Roger śelazny
Most Popiołów
Bridge of Ashes,
Przełożył Filip Grzegorzewski
C
ZĘŚĆ PIERWSZA
Ja…
Było to dnia…
To…
…Zobaczyłem mężczyznę, jest…
…Mężczyzna idzie przez las. Z nim grupa innych, wszyscy myśliwi. Odziani są w skóry
zwierzęce. Niosą zaostrzone, hartowane w ogniu włócznie. Moja zakończona jest kamieniem i
ozdobiona ornamentem linii wyrytych czubkiem krzemiennego noża, który zwisa teraz na
skórzanym pasku przy mojej — jego talii. Mężczyzna ma liście we włosach, błyszczący przedmiot
wisi mu na szyi, zawieszony na rzemieniu. Przedmiot ten jest źródłem mocy. Przyniósł go ze sobą
z krainy duchów podmorskich. Prowadzi swych ludzi na polowanie. Człowiek o kruczoczarnych
włosach — ojciec ojców ich wszystkich. Jego ciemne oczy podążają za tropem zwierzęcia.
Pozostali z rozszerzonymi nozdrzami postępują w ciszy jego śladem. W powietrzu unosi się
delikatna woń soli i wodorostów, niezbyt odległego wybrzeża wielkiej wody — matki nas
wszystkich. Mężczyzna unosi rękę i wszyscy stają.
Wykonuje kolejny gest i pochyleni podbiegają do niego z obu stron, ustawiając się w półkolu.
Znowu się zatrzymują.
Posuwa się do przodu. Poprawia chwyt na rękojeści broni. I nagle jego ręce są puste. Z
rozciągającej się przed nim polany dobiega ryk bólu. Wtedy pozostali ruszają do przodu z
przygotowanymi włóczniami. Mężczyzna wyciąga nóż i postępuje za nimi.
Podchodzi do zranionego zwierzęcia, które leży teraz na ziemi, ciężko dysząc; w jego boku
tkwią trzy drzewca. Rozlega się ryk, gdy mężczyzna podcina mu gardło szybkim tnącym ruchem.
Inni wyciągają broń z martwego ciała. Cisza polowania ustępuje miejsca rozmowom i śmiechowi.
Mężczyzna oprawia zdobycz. Odkłada większą część mięsa do zabrania, a resztę przeznacza na
zwycięską ucztę, która wkrótce nastąpi.
Zapalacz ognia szuka hubki, inny znosi mu suche gałęzie na ognisko. Ktoś rozpoczyna pieśń
bez melodii — rytmiczną recytację. Słońce przesuwa się na niebie w kierunku czubków drzew.
Małe kwiatki rozchylają się pomiędzy korzeniami, skałami i zwalonymi pniami. Nadchodzi
kolejny powiew od morza.
Mężczyzna odkrawa kolejne kawałki mięsa i podaje je zapalaczowi ognia. Nagle zamiera na
chwilę w bezruchu i dotyka czubkami palców błyszczącego przedmiotu, który ma na szyi.
Wyczuwa nieznaczne ciepło. Chwila niepokoju przemija. Myśliwy wzrusza ramionami. Podaje
mięso towarzyszowi. Wraca, żeby odkroić więcej.
Nadchodzi dźwięk — głębokie, przeciągłe wycie przechodzące w długi wznoszący się ton,
który następnie przeradza się w gwizd, coraz wyższy, aż do granic słyszalności. Wzbudza wibrację
wskazującą, że gdzieś nadal trwa.
Po pewnym czasie wycie rozlega się powtórnie — głośniej, bliżej. Towarzyszą mu odległe
trzaski i łamanie gałęzi jak w czasie przedzierania się ciężkiego cielska przez zarośla i drzewa.
Mężczyzna kładzie dłonie na ziemi i wyczuwa drżenie. Zrywa się na nogi.
— Biegnijcie! — krzyczy do pozostałych i chwyta włócznię. — Natychmiast! Zostawcie
jedzenie! Szybciej!
Są mu posłuszni; pozostawiają zdobycz, ognisko. Mężczyzna zostaje sam.
Po ich odejściu zaczyna wycofywać się z lasu. Znowu słyszy wycie, które odbija się echem po
lesie.
Kiedy ryk rozlega się po raz kolejny, jest tak głośny, że równie wyraźnie czuje się go, jak słyszy.
Mężczyzna pędzi w kierunku łąki, przez którą wcześniej przechodziła jego grupa. Pamięta, że
pośrodku było skaliste wzniesienie…
Wypada na otwartą przestrzeń i biegnie w stronę pagórka. Słysząc ryk za plecami zdaje już
sobie sprawę, że nie starczy mu czasu, by stoczyć głazy na ścigające go zwierzę.
Zmierza w kierunku kamienistej rozpadliny, wślizguje się do niej i odwraca się schylony.
Odbite światło słoneczne oślepia mu oczy, lśniąc i tańcząc na niezliczonych łuskach długiego,
smukłego ciała, płaskiego ogona, powyginanych nóg i zakończonego rogiem łba. Przebierając
koślawymi nogami, trąc brzuchem o ziemię bestia pędzi ze straszliwą mocą w jego stronę,
zostawiając na łące głębokie bruzdy. Ani młode drzewka, ani głazy nie są w stanie jej zahamować.
Drzewo rozsypuje się w drzazgi i znika pod nią zmiażdżone. Potwór kręci łbem z jednej strony na
drugą, gdy róg natrafia na skałę. Głaz zaczyna się ruszać, najpierw niezauważalnie; kołysze się i
widać coraz więcej jego mokrej, spodniej strony. Spada w końcu, staczając się na lewo, uderzony
potężną szyją, pokrytą błyszczącą łuską mokrą od morskiej wody. Rozlega się kolejny ryk
potwora, który przestępując z nogi na nogę wzbija żwir i piasek, zagłębiając się w ziemi przy
każdym ruchu.
Mężczyzna przyciska koniec włóczni do skały. Szuka w błyszczącym kamieniu jakiejś skazy,
niedoskonałości, słabego punktu. Podejmuje decyzję i podnosi broń. Mruży oczy przed unoszącym
się pyłem. Uszy go bolą od ostrego zawodzenia. Czeka.
Chwilę później jego włócznia zostaje strzaskana, a otaczające go skały drżą od siły uderzenia.
Gdy róg zbliża się w jego kierunku, mężczyzna przywiera do najdalszej części szczeliny. Róg
zatrzymuje się kilka centymetrów od jego brzucha.
Potwór przerzuca teraz ciężar ciała z jednej strony na drugą, przebiera ogromnymi łapami,
jakby płynął. Za każdym razem gdy jego ogromne ciało uderza o skałę, rozlega się huk
przypominający bicie dzwonu. Mężczyzna wyczuwa w swojej kryjówce zapach morskiej wody.
Kolejne wycie prawie go ogłusza. Próbuje dźgnąć kręcący się łeb potwora, ale krzemienny nóż
łamie mu się w rękach. Czuje, że skały znowu drżą. Zaciska dłoń na amulecie, który teraz pali go w
piersi.
Przy kolejnym pchnięciu róg bestii wbija się w bok mężczyzny i wrzeszczymy, gdy nas przebija
i unosi… rzuca o ziemię…
Rozdzierający ból. Mrok i ból. Mrok. Światło. Czy słońce podniosło się wyżej? Leżymy
skąpani we własnej krwi. Potwór zniknął. Idziemy. Samotnie, pośród traw… Otaczają nas owady,
chodzą po nas i spijają naszą krew. Poszarpana góra kości wyrosła z kontynentu mojego ciała,
przykryta czapą śniegu… Ja…
Ciemność.
Mężczyznę budzi zawodzenie. Wrócili do niego. Jego dzieci. Przyprowadzili ją ze sobą, a ona
kołysze jego głowę wspartą na łonie, płacząc. Obsypała go ziołami i kwiatami, a potem owinęła
jasną tkaniną. Uśmiecha się do niej, a ona dotyka jego brwi. Amulet stał się zimny. Świadomość
mężczyzny zaczyna powoli gasnąć. Zamyka oczy, a ona rozpoczyna nad nim długi śpiew żałobny.
Wtedy pozostali odwracają się i odchodzą, zostawiając ich samych. Oto miłość. My…
Ja…
Niebieski błysk, krąg bieli…
Bestia wróciła tam, gdzie jej miejsce.
I własne…
…starości. Czy to był…
…Człowiek nad brzegiem morza. Zobacz…
…Człowiek rysuje na mokrym piasku. Potęga. Jego oko powiązanie kątów. Jego ja…
Oczywiście przeciwstawne i przyległe. Tam gdzie przecina je prosta, która jest granicą. Tuż obok
zielone morze zostawia ślady na płaszczyźnie piasku, zbliża się i cofa miękko pod ciepłym
błękitnym niebem; miękko i niezauważalnie, gdy on rysuje okrąg. Od siedemdziesięciu kilku lat
zna morze niedaleko Syrakuz, tu na Sycylii. Nigdy nie oddalał się od tego morza, nawet podczas
studiów w Aleksandrii. Nie dziwi więc to, że może nie zwracać on uwagi na obmywanie, pluskanie
i opryskiwanie fal, grę światła i kolorów. Czyste morze, morze dające życie, własna głuchota i
ogromna koncentracja. Morze jest tak rozległe i niewyobrażalne jak niepoliczalny jest piasek
potrzebny do wypełnienia wszechświata, stosownie do prawa, które określił w sprawie czystości
królewskiej korony tego dnia, gdy wyskoczył nago z kąpieli, krzycząc, że to odkrył… Morze i
tchnienie morza, nad morzem. Teraz bardzo mało rzeczy ma znaczenie oprócz zależności
pomiędzy kształtami. Wielokrążki, pompy i dźwignie były niegdyś całkiem sprytne i przydatne.
Ale Syrakuzy zostały zdobyte. Zbyt wielu było Rzymian, nawet na sztuczkę z lustrem. Ale czy to
naprawdę ma jakieś znaczenie? Pomysły przeżyją swe wcielenia. Wymyślne urządzenia były tylko
zabawkami; tak naprawdę to tylko ulatujące cienie praw, które usidlił siecią myśli. Teraz, teraz…
ta sprawa… Gdyby zależność pomiędzy rzeczami, pomiędzy wydarzeniami dała się wyrazić
wielką liczbą kroków? Iloma? Wieloma…? Kilkoma…? Każdą dowolną liczbą. A gdyby istniała
jakaś granica… Tak. Jakieś ograniczenie. Tak. Wtedy aż do tego punktu, dowolna liczba
kroków… Tak jak zrobiliśmy z n i z wielokątami. Tyle że teraz trzeba posunąć się o krok dalej…
Nie widzi cienia mężczyzny stojącego za nim na piasku. Skupienie, głuchota, obietnica
rzymskiego dowódcy Marcellusa, że nic mu się nie stanie… Nic nie widzi, nie słyszy pytań.
Znowu. Spójrz w górę, starcze! Musimy odpowiedzieć! Ostrze wynurza się z pochwy i znowu
słowa. Odpowiedz! Odpowiedz! Rysuje następne koło, powoli, myśląc o krokach zmian wewnątrz
granic, zastanawiając się nad nowymi słowami, które będą potrzebne do wyrażenia tego…
Cios!
Zostaliśmy przebici. Padamy do przodu… Dlaczego? Chcę…
Mój wzrok zatrzymuje się na ostatnim kole. Wokół rozpościera się łagodny błękit. Nie nieba,
nie morza. To…
Zaraz, zaraz, zaraz… Ból, szkoda tego wszystkiego…
Ja, Flavius Claudius Iulianus, rozmyśla, pacyfikator Galii, cesarz Rzymu, ostatni obrońca
dawnych bóstw odchodzę teraz, jak one odeszły. Szkoda, władco piorunów, i ty, który wstrząsasz
ś
wiatem i poskramiasz konie, i ty, o pani pokrytych zbożem pól, i ty, ty… Wy wszyscy pozostali
panowie i panie wysokiego Olimpu… szkoda, szkoda, szkoda, że nie mogłem służyć wam lepiej,
o, kochankowie i władcy świata, jego drzew, traw i wszystkich świętych miejsc. Wszystkich istot
rączych i pełzających, latających i ryjących w ziemi, wszystkiego co się rusza, co oddycha, czego
można dotknąć, co śpiewa i płacze. Lepiej bym wam usłużył, gdybym tylko został w mieście
Ktezyfon, oblegał ten wielki gród zamiast przeprawiać się przez Tygrys i szukać króla Sapora na
tym pustkowiu. Tutaj bowiem umieram od śmiertelnych ran, otoczony całą perską armią. Gorący,
suchy, wyludniony kraj… Dobrze się do tego nadaje. Być może w takim właśnie miejscu kuszony
był Galilejczyk… Czy ta ironia jest naprawdę potrzebna, nowy Panie? Wyrwałeś świat jego
odwiecznym opiekunom, żeby nim wstrząsnąć. Twierdzisz, że prowadzisz ludzi do innego
ś
wiata… Wcale nie obchodzi cię bardziej zieleń, brąz, złoto, polany, dolinki niż to suche, gorące
miejsce, gdzie tylko skały i piasek… I śmierć. Czym dla ciebie jest śmierć? Bramą… Dla mnie jest
więcej niż tylko końcem, gdyż przegrałem… Zabijasz mnie, jak dzieci Konstantyna wzięły moich
krewnych… Dla ciebie może jest to brama; dla mnie — koniec… Widzę, gdzie wypływa moja
krew… Daję ją Ziemi — Gai — starej matce… Walczyłem i skończyłem… Stare bóstwa, należę
do was…
Czerwona kałuża krwi zaczyna znikać. Ponad nią na moment pojawia się błękit. Ryk zdaje się
zaczynać. On. On. On… Ja…
Powiedz mi, czy cokolwiek kiedykolwiek zrobiono… A więc ja…
Wygląda przez okno, obserwując ptaki. Wiosna zawitała do Rzymu. Słońce jednak jest coraz
niżej i cienie się wydłużają. Mężczyzna obserwuje kolory, cienie, strukturę. Gdybym ja budował to
miasto, zrobiłbym zupełnie inaczej… Spogląda na chmury. Ale wtedy może nigdy nie zostałoby
ukończone… Opiera głowę o ścianę i gładzi brodę, pociąga palcami za dolną wargę. Było tak wiele
spraw… Polecieć, wznieść się ponad morza, wybudować pałace i skonstruować cudowne
urządzenia, połączyć rzeki kanałami, zgłębić wszystkie prawa natury, być jednocześnie uczonym i
estetą nieustannie zwalczającymi się wewnątrz mnie przeciwnościami, przeszkadzającymi sobie…
Wiele jednak zrobiłem dla Ludovico, tyle że wszystko to było mało istotne… Wielki Koń…
Pewnie chciałby zobaczyć go ukończonego. Przykro, że okazje zawsze nadarzają się w
nieodpowiednim momencie, a niekiedy, gdy się już wydaje, że wszystko idzie dobrze, zawsze coś
się pojawia, żeby je zmarnować. Tak wiele rzeczy mogło stać się użytecznymi. Tak jakby świat się
sprzeciwiał… A teraz… Wspaniały Giuliano de Medici umarł w marcu… Nic mnie tu już nie
trzyma, a nowy król francuski mówił o majątku dworskim w Cloux, niedaleko Amboise.
Przyjemne miejsce — i żadnych obowiązków… Być może i wszystko inne okazałoby się
korzystne; mógłbym myśleć spokojnie, kontynuować studia. Może nawet trochę bym malował…
Odwraca się od okna i cofa w głąb pokoju. Białe koło na niebieskim tle, pomimo że księżyc
jeszcze nie wzeszedł. On mógłby… Ja…
Powiedz mi, czy cokolwiek kiedykolwiek zrobiono…
…I śpiewa pieśń żałobną, gdy on krwawi.
Bestia powróciła do morza. Kobieta odgania owady. Kołysze jego głowę na swym łonie.
Mężczyzna nie porusza się. Chyba nie oddycha.
Ale mimo wszystko jego ciało jest jeszcze ciepłe…
Kobieta znajduje więcej słów… Drzewa i góry, strumienie i równiny, jak to się mogło stać? On,
którego synowie i synowie ich synów polowali między wami, jeszcze zanim powstały wzgórza…
On, który rozmawiał z potęgami podmorskimi… Jak może odchodzić tak, jak inni odeszli do
krainy snów? Rozerwijcie się, ukryjcie się, rozlejcie się po ziemi, płaczcie… skoro syn tej krainy
nie może jej więcej przemierzać.
Jej głos rozlega się ponad łąką i ginie między drzewami… Ból, ból, ból… Ja…
Znowu pijany. A kogo to obchodzi? Może i jestem bezwartościowym, jak mówią, parszywym,
szwajcarskim szaleńcem… Zobaczyłem i powiedziałem. To oni są szaleni, bo nie słuchają… A
jednak… Nic z tego, co powiedziałem, nie przyjęli tak, jak trzeba. No i zawsze tak ma być? No i
zawsze… Cholerny Wolter! Wiedział, o co mi chodziło. Wiedział, że nigdy nie chciałem, abyśmy
ż
yli w buszu! Chciał się popisać inteligencją za cenę pomysłu… Zgodnie z naturą, we wspólnocie
— oto, co im mówiłem raz po raz. Tylko w społeczeństwie człowiek może wiedzieć, jak odróżnić
dobro od zła. Zgodnie z naturą jest po prostu niewinny. On to wiedział! Przysiągłbym, że wiedział!
Przeklęty kpiarz! I przeklęci wszyscy popularyzatorzy ludzkiej pracy! Przekorność wystrojonych
fircyków grających na prostym… Therese, tęsknię za tobą… Gdzie jest ta butelka? O, tam…
Szukaj dobroci i Boga w naturze i w sercu… i w butelce, trzeba było dodać. Pokój nieźle dzisiaj
pływa. Czasami — przeklęte to chwile — wszystko wydaje się bezwartościowe, wszystko, czego
dokonałem, i wszystko inne na tym zwariowanym świecie. Ale kogo to obchodzi? Niekiedy
wydaje mi się, że tak jasno widzę… Ale… Wiara wikarego sabaudzkiego nie należy dziś do mnie.
Przychodzą chwile, gdy zdaje mi się, że jestem naprawdę szalony, innym razem wątpię w te czy
inne myśli… Teraz boję się, że nie ma znaczenia, czy jestem szalony, czy nie, czy mam rację, czy
też nie. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Moje słowa zostały rzucone na wiatr, bezowocne,
stracone… Świat istnieje, tak jak istniał. śycie toczy się dalej, dokładnie tak samo, jakby mnie w
ogóle nie było… Bacche, benevenies gratus et optatus, per quem noster animus fit letificatus… Nie
ma znaczenia, że zobaczyłem i powiedziałem. Nie ma znaczenia, że ci, którzy mną pogardzali,
mogą mieć rację. Nie ma znaczenia…
Wsparłszy głowę na ramieniu, ogląda dno butelki. Widzimy, jak staje się ono białe w
migoczącym świetle, a wokół niebieskie… Wirujemy. My…
Ja…
Aaa! krzyczy kobieta trzęsąc się, lament skończony, krew wysycha, ciało spoczywa
nieruchomo, blade. I znowu rzuca się na nie i przywiera do niegdyś ciepłego ciała. Powietrze
wydobywa się z moich płuc z dźwiękiem przypominającym szloch. Ból!
Ból…
Ale nic nie zostało. Moje nadzieje — marzenia wariata… Ucieszyłem się, kiedy nadeszło.
Przeminął stary porządek, w którym ja, Marie Jean Antoine Nicholas Caritat, urodziłem się jako
markiz de Condorcet. Na długo wcześniej przewidziałem to i przywitałem Rewolucję. Ale trzy lata
temu byłem w Zgromadzeniu Ustawodawczym. A terror… Ale rok temu, jako że wyróżniałem
ś
yrondę, popadłem w niełaskę i uciekałem przed jakobinami… Śmiechu warte. Teraz siedzę tutaj
— ich więzień. Wiem, co musi nadejść później, ale oni nie doczekają się tego ode mnie. Śmiechu
warte — gdyż nadal, mimo wszystko wierzę… Wszystko, co zawarłem w Szkicu… że człowiek
może kiedyś być wolny od zawiści i wojny, że rozwój nauki i odkrycie praw społecznego
zachowania może udoskonalić człowieka… Śmiechu warte — wierzyć w to wszystko i jeszcze
spiskować, jak oszukać gilotynę… A jednak umiar nie jest domeną rewolucji, lecz my —
humaniści, którzy się w to angażujemy — zwykle dowiadujemy się o tym zbyt późno… Nadal
wydaje mi się, że to wszystko jest jeszcze bardzo odległe, nawet bardziej, niż wydawało mi się
dawniej… Miejmy nadzieję, że to już wszystko, co ma związek z tą sprawą. Jestem znużony.
Całkiem nudna sprawa… Wyczuwam, że nie jestem tu już potrzebny… Czas napisać zakończenie
i zamknąć książkę…
Dokonujemy ostatnich przygotowań. W chwili bólu ja — on… Widzimy przez błękitną mgłę
blade koło wysoko na murze…
Teraz, teraz znowu, zawsze i kiedykolwiek… Ból i chore ciało, które ona ściska, wdmuchując
powietrze do moich ust, uderzając mnie w pierś, pocierając jego ręce i szyję… Próbuje w ten
sposób przywołać go z powrotem, wkładając jakby część swej duszy w tchnienie…
Ziemia jest chropowata pod naszymi ramionami. Kiedy wydobywa się świszczący oddech,
boli… Jeśli się poruszę, znowu popłynie krew. Musi leżeć nieruchomo… Promienie słoneczne
kłują nas w powieki…
…Gilbert Van Duyn po raz ostatni przejrzał swoje przemówienie. To tylko ściągawka,
pomyślał. Wiem już, co zamierzam powiedzieć, wiem dokładnie, gdzie mogę odejść od tekstu i jak
bardzo… Nie jest to zresztą tak istotne. Już rozdano tekst. Muszę tylko wstać i to powiedzieć.
Spokojnie… Ale zwracanie się do Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych to nie to
samo co prowadzenie wykładu w klasie pełnej studentów. Mniej byłem zdenerwowany w
Sztokholmie, tamtego dnia, osiem lat temu… Dziwne, że Nagroda znaczy tak wiele… Gdyby nie
ona, ktoś inny czytałby to samo lub przynajmniej coś bardzo podobnego… I pewnie nie
spowodowałoby to tak wielkiej różnicy… Najważniejsze, by to powiedzieć… Poprawia palcami
to, co pozostało mu z włosów. Ciekawe, jak wypadnie głosowanie? Wszyscy mówią, że będzie
zacięte… Mam tylko nadzieję, że ci, do których się teraz zwracamy, zastanowią się dokładniej,
zechcą przyjrzeć się powierzchownym niesprawiedliwościom… Boże! Naprawdę mam taką
nadzieję…
Mówca zbliżał się do końca wstępu. Łagodny pomruk rozmów pół setki delegatów nadal
rozlegał się w sali, cichnąc pomału. Już wkrótce, już niedługo… Spojrzał na mówcę, na zegar na
ś
cianie, na własne ręce…
Mówca zakończył, odwrócił się i wskazał ręką. Gilbert Van Duyn podniósł się i podszedł do
mikrofonu. Uśmiechnął się układając przed sobą kartki. Krótka przerwa… Zaczął mówić…
Martwa cisza.
Nie tylko szepty, ale każdy, nawet najmniejszy dźwięk na sali ucichł. Nikt nie kaszlał. Nie było
słychać żadnego skrzypienia krzeseł, trzasku otwieranej teczki czy dźwięku, jaki wydaje pocierana
zapałka. śadnego szelestu papierów, stuknięcia szklanki o blat, zamknięcia drzwi czy odgłosu
kroków. Nic.
Gilbert Van Duyn przerwał i spojrzał przed siebie.
Nie było również żadnego ruchu.
Całkowity bezruch, jak stop–klatka… Nikt się nie poruszał. Nawet dym z papierosa wisiał
nieruchomo w powietrzu.
Odwrócił głowę w poszukiwaniu najmniejszego ruchu — czegokolwiek — wewnątrz sali
obrad.
Jego wzrok kilkakrotnie prześlizgnął się po jednej z sylwetek tego nieruchomego obrazu, zanim
jej postawa i przedmiot zaciśnięty w wyciągniętych do przodu dłoniach przykuły jego uwagę.
Wtedy zamarł.
Człowiek, który reprezentował jedno z mniejszych, cieplejszych państw, zerwał się oczywiście
gwałtownie — ale chwilę wcześniej. Jego krzesło wisiało nadal przechylone do tyłu; przewrócony
skoroszyt leżał przed nim w nienaturalnej pozycji, a z niego wypadały papiery.
Mężczyzna trzymał pistolet, skierowany dokładnie w niego, a cienka nieruchoma smuga dymu
wiła się z lewej strony wylotu lufy.
Gilbert Van Duyn powoli się poruszył. Odłożył notatki, odsunął się od mikrofonu, zszedł na
dół, skierował się do miejsca, gdzie stał człowiek o zwężonych oczach, zaciśniętych zębach i
ś
ciągniętych brwiach, ściskający w dłoni pistolet.
Kiedy znalazł się obok niego, stał przez chwilę, następnie wyciągnął ostrożnie rękę i dotknął
ramienia mężczyzny.
…Sztywne i twarde jak posąg. Miał wrażenie, że dotyka palcem nie ciała, ale jakiejś gęstszej
materii, bardziej sztywnej. Zauważył, że nawet materiał, z którego zrobiony był rękaw, jest
twardszy, niż być powinien.
Odwracając się dotknął następnej, najbliżej stojącej osoby. Wrażenie było dokładnie takie
samo. Nawet koszula sprawiała wrażenie, jakby była wykonana z szorstkiego, mocno
nakrochmalonego materiału.
Gilbert Van Duyn spojrzał na kartki, które nadal trwały nienaturalnie zawieszone przed
mężczyzną z pistoletem. Dotknął jednej z nich. Ta sama twardość… Szarpnął za nią. Pękła
bezdźwięcznie.
Wyciągnął z kieszeni delegata automatyczny ołówek, uniósł przed sobą i puścił. Ołówek zawisł
nieruchomo w powietrzu.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki nie poruszały się. Potrząsnął nim i przyłożył do ucha. Nic.
Wróciwszy do uzbrojonego człowieka zerknął wzdłuż lufy pistoletu. Nie miał wątpliwości.
Skierowana była dokładnie w miejsce, które on przed chwilą opuścił.
…A to, tam, w przedzie?
Wyprostował się i posunął się do przodu, wpatrując się w przedmiot oddalony około dwóch
metrów od wylotu lufy. Był to pocisk. Wisiał prawie nieruchomo w powietrzu, pełznąc do przodu z
ledwie dostrzegalną prędkością.
Potrząsnął głową i cofnął się o krok.
Nagle zapragnął poznać skalę tego zjawiska. Odwrócił się i skierował do drzwi, przyśpieszając
za każdym krokiem. Przekroczył próg, podszedł do najbliższego okna i zapatrzył się na świat po
drugiej stronie szyby.
Samochody stały cicho i nieruchomo, ptaki wisiały w powietrzu zatrzymane w locie, Nie
łopotała żadna flaga. Chmury nie poruszały się…
— Upiorne, prawda? — Zdawało mu się, że usłyszał coś przypominającego głos. — Było to
jednak konieczne. Zdałem sobie sprawę dopiero w… można powiedzieć, że dopiero w ostatniej
chwili… że muszę z panem porozmawiać.
Van Duyn odwrócił się.
Człowiek odziany w zielone spodnie i jasną sportową koszulkę opierał się o mur, trzymając
lewą nogę na dużym czarnym worku. Mocno zbudowany mężczyzna o szerokim czole, ciemnych
oczach, grubych brwiach i szerokich nozdrzach… Był nieokreślonej narodowości oraz rasy, miał
jednak śniadą cerę.
— Tak — odparł Van Duyn. — To upiorne. Ale pan chyba wie, co się stało?
Tamten skinął głową.
— Jak już powiedziałem, chciałem z panem porozmawiać.
— Więc zatrzymał pan czas?
Coś jak śmiech. Odpowiedział: — Wręcz przeciwnie. To pana przyśpieszyłem. Może pan stać
się nadzwyczaj głodny w ciągu czasu, który wyda się panu kilkoma minutami. Wtedy po prostu
proszę mi o tym powiedzieć. Mam przy sobie jedzenie. — Uniósł worek. — Proszę za mną.
— Tak naprawdę pan wcale nie mówi — zauważył Van Duyn. — Właśnie zdałem sobie z tego
sprawę. Pana słowa trafiają bezpośrednio do mojego umysłu.
Mężczyzna po raz drugi skinął głową.
— Porozumiewam się w ten sposób albo za pomocą napisów. Proszę posłuchać… Nie usłyszy
pan nawet własnych kroków. Dźwięk jest teraz śmiesznie wolny; albo raczej to my jesteśmy zbyt
szybcy dla niego. Chodźmy. Czas to cenny towar.
Odwrócił się i Van Duyn wyszedł za nim na zewnątrz budynku. Otwarcie drzwi zabrało mu
nienaturalnie dużo czasu.
Potem chwycił Van Duyna za rękę i manipulował przez chwilę przy worku. Unieśli się w
powietrze.
Kilka sekund później stali na dachu budynku. Mężczyzna odwrócił się i wskazał na East River,
wyglądającą jak zabłocone szkło, oraz na mgliste i zachmurzone niebo, na którym smugi dymu
wyglądały jak wydęte żagle na plaży.
— Proszę tam spojrzeć — powiedział. — I tutaj… — wziął go pod ramię i zaprowadził na drugi
koniec dachu — …miasto.
Van Duyn zaczął się wpatrywać w pogrążone w ciszy miasto, gdzie nieruchome samochody
leżały na dnie morza własnych spalin. Ogarnął wzrokiem przechodniów, witryny sklepowe,
maszty flag, hydranty, kępy krzewów, ławki, znaki drogowe, plątaninę drutów, latarnie, trawniki,
kilka drzew i bezdomnego kota, który dopełniał tego obrazu. Spojrzał w górę na ciemne chmury, w
dół na grę światła i cienia na obskurnych powierzchniach.
— Co chciał mi pan pokazać? — zapytał.
— Skażenie — odparł.
— Jestem tego świadom, szczególnie dzisiaj.
— …i potęgę, i piękno.
— Nie mogę temu zaprzeczyć.
— Rezolucja, do której pan namawia… Jakie według pana są szanse, żeby została przyjęta?
— Wszyscy czują, że głosowanie będzie zacięte.
Mężczyzna skinął głową.
— Czym ona właściwie jest? — zapytał. — Czymś, co wywrze nacisk na niektóre kraje, by
podpisały kilka istniejących już traktatów regulujących sprawę zanieczyszczenia mórz i atmosfery.
Każdy w zasadzie się zgadza, że świat powinien być czysty. Jest jednak spory sprzeciw wobec
proponowanych środków.
— Ale zrozumiały — odrzekł Van Duyn. — Bogate, potężne kraje, które zawdzięczają swoją
potęgę, bogactwo i stopę życiową obywateli swoistemu wyzyskowi innych państw — są teraz
wzywane do zaprzestania tego — a wezwanie to przychodzi w momencie, gdy ci pozostali
dochodzą do sytuacji, kiedy będą mogli pozwolić sobie na podejmowanie tych samych
przedsięwzięć i czerpanie tych samych korzyści. To dla nich czysto ludzkie — czuć się
oszukanym, postrzegać to jako spisek neokolonialny i przeciwstawiać się temu.
— Czysto ludzkie — powiedział nieznajomy. — Niestety, w tym właśnie tkwi problem, i to
dużo większy, niż może pan sobie wyobrazić. Ogromnie pana szanuję i właśnie dlatego
zdecydowałem się nie śpieszyć tak bardzo i dokładnie panu wyjaśnić, co to słowo oznacza.
„Ludzkie”. Czy myśli pan, że Leakey i inni mieli rację, twierdząc, że wschodnia Afryka jest
kolebką ludzkości i że właśnie tam pojawiły się pierwsze hominidy?
— To całkiem możliwe. Nigdy nie możemy być pewni, ale istnieją dowody…
— Oszczędzę panu kłopotu. Odpowiedź brzmi: tak. Tam właśnie to się stało. Nie były jednak
tak do końca samodzielne. Wtedy i w wielu innych momentach dużo wcześniej w czasie.
— Nie rozumiem…
— Oczywiście, że nie. Pańska edukacja została oparta na godnych podziwu założeniach
regularności i nieuniknionym odrzuceniu teleologii. Jest pan ofiarą własnego zdrowego rozsądku.
Nie może pan dojść do właściwych wniosków, chyba że ktoś inny przekazałby je panu. Rodzaj
ludzki został zaprojektowany do służenia szczególnemu końcowi, a koniec ten jest już w zasięgu
wzroku.
— Szaleństwo! Śmieszne! — przerwał Van Duyn.
Mężczyzna wskazał miasto.
— Czy może pan spowodować, że wszystko znowu będzie się poruszać? — zapytał.
Van Duyn opuścił głowę.
— W takim razie proszę mnie wysłuchać. Niech pan zaczeka z sądami, aż skończę opowieść.
Czy jest pan głodny?
— Tak.
Nieznajomy sięgnął do teczki.
— Kanapki, wino, lemoniada, czekolada, kawa… — Rozwinął obrus i rozłożył na nim jedzenie.
— Proszę jeść i słuchać.
Wiele wieków temu — rozpoczął — szczególna istota została wybrana na dominującą formę
ż
ycia na tej planecie. Czasem pomagano jej, a czasem przeszkadzano. Wszystkie z tych upadków
czy wzlotów zaznaczyły się niezatartymi cechami w czasie przeobrażeń prowadzących do coraz
większej świadomości. Przebieg rozwoju został niedawno ustalony przez archeologów i
antropologów; droga ta miała doprowadzić do hominidów i dalej, do dominacji na tej planecie
stadnych małp człekokształtnych. Konieczne było stworzenie takich istot, które żyłyby w
gromadach i nauczyły się manipulować swoim otoczeniem w taki sposób, aby umożliwić
ostateczne pojawienie się miejskiego stylu życia i jednocześnie spowodować intensywny rozwój
przemysłu.
Van Duyn potrząsnął głową, ale miał pełne usta i chcąc nie chcąc musiał słuchać, jak
mężczyzna mówił dalej.
— Było to bardzo pożądane z powodu fizycznych zmian świata, który powstałby jako produkt
uboczny normalnego funkcjonowania takiej cywilizacji. Ci, którzy wpływali na rozwój ludzkości,
chcieli, żeby ewolucja środowiska tak się potoczyła, by charakteryzowało się ono obecnością
takich składników jak dwutlenek siarki, tlenek azotu, metyl, rtęć, związki fluoru z węglem,
czterochloroetylen, dwutlenek węgla, tlenek węgla, polichlorki i wiele innych związków
stanowiących wydzieliny nowoczesnego świata. Krótko mówiąc, w ten sposób wymyślili rodzaj
ludzki, aby ziścił ich plany; zaprojektowali go i zaprogramowali tak doskonale, że nie tylko
wykonałby dla nich tę pracę, ale również dokonał samozniszczenia, gdy proces ten zostanie
ukończony.
— Ale dlaczego? — zapytał Van Duyn. — Czemu miałoby to służyć?
— Rodzaj ludzki — odparł tamten — został tak zaprojektowany przez istoty z innego świata.
Nie wiem, co ostatecznie dokonało zniszczenia ich planety, mogę się jednak tego domyślać. Kilku
z nich udało się uciec i dotrzeć tutaj. Ziemia wydała im się odpowiednia, pod warunkiem, że
dokona się pewnych zmian. Byli zbyt nieliczni, żeby zabrać się do skomplikowanej i długotrwałej
pracy. Zainicjowali więc rozwój gatunku ludzkiego, aby wykonał to za nich. Śpią do tej pory w
komorach hibernacyjnych na pokładach swoich statków. Okresowo jeden z nich zostaje obudzony,
by śledzić postępy rodzaju ludzkiego i dokonywać wszelkich niezbędnych poprawek, aby
wszystko toczyło się właściwą drogą.
— W kierunku naszego zniszczenia?
— Tak. Całkiem nieźle wszystko obliczyli — a może już wcześniej znaleźli się w podobnej
sytuacji — planeta ta stanie się więc dla nich odpowiednia mniej więcej wtedy, gdy przestanie
nadawać się do zamieszkania przez ludzi. Waszym zadaniem jest załatwienie tego za nich i
zniknięcie po osiągnięciu tego celu.
— Jak mógł powstać taki rodzaj istot? Nie mogę wyobrazić sobie naturalnej drogi rozwoju
jednostek przystosowanych do życia na planecie wyniszczonej w tak wyrafinowany sposób. Chyba
ż
e…
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Chyba że są jakimś wtórnym gatunkiem powstałym w już zniszczonym świecie? Albo
jeszcze tym pierwotnym, dotkniętym przez przypadkowe mutacje? A może byli już na takim
poziomie rozwoju nauki, że sami zdołali się uratować po tym, jak zrujnowali własny świat? Nie
wiem. Wiem tylko, że szukają środowiska po katastrofie ekologicznej i że są na dobrej drodze, aby
znaleźć je tutaj.
— Powiedział pan, że trzymają nas pod nadzorem i dokonują… poprawek?
— Tak.
— To oznaczałoby, że program prowadzący do zaplanowanego przez nich końca nie jest
doskonały
— To prawda. Przez ostatnie kilka tysięcy lat znacznie uważniej przyglądali się społeczności
ludzkiej. Zawsze wystrzegali się osób niezwykle uzdolnionych, proroków i wszelkich możliwych
mutacji, które mogłyby skierować bieg wydarzeń w niepożądanym kierunku. Ich wpływ byłby
teraz znacznie silniejszy niż, powiedzmy, tysiąc lat temu. Wzrosła również statystyczna możliwość
ich wystąpienia. Co za tym idzie, musieli mieć się bardziej na baczności przez ten czas, żeby tłumić
wczesny postęp techniczny, który mógłby spowolnić lub udaremnić realizację ich programu, oraz
ż
eby nie dopuszczać do rozwoju poglądów filozoficznych, które mogłyby mieć ten sam skutek. Z
drugiej strony starali się zachęcać ludzi do wszystkiego, co przeciwne. Dostrzegli na przykład
zaletę popierania ogólnoświatowych aspektów chrześcijaństwa, buddyzmu i islamu, gdyż
zmniejszają znaczenie Ziemi jako planety. Poradzili sobie z setkami filozofów, naukowców…
— Poradzili sobie?
— Zabijając lub rujnując, albo też wspierając ich i pomagając im — gdyż tak też bywało.
— Roztacza pan straszną wizję świata — powiedział Van Duyn. — Dlaczego opowiedział mi
pan to wszystko?
Człowiek z mroków spojrzał w dal ponad miastem dotykając palcem medalionu na szyi.
— Walczyłem z nimi — powiedział w końcu — przez wieki. W najlepszym wypadku udawało
mi się odrobinę wszystko opóźniać. Teraz jednak nasze zmagania dobiegają końca — końca, który
wyznaczyli oni tak dawno temu. Nie jestem pewien, czy mamy jeszcze jakieś szansę. Niezbędne
jest chyba dokonanie pewnych zmian w naturze człowieka po to, żeby ich pokonać. Jakich i jak
tego dokonać — nie wiem. Usiłuję teraz zdobyć trochę czasu, opóźnić wszystko tak bardzo, jak
tylko jest to możliwe, podczas gdy będę szukał na to odpowiedzi. Uchwalenie rezolucji przez
Zgromadzenie Ogólne pomogłoby mi w znacznym stopniu. Zdawałem sobie sprawę, że
głosowanie będzie zacięte. Dlatego właśnie zaaranżowałem pokaz — pańskie zabójstwo. Czułem,
ż
e szansę rezolucji popartej męczeńską śmiercią znacznie wzrosłyby. W ostatnim jednak
momencie zrozumiałem, że mój szacunek, moja sympatia do pana nie pozwolą mi zrobić tego z
zimną krwią. Czułem, że jestem panu winien to długie wyjaśnienie. Wtedy jednak było już za
późno, żeby powstrzymać zabójcę. Było to też niepotrzebne. Podczas gdy nigdy nikomu nie udało
się kontrolować czasu, a każdy człowiek umierając pozostawia za sobą ów most popiołów, ja
posiadam zdolność manipulowania fizjologią ludzką do tego stopnia, że efekty są takie same jak
przy zatrzymaniu czasu. Zrobiłem więc to, żeby usłyszał pan wyjaśnienie, żeby pozostawić panu
wybór.
— Wybór?
Skinął głową.
— Jestem w stanie posłużyć się prawie każdym. Prawie…
— Rozumiem — odparł Van Duyn. — Rozumiem także, że moja śmierć byłaby tak istotna…
Tak czy owak, kim pan jest?
Człowiek z mroków potrząsnął głową.
— Po prostu nie ma czasu, żebym opowiedział panu moje dzieje, dłuższe są bowiem niż cała
historia. Jeżeli chodzi o imiona… Straciłem już rachubę. Można powiedzieć, że jestem ich
wczesnym eksperymentem, który się nie powiódł. Udało mi się też ukraść im kilka przedmiotów,
zanim dotarli do mnie. Co jakiś czas próbują zniszczyć mnie i moją kobietę, nigdy jednak nie udało
im się pozbawić nas całkowicie życia. Zostali upośledzeni w wielu względach przez niesprzyjające
im środowisko, a nam przez wieki udało się zdobyć wiele środków obrony. Jestem… ich
przeciwnikiem. To wszystko. To wystarczy.
— W porządku — powiedział Van Duyn prostując się. Jeszcze raz rzucił okiem na miasto,
potem przeszedł na drugą stronę dachu i spojrzał na ciemną rzekę. — W porządku.
Po jakimś czasie odwrócił się i zerknął na człowieka z mroków.
— Niech mnie pan zabierze z powrotem na dół. Jego towarzysz sięgnął do worka. Chwilę
później złapał go za rękę. Opuścili dach.
Kiedy znaleźli się na dole, weszli do budynku. Van Duyn skierował się do sali obrad. Obejrzał
się w pewnym momencie, żeby powiedzieć coś człowiekowi z mroków, ale odkrył, że nie ma go
już przy nim.
Szedł dalej. Wkroczył na salę, wracając tą samą drogą, którą wyszedł. Zatrzymał się obok
mężczyzny z pistoletem, przyglądając się wykrzywionej z emocji twarzy. Sprawdził pozycję kuli,
która znacznie się przesunęła podczas jego nieobecności. Następnie wspiął się na podium i stanął
przed pulpitem.
Sięgnął po notatki, wziął je w ręce. Spojrzał przed siebie na flagę Narodów Zjednoczonych,
niebieską, z białym kołem świata pośrodku. Wydało mu się, że kątem oka dostrzegł ruch. Potem
coś uderzyło i my… On… Ja…
Gwałtownie upadł na pulpit, on… Wpatrujemy się w białe koło na niebieskim tle, podczas gdy
wszystko wokół ciemnieje i…
On… Ja…
Ja… Ja jestem… Ja.
Ja!
Ja j e s t e m ! Ja j e s t e m ! Ja jestem!
…Leży tam, oddychając spokojnie. Krwawienie ustało. Jest noc, a ona rozpaliła ognisko i
przykryła go skórami zwierząt. Było mu bardzo zimno. Przyniosła mu wody w dużej muszli.
Zaczynam rozumieć.
C
ZĘŚĆ DRUGA
Richard Guise szedł wzgórzem, ścinając kwiaty laską. Północny Nowy Meksyk to wspaniałe
miejsce na Ziemi, a latem osiąga swą łagodną doskonałość. Richard Guise nie zwracał jednak
uwagi na piękne widoki; skupił się na wnętrzu własnej osoby.
Zszedł do wąwozu i dotarł do najbliższego rozwidlenia. Zatrzymał się niezdecydowany. W
końcu westchnął, usiadł na kamieniu w cieniu przeciwległej ściany i zaczął rysować kijkiem po
piasku.
— Cholera! — mruknął. Po jakimś czasie powtórzył: — cholera!
Richard Guise w pewnym sensie pasował do krajobrazu wiejskiego, pomimo że przed
czterdziestu kilku laty urodził się w mieście, w New Jersey. Był otyły, opalony i siwowłosy. Miał
ciemniejszy zarost na wielkich dłoniach, którymi prowadził laskę po piasku. Całości dopełniały
ciemne oczy, szeroko rozstawione nad złamanym kiedyś nosem.
Nie przepadał za górami, skałami, kaktusami i topolami. Był prezesem Międzynarodowego
Związku Telepatów i pomimo ogromnej skuteczności środków porozumiewania się dwudziestego
pierwszego wieku, których stanowił istotny element, czuł — by się znacznie lepiej w dużym
mieście, szczególnie gdzieś na wschodzie. Utrzymywał co prawda biura również i tam, lecz miał
niestety ten sam problem co wszyscy telepaci z małymi dziećmi — musiał zamieszkać z dala od
miasta. Tylko że z Dennisem coś poszło nie tak…
Sięgnął specjalnym zmysłem do podświadomości robaka próbującego przedostać się pomiędzy
kamieniami.
…Świat o szorstkiej fakturze i masywnych formach, o intensywnych woniach i specyficznych
doznaniach kinestetycznych…
Poruszył laską. Dziwne wrażenie zniknęło. Wcale nie jest prawdą, że empatia rodzi
współczucie. Czasem największą zaletą umiejętności wkroczenia w czyjeś doznania jest
możliwość przerwania.
W ciągu ostatnich kilku tygodni częściej odbywał takie spacery, gdyż coraz bardziej nabierał
przekonania, że coś złego dzieje się z ich synem. Był zmęczony całą tą sytuacją; nie chciał
emitować swych uczuć w pobliżu dziecka, lecz w szczególności nie lubił skrywać umysłu wobec
Vicki. Musiał się gdzieś oddalić, żeby się nad tym wszystkim zastanowić.
— Niech to szlag!
Wepchnął rozgniecionego żuczka w piach i wygładził powierzchnię. Spojrzał na zegarek. Być
może tym razem doktor będzie miał jakieś dobre wiadomości.
Victoria Guise dbała o swoje rośliny. Podlewała je, zraszała, uprawiała, usuwała zeschnięte
liście, nawoziła, przestawiała doniczki z podwórza do patio, z parapetu na ławkę, ze słońca w cień
i na odwrót. Pieściła je myślami.
Niebieskie szorty, biała bluzka z dekoltem, czerwona opaska, skórzane sandały pasowały do jej
szczupłej, wysokiej sylwetki, piegowatej twarzy i popielatych włosów. Kiedy tylko coś ją
dręczyło, poświęcała roślinom o wiele więcej uwagi. Oglądała je dokładnie, mrużąc zielone oczy.
Radziła sobie z więdnięciem, obumieraniem, wysychaniem i atakami insektów. Zdawała sobie
sprawę, że w ten sposób oszukuje samą siebie. Mimo wszystko metoda ta zwykle odnosiła skutek.
Na razie nie musiała ukrywać swoich myśli ani uczuć. Z wyjątkiem… To trwało dużo dłużej,
niż się spodziewała. Doktor przebywał cały czas z Dennisem, a Dick wróci prawdopodobnie
dopiero za jakiś czas. śeby tylko… Zdecydowała, że niecierpkom przydałoby się więcej światła, a
petunie nadal potrzebowały wody. Wróciła do kranu.
Kiedy zajmowała się paprotką, dotarła do niej słaba, niespokojna myśl: — Wszystko w
porządku? — Wyczuła obecność Dicka. Zobaczyła suchą, skalistą okolicę, którą przemierzał, oraz
dom daleko na wzgórzu. Dick szedł na północ przez wąski wąwóz.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Jest cały czas z nim.
— Rozumiem.
Wyczuła, że zwalnia kroku, uchwyciła szept jego uczuć.
— Na pewno juz niedługo skończą — dodała.
— Nie sądzą.
Kilka minut później usłyszała odgłos drzwi zamykanych wewnątrz domu.
— Pośpiesz się — ponagliła.
— Co się stało?
— Myślą, że… skończyli.
— W porządku. — Wyczuła, że zbliża się do domu.
Przeszła przez bramę, zamykając ją za sobą. Okrążyła południowy mur, gdzie rosły tylko
nagietki. One nigdy nie wymagały specjalnego traktowania. Zaczęła je oglądać.
— Pani Guise? — usłyszała cichy głos doktora Winchella, dochodzący z głębi domu.
Zamarła, obserwując kwiaty. Jeszcze chwilę…
— Pani Guise!
Z podwórza dobiegały głosy. Toczyła się rozmowa. Dick wrócił. Westchnęła i poszła w tamtą
stronę.
Wchodząc spojrzała na męża i na doktora, którzy właśnie usiedli na krzesłach obok pelargonii.
Doktor Winchell był młodym mężczyzną, wysokim i otyłym, o rumianej twarzy. Podczas
rozmowy kilka razy przeciągnął dłonią po swych rzadkich już włosach, barwą przypominających
słomę.
— Pani Guise — powiedział skłaniając głowę i wykonał ruch jakby chciał wstać.
Usiadła na ławce naprzeciwko, a doktor z powrotem rozsiadł się wygodnie.
— Właśnie mówiłem mężowi, że jest po prostu za wcześnie, żeby wydać diagnozę, ale…
— Niech nam pan od razu powie całą prawdą, nawet najgorszą — przerwał Dick.
Winchell skinął głową, spojrzał na Vicki. Pochyliła lekko głowę, nie odrywając od niego
wzroku.
— Zgoda — odpowiedział. Nie skorzystał z okazji do odejścia od czysto werbalnej rozmowy.
— Nie jest to zanadto optymistyczna sytuacja, lecz musicie pamiętać, że on jest jeszcze dzieckiem,
istotą łatwo się przystosowującą, a fakt, że przeprowadzili się państwo do miejsca tak odległego…
— Czy ma jakieś trwałe uszkodzenie? — zapytał Richard.
— Ja… Na razie nie można odpowiedzieć na to pytanie. Jesteście tu od niedawna, a…
— Kiedy będzie pan pewien?
— Powtarzam, nie umiem odpowiedzieć…
— Czy jest coś, co może mi pan powiedzieć?
— Richard — przerwała Vicki. — Proszę…
— Nic nie szkodzi — rzekł Winchell. — Rzeczywiście, więcej mogę powiedzieć o
przyczynach.
— Proszę mówić.
— Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dennisa, mieszkaliście trzydzieści kilometrów od
najbliższego miasta. Dystans ten został uznany za bezpieczny, przynajmniej według przyjętych
kryteriów dla zjawisk telepatycznych. W takiej odległości dziecko powinno być odseparowane od
myślowego natłoku wielkiego miasta. Dennis jednak przejawiał wszelkie objawy wczesnych
zdolności odbioru myśli i zapadł w katatonię. śadne z was nie miało pojęcia, co mogło wywołać
chorobę. Wtedy zasugerowano wam, że pewne fizyczne anomalie okolicy mogły polepszać odbiór
lub że w pobliżu mógł mieszkać nadawca wyjątkowo negatywnie działający na dziecko.
Zaleciliśmy więc zmianę miejsca zamieszkania na jeszcze bardziej odległe, żeby się przekonać,
czy problem nie zniknie samoistnie po zmianie warunków.
Richard Guise skinął głową. — Już sześć razy przeprowadzaliśmy się z dobrze znanych
powodów. Chłopak ma trzynaście lat. Nie mówi. Nie chodzi. Pielęgniarka stale zmienia mu
pieluchy i myje go.
Wszyscy mówią, że zakład byłby najgorszym rozwiązaniem i nadal jestem skłonny się z nimi
zgodzić. Ale przeprowadziliśmy się po raz kolejny i nic się nie zmieniło.
— Tak — powiedział Winchell — jego stan rzeczywiście się nie poprawił. Nadal cierpi z
powodu pierwotnego urazu.
— Więc nie było żadnego pożytku z przeprowadzki — podsumował Richard.
— Tego nie powiedziałem. Samo przemieszczenie się nie może zmienić tego, co już się stało.
Celem przeprowadzki było uniknięcie dalszego wystawiania go na negatywne bodźce oraz danie
naturalnym siłom żywotnym dziecka możliwości powrotu do stanu równowagi. Najwidoczniej jest
jeszcze zbyt wcześnie, żeby dostrzec efekty…
— Albo za późno… — dodał Richard.
— …Lecz przeprowadzka na pewno nie była błędem — ciągnął Winchell. — Tylko dlatego że
nasze badania nad kilkoma tysiącami znanych telepatów dostarczyły pewnych wzorców, nie
powinniśmy traktować ich jak świętości — nie, jeżeli mamy do czynienia z całkiem nową mutacją
człowieka. Jeszcze za wcześnie. Jeszcze zbyt wiele musimy się dowiedzieć.
— Czy chce pan powiedzieć, że od samego początku był nienormalny — nawet jak na telepatę?
— Tak — potwierdził Winchell. — Przeprowadziłem kilka nowych testów, między innymi
eksperyment, w którym brało udział dwóch innych telepatów. Dostałem się do umysłu Dennisa i
użyłem jego zdolności, aby się z nimi porozumieć. Jeden z nich znajdował się czterdzieści pięć
kilometrów stąd, drugi sześćdziesiąt.
— Dennis odbierał myśli z miejsca oddalonego o sześćdziesiąt kilometrów?
— Tak. To wyjaśnia jego wczesną reakcję na sygnały. Nigdy więc nie byli państwo oddaleni od
ź
ródeł problemów w miejscach, gdzie poprzednio mieszkaliście. Tutaj jednak… tutaj, nawet w
promieniu sześćdziesięciu kilometrów jest wystarczająco dużo przestrzeni. On zaledwie egzystuje,
ale miałem do czynienia z wieloma przypadkami dającymi podstawy do otuchy, jeszcze zanim
mutacja została rozpoznana.
— Racja — odpowiedział Richard. — Więc co pan teraz radzi?
— Myślę, że jeden z nowych terapeutów — telepatów powinien codziennie pracować z nim
przez jakiś czas, żeby mu pomóc.
— Czytałam trochę o tych wczesnych przypadkach — powiedziała Vicki. — Czasami uraz był
tak silny, że nigdy nie udało się im rozwinąć własnej osobowości. Po prostu byli schizofrenicznym
zbiorem większych i mniejszych fragmentów odczuć, które utkwiły im w pamięci. Inni wycofali
się ze wszystkiego i nigdy…
— Nie ma powodu, żeby rozwodzić się nad najgorszym — powiedział doktor Winchell. —
Wielu również wróciło do zdrowia, wie pani o tym. Dobrze pani zrobiła, sprowadzając go tutaj.
Powinna pani również pamiętać, że współcześni terapeuci wiedzą dużo więcej o tym stanie niż
poprzednie pokolenie. Więcej niż dziesięć lat temu. Czy nawet pięć. Dajmy im szansę. Niech pani
pomyśli o pozytywnych aspektach. Proszę pamiętać, jak łatwo mogą być przez niego odbierane
pani uczucia, wrażenia.
Vicki skinęła głową.
— Czy może nam pan polecić jakiegoś dobrego terapeutę?
— Właściwie mam kilku na myśli. Będę musiał sprawdzić, czy są do dyspozycyji.
Najskuteczniej zaopiekowałby się nim terapeuta, który mieszkałby tu i pracował z nim każdego
dnia, przynajmniej przez jakiś czas. Zaraz po powrocie dowiem się i jutro dam państwu znać.
— Dobrze — powiedział Richard. — Niech pan im powie, że mamy wygodny pokój gościnny.
Winchell zbierał się do odejścia.
— A może zostałby pan na obiedzie? Winchell znowu się rozsiadł.
— Dziękuję.
Richard uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia i wstał.
— Czego się pan napije?
— Szkockiej z wodą.
Skinął głową i odszedł w stronę domu.
— Sześćdziesiąt kilometrów… — mruknął.
Do domu państwa Guise przyjechała Lydia Dimanche. Była to mała, pełna wdzięku kobieta o
dźwięcznym głosie, czarnych włosach i prawie równie ciemnych oczach. Państwo Guise odnieśli
wrażenie, że jest Polinezyjką.
Lydia codziennie widywała się z Dennisem. Karmiła go, porozumiewała się z nim telepatycznie
oraz bezpośrednio. Organizowała z nim różne zajęcia.
Kiedy nie przebywała z Dennisem, spędzała czas w swoim pokoju, jechała do miasta lub
chodziła po górach.
Posiłki jadła razem z państwem Guise, ale nigdy nie chciała zdradzić czegokolwiek na temat
swego pacjenta. Pytana wprost, mówiła, że jest jeszcze za wcześnie, aby powiedzieć coś
konkretnego.
Kilka miesięcy później, kiedy Richard Guise wyjechał w długą podróż służbową, stan Dennisa
pozornie się nie zmienił. Codziennie odbywały się zajęcia. Vicki spędzała coraz więcej czasu ze
swoimi roślinami. Kilka minut rano i wieczorem wydłużyło się do godzin. Popołudniami czytała
książki o ogrodnictwie. Sadziła nowe rośliny, wybudowała nawet małą szklarnię.
Wychodząc pewnego ranka z pokoju Dennisa Lydia zobaczyła ją opartą o ścianę.
— Victorio — powiedziała. Uśmiech na twarzy Lydii ustąpił miejsca grymasowi.
— Chcę się z nim porozumieć, Lydio. Przez cały ten czas… Muszę zobaczyć, jaki on teraz jest.
— Odradzam. Kontroluję go dość surowo i wszelkie niepożądane myśli lub uczucia mogłyby
zachwiać równowagę, którą próbuję…
— Nie będę nadawała swoich myśli. Chcę tylko spojrzeć.
— Na razie nie ma za bardzo na co patrzeć. Wygląda dokładnie tak jak zawsze…
— Ale ja muszę się przekonać. Nalegam.
— Nie pozostawiasz mi wyboru — powiedziała Lydia odsuwając się. — Ale zastanów się przez
chwilę, zanim wejdziesz.
— Już się zastanowiłam.
Vicki weszła do pokoju, zbliżyła się do łóżka. Dennis leżał na boku patrząc ponad nią na
przeciwległą ścianę. Jego spojrzenie pozostało nieruchome, nawet kiedy przeszła tuż przed nim.
Otworzyła swój umysł i ruszyła bardzo ostrożnie w jego kierunku. Gdy wróciła do siebie, oczy
miała suche. Minęła Lydię i przez frontowy pokój wyszła na dziedziniec. Usiadła na ławce i
zaczęła wpatrywać się w pelargonie. Nie poruszyła się, kiedy podeszła Lydia i usiadła obok niej.
Przez dłuższą chwilę obie milczały.
W końcu Vicki powiedziała: — To jak ubieranie zmarłego do grobu.
Lydia potrząsnęła głową.
— Tylko tak wygląda — odparła. — To że nie ma żadnych widocznych na pierwszy rzut oka
zmian, nie jest istotne. W pewnym momencie w ciągu nadchodzących miesięcy ćwiczenia, które
rozpoczęliśmy, mogą nagle dokonać przełomu i zmienić dysfunkcję w stabilizację wewnętrzną.
Oto kolejny powód, dlaczego nie chciałam, żebyś sprawdzała jego stan. Twoja równowaga
psychiczna jest ważną częścią jego otoczenia.
— Musiałam go zobaczyć — powiedziała Vicki.
— Rozumiem, ale proszę, nie rób tego więcej.
— Nie zrobię. Nie chcę.
— Nic nie wiem o wpływie mojej równowagi psychicznej na jego stan — zaznaczyła po pewnym
czasie Vicki. — Ale nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie wiem, jak zmieniać odpowiedzi
i reakcje tutaj, we mnie. Od tak dawna się tego obawiałam… Kiedy byłam dzieckiem, moja siostra
Eileen… Nie była telepatką, mogłam czytać jej myśli o mnie. Później nauczyciele… A w końcu cały
ś
wiat zszedł na psy. Potem mój pierwszy mąż, Paul. śycie było paskudne, aż do momentu kiedy
spotkałam Dicka. Potrzebowałam kogoś takiego jak on. Starszego, silniejszego mężczyzny, który
wiedziałby, jak radzić sobie z tym, czemu ja nie mogłam podołać. Jak utrzymywać wszystko razem,
bezpiecznie. I tak tez postępował. Zanim go spotkałam, zawsze miałam wrażenie, że świat się zaraz
zawali. Spowodował, żw to odczucie odeszło, a raczej pozostawało w bezpiecznej odległości.
Wydaje mi się, że ciągle jest tak samo. Czułam wtedy, że nie było dla niego rzeczy niemożliwych, że
przy nim wszystko zawsze dobrze się ułoży. Ze świat będzie dalej trwał, tak jak powinien. Ze nic mi
się nie stanie. A potem ta sprawa z Dennisem… Teraz znowu się boję. Z wiadomości pamiętam
tylko wypadki, klęski, nieszczęścia i skażenia. Czytam, i jedynie złe strony życia robią na mnie
wrażenie… Czy taki jest świat, czy to ja taka jestem? A może i jedno i drugie? Teraz Dick znowu
wyjechał, a stan Dennisa nie poprawia się… Nie wiem. Po prostu nie wiem…
Lydia objęła ją.
— Poszłaś sprawdzić, zobaczyłaś go i teraz się obawiasz — powiedziała. — Strach często jest
dobry. Rozpacz nigdy. Strach może powiększyć twoją świadomość. Umocnić twoją wolę walki.
Rozpacz zaś powoduje, że chcesz się poddać…
— Ale z czym mam walczyć? I jak mam z tym walczyć?
— Jest nadzieja, że Dennis wyzdrowieje. Nie trwałabym przy moich wysiłkach, jeżelibym w to
nie wierzyła. Mogłabym równie dobrze zająć się innymi przypadkami, gdzie rezultaty byłyby
łatwiej zauważalne. Poza tym podczas leczenia każdy terapeuta rozwija w sobie jakieś
wyobrażenie dotyczące pacjenta, jego szans na powrót do zdrowia. Ja tez mam takie odczucia. Nie
wierzę, że będzie to łatwe, ani tez, że nastąpi szybko. Może to trwać nawet lata i być bardzo
skomplikowane. Ale pamiętaj, znam go lepiej niż ktokolwiek, nawet niż ty, i czuję, że są powody,
abyś nie traciła nadziei. Rzuciłaś tylko okiem na to, co jest wewnątrz niego. Ja widziałam więcej.
Jeżeli chodzi o twoje pozostałe obawy, być może istnieje jakaś zgodność. Być może na pewnym
poziomie wewnątrz ciebie fragmentacja jego rozwijającej się osobowości jest analogiczna do
wszystkiego tego, co miało na ciebie tak ogromny wpływ, zanim poznałaś Dicka. Może Dennis
wydaje się schizofrenicznym obrazem świata. Fakt, że Richard nic nie może zrobić, żeby mu
pomóc, mógł rozjątrzyć te inne sprawy i rozbudzić niepokój. Łatwo jest dostrzec, że stan Dennisa
może symbolizować dla ciebie ducha czasu. Twój syn nie jest odrębną jednostką, ale fragmentami
wielu, z jakimi się zetknął. A te fragmenty nie pasują do siebie. Kolidują ze sobą. Jednakże on
gdzieś tam jest, tak jak człowieczeństwo. Z czym masz walczyć i jak masz z tym walczyć? Nie trać
nadziei, która nie jest przecież bezpodstawna. Nie pozwól obawie przerodzić się w rozpacz. Nie
poddawaj się. Podsycaj swoją nadzieję strachem. Wykorzystaj go. Zmień go w cierpliwe
oczekiwanie.
— Doradzasz mi trudną drogę.
— Wiem. Wiem też, że ci się uda.
— Spróbuję…
Zimny wiatr z gór zaszeleścił w pelargoniach. Vicki odchyliła się i poczuła go na twarzy; jej
oczy spoglądały ponad ceglanym murem w miejsce, gdzie okryte cieniem wzgórze zdawało się
pochylać nad nimi.
— On jest dzieckiem szczególnego czasu — powiedziała po chwili. — Nauczę się na niego
czekać.
Lydia obserwowała jej profil, w końcu wstała.
— Chciałabym pójść do niego jeszcze na chwilę — powiedziała.
— Dobrze, idź.
Vicki siedziała na ławce, aż nadeszła gwiaździsta noc. W końcu zdała sobie sprawę, że jest
zimno i wróciła do domu.
Jesień, zima, wiosna…
Lato.
Poprzedniego wieczoru poszedłem napić się do baru przy starym hotelu La Fonda na końcu
Szlaku Santa Fe. Teraz obserwowałem fasadę budynku i czekałem. Tu, na dachu jednego z
budynków było strasznie gorąco. Wychyliłem się poza barierkę i spojrzałem w prawo na ulicę.
Wszystkie budynki były niskie. Nic w tym mieście ciekawego poza trzema sklepami. Hotel La
Fonda to wyjątek. Zbudowany z cegły, ozdobiony sztukaterią. Różne odcienie brązu cegieł i
dachówki współgrały ze sobą.
Nie było żadnego problemu z dostaniem się tutaj po dachach, jeszcze przed brzaskiem, tak jak ja
to zrobiłem. Ale teraz słońce… Boże! Buchało żarem na rynek i na moje plecy. Trzeba było
założyć koszulę z długim rękawem, wtedy bym się tylko gotował, a tak wkrótce zostaną ze mnie
spalone zwłoki albo będę spieczony jak rak. W zależności od tego, jak się dalej sprawy potoczą…
ś
ycie jest bardziej skutkiem tego, co przydarza się ludziom, kiedy na coś czekają, niż zbiorem
samych oczekiwanych rzeczy.
Broń spoczywająca na moich stopach przykryta była czarną kurtką, którą miałem na sobie
wczoraj wieczorem. Spędziłem z tym karabinem cały dzień na wzgórzach. Nawet spałem z nim
przez kilka nocy z rzędu. Wczoraj rozebrałem go na części, wyczyściłem i nasmarowałem. Teraz
był naładowany, gotowy. Nie ma potrzeby, żeby go dotykać aż do czasu, kiedy trzeba będzie go
użyć. Ktoś inny podniósłby go, zacząłby się nim bawić, przeniósł na inne miejsce, wrócił. Skoro
większość życia to czekanie, zawsze byłem zdania, że trzeba nauczyć się robić to dobrze. Świat
odbierany jest zmysłami. Nie ma żadnego sposobu, żeby całkowicie temu zapobiec, z wyjątkiem
ś
mierci. Nie pragnę tego jednak. Wyciska to piętno na naturze człowieka. Więc chcąc czy nie
chcąc, tkwi we mnie. Jego wola jest zatem silniejsza od mojej własnej i jestem częścią
rzeczywistości, w której istnieję. Istotnie, najintensywniejszą formą aktywności, jaką mogę
przejawić, jest rozmyślanie nad tym. Lecz komu może być dobrze z ostatecznościami? Kiedy tak
czekałem, nabrałem ochoty na papierosa: coś, do czego przywykłem, nim zobaczyłem, jak to
wszystko funkcjonuje. Inne Dzieci Ziemi powiedziałyby, że jest to szkodliwe dla zdrowia, a poza
tym zanieczyszcza powietrze. Dla mnie powietrze jest wystarczająco zanieczyszczone. Właściwie
nawet za bardzo. Pomimo tego, że świat jest potężniejszy ode mnie, wiem, że można mu
zaszkodzić. Staram się od tego powstrzymywać, gdzie tylko mogę. Nawet jeżeli wyniki były mało
znaczące, widziałem, jak wstępują do obrazu świata, który noszę w sobie, ze świadomością, że ja
sam jestem ich przedstawicielem. Niepokoiło mnie to, kiedy czekałem i rozmyślałem, to znaczy
przez większość czasu. Jeżeli chodzi o moje zdrowie, wcale się o nie nie martwiłem. Nie obchodzi
mnie zbytnio to, co się ze mną stanie. Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Wobec nieskończoności
będę równie długo martwy jak każdy inny człowiek. Chyba, że istnieje reinkarnacja, jak mówią
niektórzy. W każdym razie to i tak nie ma znaczenia… Istotne jest tylko stworzenie pe — wnego
obrazu świata i umiejętność cieszenia się nim, chronienia przed zachwianiem jego równowagi,
powstrzymywanie się od wyrządzania szkód… Lub też, tak jak to zamierzam zrobić teraz, dokonać
czegoś pożytecznego, aby poprawić go lub o — chronić. Jest to jedyna rzecz warta wysiłku,
jedyna, na której mi zależy… Jeżeli umrę, zabierając ze sobą lepszy obraz świata, niż istniałby bez
moich wysiłków, wtedy uznam, że odszedłem wypełniwszy swój obowiązek, oddawszy Matce
Ziemi należność za mój pobyt, dowód wdzięczności za czas mojego trwania. Jeśli chodzi o to, co
stanie się ze mną w tym procesie — niech o mnie napiszą: Roderick Leishman. Jego zbytnio nie
obchodziło, co z nim będzie.
Nadjechały dwa samochody policji stanowej i zatrzymały się przed wejściem do La Fondy.
Wychyliłem się, gdy policjant wyszedł z budynku i podszedł porozmawiać z kierowcami. Już
niedługo… W zeszłym roku pomogłem wysadzić w powietrze dwie tamy oraz dwie elektrownie
atomowe. To razem sześć dla Dzieci Ziemi. Nieźle się napracowaliśmy. Dzisiaj jednak możemy
dokonać dużo więcej. Zapobiec szkodom, zamiast je naprawiać. Wheeler i McCormack,
gubernatorzy stanów Wyoming i Kolorado, mieli się tutaj spotkać z gubernatorem Nowego
Meksyku, aby omówić projekty energetyczne na dużą skalę, zakładających wydobycie,
zanieczyszczenie środowiska, zniszczenia. Nie czuję jednak do nich żadnej osobistej urazy. Nie
powinienem czytać tyle o nich. Jako jednostki nie są tacy straszni. Ale Ziemia jest ważniejsza. Ich
ś
mierć będzie znaczyła więcej niż i c h śmierć. Obserwowałem policjanta, który cofnął się do La
Fondy. Powoli, nie było powodu do pośpiechu, pochyliłem się i wyjąłem broń spod kurtki.
Podniosłem ją i położyłem na kolanach. Już wcześniej narysowałem na murze obok znak Dzieci
Ziemi.
Już niedługo, powiedziałbym…
Dwaj policjanci, jeden z nich był tym, który poprzednio rozmawiał z kierowcami, trzymali
drzwi. Nawet się nie rozejrzeli. Przesunąłem karabin, oparłem kolbę o ramię i położyłem palec na
spuście.
Czterech ludzi pogrążonych w rozmowie wyszło na zewnątrz budynku. Z tej odległości nie
miałem problemu z identyfikacją. Pierwszy strzał, czysty i łatwy, dosięgną! Wheelera.
Przesunąłem lufę na bok i wystrzeliłem dwa razy do McCormacka, gdyż nie byłem pewien, gdzie
trafiła go pierwsza kula. Następnie cofnąłem się, wytarłem broń szybko, ale dokładnie, właśnie tak
jak zaplanowałem, i oparłem ją o mur. Odwróciłem się schylony i rozpocząłem wycofywanie się
wzdłuż dachów. Usłyszałem z tyłu strzały, ale nic nie trafiło blisko mnie.
Oby tylko mój kierowca był na miejscu. Mógłbym wówczas rozpocząć cykl zmiany
samochodów, w wyniku którego udałoby mi się uciec… Pomimo że nie obchodzi mnie, jaki będzie
mój los, chciałbym, aby oczekiwanie nań trwało jak najdłużej, Matko Ziemio, żebym mógł Ci
służyć tak, jak na to zasługujesz. Ja…
Lato.
Vicki upuściła rydel usłyszawszy krzyk wewnątrz umysłu. — Lydia? — zaczęła, lecz chwilę
później domyśliła się, co było przyczyną.
Wyszła ze szklarni, przebiegła przez podwórko i wpadła do domu. W połowie drogi,
przechodząc przez salon, odczuła uspokajające, zadziwiająco kontrolowane myśli Lydii: —
Wszystko w porządku. Nic ci się nie stało. Nie powinieneś się emocjonować.
Potem dotarł do niej głos, jakiego nigdy do tej pory nie słyszała: — Moje ramię! Chyba jest
złamane. Muszę zejść na dół.
Wbiegła do pokoju, potrącając Lydię. Dennis wstał z łóżka i stał obok opierając się na nim.
Ś
ciskał kurczowo prawe ramię lewą ręką i błądził dzikim wzrokiem po pokoju.
— Tam! — krzyknął. Rzucił się do przodu i upadł.
Vicki podbiegła do niego.
— Victorio, wyjdź stąd! — zawołała Lydia.
Podniosła go w ramionach.
— Ale jemu się coś stało — odparła Vicki.
— Nic mu się nie stało. Dzieci ciągle się przewracają. Proszę cię, wyjdź.
— Ale on nigdy przedtem nie wstał. Muszę…
— Wyjdź! Proszę! Zostaw go mnie i wyjdź. Wiem, co robię!
Vicki pocałowała drżącego chłopca i odsunęła się od niego.
— …I trzymaj się też z dala od jego umysłu. To bardzo ważne. Nie mogę brać na siebie
odpowiedzialności, jeżeli wtrącasz się w krytycznych momentach.
— Dobrze, pójdę. Tylko przyjdź jak najszybciej i powiedz mi, co się stało.
Podniosła się i wyszła.
Kiedy przechodziła przez salon, Dennis znowu zaczął krzyczeć. Spojrzała na krzesła i
pomyślała, że tak naprawdę wcale nie chce usiąść. Poszła do kuchni i nastawiła wodę.
Później — nie wiedziała dokładnie kiedy — zauważyła, że siedzi przy stole kuchennym,
wpatrując się w filiżankę herbaty. Weszła Lydia i podniosła filiżankę. Vicki czekała, aż się
odezwie.
Lydia potrząsnęła głową i usiadła obok niej.
— Nie wiem dokładnie, co się stało — powiedziała. — To było coś więcej niż halucynacja.
Miał kontakt z prawdziwą strukturą osobowości dorosłego człowieka. Skoro brakuje mu własnej,
ż
eby nad tym zapanować, przejęła ona całkowicie kontrolę nad nim. Udało mi się pobudzić jego
ośrodki snu i teraz odpoczywa. Kiedy się obudzi, możliwe, że to już zniknie.
— Czy myślisz, że powinnam zawiadomić doktora Winchella?
— Nie, wszystko zgadza się z wcześniej postawioną diagnozą. Po prostu daje się to bardziej
zauważyć niż wcześniejsze wyniki terapii. Krótko mówiąc, Dennis nie ma własnej osobowości. Na
skutek urazu jest zbiorem fragmentów innych ludzi, na których umysły natrafił, zanim
przeprowadziliście się tutaj. W jakiś sposób zetknął się z kolejnym z nich i na nowo wystąpiły te
same objawy, tyle że w większym nasileniu. Jednostka ta miała pewne trudne przejścia, a
ponieważ Dennis ostatnio znacznie się rozwinął neurologicznie, uchwycił jakiś większy fragment
psychiki tej osoby. Nie wiem, kto nadawał ani skąd. Nie chciałam dokładnie sprawdzać, ale jeżeli
sytuacja się powtórzy, będę do tego zmuszona. Na razie może to nawet działać na korzyść Dennisa.
Prawdopodobnie będę mogła użyć niektórych nowych fragmentów do formowania jego własnej
osobowości. Jest jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić, ale istnieje taka możliwość.
— Więc nic mu się nie stało?
— Nie. Osoba, z którą był w kontakcie, została zraniona. On tylko na to zareagował.
— Powinnam zadzwonić do Dicka i zawiadomić go o wszystkim.
— To by go tylko niepotrzebnie zaniepokoiło. Myślę, że lepiej zaczekać do jutra i zobaczyć, jak
sprawy się potoczą. Będziesz mu wtedy mogła powiedzieć znacznie więcej.
— Rzeczywiście. Strasznie długo go nie ma, Lydio. Myślisz, że on stara się uciec od… tego?
— Możliwe, że w pewnym stopniu tak. Ale specyfika jego pracy… Nowe negocjacje
związkowe… Wiesz, że jest to faktyczna podróż w interesach. Wrażenie, że ucieka od czegoś,
może być odbiciem twoich własnych pragnień. Już dawno nigdzie nie jeździłaś, zgadza się?
— Boże, to prawda!
— Być może kiedy ten niewielki kryzys minie, pomyślisz o wakacjach. Świetnie poradziłabym
sobie tutaj podczas twojej nieobecności.
— Chyba masz rację. Pomyślę o tym, Lydio. Dziękuję.
Vicki wstała późno następnego ranka. Lydia była już w pokoju Dennisa. Dzień był ciepły i
słoneczny, pracowała więc w szklarni aż do obiadu. Kiedy Lydia nie przyłączyła się do niej jak
zazwyczaj, Vicki zbliżyła się do zamkniętych drzwi i stała tam przez dłuższą chwilę, zanim
wróciła do kuchni. Zaledwie wyczuwała dużą aktywność umysłową wewnątrz pokoju. Uruchomiła
zespół informujący, wyłączyła ekran i nastawiła kopiarkę. Kartki jedna po drugiej ześlizgiwały się
na tackę. Zatrzymała urządzenie, gdy zebrało się ich kilkanaście, zebrała kartki i usiadła przy stole.
Później wyszła na dziedziniec, usiadła i po pewnym czasie zasnęła. Przez dłuższy czas nie
wiedziała czy to sen, czy jawa…
Leżała tam, mrużąc oczy przed światłem. Cienie wydłużyły się. Gdzieś daleko odzywała się
sójka.
Potem dotarło do niej: — Victorio, gdzie jesteś?
Podniosła się.
— O co chodzi?
— Wiadomości… Ta historia z Dennisem… Tu jest artykuł: Gubernator Wheeler zabity, a
McCormack ciężko ranny… Morderca uciekł… Prawdopodobnie zraniony. Dennis był w umyśle
tego człowieka. Dzisiaj też cały dzień utrzymuje to połączenie. Nie mogłam tego przerwać. W
końcu uśpiłam go powtórnie. Wydawało mi się, że ma kontakt z kimś o bujnej wyobraźni, być może
psychotycznej — ale się myliłam. To się naprawdę wydarzyło w Santa Fe.
— Santa Fe jest ponad sto pięćdziesiąt kilometrów stąd!
— Wiem! Widocznie zdolności Dennisa wzrosły lub też wyniki testów doktora Winchella były
błędne.
— Powinnam do niego zadzwonić. I do Dicka.
— Trzeba też zawiadomić władze. Znam nazwisko tego mężczyzny — Roderick Leishman. Jest
członkiem radykalnej grupy ekologicznej — Dzieci Ziemi. Miałam wrażenie, że kieruje się na
północ.
— Zaraz przyjdę. Zadzwonisz wszędzie? Ale do Dicka nie, dobrze?
— Oczywiście.
Tamtego popołudnia pojechaliśmy na farmę Dzieci Ziemi w Colorado. Leżałem rozciągnięty na
tyle samochodu — czwartego z kolei, jeżeli chodzi o ścisłość, prawie cały czas ściskając ramię.
Drugi kierowca miał jakąś gazę i bandaż, więc zrobił mi opatrunek. Dał mi też aspirynę i flaszkę
burbona. Pomogło trochę.
Farma Jerry’ego i Betty jest pewnego rodzaju gospodarstwem wspólnoty. Wszyscy tu należą do
Dzieci Ziemi, ale tylko ich dwoje oraz facet o przezwisku Szybki Smith wiedzieli, co zrobiłem i że
mogę pojawić się potrzebując pomocy. Im mniej osób wiedziało o tym, tym lepiej. Jak zawsze,
zresztą. Zabrali mnie od razu do sypialni, gdzie Jerry wyciągnął mi kulę kalibru .38, która utkwiła
głęboko, oczyścił ranę i zaszył ją, złożył jakieś kości, nasmarował mnie czymś, nafaszerował
antybiotykami i położył mi rękę na temblaku. Był weterynarzem. Nie mieliśmy w okolicy lekarza z
prawdziwego zdarzenia.
— Hę wziąłeś tych cholernych aspiryn?
— Kilkanaście. Może więcej.
Jerry był wysokim, chudym mężczyzną w nieokreślonym wieku. Mógł mieć równie dobrze
trzydzieści lat, co pięćdziesiąt. Wypocił z siebie wszystko oprócz kości i ścięgien i pozostały mu
tylko zmarszczki na twarzy. Nosił okulary w stalowych oprawkach. Jego usta zwężały się zawsze,
gdy się denerwował.
— Nie wiesz, co robią z krzepnięciem krwi?
— Nie.
— Zmniejszają je. Krwawisz więcej. Straciłeś dużo krwi. Przydałaby ci się transfuzja.
— Przeżyję — odparłem. — Do tej pory jakoś przeżyłem, nic mi nie będzie.
Skinął głową, światło odbiło się w szkłach jego okularów.
— Gdybyś dał mi konia, wiedziałbym, co zrobić — powiedział. — Upić i dać aspirynę. A
potem nic do jedzenia przez cały dzień.
Chciałem wzruszyć ramionami, ale szybko o — przytomniałem.
— Wybrałbym lepsze menu w innych okolicznościach; a poza tym gdybym był koniem,
mógłbyś mnie zastrzelić.
Zachichotał. Po chwili się jednak opamiętał.
— Mimo wszystko dokonałeś tego. Nie byłem tylko pewien, czy uda ci się potem uciec.
— Całkiem nieźle to obliczyliśmy.
Przytaknął.
— Co o tym sądzisz?
— Trzeba było to zrobić.
— Tak mi się wydaje.
— A widzisz jakieś inne możliwości? Musimy spróbować ich powstrzymać. Daliśmy im
odczuć, że istniejemy. Od tej pory będą się poruszać ostrożniej.
— Rozumiem — odparł. — Po prostu chciałbym, żeby był jakiś inny sposób. Wciąż jestem
jakby świeckim kaznodzieją. Ale nie tylko o to mi chodzi. Przede wszystkim wolałbym nie widzieć
zabijania czy ranienia. Choćby dlatego, że jestem weterynarzem. Po prostu moje odczucia, nie
moje przemyślenia, powodują, że jestem temu przeciwny.
— Wiem — odpowiedziałem. — Myślisz, że sam się nad tym nie zastanawiałem? Nawet może
za dużo.
— Tak mi się wydaje. Raczej nie powinieneś jechać dalej. Możesz zatrzymać się tutaj na noc.
Potrzebujesz odpoczynku.
Potrząsnąłem głową.
— Wiem, ale nie mogę zostać. Muszę jechać dalej. Jestem jeszcze zbyt blisko miejsca, gdzie to
się stało, żebym mógł spokojnie odpoczywać. Poza tym mój nowy samochód to furgonetka. Z tyłu
jest materac, będę mógł się wyciągnąć. W każdym razie będzie lepiej dla ciebie, jeśli wyruszę
najszybciej, jak to możliwe.
— Gdybym obawiał się o własną skórę, nigdy nie dałbym się w to wciągnąć. Nie, nie o to mi
chodzi. Raczej wynika to z tego, że nie lubię rozlewu krwi.
— Mam większe szansę, żeby tego uniknąć, jeżeli będę zacierał za sobą ślady, a przynajmniej
będę się starał.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
— Może to nadjeżdża twój transport. Jaki to miał być kolor?
— Czerwony.
— Tak. To chyba to. Słuchaj, nie chcę, żebyś brał więcej aspiryny.
— W porządku. Poprzestanę na alkoholu.
— Zatruwając swój organizm.
— Lepsze to niż zatruwanie Ziemi — odrzekłem. — Chyba będziemy musieli chwilę zaczekać.
Chcesz się do mnie przyłączyć?
Zachichotał krótko i uśmiechnął się wisielcze
— Jednego na drogę? Cóż, czemu nie?
Kiedy wyciągałem butelkę, wyjął z kredensu dwie szklanki. Poczekałem, aż naleje.
— Szczęśliwej podróży — powiedział.
— Dzięki. Powodzenia.
Usłyszałem zatrzymującą się furgonetkę. Zbliżyłem się do okna i wyjrzałem. Szybki Smith,
smukły i przedwcześnie osiwiały, który byłby na moim miejscu, gdyby nie rzut monety, podszedł
do samochodu, żeby wszystko sprawdzić. Rozpoznałem kierowcę. Wypiłem więc drinka bez
pośpiechu, postawiłem szklankę na stole i schowałem butelkę.
Uścisnąłem Jerry’emu dłoń.
— Tylko nie przesadzaj z tym lekarstwem, dobrze?
Mruknąłem coś niewyraźnie, a zaraz potem Smith wszedł oznajmić, że samochód przyjechał.
— No to na razie.
Wyszedłem za nim na zewnątrz i wsiadłem z tyłu. Kierowca — muskularny chłopak o imieniu
Fred — podszedł sprawdzić, jak się czuję, i pokazać mi, gdzie co leży. Było tam jedzenie, woda,
butelka wina, rewolwer kaliber .38 i pudełko naboi. Nie wiem, do czego te ostatnie mogły okazać
się potrzebne. Gdyby ktoś nas złapał, poddałbym się z ochotą. W każdym razie na pewno nie
byłem w stanie szybko naładować. Spostrzegłszy to Fred zrobił to za mnie i schował broń pod
materacem.
— Jesteś gotowy? — zapytał.
Skinąłem głową, a on zatrzasnął drzwi. Położyłem się i zamknąłem oczy.
Doktor Winchell nie był w stanie przekonać porucznika Martineza, ale podczas
dziesięciominutowej rozmowy udało mu się to przynajmniej z Richardem Guise. Dick
potrzebował tylko pięciu minut rozmowy z kimś z Waszyngtonu, aby wzbudzić zainteresowanie
władz federalnych do tego stopnia, że agent specjalny Robertson znalazł się w domu państwa
Guise jeszcze tego samego wieczoru. Robertson — trzydziestoletni schludny, krótkowłosy,
niebieskooki, ubrany na szaro mężczyzna siedział w salonie naprzeciwko Vicki i Lydii bez cienia
uśmiechu.
— Nie mamy w naszych kartotekach Rodericka Leishmana — powiedział.
— Nic na to nie poradzę — odparła Lydia. — Tak się nazywa.
Vicki spojrzała na nią, zdziwiona tonem jej głosu. Podbródek Lydii był uniesiony, a usta
zaciśnięte.
— Przepraszam — powiedział Robertson. — Bez obrazy. Wciąż jeszcze sprawdzają. Mógł
używać innego nazwiska w przeszłości. Miała pani rację mówiąc o powiązaniu z Dziećmi Ziemi.
Pozostawił ich znak.
Skinęła głową.
— Niech mi pan powie — zaczęła — co się z nim stanie?
Robertson szybko stłumił pojawiający się na jego twarzy uśmiech.
— To co zazwyczaj. Rozprawa sądowa, oskarżenie, wyrok, oczywiście jeżeli pani informacje są
prawdziwe. Jeśli chodzi o szczegóły, wszystko zależy od adwokata, sądu przysięgłych, sędziego,
rozumie pani.
— Nie tego chciałam się dowiedzieć — powiedziała.
Przechylił głowę.
— Obawiam się, że nie rozumiem.
— Myślałam o moim pacjencie — odrzekła. — Jego telepatyczny związek ze zbiegiem
oznacza, że chłopiec jest tym całkowicie pochłonięty. Chcę pewnego rodzaju gwarancji, że jeżeli
panu pomożemy, człowiek ten zostanie ujęty żywcem. Zupełnie nie wiem, jak jego śmierć
mogłaby się odbić na Dennisie. I nie chciałabym się tego dowiedzieć.
— Nie mogę pani nic obiecać…
— Więc chyba nie będę w stanie wam pomóc.
— Ukrywanie informacji to poważne wykroczenie. Szczególnie w obecnej sytuacji.
— Dla mnie najważniejszy jest mój pacjent; aczkolwiek w tej sprawie nie jestem nawet pewna,
czy można by to nazwać ukrywaniem danych. Sądzę, że jeszcze nigdy nie było podobnej sprawy.
Robertson westchnął.
— Nie spierajmy się o formalności — odpowiedział. — Ten mężczyzna strzelał do dwóch
gubernatorów. Jeden nie żyje, a drugi może nie dożyć do rana. Jest członkiem radykalnej grupy
ekologicznej. Przemoc należy do ich programu. Próbuje teraz uciec, a pani przyznaje, że Dennis
może śledzić jego ruchy. Jeżeli odmówi nam pani współpracy, możemy wprowadzić naszego
własnego telepatę, żeby kontrolował Dennisa. Nie jest pani wcale aż tak potrzebna…
— Panie Robertson, prawo jest w tym wypadku jednoznaczne. Naruszyłby pan jego prywatność
w najszerszym tego słowa znaczeniu.
— On jest niepełnoletni. Potrzebujemy wyłącznie zgody rodziców, a pani nie jest jednym z
nich.
Spojrzał na Vicki, która zacisnęła mocno ręce i zwróciła się w stronę Lydii.
— Czy coś by się stało Dennisowi, jeżeli skrzywdziliby tego człowieka? — zapytała.
— Tak sądzę.
— Więc nie wyrażam zgody — powiedziała. — Bardzo mi przykro, panie Robertson.
— Skoro pani mąż rozpoczął to wszystko, możliwe, że on nam to umożliwi.
Vicki nagle rozluźniła ręce.
— Jeżeli tak zrobi — powiedziała — nigdy więcej nie odezwę się do niego. Wyjadę i zabiorę
Dennisa ze sobą.
Robertson pochylił głowę.
— Nie chcę być nierozsądny — zaczął. — Czy może mi pani powiedzieć, w jaki sposób mam
pani zagwarantować to, o co mnie pani prosi? Chcemy mieć go żywego. Chcemy go przesłuchać.
Chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o jego grupie. Oczywiście spróbujemy wziąć go żywego.
Ale ludzie mogą strzelać w obronie własnej. Nawet wtedy będą starali się go nie zabić. Ale nie
można tego wykluczyć. Może zginąć. Niech pani postara się być rozsądna. Jeśli otrzymamy
dokładne informacje o tym mężczyźnie, nasze szansę ujęcia go znacznie wzrosną. Co jeszcze
mogę pani zaproponować?
— Świetnie — odparła Lydia. — To brzmi rozsądnie. Może się pan jeszcze porozumieć z
agentami terenowymi, którzy będą brali udział w pościgu.
— W porządku — odrzekł. — Osobiście porozmawiam z nimi, niezależnie od tego, które z biur
zostanie w to wciągnięte. Jest pani zadowolona?
— Zgódź się — ponagliła Vicki.
— Dobrze — zaczęła mówić Lydia. — Jest w Kolorado…
Było jeszcze ciemno, gdy się obudziłem. Bardzo chciało mi się pić, a ramię cały czas pulsowało.
Dopiero po kilku chwilach przypomniałem sobie, co się stało. Pochyliłem się i znalazłem butelkę z
wodą. Przetarłem oczy, przeczesałem rękoma włosy i pociągnąłem jeszcze łyk.
Odsunąłem zasłonkę i wyjrzałem na zewnątrz. Skały, płoty, piaszczysta gleba…
Spojrzałem na zegarek: 4.35.
— Mógłbyś się gdzieś zatrzymać? — zawołałem. — Pęcherz mi pęka.
Zatrzymał samochód i pomógł mi wyjść. Zszedłem do rowu.
— Daleko jeszcze do następnej przesiadki? — zapytałem.
— Pół godziny jazdy. Może mniej. Mieliśmy spotkać się około piątej.
Chrząknąłem.
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Nic mi nie będzie. Były jakieś kłopoty podczas jazdy?
— Nie, żadnych. Nic też nowego w wiadomościach.
Wspiąłem się z powrotem do środka. Było mi chłodno, więc owinąłem się kocem. Wypiłem łyk
burbona. Wydawało się, że jak do tej pory nikt nas nie ścigał. Potarłem ręką podbródek.
Zdecydowałem, że przestanę się golić. Zapuszczę brodę, poczekam, aż mi urosną dłuższe włosy.
Kiedy wy — dobrzeje mi ramię, znajdę jakąś łatwą robotę. Popracuję jakieś trzy, cztery
miesiące… Przeniosę się na zachód, do Seattle, Portland…
Poczułem wybrzuszenie pod materacem. Czy chciałem zabrać ze sobą pistolet? Będą kłopoty,
jeżeli ktoś go przy mnie znajdzie, ale jednak dobrze go mieć. Rozważałem ukrycie go pod
temblakiem. Całkiem dobre miejsce. Powinienem go chyba zatrzymać do czasu, aż wyzdrowieję i
dopiero wtedy się go pozbyć. Szkoda jednak, że nie mieli nic mniejszego.
Wyciągnąłem broń i usiłowałem ją wepchnąć pod opatrunek. Najmniej było ją widać, gdy była
skierowana ku tyłowi. Całkiem wygodnie, łatwo po nią sięgnąć. Szkoda byłoby przepuścić taką
okazję starannego ukrycia.
Wyciągnąłem ją i odłożyłem z powrotem pod materac. Jest w każdym razie o czym pomyśleć…
Wciąż było chłodno. Wypiłem jeszcze jeden duży łyk z butelki. Poczułem się lepiej. To lepsze
niż aspiryna. Właściwie dlaczego nie miałbym być trochę na gazie?
Po pewnym czasie zwolniliśmy, zjechaliśmy z głównej drogi na skalistą nawierzchnię. Kilka
chwil później zatrzymaliśmy się. Mój kierowca obszedł samochód i otworzył drzwi.
— W porządku. Nareszcie jesteśmy na miejscu.
— To znaczy gdzie?
— W McKinley, stan Wyoming.
Gwizdnąłem.
— Zrobiliśmy ładny szmat drogi.
Podał mi rękę i pomógł zejść na dół. Potem sam wszedł do środka. Zabrał koc, poduszkę,
butelkę po wodzie, burbona, ustawiając to wszystko w zasięgu ręki na podłodze za sobą. Pomacał
pod materacem i wyciągnął pistolet. Rzucił okiem na mnie, na pistolet i znowu na mnie.
— To też zabierasz? — zapytał.
— Czemu nie? — odpowiedziałem. Wziąłem broń i zatknąłem ją za temblakiem.
Zobaczyłem światło gwiazd odbijających się w wodzie, nisko, po prawej stronie…
— Co to za jezioro?
— Głendo Reservoir.
Wysiadł z samochodu, odwrócił się i wziął wszystkie rzeczy.
Obszedł furgonetkę. Ruszyłem za nim i zobaczyłem samochód zaparkowany pod drzewami,
może trzydzieści metrów dalej. Powietrze było duszne i wilgotne. Nic oprócz naszych kroków nie
zakłócało ciszy nocy. Kierowca siedział paląc papierosa i obserwował, jak się zbliżaliśmy.
Przywitałem się z nim. Nie rozpoznałem go. Nie przedstawialiśmy się sobie.
Mój kierowca skinął głową w jego kierunku i załadował moje rzeczy na tył samochodu.
Poklepał mnie po zdrowym ramieniu.
— Powodzenia — powiedział.
— Dzięki.
Wsiadłem i usadowiłem się wygodnie.
— Jak się czujesz? — zapytał kierowca.
— Całkiem nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Silnik zakasłał i zaszemrał. Mignął mi przed
oczami świetlisty łuk, kiedy kierowca wyrzucał papierosa przez okno. Włączył światła i
ruszyliśmy.
Chwilę później odezwał się: — Mówią o tym we wszystkich wiadomościach. Jak to jest
naprawdę?
— To w większości oczekiwanie — odparłem. — Zrobienie tego zabiera kilka sekund. Czysto
mechaniczne działanie. Potem myśli się o tym, żeby jak najszybciej uciec.
Te kilka sekund znów mi teraz przemknęło przez umysł. Zobaczyłem, jak upadają. Już
wcześniej narysowałem znak. Wytarłem broń i oparłem ją… Potem biegłem pochylony.
Usłyszałem za sobą w dole hałas. Strzał… Moje ramię… Krwawiłem. Już pewnie poddali krew
analizie.
— Nic wielkiego — powiedziałem. — Teraz jest już po wszystkim.
— Słyszałem ostatnio, że McCormack jeszcze się trzyma.
— To nie ma znaczenia. Sam gest wystarczy. Mam nadzieję, że to przetrzyma.
— On?
— Wielu ludzi nauczyło się czegoś. To wystarczy. Chcę teraz przestać o tym myśleć.
— Myślisz, że to naprawdę przyda się na coś?
— Skąd mam wiedzieć? Mam nadzieję. Próbowałem.
— Możliwe, że trzeba będzie jeszcze kilku takich incydentów, żeby naprawdę coś wywalczyć.
— Incydentów, do diabła! To było zabójstwo. Jeśli zajdzie potrzeba, ktoś inny będzie musiał to
zrobić następnym razem. Ja odchodzę.
— Potrzebujesz odpoczynku.
Ramię znowu zaczęło pulsować. Otworzyłem butelkę.
— Chcesz się napić?
— Tak, dzięki.
Wziął butelkę, pociągnął łyk i oddał mi ją.
Przypomniałem sobie oczekiwanie, obraz Ziemi w moim umyśle, jak chciałem go zmienić…
Wyjrzałem przez okno i obserwowałem cienie skał i drzew, równiny i wzgórza. Chciałem, żeby
zaczęło padać, żeby deszcz spłukał, a wiatr rozwiał to wszystko. Ale ziemia pozostawała nierówna,
nieruchoma. Niech tak będzie. Mogło mi się to nie podobać, ale mimo wszystko sprawiało mi
przyjemność, że trawy są suche, że zwierzęta są w swoich norach. Przyjemność i duma z tego, że
się jest człowiekiem, są największe w zestawieniu z obojętnością drzemiącej potęgi Ziemi. Nawet
jeżeli ona coś niszczy, zawsze dodaje coś nowego. Zapominanie o tym pomniejsza zarówno nasze
osiągnięcia, jak i niepowodzenia. Musimy czuć siły przyrody, z którymi żyjemy…
Otworzyłem okno i odetchnąłem głęboko.
Tak. Świat ciągle wpompowywał życie w moje płuca, a ja byłem wdzięczny, że mogę je
oddawać.
— Naprawdę nie podoba mi się, że już tak długo nie dajemy mu zasnąć — powiedziała Lydia,
spoglądając na pustą filiżankę po kawie.
Robertson zacisnął szczęki, po chwili je rozluźnił.
— To nie potrwa długo — odparł. — Biuro w Casper zostało już uprzedzone. Może się jednak
wydostać z Wyoming, zanim do niego dotrą. Operacją kierują ludzie z Rapid City. Pilot powinien
go dostrzec, zanim oddali się zbytnio w kierunku Południowej Dakoty. Zielony samochód jadący
na wschód, o tej godzinie… Nie będzie zbyt trudno go zauważyć. Może jeszcze z pół godziny.
Lydia spojrzała na Vicki, która spała na kanapie.
— Chce pan jeszcze kawy? — zapytała Robertsona.
— Poproszę.
Kiedy nalewała, zapytał ją: — Stan Dennisa… Nie jest to raczej niezwykłe, nawet jak na
telepatę, że potrafi działać na taką odległość? Leishman jest przecież ponad dwieście pięćdziesiąt
kilometrów stąd.
— Tak, rzeczywiście.
— Jak on to robi? Uśmiechnęła się.
— Nie jesteśmy nawet pewni, jak to się udaje na jakąkolwiek odległość — powiedziała. — Ale
ma pan rację, jeżeli chodzi o zasięg. To pierwszy taki wypadek, że utrzymują kontakt przez tak
długo i na taką odległość.
Robertson wypił wszystko z filiżanki.
— Więc Dennis nigdy jeszcze tak daleko nie sięgał myślami, nawet na krótki czas?
— Nie. Szczerze mówiąc myślałam, że damy wam tylko wskazówkę i że Dennis bardzo szybko
straci kontakt.
— To musi być ciężkie dla tego chłopca. Naprawdę mi przykro.
— Właściwie nie czuję w nim żadnych oznak nadmiernego napięcia poza tym, że jest późno, a
on jeszcze nie śpi. Wie pan, że nie jest moim największym zmartwieniem…
— Wiem, wiem. Też nie chcę zniszczyć umysłu dziecka. Niech pani posłucha. Zastanawiałem
się… Skoro Dennis jest w tak dobrym kontakcie z Leishmanem, czy nie mógłby równie dobrze
nadawać, jak odbierać? Spróbować przekonać go, żeby się poddał.
— Nie. Dennis nie wiedziałby, jak się do tego zabrać.
— A w takim razie pani… Czy mogłaby pani, wykorzystując umysł Dennisa, przesłać
wiadomość do Leishmana? Powiedzieć mu, żeby się zatrzymał i zaczekał? śeby oddał broń?
— Nie wiem — odparła. — Nigdy nie próbowałam zrobić czegoś takiego.
— A mogłaby pani spróbować?
Przełknęła kawę, oparła się wygodnie i zamknęła oczy.
— Powiem panu za chwilę, czy to możliwe.
Położyłem pustą butelkę na podłodze i po raz setny poprawiłem koc. Za oknem krajobraz
falował łagodnie. Może się teraz zdrzemnę…
Mgliste, szare i natrętne wrażenie o nieokreślonym trwaniu…
— Rodenck Leishman.
Wzdrygnąłem się, przetarłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Nic się nie zmieniło.
— Roderick Leishman.
— Co?
— Nic nie mówiłem — odpowiedział kierowca.
— Myślałem, że ktoś coś mówił.
— Spałeś. Musiało ci się przyśnić.
— No tak.
Westchnąłem i na nowo usadowiłem się wygodnie.
— Nie, to ci się wcale nie śniło, Roderick. Zwracałam się do ciebie.
…Matka Ziemia stoi na uboczu, obojętnie. Nie rozmawia z ludźmi. Poczułem butelkę stojącą
obok stopy i zaśmiałem się. Nigdy dotąd nie słyszałem głosów. Nie czułem się aż tak pijany, ale z
drugiej strony pijący rzadko jest dobrym sędzią. Kiedy się obudzę, będzie się to wydawało snem.
Zamknąłem oczy.
— …Ani nie jesteś pijany, ani nie śpisz, Roderick. Jestem teraz z tobą,
— Kim jesteś? — wyszeptałem.
— Nazwałeś mnie.
— To co dzisiaj zrobiłem, nie może być aż tak ważne.
— Są inne względy.
— Czego chcesz?
— Twojego życia.
— Weź je. Jest twoje.
— Chcą je ochronić, a nie wziąć.
— Co przez to rozumiesz?
— W tej chwili agenci federalni są na twoim tropie. Wiedzą, gdzie się znajdujesz. Dostaną cię
już niedługo.
Przycisnąłem chorą rękę do klatki piersiowej. Wyczułem kształt pistoletu na żebrach.
— Nie. Musisz się poddać, a nie walczyć.
— Mogę się bardziej przydać jako męczennik.
— Rozprawa byłaby dużo lepsza. Twoje motywy zostałyby dokładnie nagłośnione.
— To co mam zrobić?
— Zatrzymaj samochód i czekaj. Poddaj się. Nie daj ścigającym cię agentom powodu do tego,
aby cię zabili lub zranili.
— Rozumiem. Czy zostaniesz przy mnie przez cały ten czas?
— Zawsze jestem z tobą.
Zrzuciłem z siebie koc i pochyliłem się do przodu.
— Zatrzymaj się na chwilę, dobrze?
— Jasne.
Zahamował i zjechał na pobocze. Kiedy się zatrzymaliśmy, zapytałem: — Czy masz pistolet?
— Tak. W skrytce na rękawiczki.
— Wyjmij go.
— O co chodzi?
— Zrób to, do cholery!
— Dobra, dobra!
Nachylił się, otworzył skrytkę i sięgnął do środka.
Kiedy chciał mi go podać, byłem gotowy. Wycelowałem w niego.
— Nie w ten sposób. Połóż go na siedzeniu.
— Co to znaczy?
— Zrób to!
Wahał się trochę za długo.
— Zabiłem już dzisiaj dwóch ludzi — powiedziałem.
Odłożył pistolet.
— Teraz wyciągnij lewą rękę i chwyć go za lufę.
Tak zrobił.
— Podaj go. Rzuć tu z tyłu, na podłogę.
— Co się dzieje?
— Staram się, żeby nas nie zabili. Masz coś przeciwko?
— Jestem za — odpowiedział. — Myślę, że to świetny pomysł. Ale nie rozumiem, co ma do
tego rozbrojenie mnie.
— Chcę uniknąć strzelaniny. Już niedługo nas aresztują.
Zaśmiał się. Otworzył drzwi od swojej strony.
— Nie wysiadaj!
— Nie mam zamiaru. — Wskazał na zewnątrz. — Spójrz. Jesteśmy sami. Nikt się nie zbliża z
ż
adnej strony. Posłuchaj, wiem, że jesteś bardzo zmęczony, dużo wypiłeś i muszą wysiadać ci
nerwy po tym wszystkim, co się stało. Rozumiem to, ale z całym należnym szacunkiem, wydaje mi
się, że zaczynasz wariować. Dlaczego nie…
— Nie ruszaj się! Obie ręce na kierownicy!
— Słuchaj, możemy wyglądać podejrzanie, jeżeli ktoś będzie przejeżdżał i zobaczy nas tak.
— Lepsze to niż to drugie rozwiązanie.
— Ucieczka?
— Śmierć. Nie możemy uciec.
— A może byś ujawnił, dlaczego tak myślisz?
— Nie musisz wiedzieć — odparłem.
Siedział przez chwilę cicho. W końcu powiedział: — Czy to jakiś układ? Jakaś część planu,
której nie znam? Czy to tylko twój własny pomysł?
— To nie jest tylko mój pomysł.
Westchnął.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Lepiej przyjąłbym to mając świadomość, że wiesz,
co robisz.
— Lepiej, żebyś nie wiedział.
— Możesz odłożyć broń. Ja…
— Mam dość gadania. Po prostu siedź tutaj.
Richard Guise zbliżył się do syna odpoczywającego na ławce na dziedzińcu.
— Dzień dobry.
— Cześć.
— Nazywam się Dick Guise.
Dennis wstał i podał mu lewą rękę. Prawą trzymał w poprzek klatki piersiowej. Jego ciemne
oczy spotkały się z oczami ojca.
— Rod Leishman — powiedział, gdy Dick uścisnął mu dłoń.
— Mogę usiąść?
— Siadaj — odparł Dennis sadowiąc się obok.
— Jak się… czujesz?
— Ciągle dokucza mi ramię. — Potarł je lewą ręką. — Jesteś adwokatem?
— „Przyjaciel sądu” — wyjaśnił Dick siadając. — Dobrze cię traktują?
— Nie narzekam. Słuchaj, nie wiem, czy mogę rozmawiać z tobą bez pana Palmera — mojego
stałego adwokata. Po prostu nie znam przepisów. Nic osobistego. Rozumiesz?
— Oczywiście. Mogę cię zapytać o coś nie związanego z procesem?
Znowu uważne spojrzenie zielonych oczu, takich jak u Vicki…
— Jasne.
— Co Dzieci Ziemi naprawdę chcą osiągnąć stosując przemoc?
— Naszym jedynym celem jest ochrona Ziemi i zachowanie jej jako odpowiedniego miejsca do
ż
ycia dla ludzi.
— Zabijając ich? Wysadzając elektrownie i tamy?
— Według nas jest to jedyny sposób, aby przekonać tych u władzy, że traktujemy to serio.
— Może przedstawię to w ten sposób: gdyby naprawdę udało się wam usunąć wielkie źródła
energii, zaprzepaścilibyście swój cel — zachowanie Ziemi jako środowiska odpowiedniego dla
ludzi. Poczekaj! Daj mi dokończyć. Nie wiem czy czytałeś książkę Przyszłość jako historia
Roberta Heilbronera napisaną w połowie ubiegłego wieku. Udowadnia ona tezę, że główne zarysy
przyszłości są już historią, że przyszłość nieuchronnie wynika z sił, które już działają. Siły te są tak
potężne, że prawie nie możemy wpłynąć na ogólny bieg wypadków, który jest nam narzucony.
Technika na przykład musiała się rozwinąć. To z kolei doprowadziło do wzrostu biurokracji.
Obfita produkcja spowodowała, że koszty utrzymania stały się stosunkowo niskie, toteż sam
nacisk ekonomiczny nie wystarczył, żeby utrzymać ludzi w najmniej atrakcyjnych miejscach
pracy. Heilbroner miał świętą rację w tych sprawach, podobnie jak w przypadku krajów mniej
rozwiniętych, które raz za razem zmieniały ustrój polityczny w zależności od tego, który
obiecywał szybkie uprzemysłowienie. Z tego momentu ich przyszłość podążała tą samą drogą co
nasza…
— Heilbroner był bystry — przerwał Dennis — ale przyszłości nie da się ekstrapolować w
nieskończoność. Cały system załamuje się, zanim…
— Postęp techniczny udowodnił, że jest w stanie rozwiązać problemy, jakie stworzył.
— Lecz nie wszystkie i zbyt wolno. Świat rozwija się, komplikuje, produkuje się zbyt wiele
niepotrzebnych rzeczy. Stopa życiowa jest zbyt wysoka, jeśli ludzie istnieją dla przemysłu, a nie na
odwrót. Thoreau…
— Thoreau, Rousseau i cała reszta chcieliby nas znowu widzieć w buszu.
— Rousseau był powszechnie nie zrozumiany, a Thoreau nigdy niczego takiego nie powiedział.
Według mnie zmierzali oni do stworzenia jakiejś optymalnej nauki, zrozumienia, jak wielkie, jak
złożone, jak zmechanizowane i jak liczne powinno być społeczeństwo, aby zapewnić obywatelom
najlepsze warunki rozwoju. Nauki, która stworzyłaby takie kryteria, oraz woli podporządkowania
się im. Nie chcieli oni powrotu do buszu, ale znalezienia czegoś pośredniego między sprawami
podstawowymi a złożonymi. Oto, czego naprawdę chcą Dzieci Ziemi.
Dick milczał przez chwilę. Potem powiedział:
— Brzmi to bardzo szlachetnie i wydaje mi się, że mówisz szczerze. Z całą pewnością nie
jestem przeciwnikiem idealizmu. Potrzebujemy ideałów. Ale uważam, że Heilbroner miał rację.
Zapisujemy historię przyszłości z dużym wyprzedzeniem. Mam nadzieję i wierzę, że pewnego
dnia sprawy potoczą się tak, jak to sobie wyobrażasz. Ale musimy najpierw spowolnić pęd
cywilizacji, rozwiązać problem źródeł energii. Na to potrzeba pokoleń. Nie da się niczego zmienić
w ciągu jednego dnia, a już na pewno nie oderwanymi aktami przemocy przeciwko temu, co już
zostało stworzone.
— Nie mamy aż tyle czasu — powiedział Dennis.
— Mnie się z kolei wydaje, że Heilbroner mógł się mylić co do tego, jak zapisujemy historię
przyszłości, zwłaszcza jeśli jesteśmy wystarczająco zdecydowani, żeby uczyć się na błędach
przeszłości.
— A nawet jeżeli nie, to nadal nie spodziewam się chaosu czyhającego na nas tuż za zakrętem
ż
ycia.
— Zatem bardzo bym chciał, żeby to twój zakręt był właściwy; wątpię jednak, czy tak się stanie.
Dick wstał.
— Muszę już iść. Odwiedzę cię jeszcze.
Dennis kiwnął głową.
— Do zobaczenia.
Odszedł pośpiesznie, nie oglądając się na małą postać na ławce. Wszedł do domu, bez słowa
minął Vicki i Lydię siedzące na kanapie. W kuchni zrobił sobie mocnego drinka, wypił go,
przygotował następnego, po czym odwrócił się i wszedł do salonu.
— Nadal nie mogę w to uwierzyć — powiedział siadając w fotelu. — Jeszcze kilka tygodni
temu była to wegetacja. A teraz… Lydio, powiedziałaś mi, że jest w kontakcie z tym człowiekiem,
a nie że przejął w całości jego osobowość.
— To zupełnie nowa sytuacja — wyjaśniła Lydia. — Wynikła po rozmowie z tobą, zanim
wróciłeś.
— On nie tylko przejął świadomość trudnego położenia tego człowieka, lecz także reaguje na
wszelkie bodźce, tak jakby był Leishmanem.
— To prawda.
— Jak długo to potrwa?
— Nie ma żadnego sposobu, żeby to określić.
— Czy to dobry, czy zły znak?
— Powiedziałabym, że dobry. Obojętne, co się stanie teraz, po zakończeniu tego kontaktu
synaptycznego Dennisowi coś z tego pozostanie.
— Ale czy on będzie dorastał wierząc, że j e s t Leishmanem?
— Nie, jeżeli się wtrącimy, a będziemy musieli, jeśli to potrwa zbyt długo. Najistotniejsze jest
teraz, że w jego umyśle występuje jakaś aktywność. Jego mózg potrzebuje ćwiczeń, które teraz
wykonuje. Zbyt długo pozostawał bezczynny.
— Ale to nie myśli dzieciaka przechodzą przezeń, tylko myśli osoby dorosłej. Czy nie istnieje
ryzyko, że zbyt wczesny wpływ może na zawsze wypaczyć jego psychikę?
Vicki zachichotała. Dick odniósł wrażenie, że widzi to po raz pierwszy.
— Chyba zapominasz, że problemy spowodował przede wszystkim natłok myśli osób
dorosłych. Teraz przynajmniej Dennis nauczył sieje rozdzielać i skupiać się tylko na jednym
umyśle na raz. Cóż więc, jeżeli robi to wyłącznie z Leishmanem? Rozmawiałam z nim wiele razy
od chwili, gdy to się zdarzyło. Ten Leishman nie jest wcale takim złym facetem. Właściwie to
nawet go lubię. Jest idealistą i…
— I mordercą — dokończył Dick. — Taak, nasz syn wybrał sobie niezłego kumpla. Lydio, czy
to wyrządzi mu jakąś krzywdę w przyszłości?
— A tobie wyrządziło? — zapytała. — Albo tobie, Victorio? Oboje już w dzieciństwie
zostaliście poddani wpływowi myśli ludzi dorosłych. Czy któreś z was doznało z tego powodu
trwałej szkody?
— „Poddani wpływowi”, a nie całkowicie pochłonięci — odparł Dick. — To duża różnica.
Lydia skinęła głową.
— Zgadzam się — powiedziała. — Oczywiście, istnieje możliwość długotrwałego wpływu.
Jestem jednak przekonana, że jeżeli tak będzie, terapia potrafi temu zaradzić. Wolałabym jednak
zaczekać do czasu, gdy będzie więcej danych, nim podejmę problem tożsamości.
— W jakim stopniu Dennis jest uzależniony od Leishmana? To znaczy, załóżmy, że ten
mężczyzna nagle by umarł. Co wówczas stałoby się z Dennisem? Czy ciągle myślałby, że jest
Leishmanem, czy też znowu straciłby kontakt z otoczeniem?
— To jedno z pytań, na które nie można odpowiedzieć na podstawie tego, co na razie wiemy.
Połączenie ciągle trwa. Wygląda, że Dennis jest świadom wszystkiego, co dzieje się z tym
człowiekiem. Zachowuje się jednak również niezależnie od tożsamości tamtego. Nie wiem, gdzie
przebiega granica.
— Chyba powinniśmy się dowiedzieć. Będziesz tego potrzebowała, gdy nadejdzie czas, żeby
go uniezależnić.
— Zajmę się tym problemem, kiedy zaistnieje.
— Właśnie sobie pomyślałem… — zaczął Dick. — Jaki właściwie jest zasięg Dennisa?
Utrzymuje on kontakt z Leishmanem na odległość ponad stu pięćdziesięciu kilometrów od czasu,
kiedy ten mężczyzna wrócił, lecz uprzednio podążał za nim przez ponad osiemset kilometrów.
Jaka może być górna granica?
Lydia potrząsnęła głową.
— Znowu za mało danych.
— Oczywiście — powiedział Dick. — Chciałbym się jednak tego dowiedzieć. Kiedy jego
umysł zostanie unormowany i osiągnie dojrzałość, Dennis może być najpotężniejszym telepatą na
Ziemi.
— Zapewne już jest — odparła Vicki. — To właśnie spowodowało cały problem.
— Powiedzmy, że w przyszłym miesiącu wezmę go ze sobą do Europy? Miałby wystarczająco
dużo czasu, żeby potrenować swe nowe połączenia synaptyczne. Wyprowadzimy go poza zasięg
Leishmana i zobaczymy, czy nadal będzie od niego zależny, czy też wchłonął już dosyć, żeby
funkcjonować samodzielnie.
— Odradzałabym to — powiedziała Lydia. — Co będzie, jeśli po prostu zapadnie w katatonię?
— Wtedy przywieziemy go z powrotem i pozwolimy mu na pewien czas być Leishmanem.
— Ale nie wiadomo, czy ponownie nawiązałby z nim kontakt. Mógłby po prostu pozostać w
katatonii.
— Wtedy okaże się, że twoja teoria była błędna, a im wcześniej się o tym przekonamy, tym
lepiej.
— Widzę, że już podjąłeś decyzję.
— Tak. Nawet zakładając najgorsze, wrócimy do sytuacji, która według twoich zapewnień
rokuje nadzieję. W czym tkwi różnica?
Lydia pochyliła głowę.
— Tak naprawdę nie umiem powiedzieć.
Dick dopił drinka.
— A więc — podsumował — zrobimy, jak mówiłem.
— Bardzo dobrze. Ale albo z nim pojadę, zakładając, że zabiorę go natychmiast do domu, jeżeli
wynikną jakieś problemy, albo wycofuję się z tego wszystkiego.
— Lydio, nie możesz! — wykrzyknęła Vicki.
— To jedyne rozwiązanie.
— W porządku — odparł Dick. — Zgadzam się. Muszę się wszak tego jakoś dowiedzieć.
— Lydio — zapytała Vicki — czy to naprawdę mogłoby zmniejszyć szansę wyzdrowienia
Dennisa?
— Tak mi się wydaje.
— W takim razie nie zgadzam się. Dick, nie zniszczysz tego, co zostało z mojego syna, tylko po
to, żeby określić jego zasięg telepatyczny. Jeżeli pozostaniesz przy swoim, wyjadę. Zdobędę nawet
nakaz sądowy, jeżeli to będzie konieczne, żeby ci przeszkodzić zabrać go stąd. Dick
poczerwieniał.
— Vicki, ja…
— Słyszałeś, co powiedziałam. Co postanawiasz?
— Myślę, że zachowujesz się głupio.
— Naprawdę nie obchodzi mnie, co myślisz. Co zamierzasz zrobić?
— Nie pozostawiasz mi wyboru. Nie zabiorę go. Myślałem, że to dobry pomysł. I nadal tak
myślę. Lydio, a co powiesz o przyszłej wiośnie? Wtedy znowu tam jadę. Czy byłoby to bardziej
korzystne?
— Możliwe; nawet prawdopodobne. Będzie miał więcej czasu, żeby przystosować się do
normalnego funkcjonowania.
— Dobrze. Wtedy wrócimy do tego. Przepraszam, Vicki. Nie zdawałem sobie sprawy…
— Wiem. Ale teraz już chyba zrozumiałeś.
— Teraz tak.
Dick zaniósł szklankę do kuchni i umył ją.
— Chyba się przebiorę i pójdę na spacer — zawołał.
Vicki wstała i wyszła na dziedziniec.
Lydia zbliżyła się do okna i wyjrzała na zewnątrz, obracając w palcach wisiorek. Obserwowała
chmury wiszące nisko nad górami.
Dick był na wschodzie tej jesieni, kiedy sprawa Rodericka Leishmana ujrzała światło dzienne.
Co tydzień dowiadywał się telefonicznie od doktora Winchella o tym, że Dennis przeżywa
wahania emocjonalne związane z rozprawą. Środki masowego przekazu nie zostały
poinformowane o powiązaniu chłopca z procesem i tylko dwóch konsultantów medycznych
wiedziało o jego stanie.
Dick spoglądał na twarz Winchella na ekranie.
— Nadal sam się myje i ubiera? — zapytał.
— Tak.
— Sam je i odpowiada inteligentnie, gdy ktoś próbuje z nim rozmawiać?
— Jako osobowość Leishmana — tak.
— I ciągle wydaje się świadom wszystkiego, co Leishman robi lub mówi?
— Sprawdzamy to okresowo i wygląda na to, że istotnie tak jest.
— Trudno mi zrozumieć, jak udaje mu się reagować na dwa oddzielne otoczenia i nie dziwić się
temu, nie zauważać jawnych sprzeczności.
— Jest to zachowanie podobne do typowej reakcji paranoicznej, kiedy pacjent funkcjonuje
względnie dobrze w normalnym otoczeniu, lecz cały czas wierzy, że jest inną osobą, żyjącą w
innym miejscu.
— Chyba rozumiem. Jak długo według pana to jeszcze potrwa?
— Nie można na to odpowiedzieć, już panu mówiłem. Ale zgadzam się z Lydią, że warto
wykorzystać tę sytuację. Niech się ustabilizuje. Później będzie można zająć się łataniem dziur w
jego osobowości.
— A co z podróżą, o której wspominałem?
— Wydaje mi się, że jeżeli Dennis miałby czerpać jakieś korzyści z tego kontaktu, wchłonie już
dosyć do wiosny. Sądzę, że wówczas można będzie zerwać łączącą ich nić i rozpocząć
przystosowywanie chłopca do samodzielnego życia.
— Dobrze — powiedział Dick. — Co do Lydii…
— Tak?
— Właśnie się zastanawiałem. W związku z tymi ostatnimi wydarzeniami, czy jest ona nadal
najlepszą terapeutką dla Dennisa?
— Czy coś w niej nie podoba się panu?
— Nie, nie o to chodzi Chciałem tylko być pewien, że Dennis ma najlepszą opiekę.
— Na pewno tak. Lydia zna Dennisa lepiej niż ktokolwiek. Inny terapeuta potrzebowałby
miesięcy, żeby osiągnąć to co ona. Poza tym ważny jest również ich kontakt. Odsunięcie jej od
sprawy i wprowadzenie kogoś nowego na tym etapie leczenia mogłoby się okazać katastrofalne.
— Rozumiem. Chciałem się tylko upewnić.
— Czy coś w niej pana niepokoi?
— Nie, ani trochę. Jak według pana wpłynie na Leishmana ogłoszenie wyroku? Na pewno
zostanie skazany.
— Najprawdopodobniej jakaś depresja. Jednakże Leishman jest w znacznym stopniu stoikiem,
zgodnie z wynikami badań przeprowadzonych przez psychiatrów Dennis po prostu przyjmie to
dokładnie tak jak on.
— Długo to już nie potrwa.
— Nie Myślę, że w tym tygodniu zapadnie wyrok.
— Niech mnie pan o wszystkim informuje.
— Dobrze.
Dick postanowił zabrać sekretarkę na obiad i zająć się innymi sprawami. Nie był zdziwiony,
gdy jakiś czas później Leishmana uznano winnym. Niepokoił go tylko wyrok.
— Nie spodziewałem się, że potraktują tak poważnie aspekt psychiatryczny — powiedział
Winchellowi od razu, gdy się o tym dowiedział.
— Ja natomiast tak. Zawsze istniała taka możliwość. Głównie to zasługa jego adwokata. Nie
przejmowałbym się tym wszystkim aż tak bardzo.
— Trzymają go w szpitalu stanowym w Las Vegas, jest więc nadal zbyt blisko Dennisa. Teraz
kiedy rozpoczną terapię… Co będzie, jeśli zaczną podawać mu leki lub grzebać w jego umyśle?
Nie podoba mi się to.
Winchell milczał przez jakiś czas. Po chwili powiedział: — Rozumiem, co ma pan na myśli. Nie
chciałem mieszać ani Dennisa, ani nas w to wszystko. Teraz jednak powinniśmy znaleźć jakiś
sposób, żeby się dowiedzieć, jaki rodzaj leczenia planują dla Leishmana. Być może nadal uda nam
się pozostawać w cieniu. Spróbuję zdziałać coś w szpitalu. Jeżeli nie, będziemy musieli podjąć
starania przez sąd.
— W każdym razie coś powinniśmy zrobić, i to szybko. Chłopiec i tak już sporo przeszedł.
— Słusznie. Zadzwonię do nich i dam panu znać, czego się dowiedziałem.
— Nadal myślę, że powinniśmy wyrwać go z zasięgu oddziaływania Leishmana i na tym
poprzestać.
Winchell zacisnął usta.
— Niech to będzie ostatecznością — odparł.
Wydawało mi się, że już go wcześniej widziałem tego dnia, ale nie byłem pewien aż do późnego
popołudnia, kiedy przechodził obok czytelni, gdzie siedziałem przewracając strony jakiejś książki.
Zastawił przejście wózkiem, który popychał; wszedł do środka, gwizdnął cicho i mrugnął
porozumiewawczo, gdy spojrzałem na niego.
— Smith! — zawołałem. — Co…?
Przyłożył palec do ust, a następnie odwrócił się i z dolnej półki wózka wyciągnął pudło, które
tak postawił obok krzesła, na którym siedziałem, że nie było widoczne z korytarza.
— Nie ma sprawy — szepnął. — Pracowałem kiedyś w takich miejscach. Moje akta są czyste.
Dostałem się tutaj prawie dwa tygodnie temu. Jak cię traktują?
— Obserwacja i testy przez cały miesiąc — odparłem. — Co chcesz zrobić?
Potarł czubek nosa i uśmiechnął się pokazując żółte zęby.
— Wyciągniemy cię stąd. Wszystko przygotowane. Mam cały plan w głowie. Samochód już
czeka.
— Jest jeszcze widno. Może lepiej by było…
— Nie, zaufaj mi. Wiem, gdzie są wszyscy. Spojrzałem uważnie na jego drobną sylwetkę,
ciemne rozbiegane oczy, jasne włosy i zwinne palce.
— Jesteś wystarczająco cwany — odrzekłem. — Dobra, co mam zrobić?
— Załóż na siebie ubrania z tego tobołka. Ja wyjdę na zewnątrz i stanę obok wózka. Gdyby ktoś
nadchodził, zagwiżdżę i znowu je szybko zdejmiesz. Wrócę tu z pudłem i wrzucisz do niego
wszystko, rozumiesz?
Skinąłem głową i zacząłem rozpinać guziki koszuli.
— Nie — przerwał mi. — Włóż je na swoje ubranie. To tylko zwykły uniform.
Cofnął się do drzwi.
— Jak tam ramię?
— Już lepiej. Co z Jerrym i Betty?
— W porządku. Nikt ich z tobą nie skojarzył.
Blokował drzwi majsterkując przy wózku.
— Hej! Tu w środku jest pistolet!
— Cicho! Zatknij go za paskiem, pod fartuchem. Nigdy nic nie wiadomo.
Sprawdziłem go; był naładowany. Schowałem go i ubrałem się.
— Dobra — powiedziałem.
— W takim razie wychodź. Pomóż mi pchać ten wózek.
Wyszedłem na korytarz i ukryłem się za wózkiem, blisko ściany. Zaczęliśmy pchać.
— Dokąd? — zapytałem.
— Do windy służbowej, przez te drzwi na końcu korytarza. Mam klucz.
Doszliśmy do drzwi; otworzył je. Nikogo w polu widzenia. Otworzył drzwi windy i
wciągnęliśmy wózek. Nacisnął przycisk parteru.
— Pójdę przodem — oznajmił. — Jeśli będzie się ktoś zbliżał, szybko schowaj się za wózkiem.
— Dobrze.
Słuchałem szumu i skrzypienia, jakie towarzyszyły ruchowi windy. Z lewej strony dotarła do
nas fala chłodnego powietrza. Byłem nieco oszołomiony. Trudno było uwierzyć, że wszystko
dzieje się szybko, bez żadnego uprzedzenia. Chyba tak najlepiej. Gdybym miał czas, żeby
wszystko przemyśleć, pewnie nie poruszałbym się tak naturalnie. Chyba nie zmrużyłbym oka
poprzedniej nocy.
Winda zatrzymała się. Szybkim ruchem otworzył drzwi, wyjrzał na zewnątrz, skinął na mnie i
szarpnął wózek. Szedłem za nim popychając. Znaleźliśmy się w słabo oświetlonym korytarzu, ale
zza rogu z lewej strony dochodził blask. Tam zmierzaliśmy. Dał mi znak, żebym zamienił się z nim
miejscami. Minąłem go z lewej strony, nim znowu skręciliśmy w lewo. Znajdowała się tam rampa
wychodząca na otwartą przestrzeń — halę załadunkową, gdzie dwóch robotników siedziało na
skrzyniach, pijąc kawę i paląc papierosy. Siedzący bliżej nas rzucił okiem w naszą stronę, gdy
pchaliśmy turkocząc wózek pod górę. Szybki Smith prawie całkowicie mnie zasłonił.
— Cholera! — mruknął. — Zwykle idą gdzieś indziej podczas przerwy.
Biała furgonetka z czerwonym napisem „Simpson’s Food” na boku stała zaparkowana obok
hali; tylna część była uchylona, a drzwi od strony kierowcy otwarte. Siedzący bokiem mężczyzna
w zielonym uniformie przeglądał jakieś papiery. Przy nim na desce rozdzielczej stał kubek, znad
którego unosiła się para. Smith pomachał do niego, a tamten odpowiedział mu tym samym. Chwilę
później obrócił się do przodu i zatrzasnął drzwi. Zaraz potem wylał kawę przez okno.
Smith zwolnił.
— Chciałem cię po prostu zamknąć z tyłu i pozwolić mu odjechać z tobą — wyszeptał. — Teraz
nic z tego. Ci goście zorientowaliby się, że coś się dzieje. — Kiwnął głową w stronę robotników.
— Będę musiał wymyślić coś innego.
— Chyba nie mamy za wiele wyboru.
Potrząsnął głową.
— Zatrzymamy wózek, kiedy się z nimi zrównamy — powiedział spoglądając w dół, na
ciężarówkę stojącą obok rampy. — Potem podejdziemy do nich. Wyjmij wtedy pistolet i każ im
wsiąść do ciężarówki.
— Dobra.
Zatrzymaliśmy wózek, kiedy byliśmy blisko, odwróciliśmy się i ruszyliśmy w ich stronę.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i oparłem rękę na kolbie pistoletu.
— Cześć — powiedział Smith. — Właśnie się zastanawiałem…
Mężczyzna siedzący bliżej zaczął się we mnie wpatrywać. Wyciągnąłem broń i wycelowałem.
— …Zastanawiałem się, czy będziecie odgrywać bohaterów, czy po prostu chcecie żyć.
— To Leishman — powiedział jeden.
— O Boże! — przeraził się drugi.
— No więc jak będzie? — zapytał Smith.
— Co tylko chcecie — odparł szybko tamten.
— W takim razie wsiadajcie do ciężarówki, obaj.
Wstali. Jeden z nich podniósł ręce do góry.
— Opuść ręce — powiedziałem. — Nie rób więcej czegoś, co się tak rzuca w oczy.
— Przepraszam.
Opuścił ramiona. Skierowali się do ciężarówki i wsiedli. Smith zeskoczył z rampy i podszedł do
kierowcy, który bez przerwy się oglądał, z nieszczęśliwym wyrazem twarzy.
Wsiadłem do samochodu za robotnikami.
— Cofnijcie się do samego końca — powiedziałem. — I siadajcie na podłodze.
Sam usiadłem na wprost nich. Kilka sekund później kierowca uruchomił silnik. Usłyszałem
jakiś hałas na zewnątrz, zza rogu wyszedł Smith i wspiął się do środka.
— Zaraz przyjdzie zamknąć drzwi — powiedział sadowiąc się z mojej prawej strony i
wyciągając wygodnie nogi.
Nad naszymi głowami zapaliło się światło.
— Co z nami zrobicie? — odezwał się siedzący z lewej strony naprzeciwko mnie, młody niski
facet o ciemnych włosach.
— Nic — odpowiedziałem — jeżeli nie narobicie nam kłopotów. Moglibyście donieść, że
widzieliście kogoś, kto wyjeżdżał stąd ciężarówką. Nie możemy do tego dopuścić. Zachowujcie
się odpowiednio, nie naróbcie hałasu, gdy będziemy wyjeżdżać, a zostawimy was gdzieś na
odludziu, gdy tylko się stąd wydostaniemy. Okay?
— Cokolwiek każecie — odparł. — Mam rodzinę.
— Ja też — dodał starszy, siedzący przy nim. — Zrobię wszystko, co chcecie.
— W takim razie oprzyj się wygodnie i korzystaj z wycieczki — poradziłem.
Nadszedł kierowca. Smith przesunął się do tyłu i szeptem zamienił z nim kilka słów, zanim
tamten zamknął nas w środku. Chwilę później usłyszałem trzaśniecie drzwi i silnik ruszył.
Smith pochylił się nade mną i szepnął: — Pozbędziemy się ich, zanim zmienimy samochody.
Im mniej będą wiedzieli, tym lepiej.
— Dobry pomysł. De to potrwa?
— Według moich obliczeń około dwudziestu minut. Zostawimy ich na poboczu po jakiś
piętnastu.
— To wystarczy.
Podświadomość w końcu wzięła górę i poczułem nieodparte pragnienie chodzenia. Dłonie
zaczęły mi się pocić, więc wytarłem je o spodnie. Śmieszne. Nie miałem żadnych podobnych
reakcji po tym, jak strzelałem w Santa Fe. Prawdopodobnie dlatego, że przygotowałem się z góry i
dobrze się wcześniej zastanowiłem. Teraz jednak, bez przygotowania, byłem łatwym celem dla
ogarniających mnie niepewności.
Zatrzymaliśmy się. Brama wjazdowa. Usłyszałem głosy, ale nie mogłem rozróżnić słów.
Niebawem znowu jechaliśmy.
— Mogę zapalić? — zapytał siedzący naprzeciwko mężczyzna.
— Proszę bardzo — odparłem.
Patrzyłem, jak przypala.
— Mógłbyś mnie poczęstować?
— Jasne. — Podsunął paczkę.
Wstałem z miejsca, podszedłem i wziąłem papierosa.
— Masz ogień?
Podał mi zapałki.
— Dzięki — odparłem zwracając mu je.
Wróciłem na miejsce i usiadłem.
— To było głupie — powiedział Smith. — Mogłeś wziąć ode mnie.
— Nie wiedziałem, że palisz.
— Nie miałeś okazji, żeby się o tym dowiedzieć — odrzekł wyciągając jednego i zapalając. —
Nie wiedziałem, że ty też palisz.
— Od lat nie palę. Teraz jednak zaryzykowałem szkodę ekologiczną dla dobra psychiki. Mam
większe szansę, gdy jestem rozluźniony. Wszystko, co mogę teraz zrobić, żeby się odprężyć, jest
na wagę złota. Jeśli uda mi się uciec, będę mógł zrobić więcej dla Dzieci Ziemi… Ach! Jak dobrze!
— Jesteś niesamowity — powiedział Smith. — Czasem odnoszę wrażenie, że cały nasz ruch
jest dla ciebie bardziej religią niż czymkolwiek innym.
— Masz rację — odparłem. — Chyba tak jest istotnie.
— Nie sądzisz, że to tylko marzenia?
— Wystarczy satysfakcja. Ziemia jest jednocześnie moją nagrodą i troską.
— Na rozprawie powiedzieli, że kiedyś byłeś leśniczym Nie wiedziałem o tym.
Przytaknąłem.
— To co powiedział adwokat, jest prawdą. Powodem wszystkiego jest fakt, że postrzega się
Ziemię i to co na niej występuje jako sprawy drugorzędne w interesach.
Rozmawiałem o tym wielokrotnie z Dziećmi Ziemi w ostatnich latach. W końcu pewnego dnia
powiedziałem sobie: Psiakrew! Jeżeli będziemy dla nich tak samo brutalni, jak oni są dla Ziemi, to
może niektórzy z tych wyzyskiwaczy coś zrozumieją, zastanowią się dwa razy… Nie wiem.
Musiałem zrobić coś więcej oprócz pisania petycji. Mam czasem pewnego rodzaju… mistyczne
odczucia, kiedy jestem na łonie przyrody. Czuję, że istnieje coś… jakaś siła, której służę. Nie ma
znaczenia, co to jest. Nieważne nawet, czy to w ogóle istnieje. Czasami dodaje mi otuchy wrażenie,
ż
e jest ona przy mnie i sprzyja mi. To wystarczy.
— Chyba długo mieszkałeś z dala od cywilizacji?
— Tak, to prawda.
Smith spojrzał na ludzi siedzących na wprost nas i zniżył głos.
— Dałbyś więc sobie radę z dala od miasta?
— Tak.
— Może to nie byłby taki zły pomysł, do czasu, aż się trochę uspokoi. Jest wiele miejsc, na
przykład w Kanadzie, gdzie nigdy by cię nie znaleźli.
— Myślałem o tym. A ty? Dlaczego jesteś w organizacji?
— Nie mam tak wymyślnych powodów jak ty. Zazdroszczę ci ich, ale mnie nic dotąd nie
próbowało dać znaku z wysoka. Nie, chyba jestem po prostu zawodowym malkontentem.
Nienawidzę tego systemu z wielu powodów… Niektóre z nich są ważne, inne pewnie mniej. Nie
ma sensu ich wyliczać. Gdybym nie był z Dziećmi Ziemi, podkładałbym bomby dla kogoś innego.
Nasza sprawa to chyba tylko nieco lepszy powód. Myślę, że masz pewnie więcej rozumu niż ja,
nawet jeśli jest w tym trochę panteizmu… Pracowałem w wielu takich miejscach jak to, które
właśnie opuściliśmy, więc stykając się z tyloma chorobami poduczyłem się trochę żargonu,
sposobu myślenia. Czasami wydaje mi się, że wiele z tego pasuje do mnie. — Zaśmiał się. — Co
drugi dzień natomiast jestem przekonany — kontynuował — że to świat jest obłąkany, a terapia
również i mnie doprowadzi tylko do szaleństwa.
Stłumiłem śmiech. Zgasiliśmy papierosy. Nasłuchiwałem przez chwilę odgłosów z zewnątrz,
ż
eby się zorientować, gdzie jesteśmy. Nie słyszałem jednak nic poza dźwiękami silnika, a już
znacznie wcześniej przestałem liczyć zakręty.
— Nigdy się nie dowiemy, jak im się udało znaleźć nas tak szybko — powiedział Smith. —
Podejrzewasz coś?
— Nie.
— Ale tym razem jesteśmy jeszcze bardziej ostrożni. Jeżeli nie dostaną nas w ciągu pierwszej
godziny, powinno się udać.
Wróciłem myślami do tamtego dnia, do głosu, który chyba słyszałem. — Jesteś tam teraz? Czy
taka jest twoja wola? — zastanawiałem się. Nie było jednak odpowiedzi.
Po jakimś czasie zwolniliśmy i samochodem zdrowo zatrzęsło. Domyśliłem się, że zjechaliśmy
z głównej drogi. Jechaliśmy tak przez kilka minut, w końcu się zatrzymaliśmy.
Usłyszałem, że kierowca wysiadł. Po chwili pod — szedł do tylnych drzwi i otworzył je.
Zobaczyłem, że jesteśmy na piaszczystej drodze, która kończy się u wylotu wąwozu.
— No dobra, wy dwaj — wskazałem pistoletem — czas się pożegnać.
Robotnicy podnieśli się i przeszli na tył samochodu. Obserwowałem, jak schodzą na dół.
Starszy mężczyzna obejrzał się. Przez chwilę myślałem, że coś powie, ale odwrócił się i
pośpieszył za swoim towarzyszem.
Kierowca uśmiechnął się szeroko, patrząc za nimi.
— Ale para wystraszonych ludzików — powiedział.
— Ile jeszcze do zmiany samochodu? Spojrzał na zegarek.
— Pięć minut — odparł zatrzaskując drzwi.
Myślę, że mniej więcej właśnie tyle czasu upłynęło, gdy znowu zahamowaliśmy.
Wyskoczyliśmy z ciężarówki i wsiedliśmy do samochodu osobowego zaparkowanego na poboczu:
Smith i ja z tyłu, a facet z ciężarówki obok naszego nowego kierowcy.
Znaleźliśmy się z powrotem na drodze w przeciągu kilku sekund; w pobliżu nie zauważyliśmy
ż
adnego innego samochodu. Wokół nas rozciągała się otwarta przestrzeń i nie bardzo wiedziałem,
gdzie jesteśmy, ale nie miało to dla mnie znaczenia. Jechaliśmy szybko.
Kiedy minęliśmy Cornudo Hills i skręciliśmy na północny zachód, poczułem się bezpieczniej.
Obliczyłem, że minęła godzina, odkąd wyjechaliśmy ze szpitala. Poczułem, jak napięcie znika,
mimo że zastanawiałem się jeszcze, czy moja ucieczka została już zauważona. Nawet jeśli tak,
ś
lady powoli już ulegały zatarciu. Coraz więcej przejechanych kilometrów za nami, coraz więcej
minęło czasu…
Upłynęło kolejne pół godziny i uwierzyłem już, że może nam się udać. Wtedy właśnie kierowca
dostrzegł policję.
— Gliny za nami — oznajmił. — Nie jadą szybko ani nie włączyli syreny. Może to po prostu
patrol.
— A może i nie — odparł Smith, wychylając się i patrząc w górę. — Na niebie pusto — dodał.
— Jednak to niczego nie dowodzi, skoro teren jest tak nieregularny. Pilot może krążyć gdzieś w
pobliżu czekając na sygnał z samochodu. Jeżeli odkryli ucieczkę, patrole w całej okolicy są już w
gotowości, a śmigłowce będą regularnie przelatywać nad drogami.
— Przyśpieszył trochę — powiedział kierowca. — Doganiają nas. Pryskamy?
— Nie — odparłem. — Zwróciłoby tylko uwagę. Może to zwykły patrol.
Opuściłem szybę.
— Jeżeli nas zatrzymają i znajdą pistolet — zauważył Smith — zainteresują się nami bardziej i
na pewno cię rozpoznają.
— Wiem — odrzekłem.
— Zbliżają się — powiedział kierowca.
— Widać jakąś broń? — zapytałem.
— Nie. Ale to niczego nie dowodzi. Pod moim siedzeniem też jest pistolet. Ktoś go chce?
— Podaj go tutaj — poprosił Smith. — Między siedzeniami, nie górą, mogliby zobaczyć.
Kierowca pochylił się i po chwili wyprostował. Smith wziął broń z jego ręki.
— Zjechali na bok, żeby nas wyprzedzić. Może po prostu pojadą dalej.
Kilka sekund później usłyszałem syrenę.
Odwróciłem się. Byli tuż obok nas. Teraz nie ma już nic do stracenia. Wystrzeliłem dwa razy w
prawą przednią oponę i trafiłem.
— Jazda! — krzyknąłem. Przyśpieszyliśmy. Za nami padły strzały i kula stłukła tylną szybę,
Smith i ja zdążyliśmy się pochylić. Nikt nie został ranny.
Kiedy zaraz potem obejrzałem się, radiowóz stał na poboczu. Wzgórze, zakręt i policjanci
zniknęli nam z oczu.
— Łączą się już przez radio — powiedział mój poprzedni kierowca.
— Na pewno — odparł obecny. — Już niedługo wyśledzą nas z powietrza. Jakieś propozycje?
— Nie wiemy, jak daleko jest najbliższy śmigłowiec — powiedział Smith. — Może być kilka
minut lotu stąd.
— To co robimy? Czy złapią nas teraz, czy za kilka minut, co za różnica?
— No to jedziemy dalej. Nie ma sensu próbować się ukryć, skoro wiedzą, że tu jesteśmy.
Zablokują po prostu drogi, sprowadzą wielu ludzi i rozpoczną przeszukiwanie. Jedź, dopóki go
rzeczywiście nie zobaczymy.
— Wtedy będzie za późno.
— Może nie. Jest nas tu czterech. Nie zorientują się z powietrza, kto jest kim. Kiedy go
zobaczymy, zjedziesz na pobocze. Jeden z nas wyskoczy i zacznie uciekać. Reszta pojedzie dalej.
Co zrobią?
— Nie wiem. Może zaczną ścigać uciekającego i wezwą następny śmigłowiec.
— Świetnie. Nie mogą mieć drugiego w pobliżu. Zyskamy na czasie. Zbliżą się znowu, to
wyrzucimy następnego. To powinno wystarczyć, żeby tobie i Roderickowi się udało. Jeżeli nie,
wypuścisz go i dalej pojedziesz sam. Mogą przypuszczać, że to on prowadzi. Rod, wygląda na to,
ż
e już niedługo będziesz miał szansę żyć na łonie natury.
— Możliwe — odparłem.
— Kto skacze pierwszy? — zapytał drugi kierowca.
— Co mi tam — powiedział Smith. — Jest do tego więcej amunicji?
— Tak, prawie pełne pudełko.
— Podaj do tyłu. Wziął pudełko.
— Poczekaj chwilę — powiedział nasz pierwszy kierowca. — Ja pójdę pierwszy. Jeżeli masz
zamiar wystrzelać w nich to wszystko, nie chcę być drugi — uzbrojony czy nie. Nie miałbym
ż
adnych szans. Wypuść mnie pierwszego, a dam im pobiegać. Potem, kiedy przyjdzie kolej na
ciebie, rób co chcesz.
— Dobra, zgadzam się.
— Kaliber .38? — zapytałem.
— Owszem.
— Daj mi z dziesięć — powiedziałem.
— Jasne.
Wyciągnął garść i podał mi. Wsypałem je do kieszeni.
Smith znowu spojrzał w niebo.
— Jeszcze nic nie widać — powiedział. — Ciekawe, jak nas znaleźli tak szybko? Myślisz, że
zwinęli tych dwóch roboli? A może po prostu mieli szczęście?
Wzruszyłem ramionami.
— Teraz to już nie ma większego znaczenia — stwierdziłem.
— Racja.
Przejechaliśmy kilkanaście kilometrów i znowu prawie zacząłem wierzyć, że nam się uda,
kiedy Smith dostrzegł śmigłowiec krążący nad czubkami drzew, schodzący niżej, zbliżający się.
— No dobra. Oto i on — powiedział. — Zjedź na bok.
Zatrzymaliśmy się i drugi kierowca wygramolił się na zewnątrz.
— Powodzenia — rzuciłem.
— Dzięki.
Skoczył w bok, poślizgnął się i zjechał w dół zboczem przy drodze.
— Jak on się w ogóle nazywał? — zapytałem, kiedy znowu ruszyliśmy.
— Bob — odparł Smith. — To wszystko, co o nim wiem.
Pilot śmigłowca chyba początkowo nie mógł się zdecydować. Podniósł maszynę wyżej, i zaczął
krążyć. Na nowej wysokości mógł zapewne widzieć Boba i nas jednocześnie.
— Obserwuje nas, póki nie dostanie innych rozkazów — powiedział Smith. — Założę się, że
każą mu ścigać Boba.
— Nasza najbliższa przesiadka nie jest chyba zbyt blisko? — zapytałem.
— Przykro mi — powiedział kierowca. — Też bym chciał, żeby jednak była. Słuchaj, wiedzą
teraz, gdzie jesteśmy. Jeśli będziemy tak się wlec, na pewno nas zapuszkują. A może skręcę w
jakąś boczną drogę? Co prawda nie znam ich za dobrze. A może któryś z was lepiej się orientuje?
— Nie.
— Ja też nie.
— No to jak?
— Niech będzie — powiedziałem. — Tylko wybierz jakąś dobrą.
Nie było jednak żadnych odpowiednich bocznych dróg przez następne osiem czy dziesięć
kilometrów. Śmigłowiec, tak jak przewidział Smith, zszedł niżej i zniknął nam z oczu.
Pomyślałem, że samochody z Taos jadą już pewnie z przeciwnej strony.
— Najlepiej skręć w pierwszą lepszą. Skinął głową.
— Chyba już ją widzę.
Zwolnił, kiedy się zbliżyliśmy. Prowadziła w dół w prawo. Miała utwardzoną nawierzchnię, ale
czas odcisnął już na niej swe piętno.
Musieliśmy zwolnić, ale po przejechaniu pierwszego kilometra odetchnąłem z ulgą. Droga ani
się nie skończyła, ani nie pogorszyła. Nie było nikogo w zasięgu wzroku.
Słońce miało jeszcze długą drogę na niebie do przebycia. Na piechotę, po zapadnięciu
ciemności, moje szansę na uratowanie byłyby większe.
— Nie masz w samochodzie butelki z wodą? Kierowca zachichotał.
— Niestety, nie — odrzekł. — Myślałem, że będę tylko robił za taksówkę.
— Zatrzymaj się przy tych drzewach naprzeciwko i wysadź mnie — powiedziałem.
— Dobra.
— Tego nie było w planie — przerwał Smith.
— Nie, ale tak będzie lepiej — odparłem. — Jeżeli nie złapią mnie do wieczora, zajdę daleko w
ciągu nocy.
Dojechaliśmy do drzew i zatrzymaliśmy się.
— Do zobaczenia — rzuciłem.
Wysiadłem i zacząłem się oddalać. Kierowca zawołał coś za mną. Zabrzmiało to jak
„Powodzenia”.
Po kilku minutach, kiedy odszedłem na pewną odległość, usłyszałem śmigłowiec. Zamarłem na
chwilę pod drzewem, na ziemi, w bezruchu. Nawet nie spojrzałem w górę. Czekałem tylko, żeby
przeleciał.
Ale nie zrobił tego.
Hałas silników narastał, zamiast się oddalać. W końcu spojrzałem w górę. Śmigłowiec krążył
nade mną.
Cholera! Dlaczego? Nie było go widać, kiedy wysiadałem. Powinien szukać samochodu.
Chyba, że… Wyplułem ziemię, która dostała mi się do ust. Chyba że mają jakiś detektor istot
ż
ywych — wykrywacz podczerwieni czy czujniki reagujące na ciepło — i trafili na mnie
przeszukując teren.
Tak, właśnie tak musiało być. Śmigłowiec obniżył lot.
Schodził do lądowania paręset metrów dalej z prawej strony. Kiedy tylko zniknął za drzewami,
już byłem na nogach i biegłem w przeciwnym kierunku. Nie był to duży las, ale kiedy wybiegłem
na otwartą przestrzeń, zobaczyłem następny po drugiej stronie zbocza pokrytego kamieniami,
między którymi rósł oset. Pobiegłem tam. Zabrakło mi tchu szybciej, niż się spodziewałem.
Pomimo codziennej gimnastyki miesiące spędzone w niewoli osłabiły mnie.
Zmusiłem się jednak do wysiłku. Ciężko oddychając biegłem dalej i nie oglądałem się. Zanim
dobiegłem do drzew, usłyszałem ostrzeżenie wykrzyknięte przez megafon: — Zatrzymaj się! Tu
policja!
Nie zwolniłem.
— Jesteś otoczony! Będziemy strzelać! Stój!
Najpierw powinien paść strzał ostrzegawczy, pomyślałem, a następny nie może być dość
dokładny. Byłem oszołomiony i zaczynały boleć mnie uda, wcale jednak nie miałem zamiaru się
zatrzymać.
Usłyszałem pierwszy strzał.
— To było ostrzeżenie! Stój!
Po nim nastąpiły kolejne i odbiły się rykoszetem od drzew tuż obok mnie. Zdałem sobie sprawę,
ż
e nie uda mi się dobiec do lasku. Potknąłem się, prawie tracąc przytomność z wyczerpania.
Niedaleko były jednak skały…
Coraz więcej strzałów…
Zanurkowałem między kamienie i upadłem na ziemię, z trudem chwytając powietrze.
Czekałem na następne wezwanie, ale nic się nie zdarzyło. Strzelanina trwała, kule jednak nie
trafiały blisko mnie. Wyjrzałem z drugiej strony głazu.
Leżało tam czterech policjantów; trzech z nich skierowanych twarzą w dół ostrzeliwało lasek, z
którego właśnie uciekłem. Czwarty spoczywał w nienaturalnej pozycji rozciągnięty na plecach.
Oddychałem ciężko, dopóki nie zebrałem myśli. Zacząłem analizować sytuację. Bardzo szybko
zorientowałem się, że ktoś odpowiada policjantom ogniem. Kto…?
Oczywiście — Smith. To musiał być on. Zaczekał, aż zniknę mu z oczu i pośpieszył za mną,
głupi osioł. Teraz próbował odciągnąć ich ode mnie, żeby dać mi trochę czasu. Tylko że pewnie da
się zabić przez swoją cholerną głupotę. Moja ucieczka nie była warta jego życia. Mogłem równie
dobrze wrócić teraz i odsiedzieć trochę czasu zamiast patrzeć, jak go zabijają. Byłbym przecież
ż
ywy. Mógłbym wyjść pewnego dnia…
Słuchając oddalających się i zbliżających strzałów domyśliłem się, że krąży po lesie. Kiedy
obserwowałem skraj lasu, próbując się zorientować, gdzie jest, kolejny policjant szarpnął się i
zamarł w bezruchu.
Zostało jeszcze dwóch… Nigdy im się nie uda wziąć go żywcem. Walka będzie się toczyć do
końca, a koniec mógł być tylko jeden. I to już niedługo. Chyba nie zostało mu wiele amunicji.
Pistolet sam znalazł się w mojej dłoni. śaden z policjantów nie patrzył w moją stronę. Musieli
przyjąć, że dalej uciekałem, kiedy Smith się włączył. Podniosłem się nisko pochylony i pobiegłem
w ich kierunku, gotów rzucić się na ziemię, gdyby któryś z nich nagle się odwrócił. Bez przerwy
sobie powtarzałem, że to właściwie żadne ryzyko. Blisko miejsca, gdzie leżeli, było więcej skał.
Gdyby udało mi się dotrzeć aż tam, wzięlibyśmy ich w ogień krzyżowy i nie potrzebowalibyśmy
dużo czasu, żeby skończyć sprawę. Kiedy się zbliżyłem, ogień dochodzący z lasu ustał. Smith
musiał mnie zobaczyć i nie chciał ryzykować trafienia mnie zabłąkaną kulą. Bardzo dobrze.
Przebiegłem już połowę drogi…
Chyba początkowo myśleli, że go trafili. Mnie też przyszło to do głowy. Mimo wszystko
okoliczności, w jakich się zbliżałem, pozwalały sądzić, że tamta pierwsza myśl była bardziej
prawdopodobna. Policjanci pozostali na swoich pozycjach i wstrzymali ogień, być może oczekując
jakiegoś podstępu, który miałby ich odsłonić. Nadal biegłem. Już prawie ich miałem w zasięgu
strzału.
Zgubiła mnie chyba cisza panująca wokoło. Mężczyzna z prawej strony musiał wychwycić
jakiś szmer, kiedy się zbliżałem. Odwrócił głowę i spojrzał do tyłu.
Instynktownie rzuciłem się do przodu, zablokowałem ręce w łokciach, podparłem prawą dłoń
lewą i wystrzeliłem.
Zdążył się w tym czasie odwrócić i pochylić strzelbę. Jeśli go szybko nie trafię…
Po trzecim strzale zwalił się na ziemię, puszczając jeszcze ostatnią kulę w powietrze.
I nagle poczułem rozdzierający ból w piersi, i upadłem do przodu, oddając ostatni, ślepy strzał
w kierunku drugiego policjanta, tuż zanim moja głowa uderzyła o ziemię. W ustach poczułem
smak ziemi i krwi.
Potem nastąpiło więcej strzałów. Dźwięki dochodziły do mnie jak z oddali. Wszystko
wydawało się tak odległe. Z trudem uniosłem głowę i oparłem ją na pięściach. Jak poprzez
zwężający się tunel zobaczyłem, że jakiś człowiek wypadł z lasu strzelając. Był to Smith. Ostatni
policjant podniósł się na jedno kolano, odwrócił się w stronę lasu i odpowiedział ogniem.
Widziałem, jak się przewraca, a Smith nadal się zbliża.
Znowu upadłem i ogarnęła mnie ciemność. Czy o to chodziło? Kilka dodatkowych miesięcy,
które zyskałem… Czemu służyły? Mogło się to równie dobrze stać tamtego ranka w Santa Fe…
Ale proces, rozgłos… Tak. Głos, który kiedyś usłyszałem… Kiedy byłem na wpół pijany, tak
późno… Czy rzeczywiście? To chyba nie ma znaczenia, Stara Matko… W Twoje… Przepraszam
za tego ostatniego papierosa. Ja… Jesteś tam? Czy to naprawdę…?
— Nigdy cię nie opuściłam. To dobrze…
— Chodź do mnie.
Ja…
Dennis Guise znowu zapadł w katatonię. Leżał na łóżku i wpatrywał się w przestrzeń.
Zanieczyszczał się i trzeba go było przebierać jak dziecko. Kiedy Lydia wkładała mu do ust
jedzenie, przeżuwał je i połykał machinalnie, nie dając żadnego znaku, że jest świadomy tego, co
robi. Przestał mówić, czasem tylko mamrotał coś do siebie w nocy, podczas snu. Nie wstawał też z
łóżka.
Mimo wszystko Lydia twierdziła, że nastąpiła poprawa, że dużo skorzystał z kontaktu z zabitym
zamachowcem Roderickiem Leishmanem, że chłopiec posiadał zamknięte w podświadomości
wszystkie niezbędne elementy osobowości, którą będzie mógł pewnego dnia rozwinąć. Impulsem
bowiem miała stać się śmierć, której był świadkiem.
Minął miesiąc. A potem jeszcze tydzień.
Pewnego chłodnego wtorkowego ranka Vicki wstała z łóżka i poszła do kuchni. Zobac2yła, że
kawa jest już gotowa. Stała na stole kuchennym po prawej stronie jej syna, który całkowicie
ubrany, siedział paląc papierosa i czytając gazetę.
— Cholerni niszczyciele — mamrotał. — Znowu to samo!
Spojrzał w górę na nią. Trzepnął gazetą o stół, podniósł ją i zamachał przed oczami Vicki.
— Zobacz, do czego ta cholerna hałastra z południa jest zdolna — powiedział. —
Zanieczyszczać ocean! Można by pomyśleć, że chcą, aby ich własne rybołówstwo…
Vicki wydała z siebie urywany krzyk, odwróciła się i uciekła.
Chwilę później Lydia w zielono–pomarańczowej podomce weszła do kuchni i też przygotowała
sobie kawę. Wieczorem, po skierowaniu uspokajających impulsów do ośrodków snu Dennisa
zostawiła go chrapiącego w swoim pokoju i wyszła spojrzeć na gwiazdy.
Myśli Vicki pośpieszyły za nią, ale przez kilka minut nie udało się nawiązać kontaktu. W końcu
Lydia wróciła do domu.
— Właśnie miałam przygotować sobie drinka — powiedziała Vicki. — Zrobić ci też?
— Poproszę. Trochę szkockiej z lodem.
— Oczywiście znowu to zrobił — zaczęła. — Znalazł nową osobowość, która go całkiem
pochłonęła. Tym razem jest to człowiek znany jako Smith, Szybki Smith, współpracownik
Leishmana. Był z nim chyba aż do końca…
— Powinniśmy znowu powiadomić władze?
— Nie. To by niczego nie dało. Sprawa jest zamknięta. Znaleziono Leishmana i czterech
policjantów, zabitych w wyniku strzelaniny. Było, minęło. To prawda, ten człowiek znał go. Ale co
z tego? To nie przestępstwo. Dajmy spokój. Poza tym i tak nie wiem, gdzie on jest. Trudniej jest
dostać się do jego umysłu niż do umysłu Leishmana. Mamy do czynienia z aspektem
psychotycznym, ale to nie ma aż takiego znaczenia. Wiem tylko, że jest daleko stąd i nie ma
ż
adnych złych zamiarów. Dennis musiał na niego trafić w trakcie poprzedniego kontaktu, tuż przed
końcem, i dopiero teraz na tyle wydobrzał, żeby podjąć to połączenie.
— Do czego to doprowadzi?
— Obawiam się, że do niczego. Jestem pewna, że zebrało się dość materiału wewnątrz jego
mózgu, abym mogła dalej budować strukturę, o której mówiłam. Jednak obecne połączenie to
uniemożliwia. Dopóki przeszkadza nowa osobowość, nie mogę się do tego zabrać. Nie chciałabym
też próbować na nowo, skoro występuje jeszcze jej wpływ.
— Co więc powinniśmy zrobić?
Lydia podniosła szklankę, napiła się i odstawiła ją.
— Spędziłam cały dzień szukając klucza — powiedziała. — I kiedy nareszcie znalazłam, nie
miałam dość siły, aby go przekręcić. Wierzę, że mogę przerwać to nowe połączenie.
— Jak?
— Przede wszystkim blokując go na chwilę. Sądzę, że jeśli go teraz zatrzymam, znowu się
wycofa.
— Nie stanie mu się nic złego?
— Nie. Wróci po prostu do poprzedniego stanu i będę mogła dalej z nim pracować. Nie
zrobiłam tego dzisiaj tylko dlatego, że wymagało to więcej sił witalnych, niż mogłam zgromadzić
do czasu, kiedy dowiedziałam się, jak to zrobić. Nigdy dotąd nie miałam do czynienia z telepatą o
takiej mocy.
— Czy nie jest jednak możliwe, że po tym, jak przestaniesz na niego oddziaływać, wróci dawne
połączenie?
— Nie sądzę. W każdym razie nie natychmiast. Zwróć uwagę, jak długo po śmierci Leishmana
nie nawiązał żadnego kontaktu.
— Racja. Kiedy chcesz spróbować?
— Jutro, jeżeli będę na siłach. A czuję, że tak.
— Może chcesz najpierw porozmawiać z doktorem Winchellem?
— Raczej nie. To moja specjalizacja, nie jego. I tak pozostawiłby mi decyzję, a skoro już
postanowiłam, konsultacja byłaby zbyteczna.
— Zgoda. Chyba powinniśmy zawiadomić Dicka?
— Jeszcze nie. Nie jest to właściwie moment przełomowy, choć tak się wydaje. To tylko
powtórzenie wcześniejszych działań. Po co go niepokoić, skoro nie mamy mu nic istotnego do
przekazania?
Vicki skinęła głową. Wypiły do końca i zaczęły rozmawiać o innych sprawach.
Następnego dnia, pomimo pewnych trudności, Lydii udało się przerwać kontakt Dennisa z
człowiekiem o nazwisku Smith. Tak jak przewidywała, Dennis po raz kolejny zapadł w katatonię.
Teraz jednak więcej mruczał przez sen i czasami odbywał spacery lunatyczne. Vicki zobaczyła go
raz, jak przechodził obok drzwi jej pokoju. Poszła za nim, a on usiadł na ławce i zaczął wpatrywać
się w księżyc. Gdy odprowadzała go do łóżka, nie obudził się, a jej wydawało się, że kiedy szli,
szepnął „Mamo”.
Po dwóch tygodniach był kierowcą ciężarówki, nazywał się Ingalls i jechał w kierunku El Paso.
Lydia natychmiast przerwała kontakt i kontynuowała terapię. Mruczał teraz czasami oderwane
zdania. Prawie co noc chodził we śnie, nigdy jednak nie wyszedł poza dziedziniec.
Tydzień później był pilotem na trasie do Los Angeles. Lydia przerwała połączenie i usiłowała
skierować jego uwagę na sprawy dotyczące jego samego.
Po czterech dniach był inżynierem górniczym w Montanie. Lydia przerwała kontakt i zaczęła
zabierać go na spacery, gdyż mogła już teraz stymulować ośrodki ruchu w jego mózgu, które
najwyraźniej rozwinęły się podczas różnych kontaktów. Nadal jednak przypominało to lunatyzm,
gdyż chłopiec nie potrafił się na niczym skupić przez cały czas trwania spaceru.
Trzy dni później był członkiem załogi na statku towarowym gdzieś na południe od Hawajów.
Lydia przerwała kontakt i zaczęła puszczać mu muzykę.
Po dwóch dniach był studentem pierwszego roku, słuchającym wykładu na dużym
uniwersytecie na wschodzie. Lydia przerwała połączenie i uśpiła go.
Następnego dnia był austriackim alpinistą gdzieś w Alpach. Lydia przerwała kontakt i zabrała
go na spacer. Kiedy szli wzgórzem na wschód, zaczął do niej mówić po rosyjsku. Odpowiedziała
mu w tym języku, przerwała połączenie i zabrała go do domu.
Później, tego samego wieczora, był synem farmera w północnych Indiach. Wszedł do kuchni i
zaczął jeść. Lydia rozmawiała z nim łagodnie przez jakiś czas, mową pełną spółgłosek wargowych,
następnie delikatnie przerwała połączenie. Zaprowadziła go do pokoju i spowodowała, że zasnął.
Nalała sobie szkockiej Dicka i usiadła na podłodze przed kominkiem, bez butów, z
rozpuszczonymi włosami, wpatrując się melancholijnie w płomienie.
— O co chodzi? — zapytała Vicki, podchodząc z tyłu, dotykając jej.
— Dopiero zaczyna czuć, do czego jest zdolny — powiedziała Lydia. — Na przykład sięgnąć
myślami dokądkolwiek na świecie, przejąć czyjeś myśli z całkowitym pochłonięciem… To dla
niego przyjemność zastępcza, a jednocześnie jest to łatwiejsze niż rozwinięcie własnej
osobowości. Dopóki jest przy tym… wykorzystywaniu… terapia pozostaje w martwym punkcie.
— Co zamierzasz zrobić?
Lydia przełknęła drinka, odwróciła się i zaczęła się wpatrywać w płomienie. W końcu odezwała
się: — Nie wiem. Rozumiesz, za każdym razem jest mi coraz trudniej, teraz gdy zaczyna być coraz
bardziej świadomy swej mocy. Udawało mi się za każdym razem zablokować go dzięki technice, a
nie sile. Ale dzisiaj po raz pierwszy stawiał lekki opór. Nie wiem, jak długo to potrwa, zanim stanie
się aktywny. Jeśli do tego dojdzie, nie będę w stanie dłużej go blokować.
— I co wtedy?
— Może wcale się tak nie stanie. Może poskutkuje sugestia. Jeżeli nie… Wtedy chyba będę mu
— siała spróbować innej techniki. Powiedzmy, uczynić go nieświadomym i zablokować
natychmiast, gdy zacznie wracać do siebie. To może okazać się skuteczne…
— A jeżeli nie…?
— Chyba już niedługo się przekonamy — odparła Lydia.
Tej nocy Denni s poszedł na dziedziniec i zaczął śpiewać po włosku. Lydia przemówiła do
niego w tym języku, odprowadziła go do pokoju, uśpiła i ponowiła sugestię, którą wszczepiła już
wcześniej. Rano, kiedy jeszcze było chłodno, wzięła go na spacer. Pokazała mu wschód słońca i
rozmawiała z nim. Wrócili do domu, gdzie go nakarmiła i znowu puszczała mu muzykę.
Po południu Dennis przyjął osobowość japońskiego policjanta. Gawędziła z nim śpiewnie przez
około dwadzieścia minut, po czym nałożyła blok, który miał przerwać połączenie. Tym razem
Dennis stawiał znacznie silniejszy opór. Udało się jej przerwać połączenie i spróbowała wzmocnić
sugestię. Wyszła i zawołała Vicki na herbatę.
— To nic nie daje — powiedziała. — A jego opór na blokowanie wzrósł. Już niedługo nie będę
w stanie nad nim zapanować. Chyba nie poddaje się sugestii. Następnym razem spróbuję podczas
snu. Czuję jednak, że nauczy się także i temu przeciwstawiać.
— Czy pomogłoby, gdyby doktor Winchell przepisał jakieś leki? Może środki uspokajające?
Coś, aby go przyhamować, spowodować, że byłoby łatwiej go kontrolować?
Lydia potrząsnęła głową.
— Oszołomienie go mogłoby wpłynąć negatywnie na terapię.
— Ale co innego możemy zrobić?
— Nie wiem. Nie przewidziałam takiego rozwoju sytuacji.
— A gdybyśmy znowu się przeprowadzili, gdzieś poza zasięg…?
— Potrafi teraz sięgnąć do każdego punktu na Ziemi. W ten sposób nie da rady uciec.
— Spróbuję się skontaktowć z Dickiem… A potem z doktorem Winchellem.
Lydia przytaknęła.
— Masz rację.
Tak się złożyło, że obecna kochanka Dicka była rzecznikiem prasowym Bazy Księżycowej II.
Tego popołudnia, kiedy Dick siedział w jej apartamencie popijając drinka i spoglądając na rzekę
Potomac, przekazał jej najświeższe nowiny o stanie zdrowia swojego syna.
— Czy stwierdzono jakąś prawidłowość? — zapytała. — Jakąś cechę wspólną dla wszystkich
umysłów, które zajmował?
— Tak — odparł. — Pomyślałem, żeby zapytać o to Lydię, i wyjaśniła mi, że wszyscy mieli w
pewnym sensie fioła na punkcie ekologii. Niekoniecznie Dzieci Ziemi, ale w ogóle osoby
zajmujące się środowiskiem, reformatorzy, czynni lub bierni.
— Interesujące — zauważyła. — A gdyby nie mógł znaleźć żadnego, co by zrobił?
Dick wzruszył ramionami.
— Kto to może wiedzieć, Sue? Może zapadłby w katatonię po raz kolejny albo skupił się na
kimś innym? Nie da rady przewidzieć.
Podeszła do niego i zaczęła mu masować ramiona.
— W takim razie musisz go wyprowadzić spoza jego zasięgu — powiedziała — do takiego
miejsca, gdzie jest bardzo mało ludzi i gdzie mają oni zbyt mało czasu, żeby zajmować się tymi
problemami z równym zaangażowaniem.
Dick zaśmiał się.
— Nic nie rozumiesz — powiedział. — On może sięgnąć dokądkolwiek na świecie. Oto on:
największy żyjący telepata, i to właśnie jego zdolności go załatwiają. A oto ja: ojciec największego
ż
yjącego telepaty. Mogę zapewnić mu wszystko — wszystko oprócz pstryczka, który odetnie go
od świata na wystarczająco długo, żeby doprowadzić go do porządku.
— Księżyc — przerwała — jest około czterystu tysięcy kilometrów stąd.
Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Zaczął się uśmiechać, ale wkrótce potrząsnął głową.
— To by nic nie dało — powiedział. — Nie ma sposobu…
— Są tam dwa szpitale — przerwała mu. — Znam wszystkich ludzi, którzy mają tu coś do
powiedzenia. Jesteś osobą znaczącą. Powiem ci, za które sznurki trzeba pociągnąć.
— Skąd mamy wiedzieć, czy to coś da?
— A jakie jest inne wyjście? Twoja terapeutka przyznaje, że nie może go dłużej kontrolować.
Wyślij go na Księżyc. Wpływ będzie tam bardzo mały. Niech zespół psychiatryczny tamtego
szpitala spróbuje coś zdziałać.
Dick wziął głęboki łyk i zamknął oczy.
— Zastanowię się — powiedział.
Przeszła na drugą stronę i usiadła w fotelu na wprost niego. Pochylił się do przodu i chwycił ją
za ręce.
— Czytasz moje myśli? — zapytała w końcu.
— Nie, a powinienem?
— Chyba nie musisz.
Uśmiechnął się i wstał. Ona też się podniosła.
— Masz pełno dobrych pomysłów — powiedział. — Chyba wypróbuję oba.
C
ZĘSC TRZECIA
Szpital znajdował się w małym kraterze na południowej półkuli Księżyca. Krater ten —
wyczyszczony, zabudowany, otoczony kopułą, klimatyzowany, zasilany energią atomową,
zaopatrzony w fontanny, stawy i drzewa, pomalowany, umeblowany i wypełniony drobnymi
hałasami życia — stanowił dom dla wielu bogatych ludzi cierpiących na choroby geriatryczne. Ich
stan wykluczał możliwość powrotu kiedykolwiek na zielononiebieską kulę zawieszoną na
czarnym niebie, nie mówiąc już o zamieszkaniu na niej. Nie pełnił roli szpitala psychiatrycznego,
jeśli nie liczyć przypadków uwiądu starczego czy arteriosklerotycznej choroby mózgu.
Nowy pacjent — kilkunastoletni chłopiec — siedział na ławce obok fontanny, jak to czynił
codziennie o tej porze. Terapeuta Alec Stern usiadł przy nim czytając książkę, jak to czynił
codziennie o tej porze. Gdyby Alec poruszył ramieniem chłopca i ustawił je w nowej pozycji,
pozostałoby tam. Gdyby mu zadał jakieś pytanie, prawie na pewno odpowiedziałoby mu
milczenie. Czasami jednak w odpowiedzi usłyszałby niewyraźne mamrotanie. Tak jak dzisiaj:
— Prawda, jak ładnie tańczą kolory na wodzie? — zapytał Alec, odkładając na chwilę książkę.
Głowa chłopca zwrócona była akurat w tym kierunku. Odezwał się: — Kwiaty…
— Przypomina ci to kolory kwiatów? Tak, to prawda. Jakiś szczególny rodzaj?
Milczenie.
Alec wyciągnął z kieszeni notatnik i coś zapisał.
— Chciałbyś przejść się ze mną i przyjrzeć się niektórym kwiatom?
Milczenie.
— No to chodź.
Położył książkę na ławce i wziął chłopca pod ramię. Nie natrafił na żaden opór, kiedy go
podnosił. A skoro już wprawił go w ruch, chłopiec automatycznie sam poszedł dalej. Terapeuta
przeprowadził go wokół fontanny, i dalej ścieżką, do miejsca oświetlonego sztucznym blaskiem,
gdzie znajdowały się klomby.
— Spójrz, tulipany — wskazał — i żonkile. Czerwone, żółte, pomarańczowe. Podobają ci się?
Nic.
— Chcesz ich dotknąć?
Wziął rękę chłopca i przesunął ją do przodu, dotykając czubkami palców czerwonych płatków
olbrzymiego tulipana.
— Delikatne, prawda? — powiedział. — Podoba ci się?
Chłopak trwał w tej samej pozycji, pochylony nad klombem. Alec pomógł mu się wyprostować.
— Chodź. Wracamy.
Znowu chwycił go pod ramię i poprowadził wzdłuż alejki.
Później, kiedy chłopca nakarmiono i zostawiono w pokoju, żeby odpoczywał, Alec przyszedł
porozmawiać z doktorem Chalmersem.
— W sprawie tego chłopca… — zaczął doktor Chalmers. — Co z Dennisem?
— Bez zmian. Porusza się tylko przy pomocy kogoś innego. Co jakiś czas powie pojedyncze
słowo.
— Ale wewnątrz niego? Co się dzieje z jego umysłem? Jakie są jego reakcje na nowe
otoczenie?
— Nic szczególnego. Ledwo zdaje sobie sprawę ze zmiany. Jest zbiorem fragmentów,
najczęściej pogrążonych głęboko w jego umyśle, wynurzających się w całkiem przypadkowy
sposób, znowu tonących — co jakiś czas przebłyskując tu i tam, czasem oddziałując na siebie.
Większość z nich wynika z autoobsesji.
— Czy nie sądzisz, że powinniśmy spróbować stymulacji mózgu?
Alec potrząsnął głową.
— Nie. Chciałbym kontynuować procedurę zaleconą przez jego poprzednią terapeutkę.
Otrzymywała wyniki prowadzące do całkowitego wyleczenia. Wszystko rozwinęło się jednak zbyt
szybko, by mogła to kontrolować w tak nasyconym środowisku, tam na dole. — Wykonał
nieokreślony gest nad głową. — Przewidziała okres letargu, który chłopak teraz przechodzi.
Przeczuwała też, że doświadczenia, jakie wyniósł z pobytu na Ziemi, spowodują, że wyjdzie z tego
i po pewnym czasie będzie szukał nowych bodźców.
— No cóż… Minął już prawie miesiąc.
— Według niej miało to potrwać mniej więcej miesiąc, do sześciu tygodni.
— I ty to kupiłeś?
— Ona była dobra. Zawsze gdy jestem z nim, dostrzegam wyniki jej pracy. Nie do końca ro —
zumiem wszystko, co zrobiła. Ale są pewnego rodzaju efekty, prawie cyklicznie powtarzające się
przejawy wyrytych w jego pamięci osobowości. Myślę, że najbezpieczniej jest trzymać się na razie
jej programu. Nadal nie wiem tyle o chłopcu, co ona wiedziała. Szkoda, że nie mogła dalej sama się
tym zajmować.
— Ma to jakiś związek z rozwodem i tym, że nie chciała opowiadać się po żadnej ze stron. Była
jednak za tym, żeby przysłać tu chłopca.
— No tak. Coś z całej tej sytuacji pozostało w umyśle Dennisa. Jednak jest bardzo trudno
uchwytne. A ja zawsze podziwiałem jego starego, jestem więc uprzedzony. W każdym razie nie to
jest najważniejsze w sprawie Dennisa.
— W tym tygodniu muszę wysłać panu Guise sprawozdanie. Chciałbym, żebyś wpadł do mnie
do biura i pomógł mi w tym. Chce je dostawać co miesiąc.
— W porządku. Następnym razem może będziemy mieli coś bardziej optymistycznego do
przekazania.
Prawie dwa tygodnie później Alec poszedł rano po Dennisa i zobaczył, że ten siedzi
przykucnięty na podłodze i palcem zwilżonym śliną rysuje różne figury geometryczne. Wydawało
się, że nie zauważył, jak Alec wszedł do celi, więc terapeuta został przy drzwiach, przyglądając się.
Po pewnym czasie rozszerzył swą świadomość, powoli, bardzo ostrożnie. Nie udało mu się jednak
przedostać przez najbardziej intensywną koncentrację, z jaką spotkał się po raz pierwszy,
koncentrację skupioną całkowicie na własnościach trójkątów.
Przez dłuższą część godziny stał zafascynowany tym, co działo się w pokoju, wielką
koncentracją, mając nadzieję, że zostanie zauważony. W końcu przesunął się do przodu.
Kiedy stanął tuż za Dennisem, wyciągnął rękę i dotknął ramienia chłopca.
Dennis odwrócił się gwałtownie i spojrzał na niego. Po raz pierwszy Alec widział, że te oczy są
skupione, po raz pierwszy dostrzegł przebłysk inteligencji w tym, jak się poruszały, w wyrazie
twarzy towarzyszącym spojrzeniu.
Nagle Dennis wykrzyknął jedno lub dwa zdania. Potem upadł do przodu na mokre jeszcze
rysunki.
Alec podniósł go i położył na łóżku. Sprawdził bicie serca i puls. Były bardzo szybkie.
Przysunął krzesło do łóżka i usiadł obok Dennisa.
Kiedy czekał, aż Dennis na nowo odzyska świadomość, dźwięk tego krzyku nadal odbijał się
echem w jego umyśle. Chłopiec zawołał w obcym języku, był tego pewien. Dźwięki były zbyt
regularne, za dobrze zorganizowane jak na bezsensowne mamrotanie. Alec nie rozpoznał języka,
był jednak pewien, że to rzeczowa wypowiedź. Zachowanie Dennisa, jego koncentracja, wyraz
twarzy były zbyt inteligentne, zbyt celowe, aby zaniknąć w momencie wypowiedzenia paru zdań.
Kiedy Dennis się obudzi, chyba nie będzie zbyt trudno określić, do którego umysłu na Księżycu
wtargnął…
Długo jednak musiał czekać, żeby Dennis się obudził, a kiedy w końcu to się stało, jego oczy nie
były skupione na niczym szczególnym, a umysł był mniej więcej w takim samym stanie, co
poprzedniego dnia. Pozostał tylko ledwo wyczuwalny ślad niedawnego kontaktu, jakiś
nieokreślony odcień nastroju, którego wcześniej nie było. Nic poza rym. Nic, co wystarczyłoby,
ż
eby zidentyfikować osobę, do której umysłu dostał się Dennis.
Alec wyprowadził go na spacer, starając się wywrzeć neurologiczny nacisk na różne ośrodki
czuciowe, ale osiągnął tylko zwykłe efekty. W końcu zaprowadził go do ławki obok fontanny. Tam
właśnie zdecydował się przeprowadzić ćwiczenie oparte na zjawisku, którego był ostatnio
ś
wiadkiem.
Otworzył notatnik na czystej stronie. Narysował trójkąt, okrąg i kwadrat. Potem podsunął notes
przed oczy Dennisa i trzymał go tam.
Po jakimś czasie chłopiec pochylił głowę. Oczy skupiły się, poruszyły. Wyciągnął rękę i
chwycił notes. Położył go na kolanach i pochylił się nad nim. Zaczął wodzić palcem po konturach
figur.
— Co to jest? — zapytał Alec. — Czy możesz mi powiedzieć, co to jest?
Usta Dennisa poruszyły się. — Koło, kwadrat, trójkąt… — wyszeptał.
— Świetnie! Trzymaj. — Alec wepchnął mu do ręki ołówek. — Możesz narysować więcej?
Dennis spojrzał na ołówek, po czym oddał go Alecowi. Potrząsnął głową. Znowu się pochylił i
jeszcze raz przejechał palcem po konturach figur. Potem odwrócił wzrok. Notes ześlizgnął się z
jego kolan i upadł na ziemię. Wydawało się, że nie zwrócił na to uwagi.
— Co to jest? — odezwał się znowu Alec. — Czy możesz mi jeszcze raz powiedzieć?
Dennis jednak nie zareagował. Jego myśli znowu zaczęły krążyć bezładnie.
Alec podniósł notatnik i zaczął coś pisać.
Stan Dennisa nie zmienił się przez prawie cały następny tydzień. Próbowano go zainteresować
różnymi zajęciami rekreacyjnymi i rehabilitacyjnymi. Mimo że zaczął zwracać uwagę na muzykę,
nie miał wyraźnej ochoty nauczyć się grać na żadnym instrumencie. Na zajęciach plastycznych
ograniczał się do rysowania kół, trójkątów i kwadratów. Jego umiejętność rysowania tych trzech
figur osiągnęła niemal automatyczną perfekcję. Zdolność porozumiewania się ograniczała się do
słowa lub dwóch — maksymalnie trzech — w odpowiedzi na liczne i łatwo sformułowane pytania.
On sam nigdy nie zaczynał rozmowy.
To wszystko jednak można było traktować jako wyraźną poprawę, i tym właśnie było. Kolejne
sprawozdanie wysłane do rodziców wskazywało na postęp w rozwijaniu zdolności manualnych,
werbalnych i pojęciowych. Nie zawierało jednak ani słowa na temat epizodu francuskiego ani tego,
co nastąpiło potem.
Kiedy Alec rano przyszedł po niego, zobaczył, że Dennis chodzi tam i z powrotem po pokoju,
mrucząc coś po francusku. Kiedy chciał z nim porozmawiać, otrzymywał odpowiedzi tylko po
francusku. Sondując go telepatycznie, odkrył nową strukturę osobowości. Zostawił Dennisa
samego i poszedł poszukać młodego francuskiego lekarza, który niedawno przybył do placówki.
Marcel spędził z Dennisem całe popołudnie. W końcu wyszedł ze stertą notatek.
— Wierzy, że jest markizem de Condorcet — oznajmił rozkładając notatki na swoim biurku i
spoglądając na Aleca. — Właściwie to prawie mnie o tym przekonał.
— Co masz na myśli? — zapytał Alec.
— Ma niesamowicie dokładne informacje o życiu markiza i w ogóle tamtych czasów.
— To może być po prostu „efekt oświeconego idioty” — zasugerował Alec. — Chłopak musiał
o nim słyszeć, wchłonąć dawno temu z jakiegoś umysłu, z którym się zetknął, a teraz to się tylko
uaktywniło.
— Ale to co on mówi, jest całkiem logiczne, Alec. A poza tym on nie tylko powtarza fakty.
Wdał się w inteligentną — bardzo inteligentną — rozmowę. Rozmawialiśmy o jego, a raczej
markiza dziele, Szkicu obrazu postępu ducha ludzkiego. On nie tylko wymienił najważniejsze
punkty. Odpowiadał na pytania i rozwijał niektóre poglądy występujące w tej pracy. Rozumiesz, to
coś więcej niż tylko fantastyczna utopia. Mówił o doskonaleniu człowieka jako konsekwencji
upowszechniania wiedzy, oraz o nauce jako drodze umysłu, która podniesie ogólny poziom
inteligencji ludzkości oraz poziom umysłowy jednostek; powiedział mi też o…
— Zaraz, zaraz — przerwał Alec podnosząc rękę. — Ustaliliśmy już, że nie jest uzależniony od
osoby ani czasów. W takim razie co z miejscem? Jak uzasadnia to, że jest jednocześnie na
Księżycu i w osiemnastowiecznej Francji?
Marcel uśmiechnął się.
— Cela to cela — powiedział. — Markiz spędził ostatnie dni w więzieniu. Chłopak myśli, że
jest właśnie tam.
— On chyba był ofiarą Rewolucji Francuskiej, nie?
— Tak. Do tej pory jednak nie wiadomo, czy wykonano na nim wyrok, czy też sam odebrał
sobie życie, żeby nie…
Alec zamarł.
— O co…? — zaczął Marcel.
— Nie wiem, ale niepokoi mnie to. Z jakiegokolwiek źródła pochodzą jego informacje, to może
o to chodzić.
— Chyba nie sądzisz, że…?
Alec wstał.
— Pójdę sprawdzić. Zaintrygowało mnie to.
— Idę z tobą.
Przeszli na drugą stronę kompleksu.
— Nigdy nie przejawiał żadnych… skłonności w tym kierunku, prawda?
— Nie, od kiedy jest tutaj — odparł Alec. — W jego kartotece też nic na ten temat nie ma. Ale
z drugiej strony jego osobowość podlega teraz takim zmianom… Trudno powiedzieć, co może się
stać za chwilę. O Boże!
— Co się stało?
— Odbieram jego myśli!
Alec rzucił się pędem.
Kiedy dotarli do pokoju Dennisa, zobaczyli chłopca leżącego na podłodze. Próbował się
powiesić na pasku od spodni uczepiwszy go do haka od lampy. Hak jednak nie wytrzymał.
Chłopak leżał teraz nieprzytomny na podłodze, obok krzesła, na którym wszystko przygotowywał.
Marcel zbadał go szybko.
— Chyba nie skręcił karku — powiedział — ale sprawdzę go jeszcze rentgenem. Zawołaj
kogoś, żeby pomógł go przenieść. Ja zostanę tutaj.
— Dobra.
Dokładne badanie wykazało, że Dennis nie odniósł żadnych większych obrażeń. Nie wiadomo
dlaczego trwał w letargu przez następne dwa dni. Przez ten czas pozostawał w klinice, gdzie
karmiono go kroplówką i monitorowano siłami ludzkimi i maszynowymi.
Kiedy obudził się trzeciego dnia, schwycił się za bok i zaczął jęczeć. Pielęgniarka, która
zauważyła jego dziwne zachowanie, natychmiast posłała po lekarza. Badania nie wykazały
ż
adnych obrażeń, postanowiono więc przeprowadzić dokładniejsze testy. Podczas gdy zespół
lekarzy rozważał wyniki testów, Marcel i Alec, którzy przyszli odwiedzić Dennisa, zorientowali
się, że nie jest on już markizem de Condorcet. Z badań telepatycznych dowiedzieli się, że chłopiec
sądzi, iż leży na łące niedaleko występu skalnego, krwawiąc z rany zadanej rogiem przez
legendarnego potwora morskiego. Wydawało mu się również, że jest przy nim jego poprzednia
terapeutka, Lydia Dimanche, i często zwracał się do pielęgniarki tym imieniem.
— Wyniki wszystkich testów są ujemne — powiedział lekarz w podeszłym wieku, który wszedł
do pokoju, gdy Alec sondował umysł Dennisa.
— To jego kolejne… złudzenie — wyjaśnił Alec. — W aktach znajdują się instrukcje, jak
przerwać podobny stan. Wydaje mi się, że dobrze byłoby mu podać środek nasenny.
— No nie wiem — odparł doktor. — Przez dłuższy czas był nieprzytomny. Jest słaby… A może
tylko coś na uspokojenie?
— Dobrze. Spróbujmy.
Doktor posłał po odpowiednie lekarstwo i zaczął przygotowywać wszystko do zastrzyku.
Pielęgniarka przytrzymała rękę Dennisa. Po pewnym czasie wydawało się, że napięcie częściowo
go opuszcza. Jęki słabły, aż w końcu zupełnie umilkły. Wtedy wkroczył Alec, delikatnie, ale
stanowczo, żeby przerwać połączenie. Obserwowany przez niego umysł nagle się rozluźnił i
odpłynął. Dennis zamknął oczy i zaczął oddychać regularnie. Doktor podszedł bliżej, aby zbadać
puls.
— Powiedziałbym, że to normalny sen — oznajmił pół minuty później. — Czy znalazł pan
sposób, żeby go odizolować od źródła niepokoju?
— Można to również w ten sposób określić. Rzeczywiście. Jeżeli nie rozpocznie czegoś
nowego, powinien obudzić się w takim stanie, w jakim był dawniej. Oczywiście, jeżeli pozostanie
przy schemacie, którego trzymał się do tej pory.
— W takim razie, najlepsze, co możemy teraz zrobić, to pozwolić mu spać. No i oczywiście
kontynuować obserwację. — Spojrzał na ekran monitora. — Aktywność wszystkich funkcji
organizmu wyraźnie wzrosła w porównaniu z poprzednim okresem letargu.
Alec skinął głową.
— Wydaje się w lepszej formie. Proszę mnie natychmiast zawiadomić, gdyby nastąpiły jakieś
zmiany w jego stanie.
— Oczywiście — odparł doktor.
Wyszli z pokoju zostawiając go śpiącego.
Kiedy Dennis się obudził, wydawało się, że powrócił do poprzedniego stanu obojętności na
otoczenie. Spacerował z Alekiem po szpitalu. Prawie nie zwracał uwagi na to, co tamten mu
pokazywał. Patrzył obojętnie na kwiaty w ogrodzie i na gwiazdy, na Ziemię wysoko, ponad
kopułą. Podczas kolejnych tygodni jego zdolności porozumiewawcze pomału wzrastały, nadal
jednak sam nie zaczynał rozmowy ani nie zadawał żadnych pytań.
Dennis na nowo zaczął zajęcia plastyczne. Nadal rysował figury geometryczne, teraz jednak
ozdabiał je, otaczając misternymi zakrętasami. Twarde, proste linie, które początkowo rysował,
zostały teraz wygładzone i widać było, że ręka jest coraz swobodniejsza.
Nadszedł w końcu czas, kiedy Alec zdecydował się go zapytać: — Jak się nazywasz?
Dennis nie odpowiedział. Wpatrywał się dalej w budynek zespołu regulacji atmosfery,
znajdujący się po drugiej stronie zakładu.
Alec położył mu rękę na ramieniu.
— Twoje imię — powiedział cicho. — Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz?
— Imię… — wyszeptał Dennis. — Imię…
— Twoje imię. Jak ono brzmi?
Oczy Dennisa zwęziły się, ściągnął brwi. Zaczął szybko oddychać.
Alec ścisnął jego ramię.
— Już dobrze. Już dobrze — powiedział. — Sam ci powiem. Nazywasz się Dennis. Dennis
Guise.
Oznaki napięcia zniknęły. Dennis odetchnął głęboko.
— Możesz to powtórzyć? Czy możesz powiedzieć: Dennis Guise?
— Dennis — wymówił Dennis. — Dennis Guise.
— Dobrze! Bardzo dobrze — ucieszył się Alec. — Jeśli to zapamiętasz, będzie coraz lepiej.
Poszli dalej.
Mniej więcej po piętnastu minutach Alec odezwał się: — A teraz powiedz mi: Jak się
nazywasz?
Twarz Dennisa przybrała wyraz cierpienia. Jego oddech znowu stał się szybszy.
— Rozmawialiśmy o tym przed chwilą — powiedział Alec. — Spróbuj sobie przypomnieć.
Dennis zaczął płakać.
— Już dobrze, spokojnie — powiedział Alec biorąc go pod ramię. — To Dennis Guise. Dennis
Guise. To wszystko.
Dennis z trudem chwytał powietrze; po chwili westchnął. Nic nie powiedział.
Następnego dnia chłopiec znowu nie pamiętał swego imienia i Alec zdecydował odłożyć na
później uregulowanie problemu tożsamości. Dennis nie przejawiał żadnych śladów tego
niewielkiego wstrząsu.
Minęło kilka dni. Pewnego razu instruktorka zajęć plastycznych zauważyła całkowicie nie
pasujący do stylu Dennisa rysunek, który chłopiec właśnie kończył. Jego ołówek szybko rysował
ostatnie kreski świetnej karykatury jednego z pozostałych u — czniów.
— To bardzo dobre — pochwaliła go. — Nie wiedziałam, że rysujesz też twarze.
Dennis spojrzał na nią i uśmiechnął się. Po raz pierwszy widziała, jak się uśmiecha.
— Kiedy zacząłeś używać lewej ręki? Podniósł nad głowę obie dłonie i wzruszył ramionami.
Instruktorka pokazała później Alecowi kilka nowych rysunków. Alec gwizdnął:.
— Czy jego kolejne prace wskazywały na taki rozwój? — zapytał.
— Nie; to nastąpiło zupełnie nagle, równocześnie ze zmianą ręki, którą pracuje.
— Jest teraz mańkutem?
— Tak. Sądziłam, że to cię zainteresuje, być może jako wskazówka jakiegoś zjawiska
neurologicznego — przesunięcie kontroli z jednej półkuli mózgowej do drugiej…
— Tak, dzięki — odparł. — Pogadam z Jeffersonem z neuropsychiatrii, niech go znowu zbada.
Czy wystąpiły też jakieś zmiany w zachowaniu?
Skinęła głową.
— Trudno to jednak sprecyzować — odparła. — On po prostu jest teraz jakoś bardziej…
bardziej ożywiony, spogląda czujnie, inaczej porusza oczami; tego nie było przedtem.
— Pójdę teraz do niego — powiedział Alec. — Jeszcze raz dzięki.
Poszedł do pokoju Dennisa, zapukał i sięgnął do klamki.
— Tak? — zapytał głos ze środka.
— To ja, Alec. — powiedział. — Można?
— Można — powiedział głos bez żadnej modulacji.
Dennis siedział przy oknie, trzymając na kolanach otwarty szkicownik. Spojrzał w górę i
uśmiechnął się, gdy zobaczył wchodzącego Aleca.
Alec zbliżył się, rzucił okiem na notes. Wypełniony był rysunkami stojących blisko siebie
budynków.
— Bardzo dobre — powiedział. — Cieszę się, że zaczynasz się interesować innymi sprawami.
Dennis znowu się uśmiechnął.
— Chyba jesteś dzisiaj w świetnym humorze. Z tego też się cieszę. Masz jakieś specjalne
powody?
Dennis wzruszył ramionami.
— Słuchaj — zaczął Alec jak gdyby nigdy nic — wcale nie chciałem cię wtedy zdenerwować
pytaniami o twoje imię.
— Nie… szkodzi — odparł powoli Dennis.
— Pamiętasz je jednak do tej pory?
— Powiedz… je… znowu.
— Dennis. Dennis Guise.
— Tak. Dennis Guise. Tak.
— A co powiesz na niewielkie ćwiczenia?
— Ćwi… czenia?
— Chciałbyś pójść teraz na spacer?
— O! Tak. Tak. Spacer. Ćwiczenia…
Dennis zamknął szkicownik. Wstał i podszedł do drzwi. Przytrzymał je, gdy Alec wychodził.
Alec poprowadził go tą samą drogą co zazwyczaj, aż doszli do fontanny.
— Czy chciałbyś porozmawiać o czymś szczególnym? — zapytał.
— Tak — natychmiast odparł Dennis. — Rozmawiać o rozmawiać.
— Ja… Chyba nie do końca rozumiem.
— Rozmo… wa. Części.
— Słowa?
— Tak. Słowa.
— Ach, rozumiem, chcesz powtórzyć swoje słownictwo. W porządku. Jasne.
Alec zaczął nazywać wszystko, co mijali. Tłumiąc ożywienie wymienił części ciała, zaimki,
podstawowe czasowniki. Podczas spaceru Dennis stawał się coraz bardziej rozmowny.
Później, stojąc obok fontanny, zapytał: — Jak to działa, fontanna?
— Po prostu zwykła pompa — odparł Alec.
— Jaka pompa? Chciałbym zobaczyć.
— Nie jestem pewien, jaka to dokładnie pompa. Porozmawiam z kimś z administracji i pewnie
pozwolą ci się jej przyjrzeć. Może jutro.
— Dobrze. Jasne. Alec?
— Słucham?
— Ja… Gdzie my jesteśmy?
— To Zakład Medyczny Luna II.
— Luna!
— Tak, Księżyc. Dopiero zaczynasz sobie zdawać z tego sprawę?
Nagle Dennis przechylił się do tyłu. Spojrzał w górę.
— W tym sektorze nic nie widać — powiedział Alec. — Jeśli chcesz, mogę cię zabrać na pokład
obserwacyjny.
Dennis energicznie skinął głową.
— Proszę.
Alec wziął go pod ramię.
— Chyba może to być dla ciebie szokiem, jeśli do tej pory nie zdawałeś sobie z tego sprawy i
wcale o tym nie myślałeś. Powinienem cię przeprosić. Zbyt wiele rzeczy traktuję jako oczywiste, z
powodu tego, że nagle zacząłeś się porozumiewać, odkąd… Odkąd…
— Stałem się mniej szalony? — skończył Dennis, odzyskując spokój i uśmiechając się.
— Nie, nie. To niewłaściwe słowo. Posłuchaj: czy masz jakiekolwiek pojęcie o tym, co się z
tobą działo, jak odbierałeś świat do tej pory?
Dennis potrząsnął głową.
— Raczej nie — odparł. — Chciałbym, żeby tak było.
Alec szybko spróbował wysondować jego umysł, ale podobnie jak dwukrotnie podczas tego
spaceru, nie udało mu się przedostać poza granicę myśli powierzchniowych, które skupiały się na
otaczającym ich środowisku z taką siłą koncentracji, jakby chciały uniemożliwić dostęp do
czegokolwiek głębiej.
— Nie wiem, dlaczego nie miałbym ci o tym powiedzieć — zaczął Alec. — Przez większą
część życia byłeś chory, a stan ów wynikał z twoich zdolności telepatycznych. Zbyt wcześnie, to
znaczy od urodzenia byłeś narażony na natłok myśli ludzi dorosłych. Aż do dzisiaj wpływały one
na twoje myślenie. Przyjazd na Księżyc w znacznym stopniu wyrwał cię spod tego wpływu. W
końcu pozwoliło ci to osiągnąć pewną równowagę wewnętrzną, uporządkować wszystkie sprawy,
które do tej pory były dla ciebie problemem. Zacząłeś myśleć samodzielnie, zdawać sobie sprawę z
tego, kim naprawdę jesteś. Rozumiesz to wszystko? Dopiero zaczynasz powracać do siebie jako
istoty racjonalnej.
— Ja… Chyba rozumiem. Przeszłość jest taka mroczna…
— Oczywiście. Do windy idzie się tędy.
— Co to są zdolności telepatyczne?
— To znaczy… Zdolność bezpośredniego poznania, co myślą inni ludzie.
— Aha.
— To było zbyt trudne dla dziecka.
— Tak.
— Domyślasz się może, co wyprowadziło cię z tego stanu? Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy
zdałeś sobie sprawę z własnej świadomości?
Dennis uśmiechnął się szeroko.
— Nie. To jak przebudzenie — odrzekł. — Nigdy nie można być pewnym, kiedy to się zacznie,
ale nadchodzi czas, kiedy po prostu następuje. Myślę, że nadal trwa.
— To dobrze.
Alec otworzył drzwi, wprowadził Dennisa do środka i nacisnął przycisk.
— Brakuje… mi… informacji — powiedział Dennis. — Nie traktuj tego jako… nawrót
choroby, jeśli zapytam cię o oczywiste rzeczy… albo zabraknie mi… słownictwa.
— Boże, oczywiście, że nie! Czynisz postępy na moich oczach. Właściwie trudno mi uwierzyć,
ż
e to się rzeczywiście dzieje.
Winda nadjechała z szumem. Dennis oparł się rękami o ścianę i zaśmiał się.
— Mnie też, mnie też. Powiedz, czy ty też masz te… zdolności telepatyczne?
— Tak.
— Wielu ludzi je ma?
— Nie, stanowimy wyraźną mniejszość.
— Rozumiem. Używasz ich na mnie?
— Nie. Wydaje mi się; że dużo lepiej nam się rozmawia w ten sposób. Ćwiczenie dobrze ci robi.
A chciałbyś spróbować tego drugiego sposobu?
— Nie teraz. Nie.
— Dobrze. Do tego zmierzałem. Lepiej, żebyś przez jakiś czas nie próbował tego. Nie ma sensu
narażać się na ponowne otwarcie starych, wrażliwych kanałów do czasu, aż trochę zahartujesz swą
psychikę.
— To brzmi rozsądnie.
Drzwi się otworzyły. Alec wyprowadził go na pokład obserwacyjny. Była to duże półokrągłe
pomieszczenie, w którym poustawiano ławki i krzesła. Oświetlała je tylko wielka kula Ziemi i
gwiazdy, które znajdowały się po drugiej stronie przezroczystej kopuły.
Dennis nie mógł złapać tchu. Oparł się o ścianę.
— Spokojnie — powiedział Alec. — Tu jest bezpiecznie. Nie ma się czego bać.
— Daj mi szansę — odparł Dennis. — Poczekaj, niech się przyjrzę. Nic nie mów. Boże! To jest
wspaniałe! Tam, w górze. Świat… Muszę to namalować. Skąd mogę wziąć kolory… tutaj?
— Pani Brant zaraz przyniesie ci farby — odrzekł Alec.
— Ale światło…
— Tam dalej znajdują się nisze, które można oświetlić. — Wykonał nieokreślony gest. —
Nigdy nie zdawałeś sobie sprawy… że to wszystko właśnie tak wygląda, że właśnie tutaj jesteś —
na Księżycu?
— Nie. Ja… Chcę usiąść na jednym z tych krzeseł.
— Oczywiście. Chodź.
Alec poprowadził go do dwóch stojących obok siebie krzeseł, odchylił oparcia, wskazał jedno
Dennisowi, a sam usiadł na drugim. Mniej więcej przez godzinę spoglądali na niebo. Alec
dwukrotnie próbował wysondować umysł Dennisa, za każdym razem jednak natrafiał na silną
koncentrację, która uniemożliwiała mu dalsze badanie.
W końcu Dennis wstał.
— To dla mnie prawie za wiele — odezwał się.
— Wracajmy.
Alec skinął głową.
— Chciałbyś teraz zjeść coś na stołówce? A może to byłoby za dużo wrażeń jak na jeden dzień?
— Spróbujmy i przekonajmy się.
Kiedy jechali windą w dół, Alec zauważył:
— Chyba nigdy nie dowiemy się, co spowodowało poprawę twojego stanu.
— Chyba nie.
— Jest też wiele aspektów, których nie rozumiem.
Dennis uśmiechnął się.
— …Ale jeden z nich nie daje mi spokoju. Gdzie mogłeś podchwycić włoski akcent?
— Jeśli się kiedyś dowiesz, powiedz mi — odparł Dennis uśmiechając się.
Doktor Timura nie wykrył żadnych objawów neurologicznej dysfunkcji. Najbardziej dziwił się,
ż
e Dennis zainteresował się urządzeniami testującymi, oraz że zadawał pytania dotyczące
umiejscowienia poszczególnych funkcji w mózgu. Spędził z Dennisem pół godziny więcej, niż
przewidywał, rozmawiając o neurologicznej mapie organizmu ludzkiego.
— Cokolwiek to spowodowało — powiedział później Alecowi — było to związane z
naturalnymi funkcjami organizmu i rozmawiasz o tym z niewłaściwą osobą. To bardziej twój
obszar niż mój.
— Domyślałem się, że właśnie tak będzie — odparł Alec. — Właściwie wiemy tak mało o
telepatach…
— Jakkolwiek było, decyzja przysłania go tutaj w końcu przyniosła efekt. Wyrwało go to spod
wpływu niekorzystnych bodźców, pozwoliło spokojnie odetchnąć. Skorzystał z tego i teraz
zaczyna wracać do siebie. Trzeba było po prostu trochę poczekać na efekty.
— Tak. Masz rację. Ale przeskok z całkowitego braku wrażliwości do obecnego stanu jest
rzeczy — wicie… godny uwagi. Dostał teraz farby, płótno, zaczął malować. Słucha kaset. Zadaje
pytania o wszystko…
— A może to długo tłumiona ciekawość, która w końcu dała o sobie znać? Nawiasem mówiąc,
nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć, jaki naprawdę jest jego poziom inteligencji. Wydaje mi się,
ż
e dość wysoki.
— Jasne, jasne. No a co z czasami, kiedy wydawało mu się, że jest markizem de Condorcet?
— Musiał to jakoś podchwycić dzięki swym zdolnościom telepatycznym. Wątpię, żebyśmy się
dowiedzieli skąd dokładnie.
— Chyba masz rację, ale jest coś dziwnego i w jego obecnym stanie świadomości.
— Co masz na myśli?
— Nie mogę go czytać. Sam jestem całkiem niezłym telepatą, inaczej nigdy nie zabrałbym się
do terapii telepatycznej. Jednak za każdym razem, gdy próbuję go wysondować, nie mogę
przedostać się nawet o milimetr poza myśli skupiające się na obiekcie, który bezpośrednio zaprząta
jego uwagę.
Ma zdolność koncentracji jak dobry szachista — w dodatku tak jest przez cały czas. To nie jest
normalne.
— Są jednak tacy ludzie. Na przykład artyści, kiedy pochłania ich praca nad dziełem. A on
przecież interesuje się sztuką.
— To prawda. Nawiasem mówiąc, jest potężnym telepatą i być może założył jakiś nieświadomy
blok. Sądzisz, że może w zbyt szybkim tempie zmierzać do jakiejś reakcji?
Doktor Timura wzruszył ramionami.
— Prawdopodobnie rzeczywiście wystąpi jakaś reakcja. Może depresja… Na pewno
zmęczenie, jeżeli sprawy będą dalej toczyły się podobnie jak teraz. Z drugiej strony gorzej byłoby
próbować jakoś na niego wpływać, dopóki chce jak najwięcej się nauczyć. Kiedy już będzie
usatysfakcjonowany swą zdobyczą, przyjdzie czas, żeby ją przetrawić. Wtedy naprawdę zacznie
się twoje zadanie. Oczywiście to tylko moja opinia.
— Dzięki. Wdzięczny jestem za wszelkie porady co do tego przypadku.
— Monitorujesz jego pokój, prawda?
— Jasne, od czasu, gdy tu przybył. Nawet jeszcze dokładniej od czasu tego wypadku, kiedy
wydawało mu się, że jest markizem.
— To dobrze. Bardzo dobrze. Daj mu teraz trochę więcej czasu dla siebie — i tak jest przecież
obserwowany — i przekonaj się, jak z niego skorzysta.
— To znaczy wstrzymać terapię i pozostawić mu wolną rękę?
— Nie do końca. Ale zamierzasz przecież obserwować go przez jakiś czas, zanim się
zdecydujesz, jaki przebieg terapii wybierzesz. Chyba nie zamierzasz trzymać się wszystkiego tak
surowo jak wtedy, gdy ledwo mógł się sam poruszać?
— Nie. To prawda. Poczekam jeszcze trochę i na razie niech maszyny dalej go monitorują.
Wpadnę do niego jeszcze dzisiaj, żeby zobaczyć, jak mu idzie malowanie… i samemu go
obserwować. Odezwę się do ciebie.
— Na razie.
Alec zapukał do drzwi, zaczekał.
— Tak?
— To ja, Alec.
— Wejdź.
Wszedł do pokoju i zastał Dennisa siedzącego na łóżku; obok niego leżał przenośny rzutnik. Po
drugiej stronie pokoju stały sztalugi, na których ustawiony był ukończony już obraz. Przedstawiał
widok nieba oraz Ziemi z pokładu obserwacyjnego. Alec podszedł do obrazu.
— Namalowałeś to wszystko tak szybko? — zapytał. — To wspaniałe! I na dodatek twój
pierwszy obraz. To robi wrażenie.
— Akryle są naprawdę świetne. Nie trzeba ich długo przygotowywać i szybko wysychają. Są
dużo lepsze niż olejne, szczególnie jeśli się śpieszysz.
— Kiedy używałeś farb olejnych?
— To znaczy… Miałem na myśli, że tak właśnie mi się wydaje. Widziałem, jak inni ich
używali, jeszcze w czasie zajęć.
— Rozumiem. Cały czas mnie zadziwiasz. Co teraz robisz?
— Uczę się wszystkiego. Muszę bardzo wiele nadrobić.
— Może przynajmniej z początku powinieneś podejść do tego trochę spokojniej.
— Nie ma potrzeby. Nie jestem jeszcze zmęczony.
— Może poszlibyśmy się przejść?
— Prawdę mówiąc wolałbym zostać i jeszcze trochę popracować.
— Miałem cię zapytać o czytanie…
— Wydaje mi się, że musiałem się kiedyś nauczyć podstaw. Staram się teraz rozwijać.
— No cóż, to wspaniale. Co z obiadem? Musisz przecież jeść. Stołówka jest otwarta.
— To prawda. Zgoda.
Wyłączył ekran, wstał i przeciągnął się.
— Po drodze możesz mi powiedzieć, jak wygląda życie na Ziemi — powiedział. — I opowiedz
mi o telepatach.
Dennis otworzył drzwi i przepuścił Aleca, słuchając.
Po południu Alec sporządził pełny raport doktorowi Chalmersowi.
— …I dotarłem do niego podczas obiadu — powiedział. — Zgadza się, że jest Dennisem Guise,
ale tak naprawdę sam w to nie wierzy. Mówi tak, bo właśnie tego od niego oczekujemy. Osobiście
uważa, że jest Leonardem da Vinci.
Doktor Chalmers parsknął.
— Mówisz poważnie?
— Oczywiście.
Chalmers na nowo zapalił fajkę.
— Nie widzę w tym nic złego — powiedział w końcu. — Natomiast wiele złego widzę w
próbach uwolnienia go od tego złudzenia, na tym etapie terapii, kiedy umożliwia mu to robić takie
postępy.
— Zgadzam się, że aspekt Leonarda da Vinci trzeba na razie zostawić. Martwię się czym
innym. Nie jestem wcale pewien, czy to złudzenie.
— Co masz na myśli?
— Dotarłem do niego podczas obiadu. Był rozluźniony, nie myślał o niczym konkretnym.
Spróbowałem sondy i udało mi się. Wierzy, że jest da Vinci, nie chce, żebyśmy o tym wiedzieli,
robi wszystko, aby nas przekonać, że jest wracającym do zdrowia Dennisem Guise. Jednocześnie
stara się jak najwięcej dowiedzieć o świecie, w którym się znalazł.
— To nadal pozostaje tylko sytuacją paranoidalną, którą my na szczęście potrafimy
wykorzystać.
Alec uniósł rękę.
— Wydaje się jednak, że to coś więcej niż tylko przeświadczenie. Kiedy był markizem de
Condorcet, przejął nie tylko myślenie tego człowieka, ale również język francuski. Teraz, jako da
Vinci, posiada zdolności artystyczne, posługuje się też teraz lewą ręką — a da Vinci był
leworęczny, właśnie to sprawdziłem — wykazuje też niemal patologiczną ciekawość w stosunku
do wszystkiego…
— Dlaczego w takim razie nie mówi po włosku?
— Ponieważ tym razem przejął strukturę myślową od jednego z największych umysłów, jakie
kiedykolwiek istniały. Zdecydował się oszukiwać nas przez jakiś czas, żeby dostosować się do
sytuacji, w jakiej się znalazł. Z tego powodu uczy się przez cały dzień współczesnego angielskiego
w niesamowitym tempie. Jeśli się jednak dobrze przysłuchać, można usłyszeć, że mówi z włoskim
akcentem, który właśnie próbuje ukryć. Usiłuje się przystosować.
— To całe przypuszczenie jest niedorzeczne. Mimo wszystko nawet zakładając, że jest słuszne,
w jaki sposób doszło do tego połączenia?
— Dobre pytanie. Długo się nad tym zastana — wiałem. Jak funkcjonuje telepatia’? Nadal nie
mamy pewności. Nasze metody badań były dotąd przeważnie praktyczne. Wszyscy obdarzeni tymi
zdolnościami agenci służb bezpieczeństwa, spece od łączności, psychoterapeuci, semantycy,
tłumacze wypracowali różne metody korzystania z tych zdolności, tak naprawdę niezbyt
rozumiejąc ich mechanizm. Jasne, jest wielu teoretyków, nic mają oni jednak za bardzo na czym
oprzeć swych przypuszczeń.
— A ty z kolei chcesz dodać kolejne przypuszczenia do tej listy?
— Tak. Właśnie o to chodzi. To nic innego jak przypuszczenie albo może przeczucie. Dennisa
przysłano tu ze względu na jego fenomenalny zasięg. Jest najpotężniejszym znanym telepatą. W
wyniku oddalenia został tutaj skutecznie odizolowany od umysłów, których chyba poszukiwał. Po
prostu nie był w stanie sięgnąć wystarczająco daleko, żeby dotrzeć do umysłów, jakie by go
interesowały. Co w takim razie mu pozostało?
— Musiał się cofnąć do własnych zasobów pamięci. Zrobił to w końcu, zgodnie z
przewidywaniami, a teraz w końcu rozpoczął się jego powrót do zdrowia, którego oczekiwaliśmy.
— Chyba, że moje założenie o kontynuacji osobowości jest słuszne.
— Alec! Condorcet, da Vinci i wszyscy inni, których może odgrywać — już dawno nie żyją.
Chyba nie sugerujesz czegoś takiego jak spirytualizm?
— O, nie. Wiemy jeszcze mniej o naturze czasu niż o telepatii. Zastanawiam się tylko, czy po
tym, jak nie zdołał sięgnąć poprzez przestrzeń, może cofnął się umysłem w czasie i naprawdę
dotarł do tych osób, z którymi się utożsamiał.
Doktor Chalmers westchnął.
— Tak jak w paranoi — powiedział — i tak jak w owych próbach cofania się w czasie do innych
istnień, o których hipnotyzerzy amatorzy czasem piszą książki, ciekawe, że każdy chce być ważny.
Nikt nie utożsamia się z włóczęgą bez dachu nad głową, niewolnikiem czy zwykłym robotnikiem.
Zawsze jest królem, królową, generałem, wielkim uczonym, filozofem albo prorokiem. Czy nie
wydaje ci się to dziwne?
— Raczej nie. Myślę po prostu, że to nie ma żadnego związku ze sprawą Dennisa. Zakładając,
ż
e w ogóle ma jakieś zdolności przenikania czasu, Dennis wybrał te umysły, które wydały mu się
najbardziej pociągające. Byli to z pewnością najciekawsi ludzie. Gdybym sam mógł sięgnąć
umysłem w przeszłość, właśnie ich bym wybrał.
— No dobrze. To nas do niczego nie prowadzi. Mówisz, że udało ci się do niego dotrzeć i jest
istotnie przekonany, że jest Leonardem da Vinci.
— Tak.
— Jakiekolwiek jest źródło tej nowej tożsamości, motywuje go do robienia tego, czego nigdy
nie robił. Dlatego właśnie jest to dla niego korzystne. Pozwólmy mu pozostać przy złudzeniu.
Musimy je jak najbardziej wykorzystać.
— Nawet, jeśli tak naprawdę nie jest Dennisem Guise?
— Zrozum, reaguje na imię Dennisa Guise i zachowuje się tak, jak jego zdaniem powinien się
zachowywać Dennis Guise. Wykazuje nagle ogromną inteligencję oraz wybitne zdolności. Jeśli w
głębi duszy woli wierzyć, że jest Leonardem da Vinci oszukującym cały świat dwudziestego
pierwszego wieku, co za różnica, skoro będzie się odpowiednio zachowywał w każdej z
pozostałych dziedzin życia?
Wszyscy mamy jakieś marzenia, zabawne złudzenia. Czasami terapia przestaje być leczeniem,
a tworzy tylko zamieszanie. Daj mu przeżywać ten sen na jawie. Naucz go odpowiedniego
zachowania w społeczeństwie.
— Ale to coś więcej niż marzenia!
— Alec! Zostaw go w spokoju!
— On jest moim pacjentem.
— A ja jestem twoim szefem, postawionym tu po to, żebyś pracował właściwie. Nie uważam za
właściwe prowadzenie terapii w sposób podyktowany tak nieistotną sprawą jak ta cała telepatia
poprzez czas. Musimy działać opierając się na wiedzy, a nie na zgadywaniu. Wiemy dużo o
paranoi i to od dłuższego czasu. Niektóre jej formy są całkiem nieszkodliwe. Zostaw w spokoju ten
aspekt i pracuj z nim nad resztą. Prawdopodobnie już niedługo zauważysz, że zdobywa coraz
więcej doświadczenia, staje się bardziej pewny siebie, że tamten aspekt po prostu sama zniknie.
— Nie pozostawiasz mi wielkiego wyboru.
— Nie.
— Dobrze. Zrobię tak, jak mówisz.
— …I informuj mnie na bieżąco, zarówno prywatnie, jak i służbowo.
Alec skinął głową i odwrócił się w kierunku drzwi.
— Jeszcze jedna sprawa… — mruknął doktor Chalmers.
— Tak?
— Byłbym wdzięczny, gdybyś zatrzymał dla siebie to przypuszczenie co do czasu.
Przynajmniej na razie.
— Dlaczego?
— Załóżmy, że coś w tym jest? Oczywiście, to tylko założenie. Należy je dobrze uzasadnić,
przeprowadzić badania. Przedwczesny rozgłos mógłby tylko zaszkodzić.
— Jasne. Rozumiem.
— To dobrze.
Alec wyszedł i wrócił do swojego pokoju. Wyciągnął się na łóżku, żeby wszystko przemyśleć.
Po jakimś czasie zasnął.
Następnego dnia Alec zdecydował, że pozwoli Dennisowi dalej się uczyć i malować, a on
będzie wpadał do niego tylko podczas posiłków. Dennis nie był zbyt rozmowny przy śniadaniu i
przy obiedzie. Przy kolacji jednak stał się bardziej ożywiony, pochylał się co chwilę i wpatrywał
uważnie w Aleca.
— Te… zdolności telepatyczne — zaczął — to coś dziwnego i zdumiewającego.
— Mówiłeś chyba, że na razie nie zamierzasz się nimi zajmować.
— To było wczoraj. Powiedziałem, że nie będę z tym eksperymentował przez jakiś czas. Bardzo
dobrze. Ten czas upłynął. Zaczęło mnie to ciekawić.
Alec cmoknął z powątpiewaniem i potrząsnął głową.
— Możesz popełnić poważny błąd… — zaczął mówić.
— Jak się okazało, wcale nie. Mogę to kontrolować. To zadziwiające. Bardzo szybko
nauczyłem się wielu rzeczy docierając do nich przez umysły innych ludzi.
— Czyje umysły? — zaciekawił się Alec.
Dennis uśmiechnął się nieśmiało.
— Nie wiem, czy powinienem to mówić. Na przykład z twojego dowiedziałem się, że istnieje
pewne niepisane prawo, które zakazuje czczego grzebania w cudzych myślach.
— O, widzę, że bardzo się tym przejąłeś.
Dennis wzruszył ramionami.
— To działa w obie strony. Jeśli to prawo nie dotyczy mnie, dlaczego sam mam go
przestrzegać?
— Znasz przecież odpowiedź na to pytanie. Ty jesteś tutaj pacjentem, a ja twoim terapeutą. To
wyjątkowa sytuacja.
— W takim razie nie rozumiem, dlaczego mam być za swoje czyny potępiany przez ludzi,
którzy nie uważają mnie za w pełni odpowiedzialnego.
Alec zaśmiał się.
— Bardzo dobrze — powiedział. — Szybko się uczysz. Oczywiście. To o czym mówisz,
niedługo się zmieni. Tymczasem mogę ci tylko powiedzieć, że takie zachowanie nie jest
eleganckie.
Denni s skinął głową.
— Tu się zgadzam. Mam lepsze sposoby spędzania czasu niż podglądactwo. Chciałem
porozmawiać o dwóch sprawach, którymi się obecnie interesuję. Moim własnym przypadkiem i
funkcjonowaniem telepatii generalnie.
— Jeśli naprawdę zachowywałeś się tak, jak powiedziałeś, to prawdopodobnie wiesz na oba te
tematy tyle samo co my.
— Wcale nie — odparł. — Nie mogę zbadać głębin twego umysłu i dotrzeć do wszystkich
twoich doświadczeń i umiejętności.
— Naprawdę? Od kiedy to? Wydawało się, że wcześniej byłeś w stanie to robić.
— Kiedy?
— Najpierw chciałbym cię o coś zapytać. Czy pamiętasz cokolwiek z innych okresów, gdy wy
— chodziłeś z mroku nieświadomości, gdy jakby byłeś kimś innym?
— Ja… nie sądzę. Coś… jak sny… czasem przychodzą, a potem odchodzą. Oderwane myśli,
przypadkowe fragmenty jakby wspomnień. Ale tak naprawdę nic mi się z nimi nie kojarzy. Chcesz
powiedzieć, że byłem innymi ludźmi? śe wszystko, co teraz czuję i myślę, jest pewnego rodzaju…
nakładką? To znaczy, że tak naprawdę ktoś inny jest we mnie pogrzebany i że osoba, którą wydaje
mi się, że jestem, może zostać w każdej chwili zapomniana?
— Nie, tego nie powiedziałem.
— A co w takim razie?
— Nie mam pojęcia, Dennis. Znasz samego siebie znacznie lepiej ode mnie. Wydaje się, że
uczysz się wszystkiego w niesamowitym tempie.
— Tak naprawdę nie wierzysz, że jestem Dennisem Guise — powiedział.
— A jesteś?
— To głupie pytanie.
— Ty je postawiłeś.
— Nadal myślisz, że jestem pewnego rodzaju nakładką i że prawdziwy Dennis Guise wciąż jest
pogrzebany we mnie?
— Dennis, nie wiem. Jesteś moim pacjentem. Ja chcę tylko, żebyś wrócił do zdrowia i
normalnie funkcjonował w społeczeństwie. Nigdy nie miałem zamiaru wywoływać w tobie
wątpliwości. Każdy terapeuta w naturalny sposób ma skłonności do dociekań, do zastanawiania się
nad każdą ewentualnością, nawet skrajnie nieprawdopodobną. Zwykle się o tym nie mówi. W tej
sytuacji jednak, to, że jesteś tak dobrym telepatą i że właśnie teraz zdecydowałeś się ćwiczyć swe
zdolności, jest raczej niefortunne.
— Zatem chcesz teraz mi powiedzieć, że nie miałeś racji, tak?
— Chcę tylko powiedzieć, że było to jedno z przypuszczeń, które czasami wysuwa się
praktycznie bez żadnych podstaw. Takie przypuszczenia wielokrotnie rodzą się i upadają w czasie
terapii. Raczej nie powinieneś się tym przejmować.
Denni s napił się soku.
— Ale się przejmuję, wiesz o tym — powiedział po pewnym czasie. Nie bardzo cieszę się
myślą, że nie pozwalam normalnie istnieć prawowitemu mieszkańcowi tego ciała, tego mózgu.
— Nawet jeśli nigdy nie byłby on tak sprawny jak ty?
— Nawet.
— Poza tym, że to tylko czcza spekulacja, nie bardzo wiem, co mógłbyś zrobić z tym
tymczasowym zamieszkiwaniem tego ciała.
— Chyba masz rację. To jednak ciekawa sytuacja hipotetyczna, a skoro się wyszło z mroku, tak
jak ja to ostatnio zrobiłem, kwestie natury egzystencjalnej są z pewnością fascynujące.
— Masz rację. Czuję jednak, że nie jest to najlepszy moment do ich rozważania… skoro się
wyszło z mroku, jak to ująłeś.
— Rozumiem, dlaczego terapeuta miewa takie odczucia… Moja psychika może być jednak
bardziej ustabilizowana, niż ci się wydaje.
— Dlaczego więc wyrażasz te wszystkie wątpliwości co do twojej osoby? Nie. Chcę ci teraz
pomóc, a nie robić przekrój twojego wnętrza. Najlepiej zapomnij o tym wszystkim, dobrze?
Skoncentruj się na doskonaleniu swych umiejętności. Kiedy u — płynie trochę czasu, problemy te
przestaną ci się wydawać tak istotne jak teraz.
— Mam wrażenie, że przedstawiasz raczej zdanie doktora Chalmersa niż swoje.
— W takim razie zastanów się nad treścią, a nie nad źródłem, z którego pochodzi. Byłeś chory,
a teraz czujesz się coraz lepiej. To wiemy, na tym musimy się teraz skupić. Do diabła z teorią. Do
diabła z tymi wszystkimi dociekaniami. Na razie postaraj się ograniczyć swe skłonności do
introspekcji i skup się na tym, co jest teraz dla ciebie najważniejsze.
— Łatwo powiedzieć. Ale dobrze, dajmy temu spokój.
— Słusznie. Zdajesz sobie sprawę, że to cudowne, iż możemy rozmawiać o tym na takim
poziomic, tak wcześnie? Zadziwiasz mnie. Jeśli jest to jakaś wskazówka, kim zostaniesz w
przyszłości, powinniśmy obaj to podziwiać.
— Tak. Chyba masz rację. Powinienem być wdzięczny za ten przebłysk istnienia, który został
mi dany. A teraz, aby zakończyć proces mojej edukacji, powiedz mi o tej całej telepatii w czasie, na
temat której udało mi się tu i tam złapać jakieś oderwane myśli. Czy napisano o tym jakieś prace?
— Nie. Sprawdziłem ostatnio. Nic nie ma.
— A sam próbowałeś tego kiedyś?
— Nie.
— Nie masz pomysłu, jak się to może odbywać?
— Nie, żadnego.
— Szkoda, prawda…? Tyle można by nauczyć się z przeszłości, jeśli poważnie by to
potraktowano.
— Może kiedyś… Kto wie?
— Racja — powiedział wstając od stołu.
Alce również się podniósł.
— Odprowadzić cię? — zapytał.
— Dziękuję, ale wolałbym być sam. Chciałbym sobie przemyśleć wiele spraw.
— W porządku, jasne. Wiesz, gdzie mieszkam. Wpadnij, gdybyś chciał o czymś pogadać, o
każdej porze.
— Tak. Jeszcze raz dzięki.
Alec popatrzył, jak się oddala, usiadł i dokończył kawę.
Następnego dnia Dennis nie zjadł śniadania z Alekiem ani nie zaprosił go do swego pokoju.
Przez półprzymknięte drzwi powiedział mu, że jest bardzo zajęty i że nie przyjdzie na posiłek. Nie
wyjaśnił, nad czym pracuje. Po śniadaniu Alec sprawdził taśmę z urządzenia monitorującego pokój
Dennisa. Dowiedział się, że światło paliło się przez całą noc i że Dennis spędzał długie okresy na
przemian przy sztalugach i siedząc w bezruchu na krześle.
Kiedy znowu przyszedł po niego w drodze na obiad i zapukał do drzwi — nie było odpowiedzi.
Zawołał kilka razy, ale również nie było żadnej reakcji. W końcu otworzył drzwi i wszedł do
ś
rodka.
Dennis leżał na łóżku, ściskając rękoma bok. Jego wzrok utkwiony był w suficie, po policzku
spływała mu strużka śliny.
Alec podbiegł do niego.
— Dennis! Co ci jest? — zapytał. — Co się stało?
— Ja… — wyszeptał. — Ja… — Jego oczy wypełniły się łzami.
— Sprowadzę lekarza — powiedział Alec.
— Jestem… — powiedział Dennis i mięśnie jego twarzy rozluźniły się, a ręce opadły
swobodnie.
Zanim Alec wyszedł, rzucił okiem na sztalugi. Zatrzymał się i stał przez kilka chwil wpatrzony.
Na sztalugach ustawione było studium Mony Lizy, ukończone, znakomicie wykonane,
pomyślał, gdyż akryle są o wiele lepsze od farb olejnych. To właśnie to, pomyślał. Pamiętam, że
takie były jego myśli, zanim wybiegł z pokoju.
C
ZĘŚĆ CZWARTA
Jestem.
Pamiętam ich wszystkich. Było ich tak wielu. Ale nie pamiętam samego siebie, gdyż mnie tam
nie było. Nie przedtem.
Właśnie wtedy po raz pierwszy poznałem siebie.
Wtedy.
Kiedyś był pewien człowiek. Nazywał się Gilbert Van Duyn. Przyglądaliśmy się mu na sesji
Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych. Widzieliśmy, jak wstaje, by powiedzieć, że
ochrona Ziemi wymaga poświęceń. Widzieliśmy, jak świat zamiera wokół niego. Widzieliśmy, jak
idzie przez ów krajobraz nieruchomych ciał. Widzieliśmy, jak wychodzi z sali, żeby spotkać
człowieka z mroków. Widzieliśmy, jak lecą na dach budynku i obserwują miasto, świat.
Słuchaliśmy opowieści tamtego. Widzieliśmy, jak opadają na ziemię. Widzieliśmy, jak Gilbert
Van Duyn wraca na salę — podchodzi do pulpitu. Widzieliśmy, jak znowu świat ożywa i uderza
nas kula. Przyglądaliśmy się błękitnej fladze, gdy opuszczało nas życie, z naszego własnego
wyboru.
I wtedy również wiedzieliśmy, wiedziałem.
Kiedyś był pewien człowiek. I ja jestem.
Ten, który pokazał mi to wszystko, zapewniał, że nigdy niczego nie zrobiono. On również
umarł wtedy, po raz kolejny, żebym ja mógł żyć. Ale ciągle żyje we mnie. Pewien człowiek, który
kiedyś był.
I uciekłem poprzez wszystkie osoby, którymi kiedykolwiek byłem, poprzez ten most popiołów
— przeszłość. Do każdej, każdej z nich, bez względu na to czy umarła, czy też została pokonana. I
ja tam byłem. Byli tam ludzie. Ja też jestem.
Uciekłem od tego ostatniego obrazu, przez który się narodziłem, od wszystkich i każdego z
osobna, lecz powracałem zawsze do ostatniego obrazu widzianego oczami Gilberta Van Duyna,
pierwszego widzianego moimi własnymi. Ja. Uciekłem.
Z powrotem, z powrotem do miejsca, gdzie człowiek z mroków leży krwawiąc. Umiera?
Również umiera, tak samo jak pozostali? Ale przecież przeżył, wstał i znowu spotkał się ze swoimi
dziećmi. Widziałem jego oczyma i wiedziałem. Pewien mężczyzna kiedyś był. I kobieta. I już
wiedziałem. Zacząłem rozumieć.
Wszystkich, wszystkich, wszystkich zobaczyłem teraz wyraźnie. Setki tych, których znałem. A
może było ich więcej? Straciłem rachubę. Zobaczyłem ich wszystkich. Uklęknąłem na dachu
budynku i uniosłem karabin, celując w gubernatora. Upadłem i patrzyłem, jak tworzy się wokół
mnie kałuża krwi, podczas gdy armia perska przypuszczała atak. Siedząc na piasku próbowałem
dokonać obliczeń, kiedy dosięgło mnie ostrze. I ty moja Therese! Gdzie teraz jesteś? Moje słowa
giną na wietrze. Wizje dwoją się w mojej głowie i świat staje się dwa razy potworniejszy.
Naciskam spust i mężczyzna pada, zanim dociera do mnie odgłos strzału. Przesuwam lufę. Siedząc
w swojej celi zastanawiam się nad terrorem i myślę o przyszłości człowieka. W porównaniu do niej
mój własny koniec będzie mało istotny. Szkicuję figury, tutaj, w Amboise, wyobrażam sobie
wielkie siły szalejące w powietrzu i w morzach, wielkie burze z ich wiatrami, napór potężnych fal.
Strzelam znowu i drugi mężczyzna upada. Wycieram karabin szybko, ale dokładnie, tak jak
zaplanowałem; opieram go o mur obok znaku Dzieci Ziemi, odwracam się, pochylony i
rozpoczynam odwrót po dachach. Stojąc na szczycie budynku kieruję wzrok za ręką człowieka z
mroków i spoglądam na East River, przypominającą błotniste szkło, na mgliste, zachmurzone
niebo, gdzie smugi dymu leżą niczym wodorosty na plaży. Potem przechodzę na drugą stronę
dachu i spoglądam na nieruchomy zgiełk miasta. Jedziemy, jedziemy poprzez ciemną noc, czuję
tylko ból w ramieniu i mam nadzieję, że będzie padać. Ale ziemia pozostaje nierówna, nieruchoma.
Niech tak będzie. Może i wolałbym, żeby było inaczej, ale jednak sprawia mi przyjemność, że
trawy są suche, a zwierzęta w swoich norach. Przyjemność i duma z tego, że się jest człowiekiem,
są największe w zestawieniu z obojętnością drzemiącej potęgi Ziemi. Nawet jeżeli coś niszczy,
dodaje zawsze coś nowego. Nadmierna izolacja od tych sił pomniejsza zarówno nasze osiągnięcia,
jak i niepowodzenia. Musimy zdawać sobie sprawę z potęg, z którymi żyjemy…
I białe koło na błękitnym tle trwa przez chwilę, podczas gdy wszystko inne przestaje istnieć.
Potem również i ono gaśnie, zniknęło. Tylko ja pozostaję jak skała wynurzająca się zawsze spod
piany morskiej. Jestem Dennisem Guise.
Alec wyszedł z pokoju. Śpieszy sprowadzić lekarza. Ból maleje, gdy zaczynam rozumieć.
Niedawne myśli Aleca odbijają się echem w moim umyśle i odwracam głowę, żeby spojrzeć na
akryle, które tak szybko wysychają. Zanim mnie opuścił, spojrzał na uśmiechającą się na
sztalugach kobietę.
Kiedyś był pewien człowiek.
Mam gorączkę. Wiem, że majaczyłem. Długo spałem. Odnajdywałem drogę we mgle i znowu
ją wielokrotnie gubiłem podczas następnych kilku dni. Kiedy wszystko w końcu ucichło, stałem
się w końcu świadom tego, że leżę w ambulatorium, a Alec w milczeniu czuwa przy moim łóżku.
— Jest tu coś do picia? — zapytałem go.
— Poczekaj chwilę — powiedział. Usłyszałem, jak nalewa. — Proszę.
Podał mi szklankę ze zgiętą słomką w środku. Chwyciłem ją oburącz i napiłem się.
— Dzięki — powiedziałem oddając szklankę.
— Jak się… czujesz?
Udało mi się zaśmiać. Czułem, że próbuje sondować mój umysł. Lepiej na razie nie blokować
się całkowicie. Lepiej, by na razie nie wiedział, że w ogóle próbowałem… Ani nawet, że jestem
ś
wiadom tej krótkiej inspekcji moich myśli.
— Jestem… sobą — powiedziałem. — Jeśli chcesz, możesz mnie zapytać, jak się nazywam.
— Nieważne. Dałbym dużo, żeby zrozumieć, jak to się stało…
— Ja też. Jestem słaby. Ale czuję się dobrze.
— Czy pamiętasz, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?
— Prawie nic. Fragmenty. Oderwane wrażenia.
— A więc j e s t e ś nową osobą.
— Miło, że to mówisz. Też tak myślę.
— Cóż, wydaje mi się, że zrobiłeś ogromny krok w kierunku wyzdrowienia.
— Napiłbym się jeszcze.
Napełnił jeszcze raz szklankę i wypiłem zawartość. Oddałem mu pustą, zasłoniłem usta dłonią i
ziewnąłem.
— Wydaje mi się, że jesteś praworęczny.
— Mnie też. Przykro mi, ale chyba znowu zasypiam.
— Nie ma sprawy. Odpoczywaj sobie. Będę w pobliżu. Już niedługo powinni cię przenieść,
chyba że moje przypuszczenia są mylne.
Skinąłem głową i pozwoliłem powiekom opaść.
— To dobrze — powiedziałem. — Miło to słyszeć. Zamknąłem oczy i pozwoliłem odpłynąć
myślom.
Alec wstał i wyszedł.
Nawet wtedy wiedziałem, co muszę zrobić, i bałem się. Musiałem znaleźć pewnego człowieka
spośród wszystkich ludzi na Ziemi i zapytać go, jak się do tego zabrać. Oznaczało to, że muszę
przekonać personel szpitala o moim wyleczeniu — to chyba lepsze słowo niż „wyzdrowienie”,
skoro nigdy nie byłem do końca normalny — oraz że mój stan się ustabilizował. Wszystko po to,
ż
eby pozwolili mi wrócić na Ziemię. Co oznaczało, że muszę nad tym popracować. Przede
wszystkim liczył się czas, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Miałem tylko nadzieję, że
nie zjawiłem się zbyt późno.
Nie miałem pojęcia, co rozdzieliło mnie z innymi, których znałem i którymi byłem. Wydawało
mi się, że warto byłoby spróbować się tego dowiedzieć, szczególnie że nie miałem wtedy nic
innego do roboty. Wystarczyło tylko wybrać odpowiednią osobę z personelu medycznego, którego
pełno było dookoła.
Wytężyłem umysł, szukałem.
Szybko znalazłem właściwą osobę: kobietę pracującą w laboratorium dwa budynki dalej, doktor
Holmes — biologa molekularnego. Myśli, których szukałem, nie znajdowały się zaraz na
powierzchni, coś mi jednak mówiło, że potrzebne mi informacje są ukryte, zacząłem więc szukać
dokładniej.
Tak. J. B. S. Haldane obliczył kiedyś, że zgony wynikające z doboru naturalnego w trakcie
zastępowania starego modelu genu nowym są tak liczne, że dany gatunek może sobie pozwolić na
nowy gen najwyżej raz na tysiąc lat. Ta opinia utrzymywała się przez jakiś czas, później jednak, w
1968 roku, pojawiła się nowa opinia dotycząca mutacji. Duży wpływ na to miał szybki rozwój
biologii molekularnej, który nastąpił właśnie w tamtym okresie. W lutowym numerze Naturę
pojawił się artykuł genetyka Motoo Kimury, w którym dociekał on powodów występowania, jak
wówczas ustalono, wielkich różnic pomiędzy hemoglobiną, cytochromem c i innymi cząsteczkami
wśród różnych gatunków zwierząt. Były dużo powszechniejsze, niż pierwotnie przypuszczano.
Biorąc pod uwagę dużą liczbę cząsteczek i genów, mogłoby się wydawać, że mutacje musiały
zachodzić co kilka lat. Uczony doszedł do wniosku, że tak wysokie tempo ewolucji molekularnej
byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby większość z nich nie była ani pomocna, ani szkodliwa; gdyby
te mutacje były całkiem obojętne i zachodziły przypadkowo wśród populacji. Twierdzenie to
spowodowało wielkie zamieszanie wśród klasycznych ewolucjonistów, gdyż wskazywało, że na
ewolucję mógł mieć ogromny wpływ jakiś element losowego znosu genetycznego; innymi słowy
znacznie silniejszy czynnik przypadku niż stary, dobry dobór naturalny. Zastosowanie nowych
technik w poszukiwaniu różnic molekularnych wśród żyjących gatunków spowodowało odkrycie
ich ogromnej mnogości, i to istotnych zmian, które zapoczątkowały molekularną różnorodność.
Co oznaczało…
Co oznaczało, że uśpieni władcy ludzkiej ewolucji, o których istnieniu człowiek z mroków
poinformował Van Duyna, nie mogli mieć ostatecznego wpływu na rozwój gatunków. Mieli
znacznie większą kontrolę dawno temu, gdy populacja była mniejsza; mogli wtedy z łatwością
określać drogę, jaką mieliśmy obrać. Kiedy jednak gatunek ludzki się ustabilizował, kiedy
rozprzestrzenił się po całym świecie, rozmnażając się w setki milionów, w końcu miliardów, nie
było sposobu, żeby utrzymać tę kontrolę za pośrednictwem wpływów, które kiedyś posiadali. Nie
było to jednak potrzebne, skoro zmierzaliśmy we właściwym kierunku. Od kiedy staliśmy się
gatunkiem rozumnym, wytwarzającym narzędzia, ich rola ograniczyła się do nadzoru, do tego, że
uważnie przypatrywali się naszym pomysłom, filozofiom, postępowi technicznemu, hamując to,
co niepożądane, a zachęcając do tego, co z ich punktu widzenia było korzystne. To wszystko, co
mogli zrobić, od kiedy liczba ludzi przekroczyła pewien próg. Nie mogli całkowicie przewidzieć
ani kontrolować przypadkowych zjawisk genetycznych, które musiały narastać ze statystycznie
większą częstotliwością wraz ze wzrostem populacji. Wykształcenie genu wywołującego
zdolności telepatyczne nie było żadną specjalną reakcją spowodowaną przez dobór naturalny,
jednak nastąpiło. Mimo wszystko nie było w tym żadnego zagrożenia, więc uśpieni nie podjęli
ż
adnych kroków przeciwko nam — telepatom. Jednakże zaistniałem ja. Rozumiałem sytuację i
miałem dostęp do wcześniejszych doświadczeń rodzaju ludzkiego…
I bałem się. Musiałem teraz przekonać lekarzy, że jestem zdrowy, i wyruszyć na poszukiwanie
człowieka z mroków…
Byłem też zmęczony. Nawet myślenie o tym musiałem odłożyć na później…
Podczas następnych tygodni i miesięcy — uczyłem się. Uczęszczałem na zajęcia, brałem udział
w zaprogramowanych kursach nauki, słuchałem taśm i oglądałem filmy. Rozmawiałem z Alekiem
i pozwalałem mu zobaczyć w moim umyśle to, co sam chciałem, żeby zobaczył. Uczestniczyłem w
zajęciach terapii grupowej, używałem moich specjalnych zdolności, żeby nauczyć się jak
najwięcej. Czekałem.
Jednocześnie czułem, jak opuszcza mnie niepokój dotyczący mojej osoby. Zacząłem traktować
Aleca bardziej jak przyjaciela niż jak terapeutę. Rozmawialiśmy na wiele rozmaitych tematów,
graliśmy razem na sali gimnastycznej. Późniejsze badania myśli doktora Chalmersa wykazały, że
Alec nawet cokolwiek zbyt wcześnie poruszył sprawę mojego powrotu na Ziemię.
— Naprawdę powinieneś więcej czasu poświęcać na gimnastykę — powiedział kiedyś Alec. —
Przydałyby się przysiady z obciążeniem.
— Brzmi paskudnie.
— Nie możesz dopuścić do zaniku mięśni — powiedział. — A jeżeli zalecą próbną wizytę tam
na dole, ty zaś nie będziesz mógł lecieć?
— Myślą o tym?
— Nie mam pojęcia. Ale gdyby mieli tak zrobić, to czy chciałbyś czekać kolejny miesiąc albo
dłużej tylko dlatego, że nie przykładałeś się wcześniej do rehabilitacji fizycznej?
— Prawdę mówiąc — odparłem — nie. Ale temat tej rozmowy przywodzi mi na myśl kwestię,
nad którą się wcześniej nie zastanawiałem.
— O co chodzi?
— O moich rodziców. Zdążyłem się dowiedzieć, że ich separacja jest prawdopodobnie trwała.
Kiedy przyjdzie czas, żebym wrócił, do kogo pójdę?
Alec zwilżył wargi i odwrócił wzrok.
— Nie potraktuj tego jako obsesję — starałem się go uspokoić. — Jest to dla mnie raczej
obojętne po sesjach z doktor McGinley. Chcę tylko wiedzieć, do kogo pójdę, kiedy nadejdzie pora.
— Dennis, jeszcze w zasadzie nie omawiano tej sprawy. Nie wiem czy twoi rodzice będą
walczyć o to, komu zostanie przyznana opieka nad tobą. A ty co byś wolał?
— Tak jak mówiłem, nie poświęcałem tej sprawie zbyt wiele uwagi. Czy mój wybór liczyłby się
aż tak bardzo?
— Ze sprawozdań, które otrzymuję, wynika, że twoi rodzice są ludźmi rozsądnymi. Bardzo
ucieszyli się z twoich postępów tutaj. Oboje znowu chcą cię zobaczyć. Otrzymałeś od obojga listy.
Było w nich coś, co mogłoby wpłynąć na twoją decyzję?
— Nie.
— W takim razie mogę ci tylko doradzić, żebyś poważnie się zastanowił, z kim wolałbyś
mieszkać. Masz jeszcze dużo czasu. Kiedy nadejdzie dzień, gdy będziesz musiał podjąć decyzję,
mogę ci podsunąć, że dla twego przystosowania najlepiej będzie, jeśli uszanujesz własny wybór,
jakkolwiek mógłby być nierozsądny.
— Dzięki, Alec. Pokaż mi teraz, jakie ćwiczenia mam robić, dobrze?
…I to spowodowało, że zacząłem szperać w umyśle doktora Chalmersa. Stwierdziłem, że czuję
odrazę do sondowania Aleca od czasu, gdy staliśmy się przyjaciółmi.
Później zastanawiałem się nad kwestią, którą poruszył. Mój ojciec miał pieniądze, władzę,
wpływy — wszystko, co mogło przydać się w moich poszukiwaniach — i mieszkał teraz w
Waszyngtonie, blisko tak wielu rzeczy i miejsc, które mogłyby się okazać użyteczne w
poszukiwaniach. Matka cały czas była w Nowym Meksyku, opiekując się swoimi kwiatami,
odizolowana od świata. Ale ojciec nie mógłby poświęcić mi zbyt dużo uwagi — co zresztą nie
szkodziło, gdyby sprawa dotyczyła jedynie tego. Tylko że mając swobodny dostęp do własnych
wrażeń z przeszłości mogłem teraz wyobrazić sobie tego człowieka. Przewidywałem, że zapisałby
mnie do jakiejś elitarnej szkoły prywatnej, gdzieś, gdzie czepialiby się nieobecności i trzymali
mnie w cuglach. Z drugiej strony byłem pewien, że udałoby mi się przekonać matkę, aby pozwoliła
mi zostać w domu, łazić wszędzie, gdzie miałbym ochotę, a uczyć się dalej za pomocą programów
komputerowych podobnie jak tutaj. Przynajmniej byłoby mi łatwiej zająć się moimi sprawami, niż
gdybym był z nim.
Zadałem sobie kolejne pytanie: Poza tymi względami, gdyby wszystko inne było proste i łatwe,
do kogo naprawdę chciałbym trafić?
Nie mogłem się zdecydować. Z zadowoleniem przyjąłbym czynniki zewnętrzne, które
zwolniłyby mnie samego od podjęcia ostatecznej decyzji.
Zacząłem się przygotowywać fizycznie i psychicznie do powrotu. Miesiąc później sprawa
została oficjalnie poruszona. Doktor Chalmers przyszedł mnie odwiedzić, pochwalił moje postępy,
powiedział, że jeszcze potrzeba z miesiąca przygotowań, obserwacji, i jeżeli wszystko potoczy się
tak, jak on oczekuje, będę mógł wrócić do domu i przekonać się, jak się sprawy ułożą. Wtedy
właśnie zapytał mnie, do którego domu wolałbym trafić. Zgodnie z nutą terapeutyczną, którą udało
mi się wychwycić w jego głosie, odparłem, że najlepiej czułbym się chyba w najprostszym
otoczeniu. Wydało mi się, że uznał to za właściwy wybór; wyczytałem też w jego myślach, że on
również poprze wniosek o wypisanie mnie ze szpitala.
Tak też dalej sprawy się potoczyły. Miesiąc później dostałem tymczasowe zaświadczenie o
wyzdrowieniu i data powrotu została ustalona. Zdawałem sobie sprawę, że podczas tego okresu
stawałem się coraz bardziej niespokojny, bynajmniej nie z powodu zadania, które miałem przed
sobą, ale po prostu na myśl o udaniu się w to miejsce na niebie, tak pełne nieznanych mi ludzi i
rzeczy. Kiedy tylko mogłem, chodziłem na pokład obserwacyjny, siadałem na moim starym
krześle i przyglądałem się kuli otoczonej niebieską poświatą, tajemniczej, a jednocześnie
pociągającej i przerażającej, pozornie dalekiej, a jednocześnie bliskiej. Wierzyłem, że mnie
wzywa; jednocześnie świadom byłem groźby.
Pomimo doświadczeń wyniesionych z wielu zastępczych istnień oraz strzępów własnych
wrażeń nigdy tam przedtem nie byłem jako jednostka racjonalna. Rozmawiałem o tym z Alekiem i
powiedział mi, że jest to naturalne odczucie, którego należało oczekiwać, i że na pewno szybko
zniknie po powrocie. Sam już wcześniej doszedłem do tych wniosków, ale podobnie jak z wieloma
innymi sprawami, lepiej było usłyszeć to z ust kogoś innego.
Chodziłem niespokojnie po pokoju, przyglądałem się obrazom, znowu przemierzałem pokój,
kartkowałem szkice, znowu i znowu. Dama na obrazie uśmiechała się.
W końcu spakowałem je wszystkie starannie i poszedłem usiąść obok fontanny. Potem
spacerowałem pomiędzy klombami.
Zacząłem jeść posiłki w stołówce i po raz pierwszy odważyłem się rozmawiać z innymi
pacjentami. Był tam pewien starzec, którego oczy zaszły mgłą, gdy dowiedział się, że wracam.
— Jedź do New Jersey — poradził.
— Do New Jersey?
— Nie do miast. Do lasów sosnowych. Stoją tam ciągle, tak jak stały, gdy byłem jeszcze małym
chłopcem. Pojedź tam kiedyś i spójrz na drzewa. Wysiądź z samochodu i pospaceruj między nimi.
Jeśli zrobisz to kiedykolwiek, pomyśl wtedy o mnie — poprosił. — Obiecaj mi to.
Położył mi na ramieniu rękę pokrytą żyłami, które wiły się niczym niebieskie robaki. Pochylił
się nade mną; poczułem jego nieświeży oddech.
— Obiecaj mi to.
Skinąłem głową. Nie mogłem mówić, gdyż jego drżenie, zamglony wzrok, zapach zginęły za
zaporą myśli, które mnie otoczyły: żurawiny, czarne jagody, borówki, paprocie, wrzosy, poranna
rosa, słoneczne dni, mgliste popołudnia, moczary, zapach sosen, delikatna mżawka, jesienne
ognisko, zimowy chłód, wódka domowej roboty… Kawałki, fragmenty… Wspomnienia.
Młodość, która przeminęła. Nie mógł już do niej powrócić. Z trudnością udało mi się odgrodzić od
tego wszystkiego.
— Będę pamiętał — odezwałem się w końcu. Od tego czasu utrzymywałem szczelną osłonę
rozmawiając z innymi pacjentami.
Kiedy nadszedł czas powrotu, większość personelu i niektórzy pacjenci zjawili się, żeby mnie
odprowadzić. Pożegnałem się z Alekiem, doktorem Chalmersem i z innymi, potem wsiadłem do
kolejki jednoszynowej, która miała mnie zabrać na stację Luna. Próbowałem ukryć emocje,
zachowując się naturalnie. Nie chciałem, by pomyśleli, że nie potrafię się kontrolować na tym
etapie leczenia. Załamał mi się jednak głos, gdy chciałem uściskać Ale — ca, zanim wszedłem na
pokład. Mimo wszystko był to dla mnie jedyny prawdziwy dom, jaki znałem — jako ja — Dennis
Guise. Nie zwracałem większej uwagi na skały, kratery, atramentowe cienie, jakie pozostawały z
tyłu. Myślałem tylko o tym, co zostawiam za sobą i dokąd zmierzam.
Wylądowaliśmy w Teksasie i powitała mnie matka. Moje pierwsze wrażenia z Ziemi dotyczyły
przede wszystkim niezliczonych myśli, które wirowały wokół mnie. Łatwo mogłem zrozumieć,
jak zachwiały moją równowagę, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Teraz jednak potrafiłem odsunąć je
od siebie, zignorować je, zepchnąć na dalszy plan, zapomnieć o nich.
— Dennis… — powiedziała. Zobaczyłem w jej oczach łzy. Pocałowała mnie. — Ty…
zrozumiałeś teraz wszystko?
— Tak — odparłem. — Nic mi już nie jest.
— …I to wszystko cię nie niepokoi?
— Odczułem początkowy szok. To juz minęło. Potrafię sobie teraz poradzić z myślami wokół
mnie.
— Nigdy się nie dowiesz, jak to wyglądało.
— Trochę pamiętam.
— Tak dobrze, że widzę cię zdrowego, że w końcu cię poznałam…
Skinąłem głową i spróbowałem się uśmiechnąć.
— Wracamy teraz do domu. Chodź.
Wzięła mnie pod ramię i wyprowadziła z terminalu.
Jak zacząć?
Ogarnęło mnie dziwne uczucie, gdy wprowadzałem się do mojego starego pokoju. Zachowałem
wspomnienia związane z tym miejscem, ale wydawało mi się, że należą one jakby do kogoś
innego. Wrażenie to nie było mi całkiem obce. Spędziłem kilka dni na introspekcji, przesiewając
dawne wspomnienia. Bardziej niż na czczym rozpamiętywaniu zależało mi na odszukaniu czegoś
wartościowego.
Przywieziono i zainstalowano elektronicznego nauczyciela. Zapłacił za niego mój ojciec.
Rozmawiałem z nim kilka razy. Chciał, żebym do niego przyjechał, kiedy tylko będę mógł.
Obiecał, że sam mnie odwiedzi, gdy tylko uda mu się wyrwać. Zacząłem się uczyć.
Teraz kiedy wróciłem już do siebie, kiedy uporządkowałem swoje uczucia, skupiłem się na
dążeniu do celu, o którym rozmyślałem od chwili przebudzenia się w szpitalu na Lunie.
Codziennie odbywałem telepatyczne poszukiwania i krążyłem po świecie, szukając pewnego
umysłu albo jakiegoś śladu jego istnienia. Nie było to jednak aż tak beznadziejne, jak mogłoby się
wydawać, sądziłem bowiem, że ten, którego szukam, będzie równie łatwy do zauważenia, co
latarnia morska w ciemną noc. Nawet pomimo tego, że dni mijały, a ja nie znajdowałem
najmniejszych oznak jego istnienia, nie zniechęcałem się. Świat jest przecież ogromny, a ja w tym
czasie mogłem się wiele nauczyć, udoskonalić zdolności.
Mijały jednak tygodnie, a ja niczego się nie dowiadywałem. Przyszło mi oczywiście na myśl, że
człowiek, którego szukam, równie dobrze może już nie żyć. Minęło wiele czasu, odkąd pokazał się
ostatnio. Jego wrogowie mogli w końcu do niego dotrzeć. Zdwoiłem wysiłki. Mogłem tylko
szukać dalej.
W piątek wieczorem natrafiłem na coś dziwnego. Wspiąłem się na pobliskie wzgórze, zgodnie z
zaleceniem matki, która żaliła się, że za mało czasu poświęcam ćwiczeniom fizycznym. Usiadłem
na kamieniu, niewidoczny z domu, i znowu wyruszyłem umysłem na poszukiwania, sprawdzając
najpierw niezbyt oddalone miejsca. Po kwadransie błądzenia natknąłem się na znajomą strukturę
myślową. Kiedy dostroiłem się do niej, stwierdziłem, że pochodzi z Albuquerque. Poznałem plany
tego człowieka na następny dzień. Miał wyruszyć na północ, jadąc szosą, która przebiegała
niedaleko od domu. Byłem bardzo podniecony. Człowiek ów nie był tym, którego szukałem, ale
bardzo chciałem go spotkać.
Kiedy wróciłem do domu, matka spojrzała na mnie, wyczuła mój nastrój i uśmiechnęła się.
— Mówiłam ci — stwierdziła. — Ćwiczenia fizyczne. Nigdy nie wyglądałeś lepiej.
— To prawda, mamo — odparłem.
— Będziesz jeszcze w lepszej formie, gdy jutro spotka cię niespodzianka.
— Niespodzianka? Jaka?
— Gdybym ci powiedziała… — zaczęła.
— To tata, prawda? Przyjeżdża?
Odwróciła wzrok.
— Nie — odrzekła. — To nie twój ojciec. Musisz poczekać i sam się przekonać.
Pomyślałem o sondzie, ale przechwyciłaby ją i zablokowała, jestem tego pewien. Chciała mi
zrobić niespodziankę. Dobrze więc. W każdym razie miałem ważniejsze sprawy na głowie.
Ziewnąłem.
— To świeże powietrze i góry… Chyba się dzisiaj wcześniej położę.
— Słusznie — powiedziała i pocałowała mnie.
Następnego ranka obudziłem się wcześnie. Zanim jeszcze wstałem z łóżka, sięgnąłem umysłem
i znalazłem mojego człowieka. Potem zostawiłem wiadomość, że idę na spacer, i udałem się na
urwisko obok szosy. Usiadłem i czekałem, przysłuchując się jego myślom, gdy się zbliżał.
Kiedy samochód nadjechał, wybiegłem na jezdnię i uniosłem ręce. Byłem wtedy w jego umyśle
i wiedziałem, że mnie spostrzegł i zamierza się zatrzymać. Inaczej zszedłbym z szosy.
Zahamował i zawołał: — O co chodzi, mały?
Podszedłem do samochodu, przyglądając się twarzy człowieka, którym kiedyś byłem.
— Cześć, Smith — powiedziałem. — Minęło trochę czasu.
Wytrzeszczył na mnie oczy, a później potrząsnął głową.
— Przykro mi — powiedział. — Nie przypominam sobie, gdzie…
— Pamiętam strzelaninę, gdy dostali Leishmana — przerwałem. — Ty trafiłeś ostatniego
gliniarza i udało ci się uciec. Nigdy nie odkryli, kim był drugi człowiek.
Jego oczy rozszerzyły się, a potem zwęziły.
— Kim, u diabła, jesteś?
— Muszę z tobą porozmawiać. To ważne.
— No dobra. Wsiadaj.
— Nie, dzięki. Zaparkuj po prostu na poboczu i wysiądź. Możemy wspiąć się na te skały po
drugiej stronie drogi.
— Czemu tam?
— Będzie gdzie usiąść.
— Jest tam ktoś jeszcze?
— Nie.
Zaparkował samochód, otworzył drzwi i wysiadł.
— Chcę, byś wiedział… — zaczął.
— …że masz w prawej kieszeni kurtki naładowany automatyczny pistolet kaliber .32 —
przerwałem. — I zamierzasz zastrzelić każdego, kto wejdzie ci w drogę, gdy tylko go zobaczysz.
Ale ja nie kłamię. Naprawdę nikogo tam nie ma. Chcę tylko pogadać.
— Skąd…? Jesteś telepatą?
— Tak.
— No dobra. Idziemy w jakieś szczególne miejsce?
— Nie, po prostu na górę.
— Prowadź.
Szedł za mną aż na szczyt, usiadł na skale i zapalił papierosa.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Przede wszystkim — powiedziałem — chciałem się z tobą spotkać. Rozumiesz, ja kiedyś
byłem tobą.
— Co proszę?
— Będę ci musiał opowiedzieć o sobie… — zacząłem. I tak zrobiłem. Powiedziałem mu o
mojej przypadłości, o tym, jak stałem się Leishmanem i jak mnie wykorzystano, żeby go dopaść. O
tym, jak później na krótko byłem Szybkim Smithem. Kiedy skończyłem, słońce stało już wysoko
na niebie.
Przez cały czas, gdy opowiadałem, milczał, co jakiś czas kiwając tylko głową. Teraz siedział
zamyślony, wpatrując się w horyzont, jakby słuchając odległego głosu. Czekałem, aż coś powie,
ale milczał.
Odchrząknąłem.
— Oto moja… historia — powiedziałem w końcu. — Chciałem, żebyś wiedział aż tyle,
zanim…
— Tak, to nawet ciekawe — przerwał mi. — Na pewno jesteś nietypowym człowiekiem. I co
teraz?
— Teraz? Teraz chcę cię zapytać, jako jedynego dostępnego mi członka Dzieci Ziemi, czy
naprawdę wierzysz, że nasza prymitywna przeszłość miała same zalety; czy wszystkie banalne
poglądy co do miast nie spowodują, że ta przeszłość wyda się czymś, czym nigdy nie była; czy
wykorzystywanie ziemi i ludzi — jak na przykład zmuszanie dzieci do pracy — nie było czasem
dużo gorsze w zamierzchłych czasach, tak jak jest to teraz w krajach o gospodarce rolniczej; czy
miasta faktycznie nie dały więcej niż zabrały w porównaniu z przeszłością.
— Nie to miałem na myśli pytając „I co teraz?”, a ty zadałeś mi całą serię trudnych pytań —
powiedział. — Odpowiem ci jednak, zanim do tego wrócę. Nie chciałbym wypowiadać się w
imieniu Dzieci Ziemi. Ja sam jestem tylko specjalistą od brudnej roboty. To prawda, że wielu z nas
może upiększać to prostsze życie, widzieć je jako sielankę. Ja do nich nie należę. Wychowałem się
na wsi. Sam też musiałem pracować, kiedy byłem dzieckiem. Nie mam nic przeciwko miastom.
Miasto było dla mnie miejscem, do którego chciałem uciec, gdy tylko stałem się samodzielny.
Może i dały więcej, niż wzięły. Myślę, że właśnie tak jest. Chyba jestem po prostu paskudnym
małym człowieczkiem, który cały czas sprawiał kłopoty. Gdybym nie związał się z Dziećmi Ziemi,
robiłbym to samo dla kogoś innego. Te wszystkie twoje pytania sprawiają jednak, że muszę to
przemyśleć. Istotnie, teraz wygląda to trochę inaczej. Ale w porządku… Kiedy spoglądam w
przeszłość, widzę, że zawsze kochałem ziemię. Nie upiększam, przebywałem zbyt blisko niej.
Jestem za ochroną przyrody, zachowaniem środowiska, ekologią, jakkolwiek by to nazwać, gdyż
jestem za ziemią, a nie przeciwko miastom. Stawiając te wszystkie pytania dokonałeś fałszywego
podziału. To, że ktoś jest za ziemią, wcale nie znaczy, że musi być przeciwko miastom. Nie
możemy ich wszystkich zburzyć i cofnąć wskazówek zegara. Już nie. Kiedy wysadzamy tamę albo
niszczymy źródło zanieczyszczeń, nie chcemy od nich, żeby pozbyli się całej technologii świata.
Mówimy tylko, żeby byli rozsądniejsi dysponując nimi, zachęcamy do rozwagi, rozwoju, do
szukania innych wyjść. Są tacy ludzie, którzy w ziemi należącej do nas wszystkich widzą tylko
budulec, minerały, tereny do wypasu bydła i miejsca, w których można zbudować tamy. Twierdzą
oni, że ludzie mogą na tym tylko skorzystać, a tak naprawdę chcą się tylko szybko dorobić.
Roderick opowiedział mi historię parków narodowych. Na długo zanim wynikły nasze problemy,
narażone były na tego samego rodzaju zakusy i zniszczenia, pod tym samym pretekstem co
zawsze. Chcę po prostu ochronić to, co zostało z naturalnego świata. Teraz ty mi coś powiedz.
Zapytałem: „I co teraz?” Chodziło mi o to, że masz tak potężne zdolności, jakich chyba inni
telepaci jeszcze nie osiągnęli. Jak chcesz je wykorzystać?
— Co masz na myśli?
— Wydaje mi się, że nie interesujesz się tym wszystkim ze zwykłej ciekawości. Mogę się tylko
zastanawiać…
Jego wzrok skierował się na jakiś punkt nad moim ramieniem.
Nie słyszałem, żeby ktoś się zbliżał, ani nie wyczułem tego umysłem, gdyż nie sondowałem
wtedy myśli Smitha. Odwróciłem się.
Nadchodziła łatwiejszym podejściem, z przeciwległej do stromego zbocza, strony. Wydawało
mi się, że jest wyższa i odrobinę szczuplejsza, niż pamiętałem.
— Lydia! — zawołałem wstając. — Mama mówiła o niespodziance…
Uśmiechnęła się.
— Cześć, Dennis — powiedziała. — Cześć, Szybki.
— Znacie się? — zapytałem.
Smith skinął głową.
— Tak — powiedział. — Spotkaliśmy się. To było dawno temu. Co u ciebie?
— W porządku — odparła podchodząc bliżej.
— Lidia jest terapeutką, o której ci mówiłem — wyjaśniłem. — Opiekowała się mną. Przedtem.
— Zmieniłeś się, Szybki — zauważyła. Przytaknął.
— Chyba wszyscy się zmieniają — odrzekł. Spojrzała znowu na mnie.
— Niech ci się przyjrzę, Dennis.
Skinąłem głową i poczułem, jak sięga głębiej do mojego umysłu.
Po pewnym czasie dotarło do mnie: — Gratulacje. Udało się nam. Istniejesz. Poszedłeś drogą
jaką ci wyznaczyłam. A teraz szukasz… Czego?
— Pewnego człowieka. Człowieka, który rozmawiał przed laty z Van Duynem.
— Dlaczego?
— śeby go zapytać, jak mógłbym mu pomóc w jego wysiłkach.
— Czemu sądzisz, że możesz mu jakoś pomóc?
— Wiesz, że jestem szczególny.
— Myślisz, że to wystarczy… być szczególnym?
— To chyba on powinien zadecydować.
— Dobrze, że chcesz pomóc. A jeżeli poprosiłby cię o to samo, o co poprosił Van Duyna?
— Nie wiem. Byłaby to chyba strata.
— Być może. W każdym razie pomogę ci w poszukiwaniach. Pomoże ci też ten człowiek.
— Jak?
— Później, Dennis. Później. Wszystko we właściwym czasie. Powinniśmy teraz wrócić do domu.
— Jedziesz na północ, Szybki? — zapytała.
— Do Denver. Zatrzymam się kilka dni u przyjaciół.
— Powiedz mi, jak mogę się z tobą skontaktować, dobrze? Możesz się przydać w pewnym
przedsięwzięciu.
— Jasne — odparł wyciągając z kieszeni kawałek papieru. Nagryzmolił coś na nim i podał jej.
— Będę pod pierwszym adresem do wtorku, potem pod drugim.
— Bardzo dobrze. Dziękuję. Może już niedługo się do ciebie odezwę. Szczęśliwej podróży.
— Dzięki. Na razie.
— Do widzenia.
Zaczął schodzić w stronę samochodu, a my poszliśmy w przeciwnym kierunku.
Dotarliśmy do zaparkowanego na poboczu samochodu Lydii. Stamtąd pojechaliśmy do domu,
zawiadamiając po drodze matkę, że Lydia spotkała mnie na porannej wycieczce. Matka
przygotowała śniadanie i spędziliśmy cały ranek rozmawiając. Po obiedzie Lydia szczegółowo
sprawdziła mój umysł. Próbowałem blokować pewne obszary, żeby zobaczyć, jaki będzie skutek.
Udawało jej się złapać mnie na tym za każdym razem.
— Świetnie — powiedziała po jakimś czasie. — Poprawa twojego stanu przerosła moje
oczekiwania.
— W jaki sposób?
— Świetnie sobie ze wszystkim poradziłeś.
— Nie o to ci chodziło. Ukrywasz coś przede mną.
— Jesteś dobry. Gratuluję.
— To żadna odpowiedź.
— Powiedzmy więc, że braliśmy udział w pewnego rodzaju terapii sterowanej.
— Nie miałaś we mnie za bardzo czym sterować.
— Nie powiedziałam, że to było łatwe.
— Czy wpływałaś na rozwój moich zdolności temporopatycznych?
— Nie, ale możliwe, że wpłynęłam na decyzje, jakie mógłbyś podjąć, gdyby udało ci się sięgnąć
do innych umysłów w przeszłości.
— Po co?
— Powiedziałam tylko „możliwe”.
— Nie przyjechałaś tu chyba, żeby bawić się ze mną w grę słów, prawda?
— Odpowiem ci na wszystkie pytania, ale we właściwym czasie.
— Jaka jest w tym wszystkim rola Smitha?
— Kiedyś zrobił coś dla mnie.
— Czy coś w ogóle chciałabyś mi powiedzieć?
— Tak, ale mi nie pozwalasz. Zadajesz same niewłaściwe pytania.
— A jakie są te właściwe?
— Powiedziałam, że pomogą ci w poszukiwaniach. Mówiłeś, że chcesz odnaleźć człowieka z
mroków. Gdybyś mnie zapytał, gdzie go możesz znaleźć, odparłabym, że w Afryce wschodniej.
— Znasz tego człowieka?
— Tak. Znam go.
— Szukałem go wszędzie, ale nie trafiłem na żaden ślad…
— Nie znajdziesz go, chyba że on sam będzie chciał, żebyś go znalazł.
— Dlaczego?
— Prowadzi bardzo ostrożne życie.
— No tak. Dowiedziałem się, że oni przede wszystkim jego szukają.
— Teraz mogą zacząć szukać również ciebie.
— Dlaczego?
— Anonsowałeś swoje istnienie od chwili powrotu. Są bardzo podejrzliwi w przypadkach
koncentracji mocy w rękach jednej osoby. Muszą się przekonać, że jest ona nieszkodliwa,
ograniczyć ją, odwrócić lub zniszczyć.
— Grozi mi więc niebezpieczeństwo, nawet teraz?
— Możliwe. Dlatego przyjechałam tak szybko. Pozostajesz przy swojej decyzji?
— Tak.
— W takim razie musimy wyjechać jak najszybciej. Im dłużej będziemy zwlekać, tym mniejsze
masz szansę dotarcia do celu. Mają na Ziemi agentów ludzkich oraz maszyny.
— Są wśród nich także telepaci?
— Telepaci albo coś w tym rodzaju. Mają sposoby, żeby dowiedzieć się o wszystkim.
— Jak mamy się do tego zabrać?
— Uzyskałam już na twoje nazwisko dokumenty podróży. Dziś wieczorem musimy porozmawiać
z twoją matką o tym, że pragniesz zobaczyć świat, skoro już tak bardzo udało ci się przystosować.
Poprę ten pomysł uzasadnieniem terapeutycznym. Wierzę, że zdołam ją przekonać.
— A co będzie, jeżeli zechce jechać z nami?
— Myślałam o tym. Na szczęście jej kontakty z twoim ojcem wskazują na to, że chyba się
pogodzą. Wydaje mi się, że będą o tym rozmawiać dziś wieczorem. Jeżeli do tego dojdzie, powinien
im się spodobać pomysł, żebyś wyjechał na krótką wycieczkę.
— Skąd możesz to wszystko wiedzieć?
— Jako telepatka i bliska przyjaciółka…
— O nie! Za dużo jest tego, żebym uwierzył.
— W co w takim razie uwierzyłbyś?
— Jest tylko jedno wytłumaczenie, które samo się nasuwa. Jesteś sprytna, Lydio. Wiem to teraz
na podstawie mojej choroby, twoich planów, jak mnie prowadzić, twojej znajomości z bojownikiem
Dzieci Ziemi. Muszę zakładać, że posiadasz znaczne możliwości manipulowania ludźmi i
sytuacjami, że jesteś w jakiś sposób odpowiedzialna za rozejście się moich rodziców i ponowne
pogodzenie się, za mój wyjazd na Księżyc, za cały przebieg zmian mojego stanu. Zaczynam nagle
dostrzegać w tobie architekta mojego losu.
— Śmieszne!
— Nazywaj to, jak ci się podoba. Tak to odbieram.
— Myśl więc sobie, co chcesz. Czy wpływa to w jakiś sposób na twoje plany?
— Nie. Nadal chcę jechać. Muszę.
— To dobrze. W takim razie reszta nie ma znaczenia.
— Ależ ma. Widzisz, ja tego nie zapomnę. Jeżeli przeżyję jeszcze kilka lat, stanę się jeszcze
potężniejszy, niż jestem teraz. Jeśli kiedykolwiek się dowiem, że niepotrzebnie sprawiłaś ból moim
rodzicom, chcę żebyś wiedziała, że nie zapomnę.
Pochyliła głowę.
— Niech więc tak będzie.
Wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak zapowiedziała Lydia. Zadzwonił ojciec i powiedział,
ż
e chce przyjechać; żeby mnie zobaczyć, wyjaśnił. Matka zgodziła się i był w domu już następnego
dnia. Szybko zorientowałem się, że Lydia miała rację. Szybko znaleźli wspólny język i od samego
początku rozmawiali przyjaźnie. Ojciec ucieszył się, gdy mnie zobaczył, nawet bardzo.
Kilkakrotnie bardzo długo rozmawialiśmy, nawet parę razy poszliśmy na spacer. Jasne było
jednak, że przyjechał nie tylko po to.
Zacząłem się wówczas zastanawiać, czy nie potraktowałem Lydii zbyt ostro. Zwykła
przyzwoitość nie pozwalała mi wtedy sondować umysłów moich rodziców, ale zdałem sobie nagle
sprawę, że napięcie związane z moją długotrwałą chorobą musiało być dla nich ciężkie, zwłaszcza
dla taty. To ja sam mogłem się przyczynić do rozejścia, a powrót do zdrowia pomógł im się
pogodzić. Nie zdawałem sobie wcześniej z tego sprawy w wyniku mojej nie — wrażliwości. Nadal
uważałem, że Lydia potrafi manipulować zdarzeniami, ale zaczęło mi się wydawać możliwe, iż
akurat w tym wypadku skorzystała z już istniejącej sytuacji, a nie sama ją stworzyła. Nie czyniło to
jej ani trochę mniej winnej, jeśli w różnych momentach wpływała na rozwój wydarzeń, ale mimo
wszystko przedstawiało ją w innym świetle, nawet jeżeli wynikało to jedynie z moich własnych
skrupułów.
Z powodu tych wszystkich odczuć chciałem jak najprędzej wyruszyć w drogę, podobnie jak moi
rodzice chcieli przez pewien czas zostać sami. Przynajmniej zaakceptowali wyjaśnienie Lydii dla
mojego życzenia, wiedząc, że pojedzie ze mną ona i polecony przez nią pielęgniarz.
— Dobrze, że wróciłeś, synu.
Później nie wydało mi się to ironią, że były to ostatnie słowa, jakie powiedział do mnie ojciec,
gdy wsiadałem z Lydią do samolotu, który miał zabrać nas do Albuquerque. Po tych wszystkich
rozmowach, jakie odbyliśmy, zdałem sobie sprawę, że mój powrót do zdrowia jest dla niego
powodem do dumy, tym bardziej, że dokonałem tego wielkim kosztem. Możliwe nawet, że duma
ta była większa niż satysfakcja czerpana ze świadomości, że moje zdolności przekraczają wszelkie
inne mu znane. Ja zaś byłem smutniejszy, niż się spodziewałem, z powodu tego pożegnania, które
nastąpiło tak szybko po moim przyjeździe. Pomachałem im jeszcze, kiedy odrywaliśmy się od
ziemi, i nie zdjąłem osłony z mojego umysłu, póki nie dotarliśmy do miasta.
Podczas lotu z Albuquerque nie wydarzyło się nic szczególnego. Lydia ostrzegła mnie, że
niebezpieczeństwo może mi grozić od tego momentu. Przejrzałem jednak myśli wszystkich
pasażerów i nie znalazłem nic alarmującego. Po pewnym czasie stało się to nawet nudne i czytałem
przez większość drogi do Libreville w Gabonie. Tylko Smith był czujny chyba przez cały czas.
Zaraz po przyjeździe zjawił się w naszym hotelu człowiek z walizką pełną broni. Smith wybrał
sobie rewolwer i paczkę naboi. Lydia osłoniła umysł tego człowieka, udało mi się jednak
przechwycić kilka myśli powierzchniowych, wskazujących na powiązanie z miejscową
organizacją podobną do Dzieci Ziemi.
— Z tym — powiedziała Lydia do Smitha — możesz przejąć moje obowiązki ochroniarza. Ja
muszę wyjechać wcześniej i poczynić pewne przygotowania, co daje wam trochę wolnego czasu.
— Podała mu kartkę. — Bądźcie jutro na tym lotnisku w Moandzie, dokładnie o osiemnastej.
Stamtąd zostaniecie przewiezieni na wschód.
Nie było dla mnie jasne, jakież to akurat obowiązki wypełniała Lydia, ale też i Smith raczej nie
wyglądał na pielęgniarza. Nie skomentowałem jednak tego.
— Co my tu będziemy robić? — zapytał Smith.
— Po pierwsze możecie stąd szybko wyjechać — odparła uśmiechając się. — Na drugiej stronie
kartki są dalsze polecenia. Jedźcie jeszcze dzisiaj wieczorem do Moandy, a jutro możecie
pozwiedzać.
Smith odwrócił kartkę na drugą stronę, przeczytał.
— Co mamy robić, gdy się tam dostaniemy?
— Zwiedzać. To wszystko. Popatrzcie sobie i pomyślcie. Taka rozrywka. Metoda spędzania
wolnego czasu.
— No dobra. Może teraz coś zjemy?
— Chodźmy.
Lydia wyjechała po obiedzie, a Smith i ja wróciliśmy do hotelu i wymeldowaliśmy się.
Złapaliśmy pociąg do Moandy i usadowiliśmy się wygodnie podziwiając krajobraz. Po jakimś
czasie zdrzemnąłem się i spałem, aż dojechaliśmy na miejsce. Kiedy zameldowaliśmy się w hotelu,
było już dosyć późno i od razu poszliśmy spać.
Obudziłem się.
Nagle wyrwało mnie z głębokiego snu silne wrażenie, że ktoś mnie ściga. Przez kilka chwil
znowu byłem Leishmanem; zastanawiałem się nad tożsamością wroga, szacowałem nieprzyjazne
otoczenie, błądziłem wzrokiem po ciemnym pokoju. Po chwili wyczułem błąd. To ktoś inny bawił
się moim umysłem.
Spójrz w górą, starcze! Musimy odpowiedzieć! Ostrze wynurza się z pochwy…
Wzdrygnąłem się i Leishman zniknął. Pozostało po nim coś więcej, niż tylko wspomnienie,
zbyt mało jednak, żeby nade mną panować.
Miałem większe szansę niż Leishman, żeby zrozumieć tę sytuację.
Jakiś telepata próbował sondować nasze umysły. Postawiłem częściowy blok maskując główne
myśli, zostawiając gmatwaninę doznań, żeby miał na czym się skupić: światło księżyca, cienie,
dotyk pościeli, niewielkie pragnienie, ciśnienie w pęcherzu, różne odgłosy nocy docierające zza
okna. Ukryty w tej fortecy, niepokoiłem się, że zdążył już zapoznać się z osobowością Leishmana.
Wyślizgnąłem się z łóżka, podszedłem do okna, stanąłem obok i wyjrzałem na zewnątrz.
Noc była ciepła; od strony kanału irygacyjnego, przez który przechodziliśmy wcześniej, wiała
wilgotna bryza. Najbliższa latarnia stała na rogu, daleko stąd. Ostrożnie, posługując się oczami i
myślą, zacząłem szukać myślowego podsłuchiwacza.
Zorientowałem się, że ktoś stoi po drugiej stronie ulicy, w zacienionej bramie.
Nadal zachowując blok odsunąłem się od okna i podszedłem do łóżka Smitha. Położyłem mu
rękę na ramieniu.
Nie dał po sobie poznać, że się obudził, zapytał tylko cicho: — O co chodzi?
Osłoniłem również jego myśli.
— Jakiś telepata próbuje się dostać do naszych umysłów — powiedziałem. — Uniemożliwiam
mu to. Stoi po drugiej stronie ulicy, w bramie z prawej strony. Co robimy?
Nie odpowiedział, ale podniósł się z łóżka, sięgnął po spodnie i założył je. Wcisnął stopy do
butów i wstał. Przygładził rękoma włosy.
— Uniemożliwiaj mu dalej — powiedział wciągając koszulę i zapinając po drodze guziki. —
Zamknij za mną drzwi.
— Twój pistolet został pod poduszką.
— To dla niego bardzo dobre miejsce.
Zamknąłem drzwi i podążałem za nim, utrzymując pełną osłonę jego myśli. Utrzymanie
częściowego bloku moich własnych było łatwiejsze, niż się spodziewałem — powolny strumień
ś
wiadomości, przez który przenikały myśli powierzchniowe. Wróciłem do łóżka i położyłem się.
Mijały minuty i zacząłem zdawać sobie sprawę, że mój obserwator nie zajmował się jedynie
obserwacją. Wyczuwałem delikatny, lecz wyraźny nacisk, gdy próbował wpłynąć na widoczne dla
niego moje doznania. Sam nigdy nie próbowałem przejąć kontroli nad innym umysłem.
Pozwoliłem, żeby mu się to w pewnym stopniu udało, a jednocześnie zastanawiałem się, czy
powinienem spróbować tego samego na nim.
Nim się zdecydowałem, napięcie nagle zniknęło, a zza okna dobiegły do mnie odgłosy
szamotaniny. Zwolniłem osłony i przebiegłem przez pokój. Niewiele zobaczyłem poza ruchami
cieni na podwórku, po lewej stronie od bramy, w której ukrywał się nieznajomy. Ruszyłem do
umysłu Smitha i od razu porwał mnie nurt aktywności ruchowej.
…Zablokowaliśmy pchnięcie nożem, uderzając krawędzią dłoni. Kopnęliśmy i dopadliśmy go
serią ciosów. Krótka pauza, a potem ostatnie, mierzone uderzenie…
Natychmiast przerwałem kontakt. Położyłem się, próbując uspokoić umysł.
Później, kiedy wpuściłem Smitha, zapytałem go: — Co zrobiłeś z ciałem?
— Kanał irygacyjny.
— Mam nadzieję, że to było konieczne…?
— Nie pozostawił mi wyboru.
— A gdyby tak zrobił?
— Nie cierpię pytań hipotetycznych.
Wrócił do łóżka i położył się. Ja zrobiłem to samo.
— Co wiesz o tym, gdzie jedziemy i co tam mamy znaleźć? — zapytałem.
— Absolutnie nic. Lydia mówi, że to ważne. To mi wystarczy.
— Jak to się stało, że ją poznałeś?
Odkaszlnął. Potem powiedział: — Chyba już to wygrzebałeś w moim umyśle?
— Nie bawię się grzebaniem w myślach przyjaciół.
— Miło to słyszeć — odparł.
— No więc jak ją poznałeś?
— Uratowała mnie kiedyś, gdy uciekałem przed policją. Podeszła do mnie na ulicy w Omaha,
zawołała mnie po imieniu i poleciła, żebym poszedł z nią, jeśli chcę być bezpieczny. Tak zrobiłem.
Przenocowała mnie przez kilka dni, a potem wywiozła z miasta. Załatwiła mi lewe papiery i
legalną pracę, kiedy musiałem przez pewien czas siedzieć cicho. Później wykonałem dla niej
pewna robotę.
— Jaką robotę?
— Można powiedzieć, że byłem kurierem, strażnikiem, przewoźnikiem.
— Nie bardzo wiem, co masz na myśli.
— Nie szkodzi. Idź spać.
— Czy ona należy do Dzieci Ziemi?
Milczał przez chwilę. W końcu powiedział: — Czasami myślę, że tak. Ale nigdy nie byłem
pewien. Zawsze jednak okazywała nam życzliwość.
— Rozumiem.
— Chyba raczej nie. Dobranoc.
— Dobranoc.
Rano zjedliśmy kiepskie śniadanie i udaliśmy się zwiedzać okolicę. Próbowałem sondować
otaczające mnie myśli, ale nie trafiłem na żaden znak, że znaleziono ciało w kanale. Być może
jeszcze nie. Albo było to tak zwyczajne wydarzenie, że nie wzbudzało specjalnego
zainteresowania.
Prawie godzinę zabrał nam dojazd do kopalni, o której wspominała Lydia. Kiedy w końcu tam
dotarliśmy, temperatura tak się podniosła, że zaczęło być nieprzyjemnie. Część zwiedzających
należała do wycieczki. Trzymaliśmy się blisko nich, żeby skorzystać z objaśnień ich przewodnika.
Idąc za nimi zbliżyliśmy się do opuszczonego szybu i przeszliśmy galerią na jego przeciwny
kraniec. Po drodze przewodnik wyjaśniał, że dawniej była to kopalnia uranu, z której pod koniec
dwudziestego wieku wydobywano rocznie ponad osiemset ton surowca, dopóki złoże się nie
wyczerpało. Większość urobku trafiała do Francji.
— …A tu — powiedział schylając się i wskazując ręką — mamy coś naprawdę bardzo
ciekawego. To właśnie tutaj w ubiegłym wieku górnicy natrafili na pokłady zawierające
wyjątkową ilość rudy. Stanowiła ona mniej więcej dziesięć procent wagi ziemi; dla porównania w
innych miejscach jest 0,4 procent. Złoże było nietypowe również ze względu na prawie całkowity
brak izotopu uranu 235, który normalnie występuje w zwykłym uranie. Odkrycie to wywołało
oczywiście zrozumiałe zainteresowanie i badania, które doprowadziły do wniosku, że to, na co
teraz państwo spoglądacie, to pozostałość naturalnego reaktora atomowego.
Oświadczeniu temu towarzyszył szmer uznania kilkunastu turystów stojących przed nami.
Podszedłem bliżej, żeby lepiej się przyjrzeć. Nie było to zbyt imponujące — duży wyżłobiony w
skale wykop, pokryty rozpadlinami, na dnie zasypany żwirem.
Dobrze się do tego nadaje. Być może w takim właśnie miejscu kuszony był Galilejczyk… Czy ta
ironia naprawdę jest potrzebna, nowy Panie? Wyrwałeś świat jego odwiecznym opiekunom, żeby
nim wstrząsnąć. Twierdzisz, że prowadzisz ludzi do innego świata… Wcale nie obchodzi cię
bardziej zieleń, brąz, złoto, polany, dolinki niż to suche, gorące miejsce, gdzie tylko skały i piasek…
I śmierć. Czym dla ciebie jest śmierć? Bramą…
— …Był to naturalny proces rozszczepienia, trwający ponad milion lat — ciągnął przewodnik.
— Nadal nie mamy pojęcia, co go rozpoczęło. Nie potrafimy też stwierdzić, jakie skutki
genetyczne mogło to wywołać u miejscowych gatunków. Zmiany na pewno mogły być znaczne.
Powstałe mutanty mogły rozprzestrzenić się po całej kuli ziemskiej, podczas milionów lat, od
kiedy to się wypaliło. Kto wic, jakie rośliny lub zwierzęta zawdzięczają swe powstanie temu
stosowi atomowemu, który kiedyś się tutaj tlił. Zatrzymajcie się państwo na chwilę i zastanówcie
nad tym. — Przerwał uśmiechając się szeroko. — Świat mógłby dziś wyglądać zupełnie inaczej,
gdyby nie skały z tej dziwacznej dziury w ziemi — jedynego naturalnego stosu atomowego, na jaki
kiedykolwiek natrafiliśmy.
— Czy korzenie ludzkie nie sięgają właśnie Afryki? — zapytał jeden z turystów.
— Wielu uczonych tak uważa — odparł przewodnik.
— W takim razie czy jest możliwe, że to miejsce ma z tym coś wspólnego?
Przewodnik znowu się uśmiechnął. Zauważyłem w jego umyśle, że słyszał już to pytanie
mnóstwo razy. Rozpoczął wyważoną odpowiedź.
— Oczywiście, nikt nie może być pewien, ale zastanawiające jest, że…
Poklepałem Smitha po ramieniu.
— Już wiem, o co chodzi — powiedziałem. — Idziemy.
Skinął głową, odwróciliśmy się i poszliśmy w kierunku platformy transportowej.
— To rzeczywiście było bardzo interesujące — powiedział — ale ciekawe, czemu Lydia
chciała, żebyśmy to zobaczyli?
— Ja na tym skorzystałem — odparłem. — Nigdy nie słyszałem o tym miejscu.
— Serio? Myślałem, że każdy o tym wie.
— Moja wiedza jest nadal dość ograniczona. Lydia chciała mi coś udowodnić.
— Co?
— śe coś, czego kiedyś doświadczyłem, nie jest tylko jakimś zapisem psychicznym jeszcze z
czasów, gdy była moją terapeutką, i że historia, którą usłyszałem, ma jakieś rzeczowe podstawy.
To wszystko na wypadek, gdybym zaczął się wahać. Dobrze, wierzę jej. Cholera!
— Chyba nie rozumiem.
— Nie szkodzi. Chyba mówię do siebie. Smith, ja się boję.
— Czego?
— Ten facet, wczoraj w nocy. Oni mają swoich agentów wśród ludzi. Do niedawna o tym w
ogóle nie wiedziałem. Mogłem się tego domyślić, nie wpadłem jednak na to.
— Kto ma agentów wśród ludzi? O czym ty mówisz? Nie nadążam za tobą.
— Lydia nigdy nie mówiła ci o wrogu?
— Nie.
— Ona musi o tym wiedzieć. Jeżeli zna człowieka, którego szukam, to wie wszystko…
— W takim razie nie uznała za stosowne powiedzieć mi o tym.
— Ale ja tak. Muszę to komuś wyjawić.
Skończyłem opowiadać dopiero, gdy dojechaliśmy do miasta i wróciliśmy do hotelu. Kiedy
zakończyłem, potrząsnął głową. Zapalił papierosa.
— Najdziwniejsza historia, jaką w życiu słyszałem — powiedział.
— Nie wierzysz w to?
— Wierzę. Wolałbym jednak nie. To ma jakiś ponury sens. Nie rozumiem tylko, jak chcesz
pomóc.
— Ja też nie.
— Spakujmy się i chodźmy coś zjeść. Potem lepiej znajdźmy to lotnisko.
Skinąłem głową i poszliśmy.
Noc. Lecieliśmy nad Kongo małym samolotem. Smith, ja i bezimienny pilot. Jedyne światło w
małej kabinie dochodziło z tablicy rozdzielczej i żarzącego się papierosa Smitha. Lecieliśmy nisko.
Spoglądałem na niebo i obcowałem z moimi innymi osobowościami. Pomału zaczynałem zdawać
sobie sprawę z tego, co mogło znajdować się przed nami.
— Coś leci obok nas — powiedział Smith. Patrzył w lewo, przechyliwszy głowę lekko w dół.
Odpiąłem pas i podniosłem się z siedzenia. Spojrzałem w tamtą stronę.
Szesnaście lub siedemnaście metrów z tyłu, może trzy metry poniżej leciał jakiś ciemny kształt.
Przypominał ptaka, ale nie poruszał skrzydłami. Miał mniej więcej metr długości i pół metra
rozpiętości skrzydeł. Spróbowałem go wysondować, ale nie natrafiłem na żaden ślad ludzkiej czy
nieludzkiej świadomości.
— To nie ptak — zauważył Smith. — Niemożliwe, przy takiej prędkości, skoro szybuje w ten
sposób.
— Masz rację — odparłem.
Otworzył szerzej boczne okienko i położył przedramię na krawędzi. Oparł prawy nadgarstek i
zobaczyłem, że w ręku trzyma pistolet.
— To chyba nic nie da — powiedziałem głośno, próbując przekrzyczeć wiatr.
— Sprawdźmy.
Wystrzelił. Dobiegł do nas odgłos przypominający uderzenie dzwonu.
…I pamiętam potwora pędzącego pomiędzy skałami, mierzącego rogiem w mój brzuch.
Oddalony o kilka centymetrów zaczyna przerzucać ciężar ciała z jednej strony na drugą,
przebierając ogromnymi łapami, jakby płynął. Za każdym razem, gdy jego ciało uderza o skałą,
rozlega się huk przypominający bicie dzwonu. Czuję zapach morskiej wody…
— Nie przejął się tym ani trochę — powiedział.
Pilot wykrzyknął jakieś pytanie, a Smith mu odpowiedział: — Podnieś maszynę wyżej.
Zaczęliśmy się wznosić.
— To na nic — mruknął chwilę później.
— Chyba nie uda nam się tak łatwo go pozbyć — powiedziałem. — Poza tym na razie nie
podjął żadnych wrogich działań.
Smith kiwnął głową i odłożył pistolet. Zamknął z powrotem okno.
— Po prostu obserwator, co?
— Tak mi się wydaje.
— Nasz czy ich?
— Ich.
— Dlaczego tak sądzisz?
— To mi coś przypomina. Coś z dawnych czasów.
— I powinniśmy po prostu zostawić go w spokoju?
— Chyba nie mamy wyboru.
Westchnął. Zapalił następnego papierosa.
Ów dziwny ptak śledził nas przez całe Kongo. Kiedy w celu uzupełnienia paliwa
wylądowaliśmy na prymitywnym lotnisku — używanym głównie przez przemytników, jak
twierdził nasz pilot — ptak po prostu krążył w górze.
Kiedy się wznieśliśmy, na nowo zajął swoją pozycję. Przez jakiś czas spałem. Kiedy się
obudziłem, byliśmy już nad Ugandą, a daleko przed nami pojawiło się blade światło. Nadal czułem
zmęczenie, ale nie mogłem na nowo zasnąć. Ptak należał do nocy; nie odbijał światła poranku. Za
każdym razem czekał, gdy lądowaliśmy, żeby zatankować, a przyłączał się do nas, gdy
podejmowaliśmy lot.
Kiedy byliśmy nad jeziorem Wiktorii, słońce stało już wysoko na niebie. Sięgnąłem do przodu
umysłem. Coś dziwnego… Przez chwilę czułem coś jasnego i potężnego, ale zaraz potem
zniknęło. Zjadłem kanapkę i napiłem się herbaty. Lecieliśmy nad Kenią, cały czas naprzód.
Wróciłem myślami do tego, z czym się zetknąłem, i zacząłem się denerwować. Na co się
porywaliśmy i czego ode mnie oczekiwano? Właściwie byłem niczym, nie posiadałem żadnych
umiejętności poza telepatycznymi. Czy to miało wystarczyć? A może lepiej byłoby stawić czoła
temu, co czaiło się przede mną, wewnątrz jednej z wielkich osobowości, którymi kiedyś byłem?
Tak łatwo mogłem przecież znowu sięgnąć do któregoś z tych umysłów… Ale nie wiedziałbym,
który wybrać. Obserwowałem krajobraz, nad którym przelatywaliśmy — zieleń, brąz, żółć. Smith
w końcu opuścił głowę i oddychał spokojnie. Z umysłu pilota dowiedziałem się, że następny raz
wylądujemy na wybrzeżu Somalii, do którego zmierzaliśmy.
Ptak opuścił nas, gdy schodziliśmy do ostatniego już lądowania; poleciał na wschód, niknąc
powoli. Czułem się, jakbym miał gorączkę, zapewne w wyniku zmęczenia i napięcia. Było ciepłe
popołudnie; znajdowaliśmy się niemal pośrodku niedawno wyrąbanej polany. Kilka metrów dalej
stała nowo wyglądająca chata. Zarówno chatę, jak i stos beczek na paliwo ukryto pod dachem z
gałęzi. Wyczułem umysłem obecność dwóch osób: mechanika oraz jego pomocnika, którzy mieli
sprawdzić stan samolotu i zaopatrzyć go w paliwo. Pilot wszedł do środka i zaczął z nimi
rozmawiać w swahili. śaden z nich nie wiedział, co mamy dalej robić.
— Smith, nie czuję się najlepiej — powiedziałem.
— No chyba. Nie wyglądasz za dobrze. Może chcesz się napić?
— Dobrze.
Myślałem, że chodziło mu o wodę, ale z jednej z wielu kieszeni wyciągnął piersiówkę. Podał mi
ją.
Pociągnąłem duży łyk brandy, zakrztusiłem się, podziękowałem mu i oddałem butelkę.
— Domyślasz się, co mamy teraz robić? — zapytał.
Zdałem sobie nagle sprawę, że tak. Napięcie, wszystkie strapienia, niepokoje, ciekawość i
pragnienie, żeby to się wreszcie stało, przerodziły się w ból, od którego mogłem sięgnąć w tę
stronę, gdzie zniknął ptak. Po raz kolejny odczułem obecność wielkiej mocy, z którą zetknąłem się
już wcześniej, i w tym momencie uświadomiłem sobie, że ode mnie zależy, jaki obiorę kierunek.
Ruszyłem na wschód i zacząłem iść w stronę morza, które widzieliśmy tuż przed lądowaniem. Tak,
czułem, że zrobiłem właściwie. Gdy szedłem, poczułem, że opuszcza mnie napięcie.
Smith znalazł się przy mnie i złapał mnie za ramię.
— Hej! Dokąd się wybierasz?
— Tam — powiedziałem odtrącając jego rękę. — Zostań tutaj. Zrobiłeś już wszystko.
— Nie ma mowy! Mam cię chronić, dopóki Lydia mnie nie zwolni. — Zagrodził mi drogę. —
Powiedz mi, co się stało.
— Wiem już, dokąd muszę iść.
— To wspaniale, ale mogłeś mi chyba powiedzieć.
— Będzie lepiej, jeśli nie pójdziesz ze mną.
— Dlaczego?
— Możesz zostać ranny.
— Zaryzykuję. Muszę być pewien, że znajdziesz się tam, dokąd zmierzasz. Zawsze.
— No dobrze. Chodź, ale pamiętaj, że cię ostrzegałem.
Przez chaszcze prowadziła wąska ścieżka. Ruszyłem nią. Kiedy skręciła w prawo, ja poszedłem
prosto. Krzaki były jednak rzadkie i mogliśmy łatwo posuwać się naprzód. Teren przez cały czas
nieznacznie opadał.
— Idziemy w stronę wody? — zapytał Smith.
— Tak mi się wydaje.
— Mówiłeś, że mogę zostać ranny. Czy mógłbyś powiedzieć konkretnie, co mi grozi?
— Nie. Nie wiem, co to jest. Mam po prostu takie wrażenie. Właściwie oni chcą się spotkać
tylko ze mną.
— Kim są ci „oni”?
— Na razie jeszcze nic nie wiem.
Z wolna posuwaliśmy się naprzód. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Nadal czułem się,
jakbym miał gorączkę, ale zacząłem postrzegać samego siebie niemal cudzymi oczyma. Miałem
wrażenie, że skoro gościłem w swoim umyśle tyle osobowości, moje ciało pełniło rolę stacji
przesiadkowej, gdzie i ja byłem jedynie przemijającym fragmentem ludzkości, który zatrzymał się
tam tylko na jakiś czas, gotowy zwolnić miejsce następnemu, gdy nadejdzie pora. Kierowałem się
między skały, co jakiś czas, w trudniejszych miejscach, pomagając sobie rękoma.
— Dennis, chyba powinniśmy zatrzymać się na chwilę i odpocząć — powiedział po jakimś
czasie Smith.
— Nie. Muszę iść dalej.
— Oddychasz ciężko i skaleczyłeś się w rękę. Usiądź. O, tam — powiedział wskazując duży
płaski kamień
— Nie.
Chwycił mnie za ramiona i po chwili siedziałem na skale.
— Napij się wody. — Podał mi bidon. — A teraz pokaż rękę.
Podczas gdy piłem, opatrzył mi dłoń. Potem zapalił papierosa i poprawił kaburę na pasku,
układając ją tak, by łatwiej było mu sięgnąć po pistolet.
— Nie uwierzę, że Lydia chce, abyś dotarł tam cały podrapany, umierając ze zmęczenia.
— To nie ma znaczenia, Smith. Coś mnie tam przyciąga i powoduje, że żal mi każdej chwili,
którą tracę w ten sposób. To nic, że kiedy tam dojdę, będę zmęczony. Ważny jest mój umysł.
— Nigdy nie lekceważ swojego ciała, Dennis. Może zawsze będziesz zdolny do wszelkiego
rodzaju gimnastyki umysłowej, ale tyle się teraz mówi o psychosomatyce, że myślę, iż czasem
zapominają o działaniu odwrotnym. Jeśli chcesz, żeby twój umysł był w dobrej kondycji, to bez
względu na to, co nas tam czeka, pomyśl trochę o anatomii i psychofizjologii, która temu
towarzyszy.
— Nie mam teraz na to czasu.
— W takim razie całe szczęście, że poszedłem z tobą.
Odpoczywaliśmy jeszcze przez kilka minut. Potem Smith zdusił papierosa i kiwnął na mnie
głową. Podniosłem się i zaczęliśmy dalej schodzić zboczem. Zdecydowałem, że nie będę wybiegał
myślami do przodu. Moje emocje odrętwiały, nie ufałem już swemu intelektowi. Skupiłem całą
uwagę na poruszaniu się w stronę tego czegoś, co wzywało mnie z coraz większą siłą. Czułem, że
nie jestem już w stanie osądzić czegokolwiek; mogłem jedynie odpowiadać swoim zachowaniem
na to, co mi przedstawiono. Nie wiem, czy było to odczucie zaszczepione mi dawno temu przez
Lydię, czy też to zupełnie normalna reakcja podyktowana przez fizjologię. Chyba nigdy się tego
nie dowiem.
Mężczyzna pędzi w kierunku łąki, przez którą wcześniej przechodziła jego grupa. Pamięta, że
pośrodku było skaliste wzniesienie…
Wypada na otwartą przestrzeń i biegnie w stronę pagórka. Słysząc ryk za plecami zdaje już
sobie sprawę, że nie starczy mu czasu, aby stoczyć głazy na ścigające go zwierzę.
Zmierza w kierunku kamienistej rozpadliny, wślizguje się do niej i odwraca się schylony.
Teren się wyrównał i wkroczyliśmy na obszar, gdzie krzaki były gęstsze. Udało mi się jednak
znaleźć ścieżkę i nadal posuwaliśmy się naprzód w dobrym tempie. Mniej więcej po dwudziestu
minutach marszu chaszcze zaczęły się przerzedzać, a ścieżka skręciła w dół. Szliśmy nią do
miejsca, gdzie krzewy zniknęły, a zamiast nich pojawiły się niskie zarośla oraz suche trawy. Nadal
wiedziałem, dokąd iść, lepiej nawet niż do tej pory, gdyż wzywająca mnie siła narastała.
Zboczyłem na lewo i dalej szliśmy po piasku.
W końcu dotarliśmy do wzgórza i wspięliśmy się na nie. Z wierzchołka dostrzegliśmy
błyszczące zielone morze, oddalone o jakieś trzy kilometry.
Stare.
Zarówno morze, jak i ta ziemia.
Zatrzymałem się na chwilę. Po raz pierwszy w życiu w ten sposób, uderzyła mnie myśl, że świat
istnieje już od tylu lat. Wydaje mi się, że wynikło to z mojej młodości. Nie istniałem wystarczająco
długo, żeby zgromadzić dość własnych dziejów, a w konsekwencji nigdy nie zastanawiałem się
nad sensem trwania o tyle, o ile dotyczyło mnie samego. To prawda, że miałem wspomnienia z
innych egzystencji, z którymi zetknąłem się, gdy jeszcze byłem na Księżycu. Ogrom czasu, który
nas rozdzielał, nie znaczył nic, gdyż mogłem do nich sięgnąć tak, jakbym rozmawiał z kolegą w
pokoju obok. Ale ten widok skał i wody powiedział mi o historii geologicznej więcej nawet niż
widok Ziemi z Księżyca. Wtedy jednak patrzyłem na świat w całości, jasny i piękny, Byłem zbyt
oddalony od niego, może nawet zbyt krótko byłem sobą, by spojrzeć nań jako na coś więcej niż na
twór niebiański, doskonale przemyślany, istniejący w danym czasie. I sam Księżyc, obok/ponad
mną… Statyczna płaszczyzna bez powietrza, bezruch… Było to miejsce, gdzie nawet czas zamarł,
zmiany były zakazane…
Tak więc obecna perspektywa sprawiła, że po raz pierwszy własnymi myślami zastanawiałem
się nad wiekiem świata, nad jego trwaniem. Myślałem o wszystkich ingerencjach w jego życie. I
nagle, spoglądając na grę popołudniowego światła na wodzie, zagubiony w tym małym zakątku
starej Afryki, ujrzałem swoje postępowanie jako coś więcej niż przymus, więcej nawet niż
obowiązek, choć i w ten sposób je postrzegałem. Obudziło się we mnie pragnienie, żeby ochronić
te stare ziemie i wody mojego świata przed zaplanowaną tragedią, która je prześladowała poprzez
niezliczone popołudnia — być może od czasu, gdy uaktywnił się martwy teraz reaktor w
Moandzie. Zdałem sobie również sprawę, że gdyby nie to pradawne urządzenie, nie istniałbym
pewnie w takiej postaci jak teraz. Mimo wszystko musiałem być czymś więcej niż tylko nakręcaną
zabawką. Wszyscy chyba musieliśmy, inaczej życie nie miałoby znaczenia. Człowiek z mroków
powiedział Van Duynowi, że jedyne uzasadnienie przebiegu spraw ludzkich, którego nikt już nie
bierze poważnie — właśnie to teleologiczne — jest właściwe. Wpojono nam zasadę determinizmu.
Tylko poprzez wyrwanie się z jej więzów moglibyśmy jakoś uratować nasz dom, nasze życie…
To, czego ode mnie wymagano, było teraz moim pragnieniem.
Ale powiedz… czy cokolwiek w ogóle zrobiono?
Szedłem w dół zbocza, kierując wzrok na linię brzegu. Ciemna plaża pokryta była kamieniami;
morze rysowało miękkie ślady na piasku. Czułem teraz jego zapach przyniesiony wiatrem. Czarne
ptaki krążyły po niebie, szybowały ponad falami. W dole, z lewej strony w morze wdzierał się pas
ziemi. Nie widziałem jeszcze znajdującego się za nim miejsca, do którego zmierzałem.
Piętnaście minut później dalej kroczyliśmy po piasku i kamieniach, okrążając cypel. Słyszałem
krzyki ptaków, uderzenia fal o brzeg, czułem na twarzy zimny wiatr…
Rozwiał je wiatr. Świat istnieje, tak jak istniał. śycie toczy się dalej, dokładnie tak samo, jakby
mnie w ogóle nie było…
Siła, która mnie przyciągała, przeszła w moim umyśle w wizję i zobaczyłem człowieka z
mroków stojącego na piasku, twarzą do morza. Kiedy minęliśmy skaliste wzniesienie, ujrzeliśmy
go na własne oczy.
Wiedział, że tam jestem, choć nie spojrzał w moją stronę. Wyczuwałem tę świadomość w jego
umyśle. Większość swej uwagi kierował jednak na coś oddalonego na wschód, zanurzonego pod
wodą.
Smith zatrzymał się i oparł dłoń na kolbie pistoletu.
— Kto to? — zapytał.
— Człowiek z mroków — odparłem. — To on rozmawiał z Van Duynem. Odwieczny wróg
naszych odwiecznych wrogów. Ten, którego bestia przebiła rogiem.
Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nas. Był średniego wzrostu. Miał na sobie szorty i nie
zasznurowane tenisówki. Na szyi wisiał mu medalion. Oparł się na włóczni wykonanej z
matowego metalu. Poczułem, że całą moc swojego umysłu kieruje teraz na mnie.
— Dennis Guise. Oto czas i miejsce. Wszystko już gotowe. A ty?
— Ja również. Ale nie rozumiem.
Uśmiechnął się, oddalony o dziesięć, może dwanaście metrów od nas. śaden z nas nie poruszył
się, żeby podejść bliżej.
— …Wizja Fan Duyna, gdy patrzył na East River, na pogrążone w milczeniu miasto…
— Widziałem to. Pamiętam. To nie tego nie rozumiem.
Smith trącił mnie.
— Co się dzieje? — zapytał.
Podniosłem rękę.
Smith kiwnął głową.
— Słyszę go — wyszeptał.
— Ukrywają się właśnie tam — powiedział człowiek z mroków wskazując włócznią. — Pod
powierzchnią wody. Przybywam tutaj co jakiś czas, żeby z nimi rozmawiać. Jak zwykle
próbowałem ich przekonać, że ich plan nie może się powieść, że ludzkość jest bardziej złożona,
stała się mniej skłonna ulegać ich wymaganiom, niż przewidywali, że podjęte zostały
wystarczające kroki, by udaremnić ich plany, że człowiek zdołał się czegoś nauczyć na wszystkich
swoich błędach, że nadszedł już czas, aby przyznali się do porażki i opuścili Ziemię.
— Czy odpowiadają ci? — zapytałem.
— Tak. Utrzymują jednak, że jest wręcz przeciwnie.
— Jak można temu zaradzić?
— Za pomocą przykładu.
— A co ja mam zrobić?
— Musisz do nich iść i pozwolić im, żeby cię zbadali.
— Ale w jaki sposób ci to pomoże? — zapytałem. — Co mogę im pokazać?
Ale nawet w momencie, gdy zadawałem to pytanie, wiedziałem, jak mam tego dokonać.
Miałem wrażenie, że ten mroczny nieznajomy, bardziej nawet niż Lydia, był tym, który mnie
stworzył. Postąpił ze mną tak, jak nasz przeciwnik postąpił z całym rodzajem ludzkim, kształtując
moje życie — chorobę, potem wyzdrowienie, dokładnie określając rodzaj moich doświadczeń —
manipulując wszystkim do tego stopnia, że udało mu się stworzyć taką istotę jak ja, dokładnie w
tym czasie i miejscu. Mógł dzięki temu przedstawić mnie wrogowi, żeby ten zbadał mnie w
dowolny sposób, jaki uznałby za stosowny. Pokazać mu, że ludzkość zmieniła się i że nie jest już
taka, jak pierwotnie założyli, oraz że — skoro mogę czerpać z doświadczeń tak wielu istnień —
przeszłość nam nie przepadła, nie jest spalonym mostem, z którego zostały tylko popioły, ale
raczej otwartą drogą, jaką możemy badać, uczyć się z niej. Przekonać go, że nawet jeżeli mnie
zniszczą, pojawi się więcej podobnych do mnie. Człowiek z mroków chciał mnie ofiarować jako
symbol, przykład, pokazując, że ludzkość nauczyła się czegoś i nadal uczy się na swoich błędach.
— Pozostawiłeś Fan Duynowi wybór — powiedziałem.
— Jak mógłbym tobie go pozostawić, skoro znam już twoją odpowiedź?
Pochyliłem głowę.
— A więc i wtedy karty były znaczone.
— Nie było innego sposobu. I nadal nie ma. Spojrzałem w dal na wodę, w górę na niebo, potem
w dół na plażę. Zdałem sobie sprawę, że mogę ich już więcej nie zobaczyć.
— Gdzie oni są? — zapytałem w końcu.
— Przywołam ich.
Odwrócił się twarzą w stronę wody.
— A teraz — zapytał Smith — co on robi?
— Zwołuje moich sędziów. Smith położył dłoń na pistolecie.
— Nie podoba mi się to.
— Tak być musi.
— No dobra. W takim razie musi też być to, co ja zrobię, jeżeli spróbują cię dotknąć.
— Nie wolno ci się wtrącać. Wiesz, o jaką stawkę toczy się walka.
Nie odpowiedział, ale uciekł wzrokiem od moich oczu i zaczął wpatrywać się w morze. Zanim
jeszcze odwróciłem się i sam tam spojrzałem, zobaczyłem to coś w jego umyśle.
Lustrzana kula złamała powierzchnię morza. Patrzyłem, jak się zbliża. Nie mogłem dokładnie
określić jej rozmiarów ani odległości, w jakiej się znajdowała. Kiedy sięgnąłem umysłem,
wykryłem wewnątrz niej obecność żywych istot, wyczułem strukturę myślową, do której nie
potrafiłem się zbliżyć. Byli świadomi moich poszukiwań i pozwolili mi tylko na ów przelotny
obraz.
Kula zbliżała się tocząc i błyszcząc, okrągła i ogromna. Uderzyła o mieliznę albo jakąś inną
przeszkodę, mniej więcej czterdzieści metrów na pomoc od miejsca, gdzie stałem. Tam się
zatrzymała.
Wszystko odbyło się bez najmniejszego dźwięku oprócz wiatru, hałasu fal oraz krzyku ptaków.
Kiedy patrzyłem, powierzchnia kuli od strony lądu otworzyła się i powoli wysunął się pomost,
ukośnie w stronę wody, równie bezgłośnie, jak zbliżający się statek.
— Przybyli. Reszta zależy od ciebie.
Zwilżyłem wargi i wyczułem smak soli. Skinąłem głową. Ruszyłem krok do przodu. Smith
poszedł za mną.
— Nie — powstrzymał go człowiek z mroków i Smith zamarł w bezruchu, niczym delegaci,
których my… ja widziałem tamtego dnia na sesji Zgromadzenia Ogólnego, bardzo dawno temu, a
jednocześnie wczoraj.
Szedłem dalej. Zbliżyłem się do człowieka z mroków, minąłem go od strony morza. Nie było po
nim widać żadnych emocji, tak jak chyba nie byłoby ich widać po mnie, gdybym się znalazł w
podobnej sytuacji. Uścisnął mnie tylko za ramię, gdy przechodziłem obok. To było wszystko.
Kiedy kroczyłem obok zbliżającego się i oddalającego morza, pomyślałem o unieruchomionym
Smithu. Musiało się tak stać. Wystrzeliłby do wszystkiego, co próbowałoby mnie dotknąć.
Byliśmy mu za to wdzięczni. To było takie proste… My… Wydało mi się bowiem, że nie byłem
już dłużej sam. Mój umysł spłatał mi figla, chyba nieświadomie sięgając w pewien osobliwy
sposób do mojej pamięci, jakbym był jednocześnie sobą i kimś innym. Nie wiem, jak to się stało,
ale nagle znalazł się przy mnie Roderick Leishman. Miałem wrażenie, że gdybym się odwrócił,
zobaczyłbym, jak idzie tuż za mną.
Nie odwróciłem się. Szedłem dalej, skupiwszy wzrok na kuli znajdującej się daleko przede mną,
oblewanej falami, opryskiwanej pianą morską, zwieńczonej obręczą krążących wokół niej ptaków.
Ptaki… Ich lot… Widziałem je niczym przez stroboskop, rejestrując umysłem przerywane
ruchy, wyraźnie utrwalając szczegóły każdego z nich w pamięci, by we właściwym momencie
przenieść je do szkicownika.
…I miałem wrażenie, że z tyłu, obok Leishmana kroczy Leonardo da Vinci.
Szliśmy dalej; piasek chrzęścił nam pod nogami. Widzieliśmy, gdzie piana morska pozostawia
ś
lady na piasku. Zupełnie tak samo, jak tamtego dnia, ongiś, niedaleko Syrakuz, gdy niemal udało
nam się pojąć rachunek o wieki za wcześnie.
Archimedes dołączył do Leonarda i Leishmana, gdy szliśmy przez to starożytne miejsce, tę
krainę nadal prawie nietkniętą, nadal tętniącą pulsem czystych żywiołów. O! bogowie, czyż nie
mogłoby być tak, że ludzie żyliby w większej harmonii z waszymi hojnymi darami… I Julian —
Flavius Claudius Iulianus, ostatni obrońca starych bóstw, był ze mną. Chwilę później dołączył do
niego, zataczając się, Jean Jacques Rousseau.
I kiedy szedłem jak wódz na czele armii, przyłączali się następni; i sięgnąłem przez most, już
nie z popiołów, przywołując jednego po drugim, i następnych, i kolejne dziesiątki tych, którymi
kiedyś byłem, wypełniając samego siebie ich obecnością… wszystkich, co zostali pokonani w imię
człowieka, czasem wielką klęską, czasem mniejszą… stłumiony zapal ludzi nauki, zgnębionych
geniuszy, talenty zapoznane, obrócone na złe cele, zniszczone w zarodku. Przytłoczyła mnie ich
liczbą, należałem jednak do nich, byłem ośrodkiem, kontaktem, miejscem połączenia. Oto
Leonardo, oto Condorcet, oto Van Duyn…
Kiedy wchodziłem w pianę morską, zbliżając się do dolnego końca pomostu, dokonałem
ostatniego skoku w przeszłość. Stałem się umierającym bogiem–królem, który zostanie
wskrzeszony wiosną wśród pachnących słodko traw, którego synowie i synowie ich synów
polowali na tej ziemi, jeszcze zanim powstały wzgórza, który rozmawiał z podmorskimi potęgami,
który je tu wezwał, który stał teraz na plaży z uniesioną wysoko włócznią. Byłem człowiekiem z
mroków, który nosił wszystkie imiona.
Weszliśmy pomostem jakby w zwolnionym tempie, wkroczyliśmy do pogrążonego w mroku
wnętrza statku. Nic nie widzieliśmy. Ale wyczuwaliśmy ich obecność, zimną i potężną,
szczegółowo badającą to, co powstało z człowieka…
— Idź dalej. Tedy.
I poprowadzono nas. Czuliśmy, że tam są. Nic nie widzieliśmy.
Dookoła statku, powoli, w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, pod bezlitosnymi
spojrzeniami naszych stwórców…
W przedziwny sposób czas przestał mieć znaczenie. Defilowaliśmy przed nimi. Ci wszyscy, co
według nich zostali zniszczeni. I jeszcze raz. Poruszając się w mroku ich osądu.
Potem błysnęło światło, daleko, przed nami. Zawahaliśmy się.
— Idź dalej, człowieku.
Szliśmy w kierunku światła. Kiedy się zbliżyliśmy, zobaczyliśmy, że to otwór wejściowy,
podobny do tego, przez który dostaliśmy się tutaj. Tylko, że… Dzień już gasł, słońce zachodziło za
skalistą linię urwistego wybrzeża na zachodzie. Zatrzymałem się.
— Idź dalej, człowieku.
— To wszystko, co macie mi do powiedzenia? Po całym tym czasie? Po wszystkim, co zostało
zrobione?
— śegnaj.
Poczułem, że znowu idę, dalej, w dół pomostu, schodzę do wody, zbliżam się do brzegu. Nie
spojrzałem za siebie, póki nie dotarłem do plaży. Kiedy w końcu się odwróciłem, statku już nie
było.
Czułem, że się trzęsę, gdy wracałem do miejsca, gdzie nadal stał człowiek z mroków. Gdzieś po
drodze zniknęli moi towarzysze. Smith leżał na piasku; wydawało się, że śpi. Kiedy podszedłem
bliżej, przeciągnął się i ziewnął.
— Chodźcie tędy — powiedział człowiek z mroków. — Księżyc jest już wysoko. Zaczyna się
przypływ.
Smith i ja poszliśmy za nim. Wracaliśmy plażą, tą samą drogą, którą przyszliśmy. Człowiek z
mroków poruszył kamień i zaczął pod nim grzebać włócznią. Odsłonił zapasy żywności i zabrał się
za przygotowywanie ogniska.
— I co teraz? — zapytał Smith.
— Posilcie się i poczekajcie ze mną — odparł. Tak zrobiliśmy. Słońce zaszło i pojawiły się
gwiazdy. Ogień ogrzewał nas, chroniąc przed chłodnym wiatrem. Światło księżyca srebrzyło
powierzchnię wody.
Czekaliśmy do późnej nocy. Nagle Smith poderwał się i wskazał coś daleko na oceanie.
Księżyc, który teraz przesunął się na zachód, oświetlał wodę bladym ogniem.
Wynurzały się z wody i ulatywały w powietrze jak bąble, znikając w ciemnościach nocy.
Próbowałem je liczyć, ale szybko straciłem rachubę. Pojawiały się, wznosiły, znikały, pojawiały
się, wznosiły, znikały niczym łańcuch pereł ginących wśród gwiazd.
— Odlatują! — zawołał Smith.
— Tak — odparł nasz towarzysz.
— Czy będą próbowali tego samego gdzieś indziej? — zapytał Smith.
— Oczywiście.
— Ale my zwyciężyliśmy? Świat znowu należy do nas?
— Na to wygląda. I nie ma już kogo winić, z wyjątkiem nas samych, cokolwiek się teraz stanie.
Chyba jeszcze przez godzinę obserwowaliśmy to zjawisko, dopóki niebo znowu nie
opustoszało. Nasz towarzysz uśmiechał się w blasku ognia, kiedy nagle wyraz jego twarzy uległ
zmianie, a dłoń zacisnęła się na medalionie zawieszonym na szyi.
Poderwał się w jednej chwili.
— O co chodzi? — zapytał Smith.
— Uciekajcie stąd! Szybko! — krzyknął.
Pobiegł do miejsca, gdzie stała wbita w piasek włócznia.
I wtedy to usłyszałem. Długie, przeciągłe wycie, przetaczające się nad falami, wznoszące się,
przechodzące w gwizd i w końcu niesłyszalne. Byłem wstrząśnięty, niezdolny do jakiegokolwiek
ruchu, ogarnięty nagłym strachem. Odruchowo sięgnąłem umysłem, ale nic nie znalazłem.
— Biegnijcie! Szybko! — krzyknął znowu. — Pośpieszcie się!
Wtedy znowu dobiegł do nas ryk, tym razem znacznie bliżej. Jakiś ciemny kształt wynurzył się
z wody i ruszył w naszą stronę przez szerokie pasmo plaży. Smith poderwał mnie na nogi i pchnął
w kierunku pagórków. Ruszyłem niezdarnie do przodu, lecz po chwili zacząłem biec.
Nasz towarzysz również uciekał. Kiedy obejrzałem się za siebie, dostrzegłem światło księżyca
na poruszającym się kształcie. Był długi i prężny; wydawało się, że jest pokryty haską. Uciekliśmy
z plaży i zaczęliśmy się wspinać. Za nami znowu rozległo się wycie. Potwór nadciągał w
niesamowitym tempie i w chwilach, gdy ryki ustawały, mogłem usłyszeć metaliczne trzaski, gdy
jego ciało sunęło po skałach i kamieniach. Chwilę później poczułem, drżenie ziemi.
Wspinaliśmy się. Nasi pradawni tyrani odlecieli, ale pozostawili ostateczny środek zagłady
swojemu największemu wrogowi. Dowiedziałem się tego z umysłu człowieka z mroków.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczynały się trawy, a dalej niskie krzewy. Miałem nadzieję, że
zbocze przyhamuje trochę pęd olbrzymiej masy naszego prześladowcy. Ale kolejny ryk był bez
wątpienia głośniejszy niż wszystkie poprzednie. Ziemia trzęsła się już wyraźnie. Kiedy znowu
spojrzałem za siebie, światło księżyca migotało na ogromnym łbie zakończonym rogiem i na
nienaturalnie wykrzywionych łapach, które zagłębiały się w ziemi przy każdym ruchu. Potwór
jednak pędził w naszą stronę, nie zważając na przeszkody. Był już prawie przy nas.
Człowiek z mroków odbił w bok, oddalając się od nas. Bestia ruszyła jego śladem, powalając
drzewa i rozłupując skały. Smith odwrócił się i podążył za nią w poprzek stoku. Usłyszałem strzały
z pistoletu. Kule odbijały się rykoszetem, wydając dźwięk przypominający uderzenia dzwonu.
Człowiek z mroków odwrócił się, żeby stawić czoło potworowi, i błyskawicznie oparł włócznię
o stok. Bestia ruszyła na nią i usłyszałem zgrzyt, dźwięk tarcia. Wszystko zamarło nagle w
bezruchu, oświetlone blaskiem księżyca, niczym okropny posąg: zatrzymany potwór, lanca na
wpół wbita w jego szyję; człowiek z mroków wyprężony, starający się ją utrzymać.
Potem głowa się przekręciła, tylko raz, i róg ugodził człowieka z mroków gdzieś nisko,
odrzucając go daleko na bok. Wtedy powtórnie rozległo się jakby uderzenie dzwonu, gdy Smith
wielkim kamieniem roztrzaskał tył ogromnego łba. Potwór osunął się na ziemię i leżał
nieruchomo. Nigdy nie dowiemy się, czy uśmiercił go cios Smitha, czy też był już wtedy martwy.
Podbiegłem do człowieka z mroków. Chwilę później dołączył do mnie Smith, oddychając
ciężko. Nasz towarzysz nadal żył, ale stracił przytomność. Jego bok był cały mokry od krwi.
— Dobry Boże! — powiedział Smith, rozdzierając swoją koszulę, zwijając ją i przykładając do
rany.
— Chyba nieźle oberwał! Nie ma tu w okolicy żadnego szpitala…
— Zostawcie go. Idźcie. Wracajcie do samolotu. Nikomu o tym nie mówcie — usłyszałem
znany mi głos, którego nie mogłem jednak przez chwilę rozpoznać.
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że to Lydia schodzi zboczem.
— Wasze zadanie jest skończone — powiedziała.
— Smith, zabierz chłopca do domu.
— Lydia — przerwał jej — nie możemy tak po prostu odejść.
— Nie ma tu dla was nic więcej do roboty. Zostawcie go mnie. Idźcie!
Sięgnąłem umysłem. W ciele człowieka z mroków tliło się jeszcze życie, chociaż cały czas
słabło.
— Ale…
— Natychmiast!
Wskazała szczyt zbocza. Zrobiła to w taki sposób, że nogi same nas tam poniosły.
— Chodź, mały — powiedział Smith. — Nie mów już nic więcej.
Poszedłem za nim. Miał rację, żeby nic więcej nie mówić. Nie potrafiłbym, nawet gdyby było
coś do powiedzenia. Szliśmy dalej i chciałem spojrzeć za siebie, ale tego też nie byłem w stanie
zrobić.
Po pewnym czasie, gdy weszliśmy wyżej i przedzieraliśmy się przez gęstsze zarośla, szliśmy
znowu pod drzewami, usłyszałem odległe dźwięki przypominające śpiew. Nie mogłem dokładnie
usłyszeć ani zrozumieć słów, spróbowałem więc słuchać umysłem.
— …Drzewa i góry, strumienie i równiny, Jak to się mogło stać? — wydawało mi się, że słyszę.
— Rozerwijcie się, ukryjcie się, rozlejcie się po ziemi, płaczcie…
Ja… Zatoczyłem się. Przez chwilę zdawało mi się, że leżę tam, krwawiąc, a moja głowa
spoczywa na jej łonie. Potem przestałem słyszeć pieśń, która gasła między drzewami.
Przyśpieszyliśmy kroku, odchodząc w blednącą noc.