SANDRA STEFFEN
Żona na pokaz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Amber Colton spojrzała na swoje bose stopy. Z paznokcia na
dużym palcu lewej nogi schodził lakier. Westchnęła. Sprawdziła palce
u rąk i ponownie westchnęła. W powietrzu unosił się cichy, miarowy
szum oceanu. Czasem od strony wody niespodziewanie zrywał się
zimny wiatr. Na szczęście część ogrodu, w której wypoczywała, była
osłonięta od podmuchów.
Przysłoniwszy ręką oczy, podniosła głowę i zaczęła wpatrywać
się w duże pierzaste chmury. Dawniej, wraz z rodzeństwem, spędzała
na obserwacji nieba wiele godzin; odnajdywanie obłoków w kształcie
słoni, grzybów, parasoli i drzew sprawiało im ogromną frajdę. W
owym czasie patio za domem tętniło życiem: tabuny dzieciaków
pływały w basenie, przekrzykiwały się, rozbryzgiwały wodę.
W dzieciństwie Amber nigdy się nie nudziła. Odgarnęła z twarzy
kosmyk złocistych włosów i dźwignęła się na nogi. Głupio zrobiła,
przyjeżdżając w tym nastroju do domu. Powinna była przyjąć
zaproszenie przyjaciół i polecieć z nimi na Kajmany. Z drugiej strony
każdy, nawet najkrótszy lot przyprawiał ją o mdłości; możliwość
podziwiania zachodu słońca na innej półkuli nie była tego warta.
Czuła się znużona fizycznie i psychicznie, tak znużona, że miała
ochotę się rozpłakać. Chociaż nie; Amber Colton już nie wylewa łez...
W wieku dwudziestu sześciu lat jest za młoda, aby nuda i poczucie
beznadziei mogły stać się trwałym elementem jej życia. To minie,
powtarzała sobie w duchu.
Po prostu nie należało brać dziś wolnego. Coraz częściej jednak -
mimo że lubiła swoją pracę w Fundacji Hopechest - miała wrażenie,
że czegoś jej brakuje. Ponieważ stęskniła się za ojcem, postanowiła
wykorzystać zaległy urlop i wpaść z wizytą na rodzinne ranczo pod
Prosperino.
Niewiele to pomogło. Dokuczała jej samotność. I nuda. Straszliwa
nuda. Wczoraj wieczorem też się nudziła. Zadzwoniła do swojej
przyjaciółki Claire Davis. Claire musiała usłyszeć nieme błaganie w
jej głosie, bo o piątej rano zjawiła się na ranczu. Amber zerknęła na
kobietę, która smacznie spała w cieniu, i westchnęła głośno. Claire
jest cudowną kumpelką, tyle że prowadzi nocny tryb życia.
Nieopodal w ogrodzie coś przykuło jej uwagę. Hm, odrobina
jaskrawego koloru na tle zieleni. Nie mając nic do roboty, wolnym
krokiem ruszyła w kierunku ścieżki. W przeszłości matka całymi
godzinami potrafiła pielęgnować ogród; sadziła krzewy o
fantazyjnych liściach i rośliny o barwnych kwiatach. Była miejscową
patriotką i najbardziej lubiła odmiany typowe dla Kalifornii.
Od dziesięciu lat ogrodem zajmował się biedny Marco. Starał się
jak mógł, pielił, przycinał, podlewał, dzięki niemu wciąż rosło kilka
niezwykle dekoracyjnych i egzotycznych drzew, ale brakowało
zwykłych kwiatków, pięknych i bajecznie kolorowych, które matka
tak bardzo lubiła.
Schyliwszy się, Amber ujrzała maleńkie różowe kwiatki ukryte
pod rozległym krzewem, które jakimś cudem przetrwały lata
zaniedbań. Zdumiona, wyciągnęła się na ziemi i odgarnęła ręką
gałęzie. Pomiędzy chwastami zobaczyła jeszcze więcej delikatnych
różowych pączków.
Zafascynowana ich zdumiewającą żywotnością, patrzyła na nie z
uśmiechem, ignorując słońce, które piekło ją w plecy, oraz kamyki,
które wpijały się jej w łokcie i kolana. Po chwili ostrożnie, aby nie
uszkodzić kwiatków, zaczęła wyrywać rosnące wokół zielsko.
Na ścieżce rozległ się chrzęst kroków. Amber uniosła głowę,
dopiero gdy usłyszała nad sobą głos Inez Ramirez.
- Pomyślałam, że ucieszysz się z mrożonej herbaty, ale chyba
bardziej przydałby ci się krem z filtrem przeciwsłonecznym -
odezwała się gospodyni. - Możesz mi zdradzić, co tu robisz? Oprócz
tego, że usiłujesz się utytłać i spiec sobie plecy na raka.
Amber otworzyła usta, ale Inez, jak zwykle nie czekając na
odpowiedź, ciągnęła swój monolog:
- Powinnaś wypoczywać. Bądź co bądź po to tu przyjechałaś.
- Nie daję rady. Nosi mnie.
- Pływanie nie pomogło?
Amber wzruszyła ramionami. Nie ma nic nudniejszego niż
pływanie w pustym basenie. Wskazała ręką odległy kąt ogrodu.
- Pamiętasz, Inez, jak pięknie wyglądał ogród, kiedy mama o
niego dbała?
Miała ochotę powiedzieć: „kiedy dbała o niego i o nas
wszystkich", ale ugryzła się w język. Sądząc jednak po minie
gospodyni, nie musiała nic dodawać. Inez nie lubiła roztkliwiać się
nad sobą i nie pozwalała, by ci, których kochała, narzekali na los.
Oparłszy ręce na biodrach, które z wiekiem nieco się zaokrągliły,
zmarszczyła groźnie brwi.
- Gdybyś, złotko, wyszła za mąż i urodziła dzieci, nie miałabyś
czasu się nudzić.
Amber otrzepała dłonie z ziemi, strąciła z uda źdźbło trawy.
Najwyraźniej Inez uważa, że mąż i dzieci rozwiązują wszystkie
problemy, lecz ona nie podzielała jej zdania.
- Facetom chodzi tylko o dwie rzeczy, Inez - rzekła. - O seks i
pieniądze. Niekoniecznie w tej kolejności.
Kobieta przeżegnała się, po czym zaczęła bezgłośnie poruszać
ustami. Amber nie była pewna, czy Inez modli się za nią, czy za swoje
dwie córki - Lane, która przeżywa ostatnio jakieś trudne chwile, oraz
Mayę, która niedawno urodziła śliczne maleństwo.
- Nie wszyscy mężczyźni są źli - oznajmiła, skończywszy
modlitwę.
- Tak? - Amber wyrwała następny chwast. - Daj mi przykład
chociaż jednego porządnego.
- Mój Marco, twój ojciec i bracia.
- No dobrze. A teraz proszę o takiego, który nie byłby żonaty lub
ze mną spokrewniony.
Cisza, jaka zapadła, była dość wymowna. Nagle Amber
przypomniała sobie, że parę minut temu słyszała samochód na
podjeździe przed domem.
- Inez, kto przyjechał?
Gdyby patrzyła na gospodynię, dostrzegłaby zmianę w jej twarzy:
pewne ożywienie, dziwny błysk w oczach. Dostrzegłaby i
przypuszczalnie z miejsca nabrałaby podejrzeń.
- Ktoś do twojego ojca - odparła neutralnym tonem kobieta.
Szybko, nim Amber zdołała o cokolwiek więcej zapytać,
odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku szerokich drzwi
balkonowych prowadzących do salonu. Amber ponownie westchnęła i
wróciła do wyrywania chwastów.
Miarowy odgłos butów na lśniącej kamiennej posadzce ucichł,
gdy mężczyzna wszedł na miękki, kolorowy dywan. Zatrzymawszy
się przy ogromnym kamiennym kominku, Tripp Calhoun rozejrzał się.
Skórzane kanapy i przepiękna dziewiętnastowieczna szafa zapewne
kosztowały więcej, niż zdołał zarobić w ciągu miesiąca. Wszystkie
meble były starannie dobrane i idealnie do siebie pasowały; on jeden
zakłócał harmonię wnętrza.
Kiedy mijał żelazną bramę, za którą znajdowała się posiadłość
Joego i Meredith Coltonów, zalała go fala wspomnień. Był
zbuntowanym, nienawidzącym świata, śmiertelnie przerażonym
piętnastolatkiem - choć dobrze skrywał swój strach, podobnie jak
wszystkie emocje - kiedy po raz pierwszy trafił na ranczo. Meredith
natychmiast przejrzała go na wylot. Jak to zrobiła, do dziś stanowiło
dla niego zagadkę.
Zaczął się bawić paskiem od zegarka. Po chwili zsunął zegarek z
ręki i nerwowo obracając go wokół palca, wznowił wędrówkę po
pokoju - od ściany do okna i z powrotem. Nie pamiętał, aby dawniej
salon też miał tak zimny, surowy wystrój.
Hacienda de Alegria. Dom Radości. Taką nazwę nosiła ta wielka
wspaniała rezydencja. Tyle że ostatnimi czasy panowała w niej coraz
bardziej ponura atmosfera. Tripp nie zaglądał tu zbyt często. W końcu
nie był ani rodzonym, ani nawet adoptowanym synem Joego i
Meredith. Był jednym z ich przybranych dzieci.
Nie, nie narzekał. Coltonowie wzięli go pod swój dach, uchronili
przed pełnym niebezpieczeństw życiem na ulicach Los Angeles. To,
kim został, zawdzięczał wyłącznie im. Utrzymywali go, dopóki nie
zdał matury, a potem opłacali mu studia. Swoją pracą i postawą starał
się zasłużyć na ich miłość i szacunek.
Ze stolika o marmurowym blacie podniósł fotografię. Najmłodsi
synowie Joego i Meredith mieli na oko osiem i dziesięć lat. Tripp
widział ich zaledwie kilka razy w życiu, nic więc dziwnego, że
wydawali mu się obcy. Co innego go zaskoczyło: to, że ich matka też
wydawała mu się obca. Owszem, była równie piękna jak kobieta,
która wiele lat temu przyjęła go pod swój dach, a jednak różniła się od
niej. Tamta miała w sobie ciepło, serdeczność, zaś od tej na zdjęciu bił
chłód i wrogość.
Podskoczył na dźwięk kroków. Do salonu weszła Inez Ramirez,
która z uśmiechem poinformowała go, że Joe rozmawia przez telefon i
niestety będzie zajęty co najmniej kilkanaście minut. Spodziewał się,
że gospodyni poradzi mu, by wrócił innego dnia, lecz ona podeszła
bliżej, wyjęła mu zdjęcie z ręki i odstawiła na miejsce.
- Coście wszyscy tacy dziś nerwowi? - spytała. - No, sio! Wyjdź
na patio. Wystaw twarz do słońca, pooddychaj świeżym powietrzem.
Postarzała się w ciągu tych siedemnastu lat, odkąd Tripp opuścił
ranczo. Jej kruczoczarne włosy pokrywał teraz szeroki siwy pas idący
przez całą głowę; zaczynał się nad czołem, a kończył nad karkiem.
- Wynocha! - Pchnęła go lekko w stronę drzwi na patio. -
Poczekaj na dworze. Usiądź, odpręż się...
Nic się nie zmieniła, pomyślał. Tak jak i dawniej, lubi rządzić.
- Boże, Inez, nie jestem sześcioletnim chłopaczkiem. Mam
trzydzieści dwa lata.
- To chyba odpowiedni wiek.
- Odpowiedni? Do czego?
Na jej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. Tripp najeżył się,
gdyż z doświadczenia wiedział, co taki uśmiech oznacza: intrygę.
- Do tego, żeby cieszyć się życiem - odparła. Wetknęła mu coś do
ręki i odwróciwszy się na pięcie, znikła w holu.
Nie zamierzał się z nią kłócić. Zresztą zależało mu na spotkaniu z
Joem, a równie dobrze może na niego zaczekać nad basenem, jak i w
salonie. Usiłował wygładzić pomiętą koszulę, w której zdrzemnął się
w szpitalu, lecz niewiele to dało. Skierował się na zewnątrz. Na
stojącym przy basenie stoliku zobaczył tacę ze szklankami oraz
wysoki dzban mrożonej herbaty.
Po chwili kątem oka dostrzegł jakiś ruch. No proszę, wcale nie
jest jedyną osobą na patio. Jedna kobieta, ubrana w spodnie i bluzkę,
leżała wyciągnięta na leżaku po drugiej stronie basenu i chyba spała.
Druga zaś, w jasnofioletowym kostiumie kąpielowym, przesuwała się
na czworakach wokół rozłożystego krzewu. Nie widział jej twarzy, za
to mógł do woli podziwiać jej długie nogi i kształtne biodra.
- Coś pani zgubiła? - zawołał.
Obejrzała się zaskoczona. Przysłoniła ręką oczy i po chwili
uśmiechnęła się promiennie.
- Tripp? Nie wiedziałam, że tu jesteś.
- Amber? Co za niespodzianka.
- Ciii. - Przyłożyła palec do ust. - Claire śpi.
Zerknąwszy na pogrążoną we śnie kobietę, która nawet nie
drgnęła, wolnym krokiem ruszył do Amber. Starał się na nią nie gapić,
co nie było łatwe. Miała figurę modelki, szczupłą, lecz zaokrągloną
tam, gdzie trzeba.
- Co, pewnie przypominam ci moją mamę?
Uniósł zdziwiony brwi. O niczym takim nie myślał.
- Wiesz, chyba nigdy nie widziałem Meredith w fioletowym
bikini pielącej chwasty.
Jakby nagle świadoma swojej pozy - na klęczkach, z wypiętą
pupą - Amber zarumieniła się po uszy, po czym otrzepawszy ręce,
wstała z ziemi. To coś nowego, pomyślał. Nigdy dotąd Amber nie
jawiła mu się jako osoba nieśmiała. Spojrzała na plastikową butelkę,
którą trzymał w dłoni.
- Mleczko z filtrem? Inez cię z tym przysłała?
Aha! A więc o to gospodyni chodziło!
- Bawi się w swatkę - mruknął pod nosem.
- Ciebie próbuje wyswatać?
Skinął głową. Nie, jasnowłosa, urodziwa Amber na pewno nie
należy do nieśmiałych. Jest na to zbyt piękna. Widząc ją na
czworakach, zastanawiał się, ile ta długonoga istota może mieć
wzrostu. Teraz uznał, że mniej więcej metr siedemdziesiąt.
- Najwyraźniej nie wie, że nie jestem mężczyzną, którego
interesuje małe tete-a-tete z bogatą dziedziczką nad basenem w jej
luksusowej rezydencji.
Nawet ślepiec zauważyłby błysk złości w oczach Amber. Tripp
nastawił się na ciętą ripostę. Zasłużył na nią; bądź co bądź zachował
się nieelegancko. Nie musiał przecież nic mówić. Nastała pełna
napięcia cisza. Riposta, na którą czekał, nie nastąpiła.
Ignorując jego wyciągniętą rękę, Amber podeszła do fotela, na
którym leżała cienka biała sukienka. Włożywszy ją, zaczęła wolno
zapinać guziki.
- Źle cię ochrzczono - oznajmiła wreszcie. - Zamiast Tripp
powinieneś mieć na imię Grzyb.
Przez moment wpatrywali się w siebie bez słowa. Raptem
Trippowi odżyło w pamięci odległe wspomnienie. Uśmiechnął się.
- To samo powiedziałaś, kiedy zamieszkałem u was.
- Próbował skojarzyć, ile mogła mieć wtedy lat. Dziewięć?
Dziesięć? To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia sześć lub siedem. -
Dorosłaś, Amber...
Odwróciła szybko wzrok. Jego uśmiech przyprawiał ją o szybsze
bicie serca, ale tej informacji nie zamierzała mu zdradzać. Pamiętała
dzień, w którym zobaczyła Trippa po raz pierwszy: miał piętnaście lat,
był chudy i wojowniczo nastawiony do całego świata. Dziś wciąż był
szczupły, ale bardziej umięśniony. Czarne włosy miał krótsze niż ona,
co nie znaczy, że nosił je krótko obcięte. W jego twarzy można było
się doszukać południowych rysów - po dziadku Meksykaninie, który
jako chłopiec wyemigrował z rodzicami do Ameryki.
Kiedy po raz pierwszy ujrzała Trippa, uznała, że wygląda jak
Zorro, legendarny bohater, w którego lubili się wcielać jej bracia. Był
tak przystojny, że śmiało mógłby zostać aktorem i grywać w jednym z
tych seriali o policjantach lub lekarzach. Zamiast jednak grać lekarza,
był nim. Pediatrą. Nagle jej spojrzenie padło na złoty kolczyk w jego
uchu. Co jak co, ale żaden z pediatrów, do których chodziła jako
dziecko, nie miał długich włosów ani kolczyków w uszach.
Wpajane jej od kołyski zasady dobrego wychowania sprawiły, że
podeszła do stolika i nalała do szklanek mrożonej herbaty. Podając
Trippowi szklankę, niechcący otarła palcami o jego dłoń. Znów
przeszył ją dreszcz. Odruchowo zerknęła w dół. Ręce miał duże, palce
długie, kościste. Pogładziła je.
- Widzę, że kości całkiem ładnie ci się zrosły - rzekła.
Powoli cofnął dłoń, po czym podniósł napój do ust. Kostki lodu
zabrzęczały w szklance. Kropla potu ściekła mu po szyi, a potem
spłynęła za kołnierzyk koszuli. Czyżby był zdenerwowany?
Przeczesując ręką włosy, popatrzył na ogród.
- Byłem pewien, że twoi rodzice odeślą mnie z powrotem do
sierocińca, zanim zdążę rozpakować walizkę.
- Powiedziałeś, że Peter Bradentop pierwszy cię uderzył.
- Skłamałem.
- Wiem.
Zdumiony, utkwił w niej wzrok.
- Naprawdę? - Jeszcze nigdy nie słyszała, aby w jednym słowie
kryło się tak wielkie zdziwienie. Chociaż uśmiech znikł z jego twarzy,
serce wciąż biło jej szybciej. - Kiedy poznałaś prawdę?
- Obserwowałam bójkę z okna sypialni - odparła.
- Rany boskie! Dlaczego nie powiedziałaś ojcu, co się stało?
Podeszła krok bliżej.
- Wtedy nie spędziłbyś kilku następnych lat na próbie naprawienia
swojego błędu. Poczucie winy daje świetny bodziec do działania.
Zresztą ojciec znał prawdę.
- Przecież powiedziałaś, że nic mu nie...
- I tak było - wtrąciła - ale tata zawsze wyczuwał, kiedy któreś z
nas kłamało. Poza tym Peterowi należało się porządne lanie. Ciągle
wszystkich rozstawiał po kątach. Tobie się to nie spodobało i
postanowiłeś dać temu wyraz.
- Już wtedy to sobie wykombinowałaś? Przecież miałaś... Ile?
Dziewięć lat?
Zatrzepotała rzęsami.
- Po prostu dziewczynki szybciej dojrzewają.
Patrzyła z zafascynowaniem, jak Tripp mruży oczy. Sądził, że jest
odporny na jej wdzięki, lecz tak nie było. Świadomość tego faktu
zaskoczyła go. Ale ją również.
Doskonale pamiętała bójkę pomiędzy Trippem a Peterem
Bradentonem, i zamieszanie, jakie wywołała. W domu Coltonów
panowało kilka surowych reguł. Najważniejsza brzmiała: żadnych
rękoczynów. Mogli się spierać i czasem rzeczywiście wybuchały
kłótnie, ale bójki były niedozwolone. Tripp był jedynym z
przybranych dzieci Joego i Meredith, który złamał tę zasadę. W
dodatku złamał ją w pierwszym tygodniu swego pobytu na ranczu.
Matka usłyszała krzyki i przybiegła zobaczyć, co się dzieje. Bez
słowa rozdzieliła walczących. Nie odzywając się, podała Peterowi
ręcznik, aby wytarł krwawiący nos, a Trippowi woreczek z lodem, by
przyłożył do opuchniętej ręki. Następnie odesłała Petera do domu,
Trippowi zaś kazała udać się do stajni i opowiedzieć Joemu o całym
zajściu.
Amber ruszyła za Trippem. Kiedy ojciec zarzucił Trippowi
kłamstwo, wyłoniła się z cienia i potwierdziła wersję nastolatka,
mówiąc, że Peter pierwszy go uderzył. Trzęsła się jak liść osiki pod
bacznym spojrzeniem ojca. W końcu Joe polecił im wrócić do domu i
poprosić Meredith, by zawiozła Trippa do szpitala. Tripp milczał,
dopóki nie oddalili się od stajni. Amber spodziewała się wyrazów
wdzięczności. Tripp jednak odgarnął włosy za uszy i warknął
gniewnie:
- Nie potrzebuję niczyjej pomocy, zwłaszcza bogatej,
rozpieszczonej dziedziczki.
Amber zadarła do góry głowę, po czym oznajmiła chłodno, że
matka pomyliła się, chrzcząc go Tripp, a nie Grzyb. Popatrzył na nią z
wściekłością. Wytrzymała jego spojrzenie, mimo że sięgała mu
zaledwie do brzucha. W owym czasie nie wiedziała, że jej rodzina
należy do bogatych, i na pewno nie była rozpieszczona. Ale wiedziała,
choć miała tylko dziewięć lat, co jest w życiu ważne: zaufanie, miłość,
lojalność.
- Pływałaś?
Wróciła myślami do rzeczywistości.
- Tak, zrobiłam kilka basenów - odpowiedziała, obracając w
szklance kostki lodu. - A potem obserwowałam chmury.
- Obserwujesz chmury? Jak meteorolog?
- Nie całkiem. - Potrząsnęła głową. - Raczej jak laik. Bawiliśmy
się tak w dzieciństwie.
Tripp powiódł wzrokiem po patio: na prawo ogród, na lewo
basen, fontanna, drzemiąca na leżaku kobieta. Tak, wymarzone
miejsce do odpoczynku. Do leniuchowania. Niestety, on sam ciągle
cierpiał na brak czasu. Marzył o tym, by doba składała się z
trzydziestu godzin, może wtedy zdołałby zrobić wszystko, co sobie
zaplanował. Zerknął na dom; Joe wciąż był zajęty rozmową.
- Chcesz spróbować?
Pytanie Amber wyrwało go z zadumy.
- Czego?
- Widzisz tamtą chmurę?
Zadarł głowę. Po niebie sunęło mnóstwo chmur.
- Którą?
- Tę w kształcie niedźwiadka.
Zmrużył oczy. Nic to nie pomogło.
- Skup się.
Próbował, psiakrew.
- Tam. Na prawo od smugi pozostawionej przez odrzutowiec.
Przechylił głowę pod tym samym kątem co Amber.
- Chodzi ci o tę podłużną?
- Tak! - zawołała przejęta. - Widzisz? Prawda, że przypomina
niedźwiadka?
Oczy miała zielone, rzęsy długie, usta pełne, lekko wydęte. Burza
złocistych loków okalała jej twarz i opadała na szyję. Tripp poczuł,
jak robi mu się gorąco. Korciło go, aby ją wziąć w ramiona i
pocałować, tu i teraz.
- Niedźwiadka? - zachrypiał i odchrząknął. Co się stało z jego
głosem? Najwyższym wysiłkiem woli ponownie wbił oczy w chmury.
- Nie widzę żadnego niedźwiadka. Prędzej Joego DiMaggia
odbijającego piłkę baseballową.
Nie
zauważył,
kiedy
przysunęła
się
bliżej.
Całkiem
niespodziewanie otarł się ramieniem o coś niesamowicie miękkiego.
Podskoczył jak oparzony. Po chwili znów podskoczył, tym razem na
dźwięk pagera. Przeklinając cicho, wyciągnął zza paska urządzenie i
przeczytał wiadomość, która pojawiła się na ekraniku.
- Muszę zadzwonić do szpitala w Ukiah.
Amber wskazała bezprzewodowy telefon leżący na stoliku. Tripp
wystukał numer. Rozmowa trwała krótko.
- Muszę jechać - oznajmił, rozłączając się.
Dochodził do drzwi prowadzących do salonu, kiedy zawołała za
nim;
- Czy przekazać coś ojcu?
Obejrzał się. Żałowała, że jest zbyt daleko, aby mogła odczytać
wyraz jego oczu.
- Powiedz, że później się do niego odezwę.
- W porządku. Miło było cię widzieć, Tripp.
- Ciebie też, Amber.
Uśmiechnęła się. Po chwili oderwał od niej wzrok i ponownie
ruszył przed siebie. Zamiast jednak przejść przez dom, tak jak
początkowo zamierzał, skręcił w bok w stronę ścieżki prowadzącej do
podjazdu. Minutę później Amber usłyszała warkot silnika.
Przez moment stała oszołomiona, jakby nie dowierzając temu,
czego przed chwilą była świadkiem, a zarazem uczestnikiem.
Zacisnąwszy powieki, przytknęła do czoła szklankę z zimną herbatą.
Widok Trippa, dźwięk jego głosu, dotyk ręki poruszył nią do głębi.
Brakowało jej tchu, zupełnie jak po wyczerpującym wysiłku
fizycznym. W dodatku miała wrażenie, że cała płonie. Że gdyby
wskoczyła do basenu, rozległby się głośny syk.
Drzwi otworzyły się i z salonu wyłoniła się Inez.
- Twój ojciec skończył rozmawiać. - Rozejrzała się. - A gdzie
Tripp?
- Pojechał do szpitala - odparła Amber z wzrokiem wbitym w
ścieżkę, którą przed chwilą odszedł. - Nagłe wezwanie.
Inez stała bez słowa.
- O co chodzi? - spytała Amber, czując na sobie przenikliwe
spojrzenie gospodyni.
Inez wyciągnęła rękę.
- Zostawił zegarek. Mówił, kiedy wróci?
- Obawiam się, że nie. - Amber sięgnęła po zgubę. - Sama mu to
podrzucę.
- Myślę, że to świetny pomysł. - Uśmiechając się od ucha do
ucha, gospodyni skierowała się pośpiesznie do domu.
Amber przeszła do ocienionej części patia i pochyliwszy się nad
leżakiem, potrząsnęła za ramię przyjaciółkę.
- Claire, obudź się.
- Nie chcę - odparła właścicielka wielkich niebieskich oczu. -
Właśnie śnił mi się cudowny facet. Przystojny, seksowny szatyn.
- To nie był sen, kochanie. - Amber uśmiechnęła się. - Daję ci
słowo honoru. A teraz wstawaj. Muszę jechać do Ukiah.
Claire leniwie uniosła się na łokciu.
- Do Ukiah? - Odgarnęła z twarzy proste, ciemnoblond włosy. - A
nie podrzuciłabyś mnie do galerii, co? Po drodze mogłabyś mi
opowiedzieć, co przespałam.
Pół godziny później Amber skręciła w małą uliczkę na tyłach
należącej do Claire galerii sztuki w Prosperino. Claire wysiadła, po
czym pochyliła się, aby przez otwarte okno pożegnać się z
przyjaciółką. Ponad jej ramieniem Amber zobaczyła, jak kilkadziesiąt
metrów dalej otwierają się drzwi na pierwszym piętrze. Kobieta, która
ruszyła w dół po schodach, wyglądała dziwnie znajomo.
- Amber, co ci jest? - zaniepokoiła się Claire.
Amber siedziała jak zahipnotyzowana, wpatrując się w budynek
na końcu uliczki. Kobieta, która wyłoniła się z mieszkania na piętrze,
miała duże ciemne okulary na nosie i chustkę skrywającą włosy.
- Wydawało mi się, że widziałam moją matkę.
Claire obejrzała się, ale kobieta zniknęła za rogiem.
- Tutaj? - W głosie przyjaciółki brzmiało zdumienie.
- Wiem. Ta okolica zupełnie do niej nie pasuje. - Amber
westchnęła. Musiało się coś przewidzieć. Matka nigdy nie zapuszczała
się do dzielnicy zamieszkanej przez miejscową cyganerię. - Nie wiesz,
co się mieści w tym budynku?
Claire wzdrygnęła się.
- Całe piętro wynajmuje na biuro taki szemrany typ, który ogłasza
się jako prywatny detektyw. Już prędzej wyobrażam sobie twoją
mamę spacerującą po dzielnicy rozpusty niż odwiedzającą tego
łachudrę.
- W Prosperino nie ma dzielnicy rozpusty.
- Czas najwyższy, żeby powstała. - Claire mrugnęła do
przyjaciółki. - Zdaje się, że było ci spieszno na spotkanie z
przystojnym szatynem?
Nie czekając na odpowiedź, skierowała się do jednej z dwóch
galerii, które otworzyła kilka miesięcy temu. Amber przekręciła
kluczyk w stacyjce. Silnik zamruczał cicho, jak najedzone,
zadowolone z życia tygrysiątko. Samochód był prezentem
urodzinowym od matki. Sama kupiłaby sobie inny model, na pewno
nie sportowy wóz w kolorze czerwonym. Nie lubiła czerwieni.
Przed wypadkiem, jakiemu uległa ponad dziesięć lat temu,
Meredith Colton doskonale znała gust i upodobania córki. Czego
matka by szukała w jakiejś podrzędnej agencji detektywistycznej?
Nie, to musiał być ktoś inny.
Amber zerknęła na niebo. Chmury przerzedziły się; ta w kształcie
niedźwiadka połączyła się z kilkoma sąsiednimi, tworząc mniej lub
bardziej jednolitą masę. Joe DiMaggio? Też coś! Dlaczego wszyscy
faceci mają bzika na punkcie baseballa? Oczami wyobraźni ujrzała
przyjazny, lekko drwiący uśmiech na twarzy Trippa. Tripp
najwyraźniej był fanem nowojorskich Jankesów.
Jej poprzedni narzeczony kibicował Gigantom. Opisując ich
związek, lubił posługiwać się sportowymi określeniami. Kilka
pierwszych spotkań to była próba zdobycia pierwszej bazy. W dniu, w
którym wręczył jej trzykaratowy pierścionek zaręczynowy, liczył, że
dotrze do bazy domowej. Pierścionek, owszem, był ładny, ale nie wart
tak wysokiej ceny. Ofiarodawca zresztą też nie. Amber nie przyjęła
oświadczyn. Niedawno doszły ją słuchy, że jej były narzeczony kręci
się wokół jakiejś kolejnej dziedziczki z San Francisco.
Wróciła myślami do Trippa. Dopóki niechcący nie otarł się o jej
pierś, sądziła, że tylko ją przenika dreszcz. Ale jego reakcja wyraźnie
świadczyła o tym, że on też coś czuje. Próbował to ukryć, nawet przed
sobą samym, ale było za późno. Zdradził się.
Wsunęła rękę do kieszeni i pogładziła leżący tam zegarek. Taki
urlop całkiem jej odpowiada. Przynajmniej coś się dzieje.
ROZDZIAŁ DRUGI
Żar buchnął jej w twarz, gdy tylko otworzyła drzwi. Biorąc
głęboki oddech, położyła rękę na brzuchu, jakby chciała uciszyć
burczenie, i powoli wysiadła z samochodu. Na wybrzeżu było
chłodno, a mgła wisiała nisko nad ziemią; potem słońce znów zaczęło
przygrzewać. Miejscowi mają rację. W tej części Kalifornii występują
trzy pory roku, niekiedy wszystkie w ciągu jednego dnia.
Poruszyła ramionami, usiłując rozluźnić zesztywniałe mięśnie.
Miała wrażenie, jakby droga do Ukiah ciągnęła się w nieskończoność.
Chociaż miasto leżało mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów
od Prosperino, jazda trwała wieki. Jak mawiał Joe: „Z Prosperino
blisko jest do wielu miejsc, ale trudno się tam dostać". Sam
podróżował firmowym samolotem. Amber nie mogła. Ledwo była w
stanie opanować mdłości na trzydziestopięciokilometrowym odcinku,
kiedy szosa wiła się wzdłuż gór. W powietrzu na pewno by się
pochorowała.
Odetchnąwszy głęboko, wrzuciła do ust miętusa, po czym zdjęła
żakiet i skierowała się w stronę szpitala. A więc to tu Tripp pracuje,
pomyślała, stukając obcasami o bruk. Wiedziała, że zdziwi się na jej
widok. W Ukiah stało mnóstwo starych domów w stylu
wiktoriańskim. Szpital też był stary, ale wyglądał tak, jakby go
niedawno odremontowano. Podwójne drzwi otworzyły się z cichym
sykiem.
Przewiesiwszy żakiet przez ramię, Amber rozejrzała się po holu,
próbując zdecydować, gdzie ma się udać. Naprzeciwko wejścia
zobaczyła wysoki kontuar, za którym urzędowała niska, krępa
pielęgniarka o fryzurze przypominającej kask.
- Dzień dobry.
Ściskając w grubych palcach długopis, siwowłosa pielęgniarka
popatrzyła na Amber znad okularów, które miała zsunięte niemal do
połowy nosa.
- Słucham?
Amber obdarzyła ją najserdeczniejszym uśmiechem, na jaki
umiała się zdobyć.
- Chciałam się widzieć z doktorem Calhounem.
Pielęgniarka zmierzyła ją od stóp do głów.
- Pan doktor nie przyjmuje dziś wizyt.
- Nie szkodzi. Nie jestem umówiona - oznajmiła Amber.
Wiedziała, że popełniła błąd, ledwo wypowiedziała te słowa.
Siostra Proctor - wyczytała nazwisko z przypiętej do piersi plakietki -
skupiła się ponownie na kartce, którą trzymała w dłoni. Nie
zamierzała wdawać się w rozmowę. Oczywiście siostra Proctor nie
orientowała się, że Amber jest osobą upartą, która łatwo się nie
poddaje.
- Nie zajmę mu wiele czasu.
Pielęgniarka nawet nie podniosła oczu.
Amber zmieniła taktykę.
- Wiem, że jest w szpitalu. Był ze mną, kiedy dostał pilne
wezwanie.
- W takim razie sama pani rozumie, że nie można mu
przeszkadzać.
Przecież nie zamierza odciągać go od stołu operacyjnego! Zresztą
wiadomość ze szpitala nadeszła wiele godzin temu. Jeżeli Tripp wciąż
jest zajęty, w porządku. Jeżeli nie, co komu szkodzi wpuścić ją na
chwilę do środka?
- Ale nadal przebywa na terenie budynku?
Nie otwierając ust, pielęgniarka burknęła coś pod nosem. Była
niczym mur, którego nie sposób sforsować.
Amber odsunęła się. Z niewinną miną, udając, że ogląda swoje
świeżo pomalowane paznokcie, ruszyła w stronę windy. Rozległ się
charakterystyczny dzwonek i po chwili drzwi się rozsunęły. Ze środka
wyszedł młody mężczyzna ubrany w zieloną szpitalną kurtę i spodnie.
- Co się z tobą dzieje, Fred? - Siostra Proctor skinęła na
młodzieńca. - Trzeba to natychmiast zanieść na położniczy.
Ze swadą i pewnością siebie człowieka, który świadom jest
własnego uroku, Fred wziął od pielęgniarki plik kartek i skierował się
z powrotem do windy. W tym samym momencie do szpitala wbiegła
kobieta, wołając:
- Błagam, niech mi ktoś pomoże! Córka złamała nogę!
Siostra Proctor wybiegła z rejestracji, chwyciła wózek i
popychając go przed sobą, pognała ku drzwiom. Korzystając z
zamieszania, Amber wślizgnęła się za Fredem do windy.
Wcisnął przycisk. Nie cofając ręki popatrzył na Amber.
- Które piętro?
Nie miała zielonego pojęcia.
- Chyba trzecie.
Przyjrzał się jej uważnie. W jego piwnych oczach rozbłysły
wesołe iskierki.
- To tak jak ja.
Drzwi zasunęły się i winda ruszyła. Amber przyłożyła rękę do
brzucha.
- Co? Cierpi pani na klaustrofobię?
- Nie. Mam chorobę lokomocyjną.
Unosząc jasne brwi, uśmiechnął się szelmowsko.
- Moja siostra twierdzi, że trzeba się mocno uszczypnąć. Zająć
myśli czym innym. Na szczęście może pani polegać na mojej
pomocy... - Ponownie błysnął zębami w uśmiechu. - Właśnie kończę
pracę. Moglibyśmy wyskoczyć gdzieś na kawę albo... - zawiesił głos.
- Słuchaj, Fred...
- Na imię mam Frederico.
- Ale słyszałam, jak siostra Proctor...
- Staruszka różnie mnie nazywa. Pozwolisz jednak, że nie będę jej
cytował.
- Dobrze. Muszę ci jednak powiedzieć, Frederico, że mężczyźni, z
którymi się umawiam, musząc spełniać pewne kryteria wiekowe.
Przysunął się bliżej.
- To znaczy, ile musiałbym mieć lat?
- Co najmniej dwadzieścia pięć.
- Szkoda. Nie wiesz, ile tracisz. Bo jeśli to prawda, że faceci
osiągają szczyt swoich możliwości seksualnych w wieku siedemnastu
lat, mnie ten szczyt stuknął zaledwie dwa latka temu. Może nie
spełniam twoich kryteriów wiekowych, za to potrafiłbym spełnić
wszystkie twoje marzenia i fantazje.
Winda zatrzymała się na drugim piętrze.
- Tak sądzisz?
- Chętnie to udowodnię.
Amber pokręciła głową.
- Dziękuję, nie skorzystam. A teraz czy mógłbyś mi powiedzieć,
gdzie znajdę doktora Calhouna?
- Powiem, jeśli dasz mi swój numer telefonu. Coś za coś.
Amber roześmiała się: co za upór! Drzwi się otworzyły i do
windy wsiadła kobieta z wielkim, nieporęcznym wózkiem
wypełnionym środkami czystości. W trójkę dojechali piętro wyżej.
Kobieta z wózkiem wysiadła pierwsza.
- Wiem, gdzie jest doktor Calhoun - oznajmił Frederico.
- Tak?
- Zaprowadzę cię, ale ani mru-mru siostrzyczce Proctor.
Od spotkania z Trippem nad basenem Amber czuła się dziwnie
beztroska i niefrasobliwa, może dlatego bawiła ją rozmowa z młodym
sanitariuszem.
- Obiecuję. Ani mru-mru.
- Jest u pacjenta. Chodź...
Ruszyli prosto przed siebie, przez drzwi z napisem:
„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Z początku nie umiała
rozpoznać dźwięku. Kiedy po chwili rozległ się ponownie, spytała
zdumiona:
- Wolno przyprowadzać psy do szpitala?
Frederico pokręcił przecząco głową.
- Nie bardzo. Proctor nie może o niczym się dowiedzieć. -
Wskazał ręką pokój na końcu korytarza. - Jesteśmy na miejscu.
Widzisz tego dzieciaka, z którym rozmawia twój pan doktorek? Ma na
imię P.J.
Amber podeszła na palcach do otwartych drzwi. Tripp siedział na
brzegu łóżka; w zgięciu łokcia trzymał puchatego beżowego
szczeniaka. Naprzeciw niego siedział z ponurą miną kilkuletni
chłopczyk. Brązowe loki wiły się na jego głowie. Jedną rękę miał w
gipsie, czoło i skroń przysłonięte plastrem.
- Co się stało? - spytała cicho Amber, zwracając się do Frederica.
- Wypadek. Dzieciak został dość mocno poturbowany. Jakby tego
było mało, jest zły jak czort. Ma cztery latka i koniecznie chce, aby
przyszła do niego mama.
- A co z nią?
- Zginęła w wypadku.
- Boże... - Amber zasłoniła ręką usta. - No a ojciec?
- Nikt nie wie, gdzie się podziewa. P.J. jest tu od tygodnia.
Wszystko mu się ładnie goi, ale czeka go długa rehabilitacja, zanim
będzie mógł normalnie posługiwać się ręką. Niestety, większość czasu
siedzi, patrząc się tępo przed siebie. Trudno nawiązać z nim kontakt.
Wczoraj doktor Calhoun zauważył, że mały ogląda jakiś program w
telewizji o psach. A tak się akurat złożyło, że suka mojej dziewczyny
niedawno się oszczeniła, więc pomyślałem sobie...
- Twojej dziewczyny?
Frederico skinął głową, po czym uświadomiwszy sobie, że
właśnie sam się zdradził, wzruszył ramionami. Psiak znów zapiszczał.
Po chwili wyrwał się z rąk Trippa i poruszając się niezdarnie, ruszył w
stronę chłopca. P.J.- popatrzył na zwierzę otępiałym wzrokiem. I
nagle, jakby w zwolnionym tempie, wyciągnął rączkę i pogładził
miękką sierść. Psiak ucieszył się, jakby tylko na to czekał. Merdając
ogonkiem, zaczął lizać chłopca po twarzy. P.J. zamrugał oczami, po
czym się roześmiał.
- Będzie nam brakowało tego faceta.
Amber uniosła z zaciekawieniem brwi, ale sanitariusz nie
zauważył jej pytającego spojrzenia.
- Psiakość! Jak te papiery nie dotrą wkrótce na położniczy,
Proctor wyśle za mną ekipę poszukiwawczą. Może już to zrobiła.
- No dobra, leć. I dziękuję.
Ponownie utkwiła wzrok w lekarzu i jego małym pacjencie. Tripp
był tak pochłonięty chłopcem, że nie zdawał sobie sprawy, iż jest
obserwowany. Z włosami zaczesanymi w kucyk i kolczykiem w uchu
wciąż przypominał tego zadziornego, zbuntowanego nastolatka, jakim
był przed laty. Cichym niskim głosem objaśniał chłopcu, jak się
obchodzić z młodym bezbronnym zwierzęciem. Amber słuchała z
zafascynowaniem. Nuda, z którą nie mogła się wcześniej uporać,
poszła w zapomnienie.
Ni stąd, ni zowąd Tripp podniósł głowę. Ich spojrzenia się
spotkały. Chwilę później P.J. coś powiedział i Tripp znów skupił na
nim uwagę. Przez kilka sekund Amber stała bez ruchu, a potem, nie
chcąc przeszkadzać lekarzowi w nawiązaniu kontaktu z chorym
dzieckiem, cichutko skierowała się do windy. Sama nie wiedziała, co
się z nią dzieje. Oddech miała przyśpieszony, w gardle jej zaschło...
Bardzo chciała porozmawiać z Trippem. Zawahała się; mogłaby
poczekać na dole przy rejestracji, ale na myśl o spotkaniu z siostrą
Proctor wzdrygnęła się. Hm, gdyby tylko było jakieś inne wyjście...
Rozejrzała się dookoła. Niektórzy nienawidzili szpitali. Ale nie
Amber. Odwiedzała je mniej więcej raz w tygodniu z ramienia
Fundacji Hopechest, którą przed wieloma laty założyła Meredith
Colton. Fundacja finansowała ośrodki pomocy dla dzieci w całych
Stanach, w tym przedszkola dla dzieci zarażonych wirusem HIV, a
także przeznaczała spore sumy na zajęcia pozalekcyjne i imprezy
sportowe dla młodzieży z dużych miast.
Amber przypomniała sobie podróż samochodem z Prosperino do
Ukiah. Po drodze widziała mnóstwo dzieciaków pracujących w polu.
Ubogie rodziny żyją wszędzie, nie tylko w dużych miastach.
Energicznym krokiem skręciła w stronę pokoju pielęgniarek. Kiedy
wspomniała, że pracuje w Fundacji Hopechest, dyżurująca
pielęgniarka nadstawiła uszu.
- Czy mogłaby mi pani wskazać gabinet osoby zajmującej się
finansami szpitala? Chciałabym zaproponować różne formy pomocy
dla dzieci z biednych lub rozbitych rodzin.
Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się z aprobatą.
- Po co ma pani błądzić? Sama panią zaprowadzę.
Kiedy po godzinie - rozmowa trwała nadspodziewanie długo -
Amber opuszczała gabinet dyrektora, w powietrzu unosił się zapach
jedzenia. Ciekawa była, czy Tripp nadal przebywa na terenie szpitala.
Wędrowała przez labirynt korytarzy, kierując się strzałkami
wskazującymi drogę do wyjścia. Musiała jednak źle skręcić, bo nagle
wszystko wkoło wydało się jej obce. I faktycznie, zamiast do windy
doszła do schodów. Przystanęła, próbując się zorientować, gdzie jest,
po czym zawróciła w stronę, z której przyszła. Zrobiła najwyżej trzy
kroki, kiedy raptem z pokoju tuż obok dobiegły ją głosy.
- Wszystkim będzie cię brakowało, Calhoun.
Stanęła jak wryta. Wszystkim będzie brakowało Trippa? Zdaje
się, że Frederico również powiedział coś w tym stylu. A dokąd to
Tripp się wybiera? Podchodząc do drzwi, uniosła rękę, by zastukać.
Głosy znów wypełniły ciszę. Ręka Amber zawisła w powietrzu.
- Ale jeśli naprawdę chcesz odejść, to zaklepuję sobie twój
gabinet.
Tripp popatrzył na mężczyznę siedzącego przy biurku. Poza tym,
że obydwaj byli lekarzami i pracowali w tym samym szpitalu, różnili
się absolutnie wszystkim. Nie przeszkadzało im to jednak się
przyjaźnić. Gavin Cooper, opalony, niebieskooki blondyn, zawsze
zrelaksowany i uśmiechnięty, bardziej przypominał jednego z tych
przystojniaków, którzy godzinami pływają na desce surfingowej niż
wybitnie uzdolnionego lekarza.
Przezywany donżuanem z Ukiah, sprawiał wrażenie człowieka
szczęśliwego i zadowolonego z życia, zupełnie jakby przed chwilą
opuścił łóżko kochanki. Teraz też siedział wygodnie rozparty w
fotelu, z rękami skrzyżowanymi na piersi, z nogami na biurku
przyjaciela - odprężony, pozbawiony trosk i zmartwień.
Co innego Tripp. Przemierzał nerwowo pokój, podrzucając w
kieszeni klucze.
- Wiesz, Coop, jeszcze nie dostałem tamtej pracy.
Stanął przy oknie, plecami do kolegi. Z gabinetu rozciągał się
wspaniały widok na wznoszące się w oddali pasmo gór Mendocino.
Ale Tripp nie patrzył na góry; patrzył na parking w dole. Pośród
różnych kombi, limuzyn i terenówek jedno auto rzucało się w oczy.
Wcześniej widział je przed Hacienda de Alegria. Czerwony porsche
Amber Colton...
Kiedy godzinę temu siedział w pokoju P.J., był pewien, że ma
omamy. Wydawało mu się, że widzi Amber. Stała w progu, cichutko,
nieruchomo. Czuł się jak zagubiony na pustyni wędrowiec, któremu
jawi się przed oczami dziwna fatamorgana. Szczupła, zgrabna, z
rozpuszczonymi włosami, ubrana w opięte spodnie wyglądała
niezwykle ponętnie. Całe szczęście, że siedział na brzegu łóżka, bo
dreszcz pożądania, jaki go przeszył, pewnie zwaliłby go z nóg.
Zrobiłoby się zamieszanie, zbiegłby się personel...
A lekarz nie powinien znajdować się w centrum zainteresowania.
Raz mu się to zdarzyło, kiedy zaczął się spotykać z bogatą,
zblazowaną dziedziczką - on, chłopak z dołów społecznych, który
zamiast się wykoleić, wyrósł na ludzi. Reszty można się domyślić.
- To tylko kwestia czasu. W końcu któż bardziej nadaje się na to
stanowisko?
Tripp potarł ręką brodę ocienioną popołudniowym zarostem. Nie,
nie miał omamów. Czerwony porsche na parkingu przed szpitalem na
pewno nie jest żadną iluzją czy mirażem. Ale, na miłość boską, czego
Amber szuka w tutejszym szpitalu?
- Calhoun, czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Słucham. Właśnie wczoraj otrzymałem list od Montgomery'ego
Perkinsa z Santa Rosy. Zostało dwóch kandydatów.
- Kto jest twoim konkurentem? Znam go?
- Niejaki Spencer - odparł Tripp, wciąż spoglądając przez okno. -
Mówi ci to coś?
- Spencer? To imię czy nazwisko?
- Nazwisko.
- Czyżby Derek Spencer?
- Zgadłeś.
Przeklinając pod nosem, Cooper zsunął nogi z biurka.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że został pediatrą. Bardziej mi do
niego pasowała chirurgii plastyczna. Oczywiście żadne tam
rozszczepy wargi czy zniekształcenia pourazowe, raczej poprawianie
nosów i piersi gwiazdkom w Hollywood. - Cooper pokręcił
zdegustowany głową. - Po cholerę mu etat w prywatnym szpitalu w
Santa Rosie?
- Nie wiem, ale nie to jest najgorsze.
- Nie to, że walczysz o stołek z podłym hipokrytą i swoim
największym rywalem ze studiów? Więc co?
- To, że Derek się zaręczył.
- Kim jest nieszczęsna wybranka?
Kiedy indziej Tripp doceniłby sarkazm przyjaciela.
- Olivia.
- Twoja Olivia? - zdumiał się Cooper.
Tripp przemilczał fakt, że już od jakiegoś czasu nic go nie łączy z
Olivią Babcock. Ojciec Olivii był ogromnie wpływowym
człowiekiem, z którego zdaniem liczyli się wszyscy mający cokolwiek
wspólnego z medycyną. Szanse Trippa nie przedstawiały się najlepiej.
Prawdę mówiąc, przedstawiały się tragicznie.
- To znaczy, że nie mam co robić zakusów na twój gabinet?
- Tak łatwo się nie poddaję.
- Coś ci powiem, stary. Ludziom nie przeszkadza, jeśli lekarz
pracujący w pogotowiu czy izbie przyjęć uchodzi za podrywacza, ale
rodzice lubią, aby pediatra opiekujący się ich dziećmi był
człowiekiem żonatym, o ustabilizowanym życiu rodzinnym. Na
twoim miejscu rozejrzałbym się szybko za żoną. Najlepiej taką, która
ma dwójkę własnych dzieci oraz krewnych równie bogatych i
wpływowych, jak starzy Olivii.
Tripp skrzywił się niezadowolony, kiedy nagle usłyszał za
drzwiami jakieś szmery. Dobiegł go zapach drogich, egzotycznych
perfum, a chwilę później do pokoju wbiegła Amber. Seledynowego
kostiumu składającego się z bluzki i spodni nie znaczyła ani jedna
fałdka czy zmarszczka. Nie miał pojęcia, jak bogaci to robią; przecież
nie stoją cały dzień na baczność.
Nie zdziwił się, widząc zmianę, jaka zaszła w Coopie. Przyjaciel
nie potrafił przejść obojętnie obok żadnej kobiety. Ale Amber nie
zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Patrzyła na Trippa.
- Dzień dobry - powiedziała niskim, zmysłowym głosem,
wyciągając z kieszeni zegarek. - Pomyślałam sobie, że może ci się
przyda...
Wiedziała, jak to zabrzmiało - jakie ktoś obcy mógłby odnieść
wrażenie. I o to jej chodziło. Obejrzawszy się przez ramię,
uśmiechnęła się do Coopa.
- Czy w miejscu pracy też zostawia swoje rzeczy, a potem o nich
zapomina?
Tripp wybałuszył oczy. Amber zdawała się tego nie widzieć.
Trzepocząc rzęsami, podała Coopowi rękę.
- Jestem Amber Colton - przedstawiła się. Jej zachowanie
cechowała pewność siebie, z którą bogaci chyba się rodzą.
- Bardzo mi miło. - Gavin uścisnął jej dłoń. - Gavin Cooper,
kierownik izby przyjęć... Czy przypadkiem nie jest pani spokrewniona
z Josephem Coltonem?
- Zna pan mojego ojca?
- Nie osobiście. - Puściwszy dłoń Amber, popatrzył Trippowi
głęboko w oczy. - Nie doceniłem cię, przyjacielu. Moje rady, jak
widzę, wcale nie są ci potrzebne. Jeśli w ten weekend pojawisz się na
kolacji z taką kobietą jak Amber, szala przechyli się na twoją stronę.
Twoje szanse na stanowisko w Santa Rosie od razu wzrosną. No
dobra, zostawiam was samych.
Uśmiechając się szeroko, Cooper wyszedł na korytarz i zaniknął
za sobą drzwi. Cisza, jaka zapanowała w pokoju, niemal dzwoniła w
uszach. Tripp zmrużył oczy. Amber przyglądała mu się bez słowa. On
oddychał wolno, miarowo, ona oddech miała szybki, płytki.
Dziesiątki pytań cisnęły się jej na usta. Jakie stanowisko?
Dlaczego w Santa Rosie? Kim jest Spencer? Co za Olivia? Trzy razy
zbierała się na odwagę, żeby go o to zapytać, ale ponura, zacięta mina
Trippa działała na nią deprymująco.
- Co się stało? - spytała w końcu.
Ocknął się. Wziął głęboki oddech, po czym wypuścił wolno
powietrze i podszedł do biurka.
- A co się mogło stać? Coop myśli, że jesteśmy kochankami. To
wszystko. A teraz z łaski swojej, wyjaśnij mi, co tu robisz? I czy
wszystkich facetów masz zwyczaj podrywać?
Jego agresywny ton trochę zbił ją z tropu. Nie rozumiała,
dlaczego Tripp ją atakuje.
- Co się stało? - powtórzyła cicho.
- Nic.
- Nie kłam.
Zmarszczył czoło.
- Często podsłuchujesz pod drzwiami?
- Były otwarte.
Obejrzał się przez ramię. Ona też. Teraz były zamknięte.
Znajdowali się sami w pokoju. Tripp cofnął się dwa kroki.
- Coop oczywiście jest dorosłym facetem, który z niejednego
pieca chleb jadł. Ale sanitariusz, z którym cię wcześniej widziałem, to
jeszcze młodzik. To tak jakby dorosła rozpieszczona kotka umilała
sobie czas, bawiąc się z biedną, bezbronną myszką.
Biedną bezbronną myszką? Przez kilka sekund Amber
wpatrywała się w Trippa oszołomiona.
- Frederico - oznajmiła wreszcie - jest równie bezbronny jak
rekin.
- Frederico?
Spodziewała się rozmaitych pytań, ale nie takiego.
- To ten chłopak, który pomógł ci wnieść psa do szpitala. Nie
wiesz, jak ma na imię?
- Oczywiście, że wiem. Fred. Wszyscy znają Freda.
Nagle coś ją tknęło. Siostra Proctor też użyła imienia Fred.
- Rozumiem.
Tripp właśnie się rozkręcał.
- To dobrze. Bo wiesz, Don i Mary Smith to prości ludzie. Mogli
ochrzcić syna Frederick, ale na pewno nie Frederico.
W porządku, basta. Sanitariusz zabawił się jej kosztem. Ale to
jeszcze nie powód, aby Tripp się nad nią znęcał. Poza tym wciąż nie
wiedziała, a bardzo ją to intrygowało, o czym rozmawiał z Cooperem.
Postanowiła zaspokoić swoją ciekawość.
- O co chodzi z Santa Rosą? Chcesz się tam przenieść? Zmienić
pracę?
Zawahał się, w końcu jednak uznał, że nie ma nic do ukrycia.
- Tak. Właściciele prywatnego szpitala cieszącego się doskonałą
renomą
poszukują
kogoś,
kto
by
pokierował
pediatrią.
Otrzymywałbym bez porównania wyższą pensję i byłbym w stanie
pomóc znacznie większej liczbie dzieci.
- W takim razie nie widzę problemu. Zgadzam się.
- Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Na co?
Z trudem powściągnęła irytację. Sprawiał wrażenie sporo
inteligentniejszego.
- Jeśli dobrze usłyszałam, wybierasz się na kolację, gdzie oprócz
ciebie będzie twój główny rywal, który zaręczył się z twoją byłą
narzeczoną. Jeżeli chcesz, możemy wybrać się razem i udawać parę.
Przynajmniej pod tym jednym względem nie będziesz stratny.
Zatkało go. Przez moment nie odzywał się. Amber stała
uśmiechnięta, zadowolona z siebie. Znów nasunęło mu się skojarzenie
z rozpieszczoną kotką. Olivia też często miewała taką zadowoloną z
siebie minę. Ta myśl podziałała na niego jak kubeł zimnej wody.
- Co tu robisz, Amber? Po co tu przyjechałaś?
Miała bardzo ekspresyjne oczy. Wyobraził sobie, jak lśnią w
blasku gwiazd. Ostrożnie, kolego, zganił się w duchu. Lepiej nie
wybiegaj myślą za daleko.
Wskazała palcem na zegarek, który kilka minut temu wcisnęła mu
do ręki.
- Inez znalazła go w salonie - oznajmiła. - Miałeś rację. To znaczy
w sprawie Inez. Rzeczywiście usiłuje nas wyswatać. Oprócz
instrukcji, jak trafić do szpitala, dała mi mnóstwo cennych rad, jak cię
usidlić. Ale nie bój się, nie zamierzam jej słuchać. Nie należę do osób,
które pozwalają sobą manipulować.
Faktycznie, jest samodzielna i rzadko kogokolwiek się radzi. A
już na pewno nie potrzebuje swatki. W ciągu ostatnich pięciu lat trzy
razy się jej oświadczano. To chyba o czymś świadczy, prawda? Tak,
Amber Colton wie, jak zdobyć mężczyznę. Powoli jednak zaczynała
wątpić, czy potrafi znaleźć miłość. Wcześniej, nad basenem,
pomiędzy nią a Trippem coś wyraźnie zaiskrzyło. Nie miało to, rzecz
jasna, związku z miłością, ale...
- W każdym razie tobie zależy na nowej pracy. A ja chciałabym ci
pomóc.
- Dlaczego? Na co liczysz?
- A dlaczego uważasz, że nie mogę działać bezinteresownie?
Prychnął ni to pogardliwie, ni to z niedowierzaniem. Z całej jego
postawy biła zuchwałość i arogancja. Kiedy tak stał, mierząc ją
gniewnym wzrokiem, przypomniał się jej tamten zbuntowany
piętnastolatek, w którego obronie wystąpiła przed wieloma laty.
- No dobrze - poddała się. - W dzieciństwie łączyła nas przyjaźń.
Chciałabym, abyśmy znów byli przyjaciółmi. A przyjaciele sobie
pomagają. Jeżeli udając twoją narzeczoną, mogę ci pomóc zdobyć
upragnione stanowisko, chętnie zostanę nią na jeden wieczór.
- Nie cierpię kłamać. Kłamstwo jest jak pies. Merda ogonem, a
kiedy odwracasz się, chapie cię za tyłek.
- Udawanie to nie to samo co kłamanie. Jeżeli potrzebujesz...
Potrząsnął głową.
- Dziękuję, sam sobie poradzę. Obejdę się bez pomocy znudzonej
dziedziczki, która szuka jakiegoś zajęcia.
- Jeszcze nigdy w życiu... - Nie była w stanie dokończyć, po
prostu brakowało jej słów. Odwróciwszy się na pięcie, ruszyła do
wyjścia. - Jak nabierzesz rozumu, to zadzwoń.
Trzasnęła drzwiami. Zanim odeszła kilka metrów, usłyszała przez
głośnik informację, że doktor Tripp Calhoun proszony jest na oddział
intensywnej terapii. Razem dotarli do windy. I razem wsiedli do
środka. Amber wcisnęła parter, Tripp pierwsze piętro.
- Chyba powinienem cię przeprosić - rzekł, kiedy drzwi się
zasunęły.
- Mówisz to z wahaniem w głosie. - Nawet na niego nie spojrzała.
- Nieszczere przeprosiny nie są nic warte.
Zapanowało niezręczne milczenie.
- Do widzenia - powiedział, kiedy winda zatrzymała się na
pierwszym piętrze.
Amber bez słowa odsunęła się, robiąc mu przejście. Tripp postąpił
krok naprzód, po czym stanął, jakby chciał coś powiedzieć, w końcu
jednak wysiadł. Odwrócił się do niej twarzą. Amber popatrzyła mu w
oczy, a po chwili przeniosła spojrzenie w bok. Drzwi zasunęły się i
winda ponownie ruszyła w dół.
To miałby być jej przyjaciel? Dobre sobie! - pomyślała,
zaciskając rękę na poręczy. O wiele serdeczniej żegnała się z facetem,
który co miesiąc odczytywał u niej licznik energii elektrycznej.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tripp przyłożył słuchawkę do klatki piersiowej młodej pacjentki.
Posłuchał, jak bije jej serduszko, po czym przesunął słuchawkę wyżej
i przytknął ją do czoła dziewczynki. Kiedy to robił, większość jego
pacjentów zaczynała chichotać. Ośmioletnią Sierrę Rodrigez stać było
jedynie na słaby uśmiech.
- Niezbyt dobrze się czujesz? - spytał po hiszpańsku Tripp.
W odpowiedzi dziewczynka pokręciła głową. Dziś rano przekazał
jej rodzicom dobrą wiadomość: badanie krwi wykluczyło białaczkę.
Niestety, Sierrę wciąż trapiła gorączka i bolał brzuch. Chociaż bardzo
chciała iść do domu, czekały ją dalsze badania. Rodzice dziewczynki,
pracownicy sezonowi z Meksyku, byli biedni; nie mieli ubezpieczenia
zdrowotnego, oszczędności ani stałego miejsca zamieszkania. Sierra
nie zastanawiała się nad tym. Dla niej dom kojarzył się z matką,
ojcem i rodzeństwem.
Takich rodzin jak Rodrigezowie były setki w tej części kraju. I
właśnie z myślą o nich Tripp otworzył niedużą prywatną klinikę na
obrzeżach Ukiah. Ubodzy emigranci mieli tam zapewnioną opiekę
medyczną, ale potrzeby były znacznie większe od możliwości.
Prowadzenie takiej placówki kosztowało majątek.
Tripp potrzebował pieniędzy. By rozszerzyć program pomocy dla
biednych i otworzyć podobne placówki w innych miastach Kalifornii,
musiał znaleźć bogatych sponsorów. Praca w szpitalu w Santa Rosie
była dla niego bardzo ważna. Prestiż, jaki by tam zyskał, pozwoliłby
mu nawiązać odpowiednie kontakty.
Psiakość. W głębi duszy wiedział, że powinien przyjąć ofertę
Amber. Ale tak jak mała Sierra nie potrafiła przełknąć lekarstwa, tak
on nie bardzo potrafił przełknąć swoją dumę. Odłożywszy na bok
kartę choroby, przez chwilę uważnie obserwował chorą dziewczynkę.
Zastanawiał się, jakie w następnej kolejności należy wykonać badania.
Wreszcie wstał i pogrążony w myślach opuścił pokój.
Do licha! Gnębiły go wyrzuty sumienia. Nienawidził tego. Amber
stwierdziła, że poczucie winy daje świetny bodziec do działania. Może
niektórym dawało, jednakże w jego wypadku to nie poczucie winy
sprawiło, że uczył się i skończył studia medyczne; sprawcą jego
sukcesów byli Meredith i Joe Coltonowie, których szlachetność,
wspaniałomyślność i serdeczność pchnęły go na właściwą drogę.
Nie każdy, oferując innym pomoc, musi mieć w tym własny
egoistyczny cel. Może Amber faktycznie pragnęła wystąpić w roli
jego narzeczonej wyłącznie z dobroci serca? Może kierowały nią
szlachetne odruchy, a nie - jak podejrzewał - litość czy współczucie?
Powinien był postarać się rozszyfrować jej motywy, a on co? Odtrącił
ją, a w dodatku obraził. Widział smutek w jej dużych zielonych
oczach. Przyjechała taki kawał drogi, by zwrócić mu zegarek, a on
nawet jej nie podziękował.
Od wczoraj właściwie non stop o niej myślał, o tym, co powinien
był powiedzieć i jak się zachować. Próbował przestać, ale nie potrafił.
Nie dość, że Amber nieustannie towarzyszyła mu w myślach, to
jeszcze odwiedziła go w nocy, we śnie. Obudził się rano zlany potem,
z mocno bijącym sercem.
Wszedł do pokoju następnego pacjenta. Cisco Villereal, któremu
parę dni temu usunięto migdałki, powitał go promiennym uśmiechem.
Chłopiec wracał dziś do domu. Tripp wiedział, że będzie mu
brakowało tego sześcioletniego smyka, który wkrótce znów wyruszy z
rodzicami do pracy w polu.
Właśnie dla takich dzieci jak Cisco i Sierra warto się męczyć,
spędzać w szpitalu długie godziny, pracować na dwie zmiany, nie
dosypiać. Niektórzy lekarze narzekają na przesadnie rozbudowaną
biurokrację i zbytnie obciążenie robotą papierkową. Oczywiście mają
rację, ale najważniejszy jest pacjent.
Dla Trippa tylko on się liczył. Pomagając choremu dziecku,
pomagał całej rodzinie. Często po strachu w oczach rodziców potrafił
poznać, jak ciężki jest stan dziecka. Przerażeni ojcowie nie
przejmowali się biurokracją, brakiem ubezpieczenia czy pieniędzy.
Chcieli wyłącznie jednego: aby ich ukochane dziecko wyzdrowiało.
Tego też chciał Tripp. I to było główną siłą, która go napędzała.
Rzadko się zdarzało, by ktoś, kto w wieku czternastu lat rzucił
szkołę, a z marzeń i ambicji zrezygnował dużo wcześniej, ktoś, kogo
matka nie żyła, a ojciec przepadł jak kamień w wodę, mógł zdobyć
wykształcenie i zawód. Po prostu bezpańskie urwisy wychowywane
przez ulicę nie zostawały lekarzami. Większość z nich umierała, nie
dożywając pełnoletności.
Tripp również zmierzał drogą donikąd. Na nikim i niczym mu nie
zależało. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym trafił do
Hopechest. Spotkanie z Joem i Meredith Coltonami dopełniło reszty.
Po raz pierwszy w życiu przekroczył próg szpitala tamtego lata, kiedy
zamieszkał u Coltonów i Meredith zabrała go na pogotowie. Bójka z
Peterem Bradentonem - a raczej kontakt z jego szczęką - zakończyła
się trzema złamanymi kośćmi. Na pogotowiu, zafascynowany tym, co
się wokół dzieje, ruchem, pośpiechem, rozmowami, Tripp zapomniał
o bólu.
Kiedy założono mu gips, miał jedno marzenie: aby Coltonowie
pozwolili mu zostać. Bał się, że zechcą go odesłać. Chociaż nie mówił
o tym na głos, Meredith wszystkiego się domyśliła. Wtedy, przed laty,
była inna. Miała w sobie tyle ciepła i dobroci, że każdy starał się tak
postępować, aby dostarczyć jej powodów do radości i dumy. Chciała,
by przeprosił Petera. Trudno mu było się przemóc, ale zrobił to dla
niej. Przeprosił Petera, a następnie ostrzegł go, że jeśli jeszcze raz
obrazi któregoś z Coltonów, gorzko tego pożałuje.
I co? Wczoraj sam obraził Amber. Rzuciła mu koło ratunkowe, a
on uniósł się honorem. Duma nie pozwoliła mu przyjąć jej pomocy.
Nie tylko odtrącił wyciągniętą dłoń, ale jeszcze zachował się jak gbur.
Nie był pewien, jak powinien naprawić swój błąd. Oczywiście zdawał
sobie sprawę, że należą się Amber przeprosiny. Trzykrotnie wczoraj
sięgał po telefon, by do niej zadzwonić, i trzykrotnie odkładał
słuchawkę.
W końcu doszedł do wniosku, że przeprosi ją osobiście, nie
wiedział jednak, gdzie Amber mieszka. Postanowił, że zdobędzie
adres i po dyżurze złoży jej wizytę. Bał się tego spotkania, a zarazem
cieszył się, że będzie miał okazję ponownie się z nią zobaczyć. Bał się
dlatego, że zawsze sądził, iż jest odporny na wdzięki pięknych,
ponętnie zaokrąglonych blondynek. Fakt, że nie jest, bardzo go
zaniepokoił.
- Dzień dobry, doktorze Calhoun.
Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się. Skinął jej na powitanie
głową. Po korytarzu kręciło się co najmniej kilkanaście osób.
Natychmiast wyłowił z tłumu tę, wokół której od wczoraj krążyły
wszystkie jego myśli. Stanął jak wryty. Nie zauważył tego idący za
nim technik ze zdjęciami rentgenowskimi.
- Przepraszam, panie doktorze.
- Nie szkodzi. To moja wina - odparł Tripp.
Ruszył pośpiesznie, by nie stracić Amber z oczu. Zgrabnie
wymijała personel i pacjentów. Tripp uważał, że wiele można
wyczytać z czyjegoś sposobu chodzenia. Amber Colton chodziła jak
kobieta przywykła do męskich spojrzeń, ale traktowała je obojętnie;
nie wbijały jej w dumę. Dziś również miała na sobie komplet
składający się ze spodni i góry, tym razem biały. Góra była bez
rękawów, wcięta w pasie, spodnie luźne u dołu, lecz obcisłe w
biodrach. Tripp poczuł, jak krew w nim kipi.
Ściągnął gniewnie brwi. Nie interesują go takie kobiety.
Oznaczają kłopoty. On nie ma jednak wyjścia. Winien jest jej
przeprosiny i nie zamierza zrejterować.
- Amber, poczekaj! - zaskrzeczał.
Nic dziwnego, że go nie słyszała. Przyśpieszył kroku. By nie
patrzeć na jej kołyszące się biodra, wbił oczy w skórzaną torebkę,
którą miała przewieszoną przez ramię. Torebka kołysała się w rytm jej
kroków, to zasłaniając, to odkrywając pluszowego psa. Była przy
schodach, kiedy Tripp ponownie spróbował:
- Amber, poczekaj!
Tym razem go usłyszała. Obejrzawszy się przez ramię,
przystanęła. Jej twarzy nie zdobił najmniejszy uśmiech.
- Niełatwo cię dogonić. Dokąd tak pędzisz?
Spojrzała na miękkiego pluszowego zwierzaka, którego ściskała
pod pachą.
- Do pokoju P.J. Chcę mu to dać. A jestem już spóźniona na
spotkanie z dyrektorem.
Nie dodała: „Więc jeśli masz mi coś do powiedzenia, to mów";
nie było takiej potrzeby. Sposób, w jaki przechyliła głowę i uniosła
brwi, był dostatecznie wymowny.
- No? - ponagliła go po chwili. - O czym myślisz?
Zastanawiał się, czy kobiety wiedzą, jak bardzo mężczyźni nie
cierpią tego pytania. Dał pierwszą odpowiedź, jaka przyszła mu do
głowy.
- Że jesteś osobą wyjątkowo stanowczą i apodyktyczną.
Zarumieniła się. On zaś skarcił się w duchu. Psiakość, znów ją
rozgniewał. A może złość nie minęła jej od wczoraj?
- Nie podoba ci się to, jak wyglądam, jak się zachowuję i co
mówię. Masz jakiś problem...?
Uniósł rękę.
- Stanowczość wcale nie jest wadą. Naprawdę nie chciałem cię
urazić.
- Nie? Dobrze, że mnie uprzedzasz.
Miała tupet i nie dawała się łatwo zbić z tropu. Podziwiał ją za to.
Gdyby była kruchą, delikatną istotką, która boi się własnego cienia,
wtedy przed laty nie stanęłaby w jego obronie.
- Nie goniłem cię, żeby znów ci sprawić przykrość - powiedział. -
Chciałem cię przeprosić. Za wczoraj. A co do pytania, czy mam
problem, to owszem, mam. Z tobą. Ale nie jesteś niczemu winna.
Przyjrzała mu się badawczo. Czarny krawat i koszula, cera śniada,
nie potrzebująca zabezpieczenia przed słońcem, broda i policzki
starannie ogolone. Boże, ależ on jest przystojny, przemknęło jej przez
myśl. Ogarnęła ją złość. Co z tego, że przystojny? Wczoraj ją obraził,
sam się do tego przyznał, a teraz wygaduje jakieś bzdury.
- Nie jestem? Masz ze mną problem, ale nie ja jestem mu winna?
Więc kto? - Głos się jej lekko załamał.
- Nie wiem. Przepraszam cię za moje wczorajsze zachowanie. -
Na moment zamilkł. - To, w jakiej rodzinie przychodzimy na świat -
ciągnął - bogatej czy biednej, szczęśliwej czy patologicznej, nie zależy
od nas. Problem w tym, że wy, bogacze, nawet nie zdajecie sobie
sprawy jak bardzo onieśmielacie resztę z nas...
To mają być przeprosiny?
- Ja... ty... - Dukała, jąkała się, a przecież nigdy dotąd nie
brakowało jej słów. Odczekała chwilę, by uporządkować myśli, po
czym ponownie otworzyła usta. - Bogaty niekoniecznie znaczy
szczęśliwy. Wśród bogatych rodzin, tak samo jak wśród biednych,
zdarzają się patologie.
Czyżbyśmy kłócili się o to, czyja rodzina jest bardziej
dysfunkcjonalna? Nisko upadliśmy, pomyślała Amber.
Wzruszył ramionami.
- Onieśmielam cię? - spytała cicho.
Zaczął się bawić zegarkiem.
- Nieważne - burknął.
Może nie powinna była naciskać, ale... Wczoraj, kiedy wyszedł na
patio, poczuła, że coś ich łączy. Nie chciała tego stracić. Odkąd matka
zmieniła się po wypadku, a ojciec zaczął coraz bardziej zamykać się w
sobie, bała się, że już nikt jej nigdy nie pokocha. Rodzina rozpadła się,
każdy żył własnym życiem...
- Nieważne? Ważne. Powiedz, naprawdę cię onieśmielam?
Dlaczego?
Westchnął głośno.
- Bo jesteś piękna, mądra, inteligentna, bogata. Masz dyplom z
Radcliffe.
- Na miłość boską, a ty jesteś lekarzem!
Na szczęście korytarz był pusty, więc nikt nie słyszał, jak Tripp
podnosi głos.
- Jestem klepiącym biedę, zapracowanym Metysem, który musiał
ciężko harować, aby ukończyć studia.
- Ojciec mówił, że maturę zdałeś z najlepszym wynikiem w
szkole.
- Najlepszy wynik w mojej szkole byłby najgorszym w twojej.
- Wątpię.
Nie odpowiedział. Zmieniła taktykę.
- No dobrze, onieśmielam cię. To nam przeszkadza w nawiązaniu
przyjaźni. Zastanówmy się więc, jak możemy temu zaradzić.
- Nie sądzę. aby...
- W szkole podstawowej, kiedy musiałam wystąpić przed klasą,
wyobrażałam sobie, że wszystkie moje koleżanki i koledzy siedzą w
samych majtkach i skarpetach. Może powinieneś zastosować podobną
metodę?
Zmrużył oczy. Nagle Amber złapała się za głowę.
- Chociaż lepiej nie! - zawołała ze śmiechem.
Uzmysłowił sobie, że gapi się w nią jak sroka w gnat. Ale nie
mógł się powstrzymać. Oczarował go jej ciepły, przyjazny uśmiech.
Przeczesał ręką włosy - były długie, uczesane w kucyk. Ten kucyk
stanowił formę protestu, pamiątkę po tym, kim był i przypomnienie
tego, do czego dążył.
- Coop nawymyślał mi od idiotów, kiedy dowiedział się, że
odrzuciłem twoją ofertę. Ale... - Nie chciał ulec pokusie, dlatego
postanowił się bronić. - Może i przydałaby mi się narzeczona, ale nie
chcę, żeby ktokolwiek się nade mną litował.
Amber cofnęła się o krok. Uśmiech znikł jej z twarzy.
- Litował? Uważasz, że mi ciebie żal i dlatego...
- Chryste... - Znów ją obraził!
Wcisnęła mu do ręki pluszowego psa.
- Jestem spóźniona na spotkanie. Z łaski swojej dopilnuj, aby to
trafiło do PJ.
Przez kilka długich sekund przyglądała mu się z zadumą; stała bez
ruchu, nawet nie mrugając powiekami. Potem wolno odwróciła się i
odeszła; odgłos jej obcasów stukających o lśniącą szpitalną posadzkę
niósł się po całym korytarzu. Zatrzymała się kilkanaście metrów dalej,
przy zamkniętych drzwiach. Wzięła głęboki oddech, by uspokoić
skołatane nerwy, po czym oznajmiła cicho:
- Nigdy nie wzbudzałeś we mnie litości, Tripp. Aż do dziś.
Po chwili już jej nie było, a on stał na środku korytarza, ściskając
w ręku psa. Serce waliło mu młotem. Miał ochotę zapaść się pod
ziemię.
Siedziała na macie w swoim domu w Fort Bragg. Pierwszy
dzwonek do drzwi zignorowała. Pięć sekund później rozległ się drugi,
a zaraz po nim walenie tak głośne, że aż ściany się zatrzęsły.
Wzdychając z rezygnacją, rozprostowała ręce i nogi. dźwignąwszy się
z podłogi, podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała przez judasza.
Odruchowo wydała cichy okrzyk zdumienia. Psiakość, piętnaście
minut medytacji na straty! Opadła z powrotem na pięty. Energicznie
sięgnęła ręką do klamki, po czym nagle się zawahała. Jeszcze wciąż
nie doszła do siebie po ostatniej konfrontacji z upartym doktorem
Calhounem.
- Otwórz, Amber. Nie wygłupiaj się.
Korciło ją, aby zlekceważyć jego prośbę. W końcu jednak
zwyciężyła zwykła ludzka ciekawość.
- Daj mi chociaż jeden powód, dla którego miałabym cię wpuścić.
Cisza przedłużała się. Amber skrzyżowała ręce na piersiach i
oparła się o ścianę, gotowa czekać tak długo, jak będzie trzeba.
- Błagam.
Wystarczyło to jedno słowo, wypowiedziane ciepłym głosem.
Policzywszy w myślach do pięciu, otworzyła drzwi. Przyglądała mu
się bez słowa. Miał na sobie sprane dżinsy i czarną koszulkę o nieco
wyblakłej barwie. Twarz pociągła, o wystających kościach
policzkowych. Zęby białe, rzęsy długie, wydatna szczęka. Nos wąski,
kiedyś pewnie prosty, teraz wyraźnie skrzywiony. Tak, Tripp Calhoun
był przystojnym mężczyzną; drobne niedoskonałości jedynie
dodawały mu wdzięku. Oczywiście poza Trippem znała wielu
przystojnych facetów, ale tylko on potrafił z taką łatwością
wyprowadzić ją z równowagi.
- „Błagam" to słaby powód.
Kąciki ust mu zadrgały. Po chwili uśmiechnął się z
zawstydzeniem.
- Obawiam się, że innego nie mam.
Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.
- Czego chcesz? - spytała.
- Przyszedłem cię przeprosić.
- Znów? - Podniosła do oczu rękę, jakby chciała obejrzeć
paznokcie. - Ostatnim razem jakoś kiepsko ci to wyszło.
Z trudem przełknęła ślinę. Tripp milczał. Miała wrażenie, że jemu
też w gardle zaschło.
- Wiem. I za to też chciałbym cię przeprosić. Naprawdę mi
przykro...
Wierzyła mu. A to znaczyło, że albo była głupia i łatwowierna,
albo samotna i rozpaczliwie poszukująca miłości. Wzdrygnęła się.
Nie, głupia na pewno nie jest i faceta też na gwałt nie poszukuje.
- W porządku - odrzekła. - Przeprosiny przyjęte. A teraz wybacz,
ale...
- P.J. był zachwycony twoim zwierzakiem.
- Ojej, naprawdę? Cieszę się.
Nie spuszczał z niej oczu.
- Pomyślałem sobie, że dobrze by było, aby porozmawiał z kimś
takim jak ty.
- Z kimś takim jak ja? - spytała zaciekawiona.
Była zła na siebie. Czy nie ma za grosz dumy?
- Tak - odparł. - Z kimś silnym, ambitnym, obdarzonym
poczuciem humoru i potrafiącym wybaczać.
Nogi się pod nią ugięły. Czuła się jak nastolatka w obecności
swojego idola. Zganiła się w duchu. Rany boskie, przecież nie jest
dziewięcioletnim
podlotkiem.
Nawet
nie
jest
naiwną
dziewiętnastolatką. Jest dojrzałą kobietą, mądrą, odpowiedzialną,
niezależną.
Po chwili Tripp przeniósł spojrzenie z jej twarzy w bok, w głąb
mieszkania; zobaczył migoczący płomyk świecy oraz malutką
fontannę, z której tryskała woda.
- Czułbym się zaszczycony, gdybyś zaprosiła mnie do środka.
Zaszczycony? Nikt dziś tak nie mówi. Może, wbrew temu, co
sądziła, rycerskość wcale nie wymarła? Może...
Przywołała się po porządku.
- Po co? - spytała rzeczowo. - Nie lepiej się rozstać, zanim znów
mnie obrazisz?
Po jego minie widziała, że nie jest mu łatwo. Nie lubił nikogo o
nic prosić. Pewnie by się nad nim zlitowała, gdyby nie to, że nazwał ją
rozpieszczoną kotką. I osobą apodyktyczną.
- Namyśliłem się - oznajmił w końcu.
- W sprawie?
- Twojej oferty.
Jak zwykle o tej porze dnia, nad miastem zawisła gęsta mgła.
Amber zadrżała - bardziej z emocji niż z zimna.
- Mojej oferty?
- Tak. Że mogłabyś wystąpić w roli mojej narzeczonej podczas
proszonej kolacji. Więc byłbym ci wdzięczny, jeżeli oczywiście oferta
nadal jest aktualna. - Słysząc hałas, obejrzał się przez ramię.
Małżeństwo w średnim wieku prowadziło na smyczy pięknego doga. -
To co, mogę wejść?
Hm, czyli poszedł po rozum do głowy i zmienił zdanie.
Pomachała przyjaźnie do sąsiadów, po czym ponownie wbiła wzrok w
Trippa. Ciekawe, czy o niej też zmienił zdanie. No nic, pewnie
wkrótce się przekona. Cofnąwszy się, otworzyła drzwi na oścież.
Wszedł do środka i przystanął w ogromnym holu. Starał się
zachowywać swobodnie, naturalnie, był jednak wyraźnie spięty.
Wcale nie miał pewności, czy Amber przyjmie przeprosiny, a tym
bardziej czy zechce wcielić się w rolę jego narzeczonej.
- Usiądźmy - zaproponowała.
Ruszył za nią do salonu, w którym stała kanapa oraz miękkie
fotele. Na ścianach wisiało mnóstwo oprawionych pasteli. Kilkanaście
migoczących świeczek stało na niskim, drewnianym stoliku.
Nieopodal szumiała mała fontanna.
- Przeszkodziłem ci w czymś?
Wzruszyła ramionami.
- Medytowałam.
Przynajmniej to tłumaczy strój i wygląd Amber. Z niedbale
upiętego na czubku głowy koka wysunęło się kilka złocistych
kosmyków, które opadły jej na szyję. Stopy miała bose. Proste srebrne
kółko zdobiło jeden z palców u nogi. Luźne szorty zwisały nisko,
jakby ledwo trzymały się na biodrach. Krótka opięta bluzka bez
rękawów odsłaniała brzuch. Strój zakrywał znacznie więcej niż bikini,
w którym wygrzewała się na patio, ale działał na zmysły nie mniej
podniecająco.
- Czujesz zapach? - spytała.
Wciągnął nosem powietrze.
- To mieszanka lawendy, rumianku i róży - wyjaśniła.
- Postanowiłam zafundować sobie aromaterapię. Podobno ma
działanie niesamowicie kojące.
- I co? Rzeczywiście?
- Owszem. Powinieneś spróbować.
Przejrzała go na wylot. Kiepski był z niego aktor. Starając się
zachować powagę, wskazała ręką fotel.
- Chyba że wolisz stać?
Wolał. Nie zdziwiła się.
- Czyli zmieniłeś zdanie? I chciałbyś, abym podczas kolacji, na
którą cię zaproszono, udawała twoją narzeczoną?
- Tak.
- Mówiłeś, zdaje się, że kłamstwa są jak psy...
- Bo są.
- Więc?
- Coop twierdzi, że udawanie i kłamanie to dwie różne rzeczy.
- Ach tak? Powiedziałeś, że Coop nawymyślał ci od idiotów. Czy
dlatego zmieniłeś zdanie? To on sprawił, że zmądrzałeś?
- Coop nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu przemyślałem, co
mówiłaś. O litości, współczuciu...
- Niepotrzebnie na ciebie wsiadłam. Przepraszam.
- Należało mi się. Ale litości w dalszym ciągu nie chcę.
- A co chcesz?
Nie zauważył, kiedy podeszła bliżej, ale nagle zobaczył przed
sobą jej oczy - wielkie, zielone, kuszące. Wtem zdał sobie sprawę, że
to nie Amber się zbliżyła, bo nadal stała na drugim końcu pokoju. To
on, nie wiadomo kiedy, zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Coś
go uwierało w szyję, jakby miał za mocno zawiązany krawat. Ale
przecież do dżinsów i T-shirta nie wkładał krawata.
Odchrząknął raz i drugi. Pomogło.
- Nie chodzi o to, czego chcę. Raczej czego potrzebuję.
- A czego potrzebujesz?
Utkwił wzrok w jej wargach. Z trudem przełknął: ślinę. Znów
odchrząknął, inaczej nie zdołałby wydobyć głosu.
- Pracy w Santa Rosie.
- Dlaczego?
- Santa Rosa liczy ponad sto tysięcy mieszkańców. To bogate
miasto. Szpital znajduje się w prywatnych rękach, jest doskonale
wyposażony, leczą się w nim osoby, które może cierpią na brak
zdrowia, lecz nie na brak pieniędzy. Do San Francisco można
dojechać w ciągu trzydziestu pięciu minut. Moje uposażenie
wzrosłoby trzykrotnie. Prestiż również. Potrzebuję jednego i drugiego.
- Jakoś nie sprawiasz wrażenia człowieka, któremu zależy na
sławie.
Poczuł się mile połechtany.
- To prawda, ale zależy mi na klinice, którą założyłem dla
biednych. Im większą będę cieszył się sławą, tym łatwiej będzie mi
zdobyć fundusze na dalsze inwestycje. Chciałbym otworzyć więcej
takich ośrodków wzdłuż całego wybrzeża Kalifornii. Do tego
potrzebne są pieniądze, czyli bogaci i hojni sponsorzy.
- Dlaczego od razu tak nie powiedziałeś?
Zadawała inteligentne pytania, a on, człowiek małomówny, który
zazwyczaj ograniczał się do dwóch monosylabowych słów: „tak" lub
„nie", otworzył się przed nią. Opowiedział jej o początkach
stworzonej przez siebie kliniki, o nękających ją kłopotach
finansowych, o swoich planach i nadziejach na przyszłość. W trakcie
opowieści usiadł na wygodnej kanapie, Amber zaś zajęła miejsce
naprzeciwko, w miękkim fotelu. Podwinęła nogi pod siebie i słuchała
go z zafascynowaniem.
Może jednak aromaterapia była skuteczna, albowiem po kilku
minutach napięcie minęło i obydwoje poczuli się odprężeni. Mgła za
oknem zniknęła. Niebo, niedawno jeszcze białe, przybrało odcień
stalowoszary, a potem czarny. Świece powoli się wypalały.
Siedzieli w półmroku. Po pewnym czasie rozmowa zeszła na inne
tematy: na rodzeństwo Amber, prawdziwe i przybrane, które Tripp
poznał w trakcie swojego kilkumiesięcznego pobytu na ranczu.
Amber z miłością mówiła o ojcu, ani razu jednak nie wspomniała o
matce. Martwiła się o najstarszego brata Randa, a także o najmłodszą
adoptowaną siostrę Emily.
Słuchając Amber, Trippowi przemknęło przez myśl, że prawie
wcale jej nie zna. Stracił kontakt z większością Coltonów; jedynie z
Joem starał się regularnie widywać. Po prostu był zbyt zajęty,
najpierw studiując, potem pracując, aby śledzić losy wszystkich
członków tej wyjątkowo licznej i rozgałęzionej rodziny. Nie wiedział
o zniknięciu Emily, o tym, że od dłuższego czasu nie dawała znaku
życia.
O tym, że Amber mieszka w Fort Bragg, też wcześniej nie
wiedział. Adres podała mu Inez, kiedy wczesnym popołudniem
wybrał się do Prosperino. Zdziwił się, kiedy skręcił w jej ulicę. Sądził,
że będzie mieszkała w okazałej rezydencji, tak jak jej ojciec, ona
jednak wolała mały i przytulny dom. O sobie samej nie bardzo chciała
mówić. Kiedy pytał o coś, co jej dotyczyło, zręcznie zmieniała temat.
Natomiast interesowała ją zarówno klinika, którą założył dla
biednych, jak i stanowisko, które pragnął zdobyć w Santa Rosie.
- Ile razy spotkałeś się z lekarzami prowadzącymi ten
ekskluzywny szpital?
- Dwa.
- A twój kontrkandydat?
- Nie wiem.
Wyciągnęła spod fotela notes i zaczęła zapisywać w nim różne
rzeczy. Gdzie odbędzie się kolacja? Ile osób jest zaproszonych? Była
mądra, dowcipna, serdeczna, pełna energii. Imponowała mu,
zwłaszcza inteligencją. Podmuch wiatru uderzył w szybę. Chociaż nie
czuli przeciągu, płomyki świec zamigotały.
Trippowi stanęły przed oczami sceny, które śniły mu się w nocy.
Przebiegł go dreszcz.
- Co jutro robisz? - spytała.
- Pracuję - odparł.
Na szczęście nie spytała, o czym myśli, bo nie wiedziałby, co
odpowiedzieć.
- O której kończysz?
- O czwartej. Najpóźniej o piątej.
- Mógłbyś tu przyjechać około piątej?
- Tu? Do Fort Bragg?
Skinęła potakująco głową, a gdy on odpowiedział jej twierdząco,
zapisała coś w notesie, po czym wyrwała kartkę i wcisnęła mu do
dłoni.
- Spotkamy się pod tym adresem. O piątej. Muszę cię ubrać.
Ubrać? Ona jego? Starając się powściągnąć wodze wyobraźni,
czym prędzej wstał z kanapy. Nie udało się. Wyobraźnia pracowała na
pełnych obrotach. Zrobiło mu się gorąco. Amber również wstała.
Zaczęła go okrążać. Milczał zdezorientowany. To mu pozwoliło nieco
ochłonąć.
- Co rozumiesz przez „ubrać"? - spytał w końcu.
- Musisz wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wyglądu nie należy
lekceważyć. Mamy tu w Fort Bragg doskonały sklep z tradycyjną,
elegancką odzieżą dla mężczyzn.
Zerknął na zapisany na kartce adres.
- Sklep z męską odzieżą? Mam kupić nowy garnitur? O to ci
chodzi?
- Tak, chyba że dysponujesz odpowiednim. A myślałeś, że o co
mi chodzi?
Udał, że nie słyszy jej pytania.
- Doktor Perkins wie, jak wyglądam.
Zmierzyła go wzrokiem.
- Wyglądasz świetnie. Żadna kobieta nie miałaby ci nic do
zarzucenia. Zakładam jednak, że doktor Perkins nie jest kobietą?
Pokręcił przecząco głową.
- Szkoda. - Westchnęła. - W każdym razie w ten weekend
zaprezentujemy Perkinsowi i jego kolegom nową, udoskonaloną
wersję doktora Trippa Calhouna, najlepszego pediatry w całym stanie
Kalifornia.
Leciutko pchnęła go w stronę drzwi. Nie pamiętał, by je otwierał,
ale chyba musiał, bo chwilę później był na dworze.
- Tripp?
Odwrócił się.
- Cieszę się, że odnowiliśmy przyjaźń. - Zanim zdołał cokolwiek
powiedzieć, wspięła się na palce i lekko pocałowała go w usta. -
Dobranoc.
Drzwi się zamknęły. Nie pamiętał, by się żegnał, ale chyba musiał
powiedzieć „do widzenia". Przynajmniej miał nadzieję, że nie wyszedł
bez słowa pożegnania. Oblizał wargi. Poczuł na nich truskawkowy
smak szminki. Starł ją wierzchem dłoni.
Przez moment tkwił bez ruchu, wciąż oszołomiony. Wreszcie
oprzytomniał. W porządku. Docenia dobre chęci Amber i wdzięczny
jest za pomoc. Kiedy jutro się spotkają, na pewno jej o tym powie. Ale
musi jej również uświadomić kilka innych rzeczy. Owszem, zależy
mu na pracy w Santa Rosie, na pieniądzach i prestiżu, i może
rzeczywiście przydałby mu się nowy garnitur.
Ale jeżeli Amber sądzi, że wszystko może z nim zrobić - rozjaśnić
mu włosy, kazać włożyć niebieskie szkła kontaktowe - to się grubo
myli. O tym, czy zdobędzie upragnione stanowisko, powinna
decydować wiedza, charakter, podejście do pacjentów, a nie
atrakcyjny wygląd. Mają udawać narzeczonych. Nie lubił kłamać.
Może udawanie to nie to samo co kłamstwo, ale udawania też nie
lubił. Niestety, nie miał wyboru. Kiedyś się przyjaźnili. Teraz też
czują do siebie sympatię. Przynajmniej pod tym względem nie muszą
grać.
Wsiadł do samochodu. Nie muszą grać? Akurat! W obecności
Amber trawiło go pożądanie, które cały czas w sobie tłumił. Udawał
zrelaksowanego, chociaż był spięty, udawał obojętnego, chociaż miał
ochotę porwać ją w ramiona.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Słowo daję, chyba znaleźliśmy!
Tripp odruchowo zacisnął zęby. Bał się, że jeśli Andre jeszcze
odrobinę podniesie głos, trzyskrzydłowe lustro rozpryśnie się na
tysiące kawałków.
- Ma styl. Ma klasę, klasę przez duże K. I leży jak ulał. Jest po
prostu doskonała! - Zachwycony, przejechał ręką po swoich krótko
ostrzyżonych, jasnych włosach.
- Prawda, Amber?
Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Owszem, jest całkiem niezła - przyznała.
- Niezła? Niezła? - Andre nie mógł wyjść z oburzenia. - Moim
zdaniem ta marynarka wygląda fantastycznie! Jak pan sądzi,
doktorze?
Trippowi przemknęło przez myśl, że chyba lepiej by się bawił na
stole operacyjnym, poddając się przeszczepowi nerki, niż krążąc od
wieszaka do wieszaka.
- Jest czarna - stwierdził. Wszystkie marynarki, które dziś
przymierzał, były w tym kolorze.
Andre popatrzył z błaganiem w oczach na Amber.
- Czerń, mój drogi, to kolor klasyczny, który nigdy nie wychodzi
z mody. Czarny garnitur można włożyć na ślub i na pogrzeb, do
eleganckiej restauracji, na galę, jak również na wszelkie skromniejsze
okazje. Montgomery Perkins jest człowiekiem w czepku urodzonym.
Dwadzieścia pięć lat temu przeniósł się z rodziną ze wschodniego
wybrzeża do Kalifornii. Jego przodkowie przybyli do Ameryki na
statku „Mayflower". Tacy jak on mają szafę pełną czarnych
garniturów. Ludzie, z którymi się zadają, również.
Tripp wytrzeszczył oczy.
- Skąd wiesz?
- Przeprowadziłam małe śledztwo - odparła. - Z moich informacji
wynika, że doktor Perkins jest niezwykle bogatym człowiekiem o
bardzo konserwatywnych poglądach. Osoba starająca się u niego o
pracę na pewno nie zyskałaby w jego oczach, gdyby pojawiła się na
przyjęciu z przyczepionym do twarzy nosem klauna albo ubrana w
tweedowy garnitur.
Na dźwięk słowa „tweed" Andre zaczął się wachlować, jakby
zrobiło mu się niedobrze.
- To co? Znaleźliśmy czy mamy dalej szukać? - spytał.
Tripp przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Musiał przyznać,
że marynarka rzeczywiście leży świetnie. I czuł się w niej doskonale.
- Ile kosztuje?
Andre wymienił jakąś astronomiczną sumę. Tym razem Tripp
nawet nie próbował ukryć zdumienia. Przymierzył już dziesięć czy
piętnaście marynarek, z których każda kosztowała więcej niż jego
miesięczny czynsz. Na wieszakach wisiały dziesiątki, ba, setki innych.
Przeszczep nerki byłby zapewne bez porównania tańszy i
przyjemniejszy.
Ponownie zerknął na swoje odbicie.
- W porządku - powiedział płaskim, bezbarwnym głosem. - Biorę.
Andre rozpromienił się.
- Znakomicie. A teraz spodnie, koszula i krawat. Myślę, że
najlepsza byłaby koszula w kolorze szarym, a krawat...
W tym momencie zadzwonił telefon. Andre westchnął.
- To pewnie Jules dzwoni, żeby spytać, dlaczego tak długo nie ma
mnie w domu. Przepraszam, muszę odebrać. Ale za momencik wrócę
do pana i dobierzemy resztę. - Odbiegł w podskokach.
- Nie śpiesz się - mruknął pod nosem Tripp.
- Wiesz, mógłbyś się wiele od niego nauczyć - powiedziała cicho
Amber.
- Tak? - Tripp spojrzał w stronę kasy, przy której Andre
rozmawiał przez telefon. - Na przykład czego?
- Uniżoności. Podlizywania się.
Wzdrygnął się.
- Nie zaszkodziłoby również, gdybyś się uśmiechał.
- Uśmiecham się.
- Nie zauważyłam. Kiedy?
Wyszczerzył zęby. Amber pokręciła głową.
- Takie wymuszone się nie liczą. Kiedy ostatni raz uśmiechnąłeś
się szczerze?
Zmarszczył z namysłem czoło. I skrzywił się - szczerze,
niewymuszenie. Amber posłała mu triumfujące spojrzenie, jakby
chciała powiedzieć: No widzisz?
- Mam kilka wskazówek, które mogą ci pomóc w uzyskaniu
upragnionego stanowiska. Ale na razie zmieńmy temat. Andre jest
wspaniały, nieprawdaż?
- Prawdaż.
- No proszę, co za szalony entuzjazm. - Zmierzyła go chłodnym
wzrokiem. - O co ci chodzi?
- Pomijając fakt, że nie mam ani czasu na strojenie się, ani
cierpliwości, ani pieniędzy na tak drogie stroje, to absolutnie o nic mi
nie chodzi.
Zdjął marynarkę, po czym obrócił się, szukając miejsca, żeby ją
powiesić.
- Obliczałem, ile dzieci Miguel Rodrigez zdołałby wykarmić za
sumę, którą wydam na czarny garnitur.
Wzięła od niego marynarkę i przewiesiła sobie przez ramię.
- Jeżeli ten czarny garnitur pomoże ci zdobyć pracę, zyska na tym
wiele takich rodzin jak Rodrigezowie.
Nie wiedział, co odpowiedzieć, bo Amber ma słuszność. Ma też
piękne oczy, cudowny uśmiech i zgrabną figurę. Skarcił się w duchu,
że wciąż się na nią gapi.
W przeciwieństwie do wielkich domów towarowych, sklep, w
którym się znajdowali, był ekskluzywny i stosunkowo nieduży;
bardziej
przypominał
sklepy
europejskie niż
amerykańskie.
Strategicznie rozmieszczone żarówki osłonięte matowymi kloszami
rzucały ciepłe światło, które nadawało skórze Amber złocisty odcień.
Tripp nigdy nie przywiązywał nadmiernej wagi do ubrań. Jego
zdaniem nie strój świadczył o człowieku. Ale może się mylił. Bo na
widok Amber ubranej w markowe spodnie, jedwabną bluzkę i nie
rzucające się w oczy buty z delikatnej skóry Andre aż zapiał z
zachwytu.
- Znów się naburmuszyłeś, Calhoun.
- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo?
- Tylko wtedy, gdy mam rację.
- A zdarza ci się nie mieć?
- Nie przypominam sobie. - Oczy lśniły jej wesoło.
- Dobrze, że woda sodowa nie uderzyła ci do głowy.
Błysnęła zębami w uśmiechu.
- Każdy ma wady i zalety. Ty znasz się na medycynie, ja na
ludziach... Całe szczęście, że Andre zgodził się zostać po godzinach.
- Mówiłem ci. Niespodziewana sytuacja zatrzymała mnie dłużej w
szpitalu. Potem gnałem na złamanie karku, żebyś za długo nie
czekała.
- Ta kręta droga i ostre wiraże nie sprzyjają rozwijaniu szybkości.
- Zależy, jak się prowadzi.
- A ty lubisz szybko, ostro, zdecydowanie?
Nie umiał odgadnąć, czy go podpuszcza, czy z nim flirtuje. W
każdym razie podobało mu się, że wychwytuje różne drobne niuanse i
aluzje. Język miała cięty, umysł żywotny. Czuł, że powinien mieć się
na baczności. Coś się między nimi działo, coś, w czym chętnie
uczestniczył... Nagle spiął się. Nic się nie działo. Amber wyświadcza
mu koleżeńską przysługę, to wszystko.
Wiedział, że się oszukuje. Podczas godzinnej jazdy do Fort Bragg
cały czas o niej myślał.
- Dziękuję - rzekł cicho.
Uniosła pytająco brwi. Na widok zdumienia malującego się na jej
twarzy wykonał coś, czym niemal zaskoczył sam siebie. Uśmiechnął
się szeroko. Nie mogła oderwać spojrzenia od jego ust.
Postanowił z niej zażartować.
- No co? Kazałaś mi się uśmiechać.
- Istotnie - przyznała.
Poczuła na plecach delikatne mrowie. Zaczęło się przesuwać,
rozprzestrzeniać na wszystkie strony; po chwili malutkie igiełki
łaskotały ją w dłonie i stopy. Kolana miała jak z waty. Czyżby się
zakochała? Tylko tego brakowało!
Przypomniała sobie swój niepokój, kiedy o piątej po południu
czekała na Trippa, a on się spóźniał. Z każdą mijającą minutą jej
niepokój narastał. Pięć minut spóźnienia jeszcze jakoś zniosła,
dziesięć też, piętnaście już gorzej. Po upływie godziny była kłębkiem
nerwów.
Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Tripp stanowił dla niej zagadkę,
wyzwanie, ale nie tylko. Był czymś więcej. Naprawdę się jej podobał.
Mało tego: chciała, by on też ją polubił. Była przerażona sama sobą.
Zachowywała się jak głupi, niedojrzały podlotek. Nigdy dotąd na
nikim jej tak nie zależało. Dlaczego akurat Tripp wzbudzał w niej
takie emocje? Może dlatego, że wydawał się nieczuły na jej wdzięki?
Zazdrościła mu. Też by wolała patrzeć na niego obojętnie.
Niestety, za każdym razem, gdy podchodził bliżej, serce biło jej
szybciej, oddech miała urywany, w głowie się jej kręciło, myśli
stawały się mętne, rozmyte jak obrazy we śnie. Był człowiekiem
wymagającym, skomplikowanym, trudnym we współżyciu, ale to się
nie liczyło. Liczyło się to, że miał wielkie serce, że kochał ludzi.
Wciąż pamiętała jego niski, ciepły głos, kiedy rozmawiał z małym P.J.
Takim samym ciepłym głosem podziękował jej przed chwilą. A
właśnie...
- Za co? - spytała.
Popatrzył na nią, nie kojarząc, o co pyta.
- Słucham?
- Podziękowałeś mi. Za co?
- Za to, że nie robiłaś mi wyrzutów, kiedy przyjechałem
spóźniony o godzinę. Że kiwałaś grzecznie głową, kiedy Andre przy
każdej kolejnej marynarce wykrzykiwał, że jest o niebo lepsza od
poprzedniej. Że włożyłaś tyle pracy i wysiłku, aby dowiedzieć się jak
najwięcej o Montgomerym Perkinsie. Jesteś niezwykle uczynna,
dokładna i sumienna.
Tak, Tripp ma wielkie serce. Och, czasem bywa naburmuszony i
nieznośny, ale na te drobne wady można przymknąć oczy. Czyżby...
aż bała się dopuścić tę myśl do swojej świadomości... czyżby wreszcie
poznała mężczyznę, którego gotowa byłaby
zaakceptować?
Mężczyznę, dla którego liczy się nie tylko zewnętrzna powłoka, ale
również to, co się pod nią kryje? Chcąc się upewnić, czy przypadkiem
wyobraźnia nie płata jej figla, podeszła bliżej.
- Co robisz? - spytał.
Uderzyła go w nozdrza woń jej perfum. Egzotyczny aromat
sprawił, że świat zawirował mu przed oczami. A może nie zapach to
sprawił, lecz uśmiech Amber, jasny i promienny.
- Kim jesteś? - spytała. - Co zrobiłeś z Trippem?
Poczuł dreszczyk emocji. Cholera, niedobrze, pomyślał. Pamiętaj,
że to tylko przysługa, powtarzał w duchu.
- Bez przesady. Czytałem gdzieś, że dopiero dwanaście plusów
równoważy jeden minus. Przede mną długa droga.
Uśmiech na twarzy Amber jeszcze bardziej pojaśniał.
- Próbujesz być miły, żeby wynagrodzić mi swoje wcześniejsze
zachowanie?
- A nie powinienem?
Zastanawiał się, dlaczego Amber tak go fascynuje. Wzajemne
przyciąganie było wyraźnie wyczuwalne, powietrze naelektryzowane
jak podczas burzy...
Tripp postąpił krok do przodu. Amber wpatrywała się w niego z
nadzieją w oczach. Miał ochotę zgarnąć ją w ramiona i pocałować. Tu
i teraz. Och, jak bardzo go korciło! Powoli schylał głowę...
- No już - dobiegł ich wysoki głos. - Kazałem Jules uzbroić się w
cierpliwość.
Odskoczyli od siebie, po czym z zainteresowaniem zaczęli
oglądać coś na wieszakach, on z prawej strony, ona z lewej.
- Człowiek ciągle musi się tłumaczyć, o której wróci do domu -
ciągnął Andre. - No dobrze, a teraz spodnie. Te są idealne. Dla takich
spodni mógłbym popełnić morderstwo! I ten krawat. Czyż nie jest
boski?
Tripp odchrząknął, usiłując wrócić do rzeczywistości. Myślami
wciąż był przy pocałunku, do którego prawie doszło. Zerknął na
Amber, nagle jednak zdumiony skierował wzrok na Andre, który
wyciągnął z kieszeni miarkę i opadł przed nim na kolana.
- Co pan robi?
- Muszę zmierzyć długość nogawki po wewnętrznej stronie.
Tripp zamarł bez ruchu.
- Bardzo ładnie! - ucieszył się Andre. - Niech się pan nie rusza.
Bardzo ładnie? Ja ci dam bardzo ładnie! - pomyślał Tripp i cofnął
się tak gwałtownie, że biedny Andre omal sobie zębów nie wybił. W
ostatniej chwili wysunął rękę, żeby nie upaść na twarz.
Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał; mimo wiszącej w oknie
tabliczki z napisem „Zamknięte" do sklepu wszedł kolejny klient.
Andre popatrzył pytająco na Trippa; nie dostrzegłszy w jego oczach
sprzeciwu, tanecznym krokiem ruszył do drzwi.
- Dlaczego to zrobiłeś? - spytała Amber.
Tripp zazgrzytał zębami.
- Od lat nie urosłem ani centymetra. Nie życzę sobie, aby ktoś mi
mierzył długość nogawek.
Niezadowolona mina Amber nie uszła jego uwadze. Nie wiedział,
co ją tak zirytowało, ale nie zamierzał dociekać. Miał ważniejsze
sprawy na głowie.
- Zwłaszcza ktoś, kto mówi z afektacją, gestykuluje i mieszka z
człowiekiem o imieniu Jules, tak? - spytała Amber.
Zabrała mu miarkę, którą odruchowo musiał wyrwać Andre z
ręki, i zanim zdążył otworzyć usta, dodała:
- Dla twojej informacji, Jules to zdrobnienie.
- Od czego?
- Od Juliann.
- Juliann to imię żeńskie.
- No właśnie. Nie głupio ci? Sam wiesz najlepiej, że nie powinno
się ludzi oceniać po wyglądzie.
Nagle zorientował się, że Amber klęka przed nim, tak jak przed
chwilą uczynił to Andre.
- Co ty wyrabiasz? - zdumiał się.
- Ktoś musi ci zmierzyć długość nogawki.
Chwycił ją za rękę, gdy znalazła się tuż przy jego kroczu.
- Po pierwsze, nikogo nie oceniam po wyglądzie. A po drugie, ty
też mi nic nie będziesz mierzyć.
- Nie?
Wciąż tkwiła na kolanach. Twarz miała na wysokości jego bioder.
Musiałaby być ślepa, by nie dostrzec lekkiego wybrzuszenia na
wprost oczu. Jak przystało na dobrze wychowaną młodą damę z
wyższych sfer, odwróciła wzrok. Ale w przeciwieństwie do dobrze
wychowanej damy z wyższych sfer, która powinna oblać się
rumieńcem, ona rozciągnęła usta w uśmiechu. Tripp poczuł się jeszcze
bardziej speszony.
- Jak nie, to nie. Bez łaski.
Poderwała się na nogi. Sprawiała wrażenie szczęśliwej. Była
piękna, radosna, zmysłowa. Psiakrew, znał wiele atrakcyjnych,
ponętnych kobiet, lecz na ich widok nie przestawał przecież logicznie
myśleć. W obecności Amber zaś krew uderzała mu do głowy i nie był
w stanie przypomnieć sobie, dlaczego nie powinien ulegać jej
wdziękom. Ale przypomni sobie; niech no tylko serce przestanie mu
tak walić.
- Odpręż się, Tripp.
Łatwo jej mówić, pomyślał.
- Dlaczego uważasz, że nie jestem odprężony?
Wskazała zegarek, który zdjął z nadgarstka i miętosił w dłoni. A
przecież równie dobrze mogła wskazać gdzie indziej. Doceniał jej takt
i delikatność.
- Trzymaj. - Podała mu miarkę. - Może tobie się uda?
Cisnął miarkę na stojące obok krzesło.
- Po prostu bądź tak miła i pomóż mi znaleźć odpowiednie portki.
Uśmiechnęła się zalotnie.
- Jak sobie życzysz, doktorku. Jak sobie życzysz.
Widział, że trzęsie się ze śmiechu. Rozumiał, co ją bawi. Nie
rozumiał jednak, dlaczego sam nie odczuwa złości. Chciał coś
powiedzieć, jakoś zareagować, ale nim się obejrzał, podeszła do
wieszaka na środku sklepu i zaczęła oglądać spodnie. Cóż miał robić?
Ruszył za nią.
Otworzył drzwi. Już miał zamiar wrzucić zakupy na tylne
siedzenie w samochodzie, gdy Amber chwyciła go za rękę. Delikatnie
wyjęła mu z dłoni plastikowy pokrowiec, z którego wystawał wieszak;
pochyliwszy się, zawiesiła garnitur na specjalnym haczyku
umocowanym nad drzwiami.
- Co teraz? - spytała, prostując się.
- Muszę wracać do Ukiah.
- Tak szybko?
Zatrzasnęła drzwi, po czym wygładziła ręką niewidzialne
zmarszczki na spodniach. Każdy jej ruch, każdy gest, był kobiecy i
niezwykle zmysłowy.
Tripp wziął głęboki oddech.
- Czujesz? - Na moment przymknęła oczy. - Kiedy wieje wiatr z
południa, w powietrzu unosi się zapach kwiatów i krzewów rosnących
w ogrodzie botanicznym na obrzeżach miasta.
Tripp znał sporo miejscowości w północno-centralnej części
Kalifornii, ale głównie tych położonych w głębi lądu. Z miast
usytuowanych nad brzegiem oceanu znał właściwie dwa: Los
Angeles, w którym mieszkał, dopóki nie skończył piętnastu lat, oraz
San Francisco, gdzie przez siedem lat studiował. W Fort Bragg był po
raz pierwszy w życiu.
Głos Amber wyrwał go z zadumy.
- Tripp?
- Słucham?
- Więc jak, jesteś głodny?
Zorientował się, że podczas gdy ona do niego mówiła, on
myślami był gdzie indziej. Psiakość, nieładnie. Zły na siebie,
potrząsnął głową; odczytała to jako skinienie.
- To pójdziemy coś zjeść?
- Tutaj?
- Wszystko jedno.
Ponownie potrząsnął głową.
- Przepraszam, ale naprawdę muszę wracać.
- Trudno.
- Zanim jednak się rozstaniemy, chciałbym coś powiedzieć. O
tym, do czego prawie doszło między nami w sklepie...
- A do czego prawie doszło? - spytała z figlarnym błyskiem w
oku.
- Niewiele brakowało, a bym cię pocałował. I dobrze o tym wiesz.
- Faktycznie.
Nieopodal rozległ się pisk hamulców. Tripp odruchowo chwycił
Amber za łokieć i pociągnął na chodnik.
- Słuchaj, naprawdę doceniam twoją pomoc. Ale... nie zrozum
mnie źle... po prostu chciałbym, żeby nie było między nami
niedomówień.
- Musisz wyrażać się trochę jaśniej.
- Wiem. Chodzi mi o to, że pochodzimy z różnych środowisk. Z
dwóch różnych światów. Kiedyś przed laty nasze drogi się
przypadkowo zeszły. Zeszły, a potem znów rozeszły. Nie jestem
znawcą kobiet, ale wydaje mi się, że znacznie większą wagę
przywiązujecie do pocałunków czy miłych gestów niż mężczyźni. Nie
chciałbym widzieć smutku w twoich oczach, a już na pewno nie
chciałbym, żebyś była przeze mnie smutna.
Wiatr targał kosmykami jego włosów. Korciło ją, by wyciągnąć
rękę i delikatnie odgarnąć mu je za uszy. Powstrzymała się. Podniosła
wzrok i nagle przeszył ją dreszcz. Tripp patrzył na nią z pożądaniem,
którego nie potrafił ukryć. Wiedziała, że czeka ją ciężka potyczka. Nie
chciała jej przegrać, zanim jeszcze stanie do walki.
- Jestem dużą dziewczynką. Umiem o siebie dbać. Ale w
porządku, ostrzegłeś mnie i resztą się nie przejmuj. Tym bardziej że
przed weekendem czeka nas mnóstwo pracy. - Obejrzała się za siebie.
- Zaparkowałam za rogiem. Odprowadź mnie do samochodu, a ja ci
po drodze opowiem, co musimy zrobić. No, nie stój tak. Proszę cię,
szkoda czasu.
Z walącym sercem ruszyła przed siebie. Po chwili ją dogonił.
- Boże, co za apodyktyczne stworzenie!
Przygryzła wargę.
- Przecież powiedziałam „proszę".
- Tak. Ale to twoje „proszę" oznacza: rób, co mówię, bo inaczej...
Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Miała powody do radości.
Tripp się jej nie wystraszył; w dodatku rozumiał ją. I nie tylko czuł do
niej pożądanie, ale również sympatię.
- No dobra, przyznaj się - powiedziała, przyglądając mu się z
ukosa.
Odnosił wrażenie, że Amber doskonale nad wszystkim panuje. W
przeciwieństwie do niego, który nawet nie miał pojęcia, o czym ona
mówi. Psiakość, przecież ani na moment nie odpłynął nigdzie
myślami, nie pogrążył się w marzeniach...
- Do czego? - spytał w końcu.
- Dlaczego się tak skrzywiłeś na widok tej biednej kobiety, którą
przed chwilą minęliśmy.
- Jakiej kobiety?
- Tej, z którą o mało się nie zderzyłeś. Biedaczka pewnie miała
ciężki dzień, musiała zostać po godzinach w pracy i teraz śpieszy się
do domu, żeby nakarmić głodne dzieci.
- Żeby nakarmić koty.
- Skąd wiesz?
- Niosła wielkie pudło kociego jedzenia. Widzisz tę kobietę, która
wysiada z samochodu?
- Tę rudą?
- Tak. Jest na skraju załamania nerwowego. A tę grubą, która
przechodzi przez jezdnię? Bije od niej radość z faktu bycia kobietą.
Idący za Amber młodzieniec o mało na nią nie wpadł, kiedy
stanęła jak wryta. Tripp przeszedł dalej kilka kroków, po czym
obejrzał się za siebie.
- Czy wszyscy mężczyźni są tacy? - spytała. - Że patrzą na
kobietę i na podstawie parosekundowej obserwacji wyciągają jakieś
bzdurne wnioski?
- Wcale nie bzdurne. - Ściszył głos, bo zaintrygowani przechodnie
zaczęli im się przyglądać. - A czy wszyscy, tego nie wiem. Nie
rozmawiamy o takich rzeczach.
- Ty jednak uważasz, że wiele potrafisz wyczytać ze sposobu, w
jaki kobieta się porusza?
Skinął głową, jakby to było coś oczywistego.
W porządku, nadeszła chwila prawdy. Zaraz się dowie, jak Tripp
ją widzi. Zadanie pytania wymaga odwagi. Ryzyko jest duże: może
ucierpieć jej duma, może pęknąć jej serce. Wzięła głęboki oddech.
- A co o mnie możesz powiedzieć?
Skrzyżował ręce na piersi.
- Jesteś przyzwyczajona do męskich spojrzeń i zwykle osiągasz
to, co sobie postanowisz.
- Odkryłeś to, patrząc na mnie od przodu czy od tyłu?
- Zdecydowanie od tyłu.
- A od przodu?
- To bardziej skomplikowane. Jesteś piękna i masz tego
świadomość. Promieniejesz wewnętrznym blaskiem. Masz namiętne
usta i inteligentne spojrzenie. Twoje oczy... raz są wesołe, figlarne,
kiedy indziej chmurna i zimne.
Ruszył przed siebie. Chwilę później Amber go dogoniła.
Kilkanaście metrów dalej zwolniła przy lśniącym czerwonym
samochodzie.
- To ten - rzekła, wskazując małe sportowe auto. - Zadzwonię
jutro do ciebie.
- Poczekaj, jeszcze nie skończyliśmy.
Obejrzała się przez ramię.
- Powiedz, Tripp, czy twoja narzeczona odznaczała się dużą
cierpliwością?
Zmrużył gniewnie oczy. Na Amber nie zrobiło to najmniejszego
wrażenia. Obok przejechał zielony samochód. Za kierownicą siedziała
kobieta, która przed chwilą szła z pudłem kociego jedzenia. Napis na
zderzaku głosił: „Psy mają właścicieli, koty - służących".
- Swoją drogą, jak ona się nazywa?
- Olivia. I jest byłą narzeczoną.
Amber sięgnęła do przepastnej torby przewieszonej przez ramię i
wydobyła notes.
- A nazwisko?
- Babcock.
Podniosła gwałtownie głowę.
- Olivia Babcock, córka Jamisona Babcocka, który zbił majątek
na komputerach i znaczną część tych pieniędzy postanowił
przeznaczyć na badania nad rakiem?
- Znasz ich?
Nie znała, ale wiele o nich słyszała. Olivia dorastała gdzieś pod
Los Angeles. Była ze dwa, trzy lata od niej starsza i niemal od
urodzenia gościła w kronikach towarzyskich pism. Ze zdjęć w
gazetach zawsze uśmiechała się piękna, świadoma swej wartości,
elegancka młoda kobieta. I to właśnie ona była narzeczoną Trippa?
Ciekawe, czy ją kochał? Chyba musiał. A może wciąż kocha?
- Tęsknisz za nią?
Nie odpowiedział. Czuł się tak, jakby siedział na fotelu
dentystycznym i poddawał się ekstrakcji zęba.
- Widujesz ją czasem?
- Sądziłem, że spotkam ją w ten weekend. Na szczęście się
myliłem. Olivia ze swoim nowym narzeczonym zostali zaproszeni do
Perkinsów na dzisiejszy wieczór. W sobotę nie będzie ich na kolacji.
Chwała Bogu. - Nie krył radości.
- Mam pytanie. - Amber zmarszczyła czoło. - Czy nie wydaje ci
się dziwne, że twoja była jest narzeczoną Dereka Spencera? Twojego
kontrkandydata?
Skinął głową. Z jego oczu nie była w stanie nic wyczytać.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, doktorku, ale jeśli Spencer ma
poparcie samego Babcocka, może się okazać, że twoja ogromna
wiedza medyczna i nowy garnitur nie wystarczą.
- Twoje nazwisko, Amber, też ma siłę przebicia.
Wiedziała, że trzeba coś wymyślić. Jej umysł zaczął pracować na
przyśpieszonych obrotach.
- Powiedz mi coś o tej kolacji.
- Spotykamy się o siódmej na drinka. Kolacja jest o ósmej.
- Gdzie?
- Słyszałaś o Alessandro's?
Czy słyszała? Każdy, kto miał nazwisko, pieniądze lub liczył się
w środowisku, musiał choć raz w życiu być w tej luksusowej
francuskiej restauracji, która na całym świecie cieszyła się ogromną
sławą.
- Kto wybrał lokal?
- Jeden ze współpracowników Perkinsa ma w niej udziały.
Amber zaczęła zapisywać informacje w notesie.
- Bądź u mnie w czwartek o ósmej - oznajmiła wreszcie.
- Po co?
- Zapraszam cię na kolację. Albo nie, lepiej spotkajmy się w
Hacienda de Alegria. Poproszę Inez o pomoc.
- W czym?
- Zobaczysz. Musimy wszystko przećwiczyć. W sobotę każdy
szczegół twojego wyglądu i zachowania będzie wzięty pod uwagę.
Wierz mi, ocenie będzie podlegał nie tylko twój strój, ale również
nasze maniery przy stole.
Zacisnął dłonie w pięści. Nasze? Natychmiast stanął mu przed
oczami szpital i pielęgniarki, które zaglądają do pacjentów, pytając:
„Jak się dziś czujemy?" Nie „pan", „pani" ani nawet „ty", lecz właśnie
„my". Mówiąc o „ich" manierach, Amber oczywiście miała na myśli
jego, Trippa, zachowanie przy stole. Czy ona naprawdę sądzi, że on
nie potrafi jeść zupy bez siorbania? Zresztą nawet gdyby siorbał, to
co? Jedynym kryterium przyjęcia do pracy w szpitalu powinno być
doświadczenie i wiedza medyczna.
Był tak oszołomiony urodą Amber, jej uśmiechem pogodą ducha,
że całkiem zapomniał o tym, z kim ma o czynienia: z bogatą,
rozpieszczoną dziedziczką. Od takich kobiet, jak wiedział z
doświadczenia, najlepiej trzymać się daleko. Tyle że potrzebował jej
pomocy. To go najbardziej złościło.
- A zatem do czwartku - rzekł, zdumiony, że potrafi zachować
spokój. - Postaram się być punktualnie.
Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Patrzyła za nim zaskoczona. Widziała, że jest wściekły. Ale nie
rozumiała dlaczego. Pewnie coś nieopatrznie powiedziała, ale co? Czy
powodem zdenerwowania była eks-narzeczona, kontrkandydat czy
może ona sama? Gdyby chwilę dłużej został, może zdołałaby
odgadnąć prawdę. Ale Tripp nie dał jej okazji.
Dziwny to człowiek. Honorowy i uparty. Szczery, niecierpliwy,
skomplikowany. Trochę zakompleksiony, na pewno ambitny. Darzy ją
sympatią, lecz wolałby czuć do niej niechęć. W rozmowie z nią, w
przeciwieństwie do większości mężczyzn, nie przytakuje potulnie;
broni własnych racji. Nie bardzo wiedziała, co w nim siedzi i co mu
daje bodziec do działania.
Twardziel o wielkim sercu. Ojciec zawsze jej mówił, że tylko ktoś
taki może ją uszczęśliwić: mężczyzna silny, a jednocześnie wrażliwy i
wielkoduszny. I proszę, właśnie kogoś takiego poznała, a on odszedł,
zostawiając ją samą na środku ulicy.
- Ile czasu ty i Olivia byliście zaręczeni?
- Niezbyt długo.
Przyglądała mu się nad migoczącymi płomykami, czekając, aby
kontynuował. Tripp jednak zmienił temat.
- Jeśli w sobotę w tej pięciogwiazdkowej restauracji będzie tak
ciemno jak tu, może powinniśmy zabrać kilka latarek, żeby poświecić
sobie w talerze.
Gdyby nic o nim nie wiedziała, gdyby poznała go dopiero dziś,
miałaby ochotę wylać mu na głowę szklankę zimnej wody. Co za
arogant! Co za dureń! Zresztą i tak miała ochotę. Odłożywszy widelec
na talerzyk, podniosła z kolan serwetkę, odsunęła od stołu krzesło i
wstała. Następnie przeszła do ściany i przekręciła gałkę, zwiększając
intensywność oświetlenia.
- Lepiej?
Zjawił się w domu jej rodziców punktualnie o ósmej. Inez, która
wszystko starannie przygotowała, przystawki, sałatki, dania główne,
otworzyła mu drzwi, po czym udała się do siebie - mieszkała w
oddzielnym domku, paręset metrów dalej. Ojciec Amber przebywał
służbowo w Waszyngtonie, matka wraz z dwójką najmłodszych dzieci
oglądała film w sali kinowej. Tripp z Amber mieli całe skrzydło do
własnej dyspozycji.
- No i jak ci się podoba? - zapytała Amber z dumą.
Tripp powiódł wzrokiem po stole.
- Chryste! Ile sztućców i talerzy może człowiek zużyć podczas
zwykłej kolacji?
Najwyraźniej kilka godzin snu nie poprawiło mu humoru. Amber
wróciła na miejsce, odsunęła krzesło i usiadła.
- Jak widzisz, potrafię sama odsunąć i przysunąć sobie krzesło, ale
lepiej będzie, jeśli w sobotę ty to zrobisz. A teraz uzgodnijmy nasze
wersję.
- Nasze wersje? - zdziwił się.
- Tak. Gdzie się poznaliśmy, od jak dawna jesteśmy razem i tym
podobne rzeczy.
- Żeby nas nikt nie przyłapał na kłamstwie?
Przyjrzała mu się ponad blaskiem świec.
- Starajmy się trzymać prawdy - rzekła. - Poznaliśmy się w
dzieciństwie. Niedawno, po latach niewidzenia się, spotkaliśmy się na
ranczu moich rodziców. Pamiętaj, powołujmy się na tatę możliwie
najczęściej. Poza tym, żeby wypaść przekonująco, od czasu do czasu
patrzmy sobie czule w oczy. Wiem, że to trudne, ale wykonalne -
dodała, tłumiąc rozbawienie. - Wystarczy poćwiczyć. Aha, jeszcze
jedno...
Zastygł bez ruchu, po czym wolno opuścił widelec z powrotem na
stół.
- Co takiego?
Nie wiedziała, jak to powiedzieć delikatnie, żeby go nie urazić.
- W nowym garniturze będziesz wyglądał wspaniale. Ale jeśli
chcesz wzbudzić szacunek, powinieneś obciąć włosy.
Dzisiejszego wieczoru nie związał ich w kucyk; zostawił je
rozpuszczone, odgarnięte za uszy. Były lśniące, proste i sięgały mu
prawie do ramion. Wyglądał jak ktoś z innej epoki. Mógłby być
piratem, rycerzem, konkwistadorem.
- Nie.
Uniosła brwi.
- Co to znaczy „nie"?
Oparł dłonie na stole.
- „Nie" to takie słowo, składające się z trzech liter. Stanowi
przeciwieństwo...
- Wiem, co znaczy słowo „nie". Nie wiem natomiast, dlaczego
chcesz się ze mną kłócić. To tobie zależy na stanowisku w Santa
Rosie. Ja tylko próbuję ci pomóc.
Podrapał się po brodzie.
- Wbrew temu, co myślisz, mam swoją dumę.
- Innymi słowy?
- Nie chcę, żeby oceniano mnie wyłącznie po wyglądzie.
Przyganiał kocioł garnkowi, pomyślała Amber. Od dziecka
uważała, że owszem, aparycja się liczy, ale ważniejszy jest charakter.
Nauczyła się tego od mamy, która ciągle podkreślała, że istotne jest
to, co tkwi w człowieku.
Niestety, Meredith od lat nie interesowała się córką, nie
próbowała jej zrozumieć, zobaczyć, na kogo wyrosła. Amber miała
nadzieję, że kiedyś spotka mężczyznę, który dojrzy, że pod piękną
zewnętrzną powłoką kryje się mądra, rozsądna kobieta. Wcale nie
była naiwną romantyczką ani bezduszną kokietką. Twardo stąpała po
ziemi, znała swoje wady i zalety. Po stronie zalet mogła wymienić
otwartość, uczciwość, inteligencję. Jednakże w tym wypadku
inteligencja jakoś jej nie pomagała.
Podjęła jeszcze jedną próbę.
- Garnitur stanowi swego rodzaju bilet wstępu. Reszta zależy od
ciebie.
- Chcesz powiedzieć, że czyny znaczą więcej od słów?
Skinęła głową. Może wreszcie dojdą do porozumienia?
Tripp sięgnął po miseczkę z wodą do rąk, podniósł ją do ust i z
głośnym siorbnięciem wypił łyk.
W jadalni zapadła grobowa cisza. Kiedy indziej Amber
roześmiałaby się, może przyznałaby Trippowi rację. Ale dziś nie była
w nastroju. Jego uporu i arogancji miała po dziurki w nosie. Kawałek
bułki, którą trzymała w ręku, uderzył Trippa w czoło i spadł do
miseczki z wodą.
Nie wiadomo, które z nich było bardziej zaskoczone. Tripp
sprawiał wrażenie, jakby nie dowierzał własnym oczom. Oderwała
kolejny kawałek bułki. Chyba diabeł ją podkusił.
- Na miłość boską, co ty wyprawiasz?
- A jak ci się zdaje? - Zamoczyła pieczywo w wodzie i utworzyła
z niego kulkę.
- Że zniżasz się do mojego poziomu.
Mokra kulka trafiła go w środek brody.
- Mam po dziurki w nosie twoich ironicznych komentarzy i
bezczelności.
- Mojej bezczelności? Czy przypadkiem coś ci się nie pomyliło?
Uczysz mnie manier, żebyś nie musiała się mnie wstydzić...
- Ja... Naprawdę tak to odebrałeś?
- Wiem, który widelec do czego służy. Już Olivia się o to
postarała.
- Nie przeszło ci do głowy, że zaprosiłam cię, bo sama też nie
chcę dać plamy? - Miała ochotę potrząsnąć nim z całej siły. - I
dlatego, że cię lubię?
Zerknęła na resztę bułki. Nie tracąc czasu na kruszenie i
formowanie kulek, cisnęła ją w Trippa. Mocno i celnie, tak jak ją
nauczyli rzucać bracia. Byliby z niej dumni.
Oboje tkwili nieruchomo, mierząc się wzrokiem. Lubi go? No
proszę, pomyślał. Kto by się spodziewał? W jej zielonych oczach
dojrzał ból. Strząsnął okruchy z koszuli, po czym zebrał z kolan
mokre resztki. Odsunąwszy krzesło, niespiesznym gestem sięgnął po
serwetkę. Położył ją na stole, na prawo od talerza i noży, po czym
wolno dźwignął się na nogi.
- Myślałem, że... - zaczął. - Nie powinienem był... Po prostu...
Podniosła rękę, prosząc, by nic nie mówił. Następnie z szafki pod
ścianą wzięła salaterkę wypełnioną po brzegi brzoskwiniowym creme
brulee. Tripp uważnie śledził jej ruchy. Chyba nie zamierza... Chyba
by nie...
- Oboje wiemy - rzekł, spoglądając na dużą łyżkę, którą trzymała
w drugiej ręce - że byłoby to niewskazane, a także poniżej twojej
godności, gdybyś zrobiła to, co podejrzewam, że chcesz zrobić.
Gęsta grudkowata maź wylądowała teraz nieco wyżej niż bułka.
Tripp pochylił się. Po chwili zadziałało prawo ciążenia i
brzoskwiniowa breja skapnęła mu na czubek buta.
- W porządku, Amber. Wygrałaś. Nie doceniłem cię. Nawet nie
wiesz, jak bardzo mi przykro z tego powodu. To się na pewno nigdy
więcej nie powtórzy.
Wsunęła palec do salaterki, po czym oblizała go. Trippa przeszył
dreszcz.
- Nie wierzę, że ci przykro - powiedziała głosem przepojonym
słodyczą. - Może mi więc wyjaśnisz, dlaczego próbujesz zamydlić mi
oczy.
Nie miał czasu cokolwiek wyjaśniać, bo musiał chronić się przed
natarciem. Kolejna lepka kremowa kula minęła o centymetr jego ucho
i z plaśnięciem uderzyła w podłogę.
Przez kilka długich sekund Tripp wpatrywał się groźnie w swoją
przeciwniczkę. Nie odrywając od niej wzroku, podniósł ze stołu
serwetkę i delikatnie przytknął do ciemnej plamy na koszuli.
Następnie podszedł do zastawionej półmiskami szafki pod ścianą i
nadział na widelec krewetkę.
- Co robisz? - spytała Amber.
Odciągnął go lekko, jakby to była proca.
- Zauważ, że używam właściwego sztućca. I miej świadomość, że
to ty zaczęłaś.
Cieszył się, że Amber włączyła mocniejsze oświetlenie. W
półmroku nie widziałby jej oczu, które lśniły z podniecenia.
- To samo krzyknął Custer do Indian przed bitwą nad Little Big
Horn - oznajmiła drwiącym tonem. - I wiesz, czym to się skończyło?
Czy może mam ci przypomnieć?
- Przypomnij!
Krewetka poszybowała w powietrzu. Piszcząc głośno, Amber
schyliła się. Nie zdążyła. Krewetka przykleiła się jej do włosów.
- Dobra, Calhoun! Sam tego chciałeś! - Cisnęła łyżkę na stół i
obiema rękami chwyciła salaterkę z creme brulee. - Jak wojna, to
wojna!
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zerkając na miski i talerze, rozważał swoje opcje. Krewetki i
bułka były dobre na początek, ale nie mogły się równać z zimną
mokrą breją, która przed chwilą wylądowała na jego policzku.
Oczywiście najlepszy jest creme brulee, Amber jednak ma do niego
znacznie bliżej. Liczył na to, że może podstępem zdoła odciągnąć ją
od salaterki z brzoskwiniowym przysmakiem, ale niestety...
Zadziwiała go refleksem i przebiegłością. Mogłaby śmiało stanąć
do zawodów z chłopakami z jego starej dzielnicy i jeszcze im nieźle
dokopać. Ale przecież, zreflektował się, są na ranczu jej rodziców w
Prosperino, a nie na ulicach Los Angeles. Postąpił krok naprzód. Tu
Amber czuje się bezpieczna, tu nic jej nie grozi.
Rozejrzał się wkoło, sprawdzając, czym może się posłużyć.
Została miska ryżu z owocami morza, kawa oraz dzbanuszek ze
śmietanką, pęk zielonych liści, które Amber określała mianem sałatki,
a on chwastów, oraz mała salaterka z roztopionym masłem. Jego
wybór padł na miskę z ryżem. Zwinnym ruchem chwycił ją z szafki
pod ścianą.
Wolnym krokiem, nie spuszczając z siebie oczu, okrążali stół.
Amber zdawała się nie zauważać krewetki, która wciąż tkwiła w jej
włosach. Nie zwracała też uwagi na czerwone plamy po sosie, które
zdobiły jej beżową jedwabną bluzkę. Stół, krzesła i podłoga były
zawalone śmieciami.
- Pewnie żałujesz, że puściłaś Inez do domu? - spytał Tripp,
podchodząc metr bliżej. - Czy może bogaci wzywają po przyjęciu
specjalną ekipę sprzątaczy?
Amber pokręciła głową.
- Oj, Calhoun, daj sobie wreszcie spokój z tymi bogatymi i
biednymi. Wyłażą z ciebie kompleksy.
Powściągnął uśmiech. Ona niczego się nie boi. Jest mądra,
pyskata i wygadana. I taka śliczna! Zanurzył rękę w misce, po czym
szybko cisnął w Amber garść ryżowej papki. Trafiła w obojczyk, a po
chwili zaczęła się wolno zsuwać za dekolt. Tripp wstrzymał oddech i
puścił wodze fantazji. Wyobraził sobie, jak pomaga Amber ściągnąć
bluzkę. Bluzka ląduje na podłodze, a wtedy on wolno odpina
biustonosz. Zsuwa jedno ramiączko, drugie, potem pochyla się i
zaczyna lizać jej ciało. Psiakość. Zrobiło mu się gorąco.
Korzystając z jego nieuwagi, Amber postanowiła zaatakować.
Chwycił ją za nadgarstek, kiedy jej ręka była dosłownie kilka
centymetrów od jego twarzy. Ich oczy się spotkały. Tripp przysunął
dłoń Amber do swoich ust. Jęknęła cicho; w jej oczach pojawił się
marzycielski wyraz. Pogładził ją po ramieniu. Skórę miała miękką,
jedwabistą. Skierował wzrok na jej usta; w tym samym momencie
pojawił się na nich tajemniczy uśmiech. Odgadł, o co jej chodzi, ale
nie zdążył umknąć. Sekundę później dolną połowę twarzy miał
umazaną brzoskwiniowym kremem.
Roześmiawszy się wesoło, rzuciła się do ucieczki. Tym razem był
szybszy: złapał ją za łokieć i przyciągnął do siebie. Drugą ręką zgarnął
z twarzy część kremowej masy. Dokładnie wiedział, co chce zrobić.
Amber też nie miała wątpliwości. Zaczęła się wyrywać. Jej śmiech
wypełnił pokój. Tripp wolno przysuwał do jej twarzy umazaną
kremem rękę. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. Śmiech ustał.
Oddechy mieli coraz bardziej przyśpieszone.
Na moment spuściła powieki. Potem podniosła wzrok i leciutko
pocałowała Trippa w usta. Było to bardziej muśnięcie niż prawdziwy
pocałunek. Żadne z nich nawet nie zamknęło oczu. Opadłszy z
powrotem na pięty, oblizała wargi.
- Hm, jaki pyszny deserek - zamruczała.
Korciło go, aby porwać ją w ramiona i...
- Zapamiętaj, o czym teraz myślisz - szepnęła. - Jeśli w ten sam
sposób będziesz patrzył na mnie w sobotę, nikt nie zakwestionuje
naszego narzeczeństwa.
- To znaczy... że to jest część naszych przygotowań?
Wzruszyła ramionami.
- A jak sądzisz?
Strząsnął krem na obrus, po czym objął Amber w pasie.
- Sądzę, że powinniśmy jeszcze poćwiczyć.
Tym razem, kiedy ich usta się spotkały, oboje zamknęli oczy. Byli
brudni, ubrania mieli lepkie i poplamione, ale zupełnie się tym nie
przejmowali. Tripp całował się w życiu z wieloma kobietami, Amber
z wieloma mężczyznami - raz nawet z księciem. Ale żaden z
mężczyzn nie mógł równać się z Trippem. To przy nim czuła się jak
księżniczka. To jego wargi przeniosły ją w zaczarowany świat.
Jak przez mgłę usłyszała dźwięk zbliżających się kroków, a potem
głos Inez:
- Ojej, przepraszam!
Zignorowałaby służącą, gdyby jej kroki zaczęły się oddalać. Stało
się jednak wprost przeciwnie. Rozrzucone po podłodze jedzenie
zachrzęściło pod jej nogami. I nagle rozległ się krzyk, ni to
przerażenia, ni to oburzenia. Amber z Trippem odskoczyli od siebie.
Wydając nieartykułowane dźwięki, Inez wskazała palcem stół. Nie
była w stanie wydobyć z siebie słowa.
Tripp stał jak skamieniały. Amber wiedziała, że musi coś
wymyślić. Obróciwszy się, chwyciła ze stołu dwie lniane serwetki.
Jedną zatrzymała dla siebie, drugą podała jemu.
- Miałeś rację. - Uśmiechnęła się słodko. - Ćwiczenie czyni
mistrza. - Wytarła ręce i twarz. - Myślę, że mamy wszystko dokładnie
opracowane, całą choreografię, począwszy od ustawienia stóp, a
skończywszy na kącie nachylenia głowy. Więcej przed sobotą nie
musimy już ćwiczyć. Chociaż szkoda - dodała. - Bo ten pocałunek
całkiem mi się podobał.
Tripp zmrużył oczy, zasznurował usta; na jego twarzy pojawił się
znajomy grymas niezadowolenia. Amber przeniosła spojrzenie na
Inez. Jej minę też łatwo było rozszyfrować. Identyczną widywała w
dzieciństwie, kiedy coś nabroiła.
- Sądziłam, Inez, że już dawno poszłaś do siebie.
- Poszłam, ale potem uznałam, że sprawdzę, czy nie rozpętaliście
trzeciej wojny światowej. - Z rękami wspartymi na biodrach, groźnym
wzrokiem powiodła po umazanej parze. - Wygląda na to, że się trochę
spóźniłam. - Pokręciwszy głową, poczłapała do kuchni; chwilę
później wróciła z koszem na śmieci. - No? Co macie na swoje
usprawiedliwienie?
Tripp w dalszym ciągu się nie odzywał. Amber rzuciła na stół
lnianą serwetkę.
- Po prostu chcieliśmy do końca wyjaśnić parę spraw. Ale nie
denerwuj się, wszystko posprzątam. - Popatrzyła na Trippa. - Tylko
najpierw odprowadzę go do drzwi.
Tripp zerknął na gospodynię. Nie uśmiechała się, ale już nie
sprawiała wrażenia zagniewanej. Dawniej musiałby mieć ostatnie
słowo; uważałby, że tylko w ten sposób zdoła zachować twarz. Ale
życie nauczyło go, że czasem lepiej nie zabierać głosu. Posłusznie
skierował się do wyjścia. Tym bardziej że Amber czekała w holu.
- Pewnie jesteś głodny - powiedziała, przytrzymując drzwi. -
Nawet nie doszliśmy do głównego dania.
Potarł ręką brodę. Do głównego dania? Akurat! Gdyby Inez im
nie przeszkodziła, byliby teraz w trakcie rozkoszy cielesnych! Swoją
drogą, dlaczego pocałunek tylko „całkiem" się Amber podobał? To
znaczy, że mógł być lepszy? Czuł, jak ogarnia go złość.
- Amber...
- Wiem, wiem. - Skrzywiła się. - W Alessandro's nie powinniśmy
się tak zachowywać.
Przyglądał się jej z niedowierzaniem.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
Podniosła rękę i strzepnęła mu okruch z włosów.
- Nie przejmuj się bałaganem, sama posprzątam. W końcu byłeś
moim gościem. Jeśli zaś chodzi o sobotę, umówmy się, że wpadniesz
po mnie do domu mojej przyjaciółki w Cloverdale. Cierpię na chorobę
lokomocyjną, więc wolę rozłożyć podróż na raty. Z domu Claire do
Santa Rosy jedzie się pół godziny. Prześlę ci faksem instrukcje.
Nie spuszczał z niej wzroku. Ona zaś dalej grała rolę osoby
opanowanej, na której zakończona pocałunkiem bitwa przy stole nie
zrobiła najmniejszego wrażenia.
- To co? W porządku? - spytała.
Skinął głową.
- W takim razie pójdę pomóc Inez w sprzątaniu.
Kiedy wyszedł na dwór, zamknęła drzwi i westchnęła głęboko.
Widziała po minie Trippa, że nie rozumie, co się stało. Sama też nie
była pewna, miała jednak nadzieję, że chodzi o coś więcej niż
przyciąganie. Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni myślą i zachowują
się inaczej niż kobiety. Ich ciała i mózgi nie są połączone.
Przynajmniej nie w młodości. Ale kiedy następuje zmiana? W którym
wieku przestaje mężczyzn podniecać sam widok ładnej twarzy?
Nagle dostrzegła swoje odbicie w lustrze: krewetka we włosach,
czerwone plamy na jedwabnej bluzce, pomarańczowy sos na policzku.
Serce zabiło jej szybciej. Może Tripp pragnął czegoś więcej?
Owszem, podobała mu się. Dał to jej wyraźnie odczuć, kiedy przytulił
ją do siebie. Ale może poza pożądaniem czuł coś jeszcze - sympatię,
respekt?
Jest skomplikowanym człowiekiem, lecz to jej odpowiada. Lubiła
wyzwania, nie cierpiała zaś nudy. A Tripp pobudzał ją do działania i
myślenia. Fascynował ją. Tylko czy ta fascynacja jest wzajemna?
Miała nadzieję, że tak. Przecież się stara!
Skręcił w porośniętą drzewami uliczkę na przedmieściach
Cloverdale. Przyjechał przed czasem. I był zdenerwowany. Jedno i
drugie zdarzało mu się niezwykle rzadko. Z trafieniem nie miał
trudności. Wskazówki, które Amber przysłała mu przedwczoraj
faksem, były proste i czytelne. Miasteczko zaś zbyt małe, aby można
się w nim zgubić.
Zachodzące słońce raziło go w oczy. Wyciągnął rękę po leżące na
fotelu pasażera ciemne okulary. Po chwili dojechał do kolejnego
skrzyżowania. Według wskazówek Amber, od tego miejsca do domu
jej przyjaciółki dzieliły go dwie przecznice. I faktycznie, kilkanaście
metrów dalej zobaczył stojący na podjeździe lśniący czerwony
samochód. Zwolnił.
Amber wspomniała, że jej przyjaciółka Claire jest artystką.
Najwyraźniej nie jest biedną, głodującą artystką, mieszka bowiem w
czymś, co bardziej przypominało pałac niż dom. Tripp wsunął palec
za sztywny kołnierzyk nowo nabytej koszuli. Cóż, bogaci miewają
bogatych przyjaciół. Swój ciągnie do swego. Czasem jednak
przeciwieństwa też się przyciągają. Tak jak on i Amber. Są inni,
pochodzą z dwóch różnych światów i czują do siebie niesamowity
pociąg.
Z kilku wiarygodnych źródeł słyszał, że Amber wpadła wczoraj
do szpitala w Ukiah. Niestety, nie raczyła zajrzeć do niego do
gabinetu. Pomijając faks, który przysłała w czwartek po kolacji, nie
dała znaku życia. Może gdyby wcześniej rozmawiali, nie myślałby
ciągle o tym pocałunku, który Inez im przerwała. A tak nie potrafił o
nim zapomnieć.
Nie potrafił też przejść do porządku dziennego nad słowami
Coopa, który stwierdził, że wszyscy w szpitalu rozmawiają o Amber
Colton.
- Oj, stary, widziałeś kiedyś włosy w tak złocistym kolorze albo
oczy o tak zielonej barwie? Chciałbym uczestniczyć w tej kolacji w
Santa Rosie, choćby po to, żeby zobaczyć, w czym panna Colton
wystąpi. Założę się, że wszystkich olśni.
Trippowi przypomniała się jedyna pożyteczna rada, jaką usłyszał
od swojego ojca: „Trzymaj się swoich, mały. Nie zadawaj się z
lepszymi od siebie, bo albo cię opuszczą, albo umrą. Tak czy inaczej
zostaniesz sam". Tripp miał wtedy siedem lat; ledwo potrafił
przeczytać napis na grobie matki. Grace Anne Bradley zmarła w
wieku dwudziestu pięciu lat.
„Posłuchaj, chłopcze. - Rudolph Calhoun, zwany Rudym,
popatrzył z powagą na syna kobiety, którą kochał, lecz z którą nigdy
się nie ożenił. - Nie zalecaj się do dziewczyn o jaśniejszej karnacji niż
twoja. Są dwa rodzaje białych kobiet. Jedne uważają się za lepsze od
nas, drugie nie. Te drugie są znacznie groźniejsze; wszędzie ci
towarzyszą, a wtedy same stają się łatwym celem dla różnych
kretynów i rasistów. Tak jak twoja biedna mama".
Może chłopiec posłuchałby ostrzeżeń ojca, gdyby ten się od niego
nie odwrócił. Ale Rudy nie miał ochoty zajmować się synem. Tripp
rzadko go widywał. Przez następnych dziesięć lat - pomijając rok,
który spędził w Hopechest - wędrował od jednych krewnych do
drugich. Ojca nienawidził za to, że go porzucił. W owym czasie do
wielu osób odczuwał nienawiść. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy
skończył piętnaście lat.
Po dziadku był w jednej czwartej Latynosem, ale skórę miał tak
ciemną, jakby wszyscy jego przodkowie pochodzili z Meksyku.
Rudowłosa studentka psychologii, z którą chodził na studiach,
twierdziła, że to z powodu białej matki pociągały go dziewczyny o
jasnej karnacji. I że dlatego tak bardzo pragnął zasłużyć na szacunek
Meredith Colton, kiedy przez krótki czas mieszkał w Hacienda de
Alegria.
Studentka
psychologii
odeszła,
kiedy
minęło
pierwsze
zauroczenie. Nie rozpaczał; przypuszczalnie dlatego, że jej nie kochał.
Dopóki nie poznał Olivii Babcock, starał się unikać poważnych
związków. Związek z Olivią, który też się rozpadł, uświadomił
Trippowi, że wciąż podobają mu się kobiety całkiem dla niego
nieodpowiednie. Choćby takie jak Amber, które bez względu na to, co
na siebie włożą, zawsze będą odstawać od reszty jego towarzystwa.
Wysiadłszy z samochodu, przeczesał ręką włosy i zapiął
marynarkę. W szybie ujrzał obicie jakiegoś obcego faceta. W tym
momencie podjął decyzję: żadnego dalszego zwodzenia i wykrętów.
Zanim pożegna się dziś z Amber, wszystko jej wyjaśni. Żeby
przypadkiem nie robiła sobie złudzeń i nie liczyła na coś, co nie ma
szansy powodzenia.
Na widok zabójczo przystojnego faceta stojącego na werandzie
dosłownie zaparło jej dech.
- Jesteś punktualny, doktorku.
- Wyjątkowo rzadko mi się to zdarza.
Przytrzymując ręką klamkę, odsunęła się na bok, by mógł wejść
do środka. Minął ją bez słowa.
- Mamy kilka minut. Napijesz się wina?
Potrząsnął głową. Może, pomyślała, wolałby szklaneczkę whisky?
Dlaczego nic nie mówi? Mógłby, na przykład, powiedzieć jej jakiś
komplement. Miała na sobie kupioną specjalnie na tę okazję czarną
sukienkę. Sporo czasu spędziła przed lustrem. Uczesawszy się w kok,
wpięła we włosy maleńkie spinki ozdobione bursztynem.
Następnie wykonała staranny makijaż, koncentrując się głównie
na oczach: na powieki nałożyła szary przydymiony cień, rzęsy
pociągnęła pogrubiającym tuszem. Reszty dopełniła niemal
bezbarwna szminka, bezbarwny puder i odrobina różu na policzkach.
Wyglądała skromnie, a zarazem elegancko. Miło by było, gdyby to
zauważył.
Przyglądał się jej badawczo. A więc chyba jednak zauważył.
Natchnęło ją to optymizmem.
- W takim razie możemy wcześniej ruszyć w drogę.
Sięgnęła po leżącą na stoliku za jego plecami czarną, wyszywaną
koralikami torebkę. Tripp wziął głęboki oddech.
- Mały P.J. miał rację - oznajmił wreszcie. - Pachniesz wspaniale.
- P.J. tak powiedział?
Popatrzył jej w oczy.
- Tak. Natomiast Coop się mylił. Twierdził, że ubierzesz się
ekstrawagancko, w coś czerwonego i z wielkim dekoltem.
- Czerwień... - skierowała się do wyjścia - byłaby całkiem
niestosowna. Powinnam wyglądać skromnie i elegancko. Bogatym,
wpływowym mężczyznom z wyższych sfer społecznych mogą
podobać się kelnerki czy ekspedientki w kusych czerwonych
sukienkach, ale od kobiet ze swoich sfer oczekują ubiorów w
stonowanych kolorach i nie rzucających się w oczy.
- Czy bogaci uczą się tego na kursach, czy wysysają to z mlekiem
matki? Wiem, wiem... - Wzruszył ramionami. - Mam sobie dać spokój
z biednymi i bogatymi, bo wyłażą ze mnie kompleksy.
Amber uśmiechnęła się pod nosem; lubiła ten jego autoironiczny
humor.
- Alessandro's to wytworny lokal. Goście będą szykownie ubrani.
Specjalnie wybrałam prostą czarną sukienkę, żeby nikogo nie
przyćmić. Zwłaszcza żony pana Perkinsa, która przypuszczalnie
wystąpi w sukni przetykanej srebrną lub złotą nitką. I nie, nikt nas
tego nie uczy na żadnych kursach. Po prostu dorastając w takim a nie
innym domu, poznajemy różne zasady, które obowiązują od pokoleń.
Na moment zamilkła. Prawą ręką odgarnęła czarny kosmyk, który
opadał Trippowi na kołnierzyk koszuli.
- To źle, że niektórzy ludzie tak duży nacisk kładą na wygląd -
powiedziała cicho. - Kiedy byłeś u fryzjera?
- Dziś rano.
- Bardzo bolało?
- Trochę ucierpiało moje ego.
- Jestem z ciebie dumna.
- Dlatego, że się ostrzygłem?
Miała ochotę go uściskać. Tak wiele był gotów poświęcić dla
dzieciaków, którym chciał pomóc. Serce zabiło jej szybciej. Chyba się
w nim zakochała...
- Może to dla ciebie słaba pociecha, ale moim zdaniem wyglądasz
fantastycznie. Włosy masz na tyle krótkie, że twoja fryzura nie
powinna nikogo razić, a na tyle długie, że wciąż będziesz odstawał od
tych nudnych, zamożnych bubków, na których chcesz wywrzeć jak
najlepsze wrażenie.
Mówiąc to, leciutkimi muśnięciami palców przygładzała mu
kosmyki nad uszami. Tripp stał bez ruchu, wstrzymując oddech. Po
krzyżu przebiegały mu drobne igiełki. W długiej czarnej sukni bez
rękawów, która więcej skrywała niż odsłaniała, Amber faktycznie
stanowiła uosobienie skromności i elegancji. A raczej, pomyślał,
mierząc ją wzrokiem, stanowiłaby, gdyby nie kończące się na udzie
rozcięcie, przez które widać było szczupłą nogę.
- Gotowy?
- Tak - odparł. - Amber... dziękuję.
- Nie ma za co.
- Właśnie, że jest. Jeżeli dostanę tę pracę, będę ci dozgonnie
wdzięczny.
- Jeżeli?
Uśmiechnęła się zadziornie, tak jak tamtego wieczoru w Hacienda
de Alegria, zanim cisnęła w niego pierwszą garścią kremu.
- Czy ją dostanę, czy nie, to dopiero się okaże - rzekł. - Ale jedno
wiem na pewno. Odtąd ilekroć będę jadł krewetki lub krem
brzoskwiniowy, zawsze będę myślał o tobie.
Nie widział, jak uśmiech powoli znika jej z twarzy. Włączyła
lampkę na werandzie, po czym ruszyła za Trippem do samochodu.
Człowiek nie mówi: „Zawsze będę o tobie myślał" do kogoś, z kim
zamierza się wkrótce znów zobaczyć. Psiakość, przed chwilą
uświadomiła sobie, że chyba się w nim zakochała. Nie chce być
wspomnieniem!
Przez całą drogę do Santa Rosy nie zamykały się jej usta:
opowiadała o swojej pracy w Fundacji Hopechest. Na dźwięk nazwy
ośrodka, w którym spędził kilka miesięcy życia, Tripp nadstawił uszu.
Wiele się tam zmieniło w ostatnich latach. Na terenie ośrodka
przebywało naraz około czterdzieściorga dzieci. Oprócz budynku, w
którym mieszkały maluchy czekające na adopcje lub umieszczenie w
rodzinie zastępczej, zbudowano drugi budynek przeznaczony dla
młodocianych przestępców. Było to dla nich miejsce ostatniej szansy;
za złamanie regulaminu czy niewłaściwe zachowanie mogli trafić do
zakładu poprawczego.
Tripp zadawał dziesiątki pytań, choćby o nowo powstały „Dom
Emily" dla niezamężnych, nastoletnich matek. Był pod wrażeniem
olbrzymiego zaangażowania Amber w działalność zarówno ośrodka,
jak i Fundacji. Opowiadając o swoich zajęciach, Amber czuła coraz
większą frustrację. Hopechest odgrywało bardzo ważną rolę w jej
życiu. Owszem, czasem narzekała na nudę, ale w sumie wiedziała, że
jest potrzebna; że to, co robi, ma sens.
Mieszkała w Fort Bragg, do pracy dojeżdżała do Prosperino.
Jeżeli Tripp otrzyma wymarzoną posadę, będzie mieszkał i pracował
po drugiej stronie gór. Wiele godzin drogi od niej. Równie dobrze
mógłby się przenieść na drugi koniec świata. Aby dostać stanowisko
w Santa Rosie, potrzebował jej pomocy. A ona chciała mu pomóc,
tyle że wspierając Trippa swoim nazwiskiem, przekreślała szansę na
własne szczęście. Bo jeśli Tripp zamieszka w Santa Rosie, ich
kontakty siłą rzeczy staną się dość sporadyczne.
Zadumała się. A zatem najwyżej może liczyć na romans. Krótki,
namiętny romans. Nic więcej. Nie chciała, by wszystko się skończyło,
zanim się nawet zacznie. Chciała, by Tripp ją objął, przytulił, żeby
ona mogła położyć głowę na jego ramieniu. Chciała, by mogli z sobą
rozmawiać zarówno o głupstwach, jak i o ważnych rzeczach: polityce,
postępach w medycynie, skutkach ocieplenia. Chciała, aby ich
znajomość przerodziła się w przyjaźń, a przyjaźń w coś jeszcze
głębszego.
Czyżby jej marzenia nie miały się ziścić? Jeżeli Tripp przypadnie
do gustu Perkinsowi, na pewno się nie ziszczą. Co można zrobić?
Jakie jest wyjście z sytuacji? Może podczas dzisiejszej uroczystej
kolacji powinna, tak jak w czwartek, zacząć rzucać we wszystkich
jedzeniem? Może powinna siorbać głośno zupę albo popijać wodę
przeznaczoną do mycia rąk? Może powinna była ubrać się w
wyzywającą czerwień? Nie, to nie wchodzi w grę. Od tego, czy Tripp
zdobędzie pracę u Perkinsa, zależy zdrowie wielu dzieci.
Może więc romans na odległość? Ale nie bardzo to sobie
wyobrażała. Kto by do kogo przyjeżdżał w odwiedziny? Tripp jako
nowo przyjęty do pracy lekarz nie miałby czasu na podróże tam i z
powrotem. Ona zaś chorowała za każdym razem, gdy jechała drogą
wijącą się wśród gór. Wszystko wskazuje na to, że Tripp miał rację.
Że kłamstwa faktycznie są jak psy. Z początku wyglądają niegroźnie,
niewinnie, usypiają czujność. Potem, kiedy człowiek pragnie się
zbliżyć, atakują z furią. Czy jest jakieś wyjście?
Kiedy samochód zatrzymał się przed restauracją, wciąż się nad
tym zastanawiała. Tripp okrążył samochód, otworzył drzwi.
Przykleiwszy uśmiech do ust, Amber wzięła go pod rękę, po czym
ruszyła przez wysokie łukowe drzwi do najdroższej i najbardziej
eleganckiej restauracji w mieście.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tripp nie zdawał sobie sprawy ze spojrzeń kierowanych w jego
stronę, gdy wracał do stolika. Gdyby rozglądał się po pogrążonej w
półmroku sali, przypuszczalnie zauważyłby ciemnowłosą kobietę,
która uważnie śledziła każdy jego ruch. On jednak szedł zadumany,
odtwarzając w myślach pytania, jakie padały, i odpowiedzi, jakich
udzielał. W sumie wieczór należał do udanych, i w znacznej mierze
było to zasługą Amber.
Kiedy przepraszając zebranych, wstał od stolika, Amber zajęta
była rozmową z Perkinsem i jego żoną. W eleganckim świecie czuła
się jak ryba w wodzie. On czuł się swobodnie w szpitalu, kiedy
doglądał pacjentów, kiedy przekomarzał się z Coopem albo kiedy
usiłował zejść z drogi siostrze Proctor. Nie potrafił się podlizywać ani
prawić nieszczerych komplementów. Często język, jakim posługiwali
się bogacze, brzmiał dla niego równie obco, jak nazwy dań w
szykownym lokalu.
Amber miała rację: ta restauracja rzeczywiście porażała
przepychem. Wystrój utrzymany był w kolorze białym i
srebrzystoniebieskim - śnieżnobiałe pokrowce z adamaszku na
krzesłach, srebrne kandelabry, w których migotały niebieskie
płomyki, kelnerzy w białych rękawiczkach i czarnych frakach
serwujący wszystko na lśniących srebrnych tacach.
Tripp stracił rachubę, ile było dań. W domu przygotowanie
posiłku zajmowało mu kwadrans, spożycie go drugi kwadrans. Tu zaś
proces jedzenia trwał i trwał... Różnic było znacznie więcej. Po raz
pierwszy w życiu jadł tak niewiele w ciągu tak długiego czasu,
używając tak wielu rozmaitych sztućców. Poza tym w miejscach, do
których zazwyczaj wpadał na lunch czy kolację, nie spotykał w
toalecie wystrojonych w smokingi mężczyzn podających gościom
ręczniki.
Gdyby nie zobaczył, że szpakowaty jegomość wychodzący przed
nim rzuca na srebrny talerz banknot dziesięciodolarowy, do głowy by
mu nie przyszło, że facetowi w smokingu należy zostawić napiwek.
Bogaci, pomyślał, naprawdę nie wiedzą, na co wydawać pieniądze. Z
drugiej strony, jeżeli ci ludzie bez mrugnięcia okiem płacą za podanie
ręcznika, może będą skłonni wspomóc szpitale dla ubogich.
Kolacja
przebiegała
w
miłej
sympatycznej
atmosferze.
Montgomery Perkins i jego żona Cornelia odnosili się do Trippa
niezwykle przyjaźnie. Trochę trudniej było rozgryźć jego
wspólników, doktorów Harrisa i Gentry'ego. Zarówno oni, jak i ich
żony zachowywali się uprzejmie, lecz z rezerwą. Ciekaw był, co
Amber miałaby do powiedzenia na ich temat.
Od stolika dzieliło go dosłownie kilka kroków, kiedy Amber,
która rozmawiała z Perkinsem, roześmiała się perliście. Po chwili,
wyczuwając obecność narzeczonego, podniosła głowę. Usta wciąż
miała rozciągnięte w uśmiechu, ale obejmował on wyłącznie wargi,
nie docierał do oczu.
- Dobrze się bawisz? - spytał cicho Tripp.
Widział, że jest zmęczona. Zanim zdążyła odpowiedzieć, głos
zabrała Cornelia:
- Myślę, że Tripp i jego śliczna narzeczona chętnie zostaliby już
sami.
- Ależ Cornelio! - oburzył się siedzący naprzeciwko Winston
Harris. - Są młodzi. Całe życie mają przed sobą.
Amber zauważyła, że Tripp nie odezwał się słowem. Chociaż
wcześniej zarzucała mu, że za mało się uśmiecha, dzisiejszego
wieczoru jej też coraz trudniej było przywołać uśmiech na twarz.
Wbrew temu, co sądził Winston Harris, wcale nie mieli przed sobą
całego życia. Najwyżej kilka godzin. Bynajmniej jej to nie cieszyło.
Podczas kolacji nie jadła głośno zupy, nie stłukła kieliszka, nie
upuściła widelca na podłogę. Wiedziała, że ten wieczór jest ważny dla
Trippa, a także dla dzieci, które potrzebują takiego lekarza jak on.
Starała się wywrzeć jak najlepsze wrażenie na lekarzach i ich żonach.
Tripp zachowywał się bez zarzutu. Była z niego dumna. Nie
wyobrażała sobie, dlaczego Perkins miałby zaproponować pracę komu
innemu. Jednocześnie odczuwała smutek, że jej rola jako narzeczonej
wkrótce dobiegnie końca.
Tripp położył rękę na jej ramieniu.
- Na drugim końcu sali gra orkiestra, a parkiet jest pusty. Może
byśmy zatańczyli?
Popatrzył na nią pytająco, a ją aż przeszył dreszcz. Tak! Marzyła
o tym, aby choć na moment znaleźć się w jego ramionach. Podawszy
mu rękę, zamierzała wstać od stołu, kiedy tuż za jej plecami rozległ
się niski, zmysłowy głos:
- Doktorze Perkins, pani Cornelio, Tripp... dobry wieczór.
- Olivio, kochanie! - ucieszyła się żona Perkinsa. - Jak miło cię
widzieć.
Oczom Amber ukazała się jedna z najpiękniejszych kobiet w
Kalifornii. Zdjęcia Olivii Babcock często pojawiały się w rubrykach
towarzyskich różnych gazet. W rzeczywistości wyglądała jeszcze
atrakcyjniej: była drobna, szczupła, miała krótkie, doskonale przycięte
włosy w kolorze kawy, delikatne rysy, wielkie fiołkowe oczy.
- Jesteś sama czy z Derekiem? - spytał Winston Harris.
Zatrzepotawszy
rzęsami,
Olivia
obdzieliła
wszystkich
promiennym uśmiechem.
- Derek ma dziś dyżur. Przyszłam z mamą i Willadine
Witherspoon. Pamiętają państwo jej zmarłego męża Abrahama?
Kierował najlepszym zespołem do badań nad nowotworami w
instytucie tatusia.
Kilka razy w ciągu wieczoru Amber też powołała się na nazwisko
swojego ojca lub któregoś z jego wpływowych przyjaciół, mimo to
była pełna podziwu dla Olivii.
- Może przysiądziesz się do nas? - zaproponowała Cornelia.
Amber nie podobał się błysk radości w oczach Mary Margaret
Harris i Loretty Gentry. Również zachowanie ich mężów, którzy
zaczęli chrząkać i wiercić się nerwowo, nie uszło jej uwadze.
- Dziękuję. - Olivia ponownie odsłoniła w uśmiechu rząd
ślicznych zębów. - Ale Derek i ja spędziliśmy z państwem uroczy
wieczór w zeszłym tygodniu, uważam więc, że dzisiejszy należy do
Trippa i jego przyjaciółki. - Przeniosła spojrzenie na Amber. - My się
chyba nie znamy, prawda?
- Amber Colton, Olivia Babcock - powiedział Tripp, dokonując
prezentacji.
- Colton... Hm, skądś to znam.
- Ojcem Amber jest Joe Colton - wyjaśnił Winston Harris tonem
nieco uszczypliwym, przynajmniej Amber tak się wydawało.
Montgomery i Cornelia Perkinsowie, w przeciwieństwie do
Harrisów i Gentrych, nie wpatrywali się w Olivię jak w obrazek.
- Joseph Colton? - upewniła się Olivia. - Oczywiście to znana
postać. Jest też i Sophie Colton...
- Zna pani moją siostrę?
- Sophie to pani siostra? Słyszałam, że miała jakiś wypadek...
Amber skinęła głową. Oliwia sprawiała przyjemne wrażenie. Kto
wie, gdyby nie była dawną narzeczoną Trippa, może mogłyby się
zaprzyjaźnić?
- Jak się biedaczka czuje?
Amber korciło, aby zerknąć na Trippa, zobaczyć, jaki ma wyraz
twarzy. Był zdenerwowany; coraz mocniej zaciskał rękę na jej
ramieniu. Chcąc dodać mu otuchy, zakryła jego dłoń swoją ręką.
- Sophie? Świetnie. Wyszła za mąż, jest szczęśliwą żoną i matką
prześlicznej córeczki.
- Proszę ją ode mnie pozdrowić.
Olivia zamieniła parę słów z resztą towarzystwa, po czym życząc
wszystkim miłego wieczoru, oddaliła się. Przy stoliku zapadła pełna
napięcia cisza. Amber postanowiła udać się do toalety; potrzebowała
chwili samotności. Siedziała przy stoliku przed lustrem, kiedy do
pokoju weszła Olivia. Zbieg okoliczności? Jakoś wydało się to mało
prawdopodobne.
- Jaka ładna sukienka. Uwielbiam ten styl.
Amber uśmiechnęła się.
- W czarnym kobieta zawsze wygląda elegancko, a zarazem
skromnie - kontynuowała Olivia. - Poza wszystkim innym czerń to
taki bezpieczny kolor...
Uśmiech na twarzy Amber nieco przygasł.
- ...który skrywa nasze grzechy.
Amber zamarła na moment. Po chwili, otrząsnąwszy się,
przysunęła rękę do ust i pociągnęła je szminką.
- Powiedz, kochanie, czy doktor Perkins już wam zakomunikował
swoją decyzję?
„Kochanie? Czy Perkins zakomunikował decyzję?" Amber
poczuła, jak ogarnia ją złość.
- Ojej! - zawołała Olivia, udając speszoną. - Powinnam się była
ugryźć w język! - Odczekała kilka sekund, aby sens jej słów dotarł do
Amber, po czym dodała: - Puść to w niepamięć, dobrze, kochanie?
Lepiej będzie, jeśli Montgomery sam o wszystkim powiadomi Trippa.
Amber wrzuciła szminkę do małej, wyszywanej koralikami
torebki. Widziała swoje odbicie w lustrze. Była dumna z opanowania,
jakie wykazywała.
- Oczywiście - rzekła. - Niech to pozostanie naszą tajemnicą.
Zamknęła torebkę, poprawiła włosy i wstała. Przewyższała Olivię
o dobre pół głowy. Zadowolona, że może na nią patrzeć z góry,
opuściła toaletę. W środku dygotała z wściekłości. Co za bezczelna,
arogancka baba! Nic dziwnego, że Tripp nie przepada za bogaczami.
Starając się ukryć emocje, wróciła do stolika. Na szczęście
wszyscy poza Trippem pogrążeni byli w rozmowie na temat jakiegoś
wspólnego znajomego. Korzystając z okazji, uniosła oczy do nieba, a
Tripp, zbliżywszy do niej twarz, spytał szeptem:
- Wszystko w porządku? Bo widziałem, jak Olivia podąża w
stronę toalety.
Amber rozejrzała się, sprawdzając, czy nikt jej nie słyszy.
- To żmija.
- Zaraz pewnie mi powiesz, że woda jest mokra, a ogień parzy?
Im dłużej przebywała z Trippem, tym bardziej pragnęła go
poznać. Nie chciała, żeby przeniósł się do Santa Rosy i zniknął z jej
życia. Z drugiej strony wolałaby, żeby stanowisko w Santa Rosie nie
przypadło byle komu.
- Amber? Masz taką minę, jakby coś się stało.
Ponownie rozejrzała się wkoło.
- Olivia uważa, że decyzja już zapadła.
- Powiedziała ci to wprost?
Amber wzruszyła ramionami.
- Tak. Z nieskrywaną radością.
- Cholera.
No właśnie, pomyślała. Cholera.
- Więc cały ten wieczór jest na nic? - ciągnął Tripp. - Akt drugi w
jednoaktowym przedstawieniu? Równie dobrze możemy pożegnać się
i wyjść.
Przypomniała sobie pobłażliwy ton Olivii, jej ironiczne
spojrzenie, i znów ogarnęła ją złość. Co za niesprawiedliwość! Nagle
jednak coś jej przyszło do głowy. W miłości i na wojnie wszystkie
chwyty są dozwolone, a więc...
Ścisnęła go za rękę.
- Jeszcze nie wszystko stracone - szepnęła. - Rozegrajmy to po
mojemu. - Podnosząc głos, kontynuowała: - Wyobrażam sobie, że
doktor Cooper będzie niepocieszony, kiedy odejdziesz. No i siostra
Proctor.
Na moment zamilkła, po czym zaczęła szczegółowo opisywać
ludzi, z którymi Tripp pracuje w Ukiah i tych, których leczy. Wkrótce
reszta towarzystwa włączyła się do rozmowy; Perkins, jego wspólnicy
i ich żony zasypywali Trippa pytaniami. Amber przysłuchiwała się
uważnie, ale ilekroć wyczuwała, że zainteresowanie opada,
podrzucała jakiś nowy wątek.
- Stosujesz dość niekonwencjonalne metody - zauważył Harris.
Miała ochotę pokazać staremu zrzędzie język. Z trudem się
powstrzymała.
- To nie całkiem tak - oznajmił Tripp. - Metody leczenia są
konwencjonalne, czasem jednak dotarcie do sedna wymaga nieco
innego podejścia. Na przykład tydzień temu zgłosiła się do mnie
kobieta z chorą córeczką. Dziewczynka miała niepokojące objawy:
ospałość, bóle głowy, bóle mięśni, brak łaknienia, chudnięcie, bóle
brzucha.
- Gorączka? - spytał Montgomery Perkins.
- Jednego dnia tak, drugiego nie. Wykluczyłem najbardziej
oczywiste sprawy, jak angina czy zapalenie wyrostka robaczkowego...
- I co się okazało? Białaczka?
Tripp pokręcił przecząco głową.
- Badania dały wynik ujemny.
- Jakiś wirus? - Steven Gentry pochylił się do przodu.
- Też się nad tym zastanawiałem, ale w końcu uznałem, że nie.
Aha, zapomniałem dodać. Dziecko miało anemię i było rozdrażnione.
- Zatrzymałeś ją w szpitalu? - Winston Harris oparł łokcie na stole
i również pochylił się do przodu.
Amber odprężyła się.
- Oczywiście - odparł Tripp. - Któregoś dnia przyglądałem się jej
z ukrycia. Mimo że była półprzytomna, usiłowała zdrapać farbę z
łóżka.
Montgomery Perkins pierwszy pokiwał głową.
- Sprawdziłeś poziom ołowiu we krwi?
Pozostali dwaj lekarze wyraźnie się ożywili.
- Tak. A potem złożyłem wizytę u niej w domu. Na framudze
okiennej łuszczyła się farba.
- Zatrucie ołowiem - stwierdził Winston Harris. - Też się z tym
kiedyś zetknąłem.
Padały takie słowa jak poziom toksyczności, protoporfiria
erytropoetyczna, terapia chelatująca. Żony wymieniły między sobą
porozumiewawcze spojrzenia.
- Cóż, to nieuniknione. - Cornelia Perkins westchnęła głośno. -
Prędzej czy później rozmowa zawsze schodzi na tematy zawodowe.
- To jeden z minusów bycia żoną lekarza - dodała Loretta Gentry.
- Przekonasz się, Amber.
Amber zmusiła wargi do uśmiechu. Wiedziała, że się nie
przekona. Bez względu na to, jakie zapadną dziś decyzje, jej okres
narzeczeństwa miał się ku końcowi.
- Czy ustaliliście już z Trippem datę ślubu? - spytała Cornelia.
Należało wykazać się refleksem i przytomnością umysłu. Amber
postanowiła skorzystać z rady, jakiej przed paroma dniami udzieliła
Trippowi: trzymać się jak najbliżej prawdy.
- Zawsze marzyłam o tym, żeby wziąć ślub jesienią.
- Dla zakochanych pora roku nie gra roli. Nasz drugi syn żeni się
za tydzień. A w lipcu w Missisipi upał jest wprost nie do
wytrzymania.
Słysząc wzmiankę o ślubie syna, Montgomery Perkins przerwał
wywód.
- Muszę wam się do czegoś przyznać - rzekł ze skruchą w głosie. -
Decyzję, komu oferować pracę w naszym szpitalu, właściwie
podjęliśmy już wcześniej. Zaczynam jednak żałować, że nie mieliśmy
więcej czasu do namysłu i dlatego... Cornelio, może byśmy zaprosili
obu kandydatów na ślub naszego syna?
- No nie wiem, czy...
- To znaczy - ciągnął Perkins, przenosząc wzrok z Amber na
Trippa - jeżeli najbliższy weekend macie wolny. Zaproszę również
Dereka i Olivię. - Zatarł ręce. - Dlaczego wcześniej na to nie
wpadłem? Przecież to genialny pomysł! Będziemy mieli okazję lepiej
się poznać. A decyzja, którą w końcu podejmiemy, będzie
przemyślana.
Winston Harris otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili
rozmyślił się. Biedna Cornelia wciąż nie mogła ochłonąć z wrażenia.
- Muszę zadzwonić do matki Jennifer i upewnić się, czy to im
niczego nie komplikuje - rzekła, starając się opanować drżenie głosu. -
Jeśli rodzina panny młodej nie wyrazi zastrzeżeń, to oczywiście miło
nam będzie, jeśli przyjedziecie.
- Wspomniała pani, że ślub odbędzie się w Missisipi? - spytała
Amber.
- Tak. W posiadłości rodziców Jennifer, mniej więcej w połowie
drogi między Vicksburgiem a Jackson. Mają przepiękną rezydencję
zbudowaną jeszcze przed wojną secesyjną.
- Czy to stanowi jakiś problem? - zapytał Montgomery. - Że w
Missisipi?
- Ależ nie - odparła Amber, której zrobiło się słabo na myśl o
podróży samolotem.
- Będę musiał poprosić jednego z kolegów, żeby mnie zastąpił w
szpitalu - oznajmił Tripp. - Ale z tym nie powinno być kłopotów.
- Czyli załatwione - ucieszył się Montgomery Perkins. - Gdy tylko
Cornelia porozumie się z rodzicami Jennifer, natychmiast damy wam
znać. Zadzwonię też do Dereka.
Wkrótce potem wieczór dobiegł końca. Niemal przez całą drogę
do Cloverdale Amber milczała. Była szczęśliwa, a jednocześnie
śmiertelnie przerażona. Zakochała się w przystojnym, inteligentnym
mężczyźnie o wielkim sercu. Miała go dla siebie przez jeszcze jeden
tydzień. Czy to wystarczy, aby i on się w niej zakochał? A jeżeli się
zakocha, co wtedy? Wiedziała, że tydzień to niewiele, ale lepsze to niż
nic. Postanowiła mądrze wykorzystać ten czas.
Zastukała do drzwi gabinetu ojca; nie czekając na odpowiedź,
nacisnęła klamkę i wsunęła głowę do środka.
- Cześć, tatku. To ja.
Nagle zaniemówiła, albowiem przy wielkim mahoniowym biurku
ujrzała matkę. Uśmiech na twarzy Amber wyraźnie zbladł.
- Dzień dobry, mamo. Gdzie się wszyscy podziewają?
- Skąd mam wiedzieć? - warknęła Patsy Colton. - Nikt w tym
domu nie słucha, co mówię. Na każdym kroku człowiek się o coś
potyka. Jak można żyć w takim chlewie?
Amber powiodła wzrokiem po regałach, szafkach, biurku;
wszystko lśniło czystością.
- Gdzie tata? - spytała, nie wdając się w dyskusję na temat
schludności i porządku.
- Tu go nie ma.
Tyle to i sama widziała, przemilczała jednak ten fakt, uznając, że
nie ma sensu jeszcze bardziej drażnić matki.
- A ty, mamo, co tu robisz?
- Jak to co? Przecież to mój dom.
- Tak, oczywiście. Nie chciałam... To znaczy... - Urwała.
Wystarczyło dosłownie kilka chwil w towarzystwie matki, aby dostała
gęsiej skórki. - Po prostu wydawało mi się, że wyszłaś. Jak się
czujesz, mamo?
- Dobrze. Natomiast ty, jak widzę, dawno nie odwiedzałaś
kosmetyczki. Naprawdę nie powinnaś się tak zaniedbywać.
Żal ścisnął Amber za serce. Co się stało? Nie mogła tego
zrozumieć ani przeboleć. Kiedyś były sobie tak bliskie, a teraz... Teraz
miała wrażenie, że rozmawia z obcą kobietą.
- Nie wiesz, dokąd tata poszedł?
- Wyjechał w interesach. Nie będzie go przez kilka dni.
Patsy nie dodała „Dzięki Bogu", choć z jej tonu wyraźnie
pobrzmiewała radość z nieobecności męża w domu.
- Aha... No to ja... W takim razie...
- Przestań się jąkać. I nie garb się.
Amber westchnęła z rezygnacją i nie chcąc się z matką kłócić,
wyprostowała plecy.
- Chciałam się z tatą pożegnać.
- Wyjeżdżasz?
Mogłaby przynajmniej tak jawnie nie okazywać zadowolenia,
pomyślała Amber.
- Tak. Na weekend do Missisipi.
- Do Missisipi? Dlaczego akurat tam?
Zdziwiło Amber nagłe ożywienie, może nawet niepokój, jaki
pojawił się w oczach matki. Co go mogło spowodować?
- Tripp i ja zostaliśmy zaproszeni na ślub.
Napięcie znikło. Patsy wyraźnie się odprężyła.
- Nie zapomnij wziąć żelu do włosów. Bo przy tak dużej
wilgotności powietrza nie poradzisz sobie z fryzurą.
Do tego sprowadzały się ich relacje. Weź żel, idź do kosmetyczki,
nie garb się. Matka nie spytała o Trippa, nie zainteresowała się, jak
córka zniesie podróż samolotem. Amber żałowała, że przed
jutrzejszym wyjazdem nie zdoła porozmawiać z ojcem. On zawsze się
o nią martwił, troszczył o jej samopoczucie, wypytywał o plany.
- Powiesz tatusiowi, że tu byłam? Że chciałam się z nim
pożegnać?
- Oczywiście.
Twoje niedoczekanie, pomyślała Patsy, odprowadzając wzrokiem
wredną małą lizuskę. Nienawidziła, kiedy dzieci Meredith mówiły do
niej „mamo". Jeszcze bardziej nie znosiła, kiedy zwracano się do niej
per „Meredith". Kiedyś wróci do swojego prawdziwego imienia. Na
razie jednak musi kontynuować tę farsę.
Psiakrew, kiedy on wreszcie zadzwoni? Czekała na telefon od
Silasa Pike'a zwanego Grzechotnikiem. Wzdrygnęła się. Z tym swoim
nędznym kucykiem, długimi wąsami i kozią bródką facet wygląda na
patałacha. I chyba nim był; w tym wypadku pozory nie myliły.
Dziesiątki razy obiecywał coś zrobić i dziesiątki razy nawalał. Z
drugiej strony był jedynym człowiekiem, który zgodził się dokończyć
to, co Patsy rozpoczęła dziesięć lat temu, kiedy zepchnęła do rowu
samochód swojej siostry.
Obróciwszy się na fotelu, patrzyła przez okno, jak Amber wsiada
do swojego małego sportowego autka i odjeżdża. Znów jest sama w
domu. Całe szczęście. Nie chciała, aby ktokolwiek podsłuchał jej
rozmowę z Grzechotnikiem. Umówił się, że zadzwoni o konkretnej
godzinie. Jak zwykle, spóźnia się. A ona siedzi jak na szpilkach.
Nagłe pojawienie się Amber zbiło ją z tropu.
Wszyscy mówili, że Amber to wykapana matka. Sophie też, ale
głównie Amber. W dodatku nie tylko z wyglądu przypominała
Meredith, ale również z charakteru. Niemal od urodzenia Patsy
odczuwała wrogość do swojej siostry. Okazywanie sympatii Amber,
która zachowywała się identycznie jak Meredith, było prawie ponad
jej siły.
Życie jej nie rozpieszczało. Od początku wszystko układało się
nie po jej myśli. Zawsze była tą gorszą bliźniaczką, tą, do której
wszyscy mieli pretensje, Meredith zaś hołubiono i wychwalano pod
niebiosa. To, że były do siebie podobne jak dwie krople wody, nie
miało dla ich matki żadnego znaczenia. Właśnie dlatego Patsy
nienawidziła matki: że jedną z córek stawiała na piedestale, a drugą
stale krytykowała.
Nienawidziła matki, nienawidziła siostry. Nienawidziła Amber za
jej podobieństwo do Meredith. A także Sophie. Cholera jasna,
dlaczego dzieci Joego i Meredith nie mogą po prostu wyjechać gdzieś
daleko, zniknąć z jej życia? A one wciąż wracały, jak nie jedno, to
drugie. Mówiły do niej „mamo", zmuszały ją, aby grała rolę ich matki
- kobiety, którą pragnęła wykreślić ze swej pamięci.
Dziesięć lat! Już tyle czasu się męczy. Jaka szkoda, że Meredith
nie zginęła wtedy w tym wypadku. Gdyby tak się stało, ona, Patsy,
mogłaby przejąć jej tożsamość i nie bać się, że kiedyś prawda wyjdzie
na jaw. Nie musiałaby ciągle oglądać się za siebie i zadręczać myślą,
że może kiedyś Meredith pojawi się na ranczu. Nie musiałaby żyć w
strachu, że któregoś dnia ta ruda, adoptowana smarkula przekona
kogoś, że w dniu wypadku faktycznie widziała „dwie mamusie". Na
razie wszyscy sądzili, że na skutek wstrząśnienia mózgu dziewczynie
poprzestawiało się w głowie, ale co będzie, jeżeli w końcu ktoś jej
uwierzy?
Patsy nie mogła ryzykować. Wynajęła Grzechotnika, aby pozbył
się smarkuli. W tym samym czasie ona zamierzała pozbyć się Joego.
Nie udało się. Dlaczego prześladuje ją taki pech? Gdyby Joe nie żył, a
Meredith i Emily leżały w grobie, odziedziczyłaby cały majątek
Coltonów. Przeznaczyłaby go na wychowanie swoich ukochanych
synów, Joego Juniora i Teddy'ego, oraz na odszukanie swojej ślicznej
córeczki, którą skradziono jej przed wieloma laty.
Zaczęła masować sobie skronie. Cierpliwości, powtarzała w
myślach. Już niedługo spełnią się jej marzenia. Grzechotnik twierdzi,
że jest bliski odnalezienia Emily. Z kolei detektyw, którego zatrudniła,
by odszukał Meredith, przypuszczalnie ma rację, mówiąc, że jej
siostra nie żyje. Pewnie błąkała się po świecie, mieszkała w różnych
przytułkach i w końcu zmarła, nie odzyskawszy pamięci.
Na samą tę myśl Patsy uśmiechnęła się błogo. Oparła się
wygodnie w fotelu. Telefon wciąż milczał. Spoglądając przez okno,
dojrzała na podjeździe nowego ogrodnika. Poprzedni, Marco Ramirez,
mąż Inez, zdecydowanie odmówił, gdy kazała mu powyrywać rośliny,
które Meredith zasadziła przed laty. Nowy nie będzie się sprzeciwiał;
już ona dopilnuje, by posłusznie wykonywał wszystkie polecenia.
Stopniowo, krok po kroku, pozbywała się ze swojego życia
różnych rzeczy, które miały związek z Meredith. Teraz nadszedł czas
na kwiatki i kwitnące krzewy, za którymi Meredith tak przepadała. Z
radości Patsy aż zatarła ręce.
Wtem zaterkotał telefon. Na dźwięk głosu Silasa Pike'a uśmiech
znikł z jej twarzy. Grzechotnik z miejsca zaczął narzekać, biadolić.
Patsy nienawidziła biadolenia. Zatrudniła tego durnia, żeby raz na
zawsze uwolnił ją od Emily Blair Colton. Facet okazał się partaczem.
Nie cierpiała partactwa. Tak niewiele brakowało, by zgładził
smarkulę, zanim ta oskarży ją o mistyfikację. Niewiele brakowało, a
jednak Pike zdołał spartaczyć robotę.
- Nie chcę słyszeć kolejnych wymówek - oznajmiła groźnie. Po
chwili westchnęła zniecierpliwiona, albowiem Pike zarzucił ją
dziesiątkami nowych powodów, dla których do tej pory nie wywiązał
się z zadania. - Posłuchaj - przerwała mu. - Moim zdaniem
powinieneś uważnie obserwować Wyatta Russella i jego nową żonę
Annie. A także szeryfa Toby'ego Atkinsa. Myślę, że ta trójka
doskonale się orientuje, dokąd Emily się wyniosła.
Grzechotnik bąknął coś o pieniądzach; że chciałby otrzymać
następną ratę.
- W tym miesiącu nie dostaniesz ani centa więcej. Przestań chlać i
znajdź wreszcie Emily. Kiedy będziesz wiedział, gdzie się ukrywa,
zadzwoń po instrukcje.
Rozłączyła się. Spoglądając przez okno, usiłowała się pocieszyć,
że wkrótce jej kłopoty się skończą i cały majątek Coltonów przejdzie
w jej ręce.
- Louise?
Krzątająca się po ogrodzie atrakcyjna kobieta w średnim wieku
popatrzyła na zbliżającą się lekarkę.
- Wciąż czujesz się nieswojo, kiedy ktoś tak się do ciebie zwraca,
prawda? - spytała z południowym akcentem doktor Martha Wilkes.
Wzruszywszy ramionami, Louise Smith uśmiechnęła się
bezradnie. Od dziesięciu lat tak się przedstawiała. Oczywiście jej
uśmiech nie zmylił lekarki.
- Nadal chcesz się spotkać z Emily i Randem, którzy twierdzą, że
jesteś ich zaginioną matką?
Tak. Nie. tak. Bała się. Z różnych dokumentów wynikało, że
nazywa się Patsy Portman i ma nieciekawą przeszłość. Z imieniem
Patsy, podobnie jak z imieniem Louise, jakoś trudno jej było się
utożsamić. Nazwisko Portman brzmiało bardziej swojsko. Kiedyś we
śnie słyszała, jak ktoś ją woła. Po obudzeniu pamiętała sen, ale nie
pamiętała imienia. Wiedziała jedynie, że zaczynało się na literę M.
Może Mary, może Marianne, może Mary Beth. A może po prostu ktoś
wołał: „Mamo!".
Przez moment masowała skronie, chcąc złagodzić ból głowy,
który zawsze się pojawiał, gdy usiłowała zagłębić się w przeszłość.
Korciło ją, by odwołać spotkanie. Mogłaby sobie dalej żyć w Jackson
w stanie Missisipi, nie wiedząc, kim jest. Sny niewiele jej wyjaśniały.
Czasem miewała tak silne deja vu, że wstępowała w nią nadzieja.
Czuła, że w jej życiu była wielka miłość, dzieci, śmiech, łzy i radość.
Lekarze i terapeuci, którzy zajmowali się nią wcześniej, zlekceważyli
jej odczucia; twierdzili, że biorą się one z podświadomej tęsknoty za
dzieckiem, które oddała do adopcji.
Przez długi czas Louise im wierzyła, ale to nie tłumaczyło,
dlaczego w jej snach ciągle pojawiał się wysoki, ciemnowłosy
mężczyzna. Ostatniej nocy widziała go w pięknym ogrodzie,
otoczonego dziećmi w różnym wieku; wszyscy stali z rozwartymi
ramionami, jakby czekali na jej powrót do domu. Ogród ze snu był
podobny do tego w Jackson; w obu rosły takie same kwiaty, w obu
szemrała fontanna.
Ale ten wyśniony był znacznie większy, fontanna też była
bardziej okazała. Wędrując nim, dochodziło się do basenu i słyszało
szum oceanu. Ale gdzież on się znajduje, ten ogród z jej snu? Skąd się
w nim wziął ciemnowłosy mężczyzna? I kim była ta gromadka dzieci,
które ją wołały, lecz których głosy do niej nie docierały?
W górze nad głową, ujrzała samolot. Och, jak pragnęła, żeby
leciał nim mężczyzna z jej snów. Żeby leciał po nią. By zabrać ją do
domu. Była przerażona. Bała się różnych rzeczy. Tego, że ta
dziewczyna, Emily, popatrzy na nią i uzna, że zaszła pomyłka. Tego,
że Emily rozpozna w niej swoją matkę. Tego, że odzyska pamięć i
nagle okaże się, iż jej sny nie mają żadnego potwierdzenia w
rzeczywistości. Że ciemnowłosy mężczyzna jest wytworem jej
fantazji. Że nie kocha jej, bo zwyczajnie w świecie nie istnieje. Tak, to
ją najbardziej przerażało: że odzyska pamięć i przekona się, że jest
sama jak palec.
- Louise? - Martha Wilkes wzięła za rękę swą przyjaciółkę, a
zarazem pacjentkę. - Jeśli wolisz, możemy przesunąć spotkanie na
inną godzinę...
Louise spojrzała lekarce w oczy, po czym skierowała wzrok w
niebo: samolot znikł, a chmura, która jeszcze niedawno przypominała
kształtem żółwia, połączyła się z inną, tworząc jedną wielką
bezkształtną masę. To dziwne, pomyślała Louise, jak wszystko może
się zmienić w ciągu ułamka sekundy. Lepiej niż ktokolwiek inny
wiedziała, że rzadko dostaje się od losu drugą szansę. I że bez
względu na strach, swojej nie może zmarnować.
- Przyprowadź ich do mnie. Emily i Randa. Tu, do ogrodu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W Jackson w stanie Missisipi panował straszliwy upał. Z
początku Tripp usiłował pomóc bagażowemu załadować do taksówki
jedną swoją torbę i cztery walizki Amber, ale okazało się, że tylko mu
przeszkadza. Kiedy to sobie uświadomił, odsunął się na bok,
pozwalając, by młody człowiek sam wykonał pracę. Na koniec
wręczył mu napiwek i usiadłszy obok Amber, mruknął niezadowolony
pod nosem:
- Za to, ile wydałem dotąd na tę podróż, mógłbym zaopatrzyć
klinikę w miesięczny zapas leków.
- Doktor Perkins mówił, żeby zapisywać wydatki. I tobie, i
Derekowi zamierza zwrócić poniesione koszty.
- Wolę podróżować za własne pieniądze.
Amber pochyliła się do przodu i przez otwór w szybie
oddzielającej kierowcę od pasażerów podała kierowcy adres
pensjonatu, w którym mieli zarezerwowane pokoje. Taksówka
ruszyła. Po chwili lotnisko zostało daleko w tyle.
- Perkinsa i jego wspólników stać na taki gest.
- Psiakrew, nie o to chodzi.
Taksówkarz skręcił trochę zbyt gwałtownie. Amber odruchowo
chwyciła się za brzuch.
- Wciąż kręci mi się w głowie po tych proszkach, które brałam
przed lotem. To o co się sprzeczaliśmy?
Zaczął się intensywnie zastanawiać nad odpowiedzią. O co mu tak
naprawdę chodziło? O nic. Po prostu nie umiał sobie poradzić z
emocjami, jakie Amber w nim wzbudzała. W samolocie zasnęła z
głową wspartą na jego ramieniu. Pamiętał dotyk jej włosów na
policzku i zapach jej perfum; chłonął go wszystkimi zmysłami. Potem
obudziła się, a on w zdrętwiałych członkach odzyskał czucie...
Wcale nie chciał się z nią sprzeczać, bał się jednak, że inaczej
ulegnie jej czarowi. Powtarzał sobie, że to gra, że tylko udają
narzeczonych. Był inteligentny, potrafił odróżnić prawdę od fałszu,
fakty od iluzji. Więc dlaczego pożądanie, z którym walczył,
wydawało mu się tak autentyczne? Dlatego, że naprawdę pożądał
Amber. Czyli gra nie do końca jest grą. A to czyni ją bardzo
niebezpieczną.
Pierwsza rzecz, jaką zamierzał zrobić po zameldowaniu się w
hotelu, to wziąć zimny prysznic. Może z dala od Amber zdoła
wreszcie skupić się na swoim rywalu, Dereku Spencerze, i obmyślić
plan działania. Nagle zorientował się, że Amber nerwowo szuka
czegoś w dużej skórzanej torbie. Po chwili z samego dna wyciągnęła
paczkę dropsów miętowych.
- Masz ochotę? - spytała, podtykając mu kolorowe drażetki. -
Pomagają złagodzić sensacje żołądkowe.
Uświadomił sobie, ile jej zawdzięcza. Tak bardzo chciała mu
pomóc, że mimo choroby lokomocyjnej zdecydowała się towarzyszyć
mu do Missisipi. W dodatku poświęciła na podróż kilka dni ze
swojego urlopu.
- Jesteś niezwykle dzielna, wiesz?
- Zapomniałeś jeszcze dodać: jak na rozpieszczoną dziedziczkę.
- Wcale nie jesteś tak rozpieszczona, jakby się mogło wydawać.
Masz za to ogromny hart ducha, o jaki nigdy bym cię wcześniej nie
podejrzewał.
Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie oczekiwała
komplementów ani nieporadnego uśmiechu, który osiadł na twarzy
Trippa. Tym bardziej nie spodziewała się niewinnego pocałunku,
który złożył na jej policzku. Na moment zamknęła oczy. To było coś
niesamowitego: muśnięcie warg lekkie jak tchnienie wiatru.
Siedziała bez ruchu, szczęśliwa, podniecona, czekając, co będzie
dalej. Ucieszyłaby się, gdyby wziął ją w ramiona, przywarł ustami do
jej ust, ale kiedy odsunął się i wyjrzał przez okno, nie wpadła w
rozpacz. Wiedziała, że na pocałunki będą mieli mnóstwo czasu
później, po dotarciu do hotelu. Puściła wodze fantazji. Czuła się
dziwnie, jakby odnalazła swoją bratnią duszę. Przypuszczalnie miało
to związek z mężczyzną, który siedział obok niej, ale również ze
snem, który przyśnił się jej w samolocie.
Śniła się jej matka. Nie ta dzisiejsza, ale ta sprzed wielu lat, która
w ogrodzie nad basenem uczyła córki, Sophie, Amber i Emily,
wyplatania wianków ż kwiatów. Dziewczynki włożyły je potem na
głowę i podskakując wesoło, udawały leśne nimfy. Obserwując je,
mama stwierdziła, że wyglądają jak ptaszki. Tego dnia czteroletnia
Emily o potarganych rudych włosach i sterczących kolanach została
Wróbelkiem, dziesięcioletnia Amber o włosach barwy miodu - Ziębą,
a piękna, dwunastoletnia Sophie - Skowronkiem.
Starsze dziewczynki szybko wyrosły ze swoich ptasich
przydomków, lecz Emily wciąż jeszcze nazywano Wróbelkiem.
Emily, Wróbelku, gdzie jesteś? Taksówka zwolniła, dojeżdżając do
czerwonych świateł. Nagle Amber zauważyła stojącą na rogu
dziewczynę. Nie widziała jej twarzy, lecz tę rudą czuprynę
rozpoznałaby wszędzie! Serce zaczęło jej łomotać. Dziewczyna była
sporo chudsza od Emily, ale wzrost się zgadzał, no i kolor włosów...
Dziewczyna odwróciła się. W tym samym momencie zerwał się
wiatr: rude kosmyki całkowicie zasłoniły twarz. Amber odruchowo
chwyciła za klamkę.
- Emily?! - krzyknęła przez otwarte okno.
Warkot silników i trąbienie klaksonów zagłuszyły jej głos. Po
chwili światło zmieniło się na zielone i samochody znów ruszyły.
Odwróciła głowę, gdy przejeżdżali przez skrzyżowanie. Jeszcze miała
nadzieję, że zdoła coś dojrzeć. Niestety, rudowłosą dziewczynę
otoczyła grupa turystów.
- Amber, co ci jest?
Usłyszała głos Trippa, nie była jednak w stanie oderwać oczu od
ludzi na chodniku.
- Widzisz tę dziewczynę? Tę rudą? - spytała.
Oboje patrzyli przez tylną szybę.
- Widzę kilka dziewczyn. W tym dwie rude.
Nie odezwała się. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy grupa na
skrzyżowaniu zniknęła jej z pola widzenia.
- Wydawało mi się, że tam stoi moja siostra Emily.
- Emily? A co ona by robiła w Jackson?
Leki, jakie brała przed podróżą, zawsze ją trochę otępiały.
Potrząsnęła głową.
- Masz rację. Co by Emily tu robiła?
Parę minut później taksówka skręciła w dojazd do autostrady. Z
instrukcji, jakie przekazała im asystentka doktora Perkinsa, wynikało,
że od pensjonatu dzieli ich najwyżej pół godziny drogi.
- To była dla ciebie męcząca podróż - powiedział cicho Tripp. -
Ale wkrótce dotrzemy na miejsce. - Zerknął na zegarek. - Na
szczęście nie musimy się spieszyć. Zdążysz położyć się i odpocząć, a
ja w tym czasie przejrzę pisma medyczne, które wziąłem do
poczytania.
Patrzył prosto przed siebie, więc nie zauważył uśmiechu, jaki
osiadł na wargach Amber. I nie usłyszał wypowiedzianych szeptem
słów: „w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone".
To nie fair! - pomyślała Emily Blair Colton, wędrując po
uliczkach jednej ze starszych dzielnic Jackson. Ogarnęła ją tęsknota za
rodziną i domem. Chciała rzucić się w pogoń za taksówką, krzyczeć
na całe gardło: Amber, wróć! Nie zostawiaj mnie samej! Proszę cię,
wróć! Ale nie mogła. Amber nie zna jej miejsca pobytu. Tylko Rand
je zna. Przynajmniej taką ma nadzieję. Im mniej osób wie, gdzie
akurat przebywa, tym lepiej.
Co rusz oglądała się przez ramię, obserwowała pieszych,
kierowców. I trzęsła się ze strachu. Tak strasznie się bała. Marzyła o
tym, by znów być w domu, wśród najbliższych. Łzy napłynęły jej do
oczu. Otarła je dłonią, modląc się w duchu, by to piekło wreszcie się
skończyło. Miała ważny powód, aby przyjechać do Jackson, ale
Amber? Co ona tu robi? Przecież cierpi na chorobę lokomocyjną.
Pokonanie nawet niezbyt dużej odległości samochodem, nie mówiąc
już o samolocie, jest dla niej prawdziwą udręką.
Emily zwilżyła wargi. Męczyło ją ukrywanie się, życie w ciągłym
napięciu. Na miłość boską, jest za młoda, aby stale się wszystkiego
bać! Ostatni rok był prawdziwym koszmarem. W rzeczywistości
jednak koszmar zaczął się dziesięć lat wcześniej, po wypadku, w
którym uczestniczyła ze swoją mamą. Od tamtej pory nic nie było
takie jak dawniej.
Całymi latami próbowała uporządkować w głowie mętne
wspomnienia, jakie wciąż ją nawiedzały, i zrozumieć, jakim
sposobem dobrą mamę zastąpiła zła mama. Może teraz jej się uda -
wszystko dzięki Randowi, którego poprosiła o pomoc. Parę dni temu
brat zadzwonił do niej do Montany, gdzie ukrywała się przed swoim
niedoszłym zabójcą. Okazało się, że prywatny detektyw, którego
Rand wynajął, znalazł dowody wskazujące na to, że dwie matki na
miejscu wypadku wcale nie były omamem czy halucynacją.
Matka Emily, Meredith Colton, miała siostrę Patsy Portman.
Patsy i Meredith były bliźniaczkami jednojajowymi. Żadne z dzieci
Meredith nie wiedziało o istnieniu ciotki; matka nigdy o niej nie
mówiła. Przypuszczalnie miała ku temu ważny powód, który może
wkrótce pozna również reszta rodziny. To Patsy spowodowała tamten
wypadek przed laty, a potem przybrała tożsamość siostry. Co do tego
Emily nie miała wątpliwości. Nie mieściło się jej w głowie, jak Patsy
mogła postąpić tak okrutnie, ale pocieszała się, że już niedługo cała
sprawa się wyjaśni.
Od czasu wypadku Emily podświadomie czuła, że kobieta
podająca się za jej matkę nie może nią być. I to się potwierdziło. Rand
odkrył miejsce zamieszkania prawdziwej Meredith, która teraz
nazywa się Louise Smith. Biedaczka od lat cierpi na amnezję.
Wcześniej Rand złożył wizytę jej lekarce: chciał od razu jechać do
matki. Emily uśmiechnęła się w duchu. To takie typowe, pomyślała;
wszyscy mężczyźni z rodu Coltonów są w gorącej wodzie kąpani.
Doktor Wilkes prosiła Randa o cierpliwość, spokój i
wyrozumiałość. Z jej słów wynikało, że Meredith od lat nękają
koszmary, które powodują rozsadzający czaszkę ból głowy, a czasem
niweczą efekty wielomiesięcznej terapii. Zdarzają się jednak i
przyjemniejsze sny; w jednym pojawia się mężczyzna o zamazanej
twarzy otoczony gromadką dzieci.
Lekarka święcie wierzyła, że kluczem, który mógłby uruchomić
pamięć Meredith, jest powracająca w snach postać małej rudowłosej
dziewczynki. Dowiedziawszy się o tym, Emily z trudem
powstrzymała łzy. Mama jej nie zapomniała! Może nie kojarzy, kim
jest ta dziewczynka, ale nosi jej obraz w swoim sercu.
Chociaż sama nie przyszła na świat w rodzinie Coltonów,
ubóstwiała swoich adopcyjnych rodziców. Bardzo za nimi tęskniła i
właśnie ta tęsknota, zwłaszcza za matką, której nie widziała dziesięć
lat, sprawiła, że w środku nocy Emily wymknęła się z domu i
przejechała autostopem sześć stanów, aby w końcu dotrzeć do
Missisipi. Autostop może nie należy do najbezpieczniejszych metod
podróżowania, ale przynajmniej człowiek nie zostawia za sobą
śladów. Po śladach zaś Patsy mogłaby ją wytropić.
Podeszła do krawężnika i wyciągnęła rękę w charakterystycznym
geście. Po chwili ją cofnęła. Kierowca samochodu, który zwolnił, nie
wzbudzał zaufania: miał tłuste włosy, nastroszoną brodę i poplamioną
smarem koszulę. Mimo zmęczenia wolała nie ryzykować. Brudna,
wyczerpana podróżą, głodna i spragniona, wydobyła z kieszeni
dżinsów mapę Jackson. Była mniej więcej trzy, cztery kilometry od
miejsca, w którym umówiła się z Randem. Westchnąwszy głośno,
schowała mapę z powrotem do kieszeni, zarzuciła torbę przez ramię i
ruszyła pieszo.
- Martha wspomniała mi, że jesteś żonaty...
- Tak, to prawda - odparł Rand. Podobnie jak Emily, nie mógł
oderwać oczu od pięknej kobiety, która siedziała naprzeciwko nich.
Przez pierwszych kilka minut wszyscy czuli się niezręcznie.
Emily była o krok od łez. Całymi latami marzyła o tym spotkaniu,
wyobrażała sobie, jak to będzie: matka ją rozpozna, przytuli...
Do głowy jej nie przyszło, że będzie patrzyła na nią ze
zdziwieniem i zakłopotaniem. Rand, który rzadko okazywał emocje,
ze trzy razy odchrząknął i tyle samo razy wsunął palec za kołnierzyk
koszuli, jakby się dusił. W oczach ich matki nie zakręciły się łzy. Dla
niej byli parą obcych ludzi.
Nie, mamo! - zawołała w myślach Emily. Jesteśmy twoimi
dziećmi. I to wcale nie jedynymi!
Doktor Martha Wilkes zmierzyła rodzeństwo groźnym wzrokiem
i ledwo dostrzegalnym ruchem pokręciła głową. Uprzedzała ich, że
powinni uzbroić się w cierpliwość: kobieta, którą ona od lat zna jako
Louise, pewnie nie od razu odzyska pamięć.
- Żona ma na imię Lucy - dodał Rand, wiercąc się na wiklinowym
fotelu.
Rand, pierworodny syn Joego i Meredith Coltonów, był
człowiekiem czynu. Nigdy nie siedział z założonymi rękami. Jako
prawnik przyzwyczajony był do działania i odnoszenia sukcesów.
Emily wyobraziła sobie, jak bardzo musi go męczyć obecna sytuacja,
kiedy nic nie może zrobić, aby pomóc własnej matce.
Meredith - Emily nie potrafiła myśleć o niej jak o Louise -
uśmiechnęła się.
- Ładnie - oznajmiła.
- Jest cudowną osobą - kontynuował Rand. - Chciałbym, żebyś ją
poznała. To znaczy kiedyś... - Koszula znów go zaczęła uwierać w
szyję. - Jak będziesz gotowa... Kiedy wszystko wróci do poprzedniego
stanu.
„Kiedy", a nie „jeśli". Emily miała ochotę wycałować za to brata.
Meredith przyjrzała się uważnie swoim gościom. Żaden błysk
rozpoznania nie rozjaśnił jej spojrzenia. Z dużych piwnych oczu
wyzierał smutek i strach.
- Lucy ma pięcioletniego syna. - Rand nie poddawał się. - Maks to
wspaniały dzieciak. Zobaczysz.
Emily nie spuszczała z matki wzroku. Siedząca naprzeciwko niej
kobieta miała więcej siwych włosów niż dawniej i troszkę więcej
zmarszczek, ale ciągle była niezwykle piękna. I wciąż była tą samą
osobą, która od pierwszego wejrzenia pokochała potarganą rudowłosą
dziewczynkę ze strupami na chudych kolanach ubraną w brudną,
postrzępioną sukienkę.
Musi być jakiś sposób, żeby do niej dotrzeć! Żeby jej pomóc!
- Wiesz, mamusiu, Rand zamierza adoptować Maksa. Tak jak ty i
tatuś adoptowaliście mnie.
Meredith przeniosła wzrok na Emily i przez chwilę intensywnie
się w nią wpatrywała, szukając czegoś, jakichś znaków
rozpoznawczych. W małym, pełnym bujnej roślinności ogródku
śpiewały ptaki. Przy rosnących wzdłuż ogrodzenia liliach bzyczały
pszczoły. Nie odrywając oczu od twarzy matki, Emily ciągnęła:
- Nie mogę się nadziwić, że twój tutejszy ogród tak bardzo
przypomina ten sprzed dziesięciu lat na ranczu.
- To by tłumaczyło, dlaczego przepadasz za roślinami, które
uprawia się w Kalifornii - wtrąciła lekarka.
Meredith skinęła głową.
- Często mi się śni duży ogród pełen kwiatów i ludzi. Nie widzę
ich twarzy, słyszę za to głosy i śmiech. A w tle zawsze słyszę
miarowy szum, chyba oceanu. - Przyłożyła rękę do czoła, jakby
chciała powstrzymać ból głowy.
Martha Wilkes poklepała ją delikatnie po dłoni.
- Louise, do niczego się nie zmuszaj. To samo przyjdzie. Jak
będziesz gotowa, pamięć wróci. Albo cała naraz, albo powoli, po
kawałku, ale na pewno wróci.
Meredith uśmiechnęła się do lekarki, a Emily pomyślała sobie, że
do końca życia będzie wdzięczna tej sympatycznej, czarnoskórej
kobiecie za opiekę, jaką otoczyła jej matkę.
- Tyle lat... - rzekła Meredith tak cicho, że dwójka jej dzieci
pochyliła się do przodu, aby nie uronić słowa. - Czasem bałam się, że
nigdy nie odzyskam pamięci, ale równie często bałam się, że ją
odzyskam. Przerażała mnie myśl, że kogoś zamordowałam. Ale nie
jestem morderczynią.
Nagle przeszył ją tak ostry ból, że aż zmrużyła oczy.
- Może chciałabyś się położyć? - zaproponowała lekarka.
- Nie, Martho. Chciałabym zaparzyć herbatę. - Nieco stropiona,
popatrzyła na swoich gości. - Napijecie się?
Rand pijał wyłącznie kawę, mocną, czarną, bez cukru, Emily
wolała napoje gazowane. Oboje uśmiechnęli się szeroko.
- Bardzo chętnie - odparli chórem.
Ich matka nic a nic się nie zmieniła. Wciąż była ciepła i
serdeczna. I wciąż, jak dawniej, o tej samej porze pijała herbatę.
Spoglądali na nią z tęsknotą, dopóki nie zniknęła w domu. Ledwo
jednak znalazła się poza zasięgiem słuchu, Rand zaczął bombardować
pytaniami lekarkę.
- Czy coś jej jeszcze dolega? Poza amnezją?
- Wydaje się strasznie krucha - wtrąciła Emily, zanim lekarka
zdążyła cokolwiek powiedzieć.
- Miewa bóle głowy, czasami bardzo dotkliwe. A jeśli chodzi o
kruchość, to tylko pozory. Wielokrotnie byłam świadkiem jej wręcz
niewiarygodnej siły.
- Ktoś słaby dawno by się załamał - stwierdził Rand.
- Zawsze wiedziałam, że jeśli mama żyje, to za wszelką cenę
będzie starała się do nas wrócić - dodała Emily.
Martha Wilkes skinęła głową.
- Potrafię zrozumieć, w jaki sposób Patsy spowodowała wypadek
i zajęła miejsce mamy - rzekł Rand. - Ale nie potrafię zrozumieć, skąd
się mama tu wzięła.
- Według raportu prywatnego detektywa, którego pan wynajął,
wynika, że Louise... to znaczy Meredith... pojawiła się w klinice w
Monterey. Cierpiała na amnezję, ale miała przy sobie prawo jazdy na
nazwisko Patricia Portman. Patsy Portman już kiedyś się tam leczyła.
W każdym razie wasza matka spędziła w Monterey pół roku.
Podejrzewam, że wiadomość o własnej chorobie psychicznej i
pobycie w więzieniu musiała być dla niej straszliwym ciosem. Przez
cały ten czas wszyscy lekarze, w tym również i ja, uważali, że
Louise... Meredith cierpi na wieloraką osobowość. Wasza Patsy
okazała się nad wyraz sprytna.
Rand poderwał się z fotela i podszedł do altanki obrośniętej
różami. Patsy Portman jest jego ciotką, ale nienawiść, jaką do niej
czuł, była tak wielka, że aż go przerażała.
- Kiedy... - Musiał odchrząknąć, inaczej nie był w stanie dobyć
głosu. - Kiedy pomyślę, że przez tyle lat nasza biedna mama wierzyła
w te koszmarne kłamstwa i mieszkała na drugim końcu kontynentu,
sama, z dala od tych, których kocha i którzy ją kochają, robi mi się
niedobrze.
- Widzę.
Rozejrzawszy się wkoło, przeczesał ręką włosy.
- To się w głowie nie mieści, jak bardzo ten ogród przypomina
tamten, który kiedyś uprawiała. Z drugiej strony to ma sens. Można
stracić pamięć, ale w środku pozostaje się tym samym człowiekiem,
którym się było. - Na moment zamilkł. - Cholera, musi być jakiś
sposób, aby pobudzić pamięć mamy.
Emily siedziała pogrążona w myślach. Nie odzywała się. Nagle
poderwała się i skierowała do domu.
- Dokąd idziesz?
Stanęła. Spoglądając przez ramię na atrakcyjną ciemnoskórą
kobietę o krótko obciętych włosach, oznajmiła:
- Zawsze w domu pomagałam mamie parzyć herbatę.
Lekarka wolno pokręciła głową.
- Nie powiem nic, co by ją mogło zdenerwować. Przysięgam.
Popatrzyła błagalnie na Randa.
- Wszystko masz wypisane na twarzy, kochanie - rzekła Martha
Wilkes, zanim Rand zdążył otworzyć usta. - Chcesz, aby twój brat
zajął mnie rozmową, a wtedy ty ukradkiem wśliźniesz się do środka,
prawda? No dobrze, idź i pomóż mamie. Ale pamiętaj, co obiecałaś.
Emily obróciła się pośpiesznie; sukienka, którą włożyła w pokoju
hotelowym Randa, zawirowała jej wokół kolan.
- Kiedy to się skończy, musi nas pani odwiedzić w Kalifornii.
- Tak dawno nigdzie nie podróżowałam, że wszystkie moje
walizki pokrywa gęsta pajęczyna.
- Czas najwyższy je odkurzyć. Bo jak tylko mama wróci do domu,
ojciec na pewno wyda huczne przyjęcie. I będzie nalegał, aby pani
wraz z mężem zechcieli je zaszczycić.
Martha Wilkes postanowiła nie tłumaczyć młodemu prawnikowi,
że nigdy nie miała czasu na takie głupstwa jak małżeństwo czy
podróże. Nawet na randki od lat się nie umawiała. Niedawno
skończyła czterdzieści pięć lat; jej biologiczny zegar przestał tykać.
Zerknęła na dom. Drzwi były zamknięte, ale przez okno widziała
krzątającą się po kuchni Louise... nie, Meredith. Dzieci chcą zabrać ją
z powrotem do Kalifornii. Prędzej czy później wyjedzie, a ona,
Martha, zajmie się leczeniem kolejnych pacjentów. Takie jest jej
życie. Sama tak nim pokierowała. I wcale nie żałowała podjętej przed
laty decyzji.
- Dokąd pani idzie? - spytał Rand.
Stanęła dokładnie w tym samym miejscu co Emily.
- Sprawdzić, jak sobie radzą pańska matka i siostra - odparła,
uśmiechając się przyjaźnie.
- Mamusiu?
Louise, a raczej Meredith - już sama nie wiedziała, jak ma o sobie
myśleć - podniosła wzrok znad słoika, w którym trzymała sypką
herbatę. Widok stojącej w progu ślicznej rudowłosej dziewczyny
dosłownie zaparł jej dech. A może nie tyle widok dziewczyny, co fakt,
że nazwała ją „mamusią"?
- Słucham?
Emily nieśmiało podeszła krok bliżej.
- Widzę, że wciąż lubisz kolor zielony.
Meredith popatrzyła na zielone zasłonki w oknie i na jasnozielone
ściany w kuchni. Tak, lubi zieleń.
- Czy to również twój ulubiony kolor? - spytała, wskazując ręką
na ciemnozieloną sukienkę, którą dziewczyna miała na sobie.
Emily pokręciła z żalem głową.
- Nie, ja najbardziej lubię błękit. Amber kocha kolor żółty, a
Sophie czerwień. - Podeszła jeszcze bliżej. - Pomyślałam sobie, że
może potrzebujesz pomocy. Gdzie trzymasz tacę?
- W dolnej szufladzie - odparła matka, pochylając się.
Emily jednak była szybsza. Meredith wyprostowała się; wtem
doznała uczucia deja vu. Serce łomotało jej jak szalone. Powoli
wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła rude loki. Emily uniosła twarz.
Oczy matki lśniły od łez.
- Och, mamusiu, w ogóle mnie nie pamiętasz?
Starszą kobietą wstrząsnęła fala emocji. Miała wrażenie, jakby
iskra elektryczna przeskoczyła między jej mózgiem a pamięcią i
zaczęła pobudzać pamięć do życia. Spoglądając na Emily, zobaczyła
rudowłosą dziewczynkę ze snów, której obecność zawsze dodawała
jej otuchy i nie pozwalała się załamać. Nawet nie próbując osuszyć
łez, przyciągnęła ją do siebie.
- Pamiętam... Wróbelku.
Po raz pierwszy od dziesięciu lat Emily rzuciła się w ramiona
matki.
- Boże, mamusiu, jak strasznie za tobą tęskniłam!
Kątem oka Meredith dostrzegła jakiś ruch w drzwiach.
Zmrużywszy oczy, przez moment z niedowierzaniem wpatrywała się
w młodego, ciemnowłosego mężczyznę.
- Joe?
Zachwiała się. Rand z Marthą skoczyli do przodu, by ją
podtrzymać. W tym samym momencie zagwizdał czajnik. Meredith
zatkała uszy i zacisnęła powieki. Oszołomiona poczuła, jak ktoś sadza
ją na krześle. Kiedy nabrała pewności, że nie zwali się nieprzytomna
na podłogę, otworzyła oczy i powoli wyciągnęła rękę w stronę
swojego najstarszego syna.
- Oczywiście, że ty nie możesz być Joem. Jesteś Randem,
prawda?
Wszystkich w kuchni ogarnęło wzruszenie. Emily głośno chlipała.
Rand miał szkliste spojrzenie, Martha Wilkes pociągała nosem, choć
starała się to ukryć; energicznym krokiem podeszła do kuchenki i
zdjęła czajnik z ognia. Świdrujący gwizd ustał. Nastała cisza jak
makiem zasiał.
Meredith ponownie zakręciło się w głowie.
- Muszę się położyć...
Z miejsca wysunęły się trzy pary rąk. Każdy chciał pomóc, ale
nawzajem sobie przeszkadzali. Wreszcie Rand wziął matkę w
ramiona.
- Emily, otwórz drzwi. Martho, gdzie jest sypialnia?
- Rand, proszę mnie postawić. Słyszysz?
Wszyscy zamarli bez ruchu. Meredith uśmiechnęła się przez łzy.
- Natychmiast, młody człowieku.
Rand posłusznie spełnił polecenie.
- Martho... - Słabym głosem Meredith zwróciła się do lekarki. -
Czy mogłabyś mnie odprowadzić do sypialni? Odpocznę minutkę.
Emily, zaparz herbatę... - Nagle zawahała się. - Ojej, przecież nigdy
nie lubiłaś herbaty. Ty, Rand, też nie.
- Połóż się, mamusiu. W tym czasie Rand i ja zapałamy miłością
do tego napoju.
Doszedłszy do wyjścia, Meredith obejrzała się za siebie. To są
dwie z kilkunastu postaci, które nawiedzały ją w snach. Nareszcie
widzi ich twarze! Wiedziała, że musi się położyć, choćby na chwilkę,
ledwo bowiem trzymała się na nogach, z drugiej strony bała się...
- Nie odejdziecie? - spytała. - Będziecie tu, jak wrócę?
Emily przygryzła wargę, po czym uśmiechając się, skinęła głową,
a wtedy Meredith poczuła, jak spływa na nią wprost niewyobrażalne
szczęście.
- Chodź, kochanie - powiedziała Martha, ujmując przyjaciółkę za
łokieć.
Głos Randa dobiegł Meredith, zanim zniknęła w wąskim
korytarzyku prowadzącym do sypialni:
- Nie myśl, że tak łatwo się nas pozbędziesz!
Słońce
chyliło
się
ku
zachodowi,
a
drzewa
rzucały
półkilometrowe cienie, kiedy Emily z Randem wreszcie opuścili dom
matki.
- O Boże, tak bardzo nie chcę jej teraz zostawiać - szepnęła w
samochodzie Emily. Zalewając się łzami, pomachała do dwóch
kobiet, które stały w drzwiach.
- Musimy, Em. - Rand również wysunął rękę przez okno i
pomachał. - Doktor Wilkes ma rację. Z każdą minutą wszystko się
coraz bardziej plątało mamie w głowie.
- Jedź wolno. Chcę jak najdłużej ją widzieć.
Zanim samochód skręcił na skrzyżowaniu, Meredith przyłożyła
rękę do ust i posłała dzieciom całusa. Jechali w milczeniu,
odtwarzając w myślach przebieg spotkania. Matka spała bite trzy
godziny; obudziła się z koszmarnym bólem głowy. Na szczęście nie
zapomniała, kim są Rand i Emily. Ale niestety niczego więcej nie
zdołała sobie przypomnieć. Trudno powiedzieć, kto był tym faktem
bardziej zawiedziony: ona czy oni.
Doktor Wilkes próbowała pocieszyć Randa i Emily: ważne, że
matka ich pamięta. Nalegała też, aby zostawili Meredith pod jej
opieką. Rand nie był do końca przekonany, ale po namyśle doszedł do
wniosku, że chyba tak będzie lepiej. Matka mieszkała w Jackson od
prawie dziesięciu lat.
Lekarka uważała, że nagła zmiana otoczenia może wpłynąć na
pogorszenie jej stanu. Meredith stwierdziła, że jest gotowa rozpocząć
bardziej intensywną kurację; zgadza się nawet na ponowną hipnozę,
byleby jak najszybciej odzyskać pamięć i wrócić do rodziny.
- Wyobrażasz sobie, jacy wszyscy będą szczęśliwi? - powiedziała
Emily.
- Nie całkiem wszyscy.
- To prawda. Ciotunia będzie niepocieszona.
- Boże, Em, to się w głowie nie mieści, że można tak skrzywdzić
własną siostrę.
- Wiem.
- Chciałbym, żebyś mogła pojechać ze mną do Waszyngtonu.
Oboje jednak uznali, że mądrzej będzie, jeżeli Emily wróci do
Red River w Montanie.
- Szkoda mi opuszczać Missisipi, wiesz, braciszku? Po pierwsze,
rozmawiałam z mamą. Po drugie, spotkałam ciebie. Po trzecie...
mówiłam ci, że widziałam Amber?
- Gdzie? Tu, w Missisipi? Jesteś pewna?
Dlaczego starsi bracia nigdy nie dowierzają młodszym siostrom?
Emily posłała mu drwiące spojrzenie.
- No co? - oburzył się. - Mogło ci się przewidzieć. Co ona by tu
robiła?
- Nie wiem. Myślałam, że może ty wiesz. Pewnie ma jakiś ważny
powód, a coś mi mówi, że chodzi o tego przystojnego szatyna, który
jej towarzyszył.
- Amber jest w Missisipi z przystojnym szatynem? Boże, trudno
za wami nadążyć! Jak mam was strzec, kiedy każda robi, co jej się
żywnie podoba?
- Nie przejmuj się, braciszku. Jesteśmy Coltonównami. Natura
obdarzyła nas siłą, rozumem, intuicją, sprytem. Podejrzewam, że
Amber umie świetnie wykorzystać te swoje liczne dary.
Biedaczysko, pomyślał Rand o nieznajomym szatynie. Wiedział
bowiem z doświadczenia, że kiedy jego siostry się uprą, zawsze
osiągają cel.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Tripp pchnął drzwi łokciem. Otworzyły się. Amber musiała
zostawić je uchylone. Zauważył, że jego „narzeczona" prowadzi
ożywioną dyskusję z kobietą w recepcji. Najwyraźniej był jakiś
problem.
Pensjonat, zbudowany w południowym stylu, z wysokimi
kolumnami i ogromną werandą ciągnącą się wzdłuż całego frontu,
wyglądał tak, jakby był żywcem przeniesiony ze stron luksusowego
pisma
poświęconego
architekturze.
Trippowi
do
szczęścia
wystarczyłby mały skromny motel z czystymi pokojami i bieżącą
wodą. Rozejrzał się dookoła. Akurat ten budynek do małych i
skromnych nie należał.
Zapłaciwszy taksówkarzowi, objuczony jak wielbłąd, ruszył za
Amber szerokim, wyłożonym kostką chodnikiem. Był zlany potem,
ubranie miał wygniecione, koszula lepiła mu się do pleców. Zbliżając
się do drzwi, marzył o zimnym prysznicu i cichym, klimatyzowanym
pokoju.
- Mam potwierdzenie rezerwacji. - Amber postawiła walizkę na
podłodze i zaczęła grzebać w torebce.
Tripp stanął parę kroków dalej. Nie wiedział, w czym tkwi
problem, ale Amber już się nim zajęła.
- Według faksu sprzed dwóch dni, pokoje dziesięć i dwanaście są
zarezerwowane na nazwiska Colton i Calhoun.
Właścicielka pensjonatu wzięła od Amber kartkę, po czym
zerknęła do swoich dokumentów i zasępiła się.
- Coś nie tak? - spytał Tripp, podchodząc bliżej.
Miała na oko pięćdziesiąt lat, włosy starannie uczesane, na palcu
pierścionek z trzy- lub czterokaratowym brylantem; mówiła z
południowym akcentem.
- Nie wiem, jak to się mogło stać, ale dosłownie parę minut temu
pokoje dziesięć i dwanaście przydzielono dwóm dentystom z Iowy i
ich żonom. Oni również mieli potwierdzone rezerwacje.
Paski od toreb uwierały Trippa w ramię.
- Innymi słowy, nie znajdzie się tu dla nas miejsce?
- Ależ nie. Znajdzie się.
- Doskonale. Proszę więc nam podać numery pokoi.
Kobieta rzuciła Amber ukradkowe spojrzenie. Nic z tego nie
rozumiał. Dopiero po chwili Amber wyjaśniła mu, na czym polega
kłopot.
- Nie pokoi, tylko pokoju, Tripp. Mają dla nas zarezerwowany
jeden pokój.
- Ale za to najładniejszy - dodała szybko właścicielka, próbując
jakoś wynagrodzić nieporozumienie.
Tripp popatrzył na Amber. Włosy ma w nieładzie, szminkę startą.
Znajduje się w podróży od wielu godzin, cierpi na chorobę
lokomocyjną, lecz mimo to wygląda niezwykle ponętnie. Jak ona to
robi?
- Nasze pokoje nie muszą z sobą sąsiadować. - A nawet lepiej,
żeby nie sąsiadowały, pomyślał. - Mogą być na różnych piętrach.
Proszę w tym najpiękniejszym umieścić pannę Colton, a mnie dać
jakikolwiek.
- Obawiam się, że wszystkie inne są zajęte.
Na twarzy Trippa odmalowała się złość. Amber nie wiedziała, jak
ma się zachować. Całą podróż dokładnie zaplanowała. W ciągu
najbliższych czterdziestu ośmiu godzin zamierzała uwieść Trippa, a
przynajmniej zrobić coś, aby się w niej zakochał. W końcu wcale nie
musi mieszkać w Fort Bragg. Jej praca w Fundacji Hopechest polega
na pozyskiwaniu funduszy. Równie dobrze mogłaby je pozyskiwać w
Santa Rosie czy gdziekolwiek indziej. Praca jest ważna - ale miłość
była ważniejsza.
Niektórzy ludzie uważają, że są kowalami swego losu. Że mogą
na niego wpływać i dowolnie go kształtować. Amber wierzyła, że
można dopomóc losowi, ale tylko do pewnego stopnia. Była realistką.
Nie żyła w świecie złudzeń. Nie planowała zakochać się w Trippie
Calhounie, ale ponieważ tak się stało, chciała, by odwzajemnił jej
uczucie.
Ucieszyła się, słysząc, że pokoje dziesięć i dwanaście są
połączone drzwiami, i że oba są wolne, gdyż poprzednia rezerwacja
została odwołana. Godzinami chodziła po sklepach, szukając idealnej
sukienki i butów. Zapakowała na drogę świeczki zapachowe,
najpiękniejszą koszulę nocną oraz ulubioną płytę z romantyczną
muzyką. Przygotowała wszystko w najdrobniejszych detalach, ale
nigdy w życiu nie posunęłaby się tak daleko, by zarezerwować tylko
jeden pokój.
Cóż, najwyraźniej los jej sprzyja. Uśmiechnęła się w duchu.
- Zróbmy tak - powiedział Tripp. - Ty zostaniesz tutaj, a ja
poszukam czegoś w pobliżu.
Tego nie przewidziała.
- Jeszcze raz bardzo przepraszam za nieporozumienie - rzekła
właścicielka pensjonatu. - Jeżeli pan sobie życzy, podzwonię po
hotelach w okolicy, ale nie sądzę, aby w którymś znalazło się wolne
miejsce.
Amber nie odezwała się słowem, natomiast z każdą sekundą coraz
większą sympatią darzyła miłą, elegancką kobietę za ladą recepcji.
- Akurat jest szczyt sezonu turystycznego. W dodatku w tej części
miasta odbywa się kilka różnych zjazdów. W hotelach mają komplety
gości, a w pensjonatach też zaczyna brakować miejsc. Może państwo
obejrzą pokój, a ja w tym czasie spróbuję coś wykombinować...
Tripp wzruszył z rezygnacją ramionami.
- Robi się coraz później - zauważyła cicho Amber. Próba przed
jutrzejszą uroczystością zaczyna się o siódmej. Potrzebuję czasu, żeby
się odświeżyć, ubrać...
Skinął głową na znak zgody. Wolałaby, by okazał trochę więcej
entuzjazmu, ale trudno. Krok po kroczku...
- RayAnn, można cię prosić na chwilę? - właścicielka pensjonatu
zwróciła się do dziewczyny, która wyglądała jak młodsza wersja jej
samej.
- Tak, mamo?
- Pomóż państwu z bagażami. I zaprowadź do trzydziestki.
RayAnn, silna, solidnie zbudowana pannica w wieku szesnastu
lub siedemnastu lat, wzięła od Trippa dwie walizki.
- Proszę za mną.
Najpierw przeszli przez duży salon, w którym szpakowaty
mężczyzna rozmawiał z ekscentrycznie odzianą kobietą - spoglądając
na nią, Amber pomyślała, że albo w Missisipi wylądowały kosmitki,
albo niewiasta brała udział w jakimś przedstawieniu o Marsjankach -
następnie RayAnn poprowadziła ich krętymi schodami na górę.
- Trzydziestka jest fantastyczna. Będą państwo zachwyceni.
Schody na poddasze były wąskie i strome. Zarówno Tripp, jak i
córka właścicielki dotarli na miejsce zziajani. Amber, która niosła
tylko torebkę, nawet się nie zasapała.
- To jedyny pokój na tym piętrze - oznajmiła RayAnn.
Tak, pomyślała Amber; los jej zdecydowanie sprzyja.
- Jak się państwu podoba?
Rozejrzeli się dookoła. Pokój rzeczywiście robił wrażenie: ukośne
płaszczyzny, miękki puszysty dywan w kolorze dojrzałych śliwek,
antyczne biureczko, osiemnastowieczna komoda, po obu jej stronach
wielkie, skórzane fotele; głównym elementem było jednak ogromne
małżeńskie łoże, na którym leżała wspaniała wełniana kapa oraz
kilkanaście ozdobnych poduszek.
Amber nie mogła oderwać od niego oczu. Tu rozegra się cała
akcja. Jeżeli nie stchórzę, dodała w myślach. Prawie każdy
mężczyzna, z którym się spotykała, gotów był ją zaciągnąć do łóżka
już na drugiej randce. Ale co innego uwodzić, a co innego być
uwodzoną. Psiakrew, powinna była robić notatki.
- A na widok łazienki - ciągnęła nastolatka - ludzie po prostu
dębieją.
Tripp, który właśnie szedł w tym kierunku, zamarł w pół kroku,
po czym zawrócił, jakby uznał, że ma już dość wrażeń.
- Niech no zgadnę... Przyjechali państwo na zjazd tancerzy?
Tripp uniósł pytająco brwi.
- Na zjazd tancerzy?
- No tak. Bo jakoś państwo nie wyglądają ani na dentystów, ani
fanów science fiction.
Na twarzy Trippa wciąż malowało się zdumienie. Amber
uśmiechnęła się; teraz już wie, co robiła na dole w salonie kobieta
przebrana za kosmitkę.
- Przyjechaliśmy na ślub znajomych - wyjaśniła krótko.
- Pani przyjaciel na pewno nie jest tancerzem? - spytała szeptem
dziewczyna, kiedy Tripp rozsunął drzwi, za którymi stał telewizor.
- Jest lekarzem. Pediatrą.
RayAnn wytrzeszczyła szeroko oczy.
- O rany! Mój pediatra był staruszkiem. Miał z osiemdziesiąt lat.
- Mój też.
- To jak? - Dziewczyna ponownie podniosła głos. - Decydują się
państwo na ten pokój?
- Możesz nas na chwilę zostawić samych? - poprosiła Amber.
Uśmiechając się przyjaźnie, dziewczę wyszło, zamykając za sobą
drzwi.
- Chyba nie mamy zbyt wielkiego wyboru - powiedziała Amber,
kiedy zostali we dwoje.
Tripp zacisnął zęby.
- Chcesz dzielić ze mną pokój?
Przez chwilę przyglądała mu się bez słowa. Włosy miał
potargane, koszulę pogniecioną. Przyszło jej do głowy, że on również
odczuwa trudy podróży. Mimo to starał się zachować spokój, nie
okazywać złości ani irytacji. Między innymi dlatego go kochała. Ale
oczywiście nie może mu tego powiedzieć, przynajmniej na razie.
- Kiedyś całe lato mieszkaliśmy pod jednym dachem. Ufam ci.
Była blada, zmęczona, lecz taka piękna. I mu ufa. Poczuł dziwne
kłucie w sercu. Chyba jeszcze żadna kobieta nie patrzyła na niego z
taką wiarą w oczach. Wiedział, że nie może jej zawieść. I musi czym
prędzej wziąć zimny prysznic. Zdecydowanym krokiem podszedł do
drzwi i otworzywszy je, wręczył czekającej na korytarzu dziewczynie
ostatni banknot, jaki miał w kieszeni.
- Dobrze, bierzemy.
- Ta mała ma rację - rzekła Amber.
Odwrócił się. Psiakość, to ona bierze leki przeciw chorobie
lokomocyjnej, które powodują senność i otępienie, lecz to on
zachowuje się jak oferma, który nic nie kojarzy.
- Rację?
- Mówiąc o tobie. - Amber usiadła w fotelu. - Że masz lekkość,
płynność i ruchy tancerza.
- Moja matka była tancerką, zanim mnie urodziła.
- Tańczyła w balecie?
- Jasne! - Ironiczny uśmiech wykrzywił jego wargi. - W klubie w
Los Angeles. Tam poznała mojego starego.
Zadumał się. Matka zmarła, kiedy miał siedem lat. Słabo ją
pamiętał poza tym, że była blondynką, paliła jak smok, często
wybuchała śmiechem i że w jej obecności zawsze czuł się
bezpiecznie.
- Jeśli chcesz, możesz pierwszy skorzystać z łazienki. Ja w tym
czasie rozpakuję swoje rzeczy.
Amber pochyliła się nad łóżkiem i otworzyła walizkę. Oczom
Trippa ukazał się rąbek beżowego stanika. Przez moment walczył z
sobą. Wreszcie, zapanowawszy nad pożądaniem, chwycił torbę
podróżną i ruszył pod prysznic.
Skrzyżował nogi w kostkach i przysunął bliżej kwartalnik
poświęcony medycynie. Była to pasjonująca lektura. Zawsze miał
kilka zaległych numerów do przeczytania, bo cierpiał na chroniczny
brak czasu. Od dziesięciu minut tępym wzrokiem wpatrywał się w
jedną i tę samą stronę.
Umyty i ogolony, zerknął na zegarek i wrócił do początku
artykułu o nowych lekach przeciwko AIDS, nad którymi pracowała
grupa naukowców na południu Francji. Przeczytał pierwsze zdanie,
drugie... Tak, to jest fascynująca lektura.
Siedział na wygodnym krześle ustawionym blisko urządzenia
chłodzącego. Nogi miał oparte na obitej identyczną tkaniną otomanie.
Zaopatrzony w pisma fachowe, zamiast pogrążyć się w lekturze,
wpatrywał się w lśniący czubek swojego buta.
Miękki dywan pochłaniał wszystkie dźwięki. W pokoju było tak
cicho, że szelest przewracanej strony zabrzmiał niemal jak grzmot. Z
oddali docierał ledwo słyszalny szum wody. Amber bierze prysznic.
Potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć grzesznych myśli,
ponownie zerknął na zegarek i jeszcze raz przeczytał drugi akapit.
Słowa wirowały mu przed oczami. Zamiast opisanej w artykule
procedury medycznej, ujrzał Amber omywaną ciepłym strumieniem
wody.
Niecałe pół godziny temu stał w tym samym miejscu, tyle że
strumień, który go omywał, był zimny. Po chwili szum ucichł.
Otworzyły się drzwi kabiny prysznicowej i ze środka wyłoniła się
Amber: włosy ma mokre, skórę lśniącą...
Zły na siebie, Tripp czym prędzej chwycił pilota i skierował go w
telewizor. Właśnie tego potrzebuje. Dźwięków, które zagłuszyłyby
odgłosy docierające z łazienki. Powinien był wcześniej o tym
pomyśleć. Po raz trzeci przeczytał drugi akapit. Wciąż nie wiedział, o
co w nim chodzi. Przeklinając pod nosem, poderwał się na nogi i
zastukał do łazienki.
- Amber, wychodzę na...
Drzwi otworzyły się. Stała ubrana w jedwabny beżowy szlafrok;
włosy miała upięte na czubku głowy, twarz pozbawioną makijażu.
- Co takiego?
Po szyi spływała jej kropelka wody.
- Wychodzę na spacer - mruknął Tripp.
- Na dwór?
Skrzywił się. Przecież nie po korytarzu.
- Ale jest potwornie gorąco - zaprotestowała. - Ze trzydzieści
stopni.
Powiódł wzrokiem po jej ciele. Miał wrażenie, że tu w pokoju jest
niewiele mniej. Cofając się od drzwi łazienki, ściągnął krawat i
marynarkę.
- Kiedy będziesz gotowa? - spytał.
- Mniej więcej za czterdzieści pięć minut.
- W porządku. Mniej więcej za czterdzieści pięć minut będę z
powrotem - oznajmił i znikł. Nawet się za siebie nie obejrzał.
Zostawszy sama, Amber zajrzała do pokoju; zobaczyła włączony
telewizor i leżące w nogach łóżka pismo medyczne. Biedaczek,
pomyślała. Najwyraźniej nie mógł się skoncentrować. Zimny prysznic
widocznie nie pomógł. Wyłączyła telewizor, powiesiła marynarkę na
oparciu krzesła, po czym sięgnęła po kuferek z kosmetykami. Tripp
obiecał wrócić za czterdzieści pięć minut. Zamierza być gotowa -
piękna i pachnąca. Biedaczek dopiero się zdziwi!
Kiedy wrócił, stała przed lustrem i wyglądała bardziej
oszałamiająco niż w jego najśmielszych marzeniach. Nie mógł
oderwać od niej oczu. Napotkała w lustrze jego wzrok. Powietrze w
pokoju stało się naelektryzowane, jakby tuż pod sufitem przebiegały
niewidoczne linie wysokiego napięcia.
Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której byłoby tak świetnie w tym
kolorze. Nawet nie umiał go określić. Brąz? Nie. Ciemny beż? Też
nie. Może orzech włoski? A może wcale nie chodzi o kolor. Może
raczej o styl, o krój, o fason, o to, że na pierwszy rzut oka Amber
wygląda tak, jakby nie miała na sobie nic.
- Jak się udał spacer?
Wzruszył ramionami.
- Dotarłem do salonu obok recepcji - odparł.
Tam, w salonie, wdał się w dyskusję na temat systemu opieki
zdrowotnej w Kanadzie. I z dala od Amber, co nieco ochłonął. A
teraz...
Psiakość, jest jego przyjacielem. Służy mu bezinteresowną
pomocą. Nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła się jej odwdzięczyć.
Cooper też jest jego przyjacielem, siostra Proctor również. A jednak
za Coopem i oddziałową nie wodzi wzrokiem. No ale oni nie
wyglądają tak jak Amber. Nie ubierają się w przylegające do ciała
suknie bez rękawów, lekko przezroczyste... Czuł, że znów zaczyna
tracić samokontrolę.
- Nie wierzyłem, że będziesz gotowa.
- Daj mi jeszcze pół minuty.
Zauważył, że trzyma w ręku szminkę. Po chwili zbliżyła twarz do
lustra. Patrzył zahipnotyzowany, jak obrysowuje kredką kontur ust,
potem wypełnia środek kolorem. Weź się w garść, stary! Karcąc się w
duchu, chwycił krawat i zawiązał go pod szyją. Następnie włożył
marynarkę.
To nie jest wina Amber, że on w myślach wciąż grzeszy. Nie
kusiła go, nie flirtowała z nim, nawet na niego nie patrzyła. Po prostu
malowała się przed wyjściem, bo chciała ładnie wyglądać jako jego
narzeczona.
- Właściwie to już - oznajmiła. Wygładziła ręką materiał sukienki.
- Chociaż przydałaby mi się pomoc z suwakiem...
Uniosła rękę, odgarniając z szyi parę luźnych kosmyków. Tripp
ostrożnie pociągnął zamek błyskawiczny do góry.
Amber jakby się lekko zachwiała. Przyglądając się jej w lustrze,
miał wrażenie, że zatrzepotała rzęsami. Boże kochany, co się dzieje?
Cofnął się dwa kroki.
- Dziękuję - powiedziała ochrypłym głosem.
Po plecach przeszło mu mrowie.
- Amber, co robisz? - spytał cicho.
Obejrzała się przez ramię.
- Jak to co? Szykuję się do wyjścia. Jeszcze tylko buty... -
Włożyła jeden. - Zobaczysz, doktorku, olśnimy Montgomery'ego
Perkinsa i jego wspólników.
Jej głos brzmiał już normalnie, stracił zmysłową chrypkę. A może
chrypka mu się przyśniła?
- No? - Włożyła drugi but i wyprostowała się. - Jak wyglądam?
Wyglądała rewelacyjnie.
- Wysoko - odparł.
Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- To przez te buty. Kosztowały prawie tyle co sukienka. Ale
dobrze, że je kupiłam, prawda? Co ja poradzę, jeśli ta zarozumiała
karlica Olivia będzie mi sięgać do łokcia?
Tripp na moment zaniemówił, po czym ryknął śmiechem.
Napięcie go opuściło. Amber po prostu jest sobą, cudowną, lekko
złośliwą, wspaniałą sobą. Serdeczną, nieustraszoną kumpelką. Nie
musi się jej obawiać; wcale niczego nie knuje. Jest taka sama jak
przed laty, kiedy stanęła w jego obronie, a potem - zła, że jej nie
podziękował - nazwała go Grzybem.
- Coś mi się zdaje, że zawrócisz dziś wszystkim w głowie.
Chwyciwszy torebkę, wzięła Trippa pod ramię. I poczuła dreszcz
podniecenia, który wolno rozszedł się po całym jej ciele. Obyś miał
rację, pomyślała.
Głównie to jemu chciała zawrócić w głowie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Restauracja Duncan's w centrum Jackson nie była tak wytworna
jak Alessandro's w Santa Rosie, ale - jak powiedział Tripp, wysiadając
z taksówki - tu też pewnie nie wypada siorbać. Amber roześmiała się
wesoło. Tym razem to ona nie zwracała wcale uwagi na spojrzenia
kierowane w jej stronę. Szła pod rękę z Trippem, uśmiechnięta i
szczęśliwa. Cieszyła się, że spędzą razem cały weekend.
Perkinsowie okazali się niezwykle mili i serdeczni. Amber była
również zachwycona młodą parą, matką panny młodej oraz
dziesięcioma druhnami; wszyscy zachowywali się przyjaźnie. Tego
samego nie mogła powiedzieć o Olivii Babcock i Dereku Spencerze.
Na szczęście z Derekiem prawie nie miała kontaktu - poza kolacją,
kiedy posadzono ich naprzeciw siebie.
Z jego narzeczoną jej drogi niestety czasem się krzyżowały.
Olivia, ubrana w jedwabną suknię jednego ze znanych projektantów
mody, podeszła do niej, kiedy rozmawiała z trzema druhnami, i kładąc
rękę na jej ramieniu, spytała słodko:
- Te fikuśne spineczki w twoich włosach nie są z prawdziwego
złota, prawda, kochanie?
Po czym, zanim Amber zdołała cokolwiek powiedzieć,
uśmiechnęła się do stojących wkoło młodych kobiet.
- Kiedy byłam w szkole średniej, uwielbiałam takie tandetne
błyskotki.
Amber miała wrażenie, że słyszy chóralny jęk zgorszenia. Ona
sama udała, że nic się nie stało. Chociaż marzyła o tym, by się odciąć,
stała z uśmiechem przyklejonym do twarzy, mocno gryząc się w
język.
Po paru minutach zostawiła druhny w towarzystwie Olivii, a sama
podeszła do matki panny młodej, która rozmawiała z córką oraz matką
pana młodego. Jennifer trzęsła się ze zdenerwowania: podczas próby
do jutrzejszych uroczystości ślubnych najmłodsza, kilkuletnia
druhenka oznajmiła, że nie będzie nikogo obrzucać płatkami róż.
Matka i Cornelia usiłowały pocieszyć przyszłą mężatkę.
Śluby, wesela... Tyle jest przy nich zamieszania. Amber o swoim
fantazjowała od lat. Dawno temu, jako dziewczynka, marzyła o
trwającej cały dzień wspaniałej uroczystości. Takiej, na jaką zanosi się
jutro. Potem, z wiekiem, zmieniła zdanie. Huczne, piękne wesela
wyprawiają swoim dzieciom normalni ludzie, ona zaś nie wyobrażała
sobie, by ta obca kobieta, którą tytułowała matką, mogła
komukolwiek przygotować wymarzone wesele.
Wypiła łyk szampana. Przysłuchując się rozmowie, zaczęła
rozglądać się po pokoju. Po chwili w tłumie gości odnalazła wzrokiem
Trippa. Stali wszyscy razem, on, Derek Spencer, doktorzy Gentry,
Harris i Perkins oraz starszy syn Perkinsa, który pracował jako
prawnik w Bostonie.
Przepełniała ją dziś duma. Tripp źle się czuje na takich wielkich
spędach, w towarzystwie obcych osób, w dodatku z innych sfer niż te,
w których sam się obraca, ale niczego po sobie nie okazuje. Na
pierwszy rzut oka, ubrany w drogi czarny garnitur i włoski krawat,
idealnie wtapia się w otoczenie. Niewątpliwie pomogła wizyta u
fryzjera. Ale przyglądając mu się chwilę dłużej, widać było, że odstaje
od reszty gości. Zachowywał się naturalnie, nie szczerzył zębów, żeby
wywrzeć na kimś dobre wrażenie. Uśmiechał się wtedy, gdy miał na
to ochotę.
Jego kontrkandydat wprost przeciwnie: uśmiechał się bez
przerwy. Włosy miał ciut za złociste, twarz ciut zanadto opaloną.
Amber liczyła na to, że inni też zdołają przejrzeć go na wylot. Nie
wyobrażała sobie, aby Perkins mógł przyjąć do pracy takiego
hipokrytę.
Tripp zerknął w jej stronę. Z tej odległości nie widziała barwy
jego oczu, ale czuła emanujące z nich ciepło i sympatię. Przeszył ją
dreszcz emocji. Przypomniała sobie niespodziankę, jaką czeka Trippa
po powrocie do pensjonatu.
- Jennifer, znów się spotykamy...
Znajomy głos wyrwał Amber w zadumy. Przeniosła spojrzenie na
grupkę kobiet, z którą stała. Gdy zobaczyła drobną brunetkę, która
dołączyła do grupy, było już za późno; nie mogła odwrócić się i po
prostu odejść.
- Miałam nadzieję, że uda mi zamienić z tobą słowo przed twoim
jutrzejszymi świętem - powiedziała Olivia. - Musisz być taka
podniecona!
- Podniecona byłam rok temu. Nawet tydzień temu. Dziś jestem
po prostu kłębkiem nerwów.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Cornelia próbowała
uspokoić przyszłą synową.
- Oby tylko nie padało! - wtrąciła matka Jennifer.
- Z tym zawsze jest problem, kiedy urządza się wesele pod gołym
niebem. - Olivia pokiwała ze zrozumieniem głową. - Ale oglądałam
prognozę pogody. Mówili, że jutro ma być słonecznie i równie ciepło
jak dziś. Nie powinna spaść ani jedna kropla deszczu.
Jennifer Blakely położyła dłoń na ramieniu Olivii i odetchnęła z
ulgą.
- Och, dzięki Bogu! Strasznie się bałam, że pogoda popsuje nam
szyki.
- Wybaczcie, dziewczyny, ale muszę porozmawiać z Cornelią.. -
rzekła pani Blakely, odciągając na bok żonę doktora Perkinsa.
Amber miała ochotę krzyknąć: „Weźcie mnie ze sobą!", ale nie
bardzo wypadało. Została więc na miejscu, czując, że zaraz coś się
wydarzy.
Olivia podniosła do oczu rękę przyszłej panny młodej.
- Och, jaki wspaniały pierścionek! - zachwyciła się. - Cztery
karaty?
Jennifer pokręciła nieśmiało głową.
- Pięć - odparła. - David naprawdę nie powinien był się tak
wykosztowywać...
- Ale w głębi duszy rozpiera cię radość?
Roześmiały się, jakby były najlepszymi przyjaciółkami.
- Ty i Tripp jeszcze nie ustaliliście daty, prawda, Amber? - spytała
Olivia.
- Nie, nie ustaliliśmy.
- Zaręczyliście się dość niespodziewanie...
- Ojej! - zawołała Jennifer. - Szalona miłość od pierwszego
wejrzenia? Jakie to romantyczne!
Amber miała ochotę ją ucałować.
- Widzę, że nie nosisz pierścionka zaręczynowego - kontynuowała
Olivia. - Szkoda. Powinnaś skarcić Trippa. Bez pierścionka
symbolizującego miłość zaręczyny wydają się takie... hm, nie do
końca prawdziwe. Jakby zaaranżowane.
Amber z całej siły zacisnęła rękę na kieliszku; aż dziw, że go nie
zgniotła. Kiedy tak stała, dygocząc z wściekłości, nie zauważyła
grupy lekarzy, którzy powoli zbliżali się w ich stronę.
Jennifer również ich nie zauważyła.
- Zaaranżowane? - spytała, patrząc na Olivię. - Co to znaczy?
- Olivia po prostu nie jest na bieżąco - wyjaśniła lekko kąśliwym
tonem Amber. - Aranżowane małżeństwa wyszły z mody wieki temu.
Jeśli zaś chodzi o pierścionek... - Spojrzała z uśmiechem na swoje
gołe palce. - Nie zrozum mnie źle, Jennifer. Pierścionek z brylantem
to piękna rzecz. - Dla emfazy na moment zamilkła. - Ale widzisz, mój
ojciec ma udziały w kopalni diamentów. Może dlatego brylanty nie
robią na mnie wrażenia. Poza tym Tripp posiada coś znacznie bardziej
intrygującego od karatów. Wiesz, co mam na myśli, prawda, Olivio?
Tripp niemal udławił się szampanem. Olivia zmrużyła powieki i
ściągnęła gniewnie usta, jakby dopiero w tej chwili pojęła swój błąd:
nie doceniła przeciwniczki.
Chcąc zapobiec nieprzyjemnej scenie, Tripp czym prędzej
odstawił kieliszek i wsunął się pomiędzy kobiety.
- Zatańczymy?
Amber nie odpowiedziała. Tripp zabrał jej kieliszek, postawił na
tacy obok swojego, po czym poprowadził ją w kąt sali, gdzie grał
trzyosobowy zespół muzyczny.
- Przyjemnie się z Olivią zabawiacie? - spytał szeptem.
- Tripp, to podła, wredna jędza. Co ty w niej widziałeś?
- Dobre pytanie. - Objął Amber w pasie.
- Nie, serio. Dziwi mnie, jak mogłeś zaręczyć się z kimś takim. A
jeszcze bardziej dziwi mnie, jak mogła rzucić ciebie dla kogoś takiego
jak Spencer.
- A więc po pierwsze - rzeki, krążąc wolno po parkiecie - nasze
narzeczeństwo trwało tak krótko, że się w ogóle nie liczy. A po
drugie, to ja ją rzuciłem.
- Naprawdę? Cieszę się.
Oparł dłoń na jej plecach i przytulił ją mocniej.
- Wiesz, twoja była narzeczona chyba za mną nie przepada.
Ciekawe dlaczego?
Uśmiechnął się pod nosem. Po chwili zerknął na drugi koniec sali,
gdzie Olivia z Derekiem naradzali się szeptem.
- Bo ją usadziłaś. A Olivia Babcock lubi błyszczeć.
- Każdy lubi.
- Ona bardziej od innych. Zdajesz sobie sprawę, że nie puści ci
tego płazem?
- Mniejsza o mnie. Jedynie mam nadzieję, że swoim
zachowaniem nie zaszkodziłam tobie.
- Chyba nie. Perkins właśnie mi mówił, że jest pod wrażeniem
moich osiągnięć zawodowych.
Wyraźnie się odprężyła.
- Mądry facet.
Tripp zdążył przywyknąć do mrowienia, które czuł na widok
Amber. Jednak komplementy pod swoim adresem wciąż wprawiały
go w zdumienie. Nie przypuszczał, że wieczór będzie należał do
udanych. Wolałby zdjąć marynarkę, rozluźnić pod szyją krawat,
podwinąć rękawy. Ale w sumie był zadowolony.
Niewątpliwie humor poprawiła mu rozmowa, jaką odbył z
Montgomerym Perkinsem i jego synami. Okazało się, że nie wszyscy
bogaci ludzie są płytcy i powierzchowni. Pod pewnymi względami
trzej Perkinsowie byli typowymi przedstawicielami swojej klasy:
powoływali się na nazwiska wpływowych ludzi, których znali,
wymieniali szkoły i uniwersytety, jakie kończyli. To akurat nie robiło
na Trippie wrażenia. Był natomiast pozytywnie zaskoczony czym
innym: ich poważnym podejściem do pracy, troską o ludzi,
stosunkiem do rodziny.
Wieczór podobał mu się nie tylko ze względu na interesujące
rozmowy, ale również ze względu na Amber. Nie potrafił tego pojąć.
Rozum mówił mu, że nic się między nimi nie zmieniło, ciało jednak
reagowało inaczej, jakby wszystko uległo zmianie. Mają dzielić
pokój. Pokój? Dobre sobie! Tam jest tylko jedno łóżko. Na myśl o
wielkim, szerokim materacu poczuł, jak serce wali mu młotem.
Gdy zespól rozpoczął kolejny utwór, Tripp z Amber jedynie
zwolnili rytm. Ich ruchy cechowała doskonała harmonia, jakby całe
życie ze sobą tańczyli. Ni stąd, ni zowąd Tripp przechylił partnerkę.
Amber krzyknęła przerażona, po czym wybuchnęła śmiechem.
- Chyba Perkinsom podoba się zainteresowanie, jakie jeden z ich
kandydatów okazuje swojej narzeczonej - szepnęła, kiedy znów stała
prosto.
- Fałszywej narzeczonej - poprawił ją Tripp.
Objęła go delikatnie za szyję.
- Wiesz, co myślę?
Popatrzył na nią wyczekująco.
- Myślę, że nie wszystko jest udawaniem. I myślę, że ty również
to wiesz.
Chciał się oburzyć, sprzeciwić, ale nie zdołał. Jej ciało przylegało
do jego ciała. Każdy mężczyzna na jego miejscu odczuwałby
podniecenie. Ale on czuł coś więcej. Od rana powtarzał sobie, że nic
go z Amber nie łączy. Są przyjaciółmi. Dwojgiem ludzi, z których
jedno potrzebowało drobnej koleżeńskiej przysługi, a drugie gotowe
było ją ofiarować. Ale w głębi duszy wiedział, że to nieprawda;
przyjaciół nie trawi żądza.
Może wypił za dużo szampana? A może jest jakiś inny powód, że
nie może oderwać od Amber oczu?
- Uważaj, kotku, co mówisz - ostrzegł ją.
Spojrzenie, jakie mu posłała, było uwodzicielskie. Przyjaciele tak
na siebie nie patrzą, pomyślał.
- Wiem, co mówię. Tripp. I wiem, co robię - oznajmiła krótko.
Muzyka ucichła, a raczej jej dźwięki odpłynęły gdzieś w dal.
Tripp stał w miejscu, jakby przyrośnięty do ziemi. Wkoło tańczyły
inne pary. On zaś tkwił na środku parkietu, starając się nie ulec
wdziękom Amber, a jednocześnie przyciągając ją do siebie.
Przyglądała mu się uważnie, jakby dokładnie wiedziała, co się
dzieje. Jakby w niej również od rana narastało pożądanie.
- Jennifer i David szykują się do wyjścia - powiedziała cicho. -
Czyli my też możemy się zbierać. - Oswobodziła się z jego objęć. - To
co, idziemy?
Pożegnali się z Perkinsami, z parą młodą i kilkoma innymi
osobami, które dziś poznali. Kierując się w stronę wyjścia, Amber
wzięła Trippa pod rękę.
- Uśmiech na twarz - szepnęła.
Przeszli pod łukiem obwieszonym białymi światełkami i znaleźli
się na zewnątrz. Ruszyli schodami na dół. Tripp, jakby potrzebując
wsparcia, trzymał się żelaznej poręczy. Byli już w połowie drogi,
kiedy nagle ktoś go zawołał. Obejrzał się za siebie, jednocześnie
uderzył kłykciem w ostrą, wystającą krawędź poręczy. Skrzywił się -
nie tyle na myśl o sińcu, którego z pewnością sobie nabił, ile na widok
swojego obłudnie uśmiechającego się konkurenta.
- Czego chcesz, Spencer?
Spencer najpierw wolno powiódł wzrokiem po Amber, po czym
ponownie skierował spojrzenie na rywala.
- Oby wygrał lepszy - powiedział i roześmiawszy się sztucznie,
obrócił się i znikł z powrotem w sali.
- Co mu się stało? - spytała Amber.
Diabli wiedzą. - Tripp podmuchał na rękę, jakby chciał odpędzić
ból. Amber delikatnie ujęła ją i leciutko pocałowała zaczerwieniony
kłykieć.
- Kiedy byłam dzieckiem, mama zawsze całowała wszystkie moje
skaleczenia. Twierdziła, że dzięki temu mniej boli. - Pocałowała
kolejny palec i jeszcze następny. - Lepiej?
Poczuł, jak przepełnia go żar. Podejrzewał, że Amber wie, co robi
i w jaki sposób to na niego działa. Nie jest dzieckiem ani niewinną
nastolatką. Jest dorosłą kobietą, świadomą swojego uroku. Kobietą,
która dobrze wie, gdzie jest granica między przyjaźnią a seksem i
która do tej granicy powoli się zbliża.
Próbował przypomnieć sobie, dlaczego powinien trzymać się od
niej z daleka, kiedy przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Amber
podeszła do niej, wdzięcznie kołysząc biodrami, i otworzyła drzwi.
Stała z ręką na klamce, czekając. Wydawała się bardzo pewna siebie.
Oj, niełatwo będzie jej się oprzeć.
- To będzie wspaniały ślub. Oczywiście Jennifer jest kłębkiem
nerwów. Najbardziej boi się, czy najmłodsza druhenka, która ma
rozrzucać kwiaty, poradzi sobie z zadaniem. Dziewczynka ma trzy
lata, a w tym wieku dzieci są nieprzewidywalne.
Wreszcie umilkła. Odkąd wyszli z restauracji, usta jej się nie
zamykały. Tripp oderwał oczy od jej twarzy i skierował wzrok tam,
gdzie ona patrzyła. Dojechali na miejsce.
Cisza nie trwała długo.
- Z początku Jennifer sądziła, że mała Breanna jest zbyt nieśmiała,
aby iść środkiem nawy, i dlatego marudzi. - Amber otworzyła drzwi i
wysiadła z taksówki. - Powód okazał się całkiem inny. Po prostu
dziewczynka nie chce wyrzucać z koszyczka płatków róży. Chce je
zachować dla siebie. Wyobrażasz sobie? Mówiłam ci, że wszystkie
druhny mają suknie w kolorze lawendy? Podobno to najmodniejszy
obecnie kolor na ślubach. Chociaż czerń też jest modna.
Tripp wsunął rękę do kieszeni, by zapłacić za kurs.
- Dzięki, kolego - powiedział kierowca, chowając pieniądze. -
Pańska kobita zawsze tyle gada?
Tripp miał ochotę wyjaśnić, że Amber wcale nie jest jego kobietą
i na ogół tak nie trajkocze, ale jedynie wzruszył ramionami. Zanim się
obejrzał, Amber pomaszerowała przed siebie. Miał wrażenie, że
bardzo się spieszy. Był jeszcze na schodach, kiedy ona wyciągnęła z
torebki klucz do pokoju i otworzyła drzwi.
- Muszę zdjąć buty - oznajmiła. - Nie przepadam za takimi
obcasami, ale czasem nie ma się wyboru...
Zdjęła prawy.
- Dość tego.
Pochylona nad drugim, podniosła zdziwiona głowę.
- Nie zamkniesz drzwi? - spytała.
Zamknął, po czym oparł się o nie ramieniem.
- Co robisz?
- Nie rozumiem...
Udawała niewiniątko, a przecież widział, że gra.
- Przez całą drogę buzia ci się nie zamykała. To nie w twoim
stylu. Czyli jesteś zdenerwowana. Dlaczego?
- Istnieje delikatna granica między zdenerwowaniem a
podnieceniem. A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie: skoro musisz
pytać, co robię, najwyraźniej robię to niezbyt umiejętnie.
Poczuł się speszony, ale i zaintrygowany. Zmrużył oczy. Na
miłość boską, mars na jego czole powinien był ją zniechęcić, a
przynajmniej wystraszyć.
- Jesteś zła?
- A żebyś wiedział.
Stała na drugim końcu pokoju, całkiem odprężona. Po
wcześniejszym zdenerwowaniu nie było śladu. Po chwili uniosła ręce
do głowy i zaczęła wyjmować z włosów ozdobne spinki. Jedna po
drugiej spadały bezgłośnie na miękki, puszysty dywan.
- Powinnaś się bać. A przynajmniej czuć nieswojo...
Wpatrując mu się w oczy, bez słowa wyciągnęła największą
klamerkę, która przytrzymywała kok.
- Ale nie. Amber Colton niczego się boi...
Potrząsnęła głową, by włosy opadły jej na ramiona.
- Niektórych rzeczy się boję.
- Akurat.
- Naprawdę. - Wykonała krok w jego kierunku.
- Wymień choć jedną.
- Boję się pająków. - Podeszła kolejnych kilka kroków. - Boję się
latania. Nie lubię wind. Ani kuchenek gazowych. - Mówiła głosem
niewiele donośniejszym od szeptu. - Boję się bezpańskich psów i
terrorystów. Jadowitych węży, pijanych kierowców i... i w głębi duszy
boję się ciebie.
- Mnie?
Skinęła głową, znów przysuwając się o krok.
- Tak. Że nie dasz mi tego, czego chcę.
Oddech miał przyśpieszony.
- Jeszcze masz czas, Amber.
Dzieliły ich już tylko centymetry.
- Czas? Na co?
- Żeby się opamiętać.
Uśmiechnęła się zalotnie. Zrozumiał, że czas się kończy, że
jeszcze chwila, a będzie za późno.
- Żeby wyrzucić mnie za drzwi...
- Za drzwi? Ależ ja się cieszę, że mamy przed sobą całą noc.
- Ja... - Podjął ostatni rozpaczliwy wysiłek, aby ogarnąć myślą
sytuację. - Ja... Nie mam zabezpieczenia.
- Ja mam...
Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Amber wciąż stała tuż obok, na
wyciągnięcie ręki.
- Wszystko zaplanowałaś?
- Mam również świece. Oraz nastrojową muzykę. - Wpatrywał się
w jej usta. - Ale chyba niepotrzebne nam świece i muzyka, prawda?
Zachwiała się. Wyciągnął ręce, by ją przytrzymać. Nagle, nie
kontrolując się, zgarnął ją w ramiona i przytulił mocno do siebie.
Odchyliła w tył głowę. Z początku pocałunek był lekki, ale już po
chwili zamienił się w namiętny taniec warg i języków. Amber miała
rację; nie potrzebowali świec ani muzyki - potrzebowali wyłącznie
siebie.
W pewnym momencie cofnęła się krok. Czyżby wreszcie się
opamiętała? Tak by było najlepiej. Nie zdawał sobie sprawy, że
wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze dopiero wtedy, gdy zgasiła
górną lampę i ponownie trafiła w jego objęcia. Bez słowa odgarnęła
na bok włosy i odwróciła się.
Delikatnie pocałował ją w kark. Zadrżała. Powoli zaczął ciągnąć
w dół suwak. Wiedział, czego Amber pragnie. Czy może jej tego
odmówić? Uśmiechając się, rozwiązała i zdjęła mu krawat, rozpięła
guziki u koszuli, następnie zbliżyła palce do paska u spodni.
- Uważaj, bo nie będzie odwrotu - szepnął ochryple.
Nie miała zamiaru uważać. Po chwili suknia opadła na podłogę,
tworząc kałużę u jej stóp. Odsunęła ją na bok. Na kupno bielizny
poświęciła równie wiele czasu, jak na znalezienie odpowiedniej sukni
i butów. Teraz, stojąc w przezroczystym staniku, jedwabnych figach i
zakończonych elastyczną koronką pończochach, wiedziała, że
dokonała trafnego wyboru.
Tripp nie mógł oderwać od niej oczu. Nie pozwolił jej jednak
długo pozostać w bieliźnie. Wkrótce materac uginał się pod ciężarem
ich ciał, a pokój wypełniały ciche jęki i pomruki rozkoszy.
- Nie, nie przerywaj - szepnęła, kiedy Tripp na moment cofnął
rękę. Potarła nogą o jego udo. - Chcę...
Sięgnął po zabezpieczenie. Całował ją delikatnie po ustach,
brodzie, szyi, po brzuchu, biodrach, wszędzie.
- Och, tak. Jeszcze... Już...
Kiedy się z nią połączył, poczuł coś dziwnego, ale nawet nie miał
czasu o tym myśleć. Była taka piękna i zmysłowa, pełna namiętności i
tak wspaniale reagująca na każdy jego ruch. Próbował odrobinę
zwolnić, przedłużyć przyjemność, ale zaprotestowała, więc poddał się
zmysłom. Reszta świata przestała istnieć.
Potem wolno dochodził do siebie. Dopiero po paru minutach,
kiedy serce odnalazło właściwy rytm, poskładał sobie wszystko
razem. Wiedział, że było dobrze, ale mogło być lepiej. Miłość nie
znosi pośpiechu. Żeby wznieść się na wyżyny, potrzeba fantazji,
finezji i czasu, on zaś czasu nie miał. Ani na to, by rozkoszować się
dotykiem, ani na to, by cokolwiek analizować.
Dlatego umknęła mu rzecz oczywista. Nic dziwnego, że przez
całą drogę Amber trajkotała. Zresztą sama przyznała, że między
zdenerwowaniem a podnieceniem istnieje cienka granica. A ona była
zdenerwowana - i nie bez powodu!
Podparłszy się na łokciu, przyglądał się jej, czekając, aż otworzy
oczy.
- Amber, dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś dziewicą?
- Bo... - Napotkała jego wzrok. - Bo nie byłam pewna.
- Bo nie byłaś pewna?
Pomyślała sobie, że chyba nie powinna się dziwić ironii w jego
głosie.
- Tak. To znaczy raz... może dwa razy wydawało mi się, że... -
Odwróciła twarz. - Ale chyba nie.
- Chyba nie?
Powściągnęła uśmiech. Był taki słodki, kiedy się złościł. A ją
rozpierała radość.
- Chyba nie? - powtórzył.
- Teraz wiem, że na sto procent nie.
Pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Jesteś piękną kobietą, na brak powodzenia nie możesz narzekać,
a jednak... A jednak nigdy dotąd nie kochałaś się. Dopiero dziś...
Ze wzruszenia łzy napłynęły jej do oczu. Miała ochotę śmiać się i
płakać, smucić i cieszyć. Potrzebowała chwili, aby wziąć się w garść i
opanować emocje.
- Czekałam na wyjątkowego mężczyznę.
Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale przyłożyła mu do nich
palec.
- Chciałam, żeby to było przeżycie, które na zawsze zostanie mi w
pamięci. Dlatego ten pierwszy raz nie mógł być z kimś, kto poluje na
pieniądze mojej rodziny. - Przetoczyła się na skraj łóżka, po czym
postawiła nogi na podłodze. - Nie odchodź. Zaraz wrócę.
Zanim zamknęła za sobą drzwi łazienki, obejrzała się przez ramię.
Leżał na łóżku, silny, nagi, męski; na jego twarzy wyraz błogości
mieszał się z wyrazem złości. Uśmiechnęła się.
Nie potrafił się jej oprzeć - i również rozciągnął usta w uśmiechu.
- W porządku? - spytał, kiedy dziesięć minut później wyłoniła się
ubrana w jedwabny szlafrok.
Skinęła
głową.
Właściwie
niepotrzebnie,
bo
dosłownie
promieniała radością. Usiadłszy na skraju łóżka, popatrzyła na Trippa,
po czym nieśmiało odwróciła wzrok.
- Raczej ja ciebie powinnam o to spytać.
Przestał bawić się zegarkiem i wbił w nią oczy.
- Powiedz, Amber, czy naprawdę nastąpiła jakaś pomyłka przy
rezerwacji pokoi, czy może to twoja sprawka?
Uniosła koc i wsunęła się do łóżka. Zrobiła to tak naturalnie,
jakby tam, przy boku Trippa, było jej miejsce.
- Pragnęłam tego. - Wykonała nieokreślony ruch dłonią. - Ale
przysięgam, że zarezerwowałam dla nas dwa pokoje. Dziesiątkę i
dwunastkę, bo były połączone drzwiami. To, że przypadł nam ten
cudowny pokój na poddaszu - rozejrzała się dookoła - to po prostu
zrządzenie opatrzności. - Odczekała moment, aby przetrawił
informacje, po czym spytała: - Wierzysz mi?
Długo się w nią wpatrywał, a kiedy w końcu skinął głową,
poczuła, jak rozpiera ją szczęście. Chciała usłyszeć słowa o miłości,
ale fakt, iż jej ufał, miał dla niej nie mniejsze znaczenie.
Pogasił światła, kiedy była w łazience; zostawił jedynie niedużą
lampkę nocną po jej stronie łóżka.
- A teraz - powiedział tonem, jakiego mężczyźni używają, kiedy
domagają się natychmiastowej odpowiedzi - może byś mi
wytłumaczyła, jak to możliwe, aby tak piękna i mądra kobieta, która
odrzuciła trzy oferty małżeństwa, tyle lat żyła w cnocie?
Leżał wsparty na poduszkach, zakryty do pasa. Amber
przewróciła się na bok. Mimo że spodziewała się tego pytania, nie
bardzo potrafiła na nie odpowiedzieć.
- Sama nie wiem. pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej,
gdyby... gdyby panowie składający te oferty kochali mnie czy chociaż
pożądali, a nie wyłącznie pieniądze mojej rodziny.
- Kochałaś ich?
- Lubiłam. Zwłaszcza jednego. Ale okazało się, że on też liczył
głównie na pozycję i majątek mojego ojca. Na zyski w postaci
samochodów, jachtów, luksusowych prezentów, wakacji.
- Załatwienia pracy w prywatnym szpitalu...
Potrząsnęła energicznie głową.
- To zupełnie co innego, Tripp. Ty nie chcesz tego stanowiska dla
siebie. Chcesz je po to, żeby pomagać biednym. A jedynym
człowiekiem, któremu chciał pomóc mój ostatni narzeczony, był on
sam. Marzył o podróży do Paryża, ale moja obecność nie była mu do
niczego potrzebna... Wierz mi, jesteś pierwszym facetem, który
większą sympatią darzy mnie niż pieniądze mojego tatusia.
- Biedna bogata dziewczynka.
- Tylko nie lituj się nade mną.
- Nie mam zamiaru. Można litować się nad pokraką, a nie nad
piękną, mądrą kobietą.
Uśmiechnęła się zadowolona. Wiele osób mówiło jej
komplementy, niektórzy pewnie szczerze. Ale dopiero pochwała z ust
Trippa sprawiła jej przyjemność. Boże, jak bardzo go kochała. Jaka
była szczęśliwa!
- Tripp...
- Słucham?
- Wiesz, nie chce mi się rozmawiać.
Zmrużywszy oczy, podziwiała jego szerokie ramiona, muskularny
tors, pociągłą twarz, potarganą czuprynę, brodę pokrytą wieczornym
zarostem. Gdy wyciągnął rękę. zamierzając zgasić lampkę,
powstrzymała go.
- Spać też mi się nie chce.
Opuścił rękę.
- Nie?
Pokręciła przecząco głową.
- Do dziś nie wiedziałam, co to znaczy prawdziwa rozkosz. Jaki
ma smak, zapach, dotyk. - Zawahała się. - Przywiozłam więcej... no,
tych... prezerwatyw.
- Ile?
- Całe pudło.
Powiódł wzrokiem po jej twarzy, szyi, ramionach.
- Nie wiem, czy podołam...
Wsparła się na łokciu.
- Chcesz spróbować?
Wturlał się na nią.
- A jak myślisz?
- Myślę... myślę... hm...
Łóżko zaskrzypiało.
- Tym razem - powiedział Tripp, odrywając usta od warg Amber -
zrobimy to po mojemu. Powolutku, nie śpiesząc się.
Nie zamierzała się sprzeciwiać. Przesunął rękę wzdłuż jej żeber,
wokół pępka i z powrotem do góry. Wydała cichy pomruk
zadowolenia.
- Dobrze, doktorku. Nie śpieszmy się.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Drodzy przyjaciele, zebraliśmy się tu, żeby uczestniczyć w
ceremonii zaślubin Jennifer i Davida...
Amber z Trippem odetchnęli z ulgą. Zdążyli! Zajęli miejsca koło
dwóch niewiast w ogromnych kapeluszach dosłownie kilka sekund
przed pojawieniem się pierwszej z druhen. Ożywczy wiaterek
szeleścił liśćmi drzew porastających wspaniały ogród, targał stronami
starego modlitewnika, trzepotał dolami atłasowych sukien, delikatnie
nadymał dziesiątki metrów koronki składających się na zapierający
dech w piersi tren panny młodej.
Amber westchnęła z zachwytu. Wymarzony ślub w bajkowej
scenerii. Ogromny, starannie utrzymany ogród, a w nim dumnie
prężące się stuletnie dęby o długich, porosłych mchem gałęziach oraz
kołyszące się na wietrze magnolie, wistarie, żółte i czerwone róże,
derenie, azalie. Naturalne piękno świata przyrody podkreślało radosny
charakter uroczystości ślubnej. Nad głowami gości błękitu nieba nie
zanieczyszczała ani jedna chmurka. Kilka szarych było widać w
oddali, ale one zdawały się tkwić w miejscu, jakby nie chciały
przeszkadzać.
- Czy ty, Davidzie Jamesie Perkinsie, bierzesz tę kobietę za
żonę...
Na gałęziach ćwierkały ptaki, w tle słychać było delikatne
dźwięki harfy.
- ...i przyrzekasz kochać ją aż do śmierci?
Amber przeszły ciarki. Uwielbiała śluby. O własnym marzyła od
dzieciństwa. Ale dopiero od niedawna wiedziała, że istnieje na świecie
tylko jeden mężczyzna, którego pragnie poślubić. Chciała... Nie, lepiej
nie zapeszać. Zresztą za wcześnie, by o tym myśleć. Kochała go.
Sama też nie była mu obojętna. Wprawdzie Tripp nie wyznał jej
uczucia, ale zawsze uważała, że czyny mówią głośniej od słów. A
czyny, lub raczej wyczyny Trippa były pełne fantazji, a zarazem
ciepła i tkliwości.
Wiatr przybrał na sile. Targał fryzury, szarpał dekoracje,
podwiewał spódnice. Amber odgarnęła za uszy kilka luźnych
kosmyków, po czym założyła nogę na nogę. Nagle poczuła lekki ból
w podbrzuszu; natychmiast stanęły jej przed oczami cudowne harce,
jakie wyprawiała z Trippem w łóżku.
Rano, spoglądając do lustra, Amber zastanawiała się, czy w jej
wyglądzie widać jakąkolwiek różnicę. Zielony kostium zasłaniał
otarcie, jakie broda Trippa pozostawiła na jej ramieniu. Podejrzewała
jednak, że ani makijaż, ani ciemne okulary nie zdołają ukryć jej
rozmarzonego spojrzenia.
Zerknęła w bok, ciekawa, czy po wstaniu z łóżka mężczyźni
natychmiast zapominają o wszystkim, co tam robili, czy też przez
wiele
godzin
rozpamiętują
szczegóły.
Obciągając
spódnicę
spostrzegła, że oczy Trippa powędrowały za jej ręką. Na jego szyi
zauważyła mocno pulsującą tętnicę. Uśmiechnęła się w duchu. Tripp
chyba należy do tych rozpamiętujących.
Poprawiła fryzurę. Wcześniej zamierzała upiąć włosy. Stała przed
lustrem z klamerką w zębach, kiedy do łazienki wszedł Tripp. Nie
pozwolił się jej uczesać; miał inny pomysł, jak miło spędzić czas.
Wprawdzie nie miała skali porównawczej, jednakże jego witalność
wprawiła ją w zdumienie. Właśnie dlatego, z powodu niewyczerpanej
energii Trippa, omal nie spóźnili się na ślub.
Z zadumy wyrwała ją muzyka organowa. Uroczystość zaślubin
dobiegła końca: pan młody całował swoją nowo poślubioną żonę.
Niewiasty w dużych kapeluszach wciągnęły Amber i Trippa w
rozmowę na temat architektury Południa. Amber akurat coś mówiła,
nie zwróciła więc uwagi na Olivię Babcock, która przechadzała się
samotnie.
Kilka minut później Tripp zauważył Stevena Gentry'ego i
Winstona Harrisa, którzy stali a uboczu, prowadząc ożywioną
dyskusję z Derekiem Spencerem; wyglądali jak spiskowcy. Widok
Spencera zawsze przyprawiał go o gęsią skórę, facet nie miał za grosz
skrupułów.
Złożywszy młodym najlepsze życzenia, Tripp z Amber przeszli
pod przystrojonym różami łukiem dzielącym ogród na dwie części: w
jednej odbyła się uroczystość ślubna, w drugiej miało się odbyć
przyjęcie weselne. Nawet nie zdążyli się wmieszać w tłum, kiedy
nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nimi Gentry z Harrisem.
- Doktorze Calhoun...
Tripp uniósł zdziwiony brwi. Doktorze? W Santa Rosie mówili do
niego po imieniu.
- Tak?
- A więc uważamy... - zaczął Steven Gentry - zarówno ja z
Winstonem, jak i Montgomery z Cornelią oraz Jennifer z Davidem,
że... że...
Tripp odruchowo wyprostował ramiona. Gdzieś w głowie zapaliło
mu się światełko ostrzegawcze. Amber musiała wyczuć jego napięcie,
bo również zastygła nieruchomo.
- Tak? - powtórzył.
Gentry'emu przyszedł z pomocą Winston Harris.
- Zważywszy na to, co się stało, lepiej, aby opuścił pan przyjęcie.
- A co się stało?
Nieopodal Tripp dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się. Po raz
pierwszy od przybycia na ślub zobaczył z bliska Dereka Spencera.
Jego rywal był, jak zwykle, nienagannie ubrany. Do wytwornego
stroju nie pasowało jednak podbite oko.
- Jak słusznie powiedział doktor Harris, byłoby lepiej, aby opuścił
pan przyjęcie.
- Dlaczego byłoby lepiej? - spytała Amber.
Gentry z Harrisem wymienili spojrzenie. Po chwili dołączył do
nich Derek.
- Zaskoczył mnie twój sierpowy, Calhoun - oświadczył. -
Myślałem, że po studiach skończyłeś z boksem.
- O czym ty gadasz, Spencer? - Tripp z całej siły starał się nie
stracić nad sobą kontroli.
Derek potrząsnął głową, jakby nie dowierzając własnym uszom.
- Powiedziałeś im, że Tripp cię uderzył? - Głos Amber podniósł
się o oktawę.
Derek bez słowa pogładził się po spuchniętym łuku brwiowym.
- Ty mały, podły sukin....
- No, no! - przerwał Trippowi Gentry. - Nie jesteśmy w jakimś
podrzędnym barze.
- Niektóre cechy wysysa się z mlekiem matki - oznajmił
ironicznie Derek. - Żadne uniwersytety nie nauczą prostaka ogłady.
Tripp postąpił krok w stronę Spencera. Ten szybko odskoczył w
tył. Odegrał to bardzo przekonująco, jakby naprawdę bał się kolejnego
ciosu.
Amber wbiła błagalne spojrzenie w Harrisa i Gentry'ego.
- Byłam z Trippem cały wieczór. Słowo honoru, to nie on podbił
Derekowi oko.
Wszyscy trzej skierowali wzrok na obtarte kłykcie Trippa. Tripp
poszedł za ich przykładem; też popatrzył na rękę, którą trzymał
zwiniętą w pięść, a następnie na człowieka, którego darzył coraz
większą nienawiścią.
- Powiedziałeś Perkinsowi, że cię uderzyłem?
W oczach jego rywala pojawił się błysk złośliwej satysfakcji.
- Nie. Powiedziałem, że wpadłem po ciemku na drzwi. Dziś jego
syn bierze ślub. Nie chciałem mu psuć nastroju.
Akurat, pomyślał Tripp. Podły sukinsyn świetnie sobie wszystko
obmyślił. Widział, kiedy on, schodząc wczoraj po schodkach przed
restauracją, skaleczył się o poręcz. I postanowił wykorzystać okazję,
wiedząc, że druga może się nie nadarzyć.
- Rozumiem. Więc żeby nie psuć Perkinsowi humoru,
opowiedziałeś swoją bajeczkę jego dwóm wspólnikom.
- Owszem, opowiedział nam, co się stało - oznajmił z irytacją
Gentry.
- Derek nie chce wnosić przeciwko panu oskarżenia - wtrącił
Winston Harris. - Namawialiśmy go, ale on twierdzi, że ze względu na
długoletnią znajomość woli puścić zajście w niepamięć. Powiemy
Montgomery'emu, że zrezygnował pan z ubiegania się o pracę. A pan
może mu przesłać oficjalny list z podziękowaniem i przeprosinami.
Nastała pełna napięcia cisza. Tripp zmierzył wzrokiem swego
rywala.
- Dobrze wiesz, że cię nie tknąłem.
- Nawet ci się nie dziwię, Tripp. W tej sytuacji co innego możesz
powiedzieć?
Amber kipiała z wściekłości.
- Panowie ... - zwróciła się do dwóch starszych lekarzy. - Znacie
dwie wersje. Skąd wiecie, która jest prawdziwa? Wierzycie Derekowi
na słowo...
Gentry pokręcił głową.
- Nie, na wiarę czy piękne oczy nie podejmowaliśmy decyzji.
- Nie rozumiem.
- Derek ma świadka - wyjaśnił Harris.
- Kogo? - spytała ochryple Amber.
W tym momencie znalazła się koło nich Olivia Babcock.
- Mogę zamienić z tobą słowo, Tripp? Na osobności?
Tripp wyczuł niechęć Amber, po chwili jednak odsunęła się na
bok, aby mógł swobodnie przejść. Biorąc Trippa za rękę, Olivia
zaprowadziła go pod krzew magnolii.
- Przecież wiesz, że nie biłem się z twoim narzeczonym, Olivio.
- Oczywiście, że wiem.
- Więc powiesz...
Przytknęła mu palec do ust, żeby go uciszyć. Drugą rękę zacisnęła
na jego ramieniu.
- To zależy od ciebie, kochanie.
W głowie Trippa rozległ się sygnał ostrzegawczy. Czekał w
milczeniu, patrząc na idealnie gładką cerę Olivii, na jej idealnie równe
zęby i idealnie zgrabny nos.
- Masz świetną fryzurę - powiedziała szeptem. - Podobałeś mi się
z długimi włosami, ale tak jest ci jeszcze lepiej.
Kiedyś jej uśmiech i zalotne spojrzenie powodowały, że serce biło
mu szybciej. Dziś nie robiły na nim wrażenia.
- Masz okazję postąpić uczciwie, Olivio - rzekł. - Powiedz
Gentry'emu i Harrisowi prawdę.
- Dobrze.
Odetchnął z ulgą.
- Ale pod jednym warunkiem.
- Jakim? - warknął.
Wydęła wargi.
- Dlaczego jesteś taki zły?
- Pod jakim warunkiem, Olivio?
- Powiem im, co się naprawdę zdarzyło. - wydęła usta. - Ale chcę
coś w zamian.
- Co? - spytał zniesmaczony.
- Żebyś dał mi jeszcze jedną szansę.
- Jaką szansę?
- Nie udawaj, że nie wiesz. Z głupotą ci nie do twarzy.
- Chcesz, żebyśmy znów byli razem?
Uśmiechnęła się triumfalnie.
- Tak.
- Nie.
Na twarzy Olivii odmalowało się zaskoczenie. Uśmiech znikł,
spojrzenie stało się lodowate. Rumieniec, który zabarwił jej dekolt,
szyję i policzki, gryzł się z barwą jej sukni.
- Co to znaczy: „nie"?
- Jeśli nie wiesz, zajrzyj do słownika.
- Popełniasz błąd - syknęła przez zęby.
- Nie sądzę. Gdybyś mnie znała, wiedziałabyś, że brzydzę się
kłamstwem.
Po drugiej stronie krzaku Amber przytknęła rękę do ust, by nie
zdradzić swojej obecności. Zaraz po tym, jak Olivia odciągnęła Trippa
na bok, do reszty grupy podszedł dziadek pana młodego, który chciał
przedstawić Spencera i dwóch wspólników Perkinsa komuś w innej
części ogrodu. Amber skorzystała z okazji i skryła się za magnolią.
Żałowała, że nie może pomóc Trippowi, tak, jak w dzieciństwie.
Olivia wciąż usiłowała przekonać Trippa do swoich racji. Na
szczęście dzielnie się opierał.
- Chyba nie myślisz, że uwierzę w twoje zaręczyny z tą blond
lalunią?
- Licz się ze słowami, Olivio.
- Czyżbym trafiła w czuły punkt? Nie sądziłam, że jesteś typem
faceta, który traci głowę dla pary nadmuchanych cycków.
Dobrze, że Amber trzymała rękę przyciśniętą do ust, bo inaczej
krzyknęłaby z oburzenia. I dobrze, że nie stała po tej samej stronie
magnolii co Olivia, bo chyba by ją spoliczkowała.
- Masz słuszność, Olivio. Jestem typem faceta, którego bardziej
pociąga prawość i honor. Sens tych słów również znajdziesz w
słowniku.
Olivia odeszła, ledwo hamując wściekłość. Amber otarła łzy, po
czym zanim ktoś spyta, czego szuka w krzakach magnolii, strzepnęła
parę liści, które przyczepiły się jej do spódnicy, i wolnym krokiem
ruszyła w kierunku Trippa.
- Znów podsłuchiwałaś? - spytał, wskazując wzrokiem listek na
jej ramieniu oraz gałązkę we włosach.
Gdyby miała czas, wyjaśniłaby, że od lat nikogo nie
podsłuchiwała. Że dopiero ostatnio jej się to zdarzyło i to tylko
dlatego, że rozmowa dotyczyła jego, Trippa. Ale czasu nie miała, więc
skinieniem głowy przyznała się do winy.
- No i co teraz?
Popatrzył w prawo, w głąb ogrodu, gdzie powoli rozkręcało się
przyjęcie, następnie w lewo, gdzie szeroka, brukowana ścieżka
prowadziła wokół domu do bramy.
- Chyba pora wezwać taksówkę - oznajmił.
- Jeśli wyjdziemy, to będzie znaczyło, że oni wygrali.
- Bo wygrali.
- Ale...
- Gentry z Harrisem podjęli decyzję kilka tygodni temu. Derek
dostarczył im pretekstu, na który czekali. Teraz z czystym sumieniem
mogą odrzucić moją kandydaturę.
- Ale...
- Jeżeli zostaniemy, dojdzie do nieprzyjemnej sceny. A nie chcę
być odpowiedzialny za zepsucie wesela młodego Perkinsa.
Ruszył w lewo, w stronę pięknego starego domu, przed którym
stały zaparkowane drogie, luksusowe samochody.
- Musi być jakieś rozwiązanie. - Amber nie mogła pogodzić się z
tak jawną niesprawiedliwością.
Tripp obejrzał się przez ramię.
- Chcesz, żebym zniżył się do ich poziomu?
Pokręciła głową. Żadne stanowisko nie jest tego warte. Poza tym
Tripp ma rację: nie wypada psuć wesela Davidowi i Jennifer.
W milczeniu dotarli do podjazdu. Nagle ciszę przerwał trzask
piorunu.
- O Boże! - zawołała Amber, biegnąc do czekającej taksówki. -
Tylko tego brakowało.
Kolejna błyskawica rozcięła niebo i po chwili lunął deszcz.
Słońce już zaszło, a w powietrzu wisiała mgła, kiedy wjechali do Fort
Bragg. Ale przynajmniej nie padało. Ponieważ pasy startowe na
lotnisku w Fort Bragg były za krótkie dla odrzutowców, wylądowali
tam, skąd przed paroma dniami wylecieli - w Mendocino. Stamtąd do
domu Amber było niecałe dwadzieścia kilometrów.
Od wyjazdu z Missisipi Tripp niewiele się odzywał; dumał nad
tym, co się wydarzyło. Amber nie mogła mu pomóc ani go pocieszyć.
Po zażyciu leków przeciw chorobie lokomocyjnej zrobiła się śpiąca.
Chociaż starała się mieć oczy otwarte, co rusz zapadała w sen.
Obudziła się, kiedy zajechali pod jej dom. W głębi duszy czuła
niepokój. Wszystko wskazywało na to, że Tripp nie otrzyma pracy w
Santa Rosie. Czy w takiej sytuacji uzna, że ich dalszy związek nie ma
sensu?
Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i do połowy go
opróżnił, zanim oprzytomniała na tyle, aby ruszyć się z miejsca. Po
chwili dołączyła do Trippa i wzięła od niego dwie torby.
- Całą drogę rozmyślałeś o zwycięstwie Spencera?
Prawdę mówiąc, rozmyślał o kłopotach finansowych kliniki, o
rachunkach i wysokich kosztach leczenia. A także o Amber.
Niczego nie upuszczając, wydobyła z torebki klucz. Tripp
postawił bagaże w holu. Popatrzyli na siebie. Oboje czuli się dziwnie,
jakoś niezręcznie.
- Czas na mnie.
Przeszła do salonu. Rzuciła torby na podłogę.
- Na pewno nie chcesz zostać? Chociaż na chwilę?
- Kiepskie miałabyś ze mnie towarzystwo. Nie jestem w nastroju
do rozmowy.
- To, o czym myślę, można robić bez uprawiania sztuki
konwersacji.
Jego myśli zwolniły bieg, serce przyśpieszyło rytm.
- Znam dwa sposoby na to, by zapomnieć o kłopotach - rzekła,
zapalając światło w salonie.
- Dwa? - spytał ochryple.
- Tak. Jeden to medytacja. - Wcisnęła jakiś przycisk. Pokój
wypełniła cicha, nastrojowa muzyka. - A drugi to to, o czym myślisz.
- Uśmiechnęła się zalotnie. - Ja też wolę ten drugi.
Nie zdawał sobie sprawy, kiedy opuścił hol. Ale ponieważ Amber
stała koło lampy, którą włączyła, wniosek nasuwał się sam: to on
musiał do niej podejść, a nie ona do niego. Wiedział, że powinien się
oprzeć. Ale bardzo nie chciał. Kiedy wspięła się na palce, by go
pocałować, nie potrafił się opanować. Wziął ją w ramiona i zaczął
obsypywać pocałunkami. Wczoraj poznał każdy skrawek jej ciała,
każde wgłębienie, każdą wypukłość. Dziś zapragnął poznać wszystko
od nowa.
Przeszkadzało mu jej ubranie; stanowiło barierę, którą czym
prędzej należało pokonać. Jęki, sapanie, pomruki przeplatały się z
dźwiękami fortepianu i instrumentów smyczkowych. Muzyka miała
działać relaksująco. Trippa jednak nie relaksowała, przeciwnie,
wzmagała jego pożądanie. Pragnął bliskości Amber, jej dotyku,
pocałunków, wszystkiego, co mogła ofiarować.
Przyparł ją plecami do ściany. Nawet szpilki nie dałoby się
wsunąć pomiędzy ich ciała, lecz on wciąż czuł niedosyt. Amber wciąż
była za daleko. To ona przerwała pocałunek. To ona rozpięła mu
koszulę, po czym ściągnęła z siebie bluzkę. Byli nadzy, nic ich nie
dzieliło, żadne ubranie, żadna bielizna. Mimo to chciał być jeszcze
bliżej, czuć ją jeszcze bardziej. Zlać się w jedno.
- Możemy to zrobić tu, na stojąco - szepnął jej do ucha. - Albo
możesz mnie zaprosić do swojego łóżka. Wybór należy do ciebie.
Oswobodziła się z jego objęć i ruszyła ciemnym korytarzem.
Tripp wszedł za nią do sypialni i przystanął w drzwiach. Amber
odwinęła brzeg kołdry.
- Zapraszam.
Wyciągał do niej rękę, kiedy pokojem wstrząsnął huk. Niewiele
się namyślając, Tripp skoczył między Amber a okno, by osłonić ją
własnym ciałem. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że huk
pochodzi z rury wydechowej widocznego za oknem samochodu. Fort
Bragg było spokojnym miasteczkiem; to w Los Angeles czasem
padały strzały na ulicy.
Wtem ciszę przerwał dzwonek. Tripp znów podskoczył. Dzwonek
zabrzmiał ponownie. Tripp obejrzał się w jego kierunku i zaklął po
nosem.
Amber wpatrywała się z niechęcią w aparat telefoniczny.
- Nie muszę odbierać - szepnęła, przytulając się do Trippa. - Zaraz
włączy się sekretarka.
- Amber, mówi Rand. Muszę z tobą porozmawiać. Jeśli jesteś w
domu, podnieś słuchawkę.
Znieruchomiała. Nie wiedziała, co robić.
- Rand prawie nigdy do mnie nie dzwoni. Musiało się coś stać.
Ponieważ znajdował się bliżej szafki nocnej, Tripp wyciągnął
rękę i podał Amber słuchawkę. Odwdzięczyła mu się czarującym
uśmiechem.
- Jak się masz, Rand? - spytała, przyłożywszy słuchawkę do ucha.
Tripp przeczesał ręką włosy, po czym podszedł do regału na
drugim końcu pokoju.
- Tak, byłam w Missisipi. Ale skąd... - Przez moment milczała. -
W Jackson, tak... Ale skąd...
Tripp poczuł na sobie jej wzrok.
- Zgadza się... Pamiętasz Trippa Calhouna? - Znów zapadła cisza.
- Skąd wiedziałeś? Rand, co się dzieje? Nigdy do mnie nie dzwonisz...
A ty, co robiłeś w Jackson?
Zerknęła na Trippa, który zapinał koszulę.
- Rand, możesz chwilę poczekać?
Odłożyła słuchawkę na łóżko.
- Tripp? Dlaczego się ubierasz? - spytała konspiracyjnym
szeptem.
Wsunął koszulę do spodni.
- Bo chyba masz ważny telefon - odparł, wodząc wzrokiem po jej
nagim ciele.
- Owszem. - Mówiła cicho, żeby brat nie słyszał. - Rand nigdy nie
dzwoni bez ważnego powodu. Ale to nie znaczy, że musisz iść.
- To był długi weekend.
- To był cudowny weekend - poprawiła go. - Co teraz zrobisz?
Chodzi mi o twoją klinikę.
- Nie wiem. Coś wymyślę.
- Chętnie bym ją obejrzała.
- Serio? - Pocałował Amber w czubek nosa. - Wpadnij jutro po
pracy do szpitala. Oprowadzę cię po moim skromnym królestwie.
- Dobrze.
Był człowiekiem uczciwym, kierował się w życiu zasadami.
Słyszał głos, który ostrzegał go przed samym sobą. Nie słyszał, co
głos mówi, ale wiedział, że nie należy go ignorować. Skinąwszy
Amber na pożegnanie, czym prędzej opuścił pokój.
Amber wstrzymała oddech. Wypuściła powietrze dopiero wtedy,
gdy rozległ się trzask zamykanych przez Trippa drzwi.
- Już jestem, Rand - powiedziała do słuchawki.
Słuchała brata, ale jednocześnie cały czas myślała o Trippie.
Pragnął jej, lecz poza pociągiem fizycznym czuł do niej coś więcej;
była o tym przekonana. Dlaczego nagle postanowił wyjść? Żałowała,
że nie został na noc. Ale zobaczą się jutro po pracy. Może wtedy
dowie się czegoś więcej.
Podobno zdobycie informacji o przeciwniku to połowa wygranej
bitwy. Niestety, druga połowa czasem bywa znacznie trudniejsza.
Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z człowiekiem o tak
skomplikowanej naturze jak Tripp.
- Co? Oczywiście, że słucham... Tak, doskonale się miewam...
Rand? Czy od początku dobrze wam się z Lucy układało?
Odpowiedział, że nie, były problemy, większość z jego winy, po
czym zaczął dopytywać się o Sophie, Rivera i małą Meggie.
- U nich wszystko w porządku - odparła zgodnie z prawdą. - Są
zdrowi i szczęśliwi. A wracając do waszych problemów... Co zrobiłeś,
żeby... Co? Drake, dawno z nim nie rozmawiałam, ale sądzę, że
świetnie. Liza i Jackson również. Jedynie nie mamy żadnych wieści
od Emily. Martwię się o nią.
Zadał kolejne pytanie. Amber usiadła na łóżku.
- Tata często bywa poza domem, sporo jeździ w interesach. A
mama jak mama, sam wiesz...
Dochodząca z salonu muzyka zmieniła nieco tempo. Cóż,
pomyślała Amber; z dwóch sposobów na odprężenie się został jej
teraz tylko jeden: medytacja.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- To ja dziś narażałem swoje zdrowie i życie, więc nie pojmuję,
dlaczego akurat ty krążysz nerwowo po pokoju.
Tripp westchnął głośno i odwrócił się plecami do okna. Coop jak
zwykle siedział z nogami na biurku. Oczywiście przyjaciel ma rację.
W porównaniu z nim Tripp spędził dzień na normalnej pracy. To
znaczyło, że niepokój, jaki towarzyszy mu od rana, nie ma nic
wspólnego ze sprawami zawodowymi. Ale Tripp doskonale o tym
wiedział.
Od paru godzin cały szpital huczał o tym, jak do izby przyjęć
wpadła, zataczając się, poturbowana przez męża kobieta, która po
chwili zwaliła się u stóp doktora Gavina Coopera. Zazwyczaj Coop
był dość odporny na ludzkie nieszczęścia, ale tym razem stan tej
pacjentki poruszył go do głębi.
- Jak się czujesz? - spytał Tripp.
Cooper uśmiechnął się blado.
- Powinienem być przyzwyczajony, że kobiety mdleją na mój
widok.
- Słyszałem, że zgłosiła pobicie na policji. Tym razem uznała, że
mąż posunął się za daleko.
- Złamał jej dwa żebra, zwichnął staw barkowy, kwasił nos i
podbił oko. To na początek, kiedy jeszcze nie stracił nad sobą
kontroli.
Tripp milczał, pozwalając przyjacielowi wyładować gniew.
- Powiedziała mi, że powinna była wszystko przewidzieć. Głupia
baba próbowała siebie obwiniać! Wyszła za mąż za faceta, który jest
typowym tyranem. Trafiają się tacy zarówno wśród bogaczy, jak i
biedoty. Mąż kazał jej rzucić robotę, kiedy na świat zaczęły
przychodzić dzieci. Oni lubią, żeby kobieta była od nich całkowicie
zależna. Kiedy spotyka ich w pracy jakieś niepowodzenie, wtedy
mogą wyżyć się na żonie, która wszystko musi cierpliwie znosić.
- Już nie musi, Coop. Teraz ma wybór.
Gavin Cooper przeczesał ręką włosy.
- Chyba masz rację. Zamieszkała z dzieciakami w specjalnym
domu opieki. Przynajmniej na razie nic jej nie grozi. A jak drań
wyląduje za kratkami, będzie mogła wrócić do domu i rozpocząć
normalne życie.
- Dobrze, że się nią zaopiekowałeś.
Cooper wolno zdjął nogi z biurka i postawił na podłodze.
- Wiem, ale zobacz, ile to mnie kosztuje: czoło zmarszczone, gęba
wykrzywiona, zęby zaciśnięte, spojrzenie ponure. Przed chwilą Fred
spytał, czy pobieram u ciebie lekcje mimiki.
- Gorzej by było, gdyby spytał, czy u naszej kochanej siostry
Proctor.
Udał mu się żart. Na moment Cooper się rozchmurzył.
- Powinienem być w klinice za dziesięć minut. Pora ruszać.
- Mogę wziąć twój dzisiejszy dyżur - zaoferował Tripp.
- Dzięki, nie trzeba. Wolę być zajęty. A po pracy... - zadumał się -
zaproszę do siebie jakąś długonogą blondynkę, rudą lub brunetkę.
Zabawa we dwoje to najlepszy sposób na pozbycie się stresu.
Ciche pukanie do drzwi przerwało rozmowę. Obejrzawszy się,
mężczyźni zobaczyli stojącą w progu Amber, złocistobeżową zjawę o
pięknych oczach i niepewnym uśmiechu.
- O, właśnie tego mi trzeba - powiedział rozmarzonym tonem
Cooper.
Zerkała to na jednego, to na drugiego.
- Mogę wejść?
- Na własną odpowiedzialność - odparł Tripp.
Wciągnął w nozdrza egzotyczną, lekko kwiatową woń perfum,
tych samych, którymi pachniała w sobotę wieczorem. Niech Coop
zatrzyma sobie wszystkie długonogie blondynki i brunetki. On, Tripp,
marzył tylko o jednej - tej, z którą spędził noc w Missisipi. Jednakże
podobnie jak wczoraj, dziś również odczuwał dziwny niepokój. Nie
potrafił go wyjaśnić, bo ilekroć usiłował się skupić, przed oczami
stawał mu obraz nagiej Amber.
Teraz też zaczął rozbierać ją wzrokiem. Nie! Stop- skarcił się; nie
czas na takie rzeczy. Wziął się w garść. Coop dźwignął się na nogi.
- Elegancki stroik - powiedziała Amber, patrząc na jego
zielonkawy fartuch.
- Jeśli poprosisz, zdejmę go. A jeśli ładnie poprosisz, zdejmę
wszystko.
- Trudno oprzeć się pokusie. - Nagle jej uśmiech przygasł. - Co
masz na bucie? Krew?
Zerknął w dół.
- Nie martw się. To nie moja.
Popatrzyła mu w oczy. Znała takich mężczyzn jak Gavin Cooper:
przystojnych podrywaczy o leniwym, zmysłowym uśmiechu, którzy
łamią serca kobiet. Na szczęście jej serce należało do innego, była
więc nieczuła na wdzięki Coopa.
- Wiesz co, kwiatuszku? Może byś rzuciła tego smętnego szeryfa i
uciekła ze mną?
Amber roześmiała się wesoło.
- Tak go nazywacie? Szeryfem? Pierwszy raz to słyszę. Natomiast
obiło mi się o uszy, że ciebie, Coop, nazywają tu donżuanem. I chyba
słusznie, bo małżeństwa mi nie proponujesz, prawda?
- Ale mogę, kwiatuszku. Nic nie stoi na przeszkodzie.
Pokręciła głową.
- Zawsze podrywasz kobiety, z którymi umawia się twój
przyjaciel?
Na twarzy Coopera odmalowało się zdziwienie.
- Ojej, przepraszam. Nie wiedziałem, że wy... Myślałem, że ten
wyjazd to... - Potarł ręką czoło. - Miałem ciężki dzień i słabo kojarzę.
Wiele się tu ostatnio działo.
Amber przeniosła spojrzenie na Trippa. Wyglądał żałośnie: oczy
podkrążone, spojrzenie ponure, spodnie pogniecione, koszula pomięta.
Przemknęło jej przez myśl, że pewnie od wczoraj nie spał ani nie jadł.
Wydawał się jakiś odległy, jakby usiłował zwiększyć pomiędzy nimi
dystans. Dlaczego?
- To co? Pokażesz mi klinikę? - spytała, starając się zignorować
złe przeczucia.
Skinął głową, niczego po sobie nie okazując.
- Ja też się tam wybieram - oświadczył Coop.
Szli w trójkę, Amber po środku, oni po bokach. Cooper
zasypywał ją pytaniami na temat ślubu. Kiedy czekali na windę,
Amber - korzystając z chwili ciszy - zwróciła się do Trippa:
- Montgomery się nie odezwał?
- Owszem, zadzwonił dziś rano.
- I co?
Dlaczego wszystko trzeba z niego wyciągać siłą? Winda ruszyła
w dół; Amber odruchowo przytknęła rękę do szyi.
- Powiedział, że nie widział mnie na przyjęciu weselnym, ale
niespodziewana ulewa wywołała istny chaos. Wspomniał, że
rozmawiał z Gentrym i Harrisem, którzy przekazali mu moją decyzję
o pozostaniu w Ukiah. Podziękował mi za przybycie na ślub i życzył
sukcesów. Facet w ogóle się nie orientuje, że nim manipulują.
- A ty mu nie powiesz?
- Nie umiałbym. Zresztą nawet gdybym wiedział, jak to zrobić,
pewnie by mi nie uwierzył.
- To jak zdobędziesz pieniądze?
Odpowiedzi udzielił jej Coop, kiedy wyszli z windy.
- Zorganizujemy bal. Oczywiście suma, jaką zbierzemy, starczy
na dokonanie paru amputacji, i tyle.
- Amputacji? - zdziwił się Tripp. - Nie mogłeś czegoś innego
wymyślić?
- Dobra, niech ci będzie. Sztucznych zapłodnień.
Śmiech Amber wypełnił powietrze. Gdyby skręcili w prawo
zamiast w lewo, zobaczyliby, jak ktoś kuca między dwiema
zaparkowanymi na placu furgonetkami. Gdyby znajdowali się bliżej,
może poczuliby zapach smaru, potu i taniej whisky.
Tripp był wyraźnie spięty. Pilnował się, aby przypadkiem nie
dotknąć Amber. Unikał jej spojrzenia. Zajęła miejsce w jego
samochodzie, Coop wsiadł do swojego auta. Nikt nie zwrócił uwagi
na pordzewiałą furgonetkę ze stłuczonym tylnym światłem, która
wyjechała z parkingu i skręciła na zachód.
Amber siedziała zamyślona. Dziesiątki pytań cisnęły się jej na
usta, ale żadnego nie zadała. W milczeniu spoglądała na mijane po
drodze domy. Klinika Mili Creek znajdowała się sześć lub siedem
przecznic od szpitala. Tripp za symbolicznego dolara kupił od władz
miasta zdewastowany budynek o pozabijanych deskami oknach, w
którym na przełomie wieków mieszkali robotnicy pracujący przy
wycinaniu lasu, a który od lat stał pusty - jedynymi jego
mieszkańcami były nietoperze oraz skunksy.
Większość informacji Amber uzyskała od pielęgniarek i
sanitariuszy. Chyba Fred powiedział jej, że wszyscy w klinice pracują
społecznie, bez wynagrodzenia. Z kolei od siostry Proctor usłyszała,
że Tripp wszystkie swoje oszczędności przeznaczył na kupno sprzętu.
Wjechali na parking przed budynkiem. Prawdę mówiąc, Amber nie
wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie spodziewała się tak
wspaniałego domu na wzgórzu.
- Boże, jaki piękny!
Tripp zmrużył oczy, usiłując spojrzeć na budynek oczami Amber.
Przeprowadzono gruntowny remont: zreperowano dach, wstawiono
szyby, naprawiono werandę, wycyklinowano podłogę, pomalowano
ściany w środku i na zewnątrz. Budynek wciąż różnił się od starannie
odrestaurowanych domów stojących wzdłuż wielu ulic Ukiah, ale
idealnie nadawał się na klinikę. I to było ważne.
- Jestem pełna podziwu. Nie każdy, patrząc na starą zniszczoną
chałupę, potrafi dojrzeć jej potencjał. Na parterze jest pewnie z
dziesięć pokoi...
- Jedenaście.
Pokiwała z aprobatą głową. Ze zdumieniem odkrył, że zależy mu
na jej pochwałach. A skoro zależy na pochwałach, to znaczy, że
zależy również na niej. Był zdenerwowany jak nastolatek, który idzie
do nowej szkoły. Ale jako nastolatek Tripp Calhoun nigdy się nie
denerwował. Buntował się, sprawiał mnóstwo kłopotów, bywał
samolubny, arogancki, uparty jak osioł. Ale nigdy się nie denerwował.
Chciał... Chciał, żeby Amber...
Spokojnie, nakazał sobie. Przywiózł ją tu, żeby pokazać jej
klinikę. Na żwirowym placyku stało kilka samochodów, między
innymi pordzewiała furgonetka ze stłuczonym tylnym światłem, która
zajmowała dwa miejsca parkingowe. Tripp zaparkował parę metrów
dalej. Akurat gasił silnik, kiedy drzwi furgonetki otworzyły się i ze
środka wyłonił się mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widział na
oczy. Coś w jego postawie sprawiło, że w głowie Trippa włączył się
sygnał alarmowy.
- Amber, zostań w samochodzie.
- Co? Dlaczego?
- Zrób, co mówię. I zamknij drzwi.
Wysiadł. Po drugiej stronie placyku zobaczył Coopa. Przyjaciel
podszedł do kierowcy furgonetki i stanął. Zaczął coś tamtemu
tłumaczyć. Tripp nie słyszał, o czym rozmawiają, ale ich podniesione
głosy nie wskazywały na to, żeby była to przyjacielska pogawędka.
Twarz obcego zrobiła się czerwona ze złości. Po chwili mężczyzna
przytknął rękę do wybrzuszenia przy pasie; prawdopodobnie miał tam
broń.
Zauważywszy to, Cooper spojrzał na Trippa, nakazując mu
wzrokiem, by nie podchodził bliżej.
- Czy można panu jakoś pomóc? - spytał Tripp, lekceważąc
polecenie przyjaciela.
Obcy wykonał krok w jego stronę.
- Inaczej bym tu chyba nie przyjeżdżał, no nie?
- Coś panu dolega? - Było to dość wątpliwe, po prostu Tripp grał
na zwłokę.
- A owszem, dolega. Wstręt do lekarzy, którzy wtykają nosa w nic
swoje sprawy.
Facet, wielki, ogorzały, o długich włosach koloru pomyj i
potężnych, czarnych od smaru łapach, z których jedna była podrapana
i pokryta zaschniętą krwią, cuchnął potem, whisky i papierosami.
- Może wejdziemy tylnymi drzwiami? - zaproponował Tripp. - W
pokoiku na zapleczu trzymam butelkę whisky.
Miał nadzieję, że facet ruszy przodem, a wtedy on z Coopem
wspólnymi siłami zdołają go jakoś unieszkodliwić. Plan się nie
powiódł. Facet nawet nie drgnął.
- Gdzie ona jest? - spytał.
Tripp podjął kolejną próbę.
- Jeśli nie chce pan się napić, może chociaż opatrzyłbym pańską
rękę...
Sukces. Obcy cofnął rękę z ukrytej pod paskiem broni, obejrzał ją,
po czym wbił wzrok w Trippa.
- Nie potrzebuję żadnych opatrunków. No, zmiataj, doktorku. Ta
sprawa jest pomiędzy mną a Casanovą.
Wydawało mu się, że powiedział coś dowcipnego, bo ryknął
śmiechem. Jednakże w jego śmiechu nie było cienia wesołości,
jedynie wściekłość. W budynku zaskrzypiało zamykane okno. Obcy
odwrócił na moment głowę.
Coop z Trippem wymienili spojrzenie.
- Niech pan idzie do chorych, doktorze Calhoun - rzekł Cooper. -
Ray ma rację; to pomiędzy mną a nim... Ray, może przejdziemy za
budynek? Tutaj chodzą ludzie; po co mają nam przeszkadzać?
Wolno, aby jeszcze bardziej nie rozdrażnić obcego, Tripp
skierował się w stronę werandy. Po wejściu do budynku zamierzał od
razu wezwać policję. Wykonał zaledwie kilka kroków, gdy nagle
stanął jak wryty.
- Kochanie! Chcesz mnie tu zostawić?
Obejrzał się przez ramię. Amber szła, wymachując torebką i
szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.
- Miałaś poczekać w samochodzie.
Tupnęła gniewnie nogą i wydęła wargi. Tripp z trudem przełknął
ślinę. Na miłość boską, co ona wyprawia?
- Proszę cię, Amber. Wróć do samochodu.
- Nie rozkazuj mi. - Zwróciła się do Coopa: - On mi ciągle
rozkazuje.
- Radzę ci, paniusiu, wrócić do samochodu. - Ray zmierzył ją
groźnym wzrokiem.
Amber ponownie tupnęła nogą.
- Nie chcę! I nie jestem dzieckiem, żeby mi wszyscy rozkazywali.
- Amber...
Popatrzyła na Trippa tak, jakby usiłowała mu coś przekazać. Ale
co? O co jej, do diabła, chodzi? Po chwili przeniosła spojrzenie na
obcego.
- Mogę robić, co mi się żywnie podoba!
- Psiakrew, nienawidzę przemądrzałych bab. - Ray splunął na
ziemię. - A bogatych, rozpieszczonych paniuś nienawidzę prawie tak
samo jak tej leniwej, kłamliwej dziwki, która zabrała mi dzieciaki i
chce mnie wpakować za kratki. Więc na twoim miejscu, paniusiu,
zamknąłbym gębę i grzecznie wrócił do samochodu. Jasne?
Obok przejechały dwa wozy, najpierw jeden, a kilka sekund
później drugi.
- Ale ja chcę obejrzeć klinikę. - Amber nie dawała za wygraną. -
Obiecałeś mi ją pokazać, Tripp.
Stanęła pomiędzy Rayem a ulicą, zasłaniając auto, które skręcało
na parking.
- Amber, nie bądź uparta. - Tym razem Cooper usiłował
przemówić jej do rozsądku. - Wróć do samochodu.
Rozejrzała się wkoło.
- Oj, no dobrze - powiedziała niemal płaczliwym tonem. - Daj mi
chociaż kluczyki, żebym mogła posłuchać radia.
Tripp zostawił klucze w stacyjce. Amber dobrze o tym wiedziała,
więc dlaczego...
Nagle rozległ się odgłos kroków. Ze wszystkich stron otoczyli ich
policjanci - sześciu rosłych facetów z wycelowaną bronią. Tripp
odepchnął Amber i Coopa za siebie. Ray podniósł rękę do ukrytego za
paskiem pistoletu.
- Nawet nie próbuj! - ostrzegł go najbliżej stojący policjant.
- Ręce do góry! - krzyknął drugi.
Nim się zorientował, co się dzieje, Ray leżał na ziemi, skuty
kajdankami. Policjanci odczytali mu jego prawa, po czym zapakowali
go do radiowozu i powieźli do aresztu. Dwóch policjantów zostało,
aby spisać zeznania.
Podczas gdy Cooper wyjaśniał im przebieg zdarzeń, Tripp
popatrzył gniewnie na Amber.
- Dlaczego wysiadłaś z samochodu?
- Bałam się, że będziesz chciał wejść do kliniki - odparła
spokojnym głosem. - A tam wszystkie okna i drzwi były zamknięte.
- Zamknięte? A kto je zamknął? I skąd ty o tym wiesz?
- Bo to ja kazałam je pozamykać. Najpierw zadzwoniłam po
policję, a potem połączyłam się z kliniką. Numer, jeśli cię interesuje,
dostałam z informacji telefonicznej.
Oficer policji potwierdził jej słowa.
- Pana znajoma dokładnie sprecyzowała, czego od nas oczekuje.
Zabroniła nam jechać na sygnale.
Gavin Cooper uśmiechnął się szeroko.
- Kochanie, moja wdzięczność nie ma granic.
Tripp nie potrafił zdobyć się na uśmiech. Bardzo przekonująco
odegrała rolę bogatej, rozpieszczonej „paniusi". Ale niepotrzebnie się
narażała. Facet mógł ją zabić.
Nagle uświadomił sobie, co go męczy od paru dni. Kwestia
bezpieczeństwa. Nie potrafiłby uchronić Amber przed czającym się
wokół złem. Ona z niebezpieczeństwem i światem przestępczym
stykała się wyłącznie w telewizji. Po dzisiejszym incydencie pewnie
nabrała przekonania, że zawsze i wszędzie sobie poradzi. Ale on,
Tripp, wiele lat spędził na ulicach Los Angeles. Znał ludzi, którym nie
dane było dożyć wieku średniego.
Owszem, Ukiah to nie Los Angeles, ale tu też zdarzają się
niebezpieczne sytuacje. W świecie, w którym się obracał, Amber
zawsze by odstawała - piękna, mądra dziedziczka o sercu ze złota
stanowiłaby łatwy cel dla różnych łobuzów. Taki sam, jaki stanowiła
jego matka.
Pomijając lato, które spędził na ranczu u Coltonów, oraz kilka
krótkich związków, jak choćby ten z Olivią, przez resztę czasu wiódł
bardzo samotne życie. Amber zaś usiłowała zburzyć istniejący
porządek. Dziś przekonał się, jak bardzo różnią się ich światy, ona do
jego świata zupełnie nie pasuje. I nie chodzi tu o żadne jego
uprzedzenia czy kompleksy; chodzi o sprawy życia i śmierci.
Wolałby, aby pozostała wśród żywych.
Zanotowawszy ich nazwiska i adresy, policjanci odjechali. Coop
wszedł do środka, aby zająć się pacjentami. Tripp zaś zgodnie z
obietnicą oprowadził Amber po klinice. Na jej pytania odpowiadał
monosylabami. Zrobiło się jej przykro. Przecież pomogła mu dzisiaj.
Powinni się cieszyć, radować. Tripp natomiast... nie, nie przypisywał
sobie chwały, przeciwnie, w ogóle nie mówił o tym, co zaszło. Coraz
bardziej zamykał się w sobie. Patrząc na niewidoczny mur, który
wyrastał między nimi, czuła, jak ogarnia ją strach.
Kiedy obeszli cały budynek, wrócili na parking, wsiedli do
samochodu i ruszyli do szpitala, gdzie zostawiła swoje auto. Nie miała
ochoty odbywać drogi w milczeniu.
- No dobra, Calhoun, o co chodzi?
- O nic.
Ugryzła się w język, żeby nie nazwać go kłamcą. Nie chciała
wszczynać awantury; chciała porozmawiać, dowiedzieć się, co Trippa
gryzie.
- Skoro ja zwiedziłam twoją klinikę, to może teraz ty byś
przyjechał do Hopechest, co? Pokazałabym ci, ile tam w ostatnim
czasie zaszło zmian.
Nawet na nią nie spojrzał.
- Może kiedyś wpadnę.
Powoli kończyła się jej cierpliwość.
- Może? Kiedyś? To znaczy za rok? Za dziesięć lat? Nigdy?
Popatrzył na nią tak, jakby pragnął wziąć ją w ramiona. Serce
zabiło jej mocniej. Po chwili jednak w jego oczach znów pojawił się
chłód.
- Wszystko jest dostatecznie skomplikowane. Zrozum, Amber,
dalsze komplikacje niczego nie rozwiążą. - Znów utkwił wzrok w
przedniej szybie. - Nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała.
Ha! Wszyscy tak mówili, kiedy zrywali z partnerem lub
partnerką. Jej też zdarzyło się użyć dokładnie tych samych słów. A
zatem to koniec. Tripp postanowił z nią zerwać.
Duma kazała jej milczeć. Nie dając nic po sobie poznać, Amber
wysiadła z samochodu, otworzyła drzwi porsche i zajęła miejsce za
kierownicą. Wsunąwszy kluczyk do stacyjki, zerknęła szybko do
lusterka. Nie powinna była, ale nie umiała się powstrzymać.
Tripp nie drgnął, nie wykonał najmniejszego ruchu. Po prostu
pozwolił jej odjechać.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Łzy w oczach utrudniały czytanie. Amber odsunęła na bok
papiery i oparłszy brodę na dłoni, wyjrzała przez okno. Jej gabinet
mieścił się w budynku Fundacji Hopechest na terenie należącego do
ośrodka rancza, jakieś trzydzieści pięć kilometrów od Prosperino. Na
zewnątrz dwóch kilkunastoletnich chłopców pomknęło na koniach;
pomagali zapędzić bydło na pastwisko. Zazdrościła im; chętnie też
dosiadłaby konia i pogalopowała przed siebie.
Ostatnio często oddawała się marzeniom. W tej chwili, na
przykład, marzyła o tym, aby być gdziekolwiek, byle nie przy biurku.
A przecież kochała swoją pracę. Lubiła prowadzić Fundację, którą
przed wieloma laty założyła jej matka. Westchnęła głośno. Musi się
skoncentrować i...
Psiakość! Minął tydzień, odkąd widziała się z Trippem. Siedem
długich, przepełnionych smutkiem dni. Trzeciego dnia od rozstania
zadzwoniła do szpitala. Trippa nie było w gabinecie. Oddzwonił, ale
już po chwili przerwano im rozmowę - pilnie wezwanie do pacjenta.
Więcej się nie odezwał.
Ponownie westchnęła. Tak strasznie za nim tęskniła. Próbowała
być zła. Wolałaby trząść się z gniewu, niż siedzieć pogrążona w
rozpaczy. Nawet nie mogła winić Trippa o to, że ją uwiódł i porzucił.
To ona go uwiodła. Ona go kochała.
- Kiedy tak robisz, cały budynek wznosi się i opada.
Przez dobre pięć sekund patrzyła na mężczyznę stojącego w
drzwiach, zanim uświadomiła sobie, że chodzi mu o jej głośne
westchnienia.
- Cześć, Jackson.
- Znam go?
Usiłowała przywołać uśmiech na usta. Wszyscy się o nią martwią.
Wszyscy, to znaczy rodzina. Sophie pierwsza zauważyła, że coś ją
gnębi i powiadomiła o tym resztę. Po tym, jak Tripp wygłosił swoje
słynne: „Nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała", przez dwie noce nie
zmrużyła oka. Sądziła, że jeśli się dostatecznie mocno skupi, to na
pewno odkryje, w czym tkwi problem. Raz po raz odtwarzała
wszystko w myślach, każde słowo, każdy najdrobniejszy gest; nie
znalazła żadnej wskazówki.
Trzeciej nocy padła nieprzytomna ze zmęczenia. Śpiąc, też nic nie
wymyśliła, ale przynajmniej czwartego dnia była wypoczęta. Nadal
jednak miała mętlik w głowie. Zanim Tripp pojawił się w jej życiu,
doskwierała jej nuda. Lecz czy nie lepsza była nuda niż ten smutek,
poczucie pustki, beznadziei?
Znów westchnęła. Tęskniła za Trippem.
- Chcesz pogadać?
- Co? - Zapomniała, że nie jest sama. - Dzięki, Jackson, ale
naprawdę nie ma o czym.
Mruknął coś pod nosem. Jak wszyscy Coltonowie był wysoki.
Jego kruczoczarne włosy i szare oczy przyprawiały o bicie serca
wszystkie panie w wieku od osiemnastu do osiemdziesięciu lat, które
zasiadały na ławie przysięgłych. Niedawno zrezygnował z pracy w
biurze prawnym Colton Enterprises i przyjął posadę w Fundacji
Hopechest. Nowa praca wyraźnie mu służyła, ale uśmiech na twarzy i
błysk radości w oczach zawdzięczał nie tyle pracy, co niedawno
poślubionej Cheyenne.
Amber przełknęła łzy.
- Wiesz co? - powiedział, siadając w fotelu naprzeciwko jej
biurka. - Jednego nauczyłem się od Cheyenne. Kiedy kobieta mówi,
że nie ma o czym mówić, to znaczy, że coś ją gryzie. Zgadza się?
Prawie zdołała się uśmiechnąć.
- No, taka mina zdecydowanie bardziej mi się podoba.
- Doceniam twoje dobre chęci, Jackson, ale naprawdę nie wiem,
co chcesz usłyszeć.
- Jesteś chora?
- Fizycznie? Nie.
- Masz kłopoty z Meredith?
- Takie jak zwykle.
- Czyli chodzi o faceta.
Westchnęła.
- Znam go? - powtórzył.
- Pamiętasz Trippa Calhouna?
Jackson wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował ręce na piersi;
gotów był siedzieć i słuchać tak długo, jak trzeba.
- Zawsze miałem go za porządnego gościa - rzekł - Czyżbym się
mylił?
- Nie.
- Widujecie się?
- Widywaliśmy.
- Aha; czas przeszły. A ty go kochasz; czas teraźniejszy.
Łzy znów napłynęły jej do oczu. Coraz bardziej ją to irytowało.
- Za to on mnie nie.
- Trudno w to uwierzyć.
Roześmiała się cicho.
- Miły jesteś. Ale to prawda.
- Skąd wiesz?
- Oj, wiem.
Opuściła wzrok. Przypadkowo zerknęła na leżące na biurku
podanie; chodziło o wsparcie finansowe dla przedszkola w Nowym
Jorku przeznaczonego dla dzieci zarażonych wirusem HIV. Tak wiele
osób nie ma wystarczających środków do życia! Tak wiele cierpi!
Żałowała, że Fundacja nie może pomóc wszystkim, i tymi, którzy
zwracają się o pomoc, i tym, którzy są zbyt dumni lub uparci, aby
prosić o cokolwiek.
- Nie tylko mnie nie kocha, ale również mi nie ufa. Założył
klinikę dla biednych rodzin z okolic Ukiah. Wpakował w nią
wszystkie swoje oszczędności; oczywiście wciąż brakuje mu
pieniędzy na leki i sprzęt. Chętnie bym mu pomogła. Ale czy on
wystąpił albo ma zamiar wykpić o jakąkolwiek dotację? Nie. A
dlaczego? Bo duma mu nie pozwala!
Na
moment
zamilkła.
Zrezygnowana,
pokręciła
głową.
Zachowuje się jak wariatka. Lecz Jackson nic sobie z tego nie robił;
traktował ją normalnie.
- Przepraszam. Denerwuję się, kiedy o tym wszystkim myślę.
- Czy dotacja przekazana przez Fundację rozwiązałaby kłopoty
finansowe kliniki?
- Większość.
- Mimo to Tripp nie wystąpił o pomoc?
Ponownie pokręciła głową.
- Czy twoim zdaniem Tripp Calhoun to inteligentny facet? W
sprawach zawodowych?
Tym razem skinęła twierdząco.
- A jednak nie zwrócił się do Fundacji o pomoc?
Westchnęła.
- Może ma jakiś powód, żeby nie prosić cię o pieniądze? -
kontynuował Jackson.
Zmarszczyła czoło. Jaki Tripp mógł mieć powód?
I nagle doznała olśnienia. Dwa razy wspomniała mu o tym, że
mężczyzn, z którymi spotykała się w przeszłości, najbardziej
interesował majątek jej rodziny! W dodatku za drugim razem
powiedziała mu to, kiedy leżeli w łóżku. Nic dziwnego, że nie zwrócił
się o pomoc. I że nie zadzwonił. I że nie chce się z nią widywać.
Zależy mu na niej! Zdawała sobie sprawę, że to wszystko brzmi mało
logicznie, ale Tripp jest pogmatwanym facetem.
- Boże, Jackson, czy wszyscy mają tyle kłopotów z miłością?
- Nie wiem, czy wszyscy, ale Coltonowie na pewno tak. Coś ci
jednak zdradzę: te kłopoty i cierpienia są tego warte.
Po tych słowach Jackson dźwignął się z fotela i zostawiając
Amber, by dalej dumała nad zawiłościami losu, ruszył do swojego
gabinetu na drugim końcu korytarza.
Poderwała się od biurka i zaczęła przemierzać pokój: od okna do
drzwi i z powrotem. Mgła, która kłębiła się w jej głowie, nareszcie się
rozproszyła. Obraz stał się jaśniejszy, nabrał konturów. Nie mogła
uwierzyć, że była gotowa ustąpić, bez walki zaakceptować decyzję
Trippa. Przecież nigdy się nie poddaje! W sprawach zawodowych i
osobistych potrafi twardo bronić swoich racji, ale w sprawach
sercowych jest nowicjuszką.
Chociaż nie wyznali sobie miłości, Tripp był wspaniałym i
czułym kochankiem. Zarówno w Missisipi, jak i w Fort Bragg, kiedy
odwiózł ją do domu. Potem nagle wszystko się zmieniło. Popatrzyła
na telefon, następnie powiodła wzrokiem po zawalonym papierami
biurku. Nie zanosiło się na to, że Tripp zadzwoni. Ona zaś nie potrafi
skoncentrować się na pracy. Może więc powinna złożyć mu wizytę i
zażądać wyjaśnień.
- Wychodzisz? - spytał Jackson, kiedy z plikiem kartek w dłoni
minęła jego gabinet.
- Tak. Najwyższy czas, żeby ktoś przemówił pewnemu upartemu
lekarzowi do rozumu.
- A, seńorita! Dzięki Bogu, że już pani jest! - zawołała z silnym
hiszpańskim akcentem tęga niewiasta za ladą.
Amber rozejrzała się dookoła. W poczekalni siedziało kilku
pacjentów.
- No, śmiało, niech pani wejdzie! Zaraz wszystko pani
wytłumaczę.
Amber zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej. W szpitalu nie
zastała Trippa. Sanitariusz Fred powiedział jej, żeby pan doktor na
pewno jest w klinice Mili Creek. I faktycznie, na parkingu stał jego
samochód. Potraktowała to jako dobry znak. Jedynie nie wiedziała,
jak ma się zachować wobec Meksykanki, której usta się nie zamykały,
a która wyraźnie wzięła ją za kogoś innego.
- Całe szczęście, że przyszła pani trochę wcześniej. Moja wnusia
się rozchorowała, więc muszę pędzić do domu. Niech pani podejdzie;
wyjaśnię, co trzeba robić. Ale proszę się nie martwić. To naprawdę
proste.
Kobieta wyjaśniła, jak się przełącza telefon, następnie pokazała,
gdzie są karty pacjentów.
- Ma pani jakieś pytania?
Amber zerknęła w stronę korytarza, z którego odchodziły drzwi
do zamkniętych pokoi.
- Kto dziś ma dyżur? Doktor Calhoun?
- Si. To anioł.
- Choć uparty jak diabeł - mruknęła Amber.
- Słucham?
- Nie, nic. Niech pani idzie do wnuczki. Mam nadzieję, że mała
szybko wyzdrowieje.
Kobieta sięgnęła po torebkę i po chwili zniknęła. Gdy tylko drzwi
się za nią zamknęły, zadzwonił telefon. Dziewczyna, która wyglądała
za młodo, żeby być matką, popatrzyła na Amber nad ciemną główką
swojego dziecka.
Pulchne bliźniaki siedzące na kolanach ojca zaczęły płakać;
dwójka innych dzieci walczyła w rogu o zabawkę. Stojący w kącie
staruszek zmierzył Amber takim wzrokiem, jakby dzwoniący telefon i
hałasujące dzieci były jej winą.
Na płacz i krzyki niewiele była w stanie poradzić, ale telefon
mogła uciszyć. Chwyciła słuchawkę.
- Klinika Mill Creek.
Zajrzawszy do rejestru, zapisała osobę, która dzwoniła, na wizytę
do lekarza. Potem na zmianę odbierała telefony, kołysała dzieci,
szukała zagubionych zabawek, rozmawiała z naburmuszonym
staruszkiem. Marzyła o tym, by móc się rozdwoić.
Kilka kosmyków opadało jej na twarz, róg bluzki wystawał ze
spódnicy, a ramię miała mokre od śliny bliźniaka, którego ciągle
nosiła na rękach. Wreszcie ostatnią pacjentkę zaprosiła do pokoju
lekarskiego. Telefon przestał dzwonić, budynek powoli pustoszał.
Korzystając z ciszy, uporządkowała biurko, ustawiła krzesła i zaczęła
się zastanawiać, co ma powiedzieć Trippowi.
Akurat
czytała
wiszącą
na
ścianie
ulotkę
na
temat
organizowanego za dwa tygodnie balu na cele charytatywne, kiedy
usłyszała jakiś szmer. Odwróciła się.
Tripp stał na drugim końcu pomieszczenia.
- Co tu robisz?
Pomyślała sobie, że sprzedawcy w sklepach bywają milsi.
Wskazała ręką pisma, które ułożyła w kilku równych stosach.
- Pracuję.
- Tu? Wątpię.
- A jednak. Widocznie znalazłam się w odpowiednim miejscu w
odpowiednim czasie...
- Gdzie Rosa?
A więc tak ma na imię tęga niewiasta z hiszpańskim akcentem.
- Pojechała do domu. Jej wnuczka zachorowała.
Ostatnia pacjentka wyszła z gabinetu do poczekalni, trzymając w
ramionach śpiące niemowlę.
- Dziękuję bardzo, doktorze Calhoun. - Anna Garcia uśmiechnęła
się blado.
Słysząc głos matki, niemowlę otworzyło oczy i zaczęło ssać
kciuk. Po chwili znów zamknęło powieki. Matka i dziecko sprawiali
wrażenie zmęczonych. Dziewczyna wsunęła rękę do kieszeni.
Wydobywszy kilka monet, położyła je na ladzie i ruszyła do drzwi.
Amber chciała coś powiedzieć, ale Tripp uciszył ją spojrzeniem.
Drzwi się zamknęły. Są sami. Nareszcie!
Stał z grymasem niezadowolenia na twarzy. Najwyraźniej nie
podzielał jej radości, lecz mogłaby przysiąc, że chwilę wcześniej
pożerał ją wzrokiem.
- To był długi dzień. Czeka mnie jeszcze obchód.
Amber podeszła do lady. Ze stojącego na niej talerzyka wysypała
garść drobnych. Przeliczyła pieniądze; wszystkiego razem było trzy
dolary i osiemdziesiąt trzy centy. Wrzuciła całodzienny utarg do
szuflady biurka.
- Za mało, żeby zaopatrzyć klinikę w bandaże, ale starczyłoby dla
Anny na bochenek chleba albo karton mleka.
Wcześniej, kiedy czteroletni Jose Martinez bąknął coś o
złotowłosym aniołku kręcącym się po poczekalni, Tripp puścił to
mimo uszu. Do głowy mu nie przyszło, że chłopiec mówi o Amber.
Zorientował się, że to ona, dopiero godzinę później, gdy stary Samuel
DeWitt opisał nową wolontariuszkę. Od tamtej pory oddech miał
nierówny, tętno przyśpieszone.
Popatrzył na opadające jej na twarz kosmyki i rozmazany pod
oczami tusz.
- Anna jest osobą niezwykle dumną - rzekł. - Zawsze płaci. Tyle,
ile akurat może. Wtedy ma poczucie, że nie korzysta z niczyjej łaski.
- Czyli to sprawa dumy?
Rozejrzał się po poczekalni. Domyślał się, o co Amber pyta i nie
bardzo wiedział, jak zareagować. Naprawdę nie chciał jej zranić, ale
dlaczego nie potrafiła zrozumieć, że dalsze widywanie się nie ma
sensu?
- Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś.
Dostrzegł w jej oczach błysk nadziei. Po chwili nadzieja zgasła.
Amber podniosła z podłogi torbę i zaczęła w niej czegoś szukać.
- Ale lepiej, żebym tu nie przychodziła?
Zaklął w duchu. Tak bardzo jej pragnął! Ale słusznie postąpił,
wycofując się, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Wskazała
głową na wycinek z gazety przypięty do stosu kartek.
- Pewnie nie czytasz rubryki towarzyskiej. Wygląda na to, że
Olivia Babcock i Derek Spencer ustalili datę ślubu.
Ostrożnie, aby przypadkiem nie dotknąć ręki Amber, wziął od
niej kartki.
- Co to? - spytał.
- Formularz, który trzeba wypełnić, żeby otrzymać dotację z
Fundacji Hopechest. Przeczytaj dokładnie instrukcję. Należy opisać,
na co pieniądze zostaną przeznaczone, a także przedstawić informacje
na temat finansów kliniki, czyli podać wysokość pensji, wpływy,
wydatki i tak dalej. Wszystkie podania rozpatruje rada Fundacji i
oczywiście nie ma żadnych gwarancji, że cokolwiek dostaniesz, ale
myślę, że warto spróbować.
Stał bez ruchu.
- Nie musisz tego robić, Amber. Ja naprawdę nie potrzebuję
twojej pomocy...
- Może ty nie, ale Jose, Anna i Manuel tak.
Nie wiedział, jak zareagować. Usiłował dać jej do zrozumienia, że
to, co między nimi było, należy do przeszłości, a ona mimo to wciska
mu pieniądze.
- Jesteś niesamowita - oświadczył.
Przeczesał ręką włosy. Były teraz krótkie. To jedna ze zmian,
jakie w ciągu ostatniego miesiąca zaszły w jego życiu. Chociaż nie; on
też się zmienił. Świat jednak pozostał taki sam - niebezpieczny. Zdał
sobie z tego sprawę tamtego dnia na parkingu, kiedy mąż pobitej
pacjentki gotów był na użycie broni.
- Któregoś dnia wyjdziesz za mąż i uszczęśliwisz jakiegoś
faceta...
Jakiegoś faceta? Poczuła, jak wstępuje w nią złość.
- Tak? A jakiego? Może mi powiesz, za kim powinnam się
rozglądać?
Sądziła, że Tripp się zirytuje, lecz on nic sobie nie robił z
sarkazmu w jej głosie. Miała ochotę usiąść i się rozpłakać.
- Za kimś takim jak ty - odrzekł spokojnie. - Za człowiekiem
dobrym, mądrym, z poczuciem humoru. Bogatym, kulturalnym i
cierpliwym. - Na moment zamilkł. Kiedy ponownie się odezwał, głos
miał niski, ochrypły. - Za kimś, kto ma własne zdanie i potrafi go
bronić. Bo kimś, kto ci przytakuje, szybko byś się znudziła.
- A ty? - spytała. - Jaka kobieta byłaby najlepszą partnerką dla
ciebie?
- Coop trafnie nazwał mnie samotnikiem. Ale jeśli kiedykolwiek
się ożenię, wybiorę kogoś z moich sfer. Kogoś, kto będzie pasował do
mojego świata.
- Świat jest jeden, Tripp. I wszyscy w nim żyjemy.
- Tak sądzisz? Może. W każdym razie byłbym rad, gdybyś w
przyszłości unikała miejsc, w których czai się niebezpieczeństwo.
Nagle coś ją tknęło. Przypomniała sobie, jak po powrocie z
Missisipi byli u niej w domu i już mieli wskoczyć do łóżka, kiedy za
oknem rozległ się huk. To ten huk, który brzmiał jak strzał z broni
palnej, a nie telefon od Randa, który zadzwonił chwilę później,
przeszkodził im w miłosnych igraszkach.
Obserwując, jak Tripp gasi światła., zamyka okna i drzwi, powoli
zaczęła kojarzyć.
- Dzięki za pomoc, Amber. Pozdrów ode mnie ojca.
Usiłuje się jej pozbyć, zniechęcić do siebie. A przecież czuła, że
mu na niej zależy. Co może zrobić? W jaki sposób przemówić mu do
rozumu? Zrezygnowana, ruszyła do wyjścia.
- Amber...
- Tak?
- Obiecaj, że więcej nie będziesz tu przyjeżdżać.
Przez chwilę stała bez ruchu, nie oddychając, nawet nie mrugając
powiekami. Potem odwróciła się i zamiast cokolwiek obiecywać, z
całej siły trzasnęła drzwiami.
W Keyhole w stanie Wyoming Grzechotnik Pike skręcił w ulicę
Główną. Drżącą ręką poklepał się po kieszeni, w której zwykle nosił
piersiówkę. Odkąd ta wredna suka Meredith Colton przestała
przesyłać mu forsę, nie miał za co kupić alkoholu. Przeszedł przez
ulicę, kierując się w stronę niedużego sklepu z antykami. Nienawidził
takich miasteczek. Szlag by je trafił! W żadnym barze nie chcieli
sprzedać mu nic na kredyt. Jego zszargane nerwy mogłaby od biedy
ukoić jakaś dziwka, ale nawet na to nie było go stać!
Może jednak niedługo szczęście się do niego uśmiechnie. Od
pewnego czasu śledził młodego szeryfa Toby'ego Atkinsa. Kiedy
okazało się, że ten prowadzi życie zakonnika, postanowił skupić się na
Wyatcie i Annie Russellach.
Od któregoś z kumpli w barze dowiedział się, że Russellowie
przyjaźnią się z dziewczyną o kasztanowych włosach. Tak się akurat
składa, że Emily Blair Colton również ma kasztanowe włosy. Gotów
był się założyć, że pomogli jej zniknąć ż miasteczka. I że znają jej
obecne miejsce pobytu.
Postanowił to z nich wydobyć. Od trzech dni obserwował
budynek, w którym mieścił się ich sklep oraz mieszkanie. Doszedł do
wniosku, że najłatwiej będzie pociągnąć za język dwóch rudowłosych
chłopców, którzy codziennie po powrocie ze żłobka czy przedszkola -
diabli wiedzą, gdzie spędzają poranki - wyprowadzają na spacer
wielkiego czarnego potwora.
Właśnie nadchodzili.
- Cześć, chłopaki. - Popatrzył na nich znad oprawek
dwuogniskowych okularów, które ukradł wczoraj śpiącemu na ławce
staruszkowi. - Ładny dzionek, prawda? A raczej popołudnie.
Chłopcy byli podobni do siebie jak dwie krople wody. Nie tylko
wyglądali identycznie, ale w identyczny sposób zmarszczyli brwi.
Towarzyszące im wielkie czarne psisko obnażyło kły.
- Ale duży pies. Jak ma na imię?
Obaj w tej samej chwili położyli rękę na psim karku.
- Poker - odparł chłopiec po prawej. - Jest pan obcy? Bo nam nie
wolno rozmawiać z obcymi.
Pike wsunął kciuki za pasek poliestrowych spodni, które znalazł
w śmietniku za sklepem z używaną odzieżą.
- Hm, jestem dziadkiem. Czy dziadek to ktoś obcy?
Chłopcy naradzili się szeptem.
- Chyba nie - oznajmił ten bardziej wygadany.
Grzechotnik Pike pogratulował sobie w duchu. Starannie
przygotował się do roli - zgolił wąsy i brodę, a włosy i brwi
wysmarował białą pastą do butów. Trud się opłacił. Wąsy wkrótce
odrosną, pasta się spłucze. Pies wciąż szczerzy kły, ale on się nie
liczy. Pike'owi chodziło o rozmowę z dzieciakami, zaufanie psa nie
jest mu do niczego potrzebne.
- Noah i ja nie mamy dziadka. Mamy za to nowego tatę.
Pike wiedział, o kim mówią. Wyatt Russell, wielki prawnik z
Waszyngtonu, porządnie zalazł mu za skórę. Wsunąwszy rękę do
kieszeni, wyciągnął pomięte zdjęcie. Chciał podejść bliżej chłopców,
ale powstrzymało go groźne warczenie dobywające się z psiego
gardła.
- Świetny pies obronny... Spójrzcie, to jest moja wnuczka. Penny.
- Ojej, wygląda zupełnie jak Emily - oznajmił chłopiec, który
dotąd milczał.
- Jak kto? - spytał niewinnym tonem Pike, który specjalnie wybrał
stare zdjęcie Emily Blair.
- Jak Emily. Nasza przyjaciółka.
- Penny ma piętnaście lat. Jest najlepszą wnuczką na świecie.
Niedawno przeprowadziła się ze swoją mamą do Teksasu.
- Emily też się niedawno przeprowadziła.
- Co ty powiesz? Również do Teksasu?
- Nie. Do Montany.
- Serio? - Pike'owi kręciło się w głowie od patrzenia przez
okulary. - Byłem kiedyś w Montanie. - Schował zdjęcie do kieszeni.
Ręka mu się trzęsła. Musi się napić. - A gdzie w Montanie teraz
mieszka?
- W Red...
- Noah! Aleks!
Na dźwięk głosu matki chłopcy odwrócili się. Grzechotnik Pike
czym prędzej skrył się w sklepie sportowym, po czym wymknął się
tylnymi drzwiami. Czapkę z daszkiem i okulary wrzucił do
pierwszego śmietnika, jaki zobaczył po drodze. Zadowolony,
pogratulował sobie w duchu. Potrafi gadać z bachorami! Gdyby nie
ich matka, wszystko by mu powiedzieli.
Wrócił do pokoju hotelowego. Musi się spakować. Emily zaszyła
się w Montanie, w miasteczku Red coś tam. Dobra, mała. Wkrótce się
spotkamy!
Patsy wypadła na zewnątrz, drzwi zamknęły się za nią z hukiem.
- Teddy! Joey!
Osłaniając oczy przed słońcem, rozejrzała się po ogrodzie.
Szukała swoich ukochanych synów. Chłopców nie znalazła, ale
zobaczyła siedzącą przy basenie Amber, która rozmawiała z Joem.
- Joe! - zawołała do mężczyzny, którego żonę udawała od
dziesięciu lat. - Nie wiesz, gdzie są chłopcy? Chyba nie sprzątają
znów w stajni...
Po chwili obaj wybiegli z domu. Patsy z promiennym uśmiechem
patrzyła, jak wskakują do wody. Jej dwa największe skarby! Gdyby
tylko zdołała odszukać dziecko, które skradziono jej przed laty,
byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie. A gdyby jeszcze udało się
jej pozbyć Joego i tej małej wstręciuchy Emily...
Dwa dni temu otrzymała wiadomość od detektywa, że przy
nielegalnej adopcji dziewczynki odpowiadającej rysopisowi jej
córeczki pośredniczył jakiś nieuczciwy lekarz ze Stockton. Z
dokumentów wynika, że dziewczynka trafiła do pary mieszkającej w
Ohio. Patsy poprosiła detektywa, aby kontynuował poszukiwania. Jej
mała córeczka jest teraz dorosłą kobietą!
Patsy zmrużyła z namysłem oczy. Miała nadzieję, że Jewel w
niczym nie przypomina dorosłych córek Meredith, których
szlachetność i dobre serce przyprawiały ją o mdłości.
- Joe, muszę z tobą porozmawiać.
Pochyliwszy się nad córką, Joe szepnął jej coś do ucha i ruszył w
stronę żony. Z każdym krokiem jego spojrzenie stawało się coraz
bardziej lodowate. Patsy była pewna, że na córkę patrzył czule. Och,
ile upokorzeń musiała znosić w tym domu!
- Co ona tu robi?
Joe Colton zmierzył wzrokiem tę obcą kobietę, w którą
przeistoczyła się jego piękna Meredith. Gdyby nie Joe Junior i Teddy,
dawno porzuciłby swój ukochany dom. Hacienda de Alegria - Dom
Radości. Radość dawno w nim nie gościła.
- Amber jest naszą córką, a to jest również jej dom.
- Musi chodzić taka skrzywiona?
- Ma problemy. Cierpi.
Patsy przyjęła wyjaśnienie ze wzruszeniem ramion.
- Mogłabyś okazać jej nieco współczucia.
- Och, bez przesady! Ma dwadzieścia sześć lat. Niech się dąsa i
pochlipuje we własnych czterech ścianach. Strasznie je rozpieściłeś,
Joe. I Amber, i Sophie są takie same jak M...
- Jak kto? Ty?
- Nie bądź śmieszny. Ja nie rozczulam się nad sobą i nie pociągam
stale nosem.
Joe westchnął w duchu. Kiedyś kochał tę kobietę. Dziś kochał
wyłącznie pamięć o tym, jaka była przed laty.
- Wołałaś mnie, Meredith. Co chcesz?
Odwróciła się niemal ze wstrętem.
- Nic.
Joe bez słowa skierował się z powrotem do stolika nad basenem.
- Przyniosę ci coś do picia, ptaszyno.
Ptaszyno? Patsy zacisnęła gniewnie zęby. Jakim prawem zwraca
się tak ciepło do tej rozpieszczonej małpy, skoro na nią, Patsy, reaguje
z takim obrzydzeniem? Przypuszczalnie na Meredith spoglądał z
miłością. Ale to się skończyło! Jego ukochana Meredith pewnie trafiła
do jakiegoś przytułku dla bezdomnych i zmarła, nie odzyskawszy
pamięci.
W przyszłości musi jednak bardziej uważać. Nie może mówić, że
Sophie i Amber zachowują się jak Meredith, bo przecież wszyscy ją,
Patsy, uważają za Meredith. Jest zmęczona. I spięta. Lada moment
spodziewa się kolejnej wiadomości od Pike'a. Zadzwonił parę dni
temu z informacją, że Emily wyjechała ze stanu Wyoming. Jak tylko
odkryje, dokąd się udała, przystąpi do działania.
Patsy przeszedł dreszcz podniecenia. Nic dziwnego, że coraz
trudniej było jej grać rolę kochającej żony i matki. Dźwięk komórki
wyrwał ją z zadumy. Wydobywszy telefon z kieszeni eleganckiej
marynarki, przyłożyła go do ucha.
- Słucham?
- Chyba wiem, gdzie ona jest.
Uśmiech zagościł na jej ustach. Czym prędzej obejrzała się za
siebie. Joe z Amber patrzyli w jej kierunku.
- Dzień dobry, Sharon - rzekła głośno do słuchawki. - Znalazłaś
wymarzoną torebkę? Jesteś pewna, że to ta?
Na drugim końcu linii Grzechotnik kontynuował nie zrażony:
- Tak. Z dwóch bardzo wiarygodnych źródeł wiem, że nasza mała
Emily przeniosła się do Montany. Właśnie zawężam obszar
poszukiwań.
- Ależ to wspaniale. - Zerknęła na basen, w którym baraszkowali
jej ukochani synowie. - Bardzo się cieszę.
- Zadzwonię, jak będę coś wiedział.
- Dobrze. Wiem, jak trudno znaleźć pasujące dodatki. - Zniżyła
głos. - Tylko tym razem niczego nie schrzań... Doskonale, Sharon! A
zatem czekam z niecierpliwością.
Wyłączyła komórkę i ponownie przybrała neutralny wyraz
twarzy. Wreszcie wszystko zaczyna się układać. Ma swoich synów,
niedługo odnajdzie córkę, a Grzechotnik uwolni ją od Emily.
- Zaprosiłem Amber na kolację! - zawołał Joe.
Rzuciła mu zirytowane spojrzenie.
- Powiadom o tym Inez, a nie mnie. I uważaj na chłopców.
Amber w milczeniu odprowadziła matkę wzrokiem.
- Przykro mi, ptaszyno - rzekł jej ojciec. - Ostatnio mama jest
jakoś bardziej humorzasta niż zwykle.
Widząc smutek w oczach Joego, Amber z trudem powstrzymała
łzy. Zrozumiała, jak bardzo ojciec jest samotny.
- Nie przejmuj się, tato. To nie twoja wina.
Joe wstał od stolika.
- Tak myślisz? Sam nie wiem. Może powinienem był...
- Hej, tato! - zawołał Joe Junior, który stał na brzegu basenu,
gotów do skoku. - Spójrz na mnie!
Przez moment oboje obserwowali harce chłopców, którzy z
piskiem ganiali się w wodzie. Nawet ptaki ucichły, jakby chciały
przyjrzeć się wesołej zabawie. Przynajmniej oni są szczęśliwi. Amber
podejrzewała, że gdyby nie Joe Junior i Teddy, ojciec dawno
rozwiódłby się z matką. Ale ci dwaj go potrzebują.
Wzdychając głośno, również wstała z fotela.
- Cześć, chłopaki! - zawołała do braci.
- Cześć, Amber!
- Idziesz? - zdziwił się Joe.
Skinęła głową.
- Tak będzie lepiej, tatusiu.
- Martwię się o ciebie, kochanie.
Pocałowała ojca w policzek. Nie mówiła mu, żeby się nie
martwił, bo wiedziała, że i tak jej nie posłucha. Opuszczała ranczo z
ciężkim sercem. Widok matki z ojcem zawsze napawał ją smutkiem.
Kiedyś byli tacy szczęśliwi, tacy zakochani. Co się stało? Dlaczego
matka tak bardzo się zmieniła?
Na
siedzeniu pasażera
leżała
ulotka
z
informacją
o
organizowanym przez szpital balu. Amber zamyśliła się. Tripp nie
tylko jej nie zaprosił, ale zażądał, aby więcej nie pokazywała się w
klinice. Pragnął jej, lecz nie chciał się z nią widywać. Uważał, że w
jego świecie czai się zbyt wiele niebezpieczeństw.
Hm. Był wściekły, kiedy wysiadła z samochodu i zaczęła
rozmawiać z facetem, który pobił żonę. Zdenerwował się, kiedy po
powrocie z Missisipi na ulicy przed jej domem rozległ się wystrzał z
rury wydechowej. Próbował ją osłonić, jakby bał się, że coś złego się
jej stanie.
Cholera jasna! Całe życie starała się zasłużyć na miłość tych,
których kochała. Studiowała na Radcliffe, by sprawić przyjemność
matce. Pracowała w Fundacji, bo ojcu na tym zależało. Wreszcie
znalazła kogoś, kto kochał ją bezwarunkowo. Ale on za wszelką cenę
chciał ją chronić przed złem...
Kierowca za nią nacisnął klakson. Wróciła myślami do
rzeczywistości. Tripp kocha ją. To nie ulega wątpliwości. Ma dziwny
sposób okazywania uczuć, ale na pewno ją kocha. W przeciwnym
razie dlaczego tak bardzo drżałby o jej bezpieczeństwo? Dlaczego w
imię bezpieczeństwa gotów był rezygnować z miłości?
Wydawało mu się, że ją zna. Że wie, jakiego męża powinna sobie
poszukać. Przystanąwszy na czerwonym świetle, podniosła do oczu
ulotkę. Bal ma się odbyć w połowie sierpnia, za dwa tygodnie.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Zanim dojechała do
Fort Bragg, wiedziała, co zrobi. Zostały jej dwa tygodnie na
dopracowanie szczegółów.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Wyluzuj, Calhoun. I uśmiechnij się. To bal, a nie pogrzeb.
- I kto to mówi? - Wsunąwszy palce za kołnierzyk
wykrochmalonej koszuli, Tripp popatrzył znacząco na przyjaciela.
I faktycznie, od kilku dni Gavin Cooper chodził równie spięty jak
on. Kłopoty obu mężczyzn miały związek z przedstawicielkami płci
przeciwnej. Przedstawicielką płci przeciwnej wywołującą niepokój
Gavina była dziennikarka z lokalnej gazety.
Tripp zacisnął zęby. Bal miał być stosunkowo skromną, lokalną
imprezą, dopóki w przygotowania nie włączyła się Amber. Nagle, jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wokół wszystkiego zrobił się
szum, sprawa trafiła na łamy gazet w San Francisco. Dziennikarze
rozmawiali z kilkoma pacjentami kliniki. Największe zainteresowanie
i sympatię wzbudził czteroletni P.J. Pattison, kędzierzawy chłopczyk
ranny w wypadku samochodowym, w którym zginęła jego matka.
Zdjęcie chłopca trzymającego w ramionach szczeniaka najpierw
pojawiło się w prasie, a potem na plakatach w każdym mieście
północnej Kalifornii. Reklama i rozgłos sprawiły, że mnóstwo par
zgłosiło chęć zaadoptowania dziecka. Akurat z tego Tripp się cieszył.
Nie cieszył się z rozgłosu, jaki on sam zyskał.
Oczywiście nie mógł zrzucić winy na Amber. Sprawcą całego
zamieszania była wścibska dziennikarka, która dowiedziała się o
incydencie na parkingu. Media oszalały. Tripp i Cooper zostali
okrzyknięci bohaterami. Z całego stanu zaczęły napływać datki na
klinikę Mill Creek. Tripp otrzymał cztery propozycje małżeństwa od
kobiet, których nigdy w życiu na oczy nie widział, Coop - pięć.
Jednakże dziennikarka, która o nich pierwsza napisała i za którą
Coop się uganiał, nie chciała mieć z nim do czynienia. Gavin Cooper
potrząsnął głową, śledząc wzrokiem niską atrakcyjną szatynkę.
- Jenna Maria Tribiano. Ktoś, kto się tak nazywa, musi mieć
skomplikowaną naturę, nie sądzisz? - spytał cicho. - No dobra, wiemy,
co mnie dręczy. A ciebie?
Tripp wziął głęboki oddech. I nagle poczuł znajomy zapach. Serce
zabiło mu szybciej. Ponieważ nigdzie w pobliżu nie było złotowłosej
dziedziczki, przytknął do nosa rękaw marynarki. Miał wrażenie, że jej
perfumy przenikają wszystko wkoło. Towarzyszyły mu wszędzie: na
szpitalnym korytarzu, w windzie, w poczekalni kliniki. Zabronił
Amber przyjeżdżać do Mill Creek, ale ona nie słuchała żadnych
poleceń.
Oczywiście starała się nie pokazywać mu na oczy: pomagała w
klinice, kiedy on pracował w szpitalu, i na odwrót. Od dwóch tygodni
ani razu jej nie widział, czasem tylko wjeżdżając na parking, kątem
oka dostrzegał wyjeżdżające sportowe auto.
- O rany! - Coop aż zagwizdał pod nosem. - Co za kiecka!
Podniósł się szmer. Pewnie każdy facet pomiędzy osiemnastym a
osiemdziesiątym rokiem życia jęknął z zachwytu na widok Amber,
która stała pod ukwieconym łukiem na końcu przejścia. Kaskada
złotych loków opadała jej na ramiona. Największe wrażenie robiła
jednak jej suknia, czerwona, obcisła, z wielkim dekoltem, od której
nie sposób było oderwać oczu.
- Ciekawe, kim jest ten gość, z którym przyszła - ciągnął Coop. -
Zresztą nieważne. Ale ta kiecka, stary! Ta kiecka! Nie wiadomo, czy
więcej zasłania, czy odsłania.
- Myślałem, że pałasz miłością do swojej dziennikarki - zauważył
Tripp.
Gavin Cooper, nie bez powodu przezywany donżuanem, posłał
przyjacielowi zdumione spojrzenie.
- A od kiedy to zakochanemu facetowi nie wolno podziwiać
innych kobiet?
Przypuszczalnie był to jeden z powodów, dla którego
dziennikarka nie chciała mieć z nim do czynienia.
Dzięki przychylności władz miejskich bal odbywał się na terenie
parku. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi; im ciemniejszą barwę
przybierało niebo, tym jaśniej nad głowami tańczących par migotały
sznury świateł rozwieszonych na drzewach. Amber drżała na całym
ciele. Wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. Rozglądając się
dookoła, nagle napotkała spojrzenie Trippa. Nic dziwnego, że była
zdenerwowana. Nie spuszczał z niej wzroku.
Bal zaczął się o siódmej; zanosiło się na to, że będzie wielkim
sukcesem. Cieszyło to Amber, która mnóstwo wysiłku włożyła w
przygotowania. Zależało jej jednak również na tym, aby samej
odnieść sukces i zdobyć Trippa. Mężczyznę, z którym przyszła na bal,
przedstawiła dyrektorowi szpitala, po czym ruszyła z nim na parkiet.
Kiedy skończyła się melodia, ktoś inny poprosił ją do tańca.
Zauważyła, że Tripp cały czas bacznie się jej przygląda. Po pewnym
czasie jedna z pielęgniarek niemal siłą zaciągnęła go do walca. Potem
pielęgniarka znikła, a oni znaleźli się koło siebie.
- Wydawało mi się, że damy nie noszą czerwieni.
Przerabiała w myślach różne scenariusze; zastanawiała się, co
powie, jeśli Tripp powita ją chłodno, co jeśli obojętnie, a co jeśli
przyjaźnie. Natomiast zaskoczył ją gniew w jego głosie.
- Nie mówiłam, że nie noszą. Stwierdziłam jedynie, że narzeczona
człowieka, który stara się o posadę w prywatnym szpitalu, powinna
prezentować się elegancko, lecz skromnie, by nie przyćmiewać żony
jego przyszłego szefa.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany,
jednocześnie próbował zapomnieć, co czuł, kiedy trzymał ją w
ramionach, a ona jęczała z rozkoszy.
- Zatańczysz, Amber?
Uśmiechając się przyjaźnie, wzięła pod rękę młodego
sanitariusza. Tripp został na miejscu, kipiąc z wściekłości. Kiedy
melodia ucichła, Fred odprowadził Amber do Trippa i ruszył na
kolejny podbój.
- Nie za młody dla ciebie?
Bez słowa odwróciła się i odeszła. Zależało jej na Trippie, ale nie
zamierzała znosić jego humorów i zniewag. Nalała sobie szklankę
ponczu.
- Wygląda na to, że dzięki balowi twoja klinika stanie na nogi.
Jakim cudem wyczuła jego obecność? Uznał, że nie ma sensu o to
pytać.
- Dobrze, że wciąż ją uważasz za moją - rzekł.
Zareagowała lekkim uniesieniem brwi, jakby zdziwił ją jego
sarkazm. Ale, do jasnej cholery, przecież to on, Tripp Calhoun,
założył klinikę. I on powinien przyjmować do pracy wolontariuszy.
Ona zaś wpadała bez pytania, po prostu kiedy miała czas i ochotę. Tak
samo nieproszona zjawiała się w jego snach.
- Sprawiasz wrażenie zmęczonego, Tripp.
Oczywiście, że jest zmęczony. Nie wysypia się, bo ciągle o niej
myśli.
- Wzięłam do serca twoją radę. - Widząc jego pytające spojrzenie,
wyjaśniła: - A propos mężczyzny, który nadawałby się dla mnie na
męża.
- No i co?
- No i w ciągu ostatnich dwóch tygodni umówiłam się z kilkoma
na kolację.
- To znaczy z iloma?
Starała się zachować kamienny wyraz twarzy.
- Z trzema. Pierwszy to chirurg plastyczny z Bostonu. Jest
niesamowicie bogaty, a jego rodzina pochodzi z najwyższych sfer.
Studiował w Anglii, uwielbia operę i Szekspira.
- Wyznaczyliście już datę ślubu?
Skrzywiła się.
- Nie. Śmiertelnie mnie wynudził. Ale jednego się o sobie
dowiedziałam.
Wolnym krokiem oddalali się od tańczących; muzyka stawała się
coraz cichsza.
- Czego? - spytał Tripp, siląc się na obojętność.
- Że nie chcę spędzić życia z facetem, który zarabia majątek,
poprawiając bogatym klientkom piersi i nosy. Drugi mężczyzna,
którego zaproszenie przyjęłam, to przyjaciel Freda. Wiem, wiem... -
dodała szybko, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. - Też wolałabym
mieć za męża kogoś, komu wolno głosować. Oczywiście, gdybym
była szaleńczo zakochana, sprawa wieku nie grałaby roli.
- A trzeci?
- To motocyklista o włosach znacznie dłuższych niż twoje, zanim
je ściąłeś, i wielkim tatuażu kobry na plecach.
- Czyś ty zwariowała? Wiesz, jaki to może być groźny typ?
Kopnęła go w kostkę; zupełnie się tego nie spodziewał.
- Mylisz się. Tom jest miłym facetem, który akurat lubi długie
włosy i nie boi się igły. Pracuje w schronisku dla zwierząt i wzrusza
się do łez, kiedy słyszy hymn narodowy.
Nie wiedział, do czego Amber zmierza, powoli jednak zaczynał
tracić nad sobą kontrolę. Bał się, że jeszcze chwila, a porwie ją w
ramiona...
- I pewnie bardzo kocha mamusię - oznajmił, usiłując wziąć się w
garść. - Wiesz, ilu facetów skazanych na śmierć twierdzi, że kocha
mamusię, Amber? A ten gość, z którym przyszłaś dziś na bal?
Z całej siły dźgnęła go palcem w klatkę piersiową.
- Tak się składa, że Philip jest już zaręczony. Z moją przyjaciółką
Claire.
- To dlaczego przyprowadziłaś go?
- Dla towarzystwa. Posłuchaj, Tripp. Nikt mi nie może dać
gwarancji bezpieczeństwa. Ani ty, ani żaden inny facet. Prawie
dwadzieścia lat temu mój brat zginął, jeżdżąc na rowerze w
najbardziej bezpiecznej okolicy w kraju. Nieszczęście może
przydarzyć się wszędzie i każdemu.
- Nie rozumiesz, Amber...
- Rozumiem bardzo wiele, mimo że swoim dziwnym
zachowaniem wprowadzasz mi zamęt w głowie.
- Ale...
- Nie przerywaj. Możesz ze mną nie współpracować. Możesz się
ze mną nie widywać. Ale nie możesz ani mnie, ani nikomu zapewnić
bezpieczeństwa, bo tego nie da się zrobić. I jeszcze jedno ci powiem.
Nie będę dłużej próbowała zasłużyć na czyjąś miłość lub akceptację.
Odtąd zamierzam słuchać się wyłącznie siebie. Praca wolontariuszki
w klinice sprawiła mi więcej satysfakcji niż cokolwiek innego. - Na
moment zawahała się. - No, prawie...
Chwycił ją za rękę, zanim znów go dźgnęła.
- Jak na rozpieszczoną dziedziczkę masz spory tupet.
- Idź do diabła, Tripp. - Wyrwała mu się.
- Amber, poczekaj!
Zrównał z nią kroki. Nie pozwoliła się dotknąć, ale przynajmniej
stanęła.
- Właściwie to powinnam ci podziękować - rzekła.
Ale nie podziękowała.
- Za co? - spytał.
- Tego lata odkryłam, co to jest prawdziwa miłość. Jak to nigdy
nie wiadomo, co się komu spodoba, prawda?
Zasłużyłem na to, pomyślał.
- Ja też ci powinienem podziękować.
- Ty mnie?
- Za to wszystko. - Wskazał ręką dookoła. - I za dotację.
Wystąpiłem również o wsparcie do innych organizacji i instytucji.
Poza tym dzwonił do mnie Montgomery Perkins. Okazuje się, że
jeden z kelnerów w Missisipi widział, jak opuszczaliśmy restaurację.
Powiedział Cornelii, co się stało: że nawet nie tknąłem Dereka.
Perkins wezwał Dereka na dywanik. A mnie zaproponował
stanowisko głównego lekarza pediatry w szpitalu w Santa Rosie.
Amber wytrzeszczyła oczy.
- No i co? Co powiedziałeś?
- Odmówiłem.
- Ale...
- Nie chcę przenosić się do Santa Rosy.
- Dlaczego?
- Dwie minuty temu jeszcze nie wiedziałem. Ale teraz już wiem.
Bo ciebie tam nie ma.
Odwróciła wzrok.
- Nie lubię swojej pracy... To znaczy lubię, ale wykonuję ją tylko
dlatego, że chciałam zyskać aprobatę matki. Ojca też. Ale więcej nie
zamierzam siedzieć za biurkiem i grzebać w papierach.
Oszołomiony odkryciem, jakiego przed chwilą dokonał, starał się
zrozumieć, co Amber usiłuje mu powiedzieć.
- A co chcesz robić? - spytał.
- Może wrócę na studia. Chętnie zostałabym dyplomowaną
pielęgniarką, może lekarzem. I chętnie pracowałabym w szpitalu w
Ukiah. - Zerknęła na Trippa, po czym szybko spuściła oczy. - To co?
Nie próbujesz wybić mi tego pomysłu z głowy?
- Chyba nie dałbym rady.
Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Jest tylko jedno wyjście - kontynuował. - Skoro uparłaś się, żeby
grać mi na nerwach, równie dobrze możesz za mnie wyjść.
Zamurowało ją.
- Co?
- Powiedziałem, że cię kocham.
- Wcale nie.
- Ale powinienem był, i to kilka tygodni temu.
- Serio? Nie żartujesz? Kochasz mnie?
- Tak. Od pierwszego dnia. Nie tamtego sprzed laty, ale tego
teraz, kiedy zobaczyłem cię nad basenem. Boję się miłości, lecz
jeszcze bardziej boję się, że znikniesz z mojego życia. Więc jak?
Wyjdziesz za mnie? - Urwał.
- Jeśli się wahasz, to wiedz, że ja też dowiedziałem się kilku
rzeczy o sobie.
- Jakich, Tripp?
- Że potrafię się uprzeć i dążyć do celu. - Przytknął czoło do jej
czoła. - Miałem świetną nauczycielkę... No? Wyjdziesz za mnie?
Przez chwilę milczała. Trzy razy się jej w życiu oświadczano.
Tripp jest czwarty. Jego oświadczyny nie należą do najbardziej
romantycznych, ale na pewno są najbardziej szczere.
- Naprawdę mnie kochasz? - spytała.
- Tak. - Ujmując jej dłoń, uklęknął. - Jesteś kobietą, o jakiej
marzyłem. Kiedy ja sztywno trzymam się reguł, ty wykazujesz
inwencję; kiedy ja milczę, ty mówisz; kiedy jestem poważny, ty
tryskasz życiem i energią. Kocham cię. Czy chcesz zostać moją żoną?
Żyć ze mną, dzielić się pracą i łożem? Kochać mnie i nasze dzieci?
Łzy podeszły jej do gardła. Skinęła głową.
- Czy to oznacza: tak?
- Tak - szepnęła. - Tak. Chcę tego wszystkiego. Kocham cię,
Tripp.
Wstał. Po raz pierwszy od dwóch tygodni ich usta się zetknęły.
Ponieważ drzewo, za którym stali, nie bardzo ich osłaniało, musieli
pohamować pożądanie i ograniczyć się do pocałunków.
- Kiedy? - spytał, odrywając wreszcie wargi od jej ust.
Nie miała pojęcia, o czym mówi.
- Co kiedy?
- Kiedy mnie poślubisz?
Uśmiechnęła się szczęśliwa. Modliła się, aby Tripp odwzajemnił
jej uczucie i jej modły zostały wysłuchane. Spojrzała do góry; na
niebie świecił księżyc, migotały setki gwiazd.
- Może dzisiaj?
Obrócił ją twarzą do siebie.
- Naprawdę? - Ucieszył się, po chwili jednak pokręcił głową. -
Nie. Zasługujesz na prawdziwe wesele.
Całe życie marzyła o wyszywanej koralikami białej sukni z
trzymetrowym trenem. Wyobrażała sobie, jak ojciec prowadzi ją do
ołtarza, a potem rodzina składa jej życzenia - Emily, rodzice, którzy
wciąż bardzo się kochają...
Popatrzyła na Trippa. Rzeczywistość jest ważniejsza od marzeń.
- Dzisiaj, kochany. Jedźmy do Vegas.
Przycisnął jej rękę do swojego serca, a jego twarz rozjaśnił
uśmiech.
- Jakże mógłbym ci odmówić?
Dwie i pół godziny później delikatnie przytrzymał Amber, której
po podróży samolotem i lekach wciąż kręciło się w głowie.
- Jak cię pani czuje, pani Calhoun?
- Cudownie - odparła, spoglądając na tandetną obrączkę kupioną
w sklepiku na rogu.
- Jutro kupię ci prawdziwy pierścionek - obiecał Tripp głosem
ochrypłym ze wzruszenia. - Z brylantem, perełką. Razem
wybierzemy...
- Mam wszystko, czego mi trzeba do szczęścia.
Objęci, ruszyli po schodach, opuszczając jaskraworóżową kaplicę,
w której złożyli przysięgę małżeńską. W wolnej ręce Amber trzymała
akt ślubu, a Tripp wykonane polaroidem zdjęcie przedstawiające
młodą parę: jego w drogim czarnym garniturze, ją w wyzywającej
czerwonej sukni z ogromnym dekoltem i rozcięciem do połowy uda.
- Jesteś piękna.
- Dziękuję.
Nagle rozległ się przeciągły gwizd.
- Ale laska! - zawołał przejeżdżający kabrioletem mężczyzna.
- Ta laska to moja żona! - poinformował go Tripp.
Rozpierała go duma. Laskę mógł mieć każdy, on zaś miał
najwspanialszą kobietę na świecie, nie tylko piękną, ale silną, upartą,
mądrą i niezależną.
Amber nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. Owszem, jest parę nie
rozwiązanych spraw, które mąciły jej radość, choćby zniknięcie Emily
czy zachowanie matki. Ale miała nadzieję, że z czasem wszystko się
dobrze ułoży. Najważniejsza jest miłość. A wiedziała, że tej jej nigdy
nie zabraknie.