Zrobiłbymcośzłego
MichałChmielewski
Copyright©MichałChmielewski2014
Autorokładki:JacekPałka
SPISTREŚCI
MACGUYVERCZYDRUŻYNAA?
1.
MIAŁEMDWANAŚCIELAT,gdystrzeliłemdoswojegoprzyjaciela.
Gdy to się stało, a w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby pomóc,
zacząłem obwiniać Szczepana. Zazwyczaj wina leżała po jego stronie.
Tymrazemjednaktobyłemja.
2.
TOBYŁONAJGORĘTSZELATO,jakiedotejporyprzeżyłem.
Tak,chybaodtegomogęzacząć.
Latotysiącdziewięćsetdziewięćdziesiątegosiódmegoroku.
Wraz ze Szczepanem szukaliśmy butelek w jego piwnicy. Było
ciemno i brudno. W padających przez małe, kwadratowe okienka
promieniachsłońcalatałagalaktykakurzu.
Szczepan Rykunowski był najgrubszym typem w naszej paczce,
o czym staraliśmy się mu przypominać przy każdej okazji, gdy tylko
denerwowałktóregośznas.
Teraz był przekonany, że gdzieś tutaj, w tym piwniczym syfie,
pomiędzygratami,walasiękilkanaściebutelekpopiwieEB.Chciałje
sprzedaćwosiedlowymspożywczaku,czterdzieścigroszyzakażdą.
– Muszą tu gdzieś być, widziałem kiedyś – powiedział, podnosząc
kawałszmaty.Śmierdziałakocimiszczynami.
Nie byłem w humorze, więc milczałem. Byłem wściekły, że dałem
się namówić na te idiotyczne poszukiwania. Butelki po piwie, jasne,
chybaniewidzialne.
Podniosłemgruby,foliowyrulon.
–Ej,Rykun,cotojest?–spytałem.Nigdynielubił,gdymówiliśmy
naniegoRykun,aleterazmitodyndało.
Chwilętrwałozanimdotarłodomnie,cotrzymam.
–Niewiem.Namiotchyba.
– Trzymasz tu namiot i zamiast go rozstawić szukamy butelek,
którychtuniema?
–Zapomniałem,żegomam.Pewniejestpodartywkilkumiejscach,
alepowinienbyćdobry.
–Toco,rozkładamydzisiaj?
Niepotrzebowałzachęty.Wróciliśmydodomu,byzmyćzsiebiesyf
zpiwnicy.
W radiu zapowiadali przelotne burze w nocy, więc nie byłem
pewien,czyrodzicepozwoląminocowaćpozadomem,aleniesięgałem
myślami tak daleko. Byłem podekscytowany; chciałem go rozstawić
zaraz,teraz,już!
Wyszliśmy na dwór. Było jeszcze przed południem, a słońce już
parzyło.Minęłachwilazanimnaszeoczyprzyzwyczaiłysiędojasności.
Mieszkaliśmy niedaleko morza w niewielkim miasteczku o nazwie
Baskin Zachodnie. Nasze osiedle było dla nas całą planetą.
Kilkadziesiątdomkówjednorodzinnych,wdużejczęścijeszczewstanie
surowym,bezdachówiszyb.Minęliśmykilkaznich,dzierżącdzielnie
namiot. Wspólnie ustaliliśmy, że ogród za domem Roberta Woźniaka
będzieidealnymmiejscemnaobóz.
Zapukaliśmydojegodrzwi.
Otworzył zaspany rudzielec z rozwichrzonymi włosami. Miał na
sobietylkogacie.
–Cojest?–spytał,ziewając.Wwakacjedlawiększościdzieciaków
każdagodzinaprzedpołudniemtośrodeknocy.
Oprzytomniał, gdy pokazaliśmy mu znalezisko. Wpuścił nas na
ogródek,asamposzedłdoprowadzićsiędostanuużyteczności.
3.
SZCZEPAN POWIEDZIAŁ, że namiot jest „podarty w kilku
miejscach”,aletobyłanieprawda.
Tropikfaktyczniewyglądałnajakbytrochęnadszarpniętypazurem
czasu,alecałaresztatojużtragedia;całaresztabyłatylkozestawem
dziur różnych wielkości. Brakowało też rurki konstrukcyjnej i kilku
śledzi, a zamek zamykał się tylko do połowy. I śmierdział, oczywiście,
jakwszystkowtamtejpiwnicy.
Robertdołączyłdonas,gdysiedzieliśmynatrawniku,przyglądając
się tej tragedii. Machnął ręką na te, jak to delikatnie określił, małe
niedociągnięcia.
– Tego użyjemy zamiast rurki, widzicie? – Podniósł obgryziony kij
od miotły, ulubioną zabawkę swojego psa. – Proste. Zamiast śledzi
wykombinujemyjakieśgwoździeibędziegites,zobaczycie.
Robert wpadł na jakiś pomysł, w dodatku dobry. Byliśmy trochę
oszołomienitymfaktem,bożadnepomysły,ajużnapewnoniedobre,
niewpadałymudogłowy,więcprzytaknęliśmytylkobezsłowa.
Zabraliśmysiędoroboty.
–Matkoświęta,coto?–usłyszeliśmypokwadransie.
Łukasz Malinowski, Malina, stał przy płocie, przyglądając się
efektomnaszejpracy.Potlałsięznasstrumieniami.
–Namiot–powiedziałem.
–Tojestnamiot?
–No.Maszjakieświększegwoździenachacie?
–Gwoździe?
–Nogwoździe–powiedziałSzczepan.–Przynieśkilkatozałapiesz
sięnanockę.Jestjeszczewolnemiejsce.
4.
WBILIŚMYOSTATNIEGOśledzio-gwoździa.
Stanęliśmyweczwórkę,patrzącnato,copostawiliśmy.
Bez zbędnej poezji, namiot wyglądał potwornie. Tropik kleił się
z obydwu stron – woleliśmy nie wnikać, od czego. Gdzieniegdzie
wesoło kwitł zielono-biały grzyb (ale pieczarki – powiedział Łukasz).
Wnętrze przypominało sieć, którą utkał wyjątkowo pijany pająk.
Pełniący funkcję rurki wsporczej kij od szczotki jakby modlił się
omocniejszypodmuchwiatru,byskrócićjegomęki.Ajeżelitobywas
nie zniechęciło, smród nie pozostawiał żadnych złudzeń, że to
przegranasprawa.
–Jakwwylęgarnialigatorów–oceniłSzczepan.
–No–przytaknąłMalina.–Aleitaksuper.
Natoprzytaknęliśmywszyscy.
5.
RESZTĘDNIAspędziliśmynaprzygotowaniach.
Łukasz zgodził się przynieść na noc czarno-biały telewizor ze
swojego pokoju. Wymagało to nieco nacisku z naszej strony, ale udało
się.
Rozeszliśmy się do domów, by uciułać możliwie najwięcej kasy od
rodziców.
Przetrzepałem całe pranie w poszukiwaniu drobniaków i nic,
potem, z większym entuzjazmem, sprawdziłem zakamarki wszystkich
foteli.Kiedyśznalazłemtamoszałamiającąsumęponadpięciuzłotych.
Tym razem jednak nic. Nie miałem też ani jednej butelki po piwie,
którą mógłbym sprzedać w sklepie, dałem zatem za wygraną –
poszedłem do szafy z bielizną, w której trzymałem trzy złote
wdrobniakach.
6.
ŁĄCZNIE uzbieraliśmy zawrotną sumę ponad ośmiu złotych
i dwunastu groszy. Pozwalało to na kupno najważniejszego – jakiegoś
alkoholu na noc. Kwestię kto pójdzie do sklepu i wciśnie sprzedawcy,
żetodlataty,pozostawiliśmynapotem.
–Szczepan,apamiętaszroktemu?–spytałMalina.
– Wal się – rzekł Szczepan, ku naszej uciesze. Jedynie Robert nie
wiedział,ocochodzi.
Nocowaliśmy
wtedy
pod
namiotem
na
terenie
Damiana
Pietraszkiewicza,zktórymkumplowaliśmysięodczasudoczasu.Jego
sześcioosobowe igloo jawiło mi się teraz apartamentem na miarę
Hiltona.
– Pamiętam, jak mówiłem wtedy Adasiowi, żeby zamknął tego
swojego wilczura w piwnicy albo gdzieś – ciągnął Malina. – Już
wcześniejtenzawszonywsiurpróbowałwejśćdośrodka.
– No – przytaknąłem, dusząc w sobie śmiech. Szczepan też się
uśmiechał,choćpróbowałgraćwkurzonego.–Iposzliśmyspać,conie.
Budzę się pierwszy i czuję, że coś na mnie leży, na moich nogach
znaczysię.Myślałem,żetoPietrucha,alepatrzę,aonleżyobok,ana
nogachtenwielkikundel.
–Ico?–spytałRobert.
–Nic.TylkożepiesleżałdupąnaczoleSzczepana.Zostawiłkleksa.
Śmialiśmysięjużwszyscy.
7.
DRZEWO NA ROZPAŁKĘ leżało przy namiocie. Bo dla nas spanie
podnamiotembezogniskabyłonieporozumieniem.RobertiSzczepan
układali koce i śpiwory, ja i Łukasz zajęliśmy się instalowaniem
telewizora.Zpiwnicypociągnęliśmyprzedłużacz.Pokrótkiejakrobacji
zantenątypuVznaleźliśmyPolsatiPolonię1.Bomba.
Szczepanwyszczerzyłzębywuśmiechu.
–NaPolsacielecąpornosy.
– Nie oglądam pornosów – powiedział Malina. Chciał brzmieć
pewnie,alesłabomuwyszło.
Robertklepnąłmniewramię.
–Ty,Chyra,możeweźmieszzchatyPegasusa,co?
Reszta od razu podłapała temat. Delikatnie próbowałem wybić im
to z głowy, choć od razu wiedziałem, że to bezcelowe. To nie działa
w przypadku dobrych pomysłów, a ten był dobry, ale wyciąganie
konsoli,mojejkonsoli,takkonkretnie,niezbytmisięspodobał.Chociaż
pykanie w „Contrę” przy nielegalnych papierosach i piwie faktycznie
brzmiałozachęcająco.
A skoro o alkoholu mowa – jego zorganizowanie przypadło
Szczepanowi.Naszbudżetniezapewniałniczegoekscytującego,nawet
dlatakichgówniarzyjakmy,alenienarzekaliśmy.Spokojniemogliśmy
pozwolićsobienajednegokonkretnegomózgojeba,jakmawialiśmyna
winataktanie,żetaniejbyłobyjużzadarmo.
8.
NADCHODZIŁ WIECZÓR, gdy wszedłem do mojego pokoju.
Rodzicesiedzieliwsalonieprzedtelewizorem,powaleniciężkimdniem
wpracyiupałem.
Rzuciłem się plecami na łóżko, chcąc zapamiętać jego przytulną
miękkość.Dziśniespędzętunocy,pomyślałem.Tobyłoprzyjemne.
Wpokojugościnnym,podtelewizorem,stałzaparkowanyPegasus,
niekwestionowany
numer
jeden
polskiej
rozrywki
lat
dziewięćdziesiątych. Mimo ośmiu bitów, którymi operował, wszyscy
chcieligomieć.Częstozwalaliśmysięumniecałąpaczkąigodzinami
łupaliśmy w „Mario”. Siedząc po turecku przed telewizorem, skupieni
na zbitce poruszających się pikseli, świat za naszymi plecami
przestawałmiećznaczenie.
Przed kolacją spytałem rodziców o nocowanie pod namiotem. Nie
byłoproblemu.
Potem,gdyszedłemjużdoRoberta,naniebiezbierałysiępierwsze
ciemnechmury.
9.
ROBERT przyglądał się dwóm ciemno-czerwonym butelkom.
Etykietkiprzedstawiaływściekłego,gotowegodowalkibyka.
–Winobyk–powiedział.–Jezusie,Rykun,niczegotańszegojużnie
było?
–Będziedobre,zobaczycie.
Schowaliśmyjepodkupąpoduszekiśpiworówwrogunamiotu.
Po szóstej po południu gorąc był już całkiem do zniesienia.
Kierujące się ku zachodowi słońce co chwila zasłaniały nadciągające
chmury.
SzczepanpomagałmiwpodłączaniuPegasusa,podczasgdyRobert
zabrałsięzarozpalanieogniska.Kiedyśwzmowiewcisnęliśmymu,że
robitonajlepiejznaswszystkich.Odtejporynieprosinikogoopomoc
irobitosam,frajerekjeden.
Chwilętotrwało,alewciąguśniegwtelewizorzezniknął.Pojawiło
sięczarno-białelogo„Contry”.Szczepanklasnąłzradości.
–Będziezajebiście!Grampierwszy!
Łukaszprzybiegłzdyszany,taszczącśpiwórichybawszystkiekoce,
jakieznalazłwdomu.
–Chłopaki,słyszeliście?–rzuciłwszystko,opierającsięokolana.–
Kolejnyzaginął.
Cisza.Niktnicniemówił.Odrazuwiedzieliśmy,ocochodzi.
– Kojarzycie tego młodego Walczaka? – spytał. – Mariusz czy
Michał, nie pamiętam. Rano matka wysłała go do sklepu i tyle go
widziano. Nigdy tam nie dotarł. Siostra powiedziała mi, że ktoś niby
widział go niedaleko wysypiska śmieci, ale wiecie, nie ma pewności.
Połowamiastagoterazszuka.
–Ej,faktycznie.–Szczepanwyszedłznamiotu.–Widziałemgrupę
ludziniedalekosklepu,tamgdziekupowałemwino.
W Baskin Zachodnim zaginione dzieciaki były… no, może nie
normą, ale czymś, do czego ludzie zdążyli przywyknąć. Co kilka lat
ginęłojedno,czasamidwójka,wróżnymwieku.
Nakilkachwilzapadłaposępnacisza.
Robertowi udało się w końcu rozpalić ogień. Łukasz poszedł
rozłożyćsięwnamiocie.
–Przecieżtujużniemamiejsca!
–Matkaziemiachętnieprzyjmiecięnaswojejziemi–doradziłmu
Szczepan, przetrzepując reklamówkę, którą przytaszczył Łukasz.
Zbłyskiemwoczachwyciągnąłzniejczterykiełbasy.
10.
ROBIŁO SIĘ coraz ciemniej. Matka Roberta zeszła do nas, by
sprawdzić, czy mamy wszystko, czego nam potrzeba. Nieoczekiwanie
zajrzała do namiotu, wywołując u nas palpitację serc. Gdyby znalazła
wina,bylibyśmyugotowani.Jednaksmródpodziałałnaniąjakczosnek
nawampira.
–Wiecie,żebędzieburza?
Wszyscyspojrzeliśmywgórę.Faktycznie,zrobiłosięchłodniej,ale
nieprzyszłonamtodogłowy.Niebobyłojużciemne,alenadciągające
smolistechmurybyłydoskonalewidoczne.
–Tonic–powiedziałRobert.–Jakbycoprzyjdziemydodomu.
Gdyzostaliśmyjużsami,zauważyłem,żeprzydrożnelampysięnie
palą. Burza prawdopodobnie narozrabiała w elektrowni za miastem,
alenieodezwałemsięanisłowem.
11.
IDEALNAPORANAOGNISKOjestwtedy,gdysłychaćjużkoncert
cykad i żab z pobliskiego stawu, a z daleka da się słyszeć grzmoty
nadciągającej burzy. Siedzieliśmy przy ognisku, słuchając tego
wszystkiego. Suche jak wiór drzewo trzaskało co chwilę w ogniu,
buchająciskrami.
Szczepanpiekłkiełbasęićmiłpapierosa.
–Ciekawe,czyznajdątegoWalczaka.Jakonwogólemiałnaimię?
–Dlaczegomiał?–spytałem.–Możejeszczesięznajdzie.
Chciałem brzmieć pewnie, choć sam w to nie wierzyłem. Żaden
z zaginionych dzieciaków w naszym mieście się nie odnalazł. Nigdy.
Ludzie przeczesywali tereny wokół miasta, policja przesłuchiwała,
robiłanaloty.Czasamikorzystanotakżezpomocyjasnowidzów.Prędzej
czypóźniejkurzopadał,asprawacichła.
–Nigdygonieodnajdą–powiedziałŁukasz.
Powoliprzytaknęliśmywszyscy.
12.
MIJAŁY MINUTY, kwadranse, godzina, potem druga. Płomienie
ogniska oświetlały nasze twarze. Sprawa zaginięcia tego dzieciaka
wisiała nad nami wraz z ciemnymi chmurami. Próbowaliśmy zająć
nasze głowy tematami najważniejszymi dla chłopaków w naszym
wieku.
CzyMacGuyverjestlepszyodDrużynyA?
Ktonauczyłsięnowychtrikówzjojo?
KtojestnajtwardszymkolesiemwBaskin?
Ktowygramistrzostwa?
Takie rozmowy są ważne dla każdego mężczyzny, który do
pierwszegokontaktuzmaszynkądogoleniamajeszczekilkalat.
WktórymśmomencieŁukaszwyprostowałrękę.
–Cholera,kapiejuż.Czujecie?
– Wcale nie – powiedziałem, czując krople na spalonym od słońca
karku.Niechciałemjeszczeiśćdonamiotu;byłozbytfajnie.
Rozmowy zeszły na temat szkoły, z którą rozstaliśmy się prawie
miesiąc
temu.
Omawialiśmy
poziom
wredoty,
jaki
osiągnęła
w minionym roku Żyrafa, najgroźniejsza polonistka w całym
uniwersum. To cholerne babsko, mimo dość karykaturalnej postawy –
długa szyja, krótkie nogi, nos długi jak lotnisko – potrafiła kąsać
mocniej niż kobra. Kiedyś uderzyła Damiana Pietraszkiewicza gąbką
wtwarzzato,żenakońcuzdanianiepostawiłkropki.
–Apamiętacie,jakpojechaliśmywtedynadrzekę?–spytałRobert.
Tobyłypamiętnewagary.
W drodze do szkoły wspólnie ustaliliśmy, że dzień zapowiada się
zbyt pięknie, by przebimbać go na równaniach matematycznych,
którychitakniezrozumiemy.Ajużzwłaszczaichznaczeniawnaszym
życiu. Pojechaliśmy rowerem nad rzekę na jednym rowerze. We
czwórkę. Na. Jednym. Rowerze. Tak, owszem, daliśmy radę, wierzcie
lubnie.
Chwilępopółnocyprzenieśliśmysiędonamiotu.Ciemność,smród
itakaciasnota,żebąkaniemajakpuścić.Aleitakzajebiście.
13.
GRALIŚMY na Pegasusie, kiedy Szczepan wyciągnął wino. Piliśmy
zgwinta,nerwowonasłuchując,czyniktnieidzie.Jużpodrugimłyku
poczułemprzyjemnyszmerpodczachą.Niebyłtopierwszyraz,kiedy
piłemalkohol,aletymrazemcałetopicie,całatasytuacja,wydawała
mi się bardziej wyjątkowa niż zwykle. Siedzieliśmy ściśnięci jak
sardynki, wielkimi grzmotami zbliżała się burza, żartowaliśmy sobie
ztakzwanejszkoły,któraterazbrzmiałajakwielkiżart.
Ipiliśmy.
Robiliśmy coś zakazanego, coś złego, wspólnie, jeden za jednego.
Czułemsięczęściączegoś.
14.
DESZCZ ZACZĄŁ uderzać w tropik namiotu. Niebo błysnęło,
oślepiającnaswszystkich.Potemgrzmot.Spojrzeliśmyposobiebladzi,
wystraszeni, ale jednocześnie podekscytowani. Ta noc będzie czymś,
czym będzie można chwalić się w szkole! O ile ją przeżyjemy, rzecz
jasna. Tymczasem zdążyliśmy się spić. Robert wymiotował tuż przed
końcembutelki,naszczęścienazewnątrz.Pochwilidołączyłdoniego
Łukasz.
Rozpadało się na dobre. Zerwał się silny wiatr, który chwiał
namiotemnawszystkiestrony,amy,ściśnięcijakowce,przeżywaliśmy
każdy grzmot. Piorunobicie trwało w najlepsze, kiedy zorientowałem
się, że Robert i Łukasz leżą jak zwłoki. Spali. Sam byłem zmęczony
i kręciło mi się w głowie, więc poległem wraz z nimi. Szczepan
marudził chwilę, że nie mogę, że jeszcze jedna butelka, że co taki ze
mniecienias,aleztego,coustalaliśmynastępnegodnia,usnąłchwilę
potem.
Ostatnie, co zapamiętałem, to błysk i rozgniewany grzmot kilka
sekundpóźniej.
15.
OBUDZIŁMNIEbraktchu.
Śniłomisię,żeidęulicąprzeznaszeosiedleinagle,takpoprostu,
zabrakło mi powietrza. Gardło zwęziło się do rozmiarów szpilki,
łapczywiełapałemchoćbyodrobinkętlenu.Wpadałemjużwpanikę,aż
obudziłemsięztwarząwciśniętąwkoc.
Gdzieja,kurwa,jestem?
Chwilę trwało, zanim zorientowałem się w sytuacji. Bolała mnie
głowa, zmarzłem i było mi niedobrze. Zamiast na ciepłym łóżku
leżałemwmokrym,śmierdzącymczymś,cokiedyśbyłonamiotem.
Rozkleiłem oczy, patrząc na chłopaków. Ich upite ciała tworzyły
jedną, poplątaną masę. Znalazłem trampki i wyszedłem na zewnątrz.
Było chłodno, trawnik tonął w deszczówce, a ptaki ćwierkały
zadowolone.
Przyjrzałem się namiotowi, który po nocnej wichurze definitywnie
przestał być namiotem. Tropik był cały podarty, brakowało też kilku
śledzio-gwoździ.
Przeciągnąłemsięzcałejsiłyażstrzeliłokilkakości.
Wróciłem do namiotu – boże, smród można było czuć oczami – po
papierosyiPegasusa.Łukaszotworzyłoko.
–Cojest?
Wyglądałnabardziejzdezorientowanegoniżja.
–Nic,idęnachatę.
Na zewnątrz usiadłem na odwróconym do góry dnem wiadrze.
Odpaliłem papierosa i zaraz tego pożałowałem. Mój komunijny Casio
wyświetlałszóstąsiedem.
Łukaszwyczołgałsięznamiotu,łapiącświeżepowietrze.
–Fajniebyło,nie?
Przytaknąłem.
–Musimytopowtórzyć.
–No,alechybadopierozarok.Jestemtakiśpiący,żechybadopiero
wtedysięobudzę.Izarazsięporzygam.
Spaliliśmy na spółę papierosa i ruszyliśmy w stronę domów. Na
myśl o moim pokoju robiłem się śpiący jeszcze bardziej. Po drodze
wcieraliśmymokrątrawęwpalce–jejsokwniezawodnysposóbtłumił
tytoniowy smród. Z oddechem nie mogliśmy nic zrobić. Pozostała
modlitwa,żerodzicenadalbędąspać.
16.
PO CICHU wszedłem do domu. Cisza, wszyscy spali. Mój pokój
wydawałsięprzytulnyjaknigdydotąd.Zrzuciłemprześmierdłeubrania
ischowałemsiępodkołdrą.
Tak, pomyślałem. Zajebista nocka, kiedyś musimy ją powtórzyć.
Wszyscy,całanaszapaczka.
Niewiedziałem,żejeszczewtolatojedenznaszginie.
KIEROWCAMINOTAUR
1.
POLSKIE LATO to kapryśna pora roku – zresztą jak każda inna
wtejszerokościgeograficznej.
W tym roku zdarzały się dni upalne tak bardzo, że rodzice
zabraniali wychodzenia z domu. Innym razem deszcz lał z nieba kilka
dni z rzędu; tworzyły się wtedy mętne rzeczki wzdłuż krawężników
isetkikałuż,poktórychłaziliśmywkaloszach.
Alesamdeszczniebyłprzeszkodą.
Jeżelizniebaniesypałysiępioruny,jaktamtejnocy,agrzmotynie
trzęsły budynkami w posadach, siedzieliśmy na dworze. Wakacje były
zbytkrótkie.
Po nocy w namiocie nastało kilka takich właśnie dni. Deszcze,
mżawki, deszcze, pioruny, grzmoty, deszcze, deszcze. Takie dni
spędzaliśmy na czyszczeniu rowerów, oglądaniu 30TON w telewizji,
ćwiczyliśmy z jojo, czytaliśmy komiksy z Kaczorem Donaldem,
generalnierobiliśmywszystko,bywyjśćzdomu.
Tego dnia padło na pokera. Nie padało, ale wciąż było mokro,
wszędziepełnobrudnychkałuż.Szarakataraktachmurzasłaniałacałe
niebo.
–Malina,docholery,obstawiaszczynie?–spytałemŁukasza.
–Zamknijsię.
Siedzieliśmy pod balkonem Szczepana. Jak każdy z nas, mieszkał
wdomkujednorodzinnym,abalkonwtaniednienadawałsięidealnie.
SiedziałznamiManiek.
Maniek był bezpańskim, czarnym jak smoła rottweilerem, który
pojawił się na naszym osiedlu jakieś dwa lata temu. Początkowo jego
obecność wprawiała naszych rodziców w panikę, bo przecież
rottweiler, ale z czasem i oni do niego przywykli. Mańka nie dało się
nie lubić, tak po prostu i zwyczajnie. Zawsze miał głupkowato
uśmiechniętypysk,nieokazywałnawetpozorówagresjii–codlanas
było najważniejsze – lizał cegłówki. Rzucałeś mu kawałek cegły lub
większego kamienia, krzycząc „Maniek, cegłówka!”, a on doskakiwał
i oblizywał jak maniak. Lizał ją ze wszystkich stron, namiętnie
iobleśnie.Widokohydny,takogólnie,alezabawny.
Wtejakuratchwilileżałznudzonyipatrzyłnanas.
Miałem dylemat. Trójka dziewiątek i postawione na to trzydzieści
czterygrosze.Tymrozdaniemmogłemzarobićnaoranżadęnamiejscu
wosiedlowymspożywczaku.
Szczepanodpadłjużprzydrugimpodbiciu.
– Chyra, gdy myślisz masz minę jak kot srający na pustyni, wiesz
otym?
Rozpraszanie innych było jego ulubioną zabawą, gdy odpadał.
A odpadał często, obstawiając przedtem niemożliwie wysokie stawki
rzęduzłotydwadzieścia.Prawdziwykamikadze.
PokilkukolejnychpodbiciachMalinapokazałkarty.Trójkakróli.
–Kurwa.
Zarządziliśmynowerozdanie,gdyzjawiłsięRobert.
–Wiecie,żekotpaniEwyzniknął?Nasłupiewisiogłoszenie.
Pani Ewa była samotną staruszką, która słynęła z przygarniania
wszystkichkotów,jakietrafiaływteokolice.
–Kogotoobchodzi?–Szczepanwzruszyłramionami.–Onamaich
ztysiąc,jedenlubmniejwięcej,cozaróżnica?
–Możetobyłjejulubiony?
–Sraniewbanię.
–Jestnagrodazaznalezienie,całepięćdych.
Szczepanożywiłsię.
– No, to teraz to jest mój ulubiony kot. Chociaż nie, walić go.
Pieprzone włochate fabryczki gówien. Kiedyś miałem jednego, mama
się uparła. Nic, tylko żarł, srał i szczał wszędzie, dosłownie wszędzie,
tylkoniedotejswojejkuwety.
–Notak,ale…
Itakrozmowaciągnęłasięwnieskończoność.
Wszyscy, łącznie z naszym rodzicami, wiedzieliśmy, że nuda nie
wpływa na nas zbyt dobrze. Wpadaliśmy wtedy na pomysły typu
płonącypasnaulicy.
2.
Rok temu Szczepanowi nie dawało spokoju pewne pytanie. Jak
długo może palić się kałuża benzyny? Nie wiem, Szczepan jest po
prostu typkiem, który często myślał o takich rzeczach. Przyłączyliśmy
się do teoretyzowania na ten temat i po kwadransie wspólnie
ustaliliśmy, że zamiast pieprzyć o tym trzy po trzy, powinniśmy
sprawdzićtowpraktyce.
Szczepan wytargał z domu pełny kanister; zamiast kałuży
wylaliśmy pas benzyny w poprzek ulicy. Rzadko coś po niej jeździło,
więc pomyśleliśmy co tam. Gdy zapalona zapałka została rzucona,
a poetycka niesprawiedliwość losu sprawiła, że to ja ją rzuciłem, zza
roguwyjechałpolicyjnyradiowóz.Zdążyliśmyschowaćsięwpobliskich
krzakach, zanim mundurowi nas zauważyli. Ogień palił się jakieś pięć
minut, ale to już mnie nie interesowało. W tym momencie
zastanawiałem się, czy długość pasa będzie determinował długość
mojej odsiadki w poprawczaku. Policjanci czekali przed samochodem,
drapiąc się po głowach i zastanawiając się, co tu się właściwie
wydarzyło.Ogieńzgasł,nieotrzymaliżadnejodpowiedzi,wsiedlizatem
wsamochódiodjechali.
Zimą zawsze rzucaliśmy śnieżkami w przejeżdżające samochody.
Cotam,żewypadek,ważnebyłosiępośmiać.
Innym razem, znowu w lato, siedzieliśmy na opuszczonej parceli.
Było gorąco i potwornie nudno. Pomyśleliśmy, że zabawnie będzie
wypalić trochę trawy. Bo tak. Trawa sucha jak siano, jakby sama
prosiłasięochoćjednązapałkę.Robertoznajmił,żedobra,zróbmyto,
ale gasimy ogień jak tylko zacznie wymykać się spod kontroli. Takich
słówwłaśnieużył.Nocóż,ogieńwymknąłsięspodkontrolinamimało
brakowało, by strażakom również. Któryś z rezolutniejszych sąsiadów
zadzwonił po nich w odpowiednim momencie. Kwadrans później
wyszedłbypozaparcelę,liżącścianynajbliższychdomów.
Kiedyś też wraz z Łukaszem nazbieraliśmy cały słoik biedronek
i wrzuciliśmy do piwnicy wyjątkowo upierdliwej nauczycielki. Tydzień
potemojciecpowiedziałmi,żemiałaplagębiedronekwcałymdomu.
3.
SZCZEPANopierałsięościanę,palącnerwowopapierosa.Podkosił
matcetrzysztuki.
–Wiecie,zrobiłbymcośzłego–powiedział.
Spojrzeliśmy na niego, czekając na ciąg dalszy. Ciągle to mówił.
Zawsze potem wpadaliśmy w jakieś bagno. Przedtem owszem, było
śmiesznie,cośsiędziało,alepotem…zawszebyłojakieśpotem.
Jego twarz wykrzywiał komiczny grymas zamyślenia. Ćmił
ohydnego papierosa swojej matki i zastanawiał się, w jaki sposób
uprzykrzyćkomuśżycie.
–Wiem–oznajmił.Dokończyłpapierosaizdusiłpetatrampkiem.–
Tobędziesuper,mówięwam.
Przedstawił nam plan działania, który brzmiał następująco:
rzucanie w samochody jajkami. Uwielbialiśmy bombardowanie
śniegiem, logicznym wnioskiem było zatem, że z jajkami powinno być
owieleśmieszniej.
Dyskutowaliśmy chwilę nad strategicznym miejscem, z którego
moglibyśmy prowadzić ostrzał. Szczepan jak zwykle wyszedł
zinicjatywą.
– Mój pokój będzie świetny. Okno wychodzi na ulicę, co nie?
Idealnapozycja.
W kilka chwil później byliśmy w jego pokoju. O tej porze jego
matka kiblowała jeszcze w pracy. Pełna swoboda. Do cholery, wszyscy
nasirodzicepracowaliotejporze.Osiedlenależałodonas!
Uzbrojeni w sześć jajek przyjęliśmy pozycje bojowe. Robert
zauważyłnieśmiało,żepobokachulicystojąsłupyenergetyczne.
–Tomoże,nowiecie,cośmożesięstać.Samochódmożeskręcići…
Do pokoju wszedł Szczepan. Upewnił się, że drzwi domu są
zamknięte.
–Przestańsraćżarem.
To było tyle, jeśli chodzi o rozsądek. Pomysł był i żył już własnym
życiem.Należałogozrealizować.
4.
PIERWSZE JAJO wylądowało na fiacie 126p. Poczciwy maluch
jechał niespiesznie i zanim nas minął, Szczepan wziął mocny zamach
i fiuu, jajko rozbryznęło się na całej przedniej szybie. Szybko
zamknęliśmyokno,ryczącześmiechu.Aleznaszabawnikolesie!
Łukaszrzucałnastępny.Pudło.Robertteż,choćwjegoprzypadku
byłemprzekonany,iżzrobiłtocelowo.
Zza zakrętu wyjechał wypucowany na błysk mercedes. Karoseria
samochoduodbijałabudynkiiszareniebo.
Rzuciłem.
Jajoprzecięłopowietrze,kręcącsiędookoławłasnejosi,irozwaliło
na przedniej szybie. Trzask i plask! Mercedes zahamował, opony
zapiszczały,amyzatrzasnęliśmyokno–tymrazembezśmiechu,jakby
przeczuwając,żewybraliśmyzłysamochód.
Łukaszodezwałsiępierwszy.
–Jakmyślicie,co…
ŁUP! – coś mocno uderzyło w drzwi do domu. Potem znowu
iznowu,ŁUP!,ŁUP!,zakażdymrazemcorazmocniej.Kierowcamerca
zacząłkrzyczeć.Byłamowaowyrwaniunógzdupy.
Mojegardłowyschłonawiór.Minychłopakówmówiłytosamo,co
mojemyśli.Mamyprzesrane.
– On zaraz tu wejdzie – powiedział Robert. – Wejdzie i będzie nas
napierdalał.
Jak na potwierdzenie usłyszeliśmy kolejne uderzenie, tym razem
takmocne,żedwa,trzytakienastępneidrzwinapewnosięotworzą.
Szczepan,jakożebyliśmywjegodomu,zarządził:
– Spieprzamy! Tylne okno, dawajcie, tylne okno. Tylko, kurwa,
szybko!
Ewakuacjabrzmiałarozsądnie.Wszystkoterazbrzmiałorozsądnie,
oby tylko nie siedzieć w miejscu. Pozostawienie sytuacji samej sobie
jestzawszerozsądnymplanem,gdyniewiesz,corobić.
Wyobraziłem sobie tego faceta jako jakiegoś oszalałego byka,
jakiegoś Minotaura. Potwór zaraz rozwali drzwi w drzazgi, dysząc
żądzą
zemsty
na
dowcipnisiu,
który
zniósł
jajko
na
jego
przenajświętsząbrykę.
Uciekliśmyprzeztylneoknojakninja.
–Szczepan,ajakwejdzie?–spytałŁukasz.
–Niechsiędzieje,cochce,alebezemnie.
Gdymaszdwanaścielat,dobrzejestmiećtakiemotto.
5.
PRZEBIEGLIŚMY całe osiedle, zatrzymując się dopiero przy
ostatniej ulicy. Za nią były już tylko działki ogrodowe, a za nimi –
wielkie,ciągnącesiępohoryzontpolazbóż.
–Tengość–zacząłSzczepan.Dyszałciężko.–Onnapewnowróci,
jakmamabędziewdomu.Kurwa,wiemto.
Pierwsze
emocje
opadały,
adrenalinę
zastępował
strach.
Próbowaliśmygouspokoić.
–Możezapomni–powiedziałem,samwtoniewierząc.
–No,napewno.
Wkroczyliśmynaterendziałek,ustalajączeznania.
Częstoprzychodziliśmytunaszaberki.Upatrywaliśmyjakąświśnię
– choć jako jedyny z paczki wolałem czereśnie – a po godzinie
zostawialiśmyjąjakpoinwazjikruków.
–Gdziemywłaściwieidziemy?–spytałŁukasz.
– Daleko od osiedla – Szczepan wyciągnął z kieszeni potarganego
papierosaiodpalił.–Facetnapewnobędzienasszukał.
Mipasowało.
Potakiejsytuacjispokojnyspacerbrzmiałokej.Dlainnychteż,bo
mimodelikatnejmżawkiniktnieprotestował.
Rozpatrywaliśmyopcjęszybkiegoszaberkujakiegośmałegorządku
truskawek, ale co chwila napotykaliśmy pełne podejrzeń spojrzenia
działkowiczów. Ja ich rozumiem – każdy dzieciak, który pojawia się tu
bezrodziców,niemaharcerskichzamiarów.Wszyscyotymwiedzą.
Mżawka ustąpiła, gdy zostawiliśmy działki za sobą. Przed nami
rozciągałysięhektaryzboża;morzewyższychodnasźdźbeł,delikatnie
falujących na wietrze. Przecinały je ogromne konstrukcje wsporcze
połączone liniami wysokiego napięcia. Słychać było ich buczenie, gdy
stanęłosiędostatecznieblisko.Pozaćwierkaniemptakówpanowałatu
ciszaabsolutna.
–Dużotego–powiedziałempochwiliciszy.
–No–Robertprzytaknął.
–Iletegomożebyć?Kilkasetekhektarów?
–Myślisz?
–Tatamikiedyśpowiedział.
Rozmawialiśmy chwilę na ten temat, aż znudzony Szczepan
zaproponował,
żebyśmy,
cytuję,
skończyli
pieprzyć
banialuki,
iwyskoczyłzpomysłemzabawywberka.
Łukaszpodłapał.
–Wsumieniegłupie.
Poczułemklepnięciewramię.
–Goniszpierwszy!
To był Szczepan. Wbiegł w zboże jako pierwszy, zaraz za nim
ŁukasziRobert.
–Onie!Toniejawymyśliłem…tonieja…–zdałemsobiesprawę,
że już nikt mnie nie słucha. Cała trójka rozbiegła się na boki,
rozgarniającszeleszcząceźdźbła.Pozostałomitylkowyrazić,coonich
myślę.–Kutasy!
Ruszyłem za nimi. Z początku tego nie zauważałem, ale po
kilkudziesięciu metrach uderzające w czoło źdźbła wywoływały ból.
Stanąłem dopiero przy jednej z konstrukcji wsporczych, nasłuchując.
Przepływającynademnąprądbuczałzłowieszczo.
Zabawytakiejaktaorganizowałysięsame.Ktośwpadałnapomysł
ityle.Zwłaszczajeślichodzioróżneodmianyberkaczypodchodów.To
byłofajne.
Usłyszałemszelestpolewej.Ktośprzebiegłwjedną,potemdrugą
stronę.Znowuwjednąitamsięzatrzymał.
Próbowałemuspokoićoddech.
Cisza.
Podszedłem do konstrukcji wsporczej. Jej rozmiar sprawiał, że
czułemsięjeszczemniejszy.Wspiąłemsięponiejjakieśdwa,możetrzy
metry.
– Może w końcu wleziesz na te kable tam na górze, jak na
prawdziwą małpę przystało? – krzyknął Szczepan. Stał po mojej lewej
zgłupkowatymuśmiechem.
Skoczyłem, ale zdążył uciec. Rzuciłem się biegiem za nim,
wyzywając od wszystkiego, co się dało. Nie dał się sprowokować. Nie
wiedziałem, gdzie biec, skręcałem w jedną stronę, drugą, całkowicie
tracąc orientację, aż wybiegłem na skulonego lisa, lisicę chyba, tak
uściślając, oraz czwórkę jej młodych. Rudzielec syknął na mnie
złowrogo,szczerzącmałe,igiełkowatekiełki.
Zacząłemspieprzaćprzedsiebie,nietroszczącsięokierunek.
Im dłużej biegłem, tym dokładniej wyobrażałem sobie, jak lis
skacze do moich nóg i wbija w łydki te małe zęby, częstując
wścieklizną.Wkońcuwybiegłemnadrogę.
Gdyuspokoiłemoddech,atrochętotrwało,zacząłemkrzyczećdo
chłopaków,żekonieczabawy.Wyszlizezboża,wyjaśniłem,cosięstało.
–Niechcę,żebyjakiśskurczybykmniedziobnął.
–Nibycowtymstrasznego?–spytałSzczepan.
–Zarazki,matole.Wściekliznaitakietam.
Zabawa była skończona, choć Szczepan nie wyglądał na
zadowolonego. Łukasz, jak tylko usłyszał „lis”, wypisał się z zabawy.
Postanowiliśmywrócićnadziałki.
6.
WŁÓCZYLIŚMY SIĘ w poszukiwaniu jakiejś wiśni lub czereśni
gdzieś na uboczu. Nic z tego, działkowicze są tacy, jaka powinna być
policja–zawszewodpowiednimmiejscuiczasie.
Wróciliśmy na osiedle. Przez godzinę wisieliśmy na trzepaku.
Szczepannerwowowypatrywałczarnegomercedesa.Przezkilkadniza
każdym razem, gdy ktoś pukał do jego drzwi, zalewał się zimnym
potem.Bałsię,żetoKierowcaMinotaur.Ostatecznieniktnigdysięnie
pojawił, choć sam samochód widywaliśmy od czasu do czasu. Nie
nabawiliśmysiękłopotów.
Tymrazem.
MAŁOMIASTECZKOWAMAŁPIARNIA
1.
WDRODZEDOSKLEPUzauważyłemogłoszenienasłupie.
ZAGINĄKOTEK
DYMEK
NAGRODAZAPOMOCWODNALEZIENIU
Poniżej widniało zdjęcie i opis, jakby samo zdjęcie było
niewystarczające.Wyglądałjaknajzwyklejszynaświeciedachowiec.
Ogłoszenie przypomniało mi o innym zaginięciu. Młody Walczak.
Sprawa wciąż czekała na rozwiązanie, w lokalnej gazecie regularnie
pojawiały się artykuły o postępie w śledztwie. Nie było żadnego
postępu.Chłopakzniknąłitakjużmiałozostać.
Do domu wróciłem akurat w momencie, gdy zaczęło padać.
Chciałem podskoczyć do Łukasza lub Roberta, ale przypomniałem
sobieikilkukartridżach,któreodkładałemnatakiewłaśniedeszczowe
dni.
UruchomiłemPegasusaiświatzamoimiplecamiprzestałistnieć.
2.
MIJAŁY SPOKOJNE, wakacyjne dni. Widywaliśmy się codziennie
w pełnym, czteroosobowym składzie. Graliśmy w nogę, oglądaliśmy
japońskie kreskówki na Polonii1, urządzaliśmy wyścigi na rowerach
ikłóciliśmysię,ktomalepsząkolekcjęnaklejekzgumTurbo.
Któregoś dnia wybraliśmy się na blokowisko. Od jakiegoś czasu
mieszkańcy mieli w klatkach domofony. Wybieraliśmy losowe
mieszkanie,dzwoniliśmy.
–Dzieńdobrypani,mypotehaki.
–Jakiehaki?–pytałakobiecina.
–Dopodcieraniasraki.
Takiewygłupymałomiasteczkowejmałpiarni.
Czas płynął bajecznie wolno; czasami miało się wrażenie, że
naprawdęstoiwmiejscu.
Chociażteraz,zperspektywyczasu,wiem,żeprzyspieszał.
Dzisiaj wydaje mi się, jakbym całą dekadę dziewięć zero miał
dwanaście, góra trzynaście lat. To były czasy, kiedy ważne było tylko
to, by spotkać się każdego dnia, chociażby po to, by ponudzić się
wspólnie. Siedzenie na krawężniku i gadanie o pierdołach to było to.
Czasami senną monotonię urozmaicał Maniek i jego cegłówki;
bawiliśmysięwkomandosówniezdającsobiesprawy,żejużniedługo
nasze
patyki-karabiny
zamienimy
na
myszki
komputerowe.
Uwielbialiśmywchodzićnanowedrzewa.Niebyłozmiłuj–poupadku
zezdradliwejgałęzimogłeśsobiepobeczećiiśćdodomu,aleprędzej
czypóźniejmusiałeśnaniewejść.Ajeżeliprzyupadkuzłamałeśrękę,
dawałeś gips do podpisu i zastanawiałeś się potem, jak zamazać
wielkiegokutasa,któregonarysowałSzczepan.
Tegowieczoru,gdyusiadłemprzyPegasusie,usłyszałemuderzanie
kamyczkówoszybę.Jedno,drugie,trzecie.
Uchyliłempocichuokno.Byłopóźnoirodzicejużspali.
– Wyjdziesz? – spytał Szczepan. Stał pod moim domem. Nie mógł
zadzwonić na komórkę, bo widywaliśmy je tylko w filmach, a domowy
telefonbyłzbytjawny.Pofatygowałsiętuosobiście,coznaczyło,żecoś
jestnarzeczy.
–Cojest,człowieku?
–Maszchwilę?Dawajdomnie,cholera,muszęcicośpokazać.
–Cojest,powiedzmi?
–Nie,stary,musisztozobaczyć.Chodź.Tylkoniemówstarym!
Wahałemsię.Wdomubyłobezpiecznie,wdomubyłookej.Ktowie,
cotenwariattymrazemwymyślił?ZdrugiejstronySzczepanmiałcoś,
co nie było zarezerwowane nie tylko dla rodziców, ale i reszty
chłopaków.
Tajemnica.Wielka.
–Poczekaj–powiedziałem.
Wyszedłempocichu.
– Dawaj, stary, ruchy – Szczepan zaczął mnie poganiać, jak tylko
mniezobaczył.–Mamapojechaładociotki,niewiem,októrejwróci!
Wjegodomugrałtelewizor.
–Mamo?!–krzyknął.Cisza.–Dobra,idziemy.
–Atelewizor?
– Mama zostawia nawet jak wychodzi, wiesz, włamywacze i te
sprawy.
Skierowaliśmy się do wielkiej sypialni jego matki. Bez słowa
otworzył jedną z szuflad, przesunął ułożoną bieliznę i wyciągnął
tajemnicę.
–Obczajto.Znalazłemdzisiajrano.
Podałmipistolet.
3.
NIE MIAŁEM POJĘCIA, jaki to model czy kaliber, ale na pierwszy
rzutokawidaćbyło,żetoniezabawka.Prawdziwagiwera.
Otworzyłem szeroko oczy. Przetrawiałem sytuację, wchłaniałem
całą jej zajebistość. Minęła chwila, zanim zdołałem poukładać myśli
wgłowieipowiedziećdokładnieto,chciałem.
–Okurwa.
–Conie?
–Naładowany?
– Nie. Ale wiem, gdzie są naboje. – Wyciągnął opakowanie
pociskówzszuflady.–Prawietrzydzieścisztuk.
Broń była ciężka, zimna; trzymając ją, czułem władzę.
Wycelowałem w ścianę, pilnując jednocześnie, by nie musnąć spustu
palcem.
–Skądwogólegomasz?
–Totaty.Zostawił.
Przytaknąłem bez słowa. Ojciec wyjechał do Stanów pięć lat
wcześniej i nigdy nie wrócił. Mówiło się, że znalazł tam sobie nową
żonę,zrobiłnowedzieckoizacząłnoweżycie.
–Awiesz–zabrałodemniepistolet–tatapowiedziałmikiedyś,że
nigdyniemusiałgoużyć.Tylkonastrzelnicy.
–Dobani.Chciałbymsobiepostrzelać.
–Onsięcieszył.Mówiłteż,żebypodżadnympozoremniecelować
w drugiego człowieka, nawet jeśli jesteś pewien, że magazynek jest
pusty.
–Dlaczego?
–Bojedenpociskmożebyćwkomorze.
Wycelowałwemnie.
– Ej, spieprzaj z tym! – krzyknąłem, robiąc uniki. Chodziłem
nerwowoodścianydościany,próbującucieczłowrogiej,ciemnejlufie.
Może to brzmieć śmiesznie, ale stojąc po niewłaściwej stronie lufy,
wcale tak nie jest. Człowiek odruchowo zasłania się rękoma przed
nadciągającympociągiem.
–Bang,bang!Chyranieżyje!
Szczepan świetnie bawił się moim strachem. W takich sytuacją
rozumiałem dokładnie, co mieli na myśli moi rodzice mówiąc, że
towarzystwo Szczepana jest przepustką do poprawczaka. Prawie
wszystkie pomysły, które pakowały nas w tarapaty, rodziły się w jego
łbie.Gdybałsięjerealizowaćsamodzielnie,podjudzałinnych,byrobili
to za niego. To właśnie on był tym zapalnikiem, który odpalał lont
każdej wybuchowej sytuacji. Jaja na samochodach, benzyna na ulicy,
żwirowniaizadymionabudowla,októrychjeszczeopowiem.Szczepan
był nieprzewidywalny i niesterowalny, czyli bez gadulstwa zajebiście
nienormalny.
Być może brało się to z braku ojca i romansach matki, o których
mówiłosąsiedztwo,niewiem.
Wiedziałemnatomiast,żejeżeliktoścelujedociebiezbronipalnej,
maszkłopoty.JeżelitymkimśjestSzczepan,naktóregowołaliśmyteż
Rykun,maszprzesranenagalowo.
–Rykun–powiedziałemstanowczo.–Weźtegognata!
W oknie zabłysły światła samochodu. Jego matka wróciła, alleluja.
Głupek od razu stracił chęć do zabawy. Szybko i sprawnie schował
pistolet, ułożył bieliznę tak, jak ją zastaliśmy, i pobiegliśmy do jego
pokoju.
Tamjużnaspokojnienazwałemgokawałemparówy.
–Dobra,dobra.Powiedzmilepiej,stary,cozrobimyztymfantem.
–Toznaczyco?
–Noniechciałbyśsobiepostrzelać?
–A,notak,zawszechciałemspędzićwakacjewpoprawczaku.
– Nie bądź pipa, chłopie. Nikt się nie dowie. Brykniemy gdzieś
rowerami,nałąkialbotrasębaskijską.Dawajno.
–Noniewiem,człowieku.MówiłeśotymRobertowialboMalinie?
–Nie,nie.Tyteż–dodałszybko,kończącgestemzapinaniaustna
zamek.
Przytaknąłem z ukrywanym zadowoleniem. Znajdowałem się
w środku wielkiej sprawy. To było coś, nie jakiś słoik biedronek czy
picie pod namiotem; tym razem kaliber był o wiele, wiele większy.
Czułemsięwyróżniony.
Towłaśnieztejbronistrzeliłemprzyjacielowiwgłowę.
UPS!
1.
JEŻELI NIE ZŁAMAŁEŚ NOGI lub ręki w wieku nastu lat, nie
poznałeś dzieciństwa w stu procentach. Zrobienie sobie porządnej
krzywdy, takiej wymagającej lekarza, to coś, przez co każdy powinien
przejść.
Niedaleko boiska przy szkole podstawowej, do której mieliśmy
zaszczytchodzić,byłniewielkilasek,takimałpigaj.Dziśstoitamnowa
salagimnastyczna.Duchczasu.Wkażdymrazieschodziłosiędoniego
po niewielkiej, acz stromej górce, z której wystawało sporo kamieni.
Używaliśmy ich w charakterze zygzakowatych schodów. Nad zajściem
natomiast zwisały gałęzie starego dębu. Odkryliśmy, że służą niezłą
zabawą – łapałeś się jednej i skakałeś w dół. Całe trzy, cztery metry
frajdy.Robiliśmytakmyikażdyinny,ktotoodkrył.Wpływałotonajej
wytrzymałość;ztygodnianatydzieńzwisałacorazniżejiniżej,jajkora
popękała. Było jasne, że to tylko kwestia czasu, jakiś biedny frajer
polecirazemznią.
Padłonamnie.
Miałem dziesięć lat. Byłem z Robertem i Łukaszem. Zeszli przede
mną,oczywiściekorzystajączgałęzi.Nadeszłamojakolej.
Mniej więcej w połowie lotu usłyszałem chrupnięcie. Ups.
Poleciałem głową w dół, trzymając gałąź. Wylądowałem potylicą na
jeden z wystających kamieni. Robert powiedział później, że głowa
zamortyzowała upadek. Nie zemdlałem, ale minęła chwila zanim
zorientowałem się do końca, co się właśnie stało. Po karku czułem
cieknącą krew, jej ciepło i lepkość. Chłopaki zaprowadzili mnie do
domu; jak tylko stanąłem w progu, rozpłakałem się. Chyba bałem się,
że rodzice naskoczą na mnie – wielokrotnie przestrzegali mnie, bym
tamniechodził.
Lekarzeniemusielizakładaćszwów.
Innego razu szarpałem się z Łukaszem w domu. Nocował u mnie
i jak to bywa, bawiliśmy się w zapasy. W którymś momencie pchnął
mnie tak na drewniany róg szafy. Uderzyłem prawym łukiem
brwiowym. Ups. Znowu krew, znowu płacz, znowu lekarz. Lekarz
powiedział, że gdybym uderzył się centymetr w prawo, straciłbym
okno.Wlewonatomiast–uderzyłskronią,czylibyłbymbardzomartwy.
Jednak mój flagowy numer wynikał bezpośrednio z mojej tylko
iwyłączniegłupoty.
Nudziliśmy się, więc zaczęliśmy wymyślać gry. Zasady mojej były
proste – ktoś biega wzdłuż muru w jedną i drugą stronę, a ktoś inny
musi trafić cię piłką. Na wuefie uchodziłem za arcymistrza w zbijaka,
więc „gra” wydała mi się całkiem atrakcyjna. Był ze mną Robert,
Piotrek Skórkowski i Damian Pietraszkiewicz, kumple z sąsiedniego
osiedla. Robert pokręcił trochę nosem, stwierdził, iż gra jest
hitlerowska i postanowił tylko popatrzeć. Skórek i Pietrucha też nie
byli zbytnio zachwyceni, ale gdy wolontaryjnie zgłosiłem się na
ochotnikadobiegania,zmienilizdanie.
Z początku nie musiałem nawet robić uników. Patałachy nie
potrafili porządnie kopnąć piłki. Biegałem z głupkowatym uśmiechem
iprowokowałemobydwukrzycząc,comyślęoichmatkach.
Ikopnęliobydwajnaraz.
Jednapoleciałaprzyziemi,prostopodmojenogi,drugazaśbardzo
szybkokierowałasięnadmojągłowę.
Chciałemprzeskoczyćtępierwszą,aleźletosobieobliczyłem.Gdy
tylko oderwałem nogi od ziemi wiedziałem, że skusiłem. Wyższa piłka
huknęła mnie w głowę – ups – z takim impetem, że zobaczyłem
gwiazdy. Siła uderzenia była tak mocna, że zniosło moją głowę prosto
na mur. BUM! Już wtedy nie wiedziałem, co się dzieje i jak mam na
imię,aczekałomniejeszczelądowanie.Oczywiściezamiastnagruncie,
stanąłem na drugiej piłce. A kiedy lądujesz obunóż na piłce, wtedy,
bracie, leżysz i kwiczysz. Grawitacja wydała surowy wyrok za moją
głupotę. Nogi poleciały do przodu, uderzyłem plecami o chodnik,
tracącoddech,azarazpotempierdutgłową.Niewidziałemjużgwiazd;
widziałemcałekonstelacje,mgławiceisąsiedniewszechświaty.
Wierzę,żeteuderzeniawgłowęwyjaśniająwielewmojejsprawie.
Teraz Łukasz Malina. Też przeszedł swoje. Któregoś razu szarpał
się z siostrą, a że jest od niego starsza i kreowała się na twardzielkę
w glanach, bez problemu rzuciła nim o szklany stół. Uderzył łbem
wblat,rozwalającgowszklanekonfetti.Jedyne,comupotymzostało,
toniewielkabliznanagłowie.Jużnigdynieurósłnaniejżadenwłosek.
Ityle.
Szczepan zleciał kiedyś z trzepaka. Chciał zawisnąć „na
nietoperza”;najwyraźniejbardzogodrażniło,żemypotrafiliśmy,aon
nie.Cóż,nikt,ktojestszerszyniżwyższynieutrzymaswojegociężaru,
zwłaszcza nogami. Zawisł na całe pół sekundy, uderzając w ziemię
zgłośnymplackiem.Ażdziw,żeniepowstałtamkrater.
Bliznynosiłkażdy.
Robert zaczął nosić swoją tego dnia, kiedy przeżyłem swoje
pierwszekatharsis.
2.
BOISKO NA TERENIE naszej podstawówki przeznaczone było do
piłki ręcznej, czyli asfalt zamiast trawy. To niosło za sobą pewne
ryzyko.
Łukasz na przykład grał tu kiedyś bez koszuli, a Szczepan
podstawiłmukosę.Biedakprzejechałgołymiplecamipoasfalciezpół
metra.Wrzeszczał,jakbyobieranogozeskóry…icośfaktyczniewtym
było.Plecywyglądałyjakpotraktowanetarką.
Tego właśnie dnia graliśmy całą paczką plus kilku znajomych
zinnychosiedli,wtymSkórekiPietrucha.
Zpoczątkuszłonamdośćleniwie–zadniatemperaturadobijałado
piekielnej skali. Rozkręciliśmy się dopiero, gdy zrobiło się chłodniej;
wakcjachbyłocorazwięcejdynamizmu,wczuwaliśmysię.
Przyboiskubiegłrządsłupówwysokiegonapięcia.Najednejlinii,
które je łączyły, wisiały trampki. Ktoś kiedyś je tam wrzucił, chyba
wiekitemu,bowisiałytamodzawsze,lata,zimy,wiosnyijesienie.
Grałem z Robertem w jednej drużynie. Dotarłem z piłką jakieś
dwadzieścia metrów od pola karnego przeciwników. Szczepan stał na
bramce, więc nie było po co strzelać – przebicie piłki przez tego
tłuściochaudawałosiętylkoiwyłączniezbliskiejodległości.
–Tutaj!–krzyczałRobert.–Tutaj,dawaj,jestem!
–Kryjcierudego!–zawołałSzczepan,alewiedział,żejużzapóźno.
Robertprześlizgnąłsięprzezkulawąobronę.
Kopnąłem piłkę. Leciała bardzo ładnym łukiem prosto w pole
karne. Robert wybiegł, podskoczył wysoko, by sieknąć ją z główki,
machnął swoją rudą czupryną i uderzył. W słupek. Piłka minęła go
ocentymetry.
BRZDĘĘĘK!
Nigdywcześniejanipóźniejniewidziałemtakiegouderzeniagłową
o cokolwiek. Nawet moje wypadki nie były w stanie tego przebić.
Słupki bramki wpadły w małe, nerwicowe drgania. Robert wylądował
naplecachnieprzytomny.
Zareagowaliśmytak,jakzareagowałbykażdynanaszymmiejscu–
śmiechem. Szczepan wyłożył się na boisku, rechocząc najgłośniej.
Kątem oka widziałem Łukasza. Trzymał się za brzuch i opierał
oPietruchę.
SpoważniałempoujrzeniutwarzyRoberta.
–Wooo…nieno…
–Robert–powiedziałem.–Robert,jesteścały?
Zamoimiplecamitłoczyłasięreszta.
–Japierdolę,patrzcienajegonos–powiedziałktoś.
TylkoSzczepanciąglesięśmiał.
–Rudy,wstawaj,niesymuluj.
Robertzacząłdochodzićdosiebie.Jegonosbyłprzechylonywlewą
stronę. Krew ciekła z niego jak ze szlaucha. To samo z łukiem
brwiowym.Wszystkonajegotwarzyzaczęłopuchnąć.
Łukaszpobiegłpojegomatkę.
Kilkanaście minut później Robert był w drodze do szpitala.
Oczywiście nikt nie miał głowy do dalszej gry. Skórek i Pietrucha
wrócili na swoje osiedle, my we trójkę przeżywaliśmy wypadek na
ławce.Szczepanbawiłsięswoimjojo.
–Myślicie,żetennosmuteraztakzostanie?–spytałem.
– Nie no, chyba go wyprostują – rzekł Łukasz. – Pamiętacie jak
Pietruchazłamałrękę?
Dwa lata wcześniej Damian Pietrucha Pietraszkiewicz spadł
z drzewa. Złamanie otwarte. Widok jego kości prześladuje mnie do
dzisiaj.
– Macie jeszcze coś do picia? – spytał Szczepan. Podałem mu
butelkę kranówy. Upił kilka długich, głośnych łyków. – Ej, rozpalamy
dzisiajognisko?
Byliśmyza.
Robert dorobił się pękniętej przegrody nosowej, której lekarzom
nigdynieudałosiędokońcascentrować.Pluswielkapamiątkanałuku
brwiowymwpostaciblizny.Ibrakgórnejczwórki.
Ups.
3.
SŁOŃCE WISIAŁO NIERUCHOMO nad domami naszego osiedla.
Delikatnybłękitniebazastępowałwścieklepomarańczowykolorognia,
niedopodrobieniażadnympędzlem.
Wracaliśmyzboiska,niosącpodpachamiswojepiłki.Omawialiśmy
szczegóły organizacyjne – co kto przynosi – i w ten sposób kwadrans
późniejsiedzieliśmynaopuszczonejparceliprzyrozpalonymognisku.
Ciągle rozmawialiśmy o Robercie. Szczepan w typowy dla siebie
perwersyjnysposóbczułsiędumnyzfaktu,iżbyłnajbliżejtegozajścia.
–Bramkazadzwoniłajaknaprzerwęwszkolę,conie?
4.
ZROBIŁO SIĘ JUŻ CIEMNO, gdy dostrzegliśmy zbliżającą się
postać.
–Patrzcie–powiedziałSzczepan.–Brudaskaidzie.
Łukaszrzuciłgopatykiem.Brudaskabyłajegostarsząsiostrą.
–Walsię,Rykunie.
Olga Malinowska była członkinią nieformalnej grupki w Baskin,
którzy słuchali grunge. Poza glanami i trampkami nie istniało dla niej
inneobuwie,zawszepotarganeirzadkomytewłosy,kraciastekoszule
ipotartejeansyłączyłysięwobrazobrażonejnawszystkoiwszystkich
nastolatki.
Siostra Łukasza owiana była legendą. Poszła kiedyś na ustawkę
z chłopakiem na szkolnej przerwie. Zaczęło się od tego, że nazwał ją
brudaską. Rzuciła się na niego w parku niedaleko placu zabaw,
wotoczeniudrzewichybapołowyszkoły.Skopałamutyłek.Wróciłana
lekcje potargana, brudna i poobijana, ale nie pisnęła nikomu
dorosłemuanisłowa.
–Cotam,chłopaki?
Podeszła teraz do ogniska, lustrując wszystkich dookoła. Usiadła
na większym kamieniu, z flanelowej kieszeni, obok której smutnym
wzrokiem spoglądał nadruk Kurta Cobaina, wyciągnęła papierosa
iodpaliła.
–Cochcesz?–spytałŁukasztonemzarezerwowanymdlastarszych
sióstr.
–Gdziemarchewkowy?
Zawsze mówiła tak na Roberta. Łukasz streścił jej, co się stało,
wdwóchzdaniach.
–Chujowo–oceniła.
– Masz papierosa? – spytałem wprost. Łukasz i Szczepan spojrzeli
namnie.
Olgapokazałapalcemodpalonąfajkęwustach.
–Mam.
–Aleniezapalonego.
–Teżmam.
–Poczęstujesz?
Zaciągnęłasięmocno,wpatrującmisięwoczy.Ciężkobyłoznieść
jejtwardespojrzenie.
– Jasne – powiedziała w końcu. Podsunęła mi i Szczepanowi
pogniecioną paczkę, ostentacyjnie omijając Łukasza. – Ty nie możesz.
Bowiesz,jesteśzamłodyitakietam.
Wodpowiedzipokazałjejpalca.
Siedzieliśmy chwilę w krępującej ciszy. Moją uwagę zwróciły jej
słuchawki.Jednatkwiławuchu,drugadyndałatużprzedwizerunkiem
Cobaina.
–Czegosłuchasz?
–Brudasów.
Powiedziałatozdelikatnymuśmiechem.
W naszej paczce mi jako jedynemu walkman zawsze towarzyszył
w drodze do szkoły. Dostałem go pod choinkę ze trzy lata wcześniej
i był to najlepszy prezent mojego dzieciństwa. Nigdy później żaden
odtwarzacz CD czy mp3 nie ucieszył mnie tak bardzo. Już wtedy
lubiłemmuzykębardziejniżinni;rajcowałomnienagrywanienakasetę
utworów puszczanych w radiu. Słuchałem wszystkiego – od
zakazanego Liroya poprzez boysbandy i eurodance, na disco
ielektronicekończąc;wszystkiego,cowpadałowucho.
–Notak–odparłem.–Alecoonigrają.
–Grali.Adokładniejtograł.Niespodobacisię.
Łukaszprychnął.
–Chyra,dajspokój.Popsujeszsobiesłuch.Napiżdżaniegitaramiaż
uszybolą.
Olgaprzytaknęła.
–Niezapomnijodarciuryja.
–Aha,notak.Gitaryidarciejapy,super.
–Amogęposłuchać?
Natopytaniezmierzyłamniewzorkiem.Oceniałamojąciekawość.
–Chcesz,tocipożyczę.
Ztylnejkieszeniwyciągnęławalkmana,zniegokasetę,podałami,
a ja od razu schowałem ją w kieszeń. Czułem lekkie skrępowanie.
Szykowałemsięnabombardowaniekomentarzami,jaktylkoOlgasobie
pójdzie.
–Dzięki.
Kiwnęłagłową,kiepującpetawogień.
–Dobra,chłopaki,lecę.Dziękizatowarzystwo.
Odpowiedziałemjejniemrawym„cześć”.Malinasiedziałcicho.
– Ale z niej dziwadło, ja nie mogę – powiedział Szczepan, gdy
skończyliśmyodprowadzaćjąwzrokiem.–Malina,musiszzaprowadzić
ją do jakiegoś fryzjera. To gniazdo na głowie już nawet włosów nie
przypomina.
Czułem się dziwnie. Tak, to chyba dobre określenie. Wielokrotnie
widywałemOlgę,uŁukaszawdomu,nadworzeikorytarzachwszkole
i tak jak wszyscy uważałem ją za dziwadło. Jednak chwilę przed tym,
zanim podała mi kasetę, wcześniej przyglądając mi się badawczo,
zdałemsobiesprawę,żewłaściwietoniemiałempowodu,bytakoniej
myśleć.
Upomniałemsięwduchu,bynigdywięcejtegonierobić.
5.
PRZESIEDZIELIŚMY do jedenastej w nocy, rozmawiając na każdy
temat. Było dużo o szkole. Zbliżał się dopiero półmetek wakacji, a już
obawialiśmy się nowego roku. Wspólnie przyznaliśmy, że jedynie
nauczyciel wuefu jest na tyle normalny, by zasługiwać na miano
człowieka. Zastanawialiśmy się, co robią teraz nasi koledzy z klasy
mieszkający w okolicznych wsiach otaczających Baskin. Jak co roku
obiecywaliśmy sobie, że tym razem, tak jest, dokładnie w tym,
nadchodzącym roku szkolnym będziemy się uczyć. Oczywiście, nigdy
tak nie było. Po góra miesiącu lekcji zachodziłeś w głowę, w jaki
sposób,naBoga,maszprzetrwaćresztęroku;alboczyzrobićściągęna
karteczceczyzżynaćnażywca,zzeszytunakolanach.
OjedenastejzjawiłasięmatkaŁukasza.Zrugałagozasiedzeniedo
takpóźna.
–Ilerazycimówiłam,dodziewiątejgóra!
Trudnobyłosiędziwićrodzicommieszkającymwnaszymmieście.
WBaskinginęłydzieci.
Zaraz potem wraz ze Szczepanem zwinęliśmy się do domu.
Przedtemobowiązkowonasikaliśmynaresztkidogasającegoogniska.
6.
POWIEDZ MI, jaką masz playlistę w swoim odtwarzaczu mp3,
apowiemci,kimjesteś.Jesteśmytym,czegosłuchamy.Zacząłemwto
wierzyć,iwierzędotejpory,odkądpierwszyrazprzesłuchałemkasetę
odOlgi.
Ten kawałek plastiku i taśmy magnetycznej zdecydował w dużym
stopniu o tym, na kogo będę wyrastał, jakie poglądy zacznę hodować
iwjakigustsięubiorę.
Wdomurodziceoglądalipowtórkę„Idźnacałość”.Zameldowałem
się i uciekłem do łazienki zmyć z siebie zapach dymu i smród
papierosów.
Tużprzedwłożeniemkasetydoodtwarzaczazatęskniłemzamoim
bratem. Stało się z nim to, czego my nigdy nie chcieliśmy zrobić.
Wydoroślał. Jak każdy starszy brat, często był dla mnie prawdziwą
drzazgą w fiucie, ale zazwyczaj nie mieliśmy żyliśmy w zgodzie.
I w odgórnie ustalonej hierarchii – on jako starszy brat decyduje
owszystkimiczasami,jakładniepoproszę,zastanowisięnadtym,czy
sięzastanowićnadczymkolwiek,ocogopoproszę.
Podobnie jak ja, uwielbiał muzykę. Gdybym pokazał mu kasetę
zlogiemNirvanyipowiedział,skądjąmam,kazałbywyrzucićmijąza
oknoiumyćręce.Aleprzedtemwysłuchałyjejzemną–choćbyzsamej
tylkociekawości,czegotakwłaściwiesłuchatagrupkasatanistów.
Bardzo często, gdy jeszcze tu mieszkał, mieliśmy tendencje do
robienia wszystkiego, co pomogłoby nam nie zasnąć zbyt szybko.
Gierkisłowne,bitwynawyzwiska,straszneopowieści,wymyślaniegier
osiedlowych czy klasyczny wrestling, który zawsze, ale to zawsze,
kurwa, kończył się moim płaczem. Słuchaliśmy też lokalnej rozgłośni
Radio Zachód. Audycje mieszały się czasami z radiem na sąsiednich
częstotliwościach.Wtedytowkurzało,dziśwywołujenostalgię.Pewnej
nocy
usłyszeliśmy
po
raz
pierwszy
„I’ll
be
missing
you”
amerykańskiego rapera Puff Daddy’ego. Na cztery minuty czas stanął
w miejscu. Przez następny tydzień polowaliśmy na ten utwór.
W kaseciaku siedziała przygotowana kaseta. Pierwszej nocy
wytrzymałem do północy, drugiej – do jedenastej. Nazajutrz uznałem,
że nie mam siły – graliśmy w nogę pół dnia – więc usnąłem jeszcze
przed dziesiątą. Przez następne cztery dni nie pamiętałem już o tym,
ale brat owszem. Czekał w gotowości i gdy tylko DJ ją puścił, wcisnął
rec.Następnegodniasłuchałemtegokawałkadoporzygu.
O tym właśnie myślałem, gdy wkładałem kasetę od Olgi do
odtwarzacza.Trochęsięobawiałem,bokaseciakswojeprzeszedłilubił
odczasudoczasuwciągaćtaśmy.
Trudno,ryzyk-fizyk,jaksięmówiło.
Poleciałpierwszyutwór.
To było to. Ten moment, kiedy patrząc wstecz możesz powiedzieć
„tak,tosięstałowłaśniewtedy”.
Pierwszy
raz
przesłuchałem
„Smells
like
teen
spirit”
zrozchylonymiustami.Byłemwszoku,kompletnierozmontowany.Nie
byłemnatoprzygotowany.
To właśnie wtedy w mojej głowie poruszyły się nieużywane
wcześniejtrybiki.Zazębiłysięosiebie,uruchamiającdziałającądodziś
machinę gustu muzycznego. Cała inna muzyka zeszła na drugi, trzeci
plan.
Resztą kawałków byłem oczarowany w takim samym stopniu. Ta
noc była niezwykle dla mnie ważna, porównywalna z pierwszym
seksem, śmiercią najbliższych i narodzin córki. Przesłuchałem kasetę
pięćrazy.Odnastępnegodniasiedziaławmoimwalkmanie.Zmieniłem
jądopieropodkoniecwakacji.
7.
SPOTKAŁEMOLGĘtrzydnipóźniejwdrodzedosklepu.Wyglądała
jakzawsze–ciemneglany,lekkoopuszczonagłowaiflanela.
–Siema,młody.Jaktamkaseta?
Wyciągnąłemjązwalkmana.
–Zajebista.Mogęcioddaćniecopóźniej?
–Spoko.Weźjąsobie.
–Serio?
– Jasne. Jak będziesz kiedyś chciał więcej, daj mi jakieś kasety,
nagram ci coś ciekawego. To, co masz, to mój ulubiony miks, ale jest
tegowielewięcej.
Zamieniliśmy jeszcze kilka słów i rozeszliśmy się w swoje strony.
Zadowolonywłożyłemkasetęzpowrotemwwalkmana.Mojąkasetę.
NIEZROBISZTEGO
1.
TRASABASKIJSKAtoodcinektorówkolejowych,któreciągnęłysię
kilometrami obok Baskin. Ciągną do dziś, tak nawiasem mówiąc.
Biegną przez hektary niezagospodarowanych jeszcze łąk i lasów.
Przejeżdżającetędypociągisłychaćwcentrummiasta.
Poszliśmy tam w trzy dni po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia
Robertazbramką.Tużprzytorachrosłajabłoń,którąobsiadaliśmyjak
małpy i pochłanialiśmy jabłka. Były kwaśne jak cytryny i bardziej
gorzkieniżsłodkie,alebyłynasze.
Było już po południu, słońce powoli ustępowało miejsca
wieczornemu,sennemunastrojowimałegomiasteczka.Rozmawialiśmy
obyleczym,jakzawszezresztą.
–Ktowygrałbywwalcejedennajeden,SupermanczySongo?
– Czy Beata Rozalińska z szóstej C jest ładniejsza od Natalii
KozickiejzpiątejA?
–Ilewkońcubyłoczęści„PlanetyMałp”?
–Niewiem,Malina,czteryalbopięćchyba.
–Pięćczęści,rozumieszto?Wszystkieotobie.
Cień drzewa wydłużał się coraz bardziej, a my rzucaliśmy
ogryzkami na odległość. Oczywiście pamiętaliśmy o zdradliwych
właściwościach jabłek, ale nie zwracaliśmy na to uwagi – nawet rano,
gdyspędzaliśmypiekielneprzygodywkiblu,srającjakzsokowirówki.
Rozwolnieniepierwszaklasa.
Szczepan i Łukasz ustalali jakiś skomplikowany system wymiany
kartridżów do Pegasusa, gdy nadjechał pociąg. Obserwowaliśmy
wyglądające zza okien twarze podróżnych. Zastanawiałem się, kim są
ci wszyscy ludzie. Dokąd zmierzają, jakie mają problemy. Co myślą
o dzieciakach na drzewie, wpatrujących się w nich z zaciekawieniem?
CzyirytujeichwystawionyprzezSzczepanapalec?
–Chodźcie,przejdziemysię–zaproponowałem.
Szliśmypotorachprawiegodzinę.Wymienialiśmyopinienatemat
tego, czy dałoby radę wyskoczyć z pociągu. Oczywiście, że tak.
Oczywiście, że nie. No przecież w filmach tak robią. W filmie to ja
widziałembabęztrzemacyckami.
Trasa baskijska ciągnęła się prosto, daleko aż po horyzont, gdzie
ziemia złudnie stykała się z niebem. Parujący kamienny nasyp tworzy
falującą fatamorganę. Wzięliśmy kilka jabłek ze sobą, żeby porzucać
wprzejeżdżającepociągi.
Dotarliśmy do miejsca, w którym rozciągały się polne pustki. Za
namipojednejstronietorówwystawałwielkikominbaskijskiejfabryki
zapałek.Staliśmyteraznawiadukcie,podktórymbiegłaszerokanapół
metra ścieżka rowerowa. Pod torami ziała ciemność dziury – takiej
akuratwielkości,bymógłzmieścićsięwniejczłowiek.
–Ciekawe,czydałobyradęprzesiedziećtam,kiedyjedziepociąg–
zastanowiłemsięnagłos.Itobyłbłąd.
–Możesprawdzisz?–zasugerowałSzczepan.
–Możenie?
Posiedzieliśmy chwilę marudząc, że teraz musimy wrócić. Bolały
nas już nogi – najwyraźniej cienkie, wytarte trampki nie są dobrym
obuwiem do kilometrowych marszy po ostrych kamieniach nasypu
kolejowego.Zanotujcieto.
Sam nie wiem, dlaczego tam chodziliśmy. Pewnie było to dobre
miejsce jak każde inne. Często wspominam te chwile. Na trasie
baskijskiej cel był prosty. Iść przed siebie. Szliśmy więc, rozmawiając
o szkole, dziewczynach, partyjkach pokera, nowych odcinkach
„Z archiwum X” i Dawidzie Jaworskim, który był największą kanalią,
jaka spłodziła cywilizacja. Takie tam rozmowy o wszystkim i niczym,
znaciskiemnadrugiczłon.
Takie rozmowy odrywają nas od przyziemnych myśli, od
codziennych spraw, kierując naszą świadomość wysoko ponad
wszystkoto,codziejesiędookoła.
– Ej – powiedział Łukasz – a mi się wydaje, czy ostatnio jakoś
więcejogłoszeńozaginionychkotachwisinaosiedlu?
Zastanowiłemsięnadtym.
Rzeczywiście,wostatnichdniachwidziałemdwalubtrzy,nielicząc
tegopaniEwy.
–Nofaktycznie.
Szczepansplunął,zanimzacząłmówić.
– Założył się, że schwytał je jakiś świr i wszystkie przerabia na
konserwy. Widziałem kiedyś coś takiego, w Ameryce się stało czy
gdzieśtam.
– Jaką ty telewizję oglądasz? – Łukasz pokręcił głową. – Sam nie
wiem, chłopaki. Mam jakieś dziwne uczucie, jakby to było, nie wiem,
jakbytobyłocośinnego.Wiecie,czasamijakleciwnocy„Zarchiwum
X”,myślęsobieotychwszystkichzaginięciach.Tedzieciakiiwogóle.
Też tak miałem, ale nie wychylałem się. Pewnie każdy dzieciak,
jeśli go odpowiednio nastroić, będzie widział dziwne, podejrzane
rzeczy.AmożezBaskinrzeczywiściecośbyłoniewporządku?
Zanimdotarliśmyzpowrotemdomiasta,minąłnaskolejnypociąg.
Szczepan, dla udowodnienia sobie swojej odwagi, a nam swojej
głupoty,stałnatorachdomomentu,gdymaszynabyłaodnasjakieśsto
metrów.Czerpałztegochorąradość.Niepomagałynaszewrzaski,by
złaził,zanimktośwkońcuzadzwonipopolicję.
– Widzicie? – krzyczał, zeskakując z torów na pięć sekund przed
pociągiem.–Jestemniezniszczalny!Niezniszczalny!
Jeszczetegosamegodniamiałsięprzekonać,żejestinaczej.
2.
WRÓCILIŚMY jeszcze przed wieczorem. Przesiedzieliśmy trochę
pod balkonem Szczepana, zabijając czas pokerem; właśnie odpadłem,
a Łukasz rozpoczął ze Szczepanem batalię o dwadzieścia siedem
groszy,gdyprzyszedłRobert.
Połowę jego twarzy pokrywały blizny i schodzące, ale wciąż
widoczne opuchnięcia. Jednak to krzywy nos najbardziej zwracał jego
uwagę.
– Widać od razu, co nie? – spytał z nadzieją w głosie, że może
jednak nie. Opowiedział, jak lekarze próbowali nastawić mu tego
kulfona. – Jezu Chryste, jak to bolało. Bolało jak ja pierdolę, mówię
wam.Niemogłemusiedzieć.
Gdy w końcu dołączył do gry, rozmowa zboczyła na dwadzieścia
innychtematów.WktórymśmomenciepojawiłsiętemaWolskiego.
– Ej, a pamiętacie jego matkę, jak zwariowała? – spytał Szczepan,
amyprzytaknęliśmyponuro.
Przykra historia. Na obrzeżach Baskin znajdowała się żwirownia.
Wielkie wykopy, doły wielkości boiska, głębokie na dwadzieścia,
trzydzieści metrów. Kilka lat wcześniej trójka dzieciaków poszła tam
pozjeżdżać na foliowych workach. Rano jeden z pracowników, zanim
włączono maszyny, zauważył wystającą z piachu rękę. Trzy godziny
późniejodkopanowszystkietrzyciała.Mówiłosię,żebyłktośczwarty,
ale nigdy nie dowiedzieliśmy się prawdy. Matką jednego z tych
biednych frajerów była niejaka Maria Wolska. Gdy dowiedziała się
o tym, co spotkało jej syna, straciła kontakt z planetą Ziemia. Była
wdową,więcsynbyłjedynążywąpociechąpomężu.Następnegodnia
po wypadku wyszła na balkon i wołała syna na obiad, jak większość
mateknaosiedlach,ztymżejejsyn,jakwiadomo,niepotrzebowałjuż
obiadu. Wyszła na balkon następnego dnia. I następnego. Tragedia
wydarzyła się w wakacje, a gdy zbliżał się rok szkolny, pani Wolska
pojawiłasięwksięgarniwcentrummiasta.Miałarozczochranewłosy
i obłęd w oczach. Kupiła zestaw zeszytów i przyborów szkolnych. Po
miesiącu zniknęła. Rodzice powiedzieli mi, że jakaś litościwa dusza
zabrałajądoodpowiedniegodlaniejmiejsca,gdzieniemaklamekna
drzwiach,aścianywyłożonesągąbką.
–No,pamiętam–powiedziałemponuro.
– Taa – Łukasz przytaknął. – Olga mówiła mi, że znała tego
Wolskiego,MarekmiałnaimięipodobnokręciłsięzJaworemiinnymi
kutasinami.
–Jakwogólemogłosięstać,żeichzasypało?–spytałSzczepan.
Wzruszyliśmyramionami.
– Normalnie – rzekł Robert. – Zjeżdżali na workach, jeden
uruchomiłlawinęipyk,iskierkazgasła.
–Byliścietamkiedyś?
Wszyscy milczeli. Byłem tam raz, kiedyś, z tatą. Potrzebował tony
piachudobudowygarażuprzydomu.
–Podobnorozkopująjąjeszczebardziej–powiedziałem.Niedawno
wgazeciebyłoartykułodrogocennymkruszywie,doktóregodokopali
siępracownicy.
Rozmawialiśmy o tym jeszcze chwilę. Ustaliliśmy wspólnie, że
kiedyśmusimysiętamprzejść.Kiedyś.Osobiścieniemiałemwplanach
iść tam kiedykolwiek; zacząłem tasować karty i rozdawać. Czułem, że
toniekoniecrozmowy.
Wszyscy mieli swoje piątki w dłoniach i siedzieli cicho, patrząc
w nie; czekaliśmy, aż w końcu ktoś się złamie i zaproponuje to, czego
każdyznasterazchciał.
–Wiecieco?–wyłamałsięSzczepan.–Zrobiłbymcośzłego.
W głowie zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, ale zignorowałem
ją, rzecz jasna. Historia żwirowni i szaleńczy entuzjazm Szczepana
działałjakdoping.Zaproponowałem,byśmyskoczylitamnarowerach.
–Będzieszybciej.
Na miejscu byliśmy, gdy nasze cienie były już prawie dwa razy
dłuższeodnas.
Stanęliśmy na krawędzi jednego ze stromych wykopów. Był
ogromny, jak mówiłem, wielkości boiska i tak głęboki, że stojące na
dniekoparkibyłyrozmiarówresoraków.
–Nieźle–powiedziałem.
Szczepangwizdnął.
– No, zajebiste. Ale nadal nie wiem, jak mogło ich tu zasypać. No
przecież jak jedziesz na woku, co nie, a piach zaczyna się zsuwać,
wystarczyzbiecnadół.Proste.
Rozejrzałsię,szukającpotwierdzenia.
– Pewnie nie widzieli lawiny albo coś w tym stylu – powiedział
Robert. Łukasz podszedł bliżej, ale w dalszym ciągu trzymał się
wbezpiecznejodległości.
–Jakmożnaniewidziećkilkutonpiachu?
–Noniewiem.Kogotozresztąobchodzi.
–Wsumieracja.–Szczepansplunąłwdółiponowiezwróciłsiędo
wszystkich.–Toktopierwszy?
Spojrzeliśmynaniegozaskoczeni.Onie,mister,natoniedamysię
namówić.
–Rykun.Dajspokój.Niewarto.
Mówiącto,miałemprzedoczamizdjęcietegobiedaka,któryzdołał
wyciągnąćrękęspodpiachu,aleuratowaćsiebiejużnie.Niewarto.
–Właśnie–Robertpodchwycił.
Łukasz też się nie ugiął, choć Szczepan rzucił mu wyzywające
spojrzenie.
–Alezwaspiczki.
– To może skoczysz pierwszy? – zaproponowałem. – Potem to i ja
mogęskoczyć.
No i Szczepan, ten pierdoła, ten gruby Rykun, uśmiechnął się
głupkowato,cofającsiędlarozbiegu.
Odezwałsięwemniegłosrozsądku.Zrobiłbyto,cholera,zrobił.
– Dobra, daj spokój. Wracajmy do miasta. Nie mam ochoty
odkopywaćtwojejgrubejdupy.
–Wiedziałem–uśmiechnąłsię.–Wiedziałem.Ajaniemamochoty
odkopywać twojej tchórzliwej dupy, cipkodupku, wiesz? Dlatego, jeśli
łaska,przesuńsięizróbmimiejscenawyskok.
–Skoczyłbym,pajacu,ale…
–Tak,tak,wszyscywiemy,skoczyłbyś.Skończsraćżarem,bonigdy
byśtegoniezrobił.Nigdy,nigdyniezrobisztego.
KLIK!–usłyszałemwgłowie.
3.
Gdy padły te słowa, w mojej głowie poruszył się trybik chłopięcej
godności, ważniejszej niż zaszczepiany przez rodziców zdrowy
rozsądek.Tasamagodnośćkażewejśćnaszczytdrzewa,apotemznika
zastąpionastrachem,kiedymusiszzniegozejść.
Na każdego działa co innego. Wyzwiska od maminsynków,
notoryczne powtarzania „chodź, będzie fajnie!” czy też „no dawaj, na
pewno cię nie porazi, jak włożysz nóż do kontaktu”, różne rzeczy.
W moim przypadku jeden tekst działał jak wytrych. I ten fiutek
Szczepanotymwiedział.
4.
– Czego niby nie zrobię? – spytałem, udając znudzenie tematem.
Przeczuwałemjuż,jaktosięskończy.
– Nie skoczysz. Kropka. Ja skoczę, Malina też i nawet Rudy, jak
zobaczy,żenicstrasznegosięniestanie.Atyzostaniesztutajiprędzej
postawiszklockaniżskoczyszpierwszy.
Zerknąłem w dół wykopu. Dwadzieścia metrów, tak na oko,
drobnego, suchego piachu. Nic strasznego, tak w zasadzie. Rozpęd,
skok, miękkie lądowanie, ot, cała filozofia. Żadnej nie przyjemnej
przygodyniepowinnosiędoświadczyć,jeżelipowylądowaniuzbiegnie
sięnadno.
–Mogęskoczyć.
Wyciągnąłem zza ucha papierosa i położyłem na trawie, po czym
cofnąłem się o kilka kroków. Chłopaki przyglądali mi się uważnie –
Szczepanzwyzywającymzaciekawieniem,aŁukaszzfascynacją.Tylko
wspojrzeniuRobertadostrzegłemstrach.
–Wiecie–powiedział–możebyśmytak…
Nieczekałemażskończy.
Pierwsze kroki były ciężkie, ale następne stawiałem jak sowiecki
żołnierz.Bezodwrotu!Dobiegałemdokrawędzi,zacisnąłemzęby.
–Uraaa!–wydarłemsięwniebogłosy,skacząc.
Wydawałomisię,żezastygłemwpowietrzu.Słyszałemćwierkające
ptaki,gdzieśdalekoszczekałniespokojnypies,poniebieleniwiesunęły
chmury, a słońce było coraz bliżej horyzontu. Byłem zachwycony tą
chwilą,nieoddałbymjejnikomu.
Alewkońcuzacząłemspadać.
Wylądowałem zaskakująco miękko, choć lewa kostka zapulsowała
tępymbólem.Siłąrozpędustoczyłemsiękilkametrów;koziołkowałem,
uderzając w suchy piach twarzą, aż zatrzymałem się bezpiecznie na
wielkim,płaskimdniewykopu.
Wstałem, nieco oszołomiony; otrzepałem się i wystawiłem
środkowegopalcawgóręztriumfalnymuśmiechem.
–Icoteraz,cipkodupku!?Skacz!
O dziwo, Szczepan skoczył od razu. Pewnie bał się, że każda
sekunda zwłoki będzie go napełniać strachem. Bez rozbiegu kicnął
w dół, tak bardzo ślamazarnie, jak to tylko możliwie, poleciał jak
bombaażuderzyłciężkowpiach–BACH!–zowielegorszągracjąniż
ja.
Zacząłstaczaćsięjakkłoda;widaćbyło,żeniekontrolujetego.Co
za fajtłapa, Jezu Chryste Przenajświętszy. W sumie dobrze,
pomyślałem.Przemądrzałygamońmazaswoje.Następnymrazemnie
będzie…
Ujrzałem za Szczepanem obsuwającą się warstwę piachu. Dużą.
Niekilkaziarenek,alecałagórnaczęśćzsypu.
Grubas zatrzymał się z twarzą w piachu. Chciał wstać, ale nie
zdążył.
– Uważaj! – krzyknąłem, ale było już za późno. W ciągu dwóch
sekundzasypałogocałkowicie.Ottak,trach-pachiposprawie.
Szczepanbyłpodziemią.
5.
PIERWSZE CHWILE mojej reakcji sponsorował szok. Stałem
z opadniętą koparą, nie wiedząc, czy to się dzieje naprawdę. Robert
iŁukaszmyślelichyba,żetowygłupy,borównieżnierobilinic.
Wciąż nie do końca myśląc, wbiegłem po zsypie mniej więcej do
miejsca, gdzie przed chwilą leżał Szczepan. Od razu zacząłem kopać,
alechwilętrwałoażdokońcazdałemsobiesprawęzsytuacji.Oczami
wyobraźni ujrzałem zdjęcie ręki wystającej z piachu i dopiero to
podziałałonamniejakwpuszczenieRedBullawżyły.
–Pomóżcie!–wrzasnąłemdogóry.
Mieliłem garściami jak oszalały, ale ile zgarniałem piachu, tyle
samo zsypywało się na powstały dołek. Od razu wiedziałem, że to
przegranasprawa.Zanicwświecieniewykopięgosamodzielnie.
–Ruszciedupy!
Wkońcu,alleluja,zbiegli.
– Gdzie on jest? – spytał któryś, nie wiedziałem, kto. W tej chwili
kopaniebyłocałymmoimświatem.
Robert zaczął już łkać, że nigdy go nie znajdziemy, że mamy
przegrane,żepójdziemysiedzieć,że…
–Zamknijsię,tyrudypajacuikop!
Rozejrzałemsięwposzukiwaniukogośdorosłego.Nic.Oczywiście,
że nic. Dookoła pusto; ani dozorcy, ani spacerowiczów, kurwa, nic.
Doroślisąjakpolicja–nigdyichniema,kiedysąpotrzebni.
Narozrabialiśmy. O rety, rety, narozrabialiśmy na szóstkę
z wyróżnieniem. W głowie mi huczało. Szczepan właśnie umierał pod
namiitoprzeznas.
Przezemnie,jeślichodziościsłość.
Ilejużtambył?Minutę?Dwie?
–Nieudasię…–Robertwciążtrwoniłenergięnalamentowanie.–
Nieudasię,oboże,nieudasię,chłopaki,nie…
– Rudy – przerwałem kopanie, patrząc mu w oczy. – Zamknij się
i kop, ale scentruję ci ten pierdolony nos własnymi pięściami,
rozumiesz?
Topodziałało.Zacząłkopać.
Bałem się, chyba jak nigdy dotąd. Wszystko będzie na mnie. To ja
go namawiałem. Widziałem już nagłówek w gazecie: „Baskijska
żwirowniapochłonęłakolejnąofiarę”.
Dotejporyudałomisięrozkopaćdołekniegłębszyniżprzedramię,
a z wysiłku tańczyły mi czarne plamki przed oczami. Zacząłem godzić
sięztym,żegonieznajdziemy.Poczułemnapływającedooczułzy.
–Jest!–krzyknąłŁukasz.–Jest,jest,kopcie,kurwa,tu!
Dłoń. Widziałem dłoń. Wystawała z piachu, miotając się na
wszystkiestrony;Szczepanpróbowałchwycićsięczegokolwiek.Łukasz
kopał dookoła tak intensywnie, że wyglądało to bardziej komedię niż
dramat.
Chwyciłem grubą dłoń Szczepana i ciągnąłem z całej siły; Robert
przyłączył się do Łukasza. W chwilę potem mieliśmy przedramię, całe
ramię,włosyiwkońcu,boże,wkońcugłowęSzczepana.
Wrzeszczał. Mato Święta, jak ten grubas wtedy wrzeszczał. Do
dzisiajtosłyszę.
Gdy w końcu zdołaliśmy go wykopać, chwiejnym krokiem wszedł
na górę. Dopiero leżąc na ziemi pokrytej trawą złapał kilka głębokich
oddechówirozpłakałsięjakdziecko.Wyłiwypluwałzustpiach.Żył,
w co chyba sam do końca nie wierzył. Weszliśmy za nim, uspokajając
się nawzajem. Łukasz starał się uciszyć Szczepana – teraz już
nieobecnośćkogośdorosłegobyławręczwskazana.
Usiadłem ciężko na tyłku, opierając się rękoma o ziemię.
Uspokajałemswójoddech.Znalazłempapierosa,któregozostawiłemtu
przedskokiemiodpaliłem.Łukaszwziąłkilkamachów,potemRobert.
Gdy wrócił do mnie, na brudnej od piachu twarzy łzy Szczepana
wyżłobiłybruzdy.
– Teraz już przynajmniej wiesz, jak mogło ich zasypać –
powiedziałem.
Szczepan pluł pojedynczymi ziarnkami piachu jeszcze przez trzy
dni.
KOCIDRYFT
1.
PÓŁMETEK WAKACJI. Ostatnich niewinnych wakacji w naszym
życiu.
Nad rzeką było pełno dzieciaków. Słońce od kilku dni grzało tak
mocno,żeniebyłowyjścia–siedziałosięalbowdomuzazasłoniętymi
firanami, albo nad jeziorem lub rzeką. Na zachodnim końcu Baskin
było jezioro, ale chodziło tam jeszcze więcej ludzi niż nad rzekę, całe
rodziny. Ojcowie pili piwo przy grillu, matki opalały swój wielorybi
cellulitnaminiplaży,aichdzieciakimoczyłysięwwodzie.
JezioronosiłonazwęTopielec.Niewiedzieliśmy,skądwzięłasięta
nazwa, ale przypuszczam, że z niczym dobrego się to nie wiązało. Już
samotozniechęcało.
Do tego było coś jeszcze. Topielec bardzo często był miejscem
schadzek elementów pokroju Dawida Jaworskiego i jego wesołej
gromady.
Rzeka miała trzy metry szerokości, maksymalnie półtora
głębokości, a jej główne kąpielisko znajdowało się niedaleko stawów
rybnych„Rybak”,którepołączonebyłybezpośredniozrzeką.Odczasu
do czasu wędkarze łapali tu piękne, zdrowe pstrągi, którym udało się
przecisnąćprzezkratywrurach.
To był naprawdę wyjątkowo upalny dzień. Od samego patrzenia
wbladoniebieskienieborobiłosięjeszczegoręcej.Nakarkuczułosię
skwierczący pot, a oczy zamieniały się w soczewki, które wypalały ci
mózg.
Po obydwu stronach kąpieliska stały niewielkie drzewa, z których
skakaliśmy do wody. Parę razy kilku dorosłych sugerowało nam, że to
może się źle skończyć. Grzecznie dziękowaliśmy za troskę i robiliśmy
todalej.
Wyszedłem z wody i podszedłem do Szczepana. Siedział pod
drzewem,palącpapierosa.Pokręciłemgłową.
–Takieupał,atyjeszczepłucawędzisz,człowieku.
–Chcesz?
–Nie.Zimnawodajest,wchodzisz?
–Zaraz,narazietumidobrze.
Obok nas leżał Maniek, obok niego obowiązkowa cegłówka, ale
nawetjemuniechciałosięmarnowaćsiłnajejlizanie.WrzeceŁukasz
stanął na rękach, układając nogi w koślawe V. Gibały się na boki, aż
poleciałydowody.
–Wczorajbawiłemsiępistoletem–rzekłSzczepan.Spojrzałemna
niego.–Mamyniebyłowdomu,więcpomyślałemacotam.
–Kiedyśnarobiszsobieproblemówprzezto,wiesz?
–Nie.Niczłegosięniestanie.
–Odstrzeliszsobierękęalbocoś,zobaczysz.
–Jakmożnaodstrzelićsobierękę,mądralo?
–Niewiem.Możedobrąwskazówkąbędziepytanie,jakmogłoich
zasypać.
Szczepanwycelowałwemniepalcamiistrzelił.
–Bam.
Przypomniałem sobie, gdy celował do mnie z prawdziwej broni
wsypialni.Odrazuzrobiłomisięchłodniej.
–Dobra,wchodzisz?
–Zaraz–powiedział,kiwającgłową.
Wbiegłem z powrotem do wody, ochlapując innych, szczególną
uwagępoświęcającRobertowiiŁukaszowi.
Do odnalezienia wszystkich zaginionych kotów w mieście zostało
niecałepięćminut.
2.
BAWILIŚMY się w berka, ale szybko nam się znudziło. W wodzie
czyniewysiłekniebyłtegodniagenialnympomysłem.
Założyłem się z Łukaszem, kto pierwszy przepłynie pod prąd pięć
metrów.
–Dotegodrzewa–ustaliliśmy.
Robertpoliczyłdotrzechirzuciliśmysięwwodę.Kopałemnogami
i machałem rękoma z całej siły, tak mocno, jak tylko mogłem.
Walczyłemzprądemzgłowąpodwodą.
Łukasz wynurzył się pierwszy i wraz z Robertem i innymi ludźmi
zobaczyli to, co nadpływało. Wszyscy, którzy to zobaczyli, wybiegli
z wody. Ja o niczym nie wiedziałem; ciągle starałem się przepłynąć te
kilkazasranychmetrów.
Stałosię.
Cośśliskiegoomiotłomojątwarz.Niemogłemotworzyćoczu,więc
stanąłemnanogi.Wodasięgałamidoklatkipiersiowej.Zdjąłemtocoś
z głowy, coś okropnie śmierdzącego. Przetarłem oczy i zobaczyłem na
swoichdłoniachrozszarpanegokota.Awłaściwiejegoresztki;martwe,
mokre truchło, sierść, połamane nogi, głowa z przerażająco otwartym
pyszczkiem–wszystkotozwisającenaśmierdzącejskórze.
Japierdolę,japierdolę!
Zacząłemsięmiotać.Zszarpywałemzsiebietocholerstwo,starając
sięniekrzyczeć.Robertpowiedziałpotem,żemuszęmiećjajazestali,
ale prawda była taka, iż z przerażenia krzyk utknął w moim gardle.
Krzyk,jakichciałemwtedywydać,byłchybazbytwielki,byprzecisnąć
się przez krtań. Zamiast tego łapałem spazmatyczne oddechy, dając
z siebie wszystko, by nie zemdleć. Powtarzałem sobie, że muszę być
spokojny, nie mazgaić się, nie panikować. Muszę to z siebie zdjąć.
Muszę.To.Z.Siebie.Zdjąć.Kątemokaujrzałemchłopaków.Patrzylina
mnienabrzegu,wichoczachwidziałemprzerażenie.Poczułemdonich
porażającąnienawiść.Jabyłemwwodzie,oblepionytymcholerstwem,
a oni byli bezpieczni. Szarpałem się z tym jak z za dużym swetrem,
wktórysięwplątałem,alewkońcu,wkońcu!,udałomisięgopozbyć.
Byłemwolny.
Widziałem jak koci trup faluje na wodzie i odpływa z prądem.
Chciałem ponownie się zanurzyć, by zmyć z siebie resztki tego
skurwysyństwa,gdyusłyszałemkrzyki.
–Wyłaź!
–Wypieprzajzwody,Chyra,szybko!
Odwróciłem się i poczułem watę w kolanach. Krzyk ponownie
zaklinowałsięwprzełyku.
Wyjście z wody zajęło mi może pięć sekund i były to najdłuższe
sekundymojegożycia.Dotejpory.Brzeg,brzeg,czystybrzeg.Tobyło
cudowne,poczućjegosuchośćipiachmiędzypalcami.
Odwróciłemsię.
Po wodzie płynęło kilka… nie, kilkanaście takich trupów.
Rozszarpane koty, mnóstwo ohydnej sierści, kawałki połamanych
kończyn,małe,upiornegłówkiiotwartepyszczki,naktórychmalował
siębólicierpienie.
Jakaśdziewczynkazaczęłapłakać.Byćmożekilkadnitemujejteż
zaginął kot. Na drugim brzegu grupka idiotów komentowała
z gówniarskim rechotem ten makabryczny widok; jeden z nich rzucił
wtętrupiąmasękamieniem.
Misięchciałorzygać.
Nie czułem już upału. Po moich plecach wraz z kroplami wody
ciekłyzimnedreszcze,oddychałemciężkoitrząsłemsięjakgalareta.
Właściwie, pomyślałem, to było szczęście w nieszczęściu. Gdybym
nie nadział się na pierwszego trupa, wpłynąłbym prosto na to, co
widziałemteraz.
Wzdrygnąłemsięnamyśl,jakomiotłomnietośliskiepaskudztwo,
jakprzykleiłosiędoklatkipiersiowejisutków,atrupiagłówkaodbijała
sięobrzuch.Gdybytowszystkowszystkowpadłonamnie,trafiłbymdo
czubków.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Wszystkie dźwięki docierały
jakby z bardzo daleka, jakby zlewały się w jedno. Oddychałem
nerwowo, starając się uspokoić. Szczepan powiedział coś do mnie,
odpowiedziałemkręceniemgłowy.
– Czekaj – wydusiłem. Nie chciałem mówić, nie chciałem słuchać,
patrzećistnieć.Odwróciłemwzrokodliczającoddziesięciuwdół.Rób
coś,obojętnieco,cokolwiek,żebytylkoniezemdleć!
PodszedłŁukasz.
–Człowieku,wszystkookej?
Nie, wcale nie było okej. Byłem brudny i dotknięty. Nawet
Szczepan się nie uśmiechał, jak to miał w zwyczaju podczas takich
sytuacji.Musiałemwyglądaćnaprawdękiepsko.
–Płynąjeszcze?–spytałem.
–No.Cholera,Chyra,tojakaśpieprzonamasakra.
Zacząłem się uspokajać. Niemal widziałem przed oczami
wywieszane od kilku dni ogłoszenia o zaginionych kotach. Proszę
bardzo,tusąwszystkie.
– Co to było? – usłyszałem Roberta za plecami. – To znacz…
chłopaki,coimsięstało?
Zacząłem się ubierać. Koniec kąpieli. Nie sądziłem, bym mógł
jeszczekiedykolwiekwejśćdotejwody.
–Chyra,lepiejci?
Pokiwałemgłową.
Tobyłmójostatniraznadtąrzeką.
3.
OD
TEGO
NIEPRZYJEMNEGO
incydentu
każda
ulotka
ozaginionymkociewywracałamójżołądekdogórynogami.
Rodzice nigdy się o tym nie dowiedzieli. Trzymaliby mnie pod
kloszem aż do rozpoczęcia roku szkolnego. Poza tym sam chciałem
puścićtowniepamięć.
4.
TYMCZASEMświatposzedłdoprzodu.Naukowcyskopiowaliowcę
Dolly, rosyjscy żołnierze zrównywali z ziemią Czeczenię (w telewizji
mówili o europejskim Wietnamie; nie miałem pojęcia, dlaczego), a od
czasudoczasusłyszałosięowynalazkuzwanyminternetem.Całykraj
przeżywał zawał serca z powodu koncertu Michaela Jacksona i parku
rozrywki,jakizaplanowałtupostawić.Aktualnietematemnumerjeden
byłapowódźnapołudniu.
Mynatomiastkilkanastępnychdnispędziliśmywmiaręspokojnie.
Zajmowały nas zabawy osiedlowe, które podpatrzyliśmy w drugiej
części miasta, gdzie mieszkał Piotrek Skórkowski. Najbardziej
podobała mi się gra, w której chodziło o uciekanie i pisanie na
chodnikulubmurzenumerurejestracyjnegonajbliżejznajdującegosię
samochodu.Tymśladempozostaliścigalignoja.
Robert, od czasu bliskiego kontaktu trzeciego stopnia z bramką,
plułohydną,zielonąflegmą.
Paliliśmy ogniska, spędzaliśmy godziny na trzepaku, omawiając
sposoby rozwalenia tego czy innego bossa na Pegasusie, kilka razy
spacerowaliśmy po trasie baskijskiej. To było po prostu szczęśliwe
dzieciństwo.Wieczornepowrotydodomunakolacjęzpostacizimnego
makaronuześmietanąicukrem.Jeżdżenieroweramipocałymmieście,
sprzedawanie butelek po piwie, kopcenie podkradzionych rodzicom
papierosów. Wakacje jak każde inne, ale te było szczególne. Kiedy do
brutalnego powrotu szkoły pozostał już niecały miesiąc, do naszej
paczki dołączyła jedna osoba, która zostawiła na mojej świadomości
wyraźnyodcisk.Topopierwsze.
Drugą sprawą był pistolet. Pieprzony Szczepan i jego pieprzony
pistolet. Nasza mała tajemnica. Tak się jednak składa, że tajemnice
wśródprzyjaciółnieżyjądługoterminowo.
ZŁOTEMYŚLI
1.
NIE PAMIĘTAM, kto wpadł na pomysł zabawy w berka na
cmentarzu. Wydaje się, że to trochę niesmaczne, ale kto by się tym
przejmowałwnaszymwieku?
CmentarzwBaskinZachodnimbyłnawiedzony.Ciąglesłyszeliśmy
historie o poruszających się tam zniczach czy samoistnie bujającej się
huśtawce na jednym z wielu tamtejszych drzew. Nikt rozsądny nie
chodziłtamnocą.WielokrotniepodczasmszynaWszystkichŚwiętych,
stojącprzyjednymnagrobkuczułemnasobieczyjśwzrok.Chłopakiteż
toczuli,choćmógłtobyćprostasztuczkasiłysugestii.Mimotogęsia
skórkagwarantowana,mówięwam.
Ale cóż, za dnia w środku upalnego lata nawet duchy robią sobie
wakacje.
Byliśmy tam przed południem. Najpierw przechadzaliśmy się po
deptaku,narażającsięnaniezadowolonespojrzeniadorosłych.Zawsze,
aletozawszebyłotutrochęludzi.
– Okej, jedziemy – powiedział Szczepan, potem szybka partyjka
kamień-papier-nożyce i berek, to jest Robert, odliczył do dziesięciu,
amyrozeszliśmysięnawszystkiestrony.
Bieganie w takim miejscu jak to nigdy nie jest mile widziane,
wiadomo,więcuciekaliśmyszybkimikrokami,takimimożliwienajmniej
podejrzanymi.
Robert dotarł do mnie dość szybko, zapędzając w kozi róg przy
płocie.
– He-he, ty tyfusie jeden – rzekł z uśmiechem, klepiąc mnie
wramięiodszedłszybko.
Ganiałem
przez
kwadrans,
żałośnie
dając
uciec
nawet
Szczepanowi.
WpewnejchwilipodszedłdomnieŁukasz.
– Tu jest Wasilewski – powiedział szeptem. Wasilewski był
pięćdziesięcioletnim sąsiadem Łukasza. Często rozmawiał z jego
ojcem.–Musimyspadać.
MachaniemrękiprzywołałemRobertaiSzczepana.
–Musimysięzwijać.SąsiadŁukaszatujest.
– Po prostu nie chce ci się już ganiać, co nie? – odezwał się
Szczepan.
–Nie,tłuściochu,tylkożeŁukaszbędziemiał…
– A co wy tu robicie, co? – usłyszeliśmy za plecami. Zaczęliśmy
powoli się odwracać. Nasze miny oszpecone były poczuciem winy. –
Znowuurządzacietusobieplaczabaw?
–Nie,proszępana–zacząłem.
–Tocoturobicie?
Szczepanodkaszlnął.
–Wybaczypan,aleniemożemyrozmawiaćznieznajomymi.
Tozbiłogotrochęzpantałyku.
– Słuchaj, szczyli – powiedział w końcu. – Ty jesteś Rykunowski,
prawda?SzczepanRykunowski.Znamtwojąmatkę.
–Jateż.
I wtedy Szczepan pokazał mu środkowy palec. Tak po prostu. To
pozbawiło nas wszelkich możliwości załatwienia sprawy drogą
dyplomatyczną.UstastaregoWasilewskiegoutworzyłysięwkomiczne
Opełneniedowierzania,amy,jaktomy,zaczęliśmyuciekać.
Oczywiście nie gonił nas. Dogoniły nas za to jego wyzwiska
igroźby.
2.
BIEGLIŚMY aż do szkoły. Stanęliśmy dopiero przy tylnym
dziedzińcu, przy rzędzie ławek obficie obsranych przez ptaki.
Myślałem,żewyplujępłuca.
–Świetnie,baranie,naprawdęsuper–wydyszałŁukasz.–Wiesz,że
przezciebiebędęmiałprzegrane?
– Nie sraj żarem. – Szczepan lekceważąco machnął ręką. – Koleś
zapomnionaszanimjeszczedojdziedodomu.
–Ej,patrzcie–wtrąciłRobertisplunąłzielonąflegmą.–Znowu.
Na szkolny parkin wjeżdżały autokary. Naliczyliśmy pięć.
Zdezelowane autosany, takie same jakimi jeździliśmy na wycieczki
szkolne.Gdystanęły,awarkotsilnikówzgasł,zaczęływychodzićznich
tłumydzieciakówmniejwięcejwnaszymwieku.
Przyjechałykolonie.
– Wakacje w szkole – powiedziałem. – To musi być przegrana
sprawa,conie?
Łukaszpokręciłgłową.
– Wiesz, niekoniecznie. Ty siedzisz tu na chińskich torturach. Oni
będątumielifiestęprzezresztęlata.
Przyglądaliśmy się nieznanym twarzom. Próbowaliśmy przybrać
groźne,zdecydowanepozy,oznajmiającwtensposób,żesąnanaszym
terenie.Roberttrzeźwozauważył,żenasjestczwórka,aichdziesiątki,
jeśliniesetki,więcjedynecomogliśmytocmoknąćichwpompki.
– Chłopaki – powiedziałem. – Może pogadamy z opiekunkami tych
łebków,co?Moglibyśmyzorganizowaćjakiśfajnymeczyk.
Wszyscybylipodekscytowanitympomysłem.Byłonaszbytmałona
drużynę, ale zawsze mogliśmy zwerbować Damiana Pietraszkiewicza
iPiotrkaSkórkowskiego.
–Myślicie,żesięzgodzą?–spytałRobert.
– Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. – Szczepan klepnął
mniewramię.
Prychnąłemkpiąco.
–Samidź.
Jednak poszedłem. No bo właściwie dlaczego by nie, pomyślałem.
Tebabkitonieżmijeznaszejpodstawówki,przyktórychtrzebastaćna
bacznośćzudawanymszacunkiem.
Podszedłemdopierwszejzbrzegu,któraustawiaławłaśniegrupkę
swoich dzieciaków w dwurzędzie. Przywitałem się i grzecznie
spytałem, czy jest możliwość rozegrania kilku koleżeńskich meczów
ztymitutajstojącymichłopakami.
–Takwramachpowitania–dodałempochwili.
– Oczywiście, jak najbardziej. – Kobieta była czterdziestoletnią
blondynką w krótkich włosach i z sympatycznym uśmiechem. – Część
z tych chłopców gra w szkolnych drużynach, więc ty i twoi koledzy
będzieciemielitwardyorzechdozgryzienia…
Iwtedy,dokładniewtymmomencie,zauważyłemją.
Miałanasobieogrodniczkiitrampki.Byłajeszczebardziejrudaod
Roberta.Twarzmiałatakgęstousianąpiegami,jakbyopalałasięprzez
sitko.
Spojrzaławmojąstronę.
Nasze spojrzenia zderzyły się na dłuższą chwilę. W końcu nie
wytrzymałemipierwszyodwróciłemwzrok.
Podziękowałem opiekunce i wolnym krokiem wróciłem do
chłopaków. Odwróciłem się w nadziei, że jeszcze ją zobaczę, ale
zdążyławziąćplecakizniknąćwtłumie.
–Ico?–spytałRobert.Dłubałwnosie.
Przekazałemdobrąnowinę.Odrazuzaczęłysięożywionerozmowy
natematskładudrużynyisposobu,wjakirozwalimytychgogusiówdo
zera.
–Ognisko?–spytałŁukasz.
3.
ROZDZIELILIŚMY SIĘ, by przynieść drewno na opał i wszystko
inne,copotrzeba.MiiRobertowiprzypadłrekonesanspookolicznych
budowlach w poszukiwaniu suchych desek. Zawsze znajdowaliśmy
kilka upaćkanych cementem i zaprawą, ale były suche i paliły się jak
siano.
Plądrowaliśmy właśnie ostatni dom, gdy uznałem, że skok z okna
na piętrze na stertę piachu będzie dobrym pomysłem. Bo tak. Robert
namawiałmniechwilę,bymdałsobiespokój,alejużpodjąłemdecyzję.
Skoczyłem.
Lewąstopąnadeskę,zktórejwystawałgwóźdź.
Niebolało,ledwopoczułemukłucie,zatodoskonalepoczułem,jak
tenmałyzardzewiałydrańskrobnąłomojąkośćśródstopia.
Robert pomógł mi dojść do domu. Mama posadziła mnie z nogą
w misce pełnej wody, która po godzinie zgęstniała i przybrała
szkarłatnąbarwę.Fuj.Dopierowtymczasiezaczęłoboleć;wdodatku
rodziceobawialisięPanaZakażenia.Ostatecznieobyłosiębezniego.
–Szkoda–powiedziałemdoRoberta.–Byłobyoczymopowiadać.
4.
DOPIERO NASTĘPNEGO DNIA rana dała mi konkretnie popalić.
Ilekroć chciałem postawić swój ciężar na lewej stopie, stękałem
isyczałemzbólu.Chodziłemjakkuternoga.
Rodzice byli w pracy, więc wyciągnąłem zza łóżka kasetę Liroya
i włączyłem, podkręcając głośność na cały dom. Wszystkie pokoje
wypełniły rymy i soczyste przekleństwa ze sporadycznymi trzaskami –
dowodemzajechaniataśmy.
PrzedpołudniemprzyszedłRobert.
Wpadł sprawdzić, jak się miewam i na wypadek, gdybym miał się
przekręcić, przyniósł kilka nowych kartridżów do Pegasusa, żebym
pyknąłprzedtemkilkapartyjek.Takpowiedział.
Wszystkienowościznudziłynasponiecałejgodzinie,więcgraliśmy
wnieśmiertelną„Contrę”.Dwajwygrywającywojnykomandosi.
Słońce
już
zaczynało
lać
żar
z
nieba.
Rozrobiliśmy
pomarańczowegoTangazkranówą,wrzuciliśmydoszklanekpokostce
loduipopijaliśmy.
Właśnie zbliżaliśmy się do finałowego bossa, kiedy odezwał się
Robert.
– Chyra, a wiesz, że Rykun bawi się w domu pistoletem swojego
ojca?
Spojrzałemnaniego,starającsięukryćzdziwienie.
–No.Pokazywałci?
–Taa.Niezłyjest.Znaczywiesz,trochęciężki.Zawszemyślałem,że
brońjestlekka.Rykunmówi,żekiedyśwyciągniekilkanabojówisobie
gdzieśpostrzela.
Pokręciłem głową z dezaprobatą, próbując ukryć zazdrość. To
miałabyćnaszatajemnica,tylkonasza.Aprzynajmniejtakmyślałem.
–Tylkoniemów,żecipowiedziałem–dodałRobert.–Rykunmówił,
żebymnikomuniemówił.
–Jasne,spoko.
Wyobraziłem sobie Roberta oglądającego spluwę, tak samo jak ja
wcześniej. Nie spodobało mi się to. Poczułem się nie tylko zazdrosny,
aleitrochęzdradzony.
Ciekawe,czywniegoteżcelował,takjakwemnie.
Rozmyślaniaprzerwałdzwonekdodrzwi.
– Weź idź otwórz – powiedziałem, wciskając pauzę. – Zanim ja
dojdęztąnogą,będziejutro.
–Dawajcienadwór–rzuciłŁukasz,wchodzącdośrodka.
Poszliśmy. Czy raczej – poszli, a ja wlokłem się wraz z nimi,
postękujączbólu.
5.
TYM RAZEM koczowaliśmy na ławkach przy boisku szkolnym.
Woknachpodstawówkiwidzieliśmykolonistów.Naparapetachsuszyły
sięręcznikiiubrania.
Tobyłodziwneuczucie.Środekwakacji,atedzieciakiniedość,że
przesiadywały w szkolnych klasach, to jeszcze były z tego powodu
zadowolone.Widzieliśmyścianysalimatematycznej,zktórychzniknęły
plakaty z enigmatycznymi wzorami matematycznymi. Zamiast ławek
stałypiętrowełóżka.
NaboiskoprzylazłManiek.
– Maniek, cegłówka! – zawołałem, rzucając kamieniem na boisko.
Szybko ją dopadł, zaczął ślinić, oblizywać i przewracać nosem na
wszystkiestrony.Tosięnigdynienudziło.
Nudziliśmy się jak mopsy. Co chwila spoglądaliśmy z pewnym
utęsknieniem na dzieciaki w szkole. One najwyraźniej miały lepszy
ubawniżmy.
Łukaszrzucałkamyczkamidozardzewiałejpuszki,którąprzykopał
sobie z drugiej połowy boiska. Robert co chwila spluwał smarkiem
między swoje nogi, tworząc obleśną breję. Szczepan rozkminiał nowy
trikzjojo.
Jazajętybyłemszukaniategorudzielca,któregowidziałemwczoraj
naparkingu.Zamiastjej,ujrzałemopiekunkę.
– Patrzcie – powiedziałem. – To ta babka, z którą rozmawiałem
wczoraj.
Wyszła ze szkoły głównym wejściem i schowała się za rogiem na
papierosa. W czasie roku szkolnego to samo robili wszyscy palacze
ukrywającysięprzednauczycielami.
Szczepanzwróciłsiędomnie.
–Idźsięspytać,kiedymożemyzagrać.
– Mhm, jasne – odparłem, ruszając wymownie zabandażowaną
stopą.–Patrzjakprzecinampowietrze.
–Dobra,nietypowy,tyidź.
Robertponarzekałtrochę,żemusięniechce,dlaczegowłaśnieon
i takie tam pierdoły, ale koniec końców ugiął się pod naszym
ciśnieniem.Splunąłrazjeszcze–chociażtegoniechciałem,spojrzałem
naohydnąkałużę–iposzedłwjejstronę.
Przyglądaliśmysięprzezminutęjegorozmowieznauczycielką.
–Jesttak–zaczął,gdyjużwrócił.–Jutrojadąnadmorze,alekiedy
wrócą,poobiedzie,takkołoszóstej,możemyznimizagrać.
Rozszerzyłemoczy.
– Przecież, do cholery, ja ledwo chodzę! Miałeś się dopytać
onastępnytydzieńalbonawetpóźniej,tyrudypajacu!
– Pal wrotki, nygusie. Sama zaproponowała, to co miałem
powiedzieć?Noco?
–Żetakipajacjaktyniczegoniepotrafizałatwić.
Byłemwściekły,bomiałmnieominąćnajważniejszymecztegolata.
Nie wiedziałem, że był to najlepszy zbieg okoliczności, jaki mi się
przytrafił.
6.
POGODADOPISYWAŁA,wprzeciwieństwiedomojegonastroju.
Naboiskubyłomnóstwodzieciaków,chybawszyscykoloniściplus
kilkuchłopakówzosiedlaPietruchyiSkórka.
Mecz rozpoczął się równo o szóstej po południu. Choć było już
chłodniej, na słońcu w dalszym ciągu można było się czuć jak na
patelni.
Siedziałem pod drzewem, pilnując butelek z wodą, zapasowych
ochraniaczy i innych dupereli, które powierzyli mi chłopaki.
W walkmanie kręciła się kaseta Nirvany i właśnie w takich chwilach
uwielbiałemgonajbardziej.Owszem,mogłemnimszpanowaćwszkole
albo dać posłuchać jakiejś dziewczynie z jednej słuchawki jakiegoś
kawałka Backstreet Boys – i to też było mocne – ale w takich właśnie
momentach, kiedy nie ma się absolutnie nic do roboty, był dla mnie
wybawieniem. Najlepszy wynalazek ludzkości od czasu krojonego
chleba.
Słuchałem zatem brudnego rocka, przyglądając się rozgrywce; od
czasudoczasupopijałemwodę.Zminutynaminutęgapiówbyłocoraz
więcej.
Tużprzedkońcempierwszejpołowypoczułemklepnięciewramię.
Odwróciłem się. To była ona. Ruda. Stała w tych samych trampkach,
sukience do kolan i splecionymi dwoma warkoczami na głowie.
Wyciągnąłem słuchawki z uszu i przywitałem się najinteligentniej jak
potrafiłem.
–Co?
–Cześć.
Odkaszlnąłem.
–Cześć.
–WpiszeszmisiędoZłotychMyśli?–spytała,podającmizeszyt.
Dostrzegłemnajejtwarzylekkieskrępowanie.Albodorysowałaje
mojawyobraźnia;takczyowakzrobiłomisiętrochęlepiejnamyśl,że
nietylkojaczujęsięnieswojo.
Otworzyłem zeszyt. Na pierwszych stronach widniała lista
ponumerowanychpytań.Wszędziepełnonaszkicowanychkwiatuszków,
naklejek serduszek i innych tego typu dziewczęcych ozdobników.
Następnestronyzapisanebyłyodpowiedziaminieznanychmiludzi.Jej
znajomi,pomyślałem.
–Tojak,wpiszeszsię?
–Spoko–odparłemprzezsuchegardło.–Nakiedytochcesz?
– Nie spiesz się. Wyjeżdżamy na trzy dni przed końcem wakacji,
bylebyśdotegoczasuoddał,okej?
–Okej.
–Super,dzięki!Todozobaczenia.
Odprowadzałemjąwzrokiem,kiedynaboiskuwybuchłykrzyki.To
Łukasz przy asyście Pietruchy zaliczył bramkę. Nasi wracali na swoją
połowę, uśmiechnięci i rozradowali. Przeciwnicy standardowo zajęci
byliobwinianiemsiebienawzajem,ktokogomiałpilnować.Frajerzy.
7.
DOKOŃCAMECZUnasistrzelilijeszczedwiebramki,tamcijedną,
aletojużniemiałoznaczenia.Dlamnie.
PrzezcałytenczasprzeglądałemZłoteMyśli,czytającodpowiedzi
znajomych… tej rudej. Dopiero teraz dotarło do mnie, że w swoim
geniuszu nie spytałem jej nawet o imię. Rozglądałem się za nią co
chwila,alenigdziejejniebyło.
Na okładce zeszytu widniał starannie wyklejony wydzieranką
ZŁOTEMYŚLI.
To była jedna z wielu fascynacji tamtych czasów. Taki prekursor
Facebooka.Każdy,ktosięwpisywał–toznaczyodpowiadałnapytania
dotyczącewieku,sympatii,zainteresowańitp.–mógłpoczytaćoinnych
ludziach, poznać ich bardziej lub zwyczajnie ponabijać się z tego, co
tampowypisywali.
Na ostatniej stronie było małe graffiti. OLA BERNARD. Pod nim
fotografia rudej. Przyglądałem się jej dłuższy czas, zerkając nerwowo,
czy nikt mnie nie obserwuje. Zwłaszcza chłopaki. Nie musiałem –
wszyscy pochłonięci byli grą tak bardzo, że gdyby obok boiska
wylądowałoUFO,niezwrócilibyuwagi.
Tużpodkoniecmeczuschowałemzeszytwwewnętrznejkieszonce
plecaka,upewniłemsię,żeniewypadniewnieodpowiednimmomencie
iponownieubrałemsłuchawki.
Muzykawydawałasięterazżywsza,bardziejoddziaływałanamoje
emocje. Czułem się świetnie, po plecach spływał delikatny, przyjemny
dreszczyk, a całe ciało było jakby lżejsze. Na myśl o tym, że pod
wieczór będę mógł przyjrzeć się tej fotografii na spokojnie, ogarnęło
mnieprzyjemnaniecierpliwość.
Meczdobiegłkońca.
– Aleśmy im dali po rajtuzach, co nie? – Łukasz i reszta zostawili
przegranychnaboisku,schodzączniegowgloriiichwale.
–Noba–powiedziałSzczepan.–Miotalisięjakdzieciakiwemgle,
leszcze jedne. A ten wysoki pajac w zielonej koszulce ciągle próbował
mnie skosić. Jeszcze jedna, dwie takie akcje i strzeliłbym mu bombę
wpysk.
Ten właśnie chłopak, jak na zawołanie, podbiegł do nas. Miał na
sobiekoszulkęzwielkąrybiąościąinapisemFISHBONE.
–Toco,panowie,jutrorewanż?–spytał.
Wszyscy odpowiedzieli, że jasne, nie ma sprawy. Kiwnął
zzadowoleniemgłowąiodszedł.
Z jednej strony chciałem zagrać, normalne. Oczami wyobraźni
widziałem siebie w roli Ronaldo strzelającego hat-tricka, lawirującego
między innymi zawodnikami z piłką przyklejoną do nogi. Widziałem
przyglądającą się temu Olkę. Moja podziurawiona stopa miała jednak
inne plany. No nic, miałem teraz inne rzeczy na głowie. A właściwie
jedną–schowanąwplecaku.
8.
WIECZOREM, kiedy leżałem już w swoim łóżku, przeglądałem
zeszyt. W jakimś momencie didżej Radia Zachód puścił „Na jednej
zdzikichplaż”zespołuRotary.Hittamtychczasów.
Pytań było pięćdziesiąt, ale kiedy dotarłem do dziesiątego
wiedziałem,żeniebędąmógłnatoszczerzeodpowiedzieć.Napytania
typu „czy masz dziewczynę” lub „czy ci się podobam” nie można było
odpowiedziećwcale,niemówiącoszczerości.
Cojakiśczaszerkałemnazdjęcienatyłach,jakbymobawiałsię,że
znikniepodczasczytania.
Wkońcu,tużprzedsnem,poddałemsię.
Wniedojrzałyiniedokońcaświadomysposóbbroniłemsięprzed
tym, ale teraz, przy zwrotce „pełna radości tak, ciągle goniła wiatr”,
przyznałem się przed samym sobą. Ta dziewczyna najnormalniej
wświeciemisiępodobała.
9.
TYMRAZEMzamiastsiedziećpoddrzewemzawiesiłemsłuchawki
naszyi–dlaszpanu,rzeczjasna–ikręciłemsiędookołaboiska.Mecz
oglądałem ze szczątkowym zainteresowaniem, jednak widziałem, że
chłopaki z przeciwnej drużyny się zawzięli. Grali agresywnie, w ciągu
kwadransa mieli kilka poważnych akcji pod naszą bramką, ale Skórek
spisywałsiędoskonale.
Rudej nigdzie nie było. Obszedłem boisko raz, drugi, starając się
kulećjaknajmniej.Inic;niebyłojej.
Tymczasemnaboiskucośsięwydarzyło.
ZobaczyłemSzczepanasiedzącegonaasfaltowymboisku.Krzyczał
cośdoFishbone,którystałobokniego.Wyzywałodoszustów,frajerów,
anakoniecoznajmiłmu,comyśliojegorodzinie.
Fishboneodpowiedziałśrodkowympalcem.
Zanim ktokolwiek się zorientował, że przydałaby się interwencja
dorosłego, Szczepan wstał i strzelił mu liścia. Ten nie pozostał
obojętny,kopnąłSzczepanawdupę–itobyłkoniecpieszczot.Zaczęli
siębićnaserio.
Podbiegła jakaś opiekunka, niezdarnie próbując rozdzielić
kogucików. Dopiero druga, która wybiegła z tłumu, pomogła
zapanować nad sytuacją. Szczepan darł się, pluł, obrażał Fishbone,
używając wyzwisk tak wyrafinowanych, że budziły podziw. Cóż,
sytuacja była uratowana, dzięki opiekunkom nie pozabijali się, ale
meczbyłjużskończony.Wydawałosię,żetokoniecshow,ludziezaczęli
sięrozchodzićiwtedySzczepanchwyciłleżącąobokpiłkę,podbiegłdo
Fishbone i kopnął ją w jego kierunku, wkładając w to całą swoją
energię.
BAM!
Tylko,żenietrafił.
Piłka minęła głowę chłopaka o centymetr, może dwa – gdyby
trafiła,Fishbonezpewnościąmiałbyprzerwęwdostawieświadomości
–ipoleciaławstronęszkoły.Wszyscypodążalizaniąwzrokiem.Istało
się–piłkawleciałaprzezzamknięteoknodosalihistorycznej,rozbijając
szybęzgłośnymtrzaskiem.
Dwie sekundy po tym w miejscu, gdzie stał Szczepan, już go nie
było.Uciekałwstronęosiedla.
10.
SZCZEPANsiedziałnaosiedlowymtrzepaku.
– Wiecie co, zrobiłbym coś złego – powiedział, uśmiechając się
wtypowydlaniegosposób.
Podzielił się pomysłem. Tym razem nie podzielałem jego
entuzjazmu,botedzieciaki,takwzasadzie,niczłegonamniezrobiły.
Ale z drugiej strony pomysł dywersji na terenie szkoły bez groźby
wpisania do akt wydawał się zbyt zachęcający, by go zignorować.
PietruchaiSkórekwrócilinaswojeosiedla,więcponowniewczwórkę
wróciliśmynaterenpodstawówki.
Wszędzie było pełno dzieciaków. Niektórzy kojarzyli już nasze
twarze, co było nam bardzo nie na rękę. Nasz plan zakładał dostanie
sięnatylnydziedziniecszkoły,gdziekucharkiwystawiaływielkiegary
z jedzeniem do wystygnięcia, w sposób możliwie najmniej zauważony.
Koloniściwkażdejchwilimoglizaalarmowaćopiekunkom,żewandale,
którzyrozwaliliszybę,wrócili.
Rozdzieliliśmysię.ZŁukaszempobiegłemzjednejstronybudynku,
SzczepaniRobertzdrugiej.Czułemsięświetnie,choćstopabolałajak
diabli. Nie do końca podobało mi się to, co chciał zrobić Szczepan.
Gdybyśmyzostalizłapani,naprawdęmielibyśmyprzewalone.
–Musimytozrobić–mówiłSzczepan.–Musimyimpokazać,ktotu
rządzi,tympajacomzboiskaiopiekunkom.
No tak. To nasza szkoła, nienawidzimy jej, jesteśmy w niej
torturowani, więc mamy święte prawo decydować o tym, co się tu
dzieje.Nawetgdybymiałaspłonąć,toodnaszychzapałek.
Anijednejopiekunki.Rozglądałemsięnabokijakaliantnaterenie
wrogaunikającywzrokunieprzyjaciela.
–O,jest–powiedziałembardziejdosiebieniżŁukasza.
–Co?Gdzie?–spytał.
Nie było opiekunki. Podążył za moim wzrokiem, widząc jedynie
grupkękilkudziewczyn.Byłatam.OlaBernard.Obserwowałanas.
–Nigdzie–rzuciłem,odwracającwzrok.–Przywidziałomisię.
Kątemokazauważyłem,żeŁukaszpatrzyzaciekawionymwzrokiem
to na mnie, to na te dziewczyny. Niczego nie mówił. Domyślił się albo
zostawiłnapóźniej,pomyślałem.
Dotarliśmydotylnegodziedzińca.Naszcelstałtam,gdziezawsze–
ogromnemetalowegary,wktórychmoglibyśmysięsamischować.Przy
drzwiach do kuchni stały dwie kucharki o zmęczonych wyrazach
twarzy.Paliłypapierosyirozmawiały.Przeszliśmyoboknichjakgdyby
nigdynic.NadrugimkońcudziedzińcaspotkaliśmysięzeSzczepanem
iRobertem.
–Ile?–spytałSzczepan.
–Trzy.Zajebiścieduże.
–Dobra,ktoidziezemną?
Robert od razu zrobił trzy kroki do tyłu, ja i Łukasz pokręciliśmy
głowami.
Kucharkitymczasemskiepowałypapierosyiweszłydokuchni.
–Dupyzwas.
– Mówiłeś, że zrobisz to sam – powiedziałem. – Idź tam szybko,
człowieku,boonezarazwrócąpotepyry.
–Nodawajcie,noo!
–Ococichodzi,niewieszjakgotrzymaćczyjak?
–Walsię.Dobra,kurwa,sampójdę,dobra.Cykory.
Niezdarnymi,ciężkimikrokamipodbiegdogarów.
Stanął przy nich, rozglądając się dookoła. Poganialiśmy go, żeby
się pospieszył. W dalszym ciągu nie wierzyłem, że może się na to
odważyć, ale wtedy, jakby czytał mi w myślach, rozpiął rozporek,
wyciągnąłswój„interes”izacząłsikaćdojednegozgarnków.
Buchnęliśmyśmiechem.Boże,onnaprawdętorobi.
I oczywiście, jakżeby inaczej, drzwi do kuchni otworzyły się.
Kucharkastanęłajakzaczarowana;pewniejejmózgmusiałprzetrawić
to,cowidziałyjejoczy.Szczepan,wciążsikając,trzymałswojegotego-
ten-tegoigapiłsięnaniązotwartymiustami.Ups.Sparaliżowałanas
cała absurdalność tej sytuacji i zamiast uciekać, pokładaliśmy się ze
śmiechu. Szczepan zaczął uciekać, spodnie zsunęły mu się prawie do
kolan,jegopindoldyndał,akucharkaruszyłazanim.
–Tymałyskurwysynu!Chodźtu,gówniarzutyjeden,wracaj!
Odwrót!Odwrót!
– Jezu, obszczałem się – wydyszał Szczepan, gdy udało mu się do
nasdołączyć.Wdalszymciąguniepodciągnąłspodni.
Dobiegliśmy do ogrodzenia, wdrapałem się na nie jako pierwszy
iskoczyłem.
11.
NASTĘPNEGO DNIA szliśmy po torach trasy baskijskiej. Było
gorąco,alepoporannymdeszczuczućbyłowilgoćwpowietrzu.Woda
parowała z trawy, kamieni, ze wszystkiego. Obwiązaliśmy koszulki
w pasach, żeby ich nie przepocić. Na drodze spotykaliśmy ślimaki
i żaby. Gdyby nie tory i wyłaniający się zza horyzontu komin fabryki
zapałek można by pomyśleć, że to dziewicze tereny, dopiero co
stworzone przez samego Boga. Daleko od nas dostrzegliśmy
przyglądającąsięnamsarnęzesterczącymijakantenkauszami.Błękit
niebaprzecinałsamolot.
Jak zwykle gadaliśmy o pierdołach pozbawionych jakiegokolwiek
znaczenia.Ibyłonamztymdobrze.
Szczepan z Robertem wysunęli się trochę na przód, wymieniając
sięrasistowskimidowcipami.
Ja z Łukaszem dojadaliśmy ostatnie jabłka, gwarantując sobie
porannythrillerwtoalecie.
–Gdziechcesziśćpogimnazjum?–spytał,plująckawałkamijabłka
isokiem.
–Niemampojęcia.
Tobyłaprawda.Nicnieprzychodziłomidogłowy.
– Wiesz, bo ja sobie nie wyobrażam pracować jako, no nie wiem,
jakiśkucharzczyelektryk,wieszocochodzi.
Przytaknąłem. Czułem dokładnie to samo; w ogóle nie pociągała
mnie wizja siedzenia ośmiu godzin w pracy, która nie interesowała
mniewżadensposób.Pieniądzetozamało,choćnigdyniemiałemich
zbyt wiele. Nie jarały mnie samochody, motory, elektronika,
budowlanka,kuchniaigeneralnienicinnego,couchodziłozapospolity
zawód.
–Mamdokładnietaksamo.
–Tatapowiedziałmi,żeteraznajlepiejuczyćsięjakiegośprostego
zawodu, wiesz? Hydraulik, elektryk czy coś takiego, i wtedy wyjechać
zagranicę.Takpowiedział.
Ponownie skinąłem głową. Od Roberta i Szczepana dzieliło nas
jakieśstometrów.
–Myślę,żenajważniejszetopracowaćwtym,cosięlubi.Dlamnie,
rozumiesz, taki normalny zawód nie kręci mnie ani trochę. Nie
ogarniam,jakmożnarobićkilkagodzindzienniecoś,czegosięnielubi.
–No.
–Wystarczającodużomamytegowszkole.
–Dokładnie.Tyleżewiesz,wogóleniemampojęcia,cozrobięze
sobą kiedyś, za te kilka lat, jak będę musiał wiedzieć, do jakiej szkoły
chceiśćitakietam.
– A co lubisz? W sensie wiesz, co lubisz robić, a nie jak chciałbyś
zarabiać.
Dojadłemresztkijabłkairzuciłemogryzekprzedsiebie.Celowałem
wgłowęSzczepana,alenieprzeleciałnawetpołowęodległości.
– Nie wiem. Gierki. Lubię Pegasusa. Myślisz, że jest jakaś praca,
zawód,wiesz,jakośztymzwiązany.
–Ktośjeprzecieżrobi,conie?Albopotemtestujeczycośtakiego.
–Jaktotestuje?
–Nowiesz,czytałemkiedyś,żezanimgręzaczniesięsprzedawać,
dużoludziwniągra,byzobaczyć,cojestnietak.KojarzyszCyferkę?
–Tenwielki,chudywokularach?
– Taa – przytaknąłem. – To kumpel mojego brata. Ma zajoba na
punkcie komputerów. Ma dwa w domu, czaisz to? W każdym razie
wpadłonkiedyśdomojegobraciakaimówił,żebędziechciałpracować
wtakiwłaśniesposób.
Niewiedziałem,czycośtakiegojaktestergierwogóleistnieje,nie
miałemotymabsolutnieżadnegopojęcia,jednakprzyjemniesięotym
rozmawiało.Planowaniedorosłegożycia,kiedymaszjeszczeprzednim
długą drogę, jest dziwnie przyjemne. Jakby wszystko było możliwe.
Rozczarowanieprzychodzipotem.
–Ej,nieobraziszsię?–spytał.–Bowiesz,widziałemzeszyt.
Udawałem, że nie mam pojęcia, o czym mówi. To była taktyka na
krótkąmetę,lepiejbyłoprzyznaćsiętuiteraz,bezSzczepana.
–Zeszyt–powiedziałem.
–Wczorajjakgraliśmyuciebiepotejakcjiwszkole.Poszedłeśsię
wysrać i zobaczyłem, że wystaje z plecaka. Myślałem, że się uczysz
wwakacje.
–No.Dałamigo,jakgraliście,żebymsięwpisał.
– Kurde. Nie powiem, ładna jest. Ruda, ale ładna. To ta sama, co
wtedypatrzyłasięjakszliśmynadziedziniec,tak?
–No.TylkoniemówRykunowi,co?
–Nieno,jasne.Jużwidzę,jaktenprosiaktokomentuje.
–Dzięki.
Szliśmy chwilę w milczeniu. Łukasz zaczął pogwizdywać jakiś
radiowyprzebój.Poczułem,żewłaśniezacieśniasięmiędzynamijakaś
więź, jakby dodatkowy węzeł przyjaźni, który trzyma kumpli razem
przezdłuższyczasniżdoukończeniapodstawówki.Cieszyłemsięjego
towarzystwemitym,żetowłaśnieondowiedziałsięoOlce.
Byćmożewłaśniedlategozrobiłem,cozrobiłem.
–Wiesz,żeRykunbawisiępistoletemwdomu?
Spojrzałnamniezniedowierzaniem.
–Pieprzysz.
–Serio,człowieku.Prawdziwygnat,podobnojegoojca.Chcesobie
zniegopostrzelać…
Opowiedziałem mu o wszystkim. O tym jak zobaczyłem go po raz
pierwszy, jak przyjemnie czuć jego ciężkość w swoich dłoniach, jak
Szczepancelowałwemnie.
– Jezu. – Pokręcił głową. – Będą z tego kłopoty, mogę się założyć.
Jak tylko wyniesie go z domu, wydarzy się jakieś gówno. I na pewno
mnieprzytymniebędzie.
–Tylkototakmiędzynami,okej?
Przekręciłniewidzialnykluczykprzyustach.
–Jasne.
Szczepan i Robert krzyknęli, żebyśmy do nich dołączyliśmy.
Wgłowieutknęłomi,copowiedziałŁukasz.Będąztegokłopoty.
Miałrację.
Tymczasemdotarliśmydowiaduktu.
12.
SZCZEPANuśmiechnąłsiędomnie.
–Pamiętasz,jakmówiłeśniedawno,żedałbyśradęposiedziećwtej
szczelinie,jakbędziejechałpociąg?
Na tym polegało jego cwaniactwo. Nigdy nie powiedziałem, że
byłbym w stanie to zrobić. Zastanawiałem się tylko, czy jest to
możliwe.
RobertiŁukaszstalizboku.Notak,niechcieliprzyłożyćdotego
ręki na wypadek, gdyby coś mi się stało, ale na pewno nie mieli nic
przeciwko,bymzaryzykował.
–Jeżelidobrzepamiętam,Rykun,to…
–Niezrobisztego–wtrącił.–Jasne,spoko,rozumiemy.
–Nigdyniemówiłem,że…
–Mhm,jasne,okej.
SpojrzałemnaRobertaiŁukasza.Pomóżcie.
– Nie wie wiem – odezwał się ten pierwszy. – To by było dość
straszne,conie?Jabymtamniewlazł.
Łukasztylkowzruszyłramionami.Róbcochcesz.
Pociągu na razie nie było, więc usiedliśmy na krawędzi wiaduktu,
machającnogamiiplującnaodległość.
–Ej,patrzcie–powiedziałŁukasz.Najednymzkamieniwylegiwała
sięjaszczurka.Malutka,złatwościązmieściłabysięnadłoni.
Stanęliśmy dookoła niej; Szczepan od razu zaproponował, by
położyćjąnaszynach,gdybędziejechałpociąg.
–Ucieknie–oceniłem.
–Nieucieknie.Możemyprzygnieśćjąkamykiem.
– Zobaczysz, że ucieknie. Jak tylko poczuje drgania szyn, ucieknie
zestrachu.
–Notak,boostrachutywiesznajwięcej,conie?
Odpowiedziałemmufakolcem.
Zanim postanowiliśmy cokolwiek, jaszczurka uciekła w trawę.
Pewniewydedukowała,żeczteryprzyglądającesięjejgłowyzbłyskiem
w oczach nie wróżą niczego dobrego. Zdążyliśmy trochę pojęczeć, że
nawiała, i zgonić winę na Roberta – przebiegała obok niego, mógł ją
przecieżzłapać.
Ażusłyszeliśmysyrenępociągu.SpojrzeliśmywstronęBaskin–na
torachpowiększałsięmalutki,czarnypunkcik.
–Jest!–krzyknąłSzczepan.Wszyscyzeszliznasypuigapilisięna
mnie.
–Zapomnijcie.
–Niezrobisztego,conie?
Już odczuwałem drgania w głowie. Chłopięca duma dochodziła do
głosu.
–Nie.Niezrobię,bomisięniechce,aniedlatego,bosię…
– Boisz się. Wiedziałem. Nie zrobisz tego, bo się boisz. Mówiłem
tak,conie?Mówiłemczynie?
KLIK!
Stałosię.Trybiksięporuszył.
Zacisnąłemzębyiwszystkiemięśnie,zwłaszczazwieracza,poczym
zacząłem wczołgiwać się w tę cholerną szczelinę. Była wilgotna,
chłodnaiohydna,alenietakazła,jaksięspodziewałem.
–Chyra–zacząłŁukasz.–Niewiem,czytodobry…
–Itakzarazwyskoczy!–Szczepanniepozwoliłdojśćmudogłosu.
–Zobaczycie,jakwyskoczy,jeszczetylkochwila.
Ułożyłemsięwmiarędogodnejpozycjiembrionalnej.Iczekałem.
Szyny nad moją głową drgały coraz mocniej i mocniej; czułem jak
zaczyna drgać cały wiadukt. Szczepan coś krzyczał, ale nic nie
słyszałem. Widziałem całą ich trójkę. Świetnie się bawili moim
strachem.
Poczułem nagłą potrzebę wypróżnienia. W co ja, do cholery, się
wpakowałem?Pocomitowłaściwie?
Właśnie zacząłem przekonywać samego siebie, że lepiej będzie,
jeżeli stąd wyjdę, dopóki jeszcze mogę, a ewentualne kpiny
potraktować ciepłym moczem. I wtedy tonowy potwór wjechał na
wiadukt.
Nigdy nie znajdowałem się w epicentrum bomby atomowej, ale
myślę, że hałas, jaki mi wtedy towarzyszył, był całkiem zbliżony.
Wszystko się trzęsło, trząsłem się ja i reszta świata. Nie czułem już
potrzebywypróżnienia;czułem,jakbymmiałzarazwysraćjelita!Matko
i córko, w co ja się wpakowałem!? Na głowę spadały małe kamyczki,
hałas rozsadzał mi uszy, okropny hałas, hałas, HAŁAS! Byłem pewien,
że takimi dźwiękami wypełnione jest piekło. Sam darłem się ile sił
w płucach, wrzeszczałem jakby wrzucono mnie do wrzątku. Modliłem
sięwduchu,bymtylkoprzeżył.Boże,pozwólmiprzeżyć,aprzestanę!
Przestanę robić wszystko, czego nie powinienem robić. Koniec
z podkradaniem papierosów, koniec z chodzeniem do Miejsc Do
Których Nie Wolno Nam Chodzić, koniec z szaberkami na działkach,
podpalaniemtrawiwrzucaniemopondoogniska,koniecz…
Gdytakroztaczałemplanyreform,jakiewprowadzęwswojeżycie,
kilkanaście metrów nad moją głową nieprzerwanie huczał pociąg.
Jakbybyłwściekłyzamojelekceważącepodejście.
Wszystko ustało tak samo jak się zaczęło – nagle. Po hałasie
pozostałytylkociche,nerwicowedrganiaszyn.
Wyszedłem stamtąd powoli jak żołnierz po ciężkim ostrzale
artyleryjskim. Chłopaki chichrali ze mnie, ale nie słyszałem tego. Nie
słyszałemniczegopróczdzwonieniawuszach.
13.
MIAŁEM DOŚĆ WRAŻEŃ, jak na jeden dzień. Boże, miałem ich
dośćnacałeżycie.
– A wiecie, że można leżeć na torach, kiedy jedzie pociąg? –
powiedziałSzczepanodkrywczymtonem.–Trzebatylkoleżećpłasko.
Szybko zrównaliśmy tę teorię z ziemią, ale nie, dalej upierał się
przy swoim. Przestał dopiero, gdy zaproponowałem, by udowodnił to
przynastępnympociągu.Odrazuzmieniłtemat.
– A pamiętacie o tych dzieciakach tutaj? Ciekawe, co się z nimi
stało.
Tymrazemzgodniepokiwaliśmygłowami.
To było dawno temu, gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych.
Wydarzenie
legenda;
zdecydowanie
jeden
z
najgłośniejszych
przykładówzaginięciadzieciakówwBaskin.
Sześciu albo siedmiu dzieciaków, nie pamiętam już dokładnie.
Któregośdniawłóczylisiępotychtutajtorach,zupełniejakmyteraz.
Tyle wiadomo. Ostatni widział ich niejaki Zbigniew Zamonciewski,
mieszkającyniedalekotorówrolnik,któryprzeganiałichtegowieczoru
ze swojej posesji. Pewnie poszli tam na szaberki, jak my teraz
chodziliśmy na działki po drugiej stronie miasta. W każdym razie
osamychdzieciakachnicwięcejniewiadomo.Wszystkietropyurywały
sięwtympunkcie.
–Niktnigdyjużsiętegoniedowie–powiedziałem.
Wszyscyzgodnieprzytaknęli,jakprzedchwilą.
14.
DAWID JAWORSKI był najgroźniejszym oprychem, jakiego
znaliśmy. Całe miasto mówiło na niego Jawor. Chodził do którejś
zawodówki w Koszalinie, bardzo rzadko zresztą. Często przesiadywał
przy boisku przy podstawówce, zwłaszcza pod wieczór, obalając
z innymi szumowinami wina i piwa. Zawsze zostawiali po sobie
pamiątkiwpostacipotłuczonychbutelekidywanpetów.
Jawor był typem osiemnastolatka, o którym wiadomo, że prędzej
czy później – a raczej prędzej – stanie się jedną z poszukiwanych
twarzy w „997”. Potrafił dołożyć trzem kolesiom naraz, a potem
zmierzyćsięzichrozgniewanymiojcami.
To nie był kolejny niegrzeczny chłopak, który stracił dozór
rodziców.MieszkałzojcemwjednejzkamienicprzyulicyDworcowej,
gnieździe niewielkiego, ale bardzo barwnego marginesu społecznego
Baskin. Żyjące tam rodziny nigdy nie zdołały twardo stanąć na ziemi,
ale ich ojcowie zawsze mieli wystarczająco pieniędzy, by się upić
i urządzać awantury. Dzieciaki przychodziły do szkoły brudne,
zaniedbane, niekiedy ze świerzbem i zawsze, wiecznie zepsutymi
zębami.
OsamymJaworzekrążyłomnóstwolegend.
Jeżeliufaćplotkom,towłaśnieonzabawiałsięztymibiedakamina
żwirowni i jako jedynemu udało się ujść z życiem. Pamiętam jak
w podstawówce brylował jako chłopak, który nie tylko pobił się
z nauczycielem od wychowania fizycznego, ale pokonał go. Wiedział,
gdziebić,żebyniebyłośladów;wiedział,gdzieuderzyćraz,bypowalić
przeciwnika,którywlazłmuwdrogę.
Pietrucha opowiadał kiedyś, jak widział go z kilkoma kumplami
w małpim gaju. Strącili ptasie gniazdo z drzewa, na ziemię poleciało
kilkapiskląt,awtedyJaworzgniótłbucioremwszystkieznich,podczas
gdyinnichichotalijakwariaci.
Patologia,mówięwam.
Najgorsze,żedostrzeglibiednegoPietruchę.Zaciągnęligodogaju,
prostoprzedobliczeJawora.Tenkazałmupołożyćkciuknakamieniu.
Gdytozrobił,Jaworpołamałmugoszybkimnadepnięciem.Trzasnęło.
Pietrucha nie zdążył jeszcze wrzasnąć, a Jawor podniósł go za włosy
ipowiedział,żejeżelipiśnieotymkomukolwiek,połamiemukolana.
TakiwłaśniebyłJawor.
Dlatego, kiedy zabrał mi Złote Myśli od Olki, poczułem, jak moje
kolanazamieniająsięwwatę.
15.
WRACAŁEM od ciotki. Dzielnie dzierżyłem w plecaku kilka
kilogramów jabłek, które od niej dostałem. Na osiedle mogłem dostać
się szybciej, idąc przez teren szkoły, więc często korzystałem z tego
skrótu.Tegodniatoniebyłdobrypomysł.
Stał przy głównej bramie z dwoma kumplami. Postanowiłem
zaryzykować. Już mnie zobaczyli, więc gdybym chciał się wycofać,
mógłbymichsprowokowaćjeszczebardziej.
Plecak musiał rozpiąć się po drodze. Jawor zatrzymał mnie bez
słowa,wyciągnąłtrzyjabłkaijuż,jużmiałmniepuścić,ajazdążyłem
dziękować Bogu za litość, gdy dostrzegł wystający z wewnętrznej
kieszonkizeszyt.Wyciągnąłgoszybkimruchem.
–Patrzcie–powiedziałdokumpli.Wspólniezaczęligoprzeglądać.
– Dawid, możesz mi oddać? – spytałem grzecznie. Gdybym miał
ogon,zpewnościąbyłbyterazpodkulonyprzysamychjajach.
–Jasne,stary,oczywiście–odpowiedział,przerzucająckartki.
Modliłemsięwduchu,byniezajrzałnaostatniąstronę.
Czułem podskórnie, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Mogłem
odejść, zostawić Złote Myśli i do końca wakacji unikać rudej – co nie
byłobytrudne–aleniepodobałamisiętakaperspektywa.
Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy przeprowadziłem poważną
rozmowęzsamymsobą.
Albo teraz przełkniesz to gówno, to znaczy przebolejesz kilka
guzów, albo wrócisz do domu poniżony i pobity tylko mentalnie. To
drugiebędziebolałodłużej.
Podjąłem decyzję. Szybkim, pewnym ruchem wyrwałem zeszyt
i włożyłem za koszulkę. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie.
Zdążyłemjeszczedojrzećzdziwienienajegotwarzy.
Jedenzjegokolesizaszedłmidrogę.Wiedziałem,żetoniekoniec.
–Dajciemi…–spokój,chciałemdokończyć,aleJaworkopnąłmnie
zwolejawprawebiodro.
Poleciałem na bok, jęcząc z bólu. Oczy zaczęły mnie piec
wzbierającymiłzami,aleostatnie,comiałemzamiarzrobić,tobeczeć.
Jeżeliczegośnauczyłymniefilmy,tożetylkoprzegranipłaczą.
–Dawajzeszycik,młody–usłyszałemnadsobą.
–Zostawmnie.
Chciałbym powiedzieć, że broniłem się jak Bruce Lee, że dali mi
spokój, a ja otrzepałem się z kurzu i poszedłem dumnie do domu.
Niestety, zamiast tego dostałem kopniaka w żebra. Stęknąłem
ponownie, przekręcając się na plecy. I widocznie o to mu chodziło, bo
odrazukopnąłmniewkrocze.
Paraliż.
Przenikającybóljąder,pulsującyażpokolanainerki.
Któryśznichściągnąłzemnieplecak.
Apotemfinałoweuderzeniewnos.
Tego było za wiele. Mimowolnie zacząłem beczeć jak dziecko, ale
tegosukinsynatoniezniechęciło.Zeszytciągletkwiłzamojąkoszulką.
– No dobra, szczochu – powiedział i nogą przekręcił mnie na
brzuch.Chciałemwstać,aleprzydusiłmniekolanemizacisnąłnaszyi
łańcuszek. Często widzieliśmy, jak bawił się nim, okręcając dookoła
palca. Teraz mnie nim dusił. Moje gardło zamiast tlenu zaczęło
pompowaćrozpalonykwas.
Pragnąłempowiedziećcokolwiek,krzyknąćiprzeprosić,byletylko
zostawili mnie w spokoju, ale ścisk zatkał mi gardło. Nie mogłem
wykrztusićanisłowa.Zacząłemszarpaćsięnabokinatyle,ilemogłem;
wierzgałem nogami, ale nic poza tym. Jego kolano wbijało się mocno
wmojelędźwie.
–Ijaktam,cycu?–spytał.–Dostanęcośodciebie?
Nie mogłem nic zrobić, ani krzyczeć o pomoc, ani dać mu ten
pieprzony zeszyt. Przed oczami tańczyły mi czarne plamki, płuca
płonęłyżywymogniem…iwszystkonaglepuściło.Byłemwolny.Wciąż
leżałem,nieruszającsięzmiejscainiewiedząccozasłonić–twarzczy
krocze.Choćitakbyłemprzekonany,żezjajzostałamijajecznica.
–Dozobaczenia–usłyszałem.
16.
MINĘŁA jakaś minuta, zanim zrozumiałem, dlaczego mnie
zostawili. Koloniści wracali z jakiejś wycieczki. Wciąż leżałem przy
głównejbramie,aobokmnieplecakzrozsypanymijabłkami.
Koloniści
rozstawiali
się
dookoła,
przyglądając
się
z zaciekawieniem. Spróbowałem się podnieść, ale ból w kroczu nie
pozwalał. Odwróciłem się na plecy, dostrzegając Fishbone i kilku jego
kumplizboiska.
IOlkę.
Podbiegła jakaś opiekunka. Jej zatroskana mina sprawiła, że
w końcu się rozkleiłem i rozryczałem na dobre. Inne kobiety
zaprowadziły kolonistów do szkoły; ja zostałem powoli, delikatnie
odeskortowanydoszkolnegogabinetulekarskiego.Tamdostałemkilka
dziwnych, ale skutecznych tabletek przeciwbólowych. Zacząłem się
uspokajać. Przestałem płakać; przy mocniejszym szczękościsku
mogłemchodzićowłasnychsiłach.Drobniłemjakgejsza,alezdołałem
przejśćcałygabinetbezjejasysty.
Chciała,bympodałjejnumerdomojegodomu,aleściemniłem,że
nie mamy telefonu w domu. Uparła się, że zaprowadzi mnie do domu
osobiście.Niebyłosensuprotestować.Przytaknąłem,aonakazałami
poczekać;wyszłapotorebkę,jazaśchwyciłemplecakijaknajszybciej
mogłem uciekłem ze szkoły. Zaopiekowała się mną, bardzo fajnie
i dziękuję, ale w każdej chwili mógł tu się pojawić ktoś, kto widział
mniewtedy,gdySzczepanchrzciłżarcie.
Ruszyłem w stronę tylnej bramy. Krocze wciąż bolało jak cholera,
ale dawałem radę. Minąłem kilku dzieciaków wzbudzając ich
zainteresowanie.Niedobrze.Chciałemwyjśćniezauważony.
–Japierdolę–szepnąłemdosiebienawidokOlki.
Stała przy tylnej bramie. Nie pasowało mi, że zobaczy mnie
wtakimstanie,alebyłozapóźnonaodwrót.
–Niewyglądaszdobrze–powiedziała,gdystanąłemprzednią.
–Domyślamsię.
–Cotobylizakolesie?
– Tutejsze gwiazdy. Powiem tylko tyle, że dobrze, iż wciąż mogę
chodzić.
–Mhm–przytaknęła.–Dalekostądmieszkasz?
–Pieszojakieśdziesięćminut.
–Odprowadzićcię?Wiesz,wyglądaszjakbyprzydałacisięeskorta.
Normalnie powiedziałbym „nie”, ale ton jej głosu i postawa nieco
mnierozluźniła.Chciałempowiedzieć,żeitakniezawielezdasięjej
obecność, jeżeli natkniemy się na Jawora i jego watahę, ale dałem
sobiespokój.
Obejrzałemsię.Opiekunkazpewnościąsiępołapała,żenawiałem.
Wkażdejchwilimogławyjśćnazewnątrz.
–Spoko.
17.
OSIEDLE, na którym mieszkałem, zaczynało się tuż przy terenie
szkoły. Mijaliśmy z Olką pierwsze rzędy domków jednorodzinnych,
wsporejczęścijeszczeniezamieszkanych.
–Całkiemfajnietumacie–powiedziała.–Cicho.
–Możebyć.–Wzruszyłemramionami.–Niktniebędziecięszukał?
– Nie. Poprosiłam Agnieszkę i Monikę, żeby mnie kryły. Są spoko,
chociażtrochęrozchichotane.
Szliśmy kilka minut aż dotarliśmy do jednej z budowli, na której
przesiadywaliśmyzchłopakami.
WoknieujrzałemRoberta.Rozglądałsięwdziwnysposóbicośdo
siebiemówił.ZobaczyłmnieiOlkę.
–Ej,Chyra!–zawołałwesoło.Znowutujesteś!
Uśmiechnąłem się; od razu zacząłem myśleć, czy stało się to, co
myślę,żesięstało.
Machnąłemręką.
–Toteżjużrobiłeś!Alejazda!
Podeszliśmy do budowy. Z bliższej odległości dostrzegłem lekko
przymrużoneoczyRudegoiprzestałemmiećjakiekolwiekwątpliwości,
cosiędzieje.
W środku budowli było ciemnawo i przy przyjemnie chłodno, ale
śmierdziało wybornie. Szczyny, rzygi, gówna, wszystko. Wszędzie
leżałopobiteszkło.
– Chyra! – wołał Robert. Zaczął schodzić z budowli wolnym,
chwiejnymkrokiem.–Wiesz,żetojużbyło?Serio.Tensamdzień!
Olkaspojrzałanamniepytająco.
Jakbytopowiedzieć.Robertbyłnaćpanyklejembutaprenem.Taka
jestprawdainiemożnajejupiększyćinnymisłowami.
Odkryliśmy go w tamtym roku. Widocznie dzisiaj chłopaki bardzo
sięnudziliipostanowiliniecourozmaicićwakacyjnąnudę.
ZaRobertempodążałSzczepan,jeszczebardziejnawdychany.
– Schody – rzekł. – Nieruchome schody. Bo ruchome będą
wprzyszłości.Znaczywdomach,znaczysię,conie.
OstatnizszedłŁukasz.
–Japieprzę,jakieonimajątrzaski,mówięci.
–Ej,ludzie.–Szczepanrozglądałsiędookoła.–Słyszycieto?
Olanasłuchiwała.
–Cotakiego?
–Jasłyszę–wtrąciłRobert.–Wszystkiedźwięki.
Szczepan przytaknął energicznie. Obydwaj nadawali na tych
samychfalach,sklejonychbutaprenem.
–Wszystkiedźwiękilecądomojejgłowy!–zwołałSzczepan.
Staliśmy z boku, przyglądając się, jak dwójka naćpanych mówi do
siebie poplątanym językiem, zapewniając o wszystkim, co im się
imaginuje.
Pamiętamtouczuciedobrze.Najpierwmaszdéjàvu.Wydajecisię,
że wszystko, co się dzieje, wydarzyło się jakiś czas temu; że wszystko
powtarzasięcodosekundy.Potemprzychodziefektdźwiękowy,jakbyś
naprawdę słyszał wszystkie dźwięki wyraźniej, jakby nie odbijały się
echem od niczego, a spływały wprost do twoich uszu. To takie dwa
standardypobutaprenie.
Na twarzy Łukasza widziałem skrępowanie i lekki niesmak.
Przyglądał
się
badawczo
intruzowi,
którego
przyprowadziłem
znieznanychpowodów.
–Coimjest?–spytałaOlka.
– Nawąchali się kleju – wyjaśniłem. – Za godzinę, może dwie,
powinnoimprzejść.
Czekałemnajejreakcję.Niewydawałasięspecjalniezażenowana.
Todobrze.
– Aha, okej – odpowiedziała w końcu, z uśmiechem. Z kieszeni
wyciągnęłapaczkępapierosów.–Palicie?
18.
SIEDZIELIŚMY NA OKNIE na parterze. Łukasz próbował trafić
kamyczkamiwstojącyprzydrodzeznak.Olkajakojedynaniebałasię
palić na widoku. Cwaniara, nikt jej tu nie znał, ale i tak czuliśmy się
przytymzlekkagówniarsko.
Opowiadaliśmy jej, co porabiamy w mieście. Baskin było małe,
nieoferujące nam zbyt wielu opcji spędzania wolnego czasu, więc
wszystko organizowaliśmy sobie sami. Słoiki z biedronkami, berek na
nawiedzonym cmentarzu, uprzykrzanie życie upierdliwym sąsiadom.
Klej.Itakdalej,itakdalej.
–Jakdalekomaciestąddomorza?–spytała.
– Kilkanaście kilometrów. Dlatego częściej jeździmy nad rzekę. –
Zacisnąłemzęby.–Awsumietojeździliśmy.Nadmorzeciąglejestpod
górkę,strasznamordęga,alewracasięfajnie.
Łukaszwkońcutrafiłwznak.
–No–potwierdził.–Apamiętaszjakkiedyśwracaliśmynajednym
rowerze?
–No.Strzeliłnamłańcuch.Musieliśmywracaćzbudawstrasznym
upale.Masakra,spaliłemsobiecałykark.
–Jeżelidobrzepamiętam,doKoszalinateżjedziesiępodgórkę?
–Tak.Baskintodziura,dosłownieiwprzenośni.
– Fajnie – powiedziała. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Bardzo
podobałmisięsposób,wjakipaliłapapierosa.–Atoprawda,żemacie
tujakiegośporywaczadzieci?
–Taa.–Łukaszpokiwałgłowązponurąminą.
Opowiedziałem jej o zaginięciach, a przynajmniej o wszystkich,
które znaliśmy. Nikt już nie zwracał specjalnej uwagi na to zjawisko.
Dzieciakiginęłyraznajakiśczas,ludziejakbyprzywykli.
–Todziwnemiasto–skończyłem.
–Żadenzdzieciakówsięnieznalazł?
–Nie.Nigdy.
– U nas też ciągle przerąbane. – Zdusiła papierosa i strzeliła nim
w trawę. – Woda ciągle jest w miastach, dużo ludzi straciło wszystko,
nacopracowalicałeżycie.
–Co?–spytałŁukasz.
–JestemspodWrocławia.
No tak. Powódź tysiąclecia. Widzieliśmy w telewizji, co się działo
napołudniu.
– Widziałam, jak dom mojego sąsiada zapada się pod ziemię. Stał
nagórce,podmyłofundamenty,ziemianamokłaipoprostudomwnią
wsiąknął.Mójsięuratował,aleitakmieliśmywodęwgarażu.Tourząd
miastazorganizowałnatewakacjetutaj.
Pamiętam puszczaną w kółko „Moją i twoją nadzieję”. Słynne
zdjęcie mężczyzny stojącego w brudnej, mętnej wodzie, podającemu
komuś bochenek chleba. Zdjęcia z lotu ptaka ludzi uwięzionych na
dachachswoichdomów.Akcjeratownicze.
Robert i Szczepan wyglądali jak podwójne nieszczęście. Brudni,
ułożeni na sobie, odurzeni butaprenowym snem. Pierwszemu po
policzkachciekłanitkaśliny.
–Cobędzieznimi?–spytałaOlka.
– Obudzą się niedługo. – Łukasz machnął ręką. – Będzie ich boleć
głowaijeszczedwadnibędzieimzjapywalićklejem.
Zachichotałem.
– Gdyby matka Rudego zobaczyła, jak się sponiewiera, wysłałaby
godoklasztoru.
–Atendrugi?
– Jego ojciec jest w Stanach. Matka jak widać nie do końca sobie
znimradzi.Pozatym…cóż,niewiem,jakcitowyjaśnić.
– To pieprzony wariat – powiedział Łukasz. – Jego łeb jest pełen
takichpomysłów,jakten.
Wymieniłem z Łukaszem spojrzenia. Rozumieliśmy się bez słów.
Pistolet.
Siedzieliśmyjeszczechwilę,zapaliliśmypoostatnimpapierosie,aż
Olkauznała,żemusiiść.
–Dziewczynyniemogąmniekryćwnieskończoność.
– Gdyby szukała mnie ta wasza opiekunka, co zaprowadziła mnie
dogabinetu…–powiedziałem,aonakiwnęłagłową.Jasne.
Łukaszniekryłzdziwienia.
–Jakaopiekunka?Cosięstało?
Olkazeskoczyłazokna.Wracała.
–Będzieszmogłajeszczewyjść?–spytałem.
–Jakzajdzieciepomnietojasne.
Machnęła ręką na pożegnanie i pobiegła w stronę podstawówki.
Odprowadziliśmyjąwzrokiem.
–Ty,Chyra,cocisięstało?
Zupełnieniesłyszałemjegopytania.Patrzyłemnanią,jakbiegnie
iznikazajednymzdomków.
–Fajna,nie?–spytałem.
–Samzagadałeśdoniej?
–Niedokońca.
Streściłem wszystko, co się wydarzyło, pomijając temat mojego
płaczunaoczachchybacałejkolonii.
– Ej, Chyra – odezwał się Robert. Dochodził właśnie do siebie.
Masowałskronieioddychałnosem.Pamiętam,kapećzustjestniedo
zniesienia. – Czy ja przesadziłem, czy ty przyszedłeś tu z jakąś
dziewczyną?
CZARODZIEJKAZKSIĘŻYCA
1.
NASZAnieformalnepaczkarozrosłasięojednączłonkinię.
W dzień po spotkaniu z Jaworem pojawiła się na naszym osiedlu.
Chciała poganiać się na cmentarzu. I być może zobaczyć jednego
ztamtejszychduchów.
–Spróbujęnieposzczaćsięzestrachu–dodała.
Wszyscy lubiliśmy jej towarzystwo, wszyscy prócz Szczepana. Od
razu,gdytylkosięznamiprzywitała,byłojasne,żeniejestzadowolony
z jej towarzystwa. W jej obecności nie odzywał się prawie wcale, nie
rzucał swoimi tekstami i pomysłami, żadnych jajek na samochodach,
żadnejżwirowni,żadnegopodjudzania,nic.Bawiłsiętylkoswoimijojo
i chodzi z nami od punktu do punktu. Gdy na cmentarzu dopadła go
jako pierwszego, próbował przekonać nas, że oszukiwała, ale nikt nie
byłtymspecjalniezainteresowany.
Na koniec zabawy zapaliliśmy papierosy przy tylnym wyjściu,
rozglądającsięnerwowozaznajomymi.Przyjednymznagrobkówstał
pomnikJezusawskali1:1.
–Strasznietowygląda–powiedziała.
Nigdywcześniejniezwracałemnatęfiguręwzroku,alefaktycznie.
Okropność. Nie sądzę by ktokolwiek chciał spędzić wieczność
wtowarzystwieumęczonejtwarzyJezusa.
Potem graliśmy w Mistrzostwa o Całą Złotówkę w pokera. Ograła
nas wszystkich. Pod wieczór, gdy wróciła już do siebie, Szczepan
powiedział,żenapewnooszukiwała.
Innegodniaznaleźliśmywążstrażacki.Zwiniętywrolkęleżałprzy
osiedlowym śmietniku. Był dziurawy, pocięty w kilku miejscach, bez
sikawek, ale i tak zgodnie przyznaliśmy, że takie znalezisko nie może
siętutajzmarnować.
Łukaszrzuciłpomysł.
Zanaszymosiedlemrozciągałysiędwa,możetrzyhektarybagnisk.
Były otoczone krzakami i rowami melioracyjnymi, a pośrodku tkwiła
maławysepkazwielką,gęstąbrzozą.Nikttamniechodził.
–Możnabynaniejzawiesićwęża.Będziefajnehuśtawka.
Dotarciedowysepkizajęłonampółgodziny;brnęliśmyzygzakami,
omijając najbardziej ponuro wyglądające bagna. Zamontowanie węża
na możliwie najniższej i wystarczająco grubej gałęzi zajęło godzinę –
ale opłaciło się. Byliśmy wniebowzięci. Nikt z osiedla nie mógł nas
dostrzecioileniekrzyczeliśmy,byliśmyniesłyszalni.
W ten sposób dorobiliśmy się nowej miejscówki. Bez spiny
mogliśmy palić tu papierosy i kląć tak, że wysychały nam języki.
Żadnemuznaszychrodzicówniechciałobysiętamfatygować.
Szczepan chciał rozpalić tu ognisko, ale Olka stwierdziła trzeźwo,
żetozdekonspirujemiejscówkę.Niebyłzadowolony.
Któregoś razu kłóciłem się z Robertem o ulubiony fragment
„Dragon Ball”. Olka nie wiedziała, co to takiego. Zrobiliśmy wielkie
oczy.Tobyłjakwyrok–niewiedziałeś,kimjestSongoiFrezer,tonie
żyłeś.Wiedziałazato,kimjestTsubasaOzoraitojąuratowało.
– Kimkolwiek ten wasz Songo jest, Czarodziejka z Księżyca
rozwaliłabygonakawałki–powiedziała.
Opowiedziałanamhistorięzeswojegoosiedla.Jejkoleżankabujała
się wysoko na metalowej huśtawce. Rozbujała się tak mocno, że
zaczęła krzyczeć do innych, by pomogły ją zatrzymać. Jedna
zobecnychtamdziewczynwystawiłanogę,byzatrzymaćjąstopą.
– Tak jak się robi nakładki na boisku – wyjaśniła. – I spudłowała,
wiecie.Huśtawkauderzyłająwpiszczeltakmocno,żekośćwyszłana
zewnątrz.
Tego samego dnia pokazaliśmy jej trasę baskijską. Łukasz
z wrednym uśmiechem opowiedział historię o moim wyczynem pod
wiaduktem. Szczepan dodał od siebie, że wyszedłem stamtąd jakbym
miałsięzarazzesrać.Wrewanżuopowiedziałemjegowesołąprzygodę
nażwirowni.
–Płakałeśwtedy,Rykun–skończyłem.
–Nieprawda.
–Prawda.
Wystawiłpalca.
Następnego dnia pokazaliśmy jej żwirownię. Tego samego dnia
Szczepanrównieżprzekonałsiędojejtowarzystwa.
2.
ZDAWALIŚMYsobiesprawę,żeSzczepannieprzepadazaOlką,ale
nierobiliśmyztegowielkiegohalo.Częstoktośkogośnielubił,amimo
to bez większego problemu spędzał czas w jego towarzystwie.
Wdorosłymżyciutasztuczkawydajesiętrudniejszadowykonania.
Olkapękłapierwsza.
Za każdym razem, gdy zwracała się bezpośrednio do niego,
odpowiadał półgębkiem albo tak złośliwie, jak tylko potrafił. Spytała
wprost,coonwłaściwiemadoniej.
Huśtałem się wtedy na wężu, oni siedzieli na trawie, ćmiąc
papierosy, które przynosiła. Najwyraźniej kolonijny handel tytoniem
tkwiłwnajlepsze.
Szczepan, gdy padło pytanie, zaczął się miotać. Mówił, że nic nie
ma przeciwko niej; celowo używał tonu, który mówił coś zupełnie
innego.
Słuchałategowyraźnieznudzonaizirytowana.
–Bowiesz,trochętojużnudne–powiedziała.–Jeżelizrobiłamcoś
nie tak, to dlaczego po prostu mi tego nie powiesz? Szlugi, które
przynoszę,paliszbardzochętnie,alejakdociebiemówię,robiszminę
jakkotsrającynapustyni.Istrzelaszfochyjakmojababcia.Powiedz,
cojest,aniezachowujeszsięjakcipa.
Auć.
Szczepanwciążmilczał.
–Niejesteśstąd–wyręczyłgoRobert.–Noiwiesz…nowiesz.
–Nie,niewiem.
– No i jesteś dziewczyną. – Szczepan wyrzucił to z siebie jak od
dawnaskrywanątajemnicę.
Jejdłońzpapierosemzastygławpołowiedrogidoust.
–Seriocitoprzeszkadza?
Przyglądałemsiętemuzzainteresowaniem.
–Tak,tojestproblem.–Szczepanmówiłdalej.–Myzawszerobimy
coś fajnego. Coś, z czego można się potem pośmiać. A od kiedy ty tu
jesteśnictakiegosięniedzieje.Ciągletylkokręcimysiępomieściejak
smródpogaciach.
Olkazdeptałapiętąswojegopapierosa.
–Chodźcie–powiedziała.
Dopiero teraz postanowiłem się odezwać. Na własnej skórze
przekonałem się, że uleganie prowokacji Szczepana nie kończy się
dobrze.
–Olka,lepiejnie…
–Nochodź.–Niedałamidokończyć.
–Właśnie–przytaknąłSzczepan.Uśmiechałsię.–Chodź.
3.
PÓŁ GODZINY później siedzieliśmy w krzakach. Obserwowaliśmy
Olkęwnapięciu,jakwychodzinaśrodekdrogiiczekanasamochód.
–Olka,dajspokój–powiedziałemdoniej.–Chodźzanim…
–Chyra,jedzie!–Łukaszniekryłpodniecenia.–Docholery,jedzie
samochód.
Zapóźno.ZwróciłemsiędoSzczepana.
–Tyitetwojepieprzonepomysły.
–Cicho–syknąłtylko.
Razjeszczepróbowałemkrzyknąćwjejstronę,alemachnęłatylko
ręką.Siedziałemjaknaszpilkach,zdenerwowanybardziejniżbymrobił
tosam.Zdezelowanygolfjechałcorazwolniej.Kierowcanapewnojuż
zacząłsięzastanawiać,cotagówniararobinaśrodkujezdni.Czekałem
natrąbieniealbowystawionąprzezoknogłowęikrzyk,alenictakiego
sięniestało.
SamochódzatrzymałsięjakieśpięćmetrówodOlki,która,tylkona
to czekając, mocnym zamachem rzuciła dwa jajka prosto w przednią
szybę. Oba roztrzaskały się pięknie, rozchlapując się na wszystkie
strony. Wszyscy chichotaliśmy, ja bardziej nerwowo niż wesoło. Gdy
biegławnasząstronęwyglądałanazadowolonązsiebie.
–Dawajtu,Olka,dawaj–krzyknąłŁukasz.
Chciałemdodaćcośodsiebie,alewtedyzobaczyłemcoś,cobardzo
mi się nie spodobało. Z samochodu wysiadło czterech kolesi, góra
dwudziestoletnich.JednymbyłznichJawor.
Tak,niespodobałomisiętoanitrochę.
Inniteżichzobaczyli.Śmiechyustały.
Jawor i jego kolesie zerknęli na jajecznicę na przedniej szybie, po
czymprzenieśliwzroknaOlkę,którawbiegaławłaśniewkrzaki.Wtedy
ruszyli za nią biegiem. Kolesie pierwsi, jak wytresowane psy gończe,
Jaworwolniejszymkrokiemzanimi.
Odwrót.
Wbiegliśmywbagniska.Przedzieraliśmysięprzezkrzaki,pokostki
broczącwbrudnej,zielonejwodzie.Żabyuciekałynawszystkiestrony.
–Wybiegnijciezdrugiejstrony!–usłyszałemJawora.
ChwyciłemOlkęzarękę.Biegładzielnie,aleniemogładotrzymać
nam kroku. Czułem coś na kształt odpowiedzialności za nią
inajwyraźniejbyłemwtymodosobniony,bopozostałatrójkaspieprzała
przedsiebie,nietroszczącsięokierunek.
– Czekaj – wydyszałem. – Chcą nas otoczyć. – Rozejrzałem się jak
wystraszony zając, który wybiegł na ulicę prosto w światła
samochodowychreflektorów.–Musimywracać.
–Znasztychtypów?
–Tak.Toonimniepobiliwtedyprzedszkołą.
Wpatrywała się we mnie przez chwilę. Potem zaczęła działać.
Podniosłazbłotakamieńwielkościpięści.
–Coty…–spytałem.
Zza krzaków wybiegł Jawor we własnej osobie. Jego oczy płonęły
niebotycznym wkurwieniem. Dostrzegł nas i uśmiechnął się. Właśnie
miałrozwiaćmałomiasteczkowąnudęłamiącnampalce.
Olka rzuciła go kamieniem. W twarz. Słyszałem twarde uderzenie
i skrzywiłem się mimowolnie. Musiało boleć. Jawor osłonił twarz
dłońmiizawył.Tegonapewnosięniespodziewał.
Trójkanaszychchłopakówwróciła.
– Biegną z drugiej strony, zaraz… – Łukasz zobaczył, kto leży na
ziemi.–Co…co…
Uciekliśmystamtąd,mijajączwijającegosięnaziemibydlaka.Nie
wiem, jak inni, ale ja odczułem ździebko współczucia dla tego
sukinkota. Ale jeżeli ktoś w całym uniwersum zasługiwał na
oddychaniekrzywymnosem,tozpewnościąon.
4.
WBIEGLIŚMY DO DOMU Szczepana. Zamknął drzwi na wszystkie
zamki.Wszyscybyliśmyroztrzęsieni;tylkoOlkawydawałasiębardziej
rozbawiona niż zszokowana. Pewnie, ona wyjedzie stąd za kilkanaście
dni,Jaworniebędziepolowałnaniąprzedszkołą.
–Rety,ludzie,myślicie,żenaspoznał?–spytałSzczepan.
– Ciebie na pewno – odparłem. – Takie paskudztwo widać nawet
wciemnościach.
– Szczepan – odezwała się Olka. – Masz tu gdzieś zapalniczkę?
Swojązgubiłemnabagnach.
–Jasne,jasne.
Wrócił po chwili z zapalniczką. Podał jej z uśmiechem – tym
samym,którywidywaliśmytylkownaszymtowarzystwie.Towarzystwie
niegrzecznych dzieciaków, którzy łatwo dają się namówić na robienie
idiotycznychrzeczy.
Olkabyłajednąznas.
5.
CZASAMI żartowaliśmy, że Szczepan sterroryzował swoją matkę
iprzywiązałdogrzejnikawnajciemniejszympomieszczeniuwpiwnicy;
takrzadkojąwidywaliśmy.
Usiedliśmy teraz w salonie przed telewizorem, oglądając jakiś
zagraniczny program o deskorolkowcach. Ciągle na adrenalinie
nawijaliśmy o tym, co się stało. I komu! Wszyscy powtarzaliśmy, że
Olkamajaja,czytamikrę.
–Myśliszżenaswidział?–spytałem.
– Nie wiem. Wątpię. Pewnie nie zdążył się nawet zreflektować,
czymdostał.
Resztę
popołudnia
spędziliśmy
u
Szczepana
w
domu.
Przeglądaliśmy kanały telewizyjne, snuliśmy plany, co będziemy robić
przez
resztę
wakacji,
porównywaliśmy
naszych
nauczycieli
znauczycielamiOlki.Czylirobiliśmyjednowielkienic.
Salonznajdowałsięnapiętrze.Zszedłemnadółdotoalety.
NaschodachdogoniłmnieŁukasz.
–Pokażeszmi?–spytał,zledwościąkryjącekscytację.
Zawahałemsię.
–Jakchcesz,możeszminawetpotrzymać.
–Noweź,wieszocomichodzi.
Aha,terazskumałem.
–Dobra,tylkoszybko.Ipamiętaj,cicho-sza!
–Jasne,jasne.
Przeszliśmyszybkimkrokiemdosypialni.Otworzyłemodpowiednią
szufladę,wyciągnąłempistolet.
–Ocholera–szepnął.–Mogę?
Podałemmugo.
–Ciężki,conie?
–Jakcholera.
Oglądałgozkażdejstrony.Niewiem,iletotrwało,alewiedziałem,
żeSzczepanmógłtuwejśćwkażdejsekundzie.
ZsalonudobiegłnaswołanieOlki.
– Chyra! – Podskoczyliśmy ze strachu. – To prawda, że spadłeś
kiedyśzdrzewagłowąnakamień?
Szybko,nerwowoschowałemspluwę.
–Tak!–odkrzyknąłem.Upewniłemsię,żezostawiłemwszufladzie
takisamporządek,jakizastałem.–SpojrzałemrazjeszczenaŁukasza.
–Pamiętaj,cicho.
–Prędzejumrę–powiedział.
I’MAFIRESTARTER!
1.
DZIEŃ ZA DNIEM, ciągle jedno i to samo – rapował Liroy.
Uwielbiałemgo,główniedlatego,bobyłzakazany.
To były czasy dzieciństwa bez komputera, komórki, Gadu-Gadu,
internetu i wszystkiego innego, co mogłoby nas zachęcać do zostania
w domach. Wychodzenie na dwór, do przyjaciół, było dla nas tak
oczywiste, tak powszechne, jak dzisiaj sprawdzanie Facebooka. Nie
żeby niosło to za sobą jakieś głębsze wartości. To było coś
bezwiednego,oczywistegoilekkiego,działosiętakpoprostu.Szedłeś
dokumpla,pukałeśizadawałeśprostepytanie.Wyjdziesz?
Łażenie po osiedlu bez celu, zabawy w berka wszędzie, gdzie się
dało, tory, słuchanie eurodance. Tania rozrywka, może, ale
przynajmniejniktsięnienudził.
Olka szlajała się z nami każdego dnia. Narażała się przy tym na
spore kłopoty; gdyby odkryto, że wymyka się na całe dnie i omija
wycieczki,opiekunkizpewnościąodesłałbyjądodomu.Bywałaznami
na cmentarzu, pykała w moim domu w Pegasusa, wspólnie paliliśmy
fajki i piliśmy oranżady na miejscu przy osiedlowym spożywczaku.
Chodziliśmy po nią codziennie jak po kolejnego kumpla. Pojawialiśmy
się pod oknem klasy, w której miała łóżko, i dawaliśmy znak, że
czekamy za szkołą. Wychodziła po kwadransie i było git. Czasami,
zanim wyszła, podglądaliśmy jej koleżanki. Czytały „Bravo”, malowały
sobiepaznokcieirobiływzajemniewarkoczyki.
Raz wyskoczyła do nas z klasycznym pomysłem – portfel i żyłka.
Usiedliśmy na ławce przy markecie, zostawiliśmy portfel jakieś
piętnaście metrów od nas i robiliśmy jaja z każdego, kto się po niego
schylił. Było zabawnie do momentu, kiedy jakiś skacowany pijak nie
wkurzył się, nadepnął na żyłkę, oderwał od niej portfel i wrzasnął, że
noginamzdupypowyrywa.Śmialiśmysiędorozpuku,aleuciekliśmy.
Możemieliśmymiernepoczuciehumoru,alelubiliśmyżyć.
2.
WYBRALIŚMY SIĘ nad morze. To był naprawdę upalny dzień
ijazdabyłaciężka,aleopłaciłosię.
Ruszyliśmyprzedpołudniem.Olkaniemiałaswojegoroweru,więc
nibyodniechceniazaproponowałem,żewezmęjąnasiodełkowjedną
stronę,alewdrugąktośinnybędziemusiałmniewyręczyć.Przytaknęli
wszyscyioczywiściewszyscyściemniali.Nieprzeszkadzałomito.
Przestałem udawać, że po prostu lubię towarzystwo tej rudej
czupryny.Tobyłocoświęcej,coś,dziękiczemucałymidniamichodziło
głupkowatouśmiechniętydosamegosiebie.Miałazadziornycharakter,
paliła tyle, że ja wyrzygałbym już płuca i śmiała się tak, że mógłbym
tegosłuchaćbezprzerwy.
Iwidziałem,jakmisięprzyglądaodczasudoczasu.Zapierwszym
i drugim razem nie robiłem sobie żadnych nadziei, ale w końcu nasze
spojrzeniazderzałysięczęściejinadłużej.
Pojechaliśmy rzadko uczęszczanymi ulicami. Olka ciągle trzymała
mnie w pasie, musiałem jechać na stojąco i choć było mi bardzo,
bardzociężko,bardzosięcieszyłem.
Nadmorska mieścina Łazy przeżywała właśnie nalot ostatniej fali
turystów;wszędziebyłoichpełno.Naplażypanowałoistneoblężenie.
Znaleźliśmy wolne miejsce, rozłożyliśmy swoje rowery i od razu
wskoczyliśmydowody.Olkawidziałamorzeporazdrugiwżyciu,więc
trochęsiębała.
Woda była ciepła, słona, pełna glonów – nie myśleć o kotach, nie
myśleć o kotach. Fale rozbijały się o nasze plecy, nurkowaliśmy na
czas,bawiliśmysięwberka,pływaliśmy;byłocudownie.
Nagle Robert stanął w miejscu z podejrzanym uśmiechem.
Szczepanpierwszynabrałpodejrzeń.
–Corobisz?–spytał.–Szczasz?
–No–odpowiedziałRobert.
Wybiegliśmy z wody, obrzucając go wyzwiskami. Piach parzył
wstopy.
–Ontakzawsze?–spytałaOlka.
– To jest nic. – Szczepan wyciągał z kieszeni spodni papierosa. –
KiedyśzesrałsiędonamiotuMaliny,conie?
–Taa–przyznałem.–Towsumieniebyłnamiot,tylkotakiszałas.
Zrobiliśmy go z kilku koców. W środku mieliśmy pełno komiksów. To
była taka nasza baza. Malina poszedł na obiad. Po chwili Rudy mówi,
żemusisięwysrać.Mówięmu„idźdodomu”,tenżezadalekoichyba
zesrasiętutaj.Tosraj,powiedziałem.Isięzesrał.Takpoprostu.Potem
podtarłsięjakimśkomiksem.
Olkaześmiechemwyciągnęłazapalniczkę,podałająSzczepanowi.
Opowiedzieliśmy jeszcze, jak Robert rozwalił sobie nos o słupek.
Słońce parzyło bezlitośnie, czułem jak krople działają jak szkła
powiększające. Włosy schły niemal natychmiast. Zaraz wskoczyliśmy
zpowrotemdowody.
3.
W TRAKCIE powrotu byliśmy tak głodni i zmęczeni, że jedyne,
o czym myśleliśmy, to dom i zimny makaron z koktajlem
truskawkowym.Wszyscypamiętaliopodwinięciurodzicompapierosów,
alenikomunieprzyszłodogłowy,żemożemyzgłodnieć.
Było mi ciężko jak cholera – nikt z chłopaków nie wyraził chęci
wiezienia Olki, jaka szkoda – sapałem jak dziki i jednocześnie nie
chciałem dać poznać po sobie, że jestem zmęczony. Olka kilka razy
zaproponowałazamianę,alenicztego.
Po potwornie ciężkich trzydziestu minutach dojechaliśmy do
wielkiego,drewnianegoznaku.BASKINZACHODNIEWITA–głosił.Po
naszejlewejpopolachjeździłykombajny.
Zrobiliśmypostój.
Kombajny zostawiały za sobą prostokątne snopki. W powietrzu
unosiłsięsłodkawyzapach.
–Pojeździłbymsobienatakimkombajnie–powiedziałŁukasz.–To
musibyćświetne.
–Pewnietak.–Robertpostawiłrowernastopce.
Olkastałaprzednami,ramięwramięzeSzczepanem.
–Jakdalekomamystąddoosiedla?
–Jakieśdwa,możetrzykilometry–powiedziałem.
–Bowiecieco?–SpojrzałananasuśmiechemSzczepanawswojej
dziewczęcejwersji.–Zrobiłabymcośzłego.
4.
SZYBKO ustaliliśmy szczegóły. Zabawa miała polegać na
przytarganiu jednego z tych snopków na budowę – i podpalenie go.
Super.
Próbowałem wcisnąć swoje wewnętrzne hamulce do dechy, ale
opierałysiępodwpływementuzjazmuOlki.Chłopakipodłapalipomysł
iustalali,którędynajlepiejgoprzenieśćtak,byniktnasniezauważył.
OdstawiliśmyroweryobokdomuŁukaszaiwróciliśmytampieszo.
Już nie byliśmy głodni. Poszliśmy przez łąki i niewielki lasek. Gdy
dotarliśmy na miejsce, kombajnów już nie było, ale słodki zapach
skoszonego zboża pozostał. Byliśmy spoceni, brudni i atakowały nas
komary wielkości helikopterów. W mojej kieszeni szeleściło pudełko
zapałek–Olkazgubiłaswojązapalniczkęnaplaży.
Złapaliśmynajbliższysnopekzaumacniającesznuryiwio,wstronę
osiedla. Musiało to wyglądać co najmniej zastanawiająco – piątka
gówniarzy ciągnących za sobą snop zboża, śpiewających „Coco
Jumbo”, od czasu do czasu obrzucając się wyzwiskami. Droga
powrotna zajęła nam godzinę. Sześćdziesiąt minut taszczenia
niewygodnego,kującegodraństwatylkopoto,byjepodpalić.Byliśmy
porąbani.
Aleudałosię.
Przyciągnęliśmyklocadonajbliższejbudowy,wrzuciliśmygoprzez
okno
do
dużego
pomieszczenia,
prawdopodobnie
salonu
i przysunęliśmy go w sam róg. Dzisiaj pewnie stoi tam ogromny
telewizor. Wpatrywaliśmy się w naszą zdobycz; jakby ten snopek był
czymświęcejniżbyłwistocie.
–Nodobra,ktopodpala?–spytałem.
Szczepanklepnąłmniewramię.
–Ty.
–Dlaczegoja?
–Botymaszzapałki–zauważyłtrzeźwo.
Wyciągnąłem opakowanie z kieszeni. Czułem na sobie wzrok Olki,
odpaliłem więc jedną i zastygłem. W głowie brzmiały mi słowa
„I’mafirestarter,twistedfirestarter!”zespołyProdigy.Wtedybyłmoją
wstydliwą przyjemnością. Wolałem nie przyznawać się chłopakom, że
słuchamczegośtakiego.
Zawahałemsię.
–Alecorobimy?Gasimypochwiliczyjak?
–Oszalałeś?–Szczepanspojrzałnamniejaknaidiotę.–Niechsię
fajczynaamen.
Robertpokiwałgłową.
– No. Po to go przytargaliśmy tutaj, co nie? Żeby nie spalić całej
łąki.
– Tak, tak – Szczepanowi spodobała się ta idea. – Bezpieczeństwo
przedewszystkim.
Czułem, że moja odwaga oddala się z każdą sekundą wątpliwości,
więc po prostu rzuciłem zapałkę w snopa. Zajął się ogniem
w błyskawicznym czasie. Szczepan od razu odwrócił się na pięcie
iwyskoczyłprzezokno.Ruszyliśmyzanim.
–Jezu,alezwasburaki!–krzyknąłŁukasz,chichoczącnerwowo.
Stanęliśmywgrupiezabudową.Zokienwydobywałsięgęsty,biały
dym.
–Uciekamy?–spytałaOlka.–Jejbladatwarzzdradzała,żenawet
dlaniejwyglądałotogroźnie.
Odpowiedzieliśmyczynem–spieprzającwstronębagnisk.Dopiero
gdy dotarliśmy do naszej huśtawki, mieliśmy odwagę się odwrócić.
Z otworzonymi ze zdumienia koparami podziwialiśmy nasze dzieło –
szerokisłupgęstegojakwata,białegodymu.
Zajęliśmysiędyskusjąnatemattego,copowinniśmyterazzrobić.
Wróciliśmy, tak na początek, a to, co zastaliśmy, przeraziło nas
wszystkich.Budowyniebyło–zasłaniałjądym,jakbykopciłasięona,
aniekawałekzboża;gęstawataleciaławgórę,ażpochmury.Zdaleka
musiało to wyglądać na porządny pożar. Nasi sąsiedzi biegali dookoła
budowyzwiadrami.
–Przecieżtamniemanicdogaszenia–powiedziałSzczepan.
Przytaknąłem energicznie. Właśnie, tam przecież nic nie ma! To
tylkogłupisnopek!
–Wszystkomusisięwydymić–rzuciłaOlka.
Robertcałybyłblady.
–Wygląda,jakbyzesrałsiętamsmokwawelski.Lepiej,żebyzaraz
przestało,bo…
Wszyscyusłyszeliśmysyrenę.
Komenda Ochotniczej Straży Pożarnej znajdowała się w drugiej
częściBaskin,aledoskonalesłyszeliśmywyjeżdżającestamtądwozy.
Byłem przerażony. Zauważyłem nawet, że Olka oblizywała
nerwowo usta. W normalnych okolicznościach byłbym zachwycony,
słysząc syrenę strażacką. Zastanawiałbym się, gdzie się pali. Dzisiaj
wiedziałemdoskonale.
–Wiecie,jachybapójdędodomu–wypaliłRobert.Zmyłsię,zanim
ktokolwiek zdążył zaprotestować i obrzucić bluzgami. Zaraz potem
zmyłsięSzczepan.
–Gruby,śmierdzącyRykun–krzyknąłemzanim.
Zostałem ja, Łukasz i Olka. Byłem pewien, że za chwilę wycofają
się i oni. Ja podpaliłem snopek, to moje widowisko. Oni mieli czyste
ręce.
–Cipy–powiedziałaOlka.
Strażacy przyjechali po dziesięciu minutach. Zebrani sąsiedzi
porozmawializnimikilkaminut;widaćbyło,żeichuspokajają.
Po godzinie nie było ani strażaków, ani sąsiadów. Resztki mojego
strachuulatywałysięzresztkamidymu.
Olkawyciągnęłaostatniegopapierosa.Spaliliśmygowetrójkę.
TAJEMNICATAJEMNICY
1.
ROBERTjąznalazł.
Wracałemwłaśniezesklepu,kiedydomniepodbiegł.
–Cojest?–spytałem.–Wyglądaszbardziejrudoniżzwykle.
Kazałmisięzamknąćiiśćznim.
–Alegdzie?
–Nabudowę.Tamgdziespaliliśmytenzasranysnopek.
Dla niego przygoda ze snopkiem nie skończyła się szczęśliwie.
Jeden z sąsiadów widział go uciekającego z budowy. Oczywiście nie
omieszkałwspomniećotymjegoojcu;Robertniewysypałsię,aleitak
dostałniezłebaty.
Gdydoszliśmynamiejsce,niewiedziałem,jakzareagować.Wjego
jednegozpomieszczeństałkundelek.Wyglądałmizernie,byłcholernie
wystraszony,awystająceżebraświadczyłyodługiejgłodówce.
–Skądon…jak?–spytałem.
–Poprostutubyła.Ona.
Podszedłembliżej.
– Malutka, psinka kochana, no już, spokojnie – mówiłem
najsłodszymgłosem.Małotopomagało.Suczkapodkuliłaogoniwtuliła
sięwnarożnik.Byłabardzozaniedbana.Caładrżałazestrachu,agdy
wyciągnąłem rękę, by ją pogłaskać, posikała się. Mimo wszystko
zrobiłemto.Nadłonipozostałśmierdzącybrud.–Ciekawe,skądsiętu
wzięła.
–Sonia.
–Co?
– Próbowałem wszystkiego. Serio, człowieku, chyba wszystkiego.
Wszystkie imiona, nawet Rykun, ale na nic nie reagowała. Podniosła
uszyiwydawałosię,żesłucha,gdyzawołałemSonia.
Nadźwiękswojegoimienia–jakprzypuszczaliśmy–podniosłauszy
ipopatrzyłanaRoberta.Jejwzrokbudziłlitość.Tylkobydlakbezserca
mógłby ją uderzyć, a po jej reakcji łatwo było wysnuć wnioski, że
robionotoczęsto.
ZastanawialiśmysięzRobertem,ktomógłbyjąprzygarnąć,choćby
tymczasowo, ale wiedzieliśmy z góry, że to przegrana sprawa. Tylko
w amerykańskich filmach rodzice pozwalali zatrzymywać dzieciakom
psyzulicy.
–Możezostanietutaj?–spytałRobert.
To nie był głupi pomysł. Jeżeli czuła się tu dobrze, mogła zostać.
Albo odejść, gdyby chciała. Moglibyśmy urządzić jej tu całkiem
przytulne gniazdko; z domu przynosilibyśmy jakieś jedzenie i wodę.
Istniało ryzyko, że pojawią się tu jacyś inni gówniarze, ale na to nie
mieliśmy wpływu. Moglibyśmy pełnić warty – każdy miałby dzień,
w którym zachodziłby tu pod wieczór i sprawdzał, czy niczego jej nie
brakuje. Budowla była blisko naszych domów, więc nie byłoby
problemu.
–Najwyraźniejjejtupasuje–rzekłem.
2.
PRZEDEWSZYSTKIMjednakmusieliśmyjąnakarmić.Sercebolało
na widok wystających żeber. Na szybko przyniosłem z domu dwie
parówki,alepochłonęłajedwomacapnięciamipyszczka.
Udaliśmysiędomasarniwcentrummiasta.
–Mamamówiła,żepodsklepemczęstostoiskrzynkapełnakości–
powiedziałem.–Każdymożejebraćzadarmo,boitakwyrzucają.
Istotnie, była tam. Dla pewności wszedłem do środka i spytałem,
czymożemysobiewziąćtyle,ilechcemy.
– A na co ci? – spytał właściciel. Gruby, ze stalinowskim wąsem,
izakrwawionymfartuchem.
–Dlapsa.Bezdomnego.
– Weź dwie albo trzy. Na dzisiaj mu wystarczy, a jutro przyjdźcie
zranapoświeże.Tetutajstojąodwczoraj.
Podziękowałem i wyszedłem z jednorazówką; zapakowaliśmy trzy
największekości,jakiewygrzebaliśmy,poczymbiegiemwróciliśmyna
osiedle.
ZastaliśmyŁukaszapodjegodomem.Siedziałnagankuibawiłsię
riki-tiki.
–Chodź–powiedzieliśmyrozkazującymtonem.Bezsłowaschował
zabawkędokieszeniidołączyłdobiegu.
–Nacowamtekości?
–Zobaczysz–odpowiedziałem.Zbliżaliśmysiędobudowy.
Nadaltambyła.Patrzyłananaszmieszankązadowoleniaistrachu.
Najwyraźniej lubiła towarzystwo, ale wciąż bała się człowieczej ręki.
Albonogi.
Usiedliśmyspokojnieprzyjednejześcianirzuciliśmyjednąkostkę.
Podeszłaniepewnie,oblizującpyszczek,chwyciła,pociągnęłatrochędo
tyłuizaczęłajeść.Powoli,zestrachemzerkającnanas,ażzaczęłarzuć
kości tak, że trzęsły się jej uszy. Obserwowaliśmy to z rosnącym
zainteresowaniem,zastanawiającsię,skądsiętutajwzięła.
Zdarzyło mi się widzieć dwa czy trzy razy, jak na naszym osiedlu
ktoś porzucał psa. Samochód zwalniał. Otwierały się drzwi, pies
wyskakiwał, samochód odjeżdżał. W tamtych latach sporo mówiło się
też o znalezionych w lasach martwych psach, przywiązanych do
drzewa biedakach, umierających z głodu. Albo topieniu szczeniaków,
zakopywaniu ich żywcem. Skórek opowiadał nam kiedyś, jak jego
sąsiadzakopałpiątkęmaluchów.Pokwadransietrzyznichwygrzebały
sięnapowierzchnię.
Dlatego pojawiający się na osiedlu kundel z podwiniętym ogonem
niebyłspecjalniezaskakujący.
Sonia zjadła wszystkie trzy kości. Przynieśliśmy jeszcze trochę
wody i zostawiliśmy samą, by mogła na spokojnie zdecydować, czy
chcetuzostać.
3.
NASTĘPNĄ
GODZINĘ
spędziliśmy
na
szkolnym
boisku.
Rozmawialiśmyotym,wjakisposóbbędziemysięniąopiekować.
– O ile jeszcze będzie czym – powiedziałem, stojąc na bramce.
Bardzo chciałem, by psina została, choć starałem się nie nastawiać.
Zawsze starałem się przyjmować gorsze opcje za pewniak, ponieważ
wtedyzaskoczeniemożebyćtylkopozytywne.
Robertniemiałwątpliwości,żezostanieznami.
–Lubinas.Czujęto.
–Ej,chłopaki–powiedziałŁukasz.–AcozRykunem?
Niktniepowiedziałtegonagłos,aleczućbyło,żeniktniechcego
wtajemniczać.
– Na razie cisza, nic nie mówimy – rzekłem po chwili ciszy.
Chciałem,bymójtonbrzmiałtak,jakbytoniebyławielkasprawa,ale
kiepskomiposzło.PosytuacjizpistoletemukrywanieprzedRykunem
czegokolwieksprawiałomiprzyjemność.
RobertiŁukaszprzytaknęli.
To przypomniało mi o sytuacji broni. Wiedziałem o niej ja, ale
miałem nie wiedzieć, że Robert wie. On i Szczepan nie wiedzieli, że
Łukasz wie. On z kolei nie wiedział, że Robert wie. Nie ma co,
tajemnicewnaszymtowarzystwiemogłyczućsiębezpiecznie.
Zerkałem w stronę szkolnych okien, wypatrując Olki. Zazwyczaj
przychodziła do nas po kilku minutach, jak tylko nas zobaczyła; teraz
jejniebyło.
Wkońcupostanowiliśmysprawdzić,czymamywogólejeszczenad
czymrozmyślać.
4.
OKAZAŁOSIĘ,żemamy.
Tego samego wieczoru pełniłem pierwszą wartę. Zajrzałem do
Sonii wieczorem z dwiema kiełbasami i butelką wody. Z garażu
wyciągnąłem stary koc, którego używał ojciec podczas grzebania
wsamochodzie.
Siedziała w kącie, spoglądając na mnie niepewnie, gdy układałem
jejposłanie.
– Masz, malutka – powiedziałem, podsuwając kiełbasę niemal pod
nos.Bałasię.Wjejmałych,szklanychoczkachwidziałemniepewność.
–Nochodź,masz,masz.
Merdaładelikatnieogonem.
–Niedamcitego,jeślinieweźmieszsama.
Po dłuższej chwili chwyciła jedzenie i zaczęła pałaszować, jakbym
zarazmiałjejtozabraćzpowrotem.
Następną wartę objął Robert, potem Łukasz. Olka, gdy tylko ją
wtajemniczyliśmy, pojękiwała jaka ona słodka, jaka kochana, ochy
iachy.Opiekowaliśmysięniąprzeztrzydni,zanimRobertniewysypał
sięprzySzczepanie.
5.
W CIĄGU KILKU DNI kącik Sonii wyglądał bardzo przyzwoicie.
Kilka koców, dwie miski, jakieś stare zabawki, które gryzła pod naszą
nieobecność. Przesiadywała z nami przed budową, jakby należała do
któregoś z nas. Nigdy jednak nie poszła z nami dalej. Myśleliśmy
oprzyprowadzeniuMańka.
– Niech się poznają, może wyjdą z tego szczeniaki – powiedział
Łukasz.
Pomysł nie był taki zły; dla dwunastolatka szczeniaczki zawsze są
świetnąsprawą.JedynieOlkawykazałasięjakimśrozsądkiem.
– I jak będziecie się opiekować nimi wszystkimi? – pytała, gasząc
naszidiotycznyzapał.
Takczyowak,cieszyliśmysięztowarzystwaSonii.
Jużwcześniejimaliśmysiędługotrwałychzajęć.Domkinadrzewie,
budowanie boiska na opuszczonej parceli, klub fanów „Dragon Ball”.
Raz ubzduraliśmy sobie palenie ogniska przez cały tydzień – a może
i miesiąc! – ot tak, dla zabawy. Skończyło się na pierwszej warcie.
Zapomniałem. Ups, zdarza się. Te wspólne zajęcia umacniały naszą
więź.
Tymrazemjednaktawspólnarzeczbyłainnaniżzwykle.Siedziała
przed nami, merdając wesoło ogonem, uśmiechała się swoim psim
uśmiechem,jadłanamzrękiiufała.
Tymrazemtawspólnarzecztobyłaodpowiedzialność.
–Wiecieco–powiedziałRobert,głaskającjąpołebku.–Myślę,że
będziemysięniąopiekowaćjużnazawsze.
Wszyscy przytaknęliśmy, nawet Szczepan; Olka również, choć
zmniejszymentuzjazmem.Zbliżałsiędzieńjejwyjazdu.
Zadwadnimieliśmyodkryć,żenicnietrwawiecznie.
TOJUŻNIEJESTŚMIESZNE
1.
NA HORYZONCIE zaczęło pojawiać się złowrogie widmo szkoły.
Dlamniebyłocośgorszego–wyjazdOlki.
Męczyło mnie to okropne uczucie, kiedy człowiek sam nie wie, co
czuje, czy to ma sens, i że nie wiecie, co z tym fantem zrobić. Coraz
częściejłapałemsięnatym,żeponosimniefantazja.Olkazostajetutaj,
idzie do tutejszej szkoły, mieszka u jakiejś cioci, babci, nieważne,
ispotykamysiędzieńwdzień,jakteraz,całąpaczką,azczasemmoże
inaosobności.
Za każdym razem, gdy szturchała kogoś z naszej paczki, czułem
gorzkiposmakzazdrości.
Czyli,bezprzeciągania,byłemzakochany.
– O czym myślisz? – spytała, gdy zbliżaliśmy się do kina. Dzisiaj
puszczali„JurassicPark”.Sześćlatpoświatowejpremierze.
–Oniczym.Taksobiedumam.
–Toprzestań–wtrąciłSzczepan.–Jużprawiejesteśmy.
Pod kinem było mnóstwo ludzi. Łukasz z Robertem liczyli
drobniaki,
które
wyskrobali
na
sprzedaży
butelek.
Byliśmy
niesamowicie podekscytowani. Fragmenty tego filmu widzieliśmy
w telewizji, od kilku lat karmiliśmy się zdjęciami z gazet, recenzjami,
plakatami w „Bravo” i innymi ochłapami, a teraz mieliśmy ujrzeć na
własneoczy,jakdinozauryrobiąrozpierduchę.Tobyłocoś.
Na sali unosił się słodki zapach popcornu i coli. Mieściło się tu
niewiele ponad dwieście osób, plus te, które zgodziły się siedzieć na
schodachpomiędzyrzędami.Biletymieliśmywykupionejużwcześniej,
więc przecisnęliśmy się przez kolejkę i usiedliśmy mniej więcej
pośrodkusaliwkolejnościja,Szczepan,Łukasz,RobertiOlka.
– O cholera – szepnął Robert, chowając się w fotelu. – Nie
oglądajciesię.
Oczywiścieobejrzeliśmysię.
Jawor i dwóch jego kumpli usiedli kilka rzędów za nami.
Widziałem, jak jeden z nich rozgląda się, wyciągając spod pazuchy
piwo. Nawet z tej odległości i przy przyciemnionym świetle mogłem
dostrzec pamiątkę na jego twarzy. Wielki siniak od nosa aż po prawy
policzek.
Zesztywniałem.
Wszyscy poszliśmy w ślady Roberta, czekając aż zgasną światła.
Gdytosięstałoirozpocząłsięseans,odrazuonichzapomnieliśmy.
Naszbłąd.
2.
DWIEGODZINYPÓŹNIEJwyszliśmyzkinarozpaleniemocjami.To
było coś. Nigdy później w całym moim życiu nie przeżywałem tak
żadnegofilmu.
Wyszliśmy z kina kłócąc się, czy dinozaury były komputerowe czy
użytojakichśogromnychrobotów.
Najbardziejpodobałamisięscenawkuchni.Niemogłemwymazać
jejzpamięci.
– No, to było dobre – przytaknęła Olka. – A ta na płocie? Jak ten
dzieciakbałsięzeskoczyć?
–Teżmocne–powiedziałSzczepan.-Rudysięzesrał.Widziałem.
To, co widziałem podczas tych dwóch godzin, rozłożyło mnie na
łopatki. Warto było odłożyć każdą złotówkę. Już zacząłem myśleć
owyłudzeniuodrodzicównakolejnyseans,ażweszliśmywuliczkęza
kinem, ciągle rozmawiając, kiedy coś przypomniało mi o trzech
niebezpiecznychwidzach,którzysiedzielizanaszymiplecami.
Onisami.
Staliprzednami;Jaworopartyościanękamienicypaliłpapierosa.
Gdy się do nich zbliżyliśmy, zagrodzili nam przejście. Nie było mowy
oprzypadku–czekalispecjalnienanas.Niedobrze.
Było zdecydowanie za późno na odwrót. Czułem rosnące między
nami napięcie, zwiększające się wprost odwrotnie proporcjonalnie do
dystansu,jakinasdzielił.
Noistałosię–staliśmyprzednimi.
JaworprzyjrzałsięwszystkimpróczOlki.Nawetnaniąniezerknął.
– Jak myślicie – rzekł do swoich kumpli – komu spuścić wpierdol
najpierw?
– Dajcie nam spokój – powiedziałem. Gardło miałem suche jak
pieprz.Przypomniałmisiębóljaj,jakiegonabawiłemsięprzyostatnim
naszymspotkaniuimimowolnie,dyskretniezacząłemzasłaniaćkrocze.
Wiedziałem,żeniebędziedobregozakończenia.
Staliśmytamprzezchwilę,mijałysekundy,dziesiąta,piętnasta,aja
już czułem wilgoć pod pachami. Jedynie Olka, ten cholerny kawał
młodejbaby,niedawałaposobieznać,żeboisięczegokolwiek.
–Myślę–powiedziałjedenzjegokumpli–żetwójdawnyznajomy
wyglądanachętnego.
Olkastanęłakrokprzednami.
–Jeżeliktokolwiekzwasnasdotknie,zacznę…
Jawor szybkim jak błyskawica ruchem rozwalił jej nos. Bach! Tak
poprostu.Dopiero,gdyupadłanachodnik,dotarłodomnie,cozaszło.
Uderzenie było mocne i podwójnie brutalne – bo wycelowane
w dziewczynę. Zakryła twarz dłońmi, spomiędzy palców już ciekły jej
strużkikrwi.
– Kamieniem w twarz, ty mała cipo? – spytał Jawor, robiąc krok
wjejstronę.–Kamieniemwtwarz?–powtórzyłikopnąłjąwbrzuch.
Niczegoniepostanowiłem.Automatycznie,bezmyślenia,rzuciłem
sięnaJawora.Trudno,kiedyśtrzebaumrzeć.
Uderzyłemgopięściąwtwarz.Potemwbrzuch.Chciałoddać,ale
zdążyłem zrobić unik i podhaczyć mu nogi. Upadł na ziemię, więc
złapałemgozawłosyizacząłemuderzaćtymdurnymłbemochodnik.
Taa,chciałbym.
Jawor, gdy tylko zobaczył moje poruszenie, chwycił mnie za rękę,
ścisnął za szyję i przygniótł do ściany. Uderzyłem w nią głową; przed
oczamizatańczyłymiczarnepłatki.Jegokumpleśmialisięidiotycznie,
pilnując pozostałej trójki, żeby nie przyszły im do głowy jakieś głupie
pomysły.
Chciałemsięwyrwać,szarpałemnalewoiprawo.
– Ej, młody, patrz, patrz – powiedział wręcz uspokajająco.
Przestałem się wiercić i chyba o to mu chodziło, bo od razu zgasił na
wierzchu mojej dłoni peta. Gniótł go mocno, wciskając żar w moją
skórę. Zacząłem krzyczeć, więc uciszył kopnięciem kolana w krocze.
Znowu. Poczułem falę tępego, paraliżującego bólu; rozlewał się aż po
nerki. Puścił mnie, padłem w milczeniu na chodnik, starając się łapać
oddech.
Wszystkototrwałomożepięćsekund.
Dopieroteraz,oczywiście,żedopieroteraz,zzaroguwyszłajakaś
starsza para. Zaczęli krzyczeć, mężczyzna przyspieszył kroku. Jawor
postał jeszcze chwilę, zawiedziony, że nie może dokończyć zabawy;
splunąłnamnie,odwróciłsięiodszedł.Jegokumpleposzlizanim.
3.
RESZTAWYDARZEŃpotoczyłasięjakzamgłą.Parazaprowadziła
mnie i Olkę do swojego domu. Tam owinęli moją rękę bandażem,
którego pozbyłem się zaraz po wyjściu. Na obolałe jaja nie mogli nic
poradzić.Anicniebolibardziejodskopanychjaj,amen.
Nos Olki na szczęście był cały, ale przeraźliwa opuchlizna i sińce
podoczamirobiłyswoje.Wyglądałaokropnie.
Z początku obydwoje nie mówiliśmy nic. Nie podaliśmy nazwisk,
niezdradziliśmysięztym,żeOlkajestkolonistką;dopiero,gdyzaczęły
sięrozmowyozawiadomieniupolicji,powiedzieliśmywszystko.
Godzinę później siedziałem w samochodzie na parkingu przy
podstawówce. Oczywiście nawiałem, jak tylko facet poszedł wszedł
zniądośrodka.Swojenazwiskooczywiściezmyśliłemibyłempewien,
żeOlkamogłabysięprzyznać,żewie,gdziemieszkam.
W domu nie było nikogo. Stanąłem przed lustrem i dokładnie
obejrzałem krocze. Wszystko było na miejscu. Każdy przejeżdżający
samochód napełniał mnie strachem, że Olka mnie wsypała. Rana na
dłoni nie wyglądała dobrze, ale z łatwością mogłem ją ukryć przed
rodzicami. Zresztą, już wtedy mogłem przestać się nią martwić. Jutro
sprawymiałyprzybraćowielegorszyobrót.
4.
WIECZOREM,tegosamegodnia,Szczepanotworzyłmidrzwi.
–Zrobiłbymcośzłego–powiedziałem.
5.
SIEDZIELIŚMY na budowie. Głaskałem Sonię, Szczepan chodził
zkątawkątipaliłpapierosa.CzekaliśmynaŁukaszaiRoberta.
– Chyra, to będzie mocne – powiedział nerwowo. – Człowieku, to
będziecoś.
–PowiedziałeśRobertowiopistolecie.
Zatrzymałsię.
–Notak.
–Łukaszteżjużwie.
–Aha.–Niewydawałsiętymzachwycony,aleniepowiedziałnic.
Słyszeliśmyjakktośwchodzidośrodkabudowli.Szczepanwyrzucił
papierosazaokno.
–Oczymwiem?–spytałŁukasz.
–Typajacu!–Szczepanprzepchnąłsięprzezwejście.–Tobyłmój
ostatniszlug.
GdypojawiłsięRobert,byłojużprawieciemno.
–Dobra–powiedziałem.Wstałemioparłemsięościanę,zapalając
papierosa.Czułemsięjakgangster,któryoznajmiaswoimwspólnikom
o szczegółach nadchodzącej zbrodni. – Musimy zrobić porządek
zJaworem.
Łukaszprychnął.Delikatnie,prawieniezauważalnie.
– Najlepiej będzie zrobić to z pistoletem od Szczepana. – Robert
i Łukasz zaczęli rozglądać się niepewnie. – Spokojnie, wszyscy o nim
wiedzą,tojużżadnatajemnica.
Mówiłemprzezkilkaminut.Wciągutychchwilstreściłemprzebieg
wydarzeń, jaki chciałem wprowadzić w życie. To był mój pomysł, nie
Szczepana,takjakmówiłemnapoczątku.
Oto,cozamierzałem.
SpotkaćsięzJaworemipostraszyćgopistoletem,najlepiejnajego
osiedlu. Tak po prostu. Szczepan mógł go zwinąć z domu na kilka
godzin, plus dwa, trzy pociski maksymalnie, żeby wystrzelać je pod
nogi tego sukinsyna. I kazać prosić, błagać o wybaczenie. Po cichu
liczyłem,żebędęświadkiem,jakszczazestrachu.Jegookolicabyłaku
temu idealna. Tam co chwila coś się działo, awantury, pijackie bójki
itakdalej–jednazadymawięcejniezrobinikomuróżnicy.
Takiebyłozałożenie.
Wszyscy czekali aż skończę. Nie przerywali, chyba nie do końca
wierzącwto,cosłyszą.
PierwszyodezwałsięRobert.
–ChcesztakpoprostuzastrzelićJawora?
–Nie.Chcęgotylkopostraszyć.Możeipobiłtrzechfacetównaraz,
alenabrońniemamocnych,lufawycelowanajegołebnastoprocent
wypompujezniegopowietrze.
–Aha.
– Wiecie co – zaczął niepewnie Łukasz. – Nie wiem, czy to jest
dobrypomysł.Tonawetniejestśmieszne.
Splunąłempodnogi.
– Malina, wiesz, co nie jest śmieszne? To, że Olka będzie miała
przesranejeszczebardziejniżmateraz.Niejestśmieszne,żemusimy
sięgobaćjakbybyłcholerawiekim.To,żedokońcawakacjibędziemy
musieli go unikać, jeżeli nie chcemy zbierać naszych zębów
połamanymipalcami.To,właśnietoniejest,kurwa,śmieszne.
–Ktotumówiowakacjach?–wtrąciłSzczepan.Mistrzpodjudzania
w akcji. – Myślisz, że daruje sobie po wakacjach, bo co? On właśnie
dopierowtedybędziedokładniewiedział,gdzienasszukać.Planlekcji
wisinakorytarzu,adowiedziećsię,dojakichklaschodzimy,niebędzie
żadnymproblemem.
Łukasz w dalszym ciągu nie wyglądał na przekonanego. Mimo to
pokilkuminutachdodatkowegonaciskupoddałsię.
–Dobra!–krzyknął.–Dobra,kurwa,zrobięto!
Nie mówił szczerze. Wiedziałem, że do jutra spróbuje coś
zmajstrować,znaleźćdobrąwymówkę,cokolwiek.Trudno.Wtejchwili
niebyłotoistotne.
– Póki co – kontynuowałem – jutro jedziemy na pola za działkami.
Tamwystrzelamkilkanabojów,żebypoćwiczyćprzedJaworem.Tak?
–Tak–powiedziałRobert.Bałsię.
Łukaszzajętybyłobserwacjąswoichtrampków.
–Tak?–spytałemgłośniejwjegostronę.
–Tak.
Szczepanemniemusiałemsięmartwić.
–Dobrze–powiedziałem.–Zrobimyto.Zrobimytemusukinsynowi
cośzłego.
6.
LEŻAŁEM W ŁÓŻKU, ale wiedziałem, że sen nie przyjdzie szybko.
Kręciłem się na wszystkie strony, słuchałem radia, ale po dłuższym
słuchaniu przebojów jakiegoś gówno wartego boysbandu włączyłem
kasetęNirvany.
Leżąc w ciemnym pokoju widziałem Olkę na chodniku; widziałem,
jakpłacze,krewnajejdłoniach,ściekającąpoustach.
Tendrańjużdawnozasługiwałnato,codlaniegoszykowałem.
Jajadalejmniepobolewały,aleniemartwiłemsiętym.Dojutraból
ustąpi, a adrenalina zrobi swoje. Spalony okrąg po papierosie piekł
iswędziałjednocześnie,aleniezwracałemnatouwagi.Jedyne,cosię
liczyło,towidokpokonanegoJawora.
Zasnąłempopierwszejwnocy.
CZEGONIEWIEDZIELIŚMY
1.
WYJECHAŁEMroweremchwilęprzeddwunastą.Pogodabyładość
ponura, szare chmury zasłaniały całe niebo. Zajechałem na budowę,
rowerzostawiłemprzedwjazdemgarażowymiwszedłemdośrodka.
–Cześć,malutka–powiedziałemdoSonii.
Odpowiedziałaziewnięciem.
Wyciągnąłem jednego z trzech papierosów, które podwędziłem
rodzicom, zapaliłem i usiadłem na posłaniu kundla, nasłuchując.
Chłopakipowinnitubyćladachwila.
Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą walkmana. Kilka kawałków
Liroya nastroiłoby mnie odpowiednio do sytuacji. Poza tym nigdy nie
lubiłemczekać.
Sonia podeszła do mnie z miną „weź pogłaszcz”. Spełniłem jej
prośbę.
Zastanawiałemsię,czynapolachzadziałkami,gdzieplanowaliśmy
sięudać,niematerazżniw.Całkiemmożliwe.Trudno,znajdziemyinne
miejsce.
Dużo się wydarzyło w te wakacje, pomyślałem. Ja na trasie
baskijskiej, pieprzone koty w rzece, Szczepan na żwirowni, Robert
i bramka. Ola. Jawor. Pistolet. Nie mógłbym wtedy znaleźć
odpowiednich słów, ale z perspektywy czasu to właśnie lato było
kwintesencją wszystkich wakacji, jakie przeżyłem w całym swoim
życiu.
PierwszyprzyjechałSzczepan.Dałemmujednegopapierosa.
–Masz?–spytałem.
–Pewnie.–Rzuciłmiplecak.Pistoletbyłzawiniętywgrubąbluzę.–
Nabojesąwmniejszejkieszonce.
–Tylkocztery?
– Dwa na łące i dwa na Jawora. Musi wystarczyć, stary. Wiesz
wogóle,jakzaładować?
–Nauczęsię.Niemożetobyćjakośwyjątkowotrudne,conie?
Ktośzahamowałprzedbudową.Odruchowoschowałemgnata.
– Rudy, Malina! – krzyknął Szczepan. Próbował zachować spokój,
ale pistolet był jego. Owszem, ja mogłem mieć przegrane za bawienie
sięnim,lecztoonwyciągnąłgozdomu.
– To ja – usłyszeliśmy Roberta. Wszedł do środka powoli,
niepewnie. Zobaczył pistolet w moich dłoniach. – Cholera. Naprawdę
zamierzamytozrobić,co?
–Mhm–przytaknąłem.Następniewycelowałemwniego.
–Spieprzaj!–krzyknął,chowającsięzaścianą.
Uśmiechnąłemsiępodnosem.
–DokładnietakzareagujeJawor.
Szczepanzasugerował,żebymnieładowałkulzanimniedotrzemy
napola.Zawszebyłoryzyko,żepistoletmógłwypalićwtrakciejazdy.
Minąłkolejnykwadransczekania.
–Łukasznieprzyjdzie–powiedziałem.
Zebraliśmy się, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w stronę jego
domu.
–Chłopaki,patrzcie!–zawołałRobert.
Sonia biegła z nami. Po raz pierwszy, odkąd się nią
zaopiekowaliśmy,wyszłazbudowli.
2.
SZCZEPAN powiedział, że poczeka obok domu Łukasza. Robert
zostałznim.
Łukasz, jak my wszyscy, mieszkał w domku jednorodzinnym.
Stanąłem przed drzwiami w otwartym przedsionku i wdusiłem
dzwonek.Zauważyłemmimochodem,żetrzęsąmisiędłonie.
O dziwo, otworzył mi sam Łukasz. Obstawiałem, że zasłoni się
matką.
–Niemogę–powiedziałtylko.
–Nawetminiemów,że…
–Mamanieposzładzisiajdopracy,Chyra.Serio.Muszęposprzątać
wpokoju.
–Nawetmnieniewkur…
–Naprawdę.Sorry,Chyra,ale…
Machnąłem ręką. Właśnie przypomniałem sobie jego słowa, gdy
mówił jakiś czas wcześniej, że na pewno nie będzie go w pobliżu
Szczepanaipistoletu.
– Wiedziałem – usłyszałem za sobą Szczepana. – Chyra, chodź,
idziemy.Niemogętustaćzwiesz-czym.
– Zaraz – odparłem, nie spuszczając wzroku z Łukasza. – Ostatnia
szansa,człowieku.Idzieszczynie?
Wpatrywałsięwswojekapcieiskubałpaznokcie.
–Niemogę.Muszęposprzątać.
Szczepanprychnąłzamoimiplecami.
–Oczywiście.
–Malina.–TeraztobyłRobert.–Idziesz?
– Daj mu spokój – powiedziałem. – Będziemy jechać wolno. Jak
chcesz,wskakujnarowerinasdogoń.Wiesz,gdziejedziemy.
Robertniedałzawygraną.
–Malina,dawaj.Umawialiśmysię.
–Onmusiposprzątać–rzuciłemiwyszedłemzeSzczepanem.
Patrzyłem, jak Robert rozmawia jeszcze z Łukaszem. Prosił,
namawiał–wszystkonanic.Łukaszpodjąłdecyzjęipostanowiłsięjej
trzymać.
–Rudy!–krzyknąłem.–Jedziemybezciebie!
Przybiegł,wsiadłnaroweriruszyliśmy.
RozmawiałzŁukaszemporazostatniwżyciu.
3.
WIEDZIELIŚMY,żemusimyuważać.Niezwracaćnasiebieuwagi.
Nierzucaćsięwoczy.
Przejechaliśmyosiedleblokowisk,potemskręciliśmywpolnądrogę
prowadzącąnadziałki.
Pogoda się pogarszała. Nieba wciąż nie było widać. Miałem
wrażenie,żechmurystojąwmiejscuiczekały.
Szczepanprowadził,jazanim,zamnąRobert.ISonia.
Wiedzieliśmy,żewodamożezaszkodzićpistoletowi,więcmodliłem
się, by się nie rozpadało. Miałem wrażenie, że wszyscy się na nas
gapią,żewiedzą,coSzczepanmawplecaku.Wiedziałem,żejeżeliktoś
gozniązobaczy,będziemywtakichtarapatach,jaknigdywcześniej.
Robert nie mówił zbyt wiele, ale zapewne wiedział, że dzisiejszy
dzieńzapamiętanabardzo,bardzodługo.
Wiedzieliśmyotymwszyscy.
4.
CZEGO NIE WIEDZIELIŚMY, to że w zdezelowanym, zielonym
golfie,którystałnaparkingu,siedziałJaworwrazzswoimikumplami.
Zobaczylinas,myichnie.Dopierocowybiłopołudnie,aonijużobalali
sześciopak piwa. Jeden z kumpli zaproponował, by pojechać za nami.
Jaworniepotrzebowałzachęty.
5.
NA
DRODZE
było
mnóstwo
żab
i
ślimaków.
Szczepan
bezskuteczniepróbowałrozjechaćwszystkie.Wjechaliśmynawzgórze,
z którego rozciągał się widok na niekończące się pola, plus kilka
wielkich konstrukcji wsporczych postawionych w linii prostej. Tędy
płynął prąd do całej Baskin. Przejechaliśmy jeszcze ze dwa kilometry.
Poobydwustronachdróżkifalowaływyższeodnasłodygizboża.
–Ilejeszcze?–spytałRobert.
– Jeszcze chwilę – powiedziałem,oglądając się za siebie. Chciałem
oddalićsięjaknajdalejodwzgórza.
Szczepanzrównałsięzemną.
– Chyra, nie sądzę, żeby ktokolwiek się tu ktoś pojawił. Nie o tej
porze.
Miałrację.Pośrodkudziesiątek,możenawetsetekhektarówzboża
ciężkosobiewyobrazićobecnośćkogokolwiek.Tobyłoidealnemiejsce
nazrobienieczegośzłego.
Gdystanęliśmy,zmachaniispoceni,rozpadałasięlekka,delikatna
mżawka. Niewinna, ale wystarczająca, by Robert zaczął marudzić, że
zmokniemy,żelepiejwracać,sra-ta-ta-ta.
Szczepan zeskoczył z roweru, rozglądając się dookoła. Cisza,
nikogo.Zdjąłplecakirzuciłdomnie.
Sonia, która dzielnie przybiegła tu za nami, szczeknęła kilka razy
iwbiegławzboże.Jakiśptak,pomyślałem.
–Sonia!–zawołałRobert.–Sonie,wracaj!
Uciszyłemgomachnięciemręki.
–Zostaw.Niekrzyczteraz.
Wygrzebałem pistolet z zawiniętej bluzy i naboje z mniejszej
kieszonki.
Niktnicniemówił.Tamciczekalinaciągdalszy.
Chwilęmitozajęło,alewkońcuwłożyłemzaładowałemmagazynek
iwłożyłemzpowrotemdopistoletu.
–Okej.
Szczepan kiwnął z uśmiechem głową. W jego oczach widziałem
fascynację.Takjest,takjest,tosięzarazstanie!
–Musiszprzeładować–powiedział.–Wtedywiesz,pociskwskoczy
dokomory.
–Wiem,wiem.
Miałem zirytowany ton głosu, choć nie miałem o tym pojęcia.
Przesunąłemzamek,pistoletszczęknąłmetalicznie.Kli-klik!
–Icoteraz–spytałRobert.
–Jedenstrzałwziemię.–Wycelowałempistoletpodkątemwkępę
trawy.–Taknapróbę.
Czułem się niesamowicie. Potężnie. Miałem w dłoni coś, czym
mogłem oddelegować człowieka do Boga – jakiego tylko chciał. To, co
sięterazdziało,powinnodziaćsięwtelewizji;toniepowinnospotkać
takiego zwykłego dzieciaka jak ja. Pistolet był jak pilot od telewizora.
Jamiałemkontrolęnadsytuacją.Jaturządziłem.
Rozejrzałemsięporazostatni.Nic,nikogo,żadnegożywegocelu–
jeżelizakładać,żeSzczepaniRobertsięnieliczyli.
Zacisnąłemwszystkiemięśnienaswoimciele,wszystkieprócztych
napalcu,którymdotykałemspustu.
Zobaczyłem jeszcze, że chłopaki zakrywają uszy i odsuwają się
krokdotyłu.
Nacisnąłem.
Nic.
Spustnawetniedrgnął.
– Co jest, ku… – powiedziałem, ale wtedy zobaczyłem. Pistolet był
nieodbezpieczony.
Uśmiechnąwszy
się
głupkowato,
ściągnąłem
bezpiecznik.–Nodobra.
Jakiś wewnętrzny głos w mojej głowie krzyczał, bym dał sobie
spokój.Zrobiszsobiealbo–cogorsza–komuśkrzywdę!Zanimwpełni
dopuściłem ten głos do mojej świadomości, ponownie napiąłem
wszystkiemięśnie.Tymrazemnaprawdęwszystkie.
BA-BAM!
Pistoletbuchnąłogniem.
Odrzut był niesamowity, o wiele mocniejszy niż się spodziewałem.
Uderzyłemsięwpodbrzusze.Skrzywiłemsięmocno,jajawciążbolały,
alenicpozatym.Wszystkobyłodobrze.
Pocisk wbił się w ziemię, wznosząc mgiełkę kurzu. Huk wystrzału
rozpłynąłsięwpowietrzunawszystkiestrony.Zezbożawyleciałokilka
wystraszonych ptaków. Robert krzyknął i odskoczył, Szczepan zrobił
tylkokrokwtył,poczymzacząłsięśmiaćiskakać.
–Ocholera!Ocholera,niemogę!Zajebiście!
Poczułemfalę…nie,niefalę.Tsunamiadrenaliny.
Strzeliłemzprawdziwejbroni!Strzeliłemzprawdziwejbroni!
To było coś. Będę mógł tym karmić kumpli przez miesiące, jeżeli
nie lata. Uśmiechnąłem się, powoli przyswajając ten fakt. Będę
pieprzonąlegendą.
RobertdołączyłdoSzczepana.Śmiałsięipodskakiwałzwrażenia.
Gdyimprzeszło,znaleźliśmyłuskę.Wygrzebałemjąpalcamizziemi.
–Nieźle,jeszczeciepły–rzekłSzczepan,gdymująpodałem.
– No dobra, to w co teraz? – spytałem. – Chcę jeszcze spróbować
wcośtrafić,zanimpostraszęJawora.
–Może,kurwa,spróbujeszteraz?–usłyszeliśmy.
Jawor, wraz z dwoma kumplami, wyszedł ze zboża za naszymi
plecami.
ZROBIŁEMCOŚZŁEGO
1.
ZASADZKA–myślę.Jaworwszystkiegosiędomyślił,przejrzałcały
mójmisternyplanizaczaiłsiętunanas,byskopaćnamtyłkiwsposób
ostateczny, tak by odechciało nam się głupich pomysłów. Jawor i jego
dwajzasranisłużbiści.
Stojątu,przednami,jedenznichkopcipapierosa.Jaworprzygląda
siętemu,cotrzymamwdłoni.
Dopada mnie ta sama myśl, co wtedy przed podstawówką, gdy
spotkałem tego typa. To się nie skończy dobrze. Wszystko pójdzie nie
takjakpowinno.Czułemtopodskórą.
Absurdalnośćmojegopomysłuuderzamniezsiłąmeteorytu.Coja
sobie, do cholery, myślałem? Że postraszę Dawida Jaworskiego? Na
jegowłasnymosiedlu?Żebyprosiłowybaczenie?
Debil!
–
wrzeszczę
na
siebie
w
duchu.
Nic
bardziej
idiotyczniejszego w swoim marnym życiu nie wymyślę, mam to jak
wbanku.
Oto stoi Jawor, tu i teraz, proszę bardzo, tak jak chciałem. Musiał
nas wyczaić, przyjechać tu, przyczaić się na wzgórzu i zakraść się
wzbożu.
No i proszę. W każdej chwili mogę zrobić mu przeciąg w głowie.
Mam co chciałem. Tyle że wziął mnie z zaskoczenia. Jestem
psychicznie nieprzygotowany, nie tak miało to wyglądać. Nie tego się
spodziewałem.
SzczepaniRobertpatrząsiętonamnie,tonanich.
– Pokażesz mi to cacko, młody? – pyta Jawor dobrotliwym, niemal
koleżeńskim tonem. Jakbyśmy byli kumplami. – To był dobry strzał,
wiesz?
Uważaj,myślę.Tośliskasytuacja,nawetdlaniego.Terazmożebyć
podwójnieniebezpiecznyniżzazwyczaj.
–Chyra–mówiRobert,alekumpelJaworacelujewniegopalcem.
Milcz.
– No, młody. – Jawor robi krok w moją stronę. – Chyra, tak? Masz
tamjeszczekilkapocisków?
Mam sucho w ustach, słowa grzęzną w wysuszonym na wiór
gardle.Szczepanchcecośpowiedzieć,alezostajeuciszony,tymrazem
przezsamegoJawora.Któryrobikolejnykrok.Ikolejny.Dopieroteraz
tozauważam.
–Stój–mówię.Próbujębrzmiećdzielnieimężnie,aleniedokońca
mitowychodzi.NadowódtegosługusyJaworarechocząjednocześnie.
Jakstatyści,którzyznająswojąrolę.
Poważniejądopiero,gdycelujęlufąmiędzyoczyJawora.
2.
JAWORstajewmiejscu.Dzieląnasczterymetry.
Moje dłonie drżą, pistolet wydaje się coraz cięższy, a w kolanach,
zamiaststawów,znówczujęwatę.
Najwyraźniej nikt nie wie, co robić. Napięcie rośnie i rośnie,
apowietrzedrganiczymprądnaliniachwysokiegonapięcianadnami.
CiszęprzerywaJawor.
–Dobra,szczylu–mówi.Widaćzdążyłjużstracićwszystkiezasoby
cierpliwości,jakieposiadał.–Pokażtegognata.
– Nie podchodź – mówię. Nic z tego. Jawor stawia mały kroczek,
drugi,trzeci,piąty.Drapieżnikpodchodzącyofiarę.Przypominamisię,
jakszybkiciospotrafizadać.–Niepodchodź.Strzelę.Obiecuję.
Przełykanerwowoślinę.
– Daj mi tę spluwę, młody – mówi, wyciągając otwartą dłoń. – Daj
miją,tomożeniewbijęcinosawryj,jaktejcipcezakinem.Itaknie
zrobiszniczego,więc…
KLIK!–usłyszałemwgłowie.
Niepowinientegorobić.MógłzostawićOlkęwspokoju.
Zaciskam zęby. Strach rozpuszcza się pod wpływem gorącego
wkurwienia. Jestem na niego wściekły bardziej niż kogokolwiek
wcześniej. Przeszła mi ochota na straszenie. Moim marzeniem jest
terazposłaćkulkęwtencwany,pieprzonyłeb.
– Jeszcze krok, cwelu, a strzelę ci w ten pusty garnek – mówię.
Kątem oka widzę Roberta, jak rozwiera ze zdumienia usta. – Będziesz
zdychałmiesiąc,kutasie,bopociskprzezmiesiącbędzieszukałmózgu.
Więcsię,kurwa,cofnij.
To załatwi sprawę, myślę. Jawor stanie teraz w miejscu, zdradzi
swoje zakłopotanie, obejrzy się na kumpli i da im znak do odwrotu.
Powinnisięwycofaćtam,skądprzyszliistaraćsięunikaćmojejosoby
dokońcaswojegokrótkiego,mamnadzieję,życia.
Być może mogłem jeszcze wtedy zapobiec tragedii, jaka miała
nastąpićzakilkaminut.Amożeinie.Nieważne.
Ważnejestto,żeJaworjestzbityzpantałyku–nienacodzieńtaki
szczochjakjamówimutakierzeczy–aleszybkosiępozbierał.
–Chybacisięwdupiepoprzewracało–mówi.
Jeden z kundli Jawora szybkim krokiem łapie Roberta i przyciąga
dosiebie.DrugirobitosamozeSzczepanem.
Jawor nie patrzy na nich, tylko na mnie. Jego twarz rozpromienia
cwanyuśmiech.
–Icoteraz,synku?–pyta.
–Zamknijsię.
–Połamieciwszystkiepalcezato,copowiedziałeś.Wiesz?
Jęczęwduchu.Wiecie,onnaprawdęzamierzałtozrobić.
Kiwanakumplapolewej.TenuderzaSzczepanawbrzuch.Biedak
pada na kolana i zwija się jak skorupka ślimaka, próbując złapać
oddech.
DrugibijeRobertapotwarzy.
–Tak,żebyniebyłowidać–upominagoJawor.
Celujętowniego,towjegokumpli.
Szczepanznowudostajewbrzuch,tymrazemznogi.
–Zostawcieich!–krzyczęnajednegoidrugiego.Łzynapływająmi
do oczu. Jawor to widzi i wciąż się uśmiecha. Może to ja mam go na
celowniku,aleitakprzegrywam.
Nie,docholery,nie!
Jeśli pozwolę im odebrać mi broń, na pewno jej nie odzyskamy.
Dostaniemy mocne baty, ja najmocniejsze, takie ze skierowaniem do
szpitala,aJaworwszystkiegosięwykpi.
Orientujęsię,żeJaworstoiniecałedwametryodemnie.
– Stój, kurwa, powiedziałem! – wrzeszczę i to ja, nie on, stawiam
trzykrokidotyłu.Celujęwbandziora,którybiłRoberta.–Atyjeszcze
raz go uderz, tylko spróbuj, a przyrzekam, że wystrzelam cały
pieprzonymagazynekwtwójzakutyłeb.
Robertspoglądanamniezwdzięcznością.Typekgopuszcza,aon
stajezamoimiplecami.DooprawcySzczepananiemuszęnicmówić–
samgopuszcza,gdycelujębezpośredniowniego.
Kolejnymomentciszy,którąponownieprzerywaJawor.
–Noicoteraz?
–Nic.Idźciewswojąstronę.Zostawcienas.
–Nie.
Niemożeszsięmazać,upominamsiebie.Tytudowodzisz!
–Idźciestąd,bo…
Jaworspluwakulkąślinynaziemię.
– Łapcie tych dwóch – mówi. – Ten kowboj jest mój. Mogę dostać
kulkę,atydożywocie.
Iruszawmojąstronę.
A ja wymiękam. Przepraszam, ale wymiękam. Odwracam się
i wbiegam w zboże. Szczepan i Robert robią to samo. Przez sekundę
myślęorowerach–mogąpodziurawićnamopony.Trudno.Bardziejod
nichwolimynaszeżycie.
–Nicniewidzę!–słyszęRoberta.
Szczepankrzyczy,bybiegaćzygzakami.
Biegnęprzedsiebie.Źdźbłauderzająmniewczoło;zasobąsłyszę
zbliżającysięzłowrogiszelest.
–Gdziebiegniemy?–wołaRobert.–Gdziebiegniemy?
– Skręcajcie – odkrzykuję i właśnie to robię. Ostry skręt w prawo,
w lewo, potem jeszcze w lewo i raz jeszcze w prawo. Udaje mi się
oprzeć panice na tyle, by o tym pamiętać. To jedyna przewaga, jaką
mamynadtymizbirami.Wiemy,jaknajszybciejzgubićberkawzbożu.
Po lewej wybiega jeden z nich. A-kuku! Jest jeszcze bardziej
zaskoczony moim widokiem niż ja jego – i zapewne tylko to mnie
ratuje.
Skręcam.
Szelestzbliżasiędomnie,wrazzciężkimoddechem.Mnieteżjuż
paliwpłucach,jakbymoddychałogniem.
– Chyra! – słyszę Roberta gdzieś z daleka. – Chyra, gdzie jesteś?
Szczepan!?
Przypominam sobie, co ciągle ciąży mi w dłoni, ale nie pamiętam,
czyjestodbezpieczony.Zygzakuję,biegnęprzedsiebie,znowuzygzak,
ostrowlewo,ostrowprawo,wprawo,znowuwlewo,znowuprosto.
Zatrzymuję się i odwracam, celując przed siebie. Staram się
opanowaćdyszenie,alenicztego.
Niktnienadciąga.
Nagleszelestzlewej.Celujętam.Ręcemisiętrzęsą.
Szelestzprawej.Celowniktam.
Gdzieśzamną.Szybkiodwrót.
Wkońcukucam.Siedzącjestsporaszansa,żebydlakominiemnie
przechodzącbardzoblisko.
Boże,niemogąmnietuzłapać.Nietutaj,pośrodkuniczego,gdzie
możnaspokojniepołamaćnamkości,bezzbędnychświadków.
Widzę kształt. Stoi na wprost mnie. Stoi w miejscu, dyszy
i rozgląda się na wszystkie strony. Jego świszczący oddech słyszę bez
problemu,więcsamzatykamusta,powolioddychającnosem.Jeżelija
gosłyszę,onmożeusłyszećmnie.
Po mojej lewej coś szeleści. Kształt patrzy w tę stronę i powoli,
odgarniającrękomazbożeruszawtamtąstronę.
Nasłuchuję chwilę, ale nic się nie dzieje. Brak gwałtownych
ruchów, krzyków, tylko cisza, zakłócana jedynie falującym zbożem.
Zastanawiam się, jak daleko mogę być od konstrukcji wsporczej.
Mógłbymsięwspiąćizobaczyć,gdziejestścieżka.
A co ze Szczepanem i Robertem? Mają ich? Może już uciekli? To
akuratmałoprawdopodobne.
Sam nie mogę nigdzie uciekać, bo pistolet. Zostawić tutaj też nie
bardzo.
Wstajęprzygarbiony,ruszamwjakimśkierunku.
– Tutaj! – słyszę kumpla Jawora. Całkiem blisko. Ostrożnie zatem,
ostrożnie.–Mamgo,dawajcietutaj!
Mająkogoś.Bożedrogi,którygładziszgrzechyświata,niechtonie
będzie Szczepan. Chcę go tu i teraz, bym mógł oddać mu broń, uciec
odniejiodtychzbirów.
Szelestzamną,bardzoblisko.
Uciekamprzedsiebie.Nieodwracamsię,biegnęprzedsiebiekilka
metrów, skręcam, skręcam znowu, znowu kilka metrów przed siebie,
łukiemkilkanaściemetrów…
IwpadamnaJawora.
Padamnaziemięwrazznim.Najegotwarzywidzęzdziwienie.Nic
nie mówi, od razu rzuca się w moją stronę. Widać nie chcę już tracić
energiinapierdoły.Samwstająwpodskokuibiegnędalej.Szelestgoni
mnie,nieodstępujenakrok.Skręcamwlosowychkolejnościach,aleon
ciągle jest za mną. W każdej chwili spodziewam się dostać kosę pod
nogi.
Wlewo,prawo,prawoilewo,lewoilewo,znowuprawo.
Całyjestemjużmokry,koszulakleisiędomojegociała.
Wybiegam na drogę. Jakieś sto metrów po mojej lewej leżą nasze
rowery. Już mam ruszyć w ich stronę, ale słyszę, jak Jawor prawie-
prawiewybiegazamną.
Odwracam się z wyprostowanymi rękoma. Gdy tylko celownik
znajdujesięnazarysiepostaci,którawybiegazamną,naciskamspust
–akuratwmomencie,byzobaczyć,żetoRobert.
BA-BAM!
Widzę jak odchyla głowę do tyłu, zasłania twarz dłońmi, jakby to
mogło w czymś pomóc. Echo wystrzału rozlatuje się we wszystkie
strony, Robert robi kilka wolnych kroków, pada na kolana, potem na
twarz.
3.
NIEMÓWIĘNIC.
Upuszczam broń. Powoli rozchylam usta, przyglądając się rudym
włosom.
Mamdwanaścielatistrzeliłemdoprzyjaciela.
Tojestto.Momentzałamania.
Nie pękam, tylko strzelam. Wszystkie emocje, napięte od wczoraj
niczymcuma,strzelająztrzaskiem.
Widzę rodziców, zwid jakiś. Widzę ich zdziwione, niedowierzające
miny, kiedy dowiadują się od policjanta, co zmajstrował ich ukochany
syn. Matka płacze, wtula się w ramię ojca. Wasze dziecko, drodzy
państwo,zabiłokolegę.Zajebiście,nie?Zrobiłcośzłegoito,kurwa,na
galowo.
Potempogrzeb.
Sąddlanieletnich.
Poprawczak.
Płaczrodziny.
Więzienie.
Jeszczewięcejpłaczu.Widzęgoprzezkratyceli,wktórejsiedzę.
Całemojeżycieprzesranewmgnieniuoka.
Padająca na moją twarz mżawka przestaje być chłodnym,
rzadziutkim deszczykiem. Kropelki robią się cieplejsze, zboże faluje
coraz mocniej na boki, tak jak reszta obrazu. Wszystko zaczyna
wirowaćjakbączek.
–Okurwa…–słyszęznajomygłos.
Padam na ziemię. Uderzenie jest miękkie, niemal czułe. Widzę
Szczepana.Podchodzidomnieipodnosipistolet.Niewie,corobić.
–Okurwa–mówirazjeszczeitoostatnie,cosłyszę.
SPRAWYPOSZŁYZADALEKO
1.
SŁYSZĘ GŁOSY, wszystkie zlepione w jeden, dochodzące z oddali
nibyresztkizagubionegoecha.
Wybudzamsię,aleniechcęotworzyćoczu,niechcę.Bojęsię.Nie
chcękonsekwencji.Chcędodomu,domamyitaty.Zrobiłemcośzłego,
tak złego, że gdyby nawet Szczepan zesrał się kryptonitem nie zdoła
mnieprzebić.
Czuję delikatne pacnięcie w policzek, przyjemne. Potem drugie,
trzecie, nieco silniejsze, ale wciąż delikatne. Dopiero po chwili
przybierająnasilenatyle,żemuszęosłaniaćsięrękami.Ręcemamjak
zwaty.Ktośjechwytaimówi,żemusimysięstądwynosić.
–Wstawaj,człowieku,wstawaj!Chodź,onizaraztubędą!
Otwieram oczy, widzę Szczepana. Jest przerażony, rozgląda się na
bokijakzającnaszosie.
– Przepraszam – mówię suchymi ustami i zaczynam płakać. Beczę
jakdziecko,aonmniepogania.
–Musimyspieprzać,człowieku,ruszsię!
Jaknapotwierdzeniejegoobaw,słyszęgłosJawora.
–Patrzcie,comytumamy.
Oto i on, przerażający jak Grendel, wychodzi ze zboża w asyście
dwuosobowejobstawy.
–Dajcienamspokój–mówiSzczepan.
–Otak,napewno.
Widzę go jeszcze trochę za mgłą. Jawor podchodzi i zabiera mu
pistolet.
–Icoteraz,Jawor?–pytam.–Połamieszmikości?
–Myślęwłaśnienadtym.
Ogląda broń, przygląda się szczegółom. Jego dwaj kolesie
zaglądająprzezjegoramię.
–Jawor,jesteśkutasem.
To odwraca jego uwagę od pistoletu. Idzie powoli w moją stronę,
alemamtogdzieś.Wdupie,jeślichodziościsłość.
Szczepanchwytamniezaramię.
–Chyra,daj…
–Boco?–pytam,nieodwracającwzrokuodJawora.Międzyinnymi
dlatego,bopodrugiejstronie,zamoimiplecami,leżymartwyRobert.–
I tak mam przegrane jak nigdy w życiu. Będziesz wielkim bohaterem
tutaj,przykumplach,idowaliszmijeszczekilkabombwryj,conie?
Nicniemówi.Patrzynamnietymswoimwyzywającymwzrokiem.
–Tobędziecoś,conie?–mówiędalej.–Jużwidzęjakopowiadasz
to kumplom. W sumie, chłopaki, to powinno nas być tam dziesięciu,
takiegroźnebyłytedzieciaki.
–Zamknieszsięjuż?–mówiRobert.
Robert!
Widzę jak podnosi się na kolana. Odsłania twarz, na skroni widzę
ślad. Zadrapanie. Tuż nad brwią. Krwawi, ale niezbyt efektownie.
Większekrzywdyrobiliśmysobienaboisku.
Podchodzidonas,pomagaSzczepanowipodnieśćmnie.
Chwieję się na nogach, opary omdlenia jeszcze lewitują w mojej
głowie.
Robertżyje.Żyje.
Dzwonimiwuszach.
– Strzeliłeś do niego, młody? – pyta Jawor, nie zdejmując ze
swojego pyska tego cwanego uśmiechu. Obejmuje wzrokiem naszą
trójkę.–Alezwaspopaprańcy,wiecie?
Teraz wychodzę z siebie. Biegnę w jego stronę, rzucam się.
Macham pięściami, uderzam go w twarz, barki, klatkę piersiową,
głowę, olewam kompletnie, że trzyma pistolet; on stara się mnie
odepchnąć. Udaje mi się uderzyć go w nos i wtedy pieszczoty się
kończą – Jawor kopie mnie w brzuch i uderza pięścią w policzek.
Ponownie padam na ziemię, a on dalej kopie – w brzuch, żebra.
Wrzeszczę i płaczę jednocześnie. Tak bardzo pragnę skręcić mu kark
itakbardzoniemogę.
– Zostaw go! – krzyczy Robert. Strzeliłem mu w głowę, a mimo to
mniebroni.Kochamgo.Jaworuderzamniepięściąwpotylicę.Boli.
Ze zboża wybiega Sonia. Skacze na Jawora i łapie go za łydkę.
Bydlakkrzyczyjakdziewczynka,skaczeipróbujejąstrącić.
–Sonia,zostaw!–wrzeszczyRobert,wtórujemuSzczepan.
Udajemusięjąstrącić,kopieiodsuwasięnabezpiecznydystans.
Psiuniapiszczy,odsuwasięiszykujedokolejnegoataku.
BA-BAM!
BA-BAM!
–Nieee!–krzyczę.SzczepaniRobertzasłaniająuszy.
Jawornaciskaspustjeszczekilkarazy,zanimdocieradoniego,że
magazynekjestpusty.
PodchodzędoSonii.Niemapyszczka.Widzękrew,wnętrzności,jej
czaszkę.
Wymiotuję.
2.
Chłopakipodchodzą,cośmówią,alenicdomnieniedociera.Mam
ochotęznowuzemdlećiobudzićsięgdzieśindziej.
Jeden z kumpli Jawora próbuje wziąć od niego broń, ale
bezskutecznie.
– Lepiej już idźcie, dziewczyny – mówi. Ten sukinsyn wydaje się
spokojny.Podwpływememocji,alewdalszymciąguspokojny.
Wciążjestemnakolanach.Niemogęspojrzećnamartwegopsa,bo
robimisięniedobrze.Ciąglepłaczę,Robertteż.
–Chodźcie–mówiSzczepan.
Mija dłuższa chwila, nie wiem, może kilka minut. Uspokajamy się
na tyle, by móc odejść. Szczepan się waha, nie może pogodzić się
ztym,żepistoletniewróciznimdodomu,aleodchodzibezsłowa.
Czuję się jak w centrum tornado, skołowany, zdezorientowany
i oszołomiony. Wiem, że muszę dojść do roweru i odjechać, póki nie
zjawiłsięniktpostronny.Jedenstrzałmógłzostaćzignorowany,aletrzy
następnemogłyzainteresowaćkogoś,ktoznajdowałsięwokolicy.
Szczepanrazjeszczeoglądasięzasiebie.
–Chłopaki…
Nie musi nic dodawać. To nie koniec kłopotów. W ten czy inny
sposóbbędzietrzebarozwiązaćproblempistoletu.
Ogarniamniepewność,żenieobejdziesiębezpolicji,dochodzenia
isprawysądowej.Sprawyzaszłyzadaleko.
Ruszamy, nie oglądając się za siebie. Wierzchem dłoni wycieram
smaryspodnosaipłaczęjeszczebardziej.
3.
ŁUKASZ ZGINĄŁ mniej więcej w czasie, kiedy uciekaliśmy
wzbożu.
Przesiedziałkilkanaścieminutwdomu,zapewnewalczączkacem
moralnym, aż zdecydował się do nas dołączyć. Wskoczył na rower
iruszyłpędemwstronęłąk.Późniejsiędowiedzieliśmy,żepowiedział
mamie,iżwychodzipojeździćnarowerze.
TużzaBaskinprzejeżdżałprzezdrogękrajowąwbardzoferalnym
momencie.KierowcaTIR-aupuściłpapierosanapodłogę.Schyliłsiępo
niego, nie widząc przecinającego ulicę roweru. Zahaczył zderzakiem,
wciągając Łukasza prosto pod przednie koło wozu. Makabra.
Zorientował się dopiero po kilku sekundach, że coś jest nie
w porządku. Zatrzymał się i wyskoczył z kabiny. Gdy zobaczył, co się
stało, co zostało z Łukasza, zwymiotował. Całe koło było we krwi.
Rower leżał na ulicy sto metrów dalej. Tyle samo ciągnęły się
fragmentyzmasakrowanegociała.
Niebyłoczegoratować.
4.
GDYZOBACZYLIŚMYradiowozyikarawan,naturalnymodruchem
ciekawskich gapiów skręciliśmy, by zobaczyć, co się dzieje. Nie było
potrzeby fatygować ambulansu. Policjanci krzątali się dookoła
samochodu,kierowcasiedziałnatylnymsiedzeniuradiowozuipłakał.
Szczepan się wystraszył. Był pewien, że ktoś usłyszał strzały
iustawiająblokadę.
–Nie–powiedziałem,czującpodskórą,żetocośowielegorszego.
Grozawisiaławpowietrzuwpostacimetalicznegozapachukrwi.
Robertzobaczyłtopierwszy.
–Ej,chłopaki.Toczasaminiejest…
Nie musiał kończyć. Od razu poznaliśmy rower Łukasza. Złamany
wpół,kołapowyginane,alepoznałemodrazu.Powiodłemwzrokiempo
czerwonym pasie krwi na ulicy. Były tam różowawe kawałki czegoś…
czegośjakby…
Wyobraźnia podpowiedziała mi, na co patrzę. To Łukasz. To, co
zniegozostało.
–Kurwa–powiedziałSzczepan.–Okurwa,chłopaki…
Zemdlałemporazdrugi.
PAPIEROSWMAŁPIMGAJU
1.
POCISKdosłowniemusnąłRoberta.Wdrodzepowrotnejdodomu,
zanim jeszcze zobaczyliśmy widowisko na drodze, powiedział, że
słyszałjegoświst.
– Takie zijup! – powiedział. Matce wcisnął kit, że uderzył się na
trzepaku. Gdyby nie wydarzyło się to, co się wydarzyło, wycisnęłaby
zniegoprawdę,aletegodniawszystkoinneschodziłonadalszyplan.
2.
RESZTĘ wakacji przesiedziałem w domu. Nie wiem jak chłopaki,
ale przez trzy, cztery dni nie wychodziłem z łóżka. Wszystko zlało mi
się w przerywany płytkim snem ciąg, więc nie pamiętam dokładnie.
Rodzice musieli siedzieć przy mnie, bym zasnął. Wiedzieli, że
widziałem zbyt wiele – te różowe kawałki – ale nie wiedzieli, że
niedługoprzedtragediąpowiedziałemmu,bynasdogonił.
Kilkarazyśniłomisię,żebyłznaminałąkach.Wybiegłtaksamo
jak Robert – i tym razem trafiałem prosto między oczy, a jego głowa
rozbryzgiwałasięnadrobnekawałki.
Rodzicenienaciskali,więcnieposzedłemnapogrzeb.Gdywyszli,
zostawiając mnie samego po raz pierwszy od wypadku, znalazłem
papierosyiotworzyłemwiśniówkęzbarku.Wypiłemilemogłem,zanim
sięporzygałem,wypalającpodrodzedwapapierosy.
3.
Za każdym razem, gdy ktoś pukał do drzwi, oczekiwałem
z napięciem na widok policjanta albo przynajmniej matki Szczepana.
Każda rozmowa, którą rodzice prowadzili przez telefon, każdy
przejeżdżającyradiowóz,każdepukaniedodrzwi–wszystkołączyłosię
w jedno. Wszyscy o wszystkim się dowiedzieli, o pistolecie, o nacisku
naŁukasza.Głowabolałamniebezprzerwy,odnieustannegonapięcia
miałemściśniętyżołądek.Obicia,jakiezafundowałmiJawor,zgoniłem
namecz.Rodzicenieuwierzylidokońca–takjakRobertowi–alenie
zadawaliwięcejpytań.
4.
KILKA DNI po wypadku przyszedł Robert. Matka bez słowa
wpuściła go do mojego pokoju i zamknęła drzwi. Ojciec przyniósł mi
telewizor, więc całymi dniami grałem na Pegasusie – nie odczuwając
żadnejprzyjemności.
Robertskinąłtylkogłową,cześć,iodrazuzacząłszlochać.
–Pizdazciebie–powiedział.
Terazjazacząłempłakać.Stary,proszę–chciałempowiedzieć–nie
mówtak.
– Pizda z ciebie – powtórzył. – To ostatnie, co do niego
powiedziałem.
WdniuwypadkutoRobertrozmawiałznimjakoostatni.
Rozryczeliśmy się obydwaj. Wypadałoby się przytulić czy coś
takiego, ale w naszym świecie przytulanie w ramach pocieszenia to
bajerwidywanytylkowfilmach.
–Szczepanbyłumnie.–Robertwytarłsmarkiwierzchemdłoni.–
Mamagoniewpuściła.Płakałem.
–Pewniechcewiedzieć,cozpistoletem.
Przez chwilę patrzył na mnie nie pojmując, o czym mówię.
Zapomniał.
–Kompletniewyleciałomizgłowy–powiedział.
Wzruszyłem ramionami. Te dni wyczekiwania na wyrok, strach,
brak snu i koszmary – wszystko to wycisnęło ze mnie wszelkie siły.
Byłemzbytzmęczony,bywykrzesaćzsiebiewięcej.
– Widziałem się też z Olką – dodał. Spojrzałem na niego. – Miała
dość mocno przesrane. Opiekunki chciały wysłać ją do domu, ale
wkońcupozwoliłyjejzostać.
Przesiedzieliśmy na tym drętwym dialogu jeszcze z kwadrans,
zanimzdecydowałsięwracaćdodomu.
5.
WAKACJE kończyły się za trzy dni. Rodzice byli w pracy, chociaż
dzwonilicodwiegodziny.
Kręciłem się po domu w poszukiwaniu papierosów, ale zabrali
wszystkie.Potym,jakzarzygałemwiśniówkąłóżko,znaleźlidwapety.
W pokoju gościnnym zobaczyłem kupę podręczników i zeszytów,
wszystkonanadchodzącyrokszkolny.Spojrzałemnaniezpogardą.
IZłoteMyśli.
Mamamusiałagoznaleźć.
Przeglądałem go powoli, niespiesznie. Swoim odpowiedziom
poświęciłem większość czasu. Zdjęcia na ostatniej stronie ciągle tam
było. Wpatrywałem się w uśmiechniętą, promienną twarz Olki, kiedy
sobieuświadomiłem.
Dzisiajwyjeżdża.
Ztego,copamiętałem,miaławyjechaćwpołudnie.Czylizaraz,być
możejużteraz.
Wybiegłemzdomuwstronępodstawówkijakszogun.
6.
NA PARKINGU przy tylnym dziedzińcu stały cztery autokary. Przy
każdym z nich formowała się grupa kolonistów, których ustawiały
opiekunki. Poznałem kilka widywanych wcześniej osób. Widziałem
Fishbone i dziewczyny, z którymi Olka dzieliła pokój. Wszyscy żegnali
się,tulili,wymienialiadresamiinumeramitelefonów.
Wszedłem w ten tłum, rozglądając się na boki. Pytałem
przypadkowetwarze,czywiedzą,czyOlkajużpojechała.
–Takaruda,zdługimiwarkoczami.
Nikt,nic.
Aż wpadłem na opiekunkę, która zaprowadziła mnie do gabinetu
pielęgniarkiwtedy,gdypobiłmnieJawor.
– Wie pani może, czy Ola Bernard pojechała już do domu? –
spytałem. Spojrzała na mnie z mieszanką zdziwienia i niesmaku. –
Proszę,możemipanipowiedzieć?
–Czytywiesz,kolego,jakieonamiałaprzezciebiekłopoty?Przez
ciebieitwoichkolegów?
–Wiem,proszępani,wiem.Alenaprawdę…tonienasza…mynie
chcieliśmy.Proszę,niewiepani,wktórejjestgrupie?
Patrzyłanamniebadawczo.Chybaoceniała,czybyłemchłopakiem,
którywpakowałsiebieitędziewczynęwproblemy,czyteżchłopakiem,
którycelowopakujesiebieikolegówwproblemy.
–Grupabe,tampolewej–powiedziałaiwróciładoliczeniaswoich
podopiecznych.
–Dziękuję.
Szybkim krokiem poszedłem we wskazaną stronę. W dłoni
ściskałem zeszyt, a do oczu napływały mi łzy. Od wypadku Łukasza
każda pierdoła doprowadzała mnie do płaczu, a wyjazd Olki bez
pożegnania, bez jej adresu i numeru telefonu zdecydowanie do tych
„pierdół” należał. Myśl, że nie będę mógł z nią się kontaktować,
spychałamniewprzepaść.Musiałem,poprostumusiałemdaćjejmój
adres, wziąć jej i napisać coś od razu, jak tylko wrócę do domu!
Chciałem do niej pojechać, jak tylko będę mógł, zrobić wszystko,
byśmysięjeszczezobaczyli.
–RafałAngrot!MonikaAndruszkiewicz!
Opiekunka stała przy drzwiach autokaru, wpuszczając po kolei
wszystkich.
–AleksandraBernard!
Jest!
Wyszłaztłumu.
Jest,jest!Docholery,jest!
Najejwidokpoczułemtsunamiłez.
Nie wolno ci się teraz rozbeczeć! Rób co chcesz, becz sobie ile
wlezie,alepotem!
Olka włożyła do bagażnika autokaru wielką torbę, zarzuciła na
ramięniewielkiplecakiruszyładowyjścia.
Gdymniezobaczyła,stanęławmiejscuzrozwartymiustami.
– Gdzieś ty był!? – wrzasnęła podbiegając do mnie. Przytuliliśmy
się.
Nie wiem tego, bo byłem zajęty tylko nią, ale jestem pewien, że
wszyscynanaspatrzyli.Miałemtogdzieś.Widziałemjakdoopiekunki
podchodzidrugaicośmówi.Obiezaczęłyprzyglądaćsięnamuważnie.
Myślałem,żenasrozdzielą–musiaływiedzieć,żetomiędzyinnymido
mnieOlkaurywałasięcałymidniami–igdybytakzrobiły,urwałbymim
głowy.Zostałempobity,widziałemmózgiczaszkęprzyjaciela,wkażdej
chwilipolicjamogłazapukaćdomoichdrzwi,zarazstracędziewczynę
i każda, najmniejsza prowokacja obudziłaby we mnie Hulka.
Zagryzłbymraszplenaśmierć.
–Przyjedzieszzarok?–spytałem.
–Niewiem,może.Będziemypisać,tak?
–Jasne,jasne,obiecuję.
Dałem jej Złote Myśli i kartkę z adresem. Ona dała mi swój.
Następnie, kompletnie mnie zaskakując, chwyciła mnie za głowę
ipocałowała.Jejwilgotneustasmakowałypastądozębów.
Dla opiekunek tego było za wiele. Odciągnęły ją i niemal
wepchnęłydoautokaru.Olkapłakała,aijabyłemtegoniebezpiecznie
blisko. Gdy tylko znalazła się w środku, pobiegła na tylne siedzenia
iwychyliłasięprzezokno.
Usiadłem obok na krawężniku. Niewiele już mówiliśmy – nie była
w
stanie,
ciągle
chlipała
i
łapała
spazmatyczne
oddechy.
Wymienialiśmysiętylkouśmiechami.
Opiekunkawkońcuwypełniłaautokarisamaweszładośrodka.Na
pożegnanie posłała mi mordercze spojrzenie. Zanim autokar ruszył,
sprawdziła,czywszystkieoknasązamknięte.
Ruszyli,ajapobiegłemzanimi.
Widziałemjąpłaczącą,wysyłającącałusyipocieszającekoleżanki.
Kierowca wjechał na ulicę i nie miałem już szans. Przyspieszał coraz
bardziej,zostawiającmnieztyłu.Razjeszcze,ciąglebiegnąc,skupiłem
sięnajejtwarzy.Tomiałabyćmojapamiątka,jejwidok.
Kierowca wrzucił drugi bieg i to było na tyle. Olka zniknęła
zzasięgumojegowzroku,autokarpozostawiłtylkosmródspalin.
Właśnie wtedy, dysząc na ulicy, przyrzekłem sobie, że za rok się
zniązobaczę.
Nigdywięcejsięniewidzieliśmy.
7.
WRÓCIŁEM na szkolne boisko. Jakieś dzieciaki jarały szlugi na
jednej ławce. Znałem jednego z nich, był kumplem Damiana
Pietraszkiewicza.
–Maciefajkę?–spytałem.
Dalimijednegomalboro,odpaliłemiposzedłemdomałpiegogaju.
Usiadłempodjednymzdrzewidopierowtedysięrozpłakałem.
PIERWSZYWRZEŚNIA
1.
DO DOMU wróciłem chwilę przed piętnastą. Twarz miałem
opuchniętąodpłaczu.Czułemsięzdruzgotany.Zkieszeniwyciągnąłem
karteczkęz„KrólemLwem”,którądałamiOlka.Zapisanabyłaładnym,
dziewczęcympismem.Adres,numertelefonuiserduszka.Pocałowałem
jąischowałemdojednejzksiążekumniewpokoju.
2.
COŚsięzmieniło.
Rodzicewahalisię,czynależyzabraćmniedojakiegośspecjalisty,
ale stanowczo protestowałem mówiąc, że wszystko w porządku. Ich
obawa brała się z tego, że zacinałem się. Jadłem obiad przy stole
i nagle zaczynałem wpatrywać się w jakiś punkt przez kilka minut.
Grałemw„Contrę”,wciskałempauzęikoncentrowałemsięnaniczym.
Siedziałem w wannie aż do chwili, gdy woda była letnia. Potrafiłem
gapićsięnapusteścianyprzezdługieminuty.
Myślałem wtedy o tym wszystkim; o tym, jak wszystko się
popieprzyło.OSonii,opistolecie.Owszystkim.
Wygodnie było obwiniać Szczepana za to, że w ogóle nam tę
spluwę pokazał. Tak, to jego wina. Jego i jego nieodpowiedzialnej
matki.Tousprawiedliwieniedziałałojednaknabardzokrótkąmetę.
Myślałem o tym, jakie miałem szczęście. Gdybym strzelił pół
centymetra w lewo, Robert by nie żył. Mogłem go zabić. Kawał
wielkiego,pieprzonegofarta.
Tobyłonieprawdopodobne,jakwtakkrótkimczasierzeczymogły
uleczmianie.Dzień,wktórymszukałemzeSzczepanembutelekwjego
piwnicy, a znaleźliśmy namiot, wydawał mi się dniem wczorajszym
izeszłorocznymjednocześnie.Wydarzyłosięzbytwieleizbytszybko.
3.
SIEDZIELIŚMYnatrzepaku.Ja,SzczepaniRobert.
– Ciągle muszę się pilnować, wiecie – powiedział Szczepan. – Bez
przerwy myślę o tym pieprzonym pistolecie. Że powiem coś przez
przypadekalboprzezsen.
Jego matka jeszcze nie zdała sobie sprawy z braku pistoletu. Ale
kiedyśtozrobi,prędzejczypóźniejiraczejprędzejniżpóźniej.Tocud,
żejeszczesięniezorientowała.
Zgodnie przyznaliśmy, że Szczepan nie wyprze się tego prostym
„niewziąłemgo”.
Wakacje kończyły się następnego dnia i nikogo z nas to nie
obchodziło. Zwłaszcza Robert, odkąd uświadomił sobie istotę
problemu,miałproblemyzesnem.
Pieprzonypistolet.
NadobrąsprawęjaiRobertmogliśmydaćsobiespokój.Mogliśmy
odwrócić się od Szczepana i wszystkiego się wyprzeć. Nie zrobiliśmy
tego.Nietaktraktujesięprzyjaciół.
Poza tym przez tę zasraną broń zginął Łukasz – i przeze mnie –
chciałemwięcjaknajszybciejzamknąćtenproblem.
Robert zaproponował, by pójść do Jawora, ale sam do końca w to
niewierzył.Imwięcejotymmówiłnajegotwarzywidaćbyłowiększą
wątpliwość.
Swoją drogą, od tamtego dnia widziałem Jawora dwa razy. Raz
w supermarkecie. Stałem z rodzicami przy kasie, podczas gdy on stał
przydrugiej.Kupowałpiwo.Gdymnierozpoznał,uśmiechnąłsięlekko
pod nosem i odwrócił. Wiedział, że wygrał. Drugi raz stał w centrum
miasta, palił szluga i rozmawiał z jakimiś typami. Jechałem wtedy
samochodem z ojcem. Zastanawiałem się, co on mógł zrobić
z pistoletem. Sprzedał? Zachował? Zrobił z niego użytek albo planuje
zrobić? Kupi kominiarkę i zacznie wspinać się po drabinie kariery
bandzioranapadającegonaspożywczakiwpobliskichwsiach?
Niewiedziałem.
Alewpadłemnapomysłrozwiązaniaproblemupistoletu.
4.
PIERWSZEGO września, o godzinie dziewiątej rano, w szkole
odbyłasięuroczystośćrozpoczęciarokuszkolnego.
Wystroiliśmy się, jak co roku oczywiście, pozwoliliśmy naszym
matkom uczesać włosy i zapiąć ostatni guzik koszuli, po czym
spotkaliśmy się w drodze do szkoły. Na jednej z budowli
przeczekaliśmygodzinę,ażnasirodzicewybylidopracy.
W domu Szczepana byliśmy chwilę przed dziesiątą rano. Od razu
zaczęliśmydziałać.
Wyrzuciliśmy z szuflad i szaf wszystkie ubrania i przedmioty.
Wszystkie drobniaki Szczepan chował do kieszeni. Przerzucaliśmy
sukienki na wieszakach, koszule, spodnie, wszystko. Potem telewizor,
stereo i reszta elektroniki. Powyciągaliśmy wszystkie przewody
z kontaktów, zwinęliśmy i znieśliśmy na parter. Wszyscy mieliśmy
rękawiczki.
Cała akcja zajęła nam godzinę. Wyglądało tak, jakby ktoś się
włamał, przetrzepał dom i szykował do wyniesienia całego tego made
inChinasprzętu,alecośgowystraszyło.Wszystkotak,jakwymyśliłem.
Do kupy elektroniki dorzuciliśmy jeszcze kilka drogich rzeczy – futra,
srebrnązastawę.
Cenniejsze rzeczy, które dało się wynieść z domu w plecaku,
zabraliśmy ze sobą, łącznie ze wszystkimi znalezionymi pieniędzmi.
Całe schody i parter posypaliśmy solą i pieprzem. To akurat był
Szczepanapomysł.Wiedział,żepsyśledczeodtegogłupieją.
Zanim wyszliśmy, zjedliśmy jeszcze po kanapce z masłem
orzechowym.Całązawartośćplecakówwyrzuciliśmydośmietnikakilka
kilometrówoddomu.
5.
ZDĄŻYLIŚMY na końcówkę uroczystości. Potem udaliśmy się do
Roberta.Jegomatkazrobiłanamobiad,pograliśmytrochę.Wktórymś
momencie w domu rozległ się dźwięk telefonu. Dzwoniła matka
Szczepana.
6.
ODCISKI SZCZEPANA, jego matki i nasze zostały wykluczone.
Usłyszeliśmy to z ulgą, choć i tak mieliśmy rękawiczki. Miło jednak
wiedzieć, że nie jest się nawet podejrzanym. Psy śledcze, gdy tylko
przekroczyły próg domu, zaczęły prychać i kichać. Szczepan
opowiedziałnampóźniej,żemundurowizdejmowaliodciskizkażdego
chyba centymetra w domu. Matka podała całą listę rzeczy, jakie
zginęły,choćzastrzegłażenieowszystkimmożeterazpamiętać.
Wśródtychrzeczybyłpistoletjejbyłegomęża.Ikilkanabojów.
Byliśmyczyści.
Dwa miesiące później do domu przyszło pismo, że w związku
z brakiem wszelkich śladów i niewielkiej straty śledztwo zostaje
umorzone.
PRZESZŁOŚĆNADRUGIMMIEJSCU
1.
NIGDY nie byłem orłem w szkole, wiedzieli to i rodzice,
inauczyciele,aletenrokrozpocząłemwręczwyczynowo.Sameupały,
uwagiwdzienniczku,spóźnienia,przeszkadzaniewprowadzeniuzajęć,
nieobecności. Z początku nauczyciele traktowali to ulgowo, doskonale
wiedząc, że Łukasz był moim przyjacielem. W końcu jednak
uświadomili sobie, iż nie tyle obchodzę żałobę, ile po prostu mam
w dupie ich nudne, nic dla mnie nieznaczące lekcje. Nie było mi
smutno.Jużnie.Byłemzły,wściekłynacałyświat.Częstonauczyciele
musieli„wybudzać”mniezmojegonowegostanuzamyślenia,awtedy
mówiłemim,comyślęoichlekcjach.Żadnemusiętoniepodobało.
2.
PIERWSZY list od Olki przyszedł pod koniec września. Staranne
pismo, na liście kilka naklejek z „Króla Lwa”. Przeczytałem go
wpokojupłaczącitęskniączaniąniżkiedykolwiek.Wciążwierzyłem,
żezarokpojadędoWrocławia.Następnegodniawysłałemodpowiedź
i zadzwoniłem do niej z budki telefonicznej. Rodzice dostawali bilingi
i nie chciałem, by o niej wiedzieli. Gdy za rok ucieknę z domu,
myślałem,niemogąmiećnawetwskazówki,gdziemogłemsięudać.
W słuchawce ledwo rozpoznałem jej głos, a sama rozmowa ledwo
się kleiła. Odległość i nowe wydarzenia w naszych życiach robiły już
swoje.Przeszłośćzawszejegonadrugimmiejscu.
Mimo to ciągle pisaliśmy do siebie – to wychodziło nam znacznie
lepiej.
3.
W POŁOWIE PAŹNIERNIKA pobiłem się z niejakim Krystianem
Walczakiem.Choćniedokońca.„Pobiłemsię”mijasięzprawdą.
Nawuefie,podczasgrywnogę,podstawiłmikosę.Typekmieszkał
w niesławnym sąsiedztwie Jawora, kiblował już drugi rok i był ode
mniewiększyogłowę.Niewiem,cowemniewstąpiło,chybatenjego
uśmieszeknamordzie,gdysiępodnosiłem.
Naprzerwiepodszedłemdoniegoiznienackauderzyłemkolanem
w jaja. Od razu stracił całe powietrze. Myślałem, że zaraz skruszy
swoje zęby, tak mocno je zacisnął. Uderzyłem w nie z pięści. Choć
żadnego nie udało mi się wybić, przez następne parę dni chodził
zrozwalonąwargą.
4.
DO SZKOŁY chodziłem tylko i wyłącznie z kasetą Nirvany.
Słuchałemjejnaprzerwach,luźniejszychlekcjach,gdzietylkomogłem.
Facet od muzyki chciał mi zabrać walkmana, gdy mnie przyłapał, ale
włożyłemgodoplecakaioznajmiłem,żejeżelimigozabierze,totylko
siłą.Pogroził,wpisałuwagędodziennikaizostawiłmniewspokoju.
Szczepan i Robert dowiedzieli się, że „muzyka brudasów” to
jedyne, czego teraz słucham. Nie komentowali. Wiedzieli, że to
drażliwy dla mnie temat i że w ogóle stałem się zbyt drażliwy, a po
starciu z Walczakiem obrosłem legendą łebka, z którym lepiej nie
zaczynać.
5.
DAMIANPIETRASZKIEWICZspytałsięmnienaprzerwie,coutej
pipci,zktórąświrowałemwwakacje.Dostałliściaihakawbrzuch.
6.
JAKIŚÓSMOKLASISTApchnąłmnienakorytarzu.Celowolubnie,
nie wiedziałem. Uderzyłem do z pięści w twarz, ale bez efektu –
bardziej wyglądał na zaskoczonego niż zranionego. Oddał trzema
potężnymi liśćmi w prawy policzek i kopniakiem w dupę. Rzuciłem
wniegoplecakiemiuciekłem.
7.
KTÓREGOŚ DNIA zorientowałem się, że poza Robertem
i Szczepanem niewiele osób chce się ze mną zadawać. Nie
przeszkadzało mi to. Chciałem mieć święty spokój. Czasami
zastanawiałemsię,jakchłopakisięztymwszystkimczują.
8.
SPOTKAŁEMSIOSTRĘŁukasza.Wracałemzeszkoły.Zamieniliśmy
kilka zdań. Zauważyła, że wyglądam nieco inaczej niż zwykle, ale nie
wiedziałem,ocochodzi.
Spytałem,czymajakieśkasety,którychchciałabysiępozbyć,bood
jakiegoś czasu próbuję nagrać coś przyzwoitego z radia, ale tam
puszczajątylkoiwyłącznieszajs.
Poszliśmydojejdomu.PokazałamipokójŁukasza,ciąglewtakim
stanie,wjakimgopozostawił.Jakbyrodziceczekaliażwrócidodomu
iposprząta.Przyszłominamyślpytanie,czyzamieniąsięwtakiesame
dziwadłajaktakobieta,którejsynzginąłnażwirowni.
– Cóż – Olga wzruszyła ramionami. – Najwyraźniej nie są jeszcze
gotowidoostatecznegopożegnania.
Jej pokój zdobiły plakaty z nieznanymi mi zespołami. Wszyscy bez
wyjątku mieli długie włosy, niektórzy zawinięte w dredy. Wszyscy
jednaktaksamozajebiści.
Dałamipięćkaset,spaliliśmyteżpopapierosie.
Tuż przed wyjściem dojrzałem pod jej łóżkiem czarne, ciężkie
buciory.Takiesame,jakienosiłaOlgaifacecizjejplakatów.Spytałem,
gdziemogętakiesobiekupić.
–ToMartensy–wyjaśniła.–Iraczejichniezdobędzieszwokolicy.
Teprzysłałmiwujek.Jakchcesz,możeszjesobiewziąć.Namnieitak
sąjużzamałe.
Rodziceniebyliznichzadowoleni.Musiałemwychodzićdoszkoły
wnormalnychbutach,azarogiemwyciągałemjezplecakaiszedłem
dalej.
9.
JAKIŚ STARSZY ode mnie chłopak zaczął się ze mnie śmiać.
Siedział w szkolnej stołówce i zabawiał koleżanki nabijaniem się
z moich coraz dłuższych włosów. Strzelenie go glanem w piszczel
wystarczyło,bysięzamknął.Widziałemgokulejącegodwadnipóźniej.
10.
OLKA ciągle do mnie pisała, a ja starałem się odpisywać.
Wychodziło mi to coraz krócej, lakoniczniej, ale jednak. Im dalej było
od jej wyjazdu z Baskin, tym bardziej surrealistyczny wydawał mi się
pomysłwyjazduwjejstrony.
OSTATNIESTARCIE
1.
WGRUDNIUzacząłemwagarowaćsposób,którynawłasnyużytek
nazwałem domowym. Wychodziłem ze szkoły, gdy rodzice wychodzili
dopracy,iwracałemdodomu,byspędzaćczasnarobieniuniczego.
Leżałem na podłodze, odbijając piłkę o ścianę i zacząłem myśleć
o Jaworze. Już nie przysparzał nam kłopotów i nie sądziłem, by
kiedykolwiekmiałosiętozmienić.Widziałemzato,jakzłapałjakiegoś
dzieciaka i natarł go śniegiem. Witaj zimo w jego wydaniu. Męczył
biedakajegotwarz,wsypałkilogramyśnieguzakoszulę,młodypłakał
i wolał o pomoc, prosił, żeby go zostawił. Kumple Jawora oczywiście
stalizboku,zadowoleniiuśmiechnięci.Bandanajwiększychkretynów,
jakichmożeciesobiewyobrazić.
Dawid Jaworski. Jawor. Pieprzony zabijaka, Pan Zadyma. Nigdy
nienawidziłemnikogobardziejniżjego.
Na sam widok jego twarzy ogarniała mnie żądza mordu.
Wyładowywałem energię kopiąc piłką o mur, robiąc pompki w pokoju,
dającwyciskchłopakomnawuefie.Złośćwychodziłazemniezpotem,
aleitakzostawaływemniecałejejhektolitry.
Gdy zobaczyłem, jak naciera tego biednego dzieciaka, pękłem.
Musiałemcośzrobić.Cośzłego.
2.
NIE CHCIAŁEM prosić o pomoc Roberta i Szczepana. Nie
widziałem się z nimi od jakiegoś czasu i było mi w tym dobrze.
Słyszałem już gadki, że przyjaciołom przydaje się przerwa od siebie,
ale nie sądziłem, by to było to. Zmieniłem się, oni nie, przynajmniej
wmoichoczach.
Zszedłemdopiwnicy,szukającczegośnaprawdęprzydatnego.
Było tu mnóstwo najróżniejszego tatałajstwa. Zagracony stół
z narzędziami, części od rowerów, stary stół, motor starszego brata,
kilka szlauchów, rozwalone meble. Stół przyciągnął moją uwagę.
Przewróciłemgonogamidogóryiwyrwałemjednąznich.
3.
JEŻELI CHCIAŁEŚ dostać lanie za nic, wystarczyło iść w okolice
Jawora. Cała dzielnica wyglądała okropnie, ale jego kamienica
emanowała wręcz ubóstwem, biedotą, zaawansowanym alkoholizmem
iaferamiorozlanykieliszekwódki.
Byłojużciemno,gdyubrałemglanyitamposzedłem.
Zaczaiłem się pod zamkniętymi drzwiami spożywczaka, skąd
miałem doskonały widok na parking przy jego kamienicy. Casio
wyświetlałósmąibyłojużbardzozimno.
Niesądziłem,żecokolwiekztegowyjdzie,aleitakniemiałemnic
lepszegodorobotywdomu.Zdążyłemspalićdwapapierosyizacząłem
myślećopowrocie–trudno,spróbujęjutro–kiedynaparkingwjechał
jego golf. Wysiadł Jawor, z obowiązkowym papierosem w pysku,
zamknąłdrzwiiruszyłwkierunkuklatkischodowej.
Zrzuciłem kurtkę – grzała dobrze, ale była zbyt ciężka –
i pobiegłem w jego stronę. Czułem pulsującą w skroniach krew.
Biegłembardzocicho,nieoddychającibyłemjakieśdwametryzanim,
gdyzacząłsięobracać,aledlaniegobyłojużzapóźno.
Uderzyłembadylemwjegokolano.Nogapoleciaławbok,areszta
poleciała w dół. Wylądował na zimnym, zmarzniętym chodniku.
Uderzyłem jeszcze raz. Krzyknął głośno, ale krótko, bo uciszyłem go
piętąwnos.Łup!
Zasłoniłtwarz,wciążpróbującsiępodnieść,alejużmozolniej.
Nie może wstać! – upominałem się. – Jeśli wstanie, masz
przegrane.Niemożewstać!
Poczekałem, aż oparł się ręką, i wtedy kopnąłem go w żebra. To
było wystarczające, by odebrać mu resztki entuzjazmu. Chyba
usłyszałemdelikatnytrzask,byćmożeżebra.Ups,jakaszkoda.
Zwijałsięjakświńskiogon.Spokojnieobszedłemgowbezpiecznej
odległości. Jego cierpienie sprawiało mi upiorną przyjemność. Cała
złość, jaką w sobie gromadziłem, wyparowywała jak wrzątek, czułem
to. Musiałem uważać, by nie dać się ponieść emocjom. Musiałem być
czujny. Teraz był groźniejszy niż kiedykolwiek. Gdyby przejął kontrolę
nadsytuacją,mógłbymniezabić.Wobroniewłasnej,wysokisądzie.
Stanąłem tak, żeby mógł na mnie spojrzeć. Dostrzegłem w jego
oczachzrozumienie.Tak,sukinsynu,toja.
Ponownie spróbował wstać, więc kopnąłem ponownie, tym razem
w policzek. Upadł na plecy i właśnie w tym momencie zaczęło mnie
korcić,bykuknąćdrewnemwczoło.OChryste,jakbardzochciałemto
zrobić.
Jęczał,znówzacząłsiękręcićnawszystkiestrony,trzymającsięza
brzuch i szczękę. Wyglądał tak bardzo marnie, dokładnie tak
bezbronnie,jakmarzyłem,bygozobaczyć.
Wziąłem głębszy oddech. Już miałem zostawić go w spokoju, już
rozglądałem się za drogą ucieczki, ale musiał się odezwać. Po prostu
musiał.
–Dorwę…cię…–wystękałwbólachiwtedywpadłemwpasję.
Kopnąłem w plecy, głowę, nogi, ręce. Jego palce strzeliły jak
precelki, gdy przygniotłem je piętą z podskoku. Kopałem jak szalony,
wszędzie, gdzie tylko sięgałem, łup, łup. Ostatni kopniak skierowałem
na głowę. BAM! Odskoczyła na bok tak mocno, że byłem pewien, iż
połamałemmukark.Aledalejstękał,więcwszystkookej.
–Jeszczeraztknijkogośsłabszegoodsiebie,gnoju,aobiecuję,że
przyjdęicięzabiję.Obiecuję.
Tym razem siedział cicho, nie licząc świszczącego oddechu
i pojedynczego jęknięcia. Chciałem uderzyć go raz jeszcze, tak na
pożegnanie,alepodjegotyłkiemzobaczyłemrosnącąplamę.Zeszczał
się.
Wystarczy.
Wróciłem po kurtkę. Kij wyrzuciłem do śmietnika i pobiegłem do
domu.
SZKODA,ŻETAKSIĘSTAŁO
1.
WKWIETNIUdostałemostatnilistodOlki.Pisała,żenapewnonie
będzie mogła przyjechać w nadchodzące wakacje i ma nadzieję, że
będęmógłprzyjechaćdoWrocławia.Byłtopiątyzrzędulist,naktóry
nieodpowiedziałem.
Tymczasem minął maj i skończyłem czternaście lat. Za otrzymane
od rodziców pieniądze kupiłem wino i obaliłem je z Robertem
iSzczepanemnabudowie.
Soniijużniebyło,alemiski,koceizabawkizostały.
To był ostatni raz, gdy siedzieliśmy w trójkę w przyjaznej
atmosferze.
2.
OSTATNI RAZ rozmawiałem ze Szczepanem na chwilę przed tym,
zanimsięznimpobiłem.ZachwycałsięjakąśpłytąScootera.Rzuciłem
bez negatywnych podtekstów, że nie jara mnie niemieckie techno. On
na to, że ktoś, kto słucha napranych dragami ćpunów, nie może mieć
pojęciaodobrejmuzyce.Niedyskutowałemznim–odrazuuderzyłem
wbrzuch.Mójbłąd,botłuszczzłatwościązamortyzowałcios.Oddałmi
bombą w twarz. Zaczęła się szarpanina i zdążyliśmy się nieźle
poturbować–zmojejflanelizostałystrzępy,ajegowłosywyglądałyjak
powybuchugranatu–zanimRobertzdołałnasrozdzielić.
Był wtedy z nami Krystian Zieliński. Kręcił się z Robertem
iSzczepanemodjakiegośczasu.Niezbytzanimprzepadałem.
OdtejporySzczepanawidywałemtylkonakorytarzu.
Szczepanzginąłwwypadkusamochodowym.Zarazposkończeniu
zawodówkiwyjechałdoAnglii.Samochódprowadziłjegokumpel,który
niewyrobiłnaostrym,stromymzakręcie.Byłpijany,Szczepannie.
WtenironicznysposóbSzczepan,nierobiącniczłego,dołączyłdo
Łukasza.
3.
Z ROBERTEM trzymałem dość bliski kontakt do szesnastki.
Chodziłem wtedy z dziewczyną z sąsiedztwa i jak się okazało po pół
roku macanek i chodzenia za rękę, była dziewczyną specyficzną.
W szkole była laureatką wszystkiego, ale w rzeczywistości była
najgłupsządupą,jakąspotkałemwżyciu.
ZerwałemzniąiwysłałemRobertaodebraćmojepłyty.Zasiedział
sięuniej,słuchając,jakjązostawiłemottak,bezpowodu,jakiponury
i markotny byłem i w ogóle to jak ona nie wiedziała, dlaczego była ze
mną.
Potem, już mi o tym nie wspominając, poszedł do niej kilka razy
ipopierwszympocałunkuuznali,żebędąparą.
Siedziałem z nim u niego, pijąc piwo i gadając o pierdołach, gdy
powiedziałmiotym.
–Aha.
Tylkotylemogłempowiedzieć.
Spotykaliśmy się nadal, choć w towarzystwie innych, nowo
poznanych ludzi. Wszyscy zazwyczaj bardzo mnie irytowali. Nie
pasowałem do nich z tymi swoimi książkami, wisielczym poczuciem
humoruikrytykowaniemwszystkiego,cowmoichoczachzasługiwało
na krytykę. Zwłaszcza nowe przeboje 2Unlimited. Oni, wyluzowani,
słuchającytechnoiwschodzącegopolskiegohip-hopu,uważalimnieza
gibającego się mleczaka, który albo wypadnie z grupy, albo będzie
trzebamupomóc.
Którejś nocy, gdy wracaliśmy pijani do domów, wyznał mi, że
Łukasz odwiedza go w snach i obwinia za to, co się stało. Powiedział,
żejegotwarzciąglegoprześladujeitodlategouciekawpicieitrawę.
Na trzeźwo wszystkiego się wypierał i nawet nie chciał o tym
wspominać.
Jeszcze przed osiemnastką Robert stał się kolejną twarzą
wmieście,którejmówiłemautomatyczne,pozbawioneuczuć„cześć”.
Wszyscywiedzieli,żepalitrawęjakrasta.Zczasemzacząłniąteż
handlować, w bardzo małych ilościach, bo w dużych jarał ją sam. Nie
wyszło mu to na zdrowie. Zanim skończył dwadzieścia lat, jarał tak
często,żeprawdopodobniewidziałjużnazielono.
Na pewnej imprezie urodzinowej wyszedł na balkon i wyskoczył.
Wylądowałnachodniku,łamiącprawiewszystkiekości,wtymczaszki,
karku i kręgosłupa. Zginął na miejscu. Zszokowani żałobnicy mówili,
jakimbyłwesołkiem,jakwieleżyciamiałprzedsobą.Niktniepotrafił
powiedzieć,cogogryzło,dlaczegotozrobił.
Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, być może mógłbym udzielić
odpowiedzi.
4.
PO UKOŃCZENIU średniaka uznałem, że mam dość edukacji,
przynajmniej na rok. Zaciągnąłem się do wojska w wieku dwudziestu
dwóch lat, by odbębnić zasadniczą służbę i mieć z głowy coroczne
sikaniedosłoikawWKU.
W dzień wyjazdu poszedłem na cmentarz – po raz pierwszy od
śmierciŁukasza.
Stanąłemprzygrobie.
„Kochanysynek”–głosiłoepitafium.
Niewiedziałem,czymamcośpowiedzieć.Niebyłosmutnejmuzyki,
niebyłopoetyckichujęć.Toniebyłfilm.Byłemtylkoja,jesienneliście,
klatki wspomnień w głowie, resztka tlącego się żalu i jakaś pustka
wgłowie.Jakdziurapozębie.Przywykłemdoniej,czujęją.
Szukałem jakiejś ponadczasowej myśli. Bohaterzy mówią coś
takiego.
Szkoda, że tak się stało, pomyślałem. Przypomniałem sobie, jak
rozmawiałem z Łukaszem na trasie baskijskiej. Chciał zostać
programistągierczycośwtymrodzaju.
– Do zobaczenia – powiedziałem do marmurowego nagrobka
iodszedłem.
Koniec.
Dziękujęzaprzeczytaniemojejpowieści.
JeśliCisiępodobała,odwiedźmojąstronę:
facebook.com/chmielewski.majkel
bydowiedziećsięokolejnych,nadktórymipracuję!
MichałChmielewski
autor
BOHATEROWIEPOWIEŚCI–GRAFIKA
autortejgrafiki:ŁukaszSzyrna