SANDRA STEFFEN
Żona
na pokaz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Amber Colton spojrzała na swoje bose stopy. Z pa
znokcia na dużym palcu lewej nogi schodził lakier. Wes
tchnęła. Sprawdziła palce u rąk i ponownie westchnęła.
W powietrzu unosił się cichy, miarowy szum oceanu.
Czasem od strony wody niespodziewanie zrywał się zim
ny wiatr. Na szczęście część ogrodu, w której wypoczy
wała, była osłonięta od podmuchów.
Przysłoniwszy ręką oczy, podniosła głowę i zaczęła
wpatrywać się w duże pierzaste chmury. Dawniej, wraz
z rodzeństwem, spędzała na obserwacji nieba wiele go
dzin; odnajdywanie obłoków w kształcie słoni, grzybów,
parasoli i drzew sprawiało im ogromną frajdę. W owym
czasie patio za domem tętniło życiem: tabuny dzieciaków
pływały w basenie, przekrzykiwały się, rozbryzgiwały
wodę.
W dzieciństwie Arnber nigdy się nie nudziła.
Odgarnęła z twarzy kosmyk złocistych włosów
i dźwignęła się na nogi. Głupio zrobiła, przyjeżdżając
w tym nastroju do domu. Powinna była przyjąć zapro
szenie przyjaciół i polecieć z nimi na Kajmany. Z drugiej
strony każdy, nawet najkrótszy lot przyprawiał ją o mdło
ści; możliwość podziwiania zachodu słońca na innej pół
kuli nie była tego warta.
6 SANDRA STEFFEN
Czuła się znużona fizycznie i psychicznie, tak znu
żona, że miała ochotę się rozpłakać. Chociaż nie; Amber
Colton już nie wylewa łez...
W wieku dwudziestu sześciu lat jest za młoda, aby
nuda i poczucie beznadziei mogły stać się trwałym ele
mentem jej życia. To minie, powtarzała sobie w duchu.
Po prostu nie należało brać dziś wolnego. Coraz częściej
jednak - mimo że lubiła swoją pracę w Fundacji Hope-
chest - miała wrażenie, że czegoś jej brakuje. Ponieważ
stęskniła się za ojcem, postanowiła wykorzystać zaległy
urlop i wpaść z wizytą na rodzinne ranczo pod Prospe-
rino. Niewiele to pomogło. Dokuczała jej samotność.
I nuda. Straszliwa nuda.
Wczoraj wieczorem też się nudziła. Zadzwoniła do
swojej przyjaciółki Claire Davis. Claire musiała usłyszeć
nieme błaganie w jej głosie, bo o piątej rano zjawiła się
na ranczu. Amber zerknęła na kobietę, która smacznie
spała w cieniu, i westchnęła głośno. Claire jest cudowną
kumpelką, tyle że prowadzi nocny tryb życia.
Nieopodal w ogrodzie coś przykuło jej uwagę. Hm,
odrobina jaskrawego koloru na tle zieleni. Nie mając
nic do roboty, wolnym krokiem ruszyła w kierunku
ścieżki.
W przeszłości matka całymi godzinami potrafiła pie
lęgnować ogród; sadziła krzewy o fantazyjnych liściach
i rośliny o barwnych kwiatach. Była miejscową patriotką
i najbardziej lubiła odmiany typowe dla Kalifornii. Od
dziesięciu lat ogrodem zajmował się biedny Marco. Starał
się jak mógł, pielił, przycinał, podlewał, dzięki niemu
wciąż rosło kilka niezwykle dekoracyjnych i egzotycz-
ZONA NA POKAZ
7
nych drzew, ale brakowało zwykłych kwiatków, pięknych
i bajecznie kolorowych, które matka tak bardzo lubiła.
Schyliwszy się, Amber ujrzała maleńkie różowe
kwiatki ukryte pod rozległym krzewem, które jakimś cu
dem przetrwały lata zaniedbań. Zdumiona, wyciągnęła się
na ziemi i odgarnęła ręką gałęzie. Pomiędzy chwastami
zobaczyła jeszcze więcej delikatnych różowych pączków.
Zafascynowana ich zdumiewającą żywotnością, patrzyła
na nie z uśmiechem, ignorując słońce, które piekło ją
w plecy, oraz kamyki, które wpijały się jej w łokcie i ko
lana. Po chwili ostrożnie, aby nie uszkodzić kwiatków,
zaczęła wyrywać rosnące wokół zielsko.
Na ścieżce rozległ się chrzęst kroków. Amber uniosła
głowę, dopiero gdy usłyszała nad sobą głos Inez Ramirez.
- Pomyślałam, że ucieszysz się z mrożonej herbaty,
ale chyba bardziej przydałby ci się krem z filtrem prze
ciwsłonecznym - odezwała się gospodyni. - Możesz mi
zdradzić, co tu robisz? Oprócz tego, że usiłujesz się utyt
łać i spiec sobie plecy na raka.
Amber otworzyła usta, ale Inez, jak zwykle nie cze
kając na odpowiedź, ciągnęła swój monolog:
- Powinnaś wypoczywać. Bądź co bądź po to tu przy
jechałaś.
- Nie daję rady. Nosi mnie.
- Pływanie nie pomogło?
Amber wzruszyła ramionami. Nie ma nic nudniejsze-
go niż pływanie w pustym basenie. Wskazała ręką od
legły kąt ogrodu.
- Pamiętasz, Inez, jak pięknie wyglądał ogród, kiedy
mama o niego dbała?
8
SANDRA STEFFEN
Miała ochotę powiedzieć: „kiedy dbała o niego i o nas
wszystkich", ale ugryzła się w język. Sądząc jednak po
minie gospodyni, nie musiała nic dodawać. Inez nie lubiła
roztkliwiać się nad sobą i nie pozwalała, by ci, których
kochała, narzekali na los. Oparłszy ręce na biodrach, któ
re z wiekiem nieco się zaokrągliły, zmarszczyła groźnie
brwi.
- Gdybyś, złotko, wyszła za mąż i urodziła dzieci,
nie miałabyś czasu się nudzić.
Amber otrzepała dłonie z ziemi, strąciła z uda źdźbło
trawy. Najwyraźniej Inez uważa, że mąż i dzieci rozwią
zują wszystkie problemy, lecz ona nie podzielała jej zda
nia.
- Facetom chodzi tylko o dwie rzeczy, Inez - rzekła.
- O seks i pieniądze. Niekoniecznie w tej kolejności.
Kobieta przeżegnała się, po czym zaczęła bezgłośnie
poruszać ustami. Amber nie była pewna, czy Inez modli
się za nią, czy za swoje dwie córki - Lane, która prze
żywa ostatnio jakieś trudne chwile, oraz Mayę, która nie
dawno urodziła śliczne maleństwo.
- Nie wszyscy mężczyźni są źli - oznajmiła, skoń
czywszy modlitwę.
- Tak? - Amber wyrwała następny chwast. - Daj mi
przykład chociaż jednego porządnego.
- Mój Marco, twój ojciec i bracia.
- No dobrze. A teraz proszę o takiego, który nie był
by żonaty lub ze mną spokrewniony.
Cisza, jaka zapadła, była dość wymowna. Nagle Am
ber przypomniała sobie, że parę minut temu słyszała sa
mochód na podjeździe przed domem.
ŻONA NA POKAZ 9
- Inez, kto przyjechał?
Gdyby patrzyła na gospodynię, dostrzegłaby zmianę
w jej twarzy: pewne ożywienie, dziwny błysk w oczach.
Dostrzegłaby i przypuszczalnie z miejsca nabrałaby po
dejrzeń.
- Ktoś do twojego ojca - odparła neutralnym tonem
kobieta.
Szybko, nim Amber zdołała o cokolwiek więcej zapytać,
odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku szerokich drzwi
balkonowych prowadzących do salonu. Amber ponownie
westchnęła i wróciła do wyrywania chwastów.
Miarowy odgłos butów na lśniącej kamiennej posa
dzce ucichł, gdy mężczyzna wszedł na miękki, kolorowy
dywan. Zatrzymawszy się przy ogromnym kamiennym
kominku, Tripp Calhoun rozejrzał się. Skórzane kanapy
i przepiękna dziewiętnastowieczna szafa zapewne ko
sztowały więcej, niż zdołał zarobić w ciągu miesiąca.
Wszystkie meble były starannie dobrane i idealnie do sie
bie pasowały; on jeden zakłócał harmonię wnętrza.
Kiedy mijał żelazną bramę, za którą znajdowała się
posiadłość Joego i Meredith Coltonów, zalała go fala
wspomnień. Był zbuntowanym, nienawidzącym świata,
śmiertelnie przerażonym piętnastolatkiem - choć dobrze
skrywał swój strach, podobnie jak wszystkie emocje -
kiedy po raz pierwszy trafił na ranczo.
Meredith natychmiast przejrzała go na wylot. Jak to
zrobiła, do dziś stanowiło dla niego zagadkę.
Zaczął się bawić paskiem od zegarka. Po chwili zsunął
zegarek z ręki i nerwowo obracając go wokół palca,
10
SANDRA STEFFEN
wznowił wędrówkę po pokoju - od ściany do okna i z po
wrotem. Nie pamiętał, aby dawniej salon też miał tak
zimny, surowy wystrój.
Hacienda de Alegria. Dom Radości. Taką nazwę nosiła
ta wielka wspaniała rezydencja. Tyle że ostatnimi czasy
panowała w niej coraz bardziej ponura atmosfera.
Tripp nie zaglądał tu zbyt często. W końcu nie był
ani rodzonym, ani nawet adoptowanym synem Joego
i Meredith. Był jednym z ich przybranych dzieci. Nie,
nie narzekał. Coltonowie wzięli go pod swój dach, uchro
nili przed pełnym niebezpieczeństw życiem na ulicach
Los Angeles. To, kim został, zawdzięczał wyłącznie im.
Utrzymywali go, dopóki nie zdał matury, a potem opła
cali mu studia. Swoją pracą i postawą starał się zasłużyć
na ich miłość i szacunek.
Ze stolika o marmurowym blacie podniósł fotografię.
Najmłodsi synowie Joego i Meredith mieli na oko osiem
i dziesięć lat. Tripp widział ich zaledwie kilka razy w ży
ciu, nic więc dziwnego, że wydawali mu się obcy. Co
innego go zaskoczyło: to, że ich matka też wydawała
mu się obca. Owszem, była równie piękna jak kobieta,
która wiele lat temu przyjęła go pod swój dach, a jednak
różniła się od niej. Tamta miała w sobie ciepło, serdecz
ność, zaś od tej na zdjęciu bił chłód i wrogość.
Podskoczył na dźwięk kroków. Do salonu weszła Inez
Ramirez, która z uśmiechem poinformowała go, że Joe
rozmawia przez telefon i niestety będzie zajęty co naj
mniej kilkanaście minut. Spodziewał się, że gospodyni
poradzi mu, by wrócił innego dnia, lecz ona podeszła
bliżej, wyjęła mu zdjęcie z ręki i odstawiła na miejsce.
ZONA NA POKAZ
11
- Coście wszyscy tacy dziś nerwowi? - spytała. -
No, sio! Wyjdź na patio. Wystaw twarz do słońca, po
oddychaj świeżym powietrzem.
Postarzała się w ciągu tych siedemnastu lat, odkąd
Tripp opuścił ranczo. Jej kruczoczarne włosy pokrywał
teraz szeroki siwy pas idący przez całą głowę; zaczynał
się nad czołem, a kończył nad karkiem.
- Wynocha! - Pchnęła go lekko w stronę drzwi na
patio. - Poczekaj na dworze. Usiądź, odpręż się...
Nic się nie zmieniła, pomyślał. Tak jak i dawniej, lubi
rządzić.
- Boże, Inez, nie jestem sześcioletnim chłopaczkiem.
Mam trzydzieści dwa lata.
- To chyba odpowiedni wiek.
- Odpowiedni? Do czego?
Na jej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. Tripp
najeżył się, gdyż z doświadczenia wiedział, co taki
uśmiech oznacza: intrygę.
- Do tego, żeby cieszyć się życiem - odparła. We
tknęła mu coś do ręki i odwróciwszy się na pięcie, znikła
w holu.
Nie zamierzał się z nią kłócić. Zresztą zależało mu
na spotkaniu z Joem, a równie dobrze może na niego
zaczekać nad basenem, jak i w salonie. Usiłował wygła
dzić pomiętą koszulę, w której zdrzemnął się w szpitalu,
lecz niewiele to dało. Skierował się na zewnątrz. Na sto
jącym przy basenie stoliku zobaczył tacę ze szklankami
oraz wysoki dzban miożonej herbaty, Po chwili kątem
oka dostrzegł jakiś ruch. No proszę, wcale nie jest jedyną
osobą na patio.
12 SANDRA STEFFEN
Jedna kobieta, ubrana w spodnie i bluzkę, leżała wy
ciągnięta na leżaku po drugiej stronie basenu i chyba spa
ła. Druga zaś, w jasnofioletowym kostiumie kąpielo
wym, przesuwała się na czworakach wokół rozłożystego
krzewu. Nie widział jej twarzy, za to mógł do woli po
dziwiać jej długie nogi i kształtne biodra.
- Coś pani zgubiła? - zawołał.
Obejrzała się zaskoczona. Przysłoniła ręką oczy i po
chwili uśmiechnęła się promiennie.
- Tripp? Nie wiedziałam, że tu jesteś.
- Amber? Co za niespodzianka.
- Ciii. - Przyłożyła palec do ust. - Claire śpi.
Zerknąwszy na pogrążoną we śnie kobietę, która na
wet nie drgnęła, wolnym krokiem ruszył do Amber. Starał
się na nią nie gapić, co nie było łatwe. Miała figurę mo
delki, szczupłą, lecz zaokrągloną tam, gdzie trzeba.
- Co, pewnie przypominam ci moją mamę?
Uniósł zdziwiony brwi. O niczym takim nie myślał.
- Wiesz, chyba nigdy nie widziałem Meredith w fio
letowym bikini pielącej chwasty.
Jakby nagle świadoma swojej pozy - na klęczkach,
z wypiętą pupą - Amber zarumieniła się po uszy, po
czym otrzepawszy ręce, wstała z ziemi.
To coś nowego, pomyślał. Nigdy dotąd Amber nie ja
wiła mu się jako osoba nieśmiała.
Spojrzała na plastikową butelkę, którą trzymał w dłoni.
- Mleczko z filtrem? Inez cię z tym przysłała?
Aha! A więc o to gospodyni chodziło!
- Bawi się w swatkę - mruknął pod nosem.
- Ciebie próbuje wyswatać?
ŻONA NA POKAZ 13
Skinął głową. Nie, jasnowłosa, urodziwa Amber na
pewno nie należy do nieśmiałych. Jest na to zbyt piękna.
Widząc ją na czworakach, zastanawiał się, ile ta długo
noga istota może mieć wzrostu. Teraz uznał, że mniej
więcej metr siedemdziesiąt.
- Najwyraźniej nie wie, że nie jestem mężczyzną,
którego interesuje małe tete-a-tete z bogatą dziedziczką
nad basenem w jej luksusowej rezydencji.
Nawet ślepiec zauważyłby błysk złości w oczach Am
ber. Tripp nastawił się na ciętą ripostę. Zasłużył na nią;
bądź co bądź zachował się nieelegancko. Nie musiał prze
cież nic mówić. Nastała pełna napięcia cisza. Riposta,
na którą czekał, nie nastąpiła.
Ignorując jego wyciągniętą rękę, Amber podeszła do
fotela, na którym leżała cienka biała sukienka. Włoży
wszy ją, zaczęła wolno zapinać guziki.
- Źle cię ochrzczono - oznajmiła wreszcie. - Za
miast Tripp powinieneś mieć na imię Grzyb.
Przez moment wpatrywali się w siebie bez słowa.
Raptem Trippowi odżyło w pamięci odległe wspomnie
nie. Uśmiechnął się.
- To samo powiedziałaś, kiedy zamieszkałem u was.
- Próbował skojarzyć, ile mogła mieć wtedy lat. Dzie
więć? Dziesięć? To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia
sześć lub siedem. - Dorosłaś, Amber...
Odwróciła szybko wzrok. Jego uśmiech przyprawiał
ją o szybsze bicie serca, ale tej informacji nie zamierzała
mu zdradzać.
Pamiętała dzień, w którym zobaczyła Trippa po raz
pierwszy: miał piętnaście lat, był chudy i wojowniczo
14
SANDRA STEFFEN
nastawiony do całego świata. Dziś wciąż był szczupły,
ale bardziej umięśniony. Czarne włosy miał krótsze niż
ona, co nie znaczy, że nosił je krótko obcięte. W jego
twarzy można było się doszukać południowych rysów -
po dziadku Meksykaninie, który jako chłopiec wyemi
grował z rodzicami do Ameryki. Kiedy po raz pierwszy
ujrzała Trippa, uznała, że wygląda jak Zorro, legendarny
bohater, w którego lubili się wcielać jej bracia. Był tak
przystojny, że śmiało mógłby zostać aktorem i grywać
w jednym z tych seriali o policjantach lub lekarzach. Za
miast jednak grać lekarza, był nim. Pediatrą. Nagle jej
spojrzenie padło na złoty kolczyk w jego uchu. Co jak
co, ale żaden z pediatrów, do których chodziła jako dziec
ko, nie miał długich włosów ani kolczyków w uszach.
Wpajane jej od kołyski zasady dobrego wychowania
sprawiły, że podeszła do stolika i nalała do szklanek mro
żonej herbaty. Podając Trippowi szklankę, niechcący otar
ła palcami o jego dłoń.
Znów przeszył ją dreszcz. Odruchowo zerknęła w dół.
Ręce miał duże, palce długie, kościste. Pogładziła je.
- Widzę, że kości całkiem ładnie ci się zrosły - rzekła.
Powoli cofnął dłoń, po czym podniósł napój do ust.
Kostki lodu zabrzęczały w szklance. Kropla potu ściekła
mu po szyi, a potem spłynęła za kołnierzyk koszuli.
Czyżby był zdenerwowany? Przeczesując ręką włosy,
popatrzył na ogród.
- Byłem pewien, że twoi rodzice odeślą mnie z po
wrotem do sierocińca, zanim zdążę rozpakować walizkę.
- Powiedziałeś, że Peter Bradentop pierwszy cię
uderzył.
ZONA NA POKAZ
15
- Skłamałem.
- Wiem.
Zdumiony, utkwił w niej wzrok.
- Naprawdę?
-Jeszcze nigdy nie słyszała, aby w jednym słowie kryło
się tak wielkie zdziwienie. Chociaż uśmiech znikł z jego
twarzy, serce wciąż biło jej szybciej.
- Kiedy poznałaś prawdę?
- Obserwowałam bójkę z okna sypialni - odparła.
- Rany boskie! Dlaczego nie powiedziałaś ojcu, co
się stało?
Podeszła krok bliżej.
- Wtedy nie spędziłbyś kilku następnych lat na próbie
naprawienia swojego błędu. Poczucie winy daje świetny
bodziec do działania. Zresztą ojciec znał prawdę.
- Przecież powiedziałaś, że nic mu nie...
- I tak było - wtrąciła - ale tata zawsze wyczuwał,
kiedy któreś z nas kłamało. Poza tym Peterowi należało
się porządne lanie. Ciągle wszystkich rozstawiał po ką
tach. Tobie się to nie spodobało i postanowiłeś dać temu
wyraz.
- Już wtedy to sobie wykombinowałaś? Przecież mia
łaś... Ile? Dziewięć lat?
Zatrzepotała rzęsami.
- Po prostu dziewczynki szybciej dojrzewają.
Patrzyła z zafascynowaniem, jak Tripp mruży oczy.
Sądził, że jest odporny na jej wdzięki, lecz tak nie
było. Świadomość tego faktu zaskoczyła go. Ale ją rów-
nież.
Doskonale pamiętała bójkę pomiędzy Trippem a Pe-
16
SANDRA STEFFEN
terem Bradentonem, i zamieszanie, jakie wywołała.
W domu Coltonów panowało kilka surowych reguł. Naj
ważniejsza brzmiała: żadnych rękoczynów. Mogli się
spierać i czasem rzeczywiście wybuchały kłótnie, ale bój
ki były niedozwolone. Tripp był jedynym z przybranych
dzieci Joego i Meredith, który złamał tę zasadę. W do
datku złamał ją w pierwszym tygodniu swego pobytu na
ranczu. Matka usłyszała krzyki i przybiegła zobaczyć, co
się dzieje. Bez słowa rozdzieliła walczących. Nie odzy
wając się, podała Peterowi ręcznik, aby wytarł krwawiący
nos, a Trippowi woreczek z lodem, by przyłożył do opu
chniętej ręki. Następnie odesłała Petera do domu, Trip
powi zaś kazała udać się do stajni i opowiedzieć Joemu
o całym zajściu. Amber ruszyła za Trippem. Kiedy ojciec
zarzucił Trippowi kłamstwo, wyłoniła się z cienia i po
twierdziła wersję nastolatka, mówiąc, że Peter pierwszy
go uderzył. Trzęsła się jak liść osiki pod bacznym spoj
rzeniem ojca. W końcu Joe polecił im wrócić do domu
i poprosić Meredith, by zawiozła Trippa do szpitala.
Tripp milczał, dopóki nie odalili się od stajni. Amber
spodziewała się wyrazów wdzięczności. Tripp jednak od
garnął włosy za uszy i warknął gniewnie:
- Nie potrzebuję niczyjej pomocy, zwłaszcza bogatej,
rozpieszczonej dziedziczki.
Amber zadarła do góry głowę, po czym oznajmiła
chłodno, że matka pomyliła się, chrzcząc go Tripp, a nie
Grzyb. Popatrzył na nią z wściekłością. Wytrzymała jego
spojrzenie, mimo że sięgała mu zaledwie do brzucha.
W owym czasie nie wiedziała, że jej rodzina należy do
bogatych, i na pewno nie była rozpieszczona. Ale wie-
ZONA NA POKAZ
17
działa, choć miała tylko dziewięć lat, co jest w życiu
ważne: zaufanie, miłość, lojalność.
- Pływałaś?
Wróciła myślami do rzeczywistości.
- Tak, zrobiłam kilka basenów - odpowiedziała,
obracając w szklance kostki lodu. - A potem obserwo
wałam chmury.
- Obserwujesz chmury? Jak meteorolog?
- Nie całkiem. - Potrząsnęła głową. - Raczej jak la
ik. Bawiliśmy się tak w dzieciństwie.
Tripp powiódł wzrokiem po patio: na prawo ogród,
na lewo basen, fontanna, drzemiąca na leżaku kobieta.
Tak, wymarzone miejsce do odpoczynku. Do leniucho
wania. Niestety, on sam ciągle cierpiał na brak czasu.
Marzył o tym, by doba składała się z trzydziestu godzin,
może wtedy zdołałby zrobić wszystko, co sobie zapla
nował.
Zerknął na dom; Joe wciąż był zajęty rozmową.
- Chcesz spróbować?
Pytanie Amber wyrwało go z zadumy.
- Czego?
- Widzisz tamtą chmurę?
Zadarł głowę. Po niebie sunęło mnóstwo chmur.
- Którą?
- Tę w kształcie niedźwiadka.
Zmrużył oczy. Nic to nie pomogło.
- Skup się.
Próbował, psiakrew.
- Tam. Na prawo od smugi pozostawionej przez od
rzutowiec.
18
SANDRA STEFFEN
Przechylił głowę pod tym samym kątem co Amber.
- Chodzi ci o tę podłużną?
- Tak! - zawołała przejęta. - Widzisz? Prawda, że
przypomina niedźwiadka?
Oczy miała zielone, rzęsy długie, usta pełne, lekko
wydęte. Burza złocistych loków okalała jej twarz i opa
dała na szyję. Tripp poczuł, jak robi mu się gorąco. Kor
ciło go, aby ją wziąć w ramiona i pocałować, tu i teraz.
- Niedźwiadka? - zachrypiał i odchrząknął. Co się
stało z jego głosem? Najwyższym wysiłkiem woli po
nownie wbił oczy w chmury. - Nie widzę żadnego
niedźwiadka. Prędzej Joego DiMaggia odbijającego piłkę
baseballową.
Nie zauważył, kiedy przysunęła się bliżej. Całkiem
niespodziewanie otarł się ramieniem o coś niesamowicie
miękkiego. Podskoczył jak oparzony.
Po chwili znów podskoczył, tym razem na dźwięk
pagera. Przeklinając cicho, wyciągnął zza paska urządze
nie i przeczytał wiadomość, która pojawiła się na ekra
niku.
- Muszę zadzwonić do szpitala w Ukiah.
Amber wskazała bezprzewodowy telefon leżący na
stoliku. Tripp wystukał numer. Rozmowa trwała krótko.
- Muszę jechać - oznajmił, rozłączając się.
Dochodził do drzwi prowadzących do salonu, kiedy
zawołała za nim;
- Czy przekazać coś ojcu?
Obejrzał się. Żałowała, że jest zbyt daleko, aby mogła
odczytać wyraz jego oczu.
- Powiedz, że później się do niego odezwę.
ŻONA NA POKAZ 19
- W porządku. Miło było cię widzieć, Tripp.
- Ciebie też, Amber.
Uśmiechnęła się. Po chwili oderwał od niej wzrok
i ponownie ruszył przed siebie. Zamiast jednak przejść
przez dom, tak jak początkowo zamierzał, skręcił w bok
w stronę ścieżki prowadzącej do podjazdu. Minutę
później Amber usłyszała warkot silnika.
Przez moment stała oszołomiona, jakby nie dowie
rzając temu, czego przed chwilą była świadkiem, a za
razem uczestnikiem. Zacisnąwszy powieki, przytknęła do
czoła szklankę z zimną herbatą.
Widok Trippa, dźwięk jego głosu, dotyk ręki poruszył
nią do głębi. Brakowało jej tchu, zupełnie jak po wy
czerpującym wysiłku fizycznym. W dodatku miała wra
żenie, że cała płonie. Że gdyby wskoczyła do basenu,
rozległby się głośny syk.
Drzwi otworzyły się i z salonu wyłoniła się Inez.
- Twój ojciec skończył rozmawiać. - Rozejrzała się.
- A gdzie Tripp?
- Pojechał do szpitala - odparła Amber z wzrokiem
wbitym w ścieżkę, którą przed chwilą odszedł. - Nagłe
wezwanie.
Inez stała bez słowa.
- O co chodzi? - spytała Amber, czując na sobie
przenikliwe spojrzenie gospodyni.
Inez wyciągnęła rękę.
- Zostawił zegarek. Mówił, kiedy wróci?
- Obawiam się, że nie. - Amber sięgnęła po zgubę.
- Sama mu to podrzucę.
- Myślę, że to świetny pomysł. - Uśmiechając się od
20
SANDRA STEFFEN
ucha do ucha, gospodyni skierowała się pośpiesznie do
domu.
Amber przeszła do ocienionej części patia i pochyli
wszy się nad leżakiem, potrząsnęła za ramię przyjaciółkę.
- Claire, obudź się.
- Nie chcę - odparła właścicielka wielkich niebie
skich oczu. - Właśnie śnił mi się cudowny facet. Przy
stojny, seksowny szatyn.
- To nie był sen, kochanie. - Amber uśmiechnęła się.
- Daję ci słowo honoru. A teraz wstawaj. Muszę jechać
do Ukiah.
Claire leniwie uniosła się na łokciu.
- Do Ukiah? - Odgarnęła z twarzy proste, ciemno-
blond włosy. - A nie podrzuciłabyś mnie do galerii, co?
Po drodze mogłabyś mi opowiedzieć, co przespałam.
Pół godziny później Amber skręciła w małą uliczkę
na tyłach należącej do Claire galerii sztuki w Prosperino.
Claire wysiadła, po czym pochyliła się, aby przez otwarte
okno pożegnać się z przyjaciółki Ponad jej ramieniem
Amber zobaczyła, jak kilkadziesiąt metrów dalej otwie
rają się drzwi na pierwszym piętrze. Kobieta, która ru
szyła w dół po schodach, wyglądała dziwnie znajomo.
- Amber, co ci jest? - zaniepokoiła się Claire.
Amber siedziała jak zahipnotyzowana, wpatrując się
w budynek na końcu uliczki. Kobieta, która wyłoniła się
z mieszkania na piętrze, miała duże ciemne okulary na
nosie i chustkę skrywającą włosy.
- Wydawało mi się, że widziałam moją matkę.
Claire obejrzała się, ale kobieta zniknęła za rogiem.
ŻONA NA POKAZ 21
- Tutaj? - W głosie przyjaciółki brzmiało zdumienie.
- Wiem. Ta okolica zupełnie do niej nie pasuje. -
Amber westchnęła. Musiało się coś przewidzieć. Matka
nigdy nie zapuszczała się do dzielnicy zamieszkanej przez
miejscową cyganerię. - Nie wiesz, co się mieści w tym
budynku?
Claire wzdrygnęła się.
- Całe piętro wynajmuje na biuro taki szemrany typ,
który ogłasza się jako prywatny detektyw. Już prędzej
wyobrażam sobie twoją mamę spacerującą po dzielnicy
rozpusty niż odwiedzającą tego łachudrę.
- W Prosperino nie ma dzielnicy rozpusty.
- Czas najwyższy, żeby powstała. - Claire mrugnęła
do przyjaciółki. - Zdaje się, że było ci spieszno na spot
kanie z przystojnym szatynem?
Nie czekając na odpowiedź, skierowała się do jednej
z dwóch galerii, które otworzyła kilka miesięcy temu.
Amber przekręciła kluczyk w stacyjce.
Silnik zamruczał cicho, jak najedzone, zadowolone
z życia tygrysiątko. Samochód był prezentem urodzino
wym od matki. Sama kupiłaby sobie inny model, na pew
no nie sportowy wóz
1
w kolorze czerwonym. Nie lubiła
czerwieni. Przed wypadkiem, jakiemu uległa ponad dzie
sięć lat temu, Meredith Colton doskonale znała gust
i upodobania córki.
Czego matka by szukała w jakiejś podrzędnej agencji
detektywistycznej? Nie, to musiał być ktoś inny.
Amber zerknęła na niebo. Chmury przerzedziły się;
ta w kształcie niedźwiadka połączyła się z kilkoma są
siednimi, tworząc mniej lub bardziej jednolitą masę.
22 SANDRA STEFFEN
Joe DiMaggio? Też coś! Dlaczego wszyscy faceci ma
ją bzika na punkcie baseballa? Oczami wyobraźni ujrzała
przyjazny, lekko drwiący uśmiech na twarzy Trippa. Tripp
najwyraźniej był fanem nowojorskich Jankesów. Jej po
przedni narzeczony kibicował Gigantom. Opisując ich
związek, lubił posługiwać się sportowymi określeniami.
Kilka pierwszych spotkań to była próba zdobycia pierw
szej bazy. W dniu, w którym wręczył jej trzykaratowy
pierścionek zaręczynowy, liczył, że dotrze do bazy do
mowej. Pierścionek, owszem, był ładny, ale nie wart tak
wysokiej ceny. Ofiarodawca zresztą też nie. Amber nie
przyjęła oświadczyn. Niedawno doszły ją słuchy, że jej
były narzeczony kręci się wokół jakiejś kolejnej dzie
dziczki z San Francisco.
Wróciła myślami do Trippa. Dopóki niechcący nie
otarł się o jej pierś, sądziła, że tylko ją przenika dreszcz.
Ale jego reakcja wyraźnie świadczyła o tym, że on też
coś czuje. Próbował to ukryć, nawet przed sobą samym,
ale było za późno. Zdradził się.
Wsunęła rękę do kieszeni i pogładziła leżący tam ze
garek. Taki urlop całkiem jej odpowiada. Przynajmniej
coś się dzieje.
ROZDZIAŁ DRUGI
Żar buchnął jej w twarz, gdy tylko otworzyła drzwi.
Biorąc głęboki oddech, położyła rękę na brzuchu, jakby
chciała uciszyć burczenie, i powoli wysiadła z samocho
du. Na wybrzeżu było chłodno, a mgła wisiała nisko nad
ziemią; potem słońce znów zaczęło przygrzewać. Miej
scowi mają rację. W tej części Kalifornii występują trzy
pory roku, niekiedy wszystkie w ciągu jednego dnia.
Poruszyła ramionami, usiłując rozluźnić zesztywniałe
mięśnie. Miała wrażenie, jakby droga do Ukiah ciągnęła
się w nieskończoność. Chociaż miasto leżało mniej wię
cej siedemdziesiąt pięć kilometrów od Prosperino, jazda
trwała wieki. Jak mawiał Joe: „Z Prosperino blisko jest
do wielu miejsc, ale trudno się tam dostać". Sam podró
żował firmowym samolotem. Amber nie mogła. Ledwo
była w stanie opanować mdłości na trzydziestopię-
ciokilometrowym odcinku, kiedy szosa wiła się wzdłuż
gór. W powietrzu na pewno by się pochorowała.
Odetchnąwszy głęboko, wrzuciła do ust miętusa, po
czym zdjęła żakiet i skierowała się w stronę szpitala.
A więc to tu Tripp pracuje, pomyślała, stukając obcasami
o bruk. Wiedziała, że zdziwi się na jej widok.
W Ukiah stało mnóstwo starych domów w stylu wi
ktoriańskim. Szpital też był stary, ale wyglądał tak, jakby
24
SANDRA STEFFEN
go niedawno odremontowano. Podwójne drzwi otworzyły
się z cichym sykiem.
Przewiesiwszy żakiet przez ramię, Amber rozejrzała
się po holu, próbując zdecydować, gdzie ma się udać.
Naprzeciwko wejścia zobaczyła wysoki kontuar, za któ
rym urzędowała niska, krępa pielęgniarka o fryzurze
przypominającej kask.
- Dzień dobry.
Ściskając w grubych palcach długopis, siwowłosa pie
lęgniarka popatrzyła na Amber znad okularów, które mia
ła zsunięte niemal do połowy nosa.
- Słucham?
Amber obdarzyła ją najserdeczniejszym uśmiechem,
na jaki umiała się zdobyć.
- Chciałam się widzieć z doktorem Calhounem.
Pielęgniarka zmierzyła ją od stóp do głów.
- Pan doktor nie przyjmuje dziś wizyt.
- Nie szkodzi. Nie jestem umówiona - oznajmiła
Amber.
Wiedziała, że popełniła błąd, ledwo wypowiedziała te
słowa. Siostra Proctor - wyczytała nazwisko z przypiętej
do piersi plakietki - skupiła się ponownie na kartce, którą
trzymała w dłoni. Nie zamierzała wdawać się w rozmowę.
Oczywiście siostra Proctor nie orientowała się, że Am
ber jest osobą upartą, która łatwo się nie poddaje.
- Nie zajmę mu wiele bzasu.
Pielęgniarka nawet nie podniosła oczu.
Amber zmieniła taktykę.
- Wiem, że jest w szpitalu. Był ze mną, kiedy dostał
pilne wezwanie.
ZONA NA POKAZ
25
- W takim razie sama pani rozumie, że nie można
mu przeszkadzać.
Przecież nie zamierza odciągać go od stołu operacyj
nego! Zresztą wiadomość ze szpitala nadeszła wiele go
dzin temu. Jeżeli Tripp wciąż jest zajęty, w porządku.
Jeżeli nie, co komu szkodzi wpuścić ją na chwilę do
środka?
- Ale nadal przebywa na terenie budynku?
Nie otwierając ust, pielęgniarka burknęła coś pod no
sem. Była niczym mur, którego nie sposób sforsować.
Amber odsunęła się. Z niewinną miną, udając, że ogląda
swoje świeżo pomalowane paznokcie, ruszyła w stronę
windy.
Rozległ się charakterystyczny dzwonek i po chwili
drzwi się rozsunęły. Ze środka wyszedł młody mężczyzna
ubrany w zieloną szpitalną kurtę i spodnie.
- Co się z tobą dzieje, Fred? - Siostra Proctor skinęła
na młodzieńca. - Trzeba to natychmiast zanieść na po
łożniczy.
Ze swadą i pewnością siebie człowieka, który świa
dom jest własnego uroku, Fred wziął od pielęgniarki plik
kartek i skierował się z powrotem do windy. W tym sa
mym momencie do szpitala wbiegła kobieta, wołając:
- Błagam, niech mi ktoś pomoże! Córka złamała nogę!
Siostra Proctor wybiegła z rejestracji, chwyciła wózek
i popychając go przed sobą, pognała ku drzwiom. Ko
rzystając z zamieszania, Amber wślizgnęła się za Fredem
do windy.
Wcisnął przycisk. Nie cofając ręki popatrzył na Amber.
- Które piętro?
26
SANDRA STEFFEN
Nie miała zielonego pojęcia.
- Chyba trzecie.
Przyjrzał się jej uważnie. W jego piwnych oczach roz
błysły wesołe iskierki.
- To tak jak ja.
Drzwi zasunęły się i winda ruszyła. Amber przyłożyła
rękę do brzucha.
- Co? Cierpi pani na klaustrofobię?
- Nie. Mam chorobę lokomocyjną.
Unosząc jasne brwi, uśmiechnął się szelmowsko.
- Moja siostra twierdzi, że trzeba się mocno uszczy
pnąć. Zająć myśli czym innym. Na szczęście może pani
polegać na mojej pomocy... - Ponownie błysnął zębami
w uśmiechu. - Właśnie kończę pracę. Moglibyśmy wy
skoczyć gdzieś na kawę albo... - zawiesił głos.
- Słuchaj, Fred...
- Na imię mam Frederico.
- Ale słyszałam, jak siostra Proctor...
- Staruszka różnie mnie nazywa. Pozwolisz jednak,
że nie będę jej cytował.
- Dobrze. Muszę ci jednak powiedzieć, Frederico, że
mężczyźni, z którymi się umawiam, musząc spełniać pew
ne kryteria wiekowe.
Przysunął się bliżej.
- To znaczy, ile musiałbym mieć lat?
- Co najmniej dwadzieścia pięć.
- Szkoda. Nie wiesz, ile tracisz. Bo jeśli to prawda,
że faceci osiągają szczyt swoich możliwości seksualnych
w wieku siedemnastu lat, mnie ten szczyt stuknął zale
dwie dwa latka temu. Może nie spełniam twoich kryte-
ZONA NA POKAZ
27
riów wiekowych, za to potrafiłbym spełnić wszystkie
twoje marzenia i fantazje.
Winda zatrzymała się na drugim piętrze.
- Tak sądzisz?
- Chętnie to udowodnię.
Amber pokręciła głową.
- Dziękuję, nie skorzystam. A teraz czy mógłbyś mi
powiedzieć, gdzie znajdę doktora Calhouna?
- Powiem, jeśli dasz mi swój numer telefonu. Coś
za coś.
Amber roześmiała się: co za upór! Drzwi się otwo
rzyły i do windy wsiadła kobieta z wielkim, nieporęcz
nym wózkiem wypełnionym środkami czystości. W trój
kę dojechali piętro wyżej. Kobieta z wózkiem wysiadła
pierwsza.
- Wiem, gdzie jest doktor Calhoun - oznajmił Fre-
derico.
- Tak?
- Zaprowadzę cię, ale ani mru-mru siostrzyczce Pro-
ctor.
Od spotkania z Trippem nad basenem Amber czuła
się dziwnie beztroska i niefrasobliwa, może dlatego ba
wiła ją rozmowa z młodym sanitariuszem.
- Obiecuję. Ani mru-mru.
- Jest u pacjenta. Chodź...
Ruszyli prosto przed siebie, przez drzwi z napisem:
„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony".
Z początku nie umiała rozpoznać dźwięku. Kiedy po
chwili rozległ się ponowpie, spytała zdumiona:
- Wolno przyprowadzać psy do szpitala?
28 SANDRA STEFFEN
Frederico pokręcił przecząco głową.
- Nie bardzo. Proctor nie może o niczym się dowie
dzieć. - Wskazał ręką pokój na końcu korytarza. - Je
steśmy na miejscu. Widzisz tego dzieciaka, z którym roz
mawia twój pan doktorek? Ma na imię P.J.
Amber podeszła na palcach do otwartych drzwi. Tripp
siedział na brzegu łóżka; w zgięciu łokcia trzymał pu-
chatego beżowego szczeniaka. Naprzeciw niego siedział
z ponurą miną kilkuletni chłopczyk. Brązowe loki wiły
się na jego głowie. Jedną rękę miał w gipsie, czoło
i skroń przysłonięte plastrem.
- Co się stało? - spytała cicho Amber, zwracając się
do Frederica.
- Wypadek. Dzieciak został dość mocno poturbowa
ny. Jakby tego było mało, jest zły jak czort. Ma cztery
latka i koniecznie chce, aby przyszła do niego mama.
- A co z nią?
- Zginęła w wypadku.
- Boże... - Amber zasłoniła ręką usta. - No a oj
ciec?
- Nikt nie wie, gdzie się podziewa. P.J. jest tu od
tygodnia. Wszystko mu się ładnie goi, ale czeka go długa
rehabilitacja, zanim będzie mógł normalnie posługiwać
się ręką. Niestety, większość czasu siedzi, patrząc się tępo
przed siebie. Trudno nawiązać z nim kontakt. Wczoraj
doktor Calhoun zauważył, że mały ogląda jakiś program
w telewizji o psach. A tak się akurat złożyło, że suka
mojej dziewczyny niedawno się oszczeniła, więc pomy
ślałem sobie...
- Twojej dziewczyny?
ZONA NA POKAZ
29
Frederico skinął głową, po czym uświadomiwszy so
bie, że właśnie sam się zdradził, wzruszył ramionami.
Psiak znów zapiszczał. Po chwili wyrwał się z rąk
Trippa i poruszając się niezdarnie, ruszył w stronę chłop
ca. P.J.- popatrzył na zwierzę otępiałym wzrokiem. I na
gle, jakby w zwolnionym tempie, wyciągnął rączkę i po
gładził miękką sierść. Psiak ucieszył się, jakby tylko na
to czekał. Merdając ogonkiem, zaczął lizać chłopca po
twarzy. P.J. zamrugał oczami, po czym się roześmiał.
- Będzie nam brakowało tego faceta.
Amber uniosła z zaciekawieniem brwi, ale sanitariusz
nie zauważył jej pytającego spojrzenia.
- Psiakość! Jak te papiery nie dotrą wkrótce na po
łożniczy, Proctor wyśle za mną ekipę poszukiwawczą.
Może już to zrobiła.
- No dobra, leć. I dziękuję.
Ponownie utkwiła wzrok w lekarzu i jego małym pa
cjencie. Tripp był tak pochłonięty chłopcem, że nie zda
wał sobie sprawy, iż jest obserwowany. Z włosami za
czesanymi w kucyk i kolczykiem w uchu wciąż przypo
minał tego zadziornego, zbuntowanego nastolatka, jakim
był przed laty.
Cichym niskim głosem objaśniał chłopcu, jak się ob
chodzić z młodym bezbronnym zwierzęciem. Amber słu
chała z zafascynowaniem. Nuda, z którą nie mogła się
wcześniej uporać, poszła w zapomnienie.
Ni stąd, ni zowąd Tripp podniósł głowę. Ich spojrzenia
się spotkały. Chwilę później P.J. coś powiedział i Tripp
znów skupił na nim uwagę. Przez kilka sekund Amber
stała bez ruchu, a potem, nie chcąc przeszkadzać lęka-
30
SANDRA STEFFEN
rzowi w nawiązaniu kontaktu z chorym dzieckiem, ci
chutko skierowała się do windy. Sama nie wiedziała, co
się z nią dzieje. Oddech miała przyśpieszony, w gardle
jej zaschło...
Bardzo chciała porozmawiać z Trippem. Zawahała
się; mogłaby poczekać na dole przy rejestracji, ale na
myśl o spotkaniu z siostrą Proctor wzdrygnęła się. Hm,
gdyby tylko było jakieś inne wyjście...
Rozejrzała się dookoła. Niektórzy nienawidzili szpi
tali. Ale nie Amber. Odwiedzała je mniej więcej raz
w tygodniu z ramienia Fundacji Hopechest, którą przed
wieloma laty założyła Meredith Colton. Fundacja finan
sowała ośrodki pomocy dla dzieci w całych Stanach,
w tym przedszkola dla dzieci zarażonych wirusem HIV,
a także przeznaczała spore sumy na zajęcia pozalekcyjne
i imprezy sportowe dla młodzieży z dużych miast.
Amber przypomniała sobie podróż samochodem
z Prosperino do Ukiah. Po drodze widziała mnóstwo
dzieciaków pracujących w polu. Ubogie rodziny żyją
wszędzie, nie tylko w dużych miastach. Energicznym
krokiem skręciła w stronę pokoju pielęgniarek. Kiedy
wspomniała, że pracuje w Fundacji Hopechest, dyżuru
jąca pielęgniarka nadstawiła uszu.
- Czy mogłaby mi pani wskazać gabinet osoby zaj
mującej się finansami szpitala? Chciałabym zapropono
wać różne formy pomocy dla dzieci z biednych lub roz
bitych rodzin.
Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się z aprobatą.
- Po co ma pani błądzić? Sama panią zaprowadzę.
Kiedy po godzinie - rozmowa trwała nadspodziewa-
ZONA NA POKAZ
31
nie długo - Amber opuszczała gabinet dyrektora, w po
wietrzu unosił się zapach jedzenia. Ciekawa była, czy
Tripp nadal przebywa na terenie szpitala. Wędrowała
przez labirynt korytarzy, kierując się strzałkami wskazu
jącymi drogę do wyjścia. Musiała jednak źle skręcić, bo
nagle wszystko wkoło wydało się jej obce. I faktycznie,
zamiast do windy doszła do schodów. Przystanęła, pró
bując się zorientować, gdzie jest, po czym zawróciła
w stronę, z której przyszła. Zrobiła najwyżej trzy kroki,
kiedy raptem z pokoju tuż obok dobiegły ją głosy.
- Wszystkim będzie cię brakowało, Calhoun.
Stanęła jak wryta. Wszystkim będzie brakowało Trip-
pa? Zdaje się, że Frederico również powiedział coś w tym
stylu. A dokąd to Tripp się wybiera?
Podchodząc do drzwi, uniosła rękę, by zastukać. Głosy
znów wypełniły ciszę. Ręka Amber zawisła w powietrzu.
- Ale jeśli naprawdę chcesz odejść, to zaklepuję sobie
twój gabinet.
Tripp popatrzył na mężczyznę siedzącego przy biurku.
Poza tym, że obydwaj byli lekarzami i pracowali w tym
samym szpitalu, różnili się absolutnie wszystkim. Nie
przeszkadzało im to jednak się przyjaźnić. Gavin Cooper,
opalony, niebieskooki blondyn, zawsze zrelaksowany
i uśmiechnięty, bardziej przypominał jednego z tych
przystojniaków, którzy godzinami pływają na desce sur
fingowej niż wybitnie uzdolnionego lekarza. Przezywany
donżuanem z Ukiah, sprawiał wrażenie człowieka szczę
śliwego i zadowolonego z życia, zupełnie jakby przed
chwilą opuścił łóżko kochanki. Teraz też siedział wygod-
32
SANDRA STEFFEN
nie rozparty w fotelu, z rękami skrzyżowanymi na piersi,
z nogami na biurku przyjaciela - odprężony, pozbawiony
trosk i zmartwień.
Co innego Tripp. Przemierzał nerwowo pokój, pod
rzucając w kieszeni klucze.
- Wiesz, Coop, jeszcze nie dostałem tamtej pracy.
Stanął przy oknie, plecami do kolegi. Z gabinetu roz
ciągał się wspaniały widok na wznoszące się w oddali
pasmo gór Mendocino. Ale Tripp nie patrzył na góry;
patrzył na parking w dole. Pośród różnych kombi, limu
zyn i terenówek jedno auto rzucało się w oczy. Wcześniej
widział je przed Hacienda de Alegria. Czerwony porsche
Amber Colton...
Kiedy godzinę temu siedział w pokoju P.J., był pe
wien, że ma omamy. Wydawało mu się, że widzi Amber.
Stała w progu, cichutko, nieruchomo. Czuł się jak zagu
biony na pustyni wędrowiec, któremu jawi się przed ocza
mi dziwna fatamorgana.
Szczupła, zgrabna, z rozpuszczonymi włosami, ubra
na w opięte spodnie wyglądała niezwykle ponętnie. Całe
szczęście, że siedział na brzegu łóżka, bo dreszcz pożą
dania, jaki go przeszył, pewnie zwaliłby go z nóg. Zro
biłoby się zamieszanie, zbiegłby się personel... A lekarz
nie powinien znajdować się w centrum zainteresowania.
Raz mu się to zdarzyło, kiedy zaczął się spotykać z bo
gatą, zblazowaną dziedziczką - on, chłopak z dołów spo
łecznych, który zamiast się wykoleić, wyrósł na ludzi.
Reszty można się domyślić.
- To tylko kwestia czasu. W końcu któż bardziej na
daje się na to stanowisko?
ŻONA NA POKAZ 33
Tripp potarł ręką brodę ocienioną popołudniowym za
rostem. Nie, nie miał omamów. Czerwony porsche na
parkingu przed szpitalem na pewno nie jest żadną iluzją
czy mirażem. Ale, na miłość boską, czego Amber szuka
w tutejszym szpitalu?
- Calhoun, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Słucham. Właśnie wczoraj otrzymałem list od
Montgomery'ego Perkinsa z Santa Rosy. Zostało dwóch
kandydatów.
- Kto jest twoim konkurentem? Znam go?
- Niejaki Spencer - odparł Tripp, wciąż spoglądając
przez okno. - Mówi ci to coś?
- Spencer? To imię czy nazwisko?
- Nazwisko.
- Czyżby Derek Spencer?
- Zgadłeś.
Przeklinając pod nosem, Cooper zsunął nogi z biurka.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że został pediatrą. Bar
dziej mi do niego pasowała chirurgii plastyczna. Oczy
wiście żadne tam rozszczepy wargi czy zniekształcenia
pourazowe, raczej poprawianie nosów i piersi gwiazd
kom w Hollywood. - Cooper pokręcił zdegustowany
głową. - Po cholerę mu etat w prywatnym szpitalu
w Santa Rosie?
- Nie wiem, ale nie to jest najgorsze.
- Nie to, że walczysz o stołek ż podłym hipokrytą
i swoim największym rywalem ze studiów? Więc co?
- To, że Derek się zaręczył.
- Kim jest nieszczęsna wybranka?
Kiedy indziej Tripp doceniłby sarkazm przyjaciela.
34 SANDRA STEFFEN
- 01ivia.
- Twoja 01ivia? - zdumiał się Cooper.
Tripp przemilczał fakt, że już od jakiegoś czasu nic
go nie łączy z 01ivią Babcock.
Ojciec 01ivii był ogromnie wpływowym człowiekiem,
z którego zdaniem liczyli się wszyscy mający cokolwiek
wspólnego z medycyną. Szanse Trippa nie przedstawiały
się najlepiej. Prawdę mówiąc, przedstawiały się tragicznie.
- To znaczy, że nie mam co robić zakusów na twój
gabinet?
- Tak łatwo się nie poddaję.
- Coś ci powiem, stary. Ludziom nie przeszkadza, je
śli lekarz pracujący w pogotowiu czy izbie przyjęć ucho
dzi za podrywacza, ale rodzice lubią, aby pediatra opie
kujący się ich dziećmi był człowiekiem żonatym, o usta
bilizowanym życiu rodzinnym. Na twoim miejscu rozej
rzałbym się szybko za żoną. Najlepiej taką, która ma
dwójkę własnych dzieci oraz krewnych równie bogatych
i wpływowych, jak starzy 01ivii.
Tripp skrzywił się niezadowolony, kiedy nagle usły
szał za drzwiami jakieś szmery. Dobiegł go zapach dro
gich, egzotycznych perfum, a chwilę później do pokoju
wbiegła Amber. Seledynowego kostiumu składającego się
z bluzki i spodni nie znaczyła ani jedna fałdka czy zmar
szczka. Nie miał pojęcia, jak bogaci to robią; przecież
nie stoją cały dzień na baczność.
Nie zdziwił się, widząc zmianę, jaka zaszła w Coopie.
Przyjaciel nie potrafił przejść obojętnie obok żadnej ko
biety. Ale Amber nie zwróciła na niego najmniejszej uwa
gi. Patrzyła na Trippa.
ZONA NA POKAZ
35
- Dzień dobry - powiedziała niskim, zmysłowym
głosem, wyciągając z kieszeni zegarek. - Pomyślałam
sobie, że może ci się przyda...
Wiedziała, jak to zabrzmiało -jakie ktoś obcy mógłby
odnieść wrażenie. I o to jej chodziło. Obejrzawszy się
przez ramię, uśmiechnęła się do Coopa.
- Czy w miejscu pracy też zostawia swoje rzeczy,
a potem o nich zapomina?
Tripp wybałuszył oczy. Amber zdawała się tego nie
widzieć. Trzepocząc rzęsami, podała Coopowi rękę.
- Jestem Amber Colton - przedstawiła się. Jej zacho
wanie cechowała pewność siebie, z którą bogaci chyba
się rodzą.
- Bardzo mi miło. - Gavin uścisnął jej dłoń. - Gavin
Cooper, kierownik izby przyjęć... Czy przypadkiem nie
jest pani spokrewniona z Josephem Coltonem?
- Zna pan mojego ojca?
- Nie osobiście. - Puściwszy dłoń Amber, popatrzył
Trippowi głęboko w oczy. - Nie doceniłem cię, przyja
cielu. Moje rady, jak widzę, wcale nie są ci potrzebne.
Jeśli w ten weekend pojawisz się na kolacji z taką ko
bietą jak Amber, szala przechyli się na twoją stronę. Two
je szanse na stanowisko w Santa Rosie od razu wzrosną.
No dobra, zostawiam was samych.
Uśmiechając się szeroko, Cooper wyszedł na korytarz
i zaniknął za sobą drzwi.
Cisza, jaka zapanowała w pokoju, niemal dzwoniła
w uszach. Tripp zmrużył oczy. Amber przyglądała mu
się bez słowa. On oddychał wolno, miarowo, ona oddech
miała szybki, płytki. Dziesiątki pytań cisnęły się jej na
36 SANDRA STEFFEN
usta. Jakie stanowisko? Dlaczego w Santa Rosie? Kim
jest Spencer? Co za 01ivia?
Trzy razy zbierała się na odwagę, żeby go o to zapytać,
ale ponura, zacięta mina Trippa działała na nią depry
mująco.
- Co się stało? - spytała w końcu.
Ocknął się. Wziął głęboki oddech, po czym wypuścił
wolno powietrze i podszedł do biurka.
- A co się mogło stać? Coop myśli, że jesteśmy ko
chankami. To wszystko. A teraz z łaski swojej, wyjaśnij
mi, co tu robisz? I czy wszystkich facetów masz zwyczaj
podrywać?
Jego agresywny ton trochę zbił ją z tropu. Nie rozu
miała, dlaczego Tripp ją atakuje.
- Co się stało? - powtórzyła cicho.
- Nic.
- Nie kłam.
Zmarszczył czoło.
- Często podsłuchujesz pod drzwiami?
- Były otwarte.
Obejrzał się przez ramię. Ona też. Teraz były zamknię
te. Znajdowali się sami w pokoju. Tripp cofnął się dwa
kroki.
- Coop oczywiście jest dorosłym facetem, który
z niejednego pieca chleb jadł. Ale sanitariusz, z którym
cię wcześniej widziałem, to jeszcze młodzik. To tak jakby
dorosła rozpieszczona kotka umilała sobie czas, bawiąc
się z biedną, bezbronną myszką.
Biedną bezbronną myszką? Przez kilka sekund Amber
wpatrywała się w Trippa oszołomiona.
ŻONA NA POKAZ 37
- Frederico - oznajmiła wreszcie - jest równie bez
bronny jak rekin.
- Frederico?
Spodziewała się rozmaitych pytań, ale nie takiego.
- To ten chłopak, który pomógł ci wnieść psa do szpi
tala. Nie wiesz, jak ma na imię?
- Oczywiście, że wiem. Fred. Wszyscy znają Freda.
Nagle coś ją tknęło. Siostra Proctor też użyła imienia
Fred.
- Rozumiem.
Tripp właśnie się rozkręcał.
- To dobrze. Bo wiesz, Don i Mary Smith to prości
ludzie. Mogli ochrzcić syna Frederick, ale na pewno nie
Frederico.
W porządku, basta. Sanitariusz zabawił się jej ko
sztem. Ale to jeszcze nie powód, aby Tripp się nad nią
znęcał. Poza tym wciąż nie wiedziała, a bardzo ją to in
trygowało, o czym rozmawiał z Cooperem.
Postanowiła zaspokoić swoją ciekawość.
- O co chodzi z Santa Rosą? Chcesz się tam prze
nieść? Zmienić pracę?
Zawahał się, w końcu jednak uznał, że nie ma nic
do ukrycia.
- Tak. Właściciele prywatnego szpitala cieszącego się
doskonałą renomą poszukują kogoś, kto by pokierował
pediatrią. Otrzymywałbym bez porównania wyższą pen
sję i byłbym w stanie pomóc znacznie większej liczbie
dzieci.
- W takim razie nie widzę problemu. Zgadzam się.
- Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Na co?
38 SANDRA STEFFEN
Z trudem powściągnęła irytację. Sprawiał wrażenie
sporo inteligentniejszego.
- Jeśli dobrze usłyszałam, wybierasz się na kolację,
gdzie oprócz ciebie będzie twój główny rywal, który za
ręczył się z twoją byłą narzeczoną. Jeżeli chcesz, może
my wybrać się razem i udawać parę. Przynajmniej pod
tym jednym względem nie będziesz stratny.
Zatkało go. Przez moment nie odzywał się. Amber
stała uśmiechnięta, zadowolona z siebie. Znów nasunęło
mu się skojarzenie z rozpieszczoną kotką. 01ivia też czę
sto miewała taką zadowoloną z siebie minę. Ta myśl po
działała na niego jak kubeł zimnej wody.
- Co tu robisz, Amber? Po co tu przyjechałaś?
Miała bardzo ekspresyjne oczy. Wyobraził sobie, jak
lśnią w blasku gwiazd. Ostrożnie, kolego, zganił się
w duchu. Lepiej nie wybiegaj myślą za daleko.
Wskazała palcem na zegarek, który kilka minut temu
wcisnęła mu do ręki.
- Inez znalazła go w salonie - oznajmiła. - Miałeś
rację. To znaczy w sprawie Inez. Rzeczywiście usiłuje
nas wyswatać. Oprócz instrukcji, jak trafić do szpitala,
dała mi mnóstwo cennych rad, jak cię usidlić. Ale nie
bój się, nie zamierzam jej słuchać. Nie należę do osób,
które pozwalają sobą manipulować.
Faktycznie, jest samodzielna i rzadko kogokolwiek się
radzi. A już na pewno nie potrzebuje swatki. W ciągu
ostatnich pięciu lat trzy razy się jej oświadczano. To chyba
o czymś świadczy, prawda? Tak, Amber Colton wie, jak
zdobyć mężczyznę. Powoli jednak zaczynała wątpić, czy
potrafi znaleźć miłość. Wcześniej, nad basenem, pomię-
ZONA NA POKAZ
39
dzy nią a Trippem coś wyraźnie zaiskrzyło. Nie miało
to, rzecz jasna, związku z miłością, ale...
- W każdym razie tobie zależy na nowej pracy. A ja
chciałabym ci pomóc.
- Dlaczego? Na co liczysz?
- A dlaczego uważasz, że nie mogę działać bezinte
resownie?
Prychnął ni to pogardliwie, ni to z niedowierzaniem.
Z całej jego postawy biła zuchwałość i arogancja. Kiedy
tak stał, mierząc ją gniewnym wzrokiem, przypomniał
się jej tamten zbuntowany piętnastolatek, w którego ob
ronie wystąpiła przed wieloma laty.
- No dobrze - poddała się. - W dzieciństwie łączyła
nas przyjaźń. Chciałabym, abyśmy znów byli przyjaciół
mi. A przyjaciele sobie pomagają. Jeżeli udając twoją na
rzeczoną, mogę ci pomóc zdobyć upragnione stanowisko,
chętnie zostanę nią na jeden wieczór.
- Nie cierpię kłamać. Kłamstwo jest jak pies. Merda
ogonem, a kiedy odwracasz się, chapie cię za tyłek.
- Udawanie to nie to samo co kłamanie. Jeżeli po
trzebujesz...
Potrząsnął głową.
- Dziękuję, sam sobie poradzę. Obejdę się bez po
mocy znudzonej dziedziczki, która szuka jakiegoś zajęcia.
- Jeszcze nigdy w życiu... - Nie była w stanie dokoń
czyć, po prostu brakowało jej słów. Odwróciwszy się na pię
cie, ruszyła do wyjścia. - Jak nabierzesz rozumu, to zadzwoń.
Trzasnęła drzwiami. Zanim odeszła kilka metrów,
usłyszała przez głośnik informację, że doktor Tripp Cal-
houn proszony jest na oddział intensywnej terapii.
40
SANDRA STEFFEN
Razem dotarli do windy. I razem wsiedli do środka.
Amber wcisnęła parter, Tripp pierwsze piętro.
- Chyba powinienem cię przeprosić - rzekł, kiedy
drzwi się zasunęły.
- Mówisz to z wahaniem w głosie. - Nawet na niego
nie spojrzała. - Nieszczere przeprosiny nie są nic warte.
Zapanowało niezręczne milczenie.
- Do widzenia - powiedział, kiedy winda zatrzymała
się na pierwszym piętrze.
Amber bez słowa odsunęła się, robiąc mu przejście.
Tripp postąpił krok naprzód, po czym stanął, jakby chciał
coś powiedzieć, w końcu jednak wysiadł.
Odwrócił się do niej twarzą. Amber popatrzyła mu
w oczy, a po chwili przeniosła spojrzenie w bok. Drzwi
zasunęły się i winda ponownie ruszyła w dół.
To miałby być jej przyjaciel? Dobre sobie! - pomy
ślała, zaciskając rękę na poręczy. O wiele serdeczniej
żegnała się z facetem, który co miesiąc odczytywał u niej
licznik energii elektrycznej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tripp przyłożył słuchawkę do klatki piersiowej młodej
pacjentki. Posłuchał, jak bije jej serduszko, po czym prze
sunął słuchawkę wyżej i przytknął ją do czoła dziewczyn
ki. Kiedy to robił, większość jego pacjentów zaczynała
chichotać.
Ośmioletnią Sierrę Rodrigez stać było jedynie na słaby
uśmiech.
- Niezbyt dobrze się czujesz? - spytał po hiszpańsku
Tripp.
W odpowiedzi dziewczynka pokręciła głową. Dziś ra
no przekazał jej rodzicom dobrą wiadomość: badanie
krwi wykluczyło białaczkę. Niestety, Sierrę wciąż trapiła
gorączka i bolał brzuch. Chociaż bardzo chciała iść do
domu, czekały ją dalsze badania. Rodzice dziewczynki,
pracownicy sezonowi z Meksyku, byli biedni; nie mieli
ubezpieczenia zdrowotnego, oszczędności ani stałego
miejsca zamieszkania. Sierra nie zastanawiała się nad
tym. Dla niej dom kojarzył się z matką, ojcem i rodzeń
stwem.
Takich rodzin jak Rodrigezowie były setki w tej czę
ści kraju, I właśnie z myślą o nich Tripp otworzył nie
dużą prywatną klinikę na obrzeżach Ukiah.
Ubodzy emigranci mieli tam zapewnioną opiekę me-
42
SANDRA STEFFEN
dyczną, ale potrzeby były znacznie większe od możli
wości. Prowadzenie takiej placówki kosztowało majątek.
Tripp potrzebował pieniędzy. By rozszerzyć program po
mocy dla biednych i otworzyć podobne placówki w in
nych miastach Kalifornii, musiał znaleźć bogatych spon
sorów. Praca w szpitalu w Santa Rosie była dla niego
bardzo ważna. Prestiż, jaki by tam zyskał, pozwoliłby
mu nawiązać odpowiednie kontakty.
Psiakość. W głębi duszy wiedział, że powinien przy
jąć ofertę Amber. Ale tak jak mała Sierra nie potrafiła
przełknąć lekarstwa, tak on nie bardzo potrafił przełknąć
swoją dumę.
Odłożywszy na bok kartę choroby, przez chwilę uważ
nie obserwował chorą dziewczynkę. Zastanawiał się, ja
kie w następnej kolejności należy wykonać badania. Wre
szcie wstał i pogrążony w myślach opuścił pokój.
Do licha! Gnębiły go wyrzuty sumienia. Nienawidził
tego. Amber stwierdziła, że poczucie winy daje świetny
bodziec do działania. Może niektórym dawało, jednakże
w jego wypadku to nie poczucie winy sprawiło, że uczył
się i skończył studia medyczne; sprawcą jego sukcesów
byli Meredith i Joe Coltonowie, których szlachetność,
wspaniałomyślność i serdeczność pchnęły go na właści
wą drogę.
Nie każdy, oferując innym pomoc, musi mieć w tym
własny egoistyczny cel. Może Amber faktycznie pragnęła
wystąpić w roli jego narzeczonej wyłącznie z dobroci
serca? Może kierowały nią szlachetne odruchy, a nie -
jak podejrzewał - litość czy współczucie? Powinien był
postarać się rozszyfrować jej motywy, a on co? Odtrącił
ZONA NA POKAZ 43
ją, a w dodatku obraził. Widział smutek w jej dużych
zielonych oczach. Przyjechała taki kawał drogi, by zwró
cić mu zegarek, a on nawet jej nie podziękował.
Od wczoraj właściwie non stop o niej myślał, o tym,
co powinien był powiedzieć i jak się zachować. Próbował
przestać, ale nie potrafił. Nie dość, że Amber nieustannie
towarzyszyła mu w myślach, to jeszcze odwiedziła go
w nocy, we śnie. Obudził się rano zlany potem, z mocno
bijącym sercem.
Wszedł do pokoju następnego pacjenta. Cisco Ville-
real, któremu parę dni temu usunięto migdałki, powitał
go promiennym uśmiechem. Chłopiec wracał dziś do do
mu. Tripp wiedział, że będzie mu brakowało tego sze
ścioletniego smyka, który wkrótce znów wyruszy z ro
dzicami do pracy w polu.
Właśnie dla takich dzieci jak Cisco i Sierra warto się
męczyć, spędzać w szpitalu długie godziny, pracować na
dwie zmiany, nie dosypiać. Niektórzy lekarze narzekają
na przesadnie rozbudowaną biurokrację i zbytnie obcią
żenie robotą papierkową. Oczywiście mają rację, ale naj
ważniejszy jest pacjent.
Dla Trippa tylko on się liczył. Pomagając choremu
dziecku, pomagał całej rodzinie. Często po strachu
w oczach rodziców potrafił poznać, jak ciężki jest stan
dziecka. Przerażeni ojcowie nie przejmowali się biuro
kracją, brakiem ubezpieczenia czy pieniędzy. Chcieli wy
łącznie jednego: aby ich ukochane dziecko wyzdrowiało.
Tego też chciał Tripp. I to było główną siłą, która go
napędzała. Rzadko się zdarzało, by ktoś, kto w wieku
czternastu lat rzucił szkołę, a z marzeń i ambicji zrezyg-
44 SANDRA STEFFEN
nował dużo wcześniej, ktoś, kogo matka nie żyła, a ojciec
przepadł jak kamień w wodę, mógł zdobyć wykształcenie
i zawód. Po prostu bezpańskie urwisy wychowywane
przez ulicę nie zostawały lekarzami. Większość z nich
umierała, nie dożywając pełnoletności.
Tripp również zmierzał drogą donikąd. Na nikim i ni
czym mu nie zależało. Wszystko zmieniło się w dniu,
w którym trafił do Hopechest. Spotkanie z Joem i Me-
redith Coltonami dopełniło reszty.
Po raz pierwszy w życiu przekroczył próg szpitala
tamtego lata, kiedy zamieszkał u Coltonów i Meredith
zabrała go na pogotowie. Bójka z Peterem Bradentonem
- a raczej kontakt z jego szczęką - zakończyła się trzema
złamanymi kośćmi. Na pogotowiu, zafascynowany tym,
co się wokół dzieje, ruchem, pośpiechem, rozmowami,
Tripp zapomniał o bólu. Kiedy założono mu gips, miał
jedno marzenie: aby Coltonowie pozwolili mu zostać. Bał
się, że zechcą go odesłać. Chociaż nie mówił o tym na
głos, Meredith wszystkiego się domyśliła. Wtedy, przed
laty, była inna. Miała w sobie tyle ciepła i dobroci, że
każdy starał się tak postępować, aby dostarczyć jej po
wodów do radości i dumy.
Chciała, by przeprosił Petera. Trudno mu było się
przemóc, ale zrobił to dla niej. Przeprosił Petera,
a następnie ostrzegł go, że jeśli jeszcze raz obrazi któ
regoś z Coltonów, gorzko tego pożałuje.
I co? Wczoraj sam obraził Amber.
Rzuciła mu koło ratunkowe, a on uniósł się honorem.
Duma nie pozwoliła mu przyjąć jej pomocy. Nie tylko od
trącił wyciągniętą dłoń, ale jeszcze zachował się jak gbur.
ZONA NA POKAZ
45
Nie byl pewien, jak powinien naprawić swój błąd.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że należą się Amber
przeprosiny. Trzykrotnie wczoraj sięgał po telefon, by do
niej zadzwonić, i trzykrotnie odkładał słuchawkę.
W końcu doszedł do wniosku, że przeprosi ją osobi
ście, nie wiedział jednak, gdzie Amber mieszka. Posta
nowił, że zdobędzie adres i po dyżurze złoży jej wizytę.
Bał się tego spotkania, a zarazem cieszył się, że będzie
miał okazję ponownie się z nią zobaczyć. Bał się dlatego,
że zawsze sądził, iż jest odporny na wdzięki pięknych,
ponętnie zaokrąglonych blondynek. Fakt, że nie jest, bar
dzo go zaniepokoił.
- Dzień dobry, doktorze Calhoun.
Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się. Skinął jej na po
witanie głową. Po korytarzu kręciło się co najmniej kil
kanaście osób. Natychmiast wyłowił z tłumu tę, wokół
której od wczoraj krążyły wszystkie jego myśli.
Stanął jak wryty. Nie zauważył tego idący za nim
technik ze zdjęciami rentgenowskimi.
- Przepraszam, panie doktorze.
- Nie szkodzi. To moja wina - odparł Tripp.
Ruszył pośpiesznie, by nie stracić Amber z oczu.
Zgrabnie wymijała personel i pacjentów. Tripp uważał,
że wiele można wyczytać z czyjegoś sposobu chodzenia.
Amber Colton chodziła jak kobieta przywykła do mę
skich spojrzeń, ale traktowała je obojętnie; nie wbijały
jej w dumę.
Dziś również miała na sobie komplet składający się
ze spodni i góry, tym razem biały. Góra była bez ręka
wów, wcięta w pasie, spodnie luźne u dołu, lecz obcisłe
46
SANDRA STEFFEN
w biodrach. Tripp poczuł, jak krew w nim kipi. Ściągnął
gniewnie brwi.
Nie interesują go takie kobiety. Oznaczają kłopoty.
On nie ma jednak wyjścia. Winien jest jej przeprosiny
i nie zamierza zrejterować.
- Amber, poczekaj! - zaskrzeczał.
Nic dziwnego, że go nie słyszała. Przyśpieszył kroku.
By nie patrzeć na jej kołyszące się biodra, wbił oczy
w skórzaną torebkę, którą miała przewieszoną przez ra
mię. Torebka kołysała się w rytm jej kroków, to zasła
niając, to odkrywając pluszowego psa.
Była przy schodach, kiedy Tripp ponownie spróbował:
- Amber, poczekaj!
Tym razem go usłyszała. Obejrzawszy się przez ramię,
przystanęła. Jej twarzy nie zdobił najmniejszy uśmiech.
- Niełatwo cię dogonić. Dokąd tak pędzisz?
Spojrzała na miękkiego pluszowego zwierzaka, któ
rego ściskała pod pachą.
- Do pokoju P.J. Chcę mu to dać. A jestem już
spóźniona na spotkanie z dyrektorem.
Nie dodała: „Więc jeśli masz mi coś do powiedzenia,
to mów"; nie było takiej potrzeby. Sposób, w jaki prze
chyliła głowę i uniosła brwi, był dostatecznie wymowny.
- No? - rionagliła go po chwili. - O czym myślisz?
Zastanawiał się, czy kobibty wiedzą, jak bardzo
mężczyźni nie cierpią tego pytania. Dał pierwszą
odpowiedź, jaka przyszła mu do głowy.
- Że jesteś osobą wyjątkowo stanowczą i apodyk
tyczną.
Zarumieniła się. On zaś skarcił się w duchu. Psiakość,
ZONA NA POKAZ 47
znów ją rozgniewał. A może złość nie minęła jej od
wczoraj?
- Nie podoba ci się to, jak wyglądam, jak się zacho
wuję i co mówię. Masz jakiś problem...?
Uniósł rękę.
- Stanowczość wcale nie jest wadą. Naprawdę nie
chciałem cię urazić.
- Nie? Dobrze, że mnie uprzedzasz.
Miała tupet i nie dawała się łatwo zbić z tropu. Po
dziwiał ją za to. Gdyby była kruchą, delikatną istotką,
która boi się własnego cienia, wtedy przed laty nie sta
nęłaby w jego obronie.
- Nie goniłem cię, żeby znów ci sprawić przykrość
- powiedział. - Chciałem cię przeprosić. Za wczoraj.
A co do pytania, czy mam problem, to owszem, mam.
Z tobą. Ale nie jesteś niczemu winna.
Przyjrzała mu się badawczo. Czarny krawat i koszula,
cera śniada, nie potrzebująca zabezpieczenia przed słoń
cem, broda i policzki starannie ogolone. Boże, ależ on
jest przystojny, przemknęło jej przez myśl. Ogarnęła ją
złość. Co z tego, że przystojny? Wczoraj ją obraził, sarri
się do tego przyznał, a teraz wygaduje jakieś bzdury.
- Nie jestem? Masz ze mną problem, ale nie ja jestem
1
mu winna? Więc kto? - Głos się jej lekko załamał.
- Nie wiem. Przepraszam cię za moje wczorajsze za
chowanie. - Na moment zamilkł. - To, w jakiej rodzinie
przychodzimy na świat - ciągnął - bogatej czy biednej,
szczęśliwej bzy patologicznej, nie zależy od nas. Problem.
w tym, że wy, bogacze, nawet nie zdajecie sobie sprawy
jak bardzo onieśmielacie resztę z nas...
48
SANDRA STEFFEN
To mają być przeprosiny?
- Ja... ty... - Dukała, jąkała się, a przecież nigdy dotąd
nie brakowało jej słów. Odczekała chwilę, by uporządkować
myśli, po czym ponownie otworzyła usta. - Bogaty nieko
niecznie znaczy szczęśliwy. Wśród bogatych rodzin, tak sa
mo jak wśród biednych, zdarzają się patologie.
Czyżbyśmy kłócili się o to, czyja rodzina jest bardziej
dysfunkcjonalna? Nisko upadliśmy, pomyślała Amber.
Wzruszył ramionami.
- Onieśmielam cię? - spytała cicho.
Zaczął się bawić zegarkiem.
- Nieważne - burknął.
Może nie powinna była naciskać, ale... Wczoraj, kie
dy wyszedł na patio, poczuła, że coś ich łączy. Nie chciała
tego stracić. Odkąd matka zmieniła się po wypadku, a oj
ciec zaczął coraz bardziej zamykać się w sobie, bała się,
że już nikt jej nigdy nie pokocha. Rodzina rozpadła się,
każdy żył własnym życiem...
- Nieważne? Ważne. Powiedz, naprawdę cię onie
śmielam? Dlaczego?
Westchnął głośno.
- Bo jesteś piękna, mądra, inteligentna, bogata. Masz
dyplom z Radcliffe.
- Na miłość boską, a ty jesteś lekarzem!
Na szczęście korytarz był pusty, więc nikt nie słyszał,
jak Tripp podnosi głos.
- Jestem klepiącym biedę, zapracowanym Metysem,
który musiał ciężko harować, aby ukończyć studia.
- Ojciec mówił, że maturę zdałeś z najlepszym wy
nikiem w szkole.
ZONA NA POKAZ
49
- Najlepszy wynik w mojej szkole byłby najgorszym
w twojej.
- Wątpię.
Nie odpowiedział. Zmieniła taktykę.
- No dobrze, onieśmielam cię. To nam przeszkadza
w nawiązaniu przyjaźni. Zastanówmy się więc, jak mo
żemy temu zaradzić.
- Nie sądzę. aby...
- W szkole podstawowej, kiedy musiałam wystąpić
przed klasą, wyobrażałam sobie, że wszystkie moje ko
leżanki i koledzy siedzą w samych majtkach i skarpe
tach. Może powinieneś zastosować podobną metodę?
Zmrużył oczy. Nagle Amber złapała się za głowę.
- Chociaż lepiej nie! - zawołała ze śmiechem.
Uzmysłowił sobie, że gapi się w nią jak sroka w gnat.
Ale nie mógł się powstrzymać. Oczarował go jej ciepły,
przyjazny uśmiech.
Przeczesał ręką włosy - były długie, uczesane w ku
cyk. Ten kucyk stanowił formę protestu, pamiątkę po tym,
kim był i przypomnienie tego, do czego dążył.
- Coop nawymyślał mi od idiotów, kiedy dowiedział
się, że odrzuciłem twoją ofertę. Ale... - Nie chciał ulec
pokusie, dlatego postanowił się bronić. - Może i przy
dałaby mi się narzeczona, ale nie chcę, żeby ktokolwiek
się nade mną litował.
Amber cofnęła się o krok. Uśmiech znikł jej
z twarzy.
- Litował? Uważasz, że mi ciebie żal i dlatego...
- Chryste... - Znów ją obraził!
Wcisnęła mu do ręki pluszowego psa.
50
SANDRA STEFFEN
- Jestem spóźniona na spotkanie. Z łaski swojej do
pilnuj, aby to trafiło do PJ.
Przez kilka długich sekund przyglądała mu się z za
dumą; stała bez ruchu, nawet nie mrugając powiekami.
Potem wolno odwróciła się i odeszła; odgłos jej obcasów
stukających o lśniącą szpitalną posadzkę niósł się po ca
łym korytarzu.
Zatrzymała się kilkanaście metrów dalej, przy zamk
niętych drzwiach. Wzięła głęboki oddech, by uspokoić
skołatane nerwy, po czym oznajmiła cicho:
- Nigdy nie wzbudzałeś we mnie litości, Tripp. Aż
do dziś.
Po chwili już jej nie było, a on stał na środku kory
tarza, ściskając w ręku psa. Serce waliło mu młotem.
Miał ochotę zapaść się pod ziemię.
Siedziała na macie w swoim domu w Fort Bragg.
Pierwszy dzwonek do drzwi zignorowała. Pięć sekund
później rozległ się drugi, a zaraz po nim walenie tak głoś
ne, że aż ściany się zatrzęsły. Wzdychając z rezygnacją,
rozprostowała ręce i nogi. dźwignąwszy się z podłogi,
podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała przez judasza.
Odruchowo wydała cichy okrzyk zdumienia. Psiakość,
piętnaście minut medytacji na straty! Opadła z powrotem
na pięty. Energicznie sięgnęła ręką do klamki, po czym na
gle się zawahała. Jeszcze wciąż nie doszła do siebie po
ostatniej konfrontacji z upartym doktorem Calhounem.
- Otwórz, Amber. Nie wygłupiaj się.
Korciło ją, aby zlekceważyć jego prośbę. W końcu
jednak zwyciężyła zwykła ludzka ciekawość.
ŻONA NA POKAZ 51
- Daj mi chociaż jeden powód, dla którego miałabym
cię wpuścić.
Cisza przedłużała się. Amber skrzyżowała ręce na
piersiach i oparła się o ścianę, gotowa czekać tak długo,
jak będzie trzeba.
- Błagam.
Wystarczyło to jedno słowo, wypowiedziane ciepłym
głosem. Policzywszy w myślach do pięciu, otworzyła
drzwi.
Przyglądała mu się bez słowa Miał na sobie sprane dżin
sy i czarną koszulkę o nieco wyblakłej barwie. Twarz po
ciągła, o wystających kościach policzkowych. Zęby białe,
rzęsy długie, wydatna szczęka. Nos wąski, kiedyś pewnie
prosty, teraz wyraźnie skrzywiony. Tak, Tripp Calhoun był
przystojnym mężczyzną; drobne niedoskonałości jedynie
dodawały mu wdzięku. Oczywiście poza Trippem znała
wielu przystojnych facetów, ale tylko on potrafił z taką ła
twością wyprowadzić ją z równowagi.
- „Błagam" to słaby powód.
Kąciki ust mu zadrgały. Po chwili uśmiechnął się z za
wstydzeniem.
- Obawiam się, że innego nie mam.
Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.
- Czego chcesz? - spytała.
- Przyszedłem cię przeprosić.
- Znów? - Podniosła do oczu rękę, jakby chciała
obejrzeć paznokcie. - Ostatnim razem jakoś kiepsko ci
to wyszło.
Z trudem przełknęła ślinę. Tripp milczał. Miała wra
żenie, że jemu też w gardle zaschło.
52 SANDRA STEFFEN
- Wiem. I za to też chciałbym cię przeprosić. Napra
wdę mi przykro...
Wierzyła mu. A to znaczyło, że albo była głupia i ła
twowierna, albo samotna i rozpaczliwie poszukująca mi
łości. Wzdrygnęła się. Nie, głupia na pewno nie jest i fa
ceta też na gwałt nie poszukuje.
- W porządku - odrzekła. - Przeprosiny przyjęte.
A teraz wybacz, ale...
- P.J. był zachwycony twoim zwierzakiem.
- Ojej, naprawdę? Cieszę się.
Nie spuszczał z niej oczu.
- Pomyślałem sobie, że dobrze by było, aby poroz
mawiał z kimś takim jak ty.
- Z kimś takim jak ja? - spytała zaciekawiona.
Była zła na siebie. Czy nie ma za grosz dumy?
- Tak - odparł. - Z kimś silnym, ambitnym, obda
rzonym poczuciem humoru i potrafiącym wybaczać.
Nogi się pod nią ugięły. Czuła się jak nastolatka
w obecności swojego idola. Zganiła się w duchu. Rany
boskie, przecież nie jest dziewięcioletnim podlotkiem.
Nawet nie jest naiwną dziewiętnastolatka. Jest dojrzałą
kobietą, mądrą, odpowiedzialną, niezależną.
Po chwili Tripp przeniósł spojrzenie z jej twarzy
w bok, w głąb mieszkania; zobaczył migoczący płomyk
świecy oraz malutką fontannę, z której tryskała woda.
- Czułbym się zaszczycony, gdybyś zaprosiła mnie
do środka.
Zaszczycony? Nikt dziś tak nie mówi. Może, wbrew
temu, co sądziła, rycerskość wcale nie wymarła? Może...
Przywołała się po porządku.
ZONA NA POKAZ
53
- Po co? - spytała rzeczowo. - Nie lepiej się rozstać,
zanim znów mnie obrazisz?
Po jego minie widziała, że nie jest mu łatwo. Nie
lubił nikogo o nic prosić. Pewnie by się nad nim zlito
wała, gdyby nie to, że nazwał ją rozpieszczoną kotką.
I osobą apodyktyczną.
- Namyśliłem się - oznajmił w końcu.
- W sprawie?
- Twojej oferty.
Jak zwykle o tej porze dnia, nad miastem zawisła gęsta
mgła. Amber zadrżała - bardziej z emocji niż z zimna.
- Mojej oferty?
- Tak. Że mogłabyś wystąpić w roli mojej narzeczo
nej podczas proszonej kolacji. Więc byłbym ci wdzięcz
ny, jeżeli oczywiście oferta nadal jest aktualna. - Słysząc
hałas, obejrzał się przez ramię. Małżeństwo w średnim
wieku prowadziło na smyczy pięknego doga. - To co,
mogę wejść?
Hm, czyli poszedł po rozum do głowy i zmienił zda
nie. Pomachała przyjaźnie do sąsiadów, po czym ponow
nie wbiła wzrok w Trippa. Ciekawe, czy o niej też zmie
nił zdanie. No nic, pewnie wkrótce się przekona. Cofną
wszy się, otworzyła drzwi na oścież.
Wszedł do środka i przystanął w ogromnym holu.
Starał się zachowywać swobodnie, naturalnie, był jednak
wyraźnie spięty. Wcale nie miał pewności, czy Amber
przyjmie przeprosiny, a tym bardziej czy zechce wcielić
się w rolę jego narzeczonej.
- Usiądźmy - zaproponowała.
Ruszył za nią do salonu, w którym stała kanapa oraz
54
SANDRA STEFFEN
miękkie fotele. Na ścianach wisiało mnóstwo oprawio
nych pasteli. Kilkanaście migoczących świeczek stało na
niskim, drewnianym stoliku. Nieopodal szumiała mała
fontanna.
- Przeszkodziłem ci w czymś?
Wzruszyła ramionami.
- Medytowałam.
Przynajmniej to tłumaczy strój i wygląd Amber.
Z niedbale upiętego na czubku głowy koka wysunęło się
kilka złocistych kosmyków, które opadły jej na szyję. Sto
py miała bose. Proste srebrne kółko zdobiło jeden z pal
ców u nogi. Luźne szorty zwisały nisko, jakby ledwo
trzymały się na biodrach. Krótka opięta bluzka bez rę
kawów odsłaniała brzuch. Strój zakrywał znacznie więcej
niż bikini, w którym wygrzewała się na patio, ale działał
na zmysły nie mniej podniecająco.
- Czujesz zapach? - spytała.
Wciągnął nosem powietrze.
- To mieszanka lawendy, rumianku i róży - wyjaś
niła. - Postanowiłam zafundować sobie aromaterapię.
Podobno ma działanie niesamowicie kojące.
- I co? Rzeczywiście?
- Owszem. Powinieneś spróbować.
Przejrzała go na wylot. Kiepski był z niego aktor. Sta
rając się zachować powagę, wskazała ręką fotel.
- Chyba że wolisz stać?
Wolał. Nie zdziwiła się.
- Czyli zmieniłeś zdanie? I chciałbyś, abym podczas
kolacji, na którą cię zaproszono, udawała twoją narze
czoną?
ŻONA NA POKAZ 55
- Tak.
- Mówiłeś, zdaje się, że kłamstwa są jak psy...
- Bo są.
- Więc?
- Coop twierdzi, że udawanie i kłamanie to dwie róż
ne rzeczy.
- Ach tak? Powiedziałeś, że Coop nawymyślał ci od
idiotów. Czy dlatego zmieniłeś zdanie? To on sprawił,
że zmądrzałeś?
- Coop nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu prze
myślałem, co mówiłaś. O litości, współczuciu...
- Niepotrzebnie na ciebie wsiadłam. Przepraszam.
- Należało mi się. Ale litości w dalszym ciągu nie
chcę.
- A co chcesz?
Nie zauważył, kiedy podeszła bliżej, ale nagle zoba
czył przed sobą jej oczy - wielkie, zielone, kuszące.
Wtem zdał sobie sprawę, że to nie Amber się zbliżyła,
bo nadal stała na drugim końcu pokoju. To on, nie wia
domo kiedy, zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki.
Coś go uwierało w szyję, jakby miał za mocno za
wiązany krawat. Ale przecież do dżinsów i T-shirta nie
wkładał krawata. Odchrząknął raz i drugi. Pomogło.
- Nie chodzi o to, czego chcę. Raczej czego potrze
buję.
- A czego potrzebujesz?
Utkwił wzrok w jej wargach. Z trudem przełknął: ślinę.
Znów odchrząknął, inaczej nie zdołałby wydobyć głosu.
- Pracy w Santa Rosie.
- Dlaczego?
56
SANDRA STEFFEN
- Santa Rosa liczy ponad sto tysięcy mieszkańców.
To bogate miasto. Szpital znajduje się w prywatnych
rękach, jest doskonale wyposażony, leczą się w nim oso
by, które może cierpią na brak zdrowia, lecz nie na brak
pieniędzy. Do San Francisco można dojechać w cią
gu trzydziestu pięciu minut. Moje uposażenie wzrosłoby
trzykrotnie. Prestiż również. Potrzebuję jednego i dru
giego.
- Jakoś nie sprawiasz wrażenia człowieka, któremu
zależy na sławie.
Poczuł się mile połechtany.
- To prawda, ale zależy mi na klinice, którą założy
łem dla biednych. Im większą będę cieszył się sławą, tym
łatwiej będzie mi zdobyć fundusze na dalsze inwestycje.
Chciałbym otworzyć więcej takich ośrodków wzdłuż ca
łego wybrzeża Kalifornii. Do tego potrzebne są pieniądze,
czyli bogaci i hojni sponsorzy.
- Dlaczego od razu tak nie powiedziałeś?
Zadawała inteligentne pytania, a on, człowiek mało
mówny, który zazwyczaj ograniczał się do dwóch mono
sylabowych słów: „tak" lub „nie", otworzył się przed nią.
Opowiedział jej o początkach stworzonej przez siebie kli
niki, o nękających ją kłopotach finansowych, o swoich
planach i nadziejach na przyszłość. W trakcie opowieści
usiadł na wygodnej kanapie, Amber zaś zajęła miejsce
naprzeciwko, w miękkim fotelu. Podwinęła nogi pod sie
bie i słuchała go z zafascynowaniem.
Może jednak aromaterapia była skuteczna, albowiem
po kilku minutach napięcie minęło i obydwoje poczuli
się odprężeni. Mgła za oknem zniknęła. Niebo, niedawno
ŻONA NA POKAZ 57
jeszcze białe, przybrało odcień stalowoszary, a potem
czarny. Świece powoli się wypalały.
Siedzieli w półmroku. Po pewnym czasie rozmowa
zeszła na inne tematy: na rodzeństwo Amber, prawdziwe
i przybrane, które Tripp poznał w trakcie swojego kilku
miesięcznego pobytu na ranczu. Amber z miłością mó
wiła o ojcu, ani razu jednak nie wspomniała o matce.
Martwiła się o najstarszego brata Randa, a także o naj
młodszą adoptowaną siostrę Emily. Słuchając Amber,
Trippowi przemknęło przez myśl, że prawie wcale jej
nie zna. Stracił kontakt z większością Coltonów; jedynie
z Joem starał się regularnie widywać. Po prostu był zbyt
zajęty, najpierw studiując, potem pracując, aby śledzić
losy wszystkich członków tej wyjątkowo licznej i roz
gałęzionej rodziny. Nie wiedział o zniknięciu Emily,
o tym, że od dłuższego czasu nie dawała znaku życia.
O tym, że Amber mieszka w Fort Bragg, też wcześniej
nie wiedział. Adres podała mu lnez, kiedy wczesnym po
południem wybrał się do Prosperino. Zdziwił się, kiedy
skręcił w jej ulicę. Sądził, że będzie mieszkała w oka
załej rezydencji, tak jak jej ojciec, ona jednak wolała ma
ły i przytulny dom.
O sobie samej nie bardzo chciała mówić. Kiedy pytał
o coś, co jej dotyczyło, zręcznie zmieniała temat. Nato
miast interesowała ją zarówno klinika, którą założył dla
biednych, jak i stanowisko, które pragnął zdobyć w San
ta Rosie.
- Ile razy spotkałeś się z lekarzami prowadzącymi ten
ekskluzywny szpital?
- Dwa.
58
SANDRA STEFFEN
- A twój kontrkandydat?
- Nie wiem.
Wyciągnęła spod fotela notes i zaczęła zapisywać
w nim różne rzeczy. Gdzie odbędzie się kolacja? Ile osób
jest zaproszonych? Była mądra, dowcipna, serdeczna,
pełna energii. Imponowała mu, zwłaszcza inteligencją.
Podmuch wiatru uderzył w szybę. Chociaż nie czuli
przeciągu, płomyki świec zamigotały.
Trippowi stanęły przed oczami sceny, które śniły mu
się w nocy. Przebiegł go dreszcz.
- Co jutro robisz? - spytała.
- Pracuję - odparł.
Na szczęście nie spytała, o czym myśli, bo nie wie
działby, co odpowiedzieć.
- O której kończysz?
- O czwartej. Najpóźniej o piątej.
- Mógłbyś tu przyjechać około piątej?
- Tu? Do Fort Bragg?
Skinęła potakująco głową, a gdy on odpowiedział jej
twierdząco, zapisała coś w notesie, po czym wyrwała kar
tkę i wcisnęła mu do dłoni.
- Spotkamy się pod tym adresem. O piątej. Muszę
cię ubrać.
Ubrać? Ona jego? Starając się powściągnąć wodze
wyobraźni, czym prędzej wstał z kanapy.
Nie udało się. Wyobraźnia pracowała na pełnych ob
rotach. Zrobiło mu się gorąco.
Amber również wstała. Zaczęła go okrążać. Milczał
zdezorientowany. To mu pozwoliło nieco ochłonąć.
- Co rozumiesz przez „ubrać"? - spytał w końcu.
ZONA NA POKAZ 59
- Musisz wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wyglądu
nie należy lekceważyć. Mamy tu w Fort Bragg doskonały
sklep z tradycyjną, elegancką odzieżą dla mężczyzn.
Zerknął na zapisany na kartce adres.
- Sklep z męską odzieżą? Mam kupić nowy garnitur?
O to ci chodzi?
- Tak, chyba że dysponujesz odpowiednim. A my
ślałeś, że o co mi chodzi?
Udał, że nie słyszy jej pytania.
- Doktor Perkins wie, jak wyglądam.
Zmierzyła go wzrokiem.
- Wyglądasz świetnie. Żadna kobieta nie miałaby ci
nic do zarzucenia. Zakładam jednak, że doktor Perkins
nie jest kobietą?
Pokręcił przecząco głową.
- Szkoda. - Westchnęła. - W każdym razie w ten
weekend zaprezentujemy Perkinsowi i jego kolegom no
wą, udoskonaloną wersję doktora Trippa Calhouna, naj
lepszego pediatry w całym stanie Kalifornia.
Leciutko pchnęła go w stronę drzwi. Nie pamiętał, by
je otwierał, ale chyba musiał, bo chwilę później był na
dworze.
- Tripp?
Odwrócił się.
- Cieszę się, że odnowiliśmy przyjaźń. - Zanim zdo
łał cokolwiek powiedzieć, wspięła się na palce i lekko
pocałowała go w usta. - Dobranoc.
Drzwi się zamknęły. Nie pamiętał, by się żegnał, ale
chyba musiał powiedzieć „do widzenia". Przynajmniej
miał nadzieję, że nie wyszedł bez słowa pożegnania.
60 SANDRA STEFFEN
Oblizał wargi. Poczuł na nich truskawkowy smak
szminki. Starł ją wierzchem dłoni.
Przez moment tkwił bez ruchu, wciąż oszołomiony.
Wreszcie oprzytomniał. W porządku. Docenia dobre chę
ci Amber i wdzięczny jest za pomoc. Kiedy jutro się spot
kają, na pewno jej o tym powie. Ale musi jej również
uświadomić kilka innych rzeczy. Owszem, zależy mu na
pracy w Santa Rosie, na pieniądzach i prestiżu, i może
rzeczywiście przydałby mu się nowy garnitur. Ale jeżeli
Amber sądzi, że wszystko może z nim zrobić - rozjaśnić
mu włosy, kazać włożyć niebieskie szkła kontaktowe - to
się grubo myli. O tym, czy zdobędzie upragnione stano
wisko, powinna decydować wiedza, charakter, podejście
do pacjentów, a nie atrakcyjny wygląd.
Mają udawać narzeczonych. Nie lubił kłamać. Może
udawanie to nie to samo co kłamstwo, ale udawania też
nie lubił. Niestety, nie miał wyboru.
Kiedyś się przyjaźnili. Teraz też czują do siebie sym
patię. Przynajmniej pod tym względem nie muszą grać.
Wsiadł do samochodu. Nie muszą grać? Akurat!
W obecności Amber trawiło go pożądanie, które cały
czas w sobie tłumił. Udawał zrelaksowanego, chociaż był
spięty, udawał obojętnego, chociaż miał ochotę porwać
ją w ramiona.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Słowo daję, chyba znaleźliśmy!
Tripp odruchowo zacisnął zęby. Bał się, że jeśli Andre
jeszcze odrobinę podniesie głos, trzyskrzydłowe lustro
rozpryśnie się na tysiące kawałków.
- Ma styl. Ma klasę, klasę przez duże K. I leży jak
ulał. Jest po prostu doskonała! - Zachwycony, przejechał
ręką po swoich krótko ostrzyżonych, jasnych włosach.
- Prawda, Amber?
Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Owszem, jest całkiem niezła - przyznała.
- Niezła? Niezła? - Andre nie mógł wyjść z oburze
nia. - Moim zdaniem ta marynarka wygląda fantastycz
nie! Jak pan sądzi, doktorze?
Trippowi przemknęło przez myśl, że chyba lepiej by
się bawił na stole operacyjnym, poddając się przeszcze
powi nerki, niż krążąc od wieszaka do wieszaka.
- Jest czarna - stwierdził. Wszystkie marynarki, które
dziś przymierzał, były w tym kolorze.
Andre popatrzył z błaganiem w oczach na Amber.
- Czerń, mój drogi, to kolor klasyczny, który nigdy
nie wychodzi z mody. Czarny garnitur można włożyć na
ślub i na pogrzeb, do eleganckiej restauracji, na galę, jak
również na wszelkie skromniejsze okazje. Montgomery
62 SANDRA STEFFEN
Perkins jest człowiekiem w czepku urodzonym. Dwa
dzieścia pięć lat temu przeniósł się z rodziną ze wschod
niego wybrzeża do Kalifornii. Jego przodkowie przybyli
do Ameryki na statku „Mayflower". Tacy jak on mają
szafę pełną czarnych garniturów. Ludzie, z którymi się
zadają, również.
Tripp wytrzeszczył oczy.
- Skąd wiesz?
- Przeprowadziłam małe śledztwo - odparła. -
Z moich informacji wynika, że doktor Perkins jest nie
zwykle bogatym człowiekiem o bardzo konserwatyw
nych poglądach. Osoba starająca się u niego o pracę na
pewno nie zyskałaby w jego oczach, gdyby pojawiła się
na przyjęciu z przyczepionym do twarzy nosem klauna
albo ubrana w tweedowy garnitur.
Na dźwięk słowa „tweed" Andre zaczął się wachlo
wać, jakby zrobiło mu się niedobrze.
- To co? Znaleźliśmy czy mamy dalej szukać? - spytał.
Tripp przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Musiał
przyznać, że marynarka rzeczywiście leży świetnie. I czuł
się w niej doskonale.
- Ile kosztuje?
Andre wymienił jakąś astronomiczną sumę. Tym ra
zem Tripp nawet nie próbował ukryć zdumienia. Przy
mierzył już dziesięć czy piętnaście marynarek, z których
każda kosztowała więcej niż jego miesięczny czynsz. Na
wieszakach wisiały dziesiątki, ba, setki innych. Prze
szczep nerki byłby zapewne bez porównania tańszy
i przyjemniejszy.
Ponownie zerknął na swoje odbicie.
ZONA NA POKAZ
63
- W porządku - powiedział płaskim, bezbarwnym
głosem. - Biorę.
Andre rozpromienił się.
- Znakomicie. A teraz spodnie, koszula i krawat.
Myślę, że najlepsza byłaby koszula w kolorze szarym,
a krawat...
W tym momencie zadzwonił telefon. Andre westchnął.
- To pewnie Jules dzwoni, żeby spytać, dlaczego tak
długo nie ma mnie w domu. Przepraszam, muszę ode
brać. Ale za momencik wrócę do pana i dobierzemy re
sztę. - Odbiegł w podskokach.
- Nie śpiesz się - mruknął pod nosem Tripp.
- Wiesz, mógłbyś się wiele od niego nauczyć - po
wiedziała cicho Amber.
- Tak? - Tripp spojrzał w stronę kasy, przy której
Andre rozmawiał przez telefon. - Na przykład czego?
- Uniżoności. Podlizywania się.
Wzdrygnął się.
- Nie zaszkodziłoby również, gdybyś się uśmiechał.
- Uśmiecham się.
- Nie zauważyłam. Kiedy?
Wyszczerzył zęby. Amber pokręciła głową.
- Takie wymuszone się nie liczą. Kiedy ostatni raz
uśmiechnąłeś się szczerze?
Zmarszczył z namysłem czoło. I skrzywił się - szcze
rze, niewymuszenie. Amber posłała mu triumfujące spoj
rzenie, jakby chciała powiedzieć: No widzisz?
- Mam kilka wskazówek, które mogą ci pomóc
w uzyskaniu upragnionego stanowiska. Ale na razie
zmieńmy temat. Andre jest wspaniały, nieprawdaż?
64
SANDRA STEFFEN
- Prawdaż.
- No proszę, co za szalony entuzjazm. - Zmierzyła
go chłodnym wzrokiem. - O co ci chodzi?
- Pomijając fakt, że nie mam ani czasu na strojenie
się, ani cierpliwości, ani pieniędzy na tak drogie stroje,
to absolutnie o nic mi nie chodzi.
Zdjął marynarkę, po czym obrócił się, szukając miej
sca, żeby ją powiesić.
- Obliczałem, ile dzieci Miguel Rodrigez zdołałby
wykarmić za sumę, którą wydam na czarny garnitur.
Wzięła od niego marynarkę i przewiesiła sobie przez
ramię.
- Jeżeli ten czarny garnitur pomoże ci zdobyć pracę,
zyska na tym wiele takich rodzin jak Rodrigezowie.
Nie wiedział, co odpowiedzieć, bo Amber ma słusz
ność. Ma też piękne oczy, cudowny uśmiech i zgrabną
figurę. Skarcił się w duchu, że wciąż się na nią gapi.
W przeciwieństwie do wielkich domów towarowych,
sklep, w którym się znajdowali, był ekskluzywny i sto
sunkowo nieduży; bardziej przypominał sklepy europej
skie niż amerykańskie. Strategicznie rozmieszczone ża
rówki osłonięte matowymi kloszami rzucały ciepłe świat
ło, które nadawało skórze Amber złocisty odcieii. Tripp
nigdy nie przywiązywał nadmiernej wagi do ubrań. Jego
zdaniem nie strój świadczył o człowieku. Ale może się
mylił. Bo na widok Amber ubranej w markowe spodnie,
jedwabną bluzkę i nie rzucające się w oczy buty z deli
katnej skóry Andre aż zapiał z zachwytu.
- Znów się naburmuszyłeś, Calhoun.
- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo?
ZONA NA POKAZ
65
- Tylko wtedy, gdy mam rację.
- A zdarza ci się nie mieć?
- Nie przypominam sobie. - Oczy lśniły jej wesoło.
- Dobrze, że woda sodowa nie uderzyła ci do głowy.
Błysnęła zębami w uśmiechu.
- Każdy ma wady i zalety. Ty znasz się na medycy
nie, ja na ludziach... Całe szczęście, że Andre zgodził
się zostać po godzinach.
- Mówiłem ci. Niespodziewana sytuacja zatrzymała
mnie dłużej w szpitalu. Potem gnałem na złamanie karku,
żebyś za długo nie czekała.
- Ta kręta droga i ostre wiraże nie sprzyjają rozwi
janiu szybkości.
- Zależy, jak się prowadzi.
- A ty lubisz szybko, ostro, zdecydowanie?
Nie umiał odgadnąć, czy go podpuszcza, czy z nim
flirtuje. W każdym razie podobało mu się, że wychwytuje
różne drobne niuanse i aluzje. Język miała cięty, umysł
żywotny. Czuł, że powinien mieć się na baczności. Coś
się między nimi działo, coś, w czym chętnie uczestni
czył... Nagle spiął się. Nic się nie działo. Amber wy
świadcza mu koleżeńską przysługę, to wszystko.
Wiedział, że się oszukuje. Podczas godzinnej jazdy
do Fort Bragg cały czas o niej myślał.
- Dziękuję - rzekł cicho.
Uniosła pytająco brwi. Na widok zdumienia malują
cego się na jej twarzy wykonał coś, czym niemal zasko
czył sam siebie. Uśmiechnął się szeroko.
Nie mogła oderwać spojrzenia od jego ust. Postanowił
z niej zażartować.
66
SANDRA STEFFEN
- No co? Kazałaś mi się uśmiechać.
- Istotnie - przyznała.
Poczuła na plecach delikatne mrowie. Zaczęło się
przesuwać, rozprzestrzeniać na wszystkie strony; po
chwili malutkie igiełki łaskotały ją w dłonie i stopy. Ko
lana miała jak z waty. Czyżby się zakochała? Tylko tego
brakowało!
Przypomniała sobie swój niepokój, kiedy o piątej po
południu czekała na Trippa, a on się spóźniał. Z każdą
mijającą minutą jej niepokój narastał. Pięć minut
spóźnienia jeszcze jakoś zniosła, dziesięć też, piętnaście
już gorzej. Po upływie godziny była kłębkiem nerwów.
Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Tripp stanowił dla
niej zagadkę, wyzwanie, ale nie tylko. Był czymś więcej.
Naprawdę się jej podobał. Mało tego: chciała, by on
też ją polubił. Była przerażona sama sobą. Zachowywała
się jak głupi, niedojrzały podlotek. Nigdy dotąd na nikim
jej tak nie zależało. Dlaczego akurat Tripp wzbudzał
w niej takie emocje? Może dlatego, że wydawał się nie
czuły na jej wdzięki?
Zazdrościła mu. Też by wolała patrzeć na niego obo
jętnie. Niestety, za każdym razem, gdy podchodził bliżej,
serce biło jej szybciej, oddech miała urywany, w głowie
się jej kręciło, myśli stawały się mętne, rozmyte jak ob
razy we śnie. Był człowiekiem wymagającym, skompli
kowanym, trudnym we współżyciu, ale to się nie liczyło.
Liczyło się to, że miał wielkie serce, że kochał ludzi.
Wciąż pamiętała jego niski, ciepły głos, kiedy rozmawiał
z małym P.J. Takim samym ciepłym głosem podziękował
jej przed chwilą. A właśnie...
ZONA NA POKAZ
67
- Za co? - spytała.
Popatrzył na nią, nie kojarząc, o co pyta.
- Słucham?
- Podziękowałeś mi. Za co?
- Za to, że nie robiłaś mi wyrzutów, kiedy przyje
chałem spóźniony o godzinę. Że kiwałaś grzecznie gło
wą, kiedy Andre przy każdej kolejnej marynarce wykrzy
kiwał, że jest o niebo lepsza od poprzedniej. Że włożyłaś
tyle pracy i wysiłku, aby dowiedzieć się jak najwięcej
o Montgomerym Perkinsie. Jesteś niezwykle uczynna,
dokładna i sumienna.
Tak, Tripp ma wielkie serce. Och, czasem bywa na
burmuszony i nieznośny, ale na te drobne wady można
przymknąć oczy. Czyżby... aż bała się dopuścić tę myśl
do swojej świadomości... czyżby wreszcie poznała męż
czyznę, którego gotowa byłaby zaakceptować? Mężczy-
-
znę, dla którego liczy się nie tylko zewnętrzna powłoka,
ale również to, co się pod nią kryje?
Chcąc się upewnić, czy przypadkiem wyobraźnia nie
płata jej figla, podeszła bliżej.
- Co robisz? - spytał.
Uderzyła go w nozdrza woń jej perfum. Egzotyczny
aromat sprawił, że świat zawirował mu przed oczami.
A może nie zapach to sprawił, lecz uśmiech Amber, jasny
i promienny.
- Kim jesteś? - spytała. - Co zrobiłeś z Trippem?
Poczuł dreszczyk emocji. Cholera, niedobrze, pomy
ślał. Pamiętaj, że to tylko przysługa, powtarzał w duchu.
- Bez przesady. Czytałem gdzieś, że dopiero dwanaście
plusów równoważy jeden minus. Przede mną długa droga.
68 SANDRA STEFFEN
Uśmiech na twarzy Amber jeszcze bardziej pojaś
niał.
- Próbujesz być miły, żeby wynagrodzić mi swoje
wcześniejsze zachowanie?
- A nie powinienem?
Zastanawiał się, dlaczego Amber tak go fascynuje.
Wzajemne przyciąganie było wyraźnie wyczuwalne, po
wietrze naelektryzowane jak podczas burzy... Tripp po
stąpił krok do przodu. Amber wpatrywała się w niego
z nadzieją w oczach. Miał ochotę zgarnąć ją w ramiona
i pocałować. Tu i teraz. Och, jak bardzo go korciło! Po
woli schylał głowę...
- No już - dobiegł ich wysoki głos. - Kazałem Jules
uzbroić się w cierpliwość.
Odskoczyli od siebie, po czym z zainteresowaniem za
częli oglądać coś na wieszakach, on z prawej strony, ona
z lewej.
- Człowiek ciągle musi się tłumaczyć, o której wróci
do domu - ciągnął Andre. - No dobrze, a teraz spodnie.
Te są idealne. Dla takich spodni mógłbym popełnić mor
derstwo! I ten krawat. Czyż nie jest boski?
Tripp odchrząknął, usiłując wrócić do rzeczywistości.
Myślami wciąż był przy pocałunku, do którego prawie
doszło. Zerknął na Amber, nagle jednak zdumiony skie
rował wzrok na Andre, który wyciągnął z kieszeni miarkę
i opadł przed nim na kolana.
- Co pan robi?
- Muszę zmierzyć długość nogawki po wewnętrznej
stronie.
Tripp zamarł bez ruchu.
ŻONA NA POKAZ 69
- Bardzo ładnie! - ucieszył się Andre. - Niech się
pan nie rusza.
Bardzo ładnie? Ja ci dam bardzo ładnie! - pomyślał
Tripp i cofnął się tak gwałtownie, że biedny Andre omal
sobie zębów nie wybił. W ostatniej chwili wysunął rękę,
żeby nie upaść na twarz.
Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał; mimo wiszącej
w oknie tabliczki z napisem „Zamknięte" do sklepu
wszedł kolejny klient. Andre popatrzył pytająco na Trip-
pa; nie dostrzegłszy w jego oczach sprzeciwu, tanecznym
krokiem ruszył do drzwi.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytała Amber.
Tripp zazgrzytał zębami.
- Od lat nie urosłem ani centymetra. Nie życzę sobie,
aby ktoś mi mierzył długość nogawek.
Niezadowolona mina Amber nie uszła jego uwadze.
Nie wiedział, co ją tak zirytowało, ale nie zamierzał do
ciekać. Miał ważniejsze sprawy na głowie.
- Zwłaszcza ktoś, kto mówi z afektacją, gestykuluje
i mieszka z człowiekiem o imieniu Jules, tak? - spytała
Amber. Zabrała mu miarkę, którą odruchowo musiał wy
rwać Andre z ręki, i zanim zdążył otworzyć usta, dodała:
- Dla twojej informacji, Jules to zdrobnienie.
- Od czego?
- Od Juliann.
- Juliann to imię żeńskie.
- No właśnie. Nie głupio ci? Sam wiesz najlepiej, że
nie powinno się ludzi oceniać po wyglądzie.
Nagle zorientował się, że Amber klęka przed nim, tak
jak przed chwilą uczynił to Andre.
70
SANDRA STEFFEN
- Co ty wyrabiasz? - zdumiał się.
- Ktoś musi ci zmierzyć długość nogawki.
Chwycił ją za rękę, gdy znalazła się tuż przy jego
kroczu.
- Po pierwsze, nikogo nie oceniam po wyglądzie.
A po drugie, ty też mi nic nie będziesz mierzyć.
- Nie?
Wciąż tkwiła na kolanach. Twarz miała na wysokości
jego bioder. Musiałaby być ślepa, by nie dostrzec lek
kiego wybrzuszenia na wprost oczu. Jak przystało na do
brze wychowaną młodą damę z wyższych sfer, odwróciła
wzrok. Ale w przeciwieństwie do dobrze wychowanej da
my z wyższych sfer, która powinna oblać się rumieńcem,
ona rozciągnęła usta w uśmiechu. Tripp poczuł się jesz
cze bardziej speszony.
- Jak nie, to nie. Bez łaski.
Poderwała się na nogi. Sprawiała wrażenie szczęśli
wej. Była piękna, radosna, zmysłowa.
Psiakrew, znał wiele atrakcyjnych, ponętnych kobiet,
lecz na ich widok nie przestawał przecież logicznie my
śleć. W obecności Amber zaś krew uderzała mu do głowy
i nie był w stanie przypomnieć sobie, dlaczego nie po
winien ulegać jej wdziękortl. Ale przypomni sobie; niech
no tylko serce przestanie mu tak walić.
- Odpręż się, Tripp.
Łatwo jej mówić, pomyślał.
- Dlaczego uważasz, że nie jestem odprężony?
Wskazała zegarek, który zdjął z nadgarstka i miętosił
w dłoni. A przecież równie dobrze mogła wskazać gdzie
indziej. Doceniał jej takt i delikatność.
ZONA NA POKAZ
71
- Trzymaj. - Podała mu miarkę. - Może tobie się
uda?
Cisnął miarkę na stojące obok krzesło.
- Po prostu bądź tak miła i pomóż mi znaleźć od
powiednie portki.
Uśmiechnęła się zalotnie.
- Jak sobie życzysz, doktorku. Jak sobie życzysz.
Widział, że trzęsie się ze śmiechu. Rozumiał, co ją
bawi. Nie rozumiał jednak, dlaczego sam nie odczuwa
złości.
Chciał coś powiedzieć, jakoś zareagować, ale nim się
obejrzał, podeszła do wieszaka na środku sklepu i zaczęła
oglądać spodnie.
Cóż miał robić? Ruszył za nią.
Otworzył drzwi. Już miał zamiar wrzucić zakupy na
tylne siedzenie w samochodzie, gdy Amber chwyciła go
za rękę. Delikatnie wyjęła mu z dłoni plastikowy pokro
wiec, z którego wystawał wieszak; pochyliwszy się, za
wiesiła garnitur na specjalnym haczyku umocowanym
nad drzwiami.
- Co teraz? - spytała, prostując się.
- Muszę wracać do Ukiah.
- Tak szybko?
Zatrzasnęła drzwi, po czym wygładziła ręką niewi
dzialne zmarszczki na spodniach. Każdy jej ruch, każdy
gest, był kobiecy i niezwykle zmysłowy.
Tripp wziął głęboki oddech.
- Czujesz? - Na moment przymknęła oczy. - Kiedy
wieje wiatr z południa, w powietrzu unosi się zapach
72
SANDRA STEFFEN
kwiatów i krzewów rosnących w ogrodzie botanicznym
na obrzeżach miasta.
Tripp znał sporo miejscowości w północno-centralnej
części Kalifornii, ale głównie tych położonych w głębi
lądu. Z miast usytuowanych nad brzegiem oceanu znał
właściwie dwa: Los Angeles, w którym mieszkał, dopóki
nie skończył piętnastu lat, oraz San Francisco, gdzie przez
siedem lat studiował. W Fort Bragg był po raz pierwszy
w życiu.
Głos Amber wyrwał go z zadumy.
- Tripp?
- Słucham?
- Więc jak, jesteś głodny?
Zorientował się, że podczas gdy ona do niego mówiła,
on myślami był gdzie indziej. Psiakość, nieładnie. Zły
na siebie, potrząsnął głową; odczytała to jako skinienie.
- To pójdziemy coś zjeść?
- Tutaj?
- Wszystko jedno.
Ponownie potrząsnął głową.
- Przepraszam, ale naprawdę muszę wracać.
- Trudno.
- Zanim jednak się rozstaniemy, chciałbym coś po
wiedzieć. O tym, do czego prawie doszło między nami
w sklepie...
- A do czego prawie doszło? - spytała z figlarnym
błyskiem w oku.
- Niewiele brakowało, a bym cię pocałował. I dobrze
o tym wiesz.
- Faktycznie.
ZONA NA POKAZ
73
Nieopodal rozległ się pisk hamulców. Tripp odrucho
wo chwycił Amber za łokieć i pociągnął na chodnik.
- Słuchaj, naprawdę doceniam twoją pomoc. Ale...
nie zrozum mnie źle... po prostu chciałbym, żeby nie
było między nami niedomówień.
- Musisz wyrażać się trochę jaśniej.
- Wiem. Chodzi mi o to, że pochodzimy z różnych
środowisk. Z dwóch różnych światów. Kiedyś przed laty
nasze drogi się przypadkowo zeszły. Zeszły, a potem
znów rozeszły. Nie jestem znawcą kobiet, ale wydaje mi
się, że znacznie większą wagę przywiązujecie do poca
łunków czy miłych gestów niż mężczyźni. Ni; chciałbym
widzieć smutku w twoich oczach, a już \a pewno nie
chciałbym, żebyś była przeze mnie smutna.
Wiatr targał kosmykami jego włosów. Korciło ją, by
wyciągnąć rękę i delikatnie odgarnąć mu je za uszy. Po
wstrzymała się. Podniosła wzrok i nagle przeszył ją
dreszcz.
Tripp patrzył na nią z pożądaniem, którego nie potrafił
ukryć. Wiedziała, że czeka ją ciężka potyczka. Nie chciała
jej przegrać, zanim jeszcze stanie do walki.
- Jestem dużą dziewczynką. Umiem o siebie dbać.
Ale w porządku, ostrzegłeś mnie i resztą się nie przejmuj.
Tym bardziej że przed weekendem czeka nas mnóstwo
pracy. - Obejrzała się za siebie. - Zaparkowałam za ro
giem. Odprowadź mnie do samochodu, a ja ci po drodze
opowiem, co musimy zrobić. No, nie stój tak. Proszę cię,
szkoda czasu.
Z walącym sercem ruszyła przed siebie. Po chwili ją
dogonił.
74
SANDRA STEFFEN
- Boże, co za apodyktyczne stworzenie!
Przygryzła wargę.
- Przecież powiedziałam „proszę".
- Tak. Ale to twoje „proszę" oznacza: rób, co mówię,
bo inaczej...
Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Miała powody do
radości. Tripp się jej nie wystraszył; w dodatku rozumiał
ją. I nie tylko czuł do niej pożądanie, ale również sym
patię.
- No dobra, przyznaj się - powiedziała, przyglądając
mu się z ukosa.
Odnosił wrażenie, że Amber doskonale nad wszystkim
panuje. W przeciwieństwie do niego, który nawet nie
miał pojęcia, o czym ona mówi. Psiakość, przecież ani
na moment nie odpłynął nigdzie myślami, nie pogrążył
się w marzeniach...
- Do czego? - spytał w końcu.
- Dlaczego się tak skrzywiłeś na widok tej biednej
kobiety, którą przed chwilą minęliśmy.
- Jakiej kobiety?
- Tej, z którą o mało się nie zderzyłeś. Biedaczka
pewnie miała ciężki dzień, musiała zostać po godzinach
w pracy i teraz śpieszy się do domu, żeby nakarmić głod
ne dzieci.
- Żeby nakarmić koty.
- Skąd wiesz?
- Niosła wielkie pudło kociego jedzenia. Widzisz tę
kobietę, która wysiada z samochodu?
-
Tę rudą?
- Tak. Jest na skraju załamania nerwowego. A tę gru-
ZONA NA POKAZ
75
bą, która przechodzi przez jezdnię? Bije od niej radość
z faktu bycia kobietą.
Idący za Amber młodzieniec o mało na nią nie wpadł,
kiedy stanęła jak wryta. Tripp przeszedł dalej kilka kro
ków, po czym obejrzał się za siebie.
- Czy wszyscy mężczyźni są tacy? - spytała. - Że
patrzą na kobietę i na podstawie parosekundowej obser
wacji wyciągają jakieś bzdurne wnioski?
- Wcale nie bzdurne. - Ściszył głos, bo zaintrygowani
przechodnie zaczęli im się przyglądać. - A czy wszyscy,
tego nie wiem. Nie rozmawiamy o takich rzeczach.
- Ty jednak uważasz, że wiele potrafisz wyczytać ze
sposobu, w jaki kobieta się porusza?
Skinął głową, jakby to było coś oczywistego.
W porządku, nadeszła chwila prawdy. Zaraz się dowie,
jak Tripp ją widzi. Zadanie pytania wymaga odwagi. Ry
zyko jest duże: może ucierpieć jej duma, może pęknąć
jej serce. Wzięła głęboki oddech.
- A co o mnie możesz powiedzieć?
Skrzyżował ręce na piersi.
- Jesteś przyzwyczajona do męskich spojrzeń i zwy
kle osiągasz to, co sobie postanowisz.
- Odkryłeś to, patrząc na mnie od przodu czy od tyłu?
- Zdecydowanie od tyłu.
- A od przodu?
- To bardziej skomplikowane. Jesteś piękna i masz
tego świadomość. Promieniejesz wewnętrznym blaskiem.
Masz namiętne usta i inteligentne spojrzenie. Twoje
oczy... raz są wesołe, figlarne, kiedy indziej chmurna
i zimne.
76 SANDRA STEFFEN
Ruszył przed siebie. Chwilę później Amber go dogo
niła. Kilkanaście metrów dalej zwolniła przy lśniącym
czerwonym samochodzie.
- To ten - rzekła, wskazując małe sportowe auto. -
Zadzwonię jutro do ciebie.
- Poczekaj, jeszcze nie skończyliśmy.
Obejrzała się przez ramię.
- Powiedz, Tripp, czy twoja narzeczona odznaczała
się dużą cierpliwością?
Zmrużył gniewnie oczy. Na Amber nie zrobiło to naj
mniejszego wrażenia. Obok przejechał zielony samochód.
Za kierownicą siedziała kobieta, która przed chwilą szła
z pudłem kociego jedzenia. Napis na zderzaku głosił:
„Psy mają właścicieli, koty - służących".
- Swoją drogą, jak ona się nazywa?
- 01ivia. I jest byłą narzeczoną.
Amber sięgnęła do przepastnej torby przewieszonej
przez ramię i wydobyła notes.
- A nazwisko?
- Babcock.
Podniosła gwałtownie głowę.
- 01ivia Babcock, córka Jamisona Babcocka, który
zbił majątek na komputerach i znaczną część tych pie
niędzy postanowił przeznaczyć na badania nad rakiem?
- Znasz ich?
Nie znała, ale wiele o nich słyszała. 01ivia dorastała
gdzieś pod Los Angeles. Była ze dwa, trzy lata od niej
starsza i niemal od urodzenia gościła w kronikach towa
rzyskich pism. Ze zdjęć w gazetach zawsze uśmiechała
się piękna, świadoma swej wartości, elegancka młoda ko-
ZONA NA POKAZ
77
bieta. I to właśnie ona była narzeczoną Trippa? Ciekawe,
czy ją kochał? Chyba musiał. A może wciąż kocha?
- Tęsknisz za nią?
Nie odpowiedział. Czuł się tak, jakby siedział na fotelu
dentystycznym i poddawał się ekstrakcji zęba.
- Widujesz ją czasem?
- Sądziłem, że spotkam ją w ten weekend. Na szczę
ście się myliłem. Olivia ze swoim nowym narzeczonym
zostali zaproszeni do Perkinsów na dzisiejszy wieczór.
W sobotę nie będzie ich na kolacji. Chwała Bogu. - Nie
krył radości.
- Mam pytanie. - Amber zmarszczyła czoło. - Czy
nie wydaje ci się dziwne, że twoja była jest narzeczoną
Dereka Spencera? Twojego kontrkandydata?
Skinął głową. Z jego oczu nie była w stanie nic wy
czytać.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, doktorku, ale jeśli
Spencer ma poparcie samego Babcocka, może się okazać,
że twoja ogromna wiedza medyczna i nowy garnitur nie
wystarczą.
- Twoje nazwisko, Amber, też ma siłę przebicia.
Wiedziała, że trzeba coś wymyślić. Jej umysł zaczął
pracować na przyśpieszonych obrotach.
- Powiedz mi coś o tej kolacji.
- Spotykamy się o siódmej na drinka. Kolacja jest
o ósmej.
- Gdzie?
- Słyszałaś o Alessandro's?
Czy słyszała? Każdy, kto miał nazwisko, pieniądze
lub liczył się w środowisku, musiał choć raz w życiu być
78
SANDRA STEFFEN
w tej luksusowej francuskiej restauracji, która na całym
świecie cieszyła się ogromną sławą.
- Kto wybrał lokal?
- Jeden ze współpracowników Perkinsa ma w niej
udziały.
Amber zaczęła zapisywać informacje w notesie.
- Bądź u mnie w czwartek o ósmej - oznajmiła
wreszcie.
- Po co?
- Zapraszam cię na kolację. Albo nie, lepiej spotkaj
my się w Hacienda de Alegria. Poproszę Inez o pomoc.
- W czym?
- Zobaczysz. Musimy wszystko przećwiczyć. W so
botę każdy szczegół twojego wyglądu i zachowania bę
dzie wzięty pod uwagę. Wierz mi, ocenie będzie podlegał
nie tylko twój strój, ale również nasze maniery przy stole.
Zacisnął dłonie w pięści. Nasze? Natychmiast stanął
mu przed oczami szpital i pielęgniarki, które zaglądają
do pacjentów, pytając: „Jak się dziś czujemy?" Nie „pan",
,pani" ani nawet „ty", lecz właśnie „my". Mówiąc
o „ich" manierach, Amber oczywiście miała na myśli je
go, Trippa, zachowanie przy stole. Czy ona naprawdę są
dzi, że on nie potrafi jeść zupy bez siorbania? Zresztą
nawet gdyby siorbał, to co? Jedynym kryterium przyjęcia
do pracy w szpitalu powinno być doświadczenie i wiedza
medyczna.
Był tak oszołomiony urodą Amber, jej uśmiechem
pogodą ducha, że całkiem zapomniał o tym, z kim ma
o czynienia: z bogatą, rozpieszczoną dziedziczką. Od
takich kobiet, jak wiedział z doświadczenia, najlepiej
ŻONA NA POKAZ 79
trzymać się daleko. Tyle że potrzebował jej pomocy. To
go najbardziej złościło.
- A zatem do czwartku - rzekł, zdumiony, że potrafi
zachować spokój. - Postaram się być punktualnie.
Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Patrzyła za nim zaskoczona. Widziała, że jest wście
kły. Ale nie rozumiała dlaczego. Pewnie coś nieopatrznie
powiedziała, ale co?
Czy powodem zdenerwowania była eks-narzeczona,
kontrkandydat czy może ona sama? Gdyby chwilę dłużej
został, może zdołałaby odgadnąć prawdę. Ale Tripp nie
dał jej okazji.
Dziwny to człowiek. Honorowy i uparty. Szczery, nie
cierpliwy, skomplikowany. Trochę zakompleksiony, na
pewno ambitny. Darzy ją sympatią, lecz wolałby czuć
do niej niechęć. W rozmowie z nią, w przeciwieństwie
do większości mężczyzn, nie przytakuje potulnie; broni
własnych racji. Nie bardzo wiedziała, co w nim siedzi
i co mu daje bodziec do działania. Twardziel o wielkim
sercu. Ojciec zawsze jej mówił, że tylko ktoś taki może
ją uszczęśliwić: mężczyzna silny, a jednocześnie wrażli
wy i wielkoduszny.
I proszę, właśnie kogoś takiego poznała, a on odszedł,
zostawiając ją samą na środku ulicy.
- Ile czasu ty i 01ivia byliście zaręczeni?
- Niezbyt długo.
Przyglądała mu się nad migoczącymi płomykami, cze
kając, aby kontynuował. Tripp jednak zmienił temat.
- Jeśli w sobotę w tej pięciogwiazdkowej restauracji
80
SANDRA STEFFEN
będzie tak ciemno jak tu, może powinniśmy zabrać kilka
latarek, żeby poświecić sobie w talerze.
Gdyby nic o nim nie wiedziała, gdyby poznała go do
piero dziś, miałaby ochotę wylać mu na głowę szklankę
zimnej wody. Co za arogant! Co za dureń! Zresztą i tak
miała ochotę.
Odłożywszy widelec na talerzyk, podniosła z kolan
serwetkę, odsunęła od stołu krzesło i wstała. Następnie
przeszła do ściany i przekręciła gałkę, zwiększając in
tensywność oświetlenia.
- Lepiej?
Zjawił się w domu jej rodziców punktualnie o ósmej.
Inez, która wszystko starannie przygotowała, przystawki,
sałatki, dania główne, otworzyła mu drzwi, po czym udała
się do siebie - mieszkała w oddzielnym domku, paręset
metrów dalej. Ojciec Amber przebywał służbowo w Wa
szyngtonie, matka wraz z dwójką najmłodszych dzieci
oglądała film w sali kinowej. Tripp z Amber mieli całe
skrzydło do własnej dyspozycji.
- No i jak ci się podoba? - zapytała Amber z dumą.
Tripp powiódł wzrokiem po stole.
- Chryste! Ile sztućców i talerzy może człowiek zu
żyć podczas zwykłej kolacji?
Najwyraźniej kilka godzin snu nie poprawiło mu hu
moru.
Amber wróciła na miejsce, odsunęła krzesło i usiadła.
- Jak widzisz, potrafię sama odsunąć i przysunąć so
bie krzesło, ale lepiej będzie, jeśli w sobotę ty to zrobisz.
A teraz uzgodnijmy nasze wersję.
- Nasze wersje? - zdziwił się.
ŻONA NA POKAZ 81
- Tak. Gdzie się poznaliśmy, od jak dawna jesteśmy
razem i tym podobne rzeczy.
- Żeby nas nikt nie przyłapał na kłamstwie?
Przyjrzała mu się ponad blaskiem świec.
- Starajmy się trzymać prawdy - rzekła. - Poznali
śmy się w dzieciństwie. Niedawno, po latach niewidzenia
się, spotkaliśmy się na ranczu moich rodziców. Pamiętaj,
powołujmy się na tatę możliwie najczęściej. Poza tym,
żeby wypaść przekonująco, od czasu do czasu patrzmy
sobie czule w oczy. Wiem, że to trudne, ale wykonalne
- dodała, tłumiąc rozbawienie. - Wystarczy poćwiczyć.
Aha, jeszcze jedno...
Zastygł bez ruchu, po czym wolno opuścił widelec
z powrotem na stół.
- Co takiego?
Nie wiedziała, jak to powiedzieć delikatnie, żeby go
nie urazić.
- W nowym garniturze będziesz wyglądał wspaniale. Ale
jeśli chcesz wzbudzić szacunek, powinieneś obciąć włosy.
Dzisiejszego wieczoru nie związał ich w kucyk; zo
stawił je rozpuszczone, odgarnięte za uszy. Były lśniące,
proste i sięgały mu prawie do ramion. Wyglądał jak ktoś
z innej epoki. Mógłby być piratem, rycerzem, konkwi
stadorem.
- Nie.
Uniosła brwi.
- Co to znaczy „nie"?
Oparł dłonie na stole.
- „Nie" to takie słowo, składające się z trzech liter.
Stanowi przeciwieństwo...
82
SANDRA STEFFEN
- Wiem, co znaczy słowo „nie". Nie wiem natomiast,
dlaczego chcesz się ze mną kłócić. To tobie zależy na
stanowisku w Santa Rosie. Ja tylko próbuję ci pomóc.
Podrapał się po brodzie.
- Wbrew temu, co myślisz, mam swoją dumę.
- Innymi słowy?
- Nie chcę, żeby oceniano mnie wyłącznie po wy
glądzie.
Przyganiał kocioł garnkowi, pomyślała Amber. Od
dziecka uważała, że owszem, aparycja się liczy, ale waż
niejszy jest charakter. Nauczyła się tego od mamy, która
ciągle podkreślała, że istotne jest to, co tkwi w człowie
ku. Niestety, Meredith od lat nie interesowała się córką,
nie próbowała jej zrozumieć, zobaczyć, na kogo wyrosła.
Amber miała nadzieję, że kiedyś spotka mężczyznę,
który dojrzy, że pod piękną zewnętrzną powłoką kryje
się mądra, rozsądna kobieta. Wcale nie była naiwną ro-
mantyczką ani bezduszną kokietką. Twardo stąpała po
ziemi, znała swoje wady i zalety. Po stronie zalet mogła
wymienić otwartość, uczciwość, inteligencję. Jednakże
w tym wypadku inteligencja jakoś jej nie pomagała.
Podjęła jeszcze jedną próbę.
- Garnitur stanowi swego rodzaju bilet wstępu. Re
szta zależy od ciebie.
- Chcesz powiedzieć, że czyny znaczą więcej od
słów?
Skinęła głową. Może wreszcie dojdą do porozumie
nia?
Tripp sięgnął po miseczkę z wodą do rąk, podniósł
ją do ust i z głośnym siorbnięciem wypił łyk.
ZONA NA POKAZ
83
W jadalni zapadła grobowa cisza. Kiedy indziej Am-
ber roześmiałaby się, może przyznałaby Trippowi rację.
Ale dziś nie była w nastroju. Jego uporu i arogancji miała
po dziurki w nosie. Kawałek bułki, którą trzymała w rę
ku, uderzył Trippa w czoło i spadł do miseczki z wodą.
Nie wiadomo, które z nich było bardziej zaskoczone.
Tripp sprawiał wrażenie, jakby nie dowierzał własnym
oczom. Oderwała kolejny kawałek bułki. Chyba diabeł
ją podkusił.
- Na miłość boską, co ty wyprawiasz?
- A jak ci się zdaje? - Zamoczyła pieczywo w wo
dzie i utworzyła z niego kulkę.
- Że zniżasz się do mojego poziomu.
Mokra kulka trafiła go w środek brody.
- Mam po dziurki w nosie twoich ironicznych ko
mentarzy i bezczelności.
- Mojej bezczelności? Czy przypadkiem coś ci się nie
pomyliło? Uczysz mnie manier, żebyś nie musiała się
mnie wstydzić...
- Ja... Naprawdę tak to odebrałeś?
- Wiem, który widelec do czego służy. Już 01ivia się
o to postarała.
- Nie przeszło ci do głowy, że zaprosiłam cię, bo
sama też nie chcę dać plamy? - Miała ochotę potrząsnąć
nim z całej siły. - I dlatego, że cię lubię?
Zerknęła na resztę bułki. Nie tracąc czasu na kru
szenie i formowanie kulek, cisnęła ją w Trippa. Mocno
i celnie, tak jak ją nauczyli rzucać bracia. Byliby z niej
dumni.
Oboje tkwili nieruchomo, mierząc się wzrokiem. Lubi
84
SANDRA STEFFEN
go? No proszę, pomyślał. Kto by się spodziewał? W jej
zielonych oczach dojrzał ból.
Strząsnął okruchy z koszuli, po czym zebrał z kolan
mokre resztki. Odsunąwszy krzesło, niespiesznym gestem
sięgnął po serwetkę. Położył ją na stole, na prawo od
talerza i noży, po czym wolno dźwignął się na nogi.
- Myślałem, że... - zaczął. - Nie powinienem był...
Po prostu...
Podniosła rękę, prosząc, by nic nie mówił. Następnie
z szafki pod ścianą wzięła salaterkę wypełnioną po brzegi
brzoskwiniowym creme brulee. Tripp uważnie śledził jej
ruchy. Chyba nie zamierza... Chyba by nie...
- Oboje wiemy - rzekł, spoglądając na dużą łyżkę,
którą trzymała w drugiej ręce - że byłoby to niewska
zane, a także poniżej twojej godności, gdybyś zrobiła to,
co podejrzewam, że chcesz zrobić.
Gęsta grudkowata maź wylądowała teraz nieco wyżej
niż bułka. Tripp pochylił się. Po chwili zadziałało prawo
ciążenia i brzoskwiniowa breja skapnęła mu na czubek
buta.
- W porządku, Amber. Wygrałaś. Nie doceniłem cię.
Nawet nie wiesz, jak bardzo mi przykro z tego powodu.
To się na pewno nigdy więcej nie powtórzy.
Wsunęła palec do salaterki, po czym oblizała go. Trip-
pa przeszył dreszcz.
- Nie wierzę, że ci przykro - powiedziała głosem
przepojonym słodyczą. - Może mi więc wyjaśnisz, dla
czego próbujesz zamydlić mi oczy.
Nie miał czasu cokolwiek wyjaśniać, bo musiał chro
nić się przed natarciem. Kolejna lepka kremowa kula mi-
ŻONA NA POKAZ 85
nęła o centymetr jego ucho i z plaśnięciem uderzyła
w podłogę.
Przez kilka długich sekund Tripp wpatrywał się
groźnie w swoją przeciwniczkę. Nie odrywając od niej
wzroku, podniósł ze stołu serwetkę i delikatnie przytknął
do ciemnej plamy na koszuli. Następnie podszedł do za
stawionej półmiskami szafki pod ścianą i nadział na wi
delec krewetkę.
- Co robisz? - spytała Amber.
Odciągnął go lekko, jakby to była proca.
- Zauważ, że używam właściwego sztućca. I miej
świadomość, że to ty zaczęłaś.
Cieszył się, że Amber włączyła mocniejsze oświetle
nie. W półmroku nie widziałby jej oczu, które lśniły
z podniecenia.
- To samo krzyknął Custer do Indian przed bitwą nad
Little Big Horn - oznajmiła drwiącym tonem. - I wiesz,
czym to się skończyło? Czy może mam ci przypomnieć?
- Przypomnij!
Krewetka poszybowała w powietrzu.
Piszcząc głośno, Amber schyliła się. Nie zdążyła. Kre
wetka przykleiła się jej do włosów.
- Dobra, Calhoun! Sam tego chciałeś! - Cisnęła łyż
kę na stół i obiema rękami chwyciła salaterkę z creme
brulee.
- Jak wojna, to wojna!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zerkając na miski i talerze, rozważał swoje opcje.
Krewetki i bułka były dobre na początek, ale nie mogły
się równać z zimną mokrą breją, która przed chwilą wy
lądowała na jego policzku. Oczywiście najlepszy jest
creme brulee,
Amber jednak ma do niego znacznie bliżej.
Liczył na to, że może podstępem zdoła odciągnąć ją od
salaterki z brzoskwiniowym przysmakiem, ale niestety...
Zadziwiała go refleksem i przebiegłością. Mogłaby
śmiało stanąć do zawodów z chłopakami z jego starej
dzielnicy i jeszcze im nieźle dokopać. Ale przecież, zre
flektował się, są na ranczu jej rodziców w Prosperino,
a nie na ulicach Los Angeles. Postąpił krok naprzód. Tu
Amber czuje się bezpieczna, tu nic jej nie grozi.
Rozejrzał się wkoło, sprawdzając, czym może się po
służyć. Została miska ryżu z owocami morza, kawa oraz
dzbanuszek ze śmietanką, pęk zielonych liści, które Am
ber określała mianem sałatki, a on chwastów, oraz mała
salaterka z roztopionym masłem. Jego wybór padł na mi
skę z ryżem. Zwinnym ruchem chwycił ją z szafki pod
ścianą.
Wolnym krokiem, nie spuszczając z siebie oczu, okrą
żali stół. Amber zdawała się nie zauważać krewetki, która
wciąż tkwiła w jej włosach. Nie zwracała też uwagi na
ŻONA NA POKAZ 87
czerwone plamy po sosie, które zdobiły jej beżową je
dwabną bluzkę.
Stół, krzesła i podłoga były zawalone śmieciami.
- Pewnie żałujesz, że puściłaś Inez do domu? - spytał
Tripp, podchodząc metr bliżej. - Czy może bogaci wzy
wają po przyjęciu specjalną ekipę sprzątaczy?
Amber pokręciła głową.
- Oj, Calhoun, daj sobie wreszcie spokój z tymi bo
gatymi i biednymi. Wyłażą z ciebie kompleksy.
Powściągnął uśmiech. Ona niczego się nie boi. Jest
mądra, pyskata i wygadana. I taka śliczna!
Zanurzył rękę w misce, po czym szybko cisnął w Am
ber garść ryżowej papki. Trafiła w obojczyk, a po chwili
zaczęła się wolno zsuwać za dekolt. Tripp wstrzymał od
dech i puścił wodze fantazji. Wyobraził sobie, jak po
maga Amber ściągnąć bluzkę. Bluzka ląduje na podłodze,
a wtedy on wolno odpina biustonosz. Zsuwa jedno ra-
miączko, drugie, potem pochyla się i zaczyna lizać jej
ciało. Psiakość. Zrobiło mu się gorąco.
Korzystając z jego nieuwagi, Amber postanowiła zaata
kować. Chwycił ją za nadgarstek, kiedy jej ręka była do
słownie kilka centymetrów od jego twarzy. Ich oczy się
spotkały. Tripp przysunął dłoń Amber do swoich ust. Jęknęła
cicho; w jej oczach pojawił się marzycielski wyraz.
Pogładził ją po ramieniu. Skórę miała miękką, jedwa
bistą. Skierował wzrok na jej usta; w tym samym mo
mencie pojawił się na nich tajemniczy uśmiech. Odgadł,
o co jej chodzi, ale nie zdążył umknąć. Sekundę później
dolną połowę twarzy miał umazaną brzoskwiniowym kre
mem.
88
SANDRA STEFFEN
Roześmiawszy się wesoło, rzuciła się do ucieczki. Tym
razem był szybszy: złapał ją za łokieć i przyciągnął do
siebie. Drugą ręką zgarnął z twarzy część kremowej ma
sy. Dokładnie wiedział, co chce zrobić.
Amber też nie miała wątpliwości. Zaczęła się wyry
wać. Jej śmiech wypełnił pokój. Tripp wolno przysuwał
do jej twarzy umazaną kremem rękę. Wpatrywali się
w siebie w milczeniu. Śmiech ustał. Oddechy mieli coraz
bardziej przyśpieszone. Na moment spuściła powieki. Po
tem podniosła wzrok i leciutko pocałowała Trippa
w usta.
Było to bardziej muśnięcie niż prawdziwy pocałunek.
Żadne z nich nawet nie zamknęło oczu. Opadłszy z po
wrotem na pięty, oblizała wargi.
- Hm, jaki pyszny deserek - zamruczała.
Korciło go, aby porwać ją w ramiona i...
- Zapamiętaj, o czym teraz myślisz - szepnęła. - Je
śli w ten sam sposób będziesz patrzył na mnie w sobotę,
nikt nie zakwestionuje naszego narzeczeństwa.
- To znaczy... że to jest część naszych przygotowań?
Wzruszyła ramionami.
- A jak sądzisz?
Strząsnął krem na obrus, po czym objął Amber w pasie.
- Sądzę, że powinniśmy jeszcze poćwiczyć.
Tym razem, kiedy ich usta się spotkały, oboje zamknę
li oczy. Byli brudni, ubrania mieli lepkie i poplamione,
ale zupełnie się tym nie przejmowali.
Tripp całował się w życiu z wieloma kobietami, Am
ber z wieloma mężczyznami - raz nawet z księciem. Ale
żaden z mężczyzn nie mógł równać się z Tnppem. To
ZONA NA POKAZ
89
przy nim czuła się jak księżniczka. To jego wargi prze
niosły ją w zaczarowany świat.
Jak przez mgłę usłyszała dźwięk zbliżających się kro
ków, a potem głos Inez:
- Ojej, przepraszam!
Zignorowałaby służącą, gdyby jej kroki zaczęły się
oddalać. Stało się jednak wprost przeciwnie. Rozrzucone
po podłodze jedzenie zachrzęściło pod jej nogami. I nagle
rozległ się krzyk, ni to przerażenia, ni to oburzenia.
Amber z Trippem odskoczyli od siebie.
Wydając nieartykułowane dźwięki, Inez wskazała pal
cem stół. Nie była w stanie wydobyć z siebie słowa.
Tripp stał jak skamieniały. Amber wiedziała, że musi
coś wymyślić. Obróciwszy się, chwyciła ze stołu dwie
lniane serwetki. Jedną zatrzymała dla siebie, drugą podała
jemu.
- Miałeś rację. - Uśmiechnęła się słodko. - Ćwicze
nie czyni mistrza. - Wytarła ręce i twarz. - Myślę, że
mamy wszystko dokładnie opracowane, całą choreogra
fię, począwszy od ustawienia stóp, a skończywszy na ką
cie nachylenia głowy. Więcej przed sobotą nie musimy
już ćwiczyć. Chociaż szkoda - dodała. - Bo ten poca
łunek całkiem mi się podobał.
Tripp zmrużył oczy, zasznurował usta; na jego twarzy
pojawił się znajomy grymas niezadowolenia. Amber prze
niosła spojrzenie na Inez. Jej minę też łatwo było roz
szyfrować. Identyczną widywała w dzieciństwie, kiedy
coś nabroiła.
- Sądziłam, Inez, że już dawno poszłaś do siebie.
- Poszłam, ale potem uznałam, że sprawdzę, czy nie
90
SANDRA STEFFEN
rozpętaliście trzeciej wojny światowej. - Z rękami wspar
tymi na biodrach, groźnym wzrokiem powiodła po uma-
zanej parze. - Wygląda na to, że się trochę spóźniłam.
- Pokręciwszy głową, poczłapała do kuchni; chwilę
później wróciła z koszem na śmieci. - No? Co macie
na swoje usprawiedliwienie?
Tripp w dalszym ciągu się nie odzywał. Amber rzuciła
na stół lnianą serwetkę.
- Po prostu chcieliśmy do końca wyjaśnić parę spraw.
Ale nie denerwuj się, wszystko posprzątam. - Popatrzyła
na Trippa. - Tylko najpierw odprowadzę go do drzwi.
Tripp zerknął na gospodynię. Nie uśmiechała się, ale
już nie sprawiała wrażenia zagniewanej.
Dawniej musiałby mieć ostatnie słowo; uważałby, że
tylko w ten sposób zdoła zachować twarz. Ale życie na
uczyło go, że czasem lepiej nie zabierać głosu. Posłusznie
skierował się do wyjścia. Tym bardziej że Amber czekała
w holu.
- Pewnie jesteś głodny - powiedziała, przytrzymując
drzwi. - Nawet nie doszliśmy do głównego dania.
Potarł ręką brodę. Do głównego dania? Akurat! Gdyby
Inez im nie przeszkodziła, byliby teraz w trakcie rozko
szy cielesnych! Swoją drogą, dlaczego pocałunek tylko
„całkiem" się Amber podobał? To znaczy, że mógł być
lepszy?
Czuł, jak ogarnia go złość.
- Amber...
- Wiem, wiem. - Skrzywiła się. - W Alessandro's
nie powinniśmy się tak zachowywać.
Przyglądał się jej z niedowierzaniem.
ZONA NA POKAZ
91
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
Podniosła rękę i strzepnęła mu okruch z włosów.
- Nie przejmuj się bałaganem, sama posprzątam.
W końcu byłeś moim gościem. Jeśli zaś chodzi o sobotę,
umówmy się, że wpadniesz po mnie do domu mojej przy
jaciółki w Cloverdale. Cierpię na chorobę lokomocyjną,
więc wolę rozłożyć podróż na raty. Z domu Claire do
Santa Rosy jedzie się pół godziny. Prześlę ci faksem in
strukcje.
Nie spuszczał z niej wzroku. Ona zaś dalej grała rolę
osoby opanowanej, na której zakończona pocałunkiem bi
twa przy stole nie zrobiła najmniejszego wrażenia.
- To co? W porządku? - spytała.
Skinął głową.
- W takim razie pójdę pomóc Inez w sprzątaniu.
Kiedy wyszedł na dwór, zamknęła drzwi i westchnęła
głęboko. Widziała po minie Trippa, że nie rozumie, co
się stało. Sama też nie była pewna, miała jednak nadzieję,
że chodzi o coś więcej niż przyciąganie.
Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni myślą i zacho
wują się inaczej niż kobiety. Ich ciała i mózgi nie są po
łączone. Przynajmniej nie w młodości. Ale kiedy nastę
puje zmiana? W którym wieku przestaje mężczyzn pod
niecać sam widok ładnej twarzy? Nagle dostrzegła swoje
odbicie w lustrze: krewetka we włosach, czerwone plamy
na jedwabnej bluzce, pomarańczowy sos na policzku.
Serce zabiło jej szybciej. Może Tripp pragnął czegoś
więcej? Owszem, podobała mu się. Dał to jej wyraźnie
odczuć, kiedy przytulił ją do siebie. Ale może poza po
żądaniem czuł coś jeszcze - sympatię, respekt?
92 SANDRA STEFFEN
Jest skomplikowanym człowiekiem, lecz to jej odpo
wiada. Lubiła wyzwania, nie cierpiała zaś nudy. A Tripp
pobudzał ją do działania i myślenia. Fascynował ją. Tylko
czy ta fascynacja jest wzajemna?
Miała nadzieję, że tak. Przecież się stara!
Skręcił w porośniętą drzewami uliczkę na przedmie
ściach Cloverdale. Przyjechał przed czasem. I był zdener
wowany. Jedno i drugie zdarzało mu się niezwykle rzadko.
Z trafieniem nie miał trudności. Wskazówki, które
Amber przysłała mu przedwczoraj faksem, były proste
i czytelne. Miasteczko zaś zbyt małe, aby można się
w nim zgubić.
Zachodzące słońce raziło go w oczy. Wyciągnął rękę
po leżące na fotelu pasażera ciemne okulary. Po chwili
dojechał do kolejnego skrzyżowania. Według wskazówek
Amber, od tego miejsca do domu jej przyjaciółki dzieliły
go dwie przecznice. I faktycznie, kilkanaście metrów da
lej zobaczył stojący na podjeździe lśniący czerwony sa
mochód.
Zwolnił.
Amber wspomniała, że jej przyjaciółka Claire jest ar
tystką. Najwyraźniej nie jest biedną, głodującą artystką,
mieszka bowiem w czymś, co bardziej przypominało pa
łac niż dom. Tripp wsunął palec za sztywny kołnierzyk
nowo nabytej koszuli. Cóż, bogaci miewają bogatych
przyjaciół. Swój ciągnie do swego.
Czasem jednak przeciwieństwa też się przyciągają.
Tak jak on i Amber. Są inni, pochodzą z dwóch róż
nych światów i czują do siebie niesamowity pociąg.
ŻONA NA POKAZ 93
Z kilku wiarygodnych źródeł słyszał, że Amber wpad
ła wczoraj do szpitala w Ukiah. Niestety, nie raczyła zaj
rzeć do niego do gabinetu. Pomijając faks, który przysłała
w czwartek po kolacji, nie dała znaku życia. Może gdyby
wcześniej rozmawiali, nie myślałby ciągle o tym poca
łunku, który Inez im przerwała. A tak nie potrafił o nim
zapomnieć.
Nie potrafił też przejść do porządku dziennego nad
słowami Coopa, który stwierdził, że wszyscy w szpitalu
rozmawiają o Amber Colton.
- Oj, stary, widziałeś kiedyś włosy w tak złocistym
kolorze albo oczy o tak zielonej barwie? Chciałbym
uczestniczyć w tej kolacji w Santa Rosie, choćby po to,
żeby zobaczyć, w czym panna Colton wystąpi. Założę
się, że wszystkich olśni.
Trippowi przypomniała się jedyna pożyteczna rada,
jaką usłyszał od swojego ojca: „Trzymaj się swoich, mały.
Nie zadawaj się z lepszymi od siebie, bo albo cię opu
szczą, albo umrą. Tak czy inaczej zostaniesz sam".
Tripp miał wtedy siedem lat; ledwo potrafił przeczytać
napis na grobie matki. Grace Anne Bradley zmarła
w wieku dwudziestu pięciu lat.
„Posłuchaj, chłopcze. - Rudolph Calhoun, zwany Ru
dym, popatrzył z powagą na syna kobiety, którą kochał,
lecz z którą nigdy się nie ożenił. - Nie zalecaj się do dziew
czyn o jaśniejszej karnacji niż twoja. Są dwa rodzaje białych
kobiet. Jedne uważają się za lepsze od nas, drugie nie. Te
drugie są znacznie groźniejsze; wszędzie ci towarzyszą,
a wtedy same stają się łatwym celem dla różnych kretynów
i rasistów. Tak jak twoja biedna mama".
94
SANDRA STEFFEN
Może chłopiec posłuchałby ostrzeżeń ojca, gdyby ten
się od niego nie odwrócił. Ale Rudy nie miał ochoty zaj
mować się synem. Tripp rzadko go widywał. Przez na
stępnych dziesięć lat - pomijając rok, który spędził
w Hopechest - wędrował od jednych krewnych do dru
gich. Ojca nienawidził za to, że go porzucił. W owym
czasie do wielu osób odczuwał nienawiść. Wszystko za
częło się zmieniać, gdy skończył piętnaście lat.
Po dziadku był w jednej czwartej Latynosem, ale skó
rę miał tak ciemną, jakby wszyscy jego przodkowie po
chodzili z Meksyku. Rudowłosa studentka psychologii,
z którą chodził na studiach, twierdziła, że to z powodu
białej matki pociągały go dziewczyny o jasnej karnacji.
I że dlatego tak bardzo pragnął zasłużyć na szacunek Me-
redith Colton, kiedy przez krótki czas mieszkał w Ha-
cienda de Alegria.
Studentka psychologii odeszła, kiedy minęło pierwsze
zauroczenie. Nie rozpaczał; przypuszczalnie dlatego, że
jej nie kochał. Dopóki nie poznał 01ivii Babcock, starał
się unikać poważnych związków. Związek z 01ivią, który
też się rozpadł, uświadomił Trippowi, że wciąż podoba
ją mu się kobiety całkiem dla niego nieodpowiednie.
Choćby takie jak Amber, które bez względu na to, co
na siebie włożą, zawsze będą odstawać od reszty jego
towarzystwa.
Wysiadłszy z samochodu, przeczesał ręką włosy i za
piął marynarkę. W szybie ujrzał obicie jakiegoś obcego
faceta. W tym momencie podjął decyzję: żadnego dal
szego zwodzenia i wykrętów. Zanim pożegna się dziś
z Amber, wszystko jej wyjaśni. Żeby przypadkiem nie
ZONA NA POKAZ
95
robiła sobie złudzeń i nie liczyła na coś, co nie ma szansy
powodzenia.
Na widok zabójczo przystojnego faceta stojącego na
werandzie dosłownie zaparło jej dech.
- Jesteś punktualny, doktorku.
- Wyjątkowo rzadko mi się to zdarza.
Przytrzymując ręką klamkę, odsunęła się na bok, by
mógł wejść do środka. Minął ją bez słowa.
- Mamy kilka minut. Napijesz się wina?
Potrząsnął głową. Może, pomyślała, wolałby szkla
neczkę whisky? Dlaczego nic nie mówi? Mógłby, na
przykład, powiedzieć jej jakiś komplement. Miała na so
bie kupioną specjalnie na tę okazję czarną sukienkę. Spo
ro czasu spędziła przed lustrem. Uczesawszy się w kok,
wpięła we włosy maleńkie spinki ozdobione bursztynem.
Następnie wykonała staranny makijaż, koncentrując się
głównie na oczach: na powieki nałożyła szary przydy
miony cień, rzęsy pociągnęła pogrubiającym tuszem. Re
szty dopełniła niemal bezbarwna szminka, bezbarwny pu
der i odrobina różu na policzkach. Wyglądała skromnie,
a zarazem elegancko. Miło by było, gdyby to zauważył.
Przyglądał się jej badawczo. A więc chyba jednak za
uważył. Natchnęło ją to optymizmem.
- W takim razie możemy wcześniej ruszyć w drogę.
Sięgnęła po leżącą na stoliku za jego plecami czarną,
wyszywaną koralikami torebkę. Tripp wziął głęboki od
dech.
- Mały P.J. miał rację - oznajmił wreszcie. - Pach
niesz wspaniale.
96
SANDRA STEFFEN
- P.J. tak powiedział?
Popatrzył jej w oczy.
- Tak. Natomiast Coop się mylił. Twierdził, że ubie
rzesz się ekstrawagancko, w coś czerwonego i z wielkim
dekoltem.
- Czerwień... - skierowała się do wyjścia - byłaby
całkiem niestosowna. Powinnam wyglądać skromnie
i elegancko. Bogatym, wpływowym mężczyznom z wyż
szych sfer społecznych mogą podobać się kelnerki czy
ekspedientki w kusych czerwonych sukienkach, ale od
kobiet ze swoich sfer oczekują ubiorów w stonowanych
kolorach i nie rzucających się w oczy.
- Czy bogaci uczą się tego na kursach, czy wysysają
to z mlekiem matki? Wiem, wiem... - Wzruszył ramio
nami. - Mam sobie dać spokój z biednymi i bogatymi,
bo wyłażą ze mnie kompleksy.
Amber uśmiechnęła się pod nosem; lubiła ten jego
autoironiczny humor.
- Alessandro's to wytworny lokal. Goście będą szy
kownie ubrani. Specjalnie wybrałam prostą czarną su
kienkę, żeby nikogo nie przyćmić. Zwłaszcza żony pana
Perkinsa, która przypuszczalnie wystąpi w sukni przety
kanej srebrną lub złotą nitką. I nie, nikt nas tego nie uczy
na żadnych kursach. Po prostu dorastając w takim a nie
innym domu, poznajemy różne zasady, które obowiązują
od pokoleń.
Na moment zamilkła. Prawą ręką odgarnęła czarny
kosmyk, który opadał Trippowi na kołnierzyk koszuli.
- To źle, że niektórzy ludzie tak duży nacisk kładą na
wygląd - powiedziała cicho. - Kiedy byłeś u fryzjera?
ZONA NA POKAZ
97
- Dziś rano.
- Bardzo bolało?
- Trochę ucierpiało moje ego.
- Jestem z ciebie dumna.
- Dlatego, że się ostrzygłem?
Miała ochotę go uściskać. Tak wiele był gotów po
święcić dla dzieciaków, którym chciał pomóc. Serce za
biło jej szybciej. Chyba się w nim zakochała...
- Może to dla ciebie słaba pociecha, ale moim zda
niem wyglądasz fantastycznie. Włosy masz na tyle krót
kie, że twoja fryzura nie powinna nikogo razić, a na tyle
długie, że wciąż będziesz odstawał od tych nudnych, za
możnych bubków, na których chcesz wywrzeć jak naj
lepsze wrażenie.
Mówiąc to, leciutkimi muśnięciami palców przygła
dzała mu kosmyki nad uszami. Tripp stał bez ruchu,
wstrzymując oddech. Po krzyżu przebiegały mu drobne
igiełki. W długiej czarnej sukni bez rękawów, która wię
cej skrywała niż odsłaniała, Amber faktycznie stanowiła
uosobienie skromności i elegancji. A raczej, pomyślał,
mierząc ją wzrokiem, stanowiłaby, gdyby nie kończące
się na udzie rozcięcie, przez które widać było szczupłą
nogę.
- Gotowy?
- Tak - odparł. - Amber... dziękuję.
- Nie ma za co.
- Właśnie, że jest. Jeżeli dostanę tę pracę, będę ci
dozgonnie wdzięczny.
- Jeżeli?
Uśmiechnęła się zadziornie, tak jak tamtego wieczoru
98
SANDRA STEFFEN
w Hacienda de Alegria, zanim cisnęła w niego pierwszą
garścią kremu.
- Czy ją dostanę, czy nie, to dopiero się okaże -
rzekł. - Ale jedno wiem na pewno. Odtąd ilekroć będę
jadł krewetki lub krem brzoskwiniowy, zawsze będę
myślał o tobie.
Nie widział, jak uśmiech powoli znika jej z twarzy.
Włączyła lampkę na werandzie, po czym ruszyła za Trip-
pem do samochodu. Człowiek nie mówi: „Zawsze będę
o tobie myślał" do kogoś, z kim zamierza się wkrótce
znów zobaczyć.
Psiakość, przed chwilą uświadomiła sobie, że chyba
się w nim zakochała. Nie chce być wspomnieniem!
Przez całą drogę do Santa Rosy nie zamykały się jej
usta: opowiadała o swojej pracy w Fundacji Hopechest.
Na dźwięk nazwy ośrodka, w którym spędził kilka mie
sięcy życia, Tripp nadstawił uszu. Wiele się tam zmieniło
w ostatnich latach. Na terenie ośrodka przebywało naraz
około czterdzieściorga dzieci. Oprócz budynku, w któ
rym mieszkały maluchy czekające na adopcje lub umie
szczenie w rodzinie zastępczej, zbudowano drugi budy
nek przeznaczony dla młodocianych przestępców. Było
to dla nich miejsce ostatniej szansy; za złamanie regu
laminu czy niewłaściwe zachowanie mogli trafić do za
kładu poprawczego.
Tripp zadawał dziesiątki pytań, choćby o nowo po
wstały „Dom Emily" dla niezamężnych, nastoletnich ma
tek. Był pod wrażeniem olbrzymiego zaangażowania Am-
ber w działalność zarówno ośrodka, jak i Fundacji.
Opowiadając o swoich zajęciach, Amber czuła coraz
ZONA NA POKAZ
99
większą frustrację. Hopechest odgrywało bardzo ważną
rolę w jej życiu. Owszem, czasem narzekała na nudę,
ale w sumie wiedziała, że jest potrzebna; że to, co robi,
ma sens. Mieszkała w Fort Bragg, do pracy dojeżdżała
do Prosperino. Jeżeli Tripp otrzyma wymarzoną posadę,
będzie mieszkał i pracował po drugiej stronie gór. Wiele
godzin drogi od niej. Równie dobrze mógłby się przenieść
na drugi koniec świata.
Aby dostać stanowisko w Santa Rosie, potrzebował
jej pomocy. A ona chciała mu pomóc, tyle że wspierając
Trippa swoim nazwiskiem, przekreślała szansę na własne
szczęście. Bo jeśli Tripp zamieszka w Santa Rosie, ich
kontakty siłą rzeczy staną się dość sporadyczne.
Zadumała się. A zatem najwyżej może liczyć na ro
mans. Krótki, namiętny romans. Nic więcej.
Nie chciała, by wszystko się skończyło, zanim się nawet
zacznie. Chciała, by Tripp ją objął, przytulił, żeby ona mogła
położyć głowę na jego ramieniu. Chciała, by mogli z sobą
rozmawiać zarówno o głupstwach, jak i o ważnych rze
czach: polityce, postępach w medycynie, skutkach ocieple
nia. Chciała, aby ich znajomość przerodziła się w przyjaźń,
a przyjaźń w coś jeszcze głębszego.
Czyżby jej marzenia nie miały się ziścić?
Jeżeli Tripp przypadnie do gustu Perkinsowi, na pew
no się nie ziszczą. Co można zrobić? Jakie jest wyjście
z sytuacji? Może podczas dzisiejszej uroczystej kolacji
powinna, tak jak w czwartek, zacząć rzucać we wszy
stkich jedzeniem? Może powinna siorbać głośno zupę al
bo popijać wodę przeznaczoną do mycia rąk? Może po
winna była ubrać się w wyzywającą czerwień? Nie, to
100
SANDRA STEFFEN
nie wchodzi w grę. Od tego, czy Tripp zdobędzie pracę
u Perkinsa, zależy zdrowie wielu dzieci.
Może więc romans na odległość? Ale nie bardzo to
sobie wyobrażała. Kto by do kogo przyjeżdżał w odwie
dziny? Tripp jako nowo przyjęty do pracy lekarz nie miał
by czasu na podróże tam i z powrotem. Ona zaś choro
wała za każdym razem, gdy jechała drogą wijącą się
wśród gór.
Wszystko wskazuje na to, że Tripp miał rację. Że
kłamstwa faktycznie są jak psy. Z początku wyglądają
niegroźnie, niewinnie, usypiają czujność. Potem, kiedy
człowiek pragnie się zbliżyć, atakują z furią.
Czy jest jakieś wyjście? Kiedy samochód zatrzymał
się przed restauracją, wciąż się nad tym zastanawiała.
Tripp okrążył samochód, otworzył drzwi. Przyklei-
wszy uśmiech do ust, Amber wzięła go pod rękę, po czym
ruszyła przez wysokie łukowe drzwi do najdroższej i naj
bardziej eleganckiej restauracji w mieście.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tripp nie zdawał sobie sprawy ze spojrzeń kierowanych
w jego stronę, gdy wracał do stolika. Gdyby rozglądał się
po pogrążonej w półmroku sali, przypuszczalnie zauważył
by ciemnowłosą kobietę, która uważnie śledziła każdy jego
ruch. On jednak szedł zadumany, odtwarzając w myślach
pytania, jakie padały, i odpowiedzi, jakich udzielał. W su
mie wieczór należał do udanych, i w znacznej mierze było
to zasługą Amber.
Kiedy przepraszając zebranych, wstał od stolika, Am
ber zajęta była rozmową z Perkinsem i jego żoną. W ele
ganckim świecie czuła się jak ryba w wodzie. On czuł
się swobodnie w szpitalu, kiedy doglądał pacjentów, kie
dy przekomarzał się z Coopem albo kiedy usiłował zejść
z drogi siostrze Proctor. Nie potrafił się podlizywać ani
prawić nieszczerych komplementów. Często język, jakim
posługiwali się bogacze, brzmiał dla niego równie obco,
jak nazwy dań w szykownym lokalu.
Amber miała rację: ta restauracja rzeczywiście pora
żała przepychem. Wystrój utrzymany był w kolorze bia
łym i srebrzystoniebieskim - śnieżnobiałe pokrowce
z adamaszku na krzesłach, srebrne kandelabry, w których
migotały niebieskie płomyki, kelnerzy w białych ręka-
102 SANDRA STEFFEN
wiczkach i czarnych frakach serwujący wszystko na
lśniących srebrnych tacach.
Tripp stracił rachubę, ile było dań. W domu przygo
towanie posiłku zajmowało mu kwadrans, spożycie go
drugi kwadrans. Tu zaś proces jedzenia trwał i trwał...
Różnic było znacznie więcej. Po raz pierwszy w życiu
jadł tak niewiele w ciągu tak długiego czasu, używając
tak wielu rozmaitych sztućców. Poza tym w miejscach,
do których zazwyczaj wpadał na lunch czy kolację, nie
spotykał w toalecie wystrojonych w smokingi mężczyzn
podających gościom ręczniki. Gdyby nie zobaczył, że
szpakowaty jegomość wychodzący przed nim rzuca na
srebrny talerz banknot dziesięciodolarowy, do głowy by
mu nie przyszło, że facetowi w smokingu należy zosta
wić napiwek.
Bogaci, pomyślał, naprawdę nie wiedzą, na co wyda
wać pieniądze. Z drugiej strony, jeżeli ci ludzie bez mrug
nięcia okiem płacą za podanie ręcznika, może będą skłon
ni wspomóc szpitale dla ubogich.
Kolacja przebiegała w miłej sympatycznej atmosfe
rze. Montgomery Perkins i jeigo żona Cornelia odnosili
się do Trippa niezwykle przyjaźnie. Trochę trudniej było
rozgryźć jego wspólników, doktorów Harrisa i Gen-
try'ego. Zarówno oni, jak i ich żony zachowywali się
uprzejmie, lecz z rezerwą. Ciekaw był, co Amber miałaby
do powiedzenia na ich temat.
Od stolika dzieliło go dosłownie kilka kroków, kiedy
Amber, która rozmawiała z Perkinsem, roześmiała się
perliście. Po chwili, wyczuwając obecność narzeczonego,
podniosła głowę. Usta wciąż miała rozciągnięte w uśmie-
ZONA NA POKAZ
103
chu, ale obejmował on wyłącznie wargi, nie docierał do
oczu.
- Dobrze się bawisz? - spytał cicho Tripp.
Widział, że jest zmęczona. Zanim zdążyła odpowie
dzieć, głos zabrała Cornelia:
- Myślę, że Tripp i jego śliczna narzeczona chętnie
zostaliby już sami.
- Ależ Cornelio! - oburzył się siedzący naprzeciwko
Winston Harris. - Są młodzi. Całe życie mają przed sobą.
Amber zauważyła, że Tripp nie odezwał się słowem.
Chociaż wcześniej zarzucała mu, że za mało się uśmiecha,
dzisiejszego wieczoru jej też coraz trudniej było przy
wołać uśmiech na twarz.
Wbrew temu, co sądził Winston Harris, wcale nie mie
li przed sobą całego życia. Najwyżej kilka godzin.
Bynajmniej jej to nie cieszyło. Podczas kolacji nie
jadła, głośno zupy, nie stłukła kieliszka, nie upuściła wi
delca na podłogę. Wiedziała, że ten wieczór jest ważny
dla Trippa, a także dla dzieci, które potrzebują takiego
lekarza jak on.
Starała się wywrzeć jak najlepsze wrażenie na leka
rzach i ich żonach. Tripp zachowywał się bez zarzutu.
Była z niego dumna. Nie wyobrażała sobie, dlaczego Per-
kins miałby zaproponować pracę komu innemu. Jedno
cześnie odczuwała smutek, że jej rola jako narzeczonej
wkrótce dobiegnie końca. Tripp położył rękę na jej ra
mieniu.
- Na drugim końcu sali gra orkiestra, a parkiet jest
pusty. Może byśmy zatańczyli?
Popatrzył na nią pytająco, a ją aż przeszył dreszcz.
104
SANDRA STEFFEN
Tak! Marzyła o tym, aby choć na moment znaleźć się
w jego ramionach. Podawszy mu rękę, zamierzała wstać
od stołu, kiedy tuż za jej plecami rozległ się niski, zmy
słowy głos:
- Doktorze Perkins, pani Cornelio, Tripp... dobry
wieczór.
- 01ivio, kochanie! - ucieszyła się żona Perkinsa. -
Jak miło cię widzieć.
Oczom Amber ukazała się jedna z najpiękniejszych
kobiet w Kalifornii. Zdjęcia 01ivii Babcock często
pojawiały się w rubrykach towarzyskich różnych ga
zet. W rzeczywistości wyglądała jeszcze atrakcyjniej:
była drobna, szczupła, miała krótkie, doskonale przycięte
włosy w kolorze kawy, delikatne rysy, wielkie fiołkowe
oczy.
- Jesteś sama czy z Derekiem? - spytał Winston
Harris.
Zatrzepotawszy rzęsami, 01ivta obdzieliła wszystkich
promiennym uśmiechem.
- Derek ma dziś dyżur. Przyszłam z mamą i Willa-
dine Witherspoon. Pamiętają państwo jej zmarłego męża
Abrahama? Kierował najlepszym zespołem do badań nad
nowotworami w instytucie tatusia.
Kilka razy w ciągu wieczoru Amber też powołała się
na nazwisko swojego ojca lub któregoś z jego wpływo
wych przyjaciół, mimo to była pełna podziwu dla Olivii.
- Może przysiądziesz się do nas? - zaproponowała
Cornelia.
Amber nie podobał się błysk radości w oczach Mary
Margaret Harris i Loretty Gentry. Również zachowanie
ZONA NA POKAZ
105
ich mężów, którzy zaczęli chrząkać i wiercić się nerwo
wo, nie uszło jej uwadze.
- Dziękuję. - 01ivia ponownie odsłoniła w uśmiechu
rząd ślicznych zębów. - Ale Derek i ja spędziliśmy
z państwem uroczy wieczór w zeszłym tygodniu, uwa
żam więc, że dzisiejszy należy do Trippa i jego przyja
ciółki. - Przeniosła spojrzenie na Amber. - My się chyba
nie znamy, prawda?
- Amber Colton, 01ivia Babcock - powiedział Tripp,
dokonując prezentacji.
- Colton... Hm, skądś to znam.
- Ojcem Amber jest Joe Colton - wyjaśnił Winston
Harris tonem nieco uszczypliwym, przynajmniej Amber
tak się wydawało.
Montgomery i Cornelia Perkinsowie, w przeciwień
stwie do Harrisów i Gentrych, nie wpatrywali się w Oli-
vię jak w obrazek.
- Joseph Colton? - upewniła się 01ivia. - Oczywi
ście to znana postać. Jest też i Sophie Colton...
- Zna pani moją siostrę?
- Sophie to pani siostra? Słyszałam, że miała jakiś
wypadek...
Amber skinęła głową. Oliwia sprawiała przyjemne
wrażenie. Kto wie, gdyby nie była dawną narzeczoną
Trippa, może mogłyby się zaprzyjaźnić?
- Jak się biedaczka czuje?
Arnber korciło, aby zerknąć na Trippa, zobaczyć, jaki
ma wyraz twarzy. Był zdenerwowany; coraz mocniej za
ciskał rękę na jej ramieniu. Chcąc dodać mu otuchy, za
kryła jego dłoń swoją ręką.
106 SANDRA STEFFEN
- Sophie? Świetnie. Wyszła za mąż, jest szczęśliwą
żoną i matką prześlicznej córeczki.
- Proszę ją ode mnie pozdrowić.
01ivia zamieniła parę słów z resztą towarzystwa, po
czym życząc wszystkim miłego wieczoru, oddaliła się.
Przy stoliku zapadła pełna napięcia cisza. Amber posta
nowiła udać się do toalety; potrzebowała chwili samo
tności.
Siedziała przy stoliku przed lustrem, kiedy do pokoju
weszła 01ivia. Zbieg okoliczności? Jakoś wydało się to
mało prawdopodobne.
- Jaka ładna sukienka. Uwielbiam ten styl.
Amber uśmiechnęła się.
- W czarnym kobieta zawsze wygląda elegancko,
a zarazem skromnie - kontynuowała 01ivia. - Poza
wszystkim innym czerń to taki bezpieczny kolor...
Uśmiech na twarzy Amber nieco przygasł.
- ...który skrywa nasze grzechy.
Amber zamarła na moment. Po chwili, otrząsnąwszy
się, przysunęła rękę do ust i pociągnęła je szminką.
- Powiedz, kochanie, czy doktor Perkins już wam
zakomunikował swoją decyzję?
„Kochanie? Czy Perkins zakomunikował decyzję?"
Amber poczuła, jak ogarnia ją złość.
- Ojej! - zawołała 01ivia, udając spsszoną. - Powin
nam się była ugryźć w język! - Odczekała kilka sekund,
aby sens jej słów dotarł do Amber, po czym dodała: -
Puść to w niepamięć, dobrze, kochanie? Lepiej będzie,
jeśli Montgomery sam o wszystkim powiadomi Trippa.
Amber wrzuciła szminkę do małej, wyszywanej ko-
ZONA NA POKAZ
107
ralikami torebki. Widziała swoje odbicie w lustrze. Była
dumna z opanowania, jakie wykazywała.
- Oczywiście - rzekła. - Niech to pozostanie naszą
tajemnicą.
Zamknęła torebkę, poprawiła włosy i wstała. Prze
wyższała 01ivię o dobre pół głowy. Zadowolona, że może
na nią patrzeć z góry, opuściła toaletę. W środku dygo
tała z wściekłości. Co za bezczelna, arogancka baba! Nic
dziwnego, że Tripp nie przepada za bogaczami.
Starając się ukryć emocje, wróciła do stolika. Na
szczęście wszyscy poza Trippem pogrążeni byli w roz
mowie na temat jakiegoś wspólnego znajomego. Korzy
stając z okazji, uniosła oczy do nieba, a Tripp, zbliży
wszy do niej twarz, spytał szeptem:
- Wszystko w porządku? Bo widziałem, jak 01ivia
podąża w stronę toalety.
Amber rozejrzała się, sprawdzając, czy nikt jej nie
słyszy.
- To żmija.
- Zaraz pewnie mi powiesz, że woda jest mokra,
a ogień parzy?
Im dłużej przebywała z Trippem, tym bardziej prag
nęła go poznać. Nie chciała, żeby przeniósł się do Santa
Rosy i zniknął z jej życia. Z drugiej strony wolałaby, że
by stanowisko w Santa Rosie nie przypadło byle komu.
- Amber? Masz taką minę, jakby coś się stało.
Ponownie rozejrzała się wkoło.
- 01ivia uważa, że decyzja już zapadła.
- Powiedziała ci to wprost?
Amber wzruszyła ramionami.
108
SANDRA STEFFEN
- Tak. Z nieskrywaną radością.
- Cholera.
No właśnie, pomyślała. Cholera.
- Więc cały ten wieczór jest na nic? - ciągnął Tripp.
- Akt drugi w jednoaktowym przedstawieniu? Równie
dobrze możemy pożegnać się i wyjść.
Przypomniała sobie pobłażliwy ton 01ivii, jej iro
niczne spojrzenie, i znów ogarnęła ją złość. Co za nie
sprawiedliwość! Nagle jednak coś jej przyszło do głowy.
W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone,
a więc... Ścisnęła go za rękę.
- Jeszcze nie wszystko stracone - szepnęła. - Roze
grajmy to po mojemu. - Podnosząc głos, kontynuowała:
- Wyobrażam sobie, że doktor Cooper będzie niepocie
szony, kiedy odejdziesz. No i siostra Proctor.
Na moment zamilkła, po czym zaczęła szczegółowo
opisywać ludzi, z którymi Tripp pracuje w Ukiah i tych,
których leczy. Wkrótce reszta towarzystwa włączyła się
do rozmowy; Perkins, jego wspólnicy i ich żony zasy
pywali Trippa pytaniami. Amber przysłuchiwała się
uważnie, ale ilekroć wyczuwała, że zainteresowanie opa
da, podrzucała jakiś nowy wątek.
- Stosujesz dość niekonwencjonalne metody - za
uważył Harris.
Miała ochotę pokazać staremu zrzędzie język. Z tru
dem się powstrzymała.
- To nie całkiem tak - oznajmił Tripp. - Metody le
czenia są konwencjonalne, czasem jednak dotarcie do
sedna wymaga nieco innego podejścia. Na przykład ty
dzień temu zgłosiła się do mnie kobieta z chorą córeczką.
ŻONA NA POKAZ 109
Dziewczynka miała niepokojące objawy: ospałość, bóle
głowy, bóle mięśni, brak łaknienia, chudnięcie, bóle
brzucha.
- Gorączka? - spytał Montgomery Perkins.
- Jednego dnia tak, drugiego nie. Wykluczyłem naj
bardziej oczywiste sprawy, jak angina czy zapalenie wy
rostka robaczkowego...
- I co się okazało? Białaczka?
Tripp pokręcił przecząco głową.
- Badania dały wynik ujemny.
- Jakiś wirus? - Steven Gentry pochylił się do przodu.
- Też się nad tym zastanawiałem, ale w końcu uz
nałem, że nie. Aha, zapomniałem dodać. Dziecko miało
anemię i było rozdrażnione.
- Zatrzymałeś ją w szpitalu? - Winston Harris oparł
łokcie na stole i również pochylił się do przodu.
Amber odprężyła się.
- Oczywiście - odparł Tripp. - Któregoś dnia przy
glądałem się jej z ukrycia. Mimo że była półprzytomna,
usiłowała zdrapać farbę z łóżka.
Montgomery Perkins pierwszy pokiwał głową.
- Sprawdziłeś poziom ołowiu we krwi?
Pozostali dwaj lekarze wyraźnie się ożywili.
- Tak. A potem złożyłem wizytę u niej w domu. Na
framudze okiennej łuszczyła się farba.
- Zatrucie ołowiem - stwierdził Winston Harris. -
Też się z tym kiedyś zetknąłem.
Padały takie słowa jak poziom toksyczności, proto-
porfiria erytropoetyczna, terapia chelatująca. Żony wy
mieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
110
SANDRA STEFFEN
- Cóż, to nieuniknione. - Cornelia Perkins westchnę
ła głośno. - Prędzej czy później rozmowa zawsze schodzi
na tematy zawodowe.
- To jeden z minusów bycia żoną lekarza - dodała
Loretta Gentry.
- Przekonasz się, Amber.
Amber zmusiła wargi do uśmiechu. Wiedziała, że się
nie przekona. Bez względu na to, jakie zapadną dziś de
cyzje, jej okres narzeczeństwa miał się ku końcowi.
- Czy ustaliliście już z Trippem datę ślubu? - spytała
Cornelia.
Należało wykazać się refleksem i przytomnością umy
słu. Amber postanowiła skorzystać z rady, jakiej przed
paroma dniami udzieliła Trippowi: trzymać się jak naj
bliżej prawdy.
- Zawsze marzyłam o tym, żeby wziąć ślub jesienią.
- Dla zakochanych pora roku nie gra roli. Nasz drugi
syn żeni się za tydzień. A w lipcu w Missisipi upał jest
wprost nie do wytrzymania.
Słysząc wzmiankę o ślubie syna, Montgomery Perkins
przerwał wywód.
- Muszę wam się do czegoś przyznać - rzekł ze skru
chą w głosie. - Decyzję, komu oferować pracę w na
szym szpitalu, właściwie podjęliśmy już wcześniej. Za
czynam jednak żałować, że nie mieliśmy więcej czasu
do namysłu i dlatego... Cornelio, może byśmy zaprosili
obu kandydatów na ślub naszego syna?
- No nie wiem, czy...
- To znaczy - ciągnął Perkins, przenosząc wzrok
z Amber na Trippa - jeżeli najbliższy weekend macie
ZONA NA POKAZ
111
wolny. Zaproszę również Dereka i 01ivię. - Zatarł ręce.
- Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Przecież to
genialny pomysł! Będziemy mieli okazję lepiej się po
znać. A decyzja, którą w końcu podejmiemy, będzie
przemyślana.
Winston Harris otworzył usta, żeby coś powiedzieć,
ale po chwili rozmyślił się. Biedna Cornelia wciąż nie
mogła ochłonąć z wrażenia.
- Muszę zadzwonić do matki Jennifer i upewnić się,
czy to im niczego nie komplikuje - rzekła, starając się
opanować drżenie głosu. - Jeśli rodzina panny młodej
nie wyrazi zastrzeżeń, to oczywiście miło nam będzie,
jeśli przyjedziecie.
- Wspomniała pani, że ślub odbędzie się w Missisipi?
- spytała Amber.
- Tak. W posiadłości rodziców Jennifer, mniej więcej
w połowie drogi między Vicksburgiem a Jackson. Mają
przepiękną rezydencję zbudowaną jeszcze przed wojną
secesyjną.
- Czy to stanowi jakiś problem? - zapytał Montgo
mery. - Że w Missisipi?
- Ależ nie - odparła Amber, której zrobiło się słabo
na myśl o podróży samolotem.
- Będę musiał poprosić jednego z kolegów, żeby
mnie zastąpił w szpitalu - oznajmił Tripp. - Ale
z tym nie powinno być kłopotów.
- Czyli załatwione - ucieszył się Montgomery Per-
kins. - Gdy tylko Cornelia porozumie się z rodzicami
Jennifer, natychmiast damy wam znać. Zadzwonię też do
Dereka.
112
SANDRA STEFFEN
Wkrótce potem wieczór dobiegł końca. Niemal przez
całą drogę do Cloverdale Amber milczała. Była szczę
śliwa, a jednocześnie śmiertelnie przerażona. Zakochała
się w przystojnym, inteligentnym mężczyźnie o wielkim
sercu. Miała go dla siebie przez jeszcze jeden tydzień.
Czy to wystarczy, aby i on się w niej zakochał? A jeżeli
się zakocha, co wtedy?
Wiedziała, że tydzień to niewiele, ale lepsze to niż
nic. Postanowiła mądrze wykorzystać ten czas.
Zastukała do drzwi gabinetu ojca; nie czekając na
odpowiedź, nacisnęła klamkę i wsunęła głowę do środka.
- Cześć, tatku. To ja.
Nagle zaniemówiła, albowiem przy wielkim mahonio
wym biurku ujrzała matkę. Uśmiech na twarzy Amber
wyraźnie zbladł.
- Dzień dobry, mamo. Gdzie się wszyscy podziewają?
- Skąd mam wiedzieć? - warknęła Patsy Colton. -
Nikt w tym domu nie słucha, co mówię. Na każdym kro
ku człowiek się o coś potyka. Jak można żyć w takim
chlewie?
Amber powiodła wzrokiem po regałach, szafkach,
biurku; wszystko lśniło czystością.
- Gdzie tata? - spytała, nie wdając się w dyskusję
na temat schludności i porządku.
- Tu go nie ma.
Tyle to i sama widziała, przemilczała jednak ten fakt,
uznając, że nie ma sensu jeszcze bardziej drażnić matki.
- A ty, mamo, co tu robisz?
•
'
i
I
- Jak to co? Przecież to mój dom.
ZONA NA POKAZ
113
- Tak, oczywiście. Nie chciałam... To znaczy... -
Urwała. Wystarczyło dosłownie kilka chwil w towarzy
stwie matki, aby dostała gęsiej skórki. - Po prostu wy
dawało mi się, że wyszłaś. Jak się czujesz, mamo?
- Dobrze. Natomiast ty, jak widzę, dawno nie odwie
dzałaś kosmetyczki. Naprawdę nie powinnaś się tak za
niedbywać.
Żal ścisnął Amber za serce. Co się stało? Nie mogła
tego zrozumieć ani przeboleć. Kiedyś były sobie tak bli
skie, a teraz...
Teraz miała wrażenie, że rozmawia z obcą kobietą.
- Nie wiesz, dokąd tata poszedł?
- Wyjechał w interesach. Nie będzie go przez kilka
dni.
Patsy nie dodała „Dzięki Bogu", choć z jej tonu
wyraźnie pobrzmiewała radość z nieobecności męża
w domu.
- Aha... No to ja... W takim razie...
- Przestań się jąkać. I nie garb się.
Amber westchnęła z rezygnacją i nie chcąc się z mat
ką kłócić, wyprostowała plecy.
- Chciałam się
1
z tatą pożegnać.
- Wyjeżdżasz?
Mogłaby przynajmniej tak jawnie nie okazywać za
dowolenia, pomyślała Amber.
- Tak. Na weekend do Missisipi.
- Do Missisipi? Dlaczego akurat tam?
Zdziwiło Amber nagłe ożywienie, może nawet niepo
kój, jaki pojawił się w oczach matki. Co go mogło spo
wodować?
114
SANDRA STEFFEN
- Tripp i ja zostaliśmy zaproszeni na ślub.
Napięcie znikło. Patsy wyraźnie się odprężyła.
- Nie zapomnij wziąć żelu do włosów. Bo przy tak
dużej wilgotności powietrza nie poradzisz sobie z fry
zurą.
Do tego sprowadzały się ich relacje. Weź żel, idź do
kosmetyczki, nie garb się.
Matka nie spytała o Trippa, nie zainteresowała się,
jak córka zniesie podróż samolotem. Amber żałowała, że
przed jutrzejszym wyjazdem nie zdoła porozmawiać z oj
cem. On zawsze się o nią martwił, troszczył o jej samo
poczucie, wypytywał o plany.
- Powiesz tatusiowi, że tu byłam? Że chciałam się
z nim pożegnać?
- Oczywiście.
Twoje niedoczekanie, pomyślała Patsy, odprowadza
jąc wzrokiem wredną rhałą lizuskę. Nienawidziła, kiedy
dzieci Meredith mówiły do niej „mamo". Jeszcze bardziej
nie znosiła, kiedy zwracano się do niej per „Meredith".
Kiedyś wróci do swojego prawdziwego imienia. Na razie
jednak musi kontynuować tę farsę.
Psiakrew, kiedy on wreszcie zadzwoni? Czekała na
telefon od Silasa Pike'a zwanego Grzechotnikiem.
Wzdrygnęła się. Z tym swoim nędznym kucykiem,
długimi wąsami i kozią bródką facet wygląda na pata
łacha. I chyba nim był; w tym wypadku pozory riie my
liły. Dziesiątki razy obiecywał coś zrobić i dziesiątki razy
nawalał. Z drugiej strony był jedynym człowiekiem, któ
ry zgodził się dokończyć to, co Patsy rozpoczęła dziesięć
ŻONA NA POKAZ 115
lat temu, kiedy zepchnęła do rowu samochód swojej sio
stry.
Obróciwszy się na fotelu, patrzyła przez okno, jak Am
ber wsiada do swojego małego sportowego autka i od
jeżdża. Znów jest sama w domu. Całe szczęście. Nie
chciała, aby ktokolwiek podsłuchał jej rozmowę z Grze-
chotnikiem.
Umówił się, że zadzwoni o konkretnej godzinie. Jak
zwykle, spóźnia się. A ona siedzi jak na szpilkach. Nagłe
pojawienie się Amber zbiło ją z tropu. Wszyscy mówili,
że Amber to wykapana matka. Sophie też, ale głównie
Amber. W dodatku nie tylko z wyglądu przypominała
Meredith, ale również z charakteru.
Niemal od urodzenia Patsy odczuwała wrogość do
swojej siostry. Okazywanie sympatii Amber, która zacho
wywała się identycznie jak Meredith, było prawie ponad
jej siły.
Życie jej nie rozpieszczało. Od początku wszystko
układało się nie po jej myśli. Zawsze była tą gorszą
bliźniaczką, tą, do której wszyscy mieli pretensje, Me
redith zaś hołubiono i wychwalano pod niebiosa. To, że
były do siebie podobne jak dwie krople wody, nie miało
dla ich matki żadnego znaczenia. Właśnie dlatego Patsy
nienawidziła matki: że jedną z córek stawiała na piede
stale, a drugą stale krytykowała. Nienawidziła matki, nie
nawidziła siostry. Nienawidziła Amber za jej podobień
stwo do Meredith. A także Sophie. Cholera jasna, dla
czego dzieci Joego i Meredith nie mogą po prostu wy
jechać gdzieś daleko, zniknąć z jej życia?
A one wciąż wracały, jak nie jedno, to drugie. Mówiły
116 SANDRA STEFFEN
do niej „mamo", zmuszały ją, aby grała rolę ich matki
- kobiety, którą pragnęła wykreślić ze swej pamięci.
Dziesięć lat! Już tyle czasu się męczy. Jaka szkoda,
że Meredith nie zginęła wtedy w tym wypadku. Gdyby
tak się stało, ona, Patsy, mogłaby przejąć jej tożsamość
i nie bać się, że kiedyś prawda wyjdzie na jaw. Nie mu
siałaby ciągle oglądać się za siebie i zadręczać myślą,
że może kiedyś Meredith pojawi się na ranczu. Nie mu
siałaby żyć w strachu, że któregoś dnia ta ruda, adopto
wana smarkula przekona kogoś, że w dniu wypadku fa
ktycznie widziała „dwie mamusie".
Na razie wszyscy sądzili, że na skutek wstrząśnienia
mózgu dziewczynie poprzestawiało się w głowie, ale co
będzie, jeżeli w końcu ktoś jej uwierzy? Patsy nie mogła
ryzykować. Wynajęła Grzechotnika, aby pozbył się smar
kuli. W tym samym czasie ona zamierzała pozbyć się
Joego. Nie udało się. Dlaczego prześladuje ją taki pech?
Gdyby Joe nie żył, a Meredith i Emily leżały w gro
bie, odziedziczyłaby cały majątek Coltonów. Przeznaczy
łaby go na wychowanie swoich ukochanych synów, Joego
Juniora i Teddy'ego, oraz na odszukanie swojej ślicznej
córeczki, którą skradziono jej przed wieloma laty.
Zaczęła masować sobie skronie. Cierpliwości, powta
rzała w myślach. Już niedługo spełnią się jej marzenia.
Grzechotnik twierdzi, że jest bliski odnalezienia Emi
ly. Z kolei detektyw, którego zatrudniła, by odszukał Me
redith, przypuszczalnie ma rację, mówiąc, że jej siostra
nie żyje. Pewnie błąkała się po świecie, mieszkała w róż
nych przytułkach i w końcu zmarła, nie odzyskawszy pa
mięci. Na samą tę myśl Patsy uśmiechnęła się błogo.
ZONA NA POKAZ
117
Oparła się wygodnie w fotelu. Telefon wciąż milczał.
Spoglądając przez okno, dojrzała na podjeździe nowego
ogrodnika. Poprzedni, Marco Ramirez, mąż Inez, zdecy
dowanie odmówił, gdy kazała mu powyrywać rośliny,
które Meredith zasadziła przed laty. Nowy nie będzie się
sprzeciwiał; już ona dopilnuje, by posłusznie wykonywał
wszystkie polecenia.
Stopniowo, krok po kroku, pozbywała się ze swojego
życia różnych rzeczy, które miały związek z Meredith.
Teraz nadszedł czas na kwiatki i kwitnące krzewy, za któ
rymi Meredith tak przepadała. Z radości Patsy aż zatarła
ręce.
Wtem zaterkotał telefon. Na dźwięk głosu Silasa Pi
ke'a uśmiech znikł z jej twarzy. Grzechotnik z miejsca
zaczął narzekać, biadolić. Patsy nienawidziła biadolenia.
Zatrudniła tego durnia, żeby raz na zawsze uwolnił ją
od Emily Blair Colton. Facet okazał się partaczem. Nie
cierpiała partactwa. Tak niewiele brakowało, by zgładził
smarkulę, zanim ta oskarży ją o mistyfikację. Niewiele
brakowało, a jednak Pike zdołał spartaczyć robotę.
- Nie chcę słyszeć kolejnych wymówek - oznajmiła
groźnie. Po chwili westchnęła zniecierpliwiona, albo
wiem Pike zarzucił ją dziesiątkami nowych powodów,
dla których do tej pory nie wywiązał się z zadania. -
Posłuchaj - przerwała mu. - Moim zdaniem powinieneś
uważnie obserwować Wyatta Russella i jego nową żonę
Annie. A także szeryfa Toby'ego Atkinsa. Myślę, że ta
trójka doskonale się orientuje, dokąd Emily się wyniosła.
Grzechotnik bąknął coś o pieniądzach; że chciałby
otrzymać następną ratę.
118 SANDRA STEFFEN
- W tym miesiącu nie dostaniesz ani centa więcej.
Przestań chlać i znajdź wreszcie Emily. Kiedy będziesz
wiedział, gdzie się ukrywa, zadzwoń po instrukcje.
Rozłączyła się. Spoglądając przez okno, usiłowała się
pocieszyć, że wkrótce jej kłopoty się skończą i cały ma
jątek Coltonów przejdzie w jej ręce.
- Louise?
Krzątająca się po ogrodzie atrakcyjna kobieta w śred
nim wieku popatrzyła na zbliżającą się lekarkę.
- Wciąż czujesz się nieswojo, kiedy ktoś tak się do
ciebie zwraca, prawda? - spytała z południowym akcen
tem doktor Martha Wilkes.
Wzruszywszy ramionami, Louise Smith uśmiechnęła
się bezradnie. Od dziesięciu lat tak się przedstawiała.
Oczywiście jej uśmiech nie zmylił lekarki.
- Nadal chcesz się spotkać z Emily i Randem, którzy
twierdzą, że jesteś ich zaginioną matką?
Tak. Nie. tak. Bała się. Z różnych dokumentów wy
nikało, że nazywa się Patsy Portman i ma nieciekawą
przeszłość. Z imieniem Patsy, podobrtie jak z imieniem
Louise, jakoś trudno jej było się utożsamić. Nazwisko
Portman brzrriiało bardziej swojsko.
Kiedyś we śnie słyszała, jak ktoś ją woła. Po obu
dzeniu pamiętała sen, ale nie pamiętała imienia. Wiedzia
ła jedynie, że zaczynało się na literę M. Może Mary, może
Marianne, może Mary Beth. A może po prostu ktoś wo
łał: „Mamo!". Przez moment masowała skronie, chcąc
złagodzić ból głowy, który zawsze się pojawiał, gdy usi
łowała zagłębić się w przeszłość.
ZONA NA POKAZ
119
Korciło ją, by odwołać spotkanie. Mogłaby sobie dalej
żyć w Jackson w stanie Missisipi, nie wiedząc, kim jest.
Sny niewiele jej wyjaśniały. Czasem miewała tak silne
deja vu,
że wstępowała w nią nadzieja. Czuła, że w jej
życiu była wielka miłość, dzieci, śmiech, łzy i radość.
Lekarze i terapeuci, którzy zajmowali się nią wcześniej,
zlekceważyli jej odczucia; twierdzili, że biorą się one
z podświadomej tęsknoty za dzieckiem, które oddała do
adopcji.
Przez długi czas Louise im wierzyła, ale to nie tłu
maczyło, dlaczego w jej snach ciągle pojawiał się wy
soki, ciemnowłosy mężczyzna. Ostatniej nocy widziała
go w pięknym ogrodzie, otoczonego dziećmi w różnym
wieku; wszyscy stali z rozwartymi ramionami, jakby cze
kali na jej powrót do domu. Ogród ze snu był podobny
do tego w Jackson; w obu rosły takie same kwiaty,
w obu szemrała fontanna. Ale ten wyśniony był znacznie
większy, fontanna też była bardziej okazała. Wędrując
nim, dochodziło się do basenu i słyszało szum oceanu.
Ale gdzież on się znajduje, ten ogród z jej snu? Skąd
się w nim wziął ciemnowłosy mężczyzna? I kim była ta
gromadka dzieci, które ją wołały, lecz których głosy do
niej nie docierały?
W górze? nad głową, ujrzała samolot. Och, jak prag
nęła, żeby leciał nim mężczyzna z jej snów. 2^eby leciał
po nią. By zabrać ją do domu.
Była przerażona. Bała się różnych rzeczy. Tego, że
ta dziewczyna, Emily, popatrzy na nią i uzna, że zaszła
pomyłka. Tego, że Emily rozpozna w niej swoją matkę.
Tego, że odzyska pamięć i nagle okaże się, iż jej sny
120
SANDRA STEFFEN
nie mają żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Że
ciemnowłosy mężczyzna jest wytworem jej fantazji. Że
nie kocha jej, bo zwyczajnie w świecie nie istnieje.
Tak, to ją najbardziej przerażało: że odzyska pamięć
i przekona się, że jest sama jak palec.
- Louise? - Martha Wilkes wzięła za rękę swą przy
jaciółkę, a zarazem pacjentkę. - Jeśli wolisz, możemy
przesunąć spotkanie na inną godzinę...
Louise spojrzała lekarce w oczy, po czym skierowała
wzrok w niebo: samolot znikł, a chmura, która jeszcze
niedawno przypominała kształtem żółwia, połączyła się
z inną, tworząc jedną wielką bezkształtną masę.
To dziwne, pomyślała Louise, jak wszystko może się
zmienić w ciągu ułamka sekundy.
Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, że rzadko do
staje się od losu drugą szansę. I że bez względu na strach,
swojej nie może zmarnować.
- Przyprowadź ich do mnie. Emily i Randa. Tu, do
ogrodu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W Jackson w stanie Missisipi panował straszliwy
upał. Z początku Tripp usiłował pomóc bagażowemu za
ładować do taksówki jedną swoją torbę i cztery walizki
Amber, ale okazało się, że tylko mu przeszkadza. Kiedy
to sobie uświadomił, odsunął się na bok, pozwalając, by
młody człowiek sam wykonał pracę. Na koniec wręczył
mu napiwek i usiadłszy obok Amber, mruknął niezado
wolony pod nosem:
- Za to, ile wydałem dotąd na tę podróż, mógłbym
zaopatrzyć klinikę w miesięczny zapas leków.
- Doktor Perkins mówił, żeby zapisywać wydatki.
I tobie, i Derekowi zamierza zwrócić poniesione koszty.
- Wolę podróżować za własne pieniądze.
Amber pochyliła się do przodu i przez otwór w szybie
oddzielającej kierowcę od pasażerów podała kierowcy adres
pensjonatu, w którym mieli zarezerwowane pokoje. Ta
ksówka ruszyła. Po chwili lotnisko zostało daleko w tyle.
- Perkinsa i jego wspólników stać na taki gest.
- Psiakrew, nie o to chodzi.
Taksówkarz skręcił trochę zbyt gwałtownie. Amber
odruchowo chwyciła się za brzuch.
- Wciąż kręci mi się w głowie po tych proszkach,
które brałam przed lotem. To o co się sprzeczaliśmy?
122
SANDRA STEFFEN
Zaczął się intensywnie zastanawiać nad odpowiedzią.
O co mu tak naprawdę chodziło?
O nic. Po prostu nie umiał sobie poradzić z emocjami,
jakie Amber w nim wzbudzała. W samolocie zasnęła
z głową wspartą na jego ramieniu. Pamiętał dotyk jej
włosów na policzku i zapach jej perfum; chłonął go
wszystkimi zmysłami. Potem obudziła się, a on w zdrę
twiałych członkach odzyskał czucie...
Wcale nie chciał się z nią sprzeczać, bał się jednak,
że inaczej ulegnie jej czarowi.
Powtarzał sobie, że to gra, że tylko udają narzeczo
nych. Był inteligentny, potrafił odróżnić prawdę od fałszu,
fakty od iluzji. Więc dlaczego pożądanie, z którym wal
czył, wydawało mu się tak autentyczne?
Dlatego, że naprawdę pożądał Amber. Czyli gra nie
do końca jest grą. A to czyni ją bardzo niebezpieczną.
Pierwsza rzecz, jaką zamierzał zrobić po zameldowa
niu się w hotelu, to wziąć zimny prysznic. Może z dala
od Amber zdoła wreszcie skupić się na swoim rywalu,
Dereku Spencerze, i obmyślić plan działania.
Nagle zorientował się, że Amber nerwowo szuka cze
goś w dużej skórzanej torbie. Po chwili z samego dna
wyciągnęła paczkę dropsów miętowych.
- Masz ochotę? - spytała, podtykając mu kolorowe
drażetki. - Pomagają złagodzić sensacje żołądkowe.
Uświadomił sobie, ile jej zawdzięcza. Tak bardzo
chciała mu pomóc, że mimo choroby lokomocyjnej zde
cydowała się towarzyszyć mu do Missisipi. W dodatku
poświęciła na podróż kilka dni ze swojego urlopu.
- Jesteś niezwykle dzielna, wiesz?
ŻONA NA POKAZ 123
- Zapomniałeś jeszcze dodać: jak na rozpieszczoną
dziedziczkę.
- Wcale nie jesteś tak rozpieszczona, jakby się mogło
wydawać. Masz za to ogromny hart ducha, o jaki nigdy
bym cię wcześniej nie podejrzewał.
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie
oczekiwała komplementów ani nieporadnego uśmiechu,
który osiadł na twarzy Trippa. Tym bardziej nie spodziewała
się niewinnego pocałunku, który złożył na jej policzku. Na
moment zamknęła oczy. To było coś niesamowitego: muś
nięcie warg lekkie jak tchnienie wiatru.
Siedziała bez ruchu, szczęśliwa, podniecona, czekając,
co będzie dalej. Ucieszyłaby się, gdyby wziął ją w ra
miona, przywarł ustami do jej ust, ale kiedy odsunął się
i wyjrzał przez okno, nie wpadła w rozpacz. Wiedziała,
że na pocałunki będą mieli mnóstwo czasu później, po
dotarciu do hotelu. Puściła wodze fantazji.
Czuła się dziwnie, jakby odnalazła swoją bratnią du
szę. Przypuszczalnie miało to związek z mężczyzną, któ
ry siedział obok niej, ale również ze snem, który przyśnił
się jej w samolocie.
Śniła się jej matka. Nie ta dzisiejsza, ale ta sprzed
wielu lat, która w ogrodzie nad basenem uczyła córki,
Sophie, Amber i Emily, wyplatania wianków ż kwiatów.
Dziewczynki włożyły je potem na głowę i podskakując
wesoło, udawały leśne nimfy. Obserwując je, mama
stwierdziła, że wyglądają jak ptaszki. Tego dnia cztero
letnia Emily o potarganych rudych włosach i sterczących
kolanach została Wróbelkiem, dziesięcioletnia Amber
o włosach barwy miodu - Ziębą, a piękna, dwunastolet-
124 SANDRA STEFFEN
nia Sophie - Skowronkiem. Starsze dziewczynki szybko
wyrosły ze swoich ptasich przydomków, lecz Emily
wciąż jeszcze nazywano Wróbelkiem.
Emily, Wróbelku, gdzie jesteś?
Taksówka zwolniła, dojeżdżając do czerwonych świa
teł. Nagle Amber zauważyła stojącą na rogu dziewczynę.
Nie widziała jej twarzy, lecz tę rudą czuprynę rozpozna
łaby wszędzie! Serce zaczęło jej łomotać. Dziewczyna
była sporo chudsza od Emily, ale wzrost się zgadzał, no
i kolor włosów...
Dziewczyna odwróciła się. W tym samym momencie
zerwał się wiatr: rude kosmyki całkowicie zasłoniły
twarz. Amber odruchowo chwyciła za klamkę.
- Emily?! - krzyknęła przez otwarte okno.
Warkot silników i trąbienie klaksonów zagłuszyły jej
głos. Po chwili światło zmieniło się na zielone i samo
chody znów ruszyły. Odwróciła głowę, gdy przejeżdżali
przez skrzyżowanie. Jeszcze miała nadzieję, że zdoła coś
dojrzeć. Niestety, rudowłosą dziewczynę otoczyła grupa
turystów.
- Amber, co ci jest?
Usłyszała głos Trippa, nie była jednak w stanie ode
rwać oczu od ludzi na chodniku.
- Widzisz tę dziewczynę? Tę rudą? - spytała.
Oboje patrzyli przez tylną szybę.
- Widzę kilka dziewczyn. W tym dwie rude.
Nie odezwała się. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy
grupa na skrzyżowaniu zniknęła jej z pola widzenia.
- Wydawało mi się, że tam stoi moja siostra Emily.
- Emily? A co ona by robiła w Jackson?
ZONA NA POKAZ
125
Leki, jakie brała przed podróżą, zawsze ją trochę otę
piały. Potrząsnęła głową.
- Masz rację. Co by Emily tu robiła?
Parę minut później taksówka skręciła w dojazd do au
tostrady. Z instrukcji, jakie przekazała im asystentka do
ktora Perkinsa, wynikało, że od pensjonatu dzieli ich naj
wyżej pół godziny drogi.
- To była dla ciebie męcząca podróż - powiedział
cicho Tripp. - Ale wkrótce dotrzemy na miejsce. - Zerk
nął na zegarek. - Na szczęście nie musimy się spieszyć.
Zdążysz położyć się i odpocząć, a ja w tym czasie przej
rzę pisma medyczne, które wziąłem do poczytania.
Patrzył prosto przed siebie, więc nie zauważył uśmie
chu, jaki osiadł na wargach Amber. I nie usłyszał wy
powiedzianych szeptem słów: „w miłości i na wojnie
wszystkie chwyty są dozwolone".
To nie fair! - pomyślała Emily Blair Colton, wędrując
po uliczkach jednej ze starszych dzielnic Jackson.
Ogarnęła ją tęsknota za rodziną i domem. Chciała rzucić
się w pogoń za taksówką, krzyczeć na całe gardło: Ambel
-
,
wróć! Nie zostawiaj mnie samej! Proszę cię, wróć!
Ale nie mogła. Amber nie zna jej miejsca pobytu. Tyl
ko Rand je zna. Przynajmniej taką ma nadzieję. Im mniej
osób wie, gdzie akurat przebywa, tym lepiej.
Co rusz oglądała się przez ramię, obserwowała pie
szych, kierowców. I trzęsła się ze strachu. Tak strasznie
się bała. Marzyła o tym, by znów być w domu, wśród
najbliższych. Łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je dłonią,
modląc się w duchu, by to piekło wreszcie się skończyło.
126
SANDRA STEFFEN
Miała ważny powód, aby przyjechać do Jackson, ale
Amber? Co ona tu robi? Przecież cierpi na chorobę lo-
komocyjną. Pokonanie nawet niezbyt dużej odległości sa
mochodem, nie mówiąc już o samolocie, jest dla niej pra
wdziwą udręką.
Emily zwilżyła wargi. Męczyło ją ukrywanie się, życie
w ciągłym napięciu. Na miłość boską, jest za młoda, aby
stale się wszystkiego bać!
Ostatni rok był prawdziwym koszmarem. W rzeczy
wistości jednak koszmar zaczął się dziesięć lat wcześniej,
po wypadku, w którym uczestniczyła ze swoją mamą.
Od tamtej pory nic nie było takie jak dawniej.
Całymi latami próbowała uporządkować w głowie
mętne wspomnienia, jakie wciąż ją nawiedzały, i zrozu
mieć, jakim sposobem dobrą mamę zastąpiła zła mama.
Może teraz jej się uda - wszystko dzięki Randowi, któ
rego poprosiła o pomoc. Parę dni temu brat zadzwonił
do niej do Montany, gdzie ukrywała się przed swoim nie
doszłym zabójcą. Okazało się, że prywatny detektyw, któ
rego Rand wynajął, znalazł dowody wskazujące na to,
że dwie matki na miejscu wypadku wcale nie były oma
mem czy halucynacją. Matka Emily, Meredith Colton,
miała siostrę Patsy Portman. Patsy i Meredith były
bliźniaczkami jednojajowymi. Żadne z dzieci Meredith
nie wiedziało o istnieniu ciotki; matka nigdy o niej nie
mówiła. Przypuszczalnie miała ku temu ważny powód,
który może wkrótce pozna również reszta rodziny.
To Patsy spowodowała tamten wypadek przed laty,
a potem przybrała tożsamość siostry. Co do tego Emily
nie miała wątpliwości. Nie mieściło się jej w głowie, jak
ZONA NA POKAZ
127
Patsy mogła postąpić tak okrutnie, ale pocieszała się, że
już niedługo cała sprawa się wyjaśni. Od czasu wypadku
Emily podświadomie czuła, że kobieta podająca się za
jej matkę nie może nią być. I to się potwierdziło. Rand
odkrył miejsce zamieszkania prawdziwej Meredith, która
teraz nazywa się Louise Smith. Biedaczka od lat cierpi
na amnezję.
Wcześniej Rand złożył wizytę jej lekarce: chciał od
razu jechać do matki. Emily uśmiechnęła się w duchu.
To takie typowe, pomyślała; wszyscy mężczyźni z rodu
Coltonów są w gorącej wodzie kąpani.
Doktor Wilkes prosiła Randa o cierpliwość, spokój
i wyrozumiałość. Z jej słów wynikało, że Meredith od
lat nękają koszmary, które powodują rozsadzający cza
szkę ból głowy, a czasem niweczą efekty wielomiesię
cznej terapii. Zdarzają się jednak i przyjemniejsze sny;
w jednym pojawia się mężczyzna o zamazanej twarzy
otoczony gromadką dzieci.
Lekarka święcie wierzyła, że kluczem, który mógłby
uruchomić pamięć Meredith, jest powracająca w snach
postać małej rudowłosej dziewczynki. Dowiedziawszy się
o tym, Emily z trudem powstrzymała łzy. Mama jej nie
zapomniała! Może nie kojarzy, kim jest ta dziewczynka,
ale nosi jej obraz w swoim sercu.
Chociaż sama nie przyszła na świat w rodzinie Col
tonów, ubóstwiała swoich adopcyjnych rodziców. Bardzo
za nimi tęskniła i właśnie ta tęsknota, zwłaszcza za mat
ką, której nie widziała dziesięć lat, sprawiła, że w środku
nocy Emily wymknęła się z domu i przejechała autosto
pem sześć stanów, aby w końcu dotrzeć do Missisipi.
128 SANDRA STEFFEN
Autostop może nie należy do najbezpieczniejszych metod
podróżowania, ale przynajmniej człowiek nie zostawia
za sobą śladów. Po śladach zaś Patsy mogłaby ją wytro
pić.
Podeszła do krawężnika i wyciągnęła rękę w chara
kterystycznym geście. Po chwili ją cofnęła. Kierowca sa
mochodu, który zwolnił, nie wzbudzał zaufania: miał tłu
ste włosy, nastroszoną brodę i poplamioną smarem ko
szulę. Mimo zmęczenia wolała nie ryzykować.
Brudna, wyczerpana podróżą, głodna i spragniona,
wydobyła z kieszeni dżinsów mapę Jackson. Była mniej
więcej trzy, cztery kilometry od miejsca, w którym umó
wiła się z Randem. Westchnąwszy głośno, schowała ma
pę z powrotem do kieszeni, zarzuciła torbę przez ramię
i ruszyła pieszo.
- Martha wspomniała mi, że jesteś żonaty...
- Tak, to prawda - odparł Rand. Podobnie jak Emily,
nie mógł oderwać oczu od pięknej kobiety, która siedziała
naprzeciwko nich.
Przez pierwszych kilka minut wszyscy czuli się nie
zręcznie. Emily była o krok ód łez. Całymi latami marzyła
o tym spotkaniu, wyobrażała sobie, jak to będzie: matka
ją rozpozna, przytuli... Do głowy jej nie przyszło, że będzie
patrzyła na nią ze zdziwieniem i zakłopotaniem.
Rand, który rzadko okazywał emocje, ze trzy razy od
chrząknął i tyle samo razy wsunął palec za kołnierzyk koszuli,
jakby się dusił.
W oczach jch matki nie zakręciły się łzy. Dla niej byli
parą obcych ludzi.
ŻONA NA POKAZ 129
Nie, mamo! - zawołała w myślach Emily. Jesteśmy
twoimi dziećmi. I to wcale nie jedynymi!
Doktor Martha Wilkes zmierzyła rodzeństwo groźnym
wzrokiem i ledwo dostrzegalnym ruchem pokręciła gło
wą. Uprzedzała ich, że powinni uzbroić się w cierpli
wość: kobieta, którą ona od lat zna jako Louise, pewnie
nie od razu odzyska pamięć.
- Żona ma na imię Lucy - dodał Rand, wiercąc się
na wiklinowym fotelu.
Rand, pierworodny syn Joego i Meredith Coltonów,
był człowiekiem czynu. Nigdy nie siedział z założonymi
rękami. Jako prawnik przyzwyczajony był do działania
i odnoszenia sukcesów. Emily wyobraziła sobie, jak bar
dzo musi go męczyć obecna sytuacja, kiedy nic nie może
zrobić, aby pomóc własnej matce.
Meredith - Emily nie potrafiła myśleć o niej jak
o Louise - uśmiechnęła się.
- Ładnie - oznajmiła.
- Jest cudowną osobą - kontynuował Rand. -
Chciałbym, żebyś ją poznała. To znaczy kiedyś... - Ko
szula znów go zaczęła uwierać w szyję. - Jak będziesz
gotowa... Kiedy wszystko wróci do poprzedniego stanu.
„Kiedy", a nie , jeśli". Emily miała ochotę wycałować
za to brata.
Meredith przyjrzała się uważnie swoim gościom. Ża
den błysk rozpoznania nie rozjaśnił jej spojrzenia. Z du
żych piwnych oczu wyzierał smutek i strach.
- Lucy ma pięcioletniego syna. - Rand nie poddawał
się. - Maks to wspaniały dzieciak. Zobaczysz.
Emily nie spuszczała z matki wzroku. Siedząca na-
130 SANDRA STBFFEN
przeciwko niej kobieta miała więcej siwych włosów
niż dawniej i troszkę więcej zmarszczek, ale ciągle by
ła niezwykle piękna. I wciąż była tą samą osobą, która
od pierwszego wejrzenia pokochała potarganą rudo
włosą dziewczynkę ze strupami na chudych kolanach
ubraną w brudną, postrzępioną sukienkę.
Musi być jakiś sposób, żeby do niej dotrzeć! Żeby
jej pomóc!
- Wiesz, mamusiu, Rand zamierza adoptować Maksa.
Tak jak ty i tatuś adoptowaliście mnie.
Meredith przeniosła wzrok na Emily i przez chwilę
intensywnie się w nią wpatrywała, szukając czegoś, ja
kichś znaków rozpoznawczych. W małym, pełnym bujnej
roślinności ogródku śpiewały ptaki. Przy rosnących
wzdłuż ogrodzenia liliach bzyczały pszczoły. Nie odry
wając oczu od twarzy matki, Emily ciągnęła:
- Nie mogę się nadziwić, że twój tutejszy ogród tak
bardzo przypomina ten sprzed dziesięciu lat na ranczu.
- To by tłumaczyło, dlaczego przepadasz za roślina
mi, które uprawia się w Kalifornii - wtrąciła lekarka.
Meredith skinęła głową.
- Często mi się śni duży ogród pełen kwiatów i ludzi.
Nie widzę ich twarzy, słyszę za to głosy i śmiech. A w tle
zawsze słyszę miarowy szum, chyba oceanu. - Przyło
żyła rękę do czoła, jakby chciała powstrzymać ból głowy.
Martha Wilkes poklepała ją delikatnie po dłoni.
- Louise, do niczego się nie zmuszaj. To samo przyj
dzie. Jak będziesz gotowa, pamięć wróci. Albo cała naraz,
albo powoli, po kawałku, ale na pewno wróci.
Meredith uśmiechnęła się do lekarki, a Emily pomy-
ZONA NA POKAZ
131
ślała sobie, że do końca życia będzie wdzięczna tej sym
patycznej, czarnoskórej kobiecie za opiekę, jaką otoczyła
jej matkę.
- Tyle lat... - rzekła Meredith tak cicho, że dwójka
jej dzieci pochyliła się do przodu, aby nie uronić słowa.
- Czasem bałam się, że nigdy nie odzyskam pamięci,
ale równie często bałam się, że ją odzyskam. Przerażała
mnie myśl, że kogoś zamordowałam. Ale nie jestem mor
derczynią.
Nagle przeszył ją tak ostry ból, że aż zmrużyła oczy.
- Może chciałabyś się położyć? - zaproponowała le
karka.
- Nie, Martho. Chciałabym zaparzyć herbatę. - Nie
co stropiona, popatrzyła na swoich gości. - Napijecie się?
Rand pijał wyłącznie kawę, mocną, czarną, bez cukru,
Emily wolała napoje gazowane. Oboje uśmiechnęli się
szeroko.
- Bardzo chętnie - odparli chórem.
Ich matka nic a nic się nie zmieniła. Wciąż była ciepła
i serdeczna. I wciąż, jak dawniej, o tej samej porze pijała
herbatę.
Spoglądali na nią z tęsknotą, dopóki nie zniknęła
w domu. Ledwo jednak znalazła się poza zasięgiem słu
chu, Rand zaczął bombardować pytaniami lekarkę.
- Czy coś jej jeszcze dolega? Poza amnezją?
- Wydaje się strasznie krucha - wtrąciła Emily, zanim
lekarka zdążyła cokolwiek powiedzieć.
- Miewa bóle głowy, czasami bardzo dotkliwe. A je
śli chodzi o kruchość, to tylko pozory. Wielokrotnie by
łam świadkiem jej wręcz niewiarygodnej siły.
132 SANDRA STEFFEN
- Ktoś słaby dawno by się załamał - stwierdził Rand.
- Zawsze wiedziałam, że jeśli mama żyje, to za
wszelką cenę będzie starała się do nas wrócić - dodała
Emily.
Martha Wilkes skinęła głową.
- Potrafię zrozumieć, w jaki sposób Patsy spowodo
wała wypadek i zajęła miejsce mamy - rzekł Rand. -
Ale nie potrafię zrozumieć, skąd się mama tu wzięła.
- Według raportu prywatnego detektywa, którego pan
wynajął, wynika, że Louise... to znaczy Meredith... po
jawiła się w klinice w Monterey. Cierpiała na amnezję,
ale miała przy sobie prawo jazdy na nazwisko Patricia
Portman. Patsy Portman już kiedyś się tam leczyła.
W każdym razie wasza matka spędziła w Monterey pół
roku. Podejrzewam, że wiadomość o własnej chorobie
psychicznej i pobycie w więzieniu musiała być dla niej
straszliwym ciosem. Przez cały ten czas wszyscy lekarze,
w tym również i ja, uważali, że Louise... Meredith cierpi
na wieloraką osobowość. Wasza Patsy okazała się nad
wyraz sprytna.
Rand poderwał się z fotela i podszedł do altanki obroś
niętej różami. Patsy Portman jest jego ciotką, ale nienawiść,
jaką do niej czuł, była tak wielka, że aż go przerażała.
- Kiedy... - Musiał odchrząknąć, inaczej nie był
w stanie dobyć głosu. - Kiedy pomyślę, że przez tyle
lat nasza biedna mama wierzyła w te koszmarne kłam
stwa i mieszkała na drugim końcu kontynentu, sama,
z dala od tych, których kocha i którzy ją kochają, robi
mi się niedobrze.
- Widzę. '
ŻONA NA POKAZ 133
Rozejrzawszy się wkoło, przeczesał ręką włosy.
- To się w głowie nie mieści, jak bardzo ten ogród
przypomina tamten, który kiedyś uprawiała. Z drugiej
strony to ma sens. Można stracić pamięć, ale w środku
pozostaje się tym samym człowiekiem, którym się było.
- Na moment zamilkł. - Cholera, musi być jakiś sposób,
aby pobudzić pamięć mamy.
Emily siedziała pogrążona w myślach. Nie odzywała
się. Nagle poderwała się i skierowała do domu.
- Dokąd idziesz?
Stanęła. Spoglądając przez ramię na atrakcyjną cie
mnoskórą kobietę o krótko obciętych włosach, oznajmiła:
- Zawsze w domu pomagałam mamie parzyć herbatę.
Lekarka wolno pokręciła głową.
- Nie powiem nic, co by ją mogło zdenerwować.
Przysięgam.
Popatrzyła błagalnie na Randa.
- Wszystko masz wypisane na twarzy, kochanie -
rzekła Martha Wilkes, zanim Rand zdążył otworzyć usta.
- Chcesz, aby twój brat zajął mnie rozmową, a wtedy
ty ukradkiem wśliźniesz się do środka, prawda? No do
brze, idź i pomóż mamie. Ale pamiętaj, co obiecałaś.
Emily obróciła się pośpiesznie; sukienka, którą wło
żyła w pokoju hotelowym Randa, zawirowała jej wokół
kolan.
- Kiedy to się skończy, musi nas pani odwiedzić
w Kalifornii.
- Tak dawno nigdzie nie podróżowałam, że wszystkie
moje walizki pokrywa gęsta pajęczyna.
- Czas najwyższy je odkurzyć. Bo jak tylko mama
134 SANDRA STEFFEN
wróci do domu, ojciec na pewno wyda huczne przyjęcie.
I będzie nalegał, aby pani wraz z mężem zechcieli je
zaszczycić.
Martha Wilkes postanowiła nie tłumaczyć młodemu
prawnikowi, że nigdy nie miała czasu na takie głupstwa
jak małżeństwo czy podróże. Nawet na randki od lat się
nie umawiała. Niedawno skończyła czterdzieści pięć lat;
jej biologiczny zegar przestał tykać.
Zerknęła na dom. Drzwi były zamknięte, ale przez
okno widziała krzątającą się po kuchni Louise... nie, Me-
redith. Dzieci chcą zabrać ją z powrotem do Kalifornii.
Prędzej czy później wyjedzie, a ona, Martha, zajmie się
leczeniem kolejnych pacjentów.
Takie jest jej życie. Sama tak nim pokierowata. I wca
le nie żałowała podjętej przed laty decyzji.
- Dokąd pani idzie? - spytał Rand.
Stanęła dokładnie w tym samym miejscu co Emily.
- Sprawdzić, jak sobie radzą pańska matka i siostra
- odparła, uśmiechając się przyjaźnie.
- Mamusiu?
Louise, a raczej Meredith - już sama nie wiedziała,
jak ma o sobie myśleć - podniosła wzrok znad słoika,
w którym trzymała sypką herbatę. Widok stojącej w pro
gu ślicznej rudowłosej dziewczyny dosłownie zaparł jej
dech. A może nie tyle widok dziewczyny, co fakt, że
nazwała ją „mamusią"?
- Słucham?
Emily nieśmiało podeszła krok bliżej.
- Widzę, że wciąż lubisz kolor zielony.
ZONA NA POKAZ
135
Meredith popatrzyła na zielone zasłonki w oknie i na
jasnozielone ściany w kuchni. Tak, lubi zieleń.
- Czy to również twój ulubiony kolor? - spytała,
wskazując ręką na ciemnozieloną sukienkę, którą dziew
czyna miała na sobie.
Emily pokręciła z żalem głową.
- Nie, ja najbardziej lubię błękit. Amber kocha kolor
żółty, a Sophie czerwień. - Podeszła jeszcze bliżej. - Po
myślałam sobie, że może potrzebujesz pomocy. Gdzie
trzymasz tacę?
- W dolnej szufladzie - odparła matka, pochylając
się.
Emily jednak była szybsza. Meredith wyprostowała
się; wtem doznała uczucia deja vu. Serce łomotało jej
jak szalone. Powoli wyciągnęła rękę i delikatnie pogła
dziła rude loki. Emily uniosła twarz. Oczy matki lśniły
od łez.
- Och, mamusiu, w ogóle mnie nie pamiętasz?
Starszą kobietą wstrząsnęła fala emocji. Miała wra
żenie, jakby iskra elektryczna przeskoczyła między jej
mózgiem a pamięcią i zaczęła pobudzać pamięć do ży
cia.
Spoglądając na Emily, zobaczyła rudowłosą dziew
czynkę ze snów, której obecność zawsze dodawała jej
otuchy i nie pozwalała się załamać. Nawet nie próbując
osuszyć łez, przyciągnęła ją do siebie.
- Pamiętam... Wróbelku.
Po raz pierwszy od dziesięciu lat Emily rzuciła się
w ramiona matki.
- Boże, mamusiu, jak strasznie za tobą tęskniłam!
136 SANDRA STEFFEN
Kątem oka Meredith dostrzegła jakiś ruch w drzwiach.
Zmrużywszy oczy, przez moment z niedowierzaniem
wpatrywała się w młodego, ciemnowłosego mężczyznę.
- Joe?
Zachwiała się. Rand z Marthą skoczyli do przodu, by
ją podtrzymać. W tym samym momencie zagwizdał czaj
nik. Meredith zatkała uszy i zacisnęła powieki. Oszoło
miona poczuła, jak ktoś sadza ją na krześle. Kiedy nabrała
pewności, że nie zwali się nieprzytomna na podłogę,
otworzyła oczy i powoli wyciągnęła rękę w stronę swo
jego najstarszego syna.
- Oczywiście, że ty nie możesz być Joem. Jesteś Ran
dem, prawda?
Wszystkich w kuchni ogarnęło wzruszenie. Emily
głośno chlipała. Rand miał szkliste spojrzenie, Martha
Wilkes pociągała nosem, choć starała się to ukryć; ener
gicznym krokiem podeszła do kuchenki i zdjęła czajnik
z ognia. Świdrujący gwizd ustał. Nastała cisza jak ma
kiem zasiał.
Meredith ponownie zakręciło się w głowie.
- Muszę się położyć...
Z miejsca wysunęły się trzy pary rąk. Każdy chciał
pomóc, ale nawzajem sobie przeszkadzali. Wreszcie Rand
wziął matkę w ramiona.
- Emily, otwórz drzwi. Martho, gdzie jest sypialnia?
- Rand, proszę mnie postawić. Słyszysz?
Wszyscy zamarli bez ruchu. Meredith uśmiechnęła się
przez łzy.
- Natychmiast, młody człowieku.
Rand posłusznie spełnił polecenie.
ZONA NA POKAZ
137
- Martho... - Słabym głosem Meredith zwróciła się
do lekarki. - Czy mogłabyś mnie odprowadzić do sy
pialni? Odpocznę minutkę. Emily, zaparz herbatę... -
Nagle zawahała się. - Ojej, przecież nigdy nie lubiłaś
herbaty. Ty, Rand, też nie.
- Połóż się, mamusiu. W tym czasie Rand i ja zapa
łamy miłością do tego napoju.
Doszedłszy do wyjścia, Meredith obejrzała się za sie
bie. To są dwie z kilkunastu postaci, które nawiedzały
ją w snach. Nareszcie widzi ich twarze!
Wiedziała, że musi się położyć, choćby na chwilkę,
ledwo bowiem trzymała się na nogach, z drugiej strony
bała się...
- Nie odejdziecie? - spytała. - Będziecie tu, jak wrócę?
Emily przygryzła wargę, po czym uśmiechając się,
skinęła głową, a wtedy Meredith poczuła, jak spływa na
nią wprost niewyobrażalne szczęście.
- Chodź, kochanie - powiedziała Martha, ujmując
przyjaciółkę za łokieć.
Głos Randa dobiegł Meredith, zanim zniknęła w wą
skim korytarzyku prowadzącym do sypialni:
- Nie myśl, że tak łatwo się nas pozbędziesz!
Słońce chyliło się ku zachodowi, a drzewa rzucały
półkilometrowe cienie, kiedy Emily z Randem wreszcie
opuścili dom matki.
- O Boże, tak bardzo nie chcę jej teraz zostawiać -
szepnęła w samochodzie Emily. Zalewając się łzami, po
machała do dwóch kobiet, które stały w drzwiach.
- Musimy, Em. - Rand również wysunął rękę przez
138
SANDRA STEFFEN
okno i pomachał. - Doktor Wilkes ma rację. Z każdą mi
nutą wszystko się coraz bardziej plątało mamie w głowie.
- Jedź wolno. Chcę jak najdłużej ją widzieć.
Zanim samochód skręcił na skrzyżowaniu, Meredith
przyłożyła rękę do ust i posłała dzieciom całusa.
Jechali w milczeniu, odtwarzając w myślach przebieg
spotkania. Matka spała bite trzy godziny; obudziła się
z koszmarnym bólem głowy. Na szczęście nie zapomnia
ła, kim są Rand i Emily. Ale niestety niczego więcej nie
zdołała sobie przypomnieć. Trudno powiedzieć, kto był
tym faktem bardziej zawiedziony: ona czy oni.
Doktor Wilkes próbowała pocieszyć Randa i Emily:
ważne, że matka ich pamięta. Nalegała też, aby zostawili
Meredith pod jej opieką. Rand nie był do końca przekonany,
ale po namyśle doszedł do wniosku, że chyba tak będzie
lepiej. Matka mieszkała w Jackson od prawie dziesięciu lat.
Lekarka uważała, że nagła zmiana otoczenia może wpłynąć
na pogorszenie jej stanu. Meredith stwierdziła, że jest go
towa rozpocząć bardziej intensywrią kurację; zgadza się na
wet na ponowną hipnozę, byleby jak najszybciej odzyskać
pamięć i wrócić do rodziny.
- Wyobrażasz sobie, jacy wszyscy będą szczęśliwi?
- powiedziała Emily.
- Nie całkiem wszyscy.
- To prawda. Ciotunia będzie niepocieszona.
- Boże, Em, to się w głowie nie mieści, że można
tak skrzywdzić własną siostrę.
- Wiem.
- Chciałbym, żebyś mogła pojechać ze mną do Wa
szyngtonu.
ŻONA NA POKAZ 139
Oboje jednak uznali, że mądrzej będzie, jeżeli Emily
wróci do Red River w Montanie.
- Szkoda mi opuszczać Missisipi, wiesz, braciszku?
Po pierwsze, rozmawiałam z mamą. Po drugie, spotkałam
ciebie. Po trzecie... mówiłam ci, że widziałam Amber?
- Gdzie? Tu, w Missisipi? Jesteś pewna?
Dlaczego starsi bracia nigdy nie dowierzają młodszym
siostrom? Emily posłała mu drwiące spojrzenie.
- No co? - oburzył się. - Mogło ci się przewidzieć.
Co ona by tu robiła?
- Nie wiem. Myślałam, że może ty wiesz. Pewnie
ma jakiś ważny powód, a coś mi mówi, że chodzi o tego
przystojnego szatyna, który jej towarzyszył.
- Amber jest w Missisipi z przystojnym szatynem?
Boże, trudno za wami nadążyć! Jak mam was strzec, kie
dy każda robi, co jej się żywnie podoba?
- Nie przejmuj się, braciszku. Jesteśmy Coltonówna-
mi. Natura obdarzyła nas siłą, rozumem, intuicją, spry
tem. Podejrzewam, że Amber umie świetnie wykorzystać
te swoje liczne dary.
Biedaczysko, pomyślał Rand o nieznajomym szaty
nie. Wiedział bowiem z doświadczenia, że kiedy jego sio
stry się uprą, zawsze osiągają cel.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Tripp pchnął drzwi łokciem. Otworzyły się. Amber
musiała zostawić je uchylone. Zauważył, że jego „narze
czona" prowadzi ożywioną dyskusję z kobietą w recep
cji. Najwyraźniej był jakiś problem.
Pensjonat, zbudowany w południowym stylu, z wy
sokimi kolumnami i ogromną werandą ciągnącą się
wzdłuż całego frontu, wyglądał tak, jakby był żywcem
przeniesiony ze stron luksusowego pisma poświęconego
architekturze. Trippowi do szczęścia wystarczyłby mały
skromny motel z czystymi pokojami i bieżącą wodą.
Rozejrzał się dookoła. Akurat ten budynek do małych
i skromnych nie należał.
Zapłaciwszy taksówkarzowi, objuczony jak wielbłąd,
ruszył za Amber szerokim, wyłożonym kostką chodni
kiem. Był zlany potem, ubranie miał wygniecione, ko
szula lepiła mu się do pleców. Zbliżając się do drzwi,
marzył o zimnym prysznicu i cichym, klimatyzowanym
pokoju.
- Mam potwierdzenie rezerwacji. - Amber postawiła
walizkę na podłodze i zaczęła grzebać w torebce.
Tripp stanął parę kroków dalej. Nie wiedział, w czym
tkwi problem, ale Amber już się nim zajęła.
ŻONA NA POKAZ
141
- Według faksu sprzed dwóch dni, pokoje dziesięć
i dwanaście są zarezerwowane na nazwiska Colton i Cal-
houn.
Właścicielka pensjonatu wzięła od Amber kartkę, po
czym zerknęła do swoich dokumentów i zasępiła się.
- Coś nie tak? - spytał Tripp, podchodząc bliżej.
Miała na oko pięćdziesiąt lat, włosy starannie ucze
sane, na palcu pierścionek z trzy- lub czterokaratowym
brylantem; mówiła z południowym akcentem.
- Nie wiem, jak to się mogło stać, ale dosłownie parę
minut temu pokoje dziesięć i dwanaście przydzielono
dwóm dentystom z Iowy i ich żonom. Oni również mieli
potwierdzone rezerwacje.
Paski od toreb uwierały Trippa w ramię.
- Innymi słowy, nie znajdzie się tu dla nas miejsce?
- Ależ nie. Znajdzie się.
- Doskonale. Proszę więc nam podać numery pokoi.
Kobieta rzuciła Amber ukradkowe spojrzenie. Nic
z tego nie rozumiał. Dopiero po chwili Amber wyjaśniła
mu, na czym polega kłopot.
- Nie pokoi, tylko pokoju, Tripp. Mają dla nas zare
zerwowany jeden pokój.
- Ale za to najładniejszy - dodała szybko właściciel
ka, próbując jakoś wynagrodzić nieporozumienie.
Tripp popatrzył na Amber. Włosy ma w nieładzie,
szminkę startą. Znajduje się w podróży od wielu godzin,
cierpi na chorobę lokomocyjną, lecz mimo to wygląda
niezwykle ponętnie. Jak ona to robi?
- Nasze pokoje nie muszą z sobą sąsiadować. - A na
wet lepiej, żeby nie sąsiadowały, pomyślał. - Mogą być
142
SANDRA STEFFEN
na różnych piętrach. Proszę w tym najpiękniejszym umie
ścić pannę Colton, a mnie dać jakikolwiek.
- Obawiam się, że wszystkie inne są zajęte.
Na twarzy Trippa odmalowała się złość. Amber nie wie
działa, jak ma się zachować. Całą podróż dokładnie zapla
nowała. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin za
mierzała uwieść Trippa, a przynajmniej zrobić coś, aby się
w niej zakochał. W końcu wcale nie musi mieszkać w Fort
Bragg. Jej praca w Fundacji Hopechest polega na pozyski
waniu funduszy. Równie dobrze mogłaby je pozyskiwać
w Santa Rosie czy gdziekolwiek indziej.
Praca jest ważna - ale miłość była ważniejsza.
Niektórzy ludzie uważają, że są kowalami swego losu.
Że mogą na niego wpływać i dowolnie go kształtować.
Amber wierzyła, że można dopomóc losowi, ale tylko
do pewnego stopnia. Była realistką. Nie żyła w świecie
złudzeń.
Nie planowała zakochać się w Trippie Calhounie, ale
ponieważ tak się stało, chciała, by odwzajemnił jej uczu
cie. Ucieszyła się, słysząc, że pokoje dziesięć i dwanaście
są połączone drzwiami, i że oba są wolne, gdyż poprze
dnia rezerwacja została odwołana. Godzinami chodziła
po sklepach, szukając idealnej sukienki i butów. Zapa
kowała na drogę świeczki zapachowe, najpiękniejszą ko
szulę nocną oraz ulubioną płytę z romantyczną muzyką.
Przygotowała wszystko w najdrobniejszych detalach, ale
nigdy w życiu nie posunęłaby się tak daleko, by zare
zerwować tylko jeden pokój.
Cóż, najwyraźniej los jej sprzyja. Uśmiechnęła się
w duchu.
ŻONA NA POKAZ 143
- Zróbmy tak - powiedział Tripp. - Ty zostaniesz tu
taj, a ja poszukam czegoś w pobliżu.
Tego nie przewidziała.
- Jeszcze raz bardzo przepraszam za nieporozumienie
- rzekła właścicielka pensjonatu. - Jeżeli pan sobie ży
czy, podzwonię po hotelach w okolicy, ale nie sądzę, aby
w którymś znalazło się wolne miejsce.
Amber nie odezwała się słowem, natomiast z każdą
sekundą coraz większą sympatią darzyła miłą, elegancką
kobietę za ladą recepcji.
- Akurat jest szczyt sezonu turystycznego. W dodat
ku w tej części miasta odbywa się kilka różnych zjazdów.
W hotelach mają komplety gości, a w pensjonatach też
zaczyna brakować miejsc. Może państwo obejrzą pokój,
a ja w tym czasie spróbuję coś wykombinować...
Tripp wzruszył z rezygnacją ramionami.
- Robi się coraz później - zauważyła cicho Amber.
Próba przed jutrzejszą uroczystością zaczyna się
o siódmej. Potrzebuję czasu, żeby się odświeżyć, ubrać...
Skinął głową na znak zgody. Wolałaby, by okazał tro
chę więcej entuzjazmu, ale trudno. Krok po kroczku...
- RayAnn, można cię prosić na chwilę? - właściciel
ka pensjonatu zwróciła się do dziewczyny, która wyglą
dała jak młodsza wersja jej samej.
- Tak, mamo?
- Pomóż państwu z bagażami. I zaprowadź do trzy
dziestki.
RayAnn, silna, solidnie zbudowana pannica w wieku
szesnastu lub siedemnastu lat, wzięła od Trippa dwie wa
lizki.
144
SANDRA STEFFEN
- Proszę za mną.
Najpierw przeszli przez duży salon, w którym szpako
waty mężczyzna rozmawiał z ekscentrycznie odzianą ko
bietą - spoglądając na nią, Amber pomyślała, że albo
w Missisipi wylądowały kosmitki, albo niewiasta brała
udział w jakimś przedstawieniu o Marsjankach - następnie
RayAnn poprowadziła ich krętymi schodami na górę.
- Trzydziestka jest fantastyczna. Będą państwo za
chwyceni.
Schody na poddasze były wąskie i strome. Zarówno
Tripp, jak i córka właścicielki dotarli na miejsce zziajani.
Amber, która niosła tylko torebkę, nawet się nie zasapała.
- To jedyny pokój na tym piętrze - oznajmiła Ray
Ann.
Tak, pomyślała Amber; los jej zdecydowanie sprzyja.
- Jak się państwu podoba?
Rozejrzeli się dookoła.
Pokój rzeczywiście robił wrażenie: ukośne płaszczy
zny, miękki puszysty dywan w kolorze dojrzałych śliwek,
antyczne biureczko, osiemnastowieczna komoda, po obu
jej stronach wielkie, skórzane fotele; głównym elemen
tem było jednak ogromne małżeńskie łoże, na którym
leżała wspaniała wełniana kapa oraz kilkanaście ozdob
nych poduszek.
Amber nie mogła oderwać od niego oczu. Tu rozegra
się cała akcja. Jeżeli nie stchórzę, dodała w rriyślach.
Prawie każdy mężczyzna, z którym się spotykała, go
tów był ją zaciągnąć do łóżka już na drugiej randce. Ale
co innego uwodzić, a co innego być uwodzoną. Psiakrew,
powinna była robić notatki.
ZONA NA POKAZ
145
- A na widok łazienki - ciągnęła nastolatka - ludzie
po prostu dębieją.
Tripp, który właśnie szedł w tym kierunku, zamarł
w pół kroku, po czym zawrócił, jakby uznał, że ma już
dość wrażeń.
- Niech no zgadnę... Przyjechali państwo na zjazd
tancerzy?
Tripp uniósł pytająco brwi.
- Na zjazd tancerzy?
- No tak. Bo jakoś państwo nie wyglądają ani na den
tystów, ani fanów science fiction.
Na twarzy Trippa wciąż malowało się zdumienie. Am-
ber uśmiechnęła się; teraz już wie, co robiła na dole w sa
lonie kobieta przebrana za kosmitkę.
- Przyjechaliśmy na ślub znajomych - wyjaśniła
krótko.
- Pani przyjaciel na pewno nie jest tancerzem? - spy
tała szeptem dziewczyna, kiedy Tripp rozsunął drzwi, za
którymi stał telewizor.
- Jest lekarzem. Pediatrą.
RayAnn wytrzeszczyła szeroko oczy.
- O rany! Mój pediatra był staruszkiem. Miał
z osiemdziesiąt lat.
- Mój też.
- To jak? - Dziewczyna ponownie podniosła głos. -
Decydują się państwo na ten pokój?
- Możesz nas na chwilę zostawić samych? - popro
siła Amber.
Uśmiechając się przyjaźnie, dziewczę wyszło, zamy
kając za sobą drzwi.
146
SANDRA STEFFEN
- Chyba nie mamy zbyt wielkiego wyboru - powie
działa Amber, kiedy zostali we dwoje.
Tripp zacisnął zęby.
- Chcesz dzielić ze mną pokój?
Przez chwilę przyglądała mu się bez słowa. Włosy
miał potargane, koszulę pogniecioną. Przyszło jej do gło
wy, że on również odczuwa trudy podróży. Mimo to starał
się zachować spokój, nie okazywać złości ani irytacji.
Między innymi dlatego go kochała. Ale oczywiście nie
może mu tego powiedzieć, przynajmniej na razie.
- Kiedyś całe lato mieszkaliśmy pod jednym dachem.
Ufam ci.
Była blada, zmęczona, lecz taka piękna. I mu ufa. Po
czuł dziwne kłucie w sercu. Chyba jeszcze żadna kobieta
nie patrzyła na niego z taką wiarą w oczach. Wiedział,
że nie może jej zawieść. I musi czym prędzej wziąć zim
ny prysznic. Zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi
i otworzywszy je, wręczył czekającej na korytarzu dziew
czynie ostatni banknot, jaki miał w kieszeni.
- Dobrze, bierzemy.
- Ta mała ma rację - rzekła Amber.
Odwrócił się. Psiakość, to ona bierze leki przeciw
chorobie lokomocyjnej, które powodują senność i otę
pienie, lecz to on zachowuje się jak oferma, który nic
nie kojarzy.
- Rację?
- Mówiąc o tobie. - Amber usiadła w fotelu. - Że
masz lekkość, płynność i ruchy tancerza.
- Moja matka była tancerką, zanim mnie urodziła.
- Tańczyła w balecie?
ZONA NA POKAZ
147
- Jasne! - Ironiczny uśmiech wykrzywił jego wargi.
- W klubie w Los Angeles. Tam poznała mojego starego.
Zadumał się. Matka zmarła, kiedy miał siedem lat.
Słabo ją pamiętał poza tym, że była blondynką, paliła
jak smok, często wybuchała śmiechem i że w jej obec
ności zawsze czuł się bezpiecznie.
- Jeśli chcesz, możesz pierwszy skorzystać z łazien
ki. Ja w tym czasie rozpakuję swoje rzeczy.
Amber pochyliła się nad łóżkiem i otworzyła walizkę.
Oczom Trippa ukazał się rąbek beżowego stanika.
Przez moment walczył z sobą. Wreszcie, zapanowa
wszy nad pożądaniem, chwycił torbę podróżną i ruszył
pod prysznic.
Skrzyżował nogi w kostkach i przysunął bliżej kwar
talnik poświęcony medycynie. Była to pasjonująca lektu
ra. Zawsze miał kilka zaległych numerów do przeczyta
nia, bo cierpiał na chroniczny brak czasu.
Od dziesięciu minut tępym wzrokiem wpatrywał się
w jedną i tę sarrią stronę.
Umyty i ogolony, zerknął na zegarek i wrócił do po
czątku artykułu ó nowych lekach przeciwko AIDS, nad
którymi pracowała grupa naukowców na południu Fran
cji. Przeczytał pierwsze zdanie, drugie... Tak, to jest fa
scynująca lektura.
Siedział na wygodnym krześle ustawionym blisko
urządzenia chłodzącego. Nogi miał oparte na obitej iden
tyczną tkaniną otomanie. Zaopatrzony w pisma fachowe,
zamiast pogrążyć się w lekturze, wpatrywał się w lśniący
czubek swojego buta.
148
SANDRA STEFFEN
Miękki dywan pochłaniał wszystkie dźwięki. W po
koju było tak cicho, że szelest przewracanej strony za
brzmiał niemal jak grzmot. Z oddali docierał ledwo sły
szalny szum wody. Amber bierze prysznic.
Potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć grzesznych
myśli, ponownie zerknął na zegarek i jeszcze raz prze
czytał drugi akapit. Słowa wirowały mu przed oczami.
Zamiast opisanej w artykule procedury medycznej, ujrzał
Amber omywaną ciepłym strumieniem wody.
Niecałe pół godziny temu stał w tym samym miejscu,
tyle że strumień, który go omywał, był zimny.
Po chwili szum ucichł. Otworzyły się drzwi kabiny
prysznicowej i ze środka wyłoniła się Amber: włosy ma
mokre, skórę lśniącą...
Zły na siebie, Tripp czym prędzej chwycił pilota
i skierował go w telewizor. Właśnie tego potrzebuje.
Dźwięków, które zagłuszyłyby odgłosy docierające z ła
zienki. Powinien był wcześniej o tym pomyśleć.
Po raz trzeci przeczytał drugi akapit. Wciąż nie wie
dział, o co w nim chodzi. Przeklinając pod nosem, pode
rwał się na nogi i zastukał do łazienki.
- Amber, wychodzę na...
Drzwi otworzyły się. Stała ubrana w jedwabny beżo
wy szlafrok; włosy miała upięte na czubku głowy, twarz
pozbawioną makijażu.
- Co takiego?
Po szyi spływała jej kropelka wody.
- Wychodzę na spacer - mruknął Tripp.
- Na dwór?
Skrzywił się. Przecież nie po korytarzu.
ZONA NA POKAZ
149
- Ale jest potwornie gorąco - zaprotestowała. - Ze
trzydzieści stopni.
Powiódł wzrokiem po jej ciele. Miał wrażenie, że tu
w pokoju jest niewiele mniej. Cofając się od drzwi ła
zienki, ściągnął krawat i marynarkę.
- Kiedy będziesz gotowa? - spytał.
- Mniej więcej za czterdzieści pięć minut.
- W porządku. Mniej więcej za czterdzieści pięć mi
nut będę z powrotem - oznajmił i znikł. Nawet się za
siebie nie obejrzał.
Zostawszy sama, Amber zajrzała do pokoju; zobaczyła
włączony telewizor i leżące w nogach łóżka pismo me
dyczne. Biedaczek, pomyślała. Najwyraźniej nie mógł się
skoncentrować. Zimny prysznic widocznie nie pomógł.
Wyłączyła telewizor, powiesiła marynarkę na oparciu
krzesła, po czym sięgnęła po kuferek z kosmetykami.
Tripp obiecał wrócić za czterdzieści pięć minut. Za
mierza być gotowa - piękna i pachnąca.
Biedaczek dopiero się zdziwi!
Kiedy wrócił, stała przed lustrem i wyglądała bardziej
oszałamiająco niż w jego najśmielszych marzeniach. Nie
mógł oderwać od niej oczu. Napotkała w lustrze jego
wzrok. Powietrze w pokoju stało się naelektryzowane,
jakby tuż pod sufitem przebiegały niewidoczne linie wy
sokiego napięcia. Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której
byłoby tak świetnie w tym kolorze. Nawet nie umiał go
określić. Brąz? Nie. Ciemny beż? Też nie. Może orzech
włoski?
A może wcale nie chodzi o kolor. Może raczej o styl,
150
SANDRA STEFFEN
o krój, o fason, o to, że na pierwszy rzut oka Amber wy
gląda tak, jakby nie miała na sobie nic.
- Jak się udał spacer?
Wzruszył ramionami.
- Dotarłem do salonu obok recepcji - odparł.
Tam, w salonie, wdał się w dyskusję na temat systemu
opieki zdrowotnej w Kanadzie. I z dala od Amber, co
nieco ochłonął. A teraz...
Psiakość, jest jego przyjacielem. Służy mu bezintere
sowną pomocą. Nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła się
jej odwdzięczyć. Cooper też jest jego przyjacielem, sio
stra Proctor również. A jednak za Coopem i oddziałową
nie wodzi wzrokiem. No ale oni nie wyglądają tak jak
Amber. Nie ubierają się w przylegające do ciała suknie
bez rękawów, lekko przezroczyste...
Czuł, że znów zaczyna tracić samokontrolę.
- Nie wierzyłem, że będziesz gotowa.
- Daj mi jeszcze pół minuty.
Zauważył, że trzyma w ręku szminkę. Po chwili zbliżyła
twarz do lustra. Patrzył zahipnotyzowany, jak obrysowuje
kredką kontur ust, potem wypełnia środek kolorem.
Weź się w garść, stary! Karcąc się w duchu, chwycił
krawat i zawiązał go pod szyją. Następnie włożył mary
narkę. To nie jest wina Amber, że on w myślach wciąż
grzeszy. Nie kusiła go, nie flirtowała z nim, nawet na
niego nie patrzyła. Po prostu malowała się przed wyj
ściem, bo chciała ładnie wyglądać jako jego narzeczona.
- Właściwie to już - oznajmiła. Wygładziła ręką ma
teriał sukienki. - Chociaż przydałaby mi się pomoc z su
wakiem...
ZONA NA POKAZ
151
Uniosła rękę, odgarniając z szyi parę luźnych kosmy
ków. Tripp ostrożnie pociągnął zamek błyskawiczny do
góry.
Amber jakby się lekko zachwiała. Przyglądając się jej
w lustrze, miał wrażenie, że zatrzepotała rzęsami. Boże
kochany, co się dzieje? Cofnął się dwa kroki.
- Dziękuję - powiedziała ochrypłym głosem.
Po plecach przeszło mu mrowie.
- Amber, co robisz? - spytał cicho.
Obejrzała się przez ramię.
- Jak to co? Szykuję się do wyjścia. Jeszcze tylko
buty... - Włożyła jeden. - Zobaczysz, doktorku, olśnimy
Montgomery'ego Perkinsa i jego wspólników.
Jej głos brzmiał już normalnie, stracił zmysłową
chrypkę. A może chrypka mu się przyśniła?
- No? - Włożyła drugi but i wyprostowała się. - Jak
wyglądam?
Wyglądała rewelacyjnie.
- Wysoko - odparł.
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- To przez te buty. Kosztowały prawie tyle co su
kienka. Ale dobrze, że je kupiłam, prawda? Co ja poradzę,
jeśli ta zarozumiała karlica Olivia będzie rni sięgać do
łokcia?
Tripp na moment zaniemówił, po czym ryknął śmie
chem.
Napięcie go opuściło. Amber po prostu jest sobą, cu
downą, lekko złośliwą, wspaniałą sobą. Serdeczną, nie
ustraszoną kumpelką. Nie musi się jej obawiać; wcale
niczego nie knuje. Jest taka sama jak przed laty, kiedy
152 SANDRA STEFFEN
stanęła w jego obronie, a potem - zła, że jej nie podzię
kował - nazwała go Grzybem.
- Coś mi się zdaje, że zawrócisz dziś wszystkim
w głowie.
Chwyciwszy torebkę, wzięła Trippa pod ramię. I po
czuła dreszcz podniecenia, który wolno rozszedł się po
całym jej ciele. Obyś miał rację, pomyślała.
Głównie to jemu chciała zawrócić w głowie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Restauracja Duncan's w centrum Jackson nie była tak
wytworna jak Alessandro's w Santa Rosie, ale - jak po
wiedział Tripp, wysiadając z taksówki - tu też pewnie
nie wypada siorbać. Amber roześmiała się wesoło.
Tym razem to ona nie zwracała wcale uwagi na spoj
rzenia kierowane w jej stronę. Szła pod rękę z Trippem,
uśmiechnięta i szczęśliwa. Cieszyła się, że spędzą razem
cały weekend.
Perkinsowie okazali się niezwykle mili i serdeczni.
Amber była również zachwycona młodą parą, matką pan
ny młodej oraz dziesięcioma druhnami; wszyscy zacho
wywali się przyjaźnie. Tego samego nie mogła powie
dzieć o 01ivii Babcock i Dereku Spencerze.
Na szczęście z Derekiem prawie nie miała kontaktu
- poza kolacją, kiedy posadzono ich naprzeciw siebie.
Z jego narzeczoną jej drogi niestety czasem się krzyżo
wały.
01ivia, ubrana w jedwabną suknię jednego ze znanych
projektantów mody, podeszła do niej, kiedy rozmawiała
z trzema druhnami, i kładąc rękę na jej ramieniu, spytała
słodko:
- Te fikuśne spineczki w twoich włosach nie są
z prawdziwego złota, prawda, kochanie?
154 SANDRA STEFFEN
Po czym, zanim Amber zdołała cokolwiek powiedzieć,
uśmiechnęła się do stojących wkoło młodych kobiet.
- Kiedy byłam w szkole średniej, uwielbiałam takie
tandetne błyskotki.
Amber miała wrażenie, że słyszy chóralny jęk zgor
szenia. Ona sama udała, że nic się nie stało. Chociaż
marzyła o tym, by się odciąć, stała z uśmiechem przy
klejonym do twarzy, mocno gryząc się w język.
Po paru minutach zostawiła druhny w towarzystwie
01ivii, a sama podeszła do matki panny młodej, która
rozmawiała z córką oraz matką pana młodego. Jennifer
trzęsła się ze zdenerwowania: podczas próby do jutrzej
szych uroczystości ślubnych najmłodsza, kilkuletnia dru-
henka oznajmiła, że nie będzie nikogo obrzucać płatkami
róż. Matka i Cornelia usiłowały pocieszyć przyszłą mę
żatkę.
Śluby, wesela... Tyle jest przy nich zamieszania.
Amber o swoim fantazjowała od lat. Dawno temu, jako
dziewczynka, marzyła o trwającej cały dzień wspaniałej
uroczystości. Takiej, na jaką zanosi się jutro. Potem, z wie
kiem, zmieniła zdanie. Huczne, piękne wesela wyprawiają
swoim dzieciom normalni ludzie, ona zaś nie wyobrażała
sobie, by ta obca kobieta, którą tytułowała matką, mogła
komukolwiek przygotować wymarzone wesele.
Wypiła łyk szampana. Przysłuchując się rozmowie, za
częła rozglądać się po pokoju. Po chwili w tłumie gości
odnalazła wzrokiem Trippa. Stali wszyscy razem, on, De
rek Spencer, doktorzy Gentry, Harris i Perkins oraz star
szy syn Perkinsa, który pracował jako prawnik w Bos
tonie.
ŻONA NA POKAZ 155
Przepełniała ją dziś duma. Tripp źle się czuje na takich
wielkich spędach, w towarzystwie obcych osób, w do
datku z innych sfer niż te, w których sam się obraca,
ale niczego po sobie nie okazuje. Na pierwszy rzut oka,
ubrany w drogi czarny garnitur i włoski krawat, idealnie
wtapia się w otoczenie. Niewątpliwie pomogła wizyta
u fryzjera. Ale przyglądając mu się chwilę dłużej, widać
było, że odstaje od reszty gości. Zachowywał się natu
ralnie, nie szczerzył zębów, żeby wywrzeć na kimś dobre
wrażenie. Uśmiechał się wtedy, gdy miał na to ochotę.
Jego kontrkandydat wprost przeciwnie: uśmiechał się
bez przerwy. Włosy miał ciut za złociste, twarz ciut za
nadto opaloną. Amber liczyła na to, że inni też zdołają
przejrzeć go na wylot. Nie wyobrażała sobie, aby Perkins
mógł przyjąć do pracy takiego hipokrytę.
Tripp zerknął w jej stronę. Z tej odległości nie wi
działa barwy jego oczu, ale czuła emanujące z nich ciepło
i sympatię. Przeszył ją dreszcz emocji. Przypomniała so
bie niespodziankę, jaką czeka Trippa po powrocie do pen
sjonatu.
- Jennifer, znów się spotykamy...
Znajomy głos wyrwał Amber w zadumy. Przeniosła
spojrzenie na grupkę kobiet, z którą stała. Gdy zobaczyła
drobną brunetkę, która dołączyła do grupy, było już ża
późno; nie mogła odwrócić się i po prostu odejść.
- Miałam nadzieję, że uda mi zamienić z tobą słowo
przed twoim jutrzejszymi świętem - powiedziała 01ivia.
- Musisz być taka podniecona!
- Podniecona byłam rok temu. Nawet tydzień temu.
Dziś jestem po prostu kłębkiem nerwów.
156
SANDRA STEFFEN
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Cornelia
próbowała uspokoić przyszłą synową.
- Oby tylko nie padało! - wtrąciła matka Jennifer.
- Z tym zawsze jest problem, kiedy urządza się we
sele pod gołym niebem. - 01ivia pokiwała ze zrozumie
niem głową. - Ale oglądałam prognozę pogody. Mówili,
że jutro ma być słonecznie i równie ciepło jak dziś. Nie
powinna spaść ani jedna kropla deszczu.
Jennifer Blakely położyła dłoń na ramieniu 01ivii
i odetchnęła z ulgą.
- Och, dzięki Bogu! Strasznie się bałam, że pogoda
popsuje nam szyki.
- Wybaczcie, dziewczyny, ale muszę porozmawiać
z Cornelią.. - rzekła pani Blakely, odciągając na bok
żonę doktora Perkinsa.
Amber miała ochotę krzyknąć: „Weźcie mnie ze so
bą!", ale nie bardzo wypadało. Została więc na miejscu,
czując, że zaraz coś się wydarzy.
01ivia podniosła do oczu rękę przyszłej panny młodej.
- Och, jaki wspaniały pierścionek! - zachwyciła się.
- Cztery karaty?
Jennifer pokręciła nieśmiało głową.
- Pięć - odparła. - David naprawdę nie powinien był
się tak wykośztowywać...
- Ale w głębi duszy rozpiera cię radość?
Roześmiały się, jakby były najlepszymi przyjaciół
kami.
- Ty i Tripp jeszcze nie ustaliliście daty, prawda, Am
ber? - spytała 01ivia.
- Nie, nie ustaliliśmy.
ŻONA NA POKAZ 157
- Zaręczyliście się dość niespodziewanie...
- Ojej! - zawołała Jennifer. - Szalona miłość od
pierwszego wejrzenia? Jakie to romantyczne!
Amber miała ochotę ją ucałować.
- Widzę, że nie nosisz pierścionka zaręczynowego -
kontynuowała 01ivia. - Szkoda. Powinnaś skarcić Trippa.
Bez pierścionka symbolizującego miłość zaręczyny wy
dają się takie... hm, nie do końca prawdziwe. Jakby za
aranżowane.
Amber z całej siły zacisnęła rękę na kieliszku; aż
dziw, że go nie zgniotła. Kiedy tak stała, dygocząc
z wściekłości, nie zauważyła grupy lekarzy, którzy po
woli zbliżali się w ich stronę.
Jennifer również ich nie zauważyła.
- Zaaranżowane? - spytała, patrząc na 01ivię. - Co
to znaczy?
- 01ivia po prostu nie jest na bieżąco - wyjaśniła lek
ko kąśliwym tonem Amber. - Aranżowane małżeństwa
wyszły z mody wieki temu. Jeśli zaś chodzi o pierścio
nek... - Spojrzała z uśmiechem na swoje gołe palce. -
Nie zrozum mnie źle, Jennifer. Pierścionek z brylantem
to piękna rzecz. - Dla emfazy na moment zamilkła. - Ale
widzisz, mój ojciec ma udziały w kopalni diamentów.
Może dlatego brylanty nie robią na mnie wrażenia. Poza
tym Tripp posiada coś znacznie bardziej intrygującego
od karatów. Wiesz, co mam na myśli, prawda, 01ivio?
Tripp niemal udławił się szampanem. 01ivia zmru
żyła powieki i ściągnęła gniewnie usta, jakby dopiero
w tej chwili pojęła swój błąd: nie doceniła przeciw
niczki.
158
SANDRA STEFFEN
Chcąc zapobiec nieprzyjemnej scenie, Tripp czym prę
dzej odstawił kieliszek i wsunął się pomiędzy kobiety.
- Zatańczymy?
Amber nie odpowiedziała. Tripp zabrał jej kieliszek,
postawił na tacy obok swojego, po czym poprowadził ją
w kąt sali, gdzie grał trzyosobowy zespół muzyczny.
- Przyjemnie się z 01ivią zabawiacie? - spytał szep
tem.
- Tripp, to podła, wredna jędza. Co ty w niej wi
działeś?
- Dobre pytanie. - Objął Amber w pasie.
- Nie, serio. Dziwi mnie, jak mogłeś zaręczyć się
z kimś takim. A jeszcze bardziej dziwi mnie, jak mogła
rzucić ciebie dla kogoś takiego jak Spencer.
- A więc po pierwsze - rzeki, krążąc wolno po par
kiecie - nasze narzeczeństwo trwało tak krótko, że się
w ogóle nie liczy. A po drugie, to ja ją rzuciłem.
- Naprawdę? Cieszę się.
Oparł dłoń na jej plecach i przytulił ją mocniej.
- Wiesz, twoja była narzeczona chyba za mną nie
przepada. Ciekawe dlaczego?
Uśmiechnął się pod nosem. Po chwili zerknął na drugi
koniec sali, gdzie 01ivia z Derekiem naradzali się szep-.
tern.
- Bo ją usadziłaś. A 01ivia Babcock lubi błyszczeć.
- Każdy lubi.
- Ona bardziej od innych. Zdajesz sobie sprawę, że
nie puści ci tego płazem?
- Mniejsza o mnie. Jedynie mam nadzieję, że swoim
zachowaniem nie zaszkodziłam tobie.
ŻONA NA POKAZ 159
- Chyba nie. Perkins właśnie mi mówił, że jest pod
wrażeniem moich osiągnięć zawodowych.
Wyraźnie się odprężyła.
- Mądry facet.
Tripp zdążył przywyknąć do mrowienia, które czuł
na widok Amber. Jednak komplementy pod swoim ad
resem wciąż wprawiały go w zdumienie.
Nie przypuszczał, że wieczór będzie należał do uda
nych. Wolałby zdjąć marynarkę, rozluźnić pod szyją kra
wat, podwinąć rękawy. Ale w sumie był zadowolony.
Niewątpliwie humor poprawiła mu rozmowa, jaką odbył
z Montgomerym Perkinsem i jego synami. Okazało się,
że nie wszyscy bogaci ludzie są płytcy i powierzchowni.
Pod pewnymi względami trzej Perkinsowie byli typowy
mi przedstawicielami swojej klasy: powoływali się na na
zwiska wpływowych ludzi, których znali, wymieniali
szkoły i uniwersytety, jakie kończyli. To akurat nie robiło
na Trippie wrażenia. Był natomiast pozytywnie zasko
czony czym innym: ich poważnym podejściem do pracy,
troską o ludzi, stosunkiem do rodziny.
Wieczór podobał mu się nie tylko ze względu na inte
resujące rozmowy, ale również ze względu na Amber.
Nie potrafił tego pojąć. Rozum mówił mu, że nic się mię
dzy nimi nie zmieniło, ciało jednak reagowało inaczej,
jakby wszystko uległo zrryanie.
Mają dzielić pokój. Pokój? Dobre sobie! Tam jest tyl
ko jedno łóżko. Na myśl o wielkim, szerokim materacu
poczuł, jak serce wali mu młotem. Gdy zespól rozpoczął
kolejny utwór, Tripp z Amber jedynie zwolnili rytm. Ich
ruchy cechowała doskonała harmonia, jakby całe życie
160
SANDRA STEFFEN
ze sobą tańczyli. Ni stąd, ni zowąd Tripp przechylił part
nerkę. Amber krzyknęła przerażona, po czym wybuchnęła
śmiechem.
- Chyba Perkinsom podoba się zainteresowanie, jakie
jeden z ich kandydatów okazuje swojej narzeczonej -
szepnęła, kiedy znów stała prosto.
- Fałszywej narzeczonej - poprawił ją Tripp.
Objęła go delikatnie za szyję.
- Wiesz, co myślę?
Popatrzył na nią wyczekująco.
- Myślę, że nie wszystko jest udawaniem. I myślę,
że ty również to wiesz.
Chciał się oburzyć, sprzeciwić, ale nie zdołał. Jej ciało
przylegało do jego ciała. Każdy mężczyzna na jego miej
scu odczuwałby podniecenie. Ale on czuł coś więcej. Od
rana powtarzał sobie, że nic go z Amber nie łączy. Są
przyjaciółmi. Dwojgiem ludzi, z których jedno potrze
bowało drobnej koleżeńskiej przysługi, a drugie gotowe
było ją ofiarować. Ale w głębi duszy wiedział, że to nie
prawda; przyjaciół nie trawi żądza.
Może wypił za dużo szampana? A może jest jakiś inny
powód, że nie może oderwać od Amber oczu?
- Uważaj, kotku, co mówisz - ostrzegł ją.
Spojrzenie, jakie mu posłała, było uwodzicielskie.
Przyjaciele tak na siebie nie patrzą, pomyślał.
- Wiem, co mówię. Tripp. I wiem, co robię - oznaj
miła krótko.
Muzyka ucichła, a raczej jej dźwięki odpłynęły gdzieś
w dal. Tripp stał w miejscu, jakby przyrośnięty do ziemi-
Wkoło tańczyły inne pary. On zaś tkwił na środku par-
ZONA NA POKAZ
161
kietu, starając się nie ulec wdziękom Amber, a jedno
cześnie przyciągając ją do siebie.
Przyglądała mu się uważnie, jakby dokładnie wiedzia
ła, co się dzieje. Jakby w niej również od rana narastało
pożądanie.
- Jennifer i David szykują się do wyjścia - powie
działa cicho. - Czyli my też możemy się zbierać. - Os
wobodziła się z jego objęć. - To co, idziemy?
Pożegnali się z Perkinsami, z parą młodą i kilkoma
innymi osobami, które dziś poznali. Kierując się w stronę
wyjścia, Amber wzięła Trippa pod rękę.
- Uśmiech na twarz - szepnęła.
Przeszli pod łukiem obwieszonym białymi światełka
mi i znaleźli się na zewnątrz. Ruszyli schodami na dół.
Tripp, jakby potrzebując wsparcia, trzymał się żelaznej
poręczy.
Byli już w połowie drogi, kiedy nagle ktoś go zawołał.
Obejrzał się za siebie, jednocześnie uderzył kłykciem
w ostrą, wystającą krawędź poręczy. Skrzywił się - nie
tyle na myśl o sińcu, którego z pewnością sobie nabił,
ile na widok swojego obłudnie uśmiechającego się kon
kurenta.
- Czego chcesz, Spencer?
Spencer najpierw wolno powiódł wzrokiem po Amber,
po czym ponownie skierował spojrzenie na rywala.
- Oby wygrał lepszy - powiedział i roześmiawszy się
sztucznie, obrócił się i znikł z powrotem w sali.
- Co mu się stało? - spytała Amber.
Diabli wiedzą. - Tripp podmuchał na rękę, jakby
chciał odpędzić ból.
162
SANDRA STEFFEN
Amber delikatnie ujęła ją i leciutko pocałowała za
czerwieniony kłykieć.
- Kiedy byłam dzieckiem, mama zawsze całowała
wszystkie moje skaleczenia. Twierdziła, że dzięki temu
mniej boli. - Pocałowała kolejny palec i jeszcze nastę
pny. - Lepiej?
Poczuł, jak przepełnia go żar. Podejrzewał, że Amber
wie, co robi i w jaki sposób to na niego działa. Nie jest
dzieckiem ani niewinną nastolatką. Jest dorosłą kobietą,
świadomą swojego uroku. Kobietą, która dobrze wie,
gdzie jest granica między przyjaźnią a seksem i która do
tej granicy powoli się zbliża.
Próbował przypomnieć sobie, dlaczego powinien trzy
mać się od niej z daleka, kiedy przy krawężniku zatrzy
mała się taksówka. Amber podeszła do niej, wdzięcznie
kołysząc biodrami, i otworzyła drzwi. Stała z ręką na
klamce, czekając. Wydawała się bardzo pewna siebie.
Oj, niełatwo będzie jej się oprzeć.
- To będzie wspaniały ślub. Oczywiście Jennifer jest
kłębkiem nerwów. Najbardziej boi się, czy najmłodsza
druhenka, która ma rozrzucać kwiaty, poradzi sobie z za
daniem. Dziewczynka ma trzy lata, a w tym wieku dzieci
są nieprzewidywalne.
Wreszcie umilkła. Odkąd wyszli z restauracji, usta jej
się nie zamykały. Tripp oderwał oczy od jej twarzy i skie
rował wzrok tam, gdzie ona patrzyła. Dojechali na
miejsce.
Cisza nie trwała długo.
- Z początku Jennifer sądziła, że mała Breanna jest
ZONA NA POKAZ 163
zbyt nieśmiała, aby iść środkiem nawy, i dlatego marudzi.
- Amber otworzyła drzwi i wysiadła z taksówki. - Po
wód okazał się całkiem inny. Po prostu dziewczynka nie
chce wyrzucać z koszyczka płatków róży. Chce je za
chować dla siebie. Wyobrażasz sobie? Mówiłam ci, że
wszystkie druhny mają suknie w kolorze lawendy? Po
dobno to najmodniejszy obecnie kolor na ślubach. Cho
ciaż czerń też jest modna.
Tripp wsunął rękę do kieszeni, by zapłacić za kurs.
- Dzięki, kolego - powiedział kierowca, chowając
pieniądze. - Pańska kobita zawsze tyle gada?
Tripp miał ochotę wyjaśnić, że Amber wcale nie jest
jego kobietą i na ogół tak nie trajkocze, ale jedynie wzru
szył ramionami.
Zanim się obejrzał, Amber pomaszerowała przed sie
bie. Miał wrażenie, że bardzo się spieszy. Był jeszcze
na schodach, kiedy ona wyciągnęła z torebki klucz do
pokoju i otworzyła drzwi.
- Muszę zdjąć buty - oznajmiła. - Nie przepadam za
takimi obcasami, ale czasem nie ma się wyboru...
Zdjęła prawy.
- Dość tego.
Pochylona nad drugim, podniosła zdziwiona głowę.
- Nie zamkniesz drzwi? - spytała.
Zamknął, po czym oparł się o nie ramieniem.
- Co robisz?
- Nie rozumiem...
Udawała niewiniątko, a przecież widział, że gra.
~ Przez całą drogę buzia ci się nie zamykała. To nie
w twoim stylu. Czyli jesteś zdenerwowana. Dlaczego?
164
SANDRA STEFFEN
- Istnieje delikatna granica między zdenerwowaniem
a podnieceniem. A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie:
skoro musisz pytać, co robię, najwyraźniej robię to nie
zbyt umiejętnie.
Poczuł się speszony, ale i zaintrygowany. Zmrużył
oczy. Na miłość boską, mars na jego czole powinien był
ją zniechęcić, a przynajmniej wystraszyć.
- Jesteś zła?
- A żebyś wiedział.
Stała na drugim końcu pokoju, całkiem odprężona.
Po wcześniejszym zdenerwowaniu nie było śladu. Po
chwili uniosła ręce do głowy i zaczęła wyjmować z wło
sów ozdobne spinki. Jedna po drugiej spadały bezgłośnie
na miękki, puszysty dywan.
- Powinnaś się bać. A przynajmniej czuć nieswojo...
Wpatrując mu się w oczy, bez słowa wyciągnęła naj
większą klamerkę, która przytrzymywała kok.
- Ale nie. Amber Colton niczego się boi...
Potrząsnęła głową, by włosy opadły jej na ramiona.
- Niektórych rzeczy się boję.
- Akurat.
- Naprawdę. - Wykonała krok w jego kierunku.
- Wymień choć jedną.
- Boję się pająków. - Podeszła kolejnych kilka kro
ków. - Boję się latania. Nie lubię wind. Ani kuchenek
gazowych. - Mówiła głosem niewiele donośniejszym od
szeptu. - Boję się bezpańskich psów i terrorystów. Jado
witych węży, pijanych kierowców i... i w głębi duszy
boję się ciebie.
- Mnie?
ŻONA NA POKAZ 165
Skinęła głową, znów przysuwając się o krok.
- Tak. Że nie dasz mi tego, czego chcę.
Oddech miał przyśpieszony.
- Jeszcze masz czas, Amber.
Dzieliły ich już tylko centymetry.
- Czas? Na co?
- Żeby się opamiętać.
Uśmiechnęła się zalotnie. Zrozumiał, że czas się koń
czy, że jeszcze chwila, a będzie za późno.
- Żeby wyrzucić mnie za drzwi...
- Za drzwi? Ależ ja się cieszę, że mamy przed sobą
całą noc.
- Ja... - Podjął ostatni rozpaczliwy wysiłek, aby
ogarnąć myślą sytuację. - Ja... Nie mam zabezpieczenia.
- Ja mam...
Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Amber wciąż stała
tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
- Wszystko zaplanowałaś?
- Mam również świece. Oraz nastrojową muzykę. -
Wpatrywał się w jej usta. - Ale chyba niepotrzebne nam
świece i muzyka, prawda?
Zachwiała się. Wyciągnął ręce, by ją przytrzymać. Na
gle, nie kontrolując się, zgarnął ją w ramiona i przytulił
mocno do siebie. Odchyliła w tył głowę. Z początku po
całunek był lekki, ale już po chwili zamienił się w na
miętny taniec warg i języków. Amber miała rację; nie
potrzebowali świec ani muzyki - potrzebowali wyłącznie
siebie. W pewnym momencie cofnęła się krok. Czyżby
wreszcie się opamiętała?
Tak by było najlepiej. Nie zdawał sobie sprawy, że
166 SANDRA STEFFEN
wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze dopiero wtedy,
gdy zgasiła górną lampę i ponownie trafiła w jego ob
jęcia.
Bez słowa odgarnęła na bok włosy i odwróciła się.
Delikatnie pocałował ją w kark. Zadrżała. Powoli zaczął
ciągnąć w dół suwak. Wiedział, czego Amber pragnie.
Czy może jej tego odmówić?
Uśmiechając się, rozwiązała i zdjęła mu krawat, roz
pięła guziki u koszuli, następnie zbliżyła palce do paska
u spodni.
- Uważaj, bo nie będzie odwrotu - szepnął ochryple.
Nie miała zamiaru uważać.
Po chwili suknia opadła na podłogę, tworząc kałużę
u jej stóp. Odsunęła ją na bok. Na kupno bielizny po
święciła równie wiele czasu, jak na znalezienie odpowied
niej sukni i butów. Teraz, stojąc w przezroczystym sta
niku, jedwabnych figach i zakończonych elastyczną ko
ronką pończochach, wiedziała, że dokonała trafnego wy
boru. Tripp nie mógł oderwać od niej oczu.
Nie pozwolił jej jednak długo pozostać w bieliźnie.
Wkrótce materac uginał się pod ciężarem ich ciał, a pokój
wypełniały ciche jęki i pomruki rozkoszy.
- Nie, nie przerywaj - szepnęła, kiedy Tripp na mo
ment cofnął rękę. Potarła nogą o jego udo. - Chcę...
Sięgnął po zabezpieczenie. Całował ją delikatnie po
ustach, brodzie, szyi, po brzuchu, biodrach, wszędzie.
- Och, tak. Jeszcze... Już...
Kiedy się z nią połączył, poczuł coś dziwnego, ale
nawet nie miał czasu o tym myśleć. Była taka piękna
i zmysłowa, pełna namiętności i tak wspaniale reagująca
ŻONA NA POKAZ 167
na każdy jego ruch. Próbował odrobinę zwolnić, prze
dłużyć przyjemność, ale zaprotestowała, więc poddał się
zmysłom. Reszta świata przestała istnieć.
Potem wolno dochodził do siebie. Dopiero po paru
minutach, kiedy serce odnalazło właściwy rytm, poskła
dał sobie wszystko razem. Wiedział, że było dobrze, ale
mogło być lepiej. Miłość nie znosi pośpiechu. Żeby
wznieść się na wyżyny, potrzeba fantazji, finezji i czasu,
on zaś czasu nie miał. Ani na to, by rozkoszować się
dotykiem, ani na to, by cokolwiek analizować.
Dlatego umknęła mu rzecz oczywista. Nic dziwnego,
że przez całą drogę Amber trajkotała. Zresztą sama przy
znała, że między zdenerwowaniem a podnieceniem ist
nieje cienka granica. A ona była zdenerwowana - i nie
bez powodu!
Podparłszy się na łokciu, przyglądał się jej, czekając,
aż otworzy oczy.
- Amber, dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś dziewicą?
- Bo... - Napotkała jego wzrok. - Bo nie byłam
pewna.
- Bo nie byłaś pewna?
Pomyślała sobie, że chyba nie powinna się dziwić iro
nii w jego g|łosie. '
- Tak. To znaczy raz... może dwa razy wydawało
mi się, że... - Odwróciła twarz. - Ale chyba nie.
- Chyba nie?
Powściągnęła uśmiech. Był taki słodki, kiedy się zło-
ścił. A ją rozpierała radość.
168
SANDRA STEFFEN
- Chyba nie? - powtórzył.
- Teraz wiem, że na sto procent nie.
Pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Jesteś piękną kobietą, na brak powodzenia nie mo
żesz narzekać, a jednak... A jednak nigdy dotąd nie ko
chałaś się. Dopiero dziś...
Ze wzruszenia łzy napłynęły jej do oczu. Miała ochotę
śmiać się i płakać, smucić i cieszyć. Potrzebowała chwili,
aby wziąć się w garść i opanować emocje.
- Czekałam na wyjątkowego mężczyznę.
Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale przyłożyła mu
do nich palec.
- Chciałam, żeby to było przeżycie, które na zawsze
zostanie mi w pamięci. Dlatego ten pierwszy raz nie mógł
być z kimś, kto poluje na pieniądze mojej rodziny. -
Przetoczyła się na skraj łóżka, po czym postawiła nogi
na podłodze. - Nie odchodź. Zaraz wrócę.
Zanim zamknęła za sobą drzwi łazienki, obejrzała się
przez ramię. Leżał na łóżku, silny, nagi, męski; na jego
twarzy wyraz błogości mieszał się z wyrazem złości.
Uśmiechnęła się. Nie potrafił się jej oprzeć - i również
rozciągnął usta w uśmiechu.
- W porządku? - spytał, kiedy dziesięć minut później
wyłoniła się ubrana w jedwabny szlafrok.
Skinęła głową. Właściwie niepotrzebnie, bo dosłownie
promieniała radością. Usiadłszy na skraju łóżka, popat-
trzyła na Trippa, po czym nieśmiało odwróciła wzrok.
- Raczej ja ciebie powinnam o to spytać.
Przestał bawić się zegarkiem i wbił w nią oczy.
ŻONA NA POKAZ 169
- Powiedz, Amber, czy naprawdę nastąpiła jakaś po
myłka przy rezerwacji pokoi, czy może to twoja sprawka?
Uniosła koc i wsunęła się do łóżka. Zrobiła to tak
naturalnie, jakby tam, przy boku Trippa, było jej miejsce.
- Pragnęłam tego. - Wykonała nieokreślony ruch dło
nią. - Ale przysięgam, że zarezerwowałam dla nas dwa
pokoje. Dziesiątkę i dwunastkę, bo były połączone
drzwiami. To, że przypadł nam ten cudowny pokój na
poddaszu - rozejrzała się dookoła - to po prostu zrzą
dzenie opatrzności. - Odczekała moment, aby przetrawił
informacje, po czym spytała: - Wierzysz mi?
Długo się w nią wpatrywał, a kiedy w końcu skinął
głową, poczuła, jak rozpiera ją szczęście. Chciała usły
szeć słowa o miłości, ale fakt, iż jej ufał, miał dla niej
nie mniejsze znaczenie.
Pogasił światła, kiedy była w łazience; zostawił jedy
nie niedużą lampkę nocną po jej stronie łóżka.
- A teraz - powiedział tonem, jakiego mężczyźni
używają, kiedy domagają się natychmiastowej odpowie
dzi - może byś mi wytłumaczyła, jak to możliwe, aby
tak piękna i mądra kobieta, która odrzuciła trzy oferty
małżeństwa, tyle lat żyła w cnocie?
Leżał wsparty na poduszkach, zakryty do pasa. Amber
przewróciła się na bok. Mimo że spodziewała się tego
Pytania, nie bardzo potrafiła na nie odpowiedzieć.
- Sama nie wiem. pewnie wszystko potoczyłoby się
inaczej, gdyby... gdyby panowie składający te oferty ko-
chali mnie czy chociaż pożądali, a nie wyłącznie pienią-
dze mojej rodziny.
- Kochałaś ich?
170
SANDRA STEFFEN
- Lubiłam. Zwłaszcza jednego. Ale okazało się, że
on też liczył głównie na pozycję i majątek mojego ojca.
Na zyski w postaci samochodów, jachtów, luksusowych
prezentów, wakacji.
- Załatwienia pracy w prywatnym szpitalu...
Potrząsnęła energicznie głową.
- To zupełnie co innego, Tripp. Ty nie chcesz tego
stanowiska dla siebie. Chcesz je po to, żeby pomagać
biednym. A jedynym człowiekiem, któremu chciał po
móc mój ostatni narzeczony, był on sam. Marzył o po
dróży do Paryża, ale moja obecność nie była mu do ni
czego potrzebna... Wierz mi, jesteś pierwszym facetem,
który większą sympatią darzy mnie niż pieniądze mojego
tatusia.
- Biedna bogata dziewczynka.
- Tylko nie lituj się nade mną.
- Nie mam zamiaru. Można litować się nad pokraką,
a nie nad piękną, mądrą kobietą.
Uśmiechnęła się zadowolona. Wiele osób mówiło jej
komplementy, niektórzy pewnie szczerze. Ale dopiero po
chwała z ust Trippa sprawiła jej przyjemność.
Boże, jak bardzo go kochała. Jaka była szczęśliwa!
- Tripp... :
- Słucham?
- Wiesz, nie chce mi się rozmawiać.
Zmrużywszy oczy, podziwiała jego szerokie ramiona,
muskularny tors, pociągłą twarz, potarganą czuprynę, bro
dę pokrytą wieczornym zarostem. Gdy wyciągnął rękę.
zamierzając zgasić lampkę, powstrzymała go.
- Spać też mi się nie chce.
ŻONA NA POKAZ 171
Opuścił rękę.
- Nie?
Pokręciła przecząco głową.
- Do dziś nie wiedziałam, co to znaczy prawdziwa
rozkosz. Jaki ma smak, zapach, dotyk. - Zawahała się.
- Przywiozłam więcej... no, tych... prezerwatyw.
- Ile?
- Całe pudło.
Powiódł wzrokiem po jej twarzy, szyi, ramionach.
- Nie wiem, czy podołam...
Wsparła się na łokciu.
- Chcesz spróbować?
Wturlał się na nią.
- A jak myślisz?
- Myślę... myślę... hm...
Łóżko zaskrzypiało.
- Tym razem - powiedział Tripp, odrywając usta od
warg Amber - zrobimy to po mojemu. Powolutku, nie
śpiesząc się.
Nie zamierzała się sprzeciwiać. Przesunął rękę wzdłuż
jej żeber, wokół pępka i z powrotem do góry. Wydała
cichy pomruk zadowolenia.
- Dobrze, doktorku. Nie śpieszmy się.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Drodzy przyjaciele, zebraliśmy się tu, żeby uczest
niczyć w ceremonii zaślubin Jennifer i Davida...
Amber z Trippem odetchnęli z ulgą. Zdążyli! Zajęli
miejsca koło dwóch niewiast w ogromnych kapeluszach
dosłownie kilka sekund przed pojawieniem się pierwszej
z druhen. Ożywczy wiaterek szeleścił liśćmi drzew po
rastających wspaniały ogród, targał stronami starego
modlitewnika, trzepotał dolami atłasowych sukien, deli
katnie nadymał dziesiątki metrów koronki składających
się na zapierający dech w piersi tren panny młodej.
Amber westchnęła z zachwytu. Wymarzony ślub
w bajkowej scenerii.
Ogromny, starannie utrzymany ogród, a w nim dum
nie prężące się stuletnie dęby o długich, porosłych
mchem gałęziach oniz kołyszące się na wietrze magnolie,
wistarie, żółte i czerwone róże, derenie, azalie. Naturalne
piękno świata przyrody podkreślało radosny charakter
uroczystości ślubnej. Nad głowami gości błękitu nieba
nie zanieczyszczała ani jedna chmurka. Kilka szarych by
ło widać w oddali, ale one zdawały się tkwić w miejscu,
jakby nie chciały przeszkadzać.
- Czy ty, Davidzie Jamesie Perkinsie, bierzesz tę
bietę za żonę...
ŻONA NA POKAZ 173
Na gałęziach ćwierkały ptaki, w tle słychać było de
likatne dźwięki harfy.
- ...i przyrzekasz kochać ją aż do śmierci?
Amber przeszły ciarki. Uwielbiała śluby. O własnym
marzyła od dzieciństwa. Ale dopiero od niedawna wie
działa, że istnieje na świecie tylko jeden mężczyzna, któ
rego pragnie poślubić. Chciała... Nie, lepiej nie zapeszać.
Zresztą za wcześnie, by o tym myśleć.
Kochała go. Sama też nie była mu obojętna. Wpraw
dzie Tripp nie wyznał jej uczucia, ale zawsze uważała,
że czyny mówią głośniej od słów. A czyny, lub raczej
wyczyny Trippa były pełne fantazji, a zarazem ciepła
i tkliwości.
Wiatr przybrał na sile. Targał fryzury, szarpał deko
racje, podwiewał spódnice. Amber odgarnęła za uszy kil
ka luźnych kosmyków, po czym założyła nogę na nogę.
Nagle poczuła lekki ból w podbrzuszu; natychmiast sta
nęły jej przed oczami cudowne harce, jakie wyprawiała
z Trippem w łóżku.
Rano, spoglądając do lustra, Ambew zastanawiała się,
czy w jej wyglądzie widać jakąkolwiek różnicę. Zielony
kostium zasłaniał otarcie, jakie broda Trippa pozostawiła
na
jej ramieniu. Podejrzewała jednak, że ani makijaż, ani
ciemne okulary nie zdołają ukryć jej rozmarzonego spoj
rzenia.
Zerknęła w bok, ciekawa, czy po wstaniu z łóżka
mężczyźni natychmiast zapominają o wszystkim, co tam
robili, czy też przez wiele godzin rozpamiętują szczegóły.
Opbciągając spódnicę spostrzegła, że oczy Trippa powę-
drowały za jej ręką. Na jego szyi zauważyła mocno pul-
SANDRASIES^-
sującą tetnicę. Uśmiechnęła się w duchu. Tripp chyba na-
leży do tych rozpamiętujących.
Poprawiła fryzurę. Wcześniej zamiezała upiąć włosy.
Stała przed lustrem z klamerką w zębach, kiedy do ła-
zienki wszedł Tripp. Nie pozwolił się jej uczesać; miał
inny pomysł, jak miło spędzić czas. Wprawdzie nie miała
skali porównawczej, jednakże jego witalność wprawiła
ją w zdumienie. Właśnie dlatego, z powodu niewyczer-
panej energii Trippa, omal nie spóźnili się na ślub.
Z zadumy wyrwała ją muzyka organowa. Uroczystość
zaślubin dobiegła końca: pan młody całował swoją nowo
poślubioną żonę.
Niewiasty w dużych kapeluszach wciagnęły Amber
i Trippa w rozmowę na temt architektury Południa. Am-
ber akurat coś ówiła, nie zwróciła więc uwagi na Olivię
Babcock, która przechadzała się samotnie.
Kilka minut później Tripp zauważył Stevena Gen-
try'ego i Winstona Harrisa, którzy stali a uboczu, pro-
wadząc ożywioną dyskusję z Derekiem Spencerem; wy-
glądali jak spiskowcy. Widok Spencera zawsze pryzpra-
wiał go o gęsia skórę. facet nie miał za grosz skupułów.
Złożywszy młodym najlepsze życenia, Tripp z Am-
ber przeszli pod pryzstojonym różami łukiem dzielącym
ogród na dwie części: w jendje odbyła się uroczystość
ślubna, w drugiej miało się odbyć przyjęc ie weselne. Na-
wet nie zdązyi się wmieszać w tłum, kiedy nagle, jak
spod ziemi, wyrósł przed nimi Gentry z Harrisem.
- Doktorze Calhoun...
Tripp uniósł zdizwiony brwi. Dotkorze? W Santa Ro-
sie mówili do niego po imieniu.
ZONA NA POKAZ
175
- Tak?
- A więc uważamy... - zaczął Steven Gentry - za
równo ja z Winstonem, jak i Montgomery z Cornelią
oraz Jennifer z Davidem, że... że...
Tripp odruchowo wyprostował ramiona. Gdzieś w gło
wie zapaliło mu się światełko ostrzegawcze. Amber musiała
wyczuć jego napięcie, bo również zastygła nieruchomo.
- Tak? - powtórzył.
Gentry'emu przyszedł z pomocą Winston Harris.
- Zważywszy na to, co się stało, lepiej, aby opuścił
pan przyjęcie.
- A co się stało?
Nieopodal Tripp dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się.
Po raz pierwszy od przybycia na ślub zobaczył z bliska
Dereka Spencera. Jego rywal był, jak zwykle, nienagan
nie ubrany. Do wytwornego stroju nie pasowało jednak
podbite oko.
- Jak słusznie powiedział doktor Harris, byłoby le
piej, aby opuścił pan przyjęcie.
- Dlaczego byłoby lepiej? - spytała Amber.
Gentry z Harrisem wymienili spojrzenie. Po chwili
dołączył do nich Derek.
- Zaskoczył mnie twój sierpowy, Calhoun - oświad-
czył. - Myślałem, że po studiach skończyłeś z bokseni.
O czym ty gadasz, Spencer? - Tripp z całej siły
starał się nie stracić nad sobą kontroli.
Derek potrząsnął głową, jakby nie dowierzając włas-
nym uszom.
- Powiedziałeś im, że Tripp cię uderzył? - Głos Am-
ber podniósł się o oktawę.
176
SANDRA STEFFEN
Derek bez słowa pogładził się po spuchniętym łuku
brwiowym.
- Ty mały, podły sukin....
- No, no! - przerwał Trippowi Gentry. - Nie jeste
śmy w jakimś podrzędnym barze.
- Niektóre cechy wysysa się z mlekiem matki - oz
najmił ironicznie Derek. - Żadne uniwersytety nie nauczą
prostaka ogłady.
Tripp postąpił krok w. stronę Spencera. Ten szybko
odskoczył w tył. Odegrał to bardzo przekonująco, jakby
naprawdę bał się kolejnego ciosu.
Amber wbiła błagalne spojrzenie w Harrisa i Gen
try'ego.
- Byłam z Trippem cały wieczór. Słowo honoru, to
nie on podbił Derekowi oko.
Wszyscy trzej skierowali wzrok na obtarte kłykcie
Trippa. Tripp poszedł za ich przykładem; też popatrzy!
na rękę, którą trzymał zwiniętą w pięść, a następnie na
człowieka, którego darzył coraz większą nienawiścią.
- Powiedziałeś Perkinsowi, że cię uderzyłem?
W oczach jego rywala pojawił się błysk złośliwej satys
fakcji.
- Nie. Powiedziałem, że wpadłem po ciemku na
drzwi. Dziś jego syn bierze ślub.Nie chciałem mu psuć
nastroju.
Akurat, pomyślał Tripp. Podły sukinsyn świetnie sobie
wszystko obmyślił. Widział, kiedy on, schodząc wczoraj
po schodkach przed restauracją, skaleczył się o poręcz.
I postanowił wykorzystać okazję, wiedząc, że druga mo-
że się nie nadarzyć.
ZONA NA POKAZ
177
- Rozumiem. Więc żeby nie psuć Perkinsowi humoru,
opowiedziałeś swoją bajeczkę jego dwóm wspólnikom.
- Owszem, opowiedział nam, co się stało - oznajmił
z irytacją Gentry.
- Derek nie chce wnosić przeciwko panu oskarżenia
- wtrącił Winston Harris. - Namawialiśmy go, ale on
twierdzi, że ze względu na długoletnią znajomość woli
puścić zajście w niepamięć. Powiemy Montgomery'emu,
że zrezygnował pan z ubiegania się o pracę. A pan może
mu przesłać oficjalny list z podziękowaniem i przepro
sinami.
Nastała pełna napięcia cisza. Tripp zmierzył wzrokiem
swego rywala.
- Dobrze wiesz, że cię nie tknąłem.
- Nawet ci się nie dziwię, Tripp. W tej sytuacji co
innego możesz powiedzieć?
Amber kipiała z wściekłości.
- Panowie ... - zwróciła się do dwóch starszych le
karzy. - Znacie dwie wersje. Skąd wiecie, która jest pra
wdziwa? Wierzycie Derekowi na słowo...
Gentry pokręcił głową.
~ Nie, na wiarę czy piękne oczy nie podejmowaliśmy
decyzji.
~ Nie rozumiem.
- Derek ma świadka wyjaśnił Harris.
Kogo? - spytała ochryple Amber.
W tym momencie znalazła się koło nich 01ivia Bab-
cock.
- Mogę zamienić z tobą słowo, Tripp? Na osobności?,
Tripp wyczuł niechęć Amber, po chwili jednak odsu-
178
SANDRA STEFFEN
nęła się na bok, aby mógł swobodnie przejść. Biorąc Trip-
pa za rękę, Ołivia zaprowadziła go pod krzew magnolii.
- Przecież wiesz, że nie biłem się z twoim narzeczo
nym, 01ivio.
- Oczywiście, że wiem.
- Więc powiesz...
Przytknęła mu palec do ust, żeby go uciszyć. Drugą
rękę zacisnęła na jego ramieniu.
- To zależy od ciebie, kochanie.
W głowie Trippa rozległ się sygnał ostrzegawczy. Cze
kał w milczeniu, patrząc na idealnie gładką cerę 01ivii,
na jej idealnie równe zęby i idealnie zgrabny nos.
- Masz świetną fryzurę - powiedziała szeptem. -
Podobałeś mi się z długimi włosami, ale tak jest ci jeszcze
lepiej.
Kiedyś jej uśmiech i zalotne spojrzenie powodowały,
że serce biło mu szybciej. Dziś nie robiły na nim wra
żenia.
- Masz okazję postąpić uczciwie, 01ivio - rzekł. -
Powiedz Gentry'emu i Harrisowi prawdę.
- Dobrze.
Odetchnął z ulgą.
- Ale pod jednym warunkiem.
- Jakim? - warknął.
Wydęła wargi.
- Dlaczego jesteś taki zły?
- Pod jakim warunkiem, Ołivio?
- Powiem im, co się naprawdę zdarzyło..- -
usta. - Ale chcę coś w zamian.
- Co? - spytał zniesmaczony.
ZONA NA POKAZ
179
- Żebyś dał mi jeszcze jedną szansę.
- Jaką szansę?
- Nie udawaj, że nie wiesz. Z głupotą ci nie do twa
rzy-
- Chcesz, żebyśmy znów byli razem?
Uśmiechnęła się triumfalnie.
- Tak.
- Nie.
Na twarzy 01ivii odmalowało się zaskoczenie.
Uśmiech znikł, spojrzenie stało się lodowate. Rumieniec,
który zabarwił jej dekolt, szyję i policzki, gryzł się z bar
wą jej sukni.
- Co to znaczy: „nie"?
- Jeśli nie wiesz, zajrzyj do słownika.
- Popełniasz błąd - syknęła przez zęby.
- Nie sądzę. Gdybyś mnie znała, wiedziałabyś, że
brzydzę się kłamstwem.
Po drugiej stronie krzaku Amber przytknęła rękę do
ust, by nie zdradzić swojej obecności. Zaraz po tym, jak
01ivia odciągnęła Trippa na bok, do reszty grupy pod
szedł dziadek pana młodego, który chciał przedstawić
Spencera i dwóch wspólników Perkinsa komuś w innej
części ogrodu. Amber skorzystała z okazji i skryła się
za magnolią. Żałowała, że nie może pomóc Trippowi,
tak, jak w dzieciństwie.
Olivia wciąż usiłowała przekonać Trippa do swoich
racji. Na szczęście dzielnie się opierał.
- Chyba nie myślisz, że uwierzę w twoje zaręczyny
z tą blond lalunią?
- Licz się ze słowami, Olivio.
180
SANDRA STEFFEN
- Czyżbym trafiła w czuły punkt? Nie sądziłam, że
jesteś typem faceta, który traci głowę dla pary nadmu
chanych cycków.
Dobrze, że Amber trzymała rękę przyciśniętą do ust,
bo inaczej krzyknęłaby z oburzenia. I dobrze, że nie stała
po tej samej stronie magnolii co 01ivia, bo chyba by ją
spoliczkowała.
- Masz słuszność, 01ivio. Jestem typem faceta, któ
rego bardziej pociąga prawość i honor. Sens tych słów
również znajdziesz w słowniku.
Ołivia odeszła, ledwo hamując wściekłość. Amber
otarła łzy, po czym zanim ktoś spyta, czego szuka w krza
kach magnolii, strzepnęła parę liści, które przyczepiły się
jej do spódnicy, i wolnym krokiem ruszyła w kierunku
Trippa.
- Znów podsłuchiwałaś? - spytał, wskazując wzro
kiem listek na jej ramieniu oraz gałązkę we włosach.
Gdyby miała czas, wyjaśniłaby, że od lat nikogo nie
podsłuchiwała. Że dopiero ostatnio jej się to zdarzyło i to
tylko dlatego, że rozmowa dotyczyła jego, Trippa.
Ale czasu nie miała, więc skinieniem głowy przyznała
się do winy.
- No i co teraz?
Popatrzył w prawo, w głąb ogrodu, gdzie powoli roz
kręcało się przyjęcie, następnie w lewo, gdzie szero
brukowana ścieżka prowadziła wokół domu do bramy
- Chyba pora wezwać taksówkę - oznajmił
- Jeśli wyjdziemy, to będzie znaczyło, że oni wygrali
- Bo wygrali.
- Ale...
ZONA NA POKAZ
181
- Gentry z Harrisem podjęli decyzję kilka tygodni te
mu. Derek dostarczył im pretekstu, na który czekali. Teraz
z czystym sumieniem mogą odrzucić moją kandydaturę.
- Ale...
- Jeżeli zostaniemy, dojdzie do nieprzyjemnej sceny.
A nie chcę być odpowiedzialny za zepsucie wesela mło
dego Perkinsa.
Ruszył w lewo, w stronę pięknego starego domu,
przed którym stały zaparkowane drogie, luksusowe sa
mochody.
- Musi być jakieś rozwiązanie. - Amber nie mogła
pogodzić się z tak jawną niesprawiedliwością.
Tripp obejrzał się przez ramię.
- Chcesz, żebym zniżył się do ich poziomu?
Pokręciła głową. Żadne stanowisko nie jest tego warte.
Poza tym Tripp ma rację: nie wypada psuć wesela Da-
vidowi i Jennifer.
W milczeniu dotarli do podjazdu. Nagle ciszę przerwał
trzask piorunu.
- 0 Boże! - zawołała Amber, biegnąc do czekającej
taksówki. - Tylko tego brakowało.
Kolejna błyskawica rozcięła niebo i po chwili lunął
deszcz.
Słońce już zaszło, a w powietrzu wisiała mgła, kiedy
wjechali do Fort Bragg. Ale przynajmniej nie padało.
Ponieważ pasy statowe na lotnisku w Fort Bragg były
za krótkie dla odrzutowców, wylądowali tam, skąd przed
paroma dniami wylecieli - w Mendocino. Stamtąd do do-
mu Amber było niecałe dwadzieścia kilometrów
182
Od wyjazdu z Missisipi Tripp niewiele się odzywał;
dumał nad tym, co się wydarzyło. Amber nie mogła mu
pomóc ani go pocieszyć. Po zażyciu leków przeciw cho
robie lokomocyjnej zrobiła się śpiąca. Chociaż starała się
mieć oczy otwarte, co rusz zapadała w sen.
Obudziła się, kiedy zajechali pod jej dom. W głębi
duszy czuła niepokój. Wszystko wskazywało na to, że
Tripp nie otrzyma pracy w Santa Rosie. Czy w takiej
sytuacji uzna, że ich dalszy związek nie ma sensu?
Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i do poło
wy go opróżnił, zanim oprzytomniała na tyle, aby ruszyć
się z miejsca. Po chwili dołączyła do Trippa i wzięła od
niego dwie torby.
- Całą drogę rozmyślałeś o zwycięstwie Spencera?
Prawdę mówiąc, rozmyślał o kłopotach finansowych
kliniki, o rachunkach i wysokich kosztach leczenia.
A także o Amber.
Niczego nie upuszczając, wydobyła z torebki klucz.
Tripp postawił bagaże w holu. Popatrzyli na siebie. Oboje
czuli się dziwnie, jakoś niezręcznie.
- Czas na mnie.
Przeszła do salonu. Rzuciła torby na podłogę.
- Na pewno nie chcesz zostać? Chociaż na chwilę?
- Kiepskie miałabyś ze mnie towarzystwo. Nie jestem
w nastroju do rozmowy.
- To, o czym myślę, można robić bez uprawiania
sztuki konwersacji.
Jego myśli zwolniły bieg, serce przyśpieszyło rytm-
- Znam dwa sposoby na to, by zapomnieć o kłop
tach - rzekła, zapalając światło w salonie.
ŻONA NA POKAZ 183
- Dwa? - spytał ochryple.
- Tak. Jeden to medytacja. - Wcisnęła jakiś przycisk.
Pokój wypełniła cicha, nastrojowa muzyka. - A drugi to
to, o czym myślisz. - Uśmiechnęła się zalotnie. - Ja też
wolę ten drugi.
Nie zdawał sobie sprawy, kiedy opuścił hol. Ale po
nieważ Amber stała koło lampy, którą włączyła, wniosek
nasuwał się sam: to on musiał do niej podejść, a nie ona
do niego. Wiedział, że powinien się oprzeć. Ale bardzo
nie chciał. Kiedy wspięła się na palce, by go pocałować,
nie potrafił się opanować. Wziął ją w ramiona i zaczął
obsypywać pocałunkami. Wczoraj poznał każdy skrawek
jej ciała, każde wgłębienie, każdą wypukłość. Dziś za
pragnął poznać wszystko od nowa.
Przeszkadzało mu jej ubranie; stanowiło barierę, którą
czym prędzej należało pokonać. Jęki, sapanie, pomruki
przeplatały się z dźwiękami fortepianu i instrumentów
smyczkowych. Muzyka miała działać relaksujące Trippa
jednak nie relaksowała, przeciwnie, wzmagała jego po
żądanie. Pragnął bliskości Amber, jej dotyku, pocałun
ków, wszystkiego, co mogła ofiarować.
Przyparł ją plecami do ściany. Nawet szpilki nie da
łoby się wsunąć pomiędzy ich ciała, lecz on wciąż czuł
niedosyt. Amber wciąż była za daleko.
To ona przerwała pocałunek. To ona rozpięła mu ko-
szulę, po czym ściągnęła z siebie bluzkę. Byli nadzy, nic
ich nie dzieliło, żadne ubranie, żadna bielizna. Mimo to
chciał być jeszcze bliżej, czuć ją jeszcze bardziej. Zlać
się w jedno.
~ Możemy to zrobić tu, na stojąco - szepnął jej do
184
SANDRA STEFFEN
ucha. - Albo możesz mnie zaprosić do swojego łóżka.
Wybór należy do ciebie.
Oswobodziła się z jego objęć i ruszyła ciemnym ko-
rytarzem. Tripp wszedł za nią do sypialni i przystanął
w drzwiach. Amber odwinęła brzeg kołdry.
- Zapraszam.
Wyciągał do niej rękę, kiedy pokojem wstrząsnął huk.
Niewiele się namyślając, Tripp skoczył między Amber
a okno, by osłonić ją własnym ciałem. Dopiero po chwili
uzmysłowił sobie, że huk pochodzi z rury wydechowej
widocznego za oknem samochodu. Fort Bragg było spo
kojnym miasteczkiem; to w Los Angeles czasem padały
strzały na ulicy.
Wtem ciszę przerwał dzwonek. Tripp znów podsko
czył. Dzwonek zabrzmiał ponownie. Tripp obejrzał się
w jego kierunku i zaklął po nosem.
Amber wpatrywała się z niechęcią w aparat telefoni
czny.
- Nie muszę odbierać - szepnęła, przytulając się do
Trippa. - Zaraz włączy się sekretarka.
- Amber, mówi Rand. Muszę z tobą porozmawiać.
Jeśli jesteś w domu, podnieś słuchawkę.
Znieruchomiała. Nie wiedziała, co robić.
- Rand prawie nigdy do mnie nie dzwoni. Musiało
się coś stać.
Ponieważ znajdował się bliżej szafki nocnej, Tripp wy-
ciągnął rękę i podał Amber słuchawkę. Odwdzięczyła mu
się czarującym uśmiechem.
- Jak się masz, Rand? - spytała, przyłożywszy słu-
chawkę do ucha.
ZONA NA POKAZ
185
Tripp przeczesał ręką włosy, po czym podszedł do
regału na drugim końcu pokoju.
- Tak, byłam w Missisipi. Ale skąd... - Przez mo
ment milczała. - W Jackson, tak... Ale skąd...
Tripp poczuł na sobie jej wzrok.
- Zgadza się... Pamiętasz Trippa Calhouna? - Znów
zapadła cisza. - Skąd wiedziałeś? Rand, co się dzieje? Ni
gdy do mnie nie dzwonisz... A ty, co robiłeś w Jackson?
Zerknęła na Trippa, który zapinał koszulę.
- Rand, możesz chwilę poczekać?
Odłożyła słuchawkę na łóżko.
- Tripp? Dlaczego się ubierasz? - spytała konspira
cyjnym szeptem.
Wsunął koszulę do spodni.
- Bo chyba masz ważny telefon - odparł, wodząc
wzrokiem po jej nagim ciele.
- Owszem. - Mówiła cicho, żeby brat nie słyszał. -
Rand nigdy nie dzwoni bez ważnego powodu. Ale to nie
znaczy, że musisz iść.
- To był długi weekend.
- To był cudowny weekend - poprawiła go. - Co te
raz zrobisz? Chodzi mi o twoją klinikę.
- Nie wiem. Coś wymyślę.
- Chętnie bym ją obejrzała.
- Serio? - Pocałował Amber w czubek nosa. -
Wpadnij jutro po pracy do szpitala. Oprowadzę cię po
moim skromnym królestwie.
~ Dobrze.
Był człowiekiem uczciwym, kierował się w życiu za
186
SANDRA STEFFEN
szał głos, który ostrzegał go przed samym sobą. Nie sły
szał, co głos mówi, ale wiedział, że nie należy go igno
rować. Skinąwszy Amber na pożegnanie, czym prędzej
opuścił pokój.
Amber wstrzymała oddech. Wypuściła powietrze do
piero wtedy, gdy rozległ się trzask zamykanych przez
Trippa drzwi.
- Już jestem, Rand - powiedziała do słuchawki.
Słuchała brata, ale jednocześnie cały czas myślała
o Trippie. Pragnął jej, lecz poza pociągiem fizycznym czuł
do niej coś więcej; była o tym przekonana. Dlaczego nagle
postanowił wyjść? Żałowała, że nie został na noc.
Ale zobaczą się jutro po pracy. Może wtedy dowie
się czegoś więcej. Podobno zdobycie informacji o prze
ciwniku to połowa wygranej bitwy. Niestety, druga po
łowa czasem bywa znacznie trudniejsza. Zwłaszcza gdy
ma się do czynienia z człowiekiem o tak skomplikowanej
naturze jak Tripp.
- Co? Oczywiście, że słucham... Tak, doskonale się
miewam... Rand? Czy od początku dobrze wam się z Lu
cy układało?
Odpowiedział, że nie, były problemy, większość z je
go winy, po czym zaczął dopytywać się o Sophie, Rtoera
i małą Meggie.
- U nich wszystko w porządku - odparła zgodnie
z prawdą. - Są zdrowi i szczęśliwi. A wracając do wa
szych problemów... Co zrobiłeś, żeby... Co? Drake,
dawno z nim nie rozmawiałam, ale sądzę, że świetnie.
Liza i Jackson również. Jedynie nie mamy żadnych wie-
ści od Emily. Martwię się o nią.
ZONA NA POKAZ
187
Zadał kolejne pytanie. Amber usiadła na łóżku.
- Tata często bywa poza domem, sporo jeździ w in
teresach. A mama jak mama, sam wiesz...
Dochodząca z salonu muzyka zmieniła nieco tempo.
Cóż, pomyślała Amber; z dwóch sposobów na odprężenie
się został jej teraz tylko jeden: medytacja.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- To ja dziś narażałem swoje zdrowie i życie, więc
nie pojmuję, dlaczego akurat ty krążysz nerwowo po po
koju.
Tripp westchnął głośno i odwrócił się plecami do ok
na. Coop jak zwykle siedział z nogami na biurku. Oczy
wiście przyjaciel ma rację. W porównaniu z nim Tripp
spędził dzień na normalnej pracy. To znaczyło, że nie
pokój, jaki towarzyszy mu od rana, nie ma nic wspólnego
ze sprawami zawodowymi. Ale Tripp doskonale o tym
wiedział.
Od paru godzin cały szpital huczał o tym, jak do izby
przyjęć wpadła, zataczając się, poturbowana przez męża
kobieta, która po chwili zwaliła się u stóp doktora Gavina
Coopera. Zazwyczaj Coop był dość odporny na ludzkie
nieszczęścia, ale tym razem stan tej pacjentki poruszył
go do głębi.
- Jak się czujesz? - spytał Tripp.
Cooper uśmiechnął się blado.
- Powinienem być przyzwyczajony, że kobiety mdle
ją na mój widok.
- Słyszałem, że zgłosiła pobicie na policji. Tym razem
uznała, że mąż posunął się za daleko.
- Złamał jej dwa żebra, zwichnął staw barkowy,
ŻONA NA POKAZ 189
kwasił nos i podbił oko. To na początek, kiedy jeszcze
nie stracił nad sobą kontroli.
Tripp milczał, pozwalając przyjacielowi wyładować
gniew.
- Powiedziała mi, że powinna była wszystko prze
widzieć. Głupia baba próbowała siebie obwiniać! Wyszła
za mąż za faceta, który jest typowym tyranem. Trafiają
się tacy zarówno wśród bogaczy, jak i biedoty. Mąż kazał
jej rzucić robotę, kiedy na świat zaczęły przychodzić dzie
ci. Oni lubią, żeby kobieta była od nich całkowicie za
leżna. Kiedy spotyka ich w pracy jakieś niepowodzenie,
wtedy mogą wyżyć się na żonie, która wszystko musi
cierpliwie znosić.
- Już nie musi, Coop. Teraz ma wybór.
Gavin Cooper przeczesał ręką włosy.
- Chyba masz rację. Zamieszkała z dzieciakami
w specjalnym domu opieki. Przynajmniej na razie nic jej
nie grozi. A jak drań wyląduje za kratkami, będzie mogła
wrócić do domu i rozpocząć normalne życie.
- Dobrze, że się nią zaopiekowałeś.
Cooper wolno zdjął nogi z biurka i postawił na pod
łodze.
- Wiem, ale zobacz, ile to mnie kosztuje: czoło zmar
szczone, gęba wykrzywiona, zęby zaciśnięte, spojrzenie
ponure. Przed chwilą Fred spytał, czy pobieram u ciebie
lekcje mimiki.
- Gorzej by było, gdyby spytał, czy u naszej kocha
nej siostry Proctor.
Udał mu się żart. Na moment Cooper się rozchmu-
190 SANDRA STEFFEN
- Powinienem być w klinice za dziesięć minut. Pora
ruszać.
- Mogę wziąć twój dzisiejszy dyżur - zaoferował
Tripp.
- Dzięki, nie trzeba. Wolę być zajęty. A po pracy...
- zadumał się - zaproszę do siebie jakąś długonogą blon
dynkę, rudą lub brunetkę. Zabawa we dwoje to najlepszy
sposób na pozbycie się stresu.
Ciche pukanie do drzwi przerwało rozmowę. Obej
rzawszy się, mężczyźni zobaczyli stojącą w progu Am-
ber, złocistobeżową zjawę o pięknych oczach i niepew
nym uśmiechu.
- O, właśnie tego mi trzeba - powiedział rozmarzo
nym tonem Cooper.
Zerkała to na jednego, to na drugiego.
- Mogę wejść?
- Na własną odpowiedzialność - odparł Tripp.
Wciągnął w nozdrza egzotyczną, lekko kwiatową woń
perfum, tych samych, którymi pachniała w sobotę wie
czorem. Niech Coop zatrzyma sobie wszystkie długono
gie blondynki i brunetki. On, Tripp, marzył tylko o jed
nej - tej, z którą spędził noc w Missisipi. Jednakże po
dobnie jak wczoraj, dziś również odczuwał dziwny nie
pokój. Nie potrafił go wyjaśnić, bo ilekroć usiłował się
skupić, przed oczami stawał mu obraz nagiej Amber.
Teraz też zaczął rozbierać ją wzrokiem. Nie! Stop-
- skarcił się; nie czas na takie rzeczy. Wziął się w garsć-
Coop dźwignął się na nogi.
- Elegancki stroik - powiedziała Amber, patrząc na
jego zielonkawy fartuch.
ŻONA NA POKAZ 191
- Jeśli poprosisz, zdejmę go. A jeśli ładnie poprosisz,
zdejmę wszystko.
- Trudno oprzeć się pokusie. - Nagle jej uśmiech
prśzygasł. - Co masz na bucie? Krew?
Zerknął w dół.
- Nie martw się. To nie moja.
Popatrzyła mu w oczy. Znała takich mężczyzn jak Ga-
vin Cooper: przystojnych podrywaczy o leniwym, zmy
słowym uśmiechu, którzy łamią serca kobiet.
Na szczęście jej serce należało do innego, była więc
nieczuła na wdzięki Coopa.
- Wiesz co, kwiatuszku? Może byś rzuciła tego smęt
nego szeryfa i uciekła ze mną?
Amber roześmiała się wesoło.
- Tak go nazywacie? Szeryfem? Pierwszy raz to sły
szę. Natomiast obiło mi się o uszy, że ciebie, Coop, na
zywają tu donżuanem. I chyba słusznie, bo małżeństwa
mi nie proponujesz, prawda?
- Ale mogę, kwiatuszku. Nic nie stoi na przeszkodzie.
Pokręciła głową.
- Zawsze podrywasz kobiety, z którymi umawia się
twój przyjaciel?
Na twarzy Coopera odmalowało się zdziwienie.
- Ojej, przepraszam. Nie wiedziałem, że wy... My
ślałem, że ten wyjazd to... - Potarł ręką czoło. - Miałem
ciężki dzień i słabo kojarzę. Wiele się tu ostatnio działo.
Amber przeniosła spojrzenie na Trippa. Wyglądał ża-
łośnie: oczy podkrążone, spojrzenie ponure, spodnie po-
gniecione, koszula pomięta. Przemknęło jej przez myśl,
Pewnie od wczoraj nie spał ani nie jadł. Wydawał się
192 SANDRA STEFFEN
jakiś odległy, jakby usiłował zwiększyć pomiędzy nimi
dystans. Dlaczego?
- To co? Pokażesz mi klinikę? - spytała, starając się
zignorować złe przeczucia.
Skinął głową, niczego po sobie nie okazując.
- Ja też się tam wybieram - oświadczył Coop.
Szli w trójkę, Amber po środku, oni po bokach. Coo
per zasypywał ją pytaniami na temat ślubu. Kiedy czekali
na windę, Amber - korzystając z chwili ciszy - zwróciła
się do Trippa:
- Montgomery się nie odezwał?
- Owszem, zadzwonił dziś rano.
- I co?
Dlaczego wszystko trzeba z niego wyciągać siłą?
Winda ruszyła w dół; Amber odruchowo przytknęła
rękę do szyi.
- Powiedział, że nie widział mnie na przyjęciu we
selnym, ale niespodziewana ulewa wywołała istny cha
os. Wspomniał, że rozmawiał z Gentrym i Harrisem,
którzy przekazali mu moją decyzję o pozostaniu
w Ukiah. Podziękował mi za przybycie na ślub i ży
czył sukcesów. Facet w ogtfle się nie orientuje, że nim
manipulują.
- A ty mu nie powiesz?
- Nie umiałbym. Zresztą nawet gdybym wiedział, jak
to zrobić, pewnie by mi nie uwierzył.
- To jak zdobędziesz pieniądze?
Odpowiedzi udzielił jej Coop, kiedy wyszli z windy.
- Zorganizujemy bal. Oczywiście suma, jaką zbierze
my, starczy na dokonanie paru amputacji, i tyle.
ŻONA NA POKAZ 193
- Amputacji? - zdziwił się Tripp. - Nie mogłeś cze
goś innego wymyślić?
- Dobra, niech ci będzie. Sztucznych zapłodnień.
Śmiech Amber wypełnił powietrze.
Gdyby skręcili w prawo zamiast w lewo, zobaczyliby,
jak ktoś kuca między dwiema zaparkowanymi na placu
furgonetkami. Gdyby znajdowali się bliżej, może poczu
liby zapach smaru, potu i taniej whisky.
Tripp był wyraźnie spięty. Pilnował się, aby przypad
kiem nie dotknąć Amber. Unikał jej spojrzenia.
Zajęła miejsce w jego samochodzie, Coop wsiadł do
swojego auta. Nikt nie zwrócił uwagi na pordzewiałą fur
gonetkę ze stłuczonym tylnym światłem, która wyjechała
z parkingu i skręciła na zachód.
Amber siedziała zamyślona. Dziesiątki pytań cisnęły
się jej na usta, ale żadnego nie zadała. W milczeniu spo
glądała na mijane po drodze domy.
Klinika Mili Creek znajdowała się sześć lub siedem
przecznic od szpitala. Tripp za symbolicznego dolara ku
pił od władz miasta zdewastowany budynek o pozabija
nych deskami oknach, w którym na przełomie wieków
mieszkali robotnicy pracujący przy wycinaniu lasu, a któ
ry od lat stał pusty - jedynymi jego mieszkańckmi były
nietoperze oraz skunksy. Większość informacji Amber
uzyskała od pielęgniarek i sanitariuszy. Chyba Fred po
wiedział jej, że wszyscy w klinice pracują społecznie, bez
wynagrodzenia. Z kolei od siostry Proctor usłyszała, że
Tripp
wszystkie swoje oszczędności przeznaczył na ku-
P°o sprzętu.
Wjechali na parking przed budynkiem. Prawdę mó-
194 SANDRA STEFFEN
wiąc, Amber nie wiedziała, czego się spodziewać, ale na
pewno nie spodziewała się tak wspaniałego domu na
wzgórzu.
- Boże, jaki piękny!
Tripp zmrużył oczy, usiłując spojrzeć na budynek ocza
mi Amber. Przeprowadzono gruntowny remont: zreperowa-
no dach, wstawiono szyby, naprawiono werandę, wycykli-
nowano podłogę, pomalowano ściany w środku i na zew
nątrz. Budynek wciąż różnił się od starannie odrestaurowa
nych domów stojących wzdłuż wielu ulic Ukiah, ale idealnie
nadawał się na klinikę. I to było ważne.
- Jestem pełna podziwu. Nie każdy, patrząc na starą
zniszczoną chałupę, potrafi dojrzeć jej potencjał. Na par
terze jest pewnie z dziesięć pokoi...
- Jedenaście.
Pokiwała z aprobatą głową. Ze zdumieniem odkrył,
że zależy mu na jej pochwałach. A skoro zależy na po
chwałach, to znaczy, że zależy również na niej.
Był zdenerwowany jak nastolatek, który idzie do no
wej szkoły. Ale jako nastolatek Tripp Calhoun nigdy się
nie denerwował. Buntował się, sprawiał mnóstwo kłopo
tów, bywał samolubny, arogancki, uparty jak osioł. Ale
nigdy się nie denerwował.
Chciał... Chciał, żeby Amber...
Spokojnie, nakazał sobie. Przywiózł ją tu, żeby po
kazać jej klinikę.
Na żwirowym placyku stało kilka samochodów, mię
dzy innymi pordzewiała furgonetka ze stłuczonym tylnym
światłem, która zajmowała dwa miejsca parkingowe.
Tripp zaparkował parę metrów dalej. Akurat gasił silnik-
ZONA NA POKAZ
195
kiedy drzwi furgonetki otworzyły się i ze środka wyłonił
się mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widział na
oczy.
Coś w jego postawie sprawiło, że w głowie Trippa
włączył się sygnał alarmowy.
- Amber, zostań w samochodzie.
- Co? Dlaczego?
- Zrób, co mówię. I zamknij drzwi.
Wysiadł. Po drugiej stronie placyku zobaczył Coopa.
Przyjaciel podszedł do kierowcy furgonetki i stanął. Za
czął coś tamtemu tłumaczyć. Tripp nie słyszał, o czym
rozmawiają, ale ich podniesione głosy nie wskazywały
na to, żeby była to przyjacielska pogawędka. Twarz ob
cego zrobiła się czerwona ze złości. Po chwili mężczyzna
przytknął rękę do wybrzuszenia przy pasie; prawdopo
dobnie miał tam broń. Zauważywszy to, Cooper spojrzał
na Trippa, nakazując mu wzrokiem, by nie podchodził
bliżej.
- Czy można panu jakoś pomóc? - spytał Tripp, lek
ceważąc polecenie przyjaciela.
Obcy wykonał krok w jego stronę.
- Inaczej bym tu chyba nie przyjeżdżał, no nie?
- Coś panu dolega? - Było to dość wątpliwe, po pro
stu Tripp grał r a zwłokę.
- A owszem, dolega. Wstręt do lekarzy, którzy wty
kają nosa w nic swoje sprawy.
Facet, wielki, ogorzały, o długich włosach koloru po-
myj i potężnych, czarnych od smaru łapach, z których
jedna była podrapana i pokryta zaschniętą krwią, cuchnął
potem, whisky i papierosami.
196
SANDRA STEFFEN
- Może wejdziemy tylnymi drzwiami? - zapropono
wał Tripp. - W pokoiku na zapleczu trzymam butelkę
whisky.
Miał nadzieję, że facet ruszy przodem, a wtedy on
z Coopem wspólnymi siłami zdołają go jakoś unieszkod
liwić.
Plan się nie powiódł. Facet nawet nie drgnął.
- Gdzie ona jest? - spytał.
Tripp podjął kolejną próbę.
- Jeśli nie chce pan się napić, może chociaż opatrzył
bym pańską rękę...
Sukces. Obcy cofnął rękę z ukrytej pod paskiem broni,
obejrzał ją, po czym wbił wzrok w Trippa.
- Nie potrzebuję żadnych opatrunków. No, zmiataj,
doktorku. Ta sprawa jest pomiędzy mną a Casanovą.
Wydawało mu się, że powiedział coś dowcipnego, bo
ryknął śmiechem. Jednakże w jego śmiechu nie było cie
nia wesołości, jedynie wściekłość. W budynku zaskrzy
piało zamykane okno. Obcy odwrócił na moment głowę.
Coop z Trippem wymienili spojrzenie
- Niech pan idzie do chorych, doktorze Calhoun -
rzekł Cooper. - Ray ma rację; to pomiędzy mną a nim...
Ray, może przejdziemy za budynek? Tutaj chodzą ludzie;
po co mają nam przeszkadzać?
Wolno, aby jeszcze bardziej nie rozdrażnić obcego,
Tripp skierował się w stronę werandy. Po wejściu do bu-
dynku zamierzał od razu wezwać policję.
Wykonał zaledwie kilka kroków, gdy nagle stanął jak
wryty.
- Kochanie! Chcesz mnie tu zostawić?
ZONA NA POKAZ
197
Obejrzał się przez ramię. Amber szła, wymachując to
rebką i szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
- Miałaś poczekać w samochodzie.
Tupnęła gniewnie nogą i wydęła wargi. Tripp z tru
dem przełknął ślinę. Na miłość boską, co ona wyprawia?
- Proszę cię, Amber. Wróć do samochodu.
- Nie rozkazuj mi. - Zwróciła się do Coopa: - On
mi ciągle rozkazuje.
- Radzę ci, paniusiu, wrócić do samochodu. - Ray
zmierzył ją groźnym wzrokiem.
Amber ponownie tupnęła nogą.
- Nie chcę! I nie jestem dzieckiem, żeby mi wszyscy
rozkazywali.
- Amber...
Popatrzyła na Trippa tak, jakby usiłowała mu coś prze
kazać. Ale co? O co jej, do diabła, chodzi? Po chwili
przeniosła spojrzenie na obcego.
- Mogę robić, co mi się żywnie podoba!
- Psiakrew, rienawidzę przemądrzałych bab. - Ray
splunął na ziemie. - A bogatych, rozpieszczonych paniuś
nienawidzę prawie tak samo jak tej leniwej, kłamliwej
dziwki, która zabrała mi dzieciaki i chce mnie wpakować
za kratki. Więc na twoim miejscu, paniusiu, zamknąłbym
gębę i grzecznie wrócił do samochodu. Jasne?
Obok przejechały dwa wozy, najpierw jeden, a kilka
sekund później drugi.
- Ale ja chcę obejrzeć klinikę. - Amber nie dawała
za wygraną. - Obiecałeś
mi ją pokazać, Tripp. Ty też,
toCoop. Stanęła pomiędzy Rayem a ulicą, zasłaniając au-
to, które skręcało na parking.
198
SANDRA STEFFEN
- Amber, nie bądź uparta. - Tym razem Cooper usi
łował przemówić jej do rozsądku. - Wróć do samochodu.
Rozejrzała się wkoło.
- Oj, no dobrze - powiedziała niemal płaczliwym to
nem. - Daj mi chociaż kluczyki, żebym mogła posłuchać
radia.
Tripp zostawił klucze w stacyjce. Amber dobrze
o tym wiedziała, więc dlaczego...
Nagle rozległ się odgłos kroków. Ze wszystkich stron
otoczyli ich policjanci - sześciu rosłych facetów z wy
celowaną bronią.
Tripp odepchnął Amber i Coopa za siebie.
Ray podniósł rękę do ukrytego za paskiem pistoletu.
- Nawet nie próbuj! - ostrzegł go najbliżej stojący
policjant.
- Ręce do góry! - krzyknął drugi.
Nim się zorientował, co się dzieje, Ray leżał na ziemi,
skuty kajdankami. Policjanci odczytali mu jego prawa,
po czym zapakowali go do radiowozu i powieźli do are
sztu. Dwóch policjantów zostało, aby spisać zeznania.
Podczas gdy Cooper wyjaśniał im przebieg zdarzeń, Tripp
popatrzył gniewnie na Amber.
- Dlaczego wysiadłaś z samochodu?
- Bałam się, że będziesz chciał wejść do kliniki -
odparła spokojnym głosem. - A tam wszystkie okna
i drzwi były zamknięte.
- Zamknięte? A kto je zamknął? I skąd ty o tym
wiesz?
- Bo to ja kazałam je pozamykać. Najpierw zadzwo
niłam po policję, a potem połączyłam się z kliniką. Nu-
ZONA NA POKAZ
199
mer, jeśli cię interesuje, dostałam z informacji telefo
nicznej.
Oficer policji potwierdził jej słowa.
- Pana znajoma dokładnie sprecyzowała, czego od
nas oczekuje. Zabroniła nam jechać na sygnale.
Gavin Cooper uśmiechnął się szeroko.
- Kochanie, moja wdzięczność nie ma granic.
Tripp nie potrafił zdobyć się na uśmiech. Bardzo prze
konująco odegrała rolę bogatej, rozpieszczonej „paniusi".
Ale niepotrzebnie się narażała. Facet mógł ją zabić. Nagle
uświadomił sobie, co go męczy od paru dni. Kwestia bez
pieczeństwa. Nie potrafiłby uchronić Amber przed cza
jącym się wokół złem.
Ona z niebezpieczeństwem i światem przestępczym
stykała się wyłącznie w telewizji. Po dzisiejszym incy
dencie pewnie nabrała przekonania, że zawsze i wszędzie
sobie poradzi. Ale on, Tripp. wiele lat spędził na ulicach
Los Angeles. Znał ludzi, którym nie dane było dożyć
wieku średniego. Owszem, Ukiah to nie Los Angeles,
ale tu też zdarzają się niebezpieczne sytuacje. W świecie,
w którym się obracał, Amber zawsze by odstawała -
piękna, mądra dziedziczka o sercu ze złota stanowiłaby
łatwy cel dla różnych łobuzów. Taki sam, jaki stanowiła
jego matka.
Pomijając lalo, które spędził na ranczii u Coltonów,
oraz kilka krótkich związków, jak choćby ten z Olivią,
przez resztę czasu wiódł bardzo samotne życie. Amber
zaś usiłowała zburzyć istniejący porządek.
Dziś przekonał się, jak bardzo różnią się ich światy.
ona do jego świata zupełnie nie pasuje. I nie chodzi
200
SANDRA STEFFEN
tu o żadne jego uprzedzenia czy kompleksy; chodzi
o sprawy życia i śmierci. Wolałby, aby pozostała wśród
żywych.
Zanotowawszy ich nazwiska i adresy, policjanci od
jechali. Coop wszedł do środka, aby zająć się pacjentami.
Tripp zaś zgodnie z obietnicą oprowadził Amber po kli
nice. Na jej pytania odpowiadał monosylabami.
Zrobiło się jej przykro. Przecież pomogła mu dzisiaj.
Powinni się cieszyć, radować. Tripp natomiast... nie, nie
przypisywał sobie chwały, przeciwnie, w ogóle nie mówił
o tym, co zaszło. Coraz bardziej zamykał się w sobie.
Patrząc na niewidoczny mur, który wyrastał między nimi,
czuła, jak ogarnia ją strach.
Kiedy obeszli cały budynek, wrócili na parking,
wsiedli do samochodu i ruszyli do szpitala, gdzie zosta
wiła swoje auto.
Nie miała ochoty odbywać drogi w milczeniu.
- No dobra, Calhoun, o co chodzi?
- O nic.
Ugryzła się w język, żeby nie nazwać go kłamcą. Nie
chciała wszczynać awantury; chciała porozmawiać, do
wiedzieć się, co Trippa gryzie
1
.
- Skoro ja zwiedziłam twoją klnikę, to może teraz
ty byś przyjechał do Hopechest, co? Pokazałabym ci, ile
tam w ostatnim czasie zaszło zmian.
Nawet na nią nie spojrzał.
- Może kiedyś wpadnę.
Powoli kończyła się jej cierpliwość.
- Może? Kiedyś? To znaczy za rok? Za dziesięć lat?
Nigdy?
ŻONA NA POKAZ 201
Popatrzył na nią tak, jakby pragnął wziąć ją w ra
miona. Serce zabiło jej mocniej.
Po chwili jednak w jego oczach znów pojawił się
chłód.
- Wszystko jest dostatecznie skomplikowane. Zro
zum, Amber, dalsze komplikacje niczego nie rozwiążą.
- Znów utkwił wzrok w przedniej szybie. - Nie chcę,
żebyś przeze mnie cierpiała.
Ha! Wszyscy tak mówili, kiedy zrywali z partnerem
lub partnerką. Jej też zdarzyło się użyć dokładnie tych
samych słów. A zatem to koniec. Tripp postanowił z nią
zerwać.
Duma kazała jej milczeć. Nie dając nic po sobie po
znać, Amber wysiadła z samochodu, otworzyła drzwi po
rsche i zajęła miejsce za kierownicą. Wsunąwszy kluczyk
do stacyjki, zerknęła szybko do lusterka. Nie powinna
była, ale nie umiała się powstrzymać.
Tripp nie drgnął, nie wykonał najmniejszego ruchu.
Po prostu pozwolił jej odjechać.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Łzy w oczach utrudniały czytanie. Amber odsunęła
na bok papiery i oparłszy brodę na dłoni, wyjrzała przez
okno. Jej gabinet mieścił się w budynku Fundacji Ho-
pechest na terenie należącego do ośrodka rancza, jakieś
trzydzieści pięć kilometrów od Prospenno. Na zewnątrz
dwóch kilkunastoletnich chłopców pomknęło na koniach;
pomagali zapędzić bydło na pastwisko. Zazdrościła im;
chętnie też dosiadłaby konia i pogalopowała przed siebie.
Ostatnio często oddawała się marzeniom. W tej chwi
li, na przykład, marzyła o tym, aby być gdziekolwiek,
byle nie przy biurku. A przecież kochała swoją pracę.
Lubiła prowadzić Fundację, którą przed wieloma laty za
łożyła jej matka. Westchnęła głośno. Musi się skoncen
trować i...
Psiakość! Minął tydzień, odkąd widziała się z Trip-
pem. Siedem długich, przepełnionych smutkiem dni.
Trzeciego dnia od rozstania zadzwoniła do szpitala. Trip-
pa nie było w gabinecie. Oddzwonił, ale już po chwili
przerwano im rozmowę - pilnie wezwanie do pacjenta.
Więcej się nie odezwał.
Ponownie westchnęła. Tak strasznie za nim tęskniła.
Próbowała być zła. Wolałaby trząść się z gniewu, niż sie
dzieć pogrążona w rozpaczy. Nawet nie mogła winić
ZONA NA POKAZ
203
Trippa o to, że ją uwiódł i porzucił. To ona go uwiodła.
Ona go kochała.
- Kiedy tak robisz, cały budynek wznosi się i opada.
Przez dobre pięć sekund patrzyła na mężczyznę sto
jącego w drzwiach, zanim uświadomiła sobie, że chodzi
mu o jej głośne westchnienia.
- Cześć, Jackson.
- Znam go?
Usiłowała przywołać uśmiech na usta. Wszyscy się
o nią martwią. Wszyscy, to znaczy rodzina. Sophie pierw
sza zauważyła, że coś ją gnębi i powiadomiła o tym re
sztę.
Po tym, jak Tripp wygłosił swoje słynne: „Nie chcę,
żebyś przeze mnie cierpiała", przez dwie noce nie zmru
żyła oka. Sądziła, że jeśli się dostatecznie mocno skupi,
to na pewno odkryje, w czym tkwi problem. Raz po raz
odtwarzała wszystko w myślach, każde słowo, każdy naj
drobniejszy gest; nie znalazła żadnej wskazówki. Trzeciej
nocy padła nieprzytomna ze zmęczenia.
Śpiąc, też nic nie wymyśliła, ale przynajmniej czwar
tego dnia była wypoczęta. Nadal jednak miała mętlik
w głowie. Zanim Tripp pojawił się w jej życiu, doskwie
rała jej nuda. Lecz czy nie lepsza była nuda niż ten smu
tek, poczucie pustki, beznadziei?
Znów westchnęła. Tęskniła za Trippem.
- Chcesz pogadać?
- Co? - Zapomniała, że nie jest sama. - Dzięki, Ja
ckson, ale naprawdę nie ma o czym.
Mruknął coś pod nosem. Jak wszyscy Coltonowie był
wysoki. Jego kruczoczarne włosy i szare oczy przypra-
204
SANDRA STEFFEN
wiały o bicie serca wszystkie panie w wieku od osiem
nastu do osiemdziesięciu lat, które zasiadały na ławie
przysięgłych. Niedawno zrezygnował z pracy w biurze
prawnym Colton Enterprises i przyjął posadę w Fundacji
Hopechest. Nowa praca wyraźnie mu służyła, ale uśmiech
na twarzy i błysk radości w oczach zawdzięczał nie tyle
pracy, co niedawno poślubionej Cheyenne.
Amber przełknęła łzy.
- Wiesz co? - powiedział, siadając w fotelu naprze
ciwko jej biurka. - Jednego nauczyłem się od Cheyenne.
Kiedy kobieta mówi, że nie ma o czym mówić, to znaczy,
że coś ją gryzie. Zgadza się?
Prawie zdołała się uśmiechnąć.
- No, taka mina zdecydowanie bardziej mi się po
doba.
- Doceniam twoje dobre chęci, Jackson, ale naprawdę
nie wiem, co chcesz usłyszeć.
- Jesteś chora?
- Fizycznie? Nie.
- Masz kłopoty z Meredith?
- Takie jak zwykle.
- Czyli chodzi o faceta.
Westchnęła.
- Znam go? - powtórzył.
- Pamiętasz Trippa Calhouna?
Jackson wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował ręce
na piersi; gotów był siedzieć i słuchać tak długo, jak trzeba.
- Zawsze miałem go za porządnego gościa - rzekł-
- Czyżbym się mylił?
- Nie.
ZONA NA POKAZ
205
- Widujecie się?
- Widywaliśmy.
- Aha; czas przeszły. A ty go kochasz; czas teraź
niejszy.
Łzy znów napłynęły jej do oczu. Coraz bardziej ją
to irytowało.
- Za to on mnie nie.
- Trudno w to uwierzyć.
Roześmiała się cicho.
- Miły jesteś. Ale to prawda.
- Skąd wiesz?
- Oj, wiem.
Opuściła wzrok. Przypadkowo zerknęła na leżące na
biurku podanie; chodziło o wsparcie finansowe dla
przedszkola w Nowym Jorku przeznaczonego dla dzieci
zarażonych wirusern HIV. Tak wiele osób nie ma wy
starczających środków do życia! Tak wiele cierpi! Żało
wała, że Fundacja nie może pomóc wszystkim, i tymi,
którzy zwracają się o pomoc, i tym, którzy są zbyt dumni
lub uparci, aby prosić o cokolwiek.
- Nie tylko mnie nie kocha, ale również mi nie ufa.
Założył klinikę dla biednych rodzin z okolic Ukiah. Wpa
kował w nią wszystkie swoje oszczędności; oczywiście
wciąż brakuje mu pieniędzy na leki i sprzęt. Chętnie bym
mu pomogła. Ale czy on wystąpił albo ma zamiar wy
kpić o jakąkolwiek dotację? Nie. A dlaczego? Bo duma
mu nie pozwala!
Na moment zamilkła. Zrezygnowana, pokręciła głową.
Zachowuje się jak wariatka. Lecz Jackson nic sobie z te-
go nie robił; traktował ją normalnie.
206
SANDRA STEFFEN
- Przepraszam. Denerwuję się, kiedy o tym wszyst
kim myślę.
- Czy dotacja przekazana przez Fundację rozwiąza
łaby kłopoty finansowe kliniki?
- Większość.
- Mimo to Tripp nie wystąpił o pomoc?
Ponownie pokręciła głową.
- Czy twoim zdaniem Tripp Calhoun to inteligentny
facet? W sprawach zawodowych?
Tym razem skinęła twierdząco.
- A jednak nie zwrócił się do Fundacji o pomoc?
Westchnęła.
- Może ma jakiś powód, żeby nie prosić cię o pie
niądze? - kontynuował Jackson.
Zmarszczyła czoło. Jaki Tripp mógł mieć powód?
I nagle doznała olśnienia. Dwa razy wspomniała mu
o tym, że mężczyzn, z którymi spotykała się w przeszło
ści, najbardziej interesował majątek jej rodziny! W do
datku za drugim razem powiedziała mu to, kiedy leżeli
w łóżku.
Nic dziwnego, że nie zwrócił się o pomoc. I że nie
zadzwonił. I że nie chce się z nią widywać. Zależy mu
na niej! Zdawała sobie sprawę, że to wszystko brzmi mało
logicznie, ale Tripp jest pogmatwanym facetem.
- Boże, Jackson, czy wszyscy mają tyle kłopotów
z miłością?
- Nie wiem, czy wszyscy, ale Coltonowie na pewno
tak. Coś ci jednak zdradzę: te kłopoty i cierpienia są tego
warte.
Po tych słowach Jackson dźwignął się z fotela i zo-
ZONA NA POKAZ
207
stawiając Amber, by dalej dumała nad zawiłościami losu,
ruszył do swojego gabinetu na drugim końcu korytarza.
Poderwała się od biurka i zaczęła przemierzać pokój:
od okna do drzwi i z powrotem. Mgła, która kłębiła się
w jej głowie, nareszcie się rozproszyła. Obraz stał się jaś
niejszy, nabrał konturów. Nie mogła uwierzyć, że była
gotowa ustąpić, bez walki zaakceptować decyzję Trippa.
Przecież nigdy się nie poddaje! W sprawach zawodowych
i osobistych potrafi twardo bronić swoich racji, ale
w sprawach sercowych jest nowicjuszką.
Chociaż nie wyznali sobie miłości, Tripp był wspa
niałym i czułym kochankiem. Zarówno w Missisipi, jak
i w Fort Bragg, kiedy odwiózł ją do domu.
Potem nagle wszystko się zmieniło.
Popatrzyła na telefon, następnie powiodła wzrokiem
po zawalonym papierami biurku. Nie zanosiło się na to,
że Tripp zadzwoni. Ona zaś nie potrafi skoncentrować
się na pracy. Może więc powinna złożyć mu wizytę i za
żądać wyjaśnień.
- Wychodzisz? - spytał Jackson, kiedy z plikiem
kartek w dłoni minęła jego gabinet.
- Tak. Najwyższy czas, żeby ktoś przemówił pewne
mu upartemu lekarzowi do rozumu.
- A, seńorita! Dzięki Bogu, że już pani jest! - zawołała
z silnym hiszpańskim akcentem tęga niewiasta za ladą.
Arnber rozejrzała się dookoła. W poczekalni siedziało
kilku pacjentów.
~ No, śmiało, niech pani wejdzie! Zaraz wszystko pa-
ni wytłumaczę.
208
SANDRA STEFFEN
Amber zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej.
W szpitalu nie zastała Trippa. Sanitariusz Fred powie
dział jej, żeby pan doktor na pewno jest w klinice Mili
Creek. I faktycznie, na parkingu stał jego samochód
Potraktowała to jako dobry znak. Jedynie nie wiedziała,
jak ma się zachować wobec Meksykanki, której usta
się nie zamykały, a która wyraźnie wzięła ją za kogoś
innego.
- Całe szczęście, że przyszła pani trochę wcześniej.
Moja wnusia się rozchorowała, więc muszę pędzić do
domu. Niech pani podejdzie; wyjaśnię, co trzeba robić.
Ale proszę się nie martwić. To naprawdę proste.
Kobieta wyjaśniła, jak się przełącza telefon, następnie
pokazała, gdzie są karty pacjentów.
- Ma pani jakieś pytania?
Amber zerknęła w stronę korytarza, z którego odcho
dziły drzwi do zamkniętych pokoi.
- Kto dziś ma dyżur? Doktor Calhoun?
- Si. To anioł.
- Choć uparty jak diabeł - mruknęła Amber.
- Słucham?
- Nie, nic. Niech pani idzie do wnuczki. Mam na
dzieję, że mała szybko wyzdrowieje.
Kobieta sięgnęła po torebkę i po chwili zniknęła. Gdy
tylko drzwi się za nią zamknęły, zadzwonił telefon.
Dziewczyna, która wyglądała za młodo, żeby być matką,
popatrzyła na Amber nad ciemną główką swojego dzie
cka. Pulchne bliźniaki siedzące na kolanach ojca zaczęły
płakać; dwójka innych dzieci walczyła w rogu o zabaw
kę. Stojący w kącie staruszek zmierzył Amber takim
ZONA NA POKAZ
209
wzrokiem, jakby dzwoniący telefon i hałasujące dzieci
były jej winą.
Na płacz i krzyki niewiele była w stanie poradzić, ale
telefon mogła uciszyć. Chwyciła słuchawkę.
- Klinika Mill Creek.
Zajrzawszy do rejestru, zapisała osobę, która dzwo
niła, na wizytę do lekarza. Potem na zmianę odbierała
telefony, kołysała dzieci, szukała zagubionych zabawek,
rozmawiała z naburmuszonym staruszkiem. Marzyła
o tym, by móc się rozdwoić.
Kilka kosmyków opadało jej na twarz, róg bluzki wy
stawał ze spódnicy, a ramię miała mokre od śliny
bliźniaka, którego ciągle nosiła na rękach. Wreszcie ostat
nią pacjentkę zaprosiła do pokoju lekarskiego. Telefon
przestał dzwonić, budynek powoli pustoszał. Korzystając
z ciszy, uporządkowała biurko, ustawiła krzesła i zaczęła
się zastanawiać, co ma powiedzieć Trippowi.
Akurat czytała wiszącą na ścianie ulotkę na temat
organizowanego za dwa tygodnie balu na cele charyta
tywne, kiedy usłyszała jakiś szmer. Odwróciła się. Tripp
stał na drugim końcu pomieszczenia.
- Co tu robisz?
Pomyślała sobie, że sprzedawcy w sklepach bywają
milsi. Wskazała ręką pisma, które ułożyła w kilku rów
nych stosach.
- Pracuję.
- Tu? Wątpię.
~ A jednak. Widocznie znalazłam się w odpowiednim
miejscu w odpowiednim czasie...
210
SANDRA STEFFEN
- Gdzie Rosa?
A więc tak ma na imię tęga niewiasta z hiszpańskim
akcentem.
- Pojechała do domu. Jej wnuczka zachorowała.
Ostatnia pacjentka wyszła z gabinetu do poczekalni,
trzymając w ramionach śpiące niemowlę.
- Dziękuję bardzo, doktorze Calhoun. - Anna Garcia
uśmiechnęła się blado.
Słysząc głos matki, niemowlę otworzyło oczy i za
częło ssać kciuk. Po chwili znów zamknęło powieki. Mat
ka i dziecko sprawiali wrażenie zmęczonych.
Dziewczyna wsunęła rękę do kieszeni. Wydobywszy
kilka monet, położyła je na ladzie i ruszyła do drzwi.
Amber chciała coś powiedzieć, ale Tripp uciszył ją spoj
rzeniem.
Drzwi się zamknęły. Są sami. Nareszcie!
Stał z grymasem niezadowolenia na twarzy. Najwy
raźniej nie podzielał jej radości, lecz mogłaby przysiąc,
że chwilę wcześniej pożerał ją wzrokiem.
- To był długi dzień. Czeka mnie jeszcze obchód.
Amber podeszła do lady. Ze stojącego na niej tale
rzyka wysypała garść drobnych. Przeliczyła pieniądze;
wszystkiego razem było trzy dolary i osiemdziesiąt trzy
centy. Wrzuciła całodzienny utarg do szuflady biurka.
- Za mało, żeby zaopatrzyć klinikę w bandaże, ale
starczyłoby dla Anny na bochenek chleba albo karton
mleka.
Wcześniej, kiedy czteroletni Jose Martinez bąknął cos
o złotowłosym aniołku kręcącym się po poczekalni, Tnpp
puścił to mimo uszu. Do głowy mu nie przyszło, że chło
ZONA NA POKAZ
211
piec mówi o Amber. Zorientował się, że to ona, dopiero
godzinę później, gdy stary Samuel DeWitt opisał nową
wolontariuszkę. Od tamtej pory oddech miał nierówny,
tętno przyśpieszone.
Popatrzył na opadające jej na twarz kosmyki i roz
mazany pod oczami tusz.
- Anna jest osobą niezwykle dumną - rzekł. - Za
wsze płaci. Tyle, ile akurat może. Wtedy ma poczucie,
że nie korzysta z niczyjej łaski.
- Czyli to sprawa dumy?
Rozejrzał się po poczekalni. Domyślał się, o co Amber
pyta i nie bardzo wiedział, jak zareagować. Naprawdę
nie chciał jej zranić, ale dlaczego nie potrafiła zrozumieć,
że dalsze widywanie się nie ma sensu?
- Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś.
Dostrzegł w jej oczach błysk nadziei. Po chwili na
dzieja zgasła. Amber podniosła z podłogi torbę i zaczęła
w niej czegoś szukać.
- Ale lepiej, żebym tu nie przychodziła?
Zaklął w duchu. Tak bardzo jej pragnął! Ale słusznie
postąpił, wycofując się, zanim sprawy wymkną się spod
kontroli. Wskazała głową na wycinek z gazety przypięty
do stosu kartek.
- Pewnie nie czytasz rubryki towarzyskiej. Wygląda
na to, że 01ivia Babcock i Derek Spencer ustalili datę
ślubu.
Ostrożnie, aby przypadkiem nie dotknąć ręki Amber,
wziął od niej kartki.
- Co to? - spytali.
~ Formularz, który trzeba wypełnić, żeby otrzymać
212
SANDRA STEFFEN
dotację z Fundacji Hopechest. Przeczytaj dokładnie in
strukcję. Należy opisać, na co pieniądze zostaną prze
znaczone, a także przedstawić informacje na temat finan
sów kliniki, czyli podać wysokość pensji, wpływy, wy
datki i tak dalej. Wszystkie podania rozpatruje rada Fun
dacji i oczywiście nie ma żadnych gwarancji, że cokol
wiek dostaniesz, ale myślę, że warto spróbować.
Stał bez ruchu.
- Nie musisz tego robić, Amber. Ja naprawdę nie po
trzebuję twojej pomocy...
- Może ty nie, ale Jose, Anna i Manuel tak.
Nie wiedział, jak zareagować. Usiłował dać jej do zro
zumienia, że to, co między nimi było, należy do prze
szłości, a ona mimo to wciska mu pieniądze.
- Jesteś niesamowita - oświadczył.
Przeczesał ręką włosy. Były teraz krótkie. To jedna
ze zmian, jakie w ciągu ostatniego miesiąca zaszły w je
go życiu. Chociaż nie; on też się zmienił. Świat jednak
pozostał taki sam - niebezpieczny. Zdał sobie z tego
sprawę tamtego dnia na parkingu, kiedy mąż pobitej pa
cjentki gotów był na użycie broni.
- Któregoś dnia wyjdziesz za mąż i uszczęśliwisz ja
kiegoś faceta...
Jakiegoś faceta? Poczuła, jak wstępuje w nią złość.
- Tak? A jakiego? Może mi powiesz, za kim powin
nam się rozglądać?
Sądziła, że Tripp się zirytuje, lecz on nic sobie nie
robił z sarkazmu w jej głosie. Miała ochotę usiąść i się
rozpłakać.
- Za kimś takim jak ty - odrzekł spokojnie. - Za
ŻONA NA POKAZ 213
człowiekiem dobrym, mądrym, z poczuciem humoru.
Bogatym, kulturalnym i cierpliwym. - Na moment za
milkł. Kiedy ponownie się odezwał, głos miał niski,
ochrypły. - Za kimś, kto ma własne zdanie i potrafi go
bronić. Bo kimś, kto ci przytakuje, szybko byś się znu
dziła.
- A ty? - spytała. - Jaka kobieta byłaby najlepszą
partnerką dla ciebie?
- Coop trafnie nazwał mnie samotnikiem. Ale jeśli
kiedykolwiek się ożenię, wybiorę kogoś z moich sfer. Ko
goś, kto będzie pasował do mojego świata.
- Świat jest jeden, Tripp. I wszyscy w nim żyjemy.
- Tak sądzisz? Może. W każdym razie byłbym rad,
gdybyś w przyszłości unikała miejsc, w których czai się
niebezpieczeństwo.
Nagle coś ją tknęło. Przypomniała sobie, jak po po
wrocie z Missisipi byli u niej w domu i już mieli wsko
czyć do łóżka, kiedy za oknem rozległ się huk. To ten
huk, który brzmiał jak strzał z broni palnej, a nie telefon
od Randa, który zadzwonił chwilę później, przeszkodził
im w miłosnych igraszkach.
Obserwując, jak Tripp gasi światła., zamyka okna
i drzwi, powoli zaczęła kojarzyć.
- Dzięki za pomoc, Amber. Pozdrów ode mnie ojca.
Usiłuje się jej pozbyć, zniechęcić do siebie. A przecież
czuła, że mu na niej zależy. Co może zrobić? W jaki
sposób przemówić mu do rozumu? Zrezygnowana, ru
szyła do wyjścia.
- Amber...
- Tak?
214 SANDRA STEFFEN
- Obiecaj, że więcej nie będziesz tu przyjeżdżać.
Przez chwilę stała bez ruchu, nie oddychając, nawet
nie mrugając powiekami. Potem odwróciła się i zamiast
cokolwiek obiecywać, z całej siły trzasnęła drzwiami.
W Keyhole w stanie Wyoming Grzechotnik Pike skrę
cił w ulicę Główną. Drżącą ręką poklepał się po kieszeni,
w której zwykle nosił piersiówkę. Odkąd ta wredna suka
Meredith Colton przestała przesyłać mu forsę, nie miał
za co kupić alkoholu.
Przeszedł przez ulicę, kierując się w stronę niedużego
sklepu z antykami. Nienawidził takich miasteczek. Szlag
by je trafił! W żadnym barze nie chcieli sprzedać mu
nic na kredyt. Jego zszargane nerwy mogłaby od biedy
ukoić jakaś dziwka, ale nawet na to nie było go stać!
Może jednak niedługo szczęście się do niego
uśmiechnie. Od pewnego czasu śledził młodego szeryfa
Toby'ego Atkinsa. Kiedy okazało się, że ten prowadzi
życie zakonnika, postanowił skupić się na Wyatcie i An
nie Russellach.
Od któregoś z kumpli w barze dowiedział się, że Rus-
sellowie przyjaźnią się z dziewczyną o kasztanowych
włosach. Tak się akurat składa, że Emily Blair Colton
również ma kasztanowe włosy. Gotów był się założyć,
że pomogli jej zniknąć ż miasteczka. I że znają jej obec
ne miejsce pobytu.
Postanowił to z nich wydobyć. Od trzech dni obser-
wował budynek, w którym mieścił się ich sklep oraz mie
szkanie. Doszedł do wniosku, że najłatwiej będzie po
ciągnąć za język dwóch rudowłosych chłopców, którzy
ŻONA NA POKAZ 215
codziennie po powrocie ze żłobka czy przedszkola -
diabli wiedzą, gdzie spędzają poranki - wyprowadzają
na spacer wielkiego czarnego potwora.
Właśnie nadchodzili.
- Cześć, chłopaki. - Popatrzył na nich znad oprawek
dwuogniskowych okularów, które ukradł wczoraj śpiące
mu na ławce staruszkowi. - Ładny dzionek, prawda?
A raczej popołudnie.
Chłopcy byli podobni do siebie jak dwie krople wody.
Nie tylko wyglądali identycznie, ale w identyczny sposób
zmarszczyli brwi. Towarzyszące im wielkie czarne psisko
obnażyło kły.
- Ale duży pies. Jak ma na imię?
Obaj w tej samej chwili położyli rękę na psim karku.
- Poker - odparł chłopiec po prawej. - Jest pan ob
cy? Bo nam nie wolno rozmawiać z obcymi.
Pikę wsunął kciuki za pasek poliestrowych spodni, które
znalazł w śmietniku za sklepem z używaną odzieżą.
- Hm, jestem dziadkiem. Czy dziadek to ktoś obcy?
Chłopcy naradzili się szeptem.
- Chyba nie - oznajmił ten bardziej wygadany.
Grzechotnik Pike pogratulował sobie w duchu. Sta
rannie przygotował się do roli - zgolił wąsy i brodę,
a włosy i brwi wysmarował białą pastą do butów. Trud
się opłacił. Wąsy wkrótce odrosną, pasta się spłucze. Pies
wciąż szczerzy kły, ale on się nie libzy. Pike'owi chodziło
o rozmowę z dzieciakami, zaufanie psa nie jest mu do
niczego potrzebne.
- Noah i ja nie mamy dziadka. Mamy za to nowego
216
SANDRA STEFFEN
Pike wiedział, o kim mówią. Wyatt Russell, wielki
prawnik z Waszyngtonu, porządnie zalazł mu za skórę.
Wsunąwszy rękę do kieszeni, wyciągnął pomięte
zdjęcie. Chciał podejść bliżej chłopców, ale powstrzy
mało go groźne warczenie dobywające się z psiego
gardła.
- Świetny pies obronny... Spójrzcie, to jest moja
wnuczka. Penny.
- Ojej, wygląda zupełnie jak Emily - oznajmił chło
piec, który dotąd milczał.
- Jak kto? - spytał niewinnym tonem Pike, który spe
cjalnie wybrał stare zdjęcie Emily Blair.
- Jak Emily. Nasza przyjaciółka.
- Penny ma piętnaście lat. Jest najlepszą wnuczką na
świecie. Niedawno przeprowadziła się ze swoją mamą do
Teksasu.
- Emily też się niedawno przeprowadziła.
- Co ty powiesz? Również do Teksasu?
- Nie. Do Montany.
- Serio? - Pike'owi kręciło się w głowie od patrzenia
przez okulary. - Byłem kiedyś w Montanie. - Schował
zdjęcie do kieszeni. Ręka mu się trzęsła. Musi się napić.
- A gdzie w Montanie teraz mieszka?
- W Red...
- Noah! Aleks!
Na dźwięk głosu matki chłopcy odwrócili się. Grze-
chotnik Pike czym prędzej skrył się w sklepie sporto
wym, po czym wymknął się tylnymi drzwiami. Czapkę
z daszkiem i okulary wrzucił do pierwszego śmietnika,
jaki zobaczył po drodze. Zadowolony, pogratulował sobie
ZONA NA POKAZ
217
w duchu. Potrafi gadać z bachorami! Gdyby nie ich mat
ka, wszystko by mu powiedzieli.
Wrócił do pokoju hotelowego. Musi się spakować.
Emily zaszyła się w Montanie, w miasteczku Red coś
tam.
Dobra, mała. Wkrótce się spotkamy!
Patsy wypadła na zewnątrz, drzwi zamknęły się za
nią z hukiem.
- Teddy! Joey!
Osłaniając oczy przed słońcem, rozejrzała się po ogro
dzie. Szukała swoich ukochanych synów. Chłopców nie
znalazła, ale zobaczyła siedzącą przy basenie Amber, któ
ra rozmawiała z Joem.
- Joe! - zawołała do mężczyzny, którego żonę uda
wała od dziesięciu lat. - Nie wiesz, gdzie są chłopcy?
Chyba nie sprzątają znów w stajni...
Po chwili obaj wybiegli z domu. Patsy z promiennym
uśmiechem patrzyła, jak wskakują do wody. Jej dwa naj
większe skarby! Gdyby tylko zdołała odszukać dziecko,
które skradziono jej przed laty, byłaby najszczęśliwszą
kobietą na świecie. A gdyby jeszcze udało się jej pozbyć
Joego i tej małej wstręciuchy Emily...
Dwa dni temu otrzymała wiadomość od detektywa,
że przy nielegalnej adopcji dziewczynki odpowiadającej
rysopisowi jej córeczki pośredniczył jakiś nieuczciwy le
karz ze Stockton. Z dokumentów wynika, że dziewczyn
ka trafiła do pary mieszkającej w Ohio. Patsy poprosiła
detektywa, aby kontynuował poszukiwania.
Jej mała córeczka jest teraz dorosłą kobietą! Patsy
218
SANDRA STEFFEN
zmrużyła z namysłem oczy. Miała nadzieję, że Jewel
w niczym nie przypomina dorosłych córek Meredith, któ
rych szlachetność i dobre serce przyprawiały ją o mdło
ści.
- Joe, muszę z tobą porozmawiać.
Pochyliwszy się nad córką, Joe szepnął jej coś do ucha
i ruszył w stronę żony. Z każdym krokiem jego spojrze
nie stawało się coraz bardziej lodowate. Patsy była pewna,
że na córkę patrzył czule. Och, ile upokorzeń musiała
znosić w tym domu!
- Co ona tu robi?
Joe Colton zmierzył wzrokiem tę obcą kobietę, w któ
rą przeistoczyła się jego piękna Meredith. Gdyby nie Joe
Junior i Teddy, dawno porzuciłby swój ukochany dom.
Hacienda de Alegria - Dom Radości. Radość dawno
w nim nie gościła.
- Amber jest naszą córką, a to jest również jej dom.
- Musi chodzić taka skrzywiona?
- Ma problemy. Cierpi.
Patsy przyjęła wyjaśnienie ze wzruszeniem ramion.
- Mogłabyś okazać jej nieco współczucia.
- Och, bez przesady! Ma dwadzieścia sześć lat. Niech
się dąsa i pochlipuje we własnych czterech ścianach.
Strasznie je rozpieściłeś, Joe. I Amber, i Sophie są takie
same jak M...
- Jak kto? Ty?
- Nie bądź śmieszny. Ja nie rozczulam się nad sobą
i nie pociągam stale nosem.
Joe westchnął w duchu. Kiedyś kochał tę kobietę. Dziś
kochał wyłącznie pamięć o tym, jaka była przed laty.
ZONA NA POKAZ
219
- Wołałaś mnie, Meredith. Co chcesz?
Odwróciła się niemal ze wstrętem.
- Nic.
Joe bez słowa skierował się z powrotem do stolika
nad basenem.
- Przyniosę ci coś do picia, ptaszyno.
Ptaszyno? Patsy zacisnęła gniewnie zęby. Jakim pra
wem zwraca się tak ciepło do tej rozpieszczonej małpy,
skoro na nią, Patsy, reaguje z takim obrzydzeniem? Przy
puszczalnie na Meredith spoglądał z miłością. Ale to się
skończyło! Jego ukochana Meredith pewnie trafiła do ja
kiegoś przytułku dla bezdomnych i zmarła, nie odzyska
wszy pamięci.
W przyszłości musi jednak bardziej uważać. Nie może
mówić, że Sophie i Amber zachowują się jak Meredith,
bo przecież wszyscy ją, Patsy, uważają za Meredith.
Jest zmęczona. I spięta. Lada moment spodziewa się
kolejnej wiadomości od Pike'a. Zadzwonił parę dni temu
z informacją, że Emily wyjechała ze stanu Wyoming. Jak
tylko odkryje, dokąd się udała, przystąpi do działania.
Patsy przeszedł dreszcz podniecenia. Nic dziwnego, że
coraz trudniej było jej grać rolę kochającej żony
i matki.
Dźwięk komórki wyrwał ją z zadumy. Wydobywszy
telefon z kieszeni eleganckiej marynarki, przyłożyła go
do ucha.
- Słucham?
- Chyba wiem, gdzie ona jest.
Uśmiech zagościł na jej ustach. Czym prędzej obej
rzała się za siebie. Joe z Amber patrzyli w jej kierunku.
220 SANDRA STEFFEN
- Dzień dobry, Sharon - rzekła głośno do słuchawki.
- Znalazłaś wymarzoną torebkę? Jesteś pewna, że to ta?
Na drugim końcu linii Grzechotnik kontynuował nie
zrażony:
- Tak. Z dwóch bardzo wiarygodnych źródeł wiem,
że nasza mała Emily przeniosła się do Montany. Właśnie
zawężam obszar poszukiwań.
- Ależ to wspaniale. - Zerknęła na basen, w którym
baraszkowali jej ukochani synowie. - Bardzo się cieszę.
- Zadzwonię, jak będę coś wiedział.
- Dobrze. Wiem, jak trudno znaleźć pasujące dodatki.
- Zniżyła głos. - Tylko tym razem niczego nie schrzań...
Doskonale, Sharon! A zatem czekam z niecierpliwością.
Wyłączyła komórkę i ponownie przybrała neutralny
wyraz twarzy. Wreszcie wszystko zaczyna się układać.
Ma swoich synów, niedługo odnajdzie córkę, a Grzechot
nik uwolni ją od Emily.
- Zaprosiłem Amber na kolację! - zawołał Joe.
Rzuciła mu zirytowane spojrzenie.
- Powiadom o tym Inez, a nie mnie. I uważaj na
chłopców.
Amber w milczeniu odprowadziła matkę wzrokiem.
- Przykro mi, ptaszyno - rzekł jej ojciec. - Ostatnio
mama jest jakoś bardziej humorzasta niż zwykle.
Widząc smutek w oczach Joego, Amber z trudem po
wstrzymała łzy. Zrozumiała, jak bardzo ojciec jest samotny.
- Nie przejmuj się, tato. To nie twoja wina.
Joe wstał od stolika.
- Tak myślisz? Sam nie wiem. Może powinienem
był...
ZONA NA POKAZ
221
- Hej, tato! - zawołał Joe Junior, który stał na brzegu
basenu, gotów do skoku. - Spójrz na mnie!
Przez moment oboje obserwowali harce chłopców,
którzy z piskiem ganiali się w wodzie. Nawet ptaki uci
chły, jakby chciały przyjrzeć się wesołej zabawie. Przy
najmniej oni są szczęśliwi. Amber podejrzewała, że gdy
by nie Joe Junior i Teddy, ojciec dawno rozwiódłby się
z matką. Ale ci dwaj go potrzebują.
Wzdychając głośno, również wstała z fotela.
- Cześć, chłopaki! - zawołała do braci.
- Cześć, Amber!
- Idziesz? - zdziwił się Joe.
Skinęła głową.
- Tak będzie lepiej, tatusiu.
- Martwię się o ciebie, kochanie.
Pocałowała ojca w policzek. Nie mówiła mu, żeby
się nie martwił, bo wiedziała, że i tak jej nie posłucha.
Opuszczała ranczo z ciężkim sercem. Widok matki
z ojcem zawsze napawał ją smutkiem. Kiedyś byli tacy
szczęśliwi, tacy zakochani. Co się stało? Dlaczego matka
tak bardzo się zmieniła?
Na siedzeniu pasażera leżała ulotka z informacją
o organizowanym przez szpital balu. Amber zamyśliła
się. Tripp nie tylko jej nie zaprosił, ale zażądał, aby więcej
nie pokazywała się w klinice. Pragnął jej, lecz nie chciał
się z nią widywać. Uważał, że w jego świecie czai się
zbyt wiele niebezpieczeństw.
Hm. Był wściekły, kiedy wysiadła z samochodu i za-
częła rozmawiać z facetem, który pobił żonę. Zdenerwo-
wał się, kiedy po powrocie z Missisipi na ulicy przed
222
SANDRA STEFFEN
jej domem rozległ się wystrzał z rury wydechowej. Pró
bował ją osłonić, jakby bał się, że coś złego się jej stanie.
Cholera jasna! Całe życie starała się zasłużyć na mi
łość tych, których kochała. Studiowała na Radcliffe, by
sprawić przyjemność matce. Pracowała w Fundacji, bo
ojcu na tym zależało. Wreszcie znalazła kogoś, kto kochał
ją bezwarunkowo. Ale on za wszelką cenę chciał ją chro
nić przed złem...
Kierowca za nią nacisnął klakson. Wróciła myślami
do rzeczywistości.
Tripp kocha ją. To nie ulega wątpliwości. Ma dziwny
sposób okazywania uczuć, ale na pewno ją kocha.
W przeciwnym razie dlaczego tak bardzo drżałby o jej
bezpieczeństwo? Dlaczego w imię bezpieczeństwa gotów
był rezygnować z miłości?
Wydawało mu się, że ją zna. Że wie, jakiego męża
powinna sobie poszukać. Przystanąwszy na czerwonym
świetle, podniosła do oczu ulotkę. Bal ma się odbyć w po
łowie sierpnia, za dwa tygodnie.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Zanim
dojechała do Fort Bragg, wiedziała, co zrobi. Zostały jej
dwa tygodnie na dopracowanie szczegółów.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Wyluzuj, Calhoun. I uśmiechnij się. To bal, a nie
pogrzeb.
- I kto to mówi? - Wsunąwszy palce za kołnierzyk
wykrochmalonej koszuli, Tripp popatrzył znacząco na
przyjaciela.
I faktycznie, od kilku dni Gavin Cooper chodził rów
nie spięty jak on. Kłopoty obu mężczyzn miały związek
z przedstawicielkami płci przeciwnej. Przedstawicielką
płci przeciwriej wywołującą niepokój Gavina była dzien
nikarka z lokalnej gazety.
Tripp zacisnął zęby. Bal miał być stosunkowo skro
mną, lokalną imprezą, dopóki w przygotowania nie włą
czyła się Arnber. Nagle, jak za dotknięciem czarodziej
skiej różdżki, wokół wszystkiego zrobił się szum, sprawa
trafiła na łamy gazet w San Francisco.
Dziennikarze rozmawiali z kilkoma pacjentami klini
ki. Największe zainteresowanie i sympatię wzbudził czte
roletni P.J. Pattison, kędzierzawy chłopczyk ranny w wy
padku samochodowym, w którym zginęła jego matka.
Zdjęcie chłopca trzymającego w ramionach szczeniaka
najpierw pojawiło się w prasie, a potem na plakatach
w każdym mieście północnej Kalifornii. Reklama i roz-
224
SANDRA STEFFEN
głos sprawiły, że mnóstwo par zgłosiło chęć zaadopto
wania dziecka.
Akurat z tego Tripp się cieszył. Nie cieszył się z roz
głosu, jaki on sam zyskał.
Oczywiście nie mógł zrzucić winy na Amber. Sprawcą
całego zamieszania była wścibska dziennikarka, która do
wiedziała się o incydencie na parkingu. Media oszalały.
Tripp i Cooper zostali okrzyknięci bohaterami. Z całego
stanu zaczęły napływać datki na klinikę Mill Creek. Tripp
otrzymał cztery propozycje małżeństwa od kobiet, któ
rych nigdy w życiu na oczy nie widział, Coop - pięć.
Jednakże dziennikarka, która o nich pierwsza napisała
i za którą Coop się uganiał, nie chciała mieć z nim do
czynienia.
Gavin Cooper potrząsnął głową, śledząc wzrokiem ni
ską atrakcyjną szatynkę.
- Jenna Maria Tribiano. Ktoś, kto się tak nazywa, mu
si mieć skomplikowaną naturę, nie sądzisz? - spytał ci
cho. - No dobra, wiemy, co mnie dręczy. A ciebie?
Tripp wziął głęboki oddech. I nagle poczuł znajomy
zapach. Serce zabiło mu szybciej. Ponieważ nigdzie
w pobliżu nie było złotowłosej dziedziczki, przytknął do
nosa rękaw marynarki. Miał wrażenie, że jej perfumy
przenikają wszystko wkoło.
Towarzyszyły mu wszędzie: na szpitalnym korytarzu,
w windzie, w poczekalni kliniki. Zabronił Amber przy
jeżdżać do Mill Creek, ale ona nie słuchała żadnych po
leceń. Oczywiście starała się nie pokazywać mu na oczy:
pomagała w klinice, kiedy on pracował w szpitalu, i na
odwrót. Od dwóch tygodni ani razu jej nie widział, cza-
ZONA NA POKAZ
225
sem tylko wjeżdżając na parking, kątem oka dostrzegał
wyjeżdżające sportowe auto.
- O rany! - Coop aż zagwizdał pod nosem. - Co za
kiecka!
Podniósł się szmer. Pewnie każdy facet pomiędzy
osiemnastym a osiemdziesiątym rokiem życia jęknął
z zachwytu na widok Amber, która stała pod ukwieco
nym łukiem na końcu przejścia. Kaskada złotych loków
opadała jej na ramiona. Największe wrażenie robiła jed
nak jej suknia, czerwona, obcisła, z wielkim dekoltem,
od której nie sposób było oderwać oczu.
- Ciekawe, kim jest ten gość, z którym przyszła -
ciągnął Coop. - Zresztą nieważne. Ale ta kiecka, stary!
Ta kiecka! Nie wiadomo, czy więcej zasłania, czy od
słania.
- Myślałem, że pałasz miłością do swojej dzienni
karki - zauważył Tripp.
Gavin Cooper, nie bez powodu przezywany donżu-
anem, posłał przyjacielowi zdumione spojrzenie.
- A od kiedy to zakochanemu facetowi nie wolno po
dziwiać innych kobiet?
Przypuszczalnie był to jeden z powodów, dla którego
dziennikarka nie chciała mieć z nim do czynienia.
Dzięki przychylności władz miejskich bal odbywał się
na terenie parku. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi;
im ciemniejszą barwę przybierało niebo, tym jaśniej nad
głowami tańczących par migotały sznury świateł rozwie
szonych na drzewach.
Amber drżała na całym ciele. Wzięła głęboki oddech,
by się uspokoić. Rozglądając się dookoła, nagle napotkała
226
SANDRA STEFFEN
spojrzenie Trippa. Nic dziwnego, że była zdenerwowana.
Nie spuszczał z niej wzroku.
Bal zaczął się o siódmej; zanosiło się na to, że bę
dzie wielkim sukcesem. Cieszyło to Amber, która mnó
stwo wysiłku włożyła w przygotowania. Zależało jej
jednak również na tym, aby samej odnieść sukces
i zdobyć Trippa. Mężczyznę, z którym przyszła na bal,
przedstawiła dyrektorowi szpitala, po czym ruszyła
z nim na parkiet.
Kiedy skończyła się melodia, ktoś inny poprosił ją do
tańca. Zauważyła, że Tripp cały czas bacznie się jej przy
gląda. Po pewnym czasie jedna z pielęgniarek niemal siłą
zaciągnęła go do walca. Potem pielęgniarka znikła, a oni
znaleźli się koło siebie.
- Wydawało mi się, że damy nie noszą czerwieni.
Przerabiała w myślach różne scenariusze; zastanawia
ła się, co powie, jeśli Tripp powita ją chłodno, co jeśli
obojętnie, a co jeśli przyjaźnie. Natomiast zaskoczył ją
gniew w jego głosie.
- Nie mówiłam, że nie noszą. Stwierdziłam jedynie,
że narzeczona człowieka, który stara się o posadę w pry
watnym szpitalu, powinna prezentować się elegancko,
lecz skromnie, by nie przyćmiewać żony jego przyszłego
szefa.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią jak zahipno
tyzowany, jednocześnie próbował zapomnieć, co czuł,
kiedy trzymał ją w ramionach, a ona jęczała z rozkoszy.
- Zatańczysz, Amber?
Uśmiechając się przyjaźnie, wzięła pod rękę młodego
sanitariusza. Tripp został na miejscu, kipiąc z wściekło-
ŻONA NA POKAZ 227
ści. Kiedy melodia ucichła, Fred odprowadził Amber do
Trippa i ruszył na kolejny podbój.
- Nie za młody dla ciebie?
Bez słowa odwróciła się i odeszła. Zależało jej na
Trippie, ale nie zamierzała znosić jego humorów i znie
wag.
Nalała sobie szklankę ponczu.
- Wygląda na to, że dzięki balowi twoja klinika stanie
na nogi.
Jakim cudem wyczuła jego obecność? Uznał, że nie
ma sensu o to pytać.
- Dobrze, że wciąż ją uważasz za moją - rzekł.
Zareagowała lekkim uniesieniem brwi, jakby zdziwił
ją jego sarkazm. Ale, do jasnej cholery, przecież to on,
Tripp Calhoun, założył klinikę. I on powinien przyjmo
wać do pracy wolontariuszy. Ona zaś wpadała bez pyta
nia, po prostu kiedy miała czas i ochotę. Tak samo nie
proszona zjawiała się w jego snach.
- Sprawiasz wrażenie zmęczonego, Tripp.
Oczywiście, że jest zmęczony. Nie wysypia się, bo
ciągle o niej myśli.
- Wzięłam do serca twoją radę. - Widząc jego py
tające spojrzenie, wyjaśniła: - A propos mężczyzny, któ
ry nadawałby się dla mnie na męża.
-
No i co?
- No i w ciągu ostatnich dwóch tygodni umówiłam
się z kilkoma na kolację.
- To znaczy z iłoma?
Starała się zachować kamienny wyraz twarzy.
- Z trzema. Pierwszy to chirurg plastyczny z Bosto-
228
SANDRA STEFFEN
nu. Jest niesamowicie bogaty, a jego rodzina pochodzi
z najwyższych sfer. Studiował w Anglii, uwielbia operę
i Szekspira.
- Wyznaczyliście już datę ślubu?
Skrzywiła się.
- Nie. Śmiertelnie mnie wynudził. Ale jednego się
o sobie dowiedziałam.
Wolnym krokiem oddalali się od tańczących; muzyka
stawała się coraz cichsza.
- Czego? - spytał Tripp, siląc się na obojętność.
- Że nie chcę spędzić życia z facetem, który zarabia
majątek, poprawiając bogatym klientkom piersi i nosy.
Drugi mężczyzna, którego zaproszenie przyjęłam, to
przyjaciel Freda. Wiem, wiem... - dodała szybko, zanim
zdążył cokolwiek powiedzieć. - Też wolałabym mieć za
męża kogoś, komu wolno głosować. Oczywiście, gdybym
była szaleńczo zakochana, sprawa wieku nie grałaby roli.
- A trzeci?
- To motocyklista o włosach znacznie dłuższych niż
twoje, zanim je ściąłeś, i wielkim tatuażu kobry na ple
cach.
- Czyś ty zwariowała? Wiesz, jaki to może być
groźny typ?
Kopnęła go w kostkę; zupełnie się tego nie spodzie
wał.
- Mylisz się. Tom jest miłym facetem, który akurat
lubi długie włosy i nie boi się igły. Pracuje w schronisku
dla zwierząt i wzrusza się do łez, kiedy słyszy hymn na
rodowy.
Nie wiedział, do czego Amber zmierza, powoli jednak
ZONA NA POKAZ
229
zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Bał się, że jeszcze
chwila, a porwie ją w ramiona...
- I pewnie bardzo kocha mamusię - oznajmił, usiłu
jąc wziąć się w garść. - Wiesz, ilu facetów skazanych
na śmierć twierdzi, że kocha mamusię, Amber? A ten
gość, z którym przyszłaś dziś na bal?
Z całej siły dźgnęła go palcem w klatkę piersiową.
- Tak się składa, że Philip jest już zaręczony. Z moją
przyjaciółką Claire.
- To dlaczego przyprowadziłaś go?
- Dla towarzystwa. Posłuchaj, Tripp. Nikt mi nie mo
że dać gwarancji bezpieczeństwa. Ani ty, ani żaden inny
facet. Prawie dwadzieścia lat temu mój brat zginął, jeż
dżąc na rowerze w najbardziej bezpiecznej okolicy
w kraju. Nieszczęście może przydarzyć się wszędzie
i każdemu.
- Nie rozumiesz, Amber...
- Rozumiem bardzo wiele, mimo że swoim dziwnym
zachowaniem wprowadzasz mi zamęt w głowie.
- Ale...
- Nie przerywaj. Możesz ze mną nie współpracować.
Możesz się zje mną nie widywać. Ale nie możesz ani
mnie, ani nikomu zapewnić bezpieczeństwa, bo tego nie
da się zrobić. I jeszcze jedno ci powiem. Nie będę dłużej
próbowała zasłużyć na czyjąś miłość lub akceptację. Od
tąd zamierzam słuchać się wyłącznie siebie. Praca wo-
lontariuszki w klinice sprawiła mi więcej satysfakcji niż
cokolwiek innego. - Na moment zawahała się. - No, pra
wie...
Chwycił ją za rękę, zanim znów go dźgnęła.
230 SANDRA STEFFEN
- Jak na rozpieszczoną dziedziczkę masz spory tupet.
- Idź do diabła, Tripp. - Wyrwała mu się.
- Amber, poczekaj!
Zrównał z nią kroki. Nie pozwoliła się dotknąć, ale
przynajmniej stanęła.
- Właściwie to powinnam ci podziękować - rzekła.
Ale nie podziękowała.
- Za co? - spytał.
- Tego lata odkryłam, co to jest prawdziwa miłość.
Jak to nigdy nie wiadomo, co się komu spodoba, prawda?
Zasłużyłem na to, pomyślał.
- Ja też ci powinienem podziękować.
- Ty mnie?
- Za to wszystko. - Wskazał ręką dookoła. - I za
dotację. Wystąpiłem również o wsparcie do innych or
ganizacji i instytucji. Poza tym dzwonił do mnie Mont
gomery Perkins. Okazuje się, że jeden z kelnerów w Mis
sisipi widział, jak opuszczaliśmy restaurację. Powiedział
Cornelii, co się stało: że nawet nie tknąłem Dereka. Per
kins wezwał Dereka na dywanik. A mnie zaproponował
stanowisko głównego lekarza pediatry w szpitalu w San
ta Rosie.
Amber wytrzeszczyła oczy.
- No i co? Co powiedziałeś-?
- Odmówiłem.
- Ale...
- Nie chcę przenosić się do Santa Rosy.
- Dlaczego?
- Dwie minuty temu jeszcze nie wiedziałem. Ale teraz
już wiem. Bo ciebie tam nie ma.
ZONA NA POKAZ
231
Odwróciła wzrok.
- Nie lubię swojej pracy... To znaczy lubię, ale wy
konuję ją tylko dlatego, że chciałam zyskać aprobatę mat
ki. Ojca też. Ale więcej nie zamierzam siedzieć za biur
kiem i grzebać w papierach.
Oszołomiony odkryciem, jakiego przed chwilą dokonał,
starał się zrozumieć, co Amber usiłuje mu powiedzieć.
- A co chcesz robić? - spytał.
- Może wrócę na studia. Chętnie zostałabym dyplo
mowaną pielęgniarką, może lekarzem. I chętnie praco
wałabym w szpitalu w Ukiah. - Zerknęła na Trippa, po
czym szybko spuściła oczy. - To co? Nie próbujesz wy
bić mi tego pomysłu z głowy?
- Chyba nie dałbym rady.
Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Jest tylko jedno wyjście - kontynuował. - Skoro
uparłaś się, żeby grać mi na nerwach, równie dobrze mo
żesz za mnie wyjść.
Zamurowało ją.
- Co?
- Powiedziałem, że cię kocham.
- Wcale nie.
- Ale powinienem był, i to kilka tygodni temu.
- Serio? Nie żartujesz? Kochasz mnie?
- Tak. Od pierwszego dnia. Nie tamtego sprzed laty,
ale tego teraz, kiedy zobaczyłem cię nad basenem. Boję
się miłości, lecz jeszcze bardziej boję się, że znikniesz
z mojego życia. Więc jak? Wyjdziesz za mnie? - Urwał.
- Jeśli się wahasz, to wiedz, że ja też dowiedziałem się
kilku rzeczy o sobie.
232
SANDRA STEFFEN
- Jakich, Tripp?
- Że potrafię się uprzeć i dążyć do celu. - Przytknął
czoło do jej czoła. - Miałem świetną nauczycielkę... No?
Wyjdziesz za mnie?
Przez chwilę milczała. Trzy razy się jej w życiu
oświadczano. Tripp jest czwarty. Jego oświadczyny nie
należą do najbardziej romantycznych, ale na pewno są
najbardziej szczere.
- Naprawdę mnie kochasz? - spytała.
- Tak. - Ujmując jej dłoń, uklęknął. - Jesteś kobietą,
o jakiej marzyłem. Kiedy ja sztywno trzymam się reguł,
ty wykazujesz inwencję; kiedy ja milczę, ty mówisz; kie
dy jestem poważny, ty tryskasz życiem i energią. Kocham
cię. Czy chcesz zostać moją żoną? Żyć ze mną, dzielić
się pracą i łożem? Kochać mnie i nasze dzieci?
Łzy podeszły jej do gardła. Skinęła głową.
- Czy to oznacza: tak?
- Tak - szepnęła. - Tak. Chcę tego wszystkiego. Ko
cham cię, Tripp.
Wstał. Po raz pierwszy od dwóch tygodni ich usta
się zetknęły. Ponieważ drzewo, za którym stali, nie bardzo
ich osłaniało, musieli pohamować pożądanie i ograniczyć
się do pocałunków.
- Kiedy? - spytał, odrywając wreszcie wargi od jej
ust.
Nie miała pojęcia, o czym mówi.
- Co kiedy?
- Kiedy mnie poślubisz?
Uśmiechnęła się szczęśliwa. Modliła się, aby Tripp
odwzajemnił jej uczucie i jej modły zostały wysłuchane.
ZONA NA POKAZ
233
Spojrzała do góry; na niebie świecił księżyc, migotały
setki gwiazd.
- Może dzisiaj?
Obrócił ją twarzą do siebie.
- Naprawdę? - Ucieszył się, po chwili jednak pokrę
cił głową. - Nie. Zasługujesz na prawdziwe wesele.
Całe życie marzyła o wyszywanej koralikami białej
sukni z trzymetrowym trenem. Wyobrażała sobie, jak oj
ciec prowadzi ją do ołtarza, a potem rodzina składa jej
życzenia - Emily, rodzice, którzy wciąż bardzo się ko
chają...
Popatrzyła na Trippa. Rzeczywistość jest ważniejsza
od marzeń.
- Dzisiaj, kochany. Jedźmy do Vegas.
Przycisnął jej rękę do swojego serca, a jego twarz roz
jaśnił uśmiech.
- Jakże mógłbym ci odmówić?
Dwie i pół godziny później delikatnie przytrzymał
Amber, której po podróży samolotem i lekach wciąż krę
ciło się w głowie.
- Jak cię pani czuje, pani Calhoun?
- Cudownie - odparła, spoglądając na tandetną ob
rączkę kupioną w sklepiku na rogu.
- Jutro kupię ci prawdziwy pierścionek - obiecał
Tripp głosem ochrypłym ze wzruszenia. - Z brylantem,
perełką. Razem wybierzemy...
- Mam wszystko, czego mi trzeba do szczęścia.
Objęci, ruszyli po schodach, opuszczając jaskraworó-
żową kaplicę, w której złożyli przysięgę małżeńską.
234
SANDRA STEFFEN
W wolnej ręce Amber trzymała akt ślubu, a Tripp wy
konane polaroidem zdjęcie przedstawiające młodą parę:
jego w drogim czarnym garniturze, ją w wyzywającej
czerwonej sukni z ogromnym dekoltem i rozcięciem do
połowy uda.
- Jesteś piękna.
- Dziękuję.
Nagle rozległ się przeciągły gwizd.
- Ale laska! - zawołał przejeżdżający kabrioletem
mężczyzna.
- Ta laska to moja żona! - poinformował go Tripp.
Rozpierała go duma. Laskę mógł mieć każdy, on zaś
miał najwspanialszą kobietę na świecie, nie tylko piękną,
ale silną, upartą, mądrą i niezależną.
Amber nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. Owszem,
jest parę nie rozwiązanych spraw, które mąciły jej radość,
choćby zniknięcie Emily czy zachowanie matki. Ale mia
ła nadzieję, że z czasem wszystko się dobrze ułoży.
Najważniejsza jest miłość. A wiedziała, że tej jej ni
gdy nie zabraknie.