim wściekłości. Usłyszał jakieś
dźwięki, ale to było bez znaczenia. Spojrzał w puste oczy Joego. Do zobaczenia w
piekle, pomyślał.
- Hej. - Głos. I znowu: - Hej, chodź tu, Ray. Co ty...?
Nie był w stanie oderwać wzroku od Joego. Zacisnął palce na broni.
125
- No, chłopie. - Stan? - Nie tak, człowieku, nie w ten sposób. Uspokój się. No, już.
Ray poczuł, że czyjaś dłoń zaciska mu się na ramieniu. Nagle pojął, że przyjaciel
wszedł do pokoju i mówi do niego. Trzyma go. Szumiało mu w uszach, był mokry
od potu.
- Idziemy, Ray. No, dalej, idziemy stąd.
- Pieprzyć to - wydyszał, usiłując uwolnić się z uścisku Staną.
- Nie każ mi wzywać pomocy. Oni nie są tego warci. Uspokój się.
Ray nie pamiętał później, jak Stan wyprowadził go z tego pokoju, a potem z
budynku. Wydawało mu się, że w jednej chwili patrzył w oczy morderców, w
następnej stał oparty rękami o samochód, ciężko dysząc i obserwując krople potu,
które ściekały mu z czoła i spadały na maskę.
- Chryste, Vanover - usłyszał głos Staną. - Naprawdę załatwiłbyś tych dwóch?
Ray wziął kolejny głęboki oddech.
- To tylko płotki.
- To cholerni mordercy.
- W porządku. Jak chcesz. Teraz ich mamy. Nie zgodzimy się na wyjście za
kaucją, sędzia nas poprze. I może w końcu uda nam się dotrzeć do mózgu tej grupy.
Przyciśniemy te dwie łajzy i zaczną sypać. To tchórze. Ale od martwych niczego
byśmy się nie dowiedzieli. Słyszysz mnie?
- Słyszę - wydyszał Ray.
- Mamy świadków na to, że kupowali materiały wybuchowe - powiedział Stan. -
Żadna ława przysięgłych ich nie wypuści.
Ray przestał go słuchać.
- I jeszcze jedno - dodał Stan. - Dowódca tej grupy, Northwest Bomber. Nawet
jeśli przysięgli skażą tych dwóch na dożywocie bez prawa wcześniejszego wyjścia i
tak nie mamy nic na gościa, który zaplanował te zamachy.
A kiedyś prawie go dostali. Trzy lata wcześniej Ray i Stan prowadzili wspólnie
śledztwo na wschodzie stanu Waszyngton. Chodziło o napad z bronią na sklep
126
sportowy. Bracia Perry brali udział w tym napadzie; w całym sklepie zostawili
swoje odciski palców, choć mieli dość rozumu, żeby ukryć twarze. Był z nimi
jeszcze jeden człowiek. Podobno był to Northwest Bomber we własnej osobie. Ale
ani razu nie wszedł w zasięg sklepowej kamery. Sądzono, że nie miał maski na
twarzy. To on strzelił w głowę właścicielowi sklepu, z nagrania wynikało, że
pozostała dwójka nie strzelała.
Ale ofiara napadu jednak przeżyła. Problem w tym, że właściciel nigdy nie zdołał
zidentyfikować tego, kto do niego strzelił. Ray sądził, że cierpiał na permanentną
amnezję albo uszkodzenie mózgu. Inni agenci FBI, łącznie ze Stanem, uważali, że
facet wymazał z pamięci twarz przestępcy po prostu ze strachu. Tak czy inaczej,
Northwest Bomber spieprzył wprawdzie sprawę, strzelając do właściciela sklepu,
ale dalej nic na niego nie mieli. Nie znali jego nazwiska, nie widzieli jego twarzy,
nie zdobyli jego odcisków palców. Wiedzieli tylko, że istnieje.
- Do diabła - powiedział Ray. - Wszystko, co mamy, to bracia Perry. Może nigdy
nie dostaniemy ich szefa. Ale oni muszą zapłacić za to, co zrobili. Teraz, zanim
jakiś adwokat ich z tego wyciągnie.
Stan milczał chwilę, a potem położył dłoń na ramieniu Raya.
- Posłuchaj... Wiem, co czułeś, kiedy Kathleen zginęła. Wszyscy czuliśmy to
samo. Była jedną z nas. Ale kiedyś podziękujesz mi za to, że cię dzisiaj
powstrzymałem. To nie był dobry pomysł. Kathleen nie chciałaby, żeby to stało się
w ten sposób.
Ray sięgnął do kieszeni po kluczyki.
- Kathleen może nie, ale ja tak.
Rozdział 10
Kiedy Ray w końcu wrócił, Jane była blada ze złości. Cały ranek spacerowała po
pokoju i wyglądała przez okno, z którego widziała hotelowy parking. Włączyła
telewizor, ale nic z wiadomości CNN do niej nie docierało, bo cały czas rozmyślała
nad tym, co powie Rayowi, kiedy go wreszcie zobaczy. Zapomniałeś o Kirstin?
127
Zapomniałeś, że jest teraz gwałcona i maltretowana, a my musimy ją odnaleźć,
zanim zostanie zabita?
Ale gdy Ray zapukał do jej drzwi i zobaczyła jego twarz, słowa uwięzły jej w
gardle. Gdziekolwiek był, cokolwiek sprawiło, że się spóźnił, musiało to być coś
bardzo złego.
- Przepraszam - powiedział tylko, podniósł jej torbę i ruszył do windy.
Dopiero kiedy wyjechali z Los Angeles i znaleźli się na wiodącej na północny
wschód autostradzie numer 395, Jane odważyła się przerwać ciszę.
- Nie wiem, co cię zatrzymało - powiedziała. - Zakładam, że coś ważnego, bo w
Aspen czeka na nas dziewczynka, która modli się, żeby ktoś jej pomógł.
- Tak - odparł, nie odrywając wzroku od drogi.
- Nie mamy dużo czasu, Ray.
Milczał, więc dała spokój. Ale odezwała się znowu, kiedy przejechali kolejnych
dziesięć kilometrów.
- Co się wydarzyło tego ranka?
- Nic.
Zaśmiała się, ale bez wesołości.
- Na Boga, zawodowo zajmuję się ludzkimi twarzami. Coś się stało.
- Nic, o co musiałabyś się martwić.
- Dobrze, nie będę się martwić, ale może pomogłoby ci, gdybyś zrzucił ten ciężar
z serca. Wiem, że brzmi to banalnie, ale to prawda. Porozmawiaj ze mną.
Ray tylko zacisnął zęby.
Mężczyźni, pomyślała, ale zaraz się poprawiła. Nie, nie wszyscy mężczyźni są tak
zamknięci w sobie. Alan jest inny. Alan...
Postanowiła nie myśleć o Alanie i odwróciła głowę do okna. Zostawili już za sobą
smog unoszący się nad niecką, w której leżało Los Angeles, i zbliżyli do podnóża
gór Sierra Nevada. Droga prowadziła przez góry El Paso. Piękna, nieskażona
kraina. Jane pamiętała swoją ostatnią podróż przez te góry. Boże Narodzenie pięć
128
lat temu. Jechała tędy z agentką FBI. I była pewna, że zdoła narysować twarz
oprawcy Allison Sanchez. Nigdy wcześniej nie poniosła porażki. Nie wiedziała, co
to znaczy. Do czasu, kiedy Allie opisała mężczyznę, który ją zgwałcił, ciemny
pokój, przerażenie i odrętwienie, które po nim nastąpiło.
Jane przeżyła wtedy ponownie własny koszmar, ze wszystkimi szczegółami.
Próbowała nakierować jakoś Allie, chciała odblokować jej pamięć, ale nie udało się
jej. Nie potrafiła sprawić, żeby biedna dziewczyna poczuła się przy niej swobodnie,
żeby jej zaufała, bo nie potrafiła ukryć własnego napięcia.
Potem znowu się to stało. Ten sam schemat postępowania. Trzy lata temu, w
Snowbird, w stanie Utah. Znowu poleciała z agentem FBI przesłuchać ofiarę, kiedy
pierwszemu portreciście nie udało się nic narysować.
Jej także się nie udało.
Talent zawodził ją coraz częściej. Po tej sprawie pracowała nad innymi i zawsze
odnosiła sukcesy. Były to jednak inne sprawy. Żadna nie wywoływała bolesnych
wspomnień. A Caroline Deutch ciągle w nią wierzyła. Alan także wierzył, że Jane
zdoła stworzyć portret, który pomoże schwytać sprawcę. Alan, który wiedział,
przez co przeszła.
Westchnęła i spojrzała na Raya. On w nią nie wierzył. Co wcale jej nie pomagało.
Jego napięcie było niemal namacalne.
Jechali już od czterech godzin, a prawie się do siebie nie odzywali. Ray dwa razy
rozmawiał przez komórkę, raz z Aspen i raz z Parkerem. Nic nowego się nie
wydarzyło. Biedna Kirstin, myślała Jane. Wiedziała, że dziewczyna żyje nadzieją,
że ktoś w końcu pospieszy jej z pomocą. Lecz ta nadzieja z każdą chwilą słabnie.
Tym razem musi mi się udać, powtarzała sobie. Ale wspomnienia Allie od lat
kryją się w mroku. Czy można je jeszcze wydobyć z ciemności?
Wiedziała, że musi się uspokoić i skoncentrować. Potrafi to zrobić.
Została im jeszcze godzina drogi do Mammoth, kiedy postanowiła poćwiczyć na
Rayu. Co miała do stracenia?
129
- Ray - powiedziała i poczuła, że po kilku godzinach milczenia zaschło jej w
gardle. Odchrząknęła. - Mówiłeś, że pochodzisz z Nowej Anglii?
- Nie przypominam sobie, żebym ci mówił... Ach, no tak, u twojej matki.
- Chodziłeś do jednej z tych szkół dla chłopców?
- Nie.
Postanowiła, że nie da się zniechęcić i wyciągnie z niego coś więcej.
- Skończyłeś studia na uniwersytecie w Bostonie i zacząłeś prawo - powiedziała,
powtarzając jego słowa. - Więc jak to się stało, że trafiłeś do FBI?
- Z powodu ojca.
- Tak? To znaczy, że on chciał...
- Ojciec był w FBI.
- No tak, rozumiem. Poszedłeś w jego ślady. Rzuciłeś prawo?
- Nigdy nie zacząłem.
- Hm. A twój ojciec nadal... Nie, domyślam się, że jest już na emeryturze.
- Zgadza się.
- Czy on i twoja matka...
- Moja matka nie żyje.
- Och, bardzo mi przykro...
- Mnie też.
- Więc twój ojciec mieszka sam?
- Na łodzi.
- Naprawdę?
- Tak. W Jacksonville na Florydzie.
- Co za życie. Często się widujecie?
- Nie.
Jane milczała. Natychmiast rozpoznała ten ton. Problemy rodzinne były jej
specjalnością.
- Zawsze był beznadziejny.
130
A jednak Ray poszedł w jego ślady. Przypuszczała, że kierowała nim chęć
rywalizacji z ojcem, z którym nie potrafił się dogadać. A zabrakło matki, która
łagodziłaby rodzinne spory.
- Rozmawiacie ze sobą? Wiesz, przez telefon? - zapytała.
Ray zastanawiał się chwilę, a potem zaśmiał się sucho.
- Rozmawialiśmy... kiedy to było... wiosną ubiegłego roku. Zadzwonił, żeby mi
powiedzieć, że sprzedał dom w Lexington i spłacił łódź.
Jane doszła do wniosku, że lepiej zmienić temat.
- Masz rodzeństwo?
Potrząsnął głową.
- Moja matka zmarła na raka piersi, kiedy miałem siedem lat.
Jane westchnęła i pokiwała głową. Jego rany sięgały głębiej, niż przypuszczała.
Skierowała rozmowę na inne tory.
- Co sądzisz o Parkerze?
- Jest w porządku.
- Trochę nadęty, prawda?
- Nie znam go zbyt dobrze.
- Ale ja go znam. A Caroline Deutch? Wielu ludzi trochę się jej boi.
- Pytasz, czyja się jej boję?
- A boisz się?
- Nie.
- Myślisz, że jest dobrą agentką?
- Prawie jej nie znam.
- Ale sprawdziłeś jej papiery, prawda? Założę się, że zajrzałeś do jej kartoteki,
kiedy Parker wysłał cię z nią do mnie.
Cisza.
- Domyślam się, że to znaczy „tak”.
Przejeżdżali przez Bishop, malutki punkcik na mapie pół godziny drogi od
131
Mammoth. Jesteśmy prawie na miejscu, pomyślała.
- Męczyło cię to cały dzień - powiedział nagle Ray.
- Słucham?
- Powiedziałem, że męczyło cię to cały dzień. - Zawahał się, jakby podejmował
jakąś decyzję, a potem spojrzał na nią z ukosa. - W porządku, więc chcesz
wiedzieć, co się wydarzyło dziś rano?
- Tylko jeśli chcesz mi powiedzieć.
Kłamczucha.
- Powiem ci. - Ray wyprzedził jadący przed nimi samochód. - Dwaj podejrzani o
podłożenie ładunku wybuchowego pod samochód w Seattle zostali dziś
przetransportowani do Los Angeles.
- Och.
- Zostali zatrzymani w stanie Waszyngton i sprowadzeni do Los Angeles na
przesłuchanie. Chciałem ich zobaczyć. Zadowolona?
- Och, Ray... I widziałeś ich?
- Tak.
- I co?
- Zobaczyłem, że są winni i tak głupi, jak przypuszczałem.
- Rozmawiałeś z nimi?
- Raczej nie nazwałabyś tego rozmową. Nie dostali ode mnie plasteliny, jeśli o to
ci chodzi.
Jasne, pomyślała. Jego dziwny nastrój, nagła decyzja o wyjeździe do Los Angeles,
teraz wszystko miało sens. Sprawa osobista, powiedział. Rzeczywiście, nie mogła
być bardziej osobista.
- Jesteś pewny, że to oni?
- O tak.
- Jak ich złapali?
- Dostali cynk.
132
Oczywiście. Większość przestępców zostaje złapana w ten sposób. Ci ludzie nie
kierują się honorem.
- I co, poczułeś się lepiej?
- Nie. - Twardo, z goryczą.
- Skażą ich? Mają dowody?
- Kto to może wiedzieć?
- Cóż, myślę, że będziesz musiał zeznawać przeciw nim.
- Jeśli sprawy zajdą tak daleko. Ci dranie mogą się wcześniej wywinąć i wrócić na
ulice.
- Jestem pewna, że...
- Jesteś pewna? Mam ci powiedzieć, ilu przestępcom udaje się wywinąć, zanim
trafią do sądu? Ten system prawny jest do dupy. Powinienem był załatwić drani
dziś rano.
- Nie, Ray, dobrze wiesz, że to nie jest żadne wyjście.
- Tak? Chcesz wiedzieć, co naprawdę się stało? Wyciągnąłem rewolwer, żeby ich
załatwić... I załatwiłbym ich, gdyby Stan mnie nie powstrzymał.
- Nie wierzę. Może chciałeś to zrobić. Na pewno, ale nie mógłbyś...
- Mógłbym - przerwał jej ostro. - Lepiej w to uwierz.
Zatrzymali się w stylowym motelu na obrzeżach Tom Place, niewielkiej osady
górskiej położonej na południowy zachód od Mammoth Lakes. Mieli szczęście, że
udało im się dostać dwa pokoje. W końcu były święta.
Jane usiadła na podwójnym łóżku w swoim pokoju. Było bardzo zimno, E
ogrzewanie dopiero zostało włączone. Zadzwoniła z komórki do Christmas Shoppe
w Mammoth Lakes. Wiedziała, że Allie będzie wolna dopiero wieczorem, po
zamknięciu sklepu.
- Możemy po ciebie przyjechać? - spytała. - Czy jeździsz do pracy samochodem?
- Nie, chętnie skorzystam, jeśli to nie kłopot. Oszczędzi mi to spaceru. Dziesięć po
133
siódmej?
- Będziemy tam.
- Mam nadzieję, że uda mi się pomóc. Ale to było tak dawno.
- Wiem, kochanie - powiedziała Jane. - Chcemy tylko spróbować. Do zobaczenia.
Objęła się ramionami, wstała, wyszła z pokoju i zapukała do drzwi Raya.
- Rozmawiałam z Allie. Możemy podjechać po nią dziesięć po siódmej.
- Zabierze nam to całą noc.
Jane wiedziała, że tak nie będzie. Nie będzie musiała się starać, żeby Allie poczuła
się swobodnie. Dziewczyna już wiedziała, jaka jest stawka, i znała procedurę. A
Jane nie oczekiwała zbyt wiele. Czuła jednak, że nawet najdrobniejszy szczegół
może popchnąć sprawę do przodu.
- Chcesz coś zjeść, zanim tam pojedziemy? - spytał Ray.
Jane zastanowiła się.
- Może zjemy potem? Teraz chciałabym wejść pod koc i obejrzeć wiadomości.
Czy działa u ciebie ogrzewanie? - Zerknęła do wnętrza pokoju.
Ray nie odpowiedział, tylko minął ją, wszedł do jej pokoju i przekręcił coś przy
kaloryferze pod oknem.
- Wystarczy zamknąć wentyl - powiedział, po czym dodał, żeby zapukała do
niego, kiedy będzie gotowa.
- W porządku - mruknęła, gdy została sama. - Więc nie znam się na kaloryferach.
Wielkie rzeczy.
Włączyła telewizor i dowiedziała się, że w Filadelfii na stacji metra ewakuowano
cały pociąg w godzinach szczytu z powodu domniemanego zamachu bombowego.
Fałszywy alarm. Napięta sytuacja na Bliskim Wschodzie. Samobójczy zamach w
Jerozolimie. DOW spadał, Nasdaq poszedł o dziesięć punktów do góry. Nad
środkowe stany nadciągał front arktyczny, ale w Orlando było osiemnaście stopni.
Avalanche wygrało w Detroit z Redwings.
Wyłączyła telewizor i spojrzała na zegarek. Do spotkania z Allie została jeszcze
134
godzina. Co robi teraz Ray? Dzwoni do Aspen? Drzemie? Czyści rewolwer?
Nie, ma już dość, pomyślała. Nie zastrzeli nikogo z zimną krwią. Bez względu na
to, co mówi. Lepiej w to uwierz, powiedział. Cóż, nie uwierzyła. Może nie zna się
na ludziach, ale w tym przypadku była pewna. Nie zrobiłby tego. Rozumiała, że
pragnął zemsty, zemsty za to, co stało się Kathleen, która była kimś więcej niż
tylko jego współpracownikiem. Każdy chciałby zemsty. Ale Ray nie pociągnąłby
za spust. Był zbyt... zbyt zasadniczy.
Wzięła szkicownik i usiadła po turecku na łóżku z ołówkiem w dłoni. Często
rysowała dla zabicia czasu. Uspokajało ją to. Choć ostatnio było inaczej. Nie
rysowała tak często jak kiedyś. Tym razem jednak nie miała zamiaru narysować
portretu gwałciciela.
Zaczęła szkicować kształtną głowę Raya. Uszy. Przeszła do twarzy. Długi nos,
wąskie usta, niewielkie zagłębienie pośrodku dolnej wargi. Poważne, migdałowe
oczy pod ciemnymi brwiami. Kości policzkowe i mocno zarysowana linia brody.
Zaznaczyła nawet bliznę na szyi, zastanawiając się, gdzie się kończy.
Włosy, gęste i lekko falujące. Kilka siwych pasemek na skroniach. Od czasu do
czasu przekrzywiała głowę i zagryzała dolną wargę, odsuwając rysunek, żeby lepiej
mu się przyjrzeć. Nieźle. Właściwie całkiem dobrze. Rysowanie portretu Raya
sprawiło jej przyjemność, odczuła nawet pewną ulgę. Jego twarz tkwiła w jej
umyśle od wielu dni. Brakowało tylko koloru. Ray miał lekko złotawy kolor skóry,
który podkreślał błękit oczu. Włosy w odcieniu głębokiego brązu pięknie
harmonizowały z jego karnacją. Nawet przyprószone na skroniach siwizną...
Niestety, rzadko używała koloru, na ogół rysowała ołówkiem
Ray był naprawdę przystojny. Nawet kiedy marszczył brwi. Wtedy wyglądał
trochę groźnie, jak ktoś, komu lepiej nie wchodzić w drogę.
Jeszcze raz spojrzała na szkic, a potem na zegarek; zostało trochę czasu do
wyjścia. Przewróciła kartkę i zaczęła rysować całą sylwetkę. Ray, tak jak go sobie
wyobrażała. Długie, kształtne nogi i ręce, wąskie biodra, płaski brzuch, szerokie
135
ramiona, twarde mięśnie klatki piersiowej. Zaznaczyła włosy na klatce, wiedząc, że
to tylko czyste domysły, a potem cienką linię włosów schodzącą w dół brzucha...
Nie miała zamiaru rysować reszty, choć na studiach często rysowała akty, także
męskie.
Przyjrzała się swojej pracy. Tak, to był Ray. Uchwyciła nawet charakterystyczne
zmarszczenie brwi.
Wydarła kartkę ze szkicownika i odłożyła na bok. Wstała, przeciągnęła się, a
potem otworzyła walizkę, wyjęła z niej kosmetyczkę i poszła do łazienki. Umyła
twarz i zęby i ponownie nałożyła makijaż. Rozpuściła włosy, cały dzień spięte
srebrną klamrą, i przeczesała je szczotką. Tak, tak będzie wyglądała lepiej,
łagodniej.
Spojrzała na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Boże, miała nadzieję, że czegoś
się dzisiaj dowie. Kirstin miała coraz mniej czasu. Muszą szybko zdobyć jakieś
informacje. Dni mijają. Dni, które Kirstin liczy, modląc się o ratunek. Jane czuła,
że przytłacza ją ciężar odpowiedzialności. Czuła się tak, jakby chciała zatrzymać
czas. Rozpaczliwie szukała klucza, który pozwoliłby jej zatrzymać jego rozpędzoną
maszynerię, ale nie mogła go znaleźć. Wzięła głęboki oddech i przyłożyła dłonie do
czoła. Znajdą Kirstin. Muszą ją znaleźć.
Znowu popatrzyła na portret Raya. Po co w ogóle go narysowała? Nigdy nie
próbowała narysować Alana. Patrzyła na portret i pomyślała, że mimo
zmarszczonych brwi Ray wygląda sympatycznie. Udało jej się uchwycić wyraz
cierpienia w jego oczach. Tak, to Ray. Ray, który nie wierzył w jej zdolności.
Miała słabość do silnych, zranionych mężczyzn. Najpierw Alan, ojciec
zamordowanego dziecka, zmiażdżony niewyobrażalnym nieszczęściem,
opuszczony przez żonę. Teraz Ray Vanover. Musiała przyznać, że za bardzo
obchodziło ją jego cierpienie. Gdyby tylko jej na to pozwolił, zrobiłaby wszystko,
żeby mu pomóc.
Boże, kogo właściwie próbowała oszukać? Ray prawdopodobnie nadal kocha
136
kobietę, która zginęła w Seattle. Kathleen Bachman. Była jego kochanką, kobietą,
którą zamierzał poślubić. Jak mogła sądzić, że zdoła mu pomóc?
Próbowała poprzedniego dnia po kolacji. Na samą myśl o tym ogarnął ją Wstyd.
Dotknęła jego policzka, pocałowała go. Przez chwilę miała wrażenie, że odtajał,
jego twarz złagodniała, ciało odruchowo pochyliło się ku niej. Ale ta chwila szybko
minęła. Dlaczego zrobiła coś takiego? Co chciała uzyskać?
Znowu spojrzała na portret. Dlaczego nigdy nie narysowała portretu Alana?
Sięgnęła po komórkę i wystukała numer Alana. Odebrał po trzecim sygnale.
Usłyszała jego głos. Ukochany głos. Od razu poczuła się lepiej.
- Jane - powiedział - miło cię słyszeć.
Jej serce zaczęło śpiewać z radości.
- Gdzie jesteś?
- Och, nie w Aspen. Przyleciałam wczoraj do Los Angeles z agentem FBI, który
pracuje nad porwaniem Kirstin. Teraz jestem w Mammoth Lakes. To znaczy
właściwie w miasteczku, które nazywa się Tom Place. Kilka kilometrów od
Mammoth. Tam nie dostalibyśmy pokoi w hotelu.
- Próbowałem dowiedzieć się czegoś o sprawie od Caroline, ale ona niewiele wie.
Nastąpił jakiś przełom? Udało ci się coś wydobyć ze świadków?
- Trochę. Niestety, niewiele. - Opowiedziała mu o złamanym nosie, kolczyku i
czerwonej furgonetce. - Ale to za mało, Alan. Pomyślałam więc, że mogłabym
spotkać się jeszcze raz z Allie Sanchez i...
- Ile to już lat? Pięć, sześć? Sam nie wiem, Jane. Wiele od siebie wymagasz. I od
tej dziewczyny. Sekundę... - powiedział, kiedy już chciała zacząć bronić swojej
decyzji. Teraz jego głos był stłumiony, odległy, jakby zasłonił słuchawkę dłonią.
- ...chodzi o tę sprawę. Dobrze, kochanie. - „Kochanie”? - Zaraz przyjdę...
Przepraszam cię, Jane. - Zdjął rękę ze słuchawki. - Co mówiłaś?
- Czy to była Maureen? - spytała.
- Tak. Posłuchaj - zniżył głos. Do diabła z nim. - Próbujemy jakoś się w tym
137
odnaleźć. Wiesz o tym.
Cholera, cholera, cholera.
- Tak - wykrztusiła z trudem. - Tylko że... ja... Czasem bardzo mi ciebie brakuje.
Brakuje mi tego, co nas łączyło. To takie... takie trudne. - Brzmiało to żałośnie.
Była zagubiona i zraniona. Nie mogła uwierzyć, że błaga choćby o cień zachęty z
jego strony.
Alan był wyraźnie zmieszany. Oczywiście nie mógł teraz swobodnie rozmawiać,
nie przy Maureen. Czy ona z nim mieszka, czy tylko wstąpiła do niego?
- Posłuchaj - powiedział. - Informuj mnie na bieżąco, dobrze? Porozmawiamy, jak
wrócisz do Denver. Teraz naprawdę nie mogę... Sama rozumiesz.
- Tak, oczywiście. Ja... muszę już iść, Ray czeka.
- Ray Vanover?
- Tak, przylecieliśmy tu razem.
- Rozumiem. Cóż, powodzenia i zadzwoń do mnie.
- Cześć - powiedziała i rozłączyła się. Cholera, pomyślała, zaciskając powieki.
Cholera!
Usiadła na łóżku i ukryła twarz w poduszkach. Wtedy usłyszała prysznic w pokoju
Raya. Nagle stanął jej przed oczami, tak wyraźnie, jakby była z nim w łazience.
Zrobiło jej się słabo. Poczuła takie obrzydzenie do siebie samej, że miała ochotę
zwymiotować.
To był wspaniały dzień na stoku. Słoneczny i stosunkowo ciepły jak na tę porę
roku, ale nie na tyle, żeby śnieg zaczął topnieć. Doskonałe warunki. Choć było
trochę zbyt tłoczno jak na jego gust. Najbardziej lubił mieć cały stok dla siebie.
Cóż, święta wkrótce się skończą, zaraz po Nowym Roku turyści wrócą do domów,
dzieci do szkoły i znowu będzie miał góry tylko dla siebie.
Pieprzeni turyści. Niewiele na nich zarobił.
Przepchał się przez tłum w barze i łokciem otworzył drzwi męskiej toalety. Jedyna
138
kabina była zajęta. Przy pisuarze też ktoś stał. Postanowił zaczekać. W końcu
nadeszła jego kolej. Chryste, naprawdę musiał się wysikać. Był po czterech piwach.
Rozpiął dżinsy, wyjął penisa i wypuścił strumień moczu do pisuaru. Poruszył
ramionami i przekrzywił kilka razy głowę na boki. Słodki Jezu, co za ulga.
Zapiął spodnie i spojrzał na napis umyj ręce. Akurat.
Pchnął drzwi i prawie na nią wpadł. Stała w kolejce do damskiej toalety.
Śmiesznie młoda.
Sprawiała wrażenie bardzo nieśmiałej i skrępowanej. Proste ciemne włosy opadały
na zaróżowione policzki.
- Przepraszam - wyjąkała.
- To ja przepraszam - odpowiedział i uśmiechnął się szeroko. Zauważył okrągłe
okulary. Jego penis także je zauważył i poruszył się ochoczo.
Wrócił do baru, dopił piwo i podał barmanowi banknot.
Czas wracać. Nie ma powodu narażać się na ryzyko. No, jest pewien powód. Tak
czy inaczej, chciał już pojechać do domu. Choć mała zaczynała. go trochę nudzić,
przyznał w duchu zapinając granatową kurtkę. Ciągle miał na nią ochotę, ale nie
taką jak na początku. Zaczynał się zastanawiać, jak zakończyć tę sprawę. Jeszcze
tylko parę dni i...
Na dworze było mroźno. Wsiadł do furgonetki i zapalił silnik. Jego oddech osiadał
na przedniej szybie.
Tak, miło będzie wrócić do domu. Nakarmić ptaszynę. Nie chciał, żeby za bardzo
osłabła. Jeszcze nie.
Temperatura w samochodzie podniosła się trochę. Wrzucił bieg i ruszył do domu.
Jego pani czeka.
Rozdział 11
Joe Delaney zatrzymał kierowcę furgonetki na światłach przy Buttermilk
Mountain przed ósmą wieczorem. Facet przekroczył dozwoloną prędkość tuż za
139
Aspen, potem przejechał na żółtym świetle na Cemetery Lane, a na moście Maroon
Creek wyprzedził na linii ciągłej.
Kierowca dmuchnął w alkomat i okazało się, że prowadził pod wpływem
alkoholu. Śmierdział piwem i papierosami. Przyznał, że był na imprezie straży
górskiej, co nie zdziwiło Joego, który często zatrzymywał takich gości w piątkowe
wieczory. Jego uwagę zwrócił samochód - ford ranger. Ciemnoczerwony. A
kierowca nosił okulary i miał jasne włosy.
Joe zabrał go do szeryfa i posadził w sali przesłuchań na parterze budynku sądu
Pitkin County.
- Życzy pan sobie obecności prawnika? - spytał Kent Schilling.
Mężczyzna odparł, że nie ma nic do ukrycia.
O siódmej trzydzieści Jane usłyszała dzwonek komórki Raya. Podjechali pod
Christmas Shoppe punktualnie o siódmej, ale ciągle czekali, aż Allie skończy
podliczać utarg.
- Naprawdę? - powiedział Ray do telefonu wyraźnie podekscytowany. - Strażnik
górski? A okulary?... W porządku. Kolczyk? A złamany nos?
Jane poczuła, że jej serce zaczyna bić szybciej.
- Ciemnoczerwony ford ranger? Jezu - mówił Ray. Potem przez chwilę tylko
słuchał, kiwając głową i spoglądając na Jane znad szpul kolorowych wstążek. - Aha
- ciągnął - Łękotka? Kiedy? W pierwszym dniu sezonu? To znaczy kiedy? W
Święto Dziękczynienia? Cóż, jeśli to było trzy tygodnie temu, to chyba teraz może
znowu jeździć na nartach?
Ale Jane już straciła nadzieję. Po uszkodzeniu łękotki nikt nie zacząłby jeździć na
nartach przed upływem roku. Ktoś zarabiający w ten sposób na życie nie
ryzykowałby kolejnego urazu, nawet gdyby stan kolana poprawiał się
błyskawicznie.
- Rozmawiałeś z chirurgiem? - spytał Ray. - Widziałeś to kolano? Facet może
140
kłamać. - Słuchał przez chwilę. - Zadzwoń, jak tylko spotkasz się z lekarzem.
Cholera, a już miałem nadzieję... W porządku. Będę czekał.
Ray rozłączył się i odwrócił do Jane.
- Słyszałaś?
- Tak. I niestety wiem, że zakładając, że ten człowiek mówi prawdę, to
niemożliwe, żeby w ubiegły weekend jeździł na nartach.
- Może kłamać. Może spanikował, kiedy zgarnęła go policja, i wymyślił tę
historię.
- Ale możliwe też, że mówi prawdę - odparła Jane.
Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Ostatnie dni były dla niej bardzo
emocjonujące. Chwilę wcześniej uskrzydliła ją nadzieja, teraz czuła się całkowicie
wyczerpana. Ale jej problemy były niczym w porównaniu z tym, przez co
przechodziła Kirstin Lemke. Jane uchwyciła się tej myśli, oddychając głęboko
korzennym aromatem, który wypełniał sklep. Świąteczne lampki mrugały wesoło,
płonęły świece, z pięknie udekorowanych drzewek zwisały wielobarwne ozdoby,
półki uginały się pod ciężarem zabawek.
Allie zawołała z drugiego końca sklepu, że przyjdzie za minutę. Jane jednak
straciła już nadzieję.
Ray stał trochę dalej ze zmarszczonymi brwiami i komórką w ręce, wyraźnie
rozczarowany. Jane podeszła do niego i razem przyglądali się przez chwilę kolejce.
Maleńkie wagoniki jeździły w kółko, mijając las, pod mostem i z powrotem do
miasteczka.
- Miałem taką samą, kiedy byłem mały - powiedział Ray. - Ciekawe, co się z nią
stało.
Jane przypomniała sobie kolejkę, którą ojciec wyciągał w każde Boże Narodzenie.
Dziwne, dotąd nigdy nie nachodziło jej to wspomnienie. Cóż, na scenę wkroczył
Roland, a ojciec odszedł z ich życia ze złamanym sercem. Zastanawiała się teraz,
co się stało z jego kolejką? Czy matką ją wyrzuciła? Czy dała komuś?
141
- Cholera - odezwał się nagle Ray. - Przez chwilę myślałem, że dorwali gościa.
- Ja też tak myślałam - wyszeptała Jane.
Wkrótce potem wyszli ze sklepu. Allie zamknęła drzwi. Wyrosła na rozsądną,
odpowiedzialną młodą kobietę. Zatrzymali się przed bankiem, gdzie zostawiła
torbę z utargiem, który właściciel sklepu miał odebrać w poniedziałek rano.
Christmas Shoppe i bank znajdowały się w samym centrum Mammoth Lakes. W
okresie świąt do miasta ściągały tłumy turystów. Roześmiane pary i całe rodziny
tłoczyły się na ulicach, w pubach, restauracjach i centrach handlowych.
Kiedy Jane przesłuchiwała Allie po raz pierwszy, dziewczyna mieszkała z
rodzicami i siostrą w domu przy drodze numer 203, w pobliżu Toms Place. Teraz
mieszkała tylko z matką w bloku za miastem, niedaleko Mammoth Creek. Jej
rodzice byli po rozwodzie.
Allie pokazała Rayowi, gdzie może zaparkować, a potem zaprosiła ich do domu.
Wyjaśniła, że jej siostra wyszła za mąż i przeprowadziła się do Fresno, a mama
pracuje w recepcji jednego z hoteli i wróci dopiero wieczorem.
Allie wypuściła kota, zapaliła światło i sprawdziła wiadomości na automatycznej
sekretarce. Taka młoda i taka dojrzała, pomyślała Jane, zdejmując płaszcz. A
jednak powtarzała klasę i skończy szkołę średnią dopiero w przyszłym roku. Z
gładko zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami, już od dawna nie nosiła warkoczy,
w okularach i z poważnym wyrazem twarzy wyglądała na więcej niż swoje
osiemnaście lat. Cóż, przedwcześnie dojrzała po tym, przez co przeszła. Jane znała
to z własnego doświadczenia.
Usiedli w salonie. Ray sprawiał wrażenie zniecierpliwionego i Jane znowu
żałowała, że nie został w samochodzie albo w motelu. Mógłby chociaż wyjść się
czegoś napić. Cały czas był spięty, jakby gotował się do skoku. Jane zastanawiała
się, czy myśli o sprawie Kirstin Lemke, czy o własnych problemach.
Allie była otwarta jak podczas pierwszego spotkania. Nie wypierała wspomnień,
nie tłumiła emocji. I chciała dowiedzieć się jak najwięcej o sytuacji Kirstin.
142
Zapytała, czy porywacz użył noża, żeby ją zastraszyć (Jane nie mogła
odpowiedzieć na to pytanie), czy ciągle jeździ furgonetką, czy porwał swoją
ostatnią ofiarę ze stoku i czy przyjaciółki Kirstin zauważyły coś istotnego.
Wyznała, że Allie od czasu uprowadzenia wciąż korzysta co pewien czas z
pomocy psychologicznej. Ciężko pracowała nad sobą, uczyła się rozpoznawać i
ujawniać swoje uczucia. W ciągu tych pięciu lat rozmawiała kilka razy z Jane,
wiedziała więc, że po niej zostały porwane jeszcze dwie dziewczyny i że jedna nie
przeżyła.
Widać było, że Allie spędziła wiele czasu z terapeutą, usiłując dotrzeć do tego, co
zostało zepchnięte w niepamięć.
- Próbuję od lat, ale ciągle widzę tylko gogle i szalik - powiedziała. - Początkowo
myślałam, że wyrzuciłam jego twarz z pamięci, ale teraz nie jestem tego pewna.
Właściwie nigdy nie widziałam tego człowieka. W pokoju, w którym mnie trzymał,
było ciemno. Nawet w dzień przez szparę w zasłonie wpadało bardzo mało światła.
- Nigdy nie przychodził do ciebie za dnia, prawda? - spytała Jane.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Nigdy. Myślę, że jest bardzo inteligentny.
- Raczej sprytny - odparła Jane. Nie chciała myśleć o tym człowieku jako o kimś
inteligentnym. - Pamiętasz jego samochód?
- Tak, to była furgonetka. Dopiero w środku naciągnął mi czapkę na oczy, więc
wiem, że to była furgonetka. Na parkingu zapytał mnie o drogę. Stał przed
samochodem i trochę go zasłaniał, a potem wyjął nóż, więc byłam przerażona.
- Wiem, Allie. To musiało być straszne.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Kiwnęła głową.
- Dobrze, więc zapytał o drogę, a potem wyciągnął nóż? Taka była kolejność?
- Tak.
- A potem wepchnął cię do furgonetki?
Allie znowu kiwnęła głową.
143
- Od strony kierowcy?
- Tak. Pchnął mnie na siedzenie dla pasażera i usiadł za kierownicą.
Jane próbowała sobie przypomnieć, czy Lisa, dziewczyna ze Snowbird,
powiedziała coś podobnego. Czy ona także została wepchnięta do furgonetki?
Do tej pory zakładała, tak jak FBI, że porywacz wpychał dziewczęta do
samochodu, żeby jeszcze bardziej je wystraszyć. A jeśli chodziło mu o coś innego?
Jeśli chciał uniemożliwić im przyjrzenie się furgonetce? Zasłonić numer? Ani
ofiary, ani świadkowie nie widzieli tablic rejestracyjnych. Pewnie były zachlapane
błotem, jak zawsze w zimie. Nie wiadomo, czy porywacz celowo zasłaniał numery,
czy nie.
A może chciał ukryć coś innego? Drzwi w innym kolorze, jakiś napis, coś, co
wyróżniało jego samochód spośród innych i po czym ofiara mogłaby go
rozpoznać?
Jane napotkała wzrok Allie i otrząsnęła się z zamyślenia.
- Widzisz tę furgonetkę, Allie? - spytała. - Może tylną klapę?
Dziewczyna zamknęła oczy.
- Hm. Była... brudna. Ale zawsze wydawało mi się, że była czerwona.
Ciemnoczerwona.
- Widzisz jakiś napis?
Dała jej plastelinę na początku rozmowy, ale Allie dopiero teraz odruchowo
zaczęła obracać jaw rękach, patrząc przy tym przed siebie.
- Hm...- zastanawiała się nad pytaniem.
Jane z reguły nie sugerowała niczego osobom, z którymi pracowała, tym razem
czuła jednak, że Allie potrzebuje pomocy.
- Na klapie? - spytała cicho. - Czy na klapie były jakieś litery?
Po dłuższej chwili Allie szeroko otworzyła oczy.
- O Boże, tam było napisane... „ford”. Ale nie innym kolorem... tylko tak jakby...
tą samą farbą.
144
- Wypukłe litery? - zasugerowała Jane.
- Tak. - Allie kiwnęła głową. - Tak. Klapa była brudna, ale jestem pewna, że to był
ford. O mój Boże.
- Świetnie - powiedziała Jane i spojrzała na Raya. Nie zrobiło to na nim wielkiego
wrażenia. Dziewczyna potwierdziła tylko coś, co już wiedzieli.
Allie chciała opowiedzieć Jane o wszystkim, co przypomniała sobie, pracując z
terapeutą. Pamiętała, co mówił porywacz, zanim wepchnął ją do furgonetki.
- Powiedział, że jeśli z nim nie pojadę, znajdzie moją rodzinę i wszystkich zabije.
I przyłożył mi nóż do pleców. W każdym razie wydaje mi się, że to był nóż.
Powiedział też, że zabije mnie, jeśli na niego spojrzę. Wszystko mówił szeptem.
Chyba żeby nikt go nie usłyszał.
- Czy ten człowiek kiedykolwiek rozmawiał z tobą, kiedy przychodził w nocy?
Wiem, że to trudne, ale...
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wydawał tylko krótkie polecenia w stylu „jedz” albo „pij”, rozwiązywał mi ręce
i na chwilę zostawiał samą. Potem wracał, żeby znowu mnie związać.
- Czy przychodził czasem za dnia?
- Kilka razy. Ale w pokoju było ciemno, a on miał czapkę i szalik. Tak mi się w
każdym razie wydaje.
Jane spróbowała jeszcze kilku innych technik, by wyciągnąć z Allie coś więcej,
ale albo minęło już zbyt dużo czasu, albo dziewczyna rzeczywiście nic więcej nie
widziała. Nie wspomniała o kolczyku ani o złamanym nosie, więc Jane także nic o
tym nie mówiła.
- Będziesz rozmawiać jeszcze raz z Garym? - spytała Allie.
Gary Francis był świadkiem jej porwania.
- Tak, jutro. Mamy szczęście, właśnie przyjechał do domu na ferie.
- Gary studiuje w Berkeley - powiedziała Allie.
- Wiem - odparła Jane.
145
O wpół do dziesiątej uściskała Allie w drzwiach, obiecała, że da jej znać, kiedy
tylko Kirstin zostanie odnaleziona, i wyszła. Była rozczarowana i sfrustrowana.
Wsiadając do samochodu, zagryzała wargi.
Ray milczał, co było bardzo irytujące.
Kiedy wyjechali na autostradę, Jane uznała, że nie wytrzyma dłużej tej ciszy.
- W porządku - powiedziała, odwracając się do niego. - Wiem, co myślisz.
- Naprawdę?
- Tak. Uważasz, że to była strata czasu.
- Cóż, ty to powiedziałaś.
Jane spojrzała przed siebie, mrużąc oczy przed światłami samochodów
nadjeżdżających z przeciwka.
- To była strata czasu. Nie potrafiłam do niej dotrzeć. Cholera. Musi być jakiś
sposób, żeby uwolnić ich wspomnienia.
- Nigdy nie przyszło ci do głowy, że nie ma czego uwalniać? Że wiesz już
wszystko? Od lat?
- Och, bzdura.
- Czyżby?
- Jedna z nich, albo wszystkie, to bez znaczenia, ma klucz do tej sprawy. Ja tylko
nie potrafię do niego dotrzeć. To takie frustrujące, że chce mi się wyć.
- Wolałbym, żebyś tego nie robiła.
- To tylko taka metafora.
- Chwała Bogu. Bo już zaczynałem się martwić.
- Teraz próbujesz mnie pocieszyć.
- Nie. Myślę tylko, że jesteś dla siebie zbyt surowa. Odniosłaś sukcesy w
poprzednich sprawach, ale na tej się potknęłaś. Cóż, trudno. Tak bywa. Uważam, że
te dziewczyny po prostu nic więcej nie wiedzą. Daj sobie z tym spokój, Jane.
Potrząsnęła głową i zamknęła oczy. Była pewna, że Ray się myli.
Zaparkowali przed motelem i poszli oblodzoną ścieżką do restauracji. Kiedy
146
składali zamówienie, było już po dziesiątej. Czekając na kanapki, Ray pił kawę. W
pewnej chwili znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w filiżankę.
- Jezu, widzisz to co ja? Przez chwilę myślałem, że kawa zaczęła się gotować, ale
to tylko jakieś drżenie...
- Trzęsienie ziemi - powiedziała Jane obojętnie. - Ciągle mają tu takie drobne
trzęsienia. Większe też.
- Cholera.
Na stole pojawiły się talerze. Jane spojrzała na swój i uświadomiła sobie, że nie
ma apetytu.
Ray polał grzanki ketchupem.
- Nie jesteś głodna? - zapytał po chwili z pełnymi ustami.
Potrząsnęła głową.
- Nie powinnam była tu przyjeżdżać - stwierdziła. - Nie powinnam w ogóle
pracować przy tej sprawie. Wzięłam urlop, bo... bo czułam, że muszę odpocząć od
tego napięcia. W ubiegłym roku, kiedy zginęła Jennifer Weissman, zrozumiałam,
że nie wytrzymam dłużej tej presji.
Ray przestał jeść i spojrzał na nią uważnie.
- Co jest takiego w tej sprawie, Jane? - spytał.
Jej serce nagle zaczęło bić szybciej.
- O co chodzi? - nie ustępował Ray.
Jane podniosła wzrok znad nietkniętych kanapek. Czy może powiedzieć mu
prawdę? Wyznała prawdę Alanowi i jakoś to przeżyła. Poczuła nawet pewną ulgę.
- Jane?
Westchnęła ciężko.
- Ta sprawa budzi zbyt wiele wspomnień. Nigdy nie uda mi wydobyć z pamięci
tych dziewcząt niczego istotnego. Nie potrafię tego dokonać.
- Powiedziałaś, że ta sprawa budzi zbyt wiele wspomnień.
Jane zacisnęła palce na szklance z wodą. Krew napłynęła jej do twarzy. Nie, nie
147
może mu o tym opowiedzieć. Nie potrafi.
- Jane?
Z trudem oderwała wzrok od szklanki, spojrzała na Raya i natychmiast
zrozumiała, że on wie. Nie musiała niczego mówić, sam się domyślił. Widziała to
w jego oczach. W końcu był gliniarzem. Musiał się domyślić.
Nagle poczuła się zbrukana, wykorzystana i zażenowana, jakby to ona była
odpowiedzialna za ten gwałt. Kobiety zawsze same się o to proszą, prawda? Nawet
niewinne szesnastolatki.
Chwyciła torebkę i płaszcz i wstała tak szybko, że trąciła stół, rozlewając wodę.
- Co ty...? - zaczął Ray, ale ona tylko potrząsnęła głową i wyszła w ciemną, zimną
noc, ciągnąc za sobą płaszcz i przyciskając torebkę do piersi. Omal nie wpadła pod
rozpędzony samochód. Nic jej to nie obchodziło.
Kiedy znalazła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi na klucz i łańcuch, zrzuciła z
siebie ubranie i weszła pod prysznic. Oparła się plecami o ścianę i zaczęła
rozpaczliwie płakać.
Płakała nad Allie, Lisa i Jennifer. Płakała nad sobą. Przede wszystkim jednak
płakała nad Kirstin. Kirstin tak bardzo potrzebowała pomocy. A ona nie potrafiła
jej pomóc.
W końcu opanowała się i przestała użalać nad sobą. Ray wie. I co z tego? Do
diabła z Rayem. Do diabła z nimi wszystkimi.
Dziesięć minut później była już w piżamie. Rozczesała wilgotne włosy, umyła
zęby. Zaśnie, oglądając wiadomości, a rano poczuje się znacznie lepiej. Znowu
będzie mogła spojrzeć mu w twarz. Niech Ray myśli sobie, co chce. Nic jej to nie
obchodziło.
Ale nie włączyła telewizora. Usiadła na brzegu łóżka, patrząc na swój przybornik,
z którego wystawał blok rysunkowy. Gdyby tylko mogła sobie przypomnieć...
Gdzieś w najciemniejszym zakamarku jej pamięci kryła się jego twarz. Przez tyle
lat czuła się zbrukana i winna. Wiedziała, że nie jest odpowiedzialna za to, co ją
148
spotkało. Wiedziała też, że poczucie winy jest normalne. Skoro wiedziała to
wszystko, dlaczego nie mogła sobie przypomnieć twarzy tego człowieka?
Był słoneczny jesienny weekend, babie lato w Górach Skalistych. Hannah i Lottie
zaproponowały, żeby wybrać się na wycieczkę pod namioty, zanim w górach
spadnie śnieg. Pomysł spodobał się wszystkim. Wszystkim poza Jane, która
wolałaby spędzić weekend w mieście z przyjaciółmi;
pojechać na rowerze do Snowmass, pójść do kina, zobaczyć, co słychać w
centrum. Nie przepadała za rozbijaniem namiotów i łowieniem ryb. Uważała, że to
nudne.
Ale Hannah nalegała. Nawet Gwen uznała, że to świetny pomysł. Jej nowy
chłopak miał od kilku dni jeepa CJ5 i chciała pochwalić się przed rodziną
George’em i jego nowym samochodem.
Roland i Kent byli zachwyceni.
Bliźniaczki Schillingów, wtedy zaledwie pięcioletnie, także.
- Wycieczka pod namioty! - wołały podekscytowane. - Będzie ognisko?
Scott, piękny jak książę z bajki, kończył właśnie szkołę średnią w Aspen. Gdy
pakował wędki, pokazał Jane butelkę brandy, którą miał zamiar zabrać na
wycieczkę.
- Wielkie rzeczy - mruknęła wyniośle, gdy wyciągnął butelkę z plecaka.
- Więc nie dostaniesz ani kropli - odparł - Tym lepiej. Będzie więcej dla mnie.
Wyjechali w piątek zaraz po szkole. Trzema samochodami, żeby zmieścić cały
sprzęt. Kent i Lottie ciągnęli za swoim blazerem łódź. Wzięli nawet swoje dwa
labradory. Roland jechał z Hannah i Scottem. Jane pojechała z Gwen i George’em
jego nowym czerwonym jeepem. Pamiętała, że dach został zdjęty, bo świeciło
wspaniałe jesienne słońce. Klony i buki złociły się na tle bezchmurnego nieba,
rzeka pieniła się w dole, obmywając krystalicznie czystą wodą gładkie, rdzawe
kamienie.
Nadchodził zmierzch, więc mężczyźni mieli na łowienie ryb tylko godzinę. W tym
149
czasie kobiety i dzieci rozbijały obóz. Jane ustawiła swój mały pomarańczowy
namiocik z dala od innych. Chciała być taka niezależna. Na kolację jedli steki i
ziemniaki pieczone w ognisku. Słońce zaszło nad jeziorem, lekki wiaterek
marszczył powierzchnię wody i szeleścił liśćmi. Pachniało żyzną, wilgotną ziemią.
Psy dostały kości po stekach, Scott przygotował zaostrzone patyki i wszyscy
nadziali na nie biało-różowe pianki marshmallows; wszyscy poza Gwen, która,
upojona nową miłością, jadła bardzo mało.
George, Roland i Kent umyli naczynia w strumieniu. Męska solidarność. Scott
dołożył drewna do ognia i z ogniska strzeliły w wieczorne niebo snopy iskier.
Potem mężczyźni otworzyli piwo. Scott po kryjomu raczył się brandy. Jane i
bliźniaczki piły gorącą czekoladę. Na czarnym aksamicie nieba pojawiły się
gwiazdy. Jedna z bliźniaczek zauważyła satelitę.
- A może to UFO? - zażartowała Lottie.
Wszyscy spali w kokonach swoich śpiworów. Psy Kenta skutecznie odstraszały
niedźwiedzie i inne zwierzęta. Jane słyszała wycie kojotów, ale się nie bała. W
dolinie było pełno lisów i kojotów, lecz tylko domowe koty miały powody, żeby się
ich bać.
Następny dzień, sobota, był cudownie ciepły. Wszyscy łowili ryby i pływali
łodzią, a Scott szalał na nartach wodnych w piankowym kombinezonie. Jane
spędziła cały ranek w lesie, szukając z bliźniaczkami grzybów. Po południu
wybrała się na spacer w góry z Gwen i George’em. A w nocy została zgwałcona.
Nazajutrz nikt nie zauważył, jaka była milcząca i zagubiona. Poszła więc do lasu,
sama, i płakała tam cały ranek. Do domu jechała z Rolandem, Hannah i Scottem.
Skuliła się na tylnym siedzeniu i udawała, że śpi.
Podniosła szkicownik i ołówek, usiadła na hotelowym łóżku i zaczęła rysować.
Owalna twarz, szerokie ramiona, umięśnione ciało. Wiedziała, że to na nic. To nie
był nikt znany, a raczej mógł to być każdy.
Odłożyła szkicownik i zgasiła światło. W tej samej chwili usłyszała pukanie do
150
drzwi.
- Jane? Śpisz? - Głos Raya.
- Próbuję - odkrzyknęła.
- Przepraszam, że cię budzę, ale dzwonił Kent Schilling. To nie ten facet. Puścili
go.
- W porządku - zawołała. Drzwi były cienkie jak papier.
- Aha - mruknął Ray. - Więc do zobaczenia rano. Tak?
- Tak - powtórzyła, ale podniosła się z łóżka i stała w ciemnościach z mocno
bijącym sercem.
Usłyszała jego kroki na śniegu, a potem zgrzyt klucza w zamku. Znowu zapadła
cisza, która zdawała się trwać całą wieczność. I znowu kroki. I jego głos:
- Wszystko w porządku?
- Oczywiście. - Teraz stała pod drzwiami. W pokoju było ciepło, ale drżała na
całym ciele.
- Może otworzysz na chwilę te drzwi? - odezwał się Ray po chwili. - Chciałbym ci
coś powiedzieć.
Stała bez ruchu.
- Wolałbym, żeby nie słyszał tego cały hotel. Otwórz drzwi, Jane.
- Idź spać.
- Jane, do cholery, otwórz.
Wahała się chwilę, a potem niechętnie odsunęła łańcuch i zasuwę i uchyliła drzwi.
Do pokoju wtargnęło lodowate powietrze.
- Tak lepiej. - Usłyszała. Twarz Raya tonęła w mroku. - Chciałem ci tylko
powiedzieć, że przy kolacji zachowałem się jak idiota. Przepraszam.
Jane milczała, usiłując uspokoić szybko bijące serce. Ray ją przeprasza? Jego głos,
szorstki i miękki jednocześnie, dotknął czegoś w głębi jej duszy. Nie zastanawiając
się dłużej, otworzyła drzwi na całą szerokość.
- Wejdź. - Podeszła do stolika przy oknie, zapaliła wiszący nad nim kinkiet i
151
odwróciła się do Raya. - To ja powinnam cię przeprosić - powiedziała. - Dotknąłeś
drażliwego tematu. - Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. - Miałam szesnaście
lat. Byliśmy na wycieczce w górach. Jeden z mężczyzn przyszedł do mojego
namiotu i... - Przełknęła ślinę.
Ray słuchał z rękami w kieszeniach i nieprzeniknioną twarzą. Twarzą
profesjonalisty.
- Nie musisz mi tego mówić - rzekł łagodnie.
Ale Jane czuła, że musi. Słowa wezbrały w niej potężną falą i musiała je z siebie
wyrzucić.
Usiadła na brzegu łóżka, opierając głowę na dłoni. Światło lampki padało tylko na
stolik, kryjąc jej twarz w cieniu. Ray stał nieruchomo jak skała.
- Było ciemno, nie widziałam, kto to był. A może... może widziałam jego twarz, a
potem zapomniałam. Ale pamiętam dokładnie, co czułam. Ten straszny wstyd. I
chyba... chyba nigdy się z tym nie uporałam. Dlatego właśnie nie mogę...
próbowałam, ale te dziewczęta... One są takie jak ja, a ja nie mogę... nie potrafię nic
z nich wyciągnąć. - Wzięła głęboki oddech. - Zostałam zgwałcona. A najgorsze jest
to... och, sama nie wiem, najgorsze jest to, że zgwałcił mnie ktoś, kogo znałam.
Jeden z tych mężczyzn, których poznałeś w Aspen. Teraz wiesz, dlaczego ich
unikam, dlaczego nie chciałam tam jechać. I rozumiesz, dlaczego ta sprawa mnie
przerasta. Skoro nie potrafię odtworzyć twarzy człowieka, który zgwałcił mnie, jak
mogę oczekiwać, że uda mi się narysować twarz potwora, który robi to bez
przerwy?
Ray wolno pokiwał głową.
- Pamiętasz - powiedziała nagle - jak zapytałeś mnie o Alana Gallaghera?
- Tak.
- Alan jest jedynym mężczyzną, któremu zaufałam od tamtego dnia siedemnaście
lat temu. Tylko on zna całą tę historię... poza tobą. I jest jedynym mężczyzną,
który... z którym...
152
Ray kiwnął głową.
- Nie wiem, dlaczego ci to wszystko powiedziałam. - Uświadomiła sobie nagle, że
otworzyła się przed tym człowiekiem, właściwie zupełnie jej obcym, który...
- Chodź tutaj - szepnął tak cicho, że w pierwszej chwili nie była pewna, czy
dobrze go usłyszała. Nie poruszyła się, więc podszedł do niej. Nic nie powiedział.
Nie musiał. Wyciągnął ręce i ujął jej twarz w dłonie, przez krótką chwilę na nią
patrzył, a potem delikatnie dotknął wargami jej ust. Nie potrafiła usłuchać tego, co
podpowiadał jej rozsądek. Nie, Jane, nie. Stała tam po prostu, czując, jak miękną jej
kolana, a na całym ciele pojawia się gęsia skórka. Pozwoliła mu się całować.
Nagle Ray opuścił ręce i odsunął się od niej.
- Nie powinienem był tego robić - powiedział.
Ale prawda była taka, że Jane pragnęła go, pragnęła go całą sobą. Nie! Nie! Nie! -
krzyczał rozsądek.
- Przytul mnie, Ray. Chcę zapomnieć - powiedziała.
Zamknęła oczy, a on znowu znalazł się przy niej. Obejmował ją, przytulał do
siebie, wsuwał język między jej wargi. Zareagowała na to z gwałtownością, o jakiej
nigdy nie śniła, nawet z Alanem, który był taki cierpliwy i delikatny...
Ray przytulił ją, a ona bezwstydnie zarzuciła mu ręce na szyję. Upadli na łóżko.
Jego dłonie ślizgały się po satynowej piżamie na jej biodrach. Podniósł się, rozpiął
guziki i zsunął satynową bluzę z jej ramion, odsłaniając piersi.
- Światło - wyszeptała. - Z Alanem zawsze...
- Nie - odparł Ray.
Zdjął marynarkę i sweter i cisnął je na podłogę. Wtedy zobaczyła całą bliznę,
czerwony ślad ciągnący się od żuchwy przez szyję w dół ramienia. O Boże,
pomyślała, to musiał być potworny ból. Chciał coś powiedzieć. Nie wiedziała co,
ale powstrzymała go, kładąc mu palec na ustach. Potem delikatnie dotknęła blizny i
zapytała, czy boli.
- Nie - odparł. - Boże, nie. - I zaczął całować jej szyję, ramiona, piersi. Brał jej
153
sutki do ust, delikatnie, aż zaczęła oddychać szybko i płytko.
Znowu dotknął jej bioder, zsunął piżamę i przywarł ustami do jej brzucha. Potem
zrzucił resztę swoich rzeczy i położył się przy niej. Przyciągnął ją do siebie i zaczął
całować jej usta i piersi. Wsunął dłoń między jej uda i rozchylił je. A potem wszedł
w nią, a ona podciągnęła nogi, by go przyjąć.
Jane dyszała ciężko, jej skóra lśniła od potu.
- Ja nie...ja nigdy... - wydyszała, ale położył jej rękę na ustach. Odrzuciła głowę do
tyłu, szukając dłońmi jego bioder.
Obudziła się tuż przed świtem, czując słodki ból między nogami. Uśmiechnęła się
i wyciągnęła rękę do Raya. Ale łóżko było puste.
Rozdział 12
Ten gość zaczyna przyspieszać - stwierdził Jack.
- Tak, wiem - odparł Ray.
W Kalifornii był wczesny ranek, ale w Quantico w stanie Virginia agent Jack
Singer siedział już w swoim biurze.
- Ostatnie trzy były bliżej siebie, prawda? Ta ze Snowbird, z Park City i teraz z
Aspen?
- Zgadza się.
- Kiedy zaginęła ostatnia ofiara?
- Pięć... sześć dni temu.
Jack gwizdnął przeciągle.
- Niedługo ją załatwi.
- Kirstin.
- Co?
- Ta dziewczyna nazywa się Kirstin Lemke.
- Aha.
- Masz jakiś pomysł? - naciskał Ray.
- Próbowałeś VICAP? - Jack miał na myśli ogólnokrajową bazę danych
154
zawierającą nazwiska kryminalistów.
- Nikt stamtąd nie pasuje.
- A NCMEC? Centrum zaginionych i wykorzystywanych dzieci?
Uwielbiam te skróty, pomyślał Ray.
- Nic - odparł.
- Cóż, możemy założyć, że to pedofil, który korzysta z sytuacji. Zapewne typ
samotnika, wyrzutka. Jakiś mechanik samochodowy albo kierowca ciężarówki,
ktoś w tym rodzaju. Wiesz, że ma furgonetkę, więc porusza się szybko i z
łatwością. Używa podstępu, żeby uprowadzić swoją ofiarę. To dość rzadko
spotykany rodzaj pedofila, ale tacy najczęściej mordują swoje ofiary.
- Wspaniale.
- No cóż, pytałeś, to odpowiadam.
- Ten facet jest dość sprytny. Nie zostawia śladów.
- Hm. Wszystko ma przemyślane, zaplanowane. Dokładnie wybiera ofiary. Nie
jest członkiem rodziny, ale to już wiesz. - Jack umilkł na chwilę. - Mężczyzna,
biały, ma prawdopodobnie około dwudziestu albo trzydziestu lat. Może być
nieatrakcyjny fizycznie.
- Złamany nos - powiedział Ray. - Jasne włosy, dość wysoki, szczupły. Możliwe
że jego furgonetka to ford ranger, ciemnoczerwony albo bordowy. Aha, i nosi
okulary.
- I zawsze pojawia się w kurortach narciarskich. Interesujące.
- No, Jack. Coś jeszcze?
- Prawdopodobnie pochodzi z klasy średniej i ma ponadprzeciętną inteligencję, ale
nie wykorzystał swoich możliwości.
Ray zaczął się niecierpliwić.
- To wszystko już wiemy.
- Słuchaj, nie jestem czarodziejem. Nikt nie widział jego twarzy. Możesz zacząć
od samochodu albo od jego pracy, nie zajmując się twarzą.
155
- Wiesz, ile w Aspen jest takich furgonetek, człowieku? To zachód.
- Więc potrzebujesz twarzy.
Rozległo się pukanie. Ray wstał z łóżka i podszedł do drzwi, przyciskając
komórkę do ucha. Domyślił się, że to Jane - kto inny mógłby to być? - i odczuł ulgę
na myśl, że nie będzie musiał rozmawiać z nią sam na sam. Cóż, oboje są dorośli.
Takie rzeczy się zdarzają.
Stała tam i jej uroda na moment zaparła mu dech w piersiach. Blada twarz
wyłaniała się znad kołnierza wełnianego płaszcza, włosy miała spięte z tym głowy,
tylko kilka złotych pasm spływało wzdłuż policzków. Kilka godzin temu
przeczesywał te włosy palcami.
- Ray? - usłyszał głos Jacka.
- Tak, jestem - wskazał drugą dłonią telefon, gestem zaprosił Jane do pokoju i
pokazał jej krzesło.
- W tej chwili nic więcej dla ciebie nie mam.
- Cóż, pracuj nad tym. Bruce będzie się z tobą kontaktował. Masz numer mojej
komórki.
- A gdzie ty, do diabła, jesteś?
- W Toms Place w Kalifornii. W okolicach Mammoth Lakes.
- Rozumiem.
- Odezwę się wkrótce, Jack - powiedział Ray i się rozłączył.
- Kto to był? - zapytała Jane.
- Psycholog z FBI.
- Och.
- Ale nie powiedział nic poza tym, co i tak już wiemy.
- Rozumiem.
- Potrzebujemy jego twarzy.
- Czy coś się stało w Aspen? To znaczy...
- Nie, nic nowego.
156
- Biedna Kirstin.
Może nie poruszy tematu ostatniej nocy. Co powinien powiedzieć, jeśli jednak to
zrobi? Jezu, czy odebrało mu wczoraj rozum? Czy zapomniał już o Kathleen?
- Musimy ją odnaleźć - mówiła Jane. - Minął prawie tydzień.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Więc jedźmy do Utah.
- To byłaby strata czasu - powiedział ostrożnie. - Myślę, że byłoby lepiej,
gdybyś...
- Nie zaczynaj znowu - przerwała mu.
- Myślę, że będzie lepiej...
- W porządku - podniosła dłoń. - Chodzi o ostatnią noc? Nigdy bym sobie nie
wybaczyła, gdybyś wykorzystał to, co się stało, jako pretekst, żeby się mnie
pozbyć.
- Nie o to chodzi - odparł sztywno.
Jane spuściła wzrok, a potem znowu podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Posłuchaj - powiedziała - takie rzeczy się zdarzają. To był błąd. Mam nadzieję,
że potrafisz o tym zapomnieć. Ja już zapomniałam. W porządku?
Ray sam nie wiedział, co nagle poczuł. Ulgę? Żal? Nie miał czasu, żeby się nad
tym zastanawiać.
- Dobrze. Więc ja też już zapomniałem - powiedział szybko.
Jane jeszcze przez moment patrzyła mu w oczy, wreszcie kiwnęła głową.
- Teraz, kiedy mamy to już za sobą, chciałabym porozmawiać z Garym.
Gary? No tak, przypomniał sobie, jedyny świadek mężczyzna. Nadal mieszkał w
dolinie, na trasie do Los Angeles.
- Dobrze - powiedział. - Jedźmy do niego.
Zgodziłby się na wszystko, byle zostawić już ten motel za sobą.
Ta noc... Naprawdę musiał chyba stracić rozum. Zwłaszcza że Jane powiedziała
mu, że po gwałcie była tylko z jednym mężczyzną, z Gallagherem. Nie mógł
157
uwierzyć, że szukała tylko zapomnienia. Na pewno nie. Z jego doświadczeń
wynikało, że kobiety nie zapominając takich rzeczach.
Odwrócił się od niej plecami i szybko spakował torbę. Cholera, cholera, cholera.
Pojechali do Bishop, małego miasteczka leżącego pięćdziesiąt kilometrów od
Mammoth Lakes, w którym mieszkał Gary Francis. Student Berkeley wrócił na
święta do domu. Ray zatrzymał się przed domem. Ładne miejsce. Drewniany
budynek stojący w cieniu sosen, z wieńcem na drzwiach i trzema wyrzeźbionymi z
drewna reniferami w ogródku.
Jane wzięła swój przybornik i torebkę i otworzyła drzwi.
- Domyślam się, że nie zamierzasz pojechać na kawę czy coś w tym rodzaju i
wrócić za parę godzin?
- Zamierzam - powiedział, co zaskoczyło nawet jego samego. - Pogadam w tym
czasie z Aspen. Kilka godzin, tak?
- Tak sądzę. Dzięki. - Rzuciła mu szybkie, zdumione spojrzenie i wysiadła z
samochodu.
Trzy filiżanki kawy później, wypite w miejscowym barze śniadaniowym, Ray dał
kelnerce suty napiwek i wyruszył po Jane. Rozmawiał z Bruce’em i Sidem oraz z
szeryfem, a potem spędził trochę czasu, rozmyślając o Kirstin i innych
dziewczętach, które padły ofiarą zboczeńca, tylko dlatego że pasowały do pewnego
schematu albo znalazły się w złym miejscu w złym czasie. Tak jak Jane na tej
wycieczce.
Jak Jane może nie wiedzieć, który z mężczyzn ją zgwałcił? I jak mogła spokojnie
siedzieć przy stole u swojej matki ze świadomością, że jeden z mężczyzn, którzy
siedzieli tam z nią, wyrządził jej taką krzywdę? Zastanawiał się, kto to mógł być. A
może tego człowieka tam nie było, może to jej szwagier wśliznął się tamtej nocy do
jej namiotu. Ray raczej w to wątpił. Grinell dostawał wszystko, czego potrzebował,
od siostry Jane - a w każdym razie powinno tak być. Prawda jest jednak taka, że
nigdy do końca nie wiadomo, co kieruje tymi zboczeńcami.
158
Jane nie może przypomnieć sobie jego twarzy. Jest zablokowana. Tak jak jest
zablokowana przy tej sprawie. Jezu, pomyślał, patrząc spod zmarszczonych brwi,
jak Jane żegna się z Garym Francisem. Uściskała go nawet. Ale czy czegoś się od
niego dowiedziała?
Ray doszedł do wniosku, że powinien przestać o niej myśleć. To, przez co
przeszła jako młoda dziewczyna, to nie jego sprawa. Przydarzyło jej się coś bardzo
złego. Ale, do diabła, każdy dostaje w życiu w tyłek. On nie jest wcale wyjątkiem.
A jako profesjonalista nie może nawiązywać bliskich relacji z ofiarami. Empatia
prowadzi do komplikacji. To, co poczuł do Jane ubiegłej nocy, i to, co czuje teraz,
to tylko źle ulokowana chęć wsparcia, która nie ma nic wspólnego ze sprawą
Kirstin Lemke. Problemy Jane muszą pozostać jej problemami. Dał się w nie
wplątać. A teraz postanowił się wyplątać.
- Złamany ząb - powiedziała Jane, wsiadając do samochodu. - Gary uważa, że ten
człowiek miał złamany ząb. Może FBI mogłoby dołączyć to do...
- Facet mógł już dawno odwiedzić dentystę - odparł Ray, spoglądając na nią z
ukosa. - Minęło pięć lat.
- Ale mógł nie pójść do dentysty.
Ray zastanawiał się chwilę.
- W porządku, dzwoń do Bruce’a. Chryste, sam nie wiem.
Jane wyciągnęła komórkę.
Przyjechali do kwatery FBI w centrum Los Angeles kilka minut przed
zamknięciem biur. Jane nie spytała, po co się tam zatrzymali, a Ray nic nie mówił.
Był pewny, że i tak się domyśliła.
Kiedy weszli do biura, Stan wkładał marynarkę. Były współpracownik Raya
uścisnął dłoń Jane i przedstawił się, a ona uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Jaką mieliście podróż? - spytał Stan. - Dowiedzieliście się czegoś?
- Niewiele - odparł Ray.
- Trochę - powiedziała Jane.
159
Ray chciał zapytać o braci Perry, ale Stan zaczął się rozwodzić nad udziałem Jane
w rozwiązaniu sprawy napadu na bank sprzed kilku lat.
- Widziałem twój szkic - powiedział. - Cholera, fotograficzne podobieństwo. Czy
ten facet nie nazywał się przypadkiem Lancaster? Prokurator federalny
przygwoździł go w sądzie dzięki twojemu portretowi. Jak on się nazywał, ten
prokurator? Chyba kiedyś z nim...
- Stan - przerwał mu Ray - jestem pewny, że chętnie wspominałbyś z Jane stare
czasy przez całą noc, ale musimy zdążyć na samolot.
- Wracacie do Aspen?
- Zgadza się. Muszę...
Wtedy właśnie Jane postanowiła podzielić się z nim swoim najnowszym
pomysłem.
- Ja mam zamiar złapać jakiś samolot do Salt Lake City - oznajmiła.
- Co takiego? - Ray poczuł, że cierpnie na nim skóra.
- Polecę do Snowbird, a później do Park City.
- Posłuchaj - zaczął, siadając na twardym krześle przy biurku Staną. - Po pierwsze,
nie przyznano mi środków na takie eskapady. A poza tym, co ważniejsze,
powinienem wrócić do Aspen, a nie zwiedzać kraj, goniąc za własnym cieniem.
- Ty możesz złapać samolot z Denver jeszcze dzisiaj - odparła Jane rzeczowo -
aleja wybieram się do Utah. A jeśli chodzi o środki, zadzwonię do Parkera i
zobaczę, czy uda mi się coś załatwić. Jeśli nie, cóż, mam karty kredytowe. -
Wzruszyła ramionami. - Jeśli jest jeszcze choć cień nadziei, żeby przyszpilić tego
gościa, zanim będzie za późno dla Kirstin, muszę spróbować. Nie zmienię zdania.
Stan?
- Eee... Tak? - Stan odchrząknął.
- Możesz mi powiedzieć, gdzie jest damska toaleta? Ray nigdy nie odczuwa takich
potrzeb.
- W korytarzu - odparł Stan. - Ostatnie drzwi po lewej.
160
- Dziękuję. - Jane uśmiechnęła się zwycięsko i zniknęła.
- Cholera - mruknął Ray.
- Nie masz zamiaru lecieć z nią do Salt Lake City? - spytał Stan, unosząc brwi.
- Człowieku - odparł Ray - ona nie odpuści.
Stan postanowił zmienić temat, co było bardzo rozsądne z jego strony.
- W porządku - powiedział. - Domyślam się, że wstąpiłeś tu dowiedzieć się czegoś
na temat braci Perry. Niestety, nie mam dla ciebie dobrych wieści.
Ray spojrzał na niego ostro.
- Przykro mi, stary - ciągnął Stan - ale oni nie chcą gadać. Wzięli sobie bardzo
dobrego adwokata i na razie nie pisnęli ani słowa.
Ray oparł się o biurko, jego dłonie zaczęły drżeć.
- Nie chcą się dogadać?
- Jak dotąd nie.
- Cudownie.
- To może trochę potrwać, Ray. Do diabła, wiedziałeś o tym. Uspokój się.
- Byłem spokojny przez półtora roku. I mam już tego dość.
- Słuchaj, zamierzasz wysłać naszego portrecistę do Yakima, żeby popracował
jeszcze trochę z właścicielem tego sklepu. - Stan potarł łysinę, mierzwiąc przy tym
lekko pozostałości włosów nad czołem.
- Wspaniale - mruknął Ray - Facet dostał kulkę w głowę. Wtedy nic nie pamiętał,
a teraz nagle sobie przypomni?
- Warto spróbować.
- Chryste, Stan, więc może warto też jeszcze raz spróbować zebrać odciski palców
z tego sklepu? Ile czasu minęło? Trzy lata?
Stan zmarszczył brwi i zaczął coś mówić, ale Ray rąbnął pięścią w biurko.
- Wiedziałem, że tak będzie! Powinienem załatwić tych drani, kiedy miałem
okazję!
- Daj spokój. Na pewno...
161
Stan urwał nagle, a Ray odwrócił się i zobaczył Jane. Stała w drzwiach z dłonią na
klamce i patrzyła na nich. Wszystko słyszała. Cholera.
Przez chwilę wszyscy troje milczeli.
- Przepraszam, myślałam, że... - odezwała się w końcu Jane.
Ray westchnął ciężko.
- W porządku, Stan, mówiłem jej o braciach Perry.
- Rozumiem - Stan spojrzał na Jane. - Powiedział ci też o przywódcy tej grupy?
- Nie.
Stan zaczął wprowadzać jaw szczegóły.
- ...sądzimy więc, że Northwest Bomber stał nie tylko za tym zamachem, ale także
za sześcioma wcześniejszymi zamachami i napadem na sklep sportowy w Yakima
trzy lata temu. Strzelił do właściciela i zostawił go tam na pewną śmierć. Facet
nazywa się Ben Forsberg. Naprawdę miły gość, ale nasz portrecista nie zdołał
zrobić szkicu. A Ray uważa...
- Stan - mruknął Ray ostrzegawczo, ale było już za późno.
- Ciekawa jestem, czy udałoby mi się zrobić ten portret - powiedziała Jane.
- Dosłownie wyjęłaś mi to z ust - ucieszył się Stan.
- Będę w Utah, więc mogłabym polecieć przy okazji do Spokane i...
- Mam lepszy pomysł - przerwał jej Stan. - Przywieziemy Forsberga do Salt Lake.
Sam po niego pojadę. To tylko godzina lotu. Jeśli będziesz miała trochę czasu, to
umowa stoi. Wiem, że jesteś bardzo zajęta sprawą tego porwania.
- Będę miała czas.
- No, dość tego. - Ray wstał. - Za dużo od niej wymagasz. Jak ma się skupić na
porwaniu Kirstin Lemke i jednocześnie pracować nad inną sprawą?
- Zaczekaj - wtrąciła się Jane - co cię to obchodzi, przecież nawet cię tam nie
będzie? Wracasz do Aspen, pamiętasz?
Teraz miała go w garści.
- Poza tym, jak wiesz, jestem wolnym strzelcem. Sama mogę wybierać sprawy,
162
którymi chcę się zająć.
Jezu.
- Nigdy nie mówiłem, że nie możesz - zaczął. - Tylko nie wiem, po co miałabyś
chcieć się tym zająć.
Jane potrząsnęła głową.
- Co znowu? - spytał.
- Naprawdę jesteś tępy, wiesz?
- Nie rozumiem...
- Och, na litość boską, chcę pomóc. To wszystko.
Ray zaczął coś mówić, ale urwał i w pokoju zapadła cisza.
Rozdział 13
Podczas lotu do Salt Lake City Ray prawie się nie odzywał. Jane starała się nie
zwracać na to uwagi. Postanowiła przekazać mu, czego się dowiedziała z rozmowy
z dziewczyną ze Snowbird, Lisa Turchelli.
- Lisa ma teraz szesnaście lat. Pracuje w sklepie spożywczym, który należy do jej
rodziny, w centrum handlowym. Mój telefon bardzo ją zdenerwował.
- Doprawdy?
- Powiedziała, że rodzice nie chcą, żeby ktoś ją znowu przesłuchiwał. Uważają, że
została już dość wymęczona. Takiego właśnie określenia użyła.
- Hm.
- Ale sądzę, że uda mi się ich przekonać. To dobrzy ludzie, tylko, co jest w tej
sytuacji w pełni zrozumiałe, trochę nadopiekuńczy.
Wolałaby, żeby Ray wykazał więcej zainteresowania i nie był taki oficjalny. Miał
na sobie ciemny garnitur i płaszcz, w którym widziała go po raz pierwszy. W tym
stroju wydawał się niedostępny. Źle się czuła w tej sytuacji, a jednocześnie nie
mogła opanować fali czułości, która ogarniała ją, ilekroć spojrzała na Raya.
Współczuła mu z powodu tego, co wycierpiał podczas zamachu i później.
163
Rozumiała jego chęć zemsty za śmierć kobiety, którą kochał. Był bardzo zraniony i
bardzo samotny w swoim bólu, a jednocześnie zbyt dumny, żeby przyjąć pomoc od
innej ludzkiej istoty. Jane bardzo chciała mu pomóc. Musiała mu pomóc, także ze
względu na siebie. Nie odrzucaj innych, Ray, myślała. Nie odrzucaj mnie. Przecież
spała z nim. Krew napływała jej do twarzy, ilekroć przypomniała sobie tę chwilę,
kiedy obudziła się poprzedniego dnia i nie zastała go obok. Spała z nim, dotykała
całego jego ciała, otworzyła dla niego swoje ciało i duszę. Zaufała mu. Nawet z
Alanem nigdy nie dała tak się ponieść, nawet przy Alanie nie czuła się tak
swobodnie. Nie znała dotąd takiego zapomnienia. Dlaczego właśnie Ray? Dlaczego
właśnie teraz? Zapomnijmy o tym, co się stało, powiedziała mu. Akurat. Miałaby
zapomnieć o jednej z najistotniejszych rzeczy, jakie zdarzyły się w jej życiu?
Spojrzała spod oka na profil Raya: ciemne zmarszczone brwi, zapadnięte policzki.
Czy widziała kiedyś uśmiech na jego twarzy? Czy on się kiedykolwiek uśmiecha?
Wybrała fotel przy oknie, Ray usiadł od strony przejścia. Dzieliło ich więc jedno
puste miejsce. Jane patrzyła przez okno na surową ziemię w dole. Lecieli na
pomocny wschód od granicy dzielącej Kalifornię od Nevady i krajobraz stawał się
coraz bardziej skalisty, pusty, martwy, prawdziwie księżycowy. Tylko zbocza gór
były lekko przysypane śniegiem.
Oparła brodę na dłoni i zaczęła się przyglądać odbiciu głowy Raya w szybie. W
porządku, przespała się z nim, pozwoliła sobie na małą przygodę. Jak to o niej
świadczy? Trzydzieści sześć godzin temu przysięgłaby, że ciągle kocha Alana.
Może zresztą go kocha. Może przespała się z Rayem, żeby odpłacić Alanowi
pięknym za nadobne? Ale nie wierzyła w to. Ray może uważać, że zemsta to
sposób na poradzenie sobie z bólem, ale ona jest innego zdania. Dlaczego więc
poszła z nim do łóżka? Bo czuła się samotna? Bo potrzebowała chwili zapomnienia
po wielu dniach życia w napięciu? Tak, to wydawało się bliższe prawdy.
Westchnęła i zobaczyła, że spojrzał na nią przelotnie, po czym wrócił do lektury
czytanego właśnie dokumentu.
164
A może otworzyła się przed nim, ciałem i duszą, z głębszych powodów?
Natychmiast odrzuciła tę myśl. Są ludzie, którzy wierzą w miłość od pierwszego
wejrzenia, ale ona do nich nie należy.
Znowu westchnęła. Tym razem nie oderwał się od lektury. Równie dobrze
mogłoby jej tu nie być.
Na lotnisku w Salt Lake City powitał ich urzędnik biura szeryfa, który przyjechał,
żeby zawieźć ich do kwatery, gdzie mogli pożyczyć samochód. Nazywał się
Fairchild Smith, był jasnowłosy i bardzo młody. Jechał tak ostrożnie, jakby
pierwszy raz prowadził samochód.
Dzień był słoneczny i bardzo mroźny. Salt Lake City leży na równinie u stóp
Wasatch National Forest. W dali lśniła tafla Great Salt Lake, a na wzgórzu wznosił
się biały Mormon Tabernacle, główny punkt miasta, przypominający Jane
dekorację na torcie weselnym - piękny i trochę nierealny.
- Dziękuję, panie Smith - powiedziała, kiedy zatrzymali się przed kwaterą.
- Proszę bardzo, panno Russo - odparł młodzieniec, czerwieniąc się po same uszy.
Szeryf czekał na nich w biurze. Był to wysoki starszy mężczyzna, tuż przed
emeryturą. On także nazywał się Smith. Donald Smith. Jane przypomniała sobie, że
wielu mormonów nosi to nazwisko. Założycielem Kościoła Świętych Dni Ostatnich
był Joseph Smith.
Szeryf był uprzejmy, ale starał się chronić prawa Lisy Turchelli. Jane musiała
użyć całej swojej siły perswazji, żeby pozwolił im jeszcze raz przesłuchać
dziewczynę. Przypomniała mu nawet o sprawie niesławnego Teda Bundy, który
gwałcił i mordował w Utah i Colorado, i prawie się wymknął wymiarowi
sprawiedliwości. Ale jednej z dziewcząt udało się ujść z życiem. Mieszkała w Utah.
- Mam nadzieję, że Lisa wie coś, co stanie się przełomem w tej sprawie -
tłumaczyła Jane. - Gdyby Jennifer Weissman żyła...
Nie musiała mu przypominać, że Jennifer Weissman również pochodziła z Utah.
- Cóż - powiedział w końcu szeryf. - Możecie jeszcze raz spróbować z Lisa. Ale
165
nie męczcie jej.
Jane kiwnęła głową.
Szeryf pożyczył im nieoznakowany samochód. Ray usiadł za kierownicą, a Jane
rozłożyła na kolanach mapę.
Ray jechał zgodnie z jej wskazówkami, ale cały czas milczał.
- U szeryfa nie odezwałeś się ani słowem.
- Hm, czasem od razu wyczuwasz lokalną atmosferę, jak tylko wejdziesz do
policyjnego biura.
- Więc pozwoliłeś mnie się tym zająć?
- Tak. Kobieca ręka i te rzeczy.
- Męski szowinizm.
- Oczywiście.
Jane nie mogła się powstrzymać od ukradkowego zerkania na jego dłonie,
spoczywające teraz na kierownicy. Dłonie, które rozchyliły jej uda, dotykały jej
bioder, głaskały jej włosy, pieściły piersi, szyję, brzuch. Na szyi i piersiach ciągle
miała ślady jego pocałunków. Czy on też ciągle czuje na sobie jej dotyk? A może
była dla niego tylko chwilową odskocznią, niczym więcej poza anonimowym
ciałem?
Wstydziła się swojej słabości. Dlaczego pociągali ją mężczyźni pokroju Raya?
Czyżby była masochistką?
A fakt, że zgodziła się pomóc w sprawie Northwest Bombera, tylko pogorszył
sytuację. Dlaczego w ogóle wtrąca się w nie swoje sprawy?
Wyjechali z miasta w Little Cottonwood Canyon i dalej, na dwupasmową szosę,
która prowadziła między stromymi górami do położonego na wysokości dwu i pół
tysięcy metrów Snowbird. Na zboczach pośniętych rzadkim sosnowym lasem leżał
śnieg. Przy drodze stały znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem lawin.
- Będziemy mieć szczęście, jeśli nie zacznie padać - powiedziała Jane. - Kiedy
ryzyko zejścia lawin wzrasta, tę drogę często zamykają.
166
- Jeżeli zamykają drogę, to jak ludzie dostają się na górę, żeby jeździć na nartach?
- Po prostu nie jeżdżą wtedy na nartach. Cały kurort jest wtedy zamknięty.
Minęli kilka parkingów pełnych samochodów i turystów. Dolina rozszerzyła się, a
po obu stronach drogi pojawiły się pierwsze zabudowania. Ośnieżone zbocza były
pełne narciarzy.
- Jak się nazywa to osiedle? - spytał Ray, kiedy podjechali pod tablicę ze spisem
dzielnic.
- Lupine - odparła. - Wydaje mi się, że jest trochę dalej.
- I chcesz tak po prostu zapukać do jej drzwi? A jeśli nie ma ich w domu? Jeśli są
na nartach?
- Wiedzą, że przyjadę.
- Ale nie wiedzą, że chcesz rozmawiać z Lisa.
- Wszystko będzie dobrze, Ray. Zaufaj mi.
Zaufaj mi, powiedziała. Ale on nigdy jęknie zaufa. Choć ona mu zaufała.
Zapragnęła nagle obecności Alana. Potrzebowała jego spokoju, mądrości,
zrozumienia, kiedy coś jej się nie udało albo obudziła się z koszmarnego snu, albo
nie potrafiła przelać na papier twarzy człowieka, który ją zgwałcił. Boże, tak
bardzo za nim tęskniła. Jak mógł znowu wpuścić do swojego życia Maureen, która
go rzuciła, kiedy najbardziej jej potrzebował? Jak mógł nie kochać jej, Jane? Może
ich miłość nie była specjalnie namiętna, ale co z tego? Był jej przyjacielem,
pokrewną duszą, do cholery. Alan pomagał jej żyć.
Jak to się stało, że wylądowała w łóżku z Rayem i tak bezwstydnie odpowiadała
na każdy jego dotyk?
Do diabła z tobą, Alan, tak bardzo cię potrzebuję.
- To tu?
Jane drgnęła.
- Co? Tak, tak, to tutaj. Lupine.
W domu była matka Lisy. Lisa pracowała z ojcem w sklepie.
167
- Proszę jej nie niepokoić - powiedziała pani Turchelli. - Ona ciągle ma koszmary
związane z tym, co się stało.
- Zaginęła kolejna dziewczynka. Jesteśmy pewni, że porwał ją ten sam człowiek.
Czas ucieka, a my uważamy, że Lisa może nam pomóc - odparła Jane łagodnie.
- O Boże, nie wiem, co mam robić. - Kobieta potrząsnęła bezradnie głową.
- Pojedziemy do sklepu i zobaczymy, co Lisa o tym myśli. Zgadza się pani?
Kobieta podniosła wzrok.
- Och nie, nie.
- To nie potrwa długo.
- To się stało trzy lata temu! Trzy lata. Lisa na pewno nic nie pamięta.
- A może jednak pamięta. Warto spróbować. Może Lisa uratuje życie tej
dziewczyny.
W końcu matka Lisy zadzwoniła do męża, a on zgodził się, żeby Jane
porozmawiała z córką.
- Dobra robota - powiedział Ray, kiedy jechali do Snowbird Center, gdzie
znajdował się sklep.
Jej serce wypełniła duma. Głupia, powiedziała do siebie w duchu.
Pan Turchelli był tęgi, miał gęste czarne włosy i sumiaste wąsy. Był wściekły.
- Mówiłem wam już, ona nic nie wie. Dlaczego nie zostawicie jej w spokoju?
- Tato - powiedziała Lisa.
Jane jeszcze raz powtórzyła wszystkie argumenty, tym razem ze względu na
niego; Lisa usłyszała je już wcześniej przez telefon.
- Liso, kochanie, powiedz mi prawdę - spytał w końcu Turchelli. - Co chcesz
zrobić?
Jane spojrzała dziewczynie w oczy i uśmiechnęła się zachęcająco.
- Naprawdę możesz nam pomóc, Liso. Może nawet uratować życie Kirstin.
- Kirstin?
- Tak nazywa się ta dziewczynka, która została porwana. W taki sam sposób jak
168
ty.
Wtedy Lisa się poddała. Usiedli w biurze na tyłach sklepu, wciśnięci między
komputer i skrzynki z towarem.
- Dziękuję ci, Liso. Jesteś bardzo dzielna - powiedziała Jane. - Wiem, że już raz o
tym rozmawiałyśmy, ale to bardzo ważne. - Wyciągnęła szkicownik i kulę
plasteliny, którą podała Lisie.
- Nie umiem nic zrobić z tą plasteliną - powiedziała Lisa. Była wysoką
dziewczyną o lśniących ciemnych włosach i dużych brązowych oczach. Trzy lata
temu nosiła okulary, teraz już nie. Musiała sobie sprawić szkła kontaktowe.
- Nic nie szkodzi. Wystarczy, że będziesz miała czym zająć ręce.
Jane ostrożnie skierowała rozmowę na porywacza. Spokojnie, upominała się cały
czas w duchu. Powoli. Lisa wyglądała jak wystraszone zwierzątko, gotowe w
każdej chwili rzucić się do ucieczki.
- Teraz zamknij oczy i spróbuj sobie coś przypomnieć. Cokolwiek. Pomyśl o
swoich pięciu zmysłach. Wzrok, słuch, dotyk, smak i węch.
- Kiepsko mi to idzie. - Lisa ugniatała plastelinę, ale stworzony przez nią kształt
niczego nie przypominał.
- W porządku, Liso. Wiemy, że ten człowiek zapytał cię, jak dojechać do stacji
benzynowej. Byłaś wtedy pod stokiem, po całym dniu spędzonym na nartach, i
czekałaś na autobus.
- Tak - powiedziała Lisa. Była bardzo zdenerwowana.
- Nie widziałaś jego twarzy.
Lisa potrząsnęła głową.
- On miał nóż i zmusił cię, żebyś wsiadła do furgonetki, prawda? - Jane nagle
przyszło coś do głowy. - Jak właściwie wsiadłaś do tego samochodu?
- Jak to: jak?
- Od której strony? I gdzie on się wtedy znajdował?
- Stał z tyłu, może pakował narty. W każdym razie zapytał mnie o drogę do stacji,
169
a ja chyba podeszłam do niego i wtedy... wtedy on pokazał mi nóż. Kazał mi...
kazał mi wsiąść od strony kierowcy. Pamiętam, bo widziałam siedzenie kierowcy,
całe podarte.
- Więc to była stara furgonetka?
- Tak mi się wydaje. Była cała brudna i ubłocona.
- Pamiętasz kolor?
Lisa znowu potrząsnęła głową.
- A jego twarz?
Lisa wyglądała tak, jakby miała się zaraz rozpłakać.
- Miał na głowie czapkę i jakiś szalik czy golf, naciągnięty na usta i nos. Mówiłam
wam to już. Związał mnie i naciągnął mi czapkę na oczy, żebym lic nie widziała.
Jane położyła dłoń na kolanie dziewczyny.
- Wiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale świetnie sobie radzisz. Naprawdę dużo
zapamiętałaś.
- Naprawdę?
- O tak. - Jane uśmiechnęła się do Lisy. Miała ochotę ją objąć i przytulić. Ale to
nie była odpowiednia chwila.
Ray siedział w milczeniu. Miała nadzieję, że w ogóle się nie odezwie, nie będzie
zadawał pytań, nie zdekoncentruje Lisy. Spojrzała na niego;
siedział bez ruchu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Liso, pomówmy teraz o tym, co mogłaś wyczuć innymi zmysłami. Słyszałaś
coś? Muzykę? Radio? Głosy?
- Nie pamiętam.
- A smak? Jedzenie?
- Zazwyczaj przynosił mi płatki śniadaniowe albo hamburgery, takie jak z
McDonalda.
- Zapachy. Woda po goleniu? Brudne ubrania? Odświeżacz powietrza?
Jane pracowała całą godzinę, usiłując wydobyć wspomnienia dziewczyny z
170
mroku, lecz było to bardzo trudne. Lisa rozpaczliwie broniła się przed ponownym
przeżyciem koszmaru, którego doświadczyła. Jane szczerze jej współczuła, ale nie
przestawała próbować. Za tymi pięknymi oczami w szkłach kontaktowych mógł
znajdować się klucz do sprawy Kirstin Lemke. No, dalej, Liso, pomyślała. Potrafisz
to zrobić.
Lisa nic nie wiedziała. Cały czas była trzymana w ciemnym pokoju. Niewiele
słyszała. Od czasu do czasu przejeżdżający samochód. Co oznaczało tylko tyle, że
gdzieś niedaleko znajdowała się droga. Smaki nie zaprowadziły ich nigdzie. Więc
Jane wróciła do zapachów. Spróbowała nowej taktyki.
- Jaki zapach miał jego samochód?
- Nie wiem.
- Hm... Myślisz, że ten człowiek mógł mieć psa? Zauważyłabyś to w sa-
mochodzie.
- Nie, psa nie. Ale...
- Tak?
- Nic. - Lisa gwałtownie potrząsnęła głową.
- Liso? Czego nie chcesz sobie przypomnieć?
- Niczego.
- Tutaj jesteś bezpieczna. Możesz sobie to przypomnieć. Ten człowiek już nie
może wyrządzić ci żadnej krzywdy, kochanie.
- Nie. - Lisa z całych sił ugniatała plastelinę. - Nie, nie, nie! - krzyknęła nagle.
- O co chodzi, Liso? Chcemy ci pomóc.
- Jego... jego ręce.
- Co było nie tak z jego rękami?
- Jego ręce... okropnie śmierdziały.
- Czym? Co to był za zapach?
- On... miał na rękach rękawiczki. Czułam to, kiedy mnie rozwiązywał i dawał mi
jeść. O Boże, te rękawiczki. Widziałam je. Skórzane. Brudne. Śmierdziały. - Lisa
171
odetchnęła głęboko. - Jakby olejem, takim do silników... Och, to było wstrętne.
- Rękawiczki - powiedziała Jane miękko. - Bardzo dobrze, Liso. Widzisz,
przypomniałaś sobie coś naprawdę ważnego.
Lisa zadrżała.
- Nie cierpię tego zapachu. Wzbudza we mnie przerażenie. Nie wiedziałam
dlaczego.
- Wiem. Ale teraz, kiedy to sobie przypomniałaś, będzie lepiej. Wierz mi. Nigdy o
tym nie zapomnisz, ale po pewnym czasie nie będzie to już takie bolesne.
Nieprawda, pomyślała Jane. Mogłaby sama zastosować się do rad, które z taką
łatwością podsuwała innym.
Podziękowali panu Turchelli, który spojrzał na nich groźnie znad kasy, i wyszli ze
sklepu. Słońce oświetlało górskie szczyty. Wszędzie było pełno narciarzy w
kolorowych sportowych strojach, z deskami na ramionach, którzy wracali ze
stoków, zmieniali buty i siedzieli w kafejkach przy kawie albo wczesnym lunchu.
Zboczem góry powoli wspinała się kolejka.
- Przez chwilę bałam się - powiedziała Jane - że pan Turchelli jednak nie pozwoli
mi porozmawiać z Lisa.
- Przekonałaś go. Muszę ci to przyznać.
- Dzięki.
- No i te rękawiczki. To było naprawdę niezłe.
Spojrzała na niego, zaskoczona. Nastrój natychmiast jej się poprawił, ale zaraz
potem poczuła złość na samą siebie. Dlaczego jego aprobata i pochwały tyle dla
niej znaczą? Nieraz już zdarzało jej się, że mężczyźni tacy jak Ray, początkowo
cyniczni, doceniali ją w końcu. A może jednak Ray był kimś wyjątkowym?
Podeszli do samochodu i Jane nagle poczuła, że krew napływa jej do twarzy.
Oczywiście, że Ray był kimś wyjątkowym. Kochała się z nim. Wyjechali z centrum
i Ray zadzwonił do Bruce’a, żeby przekazać mu nowe informacje. Jane
uświadomiła sobie, że Stan mógł już wylądować w Salt Lake z człowiekiem,
172
którego miała przesłuchać. A wieczorem czekała ją jeszcze jedna rozmowa, z
siostrą Jennifer Weissman, która była świadkiem porwania.
Dzień wypełniony po brzegi, pomyślała, słuchając z roztargnieniem rozmowy
Raya z Bruce’em.
- Jest coś nowego. W Snowbird facet nosił rękawiczki, które śmierdziały olejem
samochodowym czy czymś w tym rodzaju. Masz to? - Słuchał przez chwilę. - Tak,
sprawdź wszystkie stacje benzynowe i warsztaty w dolinie. I mechaników z
okolicy. I ludzi, którzy pracują przy wyciągach, jeżdżą ratrakami i tak dalej.
Sprawdź wszystkich, którzy mają czerwone furgonetki, złamany ząb z przodu,
jasne włosy i okulary.
Jane patrzyła na wijącą się łagodnie przed nimi drogę. Była zadowolona z siebie.
Udało jej się zdobyć cenne informacje. Dzięki niej w sprawie wreszcie nastąpił
przełom.
- Jak się czują Lemke? - spytał Ray. - Josh jakoś się trzyma? W porządku. Biedny
facet. - Cisza. - Tak, wiem. Tydzień. Chyba mamy jeszcze kilka dni. A może nie.
Ci dranie działają coraz szybciej w miarę upływu czasu. Dobra, Bruce, informuj
mnie o wszystkim.
Wjeżdżali do Park City, kiedy komórka Raya zaczęła dzwonić. Ilekroć Jane
słyszała ten dźwięk, serce na moment zamierało jej w piersi. Stało się, złapali go.
Kirstin jest już bezpieczna.
Ale to był Stan Shoemaker
- ...kiepski pomysł - mówił Ray. - Tak, tak, wiem, ona uważa, że może to zrobić,
ale... W porządku. Będziemy w... - Spojrzał na Jane. - Jak się nazywa hotel, w
którym szeryf zarezerwował dla nas pokoje?
- April Inn.
- Właśnie, będziemy w April Inn. - Umilkł na chwilę. - Nie wiem, do diabła, jakieś
pięćdziesiąt kilometrów od lotniska... Dobra, powiedzmy koło piątej? Tak czy
inaczej, Jane ma dzisiaj przesłuchanie... Dobrze, więc do zobaczenia. - Rozłączył
173
się.
- Hm - mruknęła Jane, patrząc na drogę. - Stan i jego świadek wylądowali w Salt
Lake?
- Zgadza się.
Już miała powiedzieć, że może przeprowadzić dwa przesłuchania, ale doszła do
wniosku, że lepiej nie podejmować tego tematu. Uśmiechnęła się tylko.
- Umieram z głodu - powiedziała. - Może zatrzymamy się gdzieś, zanim
pojedziemy do hotelu?
Park City było właściwie przedmieściem Salt Lake. Wzdłuż drogi ciągnęły się
rzędy domów, niektóre dopiero w budowie. Miasteczko było starą osadą górniczą,
trochę podobną do Aspen, pełną zabudowań w stylu zachodnim, domów z
czerwonej cegły i wiktoriańskich kamienic. Była jednak jedna zasadnicza różnica:
Aspen leżało w dolinie, gdzie było dość płasko, a zabudowania Park City wznosiły
się na stromych zboczach.
Jane znalazła miejsce przed niewielką rodzinną restauracją i zaparkowała
samochód.
- Jak ci się podoba? - spytała.
- To ty jesteś głodna.
- To prawda. Dla mnie może być. - Wysiadła z samochodu, zamknęła drzwi i
rzuciła kluczyki Rayowi.
Przy kanapkach z colą nagle powzięła decyzję,
- Wiesz, myślę, że mogę to zrobić.
- Co takiego?
- Przesłuchać Jima Forsberga i...
- Bena. Bena Forsberga.
- No tak. Oczywiście. Bena. W każdym razie myślę, że dam sobie z nim radę.
- Przecież nawet go nie znasz. Ja sam prawie go nie znam, rozmawiałem z nim
tylko parę razy, kiedy leżał w szpitalu w Yakima.
174
Jane przekrzywiła głowę.
- I jakie zrobił na tobie wrażenie?
- A to ma jakieś znaczenie?
- Tak. Im więcej się o nim dowiem, tym lepiej. Chcesz, żeby mi się udało,
prawda? To znaczy, chciałbyś zobaczyć Northwest Bombera za kratkami?
- Oczywiście.
- Świetnie. Więc opowiedz mi o Benie Forsbergu.
- Szczęściarz, dostał kulkę w głowę, a została mu po tym tylko jedna mała blizna.
Kula odbiła się od czaszki rykoszetem.
- No dobrze, co jeszcze?
- Dość miły facet. Typ chłopka-roztropka.
- Żonaty? Ma dzieci?
- Chyba tak.
- Był w stanie opisać tych ludzi? Dobrze opisać?
- Ci dwaj, to znaczy bracia Perry, mieli na twarzach maski.
- Więc jak...
- Dumie zostawili w sklepie mnóstwo odcisków palców.
- Hm. Rzeczywiście dumie.
- Tak. Ale mieli dość rozumu, żeby radzić sobie z materiałami wybuchowymi.
Nauczyli się tego podczas udziału w Pustynnej Burzy.
- A ten, który strzelał? Dlaczego nie zakrył twarzy?
- Bo nie zamierzał zostawić świadka.
- Jesteś pewny, że to Northwest Bomber, lider tej grupy?
- Tak.
- W sklepie nie było kamer?
- Była jedna. Ale on stał poza jej zasięgiem.
- Więc znał ten sklep.
- Tak. Musiał go znać.
175
- Cóż. - Jane upiła łyk coli. - Jeśli Ben Forsberg widział jego twarz, muszę ją
wydobyć z jego pamięci.
Ray odłożył sztućce i pochylił się nad stołem.
- Forsberg może mieć uszkodzony mózg.
- A może nie.
- Nie wiadomo. Myślę jednak, że masz małe szanse wydobycia czegokolwiek z
jego pamięci po trzech latach.
- Może po prostu nie wiesz, jaka jestem zdolna.
- Widziałem cię przy pracy.
- Ale tylko przy sprawie Kirstin. Powiedziałam ci, dlaczego ta sprawa jest dla
mnie tak trudna.
- Hm - mruknął tylko Ray.
- Jesteś niesprawiedliwy. Jestem naprawdę dobra w tym, co robię.
- Nie miałem zamiaru się z tobą kłócić.
- Cóż, powiem ci tylko, że w zeszłym roku zadzwonili do mnie z FBI i poprosili o
wykłady na temat mojej techniki w Quantico. - Wiedziała, że bezwstydnie się
przechwala. Tak bardzo chciała, żeby docenił jej pracę. Chciała, żeby jej
potrzebował. Tak jak potrzebował Kathleen, swojej partnerki i kobiety, o której nie
potrafił zapomnieć.
Spojrzał na nią z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu.
- To miło, Jane - powiedział obojętnie.
Do końca posiłku żadne z nich się nie odezwało.
Rozdział 14
Do świąt zostało tylko kilka dni i na stokach w okolicach Aspen panował
nieopisany tłok. Przed wyciągami wiły się długie kolejki. Żeby dostać kawę w
restauracji na górze, trzeba było czekać w tłumie depczących sobie po piętach
turystów.
Nie, dzięki, pomyślał, wychodząc z restauracji na szczycie. Nie minęło jeszcze
176
południe, ale on miał już dość. Za dużo ludzi.
Nie pracował od trzech dni, bo nie padał śnieg. Nie trzeba było odśnieżać
podjazdów. Zaczynał się nudzić. Ona zaczynała go nudzić.
Zjechał na nartach na parking u stóp Highlands. Wrzucił narty i kijki do furgonetki
i zmienił buty.
Wtedy zauważył gliniarza. Krążył po parkingu i przyglądał się samochodom,
zwracając szczególną uwagę na furgonetki.
Cholera.
Ale mógł się tego spodziewać. Liczył się z tym, że policja w końcu ustali, że
człowiek, którego szukają, jeździ furgonetką. Dziewczyna z Mammoth i ta druga,
ze Snowbird, widziały samochód. Zawsze zakładał, że policja może pewnego dnia
powiązać te porwania. Jedna z dziewcząt, które jeździły na deskach z tą małą
Lemke, także mogła zauważyć furgonetkę.
Oczywiście nikt nie byłby w stanie odczytać numeru rejestracyjnego; postarał się,
żeby tablice były zbyt brudne. Dopilnował też, żeby nikt nie widział przodu
furgonetki. W dniu porwania zmienił również swój wygląd, na wypadek gdyby ktoś
mógł go opisać. Włożył starą, nierzucającą się w oczy kurtkę, zniszczone
piętnastoletnie gogle i zasłaniający pół twarzy szalik. Dzisiaj, jak zwykle kiedy
wybierał się na narty, miał na sobie porządną granatową kurtkę z żółtym kapturem,
niebieską czapkę, nowiutkie gogle i szkła kontaktowe. Miał też przy sobie prawo
jazdy wydane w Nowym Meksyku.
Dobrze to zaplanował. Uważał, że ostrożności nigdy za wiele.
Wsiadł do furgonetki. Bez pośpiechu zapalił silnik i wycofał wóz. Gliniarz ciągle
stał kilka rzędów dalej, spisywał numery jakiegoś samochodu. Po parkingu krążyło
wiele innych aut, których kierowcy szukali wolnych miejsc.
Skierował się do wyjazdu, który znajdował się najdalej od miejsca, gdzie gliniarz
zaparkował swojego niebieskiego policyjnego saaba.
Mimo wszystkich tych środków ostrożności zaczął się pocić. W gazetach nie było
177
nic na temat porwania od tamtego pierwszego ranka, kiedy w „Aspen Times”
pojawiła się informacja o zaginięciu dziewczynki, która jeździła z koleżankami na
desce. Od tego czasu ani słowa. Federalni pewnie dopilnowali, żeby nie było
przecieków. W jakimś wielkim mieście nie udałoby im się tak dobrze kontrolować
mediów, ale w małej społeczności wydawcy współpracowali z policją. Dla dobra
porwanego dziecka, rzecz jasna. Ale także dlatego że informacja o porwaniu w
narciarskim kurorcie w przededniu świąt Bożego Narodzenia mogłaby wywołać
taką samą reakcję, jak informacja o pojawieniu się rekinów na plaży Czwartego
Lipca.
Przestał się pocić, dopiero wjeżdżając w spokojną dolinkę, gdzie stała wynajęta
przez niego chata. Nie znajdą go. Jej też nie znajdą, w każdym razie do czasu
wiosennych roztopów. Wtedy on będzie już daleko. Zastanawiał się nad Nową
Anglią. Tam jeszcze nie jeździł na nartach.
Myślał też o dziewczynie. W Park City zostawił dzieciaka w zrujnowanym
motelu. Tym razem postanowił dopilnować wszystkiego do końca. Rozważał wiele
sposobów pozbawienia jej życia. Wszystkie wydawały mu się równie atrakcyjne.
Jak zdoła dokonać wyboru?
W chacie było zimno, napalił więc w piecu, zrobił sobie kubek kawy roz-
puszczalnej i zjadł miseczkę płatków śniadaniowych. Doszedł do wniosku, że ona
też powinna coś zjeść. Wsypał trochę płatków do tej samej miseczki, z której jadł, i
dolał odrobinę mleka. Mleka zostało niewiele i nie miał zamiaru go marnować.
Dziewczyna od kilku dni prawie nic nie jadła, a on nie chciał, żeby za wcześnie
osłabła. Jeszcze nie wiedział, kiedy z nią skończy. Może w Boże Narodzenie?
Zrobi sobie taki mały prezent.
Otworzył drzwi sypialni, wszedł i zamknął je za sobą kopnięciem. Zatrzymał się
na chwilę, czekając, aż oczy przyzwyczają mu się do ciemności. Chociaż nie
musiał ukrywać przed nią twarzy. I tak nie będzie miała okazji go opisać.
Dziewczyna siedziała skulona w kącie łóżka, z rękami przywiązanymi do
178
żelaznego kółka, które przytwierdził do ściany.
W pokoju śmierdziało. Dziewczyna kilka razy zmoczyła łóżko. Jeszcze jeden
powód, żeby wkrótce się jej pozbyć. Materac też będzie musiał wyrzucić. Kupi
nowy. Może znajdzie jakiś w sklepie z używanymi meblami. Tak. To dobry
pomysł.
Postawił miseczkę na łóżku.
- Jedz, mała - powiedział. - Nie będziesz jadła, to oberwiesz. Słyszysz?
- Ta... tak - wykrztusiła i znowu zaczęła płakać.
Wyszedł z pokoju i wyciągnął się na kanapie przy piecu, od którego biło teraz
miłe ciepło.
Zamknął oczy. Teraz utnie sobie małą drzemkę. Potem pojedzie do miasta na parę
piw i przy okazji obejrzy prognozę pogody w telewizji. W chacie nie było
telewizora. A potem z powrotem do domu. Do dziewczyny.
Przed zaśnięciem znowu zaczął rozważać, jak zawęzić listę możliwości i wybrać
tę najlepszą? Problemy, problemy.
Ray zastanawiał się, jak to się stało, że dopuścił do spotkania Jane z Benem
Forsbergiem. Może podświadomie czuł, jak będzie wyglądało, i dlatego tak bardzo
się temu sprzeciwiał? Tak czy inaczej, Stan przywiózł Forsberga do Utah, a Jane
zgodziła się go przesłuchać. A Ray? Ray po prostu stracił kontrolę nad sytuacją.
Załatwił formalności w hotelowej recepcji i wręczył Jane klucz do jej pokoju.
- Spróbuj trochę odpocząć - powiedział. - Stan może zaczekać.
- Nie jestem zmęczona - odparła. - Naprawdę. Ale to miłe, że się o mnie
troszczysz. - Rzuciła mu jeden z tych chwytających za serce uśmiechów.
Czy ona się z niego nabija? Nie wiedział, jak ma to rozumieć.
- To sarkazm? - spytał.
- Ależ nie - zapewniła. - Wiem, że się o mnie troszczysz. Tylko okazujesz to w
dziwny sposób.
179
Zaskoczony patrzył, jak odchodzi korytarzem. Przyciągała wzrok wszystkich
mężczyzn. Jej nogi w niebieskich obcisłych dżinsach wydawały się jeszcze dłuższe,
bo miała buty na wysokim obcasie.
Stan i Ben Forsberg przyjechali piętnaście minut później wynajętym na lotnisku
jeepem z napędem na cztery koła. Stan najwyraźniej na niczym nie oszczędzał.
- Cześć. - Podszedł do Raya, pobrzękując kluczykami. - Szef się zgodził. Jest
zachwycony, że to Jane się tym zajmie.
Za Stanem stał Forsberg. Wyglądał świetnie, biorąc pod uwagę to, przez co
przeszedł. No a poza tym trafiła mu się fajna wycieczka, za którą w dodatku płacił
ktoś inny.
Ray uścisnął dłoń Bena i zwrócił się do Staną.
- Wiesz, że Jane miała już dzisiaj jedno przesłuchanie, teraz to... - wskazał głową
Forsberga, który przyglądał się z zainteresowaniem głowie łosia wiszącej w holu
nad kominkiem. - A wieczorem czeka ją kolejne.
- Hm. - Stan potarł łysinę. - Forsberg może zaczekać do rana, jak sądzę.
Ray potrząsnął głową.
- Bóg jeden wie, gdzie będę jutro rano. Muszę wracać do Aspen. Czas ucieka.
- Cóż, więc może Jane mogłaby zostać i...
- Mowy nie ma, Stan. Ja zabrałem ją na tę eskapadę i ja odstawię ją z powrotem
do Denver.
Stan uśmiechnął się przebiegle.
- Czujesz się za nią odpowiedzialny? A może to coś więcej?
- Na litość boską, Stan, daj spokój - wybuchnął Ray i zaraz pożałował, że w ogóle
się odezwał.
Podczas gdy Stan rozmawiał z recepcjonistką, w holu pojawiła się Jane. Przebrała
się i teraz miała na sobie czarne spodnie i fioletowy sweter. Odświeżyła też makijaż
i rozpuściła włosy, które miękką falą opadały jej na ramiona. Wyglądała pięknie,
Ray nie mógł tego nie zauważyć. Nagle przypomniała mu się noc, którą spędzili
180
razem. Przez chwilę nie mógł złapać tchu, więc Stan odchrząknął i dokonał
prezentacji.
- Jane Russo... Ben... Ben Forsberg.
Forsberg był co najmniej pięć centymetrów niższy od Jane, może dlatego, że miała
na sobie te niesamowite buty. Jej wzrost, silny uścisk dłoni, olśniewający uśmiech i
bijące od niej ciepło zrobiłby na Forsbergu piorunujące wrażenie. Wyglądał jak
zahipnotyzowany.
- Mam nadzieję, że na coś się pani przydam - powiedział, zdejmując z głowy
baseballówkę.
Jest dość przystojny i może się podobać, pomyślał Ray, jeśli ktoś lubi typ
człowieka z lasu. Forsberg miał na sobie brązowe kowbojskie buty, niebieskie
dżinsy, wełnianą koszulę z kieszeniami na piersiach i zieloną sportową kurtkę.
Dobiegał pięćdziesiątki, był szczupły, a przyprószone siwizną włosy miał
ostrzyżone krótko, jak żołnierz. Łagodne zielone oczy, pospolita twarz. Trochę
podobny do George’a Clooneya. Ray powiedział Jane, że Forsberg jest żonaty, ale
może był w błędzie. W każdym razie Ben nie nosił obrączki.
Jane natychmiast zaczęła z nim rozmawiać. Powiedziała, że kiedyś przejeżdżała
przez Yakima, wracając ze spływu rzeką Kolumbią.
Ray słuchał tej pogawędki w milczeniu. Uniósł tylko brwi, kiedy Jane zapytała
Forsberga, gdzie będzie im najwygodniej przeprowadzić rozmowę.
- U mnie czy u pana? - spytała.
Forsberg zastanawiał się chwilę.
- Chyba lepiej u pani...
Cudownie, pomyślał Ray.
- Zaczniemy? - spytała Jane.
- Może być.
Ray i Stan dla zabicia czasu wybrali się na spacer po mieście. Ray zadzwonił do
Aspen. Nic nowego. Wyglądało jednak na to, że wszyscy gliniarze od Glenwood
181
Springs po Basalt, Carbondale i Snowmass sprawdzali stacje benzynowe, sklepy z
częściami zamiennymi, warsztaty i dealerów samochodowych. A także samochody
należące do firm w całym regionie, a nawet w położonym za Glenwood Springs
Sunlight Ski.
- Motywujemy ich - powiedział Bruce. - Jesteśmy już blisko, czuję to.
Ale czy rzeczywiście byli blisko? Może Kirstin podzieliła już los Jennifer
Weisaman?
Małe miasteczko było pełne turystów. Tłoczyli się restauracjach, barach i sklepach
z pamiątkami. Ray i Stan wstąpili do małej kafejki. Stan szybko pochłonął kawałek
sernika i chciał wracać do hotelu.
- Zobaczymy, co się tam wydarzyło - mruknął.
- Dam ci radę - powiedział Ray. - Nie pukaj do jej drzwi. Jak skończy, da ci znać.
- Ile to już minęło... - Stan spojrzał na zegarek. - Półtorej godziny. Jak długo to
może trwać?
- Tyle, ile trzeba. - Ray wzruszył ramionami.
- Zadzwonię do ciebie, jak dostanę portret.
- Jeśli go dostaniesz, to chyba chciałeś powiedzieć. Nie zapominaj, że Northwest
Bomber zwodzi nas od lat. Nie robiłbym sobie wielkich nadziei.
- Nie bądź takim cynikiem, Ray. - Stan włożył wełnianą kurtkę. - Założę się, że
dostaniemy portret.
- Hm - mruknął Ray z powątpiewaniem.
Jane rzadko pracowała z dorosłymi. Na początku wahała się, czy dać Benowi
plastelinę. Nie chciała, żeby uważał, że traktuje go jak dziecko. Ale on od razu
chwycił kulę.
- Rany, to jest świetne - powiedział. - Kto by pomyślał?
Zaczęła od luźnej pogawędki. Dowiedziała się, że Ben jest od trzydziestu lat
żonaty i ma dwoje dorosłych dzieci, z których jedno mieszka w Spokane, a drugie
182
w San Francisco.
- Cholerny hipis - mruknął Ben, lepiąc z plasteliny całkiem udanego jelenia.
Jane pochyliła się, żeby przyjrzeć się figurce z bliska.
- Bardzo dobre - powiedziała.
- Och, rzeźbię trochę i sprzedaję to później w sklepie z pamiątkami. Głównie w
drewnie. Robię jelenie, łosie, gęsi kanadyjskie. Poza sezonem, kiedy w sklepie nie
ma wiele do roboty. To znaczy przez całą zimę. - Zaśmiał się, ale był pochłonięty
plasteliną.
Jane postanowiła to wykorzystać.
- W dniu napadu na sklep... - powiedziała ostrożnie, ale Ben nie okazał
zdenerwowania, więc zaczęła przesłuchanie, prosząc go, żeby cofnął się trzy lata
wstecz.
Był śnieżny listopadowy dzień, w stanie Washington ciągle trwał sezon polowań.
Kasa w sklepie Bena była pełna gotówki.
- Cholera - mówił Ben - jak tylko zobaczyłem tych dwóch zamaskowanych, od
razu wiedziałem, że mam kłopoty. Poważne kłopoty. - Zmiażdżył figurkę jelenia w
dłoniach i uformował coś na kształt głowy. Jane obserwowała go spokojnie. - Ten
wyższy wyciągnął zza paska czterdziestkę piątkę. Myślałem, że zaraz wypruje mi
flaki.
Opisał napad, który dokładnie pamiętał. Jane była pewna, że musiał widzieć
trzeciego mężczyznę, przywódcę, który stał z boku, nie ukrywając twarzy, poza
zasięgiem kamery.
Kiedy Ben odbiegł nieco od tematu, skierowała rozmowę z powrotem na dzień
napadu.
- Czy ten trzeci mężczyzna stał bliżej lady, czy przy drzwiach? - zapytała.
- Och, nie, nie przy drzwiach. Kamera by go uchwyciła. Ale ci goście z FBI
uważają, że on o tym wiedział. Stał po mojej lewej stronie, jakieś siedem metrów
ode mnie, przy stojaku z wędkami. To jedyne miejsce poza zasięgiem kamery.
183
- Rozumiem. A co miał na sobie? Pamiętasz coś? Płaszcz, buty, cokolwiek?
Ben ugniatał plastelinę, jakby Jane w ogóle tam nie było.
- Nie, nie miał płaszcza, tylko wojskową kurtkę z postawionym kołnierzem.
- Ach tak.
- I wojskowe buty. Zabłocone. - Ben formował coś z plasteliny, a Jane zaczęła
szkicować. - Dziwne, ale prawie... - urwał, zmrużył oczy, a na jego twarzy pojawił
się wyraz zdumienia. - Siwe włosy. No, może nie siwe, tylko takie szare, mysie,
jakby używał tego specyfiku... jak to się nazywa? Grecian Formula? Tak. Aha, i
miał przedziałek... z prawej strony. Jakby chciał zasłonić łysinę. - Ben uśmiechnął
się lekko. - Ale te oczy. Bardzo blisko osadzone. Jak u łasicy albo fretki.
Jane z trudem nadążała za opisem Bena. Za to jego zwinne palce szybko ugniatały
plastelinę. Miał jej teraz pełno za paznokciami.
Mówił, lepił, od czasu do czasu przekrzywiał głowę, jakby próbował sobie coś
przypomnieć, a potem wracał do pracy.
Sześć po piątej Jane wyszła za nim do holu i zamknęła za sobą drzwi. Ben ciągle
trzymał w rękach plastelinę. Mogła mu ją dać, miała jej więcej.
- Boże - powiedział Ben - nigdy bym nie przypuszczał, że cały czas miałem w
głowie twarz tego drania. Jak ty to zrobiłaś?
- To ty tego dokonałeś, Ben - odparła. - Właściwie całkiem sam.
Ray i Stan czekali w holu przy wielkim kominku. Ben uśmiechał się szeroko i
wzruszał ramionami, ściskając w dłoniach plastelinę. Jane także nie potrafiła
powstrzymać uśmiechu. Otworzyła szkicownik i pokazała im portret.
Stan zerwał się na równe nogi i otworzył usta ze zdumienia.
- Jezu Chryste - wyszeptał.
Ray wstał powoli i w milczeniu patrzył na rysunek.
- No? - powiedziała w końcu, czując, że nie wytrzyma tego napięcia ani chwili
dłużej. - Ray? Powiedz coś?
Ray odetchnął głęboko.
184
- Mój Boże. Widziałem już tę twarz - wykrztusił w końcu.
Rozdział 15
W głowie kłębiły mu się tysiące myśli. Jak, do diabła, zdołała wydobyć z
Forsberga tę twarz? Musiała widzieć ją już wcześniej w aktach FBI, musiała ją
przechowywać we własnej pamięci. Musiała... Ale to przecież nie miało sensu.
Czy to możliwe, że Forsberg rzeczywiście widział człowieka, który do niego
strzelał? Sukinsyn.
Sięgnął po kartkę wyrwaną ze szkicownika i spojrzał na portret. Ta twarz. Tak,
znał ją, oczywiście. Jak ten facet się nazywa? Często pojawiał się w aktach FBI.
Jakiś czas temu spędził kilka lat w więzieniu federalnym w północnej Kalifornii za
nielegalny handel bronią. Kiedy to było? Ładnych kilka lat temu. Jak on się, do
diabła, nazywa?
- Stan - powiedział - pamiętasz tego faceta? Kilkanaście lat temu. Nielegalny
handel bronią. Siedział trochę w więzieniu federalnym. Podejrzewano związki z
grupami terrorystycznymi. Pamiętasz go?
- Mgliście. Jak on się nazywał?
- Cholera, mam to na końcu języka.
- Naprawdę wiesz, kto to jest? - spytała Jane zaskoczona.
- Tak, wiem.
- Pomogłem wam? - spytał Forsberg.
- O tak - odparł Stan. - Oboje nam pomogliście, ty i Jane.
- To mogę już wracać do domu? - spytał Ben z nadzieją. - Żona była bardzo
niezadowolona, że musiałem tak nagle wyjechać tuż przed świętami.
- Nie martw się, Ben - powiedział Stan. - Wsadzimy cię do pierwszego samolotu
do Spokane. Spisałeś się na medal.
Ray nie słuchał. Patrzył na portret i próbował wyobrazić sobie, jak ta twarz
wyglądała kilkanaście lat temu, okolona dłuższymi, bujniejszymi włosami. Istnieją
185
programy komputerowe, które wykonują takie zadania, dodają lub ujmują lat,
wydłużają lub skracają włosy i tak dalej, a następnie szukają w bazie danych
podobnych twarzy. Ale Ray nie miał w tej chwili dostępu do takiego programu.
- Cholera - mruknął, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Jane.
Zrobiła to. Naprawdę wyciągnęła z pamięci świadka portret Northwest Bombera.
Ten człowiek nie był niezidentyfikowanym podejrzanym. Miał twarz. I nazwisko,
jeśli tylko Ray zdoła je sobie przypomnieć.
- Udało się - powiedziała Jane z ożywieniem. Jej oczy błyszczały. - Wiedziałam,
że się uda. Jak tylko zobaczyłam Bena. Był fantastyczny.
- Ty byłaś fantastyczna - powiedział Ray. - Ten portret jest... - urwał i zmarszczył
brwi. - To jakieś polskie albo rosyjskie nazwisko. Cholera, Stan, nie przypominasz
sobie?
- Niestety nie.
- Tak, jestem pewny. W młodości należał do ugrupowania białych ekstremistów.
Ale był tylko płotką. Tak, przypominam sobie. Ale to nazwisko... chyba kończyło
się na „ski”. - Przyłożył dłoń do czoła. - Tak jak ten łyżwiarz, ten z Olimpiady.
Tara... coś tam. Tara... Tara...
Chodził w kółko, przyciskając palce do skroni. Ten człowiek wydał wyrok śmierci
na Kathleen i omal nie zabił także jego samego. To nazwisko...
Wszyscy milczeli, patrząc na niego i czekając.
- Jak tylko zeskanujemy portret, komputer zaraz go znajdzie - powiedział Stan.
- Gdybym mógł tylko... Lapinski! - wykrzyknął nagle Ray. - Oczywiście, Gerald
Lapinski. Tak.
Stan odwiózł Forsberga na lotnisko, a potem podrzucił szkic do biura szeryfa.
Portret po zeskanowaniu miał zostać rozesłany na cały kraj. Ray tymczasem
zadzwonił do Quantico i zlecił rozpoczęcie poszukiwań prawa jazdy wydanego na
nazwisko Lapinski. Powiedział, że wkrótce dotrze do nich portret, który ma trafić
do wszystkich agencji na północnym zachodzie.
186
Sprawa nabierała tempa. Już niedługo Lapinski będzie miał policję na karku,
wystarczy, że pojedzie zatankować czy kupić bochenek chleba. Szybko go znajdą.
I to dzięki Jane. Wyłączył komórkę i zatrzymał się. Jane siedziała w holu na
kanapie, obejmując kolana ramionami, z wyrazem oczekiwania na twarzy.
Podszedł do niej i stanął naprzeciw. Szukał słów, ale nic nie przychodziło mu do
głowy. Nie mógł przecież zrobić tego, co powinien. A powinien przeprosić ją za to,
że był takim upartym osłem.
Spojrzała na niego, jej piękne błękitne oczy były pogodne, ale czujne.
- Jane - zaczął.
- Hm?
Usiadł obok niej, nie zwracając uwagi na krążących wokół ludzi. W holu było
pełno turystów.
- Cholera, Jane. - Wyciągnął do niej rękę. Puściła kolana i wyprostowała się.
Patrzyła na niego i czekała. Ujął jej dłoń i popatrzył w oczy, ale ciągle nie potrafił
znaleźć właściwych słów.
- Ray? - powiedziała cicho.
- Świetnie się spisałaś. - To było wszystko, co przyszło mu do głowy.
- Dziękuję - wyszeptała i uśmiechnęła się, jakby nie pamiętała już jego
wcześniejszych uprzedzeń i sceptycyzmu.
Ogarnęła go nagle fala czułości dla niej.
Kiedy wyruszyli do Weissmanów, Jane była już wyczerpana, ale zarazem tak
podekscytowana, że nie byłaby w stanie odpocząć.
- Musisz coś zjeść - powiedział Ray. - Gdzie chcesz się zatrzymać? Może być
restauracja albo jakiś bar, mnie jest wszystko jedno.
- Pewnie w to nie uwierzysz, ale nie jestem głodna. - Patrzyła na mijane lokale.
McDonald’s, Taco Bell, Denny’s, Burger King, Wendy’s, Arby’s. Na nic nie miała
ochoty. Pewnie z powodu podniecenia. Wiedziała, że w końcu dopadnie ją
187
zmęczenie. Postanowiła jednak, że będzie pracować tak długo, jak zdoła. Miała
dobrą passę, a siostra Jennifer Weissman, Caitlin, może dostarczyć istotnych
informacji.
Ray wrzucił migacz i zatrzymał się przed Wendy’s.
- Chyba nie będę w stanie nic przełknąć - powtórzyła.
Dla świętego spokoju zamówiła sałatkę szefa, ale zjadła niewiele. Ray także nie
miał czasu ruszyć swoich frytek i hamburgera, bo jego komórka dzwoniła prawie
bez przerwy. Od czasu, kiedy Stan rozesłał faksem portret Lapinskiego i rozpoczęto
poszukiwania, minęło zaledwie kilka godzin, ale FBI pracowało na pełnych
obrotach. Mieli już jego adres, numer karty kredytowej, numer prawa jazdy oraz
markę i model samochodu zarejestrowanego na jego nazwisko w Benton County w
stanie Waszyngton.
Ray wyłączył komórkę po kolejnej rozmowie, potrząsnął głową i w końcu zaczął
jeść.
- To był Stan - powiedział z pełnymi ustami. - Lapinski mieszka przy jakiejś
bocznej drodze w okolicy zwanej Rattiesnakes Hills.
- Czy ktoś już tam pojechał?
- Nie. - Ray upił łyk coli i wytarł usta serwetką. - FBI koordynuje działania policji
stanowej i ATF, ponieważ w grę wchodzi kradzież broni i pogwałcenie federalnych
przepisów dotyczących korzystania z broni palnej. W akcji weźmie też udział
departament szeryfa.
- Wydaje się to dość skomplikowane.
- Tak, ale w pobliżu znajduje się jednostka wojskowa. Przylecą tam i wykorzystają
to miejsce jako bazę. Jeszcze kilka godzin i jestem pewny, że będą gotowi.
- A jeśli jego tam nie ma?
- Zaczekają, aż wróci. Szczury zawsze wracają do gniazda.
Jane zadrżała. Kręciło jej się w głowie. Sytuacja rozwijała się z prędkością
światła. A ona miała przed sobą jeszcze rozmowę z Caitlin.
188
Spojrzała na zegarek.
- Chodźmy już.
Ray kiwnął głową. Jego telefon znowu zadzwonił. Rozmawiał w drodze do
samochodu i potem, kiedy już prowadził i szukał podanego adresu.
Z ciężkiego, ołowianego nieba zaczął sypać śnieg. Ray zwolnił, żeby odczytać
znak uliczny w słabnącym świetle. Jego komórka znowu zaczęła dzwonić. Odebrał
i słuchał przez chwilę.
- Mowy nie ma! - rzucił nagle. - Czy oni oszaleli? Mamy ich. Powiedz temu
cholernemu prawnikowi, że nie będzie żadnej umowy. Miał swoją szansę. I nie
skorzystał z niej. Bracia Perry mogli się dogadać, kiedy im to zaproponowaliśmy. -
Rozłączył się. - Możesz w to uwierzyć? - powiedział, bardziej do siebie niż do niej
- Teraz nagle chcą się dogadać.
- Ale kiedy już wiecie, kim jest Northwest Bomber, nie mają wam nic do
zaoferowania.
- Wiemy to dzięki tobie, Jane. Masz rację, bracia Perry nie mają nam już nic do
zaoferowania. Zostaną oskarżeni o morderstwo.
- Jesteś tak samo nabuzowany jak ja.
- O tak. Cholera, chciałbym wziąć udział w tej akcji.
Zatrzymali się przed kolejnym znakiem. Śnieg gęstniał, osiadając na przedniej
szybie, tłumiąc dźwięki. Jane miała wrażenie, że zostali zamknięci we własnym
małym świecie, oderwanym od rzeczywistości.
Ray spojrzał na znak.
- Chyba skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba.
Wrzucił wsteczny, położył ramię na oparciu fotela, na którym siedziała Jane, i
odwrócił głowę. I znowu się zatrzymał.
- Co? - spytała.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem dotknął dłonią jej twarzy, delikatnie
odgarniając pasmo włosów z policzka. Jane wstrzymała oddech. Serce zaczęło jej
189
walić jak młotem. Uśmiechnęła się słabo.
- Co? - powtórzyła.
- Tak sobie myślę...
- O czym?
Boże, gdyby tylko zabrał rękę... Ale jej nie zabrał, a Jane odruchowo pochyliła się
w jej stronę.
- Za bardzo cię eksploatujemy - powiedział miękkim, niskim głosem. - Jesteś
wyczerpana. Może powinienem zadzwonić do Weissmanów i...
- Nie, chcę spróbować - wyszeptała. - Proszę, Ray. Uda mi się. Czuję to.
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wsunął jej pasmo włosów za ucho. Jane
drgnęła.
- Czy musisz pomagać każdej ofierze losu na tym świecie?
- Och, nie bądź głupi.
- Głupi? Nigdy nie uważałem się za głupiego.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Nie jestem pewny.
- Chcę tylko wykonać moją pracę.
- Ach tak, pracę. A ja jestem twoim najnowszym przypadkiem?
- Daj spokój, Ray.
- Jesteś naprawdę dobra w tym, co robisz.
Jane na moment przymknęła powieki. Zrobiło jej się bardzo przyjemnie.
Otworzyła oczy i spróbowała się skupić. Co on wyprawia? Czy nie domyśla się, co
ona przeżywa? Zmienił się nagle, złagodniał, pokazał, co się kryje za tą twardą
fasadą. A co z Kathleen? - miała ochotę zapytać. Nadal ją kochasz? Nagle ogarnął
ją strach. On ją rozczaruje, zrani. Nie potrafiłaby tego znieść.
Odsunęła się i oparła o drzwi, przykładając dłoń do włosów, które przed chwilą
wsunął jej za ucho. Czuła, że na twarz wypływa jej sztuczny, wymuszony uśmiech,
ale nic nie mogła na to poradzić.
190
- Boże - powiedziała, starając się, żeby zabrzmiało to lekko. - Zapomniałam
zadzwonić do Alana.
Ray spojrzał na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Do Alana.
- Nie mogę się doczekać, kiedy powiem mu o Lapinskim.
- Chcesz zadzwonić do Alana. - Patrzył przed siebie, na szalejącą za oknem
śnieżycę. Jane wyczuła nagle jego napięcie. Czar prysł. Dlaczego to zrobiła?
Dlaczego zaczęła mówić o Alanie, kiedy...
- Kim on właściwie dla ciebie jest? - spytał.
- Alan?
- Tak.
- No cóż, jest... moim przyjacielem.
Odwrócił się do niej, tym razem z wyrazem czujności na twarzy.
- Pytam, czy ciągle jesteście razem.
- Och. - Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. - Nie wiem, czy ciągle jesteśmy parą.
Kilka miesięcy temu na scenę wróciła jego była żona. - Wzruszyła ramionami i
spuściła wzrok. Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy.
- Troje to już tłok - powiedział Ray, zawrócił i ruszył w stronę, z której
przyjechali.
Dom, którego szukali, stał przecznicę dalej.
- To tu - powiedziała Jane. - Pamiętam ten garaż. - Chwyciła torebkę i przybornik,
pchnęła drzwi i wyszła z samochodu. Lodowaty wiatr sypnął jej w twarz śniegiem.
Po czwartym telefonie Ray wstał, przeprosił i wyszedł do samochodu, podczas
gdy Jane kończyła rozmowę z Caitlin.
W porównaniu z państwem Turchelli Weissmanowie byli skłonni do współpracy.
Ale ich najstarsza córka Jennifer nie żyła.
- Złapcie tego człowieka - powtarzali - żebyśmy mogli zakończyć ten koszmar.
191
A sprawiedliwość? - zastanawiał się Ray.
Pierwszy telefon był od Staną: policja i federalni weszli na teren posiadłości
Lapinskiego, odczytali mu jego prawa przez megafon i otoczyli dom. Nie chciał się
poddać i odpowiedział strzałami z okna.
Po raz drugi Stan zadzwonił, żeby powiedzieć, że w domu Lapinskiego może się
znajdować więcej ludzi. Policja wstrzymała ogień w obawie, że ktoś zostanie
ranny. Nie chcieli powtórki ze sprawy Ruby Ridge.
Kolejny telefon: media dowiedziały się o akcji i pod dom Lapinskiego masowo
zaczęli ściągać dziennikarze.
- Cholera - mruknął Ray.
- Wiem. Chciałbym dorwać tego, kto jest odpowiedzialny za ten przeciek -
powiedział Stan. W gazetach Lapinski będzie niewinny jak Jezus Chrystus i Matka
Teresa razem wzięci.
Czwarty telefon był od Parkera z Denver.
- Ray, słuchaj, jakiś idiota z Quantico puścił informację, że Jane Russo narysowała
portret Northwest Bombera.
- Boże.
- Powiadomię szeryfa z Aspen. I żadnych komentarzy po powrocie, jasne?
Dopilnuj, żeby Russo też trzymała język za zębami.
- Zrozumiałem.
Wtedy właśnie Ray wyszedł z domu Weissmanów i wrócił do samochodu. Na
przedniej szybie zebrała się gruba warstwa śniegu. Usiadł za kierownicą. Do
wnętrza, które nagle wydało mu się klaustrofobiczne, wpadało niewiele światło.
Ray włożył kluczyk do stacyjki i włączył wycieraczki.
Znowu zadzwonił telefon. Tym razem była to sekretarka Parkera.
- Agent Vanover? Mam pana poinformować, że pan Parker odebrał telefon z
Kanału Dziewiątego z Denver. Oni już wiedzą, że Jane Russo pracuje przy sprawie
porwania Kirstin Lemke.
192
Niedobrze, pomyślał Ray. Jeśli media nie wytropią Jane w Park City, uda im się to
gdzie indziej. Porwanie Kirstin stanie się pożywką dla goniących za sensacją
dziennikarzy, którzy zaczną nachodzić departament szeryfa, Lemke i Jane.
Uniemożliwią jej pracę. I nie tylko jej.
Potem przyszła mu głowy inna myśl. A jeśli porywacz usłyszał, że Jane zajmuje
się sprawą Kirstin? Jak może zareagować? Zabić Kirstin i uciec? Zaatakować Jane?
Jedno i drugie?
To nie wróżyło nic dobrego.
Zadzwonił do Bruce’a do Aspen.
Pod domem Lemke pojawiło się kilka nowych samochodów, ale policja nie
pozwalała dziennikarzom zbliżać się do domu.
- Na razie - powiedział Bruce.
- Cholerne sępy - rzucił Ray.
- U ciebie nic nowego? - spytał Bruce.
- Jane rozmawia w tej chwili z Caitlin Weissman.
- Tu też nic nowego. Policja z trzech hrabstw sprawdza wszystkie czerwone fordy
rangery między Glenwood Springs i Aspen. Jak dotąd nic. Co drugi kierowca tych
furgonetek ma jasne włosy i okulary. Wszyscy dojeżdżali do Aspen do pracy.
Elektrycy, mechanicy, stolarze, dekarze. Każdy z nich może być tym, którego
szukamy. Albo żaden.
- Super.
- Cóż, wytrwałość zwycięża - powiedział Bruce. - To z I Ching. Bardzo mądra
rada.
Wytrwałość zwycięża, powtórzył Ray w myślach, kiedy zakończył rozmowę.
Ku jego zaskoczeniu Jane wróciła do samochodu chwilę później.
- Skończyłaś? - spytał.
- Tak. Nie byłam w stanie niczego z niej wyciągnąć. Przeżyła straszny szok. To
była w końcu jej siostra. A wydawało mi się, że tym razem na pewno mi się uda. -
193
Jane wydawała się zniechęcona. I zupełnie wyczerpana.
- Przykro mi.
- Mnie też.
Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie, pogłaskać po głowie, pocieszyć. Ale coś go
powstrzymało, jakby Alan Gallagher stanął nagle między nimi.
- Musimy wracać do Aspen - powiedziała. - Tu już nic więcej nie zdziałam.
Odpowiedź jest tam. Chyba od początku to wiedziałam.
- Zatoczyliśmy koło.
- Tak - odparła poważnie. Włosy z jednej strony miała zatknięte za ucho, z drugiej
opadały miękką falą na policzek. - Kirstin nie zostało wiele czasu.
Wycieraczki poruszały się miarowo po przedniej szybie. We włosach Jane
topniały powoli migoczące płatki śniegu.
- Musimy wracać - powtórzyła.
- Dojedziemy na lotnisko za czterdzieści pięć minut - odparł.
Jane potrząsnęła głową.
- Możliwe, że samoloty nie latają z powodu śnieżycy. Nawet jeśli dolecimy do
Denver, możemy tam utknąć.
Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była ośmiogodzinna jazda nocą przez
góry. Sam na sam z kobietą, która zmusiła go, by stawił czoło swoim emocjom.
Przy której zachowywał się jak nastolatek, nie wiedział, co powiedzieć i jak się
zachować. Tak bardzo potrzebował jej aprobaty, ale nie wiedział, jak o nią
poprosić. Za bardzo mu się podobała.
Wycieraczki poskrzypywały rytmicznie, ale świeżo oczyszczona szyba
natychmiast pokrywała się warstwą śniegu. W samochodzie zapadła cisza.
Uwierzył, gdy powiedziała, że ona i Gallagher nie są już razem. Ulżyło mu też,
kiedy okazało się, że na scenę wróciła była żona Gallaghera. Nadal nie rozumiał,
jakie właściwie stosunki łączyły Jane z tym człowiekiem, ale nie chciał jej
wypytywać. Tak czy inaczej, sytuacja wydawała mu się bardzo niejasna.
194
No i była Kathleen. Sądził, że tak głęboko zapadła mu w serce, że nigdy nie zdoła
się od niej uwolnić. Poza tym, nie chciał tego. Ale nie potrafił dłużej się
okłamywać. Jane zmieniła jego przekonania. Do diabła, rozbiła je w proch i pył. I
co dalej?
- Wymeldujemy się z hotelu - powiedział w końcu, przerywając ciszę. - A potem
chyba pojedziemy do Aspen samochodem.
Cholera, pomyślał.
Rozdział 16
Wskoczył do furgonetki o wpół do czwartej nad ranem. Przekręcił kluczyk w
stacyjce i chwilę czekał, aż silnik, który charczał jak stary palacz, trochę się
rozgrzeje. Wycieraczki z trudem zsuwały nagromadzony na przedniej szybie śnieg.
Powinien oczyścić szybę szczotką, ale był zbyt leniwy. Włączył reflektory i
ciemność rozdarły dwa słupy światła, w których tańczyły białe płatki.
Napadało ponad pół metra świeżego śniegu, będzie więc miał co robić. Jeśli upora
się z tym do ósmej, w najgorszym razie do dziewiątej, przed dziesiątą stanie w
kolejce do wyciągu. Gdyby nie przestało padać, po południu wróci i jeszcze raz
odśnieży wszystkie podjazdy. Zarobi podwójnie. Czego jeszcze mógłby chcieć?
Wcisnął kilka razy pedał gazu, by się upewnić, że silnik nie zgaśnie, a potem
wysiadł i wrócił do chaty.
Zajrzał do małej. Drzemała. Ostatnio coraz więcej spała. Od kilku dni jej nie
dotykał. Zaczynała w nim wzbudzać obrzydzenie. Nie wyglądała już tak ładnie jak
na początku. I nie pachniała.
Tak, dzisiaj się jej pozbędzie. Napadało dość śniegu, żeby mógł ukryć ciało, a do
wiosennych roztopów zostały co najmniej cztery miesiące. Wtedy już dawno go tu
nie będzie.
Uznał, że samochód wystarczająco się rozgrzał. Wyszedł z chaty, wsiadł do
furgonetki i zatrzasnął za sobą drzwi. W warstwie śniegu na przedniej szybie
powstały wreszcie dwa półokrągłe otwory. Włączył radio i poszukał swojej
195
ulubionej stacji z muzyką country. Akurat nadawano wiadomości. Wrzucił napęd
na cztery koła i wyjechał na podjazd. Koła furgonetki zostawiały głębokie ślady na
gładkiej powierzchni śniegu; z podwozia spływały krople oleju.
Z roztargnieniem słuchał wiadomości - huragan, kolejna propozycja pokojowa na
Bliskim Wschodzie, w Kongresie spór na temat reform finansowych. I wiadomości
lokalne.
- Brak nowych wątków w sprawie zaginionej dwunastolet-
niej Kirstin Lemke ze Snowmass Village, jak informuje
szeryf Kent Schilling, ale są szanse na przełom. Sprawą
porwania zajęła się bowiem znana specjalistka od
portretów pamięciowych Jane Russo z Denver. Panna Russo,
która rozwiązała wiele podobnych przypadków,
przesłuchała już wcześniejsze ofiary porywacza. To jej
zasługą jest także ujęcie...
Z wściekłością wyłączył radio. Czuł się, jakby dostał cios w splot słoneczny.
Jane Russo.
Rifle, Kolorado - głosił znak stojący na poboczu. Dzięki Bogu, pomyślała Jane,
zaciskając palce na kierownicy. Teraz wiedziała już dokładnie, gdzie jest i jak
daleko ma jeszcze do Aspen. Sto kilometrów. Półtorej godziny jazdy suchą drogą
przy dobrej widoczności. W tych warunkach zajmie to więcej czasu.
Zerknęła na zegar na tablicy rozdzielczej. Było parę minut po piątej. Jeśli uda im
się ominąć miejsce wypadku na drodze numer 82, gdzie ruch może zostać
wstrzymany na wiele godzin, dotrą do Aspen w porze śniadania.
Była zmęczona, mimo że prowadził głównie Ray. Kilka godzin wcześniej
zatrzymał się na przydrożnym parkingu.
- Albo oboje się zdrzemniemy, albo ty teraz poprowadzisz. Co wolisz.
Usiadła więc za kierownicą. Śnieżyca szła za nimi od Utah, przesuwała się na
196
wschód, tak jak oni. Przez cała drogę sypał gęsty śnieg i wiało niemiłosiernie,
nawierzchnia była bardzo śliska.
Ale w Aspen Kirstin czekała na ratunek.
Jane wytężała wzrok, usiłując dostrzec coś przez szybę, w którą uderzały gnane
wichrem płatki śniegu. Nie była w. stanie zobaczyć Rifle, tylko dwa jasno
oświetlone wyjazdy z miasta. W żółtym świetle tańczyły białe płatki.
Ray spał na siedzeniu obok, opierając głowę o okno. Pomyślała, że kiedy się
obudzi, będzie go bolała szyja. Zwróciła wzrok na drogę, ale po chwili znowu
popatrzyła na Raya. Jego widok nigdy jej nie nudził. Teraz widziała jego profil.
Spał, miał rozluźnioną twarz i wydawał się młodszy. W półmroku widziała jego
bliznę, ciągnącą się wzdłuż linii podbródka. Pomyślała, że dzięki tej bliźnie wydaje
się mniej doskonały, bardziej ludzki. Dawało jej to dziwne poczucie
bezpieczeństwa.
Już dawno doszła do wniosku, że pociągają ją silni, zranieni mężczyźni. Dlatego
właśnie zainteresowała się Alanem. Ale Alan przeszedł od tego czasu długą drogę.
Zaczął wychodzić z kryzysu spowodowanego śmiercią córki i rozwodem.
Zaangażował się w walkę o prawa dzieci. Jane rozumiała, że chciał nadać jakiś sens
największej tragedii, jakiej może doświadczyć rodzic. Jak brzmi to chińskie
przysłowie? Najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka, to przeżyć własne
dzieci. Czy jakoś tak. Więc wspierała Alana w tej najczarniejszej godzinie. A teraz
on jej już nie potrzebował.
Od jakiegoś czasu czuła, że go traci, ale nie potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy:
zakochali się w sobie z powodu kryzysu, a kiedy kryzys minął, miłość zaczęła
blaknąć.
Jechali autostradą numer 70 w stronę Silt, New Castle i Glenwood Springs. Radio
było nastawione na stację z muzyką poważną, ale grało bardzo cicho, żeby Ray
mógł spać. Jane rozpoznała tylko dźwięki fortepianu. Rachmaninow, pomyślała.
Muzyka pełna siły, dobrze zestrojona z pogodą.
197
Co właściwie czuła w związku z Alanem? Smutek, trafili na siebie w momencie,
kiedy oboje potrzebowali powiernika. Tak, smutek, ale także ulgę, choć sama była
tym zaskoczona. I wdzięczność. Bez względu na wszystko, zawsze będzie mu
wdzięczna za to, że znowu nauczył ją ufać ludziom.
Jakiś samochód minął ich z ogromną prędkością; jego tylne światła błyszczały
przez moment w ciemności, a potem zniknęły. Trzeba być kretynem, pomyślała,
żeby tak pędzić w takich warunkach. Pewnie za pół godziny zobaczy ten samochód
w rzece.
- Kretyn - powiedziała i natychmiast przypomniała sobie, że Ray śpi. Spojrzała na
niego. Poruszył się, ale się nie obudził.
Ray. Tak inny od Alana. Samotnik. Kochał, doznał strasznej tragedii i zostały mu
tylko gorycz i wszechogarniające pragnienie zemsty. W ten sposób bronił się przed
bólem. Czuł, że żyje, tylko w obliczu niebezpieczeństwa. Tylko adrenalina dawała
mu siłę do życia. I tak bardzo bał się własnych słabości, że ukrywał je pod maską
chłodu. A pod tą maską, Jane oderwała na chwilę wzrok od drogi i spojrzała na
niego, jest bardzo samotny.
Musiała przyznać, iż fakt, że nie odwzajemniał jej uczuć, bardzo ją bolał. Ale
przynajmniej pokazała mu, że jest coś warta w swojej pracy. Jego aprobata nie
powinna mieć dla niej znaczenia, ale miała. Od pierwszej chwili.
Jechała teraz drogą, która prowadziła do Glenwood Springs i Aspen. To właśnie
tu, w południowej części kanionu, kilkanaście lat temu zginęło czternastu
strażaków uczestniczących w akcji gaszenia pożaru lasu. Teraz stał tam pomnik.
Przez chwilę miała ochotę obudzić Raya i pokazać mu Storm King Mountain, ale
zmieniła zdanie. Lepiej nie wspominać przy nim o ogniu.
Kiedy jednak zwolniła przed zjazdem z autostrady, Ray sam się obudził, a jego
twarz natychmiast przybrała wyraz czujności.
- Gdzie jesteśmy?
- W Glenwood Springs. Do Aspen mamy jeszcze sześćdziesiąt kilometrów.
198
- Chcesz, żebym poprowadził?
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Poza tym dobrze znam tę drogę.
Zatrzymali się na stacji benzynowej, żeby zatankować. Skorzystali przy okazji z
toalety i kupili dwa kubki kawy, a potem ruszyli w dalszą drogę. Niebo zaczynało
się rozjaśniać, w bladym świetle świtu wirował śnieg.
- Chcę jeszcze raz porozmawiać z Crystal - powiedziała Jane, kiedy wjeżdżali do
Aspen.
- Z córką tej hipiski?
- Tak. Jest najbardziej spostrzegawcza. To dzięki niej wiemy, że ten człowiek
jeździ fordem rangerem.
- Może to wszystko, co zapamiętała.
Jane potrząsnęła głową.
- Mogę wyciągnąć z niej więcej. Wiem, że mogę.
- No cóż, ja na pewno nie zaprzeczę.
Uśmiechnęła się do niego. Tak, jego uznanie miało dla niej duże znaczenie.
Pojechali prosto do domu Lemke w Brush Creek Village. Jadąc, szukali
samochodu Bruce’a. Krył się jednak pod grubą warstwą śniegu, a do tego
zasłaniały go dwie jaskrawożółte telewizyjne furgonetki.
- Cholera - mruknął Ray przez zęby.
- Boże. Biedni ludzie.
Kiedy tylko zatrzymali się na parkingu, z furgonetek wyskoczyli dziennikarze.
Podtykali im mikrofony pod nosy i zadawali mnóstwo pytań.
- Słuchajcie, to Jane Russo. - Usłyszała i wszyscy rzucili się na nią. - Panno
Russo, skąd pani wiedziała, że to Northwest Bomber? Co pani sądzi o tej akcji?
Wiedziała pani, że w domu Lapinskiego jest jego żona? Jakie wrażenie zrobił na
pani Forsberg? Czy wie pani, kto porwał Kirstin Lemke? - Atakowali ją ze
wszystkich stron. Ostro, bezlitośnie. Wiedziała, że sprawa Northwest Bombera
będzie roztrząsana w mediach. Ale teraz nie miała czasu na dyskusje na ten temat.
199
Musi uratować Kirstin. Czy ci ludzie tego nie rozumieją?
Ray opiekuńczym gestem ujął ją pod ramię i poprowadził przez tłum.
- Żadnych komentarzy. Panna Russo nie ma nic do powiedzenia - powtarzał.
Drzwi otworzył im Bruce. Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i powiedział:
- Szybko przyjechaliście.
- Nam wydawało się, że trwało to wieki - odparł Ray, ciągle osłaniając Jane przed
najbardziej natarczywymi dziennikarzami. - Od kiedy stoją tu te samochody?
- Pierwsze przyjechały wczoraj wieczorem. A później co chwilę ktoś tu
przyjeżdżał.
Bruce wyglądał na bardzo zmęczonego, miał zaczerwienione oczy, był boso, a
koszula wystawała mu ze spodni. Poszedł do kuchni zrobić kawę.
- Dzwoniłeś do szeryfa, żeby ich stąd usunął?
Bruce westchnął ciężko.
- Schilling niewiele może zrobić. Nie próbują wejść do domu, więc sam wiesz.
- Owszem, znam prawo - burknął Ray ze złością.
Bruce podał im kubki z kawą.
- Nic nowego na temat porywacza? - spytała Jane.
- Niewiele. Kilku potencjalnych podejrzanych, jedna porzucona furgonetka.
Próbujemy namierzyć właściciela.
- Chcę jeszcze raz porozmawiać z małą Brenner - powiedziała Jane.
Bruce pokiwał głową.
- Czemu nie? Spróbuj. Świetnie poradziłaś sobie z Lapinskim. Tak przy okazji,
gratuluję, widziałem portret i... - urwał, bo do pokoju wszedł Josh Lemke.
Nieogolony, w szlafroku, z podkrążonymi oczami.
- Ach, to ty - mruknął na widok Jane. - Nie sądziłem, że jeszcze zaszczycisz nas
swoją obecnością.
Jane nie miała zamiaru się bronić.
- Witaj, Josh.
200
Ale Josh nie dawał za wygraną.
- Skończmy te uprzejmości. Nie mogę uwierzyć, że wyjechałaś rozwiązywać jakąś
starą sprawę, która mogła chyba zaczekać. Jak mogłaś to zrobić?
- Posłuchaj - odparła Jane - naprawdę robiliśmy wszystko, żeby zidentyfikować
porywacza Kirstin.
- Doprawdy? Bo mnie się wydaje - Josh podniósł głos - że byliście zbyt zajęci
szukaniem rozgłosu, żeby myśleć o mojej córce! Jeśli jesteś taka dobra, dlaczego
nie potrafisz zrobić portretu tego drania?
- Staram się, Josh. Robię, co mogę. Dziś rano jeszcze raz przesłucham Crystal.
- Jasne, przesłuchuj ją do upadłego... Dlaczego nie potraficie odnaleźć mojej małej
dziewczynki?
Bruce tylko przewrócił oczami. Najwyraźniej zdążył się już przyzwyczaić do
wybuchów Josha. Ale Ray postanowił działać. Chwycił ojca Kirstin pod ramię i
pociągnął w kąt pokoju.
- Słuchaj, możesz się na nas wyżywać, ale to nie przyniesie twojej córce nic
dobrego. - Usłyszała Jane.
- Co właściwie robicie, żeby ją odnaleźć? - spytał Josh przez łzy.
- Jechaliśmy tu przez całą noc w zadymce i robimy, co w naszej mocy. Jesteśmy
po twojej stronie. Rozumiesz to, Josh? Chcemy, żeby Kirstin wróciła do domu, tak
samo jak ty.
Josh chwilę patrzył na Raya, a potem wybuchnął płaczem i opadł na kanapę przy
oknie. Ray ściszył głos, więc Jane nie mogła rozróżnić słów, słyszała jednak, że
wypowiadał je łagodnym, uspokajającym tonem. Spojrzała na nich. Josh siedział
zgarbiony na kanapie, a Ray nachylał się nad nim, trzymając dłoń na jego ramieniu.
Za nimi widniał jasny prostokąt okna. Śnieg ciągle padał, pokrywając drogi, dachy
i gałęzie drzew. Zasłaniając cały świat. Patrzyła na tych dwóch mężczyzn i myślała,
że każdy z nich jest samotny w swoim bólu.
- Przypomnij mi, żebym poszedł na urlop, kiedy to się skończy - szepnął Bruce do
201
jej ucha.
Odwróciła się do niego.
- Jak się czuje Suzanne?
Potrząsnął głową.
- Może ty dodasz jej otuchy?
- Chętnie spróbuję - powiedziała z udawanym entuzjazmem.
Matka Kirstin siedziała w łóżku i niewidzącym wzrokiem patrzyła w telewizor. Jej
dłonie, białe i nieruchome, leżały na kołdrze. Miała tłuste włosy i podarty
podkoszulek, jakby szarpała go w bezsilnym bólu.
Jane usiadła na brzegu łóżka i położyła dłoń na jej ręce.
- Suzanne?
- Och, to ty... Jesteś... Wyglądasz znajomo, ale... - umilkła. W telewizji jakiś
mężczyzna z zapałem opowiadał, co najlepiej podać na świąteczny obiad: indyka
czy szynkę; ziemniaki czy kluski.
- Jane Russo. Pamiętasz mnie? Chcę jeszcze raz porozmawiać z Crystal, bo sądzę,
że mogę się od niej dowiedzieć czegoś więcej o człowieku, który porwał Kirstin.
- Naprawdę? - w głosie Suzanne nie było nadziei.
- Naprawdę. - Dziwne, ale Jane była teraz tego pewna, choć przed chwilą sama
miała wątpliwości. Uścisnęła dłoń Suzanne. - Myślę, że wkrótce odnajdziemy
Kirstin.
Suzanne spojrzała jej w oczy.
- Naprawdę tak myślisz czy tylko tak mówisz?
- Naprawdę w to wierzę - zapewniła ją Jane. - Trzymaj się, Suzanne. Znajdziemy
twoją córkę.
Ale czy nie znajdą jej za późno?
Skończył odśnieżanie podjazdów o dziewiątej, więc resztę dnia miał wolną.
Mógłby iść na narty. Mógłby wraz z innymi amatorami białego szaleństwa
202
szusować w dół zbocza w poszukiwaniu ukrytych w stoku zagłębień, gdzie śnieg
był tak głęboki, że wzlatywał spod nart w wielkich chmurach.
Ale nie miał na to ochoty. Przestało go to interesować. Teraz interesowało go
tylko jedno. Postanowił dowiedzieć się czegoś o Jane Russo.
Zaparkował pod Hickory House, kafejką, w której podawano śniadania, i wszedł
do środka. Wybrał stolik przed telewizorem i zamówił to, co zwykle: jajecznicę,
tosty i bekon. Wydawał się spokojny, ale serce waliło mu jak młotem.
Nadawano właśnie Fox News, te same bzdury co zwykle: zdrowie i dieta,
polityka, niepewna sytuacja na Bliskim Wschodzie. Jadł powoli i czekał. W kafejce
było prawie pusto. Specjalnie przyszedł tu właśnie teraz, między porą śniadania a
lunchem, kiedy znowu pojawią się tłumy ludzi.
Nadszedł czas na wiadomości z kraju. Jasnowłosa dziennikarka mówiła o Yakima
w stanie Waszyngton.
- Przywódca grupy terrorystycznej z Benton County
Gerald Lapinski, znany jako Northwest Bomber, został
otoczony w swoim domu przez policję i FBI. Zabarykadował
się w domu, prawdopodobnie wraz z żoną, i strzelał z
okien. Agenci federalni wstrzymali ogień ze względu na
podejrzenie, że w domu mogą się znajdować także inne
osoby. Wracamy teraz do Seattle, skąd Hodge Franklin
poda więcej informacji na temat Geralda Lapinskiego.
Hodge?
Poprawił okulary i zmusił się do jedzenia, starając się rozkoszować każdym
kęsem. Nie wystraszy się tej całej Russo. Mowy nie ma. Uważał, że to nawet
ekscytujące. Potraktuje to jako wyzwanie. Ujął w palce chrupiący plaster bekonu i
odgryzł kawałek, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.
Hodge Franklin, pomyślał z roztargnieniem i zaczął słuchać.
...tak więc Gerald Lapinski dokonywał coraz brutalniej
203
szych zamachów. Udawało mu się ukrywać tożsamość aż do
chwili, kiedy - Hodge Franklin zawiesił głos - pewna ko-
bieta obdarzona niezwykłym talentem przesłuchała mężczy-
znę obdarzonego niezwykłą pamięcią wzrokową. Ben
Forsberg, właściciel sklepu sportowego, został
postrzelony w głowę przez Lapinskiego podczas napadu na
sklep. Przeżył, co graniczyło z cudem. I zapamiętał
twarz człowieka, który do niego strzelił.
Dobra, dobra, myślał, kończąc jajka. Nadgryzł kolejny plaster bekonu. A co z tą
Russo?
- Widzicie teraz państwo portret pamięciowy Geralda
Lapinskiego, wykonany przez Jane Russo - powiedział Hod-
ge, jakby go słyszał - na podstawie opisu Bena
Forsberga, oraz fotografię Lapinskiego z jego prawa
jazdy. Zdumiewające podobieństwo. - Hodge błysnął
triumfalnym uśmiechem. - Trzydziestotrzyletnia Jane
Russo z Denver wykonuje portrety pamięciowe przestępców.
Tworzy je na podstawie opisów ich ofiar. Pomogła ująć
wielu znanych zbrodniarzy, w tym także...
Hodge musiał przerwać, bo na ekranie pojawiło się zdjęcie Jane Russo.
Przestał jeść i przez chwilę wpatrywał się uważnie w twarz kobiety, tak żeby
wszędzie mógł ją rozpoznać. Ładna blondynka, szeroko rozstawione oczy, wysokie
kości policzkowe, zdecydowany zarys podbródka. Na zdjęciu wyglądała poważnie,
patrzyła gdzieś w przestrzeń.
Jane Russo. Z tego, co mówił Hodge, wynikało, że jest jakimś cholernym
jasnowidzem. Aniołem zemsty. A teraz zajmuje się sprawą zaginionej
dwunastoletniej Kirstin Lemke.
Na ekranie pojawiła się Russo wychodząca z domu Lemke. Na jej pięknych
204
miodowozłotych włosach lśniły płatki śniegu. Uśmiechała się, a za nią szedł
wysoki mężczyzna o surowej twarzy.
Więc ona jest tutaj, w Aspen, parę kilometrów od miejsca, w którym właśnie
siedział. Niesamowite.
- Wiemy z anonimowego źródła - mówił Hodge - że Jane
Russo jest w tej chwili w drodze do świadka, którego
przesłuchanie może stanowić przełom w sprawie porwania
Kirstin Lemke. Będziemy państwa o wszystkim informować
na bieżąco. Następne wydanie wiadomości Fox za godzinę.
Hodge Franklin, na żywo, ze Seattle.
Zrozumienie sensu słów Franklina zajęło mu chwilę. Russo przesłucha świadka...
Przełom w sprawie...
Suka, pomyślał, czując, jak ogarnia go zimna nienawiść. A zaraz potem strach.
Wiedział, co musi zrobić.
Rozdział 17
Byli wszędzie. Dziennikarze, fotoreporterzy, kamerzyści. Pod domem Lemke, na
podjeździe, na drodze.
- Mój Boże - powiedziała Jane.
- Tak, kiepsko to wygląda - odparł Ray, kiedy mijali lotnisko, przed którym stał
samochód z logo stacji telewizyjnej. No tak, są święta i do Aspen zjedzie mnóstwo
sław. Dziennikarze postanowili przy okazji złapać jakąś gwiazdę.
Media nigdy na nic mu się nie przydały. Z wyjątkiem kilku programów w stylu
„Kroniki kryminalnej”. Prasa zawsze potrafiła wszystko spieprzyć. W tym
przypadku ich działania mogły być wyjątkowo szkodliwe. Wystarczy, żeby ten
człowiek oglądał telewizję. Kirstin i tak znajdowała się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Było jeszcze za wcześnie, żeby jechać do Crystal, wstąpili więc po drodze do
205
Grinellów. Tym razem Jane zaprosiła Raya do środka na kawę, mówiąc, że Gwen i
George na pewno są w pracy.
Grinellowie rzeczywiście pojechali już do restauracji, ale chłopcy byli w domu.
Ray wszedł za Jane do salonu, który wyglądał tak, jakby przed chwilą przeszło
przez niego tornado. Wszędzie stało mnóstwo brudnych naczyń, na podłodze leżały
poduszki, buty narciarskie i czapki. Na ekranie włączonego na pełny regulator
telewizora robot z kreskówki raził wrogów laserem.
- Cześć, dzieciaki - powiedziała Jane i chłopcy odwrócili głowy. - Możecie trochę
przyciszyć?
Przedstawiła Raya siostrzeńcom, którzy wstali i uścisnęli jego dłoń.
- Pan jest agentem FBI? - Kyle był zachwycony.
- Tak, to ja.
- Ma pan broń? - spytał Nicky.
- Mam.
- Rany. Można zobaczyć?
- Mowy nie ma.
Chłopcy opadli z powrotem na kanapę i zwrócili swoją uwagę na Jane.
- Widzieliśmy cię w telewizji, ciociu. Byłaś w Park City. To było niesamowite! Po
co pojechałaś do Park City?
Kyle zaczął zmieniać kanały, Nicky próbował odebrać mu pilota.
- Mama i tata nigdy nam nie mówią, co robisz. - Kyle pchnął brata. - Powiedzieli
tylko, że jesteś kimś w rodzaju artystki.
- To prawda. - Jane zwichrzyła włosy na głowie Nicky’ego.
- Ale rysujesz portrety złych ludzi - powiedział Nicky. - Super!
- I narysowałaś tego terrorystę. I teraz oni pojechali do niego do domu, żeby go
aresztować.
- Albo zabić - dodał Nicky z szatańskim uśmieszkiem.
- Nie chcą go zabić - orzekł Ray.
206
Kyle podrzucił pilota i złapał go w powietrzu; wyraźnie go nosiło.
- Znam Kirstin Lemke - powiedział w końcu.
- Ja też - dodał Nicky.
- To znaczy, wiem, która to jest. Ze szkoły.
- Staramy sieją odnaleźć - powiedziała Jane.
- Wiem. Dlaczego nie narysowałaś portretu tego faceta, który ją porwał, ciociu?
Jane spochmurniała.
- Próbowałam - odparła. - Dzisiaj jedziemy do Crystal Brenner, żeby dowiedzieć
się czegoś więcej.
- Znam Crystal - skrzywił się Kyle. - Jej matka jest trochę tego... szurnięta.
Nicky zmarszczył brwi.
- Crystal jest w porządku.
- Cóż, teraz chcielibyśmy napić się kawy - powiedziała Jane. - W porządku?
- Nicky nabałaganił w kuchni. - Kyle szturchnął brata.
- Odpieprz się - burknął Nicky, a potem szybko zakrył usta dłonią. - Przepraszam.
- Wiesz - powiedziała Jane - że nieładnie jest używać takich słów. A nie wydaje
mi się, żeby było ci chociaż trochę przykro.
Nicky spuścił głowę.
- Naprawdę bardzo mi przykro, ciociu. Naprawdę - powiedział po chwili.
Jane kiwnęła głową.
- W takim razie przyjmujemy twoje przeprosiny.
- Będziesz z nami w święta? - spytał Kyle.
- Nie jestem pewna - odparła. - To zależy od tego, co się wydarzy w sprawie
Kirstin.
- Dzisiaj po południu pomagamy w restauracji, a potem jedziemy po choinkę.
Ubierzesz ją z nami? - zapytał Nicky.
Boże Narodzenie, pomyślał Ray. Dobry Boże, już jutro jest Wigilia. Jak to się
stało, że w końcu dopadły go święta? A tak się starał, żeby przeszły niezauważone.
207
Nie kupił żadnych prezentów, nie wysłał kartek z życzeniami. Kilku krewnych,
których miał, mieszkało na wschodzie, a on nigdy nie robił wiele, żeby pozostać z
nimi w kontakcie.
- Poza tym, że robią mnóstwo hałasu, to dobre dzieciaki - powiedział później, w
drodze do domu Crystal Brenner.
- Owszem - odparła Jane tęsknie. Kiedy dotarli na miejsce, zagryzła dolną wargę. -
O Boże, mam nadzieję, że mi się uda.
Położył dłoń na jej ręce, nie mógł się powstrzymać.
- Poradzisz sobie. Na pewno.
Zadzwonili od Grinellów, więc Crystal już na nich czekała. Jej matki nie było.
Dzięki Bogu, pomyślał Ray. Ale w domu i tak unosił się zapach trawy.
Crystal była równie chętna do pomocy jak poprzednio. Ray siedział w milczeniu
na kanapie. Sherman usadowił się na jego stopach. Jane rozmawiała z dziewczyną o
pogodzie, nadchodzących świętach, snowboardzie i mnóstwie innych rzeczy.
- O co poprosiłaś świętego Mikołaja? - spytała w końcu.
Crystal przewróciła oczami.
- Święty Mikołaj, jasne. Poprosiłam matkę o nową deskę.
- Mam nadzieję, że ją dostaniesz.
- Pewnie kupi jaw komisie - odparła Crystal.
- Ja też zawsze miałam sprzęt z drugiej ręki - powiedziała Jane ze zrozumieniem.
Raya zdumiewała jej zdolność do nawiązywania kontaktu. Skąd miała w sobie tyle
zrozumienia i empatii? Skąd tak dobrze wiedziała, jak dotrzeć do ludzi?
Jane podała Crystal plastelinę i wyjaśniła, dlaczego chce jeszcze raz z nią
porozmawiać.
- Byłaś bardzo dobrym świadkiem, najlepszym, i sądzę, że w twojej pamięci kryje
się coś jeszcze. A nam wystarczy nawet najdrobniejszy szczegół, żeby złapać tego
okropnego człowieka.
- Naprawdę bardzo się starałam. Powiedziałam wszystko, co udało mi się
208
zapamiętać. Twarz, okulary, furgonetka. Widziałam to, ale wiesz, jak jest... Nie
zwraca się uwagi na takie rzeczy, jeśli się nie wie, że mogą być ważne.
- Wiem, Crystal. Właśnie o to chodzi. Widziałaś to i wszystko jest w twojej
głowie. Musimy to tylko wydobyć.
Teraz, kiedy odrzucił sceptycyzm, praca Jane robiła na Rayu duże wrażenie. Był
zły na siebie, że zmarnował tyle energii na wyrażanie wątpliwości. Nigdy nie
spotkał nikogo takiego jak Jane i żałował, że nie może spędzić z nią więcej czasu,
chłonąc jej dobroć, troskę i cierpliwość. Żałował też, że nie pokazał jej się lepszej
strony, jeśli jeszcze miał co pokazywać.
Tamtej nocy... Powinien był zostać z nią do rana. Powinien był przyznać się przed
sobą do tego, co czuje, a nie zamykać w skorupie jak żółw. Powinien był
porozmawiać z nią o Kathleen. Otwarcie. Dojrzale.
Słuchał rozmowy Jane z Crystal, patrzył na nią i żałował, że to już niemożliwe.
Dziewczyna ugniatała plastelinę. Uformowała kulę, spłaszczyła ją i zgięła na pół.
Zauważył, że ma obgryzione paznokcie z resztkami niebieskiego lakieru.
- Dobrze - mówiła Jane. - Możesz jeszcze raz opisać samochód?
- Aha.
- Zamknij oczy i powiedz, co widzisz.
Crystal zamknęła oczy, cały czas ugniatając plastelinę.
- Był ciemnoczerwony. Metalik. Prawdopodobnie było to lepiej widać, kiedy był
nowy.
- Aha.
- Ford ranger?
- Tak. Brudny. Ubłocony.
- Pomyśl, Crystal. Czy miał jakieś wgniecenia? Rozbity reflektor? Zardzewiałe
kołpaki czy coś w tym rodzaju?
- Hm. - Crystal zastanawiała się, jej oczy poruszały się lekko pod powiekami. -
Hm... był dość daleko. A ja nie byłam pewna, czy to Kirstin jest w środku. Dopiero
209
później przyszło mi to do głowy. Ja i Melanie... byłyśmy skupione na tym, żeby
wejść do autobusu.
- Wiem - powiedziała Jane łagodnie - ale udawajmy, że byłaś bliżej tej furgonetki.
Teraz patrzysz prosto na nią.
- Dobrze. - Crystal odetchnęła głęboko. Rozluźniła się. - Hm... - zaczęła znowu. -
Przednia szyba... mogła być pęknięta. Jakby miała taką... pajęczynę. Wiesz o co mi
chodzi?
- Tak. A teraz wyobraź sobie, że obchodzisz samochód dookoła. Ten człowiek
siedzi w środku. Ma szalik, czapkę i nasunięte na nią gogle. Okulary. Nie widzisz
go dokładnie, ale widzisz samochód. Idziesz wzdłuż samochodu. Co widzisz?
- Błoto, brud, rysę, ale to może być tylko rysa w błocie. Jest ciemnoczerwony.
Spłowiały. Metalik. Ma... chyba ma taki jakby pasek na boku...
- Wypukłość - podsunęła Jane.
- Aha.
- Teraz patrzysz na niego z tyłu. Widzisz coś?
- Właściwie nie widziałam go z tyłu. - Crystal nerwowo ugniatała plastelinę.
- A kiedy odjeżdżał?
- Nie, nie zwracałam na niego uwagi. Przykro mi, ale naprawdę nic nie pamiętam.
- W porządku, Crystal, świetnie sobie radzisz. Teraz wracasz i znowu widzisz
samochód z przodu. Widzisz przód?
- Tak jakby... Widziałam pęknięcie na przedniej szybie. Z przodu nie był taki
brudny jak po bokach. Miał wielkie opony z głębokimi żłobieniami... takie na
śnieg.
- Dobrze. Coś jeszcze? Jakiś napis na drzwiach? Rdza?
- Nie pamiętam, ale mógł być trochę zardzewiały. Nie wiem. - Crystal była
wyraźnie zdenerwowana.
- Dobrze, świetnie ci idzie. Jesteś bardzo spostrzegawcza. Może powinnaś w
przyszłości zostać artystką - powiedziała Jane uspokajająco.
210
- Naprawdę? - Crystal szeroko otworzyła oczy.
- Powinnaś zapisać się na zajęcia plastyczne. W szkole rysunku uczy Lottie
Schilling, prawda?
- Chyba tak.
Ray był pełen podziwu. Jane tak szybko podniosła na duchu sfrustrowaną
nastolatkę.
- Zapisz się na jej zajęcia. Jest naprawdę świetna.
- Zapiszę się. Tak. Myślisz, że... To znaczy, ja uwielbiam rysować i tak dalej.
- Mogłabyś narysować ten samochód?
Crystal pokręciła głową.
- Ale pamiętasz, jak wyglądał.
- Trochę.
- Gdzie jesteśmy? Szłaś dookoła...
- Z przodu.
- Zgadza się. Maska nie była tak brudna jak reszta.
- Tak. Jaśniejsza. I lekko błyszczała. Dlatego pomyślałam, że to był metalik.
- Zamknij oczy. Spróbuj zobaczyć ten samochód.
Crystal posłusznie zamknęła oczy, cały czas ugniatając plastelinę.
- Ciągle jesteś z przodu, widzisz opony. Są zabłocone, prawda?
- Aha.
- Tablica rejestracyjna?
Crystal zmarszczyła brwi.
- Nie widzę tablicy.
- Zderzak? Był chromowany?
- Nie, nie widzę zderzaka.
- Więc co widzisz?
Dziewczyna wahała się przez chwilę. Zmarszczka na jej czole pogłębiła się.
- Pług. Tak, widzę pług.
211
- Pług? Do odśnieżania?
Ray znieruchomiał.
- Aha. Kiedy wyjeżdżał z parkingu, omal nie zgarnął nim kilku osób.
- Jesteś pewna, że miał z przodu pług? - spytała Jane podniesionym z emocji
głosem.
- Tak. Nie wiem, czemu wcześniej sobie tego nie przypomniałam.
- Nie szkodzi - odparła Jane. - Przypomniałaś sobie teraz.
Ray już wyciągnął komórkę.
Jane nie wiedziała, kto jest bardziej zadowolony: Ray czy Crystal. Patrzyła na
niego, kiedy żegnał się z dziewczyną.
- Byłaś świetna - powiedział, ściskając dłoń Crystal. - Kirstin ma szczęście, że
jesteś jej przyjaciółką.
Crystal uśmiechnęła się, ale w jej oczach pojawiły się łzy.
- Znajdźcie ją, proszę - wykrztusiła.
- Znajdziemy ją. Na pewno - powiedział.
Wyszli na zewnątrz. Śnieg przestał padać, niebo było szare i ciężkie, górskie
szczyty kryły się chmurach.
- Ona naprawdę... - zaczęła Jane.
W tej chwili podszedł do nich mężczyzna z mikrofonem w ręce. Za nim szedł
kamerzysta.
- Panie Vanover, pani Russo, czy mogliby nam państwo udzielić informacji na
temat porwania Kirstin Lemke?
- Żadnych komentarzy - rzucił Ray stanowczo. - Ani ja, ani pani Russo nie mamy
nic do powiedzenia. Zdajecie sobie sprawę z tego, że narażacie życie
dwunastoletniego dziecka?
Minął dziennikarzy, podszedł do samochodu i gestem pokazał Jane, żeby wsiadła.
- Cholerne sępy. Nie mają żadnych skrupułów - powiedział, siadając za
212
kierownicą.
- Wiem. To okropne, ale...
Ray ostro wszedł w zakręt i Jane omal nie uderzyła o drzwi.
- Powinienem był wiedzieć, że tak będzie, jeśli zidentyfikujesz Lapinskiego. Nie
powinienem był pozwolić ci rozmawiać z tym Forsbergiem. Do diabła z tym
wszystkim! Trzeba było najpierw rozwiązać sprawę Kirstin.
- Udało mi się dzisiaj z Crystal, właśnie dlatego że wcześniej udało mi się z
Benem - odparła Jane. - Czy ty to rozumiesz, Ray?
- A co to ma do rzeczy? - odparł gniewnie. - Wiem, że nagłośnienie tej sprawy w
mediach może być bardzo niebezpieczne.
- Warto było zaryzykować.
- Naprawdę? - Spojrzał na nią.
- Tak.
- Dobrze więc, niech tak będzie.
- A pług? Czy to nam nie pomoże?
Ray zjechał ze wzgórza, minął most i skręcił w stronę centrum.
- Owszem, to nam pomoże. Teraz przygwoździmy drania.
- Boże! - wyszeptała Jane, nagle przerażona. - Myślisz, że on odśnieża podjazd
przed domem Lemke?
Ray uśmiechnął się ponuro.
- Głowę daję, że tak. Odśnieżał też podjazd Sanchezów, Weissmanów, ich
wszystkich. Właśnie to łączy te sprawy.
- Czy to może być takie proste? Facet, który odśnieża podjazdy?
- Tak - odparł. - To zwykle jest bardzo proste.
Rozdział 18
Ledwie przekroczyli próg domu Lemke, Bruce odciągnął ich na bok.
- Mam złe wieści - powiedział cicho.
Jane była pewna, że znaleźli kierowcę pługa. I ciało Kirstin... Oblał ją zimny pot.
213
- Co znowu? - warknął Ray.
Bruce westchnął ciężko.
- Jak tylko wyjechaliście od małej Brenner, dorwało ją CNN. Właśnie nadali
informację o pługu na furgonetce. Wiedzą wszystko, co my.
- Chryste - mruknął Ray.
- Chyba wiecie, co to znaczy. - Jane z trudem panowała nad głosem. - Jeśli ten
człowiek ma telewizor i słyszał wiadomości... - urwała. Oczywiście, że wiedzieli,
co to znaczy. Ona tylko powiedziała na głos to, co było oczywiste. - W porządku -
wyszeptała, widząc ich spojrzenia. - Ale chyba możecie jakoś powstrzymać media?
Jeśli zrozumieją, że nadawanie takich informacji zagraża życiu Kirstin, to może
przestaną? - Ale wiedziała, że nie ma sposobu, by zamknąć usta dziennikarzom.
Lawina ruszyła i teraz już nic nie mogło jej powstrzymać.
Poszła za Rayem do kuchni, gdzie siedział Josh Lemke, który najwyraźniej
jeszcze nie widział wiadomości.
- Josh - zaczął Ray - powiedz mi coś o firmie, która odśnieża wasz podjazd.
Josh pił kawę z dużego kubka.
- Nie korzystamy z usług żadnej firmy. Kiedyś korzystaliśmy, ale potem pojawił
się ten facet... - urwał i tak mocno zacisnął palce na kubku, że aż zbielały mu
kostki. - Myślisz... Nie wiem, czy dobrze rozumiem... Myślisz, że ten Kevin...
- Kevin? - przerwał mu Ray. - Jaki Kevin? Powiedz mi wszystko, co wiesz.
- Kevin Smith - powiedział Josh. - Tak, Smith. Wypisaliśmy dla niego tylko jeden
czek, ale pamiętam nazwisko. - Zerwał się z krzesła. - Jezu Chryste! On jeździ starą
czerwoną furgonetką. Teraz sobie przypomniałem! Chcecie powiedzieć, że on ma
Kirstin?
Ray kiwnął głową, a potem chwycił Josha za ramię i posadził z powrotem na
krześle.
- Josh, musisz się skupić. Masz adres tego Kevina Smitha? Numer telefonu?
- Nie, nie znam ani adresu, ani telefonu. On sam przyjeżdża. Pojawia się, jak
214
zaczyna padać śnieg.
- Skąd wiesz, ile mu zapłacić?
- On... po prostu przyszedł do nas jakiś miesiąc temu, tuż przed Świętem
Dziękczynienia, i powiedział, że będzie odśnieżał podjazd za dwadzieścia dolarów.
Płaciliśmy dwadzieścia pięć Mountain Maintenance, więc Suzanne powiedziała, że
damy mu tę pracę, ale jeśli nie pokaże się, kiedy trzeba, to znaczy jeśli zdarzy mu
się czasem nie odśnieżyć podjazdu, przestaniemy korzystać z jego usług.
- Zostawił wizytówkę?
- Nie, ludzie, którzy zajmują się tu takimi rzeczami, tylko sobie dorabiają.
- Świetnie - mruknął Ray.
- Czy zapłaciłeś mu choć raz tej zimy? - spytała Jane, która stała z Bruce’em tuż
obok. - Może pod koniec listopada? Zostawił ci rachunek?
- Tak, w skrzynce na listy.
- Masz go jeszcze?
- Suzanne może go mięć. Ona płaci rachunki.
Bruce od razu ruszył w stronę sypialni. Sid Reynolds przeglądał w salonie książkę
telefoniczną. Canning, który cały czas siedział przy swoim elektronicznym
sprzęcie, złapał kurtkę i wybiegł na zewnątrz, żeby dołączyć do agentów
przeczesujących okolicę. Prawdopodobnie inni mieszkańcy dzielnicy również
korzystali z usług Kevina Smitha. Ktoś musiał coś o nim wiedzieć.
Jane spojrzała na ekran telewizora stojącego w rogu. Był wyciszony, więc prawie
nic nie słyszała, ale zobaczyła swoje zdjęcie, a potem film, na którym wychodziła z
Rayem z domu Crystal. Później pokazano zdjęcia z akcji w Yakima, a na końcu
fotografię Lapinskiego z jego prawa jazdy i portret wykonany przez Jane
poprzedniego dnia.
Lapinski, Smith. I Kirstin. Jak mogła choć na chwilę zapomnieć o Kirstin.
Bruce wrócił do kuchni z kartką papieru w ręce.
- To jest ten niby rachunek, który dał im Smith - powiedział, podając kartkę
215
Rayowi. - Liczba odśnieżań razy dwadzieścia dolarów. Suzanna mówi, że włożyła
czek do koperty z jego nazwiskiem i zostawiła ją w skrzynce na listy, gdy znowu
zaczął padać śnieg. Następnego dnia czeku już nie było. Pamięta, że zajrzała do
skrzynki, bo nie chciała, żeby listonosz przez pomyłkę zabrał kopertę.
Jane spojrzała na rachunek. Położyła przy tym dłoń na ramieniu Raya, ale zaraz ją
cofnęła, bo bała się, co pomyśli o tym Bruce. A Ray... nawet tego nie zauważył.
W tym momencie pojawił się Kent Schilling z kilkoma swoimi pracownikami i
funkcjonariuszami policji miejskiej. Zostawił paru mundurowych przed drzwiami i
przy podjeździe, gdzie zbierało się coraz więcej dziennikarzy. Ustawiali się przed
kamerami na tle domu i mówili coś do mikrofonów. Rozpętało się prawdziwe
piekło, jakby ktoś dolał oliwy do ognia.
Ray wstał i odciągnął Jane na bok.
- Wiem, że jesteś wykończona - powiedział - ale może wykonałabyś dla mnie
kilka telefonów? Potem ktoś odwiezie cię do siostry i będziesz mogła trochę
odpocząć.
- Ale do kogo...
- Do innych ofiar. Do Lisy i Allie. I do Weissmanów. Masz numery. Dowiedz się,
kto odśnieżał ich podjazdy. Zapytaj, czy coś pamiętają. Cokolwiek. Może używał
innego nazwiska. Może ma tu telefon na nazwisko, którego używał wcześniej.
Wiem, że to mało prawdopodobne, ale warto spróbować.
- Zajmę się tym - powiedziała. - Ale moja komórka się rozładowała.
Ray sięgnął do kieszeni i podał jej swój telefon. Gdy wyciągnęła po niego rękę,
ujął jej dłoń i lekko ścisnął.
- Na pewno chcesz to zrobić?
- Na pewno. - Była zaskoczona, że jej głos brzmiał tak spokojnie. Jak to możliwe,
że wystarczył dotyk jego palców, by zakręciło jej siew głowie?
Najpierw zadzwoniła do Allie. Allie nie pamiętała, kto odśnieżał podjazd przed
ich domem kilka lat temu, ale podała Jane numer do Mammoth Ski Lodge, gdzie
216
pracowała jej matka.
- Moja mama wszystko pamięta - powiedziała. - Myślicie, że to ten facet?
- To możliwe.
- Zadzwonisz do mnie, jak będziecie tego pewni?
- Oczywiście, kochanie.
Jane zadzwoniła do matki Allie, do ojca Lisy Turchelli, a potem do Weissmanów.
W końcu wróciła do kuchni, gdzie Ray rozmawiał z Kentem Schillingiem.
- Miałeś rację - powiedziała - te sprawy łączy kierowca pługa. Niejaki Kevin
Smith. Odśnieżał podjazdy ich wszystkich. Wczesnym rankiem albo późnym
popołudniem. Co miesiąc zostawiał ręcznie wypisane rachunki w skrzynkach na
listy. Pojawiał się, gdy tylko napadało trochę śniegu. Nikt nigdy do niego nie
dzwonił. Nikt nie pamięta nawet, czy miał jakiś numer telefonu.
- Tajemniczy gość - mruknął Kent.
Ray spojrzał na Jane.
- Teraz mamy pewność. W sądzie będą to solidne dowody.
- Jeśli go znajdziemy - odparła.
- Znajdziemy go - powiedział Ray.
- Na pewno - dodał Kent.
Nikt nie powiedział na głos tego, czego wszyscy się obawiali, czy znajdą Kirstin
żywą. A zgromadzeni przed domem dziennikarze nie próżnowali. Z ich
nadawanych na żywo relacji wynikało, że policja jest już bardzo blisko ujęcia
porywacza. Jeśli Smith oglądał telewizję, było pewne, że zareaguje. Pozbędzie się
Kirstin.
Jane nie dopuszczała do siebie tej myśli. Przez noc napadało prawie pół metra
śniegu. Smith na pewno pracuje od świtu. Nie oglądał wiadomości. Może nawet nie
ma telewizora. Boże, spraw, żeby nie miał telewizora.
- Wrócisz teraz do siostry? - spytał ją Ray.
- Och, nie, i tak nie odpocznę. Nie będę w stanie odpocząć, dopóki nie znajdziemy
217
Kirstin.
- Nie możesz tyle pracować. - Ujął ją pod ramię i pociągnął w stronę Bruce’a. - Ja
wyspałem się wczoraj w samochodzie, a ty prawie nie zmrużyłaś oka.
- Ale...
- Zrób to dla mnie, Jane, dobrze? Przynajmniej spróbuj. Włącz telefon, a ja
zadzwonię do ciebie natychmiast, kiedy coś się wydarzy.
Myślała nad tym przez chwilę. Tak, Ray miał rację. Była kompletnie wykończona.
W tym stanie nikomu na nic się nie przyda. Pojedzie do Gwen i spróbuje trochę się
przespać.
- W porządku - powiedziała. - Ale obiecujesz, że zadzwonisz?
- Obiecuję. - Uśmiechnął się, a Jane uświadomiła sobie, że oddałaby wszystko, by
uśmiechał się tak do niej każdego dnia do końca życia. Ale zaraz potem
posmutniała. Marne szanse, Russo. Kiedy ta sprawa się skończy, pewnie już nigdy
go nie zobaczysz. Kolejna porażka, a ostatnio poniosła tyle innych.
Ray poprosił Bruce’a, żeby postarał się zgubić dziennikarzy i pojechał do
Grinellów dopiero wtedy, gdy będzie pewny, że nikt ich nie śledzi. Powiedział też,
że w razie potrzeby poprosi szeryfa o postawienie przed domem Gwen policjanta.
Pomógł Jane włożyć płaszcz, odprowadził ją do drzwi i pogładził po policzku.
- Dziękuję, Jane. Byłaś fantastyczna.
- Zadzwoń do mnie - przypomniała mu.
- Zadzwonię.
Bruce uciekł przed dwoma samochodami, które zjechały za nimi na światłach przy
Brush Creek. Przejechał pasy na żółtym, ostro wziął zakręt, a potem wyprzedzał
wszystko, co pojawiło się przed nim na drodze. Z ronda zjechał w Maroon Creek
Road i skręcił w lewo. Był prawie kilometr przed dziennikarzami. Zgubił ich.
Chłopcy poszli do restauracji, a Gwen i George mieli wrócić dopiero po piątej.
Może uda jej się trochę odpocząć. Włączyła komórkę do sieci i położyła się na
łóżku, podciągając koc pod samą brodę. Wiedziała, że nie zaśnie, ale może
218
przynajmniej poleżeć. Do czasu kiedy w sprawie Kirstin wydarzy się coś istotnego.
Modliła się, by wydarzyło się to jak najszybciej. Ray obiecał, że zadzwoni.
Odwróciła głowę. Tak, położyła telefon tuż obok, na stoliku nocnym. W porządku.
Teraz może zamknąć oczy. Nareszcie. Gdyby tylko serce przestało jej bić tak
mocno... Gdyby tylko wiedziała, że Kirstin...
Usiadła gwałtownie na łóżku. Co... co się dzieje? Gdzie jestem?
Dzwonił telefon. Przypomniała sobie, że jest u Gwen, i zrozumiała, że jednak
musiała zapaść w sen. Złapała komórkę.
- Obudziłem cię - powiedział Ray.
- Nie, nie, wszystko w porządku. Ja... Daj mi chwilę. Boże, jestem naprawdę
wykończona. Co się stało? Znaleźliście...?
- Namierzyliśmy Smitha. Mniej więcej godzinę temu zadzwonił do nas facet,
który wynajmuje jakiemuś Smithowi chatę przy drodze o nazwie Little Annie’s.
- Boże, to niedaleko stąd. Na odludziu, ale dość blisko miasta. Ray, czy...
- Tak, właśnie tu jestem.
- Och! Znaleźliście Kirstin? Czy ona...?
- Nie, nikogo tu nie ma. Wygląda na to, że Smith słyszał wiadomości i zwiał.
- O Boże...
- Wiedzieliśmy, że to może się stać.
- Czy coś... cokolwiek... wskazuje, że Kirstin jeszcze żyje?
- Nie ma żadnych śladów tego rodzaju przemocy. A wiemy już, gdzie ją
przetrzymywał. Wolałbym nie wchodzić w szczegóły.
- Tak, nie rób tego. - Jane nie chciała słuchać o sznurach i zaplamionym materacu.
- Słuchaj, jestem prawie pewny, że Kirstin żyje, a w każdym razie żyła jeszcze
kilka godzin temu. Piec jest ciepły, zakładamy więc, że Smith wyjechał stąd
niedawno. Tak przynajmniej uważa Schilling.
- Tak, on wie. - Kent miał taki piec w domu.
- Szukamy Smitha i jego furgonetki. Niestety nie ma samochodu, a w każdym
219
razie forda rangera, zarejestrowanego w Utah, Kalifornii czy Kolorado na Kevina
Smitha.
- Może zarejestrował samochód na kogoś innego. Albo w innym stanie. W
Kansas, Nebrasce, Arizonie, Nowym Meksyku. Wystarczy, że ma skrzynkę
pocztową.
- Wiem. Tak czy inaczej, trudno mu będzie wyjechać z doliny. Wysłaliśmy już
listy gończe.
- Znajdziecie go, Ray. Wiem, że go znajdziecie.
- Na pewno. Muszę już kończyć. Chciałem ci tylko powiedzieć, co nowego.
- Dziękuję. Ale może mogłabym coś zrobić?
- Nie. Zrobiłaś już i tak bardzo dużo. A tak przy okazji, ciągle jesteś tam sama?
- Tak. Ale nie ma problemu.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Masz numer mojej komórki. Dzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebowała.
- Dobrze. Powodzenia, Ray. Daj mi znać, jak tylko odnajdziecie Kirstin.
Cała rodzina Grinellów ściągnęła do domu tuż po szóstej, wraz z ogromną
choinką. Wszyscy mówili jednocześnie, Gwen uścisnęła siostrę i pobiegła do
garażu po pudło z ozdobami choinkowymi. Jane postanowiła w duchu, że jeśli
kiedykolwiek założy własną rodzinę, postara się robić wszystko w normalnym
tempie. Boże Narodzenie powinno być czasem spokoju, ciepła i radości, a nie
wyścigiem szczurów.
George postawił pudła z ozdobami na kanapie w salonie, a Gwen włożyła do
piekarnika brytfankę z pieczenia. Przygotowała ją wcześniej w restauracji.
Naprawdę świetnie zorganizowana.
Chłopcy szturchali się i popychali, kłócąc się, który ma zawiesić lampki na
choince.
- Ja to robię co roku! - wrzeszczał Kyle. - Mamo, powiedz, że ja mam to zrobić!
220
Mamo!
- Dupek! - odciął się Nicky.
- Dość tego - warknął George.
W tle brzęczał telewizor nastawiony na program z Denver. Mniej więcej co
dziesięć minut podawano informacje z Aspen. Najpierw podano, że Smith został
zatrzymany w chacie przy Little Annie’s Road. Potem nastąpiło sprostowanie. W
wiadomościach z kraju ciągle mówiono o akcji w Yakima i o Lapinskim. Pokazano
sfilmowane długoogniskowym obiektywem sceny pod farmą. Spekulowano, czy
federalni zdecydują się na atak. „Ta patowa sytuacja może się ciągnąć całymi
tygodniami” - oznajmił dziennikarz.
Cudownie, pomyślała Jane. Coraz bardziej bolała ją głowa.
- Jane! - zawołał George z salonu. - Znowu jesteś w telewizji! I jakiś VIP, który
przyjechał tu na święta, Kyle, jeszcze raz nadepniesz na te lampki, a spędzisz Boże
Narodzenie w swoim pokoju.
- Zastanawiam się czasem, jak ja to wytrzymuję - westchnęła Gwen. Zajrzała do
piekarnika, a potem pobiegła posortować pranie.
Dom wariatów, pomyślała Jane. Gwen, oczywiście, nie pozwoliła sobie pomóc.
- Znaleźli już Kirstin? - zawołał Nicky, wybiegając z kuchni.
- Jeszcze nie - powiedziała Jane do jego pleców.
- Oni uważają, że to świetna sprawa - mruknęła Gwen - Są za młodzi, żeby
rozumieć, co się dzieje. Wiedzą, że ich koleżanka jest w niebezpieczeństwie, ale są
zachwyceni, bo mogą wydzwaniać do przyjaciół i chwalić się, że ta Jane Russo z
telewizji to ich ciotka.
Jane oparła się o kuchenny blat i założyła ręce na piersi.
- To chyba normalne w tym wieku
- Czasami są naprawdę męczący... Czasami zastanawiam się... czynie lepiej
byłoby mieć córki? Może wtedy nie musiałabym tak się zamartwiać. Chociaż, jak
to mówią? Jeśli masz syna, martwisz się tylko o jednego ptaszka w dzielnicy, a jeśli
221
masz córkę, martwią cię wszystkie ptaszki... - Gwen urwała i zagryzła dolną wargę,
dokładnie w taki sam sposób, jak robiła to Jane. - Och, przepraszam. To znaczy...
wiem, że zawsze ci się wydawało... że zostałaś... no wiesz... zgwałcona.
- Wydawało mi się? - Jane wyprostowała się.
Gwen spojrzała na nią spod oka i wzruszyła ramionami.
- No dobrze, to i tak już za długo trwa. Mama powiedziała mi, co mówiłaś o
Rolandzie. A może to nie był Roland, tylko Scott. Albo jeszcze ktoś inny. Na
przykład Kent. Hm. Może gwałciciel po prostu podniesie rękę?
Jane poczuła się, jakby siostra uderzyła ją w twarz. Drżała na całym ciele. Nigdy
nie rozmawiały o tamtej wycieczce w góry, choć Jane domyślała się, że matka
omówiła to z Gwen. Ale dowiedzieć się o tym w taki sposób... Znosić to
niedowierzanie i szyderczy ton... Podejrzenie, że wszystko sobie wymyśliła...
- Nie do wiary. - W drzwiach stanął George. - Jane znowu jest w telewizji. Moja
szwagierka gwiazdą. Kto by pomyślał? - Wszedł do kuchni, najwyraźniej nie
wyczuwając napięcia. - Naprawdę się cieszę, że do nas przyjechałaś, Jane. To
straszne, co przytrafiło się biednej Kirstin, ale tak miło cię widzieć.
Rozmawialiśmy o tym dzisiaj w drodze do pracy. Chcemy, żebyś została u nas na
święta. Bez względu na to, jak skończy się ta okropna sprawa, chcemy, żebyś
pobyła trochę z nami. Jutro zjemy razem kolację. Będziemy my we czwórkę,
Hannah z Rolandem i Schillingowie. I Scott, nie powinienem zapominać o naszym
złotym chłopcu, i jeszcze paru przyjaciół. Spotykamy się w Wigilię. Gwen,
powiedz Jane, że tym razem jej także to nie ominie.
- Sam świetnie sobie poradziłeś - powiedziała Gwen chłodno.
George, który nadal niczego nie zauważył, położył rękę na ramieniu szwagierki.
Drgnęła i odsunęła się gwałtownie. Nie potrafiła się opanować. Mruknęła coś pod
nosem i uciekła do swojego pokoju.
Do diabła z Gwen, powtarzała w myślach. Do diabła z George’em. A potem
spróbowała spojrzeć na to z punktu widzenia siostry. Czemu Gwen miałaby jej
222
wierzyć? Jane nie potrafiła nawet wskazać mężczyzny, który ją zgwałcił. Gdyby
nie lata pracy z młodymi skrzywdzonymi dziewczętami, sama nigdy by nie
uwierzyła, jak głęboko sięgają mechanizmy obronne ludzkiego umysłu.
Kto to, u diabła, był? Który z tych mężczyzn wśliznął się do jej namiotu tamtej
nocy i odebrał jej godność i niewinność? Prawie go widziała, prawie... Cholera,
dlaczego nie potrafi sobie przypomnieć jego twarzy?
Zacisnęła zęby. Miała ochotę krzyczeć. Do pokoju zapukała Gwen i zaczęła ją
prosić, żeby wyszła.
- Jane, bardzo cię przepraszam. Jestem tak samo głupia jak ci dwaj smarkacze. Ale
mam teraz tyle problemów. Święta, restauracja i tak dalej... Jane?
- Tak?
- Wybaczysz mi? Porozmawiamy o tym? Powinnyśmy o tym pogadać już dawno
temu.
Jane spojrzała na zamknięte drzwi, a potem wzięła płaszcz i rękawiczki i wyszła.
- Co ty robisz? Wyjeżdżasz?
- Nie, Gwen - odparła. - Idę tylko na spacer przed kolacją. W porządku?
- Jesteś pewna? To znaczy... Posłuchaj, jesteś moją siostrą, moją małą
siostrzyczką. Naprawdę chcę z tobą porozmawiać. Jane.. kocham cię i bardzo za
tobą tęskniłam - Podeszła i objęła Jane. - Zostaniesz na święta, prawda?
Jane kiwnęła głową.
- Postaram się. Ale teraz potrzebuje trochę świeżego powietrza.
- To wszystko moja wina.
- Nie, to nie twoja wina. Jestem spięta, bo martwię się o Kirstin. Od tygodnia żyję
w napięciu. Muszę się trochę przejść.
Wyszła z domu. Głosy chłopców cichły za jej plecami. Chciała zapomnieć o tym,
co stało się przed chwilą w kuchni. Przystanęła, spojrzała w niebo i wciągnęła w
płuca czyste zimne powietrze.
Gwen chce z nią porozmawiać. Po tylu latach. Może jest jeszcze nadzieja dla tej
223
rodziny.
Rozdział 19
Smith widział, jak wychodziła z domu. No, no. Nie mógł uwierzyć w własne
szczęście. Dokąd ona się wybiera? Szła szybkim, zdecydowanym krokiem. Spieszy
się na spotkanie? Rozejrzał się. Nie, nie ma żadne go człowieka ani samochodu.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i wstrzymał oddech. Usłyszała? Zauważyła go?
Było ciemno, prawie jej nie widział. Wrzucił jedynkę i, nie włączając świateł,
ruszył za nią w dół ulicy. Na siedzeniu obok mała Lemke poruszyła się
niespokojnie. Spojrzał na nią i znieruchomiała. Budziła w nim obrzydzenie.
A ta druga... Nie była w jego typie. Zbyt agresywna, zbyt pewna siebie.
Niebezpieczna.
Jakiś samochód nadjechał z naprzeciwka. W jego światłach przez chwilę widział
ją wyraźnie. Zachowując bezpieczny dystans, jechał za nią, zastanawiając się,
dokąd zmierza, dlaczego opuściła ciepły, jasno oświetlony dom.
Nie spojrzała za siebie ani razu. Do czasu, kiedy znalazł się tuż obok niej.
Nachylił się nad dziewczyną i opuścił szybę w oknie.
- Wsiadaj - powiedział.
Zatrzymała się i chciała coś powiedzieć, a potem nagle zrozumiała.
- Wsiadaj - powtórzył.
Wyjął nóż i przytknął go do gardła dziewczyny, która siedziała związana obok
niego. Postarał się, żeby światło latarni odbiło się w ostrzu.
- Wsiadaj albo ją zabiję.
Przez chwilę bał się, że kobieta zacznie krzyczeć albo uciekać, przycisnął więc
nóż do szyi dziewczyny, która pisnęła cicho, jak zarzynany królik. Kobieta
zawahała się i podniosła dłoń, jakby chciała go powstrzymać, a potem ruszyła w
stronę samochodu. Kobiety są takie głupie.
224
Sześć po dziewiątej do Raya zadzwoniła kobieta, która przedstawiła się jako
Gwen Grinell. Przez chwilę zastanawiał się, kto to, a potem jednak przypomniał
sobie nazwisko. Siostra Jane, oczywiście.
- Tak się denerwuję - mówiła. - Jane wyszła na spacer, chyba koło siódmej, i
jeszcze nie wróciła.
- Chwileczkę, nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem - odparł. - Wyszła na
spacer o siódmej wieczorem? Po zmroku?
- Tak, powiedziała, że idzie się trochę przejść, ale minęło tyle czasu, a George
powiedział, że...
- George?
- Mój mąż. Powiedział, że ten rozgłos... Może dziennikarze ją dopadli albo...
- Dwie godziny temu? Wyszła dwie godziny temu?
- Tak. Och, tak się martwię. Nie powinnam była...
- W porządku, pani Grinell, to znaczy Gwen, zostań w domu. Zaraz taro będę.
Nie miał żadnych wątpliwości. Nie potrzebował dowodów. Był pewny, że to
Kevin Smith. Sukinsyn dopadł Jane.
Jak, u diabła, ją znalazł? - zastanawiał się gorączkowo.
Smith musi być przerażony, w przeciwnym razie nie porwałby jej. Nie pasowała
do schematu. Nie należała do bezradnych młodych dziewcząt, na jakie polował.
Tak, facet jest zdesperowany. Wie, że go szukają. Czy chce użyć Jane jako
zakładniczki?
Pędził autostradą jak szaleniec, ściskając kierownicę drżącymi rękami. Zanim
jechały dwa samochody, z szeryfem, dwoma policjantami i dwoma agentami FBI
Jasno oświetlony dom Grinellów wyglądał tak pogodnie. A powinien płonąć,
drżeć w posadach, zamiast stać spokojnie na ośnieżonym zboczu góry.
Gwen otworzyła drzwi, zanim zdążył zapukać. Weszli do pachnącego sosną
salonu. W kącie stała na wpół ubrana choinka.
- Kent! - krzyknęła Gwen. - Gdzie ona jest? Znaleźliście ją?
225
- Uspokój się. Nie wiemy nawet, czy...
Gwen opadła na kanapę i ukryła twarz w dłoniach.
- To moja wina. Nie powinnam była...
- Spokojnie, kochanie - powiedział George.
Chłopcy, bardzo bladzi, siedzieli nieruchomo na fotelach.
- Pani Grinell... Gwen - powiedział Ray - zacznijmy od początku. Opowiedz mi
dokładnie, co się stało.
Opowiedziała mu wszystko, płacząc. Pokłóciły się. Nagle Jane postanowiła pójść
na spacer.
- Czekałam i czekałam - mówiła Gwen. - A potem zrobiło się tak późno.
Zajrzałam do pokoju gościnnego, żeby zobaczyć, czy wzięła komórkę. Ale
komórka leżała na stoliku, więc nie mogłam do niej zadzwonić. George wyszedł i
objechał okolicę. Nie znalazł jej. Wtedy zadzwoniłam do was. O Boże, gdzie ona
jest?
Kent rozmawiał z Grinellami, a Ray zaczął wydawać rozkazy. Spokojny i
opanowany profesjonalista. Na zewnątrz. Blokady, opis samochodu i opis Smitha.
Wiedział, co robić. Ale nie mógł opanować koszmarnych myśli, które pojawiały się
w jego umyśle. Nie potrafił opanować strachu.
Nie mieli wiele czasu. Ale trochę mieli, bo Smith musiał znaleźć jakieś bezpieczne
miejsce, zanim zrobi to, co zamierzał zrobić. Jane. I Kirstin.
Ray słyszał bezlitosne tykanie zegara. Mijały cenne sekundy.
Nie Jane, myślał z trwogą.
Kazał jej prowadzić. Musiał, bo nie mógł kontrolować jej tak jak Kirstin, która
była związana. Usiadł między nimi i przyłożył nóż do szyi dziewczyny.
Śmierdział potem i olejem silnikowym. Miał na sobie poplamione spodnie,
flanelową koszulę i ciężkie buty.
- Skręć tutaj - powiedział, wskazując kierunek nożem.
226
Jane rozejrzała się nerwowo. Do głowy przychodziło jej sto szalonych pomysłów
na minutę. Spróbuj wytrącić mu nóż. Wjedź w inny samochód w drzewo albo do
rowu. Zrób cokolwiek, byle przerwać tę podróż, bo u jej kresu czeka śmierć.
Unikał głównych dróg; musiał się domyślić, że policja je zablokowała. Jane miała
nadzieję, że ktoś wreszcie się domyśli, że została porwana. Ktoś na pewno na to
wpadnie. Może Ray?
Kiedy Gwen zacznie się niepokoić? Czy ona albo George już do kogoś
zadzwonili? Czy ktoś już wie? Czy zaczęli jej szukać?
Próbowała się skupić, prowadząc furgonetkę zaśnieżoną drogą: w dół Cemetery
Lane, przez rzekę, a za mostem dwupasmową szosą równoległą do drogi numer 82.
Niewiele samochodów. Zaledwie kilka nadjechało z naprzeciwka, szybko ich
mijając.
Ten człowiek nie był głupi. I znał okolicę.
- Teraz w prawo - rozkazał.
Lenado Road. Dokąd on jedzie? A Kirstin? Jane nie mogła zobaczyć dziewczynki,
bo Smith całkowicie ją zasłaniał. Ale wiedziała, że Kirstin żyje.
Spraw, żeby porywacz zaczął się z tobą identyfikować, poczuł, że jesteś
człowiekiem, tak jak on. Wiedziała, co powinna robić: rozmawiać z potworem.
Wjechała w Lenado Road, ciemną i obcą. Minęła kilka starych rancz i nowych
rezydencji miejscowych bogaczy.
- Nazywasz się Kevin Smith, tak? - zaczęła.
- Zamknij się.
- Mógłbyś nas tu wypuścić i odjechać. Przecież nie mogłybyśmy cię zatrzymać.
- Zamknij się i jedź.
Kirstin zaczęła płakać. Jane chciała dodać jej otuchy, ale nic nie mogła zrobić. Jak
długo jeszcze Kirstin to wytrzyma?
Boże, zachowała się tak głupio. Złamała wszystkie reguły. Zawsze trzeba stawiać
opór, starać się za wszelką cenę uniknąć porwania: krzyczeć, wierzgać, kopać,
227
uciekać, nawet ryzykując życie, bo w rękach porywacza szanse na przeżycie
spadają niemal do zera. Ale była jeszcze Kirstin, więc zasady uległy zmianie. Smith
nie miał już nic do stracenia, co dawało mu przewagę. W razie zagrożenia zabiłby
dziewczynkę bez chwili wahania.
Ile już przejechali? Dziesięć kilometrów? Piętnaście? Nie miała pojęcia, od lat
tędy nie jechała. W dodatku było ciemno; reflektory furgonetki oświetlały białe
pola, drzewa, od czasu do czasu jakiś dom.
Myśl, myśl.
Jak go obezwładnić? Mogłaby gwałtownie skręcić, zjechać z jezdni w nadziei, że
Smith uderzy się w głowę. Ale przypomniała sobie, że wzdłuż drogi ciągnie się
urwisko. Gdyby samochód runął w dół, żadne z nich mogłoby nie przeżyć. Co
robić?
Kirstin jęknęła cicho.
- Zamknij się - rzucił ostro Smith.
Samochód dudnił na pustej drodze, podskakując od czasu do czasu na jakiejś
nierówności. Jane z trudem manewrowała kierownicą, w furgonetce było ciasno.
Poprzedniej nocy też jechała w ciemności drogami Utah i Kolorado, ale teraz
wszystko było zupełnie inaczej.
- Dokąd jedziemy? - spytała.
- Nie twoja sprawa.
- Moja siostra będzie się o mnie...
- Zamknij się i jedź.
Myśl, powtarzała sobie w duchu. Myśl, bo inaczej zginiesz.
Ray nadludzkim wysiłkiem woli opanował ogarniającą go panikę. Ubranie miał
sztywne od wyschłego potu. Jedna powieka lekko drgała, ręce trzęsły się po
niezliczonych filiżankach kawy, którą Gwen poiła jego, Bruce’a i Kenta.
Chłopcy zostali wysłani do łóżek. Pewnie teraz podsłuchiwali pod drzwiami,
228
śmiertelnie przerażeni. Gwen płakała cicho na kanapie, mąż siedział przy niej,
obejmując ją ramieniem. George Grinell. On także brał udział w tej wycieczce, o
której opowiadała Jane. Może to właśnie on ją zgwałcił. Może to jego twarzy Jane
nie może sobie przypomnieć. Czy o to się pokłóciły? Czy dlatego Jane wyszła z
domu?
George miał miłą powierzchowność, był wysoki, lekko łysiejący na czubku
głowy. Kiedyś mógł być bardzo przystojny. Typ czarusia, bawidamka Może w
głębi duszy cieszy się, że Jane zniknęła i jego brudny sekret nie wyjdzie na jaw.
Jane. Wszyscy w dolinie szukali furgonetki z pługiem. Policja stanowa i
miejscowa, pracownicy biur szeryfów z trzech hrabstw, FBI. Wszystkie większe
drogi zostały obstawione. Nawet pracowników wyciągów postawiono w stan
gotowości. Jeden z nich znalazł w biurze firmy kopię biletu sezonowego Smitha ze
zdjęciem. Ale fotografia była bardzo kiepskiej jakości.
Nikt nie miał cienia wątpliwości, że Smith porwał Jane. Ale jak do niej dotarł?
Czyżby jeździł za nimi przez cały dzień?
Zadzwoniła komórka Bruce’a. Odebrał telefon i odszedł na bok. Rozmowa była
krótka. Po chwili Bruce rozłączył się i pokręcił głową.
- Przeczesali chatę Smitha, zapieczętowali wszystko, co po sobie zostawił. Teraz
wyślą to do analizy.
- Znaleźli coś nowego? - spytał Ray. - Cokolwiek?
- Nic, z czego mogłoby wynikać, gdzie on teraz jest.
- Musi coś być... Coś, co przeoczyliśmy.
- To sprytny facet.
Ale ja jestem sprytniejszy, pomyślał Ray. Muszę być.
Nie było sensu wypytywać dalej Grinellów. Nic nie wiedzieli. Nic poza tym, że
Jane włożyła buty, płaszcz i rękawiczki i wyszła na spacer.
Nie był w stanie dłużej przebywać w tym domu.
- Wychodzę - powiedział do Kenta. - Muszę się przewietrzyć.
229
Noc była zimna i bardzo ciemna. Śnieg ledwie odbijał światła gwiazd, choć tu
było ich widać znacznie więcej niż w pochmurnym, deszczowym Seattle. Podszedł
do samochodu i oparł dłonie o dach, tak zimny, że niemal parzył. Przytknął czoło
do lodowatego metalu i oddychał głęboko.
Jane. Gdzie jesteś? Co on ci zrobił?
Smith to przestępca kierujący się popędami, których nie potrafi kontrolować.
Przestępcy nigdy nie są tak inteligentni, jak im się zdaje. Planują wszystko bardzo
dokładnie: kto, co, gdzie, kiedy i jak. Planują miesiącami, czasem nawet latami. Ale
kiedy już zrealizują swój plan, zawsze okazuje się, że cos spieprzyli. Zostawili za
sobą jakiś ślad. Smith założył, że żadna z dziewcząt nie zauważy pługa. Pewnie
teraz zachodzi w głowę, jak Jane zdołała go namierzyć. Chyba że już mu
powiedziała. Bo ją do tego zmusił.
Cholera. Co przeoczyliśmy?
Próbował postawić się na miejscu Smitha. Tak, Smith jest chory, ale kieruje się
logiką.
Gdzie zabrał swoje ofiary? Gdzieś, gdzie będzie się czuć bezpieczny. W jakieś
ustronne miejsce, gdzie nikt mu nie przeszkodzi. Nie może opuścić doliny, bo drogi
są zablokowane, a policja szuka jego samochodu.
Jest kilka prywatnych dróg, które prowadzą do rezydencji wyposażonych w
najnowocześniejsze systemy alarmowe. Smith nie zdołałby więc dostać się do
środka, nawet gdyby stały puste. Gdzie więc mógłby się ukryć? I ile jeszcze czasu
upłynie, zanim drań postanowi zabić Kirstin i Jane?
Rozdział 20
Było już po północy. Od czasu, kiedy wyszła od Grinellów „zaczerpnąć trochę
świeżego powietrza”, minęło pięć godzin. Gwen musiała już zgłosić zaginięcie
siostry. Musiała. A może uznała, że Jane nie wróciła, bo była na nią wkurzona?
Może rodzina Grinellów poszła spokojnie spać, nie zwracając uwagi na dziecinne
zachowanie cioci Jane?
230
Nie wiedziała, gdzie dokładnie są, jak daleko zajechali Lenado Road. Spojrzała na
licznik, ale był zepsuty. Nagle Smith kazał jej skręcić w długi podjazd, który
prowadził do drewnianego domu na zboczu, otoczonego kamiennym murem i
rzędem srebrnych świerków.
Do kogo należy ten dom? Do jakiegoś bogacza, który nie przyjechał do Aspen na
święta, bo spędza je na Bermudach albo w Paryżu czy Bangkoku? Pewnie Smith
świadczył tu swoje usługi, znał ten dom i wiedział, że będzie pusty. Aby dokładnie
odśnieżyć podjazd, musiał podjeżdżać pod same drzwi garażu, znał więc kod i
wiedział, jak je otwierać.
Czy zostawi furgonetkę w garażu? Nie, kazał jej objechać garaż i stanąć za
domem; wszystko miał zaplanowane. Nawet gdyby ktoś zajrzał do garażu, nie
domyśli się, że samochód stoi za nim. Nikt się nie domyśli, że tu są. Nikt.
Kazał im wysiąść z furgonetki. Cały czas trzymał nóż tak, żeby dobrze go
widziały. Wystukał numer przy drzwiach garażu, które zaczęły się powoli otwierać.
Wepchnął je obie do środka, poprowadził korytarzem do kuchni i dalej do salonu,
gdzie paliła się lampa, która zapewne sama włączała się i wyłączała o
odpowiednich porach. Jane była tak spięta, że z trudem oddychała. Spojrzała na
Kirstin. Biedne dziecko było zupełnie odrętwiałe ze strachu. Poruszała się jak
manekin, bez słowa wypełniała rozkazy. A żebyś sczezł w piekle, Smith.
Jane usiadła na skórzanej kanapie i objęła Kirstin. Salon był urządzeń w
rustykalnym stylu: dywany Indian Navaho, ciężkie skórzane meble ściany z
drewnianych bali, żyrandol z rogów łosia. Jane widziała to wszystko jak przez
mgłę.
Próbowała się uspokoić, oddychając głęboko. Nie spuszczała wzroku ze Smitha,
który krążył po pokoju, cały czas ściskając w dłoni nóż. Powinna być wyczerpana,
ale czuła w żyłach ogień adrenaliny.
- Wszystko będzie dobrze - szeptała do ucha Kirstin. - Wyjdziemy z tego.
- Zamknij się - syknął Smith. - Zamknij się.
231
- Możesz zostawić nas tu i odjechać. Nic nikomu nie powiemy. Możesz przeciąć
kabel telefoniczny. Zostaw nas tu.
- Ty głupia suko - wycedził. - Chciałabyś, żebym wyjechał, co?
Kirstin aż się skuliła, słysząc wściekłość w jego głosie. Jej drobne ciało drżało,
była spocona. Jane poczuła, jak ogarnia ją gniew, ale nie mogła poddać się
emocjom. Musi się skoncentrować. Rozejrzała się dyskretnie, szukając jakiejś
broni. Lampa z kutego żelaza, pogrzebacz, świecznik stojący na blacie
oddzielającym kuchnię od salonu...
Modliła się, żeby Gwen zgłosiła jej zaginięcie. Zrobiła to, na pewno już to zrobiła.
A Ray natychmiast się domyśli, co się stało. Tak, domyśli się. Ostrzegał ją
przecież; wiedział, jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą nagłośnienie przez media
sprawy Lapinskiego. A ona wyszła po zmroku na spacer. Głupia, głupia.
Ale jak Ray je odnajdzie? Czy domyśli się, że są w domu jednego z klientów
Smitha? Może i tak, nie zdoła jednak sprawdzić wszystkich domów. Ma za mało
czasu.
Tylko od niej zależy, czy wyjdą z tego żywe. Spojrzała na Smitha.
- Wypuść nas, proszę. Dotarcie do najbliższego telefonu zajmie nam całe wieki.
Smith nadal krążył po pokoju. Poruszał się nerwowo, język jego ciała wyraźnie
zdradzał niepokój. No tak, złamał swoje zasady, porwał osobę niepasującą do
schematu, więc czuje się zagubiony i niepewny. Dobrze. A może właśnie
niedobrze. Może teraz okaże się naprawdę nieprzewidywalny. Niebezpieczny.
Przyglądała mu się, tuląc Kirstin. Szeptała do niej i głaskała po włosach, ale w
myślach szkicowała portret Smitha. Zapadnięte policzki, spiczasta broda, wodniste
zielonkawe oczy, nos, tak, złamany, na pewno. Kolczyk w lewym uchu.
Skrzywiony przedni ząb. Nie ułamany, po prostu krzywy. Metr siedemdziesiąt dwa
wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi. Dziobata cera po trądziku.
Starała się zapamiętać wszystko, na wypadek gdyby musiała go kiedyś
identyfikować. Na wypadek, gdyby miała jeszcze okazję to zrobić.
232
Bała się, ale nie była obezwładniona strachem. Jeszcze nie. Serce biło jej bardzo
szybko, zmysły miała wyostrzone. Miała wrażenie, że widzi wszystko w tym
pokoju i wszystko słyszy. Całe jej ciało gotowało się do skoku, do walki, do
ucieczki.
- Już dobrze, Kirstin. Wszystko będzie dobrze. Już nas szukają.
- Zamknij się! - ryknął Smith.
O czwartej nad ranem Ray pojechał do chaty Smitha. Przejrzał śmieci, sprawdził
każdy kawałek papieru, przesiał nawet popiół z pieca i przeszukał stos drewna za
domem. Nic. Nadal nie było wiadomo, gdzie pojechał Smith ani co zamierzał
zrobić.
Gdy wrócił do Lemke, kilka razy rozmawiał przez telefon z matką Jane, a potem z
Rolandem, który chciał się przyłączyć do poszukiwań. Ray skontaktował go z
szeryfem. Mniej więcej co dziesięć minut dzwonił ktoś z domu Grinellów, Gwen
albo George. Ray rozmawiał z nimi trzy razy, w końcu jednak zrzucił to na
Bruce’a. Co jeszcze mógłby im powiedzieć?
Dzwonił do patroli na blokadach tyle razy, że musieli go już mieć serdecznie dość.
Zastanawiał się, dlaczego zachowuje się tak nieprofesjonalnie. Josh Lemke zrobił
kolejną kawę. Który to już kubek? Szósty? Ray stracił rachubę.
- To kierowca pługa śnieżnego - powiedział po raz dziesiąty tej nocy. - Musi być
jakiś sposób, żeby...
Kent potrząsnął głową.
- Trudno będzie go namierzyć, nie ma żadnych śladów. Facet nie prowadził firmy,
nie miał księgowego i tak dalej.
- Nie wyjedzie z doliny - powiedział Ray. Powtarzał te słowa jak jakąś mantrę.
Były prawdziwe, fakt, ale nie znaczyło to, że Jane i Kirstin przeżyją. - Muszą być
gdzieś blisko. - To także powtarzał już wiele razy. - Wie, że depczemy mu po
piętach. Potrzebuje kryjówki. Domu, w którym będzie się czuł bezpiecznie.
233
- A kto by mu teraz udzielił schronienia? Wszyscy wiedzą, że jest poszukiwany.
Poza tym to typ samotnika, prawdopodobnie nie ma tu wielu znajomych. A na
pewno nie ma przyjaciół, którzy chcieliby mu pomóc.
Ray wstał. Nie był w stanie długo wysiedzieć w jednym miejscu. Jego ciało
domagało się ruchu.
- Ludzie, których tu zna, to głównie jego klienci, prawda?
- Chyba tak.
- Więc mógłby się ukryć w którymś z ich domów, ale pewnie żaden nie stoi teraz
pusty. Są święta. Wszyscy są tutaj. Więc gdzie...
Kent wyprostował się nagle.
- Zaczekaj... Mnóstwo ludzi ma tu dacze, ale ci naprawdę bogaci mają kilka
domów. Tak, do diabła! Teraz mogą być gdziekolwiek.
- Puste domy? - wtrącił Josh Lemke zdumiewająco przytomnie. - Jasne. Niektórzy
wyjeżdżają na święta do Londynu albo do Paryża. Albo zostają w domu w mieście i
przyjeżdżają tu dopiero po Nowym Roku kiedy nie ma już takich tłumów. Sam
znam ludzi, którzy tak robią.
Rayowi nie mieściło się to w głowie, mieć dom w górach i nie spędzać w nim
świąt?
- Chcesz powiedzieć, że...
- Tak. - Kent kiwnął głową.
- I myślisz, że wynajmują kogoś do odśnieżania podjazdu nawet wtedy, gdy ich tu
nie ma?
- Jasne, lato czy zima, wszystko musi iść swoim trybem, nawet jeśli ich tu nie ma.
Sprzątanie domu, przycinanie żywopłotów, mycie okien, konserwacja jacuzzi,
wszystko. Odśnieżanie podjazdu też.
Ray poczuł, że jego puls zaczyna przyspieszać.
- Więc on wie, które domy stoją puste.
- O czym myślisz? - Kent zmarszczył brwi.
234
- Jezu Chryste! - wykrzyknął Ray - Smith zostawił w chacie wyciągi z banku! -
Odwrócił się do Josha. - Płaciłeś mu czekiem, tak? Ty czy twoja żona? - spytał, ale
nie dał mu czasu na odpowiedź. - Czek. I informacje o stanie konta. Wyciągi były z
miejscowego banku.
- Biorę się do tego. - Schilling wyjął telefon komórkowy.
Obudzili dyrektora banku przed piątą nad ranem. O szóstej Ray i Schilling czytali
już wydruk z operacji przeprowadzanych na koncie Smitha. Na czekach złożonych
w banku było osiemnaście nazwisk. Osiemnaście adresów.
Akcja ruszyła pełną parą.
Jane miała już plan. Absurdalny, ryzykowny, ale zawsze, żeby go zrealizować,
potrzebowała pomocy Kirstin, a nie była pewna, czy dziewczynka zrozumie, co ma
robić. A jeśli nawet zrozumie, czy będzie w stanie odegrać swoją rolę. Głaskała
dziewczynkę po głowie i mówiła do niej uspokajająco. Opowiadała o Crystal i
Melanie, o rodzicach, o tym, że wszyscy w Aspen szukają jej już od tygodnia. I że
wszyscy bardzo ją kochają.
Kirstin zachowywała się tak, jakby niewiele do niej docierało. Wtuliła się w Jane i
zamknęła oczy.
Smith wreszcie przestał krążyć po pokoju. Usiadł w skórzanym fotelu, bawił się
nożem. Przestał powtarzać Jane, żeby się zamknęła. Siedział tylko i patrzył na nią
spod ciężkich powiek. Myślał nad kolejnym ruchem, podrzucając nóż i chwytając
go w powietrzu za trzonek.
- Możemy skorzystać z łazienki? - spytała.
Smith wykonał nożem przyzwalający ruch. Dzięki Bogu, pomyślała, dzięki Bogu.
To oznacza minutę albo dwie sam na sam z Kirstin.
Zamknęła drzwi łazienki i szeptem przedstawiła swój plan dziewczynce. Ale
Kirstin tylko pokręciła głową. Jak do niej dotrzeć? Jak? Już i tak za długo siedzą w
łazience, zdecydowanie za długo...
235
- Kirstin, kochanie - szepnęła Jane, kładąc dłonie na ramionach dziewczynki. -
Wyjdziemy z tego. Wierz mi. Musisz mi uwierzyć. Posłuchaj, mnie zdarzyło się to
samo, kiedy byłam nastolatką. Zostałam zgwałcona. Naprawdę. Wiem, jak się
czujesz. Wiem, jak bardzo się boisz. Ale wszystko będzie dobrze. Pomoże ci
rodzina i przyjaciele. Kirstin, słyszysz mnie? Widzisz? Ja z tego wyszłam. Tobie
też się uda. Ale najpierw musisz mi pomóc. Możesz to zrobić?
Kirstin w końcu przestała pokręcić głową i spojrzała Jane w oczy.
- Obiecujesz? - spytała szeptem.
- Obiecuję - zapewniła Jane.
Spuściła wodę i zaprowadziła Kirstin z powrotem na kanapę. Smith stał teraz przy
oknie, ciągle ściskając w dłoni nóż, i patrzył na blady zimowy świt. Miał coraz
mniej czasu. One także.
Ray i zastępca szeryfa jechali sprawdzić kolejny z osiemnastu adresów, kiedy
zadzwoniła komórka.
- Mamy go - powiedział Schilling. - Dom przy Lenado. Są świeże ślady kół, a na
tyłach stoi furgonetka.
Lenado. Ray jechał w przeciwnym kierunku.
- Zaraz tam będę. Powiedz Berniemu, jak tam dojechać.
Rzucił telefon policjantowi i zawrócił. Samochód zatańczył na śliskiej drodze.
Pędził autostradą zgodnie ze wskazówkami Berniego. W dół Cemetery Lane do
rzeki, przez most, a potem długą krętą drogą. Jechał zdecydowanie za szybko. Na
jednym z zakrętów omal nie wpadł w poślizg.
- Cholera, człowieku, spokojnie! - Bernie chwycił się klapy schowka.
- Jasne - mruknął Ray i wcisnął gaz. Samochód ruszył do przodu.
Jadę, Jane. Jadę do ciebie.
Rozdział 21
Usiadły na drugim końcu brązowej kanapy. Smith na pewno to zauważył; czy
236
zaczął się zastanawiać, dlaczego kulą się teraz bliżej kominka.
Miał bladą twarz; był wyraźnie zmęczony. Jak długo jeszcze zdoła wytrzymać bez
snu? Może wystarczy, jeśli zaczekają, aż zaśnie. W końcu będzie musiał zasnąć,
prawda?
Kirstin zdrzemnęła się z głową na kolanach Jane, ale wkrótce się obudziła.
Czekała. Wszyscy troje czekali. Na co? Na świt? Smith będzie mógł wtedy opuścić
dom i użyć ich jako zakładniczek, żeby przejechać przez blokady. Ale co dalej?
Znów krążył po pokoju, rzucając nożem w drewnianą ścianę. Jane zastanawiała
się, czy zdołałaby złapać nóż, kiedy tkwił w drewnie. Nie, Smith zbyt szybko po
niego sięgał.
Cały czas szeptała do ucha Kirstin uspokajające słowa bez znaczenia. Ale jej
wzrok mówił: Już wkrótce. Zrobimy to już wkrótce. Bądź gotowa.
Słońce wschodziło powoli nad Lenado Valley, rzucając plamy jasnego światła na
sosnową podłogę i wzorzysty dywan. Po chwili jego promienie dotarły do fotela, na
którym siedział Smith. Omal nie zasnął. Głowa opadła mu na piersi, ale
natychmiast ją podniósł.
Ciszę przerywał tylko szum lodówki. I słowa Jane, szeptane do ucha Kirstin.
Smith był dziwnie milczący, siedział z brodą opartą na piersi i nie spuszczał z nich
wzroku. Ilekroć powieki zaczynały mu opadać, wstawał i robił kilka kroków,
przekładając nóż z jednej ręki do drugiej.
Kiedy znowu usiadł w fotelu, Jane ścisnęła ramię Kirstin. Bała się na nią spojrzeć,
bo Smith mógłby to zauważyć. A wiedziała, że ich jedyną szansą jest zaskoczenie.
Czekała, drżąc z przerażenia i determinacji. Teraz wszystko zależy od Kirstin. Czy
dziewczynka zdoła zebrać w sobie dość siły?
Kirstin jęknęła cicho. Potem jeszcze raz, głośniej. W końcu zaczęła szlochać.
Pokój wypełnił jej przeraźliwy płacz. Wyrzucała z siebie cały strach i ból
ostatniego tygodnia.
- O Boże! - krzyknęła Jane. Chwyciła ją za ramiona, ale Kirstin wyrwała się jej i
237
upadła na podłogę, ciągle przeraźliwie zawodząc. Jane uklękła przy niej i
próbowała ją podnieść.
- Każ jej się zamknąć! - huknął Smith.
- Nie potrafię! Coś jest z nią nie tak. Pomóż mi!
- Uspokój ją, do cholery! – Wstał i zrobił krok w ich stronę.
Wrzask Kirstin przybrał na sile.
Smith stracił panowanie nad sobą.
- Ja ją uspokoję! - ryknął wściekle i ruszył do nich, wyciągając ręce.
Przyszła kolej na Jane. Zerwała się na równe nogi, chwyciła stojący przy kominku
pogrzebacz - w myślach wiele razy ćwiczyła ten ruch - i zamierzyła się na Smitha.
Zareagował błyskawicznie. Zasłonił się ręką i pogrzebacz spadł na jego ramię,
wytrącając mu nóż z dłoni. Smith osunął się na kolana i złapał się za ramię.
- Uciekaj! - krzyknęła Jane. - Kirstin, uciekaj!
Znowu podniosła pogrzebacz, ale tym razem Smith złapał go w powietrzu.
Jane cofnęła się, próbując wyrwać mu pogrzebacz. Słyszała urywany, chrapliwy
oddech Smitha i niemal zwierzęce dźwięki, które wydobywały się z jej gardła. Był
za silny; nie mogła z nim wygrać.
Nagle dostrzegła jakiś ruch za jego plecami. Drzwi otworzyły się z hukiem,
stanęła w nich Kirstin i wskazywała na nich wyciągniętą ręką. Smith uderzył Jane
pięścią w twarz. Cały świat zawirował wokół niej, głowa eksplodowała. Runęła na
podłogę, ale była świadoma chaosu, jaki zapanował w pokoju, do którego nagle
wpadli jacyś ludzie. Słyszała ich głosy. I wystrzał. Nie była w stanie się podnieść, a
po chwili wszystko zaczęło się rozpływać we mgle...
Powoli wracała jej świadomość. Ból, warkot silnika, lekkie kołysanie, głos
jakiegoś mężczyzny, gorący powiew na jej stopach. Tak, była w samochodzie, ktoś
włączył ogrzewanie. Z trudem otworzyła oczy.
- Auu... - jęknęła. - Co...
- Odzyskałaś przytomność, dzięki Bogu. - Ray, który siedział za kierownicą,
238
spojrzał na nią przez ramię. - Jesteśmy już prawie na miejscu.
- Boże, to boli - powiedziała, dotykając policzka.
- Sukinsyn.
Jane podniosła się z wysiłkiem i usiadła.
- Gdzie...?
- Został aresztowany. Kirstin jest bezpieczna. Jedzie za nami w samochodzie
Schillinga. Zaraz będziemy na miejscu.
- To znaczy gdzie?
- W szpitalu.
- Nie - zaprotestowała. - Proszę, Ray. Dobrze się czuję.
- Prawdopodobnie masz wstrząs mózgu, Jane. Nie bądź głupia.
- Nie chcę do szpitala.
- Chryste.
- Słucham?
- Śmiertelnie mnie przeraziłaś.
- Sama byłam przerażona.
- Po co poszłaś na ten spacer? Co cię napadło?
- Och, Gwen... czy ona wie, że jestem cała i zdrowa?
- Tak. Powiadomiłem wszystkich.
Jane poruszyła ostrożnie szczęką. Rany, co zaból. Czuła, jak puchnie jej policzek.
Ale nie zniosłaby w tej chwili szpitala; lekarzy, pielęgniarek dziennikarzy,
policjantów, pytań.
- Chcesz jechać do siostry?
Chłopcy. Gwen i George, którym trzeba będzie wszystko opowiedzieć. Nie.
Jeszcze nie.
- Nie.
- W porządku, więc dokąd chcesz jechać?
- Jesteś na mnie zły.
239
- Jezu, Jane. Zły? Nie spałem od trzydziestu sześciu godzin, całą noc szalałem ze
strachu o ciebie, a ten sukinsyn omal cię nie zabił.
- Ale dorwaliście go.
- Ty go dorwałaś.
- Nie bądź zły.
- W porządku, nie jestem zły. Dokąd chcesz jechać?
Jane spróbowała pozbierać myśli.
- Hm... może tam, gdzie się zatrzymałeś?
- Do Mountain House?
- Nikogo tam nie będzie.
- Nie, wszyscy są teraz zajęci - odparł sucho.
- Więc jedzmy tam. Chcę przyłożyć sobie lodu do policzka i porządnie się
wypłakać.
Po półgodzinie leżenia na kanapie z torebką lodu przytkniętą do policzka Jane
poczuła się trochę lepiej.
- Jestem głodna - oznajmiła.
- Przynieść ci coś? - spytał Ray.
- Nie. - Wyciągnęła do niego rękę. - Jeszcze nie. Chodź tu.
Usiadł na brzegu kanapy. Był bardzo zmęczony, miał ciemny zarost na policzkach
i pogniecioną koszulę.
- Tak bardzo się bałam - wymamrotała, przyciskając lód do twarzy.
Ujął jej dłoń.
- Byłaś bardzo odważna.
Wtedy zaczęła płakać. Płakała nad Kirstin i innymi dziewczętami. Płakała nad
tym, co się stało, i nad tym, co mogło się stać. Płakała nad Alanem, nad matką i
siostrą. Ray chwilę siedział bez ruchu, a potem delikatnie wziął ją w ramiona.
Przytuliła się do niego i pozwoliła łzom płynąć.
- Lepiej? - zapytał w końcu.
240
- Tak - pociągnęła nosem. - Jesteś pewny, że z Kirstin wszystko w porządku?
- Cóż, wreszcie jest bezpieczna. Zobaczyliśmy ją, kiedy wybiegała z domu.
Powiedziała nam, co zrobiłaś.
- Powiedziała ci, jak mi pomogła?
- Tak. To był dobry pomysł.
- A Smith?
- Zostanie oskarżony o cztery... nie, pięć porwań, cztery gwałty i jedno
morderstwo. Jeszcze dziś zabiorą go do Denver i oficjalnie postawią w stan
oskarżenia, jeśli znajdą jakiegoś sędziego. W końcu jest Wigilia.
- No tak. Zapomniałam.
- Nic dziwnego.
- Ale on się nie wywinie? Wiesz, na podstawie choroby psychicznej czy czegoś w
tym rodzaju?
- Mowy nie ma. Nie wyjdzie z więzienia do końca życia.
Zadzwoniła komórka Raya. Wyjął ją z kieszeni, odebrał i przez kilka minut
słuchał. Wreszcie przerwał połączenie i spojrzał na Jane.
- To Bruce. Powiedział, żebyśmy obejrzeli wiadomości.
Wstał i włączył telewizor.
- Co się stało? - spytała.
- Gerald Lapinski właśnie zastrzelił się w swoim domu.
- Och, dobry Boże. Naprawdę?
Ray słuchał sprawozdania z helikoptera krążącego nad farmą Lapinskiego. Jane
bardziej niż raport interesowała reakcja Raya. Człowiek, który wydał wyrok
śmierci na Kathleen i który przysporzył mu tyle cierpień, nie żyje.
Dotknęła jego ramienia, ale on nawet tego nie zauważył.
- Ray?
- Tak? - odparł, nie odrywając oczu od telewizora.
- Co teraz czujesz?
241
- Co czuję? - Zaśmiał się chrapliwie. - Czuję się oszukany. Lapinski zachował się
jak tchórz. Mogłem się tego spodziewać.
- Chciałeś, żeby został aresztowany, osądzony i skazany.
- Tak. Ale cóż, to koniec. Było, minęło.
- Przynajmniej nikogo już nie skrzywdzi. A bracia Perry ciągle czekają na proces.
W końcu to oni podłożyli bombę.
- To prawda.
- Ray... czy teraz opowiesz mi o Kathleen?
Spojrzał na nią.
- O Kathleen?
- Tylko jeśli tego chcesz.
- Tak... chyba już czas, żebyśmy porozmawiali o Kathleen.
Zdrzemnęła się później w sypialni, podczas gdy Ray odbierał telefony odpowiadał
na pytania, rozmawiał ze Stanem Schoemakerem. Czuła się dobrze, była niemal
szczęśliwa mimo koszmaru, przez który przeszła Kathleen przestała ją
prześladować. Ray w końcu zostawił przeszłość za sobą.
Obudziła się i leżała przez chwilę, słuchając dobiegającego zza ściany głosu Raya.
Wtedy przypomniała sobie o Kirstin, przypomniała sobie co jej powiedziała.
Wszystko będzie dobrze. Rodzina ci pomoże. Popatrz na mnie. Mnie się udało.
Kłamstwa. Bezczelne kłamstwa, które miały pomóc dziecku przetrwać najgorsze
chwile.
A jak będzie wyglądała przyszłość tej dziewczyny? Może Kirstin będzie cierpiała
jeszcze przez całe lata. Może stanie się emocjonalną kaleką. I pewnego dnia
przypomni sobie kłamstwa, jakimi nakarmiła ją Jane, i znienawidzi ją za to, że
wlała w nią fałszywą nadzieję.
Kiedy Ray zajrzał do sypialni, zastał Jane we łzach. Objął ją bez słowa i zaczekał,
242
aż płacz ucichł.
- Przepraszam - powiedziała, ocierając oczy.
- Nie przepraszaj.
- Pewnie wyglądam okropnie.
- Wyglądasz bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności.
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Dzwoniła twoja matka - powiedział. - Co najmniej pięć razy.
- O Boże.
- Chyba nikt nie wie, co robić. Mieli spotkać się dzisiaj na Wigilii, ale przez całą
noc nie zmrużyli oka. Martwili się o ciebie, Jane.
- Więc czego mama się spodziewa? Że ugotuję coś, przyjdę na tę kolację i będę
udawać, że wszystko jest w porządku? - Przyłożyła dłoń do czoła, które bolało ją
teraz tak samo jak policzek. - To było wredne z mojej strony - powiedziała cicho. -
Wiem, że się o mnie martwili. Powinnam przynajmniej do nich zadzwonić. A może
powinnam tam pojechać?
Ray powoli skinął głową.
- Cholera. To będzie okropne. Wszyscy będą koło mnie skakać i tak dalej.
- Chcą cię zobaczyć, upewnić się, że jesteś cała i zdrowa.
- Cholera - powtórzyła, ale wiedziała, że Ray ma rację. - Chyba mogę do nich
wstąpić. Ale tylko na chwilę. Zawieziesz mnie? Nie chcę tam iść sama.
- Zawiozę.
- Nie zostanę długo.
- Możesz zostać tak długo, jak zechcesz.
Czekał cierpliwie, podczas gdy Jane brała prysznic, a potem ubierała się.
- Możemy najpierw wstąpić do twojej siostry - zaproponował.
- Nie, nie mam na to siły.
- Na pewno nie chcesz, żeby obejrzał cię lekarz? - spytał, przyglądając się jej z
troską. Wielki siniak na jej policzku bardzo go niepokoił.
243
- Nie - odparła stanowczo. - Kolacja u mojej matki wystarczy, żeby przywrócić do
życia umarłego.
Raya zachwycało jej poczucie humoru, jej odwaga i dystans do siebie samej.
Kiedy się w niej zakochał? Czy już pierwszego wieczoru, kiedy przyszedł do niej z
Caroline? Czy później, kiedy patrzył, jak rozmawia z tymi dziewczętami? Może
nigdy nie uświadomi sobie, kiedy to się stało, bo pojął głębię swoich uczuć dopiero
ubiegłej nocy, gdy omal jej nie stracił.
Kiedy jechali do domu Zuckerów, Jane wierciła się niespokojnie i raz po raz
wycierała szybę rękawiczką. Wiedział, co to oznacza; tak dobrze ją znał.
- O co chodzi?
- Wolałabym tego nie robić.
- Nie zostaniemy tam długo.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Tak powiedziałam Kirstin - odezwała się po chwili. - Obiecałam jej, że wszystko
będzie dobrze, że wyjdzie z tego. Ale czy jej się to uda?
- Uratowałaś jej życie.
- Ale czy upora się z tym, co jej się przytrafiło? - Jane spuściła wzrok i zagryzła
wargę. - Mnie się nie udało.
Nie wiedział, co powiedzieć. Może Jane miała rację i na psychice Kirstin już
zawsze zostanie blizna. Ale sam właśnie się przekonał, że z bliznami można żyć.
Rodzina chciała usłyszeć o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. Hannah co
chwilę przerywała Jane, zadając kolejne pytania. Gwen ciągle przepraszała siostrę.
Roland odciągnął Raya na bok, żeby wypytać go o akcję. Ray cały czas patrzył na
Jane, szukał w jej twarzy oznak wyczerpania i stresu.
Chociaż wszyscy nie spali całą noc, Hannah wrzuciła najwyższy bieg, kiedy tylko
dowiedziała się, że Jane jest już bezpieczna. Była naprawdę zdumiewającą kobietą.
Energiczna, zorganizowana, twarda jak stal. W domu unosił się zapach
244
aromatycznych świec. Na kominku buzował ogień pod choinką leżały prezenty.
Stół był zastawiony naprędce przygotowanymi potrawami.
Wigilia.
Przyszła Lottie Schilling. Sama. Kent pojechał ze Smithem do Denver
Dziewczynki Schillingów i chłopcy Grinellów oglądali na górze filmy na DVD.
Przyszedł też Scott, tym razem bez dziewczyny. Był dziwnie wytrącony z
równowagi, niespokojny, milczący.
Ray przyglądał się mężczyznom. Roland Zucker, George Grinell, Scott Zucker. Po
wyeliminowaniu Kenta Schillinga jeden z nich musiał być gwałcicielem. Jeden z
nich skrzywdził Jane. Co za ironia, pomogła wsadzić za kratki tylu przestępców, a
nie potrafiła pomóc sobie samej. Tak bardzo chciał ją chronić. Chciał zabrać ją
stąd, od tych ludzi, z których jeden tak bardzo ją zranił, i tulić ją, pocieszać,
sprawić, by zapomniała o krzywdzie. Chciał wziąć ja za rękę i wyjść.
Ale czekał i obserwował.
- Nie mogę uwierzyć, że odważyłaś się zrobić coś takiego - powtarzała Hannah. -
Przecież on miał nóż.
- Daj spokój, mamo. Nie miałam wyboru.
- Jesteśmy z ciebie tacy dumni.
- To było głupie.
- Nie powinnam była pozwolić ci wyjść z domu - powiedziała Gwen. - Nigdy
sobie tego nie wybaczę.
- Nie byłabyś w stanie mnie powstrzymać - odparła Jane. - No i nigdy nie
znaleźliby Kirstin, gdyby nie to.
Usiedli do stołu. Ray nie miał nic w ustach od czasu, gdy zjadł kilka ciastek u
Lemke. Kiedy to było? O trzeciej czy czwartej nad ranem? Ale teraz tylko dłubał w
swoim talerzu.
Jane świetnie sobie radziła z całą tą sytuacją. Może wreszcie uświadomiła sobie,
że ma rodzinę, której na niej zależy. Ray uznał, że to dobry początek.
245
Po godzinie ich oczy spotkały się nad stołem. Już dość.
Jane wstała.
- No, moi kochani - powiedziała - muszę się trochę przespać. Ray też. A rano
muszę wracać do Denver.
Matka uściskała ją ze łzami w oczach.
- Proszę, przyjedź do nas wkrótce. Nie odsuwaj się od nas, Jane.
Gwen ścisnęła jej dłoń, Lottie objęła ją serdecznie.
Roland powiedział, że była bardzo odważna i zachowała się wspaniale. A Scott
pocałował ją w policzek.
- Musisz znowu do nas przyjechać - powiedział.
Ray rozumiał ich ulgę, ale zarazem bacznie obserwował ich reakcje.
Zawiózł Jane do domu Gwen.
- Wszystko w porządku? - spytał, zatrzymawszy się na podjeździe.
- Tak.
- Zamknij dobrze drzwi.
- Ale wtedy Gwen i George nie będą mogli wejść.
Ray tylko potrząsnął głową.
- Zaprosiłabym cię do środka, ale...
- Zasnąłbym.
- W takim razie dobrej nocy.
- Wesołych świąt. - Delikatnie pocałował ją w usta i pogładził po policzku. -
Ciągle boli?
- Już znacznie mniej.
- Do zobaczenia jutro.
- Ale nie za wcześnie.
- Nie, do licha. - Milczał chwilę, a potem w końcu ubrał w słowa pomysł, który
przez cały wieczór chodził mu po głowie. - Mam dla ciebie prezent.
- Prezent? - zdziwiła się.
246
- Mam nadzieję, że go przyjmiesz.
- Wiesz, że przyjmę wszystko, co zechcesz mi dać.
- Zobaczymy. - To nie był prezent, jakiego mogłaby się spodziewać. - Jutro -
dodał.
- Jutro - powtórzyła głosem pełnym obietnic.
Rozdział 22
Kyle i Nicky obudzili jaw bożonarodzeniowy poranek.
- Mama nam pozwoliła - wyjaśnił Kyle. - Rodzice wcześnie wychodzą do pracy.
Oczywiście. Na stokach będzie dziś pełno ludzi i wszyscy będą chcieli od czasu
do czasu coś zjeść. Rodzina Grinellów nie miała wolnego.
Jane przeciągnęła się i skrzywiła. Bolał ją policzek.
- Masz wielkiego siniaka - poinformował ją Nicky.
- Dzięki - odparła.
- Dzwonił ten facet.
- Jaki facet?
- Ten z FBI. Ray.
- Już dzwonił?
- Mama z nim rozmawiała. Powiedziała mu, że jeszcze śpisz. - Kyle podskakiwał
na jednej nodze. - Chodź, będziemy otwierać prezenty.
Świąteczny rytuał odbywał się w pośpiechu, George i Gwen musieli iść do pracy.
- Dobrze się czujesz? - spytała Gwen.
- Tak. Ale pewnie nie najlepiej wyglądam.
- Wyglądasz świetnie - powiedział George, całując ja w policzek.
Jane wstrzymała oddech i skuliła się w sobie. Czy kiedyś przestanie tak reagować?
Później przyjechał Ray, który miał ją zabrać do Denver. Wyglądał jak nowo
narodzony. Miał na sobie błękitną koszulę, która harmonizowała z barwą jego oczu,
granatowy sweter i skórzaną kurtkę.
- Cześć - powiedział.
247
- Cześć - odparła. Była zdenerwowana. Nie wiedziała, jak powinna się wobec
niego zachowywać. Sprawa dobiegła końca i teraz będą musieli się rozstać. Czy
jeszcze kiedykolwiek się spotkają?
Ray stanął przy niej, nie zwracając uwagi na chłopców, którzy siedzieli na kanapie
wśród otwartych pudełek i porozrzucanych wstążek, i pocałował jaw usta.
- Wesołych świąt - wyszeptał.
- Nie mam dla ciebie prezentu - powiedziała.
- Nie miałaś czasu iść na świąteczne zakupy?
- Powiedziałeś, że masz coś dla mnie, a ja...
- Za chwilę. No dobra, chłopcy, przestańcie już chichotać. Czy cioci Jane nie
należy się trochę prywatności?
Pojechali do szpitala. Wyszło słońce, ale nad górami zaczynały gromadzić się
chmury. Nadciągała kolejna zadymka. A Kevin Smith już nie odśnieży podjazdów
swoich klientów.
Odwiedzili Kirstin, która została w szpitalu na noc. Siedzieli przy niej rodzice.
- Jak się czujesz, kochanie? - spytała Jane.
- Szczęśliwa... że to już minęło - odparła dziewczynka. - Nie mogłam ci
podziękować wczoraj, a bardzo chciałam to zrobić.
- Och, Kirstin, nie masz za co mi dziękować. Byłaś taka odważna. To dzięki tobie
udało nam się z tego wyjść.
- Nie. - Kirstin potrząsnęła głową. - To dzięki tobie.
- Więc przyjmijmy, że obie dobrze się spisałyśmy, co ty na to? Będziemy w
kontakcie. Dam ci numer mojego ojca, na wypadek gdybyś kiedykolwiek chciała ze
mną porozmawiać.
Suzanne wyszła z nimi na korytarz i złapała Jane za rękę.
- Dziękuję, dziękuję. Nigdy nie zdołam... - urwała.
- To Kirstin była wspaniała. Sama nie byłabym w stanie tego zrobić. Masz
cudowną córkę.
248
Objęły się mocno.
- Zadzwonię - powiedziała Suzanne łamiącym się głosem. - Za kilka dni.
Jane sądziła, że pojadą autostradą w stronę Denver, ale Ray skręcił w Main Street i
zatrzymał się przed Mountain House. Spojrzała na niego pytająco.
- Obiecałem ci prezent - powiedział z nieprzeniknioną twarzą.
- O co chodzi?
- Cierpliwości, moja droga.
Apartament był pusty, agenci FBI rozjechali się do Denver i Glenwood Springs.
Wszelkie ślady po operacji zostały usunięte; segregatory z aktami, brudne ubrania,
przepełnione popielniczki. Pokój pachniał jakimś środkiem dezynfekującym.
Ray przyniósł z samochodu jej przybornik. Otworzył go bez słowa i wyjął
szkicownik i ołówki. Wzięła je, marszcząc brwi.
- O co chodzi? - powtórzyła.
- Chcę coś sprawdzić.
- Co?
- Zaufaj mi. - Położył dłoń na jej ramieniu, zaprowadził do kanapy i pchnął lekko,
żeby usiadła. Usiadł naprzeciw niej w fotelu, z rękami na oparciach, nie
spuszczając z niej wzroku.
- Co mam narysować? - spytała.
- Jeszcze nic. Na razie będziemy rozmawiać.
- O czym?
- O tym, co cię spotkało siedemnaście lat temu.
- Co jest z tobą nie tak? - Jane była całkowicie zaskoczona. Prezent? O czym on
mówi?
- Nic. Ale chciałbym naprawić to, co z tobą jest nie tak. Tamtej nocy...
- Nie chcę rozmawiać o tamtej nocy - upuściła szkicownik na podłogę.
- Więc zrób to dla mnie, Jane.
- Ray, możemy już iść? To jakiś absurd.
249
- Tamtej nocy, w twoim namiocie. Opowiedz mi o tym - mówił łagodnie, ale
bardzo zdecydowanie.
Zasłoniła oczy ręką.
- Jane.
- Boże, jesteś okrutny.
- To tylko twój mechanizm obronny. Przejdźmy do rzeczy. Ta noc Opowiedz mi o
niej. Na pewno potrafisz.
Poczuła, że serce zaczyna jej bić szybciej.
- Nie chcę - powiedziała cicho.
- Musisz.
Odetchnęła głęboko.
- Już ci o niej opowiedziałam.
- Opowiedz mi jeszcze raz. Dokładnie. - Jego głos, miękki i niski, działał na nią
dziwnie uspokajająco.
To szaleństwo, pomyślała. Próbuje zastosować jej technikę. To nie może się udać.
- Ray, nie chcę tego robić.
Spojrzał na nią poważnie.
- Zamknij oczy i wróć tam. Czy było ciemno?
Niechętnie zamknęła oczy.
- Tak, było bardzo ciemno. Była noc.
- Gdzie byłaś?
- Wtedy, kiedy to się stało? W moim namiocie. Przecież już ci o tym
opowiadałam. Byłam taka dumna, że mam własny namiot. Właściwie nie miałam
ochoty jechać na tę wycieczkę. Chciałam zostać w mieście i spotkać się z
przyjaciółmi, ale mama mnie zmusiła.
- Mów dalej.
Otworzyła oczy.
- To upokarzające.
250
- Zamknij oczy. Myśl. Co jadłaś tego dnia na kolację?
Kazał jej wrócić do przeszłości. Nie chciała tego. Wstała i zaczęła krążyć po
pokoju jak Kevin Smith. Krzyknęła na Raya, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.
Potem zasłoniła twarz rękami i zaczęła płakać. Objął ją, pogłaskał po głowie i
podał chusteczkę.
- Czy to była ciepła noc? - spytał.
- Zimna. Było zimno. Wrzesień. Ale miałam puchowy śpiwór.
- Spałaś, kiedy wszedł do namiotu?
To było takie trudne. Właściwie niemożliwe. Dlaczego wydaje mu się, że zdoła
wyciągnąć coś z jej pamięci?
- Tak - powiedziała w końcu. - Spałam. On mnie obudził.
- Poznałaś jego głos?
- Nie. Mówił szeptem. Chyba. Ale możliwe, że nic nie mówił.
- Ile było światła? Świecił księżyc? Płonął ogień na ognisku?
- Nie. Tak. Nie wiem. Księżyc, tak... Chyba. Było trochę światła. I ognisko, wielki
ogień... Wcześniej piekliśmy kiełbaski.
- Ogień ciągle się palił?
Myślała nad tym przez chwilę, marszcząc brwi.
- Nie wiem. Spałam. Ale... Pamiętam głosy. Ktoś się śmiał. Więc tam ciągle
musieli być ludzie. Wokół ogniska.
- W porządku. Dojdziemy do tego.
- Naprawdę? - spytała, gotowa znowu wybuchnąć płaczem.
- Zróbmy kolejny krok. Co się stało w namiocie?
- Nie widziałam jego twarzy. Nie widziałam.
- Może.
Prowadził ją, czasami zmieniając temat.
- Smith został postawiony w stan oskarżenia wczoraj po południu. Poprosił o
adwokata z urzędu.
251
- Będę musiała zeznawać, prawda?
- Tak.
W końcu Jane podniosła szkicownik z podłogi i wyjęła ołówek. Ten znajomy
kształt w ręce uspokajał ją.
Ray usiadł naprzeciw niej.
- Do namiotu wpadało trochę światła. Niewiele. Znałaś tego człowieka. Musiałaś
go znać. Właśnie dlatego wyrzuciłaś jego twarz z pamięci.
- Zawsze mi się wydawało, że był młody - powiedziała. - Ale wtedy wszyscy ci
mężczyźni byli młodsi. Kent... Nigdy nie wierzyłam, że to Kent. Ale nie byłam
pewna. Nadal nie jestem. - Narysowała na kartce wygiętą linię. I jeszcze jedną.
Zagryzła dolną wargę, ręka przestała jej drżeć.
- Dobrze. Coś z tego będzie.
Jej ręka rysowała, jakby nie miała na nią żadnego wpływu. Przerwała na moment,
czując, że ogarnia ją panika. Z pamięci wyłaniały się strzępy wspomnień: usta,
ucho, włosy, szorstkie wąsy, zapach, który... Ale Ray był tuż obok, obejmował ją,
dodawał jej otuchy. Po chwili ręka znowu zaczęła rysować.
Na kartce papieru powoli pojawiała się twarz. Oczy, nos, usta, podbródek, czoło.
Kości policzkowe. Nie widziała całości, z pamięci wyłaniały się tylko oderwane od
siebie fragmenty.
W końcu, wyczerpana, wypuściła z ręki ołówek. Odrzuciła głowę do tyłu i
zamknęła oczy. Szkicownik opadł na jej kolana.
Ray wziął go do ręki.
- Chryste - usłyszała.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że Ray wpatruje się w portret. Odwrócił go tak, żeby
mogła go zobaczyć. Teraz wreszcie widziała tę twarz. Twarz której nie można było
pomylić z żadną inną. Twarz Scotta Zuckera.
- O Boże - jęknęła.
- Udało ci się - powiedział Ray.
252
Jane znowu wybuchnęła płaczem. Ile łez wylała w ciągu ostatnich dwóch dni?
Wszystkie nagromadzone od wielu lat. Ray objął ją i tulił do siebie dopóki się nie
uspokoiła.
- Przepraszam - powiedziała w końcu. - Nigdy w życiu tyle nie płakałam. Jestem
beznadziejna.
- Nie jesteś. - Uśmiechnął się do niej.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Jane próbowała zebrać myśli. Co się teraz
stanie? Czy będzie inną osobą? Czy w końcu rozkwitnie? Czy zostanie taka sama,
tylko będzie wiedzieć o sobie trochę więcej? A on? Jej przyrodni brat? Mój Boże,
Scott.
Zamrugała i spojrzała na Raya.
- Co powinnam zrobić?
- Też o tym myślałem. Już nie możesz go oskarżyć. Minęło zbyt wiele czasu i
sprawa uległa przedawnieniu.
- I nikt by mi nie uwierzył.
- Chętnie bym mu rozkwasił mordę.
- Ray.
- Mówię poważnie.
- Cóż, nie zrobisz tego. Ale nie mogę mu tego odpuścić, prawda?
- Tak.
- Muszę...
- Na razie nic nie musisz robić. Zaczekaj. Zastanowimy się nad tym.
- To nie może mu ujść na sucho.
- Dzielna dziewczynka.
- Tyle lat... A on pewnie myślał o tym, ilekroć mnie widział. - Jane patrzyła przed
siebie, zatopiona we wspomnieniach. - Nigdy go nie lubiłam. Może właśnie
dlatego?
- Może.
253
Sięgnęła po portret i przyglądała mu się przez chwilę.
- Był taki młody.
- Nie aż tak.
- Powinnam go znienawidzić - powiedziała, ale nie umiała wzbudzić w sobie
nienawiści. Nie w tej chwili.
- Nie byłoby w tym nic złego.
- Muszę pomyśleć. Na razie nie wiem, co z tym zrobić.
- Jak już powiedziałem, zastanowimy się nad tym.
- My?
- Tak, tak właśnie powiedziałem.
- Ray?
- Będę przy tobie, cokolwiek postanowisz.
Patrzyła na niego; jego twarz była taka znajoma. Widział ją w najgorszych
chwilach i w najlepszych. Pomógł jej, a ona jemu. Ale ciągle me wiedziała, jak
nazwać to, co ich łączy.
Ukryła twarz na jego piersi, wciągając w nozdrza jego zapach.
- A więc - rzekł z udawaną swobodą - jakie masz teraz plany?
- Plany?
- Wracasz do Denver, tak?
- Oczywiście.
- A ta praca w Quantico, którą ci zaproponowano?
- Co?
- Mówiłaś...
- Wiem, co mówiłam.
- No i?
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo mnie właściwie jest wszystko jedno, dokąd pojadę.
- Co? - Jane uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
254
- Beze mnie nie pojedziesz.
- Chcesz powiedzieć... że powinniśmy być razem? - spytała.
- Co w tym złego?
- Nic, ale...
- Myślę, że powinniśmy zamieszkać razem. Potem się pobrać, może sprawić sobie
parę dzieciaków. Być razem przez długi, długi czas. Na zawsze.
- Na zawsze to bardzo długo - powiedziała uszczęśliwiona.
- Ale nie dość długo - odparł.
255