1
Lynn Erickson BEZ ŚLADU
Książka ta jest dedykowana Jane, agentce specjalnej FBI,
która dostarczyła mi bezcennych informacji i której tożsamość musi
pozostać tajemnicą. Winę za wszelkie możliwe błędy dotyczące procedur
FBI ponosi autorka, prosząc jednocześnie czytelników o wybaczenie.
Rozdział 1
Jane Russo była gotowa. Dotarcie do tego punktu zwrotnego zajęło jej siedemnaście lat i wiedziała, że pchnęła ją do
tego desperacja.
Wyłączyła komórkę i pager, włożyła do kompaktu płytę z barokowymi koncertami i usiadła w wielkim skórzanym
fotelu z blokiem rysunkowym na kolanach i trzema zatemperowanymi ołówkami.
Tym razem zmierzy się ze swoimi demonami: przypomni sobie tę twarz, przeleje wspomnienie na papier i wreszcie
zacznie normalnie żyć.
Z dołu docierał do niej stłumiony szum ulicy. Przez niezasłonięte żaluzje sączył się blady blask świateł miasta odbitych
w śniegu. Jane miała ochotę wstać i wyjrzeć przez okno, popatrzeć na ludzi ogarniętych przedświąteczną gorączką,
wchodzących do modnych pubów albo sklepów otwartych teraz do późna. Nie uległa jednak tej pokusie. Siedziała w fo-
telu, zagryzając wargę i słuchając przyspieszonego bicia własnego serca.
Udało jej się narysować oprawców tylu ofiar; dlaczego więc nie potrafiła sportretować swojego?
To się nazywa blokada. Tak, jest zablokowana. Nie była w stanie pracować. To koniec jej kariery. Poniosła klęskę w
pracy, w miłości, we wszystkim. Ale tego wieczoru - właśnie tu, w swoim mieszkaniu - musi wreszcie pokonać strach.
Musi spojrzeć demonom w twarz. Musi przestać uciekać przed tym koszmarem i chować głowę w piasek. To wygodne,
ale destrukcyjne.
Jak więc wyglądał człowiek, który ją zgwałcił, kiedy, miała zaledwie szesnaście lat, który skradł jej niewinność?
Był młody. Na pewno? Tak jej się wydawało. I chyba miał ciemne włosy i owalną twarz, niewyróżniającą się niczym
szczególnym. I ciemne brwi.
Nic więcej.
Pamiętała za to niezwykle dokładnie wiele innych szczegółów: pomarańczowy namiot, jasnoniebieski śpiwór, zieloną
lampę, sportowe buty ustawione równo w nogach śpiwora. Pamiętała pogodę - było sucho i chłodno, jak zawsze w letnie
górskie noce. W pobliskim stawie kumkały żaby. Ciągle czuła zapach sosen i dymu z obozowego ogniska.
Pamiętała nawet koszulkę, którą miała na sobie, granatową, z napisem A
SPEN
V
OLUNTEER
F
IRE
D
EPARTMENT
.
Ale twarz tego człowieka skrywał cień.
Miała ochotę wstać i przejść się po mieszkaniu, w którym starała się stworzyć bezpieczny azyl. Przytulny dom. Pełen
roślin, pastelowych barw i grafik. Kryjówka. Ostatnio prawie z niej nie wychodziła. Nie przyjmowała żadnych nowych
zleceń, nie podróżowała, tak jak kiedyś, z nikim się nie spotykała. Chowała głowę w piasek.
Wzięła głęboki oddech, usiłując się skoncentrować. Jeszcze raz głęboko odetchnęła. Ta twarz jest gdzieś w jej pamięci.
Ale pamięć to delikatny mechanizm. Ulega przekłamaniom. Jest wrażliwa na stres i lęk. Wiedziała o tym dobrze, w
końcu pracowała z ofiarami przemocy.
Niektórzy uważali, że jeśli wspomnienie raz ulegnie zniekształceniu, to, co się naprawdę wydarzyło, znika z pamięci na
zawsze. Jane z tą opinią się nie zgadzała. Dla niej pamięć była jak szyb w jednej z tych starych kopalni srebra w
Kolorado, zasypanych ziemią i gruzem. A jej zadaniem było tak długo grzebać w gruzie, aż trafi na to, czego szuka.
Wzięła ołówek. Może ten znajomy kształt pomoże jej zebrać myśli. Kiedy rysowała twarze podejrzanych, słuchając
opisów ich ofiar, często miała wrażenie, że jej ręka rysuje sama, jakby to nie ona nią kierowała. Wiedziała, że to
niemożliwe, ale tak to właśnie czuła.
Może teraz też tak będzie?
Spojrzała w okno, na płatki śniegu migoczące w światłach okien budynku po drugiej stronie ulicy. W Denver śnieg nie
padał często, białe Boże Narodzenie było raczej wyjątkiem niż regułą. Jane tęskniła za śniegiem. Wychowała się w
górach Kolorado i mdłe zimy podgórza jej nie zachwycały. Nie, żeby miała ochotę wrócić w rodzinne strony. Nigdy tam
nie wróci, jeśli nie zostanie do tego zmuszona.
Znowu chowasz głowę w piasek. Znowu uciekasz. Spójrz prawdzie w oczy. Spójrz w oczy jemu.
Dotknęła czubkiem ołówka papieru i pociągnęła lekko zakrzywioną linię, która miała być jego podbródkiem. Zaraz
jednak doszła do wniosku, że to nie ten kształt. Starła linię i zaczęła od nowa.
Nie, to też nie to.
Może powinna zacząć od oczu. Ciemne? Jasne? A usta? Nos? Duży czy mały zadarty czy haczykowaty? Nie wiedziała,
niczego nie mogła sobie przypomnieć. Niczego nie potrafiła odkopać w tym gruzie.
W porządku, spróbuj wolnych skojarzeń. Pozwól ręce rysować. Nieważne, co powstanie na papierze.
Zarys ciemnych brwi i czoła. Pasma ciemnych włosów. Tak, chyba... Ucho, z dziwną, lekko spłaszczoną małżowiną.
Podbródek? Jeszcze kilka linii. Kość policzkowa. Poczuła, jak ogarniają ją jednocześnie strach i podniecenie.
Jej dłoń znieruchomiała. Usta. Jego usta. Ciągle wyraźnie słyszała jego słowa. Jego urywany oddech. Czuła na sobie
ciężar jego ciała, jego siłę. Czuła go w sobie.
Zamknęła oczy i uszczypnęła się lekko w koniuszek nosa. Oddychaj, oddychaj. To wszystko zdarzyło się siedemnaście
2
lat temu. Teraz on nie może cię już skrzywdzić. Kimkolwiek jest.
Przyjrzała się rysunkowi. Czy ta twarz wydaje się znajoma? Ten policzek... coś w jego linii... Przyciemniła go lekko. W
namiocie było ciemno. Była ciemna letnia noc. Wycieczka w góry.
Koniec niewinności.
Usta. Pełna górna warga. Nie, cieńsza, ale bardziej wygięta. Prawie tak... Tak. Jeszcze jedna linia i... czuła się, jakby nie
mogła przypomnieć sobie słowa, które miała dosłownie na końcu języka. Prawie. Pochyliła się nad rysunkiem i starła
jedną linię. Zaczęła poprawiać rysunek. Przerwała, spojrzała w górę i spróbowała skupić się na oczach. Oczy były
najważniejsze.
Przeszkodził jej jakiś dźwięk. Opuściła wzrok na rysunek. Nos.
Znowu ten dźwięk. Co to jest?
Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Ktoś pukał do drzwi.
Boże, nie. Nie teraz. Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Ten nos... o, tak... a może trochę spłaszczony w tym miejscu, o
tutaj...
Znowu pukanie do drzwi. Głośne, natarczywe.
Cholera.
Podniosła się niechętnie, rzuciła blok na fotel i ruszyła w stronę drzwi. Może to Alan, pomyślała. Może zmienił zdanie i
przyszedł się z nią zobaczyć.
Ale głos, który rozległ się za drzwiami, nie należał do Alana.
- Jane, otwórz, to ja, Caroline.
Caroline Deutch. Dobry Boże, co ona tu robi o tej porze? Caroline była agentką denverskiego wydziału FBI,
przyjaciółką i mentorką, kobietą, dla której Jane często pracowała. To właśnie ona zaproponowała Jane w ubiegłym
miesiącu urlop. Jak to Caroline, krótko i bez owijania w bawełnę.
- Wypaliłaś się, Jane. Potrzebujesz odpoczynku. W tym stanie nic dobrego nie zdziałasz.
Caroline tutaj, o ósmej wieczorem?
Jane otworzyła drzwi. Caroline stała w progu, na jej siwych, po męsku ostrzyżonych włosach i bezkształtnym ciemnym
płaszczu lśniły płatki śniegu. Nie była sama.
- Caroline? - zaczęła Jane.
- Wiedziałam, że będziesz w domu - przerwała jej Caroline. - Domyśliłam się, że wyłączyłaś komórkę i pager.
- Ja...
- Mówiłam ci, że będzie w domu - powiedziała Caroline do swojego towarzysza.
Jane wyjrzała na korytarz. Mężczyzna. Wysoki, w ciemnym płaszczu, garniturze i krawacie. Jego twarz - Jane zawsze
zwracała uwagę na ludzkie twarze - była pociągła, surowa, o wyraźnie zarysowanych brwiach i prostych ustach. Nie
miała najmniejszych wątpliwości. Agent federalny. FBI, CIA, Departament Sprawiedliwości czy coś w tym rodzaju. O
tak, znała wielu takich. Kolana się pod nią ugięły. To nie będzie towarzyska wizyta.
- Przepraszam, że przychodzimy znienacka - mówiła Caroline - ale to bardzo ważne. - Stała przez chwilę bez ruchu,
patrząc na Jane. - Możemy wejść?
- Eee, oczywiście. - Jane cofnęła się i zamknęła za nimi drzwi.
Nagle przypomniała sobie szkic zostawiony na fotelu. Nie chciała, żeby Caroline go zobaczyła. Natychmiast zaczęłaby
zadawać pytania. Była bardzo spostrzegawcza.
Ale nie było już czasu, zęby odwrócić rysunek. Caroline przyglądała się Jane uważnie, jakby czytała w jej myślach.
- Co? - spytała Jane
- Znowu to zrobił. - Caroline nie powiedziała nic więcej, ale Jane wiedziała, o co chodzi.
- O Boże.
- Tak. Domyślam się, że nie oglądałaś telewizji. Ten sam schemat. Dziewczynka zniknęła ze stoku. Jeździła na desce z
przyjaciółkami. Na razie niewiele wiadomo.
- Kto...?
- Nazywa się Kirstin Lemke. Dwanaście lat.
- Dwanaście lat - wyszeptała Jane.
- Wiemy już, że lubi młode. Zdaje się, że coraz młodsze.
- Jesteś pewna, że to on?
- Ten sam schemat. Kurort narciarski, dziewczynka o tym samym typie urody. Długie ciemne włosy, okulary. To on.
- Och, Caroline...
- Potrzebujemy cię, Jane - powiedziała Caroline tonem jednocześnie stanowczym i pełnym współczucia.
Jane potrafiła wyciągać na światło dzienne nawet najbardziej stłumione wspomnienia ofiar i świadków. Potrafiła przelać
je potem na papier, kiedy wszystkie inne środki i metody śledcze zawiodły.
Robiła portrety pamięciowe dla policji i FBI od Miami po Seattle. Do tej pory odnosiła same sukcesy. Ale w
gwałcicielu, który pojawiał się na zachodzie i polował na bardzo młode dziewczyny, spotkała swoje nemezis.
Zawsze umiała nawiązać kontakt z ludźmi, z którymi rozmawiała. Był to szczególny dar empatii. Nie zadawała pytań,
nie naciskała, nie pokazywała przerażonym ofiarom fotografii z archiwum FBI. Po prostu z nimi rozmawiała, o szkole,
przyjaciółkach, pracy albo mieście, a dopiero potem stopniowo zaczynała przechodzić do sedna, jednocześnie rysując.
3
Technika ta sprawdzała się, zwłaszcza w przypadku młodych dziewcząt, kiedy inne metody nie przyniosły rezultatów.
Ale w tej sprawie nic nie zdziałała. Nie potrafiła wydobyć z mroku twarzy tego szaleńca i domyślała się, dlaczego tak
jest. Poszukiwano go szczególnie intensywnie, ponieważ jego ostatnia ofiara, dziewczynka uprowadzona w Utah, zmarła,
zanim ją odnaleziono. Stawka wzrosła więc dramatycznie. Nie chodziło już o gwałt, ale o morderstwo. Pierwsze
morderstwo.
Co gorsza, ten człowiek uderzył bardzo blisko jej stron rodzinnych. Nawiedzał górskie miasteczka bardzo podobne do
tego, w którym się wychowała. Atakował dziewczynki podobne do Jane, kiedy była w tym wieku. Tym, co ją blokowało,
było własne traumatyczne przeżycie. Tym razem nie była w stanie nikomu pomóc. Caroline wiedziała, że trzeba jej odpo-
czynku, więc po co tu przyszła?
- Porwał dziewczynkę z Kolorado - powiedziała Caroline.
- Miejscowość narciarska?
Caroline skinęła głową.
- Snowmass.
Snowmass, jedna z czterech gór położonych w pobliżu Aspen. Jane cofnęła się i opadła na fotel. Urodziła się i
wychowała w Aspen; jej rodzina nadal tam mieszkała. Ale ona nigdy do nich nie jeździła. Nigdy.
Podniosła wzrok na Caroline.
- Nie mogę. Nie jestem gotowa.
- Kirstin Lemke - mówiła Caroline, jakby nie dosłyszała. - Dwanaście lat. Zniknęła z parkingu u podnóża Snowmass.
Dokładnie tak samo jak w przypadku zaginięcia dziewcząt w Mammoth, Snowbird i Park City. Jest dwóch świadków. Jej
przyjaciółki. Na razie wydaje im się, że widziały mężczyznę w czapce narciarskiej i goglach, ale nie są niczego pewne.
To było dwa dni temu. Być może Kirstin zostało już niewiele czasu. Wiesz, jak się to skończyło w...
Jane podniosła rękę w geście obronnym.
- Wiem. Wiem.
- Jesteś nam potrzebna.
Jane pokręciła głową. W ciągu ostatnich pięciu lat była już w Mammoth, Snowbird i Park City. Próbowała. Zrobiła
wszystko, co było w jej mocy, lecz nie udało jej się stworzyć portretu pamięciowego gwałciciela. Bardzo się starała, ale
nic z tego nie wyszło. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Tak jak w przypadku człowieka, który kiedyś
zgwałcił ją.
- Miałaś już miesiąc wolnego - nalegała Caroline. - Wiem, że upierałam się, żebyś wzięła tyle urlopu, ile potrzebujesz,
ale tym razem sprawa w pewien sposób dotyczy i ciebie. To wydarzyło się w twoim rodzinnym mieście, na litość boską.
- Nie będę w stanie wam pomóc. Wiesz o tym, Caroline. To ty wysłałaś mnie na urlop.
- W porządku. Ale wyświadcz mi przysługę. Porozmawiaj z Rayem. Właśnie został przydzielony do naszego biura.
Poprowadzi tę sprawę. Jutro jedzie do Aspen. Reszta naszych ludzi już tam jest. Parker chce, żebyś z nim pojechała.
Jane znała Parkera. Był agentem do zadań specjalnych lokalnego biura FBI. I wiedziała, że to on przysłał do niej
Caroline.
- Nie mogę. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę.
Caroline nie zwróciła najmniejszej uwagi na jej słowa.
- Ray Vanover, Jane Russo. No chodź, Jane, porozmawiaj z Rayem.
Jane spojrzała na mężczyznę, który ciągle stał w milczeniu koło drzwi wejściowych. Ray Vanover. Wydawało jej się, że
już słyszała to nazwisko, ale nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć, w jakich okolicznościach. Był wysoki i miał
przystojną, ale obojętną twarz, zupełnie pozbawioną wyrazu. Czuła, że ma sceptyczny stosunek do jej zdolności. Często
spotykała ludzi pokroju Raya Vanovera.
- ...Przykro mi, Ray - powiedziała - ale to naprawdę nie jest najlepszy moment. Nie będę w stanie ci pomóc.
- Rozumiem - odparł. Miał głęboki, lekko schrypnięty głos. Bardzo męski. - Masz prawo odmówić.
- Nie jestem pewna, czy rzeczywiście mnie rozumiesz...
Ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.
W twarzy tego człowieka było coś takiego... Jane była specjalistką od ludzkich twarzy. Potrafiła odczytywać emocje
kryjące się za lekko uniesionymi brwiami, wygięciem kącików ust, napięciem jakiegoś mięśnia, mimowolnym
grymasem. Umiała w ten sposób dotrzeć do osobowości człowieka.
Tak, w tej twarzy coś było...
Ray zrobił krok w przód i stanął w świetle. Ciemne włosy, zapadnięte policzki, pociągła twarz. Pod szerokimi brwiami
przykuwające uwagę niebieskie oczy. Długi, wąski nos. Stanowcze usta. Dostrzegła też miękkie zagłębienie pośrodku
górnej wargi, jakby ten człowiek ulegał czasem ludzkim uczuciom. Opuściła wzrok trochę niżej i wtedy zauważyła
różową bliznę na jego szyi, wystającą trochę ponad brzeg kołnierzyka koszuli. Oparzenie? Blizna sięgała aż do lewej
strony podbródka. I wyglądała na dość świeżą. Zastanowiło ją to, zaraz jednak przestała o tym myśleć. Miała ważniejsze
sprawy na głowie.
- Rozważysz to, Jane? Prześpij się z tym.
- Caroline, naprawdę...
- Nic nie mów. Zadzwoń do mnie jutro.
Jane westchnęła ciężko.
4
- Do diabła z tobą, Caroline.
Caroline uśmiechnęła się.
- Widzę, że zaczynasz mięknąć. - Odwróciła się do Vanovera. - Mówiłam ci, że tak będzie.
- Mówiłaś - zgodził się. Jego głos, miękki i niski, brzmiał trochę jak mruczenie kota.
- Niczego nie obiecuję - zastrzegła Jane.
- W porządku - powiedziała Caroline.
- Zadzwonię jutro.
Caroline stanęła przed nią, niska, krępa, w wygniecionym płaszczu i schodzonych adidasach.
- Kirstin Lemke, dwanaście lat. Pamiętaj o tym, Jane.
Jane poczuła nagły ucisk w sercu. Przyłożyła dłonie do skroni.
- Jesteś jak czołg.
- Fakt, przesadna subtelność nie należy do moich wad.
- Myślę, że pani Russo chciałaby nas już pożegnać - odezwał się Vanover.
- Tak, tak, już idziemy. - Caroline wspięła się na palce i uścisnęła Jane. - Pamiętaj - szepnęła jej do ucha - tylko ty
możesz nam pomóc zidentyfikować tego potwora. Kirstin cię potrzebuje.
- Nie jestem w stanie nic zrobić - powiedziała Jane ze smutkiem. - Nie mogę wam pomóc. Nie mogę pomóc Kirstin.
- Jutro - odparła Caroline.
Kiedy wyszli, Jane oparła się o drzwi. Chcieli, żeby pomogła im w tej sprawie. Kolejna uprowadzona dziewczynka.
Czyjaś córka, siostra, siostrzenica. Czyjeś ukochane dziecko. Zaginęła, co powiedziała Caroline? Dwa dni temu. Cóż,
wszyscy wiedzą, że wiele zaginionych dzieci zostaje zamordowanych w ciągu pierwszych trzech godzin, więc pewnie i
tak jest już za późno.
O Boże, nie może tego zrobić. Nie jest gotowa. Nie zniesie koszmaru, który przeżywa ta rodzina, ich stresu, gniewu i w
końcu rozczarowania. Nie zniesie kolejnej porażki.
Nie, nie mogę tego zrobić, pomyślała, chroniąc się za tym przekonaniem jak za murem.
Rozdział 2
Nie była w stanie wrócić do zaczętego portretu. Podeszła do fotela i spojrzała na rysunek. Śmieszne. Tylko kilka linii,
zarys twarzy, która mogła należeć do każdego. A bała się, że Caroline mogłaby to zobaczyć i zastanawiać się, dlaczego
Jane postanowiła narysować właśnie tę twarz. To śmieszne. Nie, raczej żałosne.
Wyrwała kartkę z bloku, zmięła ją i wrzuciła do kubła na śmieci.
Potem zaczęła chodzić po mieszkaniu, przyciskając palce do skroni i rozmyślając. Czy powinna wrócić do pracy? Czy
poradzi sobie z tą presją, z tą straszną odpowiedzialnością? A jeśli nawet jej się to uda, będzie musiała spróbować
wydobyć twarz gwałciciela z pamięci młodych dziewcząt, do czego od pewnego czasu nie była zdolna.
Zadzwoni jutro do Caroline i powie „nie”. Bardzo stanowczo.
Wyciągnęła z szafy skórzaną kurtkę, włożyła buty i wyszła z mieszkania. Decyzja została podjęta. Do diabła z Caroline
i poczuciem winy, jakie usiłowała w niej wzbudzić.
Szybkim krokiem ruszyła po śniegu w stronę Larimer Square, wysoka kobieta o jasnych włosach, na których osiadały
spadające z nieba białe płatki. Miała na sobie spłowiałe dżinsy i męską flanelową koszulę, wystającą spod czarnej
lotniczej kurtki.
Kupiła w delikatesach kanapkę - taką jak zwykle, z indykiem i żurawiną - i wróciła z papierową torebką do domu.
Położyła kanapkę na talerzu, a potem odgryzła kawałek. Jej żołądek natychmiast gwałtownie się temu sprzeciwił.
Odłożyła kanapkę i stała przez chwilę, przyglądając się jej ze zmarszczonymi brwiami.
Do diabła z Caroline.
Kirstin Lemke, dwanaście lat. Okolice Snowmass. Ten sam schemat, ten sam człowiek. Niezidentyfikowany
podejrzany, jak się to nazywa w żargonie FBI. Dwa dni temu. W zeszłym roku Jennifer Weissman z Park City znaleziono
martwą po dziesięciu dniach. Ile czasu zostało jeszcze Kirstin?
Odruchowo sięgnęła po telefon. Wystukała znajomy numer, który znała na pamięć, i na który dzwoniła codziennie,
czasem po kilka razy, aż do... Ile to już czasu minęło? No tak, pięć tygodni.
- Halo? - rozległ się słuchawce znajomy głos. Ukochany głos. Ten sam, który powiedział jej, że nie jest jeszcze gotowy
do stałego związku; nie tak szybko po rozwodzie. Mogą przecież zostać przyjaciółmi, dodał.
- Alan.
- Jane?
- Tak, to ja. Caroline Deutch była u mnie przed chwilą. Zaginęła kolejna dziewczynka.
- O Boże.
- Pod Snowmass.
- Rozumiem.
- Caroline chce, żebym pojechała tam jutro z agentem, który prowadzi tę sprawę. Ja nie mogę tego zrobić, Alan.
- Powiedziałaś jej, co czujesz? - Spokojny i rzeczowy, jak zawsze.
- Tak, ale ona mimo to... Nic nie mają. Zaginięcie dziewczynki zgłoszono dwa dni temu. Jezu, Alan, ona ma dwanaście
lat.
5
- Dwanaście.
- Pamiętasz, co się stało z tą, którą porwał ostatnim razem?
- Tak, oczywiście.
- Nie wiem, co mam robić.
- Przyjadę do ciebie.
- Jest późno. Nie musisz przyjeżdżać. To znaczy...
- Jane, słyszę, w jakim jesteś stanie. Będę u ciebie za pół godziny.
Alan Gallagher, rycerz w lśniącej zbroi spieszący na ratunek. Zabawne, nie wyglądał na bohatera. Średniego wzrostu,
szatyn, łagodna twarz. Zwyczajny facet. Ale w jego oczach widać było siłę, determinację i ślad, jaki zostawiła po sobie
tragedia, którą jednak udało mu się przetrwać.
Jego córka Nicole została uprowadzona podczas szkolnej imprezy. Odnaleziono ją dwa tygodnie później.
Zamordowaną. Zgwałconą i zamordowaną.
Alan miał prawo pogrążyć się w rozpaczy i goryczy, zamiast tego jednak zaangażował się w walkę o prawa dzieci i
wyższe kary za dokonywane na nich przestępstwa. Był już dobrze znany w Denver, a ostatnio nawet w Waszyngtonie.
Poznali się, kiedy Jane zlecono sporządzenie portretu pamięciowego człowieka, który porwał i zamordował jego córkę.
Alan stracił nie tylko dziecko, stracił też żonę. Spokojnie wyjaśnił Jane, że takie tragedie często kończą się rozpadem
rodziny. Powiedział, że nadal kocha Maureen i że zawsze będzie ją kochał. Ale nie są w stanie żyć razem.
Kilka miesięcy temu Maureen znowu pojawiła się na horyzoncie, a Alan zaczął się z nią spotykać coraz częściej. Jakiś
czas później zaproponował Jane, żeby zostali przyjaciółmi.
Teraz zastanawiała się, czy użyła tej sprawy jako pretekstu, by znowu się z nim spotkać. Tak, to możliwe. Nie miała się
do kogo zwrócić. Alan zawsze był spokojny, rozsądny i logiczny. I należał do kilku osób, które wiedziały o traumie, jaką
Jane przeżyła w dzieciństwie.
Mieszkał w Genesee, miasteczku położonym na zachód od Denver. Przyjechał dokładnie po trzydziestu minutach mimo
śniegu. Powiedział, że będzie za pół godziny, a on zawsze dotrzymywał słowa.
Otworzyła drzwi i czuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej. Nie widziała Alana od kilku tygodni. Dobrze wyglądał w
puchowej kurtce, na której topniały powoli płatki śniegu.
Miała ochotę rzucić mu się na szyję, pocałować go, poczuć jego skórę, jego włosy, jego zapach.
- Jane - powiedział.
- Witaj.
Podszedł bliżej, ale tylko po to, żeby zamknąć za sobą drzwi. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku, tym samym,
którego zawsze używał. Jane poczuła nagły ból w sercu. Wszystko było tak samo jak dawniej, a jednak zupełnie inaczej.
- A teraz opowiedz mi wszystko - poprosił, siadając na kanapie. Jakby pięć tygodni temu nie wyszedł z tego mieszkania,
zostawiając ją samą z propozycją przyjaźni.
- Napijesz się wina? - spytała, grając na zwłokę. Chciała zebrać myśli. Z trudem powstrzymywała się od zadania
pytania, które miała na końcu języka. Dlaczego, Alan? Co było nie tak? Jak mogłeś mnie opuścić właśnie wtedy, kiedy
najbardziej cię potrzebowałam?
Napełniła dwa kieliszki białym winem, które stało otwarte w lodówce. Wiedziała, że będzie dla niego za słodkie;
wiedziała też, że Alan jest zbyt uprzejmy, by jej to powiedzieć.
- Daj spokój, Jane. Nie zadzwoniłaś do mnie, żeby częstować mnie winem.
Cały Alan: bezpośredni, skupiony.
Usiadła, przyglądając się różowym odblaskom światła w swoim kieliszku.
- Caroline była dziś u mnie.
- Tak, mówiłaś.
- Zaginęła kolejna dziewczynka. Ten sam schemat. Są przekonani, że to ten sam człowiek.
- I Caroline chce, żebyś wróciła do pracy.
- Jestem pewna, że przysłał ją Parker.
- To do niego podobne.
- Tak.
- W porządku.
- Był z nią inny agent. Jakiś nowy facet, Ray Vanover, który ma poprowadzić tę sprawę.
- I to z nim miałabyś pracować?
Jane kiwnęła głową, po czym w końcu oderwała wzrok od kieliszka i spojrzała na Alana.
- Powiedziałam Caroline, że nie mogę tego zrobić.
- Domyślam się, że nie przyjęła odmowy?
- Zgadza się.
- Sądzisz, że jesteś gotowa na powrót do pracy?
Jane zagryzła wargi i zacisnęła dłonie w pięści.
- Nie wiem.
- Jeśli wrócisz, a nie uda ci się pomóc...
- Wiem, Alan, wiem.
6
Pochylił się do przodu.
- Uważałem, że potrzebujesz urlopu. Ulżyło mi, kiedy go wzięłaś, wiesz, ze względu na ciebie. Powinnaś przejąć
kontrolę nad swoim życiem, dla własnego dobra. Rozmawialiśmy o tym.
Użył określeń „przejęcie kontroli” i „dla własnego dobra”, żeby jej nie zranić. Oboje wiedzieli jednak, że równie dobrze
mógł nazwać rzeczy po imieniu. Jane była kłębkiem nerwów, nie potrafiła pomóc ani sobie samej, ani tym bardziej
nikomu innemu.
Opuściła wzrok na zaciśnięte dłonie.
- Więc uważasz, że to za wcześnie. Że mogłabym tylko... że mogłabym tylko wszystko spieprzyć.
Alan powoli pokręcił głową.
- Tylko ty wiesz, czy jesteś już gotowa.
Cały czas myślała, że postanowił się wycofać, kiedy zdał sobie sprawę, że ona jest bliska całkowitego załamania. Kiedy
zrozumiał, jak głęboki wpływ miał na nią gwałt, który przeżyła w dzieciństwie, kiedy zaczął podejrzewać, że stała się
przez to emocjonalną kaleką.
A może wszystko było znacznie prostsze? Może ciągle kochał żonę?
- Ja... ja nie wiem. Nie jestem w stanie nawet myśleć o tym, przez co przechodzi ta dziewczynka... Kirstin Lemke, tak
się nazywa. Nie mogę myśleć o tym, co on z nią robi. Bo czuję się wtedy tak, jakbym tam z nią była, a on robił to ze mną.
Alan wyciągnął rękę nad stolikiem do kawy i położył dłoń na jej kolanie.
- Wiem - powiedział łagodnie. - Właśnie dlatego zawsze miałaś wspaniałe rezultaty w pracy z tymi dziewczętami.
- On ją gdzieś przetrzymuje, a ja siedzę tu sobie... chociaż może potrafiłabym jej pomóc. - Podniosła na niego oczy. -
Nie wiem, czy mogę odmówić, Alan.
- Nad tą sprawą pracuje wiele innych osób, prawda?
- Oczywiście, ale...
- Nie tylko ty zajmujesz się sporządzaniem portretów pamięciowych. Caroline znajdzie kogoś innego.
- Ale ona chce, żebym to ja się tym zajęła.
- Nie jestem pewien, czy potrafię ci pomóc, Jane.
- Boże, Alan. - Drżącą ręką podniosła kieliszek do ust. - Ona została porwana spod Snowmass.
- Tak, wspominałaś o tym.
- Wiesz, jak stamtąd jest blisko do Aspen?
- Tak.
- Musiałabym tam wrócić. Musiałabym spotkać się ludźmi, którzy pracują w biurze szeryfa. Musiałabym...
- Spotkać się z rodziną - dokończył za nią.
- Tak.
- Jane. - Alan wziął głęboki oddech. - Może powinnaś potraktować to jako swoją szansę. Coś, co może okazać się
błogosławieństwem, choć teraz tego nie dostrzegasz. Zawsze ci powtarzałem, że w końcu będziesz musiała uporać się z
tym, co się wydarzyło w twoim własnym życiu.
- Ale nie teraz.
- Dlaczego nie?
- Nie... nie mogę. Nie chcę. Nie jestem gotowa.
Uśmiechnął się smutno.
- Nie zawsze możemy wybrać czas, który nam odpowiada.
- Nie jestem w stanie stawić czoło im wszystkim.
- A może to właśnie jest najlepszy moment, by stawić im czoło?
Jane wstała i zaczęła niespokojnie przechadzać się po pokoju. Alan został na miejscu, spokojny, skupiony, rozważny.
Odgrywał rolę adwokata diabła.
- Ten facet... ten nowy agent, który poprowadzi sprawę, nie wierzy, że mogę pomóc. Wyczułam to. Pewnie Caroline
zaciągnęła go do mnie siłą.
- Zachowywał się wrogo?
Jane przystanęła i zastanawiała się chwilę nad tym pytaniem.
- Nie, niezupełnie. Zachowywał się tak, jakby... nie miał do tego przekonania.
- I to cię martwi.
Wzruszyła ramionami.
- Już nie tak bardzo.
Kiedyś, gdy dopiero zaczynała pracować, była bardzo wrażliwa na to, jak postrzegają ją inni. Próbowała przekonać
urzędników, że jej metoda jest skuteczna. Teraz już tak bardzo jej to nie obchodziło, bo wiele razy udowodniła, że jest.
Choć zawsze znalazł się jakiś sceptyk w rodzaju Raya Vanovera.
- Ale musiałabyś z nim pracować.
- Tak.
Alan podniósł kieliszek i zakołysał nim lekko.
- Cóż, gdybyś znała agenta, z którym masz współpracować, a on znał twoje osiągnięcia... Może to rzeczywiście nie jest
dobry moment.
7
- Już postanowiłam, że odmówię.
Spojrzał na nią.
- Więc po co do mnie zadzwoniłaś?
Jane spojrzała w okno. No właśnie - po co?
- Chodź tu i usiądź. To dreptanie doprowadza mnie do szaleństwa.
Westchnęła i usiadła na kanapie. Nie za blisko. Alan postawił kieliszek na stoliku. Nie wypił nawet łyka.
- W porządku, więc zgadzamy się co do tego, że to nie jest właściwy moment. I oboje wiemy, że jest mnóstwo ludzi
poza tobą, którzy mogą podjąć się pracy nad tą sprawą. Tak?
- Tak.
- Chciałaś wziąć pół roku wolnego, a minął dopiero miesiąc, prawda?
- Aha.
- Czujesz, że możesz być w przyszłości bardziej efektywna, jeśli teraz Porządnie odpoczniesz.
Kiwnęła głową. Boże, tak bardzo chciała wziąć go za rękę, chciała, by ją objął, chciała się do niego przytulić i poczuć
jego zapach.
- A ta sprawa wydaje ci się... dość trudna.
Dość trudna. Nie udało jej się wydobyć żadnych szczegółów z ofiar ani świadków. Nic. Nawet koloru oczu czy wzrostu.
Mężczyzna, tylko tyle. Mężczyzna w stroju narciarskim, w goglach i czapce. Naprawdę niewiele.
- Pozwoliłam jej umrzeć, Alan. Mogłam zapobiec tej śmierci, gdybym...
- Nie jesteś winna śmierci tej dziewczyny, Jane. Daj spokój.
- Wiem o tym, ale czuję... czuję, że powinnam zrobić coś więcej. - Spojrzała na niego bezradnie. - Dlaczego nie potrafię
narysować twarzy tego drania?
- Rozmawialiśmy już o tym. Zapewne dlatego, że ta sytuacja za bardzo przypomina coś, co przydarzyło się tobie. Wiek
tych dziewczynek i tak dalej.
- Może nie dość się starałam? Może powinnam tam wrócić i jeszcze raz porozmawiać z ofiarami. Może nie powinnam
była się poddać.
Alan potrząsnął głową.
- Przestań się dręczyć. To prowadzi donikąd.
- Wiem. Wiem.
Zrobiło się późno. Alan był cierpliwy, omawiał z nią wszystkie za i przeciw, pomagał jej spojrzeć na całą sprawę z
szerszej perspektywy. A jednak jego kieliszek z nietkniętym winem stał między nimi jak szklana ściana.
O jedenastej Jane postanowiła, że zdecydowanie odmówi udziału w tej sprawie. Ktoś inny pomoże Kirstin Lemke.
- W porządku - powiedział Alan. - Lepiej się teraz czujesz? Rozjaśniło ci się w głowie?
- Tak, chyba tak.
- Lepiej, żebyś była pewna. Caroline ma dużą siłę przekonywania. Myślisz, że zdołasz się jej oprzeć?
- Tak.
- Pamiętaj, jeśli teraz dasz sobie trochę czasu, będziesz mogła w przyszłości pomóc wielu ludziom.
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję. Dziękuję, że przyjechałeś. Naprawdę mi pomogłeś.
- Jestem twoim przyjacielem, Jane. Przyjaciele sobie pomagają.
Przyjaciele. To słowo działało na nią jak czerwona płachta na byka.
Odwróciła twarz, zastanawiając się, czy zauważył jej reakcję. Pewnie tak. Był bardzo spostrzegawczy. Czy dlatego się
od niej odsunął?
Alan wstał, zdjął kurtkę z wieszaka i narzucił ją na siebie. Podeszła z nim do drzwi, krzyżując ręce na piersi w
obronnym geście.
- Zadzwoń do mnie jutro, chciałbym wiedzieć jak ci poszło.
- W porządku.
Objął ją.
- Bądź silna - szepnął jej do ucha. I pocałował ją. W policzek. Jak brat.
A potem wyszedł. Jane znowu została sama. Na stoliku stał nietknięty kieliszek białego wina.
Rozdział 3
W Aspen śnieg padał przez całą noc, nadając starej górniczej mieścinie urok świątecznej pocztówki. Lotnisko zostało
zamknięte poprzedniego dnia z powodu burzy, więc turyści mieli do wyboru czekanie na zmianę pogody albo
trzystukilometrową jazdę górskimi przełęczami do Denver.
O wpół do szóstej rano ciągle było ciemno jak w nocy. Świeżo spadły śnieg pokrywał dachy, płoty i nagie gałęzie
drzew. Było cicho i spokojnie. Nawet ci, którzy poprzedniego wieczoru balowali do późna, poszli już spać.
Ciemność rozdarły nagle światła samochodu, w których zamigotały ostatnie płatki śniegu. Była to furgonetka; jej koła
zostawiały na drodze wyraźny ślad. Samotna furgonetka z zardzewiałym metalowym pługiem przymocowanym do
przedniego zderzaka sunęła w stronę pierwszego podjazdu, jaki tego dnia należało odśnieżyć.
Kierowca lubił tę samotną pracę i lubił zimę. Założył okulary i pochylił się do przodu, żeby dojrzeć coś więcej przez
przednią szybę. Szyba była pęknięta, bo kilka miesięcy temu uderzył w nią kamień, który prysnął spod opony innego
samochodu.
8
Pogodna nie robiła na nim wrażenia, był na nią uodporniony. Będzie odśnieżał podjazdy, jeden po drugim, aż do
południa. Reszta dnia należy już tylko do niego.
Zadzwonił telefon, wyrywając Jane ze snu. Przewróciła się na bok, jęknęła i sięgnęła po słuchawkę.
- Halo? - wymamrotała sennie.
- Jane, to ja. Obudziłem cię?
Alan.
- Eee, tak. - Spojrzała na zegarek. Było pięć po dziewiątej. Boże. Jak to możliwe, że tak długo spała?
- Bardzo cię przepraszam, ale to ważne.
- To znaczy... co? - Jane usiadła, opierając się o wezgłowie łóżka; serce zaczęło jej bić szybciej. Niewiele brakowało, a
łzy napłynęłyby jej do oczu. Zadzwonił, żeby jej powiedzieć, że powinni spróbować jeszcze raz. Może wczoraj
wieczorem uświadomił sobie, jak bardzo mu jej brakuje.
- Caroline Deutch dzwoniła do mnie dziś rano.
- Caroline? - Jane była zdezorientowana. Oczywiście, Caroline zna Alana, ale co ona, u diabła, ma wspólnego z...
- Chciała, żebym z tobą porozmawiał. - Pauza. - O tej sprawie. O Aspen.
A więc dlatego do niej zadzwonił. Jaką była idiotką, sądząc, że on nadal ją kocha, że...
- Jane, wiedziałem, że to cię wkurzy. Powiedziałem to nawet Caroline, ale znasz ją.
- Nie jestem wkurzona.
- Jasne.
Podciągnęła kolana pod brodę i pochyliła głowę, kuląc się pod kołdrą.
- Więc co masz mi powiedzieć?
- Posłuchaj, wiem jaką decyzję podjęliśmy wczoraj. To znaczy, ty podjęłaś. Powiedziałem Caroline, że jeszcze za
wcześnie, żebyś wróciła do pracy, i że zgadzam się z tobą co do tego.
- I?
- Powiedziałem jej, że Aspen to ostatnie miejsce na ziemi, w którym chciałabyś podjąć pracę.
- Zapytała dlaczego?
- Cóż, była ciekawa...
- Ale ty jej nie...
- Nie, nie. Powiedziałem tylko, że nie najlepiej układa ci się z rodziną..
- Delikatnie mówiąc - mruknęła Jane.
- Co mówiłaś?
- Nic.
- Jane, wiesz, że nie dzwoniłbym do ciebie, gdybym nie uważał, że... że to ważne.
Oczywiście, że nie, pomyślała.
- Jane?
- No dalej, powiedz wreszcie, o co chodzi.
- Caroline powiedziała mi, że temu drugiemu portreciście też się nie udało. W Aspen jest dwóch świadków, dwie
dziewczynki, ale z żadnej nie zdołał nic wyciągnąć. Caroline uważa, że powinnaś spróbować jeszcze raz.
- Czy to był Ed Staley?
- Kto?
- Ten portrecista, któremu...
- Och, nie wiem.
- Tak tylko pytałam.
- Caroline chce, żebyś porozmawiała z tymi dziewczynkami. Sądzi, że tobie może się udać. Istnieje szansa, że ten
człowiek wreszcie będzie miał twarz.
- Ale, Alan, do cholery... Więc jak mam rozumieć to, co powiedziałeś wczoraj wieczorem?
- Wiem, co ci powiedziałem. Myślę, że się myliłem. W porządku? Zmieniłem zdanie.
- Caroline jest jak czołg. Miażdży ludzi, chce...
- Ona ma rację, Jane. Przykro mi, ale muszę przyznać, że się z nią zgadzam. Ktoś taki jak ty mógł ocalić Nicole. Może
dzięki tobie inni rodzice nie będą musieli przechodzić przez to, przez co przechodziliśmy ja i Maureen.
Jezu. Atakował z obu stron, aż w końcu wymierzył ostateczny cios. Poniżej pasa.
Jane zacisnęła palce na słuchawce.
Ray Vanover przyjechał po Jane w południe. Czekała pod domem przy Larimer Street, z małą torbą podróżną i
skrzynką na przybory do rysowania w ręce i czarną torebką na ramieniu. W pierwszej chwili jej nie poznał, bo miała na
sobie długi wełniany płaszcz i wysokie czarne buty, a włosy związała w ciasny węzeł z tyłu głowy. Zupełnie nie
przypominała kobiety, która otworzyła drzwi z rozpuszczonymi jasnymi włosami, w dżinsach, luźnej flanelowej koszuli i
skarpetkach w czerwone jabłuszka.
- Zatrzymaj się tu - powiedział do Phila, agenta, który odwoził ich na lotnisko.
- To ona? - spytał Phil. - Niezła.
9
Jane była atrakcyjna, raczej przystojna niż ładna. Prosty nos, pełne usta, wysokie kości policzkowe. Niebieskie oczy i
pięknie zarysowane brwi nieco ciemniejsze od włosów. Ray zauważył, że jest szczupła i bardzo wysoka; miała co
najmniej metr siedemdziesiąt pięć, a w butach na wysokim obcasie pewnie ponad metr osiemdziesiąt. Prawie tyle co on.
Niechętnie przyznał przed samym sobą, że z powodu jej wzrostu poczuł się trochę nieswojo.
Kobieta z darem.
Po wczorajszej krótkiej rozmowie uznał, że nie zechce z nim współpracować. Powiedziała to całkiem wyraźnie.
On też nie palił się do tej współpracy. Nie była z FBI, była wolnym strzelcem; a Ray nie ufał cywilom sprzedającym
swoje usługi FBI. Lepiej, kiedy wszystko zostaje „w rodzinie”, gdzie każdy dokładnie zna reguły gry.
Ale ni stąd, ni zowąd jakiś facet nazwiskiem Gallagher zdołał namówić Jane Russo, żeby jednak zainteresowała się tą
sprawą. Gallagher był znanym i szanowanym działaczem na rzecz praw dzieci, od czasu gdy pięć lat temu jego
nastoletnia córka została zamordowana.
A kim był Alan Gallagher dla panny Jane Russo? Dlaczego miał na nią taki duży wpływ?
Phil zatrzymał się przy krawężniku i Ray wysiadł z samochodu.
- Cześć - powiedziała Jane z chłodnym półuśmiechem. Wydawała się niepewna, trochę skrępowana.
- Wsiadaj. Phil podrzuci nas na lotnisko.
Usiadła na tylnym siedzeniu, zgrabnie podciągając długie nogi. Powinien chyba zaproponować, żeby usiadła z przodu.
- Phil McEachen, Jane Russo.
- Miło mi. - Phil odwrócił się i błysnął szerokim uśmiechem, który zirytował Raya.
W drodze na międzynarodowe lotnisko Denver rozmawiali niewiele. Jeśli Jane wyczuwa jego niechęć, trudno. Uważał
ją za zbędny bagaż.
Jak ten Gallagher zdołał ją przekonać? A może skłonił ją do tego ktoś inny? Tak czy inaczej, ktoś ją namówił, żeby
wzięła tę sprawę. Sprawę, do której miała już trzy chybione podejścia. W Mammoth w Kalifornii, i w Snowbird i w Park
City w Utah.
Gdzie ten jej dar?
Phil wysadził ich przed terminalem zwieńczonym białym dachem, którego kształt nawiązywał do rysującej się na
horyzoncie panoramy gór.
Przeszli przez bramkę, pokazując dokumenty. Ray okazał też pozwolenie na broń. Zauważył, że Jane odwróciła wtedy
wzrok.
Nie lubi takich rzeczy, pomyślał. Chce tylko rysować swoje portrety.
Krótki lot do Aspen nie należał do przyjemnych ze względu na pogodę. Ostre, poszarpane szczyty gór lśniły w słońcu.
Doliną wiła się autostrada międzystanowa. Przelecieli nad Continental Divide i samolot zaczął obniżać pułap, nurkując w
warstwie pierzastych chmur.
Jane siedziała przy Rayu. Próbowała z nim rozmawiać, nawiązać kontakt. Pewnie tak jak to robiła z osobami, które
przesłuchiwała, pomyślał. Okazał absolutne minimum uprzejmości. Czuł, że zachowuje się beznadziejnie. Może dlatego
że była cholernie atrakcyjna, z tymi długimi nogami, wyrazistą twarzą i błękitnymi oczami, które patrzyły prosto i
szczerze, bez żadnych uników.
- Trochę się denerwuję - powiedziała.
- Z powodu lotu?
- Nie, nie. - Uśmiechnęła się. - Nie o to chodzi. Dużo latam po całym kraju. Tylko że... Nie byłam w domu... to znaczy
w Aspen... od wielu lat.
- Ciągle masz tam rodzinę?
- Tak. - Zagryzła dolną wargę. Zauważył już, że często to robiła.
Pewnie chciała, żeby ją zapytał, czym się denerwuje, żeby z nią porozmawiał, ale nie był w nastroju.
Kiedy dała sobie spokój i ukryła twarz za gazetą, uświadomił sobie nagle, że dotyka palcami blizny obejmującej szyję i
część ramienia. Nowa tkanka jasnoróżowa i napięta, przez wiele miesięcy utrudniała mu zginanie łokcia.
W ubiegłym roku lekarze powiedzieli mu, że blizny z czasem zbledną. Zaproponowali też kolejne operacje plastyczne.
Nie, dzięki.
Doszedł do wniosku, że blizny nie mają dla niego większego znaczenia. Do diabła, miał trzydzieści siedem lat, już
dawno zostawił za sobą młodzieńczą próżność. I tak może się uważać za szczęściarza, że w ogóle przeżył, a po wypadku
zostało mu tylko parę blizn. Jednak tego dnia czuł się dziwnie skrępowany. Cieszył się, że jest zima i ręce ma zakryte
długimi rękawami. Zauważyła. Oczywiście, że zauważyła. Widział, jak szybko odwróciła oczy. Widział w nich pytania.
Cóż, to nie jej sprawa.
- Czy to boli? - Usłyszał nagle.
Opuścił dłoń, trochę zbyt gwałtownie.
- Boli?
- Ta blizna.
- Nie, nie boli - odparł i odwrócił głowę do w okna. Nie odezwał się aż do lądowania.
Na lotnisku przywitał ich zastępca szeryfa Pitkin County. Był to zaszczyt, który rzadko spotykał agentów federalnych.
Zazwyczaj sami musieli zorganizować sobie transport. Zastępca szeryfa przedstawił się Rayowi jako Bernie, po czym
uśmiechnął się szeroko do Jane i uściskał ją serdecznie.
10
- Zgłosiłem się na ochotnika, kiedy usłyszałem, że trzeba pojechać po ciebie na lotnisko. Witaj w domu. Długo cię tu
nie widzieliśmy.
- To prawda - przyznała.
Najwyraźniej dobrze się znali. I nic w tym dziwnego. W końcu Jane tu spędziła dzieciństwo. Ale Rayowi nie podobał
się fakt, że zastępca szeryfa przyjechał po nich z jej powodu.
No, dość tych powitalnych uprzejmości.
- Czy Sid Reynolds kontaktował się z wami?
- Agent z Glenwood Springs? - spytał Bernie.
- Tak.
- Już przyjechał.
- Dobrze.
Ray dzwonił wczoraj do Sida z Denver z prośbą o pozwolenie na pracę w rejonie objętym przez agencję z Glenwood
Springs, leżące sześćdziesiąt kilometrów od Aspen. Była to formalność, ale z rodzaju tych, których nie wolno zaniedbać.
Wszystko zgodnie z protokołem.
- Są jakieś nowe ślady? - spytała Jane, kiedy usiedli w samochodzie, Ray z tyłu, ona obok zastępcy szeryfa.
- Żadnych.
- Świadkowie?
- Ciągle kiepsko.
- Tak myślałam.
- Chcielibyśmy dorwać tego faceta - powiedział Bernie, wyjeżdżając z lotniska.
- Nie tylko wy - odparła.
Ray nigdy nie był w Aspen; przeprowadził się do Denver zaledwie kilka tygodni temu. Opuścił centrum wydarzeń dla
nudy prowincji. Agenci federalni mogli zajmować się najwyżej napadami na banki czy porwaniami samochodów na
autostradach. Zwykle nudzili się, rozpracowując drobnych handlarzy narkotyków i fałszerzy dzieł sztuki. Oczywiście po
11 września nawet w Denver wszyscy zostali postawieni w stan gotowości. Ale Ray przywykł do innych zadań, kiedy
pracował w Seattle, na wybrzeżu i tak blisko granicy z Kanadą. Tyle że Seattle oprócz zalet miało też wady. Bardzo
poważne.
- Gdzie się zatrzymasz, Jane? - spytał Bernie.
- Chyba u siostry.
Raya to zastanowiło, czyżby ona nie powiadomiła nikogo o swoim przyjeździe? Wiedział, że budżet Agencji nie
obejmował wydatków na hotel dla niej. A do Bożego Narodzenia został tylko tydzień. Aspen jest już pewnie pełne
turystów.
- Podjechać najpierw do Gwen, żebyś mogła zostawić torbę?
- Tak, chyba tak. Nie będzie ich teraz w domu - powiedziała z ulgą.
Na rondzie Bernie skręcił w drogę biegnącą między górami. Po prawej stronie było mnóstwo wyciągów narciarskich, a
po lewej stojących na zboczach domów. Przed nimi rozciągał się kolejny kurort, ale Bernie skręcił, zanim tam dojechali.
Zatrzymali się przed ładnym, dwupiętrowym domem z drewna i kamienia, który w niczym nie przypominał
pretensjonalnych rezydencji, o jakich słyszał Ray
- Zaraz wracam - powiedziała Jane.
Czy ludzie nie zamykają tu domów na klucz? - zastanawiał się Ray. Chyba nie, bo Jane po prostu otworzyła frontowe
drzwi i weszła do środka. Wróciła po pięciu minutach.
- Zostawiłam im wiadomość - powiedziała do Berniego. - Napisałam, że mogę być późno.
- Tak, to możliwe - przyznał. Po chwili spytał: - Widziałaś nową szkołę?
- Nie, ale o niej słyszałam - odparła.
- To tu. Ach, szkolne czasy. Trudno uwierzyć, że to miasto tak się rozrosło.
- Ładny budynek - powiedziała Jane, wyglądając przez okno.
- Nie brakuje ci tego?
Cisza. Ray wyczuł, że Jane zesztywniała.
- Nie bardzo - odparła w końcu.
Dojazd do biura szeryfa zajął im ledwie kilka minut. Ray leniwie przyglądał cię staremu górniczemu miasteczku, które
zmieniło się w narciarski kurort. przy obsadzonej drzewami głównej ulicy stały urocze wiktoriańskie kamienice i
staroświeckie latarnie. Kilka lokalików - Christmas hm, Molly Gibson - wszystkie bardzo przytulne, z atmosferą
nawiązującą do lat sześćdziesiątych. po prawej, nad pokrytymi śniegiem dachami dostrzegł trasy narciarskie, lśniące w
popołudniowym słońcu, i zjeżdżających nimi narciarzy.
Biuro szeryfa mieściło się na parterze budynku sądu, imponującej kamienicy z czerwonej cegły. Znajdował się tam też
departament policji. Wszędzie było mnóstwo ludzi, w związku z zaginięciem Kirstin Lemke. W takich sytuacjach
przywiązywano wielką wagę do współpracy policji, agencji federalnych i biura szeryfa. Nie było miejsca na postawy typu
„to mój teren” rodem z filmów akcji. Policja znała rejon i mieszkających tu ludzi. Federalni znali zasady i hierarchię. Ray
nie wiedział tylko, gdzie w tej hierarchii jest miejsce Jane Russo. I właściwie niewiele go to obchodziło.
Na podłodze leżało mnóstwo kabli od dodatkowych linii telefonicznych. W biurach było bardzo głośno, ludzkie głosy
11
mieszały się z dzwonkami telefonów i szumem komputerów. W holu na ścianie wisiała wielka tablica, zapisana datami,
godzinami i numerami telefonów. Po korytarzach biegali policjanci i ludzie szeryfa, a przy biurku siedziała sekretarka,
która rozmawiała przez telefon i notowała coś szybko ze zmarszczonymi brwiami.
Pełno gniewu i wrzasku, które prawdopodobnie nic nie znaczą, pomyślał Ray. Nie mieli się czego uchwycić.
Agent specjalny Sid Reynolds z Glenwood czekał w biurze szeryfa. Był to potężny mężczyzna o surowej twarzy i
gęstych czarnych brwiach. Ray nie miał okazji wcześniej się z nim spotkać, rozmawiał z nim tylko przez telefon.
Przedstawił mu Jane. Sid kiwnął głową.
- Słyszałem o pani pracy - powiedział.
- Dobrze czy źle? - spytała z uśmiechem.
- Dobrze.
Czy wszyscy oprócz niego słyszeli o Jane Russo?
- Hej, Vanover, widzę, że w końcu się zjawiłeś - rozległ się głos w drzwiach.
Był to Bruce Dallenbach z biura w Denver.
- Witaj, Bruce. Jak leci?
Ale Bruce już na niego nie patrzył.
- No, no, przecież to Jane Russo - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Słyszałem, że masz przyjechać.
- Cześć, Bruce - powitała go Jane. Wyciągnął do niej ramiona, a ona podeszła i objęła go.
Więc Bruce’a też zna.
Szeryf Kent Schilling również zaliczał się do jej znajomych, podobnie jak dwaj jego zastępcy i jeden z policjantów. Ray
uznał, że sytuacja robi się absurdalna.
- Więc przywiozłeś Jane do domu - powiedział Schilling do Raya. - Najwyższy czas.
Szeryf, wysoki mężczyzna z kręconymi włosami i przerwą między przednimi zębami, uściskał Jane, ona jednak
wysunęła się z jego objęć. Grzecznie, ale stanowczo.
- Jestem tu w pracy, Kent - powiedziała z chłodnym uśmiechem.
- Mama wie, że przyjechałaś?
- Jeszcze nie.
- Ucieszy się.
- Hm...
- A tata?
- Ojczym - poprawiła go dość ostro.
- Cóż, to już tyle lat, że zapomniałem. Co u Rolanda?
- Właściwie, eee... nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Jestem bardzo zajęta, wiesz, jak to jest.
- No tak, dziewczyna z wielkiego miasta - zażartował Schilling, nie dostrzegając irytacji Jane, którą Ray natychmiast
wyczuł.
O co tu chodzi? Czy to z powodu Schillinga Jane nie przyjeżdżała do Aspen? A może z powodu swojego ojczyma?
- No cóż, pozdrów ode mnie Rolanda. I mamę też. Powinniśmy się spotkać. Zwłaszcza teraz, kiedy przyjechałaś do
domu.
- Chciałbym porozmawiać o sprawie, jeśli nie macie nic przeciw temu - wtrącił Ray, starając się ukryć
zniecierpliwienie.
- Jasne, jasne.
- Może usiądziemy i przejrzymy wszystko, co macie? Chciałbym też zobaczyć kopie wszystkich raportów i analiz.
- Niewiele mamy, jeśli chodzi o analizy - powiedział Schilling. - Właściwie nic.
- Świadkowie?
- Dwie młode dziewczyny. Niewiele udało się z nich wyciągnąć. - Schilling uśmiechnął się do Jane - Ale Jane na pewno
się uda.
Usiedli przy stole, który z trudem mieścił się w pokoju: Schilling i jego zastępca Frank Keane, Sid Reynolds, Bruce
Dallenbach, Ray i Jane. Jeśli Jane, jako jedyna kobieta w tym gronie, czuła się niezręcznie, nie dała tego po sobie poznać.
Ale z pewnością nie czuła się swobodnie w towarzystwie szeryfa, choć on wydawał się szczerze ucieszony jej widokiem.
Nawet więcej niż ucieszony.
- Kirstin Lemke - zaczął Schilling, kładąc na stole kopie raportów dotyczących zaginionych osób i fotografię Kirstin.
Długie ciemne włosy spięte w kucyki, okulary, szeroki uśmiech. - Dwanaście lat. Urodzona trzeciego lutego 1992 roku.
Sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, pięćdziesiąt dziewięć kilo wagi, oczy i włosy brązowe. Zamieszkała przy
Medicine Bow Road 224, Brush Creek Village. Widziana ostatnio trzy dni temu, kiedy wraz z dwiema koleżankami
czekała na parkingu Fanny Hill na autobus, który miał je zawieźć na miejsce, z którego miała je odebrać matka Kirstin,
Suzanne. Koleżanki mówią, że Kirstin nagle gdzieś zniknęła. Jakiś mężczyzna przejeżdżający obok furgonetką zapytał ją
o drogę. Kirstin oddaliła się, żeby pokazać mu kierunek, wtedy widziały japo raz ostatni. Wydaje im się, że ten
mężczyzna miał na sobie strój narciarski. Mógł być jednym z tysięcy narciarzy, którzy byli tego dnia na Snowmass.
Czapka, sportowa kurtka, gogle wsunięte na głowę. Okulary. - Wzruszył ramionami. - Niewiele.
- To już trzeci dzień - powiedział Ray. - Wiemy, że Jennifer Weissman przeżyła nieco ponad tydzień, a dwie inne
dziewczynki - spojrzał na raport - jedna z Mammoth w Kalifornii i druga ze Snowbird w Utah, zostały wypuszczone. -
12
Spojrzał na siedzących przy stole mężczyzn - Być może mamy jeszcze tydzień na odnalezienie Kirstin. A może nie.
- Posłuchaj - rzekł Schilling - jeśli ten sukinsyn jest w hrabstwie, znajdziemy go. Dolina nie jest taka znowu wielka.
Gdyby udało nam się zdobyć rysopis tego faceta, moglibyśmy ruszyć od razu, postawić całe Pitkin County w stan
gotowości.
- Wszystko bardzo pięknie, ale potrzebujemy dowodów. Czegoś, czego moglibyśmy się uchwycić. Samochodu, twarzy,
czegokolwiek. Faceta, który dziwnie się zachowuje. Albo faceta, który jest nowy w mieście - Powiedział Bruce
Dallenbach. - Sprawdziliście wszystkie okoliczne programy dotyczące dzieci, w których ktoś taki mógłby pracować jako
ochotnik - Bruce Dallenbach wiedział, tak jak cała reszta, że pedofile często pracują z dziećmi, jakby odczuwali potrzebę
bliskości z nimi, po to by Później tym bardziej móc je zranić.
- To było proste - odparł Schilling. - Tyle tylko, że wszyscy nowi wolontariusze to kobiety.
- Nauczyciele? Trenerzy?
- Pracujemy nad tym - powiedział Keane.
- Uprowadzenie przez jednego z rodziców? Ojciec, który nie mieszka z rodziną?
- Nic z tych rzeczy. Rodzice mieszkają razem.
- Może Kirstin była dzieckiem sprawiającym problemy? - spytał Ray. - Może uciekała z domu, ukrywa się przez
rodzicami, żeby zwrócić ich uwagę?
- Rodzice twierdzą, że była dobrym dzieckiem - odparł Schilling.
- Ma chłopaka? Teraz dzieciaki wcześnie zaczynają - odezwał się Reynolds.
- Nie. Bardziej interesowała się siatkówką i swoim koniem niż chłopcami.
- W porządku, musieliśmy o to zapytać - wyjaśnił Dallenbach. - Więc zostaje porwanie.
- Przez niezidentyfikowanego obcego mężczyznę, tak jak w trzech poprzednich przypadkach - wtrącił Ray. -
Mężczyzna, ubrany jak narciarz, porywa dziewczynkę pod koniec dnia z parkingu, skąd łatwo szybko zniknąć. Używa
noża, żeby zastraszyć ofiarę. Dba, żeby nie pokazać ofierze twarzy. Wiemy, że lubi zimowe kurorty. I młode dziewczęta.
Wysokie, z długimi ciemnymi włosami i w okularach. - Ray potarł kark. - Mamy więc do czynienia z pedofilem o
skłonnościach sadystycznych, który porywa, a następnie morduje swoje ofiary. Wiemy, że kiedy ofiara jest nastolatką, a
nie małym dzieckiem, sprawca na ogół nie jest członkiem rodziny, często jest mężczyzną! zazwyczaj powoduje nim
motyw seksualny. Brak wystarczającej liczby danych, żeby stworzyć jakiś profil według kryteriów geograficznych,
możemy jednak założyć, że porusza się samochodem, więc może uderzyć gdziekolwiek.
- To ciągle bardzo mało - stwierdził Schilling.
- Nasz ekspert sugeruje, że sprawca może nosić okulary - powiedział Sid Reynolds. - Wiem, to tylko przypuszczenie.
- Mamy więc pedofila, który jeździ na nartach, prawdopodobnie ma samochód i być może nosi okulary - mruknął
Dallenbach. - No, no.
- Świadkowie? - spytał Ray.
- Melanie Steadman i Crystal Brenner - odparł Schilling. - Trzynastolatki. Są w szoku - wzruszył ramionami. -
Przesłuchaliśmy je. Portrecista Staley też z nimi rozmawiał.
- Możemy je tu sprowadzić? - spytał Ray. - Jane mogłaby spróbować coś z nich wydobyć.
- Jasne. Mogę zadzwonić... - zaczął Schilling.
- Nie - przerwała mu Jane. - Byłoby lepiej, gdybym mogła się z nimi spotkać w ich domach.
- Dlaczego? - Ray uniósł brew.
- Chciałabym, żeby czuły się bezpieczne, w znajomym otoczeniu. - Potrząsnęła głową. - Nie tutaj. Tu będą śmiertelnie
przerażone.
Spojrzał na nią, zaskoczony. Co, do diabła?
- Powinny zostać przesłuchane w domu - upierała się Jane, która zauważyła jego reakcję. - W przeciwnym razie to
będzie strata czasu.
- Jak chcesz - odparł. Znowu udało jej się go zirytować. Ten domniemany dar, przyjacielskie stosunki z facetami, którzy
dla niego byli całkowicie obcy. - Zawiozę cię do nich.
- Nie, jeśli nie zmienisz postawy - powiedziała Jane chłodno.
Rozdział 4
Wiem, że w biurze teraz z tym krucho - powiedział szeryf. - Więc pomyślałem sobie, że moglibyście korzystać z
jednego z naszych samochodów.
Jane była zaskoczona szybkością, z jaką Ray przyjął tę propozycję.
- Dziękuję, szeryfie, to nam bardzo pomoże. Macie coś nierzucającego się w oczy?
- Owszem. Biały ford, stoi od frontu. Nie ma koguta, tylko logo departamentu po obu stronach.
- To wystarczy. Dziękuję.
Kent przyniósł kluczyki i dokumenty wozu. Jane przysłuchiwała się rozmowie. Nic nie mówiła, starając się
skoncentrować na czekającym ją zadaniu. A nie było to łatwe. Przede wszystkim była w Aspen, pełnym topniejącego
śniegu, otulonym nisko wiszącymi chmurami, przez które właśnie zaczęło przebijać światło. Wspaniałe, jasne słońce,
nawet w grudniu. Ale wkrótce schowa się za górami, o tej porze roku trzeba włączać światła już Przed piątą.
Znajomy teren. A jednak od czasów jej dzieciństwa zaszło tu wiele zmian. Me miała mieszane uczucia. Otaczały ją
13
twarze znane z przeszłości. Niektóre budziły miłe wspomnienia, na przykład Bernie. Inne budziły raczej niepokój. Szeryf.
Kent Schilling był przyjacielem jej ojczyma. I jej przyjacielem, czyż nie?
Kent pokazywał przez okno czekający na zewnątrz samochód. Jane wpatrywała się w niego, usiłując dociec, czy...
- Idziemy? - spytał Ray.
- Tak, tak, jasne. - Jane otrząsnęła się z zadumy. - Wezmę tylko moje rzeczy.
Mogła się wcześniej przebrać. Włożyć sprane dżinsy i sweter. Ale tylko wrzuciła torbę do domu siostry, spiesznie
nabazgrała list - Gwen będzie bardzo zaskoczona tą nieoczekiwaną wizytą - i wybiegła.
- Wiesz, jak dojechać do Melanie Steadman? - spytał Ray, kiedy wyszli z budynku.
Melanie. Przyjaciółka Kirstin Lemke, świadek jej porwania. Tak. Skup się, Jane.
- Szeryf mówił, że przy Cemetery Lane czternaście zero trzy - ciągnął Ray.
- Tak, wiem, gdzie to jest. Musimy kawałek zawrócić.
- To daleko?
- Nie, parę kilometrów.
Ray otworzył przed nią drzwi i zaczekał, aż usiądzie. Jaki kulturalny, pomyślała. Otwiera drzwi samochodu przed
kobietą. Ale w głębi duszy czuła, że Ray nie wierzy w jej talent ani umiejętności.
Wyjechali z Main Street i utknęli w korku. W sezonie późnym popołudniem zawsze były tu korki. Ludzie wracający z
pracy, tabuny turystów jadących ze stoków do pensjonatów i hoteli albo po prostu zwiedzających okolicę. Ciężarówki,
walce i dźwigi. Jak zawsze. W dolinie ciągle coś budowano albo wyburzano. Był to jeden z mniej przyjemnych aspektów
napływających pieniędzy z turystyki.
- Schilling uprzedził Steadmanów o naszym przyjeździe - odezwał się Ray, niecierpliwie przebierając palcami na
kierownicy. - Czy tu zawsze są takie korki?
- Zawsze po południu. Rano więcej samochodów jedzie w drugą stronę, do miasta.
Samochody wlokły się za pługiem, który mrugał błękitnym światłem.
- Skręć tutaj. - Jane przypomniała sobie krótszą drogę. - Wąską drogą, po drugiej stronie strumienia. Przydałby się
napęd na cztery koła. Przy tej pogodzie nawierzchnia może być bardzo...
- Domyślam się - przerwał jej.
- Świetnie - mruknęła. Skup się. Nie pozwól, żeby zalazł ci za skórę. Wiedziała, że musi skoncentrować się na Melanie.
Musi zrobić wszystko, żeby Melanie czuła się swobodnie.
A jednak zerknęła z ukosa na Raya. Przystojny jak diabli. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, gruby golf i sztruksy.
Mimo swobodnego stroju wydawał się chłodny i zdystansowany. Nieprzyjemny. Czy zawsze taki był? Czy może te
blizny dotarły aż do jego duszy?
Tak czy inaczej, to nie jej problem.
- Skręć tutaj - wskazała dłonią. - To Cemetery Lane.
- Ładna ulica. Ta nazwa do niej nie pasuje.
- To prawda. Ale, za tymi drzewami jest cmentarz. Leżą tam krewni i przyjaciele wszystkich mieszkańców miasta.
Łącznie z moim ojcem, dodała w myślach.
- To chyba tamten dom po prawej. Albo następny. Nie widzę stąd numerów.
- Tak, to ten - powiedział Ray, wyciągając szyję. - Czternaście zero trzy. - Zatrzymał samochód. - Dasz radę wysiąść w
tym śniegu? Bo mogę trochę cofnąć...
- Nie ma potrzeby. W porządku. - Ale jego postawa nie była w porządku. Jane niemal namacalnie czuła jego niechęć i
powątpiewanie. To się nigdy nie uda.
Ray zaczął otwierać drzwi.
- Zaczekaj chwilę - zatrzymała go.
Spojrzał na nią przez ramię.
- Musimy porozmawiać.
- Musimy przesłuchać świadka - odparł chłodno.
Ale Jane potrząsnęła głową.
- Nie ufasz mi, a ja nie mogę wykonywać swojej pracy w takiej atmosferze. Nie wiem, jaki masz problem, ale wiem, że
muszę wejść do tego domu rozluźniona i spokojna. Za chwilę będę próbowała wniknąć w umysł młodej dziewczyny,
która jest teraz prawdopodobnie przerażona i zraniona. Jej przyjaciółka zniknęła. Te dziewczęta to nastolatki. Oglądają
telewizję i filmy pełne przemocy. Nie są głupie. Melanie wie, co jest stawką w tej grze. Ja muszę sprawić, żeby poczuła
się bezpieczna.
- Bezpieczna.
- Tak bezpieczna. W przeciwnym razie nie dopuści mnie do siebie. Tak jak tego portrecisty, którego wcześniej
przysłałeś.
- To Parker go przysłał.
- W porządku. Nieważne. Twój szef go przysłał. Ty jesteś nowy w tej sprawie i w Kolorado. Wiem o tym. Może
wolałbyś być gdzie indziej. Ale ze względu na dobro Kirstin Lemke nie utrudniaj mi pracy, proszę.
W samochodzie zapanowała ciężka atmosfera. Ray milczał.
- Posłuchaj - odezwała się wreszcie Jane, łagodnym, miękkim tonem. - Ed Staley mógł zamglić wspomnienia Melanie,
14
kiedy próbował coś narysować. Nie wiem. Ale wiem, że to przesłuchanie zabierze sporo czasu. Może wiele godzin.
- Cholera.
- Właśnie o tym mówię, o twojej postawie. - Jane wzięła głęboki oddech. - Ray, ja pracuję trochę inaczej. Rysownicy
policyjni zazwyczaj komponują portrety pamięciowe z fragmentów różnych twarzy, które mają w książkach. Ale taki
portret jest dwuwymiarowy i szczerze mówiąc, rzadko przypomina normalną istotę ludzką.
- Twoim zdaniem.
- Tak, moim zdaniem. Rysownicy korzystają z książki, która zawiera fragmenty twarzy o różnych rysach, i usiłują je
stopić w jedną całość. Ale zazwyczaj chybiają celu.
- Mów dalej.
- Widziałeś moje prace?
- Nie.
- O to właśnie chodzi.
- To znaczy o co, Jane?
- O twoje wątpliwości. Sceptycyzm.
- No cóż.
- Jesteś sceptyczny.
- Czy my się teraz kłócimy?
- Owszem.
- A mówiłaś, że musisz się wyluzować.
Jednak zdołał wyprowadzić ją z równowagi. Cholera. Znowu zapadła cisza, ciężka i pełna napięcia.
Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko.
- Jestem naprawdę dobra w tym, co robię. To, co ty o tym myślisz, nie ma znaczenia. Po prostu spróbuj sobie
wyobrazić, że twarz tego człowieka, twarz mordercy, albo jakikolwiek inny szczegół, został odciśnięty w umyśle
Melanie. Wspomnienia można przywrócić, odzyskać. Zamierzam wejść do tego domu i spróbować to zrobić. - Otworzyła
drzwi. - Mam tylko nadzieję, że Staley za bardzo nie namieszał.
- Możliwe - powiedział Ray, otwierając drzwi po swojej stronie - że Melanie nie widziała tego człowieka.
Jane wysiadła i znalazła się w zaspie sięgającej ponad cholewki jej butów. Wspaniale.
- Jestem pewna, że coś jednak widziała - powiedziała do Raya nad dachem samochodu. - Zawsze coś widzą, czy zdają
sobie z tego sprawę, czy nie.
Byli już niemal pod frontowymi drzwiami, kiedy Ray położył dłoń na jej ramieniu.
- Już wcześniej próbowałaś wydobyć twarz tego człowieka od świadków, prawda? - spytał.
O Boże, pomyślała.
- I nie udało ci się - ciągnął Ray. - Zanim tam wejdziemy, chciałbym dać ci jedno pytanie. Czy jest coś, co powinienem
wiedzieć o tobie i tej sprawie?
Jane poczuła ucisk w gardle. Nie może powiedzieć mu prawdy. Jak mogłaby powiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi,
że od prawie dwudziestu lat twarz jej oprawcy nie chce wypłynąć na powierzchnię jej pamięci? Że nie potrafi uporać się z
własnym demonem?
Dlaczego w ogóle dopuściła do takiej rozmowy? Na szczęście w tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich
Steadman. Kiwnął głową i spojrzał na Jane i Raya spod zmarszczonych brwi.
Ray pokazał odznakę, po czym przedstawił siebie i Jane Steadmanowi, który natychmiast wyraził swoje zdanie o
policyjnych portrecistach.
- Melanie była bardzo zdenerwowana po rozmowie z tym człowiekiem... chyba nazywał się Staley. Całą noc nie mogła
zasnąć, a potem ciągle myślała o Kirstin i płakała. Uważam, że już dość przeszła. Nie widzę sensu przeprowadzania z nią
kolejnych rozmów. Melanie nic nie widziała.
- I czuje się winna - powiedziała Jane łagodnie.
Steadman patrzył na nią chwilę, a potem pokiwał głową.
- Tak, to prawda. Uważa, że zawiodła Kirstin. Mój Boże, jeśli jej przyjaciółce stanie się... jakaś krzywda...
- To jeszcze jeden powód, dla którego tu przyszliśmy, panie Steadman. Specjalizuję się w pracy z młodzieżą. Jestem
wolnym strzelcem. Pracuję tu, w Kolorado, i w całym kraju. Jeśli nawet nie jestem w stanie stworzyć portretu
pamięciowego, staram się pomóc świadkom zrozumieć, że nie są niczemu winni.
- Sam nie wiem...
- Barry. - Jane starannie dobierała słowa. - Melanie prawdopodobnie widziała coś, co może być istotne, chociaż ona o
tym nie wie. Dla niej to może być drobiazg bez znaczenia, a dla FBI przełom w śledztwie. Uważam, że mogę pomóc
Melanie przypomnieć sobie szczegóły, których nie pamięta. A jeśli kiedyś, po latach, przypomni sobie coś i będzie
musiała z tym żyć? Dajmy jej jeszcze jedną szansę.
Steadman w końcu się poddał i otworzył drzwi szerzej.
Jane usłyszała głos Raya za swoimi plecami.
- Bardzo przekonujące, panno Russo.
Nie zareagowała, poszła za Steadmanem do przytulnego salonu. Czekaj, aż Barry Steadman przyprowadzi córkę. Do
pokoju zajrzała matka Melanie ze ściereczką do naczyń w ręce. Kiwnęła im głową i zniknęła bez słowa. Nawet się nie
15
uśmiechnęła. Jane usłyszała dźwięk otwieranego, a potem zamykanego piekarnika i poczuła aromat świątecznych
pierniczków - masło, migdały, wanilia, cynamon. Dom został już udekorowany; w rogu pokoju stała choinka, w kominku
płonął ogień, na ścianach wisiały wieńce i girlandy, a na stole stały miseczki z suszonymi owocami i orzechami.
Wszędzie było pełno kartek bożonarodzeniowych.
Jane zastanawiała się, czy jej matka nadal dekoruje w ten sposób dom w Aspen. Pewnie tak. Dla siebie, jeśli nie dla
męża i jego syna Scotta, kilka lat starszego od Jane. Scott ciągle mieszkał z ojcem i był na jego utrzymaniu. No i są
jeszcze wnuki, chłopcy Gwen. Przypomniała sobie własne dzieciństwo. I pełną ciepła rodzinną atmosferę świąt.
Otrząsnęła się z zamyślenia, bo do salonu weszła Melanie.
Barry dokonał prezentacji i zaprowadził ich do małego, przytulnego gabinetu. Były tam dwie stojące naprzeciw siebie
sofy, telewizor i biurko z komputerem. Był nawet kominek, w którym także palił się ogień.
Miłe, przytulne miejsce. Gdyby jeszcze Jane mogła się skupić... Gdzie Ray ma zamiar poczekać? To na pewno zajmie
trochę czasu.
Ale Ray nie wyszedł. Zamierzał siedzieć z boku i obserwować. Jane, która nie chciała dodatkowo denerwować i tak już
skrępowanej dziewczynki, nie ryzykowała kłótni. Miała tylko nadzieję, że Ray będzie trzymał język za zębami.
Melanie usiadła naprzeciw Jane. Skuliła się w rogu kanapy, przyciskając do piersi poduszkę. Wszyscy młodzi ludzie,
których Jane przesłuchiwała, zachowywali się podobnie. Byli nerwowi, defensywni. Marzyli, żeby znaleźć się gdzie
indziej, by być z przyjaciółmi i móc ich chronić.
Melanie była bardzo ładną trzynastolatką... i bardzo dojrzałą. Jane natychmiast to dostrzegła. Inteligentna i bardziej
wyrobiona niż większość dziewcząt w jej wieku, w szkole była pewnie typem prymuski, wyprzedzającej pod pewnymi
względami rówieśników. Fizycznie także była rozwinięta ponad wiek. Wkrótce będzie miała wielu adoratorów, z tymi
długimi jasnymi włosami i dołeczkami w policzkach.
Jane wyjaśniła Melanie, na czym polega jej praca. Powiedziała też, że zawsze stara się najpierw poznać świadka i chce,
żeby świadek poznał ją.
Melanie przeszła jednak od razu do rzeczy.
- Nie wiem, czy zdołam sobie cokolwiek przypomnieć, panno Russo.
- Jane.
- Jane. - Melanie na chwilę spuściła głowę. - Przy tym poprzednim rysowniku, panu Staleyu, nic sobie nie mogłam
przypomnieć.
- Nie szkodzi. Właściwie - Jane troszkę minęła się z prawdą - to nawet lepiej. Bo teraz możemy zacząć od nowa.
Dobrze?
- Dobrze.
- Wiec opowiedz mi o sobie, Melanie. Założę się, że świetnie jeździsz na nartach.
- Cóż, właściwie...
- No tak, zawsze zapominam, teraz jeździ się na desce.
Melanie kiwnęła głową.
- Uprawiasz jeszcze jakieś inne sporty? Grasz w siatkówkę? W koszykówkę?
- Tak. W siatkówkę. Jestem kapitanem szkolnej drużyny.
- Super.
Rozmawiały o szkole, o chłopcach, o narkotykach, o dzieciakach wałęsających się wieczorami po mieście, które piją i
wagarują.
- Tu nie jest tak jak w wielkich miastach - wyjaśniła Melanie - ale też się to zdarza.
Jane powiedziała, że urodziła się i wychowała w Aspen, i tam chodziła do szkoły średniej. Gawędziła z Melanie o
wszystkim i o niczym. Prawie zapomniała o Rayu. Prawie. Melanie zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na jego
obecność, ale Jane cały czas ją czuła.
- Jest paru takich, którzy próbują się do nas przyczepić - mówiła Melanie. Siedziała swobodniej, odsunęła od siebie
poduszki.
- Do was? - spytała Jane. - To znaczy do ciebie i twoich przyjaciółek? Na przykład Kirstin? - pierwszy raz wymówiła to
imię.
I takiej właśnie reakcji się spodziewała. Melanie przypomniała sobie przyjaciółkę i do jej oczu napłynęły łzy.
- O Boże - szepnęła przykładając dłonie do policzków - Biedna Kirstin. Dlaczego policja nie może jej odszukać? Nie
rozumiem tego.
- Robią wszystko, co w ich mocy - zapewniła Jane. - Właśnie dlatego tu jesteśmy, ja i agenci FBI. Naprawdę bardzo
chcemy ją odnaleźć, Melanie.
- Dlaczego nie wziął mnie albo Crystal? My też tam byłyśmy.
Poczucie winy, z którym zawsze zmagają się ci, którzy przetrwali. Tego fez można było się spodziewać.
Jane wiedziała, że to, co teraz powie, zaskoczy Raya, ale tak właśnie pracowała. Jeśli mu się to nie spodoba, trudno.
Pochyliła się do przodu i spojrzała dziewczynce w oczy.
- To i tak wcześniej czy później dostanie się do wiadomości publicznej, ale na razie muszę cię prosić, żebyś zachowała
to dla siebie i twoich rodziców. Dobrze?
- Dobrze. - Melanie pociągnęła nosem.
16
- Uważamy, że to nie przypadek, że właśnie Kirstin została porwana. Sądzimy, że została starannie wybrana. Ten
człowiek, jeśli to rzeczywiście był on, już wcześniej porwał kilka dziewcząt. Wszystkie są do siebie podobne - dość
wysokie, z długimi ciemnymi włosami, w okularach. Trochę nieśmiałe.
- O Boże - wyszeptała Melanie i zmarszczyła brwi, przetrawiając tę informację. Jane odwróciła się, żeby spojrzeć na
Raya, który skrzywił się z niezadowoleniem. Potrząsnęła głową. Powinien rozumieć, dlaczego powiedziała o tym
Melanie. Na pewno zdaje sobie sprawę, że to i tak wyjdzie na jaw.
Ray zachował swoje zdanie dla siebie, dzięki Bogu, ale Jane wyraźnie czuła jego dezaprobatę.
Melanie zadała w końcu nieuniknione pytanie.
- Skoro robił to już wcześniej, czy... To znaczy, te dziewczyny... Czy one żyją? - wyjąkała.
- Lisa i Allie, bo tak się nazywają, są całe i zdrowe - odparła Jane, nie wspominając o Jennifer Wiessman, którą
znaleziono martwą w Park City rok wcześniej. - Tak więc, Melanie, ten człowiek nie wziąłby ciebie ani twojej
przyjaciółki Crystal, nawet gdybyście dobrowolnie chciały zająć miejsce Kirstin. Rozumiesz to, prawda?
- Chyba tak.
Jane sięgnęła do przybornika i wyciągnęła kawał jasnej plasteliny, który podała Melanie.
- Po co to?
- Chciałabym, żebyś formowała z tego różne kształty podczas naszej rozmowy. Dobrze?
- To znaczy... mam z tego uformować twarz czy coś w tym rodzaju?
- Oczywiście, że nie - uśmiechnęła się Jane. - Ale czasami to pomaga przypomnieć sobie pewne szczegóły.
- Ja... ja go nie widziałam.
- Wiem. Ale możemy przecież porozmawiać o tym dniu, który spędziłaś na stoku z Crystal i Kirstin, prawda?
- Chyba tak.
Melanie nie była przekonana, ale bardzo chciała pomóc. Teraz już zupełnie nie przypominała spiętej, przerażonej
nastolatki sprzed godziny.
- A więc - zaczęła Jane - jeździłyście na nartach, to znaczy na deskach, na Snowmass?
- Aha.
- Dlatego że Kirstin mieszka niedaleko, czy dlatego, że tam się dobrze jeździ?
- Lubimy tam jeździć. To fajne miejsce. - Melanie wzruszyła ramionami.
- No tak. Było zimno?
- Bardzo zimno. Ale potem zaczął padać śnieg i zrobiło się cieplej.
Jane kiwnęła głową. Zawsze się ociepla przed opadami śniegu.
- Gdzie dokładnie jeździłyście?
Rozmawiały o trasach zjazdowych i wyciągach, o przyjaciółkach ze szkoły które spotkały po lunchu na szczycie.
Przez cały czas Melanie nieświadomie bawiła się plasteliną, ugniatała ją w dłoniach i formowała jakieś niewyraźne
kształty - precel, coś przypominającego nartę, hot doga. Druga dziewczynka, Crystal, jadła na lunch hot doga i frytki.
Gdy mówiła o wyciągu, którym wjeżdżały po lunchu na stok, jej twarz nagle stężała.
- To był orczyk, na dwie osoby - powiedziała, marszcząc brwi. - Ja jechałam z Crystal. Kirstin była trochę wkurzona.
Musiała jechać z jakimś facetem. Żartowałyśmy sobie z niej.
- W tym człowieku było coś, co zwróciło twoją uwagę, prawda, Melanie? - Jane powiedziała to bardzo spokojnie.
- Eee, nie wiem, to był zwyczajny facet.
Jane poczuła, że traci z nią kontakt.
- Ale on nie pojechał z tobą ani z Crystal, prawda? Celowo przysiadł się do Kirstin?
- Nie, to znaczy... Cóż, ja stałam z Crystal bardziej z przodu. A Kirstin została trochę w tyle, obok niego... Tak,
możliwe.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Melanie uformowała z plasteliny kulę.
- Miał na głowie czapkę?
Dziewczynka zastanawiała się chwilę.
- Tak. Ciemną. Czarną albo może granatową czy zieloną. Pamiętam, że pomyślałam sobie, że to ohydna czapka. I miał
szalik. Też ohydny.
- Pamiętasz kolor szalika?
- No... też był ciemny. Aha i miał gogle. Pamiętam, bo pod nimi miał okulary. Dziwne, nie?
- Dziwne. To musiało zabawnie wyglądać.
- Chyba tak.
Teraz dłonie Melanie formowały z plasteliny głowę. Najpierw okrągłą, Później bardziej owalną.
Jane wzięła do ręki szkicownik i ołówek. Starała się zrobić to powoli i spokojnie.
- Pamiętasz, jakie to były okulary?
Melanie zmarszczyła nos.
- Trudno było zauważyć, bo miał na nich gogle, ale wydaje mi się że miały druciane oprawki. Takie, jakie nosi moja
mama, kiedy prowadzi samochód.
- Pamiętasz ich kształt?
- Taki sam jak mojej mamy. Owalny. Tak mi się wydaje. Nie widziałam tego faceta zbyt dobrze. Naprawdę.
17
Ależ widziałaś go, pomyślała Jane. Jakaś część umysłu Melanie zarejestrowała więcej, niż była tego świadoma.
- Więc - powiedziała Jane, szkicując, ale nie spuszczając oczu z Melanie - miał na sobie strój narciarski. Jakiego
rodzaju?
Melanie zmarszczyła brwi.
- To była kurtka. Tak myślę. Chyba czarna.
- W każdym razie ciemna?
Melanie pokiwała głową.
- Czarna. I chyba miała takie czerwone obwódki na rękawach.
- Więcej niż jedną obwódkę?
- Nie pamiętam.
- Nic nie szkodzi. Ale on jeździł na nartach, nie na desce?
- Tak... na nartach. Na pewno. Pamiętam, że podpierał się na kijkach, zanim wsiadł z Kirstin na orczyk.
- A przypominasz sobie, jakie to były narty?
- Nie. Mnie interesują tylko deski.
Jane odeszła na moment od tematu, żeby dać Melanie odetchnąć. Zaczęła mówić o deskach, o technice jazdy, o luźnych
ubraniach i o tym, że miejscowy związek narciarski zabronił zjeżdżać na deskach z Aspen Mountain, najlepszej góry w
okolicy, który to zakaz obowiązywał przez kilka lat, aż w końcu związek musiał się poddać.
- Tatuś mówi, że poddali się ze względów finansowych - powiedziała Melanie. - Do Aspen ludzie przyjeżdżają całymi
rodzinami, a dzieci wolą deski. Więc Aspen traciło turystów, którzy wybierali inne miejscowości, bo rodziny chcą jeździć
razem.
- Rozumiem. Domyślam się, że deski psują stoki narciarzom?
- Tak mówią - Melanie wzruszyła ramionami. Ciągle bawiła się plasteliną. - Uważają, że deski psują muldy.
- A snowboardziści pewnie szaleją na stokach.
- Ja nie.
- Jestem pewna, że ty nie. A ten człowiek, który wsiadł na wyciąg z Kirstin... miał może brodę albo wąsy?
- Eee... nie wiem.
- Może widziałaś jego policzki? Były zaczerwienione od mrozu?
- Nie wiem. Chyba miał bokobrody. Tak mi się wydaje.
- Interesujące. - Jane przyciemniła po bokach pociągłą owalną twarz w goglach i okularach. - Więc nie miał brody. Ale
może się nie ogolił.
- Może. Nie wiem.
- Domyślam się, że był starszy, skoro jeździł na nartach.
- Aha. Starszy.
Dla nastolatków wiek to trudna sprawa. Nawet osoby po dwudziestce wydają im się raczej stare. A rodzice to niemal –
Jane postanowiła drążyć temat.
- Więc mógł być w wieku twojego taty.
- Nie, nie był aż tak stary.
- Hm. Więc może był w wieku twojego nauczyciela? Albo trenera?
Melanie myślała nad tym przez chwilę.
- Mógł być w wieku pana Crawforda. To mój wychowawca.
- Ile lat ma pan Crawford?
- Jakieś trzydzieści parę. Wiesz, to z tego programu telewizyjnego. On często tak żartuje, ale to nie jest specjalnie
zabawne.
- W porządku. Więc trzydzieści parę. Czy ten człowiek był tak wysoki jak pan Crawford?
- Pan Crawford jest niski. Ja jestem od niego wyższa.
- Ach tak, rozumiem. Więc ten człowiek był raczej wysoki? A może był twojego wzrostu?
- Wysoki. Chyba.
- Wyższy od ciebie?
- Aha. Był wzrostu taty. Tata ma metr osiemdziesiąt.
- Był szczupły jak twój tata? Wiem, że miał na sobie kurtkę, ale jakie odniosłaś wrażenie?
- Tak, był mniej więcej taki jak mój tata.
Jane oceniła Barry’ego Steadmana na mniej więcej siedemdziesiąt kilo. Niewiele, jak na mężczyznę mierzącego metr
osiemdziesiąt.
- Ten facet miał nos taki jak pan Crawford. Tak mi się wydaje - odezwała się Melanie. Próbowała wyrzeźbić nos w
plastelinie, ale bez powodzenia. Niestety, nie miała zadatków na artystkę.
- A jak wygląda nos pana Crawforda?
Złamał go w zeszłym roku. Pomaga drużynie baseballowej i Cory Grossman... podający... w każdym razie rzucił za
mocno i trafił pana Crawforda w nos. Strasznie krwawił.
Jane cały czas szkicowała.
- No, no. Widziałaś to?
18
- Nie, ale chłopcy strasznie się z tego śmiali następnego dnia. Ja myślę, że to okropne.
- Złamany nos...z garbkiem?
- Z czym?
- Od złamania?
- Och - Melanie potrząsnęła głową. - Nie pamiętam.
Zaczęły rozmawiać o chwili, kiedy dziewczynki zsiadły z wyciągu na szczycie. Najwyraźniej ten człowiek natychmiast
odjechał. Melanie nie była pewna, czy Kirstin mówiła coś na jego temat, ale była wkurzona, że Crystal wskoczyła na
orczyk z Melanie i zostawiła ją obok nieznajomego.
- Widziałaś go jeszcze tamtego popołudnia? - spytała Jane.
- Eee... nie. Nie wydaje mi się.
I właśnie wtedy stało się to, co nieuniknione.
- Melanie - spytał Ray, pochylając się na krześle stojącym przy komputerze - czy widziałaś tego samego człowieka
później na parkingu?
Dziewczynka odwróciła się gwałtownie, upuszczając plastelinę.
Do diabła z tobą, Ray.
- Ja... ja... nie wiem - wyjąkała Melanie, nagle przerażona, jakby czuła, że powinna była go widzieć.
Jane spróbowała naprawić szkodę.
- W porządku, kochanie, jeśli to ten sam człowiek, który porwał Kirstin, na pewno zrobił wszystko, żeby nikt go nie
zauważył.
Nić porozumienia została zerwana. Ale Jane się nie poddawała.
- Jak rozstałyście się z Kirstin na przystanku autobusowym?
- My, to znaczy Crystal i ja, spieszyłyśmy się, żeby zdążyć na autobus... Mama Kirstin miała nas odebrać z parkingu,
gdzie wysiada się z autobusów. Wydaje mi się, że było wpół do piątej. Ustawiłyśmy się...
- Ty i Crystal?
- No tak. Stanęłyśmy w kolejce... odwróciłam się, żeby powiedzieć Kirstin, że chyba się nie zmieścimy do tego
autobusu, bo był przepełniony... Wiedziałam, że pani Lemke będzie zła... Ale Kirstin nie było.
- W porządku, rozumiem - mruknęła Jane. To, co powiedziała teraz Melanie, zgadzało się z tym, co wcześniej mówiła
policji. Gwałciciel z Mammoth i Snowbird jeździł furgonetką. Tyle wiedziały ofiary i świadkowie. Ale Melanie nie
zauważyła żadnego samochodu, interesowało ją tylko to, żeby dostać się do autobusu.
Jak zdołał zmusić Kirstin, by z nim poszła? Na pewno nie wyciągnął noża przy ludziach. Dziewczyna ze Snowbird
została poproszona o pokazanie drogi do stacji benzynowej, a kiedy odeszła kawałek od przyjaciół, on zagroził jej nożem,
a potem zawiązał jej oczy i zamknął w pozbawionym okien pokoju, gdzie przetrzymywał ją wiele dni. Dziesięć, o ile Jane
pamiętała. Później znowu zawiązał jej oczy i zostawił na pustej drodze w środku nocy. Zmaltretowane ciało,
zmaltretowana psychika...
- Nic więcej nie pamiętam - powiedziała Melanie, spoglądając na Raya. Znowu sprawiała wrażenie spiętej i niepewnej.
Kilka minut później wyszli z domu Steadmanów.
Ray włączył silnik.
- Cóż, to była... Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś - przerwała mu Jane.
- Co takiego?
- Zdekoncentrowałeś ją.
- Hm - mruknął. - Nieważne. To była strata czasu.
- Doprawdy? W końcu... w końcu zdobyliśmy kilka szczegółów. Wzrost, waga, może kolor włosów, okulary, nie miał
brody ani wąsów...
- Skąd, u diabła, przyszło ci do głowy, że to ten człowiek? Facet wsiada z dzieciakiem na wyciąg. To nie przestępstwo. -
Ray ruszył. - Podrzucę cię do siostry - powiedział uprzejmie.
- Świetnie.
- Już za późno na rozmowę z tą drugą dziewczyną, jak ona ma na imię?
- Crystal.
- Dzisiaj jest już na to za późno. Umówię nas na jutro. Teraz muszę wrócić do szeryfa i spotkać się z innymi.
- Więc pojedziesz do państwa Lemke?
- Tak.
- To będzie trudne. Biedni rodzice...
- To zawsze jest trudne.
- Zajmowałeś się już porwaniami?
- Właściwie nie.
- Więc czym się zajmowałeś, zanim przeprowadziłeś się do Denver?
- Grupami terrorystycznymi.
- Aha. - Znowu coś ją tknęło. Ray Vanover, terroryści... Miała niejasne wrażenie, że wie coś o tym człowieku, ale nie
mogła sobie przypomnieć, co. - Na światłach skręć w prawo - powiedziała - A potem na rondzie...
- Pamiętam drogę.
19
- Świetnie.
Ale nie pamiętał drogi do domu Gwen i Jane musiała go poprowadzić.
- Powinni tu postawić światła - mruknął tylko.
- To tu - powiedziała.
Wjechał na podjazd.
- Umówię cię z tą drugą... z Crystal.
- Dobrze. - Jane otworzyła drzwi, przyciskając do piersi torebkę i przybornik. Pomyślała o tym, która może być
godzina, a także o tym, gdzie jest teraz Alan i z kim. Często spędzała całe wieczory, rozmyślając o Alanie zastanawiając
się, co było nie tak. Tęskniła za nim. Potem nagle wróciła do rzeczywistości. Boże. Jest w Aspen. Pod domem swojej
siostry. A człowiek, który ją tu przywiózł, to nie Alan.
- Zadzwonię rano - mówił Ray.
- Będę czekać. - Wiedziała, że to, co ma zamiar teraz zrobić, jest żałośnie dziecinne, ale i tak odczuwała satysfakcję.
Przymknęła drzwi i spojrzała na Raya - A tak przy okazji, ten złamany nos...
- Tak? O co chodzi?
- Jeśli zajrzysz do moich notatek, przeczytasz, że dziewczynka ze Snowbird twierdziła, że człowiek, który ją porwał,
miał złamany nos.
Wysiadła, zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę domu. Teraz myślała już tylko o czekającej ją konfrontacji z
rodziną.
Rozdział 5
Jadąc trzeci raz w ciągu kilku godzin Main Street, Ray miał już wyrobione zdanie na temat Aspen. Tak, to urocze
zimowe miasteczko wciśnięte między ośnieżone szczyty mogłoby być tworem Walta Disneya. Zdawało się pochodzić z
innej epoki. Latarnie z przełomu wieków, pokryte śniegiem gałęzie drzew rosnących wzdłuż ulicy, staroświeckie
wiktoriańskie kamieniczki w pastelowych kolorach. Park pełen sosen uginających się pod ciężarem śniegu. Altana
przystrojona migającymi lampkami.
Miasteczko z bajki. A widział dotąd tylko centrum. I budynek sądu z biurami szeryfa.
Zaczął myśleć o Kirstin Lemke. I o Jane. Przyznał jej w duchu kilka punktów za to, że świetnie wybrała moment, by mu
powiedzieć o złamanym nosie z zeznań dziewczynki ze Snowbird. Złamany nos. Ray nie wierzył w takie zbiegi
okoliczności. Dwóch świadków mieszkających w odległości setek kilometrów i zeznających w odstępie kilku lat. Tak, to
musi być ten sam człowiek. Ray dokładnie przestudiował te sprawy. Jeszcze raz przypomniał sobie inne ofiary i miejsca,
w których zostały porwane: Mammoth w Kalifornii; Snowbird i Park City w Utah. A teraz Aspen. Zimowe kurorty. To
właśnie łączy te sprawy. Nic nowego.
Zaparkował przed budynkiem sądu i zaczął się zastanawiać. Narty. Wszystkie porwania miały miejsce w zimie. Może
więc sprawca jest w jakiś sposób związany z narciarstwem? Strażnik, instruktor, operator wyciągu, kierowca autobusu
dowożącego turystów pod stoki? Możliwości jest wiele. Zbyt wiele.
Krzywy nos, najprawdopodobniej złamany. Czy warto sprawdzać dokumentację szpitali w Mammoth i Snowbird? Czy
jest jakaś szansa, że facet złamał nos w czasie którejś z tych spraw? Niewielka. Równie dobrze mógł w dzieciństwie
spaść z roweru. Nakazanie śledztwa w szpitalach i klinikach byłoby marnotrawieniem środków biura. Muszą schwytać
sprawcę tutaj, w Aspen. Im szybciej im się to uda, tym lepiej dla Kirstin. W ubiegłym roku porywacz przetrzymywał
swoją ofiarę z Park City nieco ponad tydzień. Jennifer Weissman. Wielokrotnie zgwałcona i zostawiona na śmierć w
zrujnowanym motelu. Jennifer. Nie doczekała czternastych urodzin. Bruce Dallenbach i Sid Reynolds pojechali do domu
państwa Lemke zaraz po tym, jak Ray wyruszył z Jane do Steadmanów. Agent FBI Howard Canning, specjalista od
elektroniki, już był w domu Kirstin; przyleciał poprzedniego dnia, żeby zainstalować podsłuch na telefonie, choć nikt ani
przez chwilę nie wierzył, że porywacz skontaktuje się z rodzicami. Kirstin nie została porwana dla okupu, ale po to, by
zaspokoić czyjeś chore żądze.
Szeryf Kent Schilling był jeszcze w swoim biurze wraz z Berniem i Frankiem, którzy czekali, żeby pojechać z Rayem
do rodziców Kirstin.
- Nic nowego, jak się domyślam? - spytał Ray, wchodząc do pokoju.
- Nic a nic - odparł Schilling.
Ray skinął głową w stronę zastępców szeryfa.
Schilling wstał zza biurka i spojrzał w okno, poprawiając spodnie.
- Czy Jane udało się coś wyciągnąć z dzieciaka Steadmanów?
- Niewiele. Facet może być wysoki i szczupły. Może mieć jasną cerę i jasne włosy. Może nosić okulary w owalnych
drucianych oprawkach. Może też mieć złamany nos.
Schilling odwrócił się od okna.
- No, to znacznie więcej niż wiedzieliśmy wcześniej.
- Jeśli cokolwiek z tego jest prawdą. - Ray wzruszył ramionami.
- Jeśli ta mała powiedziała to Jane, to stawiam każdą sumę, że to prawda. - Hm...
- Jane jest dobra. Ta dziewczyna ma prawdziwy talent.
Ray spojrzał na niego uważnie.
- Znasz Jane od dawna?
20
- Dobry Boże, tak. Odkąd skończyła osiem może dziewięć lat. Jej ojciec, to znaczy ojczym, to mój przyjaciel. Roland
Zucker. Był tu szeryfem, kiedy ja stawiałem pierwsze kroki w departamencie. Kiedy zrezygnował, poparł moją
kandydaturę. A jeśli chodzi o Jane... Lottie, moja żona, uczyła ją w szkole rysunku. Zawsze powtarzała, że Jane ma talent.
- Aha - mruknął Ray i odwrócił się do zastępców szeryfa - Pojadę za wami do państwa Lemke, jeśli nie macie nic
przeciw temu. Wolałbym jechać swoim samochodem. - Znowu spojrzał na Schillinga - Czy mógł. byś mi wyświadczyć
przysługę i umówić nas na jutro z Crystal? Jak najwcześniej.
- Oczywiście. Zadzwonię do jej matki.
- Będę wdzięczny.
- Po to tu jestem.
- No tak - mruknął Ray, myśląc już o czekającej go rozmowie z rodzicami Kirstin.
Rodzina Lemke mieszkała dziesięć kilometrów od Aspen, w okolicy zwanej Brush Creek. Przy wjeździe do Snowmass
Village, gdzie Kirstin jeździła na desce z przyjaciółkami w dniu porwania, zbocza gór usiane były domami w budowie.
Ray podjechał za samochodem zastępców szeryfa niebezpieczną krętą drogą o nazwie Medicine Bow i zatrzymał się
przed domem przytulonym do zbocza góry, do którego prowadził stromy podjazd. Dom z szarego kamienia był dość
nowoczesny. Roztaczał się stąd wspaniały widok na całą dolinę.
Na odśnieżonym podjeździe stało kilka samochodów. Ray wiedział, że u rodziców Kirstin są już Dallenbach, Reynolds
i Canning, dwa samochody należały do państwa Lemke, a inne zapewne do ich krewnych i przyjaciół. Ray miał zamiar
ograniczyć liczbę ludzi odwiedzających ten dom. Jego zadaniem było wydobycie jak najwięcej informacji od zrozpaczo-
nych rodziców, a nie niańczenie ich znajomych. Sprawca w jakiś sposób namierzył Kirstin, widział ją gdzieś i dokonał
wyboru. Nie porwał jej przez przypadek. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane na wiele dni, jeśli nie tygodni czy
miesięcy przed porwaniem. Ten człowiek wiedział nawet, o której Kirstin wracała z przyjaciółkami do domu, wiedział, że
o tej porze zapada już zmierzch. To nie przypadek, że wszystkie ofiary zostały porwane blisko najkrótszego dnia w roku.
Wesołych Świąt, pomyślał Ray, podchodząc do drzwi.
W domu kłębił się tłum ludzi. Byli tam agenci FBI, rozmawiający przez swoje telefony, i zastępczyni szeryfa Teresa
Morales. Był pastor i kilkunastu przyjaciół państwa Lemke. Ray nie miał pojęcia, które ze zgromadzonych tam osób są
rodzicami Kirstin.
Ludzie stali w małych i większych grupkach, rozmawiając ściszonymi głosami. Byli wszędzie, w kuchni, salonie i
pokoju, który okazał się biblioteką. Na Raya i jego dwóch towarzyszy nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Do chwili,
kiedy Ray stanął na środku salonu i odchrząknął.
- Przepraszam państwa, nazywam się Ray Vanover, jestem agentem specjalnym i mam prośbę. Wiem, że chcecie teraz
być z przyjaciółmi, muszę jednak prosić, żeby wszystkie osoby, których obecność tu nie jest konieczna, pozwoliły nam
na pracę z państwem Lemke. Możecie, oczywiście, dzwonić o każdej porze i rozmawiać z panią Morales lub panem
Reynoldsem. W porządku?
Wszyscy odwrócili głowy w jego stronę, mrucząc z niezadowoleniem.
- Proszę posłuchać - ciągnął Ray - Wiem, że próbujecie pomóc, ale najważniejsze żebyście pozwolili nam pracować.
Chcecie, żeby Kirstin wróciła do domu cała i zdrowa, prawda? Musicie więc pozwolić nam się tym zająć.
Ludzie, choć niechętnie, zaczęli szukać swoich płaszczy i zbierać się do wyjścia. Dzięki Bogu nie było nikogo, kto
miałby ochotę na dyskusję.
- Bardzo państwu dziękujemy, doceniamy państwa chęć współpracy - dodał jeszcze, kiedy wychodzili. Jak kondukt
pogrzebowy.
Ray nie miał doświadczenia w postępowaniu z rodzinami, które dotknęła taka tragedia. Specjalizował się w zupełnie
innych zagadnieniach. Ale uznał że na razie radzi sobie całkiem nieźle.
W drzwiach sypialni pojawił się jakiś mężczyzna. Podszedł do Raya. Ojciec Kirstin. Wyglądał strasznie. Zapewne
kiedyś był całkiem przystojnym, silnym mężczyzną po czterdziestce. Średniego wzrostu, o włosach lekko przerzedzonych
już na czubku głowy i blisko osadzonych niebieskich oczach. Ale teraz oczy Josha Lemke były zapuchnięte i czerwone,
twarz poszarzała, usta drżące.
Rzucił się na Raya jak wściekły pies.
- Więc to pan jest tym cholernym agentem?
- Tak.
- A dojazd z Denver zabrał panu trzy dni? Trzy pieprzone dni? Nasze dziecko... nasza córeczka jest gdzieś tam z tym... z
tym szaleńcem, a pan siedzi sobie na tyłku w Denver! Nic dziwnego, że ludzie tak plują na FBI!
- Proszę się uspokoić - odparł Ray bardzo cicho, prawie niedosłyszalne. - Panie Lemke, musi pan nad sobą zapanować.
Takie zachowanie w niczym nie może pomóc.
- Pomóc? - prychnął Lemke.
- Jesteśmy tu po to, żeby odnaleźć pańską córkę - powiedział Ray.
Lemke znieruchomiał, jego ramiona opadły. Ukrył twarz w dłoniach i wymamrotał coś niezrozumiale.
- Proszę posłuchać - ciągnął Ray - wiem, przez co pan przechodzi, ale wściekanie się na mnie nic panu nie da.
- Nie ma pan pojęcia, przez co przechodzę - powiedział bezradnie Lemke. A potem jego wargi zaczęły drżeć, a oczy
wypełniły się łzami. - Nasze dziecko. - Jęknął. - Nasze maleństwo.
Ray szczerze mu współczuł. Sam doznał takiego bólu. Do diabła, przez te półtora roku targały nim uczucia, nad którymi
21
nie był w stanie zapanować. Od dnia, kiedy ci dranie zamordowali Kathleen, a potem udało im się wywinąć.
Ale nie mógł pozwolić panu Lemke poddać się tym emocjom. Lemke go potrzebował.
- Panie Lemke... Josh - zaczął. - Muszę z wami porozmawiać, z tobą i twoją żoną. Dobrze, żebyście myśleli w miarę
trzeźwo. Czy to możliwe?
Lemke otarł oczy.
- Tak, oczywiście. Ale Suzanne... Suzanne wzięła jakieś leki, które przepisał jej lekarz, i... Cóż, nie wiem, czy będzie w
stanie się skupić.
Niezrównoważony ojciec, pomyślał Ray, i matka na prochach. Coraz lepiej.
- Znajdźmy jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać - zaproponował, podchwytując spojrzenie Bruce’a
Dallenbacha, który wywrócił oczami. Inni agenci zajmowali się swoimi sprawami. Bardzo cicho.
Ray poszedł korytarzem w stronę sypialni. Suzanne Lemke leżała w łóżku przykryta kocem. Nie spała, patrzyła przed
siebie szklistymi, niewidzącymi oczami.
Bruce Dallenbach wszedł do pokoju za Rayem i usadowił się koło okna z notatnikiem w dłoni. Josh Lemke usiadł na
brzegu małżeńskiego łóżka i wziął żonę za rękę, Ray usiadł na krześle przy toaletce. Odsunął poduszkę i położył ręce na
oparciach, starając się wyglądać swobodnie. To był jego pierwszy raz. Naprawdę pierwszy. Pomyślał o Jane. Jak świetnie
poradziła sobie z Barrym Steadmanem i Melanie. Potrafiła ich uspokoić, sprawić, że poczuli się swobodnie, i pokazać, że
są niezbędni dla dobra śledztwa.
- Bezpiecznie - powiedziała Jane. Ofiara czy świadek musi czuć się bezpiecznie. Może powinien był ją tu ze sobą
przywieźć.
Przedstawił się Suzanne, która zamrugała i ścisnęła dłoń męża.
Miała koło czterdziestki. Raczej szczupła. Ciemne włosy, dość długie, zebrane w kucyki. Na nocnym stoliku Ray
dostrzegł okulary. Kirstin była najwyraźniej bardzo podobna do matki. Suzanne, mimo otępienia lekami, także wydawała
się trochę nieśmiała. Tak, gdyby Suzanne Lemke miała dwadzieścia pięć lat mniej, doskonale odpowiadałaby gustom
porywacza.
Ray wziął głęboki oddech.
- Najpierw - zaczął - chciałbym powiedzieć wam dokładnie, co FBI wie, a czego jeszcze nie wiemy. Nie będę niczego
owijał w bawełnę, bo sądzę, że im szybciej wszystko ustalimy, tym większe będą szanse na schwytanie tego człowieka.
- Dlaczego... dlaczego on nie zadzwonił? - wyjąkała Suzanne. - Mamy pieniądze... Moi rodzice mogliby nam pomóc.
Oddamy wszystko, czego zażąda, wszystko, wszystko.
Bruce, siedzący przy oknie, odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę Pokręcił głową na znak, że rodzice Kirstin nie
zostali poinformowani o podejrzeniach policji.
Cholera, pomyślał Ray. Właśnie popełnił pierwszy błąd w swojej pierwszej sprawie tego typu. Założył, że ktoś
powiedział rodzicom, jakie są fakty albo przynajmniej podejrzenia. Ale nikt tego nie zrobił. Najwyraźniej był to
obowiązek agenta prowadzącego sprawę. Jego obowiązek. Powinien był wiedzieć. Procedura FBI numer 101.
Podręcznikowe bzdury.
- Co jest, do diabła? - Lemke zmarszczył brwi. - Wiecie, kto porwał Kirstin? Nie rozumiem, co się tu dzieje. Jeśli
wiecie...
Ray podniósł dłoń i Lemke uspokoił się trochę.
- Oto, co wiemy. Wszystko wskazuje na to, że Kirstin została porwana przez człowieka, który już wcześniej porwał
kilka młodych dziewcząt.
Suzanne jęknęła.
- Podejrzany - ciągnął Ray - porwał przynajmniej trzy inne dziewczynki w ciągu pięciu lat.
- O Boże - wyszeptał Josh.
- Pierwsza, o której wiemy, była trzynastolatką z Mammoth w Kalifornii. Następna, porwana trzy lata temu, została
uprowadzona w Snowbird w stanie Utah. A w ubiegłym roku porwana została dziewczynka w Park City. Wszystkie
dziewczynki były w tym samym wieku, dość wysokie, wszystkie miały kucyki i nosiły okulary. Były do siebie podobne
nawet pod względem osobowości.
- A te dziewczynki... czy one?... - spytała Suzanne.
- Dwie z nich są całe i zdrowe - powiedział Ray łagodnie. Wiedział, jakie będzie następne pytanie.
- A trzecia? - spytał Lemke.
Ray potrząsnął głową.
Suzanne przylgnęła do męża i zaczęła płakać. Josh nie odrywał wzroku od Raya, szykując się do ataku.
- Jednak jej śmierć - powiedział Ray ostrożnie - mogła być wynikiem wypadku. Musicie o tym pamiętać. Uważamy, że
żyła i czuła się dobrze w chwili, kiedy porywacz ją porzucił. - Jasne. - Gwałcona i bita przez wiele dni. Przywiązana do
połamanego łóżka - Ray widział zdjęcia - i zostawiona tak w zrujnowanym motelu, bez ogrzewania, jedzenia i wody, w
środku grudnia, Jasne, czuła się świetnie.
- Czego ten człowiek... ten straszny człowiek chce od tych dziewcząt? - spytała Suzanne. Mimo otumanienia środkami
uspokajającymi zaraz sama odpowiedziała sobie na to pytanie i znowu zaczęła płakać.
- Musicie się skupić - powiedział Ray - Czy Kirstin wspominała ostatnio o dziwnych sytuacjach? Może ktoś podszedł
do niej na ulicy albo w sklepie? Na meczu siatkówki albo w szkole czy na stoku? A może tu, w Brush Creek?
22
Ktokolwiek. Gdziekolwiek. Agenci Reynolds i Canning wraz z ludźmi szeryfa rozmawiają teraz z przyjaciółmi i
nauczycielami Kirstin, sprawdzamy też sąsiadów i każdego, kto tylko przyjdzie nam na myśl. Spróbujcie sobie
przypomnieć, czy Kirstin nie wydawała się ostatnio czymś zdenerwowana. Nawet jeśli nie rozmawiała o tym z wami,
może zwierzyła się komuś innemu, przyjaciółce albo...
- Przecież rozmawialiście z jej przyjaciółkami, prawda? - powiedział Josh. - Były tam razem z Kirstin, na litość boską.
Jak mogły nie widzieć tego człowieka?
- Rozmawialiśmy z Melanie Steadman. Jutro przesłuchamy Crystal Brenner. Ale musisz zrozumieć, że ten człowiek
wszystko bardzo dokładnie planuje. Porywa dziewczęta w drugiej połowie grudnia, kiedy nawet za dnia jest mało światła.
Czeka, aż wszyscy zaczynają schodzić ze stoków i na parkingach jest mnóstwo ludzi. Nosi nierzucające się w oczy
ciemne ubrania, ukrywa włosy pod czapką, a twarz pod goglami i szalikiem, który zakrywa mu usta. Oczywiście,
rozmawialiśmy ze świadkami i ofiarami, ale czy to z powodu szoku, czy też sprytu tego człowieka nie udało nam się
uzyskać dokładnego opisu. Wiemy tylko, że jeździ furgonetką. Prawdopodobnie ciemną.
- Ale jego ofiary, te dwie dziewczynki - powiedziała nagle Suzanne. - One musiały go widzieć. Musiały, skoro on... on
je...
Ray potrząsnął głową.
- Ukrywał przed nimi twarz w czasie porwania, a później zakładał im na głowy pończochy. Przetrzymywał je zawsze w
ciemnym miejscu. Kiedy je wypuszczał, również zakładał im pończochy na głowy. Widziały więc tylko czapkę, szalik
zasłaniający usta i gogle. Jednak zgodnie z zeznaniami dwóch świadków sprawca może mieć złamany nos. Znamy jego
przybliżoną wagę, wzrost i kolor cery, może nawet włosów. - Za dużo tych „może”. - Problem w tym, że nikt nie
dostarczył nam szczegółów, które pozwoliłyby stworzyć portret pamięciowy.
Jane właściwie nic nie ma, pomyślał. Rozmawiała z obiema ofiarami, które przeżyły, ze wszystkimi świadkami i
wydobyła z nich tylko tyle, że porywacz mógł mieć okulary, złamany nos, ciemne ubranie i furgonetkę. Poniosła porażkę
i tyle. A ponoć ma wielki dar. Cóż, w innych sprawach odnosiła spektakularne sukcesy, tak w każdym razie twierdzi
Parker. Prosiły ją o pomoc agencje stanowe i federalne. Dlaczego więc nie radzi sobie w tej sprawie? Dlaczego akurat
teraz wzięła urlop? Dlaczego Caroline Deutch musiała ją przekonywać, żeby zaangażowała siew tę sprawę? O co tu
chodzi? Dlaczego jej relacja z rodziną wydaje się taka dziwna?
- Jak długo? - spytał Lemke.
- Słucham?
- Jak długo ten drań przetrzymuje swoje ofiary?
- Do dziesięciu dni - odparł Ray.
Suzanne jęknęła jak ranne zwierzę.
Ray mógł im powiedzieć o wiele więcej, ale postanowił tego nie robić. Nóż, którym porywacz zastraszał dziewczęta, z
dwudziestocentymetrowym ostrzem. Statystyka. Fakt, że zazwyczaj przestępcy tacy jak gwałciciele i seryjni mordercy
stają się zwykle coraz brutalniejsi, ich apetyt rośnie. Między kolejnymi zbrodniami upływa coraz mniej czasu. Dwie
pierwsze dziewczynki zostały wypuszczone, Jennifer została skazana na śmierć. Jak mógł powiedzieć tym ludziom, że
ich córka ma małe szanse?
Posiedział jeszcze z nimi jakiś czas, wypytał o zwyczaje Kirstin, rozkład jej dnia, przyjaciół. Cały czas starał się
pamiętać o tym, co powiedziała Jane, że przesłuchiwane osoby muszą czuć się bezpiecznie. Zapytał, czy nie zauważyli
ostatnio czegoś dziwnego, czy nikt nie kręcił się koło ich domu, nie zaczepiał Kirstin. Ale niczego nie udało mu się z nich
wyciągnąć. Na wszystkie pytania reagowali łzami, groźbami i przerażeniem.
W końcu spojrzał na Bruce’a. Czas pozwolić tym ludziom trochę odetchnąć. Wiedział, że przechodzą teraz piekło. Choć
nie mógł tak naprawdę wiedzieć, co przeżywają, bo sam nie miał dzieci.
Bruce zamknął za nimi drzwi sypialni i poszedł za Rayem do Howarda Canninga, który siedział ze słuchawkami na
uszach, czekając na telefon, który - o czym wszyscy wiedzieli - nie zadzwoni. Sid Reynolds rozmawiał przez komórkę z
jednym z nauczycieli Kirstin. Agenci wykonali już dziesiątki rozmów telefonicznych, a czekało ich jeszcze co najmniej
drugie tyle. Wszyscy czekali na jakiś przełom. Może szkolny woźny, trener siatkówki, inny rodzic albo kierowca
autobusu zauważył kogoś w pobliżu szkoły albo furgonetkę zaparkowaną w dziwnym miejscu.
Potem przyszła kolej na ludzi zatrudnionych w okolicy stoków narciarskich na Snowmass, operatorów wyciągów,
sprzedawców biletów, instruktorów i tak dalej. Lista zdawała się nie mieć końca. A opis poszukiwanej osoby był żałośnie
niedokładny. Poza tym coraz więcej pracowników biura zajmowało się antyterroryzmem, więc przy sprawach takich jak
porwanie Kirstin często brakowało ludzi. Ray spojrzał na rozmawiających przez telefon mężczyzn i potrząsnął głową.
Przydałoby się jeszcze kilka osób.
Zastępczyni szeryfa Morales stała na swoim posterunku przy drzwiach. Jej zadaniem było spławianie gości i
przyjmowanie jedzenia od przyjaciół i sąsiadów, którzy czuli się kompletnie bezsilni. Rayowi przywodziło to na myśl
imprezy składkowe, na które wszyscy przynosili coś do jedzenia.
Postanowił, że zostawi Canninga i Reynoldsa u państwa Lemke na noc, a sam z Bruce’em Dallenbachem wróci do
miasta i spróbuje się trochę przespać w pokoju, który poprzedniego dnia został dla niego wynajęty w Mountain House,
pensjonacie podobno przyjemnym, a niedrogim. Dallenbach powiedział, że mieli sporo szczęścia, skoro udało im się
znaleźć wolny pokój w okresie Bożego Narodzenia. A udało im się tylko dzięki szeryfowi, który znał właściciela
pensjonatu. Aspen to małe miasto.
23
- Zobaczymy się jutro rano. - Ray pożegnał Canninga i Reynoldsa.
- Aha, jeszcze coś - Reynolds pstryknął palcami. - Dzwonił Kent Schilling. Chodzi o tego drugiego świadka, Crystal
Brenner. Możecie ją jutro przesłuchać, ale dopiero po południu.
Ray zmarszczył brwi.
- A to dlaczego? Musimy pogadać z tą małą jak najszybciej.
- Nie wiem - odparł Reynolds - Chyba chodzi ojej matkę. Zdaje się, że późno kładzie się spać.
- Dobra. - Ray sięgnął po kurtkę, która leżała na kanapie. - Masz numer mojej komórki i numer do pensjonatu. Po
drodze pewnie gdzieś się zatrzymamy, żeby coś zjeść. Potrzebujecie tu czegoś?
- Nie, wszystko mamy - odparł Canning.
Jadąc do Aspen, Ray rozmawiał z Bruce’em o państwie Lemke. Niepokoiły go zwłaszcza zmienne nastroje Josha.
- To moja pierwsza sprawa związana z porwaniem - powiedział. - Wydaje mi się, że powinienem lepiej sobie radzić.
- Uważam, że poradziłeś sobie całkiem dobrze - stwierdził Bruce.
- Sam nie wiem. Prawda jest taka, że gdyby Lemke dowiedział się, kim jest ten człowiek, i postanowił wziąć sprawy we
własne ręce, kusiłoby mnie, żeby mu na to pozwolić.
- A kogo by nie kusiło?
- Pytanie retoryczne?
- Oczywiście.
Ale Ray wiedział, że profesjonalista nie powinien nawet dopuszczać do siebie takiej myśli. A on dopuścił. Z powodu
gniewu, który wrzał w nim samym i domagał się ujścia. Nie musiał patrzeć w lustro, żeby poczuć falę zalewającej go
wściekłości i frustracji. Ciekawe, kiedy Bruce zapyta o blizny. W końcu każdy zadawał mu to pytanie. Pewnie zrobi to
przy kolacji.
Miał rację. Zatrzymali się przy restauracji mieszczącej siew rustykalnej drewnianej chacie przy wjeździe do Aspen.
Nazywała się Hickory House. Schilling polecił im to miejsce, mówiąc, że dostaną tam dobre domowe jedzenie.
Nad żeberkami z grilla i pieczonym kurczakiem Bruce w końcu poruszył ten temat.
- Miałeś... jakieś operacje plastyczne?
- Kilka. - Boże, nienawidził o tym rozmawiać. Nie cierpiał wspominać czasu spędzonego w poczekalniach różnych
lekarzy, nie cierpiał wspominać tamtego fatalnego popołudnia. Śmierć Kathleen, jej rodzina, cały ten ból. I po co? Teraz
wylądował w Kolorado, czyli jego zdaniem na prowincji. W Seattle zawsze dużo się działo. Granica z Kanadą, brama do
Azji. Tam nie nudził się ani chwili. Ale z tego, co mówił Parker wynikało, że w Denver postanowiono dać Ray owi
odpocząć.
Cóż, wcale nie miał ochoty na odpoczynek. Ale rozkaz to rozkaz.
- Nie, żeby... eee... żeby było je tak bardzo widać, to znaczy, te blizny - dodał Bruce i zajął się frytkami.
- Wygląd nie wydawał mi się istotny - powiedział Ray. - Zwłaszcza w porównaniu z tym, co się stało z drugim agentem,
który siedział w samochodzie.
- Tak, słyszeliśmy o tym. To była kobieta, prawda?
- Zgadza się.
- Hm - mruknął Bruce. - A ci dranie są na wolności. Kiepska sprawa.
- Owszem.
Ray postanowił skierować rozmowę na inny temat.
- Chciałbym przejrzeć wszystko, co dotyczy porwań w Kalifornii i Utah. Czytałem już akta, ale chcę to zrobić
ponownie. Dostałem tę sprawę przedwczoraj.
- Przejrzymy je razem - odparł Bruce. - Wszystko jest już w hotelu, a nie sądzę, żeby szybko zachciało mi się spać.
- W porządku. - Ray odsunął talerz i skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek.
Pensjonat Mountain House znajdował się we wschodniej części miasta, niedaleko centrum. Ceny były jednak rozsądne,
bo stare budynki nie należały do najlepiej wyposażonych.
Apartament wynajęty dla agentów FBI składał się z dwóch pokoi rozdzielonych drewnianą żaluzją. Oba miały wejścia
do łazienki. W saloniku były mała lodówka, kuchenka mikrofalowa i ekspres do kawy, a także zielona sofa, na której po
rozłożeniu mogły spać kolejne dwie osoby, dwa krzesła, stolik z ciemnego drewna, biurko i lampa. Wszystko było czyste
i schludne, ale mocno podniszczone. Brakowało też dobrego oświetlenia.
Bruce przyniósł materiały dotyczące obu porwań i morderstwa w Park City. Były to dwa spore pudła notatek, raportów i
kaset. Niestety, nie zawierały żadnych informacji, które prowadziłyby do sprawcy.
O północy Bruce i Ray, jeden w bokserkach, drugi w starych sztruksach, siedzieli wśród walających się wszędzie
papierów. I robili notatki. Ray przejrzał ostatni raport, odchylił się na oparcie krzesła, przeciągnął i podrapał się po
głowie.
Nadszedł czas porównać notatki. Zaczął Ray.
- Mamy cztery porwania, łącznie z Kirstin. Wszystkie ofiary pochodzą z zimowych kurortów, położonych najpierw
bardziej na zachodzie kraju, potem sprawca porusza się w kierunku wschodnim. Allison Sanchez z Mammoth. Porwana
pięć lat temu w Boże Narodzenie. Lisa Turchelli ze Snowbird, porwana trzy lata temu, i Jennifer Weissman, porwana i
zamordowana w ubiegłym roku w Park City. Zgadza się?
- Tak by to wyglądało - ziewnął Bruce.
24
- Sprawca prawdopodobnie spędza dłuższe okresy w jednym miejscu. Snowbird leży zaledwie kilka kilometrów od Park
City, możemy więc założyć, że spędził przynajmniej dwa lata w tej samej części Utah. Nie wiemy, kiedy przeniósł się do
Kolorado. Możemy chyba jednak założyć, że czeka do końca sezonu, zanim zmieni miejsce pobytu.
- Owszem - zgodził się Bruce.
- Biorąc pod uwagę, jak trudno wynająć coś podczas sezonu, nie sądzę, żeby ten człowiek był właścicielem
jakiejkolwiek nieruchomości. Zakładam, że przenosi się poza sezonem. Jennifer Weissman zginęła w grudniu ubiegłego
roku. Przyjmijmy, że sprawca przybył tu w ciągu siedmiu miesięcy, jakie upłynęły od zeszłego sezonu. Czy możemy
sprawdzić wszystkich właścicieli furgonetek, którzy się tu ostatnio sprowadzili?
- To niemożliwe.
- Nie niemożliwe - poprawił Ray - ale bezsensowne, biorąc pod uwagę fakt, że mamy bardzo mało czasu, tydzień albo
nawet mniej. I to tylko przy założeniu, że sprawca będzie działał według tego samego schematu. Pójdziemy więc inną
drogą. Wiemy, że najprawdopodobniej sprawca jeździ na nartach. Poza Melanie także inni świadkowie sądzą, że widzieli
tego człowieka na nartach w dniach, kiedy nastąpiły porwania.
- Narty, tak. Zgadzam się.
- W porządku. Poza tym jest dość mobilny. I najprawdopodobniej nie jest żonaty.
- To się zgadza ze zdaniem ekspertów - wtrącił Bruce. - Samotny mężczyzna, biały, w wieku między dwadzieścia pięć a
trzydzieści pięć lat, pracownik fizyczny, o ponadprzeciętnej inteligencji.
- Właśnie. I niezły taktyk. Nie podejmuje zbędnego ryzyka. Atakuje w okresie Bożego Narodzenia, blisko najkrótszego
dnia w roku. Starannie wybiera strój. Pokazuje tylko policzki i nos, który może być złamany. I może nosi okulary.
Bruce podjął temat.
- W momencie porwania także ogranicza ryzyko do minimum. Robi to na zatłoczonych parkingach, gdzie może się
ukryć za samochodami. Zawsze czeka, aż ofiara oddali się od grupy przyjaciół, i - zgodnie z tym, co mówiła dziewczyna
z Mammoth - prosi o pokazanie drogi, w jej przypadku drogi na niżej położony parking. Odchodzi z nią kawałek dalej,
wyciąga nóż i już po dziewczynie. Kiedy ma jaw samochodzie, w furgonetce...
- Która jest prawdopodobnie ciemna - wtrącił Ray.
- Tak, która może być ciemna, zakłada jej na głowę pończochę.
Ray wstał, podszedł do okna i odsunął zasłonę. Widok zasłaniała mu rosnąca pod oknem sosna. Sypał śnieg. Zaciągnął
zasłonę.
- Ciekawe, co zrobiłby nasz chłopak, gdyby nie udało mu się odciągnąć ofiary od jej znajomych. Czy odłożyłby akcję
do następnego wieczoru? Jest tak bardzo opanowany czy po prostu do tej pory sprzyjało mu szczęście?
- Cztery razy? - Bruce potrząsnął głową. - Niemożliwe. Założę się, że śledzi je tak długo, aż nadarzy się idealna okazja.
Wie, że nikt nie może zobaczyć numerów rejestracyjnych ani dobrze się przyjrzeć jego furgonetce.
- Zgadzam się. Porywa w czasie świąt ze względu na krótkie dni, a także dlatego że dziewczynki mają ferie i niemal
codziennie chodzą na narty albo na deskę. W końcu zawsze trafi na odpowiedni moment.
- Ale ta teoria nie ma uzasadnienia - stwierdził Bruce - jeśli sprawca pracuje na stokach. Nie dostałby kilku dni wolnego
w szczycie sezonu.
- Może pracuje nocami. Sprawdza stan techniczny wyciągów? Obsługuje maszyny naśnieżające?
- Możliwe.
- Z drugiej strony, wszystkie ofiary były maltretowane w nocy. Co noc przez maksymalnie dziesięć dni.
- Cholera, masz rację.
- Możemy założyć, że zabiera je do domu. Wszystkie twierdziły, że znajdowały się w miejscu, gdzie była co najmniej
jedna sypialnia, kuchnia i salon. Słyszały dźwięki dobiegające z kuchni i czasami radio znajdujące siew innym pokoju.
Trzyma je zawsze w odosobnieniu. Nie może ryzykować, że sąsiedzi coś zauważą albo usłyszą.
- Więc to nie jest mieszkanie ani bliźniak.
Ray westchnął ciężko.
- Raczej nie. Prawdopodobnie jest to wolno stojący dom. Na uboczu. Może chata w górach? Nie wydaje mi się, żeby
tego człowieka było stać na dom.
- Chyba że on w ogóle nie musi pracować. Może żyje z funduszu, a nosi prosty strój narciarski i jeździ furgonetką, żeby
nie rzucać się w oczy.
- Pamiętasz, co mówili eksperci?
- W porządku, prawdopodobnie nie żyje z funduszu.
Omówili wszystkie możliwości zatrudnienia w kurortach zimowych, od pomywacza w restauracji po kierowcę pługu.
Porównali ofiary.
- Wiek od dwunastu do czternastu lat, dość wysokie, ciemne proste włosy związane w kucyki, okulary. Nieśmiałe.
- Łatwy łup dla kogoś takiego - stwierdził Bruce. - Niepewne, ulegające wpływom dziewczęta.
- Potwór - mruknął Ray przez zęby. - Wiesz, kiedy byłem mały, rodzice powtarzali mi, że potwory nie istnieją. Mylili
się. One istnieją.
- O tak - przyznał Bruce.
Zaczęli zbierać dokumenty. Ray wziął do ręki odłożony wcześniej na bok raport Jane Russo.
- Dobrze znasz tę Russo?
25
- Właściwie nie. Wiem, że pracowała ze swoim przyjacielem, facetem, który nazywa się Alan Gallagher.
Może jest więcej niż tylko jej przyjacielem, pomyślał Ray.
- Pięć czy sześć lat temu jego córka została porwana i zamordowana. Teraz Gallagher zajmuje się walką o prawa dzieci.
Był w Waszyngtonie, zrobił dużo dobrego.
- Więc to on zaproponował Jane udział w tej sprawie? Zarekomendował ją?
- Nie musiał. Sama zapracowała na opinię, jaką się cieszy w całym kraju. Nadała słowom „portret pamięciowy”
zupełnie nowe znaczenie.
- Pracowałeś z nią kiedyś?
- Raz. Sprawa Durango. To takie małe miasteczko na południowym zachodzie Kolorado. Młoda dziewczyna, zdaje się,
że miała na imię Samantha... W każdym razie była świadkiem morderstwa popełnionego na jej matce. Przeżyła taki szok,
że nie była w stanie powiedzieć policji niczego. Pojechałem tam z Jane, a ona wyciągnęła z małej opis tak dokładny, że
jej portret pamięciowy był prawie jak zdjęcie miejscowego mleczarza. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Tak, Jane
jest naprawdę dobra. Do diabła, jest świetna.
Ray spojrzał na Bruce’a spod oka. Odezwała się w nim przekora.
- Zastanawiające, co się stało z jej osławionym talentem przy tej sprawie. Na razie niewiele zdziałała. Przesłuchała pół
tuzina świadków i dwie ofiary i nic.
Bruce wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, o co chodzi.
- Wiedziałeś, że ona jest z Aspen?
- Chyba tak.
- A wiesz coś ojej stosunkach z rodziną?
- Nic.
- Hm.
Ray miał ochotę spytać, czy Bruce wie coś więcej na temat stosunków łączących Jane z Alanem Gallagherem, ale
doszedł do wniosku, że nie ma to związku ze sprawą. A jednak interesowało go to.
W końcu obaj zasnęli, Bruce na nieposłanym łóżku, Ray na kanapie. Wtedy zadzwoniła jego komórka.
Ray natychmiast zerwał się na równe nogi.
- Przepraszam, że dzwonię tak późno - rozległ się męski głos. Znajomy głos.
- Stan? Stan Schoemaker?
Co, u diabła?
- Wiem, że u was jest koło drugiej nad ranem. Ale pomyślałem, że chciałbyś o tym wiedzieć jak najprędzej.
Stan był współpracownikiem Raya w Seattle. Jeśli dzwonił o tej porze, sprawa musiała być poważna.
- Biuro w Seattle aresztowało właśnie dwóch facetów w stanie Waszyngton - powiedział Stan. - Ze względów
bezpieczeństwa zostaną przeniesieni gdzie indziej. Pod koniec tygodnia sprowadzimy ich do Los Angeles.
Ray poczuł, że krew zawrzała mu w żyłach. Nie musiał pytać, kim są ci j ludzie. Wiedział.
- Pomyślałem, że nie chciałbyś przegapić tego samolotu - ciągnął Stan - Przyleci w piątek. O ósmej rano.
- Będę pamiętał - odparł Ray. - I dzięki.
- Drobiazg.
Ray wyłączył telefon i usiadł przy stole. Samolot wyląduje w Los Angeles w piątek. Ray będzie tam na niego czekał.
Rozdział 6
Była piąta nad ranem. W domu państwa Lemke paliło się tylko jedno światło. Na dachu i stojących na podjeździe
samochodach leżała gruba warstwa świeżo spadłego śniegu.
Za dużo tych samochodów.
Normalnie odśnieżyłby podjazd i policzył tyle co zawsze za swoją usługę, ale tym razem uznał, że będzie lepiej, jeśli
tego nie zrobi. Cóż, trudno. Siedział chwilę w samochodzie, słuchając szumu silnika i patrząc na lampę, która świeciła się
w pokoju na dole. Gliniarze. Na pewno. Opuścił szybę i wytężył wzrok. Jego oddech parował w lodowatym powietrzu.
Zastanawiał się, jak czują się mieszkańcy tego domu, jakie koszmary nachodzą ich przed świtem.
Zamknął okno, wrzucił jedynkę i ruszył odśnieżać inne podjazdy.
Gdzieś w domu trzasnęły drzwi, jedne, a po chwili drugie. W holu rozległy się dziecięce głosy.
- Kyle, wyłaź wreszcie z tej łazienki! Mamo, Kyle zachowuje się jak idiota. Mamo!
Jane przewróciła się na drugi bok, otworzyła oczy i spojrzała na zegarek. Była piąta trzydzieści.
- Chrzań się, Nicky. - Kyle otworzył na moment drzwi łazienki, a potem zamknął je z hukiem.
- Przestańcie, ale już - powiedziała Gwen. - Ciocia Jane jeszcze śpi.
- Och - mruknął jeden z chłopców i zachichotał.
W domu Grinellów dzień zaczynał się wcześnie. Gwen i George prowadzili restaurację na szczycie Buttermilk
Mountain, której podnóże znajdowało się kilka kilometrów od ich domu. Śniadanie podawano tam do dziewiątej, więc
cała rodzina wstawała przed piątą. Zazwyczaj Gwen zostawiała płatki kukurydziane i mleko dla chłopców, którzy szli do
szkoły na ósmą. Ale w czasie ferii Nicky, który miał czternaście lat, i Kyle, dwunastolatek, także pracowali w restauracji.
26
Jane wstała i poszła do łazienki dla gości. Boże, jakie zimne te kafle. Zadrżała.
Nie chciało jej się ubierać, więc narzuciła tylko sweter na pasiastą piżamę, przeczesała włosy i weszła do kuchni,
tłumiąc ziewnięcie.
W domu znowu rozległ się huk zamykanych drzwi.
- Do diabła, Kyle! - zawołał George. - Jeszcze raz trzaśniesz drzwiami i przez cały dzień będziesz zmywał naczynia.
Mówię serio.
Gwen weszła do kuchni i stanęła za Jane.
- Przepraszam, rano zupełnie nie da się tu spać - powiedziała, nalewając świeżo zaparzoną kawę do dwóch kubków. -
Przez całą zimę ten dom przypomina zoo. Wiedziałabyś o tym, gdybyś raczyła się tu od czasu do czasu pokazać.
- Przecież właśnie tu jestem. - Jane usiadła na kuchennym stołku.
Gwen otworzyła dwie małe paczuszki z cukrem, zapewne przyniesione z restauracji, wrzuciła zawartość do kubków,
dolała mleka i zamieszała.
- Proszę - podała Jane kubek. - Zaraz, czy ty słodzisz?
- Może być.
Cała Gwen. Kilka lat starsza od Jane, była podobna do matki. Wszystko musiała kontrolować. Zawsze była
bezpośrednia do bólu i rządziła się jak szara gęś. Jane pomyślała, że wiek nie złagodził charakteru jej siostry.
W kuchni pojawili się chłopcy, w sportowych strojach i kurtkach. Zaczęli robić gorącą czekoladę, popychając się i
szturchając. Uspokoili się, kiedy Gwen spojrzała na nich karcąco.
- To Kyle rozlał, ja tego nie posprzątam - oznajmił Nicky.
- To nie ja - odpalił Kyle.
- Ja to posprzątam, jak już pójdziecie - odezwała się Jane
- Ja to zrobię, jak wrócę z pracy - powiedziała Gwen odruchowo. Nie lubiła, kiedy ktoś plątał się po kuchni. W końcu
nikt nie sprzątał i gotował lepiej od niej.
- Ciociu, pójdziesz z nami na narty? - spytał Kyle.
- Cóż, ja...
- Oczywiście, że pójdzie - wtrąciła się Gwen.
W drzwiach pojawił się George, z kluczykami samochodowymi w dłoni.
- Przyjedziesz na górę? - zdziwił się. - Wczoraj mówiłaś, że przyjechałaś w sprawie zaginięcia tej małej, więc sądziłem,
że...
Gwen tylko machnęła ręką.
- Idź rozgrzać silnik, George.
George posłusznie poszedł do garażu; chłopcy, potykając się i śmiejąc, ruszyli za nim. Mimo wczesnej pory byli bardzo
ożywieni, pewnie dzięki gorącej czekoladzie z dużą zawartością cukru.
- No, Jane - ciągnęła Gwen, jakby nie słyszała rozmowy, która przed chwilą miała miejsce - zadzwonię i zamówię dla
ciebie bilet. Teraz sprzedają je gdzie indziej, ale na pewno trafisz. Bilet będzie tam na ciebie czekał. Wjedziesz na górę.
Wiesz, gdzie jesteśmy. Aha, w garażu są narty, kijki i buty, a kurtkę, czapkę i rękawiczki znajdziesz w szafie w holu.
Ciągle nosisz ten sam numer?
- Gwen - powiedziała Jane - naprawdę nie mam czasu na narty. Zaginęła dziewczynka i musimy ją odnaleźć. Bardzo ci
dziękuję, ale...
- Chcesz powiedzieć - przerwała jej siostra - że przyjechałaś tu po tylu latach i nie masz zamiaru poświęcić mi nawet
jednej godziny?
- Posłuchaj, Gwen, ja naprawdę...
- Przyjedź do restauracji przed jedenastą. Możemy pojeździć na nartach albo posiedzieć na tarasie i pogadać. Ale przed
południem, bo później siedzę na kasie.
Jane pociągnęła łyk kawy. Po co się sprzeczać? Z Gwen jeszcze nikt nie wygrał.
W drzwiach znowu pojawił się George. Gwen minęła go, a potem odwróciła się i spojrzała na Jane.
- Pamiętaj, że dziś wieczorem przygotowujemy przyjęcie na Red Mountain, więc mogłabyś zjeść kolację z mamą.
Roland też tam będzie, rzecz jasna, ale przypomnij mamie, żeby zaprosiła Scotta.
Scott był synem Rolanda z pierwszego małżeństwa. Jane nie lubiła ani ojczyma, ani jego syna.
- Do zobaczenia o jedenastej - zakończyła Gwen i pobiegła do samochodu.
No tak, nie było jeszcze szóstej, a Jane już miała nerwy napięte jak postronki.
George podszedł i pocałował ją w policzek.
- Nie martw się, powiem Gwen, że nie mogłaś przyjechać. Wiesz, jaka ona jest. Naprawdę fajnie znowu cię widzieć,
Jane. No, muszę lecieć.
Jane zaczekała, aż drzwi za szwagrem się zamkną, a potem starła z policzka ślad pocałunku. On też tam był
siedemnaście lat temu. Nowa miłość Gwen, absolwent szkoły gastronomicznej. George Grinell.
To mógł być on. Może to jego twarz skryła się tak głęboko w mroku jej pamięci, że teraz nie potrafi nawet zacząć jej
rysować.
A może to był jej ojczym. Przed siedemnastoma laty Roland Zucker był szeryfem Pitkin County.
Albo Kent Schilling. On też tam był, razem z żoną Lottie i ich małymi bliźniaczkami. Kent, jej mentor. Miała nadzieję,
27
że to nie był on.
Scott... Wtedy kończył szkołę średnią. Był przystojny i wysportowany. Dziewczyny za nim szalały.
Jane zaczęła odruchowo sprzątać kuchnię. Do diabła z Gwen i jej „zrobię to po pracy”.
Co ja tu właściwie robię? - pomyślała Jane. Chyba zwariowałam. Dobrze, że Gwen i George są dzisiaj zajęci. Obsługa
przyjęcia. Ale Bóg jeden wie, co planują Kyle i Nicky. Nie, żeby ją to interesowało. Choć trochę żałowała, że nie miała
okazji lepiej poznać swoich siostrzeńców.
O wpół do siódmej postawiła kubek z gorącą kawą na toaletce i poszła wziąć prysznic. W łazience znowu myślała o
porwaniu i czekającej ją rozmowie z drugim świadkiem, przyjaciółką Kirstin, Crystal Brenner. Może ta rozmowa okaże
się przełomem.
Nagle znieruchomiała pod strumieniem gorącej wody. Gdzie jest Kirstin w tej chwili? Czy siedzi przerażona w
ciemnościach? Czy jest sama i nasłuchuje zbliżających się kroków oprawcy? A może śpi i choć przez chwilę niczego nie
jest świadoma.
Jane bała się nawet pomyśleć, że Kirstin już nie cierpi, już nic nie czuje, że już nie...
Nie, nie, nie. Minęło dopiero kilka dni. Ona żyje, znalazła się w straszliwym niebezpieczeństwie, ale żyje. Przetrwa to;
jej rany się zagoją, będzie tylko musiało minąć dużo czasu. Tyle że najpierw muszą ją odnaleźć. Zegar tykał nieubłaganie.
Ray przyjechał tuż po dziewiątej. Miał na sobie dżinsy, botki, zielony golf i kurtkę. Jane także była ubrana swobodnie,
w czarne dżinsy, czerwony sweter i kurtkę Gwen w odcieniu srebrnego błękitu.
Ranek był pogodny i bardzo zimny. Śnieg skrzypiał pod nogami. W samochodzie szumiało ogrzewanie nastawione na
maksymalne obroty.
- Dzień dobry - powiedział Ray.
Jane znowu uderzył tembr jego głosu, niski, zmysłowy, intymny jak pocałunek.
- Dzień dobry. Brrr, ale tu zimno.
- Włączyłem ogrzewanie.
- Udało ci się wczoraj skontaktować z Brennerami? - Jane czekała na swój przełom.
- Schilling rozmawiał z matką Crystal. Możemy się z nią zobaczyć dopiero po południu.
- Co?
- Nie miałem na to wpływu.
- Cholera - mruknęła Jane.
- Musimy zaczekać.
To Kirstin czeka, pomyślała Jane. Dla niej każda sekunda jest jak godzina; każdy dzień jak...
- Pomyślałem, że moglibyśmy coś zjeść. Jesteś po śniadaniu?
- Właściwie nie. Ale wypiłam już morze kawy.
- Więc zjemy coś i pojedziemy do rodziców Kirstin.
- Rozumiem, że widziałeś się z nimi wczoraj wieczorem.
- Oczywiście.
- No i? Skręć w prawo, tam jest taka mała cukiernia... To znaczy kiedyś była. Tyle się w tym mieście zmieniło od czasu,
kiedy byłam tu po raz ostatni. Więc jak było u państwa Lemke?
- Ciężko.
- Na pewno. Domyślam się, że nie dowiedziałeś się niczego nowego?
- Niczego.
Jane westchnęła.
- Skręć w prawo, w Galena Street, o tam - wskazała kierunek. - Cukiernia nazywa się Paradise Bakery, powinna być za
trzecią przecznicą.
- Więc to jest Aspen - powiedział Ray, szukając miejsca, w którym mógłby zaparkować.
- Tak, to serce miasta.
- Ładnie tu. Wszystko wygląda tak, jakby pochodziło z przełomu wieków.
- Kiedyś było to bogate miasteczko górnicze. A Towarzystwo Histeryczne...
- Co takiego?
- To taki żart. Towarzystwo Historyczne pilnuje, żeby wszystko, każdy budynek, okno czy latarnia, pozostało w swoim
pierwotnym kształcie. Bez ich zgody nie można nawet postawić doniczki na parapecie.
Znaleźli miejsce przed Independence Building, naprzeciw cukierni. Powietrze pachniało drożdżowym ciastem i kawą.
Cukierenka była pełna stałych bywalców i turystów. Część siedziała na drewnianych ławach na patio, skąd rozciągał się
wspaniały widok na góry.
Jane zawsze mogła dużo jeść, nie przybierając na wadze. Alan często żartował, że je tyle co mężczyzna. Stanęła na
patio w porannym słońcu obok Raya i jedząc drożdżówkę z cynamonem, myślała o Alanie i o tym, że wolałaby tak dużo
o nim nie myśleć.
Spojrzała spod oka na Raya. Jadł ciastko z orzechami, popijając je gorącą czarną kawą. W dziennym świetle jego blizny
były dobrze widoczne, kołnierzyk koszuli nie był dość wysoki, żeby je zakryć. A może Ray wcale nie miał zamiaru
niczego zakrywać. I tak był bardzo przystojny, blizny tylko dodawały mu tajemniczego uroku.
Przeniosła wzrok na wagonik sunący powoli zboczem góry. Wszyscy ci podekscytowani narciarze, których czekała
28
tylko dobra zabawa, nie mieli pojęcia, co przechodzi teraz Kirstin, nie wiedzieli, że w tej idyllicznej scenerii rozgrywa się
dramat.
Ray wyrzucił serwetkę do drewnianego pojemnika na śmieci.
- Może wolisz zostać w mieście - powiedział. - Nie musisz jechać do Lemke. Możesz pójść na zakupy, a ja przyjadę po
ciebie później albo spotkamy się u szeryfa.
- Prowokujesz mnie? - Jane ogarnęła irytacja. Czuła, że jej obecność mu ciąży.
- Przecież ja tylko...
- Daj spokój, Ray. Nie chcesz mnie tutaj. Świetnie. Ale twój zwierzchnik uznał, że mogę się przydać. Naprawdę
myślisz, że mogłabym robić zakupy, podczas gdy to biedne dziecko jest w rękach jakiegoś szaleńca, a czas mija? Mój
Boże. Na pewno nie możemy spotkać się z Crystal przed południem? Może gdybym pojechała do niej sama...
- Jej matka późno wstaje i przyjmuje gości dopiero po południu.
- Nie mogę uwierzyć, że ktoś może być takim egoistą.
- Sądzę, że dla pani Brenner zdrowy sen jest ważniejszy niż życie jakiegoś dziecka.
W drodze do Brush Creek Ray milczał. To przeze mnie, pomyślała Jane. Powtarzała sobie, że nie obchodzi jej, co on o
niej myśli, ale wiedziała, że to nieprawda. Obchodziło ją. Zawsze ją obchodziło, co myśląc niej współpracownicy. Potem
przypomniała sobie, że Ray jeszcze nie miał okazji się przekonać, na co ją stać. Może dzisiaj w końcu uda jej się coś
osiągnąć. Minęło tyle lat. Dlaczego nie potrafi wyciągnąć twarzy tego potwora na światło dzienne?
Bruce był już u Lemke. Wraz z Canningiem i Howardem od dwóch dni niemal bez przerwy siedział przy telefonie. Od
czasu do czasu udawało mu się uciąć krótką drzemkę na fotelu czy kanapie. Sid Reynolds pojechał do Mountain House,
żeby się trochę przespać. Wolał to odjazdy do Glenwood Springs, gdzie mieszkał. Jane wiedziała, że ci ludzie całkowicie
poświęcają się pracy. Często to widywała. Zbyt często.
Bernie z biura szeryfa był na służbie. Powiedział im, że Josh Lemke nadal jest na granicy załamania nerwowego, a
Suzanne nie potrafi mu pomóc. Ciągle była pod wpływem środków uspokajających.
- Może wy zdołacie choć trochę go uspokoić - powiedział. - Bo nam się nie udało.
Ku zdumieniu Jane Ray nie wydał się zakłopotany tą prośbą.
- Pogadam z nim - zapewnił.
Sprawiał wrażenie pogrążonego we własnych myślach, tak jak przez całą drogę. Może zastanawia się, jaką przyjąć
strategię. Ludzie szeryfa i agenci FBI nie bardzo wiedzieli, co jeszcze mogą zrobić. Było coraz mniej możliwości, coraz
mniej osób, które mogliby przesłuchać. Dotychczas nie udało im się niczego uzyskać. Rozglądając się po domu, gdzie
obecność Kirstin była niemal namacalna, Jane czuła dojmujące pragnienie dokonania przełomu w śledztwie.
Ray podszedł do Josha, który snuł się po korytarzu, mrucząc coś do siebie i wybuchając płaczem, ilekroć mijał drzwi
pokoju córki. Najwyraźniej zadręczał się wizjami, których oni nawet nie byliby w stanie sobie wyobrazić.
Ray zaprowadził go do kuchni i poprosił, by usiadł. Josh opierał się chwilę, ale w końcu opadł ciężko na stołek i ukrył
twarz w dłoniach.
- Zabiję tego drania, kiedy dostanę go w swoje ręce - powtarzał.
Ray, o dziwo, zdawał się doskonale go rozumieć.
- Posłuchaj, Josh - powiedział - gdyby Kirstin była moim dzieckiem, czułbym się dokładnie tak samo. Dostaniesz tego
drania. Ale teraz przede wszystkim potrzebujesz snu. W tym stanie nic nie zdziałasz. Postaraj się trochę przespać, dla
dobra córki. W każdej chwili w śledztwie może nastąpić przełom, a wtedy będziesz musiał być przytomny. Rozumiesz? -
mówił spokojnie, kojąco.
Jane była poruszona. Mógł użyć swojej władzy, ale nie zrobił tego. Okazał szczere współczucie, czego się nie
spodziewała.
Josh słuchał, pocierając twarz rękami, a po chwili wstał i poszedł do sypialni. Agenci wydali zbiorowe westchnienie
ulgi. Jane przypuszczała, że spokój nie potrwa długo. Miała rację.
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy Josh Lemke wypadł z sypialni.
- Do cholery, dlaczego nie potraficie jej odnaleźć?! - krzyknął. - Co to gówno... to... - oskarżycielsko wycelował palec w
Howarda i sprzęt elektroniczny - to na nic! Na nic!
- W porządku, Josh - powiedział Ray. - Lepiej się teraz czujesz? Wyrzuciłeś to z siebie? Tak, na razie ta aparatura nie
przydała się, ale jeszcze może nam bardzo pomóc. Bardzo. Więc chyba warto spróbować. Robimy wszystko, żeby
odnaleźć twoją córkę.
Lemke przygarbił się, odwrócił i bez słowa odszedł korytarzem.
Jane weszła do pokoju Suzanne. Usiadła na brzegu łóżka, przedstawiła się i wyjaśniła, jaka jest jej rola. Czuła, że
powinna dać tym ludziom cień nadziei, choćby fałszywej. Jeśli zabraknie im nadziei, będą zgubieni.
Suzanne spojrzała na nią błagalnie, ujęła obie jej dłonie i ścisnęła kurczowo.
- Moje dziecko żyje, prawda? Musi żyć.
Jane miała wrażenie, że pęknie jej serce.
Tuż przed południem wrócił S id Reynolds i agenci poszli porozmawiać do jednego z pokoi. Jane widziała ich przez
niedomknięte drzwi. Przeglądali dokumenty, rozdzielali między siebie zadania. Znała procedury. Wiedziała, że będą
rozmawiać ze wszystkimi, którzy znali Kirstin, tak długo, aż dowiedzą się czegoś istotnego. Albo nie. Bruce nadal
zajmował się osobami pracującymi przy wyciągach narciarskich. Wyjechał do Snowmass zaraz po zaginięciu Kirstin,
29
kiedy ustalono strategię postępowania.
Jane weszła do pokoju Kirstin. Ogarnęło ją dziwne poczucie winy, kiedy patrzyła na zdjęcia i pamiątki szkolne, których
pełno było na półkach i ścianach. Czuła, że zawiodła to dziecko, jakby cała odpowiedzialność związana z tą sprawą
ciążyła wyłącznie na niej. A teraz błąka się po tym domu, czekając na rozmowę z przyjaciółką Kirstin, i marnuje czas.
Podniosła jedną z fotografii i przesunęła palcem po widniejącej na niej twarzy Kirstin. Czuła się coraz gorzej. Dobrze
wiedziała, jak to jest, kiedy ktoś niszczy niewinność dziecka. Z czasem rany zadane ciału zaczynają się goić. Ale dusza
nigdy nie zostaje uleczona, nie do końca. Nie, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. Tego Jane dotychczas nie
zaznała. Czy to możliwe, że własne przeżycia, własna słabość i - tak, własne tchórzostwo - będą ją kosztować życie
innego dziecka?
Z oczami pełnymi łez patrzyła bezradnie na różowo-złotą narzutę, koronkowe poduszki i mocno podniszczonego
pluszowego misia leżącego na brzegu łóżka. O Boże.
Kiedy Ray zajrzał do pokoju, szybko otarła łzy.
- Jadę do miasta - powiedział Ray - pogadać z Schillingiem przed spotkaniem z tą małą Brenner.
- Tak, oczywiście. - Do diabła z Caroline Deutch, do diabła z Alanem, który namówił ją do pracy przy tej sprawie. Nie
mogła zwierzyć się Rayowi z tego, co czuje. Nie mogła uciec od tego ani się ukryć. Siedziała w tym już zbyt głęboko.
Do spotkania z Crystal zostało im jeszcze sporo czasu. Ray zaparkował przed budynkiem sądu i poszli do Schillinga.
Połowa ludzi szeryfa pracowała przy tej sprawie. Wykonywali dziesiątki telefonów, chodzili po mieście. Rozdali setki
zdjęć Kirstin. Wszyscy wiedzieli, że dziewczynka jest gdzieś zamknięta, musieli jednak postępować zgodnie z
przepisami.
- Na pewno wyciągniesz coś z tej małej. - Schilling uśmiechnął się do Jane. - Zawsze ci się to udaje.
Odpowiedziała mu słabym uśmiechem. Nie mogła przyznać się człowiekowi, który pomógł jej rozpocząć pracę i
niezachwianie wierzył w jej zdolności, jak bardzo czuje się bezradna. W dodatku Ray zupełnie w nią nie wierzył. Jego
sceptycyzm wisiał w pokoju jak ciężka chmura.
Na szczęście Schilling zmienił temat.
- Omal nie zapomniałem ci powiedzieć - rzekł, pstrykając palcami - że spotkałem twoją matkę. Zachowywała się, jakby
nie miała pojęcia, że jesteś w mieście. Nawet do niej nie zadzwoniłaś?
- Ja... eee... Wczoraj byłam bardzo zajęta, a wieczorem u Gwen wszyscy poszliśmy spać zaraz po kolacji. Sądziłam, że
Gwen zadzwoni do mamy. O rany - zakończyła słabo - chyba...
- Powiedziałem Hannah, że wyślę cię do niej, jak tylko znowu cię zobaczę.
- Dzięki, ale teraz musimy jechać do Brennerów. Zadzwonię do mamy po...
- Mamy jeszcze godzinę - przerwał jej Ray.
Jane spojrzała na niego ostro.
- No widzisz? - ucieszył się Kent. - Hannah mieszka zaledwie trzy przecznice stąd.
- Myślałam, że jest już dużo później - skłamała Jane.
Sytuacja bez wyjścia.
- Pójdę z tobą - zaproponował Ray.
Kolejna sytuacja bez wyjścia.
Podejrzewała, że jest ciekawy, może nawet bardziej niż wczoraj. Może dlatego że jest gliną. A może dlatego że uważa,
że zrozumie ją lepiej, jeśli pozna jej relacje z rodziną. A może po prostu chce być uprzejmy. Może, może, może. Pewnie
w ogóle nie obchodziła go jej rodzina. Chce z nią pójść dla zabicia czasu.
Przeszli Main Street, mijając stary kościół. Jane była w nim na wielu konfirmacjach, ślubach i pogrzebach, a kiedyś
nawet na koncercie. W przedsionku kościoła głosowała po raz pierwszy w wyborach prezydenckich.
Minęli ratusz, wielki, przypominający stodołę budynek z czerwonej cegły o lśniącym cynowym dachu. Przy sklepie
GAP skręcili w Hopkins Street. Matka Jane prowadziła sklep z pamiątkami i elementami wystroju wnętrz u zbiegu ulic
Galena i Hyman, w kamienicy z 1880 roku. Było to centrum miasta, gdzie czynsze sięgały nieba.
Weszli do sklepu. Ray był pod wrażeniem.
- Jezu - mruknął - w życiu nie widziałem tylu rzeczy naraz.
Wnętrze sklepu rzeczywiście sprawiało przytłaczające wrażenie. Wszystko, co udało się sprowadzić z całego świata,
zostało upchnięte na sięgających sufitu półkach. Bardzo kosztowny towar. W tej chwili przeważały przedmioty związane
z Bożym Narodzeniem - od przystrojonych choinek po wypchanego renifera z saniami pełnymi prezentów. Poza tym
ozdobny papier do pakowania, bibeloty, świąteczne dekoracje, porcelana, kryształy, ręcznie malowane fajansowe
dzbanki, menory z Ziemi Świętej, szklane kule, ceramiczne wieńce z Ameryki Południowej, egzotyczne pot-pourri.
Nawet zdobny w świąteczne motywy papier toaletowy.
- Niesamowite - mruknął Ray, unosząc brwi na widok rolki papieru ze szlaczkiem, który tworzyły gałązki wiciokrzewu.
Jak on może być tak spokojny, kiedy marnują tu czas, zamiast szukać Kirstin? Czy to porwane dziecko jest dla niego
tylko kolejną sprawą? Jane była coraz bardziej podenerwowana, ale nie wiedziała, czy to z powodu Kirstin, czy dlatego
że czekało ją spotkanie z matką.
Zauważyła ją, dopiero gdy weszli do drugiego pomieszczenia, równie zapełnionego absurdalnymi przedmiotami co
pierwsze. Gdy dostrzegła matkę wśród tłumu kupujących, którzy kłębili się przy półkach, znieruchomiała na moment.
Nie widziała jej od lat. Hannah mocno się postarzała. Nic dziwnego. W końcu wszyscy się starzeją.
30
Hannah także ją dostrzegła. Oparła ręce na biodrach i zmarszczyła brwi.
- Kogo ja widzę? Pomyśleć, że dopiero Kent musiał mi powiedzieć, że przyjechałaś. Niech ci się przyjrzę. - Położyła
dłonie na ramionach córki i przez chwilę patrzyła na nią uważnie, przekrzywiając głowę. - Wyglądasz świetnie • -
oceniła. - Lubię, jak masz dłuższe włosy - przytuliła Jane. - Zadzwoniłam do Gwen i nakrzyczałam na nią, że nie
zadzwoniła do mnie wczoraj. Myślałam, że lepiej was wychowałam. A ty dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? Mogłaś
zatrzymać się u nas. Twoja siostra i tak ma pełne ręce roboty. A tak przy okazji, czy nie miałaś spotkać się dzisiaj z Gwen
na lunchu?
Jane zapomniała o tym, celowo.
- No tak, chyba powinnam była zadzwonić do restauracji. Jestem bardzo zajęta, mamo.
- Z powodu tej sprawy? Chodzi o małą Lemke?
Jane kiwnęła głową i nagle przypomniała sobie o Rayu.
- Mamo, to jest Ray Vanover z FBI. Ray, to moja mama Hannah Zucker.
Hannah i Ray wymienili uścisk dłoni, przyglądając się sobie nawzajem badawczo.
Jane była ciekawa, jakie zrobili na sobie wrażenie. Hannah, mimo sześćdziesięciu jeden lat, nadal była atrakcyjna.
Wysoka i postawna, ale nie otyła, o przyprószonych siwizną włosach spiętych z tyłu głowy srebrną klamrą, miała bystre
błękitne oczy, gładką cerę i dyskretny makijaż. Była ubrana w białą bluzkę, wiśniowy kardigan i wąską czarną spódnicę
do pół łydki, a na jej dłoniach pobrzękiwały srebrne bransoletki. Tak, pomyślała Jane, wygląda trochę starzej, ale ciągle
bardzo dobrze.
I ciągle była tytanem pracy. Jane nie pamiętała ani jednego spokojnego dnia ze swojego dzieciństwa. Hannah nigdy nie
spędzała dużo czasu z rodziną. Jane nie czuła szczególnej więzi z matką ani siostrą. A już żadnej ze swoim ojczymem i
jego synem. Hannah pilnowała, żeby wszyscy w rodzinie byli zajęci od świtu do nocy, a kiedy Jane oznajmiła, że wybiera
się na studia artystyczne, była bardzo niezadowolona.
- Masz zamiar - orzekła - zamknąć się w sobie i całymi dniami siedzieć na tyłku?
Teraz przyglądała się Rayowi.
- Żal mi tych Lemke - powiedziała - Przechodzą piekło. Wiecie już coś konkretnego?
Jakie zrobił na niej wrażenie? Pewnie takie samo jak na Jane. Przystojny, o wąskiej, pociągłej twarzy i przenikliwych
niebieskich oczach. Matka jeszcze nie zauważyła jego blizn. Ale zauważy. Kiedy tylko Ray odwróci głowę, zauważy je
na pewno.
I rzeczywiście.
- Mój Boże, co się panu stało?
Bezpośrednia do bólu, jak zawsze. Jane poczuła, że jej twarz oblewa się rumieńcem. O Boże.
- Zaciąłem się przy goleniu - odparł Ray, dotykając lekko blizny.
Hannah otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko pokręciła głową i pogroziła mu palcem.
- Nabierasz mnie, młody człowieku.
- To prawda - przyznał. - Nabieram panią.
Jane aż skręcało z zażenowania. Powinna się spodziewać, że matka coś palnie. Musi jak najszybciej wyciągnąć stąd
Raya, w przeciwnym razie sytuacja tylko się pogorszy.
Odchrząknęła.
- Eee, mamo... musimy już lecieć - powiedziała. - Naprawdę.
- W porządku - odparła Hannah - W sklepie jest duży ruch, mam mnóstwo klientów. Ale dzisiaj robię kolację na twoją
cześć. Gwen mówiła, że już ci o tym wspominała. Spotkamy się wieczorem.
- Nie wiem, czy uda mi się przyjść. Ta sprawa...
- Nalegam. Przyjedź, jak tylko skończysz pracę. Ray, ty też jesteś zaproszony.
- Wpadnę, jeśli mi się uda - zaczęła Jane.
- Dziękuję za zaproszenie, pani Zucker - przerwał jej Ray. - Chętnie przyjdę. Czy mam coś przynieść?
- Tylko siebie. Do zobaczenia. - Hannah uścisnęła córkę i pocałowała ją w policzek. - Dobrze znowu cię widzieć,
kochanie.
Jane z ulgą wyszła z zatłoczonego sklepu na świeże powietrze.
- Boże - westchnęła i spojrzała na Raya. - Taka właśnie jest moja matka. Nie zastanawia się nad tym, co mówi.
- Nic się nie stało - zapewnił. - Zostałem poparzony podczas wybuchu. Blizny są widoczne, a ludzie ciekawi. A mnie
już nudzi opowiadanie w kółko tej samej historii. - Wzruszył ramionami.
Wybuch. Jane znowu miała wrażenie, że coś jej to przypomina, ale nie wiedziała co.
- Posłuchaj, Ray - powiedziała - nie musisz przejmować się tą kolacją. Nie chciałam się z nią sprzeczać, bo to bez sensu.
Ale jeśli nie przyjdziesz, matka to zrozumie.
Ruszyli z powrotem w stronę sądu.
- Nie mam nic przeciw kolacji - odparł - jeśli tylko zostanie nam dość czasu. Mam ochotę na porządny domowy posiłek.
Jane zatrzymała się ze zmarszczonymi brwiami, ale Ray ujął ją pod ramię i przeprowadził przez ulicę. Po drugiej stronie
ciągle trzymał ją za łokieć. Nie pamiętała, kiedy ostatnio robił to inny mężczyzna. Alan. Tylko Alan dotykał jej w ten
sposób.
Miała ogromną ochotę do niego zadzwonić. Na pewno się zastanawia, czy nastąpił jakiś postęp w sprawie Kirstin.
31
Zadzwoni do niego po kolacji. Może po spotkaniu z Crystal Brenner będzie miała dla niego dobre wieści. Modliła się w
duchu, żeby tak było. Pogadają o sprawie, a jego optymizm będzie zaraźliwy, jak zawsze.
Najchętniej od razu wyciągnęłaby komórkę. Tak bardzo chciała usłyszeć jego głos.
Ray puścił jej łokieć, kiedy zbliżyli się do budynku sądu. Jane zastanawiała się, czy świadomie przez cały czas jej
dotykał, czy też robił to zupełnie odruchowo.
Wybuch, powiedział. Jest zmęczony opowiadaniem w kółko tej samej historii. Spojrzała na niego. Cóż, może ma dość
opowiadania tej historii - czegokolwiek dotyczyła - ale związany z nią ból ciągle wyzierał z jego oczu.
Rozdział 7
Crystal Brenner mieszkała w domku na kółkach u stóp Smuggler Mountain, po przeciwnej stronie miasta. Kiedyś to
miejsce tętniło życiem. Znajdowały się tu stacja Rio Grande Railroad i przetapialnie srebra. Zbocza góry ciągle znaczyły
ślady dawnych górniczych szybów. Teraz góra porosła lasem, w którym latem można było polować, obozować i jeździć
na rowerach górskich.
Najwyższy czas, pomyślał Ray, jadąc, zgodnie ze wskazówkami Jane, drogą prowadzącą do Smuggler Trailer Park.
Przez cały ranek czekali na to przesłuchanie. Matka Crystal Brenner najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z powagi
sytuacji.
- Nie spodziewałem się, że zobaczę w Aspen coś takiego - zauważył, kiedy podjechali pod domek Crystal, jeden z wielu
w okolicy zamieszkanej głównie przez klasę średnią.
- Chodzi o obniżenie kosztów czynszu - wyjaśniła Jane. - Te domki stały tu na długo przed tym, jak Aspen stało się tak
popularne. Przyjaźniłam się z wieloma dzieciakami, które tu mieszkały. To jest prawdziwe Aspen.
Na wąskiej ulicy trudno było zaparkować, ale Ray zdołał się wcisnąć między wóz pani Brenner a znak z napisem nie
parkować. Kto odważy się odholować samochód z napisem departament szeryfa na drzwiach?
- Może wolisz zaczekać tutaj albo przyjechać po mnie później? - spytała Jane z nadzieją. - Mogłabym zadzwonić do
ciebie z komórki.
Ray potrząsnął głową.
- Raczej nie.
Otworzył skrzypiącą bramę, za którą powitał go stary czarny labrador z posiwiałym pyskiem i sporą nadwagą. Pies
merdał przyjaźnie ogonem.
- Świetny pies obrończy - mruknął Ray.
- Tu nie potrzeba psów obrończych. - Jane pochyliła się, żeby pogłaskać labradora.
- Powiedz to Kirstin Lemke.
Abby Brenner, matka Crystal, otworzyła drzwi i pies natychmiast wszedł do domu, ocierając się o wszystko po drodze.
Ray poczuł wyraźny zapach alkoholu.
- No, no - mruknął.
Jane, która także musiała poczuć ten zapach, spojrzała na niego ostrzegawczo. Abby Brenner, nie zawracając sobie
głowy przeprosinami za zwłokę, poprosiła ich, by usiedli w saloniku.
- Zawołam Crystal - powiedziała.
Usiedli w zabałaganionym pokoju. Labrador obwąchał ich leniwie i usadowił się na stopie Raya.
Jakiś mężczyzna wyszedł z łazienki na końcu wąskiego korytarzyka i poczłapał do kuchni. Nie miał na sobie koszuli,
tylko rozpięte dżinsy. Był chudy jak patyk, a z tyłu głowy wisiał mu smętny kucyk z rzadkich włosów. Ojciec Crystal?
Nie, szeryf powiedział im przecież, że Abby Brenner od dawna jest rozwiedziona.
Abby należała do pokolenia hipisów lat sześćdziesiątych. Długie, przyprószone siwizną włosy nosiła rozpuszczone i
miała mnóstwo kolczyków w uszach. Na luźną czarną koszulkę narzuciła bluzę w fioletowe kwiaty. Jej szyję i nadgarstki
zdobiły sznury kolorowych koralików. W nosie także miała srebrny kolczyk.
Pięknie, pomyślał Ray, rozglądając się po pokoju. Na stoliku do kawy stała gigantyczna popielniczka pełna
niedopałków papierosów i skrętów, resztek stopionych świec i wypalonych trociczek. Wszystko tu było spłowiałe i
pokryte kurzem, kanapa, na której siedziała Jane, z indyjskim szalem na oparciu, trzy poduszki, fotel, wystrzępiony
dywan, wyłożone drewnianymi panelami ściany. W przejściu między salonem a kuchnią, pełną brudnych kieliszków,
wisiał sznur z dzwoneczkami.
- Już przyszli - zawołała pani Brenner do córki. - Wyłącz muzykę i chodź tu. Będę z Jeffem w moim pokoju.
Jeff. Cóż, to nie jego sprawa, podobnie jak styl życia tych ludzi. Muzyka umilkła i otworzyły się drzwi jednego z pokoi.
Ray spojrzał na Jane, która wzruszyła ramionami i uniosła brew. Wiedział, że jest zniecierpliwiona tak jak on, ale
potrafiła lepiej to ukryć.
Crystal Brenner była drobną dziewczynką w bawełnianej bluzie z podobizną jakiejś gwiazdy rocka, czarnych spodniach
od dresu i pluszowych kapciach w kształcie tygrysków. Krótkie kręcone rude włosy otaczały twarz o wielkich zielonych
oczach ocienionych długimi rzęsami. Nie zapowiadała się na piękność jak jej przyjaciółka Melanie, ale wydawała się
sympatyczna i inteligentna.
Ray i Jane wstali, żeby się przedstawić, po czym usiedli na swoich miejscach. Ray czuł, jak z fotela, na który opadł,
uniosła się chmura kurzu. Pies przeciągnął się z gardłowym pomrukiem i położył wygodnie na obu stopach Raya.
- Jeśli Sherman panu przeszkadza - powiedziała Crystal - mogę go wyprowadzić na dwór.
32
- Wszystko w porządku - odparł Ray z uśmiechem.
Crystal usiadła na drugim końcu kanapy i przycisnęła do piersi poduszkę, zupełnie jak Melanie. Można się było tego
spodziewać, pomyślał Ray. Zakłopotana i defensywna. Ciekawe, czy Jane będzie z nią rozmawiać tak samo jak z jej
przyjaciółką, czy też ma indywidualne podejście do świadków.
- Nie znaleźliście Kirstin - powiedziała Crystal. - Gdybyście ją znaleźli, nie byłoby was tutaj.
- Nie, jeszcze jej nie znaleźliśmy - potwierdziła Jane.
Crystal wzięła głęboki oddech, w jej oczach błysnęły łzy.
- Miałam nadzieję, że zadzwonicie i odwołacie to spotkanie. Wtedy wiedziałabym, że z Kirstin wszystko w porządku.
Myśli pani, że ona żyje, pani Russo?
- Jane. A jeśli chodzi o twoje pytanie: tak, wierzę, że Kirstin żyje i wkrótce ją odnajdziemy.
- To dobrze. Mama mówiła, że... Ale mama nie wie.
Jane kiwnęła głową.
- Mam nadzieję, że będę mogła pomóc - ciągnęła Crystal. - Melanie zadzwoniła do mnie i powiedziała, że z tobą
rozmawia się dużo lepiej niż z tym drugim rysownikiem, panem Staleyem.
- To bardzo miło ze strony Melanie.
- On tylko pokazał mi książkę, wiesz, tę z różnymi oczami, nosami i tak dalej. Bardzo chciałam pomóc, ale naprawdę
nie mogłam.
- Domyślam się - powiedziała Jane. - Ja pracuję inaczej. Nie mam książki. Staram się jak najwięcej dowiedzieć od
świadka bez żadnej pomocy. Uważam, że tak jest lepiej.
Crystal wydawała się znacznie dojrzalsza od Melanie. Bardzo chciała zacząć, a jej napięcie wynikało raczej z
niecierpliwości niż strachu, że zawiedzie Kirstin. I od razu polubiła Jane. Ray widział podziw w oczach dziewczynki,
kiedy na nią patrzyła. Nieświadomie naśladowała nawet sposób, w jaki Jane przechylała głowę i przygryzała dolną
wargę, kiedy się na czymś koncentrowała.
Nie dziwiło go, że nastoletnie dziewczęta podziwiają Jane Russo. Jane była pełna szczerego współczucia i wyjątkowo
atrakcyjna. Najprostszy strój wyglądał na niej świetnie. Długie nogi, świetna figura, szeroko rozstawione błękitne oczy i
jasne włosy, które tańczyły wokół jej twarzy przy każdym ruchu tak, że chciało się ich dotknąć. Ray coraz lepiej
poznawał język jej ciała. Pochylenie głowy, sposób, w jaki zakładała nogę na nogę, gestykulację szczupłych dłoni, które
od czasu do czasu nieruchomiały nad kartką papieru. Jej głos był miękki i niski, słodki jak miód. Zaczynał rozpoznawać
różne jego tony, uczył się odkrywać w nim ukryte znaczenia.
Uświadomił sobie, że na nią patrzy, i w duchu przywołał się do porządku. Przyszli tu z powodu dziecka, które zostało
porwane i liczy na ich pomoc. Ale było jeszcze coś: w piątek Stan Schoemaker będzie eskortował do Los Angeles
morderców, których Ray próbował dorwać od osiemnastu miesięcy. Postanowił, że się z nimi spotka.
Nie zdawał sobie sprawy, że w zamyśleniu dotyka palcami blizny. Gdy zauważył, że Crystal mu się przygląda, opuścił
rękę.
Jane rozmawiała z dziewczynką o wszystkim. Nie spieszyła się, jakby miały mnóstwo czasu. Rozmawiały o
łyżwiarstwie figurowym, hokeju i starym kinie na obrzeżach miasta, na którego miejscu stanie kompleks rozrywkowy.
Rozmawiały o nowej szkole średniej, deskach i Snowmass. Ray zaczął się niecierpliwić, gdy rozmowa zeszła na rowery
górskie, kempingi i gorące źródła ukryte w górach. Czy Jane pamięta, po co tu przyszła? A była taka niezadowolona z
powodu opóźnienia. Co za bzdety. Tak, ona rzeczywiście ma dar. Dar gadania o niczym całymi godzinami.
W końcu to Crystal poruszyła temat porwania.
- Melanie powiedziała mi, że pamięta faceta, który jechał z Kirstin wyciągiem. Może nie powinnyśmy o tym
rozmawiać, bo pomyślisz, że zasugerowałam się czymś, co mówiła.
- Nie ma problemu - odparła Jane.
Ray był pewny, że wolałaby, żeby dziewczęta o tym nie rozmawiały. Choć Jane nie poprosiła Melanie o dyskrecję,
kiedy wychodzili od Steadmanów. Zdenerwowało ją, że się wtrącił i zaczął zadawać pytania. Może była tak okurzona, że
zapomniała poinformować Melanie, jakie są zasady.
Jane wyciągnęła kulę z plasteliny. Crystal szybko wzięła jaw ręce, o nic nie pytając. Błyskawicznie uformowała z
plasteliny pociągłą twarz.
- Wydaje mi się, że ten facet łaził za nami przez cały dzień.
- Tak? - Jane przekrzywiła głowę.
Znowu przyłapał się na tym, że się jej przygląda, że patrzy, jak włosy opadają jej na twarz. Przywołał się do porządku.
Więc ten człowiek chodził za dziewczętami...
- Tak. I nie mówię tego, dlatego że Melanie go zapamiętała - odparła Crystal. - Widziałam go na Big Bum i na trasach
w Elk Camp.
- Dlaczego zwróciłaś na niego uwagę?
- Był sam. Sami na nartach jeżdżą strażnicy, którzy patrolują stoki. I czasem miejscowi, jeśli mają przerwę w pracy. Ale
większość ludzi jeździ w grupach.
- To prawda - przyznała Jane. - Czy Melanie powiedziała ci, że zapamiętała coś jeszcze?
Crystal potrząsnęła głową.
- Postanowiłyśmy porównać to, co zapamiętałyśmy, kiedy skończysz rozmawiać ze mną. Pomyślałyśmy, że nie
33
będziesz miała nic przeciw temu.
- Nie mam. I myślę, że to bardzo rozsądne z waszej strony nie mówić o tym za dużo. Więc co możesz mi powiedzieć o
tym człowieku? Co jeszcze przychodzi ci do głowy?
Crystal spojrzała na ugniataną w rękach plastelinę i westchnęła.
- Hm, był właściwie zakryty. Jakby nie chciał pokazać twarzy. Wtedy nie przyszło mi to do głowy, ale teraz jestem
pewna, że dlatego był tak dziwnie ubrany. Taki... zasłonięty.
- Zasłonięty? - podchwyciła Jane.
- No tak. Miał gogle. Od Bolle’a.
- Od Bolle’a? Jesteś pewna?
- Tak. Bardzo stare, porysowane i jakby... przyciemnione. Wyglądało to bardzo dziwnie, bo pod nimi miał jeszcze
okulary.
- Okulary?
- Tak, takie owalne, w metalowych oprawkach. Kirstin takie nosi. W tych okularach jej oczy wydają się takie wielkie.
Ale ona nie nosi ich przez cały czas.
Jane zaczęła szkicować, a Crystal nadal bawiła się plasteliną. Bez wahania opisała strój mężczyzny - czapkę, szalik i
kurtkę - niemal dokładnie tak jak wcześniej Melanie. Wydawało jej się też, że zapamiętała markę nart. K2. Starszy
model. Jane starała się skierować rozmowę na twarz mężczyzny i w końcu Crystal zaczęła mówić o złamanym nosie.
- Dobrze - powiedziała Jane, szkicując.
- Czy Melanie pamiętała jego nos?
- Tak - potwierdziła Jane.
Crystal wydawała się zadowolona.
Ray tylko słuchał. Miał nadzieję, że dowiedzą się czegoś nowego, choć zbytnio na to nie liczył. Przyglądał się Crystal
pracowicie ugniatającej plastelinę. Miała artystyczne zdolności, których brakowało Melanie. Plastelina w jej dłoniach
przypominała trochę ludzką głowę.
Bez trudu mógł wyobrazić sobie te trzy dziewczyny na stoku, w czapkach baseballowych włożonych tył na przód,
roześmiane, przewracające się i strzepujące śnieg ze spodni. Melanie, dzieciak z bogatej rodziny, z najnowszym
sprzętem, liderka grupy. Crystal, jej uboga krewna, przedwcześnie dojrzała, zapewne z powodu matki tkwiącej ciągle w
latach sześćdziesiątych. To ona jednak scalała całą trójkę. I Kirstin. Znał ją tylko ze zdjęć, ale wiedział, że jest ładna,
nawet w okularach. Kirstin. Starała się naśladować popularną Melanie i poważną, mądrą Crystal. Łatwo mogła paść ofia-
rą zboczeńca, który bezbłędnie wyczuwał jej uległość, tak jak drapieżnik wyczuwa najsłabsze zwierzę w stadzie.
Crystal wzięła z zaśmieconego stolika spinacz, rozprostowała go i zaczęła nim robić dziurki w plastelinie.
- Co to jest? - spytała Jane.
- Bokobrody - Crystal pracowała w skupieniu. - Nie bardzo mi to wychodzi. Powinny być jasne.
- Jasne.
- Aha.
Jane szkicowała.
- Włosów też nie umiem zrobić. - Crystal przejechała spinaczem po bokach głowy z plasteliny. - Miał kręcone włosy.
Wystawały spod czapki.
- Po bokach?
- Tak. Były trochę dłuższe.
- Dobrze, Crystal, bardzo dobrze.
- Aha, i miał kolczyk.
- Kolczyk?
- Tak, w prawym uchu. Nie, to musiało być jego lewe ucho, bo stał przodem do mnie.
- Jaki to był kolczyk?
- Złoty. Okrągły.
Jane rysowała i Ray zdołał w końcu dostrzec na kartce papieru kilka szczegółów: kolczyk, kilka kręconych kosmyków,
bokobrody, złamany nos, okulary pod goglami. Ale to ciągle było za mało. Szalik zakrywał usta, głęboko nasunięta na
głowę czapka zasłaniała czoło, kształt i kolor oczu kryły się pod goglami.
Do diabła, pomyślał, pod tą czapką równie dobrze może kryć się prawie łysa czaszka i gęsta czupryna.
Wzrost i waga, jakie podała Crystal, różniły się od tego, co opisała Melanie. Crystal uważała, że mężczyzna był
średniego wzrostu i znacznie szczuplejszy, niż sądziła Melanie.
Nadal więc nie mieli nic, na czym można by się oprzeć. Zmarnowane popołudnie. Portret był zbyt niedokładny, żeby
zacząć go rozprowadzać.
W pewnej chwili, starając sienie rozpraszać Crystal i Jane, Ray wyszedł z pokoju, z psem plączącym mu się pod
nogami, i zadzwonił do agentów w domu państwa Lemke, żeby porozmawiać z Bruce’em. Sam miał niewiele do
powiedzenia - tylko tyle, że Crystal przypomniała sobie kolczyk i jasne bokobrody - natomiast Bruce pracował nad
czymś, czego dowiedział się od anonimowego informatora. Jeden z mechaników zajmujących się wyciągami na
Snowmass został kiedyś skazany w Kalifornii za werbowanie dzieci do filmów pornograficznych. Nie przyznał się do
tego, gdy starał się o pracę. Sid rozmawiał z nim właśnie w jego domu w Basalt, małym miasteczku trzydzieści
34
kilometrów od Aspen. Problem w tym, że mężczyzna wyjechał z Kalifornii trzy lata wcześniej i od tego czasu pracował
w Aspen. Policja sprawdzała jego okresy urlopowe i zwolnienia lekarskie, na razie jednak nie wyglądało to obiecująco.
- Poza tym facet jest niski, ma nadwagę, ciemną karnację i nie nosi okularów - relacjonował Bruce.
Ray wiedział, że dziecięca pornografia i porwania w celu seksualnego wykorzystania to dwie zupełnie różne rzeczy.
- Cóż, sprawdź to dokładnie - powiedział i wraz z Shermanem wrócił do pokoju.
Usiadł w tym samym fotelu, a pies znowu usadowił mu się na nodze. Jane tylko spojrzała na niego chłodno i podjęła
rozmowę z Crystal. Ray obserwował drobinki kurzu wirujące we wpadającym przez okno świetle.
- Więc spieszyłyście się, żeby złapać autobus - powiedziała Jane.
- No tak. - Crystal przekrzywiła głowę i zagryzła dolną wargę, z czym wyglądała jak mniejsza kopia Jane. Naprawdę
potrzebowała wzorca. - Mama Kirstin miała po nas przyjechać i Melanie... tak, to chyba była Melanie, strasznie nas
poganiała. Ale w autobusie nie było już miejsca.
- Czy Kirstin martwiła się, że mama będzie na nią zła?
- Nie sądzę. Pani Lemke spokojnie podchodzi do takich rzeczy. Ale Melanie czasem trochę przesadza. Nie, żeby nam to
przeszkadzało.
Jane czekała.
- W każdym razie Melanie była przede mną, a Kirstin za mną. Chyba. Na parkingu był straszny tłok, musiałyśmy się
przepychać, odsuwać na bok i tak dalej. Wydaje mi się, że Kirstin była za mną. Nie jestem pewna, ale pamiętam, że kiedy
stanęłyśmy na końcu kolejki do autobusu, Melanie powiedziała, że nie uda nam się do niego wsiąść, i chciałam zapytać
Kirstin, czy nie powinna zadzwonić do mamy, ale Kirstin nie było.
- Mów dalej - powiedziała Jane łagodnie.
- No więc rozejrzałam się dookoła, ale jestem niska, więc niewiele mogłam zobaczyć. Poza tym zrobiło się już ciemno.
To znaczy nie było całkiem ciemno, ale... jak to się mówi?
- Zmierzchało.
- Właśnie, zmierzchało. I wtedy zobaczyłam furgonetkę. Wyjeżdżała z parkingu. Widziałam ją tak trochę z tyłu i
pamiętam, że pomyślałam, że dziewczynka, która siedzi w środku, wygląda jak Kirstin. Ale nie myślałyśmy o tym
później z Melanie, bo byłyśmy na nią wkurzone. Teraz strasznie mnie to męczy.
- Niepotrzebnie - powiedziała Jane. - To naturalne, że byłyście na nią trochę złe. To, co przytrafiło się Kirstin, to nie
twoja wina. Wiesz o tym, Crystal, prawda?
- Chyba... tak.
- Dobrze. Więc to ty zauważyłaś furgonetkę?
- Aha.
- W porządku. - Jane urwała, a Ray znieruchomiał. Co jeszcze widziała Crystal? Jeśli widziała furgonetkę - i jeśli
furgonetka należała do porywacza czy zapamiętała numer rejestracyjny albo choć jego fragment?
- No i? - spytała Jane, ale Crystal patrzyła na trzymaną w rękach plastelinę ze zmarszczonymi brwiami.
- No i? - powtórzyła Jane.
Ray czuł, że za chwilę wyskoczy ze skóry.
- Tak - powiedziała nagle Crystal - to był ranger. Ford ranger.
Ray nie wytrzymał. Pochylił się do przodu.
- Crystal - zaczął, podnosząc dłoń, żeby Jane mu nie przeszkodziła - dlaczego sądzisz, że to był ranger? Skąd ta
pewność?
Crystal spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby nie rozumiała, dlaczego zadał tak głupie pytanie.
- Mój tata ma taki samochód. To znaczy kiedyś miał. Bank mu go zabrał.
- Twój ojciec miał forda rangera?
- Aha.
- Pamiętasz może, z którego roku?
- Ray - odezwała się Jane.
- W porządku - powiedziała Crystal. - Wydaje mi się, że z dziewięćdziesiątego drugiego albo trzeciego. Był dość stary.
Tata kupił go z drugiej ręki.
- Dobrze - mruknął Ray, a potem, choć powiedziała mu o banku, spytał: - Gdzie jest teraz twój tata?
- W Nowej Zelandii. On jest Kiwi. Ja też jestem w połowie Kiwi. Wiedział pan o tym?
- Nie, nie wiedziałem - odparł Ray.
- Wyjechał trzy lata temu. Raz dostałam od niego kartkę na święta.
Informacja, jakiej dostarczyła im Crystal - jeśli była dokładna - mogła okazać się kluczowa. Oczywiście na drogach
były setki fordów rangerów. W górskich okolicach, takich jak Roaring Fork Valley, były ich pewnie tysiące. A jednak...
Mimo gniewnego spojrzenia Jane czuł, że musi zadać jeszcze jedno pytanie.
- Nie widziałaś przypadkiem tablic rejestracyjnych?
Crystal potrząsnęła głową.
- A może zauważyłaś, z jakiego był stanu?
Dziewczynka znowu pokręciła głową.
- Tak mi przykro - wyszeptała.
35
Cholera.
- Nic nie szkodzi. - Ray szacował już w myślach czas potrzebny do sprawdzenia wszystkich fordów rangerów w
okolicy, a właściwie po prostu wszystkich furgonetek.
- Panie Vanover?
Ray spojrzał na Crystal.
- Tak?
- Mogę pana o coś spytać?
- Jasne.
- Co się panu stało? Był pan na wojnie?
Ray poczuł się schwytany w pułapkę. Te pytania... Ale nie mógł być zły na dzieciaka; pytanie było zupełnie niewinne.
Mógł udzielić swojej zwykłej, sarkastycznej odpowiedzi, ale po co? Równie dobrze może powiedzieć prawdę.
- Nie, nie byłem na wojnie, w każdym razie nie na takiej, jaką masz na myśli. Razem z partnerem rozpracowywałem w
Seattle grupę terrorystyczną. Ich ludzie podłożyli bombę w naszym samochodzie. Przeżyłem, tylko dlatego że wróciłem
po coś do biura. Kiedy stamtąd wyszedłem, samochód płonął. Próbowałem wyciągnąć z niego partnera, ale...
- Więc on zginął? - spytała Crystal.
- Ona. To była kobieta. - Czuł na sobie wzrok Jane. Do diabła z tym, pomyślał. - Ja miałem szczęście - powiedział do
Crystal.
Jednak nie czuł się szczęśliwy. Czuł się winny i wściekły. Ale już w piątek w Los Angeles będzie mógł im odpłacić.
Nie wiedział dokładnie kiedy i jak, lecz teraz, gdy ci dranie zostali aresztowani, miał zamiar pomścić śmierć Kathleen. A
co z moim życiem, moją pracą? - pomyślał. Ale myśl ta zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Mordercy muszą zapłacić,
wszystko inne jest bez znaczenia.
Rozdział 8
Ray prowadził samochód z ponurą miną. Przez cały dzień był dziwnie zamyślony i Jane zastanawiała się, co go dręczy.
A teraz, za kilka minut, będzie musiał poznać jej pokręconą rodzinę. Fantastycznie.
Jak mogła dać się w to wpuścić? Po co odwiedziła matkę? Do diabła, powinna była wiedzieć, czym się to skończy. I
zakończyć tę farsę, nim sprawy zaszły za daleko. Powiedzieć matce, że ma wieczorem kolejne przesłuchanie. W samym
środku potwornie stresującego śledztwa będzie musiała jeszcze użerać się z rodziną. Za dużo jak na jedną osobę.
Dlaczego nie spróbowała się od tego wykręcić?
- Przykro mi, mamo, ale muszę się spotkać ze świadkiem. Rozumiesz, praca. - Nic więcej nie musiałaby dodawać.
Ale wtedy wtrącił się Ray ze swoim:
- Dziękuję, pani Zucker. Chętnie przyjdę.
To będzie ciężki wieczór. Wszyscy będą ciekawi, dlaczego przez pięć lat ani razu nie przyjechała do domu, będą się nad
tym rozwodzić i zadawać tysiące pytań. A ona będzie musiała być miła dla Rolanda, którego szczerze nie cierpiała. Tak
jak jego egocentrycznego synalka.
Zacisnęła dłonie w pięści, uświadomiła sobie, co robi, i rozluźniła palce. Wiedziała, że cały czas przygryza dolną wargę,
zlizując przy tym starannie nałożoną szminkę.
Czy Ray zauważył jej nerwowość?
- Gdzie skręcić? - spytał.
- W następną ulicę. W lewo.
Wszystko tu było takie znajome, pamiętała każdy zakręt na drodze i zakole rzeki, każde drzewo, każdą prowadzącą w
góry ścieżkę. Kamienny mur oddzielający dzielnice miasta, kanał i zbiornik wodny.
- Daleko jeszcze?
- Kawałek. To tam, na górze.
Tutaj wszystkie domy były jak starzy przyjaciele. Na widok jasno oświetlonych okien i fasad zdobnych w świąteczne
dekoracje poczuła się znowu jak mała dziewczynka. Ile razy jechała tą drogą?
- Teraz w lewo - powiedziała mniej więcej w połowie góry.
- Dobrze, że mamy napęd na cztery koła.
- Aha.
- Mówiłem ci już, że zaczęliśmy szukać furgonetki?
- Nie. - Jane z trudem wróciła do teraźniejszości.
- Będzie ciężko. Czerwony albo bordowy ford ranger, może trochę spłowiały. Rok produkcji i numer rejestracyjny
nieznane.
- To rzeczywiście niewiele. W dolinie są tysiące takich starych furgonetek.
Ray wzruszył ramionami.
- To wszystko, co wiemy.
- Wiem.
- Zaczniemy też rozprowadzać rysopis podejrzanego. Średniego wzrostu, szczupłej budowy ciała. Może mieć jasne
włosy, złamany nos i nosić okulary. Może mieć. Może mieć kolczyk w uchu.
- Cóż, to więcej niż mieliśmy wczoraj.
- Furgonetka może nam pomóc. Taki sam samochód opisał świadek z Mammoth.
36
- Mógł kupić sobie nowy - odparła Jane.
- Tak, a to może być zupełnie ktoś inny.
Jane potrząsnęła głową.
- Nie, to ten sam człowiek. Na pewno.
- Zgadzam się. Prawdopodobieństwo, że to ta sama osoba, jest duże.
- Może nam się uda. Crystal była dobrym świadkiem.
- A jej matka koszmarem.
- To już bez znaczenia. Crystal jest bardzo spostrzegawcza.
Ray skręcił w wąską drogę prowadzącą do domu Hannah. Poniżej, w oddali, miasto migotało tysiącem małych
światełek. Po drugiej stronie wznosił się masyw górski niczym potężna fala od wieków grożąca załamaniem.
- Piękny widok - stwierdził Ray.
- Aha. - Jane spojrzała na niego - Wiesz, kiedy powiedziałeś Crystal, go ci się stało, przypomniałam sobie tę sprawę.
Twoje nazwisko od początku wydawało mi się znajome, ale nie mogłam skojarzyć, gdzie je słyszałam. Bardzo mi
przykro z powodu twojego partnera.
Twarz Raya stężała. Milczał. Światła samochodów jadących z przeciwka na chwilę wydobywały jego profil z mroku,
potem znowu zapadała ciemność. Jane zrobiło się głupio. No tak, okazało się, że jest taka sama jak matka, która nigdy nie
wie, kiedy trzymać język za zębami.
- To... eee... to musiało być dla ciebie okropne - ciągnęła desperacko. Och, zamknij się wreszcie.
Ray wzruszył ramionami.
- Takie rzeczy się zdarzają. - Jego głos ociekał goryczą. Jane ogarnęło współczucie dla tego człowieka. Współczucie i
pragnienie, żeby jakoś mu pomóc uleczyć rany. Opamiętała się jednak. Ray nie potrzebuje jej pomocy. Uważa jej pracę
za rodzaj szarlatanerii. A ona ma już dość problemów z mężczyznami.
- Tu jest podjazd - wskazała ręką. - Wjedź i zaparkuj gdziekolwiek.
Na podjeździe stały dwa samochody. Jeden należał do szeryfa. A drugi? Może do Scotta? Przed domem paliło się
światło, a prowadzącą do niego ścieżkę oświetlały sznury lampek oplatające nagie gałęzie drzew. Na frontowych
drzwiach wisiał wieniec ozdobiony dzwoneczkami.
Wysiedli z samochodu i natychmiast poczuli zapach dymu. Państwo Zuckerowie napalili w kominku. Będzie przytulnie.
Jane wzięła głęboki oddech. Mieli dwie godziny. Potem Ray będzie musiał wrócić do Lemke. Jakoś wytrzyma dwie
godziny w towarzystwie matki.
Nie była tu od lat, od czasu, kiedy wyjechała na uczelnię. Wychowała się w tym domu, spędziła tu dzieciństwo, które
było szczęśliwe, dopóki nie pojawił się Roland Zucker i odebrał Hannah ojcu Jane. A potem nadeszła ta straszna noc na
górskim kempingu. Najgorsza noc jej życia.
Bardzo możliwe, że człowiek, który ją wtedy zgwałcił, jest teraz w tym domu, czeka, żeby ją powitać, ucałować i
życzyć wesołych świąt.
Położyła dłoń na żelaznej poręczy i weszła na schody.
- Nie powinnam była tu przychodzić - powiedziała. - To nie był dobry pomysł.
- Dlaczego? - spytał Ray.
- Moja matka... cóż, nigdy nie układało się między nami najlepiej. - Zatrzymała się, ściskając kurczowo poręcz, jakby
od tego zależało jej życie.
- Wydawała się bardzo szczęśliwa, kiedy cię zobaczyła.
- Nie widziałyśmy się od dawna.
Ray podszedł bliżej i położył dłoń na jej ramieniu. Jane zadrżała.
- Myślę, że...
Drzwi otworzyły się, ukazując fragment jasno oświetlonego, ciepłego salonu, z którego dobiegał szmer rozmów,
dźwięki kolęd i zapach pieczeni.
- Wydaje mi się, że słyszałem samochód - odezwał się znajomy głos. Jej przyrodni brat. Scott. Wysoki, jasnowłosy,
przystojny. Wyglądał dojrzalej, jego twarz nie była już twarzą chłopca, lecz mężczyzny w kwiecie wieku. Zmężniał.
- Wchodźcie, wchodźcie. Jest strasznie zimno, zamarzniecie tam - powiedział. - Jane, wyglądasz świetnie, po prostu
wspaniale. Nic się nie zmieniłaś. A to jest...?
- Ray Vanover. - Ray wyciągnął dłoń, Scott uścisnął ją. Stali przez chwilę oko w oko, jeden ciemny, drugi jasny, obaj
wysocy. Jakby rozumieli się bez słów. Męska rzecz.
Weszli do domu, w którym było bardzo ciepło i pięknie pachniało. Scott wziął ich płaszcze.
- Mamo - powiedział - zobacz, kto przyjechał.
„Mamo”, pomyślała Jane.
Hannah, w kuchennym fartuszku, właśnie zaglądała do piekarnika. Teraz wyprostowała się z zarumienioną z gorąca
twarzą.
- Jane, tak się cieszę, że udało ci się przyjechać. I Rayowi. Dobrze zapamiętałam, prawda? Witajcie i wesołych świąt.
Roland, nalej im po drinku, dobrze?
- Jane, Jane, Jane. Tak się cieszymy, że przyszłaś. Ile to już lat? A to jest...?
- Roland Zucker, Ray Vanover. Ray jest... eee... pracujemy razem przy sprawie tego porwania.
37
Roland, wysoki i potężnie zbudowany, miał lekko przerzedzone jasne włosy i surową, męską twarz. Wyciągnął rękę.
- Słyszałem o tobie. Kent mi mówił. Okropna sprawa z tą małą Lemke. Macie już coś?
Jane wiedziała, że Roland o to zapyta. Zanim przeszedł na emeryturę, wiele lat był szeryfem Pitkin County. Teraz,
mimo sześćdziesięciu pięciu lat ciągle był w doskonałej formie. Prowadził kursy różnych sztuk walki. Jane bez trudu
potrafiła sobie wyobrazić, jak rzuca swoich uczniów na matę.
Był też Kent Schilling z żoną Lottie, ładną kobietą o przedwcześnie posiwiałych włosach ostrzyżonych na pazia. Jej
twarz rozjaśniła się na widok Jane. Podeszła do niej i uściskała ją serdecznie.
- Jane, nic się nie zmieniłaś. Ile to już lat? Wspaniale znowu cię widzieć.
- Witaj, Lottie. Co słychać w szkole?
- Świetnie, naprawdę świetnie. Mamy nowy budynek. Widziałaś już...
- Tak, widziałam. Piękny.
- Powinnaś zobaczyć pracownię plastyczną. Jestem w siódmym niebie. - Lottie była nauczycielką rysunków; uczyła
kiedyś Jane i dbała, żeby rozwijała swój talent.
- Jak bliźnięta?
- Doskonale. Przyjechały z college’u na święta. Dzisiaj pilnują dzieci. Możesz w to uwierzyć? Pamiętasz, jak
zostawałaś z nimi, kiedy wychodziłam gdzieś z Kentem?
- Jasne - uśmiechnęła się Jane. Bardzo lubiła Lottie Schilling i wiele jej zawdzięczała. Narysowała swój pierwszy
portret pamięciowy, kiedy przyjechała na ferie wiosenne ze szkoły. To Lottie zaproponowała mężowi, żeby Jane
porozmawiała ze świadkiem i spróbowała narysować człowieka, który usiłował dokonać morderstwa. Jane przesłuchała
świadka i zrobiła portret. Podobieństwo było zdumiewające. Kent aresztował przestępcę, znanego lokalnego dewelopera,
który został osądzony i skazany. Od tego zaczęła się jej kariera.
W domu matki była tylko jedna osoba, której Jane nie znała. Ładna rudowłosa dziewczyna w obcisłych dżinsach i
kremowym sweterku uwydatniającym piękny biust. Dziewczyna Scotta, pomyślała. Typowe. Zmieniał dziewczyny jak
rękawiczki już w szkole średniej. Ile lat ma teraz Scott? Trzydzieści pięć? Był instruktorem narciarskim i cieszył się
ogromnym wzięciem, przez cały sezon dawał prywatne lekcje. Sławni i bogaci cenili jego umiejętności, wdzięk i wygląd.
Scott podał Jane kieliszek wina i przyciągnął do siebie rudowłosą piękność.
- To jest Cherie, z Houston. Jane, moja mała siostrzyczka.
- Cześć - powiedziała Jane. - Jak ci się podoba w Aspen?
- Uwielbiam to miasto - wyznała Cherie. - Świetnie się tu bawię. A Scott jest znakomitym instruktorem. To takie miłe z
jego strony, że zaprosił mnie na tę kolację.
- To fantastycznie. - Jane uśmiechnęła się uprzejmie.
Kent i Schilling zmonopolizowali Raya. Rozmawiali oczywiście o porwaniu Kirstin. Jak to policjanci. Scott pocałował
Cherie w szyję, a ona zachichotała uszczęśliwiona.
Jane rozejrzała się. Dom wyglądał tak samo, jak go zapamiętała: sosnowa podłoga, wzorzysty orientalny dywan, jasne
meble. Te same krzesła, ale z nowym obiciem. Te same ryciny na ścianach, szerokie szklane drzwi wychodzące na taras
od strony doliny, teraz zasłonięte, żeby zatrzymać w domu jak najwięcej ciepła. Wielki kamienny kominek, na którym
wesoło buzował ogień. Stół nakryty białym lnianym obrusem i zastawiony porcelaną. Matka sprowadziła ten stół z
Denver. Jane była bardzo przejęta, kiedy został przywieziony i wstawiony do pokoju. Ile posiłków zjadła przy tym stole.
Nagle przypomniała sobie scenę sprzed lat. Był koniec sierpnia, zasłony rozsunięte, poranne słońce oświetlało stół. Jane
kłóciła się z matką. Następnego dnia miała wyjechać, bo wkrótce rozpoczynał się rok w akademii. Może właśnie to dało
jej odwagę, żeby w końcu wyrzucić z siebie prawdę, wyznać matce tajemnicę, którą nosiła w sobie tak długo.
Nie pamiętała, o co dokładnie się kłóciły, pewnie poszło o Scotta albo Rolanda. Była zła na matkę, czuła się odrzucona.
- Myślisz, że Roland jest taki wspaniały, że to miłość twojego życia! - Pamiętała dokładnie, co wtedy mówiła. -
Zastanów się, mamo. Zostałam zgwałcona na tamtej wycieczce do Reudi. Być może przez tego fantastycznego macho, za
którego wyszłaś.
Hannah była wściekła.
- Jesteś chora - powiedziała.
- Cóż, jeśli tak, to twoja wina! Jak mogłaś pozwolić ojcu umrzeć w taki sposób? To był mój ojciec! Wyszłaś za Rolanda
i zachwycasz się Scottem. Kochasz go sto razy bardziej niż mnie. Mnie nawet nie lubisz.
- To nieprawda!
- Prawda! - Jane drżała, łzy napłynęły jej do oczu. - Pomyśl o swoim wspaniałym Rolandzie. Pomyśl, że to on mógł
mnie zgwałcić.
- Kłamiesz.
- W porządku. Wszystko sobie wymyśliłam. Więc zapytaj go o to! Zapytaj go!
- Czy ty oszalałaś?
Jane wybiegła wtedy z domu, a nazajutrz wyjechała na uczelnię i od tego czasu prawie nie rozmawiała z matką. Ta
kłótnia ciągle leżała między nimi jak cień.
Podeszła do stołu, przesunęła palcami po obrusie i spojrzała na ozdobioną wzorem kwiatowym zastawę po babci.
Wszystko było takie znajome.
Nie mogła uwierzyć, że znalazła się w sytuacji, której unikała od lat: ludzi, którzy byli na tej koszmarnej wycieczce w
38
góry, dręczona wspomnieniami, od których nie było ucieczki. Prawdopodobnie pod jednym dachem z mężczyzną, który
ją zgwałcił, z innymi, którzy nie potrafili jej ochronić, z matką, która jej nie wierzyła.
Znalazła się w punkcie wyjścia za sprawą innej młodej dziewczyny, która przeżywała teraz ten sam koszmar.
Nie ucieknę od tego, pomyślała z goryczą, choćbym nie wiem jak się starała. Człowiekiem, który ją skrzywdził, mógł
być jeden z mężczyzn, którzy pili i rozmawiali teraz w domu jej dzieciństwa. To mógł być jeden z nich - Kent, Roland,
Scott. Dobrze znała ich twarze, ale żadnej nie była w stanie przelać na papier.
- Wspaniale się spotkać ze wszystkimi, prawda? - usłyszała głos Lottie.
- O tak, oczywiście.
- Brakowało nam ciebie. Mama bardzo za tobą tęskniła.
Jane skrzywiła się bezwiednie. Lottie zauważyła ten grymas i powiedziała:
- Wiem, że matki i córki nie zawsze potrafią się dogadać. Ale...
- Wszystko w porządku, Lottie. Przecież tu jestem.
- I to z bardzo przystojnym mężczyzną.
- Pracujemy razem.
- Wiem, ale...
- Jestem za stara, żeby mnie swatać - uśmiechnęła się Jane.
- Człowiek nigdy nie jest na to za stary, moja droga.
Na kolacji było osiem osób, wszyscy znali się od dawna - poza Rayem i Cherie. Roland górował nad towarzystwem,
wielki, przytłaczający i pompatyczny. Hannah straciła dla niego głowę, kiedy jeszcze była żoną Douga Russo. Roland
zniszczył rodzinę Jane. Po rozwodzie Doug Russo wyjechał do Telluride, zostawiając córki pod opieką szeryfa Rolanda
Zuckera. Kilkanaście lat później znaleziono go martwego w górskiej chacie; zmarł na marskość wątroby spowodowaną
nadużywaniem alkoholu.
Gwen nigdy nie czuła niechęci do Rolanda. Ale Gwen była starsza i nie musiała mieszkać z nim pod jednym dachem
przez tyle lat.
Roland kroił szynkę. Na stole stały półmiski z ziemniakami w sosie czosnkowym, pieczeń, gorące paszteciki, sałata,
zielona fasolka i pieczone kasztany. Prawdziwa uczta. Przygotowana przez Hannah, która cały dzień była w pracy.
Wszyscy pili wino. Bardzo dobry cabernet, jak zauważył Roland. Cherie wypiła już kilka kieliszków i śmiała się ze
wszystkiego. Jej błękitne oczy szkliły się gorączkowo.
Alkohol i wysokość dwu tysięcy metrów, pomyślała Jane. Kiepska kombinacja.
Poruszano typowe dla Aspen tematy: jakie sławne osobistości przyjechały do miasta na święta, kto wrócił z podróży do
Nepalu, ilu turystów odwiedzi okolice w tym sezonie, gdzie jest najlepszy śnieg. Plotki o krewnych i znajomych, pytania
o dzieci; te nowo narodzone i te starsze, które wyjechały z Aspen na studia, a potem wróciły, często z własnymi dziećmi.
- Pamiętasz Asie Schultz? - spytała Jane Lottie. - Chodziła z tobą do szkoły, ale była chyba rok niżej.
- Oczywiście, co u niej słychać?
- W ubiegłym roku wyszła za mąż i spodziewa się dziecka. Jej matka, Pam, pamiętasz ją? Strasznie się cieszy.
Asia Schultz matką. Jane nagle ogarnęła zazdrość. Może pewnego dnia...
- Spotkałam niedawno Ericę Frankel - dodała Hannah. - Wiedziałaś, że jej syn Evan jest profesorem w Stanford?
- Evan Frankę uczy w Stanford? - zdziwiła się Jane. - Pamiętam, jak podpalił buty trenera i miał z tego powodu
poważne problemy.
- Cóż, ludzie się zmieniają - odparła matka znacząco.
Jane spojrzała na Raya, który mówił niewiele, ale bardzo uważnie słuchał. Czy ciekawiła go jej pokręcona rodzina? Co
właściwie widział przy tym suto zastawionym stole? Grupę sympatycznych ludzi, którzy spotkali się, żeby miło spędzić
świąteczny czas? Czy wyczuł podskórną niechęć i napięcie? Nie miał przecież pojęcia, dlaczego Jane nieustannie
przenosi wzrok z Rolanda na Kenta, a potem na Scotta i z powrotem. Nie wiedział, że w duchu cały czas zadaje sobie
pytanie: „Który z nich?” Może Kent? Nie, to nie Kent. To nie mógł być Kent. Ma taką miłą żonę i dzieci.
Brakowało jeszcze jednego mężczyzny. George’a Grinnela, szwagra Jane. Siedemnaście lat temu Gwen właśnie go
poznała. Czy to mógł być George? Bóg jeden wie, wszyscy mężczyźni wtedy pili, a George zawsze był kobieciarzem.
Podobnie jak Scott.
Ale czy to jeden z nich ją zgwałcił? W namiocie było ciemno. Może nie potrafi przypomnieć sobie tej twarzy, bo tak
naprawdę nigdy jej nie widziała. Może tylko o to chodzi.
Między kawą a deserem Hannah w końcu wzięła się do Raya.
- Czy po raz pierwszy pracujesz z naszą Jane? - spytała, uśmiechając się wdzięcznie.
- Tak - odparł.
- Jest naprawdę dobra w tym, co robi. Prawda, Kent?
- Oczywiście - potwierdził szeryf.
- Byłeś już kiedyś w Aspen, Ray?
- Nie. Prawdę mówiąc, przeprowadziłem się do Denver zaledwie kilka tygodni temu.
- Och? A skąd?
Już wpiła w niego swoje szpony, pomyślała Jane.
- Z Seattle.
39
- Ładne miasto - wtrącił Roland. - Ale ten deszcz. Cóż, my tutaj jesteśmy przyzwyczajeni do słońca.
- Rzeczywiście, często tam pada - przyznał Ray uprzejmie.
- Pochodzisz z Seattle? - spytała Hannah.
Prosto do celu, żadnego owijania w bawełnę.
- Nie, z Bostonu. Urodziłem się i wychowałem w Connecticut.
- Lexington, Concord, Minutemen i tak dalej? - spytała Lottie.
- Tak. Ale od lat nie wracałem w tamte okolice.
- Masz rodzinę na wschodzie? - zapytała Hannah.
Mamo, na litość boską, pomyślała Jane ze złością.
- Kuzynów.
- A w Seattle? - naciskała Hannah.
- Jeśli chodzi pani o to, czy jestem żonaty - uśmiechnął się Ray - to odpowiedź brzmi „nie”.
- Owszem, po części o to mi właśnie chodziło - powiedziała Hannah bez cienia skrępowania.
- Mamo, wydaje mi się, że zadałaś już dość pytań - wtrąciła się Jane.
- Ależ nie ma problemu - zapewnił Ray. - Nie mam nic do ukrycia. Nie jestem żonaty, nigdy nie byłem. Kiedyś prawie
się zaręczyłem, ale... - uśmiechnął się smutno - niestety nic z tego nie wyszło.
Hannah była jak buldog.
- I co się stało z tą dziewczyną?
Ray spojrzał jej w oczy.
- Umarła.
Przy stole zapadła niezręczna cisza.
- Tak mi przykro - powiedziała w końcu Hannah ze szczerym współczuciem.
- Mnie również, proszę pani. Ale to było już jakiś czas temu.
- Napij się jeszcze wina - powiedział Roland łagodnie. Jakby naprawdę go to obchodziło. Jane spojrzała na niego
zdumiona.
Drażniło ją wścibstwo matki, ale uświadomiła sobie nagle, że w ciągu tych pięciu minut dowiedziała się o Rayu więcej
niż przez ostatnie dwa dni. Kobieta, z którą był prawie zaręczony. Kobieta, która nie żyje. Bomba w samochodzie, w
Seattle. Oczywiście! Wiedziała, że agent, który wtedy zginął, był kobietą, ale... Kochanka Raya? Jego prawie
narzeczona? Mój Boże.
- Czy to dlatego przeniosłeś się do Denver? - spytała Hannah.
- Niezupełnie. Zostałem przeniesiony.
- Może dobrze jest zacząć od nowa, z dala od wspomnień - zauważyła Lottie. - Nowy start.
- Może.
Hannah wstała, żeby dolać wszystkim kawy, a Jane skorzystała z okazji i pochyliła się nad stołem.
- Słuchaj, Ray, przepraszam cię za moją matkę. Jest strasznie wścibska.
- Nie przeszkadza mi to. Miło, że ktoś się mną interesuje.
- Możemy już iść. Czekają na ciebie u Lemke.
Ray spojrzał na zegarek.
- Jest tam Bruce. Mamy jeszcze chwilę.
Hannah wróciła na miejsce.
- Czym się zajmowałeś w Seattle, Ray? Wiem, że pracujesz w FBI, ale naprawdę nie mam pojęcia, co wy tam robicie.
- Mogę ci powiedzieć, co robią - roześmiał się Roland. - Często współpracowaliśmy z FBI.
- Ale ja chcę to usłyszeć od Raya.
- Zajmowałem się terroryzmem - odparł Ray.
- No, no. W Seattle?
- Tam było moje biuro, ale pracowałem wszędzie, zwłaszcza po jedenastym września. W Nowym Jorku, Miami,
Dżakarcie, Manili.
- Interesujące. Dużo podróżowałeś?
Ray wzruszył ramionami.
- Głównie siedziałem za biurkiem.
Hannah oparła brodę na dłoni i nie spuszczała wzroku z Raya.
- Mimo wszystko to musiało być cudowne.
- Po prostu praca.
- Och, jesteś zbyt skromny.
- Nie, pani Zucker, to nie skromność.
- Ale te wszystkie egzotyczne miejsca. Intrygi. Niebezpieczeństwo.
- Nigdy nie byłem w prawdziwym niebezpieczeństwie. Miałem do czynienia głównie z papierami.
Hannah tylko machnęła ręką.
- Nie wierzę. Byłeś tajniakiem?
- Hannah - wtrącił się Roland - słyszałaś, co mówi Ray. Nudne rządowe sprawy.
40
- Cicho bądź, Roland. - Hannah znowu odwróciła się do Raya. - Żadnych akcji? Żadnych niebezpieczeństw? Daj
spokój, Ray.
Ray patrzył na nią spokojnie swoimi błękitnymi oczyma spod ciemnych brwi.
- Jedyny raz, kiedy znalazłem się w niebezpieczeństwie, było to w Seattle. Właśnie po tym zdarzeniu została mi ta
pamiątka - dotknął blizny.
Roland zmarszczył brwi.
- Jasne, pamiętam. Te zmilitaryzowane grupy, które podkładają bomby w samochodach. Złapaliście ich?
- Tak - odparł Ray. - Zostali niedawno zatrzymani w stanie Waszyngton.
- Cóż - powiedział Roland jowialnie - w końcu zawsze ich dostajemy.
- Staramy się.
Jane zauważyła ze zdumieniem, że Ray zrobił wrażenie na Rolandzie, bo był agentem FBI. Spojrzała na zaczerwienioną
od wina twarz ojczyma. Więc jeszcze coś mu gra w duszy, pomyślała.
Kobiety zaczęły sprzątać ze stołu, odsłaniając pokryty okruchami i plamami obrus.
- Och, zostawcie to - powiedziała Hannah - Posprzątam rano.
- Nie - zaprotestowała Lottie. - Rano musisz iść do pracy. A ja mam ferie. Zrobimy to teraz.
Mężczyźni usiedli na kanapie przed kominkiem. Ray stanął z boku i wyjął komórkę; chciał zadzwonić do Bruce’a.
Cherie przysiadła się do Scotta. Była bardzo blada, milcząca, popijała wodę mineralną.
- Ta dziewczyna trochę za dużo wypiła - mruknęła Hannah, odkręcając wodę.
- Na tej wysokości zawsze szybko wysiadają - zauważyła Lottie.
- Scott powinien to wiedzieć.
- Scott lubi, jak są w tym stanie - powiedziała Jane - Wtedy są łatwiejsze.
- Jane.
- To prawda. - Jane zgarniała resztki jedzenia z talerzy do kubła na śmieci.
Lottie postanowiła zmienić temat.
- A co słychać u twojego przyjaciela?
- U Alana?
- Tak, u Alana.
- Cóż, ostatnio rzadko się widujemy.
- Rzadko? - Hannah była szczerze zdziwiona. - Sądziłam, że jesteście parą. Latem mówiłaś mi przez telefon, że...
- Byliśmy parą, mamo. Ale ostatnio... sama nie wiem... - Jane postawiła stertę talerzy na kuchennym blacie i zaczęła
zbierać filiżanki.
- Jest ktoś inny? - spytała matka.
- U mnie czy u niego?
- Obojętne.
Jane skłamała. Po prostu skłamała.
- Nie, żadne z nas nie ma nikogo innego.
- Więc w czym problem?
- A kto powiedział, że jest jakiś problem?
Boże, matka naprawdę umiała ją wkurzyć.
- Powiedziałaś że rzadko się widujecie. To znaczy, że jest jakiś problem. - Hannah opłukała naczynia i zaczęła je
wkładać do zmywarki.
- Mamo, przestań mnie wypytywać.
- Jesteś moją córką. Nie mogę cię zapytać o chłopaka?
Jane odwróciła się, żeby wziąć kolejną stertę talerzyków z blatu, i nagle znalazła się oko w oko z Rayem, który
przyniósł do kuchni swój kieliszek.
Czy słyszał tę rozmowę? Czy słyszał, jak matka wypytuje ją o Alana? Poczuła, że się rumieni. Do diabła.
- Więc już nie spotykasz się z Alanem - Hannah, odwrócona do nich plecami, szorowała garnek. - Szkoda. Z tego, co
mówiłaś, wydawał się taki miły. Powinnaś...
- Mamo, proszę.
Hannah zerknęła przez ramię i zauważyła Raya.
- Och, przepraszam. Sprawy rodzinne.
Jane zrobiło się gorąco. Do diabła z matką, do diabła z całą tą rodziną.
- Pani Zucker, chciałbym podziękować za wspaniały posiłek - powiedział Ray. - Wszystko było pyszne. Od dawna nie
jadłem domowych potraw. Ale teraz Jane i ja musimy się już pożegnać.
- Tak wcześnie?
- Cóż, obowiązki wzywają.
- Ray, zawsze jesteś tu mile widziany - powiedziała Hannah. - Będziesz jeszcze przez jakiś czas w mieście, prawda?
- Niestety nie. Jutro wyjeżdżam.
Jane odwróciła się gwałtownie. Wyjeżdża jutro? Nie wiedziała o tym.
- Ale wróć do nas wkrótce. Razem z Jane.
41
Na zewnątrz Jane poczuła się tak, jakby wyszła z więzienia. Podeszła do samochodu i nie dała Rayowi szansy na
otwarcie przed nią drzwi. Wsiadła i zatrzasnęła je za sobą. Tak, teraz już dokładnie sobie przypomniała, dlaczego od lat
nie odwiedzała rodziny.
- Kiepski pomysł - mruknęła.
Ray usiadł za kierownicą.
- Powiedziałam, że ta kolacja była kiepskim pomysłem.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i wjechał na stromy podjazd, spryskując przednią szybę płynem rozmrażającym. Jane
objęła się ramionami i odwróciła głowę do okna.
- Posłuchaj - odezwał się w końcu Ray. - Widzę, że masz jakiś problem z Aspen i swoją rodziną. Pewnie uważasz, że to
nie moja sprawa, ale skoro twoje problemy odbijają się negatywnie na mojej pracy...
- Masz rację, to nie twoja sprawa - przerwała mu.
- Ciągle czekam, aż twój wielki talent, o którym ciągle słyszę, przyniesie jakieś efekty. Czekam, ale dotąd się nie
doczekałem. O co chodzi?
- Sporo dowiedziałam się od Crystal i dobrze o tym wiesz. Jesteś po prostu uprzedzony i dlatego uważasz, że tylko
marnuję twój cenny czas.
- Przyznaję, masz trochę racji. Ale postanowiłem dać ci szansę. Tylko że Kirstin zostało niewiele czasu, a ja muszę jutro
lecieć do Los Angeles. Pomyślałem więc, że może chciałabyś wrócić do domu. Przesłuchałaś świadków. Twoje zadanie
zostało wykonane.
- Po co lecisz do Los Angeles? Przecież Kirstin jest gdzieś tutaj.
Jego twarz stężała.
- Sprawa osobista.
- W środku śledztwa?
- Tak.
Dom. Mogłaby wrócić do Denver i zadzwonić do Alana. Bardzo chciała go zobaczyć, powiedzieć mu, że go kocha,
zanim będzie za późno. Alan na pewno jest ciekaw, czy sprawa Kirstin posuwa się do przodu, więc będzie miała świetny
pretekst. W końcu to on namówił ją do pracy przy tej sprawie.
Dlaczego właściwie szuka pretekstu, żeby do niego zadzwonić?
Nie, Alan nie jest najważniejszy. Zapomnij o nim. Kirstin na ciebie liczy.
- Potrzebuję trochę więcej czasu. Jestem pewna, że zdołam coś narysować. Ale nie w Denver. - Wiedziała, że brzmi to
rozpaczliwie słabo. Tak mało dotychczas uzyskała. Bardzo niedokładny szkic przeciętnego mężczyzny ze złamanym
nosem, w czapce, goglach i z kolczykiem w uchu. Tyle co nic. Może Ray ma rację. Może powinna wrócić do domu.
Spotkać się z Alanem i...
Nie. Kirstin jest gdzieś tutaj. Kirstin jej potrzebuje. Wciąż nic nie mają, a czas ucieka.
- Lecę z tobą do Los Angeles - powiedziała.
- Mowy nie ma.
- Lecę. Sama zapłacę za bilet, jeśli będę musiała.
- Po co, na Boga, chcesz lecieć do Los Angeles?
- Nie zostanę w Los Angeles. Pojadę do Mammoth. Muszę jeszcze raz przesłuchać Allie i świadków jej uprowadzenia.
Teraz, kiedy mam więcej informacji... I do Utah. Muszę spotkać się z ofiarami porwań i świadkami. Muszę.
- Przecież już z nimi rozmawiałaś. Widziałem raporty. Niczego się nie dowiedziałaś. Będziesz tylko tracić czas.
- Nie. Teraz mogę dowiedzieć się więcej. Muszę porozmawiać z nimi jeszcze raz.
- Och, na litość boską...
- Lecę z tobą.
- To jakaś obsesja.
- Możliwe. I co z tego? Jeśli się czegoś dowiem, to znaczy, że to pozytywna obsesja. - Wzięła głęboki oddech. - W
porządku, przyznaję, mam problem z rodziną. Nie lubię Rolanda ani jego syna i nie potrafię dogadać się z matką. Jest
pewna historia - nie zamierzam wchodzić w szczegóły - i pewne sprawy z przeszłości, które, być może, utrudniają mi
pracę. Ale jestem w stanie to przezwyciężyć. Wiem, że jestem. I polecę do Kalifornii, z tobą albo sama.
Przygotowała się na ostry opór. Na pogardę, sceptycyzm, brwi zmarszczone w wyrazie dezaprobaty. Ale Ray tylko
spojrzał na nią przeciągle.
- W porządku, polecimy razem. A kiedy zakończę swoje sprawy w Los Angeles, pojadę z tobą do Mammoth.
Jane milczała chwilę, czując na twarzy podmuch ciepłego powietrza.
- Dziękuję - powiedziała w końcu.
Ray zawiózł ją do domu Gwen.
- Pamiętasz, jak dojechać do Lemke? - spytała, kiedy zatrzymał się na podjeździe.
- Tak.
Wydawał się zniecierpliwiony, czymś zaabsorbowany i chyba miał ochotę jak najszybciej się jej pozbyć. Może żałował,
że w chwili słabości pozwolił jej ze sobą lecieć. A może ciągle opłakiwał swoją narzeczoną i nie interesowały go inne
kobiety. Czy dlatego traktował ją tak chłodno? Jakby mu przeszkadzała?
- Jak ona miała na imię? - spytała. Nie mogła się powstrzymać.
42
- Co?
- Jak miała na imię twoja... twoja partnerka.
Wbił w nią zimne, nieruchome spojrzenie. Jane ogarnął strach, jakby patrzyła w oczy niebezpiecznego drapieżnika.
- Przepraszam... Nie musisz...
- Kathleen. Kathleen Bachman.
- Och.
- Miała zaledwie dwadzieścia dziewięć lat - powiedział ze smutkiem.
- Tak mi przykro.
- Wiem.
Chciała go jakoś pocieszyć, ale wiedziała, że to niemożliwe. Ray wyprostował się, otrząsnął ze wspomnień i
powiedział:
- Rano muszę jeszcze uporządkować kilka spraw, więc spróbuję zarezerwować bilety na popołudniowy lot do Denver.
Przyjadę po ciebie o trzeciej.
- W porządku.
- Nie spóźnij się.
W domu chłopcy oglądali telewizję, jedząc czekoladowe ciasteczka.
- Cześć, ciociu - powiedział Kyle. - Mama i tata ciągle są na tym przyjęciu. Będą wściekli, że tak długo trwało.
- A wy nie powinniście już być w łóżkach?
Nicky przewrócił oczami.
- Chyba zapomniałaś, ile my mamy lat.
- Och, przepraszam.
- Widziałaś ten film? - spytał Kyle, wskazując telewizor.
Jane spojrzała na ekran: dziwaczny android, z którego wychodziły jakieś dziwne rurki...
- Kosmiczne śmieci - Nicky uśmiechnął się szeroko. - Widzisz, to jest ten zły, i on trzyma tych dobrych w więzieniu. To
są śmieciarze. Kosmiczni śmieciarze. Ale oni uciekną, a ten zły przegra i zginie.
- Kosmiczne śmieci - powtórzyła Jane z zadumą.
- To bardzo śmieszne. I są dziewczyny.
- Dziewczyny.
- No wiesz. - Nicky wyciągnął ręce i wykonał wymowny gest na wysokości swojej klatki piersiowej.
Jane roześmiała się. Jej czternastoletni siostrzeniec podziwia kobiece biusty.
- Ohyda - skrzywił się Kyle.
- A co u babci i dziadka? - spytał Nicky, me odrywając wzroku od telewizora.
- Wszystko w porządku.
- To super. Dziadek uczy nas tai kwan do. Potrafię każdego rozłożyć na obie łopatki.
Obaj chłopcy zerwali się na równe nogi i zaprezentowali swoje umiejętności, po czym znowu opadli na kanapę, a Nicky
sięgnął po torbę z ciasteczkami.
- Daj mi trochę! - zawołał Kyle.
- O, patrz, teraz temu złemu się dostanie - powiedział Nicky i chłopcy zamilkli.
Patrzyła na nich chwilę, a potem usiadła obok z ciężkim sercem - pełnym żalu, że tak wiele z ich dzieciństwa ją
ominęło. Nicky poczęstował ją ciasteczkiem. Postanowiła, że w przyszłości będzie się z nimi częściej spotykać. Życie jest
za krótkie, żeby tracić czas.
Rozdział 9
Podczas lotu do Denver Ray zastanawiał się, co właściwie czuje. Czy jest wdzięczny Jane, która dostarczyła mu
świetnego pretekstu, by polecieć do Kalifornii? Czy okazał się draniem, bo to wykorzystał? Bo przecież ją
wykorzystywał. Gdyby go ktoś spytał - Stan, Parker czy ktokolwiek z księgowości - mógł powiedzieć, że poleciał do Los
Angeles w sprawie Kirstin.
Prawdę mówiąc, w tej chwili interesowała go tylko zemsta. Czekał na nią od wieków. Znosił wszystko - fakt, że
odebrano mu sprawę innej grupy terrorystycznej, przeniesienie do Denver. Spędził półtora roku, nic nie robiąc,
sfrustrowany do granic wytrzymałości, dręczony myślą, że nie jest w stanie dorwać ludzi, którzy zabili Kathleen, a jemu
zostawili te blizny. Blizny, które będzie nosił do końca życia.
Zastanawiał się nad odejściem z FBI i tropieniem tych ludzi na własną rękę. Leżał na oparzeniówce i rozmyślał nad
różnymi możliwościami. W końcu postanowił zostać w FBI, bo wiedział, że w ten sposób zawsze będzie wiedział, co jest
grane. Przyjął więc pracę biurową w Seattle, a potem zgodził się na przeniesienie do Denver, mimo że nic ciekawego się
tam nie działo. Przynajmniej wróci do gry.
Decyzja okazała się słuszna, dwaj terroryści odpowiedzialni za śmierć Kathleen zostali schwytani. Byli członkami
grupy o nazwie Benton County Anny i w tej chwili lecieli do Los Angeles. Nie wiedział, co zrobi, kiedy w końcu stanie z
nimi twarzą w twarz, ale wiedział, że musi im spojrzeć w oczy, że musi ich zobaczyć.
- Mamy czas, żeby zjeść coś w Denver? - spytała Jane.
- W Denver... eee... Chyba tak.
- O której startuje samolot do Los Angeles?
43
- Co? A, koło piątej - odparł zirytowany. Chciał wrócić do rozpamiętywania swojego gniewu, zastanowić się, co zrobi,
co powie.
- Więc będzie dość czasu. Wydaje mi się, że na lotnisku jest Pour La France.
Pour La...
- Nie jestem głodny.
- Ale ja jestem.
Niewielki odrzutowiec, prawie pusty, przeleciał nad górami i w dole pojawiła się płaska, zbrązowiała preria.
Wyglądał przez zaparowane okienko, bezwiednie dotykając palcami blizn. Myślał o morderstwie. Nie, to nie będzie
morderstwo. To będzie egzekucja. Czuł, że jest w stanie zabić zamachowców. Po prostu wyciągnie rewolwer i ich
zastrzeli, a potem poniesie konsekwencje. Czemu nie? Nie ma żony, która mogłaby go opłakiwać. Nie ma dzieci. Nie ma
nawet psa.
Nie rozwiąże sprawy porwania Kirstin. I co z tego? Zrobi to ktoś inny. Parker wyśle do Aspen innego agenta. A Jane
Russo i tak się do niczego nie przyda.
Samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku Denver. Ray wziął swoją torbę i poszedł za Jane.
- Mam zamiar coś zjeść - powiedziała. - A ty?
Uprzejma, ale chłodna. Nie mógł jej za to winić.
- Napiję się kawy - odparł. - Spotkamy się przy wejściu.
Gdy czekali na lot do Los Angeles, postanowił, że przestanie myśleć o terrorystach. Zachowywał się wobec Jane
fatalnie. Pewnie już nigdy jej nie zobaczy, ale to nie powód, żeby znosiła jego humory. Spróbuje być bardziej towarzyski.
Postara się.
Samolot spóźnił się czterdzieści minut. Ray krążył po terminalu, sprawdzał pocztę głosową, zadzwonił do Bruce’a.
Zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić. Jane schowała się za gazetą.
W końcu wsiedli do samolotu. Czuł, jak spada mu ciśnienie. Położył głowę na oparciu fotela i zamknął oczy.
- Zmęczony? - usłyszał jej głos.
Taki miły głos. Miły, kiedy nie była na niego wkurzona.
- Właściwie nie - odparł, nie otwierając oczu.
- Możesz spać w samolotach?
- Czasami. W czasie długich lotów.
- Ale nie dziś.
- Pewnie nie.
- Gdzie się zatrzymamy? Wynajmiemy samochód? Chciałabym wiedzieć, jakie mamy plany.
- Zatrzymamy się w Marriotcie niedaleko lotniska. Samochód już czeka.
- A twoje osobiste sprawy?
- Zajmę się tym jutro.
- Kiedy pojedziemy do Mammoth? Uważam, że powinniśmy tam pojechać jak najszybciej. Nie wiemy, ile czasu zostało
jeszcze Kirstin.
- Wyjedziemy, jak tylko wszystko załatwię.
- Dobrze. - Jane skinęła głową. - Ona się nazywa Allison Sanchez. Allie - powiedziała po chwili.
- Ta dziewczyna z Mammoth?
- Tak. Miała trzynaście lat, kiedy to się stało. To było pięć lat temu.
- Czytałem raport.
- Teraz ma osiemnaście. W okresie świątecznym pracuje w sklepie z pamiątkami w Mammoth Lake. Po szkole średniej
chce studiować na uniwersytecie w Santa Cruz.
Otworzył oczy i spojrzał na nią.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Dzwoniłam do niej dziś rano.
- Dzwoniłaś do niej?
- Kontaktujemy się czasem. Staram się być w kontakcie ze wszystkimi dziewczętami. Wysyłam im czasem kartki albo
e-maile.
- Wszystkim dziewczętom?
- Wszystkim, które przesłuchiwałam. Zostały skrzywdzone. Świadomość, że jest ktoś, kogo to obchodzi, pomaga im.
Ray milczał. Nagle zawstydził się swojej postawy, swojego cynizmu.
- Mam nadzieję, że dowiem się od niej czegoś nowego - ciągnęła Jane. - Bardzo się starała, kiedy pierwszy raz z nią
rozmawiałam, ale nie widziała wiele. Mówiła to samo co Melanie i Crystal: facet był dokładnie zakryty.
- Masz zamiar jej powiedzieć, że on ma złamany nos?
- Nie od razu. Lepiej, żeby sama to powiedziała. Nie chcę jej niczego sugerować, bo potem nigdy nie wiadomo, czy
rzeczywiście coś sobie przypomniała, czy uległa sugestii. - Zamyśliła się. - Wiesz, to okrutne kazać Allie jeszcze raz
przez to wszystko przechodzić.
- Tak myślisz?
- Została uprowadzona i zgwałcona. Nie jest miło wspominać taki koszmar.
44
- Na pewno.
- Ale muszę spróbować. Bo inaczej on nadal będzie porywał dziewczynki.
- Będzie je porywał, aż popełni błąd i zostanie złapany.
- Ale ile dziewczynek skrzywdzi albo... albo zabije, zanim to się stanie? Właśnie dlatego muszę jeszcze raz
porozmawiać z Allie. Ona to rozumie.
- Rozumie, ale czy będzie w stanie nam pomóc?
Jane spojrzała na swoje dłonie i skinęła głową.
- Mam nadzieję, że tak.
Słyszał w jej głosie szczerą troskę. Jane nie była ani trochę zblazowana, nie robiła niczego byle jak. On sam miał
wątpliwości, uważał, że przesłuchiwanie dziewczyny, która widziała swojego oprawcę pięć lat temu, jest bez sensu. Ale
nie powiedział tego. Nagle zapragnął być lepszym człowiekiem, kimś, kto zasługiwałby na szacunek Jane Russo.
Zastanawiał się, czy Alan Gallagher, który po śmierci córki zajął się prawami dzieci, zdobył jej szacunek. I jej uczucia.
Z lotniska w Los Angeles pojechali do hotelu. Ray widział, że Jane nie ma ochoty siedzieć w pokoju, oglądając
telewizję. Rozumiał ją, ale czuł, że będzie kiepskim towarzyszem.
- Pewnie jesteś głodny - powiedziała, kiedy jechali windą na dziesiąte piętro. - Restauracja na dole wygląda całkiem
miło.
- Daj mi pół godziny - odparł.
Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego pytająco.
- Zjemy w restauracji - dodał.
Uśmiechnęła się i w windzie natychmiast zrobiło się jaśniej.
Jane zamówiła mahimahi, a Ray makaron z owocami morza. Siedzieli przy wielkim oknie, z którego rozciągał się
widok na pasy startowe. Startujące i lądujące samoloty błyskały światłami w ciemności.
- Dziwnie się czuję - powiedziała Jane - kiedy tak wcześnie robi się ciemno, a nie jest wcale zimno. Chyba nie
mogłabym tu mieszkać. Lubię zmienność pór roku.
- Dlatego że wychowałaś siew Aspen?
- Może.
Na stole pojawiły się sałatki. Jane jadła z apetytem. Rayowi podobało się, że nie dziobie w talerzu jak większość kobiet.
- Więc jutro pojedziemy do Mammoth? - spytała, smarując bułkę masłem.
- Zgadza się.
- Ale rano masz tu jakieś sprawy do załatwienia?
- Postaram się, żeby to nie trwało długo.
- Zaczekam na ciebie w hotelu.
Pewnie będzie musiała długo czekać, pomyślał Ray. Miała pecha, że wybrała się z nim w tę podróż.
- Czy te sprawy mają związek z pracą? - spytała.
- Częściowo.
- Wydajesz się czymś zaabsorbowany - powiedziała miękko, opierając łokcie na stole.
- Przepraszam.
- Nie, nie musisz przepraszać. Pomyślałam tylko, że może chciałbyś o tym porozmawiać.
- O czym?
- O tym, co cię trapi, cokolwiek to jest.
- Nic mnie nie trapi.
- W porządku - odsunęła się lekko. Ray natychmiast wyczuł jej chłód.
- To nic, czym musiałabyś się martwić - zapewnił.
- Powiedziałam: w porządku.
- Chryste.
- Jest w tobie tyle gniewu. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Lekko, na ułamek sekundy. - Ten gniew zżera cię od
środka.
Cofnął rękę, zakłopotany. W miejscu, w którym dotykały go jej palce, paliła go skóra. Nie umiał odpowiedzieć, nie miał
w zanadrzu żadnej sarkastycznej uwagi.
Kelnerka postawiła przed nimi talerze. Jane jadła w milczeniu, jakby przed chwilą nie wygłosiła bardzo osobistej uwagi
na jego temat. Przyglądał jej się spod oka, ale jej twarz była obojętna.
Może źle ją zrozumiał, może to, co powiedziała, było całkiem niewinne. Obsesyjnie myślał o tym, co zdarzy się jutro, i
nie miał głowy do konwersacyjnych niuansów.
Dawno nie jadł kolacji w towarzystwie pięknej kobiety. Od czasu, kiedy zginęła Kathleen. Jaka szkoda, że ta sytuacja
jest taka niezręczna. Jaka szkoda, że w końcu nadejdzie jutro. Może po raz ostatni jem kolację jako wolny człowiek,
pomyślał. Ostatnia wieczerza.
- Przepraszam, jeśli byłam wścibska. Mam to po matce - powiedziała Jane.
- Nie ma problemu. Polubiłem twoją matkę.
- Jest bardzo bezpośrednia, prawda?
45
- Wolę to od kłamstw, których wysłuchuję podczas przesłuchań.
- Co sądzisz o Rolandzie?
Ray wzruszył ramionami.
- Typowy gliniarz.
- Nie krytykujesz kolegów po fachu, co?
- Raczej nie. - Ray uśmiechnął się krzywo.
Jane skończyła jeść rybę.
- Znakomita. W Denver takich nie mają.
- Powiedz mi - zaczął Ray, nagle zaciekawiony. - Jak to się stało, że trafiłaś do tej pracy?
- Och. - Jane machnęła ręką. - To długa historia.
- Mamy czas.
Opowiedziała mu więc o tym, jak Lottie zaproponowała Kentowi, żeby pozwolił jej wykonać portret pamięci owy
człowieka, którego świadek widział na miejscu zbrodni, a ona narysowała twarz lokalnego dewelopera.
- To było w czasie ferii wiosennych. Sprawa stała się głośna, więc kiedy skończyłam studia, dostałam propozycję pracy
w Departamencie Policji w Denver. Tak się to wszystko zaczęło.
- Ale teraz pracujesz jako wolny strzelec.
- Cóż, tak. Pracowałam nad pewną sprawą jakieś... osiem lat temu. Napad na bank w Denver. Jeden ze strażników został
zabity. FBI szukało zabójcy i wtedy poznałam paru agentów. - Jane przesuwała palcem okruszki na obrusie. - Chcieli
mnie wynająć, ale okazało się to dość skomplikowane, więc odeszłam z policji.
- Osiem lat temu? Calvin Lancaster, prawda?
- Tak.
- Dostał dożywocie?
- Tak.
- Ty pracowałaś przy tej sprawie?
Jane podniosła wzrok i uśmiechnęła się szelmowsko.
- Tak.
- Ty narysowałaś portret pamięciowy Lancastera? Pamiętam, dostaliśmy go w Seattle. Lancaster był wtedy jednym z
dziesięciu najbardziej poszukiwanych przestępców.
- Został zatrzymany w Phoenix.
- Tak, pamiętam.
A więc to ona narysowała ten świetny portret. Może rzeczywiście ma talent, choć tak trudno mu było w to uwierzyć.
- Dlaczego tak mi się przyglądasz? Mam coś na twarzy?
- Nie, nic.
Pochyliła się nad stołem. W pierwszej chwili Ray przestraszył się, że znowu go dotknie. Ale nie zrobiła tego.
- Mogę wyciągnąć coś z Allie - powiedziała. - Wiem, że mogę. Jakiś szczegół. Drobiazg. Coś, co nam pomoże.
- Może.
- Ale muszę spędzić z nią trochę czasu.
- Dostaniesz tyle czasu, ile będziesz chciała.
Ale beze mnie.
Po kolacji wrócili windą na górę i ruszyli do swoich pokoi. Korytarz, kiepsko oświetlony, miał kremowe ściany ze
śladami po walizkach. Pod drzwiami kilku pokoi stały wózki pełne brudnych naczyń.
- Wyjeżdżam jutro wczesnym rankiem - powiedział Ray.
- Przyjdź po mnie, jak wrócisz. Będę spakowana.
- Nie wiem dokładnie, o której to będzie.
- To bez znaczenia - odparła. - Myślę, że powinniśmy jak najszybciej pojechać do Mammoth.
- Moje sprawy... mogą zająć sporo czasu.
- Mógłbyś mi powiedzieć, o co chodzi.
- Nie sądzę.
Tym razem go dotknęła. Wyciągnęła rękę i położyła ją na jego policzku, na bliźnie.
- Potrafię słuchać.
- Ale ja nie potrafię mówić. - Chciał się odsunąć, lecz nie zrobił tego.
Jane przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się smutno, a potem delikatnie pocałowała go w policzek.
Świat zawirował. Zapach jej perfum, dotyk jej miodowozłotych włosów, ciepło jej warg, za dużo tego było dla
mężczyzny, który od osiemnastu miesięcy nie był z kobietą. Ogarnęła go fala pożądania, jak gorączka. Zabrakło mu tchu
w piersiach. Odsunął się szybko.
- A ty i Gallagher? - spytał.
Idiotyczne pytanie.
- To znaczy?
- Nic - mruknął, a potem odwrócił się i otworzył drzwi swojego pokoju.
46
Piątkowy poranek był chłodny i mglisty, a o siódmej zaczęło mżyć.
Samolot z Seattle wylądował z półgodzinnym opóźnieniem. Ale wylądował. Ray i Stan Shoemaker spotkali się na
lotnisku z urzędnikami, którzy przywieźli terrorystów do Los Angeles. Sędzia federalny czekał gotowy odczytać zarzuty:
od nielegalnego posiadania broni, przez napady z bronią w ręku do morderstwa pierwszego stopnia.
Stan wszedł do samolotu, podpisał dokumenty i przestępcy zostali przekazani agentowi FBI zajmującemu się tą sprawą.
Członkowie załogi, czujni i uważni jak zawsze, odetchnęli z ulgą, kiedy aresztanci w końcu zeszli z pokładu.
Jeden z policjantów przytrzymał głowy Josepha Perry’ego „Joe Boba” i jego brata Theodora Perry’ego „Teddy’ego”,
kiedy wsiadali do samochodu z kratą oddzielającą tylne siedzenia od przednich. Nawet z miejsca, w którym stał, Ray
widział ich obu dokładnie Wyglądali nędznie, nieogoleni, z tłustymi włosami i zaczerwienionymi oczami. Mieli na sobie
wymięte flanelowe koszule, brudne dżinsy i ubłocone buty. Ale kiedy dostaną adwokata z urzędu - albo ktoś zapłaci za
ich obronę - a FBI zakończy wstępne przesłuchanie, bracia Perry zostaną ostrzyżeni, ubrani w czyste koszule, garnitury i
krawaty.
Na pewno, pomyślał Ray. Za czterdzieści osiem godzin, w sądzie, będą wyglądać jak porządni obywatele.
Jeśli tego dożyją.
Samochód z podejrzanymi, do którego wsiadł też Stan, wyjechał z lotniska, a Ray wrócił na parking, gdzie zostawił
wynajęty samochód. Wiedział, że musi się spieszyć. Domyślał się, że jego sam na sam z braćmi Perry będzie bardzo
krótkie; zaraz pojawi się jakiś pompatyczny prawnik, by dopilnować, żeby podejrzani korzystali ze wszystkich należnych
im praw.
Ale Ray potrzebował tylko kilku minut.
Kwatera główna FBI mieściła się w centrum. Ray wyjechał na autostradę 110 i dotarł do budynku dziesięć minut
później. Pokazał odznakę, zaparkował na miejscu zarezerwowanym dla pracowników policji i wszedł do środka. Stan
powiedział mu wcześniej, gdzie będzie mógł znaleźć braci Perry.
Ray miał wrażenie, że kieruje nim ktoś inny. Ale z każdym krokiem, który zbliżał go do pomieszczenia, gdzie czekał
Stan, narastała w nim wściekłość. Przyszło mu do głowy, że Stan domyślił się jego zamiarów, choć Ray sam jeszcze nie
wiedział, co zrobi i jak, więc może kazać mu zostawić broń za drzwiami sali przesłuchań.
Wyszedł zza rogu i zobaczył Staną, który przeglądał jakieś papiery z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Do diabła, był
w tym naprawdę niezły.
- Szybko przyjechałeś - odezwał się.
- Nie było korków. - Ray wzruszył ramionami - Poza tym mgła się podniosła, wyszło słońce.
Prawda była taka, że przekroczył dozwoloną prędkość o czterdzieści kilometrów na godzinę i przez całą drogę jechał
lewym pasem.
- Cóż, bracia Perry są za tymi drzwiami. - Stan wskazał głową szare metalowe drzwi z zakratowanym okienkiem.
- Jest już adwokat?
- Zaraz będzie, ale słyszałem, że prokurator też jest już w drodze.
- Aha - mruknął Ray obojętnie. - Mogę tam na moment zajrzeć?
Stan spojrzał na niego uważnie.
- Na pewno tego chcesz? Wolelibyśmy, żeby później nie twierdzili, że byli przesłuchiwani bez adwokata.
- Chcę im się tylko przyjrzeć. Chyba nie wniosą skargi za to, że ktoś nazwał ich pieprzonymi mordercami. - Ray
uśmiechnął się drwiąco.
- Chyba nie. Poza tym przyleciałeś tu po to z daleka. Więc dlaczego nie?
- Dzięki, Stan.
Kiedy wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, miał wrażenie, że w pokoju nie ma powietrza. Nie mógł oddychać.
Krew napłynęła mu do twarzy, serce waliło jak młotem. Przez chwilę stał bez ruchu, opierając się plecami o drzwi, i
patrzył na nich, patrzył im prosto w oczy, przenosząc wzrok z jednego na drugiego i z powrotem. Z bliska wydawali się
mniejsi. Byli żałosni. Niemożliwe, żeby to oni pozbawili Kathleen życia. Tchórze. Bali się wszystkich, którzy nie byli
tacy jak oni. Bali się czarnych, Żydów, Włochów, Rosjan, wszystkich, którzy mieli inny kolor skóry albo skośne oczy. I
nienawidzili ich, bo byli za głupi, żeby zrozumieć i zaakceptować fakt, że ludzie różnią się między sobą.
Uzbrojeni. Uzbrojeni po zęby. Ukrywali się i wypełzali ze swoich kryjówek tylko pod osłoną ciemności. Tak jak tamtej
nocy, kiedy przytwierdzili ładunek wybuchowy do podwozia samochodu FBI.
Ray patrzył na nich, dławiąc się własnym obrzydzeniem. Jego wściekłość sięgnęła zenitu. Ci dwaj siedzą tu i żyją,
podczas gdy Kathleen jest już pod ziemią.
Teddy pociągał nosem ze wzrokiem wbitym w swoje dłonie, przykute kajdankami do metalowych obręczy stołu. Ale
Joe Bob patrzył na Raya bez drgnienia powieki. Jego małe oczy lśniły nienawiścią.
To właśnie Joe w końcu przerwał ciszę.
- Vanover - powiedział, uśmiechając się bezczelnie. - Poznałbym te blizny na końcu świata.
Ray, który dotąd jakoś się kontrolował, poczuł, że traci panowanie nad sobą. Nagle wydało mu się, że jego rewolwer
waży tonę. Sięgnął za połę marynarki. Ręka dobrze znała drogę.
Poczuł pod palcami chłód metalu. Drzwi za jego plecami otworzyły się i zamknęły, ale on był świadom tylko wrzącej w
nim wściekłości. Usłyszał jakieś dźwięki, ale to było bez znaczenia. Spojrzał w puste oczy Joego. Do zobaczenia w
47
piekle, pomyślał.
- Hej. - Głos. I znowu: - Hej, chodź tu, Ray. Co ty...?
Nie był w stanie oderwać wzroku od Joego. Zacisnął palce na broni.
- No, chłopie. - Stan? - Nie tak, człowieku, nie w ten sposób. Uspokój się. No, już.
Ray poczuł, że czyjaś dłoń zaciska mu się na ramieniu. Nagle pojął, że przyjaciel wszedł do pokoju i mówi do niego.
Trzyma go. Szumiało mu w uszach, był mokry od potu.
- Idziemy, Ray. No, dalej, idziemy stąd.
- Pieprzyć to - wydyszał, usiłując uwolnić się z uścisku Staną.
- Nie każ mi wzywać pomocy. Oni nie są tego warci. Uspokój się.
Ray nie pamiętał później, jak Stan wyprowadził go z tego pokoju, a potem z budynku. Wydawało mu się, że w jednej
chwili patrzył w oczy morderców, w następnej stał oparty rękami o samochód, ciężko dysząc i obserwując krople potu,
które ściekały mu z czoła i spadały na maskę.
- Chryste, Vanover - usłyszał głos Staną. - Naprawdę załatwiłbyś tych dwóch?
Ray wziął kolejny głęboki oddech.
- To tylko płotki.
- To cholerni mordercy.
- W porządku. Jak chcesz. Teraz ich mamy. Nie zgodzimy się na wyjście za kaucją, sędzia nas poprze. I może w końcu
uda nam się dotrzeć do mózgu tej grupy. Przyciśniemy te dwie łajzy i zaczną sypać. To tchórze. Ale od martwych
niczego byśmy się nie dowiedzieli. Słyszysz mnie?
- Słyszę - wydyszał Ray.
- Mamy świadków na to, że kupowali materiały wybuchowe - powiedział Stan. - Żadna ława przysięgłych ich nie
wypuści.
Ray przestał go słuchać.
- I jeszcze jedno - dodał Stan. - Dowódca tej grupy, Northwest Bomber. Nawet jeśli przysięgli skażą tych dwóch na
dożywocie bez prawa wcześniejszego wyjścia i tak nie mamy nic na gościa, który zaplanował te zamachy.
A kiedyś prawie go dostali. Trzy lata wcześniej Ray i Stan prowadzili wspólnie śledztwo na wschodzie stanu
Waszyngton. Chodziło o napad z bronią na sklep sportowy. Bracia Perry brali udział w tym napadzie; w całym sklepie
zostawili swoje odciski palców, choć mieli dość rozumu, żeby ukryć twarze. Był z nimi jeszcze jeden człowiek. Podobno
był to Northwest Bomber we własnej osobie. Ale ani razu nie wszedł w zasięg sklepowej kamery. Sądzono, że nie miał
maski na twarzy. To on strzelił w głowę właścicielowi sklepu, z nagrania wynikało, że pozostała dwójka nie strzelała.
Ale ofiara napadu jednak przeżyła. Problem w tym, że właściciel nigdy nie zdołał zidentyfikować tego, kto do niego
strzelił. Ray sądził, że cierpiał na permanentną amnezję albo uszkodzenie mózgu. Inni agenci FBI, łącznie ze Stanem,
uważali, że facet wymazał z pamięci twarz przestępcy po prostu ze strachu. Tak czy inaczej, Northwest Bomber spieprzył
wprawdzie sprawę, strzelając do właściciela sklepu, ale dalej nic na niego nie mieli. Nie znali jego nazwiska, nie widzieli
jego twarzy, nie zdobyli jego odcisków palców. Wiedzieli tylko, że istnieje.
- Do diabła - powiedział Ray. - Wszystko, co mamy, to bracia Perry. Może nigdy nie dostaniemy ich szefa. Ale oni
muszą zapłacić za to, co zrobili. Teraz, zanim jakiś adwokat ich z tego wyciągnie.
Stan milczał chwilę, a potem położył dłoń na ramieniu Raya.
- Posłuchaj... Wiem, co czułeś, kiedy Kathleen zginęła. Wszyscy czuliśmy to samo. Była jedną z nas. Ale kiedyś
podziękujesz mi za to, że cię dzisiaj powstrzymałem. To nie był dobry pomysł. Kathleen nie chciałaby, żeby to stało się w
ten sposób.
Ray sięgnął do kieszeni po kluczyki.
- Kathleen może nie, ale ja tak.
Rozdział 10
Kiedy Ray w końcu wrócił, Jane była blada ze złości. Cały ranek spacerowała po pokoju i wyglądała przez okno, z
którego widziała hotelowy parking. Włączyła telewizor, ale nic z wiadomości CNN do niej nie docierało, bo cały czas
rozmyślała nad tym, co powie Rayowi, kiedy go wreszcie zobaczy. Zapomniałeś o Kirstin? Zapomniałeś, że jest teraz
gwałcona i maltretowana, a my musimy ją odnaleźć, zanim zostanie zabita?
Ale gdy Ray zapukał do jej drzwi i zobaczyła jego twarz, słowa uwięzły jej w gardle. Gdziekolwiek był, cokolwiek
sprawiło, że się spóźnił, musiało to być coś bardzo złego.
- Przepraszam - powiedział tylko, podniósł jej torbę i ruszył do windy.
Dopiero kiedy wyjechali z Los Angeles i znaleźli się na wiodącej na północny wschód autostradzie numer 395, Jane
odważyła się przerwać ciszę.
- Nie wiem, co cię zatrzymało - powiedziała. - Zakładam, że coś ważnego, bo w Aspen czeka na nas dziewczynka, która
modli się, żeby ktoś jej pomógł.
- Tak - odparł, nie odrywając wzroku od drogi.
- Nie mamy dużo czasu, Ray.
Milczał, więc dała spokój. Ale odezwała się znowu, kiedy przejechali kolejnych dziesięć kilometrów.
- Co się wydarzyło tego ranka?
- Nic.
48
Zaśmiała się, ale bez wesołości.
- Na Boga, zawodowo zajmuję się ludzkimi twarzami. Coś się stało.
- Nic, o co musiałabyś się martwić.
- Dobrze, nie będę się martwić, ale może pomogłoby ci, gdybyś zrzucił ten ciężar z serca. Wiem, że brzmi to banalnie,
ale to prawda. Porozmawiaj ze mną.
Ray tylko zacisnął zęby.
Mężczyźni, pomyślała, ale zaraz się poprawiła. Nie, nie wszyscy mężczyźni są tak zamknięci w sobie. Alan jest inny.
Alan...
Postanowiła nie myśleć o Alanie i odwróciła głowę do okna. Zostawili już za sobą smog unoszący się nad niecką, w
której leżało Los Angeles, i zbliżyli do podnóża gór Sierra Nevada. Droga prowadziła przez góry El Paso. Piękna,
nieskażona kraina. Jane pamiętała swoją ostatnią podróż przez te góry. Boże Narodzenie pięć lat temu. Jechała tędy z
agentką FBI. I była pewna, że zdoła narysować twarz oprawcy Allison Sanchez. Nigdy wcześniej nie poniosła porażki.
Nie wiedziała, co to znaczy. Do czasu, kiedy Allie opisała mężczyznę, który ją zgwałcił, ciemny pokój, przerażenie i
odrętwienie, które po nim nastąpiło.
Jane przeżyła wtedy ponownie własny koszmar, ze wszystkimi szczegółami. Próbowała nakierować jakoś Allie, chciała
odblokować jej pamięć, ale nie udało się jej. Nie potrafiła sprawić, żeby biedna dziewczyna poczuła się przy niej
swobodnie, żeby jej zaufała, bo nie potrafiła ukryć własnego napięcia.
Potem znowu się to stało. Ten sam schemat postępowania. Trzy lata temu, w Snowbird, w stanie Utah. Znowu poleciała
z agentem FBI przesłuchać ofiarę, kiedy pierwszemu portreciście nie udało się nic narysować.
Jej także się nie udało.
Talent zawodził ją coraz częściej. Po tej sprawie pracowała nad innymi i zawsze odnosiła sukcesy. Były to jednak inne
sprawy. Żadna nie wywoływała bolesnych wspomnień. A Caroline Deutch ciągle w nią wierzyła. Alan także wierzył, że
Jane zdoła stworzyć portret, który pomoże schwytać sprawcę. Alan, który wiedział, przez co przeszła.
Westchnęła i spojrzała na Raya. On w nią nie wierzył. Co wcale jej nie pomagało. Jego napięcie było niemal namacalne.
Jechali już od czterech godzin, a prawie się do siebie nie odzywali. Ray dwa razy rozmawiał przez komórkę, raz z
Aspen i raz z Parkerem. Nic nowego się nie wydarzyło. Biedna Kirstin, myślała Jane. Wiedziała, że dziewczyna żyje
nadzieją, że ktoś w końcu pospieszy jej z pomocą. Lecz ta nadzieja z każdą chwilą słabnie.
Tym razem musi mi się udać, powtarzała sobie. Ale wspomnienia Allie od lat kryją się w mroku. Czy można je jeszcze
wydobyć z ciemności?
Wiedziała, że musi się uspokoić i skoncentrować. Potrafi to zrobić.
Została im jeszcze godzina drogi do Mammoth, kiedy postanowiła poćwiczyć na Rayu. Co miała do stracenia?
- Ray - powiedziała i poczuła, że po kilku godzinach milczenia zaschło jej w gardle. Odchrząknęła. - Mówiłeś, że
pochodzisz z Nowej Anglii?
- Nie przypominam sobie, żebym ci mówił... Ach, no tak, u twojej matki.
- Chodziłeś do jednej z tych szkół dla chłopców?
- Nie.
Postanowiła, że nie da się zniechęcić i wyciągnie z niego coś więcej.
- Skończyłeś studia na uniwersytecie w Bostonie i zacząłeś prawo - powiedziała, powtarzając jego słowa. - Więc jak to
się stało, że trafiłeś do FBI?
- Z powodu ojca.
- Tak? To znaczy, że on chciał...
- Ojciec był w FBI.
- No tak, rozumiem. Poszedłeś w jego ślady. Rzuciłeś prawo?
- Nigdy nie zacząłem.
- Hm. A twój ojciec nadal... Nie, domyślam się, że jest już na emeryturze.
- Zgadza się.
- Czy on i twoja matka...
- Moja matka nie żyje.
- Och, bardzo mi przykro...
- Mnie też.
- Więc twój ojciec mieszka sam?
- Na łodzi.
- Naprawdę?
- Tak. W Jacksonville na Florydzie.
- Co za życie. Często się widujecie?
- Nie.
Jane milczała. Natychmiast rozpoznała ten ton. Problemy rodzinne były jej specjalnością.
- Zawsze był beznadziejny.
A jednak Ray poszedł w jego ślady. Przypuszczała, że kierowała nim chęć rywalizacji z ojcem, z którym nie potrafił się
dogadać. A zabrakło matki, która łagodziłaby rodzinne spory.
49
- Rozmawiacie ze sobą? Wiesz, przez telefon? - zapytała.
Ray zastanawiał się chwilę, a potem zaśmiał się sucho.
- Rozmawialiśmy... kiedy to było... wiosną ubiegłego roku. Zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że sprzedał dom w
Lexington i spłacił łódź.
Jane doszła do wniosku, że lepiej zmienić temat.
- Masz rodzeństwo?
Potrząsnął głową.
- Moja matka zmarła na raka piersi, kiedy miałem siedem lat.
Jane westchnęła i pokiwała głową. Jego rany sięgały głębiej, niż przypuszczała. Skierowała rozmowę na inne tory.
- Co sądzisz o Parkerze?
- Jest w porządku.
- Trochę nadęty, prawda?
- Nie znam go zbyt dobrze.
- Ale ja go znam. A Caroline Deutch? Wielu ludzi trochę się jej boi.
- Pytasz, czyja się jej boję?
- A boisz się?
- Nie.
- Myślisz, że jest dobrą agentką?
- Prawie jej nie znam.
- Ale sprawdziłeś jej papiery, prawda? Założę się, że zajrzałeś do jej kartoteki, kiedy Parker wysłał cię z nią do mnie.
Cisza.
- Domyślam się, że to znaczy „tak”.
Przejeżdżali przez Bishop, malutki punkcik na mapie pół godziny drogi od Mammoth. Jesteśmy prawie na miejscu,
pomyślała.
- Męczyło cię to cały dzień - powiedział nagle Ray.
- Słucham?
- Powiedziałem, że męczyło cię to cały dzień. - Zawahał się, jakby podejmował jakąś decyzję, a potem spojrzał na nią z
ukosa. - W porządku, więc chcesz wiedzieć, co się wydarzyło dziś rano?
- Tylko jeśli chcesz mi powiedzieć.
Kłamczucha.
- Powiem ci. - Ray wyprzedził jadący przed nimi samochód. - Dwaj podejrzani o podłożenie ładunku wybuchowego
pod samochód w Seattle zostali dziś przetransportowani do Los Angeles.
- Och.
- Zostali zatrzymani w stanie Waszyngton i sprowadzeni do Los Angeles na przesłuchanie. Chciałem ich zobaczyć.
Zadowolona?
- Och, Ray... I widziałeś ich?
- Tak.
- I co?
- Zobaczyłem, że są winni i tak głupi, jak przypuszczałem.
- Rozmawiałeś z nimi?
- Raczej nie nazwałabyś tego rozmową. Nie dostali ode mnie plasteliny, jeśli o to ci chodzi.
Jasne, pomyślała. Jego dziwny nastrój, nagła decyzja o wyjeździe do Los Angeles, teraz wszystko miało sens. Sprawa
osobista, powiedział. Rzeczywiście, nie mogła być bardziej osobista.
- Jesteś pewny, że to oni?
- O tak.
- Jak ich złapali?
- Dostali cynk.
Oczywiście. Większość przestępców zostaje złapana w ten sposób. Ci ludzie nie kierują się honorem.
- I co, poczułeś się lepiej?
- Nie. - Twardo, z goryczą.
- Skażą ich? Mają dowody?
- Kto to może wiedzieć?
- Cóż, myślę, że będziesz musiał zeznawać przeciw nim.
- Jeśli sprawy zajdą tak daleko. Ci dranie mogą się wcześniej wywinąć i wrócić na ulice.
- Jestem pewna, że...
- Jesteś pewna? Mam ci powiedzieć, ilu przestępcom udaje się wywinąć, zanim trafią do sądu? Ten system prawny jest
do dupy. Powinienem był załatwić drani dziś rano.
- Nie, Ray, dobrze wiesz, że to nie jest żadne wyjście.
- Tak? Chcesz wiedzieć, co naprawdę się stało? Wyciągnąłem rewolwer, żeby ich załatwić... I załatwiłbym ich, gdyby
Stan mnie nie powstrzymał.
50
- Nie wierzę. Może chciałeś to zrobić. Na pewno, ale nie mógłbyś...
- Mógłbym - przerwał jej ostro. - Lepiej w to uwierz.
Zatrzymali się w stylowym motelu na obrzeżach Tom Place, niewielkiej osady górskiej położonej na południowy
zachód od Mammoth Lakes. Mieli szczęście, że udało im się dostać dwa pokoje. W końcu były święta.
Jane usiadła na podwójnym łóżku w swoim pokoju. Było bardzo zimno, E ogrzewanie dopiero zostało włączone.
Zadzwoniła z komórki do Christmas Shoppe w Mammoth Lakes. Wiedziała, że Allie będzie wolna dopiero wieczorem,
po zamknięciu sklepu.
- Możemy po ciebie przyjechać? - spytała. - Czy jeździsz do pracy samochodem?
- Nie, chętnie skorzystam, jeśli to nie kłopot. Oszczędzi mi to spaceru. Dziesięć po siódmej?
- Będziemy tam.
- Mam nadzieję, że uda mi się pomóc. Ale to było tak dawno.
- Wiem, kochanie - powiedziała Jane. - Chcemy tylko spróbować. Do zobaczenia.
Objęła się ramionami, wstała, wyszła z pokoju i zapukała do drzwi Raya.
- Rozmawiałam z Allie. Możemy podjechać po nią dziesięć po siódmej.
- Zabierze nam to całą noc.
Jane wiedziała, że tak nie będzie. Nie będzie musiała się starać, żeby Allie poczuła się swobodnie. Dziewczyna już
wiedziała, jaka jest stawka, i znała procedurę. A Jane nie oczekiwała zbyt wiele. Czuła jednak, że nawet najdrobniejszy
szczegół może popchnąć sprawę do przodu.
- Chcesz coś zjeść, zanim tam pojedziemy? - spytał Ray.
Jane zastanowiła się.
- Może zjemy potem? Teraz chciałabym wejść pod koc i obejrzeć wiadomości. Czy działa u ciebie ogrzewanie? -
Zerknęła do wnętrza pokoju.
Ray nie odpowiedział, tylko minął ją, wszedł do jej pokoju i przekręcił coś przy kaloryferze pod oknem.
- Wystarczy zamknąć wentyl - powiedział, po czym dodał, żeby zapukała do niego, kiedy będzie gotowa.
- W porządku - mruknęła, gdy została sama. - Więc nie znam się na kaloryferach. Wielkie rzeczy.
Włączyła telewizor i dowiedziała się, że w Filadelfii na stacji metra ewakuowano cały pociąg w godzinach szczytu z
powodu domniemanego zamachu bombowego. Fałszywy alarm. Napięta sytuacja na Bliskim Wschodzie. Samobójczy
zamach w Jerozolimie. DOW spadał, Nasdaq poszedł o dziesięć punktów do góry. Nad środkowe stany nadciągał front
arktyczny, ale w Orlando było osiemnaście stopni. Avalanche wygrało w Detroit z Redwings.
Wyłączyła telewizor i spojrzała na zegarek. Do spotkania z Allie została jeszcze godzina. Co robi teraz Ray? Dzwoni do
Aspen? Drzemie? Czyści rewolwer?
Nie, ma już dość, pomyślała. Nie zastrzeli nikogo z zimną krwią. Bez względu na to, co mówi. Lepiej w to uwierz,
powiedział. Cóż, nie uwierzyła. Może nie zna się na ludziach, ale w tym przypadku była pewna. Nie zrobiłby tego.
Rozumiała, że pragnął zemsty, zemsty za to, co stało się Kathleen, która była kimś więcej niż tylko jego
współpracownikiem. Każdy chciałby zemsty. Ale Ray nie pociągnąłby za spust. Był zbyt... zbyt zasadniczy.
Wzięła szkicownik i usiadła po turecku na łóżku z ołówkiem w dłoni. Często rysowała dla zabicia czasu. Uspokajało ją
to. Choć ostatnio było inaczej. Nie rysowała tak często jak kiedyś. Tym razem jednak nie miała zamiaru narysować
portretu gwałciciela.
Zaczęła szkicować kształtną głowę Raya. Uszy. Przeszła do twarzy. Długi nos, wąskie usta, niewielkie zagłębienie
pośrodku dolnej wargi. Poważne, migdałowe oczy pod ciemnymi brwiami. Kości policzkowe i mocno zarysowana linia
brody. Zaznaczyła nawet bliznę na szyi, zastanawiając się, gdzie się kończy.
Włosy, gęste i lekko falujące. Kilka siwych pasemek na skroniach. Od czasu do czasu przekrzywiała głowę i zagryzała
dolną wargę, odsuwając rysunek, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Nieźle. Właściwie całkiem dobrze. Rysowanie portretu
Raya sprawiło jej przyjemność, odczuła nawet pewną ulgę. Jego twarz tkwiła w jej umyśle od wielu dni. Brakowało tylko
koloru. Ray miał lekko złotawy kolor skóry, który podkreślał błękit oczu. Włosy w odcieniu głębokiego brązu pięknie
harmonizowały z jego karnacją. Nawet przyprószone na skroniach siwizną... Niestety, rzadko używała koloru, na ogół
rysowała ołówkiem
Ray był naprawdę przystojny. Nawet kiedy marszczył brwi. Wtedy wyglądał trochę groźnie, jak ktoś, komu lepiej nie
wchodzić w drogę.
Jeszcze raz spojrzała na szkic, a potem na zegarek; zostało trochę czasu do wyjścia. Przewróciła kartkę i zaczęła
rysować całą sylwetkę. Ray, tak jak go sobie wyobrażała. Długie, kształtne nogi i ręce, wąskie biodra, płaski brzuch,
szerokie ramiona, twarde mięśnie klatki piersiowej. Zaznaczyła włosy na klatce, wiedząc, że to tylko czyste domysły, a
potem cienką linię włosów schodzącą w dół brzucha... Nie miała zamiaru rysować reszty, choć na studiach często
rysowała akty, także męskie.
Przyjrzała się swojej pracy. Tak, to był Ray. Uchwyciła nawet charakterystyczne zmarszczenie brwi.
Wydarła kartkę ze szkicownika i odłożyła na bok. Wstała, przeciągnęła się, a potem otworzyła walizkę, wyjęła z niej
kosmetyczkę i poszła do łazienki. Umyła twarz i zęby i ponownie nałożyła makijaż. Rozpuściła włosy, cały dzień spięte
srebrną klamrą, i przeczesała je szczotką. Tak, tak będzie wyglądała lepiej, łagodniej.
Spojrzała na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Boże, miała nadzieję, że czegoś się dzisiaj dowie. Kirstin miała coraz
51
mniej czasu. Muszą szybko zdobyć jakieś informacje. Dni mijają. Dni, które Kirstin liczy, modląc się o ratunek. Jane
czuła, że przytłacza ją ciężar odpowiedzialności. Czuła się tak, jakby chciała zatrzymać czas. Rozpaczliwie szukała
klucza, który pozwoliłby jej zatrzymać jego rozpędzoną maszynerię, ale nie mogła go znaleźć. Wzięła głęboki oddech i
przyłożyła dłonie do czoła. Znajdą Kirstin. Muszą ją znaleźć.
Znowu popatrzyła na portret Raya. Po co w ogóle go narysowała? Nigdy nie próbowała narysować Alana. Patrzyła na
portret i pomyślała, że mimo zmarszczonych brwi Ray wygląda sympatycznie. Udało jej się uchwycić wyraz cierpienia w
jego oczach. Tak, to Ray. Ray, który nie wierzył w jej zdolności.
Miała słabość do silnych, zranionych mężczyzn. Najpierw Alan, ojciec zamordowanego dziecka, zmiażdżony
niewyobrażalnym nieszczęściem, opuszczony przez żonę. Teraz Ray Vanover. Musiała przyznać, że za bardzo
obchodziło ją jego cierpienie. Gdyby tylko jej na to pozwolił, zrobiłaby wszystko, żeby mu pomóc.
Boże, kogo właściwie próbowała oszukać? Ray prawdopodobnie nadal kocha kobietę, która zginęła w Seattle. Kathleen
Bachman. Była jego kochanką, kobietą, którą zamierzał poślubić. Jak mogła sądzić, że zdoła mu pomóc?
Próbowała poprzedniego dnia po kolacji. Na samą myśl o tym ogarnął ją Wstyd. Dotknęła jego policzka, pocałowała
go. Przez chwilę miała wrażenie, że odtajał, jego twarz złagodniała, ciało odruchowo pochyliło się ku niej. Ale ta chwila
szybko minęła. Dlaczego zrobiła coś takiego? Co chciała uzyskać?
Znowu spojrzała na portret. Dlaczego nigdy nie narysowała portretu Alana?
Sięgnęła po komórkę i wystukała numer Alana. Odebrał po trzecim sygnale. Usłyszała jego głos. Ukochany głos. Od
razu poczuła się lepiej.
- Jane - powiedział - miło cię słyszeć.
Jej serce zaczęło śpiewać z radości.
- Gdzie jesteś?
- Och, nie w Aspen. Przyleciałam wczoraj do Los Angeles z agentem FBI, który pracuje nad porwaniem Kirstin. Teraz
jestem w Mammoth Lakes. To znaczy właściwie w miasteczku, które nazywa się Tom Place. Kilka kilometrów od
Mammoth. Tam nie dostalibyśmy pokoi w hotelu.
- Próbowałem dowiedzieć się czegoś o sprawie od Caroline, ale ona niewiele wie. Nastąpił jakiś przełom? Udało ci się
coś wydobyć ze świadków?
- Trochę. Niestety, niewiele. - Opowiedziała mu o złamanym nosie, kolczyku i czerwonej furgonetce. - Ale to za mało,
Alan. Pomyślałam więc, że mogłabym spotkać się jeszcze raz z Allie Sanchez i...
- Ile to już lat? Pięć, sześć? Sam nie wiem, Jane. Wiele od siebie wymagasz. I od tej dziewczyny. Sekundę... -
powiedział, kiedy już chciała zacząć bronić swojej decyzji. Teraz jego głos był stłumiony, odległy, jakby zasłonił
słuchawkę dłonią. - ...chodzi o tę sprawę. Dobrze, kochanie. - „Kochanie”? - Zaraz przyjdę... Przepraszam cię, Jane. -
Zdjął rękę ze słuchawki. - Co mówiłaś?
- Czy to była Maureen? - spytała.
- Tak. Posłuchaj - zniżył głos. Do diabła z nim. - Próbujemy jakoś się w tym odnaleźć. Wiesz o tym.
Cholera, cholera, cholera.
- Tak - wykrztusiła z trudem. - Tylko że... ja... Czasem bardzo mi ciebie brakuje. Brakuje mi tego, co nas łączyło. To
takie... takie trudne. - Brzmiało to żałośnie. Była zagubiona i zraniona. Nie mogła uwierzyć, że błaga choćby o cień
zachęty z jego strony.
Alan był wyraźnie zmieszany. Oczywiście nie mógł teraz swobodnie rozmawiać, nie przy Maureen. Czy ona z nim
mieszka, czy tylko wstąpiła do niego?
- Posłuchaj - powiedział. - Informuj mnie na bieżąco, dobrze? Porozmawiamy, jak wrócisz do Denver. Teraz naprawdę
nie mogę... Sama rozumiesz.
- Tak, oczywiście. Ja... muszę już iść, Ray czeka.
- Ray Vanover?
- Tak, przylecieliśmy tu razem.
- Rozumiem. Cóż, powodzenia i zadzwoń do mnie.
- Cześć - powiedziała i rozłączyła się. Cholera, pomyślała, zaciskając powieki. Cholera!
Usiadła na łóżku i ukryła twarz w poduszkach. Wtedy usłyszała prysznic w pokoju Raya. Nagle stanął jej przed oczami,
tak wyraźnie, jakby była z nim w łazience. Zrobiło jej się słabo. Poczuła takie obrzydzenie do siebie samej, że miała
ochotę zwymiotować.
To był wspaniały dzień na stoku. Słoneczny i stosunkowo ciepły jak na tę porę roku, ale nie na tyle, żeby śnieg zaczął
topnieć. Doskonałe warunki. Choć było trochę zbyt tłoczno jak na jego gust. Najbardziej lubił mieć cały stok dla siebie.
Cóż, święta wkrótce się skończą, zaraz po Nowym Roku turyści wrócą do domów, dzieci do szkoły i znowu będzie miał
góry tylko dla siebie.
Pieprzeni turyści. Niewiele na nich zarobił.
Przepchał się przez tłum w barze i łokciem otworzył drzwi męskiej toalety. Jedyna kabina była zajęta. Przy pisuarze też
ktoś stał. Postanowił zaczekać. W końcu nadeszła jego kolej. Chryste, naprawdę musiał się wysikać. Był po czterech
piwach. Rozpiął dżinsy, wyjął penisa i wypuścił strumień moczu do pisuaru. Poruszył ramionami i przekrzywił kilka razy
głowę na boki. Słodki Jezu, co za ulga.
52
Zapiął spodnie i spojrzał na napis umyj ręce. Akurat.
Pchnął drzwi i prawie na nią wpadł. Stała w kolejce do damskiej toalety. Śmiesznie młoda.
Sprawiała wrażenie bardzo nieśmiałej i skrępowanej. Proste ciemne włosy opadały na zaróżowione policzki.
- Przepraszam - wyjąkała.
- To ja przepraszam - odpowiedział i uśmiechnął się szeroko. Zauważył okrągłe okulary. Jego penis także je zauważył i
poruszył się ochoczo.
Wrócił do baru, dopił piwo i podał barmanowi banknot.
Czas wracać. Nie ma powodu narażać się na ryzyko. No, jest pewien powód. Tak czy inaczej, chciał już pojechać do
domu. Choć mała zaczynała. go trochę nudzić, przyznał w duchu zapinając granatową kurtkę. Ciągle miał na nią ochotę,
ale nie taką jak na początku. Zaczynał się zastanawiać, jak zakończyć tę sprawę. Jeszcze tylko parę dni i...
Na dworze było mroźno. Wsiadł do furgonetki i zapalił silnik. Jego oddech osiadał na przedniej szybie.
Tak, miło będzie wrócić do domu. Nakarmić ptaszynę. Nie chciał, żeby za bardzo osłabła. Jeszcze nie.
Temperatura w samochodzie podniosła się trochę. Wrzucił bieg i ruszył do domu. Jego pani czeka.
Rozdział 11
Joe Delaney zatrzymał kierowcę furgonetki na światłach przy Buttermilk Mountain przed ósmą wieczorem. Facet
przekroczył dozwoloną prędkość tuż za Aspen, potem przejechał na żółtym świetle na Cemetery Lane, a na moście
Maroon Creek wyprzedził na linii ciągłej.
Kierowca dmuchnął w alkomat i okazało się, że prowadził pod wpływem alkoholu. Śmierdział piwem i papierosami.
Przyznał, że był na imprezie straży górskiej, co nie zdziwiło Joego, który często zatrzymywał takich gości w piątkowe
wieczory. Jego uwagę zwrócił samochód - ford ranger. Ciemnoczerwony. A kierowca nosił okulary i miał jasne włosy.
Joe zabrał go do szeryfa i posadził w sali przesłuchań na parterze budynku sądu Pitkin County.
- Życzy pan sobie obecności prawnika? - spytał Kent Schilling.
Mężczyzna odparł, że nie ma nic do ukrycia.
O siódmej trzydzieści Jane usłyszała dzwonek komórki Raya. Podjechali pod Christmas Shoppe punktualnie o siódmej,
ale ciągle czekali, aż Allie skończy podliczać utarg.
- Naprawdę? - powiedział Ray do telefonu wyraźnie podekscytowany. - Strażnik górski? A okulary?... W porządku.
Kolczyk? A złamany nos?
Jane poczuła, że jej serce zaczyna bić szybciej.
- Ciemnoczerwony ford ranger? Jezu - mówił Ray. Potem przez chwilę tylko słuchał, kiwając głową i spoglądając na
Jane znad szpul kolorowych wstążek. - Aha - ciągnął - Łękotka? Kiedy? W pierwszym dniu sezonu? To znaczy kiedy? W
Święto Dziękczynienia? Cóż, jeśli to było trzy tygodnie temu, to chyba teraz może znowu jeździć na nartach?
Ale Jane już straciła nadzieję. Po uszkodzeniu łękotki nikt nie zacząłby jeździć na nartach przed upływem roku. Ktoś
zarabiający w ten sposób na życie nie ryzykowałby kolejnego urazu, nawet gdyby stan kolana poprawiał się
błyskawicznie.
- Rozmawiałeś z chirurgiem? - spytał Ray. - Widziałeś to kolano? Facet może kłamać. - Słuchał przez chwilę. -
Zadzwoń, jak tylko spotkasz się z lekarzem. Cholera, a już miałem nadzieję... W porządku. Będę czekał.
Ray rozłączył się i odwrócił do Jane.
- Słyszałaś?
- Tak. I niestety wiem, że zakładając, że ten człowiek mówi prawdę, to niemożliwe, żeby w ubiegły weekend jeździł na
nartach.
- Może kłamać. Może spanikował, kiedy zgarnęła go policja, i wymyślił tę historię.
- Ale możliwe też, że mówi prawdę - odparła Jane.
Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Ostatnie dni były dla niej bardzo emocjonujące. Chwilę wcześniej uskrzydliła ją
nadzieja, teraz czuła się całkowicie wyczerpana. Ale jej problemy były niczym w porównaniu z tym, przez co
przechodziła Kirstin Lemke. Jane uchwyciła się tej myśli, oddychając głęboko korzennym aromatem, który wypełniał
sklep. Świąteczne lampki mrugały wesoło, płonęły świece, z pięknie udekorowanych drzewek zwisały wielobarwne
ozdoby, półki uginały się pod ciężarem zabawek.
Allie zawołała z drugiego końca sklepu, że przyjdzie za minutę. Jane jednak straciła już nadzieję.
Ray stał trochę dalej ze zmarszczonymi brwiami i komórką w ręce, wyraźnie rozczarowany. Jane podeszła do niego i
razem przyglądali się przez chwilę kolejce. Maleńkie wagoniki jeździły w kółko, mijając las, pod mostem i z powrotem
do miasteczka.
- Miałem taką samą, kiedy byłem mały - powiedział Ray. - Ciekawe, co się z nią stało.
Jane przypomniała sobie kolejkę, którą ojciec wyciągał w każde Boże Narodzenie. Dziwne, dotąd nigdy nie nachodziło
jej to wspomnienie. Cóż, na scenę wkroczył Roland, a ojciec odszedł z ich życia ze złamanym sercem. Zastanawiała się
teraz, co się stało z jego kolejką? Czy matką ją wyrzuciła? Czy dała komuś?
- Cholera - odezwał się nagle Ray. - Przez chwilę myślałem, że dorwali gościa.
- Ja też tak myślałam - wyszeptała Jane.
Wkrótce potem wyszli ze sklepu. Allie zamknęła drzwi. Wyrosła na rozsądną, odpowiedzialną młodą kobietę.
53
Zatrzymali się przed bankiem, gdzie zostawiła torbę z utargiem, który właściciel sklepu miał odebrać w poniedziałek
rano.
Christmas Shoppe i bank znajdowały się w samym centrum Mammoth Lakes. W okresie świąt do miasta ściągały tłumy
turystów. Roześmiane pary i całe rodziny tłoczyły się na ulicach, w pubach, restauracjach i centrach handlowych.
Kiedy Jane przesłuchiwała Allie po raz pierwszy, dziewczyna mieszkała z rodzicami i siostrą w domu przy drodze
numer 203, w pobliżu Toms Place. Teraz mieszkała tylko z matką w bloku za miastem, niedaleko Mammoth Creek. Jej
rodzice byli po rozwodzie.
Allie pokazała Rayowi, gdzie może zaparkować, a potem zaprosiła ich do domu. Wyjaśniła, że jej siostra wyszła za mąż
i przeprowadziła się do Fresno, a mama pracuje w recepcji jednego z hoteli i wróci dopiero wieczorem.
Allie wypuściła kota, zapaliła światło i sprawdziła wiadomości na automatycznej sekretarce. Taka młoda i taka dojrzała,
pomyślała Jane, zdejmując płaszcz. A jednak powtarzała klasę i skończy szkołę średnią dopiero w przyszłym roku. Z
gładko zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami, już od dawna nie nosiła warkoczy, w okularach i z poważnym wyrazem
twarzy wyglądała na więcej niż swoje osiemnaście lat. Cóż, przedwcześnie dojrzała po tym, przez co przeszła. Jane znała
to z własnego doświadczenia.
Usiedli w salonie. Ray sprawiał wrażenie zniecierpliwionego i Jane znowu żałowała, że nie został w samochodzie albo
w motelu. Mógłby chociaż wyjść się czegoś napić. Cały czas był spięty, jakby gotował się do skoku. Jane zastanawiała
się, czy myśli o sprawie Kirstin Lemke, czy o własnych problemach.
Allie była otwarta jak podczas pierwszego spotkania. Nie wypierała wspomnień, nie tłumiła emocji. I chciała
dowiedzieć się jak najwięcej o sytuacji Kirstin. Zapytała, czy porywacz użył noża, żeby ją zastraszyć (Jane nie mogła
odpowiedzieć na to pytanie), czy ciągle jeździ furgonetką, czy porwał swoją ostatnią ofiarę ze stoku i czy przyjaciółki
Kirstin zauważyły coś istotnego.
Wyznała, że Allie od czasu uprowadzenia wciąż korzysta co pewien czas z pomocy psychologicznej. Ciężko pracowała
nad sobą, uczyła się rozpoznawać i ujawniać swoje uczucia. W ciągu tych pięciu lat rozmawiała kilka razy z Jane,
wiedziała więc, że po niej zostały porwane jeszcze dwie dziewczyny i że jedna nie przeżyła.
Widać było, że Allie spędziła wiele czasu z terapeutą, usiłując dotrzeć do tego, co zostało zepchnięte w niepamięć.
- Próbuję od lat, ale ciągle widzę tylko gogle i szalik - powiedziała. - Początkowo myślałam, że wyrzuciłam jego twarz z
pamięci, ale teraz nie jestem tego pewna. Właściwie nigdy nie widziałam tego człowieka. W pokoju, w którym mnie
trzymał, było ciemno. Nawet w dzień przez szparę w zasłonie wpadało bardzo mało światła.
- Nigdy nie przychodził do ciebie za dnia, prawda? - spytała Jane.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Nigdy. Myślę, że jest bardzo inteligentny.
- Raczej sprytny - odparła Jane. Nie chciała myśleć o tym człowieku jako o kimś inteligentnym. - Pamiętasz jego
samochód?
- Tak, to była furgonetka. Dopiero w środku naciągnął mi czapkę na oczy, więc wiem, że to była furgonetka. Na
parkingu zapytał mnie o drogę. Stał przed samochodem i trochę go zasłaniał, a potem wyjął nóż, więc byłam przerażona.
- Wiem, Allie. To musiało być straszne.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Kiwnęła głową.
- Dobrze, więc zapytał o drogę, a potem wyciągnął nóż? Taka była kolejność?
- Tak.
- A potem wepchnął cię do furgonetki?
Allie znowu kiwnęła głową.
- Od strony kierowcy?
- Tak. Pchnął mnie na siedzenie dla pasażera i usiadł za kierownicą.
Jane próbowała sobie przypomnieć, czy Lisa, dziewczyna ze Snowbird, powiedziała coś podobnego. Czy ona także
została wepchnięta do furgonetki?
Do tej pory zakładała, tak jak FBI, że porywacz wpychał dziewczęta do samochodu, żeby jeszcze bardziej je
wystraszyć. A jeśli chodziło mu o coś innego? Jeśli chciał uniemożliwić im przyjrzenie się furgonetce? Zasłonić numer?
Ani ofiary, ani świadkowie nie widzieli tablic rejestracyjnych. Pewnie były zachlapane błotem, jak zawsze w zimie. Nie
wiadomo, czy porywacz celowo zasłaniał numery, czy nie.
A może chciał ukryć coś innego? Drzwi w innym kolorze, jakiś napis, coś, co wyróżniało jego samochód spośród
innych i po czym ofiara mogłaby go rozpoznać?
Jane napotkała wzrok Allie i otrząsnęła się z zamyślenia.
- Widzisz tę furgonetkę, Allie? - spytała. - Może tylną klapę?
Dziewczyna zamknęła oczy.
- Hm. Była... brudna. Ale zawsze wydawało mi się, że była czerwona. Ciemnoczerwona.
- Widzisz jakiś napis?
Dała jej plastelinę na początku rozmowy, ale Allie dopiero teraz odruchowo zaczęła obracać jaw rękach, patrząc przy
tym przed siebie.
- Hm...- zastanawiała się nad pytaniem.
Jane z reguły nie sugerowała niczego osobom, z którymi pracowała, tym razem czuła jednak, że Allie potrzebuje
54
pomocy.
- Na klapie? - spytała cicho. - Czy na klapie były jakieś litery?
Po dłuższej chwili Allie szeroko otworzyła oczy.
- O Boże, tam było napisane... „ford”. Ale nie innym kolorem... tylko tak jakby... tą samą farbą.
- Wypukłe litery? - zasugerowała Jane.
- Tak. - Allie kiwnęła głową. - Tak. Klapa była brudna, ale jestem pewna, że to był ford. O mój Boże.
- Świetnie - powiedziała Jane i spojrzała na Raya. Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia. Dziewczyna potwierdziła
tylko coś, co już wiedzieli.
Allie chciała opowiedzieć Jane o wszystkim, co przypomniała sobie, pracując z terapeutą. Pamiętała, co mówił
porywacz, zanim wepchnął ją do furgonetki.
- Powiedział, że jeśli z nim nie pojadę, znajdzie moją rodzinę i wszystkich zabije. I przyłożył mi nóż do pleców. W
każdym razie wydaje mi się, że to był nóż. Powiedział też, że zabije mnie, jeśli na niego spojrzę. Wszystko mówił
szeptem. Chyba żeby nikt go nie usłyszał.
- Czy ten człowiek kiedykolwiek rozmawiał z tobą, kiedy przychodził w nocy? Wiem, że to trudne, ale...
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wydawał tylko krótkie polecenia w stylu „jedz” albo „pij”, rozwiązywał mi ręce i na chwilę zostawiał samą. Potem
wracał, żeby znowu mnie związać.
- Czy przychodził czasem za dnia?
- Kilka razy. Ale w pokoju było ciemno, a on miał czapkę i szalik. Tak mi się w każdym razie wydaje.
Jane spróbowała jeszcze kilku innych technik, by wyciągnąć z Allie coś więcej, ale albo minęło już zbyt dużo czasu,
albo dziewczyna rzeczywiście nic więcej nie widziała. Nie wspomniała o kolczyku ani o złamanym nosie, więc Jane
także nic o tym nie mówiła.
- Będziesz rozmawiać jeszcze raz z Garym? - spytała Allie.
Gary Francis był świadkiem jej porwania.
- Tak, jutro. Mamy szczęście, właśnie przyjechał do domu na ferie.
- Gary studiuje w Berkeley - powiedziała Allie.
- Wiem - odparła Jane.
O wpół do dziesiątej uściskała Allie w drzwiach, obiecała, że da jej znać, kiedy tylko Kirstin zostanie odnaleziona, i
wyszła. Była rozczarowana i sfrustrowana. Wsiadając do samochodu, zagryzała wargi.
Ray milczał, co było bardzo irytujące.
Kiedy wyjechali na autostradę, Jane uznała, że nie wytrzyma dłużej tej ciszy.
- W porządku - powiedziała, odwracając się do niego. - Wiem, co myślisz.
- Naprawdę?
- Tak. Uważasz, że to była strata czasu.
- Cóż, ty to powiedziałaś.
Jane spojrzała przed siebie, mrużąc oczy przed światłami samochodów nadjeżdżających z przeciwka.
- To była strata czasu. Nie potrafiłam do niej dotrzeć. Cholera. Musi być jakiś sposób, żeby uwolnić ich wspomnienia.
- Nigdy nie przyszło ci do głowy, że nie ma czego uwalniać? Że wiesz już wszystko? Od lat?
- Och, bzdura.
- Czyżby?
- Jedna z nich, albo wszystkie, to bez znaczenia, ma klucz do tej sprawy. Ja tylko nie potrafię do niego dotrzeć. To takie
frustrujące, że chce mi się wyć.
- Wolałbym, żebyś tego nie robiła.
- To tylko taka metafora.
- Chwała Bogu. Bo już zaczynałem się martwić.
- Teraz próbujesz mnie pocieszyć.
- Nie. Myślę tylko, że jesteś dla siebie zbyt surowa. Odniosłaś sukcesy w poprzednich sprawach, ale na tej się potknęłaś.
Cóż, trudno. Tak bywa. Uważam, że te dziewczyny po prostu nic więcej nie wiedzą. Daj sobie z tym spokój, Jane.
Potrząsnęła głową i zamknęła oczy. Była pewna, że Ray się myli.
Zaparkowali przed motelem i poszli oblodzoną ścieżką do restauracji. Kiedy składali zamówienie, było już po
dziesiątej. Czekając na kanapki, Ray pił kawę. W pewnej chwili znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w filiżankę.
- Jezu, widzisz to co ja? Przez chwilę myślałem, że kawa zaczęła się gotować, ale to tylko jakieś drżenie...
- Trzęsienie ziemi - powiedziała Jane obojętnie. - Ciągle mają tu takie drobne trzęsienia. Większe też.
- Cholera.
Na stole pojawiły się talerze. Jane spojrzała na swój i uświadomiła sobie, że nie ma apetytu.
Ray polał grzanki ketchupem.
- Nie jesteś głodna? - zapytał po chwili z pełnymi ustami.
Potrząsnęła głową.
- Nie powinnam była tu przyjeżdżać - stwierdziła. - Nie powinnam w ogóle pracować przy tej sprawie. Wzięłam urlop,
bo... bo czułam, że muszę odpocząć od tego napięcia. W ubiegłym roku, kiedy zginęła Jennifer Weissman, zrozumiałam,
55
że nie wytrzymam dłużej tej presji.
Ray przestał jeść i spojrzał na nią uważnie.
- Co jest takiego w tej sprawie, Jane? - spytał.
Jej serce nagle zaczęło bić szybciej.
- O co chodzi? - nie ustępował Ray.
Jane podniosła wzrok znad nietkniętych kanapek. Czy może powiedzieć mu prawdę? Wyznała prawdę Alanowi i jakoś
to przeżyła. Poczuła nawet pewną ulgę.
- Jane?
Westchnęła ciężko.
- Ta sprawa budzi zbyt wiele wspomnień. Nigdy nie uda mi wydobyć z pamięci tych dziewcząt niczego istotnego. Nie
potrafię tego dokonać.
- Powiedziałaś, że ta sprawa budzi zbyt wiele wspomnień.
Jane zacisnęła palce na szklance z wodą. Krew napłynęła jej do twarzy. Nie, nie może mu o tym opowiedzieć. Nie
potrafi.
- Jane?
Z trudem oderwała wzrok od szklanki, spojrzała na Raya i natychmiast zrozumiała, że on wie. Nie musiała niczego
mówić, sam się domyślił. Widziała to w jego oczach. W końcu był gliniarzem. Musiał się domyślić.
Nagle poczuła się zbrukana, wykorzystana i zażenowana, jakby to ona była odpowiedzialna za ten gwałt. Kobiety
zawsze same się o to proszą, prawda? Nawet niewinne szesnastolatki.
Chwyciła torebkę i płaszcz i wstała tak szybko, że trąciła stół, rozlewając wodę.
- Co ty...? - zaczął Ray, ale ona tylko potrząsnęła głową i wyszła w ciemną, zimną noc, ciągnąc za sobą płaszcz i
przyciskając torebkę do piersi. Omal nie wpadła pod rozpędzony samochód. Nic jej to nie obchodziło.
Kiedy znalazła się w swoim pokoju, zamknęła drzwi na klucz i łańcuch, zrzuciła z siebie ubranie i weszła pod prysznic.
Oparła się plecami o ścianę i zaczęła rozpaczliwie płakać.
Płakała nad Allie, Lisa i Jennifer. Płakała nad sobą. Przede wszystkim jednak płakała nad Kirstin. Kirstin tak bardzo
potrzebowała pomocy. A ona nie potrafiła jej pomóc.
W końcu opanowała się i przestała użalać nad sobą. Ray wie. I co z tego? Do diabła z Rayem. Do diabła z nimi
wszystkimi.
Dziesięć minut później była już w piżamie. Rozczesała wilgotne włosy, umyła zęby. Zaśnie, oglądając wiadomości, a
rano poczuje się znacznie lepiej. Znowu będzie mogła spojrzeć mu w twarz. Niech Ray myśli sobie, co chce. Nic jej to
nie obchodziło.
Ale nie włączyła telewizora. Usiadła na brzegu łóżka, patrząc na swój przybornik, z którego wystawał blok rysunkowy.
Gdyby tylko mogła sobie przypomnieć... Gdzieś w najciemniejszym zakamarku jej pamięci kryła się jego twarz. Przez
tyle lat czuła się zbrukana i winna. Wiedziała, że nie jest odpowiedzialna za to, co ją spotkało. Wiedziała też, że poczucie
winy jest normalne. Skoro wiedziała to wszystko, dlaczego nie mogła sobie przypomnieć twarzy tego człowieka?
Był słoneczny jesienny weekend, babie lato w Górach Skalistych. Hannah i Lottie zaproponowały, żeby wybrać się na
wycieczkę pod namioty, zanim w górach spadnie śnieg. Pomysł spodobał się wszystkim. Wszystkim poza Jane, która
wolałaby spędzić weekend w mieście z przyjaciółmi;
pojechać na rowerze do Snowmass, pójść do kina, zobaczyć, co słychać w centrum. Nie przepadała za rozbijaniem
namiotów i łowieniem ryb. Uważała, że to nudne.
Ale Hannah nalegała. Nawet Gwen uznała, że to świetny pomysł. Jej nowy chłopak miał od kilku dni jeepa CJ5 i
chciała pochwalić się przed rodziną George’em i jego nowym samochodem.
Roland i Kent byli zachwyceni.
Bliźniaczki Schillingów, wtedy zaledwie pięcioletnie, także.
- Wycieczka pod namioty! - wołały podekscytowane. - Będzie ognisko?
Scott, piękny jak książę z bajki, kończył właśnie szkołę średnią w Aspen. Gdy pakował wędki, pokazał Jane butelkę
brandy, którą miał zamiar zabrać na wycieczkę.
- Wielkie rzeczy - mruknęła wyniośle, gdy wyciągnął butelkę z plecaka.
- Więc nie dostaniesz ani kropli - odparł - Tym lepiej. Będzie więcej dla mnie.
Wyjechali w piątek zaraz po szkole. Trzema samochodami, żeby zmieścić cały sprzęt. Kent i Lottie ciągnęli za swoim
blazerem łódź. Wzięli nawet swoje dwa labradory. Roland jechał z Hannah i Scottem. Jane pojechała z Gwen i
George’em jego nowym czerwonym jeepem. Pamiętała, że dach został zdjęty, bo świeciło wspaniałe jesienne słońce.
Klony i buki złociły się na tle bezchmurnego nieba, rzeka pieniła się w dole, obmywając krystalicznie czystą wodą
gładkie, rdzawe kamienie.
Nadchodził zmierzch, więc mężczyźni mieli na łowienie ryb tylko godzinę. W tym czasie kobiety i dzieci rozbijały
obóz. Jane ustawiła swój mały pomarańczowy namiocik z dala od innych. Chciała być taka niezależna. Na kolację jedli
steki i ziemniaki pieczone w ognisku. Słońce zaszło nad jeziorem, lekki wiaterek marszczył powierzchnię wody i
szeleścił liśćmi. Pachniało żyzną, wilgotną ziemią.
Psy dostały kości po stekach, Scott przygotował zaostrzone patyki i wszyscy nadziali na nie biało-różowe pianki
marshmallows; wszyscy poza Gwen, która, upojona nową miłością, jadła bardzo mało.
56
George, Roland i Kent umyli naczynia w strumieniu. Męska solidarność. Scott dołożył drewna do ognia i z ogniska
strzeliły w wieczorne niebo snopy iskier. Potem mężczyźni otworzyli piwo. Scott po kryjomu raczył się brandy. Jane i
bliźniaczki piły gorącą czekoladę. Na czarnym aksamicie nieba pojawiły się gwiazdy. Jedna z bliźniaczek zauważyła
satelitę.
- A może to UFO? - zażartowała Lottie.
Wszyscy spali w kokonach swoich śpiworów. Psy Kenta skutecznie odstraszały niedźwiedzie i inne zwierzęta. Jane
słyszała wycie kojotów, ale się nie bała. W dolinie było pełno lisów i kojotów, lecz tylko domowe koty miały powody,
żeby się ich bać.
Następny dzień, sobota, był cudownie ciepły. Wszyscy łowili ryby i pływali łodzią, a Scott szalał na nartach wodnych w
piankowym kombinezonie. Jane spędziła cały ranek w lesie, szukając z bliźniaczkami grzybów. Po południu wybrała się
na spacer w góry z Gwen i George’em. A w nocy została zgwałcona. Nazajutrz nikt nie zauważył, jaka była milcząca i
zagubiona. Poszła więc do lasu, sama, i płakała tam cały ranek. Do domu jechała z Rolandem, Hannah i Scottem. Skuliła
się na tylnym siedzeniu i udawała, że śpi.
Podniosła szkicownik i ołówek, usiadła na hotelowym łóżku i zaczęła rysować. Owalna twarz, szerokie ramiona,
umięśnione ciało. Wiedziała, że to na nic. To nie był nikt znany, a raczej mógł to być każdy.
Odłożyła szkicownik i zgasiła światło. W tej samej chwili usłyszała pukanie do drzwi.
- Jane? Śpisz? - Głos Raya.
- Próbuję - odkrzyknęła.
- Przepraszam, że cię budzę, ale dzwonił Kent Schilling. To nie ten facet. Puścili go.
- W porządku - zawołała. Drzwi były cienkie jak papier.
- Aha - mruknął Ray. - Więc do zobaczenia rano. Tak?
- Tak - powtórzyła, ale podniosła się z łóżka i stała w ciemnościach z mocno bijącym sercem.
Usłyszała jego kroki na śniegu, a potem zgrzyt klucza w zamku. Znowu zapadła cisza, która zdawała się trwać całą
wieczność. I znowu kroki. I jego głos:
- Wszystko w porządku?
- Oczywiście. - Teraz stała pod drzwiami. W pokoju było ciepło, ale drżała na całym ciele.
- Może otworzysz na chwilę te drzwi? - odezwał się Ray po chwili. - Chciałbym ci coś powiedzieć.
Stała bez ruchu.
- Wolałbym, żeby nie słyszał tego cały hotel. Otwórz drzwi, Jane.
- Idź spać.
- Jane, do cholery, otwórz.
Wahała się chwilę, a potem niechętnie odsunęła łańcuch i zasuwę i uchyliła drzwi. Do pokoju wtargnęło lodowate
powietrze.
- Tak lepiej. - Usłyszała. Twarz Raya tonęła w mroku. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że przy kolacji zachowałem się
jak idiota. Przepraszam.
Jane milczała, usiłując uspokoić szybko bijące serce. Ray ją przeprasza? Jego głos, szorstki i miękki jednocześnie,
dotknął czegoś w głębi jej duszy. Nie zastanawiając się dłużej, otworzyła drzwi na całą szerokość.
- Wejdź. - Podeszła do stolika przy oknie, zapaliła wiszący nad nim kinkiet i odwróciła się do Raya. - To ja powinnam
cię przeprosić - powiedziała. - Dotknąłeś drażliwego tematu. - Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. - Miałam szesnaście
lat. Byliśmy na wycieczce w górach. Jeden z mężczyzn przyszedł do mojego namiotu i... - Przełknęła ślinę.
Ray słuchał z rękami w kieszeniach i nieprzeniknioną twarzą. Twarzą profesjonalisty.
- Nie musisz mi tego mówić - rzekł łagodnie.
Ale Jane czuła, że musi. Słowa wezbrały w niej potężną falą i musiała je z siebie wyrzucić.
Usiadła na brzegu łóżka, opierając głowę na dłoni. Światło lampki padało tylko na stolik, kryjąc jej twarz w cieniu. Ray
stał nieruchomo jak skała.
- Było ciemno, nie widziałam, kto to był. A może... może widziałam jego twarz, a potem zapomniałam. Ale pamiętam
dokładnie, co czułam. Ten straszny wstyd. I chyba... chyba nigdy się z tym nie uporałam. Dlatego właśnie nie mogę...
próbowałam, ale te dziewczęta... One są takie jak ja, a ja nie mogę... nie potrafię nic z nich wyciągnąć. - Wzięła głęboki
oddech. - Zostałam zgwałcona. A najgorsze jest to... och, sama nie wiem, najgorsze jest to, że zgwałcił mnie ktoś, kogo
znałam. Jeden z tych mężczyzn, których poznałeś w Aspen. Teraz wiesz, dlaczego ich unikam, dlaczego nie chciałam tam
jechać. I rozumiesz, dlaczego ta sprawa mnie przerasta. Skoro nie potrafię odtworzyć twarzy człowieka, który zgwałcił
mnie, jak mogę oczekiwać, że uda mi się narysować twarz potwora, który robi to bez przerwy?
Ray wolno pokiwał głową.
- Pamiętasz - powiedziała nagle - jak zapytałeś mnie o Alana Gallaghera?
- Tak.
- Alan jest jedynym mężczyzną, któremu zaufałam od tamtego dnia siedemnaście lat temu. Tylko on zna całą tę
historię... poza tobą. I jest jedynym mężczyzną, który... z którym...
Ray kiwnął głową.
- Nie wiem, dlaczego ci to wszystko powiedziałam. - Uświadomiła sobie nagle, że otworzyła się przed tym
człowiekiem, właściwie zupełnie jej obcym, który...
57
- Chodź tutaj - szepnął tak cicho, że w pierwszej chwili nie była pewna, czy dobrze go usłyszała. Nie poruszyła się, więc
podszedł do niej. Nic nie powiedział. Nie musiał. Wyciągnął ręce i ujął jej twarz w dłonie, przez krótką chwilę na nią
patrzył, a potem delikatnie dotknął wargami jej ust. Nie potrafiła usłuchać tego, co podpowiadał jej rozsądek. Nie, Jane,
nie. Stała tam po prostu, czując, jak miękną jej kolana, a na całym ciele pojawia się gęsia skórka. Pozwoliła mu się
całować.
Nagle Ray opuścił ręce i odsunął się od niej.
- Nie powinienem był tego robić - powiedział.
Ale prawda była taka, że Jane pragnęła go, pragnęła go całą sobą. Nie! Nie! Nie! - krzyczał rozsądek.
- Przytul mnie, Ray. Chcę zapomnieć - powiedziała.
Zamknęła oczy, a on znowu znalazł się przy niej. Obejmował ją, przytulał do siebie, wsuwał język między jej wargi.
Zareagowała na to z gwałtownością, o jakiej nigdy nie śniła, nawet z Alanem, który był taki cierpliwy i delikatny...
Ray przytulił ją, a ona bezwstydnie zarzuciła mu ręce na szyję. Upadli na łóżko. Jego dłonie ślizgały się po satynowej
piżamie na jej biodrach. Podniósł się, rozpiął guziki i zsunął satynową bluzę z jej ramion, odsłaniając piersi.
- Światło - wyszeptała. - Z Alanem zawsze...
- Nie - odparł Ray.
Zdjął marynarkę i sweter i cisnął je na podłogę. Wtedy zobaczyła całą bliznę, czerwony ślad ciągnący się od żuchwy
przez szyję w dół ramienia. O Boże, pomyślała, to musiał być potworny ból. Chciał coś powiedzieć. Nie wiedziała co, ale
powstrzymała go, kładąc mu palec na ustach. Potem delikatnie dotknęła blizny i zapytała, czy boli.
- Nie - odparł. - Boże, nie. - I zaczął całować jej szyję, ramiona, piersi. Brał jej sutki do ust, delikatnie, aż zaczęła
oddychać szybko i płytko.
Znowu dotknął jej bioder, zsunął piżamę i przywarł ustami do jej brzucha. Potem zrzucił resztę swoich rzeczy i położył
się przy niej. Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować jej usta i piersi. Wsunął dłoń między jej uda i rozchylił je. A potem
wszedł w nią, a ona podciągnęła nogi, by go przyjąć.
Jane dyszała ciężko, jej skóra lśniła od potu.
- Ja nie...ja nigdy... - wydyszała, ale położył jej rękę na ustach. Odrzuciła głowę do tyłu, szukając dłońmi jego bioder.
Obudziła się tuż przed świtem, czując słodki ból między nogami. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę do Raya. Ale łóżko
było puste.
Rozdział 12
Ten gość zaczyna przyspieszać - stwierdził Jack.
- Tak, wiem - odparł Ray.
W Kalifornii był wczesny ranek, ale w Quantico w stanie Virginia agent Jack Singer siedział już w swoim biurze.
- Ostatnie trzy były bliżej siebie, prawda? Ta ze Snowbird, z Park City i teraz z Aspen?
- Zgadza się.
- Kiedy zaginęła ostatnia ofiara?
- Pięć... sześć dni temu.
Jack gwizdnął przeciągle.
- Niedługo ją załatwi.
- Kirstin.
- Co?
- Ta dziewczyna nazywa się Kirstin Lemke.
- Aha.
- Masz jakiś pomysł? - naciskał Ray.
- Próbowałeś VICAP? - Jack miał na myśli ogólnokrajową bazę danych zawierającą nazwiska kryminalistów.
- Nikt stamtąd nie pasuje.
- A NCMEC? Centrum zaginionych i wykorzystywanych dzieci?
Uwielbiam te skróty, pomyślał Ray.
- Nic - odparł.
- Cóż, możemy założyć, że to pedofil, który korzysta z sytuacji. Zapewne typ samotnika, wyrzutka. Jakiś mechanik
samochodowy albo kierowca ciężarówki, ktoś w tym rodzaju. Wiesz, że ma furgonetkę, więc porusza się szybko i z
łatwością. Używa podstępu, żeby uprowadzić swoją ofiarę. To dość rzadko spotykany rodzaj pedofila, ale tacy
najczęściej mordują swoje ofiary.
- Wspaniale.
- No cóż, pytałeś, to odpowiadam.
- Ten facet jest dość sprytny. Nie zostawia śladów.
- Hm. Wszystko ma przemyślane, zaplanowane. Dokładnie wybiera ofiary. Nie jest członkiem rodziny, ale to już wiesz.
- Jack umilkł na chwilę. - Mężczyzna, biały, ma prawdopodobnie około dwudziestu albo trzydziestu lat. Może być
nieatrakcyjny fizycznie.
- Złamany nos - powiedział Ray. - Jasne włosy, dość wysoki, szczupły. Możliwe że jego furgonetka to ford ranger,
ciemnoczerwony albo bordowy. Aha, i nosi okulary.
- I zawsze pojawia się w kurortach narciarskich. Interesujące.
58
- No, Jack. Coś jeszcze?
- Prawdopodobnie pochodzi z klasy średniej i ma ponadprzeciętną inteligencję, ale nie wykorzystał swoich możliwości.
Ray zaczął się niecierpliwić.
- To wszystko już wiemy.
- Słuchaj, nie jestem czarodziejem. Nikt nie widział jego twarzy. Możesz zacząć od samochodu albo od jego pracy, nie
zajmując się twarzą.
- Wiesz, ile w Aspen jest takich furgonetek, człowieku? To zachód.
- Więc potrzebujesz twarzy.
Rozległo się pukanie. Ray wstał z łóżka i podszedł do drzwi, przyciskając komórkę do ucha. Domyślił się, że to Jane -
kto inny mógłby to być? - i odczuł ulgę na myśl, że nie będzie musiał rozmawiać z nią sam na sam. Cóż, oboje są dorośli.
Takie rzeczy się zdarzają.
Stała tam i jej uroda na moment zaparła mu dech w piersiach. Blada twarz wyłaniała się znad kołnierza wełnianego
płaszcza, włosy miała spięte z tym głowy, tylko kilka złotych pasm spływało wzdłuż policzków. Kilka godzin temu
przeczesywał te włosy palcami.
- Ray? - usłyszał głos Jacka.
- Tak, jestem - wskazał drugą dłonią telefon, gestem zaprosił Jane do pokoju i pokazał jej krzesło.
- W tej chwili nic więcej dla ciebie nie mam.
- Cóż, pracuj nad tym. Bruce będzie się z tobą kontaktował. Masz numer mojej komórki.
- A gdzie ty, do diabła, jesteś?
- W Toms Place w Kalifornii. W okolicach Mammoth Lakes.
- Rozumiem.
- Odezwę się wkrótce, Jack - powiedział Ray i się rozłączył.
- Kto to był? - zapytała Jane.
- Psycholog z FBI.
- Och.
- Ale nie powiedział nic poza tym, co i tak już wiemy.
- Rozumiem.
- Potrzebujemy jego twarzy.
- Czy coś się stało w Aspen? To znaczy...
- Nie, nic nowego.
- Biedna Kirstin.
Może nie poruszy tematu ostatniej nocy. Co powinien powiedzieć, jeśli jednak to zrobi? Jezu, czy odebrało mu wczoraj
rozum? Czy zapomniał już o Kathleen?
- Musimy ją odnaleźć - mówiła Jane. - Minął prawie tydzień.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Więc jedźmy do Utah.
- To byłaby strata czasu - powiedział ostrożnie. - Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś...
- Nie zaczynaj znowu - przerwała mu.
- Myślę, że będzie lepiej...
- W porządku - podniosła dłoń. - Chodzi o ostatnią noc? Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybyś wykorzystał to, co się
stało, jako pretekst, żeby się mnie pozbyć.
- Nie o to chodzi - odparł sztywno.
Jane spuściła wzrok, a potem znowu podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Posłuchaj - powiedziała - takie rzeczy się zdarzają. To był błąd. Mam nadzieję, że potrafisz o tym zapomnieć. Ja już
zapomniałam. W porządku?
Ray sam nie wiedział, co nagle poczuł. Ulgę? Żal? Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
- Dobrze. Więc ja też już zapomniałem - powiedział szybko.
Jane jeszcze przez moment patrzyła mu w oczy, wreszcie kiwnęła głową.
- Teraz, kiedy mamy to już za sobą, chciałabym porozmawiać z Garym.
Gary? No tak, przypomniał sobie, jedyny świadek mężczyzna. Nadal mieszkał w dolinie, na trasie do Los Angeles.
- Dobrze - powiedział. - Jedźmy do niego.
Zgodziłby się na wszystko, byle zostawić już ten motel za sobą.
Ta noc... Naprawdę musiał chyba stracić rozum. Zwłaszcza że Jane powiedziała mu, że po gwałcie była tylko z jednym
mężczyzną, z Gallagherem. Nie mógł uwierzyć, że szukała tylko zapomnienia. Na pewno nie. Z jego doświadczeń
wynikało, że kobiety nie zapominając takich rzeczach.
Odwrócił się od niej plecami i szybko spakował torbę. Cholera, cholera, cholera.
Pojechali do Bishop, małego miasteczka leżącego pięćdziesiąt kilometrów od Mammoth Lakes, w którym mieszkał
Gary Francis. Student Berkeley wrócił na święta do domu. Ray zatrzymał się przed domem. Ładne miejsce. Drewniany
budynek stojący w cieniu sosen, z wieńcem na drzwiach i trzema wyrzeźbionymi z drewna reniferami w ogródku.
Jane wzięła swój przybornik i torebkę i otworzyła drzwi.
59
- Domyślam się, że nie zamierzasz pojechać na kawę czy coś w tym rodzaju i wrócić za parę godzin?
- Zamierzam - powiedział, co zaskoczyło nawet jego samego. - Pogadam w tym czasie z Aspen. Kilka godzin, tak?
- Tak sądzę. Dzięki. - Rzuciła mu szybkie, zdumione spojrzenie i wysiadła z samochodu.
Trzy filiżanki kawy później, wypite w miejscowym barze śniadaniowym, Ray dał kelnerce suty napiwek i wyruszył po
Jane. Rozmawiał z Bruce’em i Sidem oraz z szeryfem, a potem spędził trochę czasu, rozmyślając o Kirstin i innych
dziewczętach, które padły ofiarą zboczeńca, tylko dlatego że pasowały do pewnego schematu albo znalazły się w złym
miejscu w złym czasie. Tak jak Jane na tej wycieczce.
Jak Jane może nie wiedzieć, który z mężczyzn ją zgwałcił? I jak mogła spokojnie siedzieć przy stole u swojej matki ze
świadomością, że jeden z mężczyzn, którzy siedzieli tam z nią, wyrządził jej taką krzywdę? Zastanawiał się, kto to mógł
być. A może tego człowieka tam nie było, może to jej szwagier wśliznął się tamtej nocy do jej namiotu. Ray raczej w to
wątpił. Grinell dostawał wszystko, czego potrzebował, od siostry Jane - a w każdym razie powinno tak być. Prawda jest
jednak taka, że nigdy do końca nie wiadomo, co kieruje tymi zboczeńcami.
Jane nie może przypomnieć sobie jego twarzy. Jest zablokowana. Tak jak jest zablokowana przy tej sprawie. Jezu,
pomyślał, patrząc spod zmarszczonych brwi, jak Jane żegna się z Garym Francisem. Uściskała go nawet. Ale czy czegoś
się od niego dowiedziała?
Ray doszedł do wniosku, że powinien przestać o niej myśleć. To, przez co przeszła jako młoda dziewczyna, to nie jego
sprawa. Przydarzyło jej się coś bardzo złego. Ale, do diabła, każdy dostaje w życiu w tyłek. On nie jest wcale wyjątkiem.
A jako profesjonalista nie może nawiązywać bliskich relacji z ofiarami. Empatia prowadzi do komplikacji. To, co poczuł
do Jane ubiegłej nocy, i to, co czuje teraz, to tylko źle ulokowana chęć wsparcia, która nie ma nic wspólnego ze sprawą
Kirstin Lemke. Problemy Jane muszą pozostać jej problemami. Dał się w nie wplątać. A teraz postanowił się wyplątać.
- Złamany ząb - powiedziała Jane, wsiadając do samochodu. - Gary uważa, że ten człowiek miał złamany ząb. Może
FBI mogłoby dołączyć to do...
- Facet mógł już dawno odwiedzić dentystę - odparł Ray, spoglądając na nią z ukosa. - Minęło pięć lat.
- Ale mógł nie pójść do dentysty.
Ray zastanawiał się chwilę.
- W porządku, dzwoń do Bruce’a. Chryste, sam nie wiem.
Jane wyciągnęła komórkę.
Przyjechali do kwatery FBI w centrum Los Angeles kilka minut przed zamknięciem biur. Jane nie spytała, po co się tam
zatrzymali, a Ray nic nie mówił. Był pewny, że i tak się domyśliła.
Kiedy weszli do biura, Stan wkładał marynarkę. Były współpracownik Raya uścisnął dłoń Jane i przedstawił się, a ona
uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Jaką mieliście podróż? - spytał Stan. - Dowiedzieliście się czegoś?
- Niewiele - odparł Ray.
- Trochę - powiedziała Jane.
Ray chciał zapytać o braci Perry, ale Stan zaczął się rozwodzić nad udziałem Jane w rozwiązaniu sprawy napadu na
bank sprzed kilku lat.
- Widziałem twój szkic - powiedział. - Cholera, fotograficzne podobieństwo. Czy ten facet nie nazywał się przypadkiem
Lancaster? Prokurator federalny przygwoździł go w sądzie dzięki twojemu portretowi. Jak on się nazywał, ten
prokurator? Chyba kiedyś z nim...
- Stan - przerwał mu Ray - jestem pewny, że chętnie wspominałbyś z Jane stare czasy przez całą noc, ale musimy
zdążyć na samolot.
- Wracacie do Aspen?
- Zgadza się. Muszę...
Wtedy właśnie Jane postanowiła podzielić się z nim swoim najnowszym pomysłem.
- Ja mam zamiar złapać jakiś samolot do Salt Lake City - oznajmiła.
- Co takiego? - Ray poczuł, że cierpnie na nim skóra.
- Polecę do Snowbird, a później do Park City.
- Posłuchaj - zaczął, siadając na twardym krześle przy biurku Staną. - Po pierwsze, nie przyznano mi środków na takie
eskapady. A poza tym, co ważniejsze, powinienem wrócić do Aspen, a nie zwiedzać kraj, goniąc za własnym cieniem.
- Ty możesz złapać samolot z Denver jeszcze dzisiaj - odparła Jane rzeczowo - aleja wybieram się do Utah. A jeśli
chodzi o środki, zadzwonię do Parkera i zobaczę, czy uda mi się coś załatwić. Jeśli nie, cóż, mam karty kredytowe. -
Wzruszyła ramionami. - Jeśli jest jeszcze choć cień nadziei, żeby przyszpilić tego gościa, zanim będzie za późno dla
Kirstin, muszę spróbować. Nie zmienię zdania. Stan?
- Eee... Tak? - Stan odchrząknął.
- Możesz mi powiedzieć, gdzie jest damska toaleta? Ray nigdy nie odczuwa takich potrzeb.
- W korytarzu - odparł Stan. - Ostatnie drzwi po lewej.
- Dziękuję. - Jane uśmiechnęła się zwycięsko i zniknęła.
- Cholera - mruknął Ray.
- Nie masz zamiaru lecieć z nią do Salt Lake City? - spytał Stan, unosząc brwi.
- Człowieku - odparł Ray - ona nie odpuści.
60
Stan postanowił zmienić temat, co było bardzo rozsądne z jego strony.
- W porządku - powiedział. - Domyślam się, że wstąpiłeś tu dowiedzieć się czegoś na temat braci Perry. Niestety, nie
mam dla ciebie dobrych wieści.
Ray spojrzał na niego ostro.
- Przykro mi, stary - ciągnął Stan - ale oni nie chcą gadać. Wzięli sobie bardzo dobrego adwokata i na razie nie pisnęli
ani słowa.
Ray oparł się o biurko, jego dłonie zaczęły drżeć.
- Nie chcą się dogadać?
- Jak dotąd nie.
- Cudownie.
- To może trochę potrwać, Ray. Do diabła, wiedziałeś o tym. Uspokój się.
- Byłem spokojny przez półtora roku. I mam już tego dość.
- Słuchaj, zamierzasz wysłać naszego portrecistę do Yakima, żeby popracował jeszcze trochę z właścicielem tego
sklepu. - Stan potarł łysinę, mierzwiąc przy tym lekko pozostałości włosów nad czołem.
- Wspaniale - mruknął Ray - Facet dostał kulkę w głowę. Wtedy nic nie pamiętał, a teraz nagle sobie przypomni?
- Warto spróbować.
- Chryste, Stan, więc może warto też jeszcze raz spróbować zebrać odciski palców z tego sklepu? Ile czasu minęło?
Trzy lata?
Stan zmarszczył brwi i zaczął coś mówić, ale Ray rąbnął pięścią w biurko.
- Wiedziałem, że tak będzie! Powinienem załatwić tych drani, kiedy miałem okazję!
- Daj spokój. Na pewno...
Stan urwał nagle, a Ray odwrócił się i zobaczył Jane. Stała w drzwiach z dłonią na klamce i patrzyła na nich. Wszystko
słyszała. Cholera.
Przez chwilę wszyscy troje milczeli.
- Przepraszam, myślałam, że... - odezwała się w końcu Jane.
Ray westchnął ciężko.
- W porządku, Stan, mówiłem jej o braciach Perry.
- Rozumiem - Stan spojrzał na Jane. - Powiedział ci też o przywódcy tej grupy?
- Nie.
Stan zaczął wprowadzać jaw szczegóły.
- ...sądzimy więc, że Northwest Bomber stał nie tylko za tym zamachem, ale także za sześcioma wcześniejszymi
zamachami i napadem na sklep sportowy w Yakima trzy lata temu. Strzelił do właściciela i zostawił go tam na pewną
śmierć. Facet nazywa się Ben Forsberg. Naprawdę miły gość, ale nasz portrecista nie zdołał zrobić szkicu. A Ray
uważa...
- Stan - mruknął Ray ostrzegawczo, ale było już za późno.
- Ciekawa jestem, czy udałoby mi się zrobić ten portret - powiedziała Jane.
- Dosłownie wyjęłaś mi to z ust - ucieszył się Stan.
- Będę w Utah, więc mogłabym polecieć przy okazji do Spokane i...
- Mam lepszy pomysł - przerwał jej Stan. - Przywieziemy Forsberga do Salt Lake. Sam po niego pojadę. To tylko
godzina lotu. Jeśli będziesz miała trochę czasu, to umowa stoi. Wiem, że jesteś bardzo zajęta sprawą tego porwania.
- Będę miała czas.
- No, dość tego. - Ray wstał. - Za dużo od niej wymagasz. Jak ma się skupić na porwaniu Kirstin Lemke i jednocześnie
pracować nad inną sprawą?
- Zaczekaj - wtrąciła się Jane - co cię to obchodzi, przecież nawet cię tam nie będzie? Wracasz do Aspen, pamiętasz?
Teraz miała go w garści.
- Poza tym, jak wiesz, jestem wolnym strzelcem. Sama mogę wybierać sprawy, którymi chcę się zająć.
Jezu.
- Nigdy nie mówiłem, że nie możesz - zaczął. - Tylko nie wiem, po co miałabyś chcieć się tym zająć.
Jane potrząsnęła głową.
- Co znowu? - spytał.
- Naprawdę jesteś tępy, wiesz?
- Nie rozumiem...
- Och, na litość boską, chcę pomóc. To wszystko.
Ray zaczął coś mówić, ale urwał i w pokoju zapadła cisza.
Rozdział 13
Podczas lotu do Salt Lake City Ray prawie się nie odzywał. Jane starała się nie zwracać na to uwagi. Postanowiła
przekazać mu, czego się dowiedziała z rozmowy z dziewczyną ze Snowbird, Lisa Turchelli.
- Lisa ma teraz szesnaście lat. Pracuje w sklepie spożywczym, który należy do jej rodziny, w centrum handlowym. Mój
telefon bardzo ją zdenerwował.
61
- Doprawdy?
- Powiedziała, że rodzice nie chcą, żeby ktoś ją znowu przesłuchiwał. Uważają, że została już dość wymęczona.
Takiego właśnie określenia użyła.
- Hm.
- Ale sądzę, że uda mi się ich przekonać. To dobrzy ludzie, tylko, co jest w tej sytuacji w pełni zrozumiałe, trochę
nadopiekuńczy.
Wolałaby, żeby Ray wykazał więcej zainteresowania i nie był taki oficjalny. Miał na sobie ciemny garnitur i płaszcz, w
którym widziała go po raz pierwszy. W tym stroju wydawał się niedostępny. Źle się czuła w tej sytuacji, a jednocześnie
nie mogła opanować fali czułości, która ogarniała ją, ilekroć spojrzała na Raya. Współczuła mu z powodu tego, co
wycierpiał podczas zamachu i później. Rozumiała jego chęć zemsty za śmierć kobiety, którą kochał. Był bardzo zraniony
i bardzo samotny w swoim bólu, a jednocześnie zbyt dumny, żeby przyjąć pomoc od innej ludzkiej istoty. Jane bardzo
chciała mu pomóc. Musiała mu pomóc, także ze względu na siebie. Nie odrzucaj innych, Ray, myślała. Nie odrzucaj
mnie. Przecież spała z nim. Krew napływała jej do twarzy, ilekroć przypomniała sobie tę chwilę, kiedy obudziła się
poprzedniego dnia i nie zastała go obok. Spała z nim, dotykała całego jego ciała, otworzyła dla niego swoje ciało i duszę.
Zaufała mu. Nawet z Alanem nigdy nie dała tak się ponieść, nawet przy Alanie nie czuła się tak swobodnie. Nie znała
dotąd takiego zapomnienia. Dlaczego właśnie Ray? Dlaczego właśnie teraz? Zapomnijmy o tym, co się stało, powiedziała
mu. Akurat. Miałaby zapomnieć o jednej z najistotniejszych rzeczy, jakie zdarzyły się w jej życiu?
Spojrzała spod oka na profil Raya: ciemne zmarszczone brwi, zapadnięte policzki. Czy widziała kiedyś uśmiech na jego
twarzy? Czy on się kiedykolwiek uśmiecha?
Wybrała fotel przy oknie, Ray usiadł od strony przejścia. Dzieliło ich więc jedno puste miejsce. Jane patrzyła przez
okno na surową ziemię w dole. Lecieli na pomocny wschód od granicy dzielącej Kalifornię od Nevady i krajobraz stawał
się coraz bardziej skalisty, pusty, martwy, prawdziwie księżycowy. Tylko zbocza gór były lekko przysypane śniegiem.
Oparła brodę na dłoni i zaczęła się przyglądać odbiciu głowy Raya w szybie. W porządku, przespała się z nim,
pozwoliła sobie na małą przygodę. Jak to o niej świadczy? Trzydzieści sześć godzin temu przysięgłaby, że ciągle kocha
Alana. Może zresztą go kocha. Może przespała się z Rayem, żeby odpłacić Alanowi pięknym za nadobne? Ale nie
wierzyła w to. Ray może uważać, że zemsta to sposób na poradzenie sobie z bólem, ale ona jest innego zdania. Dlaczego
więc poszła z nim do łóżka? Bo czuła się samotna? Bo potrzebowała chwili zapomnienia po wielu dniach życia w na-
pięciu? Tak, to wydawało się bliższe prawdy.
Westchnęła i zobaczyła, że spojrzał na nią przelotnie, po czym wrócił do lektury czytanego właśnie dokumentu.
A może otworzyła się przed nim, ciałem i duszą, z głębszych powodów? Natychmiast odrzuciła tę myśl. Są ludzie,
którzy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia, ale ona do nich nie należy.
Znowu westchnęła. Tym razem nie oderwał się od lektury. Równie dobrze mogłoby jej tu nie być.
Na lotnisku w Salt Lake City powitał ich urzędnik biura szeryfa, który przyjechał, żeby zawieźć ich do kwatery, gdzie
mogli pożyczyć samochód. Nazywał się Fairchild Smith, był jasnowłosy i bardzo młody. Jechał tak ostrożnie, jakby
pierwszy raz prowadził samochód.
Dzień był słoneczny i bardzo mroźny. Salt Lake City leży na równinie u stóp Wasatch National Forest. W dali lśniła
tafla Great Salt Lake, a na wzgórzu wznosił się biały Mormon Tabernacle, główny punkt miasta, przypominający Jane
dekorację na torcie weselnym - piękny i trochę nierealny.
- Dziękuję, panie Smith - powiedziała, kiedy zatrzymali się przed kwaterą.
- Proszę bardzo, panno Russo - odparł młodzieniec, czerwieniąc się po same uszy.
Szeryf czekał na nich w biurze. Był to wysoki starszy mężczyzna, tuż przed emeryturą. On także nazywał się Smith.
Donald Smith. Jane przypomniała sobie, że wielu mormonów nosi to nazwisko. Założycielem Kościoła Świętych Dni
Ostatnich był Joseph Smith.
Szeryf był uprzejmy, ale starał się chronić prawa Lisy Turchelli. Jane musiała użyć całej swojej siły perswazji, żeby
pozwolił im jeszcze raz przesłuchać dziewczynę. Przypomniała mu nawet o sprawie niesławnego Teda Bundy, który
gwałcił i mordował w Utah i Colorado, i prawie się wymknął wymiarowi sprawiedliwości. Ale jednej z dziewcząt udało
się ujść z życiem. Mieszkała w Utah.
- Mam nadzieję, że Lisa wie coś, co stanie się przełomem w tej sprawie - tłumaczyła Jane. - Gdyby Jennifer Weissman
żyła...
Nie musiała mu przypominać, że Jennifer Weissman również pochodziła z Utah.
- Cóż - powiedział w końcu szeryf. - Możecie jeszcze raz spróbować z Lisa. Ale nie męczcie jej.
Jane kiwnęła głową.
Szeryf pożyczył im nieoznakowany samochód. Ray usiadł za kierownicą, a Jane rozłożyła na kolanach mapę.
Ray jechał zgodnie z jej wskazówkami, ale cały czas milczał.
- U szeryfa nie odezwałeś się ani słowem.
- Hm, czasem od razu wyczuwasz lokalną atmosferę, jak tylko wejdziesz do policyjnego biura.
- Więc pozwoliłeś mnie się tym zająć?
- Tak. Kobieca ręka i te rzeczy.
- Męski szowinizm.
- Oczywiście.
62
Jane nie mogła się powstrzymać od ukradkowego zerkania na jego dłonie, spoczywające teraz na kierownicy. Dłonie,
które rozchyliły jej uda, dotykały jej bioder, głaskały jej włosy, pieściły piersi, szyję, brzuch. Na szyi i piersiach ciągle
miała ślady jego pocałunków. Czy on też ciągle czuje na sobie jej dotyk? A może była dla niego tylko chwilową odskocz-
nią, niczym więcej poza anonimowym ciałem?
Wstydziła się swojej słabości. Dlaczego pociągali ją mężczyźni pokroju Raya? Czyżby była masochistką?
A fakt, że zgodziła się pomóc w sprawie Northwest Bombera, tylko pogorszył sytuację. Dlaczego w ogóle wtrąca się w
nie swoje sprawy?
Wyjechali z miasta w Little Cottonwood Canyon i dalej, na dwupasmową szosę, która prowadziła między stromymi
górami do położonego na wysokości dwu i pół tysięcy metrów Snowbird. Na zboczach pośniętych rzadkim sosnowym
lasem leżał śnieg. Przy drodze stały znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem lawin.
- Będziemy mieć szczęście, jeśli nie zacznie padać - powiedziała Jane. - Kiedy ryzyko zejścia lawin wzrasta, tę drogę
często zamykają.
- Jeżeli zamykają drogę, to jak ludzie dostają się na górę, żeby jeździć na nartach?
- Po prostu nie jeżdżą wtedy na nartach. Cały kurort jest wtedy zamknięty.
Minęli kilka parkingów pełnych samochodów i turystów. Dolina rozszerzyła się, a po obu stronach drogi pojawiły się
pierwsze zabudowania. Ośnieżone zbocza były pełne narciarzy.
- Jak się nazywa to osiedle? - spytał Ray, kiedy podjechali pod tablicę ze spisem dzielnic.
- Lupine - odparła. - Wydaje mi się, że jest trochę dalej.
- I chcesz tak po prostu zapukać do jej drzwi? A jeśli nie ma ich w domu? Jeśli są na nartach?
- Wiedzą, że przyjadę.
- Ale nie wiedzą, że chcesz rozmawiać z Lisa.
- Wszystko będzie dobrze, Ray. Zaufaj mi.
Zaufaj mi, powiedziała. Ale on nigdy jęknie zaufa. Choć ona mu zaufała.
Zapragnęła nagle obecności Alana. Potrzebowała jego spokoju, mądrości, zrozumienia, kiedy coś jej się nie udało albo
obudziła się z koszmarnego snu, albo nie potrafiła przelać na papier twarzy człowieka, który ją zgwałcił. Boże, tak bardzo
za nim tęskniła. Jak mógł znowu wpuścić do swojego życia Maureen, która go rzuciła, kiedy najbardziej jej potrzebował?
Jak mógł nie kochać jej, Jane? Może ich miłość nie była specjalnie namiętna, ale co z tego? Był jej przyjacielem,
pokrewną duszą, do cholery. Alan pomagał jej żyć.
Jak to się stało, że wylądowała w łóżku z Rayem i tak bezwstydnie odpowiadała na każdy jego dotyk?
Do diabła z tobą, Alan, tak bardzo cię potrzebuję.
- To tu?
Jane drgnęła.
- Co? Tak, tak, to tutaj. Lupine.
W domu była matka Lisy. Lisa pracowała z ojcem w sklepie.
- Proszę jej nie niepokoić - powiedziała pani Turchelli. - Ona ciągle ma koszmary związane z tym, co się stało.
- Zaginęła kolejna dziewczynka. Jesteśmy pewni, że porwał ją ten sam człowiek. Czas ucieka, a my uważamy, że Lisa
może nam pomóc - odparła Jane łagodnie.
- O Boże, nie wiem, co mam robić. - Kobieta potrząsnęła bezradnie głową.
- Pojedziemy do sklepu i zobaczymy, co Lisa o tym myśli. Zgadza się pani?
Kobieta podniosła wzrok.
- Och nie, nie.
- To nie potrwa długo.
- To się stało trzy lata temu! Trzy lata. Lisa na pewno nic nie pamięta.
- A może jednak pamięta. Warto spróbować. Może Lisa uratuje życie tej dziewczyny.
W końcu matka Lisy zadzwoniła do męża, a on zgodził się, żeby Jane porozmawiała z córką.
- Dobra robota - powiedział Ray, kiedy jechali do Snowbird Center, gdzie znajdował się sklep.
Jej serce wypełniła duma. Głupia, powiedziała do siebie w duchu.
Pan Turchelli był tęgi, miał gęste czarne włosy i sumiaste wąsy. Był wściekły.
- Mówiłem wam już, ona nic nie wie. Dlaczego nie zostawicie jej w spokoju?
- Tato - powiedziała Lisa.
Jane jeszcze raz powtórzyła wszystkie argumenty, tym razem ze względu na niego; Lisa usłyszała je już wcześniej przez
telefon.
- Liso, kochanie, powiedz mi prawdę - spytał w końcu Turchelli. - Co chcesz zrobić?
Jane spojrzała dziewczynie w oczy i uśmiechnęła się zachęcająco.
- Naprawdę możesz nam pomóc, Liso. Może nawet uratować życie Kirstin.
- Kirstin?
- Tak nazywa się ta dziewczynka, która została porwana. W taki sam sposób jak ty.
Wtedy Lisa się poddała. Usiedli w biurze na tyłach sklepu, wciśnięci między komputer i skrzynki z towarem.
- Dziękuję ci, Liso. Jesteś bardzo dzielna - powiedziała Jane. - Wiem, że już raz o tym rozmawiałyśmy, ale to bardzo
ważne. - Wyciągnęła szkicownik i kulę plasteliny, którą podała Lisie.
63
- Nie umiem nic zrobić z tą plasteliną - powiedziała Lisa. Była wysoką dziewczyną o lśniących ciemnych włosach i
dużych brązowych oczach. Trzy lata temu nosiła okulary, teraz już nie. Musiała sobie sprawić szkła kontaktowe.
- Nic nie szkodzi. Wystarczy, że będziesz miała czym zająć ręce.
Jane ostrożnie skierowała rozmowę na porywacza. Spokojnie, upominała się cały czas w duchu. Powoli. Lisa wyglądała
jak wystraszone zwierzątko, gotowe w każdej chwili rzucić się do ucieczki.
- Teraz zamknij oczy i spróbuj sobie coś przypomnieć. Cokolwiek. Pomyśl o swoich pięciu zmysłach. Wzrok, słuch,
dotyk, smak i węch.
- Kiepsko mi to idzie. - Lisa ugniatała plastelinę, ale stworzony przez nią kształt niczego nie przypominał.
- W porządku, Liso. Wiemy, że ten człowiek zapytał cię, jak dojechać do stacji benzynowej. Byłaś wtedy pod stokiem,
po całym dniu spędzonym na nartach, i czekałaś na autobus.
- Tak - powiedziała Lisa. Była bardzo zdenerwowana.
- Nie widziałaś jego twarzy.
Lisa potrząsnęła głową.
- On miał nóż i zmusił cię, żebyś wsiadła do furgonetki, prawda? - Jane nagle przyszło coś do głowy. - Jak właściwie
wsiadłaś do tego samochodu?
- Jak to: jak?
- Od której strony? I gdzie on się wtedy znajdował?
- Stał z tyłu, może pakował narty. W każdym razie zapytał mnie o drogę do stacji, a ja chyba podeszłam do niego i
wtedy... wtedy on pokazał mi nóż. Kazał mi... kazał mi wsiąść od strony kierowcy. Pamiętam, bo widziałam siedzenie
kierowcy, całe podarte.
- Więc to była stara furgonetka?
- Tak mi się wydaje. Była cała brudna i ubłocona.
- Pamiętasz kolor?
Lisa znowu potrząsnęła głową.
- A jego twarz?
Lisa wyglądała tak, jakby miała się zaraz rozpłakać.
- Miał na głowie czapkę i jakiś szalik czy golf, naciągnięty na usta i nos. Mówiłam wam to już. Związał mnie i
naciągnął mi czapkę na oczy, żebym lic nie widziała.
Jane położyła dłoń na kolanie dziewczyny.
- Wiem, że to dla ciebie bardzo trudne, ale świetnie sobie radzisz. Naprawdę dużo zapamiętałaś.
- Naprawdę?
- O tak. - Jane uśmiechnęła się do Lisy. Miała ochotę ją objąć i przytulić. Ale to nie była odpowiednia chwila.
Ray siedział w milczeniu. Miała nadzieję, że w ogóle się nie odezwie, nie będzie zadawał pytań, nie zdekoncentruje
Lisy. Spojrzała na niego;
siedział bez ruchu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Liso, pomówmy teraz o tym, co mogłaś wyczuć innymi zmysłami. Słyszałaś coś? Muzykę? Radio? Głosy?
- Nie pamiętam.
- A smak? Jedzenie?
- Zazwyczaj przynosił mi płatki śniadaniowe albo hamburgery, takie jak z McDonalda.
- Zapachy. Woda po goleniu? Brudne ubrania? Odświeżacz powietrza?
Jane pracowała całą godzinę, usiłując wydobyć wspomnienia dziewczyny z mroku, lecz było to bardzo trudne. Lisa
rozpaczliwie broniła się przed ponownym przeżyciem koszmaru, którego doświadczyła. Jane szczerze jej współczuła, ale
nie przestawała próbować. Za tymi pięknymi oczami w szkłach kontaktowych mógł znajdować się klucz do sprawy
Kirstin Lemke. No, dalej, Liso, pomyślała. Potrafisz to zrobić.
Lisa nic nie wiedziała. Cały czas była trzymana w ciemnym pokoju. Niewiele słyszała. Od czasu do czasu
przejeżdżający samochód. Co oznaczało tylko tyle, że gdzieś niedaleko znajdowała się droga. Smaki nie zaprowadziły ich
nigdzie. Więc Jane wróciła do zapachów. Spróbowała nowej taktyki.
- Jaki zapach miał jego samochód?
- Nie wiem.
- Hm... Myślisz, że ten człowiek mógł mieć psa? Zauważyłabyś to w samochodzie.
- Nie, psa nie. Ale...
- Tak?
- Nic. - Lisa gwałtownie potrząsnęła głową.
- Liso? Czego nie chcesz sobie przypomnieć?
- Niczego.
- Tutaj jesteś bezpieczna. Możesz sobie to przypomnieć. Ten człowiek już nie może wyrządzić ci żadnej krzywdy,
kochanie.
- Nie. - Lisa z całych sił ugniatała plastelinę. - Nie, nie, nie! - krzyknęła nagle.
- O co chodzi, Liso? Chcemy ci pomóc.
- Jego... jego ręce.
64
- Co było nie tak z jego rękami?
- Jego ręce... okropnie śmierdziały.
- Czym? Co to był za zapach?
- On... miał na rękach rękawiczki. Czułam to, kiedy mnie rozwiązywał i dawał mi jeść. O Boże, te rękawiczki.
Widziałam je. Skórzane. Brudne. Śmierdziały. - Lisa odetchnęła głęboko. - Jakby olejem, takim do silników... Och, to
było wstrętne.
- Rękawiczki - powiedziała Jane miękko. - Bardzo dobrze, Liso. Widzisz, przypomniałaś sobie coś naprawdę ważnego.
Lisa zadrżała.
- Nie cierpię tego zapachu. Wzbudza we mnie przerażenie. Nie wiedziałam dlaczego.
- Wiem. Ale teraz, kiedy to sobie przypomniałaś, będzie lepiej. Wierz mi. Nigdy o tym nie zapomnisz, ale po pewnym
czasie nie będzie to już takie bolesne.
Nieprawda, pomyślała Jane. Mogłaby sama zastosować się do rad, które z taką łatwością podsuwała innym.
Podziękowali panu Turchelli, który spojrzał na nich groźnie znad kasy, i wyszli ze sklepu. Słońce oświetlało górskie
szczyty. Wszędzie było pełno narciarzy w kolorowych sportowych strojach, z deskami na ramionach, którzy wracali ze
stoków, zmieniali buty i siedzieli w kafejkach przy kawie albo wczesnym lunchu. Zboczem góry powoli wspinała się
kolejka.
- Przez chwilę bałam się - powiedziała Jane - że pan Turchelli jednak nie pozwoli mi porozmawiać z Lisa.
- Przekonałaś go. Muszę ci to przyznać.
- Dzięki.
- No i te rękawiczki. To było naprawdę niezłe.
Spojrzała na niego, zaskoczona. Nastrój natychmiast jej się poprawił, ale zaraz potem poczuła złość na samą siebie.
Dlaczego jego aprobata i pochwały tyle dla niej znaczą? Nieraz już zdarzało jej się, że mężczyźni tacy jak Ray,
początkowo cyniczni, doceniali ją w końcu. A może jednak Ray był kimś wyjątkowym? Podeszli do samochodu i Jane
nagle poczuła, że krew napływa jej do twarzy. Oczywiście, że Ray był kimś wyjątkowym. Kochała się z nim. Wyjechali z
centrum i Ray zadzwonił do Bruce’a, żeby przekazać mu nowe informacje. Jane uświadomiła sobie, że Stan mógł już
wylądować w Salt Lake z człowiekiem, którego miała przesłuchać. A wieczorem czekała ją jeszcze jedna rozmowa, z
siostrą Jennifer Weissman, która była świadkiem porwania.
Dzień wypełniony po brzegi, pomyślała, słuchając z roztargnieniem rozmowy Raya z Bruce’em.
- Jest coś nowego. W Snowbird facet nosił rękawiczki, które śmierdziały olejem samochodowym czy czymś w tym
rodzaju. Masz to? - Słuchał przez chwilę. - Tak, sprawdź wszystkie stacje benzynowe i warsztaty w dolinie. I
mechaników z okolicy. I ludzi, którzy pracują przy wyciągach, jeżdżą ratrakami i tak dalej. Sprawdź wszystkich, którzy
mają czerwone furgonetki, złamany ząb z przodu, jasne włosy i okulary.
Jane patrzyła na wijącą się łagodnie przed nimi drogę. Była zadowolona z siebie. Udało jej się zdobyć cenne informacje.
Dzięki niej w sprawie wreszcie nastąpił przełom.
- Jak się czują Lemke? - spytał Ray. - Josh jakoś się trzyma? W porządku. Biedny facet. - Cisza. - Tak, wiem. Tydzień.
Chyba mamy jeszcze kilka dni. A może nie. Ci dranie działają coraz szybciej w miarę upływu czasu. Dobra, Bruce,
informuj mnie o wszystkim.
Wjeżdżali do Park City, kiedy komórka Raya zaczęła dzwonić. Ilekroć Jane słyszała ten dźwięk, serce na moment
zamierało jej w piersi. Stało się, złapali go. Kirstin jest już bezpieczna.
Ale to był Stan Shoemaker
- ...kiepski pomysł - mówił Ray. - Tak, tak, wiem, ona uważa, że może to zrobić, ale... W porządku. Będziemy w... -
Spojrzał na Jane. - Jak się nazywa hotel, w którym szeryf zarezerwował dla nas pokoje?
- April Inn.
- Właśnie, będziemy w April Inn. - Umilkł na chwilę. - Nie wiem, do diabła, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od
lotniska... Dobra, powiedzmy koło piątej? Tak czy inaczej, Jane ma dzisiaj przesłuchanie... Dobrze, więc do zobaczenia. -
Rozłączył się.
- Hm - mruknęła Jane, patrząc na drogę. - Stan i jego świadek wylądowali w Salt Lake?
- Zgadza się.
Już miała powiedzieć, że może przeprowadzić dwa przesłuchania, ale doszła do wniosku, że lepiej nie podejmować tego
tematu. Uśmiechnęła się tylko.
- Umieram z głodu - powiedziała. - Może zatrzymamy się gdzieś, zanim pojedziemy do hotelu?
Park City było właściwie przedmieściem Salt Lake. Wzdłuż drogi ciągnęły się rzędy domów, niektóre dopiero w
budowie. Miasteczko było starą osadą górniczą, trochę podobną do Aspen, pełną zabudowań w stylu zachodnim, domów
z czerwonej cegły i wiktoriańskich kamienic. Była jednak jedna zasadnicza różnica: Aspen leżało w dolinie, gdzie było
dość płasko, a zabudowania Park City wznosiły się na stromych zboczach.
Jane znalazła miejsce przed niewielką rodzinną restauracją i zaparkowała samochód.
- Jak ci się podoba? - spytała.
- To ty jesteś głodna.
- To prawda. Dla mnie może być. - Wysiadła z samochodu, zamknęła drzwi i rzuciła kluczyki Rayowi.
Przy kanapkach z colą nagle powzięła decyzję,
65
- Wiesz, myślę, że mogę to zrobić.
- Co takiego?
- Przesłuchać Jima Forsberga i...
- Bena. Bena Forsberga.
- No tak. Oczywiście. Bena. W każdym razie myślę, że dam sobie z nim radę.
- Przecież nawet go nie znasz. Ja sam prawie go nie znam, rozmawiałem z nim tylko parę razy, kiedy leżał w szpitalu w
Yakima.
Jane przekrzywiła głowę.
- I jakie zrobił na tobie wrażenie?
- A to ma jakieś znaczenie?
- Tak. Im więcej się o nim dowiem, tym lepiej. Chcesz, żeby mi się udało, prawda? To znaczy, chciałbyś zobaczyć
Northwest Bombera za kratkami?
- Oczywiście.
- Świetnie. Więc opowiedz mi o Benie Forsbergu.
- Szczęściarz, dostał kulkę w głowę, a została mu po tym tylko jedna mała blizna. Kula odbiła się od czaszki
rykoszetem.
- No dobrze, co jeszcze?
- Dość miły facet. Typ chłopka-roztropka.
- Żonaty? Ma dzieci?
- Chyba tak.
- Był w stanie opisać tych ludzi? Dobrze opisać?
- Ci dwaj, to znaczy bracia Perry, mieli na twarzach maski.
- Więc jak...
- Dumie zostawili w sklepie mnóstwo odcisków palców.
- Hm. Rzeczywiście dumie.
- Tak. Ale mieli dość rozumu, żeby radzić sobie z materiałami wybuchowymi. Nauczyli się tego podczas udziału w
Pustynnej Burzy.
- A ten, który strzelał? Dlaczego nie zakrył twarzy?
- Bo nie zamierzał zostawić świadka.
- Jesteś pewny, że to Northwest Bomber, lider tej grupy?
- Tak.
- W sklepie nie było kamer?
- Była jedna. Ale on stał poza jej zasięgiem.
- Więc znał ten sklep.
- Tak. Musiał go znać.
- Cóż. - Jane upiła łyk coli. - Jeśli Ben Forsberg widział jego twarz, muszę ją wydobyć z jego pamięci.
Ray odłożył sztućce i pochylił się nad stołem.
- Forsberg może mieć uszkodzony mózg.
- A może nie.
- Nie wiadomo. Myślę jednak, że masz małe szanse wydobycia czegokolwiek z jego pamięci po trzech latach.
- Może po prostu nie wiesz, jaka jestem zdolna.
- Widziałem cię przy pracy.
- Ale tylko przy sprawie Kirstin. Powiedziałam ci, dlaczego ta sprawa jest dla mnie tak trudna.
- Hm - mruknął tylko Ray.
- Jesteś niesprawiedliwy. Jestem naprawdę dobra w tym, co robię.
- Nie miałem zamiaru się z tobą kłócić.
- Cóż, powiem ci tylko, że w zeszłym roku zadzwonili do mnie z FBI i poprosili o wykłady na temat mojej techniki w
Quantico. - Wiedziała, że bezwstydnie się przechwala. Tak bardzo chciała, żeby docenił jej pracę. Chciała, żeby jej
potrzebował. Tak jak potrzebował Kathleen, swojej partnerki i kobiety, o której nie potrafił zapomnieć.
Spojrzał na nią z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu.
- To miło, Jane - powiedział obojętnie.
Do końca posiłku żadne z nich się nie odezwało.
Rozdział 14
Do świąt zostało tylko kilka dni i na stokach w okolicach Aspen panował nieopisany tłok. Przed wyciągami wiły się
długie kolejki. Żeby dostać kawę w restauracji na górze, trzeba było czekać w tłumie depczących sobie po piętach
turystów.
Nie, dzięki, pomyślał, wychodząc z restauracji na szczycie. Nie minęło jeszcze południe, ale on miał już dość. Za dużo
ludzi.
Nie pracował od trzech dni, bo nie padał śnieg. Nie trzeba było odśnieżać podjazdów. Zaczynał się nudzić. Ona
zaczynała go nudzić.
66
Zjechał na nartach na parking u stóp Highlands. Wrzucił narty i kijki do furgonetki i zmienił buty.
Wtedy zauważył gliniarza. Krążył po parkingu i przyglądał się samochodom, zwracając szczególną uwagę na
furgonetki.
Cholera.
Ale mógł się tego spodziewać. Liczył się z tym, że policja w końcu ustali, że człowiek, którego szukają, jeździ
furgonetką. Dziewczyna z Mammoth i ta druga, ze Snowbird, widziały samochód. Zawsze zakładał, że policja może
pewnego dnia powiązać te porwania. Jedna z dziewcząt, które jeździły na deskach z tą małą Lemke, także mogła
zauważyć furgonetkę.
Oczywiście nikt nie byłby w stanie odczytać numeru rejestracyjnego; postarał się, żeby tablice były zbyt brudne.
Dopilnował też, żeby nikt nie widział przodu furgonetki. W dniu porwania zmienił również swój wygląd, na wypadek
gdyby ktoś mógł go opisać. Włożył starą, nierzucającą się w oczy kurtkę, zniszczone piętnastoletnie gogle i zasłaniający
pół twarzy szalik. Dzisiaj, jak zwykle kiedy wybierał się na narty, miał na sobie porządną granatową kurtkę z żółtym
kapturem, niebieską czapkę, nowiutkie gogle i szkła kontaktowe. Miał też przy sobie prawo jazdy wydane w Nowym
Meksyku.
Dobrze to zaplanował. Uważał, że ostrożności nigdy za wiele.
Wsiadł do furgonetki. Bez pośpiechu zapalił silnik i wycofał wóz. Gliniarz ciągle stał kilka rzędów dalej, spisywał
numery jakiegoś samochodu. Po parkingu krążyło wiele innych aut, których kierowcy szukali wolnych miejsc.
Skierował się do wyjazdu, który znajdował się najdalej od miejsca, gdzie gliniarz zaparkował swojego niebieskiego
policyjnego saaba.
Mimo wszystkich tych środków ostrożności zaczął się pocić. W gazetach nie było nic na temat porwania od tamtego
pierwszego ranka, kiedy w „Aspen Times” pojawiła się informacja o zaginięciu dziewczynki, która jeździła z
koleżankami na desce. Od tego czasu ani słowa. Federalni pewnie dopilnowali, żeby nie było przecieków. W jakimś
wielkim mieście nie udałoby im się tak dobrze kontrolować mediów, ale w małej społeczności wydawcy współpracowali
z policją. Dla dobra porwanego dziecka, rzecz jasna. Ale także dlatego że informacja o porwaniu w narciarskim kurorcie
w przededniu świąt Bożego Narodzenia mogłaby wywołać taką samą reakcję, jak informacja o pojawieniu się rekinów na
plaży Czwartego Lipca.
Przestał się pocić, dopiero wjeżdżając w spokojną dolinkę, gdzie stała wynajęta przez niego chata. Nie znajdą go. Jej też
nie znajdą, w każdym razie do czasu wiosennych roztopów. Wtedy on będzie już daleko. Zastanawiał się nad Nową
Anglią. Tam jeszcze nie jeździł na nartach.
Myślał też o dziewczynie. W Park City zostawił dzieciaka w zrujnowanym motelu. Tym razem postanowił dopilnować
wszystkiego do końca. Rozważał wiele sposobów pozbawienia jej życia. Wszystkie wydawały mu się równie atrakcyjne.
Jak zdoła dokonać wyboru?
W chacie było zimno, napalił więc w piecu, zrobił sobie kubek kawy rozpuszczalnej i zjadł miseczkę płatków
śniadaniowych. Doszedł do wniosku, że ona też powinna coś zjeść. Wsypał trochę płatków do tej samej miseczki, z której
jadł, i dolał odrobinę mleka. Mleka zostało niewiele i nie miał zamiaru go marnować. Dziewczyna od kilku dni prawie nic
nie jadła, a on nie chciał, żeby za wcześnie osłabła. Jeszcze nie wiedział, kiedy z nią skończy. Może w Boże Narodzenie?
Zrobi sobie taki mały prezent.
Otworzył drzwi sypialni, wszedł i zamknął je za sobą kopnięciem. Zatrzymał się na chwilę, czekając, aż oczy
przyzwyczają mu się do ciemności. Chociaż nie musiał ukrywać przed nią twarzy. I tak nie będzie miała okazji go opisać.
Dziewczyna siedziała skulona w kącie łóżka, z rękami przywiązanymi do żelaznego kółka, które przytwierdził do
ściany.
W pokoju śmierdziało. Dziewczyna kilka razy zmoczyła łóżko. Jeszcze jeden powód, żeby wkrótce się jej pozbyć.
Materac też będzie musiał wyrzucić. Kupi nowy. Może znajdzie jakiś w sklepie z używanymi meblami. Tak. To dobry
pomysł.
Postawił miseczkę na łóżku.
- Jedz, mała - powiedział. - Nie będziesz jadła, to oberwiesz. Słyszysz?
- Ta... tak - wykrztusiła i znowu zaczęła płakać.
Wyszedł z pokoju i wyciągnął się na kanapie przy piecu, od którego biło teraz miłe ciepło.
Zamknął oczy. Teraz utnie sobie małą drzemkę. Potem pojedzie do miasta na parę piw i przy okazji obejrzy prognozę
pogody w telewizji. W chacie nie było telewizora. A potem z powrotem do domu. Do dziewczyny.
Przed zaśnięciem znowu zaczął rozważać, jak zawęzić listę możliwości i wybrać tę najlepszą? Problemy, problemy.
Ray zastanawiał się, jak to się stało, że dopuścił do spotkania Jane z Benem Forsbergiem. Może podświadomie czuł, jak
będzie wyglądało, i dlatego tak bardzo się temu sprzeciwiał? Tak czy inaczej, Stan przywiózł Forsberga do Utah, a Jane
zgodziła się go przesłuchać. A Ray? Ray po prostu stracił kontrolę nad sytuacją.
Załatwił formalności w hotelowej recepcji i wręczył Jane klucz do jej pokoju.
- Spróbuj trochę odpocząć - powiedział. - Stan może zaczekać.
- Nie jestem zmęczona - odparła. - Naprawdę. Ale to miłe, że się o mnie troszczysz. - Rzuciła mu jeden z tych
chwytających za serce uśmiechów.
Czy ona się z niego nabija? Nie wiedział, jak ma to rozumieć.
67
- To sarkazm? - spytał.
- Ależ nie - zapewniła. - Wiem, że się o mnie troszczysz. Tylko okazujesz to w dziwny sposób.
Zaskoczony patrzył, jak odchodzi korytarzem. Przyciągała wzrok wszystkich mężczyzn. Jej nogi w niebieskich
obcisłych dżinsach wydawały się jeszcze dłuższe, bo miała buty na wysokim obcasie.
Stan i Ben Forsberg przyjechali piętnaście minut później wynajętym na lotnisku jeepem z napędem na cztery koła. Stan
najwyraźniej na niczym nie oszczędzał.
- Cześć. - Podszedł do Raya, pobrzękując kluczykami. - Szef się zgodził. Jest zachwycony, że to Jane się tym zajmie.
Za Stanem stał Forsberg. Wyglądał świetnie, biorąc pod uwagę to, przez co przeszedł. No a poza tym trafiła mu się
fajna wycieczka, za którą w dodatku płacił ktoś inny.
Ray uścisnął dłoń Bena i zwrócił się do Staną.
- Wiesz, że Jane miała już dzisiaj jedno przesłuchanie, teraz to... - wskazał głową Forsberga, który przyglądał się z
zainteresowaniem głowie łosia wiszącej w holu nad kominkiem. - A wieczorem czeka ją kolejne.
- Hm. - Stan potarł łysinę. - Forsberg może zaczekać do rana, jak sądzę.
Ray potrząsnął głową.
- Bóg jeden wie, gdzie będę jutro rano. Muszę wracać do Aspen. Czas ucieka.
- Cóż, więc może Jane mogłaby zostać i...
- Mowy nie ma, Stan. Ja zabrałem ją na tę eskapadę i ja odstawię ją z powrotem do Denver.
Stan uśmiechnął się przebiegle.
- Czujesz się za nią odpowiedzialny? A może to coś więcej?
- Na litość boską, Stan, daj spokój - wybuchnął Ray i zaraz pożałował, że w ogóle się odezwał.
Podczas gdy Stan rozmawiał z recepcjonistką, w holu pojawiła się Jane. Przebrała się i teraz miała na sobie czarne
spodnie i fioletowy sweter. Odświeżyła też makijaż i rozpuściła włosy, które miękką falą opadały jej na ramiona.
Wyglądała pięknie, Ray nie mógł tego nie zauważyć. Nagle przypomniała mu się noc, którą spędzili razem. Przez chwilę
nie mógł złapać tchu, więc Stan odchrząknął i dokonał prezentacji.
- Jane Russo... Ben... Ben Forsberg.
Forsberg był co najmniej pięć centymetrów niższy od Jane, może dlatego, że miała na sobie te niesamowite buty. Jej
wzrost, silny uścisk dłoni, olśniewający uśmiech i bijące od niej ciepło zrobiłby na Forsbergu piorunujące wrażenie.
Wyglądał jak zahipnotyzowany.
- Mam nadzieję, że na coś się pani przydam - powiedział, zdejmując z głowy baseballówkę.
Jest dość przystojny i może się podobać, pomyślał Ray, jeśli ktoś lubi typ człowieka z lasu. Forsberg miał na sobie
brązowe kowbojskie buty, niebieskie dżinsy, wełnianą koszulę z kieszeniami na piersiach i zieloną sportową kurtkę.
Dobiegał pięćdziesiątki, był szczupły, a przyprószone siwizną włosy miał ostrzyżone krótko, jak żołnierz. Łagodne
zielone oczy, pospolita twarz. Trochę podobny do George’a Clooneya. Ray powiedział Jane, że Forsberg jest żonaty, ale
może był w błędzie. W każdym razie Ben nie nosił obrączki.
Jane natychmiast zaczęła z nim rozmawiać. Powiedziała, że kiedyś przejeżdżała przez Yakima, wracając ze spływu
rzeką Kolumbią.
Ray słuchał tej pogawędki w milczeniu. Uniósł tylko brwi, kiedy Jane zapytała Forsberga, gdzie będzie im
najwygodniej przeprowadzić rozmowę.
- U mnie czy u pana? - spytała.
Forsberg zastanawiał się chwilę.
- Chyba lepiej u pani...
Cudownie, pomyślał Ray.
- Zaczniemy? - spytała Jane.
- Może być.
Ray i Stan dla zabicia czasu wybrali się na spacer po mieście. Ray zadzwonił do Aspen. Nic nowego. Wyglądało jednak
na to, że wszyscy gliniarze od Glenwood Springs po Basalt, Carbondale i Snowmass sprawdzali stacje benzynowe, sklepy
z częściami zamiennymi, warsztaty i dealerów samochodowych. A także samochody należące do firm w całym regionie,
a nawet w położonym za Glenwood Springs Sunlight Ski.
- Motywujemy ich - powiedział Bruce. - Jesteśmy już blisko, czuję to.
Ale czy rzeczywiście byli blisko? Może Kirstin podzieliła już los Jennifer Weisaman?
Małe miasteczko było pełne turystów. Tłoczyli się restauracjach, barach i sklepach z pamiątkami. Ray i Stan wstąpili do
małej kafejki. Stan szybko pochłonął kawałek sernika i chciał wracać do hotelu.
- Zobaczymy, co się tam wydarzyło - mruknął.
- Dam ci radę - powiedział Ray. - Nie pukaj do jej drzwi. Jak skończy, da ci znać.
- Ile to już minęło... - Stan spojrzał na zegarek. - Półtorej godziny. Jak długo to może trwać?
- Tyle, ile trzeba. - Ray wzruszył ramionami.
- Zadzwonię do ciebie, jak dostanę portret.
- Jeśli go dostaniesz, to chyba chciałeś powiedzieć. Nie zapominaj, że Northwest Bomber zwodzi nas od lat. Nie
robiłbym sobie wielkich nadziei.
- Nie bądź takim cynikiem, Ray. - Stan włożył wełnianą kurtkę. - Założę się, że dostaniemy portret.
68
- Hm - mruknął Ray z powątpiewaniem.
Jane rzadko pracowała z dorosłymi. Na początku wahała się, czy dać Benowi plastelinę. Nie chciała, żeby uważał, że
traktuje go jak dziecko. Ale on od razu chwycił kulę.
- Rany, to jest świetne - powiedział. - Kto by pomyślał?
Zaczęła od luźnej pogawędki. Dowiedziała się, że Ben jest od trzydziestu lat żonaty i ma dwoje dorosłych dzieci, z
których jedno mieszka w Spokane, a drugie w San Francisco.
- Cholerny hipis - mruknął Ben, lepiąc z plasteliny całkiem udanego jelenia.
Jane pochyliła się, żeby przyjrzeć się figurce z bliska.
- Bardzo dobre - powiedziała.
- Och, rzeźbię trochę i sprzedaję to później w sklepie z pamiątkami. Głównie w drewnie. Robię jelenie, łosie, gęsi
kanadyjskie. Poza sezonem, kiedy w sklepie nie ma wiele do roboty. To znaczy przez całą zimę. - Zaśmiał się, ale był
pochłonięty plasteliną.
Jane postanowiła to wykorzystać.
- W dniu napadu na sklep... - powiedziała ostrożnie, ale Ben nie okazał zdenerwowania, więc zaczęła przesłuchanie,
prosząc go, żeby cofnął się trzy lata wstecz.
Był śnieżny listopadowy dzień, w stanie Washington ciągle trwał sezon polowań. Kasa w sklepie Bena była pełna
gotówki.
- Cholera - mówił Ben - jak tylko zobaczyłem tych dwóch zamaskowanych, od razu wiedziałem, że mam kłopoty.
Poważne kłopoty. - Zmiażdżył figurkę jelenia w dłoniach i uformował coś na kształt głowy. Jane obserwowała go
spokojnie. - Ten wyższy wyciągnął zza paska czterdziestkę piątkę. Myślałem, że zaraz wypruje mi flaki.
Opisał napad, który dokładnie pamiętał. Jane była pewna, że musiał widzieć trzeciego mężczyznę, przywódcę, który stał
z boku, nie ukrywając twarzy, poza zasięgiem kamery.
Kiedy Ben odbiegł nieco od tematu, skierowała rozmowę z powrotem na dzień napadu.
- Czy ten trzeci mężczyzna stał bliżej lady, czy przy drzwiach? - zapytała.
- Och, nie, nie przy drzwiach. Kamera by go uchwyciła. Ale ci goście z FBI uważają, że on o tym wiedział. Stał po
mojej lewej stronie, jakieś siedem metrów ode mnie, przy stojaku z wędkami. To jedyne miejsce poza zasięgiem kamery.
- Rozumiem. A co miał na sobie? Pamiętasz coś? Płaszcz, buty, cokolwiek?
Ben ugniatał plastelinę, jakby Jane w ogóle tam nie było.
- Nie, nie miał płaszcza, tylko wojskową kurtkę z postawionym kołnierzem.
- Ach tak.
- I wojskowe buty. Zabłocone. - Ben formował coś z plasteliny, a Jane zaczęła szkicować. - Dziwne, ale prawie... -
urwał, zmrużył oczy, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. - Siwe włosy. No, może nie siwe, tylko takie szare,
mysie, jakby używał tego specyfiku... jak to się nazywa? Grecian Formula? Tak. Aha, i miał przedziałek... z prawej stro-
ny. Jakby chciał zasłonić łysinę. - Ben uśmiechnął się lekko. - Ale te oczy. Bardzo blisko osadzone. Jak u łasicy albo
fretki.
Jane z trudem nadążała za opisem Bena. Za to jego zwinne palce szybko ugniatały plastelinę. Miał jej teraz pełno za
paznokciami.
Mówił, lepił, od czasu do czasu przekrzywiał głowę, jakby próbował sobie coś przypomnieć, a potem wracał do pracy.
Sześć po piątej Jane wyszła za nim do holu i zamknęła za sobą drzwi. Ben ciągle trzymał w rękach plastelinę. Mogła mu
ją dać, miała jej więcej.
- Boże - powiedział Ben - nigdy bym nie przypuszczał, że cały czas miałem w głowie twarz tego drania. Jak ty to
zrobiłaś?
- To ty tego dokonałeś, Ben - odparła. - Właściwie całkiem sam.
Ray i Stan czekali w holu przy wielkim kominku. Ben uśmiechał się szeroko i wzruszał ramionami, ściskając w
dłoniach plastelinę. Jane także nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Otworzyła szkicownik i pokazała im portret.
Stan zerwał się na równe nogi i otworzył usta ze zdumienia.
- Jezu Chryste - wyszeptał.
Ray wstał powoli i w milczeniu patrzył na rysunek.
- No? - powiedziała w końcu, czując, że nie wytrzyma tego napięcia ani chwili dłużej. - Ray? Powiedz coś?
Ray odetchnął głęboko.
- Mój Boże. Widziałem już tę twarz - wykrztusił w końcu.
Rozdział 15
W głowie kłębiły mu się tysiące myśli. Jak, do diabła, zdołała wydobyć z Forsberga tę twarz? Musiała widzieć ją już
wcześniej w aktach FBI, musiała ją przechowywać we własnej pamięci. Musiała... Ale to przecież nie miało sensu.
Czy to możliwe, że Forsberg rzeczywiście widział człowieka, który do niego strzelał? Sukinsyn.
Sięgnął po kartkę wyrwaną ze szkicownika i spojrzał na portret. Ta twarz. Tak, znał ją, oczywiście. Jak ten facet się
nazywa? Często pojawiał się w aktach FBI. Jakiś czas temu spędził kilka lat w więzieniu federalnym w północnej
Kalifornii za nielegalny handel bronią. Kiedy to było? Ładnych kilka lat temu. Jak on się, do diabła, nazywa?
69
- Stan - powiedział - pamiętasz tego faceta? Kilkanaście lat temu. Nielegalny handel bronią. Siedział trochę w więzieniu
federalnym. Podejrzewano związki z grupami terrorystycznymi. Pamiętasz go?
- Mgliście. Jak on się nazywał?
- Cholera, mam to na końcu języka.
- Naprawdę wiesz, kto to jest? - spytała Jane zaskoczona.
- Tak, wiem.
- Pomogłem wam? - spytał Forsberg.
- O tak - odparł Stan. - Oboje nam pomogliście, ty i Jane.
- To mogę już wracać do domu? - spytał Ben z nadzieją. - Żona była bardzo niezadowolona, że musiałem tak nagle
wyjechać tuż przed świętami.
- Nie martw się, Ben - powiedział Stan. - Wsadzimy cię do pierwszego samolotu do Spokane. Spisałeś się na medal.
Ray nie słuchał. Patrzył na portret i próbował wyobrazić sobie, jak ta twarz wyglądała kilkanaście lat temu, okolona
dłuższymi, bujniejszymi włosami. Istnieją programy komputerowe, które wykonują takie zadania, dodają lub ujmują lat,
wydłużają lub skracają włosy i tak dalej, a następnie szukają w bazie danych podobnych twarzy. Ale Ray nie miał w tej
chwili dostępu do takiego programu.
- Cholera - mruknął, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Jane.
Zrobiła to. Naprawdę wyciągnęła z pamięci świadka portret Northwest Bombera. Ten człowiek nie był
niezidentyfikowanym podejrzanym. Miał twarz. I nazwisko, jeśli tylko Ray zdoła je sobie przypomnieć.
- Udało się - powiedziała Jane z ożywieniem. Jej oczy błyszczały. - Wiedziałam, że się uda. Jak tylko zobaczyłam Bena.
Był fantastyczny.
- Ty byłaś fantastyczna - powiedział Ray. - Ten portret jest... - urwał i zmarszczył brwi. - To jakieś polskie albo
rosyjskie nazwisko. Cholera, Stan, nie przypominasz sobie?
- Niestety nie.
- Tak, jestem pewny. W młodości należał do ugrupowania białych ekstremistów. Ale był tylko płotką. Tak,
przypominam sobie. Ale to nazwisko... chyba kończyło się na „ski”. - Przyłożył dłoń do czoła. - Tak jak ten łyżwiarz, ten
z Olimpiady. Tara... coś tam. Tara... Tara...
Chodził w kółko, przyciskając palce do skroni. Ten człowiek wydał wyrok śmierci na Kathleen i omal nie zabił także
jego samego. To nazwisko...
Wszyscy milczeli, patrząc na niego i czekając.
- Jak tylko zeskanujemy portret, komputer zaraz go znajdzie - powiedział Stan.
- Gdybym mógł tylko... Lapinski! - wykrzyknął nagle Ray. - Oczywiście, Gerald Lapinski. Tak.
Stan odwiózł Forsberga na lotnisko, a potem podrzucił szkic do biura szeryfa. Portret po zeskanowaniu miał zostać
rozesłany na cały kraj. Ray tymczasem zadzwonił do Quantico i zlecił rozpoczęcie poszukiwań prawa jazdy wydanego na
nazwisko Lapinski. Powiedział, że wkrótce dotrze do nich portret, który ma trafić do wszystkich agencji na północnym
zachodzie.
Sprawa nabierała tempa. Już niedługo Lapinski będzie miał policję na karku, wystarczy, że pojedzie zatankować czy
kupić bochenek chleba. Szybko go znajdą.
I to dzięki Jane. Wyłączył komórkę i zatrzymał się. Jane siedziała w holu na kanapie, obejmując kolana ramionami, z
wyrazem oczekiwania na twarzy.
Podszedł do niej i stanął naprzeciw. Szukał słów, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nie mógł przecież zrobić tego,
co powinien. A powinien przeprosić ją za to, że był takim upartym osłem.
Spojrzała na niego, jej piękne błękitne oczy były pogodne, ale czujne.
- Jane - zaczął.
- Hm?
Usiadł obok niej, nie zwracając uwagi na krążących wokół ludzi. W holu było pełno turystów.
- Cholera, Jane. - Wyciągnął do niej rękę. Puściła kolana i wyprostowała się. Patrzyła na niego i czekała. Ujął jej dłoń i
popatrzył w oczy, ale ciągle nie potrafił znaleźć właściwych słów.
- Ray? - powiedziała cicho.
- Świetnie się spisałaś. - To było wszystko, co przyszło mu do głowy.
- Dziękuję - wyszeptała i uśmiechnęła się, jakby nie pamiętała już jego wcześniejszych uprzedzeń i sceptycyzmu.
Ogarnęła go nagle fala czułości dla niej.
Kiedy wyruszyli do Weissmanów, Jane była już wyczerpana, ale zarazem tak podekscytowana, że nie byłaby w stanie
odpocząć.
- Musisz coś zjeść - powiedział Ray. - Gdzie chcesz się zatrzymać? Może być restauracja albo jakiś bar, mnie jest
wszystko jedno.
- Pewnie w to nie uwierzysz, ale nie jestem głodna. - Patrzyła na mijane lokale. McDonald’s, Taco Bell, Denny’s,
Burger King, Wendy’s, Arby’s. Na nic nie miała ochoty. Pewnie z powodu podniecenia. Wiedziała, że w końcu dopadnie
ją zmęczenie. Postanowiła jednak, że będzie pracować tak długo, jak zdoła. Miała dobrą passę, a siostra Jennifer
Weissman, Caitlin, może dostarczyć istotnych informacji.
70
Ray wrzucił migacz i zatrzymał się przed Wendy’s.
- Chyba nie będę w stanie nic przełknąć - powtórzyła.
Dla świętego spokoju zamówiła sałatkę szefa, ale zjadła niewiele. Ray także nie miał czasu ruszyć swoich frytek i
hamburgera, bo jego komórka dzwoniła prawie bez przerwy. Od czasu, kiedy Stan rozesłał faksem portret Lapinskiego i
rozpoczęto poszukiwania, minęło zaledwie kilka godzin, ale FBI pracowało na pełnych obrotach. Mieli już jego adres,
numer karty kredytowej, numer prawa jazdy oraz markę i model samochodu zarejestrowanego na jego nazwisko w
Benton County w stanie Waszyngton.
Ray wyłączył komórkę po kolejnej rozmowie, potrząsnął głową i w końcu zaczął jeść.
- To był Stan - powiedział z pełnymi ustami. - Lapinski mieszka przy jakiejś bocznej drodze w okolicy zwanej
Rattiesnakes Hills.
- Czy ktoś już tam pojechał?
- Nie. - Ray upił łyk coli i wytarł usta serwetką. - FBI koordynuje działania policji stanowej i ATF, ponieważ w grę
wchodzi kradzież broni i pogwałcenie federalnych przepisów dotyczących korzystania z broni palnej. W akcji weźmie też
udział departament szeryfa.
- Wydaje się to dość skomplikowane.
- Tak, ale w pobliżu znajduje się jednostka wojskowa. Przylecą tam i wykorzystają to miejsce jako bazę. Jeszcze kilka
godzin i jestem pewny, że będą gotowi.
- A jeśli jego tam nie ma?
- Zaczekają, aż wróci. Szczury zawsze wracają do gniazda.
Jane zadrżała. Kręciło jej się w głowie. Sytuacja rozwijała się z prędkością światła. A ona miała przed sobą jeszcze
rozmowę z Caitlin.
Spojrzała na zegarek.
- Chodźmy już.
Ray kiwnął głową. Jego telefon znowu zadzwonił. Rozmawiał w drodze do samochodu i potem, kiedy już prowadził i
szukał podanego adresu.
Z ciężkiego, ołowianego nieba zaczął sypać śnieg. Ray zwolnił, żeby odczytać znak uliczny w słabnącym świetle. Jego
komórka znowu zaczęła dzwonić. Odebrał i słuchał przez chwilę.
- Mowy nie ma! - rzucił nagle. - Czy oni oszaleli? Mamy ich. Powiedz temu cholernemu prawnikowi, że nie będzie
żadnej umowy. Miał swoją szansę. I nie skorzystał z niej. Bracia Perry mogli się dogadać, kiedy im to
zaproponowaliśmy. - Rozłączył się. - Możesz w to uwierzyć? - powiedział, bardziej do siebie niż do niej - Teraz nagle
chcą się dogadać.
- Ale kiedy już wiecie, kim jest Northwest Bomber, nie mają wam nic do zaoferowania.
- Wiemy to dzięki tobie, Jane. Masz rację, bracia Perry nie mają nam już nic do zaoferowania. Zostaną oskarżeni o
morderstwo.
- Jesteś tak samo nabuzowany jak ja.
- O tak. Cholera, chciałbym wziąć udział w tej akcji.
Zatrzymali się przed kolejnym znakiem. Śnieg gęstniał, osiadając na przedniej szybie, tłumiąc dźwięki. Jane miała
wrażenie, że zostali zamknięci we własnym małym świecie, oderwanym od rzeczywistości.
Ray spojrzał na znak.
- Chyba skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba.
Wrzucił wsteczny, położył ramię na oparciu fotela, na którym siedziała Jane, i odwrócił głowę. I znowu się zatrzymał.
- Co? - spytała.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem dotknął dłonią jej twarzy, delikatnie odgarniając pasmo włosów z policzka. Jane
wstrzymała oddech. Serce zaczęło jej walić jak młotem. Uśmiechnęła się słabo.
- Co? - powtórzyła.
- Tak sobie myślę...
- O czym?
Boże, gdyby tylko zabrał rękę... Ale jej nie zabrał, a Jane odruchowo pochyliła się w jej stronę.
- Za bardzo cię eksploatujemy - powiedział miękkim, niskim głosem. - Jesteś wyczerpana. Może powinienem
zadzwonić do Weissmanów i...
- Nie, chcę spróbować - wyszeptała. - Proszę, Ray. Uda mi się. Czuję to.
Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wsunął jej pasmo włosów za ucho. Jane drgnęła.
- Czy musisz pomagać każdej ofierze losu na tym świecie?
- Och, nie bądź głupi.
- Głupi? Nigdy nie uważałem się za głupiego.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Nie jestem pewny.
- Chcę tylko wykonać moją pracę.
- Ach tak, pracę. A ja jestem twoim najnowszym przypadkiem?
- Daj spokój, Ray.
71
- Jesteś naprawdę dobra w tym, co robisz.
Jane na moment przymknęła powieki. Zrobiło jej się bardzo przyjemnie. Otworzyła oczy i spróbowała się skupić. Co on
wyprawia? Czy nie domyśla się, co ona przeżywa? Zmienił się nagle, złagodniał, pokazał, co się kryje za tą twardą
fasadą. A co z Kathleen? - miała ochotę zapytać. Nadal ją kochasz? Nagle ogarnął ją strach. On ją rozczaruje, zrani. Nie
potrafiłaby tego znieść.
Odsunęła się i oparła o drzwi, przykładając dłoń do włosów, które przed chwilą wsunął jej za ucho. Czuła, że na twarz
wypływa jej sztuczny, wymuszony uśmiech, ale nic nie mogła na to poradzić.
- Boże - powiedziała, starając się, żeby zabrzmiało to lekko. - Zapomniałam zadzwonić do Alana.
Ray spojrzał na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Do Alana.
- Nie mogę się doczekać, kiedy powiem mu o Lapinskim.
- Chcesz zadzwonić do Alana. - Patrzył przed siebie, na szalejącą za oknem śnieżycę. Jane wyczuła nagle jego napięcie.
Czar prysł. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego zaczęła mówić o Alanie, kiedy...
- Kim on właściwie dla ciebie jest? - spytał.
- Alan?
- Tak.
- No cóż, jest... moim przyjacielem.
Odwrócił się do niej, tym razem z wyrazem czujności na twarzy.
- Pytam, czy ciągle jesteście razem.
- Och. - Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. - Nie wiem, czy ciągle jesteśmy parą. Kilka miesięcy temu na scenę
wróciła jego była żona. - Wzruszyła ramionami i spuściła wzrok. Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy.
- Troje to już tłok - powiedział Ray, zawrócił i ruszył w stronę, z której przyjechali.
Dom, którego szukali, stał przecznicę dalej.
- To tu - powiedziała Jane. - Pamiętam ten garaż. - Chwyciła torebkę i przybornik, pchnęła drzwi i wyszła z samochodu.
Lodowaty wiatr sypnął jej w twarz śniegiem.
Po czwartym telefonie Ray wstał, przeprosił i wyszedł do samochodu, podczas gdy Jane kończyła rozmowę z Caitlin.
W porównaniu z państwem Turchelli Weissmanowie byli skłonni do współpracy. Ale ich najstarsza córka Jennifer nie
żyła.
- Złapcie tego człowieka - powtarzali - żebyśmy mogli zakończyć ten koszmar.
A sprawiedliwość? - zastanawiał się Ray.
Pierwszy telefon był od Staną: policja i federalni weszli na teren posiadłości Lapinskiego, odczytali mu jego prawa
przez megafon i otoczyli dom. Nie chciał się poddać i odpowiedział strzałami z okna.
Po raz drugi Stan zadzwonił, żeby powiedzieć, że w domu Lapinskiego może się znajdować więcej ludzi. Policja
wstrzymała ogień w obawie, że ktoś zostanie ranny. Nie chcieli powtórki ze sprawy Ruby Ridge.
Kolejny telefon: media dowiedziały się o akcji i pod dom Lapinskiego masowo zaczęli ściągać dziennikarze.
- Cholera - mruknął Ray.
- Wiem. Chciałbym dorwać tego, kto jest odpowiedzialny za ten przeciek - powiedział Stan. W gazetach Lapinski
będzie niewinny jak Jezus Chrystus i Matka Teresa razem wzięci.
Czwarty telefon był od Parkera z Denver.
- Ray, słuchaj, jakiś idiota z Quantico puścił informację, że Jane Russo narysowała portret Northwest Bombera.
- Boże.
- Powiadomię szeryfa z Aspen. I żadnych komentarzy po powrocie, jasne? Dopilnuj, żeby Russo też trzymała język za
zębami.
- Zrozumiałem.
Wtedy właśnie Ray wyszedł z domu Weissmanów i wrócił do samochodu. Na przedniej szybie zebrała się gruba
warstwa śniegu. Usiadł za kierownicą. Do wnętrza, które nagle wydało mu się klaustrofobiczne, wpadało niewiele
światło. Ray włożył kluczyk do stacyjki i włączył wycieraczki.
Znowu zadzwonił telefon. Tym razem była to sekretarka Parkera.
- Agent Vanover? Mam pana poinformować, że pan Parker odebrał telefon z Kanału Dziewiątego z Denver. Oni już
wiedzą, że Jane Russo pracuje przy sprawie porwania Kirstin Lemke.
Niedobrze, pomyślał Ray. Jeśli media nie wytropią Jane w Park City, uda im się to gdzie indziej. Porwanie Kirstin
stanie się pożywką dla goniących za sensacją dziennikarzy, którzy zaczną nachodzić departament szeryfa, Lemke i Jane.
Uniemożliwią jej pracę. I nie tylko jej.
Potem przyszła mu głowy inna myśl. A jeśli porywacz usłyszał, że Jane zajmuje się sprawą Kirstin? Jak może
zareagować? Zabić Kirstin i uciec? Zaatakować Jane? Jedno i drugie?
To nie wróżyło nic dobrego.
Zadzwonił do Bruce’a do Aspen.
Pod domem Lemke pojawiło się kilka nowych samochodów, ale policja nie pozwalała dziennikarzom zbliżać się do
domu.
72
- Na razie - powiedział Bruce.
- Cholerne sępy - rzucił Ray.
- U ciebie nic nowego? - spytał Bruce.
- Jane rozmawia w tej chwili z Caitlin Weissman.
- Tu też nic nowego. Policja z trzech hrabstw sprawdza wszystkie czerwone fordy rangery między Glenwood Springs i
Aspen. Jak dotąd nic. Co drugi kierowca tych furgonetek ma jasne włosy i okulary. Wszyscy dojeżdżali do Aspen do
pracy. Elektrycy, mechanicy, stolarze, dekarze. Każdy z nich może być tym, którego szukamy. Albo żaden.
- Super.
- Cóż, wytrwałość zwycięża - powiedział Bruce. - To z I Ching. Bardzo mądra rada.
Wytrwałość zwycięża, powtórzył Ray w myślach, kiedy zakończył rozmowę.
Ku jego zaskoczeniu Jane wróciła do samochodu chwilę później.
- Skończyłaś? - spytał.
- Tak. Nie byłam w stanie niczego z niej wyciągnąć. Przeżyła straszny szok. To była w końcu jej siostra. A wydawało
mi się, że tym razem na pewno mi się uda. - Jane wydawała się zniechęcona. I zupełnie wyczerpana.
- Przykro mi.
- Mnie też.
Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie, pogłaskać po głowie, pocieszyć. Ale coś go powstrzymało, jakby Alan Gallagher
stanął nagle między nimi.
- Musimy wracać do Aspen - powiedziała. - Tu już nic więcej nie zdziałam. Odpowiedź jest tam. Chyba od początku to
wiedziałam.
- Zatoczyliśmy koło.
- Tak - odparła poważnie. Włosy z jednej strony miała zatknięte za ucho, z drugiej opadały miękką falą na policzek. -
Kirstin nie zostało wiele czasu.
Wycieraczki poruszały się miarowo po przedniej szybie. We włosach Jane topniały powoli migoczące płatki śniegu.
- Musimy wracać - powtórzyła.
- Dojedziemy na lotnisko za czterdzieści pięć minut - odparł.
Jane potrząsnęła głową.
- Możliwe, że samoloty nie latają z powodu śnieżycy. Nawet jeśli dolecimy do Denver, możemy tam utknąć.
Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, była ośmiogodzinna jazda nocą przez góry. Sam na sam z kobietą, która
zmusiła go, by stawił czoło swoim emocjom. Przy której zachowywał się jak nastolatek, nie wiedział, co powiedzieć i jak
się zachować. Tak bardzo potrzebował jej aprobaty, ale nie wiedział, jak o nią poprosić. Za bardzo mu się podobała.
Wycieraczki poskrzypywały rytmicznie, ale świeżo oczyszczona szyba natychmiast pokrywała się warstwą śniegu. W
samochodzie zapadła cisza.
Uwierzył, gdy powiedziała, że ona i Gallagher nie są już razem. Ulżyło mu też, kiedy okazało się, że na scenę wróciła
była żona Gallaghera. Nadal nie rozumiał, jakie właściwie stosunki łączyły Jane z tym człowiekiem, ale nie chciał jej
wypytywać. Tak czy inaczej, sytuacja wydawała mu się bardzo niejasna.
No i była Kathleen. Sądził, że tak głęboko zapadła mu w serce, że nigdy nie zdoła się od niej uwolnić. Poza tym, nie
chciał tego. Ale nie potrafił dłużej się okłamywać. Jane zmieniła jego przekonania. Do diabła, rozbiła je w proch i pył. I
co dalej?
- Wymeldujemy się z hotelu - powiedział w końcu, przerywając ciszę. - A potem chyba pojedziemy do Aspen
samochodem.
Cholera, pomyślał.
Rozdział 16
Wskoczył do furgonetki o wpół do czwartej nad ranem. Przekręcił kluczyk w stacyjce i chwilę czekał, aż silnik, który
charczał jak stary palacz, trochę się rozgrzeje. Wycieraczki z trudem zsuwały nagromadzony na przedniej szybie śnieg.
Powinien oczyścić szybę szczotką, ale był zbyt leniwy. Włączył reflektory i ciemność rozdarły dwa słupy światła, w
których tańczyły białe płatki.
Napadało ponad pół metra świeżego śniegu, będzie więc miał co robić. Jeśli upora się z tym do ósmej, w najgorszym
razie do dziewiątej, przed dziesiątą stanie w kolejce do wyciągu. Gdyby nie przestało padać, po południu wróci i jeszcze
raz odśnieży wszystkie podjazdy. Zarobi podwójnie. Czego jeszcze mógłby chcieć?
Wcisnął kilka razy pedał gazu, by się upewnić, że silnik nie zgaśnie, a potem wysiadł i wrócił do chaty.
Zajrzał do małej. Drzemała. Ostatnio coraz więcej spała. Od kilku dni jej nie dotykał. Zaczynała w nim wzbudzać
obrzydzenie. Nie wyglądała już tak ładnie jak na początku. I nie pachniała.
Tak, dzisiaj się jej pozbędzie. Napadało dość śniegu, żeby mógł ukryć ciało, a do wiosennych roztopów zostały co
najmniej cztery miesiące. Wtedy już dawno go tu nie będzie.
Uznał, że samochód wystarczająco się rozgrzał. Wyszedł z chaty, wsiadł do furgonetki i zatrzasnął za sobą drzwi. W
warstwie śniegu na przedniej szybie powstały wreszcie dwa półokrągłe otwory. Włączył radio i poszukał swojej ulubionej
stacji z muzyką country. Akurat nadawano wiadomości. Wrzucił napęd na cztery koła i wyjechał na podjazd. Koła
furgonetki zostawiały głębokie ślady na gładkiej powierzchni śniegu; z podwozia spływały krople oleju.
Z roztargnieniem słuchał wiadomości - huragan, kolejna propozycja pokojowa na Bliskim Wschodzie, w Kongresie
73
spór na temat reform finansowych. I wiadomości lokalne.
- Brak nowych wątków w sprawie zaginionej dwunastoletniej Kirstin Lemke ze Snowmass
Village, jak informuje szeryf Kent Schilling, ale są szanse na przełom. Sprawą porwania
zajęła się bowiem znana specjalistka od portretów pamięciowych Jane Russo z Denver. Panna
Russo, która rozwiązała wiele podobnych przypadków, przesłuchała już wcześniejsze ofiary
porywacza. To jej zasługą jest także ujęcie...
Z wściekłością wyłączył radio. Czuł się, jakby dostał cios w splot słoneczny.
Jane Russo.
Rifle, Kolorado - głosił znak stojący na poboczu. Dzięki Bogu, pomyślała Jane, zaciskając palce na kierownicy. Teraz
wiedziała już dokładnie, gdzie jest i jak daleko ma jeszcze do Aspen. Sto kilometrów. Półtorej godziny jazdy suchą drogą
przy dobrej widoczności. W tych warunkach zajmie to więcej czasu.
Zerknęła na zegar na tablicy rozdzielczej. Było parę minut po piątej. Jeśli uda im się ominąć miejsce wypadku na
drodze numer 82, gdzie ruch może zostać wstrzymany na wiele godzin, dotrą do Aspen w porze śniadania.
Była zmęczona, mimo że prowadził głównie Ray. Kilka godzin wcześniej zatrzymał się na przydrożnym parkingu.
- Albo oboje się zdrzemniemy, albo ty teraz poprowadzisz. Co wolisz.
Usiadła więc za kierownicą. Śnieżyca szła za nimi od Utah, przesuwała się na wschód, tak jak oni. Przez cała drogę
sypał gęsty śnieg i wiało niemiłosiernie, nawierzchnia była bardzo śliska.
Ale w Aspen Kirstin czekała na ratunek.
Jane wytężała wzrok, usiłując dostrzec coś przez szybę, w którą uderzały gnane wichrem płatki śniegu. Nie była w.
stanie zobaczyć Rifle, tylko dwa jasno oświetlone wyjazdy z miasta. W żółtym świetle tańczyły białe płatki.
Ray spał na siedzeniu obok, opierając głowę o okno. Pomyślała, że kiedy się obudzi, będzie go bolała szyja. Zwróciła
wzrok na drogę, ale po chwili znowu popatrzyła na Raya. Jego widok nigdy jej nie nudził. Teraz widziała jego profil.
Spał, miał rozluźnioną twarz i wydawał się młodszy. W półmroku widziała jego bliznę, ciągnącą się wzdłuż linii
podbródka. Pomyślała, że dzięki tej bliźnie wydaje się mniej doskonały, bardziej ludzki. Dawało jej to dziwne poczucie
bezpieczeństwa.
Już dawno doszła do wniosku, że pociągają ją silni, zranieni mężczyźni. Dlatego właśnie zainteresowała się Alanem.
Ale Alan przeszedł od tego czasu długą drogę. Zaczął wychodzić z kryzysu spowodowanego śmiercią córki i rozwodem.
Zaangażował się w walkę o prawa dzieci. Jane rozumiała, że chciał nadać jakiś sens największej tragedii, jakiej może
doświadczyć rodzic. Jak brzmi to chińskie przysłowie? Najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka, to przeżyć własne
dzieci. Czy jakoś tak. Więc wspierała Alana w tej najczarniejszej godzinie. A teraz on jej już nie potrzebował.
Od jakiegoś czasu czuła, że go traci, ale nie potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy: zakochali się w sobie z powodu
kryzysu, a kiedy kryzys minął, miłość zaczęła blaknąć.
Jechali autostradą numer 70 w stronę Silt, New Castle i Glenwood Springs. Radio było nastawione na stację z muzyką
poważną, ale grało bardzo cicho, żeby Ray mógł spać. Jane rozpoznała tylko dźwięki fortepianu. Rachmaninow,
pomyślała. Muzyka pełna siły, dobrze zestrojona z pogodą.
Co właściwie czuła w związku z Alanem? Smutek, trafili na siebie w momencie, kiedy oboje potrzebowali powiernika.
Tak, smutek, ale także ulgę, choć sama była tym zaskoczona. I wdzięczność. Bez względu na wszystko, zawsze będzie
mu wdzięczna za to, że znowu nauczył ją ufać ludziom.
Jakiś samochód minął ich z ogromną prędkością; jego tylne światła błyszczały przez moment w ciemności, a potem
zniknęły. Trzeba być kretynem, pomyślała, żeby tak pędzić w takich warunkach. Pewnie za pół godziny zobaczy ten
samochód w rzece.
- Kretyn - powiedziała i natychmiast przypomniała sobie, że Ray śpi. Spojrzała na niego. Poruszył się, ale się nie
obudził.
Ray. Tak inny od Alana. Samotnik. Kochał, doznał strasznej tragedii i zostały mu tylko gorycz i wszechogarniające
pragnienie zemsty. W ten sposób bronił się przed bólem. Czuł, że żyje, tylko w obliczu niebezpieczeństwa. Tylko
adrenalina dawała mu siłę do życia. I tak bardzo bał się własnych słabości, że ukrywał je pod maską chłodu. A pod tą
maską, Jane oderwała na chwilę wzrok od drogi i spojrzała na niego, jest bardzo samotny.
Musiała przyznać, iż fakt, że nie odwzajemniał jej uczuć, bardzo ją bolał. Ale przynajmniej pokazała mu, że jest coś
warta w swojej pracy. Jego aprobata nie powinna mieć dla niej znaczenia, ale miała. Od pierwszej chwili.
Jechała teraz drogą, która prowadziła do Glenwood Springs i Aspen. To właśnie tu, w południowej części kanionu,
kilkanaście lat temu zginęło czternastu strażaków uczestniczących w akcji gaszenia pożaru lasu. Teraz stał tam pomnik.
Przez chwilę miała ochotę obudzić Raya i pokazać mu Storm King Mountain, ale zmieniła zdanie. Lepiej nie wspominać
przy nim o ogniu.
Kiedy jednak zwolniła przed zjazdem z autostrady, Ray sam się obudził, a jego twarz natychmiast przybrała wyraz
czujności.
- Gdzie jesteśmy?
- W Glenwood Springs. Do Aspen mamy jeszcze sześćdziesiąt kilometrów.
- Chcesz, żebym poprowadził?
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Poza tym dobrze znam tę drogę.
74
Zatrzymali się na stacji benzynowej, żeby zatankować. Skorzystali przy okazji z toalety i kupili dwa kubki kawy, a
potem ruszyli w dalszą drogę. Niebo zaczynało się rozjaśniać, w bladym świetle świtu wirował śnieg.
- Chcę jeszcze raz porozmawiać z Crystal - powiedziała Jane, kiedy wjeżdżali do Aspen.
- Z córką tej hipiski?
- Tak. Jest najbardziej spostrzegawcza. To dzięki niej wiemy, że ten człowiek jeździ fordem rangerem.
- Może to wszystko, co zapamiętała.
Jane potrząsnęła głową.
- Mogę wyciągnąć z niej więcej. Wiem, że mogę.
- No cóż, ja na pewno nie zaprzeczę.
Uśmiechnęła się do niego. Tak, jego uznanie miało dla niej duże znaczenie.
Pojechali prosto do domu Lemke w Brush Creek Village. Jadąc, szukali samochodu Bruce’a. Krył się jednak pod grubą
warstwą śniegu, a do tego zasłaniały go dwie jaskrawożółte telewizyjne furgonetki.
- Cholera - mruknął Ray przez zęby.
- Boże. Biedni ludzie.
Kiedy tylko zatrzymali się na parkingu, z furgonetek wyskoczyli dziennikarze. Podtykali im mikrofony pod nosy i
zadawali mnóstwo pytań.
- Słuchajcie, to Jane Russo. - Usłyszała i wszyscy rzucili się na nią. - Panno Russo, skąd pani wiedziała, że to Northwest
Bomber? Co pani sądzi o tej akcji? Wiedziała pani, że w domu Lapinskiego jest jego żona? Jakie wrażenie zrobił na pani
Forsberg? Czy wie pani, kto porwał Kirstin Lemke? - Atakowali ją ze wszystkich stron. Ostro, bezlitośnie. Wiedziała, że
sprawa Northwest Bombera będzie roztrząsana w mediach. Ale teraz nie miała czasu na dyskusje na ten temat. Musi
uratować Kirstin. Czy ci ludzie tego nie rozumieją?
Ray opiekuńczym gestem ujął ją pod ramię i poprowadził przez tłum.
- Żadnych komentarzy. Panna Russo nie ma nic do powiedzenia - powtarzał.
Drzwi otworzył im Bruce. Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i powiedział:
- Szybko przyjechaliście.
- Nam wydawało się, że trwało to wieki - odparł Ray, ciągle osłaniając Jane przed najbardziej natarczywymi
dziennikarzami. - Od kiedy stoją tu te samochody?
- Pierwsze przyjechały wczoraj wieczorem. A później co chwilę ktoś tu przyjeżdżał.
Bruce wyglądał na bardzo zmęczonego, miał zaczerwienione oczy, był boso, a koszula wystawała mu ze spodni.
Poszedł do kuchni zrobić kawę.
- Dzwoniłeś do szeryfa, żeby ich stąd usunął?
Bruce westchnął ciężko.
- Schilling niewiele może zrobić. Nie próbują wejść do domu, więc sam wiesz.
- Owszem, znam prawo - burknął Ray ze złością.
Bruce podał im kubki z kawą.
- Nic nowego na temat porywacza? - spytała Jane.
- Niewiele. Kilku potencjalnych podejrzanych, jedna porzucona furgonetka. Próbujemy namierzyć właściciela.
- Chcę jeszcze raz porozmawiać z małą Brenner - powiedziała Jane.
Bruce pokiwał głową.
- Czemu nie? Spróbuj. Świetnie poradziłaś sobie z Lapinskim. Tak przy okazji, gratuluję, widziałem portret i... - urwał,
bo do pokoju wszedł Josh Lemke.
Nieogolony, w szlafroku, z podkrążonymi oczami.
- Ach, to ty - mruknął na widok Jane. - Nie sądziłem, że jeszcze zaszczycisz nas swoją obecnością.
Jane nie miała zamiaru się bronić.
- Witaj, Josh.
Ale Josh nie dawał za wygraną.
- Skończmy te uprzejmości. Nie mogę uwierzyć, że wyjechałaś rozwiązywać jakąś starą sprawę, która mogła chyba
zaczekać. Jak mogłaś to zrobić?
- Posłuchaj - odparła Jane - naprawdę robiliśmy wszystko, żeby zidentyfikować porywacza Kirstin.
- Doprawdy? Bo mnie się wydaje - Josh podniósł głos - że byliście zbyt zajęci szukaniem rozgłosu, żeby myśleć o mojej
córce! Jeśli jesteś taka dobra, dlaczego nie potrafisz zrobić portretu tego drania?
- Staram się, Josh. Robię, co mogę. Dziś rano jeszcze raz przesłucham Crystal.
- Jasne, przesłuchuj ją do upadłego... Dlaczego nie potraficie odnaleźć mojej małej dziewczynki?
Bruce tylko przewrócił oczami. Najwyraźniej zdążył się już przyzwyczaić do wybuchów Josha. Ale Ray postanowił
działać. Chwycił ojca Kirstin pod ramię i pociągnął w kąt pokoju.
- Słuchaj, możesz się na nas wyżywać, ale to nie przyniesie twojej córce nic dobrego. - Usłyszała Jane.
- Co właściwie robicie, żeby ją odnaleźć? - spytał Josh przez łzy.
- Jechaliśmy tu przez całą noc w zadymce i robimy, co w naszej mocy. Jesteśmy po twojej stronie. Rozumiesz to, Josh?
Chcemy, żeby Kirstin wróciła do domu, tak samo jak ty.
Josh chwilę patrzył na Raya, a potem wybuchnął płaczem i opadł na kanapę przy oknie. Ray ściszył głos, więc Jane nie
75
mogła rozróżnić słów, słyszała jednak, że wypowiadał je łagodnym, uspokajającym tonem. Spojrzała na nich. Josh
siedział zgarbiony na kanapie, a Ray nachylał się nad nim, trzymając dłoń na jego ramieniu. Za nimi widniał jasny
prostokąt okna. Śnieg ciągle padał, pokrywając drogi, dachy i gałęzie drzew. Zasłaniając cały świat. Patrzyła na tych
dwóch mężczyzn i myślała, że każdy z nich jest samotny w swoim bólu.
- Przypomnij mi, żebym poszedł na urlop, kiedy to się skończy - szepnął Bruce do jej ucha.
Odwróciła się do niego.
- Jak się czuje Suzanne?
Potrząsnął głową.
- Może ty dodasz jej otuchy?
- Chętnie spróbuję - powiedziała z udawanym entuzjazmem.
Matka Kirstin siedziała w łóżku i niewidzącym wzrokiem patrzyła w telewizor. Jej dłonie, białe i nieruchome, leżały na
kołdrze. Miała tłuste włosy i podarty podkoszulek, jakby szarpała go w bezsilnym bólu.
Jane usiadła na brzegu łóżka i położyła dłoń na jej ręce.
- Suzanne?
- Och, to ty... Jesteś... Wyglądasz znajomo, ale... - umilkła. W telewizji jakiś mężczyzna z zapałem opowiadał, co
najlepiej podać na świąteczny obiad: indyka czy szynkę; ziemniaki czy kluski.
- Jane Russo. Pamiętasz mnie? Chcę jeszcze raz porozmawiać z Crystal, bo sądzę, że mogę się od niej dowiedzieć
czegoś więcej o człowieku, który porwał Kirstin.
- Naprawdę? - w głosie Suzanne nie było nadziei.
- Naprawdę. - Dziwne, ale Jane była teraz tego pewna, choć przed chwilą sama miała wątpliwości. Uścisnęła dłoń
Suzanne. - Myślę, że wkrótce odnajdziemy Kirstin.
Suzanne spojrzała jej w oczy.
- Naprawdę tak myślisz czy tylko tak mówisz?
- Naprawdę w to wierzę - zapewniła ją Jane. - Trzymaj się, Suzanne. Znajdziemy twoją córkę.
Ale czy nie znajdą jej za późno?
Skończył odśnieżanie podjazdów o dziewiątej, więc resztę dnia miał wolną. Mógłby iść na narty. Mógłby wraz z innymi
amatorami białego szaleństwa szusować w dół zbocza w poszukiwaniu ukrytych w stoku zagłębień, gdzie śnieg był tak
głęboki, że wzlatywał spod nart w wielkich chmurach.
Ale nie miał na to ochoty. Przestało go to interesować. Teraz interesowało go tylko jedno. Postanowił dowiedzieć się
czegoś o Jane Russo.
Zaparkował pod Hickory House, kafejką, w której podawano śniadania, i wszedł do środka. Wybrał stolik przed
telewizorem i zamówił to, co zwykle: jajecznicę, tosty i bekon. Wydawał się spokojny, ale serce waliło mu jak młotem.
Nadawano właśnie Fox News, te same bzdury co zwykle: zdrowie i dieta, polityka, niepewna sytuacja na Bliskim
Wschodzie. Jadł powoli i czekał. W kafejce było prawie pusto. Specjalnie przyszedł tu właśnie teraz, między porą
śniadania a lunchem, kiedy znowu pojawią się tłumy ludzi.
Nadszedł czas na wiadomości z kraju. Jasnowłosa dziennikarka mówiła o Yakima w stanie Waszyngton.
- Przywódca grupy terrorystycznej z Benton County Gerald Lapinski, znany jako Northwest
Bomber, został otoczony w swoim domu przez policję i FBI. Zabarykadował się w domu,
prawdopodobnie wraz z żoną, i strzelał z okien. Agenci federalni wstrzymali ogień ze
względu na podejrzenie, że w domu mogą się znajdować także inne osoby. Wracamy teraz do
Seattle, skąd Hodge Franklin poda więcej informacji na temat Geralda Lapinskiego. Hodge?
Poprawił okulary i zmusił się do jedzenia, starając się rozkoszować każdym kęsem. Nie wystraszy się tej całej Russo.
Mowy nie ma. Uważał, że to nawet ekscytujące. Potraktuje to jako wyzwanie. Ujął w palce chrupiący plaster bekonu i
odgryzł kawałek, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora.
Hodge Franklin, pomyślał z roztargnieniem i zaczął słuchać.
...tak więc Gerald Lapinski dokonywał coraz brutalniej szych zamachów. Udawało mu się
ukrywać tożsamość aż do chwili, kiedy - Hodge Franklin zawiesił głos - pewna kobieta
obdarzona niezwykłym talentem przesłuchała mężczyznę obdarzonego niezwykłą pamięcią
wzrokową. Ben Forsberg, właściciel sklepu sportowego, został postrzelony w głowę przez
Lapinskiego podczas napadu na sklep. Przeżył, co graniczyło z cudem. I zapamiętał twarz
człowieka, który do niego strzelił.
Dobra, dobra, myślał, kończąc jajka. Nadgryzł kolejny plaster bekonu. A co z tą Russo?
- Widzicie teraz państwo portret pamięciowy Geralda Lapinskiego, wykonany przez Jane
Russo - powiedział Hodge, jakby go słyszał - na podstawie opisu Bena Forsberga, oraz
fotografię Lapinskiego z jego prawa jazdy. Zdumiewające podobieństwo. - Hodge błysnął
triumfalnym uśmiechem. - Trzydziestotrzyletnia Jane Russo z Denver wykonuje portrety
pamięciowe przestępców. Tworzy je na podstawie opisów ich ofiar. Pomogła ująć wielu
znanych zbrodniarzy, w tym także...
Hodge musiał przerwać, bo na ekranie pojawiło się zdjęcie Jane Russo.
Przestał jeść i przez chwilę wpatrywał się uważnie w twarz kobiety, tak żeby wszędzie mógł ją rozpoznać. Ładna
blondynka, szeroko rozstawione oczy, wysokie kości policzkowe, zdecydowany zarys podbródka. Na zdjęciu wyglądała
76
poważnie, patrzyła gdzieś w przestrzeń.
Jane Russo. Z tego, co mówił Hodge, wynikało, że jest jakimś cholernym jasnowidzem. Aniołem zemsty. A teraz
zajmuje się sprawą zaginionej dwunastoletniej Kirstin Lemke.
Na ekranie pojawiła się Russo wychodząca z domu Lemke. Na jej pięknych miodowozłotych włosach lśniły płatki
śniegu. Uśmiechała się, a za nią szedł wysoki mężczyzna o surowej twarzy.
Więc ona jest tutaj, w Aspen, parę kilometrów od miejsca, w którym właśnie siedział. Niesamowite.
- Wiemy z anonimowego źródła - mówił Hodge - że Jane Russo jest w tej chwili w drodze do
świadka, którego przesłuchanie może stanowić przełom w sprawie porwania Kirstin Lemke.
Będziemy państwa o wszystkim informować na bieżąco. Następne wydanie wiadomości Fox za
godzinę. Hodge Franklin, na żywo, ze Seattle.
Zrozumienie sensu słów Franklina zajęło mu chwilę. Russo przesłucha świadka... Przełom w sprawie...
Suka, pomyślał, czując, jak ogarnia go zimna nienawiść. A zaraz potem strach. Wiedział, co musi zrobić.
Rozdział 17
Byli wszędzie. Dziennikarze, fotoreporterzy, kamerzyści. Pod domem Lemke, na podjeździe, na drodze.
- Mój Boże - powiedziała Jane.
- Tak, kiepsko to wygląda - odparł Ray, kiedy mijali lotnisko, przed którym stał samochód z logo stacji telewizyjnej. No
tak, są święta i do Aspen zjedzie mnóstwo sław. Dziennikarze postanowili przy okazji złapać jakąś gwiazdę.
Media nigdy na nic mu się nie przydały. Z wyjątkiem kilku programów w stylu „Kroniki kryminalnej”. Prasa zawsze
potrafiła wszystko spieprzyć. W tym przypadku ich działania mogły być wyjątkowo szkodliwe. Wystarczy, żeby ten
człowiek oglądał telewizję. Kirstin i tak znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Było jeszcze za wcześnie, żeby jechać do Crystal, wstąpili więc po drodze do Grinellów. Tym razem Jane zaprosiła
Raya do środka na kawę, mówiąc, że Gwen i George na pewno są w pracy.
Grinellowie rzeczywiście pojechali już do restauracji, ale chłopcy byli w domu. Ray wszedł za Jane do salonu, który
wyglądał tak, jakby przed chwilą przeszło przez niego tornado. Wszędzie stało mnóstwo brudnych naczyń, na podłodze
leżały poduszki, buty narciarskie i czapki. Na ekranie włączonego na pełny regulator telewizora robot z kreskówki raził
wrogów laserem.
- Cześć, dzieciaki - powiedziała Jane i chłopcy odwrócili głowy. - Możecie trochę przyciszyć?
Przedstawiła Raya siostrzeńcom, którzy wstali i uścisnęli jego dłoń.
- Pan jest agentem FBI? - Kyle był zachwycony.
- Tak, to ja.
- Ma pan broń? - spytał Nicky.
- Mam.
- Rany. Można zobaczyć?
- Mowy nie ma.
Chłopcy opadli z powrotem na kanapę i zwrócili swoją uwagę na Jane.
- Widzieliśmy cię w telewizji, ciociu. Byłaś w Park City. To było niesamowite! Po co pojechałaś do Park City?
Kyle zaczął zmieniać kanały, Nicky próbował odebrać mu pilota.
- Mama i tata nigdy nam nie mówią, co robisz. - Kyle pchnął brata. - Powiedzieli tylko, że jesteś kimś w rodzaju
artystki.
- To prawda. - Jane zwichrzyła włosy na głowie Nicky’ego.
- Ale rysujesz portrety złych ludzi - powiedział Nicky. - Super!
- I narysowałaś tego terrorystę. I teraz oni pojechali do niego do domu, żeby go aresztować.
- Albo zabić - dodał Nicky z szatańskim uśmieszkiem.
- Nie chcą go zabić - orzekł Ray.
Kyle podrzucił pilota i złapał go w powietrzu; wyraźnie go nosiło.
- Znam Kirstin Lemke - powiedział w końcu.
- Ja też - dodał Nicky.
- To znaczy, wiem, która to jest. Ze szkoły.
- Staramy sieją odnaleźć - powiedziała Jane.
- Wiem. Dlaczego nie narysowałaś portretu tego faceta, który ją porwał, ciociu?
Jane spochmurniała.
- Próbowałam - odparła. - Dzisiaj jedziemy do Crystal Brenner, żeby dowiedzieć się czegoś więcej.
- Znam Crystal - skrzywił się Kyle. - Jej matka jest trochę tego... szurnięta.
Nicky zmarszczył brwi.
- Crystal jest w porządku.
- Cóż, teraz chcielibyśmy napić się kawy - powiedziała Jane. - W porządku?
- Nicky nabałaganił w kuchni. - Kyle szturchnął brata.
- Odpieprz się - burknął Nicky, a potem szybko zakrył usta dłonią. - Przepraszam.
- Wiesz - powiedziała Jane - że nieładnie jest używać takich słów. A nie wydaje mi się, żeby było ci chociaż trochę
77
przykro.
Nicky spuścił głowę.
- Naprawdę bardzo mi przykro, ciociu. Naprawdę - powiedział po chwili.
Jane kiwnęła głową.
- W takim razie przyjmujemy twoje przeprosiny.
- Będziesz z nami w święta? - spytał Kyle.
- Nie jestem pewna - odparła. - To zależy od tego, co się wydarzy w sprawie Kirstin.
- Dzisiaj po południu pomagamy w restauracji, a potem jedziemy po choinkę. Ubierzesz ją z nami? - zapytał Nicky.
Boże Narodzenie, pomyślał Ray. Dobry Boże, już jutro jest Wigilia. Jak to się stało, że w końcu dopadły go święta? A
tak się starał, żeby przeszły niezauważone. Nie kupił żadnych prezentów, nie wysłał kartek z życzeniami. Kilku
krewnych, których miał, mieszkało na wschodzie, a on nigdy nie robił wiele, żeby pozostać z nimi w kontakcie.
- Poza tym, że robią mnóstwo hałasu, to dobre dzieciaki - powiedział później, w drodze do domu Crystal Brenner.
- Owszem - odparła Jane tęsknie. Kiedy dotarli na miejsce, zagryzła dolną wargę. - O Boże, mam nadzieję, że mi się
uda.
Położył dłoń na jej ręce, nie mógł się powstrzymać.
- Poradzisz sobie. Na pewno.
Zadzwonili od Grinellów, więc Crystal już na nich czekała. Jej matki nie było. Dzięki Bogu, pomyślał Ray. Ale w domu
i tak unosił się zapach trawy.
Crystal była równie chętna do pomocy jak poprzednio. Ray siedział w milczeniu na kanapie. Sherman usadowił się na
jego stopach. Jane rozmawiała z dziewczyną o pogodzie, nadchodzących świętach, snowboardzie i mnóstwie innych
rzeczy.
- O co poprosiłaś świętego Mikołaja? - spytała w końcu.
Crystal przewróciła oczami.
- Święty Mikołaj, jasne. Poprosiłam matkę o nową deskę.
- Mam nadzieję, że ją dostaniesz.
- Pewnie kupi jaw komisie - odparła Crystal.
- Ja też zawsze miałam sprzęt z drugiej ręki - powiedziała Jane ze zrozumieniem.
Raya zdumiewała jej zdolność do nawiązywania kontaktu. Skąd miała w sobie tyle zrozumienia i empatii? Skąd tak
dobrze wiedziała, jak dotrzeć do ludzi?
Jane podała Crystal plastelinę i wyjaśniła, dlaczego chce jeszcze raz z nią porozmawiać.
- Byłaś bardzo dobrym świadkiem, najlepszym, i sądzę, że w twojej pamięci kryje się coś jeszcze. A nam wystarczy
nawet najdrobniejszy szczegół, żeby złapać tego okropnego człowieka.
- Naprawdę bardzo się starałam. Powiedziałam wszystko, co udało mi się zapamiętać. Twarz, okulary, furgonetka.
Widziałam to, ale wiesz, jak jest... Nie zwraca się uwagi na takie rzeczy, jeśli się nie wie, że mogą być ważne.
- Wiem, Crystal. Właśnie o to chodzi. Widziałaś to i wszystko jest w twojej głowie. Musimy to tylko wydobyć.
Teraz, kiedy odrzucił sceptycyzm, praca Jane robiła na Rayu duże wrażenie. Był zły na siebie, że zmarnował tyle
energii na wyrażanie wątpliwości. Nigdy nie spotkał nikogo takiego jak Jane i żałował, że nie może spędzić z nią więcej
czasu, chłonąc jej dobroć, troskę i cierpliwość. Żałował też, że nie pokazał jej się lepszej strony, jeśli jeszcze miał co
pokazywać.
Tamtej nocy... Powinien był zostać z nią do rana. Powinien był przyznać się przed sobą do tego, co czuje, a nie zamykać
w skorupie jak żółw. Powinien był porozmawiać z nią o Kathleen. Otwarcie. Dojrzale.
Słuchał rozmowy Jane z Crystal, patrzył na nią i żałował, że to już niemożliwe.
Dziewczyna ugniatała plastelinę. Uformowała kulę, spłaszczyła ją i zgięła na pół. Zauważył, że ma obgryzione
paznokcie z resztkami niebieskiego lakieru.
- Dobrze - mówiła Jane. - Możesz jeszcze raz opisać samochód?
- Aha.
- Zamknij oczy i powiedz, co widzisz.
Crystal zamknęła oczy, cały czas ugniatając plastelinę.
- Był ciemnoczerwony. Metalik. Prawdopodobnie było to lepiej widać, kiedy był nowy.
- Aha.
- Ford ranger?
- Tak. Brudny. Ubłocony.
- Pomyśl, Crystal. Czy miał jakieś wgniecenia? Rozbity reflektor? Zardzewiałe kołpaki czy coś w tym rodzaju?
- Hm. - Crystal zastanawiała się, jej oczy poruszały się lekko pod powiekami. - Hm... był dość daleko. A ja nie byłam
pewna, czy to Kirstin jest w środku. Dopiero później przyszło mi to do głowy. Ja i Melanie... byłyśmy skupione na tym,
żeby wejść do autobusu.
- Wiem - powiedziała Jane łagodnie - ale udawajmy, że byłaś bliżej tej furgonetki. Teraz patrzysz prosto na nią.
- Dobrze. - Crystal odetchnęła głęboko. Rozluźniła się. - Hm... - zaczęła znowu. - Przednia szyba... mogła być pęknięta.
Jakby miała taką... pajęczynę. Wiesz o co mi chodzi?
- Tak. A teraz wyobraź sobie, że obchodzisz samochód dookoła. Ten człowiek siedzi w środku. Ma szalik, czapkę i
78
nasunięte na nią gogle. Okulary. Nie widzisz go dokładnie, ale widzisz samochód. Idziesz wzdłuż samochodu. Co
widzisz?
- Błoto, brud, rysę, ale to może być tylko rysa w błocie. Jest ciemnoczerwony. Spłowiały. Metalik. Ma... chyba ma taki
jakby pasek na boku...
- Wypukłość - podsunęła Jane.
- Aha.
- Teraz patrzysz na niego z tyłu. Widzisz coś?
- Właściwie nie widziałam go z tyłu. - Crystal nerwowo ugniatała plastelinę.
- A kiedy odjeżdżał?
- Nie, nie zwracałam na niego uwagi. Przykro mi, ale naprawdę nic nie pamiętam.
- W porządku, Crystal, świetnie sobie radzisz. Teraz wracasz i znowu widzisz samochód z przodu. Widzisz przód?
- Tak jakby... Widziałam pęknięcie na przedniej szybie. Z przodu nie był taki brudny jak po bokach. Miał wielkie opony
z głębokimi żłobieniami... takie na śnieg.
- Dobrze. Coś jeszcze? Jakiś napis na drzwiach? Rdza?
- Nie pamiętam, ale mógł być trochę zardzewiały. Nie wiem. - Crystal była wyraźnie zdenerwowana.
- Dobrze, świetnie ci idzie. Jesteś bardzo spostrzegawcza. Może powinnaś w przyszłości zostać artystką - powiedziała
Jane uspokajająco.
- Naprawdę? - Crystal szeroko otworzyła oczy.
- Powinnaś zapisać się na zajęcia plastyczne. W szkole rysunku uczy Lottie Schilling, prawda?
- Chyba tak.
Ray był pełen podziwu. Jane tak szybko podniosła na duchu sfrustrowaną nastolatkę.
- Zapisz się na jej zajęcia. Jest naprawdę świetna.
- Zapiszę się. Tak. Myślisz, że... To znaczy, ja uwielbiam rysować i tak dalej.
- Mogłabyś narysować ten samochód?
Crystal pokręciła głową.
- Ale pamiętasz, jak wyglądał.
- Trochę.
- Gdzie jesteśmy? Szłaś dookoła...
- Z przodu.
- Zgadza się. Maska nie była tak brudna jak reszta.
- Tak. Jaśniejsza. I lekko błyszczała. Dlatego pomyślałam, że to był metalik.
- Zamknij oczy. Spróbuj zobaczyć ten samochód.
Crystal posłusznie zamknęła oczy, cały czas ugniatając plastelinę.
- Ciągle jesteś z przodu, widzisz opony. Są zabłocone, prawda?
- Aha.
- Tablica rejestracyjna?
Crystal zmarszczyła brwi.
- Nie widzę tablicy.
- Zderzak? Był chromowany?
- Nie, nie widzę zderzaka.
- Więc co widzisz?
Dziewczyna wahała się przez chwilę. Zmarszczka na jej czole pogłębiła się.
- Pług. Tak, widzę pług.
- Pług? Do odśnieżania?
Ray znieruchomiał.
- Aha. Kiedy wyjeżdżał z parkingu, omal nie zgarnął nim kilku osób.
- Jesteś pewna, że miał z przodu pług? - spytała Jane podniesionym z emocji głosem.
- Tak. Nie wiem, czemu wcześniej sobie tego nie przypomniałam.
- Nie szkodzi - odparła Jane. - Przypomniałaś sobie teraz.
Ray już wyciągnął komórkę.
Jane nie wiedziała, kto jest bardziej zadowolony: Ray czy Crystal. Patrzyła na niego, kiedy żegnał się z dziewczyną.
- Byłaś świetna - powiedział, ściskając dłoń Crystal. - Kirstin ma szczęście, że jesteś jej przyjaciółką.
Crystal uśmiechnęła się, ale w jej oczach pojawiły się łzy.
- Znajdźcie ją, proszę - wykrztusiła.
- Znajdziemy ją. Na pewno - powiedział.
Wyszli na zewnątrz. Śnieg przestał padać, niebo było szare i ciężkie, górskie szczyty kryły się chmurach.
- Ona naprawdę... - zaczęła Jane.
W tej chwili podszedł do nich mężczyzna z mikrofonem w ręce. Za nim szedł kamerzysta.
- Panie Vanover, pani Russo, czy mogliby nam państwo udzielić informacji na temat porwania Kirstin Lemke?
79
- Żadnych komentarzy - rzucił Ray stanowczo. - Ani ja, ani pani Russo nie mamy nic do powiedzenia. Zdajecie sobie
sprawę z tego, że narażacie życie dwunastoletniego dziecka?
Minął dziennikarzy, podszedł do samochodu i gestem pokazał Jane, żeby wsiadła.
- Cholerne sępy. Nie mają żadnych skrupułów - powiedział, siadając za kierownicą.
- Wiem. To okropne, ale...
Ray ostro wszedł w zakręt i Jane omal nie uderzyła o drzwi.
- Powinienem był wiedzieć, że tak będzie, jeśli zidentyfikujesz Lapinskiego. Nie powinienem był pozwolić ci
rozmawiać z tym Forsbergiem. Do diabła z tym wszystkim! Trzeba było najpierw rozwiązać sprawę Kirstin.
- Udało mi się dzisiaj z Crystal, właśnie dlatego że wcześniej udało mi się z Benem - odparła Jane. - Czy ty to
rozumiesz, Ray?
- A co to ma do rzeczy? - odparł gniewnie. - Wiem, że nagłośnienie tej sprawy w mediach może być bardzo
niebezpieczne.
- Warto było zaryzykować.
- Naprawdę? - Spojrzał na nią.
- Tak.
- Dobrze więc, niech tak będzie.
- A pług? Czy to nam nie pomoże?
Ray zjechał ze wzgórza, minął most i skręcił w stronę centrum.
- Owszem, to nam pomoże. Teraz przygwoździmy drania.
- Boże! - wyszeptała Jane, nagle przerażona. - Myślisz, że on odśnieża podjazd przed domem Lemke?
Ray uśmiechnął się ponuro.
- Głowę daję, że tak. Odśnieżał też podjazd Sanchezów, Weissmanów, ich wszystkich. Właśnie to łączy te sprawy.
- Czy to może być takie proste? Facet, który odśnieża podjazdy?
- Tak - odparł. - To zwykle jest bardzo proste.
Rozdział 18
Ledwie przekroczyli próg domu Lemke, Bruce odciągnął ich na bok.
- Mam złe wieści - powiedział cicho.
Jane była pewna, że znaleźli kierowcę pługa. I ciało Kirstin... Oblał ją zimny pot.
- Co znowu? - warknął Ray.
Bruce westchnął ciężko.
- Jak tylko wyjechaliście od małej Brenner, dorwało ją CNN. Właśnie nadali informację o pługu na furgonetce. Wiedzą
wszystko, co my.
- Chryste - mruknął Ray.
- Chyba wiecie, co to znaczy. - Jane z trudem panowała nad głosem. - Jeśli ten człowiek ma telewizor i słyszał
wiadomości... - urwała. Oczywiście, że wiedzieli, co to znaczy. Ona tylko powiedziała na głos to, co było oczywiste. - W
porządku - wyszeptała, widząc ich spojrzenia. - Ale chyba możecie jakoś powstrzymać media? Jeśli zrozumieją, że
nadawanie takich informacji zagraża życiu Kirstin, to może przestaną? - Ale wiedziała, że nie ma sposobu, by zamknąć
usta dziennikarzom. Lawina ruszyła i teraz już nic nie mogło jej powstrzymać.
Poszła za Rayem do kuchni, gdzie siedział Josh Lemke, który najwyraźniej jeszcze nie widział wiadomości.
- Josh - zaczął Ray - powiedz mi coś o firmie, która odśnieża wasz podjazd.
Josh pił kawę z dużego kubka.
- Nie korzystamy z usług żadnej firmy. Kiedyś korzystaliśmy, ale potem pojawił się ten facet... - urwał i tak mocno
zacisnął palce na kubku, że aż zbielały mu kostki. - Myślisz... Nie wiem, czy dobrze rozumiem... Myślisz, że ten Kevin...
- Kevin? - przerwał mu Ray. - Jaki Kevin? Powiedz mi wszystko, co wiesz.
- Kevin Smith - powiedział Josh. - Tak, Smith. Wypisaliśmy dla niego tylko jeden czek, ale pamiętam nazwisko. -
Zerwał się z krzesła. - Jezu Chryste! On jeździ starą czerwoną furgonetką. Teraz sobie przypomniałem! Chcecie
powiedzieć, że on ma Kirstin?
Ray kiwnął głową, a potem chwycił Josha za ramię i posadził z powrotem na krześle.
- Josh, musisz się skupić. Masz adres tego Kevina Smitha? Numer telefonu?
- Nie, nie znam ani adresu, ani telefonu. On sam przyjeżdża. Pojawia się, jak zaczyna padać śnieg.
- Skąd wiesz, ile mu zapłacić?
- On... po prostu przyszedł do nas jakiś miesiąc temu, tuż przed Świętem Dziękczynienia, i powiedział, że będzie
odśnieżał podjazd za dwadzieścia dolarów. Płaciliśmy dwadzieścia pięć Mountain Maintenance, więc Suzanne
powiedziała, że damy mu tę pracę, ale jeśli nie pokaże się, kiedy trzeba, to znaczy jeśli zdarzy mu się czasem nie
odśnieżyć podjazdu, przestaniemy korzystać z jego usług.
- Zostawił wizytówkę?
- Nie, ludzie, którzy zajmują się tu takimi rzeczami, tylko sobie dorabiają.
- Świetnie - mruknął Ray.
- Czy zapłaciłeś mu choć raz tej zimy? - spytała Jane, która stała z Bruce’em tuż obok. - Może pod koniec listopada?
Zostawił ci rachunek?
80
- Tak, w skrzynce na listy.
- Masz go jeszcze?
- Suzanne może go mięć. Ona płaci rachunki.
Bruce od razu ruszył w stronę sypialni. Sid Reynolds przeglądał w salonie książkę telefoniczną. Canning, który cały
czas siedział przy swoim elektronicznym sprzęcie, złapał kurtkę i wybiegł na zewnątrz, żeby dołączyć do agentów
przeczesujących okolicę. Prawdopodobnie inni mieszkańcy dzielnicy również korzystali z usług Kevina Smitha. Ktoś
musiał coś o nim wiedzieć.
Jane spojrzała na ekran telewizora stojącego w rogu. Był wyciszony, więc prawie nic nie słyszała, ale zobaczyła swoje
zdjęcie, a potem film, na którym wychodziła z Rayem z domu Crystal. Później pokazano zdjęcia z akcji w Yakima, a na
końcu fotografię Lapinskiego z jego prawa jazdy i portret wykonany przez Jane poprzedniego dnia.
Lapinski, Smith. I Kirstin. Jak mogła choć na chwilę zapomnieć o Kirstin.
Bruce wrócił do kuchni z kartką papieru w ręce.
- To jest ten niby rachunek, który dał im Smith - powiedział, podając kartkę Rayowi. - Liczba odśnieżań razy
dwadzieścia dolarów. Suzanna mówi, że włożyła czek do koperty z jego nazwiskiem i zostawiła ją w skrzynce na listy,
gdy znowu zaczął padać śnieg. Następnego dnia czeku już nie było. Pamięta, że zajrzała do skrzynki, bo nie chciała, żeby
listonosz przez pomyłkę zabrał kopertę.
Jane spojrzała na rachunek. Położyła przy tym dłoń na ramieniu Raya, ale zaraz ją cofnęła, bo bała się, co pomyśli o
tym Bruce. A Ray... nawet tego nie zauważył.
W tym momencie pojawił się Kent Schilling z kilkoma swoimi pracownikami i funkcjonariuszami policji miejskiej.
Zostawił paru mundurowych przed drzwiami i przy podjeździe, gdzie zbierało się coraz więcej dziennikarzy. Ustawiali
się przed kamerami na tle domu i mówili coś do mikrofonów. Rozpętało się prawdziwe piekło, jakby ktoś dolał oliwy do
ognia.
Ray wstał i odciągnął Jane na bok.
- Wiem, że jesteś wykończona - powiedział - ale może wykonałabyś dla mnie kilka telefonów? Potem ktoś odwiezie cię
do siostry i będziesz mogła trochę odpocząć.
- Ale do kogo...
- Do innych ofiar. Do Lisy i Allie. I do Weissmanów. Masz numery. Dowiedz się, kto odśnieżał ich podjazdy. Zapytaj,
czy coś pamiętają. Cokolwiek. Może używał innego nazwiska. Może ma tu telefon na nazwisko, którego używał
wcześniej. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale warto spróbować.
- Zajmę się tym - powiedziała. - Ale moja komórka się rozładowała.
Ray sięgnął do kieszeni i podał jej swój telefon. Gdy wyciągnęła po niego rękę, ujął jej dłoń i lekko ścisnął.
- Na pewno chcesz to zrobić?
- Na pewno. - Była zaskoczona, że jej głos brzmiał tak spokojnie. Jak to możliwe, że wystarczył dotyk jego palców, by
zakręciło jej siew głowie?
Najpierw zadzwoniła do Allie. Allie nie pamiętała, kto odśnieżał podjazd przed ich domem kilka lat temu, ale podała
Jane numer do Mammoth Ski Lodge, gdzie pracowała jej matka.
- Moja mama wszystko pamięta - powiedziała. - Myślicie, że to ten facet?
- To możliwe.
- Zadzwonisz do mnie, jak będziecie tego pewni?
- Oczywiście, kochanie.
Jane zadzwoniła do matki Allie, do ojca Lisy Turchelli, a potem do Weissmanów. W końcu wróciła do kuchni, gdzie
Ray rozmawiał z Kentem Schillingiem.
- Miałeś rację - powiedziała - te sprawy łączy kierowca pługa. Niejaki Kevin Smith. Odśnieżał podjazdy ich wszystkich.
Wczesnym rankiem albo późnym popołudniem. Co miesiąc zostawiał ręcznie wypisane rachunki w skrzynkach na listy.
Pojawiał się, gdy tylko napadało trochę śniegu. Nikt nigdy do niego nie dzwonił. Nikt nie pamięta nawet, czy miał jakiś
numer telefonu.
- Tajemniczy gość - mruknął Kent.
Ray spojrzał na Jane.
- Teraz mamy pewność. W sądzie będą to solidne dowody.
- Jeśli go znajdziemy - odparła.
- Znajdziemy go - powiedział Ray.
- Na pewno - dodał Kent.
Nikt nie powiedział na głos tego, czego wszyscy się obawiali, czy znajdą Kirstin żywą. A zgromadzeni przed domem
dziennikarze nie próżnowali. Z ich nadawanych na żywo relacji wynikało, że policja jest już bardzo blisko ujęcia
porywacza. Jeśli Smith oglądał telewizję, było pewne, że zareaguje. Pozbędzie się Kirstin.
Jane nie dopuszczała do siebie tej myśli. Przez noc napadało prawie pół metra śniegu. Smith na pewno pracuje od świtu.
Nie oglądał wiadomości. Może nawet nie ma telewizora. Boże, spraw, żeby nie miał telewizora.
- Wrócisz teraz do siostry? - spytał ją Ray.
- Och, nie, i tak nie odpocznę. Nie będę w stanie odpocząć, dopóki nie znajdziemy Kirstin.
- Nie możesz tyle pracować. - Ujął ją pod ramię i pociągnął w stronę Bruce’a. - Ja wyspałem się wczoraj w
81
samochodzie, a ty prawie nie zmrużyłaś oka.
- Ale...
- Zrób to dla mnie, Jane, dobrze? Przynajmniej spróbuj. Włącz telefon, a ja zadzwonię do ciebie natychmiast, kiedy coś
się wydarzy.
Myślała nad tym przez chwilę. Tak, Ray miał rację. Była kompletnie wykończona. W tym stanie nikomu na nic się nie
przyda. Pojedzie do Gwen i spróbuje trochę się przespać.
- W porządku - powiedziała. - Ale obiecujesz, że zadzwonisz?
- Obiecuję. - Uśmiechnął się, a Jane uświadomiła sobie, że oddałaby wszystko, by uśmiechał się tak do niej każdego
dnia do końca życia. Ale zaraz potem posmutniała. Marne szanse, Russo. Kiedy ta sprawa się skończy, pewnie już nigdy
go nie zobaczysz. Kolejna porażka, a ostatnio poniosła tyle innych.
Ray poprosił Bruce’a, żeby postarał się zgubić dziennikarzy i pojechał do Grinellów dopiero wtedy, gdy będzie pewny,
że nikt ich nie śledzi. Powiedział też, że w razie potrzeby poprosi szeryfa o postawienie przed domem Gwen policjanta.
Pomógł Jane włożyć płaszcz, odprowadził ją do drzwi i pogładził po policzku.
- Dziękuję, Jane. Byłaś fantastyczna.
- Zadzwoń do mnie - przypomniała mu.
- Zadzwonię.
Bruce uciekł przed dwoma samochodami, które zjechały za nimi na światłach przy Brush Creek. Przejechał pasy na
żółtym, ostro wziął zakręt, a potem wyprzedzał wszystko, co pojawiło się przed nim na drodze. Z ronda zjechał w
Maroon Creek Road i skręcił w lewo. Był prawie kilometr przed dziennikarzami. Zgubił ich.
Chłopcy poszli do restauracji, a Gwen i George mieli wrócić dopiero po piątej. Może uda jej się trochę odpocząć.
Włączyła komórkę do sieci i położyła się na łóżku, podciągając koc pod samą brodę. Wiedziała, że nie zaśnie, ale może
przynajmniej poleżeć. Do czasu kiedy w sprawie Kirstin wydarzy się coś istotnego. Modliła się, by wydarzyło się to jak
najszybciej. Ray obiecał, że zadzwoni.
Odwróciła głowę. Tak, położyła telefon tuż obok, na stoliku nocnym. W porządku. Teraz może zamknąć oczy.
Nareszcie. Gdyby tylko serce przestało jej bić tak mocno... Gdyby tylko wiedziała, że Kirstin...
Usiadła gwałtownie na łóżku. Co... co się dzieje? Gdzie jestem?
Dzwonił telefon. Przypomniała sobie, że jest u Gwen, i zrozumiała, że jednak musiała zapaść w sen. Złapała komórkę.
- Obudziłem cię - powiedział Ray.
- Nie, nie, wszystko w porządku. Ja... Daj mi chwilę. Boże, jestem naprawdę wykończona. Co się stało? Znaleźliście...?
- Namierzyliśmy Smitha. Mniej więcej godzinę temu zadzwonił do nas facet, który wynajmuje jakiemuś Smithowi
chatę przy drodze o nazwie Little Annie’s.
- Boże, to niedaleko stąd. Na odludziu, ale dość blisko miasta. Ray, czy...
- Tak, właśnie tu jestem.
- Och! Znaleźliście Kirstin? Czy ona...?
- Nie, nikogo tu nie ma. Wygląda na to, że Smith słyszał wiadomości i zwiał.
- O Boże...
- Wiedzieliśmy, że to może się stać.
- Czy coś... cokolwiek... wskazuje, że Kirstin jeszcze żyje?
- Nie ma żadnych śladów tego rodzaju przemocy. A wiemy już, gdzie ją przetrzymywał. Wolałbym nie wchodzić w
szczegóły.
- Tak, nie rób tego. - Jane nie chciała słuchać o sznurach i zaplamionym materacu.
- Słuchaj, jestem prawie pewny, że Kirstin żyje, a w każdym razie żyła jeszcze kilka godzin temu. Piec jest ciepły,
zakładamy więc, że Smith wyjechał stąd niedawno. Tak przynajmniej uważa Schilling.
- Tak, on wie. - Kent miał taki piec w domu.
- Szukamy Smitha i jego furgonetki. Niestety nie ma samochodu, a w każdym razie forda rangera, zarejestrowanego w
Utah, Kalifornii czy Kolorado na Kevina Smitha.
- Może zarejestrował samochód na kogoś innego. Albo w innym stanie. W Kansas, Nebrasce, Arizonie, Nowym
Meksyku. Wystarczy, że ma skrzynkę pocztową.
- Wiem. Tak czy inaczej, trudno mu będzie wyjechać z doliny. Wysłaliśmy już listy gończe.
- Znajdziecie go, Ray. Wiem, że go znajdziecie.
- Na pewno. Muszę już kończyć. Chciałem ci tylko powiedzieć, co nowego.
- Dziękuję. Ale może mogłabym coś zrobić?
- Nie. Zrobiłaś już i tak bardzo dużo. A tak przy okazji, ciągle jesteś tam sama?
- Tak. Ale nie ma problemu.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Masz numer mojej komórki. Dzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebowała.
- Dobrze. Powodzenia, Ray. Daj mi znać, jak tylko odnajdziecie Kirstin.
Cała rodzina Grinellów ściągnęła do domu tuż po szóstej, wraz z ogromną choinką. Wszyscy mówili jednocześnie,
Gwen uścisnęła siostrę i pobiegła do garażu po pudło z ozdobami choinkowymi. Jane postanowiła w duchu, że jeśli
82
kiedykolwiek założy własną rodzinę, postara się robić wszystko w normalnym tempie. Boże Narodzenie powinno być
czasem spokoju, ciepła i radości, a nie wyścigiem szczurów.
George postawił pudła z ozdobami na kanapie w salonie, a Gwen włożyła do piekarnika brytfankę z pieczenia.
Przygotowała ją wcześniej w restauracji. Naprawdę świetnie zorganizowana.
Chłopcy szturchali się i popychali, kłócąc się, który ma zawiesić lampki na choince.
- Ja to robię co roku! - wrzeszczał Kyle. - Mamo, powiedz, że ja mam to zrobić! Mamo!
- Dupek! - odciął się Nicky.
- Dość tego - warknął George.
W tle brzęczał telewizor nastawiony na program z Denver. Mniej więcej co dziesięć minut podawano informacje z
Aspen. Najpierw podano, że Smith został zatrzymany w chacie przy Little Annie’s Road. Potem nastąpiło sprostowanie.
W wiadomościach z kraju ciągle mówiono o akcji w Yakima i o Lapinskim. Pokazano sfilmowane długoogniskowym
obiektywem sceny pod farmą. Spekulowano, czy federalni zdecydują się na atak. „Ta patowa sytuacja może się ciągnąć
całymi tygodniami” - oznajmił dziennikarz.
Cudownie, pomyślała Jane. Coraz bardziej bolała ją głowa.
- Jane! - zawołał George z salonu. - Znowu jesteś w telewizji! I jakiś VIP, który przyjechał tu na święta, Kyle, jeszcze
raz nadepniesz na te lampki, a spędzisz Boże Narodzenie w swoim pokoju.
- Zastanawiam się czasem, jak ja to wytrzymuję - westchnęła Gwen. Zajrzała do piekarnika, a potem pobiegła
posortować pranie.
Dom wariatów, pomyślała Jane. Gwen, oczywiście, nie pozwoliła sobie pomóc.
- Znaleźli już Kirstin? - zawołał Nicky, wybiegając z kuchni.
- Jeszcze nie - powiedziała Jane do jego pleców.
- Oni uważają, że to świetna sprawa - mruknęła Gwen - Są za młodzi, żeby rozumieć, co się dzieje. Wiedzą, że ich
koleżanka jest w niebezpieczeństwie, ale są zachwyceni, bo mogą wydzwaniać do przyjaciół i chwalić się, że ta Jane
Russo z telewizji to ich ciotka.
Jane oparła się o kuchenny blat i założyła ręce na piersi.
- To chyba normalne w tym wieku
- Czasami są naprawdę męczący... Czasami zastanawiam się... czynie lepiej byłoby mieć córki? Może wtedy nie
musiałabym tak się zamartwiać. Chociaż, jak to mówią? Jeśli masz syna, martwisz się tylko o jednego ptaszka w
dzielnicy, a jeśli masz córkę, martwią cię wszystkie ptaszki... - Gwen urwała i zagryzła dolną wargę, dokładnie w taki
sam sposób, jak robiła to Jane. - Och, przepraszam. To znaczy... wiem, że zawsze ci się wydawało... że zostałaś... no
wiesz... zgwałcona.
- Wydawało mi się? - Jane wyprostowała się.
Gwen spojrzała na nią spod oka i wzruszyła ramionami.
- No dobrze, to i tak już za długo trwa. Mama powiedziała mi, co mówiłaś o Rolandzie. A może to nie był Roland, tylko
Scott. Albo jeszcze ktoś inny. Na przykład Kent. Hm. Może gwałciciel po prostu podniesie rękę?
Jane poczuła się, jakby siostra uderzyła ją w twarz. Drżała na całym ciele. Nigdy nie rozmawiały o tamtej wycieczce w
góry, choć Jane domyślała się, że matka omówiła to z Gwen. Ale dowiedzieć się o tym w taki sposób... Znosić to
niedowierzanie i szyderczy ton... Podejrzenie, że wszystko sobie wymyśliła...
- Nie do wiary. - W drzwiach stanął George. - Jane znowu jest w telewizji. Moja szwagierka gwiazdą. Kto by pomyślał?
- Wszedł do kuchni, najwyraźniej nie wyczuwając napięcia. - Naprawdę się cieszę, że do nas przyjechałaś, Jane. To
straszne, co przytrafiło się biednej Kirstin, ale tak miło cię widzieć. Rozmawialiśmy o tym dzisiaj w drodze do pracy.
Chcemy, żebyś została u nas na święta. Bez względu na to, jak skończy się ta okropna sprawa, chcemy, żebyś pobyła
trochę z nami. Jutro zjemy razem kolację. Będziemy my we czwórkę, Hannah z Rolandem i Schillingowie. I Scott, nie
powinienem zapominać o naszym złotym chłopcu, i jeszcze paru przyjaciół. Spotykamy się w Wigilię. Gwen, powiedz
Jane, że tym razem jej także to nie ominie.
- Sam świetnie sobie poradziłeś - powiedziała Gwen chłodno.
George, który nadal niczego nie zauważył, położył rękę na ramieniu szwagierki.
Drgnęła i odsunęła się gwałtownie. Nie potrafiła się opanować. Mruknęła coś pod nosem i uciekła do swojego pokoju.
Do diabła z Gwen, powtarzała w myślach. Do diabła z George’em. A potem spróbowała spojrzeć na to z punktu
widzenia siostry. Czemu Gwen miałaby jej wierzyć? Jane nie potrafiła nawet wskazać mężczyzny, który ją zgwałcił.
Gdyby nie lata pracy z młodymi skrzywdzonymi dziewczętami, sama nigdy by nie uwierzyła, jak głęboko sięgają
mechanizmy obronne ludzkiego umysłu.
Kto to, u diabła, był? Który z tych mężczyzn wśliznął się do jej namiotu tamtej nocy i odebrał jej godność i niewinność?
Prawie go widziała, prawie... Cholera, dlaczego nie potrafi sobie przypomnieć jego twarzy?
Zacisnęła zęby. Miała ochotę krzyczeć. Do pokoju zapukała Gwen i zaczęła ją prosić, żeby wyszła.
- Jane, bardzo cię przepraszam. Jestem tak samo głupia jak ci dwaj smarkacze. Ale mam teraz tyle problemów. Święta,
restauracja i tak dalej... Jane?
- Tak?
- Wybaczysz mi? Porozmawiamy o tym? Powinnyśmy o tym pogadać już dawno temu.
Jane spojrzała na zamknięte drzwi, a potem wzięła płaszcz i rękawiczki i wyszła.
83
- Co ty robisz? Wyjeżdżasz?
- Nie, Gwen - odparła. - Idę tylko na spacer przed kolacją. W porządku?
- Jesteś pewna? To znaczy... Posłuchaj, jesteś moją siostrą, moją małą siostrzyczką. Naprawdę chcę z tobą
porozmawiać. Jane.. kocham cię i bardzo za tobą tęskniłam - Podeszła i objęła Jane. - Zostaniesz na święta, prawda?
Jane kiwnęła głową.
- Postaram się. Ale teraz potrzebuje trochę świeżego powietrza.
- To wszystko moja wina.
- Nie, to nie twoja wina. Jestem spięta, bo martwię się o Kirstin. Od tygodnia żyję w napięciu. Muszę się trochę przejść.
Wyszła z domu. Głosy chłopców cichły za jej plecami. Chciała zapomnieć o tym, co stało się przed chwilą w kuchni.
Przystanęła, spojrzała w niebo i wciągnęła w płuca czyste zimne powietrze.
Gwen chce z nią porozmawiać. Po tylu latach. Może jest jeszcze nadzieja dla tej rodziny.
Rozdział 19
Smith widział, jak wychodziła z domu. No, no. Nie mógł uwierzyć w własne szczęście. Dokąd ona się wybiera? Szła
szybkim, zdecydowanym krokiem. Spieszy się na spotkanie? Rozejrzał się. Nie, nie ma żadne go człowieka ani
samochodu.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i wstrzymał oddech. Usłyszała? Zauważyła go?
Było ciemno, prawie jej nie widział. Wrzucił jedynkę i, nie włączając świateł, ruszył za nią w dół ulicy. Na siedzeniu
obok mała Lemke poruszyła się niespokojnie. Spojrzał na nią i znieruchomiała. Budziła w nim obrzydzenie.
A ta druga... Nie była w jego typie. Zbyt agresywna, zbyt pewna siebie. Niebezpieczna.
Jakiś samochód nadjechał z naprzeciwka. W jego światłach przez chwilę widział ją wyraźnie. Zachowując bezpieczny
dystans, jechał za nią, zastanawiając się, dokąd zmierza, dlaczego opuściła ciepły, jasno oświetlony dom.
Nie spojrzała za siebie ani razu. Do czasu, kiedy znalazł się tuż obok niej. Nachylił się nad dziewczyną i opuścił szybę
w oknie.
- Wsiadaj - powiedział.
Zatrzymała się i chciała coś powiedzieć, a potem nagle zrozumiała.
- Wsiadaj - powtórzył.
Wyjął nóż i przytknął go do gardła dziewczyny, która siedziała związana obok niego. Postarał się, żeby światło latarni
odbiło się w ostrzu.
- Wsiadaj albo ją zabiję.
Przez chwilę bał się, że kobieta zacznie krzyczeć albo uciekać, przycisnął więc nóż do szyi dziewczyny, która pisnęła
cicho, jak zarzynany królik. Kobieta zawahała się i podniosła dłoń, jakby chciała go powstrzymać, a potem ruszyła w
stronę samochodu. Kobiety są takie głupie.
Sześć po dziewiątej do Raya zadzwoniła kobieta, która przedstawiła się jako Gwen Grinell. Przez chwilę zastanawiał
się, kto to, a potem jednak przypomniał sobie nazwisko. Siostra Jane, oczywiście.
- Tak się denerwuję - mówiła. - Jane wyszła na spacer, chyba koło siódmej, i jeszcze nie wróciła.
- Chwileczkę, nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem - odparł. - Wyszła na spacer o siódmej wieczorem? Po zmroku?
- Tak, powiedziała, że idzie się trochę przejść, ale minęło tyle czasu, a George powiedział, że...
- George?
- Mój mąż. Powiedział, że ten rozgłos... Może dziennikarze ją dopadli albo...
- Dwie godziny temu? Wyszła dwie godziny temu?
- Tak. Och, tak się martwię. Nie powinnam była...
- W porządku, pani Grinell, to znaczy Gwen, zostań w domu. Zaraz taro będę.
Nie miał żadnych wątpliwości. Nie potrzebował dowodów. Był pewny, że to Kevin Smith. Sukinsyn dopadł Jane.
Jak, u diabła, ją znalazł? - zastanawiał się gorączkowo.
Smith musi być przerażony, w przeciwnym razie nie porwałby jej. Nie pasowała do schematu. Nie należała do
bezradnych młodych dziewcząt, na jakie polował. Tak, facet jest zdesperowany. Wie, że go szukają. Czy chce użyć Jane
jako zakładniczki?
Pędził autostradą jak szaleniec, ściskając kierownicę drżącymi rękami. Zanim jechały dwa samochody, z szeryfem,
dwoma policjantami i dwoma agentami FBI
Jasno oświetlony dom Grinellów wyglądał tak pogodnie. A powinien płonąć, drżeć w posadach, zamiast stać spokojnie
na ośnieżonym zboczu góry.
Gwen otworzyła drzwi, zanim zdążył zapukać. Weszli do pachnącego sosną salonu. W kącie stała na wpół ubrana
choinka.
- Kent! - krzyknęła Gwen. - Gdzie ona jest? Znaleźliście ją?
- Uspokój się. Nie wiemy nawet, czy...
Gwen opadła na kanapę i ukryła twarz w dłoniach.
- To moja wina. Nie powinnam była...
- Spokojnie, kochanie - powiedział George.
84
Chłopcy, bardzo bladzi, siedzieli nieruchomo na fotelach.
- Pani Grinell... Gwen - powiedział Ray - zacznijmy od początku. Opowiedz mi dokładnie, co się stało.
Opowiedziała mu wszystko, płacząc. Pokłóciły się. Nagle Jane postanowiła pójść na spacer.
- Czekałam i czekałam - mówiła Gwen. - A potem zrobiło się tak późno. Zajrzałam do pokoju gościnnego, żeby
zobaczyć, czy wzięła komórkę. Ale komórka leżała na stoliku, więc nie mogłam do niej zadzwonić. George wyszedł i
objechał okolicę. Nie znalazł jej. Wtedy zadzwoniłam do was. O Boże, gdzie ona jest?
Kent rozmawiał z Grinellami, a Ray zaczął wydawać rozkazy. Spokojny i opanowany profesjonalista. Na zewnątrz.
Blokady, opis samochodu i opis Smitha. Wiedział, co robić. Ale nie mógł opanować koszmarnych myśli, które pojawiały
się w jego umyśle. Nie potrafił opanować strachu.
Nie mieli wiele czasu. Ale trochę mieli, bo Smith musiał znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, zanim zrobi to, co
zamierzał zrobić. Jane. I Kirstin.
Ray słyszał bezlitosne tykanie zegara. Mijały cenne sekundy.
Nie Jane, myślał z trwogą.
Kazał jej prowadzić. Musiał, bo nie mógł kontrolować jej tak jak Kirstin, która była związana. Usiadł między nimi i
przyłożył nóż do szyi dziewczyny.
Śmierdział potem i olejem silnikowym. Miał na sobie poplamione spodnie, flanelową koszulę i ciężkie buty.
- Skręć tutaj - powiedział, wskazując kierunek nożem.
Jane rozejrzała się nerwowo. Do głowy przychodziło jej sto szalonych pomysłów na minutę. Spróbuj wytrącić mu nóż.
Wjedź w inny samochód w drzewo albo do rowu. Zrób cokolwiek, byle przerwać tę podróż, bo u jej kresu czeka śmierć.
Unikał głównych dróg; musiał się domyślić, że policja je zablokowała. Jane miała nadzieję, że ktoś wreszcie się
domyśli, że została porwana. Ktoś na pewno na to wpadnie. Może Ray?
Kiedy Gwen zacznie się niepokoić? Czy ona albo George już do kogoś zadzwonili? Czy ktoś już wie? Czy zaczęli jej
szukać?
Próbowała się skupić, prowadząc furgonetkę zaśnieżoną drogą: w dół Cemetery Lane, przez rzekę, a za mostem
dwupasmową szosą równoległą do drogi numer 82. Niewiele samochodów. Zaledwie kilka nadjechało z naprzeciwka,
szybko ich mijając.
Ten człowiek nie był głupi. I znał okolicę.
- Teraz w prawo - rozkazał.
Lenado Road. Dokąd on jedzie? A Kirstin? Jane nie mogła zobaczyć dziewczynki, bo Smith całkowicie ją zasłaniał. Ale
wiedziała, że Kirstin żyje.
Spraw, żeby porywacz zaczął się z tobą identyfikować, poczuł, że jesteś człowiekiem, tak jak on. Wiedziała, co
powinna robić: rozmawiać z potworem.
Wjechała w Lenado Road, ciemną i obcą. Minęła kilka starych rancz i nowych rezydencji miejscowych bogaczy.
- Nazywasz się Kevin Smith, tak? - zaczęła.
- Zamknij się.
- Mógłbyś nas tu wypuścić i odjechać. Przecież nie mogłybyśmy cię zatrzymać.
- Zamknij się i jedź.
Kirstin zaczęła płakać. Jane chciała dodać jej otuchy, ale nic nie mogła zrobić. Jak długo jeszcze Kirstin to wytrzyma?
Boże, zachowała się tak głupio. Złamała wszystkie reguły. Zawsze trzeba stawiać opór, starać się za wszelką cenę
uniknąć porwania: krzyczeć, wierzgać, kopać, uciekać, nawet ryzykując życie, bo w rękach porywacza szanse na
przeżycie spadają niemal do zera. Ale była jeszcze Kirstin, więc zasady uległy zmianie. Smith nie miał już nic do
stracenia, co dawało mu przewagę. W razie zagrożenia zabiłby dziewczynkę bez chwili wahania.
Ile już przejechali? Dziesięć kilometrów? Piętnaście? Nie miała pojęcia, od lat tędy nie jechała. W dodatku było
ciemno; reflektory furgonetki oświetlały białe pola, drzewa, od czasu do czasu jakiś dom.
Myśl, myśl.
Jak go obezwładnić? Mogłaby gwałtownie skręcić, zjechać z jezdni w nadziei, że Smith uderzy się w głowę. Ale
przypomniała sobie, że wzdłuż drogi ciągnie się urwisko. Gdyby samochód runął w dół, żadne z nich mogłoby nie
przeżyć. Co robić?
Kirstin jęknęła cicho.
- Zamknij się - rzucił ostro Smith.
Samochód dudnił na pustej drodze, podskakując od czasu do czasu na jakiejś nierówności. Jane z trudem manewrowała
kierownicą, w furgonetce było ciasno. Poprzedniej nocy też jechała w ciemności drogami Utah i Kolorado, ale teraz
wszystko było zupełnie inaczej.
- Dokąd jedziemy? - spytała.
- Nie twoja sprawa.
- Moja siostra będzie się o mnie...
- Zamknij się i jedź.
Myśl, powtarzała sobie w duchu. Myśl, bo inaczej zginiesz.
85
Ray nadludzkim wysiłkiem woli opanował ogarniającą go panikę. Ubranie miał sztywne od wyschłego potu. Jedna
powieka lekko drgała, ręce trzęsły się po niezliczonych filiżankach kawy, którą Gwen poiła jego, Bruce’a i Kenta.
Chłopcy zostali wysłani do łóżek. Pewnie teraz podsłuchiwali pod drzwiami, śmiertelnie przerażeni. Gwen płakała
cicho na kanapie, mąż siedział przy niej, obejmując ją ramieniem. George Grinell. On także brał udział w tej wycieczce, o
której opowiadała Jane. Może to właśnie on ją zgwałcił. Może to jego twarzy Jane nie może sobie przypomnieć. Czy o to
się pokłóciły? Czy dlatego Jane wyszła z domu?
George miał miłą powierzchowność, był wysoki, lekko łysiejący na czubku głowy. Kiedyś mógł być bardzo przystojny.
Typ czarusia, bawidamka Może w głębi duszy cieszy się, że Jane zniknęła i jego brudny sekret nie wyjdzie na jaw.
Jane. Wszyscy w dolinie szukali furgonetki z pługiem. Policja stanowa i miejscowa, pracownicy biur szeryfów z trzech
hrabstw, FBI. Wszystkie większe drogi zostały obstawione. Nawet pracowników wyciągów postawiono w stan
gotowości. Jeden z nich znalazł w biurze firmy kopię biletu sezonowego Smitha ze zdjęciem. Ale fotografia była bardzo
kiepskiej jakości.
Nikt nie miał cienia wątpliwości, że Smith porwał Jane. Ale jak do niej dotarł? Czyżby jeździł za nimi przez cały dzień?
Zadzwoniła komórka Bruce’a. Odebrał telefon i odszedł na bok. Rozmowa była krótka. Po chwili Bruce rozłączył się i
pokręcił głową.
- Przeczesali chatę Smitha, zapieczętowali wszystko, co po sobie zostawił. Teraz wyślą to do analizy.
- Znaleźli coś nowego? - spytał Ray. - Cokolwiek?
- Nic, z czego mogłoby wynikać, gdzie on teraz jest.
- Musi coś być... Coś, co przeoczyliśmy.
- To sprytny facet.
Ale ja jestem sprytniejszy, pomyślał Ray. Muszę być.
Nie było sensu wypytywać dalej Grinellów. Nic nie wiedzieli. Nic poza tym, że Jane włożyła buty, płaszcz i rękawiczki
i wyszła na spacer.
Nie był w stanie dłużej przebywać w tym domu.
- Wychodzę - powiedział do Kenta. - Muszę się przewietrzyć.
Noc była zimna i bardzo ciemna. Śnieg ledwie odbijał światła gwiazd, choć tu było ich widać znacznie więcej niż w
pochmurnym, deszczowym Seattle. Podszedł do samochodu i oparł dłonie o dach, tak zimny, że niemal parzył. Przytknął
czoło do lodowatego metalu i oddychał głęboko.
Jane. Gdzie jesteś? Co on ci zrobił?
Smith to przestępca kierujący się popędami, których nie potrafi kontrolować. Przestępcy nigdy nie są tak inteligentni,
jak im się zdaje. Planują wszystko bardzo dokładnie: kto, co, gdzie, kiedy i jak. Planują miesiącami, czasem nawet latami.
Ale kiedy już zrealizują swój plan, zawsze okazuje się, że cos spieprzyli. Zostawili za sobą jakiś ślad. Smith założył, że
żadna z dziewcząt nie zauważy pługa. Pewnie teraz zachodzi w głowę, jak Jane zdołała go namierzyć. Chyba że już mu
powiedziała. Bo ją do tego zmusił.
Cholera. Co przeoczyliśmy?
Próbował postawić się na miejscu Smitha. Tak, Smith jest chory, ale kieruje się logiką.
Gdzie zabrał swoje ofiary? Gdzieś, gdzie będzie się czuć bezpieczny. W jakieś ustronne miejsce, gdzie nikt mu nie
przeszkodzi. Nie może opuścić doliny, bo drogi są zablokowane, a policja szuka jego samochodu.
Jest kilka prywatnych dróg, które prowadzą do rezydencji wyposażonych w najnowocześniejsze systemy alarmowe.
Smith nie zdołałby więc dostać się do środka, nawet gdyby stały puste. Gdzie więc mógłby się ukryć? I ile jeszcze czasu
upłynie, zanim drań postanowi zabić Kirstin i Jane?
Rozdział 20
Było już po północy. Od czasu, kiedy wyszła od Grinellów „zaczerpnąć trochę świeżego powietrza”, minęło pięć
godzin. Gwen musiała już zgłosić zaginięcie siostry. Musiała. A może uznała, że Jane nie wróciła, bo była na nią
wkurzona? Może rodzina Grinellów poszła spokojnie spać, nie zwracając uwagi na dziecinne zachowanie cioci Jane?
Nie wiedziała, gdzie dokładnie są, jak daleko zajechali Lenado Road. Spojrzała na licznik, ale był zepsuty. Nagle Smith
kazał jej skręcić w długi podjazd, który prowadził do drewnianego domu na zboczu, otoczonego kamiennym murem i
rzędem srebrnych świerków.
Do kogo należy ten dom? Do jakiegoś bogacza, który nie przyjechał do Aspen na święta, bo spędza je na Bermudach
albo w Paryżu czy Bangkoku? Pewnie Smith świadczył tu swoje usługi, znał ten dom i wiedział, że będzie pusty. Aby
dokładnie odśnieżyć podjazd, musiał podjeżdżać pod same drzwi garażu, znał więc kod i wiedział, jak je otwierać.
Czy zostawi furgonetkę w garażu? Nie, kazał jej objechać garaż i stanąć za domem; wszystko miał zaplanowane. Nawet
gdyby ktoś zajrzał do garażu, nie domyśli się, że samochód stoi za nim. Nikt się nie domyśli, że tu są. Nikt.
Kazał im wysiąść z furgonetki. Cały czas trzymał nóż tak, żeby dobrze go widziały. Wystukał numer przy drzwiach
garażu, które zaczęły się powoli otwierać. Wepchnął je obie do środka, poprowadził korytarzem do kuchni i dalej do
salonu, gdzie paliła się lampa, która zapewne sama włączała się i wyłączała o odpowiednich porach. Jane była tak spięta,
że z trudem oddychała. Spojrzała na Kirstin. Biedne dziecko było zupełnie odrętwiałe ze strachu. Poruszała się jak
manekin, bez słowa wypełniała rozkazy. A żebyś sczezł w piekle, Smith.
Jane usiadła na skórzanej kanapie i objęła Kirstin. Salon był urządzeń w rustykalnym stylu: dywany Indian Navaho,
ciężkie skórzane meble ściany z drewnianych bali, żyrandol z rogów łosia. Jane widziała to wszystko jak przez mgłę.
86
Próbowała się uspokoić, oddychając głęboko. Nie spuszczała wzroku ze Smitha, który krążył po pokoju, cały czas
ściskając w dłoni nóż. Powinna być wyczerpana, ale czuła w żyłach ogień adrenaliny.
- Wszystko będzie dobrze - szeptała do ucha Kirstin. - Wyjdziemy z tego.
- Zamknij się - syknął Smith. - Zamknij się.
- Możesz zostawić nas tu i odjechać. Nic nikomu nie powiemy. Możesz przeciąć kabel telefoniczny. Zostaw nas tu.
- Ty głupia suko - wycedził. - Chciałabyś, żebym wyjechał, co?
Kirstin aż się skuliła, słysząc wściekłość w jego głosie. Jej drobne ciało drżało, była spocona. Jane poczuła, jak ogarnia
ją gniew, ale nie mogła poddać się emocjom. Musi się skoncentrować. Rozejrzała się dyskretnie, szukając jakiejś broni.
Lampa z kutego żelaza, pogrzebacz, świecznik stojący na blacie oddzielającym kuchnię od salonu...
Modliła się, żeby Gwen zgłosiła jej zaginięcie. Zrobiła to, na pewno już to zrobiła. A Ray natychmiast się domyśli, co
się stało. Tak, domyśli się. Ostrzegał ją przecież; wiedział, jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą nagłośnienie przez
media sprawy Lapinskiego. A ona wyszła po zmroku na spacer. Głupia, głupia.
Ale jak Ray je odnajdzie? Czy domyśli się, że są w domu jednego z klientów Smitha? Może i tak, nie zdoła jednak
sprawdzić wszystkich domów. Ma za mało czasu.
Tylko od niej zależy, czy wyjdą z tego żywe. Spojrzała na Smitha.
- Wypuść nas, proszę. Dotarcie do najbliższego telefonu zajmie nam całe wieki.
Smith nadal krążył po pokoju. Poruszał się nerwowo, język jego ciała wyraźnie zdradzał niepokój. No tak, złamał swoje
zasady, porwał osobę niepasującą do schematu, więc czuje się zagubiony i niepewny. Dobrze. A może właśnie niedobrze.
Może teraz okaże się naprawdę nieprzewidywalny. Niebezpieczny.
Przyglądała mu się, tuląc Kirstin. Szeptała do niej i głaskała po włosach, ale w myślach szkicowała portret Smitha.
Zapadnięte policzki, spiczasta broda, wodniste zielonkawe oczy, nos, tak, złamany, na pewno. Kolczyk w lewym uchu.
Skrzywiony przedni ząb. Nie ułamany, po prostu krzywy. Metr siedemdziesiąt dwa wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi.
Dziobata cera po trądziku.
Starała się zapamiętać wszystko, na wypadek gdyby musiała go kiedyś identyfikować. Na wypadek, gdyby miała
jeszcze okazję to zrobić.
Bała się, ale nie była obezwładniona strachem. Jeszcze nie. Serce biło jej bardzo szybko, zmysły miała wyostrzone.
Miała wrażenie, że widzi wszystko w tym pokoju i wszystko słyszy. Całe jej ciało gotowało się do skoku, do walki, do
ucieczki.
- Już dobrze, Kirstin. Wszystko będzie dobrze. Już nas szukają.
- Zamknij się! - ryknął Smith.
O czwartej nad ranem Ray pojechał do chaty Smitha. Przejrzał śmieci, sprawdził każdy kawałek papieru, przesiał nawet
popiół z pieca i przeszukał stos drewna za domem. Nic. Nadal nie było wiadomo, gdzie pojechał Smith ani co zamierzał
zrobić.
Gdy wrócił do Lemke, kilka razy rozmawiał przez telefon z matką Jane, a potem z Rolandem, który chciał się
przyłączyć do poszukiwań. Ray skontaktował go z szeryfem. Mniej więcej co dziesięć minut dzwonił ktoś z domu
Grinellów, Gwen albo George. Ray rozmawiał z nimi trzy razy, w końcu jednak zrzucił to na Bruce’a. Co jeszcze mógłby
im powiedzieć?
Dzwonił do patroli na blokadach tyle razy, że musieli go już mieć serdecznie dość. Zastanawiał się, dlaczego zachowuje
się tak nieprofesjonalnie. Josh Lemke zrobił kolejną kawę. Który to już kubek? Szósty? Ray stracił rachubę.
- To kierowca pługa śnieżnego - powiedział po raz dziesiąty tej nocy. - Musi być jakiś sposób, żeby...
Kent potrząsnął głową.
- Trudno będzie go namierzyć, nie ma żadnych śladów. Facet nie prowadził firmy, nie miał księgowego i tak dalej.
- Nie wyjedzie z doliny - powiedział Ray. Powtarzał te słowa jak jakąś mantrę. Były prawdziwe, fakt, ale nie znaczyło
to, że Jane i Kirstin przeżyją. - Muszą być gdzieś blisko. - To także powtarzał już wiele razy. - Wie, że depczemy mu po
piętach. Potrzebuje kryjówki. Domu, w którym będzie się czuł bezpiecznie.
- A kto by mu teraz udzielił schronienia? Wszyscy wiedzą, że jest poszukiwany. Poza tym to typ samotnika,
prawdopodobnie nie ma tu wielu znajomych. A na pewno nie ma przyjaciół, którzy chcieliby mu pomóc.
Ray wstał. Nie był w stanie długo wysiedzieć w jednym miejscu. Jego ciało domagało się ruchu.
- Ludzie, których tu zna, to głównie jego klienci, prawda?
- Chyba tak.
- Więc mógłby się ukryć w którymś z ich domów, ale pewnie żaden nie stoi teraz pusty. Są święta. Wszyscy są tutaj.
Więc gdzie...
Kent wyprostował się nagle.
- Zaczekaj... Mnóstwo ludzi ma tu dacze, ale ci naprawdę bogaci mają kilka domów. Tak, do diabła! Teraz mogą być
gdziekolwiek.
- Puste domy? - wtrącił Josh Lemke zdumiewająco przytomnie. - Jasne. Niektórzy wyjeżdżają na święta do Londynu
albo do Paryża. Albo zostają w domu w mieście i przyjeżdżają tu dopiero po Nowym Roku kiedy nie ma już takich
tłumów. Sam znam ludzi, którzy tak robią.
Rayowi nie mieściło się to w głowie, mieć dom w górach i nie spędzać w nim świąt?
87
- Chcesz powiedzieć, że...
- Tak. - Kent kiwnął głową.
- I myślisz, że wynajmują kogoś do odśnieżania podjazdu nawet wtedy, gdy ich tu nie ma?
- Jasne, lato czy zima, wszystko musi iść swoim trybem, nawet jeśli ich tu nie ma. Sprzątanie domu, przycinanie
żywopłotów, mycie okien, konserwacja jacuzzi, wszystko. Odśnieżanie podjazdu też.
Ray poczuł, że jego puls zaczyna przyspieszać.
- Więc on wie, które domy stoją puste.
- O czym myślisz? - Kent zmarszczył brwi.
- Jezu Chryste! - wykrzyknął Ray - Smith zostawił w chacie wyciągi z banku! - Odwrócił się do Josha. - Płaciłeś mu
czekiem, tak? Ty czy twoja żona? - spytał, ale nie dał mu czasu na odpowiedź. - Czek. I informacje o stanie konta.
Wyciągi były z miejscowego banku.
- Biorę się do tego. - Schilling wyjął telefon komórkowy.
Obudzili dyrektora banku przed piątą nad ranem. O szóstej Ray i Schilling czytali już wydruk z operacji
przeprowadzanych na koncie Smitha. Na czekach złożonych w banku było osiemnaście nazwisk. Osiemnaście adresów.
Akcja ruszyła pełną parą.
Jane miała już plan. Absurdalny, ryzykowny, ale zawsze, żeby go zrealizować, potrzebowała pomocy Kirstin, a nie była
pewna, czy dziewczynka zrozumie, co ma robić. A jeśli nawet zrozumie, czy będzie w stanie odegrać swoją rolę.
Głaskała dziewczynkę po głowie i mówiła do niej uspokajająco. Opowiadała o Crystal i Melanie, o rodzicach, o tym, że
wszyscy w Aspen szukają jej już od tygodnia. I że wszyscy bardzo ją kochają.
Kirstin zachowywała się tak, jakby niewiele do niej docierało. Wtuliła się w Jane i zamknęła oczy.
Smith wreszcie przestał krążyć po pokoju. Usiadł w skórzanym fotelu, bawił się nożem. Przestał powtarzać Jane, żeby
się zamknęła. Siedział tylko i patrzył na nią spod ciężkich powiek. Myślał nad kolejnym ruchem, podrzucając nóż i
chwytając go w powietrzu za trzonek.
- Możemy skorzystać z łazienki? - spytała.
Smith wykonał nożem przyzwalający ruch. Dzięki Bogu, pomyślała, dzięki Bogu. To oznacza minutę albo dwie sam na
sam z Kirstin.
Zamknęła drzwi łazienki i szeptem przedstawiła swój plan dziewczynce. Ale Kirstin tylko pokręciła głową. Jak do niej
dotrzeć? Jak? Już i tak za długo siedzą w łazience, zdecydowanie za długo...
- Kirstin, kochanie - szepnęła Jane, kładąc dłonie na ramionach dziewczynki. - Wyjdziemy z tego. Wierz mi. Musisz mi
uwierzyć. Posłuchaj, mnie zdarzyło się to samo, kiedy byłam nastolatką. Zostałam zgwałcona. Naprawdę. Wiem, jak się
czujesz. Wiem, jak bardzo się boisz. Ale wszystko będzie dobrze. Pomoże ci rodzina i przyjaciele. Kirstin, słyszysz
mnie? Widzisz? Ja z tego wyszłam. Tobie też się uda. Ale najpierw musisz mi pomóc. Możesz to zrobić?
Kirstin w końcu przestała pokręcić głową i spojrzała Jane w oczy.
- Obiecujesz? - spytała szeptem.
- Obiecuję - zapewniła Jane.
Spuściła wodę i zaprowadziła Kirstin z powrotem na kanapę. Smith stał teraz przy oknie, ciągle ściskając w dłoni nóż, i
patrzył na blady zimowy świt. Miał coraz mniej czasu. One także.
Ray i zastępca szeryfa jechali sprawdzić kolejny z osiemnastu adresów, kiedy zadzwoniła komórka.
- Mamy go - powiedział Schilling. - Dom przy Lenado. Są świeże ślady kół, a na tyłach stoi furgonetka.
Lenado. Ray jechał w przeciwnym kierunku.
- Zaraz tam będę. Powiedz Berniemu, jak tam dojechać.
Rzucił telefon policjantowi i zawrócił. Samochód zatańczył na śliskiej drodze.
Pędził autostradą zgodnie ze wskazówkami Berniego. W dół Cemetery Lane do rzeki, przez most, a potem długą krętą
drogą. Jechał zdecydowanie za szybko. Na jednym z zakrętów omal nie wpadł w poślizg.
- Cholera, człowieku, spokojnie! - Bernie chwycił się klapy schowka.
- Jasne - mruknął Ray i wcisnął gaz. Samochód ruszył do przodu.
Jadę, Jane. Jadę do ciebie.
Rozdział 21
Usiadły na drugim końcu brązowej kanapy. Smith na pewno to zauważył; czy zaczął się zastanawiać, dlaczego kulą się
teraz bliżej kominka.
Miał bladą twarz; był wyraźnie zmęczony. Jak długo jeszcze zdoła wytrzymać bez snu? Może wystarczy, jeśli
zaczekają, aż zaśnie. W końcu będzie musiał zasnąć, prawda?
Kirstin zdrzemnęła się z głową na kolanach Jane, ale wkrótce się obudziła. Czekała. Wszyscy troje czekali. Na co? Na
świt? Smith będzie mógł wtedy opuścić dom i użyć ich jako zakładniczek, żeby przejechać przez blokady. Ale co dalej?
Znów krążył po pokoju, rzucając nożem w drewnianą ścianę. Jane zastanawiała się, czy zdołałaby złapać nóż, kiedy
tkwił w drewnie. Nie, Smith zbyt szybko po niego sięgał.
Cały czas szeptała do ucha Kirstin uspokajające słowa bez znaczenia. Ale jej wzrok mówił: Już wkrótce. Zrobimy to już
wkrótce. Bądź gotowa.
88
Słońce wschodziło powoli nad Lenado Valley, rzucając plamy jasnego światła na sosnową podłogę i wzorzysty dywan.
Po chwili jego promienie dotarły do fotela, na którym siedział Smith. Omal nie zasnął. Głowa opadła mu na piersi, ale
natychmiast ją podniósł.
Ciszę przerywał tylko szum lodówki. I słowa Jane, szeptane do ucha Kirstin. Smith był dziwnie milczący, siedział z
brodą opartą na piersi i nie spuszczał z nich wzroku. Ilekroć powieki zaczynały mu opadać, wstawał i robił kilka kroków,
przekładając nóż z jednej ręki do drugiej.
Kiedy znowu usiadł w fotelu, Jane ścisnęła ramię Kirstin. Bała się na nią spojrzeć, bo Smith mógłby to zauważyć. A
wiedziała, że ich jedyną szansą jest zaskoczenie.
Czekała, drżąc z przerażenia i determinacji. Teraz wszystko zależy od Kirstin. Czy dziewczynka zdoła zebrać w sobie
dość siły?
Kirstin jęknęła cicho. Potem jeszcze raz, głośniej. W końcu zaczęła szlochać. Pokój wypełnił jej przeraźliwy płacz.
Wyrzucała z siebie cały strach i ból ostatniego tygodnia.
- O Boże! - krzyknęła Jane. Chwyciła ją za ramiona, ale Kirstin wyrwała się jej i upadła na podłogę, ciągle przeraźliwie
zawodząc. Jane uklękła przy niej i próbowała ją podnieść.
- Każ jej się zamknąć! - huknął Smith.
- Nie potrafię! Coś jest z nią nie tak. Pomóż mi!
- Uspokój ją, do cholery! – Wstał i zrobił krok w ich stronę.
Wrzask Kirstin przybrał na sile.
Smith stracił panowanie nad sobą.
- Ja ją uspokoję! - ryknął wściekle i ruszył do nich, wyciągając ręce.
Przyszła kolej na Jane. Zerwała się na równe nogi, chwyciła stojący przy kominku pogrzebacz - w myślach wiele razy
ćwiczyła ten ruch - i zamierzyła się na Smitha. Zareagował błyskawicznie. Zasłonił się ręką i pogrzebacz spadł na jego
ramię, wytrącając mu nóż z dłoni. Smith osunął się na kolana i złapał się za ramię.
- Uciekaj! - krzyknęła Jane. - Kirstin, uciekaj!
Znowu podniosła pogrzebacz, ale tym razem Smith złapał go w powietrzu.
Jane cofnęła się, próbując wyrwać mu pogrzebacz. Słyszała urywany, chrapliwy oddech Smitha i niemal zwierzęce
dźwięki, które wydobywały się z jej gardła. Był za silny; nie mogła z nim wygrać.
Nagle dostrzegła jakiś ruch za jego plecami. Drzwi otworzyły się z hukiem, stanęła w nich Kirstin i wskazywała na nich
wyciągniętą ręką. Smith uderzył Jane pięścią w twarz. Cały świat zawirował wokół niej, głowa eksplodowała. Runęła na
podłogę, ale była świadoma chaosu, jaki zapanował w pokoju, do którego nagle wpadli jacyś ludzie. Słyszała ich głosy. I
wystrzał. Nie była w stanie się podnieść, a po chwili wszystko zaczęło się rozpływać we mgle...
Powoli wracała jej świadomość. Ból, warkot silnika, lekkie kołysanie, głos jakiegoś mężczyzny, gorący powiew na jej
stopach. Tak, była w samochodzie, ktoś włączył ogrzewanie. Z trudem otworzyła oczy.
- Auu... - jęknęła. - Co...
- Odzyskałaś przytomność, dzięki Bogu. - Ray, który siedział za kierownicą, spojrzał na nią przez ramię. - Jesteśmy już
prawie na miejscu.
- Boże, to boli - powiedziała, dotykając policzka.
- Sukinsyn.
Jane podniosła się z wysiłkiem i usiadła.
- Gdzie...?
- Został aresztowany. Kirstin jest bezpieczna. Jedzie za nami w samochodzie Schillinga. Zaraz będziemy na miejscu.
- To znaczy gdzie?
- W szpitalu.
- Nie - zaprotestowała. - Proszę, Ray. Dobrze się czuję.
- Prawdopodobnie masz wstrząs mózgu, Jane. Nie bądź głupia.
- Nie chcę do szpitala.
- Chryste.
- Słucham?
- Śmiertelnie mnie przeraziłaś.
- Sama byłam przerażona.
- Po co poszłaś na ten spacer? Co cię napadło?
- Och, Gwen... czy ona wie, że jestem cała i zdrowa?
- Tak. Powiadomiłem wszystkich.
Jane poruszyła ostrożnie szczęką. Rany, co zaból. Czuła, jak puchnie jej policzek. Ale nie zniosłaby w tej chwili
szpitala; lekarzy, pielęgniarek dziennikarzy, policjantów, pytań.
- Chcesz jechać do siostry?
Chłopcy. Gwen i George, którym trzeba będzie wszystko opowiedzieć. Nie. Jeszcze nie.
- Nie.
- W porządku, więc dokąd chcesz jechać?
- Jesteś na mnie zły.
89
- Jezu, Jane. Zły? Nie spałem od trzydziestu sześciu godzin, całą noc szalałem ze strachu o ciebie, a ten sukinsyn omal
cię nie zabił.
- Ale dorwaliście go.
- Ty go dorwałaś.
- Nie bądź zły.
- W porządku, nie jestem zły. Dokąd chcesz jechać?
Jane spróbowała pozbierać myśli.
- Hm... może tam, gdzie się zatrzymałeś?
- Do Mountain House?
- Nikogo tam nie będzie.
- Nie, wszyscy są teraz zajęci - odparł sucho.
- Więc jedzmy tam. Chcę przyłożyć sobie lodu do policzka i porządnie się wypłakać.
Po półgodzinie leżenia na kanapie z torebką lodu przytkniętą do policzka Jane poczuła się trochę lepiej.
- Jestem głodna - oznajmiła.
- Przynieść ci coś? - spytał Ray.
- Nie. - Wyciągnęła do niego rękę. - Jeszcze nie. Chodź tu.
Usiadł na brzegu kanapy. Był bardzo zmęczony, miał ciemny zarost na policzkach i pogniecioną koszulę.
- Tak bardzo się bałam - wymamrotała, przyciskając lód do twarzy.
Ujął jej dłoń.
- Byłaś bardzo odważna.
Wtedy zaczęła płakać. Płakała nad Kirstin i innymi dziewczętami. Płakała nad tym, co się stało, i nad tym, co mogło się
stać. Płakała nad Alanem, nad matką i siostrą. Ray chwilę siedział bez ruchu, a potem delikatnie wziął ją w ramiona.
Przytuliła się do niego i pozwoliła łzom płynąć.
- Lepiej? - zapytał w końcu.
- Tak - pociągnęła nosem. - Jesteś pewny, że z Kirstin wszystko w porządku?
- Cóż, wreszcie jest bezpieczna. Zobaczyliśmy ją, kiedy wybiegała z domu. Powiedziała nam, co zrobiłaś.
- Powiedziała ci, jak mi pomogła?
- Tak. To był dobry pomysł.
- A Smith?
- Zostanie oskarżony o cztery... nie, pięć porwań, cztery gwałty i jedno morderstwo. Jeszcze dziś zabiorą go do Denver i
oficjalnie postawią w stan oskarżenia, jeśli znajdą jakiegoś sędziego. W końcu jest Wigilia.
- No tak. Zapomniałam.
- Nic dziwnego.
- Ale on się nie wywinie? Wiesz, na podstawie choroby psychicznej czy czegoś w tym rodzaju?
- Mowy nie ma. Nie wyjdzie z więzienia do końca życia.
Zadzwoniła komórka Raya. Wyjął ją z kieszeni, odebrał i przez kilka minut słuchał. Wreszcie przerwał połączenie i
spojrzał na Jane.
- To Bruce. Powiedział, żebyśmy obejrzeli wiadomości.
Wstał i włączył telewizor.
- Co się stało? - spytała.
- Gerald Lapinski właśnie zastrzelił się w swoim domu.
- Och, dobry Boże. Naprawdę?
Ray słuchał sprawozdania z helikoptera krążącego nad farmą Lapinskiego. Jane bardziej niż raport interesowała reakcja
Raya. Człowiek, który wydał wyrok śmierci na Kathleen i który przysporzył mu tyle cierpień, nie żyje.
Dotknęła jego ramienia, ale on nawet tego nie zauważył.
- Ray?
- Tak? - odparł, nie odrywając oczu od telewizora.
- Co teraz czujesz?
- Co czuję? - Zaśmiał się chrapliwie. - Czuję się oszukany. Lapinski zachował się jak tchórz. Mogłem się tego
spodziewać.
- Chciałeś, żeby został aresztowany, osądzony i skazany.
- Tak. Ale cóż, to koniec. Było, minęło.
- Przynajmniej nikogo już nie skrzywdzi. A bracia Perry ciągle czekają na proces. W końcu to oni podłożyli bombę.
- To prawda.
- Ray... czy teraz opowiesz mi o Kathleen?
Spojrzał na nią.
- O Kathleen?
- Tylko jeśli tego chcesz.
- Tak... chyba już czas, żebyśmy porozmawiali o Kathleen.
90
Zdrzemnęła się później w sypialni, podczas gdy Ray odbierał telefony odpowiadał na pytania, rozmawiał ze Stanem
Schoemakerem. Czuła się dobrze, była niemal szczęśliwa mimo koszmaru, przez który przeszła Kathleen przestała ją
prześladować. Ray w końcu zostawił przeszłość za sobą.
Obudziła się i leżała przez chwilę, słuchając dobiegającego zza ściany głosu Raya. Wtedy przypomniała sobie o Kirstin,
przypomniała sobie co jej powiedziała. Wszystko będzie dobrze. Rodzina ci pomoże. Popatrz na mnie. Mnie się udało.
Kłamstwa. Bezczelne kłamstwa, które miały pomóc dziecku przetrwać najgorsze chwile.
A jak będzie wyglądała przyszłość tej dziewczyny? Może Kirstin będzie cierpiała jeszcze przez całe lata. Może stanie
się emocjonalną kaleką. I pewnego dnia przypomni sobie kłamstwa, jakimi nakarmiła ją Jane, i znienawidzi ją za to, że
wlała w nią fałszywą nadzieję.
Kiedy Ray zajrzał do sypialni, zastał Jane we łzach. Objął ją bez słowa i zaczekał, aż płacz ucichł.
- Przepraszam - powiedziała, ocierając oczy.
- Nie przepraszaj.
- Pewnie wyglądam okropnie.
- Wyglądasz bardzo dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności.
Uśmiechnęła się przez łzy.
- Dzwoniła twoja matka - powiedział. - Co najmniej pięć razy.
- O Boże.
- Chyba nikt nie wie, co robić. Mieli spotkać się dzisiaj na Wigilii, ale przez całą noc nie zmrużyli oka. Martwili się o
ciebie, Jane.
- Więc czego mama się spodziewa? Że ugotuję coś, przyjdę na tę kolację i będę udawać, że wszystko jest w porządku? -
Przyłożyła dłoń do czoła, które bolało ją teraz tak samo jak policzek. - To było wredne z mojej strony - powiedziała
cicho. - Wiem, że się o mnie martwili. Powinnam przynajmniej do nich zadzwonić. A może powinnam tam pojechać?
Ray powoli skinął głową.
- Cholera. To będzie okropne. Wszyscy będą koło mnie skakać i tak dalej.
- Chcą cię zobaczyć, upewnić się, że jesteś cała i zdrowa.
- Cholera - powtórzyła, ale wiedziała, że Ray ma rację. - Chyba mogę do nich wstąpić. Ale tylko na chwilę. Zawieziesz
mnie? Nie chcę tam iść sama.
- Zawiozę.
- Nie zostanę długo.
- Możesz zostać tak długo, jak zechcesz.
Czekał cierpliwie, podczas gdy Jane brała prysznic, a potem ubierała się.
- Możemy najpierw wstąpić do twojej siostry - zaproponował.
- Nie, nie mam na to siły.
- Na pewno nie chcesz, żeby obejrzał cię lekarz? - spytał, przyglądając się jej z troską. Wielki siniak na jej policzku
bardzo go niepokoił.
- Nie - odparła stanowczo. - Kolacja u mojej matki wystarczy, żeby przywrócić do życia umarłego.
Raya zachwycało jej poczucie humoru, jej odwaga i dystans do siebie samej. Kiedy się w niej zakochał? Czy już
pierwszego wieczoru, kiedy przyszedł do niej z Caroline? Czy później, kiedy patrzył, jak rozmawia z tymi dziewczętami?
Może nigdy nie uświadomi sobie, kiedy to się stało, bo pojął głębię swoich uczuć dopiero ubiegłej nocy, gdy omal jej nie
stracił.
Kiedy jechali do domu Zuckerów, Jane wierciła się niespokojnie i raz po raz wycierała szybę rękawiczką. Wiedział, co
to oznacza; tak dobrze ją znał.
- O co chodzi?
- Wolałabym tego nie robić.
- Nie zostaniemy tam długo.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Tak powiedziałam Kirstin - odezwała się po chwili. - Obiecałam jej, że wszystko będzie dobrze, że wyjdzie z tego. Ale
czy jej się to uda?
- Uratowałaś jej życie.
- Ale czy upora się z tym, co jej się przytrafiło? - Jane spuściła wzrok i zagryzła wargę. - Mnie się nie udało.
Nie wiedział, co powiedzieć. Może Jane miała rację i na psychice Kirstin już zawsze zostanie blizna. Ale sam właśnie
się przekonał, że z bliznami można żyć.
Rodzina chciała usłyszeć o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. Hannah co chwilę przerywała Jane, zadając
kolejne pytania. Gwen ciągle przepraszała siostrę. Roland odciągnął Raya na bok, żeby wypytać go o akcję. Ray cały czas
patrzył na Jane, szukał w jej twarzy oznak wyczerpania i stresu.
Chociaż wszyscy nie spali całą noc, Hannah wrzuciła najwyższy bieg, kiedy tylko dowiedziała się, że Jane jest już
bezpieczna. Była naprawdę zdumiewającą kobietą. Energiczna, zorganizowana, twarda jak stal. W domu unosił się
zapach aromatycznych świec. Na kominku buzował ogień pod choinką leżały prezenty. Stół był zastawiony naprędce
91
przygotowanymi potrawami.
Wigilia.
Przyszła Lottie Schilling. Sama. Kent pojechał ze Smithem do Denver Dziewczynki Schillingów i chłopcy Grinellów
oglądali na górze filmy na DVD. Przyszedł też Scott, tym razem bez dziewczyny. Był dziwnie wytrącony z równowagi,
niespokojny, milczący.
Ray przyglądał się mężczyznom. Roland Zucker, George Grinell, Scott Zucker. Po wyeliminowaniu Kenta Schillinga
jeden z nich musiał być gwałcicielem. Jeden z nich skrzywdził Jane. Co za ironia, pomogła wsadzić za kratki tylu
przestępców, a nie potrafiła pomóc sobie samej. Tak bardzo chciał ją chronić. Chciał zabrać ją stąd, od tych ludzi, z
których jeden tak bardzo ją zranił, i tulić ją, pocieszać, sprawić, by zapomniała o krzywdzie. Chciał wziąć ja za rękę i
wyjść.
Ale czekał i obserwował.
- Nie mogę uwierzyć, że odważyłaś się zrobić coś takiego - powtarzała Hannah. - Przecież on miał nóż.
- Daj spokój, mamo. Nie miałam wyboru.
- Jesteśmy z ciebie tacy dumni.
- To było głupie.
- Nie powinnam była pozwolić ci wyjść z domu - powiedziała Gwen. - Nigdy sobie tego nie wybaczę.
- Nie byłabyś w stanie mnie powstrzymać - odparła Jane. - No i nigdy nie znaleźliby Kirstin, gdyby nie to.
Usiedli do stołu. Ray nie miał nic w ustach od czasu, gdy zjadł kilka ciastek u Lemke. Kiedy to było? O trzeciej czy
czwartej nad ranem? Ale teraz tylko dłubał w swoim talerzu.
Jane świetnie sobie radziła z całą tą sytuacją. Może wreszcie uświadomiła sobie, że ma rodzinę, której na niej zależy.
Ray uznał, że to dobry początek.
Po godzinie ich oczy spotkały się nad stołem. Już dość.
Jane wstała.
- No, moi kochani - powiedziała - muszę się trochę przespać. Ray też. A rano muszę wracać do Denver.
Matka uściskała ją ze łzami w oczach.
- Proszę, przyjedź do nas wkrótce. Nie odsuwaj się od nas, Jane.
Gwen ścisnęła jej dłoń, Lottie objęła ją serdecznie.
Roland powiedział, że była bardzo odważna i zachowała się wspaniale. A Scott pocałował ją w policzek.
- Musisz znowu do nas przyjechać - powiedział.
Ray rozumiał ich ulgę, ale zarazem bacznie obserwował ich reakcje.
Zawiózł Jane do domu Gwen.
- Wszystko w porządku? - spytał, zatrzymawszy się na podjeździe.
- Tak.
- Zamknij dobrze drzwi.
- Ale wtedy Gwen i George nie będą mogli wejść.
Ray tylko potrząsnął głową.
- Zaprosiłabym cię do środka, ale...
- Zasnąłbym.
- W takim razie dobrej nocy.
- Wesołych świąt. - Delikatnie pocałował ją w usta i pogładził po policzku. - Ciągle boli?
- Już znacznie mniej.
- Do zobaczenia jutro.
- Ale nie za wcześnie.
- Nie, do licha. - Milczał chwilę, a potem w końcu ubrał w słowa pomysł, który przez cały wieczór chodził mu po
głowie. - Mam dla ciebie prezent.
- Prezent? - zdziwiła się.
- Mam nadzieję, że go przyjmiesz.
- Wiesz, że przyjmę wszystko, co zechcesz mi dać.
- Zobaczymy. - To nie był prezent, jakiego mogłaby się spodziewać. - Jutro - dodał.
- Jutro - powtórzyła głosem pełnym obietnic.
Rozdział 22
Kyle i Nicky obudzili jaw bożonarodzeniowy poranek.
- Mama nam pozwoliła - wyjaśnił Kyle. - Rodzice wcześnie wychodzą do pracy.
Oczywiście. Na stokach będzie dziś pełno ludzi i wszyscy będą chcieli od czasu do czasu coś zjeść. Rodzina Grinellów
nie miała wolnego.
Jane przeciągnęła się i skrzywiła. Bolał ją policzek.
- Masz wielkiego siniaka - poinformował ją Nicky.
- Dzięki - odparła.
- Dzwonił ten facet.
- Jaki facet?
92
- Ten z FBI. Ray.
- Już dzwonił?
- Mama z nim rozmawiała. Powiedziała mu, że jeszcze śpisz. - Kyle podskakiwał na jednej nodze. - Chodź, będziemy
otwierać prezenty.
Świąteczny rytuał odbywał się w pośpiechu, George i Gwen musieli iść do pracy.
- Dobrze się czujesz? - spytała Gwen.
- Tak. Ale pewnie nie najlepiej wyglądam.
- Wyglądasz świetnie - powiedział George, całując ja w policzek.
Jane wstrzymała oddech i skuliła się w sobie. Czy kiedyś przestanie tak reagować?
Później przyjechał Ray, który miał ją zabrać do Denver. Wyglądał jak nowo narodzony. Miał na sobie błękitną koszulę,
która harmonizowała z barwą jego oczu, granatowy sweter i skórzaną kurtkę.
- Cześć - powiedział.
- Cześć - odparła. Była zdenerwowana. Nie wiedziała, jak powinna się wobec niego zachowywać. Sprawa dobiegła
końca i teraz będą musieli się rozstać. Czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają?
Ray stanął przy niej, nie zwracając uwagi na chłopców, którzy siedzieli na kanapie wśród otwartych pudełek i
porozrzucanych wstążek, i pocałował jaw usta.
- Wesołych świąt - wyszeptał.
- Nie mam dla ciebie prezentu - powiedziała.
- Nie miałaś czasu iść na świąteczne zakupy?
- Powiedziałeś, że masz coś dla mnie, a ja...
- Za chwilę. No dobra, chłopcy, przestańcie już chichotać. Czy cioci Jane nie należy się trochę prywatności?
Pojechali do szpitala. Wyszło słońce, ale nad górami zaczynały gromadzić się chmury. Nadciągała kolejna zadymka. A
Kevin Smith już nie odśnieży podjazdów swoich klientów.
Odwiedzili Kirstin, która została w szpitalu na noc. Siedzieli przy niej rodzice.
- Jak się czujesz, kochanie? - spytała Jane.
- Szczęśliwa... że to już minęło - odparła dziewczynka. - Nie mogłam ci podziękować wczoraj, a bardzo chciałam to
zrobić.
- Och, Kirstin, nie masz za co mi dziękować. Byłaś taka odważna. To dzięki tobie udało nam się z tego wyjść.
- Nie. - Kirstin potrząsnęła głową. - To dzięki tobie.
- Więc przyjmijmy, że obie dobrze się spisałyśmy, co ty na to? Będziemy w kontakcie. Dam ci numer mojego ojca, na
wypadek gdybyś kiedykolwiek chciała ze mną porozmawiać.
Suzanne wyszła z nimi na korytarz i złapała Jane za rękę.
- Dziękuję, dziękuję. Nigdy nie zdołam... - urwała.
- To Kirstin była wspaniała. Sama nie byłabym w stanie tego zrobić. Masz cudowną córkę.
Objęły się mocno.
- Zadzwonię - powiedziała Suzanne łamiącym się głosem. - Za kilka dni.
Jane sądziła, że pojadą autostradą w stronę Denver, ale Ray skręcił w Main Street i zatrzymał się przed Mountain
House. Spojrzała na niego pytająco.
- Obiecałem ci prezent - powiedział z nieprzeniknioną twarzą.
- O co chodzi?
- Cierpliwości, moja droga.
Apartament był pusty, agenci FBI rozjechali się do Denver i Glenwood Springs. Wszelkie ślady po operacji zostały
usunięte; segregatory z aktami, brudne ubrania, przepełnione popielniczki. Pokój pachniał jakimś środkiem
dezynfekującym.
Ray przyniósł z samochodu jej przybornik. Otworzył go bez słowa i wyjął szkicownik i ołówki. Wzięła je, marszcząc
brwi.
- O co chodzi? - powtórzyła.
- Chcę coś sprawdzić.
- Co?
- Zaufaj mi. - Położył dłoń na jej ramieniu, zaprowadził do kanapy i pchnął lekko, żeby usiadła. Usiadł naprzeciw niej w
fotelu, z rękami na oparciach, nie spuszczając z niej wzroku.
- Co mam narysować? - spytała.
- Jeszcze nic. Na razie będziemy rozmawiać.
- O czym?
- O tym, co cię spotkało siedemnaście lat temu.
- Co jest z tobą nie tak? - Jane była całkowicie zaskoczona. Prezent? O czym on mówi?
- Nic. Ale chciałbym naprawić to, co z tobą jest nie tak. Tamtej nocy...
- Nie chcę rozmawiać o tamtej nocy - upuściła szkicownik na podłogę.
- Więc zrób to dla mnie, Jane.
- Ray, możemy już iść? To jakiś absurd.
93
- Tamtej nocy, w twoim namiocie. Opowiedz mi o tym - mówił łagodnie, ale bardzo zdecydowanie.
Zasłoniła oczy ręką.
- Jane.
- Boże, jesteś okrutny.
- To tylko twój mechanizm obronny. Przejdźmy do rzeczy. Ta noc Opowiedz mi o niej. Na pewno potrafisz.
Poczuła, że serce zaczyna jej bić szybciej.
- Nie chcę - powiedziała cicho.
- Musisz.
Odetchnęła głęboko.
- Już ci o niej opowiedziałam.
- Opowiedz mi jeszcze raz. Dokładnie. - Jego głos, miękki i niski, działał na nią dziwnie uspokajająco.
To szaleństwo, pomyślała. Próbuje zastosować jej technikę. To nie może się udać.
- Ray, nie chcę tego robić.
Spojrzał na nią poważnie.
- Zamknij oczy i wróć tam. Czy było ciemno?
Niechętnie zamknęła oczy.
- Tak, było bardzo ciemno. Była noc.
- Gdzie byłaś?
- Wtedy, kiedy to się stało? W moim namiocie. Przecież już ci o tym opowiadałam. Byłam taka dumna, że mam własny
namiot. Właściwie nie miałam ochoty jechać na tę wycieczkę. Chciałam zostać w mieście i spotkać się z przyjaciółmi, ale
mama mnie zmusiła.
- Mów dalej.
Otworzyła oczy.
- To upokarzające.
- Zamknij oczy. Myśl. Co jadłaś tego dnia na kolację?
Kazał jej wrócić do przeszłości. Nie chciała tego. Wstała i zaczęła krążyć po pokoju jak Kevin Smith. Krzyknęła na
Raya, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Potem zasłoniła twarz rękami i zaczęła płakać. Objął ją, pogłaskał po głowie i
podał chusteczkę.
- Czy to była ciepła noc? - spytał.
- Zimna. Było zimno. Wrzesień. Ale miałam puchowy śpiwór.
- Spałaś, kiedy wszedł do namiotu?
To było takie trudne. Właściwie niemożliwe. Dlaczego wydaje mu się, że zdoła wyciągnąć coś z jej pamięci?
- Tak - powiedziała w końcu. - Spałam. On mnie obudził.
- Poznałaś jego głos?
- Nie. Mówił szeptem. Chyba. Ale możliwe, że nic nie mówił.
- Ile było światła? Świecił księżyc? Płonął ogień na ognisku?
- Nie. Tak. Nie wiem. Księżyc, tak... Chyba. Było trochę światła. I ognisko, wielki ogień... Wcześniej piekliśmy
kiełbaski.
- Ogień ciągle się palił?
Myślała nad tym przez chwilę, marszcząc brwi.
- Nie wiem. Spałam. Ale... Pamiętam głosy. Ktoś się śmiał. Więc tam ciągle musieli być ludzie. Wokół ogniska.
- W porządku. Dojdziemy do tego.
- Naprawdę? - spytała, gotowa znowu wybuchnąć płaczem.
- Zróbmy kolejny krok. Co się stało w namiocie?
- Nie widziałam jego twarzy. Nie widziałam.
- Może.
Prowadził ją, czasami zmieniając temat.
- Smith został postawiony w stan oskarżenia wczoraj po południu. Poprosił o adwokata z urzędu.
- Będę musiała zeznawać, prawda?
- Tak.
W końcu Jane podniosła szkicownik z podłogi i wyjęła ołówek. Ten znajomy kształt w ręce uspokajał ją.
Ray usiadł naprzeciw niej.
- Do namiotu wpadało trochę światła. Niewiele. Znałaś tego człowieka. Musiałaś go znać. Właśnie dlatego wyrzuciłaś
jego twarz z pamięci.
- Zawsze mi się wydawało, że był młody - powiedziała. - Ale wtedy wszyscy ci mężczyźni byli młodsi. Kent... Nigdy
nie wierzyłam, że to Kent. Ale nie byłam pewna. Nadal nie jestem. - Narysowała na kartce wygiętą linię. I jeszcze jedną.
Zagryzła dolną wargę, ręka przestała jej drżeć.
- Dobrze. Coś z tego będzie.
Jej ręka rysowała, jakby nie miała na nią żadnego wpływu. Przerwała na moment, czując, że ogarnia ją panika. Z
pamięci wyłaniały się strzępy wspomnień: usta, ucho, włosy, szorstkie wąsy, zapach, który... Ale Ray był tuż obok,
94
obejmował ją, dodawał jej otuchy. Po chwili ręka znowu zaczęła rysować.
Na kartce papieru powoli pojawiała się twarz. Oczy, nos, usta, podbródek, czoło. Kości policzkowe. Nie widziała
całości, z pamięci wyłaniały się tylko oderwane od siebie fragmenty.
W końcu, wyczerpana, wypuściła z ręki ołówek. Odrzuciła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Szkicownik opadł na jej
kolana.
Ray wziął go do ręki.
- Chryste - usłyszała.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że Ray wpatruje się w portret. Odwrócił go tak, żeby mogła go zobaczyć. Teraz wreszcie
widziała tę twarz. Twarz której nie można było pomylić z żadną inną. Twarz Scotta Zuckera.
- O Boże - jęknęła.
- Udało ci się - powiedział Ray.
Jane znowu wybuchnęła płaczem. Ile łez wylała w ciągu ostatnich dwóch dni? Wszystkie nagromadzone od wielu lat.
Ray objął ją i tulił do siebie dopóki się nie uspokoiła.
- Przepraszam - powiedziała w końcu. - Nigdy w życiu tyle nie płakałam. Jestem beznadziejna.
- Nie jesteś. - Uśmiechnął się do niej.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Jane próbowała zebrać myśli. Co się teraz stanie? Czy będzie inną osobą? Czy w
końcu rozkwitnie? Czy zostanie taka sama, tylko będzie wiedzieć o sobie trochę więcej? A on? Jej przyrodni brat? Mój
Boże, Scott.
Zamrugała i spojrzała na Raya.
- Co powinnam zrobić?
- Też o tym myślałem. Już nie możesz go oskarżyć. Minęło zbyt wiele czasu i sprawa uległa przedawnieniu.
- I nikt by mi nie uwierzył.
- Chętnie bym mu rozkwasił mordę.
- Ray.
- Mówię poważnie.
- Cóż, nie zrobisz tego. Ale nie mogę mu tego odpuścić, prawda?
- Tak.
- Muszę...
- Na razie nic nie musisz robić. Zaczekaj. Zastanowimy się nad tym.
- To nie może mu ujść na sucho.
- Dzielna dziewczynka.
- Tyle lat... A on pewnie myślał o tym, ilekroć mnie widział. - Jane patrzyła przed siebie, zatopiona we wspomnieniach.
- Nigdy go nie lubiłam. Może właśnie dlatego?
- Może.
Sięgnęła po portret i przyglądała mu się przez chwilę.
- Był taki młody.
- Nie aż tak.
- Powinnam go znienawidzić - powiedziała, ale nie umiała wzbudzić w sobie nienawiści. Nie w tej chwili.
- Nie byłoby w tym nic złego.
- Muszę pomyśleć. Na razie nie wiem, co z tym zrobić.
- Jak już powiedziałem, zastanowimy się nad tym.
- My?
- Tak, tak właśnie powiedziałem.
- Ray?
- Będę przy tobie, cokolwiek postanowisz.
Patrzyła na niego; jego twarz była taka znajoma. Widział ją w najgorszych chwilach i w najlepszych. Pomógł jej, a ona
jemu. Ale ciągle me wiedziała, jak nazwać to, co ich łączy.
Ukryła twarz na jego piersi, wciągając w nozdrza jego zapach.
- A więc - rzekł z udawaną swobodą - jakie masz teraz plany?
- Plany?
- Wracasz do Denver, tak?
- Oczywiście.
- A ta praca w Quantico, którą ci zaproponowano?
- Co?
- Mówiłaś...
- Wiem, co mówiłam.
- No i?
- Dlaczego o to pytasz?
- Bo mnie właściwie jest wszystko jedno, dokąd pojadę.
- Co? - Jane uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
95
- Beze mnie nie pojedziesz.
- Chcesz powiedzieć... że powinniśmy być razem? - spytała.
- Co w tym złego?
- Nic, ale...
- Myślę, że powinniśmy zamieszkać razem. Potem się pobrać, może sprawić sobie parę dzieciaków. Być razem przez
długi, długi czas. Na zawsze.
- Na zawsze to bardzo długo - powiedziała uszczęśliwiona.
- Ale nie dość długo - odparł.