Michal Chmielewski Zrobilbym cos zlego

background image
background image

Zrobiłbymcośzłego

MichałChmielewski

Copyright©MichałChmielewski2014

Autorokładki:JacekPałka

background image

SPISTREŚCI

MACGUYVERCZYDRUŻYNAA?

KIEROWCAMINOTAUR

MAŁOMIASTECZKOWAMAŁPIARNIA

UPS!

NIEZROBISZTEGO

KOCIDRYFT

ZŁOTEMYŚLI

CZARODZIEJKAZKSIĘŻYCA

I’MAFIRESTARTER!

TAJEMNICATAJEMNICY

TOJUŻNIEJESTŚMIESZNE

CZEGONIEWIEDZIELIŚMY

ZROBIŁEMCOŚZŁEGO

SPRAWYPOSZŁYZADALEKO

PAPIEROSWMAŁPIMGAJU

PIERWSZYWRZEŚNIA

PRZESZŁOŚĆNADRUGIMMIEJSCU

OSTATNIESTARCIE

SZKODA,ŻETAKSIĘSTAŁO

BOHATEROWIEPOWIEŚCI–GRAFIKA

background image

MACGUYVERCZYDRUŻYNAA?

1.

MIAŁEMDWANAŚCIELAT,gdystrzeliłemdoswojegoprzyjaciela.

Gdy to się stało, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc,
zacząłem obwiniać Szczepana. Zazwyczaj wina leżała po jego stronie.
Tymrazemjednaktobyłemja.

2.

TOBYŁONAJGORĘTSZELATO,jakiedotejporyprzeżyłem.

Tak,chybaodtegomogęzacząć.

Latotysiącdziewięćsetdziewięćdziesiątegosiódmegoroku.

Wraz ze Szczepanem szukaliśmy butelek w jego piwnicy. Było

ciemno i brudno. W padających przez małe, kwadratowe okienka

promieniachsłońcalatałagalaktykakurzu.

Szczepan Rykunowski był najgrubszym typem w naszej paczce,

o czym staraliśmy się mu przypominać przy każdej okazji, gdy tylko

denerwowałktóregośznas.

Teraz był przekonany, że gdzieś tutaj, w tym piwniczym syfie,

pomiędzygratami,walasiękilkanaściebutelekpopiwieEB.Chciałje

sprzedaćwosiedlowymspożywczaku,czterdzieścigroszyzakażdą.

– Muszą tu gdzieś być, widziałem kiedyś – powiedział, podnosząc

kawałszmaty.Śmierdziałakocimiszczynami.

Nie byłem w humorze, więc milczałem. Byłem wściekły, że dałem

się namówić na te idiotyczne poszukiwania. Butelki po piwie, jasne,

chybaniewidzialne.

Podniosłemgruby,foliowyrulon.

–Ej,Rykun,cotojest?–spytałem.Nigdynielubił,gdymówiliśmy

naniegoRykun,aleterazmitodyndało.

background image

Chwilętrwałozanimdotarłodomnie,cotrzymam.

–Niewiem.Namiotchyba.

– Trzymasz tu namiot i zamiast go rozstawić szukamy butelek,

którychtuniema?

–Zapomniałem,żegomam.Pewniejestpodartywkilkumiejscach,

alepowinienbyćdobry.

–Toco,rozkładamydzisiaj?

Niepotrzebowałzachęty.Wróciliśmydodomu,byzmyćzsiebiesyf

zpiwnicy.

W radiu zapowiadali przelotne burze w nocy, więc nie byłem

pewien,czyrodzicepozwoląminocowaćpozadomem,aleniesięgałem
myślami tak daleko. Byłem podekscytowany; chciałem go rozstawić
zaraz,teraz,już!

Wyszliśmy na dwór. Było jeszcze przed południem, a słońce już

parzyło.Minęłachwilazanimnaszeoczyprzyzwyczaiłysiędojasności.

Mieszkaliśmy niedaleko morza w niewielkim miasteczku o nazwie

Baskin Zachodnie. Nasze osiedle było dla nas całą planetą.

Kilkadziesiątdomkówjednorodzinnych,wdużejczęścijeszczewstanie

surowym,bezdachówiszyb.Minęliśmykilkaznich,dzierżącdzielnie

namiot. Wspólnie ustaliliśmy, że ogród za domem Roberta Woźniaka

będzieidealnymmiejscemnaobóz.

Zapukaliśmydojegodrzwi.

Otworzył zaspany rudzielec z rozwichrzonymi włosami. Miał na

sobietylkogacie.

–Cojest?–spytał,ziewając.Wwakacjedlawiększościdzieciaków

każdagodzinaprzedpołudniemtośrodeknocy.

Oprzytomniał, gdy pokazaliśmy mu znalezisko. Wpuścił nas na

ogródek,asamposzedłdoprowadzićsiędostanuużyteczności.

3.

background image

SZCZEPAN POWIEDZIAŁ, że namiot jest „podarty w kilku

miejscach”,aletobyłanieprawda.

Tropikfaktyczniewyglądałnajakbytrochęnadszarpniętypazurem

czasu,alecałaresztatojużtragedia;całaresztabyłatylkozestawem

dziur różnych wielkości. Brakowało też rurki konstrukcyjnej i kilku

śledzi, a zamek zamykał się tylko do połowy. I śmierdział, oczywiście,

jakwszystkowtamtejpiwnicy.

Robertdołączyłdonas,gdysiedzieliśmynatrawniku,przyglądając

się tej tragedii. Machnął ręką na te, jak to delikatnie określił, małe
niedociągnięcia.

– Tego użyjemy zamiast rurki, widzicie? – Podniósł obgryziony kij

od miotły, ulubioną zabawkę swojego psa. – Proste. Zamiast śledzi
wykombinujemyjakieśgwoździeibędziegites,zobaczycie.

Robert wpadł na jakiś pomysł, w dodatku dobry. Byliśmy trochę

oszołomienitymfaktem,bożadnepomysły,ajużnapewnoniedobre,

niewpadałymudogłowy,więcprzytaknęliśmytylkobezsłowa.

Zabraliśmysiędoroboty.

–Matkoświęta,coto?–usłyszeliśmypokwadransie.

Łukasz Malinowski, Malina, stał przy płocie, przyglądając się

efektomnaszejpracy.Potlałsięznasstrumieniami.

–Namiot–powiedziałem.

–Tojestnamiot?

–No.Maszjakieświększegwoździenachacie?

–Gwoździe?

–Nogwoździe–powiedziałSzczepan.–Przynieśkilkatozałapiesz

sięnanockę.Jestjeszczewolnemiejsce.

4.

WBILIŚMYOSTATNIEGOśledzio-gwoździa.

Stanęliśmyweczwórkę,patrzącnato,copostawiliśmy.

background image

Bez zbędnej poezji, namiot wyglądał potwornie. Tropik kleił się

z obydwu stron – woleliśmy nie wnikać, od czego. Gdzieniegdzie

wesoło kwitł zielono-biały grzyb (ale pieczarki – powiedział Łukasz).

Wnętrze przypominało sieć, którą utkał wyjątkowo pijany pająk.

Pełniący funkcję rurki wsporczej kij od szczotki jakby modlił się

omocniejszypodmuchwiatru,byskrócićjegomęki.Ajeżelitobywas

nie zniechęciło, smród nie pozostawiał żadnych złudzeń, że to
przegranasprawa.

–Jakwwylęgarnialigatorów–oceniłSzczepan.

–No–przytaknąłMalina.–Aleitaksuper.

Natoprzytaknęliśmywszyscy.

5.

RESZTĘDNIAspędziliśmynaprzygotowaniach.

Łukasz zgodził się przynieść na noc czarno-biały telewizor ze

swojego pokoju. Wymagało to nieco nacisku z naszej strony, ale udało

się.

Rozeszliśmy się do domów, by uciułać możliwie najwięcej kasy od

rodziców.

Przetrzepałem całe pranie w poszukiwaniu drobniaków i nic,

potem, z większym entuzjazmem, sprawdziłem zakamarki wszystkich

foteli.Kiedyśznalazłemtamoszałamiającąsumęponadpięciuzłotych.

Tym razem jednak nic. Nie miałem też ani jednej butelki po piwie,

którą mógłbym sprzedać w sklepie, dałem zatem za wygraną –

poszedłem do szafy z bielizną, w której trzymałem trzy złote

wdrobniakach.

6.

ŁĄCZNIE uzbieraliśmy zawrotną sumę ponad ośmiu złotych

i dwunastu groszy. Pozwalało to na kupno najważniejszego – jakiegoś

alkoholu na noc. Kwestię kto pójdzie do sklepu i wciśnie sprzedawcy,

background image

żetodlataty,pozostawiliśmynapotem.

–Szczepan,apamiętaszroktemu?–spytałMalina.

– Wal się – rzekł Szczepan, ku naszej uciesze. Jedynie Robert nie

wiedział,ocochodzi.

Nocowaliśmy

wtedy

pod

namiotem

na

terenie

Damiana

Pietraszkiewicza,zktórymkumplowaliśmysięodczasudoczasu.Jego
sześcioosobowe igloo jawiło mi się teraz apartamentem na miarę
Hiltona.

– Pamiętam, jak mówiłem wtedy Adasiowi, żeby zamknął tego

swojego wilczura w piwnicy albo gdzieś – ciągnął Malina. – Już
wcześniejtenzawszonywsiurpróbowałwejśćdośrodka.

– No – przytaknąłem, dusząc w sobie śmiech. Szczepan też się

uśmiechał,choćpróbowałgraćwkurzonego.–Iposzliśmyspać,conie.

Budzę się pierwszy i czuję, że coś na mnie leży, na moich nogach

znaczysię.Myślałem,żetoPietrucha,alepatrzę,aonleżyobok,ana

nogachtenwielkikundel.

–Ico?–spytałRobert.

–Nic.TylkożepiesleżałdupąnaczoleSzczepana.Zostawiłkleksa.

Śmialiśmysięjużwszyscy.

7.

DRZEWO NA ROZPAŁKĘ leżało przy namiocie. Bo dla nas spanie

podnamiotembezogniskabyłonieporozumieniem.RobertiSzczepan

układali koce i śpiwory, ja i Łukasz zajęliśmy się instalowaniem

telewizora.Zpiwnicypociągnęliśmyprzedłużacz.Pokrótkiejakrobacji

zantenątypuVznaleźliśmyPolsatiPolonię1.Bomba.

Szczepanwyszczerzyłzębywuśmiechu.

–NaPolsacielecąpornosy.

– Nie oglądam pornosów – powiedział Malina. Chciał brzmieć

pewnie,alesłabomuwyszło.

background image

Robertklepnąłmniewramię.

–Ty,Chyra,możeweźmieszzchatyPegasusa,co?

Reszta od razu podłapała temat. Delikatnie próbowałem wybić im

to z głowy, choć od razu wiedziałem, że to bezcelowe. To nie działa

w przypadku dobrych pomysłów, a ten był dobry, ale wyciąganie

konsoli,mojejkonsoli,takkonkretnie,niezbytmisięspodobał.Chociaż
pykanie w „Contrę” przy nielegalnych papierosach i piwie faktycznie
brzmiałozachęcająco.

A skoro o alkoholu mowa – jego zorganizowanie przypadło

Szczepanowi.Naszbudżetniezapewniałniczegoekscytującego,nawet
dlatakichgówniarzyjakmy,alenienarzekaliśmy.Spokojniemogliśmy
pozwolićsobienajednegokonkretnegomózgojeba,jakmawialiśmyna
winataktanie,żetaniejbyłobyjużzadarmo.

8.

NADCHODZIŁ WIECZÓR, gdy wszedłem do mojego pokoju.

Rodzicesiedzieliwsalonieprzedtelewizorem,powaleniciężkimdniem

wpracyiupałem.

Rzuciłem się plecami na łóżko, chcąc zapamiętać jego przytulną

miękkość.Dziśniespędzętunocy,pomyślałem.Tobyłoprzyjemne.

Wpokojugościnnym,podtelewizorem,stałzaparkowanyPegasus,

niekwestionowany

numer

jeden

polskiej

rozrywki

lat

dziewięćdziesiątych. Mimo ośmiu bitów, którymi operował, wszyscy

chcieligomieć.Częstozwalaliśmysięumniecałąpaczkąigodzinami

łupaliśmy w „Mario”. Siedząc po turecku przed telewizorem, skupieni

na zbitce poruszających się pikseli, świat za naszymi plecami

przestawałmiećznaczenie.

Przed kolacją spytałem rodziców o nocowanie pod namiotem. Nie

byłoproblemu.

Potem,gdyszedłemjużdoRoberta,naniebiezbierałysiępierwsze

ciemnechmury.

background image

9.

ROBERT przyglądał się dwóm ciemno-czerwonym butelkom.

Etykietkiprzedstawiaływściekłego,gotowegodowalkibyka.

–Winobyk–powiedział.–Jezusie,Rykun,niczegotańszegojużnie

było?

–Będziedobre,zobaczycie.

Schowaliśmyjepodkupąpoduszekiśpiworówwrogunamiotu.

Po szóstej po południu gorąc był już całkiem do zniesienia.

Kierujące się ku zachodowi słońce co chwila zasłaniały nadciągające
chmury.

SzczepanpomagałmiwpodłączaniuPegasusa,podczasgdyRobert

zabrałsięzarozpalanieogniska.Kiedyśwzmowiewcisnęliśmymu,że
robitonajlepiejznaswszystkich.Odtejporynieprosinikogoopomoc

irobitosam,frajerekjeden.

Chwilętotrwało,alewciąguśniegwtelewizorzezniknął.Pojawiło

sięczarno-białelogo„Contry”.Szczepanklasnąłzradości.

–Będziezajebiście!Grampierwszy!

Łukaszprzybiegłzdyszany,taszczącśpiwórichybawszystkiekoce,

jakieznalazłwdomu.

–Chłopaki,słyszeliście?–rzuciłwszystko,opierającsięokolana.–

Kolejnyzaginął.

Cisza.Niktnicniemówił.Odrazuwiedzieliśmy,ocochodzi.

– Kojarzycie tego młodego Walczaka? – spytał. – Mariusz czy

Michał, nie pamiętam. Rano matka wysłała go do sklepu i tyle go

widziano. Nigdy tam nie dotarł. Siostra powiedziała mi, że ktoś niby

widział go niedaleko wysypiska śmieci, ale wiecie, nie ma pewności.

Połowamiastagoterazszuka.

–Ej,faktycznie.–Szczepanwyszedłznamiotu.–Widziałemgrupę

ludziniedalekosklepu,tamgdziekupowałemwino.

W Baskin Zachodnim zaginione dzieciaki były… no, może nie

normą, ale czymś, do czego ludzie zdążyli przywyknąć. Co kilka lat

background image

ginęłojedno,czasamidwójka,wróżnymwieku.

Nakilkachwilzapadłaposępnacisza.

Robertowi udało się w końcu rozpalić ogień. Łukasz poszedł

rozłożyćsięwnamiocie.

–Przecieżtujużniemamiejsca!

–Matkaziemiachętnieprzyjmiecięnaswojejziemi–doradziłmu

Szczepan, przetrzepując reklamówkę, którą przytaszczył Łukasz.
Zbłyskiemwoczachwyciągnąłzniejczterykiełbasy.

10.

ROBIŁO SIĘ coraz ciemniej. Matka Roberta zeszła do nas, by

sprawdzić, czy mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nieoczekiwanie
zajrzała do namiotu, wywołując u nas palpitację serc. Gdyby znalazła

wina,bylibyśmyugotowani.Jednaksmródpodziałałnaniąjakczosnek

nawampira.

–Wiecie,żebędzieburza?

Wszyscyspojrzeliśmywgórę.Faktycznie,zrobiłosięchłodniej,ale

nieprzyszłonamtodogłowy.Niebobyłojużciemne,alenadciągające

smolistechmurybyłydoskonalewidoczne.

–Tonic–powiedziałRobert.–Jakbycoprzyjdziemydodomu.

Gdyzostaliśmyjużsami,zauważyłem,żeprzydrożnelampysięnie

palą. Burza prawdopodobnie narozrabiała w elektrowni za miastem,

alenieodezwałemsięanisłowem.

11.

IDEALNAPORANAOGNISKOjestwtedy,gdysłychaćjużkoncert

cykad i żab z pobliskiego stawu, a z daleka da się słyszeć grzmoty
nadciągającej burzy. Siedzieliśmy przy ognisku, słuchając tego

wszystkiego. Suche jak wiór drzewo trzaskało co chwilę w ogniu,
buchająciskrami.

background image

Szczepanpiekłkiełbasęićmiłpapierosa.

–Ciekawe,czyznajdątegoWalczaka.Jakonwogólemiałnaimię?

–Dlaczegomiał?–spytałem.–Możejeszczesięznajdzie.

Chciałem brzmieć pewnie, choć sam w to nie wierzyłem. Żaden

z zaginionych dzieciaków w naszym mieście się nie odnalazł. Nigdy.

Ludzie przeczesywali tereny wokół miasta, policja przesłuchiwała,
robiłanaloty.Czasamikorzystanotakżezpomocyjasnowidzów.Prędzej
czypóźniejkurzopadał,asprawacichła.

–Nigdygonieodnajdą–powiedziałŁukasz.

Powoliprzytaknęliśmywszyscy.

12.

MIJAŁY MINUTY, kwadranse, godzina, potem druga. Płomienie

ogniska oświetlały nasze twarze. Sprawa zaginięcia tego dzieciaka

wisiała nad nami wraz z ciemnymi chmurami. Próbowaliśmy zająć

nasze głowy tematami najważniejszymi dla chłopaków w naszym

wieku.

CzyMacGuyverjestlepszyodDrużynyA?

Ktonauczyłsięnowychtrikówzjojo?

KtojestnajtwardszymkolesiemwBaskin?

Ktowygramistrzostwa?

Takie rozmowy są ważne dla każdego mężczyzny, który do

pierwszegokontaktuzmaszynkądogoleniamajeszczekilkalat.

WktórymśmomencieŁukaszwyprostowałrękę.

–Cholera,kapiejuż.Czujecie?

– Wcale nie – powiedziałem, czując krople na spalonym od słońca

karku.Niechciałemjeszczeiśćdonamiotu;byłozbytfajnie.

Rozmowy zeszły na temat szkoły, z którą rozstaliśmy się prawie

miesiąc

temu.

Omawialiśmy

poziom

wredoty,

jaki

osiągnęła

w minionym roku Żyrafa, najgroźniejsza polonistka w całym

background image

uniwersum. To cholerne babsko, mimo dość karykaturalnej postawy –
długa szyja, krótkie nogi, nos długi jak lotnisko – potrafiła kąsać

mocniej niż kobra. Kiedyś uderzyła Damiana Pietraszkiewicza gąbką

wtwarzzato,żenakońcuzdanianiepostawiłkropki.

–Apamiętacie,jakpojechaliśmywtedynadrzekę?–spytałRobert.

Tobyłypamiętnewagary.

W drodze do szkoły wspólnie ustaliliśmy, że dzień zapowiada się

zbyt pięknie, by przebimbać go na równaniach matematycznych,
którychitakniezrozumiemy.Ajużzwłaszczaichznaczeniawnaszym
życiu. Pojechaliśmy rowerem nad rzekę na jednym rowerze. We
czwórkę. Na. Jednym. Rowerze. Tak, owszem, daliśmy radę, wierzcie
lubnie.

Chwilępopółnocyprzenieśliśmysiędonamiotu.Ciemność,smród

itakaciasnota,żebąkaniemajakpuścić.Aleitakzajebiście.

13.

GRALIŚMY na Pegasusie, kiedy Szczepan wyciągnął wino. Piliśmy

zgwinta,nerwowonasłuchując,czyniktnieidzie.Jużpodrugimłyku

poczułemprzyjemnyszmerpodczachą.Niebyłtopierwszyraz,kiedy

piłemalkohol,aletymrazemcałetopicie,całatasytuacja,wydawała

mi się bardziej wyjątkowa niż zwykle. Siedzieliśmy ściśnięci jak

sardynki, wielkimi grzmotami zbliżała się burza, żartowaliśmy sobie

ztakzwanejszkoły,któraterazbrzmiałajakwielkiżart.

Ipiliśmy.

Robiliśmy coś zakazanego, coś złego, wspólnie, jeden za jednego.

Czułemsięczęściączegoś.

14.

DESZCZ ZACZĄŁ uderzać w tropik namiotu. Niebo błysnęło,

oślepiającnaswszystkich.Potemgrzmot.Spojrzeliśmyposobiebladzi,

wystraszeni, ale jednocześnie podekscytowani. Ta noc będzie czymś,

background image

czym będzie można chwalić się w szkole! O ile ją przeżyjemy, rzecz
jasna. Tymczasem zdążyliśmy się spić. Robert wymiotował tuż przed

końcembutelki,naszczęścienazewnątrz.Pochwilidołączyłdoniego

Łukasz.

Rozpadało się na dobre. Zerwał się silny wiatr, który chwiał

namiotemnawszystkiestrony,amy,ściśnięcijakowce,przeżywaliśmy

każdy grzmot. Piorunobicie trwało w najlepsze, kiedy zorientowałem
się, że Robert i Łukasz leżą jak zwłoki. Spali. Sam byłem zmęczony
i kręciło mi się w głowie, więc poległem wraz z nimi. Szczepan
marudził chwilę, że nie mogę, że jeszcze jedna butelka, że co taki ze
mniecienias,aleztego,coustalaliśmynastępnegodnia,usnąłchwilę
potem.

Ostatnie, co zapamiętałem, to błysk i rozgniewany grzmot kilka

sekundpóźniej.

15.

OBUDZIŁMNIEbraktchu.

Śniłomisię,żeidęulicąprzeznaszeosiedleinagle,takpoprostu,

zabrakło mi powietrza. Gardło zwęziło się do rozmiarów szpilki,

łapczywiełapałemchoćbyodrobinkętlenu.Wpadałemjużwpanikę,aż

obudziłemsięztwarząwciśniętąwkoc.

Gdzieja,kurwa,jestem?

Chwilę trwało, zanim zorientowałem się w sytuacji. Bolała mnie

głowa, zmarzłem i było mi niedobrze. Zamiast na ciepłym łóżku

leżałemwmokrym,śmierdzącymczymś,cokiedyśbyłonamiotem.

Rozkleiłem oczy, patrząc na chłopaków. Ich upite ciała tworzyły

jedną, poplątaną masę. Znalazłem trampki i wyszedłem na zewnątrz.

Było chłodno, trawnik tonął w deszczówce, a ptaki ćwierkały
zadowolone.

Przyjrzałem się namiotowi, który po nocnej wichurze definitywnie

przestał być namiotem. Tropik był cały podarty, brakowało też kilku
śledzio-gwoździ.

background image

Przeciągnąłemsięzcałejsiłyażstrzeliłokilkakości.

Wróciłem do namiotu – boże, smród można było czuć oczami – po

papierosyiPegasusa.Łukaszotworzyłoko.

–Cojest?

Wyglądałnabardziejzdezorientowanegoniżja.

–Nic,idęnachatę.

Na zewnątrz usiadłem na odwróconym do góry dnem wiadrze.

Odpaliłem papierosa i zaraz tego pożałowałem. Mój komunijny Casio
wyświetlałszóstąsiedem.

Łukaszwyczołgałsięznamiotu,łapiącświeżepowietrze.

–Fajniebyło,nie?

Przytaknąłem.

–Musimytopowtórzyć.

–No,alechybadopierozarok.Jestemtakiśpiący,żechybadopiero

wtedysięobudzę.Izarazsięporzygam.

Spaliliśmy na spółę papierosa i ruszyliśmy w stronę domów. Na

myśl o moim pokoju robiłem się śpiący jeszcze bardziej. Po drodze

wcieraliśmymokrątrawęwpalce–jejsokwniezawodnysposóbtłumił

tytoniowy smród. Z oddechem nie mogliśmy nic zrobić. Pozostała

modlitwa,żerodzicenadalbędąspać.

16.

PO CICHU wszedłem do domu. Cisza, wszyscy spali. Mój pokój

wydawałsięprzytulnyjaknigdydotąd.Zrzuciłemprześmierdłeubrania

ischowałemsiępodkołdrą.

Tak, pomyślałem. Zajebista nocka, kiedyś musimy ją powtórzyć.

Wszyscy,całanaszapaczka.

Niewiedziałem,żejeszczewtolatojedenznaszginie.

background image

KIEROWCAMINOTAUR

1.

POLSKIE LATO to kapryśna pora roku – zresztą jak każda inna

wtejszerokościgeograficznej.

W tym roku zdarzały się dni upalne tak bardzo, że rodzice

zabraniali wychodzenia z domu. Innym razem deszcz lał z nieba kilka
dni z rzędu; tworzyły się wtedy mętne rzeczki wzdłuż krawężników
isetkikałuż,poktórychłaziliśmywkaloszach.

Alesamdeszczniebyłprzeszkodą.

Jeżelizniebaniesypałysiępioruny,jaktamtejnocy,agrzmotynie

trzęsły budynkami w posadach, siedzieliśmy na dworze. Wakacje były

zbytkrótkie.

Po nocy w namiocie nastało kilka takich właśnie dni. Deszcze,

mżawki, deszcze, pioruny, grzmoty, deszcze, deszcze. Takie dni

spędzaliśmy na czyszczeniu rowerów, oglądaniu 30TON w telewizji,

ćwiczyliśmy z jojo, czytaliśmy komiksy z Kaczorem Donaldem,

generalnierobiliśmywszystko,bywyjśćzdomu.

Tego dnia padło na pokera. Nie padało, ale wciąż było mokro,

wszędziepełnobrudnychkałuż.Szarakataraktachmurzasłaniałacałe

niebo.

–Malina,docholery,obstawiaszczynie?–spytałemŁukasza.

–Zamknijsię.

Siedzieliśmy pod balkonem Szczepana. Jak każdy z nas, mieszkał

wdomkujednorodzinnym,abalkonwtaniednienadawałsięidealnie.

SiedziałznamiManiek.

Maniek był bezpańskim, czarnym jak smoła rottweilerem, który

pojawił się na naszym osiedlu jakieś dwa lata temu. Początkowo jego

obecność wprawiała naszych rodziców w panikę, bo przecież

background image

rottweiler, ale z czasem i oni do niego przywykli. Mańka nie dało się
nie lubić, tak po prostu i zwyczajnie. Zawsze miał głupkowato

uśmiechniętypysk,nieokazywałnawetpozorówagresjii–codlanas

było najważniejsze – lizał cegłówki. Rzucałeś mu kawałek cegły lub

większego kamienia, krzycząc „Maniek, cegłówka!”, a on doskakiwał

i oblizywał jak maniak. Lizał ją ze wszystkich stron, namiętnie

iobleśnie.Widokohydny,takogólnie,alezabawny.

Wtejakuratchwilileżałznudzonyipatrzyłnanas.

Miałem dylemat. Trójka dziewiątek i postawione na to trzydzieści

czterygrosze.Tymrozdaniemmogłemzarobićnaoranżadęnamiejscu
wosiedlowymspożywczaku.

Szczepanodpadłjużprzydrugimpodbiciu.

– Chyra, gdy myślisz masz minę jak kot srający na pustyni, wiesz

otym?

Rozpraszanie innych było jego ulubioną zabawą, gdy odpadał.

A odpadał często, obstawiając przedtem niemożliwie wysokie stawki

rzęduzłotydwadzieścia.Prawdziwykamikadze.

PokilkukolejnychpodbiciachMalinapokazałkarty.Trójkakróli.

–Kurwa.

Zarządziliśmynowerozdanie,gdyzjawiłsięRobert.

–Wiecie,żekotpaniEwyzniknął?Nasłupiewisiogłoszenie.

Pani Ewa była samotną staruszką, która słynęła z przygarniania

wszystkichkotów,jakietrafiaływteokolice.

–Kogotoobchodzi?–Szczepanwzruszyłramionami.–Onamaich

ztysiąc,jedenlubmniejwięcej,cozaróżnica?

–Możetobyłjejulubiony?

–Sraniewbanię.

–Jestnagrodazaznalezienie,całepięćdych.

Szczepanożywiłsię.

– No, to teraz to jest mój ulubiony kot. Chociaż nie, walić go.

background image

Pieprzone włochate fabryczki gówien. Kiedyś miałem jednego, mama
się uparła. Nic, tylko żarł, srał i szczał wszędzie, dosłownie wszędzie,

tylkoniedotejswojejkuwety.

–Notak,ale…

Itakrozmowaciągnęłasięwnieskończoność.

Wszyscy, łącznie z naszym rodzicami, wiedzieliśmy, że nuda nie

wpływa na nas zbyt dobrze. Wpadaliśmy wtedy na pomysły typu
płonącypasnaulicy.

2.

Rok temu Szczepanowi nie dawało spokoju pewne pytanie. Jak

długo może palić się kałuża benzyny? Nie wiem, Szczepan jest po
prostu typkiem, który często myślał o takich rzeczach. Przyłączyliśmy

się do teoretyzowania na ten temat i po kwadransie wspólnie

ustaliliśmy, że zamiast pieprzyć o tym trzy po trzy, powinniśmy

sprawdzićtowpraktyce.

Szczepan wytargał z domu pełny kanister; zamiast kałuży

wylaliśmy pas benzyny w poprzek ulicy. Rzadko coś po niej jeździło,

więc pomyśleliśmy co tam. Gdy zapalona zapałka została rzucona,

a poetycka niesprawiedliwość losu sprawiła, że to ja ją rzuciłem, zza

roguwyjechałpolicyjnyradiowóz.Zdążyliśmyschowaćsięwpobliskich

krzakach, zanim mundurowi nas zauważyli. Ogień palił się jakieś pięć

minut, ale to już mnie nie interesowało. W tym momencie

zastanawiałem się, czy długość pasa będzie determinował długość

mojej odsiadki w poprawczaku. Policjanci czekali przed samochodem,

drapiąc się po głowach i zastanawiając się, co tu się właściwie

wydarzyło.Ogieńzgasł,nieotrzymaliżadnejodpowiedzi,wsiedlizatem

wsamochódiodjechali.

Zimą zawsze rzucaliśmy śnieżkami w przejeżdżające samochody.

Cotam,żewypadek,ważnebyłosiępośmiać.

Innym razem, znowu w lato, siedzieliśmy na opuszczonej parceli.

Było gorąco i potwornie nudno. Pomyśleliśmy, że zabawnie będzie

background image

wypalić trochę trawy. Bo tak. Trawa sucha jak siano, jakby sama
prosiłasięochoćjednązapałkę.Robertoznajmił,żedobra,zróbmyto,

ale gasimy ogień jak tylko zacznie wymykać się spod kontroli. Takich

słówwłaśnieużył.Nocóż,ogieńwymknąłsięspodkontrolinamimało

brakowało, by strażakom również. Któryś z rezolutniejszych sąsiadów

zadzwonił po nich w odpowiednim momencie. Kwadrans później

wyszedłbypozaparcelę,liżącścianynajbliższychdomów.

Kiedyś też wraz z Łukaszem nazbieraliśmy cały słoik biedronek

i wrzuciliśmy do piwnicy wyjątkowo upierdliwej nauczycielki. Tydzień
potemojciecpowiedziałmi,żemiałaplagębiedronekwcałymdomu.

3.

SZCZEPANopierałsięościanę,palącnerwowopapierosa.Podkosił

matcetrzysztuki.

–Wiecie,zrobiłbymcośzłego–powiedział.

Spojrzeliśmy na niego, czekając na ciąg dalszy. Ciągle to mówił.

Zawsze potem wpadaliśmy w jakieś bagno. Przedtem owszem, było

śmiesznie,cośsiędziało,alepotem…zawszebyłojakieśpotem.

Jego twarz wykrzywiał komiczny grymas zamyślenia. Ćmił

ohydnego papierosa swojej matki i zastanawiał się, w jaki sposób

uprzykrzyćkomuśżycie.

–Wiem–oznajmił.Dokończyłpapierosaizdusiłpetatrampkiem.–

Tobędziesuper,mówięwam.

Przedstawił nam plan działania, który brzmiał następująco:

rzucanie w samochody jajkami. Uwielbialiśmy bombardowanie

śniegiem, logicznym wnioskiem było zatem, że z jajkami powinno być

owieleśmieszniej.

Dyskutowaliśmy chwilę nad strategicznym miejscem, z którego

moglibyśmy prowadzić ostrzał. Szczepan jak zwykle wyszedł
zinicjatywą.

– Mój pokój będzie świetny. Okno wychodzi na ulicę, co nie?

Idealnapozycja.

background image

W kilka chwil później byliśmy w jego pokoju. O tej porze jego

matka kiblowała jeszcze w pracy. Pełna swoboda. Do cholery, wszyscy

nasirodzicepracowaliotejporze.Osiedlenależałodonas!

Uzbrojeni w sześć jajek przyjęliśmy pozycje bojowe. Robert

zauważyłnieśmiało,żepobokachulicystojąsłupyenergetyczne.

–Tomoże,nowiecie,cośmożesięstać.Samochódmożeskręcići…

Do pokoju wszedł Szczepan. Upewnił się, że drzwi domu są

zamknięte.

–Przestańsraćżarem.

To było tyle, jeśli chodzi o rozsądek. Pomysł był i żył już własnym

życiem.Należałogozrealizować.

4.

PIERWSZE JAJO wylądowało na fiacie 126p. Poczciwy maluch

jechał niespiesznie i zanim nas minął, Szczepan wziął mocny zamach

i fiuu, jajko rozbryznęło się na całej przedniej szybie. Szybko

zamknęliśmyokno,ryczącześmiechu.Aleznaszabawnikolesie!

Łukaszrzucałnastępny.Pudło.Robertteż,choćwjegoprzypadku

byłemprzekonany,iżzrobiłtocelowo.

Zza zakrętu wyjechał wypucowany na błysk mercedes. Karoseria

samochoduodbijałabudynkiiszareniebo.

Rzuciłem.

Jajoprzecięłopowietrze,kręcącsiędookoławłasnejosi,irozwaliło

na przedniej szybie. Trzask i plask! Mercedes zahamował, opony

zapiszczały,amyzatrzasnęliśmyokno–tymrazembezśmiechu,jakby

przeczuwając,żewybraliśmyzłysamochód.

Łukaszodezwałsiępierwszy.

–Jakmyślicie,co…

ŁUP! – coś mocno uderzyło w drzwi do domu. Potem znowu

iznowu,ŁUP!,ŁUP!,zakażdymrazemcorazmocniej.Kierowcamerca

background image

zacząłkrzyczeć.Byłamowaowyrwaniunógzdupy.

Mojegardłowyschłonawiór.Minychłopakówmówiłytosamo,co

mojemyśli.Mamyprzesrane.

– On zaraz tu wejdzie – powiedział Robert. – Wejdzie i będzie nas

napierdalał.

Jak na potwierdzenie usłyszeliśmy kolejne uderzenie, tym razem

takmocne,żedwa,trzytakienastępneidrzwinapewnosięotworzą.

Szczepan,jakożebyliśmywjegodomu,zarządził:

– Spieprzamy! Tylne okno, dawajcie, tylne okno. Tylko, kurwa,

szybko!

Ewakuacjabrzmiałarozsądnie.Wszystkoterazbrzmiałorozsądnie,

oby tylko nie siedzieć w miejscu. Pozostawienie sytuacji samej sobie
jestzawszerozsądnymplanem,gdyniewiesz,corobić.

Wyobraziłem sobie tego faceta jako jakiegoś oszalałego byka,

jakiegoś Minotaura. Potwór zaraz rozwali drzwi w drzazgi, dysząc

żądzą

zemsty

na

dowcipnisiu,

który

zniósł

jajko

na

jego

przenajświętsząbrykę.

Uciekliśmyprzeztylneoknojakninja.

–Szczepan,ajakwejdzie?–spytałŁukasz.

–Niechsiędzieje,cochce,alebezemnie.

Gdymaszdwanaścielat,dobrzejestmiećtakiemotto.

5.

PRZEBIEGLIŚMY całe osiedle, zatrzymując się dopiero przy

ostatniej ulicy. Za nią były już tylko działki ogrodowe, a za nimi –

wielkie,ciągnącesiępohoryzontpolazbóż.

–Tengość–zacząłSzczepan.Dyszałciężko.–Onnapewnowróci,

jakmamabędziewdomu.Kurwa,wiemto.

Pierwsze

emocje

opadały,

adrenalinę

zastępował

strach.

Próbowaliśmygouspokoić.

background image

–Możezapomni–powiedziałem,samwtoniewierząc.

–No,napewno.

Wkroczyliśmynaterendziałek,ustalajączeznania.

Częstoprzychodziliśmytunaszaberki.Upatrywaliśmyjakąświśnię

– choć jako jedyny z paczki wolałem czereśnie – a po godzinie

zostawialiśmyjąjakpoinwazjikruków.

–Gdziemywłaściwieidziemy?–spytałŁukasz.

– Daleko od osiedla – Szczepan wyciągnął z kieszeni potarganego

papierosaiodpalił.–Facetnapewnobędzienasszukał.

Mipasowało.

Potakiejsytuacjispokojnyspacerbrzmiałokej.Dlainnychteż,bo

mimodelikatnejmżawkiniktnieprotestował.

Rozpatrywaliśmyopcjęszybkiegoszaberkujakiegośmałegorządku

truskawek, ale co chwila napotykaliśmy pełne podejrzeń spojrzenia

działkowiczów. Ja ich rozumiem – każdy dzieciak, który pojawia się tu

bezrodziców,niemaharcerskichzamiarów.Wszyscyotymwiedzą.

Mżawka ustąpiła, gdy zostawiliśmy działki za sobą. Przed nami

rozciągałysięhektaryzboża;morzewyższychodnasźdźbeł,delikatnie

falujących na wietrze. Przecinały je ogromne konstrukcje wsporcze

połączone liniami wysokiego napięcia. Słychać było ich buczenie, gdy

stanęłosiędostatecznieblisko.Pozaćwierkaniemptakówpanowałatu

ciszaabsolutna.

–Dużotego–powiedziałempochwiliciszy.

–No–Robertprzytaknął.

–Iletegomożebyć?Kilkasetekhektarów?

–Myślisz?

–Tatamikiedyśpowiedział.

Rozmawialiśmy chwilę na ten temat, aż znudzony Szczepan

zaproponował,

żebyśmy,

cytuję,

skończyli

pieprzyć

banialuki,

iwyskoczyłzpomysłemzabawywberka.

background image

Łukaszpodłapał.

–Wsumieniegłupie.

Poczułemklepnięciewramię.

–Goniszpierwszy!

To był Szczepan. Wbiegł w zboże jako pierwszy, zaraz za nim

ŁukasziRobert.

–Onie!Toniejawymyśliłem…tonieja…–zdałemsobiesprawę,

że już nikt mnie nie słucha. Cała trójka rozbiegła się na boki,
rozgarniającszeleszcząceźdźbła.Pozostałomitylkowyrazić,coonich
myślę.–Kutasy!

Ruszyłem za nimi. Z początku tego nie zauważałem, ale po

kilkudziesięciu metrach uderzające w czoło źdźbła wywoływały ból.
Stanąłem dopiero przy jednej z konstrukcji wsporczych, nasłuchując.

Przepływającynademnąprądbuczałzłowieszczo.

Zabawytakiejaktaorganizowałysięsame.Ktośwpadałnapomysł

ityle.Zwłaszczajeślichodzioróżneodmianyberkaczypodchodów.To

byłofajne.

Usłyszałemszelestpolewej.Ktośprzebiegłwjedną,potemdrugą

stronę.Znowuwjednąitamsięzatrzymał.

Próbowałemuspokoićoddech.

Cisza.

Podszedłem do konstrukcji wsporczej. Jej rozmiar sprawiał, że

czułemsięjeszczemniejszy.Wspiąłemsięponiejjakieśdwa,możetrzy

metry.

– Może w końcu wleziesz na te kable tam na górze, jak na

prawdziwą małpę przystało? – krzyknął Szczepan. Stał po mojej lewej

zgłupkowatymuśmiechem.

Skoczyłem, ale zdążył uciec. Rzuciłem się biegiem za nim,

wyzywając od wszystkiego, co się dało. Nie dał się sprowokować. Nie

wiedziałem, gdzie biec, skręcałem w jedną stronę, drugą, całkowicie

tracąc orientację, aż wybiegłem na skulonego lisa, lisicę chyba, tak

background image

uściślając, oraz czwórkę jej młodych. Rudzielec syknął na mnie
złowrogo,szczerzącmałe,igiełkowatekiełki.

Zacząłemspieprzaćprzedsiebie,nietroszczącsięokierunek.

Im dłużej biegłem, tym dokładniej wyobrażałem sobie, jak lis

skacze do moich nóg i wbija w łydki te małe zęby, częstując

wścieklizną.Wkońcuwybiegłemnadrogę.

Gdyuspokoiłemoddech,atrochętotrwało,zacząłemkrzyczećdo

chłopaków,żekonieczabawy.Wyszlizezboża,wyjaśniłem,cosięstało.

–Niechcę,żebyjakiśskurczybykmniedziobnął.

–Nibycowtymstrasznego?–spytałSzczepan.

–Zarazki,matole.Wściekliznaitakietam.

Zabawa była skończona, choć Szczepan nie wyglądał na

zadowolonego. Łukasz, jak tylko usłyszał „lis”, wypisał się z zabawy.

Postanowiliśmywrócićnadziałki.

6.

WŁÓCZYLIŚMY SIĘ w poszukiwaniu jakiejś wiśni lub czereśni

gdzieś na uboczu. Nic z tego, działkowicze są tacy, jaka powinna być

policja–zawszewodpowiednimmiejscuiczasie.

Wróciliśmy na osiedle. Przez godzinę wisieliśmy na trzepaku.

Szczepannerwowowypatrywałczarnegomercedesa.Przezkilkadniza

każdym razem, gdy ktoś pukał do jego drzwi, zalewał się zimnym

potem.Bałsię,żetoKierowcaMinotaur.Ostatecznieniktnigdysięnie

pojawił, choć sam samochód widywaliśmy od czasu do czasu. Nie

nabawiliśmysiękłopotów.

Tymrazem.

background image

MAŁOMIASTECZKOWAMAŁPIARNIA

1.

WDRODZEDOSKLEPUzauważyłemogłoszenienasłupie.

ZAGINĄKOTEK

DYMEK

NAGRODAZAPOMOCWODNALEZIENIU

Poniżej widniało zdjęcie i opis, jakby samo zdjęcie było

niewystarczające.Wyglądałjaknajzwyklejszynaświeciedachowiec.

Ogłoszenie przypomniało mi o innym zaginięciu. Młody Walczak.

Sprawa wciąż czekała na rozwiązanie, w lokalnej gazecie regularnie

pojawiały się artykuły o postępie w śledztwie. Nie było żadnego

postępu.Chłopakzniknąłitakjużmiałozostać.

Do domu wróciłem akurat w momencie, gdy zaczęło padać.

Chciałem podskoczyć do Łukasza lub Roberta, ale przypomniałem

sobieikilkukartridżach,któreodkładałemnatakiewłaśniedeszczowe

dni.

UruchomiłemPegasusaiświatzamoimiplecamiprzestałistnieć.

2.

MIJAŁY SPOKOJNE, wakacyjne dni. Widywaliśmy się codziennie

w pełnym, czteroosobowym składzie. Graliśmy w nogę, oglądaliśmy
japońskie kreskówki na Polonii1, urządzaliśmy wyścigi na rowerach

ikłóciliśmysię,ktomalepsząkolekcjęnaklejekzgumTurbo.

Któregoś dnia wybraliśmy się na blokowisko. Od jakiegoś czasu

mieszkańcy mieli w klatkach domofony. Wybieraliśmy losowe

background image

mieszkanie,dzwoniliśmy.

–Dzieńdobrypani,mypotehaki.

–Jakiehaki?–pytałakobiecina.

–Dopodcieraniasraki.

Takiewygłupymałomiasteczkowejmałpiarni.

Czas płynął bajecznie wolno; czasami miało się wrażenie, że

naprawdęstoiwmiejscu.

Chociażteraz,zperspektywyczasu,wiem,żeprzyspieszał.

Dzisiaj wydaje mi się, jakbym całą dekadę dziewięć zero miał

dwanaście, góra trzynaście lat. To były czasy, kiedy ważne było tylko
to, by spotkać się każdego dnia, chociażby po to, by ponudzić się
wspólnie. Siedzenie na krawężniku i gadanie o pierdołach to było to.
Czasami senną monotonię urozmaicał Maniek i jego cegłówki;

bawiliśmysięwkomandosówniezdającsobiesprawy,żejużniedługo

nasze

patyki-karabiny

zamienimy

na

myszki

komputerowe.

Uwielbialiśmywchodzićnanowedrzewa.Niebyłozmiłuj–poupadku

zezdradliwejgałęzimogłeśsobiepobeczećiiśćdodomu,aleprędzej

czypóźniejmusiałeśnaniewejść.Ajeżeliprzyupadkuzłamałeśrękę,

dawałeś gips do podpisu i zastanawiałeś się potem, jak zamazać

wielkiegokutasa,któregonarysowałSzczepan.

Tegowieczoru,gdyusiadłemprzyPegasusie,usłyszałemuderzanie

kamyczkówoszybę.Jedno,drugie,trzecie.

Uchyliłempocichuokno.Byłopóźnoirodzicejużspali.

– Wyjdziesz? – spytał Szczepan. Stał pod moim domem. Nie mógł

zadzwonić na komórkę, bo widywaliśmy je tylko w filmach, a domowy

telefonbyłzbytjawny.Pofatygowałsiętuosobiście,coznaczyło,żecoś

jestnarzeczy.

–Cojest,człowieku?

–Maszchwilę?Dawajdomnie,cholera,muszęcicośpokazać.

–Cojest,powiedzmi?

–Nie,stary,musisztozobaczyć.Chodź.Tylkoniemówstarym!

background image

Wahałemsię.Wdomubyłobezpiecznie,wdomubyłookej.Ktowie,

cotenwariattymrazemwymyślił?ZdrugiejstronySzczepanmiałcoś,

co nie było zarezerwowane nie tylko dla rodziców, ale i reszty

chłopaków.

Tajemnica.Wielka.

–Poczekaj–powiedziałem.

Wyszedłempocichu.

– Dawaj, stary, ruchy – Szczepan zaczął mnie poganiać, jak tylko

mniezobaczył.–Mamapojechaładociotki,niewiem,októrejwróci!

Wjegodomugrałtelewizor.

–Mamo?!–krzyknął.Cisza.–Dobra,idziemy.

–Atelewizor?

– Mama zostawia nawet jak wychodzi, wiesz, włamywacze i te

sprawy.

Skierowaliśmy się do wielkiej sypialni jego matki. Bez słowa

otworzył jedną z szuflad, przesunął ułożoną bieliznę i wyciągnął

tajemnicę.

–Obczajto.Znalazłemdzisiajrano.

Podałmipistolet.

3.

NIE MIAŁEM POJĘCIA, jaki to model czy kaliber, ale na pierwszy

rzutokawidaćbyło,żetoniezabawka.Prawdziwagiwera.

Otworzyłem szeroko oczy. Przetrawiałem sytuację, wchłaniałem

całą jej zajebistość. Minęła chwila, zanim zdołałem poukładać myśli

wgłowieipowiedziećdokładnieto,chciałem.

–Okurwa.

–Conie?

–Naładowany?

background image

– Nie. Ale wiem, gdzie są naboje. – Wyciągnął opakowanie

pociskówzszuflady.–Prawietrzydzieścisztuk.

Broń była ciężka, zimna; trzymając ją, czułem władzę.

Wycelowałem w ścianę, pilnując jednocześnie, by nie musnąć spustu

palcem.

–Skądwogólegomasz?

–Totaty.Zostawił.

Przytaknąłem bez słowa. Ojciec wyjechał do Stanów pięć lat

wcześniej i nigdy nie wrócił. Mówiło się, że znalazł tam sobie nową
żonę,zrobiłnowedzieckoizacząłnoweżycie.

–Awiesz–zabrałodemniepistolet–tatapowiedziałmikiedyś,że

nigdyniemusiałgoużyć.Tylkonastrzelnicy.

–Dobani.Chciałbymsobiepostrzelać.

–Onsięcieszył.Mówiłteż,żebypodżadnympozoremniecelować

w drugiego człowieka, nawet jeśli jesteś pewien, że magazynek jest

pusty.

–Dlaczego?

–Bojedenpociskmożebyćwkomorze.

Wycelowałwemnie.

– Ej, spieprzaj z tym! – krzyknąłem, robiąc uniki. Chodziłem

nerwowoodścianydościany,próbującucieczłowrogiej,ciemnejlufie.

Może to brzmieć śmiesznie, ale stojąc po niewłaściwej stronie lufy,

wcale tak nie jest. Człowiek odruchowo zasłania się rękoma przed

nadciągającympociągiem.

–Bang,bang!Chyranieżyje!

Szczepan świetnie bawił się moim strachem. W takich sytuacją

rozumiałem dokładnie, co mieli na myśli moi rodzice mówiąc, że

towarzystwo Szczepana jest przepustką do poprawczaka. Prawie
wszystkie pomysły, które pakowały nas w tarapaty, rodziły się w jego

łbie.Gdybałsięjerealizowaćsamodzielnie,podjudzałinnych,byrobili

to za niego. To właśnie on był tym zapalnikiem, który odpalał lont

background image

każdej wybuchowej sytuacji. Jaja na samochodach, benzyna na ulicy,
żwirowniaizadymionabudowla,októrychjeszczeopowiem.Szczepan

był nieprzewidywalny i niesterowalny, czyli bez gadulstwa zajebiście

nienormalny.

Być może brało się to z braku ojca i romansach matki, o których

mówiłosąsiedztwo,niewiem.

Wiedziałemnatomiast,żejeżeliktoścelujedociebiezbronipalnej,

maszkłopoty.JeżelitymkimśjestSzczepan,naktóregowołaliśmyteż
Rykun,maszprzesranenagalowo.

–Rykun–powiedziałemstanowczo.–Weźtegognata!

W oknie zabłysły światła samochodu. Jego matka wróciła, alleluja.

Głupek od razu stracił chęć do zabawy. Szybko i sprawnie schował
pistolet, ułożył bieliznę tak, jak ją zastaliśmy, i pobiegliśmy do jego
pokoju.

Tamjużnaspokojnienazwałemgokawałemparówy.

–Dobra,dobra.Powiedzmilepiej,stary,cozrobimyztymfantem.

–Toznaczyco?

–Noniechciałbyśsobiepostrzelać?

–A,notak,zawszechciałemspędzićwakacjewpoprawczaku.

– Nie bądź pipa, chłopie. Nikt się nie dowie. Brykniemy gdzieś

rowerami,nałąkialbotrasębaskijską.Dawajno.

–Noniewiem,człowieku.MówiłeśotymRobertowialboMalinie?

–Nie,nie.Tyteż–dodałszybko,kończącgestemzapinaniaustna

zamek.

Przytaknąłem z ukrywanym zadowoleniem. Znajdowałem się

w środku wielkiej sprawy. To było coś, nie jakiś słoik biedronek czy
picie pod namiotem; tym razem kaliber był o wiele, wiele większy.

Czułemsięwyróżniony.

Towłaśnieztejbronistrzeliłemprzyjacielowiwgłowę.

background image

UPS!

1.

JEŻELI NIE ZŁAMAŁEŚ NOGI lub ręki w wieku nastu lat, nie

poznałeś dzieciństwa w stu procentach. Zrobienie sobie porządnej
krzywdy, takiej wymagającej lekarza, to coś, przez co każdy powinien
przejść.

Niedaleko boiska przy szkole podstawowej, do której mieliśmy

zaszczytchodzić,byłniewielkilasek,takimałpigaj.Dziśstoitamnowa
salagimnastyczna.Duchczasu.Wkażdymrazieschodziłosiędoniego
po niewielkiej, acz stromej górce, z której wystawało sporo kamieni.
Używaliśmy ich w charakterze zygzakowatych schodów. Nad zajściem

natomiast zwisały gałęzie starego dębu. Odkryliśmy, że służą niezłą

zabawą – łapałeś się jednej i skakałeś w dół. Całe trzy, cztery metry

frajdy.Robiliśmytakmyikażdyinny,ktotoodkrył.Wpływałotonajej

wytrzymałość;ztygodnianatydzieńzwisałacorazniżejiniżej,jajkora

popękała. Było jasne, że to tylko kwestia czasu, jakiś biedny frajer

polecirazemznią.

Padłonamnie.

Miałem dziesięć lat. Byłem z Robertem i Łukaszem. Zeszli przede

mną,oczywiściekorzystajączgałęzi.Nadeszłamojakolej.

Mniej więcej w połowie lotu usłyszałem chrupnięcie. Ups.

Poleciałem głową w dół, trzymając gałąź. Wylądowałem potylicą na

jeden z wystających kamieni. Robert powiedział później, że głowa

zamortyzowała upadek. Nie zemdlałem, ale minęła chwila zanim

zorientowałem się do końca, co się właśnie stało. Po karku czułem

cieknącą krew, jej ciepło i lepkość. Chłopaki zaprowadzili mnie do
domu; jak tylko stanąłem w progu, rozpłakałem się. Chyba bałem się,

że rodzice naskoczą na mnie – wielokrotnie przestrzegali mnie, bym
tamniechodził.

Lekarzeniemusielizakładaćszwów.

background image

Innego razu szarpałem się z Łukaszem w domu. Nocował u mnie

i jak to bywa, bawiliśmy się w zapasy. W którymś momencie pchnął

mnie tak na drewniany róg szafy. Uderzyłem prawym łukiem

brwiowym. Ups. Znowu krew, znowu płacz, znowu lekarz. Lekarz

powiedział, że gdybym uderzył się centymetr w prawo, straciłbym

okno.Wlewonatomiast–uderzyłskronią,czylibyłbymbardzomartwy.

Jednak mój flagowy numer wynikał bezpośrednio z mojej tylko

iwyłączniegłupoty.

Nudziliśmy się, więc zaczęliśmy wymyślać gry. Zasady mojej były

proste – ktoś biega wzdłuż muru w jedną i drugą stronę, a ktoś inny
musi trafić cię piłką. Na wuefie uchodziłem za arcymistrza w zbijaka,
więc „gra” wydała mi się całkiem atrakcyjna. Był ze mną Robert,
Piotrek Skórkowski i Damian Pietraszkiewicz, kumple z sąsiedniego
osiedla. Robert pokręcił trochę nosem, stwierdził, iż gra jest

hitlerowska i postanowił tylko popatrzeć. Skórek i Pietrucha też nie

byli zbytnio zachwyceni, ale gdy wolontaryjnie zgłosiłem się na

ochotnikadobiegania,zmienilizdanie.

Z początku nie musiałem nawet robić uników. Patałachy nie

potrafili porządnie kopnąć piłki. Biegałem z głupkowatym uśmiechem

iprowokowałemobydwukrzycząc,comyślęoichmatkach.

Ikopnęliobydwajnaraz.

Jednapoleciałaprzyziemi,prostopodmojenogi,drugazaśbardzo

szybkokierowałasięnadmojągłowę.

Chciałemprzeskoczyćtępierwszą,aleźletosobieobliczyłem.Gdy

tylko oderwałem nogi od ziemi wiedziałem, że skusiłem. Wyższa piłka

huknęła mnie w głowę – ups – z takim impetem, że zobaczyłem

gwiazdy. Siła uderzenia była tak mocna, że zniosło moją głowę prosto

na mur. BUM! Już wtedy nie wiedziałem, co się dzieje i jak mam na

imię,aczekałomniejeszczelądowanie.Oczywiściezamiastnagruncie,
stanąłem na drugiej piłce. A kiedy lądujesz obunóż na piłce, wtedy,

bracie, leżysz i kwiczysz. Grawitacja wydała surowy wyrok za moją
głupotę. Nogi poleciały do przodu, uderzyłem plecami o chodnik,

tracącoddech,azarazpotempierdutgłową.Niewidziałemjużgwiazd;

background image

widziałemcałekonstelacje,mgławiceisąsiedniewszechświaty.

Wierzę,żeteuderzeniawgłowęwyjaśniająwielewmojejsprawie.

Teraz Łukasz Malina. Też przeszedł swoje. Któregoś razu szarpał

się z siostrą, a że jest od niego starsza i kreowała się na twardzielkę

w glanach, bez problemu rzuciła nim o szklany stół. Uderzył łbem

wblat,rozwalającgowszklanekonfetti.Jedyne,comupotymzostało,
toniewielkabliznanagłowie.Jużnigdynieurósłnaniejżadenwłosek.
Ityle.

Szczepan zleciał kiedyś z trzepaka. Chciał zawisnąć „na

nietoperza”;najwyraźniejbardzogodrażniło,żemypotrafiliśmy,aon
nie.Cóż,nikt,ktojestszerszyniżwyższynieutrzymaswojegociężaru,
zwłaszcza nogami. Zawisł na całe pół sekundy, uderzając w ziemię
zgłośnymplackiem.Ażdziw,żeniepowstałtamkrater.

Bliznynosiłkażdy.

Robert zaczął nosić swoją tego dnia, kiedy przeżyłem swoje

pierwszekatharsis.

2.

BOISKO NA TERENIE naszej podstawówki przeznaczone było do

piłki ręcznej, czyli asfalt zamiast trawy. To niosło za sobą pewne

ryzyko.

Łukasz na przykład grał tu kiedyś bez koszuli, a Szczepan

podstawiłmukosę.Biedakprzejechałgołymiplecamipoasfalciezpół

metra.Wrzeszczał,jakbyobieranogozeskóry…icośfaktyczniewtym

było.Plecywyglądałyjakpotraktowanetarką.

Tego właśnie dnia graliśmy całą paczką plus kilku znajomych

zinnychosiedli,wtymSkórekiPietrucha.

Zpoczątkuszłonamdośćleniwie–zadniatemperaturadobijałado

piekielnej skali. Rozkręciliśmy się dopiero, gdy zrobiło się chłodniej;

wakcjachbyłocorazwięcejdynamizmu,wczuwaliśmysię.

Przyboiskubiegłrządsłupówwysokiegonapięcia.Najednejlinii,

background image

które je łączyły, wisiały trampki. Ktoś kiedyś je tam wrzucił, chyba
wiekitemu,bowisiałytamodzawsze,lata,zimy,wiosnyijesienie.

Grałem z Robertem w jednej drużynie. Dotarłem z piłką jakieś

dwadzieścia metrów od pola karnego przeciwników. Szczepan stał na

bramce, więc nie było po co strzelać – przebicie piłki przez tego

tłuściochaudawałosiętylkoiwyłączniezbliskiejodległości.

–Tutaj!–krzyczałRobert.–Tutaj,dawaj,jestem!

–Kryjcierudego!–zawołałSzczepan,alewiedział,żejużzapóźno.

Robertprześlizgnąłsięprzezkulawąobronę.

Kopnąłem piłkę. Leciała bardzo ładnym łukiem prosto w pole

karne. Robert wybiegł, podskoczył wysoko, by sieknąć ją z główki,
machnął swoją rudą czupryną i uderzył. W słupek. Piłka minęła go
ocentymetry.

BRZDĘĘĘK!

Nigdywcześniejanipóźniejniewidziałemtakiegouderzeniagłową

o cokolwiek. Nawet moje wypadki nie były w stanie tego przebić.

Słupki bramki wpadły w małe, nerwicowe drgania. Robert wylądował

naplecachnieprzytomny.

Zareagowaliśmytak,jakzareagowałbykażdynanaszymmiejscu–

śmiechem. Szczepan wyłożył się na boisku, rechocząc najgłośniej.

Kątem oka widziałem Łukasza. Trzymał się za brzuch i opierał

oPietruchę.

SpoważniałempoujrzeniutwarzyRoberta.

–Wooo…nieno…

–Robert–powiedziałem.–Robert,jesteścały?

Zamoimiplecamitłoczyłasięreszta.

–Japierdolę,patrzcienajegonos–powiedziałktoś.

TylkoSzczepanciąglesięśmiał.

–Rudy,wstawaj,niesymuluj.

Robertzacząłdochodzićdosiebie.Jegonosbyłprzechylonywlewą

background image

stronę. Krew ciekła z niego jak ze szlaucha. To samo z łukiem
brwiowym.Wszystkonajegotwarzyzaczęłopuchnąć.

Łukaszpobiegłpojegomatkę.

Kilkanaście minut później Robert był w drodze do szpitala.

Oczywiście nikt nie miał głowy do dalszej gry. Skórek i Pietrucha

wrócili na swoje osiedle, my we trójkę przeżywaliśmy wypadek na
ławce.Szczepanbawiłsięswoimjojo.

–Myślicie,żetennosmuteraztakzostanie?–spytałem.

– Nie no, chyba go wyprostują – rzekł Łukasz. – Pamiętacie jak

Pietruchazłamałrękę?

Dwa lata wcześniej Damian Pietrucha Pietraszkiewicz spadł

z drzewa. Złamanie otwarte. Widok jego kości prześladuje mnie do
dzisiaj.

– Macie jeszcze coś do picia? – spytał Szczepan. Podałem mu

butelkę kranówy. Upił kilka długich, głośnych łyków. – Ej, rozpalamy

dzisiajognisko?

Byliśmyza.

Robert dorobił się pękniętej przegrody nosowej, której lekarzom

nigdynieudałosiędokońcascentrować.Pluswielkapamiątkanałuku

brwiowymwpostaciblizny.Ibrakgórnejczwórki.

Ups.

3.

SŁOŃCE WISIAŁO NIERUCHOMO nad domami naszego osiedla.

Delikatnybłękitniebazastępowałwścieklepomarańczowykolorognia,

niedopodrobieniażadnympędzlem.

Wracaliśmyzboiska,niosącpodpachamiswojepiłki.Omawialiśmy

szczegóły organizacyjne – co kto przynosi – i w ten sposób kwadrans
późniejsiedzieliśmynaopuszczonejparceliprzyrozpalonymognisku.

Ciągle rozmawialiśmy o Robercie. Szczepan w typowy dla siebie

perwersyjnysposóbczułsiędumnyzfaktu,iżbyłnajbliżejtegozajścia.

background image

–Bramkazadzwoniłajaknaprzerwęwszkolę,conie?

4.

ZROBIŁO SIĘ JUŻ CIEMNO, gdy dostrzegliśmy zbliżającą się

postać.

–Patrzcie–powiedziałSzczepan.–Brudaskaidzie.

Łukaszrzuciłgopatykiem.Brudaskabyłajegostarsząsiostrą.

–Walsię,Rykunie.

Olga Malinowska była członkinią nieformalnej grupki w Baskin,

którzy słuchali grunge. Poza glanami i trampkami nie istniało dla niej
inneobuwie,zawszepotarganeirzadkomytewłosy,kraciastekoszule
ipotartejeansyłączyłysięwobrazobrażonejnawszystkoiwszystkich
nastolatki.

Siostra Łukasza owiana była legendą. Poszła kiedyś na ustawkę

z chłopakiem na szkolnej przerwie. Zaczęło się od tego, że nazwał ją

brudaską. Rzuciła się na niego w parku niedaleko placu zabaw,

wotoczeniudrzewichybapołowyszkoły.Skopałamutyłek.Wróciłana

lekcje potargana, brudna i poobijana, ale nie pisnęła nikomu

dorosłemuanisłowa.

–Cotam,chłopaki?

Podeszła teraz do ogniska, lustrując wszystkich dookoła. Usiadła

na większym kamieniu, z flanelowej kieszeni, obok której smutnym

wzrokiem spoglądał nadruk Kurta Cobaina, wyciągnęła papierosa

iodpaliła.

–Cochcesz?–spytałŁukasztonemzarezerwowanymdlastarszych

sióstr.

–Gdziemarchewkowy?

Zawsze mówiła tak na Roberta. Łukasz streścił jej, co się stało,

wdwóchzdaniach.

–Chujowo–oceniła.

background image

– Masz papierosa? – spytałem wprost. Łukasz i Szczepan spojrzeli

namnie.

Olgapokazałapalcemodpalonąfajkęwustach.

–Mam.

–Aleniezapalonego.

–Teżmam.

–Poczęstujesz?

Zaciągnęłasięmocno,wpatrującmisięwoczy.Ciężkobyłoznieść

jejtwardespojrzenie.

– Jasne – powiedziała w końcu. Podsunęła mi i Szczepanowi

pogniecioną paczkę, ostentacyjnie omijając Łukasza. – Ty nie możesz.
Bowiesz,jesteśzamłodyitakietam.

Wodpowiedzipokazałjejpalca.

Siedzieliśmy chwilę w krępującej ciszy. Moją uwagę zwróciły jej

słuchawki.Jednatkwiławuchu,drugadyndałatużprzedwizerunkiem

Cobaina.

–Czegosłuchasz?

–Brudasów.

Powiedziałatozdelikatnymuśmiechem.

W naszej paczce mi jako jedynemu walkman zawsze towarzyszył

w drodze do szkoły. Dostałem go pod choinkę ze trzy lata wcześniej

i był to najlepszy prezent mojego dzieciństwa. Nigdy później żaden

odtwarzacz CD czy mp3 nie ucieszył mnie tak bardzo. Już wtedy

lubiłemmuzykębardziejniżinni;rajcowałomnienagrywanienakasetę

utworów puszczanych w radiu. Słuchałem wszystkiego – od

zakazanego Liroya poprzez boysbandy i eurodance, na disco
ielektronicekończąc;wszystkiego,cowpadałowucho.

–Notak–odparłem.–Alecoonigrają.

–Grali.Adokładniejtograł.Niespodobacisię.

Łukaszprychnął.

background image

–Chyra,dajspokój.Popsujeszsobiesłuch.Napiżdżaniegitaramiaż

uszybolą.

Olgaprzytaknęła.

–Niezapomnijodarciuryja.

–Aha,notak.Gitaryidarciejapy,super.

–Amogęposłuchać?

Natopytaniezmierzyłamniewzorkiem.Oceniałamojąciekawość.

–Chcesz,tocipożyczę.

Ztylnejkieszeniwyciągnęławalkmana,zniegokasetę,podałami,

a ja od razu schowałem ją w kieszeń. Czułem lekkie skrępowanie.
Szykowałemsięnabombardowaniekomentarzami,jaktylkoOlgasobie
pójdzie.

–Dzięki.

Kiwnęłagłową,kiepującpetawogień.

–Dobra,chłopaki,lecę.Dziękizatowarzystwo.

Odpowiedziałemjejniemrawym„cześć”.Malinasiedziałcicho.

– Ale z niej dziwadło, ja nie mogę – powiedział Szczepan, gdy

skończyliśmyodprowadzaćjąwzrokiem.–Malina,musiszzaprowadzić

ją do jakiegoś fryzjera. To gniazdo na głowie już nawet włosów nie

przypomina.

Czułem się dziwnie. Tak, to chyba dobre określenie. Wielokrotnie

widywałemOlgę,uŁukaszawdomu,nadworzeikorytarzachwszkole

i tak jak wszyscy uważałem ją za dziwadło. Jednak chwilę przed tym,

zanim podała mi kasetę, wcześniej przyglądając mi się badawczo,

zdałemsobiesprawę,żewłaściwietoniemiałempowodu,bytakoniej

myśleć.

Upomniałemsięwduchu,bynigdywięcejtegonierobić.

5.

PRZESIEDZIELIŚMY do jedenastej w nocy, rozmawiając na każdy

background image

temat. Było dużo o szkole. Zbliżał się dopiero półmetek wakacji, a już
obawialiśmy się nowego roku. Wspólnie przyznaliśmy, że jedynie

nauczyciel wuefu jest na tyle normalny, by zasługiwać na miano

człowieka. Zastanawialiśmy się, co robią teraz nasi koledzy z klasy

mieszkający w okolicznych wsiach otaczających Baskin. Jak co roku

obiecywaliśmy sobie, że tym razem, tak jest, dokładnie w tym,

nadchodzącym roku szkolnym będziemy się uczyć. Oczywiście, nigdy
tak nie było. Po góra miesiącu lekcji zachodziłeś w głowę, w jaki
sposób,naBoga,maszprzetrwaćresztęroku;alboczyzrobićściągęna
karteczceczyzżynaćnażywca,zzeszytunakolanach.

OjedenastejzjawiłasięmatkaŁukasza.Zrugałagozasiedzeniedo

takpóźna.

–Ilerazycimówiłam,dodziewiątejgóra!

Trudnobyłosiędziwićrodzicommieszkającymwnaszymmieście.

WBaskinginęłydzieci.

Zaraz potem wraz ze Szczepanem zwinęliśmy się do domu.

Przedtemobowiązkowonasikaliśmynaresztkidogasającegoogniska.

6.

POWIEDZ MI, jaką masz playlistę w swoim odtwarzaczu mp3,

apowiemci,kimjesteś.Jesteśmytym,czegosłuchamy.Zacząłemwto

wierzyć,iwierzędotejpory,odkądpierwszyrazprzesłuchałemkasetę

odOlgi.

Ten kawałek plastiku i taśmy magnetycznej zdecydował w dużym

stopniu o tym, na kogo będę wyrastał, jakie poglądy zacznę hodować

iwjakigustsięubiorę.

Wdomurodziceoglądalipowtórkę„Idźnacałość”.Zameldowałem

się i uciekłem do łazienki zmyć z siebie zapach dymu i smród
papierosów.

Tużprzedwłożeniemkasetydoodtwarzaczazatęskniłemzamoim

bratem. Stało się z nim to, czego my nigdy nie chcieliśmy zrobić.
Wydoroślał. Jak każdy starszy brat, często był dla mnie prawdziwą

background image

drzazgą w fiucie, ale zazwyczaj nie mieliśmy żyliśmy w zgodzie.
I w odgórnie ustalonej hierarchii – on jako starszy brat decyduje

owszystkimiczasami,jakładniepoproszę,zastanowisięnadtym,czy

sięzastanowićnadczymkolwiek,ocogopoproszę.

Podobnie jak ja, uwielbiał muzykę. Gdybym pokazał mu kasetę

zlogiemNirvanyipowiedział,skądjąmam,kazałbywyrzucićmijąza

oknoiumyćręce.Aleprzedtemwysłuchałyjejzemną–choćbyzsamej
tylkociekawości,czegotakwłaściwiesłuchatagrupkasatanistów.

Bardzo często, gdy jeszcze tu mieszkał, mieliśmy tendencje do

robienia wszystkiego, co pomogłoby nam nie zasnąć zbyt szybko.
Gierkisłowne,bitwynawyzwiska,straszneopowieści,wymyślaniegier
osiedlowych czy klasyczny wrestling, który zawsze, ale to zawsze,
kurwa, kończył się moim płaczem. Słuchaliśmy też lokalnej rozgłośni
Radio Zachód. Audycje mieszały się czasami z radiem na sąsiednich

częstotliwościach.Wtedytowkurzało,dziśwywołujenostalgię.Pewnej

nocy

usłyszeliśmy

po

raz

pierwszy

„I’ll

be

missing

you”

amerykańskiego rapera Puff Daddy’ego. Na cztery minuty czas stanął

w miejscu. Przez następny tydzień polowaliśmy na ten utwór.

W kaseciaku siedziała przygotowana kaseta. Pierwszej nocy

wytrzymałem do północy, drugiej – do jedenastej. Nazajutrz uznałem,

że nie mam siły – graliśmy w nogę pół dnia – więc usnąłem jeszcze

przed dziesiątą. Przez następne cztery dni nie pamiętałem już o tym,

ale brat owszem. Czekał w gotowości i gdy tylko DJ ją puścił, wcisnął

rec.Następnegodniasłuchałemtegokawałkadoporzygu.

O tym właśnie myślałem, gdy wkładałem kasetę od Olgi do

odtwarzacza.Trochęsięobawiałem,bokaseciakswojeprzeszedłilubił

odczasudoczasuwciągaćtaśmy.

Trudno,ryzyk-fizyk,jaksięmówiło.

Poleciałpierwszyutwór.

To było to. Ten moment, kiedy patrząc wstecz możesz powiedzieć

„tak,tosięstałowłaśniewtedy”.

Pierwszy

raz

przesłuchałem

„Smells

like

teen

spirit”

zrozchylonymiustami.Byłemwszoku,kompletnierozmontowany.Nie

background image

byłemnatoprzygotowany.

To właśnie wtedy w mojej głowie poruszyły się nieużywane

wcześniejtrybiki.Zazębiłysięosiebie,uruchamiającdziałającądodziś

machinę gustu muzycznego. Cała inna muzyka zeszła na drugi, trzeci

plan.

Resztą kawałków byłem oczarowany w takim samym stopniu. Ta

noc była niezwykle dla mnie ważna, porównywalna z pierwszym
seksem, śmiercią najbliższych i narodzin córki. Przesłuchałem kasetę
pięćrazy.Odnastępnegodniasiedziaławmoimwalkmanie.Zmieniłem
jądopieropodkoniecwakacji.

7.

SPOTKAŁEMOLGĘtrzydnipóźniejwdrodzedosklepu.Wyglądała

jakzawsze–ciemneglany,lekkoopuszczonagłowaiflanela.

–Siema,młody.Jaktamkaseta?

Wyciągnąłemjązwalkmana.

–Zajebista.Mogęcioddaćniecopóźniej?

–Spoko.Weźjąsobie.

–Serio?

– Jasne. Jak będziesz kiedyś chciał więcej, daj mi jakieś kasety,

nagram ci coś ciekawego. To, co masz, to mój ulubiony miks, ale jest

tegowielewięcej.

Zamieniliśmy jeszcze kilka słów i rozeszliśmy się w swoje strony.

Zadowolonywłożyłemkasetęzpowrotemwwalkmana.Mojąkasetę.

background image

NIEZROBISZTEGO

1.

TRASABASKIJSKAtoodcinektorówkolejowych,któreciągnęłysię

kilometrami obok Baskin. Ciągną do dziś, tak nawiasem mówiąc.
Biegną przez hektary niezagospodarowanych jeszcze łąk i lasów.
Przejeżdżającetędypociągisłychaćwcentrummiasta.

Poszliśmy tam w trzy dni po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia

Robertazbramką.Tużprzytorachrosłajabłoń,którąobsiadaliśmyjak
małpy i pochłanialiśmy jabłka. Były kwaśne jak cytryny i bardziej
gorzkieniżsłodkie,alebyłynasze.

Było już po południu, słońce powoli ustępowało miejsca

wieczornemu,sennemunastrojowimałegomiasteczka.Rozmawialiśmy

obyleczym,jakzawszezresztą.

–Ktowygrałbywwalcejedennajeden,SupermanczySongo?

– Czy Beata Rozalińska z szóstej C jest ładniejsza od Natalii

KozickiejzpiątejA?

–Ilewkońcubyłoczęści„PlanetyMałp”?

–Niewiem,Malina,czteryalbopięćchyba.

–Pięćczęści,rozumieszto?Wszystkieotobie.

Cień drzewa wydłużał się coraz bardziej, a my rzucaliśmy

ogryzkami na odległość. Oczywiście pamiętaliśmy o zdradliwych

właściwościach jabłek, ale nie zwracaliśmy na to uwagi – nawet rano,

gdyspędzaliśmypiekielneprzygodywkiblu,srającjakzsokowirówki.

Rozwolnieniepierwszaklasa.

Szczepan i Łukasz ustalali jakiś skomplikowany system wymiany

kartridżów do Pegasusa, gdy nadjechał pociąg. Obserwowaliśmy

wyglądające zza okien twarze podróżnych. Zastanawiałem się, kim są
ci wszyscy ludzie. Dokąd zmierzają, jakie mają problemy. Co myślą

o dzieciakach na drzewie, wpatrujących się w nich z zaciekawieniem?

background image

CzyirytujeichwystawionyprzezSzczepanapalec?

–Chodźcie,przejdziemysię–zaproponowałem.

Szliśmypotorachprawiegodzinę.Wymienialiśmyopinienatemat

tego, czy dałoby radę wyskoczyć z pociągu. Oczywiście, że tak.

Oczywiście, że nie. No przecież w filmach tak robią. W filmie to ja

widziałembabęztrzemacyckami.

Trasa baskijska ciągnęła się prosto, daleko aż po horyzont, gdzie

ziemia złudnie stykała się z niebem. Parujący kamienny nasyp tworzy
falującą fatamorganę. Wzięliśmy kilka jabłek ze sobą, żeby porzucać
wprzejeżdżającepociągi.

Dotarliśmy do miejsca, w którym rozciągały się polne pustki. Za

namipojednejstronietorówwystawałwielkikominbaskijskiejfabryki
zapałek.Staliśmyteraznawiadukcie,podktórymbiegłaszerokanapół
metra ścieżka rowerowa. Pod torami ziała ciemność dziury – takiej

akuratwielkości,bymógłzmieścićsięwniejczłowiek.

–Ciekawe,czydałobyradęprzesiedziećtam,kiedyjedziepociąg–

zastanowiłemsięnagłos.Itobyłbłąd.

–Możesprawdzisz?–zasugerowałSzczepan.

–Możenie?

Posiedzieliśmy chwilę marudząc, że teraz musimy wrócić. Bolały

nas już nogi – najwyraźniej cienkie, wytarte trampki nie są dobrym

obuwiem do kilometrowych marszy po ostrych kamieniach nasypu

kolejowego.Zanotujcieto.

Sam nie wiem, dlaczego tam chodziliśmy. Pewnie było to dobre

miejsce jak każde inne. Często wspominam te chwile. Na trasie

baskijskiej cel był prosty. Iść przed siebie. Szliśmy więc, rozmawiając

o szkole, dziewczynach, partyjkach pokera, nowych odcinkach

„Z archiwum X” i Dawidzie Jaworskim, który był największą kanalią,
jaka spłodziła cywilizacja. Takie tam rozmowy o wszystkim i niczym,

znaciskiemnadrugiczłon.

Takie rozmowy odrywają nas od przyziemnych myśli, od

codziennych spraw, kierując naszą świadomość wysoko ponad

background image

wszystkoto,codziejesiędookoła.

– Ej – powiedział Łukasz – a mi się wydaje, czy ostatnio jakoś

więcejogłoszeńozaginionychkotachwisinaosiedlu?

Zastanowiłemsięnadtym.

Rzeczywiście,wostatnichdniachwidziałemdwalubtrzy,nielicząc

tegopaniEwy.

–Nofaktycznie.

Szczepansplunął,zanimzacząłmówić.

– Założył się, że schwytał je jakiś świr i wszystkie przerabia na

konserwy. Widziałem kiedyś coś takiego, w Ameryce się stało czy
gdzieśtam.

– Jaką ty telewizję oglądasz? – Łukasz pokręcił głową. – Sam nie

wiem, chłopaki. Mam jakieś dziwne uczucie, jakby to było, nie wiem,

jakbytobyłocośinnego.Wiecie,czasamijakleciwnocy„Zarchiwum

X”,myślęsobieotychwszystkichzaginięciach.Tedzieciakiiwogóle.

Też tak miałem, ale nie wychylałem się. Pewnie każdy dzieciak,

jeśli go odpowiednio nastroić, będzie widział dziwne, podejrzane

rzeczy.AmożezBaskinrzeczywiściecośbyłoniewporządku?

Zanimdotarliśmyzpowrotemdomiasta,minąłnaskolejnypociąg.

Szczepan, dla udowodnienia sobie swojej odwagi, a nam swojej

głupoty,stałnatorachdomomentu,gdymaszynabyłaodnasjakieśsto

metrów.Czerpałztegochorąradość.Niepomagałynaszewrzaski,by

złaził,zanimktośwkońcuzadzwonipopolicję.

– Widzicie? – krzyczał, zeskakując z torów na pięć sekund przed

pociągiem.–Jestemniezniszczalny!Niezniszczalny!

Jeszczetegosamegodniamiałsięprzekonać,żejestinaczej.

2.

WRÓCILIŚMY jeszcze przed wieczorem. Przesiedzieliśmy trochę

pod balkonem Szczepana, zabijając czas pokerem; właśnie odpadłem,

a Łukasz rozpoczął ze Szczepanem batalię o dwadzieścia siedem

background image

groszy,gdyprzyszedłRobert.

Połowę jego twarzy pokrywały blizny i schodzące, ale wciąż

widoczne opuchnięcia. Jednak to krzywy nos najbardziej zwracał jego

uwagę.

– Widać od razu, co nie? – spytał z nadzieją w głosie, że może

jednak nie. Opowiedział, jak lekarze próbowali nastawić mu tego
kulfona. – Jezu Chryste, jak to bolało. Bolało jak ja pierdolę, mówię
wam.Niemogłemusiedzieć.

Gdy w końcu dołączył do gry, rozmowa zboczyła na dwadzieścia

innychtematów.WktórymśmomenciepojawiłsiętemaWolskiego.

– Ej, a pamiętacie jego matkę, jak zwariowała? – spytał Szczepan,

amyprzytaknęliśmyponuro.

Przykra historia. Na obrzeżach Baskin znajdowała się żwirownia.

Wielkie wykopy, doły wielkości boiska, głębokie na dwadzieścia,

trzydzieści metrów. Kilka lat wcześniej trójka dzieciaków poszła tam

pozjeżdżać na foliowych workach. Rano jeden z pracowników, zanim

włączono maszyny, zauważył wystającą z piachu rękę. Trzy godziny

późniejodkopanowszystkietrzyciała.Mówiłosię,żebyłktośczwarty,

ale nigdy nie dowiedzieliśmy się prawdy. Matką jednego z tych

biednych frajerów była niejaka Maria Wolska. Gdy dowiedziała się

o tym, co spotkało jej syna, straciła kontakt z planetą Ziemia. Była

wdową,więcsynbyłjedynążywąpociechąpomężu.Następnegodnia

po wypadku wyszła na balkon i wołała syna na obiad, jak większość

mateknaosiedlach,ztymżejejsyn,jakwiadomo,niepotrzebowałjuż

obiadu. Wyszła na balkon następnego dnia. I następnego. Tragedia

wydarzyła się w wakacje, a gdy zbliżał się rok szkolny, pani Wolska

pojawiłasięwksięgarniwcentrummiasta.Miałarozczochranewłosy

i obłęd w oczach. Kupiła zestaw zeszytów i przyborów szkolnych. Po

miesiącu zniknęła. Rodzice powiedzieli mi, że jakaś litościwa dusza

zabrałajądoodpowiedniegodlaniejmiejsca,gdzieniemaklamekna
drzwiach,aścianywyłożonesągąbką.

–No,pamiętam–powiedziałemponuro.

– Taa – Łukasz przytaknął. – Olga mówiła mi, że znała tego

background image

Wolskiego,MarekmiałnaimięipodobnokręciłsięzJaworemiinnymi
kutasinami.

–Jakwogólemogłosięstać,żeichzasypało?–spytałSzczepan.

Wzruszyliśmyramionami.

– Normalnie – rzekł Robert. – Zjeżdżali na workach, jeden

uruchomiłlawinęipyk,iskierkazgasła.

–Byliścietamkiedyś?

Wszyscy milczeli. Byłem tam raz, kiedyś, z tatą. Potrzebował tony

piachudobudowygarażuprzydomu.

–Podobnorozkopująjąjeszczebardziej–powiedziałem.Niedawno

wgazeciebyłoartykułodrogocennymkruszywie,doktóregodokopali
siępracownicy.

Rozmawialiśmy o tym jeszcze chwilę. Ustaliliśmy wspólnie, że

kiedyśmusimysiętamprzejść.Kiedyś.Osobiścieniemiałemwplanach

iść tam kiedykolwiek; zacząłem tasować karty i rozdawać. Czułem, że

toniekoniecrozmowy.

Wszyscy mieli swoje piątki w dłoniach i siedzieli cicho, patrząc

w nie; czekaliśmy, aż w końcu ktoś się złamie i zaproponuje to, czego

każdyznasterazchciał.

–Wiecieco?–wyłamałsięSzczepan.–Zrobiłbymcośzłego.

W głowie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, ale zignorowałem

ją, rzecz jasna. Historia żwirowni i szaleńczy entuzjazm Szczepana

działałjakdoping.Zaproponowałem,byśmyskoczylitamnarowerach.

–Będzieszybciej.

Na miejscu byliśmy, gdy nasze cienie były już prawie dwa razy

dłuższeodnas.

Stanęliśmy na krawędzi jednego ze stromych wykopów. Był

ogromny, jak mówiłem, wielkości boiska i tak głęboki, że stojące na
dniekoparkibyłyrozmiarówresoraków.

–Nieźle–powiedziałem.

background image

Szczepangwizdnął.

– No, zajebiste. Ale nadal nie wiem, jak mogło ich tu zasypać. No

przecież jak jedziesz na woku, co nie, a piach zaczyna się zsuwać,

wystarczyzbiecnadół.Proste.

Rozejrzałsię,szukającpotwierdzenia.

– Pewnie nie widzieli lawiny albo coś w tym stylu – powiedział

Robert. Łukasz podszedł bliżej, ale w dalszym ciągu trzymał się
wbezpiecznejodległości.

–Jakmożnaniewidziećkilkutonpiachu?

–Noniewiem.Kogotozresztąobchodzi.

–Wsumieracja.–Szczepansplunąłwdółiponowiezwróciłsiędo

wszystkich.–Toktopierwszy?

Spojrzeliśmynaniegozaskoczeni.Onie,mister,natoniedamysię

namówić.

–Rykun.Dajspokój.Niewarto.

Mówiącto,miałemprzedoczamizdjęcietegobiedaka,któryzdołał

wyciągnąćrękęspodpiachu,aleuratowaćsiebiejużnie.Niewarto.

–Właśnie–Robertpodchwycił.

Łukasz też się nie ugiął, choć Szczepan rzucił mu wyzywające

spojrzenie.

–Alezwaspiczki.

– To może skoczysz pierwszy? – zaproponowałem. – Potem to i ja

mogęskoczyć.

No i Szczepan, ten pierdoła, ten gruby Rykun, uśmiechnął się

głupkowato,cofającsiędlarozbiegu.

Odezwałsięwemniegłosrozsądku.Zrobiłbyto,cholera,zrobił.

– Dobra, daj spokój. Wracajmy do miasta. Nie mam ochoty

odkopywaćtwojejgrubejdupy.

–Wiedziałem–uśmiechnąłsię.–Wiedziałem.Ajaniemamochoty

odkopywać twojej tchórzliwej dupy, cipkodupku, wiesz? Dlatego, jeśli

background image

łaska,przesuńsięizróbmimiejscenawyskok.

–Skoczyłbym,pajacu,ale…

–Tak,tak,wszyscywiemy,skoczyłbyś.Skończsraćżarem,bonigdy

byśtegoniezrobił.Nigdy,nigdyniezrobisztego.

KLIK!–usłyszałemwgłowie.

3.

Gdy padły te słowa, w mojej głowie poruszył się trybik chłopięcej

godności, ważniejszej niż zaszczepiany przez rodziców zdrowy
rozsądek.Tasamagodnośćkażewejśćnaszczytdrzewa,apotemznika
zastąpionastrachem,kiedymusiszzniegozejść.

Na każdego działa co innego. Wyzwiska od maminsynków,

notoryczne powtarzania „chodź, będzie fajnie!” czy też „no dawaj, na

pewno cię nie porazi, jak włożysz nóż do kontaktu”, różne rzeczy.

W moim przypadku jeden tekst działał jak wytrych. I ten fiutek

Szczepanotymwiedział.

4.

– Czego niby nie zrobię? – spytałem, udając znudzenie tematem.

Przeczuwałemjuż,jaktosięskończy.

– Nie skoczysz. Kropka. Ja skoczę, Malina też i nawet Rudy, jak

zobaczy,żenicstrasznegosięniestanie.Atyzostaniesztutajiprędzej

postawiszklockaniżskoczyszpierwszy.

Zerknąłem w dół wykopu. Dwadzieścia metrów, tak na oko,

drobnego, suchego piachu. Nic strasznego, tak w zasadzie. Rozpęd,

skok, miękkie lądowanie, ot, cała filozofia. Żadnej nie przyjemnej

przygodyniepowinnosiędoświadczyć,jeżelipowylądowaniuzbiegnie

sięnadno.

–Mogęskoczyć.

Wyciągnąłem zza ucha papierosa i położyłem na trawie, po czym

cofnąłem się o kilka kroków. Chłopaki przyglądali mi się uważnie –

background image

Szczepanzwyzywającymzaciekawieniem,aŁukaszzfascynacją.Tylko
wspojrzeniuRobertadostrzegłemstrach.

–Wiecie–powiedział–możebyśmytak…

Nieczekałemażskończy.

Pierwsze kroki były ciężkie, ale następne stawiałem jak sowiecki

żołnierz.Bezodwrotu!Dobiegałemdokrawędzi,zacisnąłemzęby.

–Uraaa!–wydarłemsięwniebogłosy,skacząc.

Wydawałomisię,żezastygłemwpowietrzu.Słyszałemćwierkające

ptaki,gdzieśdalekoszczekałniespokojnypies,poniebieleniwiesunęły
chmury, a słońce było coraz bliżej horyzontu. Byłem zachwycony tą
chwilą,nieoddałbymjejnikomu.

Alewkońcuzacząłemspadać.

Wylądowałem zaskakująco miękko, choć lewa kostka zapulsowała

tępymbólem.Siłąrozpędustoczyłemsiękilkametrów;koziołkowałem,

uderzając w suchy piach twarzą, aż zatrzymałem się bezpiecznie na

wielkim,płaskimdniewykopu.

Wstałem, nieco oszołomiony; otrzepałem się i wystawiłem

środkowegopalcawgóręztriumfalnymuśmiechem.

–Icoteraz,cipkodupku!?Skacz!

O dziwo, Szczepan skoczył od razu. Pewnie bał się, że każda

sekunda zwłoki będzie go napełniać strachem. Bez rozbiegu kicnął

w dół, tak bardzo ślamazarnie, jak to tylko możliwie, poleciał jak

bombaażuderzyłciężkowpiach–BACH!–zowielegorszągracjąniż

ja.

Zacząłstaczaćsięjakkłoda;widaćbyło,żeniekontrolujetego.Co

za fajtłapa, Jezu Chryste Przenajświętszy. W sumie dobrze,

pomyślałem.Przemądrzałygamońmazaswoje.Następnymrazemnie

będzie…

Ujrzałem za Szczepanem obsuwającą się warstwę piachu. Dużą.

Niekilkaziarenek,alecałagórnaczęśćzsypu.

Grubas zatrzymał się z twarzą w piachu. Chciał wstać, ale nie

background image

zdążył.

– Uważaj! – krzyknąłem, ale było już za późno. W ciągu dwóch

sekundzasypałogocałkowicie.Ottak,trach-pachiposprawie.

Szczepanbyłpodziemią.

5.

PIERWSZE CHWILE mojej reakcji sponsorował szok. Stałem

z opadniętą koparą, nie wiedząc, czy to się dzieje naprawdę. Robert
iŁukaszmyślelichyba,żetowygłupy,borównieżnierobilinic.

Wciąż nie do końca myśląc, wbiegłem po zsypie mniej więcej do

miejsca, gdzie przed chwilą leżał Szczepan. Od razu zacząłem kopać,
alechwilętrwałoażdokońcazdałemsobiesprawęzsytuacji.Oczami
wyobraźni ujrzałem zdjęcie ręki wystającej z piachu i dopiero to

podziałałonamniejakwpuszczenieRedBullawżyły.

–Pomóżcie!–wrzasnąłemdogóry.

Mieliłem garściami jak oszalały, ale ile zgarniałem piachu, tyle

samo zsypywało się na powstały dołek. Od razu wiedziałem, że to

przegranasprawa.Zanicwświecieniewykopięgosamodzielnie.

–Ruszciedupy!

Wkońcu,alleluja,zbiegli.

– Gdzie on jest? – spytał któryś, nie wiedziałem, kto. W tej chwili

kopaniebyłocałymmoimświatem.

Robert zaczął już łkać, że nigdy go nie znajdziemy, że mamy

przegrane,żepójdziemysiedzieć,że…

–Zamknijsię,tyrudypajacuikop!

Rozejrzałemsięwposzukiwaniukogośdorosłego.Nic.Oczywiście,

że nic. Dookoła pusto; ani dozorcy, ani spacerowiczów, kurwa, nic.
Doroślisąjakpolicja–nigdyichniema,kiedysąpotrzebni.

Narozrabialiśmy. O rety, rety, narozrabialiśmy na szóstkę

z wyróżnieniem. W głowie mi huczało. Szczepan właśnie umierał pod

background image

namiitoprzeznas.

Przezemnie,jeślichodziościsłość.

Ilejużtambył?Minutę?Dwie?

–Nieudasię…–Robertwciążtrwoniłenergięnalamentowanie.–

Nieudasię,oboże,nieudasię,chłopaki,nie…

– Rudy – przerwałem kopanie, patrząc mu w oczy. – Zamknij się

i kop, ale scentruję ci ten pierdolony nos własnymi pięściami,
rozumiesz?

Topodziałało.Zacząłkopać.

Bałem się, chyba jak nigdy dotąd. Wszystko będzie na mnie. To ja

go namawiałem. Widziałem już nagłówek w gazecie: „Baskijska
żwirowniapochłonęłakolejnąofiarę”.

Dotejporyudałomisięrozkopaćdołekniegłębszyniżprzedramię,

a z wysiłku tańczyły mi czarne plamki przed oczami. Zacząłem godzić

sięztym,żegonieznajdziemy.Poczułemnapływającedooczułzy.

–Jest!–krzyknąłŁukasz.–Jest,jest,kopcie,kurwa,tu!

Dłoń. Widziałem dłoń. Wystawała z piachu, miotając się na

wszystkiestrony;Szczepanpróbowałchwycićsięczegokolwiek.Łukasz

kopał dookoła tak intensywnie, że wyglądało to bardziej komedię niż

dramat.

Chwyciłem grubą dłoń Szczepana i ciągnąłem z całej siły; Robert

przyłączył się do Łukasza. W chwilę potem mieliśmy przedramię, całe

ramię,włosyiwkońcu,boże,wkońcugłowęSzczepana.

Wrzeszczał. Mato Święta, jak ten grubas wtedy wrzeszczał. Do

dzisiajtosłyszę.

Gdy w końcu zdołaliśmy go wykopać, chwiejnym krokiem wszedł

na górę. Dopiero leżąc na ziemi pokrytej trawą złapał kilka głębokich
oddechówirozpłakałsięjakdziecko.Wyłiwypluwałzustpiach.Żył,

w co chyba sam do końca nie wierzył. Weszliśmy za nim, uspokajając
się nawzajem. Łukasz starał się uciszyć Szczepana – teraz już

nieobecnośćkogośdorosłegobyławręczwskazana.

background image

Usiadłem ciężko na tyłku, opierając się rękoma o ziemię.

Uspokajałemswójoddech.Znalazłempapierosa,któregozostawiłemtu

przedskokiemiodpaliłem.Łukaszwziąłkilkamachów,potemRobert.

Gdy wrócił do mnie, na brudnej od piachu twarzy łzy Szczepana

wyżłobiłybruzdy.

– Teraz już przynajmniej wiesz, jak mogło ich zasypać –

powiedziałem.

Szczepan pluł pojedynczymi ziarnkami piachu jeszcze przez trzy

dni.

background image

KOCIDRYFT

1.

PÓŁMETEK WAKACJI. Ostatnich niewinnych wakacji w naszym

życiu.

Nad rzeką było pełno dzieciaków. Słońce od kilku dni grzało tak

mocno,żeniebyłowyjścia–siedziałosięalbowdomuzazasłoniętymi
firanami, albo nad jeziorem lub rzeką. Na zachodnim końcu Baskin
było jezioro, ale chodziło tam jeszcze więcej ludzi niż nad rzekę, całe
rodziny. Ojcowie pili piwo przy grillu, matki opalały swój wielorybi
cellulitnaminiplaży,aichdzieciakimoczyłysięwwodzie.

JezioronosiłonazwęTopielec.Niewiedzieliśmy,skądwzięłasięta

nazwa, ale przypuszczam, że z niczym dobrego się to nie wiązało. Już

samotozniechęcało.

Do tego było coś jeszcze. Topielec bardzo często był miejscem

schadzek elementów pokroju Dawida Jaworskiego i jego wesołej

gromady.

Rzeka miała trzy metry szerokości, maksymalnie półtora

głębokości, a jej główne kąpielisko znajdowało się niedaleko stawów

rybnych„Rybak”,którepołączonebyłybezpośredniozrzeką.Odczasu

do czasu wędkarze łapali tu piękne, zdrowe pstrągi, którym udało się

przecisnąćprzezkratywrurach.

To był naprawdę wyjątkowo upalny dzień. Od samego patrzenia

wbladoniebieskienieborobiłosięjeszczegoręcej.Nakarkuczułosię

skwierczący pot, a oczy zamieniały się w soczewki, które wypalały ci

mózg.

Po obydwu stronach kąpieliska stały niewielkie drzewa, z których

skakaliśmy do wody. Parę razy kilku dorosłych sugerowało nam, że to

może się źle skończyć. Grzecznie dziękowaliśmy za troskę i robiliśmy
todalej.

background image

Wyszedłem z wody i podszedłem do Szczepana. Siedział pod

drzewem,palącpapierosa.Pokręciłemgłową.

–Takieupał,atyjeszczepłucawędzisz,człowieku.

–Chcesz?

–Nie.Zimnawodajest,wchodzisz?

–Zaraz,narazietumidobrze.

Obok nas leżał Maniek, obok niego obowiązkowa cegłówka, ale

nawetjemuniechciałosięmarnowaćsiłnajejlizanie.WrzeceŁukasz
stanął na rękach, układając nogi w koślawe V. Gibały się na boki, aż
poleciałydowody.

–Wczorajbawiłemsiępistoletem–rzekłSzczepan.Spojrzałemna

niego.–Mamyniebyłowdomu,więcpomyślałemacotam.

–Kiedyśnarobiszsobieproblemówprzezto,wiesz?

–Nie.Niczłegosięniestanie.

–Odstrzeliszsobierękęalbocoś,zobaczysz.

–Jakmożnaodstrzelićsobierękę,mądralo?

–Niewiem.Możedobrąwskazówkąbędziepytanie,jakmogłoich

zasypać.

Szczepanwycelowałwemniepalcamiistrzelił.

–Bam.

Przypomniałem sobie, gdy celował do mnie z prawdziwej broni

wsypialni.Odrazuzrobiłomisięchłodniej.

–Dobra,wchodzisz?

–Zaraz–powiedział,kiwającgłową.

Wbiegłem z powrotem do wody, ochlapując innych, szczególną

uwagępoświęcającRobertowiiŁukaszowi.

Do odnalezienia wszystkich zaginionych kotów w mieście zostało

niecałepięćminut.

background image

2.

BAWILIŚMY się w berka, ale szybko nam się znudziło. W wodzie

czyniewysiłekniebyłtegodniagenialnympomysłem.

Założyłem się z Łukaszem, kto pierwszy przepłynie pod prąd pięć

metrów.

–Dotegodrzewa–ustaliliśmy.

Robertpoliczyłdotrzechirzuciliśmysięwwodę.Kopałemnogami

i machałem rękoma z całej siły, tak mocno, jak tylko mogłem.
Walczyłemzprądemzgłowąpodwodą.

Łukasz wynurzył się pierwszy i wraz z Robertem i innymi ludźmi

zobaczyli to, co nadpływało. Wszyscy, którzy to zobaczyli, wybiegli
z wody. Ja o niczym nie wiedziałem; ciągle starałem się przepłynąć te
kilkazasranychmetrów.

Stałosię.

Cośśliskiegoomiotłomojątwarz.Niemogłemotworzyćoczu,więc

stanąłemnanogi.Wodasięgałamidoklatkipiersiowej.Zdjąłemtocoś

z głowy, coś okropnie śmierdzącego. Przetarłem oczy i zobaczyłem na

swoichdłoniachrozszarpanegokota.Awłaściwiejegoresztki;martwe,

mokre truchło, sierść, połamane nogi, głowa z przerażająco otwartym

pyszczkiem–wszystkotozwisającenaśmierdzącejskórze.

Japierdolę,japierdolę!

Zacząłemsięmiotać.Zszarpywałemzsiebietocholerstwo,starając

sięniekrzyczeć.Robertpowiedziałpotem,żemuszęmiećjajazestali,

ale prawda była taka, iż z przerażenia krzyk utknął w moim gardle.

Krzyk,jakichciałemwtedywydać,byłchybazbytwielki,byprzecisnąć

się przez krtań. Zamiast tego łapałem spazmatyczne oddechy, dając

z siebie wszystko, by nie zemdleć. Powtarzałem sobie, że muszę być

spokojny, nie mazgaić się, nie panikować. Muszę to z siebie zdjąć.
Muszę.To.Z.Siebie.Zdjąć.Kątemokaujrzałemchłopaków.Patrzylina

mnienabrzegu,wichoczachwidziałemprzerażenie.Poczułemdonich
porażającąnienawiść.Jabyłemwwodzie,oblepionytymcholerstwem,

a oni byli bezpieczni. Szarpałem się z tym jak z za dużym swetrem,

background image

wktórysięwplątałem,alewkońcu,wkońcu!,udałomisięgopozbyć.
Byłemwolny.

Widziałem jak koci trup faluje na wodzie i odpływa z prądem.

Chciałem ponownie się zanurzyć, by zmyć z siebie resztki tego

skurwysyństwa,gdyusłyszałemkrzyki.

–Wyłaź!

–Wypieprzajzwody,Chyra,szybko!

Odwróciłem się i poczułem watę w kolanach. Krzyk ponownie

zaklinowałsięwprzełyku.

Wyjście z wody zajęło mi może pięć sekund i były to najdłuższe

sekundymojegożycia.Dotejpory.Brzeg,brzeg,czystybrzeg.Tobyło
cudowne,poczućjegosuchośćipiachmiędzypalcami.

Odwróciłemsię.

Po wodzie płynęło kilka… nie, kilkanaście takich trupów.

Rozszarpane koty, mnóstwo ohydnej sierści, kawałki połamanych

kończyn,małe,upiornegłówkiiotwartepyszczki,naktórychmalował

siębólicierpienie.

Jakaśdziewczynkazaczęłapłakać.Byćmożekilkadnitemujejteż

zaginął kot. Na drugim brzegu grupka idiotów komentowała

z gówniarskim rechotem ten makabryczny widok; jeden z nich rzucił

wtętrupiąmasękamieniem.

Misięchciałorzygać.

Nie czułem już upału. Po moich plecach wraz z kroplami wody

ciekłyzimnedreszcze,oddychałemciężkoitrząsłemsięjakgalareta.

Właściwie, pomyślałem, to było szczęście w nieszczęściu. Gdybym

nie nadział się na pierwszego trupa, wpłynąłbym prosto na to, co

widziałemteraz.

Wzdrygnąłemsięnamyśl,jakomiotłomnietośliskiepaskudztwo,

jakprzykleiłosiędoklatkipiersiowejisutków,atrupiagłówkaodbijała
sięobrzuch.Gdybytowszystkowszystkowpadłonamnie,trafiłbymdo

czubków.

background image

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Wszystkie dźwięki docierały

jakby z bardzo daleka, jakby zlewały się w jedno. Oddychałem

nerwowo, starając się uspokoić. Szczepan powiedział coś do mnie,

odpowiedziałemkręceniemgłowy.

– Czekaj – wydusiłem. Nie chciałem mówić, nie chciałem słuchać,

patrzećistnieć.Odwróciłemwzrokodliczającoddziesięciuwdół.Rób

coś,obojętnieco,cokolwiek,żebytylkoniezemdleć!

PodszedłŁukasz.

–Człowieku,wszystkookej?

Nie, wcale nie było okej. Byłem brudny i dotknięty. Nawet

Szczepan się nie uśmiechał, jak to miał w zwyczaju podczas takich
sytuacji.Musiałemwyglądaćnaprawdękiepsko.

–Płynąjeszcze?–spytałem.

–No.Cholera,Chyra,tojakaśpieprzonamasakra.

Zacząłem się uspokajać. Niemal widziałem przed oczami

wywieszane od kilku dni ogłoszenia o zaginionych kotach. Proszę

bardzo,tusąwszystkie.

– Co to było? – usłyszałem Roberta za plecami. – To znacz…

chłopaki,coimsięstało?

Zacząłem się ubierać. Koniec kąpieli. Nie sądziłem, bym mógł

jeszczekiedykolwiekwejśćdotejwody.

–Chyra,lepiejci?

Pokiwałemgłową.

Tobyłmójostatniraznadtąrzeką.

3.

OD

TEGO

NIEPRZYJEMNEGO

incydentu

każda

ulotka

ozaginionymkociewywracałamójżołądekdogórynogami.

Rodzice nigdy się o tym nie dowiedzieli. Trzymaliby mnie pod

kloszem aż do rozpoczęcia roku szkolnego. Poza tym sam chciałem

background image

puścićtowniepamięć.

4.

TYMCZASEMświatposzedłdoprzodu.Naukowcyskopiowaliowcę

Dolly, rosyjscy żołnierze zrównywali z ziemią Czeczenię (w telewizji

mówili o europejskim Wietnamie; nie miałem pojęcia, dlaczego), a od
czasudoczasusłyszałosięowynalazkuzwanyminternetem.Całykraj
przeżywał zawał serca z powodu koncertu Michaela Jacksona i parku
rozrywki,jakizaplanowałtupostawić.Aktualnietematemnumerjeden
byłapowódźnapołudniu.

Mynatomiastkilkanastępnychdnispędziliśmywmiaręspokojnie.

Zajmowały nas zabawy osiedlowe, które podpatrzyliśmy w drugiej
części miasta, gdzie mieszkał Piotrek Skórkowski. Najbardziej
podobała mi się gra, w której chodziło o uciekanie i pisanie na

chodnikulubmurzenumerurejestracyjnegonajbliżejznajdującegosię

samochodu.Tymśladempozostaliścigalignoja.

Robert, od czasu bliskiego kontaktu trzeciego stopnia z bramką,

plułohydną,zielonąflegmą.

Paliliśmy ogniska, spędzaliśmy godziny na trzepaku, omawiając

sposoby rozwalenia tego czy innego bossa na Pegasusie, kilka razy

spacerowaliśmy po trasie baskijskiej. To było po prostu szczęśliwe

dzieciństwo.Wieczornepowrotydodomunakolacjęzpostacizimnego

makaronuześmietanąicukrem.Jeżdżenieroweramipocałymmieście,

sprzedawanie butelek po piwie, kopcenie podkradzionych rodzicom

papierosów. Wakacje jak każde inne, ale te było szczególne. Kiedy do

brutalnego powrotu szkoły pozostał już niecały miesiąc, do naszej

paczki dołączyła jedna osoba, która zostawiła na mojej świadomości

wyraźnyodcisk.Topopierwsze.

Drugą sprawą był pistolet. Pieprzony Szczepan i jego pieprzony

pistolet. Nasza mała tajemnica. Tak się jednak składa, że tajemnice
wśródprzyjaciółnieżyjądługoterminowo.

background image

ZŁOTEMYŚLI

1.

NIE PAMIĘTAM, kto wpadł na pomysł zabawy w berka na

cmentarzu. Wydaje się, że to trochę niesmaczne, ale kto by się tym
przejmowałwnaszymwieku?

CmentarzwBaskinZachodnimbyłnawiedzony.Ciąglesłyszeliśmy

historie o poruszających się tam zniczach czy samoistnie bujającej się
huśtawce na jednym z wielu tamtejszych drzew. Nikt rozsądny nie
chodziłtamnocą.WielokrotniepodczasmszynaWszystkichŚwiętych,
stojącprzyjednymnagrobkuczułemnasobieczyjśwzrok.Chłopakiteż
toczuli,choćmógłtobyćprostasztuczkasiłysugestii.Mimotogęsia

skórkagwarantowana,mówięwam.

Ale cóż, za dnia w środku upalnego lata nawet duchy robią sobie

wakacje.

Byliśmy tam przed południem. Najpierw przechadzaliśmy się po

deptaku,narażającsięnaniezadowolonespojrzeniadorosłych.Zawsze,

aletozawszebyłotutrochęludzi.

– Okej, jedziemy – powiedział Szczepan, potem szybka partyjka

kamień-papier-nożyce i berek, to jest Robert, odliczył do dziesięciu,

amyrozeszliśmysięnawszystkiestrony.

Bieganie w takim miejscu jak to nigdy nie jest mile widziane,

wiadomo,więcuciekaliśmyszybkimikrokami,takimimożliwienajmniej

podejrzanymi.

Robert dotarł do mnie dość szybko, zapędzając w kozi róg przy

płocie.

– He-he, ty tyfusie jeden – rzekł z uśmiechem, klepiąc mnie

wramięiodszedłszybko.

Ganiałem

przez

kwadrans,

żałośnie

dając

uciec

nawet

Szczepanowi.

background image

WpewnejchwilipodszedłdomnieŁukasz.

– Tu jest Wasilewski – powiedział szeptem. Wasilewski był

pięćdziesięcioletnim sąsiadem Łukasza. Często rozmawiał z jego

ojcem.–Musimyspadać.

MachaniemrękiprzywołałemRobertaiSzczepana.

–Musimysięzwijać.SąsiadŁukaszatujest.

– Po prostu nie chce ci się już ganiać, co nie? – odezwał się

Szczepan.

–Nie,tłuściochu,tylkożeŁukaszbędziemiał…

– A co wy tu robicie, co? – usłyszeliśmy za plecami. Zaczęliśmy

powoli się odwracać. Nasze miny oszpecone były poczuciem winy. –
Znowuurządzacietusobieplaczabaw?

–Nie,proszępana–zacząłem.

–Tocoturobicie?

Szczepanodkaszlnął.

–Wybaczypan,aleniemożemyrozmawiaćznieznajomymi.

Tozbiłogotrochęzpantałyku.

– Słuchaj, szczyli – powiedział w końcu. – Ty jesteś Rykunowski,

prawda?SzczepanRykunowski.Znamtwojąmatkę.

–Jateż.

I wtedy Szczepan pokazał mu środkowy palec. Tak po prostu. To

pozbawiło nas wszelkich możliwości załatwienia sprawy drogą

dyplomatyczną.UstastaregoWasilewskiegoutworzyłysięwkomiczne

Opełneniedowierzania,amy,jaktomy,zaczęliśmyuciekać.

Oczywiście nie gonił nas. Dogoniły nas za to jego wyzwiska

igroźby.

2.

BIEGLIŚMY aż do szkoły. Stanęliśmy dopiero przy tylnym

background image

dziedzińcu, przy rzędzie ławek obficie obsranych przez ptaki.
Myślałem,żewyplujępłuca.

–Świetnie,baranie,naprawdęsuper–wydyszałŁukasz.–Wiesz,że

przezciebiebędęmiałprzegrane?

– Nie sraj żarem. – Szczepan lekceważąco machnął ręką. – Koleś

zapomnionaszanimjeszczedojdziedodomu.

–Ej,patrzcie–wtrąciłRobertisplunąłzielonąflegmą.–Znowu.

Na szkolny parkin wjeżdżały autokary. Naliczyliśmy pięć.

Zdezelowane autosany, takie same jakimi jeździliśmy na wycieczki
szkolne.Gdystanęły,awarkotsilnikówzgasł,zaczęływychodzićznich
tłumydzieciakówmniejwięcejwnaszymwieku.

Przyjechałykolonie.

– Wakacje w szkole – powiedziałem. – To musi być przegrana

sprawa,conie?

Łukaszpokręciłgłową.

– Wiesz, niekoniecznie. Ty siedzisz tu na chińskich torturach. Oni

będątumielifiestęprzezresztęlata.

Przyglądaliśmy się nieznanym twarzom. Próbowaliśmy przybrać

groźne,zdecydowanepozy,oznajmiającwtensposób,żesąnanaszym

terenie.Roberttrzeźwozauważył,żenasjestczwórka,aichdziesiątki,

jeśliniesetki,więcjedynecomogliśmytocmoknąćichwpompki.

– Chłopaki – powiedziałem. – Może pogadamy z opiekunkami tych

łebków,co?Moglibyśmyzorganizowaćjakiśfajnymeczyk.

Wszyscybylipodekscytowanitympomysłem.Byłonaszbytmałona

drużynę, ale zawsze mogliśmy zwerbować Damiana Pietraszkiewicza

iPiotrkaSkórkowskiego.

–Myślicie,żesięzgodzą?–spytałRobert.

– Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. – Szczepan klepnął

mniewramię.

Prychnąłemkpiąco.

background image

–Samidź.

Jednak poszedłem. No bo właściwie dlaczego by nie, pomyślałem.

Tebabkitonieżmijeznaszejpodstawówki,przyktórychtrzebastaćna

bacznośćzudawanymszacunkiem.

Podszedłemdopierwszejzbrzegu,któraustawiaławłaśniegrupkę

swoich dzieciaków w dwurzędzie. Przywitałem się i grzecznie
spytałem, czy jest możliwość rozegrania kilku koleżeńskich meczów
ztymitutajstojącymichłopakami.

–Takwramachpowitania–dodałempochwili.

– Oczywiście, jak najbardziej. – Kobieta była czterdziestoletnią

blondynką w krótkich włosach i z sympatycznym uśmiechem. – Część
z tych chłopców gra w szkolnych drużynach, więc ty i twoi koledzy
będzieciemielitwardyorzechdozgryzienia…

Iwtedy,dokładniewtymmomencie,zauważyłemją.

Miałanasobieogrodniczkiitrampki.Byłajeszczebardziejrudaod

Roberta.Twarzmiałatakgęstousianąpiegami,jakbyopalałasięprzez

sitko.

Spojrzaławmojąstronę.

Nasze spojrzenia zderzyły się na dłuższą chwilę. W końcu nie

wytrzymałemipierwszyodwróciłemwzrok.

Podziękowałem opiekunce i wolnym krokiem wróciłem do

chłopaków. Odwróciłem się w nadziei, że jeszcze ją zobaczę, ale

zdążyławziąćplecakizniknąćwtłumie.

–Ico?–spytałRobert.Dłubałwnosie.

Przekazałemdobrąnowinę.Odrazuzaczęłysięożywionerozmowy

natematskładudrużynyisposobu,wjakirozwalimytychgogusiówdo

zera.

–Ognisko?–spytałŁukasz.

3.

background image

ROZDZIELILIŚMY SIĘ, by przynieść drewno na opał i wszystko

inne,copotrzeba.MiiRobertowiprzypadłrekonesanspookolicznych

budowlach w poszukiwaniu suchych desek. Zawsze znajdowaliśmy

kilka upaćkanych cementem i zaprawą, ale były suche i paliły się jak

siano.

Plądrowaliśmy właśnie ostatni dom, gdy uznałem, że skok z okna

na piętrze na stertę piachu będzie dobrym pomysłem. Bo tak. Robert
namawiałmniechwilę,bymdałsobiespokój,alejużpodjąłemdecyzję.

Skoczyłem.

Lewąstopąnadeskę,zktórejwystawałgwóźdź.

Niebolało,ledwopoczułemukłucie,zatodoskonalepoczułem,jak

tenmałyzardzewiałydrańskrobnąłomojąkośćśródstopia.

Robert pomógł mi dojść do domu. Mama posadziła mnie z nogą

w misce pełnej wody, która po godzinie zgęstniała i przybrała

szkarłatnąbarwę.Fuj.Dopierowtymczasiezaczęłoboleć;wdodatku

rodziceobawialisięPanaZakażenia.Ostatecznieobyłosiębezniego.

–Szkoda–powiedziałemdoRoberta.–Byłobyoczymopowiadać.

4.

DOPIERO NASTĘPNEGO DNIA rana dała mi konkretnie popalić.

Ilekroć chciałem postawić swój ciężar na lewej stopie, stękałem

isyczałemzbólu.Chodziłemjakkuternoga.

Rodzice byli w pracy, więc wyciągnąłem zza łóżka kasetę Liroya

i włączyłem, podkręcając głośność na cały dom. Wszystkie pokoje

wypełniły rymy i soczyste przekleństwa ze sporadycznymi trzaskami –

dowodemzajechaniataśmy.

PrzedpołudniemprzyszedłRobert.

Wpadł sprawdzić, jak się miewam i na wypadek, gdybym miał się

przekręcić, przyniósł kilka nowych kartridżów do Pegasusa, żebym
pyknąłprzedtemkilkapartyjek.Takpowiedział.

Wszystkienowościznudziłynasponiecałejgodzinie,więcgraliśmy

background image

wnieśmiertelną„Contrę”.Dwajwygrywającywojnykomandosi.

Słońce

już

zaczynało

lać

żar

z

nieba.

Rozrobiliśmy

pomarańczowegoTangazkranówą,wrzuciliśmydoszklanekpokostce

loduipopijaliśmy.

Właśnie zbliżaliśmy się do finałowego bossa, kiedy odezwał się

Robert.

– Chyra, a wiesz, że Rykun bawi się w domu pistoletem swojego

ojca?

Spojrzałemnaniego,starającsięukryćzdziwienie.

–No.Pokazywałci?

–Taa.Niezłyjest.Znaczywiesz,trochęciężki.Zawszemyślałem,że

brońjestlekka.Rykunmówi,żekiedyśwyciągniekilkanabojówisobie
gdzieśpostrzela.

Pokręciłem głową z dezaprobatą, próbując ukryć zazdrość. To

miałabyćnaszatajemnica,tylkonasza.Aprzynajmniejtakmyślałem.

–Tylkoniemów,żecipowiedziałem–dodałRobert.–Rykunmówił,

żebymnikomuniemówił.

–Jasne,spoko.

Wyobraziłem sobie Roberta oglądającego spluwę, tak samo jak ja

wcześniej. Nie spodobało mi się to. Poczułem się nie tylko zazdrosny,

aleitrochęzdradzony.

Ciekawe,czywniegoteżcelował,takjakwemnie.

Rozmyślaniaprzerwałdzwonekdodrzwi.

– Weź idź otwórz – powiedziałem, wciskając pauzę. – Zanim ja

dojdęztąnogą,będziejutro.

–Dawajcienadwór–rzuciłŁukasz,wchodzącdośrodka.

Poszliśmy. Czy raczej – poszli, a ja wlokłem się wraz z nimi,

postękujączbólu.

5.

background image

TYM RAZEM koczowaliśmy na ławkach przy boisku szkolnym.

Woknachpodstawówkiwidzieliśmykolonistów.Naparapetachsuszyły

sięręcznikiiubrania.

Tobyłodziwneuczucie.Środekwakacji,atedzieciakiniedość,że

przesiadywały w szkolnych klasach, to jeszcze były z tego powodu

zadowolone.Widzieliśmyścianysalimatematycznej,zktórychzniknęły

plakaty z enigmatycznymi wzorami matematycznymi. Zamiast ławek
stałypiętrowełóżka.

NaboiskoprzylazłManiek.

– Maniek, cegłówka! – zawołałem, rzucając kamieniem na boisko.

Szybko ją dopadł, zaczął ślinić, oblizywać i przewracać nosem na
wszystkiestrony.Tosięnigdynienudziło.

Nudziliśmy się jak mopsy. Co chwila spoglądaliśmy z pewnym

utęsknieniem na dzieciaki w szkole. One najwyraźniej miały lepszy

ubawniżmy.

Łukaszrzucałkamyczkamidozardzewiałejpuszki,którąprzykopał

sobie z drugiej połowy boiska. Robert co chwila spluwał smarkiem

między swoje nogi, tworząc obleśną breję. Szczepan rozkminiał nowy

trikzjojo.

Jazajętybyłemszukaniategorudzielca,któregowidziałemwczoraj

naparkingu.Zamiastjej,ujrzałemopiekunkę.

– Patrzcie – powiedziałem. – To ta babka, z którą rozmawiałem

wczoraj.

Wyszła ze szkoły głównym wejściem i schowała się za rogiem na

papierosa. W czasie roku szkolnego to samo robili wszyscy palacze

ukrywającysięprzednauczycielami.

Szczepanzwróciłsiędomnie.

–Idźsięspytać,kiedymożemyzagrać.

– Mhm, jasne – odparłem, ruszając wymownie zabandażowaną

stopą.–Patrzjakprzecinampowietrze.

–Dobra,nietypowy,tyidź.

background image

Robertponarzekałtrochę,żemusięniechce,dlaczegowłaśnieon

i takie tam pierdoły, ale koniec końców ugiął się pod naszym

ciśnieniem.Splunąłrazjeszcze–chociażtegoniechciałem,spojrzałem

naohydnąkałużę–iposzedłwjejstronę.

Przyglądaliśmysięprzezminutęjegorozmowieznauczycielką.

–Jesttak–zaczął,gdyjużwrócił.–Jutrojadąnadmorze,alekiedy

wrócą,poobiedzie,takkołoszóstej,możemyznimizagrać.

Rozszerzyłemoczy.

– Przecież, do cholery, ja ledwo chodzę! Miałeś się dopytać

onastępnytydzieńalbonawetpóźniej,tyrudypajacu!

– Pal wrotki, nygusie. Sama zaproponowała, to co miałem

powiedzieć?Noco?

–Żetakipajacjaktyniczegoniepotrafizałatwić.

Byłemwściekły,bomiałmnieominąćnajważniejszymecztegolata.

Nie wiedziałem, że był to najlepszy zbieg okoliczności, jaki mi się

przytrafił.

6.

POGODADOPISYWAŁA,wprzeciwieństwiedomojegonastroju.

Naboiskubyłomnóstwodzieciaków,chybawszyscykoloniściplus

kilkuchłopakówzosiedlaPietruchyiSkórka.

Mecz rozpoczął się równo o szóstej po południu. Choć było już

chłodniej, na słońcu w dalszym ciągu można było się czuć jak na

patelni.

Siedziałem pod drzewem, pilnując butelek z wodą, zapasowych

ochraniaczy i innych dupereli, które powierzyli mi chłopaki.
W walkmanie kręciła się kaseta Nirvany i właśnie w takich chwilach

uwielbiałemgonajbardziej.Owszem,mogłemnimszpanowaćwszkole
albo dać posłuchać jakiejś dziewczynie z jednej słuchawki jakiegoś

kawałka Backstreet Boys – i to też było mocne – ale w takich właśnie
momentach, kiedy nie ma się absolutnie nic do roboty, był dla mnie

background image

wybawieniem. Najlepszy wynalazek ludzkości od czasu krojonego
chleba.

Słuchałem zatem brudnego rocka, przyglądając się rozgrywce; od

czasudoczasupopijałemwodę.Zminutynaminutęgapiówbyłocoraz

więcej.

Tużprzedkońcempierwszejpołowypoczułemklepnięciewramię.

Odwróciłem się. To była ona. Ruda. Stała w tych samych trampkach,
sukience do kolan i splecionymi dwoma warkoczami na głowie.
Wyciągnąłem słuchawki z uszu i przywitałem się najinteligentniej jak
potrafiłem.

–Co?

–Cześć.

Odkaszlnąłem.

–Cześć.

–WpiszeszmisiędoZłotychMyśli?–spytała,podającmizeszyt.

Dostrzegłemnajejtwarzylekkieskrępowanie.Albodorysowałaje

mojawyobraźnia;takczyowakzrobiłomisiętrochęlepiejnamyśl,że

nietylkojaczujęsięnieswojo.

Otworzyłem zeszyt. Na pierwszych stronach widniała lista

ponumerowanychpytań.Wszędziepełnonaszkicowanychkwiatuszków,

naklejek serduszek i innych tego typu dziewczęcych ozdobników.

Następnestronyzapisanebyłyodpowiedziaminieznanychmiludzi.Jej

znajomi,pomyślałem.

–Tojak,wpiszeszsię?

–Spoko–odparłemprzezsuchegardło.–Nakiedytochcesz?

– Nie spiesz się. Wyjeżdżamy na trzy dni przed końcem wakacji,

bylebyśdotegoczasuoddał,okej?

–Okej.

–Super,dzięki!Todozobaczenia.

Odprowadzałemjąwzrokiem,kiedynaboiskuwybuchłykrzyki.To

background image

Łukasz przy asyście Pietruchy zaliczył bramkę. Nasi wracali na swoją
połowę, uśmiechnięci i rozradowali. Przeciwnicy standardowo zajęci

byliobwinianiemsiebienawzajem,ktokogomiałpilnować.Frajerzy.

7.

DOKOŃCAMECZUnasistrzelilijeszczedwiebramki,tamcijedną,

aletojużniemiałoznaczenia.Dlamnie.

PrzezcałytenczasprzeglądałemZłoteMyśli,czytającodpowiedzi

znajomych… tej rudej. Dopiero teraz dotarło do mnie, że w swoim
geniuszu nie spytałem jej nawet o imię. Rozglądałem się za nią co
chwila,alenigdziejejniebyło.

Na okładce zeszytu widniał starannie wyklejony wydzieranką

ZŁOTEMYŚLI.

To była jedna z wielu fascynacji tamtych czasów. Taki prekursor

Facebooka.Każdy,ktosięwpisywał–toznaczyodpowiadałnapytania

dotyczącewieku,sympatii,zainteresowańitp.–mógłpoczytaćoinnych

ludziach, poznać ich bardziej lub zwyczajnie ponabijać się z tego, co

tampowypisywali.

Na ostatniej stronie było małe graffiti. OLA BERNARD. Pod nim

fotografia rudej. Przyglądałem się jej dłuższy czas, zerkając nerwowo,

czy nikt mnie nie obserwuje. Zwłaszcza chłopaki. Nie musiałem –

wszyscy pochłonięci byli grą tak bardzo, że gdyby obok boiska

wylądowałoUFO,niezwrócilibyuwagi.

Tużpodkoniecmeczuschowałemzeszytwwewnętrznejkieszonce

plecaka,upewniłemsię,żeniewypadniewnieodpowiednimmomencie

iponownieubrałemsłuchawki.

Muzykawydawałasięterazżywsza,bardziejoddziaływałanamoje

emocje. Czułem się świetnie, po plecach spływał delikatny, przyjemny
dreszczyk, a całe ciało było jakby lżejsze. Na myśl o tym, że pod

wieczór będę mógł przyjrzeć się tej fotografii na spokojnie, ogarnęło
mnieprzyjemnaniecierpliwość.

Meczdobiegłkońca.

background image

– Aleśmy im dali po rajtuzach, co nie? – Łukasz i reszta zostawili

przegranychnaboisku,schodzączniegowgloriiichwale.

–Noba–powiedziałSzczepan.–Miotalisięjakdzieciakiwemgle,

leszcze jedne. A ten wysoki pajac w zielonej koszulce ciągle próbował

mnie skosić. Jeszcze jedna, dwie takie akcje i strzeliłbym mu bombę

wpysk.

Ten właśnie chłopak, jak na zawołanie, podbiegł do nas. Miał na

sobiekoszulkęzwielkąrybiąościąinapisemFISHBONE.

–Toco,panowie,jutrorewanż?–spytał.

Wszyscy odpowiedzieli, że jasne, nie ma sprawy. Kiwnął

zzadowoleniemgłowąiodszedł.

Z jednej strony chciałem zagrać, normalne. Oczami wyobraźni

widziałem siebie w roli Ronaldo strzelającego hat-tricka, lawirującego

między innymi zawodnikami z piłką przyklejoną do nogi. Widziałem

przyglądającą się temu Olkę. Moja podziurawiona stopa miała jednak

inne plany. No nic, miałem teraz inne rzeczy na głowie. A właściwie

jedną–schowanąwplecaku.

8.

WIECZOREM, kiedy leżałem już w swoim łóżku, przeglądałem

zeszyt. W jakimś momencie didżej Radia Zachód puścił „Na jednej

zdzikichplaż”zespołuRotary.Hittamtychczasów.

Pytań było pięćdziesiąt, ale kiedy dotarłem do dziesiątego

wiedziałem,żeniebędąmógłnatoszczerzeodpowiedzieć.Napytania

typu „czy masz dziewczynę” lub „czy ci się podobam” nie można było

odpowiedziećwcale,niemówiącoszczerości.

Cojakiśczaszerkałemnazdjęcienatyłach,jakbymobawiałsię,że

znikniepodczasczytania.

Wkońcu,tużprzedsnem,poddałemsię.

Wniedojrzałyiniedokońcaświadomysposóbbroniłemsięprzed

tym, ale teraz, przy zwrotce „pełna radości tak, ciągle goniła wiatr”,

background image

przyznałem się przed samym sobą. Ta dziewczyna najnormalniej
wświeciemisiępodobała.

9.

TYMRAZEMzamiastsiedziećpoddrzewemzawiesiłemsłuchawki

naszyi–dlaszpanu,rzeczjasna–ikręciłemsiędookołaboiska.Mecz
oglądałem ze szczątkowym zainteresowaniem, jednak widziałem, że
chłopaki z przeciwnej drużyny się zawzięli. Grali agresywnie, w ciągu
kwadransa mieli kilka poważnych akcji pod naszą bramką, ale Skórek
spisywałsiędoskonale.

Rudej nigdzie nie było. Obszedłem boisko raz, drugi, starając się

kulećjaknajmniej.Inic;niebyłojej.

Tymczasemnaboiskucośsięwydarzyło.

ZobaczyłemSzczepanasiedzącegonaasfaltowymboisku.Krzyczał

cośdoFishbone,którystałobokniego.Wyzywałodoszustów,frajerów,

anakoniecoznajmiłmu,comyśliojegorodzinie.

Fishboneodpowiedziałśrodkowympalcem.

Zanim ktokolwiek się zorientował, że przydałaby się interwencja

dorosłego, Szczepan wstał i strzelił mu liścia. Ten nie pozostał

obojętny,kopnąłSzczepanawdupę–itobyłkoniecpieszczot.Zaczęli

siębićnaserio.

Podbiegła jakaś opiekunka, niezdarnie próbując rozdzielić

kogucików. Dopiero druga, która wybiegła z tłumu, pomogła

zapanować nad sytuacją. Szczepan darł się, pluł, obrażał Fishbone,

używając wyzwisk tak wyrafinowanych, że budziły podziw. Cóż,

sytuacja była uratowana, dzięki opiekunkom nie pozabijali się, ale

meczbyłjużskończony.Wydawałosię,żetokoniecshow,ludziezaczęli

sięrozchodzićiwtedySzczepanchwyciłleżącąobokpiłkę,podbiegłdo
Fishbone i kopnął ją w jego kierunku, wkładając w to całą swoją

energię.

BAM!

Tylko,żenietrafił.

background image

Piłka minęła głowę chłopaka o centymetr, może dwa – gdyby

trafiła,Fishbonezpewnościąmiałbyprzerwęwdostawieświadomości

–ipoleciaławstronęszkoły.Wszyscypodążalizaniąwzrokiem.Istało

się–piłkawleciałaprzezzamknięteoknodosalihistorycznej,rozbijając

szybęzgłośnymtrzaskiem.

Dwie sekundy po tym w miejscu, gdzie stał Szczepan, już go nie

było.Uciekałwstronęosiedla.

10.

SZCZEPANsiedziałnaosiedlowymtrzepaku.

– Wiecie co, zrobiłbym coś złego – powiedział, uśmiechając się

wtypowydlaniegosposób.

Podzielił się pomysłem. Tym razem nie podzielałem jego

entuzjazmu,botedzieciaki,takwzasadzie,niczłegonamniezrobiły.

Ale z drugiej strony pomysł dywersji na terenie szkoły bez groźby

wpisania do akt wydawał się zbyt zachęcający, by go zignorować.

PietruchaiSkórekwrócilinaswojeosiedla,więcponowniewczwórkę

wróciliśmynaterenpodstawówki.

Wszędzie było pełno dzieciaków. Niektórzy kojarzyli już nasze

twarze, co było nam bardzo nie na rękę. Nasz plan zakładał dostanie

sięnatylnydziedziniecszkoły,gdziekucharkiwystawiaływielkiegary

z jedzeniem do wystygnięcia, w sposób możliwie najmniej zauważony.

Koloniściwkażdejchwilimoglizaalarmowaćopiekunkom,żewandale,

którzyrozwaliliszybę,wrócili.

Rozdzieliliśmysię.ZŁukaszempobiegłemzjednejstronybudynku,

SzczepaniRobertzdrugiej.Czułemsięświetnie,choćstopabolałajak

diabli. Nie do końca podobało mi się to, co chciał zrobić Szczepan.

Gdybyśmyzostalizłapani,naprawdęmielibyśmyprzewalone.

–Musimytozrobić–mówiłSzczepan.–Musimyimpokazać,ktotu

rządzi,tympajacomzboiskaiopiekunkom.

No tak. To nasza szkoła, nienawidzimy jej, jesteśmy w niej

torturowani, więc mamy święte prawo decydować o tym, co się tu

background image

dzieje.Nawetgdybymiałaspłonąć,toodnaszychzapałek.

Anijednejopiekunki.Rozglądałemsięnabokijakaliantnaterenie

wrogaunikającywzrokunieprzyjaciela.

–O,jest–powiedziałembardziejdosiebieniżŁukasza.

–Co?Gdzie?–spytał.

Nie było opiekunki. Podążył za moim wzrokiem, widząc jedynie

grupkękilkudziewczyn.Byłatam.OlaBernard.Obserwowałanas.

–Nigdzie–rzuciłem,odwracającwzrok.–Przywidziałomisię.

Kątemokazauważyłem,żeŁukaszpatrzyzaciekawionymwzrokiem

to na mnie, to na te dziewczyny. Niczego nie mówił. Domyślił się albo
zostawiłnapóźniej,pomyślałem.

Dotarliśmydotylnegodziedzińca.Naszcelstałtam,gdziezawsze–

ogromnemetalowegary,wktórychmoglibyśmysięsamischować.Przy

drzwiach do kuchni stały dwie kucharki o zmęczonych wyrazach

twarzy.Paliłypapierosyirozmawiały.Przeszliśmyoboknichjakgdyby

nigdynic.NadrugimkońcudziedzińcaspotkaliśmysięzeSzczepanem

iRobertem.

–Ile?–spytałSzczepan.

–Trzy.Zajebiścieduże.

–Dobra,ktoidziezemną?

Robert od razu zrobił trzy kroki do tyłu, ja i Łukasz pokręciliśmy

głowami.

Kucharkitymczasemskiepowałypapierosyiweszłydokuchni.

–Dupyzwas.

– Mówiłeś, że zrobisz to sam – powiedziałem. – Idź tam szybko,

człowieku,boonezarazwrócąpotepyry.

–Nodawajcie,noo!

–Ococichodzi,niewieszjakgotrzymaćczyjak?

–Walsię.Dobra,kurwa,sampójdę,dobra.Cykory.

background image

Niezdarnymi,ciężkimikrokamipodbiegdogarów.

Stanął przy nich, rozglądając się dookoła. Poganialiśmy go, żeby

się pospieszył. W dalszym ciągu nie wierzyłem, że może się na to

odważyć, ale wtedy, jakby czytał mi w myślach, rozpiął rozporek,

wyciągnąłswój„interes”izacząłsikaćdojednegozgarnków.

Buchnęliśmyśmiechem.Boże,onnaprawdętorobi.

I oczywiście, jakżeby inaczej, drzwi do kuchni otworzyły się.

Kucharkastanęłajakzaczarowana;pewniejejmózgmusiałprzetrawić
to,cowidziałyjejoczy.Szczepan,wciążsikając,trzymałswojegotego-
ten-tegoigapiłsięnaniązotwartymiustami.Ups.Sparaliżowałanas
cała absurdalność tej sytuacji i zamiast uciekać, pokładaliśmy się ze
śmiechu. Szczepan zaczął uciekać, spodnie zsunęły mu się prawie do
kolan,jegopindoldyndał,akucharkaruszyłazanim.

–Tymałyskurwysynu!Chodźtu,gówniarzutyjeden,wracaj!

Odwrót!Odwrót!

– Jezu, obszczałem się – wydyszał Szczepan, gdy udało mu się do

nasdołączyć.Wdalszymciąguniepodciągnąłspodni.

Dobiegliśmy do ogrodzenia, wdrapałem się na nie jako pierwszy

iskoczyłem.

11.

NASTĘPNEGO DNIA szliśmy po torach trasy baskijskiej. Było

gorąco,alepoporannymdeszczuczućbyłowilgoćwpowietrzu.Woda

parowała z trawy, kamieni, ze wszystkiego. Obwiązaliśmy koszulki

w pasach, żeby ich nie przepocić. Na drodze spotykaliśmy ślimaki

i żaby. Gdyby nie tory i wyłaniający się zza horyzontu komin fabryki

zapałek można by pomyśleć, że to dziewicze tereny, dopiero co
stworzone przez samego Boga. Daleko od nas dostrzegliśmy

przyglądającąsięnamsarnęzesterczącymijakantenkauszami.Błękit
niebaprzecinałsamolot.

Jak zwykle gadaliśmy o pierdołach pozbawionych jakiegokolwiek

znaczenia.Ibyłonamztymdobrze.

background image

Szczepan z Robertem wysunęli się trochę na przód, wymieniając

sięrasistowskimidowcipami.

Ja z Łukaszem dojadaliśmy ostatnie jabłka, gwarantując sobie

porannythrillerwtoalecie.

–Gdziechcesziśćpogimnazjum?–spytał,plująckawałkamijabłka

isokiem.

–Niemampojęcia.

Tobyłaprawda.Nicnieprzychodziłomidogłowy.

– Wiesz, bo ja sobie nie wyobrażam pracować jako, no nie wiem,

jakiśkucharzczyelektryk,wieszocochodzi.

Przytaknąłem. Czułem dokładnie to samo; w ogóle nie pociągała

mnie wizja siedzenia ośmiu godzin w pracy, która nie interesowała
mniewżadensposób.Pieniądzetozamało,choćnigdyniemiałemich

zbyt wiele. Nie jarały mnie samochody, motory, elektronika,

budowlanka,kuchniaigeneralnienicinnego,couchodziłozapospolity

zawód.

–Mamdokładnietaksamo.

–Tatapowiedziałmi,żeteraznajlepiejuczyćsięjakiegośprostego

zawodu, wiesz? Hydraulik, elektryk czy coś takiego, i wtedy wyjechać

zagranicę.Takpowiedział.

Ponownie skinąłem głową. Od Roberta i Szczepana dzieliło nas

jakieśstometrów.

–Myślę,żenajważniejszetopracowaćwtym,cosięlubi.Dlamnie,

rozumiesz, taki normalny zawód nie kręci mnie ani trochę. Nie

ogarniam,jakmożnarobićkilkagodzindzienniecoś,czegosięnielubi.

–No.

–Wystarczającodużomamytegowszkole.

–Dokładnie.Tyleżewiesz,wogóleniemampojęcia,cozrobięze

sobą kiedyś, za te kilka lat, jak będę musiał wiedzieć, do jakiej szkoły

chceiśćitakietam.

– A co lubisz? W sensie wiesz, co lubisz robić, a nie jak chciałbyś

background image

zarabiać.

Dojadłemresztkijabłkairzuciłemogryzekprzedsiebie.Celowałem

wgłowęSzczepana,alenieprzeleciałnawetpołowęodległości.

– Nie wiem. Gierki. Lubię Pegasusa. Myślisz, że jest jakaś praca,

zawód,wiesz,jakośztymzwiązany.

–Ktośjeprzecieżrobi,conie?Albopotemtestujeczycośtakiego.

–Jaktotestuje?

–Nowiesz,czytałemkiedyś,żezanimgręzaczniesięsprzedawać,

dużoludziwniągra,byzobaczyć,cojestnietak.KojarzyszCyferkę?

–Tenwielki,chudywokularach?

– Taa – przytaknąłem. – To kumpel mojego brata. Ma zajoba na

punkcie komputerów. Ma dwa w domu, czaisz to? W każdym razie
wpadłonkiedyśdomojegobraciakaimówił,żebędziechciałpracować

wtakiwłaśniesposób.

Niewiedziałem,czycośtakiegojaktestergierwogóleistnieje,nie

miałemotymabsolutnieżadnegopojęcia,jednakprzyjemniesięotym

rozmawiało.Planowaniedorosłegożycia,kiedymaszjeszczeprzednim

długą drogę, jest dziwnie przyjemne. Jakby wszystko było możliwe.

Rozczarowanieprzychodzipotem.

–Ej,nieobraziszsię?–spytał.–Bowiesz,widziałemzeszyt.

Udawałem, że nie mam pojęcia, o czym mówi. To była taktyka na

krótkąmetę,lepiejbyłoprzyznaćsiętuiteraz,bezSzczepana.

–Zeszyt–powiedziałem.

–Wczorajjakgraliśmyuciebiepotejakcjiwszkole.Poszedłeśsię

wysrać i zobaczyłem, że wystaje z plecaka. Myślałem, że się uczysz

wwakacje.

–No.Dałamigo,jakgraliście,żebymsięwpisał.

– Kurde. Nie powiem, ładna jest. Ruda, ale ładna. To ta sama, co

wtedypatrzyłasięjakszliśmynadziedziniec,tak?

–No.TylkoniemówRykunowi,co?

background image

–Nieno,jasne.Jużwidzę,jaktenprosiaktokomentuje.

–Dzięki.

Szliśmy chwilę w milczeniu. Łukasz zaczął pogwizdywać jakiś

radiowyprzebój.Poczułem,żewłaśniezacieśniasięmiędzynamijakaś

więź, jakby dodatkowy węzeł przyjaźni, który trzyma kumpli razem

przezdłuższyczasniżdoukończeniapodstawówki.Cieszyłemsięjego
towarzystwemitym,żetowłaśnieondowiedziałsięoOlce.

Byćmożewłaśniedlategozrobiłem,cozrobiłem.

–Wiesz,żeRykunbawisiępistoletemwdomu?

Spojrzałnamniezniedowierzaniem.

–Pieprzysz.

–Serio,człowieku.Prawdziwygnat,podobnojegoojca.Chcesobie

zniegopostrzelać…

Opowiedziałem mu o wszystkim. O tym jak zobaczyłem go po raz

pierwszy, jak przyjemnie czuć jego ciężkość w swoich dłoniach, jak

Szczepancelowałwemnie.

– Jezu. – Pokręcił głową. – Będą z tego kłopoty, mogę się założyć.

Jak tylko wyniesie go z domu, wydarzy się jakieś gówno. I na pewno

mnieprzytymniebędzie.

–Tylkototakmiędzynami,okej?

Przekręciłniewidzialnykluczykprzyustach.

–Jasne.

Szczepan i Robert krzyknęli, żebyśmy do nich dołączyliśmy.

Wgłowieutknęłomi,copowiedziałŁukasz.Będąztegokłopoty.

Miałrację.

Tymczasemdotarliśmydowiaduktu.

12.

SZCZEPANuśmiechnąłsiędomnie.

background image

–Pamiętasz,jakmówiłeśniedawno,żedałbyśradęposiedziećwtej

szczelinie,jakbędziejechałpociąg?

Na tym polegało jego cwaniactwo. Nigdy nie powiedziałem, że

byłbym w stanie to zrobić. Zastanawiałem się tylko, czy jest to

możliwe.

RobertiŁukaszstalizboku.Notak,niechcieliprzyłożyćdotego

ręki na wypadek, gdyby coś mi się stało, ale na pewno nie mieli nic
przeciwko,bymzaryzykował.

–Jeżelidobrzepamiętam,Rykun,to…

–Niezrobisztego–wtrącił.–Jasne,spoko,rozumiemy.

–Nigdyniemówiłem,że…

–Mhm,jasne,okej.

SpojrzałemnaRobertaiŁukasza.Pomóżcie.

– Nie wie wiem – odezwał się ten pierwszy. – To by było dość

straszne,conie?Jabymtamniewlazł.

Łukasztylkowzruszyłramionami.Róbcochcesz.

Pociągu na razie nie było, więc usiedliśmy na krawędzi wiaduktu,

machającnogamiiplującnaodległość.

–Ej,patrzcie–powiedziałŁukasz.Najednymzkamieniwylegiwała

sięjaszczurka.Malutka,złatwościązmieściłabysięnadłoni.

Stanęliśmy dookoła niej; Szczepan od razu zaproponował, by

położyćjąnaszynach,gdybędziejechałpociąg.

–Ucieknie–oceniłem.

–Nieucieknie.Możemyprzygnieśćjąkamykiem.

– Zobaczysz, że ucieknie. Jak tylko poczuje drgania szyn, ucieknie

zestrachu.

–Notak,boostrachutywiesznajwięcej,conie?

Odpowiedziałemmufakolcem.

Zanim postanowiliśmy cokolwiek, jaszczurka uciekła w trawę.

background image

Pewniewydedukowała,żeczteryprzyglądającesięjejgłowyzbłyskiem
w oczach nie wróżą niczego dobrego. Zdążyliśmy trochę pojęczeć, że

nawiała, i zgonić winę na Roberta – przebiegała obok niego, mógł ją

przecieżzłapać.

Ażusłyszeliśmysyrenępociągu.SpojrzeliśmywstronęBaskin–na

torachpowiększałsięmalutki,czarnypunkcik.

–Jest!–krzyknąłSzczepan.Wszyscyzeszliznasypuigapilisięna

mnie.

–Zapomnijcie.

–Niezrobisztego,conie?

Już odczuwałem drgania w głowie. Chłopięca duma dochodziła do

głosu.

–Nie.Niezrobię,bomisięniechce,aniedlatego,bosię…

– Boisz się. Wiedziałem. Nie zrobisz tego, bo się boisz. Mówiłem

tak,conie?Mówiłemczynie?

KLIK!

Stałosię.Trybiksięporuszył.

Zacisnąłemzębyiwszystkiemięśnie,zwłaszczazwieracza,poczym

zacząłem wczołgiwać się w tę cholerną szczelinę. Była wilgotna,

chłodnaiohydna,alenietakazła,jaksięspodziewałem.

–Chyra–zacząłŁukasz.–Niewiem,czytodobry…

–Itakzarazwyskoczy!–Szczepanniepozwoliłdojśćmudogłosu.

–Zobaczycie,jakwyskoczy,jeszczetylkochwila.

Ułożyłemsięwmiarędogodnejpozycjiembrionalnej.Iczekałem.

Szyny nad moją głową drgały coraz mocniej i mocniej; czułem jak

zaczyna drgać cały wiadukt. Szczepan coś krzyczał, ale nic nie

słyszałem. Widziałem całą ich trójkę. Świetnie się bawili moim
strachem.

Poczułem nagłą potrzebę wypróżnienia. W co ja, do cholery, się

wpakowałem?Pocomitowłaściwie?

background image

Właśnie zacząłem przekonywać samego siebie, że lepiej będzie,

jeżeli stąd wyjdę, dopóki jeszcze mogę, a ewentualne kpiny

potraktować ciepłym moczem. I wtedy tonowy potwór wjechał na

wiadukt.

Nigdy nie znajdowałem się w epicentrum bomby atomowej, ale

myślę, że hałas, jaki mi wtedy towarzyszył, był całkiem zbliżony.

Wszystko się trzęsło, trząsłem się ja i reszta świata. Nie czułem już
potrzebywypróżnienia;czułem,jakbymmiałzarazwysraćjelita!Matko
i córko, w co ja się wpakowałem!? Na głowę spadały małe kamyczki,
hałas rozsadzał mi uszy, okropny hałas, hałas, HAŁAS! Byłem pewien,
że takimi dźwiękami wypełnione jest piekło. Sam darłem się ile sił
w płucach, wrzeszczałem jakby wrzucono mnie do wrzątku. Modliłem
sięwduchu,bymtylkoprzeżył.Boże,pozwólmiprzeżyć,aprzestanę!
Przestanę robić wszystko, czego nie powinienem robić. Koniec
z podkradaniem papierosów, koniec z chodzeniem do Miejsc Do

Których Nie Wolno Nam Chodzić, koniec z szaberkami na działkach,

podpalaniemtrawiwrzucaniemopondoogniska,koniecz…

Gdytakroztaczałemplanyreform,jakiewprowadzęwswojeżycie,

kilkanaście metrów nad moją głową nieprzerwanie huczał pociąg.

Jakbybyłwściekłyzamojelekceważącepodejście.

Wszystko ustało tak samo jak się zaczęło – nagle. Po hałasie

pozostałytylkociche,nerwicowedrganiaszyn.

Wyszedłem stamtąd powoli jak żołnierz po ciężkim ostrzale

artyleryjskim. Chłopaki chichrali ze mnie, ale nie słyszałem tego. Nie

słyszałemniczegopróczdzwonieniawuszach.

13.

MIAŁEM DOŚĆ WRAŻEŃ, jak na jeden dzień. Boże, miałem ich

dośćnacałeżycie.

– A wiecie, że można leżeć na torach, kiedy jedzie pociąg? –

powiedziałSzczepanodkrywczymtonem.–Trzebatylkoleżećpłasko.

Szybko zrównaliśmy tę teorię z ziemią, ale nie, dalej upierał się

background image

przy swoim. Przestał dopiero, gdy zaproponowałem, by udowodnił to
przynastępnympociągu.Odrazuzmieniłtemat.

– A pamiętacie o tych dzieciakach tutaj? Ciekawe, co się z nimi

stało.

Tymrazemzgodniepokiwaliśmygłowami.

To było dawno temu, gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych.

Wydarzenie

legenda;

zdecydowanie

jeden

z

najgłośniejszych

przykładówzaginięciadzieciakówwBaskin.

Sześciu albo siedmiu dzieciaków, nie pamiętam już dokładnie.

Któregośdniawłóczylisiępotychtutajtorach,zupełniejakmyteraz.
Tyle wiadomo. Ostatni widział ich niejaki Zbigniew Zamonciewski,
mieszkającyniedalekotorówrolnik,któryprzeganiałichtegowieczoru
ze swojej posesji. Pewnie poszli tam na szaberki, jak my teraz
chodziliśmy na działki po drugiej stronie miasta. W każdym razie

osamychdzieciakachnicwięcejniewiadomo.Wszystkietropyurywały

sięwtympunkcie.

–Niktnigdyjużsiętegoniedowie–powiedziałem.

Wszyscyzgodnieprzytaknęli,jakprzedchwilą.

14.

DAWID JAWORSKI był najgroźniejszym oprychem, jakiego

znaliśmy. Całe miasto mówiło na niego Jawor. Chodził do którejś

zawodówki w Koszalinie, bardzo rzadko zresztą. Często przesiadywał

przy boisku przy podstawówce, zwłaszcza pod wieczór, obalając

z innymi szumowinami wina i piwa. Zawsze zostawiali po sobie

pamiątkiwpostacipotłuczonychbutelekidywanpetów.

Jawor był typem osiemnastolatka, o którym wiadomo, że prędzej

czy później – a raczej prędzej – stanie się jedną z poszukiwanych

twarzy w „997”. Potrafił dołożyć trzem kolesiom naraz, a potem
zmierzyćsięzichrozgniewanymiojcami.

To nie był kolejny niegrzeczny chłopak, który stracił dozór

rodziców.MieszkałzojcemwjednejzkamienicprzyulicyDworcowej,

background image

gnieździe niewielkiego, ale bardzo barwnego marginesu społecznego
Baskin. Żyjące tam rodziny nigdy nie zdołały twardo stanąć na ziemi,

ale ich ojcowie zawsze mieli wystarczająco pieniędzy, by się upić

i urządzać awantury. Dzieciaki przychodziły do szkoły brudne,

zaniedbane, niekiedy ze świerzbem i zawsze, wiecznie zepsutymi

zębami.

OsamymJaworzekrążyłomnóstwolegend.

Jeżeliufaćplotkom,towłaśnieonzabawiałsięztymibiedakamina

żwirowni i jako jedynemu udało się ujść z życiem. Pamiętam jak
w podstawówce brylował jako chłopak, który nie tylko pobił się
z nauczycielem od wychowania fizycznego, ale pokonał go. Wiedział,
gdziebić,żebyniebyłośladów;wiedział,gdzieuderzyćraz,bypowalić
przeciwnika,którywlazłmuwdrogę.

Pietrucha opowiadał kiedyś, jak widział go z kilkoma kumplami

w małpim gaju. Strącili ptasie gniazdo z drzewa, na ziemię poleciało

kilkapiskląt,awtedyJaworzgniótłbucioremwszystkieznich,podczas

gdyinnichichotalijakwariaci.

Patologia,mówięwam.

Najgorsze,żedostrzeglibiednegoPietruchę.Zaciągnęligodogaju,

prostoprzedobliczeJawora.Tenkazałmupołożyćkciuknakamieniu.

Gdytozrobił,Jaworpołamałmugoszybkimnadepnięciem.Trzasnęło.

Pietrucha nie zdążył jeszcze wrzasnąć, a Jawor podniósł go za włosy

ipowiedział,żejeżelipiśnieotymkomukolwiek,połamiemukolana.

TakiwłaśniebyłJawor.

Dlatego, kiedy zabrał mi Złote Myśli od Olki, poczułem, jak moje

kolanazamieniająsięwwatę.

15.

WRACAŁEM od ciotki. Dzielnie dzierżyłem w plecaku kilka

kilogramów jabłek, które od niej dostałem. Na osiedle mogłem dostać

się szybciej, idąc przez teren szkoły, więc często korzystałem z tego
skrótu.Tegodniatoniebyłdobrypomysł.

background image

Stał przy głównej bramie z dwoma kumplami. Postanowiłem

zaryzykować. Już mnie zobaczyli, więc gdybym chciał się wycofać,

mógłbymichsprowokowaćjeszczebardziej.

Plecak musiał rozpiąć się po drodze. Jawor zatrzymał mnie bez

słowa,wyciągnąłtrzyjabłkaijuż,jużmiałmniepuścić,ajazdążyłem

dziękować Bogu za litość, gdy dostrzegł wystający z wewnętrznej

kieszonkizeszyt.Wyciągnąłgoszybkimruchem.

–Patrzcie–powiedziałdokumpli.Wspólniezaczęligoprzeglądać.

– Dawid, możesz mi oddać? – spytałem grzecznie. Gdybym miał

ogon,zpewnościąbyłbyterazpodkulonyprzysamychjajach.

–Jasne,stary,oczywiście–odpowiedział,przerzucająckartki.

Modliłemsięwduchu,byniezajrzałnaostatniąstronę.

Czułem podskórnie, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Mogłem

odejść, zostawić Złote Myśli i do końca wakacji unikać rudej – co nie

byłobytrudne–aleniepodobałamisiętakaperspektywa.

Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy przeprowadziłem poważną

rozmowęzsamymsobą.

Albo teraz przełkniesz to gówno, to znaczy przebolejesz kilka

guzów, albo wrócisz do domu poniżony i pobity tylko mentalnie. To

drugiebędziebolałodłużej.

Podjąłem decyzję. Szybkim, pewnym ruchem wyrwałem zeszyt

i włożyłem za koszulkę. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie.

Zdążyłemjeszczedojrzećzdziwienienajegotwarzy.

Jedenzjegokolesizaszedłmidrogę.Wiedziałem,żetoniekoniec.

–Dajciemi…–spokój,chciałemdokończyć,aleJaworkopnąłmnie

zwolejawprawebiodro.

Poleciałem na bok, jęcząc z bólu. Oczy zaczęły mnie piec

wzbierającymiłzami,aleostatnie,comiałemzamiarzrobić,tobeczeć.

Jeżeliczegośnauczyłymniefilmy,tożetylkoprzegranipłaczą.

–Dawajzeszycik,młody–usłyszałemnadsobą.

–Zostawmnie.

background image

Chciałbym powiedzieć, że broniłem się jak Bruce Lee, że dali mi

spokój, a ja otrzepałem się z kurzu i poszedłem dumnie do domu.

Niestety, zamiast tego dostałem kopniaka w żebra. Stęknąłem

ponownie, przekręcając się na plecy. I widocznie o to mu chodziło, bo

odrazukopnąłmniewkrocze.

Paraliż.

Przenikającybóljąder,pulsującyażpokolanainerki.

Któryśznichściągnąłzemnieplecak.

Apotemfinałoweuderzeniewnos.

Tego było za wiele. Mimowolnie zacząłem beczeć jak dziecko, ale

tegosukinsynatoniezniechęciło.Zeszytciągletkwiłzamojąkoszulką.

– No dobra, szczochu – powiedział i nogą przekręcił mnie na

brzuch.Chciałemwstać,aleprzydusiłmniekolanemizacisnąłnaszyi

łańcuszek. Często widzieliśmy, jak bawił się nim, okręcając dookoła

palca. Teraz mnie nim dusił. Moje gardło zamiast tlenu zaczęło

pompowaćrozpalonykwas.

Pragnąłempowiedziećcokolwiek,krzyknąćiprzeprosić,byletylko

zostawili mnie w spokoju, ale ścisk zatkał mi gardło. Nie mogłem

wykrztusićanisłowa.Zacząłemszarpaćsięnabokinatyle,ilemogłem;

wierzgałem nogami, ale nic poza tym. Jego kolano wbijało się mocno

wmojelędźwie.

–Ijaktam,cycu?–spytał.–Dostanęcośodciebie?

Nie mogłem nic zrobić, ani krzyczeć o pomoc, ani dać mu ten

pieprzony zeszyt. Przed oczami tańczyły mi czarne plamki, płuca

płonęłyżywymogniem…iwszystkonaglepuściło.Byłemwolny.Wciąż

leżałem,nieruszającsięzmiejscainiewiedząccozasłonić–twarzczy

krocze.Choćitakbyłemprzekonany,żezjajzostałamijajecznica.

–Dozobaczenia–usłyszałem.

16.

MINĘŁA jakaś minuta, zanim zrozumiałem, dlaczego mnie

background image

zostawili. Koloniści wracali z jakiejś wycieczki. Wciąż leżałem przy
głównejbramie,aobokmnieplecakzrozsypanymijabłkami.

Koloniści

rozstawiali

się

dookoła,

przyglądając

się

z zaciekawieniem. Spróbowałem się podnieść, ale ból w kroczu nie

pozwalał. Odwróciłem się na plecy, dostrzegając Fishbone i kilku jego

kumplizboiska.

IOlkę.

Podbiegła jakaś opiekunka. Jej zatroskana mina sprawiła, że

w końcu się rozkleiłem i rozryczałem na dobre. Inne kobiety
zaprowadziły kolonistów do szkoły; ja zostałem powoli, delikatnie
odeskortowanydoszkolnegogabinetulekarskiego.Tamdostałemkilka
dziwnych, ale skutecznych tabletek przeciwbólowych. Zacząłem się
uspokajać. Przestałem płakać; przy mocniejszym szczękościsku
mogłemchodzićowłasnychsiłach.Drobniłemjakgejsza,alezdołałem

przejśćcałygabinetbezjejasysty.

Chciała,bympodałjejnumerdomojegodomu,aleściemniłem,że

nie mamy telefonu w domu. Uparła się, że zaprowadzi mnie do domu

osobiście.Niebyłosensuprotestować.Przytaknąłem,aonakazałami

poczekać;wyszłapotorebkę,jazaśchwyciłemplecakijaknajszybciej

mogłem uciekłem ze szkoły. Zaopiekowała się mną, bardzo fajnie

i dziękuję, ale w każdej chwili mógł tu się pojawić ktoś, kto widział

mniewtedy,gdySzczepanchrzciłżarcie.

Ruszyłem w stronę tylnej bramy. Krocze wciąż bolało jak cholera,

ale dawałem radę. Minąłem kilku dzieciaków wzbudzając ich

zainteresowanie.Niedobrze.Chciałemwyjśćniezauważony.

–Japierdolę–szepnąłemdosiebienawidokOlki.

Stała przy tylnej bramie. Nie pasowało mi, że zobaczy mnie

wtakimstanie,alebyłozapóźnonaodwrót.

–Niewyglądaszdobrze–powiedziała,gdystanąłemprzednią.

–Domyślamsię.

–Cotobylizakolesie?

– Tutejsze gwiazdy. Powiem tylko tyle, że dobrze, iż wciąż mogę

background image

chodzić.

–Mhm–przytaknęła.–Dalekostądmieszkasz?

–Pieszojakieśdziesięćminut.

–Odprowadzićcię?Wiesz,wyglądaszjakbyprzydałacisięeskorta.

Normalnie powiedziałbym „nie”, ale ton jej głosu i postawa nieco

mnierozluźniła.Chciałempowiedzieć,żeitakniezawielezdasięjej
obecność, jeżeli natkniemy się na Jawora i jego watahę, ale dałem
sobiespokój.

Obejrzałemsię.Opiekunkazpewnościąsiępołapała,żenawiałem.

Wkażdejchwilimogławyjśćnazewnątrz.

–Spoko.

17.

OSIEDLE, na którym mieszkałem, zaczynało się tuż przy terenie

szkoły. Mijaliśmy z Olką pierwsze rzędy domków jednorodzinnych,

wsporejczęścijeszczeniezamieszkanych.

–Całkiemfajnietumacie–powiedziała.–Cicho.

–Możebyć.–Wzruszyłemramionami.–Niktniebędziecięszukał?

– Nie. Poprosiłam Agnieszkę i Monikę, żeby mnie kryły. Są spoko,

chociażtrochęrozchichotane.

Szliśmy kilka minut aż dotarliśmy do jednej z budowli, na której

przesiadywaliśmyzchłopakami.

WoknieujrzałemRoberta.Rozglądałsięwdziwnysposóbicośdo

siebiemówił.ZobaczyłmnieiOlkę.

–Ej,Chyra!–zawołałwesoło.Znowutujesteś!

Uśmiechnąłem się; od razu zacząłem myśleć, czy stało się to, co

myślę,żesięstało.

Machnąłemręką.

–Toteżjużrobiłeś!Alejazda!

background image

Podeszliśmy do budowy. Z bliższej odległości dostrzegłem lekko

przymrużoneoczyRudegoiprzestałemmiećjakiekolwiekwątpliwości,

cosiędzieje.

W środku budowli było ciemnawo i przy przyjemnie chłodno, ale

śmierdziało wybornie. Szczyny, rzygi, gówna, wszystko. Wszędzie

leżałopobiteszkło.

– Chyra! – wołał Robert. Zaczął schodzić z budowli wolnym,

chwiejnymkrokiem.–Wiesz,żetojużbyło?Serio.Tensamdzień!

Olkaspojrzałanamniepytająco.

Jakbytopowiedzieć.Robertbyłnaćpanyklejembutaprenem.Taka

jestprawdainiemożnajejupiększyćinnymisłowami.

Odkryliśmy go w tamtym roku. Widocznie dzisiaj chłopaki bardzo

sięnudziliipostanowiliniecourozmaicićwakacyjnąnudę.

ZaRobertempodążałSzczepan,jeszczebardziejnawdychany.

– Schody – rzekł. – Nieruchome schody. Bo ruchome będą

wprzyszłości.Znaczywdomach,znaczysię,conie.

OstatnizszedłŁukasz.

–Japieprzę,jakieonimajątrzaski,mówięci.

–Ej,ludzie.–Szczepanrozglądałsiędookoła.–Słyszycieto?

Olanasłuchiwała.

–Cotakiego?

–Jasłyszę–wtrąciłRobert.–Wszystkiedźwięki.

Szczepan przytaknął energicznie. Obydwaj nadawali na tych

samychfalach,sklejonychbutaprenem.

–Wszystkiedźwiękilecądomojejgłowy!–zwołałSzczepan.

Staliśmy z boku, przyglądając się, jak dwójka naćpanych mówi do

siebie poplątanym językiem, zapewniając o wszystkim, co im się
imaginuje.

Pamiętamtouczuciedobrze.Najpierwmaszdéjàvu.Wydajecisię,

że wszystko, co się dzieje, wydarzyło się jakiś czas temu; że wszystko

background image

powtarzasięcodosekundy.Potemprzychodziefektdźwiękowy,jakbyś
naprawdę słyszał wszystkie dźwięki wyraźniej, jakby nie odbijały się

echem od niczego, a spływały wprost do twoich uszu. To takie dwa

standardypobutaprenie.

Na twarzy Łukasza widziałem skrępowanie i lekki niesmak.

Przyglądał

się

badawczo

intruzowi,

którego

przyprowadziłem

znieznanychpowodów.

–Coimjest?–spytałaOlka.

– Nawąchali się kleju – wyjaśniłem. – Za godzinę, może dwie,

powinnoimprzejść.

Czekałemnajejreakcję.Niewydawałasięspecjalniezażenowana.

Todobrze.

– Aha, okej – odpowiedziała w końcu, z uśmiechem. Z kieszeni

wyciągnęłapaczkępapierosów.–Palicie?

18.

SIEDZIELIŚMY NA OKNIE na parterze. Łukasz próbował trafić

kamyczkamiwstojącyprzydrodzeznak.Olkajakojedynaniebałasię

palić na widoku. Cwaniara, nikt jej tu nie znał, ale i tak czuliśmy się

przytymzlekkagówniarsko.

Opowiadaliśmy jej, co porabiamy w mieście. Baskin było małe,

nieoferujące nam zbyt wielu opcji spędzania wolnego czasu, więc

wszystko organizowaliśmy sobie sami. Słoiki z biedronkami, berek na

nawiedzonym cmentarzu, uprzykrzanie życie upierdliwym sąsiadom.

Klej.Itakdalej,itakdalej.

–Jakdalekomaciestąddomorza?–spytała.

– Kilkanaście kilometrów. Dlatego częściej jeździmy nad rzekę. –

Zacisnąłemzęby.–Awsumietojeździliśmy.Nadmorzeciąglejestpod
górkę,strasznamordęga,alewracasięfajnie.

Łukaszwkońcutrafiłwznak.

–No–potwierdził.–Apamiętaszjakkiedyśwracaliśmynajednym

background image

rowerze?

–No.Strzeliłnamłańcuch.Musieliśmywracaćzbudawstrasznym

upale.Masakra,spaliłemsobiecałykark.

–Jeżelidobrzepamiętam,doKoszalinateżjedziesiępodgórkę?

–Tak.Baskintodziura,dosłownieiwprzenośni.

– Fajnie – powiedziała. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Bardzo

podobałmisięsposób,wjakipaliłapapierosa.–Atoprawda,żemacie
tujakiegośporywaczadzieci?

–Taa.–Łukaszpokiwałgłowązponurąminą.

Opowiedziałem jej o zaginięciach, a przynajmniej o wszystkich,

które znaliśmy. Nikt już nie zwracał specjalnej uwagi na to zjawisko.
Dzieciakiginęłyraznajakiśczas,ludziejakbyprzywykli.

–Todziwnemiasto–skończyłem.

–Żadenzdzieciakówsięnieznalazł?

–Nie.Nigdy.

– U nas też ciągle przerąbane. – Zdusiła papierosa i strzeliła nim

w trawę. – Woda ciągle jest w miastach, dużo ludzi straciło wszystko,

nacopracowalicałeżycie.

–Co?–spytałŁukasz.

–JestemspodWrocławia.

No tak. Powódź tysiąclecia. Widzieliśmy w telewizji, co się działo

napołudniu.

– Widziałam, jak dom mojego sąsiada zapada się pod ziemię. Stał

nagórce,podmyłofundamenty,ziemianamokłaipoprostudomwnią

wsiąknął.Mójsięuratował,aleitakmieliśmywodęwgarażu.Tourząd

miastazorganizowałnatewakacjetutaj.

Pamiętam puszczaną w kółko „Moją i twoją nadzieję”. Słynne

zdjęcie mężczyzny stojącego w brudnej, mętnej wodzie, podającemu
komuś bochenek chleba. Zdjęcia z lotu ptaka ludzi uwięzionych na

dachachswoichdomów.Akcjeratownicze.

background image

Robert i Szczepan wyglądali jak podwójne nieszczęście. Brudni,

ułożeni na sobie, odurzeni butaprenowym snem. Pierwszemu po

policzkachciekłanitkaśliny.

–Cobędzieznimi?–spytałaOlka.

– Obudzą się niedługo. – Łukasz machnął ręką. – Będzie ich boleć

głowaijeszczedwadnibędzieimzjapywalićklejem.

Zachichotałem.

– Gdyby matka Rudego zobaczyła, jak się sponiewiera, wysłałaby

godoklasztoru.

–Atendrugi?

– Jego ojciec jest w Stanach. Matka jak widać nie do końca sobie

znimradzi.Pozatym…cóż,niewiem,jakcitowyjaśnić.

– To pieprzony wariat – powiedział Łukasz. – Jego łeb jest pełen

takichpomysłów,jakten.

Wymieniłem z Łukaszem spojrzenia. Rozumieliśmy się bez słów.

Pistolet.

Siedzieliśmyjeszczechwilę,zapaliliśmypoostatnimpapierosie,aż

Olkauznała,żemusiiść.

–Dziewczynyniemogąmniekryćwnieskończoność.

– Gdyby szukała mnie ta wasza opiekunka, co zaprowadziła mnie

dogabinetu…–powiedziałem,aonakiwnęłagłową.Jasne.

Łukaszniekryłzdziwienia.

–Jakaopiekunka?Cosięstało?

Olkazeskoczyłazokna.Wracała.

–Będzieszmogłajeszczewyjść?–spytałem.

–Jakzajdzieciepomnietojasne.

Machnęła ręką na pożegnanie i pobiegła w stronę podstawówki.

Odprowadziliśmyjąwzrokiem.

–Ty,Chyra,cocisięstało?

background image

Zupełnieniesłyszałemjegopytania.Patrzyłemnanią,jakbiegnie

iznikazajednymzdomków.

–Fajna,nie?–spytałem.

–Samzagadałeśdoniej?

–Niedokońca.

Streściłem wszystko, co się wydarzyło, pomijając temat mojego

płaczunaoczachchybacałejkolonii.

– Ej, Chyra – odezwał się Robert. Dochodził właśnie do siebie.

Masowałskronieioddychałnosem.Pamiętam,kapećzustjestniedo
zniesienia. – Czy ja przesadziłem, czy ty przyszedłeś tu z jakąś
dziewczyną?

background image

CZARODZIEJKAZKSIĘŻYCA

1.

NASZAnieformalnepaczkarozrosłasięojednączłonkinię.

W dzień po spotkaniu z Jaworem pojawiła się na naszym osiedlu.

Chciała poganiać się na cmentarzu. I być może zobaczyć jednego
ztamtejszychduchów.

–Spróbujęnieposzczaćsięzestrachu–dodała.

Wszyscy lubiliśmy jej towarzystwo, wszyscy prócz Szczepana. Od

razu,gdytylkosięznamiprzywitała,byłojasne,żeniejestzadowolony
z jej towarzystwa. W jej obecności nie odzywał się prawie wcale, nie

rzucał swoimi tekstami i pomysłami, żadnych jajek na samochodach,

żadnejżwirowni,żadnegopodjudzania,nic.Bawiłsiętylkoswoimijojo

i chodzi z nami od punktu do punktu. Gdy na cmentarzu dopadła go

jako pierwszego, próbował przekonać nas, że oszukiwała, ale nikt nie

byłtymspecjalniezainteresowany.

Na koniec zabawy zapaliliśmy papierosy przy tylnym wyjściu,

rozglądającsięnerwowozaznajomymi.Przyjednymznagrobkówstał

pomnikJezusawskali1:1.

–Strasznietowygląda–powiedziała.

Nigdywcześniejniezwracałemnatęfiguręwzroku,alefaktycznie.

Okropność. Nie sądzę by ktokolwiek chciał spędzić wieczność

wtowarzystwieumęczonejtwarzyJezusa.

Potem graliśmy w Mistrzostwa o Całą Złotówkę w pokera. Ograła

nas wszystkich. Pod wieczór, gdy wróciła już do siebie, Szczepan

powiedział,żenapewnooszukiwała.

Innegodniaznaleźliśmywążstrażacki.Zwiniętywrolkęleżałprzy

osiedlowym śmietniku. Był dziurawy, pocięty w kilku miejscach, bez

sikawek, ale i tak zgodnie przyznaliśmy, że takie znalezisko nie może
siętutajzmarnować.

background image

Łukaszrzuciłpomysł.

Zanaszymosiedlemrozciągałysiędwa,możetrzyhektarybagnisk.

Były otoczone krzakami i rowami melioracyjnymi, a pośrodku tkwiła

maławysepkazwielką,gęstąbrzozą.Nikttamniechodził.

–Możnabynaniejzawiesićwęża.Będziefajnehuśtawka.

Dotarciedowysepkizajęłonampółgodziny;brnęliśmyzygzakami,

omijając najbardziej ponuro wyglądające bagna. Zamontowanie węża
na możliwie najniższej i wystarczająco grubej gałęzi zajęło godzinę –
ale opłaciło się. Byliśmy wniebowzięci. Nikt z osiedla nie mógł nas
dostrzecioileniekrzyczeliśmy,byliśmyniesłyszalni.

W ten sposób dorobiliśmy się nowej miejscówki. Bez spiny

mogliśmy palić tu papierosy i kląć tak, że wysychały nam języki.
Żadnemuznaszychrodzicówniechciałobysiętamfatygować.

Szczepan chciał rozpalić tu ognisko, ale Olka stwierdziła trzeźwo,

żetozdekonspirujemiejscówkę.Niebyłzadowolony.

Któregoś razu kłóciłem się z Robertem o ulubiony fragment

„Dragon Ball”. Olka nie wiedziała, co to takiego. Zrobiliśmy wielkie

oczy.Tobyłjakwyrok–niewiedziałeś,kimjestSongoiFrezer,tonie

żyłeś.Wiedziałazato,kimjestTsubasaOzoraitojąuratowało.

– Kimkolwiek ten wasz Songo jest, Czarodziejka z Księżyca

rozwaliłabygonakawałki–powiedziała.

Opowiedziałanamhistorięzeswojegoosiedla.Jejkoleżankabujała

się wysoko na metalowej huśtawce. Rozbujała się tak mocno, że

zaczęła krzyczeć do innych, by pomogły ją zatrzymać. Jedna

zobecnychtamdziewczynwystawiłanogę,byzatrzymaćjąstopą.

– Tak jak się robi nakładki na boisku – wyjaśniła. – I spudłowała,

wiecie.Huśtawkauderzyłająwpiszczeltakmocno,żekośćwyszłana

zewnątrz.

Tego samego dnia pokazaliśmy jej trasę baskijską. Łukasz

z wrednym uśmiechem opowiedział historię o moim wyczynem pod

wiaduktem. Szczepan dodał od siebie, że wyszedłem stamtąd jakbym

miałsięzarazzesrać.Wrewanżuopowiedziałemjegowesołąprzygodę

background image

nażwirowni.

–Płakałeśwtedy,Rykun–skończyłem.

–Nieprawda.

–Prawda.

Wystawiłpalca.

Następnego dnia pokazaliśmy jej żwirownię. Tego samego dnia

Szczepanrównieżprzekonałsiędojejtowarzystwa.

2.

ZDAWALIŚMYsobiesprawę,żeSzczepannieprzepadazaOlką,ale

nierobiliśmyztegowielkiegohalo.Częstoktośkogośnielubił,amimo
to bez większego problemu spędzał czas w jego towarzystwie.

Wdorosłymżyciutasztuczkawydajesiętrudniejszadowykonania.

Olkapękłapierwsza.

Za każdym razem, gdy zwracała się bezpośrednio do niego,

odpowiadał półgębkiem albo tak złośliwie, jak tylko potrafił. Spytała

wprost,coonwłaściwiemadoniej.

Huśtałem się wtedy na wężu, oni siedzieli na trawie, ćmiąc

papierosy, które przynosiła. Najwyraźniej kolonijny handel tytoniem

tkwiłwnajlepsze.

Szczepan, gdy padło pytanie, zaczął się miotać. Mówił, że nic nie

ma przeciwko niej; celowo używał tonu, który mówił coś zupełnie

innego.

Słuchałategowyraźnieznudzonaizirytowana.

–Bowiesz,trochętojużnudne–powiedziała.–Jeżelizrobiłamcoś

nie tak, to dlaczego po prostu mi tego nie powiesz? Szlugi, które

przynoszę,paliszbardzochętnie,alejakdociebiemówię,robiszminę
jakkotsrającynapustyni.Istrzelaszfochyjakmojababcia.Powiedz,

cojest,aniezachowujeszsięjakcipa.

Auć.

background image

Szczepanwciążmilczał.

–Niejesteśstąd–wyręczyłgoRobert.–Noiwiesz…nowiesz.

–Nie,niewiem.

– No i jesteś dziewczyną. – Szczepan wyrzucił to z siebie jak od

dawnaskrywanątajemnicę.

Jejdłońzpapierosemzastygławpołowiedrogidoust.

–Seriocitoprzeszkadza?

Przyglądałemsiętemuzzainteresowaniem.

–Tak,tojestproblem.–Szczepanmówiłdalej.–Myzawszerobimy

coś fajnego. Coś, z czego można się potem pośmiać. A od kiedy ty tu
jesteśnictakiegosięniedzieje.Ciągletylkokręcimysiępomieściejak
smródpogaciach.

Olkazdeptałapiętąswojegopapierosa.

–Chodźcie–powiedziała.

Dopiero teraz postanowiłem się odezwać. Na własnej skórze

przekonałem się, że uleganie prowokacji Szczepana nie kończy się

dobrze.

–Olka,lepiejnie…

–Nochodź.–Niedałamidokończyć.

–Właśnie–przytaknąłSzczepan.Uśmiechałsię.–Chodź.

3.

PÓŁ GODZINY później siedzieliśmy w krzakach. Obserwowaliśmy

Olkęwnapięciu,jakwychodzinaśrodekdrogiiczekanasamochód.

–Olka,dajspokój–powiedziałemdoniej.–Chodźzanim…

–Chyra,jedzie!–Łukaszniekryłpodniecenia.–Docholery,jedzie

samochód.

Zapóźno.ZwróciłemsiędoSzczepana.

–Tyitetwojepieprzonepomysły.

background image

–Cicho–syknąłtylko.

Razjeszczepróbowałemkrzyknąćwjejstronę,alemachnęłatylko

ręką.Siedziałemjaknaszpilkach,zdenerwowanybardziejniżbymrobił

tosam.Zdezelowanygolfjechałcorazwolniej.Kierowcanapewnojuż

zacząłsięzastanawiać,cotagówniararobinaśrodkujezdni.Czekałem

natrąbieniealbowystawionąprzezoknogłowęikrzyk,alenictakiego

sięniestało.

SamochódzatrzymałsięjakieśpięćmetrówodOlki,która,tylkona

to czekając, mocnym zamachem rzuciła dwa jajka prosto w przednią
szybę. Oba roztrzaskały się pięknie, rozchlapując się na wszystkie
strony. Wszyscy chichotaliśmy, ja bardziej nerwowo niż wesoło. Gdy
biegławnasząstronęwyglądałanazadowolonązsiebie.

–Dawajtu,Olka,dawaj–krzyknąłŁukasz.

Chciałemdodaćcośodsiebie,alewtedyzobaczyłemcoś,cobardzo

mi się nie spodobało. Z samochodu wysiadło czterech kolesi, góra

dwudziestoletnich.JednymbyłznichJawor.

Tak,niespodobałomisiętoanitrochę.

Inniteżichzobaczyli.Śmiechyustały.

Jawor i jego kolesie zerknęli na jajecznicę na przedniej szybie, po

czymprzenieśliwzroknaOlkę,którawbiegaławłaśniewkrzaki.Wtedy

ruszyli za nią biegiem. Kolesie pierwsi, jak wytresowane psy gończe,

Jaworwolniejszymkrokiemzanimi.

Odwrót.

Wbiegliśmywbagniska.Przedzieraliśmysięprzezkrzaki,pokostki

broczącwbrudnej,zielonejwodzie.Żabyuciekałynawszystkiestrony.

–Wybiegnijciezdrugiejstrony!–usłyszałemJawora.

ChwyciłemOlkęzarękę.Biegładzielnie,aleniemogładotrzymać

nam kroku. Czułem coś na kształt odpowiedzialności za nią
inajwyraźniejbyłemwtymodosobniony,bopozostałatrójkaspieprzała

przedsiebie,nietroszczącsięokierunek.

– Czekaj – wydyszałem. – Chcą nas otoczyć. – Rozejrzałem się jak

background image

wystraszony zając, który wybiegł na ulicę prosto w światła
samochodowychreflektorów.–Musimywracać.

–Znasztychtypów?

–Tak.Toonimniepobiliwtedyprzedszkołą.

Wpatrywała się we mnie przez chwilę. Potem zaczęła działać.

Podniosłazbłotakamieńwielkościpięści.

–Coty…–spytałem.

Zza krzaków wybiegł Jawor we własnej osobie. Jego oczy płonęły

niebotycznym wkurwieniem. Dostrzegł nas i uśmiechnął się. Właśnie
miałrozwiaćmałomiasteczkowąnudęłamiącnampalce.

Olka rzuciła go kamieniem. W twarz. Słyszałem twarde uderzenie

i skrzywiłem się mimowolnie. Musiało boleć. Jawor osłonił twarz
dłońmiizawył.Tegonapewnosięniespodziewał.

Trójkanaszychchłopakówwróciła.

– Biegną z drugiej strony, zaraz… – Łukasz zobaczył, kto leży na

ziemi.–Co…co…

Uciekliśmystamtąd,mijajączwijającegosięnaziemibydlaka.Nie

wiem, jak inni, ale ja odczułem ździebko współczucia dla tego

sukinkota. Ale jeżeli ktoś w całym uniwersum zasługiwał na

oddychaniekrzywymnosem,tozpewnościąon.

4.

WBIEGLIŚMY DO DOMU Szczepana. Zamknął drzwi na wszystkie

zamki.Wszyscybyliśmyroztrzęsieni;tylkoOlkawydawałasiębardziej

rozbawiona niż zszokowana. Pewnie, ona wyjedzie stąd za kilkanaście

dni,Jaworniebędziepolowałnaniąprzedszkołą.

–Rety,ludzie,myślicie,żenaspoznał?–spytałSzczepan.

– Ciebie na pewno – odparłem. – Takie paskudztwo widać nawet

wciemnościach.

– Szczepan – odezwała się Olka. – Masz tu gdzieś zapalniczkę?

background image

Swojązgubiłemnabagnach.

–Jasne,jasne.

Wrócił po chwili z zapalniczką. Podał jej z uśmiechem – tym

samym,którywidywaliśmytylkownaszymtowarzystwie.Towarzystwie

niegrzecznych dzieciaków, którzy łatwo dają się namówić na robienie

idiotycznychrzeczy.

Olkabyłajednąznas.

5.

CZASAMI żartowaliśmy, że Szczepan sterroryzował swoją matkę

iprzywiązałdogrzejnikawnajciemniejszympomieszczeniuwpiwnicy;
takrzadkojąwidywaliśmy.

Usiedliśmy teraz w salonie przed telewizorem, oglądając jakiś

zagraniczny program o deskorolkowcach. Ciągle na adrenalinie

nawijaliśmy o tym, co się stało. I komu! Wszyscy powtarzaliśmy, że

Olkamajaja,czytamikrę.

–Myśliszżenaswidział?–spytałem.

– Nie wiem. Wątpię. Pewnie nie zdążył się nawet zreflektować,

czymdostał.

Resztę

popołudnia

spędziliśmy

u

Szczepana

w

domu.

Przeglądaliśmy kanały telewizyjne, snuliśmy plany, co będziemy robić

przez

resztę

wakacji,

porównywaliśmy

naszych

nauczycieli

znauczycielamiOlki.Czylirobiliśmyjednowielkienic.

Salonznajdowałsięnapiętrze.Zszedłemnadółdotoalety.

NaschodachdogoniłmnieŁukasz.

–Pokażeszmi?–spytał,zledwościąkryjącekscytację.

Zawahałemsię.

–Jakchcesz,możeszminawetpotrzymać.

–Noweź,wieszocomichodzi.

Aha,terazskumałem.

background image

–Dobra,tylkoszybko.Ipamiętaj,cicho-sza!

–Jasne,jasne.

Przeszliśmyszybkimkrokiemdosypialni.Otworzyłemodpowiednią

szufladę,wyciągnąłempistolet.

–Ocholera–szepnął.–Mogę?

Podałemmugo.

–Ciężki,conie?

–Jakcholera.

Oglądałgozkażdejstrony.Niewiem,iletotrwało,alewiedziałem,

żeSzczepanmógłtuwejśćwkażdejsekundzie.

ZsalonudobiegłnaswołanieOlki.

– Chyra! – Podskoczyliśmy ze strachu. – To prawda, że spadłeś

kiedyśzdrzewagłowąnakamień?

Szybko,nerwowoschowałemspluwę.

–Tak!–odkrzyknąłem.Upewniłemsię,żezostawiłemwszufladzie

takisamporządek,jakizastałem.–SpojrzałemrazjeszczenaŁukasza.

–Pamiętaj,cicho.

–Prędzejumrę–powiedział.

background image

I’MAFIRESTARTER!

1.

DZIEŃ ZA DNIEM, ciągle jedno i to samo – rapował Liroy.

Uwielbiałemgo,główniedlatego,bobyłzakazany.

To były czasy dzieciństwa bez komputera, komórki, Gadu-Gadu,

internetu i wszystkiego innego, co mogłoby nas zachęcać do zostania
w domach. Wychodzenie na dwór, do przyjaciół, było dla nas tak
oczywiste, tak powszechne, jak dzisiaj sprawdzanie Facebooka. Nie
żeby niosło to za sobą jakieś głębsze wartości. To było coś
bezwiednego,oczywistegoilekkiego,działosiętakpoprostu.Szedłeś
dokumpla,pukałeśizadawałeśprostepytanie.Wyjdziesz?

Łażenie po osiedlu bez celu, zabawy w berka wszędzie, gdzie się

dało, tory, słuchanie eurodance. Tania rozrywka, może, ale

przynajmniejniktsięnienudził.

Olka szlajała się z nami każdego dnia. Narażała się przy tym na

spore kłopoty; gdyby odkryto, że wymyka się na całe dnie i omija

wycieczki,opiekunkizpewnościąodesłałbyjądodomu.Bywałaznami

na cmentarzu, pykała w moim domu w Pegasusa, wspólnie paliliśmy

fajki i piliśmy oranżady na miejscu przy osiedlowym spożywczaku.

Chodziliśmy po nią codziennie jak po kolejnego kumpla. Pojawialiśmy

się pod oknem klasy, w której miała łóżko, i dawaliśmy znak, że

czekamy za szkołą. Wychodziła po kwadransie i było git. Czasami,

zanim wyszła, podglądaliśmy jej koleżanki. Czytały „Bravo”, malowały

sobiepaznokcieirobiływzajemniewarkoczyki.

Raz wyskoczyła do nas z klasycznym pomysłem – portfel i żyłka.

Usiedliśmy na ławce przy markecie, zostawiliśmy portfel jakieś
piętnaście metrów od nas i robiliśmy jaja z każdego, kto się po niego

schylił. Było zabawnie do momentu, kiedy jakiś skacowany pijak nie
wkurzył się, nadepnął na żyłkę, oderwał od niej portfel i wrzasnął, że

noginamzdupypowyrywa.Śmialiśmysiędorozpuku,aleuciekliśmy.

background image

Możemieliśmymiernepoczuciehumoru,alelubiliśmyżyć.

2.

WYBRALIŚMY SIĘ nad morze. To był naprawdę upalny dzień

ijazdabyłaciężka,aleopłaciłosię.

Ruszyliśmyprzedpołudniem.Olkaniemiałaswojegoroweru,więc

nibyodniechceniazaproponowałem,żewezmęjąnasiodełkowjedną
stronę,alewdrugąktośinnybędziemusiałmniewyręczyć.Przytaknęli
wszyscyioczywiściewszyscyściemniali.Nieprzeszkadzałomito.

Przestałem udawać, że po prostu lubię towarzystwo tej rudej

czupryny.Tobyłocoświęcej,coś,dziękiczemucałymidniamichodziło
głupkowatouśmiechniętydosamegosiebie.Miałazadziornycharakter,
paliła tyle, że ja wyrzygałbym już płuca i śmiała się tak, że mógłbym

tegosłuchaćbezprzerwy.

Iwidziałem,jakmisięprzyglądaodczasudoczasu.Zapierwszym

i drugim razem nie robiłem sobie żadnych nadziei, ale w końcu nasze

spojrzeniazderzałysięczęściejinadłużej.

Pojechaliśmy rzadko uczęszczanymi ulicami. Olka ciągle trzymała

mnie w pasie, musiałem jechać na stojąco i choć było mi bardzo,

bardzociężko,bardzosięcieszyłem.

Nadmorska mieścina Łazy przeżywała właśnie nalot ostatniej fali

turystów;wszędziebyłoichpełno.Naplażypanowałoistneoblężenie.

Znaleźliśmy wolne miejsce, rozłożyliśmy swoje rowery i od razu

wskoczyliśmydowody.Olkawidziałamorzeporazdrugiwżyciu,więc

trochęsiębała.

Woda była ciepła, słona, pełna glonów – nie myśleć o kotach, nie

myśleć o kotach. Fale rozbijały się o nasze plecy, nurkowaliśmy na

czas,bawiliśmysięwberka,pływaliśmy;byłocudownie.

Nagle Robert stanął w miejscu z podejrzanym uśmiechem.

Szczepanpierwszynabrałpodejrzeń.

–Corobisz?–spytał.–Szczasz?

background image

–No–odpowiedziałRobert.

Wybiegliśmy z wody, obrzucając go wyzwiskami. Piach parzył

wstopy.

–Ontakzawsze?–spytałaOlka.

– To jest nic. – Szczepan wyciągał z kieszeni spodni papierosa. –

KiedyśzesrałsiędonamiotuMaliny,conie?

–Taa–przyznałem.–Towsumieniebyłnamiot,tylkotakiszałas.

Zrobiliśmy go z kilku koców. W środku mieliśmy pełno komiksów. To
była taka nasza baza. Malina poszedł na obiad. Po chwili Rudy mówi,
żemusisięwysrać.Mówięmu„idźdodomu”,tenżezadalekoichyba
zesrasiętutaj.Tosraj,powiedziałem.Isięzesrał.Takpoprostu.Potem
podtarłsięjakimśkomiksem.

Olkaześmiechemwyciągnęłazapalniczkę,podałająSzczepanowi.

Opowiedzieliśmy jeszcze, jak Robert rozwalił sobie nos o słupek.

Słońce parzyło bezlitośnie, czułem jak krople działają jak szkła

powiększające. Włosy schły niemal natychmiast. Zaraz wskoczyliśmy

zpowrotemdowody.

3.

W TRAKCIE powrotu byliśmy tak głodni i zmęczeni, że jedyne,

o czym myśleliśmy, to dom i zimny makaron z koktajlem

truskawkowym.Wszyscypamiętaliopodwinięciurodzicompapierosów,

alenikomunieprzyszłodogłowy,żemożemyzgłodnieć.

Było mi ciężko jak cholera – nikt z chłopaków nie wyraził chęci

wiezienia Olki, jaka szkoda – sapałem jak dziki i jednocześnie nie

chciałem dać poznać po sobie, że jestem zmęczony. Olka kilka razy

zaproponowałazamianę,alenicztego.

Po potwornie ciężkich trzydziestu minutach dojechaliśmy do

wielkiego,drewnianegoznaku.BASKINZACHODNIEWITA–głosił.Po

naszejlewejpopolachjeździłykombajny.

Zrobiliśmypostój.

background image

Kombajny zostawiały za sobą prostokątne snopki. W powietrzu

unosiłsięsłodkawyzapach.

–Pojeździłbymsobienatakimkombajnie–powiedziałŁukasz.–To

musibyćświetne.

–Pewnietak.–Robertpostawiłrowernastopce.

Olkastałaprzednami,ramięwramięzeSzczepanem.

–Jakdalekomamystąddoosiedla?

–Jakieśdwa,możetrzykilometry–powiedziałem.

–Bowiecieco?–SpojrzałananasuśmiechemSzczepanawswojej

dziewczęcejwersji.–Zrobiłabymcośzłego.

4.

SZYBKO ustaliliśmy szczegóły. Zabawa miała polegać na

przytarganiu jednego z tych snopków na budowę – i podpalenie go.

Super.

Próbowałem wcisnąć swoje wewnętrzne hamulce do dechy, ale

opierałysiępodwpływementuzjazmuOlki.Chłopakipodłapalipomysł

iustalali,którędynajlepiejgoprzenieśćtak,byniktnasniezauważył.

OdstawiliśmyroweryobokdomuŁukaszaiwróciliśmytampieszo.

Już nie byliśmy głodni. Poszliśmy przez łąki i niewielki lasek. Gdy

dotarliśmy na miejsce, kombajnów już nie było, ale słodki zapach

skoszonego zboża pozostał. Byliśmy spoceni, brudni i atakowały nas

komary wielkości helikopterów. W mojej kieszeni szeleściło pudełko

zapałek–Olkazgubiłaswojązapalniczkęnaplaży.

Złapaliśmynajbliższysnopekzaumacniającesznuryiwio,wstronę

osiedla. Musiało to wyglądać co najmniej zastanawiająco – piątka

gówniarzy ciągnących za sobą snop zboża, śpiewających „Coco
Jumbo”, od czasu do czasu obrzucając się wyzwiskami. Droga

powrotna zajęła nam godzinę. Sześćdziesiąt minut taszczenia
niewygodnego,kującegodraństwatylkopoto,byjepodpalić.Byliśmy

porąbani.

background image

Aleudałosię.

Przyciągnęliśmyklocadonajbliższejbudowy,wrzuciliśmygoprzez

okno

do

dużego

pomieszczenia,

prawdopodobnie

salonu

i przysunęliśmy go w sam róg. Dzisiaj pewnie stoi tam ogromny

telewizor. Wpatrywaliśmy się w naszą zdobycz; jakby ten snopek był

czymświęcejniżbyłwistocie.

–Nodobra,ktopodpala?–spytałem.

Szczepanklepnąłmniewramię.

–Ty.

–Dlaczegoja?

–Botymaszzapałki–zauważyłtrzeźwo.

Wyciągnąłem opakowanie z kieszeni. Czułem na sobie wzrok Olki,

odpaliłem więc jedną i zastygłem. W głowie brzmiały mi słowa

„I’mafirestarter,twistedfirestarter!”zespołyProdigy.Wtedybyłmoją

wstydliwą przyjemnością. Wolałem nie przyznawać się chłopakom, że

słuchamczegośtakiego.

Zawahałemsię.

–Alecorobimy?Gasimypochwiliczyjak?

–Oszalałeś?–Szczepanspojrzałnamniejaknaidiotę.–Niechsię

fajczynaamen.

Robertpokiwałgłową.

– No. Po to go przytargaliśmy tutaj, co nie? Żeby nie spalić całej

łąki.

– Tak, tak – Szczepanowi spodobała się ta idea. – Bezpieczeństwo

przedewszystkim.

Czułem, że moja odwaga oddala się z każdą sekundą wątpliwości,

więc po prostu rzuciłem zapałkę w snopa. Zajął się ogniem
w błyskawicznym czasie. Szczepan od razu odwrócił się na pięcie

iwyskoczyłprzezokno.Ruszyliśmyzanim.

–Jezu,alezwasburaki!–krzyknąłŁukasz,chichoczącnerwowo.

background image

Stanęliśmywgrupiezabudową.Zokienwydobywałsięgęsty,biały

dym.

–Uciekamy?–spytałaOlka.–Jejbladatwarzzdradzała,żenawet

dlaniejwyglądałotogroźnie.

Odpowiedzieliśmyczynem–spieprzającwstronębagnisk.Dopiero

gdy dotarliśmy do naszej huśtawki, mieliśmy odwagę się odwrócić.
Z otworzonymi ze zdumienia koparami podziwialiśmy nasze dzieło –
szerokisłupgęstegojakwata,białegodymu.

Zajęliśmysiędyskusjąnatemattego,copowinniśmyterazzrobić.

Wróciliśmy, tak na początek, a to, co zastaliśmy, przeraziło nas

wszystkich.Budowyniebyło–zasłaniałjądym,jakbykopciłasięona,
aniekawałekzboża;gęstawataleciaławgórę,ażpochmury.Zdaleka
musiało to wyglądać na porządny pożar. Nasi sąsiedzi biegali dookoła
budowyzwiadrami.

–Przecieżtamniemanicdogaszenia–powiedziałSzczepan.

Przytaknąłem energicznie. Właśnie, tam przecież nic nie ma! To

tylkogłupisnopek!

–Wszystkomusisięwydymić–rzuciłaOlka.

Robertcałybyłblady.

–Wygląda,jakbyzesrałsiętamsmokwawelski.Lepiej,żebyzaraz

przestało,bo…

Wszyscyusłyszeliśmysyrenę.

Komenda Ochotniczej Straży Pożarnej znajdowała się w drugiej

częściBaskin,aledoskonalesłyszeliśmywyjeżdżającestamtądwozy.

Byłem przerażony. Zauważyłem nawet, że Olka oblizywała

nerwowo usta. W normalnych okolicznościach byłbym zachwycony,

słysząc syrenę strażacką. Zastanawiałbym się, gdzie się pali. Dzisiaj
wiedziałemdoskonale.

–Wiecie,jachybapójdędodomu–wypaliłRobert.Zmyłsię,zanim

ktokolwiek zdążył zaprotestować i obrzucić bluzgami. Zaraz potem

zmyłsięSzczepan.

background image

–Gruby,śmierdzącyRykun–krzyknąłemzanim.

Zostałem ja, Łukasz i Olka. Byłem pewien, że za chwilę wycofają

się i oni. Ja podpaliłem snopek, to moje widowisko. Oni mieli czyste

ręce.

–Cipy–powiedziałaOlka.

Strażacy przyjechali po dziesięciu minutach. Zebrani sąsiedzi

porozmawializnimikilkaminut;widaćbyło,żeichuspokajają.

Po godzinie nie było ani strażaków, ani sąsiadów. Resztki mojego

strachuulatywałysięzresztkamidymu.

Olkawyciągnęłaostatniegopapierosa.Spaliliśmygowetrójkę.

background image

TAJEMNICATAJEMNICY

1.

ROBERTjąznalazł.

Wracałemwłaśniezesklepu,kiedydomniepodbiegł.

–Cojest?–spytałem.–Wyglądaszbardziejrudoniżzwykle.

Kazałmisięzamknąćiiśćznim.

–Alegdzie?

–Nabudowę.Tamgdziespaliliśmytenzasranysnopek.

Dla niego przygoda ze snopkiem nie skończyła się szczęśliwie.

Jeden z sąsiadów widział go uciekającego z budowy. Oczywiście nie

omieszkałwspomniećotymjegoojcu;Robertniewysypałsię,aleitak

dostałniezłebaty.

Gdydoszliśmynamiejsce,niewiedziałem,jakzareagować.Wjego

jednegozpomieszczeństałkundelek.Wyglądałmizernie,byłcholernie

wystraszony,awystająceżebraświadczyłyodługiejgłodówce.

–Skądon…jak?–spytałem.

–Poprostutubyła.Ona.

Podszedłembliżej.

– Malutka, psinka kochana, no już, spokojnie – mówiłem

najsłodszymgłosem.Małotopomagało.Suczkapodkuliłaogoniwtuliła

sięwnarożnik.Byłabardzozaniedbana.Caładrżałazestrachu,agdy

wyciągnąłem rękę, by ją pogłaskać, posikała się. Mimo wszystko

zrobiłemto.Nadłonipozostałśmierdzącybrud.–Ciekawe,skądsiętu
wzięła.

–Sonia.

–Co?

– Próbowałem wszystkiego. Serio, człowieku, chyba wszystkiego.

background image

Wszystkie imiona, nawet Rykun, ale na nic nie reagowała. Podniosła
uszyiwydawałosię,żesłucha,gdyzawołałemSonia.

Nadźwiękswojegoimienia–jakprzypuszczaliśmy–podniosłauszy

ipopatrzyłanaRoberta.Jejwzrokbudziłlitość.Tylkobydlakbezserca

mógłby ją uderzyć, a po jej reakcji łatwo było wysnuć wnioski, że

robionotoczęsto.

ZastanawialiśmysięzRobertem,ktomógłbyjąprzygarnąć,choćby

tymczasowo, ale wiedzieliśmy z góry, że to przegrana sprawa. Tylko
w amerykańskich filmach rodzice pozwalali zatrzymywać dzieciakom
psyzulicy.

–Możezostanietutaj?–spytałRobert.

To nie był głupi pomysł. Jeżeli czuła się tu dobrze, mogła zostać.

Albo odejść, gdyby chciała. Moglibyśmy urządzić jej tu całkiem
przytulne gniazdko; z domu przynosilibyśmy jakieś jedzenie i wodę.

Istniało ryzyko, że pojawią się tu jacyś inni gówniarze, ale na to nie

mieliśmy wpływu. Moglibyśmy pełnić warty – każdy miałby dzień,

w którym zachodziłby tu pod wieczór i sprawdzał, czy niczego jej nie

brakuje. Budowla była blisko naszych domów, więc nie byłoby

problemu.

–Najwyraźniejjejtupasuje–rzekłem.

2.

PRZEDEWSZYSTKIMjednakmusieliśmyjąnakarmić.Sercebolało

na widok wystających żeber. Na szybko przyniosłem z domu dwie

parówki,alepochłonęłajedwomacapnięciamipyszczka.

Udaliśmysiędomasarniwcentrummiasta.

–Mamamówiła,żepodsklepemczęstostoiskrzynkapełnakości–

powiedziałem.–Każdymożejebraćzadarmo,boitakwyrzucają.

Istotnie, była tam. Dla pewności wszedłem do środka i spytałem,

czymożemysobiewziąćtyle,ilechcemy.

– A na co ci? – spytał właściciel. Gruby, ze stalinowskim wąsem,

background image

izakrwawionymfartuchem.

–Dlapsa.Bezdomnego.

– Weź dwie albo trzy. Na dzisiaj mu wystarczy, a jutro przyjdźcie

zranapoświeże.Tetutajstojąodwczoraj.

Podziękowałem i wyszedłem z jednorazówką; zapakowaliśmy trzy

największekości,jakiewygrzebaliśmy,poczymbiegiemwróciliśmyna
osiedle.

ZastaliśmyŁukaszapodjegodomem.Siedziałnagankuibawiłsię

riki-tiki.

–Chodź–powiedzieliśmyrozkazującymtonem.Bezsłowaschował

zabawkędokieszeniidołączyłdobiegu.

–Nacowamtekości?

–Zobaczysz–odpowiedziałem.Zbliżaliśmysiędobudowy.

Nadaltambyła.Patrzyłananaszmieszankązadowoleniaistrachu.

Najwyraźniej lubiła towarzystwo, ale wciąż bała się człowieczej ręki.

Albonogi.

Usiedliśmyspokojnieprzyjednejześcianirzuciliśmyjednąkostkę.

Podeszłaniepewnie,oblizującpyszczek,chwyciła,pociągnęłatrochędo

tyłuizaczęłajeść.Powoli,zestrachemzerkającnanas,ażzaczęłarzuć

kości tak, że trzęsły się jej uszy. Obserwowaliśmy to z rosnącym

zainteresowaniem,zastanawiającsię,skądsiętutajwzięła.

Zdarzyło mi się widzieć dwa czy trzy razy, jak na naszym osiedlu

ktoś porzucał psa. Samochód zwalniał. Otwierały się drzwi, pies

wyskakiwał, samochód odjeżdżał. W tamtych latach sporo mówiło się

też o znalezionych w lasach martwych psach, przywiązanych do

drzewa biedakach, umierających z głodu. Albo topieniu szczeniaków,

zakopywaniu ich żywcem. Skórek opowiadał nam kiedyś, jak jego
sąsiadzakopałpiątkęmaluchów.Pokwadransietrzyznichwygrzebały

sięnapowierzchnię.

Dlatego pojawiający się na osiedlu kundel z podwiniętym ogonem

niebyłspecjalniezaskakujący.

background image

Sonia zjadła wszystkie trzy kości. Przynieśliśmy jeszcze trochę

wody i zostawiliśmy samą, by mogła na spokojnie zdecydować, czy

chcetuzostać.

3.

NASTĘPNĄ

GODZINĘ

spędziliśmy

na

szkolnym

boisku.

Rozmawialiśmyotym,wjakisposóbbędziemysięniąopiekować.

– O ile jeszcze będzie czym – powiedziałem, stojąc na bramce.

Bardzo chciałem, by psina została, choć starałem się nie nastawiać.
Zawsze starałem się przyjmować gorsze opcje za pewniak, ponieważ
wtedyzaskoczeniemożebyćtylkopozytywne.

Robertniemiałwątpliwości,żezostanieznami.

–Lubinas.Czujęto.

–Ej,chłopaki–powiedziałŁukasz.–AcozRykunem?

Niktniepowiedziałtegonagłos,aleczućbyło,żeniktniechcego

wtajemniczać.

– Na razie cisza, nic nie mówimy – rzekłem po chwili ciszy.

Chciałem,bymójtonbrzmiałtak,jakbytoniebyławielkasprawa,ale

kiepskomiposzło.PosytuacjizpistoletemukrywanieprzedRykunem

czegokolwieksprawiałomiprzyjemność.

RobertiŁukaszprzytaknęli.

To przypomniało mi o sytuacji broni. Wiedziałem o niej ja, ale

miałem nie wiedzieć, że Robert wie. On i Szczepan nie wiedzieli, że

Łukasz wie. On z kolei nie wiedział, że Robert wie. Nie ma co,

tajemnicewnaszymtowarzystwiemogłyczućsiębezpiecznie.

Zerkałem w stronę szkolnych okien, wypatrując Olki. Zazwyczaj

przychodziła do nas po kilku minutach, jak tylko nas zobaczyła; teraz
jejniebyło.

Wkońcupostanowiliśmysprawdzić,czymamywogólejeszczenad

czymrozmyślać.

background image

4.

OKAZAŁOSIĘ,żemamy.

Tego samego wieczoru pełniłem pierwszą wartę. Zajrzałem do

Sonii wieczorem z dwiema kiełbasami i butelką wody. Z garażu

wyciągnąłem stary koc, którego używał ojciec podczas grzebania

wsamochodzie.

Siedziała w kącie, spoglądając na mnie niepewnie, gdy układałem

jejposłanie.

– Masz, malutka – powiedziałem, podsuwając kiełbasę niemal pod

nos.Bałasię.Wjejmałych,szklanychoczkachwidziałemniepewność.
–Nochodź,masz,masz.

Merdaładelikatnieogonem.

–Niedamcitego,jeślinieweźmieszsama.

Po dłuższej chwili chwyciła jedzenie i zaczęła pałaszować, jakbym

zarazmiałjejtozabraćzpowrotem.

Następną wartę objął Robert, potem Łukasz. Olka, gdy tylko ją

wtajemniczyliśmy, pojękiwała jaka ona słodka, jaka kochana, ochy

iachy.Opiekowaliśmysięniąprzeztrzydni,zanimRobertniewysypał

sięprzySzczepanie.

5.

W CIĄGU KILKU DNI kącik Sonii wyglądał bardzo przyzwoicie.

Kilka koców, dwie miski, jakieś stare zabawki, które gryzła pod naszą

nieobecność. Przesiadywała z nami przed budową, jakby należała do

któregoś z nas. Nigdy jednak nie poszła z nami dalej. Myśleliśmy

oprzyprowadzeniuMańka.

– Niech się poznają, może wyjdą z tego szczeniaki – powiedział

Łukasz.

Pomysł nie był taki zły; dla dwunastolatka szczeniaczki zawsze są

świetnąsprawą.JedynieOlkawykazałasięjakimśrozsądkiem.

– I jak będziecie się opiekować nimi wszystkimi? – pytała, gasząc

background image

naszidiotycznyzapał.

Takczyowak,cieszyliśmysięztowarzystwaSonii.

Jużwcześniejimaliśmysiędługotrwałychzajęć.Domkinadrzewie,

budowanie boiska na opuszczonej parceli, klub fanów „Dragon Ball”.

Raz ubzduraliśmy sobie palenie ogniska przez cały tydzień – a może

i miesiąc! – ot tak, dla zabawy. Skończyło się na pierwszej warcie.
Zapomniałem. Ups, zdarza się. Te wspólne zajęcia umacniały naszą
więź.

Tymrazemjednaktawspólnarzeczbyłainnaniżzwykle.Siedziała

przed nami, merdając wesoło ogonem, uśmiechała się swoim psim
uśmiechem,jadłanamzrękiiufała.

Tymrazemtawspólnarzecztobyłaodpowiedzialność.

–Wiecieco–powiedziałRobert,głaskającjąpołebku.–Myślę,że

będziemysięniąopiekowaćjużnazawsze.

Wszyscy przytaknęliśmy, nawet Szczepan; Olka również, choć

zmniejszymentuzjazmem.Zbliżałsiędzieńjejwyjazdu.

Zadwadnimieliśmyodkryć,żenicnietrwawiecznie.

background image

TOJUŻNIEJESTŚMIESZNE

1.

NA HORYZONCIE zaczęło pojawiać się złowrogie widmo szkoły.

Dlamniebyłocośgorszego–wyjazdOlki.

Męczyło mnie to okropne uczucie, kiedy człowiek sam nie wie, co

czuje, czy to ma sens, i że nie wiecie, co z tym fantem zrobić. Coraz
częściejłapałemsięnatym,żeponosimniefantazja.Olkazostajetutaj,
idzie do tutejszej szkoły, mieszka u jakiejś cioci, babci, nieważne,
ispotykamysiędzieńwdzień,jakteraz,całąpaczką,azczasemmoże
inaosobności.

Za każdym razem, gdy szturchała kogoś z naszej paczki, czułem

gorzkiposmakzazdrości.

Czyli,bezprzeciągania,byłemzakochany.

– O czym myślisz? – spytała, gdy zbliżaliśmy się do kina. Dzisiaj

puszczali„JurassicPark”.Sześćlatpoświatowejpremierze.

–Oniczym.Taksobiedumam.

–Toprzestań–wtrąciłSzczepan.–Jużprawiejesteśmy.

Pod kinem było mnóstwo ludzi. Łukasz z Robertem liczyli

drobniaki,

które

wyskrobali

na

sprzedaży

butelek.

Byliśmy

niesamowicie podekscytowani. Fragmenty tego filmu widzieliśmy

w telewizji, od kilku lat karmiliśmy się zdjęciami z gazet, recenzjami,

plakatami w „Bravo” i innymi ochłapami, a teraz mieliśmy ujrzeć na

własneoczy,jakdinozauryrobiąrozpierduchę.Tobyłocoś.

Na sali unosił się słodki zapach popcornu i coli. Mieściło się tu

niewiele ponad dwieście osób, plus te, które zgodziły się siedzieć na

schodachpomiędzyrzędami.Biletymieliśmywykupionejużwcześniej,
więc przecisnęliśmy się przez kolejkę i usiedliśmy mniej więcej

pośrodkusaliwkolejnościja,Szczepan,Łukasz,RobertiOlka.

– O cholera – szepnął Robert, chowając się w fotelu. – Nie

background image

oglądajciesię.

Oczywiścieobejrzeliśmysię.

Jawor i dwóch jego kumpli usiedli kilka rzędów za nami.

Widziałem, jak jeden z nich rozgląda się, wyciągając spod pazuchy

piwo. Nawet z tej odległości i przy przyciemnionym świetle mogłem

dostrzec pamiątkę na jego twarzy. Wielki siniak od nosa aż po prawy
policzek.

Zesztywniałem.

Wszyscy poszliśmy w ślady Roberta, czekając aż zgasną światła.

Gdytosięstałoirozpocząłsięseans,odrazuonichzapomnieliśmy.

Naszbłąd.

2.

DWIEGODZINYPÓŹNIEJwyszliśmyzkinarozpaleniemocjami.To

było coś. Nigdy później w całym moim życiu nie przeżywałem tak

żadnegofilmu.

Wyszliśmy z kina kłócąc się, czy dinozaury były komputerowe czy

użytojakichśogromnychrobotów.

Najbardziejpodobałamisięscenawkuchni.Niemogłemwymazać

jejzpamięci.

– No, to było dobre – przytaknęła Olka. – A ta na płocie? Jak ten

dzieciakbałsięzeskoczyć?

–Teżmocne–powiedziałSzczepan.-Rudysięzesrał.Widziałem.

To, co widziałem podczas tych dwóch godzin, rozłożyło mnie na

łopatki. Warto było odłożyć każdą złotówkę. Już zacząłem myśleć

owyłudzeniuodrodzicównakolejnyseans,ażweszliśmywuliczkęza
kinem, ciągle rozmawiając, kiedy coś przypomniało mi o trzech

niebezpiecznychwidzach,którzysiedzielizanaszymiplecami.

Onisami.

Staliprzednami;Jaworopartyościanękamienicypaliłpapierosa.

background image

Gdy się do nich zbliżyliśmy, zagrodzili nam przejście. Nie było mowy
oprzypadku–czekalispecjalnienanas.Niedobrze.

Było zdecydowanie za późno na odwrót. Czułem rosnące między

nami napięcie, zwiększające się wprost odwrotnie proporcjonalnie do

dystansu,jakinasdzielił.

Noistałosię–staliśmyprzednimi.

JaworprzyjrzałsięwszystkimpróczOlki.Nawetnaniąniezerknął.

– Jak myślicie – rzekł do swoich kumpli – komu spuścić wpierdol

najpierw?

– Dajcie nam spokój – powiedziałem. Gardło miałem suche jak

pieprz.Przypomniałmisiębóljaj,jakiegonabawiłemsięprzyostatnim
naszymspotkaniuimimowolnie,dyskretniezacząłemzasłaniaćkrocze.

Wiedziałem,żeniebędziedobregozakończenia.

Staliśmytamprzezchwilę,mijałysekundy,dziesiąta,piętnasta,aja

już czułem wilgoć pod pachami. Jedynie Olka, ten cholerny kawał

młodejbaby,niedawałaposobieznać,żeboisięczegokolwiek.

–Myślę–powiedziałjedenzjegokumpli–żetwójdawnyznajomy

wyglądanachętnego.

Olkastanęłakrokprzednami.

–Jeżeliktokolwiekzwasnasdotknie,zacznę…

Jawor szybkim jak błyskawica ruchem rozwalił jej nos. Bach! Tak

poprostu.Dopiero,gdyupadłanachodnik,dotarłodomnie,cozaszło.

Uderzenie było mocne i podwójnie brutalne – bo wycelowane

w dziewczynę. Zakryła twarz dłońmi, spomiędzy palców już ciekły jej

strużkikrwi.

– Kamieniem w twarz, ty mała cipo? – spytał Jawor, robiąc krok

wjejstronę.–Kamieniemwtwarz?–powtórzyłikopnąłjąwbrzuch.

Niczegoniepostanowiłem.Automatycznie,bezmyślenia,rzuciłem

sięnaJawora.Trudno,kiedyśtrzebaumrzeć.

Uderzyłemgopięściąwtwarz.Potemwbrzuch.Chciałoddać,ale

zdążyłem zrobić unik i podhaczyć mu nogi. Upadł na ziemię, więc

background image

złapałemgozawłosyizacząłemuderzaćtymdurnymłbemochodnik.

Taa,chciałbym.

Jawor, gdy tylko zobaczył moje poruszenie, chwycił mnie za rękę,

ścisnął za szyję i przygniótł do ściany. Uderzyłem w nią głową; przed

oczamizatańczyłymiczarnepłatki.Jegokumpleśmialisięidiotycznie,

pilnując pozostałej trójki, żeby nie przyszły im do głowy jakieś głupie
pomysły.

Chciałemsięwyrwać,szarpałemnalewoiprawo.

– Ej, młody, patrz, patrz – powiedział wręcz uspokajająco.

Przestałem się wiercić i chyba o to mu chodziło, bo od razu zgasił na
wierzchu mojej dłoni peta. Gniótł go mocno, wciskając żar w moją
skórę. Zacząłem krzyczeć, więc uciszył kopnięciem kolana w krocze.
Znowu. Poczułem falę tępego, paraliżującego bólu; rozlewał się aż po
nerki. Puścił mnie, padłem w milczeniu na chodnik, starając się łapać

oddech.

Wszystkototrwałomożepięćsekund.

Dopieroteraz,oczywiście,żedopieroteraz,zzaroguwyszłajakaś

starsza para. Zaczęli krzyczeć, mężczyzna przyspieszył kroku. Jawor

postał jeszcze chwilę, zawiedziony, że nie może dokończyć zabawy;

splunąłnamnie,odwróciłsięiodszedł.Jegokumpleposzlizanim.

3.

RESZTAWYDARZEŃpotoczyłasięjakzamgłą.Parazaprowadziła

mnie i Olkę do swojego domu. Tam owinęli moją rękę bandażem,

którego pozbyłem się zaraz po wyjściu. Na obolałe jaja nie mogli nic

poradzić.Anicniebolibardziejodskopanychjaj,amen.

Nos Olki na szczęście był cały, ale przeraźliwa opuchlizna i sińce

podoczamirobiłyswoje.Wyglądałaokropnie.

Z początku obydwoje nie mówiliśmy nic. Nie podaliśmy nazwisk,

niezdradziliśmysięztym,żeOlkajestkolonistką;dopiero,gdyzaczęły
sięrozmowyozawiadomieniupolicji,powiedzieliśmywszystko.

background image

Godzinę później siedziałem w samochodzie na parkingu przy

podstawówce. Oczywiście nawiałem, jak tylko facet poszedł wszedł

zniądośrodka.Swojenazwiskooczywiściezmyśliłemibyłempewien,

żeOlkamogłabysięprzyznać,żewie,gdziemieszkam.

W domu nie było nikogo. Stanąłem przed lustrem i dokładnie

obejrzałem krocze. Wszystko było na miejscu. Każdy przejeżdżający

samochód napełniał mnie strachem, że Olka mnie wsypała. Rana na
dłoni nie wyglądała dobrze, ale z łatwością mogłem ją ukryć przed
rodzicami. Zresztą, już wtedy mogłem przestać się nią martwić. Jutro
sprawymiałyprzybraćowielegorszyobrót.

4.

WIECZOREM,tegosamegodnia,Szczepanotworzyłmidrzwi.

–Zrobiłbymcośzłego–powiedziałem.

5.

SIEDZIELIŚMY na budowie. Głaskałem Sonię, Szczepan chodził

zkątawkątipaliłpapierosa.CzekaliśmynaŁukaszaiRoberta.

– Chyra, to będzie mocne – powiedział nerwowo. – Człowieku, to

będziecoś.

–PowiedziałeśRobertowiopistolecie.

Zatrzymałsię.

–Notak.

–Łukaszteżjużwie.

–Aha.–Niewydawałsiętymzachwycony,aleniepowiedziałnic.

Słyszeliśmyjakktośwchodzidośrodkabudowli.Szczepanwyrzucił

papierosazaokno.

–Oczymwiem?–spytałŁukasz.

–Typajacu!–Szczepanprzepchnąłsięprzezwejście.–Tobyłmój

ostatniszlug.

background image

GdypojawiłsięRobert,byłojużprawieciemno.

–Dobra–powiedziałem.Wstałemioparłemsięościanę,zapalając

papierosa.Czułemsięjakgangster,któryoznajmiaswoimwspólnikom

o szczegółach nadchodzącej zbrodni. – Musimy zrobić porządek

zJaworem.

Łukaszprychnął.Delikatnie,prawieniezauważalnie.

– Najlepiej będzie zrobić to z pistoletem od Szczepana. – Robert

i Łukasz zaczęli rozglądać się niepewnie. – Spokojnie, wszyscy o nim
wiedzą,tojużżadnatajemnica.

Mówiłemprzezkilkaminut.Wciągutychchwilstreściłemprzebieg

wydarzeń, jaki chciałem wprowadzić w życie. To był mój pomysł, nie
Szczepana,takjakmówiłemnapoczątku.

Oto,cozamierzałem.

SpotkaćsięzJaworemipostraszyćgopistoletem,najlepiejnajego

osiedlu. Tak po prostu. Szczepan mógł go zwinąć z domu na kilka

godzin, plus dwa, trzy pociski maksymalnie, żeby wystrzelać je pod

nogi tego sukinsyna. I kazać prosić, błagać o wybaczenie. Po cichu

liczyłem,żebędęświadkiem,jakszczazestrachu.Jegookolicabyłaku

temu idealna. Tam co chwila coś się działo, awantury, pijackie bójki

itakdalej–jednazadymawięcejniezrobinikomuróżnicy.

Takiebyłozałożenie.

Wszyscy czekali aż skończę. Nie przerywali, chyba nie do końca

wierzącwto,cosłyszą.

PierwszyodezwałsięRobert.

–ChcesztakpoprostuzastrzelićJawora?

–Nie.Chcęgotylkopostraszyć.Możeipobiłtrzechfacetównaraz,

alenabrońniemamocnych,lufawycelowanajegołebnastoprocent

wypompujezniegopowietrze.

–Aha.

– Wiecie co – zaczął niepewnie Łukasz. – Nie wiem, czy to jest

dobrypomysł.Tonawetniejestśmieszne.

background image

Splunąłempodnogi.

– Malina, wiesz, co nie jest śmieszne? To, że Olka będzie miała

przesranejeszczebardziejniżmateraz.Niejestśmieszne,żemusimy

sięgobaćjakbybyłcholerawiekim.To,żedokońcawakacjibędziemy

musieli go unikać, jeżeli nie chcemy zbierać naszych zębów

połamanymipalcami.To,właśnietoniejest,kurwa,śmieszne.

–Ktotumówiowakacjach?–wtrąciłSzczepan.Mistrzpodjudzania

w akcji. – Myślisz, że daruje sobie po wakacjach, bo co? On właśnie
dopierowtedybędziedokładniewiedział,gdzienasszukać.Planlekcji
wisinakorytarzu,adowiedziećsię,dojakichklaschodzimy,niebędzie
żadnymproblemem.

Łukasz w dalszym ciągu nie wyglądał na przekonanego. Mimo to

pokilkuminutachdodatkowegonaciskupoddałsię.

–Dobra!–krzyknął.–Dobra,kurwa,zrobięto!

Nie mówił szczerze. Wiedziałem, że do jutra spróbuje coś

zmajstrować,znaleźćdobrąwymówkę,cokolwiek.Trudno.Wtejchwili

niebyłotoistotne.

– Póki co – kontynuowałem – jutro jedziemy na pola za działkami.

Tamwystrzelamkilkanabojów,żebypoćwiczyćprzedJaworem.Tak?

–Tak–powiedziałRobert.Bałsię.

Łukaszzajętybyłobserwacjąswoichtrampków.

–Tak?–spytałemgłośniejwjegostronę.

–Tak.

Szczepanemniemusiałemsięmartwić.

–Dobrze–powiedziałem.–Zrobimyto.Zrobimytemusukinsynowi

cośzłego.

6.

LEŻAŁEM W ŁÓŻKU, ale wiedziałem, że sen nie przyjdzie szybko.

Kręciłem się na wszystkie strony, słuchałem radia, ale po dłuższym

background image

słuchaniu przebojów jakiegoś gówno wartego boysbandu włączyłem
kasetęNirvany.

Leżąc w ciemnym pokoju widziałem Olkę na chodniku; widziałem,

jakpłacze,krewnajejdłoniach,ściekającąpoustach.

Tendrańjużdawnozasługiwałnato,codlaniegoszykowałem.

Jajadalejmniepobolewały,aleniemartwiłemsiętym.Dojutraból

ustąpi, a adrenalina zrobi swoje. Spalony okrąg po papierosie piekł
iswędziałjednocześnie,aleniezwracałemnatouwagi.Jedyne,cosię
liczyło,towidokpokonanegoJawora.

Zasnąłempopierwszejwnocy.

background image

CZEGONIEWIEDZIELIŚMY

1.

WYJECHAŁEMroweremchwilęprzeddwunastą.Pogodabyładość

ponura, szare chmury zasłaniały całe niebo. Zajechałem na budowę,
rowerzostawiłemprzedwjazdemgarażowymiwszedłemdośrodka.

–Cześć,malutka–powiedziałemdoSonii.

Odpowiedziałaziewnięciem.

Wyciągnąłem jednego z trzech papierosów, które podwędziłem

rodzicom, zapaliłem i usiadłem na posłaniu kundla, nasłuchując.
Chłopakipowinnitubyćladachwila.

Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą walkmana. Kilka kawałków

Liroya nastroiłoby mnie odpowiednio do sytuacji. Poza tym nigdy nie

lubiłemczekać.

Sonia podeszła do mnie z miną „weź pogłaszcz”. Spełniłem jej

prośbę.

Zastanawiałemsię,czynapolachzadziałkami,gdzieplanowaliśmy

sięudać,niematerazżniw.Całkiemmożliwe.Trudno,znajdziemyinne

miejsce.

Dużo się wydarzyło w te wakacje, pomyślałem. Ja na trasie

baskijskiej, pieprzone koty w rzece, Szczepan na żwirowni, Robert

i bramka. Ola. Jawor. Pistolet. Nie mógłbym wtedy znaleźć

odpowiednich słów, ale z perspektywy czasu to właśnie lato było

kwintesencją wszystkich wakacji, jakie przeżyłem w całym swoim

życiu.

PierwszyprzyjechałSzczepan.Dałemmujednegopapierosa.

–Masz?–spytałem.

–Pewnie.–Rzuciłmiplecak.Pistoletbyłzawiniętywgrubąbluzę.–

Nabojesąwmniejszejkieszonce.

background image

–Tylkocztery?

– Dwa na łące i dwa na Jawora. Musi wystarczyć, stary. Wiesz

wogóle,jakzaładować?

–Nauczęsię.Niemożetobyćjakośwyjątkowotrudne,conie?

Ktośzahamowałprzedbudową.Odruchowoschowałemgnata.

– Rudy, Malina! – krzyknął Szczepan. Próbował zachować spokój,

ale pistolet był jego. Owszem, ja mogłem mieć przegrane za bawienie
sięnim,lecztoonwyciągnąłgozdomu.

– To ja – usłyszeliśmy Roberta. Wszedł do środka powoli,

niepewnie. Zobaczył pistolet w moich dłoniach. – Cholera. Naprawdę
zamierzamytozrobić,co?

–Mhm–przytaknąłem.Następniewycelowałemwniego.

–Spieprzaj!–krzyknął,chowającsięzaścianą.

Uśmiechnąłemsiępodnosem.

–DokładnietakzareagujeJawor.

Szczepanzasugerował,żebymnieładowałkulzanimniedotrzemy

napola.Zawszebyłoryzyko,żepistoletmógłwypalićwtrakciejazdy.

Minąłkolejnykwadransczekania.

–Łukasznieprzyjdzie–powiedziałem.

Zebraliśmy się, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w stronę jego

domu.

–Chłopaki,patrzcie!–zawołałRobert.

Sonia biegła z nami. Po raz pierwszy, odkąd się nią

zaopiekowaliśmy,wyszłazbudowli.

2.

SZCZEPAN powiedział, że poczeka obok domu Łukasza. Robert

zostałznim.

Łukasz, jak my wszyscy, mieszkał w domku jednorodzinnym.

background image

Stanąłem przed drzwiami w otwartym przedsionku i wdusiłem
dzwonek.Zauważyłemmimochodem,żetrzęsąmisiędłonie.

O dziwo, otworzył mi sam Łukasz. Obstawiałem, że zasłoni się

matką.

–Niemogę–powiedziałtylko.

–Nawetminiemów,że…

–Mamanieposzładzisiajdopracy,Chyra.Serio.Muszęposprzątać

wpokoju.

–Nawetmnieniewkur…

–Naprawdę.Sorry,Chyra,ale…

Machnąłem ręką. Właśnie przypomniałem sobie jego słowa, gdy

mówił jakiś czas wcześniej, że na pewno nie będzie go w pobliżu
Szczepanaipistoletu.

– Wiedziałem – usłyszałem za sobą Szczepana. – Chyra, chodź,

idziemy.Niemogętustaćzwiesz-czym.

– Zaraz – odparłem, nie spuszczając wzroku z Łukasza. – Ostatnia

szansa,człowieku.Idzieszczynie?

Wpatrywałsięwswojekapcieiskubałpaznokcie.

–Niemogę.Muszęposprzątać.

Szczepanprychnąłzamoimiplecami.

–Oczywiście.

–Malina.–TeraztobyłRobert.–Idziesz?

– Daj mu spokój – powiedziałem. – Będziemy jechać wolno. Jak

chcesz,wskakujnarowerinasdogoń.Wiesz,gdziejedziemy.

Robertniedałzawygraną.

–Malina,dawaj.Umawialiśmysię.

–Onmusiposprzątać–rzuciłemiwyszedłemzeSzczepanem.

Patrzyłem, jak Robert rozmawia jeszcze z Łukaszem. Prosił,

namawiał–wszystkonanic.Łukaszpodjąłdecyzjęipostanowiłsięjej

background image

trzymać.

–Rudy!–krzyknąłem.–Jedziemybezciebie!

Przybiegł,wsiadłnaroweriruszyliśmy.

RozmawiałzŁukaszemporazostatniwżyciu.

3.

WIEDZIELIŚMY,żemusimyuważać.Niezwracaćnasiebieuwagi.

Nierzucaćsięwoczy.

Przejechaliśmyosiedleblokowisk,potemskręciliśmywpolnądrogę

prowadzącąnadziałki.

Pogoda się pogarszała. Nieba wciąż nie było widać. Miałem

wrażenie,żechmurystojąwmiejscuiczekały.

Szczepanprowadził,jazanim,zamnąRobert.ISonia.

Wiedzieliśmy,żewodamożezaszkodzićpistoletowi,więcmodliłem

się, by się nie rozpadało. Miałem wrażenie, że wszyscy się na nas

gapią,żewiedzą,coSzczepanmawplecaku.Wiedziałem,żejeżeliktoś

gozniązobaczy,będziemywtakichtarapatach,jaknigdywcześniej.

Robert nie mówił zbyt wiele, ale zapewne wiedział, że dzisiejszy

dzieńzapamiętanabardzo,bardzodługo.

Wiedzieliśmyotymwszyscy.

4.

CZEGO NIE WIEDZIELIŚMY, to że w zdezelowanym, zielonym

golfie,którystałnaparkingu,siedziałJaworwrazzswoimikumplami.

Zobaczylinas,myichnie.Dopierocowybiłopołudnie,aonijużobalali

sześciopak piwa. Jeden z kumpli zaproponował, by pojechać za nami.

Jaworniepotrzebowałzachęty.

5.

background image

NA

DRODZE

było

mnóstwo

żab

i

ślimaków.

Szczepan

bezskuteczniepróbowałrozjechaćwszystkie.Wjechaliśmynawzgórze,

z którego rozciągał się widok na niekończące się pola, plus kilka

wielkich konstrukcji wsporczych postawionych w linii prostej. Tędy

płynął prąd do całej Baskin. Przejechaliśmy jeszcze ze dwa kilometry.

Poobydwustronachdróżkifalowaływyższeodnasłodygizboża.

–Ilejeszcze?–spytałRobert.

– Jeszcze chwilę – powiedziałem,oglądając się za siebie. Chciałem

oddalićsięjaknajdalejodwzgórza.

Szczepanzrównałsięzemną.

– Chyra, nie sądzę, żeby ktokolwiek się tu ktoś pojawił. Nie o tej

porze.

Miałrację.Pośrodkudziesiątek,możenawetsetekhektarówzboża

ciężkosobiewyobrazićobecnośćkogokolwiek.Tobyłoidealnemiejsce

nazrobienieczegośzłego.

Gdystanęliśmy,zmachaniispoceni,rozpadałasięlekka,delikatna

mżawka. Niewinna, ale wystarczająca, by Robert zaczął marudzić, że

zmokniemy,żelepiejwracać,sra-ta-ta-ta.

Szczepan zeskoczył z roweru, rozglądając się dookoła. Cisza,

nikogo.Zdjąłplecakirzuciłdomnie.

Sonia, która dzielnie przybiegła tu za nami, szczeknęła kilka razy

iwbiegławzboże.Jakiśptak,pomyślałem.

–Sonia!–zawołałRobert.–Sonie,wracaj!

Uciszyłemgomachnięciemręki.

–Zostaw.Niekrzyczteraz.

Wygrzebałem pistolet z zawiniętej bluzy i naboje z mniejszej

kieszonki.

Niktnicniemówił.Tamciczekalinaciągdalszy.

Chwilęmitozajęło,alewkońcuwłożyłemzaładowałemmagazynek

iwłożyłemzpowrotemdopistoletu.

background image

–Okej.

Szczepan kiwnął z uśmiechem głową. W jego oczach widziałem

fascynację.Takjest,takjest,tosięzarazstanie!

–Musiszprzeładować–powiedział.–Wtedywiesz,pociskwskoczy

dokomory.

–Wiem,wiem.

Miałem zirytowany ton głosu, choć nie miałem o tym pojęcia.

Przesunąłemzamek,pistoletszczęknąłmetalicznie.Kli-klik!

–Icoteraz–spytałRobert.

–Jedenstrzałwziemię.–Wycelowałempistoletpodkątemwkępę

trawy.–Taknapróbę.

Czułem się niesamowicie. Potężnie. Miałem w dłoni coś, czym

mogłem oddelegować człowieka do Boga – jakiego tylko chciał. To, co

sięterazdziało,powinnodziaćsięwtelewizji;toniepowinnospotkać

takiego zwykłego dzieciaka jak ja. Pistolet był jak pilot od telewizora.

Jamiałemkontrolęnadsytuacją.Jaturządziłem.

Rozejrzałemsięporazostatni.Nic,nikogo,żadnegożywegocelu–

jeżelizakładać,żeSzczepaniRobertsięnieliczyli.

Zacisnąłemwszystkiemięśnienaswoimciele,wszystkieprócztych

napalcu,którymdotykałemspustu.

Zobaczyłem jeszcze, że chłopaki zakrywają uszy i odsuwają się

krokdotyłu.

Nacisnąłem.

Nic.

Spustnawetniedrgnął.

– Co jest, ku… – powiedziałem, ale wtedy zobaczyłem. Pistolet był

nieodbezpieczony.

Uśmiechnąwszy

się

głupkowato,

ściągnąłem

bezpiecznik.–Nodobra.

Jakiś wewnętrzny głos w mojej głowie krzyczał, bym dał sobie

spokój.Zrobiszsobiealbo–cogorsza–komuśkrzywdę!Zanimwpełni

background image

dopuściłem ten głos do mojej świadomości, ponownie napiąłem
wszystkiemięśnie.Tymrazemnaprawdęwszystkie.

BA-BAM!

Pistoletbuchnąłogniem.

Odrzut był niesamowity, o wiele mocniejszy niż się spodziewałem.

Uderzyłemsięwpodbrzusze.Skrzywiłemsięmocno,jajawciążbolały,
alenicpozatym.Wszystkobyłodobrze.

Pocisk wbił się w ziemię, wznosząc mgiełkę kurzu. Huk wystrzału

rozpłynąłsięwpowietrzunawszystkiestrony.Zezbożawyleciałokilka
wystraszonych ptaków. Robert krzyknął i odskoczył, Szczepan zrobił
tylkokrokwtył,poczymzacząłsięśmiaćiskakać.

–Ocholera!Ocholera,niemogę!Zajebiście!

Poczułemfalę…nie,niefalę.Tsunamiadrenaliny.

Strzeliłemzprawdziwejbroni!Strzeliłemzprawdziwejbroni!

To było coś. Będę mógł tym karmić kumpli przez miesiące, jeżeli

nie lata. Uśmiechnąłem się, powoli przyswajając ten fakt. Będę

pieprzonąlegendą.

RobertdołączyłdoSzczepana.Śmiałsięipodskakiwałzwrażenia.

Gdyimprzeszło,znaleźliśmyłuskę.Wygrzebałemjąpalcamizziemi.

–Nieźle,jeszczeciepły–rzekłSzczepan,gdymująpodałem.

– No dobra, to w co teraz? – spytałem. – Chcę jeszcze spróbować

wcośtrafić,zanimpostraszęJawora.

–Może,kurwa,spróbujeszteraz?–usłyszeliśmy.

Jawor, wraz z dwoma kumplami, wyszedł ze zboża za naszymi

plecami.

background image

ZROBIŁEMCOŚZŁEGO

1.

ZASADZKA–myślę.Jaworwszystkiegosiędomyślił,przejrzałcały

mójmisternyplanizaczaiłsiętunanas,byskopaćnamtyłkiwsposób
ostateczny, tak by odechciało nam się głupich pomysłów. Jawor i jego
dwajzasranisłużbiści.

Stojątu,przednami,jedenznichkopcipapierosa.Jaworprzygląda

siętemu,cotrzymamwdłoni.

Dopada mnie ta sama myśl, co wtedy przed podstawówką, gdy

spotkałem tego typa. To się nie skończy dobrze. Wszystko pójdzie nie
takjakpowinno.Czułemtopodskórą.

Absurdalnośćmojegopomysłuuderzamniezsiłąmeteorytu.Coja

sobie, do cholery, myślałem? Że postraszę Dawida Jaworskiego? Na

jegowłasnymosiedlu?Żebyprosiłowybaczenie?

Debil!

wrzeszczę

na

siebie

w

duchu.

Nic

bardziej

idiotyczniejszego w swoim marnym życiu nie wymyślę, mam to jak

wbanku.

Oto stoi Jawor, tu i teraz, proszę bardzo, tak jak chciałem. Musiał

nas wyczaić, przyjechać tu, przyczaić się na wzgórzu i zakraść się

wzbożu.

No i proszę. W każdej chwili mogę zrobić mu przeciąg w głowie.

Mam co chciałem. Tyle że wziął mnie z zaskoczenia. Jestem

psychicznie nieprzygotowany, nie tak miało to wyglądać. Nie tego się

spodziewałem.

SzczepaniRobertpatrząsiętonamnie,tonanich.

– Pokażesz mi to cacko, młody? – pyta Jawor dobrotliwym, niemal

koleżeńskim tonem. Jakbyśmy byli kumplami. – To był dobry strzał,

wiesz?

Uważaj,myślę.Tośliskasytuacja,nawetdlaniego.Terazmożebyć

background image

podwójnieniebezpiecznyniżzazwyczaj.

–Chyra–mówiRobert,alekumpelJaworacelujewniegopalcem.

Milcz.

– No, młody. – Jawor robi krok w moją stronę. – Chyra, tak? Masz

tamjeszczekilkapocisków?

Mam sucho w ustach, słowa grzęzną w wysuszonym na wiór

gardle.Szczepanchcecośpowiedzieć,alezostajeuciszony,tymrazem
przezsamegoJawora.Któryrobikolejnykrok.Ikolejny.Dopieroteraz
tozauważam.

–Stój–mówię.Próbujębrzmiećdzielnieimężnie,aleniedokońca

mitowychodzi.NadowódtegosługusyJaworarechocząjednocześnie.
Jakstatyści,którzyznająswojąrolę.

Poważniejądopiero,gdycelujęlufąmiędzyoczyJawora.

2.

JAWORstajewmiejscu.Dzieląnasczterymetry.

Moje dłonie drżą, pistolet wydaje się coraz cięższy, a w kolanach,

zamiaststawów,znówczujęwatę.

Najwyraźniej nikt nie wie, co robić. Napięcie rośnie i rośnie,

apowietrzedrganiczymprądnaliniachwysokiegonapięcianadnami.

CiszęprzerywaJawor.

–Dobra,szczylu–mówi.Widaćzdążyłjużstracićwszystkiezasoby

cierpliwości,jakieposiadał.–Pokażtegognata.

– Nie podchodź – mówię. Nic z tego. Jawor stawia mały kroczek,

drugi,trzeci,piąty.Drapieżnikpodchodzącyofiarę.Przypominamisię,

jakszybkiciospotrafizadać.–Niepodchodź.Strzelę.Obiecuję.

Przełykanerwowoślinę.

– Daj mi tę spluwę, młody – mówi, wyciągając otwartą dłoń. – Daj

miją,tomożeniewbijęcinosawryj,jaktejcipcezakinem.Itaknie

zrobiszniczego,więc…

background image

KLIK!–usłyszałemwgłowie.

Niepowinientegorobić.MógłzostawićOlkęwspokoju.

Zaciskam zęby. Strach rozpuszcza się pod wpływem gorącego

wkurwienia. Jestem na niego wściekły bardziej niż kogokolwiek

wcześniej. Przeszła mi ochota na straszenie. Moim marzeniem jest

terazposłaćkulkęwtencwany,pieprzonyłeb.

– Jeszcze krok, cwelu, a strzelę ci w ten pusty garnek – mówię.

Kątem oka widzę Roberta, jak rozwiera ze zdumienia usta. – Będziesz
zdychałmiesiąc,kutasie,bopociskprzezmiesiącbędzieszukałmózgu.
Więcsię,kurwa,cofnij.

To załatwi sprawę, myślę. Jawor stanie teraz w miejscu, zdradzi

swoje zakłopotanie, obejrzy się na kumpli i da im znak do odwrotu.
Powinnisięwycofaćtam,skądprzyszliistaraćsięunikaćmojejosoby
dokońcaswojegokrótkiego,mamnadzieję,życia.

Być może mogłem jeszcze wtedy zapobiec tragedii, jaka miała

nastąpićzakilkaminut.Amożeinie.Nieważne.

Ważnejestto,żeJaworjestzbityzpantałyku–nienacodzieńtaki

szczochjakjamówimutakierzeczy–aleszybkosiępozbierał.

–Chybacisięwdupiepoprzewracało–mówi.

Jeden z kundli Jawora szybkim krokiem łapie Roberta i przyciąga

dosiebie.DrugirobitosamozeSzczepanem.

Jawor nie patrzy na nich, tylko na mnie. Jego twarz rozpromienia

cwanyuśmiech.

–Icoteraz,synku?–pyta.

–Zamknijsię.

–Połamieciwszystkiepalcezato,copowiedziałeś.Wiesz?

Jęczęwduchu.Wiecie,onnaprawdęzamierzałtozrobić.

Kiwanakumplapolewej.TenuderzaSzczepanawbrzuch.Biedak

pada na kolana i zwija się jak skorupka ślimaka, próbując złapać

oddech.

background image

DrugibijeRobertapotwarzy.

–Tak,żebyniebyłowidać–upominagoJawor.

Celujętowniego,towjegokumpli.

Szczepanznowudostajewbrzuch,tymrazemznogi.

–Zostawcieich!–krzyczęnajednegoidrugiego.Łzynapływająmi

do oczu. Jawor to widzi i wciąż się uśmiecha. Może to ja mam go na
celowniku,aleitakprzegrywam.

Nie,docholery,nie!

Jeśli pozwolę im odebrać mi broń, na pewno jej nie odzyskamy.

Dostaniemy mocne baty, ja najmocniejsze, takie ze skierowaniem do
szpitala,aJaworwszystkiegosięwykpi.

Orientujęsię,żeJaworstoiniecałedwametryodemnie.

– Stój, kurwa, powiedziałem! – wrzeszczę i to ja, nie on, stawiam

trzykrokidotyłu.Celujęwbandziora,którybiłRoberta.–Atyjeszcze

raz go uderz, tylko spróbuj, a przyrzekam, że wystrzelam cały

pieprzonymagazynekwtwójzakutyłeb.

Robertspoglądanamniezwdzięcznością.Typekgopuszcza,aon

stajezamoimiplecami.DooprawcySzczepananiemuszęnicmówić–

samgopuszcza,gdycelujębezpośredniowniego.

Kolejnymomentciszy,którąponownieprzerywaJawor.

–Noicoteraz?

–Nic.Idźciewswojąstronę.Zostawcienas.

–Nie.

Niemożeszsięmazać,upominamsiebie.Tytudowodzisz!

–Idźciestąd,bo…

Jaworspluwakulkąślinynaziemię.

– Łapcie tych dwóch – mówi. – Ten kowboj jest mój. Mogę dostać

kulkę,atydożywocie.

Iruszawmojąstronę.

background image

A ja wymiękam. Przepraszam, ale wymiękam. Odwracam się

i wbiegam w zboże. Szczepan i Robert robią to samo. Przez sekundę

myślęorowerach–mogąpodziurawićnamopony.Trudno.Bardziejod

nichwolimynaszeżycie.

–Nicniewidzę!–słyszęRoberta.

Szczepankrzyczy,bybiegaćzygzakami.

Biegnęprzedsiebie.Źdźbłauderzająmniewczoło;zasobąsłyszę

zbliżającysięzłowrogiszelest.

–Gdziebiegniemy?–wołaRobert.–Gdziebiegniemy?

– Skręcajcie – odkrzykuję i właśnie to robię. Ostry skręt w prawo,

w lewo, potem jeszcze w lewo i raz jeszcze w prawo. Udaje mi się
oprzeć panice na tyle, by o tym pamiętać. To jedyna przewaga, jaką
mamynadtymizbirami.Wiemy,jaknajszybciejzgubićberkawzbożu.

Po lewej wybiega jeden z nich. A-kuku! Jest jeszcze bardziej

zaskoczony moim widokiem niż ja jego – i zapewne tylko to mnie

ratuje.

Skręcam.

Szelestzbliżasiędomnie,wrazzciężkimoddechem.Mnieteżjuż

paliwpłucach,jakbymoddychałogniem.

– Chyra! – słyszę Roberta gdzieś z daleka. – Chyra, gdzie jesteś?

Szczepan!?

Przypominam sobie, co ciągle ciąży mi w dłoni, ale nie pamiętam,

czyjestodbezpieczony.Zygzakuję,biegnęprzedsiebie,znowuzygzak,

ostrowlewo,ostrowprawo,wprawo,znowuwlewo,znowuprosto.

Zatrzymuję się i odwracam, celując przed siebie. Staram się

opanowaćdyszenie,alenicztego.

Niktnienadciąga.

Nagleszelestzlewej.Celujętam.Ręcemisiętrzęsą.

Szelestzprawej.Celowniktam.

Gdzieśzamną.Szybkiodwrót.

background image

Wkońcukucam.Siedzącjestsporaszansa,żebydlakominiemnie

przechodzącbardzoblisko.

Boże,niemogąmnietuzłapać.Nietutaj,pośrodkuniczego,gdzie

możnaspokojniepołamaćnamkości,bezzbędnychświadków.

Widzę kształt. Stoi na wprost mnie. Stoi w miejscu, dyszy

i rozgląda się na wszystkie strony. Jego świszczący oddech słyszę bez
problemu,więcsamzatykamusta,powolioddychającnosem.Jeżelija
gosłyszę,onmożeusłyszećmnie.

Po mojej lewej coś szeleści. Kształt patrzy w tę stronę i powoli,

odgarniającrękomazbożeruszawtamtąstronę.

Nasłuchuję chwilę, ale nic się nie dzieje. Brak gwałtownych

ruchów, krzyków, tylko cisza, zakłócana jedynie falującym zbożem.
Zastanawiam się, jak daleko mogę być od konstrukcji wsporczej.
Mógłbymsięwspiąćizobaczyć,gdziejestścieżka.

A co ze Szczepanem i Robertem? Mają ich? Może już uciekli? To

akuratmałoprawdopodobne.

Sam nie mogę nigdzie uciekać, bo pistolet. Zostawić tutaj też nie

bardzo.

Wstajęprzygarbiony,ruszamwjakimśkierunku.

– Tutaj! – słyszę kumpla Jawora. Całkiem blisko. Ostrożnie zatem,

ostrożnie.–Mamgo,dawajcietutaj!

Mająkogoś.Bożedrogi,którygładziszgrzechyświata,niechtonie

będzie Szczepan. Chcę go tu i teraz, bym mógł oddać mu broń, uciec

odniejiodtychzbirów.

Szelestzamną,bardzoblisko.

Uciekamprzedsiebie.Nieodwracamsię,biegnęprzedsiebiekilka

metrów, skręcam, skręcam znowu, znowu kilka metrów przed siebie,

łukiemkilkanaściemetrów…

IwpadamnaJawora.

Padamnaziemięwrazznim.Najegotwarzywidzęzdziwienie.Nic

nie mówi, od razu rzuca się w moją stronę. Widać nie chcę już tracić

background image

energiinapierdoły.Samwstająwpodskokuibiegnędalej.Szelestgoni
mnie,nieodstępujenakrok.Skręcamwlosowychkolejnościach,aleon

ciągle jest za mną. W każdej chwili spodziewam się dostać kosę pod

nogi.

Wlewo,prawo,prawoilewo,lewoilewo,znowuprawo.

Całyjestemjużmokry,koszulakleisiędomojegociała.

Wybiegam na drogę. Jakieś sto metrów po mojej lewej leżą nasze

rowery. Już mam ruszyć w ich stronę, ale słyszę, jak Jawor prawie-
prawiewybiegazamną.

Odwracam się z wyprostowanymi rękoma. Gdy tylko celownik

znajdujesięnazarysiepostaci,którawybiegazamną,naciskamspust
–akuratwmomencie,byzobaczyć,żetoRobert.

BA-BAM!

Widzę jak odchyla głowę do tyłu, zasłania twarz dłońmi, jakby to

mogło w czymś pomóc. Echo wystrzału rozlatuje się we wszystkie

strony, Robert robi kilka wolnych kroków, pada na kolana, potem na

twarz.

3.

NIEMÓWIĘNIC.

Upuszczam broń. Powoli rozchylam usta, przyglądając się rudym

włosom.

Mamdwanaścielatistrzeliłemdoprzyjaciela.

Tojestto.Momentzałamania.

Nie pękam, tylko strzelam. Wszystkie emocje, napięte od wczoraj

niczymcuma,strzelająztrzaskiem.

Widzę rodziców, zwid jakiś. Widzę ich zdziwione, niedowierzające

miny, kiedy dowiadują się od policjanta, co zmajstrował ich ukochany

background image

syn. Matka płacze, wtula się w ramię ojca. Wasze dziecko, drodzy
państwo,zabiłokolegę.Zajebiście,nie?Zrobiłcośzłegoito,kurwa,na

galowo.

Potempogrzeb.

Sąddlanieletnich.

Poprawczak.

Płaczrodziny.

Więzienie.

Jeszczewięcejpłaczu.Widzęgoprzezkratyceli,wktórejsiedzę.

Całemojeżycieprzesranewmgnieniuoka.

Padająca na moją twarz mżawka przestaje być chłodnym,

rzadziutkim deszczykiem. Kropelki robią się cieplejsze, zboże faluje

coraz mocniej na boki, tak jak reszta obrazu. Wszystko zaczyna

wirowaćjakbączek.

–Okurwa…–słyszęznajomygłos.

Padam na ziemię. Uderzenie jest miękkie, niemal czułe. Widzę

Szczepana.Podchodzidomnieipodnosipistolet.Niewie,corobić.

–Okurwa–mówirazjeszczeitoostatnie,cosłyszę.

background image

SPRAWYPOSZŁYZADALEKO

1.

SŁYSZĘ GŁOSY, wszystkie zlepione w jeden, dochodzące z oddali

nibyresztkizagubionegoecha.

Wybudzamsię,aleniechcęotworzyćoczu,niechcę.Bojęsię.Nie

chcękonsekwencji.Chcędodomu,domamyitaty.Zrobiłemcośzłego,
tak złego, że gdyby nawet Szczepan zesrał się kryptonitem nie zdoła
mnieprzebić.

Czuję delikatne pacnięcie w policzek, przyjemne. Potem drugie,

trzecie, nieco silniejsze, ale wciąż delikatne. Dopiero po chwili
przybierająnasilenatyle,żemuszęosłaniaćsięrękami.Ręcemamjak

zwaty.Ktośjechwytaimówi,żemusimysięstądwynosić.

–Wstawaj,człowieku,wstawaj!Chodź,onizaraztubędą!

Otwieram oczy, widzę Szczepana. Jest przerażony, rozgląda się na

bokijakzającnaszosie.

– Przepraszam – mówię suchymi ustami i zaczynam płakać. Beczę

jakdziecko,aonmniepogania.

–Musimyspieprzać,człowieku,ruszsię!

Jaknapotwierdzeniejegoobaw,słyszęgłosJawora.

–Patrzcie,comytumamy.

Oto i on, przerażający jak Grendel, wychodzi ze zboża w asyście

dwuosobowejobstawy.

–Dajcienamspokój–mówiSzczepan.

–Otak,napewno.

Widzę go jeszcze trochę za mgłą. Jawor podchodzi i zabiera mu

pistolet.

–Icoteraz,Jawor?–pytam.–Połamieszmikości?

background image

–Myślęwłaśnienadtym.

Ogląda broń, przygląda się szczegółom. Jego dwaj kolesie

zaglądająprzezjegoramię.

–Jawor,jesteśkutasem.

To odwraca jego uwagę od pistoletu. Idzie powoli w moją stronę,

alemamtogdzieś.Wdupie,jeślichodziościsłość.

Szczepanchwytamniezaramię.

–Chyra,daj…

–Boco?–pytam,nieodwracającwzrokuodJawora.Międzyinnymi

dlatego,bopodrugiejstronie,zamoimiplecami,leżymartwyRobert.–
I tak mam przegrane jak nigdy w życiu. Będziesz wielkim bohaterem
tutaj,przykumplach,idowaliszmijeszczekilkabombwryj,conie?

Nicniemówi.Patrzynamnietymswoimwyzywającymwzrokiem.

–Tobędziecoś,conie?–mówiędalej.–Jużwidzęjakopowiadasz

to kumplom. W sumie, chłopaki, to powinno nas być tam dziesięciu,

takiegroźnebyłytedzieciaki.

–Zamknieszsięjuż?–mówiRobert.

Robert!

Widzę jak podnosi się na kolana. Odsłania twarz, na skroni widzę

ślad. Zadrapanie. Tuż nad brwią. Krwawi, ale niezbyt efektownie.

Większekrzywdyrobiliśmysobienaboisku.

Podchodzidonas,pomagaSzczepanowipodnieśćmnie.

Chwieję się na nogach, opary omdlenia jeszcze lewitują w mojej

głowie.

Robertżyje.Żyje.

Dzwonimiwuszach.

– Strzeliłeś do niego, młody? – pyta Jawor, nie zdejmując ze

swojego pyska tego cwanego uśmiechu. Obejmuje wzrokiem naszą

trójkę.–Alezwaspopaprańcy,wiecie?

Teraz wychodzę z siebie. Biegnę w jego stronę, rzucam się.

background image

Macham pięściami, uderzam go w twarz, barki, klatkę piersiową,
głowę, olewam kompletnie, że trzyma pistolet; on stara się mnie

odepchnąć. Udaje mi się uderzyć go w nos i wtedy pieszczoty się

kończą – Jawor kopie mnie w brzuch i uderza pięścią w policzek.

Ponownie padam na ziemię, a on dalej kopie – w brzuch, żebra.

Wrzeszczę i płaczę jednocześnie. Tak bardzo pragnę skręcić mu kark

itakbardzoniemogę.

– Zostaw go! – krzyczy Robert. Strzeliłem mu w głowę, a mimo to

mniebroni.Kochamgo.Jaworuderzamniepięściąwpotylicę.Boli.

Ze zboża wybiega Sonia. Skacze na Jawora i łapie go za łydkę.

Bydlakkrzyczyjakdziewczynka,skaczeipróbujejąstrącić.

–Sonia,zostaw!–wrzeszczyRobert,wtórujemuSzczepan.

Udajemusięjąstrącić,kopieiodsuwasięnabezpiecznydystans.

Psiuniapiszczy,odsuwasięiszykujedokolejnegoataku.

BA-BAM!

BA-BAM!

–Nieee!–krzyczę.SzczepaniRobertzasłaniająuszy.

Jawornaciskaspustjeszczekilkarazy,zanimdocieradoniego,że

magazynekjestpusty.

PodchodzędoSonii.Niemapyszczka.Widzękrew,wnętrzności,jej

czaszkę.

Wymiotuję.

2.

Chłopakipodchodzą,cośmówią,alenicdomnieniedociera.Mam

ochotęznowuzemdlećiobudzićsięgdzieśindziej.

Jeden z kumpli Jawora próbuje wziąć od niego broń, ale

bezskutecznie.

background image

– Lepiej już idźcie, dziewczyny – mówi. Ten sukinsyn wydaje się

spokojny.Podwpływememocji,alewdalszymciąguspokojny.

Wciążjestemnakolanach.Niemogęspojrzećnamartwegopsa,bo

robimisięniedobrze.Ciąglepłaczę,Robertteż.

–Chodźcie–mówiSzczepan.

Mija dłuższa chwila, nie wiem, może kilka minut. Uspokajamy się

na tyle, by móc odejść. Szczepan się waha, nie może pogodzić się
ztym,żepistoletniewróciznimdodomu,aleodchodzibezsłowa.

Czuję się jak w centrum tornado, skołowany, zdezorientowany

i oszołomiony. Wiem, że muszę dojść do roweru i odjechać, póki nie
zjawiłsięniktpostronny.Jedenstrzałmógłzostaćzignorowany,aletrzy
następnemogłyzainteresowaćkogoś,ktoznajdowałsięwokolicy.

Szczepanrazjeszczeoglądasięzasiebie.

–Chłopaki…

Nie musi nic dodawać. To nie koniec kłopotów. W ten czy inny

sposóbbędzietrzebarozwiązaćproblempistoletu.

Ogarniamniepewność,żenieobejdziesiębezpolicji,dochodzenia

isprawysądowej.Sprawyzaszłyzadaleko.

Ruszamy, nie oglądając się za siebie. Wierzchem dłoni wycieram

smaryspodnosaipłaczęjeszczebardziej.

3.

ŁUKASZ ZGINĄŁ mniej więcej w czasie, kiedy uciekaliśmy

wzbożu.

Przesiedziałkilkanaścieminutwdomu,zapewnewalczączkacem

moralnym, aż zdecydował się do nas dołączyć. Wskoczył na rower
iruszyłpędemwstronęłąk.Późniejsiędowiedzieliśmy,żepowiedział

mamie,iżwychodzipojeździćnarowerze.

TużzaBaskinprzejeżdżałprzezdrogękrajowąwbardzoferalnym

momencie.KierowcaTIR-aupuściłpapierosanapodłogę.Schyliłsiępo

niego, nie widząc przecinającego ulicę roweru. Zahaczył zderzakiem,

background image

wciągając Łukasza prosto pod przednie koło wozu. Makabra.
Zorientował się dopiero po kilku sekundach, że coś jest nie

w porządku. Zatrzymał się i wyskoczył z kabiny. Gdy zobaczył, co się

stało, co zostało z Łukasza, zwymiotował. Całe koło było we krwi.

Rower leżał na ulicy sto metrów dalej. Tyle samo ciągnęły się

fragmentyzmasakrowanegociała.

Niebyłoczegoratować.

4.

GDYZOBACZYLIŚMYradiowozyikarawan,naturalnymodruchem

ciekawskich gapiów skręciliśmy, by zobaczyć, co się dzieje. Nie było
potrzeby fatygować ambulansu. Policjanci krzątali się dookoła
samochodu,kierowcasiedziałnatylnymsiedzeniuradiowozuipłakał.

Szczepan się wystraszył. Był pewien, że ktoś usłyszał strzały

iustawiająblokadę.

–Nie–powiedziałem,czującpodskórą,żetocośowielegorszego.

Grozawisiaławpowietrzuwpostacimetalicznegozapachukrwi.

Robertzobaczyłtopierwszy.

–Ej,chłopaki.Toczasaminiejest…

Nie musiał kończyć. Od razu poznaliśmy rower Łukasza. Złamany

wpół,kołapowyginane,alepoznałemodrazu.Powiodłemwzrokiempo

czerwonym pasie krwi na ulicy. Były tam różowawe kawałki czegoś…

czegośjakby…

Wyobraźnia podpowiedziała mi, na co patrzę. To Łukasz. To, co

zniegozostało.

–Kurwa–powiedziałSzczepan.–Okurwa,chłopaki…

Zemdlałemporazdrugi.

background image

PAPIEROSWMAŁPIMGAJU

1.

POCISKdosłowniemusnąłRoberta.Wdrodzepowrotnejdodomu,

zanim jeszcze zobaczyliśmy widowisko na drodze, powiedział, że
słyszałjegoświst.

– Takie zijup! – powiedział. Matce wcisnął kit, że uderzył się na

trzepaku. Gdyby nie wydarzyło się to, co się wydarzyło, wycisnęłaby
zniegoprawdę,aletegodniawszystkoinneschodziłonadalszyplan.

2.

RESZTĘ wakacji przesiedziałem w domu. Nie wiem jak chłopaki,

ale przez trzy, cztery dni nie wychodziłem z łóżka. Wszystko zlało mi

się w przerywany płytkim snem ciąg, więc nie pamiętam dokładnie.

Rodzice musieli siedzieć przy mnie, bym zasnął. Wiedzieli, że

widziałem zbyt wiele – te różowe kawałki – ale nie wiedzieli, że

niedługoprzedtragediąpowiedziałemmu,bynasdogonił.

Kilkarazyśniłomisię,żebyłznaminałąkach.Wybiegłtaksamo

jak Robert – i tym razem trafiałem prosto między oczy, a jego głowa

rozbryzgiwałasięnadrobnekawałki.

Rodzicenienaciskali,więcnieposzedłemnapogrzeb.Gdywyszli,

zostawiając mnie samego po raz pierwszy od wypadku, znalazłem

papierosyiotworzyłemwiśniówkęzbarku.Wypiłemilemogłem,zanim

sięporzygałem,wypalającpodrodzedwapapierosy.

3.

Za każdym razem, gdy ktoś pukał do drzwi, oczekiwałem

z napięciem na widok policjanta albo przynajmniej matki Szczepana.
Każda rozmowa, którą rodzice prowadzili przez telefon, każdy

przejeżdżającyradiowóz,każdepukaniedodrzwi–wszystkołączyłosię

background image

w jedno. Wszyscy o wszystkim się dowiedzieli, o pistolecie, o nacisku
naŁukasza.Głowabolałamniebezprzerwy,odnieustannegonapięcia

miałemściśniętyżołądek.Obicia,jakiezafundowałmiJawor,zgoniłem

namecz.Rodzicenieuwierzylidokońca–takjakRobertowi–alenie

zadawaliwięcejpytań.

4.

KILKA DNI po wypadku przyszedł Robert. Matka bez słowa

wpuściła go do mojego pokoju i zamknęła drzwi. Ojciec przyniósł mi
telewizor, więc całymi dniami grałem na Pegasusie – nie odczuwając
żadnejprzyjemności.

Robertskinąłtylkogłową,cześć,iodrazuzacząłszlochać.

–Pizdazciebie–powiedział.

Terazjazacząłempłakać.Stary,proszę–chciałempowiedzieć–nie

mówtak.

– Pizda z ciebie – powtórzył. – To ostatnie, co do niego

powiedziałem.

WdniuwypadkutoRobertrozmawiałznimjakoostatni.

Rozryczeliśmy się obydwaj. Wypadałoby się przytulić czy coś

takiego, ale w naszym świecie przytulanie w ramach pocieszenia to

bajerwidywanytylkowfilmach.

–Szczepanbyłumnie.–Robertwytarłsmarkiwierzchemdłoni.–

Mamagoniewpuściła.Płakałem.

–Pewniechcewiedzieć,cozpistoletem.

Przez chwilę patrzył na mnie nie pojmując, o czym mówię.

Zapomniał.

–Kompletniewyleciałomizgłowy–powiedział.

Wzruszyłem ramionami. Te dni wyczekiwania na wyrok, strach,

brak snu i koszmary – wszystko to wycisnęło ze mnie wszelkie siły.
Byłemzbytzmęczony,bywykrzesaćzsiebiewięcej.

background image

– Widziałem się też z Olką – dodał. Spojrzałem na niego. – Miała

dość mocno przesrane. Opiekunki chciały wysłać ją do domu, ale

wkońcupozwoliłyjejzostać.

Przesiedzieliśmy na tym drętwym dialogu jeszcze z kwadrans,

zanimzdecydowałsięwracaćdodomu.

5.

WAKACJE kończyły się za trzy dni. Rodzice byli w pracy, chociaż

dzwonilicodwiegodziny.

Kręciłem się po domu w poszukiwaniu papierosów, ale zabrali

wszystkie.Potym,jakzarzygałemwiśniówkąłóżko,znaleźlidwapety.
W pokoju gościnnym zobaczyłem kupę podręczników i zeszytów,
wszystkonanadchodzącyrokszkolny.Spojrzałemnaniezpogardą.

IZłoteMyśli.

Mamamusiałagoznaleźć.

Przeglądałem go powoli, niespiesznie. Swoim odpowiedziom

poświęciłem większość czasu. Zdjęcia na ostatniej stronie ciągle tam

było. Wpatrywałem się w uśmiechniętą, promienną twarz Olki, kiedy

sobieuświadomiłem.

Dzisiajwyjeżdża.

Ztego,copamiętałem,miaławyjechaćwpołudnie.Czylizaraz,być

możejużteraz.

Wybiegłemzdomuwstronępodstawówkijakszogun.

6.

NA PARKINGU przy tylnym dziedzińcu stały cztery autokary. Przy

każdym z nich formowała się grupa kolonistów, których ustawiały
opiekunki. Poznałem kilka widywanych wcześniej osób. Widziałem

Fishbone i dziewczyny, z którymi Olka dzieliła pokój. Wszyscy żegnali
się,tulili,wymienialiadresamiinumeramitelefonów.

background image

Wszedłem w ten tłum, rozglądając się na boki. Pytałem

przypadkowetwarze,czywiedzą,czyOlkajużpojechała.

–Takaruda,zdługimiwarkoczami.

Nikt,nic.

Aż wpadłem na opiekunkę, która zaprowadziła mnie do gabinetu

pielęgniarkiwtedy,gdypobiłmnieJawor.

– Wie pani może, czy Ola Bernard pojechała już do domu? –

spytałem. Spojrzała na mnie z mieszanką zdziwienia i niesmaku. –
Proszę,możemipanipowiedzieć?

–Czytywiesz,kolego,jakieonamiałaprzezciebiekłopoty?Przez

ciebieitwoichkolegów?

–Wiem,proszępani,wiem.Alenaprawdę…tonienasza…mynie

chcieliśmy.Proszę,niewiepani,wktórejjestgrupie?

Patrzyłanamniebadawczo.Chybaoceniała,czybyłemchłopakiem,

którywpakowałsiebieitędziewczynęwproblemy,czyteżchłopakiem,

którycelowopakujesiebieikolegówwproblemy.

–Grupabe,tampolewej–powiedziałaiwróciładoliczeniaswoich

podopiecznych.

–Dziękuję.

Szybkim krokiem poszedłem we wskazaną stronę. W dłoni

ściskałem zeszyt, a do oczu napływały mi łzy. Od wypadku Łukasza

każda pierdoła doprowadzała mnie do płaczu, a wyjazd Olki bez

pożegnania, bez jej adresu i numeru telefonu zdecydowanie do tych

„pierdół” należał. Myśl, że nie będę mógł z nią się kontaktować,

spychałamniewprzepaść.Musiałem,poprostumusiałemdaćjejmój

adres, wziąć jej i napisać coś od razu, jak tylko wrócę do domu!

Chciałem do niej pojechać, jak tylko będę mógł, zrobić wszystko,
byśmysięjeszczezobaczyli.

–RafałAngrot!MonikaAndruszkiewicz!

Opiekunka stała przy drzwiach autokaru, wpuszczając po kolei

wszystkich.

background image

–AleksandraBernard!

Jest!

Wyszłaztłumu.

Jest,jest!Docholery,jest!

Najejwidokpoczułemtsunamiłez.

Nie wolno ci się teraz rozbeczeć! Rób co chcesz, becz sobie ile

wlezie,alepotem!

Olka włożyła do bagażnika autokaru wielką torbę, zarzuciła na

ramięniewielkiplecakiruszyładowyjścia.

Gdymniezobaczyła,stanęławmiejscuzrozwartymiustami.

– Gdzieś ty był!? – wrzasnęła podbiegając do mnie. Przytuliliśmy

się.

Nie wiem tego, bo byłem zajęty tylko nią, ale jestem pewien, że

wszyscynanaspatrzyli.Miałemtogdzieś.Widziałemjakdoopiekunki

podchodzidrugaicośmówi.Obiezaczęłyprzyglądaćsięnamuważnie.

Myślałem,żenasrozdzielą–musiaływiedzieć,żetomiędzyinnymido

mnieOlkaurywałasięcałymidniami–igdybytakzrobiły,urwałbymim

głowy.Zostałempobity,widziałemmózgiczaszkęprzyjaciela,wkażdej

chwilipolicjamogłazapukaćdomoichdrzwi,zarazstracędziewczynę

i każda, najmniejsza prowokacja obudziłaby we mnie Hulka.

Zagryzłbymraszplenaśmierć.

–Przyjedzieszzarok?–spytałem.

–Niewiem,może.Będziemypisać,tak?

–Jasne,jasne,obiecuję.

Dałem jej Złote Myśli i kartkę z adresem. Ona dała mi swój.

Następnie, kompletnie mnie zaskakując, chwyciła mnie za głowę
ipocałowała.Jejwilgotneustasmakowałypastądozębów.

Dla opiekunek tego było za wiele. Odciągnęły ją i niemal

wepchnęłydoautokaru.Olkapłakała,aijabyłemtegoniebezpiecznie

blisko. Gdy tylko znalazła się w środku, pobiegła na tylne siedzenia
iwychyliłasięprzezokno.

background image

Usiadłem obok na krawężniku. Niewiele już mówiliśmy – nie była

w

stanie,

ciągle

chlipała

i

łapała

spazmatyczne

oddechy.

Wymienialiśmysiętylkouśmiechami.

Opiekunkawkońcuwypełniłaautokarisamaweszładośrodka.Na

pożegnanie posłała mi mordercze spojrzenie. Zanim autokar ruszył,

sprawdziła,czywszystkieoknasązamknięte.

Ruszyli,ajapobiegłemzanimi.

Widziałemjąpłaczącą,wysyłającącałusyipocieszającekoleżanki.

Kierowca wjechał na ulicę i nie miałem już szans. Przyspieszał coraz
bardziej,zostawiającmnieztyłu.Razjeszcze,ciąglebiegnąc,skupiłem
sięnajejtwarzy.Tomiałabyćmojapamiątka,jejwidok.

Kierowca wrzucił drugi bieg i to było na tyle. Olka zniknęła

zzasięgumojegowzroku,autokarpozostawiłtylkosmródspalin.

Właśnie wtedy, dysząc na ulicy, przyrzekłem sobie, że za rok się

zniązobaczę.

Nigdywięcejsięniewidzieliśmy.

7.

WRÓCIŁEM na szkolne boisko. Jakieś dzieciaki jarały szlugi na

jednej ławce. Znałem jednego z nich, był kumplem Damiana

Pietraszkiewicza.

–Maciefajkę?–spytałem.

Dalimijednegomalboro,odpaliłemiposzedłemdomałpiegogaju.

Usiadłempodjednymzdrzewidopierowtedysięrozpłakałem.

background image

PIERWSZYWRZEŚNIA

1.

DO DOMU wróciłem chwilę przed piętnastą. Twarz miałem

opuchniętąodpłaczu.Czułemsięzdruzgotany.Zkieszeniwyciągnąłem
karteczkęz„KrólemLwem”,którądałamiOlka.Zapisanabyłaładnym,
dziewczęcympismem.Adres,numertelefonuiserduszka.Pocałowałem
jąischowałemdojednejzksiążekumniewpokoju.

2.

COŚsięzmieniło.

Rodzicewahalisię,czynależyzabraćmniedojakiegośspecjalisty,

ale stanowczo protestowałem mówiąc, że wszystko w porządku. Ich

obawa brała się z tego, że zacinałem się. Jadłem obiad przy stole

i nagle zaczynałem wpatrywać się w jakiś punkt przez kilka minut.

Grałemw„Contrę”,wciskałempauzęikoncentrowałemsięnaniczym.

Siedziałem w wannie aż do chwili, gdy woda była letnia. Potrafiłem

gapićsięnapusteścianyprzezdługieminuty.

Myślałem wtedy o tym wszystkim; o tym, jak wszystko się

popieprzyło.OSonii,opistolecie.Owszystkim.

Wygodnie było obwiniać Szczepana za to, że w ogóle nam tę

spluwę pokazał. Tak, to jego wina. Jego i jego nieodpowiedzialnej

matki.Tousprawiedliwieniedziałałojednaknabardzokrótkąmetę.

Myślałem o tym, jakie miałem szczęście. Gdybym strzelił pół

centymetra w lewo, Robert by nie żył. Mogłem go zabić. Kawał

wielkiego,pieprzonegofarta.

Tobyłonieprawdopodobne,jakwtakkrótkimczasierzeczymogły

uleczmianie.Dzień,wktórymszukałemzeSzczepanembutelekwjego

piwnicy, a znaleźliśmy namiot, wydawał mi się dniem wczorajszym
izeszłorocznymjednocześnie.Wydarzyłosięzbytwieleizbytszybko.

background image

3.

SIEDZIELIŚMYnatrzepaku.Ja,SzczepaniRobert.

– Ciągle muszę się pilnować, wiecie – powiedział Szczepan. – Bez

przerwy myślę o tym pieprzonym pistolecie. Że powiem coś przez

przypadekalboprzezsen.

Jego matka jeszcze nie zdała sobie sprawy z braku pistoletu. Ale

kiedyśtozrobi,prędzejczypóźniejiraczejprędzejniżpóźniej.Tocud,
żejeszczesięniezorientowała.

Zgodnie przyznaliśmy, że Szczepan nie wyprze się tego prostym

„niewziąłemgo”.

Wakacje kończyły się następnego dnia i nikogo z nas to nie

obchodziło. Zwłaszcza Robert, odkąd uświadomił sobie istotę

problemu,miałproblemyzesnem.

Pieprzonypistolet.

NadobrąsprawęjaiRobertmogliśmydaćsobiespokój.Mogliśmy

odwrócić się od Szczepana i wszystkiego się wyprzeć. Nie zrobiliśmy

tego.Nietaktraktujesięprzyjaciół.

Poza tym przez tę zasraną broń zginął Łukasz – i przeze mnie –

chciałemwięcjaknajszybciejzamknąćtenproblem.

Robert zaproponował, by pójść do Jawora, ale sam do końca w to

niewierzył.Imwięcejotymmówiłnajegotwarzywidaćbyłowiększą

wątpliwość.

Swoją drogą, od tamtego dnia widziałem Jawora dwa razy. Raz

w supermarkecie. Stałem z rodzicami przy kasie, podczas gdy on stał

przydrugiej.Kupowałpiwo.Gdymnierozpoznał,uśmiechnąłsięlekko

pod nosem i odwrócił. Wiedział, że wygrał. Drugi raz stał w centrum

miasta, palił szluga i rozmawiał z jakimiś typami. Jechałem wtedy
samochodem z ojcem. Zastanawiałem się, co on mógł zrobić

z pistoletem. Sprzedał? Zachował? Zrobił z niego użytek albo planuje
zrobić? Kupi kominiarkę i zacznie wspinać się po drabinie kariery

bandzioranapadającegonaspożywczakiwpobliskichwsiach?

background image

Niewiedziałem.

Alewpadłemnapomysłrozwiązaniaproblemupistoletu.

4.

PIERWSZEGO września, o godzinie dziewiątej rano, w szkole

odbyłasięuroczystośćrozpoczęciarokuszkolnego.

Wystroiliśmy się, jak co roku oczywiście, pozwoliliśmy naszym

matkom uczesać włosy i zapiąć ostatni guzik koszuli, po czym
spotkaliśmy się w drodze do szkoły. Na jednej z budowli
przeczekaliśmygodzinę,ażnasirodzicewybylidopracy.

W domu Szczepana byliśmy chwilę przed dziesiątą rano. Od razu

zaczęliśmydziałać.

Wyrzuciliśmy z szuflad i szaf wszystkie ubrania i przedmioty.

Wszystkie drobniaki Szczepan chował do kieszeni. Przerzucaliśmy

sukienki na wieszakach, koszule, spodnie, wszystko. Potem telewizor,

stereo i reszta elektroniki. Powyciągaliśmy wszystkie przewody

z kontaktów, zwinęliśmy i znieśliśmy na parter. Wszyscy mieliśmy

rękawiczki.

Cała akcja zajęła nam godzinę. Wyglądało tak, jakby ktoś się

włamał, przetrzepał dom i szykował do wyniesienia całego tego made

inChinasprzętu,alecośgowystraszyło.Wszystkotak,jakwymyśliłem.

Do kupy elektroniki dorzuciliśmy jeszcze kilka drogich rzeczy – futra,

srebrnązastawę.

Cenniejsze rzeczy, które dało się wynieść z domu w plecaku,

zabraliśmy ze sobą, łącznie ze wszystkimi znalezionymi pieniędzmi.

Całe schody i parter posypaliśmy solą i pieprzem. To akurat był

Szczepanapomysł.Wiedział,żepsyśledczeodtegogłupieją.

Zanim wyszliśmy, zjedliśmy jeszcze po kanapce z masłem

orzechowym.Całązawartośćplecakówwyrzuciliśmydośmietnikakilka
kilometrówoddomu.

background image

5.

ZDĄŻYLIŚMY na końcówkę uroczystości. Potem udaliśmy się do

Roberta.Jegomatkazrobiłanamobiad,pograliśmytrochę.Wktórymś

momencie w domu rozległ się dźwięk telefonu. Dzwoniła matka

Szczepana.

6.

ODCISKI SZCZEPANA, jego matki i nasze zostały wykluczone.

Usłyszeliśmy to z ulgą, choć i tak mieliśmy rękawiczki. Miło jednak
wiedzieć, że nie jest się nawet podejrzanym. Psy śledcze, gdy tylko
przekroczyły próg domu, zaczęły prychać i kichać. Szczepan
opowiedziałnampóźniej,żemundurowizdejmowaliodciskizkażdego
chyba centymetra w domu. Matka podała całą listę rzeczy, jakie
zginęły,choćzastrzegłażenieowszystkimmożeterazpamiętać.

Wśródtychrzeczybyłpistoletjejbyłegomęża.Ikilkanabojów.

Byliśmyczyści.

Dwa miesiące później do domu przyszło pismo, że w związku

z brakiem wszelkich śladów i niewielkiej straty śledztwo zostaje

umorzone.

background image

PRZESZŁOŚĆNADRUGIMMIEJSCU

1.

NIGDY nie byłem orłem w szkole, wiedzieli to i rodzice,

inauczyciele,aletenrokrozpocząłemwręczwyczynowo.Sameupały,

uwagiwdzienniczku,spóźnienia,przeszkadzaniewprowadzeniuzajęć,
nieobecności. Z początku nauczyciele traktowali to ulgowo, doskonale
wiedząc, że Łukasz był moim przyjacielem. W końcu jednak
uświadomili sobie, iż nie tyle obchodzę żałobę, ile po prostu mam
w dupie ich nudne, nic dla mnie nieznaczące lekcje. Nie było mi
smutno.Jużnie.Byłemzły,wściekłynacałyświat.Częstonauczyciele
musieli„wybudzać”mniezmojegonowegostanuzamyślenia,awtedy
mówiłemim,comyślęoichlekcjach.Żadnemusiętoniepodobało.

2.

PIERWSZY list od Olki przyszedł pod koniec września. Staranne

pismo, na liście kilka naklejek z „Króla Lwa”. Przeczytałem go

wpokojupłaczącitęskniączaniąniżkiedykolwiek.Wciążwierzyłem,

żezarokpojadędoWrocławia.Następnegodniawysłałemodpowiedź

i zadzwoniłem do niej z budki telefonicznej. Rodzice dostawali bilingi

i nie chciałem, by o niej wiedzieli. Gdy za rok ucieknę z domu,

myślałem,niemogąmiećnawetwskazówki,gdziemogłemsięudać.

W słuchawce ledwo rozpoznałem jej głos, a sama rozmowa ledwo

się kleiła. Odległość i nowe wydarzenia w naszych życiach robiły już

swoje.Przeszłośćzawszejegonadrugimmiejscu.

Mimo to ciągle pisaliśmy do siebie – to wychodziło nam znacznie

lepiej.

3.

W POŁOWIE PAŹNIERNIKA pobiłem się z niejakim Krystianem

Walczakiem.Choćniedokońca.„Pobiłemsię”mijasięzprawdą.

background image

Nawuefie,podczasgrywnogę,podstawiłmikosę.Typekmieszkał

w niesławnym sąsiedztwie Jawora, kiblował już drugi rok i był ode

mniewiększyogłowę.Niewiem,cowemniewstąpiło,chybatenjego

uśmieszeknamordzie,gdysiępodnosiłem.

Naprzerwiepodszedłemdoniegoiznienackauderzyłemkolanem

w jaja. Od razu stracił całe powietrze. Myślałem, że zaraz skruszy

swoje zęby, tak mocno je zacisnął. Uderzyłem w nie z pięści. Choć
żadnego nie udało mi się wybić, przez następne parę dni chodził
zrozwalonąwargą.

4.

DO SZKOŁY chodziłem tylko i wyłącznie z kasetą Nirvany.

Słuchałemjejnaprzerwach,luźniejszychlekcjach,gdzietylkomogłem.
Facet od muzyki chciał mi zabrać walkmana, gdy mnie przyłapał, ale

włożyłemgodoplecakaioznajmiłem,żejeżelimigozabierze,totylko

siłą.Pogroził,wpisałuwagędodziennikaizostawiłmniewspokoju.

Szczepan i Robert dowiedzieli się, że „muzyka brudasów” to

jedyne, czego teraz słucham. Nie komentowali. Wiedzieli, że to

drażliwy dla mnie temat i że w ogóle stałem się zbyt drażliwy, a po

starciu z Walczakiem obrosłem legendą łebka, z którym lepiej nie

zaczynać.

5.

DAMIANPIETRASZKIEWICZspytałsięmnienaprzerwie,coutej

pipci,zktórąświrowałemwwakacje.Dostałliściaihakawbrzuch.

6.

JAKIŚÓSMOKLASISTApchnąłmnienakorytarzu.Celowolubnie,

nie wiedziałem. Uderzyłem do z pięści w twarz, ale bez efektu –

bardziej wyglądał na zaskoczonego niż zranionego. Oddał trzema
potężnymi liśćmi w prawy policzek i kopniakiem w dupę. Rzuciłem

wniegoplecakiemiuciekłem.

background image

7.

KTÓREGOŚ DNIA zorientowałem się, że poza Robertem

i Szczepanem niewiele osób chce się ze mną zadawać. Nie

przeszkadzało mi to. Chciałem mieć święty spokój. Czasami

zastanawiałemsię,jakchłopakisięztymwszystkimczują.

8.

SPOTKAŁEMSIOSTRĘŁukasza.Wracałemzeszkoły.Zamieniliśmy

kilka zdań. Zauważyła, że wyglądam nieco inaczej niż zwykle, ale nie
wiedziałem,ocochodzi.

Spytałem,czymajakieśkasety,którychchciałabysiępozbyć,bood

jakiegoś czasu próbuję nagrać coś przyzwoitego z radia, ale tam

puszczajątylkoiwyłącznieszajs.

Poszliśmydojejdomu.PokazałamipokójŁukasza,ciąglewtakim

stanie,wjakimgopozostawił.Jakbyrodziceczekaliażwrócidodomu

iposprząta.Przyszłominamyślpytanie,czyzamieniąsięwtakiesame

dziwadłajaktakobieta,którejsynzginąłnażwirowni.

– Cóż – Olga wzruszyła ramionami. – Najwyraźniej nie są jeszcze

gotowidoostatecznegopożegnania.

Jej pokój zdobiły plakaty z nieznanymi mi zespołami. Wszyscy bez

wyjątku mieli długie włosy, niektórzy zawinięte w dredy. Wszyscy

jednaktaksamozajebiści.

Dałamipięćkaset,spaliliśmyteżpopapierosie.

Tuż przed wyjściem dojrzałem pod jej łóżkiem czarne, ciężkie

buciory.Takiesame,jakienosiłaOlgaifacecizjejplakatów.Spytałem,

gdziemogętakiesobiekupić.

–ToMartensy–wyjaśniła.–Iraczejichniezdobędzieszwokolicy.

Teprzysłałmiwujek.Jakchcesz,możeszjesobiewziąć.Namnieitak
sąjużzamałe.

Rodziceniebyliznichzadowoleni.Musiałemwychodzićdoszkoły

background image

wnormalnychbutach,azarogiemwyciągałemjezplecakaiszedłem
dalej.

9.

JAKIŚ STARSZY ode mnie chłopak zaczął się ze mnie śmiać.

Siedział w szkolnej stołówce i zabawiał koleżanki nabijaniem się
z moich coraz dłuższych włosów. Strzelenie go glanem w piszczel
wystarczyło,bysięzamknął.Widziałemgokulejącegodwadnipóźniej.

10.

OLKA ciągle do mnie pisała, a ja starałem się odpisywać.

Wychodziło mi to coraz krócej, lakoniczniej, ale jednak. Im dalej było
od jej wyjazdu z Baskin, tym bardziej surrealistyczny wydawał mi się

pomysłwyjazduwjejstrony.

background image

OSTATNIESTARCIE

1.

WGRUDNIUzacząłemwagarowaćsposób,którynawłasnyużytek

nazwałem domowym. Wychodziłem ze szkoły, gdy rodzice wychodzili

dopracy,iwracałemdodomu,byspędzaćczasnarobieniuniczego.

Leżałem na podłodze, odbijając piłkę o ścianę i zacząłem myśleć

o Jaworze. Już nie przysparzał nam kłopotów i nie sądziłem, by
kiedykolwiekmiałosiętozmienić.Widziałemzato,jakzłapałjakiegoś
dzieciaka i natarł go śniegiem. Witaj zimo w jego wydaniu. Męczył
biedakajegotwarz,wsypałkilogramyśnieguzakoszulę,młodypłakał
i wolał o pomoc, prosił, żeby go zostawił. Kumple Jawora oczywiście
stalizboku,zadowoleniiuśmiechnięci.Bandanajwiększychkretynów,

jakichmożeciesobiewyobrazić.

Dawid Jaworski. Jawor. Pieprzony zabijaka, Pan Zadyma. Nigdy

nienawidziłemnikogobardziejniżjego.

Na sam widok jego twarzy ogarniała mnie żądza mordu.

Wyładowywałem energię kopiąc piłką o mur, robiąc pompki w pokoju,

dającwyciskchłopakomnawuefie.Złośćwychodziłazemniezpotem,

aleitakzostawaływemniecałejejhektolitry.

Gdy zobaczyłem, jak naciera tego biednego dzieciaka, pękłem.

Musiałemcośzrobić.Cośzłego.

2.

NIE CHCIAŁEM prosić o pomoc Roberta i Szczepana. Nie

widziałem się z nimi od jakiegoś czasu i było mi w tym dobrze.

Słyszałem już gadki, że przyjaciołom przydaje się przerwa od siebie,

ale nie sądziłem, by to było to. Zmieniłem się, oni nie, przynajmniej
wmoichoczach.

Zszedłemdopiwnicy,szukającczegośnaprawdęprzydatnego.

Było tu mnóstwo najróżniejszego tatałajstwa. Zagracony stół

background image

z narzędziami, części od rowerów, stary stół, motor starszego brata,
kilka szlauchów, rozwalone meble. Stół przyciągnął moją uwagę.

Przewróciłemgonogamidogóryiwyrwałemjednąznich.

3.

JEŻELI CHCIAŁEŚ dostać lanie za nic, wystarczyło iść w okolice

Jawora. Cała dzielnica wyglądała okropnie, ale jego kamienica
emanowała wręcz ubóstwem, biedotą, zaawansowanym alkoholizmem
iaferamiorozlanykieliszekwódki.

Byłojużciemno,gdyubrałemglanyitamposzedłem.

Zaczaiłem się pod zamkniętymi drzwiami spożywczaka, skąd

miałem doskonały widok na parking przy jego kamienicy. Casio
wyświetlałósmąibyłojużbardzozimno.

Niesądziłem,żecokolwiekztegowyjdzie,aleitakniemiałemnic

lepszegodorobotywdomu.Zdążyłemspalićdwapapierosyizacząłem

myślećopowrocie–trudno,spróbujęjutro–kiedynaparkingwjechał

jego golf. Wysiadł Jawor, z obowiązkowym papierosem w pysku,

zamknąłdrzwiiruszyłwkierunkuklatkischodowej.

Zrzuciłem kurtkę – grzała dobrze, ale była zbyt ciężka –

i pobiegłem w jego stronę. Czułem pulsującą w skroniach krew.

Biegłembardzocicho,nieoddychającibyłemjakieśdwametryzanim,

gdyzacząłsięobracać,aledlaniegobyłojużzapóźno.

Uderzyłembadylemwjegokolano.Nogapoleciaławbok,areszta

poleciała w dół. Wylądował na zimnym, zmarzniętym chodniku.

Uderzyłem jeszcze raz. Krzyknął głośno, ale krótko, bo uciszyłem go

piętąwnos.Łup!

Zasłoniłtwarz,wciążpróbującsiępodnieść,alejużmozolniej.

Nie może wstać! – upominałem się. – Jeśli wstanie, masz

przegrane.Niemożewstać!

Poczekałem, aż oparł się ręką, i wtedy kopnąłem go w żebra. To

było wystarczające, by odebrać mu resztki entuzjazmu. Chyba

usłyszałemdelikatnytrzask,byćmożeżebra.Ups,jakaszkoda.

background image

Zwijałsięjakświńskiogon.Spokojnieobszedłemgowbezpiecznej

odległości. Jego cierpienie sprawiało mi upiorną przyjemność. Cała

złość, jaką w sobie gromadziłem, wyparowywała jak wrzątek, czułem

to. Musiałem uważać, by nie dać się ponieść emocjom. Musiałem być

czujny. Teraz był groźniejszy niż kiedykolwiek. Gdyby przejął kontrolę

nadsytuacją,mógłbymniezabić.Wobroniewłasnej,wysokisądzie.

Stanąłem tak, żeby mógł na mnie spojrzeć. Dostrzegłem w jego

oczachzrozumienie.Tak,sukinsynu,toja.

Ponownie spróbował wstać, więc kopnąłem ponownie, tym razem

w policzek. Upadł na plecy i właśnie w tym momencie zaczęło mnie
korcić,bykuknąćdrewnemwczoło.OChryste,jakbardzochciałemto
zrobić.

Jęczał,znówzacząłsiękręcićnawszystkiestrony,trzymającsięza

brzuch i szczękę. Wyglądał tak bardzo marnie, dokładnie tak

bezbronnie,jakmarzyłem,bygozobaczyć.

Wziąłem głębszy oddech. Już miałem zostawić go w spokoju, już

rozglądałem się za drogą ucieczki, ale musiał się odezwać. Po prostu

musiał.

–Dorwę…cię…–wystękałwbólachiwtedywpadłemwpasję.

Kopnąłem w plecy, głowę, nogi, ręce. Jego palce strzeliły jak

precelki, gdy przygniotłem je piętą z podskoku. Kopałem jak szalony,

wszędzie, gdzie tylko sięgałem, łup, łup. Ostatni kopniak skierowałem

na głowę. BAM! Odskoczyła na bok tak mocno, że byłem pewien, iż

połamałemmukark.Aledalejstękał,więcwszystkookej.

–Jeszczeraztknijkogośsłabszegoodsiebie,gnoju,aobiecuję,że

przyjdęicięzabiję.Obiecuję.

Tym razem siedział cicho, nie licząc świszczącego oddechu

i pojedynczego jęknięcia. Chciałem uderzyć go raz jeszcze, tak na

pożegnanie,alepodjegotyłkiemzobaczyłemrosnącąplamę.Zeszczał
się.

Wystarczy.

Wróciłem po kurtkę. Kij wyrzuciłem do śmietnika i pobiegłem do

background image

domu.

background image

SZKODA,ŻETAKSIĘSTAŁO

1.

WKWIETNIUdostałemostatnilistodOlki.Pisała,żenapewnonie

będzie mogła przyjechać w nadchodzące wakacje i ma nadzieję, że
będęmógłprzyjechaćdoWrocławia.Byłtopiątyzrzędulist,naktóry
nieodpowiedziałem.

Tymczasem minął maj i skończyłem czternaście lat. Za otrzymane

od rodziców pieniądze kupiłem wino i obaliłem je z Robertem
iSzczepanemnabudowie.

Soniijużniebyło,alemiski,koceizabawkizostały.

To był ostatni raz, gdy siedzieliśmy w trójkę w przyjaznej

atmosferze.

2.

OSTATNI RAZ rozmawiałem ze Szczepanem na chwilę przed tym,

zanimsięznimpobiłem.ZachwycałsięjakąśpłytąScootera.Rzuciłem

bez negatywnych podtekstów, że nie jara mnie niemieckie techno. On

na to, że ktoś, kto słucha napranych dragami ćpunów, nie może mieć

pojęciaodobrejmuzyce.Niedyskutowałemznim–odrazuuderzyłem

wbrzuch.Mójbłąd,botłuszczzłatwościązamortyzowałcios.Oddałmi

bombą w twarz. Zaczęła się szarpanina i zdążyliśmy się nieźle

poturbować–zmojejflanelizostałystrzępy,ajegowłosywyglądałyjak

powybuchugranatu–zanimRobertzdołałnasrozdzielić.

Był wtedy z nami Krystian Zieliński. Kręcił się z Robertem

iSzczepanemodjakiegośczasu.Niezbytzanimprzepadałem.

OdtejporySzczepanawidywałemtylkonakorytarzu.

Szczepanzginąłwwypadkusamochodowym.Zarazposkończeniu

zawodówkiwyjechałdoAnglii.Samochódprowadziłjegokumpel,który

niewyrobiłnaostrym,stromymzakręcie.Byłpijany,Szczepannie.

background image

WtenironicznysposóbSzczepan,nierobiącniczłego,dołączyłdo

Łukasza.

3.

Z ROBERTEM trzymałem dość bliski kontakt do szesnastki.

Chodziłem wtedy z dziewczyną z sąsiedztwa i jak się okazało po pół
roku macanek i chodzenia za rękę, była dziewczyną specyficzną.
W szkole była laureatką wszystkiego, ale w rzeczywistości była
najgłupsządupą,jakąspotkałemwżyciu.

ZerwałemzniąiwysłałemRobertaodebraćmojepłyty.Zasiedział

sięuniej,słuchając,jakjązostawiłemottak,bezpowodu,jakiponury
i markotny byłem i w ogóle to jak ona nie wiedziała, dlaczego była ze
mną.

Potem, już mi o tym nie wspominając, poszedł do niej kilka razy

ipopierwszympocałunkuuznali,żebędąparą.

Siedziałem z nim u niego, pijąc piwo i gadając o pierdołach, gdy

powiedziałmiotym.

–Aha.

Tylkotylemogłempowiedzieć.

Spotykaliśmy się nadal, choć w towarzystwie innych, nowo

poznanych ludzi. Wszyscy zazwyczaj bardzo mnie irytowali. Nie

pasowałem do nich z tymi swoimi książkami, wisielczym poczuciem

humoruikrytykowaniemwszystkiego,cowmoichoczachzasługiwało

na krytykę. Zwłaszcza nowe przeboje 2Unlimited. Oni, wyluzowani,

słuchającytechnoiwschodzącegopolskiegohip-hopu,uważalimnieza

gibającego się mleczaka, który albo wypadnie z grupy, albo będzie

trzebamupomóc.

Którejś nocy, gdy wracaliśmy pijani do domów, wyznał mi, że

Łukasz odwiedza go w snach i obwinia za to, co się stało. Powiedział,
żejegotwarzciąglegoprześladujeitodlategouciekawpicieitrawę.

Na trzeźwo wszystkiego się wypierał i nawet nie chciał o tym
wspominać.

background image

Jeszcze przed osiemnastką Robert stał się kolejną twarzą

wmieście,którejmówiłemautomatyczne,pozbawioneuczuć„cześć”.

Wszyscywiedzieli,żepalitrawęjakrasta.Zczasemzacząłniąteż

handlować, w bardzo małych ilościach, bo w dużych jarał ją sam. Nie

wyszło mu to na zdrowie. Zanim skończył dwadzieścia lat, jarał tak

często,żeprawdopodobniewidziałjużnazielono.

Na pewnej imprezie urodzinowej wyszedł na balkon i wyskoczył.

Wylądowałnachodniku,łamiącprawiewszystkiekości,wtymczaszki,
karku i kręgosłupa. Zginął na miejscu. Zszokowani żałobnicy mówili,
jakimbyłwesołkiem,jakwieleżyciamiałprzedsobą.Niktniepotrafił
powiedzieć,cogogryzło,dlaczegotozrobił.

Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, być może mógłbym udzielić

odpowiedzi.

4.

PO UKOŃCZENIU średniaka uznałem, że mam dość edukacji,

przynajmniej na rok. Zaciągnąłem się do wojska w wieku dwudziestu

dwóch lat, by odbębnić zasadniczą służbę i mieć z głowy coroczne

sikaniedosłoikawWKU.

W dzień wyjazdu poszedłem na cmentarz – po raz pierwszy od

śmierciŁukasza.

Stanąłemprzygrobie.

„Kochanysynek”–głosiłoepitafium.

Niewiedziałem,czymamcośpowiedzieć.Niebyłosmutnejmuzyki,

niebyłopoetyckichujęć.Toniebyłfilm.Byłemtylkoja,jesienneliście,

klatki wspomnień w głowie, resztka tlącego się żalu i jakaś pustka

wgłowie.Jakdziurapozębie.Przywykłemdoniej,czujęją.

Szukałem jakiejś ponadczasowej myśli. Bohaterzy mówią coś

takiego.

Szkoda, że tak się stało, pomyślałem. Przypomniałem sobie, jak

rozmawiałem z Łukaszem na trasie baskijskiej. Chciał zostać

background image

programistągierczycośwtymrodzaju.

– Do zobaczenia – powiedziałem do marmurowego nagrobka

iodszedłem.

Koniec.

background image

Dziękujęzaprzeczytaniemojejpowieści.

JeśliCisiępodobała,odwiedźmojąstronę:

facebook.com/chmielewski.majkel

bydowiedziećsięokolejnych,nadktórymipracuję!

MichałChmielewski

autor

background image

BOHATEROWIEPOWIEŚCI–GRAFIKA

autortejgrafiki:ŁukaszSzyrna


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kamil Chmielewski Michał Chmiel Szafran
Michał Chmiel Chmielewski Kamil
Znane ¶wiatowe marki-Barbie, WSZiB w Poznaniu Zarządzanie, 3 rok zarządzanie 2009-2010 i coś z 1 i 2
COŚ TAM ZROBIŁĄM
Procedura badań marketing-ściąga, WSZiB w Poznaniu Zarządzanie, 3 rok zarządzanie 2009-2010 i coś z
ANKIETA, WSZiB w Poznaniu Zarządzanie, 3 rok zarządzanie 2009-2010 i coś z 1 i 2 roku, Badania marke
tabelki do ankiety, WSZiB w Poznaniu Zarządzanie, 3 rok zarządzanie 2009-2010 i coś z 1 i 2 roku, Ba
BADANIA ANKIETA, WSZiB w Poznaniu Zarządzanie, 3 rok zarządzanie 2009-2010 i coś z 1 i 2 roku, Badan
MICHALKIEWICZ POKUSY ZŁEGO (DY)DUCHA) (2)
Jeżeli celebryta nosi nitkę to wiedz że coś się złego
cos ty atenom zrobil sokratesie
cos ty atenom zrobil sokratesie
JA NIC ZŁEGO NIE ZROBIŁEM
Cyprian Kamil Norwid Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie
Cyprian Norwid Coś ty Atenom zrobił
cos ty atenom zrobil sokratesie

więcej podobnych podstron