1
Marek Hłasko
Pamietasz, Wanda
Daleko w ciemno
ść
wybiega ulica. Jest to wła
ś
ciwie taka sama ulica, jakich
dziesi
ą
tki s
ą
w naszym i innym mie
ś
cie, a jednak... Jej domy ze zmrokiem trac
ą
swój zarys, w dzie
ń
wrzynaj
ą
si
ę
w jasne niefrasobliwe wiosenne niebo; w
podwórkach na balkonach wisz
ą
kolorowe bety... wi
ę
c wła
ś
nie taka normalna
zwykła ulica, nie ma w niej nic zgoła nadzwyczajnego: ani ładna – ani brzydka.
Cz
ę
sto pytam: co mnie tak wi
ąż
e z t
ą
zwykł
ą
ulic
ą
? Nie umiem sobie na to
odpowiedzie
ć
. Dalekie
ś
wiatł
ą
Dworca Gda
ń
skiego mrugaj
ą
niepewnie: zielone,
niebieskie.
Wyje gdzie
ś
daleko parowóz, rozdziera gwałtownie cisz
ę
wieczorn
ą
tak
niespodziewanie,
ż
e a
ż
drgn
ę
ła
ś
i przytuliła
ś
si
ę
silniej do mnie. Teraz ju
ż
wła
ś
nie
wiem, wła
ś
nie teraz, gdy idziemy razem, gdy widz
ę
twój łagodny profil z zadartym
noskiem, jasne włoski, które rozwiewa wieczorny wiatr – wiem, dlaczego kocham
t
ę
zwykła ulic
ę
, dlaczego kot miauczy przyja
ź
nie, dlaczego przykro mi jest, gdy
widz
ę
płacz
ą
ce dziecko, jak podnosi brudne pi
ą
stki do oczu – to wszystko wła
ś
nie
dzi
ę
ki Tobie.
Mo
ż
e nawet sama si
ę
nie domy
ś
lasz, gdy tak idziesz koło mnie w swojej
powiewnej sukieneczce, machaj
ą
c zerwan
ą
gał
ą
zk
ą
. Nie, nie mo
ż
esz si
ę
domy
ś
la
ć
, jak bardzo Ci
ę
kocham. Ciebie, twoje włosy, ki
ść
bzu w Twojej r
ę
ce.
Czuje łagodne ciepło Twojego ramienia, przytulam policzek do Twoich jasnych,
mi
ę
kkich włosów, chłon
ę
nozdrzami ich delikatny, cierpki zapach, w milczeniu
ś
ciskam Twoj
ą
mał
ą
, ciepł
ą
dło
ń
. Kochamy si
ę
, jest nas dwoje, a przecie
ż
tworzymy jednego człowieka, my
ś
limy razem, czujemy razem: jest nam dobrze.
Idziemy razem przytuleni do siebie, nie widzimy mijaj
ą
cych nas ludzi,
wyskakujemy spod przeje
ż
d
ż
aj
ą
cych samochodów; ten mały grubas, który wpadł
na nas, jest taki zagniewany. Ze zło
ś
ci
ą
poprawia okulary, mruczy co
ś
pod nosem,
dlaczego?
Ś
miejemy si
ę
troch
ę
z niego – troch
ę
do siebie. Stajemy na wiadukcie
Gda
ń
skiego Dworca, szepczesz:
-
„Wyjmij r
ę
k
ę
z kieszeni”.
2
Wpatrujemy si
ę
w migoc
ą
ce kolorowe
ś
wiatła semaforów, stoimy cichutko
przytuleni do siebie, a
ż
spłoszył nas znowu j
ę
kliwy ryk parowozu. Schodzimy na
dół; mija nas grupa robotników z metra: chudy i wysoki jak tyka chmielowa zajrzał
Ci w twarz i cmokn
ą
ł z uznaniem, ładna jeste
ś
. Przytulasz oburzona do mnie, a ja
ch
ę
tnie ucałowałbym go. Ludzie patrz
ą
za nami z sympati
ą
, znajomy dozorca
kłania nam si
ę
, przez chwil
ę
rozmawiamy z nieznajomym łysym panem, który prosi
mnie o ogie
ń
. On uchyla kapelusza, ja w zakłopotaniu targam swoj
ą
rozwichrzon
ą
czupryn
ą
i znów, idziemy razem.
Pomy
ś
l sobie, jak to cudownie,
ż
e nie czujemy si
ę
obco i wrogo w
ś
ród tych
wszystkich ludzi, spaw, maszyn.
ś
e wszystko jest nasze chłodny asfalt ulicy, po
którym idziemy, niebo, które ma teraz kolor Twoich oczu, drzewo, z którego
zerwała
ś
przed chwil
ą
gał
ą
zk
ę
akacji i wró
ż
ysz z niej: „Kocha nie kocha...”
wyrywam ci j
ą
z r
ę
ki – kocha, przecie
ż
kocha.
Ś
miejesz si
ę
i ja si
ę
ś
miej
ę
. Czeka
nas nasz dom, w którym wszystko jest pi
ę
kne, nawet ten mały kulawy stolik,
któremu codziennie przybijamy nog
ę
. Zamek w drzwiach chrobocze tak swojsko.
Stoimy teraz obok siebie na balkonie, ogarniam Ci
ę
ramieniem, odsuwasz si
ę
łagodnie szepcz
ą
c: „Csss, Malinowska patrzy”:.
Ś
miej
ą
c si
ę
całuj
ę
twoje ciepłe
usta, na s
ą
siednim balkonie Malinowska mru
ż
y oczy.
Pod nami miasto usypia. Ko
ń
grzechocze podkowami po bruku, dozorca ze
zgrzytem zamyka nasz
ą
bram
ę
, m
ąż
Malinowskiej w
ś
lizguje si
ę
jak piskorz, aby
nie płaci
ć
nocnego.
Kierowca kln
ą
c zamyka mask
ę
nawalonego samochodu i patrzy w niebo,
jakby stamt
ą
d oczekiwał pomocy w naprawie. Zapada noc, pomału wykre
ś
la z pola
naszego widzenia ulice i place, pachnie słodko bez, dentysta gra na pianinie i
ś
piewa swym becz
ą
cym głosem.
Gwiazdy, które zapalaj
ą
si
ę
na niebie, migoc
ą
w Twoich oczach. Milczymy.
Silnik zaskoczył, kierowca z zadowoleniem trzaska drzwiami,
ż
ona woła dentyst
ę
na kolacj
ę
, dziecko s
ą
siadki zaczyna swoj
ą
cowieczorn
ą
serenad
ę
. A nasza miło
ść
nie ko
ń
czy si
ę
o
ś
wicie, b
ę
dzie trwa
ć
wiecznie, b
ę
dzie mocna jak ci ludzie, z
którymi pójdziemy rano do pracy, prawda? A pami
ę
tasz? Widz
ę
,
ż
e pami
ę
tasz,
przytulasz si
ę
w milczeniu do mnie, czuj
ę
,
ż
e nie chcesz tych wspomnie
ń
,
ż
e nie
chcesz psu
ć
tego wieczoru pachn
ą
cego bzami. Słyszysz ten daleki
ż
abi rechot,
bzykanie koników polnych? No dobrze, nie b
ę
dziemy wspomina
ć
.
3
Rustecki pobiegł w po
ś
piechu do okienka. Gdy
ś
pieszył si
ę
i biegał po
podwórku, jego kulawa noga. Zataczaj
ą
ca niezdarne kr
ę
gi, działała nader
sprawnie.
- Wszyscy ju
ż
wyjechali? – wyrzucił z siebie jednym tchem.
Dyspozytor Kokoszka, stateczny, powolny, o obwisłym brzuchu, spojrzał na
tablic
ę
.
- Jeszcze Stefana nie ma.
Techniczny zakl
ą
ł.
- Pewno znowu si
ę
zachlał. To jest człowiek, jak boga kocham.
- Zaraz nadejdzie – mrukn
ą
ł dyspozytor.
W tej chwili w okienku pojawiła si
ę
głowa Stefana.
- Sto siedem – podał numer wozu.
Rustecki spojrzał na jego blad
ą
, pomi
ę
t
ą
twarz z podpuchni
ę
tymi oczami i
tr
ą
cił Kokoszk
ę
w bok.
- A co nie mówiłem? Znowu po pija
ń
stwie.
- No i co mu pan zrobisz? – pyta oboj
ę
tnie Kokoszka.
- Wyrzuc
ę
, na zbity pysk
Kokoszka wzruszył ramionami.
- Nie wolno mu?
Stefan podszedł do wozu. W głowie szumiało mu jeszcze po wczorajszej
pijatyce , pod powiekami czuł piasek. Bł
ę
dnie sprawdził oliw
ę
, zapu
ś
cił silnik i nie
czekaj
ą
c na rozgrzanie ruszył z miejsca. Rustecki spojrzał za nim ze zło
ś
ci
ą
.
- On zapiłuje tego d
ż
emsa – zobaczysz pan.
Dyspozytor u
ś
miechn
ą
ł si
ę
zgry
ź
liwie.
- Chcecie młodzie
ż
– macie młodzie
ż
.
Stefan leciał przez puste jeszcze ulice. Z bazy na port handlowy miał ładne
par
ę
kilometrów. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Był ju
ż
spó
ź
niony, dodał
gazu, a
ż
dono
ś
ny gong silnika przeszedł w jednostajny bucz
ą
cy j
ę
k. Opu
ś
cił
przedni
ą
szyb
ę
– powietrze silnym strumieniem uderzyło mu w twarz i potargało
włosy. Mo
ż
e otrze
ź
wiej
ę
troch
ę
– pomy
ś
lał. – Ile tego wczoraj było, cholera. I jak to
było potem? Stasiek ju
ż
całkiem trup, Henek kupił jeszcze flaszk
ę
, a dalej? Dalej
rozwiewało si
ę
. Czyje
ś
zamazane twarze, skrzecz
ą
ce głosy, dobiegaj
ą
ce przez
mgł
ę
, obcy własny głos, ranne przebudzenie w butach, w ubraniu.
4
Z nieprzepisow
ą
szybko
ś
ci
ą
wjechał na teren portu, a
ż
stra
ż
nik na branie
zachłysn
ą
ł si
ę
z oburzenia. Podstawił wóz pod ramp
ę
i ruszył na poszukiwanie
Henka. Znalazł go w k
ą
cie magazynu, jak zlewał pod kranem swoje jasne, a
ż
do
przesady barankowe włosy. Uderzył go w plecy, a
ż
tamtemu woda poleciała za
koszul
ę
.
- No jak, Heniu, kak pa
ż
ywajesz?
P
ę
kała wyszczerzył w u
ś
miechu swoje drobne mysie z
ę
by.
- Daj ty spokój, ale było tego wczoraj. Chyba ze dwa litry. A Stasiek – trup.
- Nie ma go dzisiaj w robocie?
- A sk
ą
d. Szewski poniedziałek sobie zrobił. A ty jak si
ę
czujesz?
Kami
ń
ski usiłował si
ę
u
ś
miechn
ąć
.
- Jak złoto. Ale trzeba b
ę
dzie si
ę
chyba zaprawi
ć
, co?
Wysupłali z kieszeni ostanie drobne. Henek skrzywił si
ę
.
- Starczy?
- Musi. Na czterdziestk
ę
starczy, skocz, Heniu.
Wstrz
ą
saj
ą
c si
ę
pili ukryci w koncie magazynu .Zaprawka nale
ż
ała do
codziennego rytuału.
- Co dzisiaj wozimy?
- Warzywo
- O cholera, znowu po fajrant.
Pami
ę
tasz? Tak było codziennie. Ci
ą
gle bez grosza, ci
ą
gle pijany.
Przemykałem si
ę
chyłkiem pod obstrzałem ludzkich pogardliwych spojrze
ń
.
Patrzyli rozmaicie; jedni z u
ś
miechem pełnym pobła
ż
liwo
ś
ci: „Trudno musi pi
ć
–
alkoholik”, drudzy wr
ę
cz z pogard
ą
, gdy czasami prosiłem o po
ż
yczk
ę
.
Organizacja kazała mi si
ę
leczy
ć
. Brałem antabusy przez par
ę
tygodni, a potem
znowu, po kamary
ń
sku. Heniek mówił: „Stefan łamiesz si
ę
?” – Nie, nie łamałem
si
ę
. Zacz
ą
łem unika
ć
ludzi, zamykałem si
ę
w sobie. Nocami przychodziły rozmaite
postacie bez głów i r
ą
k. Straszyły, rozrywały moje ciało, chichotały obł
ą
ka
ń
czo.
Wtedy zacz
ę
ło si
ę
ze mn
ą
dzia
ć
co
ś
dziwnego. Twarze ludzkie były
jednakowe – wszystkie młode, stare , brzydkie. Wtedy sam spróbowałem przesta
ć
pi
ć
– ale ju
ż
nie mogłem.
5
Wtedy Ty zacz
ę
ła
ś
u nas pracowa
ć
. Było chyba lato – prawda? Była
ś
opalona
na taki złocisty kolor; twój nosek był obsypany piegami. Na fartuszku miała
ś
znaczek zetempowski.
Siedziała
ś
w swojej centralce telefonicznej, przychodzili
ś
my razem do pracy,
jeszcze wtedy na szóst
ą
. Nie znali
ś
my si
ę
. Dopiero wtedy, jak przechodz
ą
c obok
Ciebie zatoczyłem si
ę
, spojrzała
ś
ze zdumieniem. My
ś
lała
ś
pewnie,
ż
e to
zaczepka. Dopiero Rustecki podszedł do Ciebie i powiedział Ci na ucho –
zrozumiała
ś
. Widziałem jak machn
ą
ł r
ę
k
ą
, wiedziałem dobrze, co Ci powiedział
„Tłumaczyli
ś
my wszyscy – nic nie pomaga. Trzymamy go przez ...”
Wła
ś
nie przez co?
Sam cz
ę
sto zastanawiałem si
ę
: przecie
ż
powinni mnie dawno wyrzuci
ć
.
Wszyscy pokazywali mnie palcami, te stare paniusie z ksi
ę
gowo
ś
ci a
ż
oczy
przymykały, gdy przechodziłem obok nich. Cała baza wiedziała,
ż
e takich jak
Kami
ń
ski to „ nie ma , nie było i nie potrzeba”, jak mówił
ż
artobliwie Kokoszka.
Niektórzy mówili: „Wyrzu
ć
cie go, do cholery, co to – szpital dla alkoholików?”
Wła
ś
nie tego dnia po pracy podeszła
ś
do mojego d
ż
emsa. Zacz
ę
li
ś
my rozmawia
ć
.
Chwil
ę
milczała
ś
, zakłopotana wpatruj
ą
c si
ę
w moje przekrwione białka ( im
zawdzi
ę
czam przezwisko „Angor”). Twój fartuszek miał na łokciu tak
ą
male
ń
k
ą
cer
ę
. Pami
ę
tasz Wanda?
Pal
ą
c papierosa przygl
ą
dał si
ę
, jak robotnicy ko
ń
czyli l
ą
dowa
ć
wóz.
Samochód był naładowany warzywami pod sam
ą
plandek
ę
, nawet na
opuszczonym na ła
ń
cuchach borcie stały kosze z warzywami.
- Nakitowali chyba z pi
ęć
ton – pomy
ś
lał i schylił si
ę
,
ż
eby zobaczy
ć
, czy
resory nie siadły. Nie. Pot
ęż
ny d
ż
ems wytrzymywał takie ładunki. Zgniótł
niedopałek papierosa i ruszył szuka
ć
konwojenta. Zobaczył go, jak kłócił si
ę
z
magazynierem o towar. Magazynier, z w
ś
ciekło
ś
ci purpurowy, wymachiwał
tamtemu przed nosem plikiem kwitów.
- Waga jest – krzyczał – jest! No to czego?
- Oho, Henek robi go na wadze – przemkn
ę
ło Stefanowi przez my
ś
l.
Wskoczył na ramp
ę
.
- Co jest, panie Zdzisiu? – zapytał magazyniera.
Stary odwrócił si
ę
.
- No co, wariata szuka! Ma wag
ę
i fartu szuka!
6
Henek u
ś
miechn
ą
ł si
ę
krzywo, odsłaniaj
ą
c spróchniałe pie
ń
ki.
- Nie krzycz pan. Czego pan krzyczysz? Ile pan tary daje?
Malinowski miał starcz
ą
, pomarszczon
ą
twarz, bezz
ę
bne zakl
ęś
ni
ę
te usta,
spod których wystoperczał podbródek: ostry, obro
ś
ni
ę
ty siwo brudn
ą
szczecina.
Gdy zdenerwował si
ę
, nie mo
ż
na go było zrozumie
ć
: słycha
ć
było pomlaskiwanie
bezz
ę
bnej szcz
ę
ki. Krzycz
ą
c wyrzucał z siebie strugi
ś
liny. Malinowski bryzgn
ą
ł na
Stefana, a
ż
ten odskoczył, wycieraj
ą
c twarz r
ę
kawem.
- Ile twój wóz wa
ż
y?
D
ż
ems wa
ż
ył cztery osiemset, ale bez „bli
ź
niaków” waga malała o przeszło
trzysta kilo.
- Cztery osiemset – skłamał bez zaj
ą
kni
ę
cia.
Stary a
ż
podskoczył.
- Wariata szukacie? – klapn
ą
ł – tłumacz
ę
wam przecie
ż
...
- Nie tłumacz pan – przerwał mu Henek. Swojej przyjaciółce mo
ż
esz pan
tłumaczy
ć
,
ż
eby si
ę
nie martwiła, ze wiesz pan co. Stefan, daj no ksi
ąż
k
ę
.
Kami
ń
ski wyci
ą
gn
ą
ł ksi
ąż
k
ę
.
Napisane było czarno na białym cztery osiemset.
- No i co? – podsun
ą
ł mu pod nos.
Malinowski westchn
ą
ł. Zakl
ę
sły podbródek opadł
ż
ało
ś
nie.
- Chłopaki – powiedział - nie róbcie mnie na wadze. Nie mam z czego
dokłada
ć
, a ju
ż
raz wpadłem.
W głosie jego zabrzmiały błagalne nutki. Stefan odwrócił głow
ę
. Porwała go
zło
ść
na Henka. Co ten stary człowiek mógł poradzi
ć
przeciw bandzie złodziei,
która go zgodnie okradała? Z czego miał dokłada
ć
? Wiedział dobrze,
ż
e Henek
zrobił go na ładne par
ę
złotych.
Ale Henek pokwitował ju
ż
towar.
- Odje
ż
d
ż
aj. Stefan.
Stefan ruszył z miejsca. Henek w biegu wskoczył do szoferki i waln
ą
ł Stefana
w plecy.
- No?
To „no” miało by
ć
zaczepk
ą
do pochwały ze strony Stefana „Globus” Henka
dobrze pracował. Ale Stefan nic nie odpowiedział.
- Z czego on doło
ż
y my
ś
lał Stefan – z czego?
7
Nie były to wyrzuty sumienia. Nie po raz pierwszy „kombinowali” z Henkiem.
Fors
ę
mieli zawsze, wódka , dziwy, oko. Pili razem od trzech prawie lat: dzie
ń
w dzie
ń
.
A – pomy
ś
lał – gówno mnie to obchodzi. Jak frajer – niech dokłada. Bi
ć
frajerów – to była
ż
yciowa zasada i Stefan trzymał si
ę
jej nogami i r
ę
kami.
W ostatnim sklepie w Falenicy sprzedał kierowniczce sklepu lewy towar.
Henek od razu kupił wód
ę
, zagrych
ę
. Od długiego czasu obsługiwał wu-es-
esy na trasie Warszawa – Falenica, była to tak zwana „zielona Warszawa”. Tu było
najlepiej: gliny nie łapali, z wu-es-esu te
ż
nikt nie zagl
ą
dał. I wypi
ć
mo
ż
na było czy
jaki
ś
lewy kurs...
Wracaj
ą
c do bazy zatrzymywali si
ę
za Miedzeszynem. Wyci
ą
gn
ę
li z wozu
siedzenia i rozło
ż
yli si
ę
wygodnie na trawie. Jednym pchni
ę
ciem dłoni Henek
otworzył flaszk
ę
i podał Stefanowi.
- Masz, ci
ą
g.
Stefan si
ę
gn
ą
ł po butelk
ę
, zawahał si
ę
chwil
ę
i oddał Henkowi z powrotem:
- Pij, pij. Ja potem wypij
ę
. Dzisiaj lotna łapie na mie
ś
cie – skłamał. Nie bał si
ę
lotnej kontroli z MO. Czuł si
ę
po prostu nie sosie...
Henek palcem naznaczył lini
ę
na flaszce i podniósł j
ą
do ust. Pił na otwarte
gardło; wódka przelatywała z gulgotem. Wypił co do jednego milimetra: tyle dla
mnie – tyle dla Stefana.
Stefan le
ż
ał na wznak. Niebo było czyste, daleko ganiały si
ę
małe.
Strz
ę
piaste obłoczki. Lekki wiatr przynosił ze sob
ą
zapach ziemi, bzu, trawy. Nie
doko
ń
czona flaszka walała si
ę
na trawie.
Henek zacz
ą
ł
ś
piewa
ć
: tak ni z ego ni z owego. Głos miał wysoki, wibruj
ą
cy
nabrzmiały z t
ę
sknoty do własnych piosenek. Ach, pod ten głos mandolina albo
guzikówka.
Ujrzałem j
ą
po
ś
ród firanek okna,
Ujrzałem, gdy w obj
ę
ciach trzymał j
ą
.
Z rozpaczy swej chwyciłem za rewolwer,
By skaza
ć
j
ą
za straszn
ą
podło
ść
jej...
Strzeliłem raz, trupem padli oboje,
Mierzyłem tak, by prosto w serce jej...
Ach, Bo
ż
e mój, naraz zabiłem dwoje...
8
Wpatrywali si
ę
w niebo, w jasne i pogodne niebo. Ziemia pachniała upajaj
ą
co,
powietrze było czyste, łagodne. I sk
ą
d tu nagle ten głos: przepity, płaski, chrypi
ą
cy
ż
ało
ś
nie.
Wysoko nad głow
ą
ć
wierkotały wróble, za laskiem zaklekotał bociek.
O kim, o czym tedy my
ś
lałem – nie wiem. Mo
ż
e o swoim brudnym
ż
yciu, a
mo
ż
e ... o Tobie? Dalekie wspomnienia powracały z bardzo daleka, krystalizowały
si
ę
we mgle jaki
ś
zdarze
ń
, wspomnie
ń
. Wypływały na wierzch, to znów, to znów
nie mogłem ich odszuka
ć
: zacierały si
ę
w perspektywie lat, gubiły w gmatwaninie
spraw ludzkich. Henek zawodził swoim podwórzowym głosem „Szesna
ś
cie lat
wi
ę
zienia si
ę
nie bije, szesna
ś
cie lat to fraszka dla mnie jest”. Wtedy na skrawku
zmi
ę
tej trawy pod Miedzeszynem, zrodziło si
ę
we mnie pragnienie, pragnienie
czego
ś
lepszego, pi
ę
kniejszego od tamtej na wpół wypitej butelki i zdartej piosenki
o nieszcz
ęś
liwym zabójcy. Uczepiłem si
ę
tego, ale nie wiedziałem, co robi
ć
, jak?
Angor, Angor, Angor, Rustecki, baza, nawet ten stary d
ż
ems z demobilu. My
ś
li
kł
ę
biły mi si
ę
pod czaszk
ą
, wybiegały i wracały z powrotem. I wiesz, wtedy
wła
ś
nie, wtedy pomysłem o tobie. Dlaczego? – nie wiem. Mo
ż
e o
ż
ywiaj
ą
ca ziemia
pachniała tak upajaj
ą
co, a mo
ż
e niebo miało kolor Twoich oczu? Powracał do
mnie Twój obraz – takiej, jak
ą
zobaczyłem Ciebie pierwszego dnia: w tym czarnym
fartuszku z male
ń
k
ą
cer
ą
. I wiesz co?
Wtedy, tak – wła
ś
nie zrozumiałem, no po prostu,
ż
e Ci
ę
kocham. Wtedy
zrozumiałem, ze musze jako
ś
inaczej, jako
ś
lepiej
ż
y
ć
. Była wtedy wiosna:
pachn
ą
ca, niefrasobliwa.
Poderwałem si
ę
, kopn
ą
łem butelk
ę
, a
ż
potoczyła si
ę
do płytkiego rowu,
skoczyłem do wozu tak gwałtownie,
ż
e Henek dopadł mnie w biegu i rwałem do
Ciebie. Och, gdyby d
ż
ems mógł nad
ąż
y
ć
za moimi my
ś
lami, za pragnieniem
zobaczenia Ciebie. Strzałka biła pi
ęć
dziesi
ą
t mil, silnik rozdzierał powietrze swoim
wysokim rykiem. Blady ze strachu Henek łapał mnie za r
ę
ce.... Chciałem tylko ci
ę
zobaczy
ć
, usłysze
ć
Twój głos... Stan
ą
łem jak głupi przed drzwiami Twojej
centralki, Henek latał po placu i krzyczał,
ż
e Angor zwariował.
Stałem minut
ę
, dwie, piec, w ko
ń
cu zapukałem. U
ś
miechn
ę
ła
ś
si
ę
do mnie,
ten u
ś
miech przyniósł ze sob
ą
i bł
ę
kit nieba pod Miedzeszynem, i zapach pól...
wtedy w my
ś
li nazwałem Ci
ę
– Wiosenk
ą
.
9
- Ja ci
ę
wi
ę
cej broni
ć
nie b
ę
d
ę
– powiedział Stolarczyk – chcesz to chlaj. Ale
wtedy ja pierwszy -waln
ą
ł kułakiem w pier
ś
– postawi
ę
wniosek: wywali
ć
na zbity
łeb. Rozumiesz? I to ty młodzie
ż
owiec, cholera, zamiast da
ć
przykład, to... ech...
gada
ć
si
ę
nie chce, pomocników rozpijasz, wóz haratasz...
- Tylko nie wóz – warkn
ą
ł Kami
ń
ski.
- Mniejsza z tym. Nie chcemy – poło
ż
ył nacisk na tym słowie – pi-ja-ków. I to
ja – pacn
ą
ł si
ę
dłoni
ą
w czoło – dawałem słowo, gwarantowałem,
ż
e Kami
ń
ski nie
b
ę
dzie pił. Do przychodni za r
ą
czk
ę
ż
e
ś
my ci
ę
wszyscy po kolei prowadzili –
chodzisz?
- Nie – mrukn
ą
ł.
- Dlaczego?
- Nie mam czasu.
- A co robisz po pracy – wstrzymał krótk
ą
pauz
ę
– chlasz? No to faktycznie
nie masz czasu.
- A po choler
ę
b
ę
d
ę
chodził? Ju
ż
i tak wszyscy wiedz
ą
,
ż
e pije, co? Ju
ż
i tak
ka
ż
dy: Kami
ń
ski opój, do cholery, nie potrzebuj
ę
niczyjej łaski, Zreszt
ą
: po co ta
mowa?
Stolarczyk ochłon
ą
ł. Popatrzył przez chwil
ę
na Kami
ń
skiego, odwrócił si
ę
na
pi
ę
cie i odszedł.
- Jak sobie chcesz - rzucił na po
ż
egnanie. Kto
ś
Stefana uj
ą
ł za rami
ę
.
Odwrócił si
ę
- Henek.
- Stefan ty wisz. Niech oni ci
ę
w dup
ę
przez bibułk
ę
pocałuj
ą
. My
ś
li,
ż
e jak jest
przewodnicz
ą
cym Rady Zakładowej, to ju
ż
mu wszystko wolno? Niech si
ę
nie
wchrzania w nie swoje sprawy...
Stefan popatrzył chwil
ę
w
ż
ółte kocie
ź
renice tamtego. Targn
ę
ła nim zło
ść
.
- Ty si
ę
nie wchrzaniaj w nie swoje sprawy. Odejd
ź
...
- Angor, co
ś
ty głupi - łamiesz si
ę
?
- Tylko nie Angor. Won, no ju
ż
- krzykn
ą
ł prawie.
A
ż
zatrz
ą
sł si
ę
ze zło
ś
ci.
Rzuc
ę
ten cały bajzel w choler
ę
– my
ś
lał, id
ą
c do wozu – łask
ę
robi
ą
czy co?
Robot
ę
wsz
ę
dzie znajd
ę
.
Ale zrobiło mu si
ę
nagle
ż
al tego szeregu samochodów stoj
ą
cych na placu,
hałasów dobiegaj
ą
cych z warsztatu, kulawej postaci Rusteckiego biegaj
ą
cego po
10
placu, gor
ą
czkowego rytmu wyt
ęż
onej pracy w bazie, a wreszcie swego
ż
ycia,
zmarnowanego, brudnego, przepitego w bramach i gruzach. Przypomniał mu si
ę
ten dzie
ń
w lasku pod Miedzeszynem, czyste wiosenne niebo, Wanda.
- Czy pan musi pi
ć
? - Zapytała wtedy.
A
ż
czubki uszu zrobiły mu si
ę
purpurowe ze wstydu. Chwil
ę
stał w milczeniu,
patrz
ą
c t
ę
po przed siebie, zanim wykrztusił:
- Nie.
Potem unikał jej. Dziwna to był
ą
miło
ść
: ukryta w sobie, gorzka, przeklinana to
znów czczona jak sakrament. Smukła dziewczyna z centralki była symbolem
czego
ś
lepszego, nieosi
ą
galnego. Krótko wtedy rozmawiali. Siedział, jak zwykle,
milcz
ą
cy, skryty, ze wzrokiem wbitym w ziemi
ę
. Czuł si
ę
w jej obecno
ś
ci jak
niepotrzebny mebel w pokoju, próbował
ż
artowa
ć
: nie wychodziło. Potem widział j
ą
kiedy
ś
id
ą
c
ą
ulic
ą
, ale nie miał odwagi podej
ść
. Uczucie beznadziejno
ś
ci,
zniech
ę
cenia pot
ę
gowało si
ę
z dnia na dzie
ń
. Na to nie było rady, nie pomagała
ju
ż
butelka i prze
ż
arty głos Henka.
Po co wtedy poszedłem do Ciebie? Czego chciałem? Rozmawiali
ś
my krótko
na oboj
ę
tne tematy, natarczywe dzwonki przerywały nam co chwila – pami
ę
tasz?
Potem wyszli
ś
my razem z bazy: była ju
ż
jesie
ń
. Szli
ś
my oboje w ten smutny,
mglisty dzie
ń
. Deszcz si
ą
pił bezustannie, spływał nam po twarzach, kału
ż
e wody
rozpluskiwały si
ę
pod nogami.
Taki mglisty, deszczowy dzie
ń
. Ile
ż
e
ś
my sobie wtedy powiedzieli radosnych i
smutnych rzeczy. Wła
ś
nie w ten dzie
ń
.
Podłu
ż
ne,
ż
ółtawe
ś
wiatła latar
ń
kładły si
ę
przez cał
ą
długo
ść
jezdni. Opony
przemykaj
ą
cych samochodów syczały na mokrym asfalcie. W takim monotonnym,
uporczywym deszczu wszystko traci swój zarys; drzewa, ulice, ludzkie sprawy.
Bł
ą
dz
ą
ce bez celu w labiryncie zamokłych ulic zaw
ę
drowali a
ż
na Ciepł
ą
. Stefan
zatrzymał si
ę
na chwil
ę
przed jakimi
ś
zgliszczami.
- Tu był kiedy
ś
mój dom – powiedział. - Ciepła dziesi
ęć
.
Wanda spojrzała na niego z boku. Stał jak zwykle lekko przygarbiony,
zacisn
ą
wszy usta w jakim
ś
gorzkim wyrazie, kosmyk mokrych włosów opadł mu na
czoło, pochylony do przodu patrzył w milczeniu na zwał gruzu, z którego
wystawały pokr
ę
cone tygle.
11
- Tu był kiedy
ś
mój dom – powtórzyła w my
ś
li usłyszane słowa. Co kryło w
sobie to bezładne rumowisko? I jakby w odpowiedzi na jej my
ś
li za chwil
ę
powiedział, zataczaj
ą
c r
ę
ka łuk nad pogorzeliskiem.
- Wszyscy zostali: matka, brat, ojciec. Ja akurat wyszedłem po wod
ę
.
Wszyscy.
Chciała mu powiedzie
ć
co
ś
ciepłego, co
ś
bardzo ludzkiego, ale słowa nie
chciały przej
ść
przez gardło. Sam przerwał milczenie poci
ą
gaj
ą
c j
ą
dalej.
- A tu szósty. Podczas okupacji je
ź
dzili
ś
my tu z chłopakami na sankach. To
ju
ż
w tedy było rozwalone. Chcesz zobaczy
ć
?
Potakn
ę
ła. Podał jej r
ę
k
ę
. Zacz
ę
li przeskakiwa
ć
po kupach gruzu porosłego
zielskiem.
- O tu, widzisz? Robiło si
ę
takie sanki ze starych skrzy
ń
, płozy na kant ojciec
ś
cinał piłk
ą
, potem obijało si
ę
płozy ta
ś
m
ą
, kładło si
ę
na brzuch i z gruzów w dół.
W cale nie chciały i
ść
, takie były ci
ęż
kie i niezdarne. Tam z ceglanej przychodził
do nas taki chłopiec.
Jego tata był lekarzem czy diabli wiedz
ą
kim. On miał sanki; lekkie, długie,
siedzenia wyplatane ze skóry, wszystkie chłopaki marzyli wtedy o takich sankach.
A było nas na Ciepłej wtedy: Borkowszczaki, Jankowscy, Gienek Balcerzak.
– Zacz
ą
ł wylicza
ć
na palcach.
- A wiesz, w lecie to kombinowało si
ę
dwa ło
ż
yska, deski zbijało si
ę
rzemieniem – i hulajnoga. Sto metrów asfaltu w jedn
ą
i sto w drug
ą
. Czasem ojciec
dał par
ę
groszy, to szło si
ę
na Pa
ń
sk
ą
. Tam mieszkał taki facet, co rowery
wypo
ż
yczał po dwadzie
ś
cia złotych za godzin
ę
, za legitymacj
ę
albo kartki.
To była najwi
ę
ksza rado
ść
, jechało si
ę
, z tyłu na sznurku biegł chłopak
wła
ś
ciciela. Na rogu Twardej był taki „lekarz lalek”. Od niego kupowało si
ę
takie
zeszyty – „Ken Maynard”, „Zorro – je
ź
dziec w masce”’ „Lord Lister, czyli tajemniczy
nieznajomy”, „Jerzy Rolicz, bohaterski chłopiec”. Wszyscy czytali z całego
podwórka. A potem zabawa: szło si
ę
do Haberbuscha po „kapsle” od butelek i
„nawalana” w kowboi.
Przerwał na chwil
ę
zdumiony długo
ś
ci
ą
własnej oracji i spojrzał na ni
ą
.
Przykucn
ę
ła na stercie cegieł i patrzyła na niego.
- No mów dalej – poprosiła.
12
Mówił bezładnie; to uciekaj
ą
c w przeszło
ść
, to si
ę
gaj
ą
c do dnia dzisiejszego.
Dziwna to była opowie
ść
bez pocz
ą
tku i ko
ń
ca., pogmatwana jak
ż
ycie tego
chłopca; raz tragiczna, raz
ś
mieszna, nierówna, przerywana, wyrzucana z pasj
ą
z
gł
ę
bi duszy, to znów snuj
ą
ca si
ę
leniwie, monotonna jak ten deszcz dzisiejszy.
- Podczas powstania wszystko diabli wzi
ę
li, dom, rodzin
ę
. Z obozu z
Pruszkowie wyjechałem do znajomych w Mszczonowie. Mieli tam młyn. Je
ść
dostałem, ale tam ju
ż
musiałem harowa
ć
. Po wyzwoleniu prysn
ą
łem do ciotki do
Wrocławia, chodziłem troch
ę
do szkoły. Potem ciotka umarła i znowu sam. Wtedy
zacz
ą
łem pracowa
ć
. „Arkadia-Dancing Bar”. W nocy, ju
ż
po wszystkim
froterowałem posadzki, myłem zarzygan
ą
toalet
ę
. Na razie za samo
ż
arcie,
pieni
ę
dzy nie doczekałem si
ę
. Potem w hotelu – za pikolaka. Mundurek,
czapeczka – a na noc go
ś
ciom dziwki sprowadzałem ze Stawowej. Po sto złoty od
łebka. Rozumiesz? Przerwał i szarpn
ą
ł j
ą
za r
ę
k
ę
.
- Wanda!
Podniosła na niego oczy.
- Co?
- Nie, nic – powiedział i za
ś
miał si
ę
krótko.
Ś
miech zabrzmiał nieszczerze jak zgrzyt metalu po szkle. Wanda zrozumiała
go to było jak spowied
ź
. Odsłaniał przed ni
ą
cał
ą
zgryzot
ę
swego
ż
ycia –
ż
ycia, o
którym nigdy nikomu nie mówił. To wiedziała. Przeszło
ść
jego był
ą
nie jasna,
pogmatwana. Był zawsze skryty, milcz
ą
cy, zamkni
ę
ty w sobie i pił na umór, po
szewsku z dnia na dzie
ń
, do ostatniego grosza. Przekrwione oczy – Angor. Unikał
podnoszenia r
ę
ki – dr
ż
ały mu jak starcowi. Ka
ż
dy palec podrygiwał osobno,
histerycznie. Nie usuwano go tylko dlatego,, ze nie miał ani rodziny, ani nikogo
bliskiego. Mieszkał gdzie
ś
katem u takiego samego pijaczyny jak on.
Ludzi ciekawiła ta posta
ć
młoda, zgarbiona, zamkni
ę
ta w sobie, z wyrazem
jakie
ś
beznadziejno
ś
ci wyrytej na twarzy. Zamkni
ę
ty milcz
ą
cy – a teraz ta
spowied
ź
? Wanda wiedziała,
ż
e trzeba mu teraz da
ć
co
ś
ciepłego, jaka
ś
matczyn
ą
pieszczot
ę
, której nie miał.
Wstała i przytuliła si
ę
do niego swoim gor
ą
cym, dziewcz
ę
cym ciałem. Oczy
ich spotkały si
ę
na jeden krótki moment, przebiegły po sobie spojrzeniem. Całowali
si
ę
w
ś
ród ulewnego deszczu, w
ś
ród gruzów. Czuła na ustach słony smak jego łez
spływaj
ą
cych ciurkiem po policzkach.
13
Nie mówili nic. Słowa były niepotrzebne. Ich szcz
ęś
cie pot
ę
gowało to wła
ś
nie,
ze rozumieli si
ę
bez słow.
Szli potem razem, wtuleni w siebie, wymarłymi ulicami; na mokrych trotuarach
rozmazywały si
ę
ich cienie; podłu
ż
ne, fantastyczne, zmieniaj
ą
ce si
ę
w
ś
wietle
mijanych latar
ń
. Tak ich zastał poranek, który wschodził nad domami szary,
mglisty.
- Je
ź
dziłem na paj
ą
ka u prywatniaka – mówił - miał tward
ą
r
ę
k
ę
. Bił o byle co..
Mieszkał w bursie w Legnicy. Ale nie mogłem ju
ż
znie
ść
, dostosowa
ć
si
ę
do
tego rygoru.
Zwiałem. Potem...
Potem było rozmaicie. Tego wieczoru opowiedziałem Ci wszystko. Wszystko,
co od lat zamkn
ą
łem w sobie. Słuchała
ś
w milczeniu,
ś
ciskała
ś
moja r
ę
k
ę
,
wsłuchiwałem si
ę
w bicie twojego serca, ju
ż
wtedy biły razem.
ś
aden inny wieczór
nie był taki pi
ę
kny jak wła
ś
nie te: szary i rozpłakany. Tak strasznie zmokli
ś
my.
Pami
ę
tasz?
Ile razy potem wyci
ą
gała
ś
mnie z tego wszystkiego. Gdy potem szli
ś
my do
personalnego, aby w podaniach o urlop napisa
ć
:
ś
lub – ludzie oszaleli. „Złamie Ci
ż
ycie”. „zabije Ci
ę
po pijanemu”, „przepije wszystko”. Wtedy ju
ż
ś
miała
ś
si
ę
z nich.
Z tym wła
ś
nie u
ś
miechem weszła
ś
w moje
ż
ycie. Twój radosny u
ś
miech był moim
proporcem.
Z błota nie łatwo si
ę
wygrzeba
ć
. Pomagali mi wszyscy. Ty, koledzy,
organizacja. Ka
ż
da cegiełka nowego domu był
ą
dla mnie drogowskazem. Ka
ż
da
Wasza r
ę
ka, ka
ż
da cegiełka tworzyła te sil
ę
. Która mnie zwróciła – zreszt
ą
czy
tylko mnie?
Kto
ś
kiedy
ś
powiedział,
ż
e nasze
ż
ycie, nasza praca, olbrzymie tempo, jakie
to
ż
ycie nadaje, to siła brutalna. Nie przypominam ju
ż
sobie, gdzie słyszałem to
zdanie. Ale je
ś
li tak, to szlachetna w swojej brutalno
ś
ci, porywaj
ą
ca jak fala.
Widzisz teraz, gdy stoimy na balkonie zawieszeni nad u
ś
pionym miastem – te
dalekie migoc
ą
ce
ś
wiatła? To
ś
era
ń
, Huta Warszawa, Wesoła, Ziemowit, Fabryki,
domy, ulice, drzewa, dzieci, pola... to wszystko wła
ś
nie tworzy t
ę
porywaj
ą
c
ą
fal
ę
,
sił
ę
. Która czuwa nad nami i dzi
ę
ki której jeste
ś
my szcz
ęś
liwi. Kocham Ci
ę
pami
ę
taj, Wanda!