Steffen Sandra Ród Coltonów 10 Żona na pokaz

background image

SANDRA STEFFEN

Żona na pokaz

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Amber Colton spojrzała na swoje bose stopy. Z paznokcia na

dużym palcu lewej nogi schodził lakier. Westchnęła. Sprawdziła palce

u rąk i ponownie westchnęła. W powietrzu unosił się cichy, miarowy

szum oceanu. Czasem od strony wody niespodziewanie zrywał się

zimny wiatr. Na szczęście część ogrodu, w której wypoczywała, była

osłonięta od podmuchów.

Przysłoniwszy ręką oczy, podniosła głowę i zaczęła wpatrywać

się w duże pierzaste chmury. Dawniej, wraz z rodzeństwem, spędzała

na obserwacji nieba wiele godzin; odnajdywanie obłoków w kształcie

słoni, grzybów, parasoli i drzew sprawiało im ogromną frajdę. W

owym czasie patio za domem tętniło życiem: tabuny dzieciaków

pływały w basenie, przekrzykiwały się, rozbryzgiwały wodę.

W dzieciństwie Amber nigdy się nie nudziła. Odgarnęła z twarzy

kosmyk złocistych włosów i dźwignęła się na nogi. Głupio zrobiła,

przyjeżdżając w tym nastroju do domu. Powinna była przyjąć

zaproszenie przyjaciół i polecieć z nimi na Kajmany. Z drugiej strony

każdy, nawet najkrótszy lot przyprawiał ją o mdłości; możliwość

podziwiania zachodu słońca na innej półkuli nie była tego warta.

Czuła się znużona fizycznie i psychicznie, tak znużona, że miała

ochotę się rozpłakać. Chociaż nie; Amber Colton już nie wylewa łez...

W wieku dwudziestu sześciu lat jest za młoda, aby nuda i poczucie

beznadziei mogły stać się trwałym elementem jej życia. To minie,

powtarzała sobie w duchu.

background image

Po prostu nie należało brać dziś wolnego. Coraz częściej jednak -

mimo że lubiła swoją pracę w Fundacji Hopechest - miała wrażenie,

że czegoś jej brakuje. Ponieważ stęskniła się za ojcem, postanowiła

wykorzystać zaległy urlop i wpaść z wizytą na rodzinne ranczo pod

Prosperino.

Niewiele to pomogło. Dokuczała jej samotność. I nuda. Straszliwa

nuda. Wczoraj wieczorem też się nudziła. Zadzwoniła do swojej

przyjaciółki Claire Davis. Claire musiała usłyszeć nieme błaganie w

jej głosie, bo o piątej rano zjawiła się na ranczu. Amber zerknęła na

kobietę, która smacznie spała w cieniu, i westchnęła głośno. Claire

jest cudowną kumpelką, tyle że prowadzi nocny tryb życia.

Nieopodal w ogrodzie coś przykuło jej uwagę. Hm, odrobina

jaskrawego koloru na tle zieleni. Nie mając nic do roboty, wolnym

krokiem ruszyła w kierunku ścieżki. W przeszłości matka całymi

godzinami potrafiła pielęgnować ogród; sadziła krzewy o

fantazyjnych liściach i rośliny o barwnych kwiatach. Była miejscową

patriotką i najbardziej lubiła odmiany typowe dla Kalifornii.

Od dziesięciu lat ogrodem zajmował się biedny Marco. Starał się

jak mógł, pielił, przycinał, podlewał, dzięki niemu wciąż rosło kilka

niezwykle dekoracyjnych i egzotycznych drzew, ale brakowało

zwykłych kwiatków, pięknych i bajecznie kolorowych, które matka

tak bardzo lubiła.

Schyliwszy się, Amber ujrzała maleńkie różowe kwiatki ukryte

pod rozległym krzewem, które jakimś cudem przetrwały lata

zaniedbań. Zdumiona, wyciągnęła się na ziemi i odgarnęła ręką

background image

gałęzie. Pomiędzy chwastami zobaczyła jeszcze więcej delikatnych

różowych pączków.

Zafascynowana ich zdumiewającą żywotnością, patrzyła na nie z

uśmiechem, ignorując słońce, które piekło ją w plecy, oraz kamyki,

które wpijały się jej w łokcie i kolana. Po chwili ostrożnie, aby nie

uszkodzić kwiatków, zaczęła wyrywać rosnące wokół zielsko.

Na ścieżce rozległ się chrzęst kroków. Amber uniosła głowę,

dopiero gdy usłyszała nad sobą głos Inez Ramirez.

- Pomyślałam, że ucieszysz się z mrożonej herbaty, ale chyba

bardziej przydałby ci się krem z filtrem przeciwsłonecznym -

odezwała się gospodyni. - Możesz mi zdradzić, co tu robisz? Oprócz

tego, że usiłujesz się utytłać i spiec sobie plecy na raka.

Amber otworzyła usta, ale Inez, jak zwykle nie czekając na

odpowiedź, ciągnęła swój monolog:

- Powinnaś wypoczywać. Bądź co bądź po to tu przyjechałaś.

- Nie daję rady. Nosi mnie.

- Pływanie nie pomogło?

Amber wzruszyła ramionami. Nie ma nic nudniejszego niż

pływanie w pustym basenie. Wskazała ręką odległy kąt ogrodu.

- Pamiętasz, Inez, jak pięknie wyglądał ogród, kiedy mama o

niego dbała?

Miała ochotę powiedzieć: „kiedy dbała o niego i o nas

wszystkich", ale ugryzła się w język. Sądząc jednak po minie

gospodyni, nie musiała nic dodawać. Inez nie lubiła roztkliwiać się

nad sobą i nie pozwalała, by ci, których kochała, narzekali na los.

background image

Oparłszy ręce na biodrach, które z wiekiem nieco się zaokrągliły,

zmarszczyła groźnie brwi.

- Gdybyś, złotko, wyszła za mąż i urodziła dzieci, nie miałabyś

czasu się nudzić.

Amber otrzepała dłonie z ziemi, strąciła z uda źdźbło trawy.

Najwyraźniej Inez uważa, że mąż i dzieci rozwiązują wszystkie

problemy, lecz ona nie podzielała jej zdania.

- Facetom chodzi tylko o dwie rzeczy, Inez - rzekła. - O seks i

pieniądze. Niekoniecznie w tej kolejności.

Kobieta przeżegnała się, po czym zaczęła bezgłośnie poruszać

ustami. Amber nie była pewna, czy Inez modli się za nią, czy za swoje

dwie córki - Lane, która przeżywa ostatnio jakieś trudne chwile, oraz

Mayę, która niedawno urodziła śliczne maleństwo.

- Nie wszyscy mężczyźni są źli - oznajmiła, skończywszy

modlitwę.

- Tak? - Amber wyrwała następny chwast. - Daj mi przykład

chociaż jednego porządnego.

- Mój Marco, twój ojciec i bracia.

- No dobrze. A teraz proszę o takiego, który nie byłby żonaty lub

ze mną spokrewniony.

Cisza, jaka zapadła, była dość wymowna. Nagle Amber

przypomniała sobie, że parę minut temu słyszała samochód na

podjeździe przed domem.

- Inez, kto przyjechał?

background image

Gdyby patrzyła na gospodynię, dostrzegłaby zmianę w jej twarzy:

pewne ożywienie, dziwny błysk w oczach. Dostrzegłaby i

przypuszczalnie z miejsca nabrałaby podejrzeń.

- Ktoś do twojego ojca - odparła neutralnym tonem kobieta.

Szybko, nim Amber zdołała o cokolwiek więcej zapytać,

odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku szerokich drzwi

balkonowych prowadzących do salonu. Amber ponownie westchnęła i

wróciła do wyrywania chwastów.

Miarowy odgłos butów na lśniącej kamiennej posadzce ucichł,

gdy mężczyzna wszedł na miękki, kolorowy dywan. Zatrzymawszy

się przy ogromnym kamiennym kominku, Tripp Calhoun rozejrzał się.

Skórzane kanapy i przepiękna dziewiętnastowieczna szafa zapewne

kosztowały więcej, niż zdołał zarobić w ciągu miesiąca. Wszystkie

meble były starannie dobrane i idealnie do siebie pasowały; on jeden

zakłócał harmonię wnętrza.

Kiedy mijał żelazną bramę, za którą znajdowała się posiadłość

Joego i Meredith Coltonów, zalała go fala wspomnień. Był

zbuntowanym, nienawidzącym świata, śmiertelnie przerażonym

piętnastolatkiem - choć dobrze skrywał swój strach, podobnie jak

wszystkie emocje - kiedy po raz pierwszy trafił na ranczo. Meredith

natychmiast przejrzała go na wylot. Jak to zrobiła, do dziś stanowiło

dla niego zagadkę.

Zaczął się bawić paskiem od zegarka. Po chwili zsunął zegarek z

ręki i nerwowo obracając go wokół palca, wznowił wędrówkę po

background image

pokoju - od ściany do okna i z powrotem. Nie pamiętał, aby dawniej

salon też miał tak zimny, surowy wystrój.

Hacienda de Alegria. Dom Radości. Taką nazwę nosiła ta wielka

wspaniała rezydencja. Tyle że ostatnimi czasy panowała w niej coraz

bardziej ponura atmosfera. Tripp nie zaglądał tu zbyt często. W końcu

nie był ani rodzonym, ani nawet adoptowanym synem Joego i

Meredith. Był jednym z ich przybranych dzieci.

Nie, nie narzekał. Coltonowie wzięli go pod swój dach, uchronili

przed pełnym niebezpieczeństw życiem na ulicach Los Angeles. To,

kim został, zawdzięczał wyłącznie im. Utrzymywali go, dopóki nie

zdał matury, a potem opłacali mu studia. Swoją pracą i postawą starał

się zasłużyć na ich miłość i szacunek.

Ze stolika o marmurowym blacie podniósł fotografię. Najmłodsi

synowie Joego i Meredith mieli na oko osiem i dziesięć lat. Tripp

widział ich zaledwie kilka razy w życiu, nic więc dziwnego, że

wydawali mu się obcy. Co innego go zaskoczyło: to, że ich matka też

wydawała mu się obca. Owszem, była równie piękna jak kobieta,

która wiele lat temu przyjęła go pod swój dach, a jednak różniła się od

niej. Tamta miała w sobie ciepło, serdeczność, zaś od tej na zdjęciu bił

chłód i wrogość.

Podskoczył na dźwięk kroków. Do salonu weszła Inez Ramirez,

która z uśmiechem poinformowała go, że Joe rozmawia przez telefon i

niestety będzie zajęty co najmniej kilkanaście minut. Spodziewał się,

że gospodyni poradzi mu, by wrócił innego dnia, lecz ona podeszła

bliżej, wyjęła mu zdjęcie z ręki i odstawiła na miejsce.

background image

- Coście wszyscy tacy dziś nerwowi? - spytała. - No, sio! Wyjdź

na patio. Wystaw twarz do słońca, pooddychaj świeżym powietrzem.

Postarzała się w ciągu tych siedemnastu lat, odkąd Tripp opuścił

ranczo. Jej kruczoczarne włosy pokrywał teraz szeroki siwy pas idący

przez całą głowę; zaczynał się nad czołem, a kończył nad karkiem.

- Wynocha! - Pchnęła go lekko w stronę drzwi na patio. -

Poczekaj na dworze. Usiądź, odpręż się...

Nic się nie zmieniła, pomyślał. Tak jak i dawniej, lubi rządzić.

- Boże, Inez, nie jestem sześcioletnim chłopaczkiem. Mam

trzydzieści dwa lata.

- To chyba odpowiedni wiek.

- Odpowiedni? Do czego?

Na jej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. Tripp najeżył się,

gdyż z doświadczenia wiedział, co taki uśmiech oznacza: intrygę.

- Do tego, żeby cieszyć się życiem - odparła. Wetknęła mu coś do

ręki i odwróciwszy się na pięcie, znikła w holu.

Nie zamierzał się z nią kłócić. Zresztą zależało mu na spotkaniu z

Joem, a równie dobrze może na niego zaczekać nad basenem, jak i w

salonie. Usiłował wygładzić pomiętą koszulę, w której zdrzemnął się

w szpitalu, lecz niewiele to dało. Skierował się na zewnątrz. Na

stojącym przy basenie stoliku zobaczył tacę ze szklankami oraz

wysoki dzban mrożonej herbaty.

Po chwili kątem oka dostrzegł jakiś ruch. No proszę, wcale nie

jest jedyną osobą na patio. Jedna kobieta, ubrana w spodnie i bluzkę,

leżała wyciągnięta na leżaku po drugiej stronie basenu i chyba spała.

background image

Druga zaś, w jasnofioletowym kostiumie kąpielowym, przesuwała się

na czworakach wokół rozłożystego krzewu. Nie widział jej twarzy, za

to mógł do woli podziwiać jej długie nogi i kształtne biodra.

- Coś pani zgubiła? - zawołał.

Obejrzała się zaskoczona. Przysłoniła ręką oczy i po chwili

uśmiechnęła się promiennie.

- Tripp? Nie wiedziałam, że tu jesteś.

- Amber? Co za niespodzianka.

- Ciii. - Przyłożyła palec do ust. - Claire śpi.

Zerknąwszy na pogrążoną we śnie kobietę, która nawet nie

drgnęła, wolnym krokiem ruszył do Amber. Starał się na nią nie gapić,

co nie było łatwe. Miała figurę modelki, szczupłą, lecz zaokrągloną

tam, gdzie trzeba.

- Co, pewnie przypominam ci moją mamę?

Uniósł zdziwiony brwi. O niczym takim nie myślał.

- Wiesz, chyba nigdy nie widziałem Meredith w fioletowym

bikini pielącej chwasty.

Jakby nagle świadoma swojej pozy - na klęczkach, z wypiętą

pupą - Amber zarumieniła się po uszy, po czym otrzepawszy ręce,

wstała z ziemi. To coś nowego, pomyślał. Nigdy dotąd Amber nie

jawiła mu się jako osoba nieśmiała. Spojrzała na plastikową butelkę,

którą trzymał w dłoni.

- Mleczko z filtrem? Inez cię z tym przysłała?

Aha! A więc o to gospodyni chodziło!

- Bawi się w swatkę - mruknął pod nosem.

background image

- Ciebie próbuje wyswatać?

Skinął głową. Nie, jasnowłosa, urodziwa Amber na pewno nie

należy do nieśmiałych. Jest na to zbyt piękna. Widząc ją na

czworakach, zastanawiał się, ile ta długonoga istota może mieć

wzrostu. Teraz uznał, że mniej więcej metr siedemdziesiąt.

- Najwyraźniej nie wie, że nie jestem mężczyzną, którego

interesuje małe tete-a-tete z bogatą dziedziczką nad basenem w jej

luksusowej rezydencji.

Nawet ślepiec zauważyłby błysk złości w oczach Amber. Tripp

nastawił się na ciętą ripostę. Zasłużył na nią; bądź co bądź zachował

się nieelegancko. Nie musiał przecież nic mówić. Nastała pełna

napięcia cisza. Riposta, na którą czekał, nie nastąpiła.

Ignorując jego wyciągniętą rękę, Amber podeszła do fotela, na

którym leżała cienka biała sukienka. Włożywszy ją, zaczęła wolno

zapinać guziki.

- Źle cię ochrzczono - oznajmiła wreszcie. - Zamiast Tripp

powinieneś mieć na imię Grzyb.

Przez moment wpatrywali się w siebie bez słowa. Raptem

Trippowi odżyło w pamięci odległe wspomnienie. Uśmiechnął się.

- To samo powiedziałaś, kiedy zamieszkałem u was.

- Próbował skojarzyć, ile mogła mieć wtedy lat. Dziewięć?

Dziesięć? To by znaczyło, że teraz ma dwadzieścia sześć lub siedem. -

Dorosłaś, Amber...

Odwróciła szybko wzrok. Jego uśmiech przyprawiał ją o szybsze

bicie serca, ale tej informacji nie zamierzała mu zdradzać. Pamiętała

background image

dzień, w którym zobaczyła Trippa po raz pierwszy: miał piętnaście lat,

był chudy i wojowniczo nastawiony do całego świata. Dziś wciąż był

szczupły, ale bardziej umięśniony. Czarne włosy miał krótsze niż ona,

co nie znaczy, że nosił je krótko obcięte. W jego twarzy można było

się doszukać południowych rysów - po dziadku Meksykaninie, który

jako chłopiec wyemigrował z rodzicami do Ameryki.

Kiedy po raz pierwszy ujrzała Trippa, uznała, że wygląda jak

Zorro, legendarny bohater, w którego lubili się wcielać jej bracia. Był

tak przystojny, że śmiało mógłby zostać aktorem i grywać w jednym z

tych seriali o policjantach lub lekarzach. Zamiast jednak grać lekarza,

był nim. Pediatrą. Nagle jej spojrzenie padło na złoty kolczyk w jego

uchu. Co jak co, ale żaden z pediatrów, do których chodziła jako

dziecko, nie miał długich włosów ani kolczyków w uszach.

Wpajane jej od kołyski zasady dobrego wychowania sprawiły, że

podeszła do stolika i nalała do szklanek mrożonej herbaty. Podając

Trippowi szklankę, niechcący otarła palcami o jego dłoń. Znów

przeszył ją dreszcz. Odruchowo zerknęła w dół. Ręce miał duże, palce

długie, kościste. Pogładziła je.

- Widzę, że kości całkiem ładnie ci się zrosły - rzekła.

Powoli cofnął dłoń, po czym podniósł napój do ust. Kostki lodu

zabrzęczały w szklance. Kropla potu ściekła mu po szyi, a potem

spłynęła za kołnierzyk koszuli. Czyżby był zdenerwowany?

Przeczesując ręką włosy, popatrzył na ogród.

- Byłem pewien, że twoi rodzice odeślą mnie z powrotem do

sierocińca, zanim zdążę rozpakować walizkę.

background image

- Powiedziałeś, że Peter Bradentop pierwszy cię uderzył.

- Skłamałem.

- Wiem.

Zdumiony, utkwił w niej wzrok.

- Naprawdę? - Jeszcze nigdy nie słyszała, aby w jednym słowie

kryło się tak wielkie zdziwienie. Chociaż uśmiech znikł z jego twarzy,

serce wciąż biło jej szybciej. - Kiedy poznałaś prawdę?

- Obserwowałam bójkę z okna sypialni - odparła.

- Rany boskie! Dlaczego nie powiedziałaś ojcu, co się stało?

Podeszła krok bliżej.

- Wtedy nie spędziłbyś kilku następnych lat na próbie naprawienia

swojego błędu. Poczucie winy daje świetny bodziec do działania.

Zresztą ojciec znał prawdę.

- Przecież powiedziałaś, że nic mu nie...

- I tak było - wtrąciła - ale tata zawsze wyczuwał, kiedy któreś z

nas kłamało. Poza tym Peterowi należało się porządne lanie. Ciągle

wszystkich rozstawiał po kątach. Tobie się to nie spodobało i

postanowiłeś dać temu wyraz.

- Już wtedy to sobie wykombinowałaś? Przecież miałaś... Ile?

Dziewięć lat?

Zatrzepotała rzęsami.

- Po prostu dziewczynki szybciej dojrzewają.

Patrzyła z zafascynowaniem, jak Tripp mruży oczy. Sądził, że jest

odporny na jej wdzięki, lecz tak nie było. Świadomość tego faktu

zaskoczyła go. Ale ją również.

background image

Doskonale pamiętała bójkę pomiędzy Trippem a Peterem

Bradentonem, i zamieszanie, jakie wywołała. W domu Coltonów

panowało kilka surowych reguł. Najważniejsza brzmiała: żadnych

rękoczynów. Mogli się spierać i czasem rzeczywiście wybuchały

kłótnie, ale bójki były niedozwolone. Tripp był jedynym z

przybranych dzieci Joego i Meredith, który złamał tę zasadę. W

dodatku złamał ją w pierwszym tygodniu swego pobytu na ranczu.

Matka usłyszała krzyki i przybiegła zobaczyć, co się dzieje. Bez

słowa rozdzieliła walczących. Nie odzywając się, podała Peterowi

ręcznik, aby wytarł krwawiący nos, a Trippowi woreczek z lodem, by

przyłożył do opuchniętej ręki. Następnie odesłała Petera do domu,

Trippowi zaś kazała udać się do stajni i opowiedzieć Joemu o całym

zajściu.

Amber ruszyła za Trippem. Kiedy ojciec zarzucił Trippowi

kłamstwo, wyłoniła się z cienia i potwierdziła wersję nastolatka,

mówiąc, że Peter pierwszy go uderzył. Trzęsła się jak liść osiki pod

bacznym spojrzeniem ojca. W końcu Joe polecił im wrócić do domu i

poprosić Meredith, by zawiozła Trippa do szpitala. Tripp milczał,

dopóki nie oddalili się od stajni. Amber spodziewała się wyrazów

wdzięczności. Tripp jednak odgarnął włosy za uszy i warknął

gniewnie:

- Nie potrzebuję niczyjej pomocy, zwłaszcza bogatej,

rozpieszczonej dziedziczki.

Amber zadarła do góry głowę, po czym oznajmiła chłodno, że

matka pomyliła się, chrzcząc go Tripp, a nie Grzyb. Popatrzył na nią z

background image

wściekłością. Wytrzymała jego spojrzenie, mimo że sięgała mu

zaledwie do brzucha. W owym czasie nie wiedziała, że jej rodzina

należy do bogatych, i na pewno nie była rozpieszczona. Ale wiedziała,

choć miała tylko dziewięć lat, co jest w życiu ważne: zaufanie, miłość,

lojalność.

- Pływałaś?

Wróciła myślami do rzeczywistości.

- Tak, zrobiłam kilka basenów - odpowiedziała, obracając w

szklance kostki lodu. - A potem obserwowałam chmury.

- Obserwujesz chmury? Jak meteorolog?

- Nie całkiem. - Potrząsnęła głową. - Raczej jak laik. Bawiliśmy

się tak w dzieciństwie.

Tripp powiódł wzrokiem po patio: na prawo ogród, na lewo

basen, fontanna, drzemiąca na leżaku kobieta. Tak, wymarzone

miejsce do odpoczynku. Do leniuchowania. Niestety, on sam ciągle

cierpiał na brak czasu. Marzył o tym, by doba składała się z

trzydziestu godzin, może wtedy zdołałby zrobić wszystko, co sobie

zaplanował. Zerknął na dom; Joe wciąż był zajęty rozmową.

- Chcesz spróbować?

Pytanie Amber wyrwało go z zadumy.

- Czego?

- Widzisz tamtą chmurę?

Zadarł głowę. Po niebie sunęło mnóstwo chmur.

- Którą?

- Tę w kształcie niedźwiadka.

background image

Zmrużył oczy. Nic to nie pomogło.

- Skup się.

Próbował, psiakrew.

- Tam. Na prawo od smugi pozostawionej przez odrzutowiec.

Przechylił głowę pod tym samym kątem co Amber.

- Chodzi ci o tę podłużną?

- Tak! - zawołała przejęta. - Widzisz? Prawda, że przypomina

niedźwiadka?

Oczy miała zielone, rzęsy długie, usta pełne, lekko wydęte. Burza

złocistych loków okalała jej twarz i opadała na szyję. Tripp poczuł,

jak robi mu się gorąco. Korciło go, aby ją wziąć w ramiona i

pocałować, tu i teraz.

- Niedźwiadka? - zachrypiał i odchrząknął. Co się stało z jego

głosem? Najwyższym wysiłkiem woli ponownie wbił oczy w chmury.

- Nie widzę żadnego niedźwiadka. Prędzej Joego DiMaggia

odbijającego piłkę baseballową.

Nie

zauważył,

kiedy

przysunęła

się

bliżej.

Całkiem

niespodziewanie otarł się ramieniem o coś niesamowicie miękkiego.

Podskoczył jak oparzony. Po chwili znów podskoczył, tym razem na

dźwięk pagera. Przeklinając cicho, wyciągnął zza paska urządzenie i

przeczytał wiadomość, która pojawiła się na ekraniku.

- Muszę zadzwonić do szpitala w Ukiah.

Amber wskazała bezprzewodowy telefon leżący na stoliku. Tripp

wystukał numer. Rozmowa trwała krótko.

- Muszę jechać - oznajmił, rozłączając się.

background image

Dochodził do drzwi prowadzących do salonu, kiedy zawołała za

nim;

- Czy przekazać coś ojcu?

Obejrzał się. Żałowała, że jest zbyt daleko, aby mogła odczytać

wyraz jego oczu.

- Powiedz, że później się do niego odezwę.

- W porządku. Miło było cię widzieć, Tripp.

- Ciebie też, Amber.

Uśmiechnęła się. Po chwili oderwał od niej wzrok i ponownie

ruszył przed siebie. Zamiast jednak przejść przez dom, tak jak

początkowo zamierzał, skręcił w bok w stronę ścieżki prowadzącej do

podjazdu. Minutę później Amber usłyszała warkot silnika.

Przez moment stała oszołomiona, jakby nie dowierzając temu,

czego przed chwilą była świadkiem, a zarazem uczestnikiem.

Zacisnąwszy powieki, przytknęła do czoła szklankę z zimną herbatą.

Widok Trippa, dźwięk jego głosu, dotyk ręki poruszył nią do głębi.

Brakowało jej tchu, zupełnie jak po wyczerpującym wysiłku

fizycznym. W dodatku miała wrażenie, że cała płonie. Że gdyby

wskoczyła do basenu, rozległby się głośny syk.

Drzwi otworzyły się i z salonu wyłoniła się Inez.

- Twój ojciec skończył rozmawiać. - Rozejrzała się. - A gdzie

Tripp?

- Pojechał do szpitala - odparła Amber z wzrokiem wbitym w

ścieżkę, którą przed chwilą odszedł. - Nagłe wezwanie.

Inez stała bez słowa.

background image

- O co chodzi? - spytała Amber, czując na sobie przenikliwe

spojrzenie gospodyni.

Inez wyciągnęła rękę.

- Zostawił zegarek. Mówił, kiedy wróci?

- Obawiam się, że nie. - Amber sięgnęła po zgubę. - Sama mu to

podrzucę.

- Myślę, że to świetny pomysł. - Uśmiechając się od ucha do

ucha, gospodyni skierowała się pośpiesznie do domu.

Amber przeszła do ocienionej części patia i pochyliwszy się nad

leżakiem, potrząsnęła za ramię przyjaciółkę.

- Claire, obudź się.

- Nie chcę - odparła właścicielka wielkich niebieskich oczu. -

Właśnie śnił mi się cudowny facet. Przystojny, seksowny szatyn.

- To nie był sen, kochanie. - Amber uśmiechnęła się. - Daję ci

słowo honoru. A teraz wstawaj. Muszę jechać do Ukiah.

Claire leniwie uniosła się na łokciu.

- Do Ukiah? - Odgarnęła z twarzy proste, ciemnoblond włosy. - A

nie podrzuciłabyś mnie do galerii, co? Po drodze mogłabyś mi

opowiedzieć, co przespałam.

Pół godziny później Amber skręciła w małą uliczkę na tyłach

należącej do Claire galerii sztuki w Prosperino. Claire wysiadła, po

czym pochyliła się, aby przez otwarte okno pożegnać się z

przyjaciółką. Ponad jej ramieniem Amber zobaczyła, jak kilkadziesiąt

metrów dalej otwierają się drzwi na pierwszym piętrze. Kobieta, która

ruszyła w dół po schodach, wyglądała dziwnie znajomo.

background image

- Amber, co ci jest? - zaniepokoiła się Claire.

Amber siedziała jak zahipnotyzowana, wpatrując się w budynek

na końcu uliczki. Kobieta, która wyłoniła się z mieszkania na piętrze,

miała duże ciemne okulary na nosie i chustkę skrywającą włosy.

- Wydawało mi się, że widziałam moją matkę.

Claire obejrzała się, ale kobieta zniknęła za rogiem.

- Tutaj? - W głosie przyjaciółki brzmiało zdumienie.

- Wiem. Ta okolica zupełnie do niej nie pasuje. - Amber

westchnęła. Musiało się coś przewidzieć. Matka nigdy nie zapuszczała

się do dzielnicy zamieszkanej przez miejscową cyganerię. - Nie wiesz,

co się mieści w tym budynku?

Claire wzdrygnęła się.

- Całe piętro wynajmuje na biuro taki szemrany typ, który ogłasza

się jako prywatny detektyw. Już prędzej wyobrażam sobie twoją

mamę spacerującą po dzielnicy rozpusty niż odwiedzającą tego

łachudrę.

- W Prosperino nie ma dzielnicy rozpusty.

- Czas najwyższy, żeby powstała. - Claire mrugnęła do

przyjaciółki. - Zdaje się, że było ci spieszno na spotkanie z

przystojnym szatynem?

Nie czekając na odpowiedź, skierowała się do jednej z dwóch

galerii, które otworzyła kilka miesięcy temu. Amber przekręciła

kluczyk w stacyjce. Silnik zamruczał cicho, jak najedzone,

zadowolone z życia tygrysiątko. Samochód był prezentem

background image

urodzinowym od matki. Sama kupiłaby sobie inny model, na pewno

nie sportowy wóz w kolorze czerwonym. Nie lubiła czerwieni.

Przed wypadkiem, jakiemu uległa ponad dziesięć lat temu,

Meredith Colton doskonale znała gust i upodobania córki. Czego

matka by szukała w jakiejś podrzędnej agencji detektywistycznej?

Nie, to musiał być ktoś inny.

Amber zerknęła na niebo. Chmury przerzedziły się; ta w kształcie

niedźwiadka połączyła się z kilkoma sąsiednimi, tworząc mniej lub

bardziej jednolitą masę. Joe DiMaggio? Też coś! Dlaczego wszyscy

faceci mają bzika na punkcie baseballa? Oczami wyobraźni ujrzała

przyjazny, lekko drwiący uśmiech na twarzy Trippa. Tripp

najwyraźniej był fanem nowojorskich Jankesów.

Jej poprzedni narzeczony kibicował Gigantom. Opisując ich

związek, lubił posługiwać się sportowymi określeniami. Kilka

pierwszych spotkań to była próba zdobycia pierwszej bazy. W dniu, w

którym wręczył jej trzykaratowy pierścionek zaręczynowy, liczył, że

dotrze do bazy domowej. Pierścionek, owszem, był ładny, ale nie wart

tak wysokiej ceny. Ofiarodawca zresztą też nie. Amber nie przyjęła

oświadczyn. Niedawno doszły ją słuchy, że jej były narzeczony kręci

się wokół jakiejś kolejnej dziedziczki z San Francisco.

Wróciła myślami do Trippa. Dopóki niechcący nie otarł się o jej

pierś, sądziła, że tylko ją przenika dreszcz. Ale jego reakcja wyraźnie

świadczyła o tym, że on też coś czuje. Próbował to ukryć, nawet przed

sobą samym, ale było za późno. Zdradził się.

background image

Wsunęła rękę do kieszeni i pogładziła leżący tam zegarek. Taki

urlop całkiem jej odpowiada. Przynajmniej coś się dzieje.

ROZDZIAŁ DRUGI

Żar buchnął jej w twarz, gdy tylko otworzyła drzwi. Biorąc

głęboki oddech, położyła rękę na brzuchu, jakby chciała uciszyć

burczenie, i powoli wysiadła z samochodu. Na wybrzeżu było

chłodno, a mgła wisiała nisko nad ziemią; potem słońce znów zaczęło

przygrzewać. Miejscowi mają rację. W tej części Kalifornii występują

trzy pory roku, niekiedy wszystkie w ciągu jednego dnia.

Poruszyła ramionami, usiłując rozluźnić zesztywniałe mięśnie.

Miała wrażenie, jakby droga do Ukiah ciągnęła się w nieskończoność.

Chociaż miasto leżało mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów

od Prosperino, jazda trwała wieki. Jak mawiał Joe: „Z Prosperino

blisko jest do wielu miejsc, ale trudno się tam dostać". Sam

podróżował firmowym samolotem. Amber nie mogła. Ledwo była w

stanie opanować mdłości na trzydziestopięciokilometrowym odcinku,

kiedy szosa wiła się wzdłuż gór. W powietrzu na pewno by się

pochorowała.

Odetchnąwszy głęboko, wrzuciła do ust miętusa, po czym zdjęła

żakiet i skierowała się w stronę szpitala. A więc to tu Tripp pracuje,

pomyślała, stukając obcasami o bruk. Wiedziała, że zdziwi się na jej

widok. W Ukiah stało mnóstwo starych domów w stylu

wiktoriańskim. Szpital też był stary, ale wyglądał tak, jakby go

background image

niedawno odremontowano. Podwójne drzwi otworzyły się z cichym

sykiem.

Przewiesiwszy żakiet przez ramię, Amber rozejrzała się po holu,

próbując zdecydować, gdzie ma się udać. Naprzeciwko wejścia

zobaczyła wysoki kontuar, za którym urzędowała niska, krępa

pielęgniarka o fryzurze przypominającej kask.

- Dzień dobry.

Ściskając w grubych palcach długopis, siwowłosa pielęgniarka

popatrzyła na Amber znad okularów, które miała zsunięte niemal do

połowy nosa.

- Słucham?

Amber obdarzyła ją najserdeczniejszym uśmiechem, na jaki

umiała się zdobyć.

- Chciałam się widzieć z doktorem Calhounem.

Pielęgniarka zmierzyła ją od stóp do głów.

- Pan doktor nie przyjmuje dziś wizyt.

- Nie szkodzi. Nie jestem umówiona - oznajmiła Amber.

Wiedziała, że popełniła błąd, ledwo wypowiedziała te słowa.

Siostra Proctor - wyczytała nazwisko z przypiętej do piersi plakietki -

skupiła się ponownie na kartce, którą trzymała w dłoni. Nie

zamierzała wdawać się w rozmowę. Oczywiście siostra Proctor nie

orientowała się, że Amber jest osobą upartą, która łatwo się nie

poddaje.

- Nie zajmę mu wiele czasu.

Pielęgniarka nawet nie podniosła oczu.

background image

Amber zmieniła taktykę.

- Wiem, że jest w szpitalu. Był ze mną, kiedy dostał pilne

wezwanie.

- W takim razie sama pani rozumie, że nie można mu

przeszkadzać.

Przecież nie zamierza odciągać go od stołu operacyjnego! Zresztą

wiadomość ze szpitala nadeszła wiele godzin temu. Jeżeli Tripp wciąż

jest zajęty, w porządku. Jeżeli nie, co komu szkodzi wpuścić ją na

chwilę do środka?

- Ale nadal przebywa na terenie budynku?

Nie otwierając ust, pielęgniarka burknęła coś pod nosem. Była

niczym mur, którego nie sposób sforsować.

Amber odsunęła się. Z niewinną miną, udając, że ogląda swoje

świeżo pomalowane paznokcie, ruszyła w stronę windy. Rozległ się

charakterystyczny dzwonek i po chwili drzwi się rozsunęły. Ze środka

wyszedł młody mężczyzna ubrany w zieloną szpitalną kurtę i spodnie.

- Co się z tobą dzieje, Fred? - Siostra Proctor skinęła na

młodzieńca. - Trzeba to natychmiast zanieść na położniczy.

Ze swadą i pewnością siebie człowieka, który świadom jest

własnego uroku, Fred wziął od pielęgniarki plik kartek i skierował się

z powrotem do windy. W tym samym momencie do szpitala wbiegła

kobieta, wołając:

- Błagam, niech mi ktoś pomoże! Córka złamała nogę!

background image

Siostra Proctor wybiegła z rejestracji, chwyciła wózek i

popychając go przed sobą, pognała ku drzwiom. Korzystając z

zamieszania, Amber wślizgnęła się za Fredem do windy.

Wcisnął przycisk. Nie cofając ręki popatrzył na Amber.

- Które piętro?

Nie miała zielonego pojęcia.

- Chyba trzecie.

Przyjrzał się jej uważnie. W jego piwnych oczach rozbłysły

wesołe iskierki.

- To tak jak ja.

Drzwi zasunęły się i winda ruszyła. Amber przyłożyła rękę do

brzucha.

- Co? Cierpi pani na klaustrofobię?

- Nie. Mam chorobę lokomocyjną.

Unosząc jasne brwi, uśmiechnął się szelmowsko.

- Moja siostra twierdzi, że trzeba się mocno uszczypnąć. Zająć

myśli czym innym. Na szczęście może pani polegać na mojej

pomocy... - Ponownie błysnął zębami w uśmiechu. - Właśnie kończę

pracę. Moglibyśmy wyskoczyć gdzieś na kawę albo... - zawiesił głos.

- Słuchaj, Fred...

- Na imię mam Frederico.

- Ale słyszałam, jak siostra Proctor...

- Staruszka różnie mnie nazywa. Pozwolisz jednak, że nie będę jej

cytował.

background image

- Dobrze. Muszę ci jednak powiedzieć, Frederico, że mężczyźni, z

którymi się umawiam, musząc spełniać pewne kryteria wiekowe.

Przysunął się bliżej.

- To znaczy, ile musiałbym mieć lat?

- Co najmniej dwadzieścia pięć.

- Szkoda. Nie wiesz, ile tracisz. Bo jeśli to prawda, że faceci

osiągają szczyt swoich możliwości seksualnych w wieku siedemnastu

lat, mnie ten szczyt stuknął zaledwie dwa latka temu. Może nie

spełniam twoich kryteriów wiekowych, za to potrafiłbym spełnić

wszystkie twoje marzenia i fantazje.

Winda zatrzymała się na drugim piętrze.

- Tak sądzisz?

- Chętnie to udowodnię.

Amber pokręciła głową.

- Dziękuję, nie skorzystam. A teraz czy mógłbyś mi powiedzieć,

gdzie znajdę doktora Calhouna?

- Powiem, jeśli dasz mi swój numer telefonu. Coś za coś.

Amber roześmiała się: co za upór! Drzwi się otworzyły i do

windy wsiadła kobieta z wielkim, nieporęcznym wózkiem

wypełnionym środkami czystości. W trójkę dojechali piętro wyżej.

Kobieta z wózkiem wysiadła pierwsza.

- Wiem, gdzie jest doktor Calhoun - oznajmił Frederico.

- Tak?

- Zaprowadzę cię, ale ani mru-mru siostrzyczce Proctor.

background image

Od spotkania z Trippem nad basenem Amber czuła się dziwnie

beztroska i niefrasobliwa, może dlatego bawiła ją rozmowa z młodym

sanitariuszem.

- Obiecuję. Ani mru-mru.

- Jest u pacjenta. Chodź...

Ruszyli prosto przed siebie, przez drzwi z napisem:

„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Z początku nie umiała

rozpoznać dźwięku. Kiedy po chwili rozległ się ponownie, spytała

zdumiona:

- Wolno przyprowadzać psy do szpitala?

Frederico pokręcił przecząco głową.

- Nie bardzo. Proctor nie może o niczym się dowiedzieć. -

Wskazał ręką pokój na końcu korytarza. - Jesteśmy na miejscu.

Widzisz tego dzieciaka, z którym rozmawia twój pan doktorek? Ma na

imię P.J.

Amber podeszła na palcach do otwartych drzwi. Tripp siedział na

brzegu łóżka; w zgięciu łokcia trzymał puchatego beżowego

szczeniaka. Naprzeciw niego siedział z ponurą miną kilkuletni

chłopczyk. Brązowe loki wiły się na jego głowie. Jedną rękę miał w

gipsie, czoło i skroń przysłonięte plastrem.

- Co się stało? - spytała cicho Amber, zwracając się do Frederica.

- Wypadek. Dzieciak został dość mocno poturbowany. Jakby tego

było mało, jest zły jak czort. Ma cztery latka i koniecznie chce, aby

przyszła do niego mama.

- A co z nią?

background image

- Zginęła w wypadku.

- Boże... - Amber zasłoniła ręką usta. - No a ojciec?

- Nikt nie wie, gdzie się podziewa. P.J. jest tu od tygodnia.

Wszystko mu się ładnie goi, ale czeka go długa rehabilitacja, zanim

będzie mógł normalnie posługiwać się ręką. Niestety, większość czasu

siedzi, patrząc się tępo przed siebie. Trudno nawiązać z nim kontakt.

Wczoraj doktor Calhoun zauważył, że mały ogląda jakiś program w

telewizji o psach. A tak się akurat złożyło, że suka mojej dziewczyny

niedawno się oszczeniła, więc pomyślałem sobie...

- Twojej dziewczyny?

Frederico skinął głową, po czym uświadomiwszy sobie, że

właśnie sam się zdradził, wzruszył ramionami. Psiak znów zapiszczał.

Po chwili wyrwał się z rąk Trippa i poruszając się niezdarnie, ruszył w

stronę chłopca. P.J.- popatrzył na zwierzę otępiałym wzrokiem. I

nagle, jakby w zwolnionym tempie, wyciągnął rączkę i pogładził

miękką sierść. Psiak ucieszył się, jakby tylko na to czekał. Merdając

ogonkiem, zaczął lizać chłopca po twarzy. P.J. zamrugał oczami, po

czym się roześmiał.

- Będzie nam brakowało tego faceta.

Amber uniosła z zaciekawieniem brwi, ale sanitariusz nie

zauważył jej pytającego spojrzenia.

- Psiakość! Jak te papiery nie dotrą wkrótce na położniczy,

Proctor wyśle za mną ekipę poszukiwawczą. Może już to zrobiła.

- No dobra, leć. I dziękuję.

background image

Ponownie utkwiła wzrok w lekarzu i jego małym pacjencie. Tripp

był tak pochłonięty chłopcem, że nie zdawał sobie sprawy, iż jest

obserwowany. Z włosami zaczesanymi w kucyk i kolczykiem w uchu

wciąż przypominał tego zadziornego, zbuntowanego nastolatka, jakim

był przed laty. Cichym niskim głosem objaśniał chłopcu, jak się

obchodzić z młodym bezbronnym zwierzęciem. Amber słuchała z

zafascynowaniem. Nuda, z którą nie mogła się wcześniej uporać,

poszła w zapomnienie.

Ni stąd, ni zowąd Tripp podniósł głowę. Ich spojrzenia się

spotkały. Chwilę później P.J. coś powiedział i Tripp znów skupił na

nim uwagę. Przez kilka sekund Amber stała bez ruchu, a potem, nie

chcąc przeszkadzać lekarzowi w nawiązaniu kontaktu z chorym

dzieckiem, cichutko skierowała się do windy. Sama nie wiedziała, co

się z nią dzieje. Oddech miała przyśpieszony, w gardle jej zaschło...

Bardzo chciała porozmawiać z Trippem. Zawahała się; mogłaby

poczekać na dole przy rejestracji, ale na myśl o spotkaniu z siostrą

Proctor wzdrygnęła się. Hm, gdyby tylko było jakieś inne wyjście...

Rozejrzała się dookoła. Niektórzy nienawidzili szpitali. Ale nie

Amber. Odwiedzała je mniej więcej raz w tygodniu z ramienia

Fundacji Hopechest, którą przed wieloma laty założyła Meredith

Colton. Fundacja finansowała ośrodki pomocy dla dzieci w całych

Stanach, w tym przedszkola dla dzieci zarażonych wirusem HIV, a

także przeznaczała spore sumy na zajęcia pozalekcyjne i imprezy

sportowe dla młodzieży z dużych miast.

background image

Amber przypomniała sobie podróż samochodem z Prosperino do

Ukiah. Po drodze widziała mnóstwo dzieciaków pracujących w polu.

Ubogie rodziny żyją wszędzie, nie tylko w dużych miastach.

Energicznym krokiem skręciła w stronę pokoju pielęgniarek. Kiedy

wspomniała, że pracuje w Fundacji Hopechest, dyżurująca

pielęgniarka nadstawiła uszu.

- Czy mogłaby mi pani wskazać gabinet osoby zajmującej się

finansami szpitala? Chciałabym zaproponować różne formy pomocy

dla dzieci z biednych lub rozbitych rodzin.

Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się z aprobatą.

- Po co ma pani błądzić? Sama panią zaprowadzę.

Kiedy po godzinie - rozmowa trwała nadspodziewanie długo -

Amber opuszczała gabinet dyrektora, w powietrzu unosił się zapach

jedzenia. Ciekawa była, czy Tripp nadal przebywa na terenie szpitala.

Wędrowała przez labirynt korytarzy, kierując się strzałkami

wskazującymi drogę do wyjścia. Musiała jednak źle skręcić, bo nagle

wszystko wkoło wydało się jej obce. I faktycznie, zamiast do windy

doszła do schodów. Przystanęła, próbując się zorientować, gdzie jest,

po czym zawróciła w stronę, z której przyszła. Zrobiła najwyżej trzy

kroki, kiedy raptem z pokoju tuż obok dobiegły ją głosy.

- Wszystkim będzie cię brakowało, Calhoun.

Stanęła jak wryta. Wszystkim będzie brakowało Trippa? Zdaje

się, że Frederico również powiedział coś w tym stylu. A dokąd to

Tripp się wybiera? Podchodząc do drzwi, uniosła rękę, by zastukać.

Głosy znów wypełniły ciszę. Ręka Amber zawisła w powietrzu.

background image

- Ale jeśli naprawdę chcesz odejść, to zaklepuję sobie twój

gabinet.

Tripp popatrzył na mężczyznę siedzącego przy biurku. Poza tym,

że obydwaj byli lekarzami i pracowali w tym samym szpitalu, różnili

się absolutnie wszystkim. Nie przeszkadzało im to jednak się

przyjaźnić. Gavin Cooper, opalony, niebieskooki blondyn, zawsze

zrelaksowany i uśmiechnięty, bardziej przypominał jednego z tych

przystojniaków, którzy godzinami pływają na desce surfingowej niż

wybitnie uzdolnionego lekarza.

Przezywany donżuanem z Ukiah, sprawiał wrażenie człowieka

szczęśliwego i zadowolonego z życia, zupełnie jakby przed chwilą

opuścił łóżko kochanki. Teraz też siedział wygodnie rozparty w

fotelu, z rękami skrzyżowanymi na piersi, z nogami na biurku

przyjaciela - odprężony, pozbawiony trosk i zmartwień.

Co innego Tripp. Przemierzał nerwowo pokój, podrzucając w

kieszeni klucze.

- Wiesz, Coop, jeszcze nie dostałem tamtej pracy.

Stanął przy oknie, plecami do kolegi. Z gabinetu rozciągał się

wspaniały widok na wznoszące się w oddali pasmo gór Mendocino.

Ale Tripp nie patrzył na góry; patrzył na parking w dole. Pośród

różnych kombi, limuzyn i terenówek jedno auto rzucało się w oczy.

Wcześniej widział je przed Hacienda de Alegria. Czerwony porsche

Amber Colton...

Kiedy godzinę temu siedział w pokoju P.J., był pewien, że ma

omamy. Wydawało mu się, że widzi Amber. Stała w progu, cichutko,

background image

nieruchomo. Czuł się jak zagubiony na pustyni wędrowiec, któremu

jawi się przed oczami dziwna fatamorgana. Szczupła, zgrabna, z

rozpuszczonymi włosami, ubrana w opięte spodnie wyglądała

niezwykle ponętnie. Całe szczęście, że siedział na brzegu łóżka, bo

dreszcz pożądania, jaki go przeszył, pewnie zwaliłby go z nóg.

Zrobiłoby się zamieszanie, zbiegłby się personel...

A lekarz nie powinien znajdować się w centrum zainteresowania.

Raz mu się to zdarzyło, kiedy zaczął się spotykać z bogatą,

zblazowaną dziedziczką - on, chłopak z dołów społecznych, który

zamiast się wykoleić, wyrósł na ludzi. Reszty można się domyślić.

- To tylko kwestia czasu. W końcu któż bardziej nadaje się na to

stanowisko?

Tripp potarł ręką brodę ocienioną popołudniowym zarostem. Nie,

nie miał omamów. Czerwony porsche na parkingu przed szpitalem na

pewno nie jest żadną iluzją czy mirażem. Ale, na miłość boską, czego

Amber szuka w tutejszym szpitalu?

- Calhoun, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

- Słucham. Właśnie wczoraj otrzymałem list od Montgomery'ego

Perkinsa z Santa Rosy. Zostało dwóch kandydatów.

- Kto jest twoim konkurentem? Znam go?

- Niejaki Spencer - odparł Tripp, wciąż spoglądając przez okno. -

Mówi ci to coś?

- Spencer? To imię czy nazwisko?

- Nazwisko.

- Czyżby Derek Spencer?

background image

- Zgadłeś.

Przeklinając pod nosem, Cooper zsunął nogi z biurka.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że został pediatrą. Bardziej mi do

niego pasowała chirurgii plastyczna. Oczywiście żadne tam

rozszczepy wargi czy zniekształcenia pourazowe, raczej poprawianie

nosów i piersi gwiazdkom w Hollywood. - Cooper pokręcił

zdegustowany głową. - Po cholerę mu etat w prywatnym szpitalu w

Santa Rosie?

- Nie wiem, ale nie to jest najgorsze.

- Nie to, że walczysz o stołek z podłym hipokrytą i swoim

największym rywalem ze studiów? Więc co?

- To, że Derek się zaręczył.

- Kim jest nieszczęsna wybranka?

Kiedy indziej Tripp doceniłby sarkazm przyjaciela.

- Olivia.

- Twoja Olivia? - zdumiał się Cooper.

Tripp przemilczał fakt, że już od jakiegoś czasu nic go nie łączy z

Olivią Babcock. Ojciec Olivii był ogromnie wpływowym

człowiekiem, z którego zdaniem liczyli się wszyscy mający cokolwiek

wspólnego z medycyną. Szanse Trippa nie przedstawiały się najlepiej.

Prawdę mówiąc, przedstawiały się tragicznie.

- To znaczy, że nie mam co robić zakusów na twój gabinet?

- Tak łatwo się nie poddaję.

- Coś ci powiem, stary. Ludziom nie przeszkadza, jeśli lekarz

pracujący w pogotowiu czy izbie przyjęć uchodzi za podrywacza, ale

background image

rodzice lubią, aby pediatra opiekujący się ich dziećmi był

człowiekiem żonatym, o ustabilizowanym życiu rodzinnym. Na

twoim miejscu rozejrzałbym się szybko za żoną. Najlepiej taką, która

ma dwójkę własnych dzieci oraz krewnych równie bogatych i

wpływowych, jak starzy Olivii.

Tripp skrzywił się niezadowolony, kiedy nagle usłyszał za

drzwiami jakieś szmery. Dobiegł go zapach drogich, egzotycznych

perfum, a chwilę później do pokoju wbiegła Amber. Seledynowego

kostiumu składającego się z bluzki i spodni nie znaczyła ani jedna

fałdka czy zmarszczka. Nie miał pojęcia, jak bogaci to robią; przecież

nie stoją cały dzień na baczność.

Nie zdziwił się, widząc zmianę, jaka zaszła w Coopie. Przyjaciel

nie potrafił przejść obojętnie obok żadnej kobiety. Ale Amber nie

zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Patrzyła na Trippa.

- Dzień dobry - powiedziała niskim, zmysłowym głosem,

wyciągając z kieszeni zegarek. - Pomyślałam sobie, że może ci się

przyda...

Wiedziała, jak to zabrzmiało - jakie ktoś obcy mógłby odnieść

wrażenie. I o to jej chodziło. Obejrzawszy się przez ramię,

uśmiechnęła się do Coopa.

- Czy w miejscu pracy też zostawia swoje rzeczy, a potem o nich

zapomina?

Tripp wybałuszył oczy. Amber zdawała się tego nie widzieć.

Trzepocząc rzęsami, podała Coopowi rękę.

background image

- Jestem Amber Colton - przedstawiła się. Jej zachowanie

cechowała pewność siebie, z którą bogaci chyba się rodzą.

- Bardzo mi miło. - Gavin uścisnął jej dłoń. - Gavin Cooper,

kierownik izby przyjęć... Czy przypadkiem nie jest pani spokrewniona

z Josephem Coltonem?

- Zna pan mojego ojca?

- Nie osobiście. - Puściwszy dłoń Amber, popatrzył Trippowi

głęboko w oczy. - Nie doceniłem cię, przyjacielu. Moje rady, jak

widzę, wcale nie są ci potrzebne. Jeśli w ten weekend pojawisz się na

kolacji z taką kobietą jak Amber, szala przechyli się na twoją stronę.

Twoje szanse na stanowisko w Santa Rosie od razu wzrosną. No

dobra, zostawiam was samych.

Uśmiechając się szeroko, Cooper wyszedł na korytarz i zaniknął

za sobą drzwi. Cisza, jaka zapanowała w pokoju, niemal dzwoniła w

uszach. Tripp zmrużył oczy. Amber przyglądała mu się bez słowa. On

oddychał wolno, miarowo, ona oddech miała szybki, płytki.

Dziesiątki pytań cisnęły się jej na usta. Jakie stanowisko?

Dlaczego w Santa Rosie? Kim jest Spencer? Co za Olivia? Trzy razy

zbierała się na odwagę, żeby go o to zapytać, ale ponura, zacięta mina

Trippa działała na nią deprymująco.

- Co się stało? - spytała w końcu.

Ocknął się. Wziął głęboki oddech, po czym wypuścił wolno

powietrze i podszedł do biurka.

background image

- A co się mogło stać? Coop myśli, że jesteśmy kochankami. To

wszystko. A teraz z łaski swojej, wyjaśnij mi, co tu robisz? I czy

wszystkich facetów masz zwyczaj podrywać?

Jego agresywny ton trochę zbił ją z tropu. Nie rozumiała,

dlaczego Tripp ją atakuje.

- Co się stało? - powtórzyła cicho.

- Nic.

- Nie kłam.

Zmarszczył czoło.

- Często podsłuchujesz pod drzwiami?

- Były otwarte.

Obejrzał się przez ramię. Ona też. Teraz były zamknięte.

Znajdowali się sami w pokoju. Tripp cofnął się dwa kroki.

- Coop oczywiście jest dorosłym facetem, który z niejednego

pieca chleb jadł. Ale sanitariusz, z którym cię wcześniej widziałem, to

jeszcze młodzik. To tak jakby dorosła rozpieszczona kotka umilała

sobie czas, bawiąc się z biedną, bezbronną myszką.

Biedną bezbronną myszką? Przez kilka sekund Amber

wpatrywała się w Trippa oszołomiona.

- Frederico - oznajmiła wreszcie - jest równie bezbronny jak

rekin.

- Frederico?

Spodziewała się rozmaitych pytań, ale nie takiego.

- To ten chłopak, który pomógł ci wnieść psa do szpitala. Nie

wiesz, jak ma na imię?

background image

- Oczywiście, że wiem. Fred. Wszyscy znają Freda.

Nagle coś ją tknęło. Siostra Proctor też użyła imienia Fred.

- Rozumiem.

Tripp właśnie się rozkręcał.

- To dobrze. Bo wiesz, Don i Mary Smith to prości ludzie. Mogli

ochrzcić syna Frederick, ale na pewno nie Frederico.

W porządku, basta. Sanitariusz zabawił się jej kosztem. Ale to

jeszcze nie powód, aby Tripp się nad nią znęcał. Poza tym wciąż nie

wiedziała, a bardzo ją to intrygowało, o czym rozmawiał z Cooperem.

Postanowiła zaspokoić swoją ciekawość.

- O co chodzi z Santa Rosą? Chcesz się tam przenieść? Zmienić

pracę?

Zawahał się, w końcu jednak uznał, że nie ma nic do ukrycia.

- Tak. Właściciele prywatnego szpitala cieszącego się doskonałą

renomą

poszukują

kogoś,

kto

by

pokierował

pediatrią.

Otrzymywałbym bez porównania wyższą pensję i byłbym w stanie

pomóc znacznie większej liczbie dzieci.

- W takim razie nie widzę problemu. Zgadzam się.

- Przepraszam, nie bardzo rozumiem. Na co?

Z trudem powściągnęła irytację. Sprawiał wrażenie sporo

inteligentniejszego.

- Jeśli dobrze usłyszałam, wybierasz się na kolację, gdzie oprócz

ciebie będzie twój główny rywal, który zaręczył się z twoją byłą

narzeczoną. Jeżeli chcesz, możemy wybrać się razem i udawać parę.

Przynajmniej pod tym jednym względem nie będziesz stratny.

background image

Zatkało go. Przez moment nie odzywał się. Amber stała

uśmiechnięta, zadowolona z siebie. Znów nasunęło mu się skojarzenie

z rozpieszczoną kotką. Olivia też często miewała taką zadowoloną z

siebie minę. Ta myśl podziałała na niego jak kubeł zimnej wody.

- Co tu robisz, Amber? Po co tu przyjechałaś?

Miała bardzo ekspresyjne oczy. Wyobraził sobie, jak lśnią w

blasku gwiazd. Ostrożnie, kolego, zganił się w duchu. Lepiej nie

wybiegaj myślą za daleko.

Wskazała palcem na zegarek, który kilka minut temu wcisnęła mu

do ręki.

- Inez znalazła go w salonie - oznajmiła. - Miałeś rację. To znaczy

w sprawie Inez. Rzeczywiście usiłuje nas wyswatać. Oprócz

instrukcji, jak trafić do szpitala, dała mi mnóstwo cennych rad, jak cię

usidlić. Ale nie bój się, nie zamierzam jej słuchać. Nie należę do osób,

które pozwalają sobą manipulować.

Faktycznie, jest samodzielna i rzadko kogokolwiek się radzi. A

już na pewno nie potrzebuje swatki. W ciągu ostatnich pięciu lat trzy

razy się jej oświadczano. To chyba o czymś świadczy, prawda? Tak,

Amber Colton wie, jak zdobyć mężczyznę. Powoli jednak zaczynała

wątpić, czy potrafi znaleźć miłość. Wcześniej, nad basenem,

pomiędzy nią a Trippem coś wyraźnie zaiskrzyło. Nie miało to, rzecz

jasna, związku z miłością, ale...

- W każdym razie tobie zależy na nowej pracy. A ja chciałabym ci

pomóc.

- Dlaczego? Na co liczysz?

background image

- A dlaczego uważasz, że nie mogę działać bezinteresownie?

Prychnął ni to pogardliwie, ni to z niedowierzaniem. Z całej jego

postawy biła zuchwałość i arogancja. Kiedy tak stał, mierząc ją

gniewnym wzrokiem, przypomniał się jej tamten zbuntowany

piętnastolatek, w którego obronie wystąpiła przed wieloma laty.

- No dobrze - poddała się. - W dzieciństwie łączyła nas przyjaźń.

Chciałabym, abyśmy znów byli przyjaciółmi. A przyjaciele sobie

pomagają. Jeżeli udając twoją narzeczoną, mogę ci pomóc zdobyć

upragnione stanowisko, chętnie zostanę nią na jeden wieczór.

- Nie cierpię kłamać. Kłamstwo jest jak pies. Merda ogonem, a

kiedy odwracasz się, chapie cię za tyłek.

- Udawanie to nie to samo co kłamanie. Jeżeli potrzebujesz...

Potrząsnął głową.

- Dziękuję, sam sobie poradzę. Obejdę się bez pomocy znudzonej

dziedziczki, która szuka jakiegoś zajęcia.

- Jeszcze nigdy w życiu... - Nie była w stanie dokończyć, po

prostu brakowało jej słów. Odwróciwszy się na pięcie, ruszyła do

wyjścia. - Jak nabierzesz rozumu, to zadzwoń.

Trzasnęła drzwiami. Zanim odeszła kilka metrów, usłyszała przez

głośnik informację, że doktor Tripp Calhoun proszony jest na oddział

intensywnej terapii. Razem dotarli do windy. I razem wsiedli do

środka. Amber wcisnęła parter, Tripp pierwsze piętro.

- Chyba powinienem cię przeprosić - rzekł, kiedy drzwi się

zasunęły.

background image

- Mówisz to z wahaniem w głosie. - Nawet na niego nie spojrzała.

- Nieszczere przeprosiny nie są nic warte.

Zapanowało niezręczne milczenie.

- Do widzenia - powiedział, kiedy winda zatrzymała się na

pierwszym piętrze.

Amber bez słowa odsunęła się, robiąc mu przejście. Tripp postąpił

krok naprzód, po czym stanął, jakby chciał coś powiedzieć, w końcu

jednak wysiadł. Odwrócił się do niej twarzą. Amber popatrzyła mu w

oczy, a po chwili przeniosła spojrzenie w bok. Drzwi zasunęły się i

winda ponownie ruszyła w dół.

To miałby być jej przyjaciel? Dobre sobie! - pomyślała,

zaciskając rękę na poręczy. O wiele serdeczniej żegnała się z facetem,

który co miesiąc odczytywał u niej licznik energii elektrycznej.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tripp przyłożył słuchawkę do klatki piersiowej młodej pacjentki.

Posłuchał, jak bije jej serduszko, po czym przesunął słuchawkę wyżej

i przytknął ją do czoła dziewczynki. Kiedy to robił, większość jego

pacjentów zaczynała chichotać. Ośmioletnią Sierrę Rodrigez stać było

jedynie na słaby uśmiech.

- Niezbyt dobrze się czujesz? - spytał po hiszpańsku Tripp.

W odpowiedzi dziewczynka pokręciła głową. Dziś rano przekazał

jej rodzicom dobrą wiadomość: badanie krwi wykluczyło białaczkę.

Niestety, Sierrę wciąż trapiła gorączka i bolał brzuch. Chociaż bardzo

chciała iść do domu, czekały ją dalsze badania. Rodzice dziewczynki,

background image

pracownicy sezonowi z Meksyku, byli biedni; nie mieli ubezpieczenia

zdrowotnego, oszczędności ani stałego miejsca zamieszkania. Sierra

nie zastanawiała się nad tym. Dla niej dom kojarzył się z matką,

ojcem i rodzeństwem.

Takich rodzin jak Rodrigezowie były setki w tej części kraju. I

właśnie z myślą o nich Tripp otworzył niedużą prywatną klinikę na

obrzeżach Ukiah. Ubodzy emigranci mieli tam zapewnioną opiekę

medyczną, ale potrzeby były znacznie większe od możliwości.

Prowadzenie takiej placówki kosztowało majątek.

Tripp potrzebował pieniędzy. By rozszerzyć program pomocy dla

biednych i otworzyć podobne placówki w innych miastach Kalifornii,

musiał znaleźć bogatych sponsorów. Praca w szpitalu w Santa Rosie

była dla niego bardzo ważna. Prestiż, jaki by tam zyskał, pozwoliłby

mu nawiązać odpowiednie kontakty.

Psiakość. W głębi duszy wiedział, że powinien przyjąć ofertę

Amber. Ale tak jak mała Sierra nie potrafiła przełknąć lekarstwa, tak

on nie bardzo potrafił przełknąć swoją dumę. Odłożywszy na bok

kartę choroby, przez chwilę uważnie obserwował chorą dziewczynkę.

Zastanawiał się, jakie w następnej kolejności należy wykonać badania.

Wreszcie wstał i pogrążony w myślach opuścił pokój.

Do licha! Gnębiły go wyrzuty sumienia. Nienawidził tego. Amber

stwierdziła, że poczucie winy daje świetny bodziec do działania. Może

niektórym dawało, jednakże w jego wypadku to nie poczucie winy

sprawiło, że uczył się i skończył studia medyczne; sprawcą jego

background image

sukcesów byli Meredith i Joe Coltonowie, których szlachetność,

wspaniałomyślność i serdeczność pchnęły go na właściwą drogę.

Nie każdy, oferując innym pomoc, musi mieć w tym własny

egoistyczny cel. Może Amber faktycznie pragnęła wystąpić w roli

jego narzeczonej wyłącznie z dobroci serca? Może kierowały nią

szlachetne odruchy, a nie - jak podejrzewał - litość czy współczucie?

Powinien był postarać się rozszyfrować jej motywy, a on co? Odtrącił

ją, a w dodatku obraził. Widział smutek w jej dużych zielonych

oczach. Przyjechała taki kawał drogi, by zwrócić mu zegarek, a on

nawet jej nie podziękował.

Od wczoraj właściwie non stop o niej myślał, o tym, co powinien

był powiedzieć i jak się zachować. Próbował przestać, ale nie potrafił.

Nie dość, że Amber nieustannie towarzyszyła mu w myślach, to

jeszcze odwiedziła go w nocy, we śnie. Obudził się rano zlany potem,

z mocno bijącym sercem.

Wszedł do pokoju następnego pacjenta. Cisco Villereal, któremu

parę dni temu usunięto migdałki, powitał go promiennym uśmiechem.

Chłopiec wracał dziś do domu. Tripp wiedział, że będzie mu

brakowało tego sześcioletniego smyka, który wkrótce znów wyruszy z

rodzicami do pracy w polu.

Właśnie dla takich dzieci jak Cisco i Sierra warto się męczyć,

spędzać w szpitalu długie godziny, pracować na dwie zmiany, nie

dosypiać. Niektórzy lekarze narzekają na przesadnie rozbudowaną

biurokrację i zbytnie obciążenie robotą papierkową. Oczywiście mają

rację, ale najważniejszy jest pacjent.

background image

Dla Trippa tylko on się liczył. Pomagając choremu dziecku,

pomagał całej rodzinie. Często po strachu w oczach rodziców potrafił

poznać, jak ciężki jest stan dziecka. Przerażeni ojcowie nie

przejmowali się biurokracją, brakiem ubezpieczenia czy pieniędzy.

Chcieli wyłącznie jednego: aby ich ukochane dziecko wyzdrowiało.

Tego też chciał Tripp. I to było główną siłą, która go napędzała.

Rzadko się zdarzało, by ktoś, kto w wieku czternastu lat rzucił

szkołę, a z marzeń i ambicji zrezygnował dużo wcześniej, ktoś, kogo

matka nie żyła, a ojciec przepadł jak kamień w wodę, mógł zdobyć

wykształcenie i zawód. Po prostu bezpańskie urwisy wychowywane

przez ulicę nie zostawały lekarzami. Większość z nich umierała, nie

dożywając pełnoletności.

Tripp również zmierzał drogą donikąd. Na nikim i niczym mu nie

zależało. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym trafił do

Hopechest. Spotkanie z Joem i Meredith Coltonami dopełniło reszty.

Po raz pierwszy w życiu przekroczył próg szpitala tamtego lata, kiedy

zamieszkał u Coltonów i Meredith zabrała go na pogotowie. Bójka z

Peterem Bradentonem - a raczej kontakt z jego szczęką - zakończyła

się trzema złamanymi kośćmi. Na pogotowiu, zafascynowany tym, co

się wokół dzieje, ruchem, pośpiechem, rozmowami, Tripp zapomniał

o bólu.

Kiedy założono mu gips, miał jedno marzenie: aby Coltonowie

pozwolili mu zostać. Bał się, że zechcą go odesłać. Chociaż nie mówił

o tym na głos, Meredith wszystkiego się domyśliła. Wtedy, przed laty,

była inna. Miała w sobie tyle ciepła i dobroci, że każdy starał się tak

background image

postępować, aby dostarczyć jej powodów do radości i dumy. Chciała,

by przeprosił Petera. Trudno mu było się przemóc, ale zrobił to dla

niej. Przeprosił Petera, a następnie ostrzegł go, że jeśli jeszcze raz

obrazi któregoś z Coltonów, gorzko tego pożałuje.

I co? Wczoraj sam obraził Amber. Rzuciła mu koło ratunkowe, a

on uniósł się honorem. Duma nie pozwoliła mu przyjąć jej pomocy.

Nie tylko odtrącił wyciągniętą dłoń, ale jeszcze zachował się jak gbur.

Nie był pewien, jak powinien naprawić swój błąd. Oczywiście zdawał

sobie sprawę, że należą się Amber przeprosiny. Trzykrotnie wczoraj

sięgał po telefon, by do niej zadzwonić, i trzykrotnie odkładał

słuchawkę.

W końcu doszedł do wniosku, że przeprosi ją osobiście, nie

wiedział jednak, gdzie Amber mieszka. Postanowił, że zdobędzie

adres i po dyżurze złoży jej wizytę. Bał się tego spotkania, a zarazem

cieszył się, że będzie miał okazję ponownie się z nią zobaczyć. Bał się

dlatego, że zawsze sądził, iż jest odporny na wdzięki pięknych,

ponętnie zaokrąglonych blondynek. Fakt, że nie jest, bardzo go

zaniepokoił.

- Dzień dobry, doktorze Calhoun.

Młoda pielęgniarka uśmiechnęła się. Skinął jej na powitanie

głową. Po korytarzu kręciło się co najmniej kilkanaście osób.

Natychmiast wyłowił z tłumu tę, wokół której od wczoraj krążyły

wszystkie jego myśli. Stanął jak wryty. Nie zauważył tego idący za

nim technik ze zdjęciami rentgenowskimi.

- Przepraszam, panie doktorze.

background image

- Nie szkodzi. To moja wina - odparł Tripp.

Ruszył pośpiesznie, by nie stracić Amber z oczu. Zgrabnie

wymijała personel i pacjentów. Tripp uważał, że wiele można

wyczytać z czyjegoś sposobu chodzenia. Amber Colton chodziła jak

kobieta przywykła do męskich spojrzeń, ale traktowała je obojętnie;

nie wbijały jej w dumę. Dziś również miała na sobie komplet

składający się ze spodni i góry, tym razem biały. Góra była bez

rękawów, wcięta w pasie, spodnie luźne u dołu, lecz obcisłe w

biodrach. Tripp poczuł, jak krew w nim kipi.

Ściągnął gniewnie brwi. Nie interesują go takie kobiety.

Oznaczają kłopoty. On nie ma jednak wyjścia. Winien jest jej

przeprosiny i nie zamierza zrejterować.

- Amber, poczekaj! - zaskrzeczał.

Nic dziwnego, że go nie słyszała. Przyśpieszył kroku. By nie

patrzeć na jej kołyszące się biodra, wbił oczy w skórzaną torebkę,

którą miała przewieszoną przez ramię. Torebka kołysała się w rytm jej

kroków, to zasłaniając, to odkrywając pluszowego psa. Była przy

schodach, kiedy Tripp ponownie spróbował:

- Amber, poczekaj!

Tym razem go usłyszała. Obejrzawszy się przez ramię,

przystanęła. Jej twarzy nie zdobił najmniejszy uśmiech.

- Niełatwo cię dogonić. Dokąd tak pędzisz?

Spojrzała na miękkiego pluszowego zwierzaka, którego ściskała

pod pachą.

background image

- Do pokoju P.J. Chcę mu to dać. A jestem już spóźniona na

spotkanie z dyrektorem.

Nie dodała: „Więc jeśli masz mi coś do powiedzenia, to mów";

nie było takiej potrzeby. Sposób, w jaki przechyliła głowę i uniosła

brwi, był dostatecznie wymowny.

- No? - ponagliła go po chwili. - O czym myślisz?

Zastanawiał się, czy kobiety wiedzą, jak bardzo mężczyźni nie

cierpią tego pytania. Dał pierwszą odpowiedź, jaka przyszła mu do

głowy.

- Że jesteś osobą wyjątkowo stanowczą i apodyktyczną.

Zarumieniła się. On zaś skarcił się w duchu. Psiakość, znów ją

rozgniewał. A może złość nie minęła jej od wczoraj?

- Nie podoba ci się to, jak wyglądam, jak się zachowuję i co

mówię. Masz jakiś problem...?

Uniósł rękę.

- Stanowczość wcale nie jest wadą. Naprawdę nie chciałem cię

urazić.

- Nie? Dobrze, że mnie uprzedzasz.

Miała tupet i nie dawała się łatwo zbić z tropu. Podziwiał ją za to.

Gdyby była kruchą, delikatną istotką, która boi się własnego cienia,

wtedy przed laty nie stanęłaby w jego obronie.

- Nie goniłem cię, żeby znów ci sprawić przykrość - powiedział. -

Chciałem cię przeprosić. Za wczoraj. A co do pytania, czy mam

problem, to owszem, mam. Z tobą. Ale nie jesteś niczemu winna.

background image

Przyjrzała mu się badawczo. Czarny krawat i koszula, cera śniada,

nie potrzebująca zabezpieczenia przed słońcem, broda i policzki

starannie ogolone. Boże, ależ on jest przystojny, przemknęło jej przez

myśl. Ogarnęła ją złość. Co z tego, że przystojny? Wczoraj ją obraził,

sam się do tego przyznał, a teraz wygaduje jakieś bzdury.

- Nie jestem? Masz ze mną problem, ale nie ja jestem mu winna?

Więc kto? - Głos się jej lekko załamał.

- Nie wiem. Przepraszam cię za moje wczorajsze zachowanie. -

Na moment zamilkł. - To, w jakiej rodzinie przychodzimy na świat -

ciągnął - bogatej czy biednej, szczęśliwej czy patologicznej, nie zależy

od nas. Problem w tym, że wy, bogacze, nawet nie zdajecie sobie

sprawy jak bardzo onieśmielacie resztę z nas...

To mają być przeprosiny?

- Ja... ty... - Dukała, jąkała się, a przecież nigdy dotąd nie

brakowało jej słów. Odczekała chwilę, by uporządkować myśli, po

czym ponownie otworzyła usta. - Bogaty niekoniecznie znaczy

szczęśliwy. Wśród bogatych rodzin, tak samo jak wśród biednych,

zdarzają się patologie.

Czyżbyśmy kłócili się o to, czyja rodzina jest bardziej

dysfunkcjonalna? Nisko upadliśmy, pomyślała Amber.

Wzruszył ramionami.

- Onieśmielam cię? - spytała cicho.

Zaczął się bawić zegarkiem.

- Nieważne - burknął.

background image

Może nie powinna była naciskać, ale... Wczoraj, kiedy wyszedł na

patio, poczuła, że coś ich łączy. Nie chciała tego stracić. Odkąd matka

zmieniła się po wypadku, a ojciec zaczął coraz bardziej zamykać się w

sobie, bała się, że już nikt jej nigdy nie pokocha. Rodzina rozpadła się,

każdy żył własnym życiem...

- Nieważne? Ważne. Powiedz, naprawdę cię onieśmielam?

Dlaczego?

Westchnął głośno.

- Bo jesteś piękna, mądra, inteligentna, bogata. Masz dyplom z

Radcliffe.

- Na miłość boską, a ty jesteś lekarzem!

Na szczęście korytarz był pusty, więc nikt nie słyszał, jak Tripp

podnosi głos.

- Jestem klepiącym biedę, zapracowanym Metysem, który musiał

ciężko harować, aby ukończyć studia.

- Ojciec mówił, że maturę zdałeś z najlepszym wynikiem w

szkole.

- Najlepszy wynik w mojej szkole byłby najgorszym w twojej.

- Wątpię.

Nie odpowiedział. Zmieniła taktykę.

- No dobrze, onieśmielam cię. To nam przeszkadza w nawiązaniu

przyjaźni. Zastanówmy się więc, jak możemy temu zaradzić.

- Nie sądzę. aby...

- W szkole podstawowej, kiedy musiałam wystąpić przed klasą,

wyobrażałam sobie, że wszystkie moje koleżanki i koledzy siedzą w

background image

samych majtkach i skarpetach. Może powinieneś zastosować podobną

metodę?

Zmrużył oczy. Nagle Amber złapała się za głowę.

- Chociaż lepiej nie! - zawołała ze śmiechem.

Uzmysłowił sobie, że gapi się w nią jak sroka w gnat. Ale nie

mógł się powstrzymać. Oczarował go jej ciepły, przyjazny uśmiech.

Przeczesał ręką włosy - były długie, uczesane w kucyk. Ten kucyk

stanowił formę protestu, pamiątkę po tym, kim był i przypomnienie

tego, do czego dążył.

- Coop nawymyślał mi od idiotów, kiedy dowiedział się, że

odrzuciłem twoją ofertę. Ale... - Nie chciał ulec pokusie, dlatego

postanowił się bronić. - Może i przydałaby mi się narzeczona, ale nie

chcę, żeby ktokolwiek się nade mną litował.

Amber cofnęła się o krok. Uśmiech znikł jej z twarzy.

- Litował? Uważasz, że mi ciebie żal i dlatego...

- Chryste... - Znów ją obraził!

Wcisnęła mu do ręki pluszowego psa.

- Jestem spóźniona na spotkanie. Z łaski swojej dopilnuj, aby to

trafiło do PJ.

Przez kilka długich sekund przyglądała mu się z zadumą; stała bez

ruchu, nawet nie mrugając powiekami. Potem wolno odwróciła się i

odeszła; odgłos jej obcasów stukających o lśniącą szpitalną posadzkę

niósł się po całym korytarzu. Zatrzymała się kilkanaście metrów dalej,

przy zamkniętych drzwiach. Wzięła głęboki oddech, by uspokoić

skołatane nerwy, po czym oznajmiła cicho:

background image

- Nigdy nie wzbudzałeś we mnie litości, Tripp. Aż do dziś.

Po chwili już jej nie było, a on stał na środku korytarza, ściskając

w ręku psa. Serce waliło mu młotem. Miał ochotę zapaść się pod

ziemię.

Siedziała na macie w swoim domu w Fort Bragg. Pierwszy

dzwonek do drzwi zignorowała. Pięć sekund później rozległ się drugi,

a zaraz po nim walenie tak głośne, że aż ściany się zatrzęsły.

Wzdychając z rezygnacją, rozprostowała ręce i nogi. dźwignąwszy się

z podłogi, podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała przez judasza.

Odruchowo wydała cichy okrzyk zdumienia. Psiakość, piętnaście

minut medytacji na straty! Opadła z powrotem na pięty. Energicznie

sięgnęła ręką do klamki, po czym nagle się zawahała. Jeszcze wciąż

nie doszła do siebie po ostatniej konfrontacji z upartym doktorem

Calhounem.

- Otwórz, Amber. Nie wygłupiaj się.

Korciło ją, aby zlekceważyć jego prośbę. W końcu jednak

zwyciężyła zwykła ludzka ciekawość.

- Daj mi chociaż jeden powód, dla którego miałabym cię wpuścić.

Cisza przedłużała się. Amber skrzyżowała ręce na piersiach i

oparła się o ścianę, gotowa czekać tak długo, jak będzie trzeba.

- Błagam.

Wystarczyło to jedno słowo, wypowiedziane ciepłym głosem.

Policzywszy w myślach do pięciu, otworzyła drzwi. Przyglądała mu

się bez słowa. Miał na sobie sprane dżinsy i czarną koszulkę o nieco

background image

wyblakłej barwie. Twarz pociągła, o wystających kościach

policzkowych. Zęby białe, rzęsy długie, wydatna szczęka. Nos wąski,

kiedyś pewnie prosty, teraz wyraźnie skrzywiony. Tak, Tripp Calhoun

był przystojnym mężczyzną; drobne niedoskonałości jedynie

dodawały mu wdzięku. Oczywiście poza Trippem znała wielu

przystojnych facetów, ale tylko on potrafił z taką łatwością

wyprowadzić ją z równowagi.

- „Błagam" to słaby powód.

Kąciki ust mu zadrgały. Po chwili uśmiechnął się z

zawstydzeniem.

- Obawiam się, że innego nie mam.

Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.

- Czego chcesz? - spytała.

- Przyszedłem cię przeprosić.

- Znów? - Podniosła do oczu rękę, jakby chciała obejrzeć

paznokcie. - Ostatnim razem jakoś kiepsko ci to wyszło.

Z trudem przełknęła ślinę. Tripp milczał. Miała wrażenie, że jemu

też w gardle zaschło.

- Wiem. I za to też chciałbym cię przeprosić. Naprawdę mi

przykro...

Wierzyła mu. A to znaczyło, że albo była głupia i łatwowierna,

albo samotna i rozpaczliwie poszukująca miłości. Wzdrygnęła się.

Nie, głupia na pewno nie jest i faceta też na gwałt nie poszukuje.

- W porządku - odrzekła. - Przeprosiny przyjęte. A teraz wybacz,

ale...

background image

- P.J. był zachwycony twoim zwierzakiem.

- Ojej, naprawdę? Cieszę się.

Nie spuszczał z niej oczu.

- Pomyślałem sobie, że dobrze by było, aby porozmawiał z kimś

takim jak ty.

- Z kimś takim jak ja? - spytała zaciekawiona.

Była zła na siebie. Czy nie ma za grosz dumy?

- Tak - odparł. - Z kimś silnym, ambitnym, obdarzonym

poczuciem humoru i potrafiącym wybaczać.

Nogi się pod nią ugięły. Czuła się jak nastolatka w obecności

swojego idola. Zganiła się w duchu. Rany boskie, przecież nie jest

dziewięcioletnim

podlotkiem.

Nawet

nie

jest

naiwną

dziewiętnastolatką. Jest dojrzałą kobietą, mądrą, odpowiedzialną,

niezależną.

Po chwili Tripp przeniósł spojrzenie z jej twarzy w bok, w głąb

mieszkania; zobaczył migoczący płomyk świecy oraz malutką

fontannę, z której tryskała woda.

- Czułbym się zaszczycony, gdybyś zaprosiła mnie do środka.

Zaszczycony? Nikt dziś tak nie mówi. Może, wbrew temu, co

sądziła, rycerskość wcale nie wymarła? Może...

Przywołała się po porządku.

- Po co? - spytała rzeczowo. - Nie lepiej się rozstać, zanim znów

mnie obrazisz?

background image

Po jego minie widziała, że nie jest mu łatwo. Nie lubił nikogo o

nic prosić. Pewnie by się nad nim zlitowała, gdyby nie to, że nazwał ją

rozpieszczoną kotką. I osobą apodyktyczną.

- Namyśliłem się - oznajmił w końcu.

- W sprawie?

- Twojej oferty.

Jak zwykle o tej porze dnia, nad miastem zawisła gęsta mgła.

Amber zadrżała - bardziej z emocji niż z zimna.

- Mojej oferty?

- Tak. Że mogłabyś wystąpić w roli mojej narzeczonej podczas

proszonej kolacji. Więc byłbym ci wdzięczny, jeżeli oczywiście oferta

nadal jest aktualna. - Słysząc hałas, obejrzał się przez ramię.

Małżeństwo w średnim wieku prowadziło na smyczy pięknego doga. -

To co, mogę wejść?

Hm, czyli poszedł po rozum do głowy i zmienił zdanie.

Pomachała przyjaźnie do sąsiadów, po czym ponownie wbiła wzrok w

Trippa. Ciekawe, czy o niej też zmienił zdanie. No nic, pewnie

wkrótce się przekona. Cofnąwszy się, otworzyła drzwi na oścież.

Wszedł do środka i przystanął w ogromnym holu. Starał się

zachowywać swobodnie, naturalnie, był jednak wyraźnie spięty.

Wcale nie miał pewności, czy Amber przyjmie przeprosiny, a tym

bardziej czy zechce wcielić się w rolę jego narzeczonej.

- Usiądźmy - zaproponowała.

Ruszył za nią do salonu, w którym stała kanapa oraz miękkie

fotele. Na ścianach wisiało mnóstwo oprawionych pasteli. Kilkanaście

background image

migoczących świeczek stało na niskim, drewnianym stoliku.

Nieopodal szumiała mała fontanna.

- Przeszkodziłem ci w czymś?

Wzruszyła ramionami.

- Medytowałam.

Przynajmniej to tłumaczy strój i wygląd Amber. Z niedbale

upiętego na czubku głowy koka wysunęło się kilka złocistych

kosmyków, które opadły jej na szyję. Stopy miała bose. Proste srebrne

kółko zdobiło jeden z palców u nogi. Luźne szorty zwisały nisko,

jakby ledwo trzymały się na biodrach. Krótka opięta bluzka bez

rękawów odsłaniała brzuch. Strój zakrywał znacznie więcej niż bikini,

w którym wygrzewała się na patio, ale działał na zmysły nie mniej

podniecająco.

- Czujesz zapach? - spytała.

Wciągnął nosem powietrze.

- To mieszanka lawendy, rumianku i róży - wyjaśniła.

- Postanowiłam zafundować sobie aromaterapię. Podobno ma

działanie niesamowicie kojące.

- I co? Rzeczywiście?

- Owszem. Powinieneś spróbować.

Przejrzała go na wylot. Kiepski był z niego aktor. Starając się

zachować powagę, wskazała ręką fotel.

- Chyba że wolisz stać?

Wolał. Nie zdziwiła się.

background image

- Czyli zmieniłeś zdanie? I chciałbyś, abym podczas kolacji, na

którą cię zaproszono, udawała twoją narzeczoną?

- Tak.

- Mówiłeś, zdaje się, że kłamstwa są jak psy...

- Bo są.

- Więc?

- Coop twierdzi, że udawanie i kłamanie to dwie różne rzeczy.

- Ach tak? Powiedziałeś, że Coop nawymyślał ci od idiotów. Czy

dlatego zmieniłeś zdanie? To on sprawił, że zmądrzałeś?

- Coop nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu przemyślałem, co

mówiłaś. O litości, współczuciu...

- Niepotrzebnie na ciebie wsiadłam. Przepraszam.

- Należało mi się. Ale litości w dalszym ciągu nie chcę.

- A co chcesz?

Nie zauważył, kiedy podeszła bliżej, ale nagle zobaczył przed

sobą jej oczy - wielkie, zielone, kuszące. Wtem zdał sobie sprawę, że

to nie Amber się zbliżyła, bo nadal stała na drugim końcu pokoju. To

on, nie wiadomo kiedy, zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Coś

go uwierało w szyję, jakby miał za mocno zawiązany krawat. Ale

przecież do dżinsów i T-shirta nie wkładał krawata.

Odchrząknął raz i drugi. Pomogło.

- Nie chodzi o to, czego chcę. Raczej czego potrzebuję.

- A czego potrzebujesz?

Utkwił wzrok w jej wargach. Z trudem przełknął: ślinę. Znów

odchrząknął, inaczej nie zdołałby wydobyć głosu.

background image

- Pracy w Santa Rosie.

- Dlaczego?

- Santa Rosa liczy ponad sto tysięcy mieszkańców. To bogate

miasto. Szpital znajduje się w prywatnych rękach, jest doskonale

wyposażony, leczą się w nim osoby, które może cierpią na brak

zdrowia, lecz nie na brak pieniędzy. Do San Francisco można

dojechać w ciągu trzydziestu pięciu minut. Moje uposażenie

wzrosłoby trzykrotnie. Prestiż również. Potrzebuję jednego i drugiego.

- Jakoś nie sprawiasz wrażenia człowieka, któremu zależy na

sławie.

Poczuł się mile połechtany.

- To prawda, ale zależy mi na klinice, którą założyłem dla

biednych. Im większą będę cieszył się sławą, tym łatwiej będzie mi

zdobyć fundusze na dalsze inwestycje. Chciałbym otworzyć więcej

takich ośrodków wzdłuż całego wybrzeża Kalifornii. Do tego

potrzebne są pieniądze, czyli bogaci i hojni sponsorzy.

- Dlaczego od razu tak nie powiedziałeś?

Zadawała inteligentne pytania, a on, człowiek małomówny, który

zazwyczaj ograniczał się do dwóch monosylabowych słów: „tak" lub

„nie", otworzył się przed nią. Opowiedział jej o początkach

stworzonej przez siebie kliniki, o nękających ją kłopotach

finansowych, o swoich planach i nadziejach na przyszłość. W trakcie

opowieści usiadł na wygodnej kanapie, Amber zaś zajęła miejsce

naprzeciwko, w miękkim fotelu. Podwinęła nogi pod siebie i słuchała

go z zafascynowaniem.

background image

Może jednak aromaterapia była skuteczna, albowiem po kilku

minutach napięcie minęło i obydwoje poczuli się odprężeni. Mgła za

oknem zniknęła. Niebo, niedawno jeszcze białe, przybrało odcień

stalowoszary, a potem czarny. Świece powoli się wypalały.

Siedzieli w półmroku. Po pewnym czasie rozmowa zeszła na inne

tematy: na rodzeństwo Amber, prawdziwe i przybrane, które Tripp

poznał w trakcie swojego kilkumiesięcznego pobytu na ranczu.

Amber z miłością mówiła o ojcu, ani razu jednak nie wspomniała o

matce. Martwiła się o najstarszego brata Randa, a także o najmłodszą

adoptowaną siostrę Emily.

Słuchając Amber, Trippowi przemknęło przez myśl, że prawie

wcale jej nie zna. Stracił kontakt z większością Coltonów; jedynie z

Joem starał się regularnie widywać. Po prostu był zbyt zajęty,

najpierw studiując, potem pracując, aby śledzić losy wszystkich

członków tej wyjątkowo licznej i rozgałęzionej rodziny. Nie wiedział

o zniknięciu Emily, o tym, że od dłuższego czasu nie dawała znaku

życia.

O tym, że Amber mieszka w Fort Bragg, też wcześniej nie

wiedział. Adres podała mu Inez, kiedy wczesnym popołudniem

wybrał się do Prosperino. Zdziwił się, kiedy skręcił w jej ulicę. Sądził,

że będzie mieszkała w okazałej rezydencji, tak jak jej ojciec, ona

jednak wolała mały i przytulny dom. O sobie samej nie bardzo chciała

mówić. Kiedy pytał o coś, co jej dotyczyło, zręcznie zmieniała temat.

Natomiast interesowała ją zarówno klinika, którą założył dla

biednych, jak i stanowisko, które pragnął zdobyć w Santa Rosie.

background image

- Ile razy spotkałeś się z lekarzami prowadzącymi ten

ekskluzywny szpital?

- Dwa.

- A twój kontrkandydat?

- Nie wiem.

Wyciągnęła spod fotela notes i zaczęła zapisywać w nim różne

rzeczy. Gdzie odbędzie się kolacja? Ile osób jest zaproszonych? Była

mądra, dowcipna, serdeczna, pełna energii. Imponowała mu,

zwłaszcza inteligencją. Podmuch wiatru uderzył w szybę. Chociaż nie

czuli przeciągu, płomyki świec zamigotały.

Trippowi stanęły przed oczami sceny, które śniły mu się w nocy.

Przebiegł go dreszcz.

- Co jutro robisz? - spytała.

- Pracuję - odparł.

Na szczęście nie spytała, o czym myśli, bo nie wiedziałby, co

odpowiedzieć.

- O której kończysz?

- O czwartej. Najpóźniej o piątej.

- Mógłbyś tu przyjechać około piątej?

- Tu? Do Fort Bragg?

Skinęła potakująco głową, a gdy on odpowiedział jej twierdząco,

zapisała coś w notesie, po czym wyrwała kartkę i wcisnęła mu do

dłoni.

- Spotkamy się pod tym adresem. O piątej. Muszę cię ubrać.

background image

Ubrać? Ona jego? Starając się powściągnąć wodze wyobraźni,

czym prędzej wstał z kanapy. Nie udało się. Wyobraźnia pracowała na

pełnych obrotach. Zrobiło mu się gorąco. Amber również wstała.

Zaczęła go okrążać. Milczał zdezorientowany. To mu pozwoliło nieco

ochłonąć.

- Co rozumiesz przez „ubrać"? - spytał w końcu.

- Musisz wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wyglądu nie należy

lekceważyć. Mamy tu w Fort Bragg doskonały sklep z tradycyjną,

elegancką odzieżą dla mężczyzn.

Zerknął na zapisany na kartce adres.

- Sklep z męską odzieżą? Mam kupić nowy garnitur? O to ci

chodzi?

- Tak, chyba że dysponujesz odpowiednim. A myślałeś, że o co

mi chodzi?

Udał, że nie słyszy jej pytania.

- Doktor Perkins wie, jak wyglądam.

Zmierzyła go wzrokiem.

- Wyglądasz świetnie. Żadna kobieta nie miałaby ci nic do

zarzucenia. Zakładam jednak, że doktor Perkins nie jest kobietą?

Pokręcił przecząco głową.

- Szkoda. - Westchnęła. - W każdym razie w ten weekend

zaprezentujemy Perkinsowi i jego kolegom nową, udoskonaloną

wersję doktora Trippa Calhouna, najlepszego pediatry w całym stanie

Kalifornia.

background image

Leciutko pchnęła go w stronę drzwi. Nie pamiętał, by je otwierał,

ale chyba musiał, bo chwilę później był na dworze.

- Tripp?

Odwrócił się.

- Cieszę się, że odnowiliśmy przyjaźń. - Zanim zdołał cokolwiek

powiedzieć, wspięła się na palce i lekko pocałowała go w usta. -

Dobranoc.

Drzwi się zamknęły. Nie pamiętał, by się żegnał, ale chyba musiał

powiedzieć „do widzenia". Przynajmniej miał nadzieję, że nie wyszedł

bez słowa pożegnania. Oblizał wargi. Poczuł na nich truskawkowy

smak szminki. Starł ją wierzchem dłoni.

Przez moment tkwił bez ruchu, wciąż oszołomiony. Wreszcie

oprzytomniał. W porządku. Docenia dobre chęci Amber i wdzięczny

jest za pomoc. Kiedy jutro się spotkają, na pewno jej o tym powie. Ale

musi jej również uświadomić kilka innych rzeczy. Owszem, zależy

mu na pracy w Santa Rosie, na pieniądzach i prestiżu, i może

rzeczywiście przydałby mu się nowy garnitur.

Ale jeżeli Amber sądzi, że wszystko może z nim zrobić - rozjaśnić

mu włosy, kazać włożyć niebieskie szkła kontaktowe - to się grubo

myli. O tym, czy zdobędzie upragnione stanowisko, powinna

decydować wiedza, charakter, podejście do pacjentów, a nie

atrakcyjny wygląd. Mają udawać narzeczonych. Nie lubił kłamać.

Może udawanie to nie to samo co kłamstwo, ale udawania też nie

lubił. Niestety, nie miał wyboru. Kiedyś się przyjaźnili. Teraz też

background image

czują do siebie sympatię. Przynajmniej pod tym względem nie muszą

grać.

Wsiadł do samochodu. Nie muszą grać? Akurat! W obecności

Amber trawiło go pożądanie, które cały czas w sobie tłumił. Udawał

zrelaksowanego, chociaż był spięty, udawał obojętnego, chociaż miał

ochotę porwać ją w ramiona.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Słowo daję, chyba znaleźliśmy!

Tripp odruchowo zacisnął zęby. Bał się, że jeśli Andre jeszcze

odrobinę podniesie głos, trzyskrzydłowe lustro rozpryśnie się na

tysiące kawałków.

- Ma styl. Ma klasę, klasę przez duże K. I leży jak ulał. Jest po

prostu doskonała! - Zachwycony, przejechał ręką po swoich krótko

ostrzyżonych, jasnych włosach.

- Prawda, Amber?

Uśmiechnęła się nieśmiało.

- Owszem, jest całkiem niezła - przyznała.

- Niezła? Niezła? - Andre nie mógł wyjść z oburzenia. - Moim

zdaniem ta marynarka wygląda fantastycznie! Jak pan sądzi,

doktorze?

Trippowi przemknęło przez myśl, że chyba lepiej by się bawił na

stole operacyjnym, poddając się przeszczepowi nerki, niż krążąc od

wieszaka do wieszaka.

background image

- Jest czarna - stwierdził. Wszystkie marynarki, które dziś

przymierzał, były w tym kolorze.

Andre popatrzył z błaganiem w oczach na Amber.

- Czerń, mój drogi, to kolor klasyczny, który nigdy nie wychodzi

z mody. Czarny garnitur można włożyć na ślub i na pogrzeb, do

eleganckiej restauracji, na galę, jak również na wszelkie skromniejsze

okazje. Montgomery Perkins jest człowiekiem w czepku urodzonym.

Dwadzieścia pięć lat temu przeniósł się z rodziną ze wschodniego

wybrzeża do Kalifornii. Jego przodkowie przybyli do Ameryki na

statku „Mayflower". Tacy jak on mają szafę pełną czarnych

garniturów. Ludzie, z którymi się zadają, również.

Tripp wytrzeszczył oczy.

- Skąd wiesz?

- Przeprowadziłam małe śledztwo - odparła. - Z moich informacji

wynika, że doktor Perkins jest niezwykle bogatym człowiekiem o

bardzo konserwatywnych poglądach. Osoba starająca się u niego o

pracę na pewno nie zyskałaby w jego oczach, gdyby pojawiła się na

przyjęciu z przyczepionym do twarzy nosem klauna albo ubrana w

tweedowy garnitur.

Na dźwięk słowa „tweed" Andre zaczął się wachlować, jakby

zrobiło mu się niedobrze.

- To co? Znaleźliśmy czy mamy dalej szukać? - spytał.

Tripp przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze. Musiał przyznać,

że marynarka rzeczywiście leży świetnie. I czuł się w niej doskonale.

- Ile kosztuje?

background image

Andre wymienił jakąś astronomiczną sumę. Tym razem Tripp

nawet nie próbował ukryć zdumienia. Przymierzył już dziesięć czy

piętnaście marynarek, z których każda kosztowała więcej niż jego

miesięczny czynsz. Na wieszakach wisiały dziesiątki, ba, setki innych.

Przeszczep nerki byłby zapewne bez porównania tańszy i

przyjemniejszy.

Ponownie zerknął na swoje odbicie.

- W porządku - powiedział płaskim, bezbarwnym głosem. - Biorę.

Andre rozpromienił się.

- Znakomicie. A teraz spodnie, koszula i krawat. Myślę, że

najlepsza byłaby koszula w kolorze szarym, a krawat...

W tym momencie zadzwonił telefon. Andre westchnął.

- To pewnie Jules dzwoni, żeby spytać, dlaczego tak długo nie ma

mnie w domu. Przepraszam, muszę odebrać. Ale za momencik wrócę

do pana i dobierzemy resztę. - Odbiegł w podskokach.

- Nie śpiesz się - mruknął pod nosem Tripp.

- Wiesz, mógłbyś się wiele od niego nauczyć - powiedziała cicho

Amber.

- Tak? - Tripp spojrzał w stronę kasy, przy której Andre

rozmawiał przez telefon. - Na przykład czego?

- Uniżoności. Podlizywania się.

Wzdrygnął się.

- Nie zaszkodziłoby również, gdybyś się uśmiechał.

- Uśmiecham się.

- Nie zauważyłam. Kiedy?

background image

Wyszczerzył zęby. Amber pokręciła głową.

- Takie wymuszone się nie liczą. Kiedy ostatni raz uśmiechnąłeś

się szczerze?

Zmarszczył z namysłem czoło. I skrzywił się - szczerze,

niewymuszenie. Amber posłała mu triumfujące spojrzenie, jakby

chciała powiedzieć: No widzisz?

- Mam kilka wskazówek, które mogą ci pomóc w uzyskaniu

upragnionego stanowiska. Ale na razie zmieńmy temat. Andre jest

wspaniały, nieprawdaż?

- Prawdaż.

- No proszę, co za szalony entuzjazm. - Zmierzyła go chłodnym

wzrokiem. - O co ci chodzi?

- Pomijając fakt, że nie mam ani czasu na strojenie się, ani

cierpliwości, ani pieniędzy na tak drogie stroje, to absolutnie o nic mi

nie chodzi.

Zdjął marynarkę, po czym obrócił się, szukając miejsca, żeby ją

powiesić.

- Obliczałem, ile dzieci Miguel Rodrigez zdołałby wykarmić za

sumę, którą wydam na czarny garnitur.

Wzięła od niego marynarkę i przewiesiła sobie przez ramię.

- Jeżeli ten czarny garnitur pomoże ci zdobyć pracę, zyska na tym

wiele takich rodzin jak Rodrigezowie.

Nie wiedział, co odpowiedzieć, bo Amber ma słuszność. Ma też

piękne oczy, cudowny uśmiech i zgrabną figurę. Skarcił się w duchu,

że wciąż się na nią gapi.

background image

W przeciwieństwie do wielkich domów towarowych, sklep, w

którym się znajdowali, był ekskluzywny i stosunkowo nieduży;

bardziej

przypominał

sklepy

europejskie niż

amerykańskie.

Strategicznie rozmieszczone żarówki osłonięte matowymi kloszami

rzucały ciepłe światło, które nadawało skórze Amber złocisty odcień.

Tripp nigdy nie przywiązywał nadmiernej wagi do ubrań. Jego

zdaniem nie strój świadczył o człowieku. Ale może się mylił. Bo na

widok Amber ubranej w markowe spodnie, jedwabną bluzkę i nie

rzucające się w oczy buty z delikatnej skóry Andre aż zapiał z

zachwytu.

- Znów się naburmuszyłeś, Calhoun.

- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo?

- Tylko wtedy, gdy mam rację.

- A zdarza ci się nie mieć?

- Nie przypominam sobie. - Oczy lśniły jej wesoło.

- Dobrze, że woda sodowa nie uderzyła ci do głowy.

Błysnęła zębami w uśmiechu.

- Każdy ma wady i zalety. Ty znasz się na medycynie, ja na

ludziach... Całe szczęście, że Andre zgodził się zostać po godzinach.

- Mówiłem ci. Niespodziewana sytuacja zatrzymała mnie dłużej w

szpitalu. Potem gnałem na złamanie karku, żebyś za długo nie

czekała.

- Ta kręta droga i ostre wiraże nie sprzyjają rozwijaniu szybkości.

- Zależy, jak się prowadzi.

- A ty lubisz szybko, ostro, zdecydowanie?

background image

Nie umiał odgadnąć, czy go podpuszcza, czy z nim flirtuje. W

każdym razie podobało mu się, że wychwytuje różne drobne niuanse i

aluzje. Język miała cięty, umysł żywotny. Czuł, że powinien mieć się

na baczności. Coś się między nimi działo, coś, w czym chętnie

uczestniczył... Nagle spiął się. Nic się nie działo. Amber wyświadcza

mu koleżeńską przysługę, to wszystko.

Wiedział, że się oszukuje. Podczas godzinnej jazdy do Fort Bragg

cały czas o niej myślał.

- Dziękuję - rzekł cicho.

Uniosła pytająco brwi. Na widok zdumienia malującego się na jej

twarzy wykonał coś, czym niemal zaskoczył sam siebie. Uśmiechnął

się szeroko. Nie mogła oderwać spojrzenia od jego ust.

Postanowił z niej zażartować.

- No co? Kazałaś mi się uśmiechać.

- Istotnie - przyznała.

Poczuła na plecach delikatne mrowie. Zaczęło się przesuwać,

rozprzestrzeniać na wszystkie strony; po chwili malutkie igiełki

łaskotały ją w dłonie i stopy. Kolana miała jak z waty. Czyżby się

zakochała? Tylko tego brakowało!

Przypomniała sobie swój niepokój, kiedy o piątej po południu

czekała na Trippa, a on się spóźniał. Z każdą mijającą minutą jej

niepokój narastał. Pięć minut spóźnienia jeszcze jakoś zniosła,

dziesięć też, piętnaście już gorzej. Po upływie godziny była kłębkiem

nerwów.

background image

Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Tripp stanowił dla niej zagadkę,

wyzwanie, ale nie tylko. Był czymś więcej. Naprawdę się jej podobał.

Mało tego: chciała, by on też ją polubił. Była przerażona sama sobą.

Zachowywała się jak głupi, niedojrzały podlotek. Nigdy dotąd na

nikim jej tak nie zależało. Dlaczego akurat Tripp wzbudzał w niej

takie emocje? Może dlatego, że wydawał się nieczuły na jej wdzięki?

Zazdrościła mu. Też by wolała patrzeć na niego obojętnie.

Niestety, za każdym razem, gdy podchodził bliżej, serce biło jej

szybciej, oddech miała urywany, w głowie się jej kręciło, myśli

stawały się mętne, rozmyte jak obrazy we śnie. Był człowiekiem

wymagającym, skomplikowanym, trudnym we współżyciu, ale to się

nie liczyło. Liczyło się to, że miał wielkie serce, że kochał ludzi.

Wciąż pamiętała jego niski, ciepły głos, kiedy rozmawiał z małym P.J.

Takim samym ciepłym głosem podziękował jej przed chwilą. A

właśnie...

- Za co? - spytała.

Popatrzył na nią, nie kojarząc, o co pyta.

- Słucham?

- Podziękowałeś mi. Za co?

- Za to, że nie robiłaś mi wyrzutów, kiedy przyjechałem

spóźniony o godzinę. Że kiwałaś grzecznie głową, kiedy Andre przy

każdej kolejnej marynarce wykrzykiwał, że jest o niebo lepsza od

poprzedniej. Że włożyłaś tyle pracy i wysiłku, aby dowiedzieć się jak

najwięcej o Montgomerym Perkinsie. Jesteś niezwykle uczynna,

dokładna i sumienna.

background image

Tak, Tripp ma wielkie serce. Och, czasem bywa naburmuszony i

nieznośny, ale na te drobne wady można przymknąć oczy. Czyżby...

aż bała się dopuścić tę myśl do swojej świadomości... czyżby wreszcie

poznała mężczyznę, którego gotowa byłaby

zaakceptować?

Mężczyznę, dla którego liczy się nie tylko zewnętrzna powłoka, ale

również to, co się pod nią kryje? Chcąc się upewnić, czy przypadkiem

wyobraźnia nie płata jej figla, podeszła bliżej.

- Co robisz? - spytał.

Uderzyła go w nozdrza woń jej perfum. Egzotyczny aromat

sprawił, że świat zawirował mu przed oczami. A może nie zapach to

sprawił, lecz uśmiech Amber, jasny i promienny.

- Kim jesteś? - spytała. - Co zrobiłeś z Trippem?

Poczuł dreszczyk emocji. Cholera, niedobrze, pomyślał. Pamiętaj,

że to tylko przysługa, powtarzał w duchu.

- Bez przesady. Czytałem gdzieś, że dopiero dwanaście plusów

równoważy jeden minus. Przede mną długa droga.

Uśmiech na twarzy Amber jeszcze bardziej pojaśniał.

- Próbujesz być miły, żeby wynagrodzić mi swoje wcześniejsze

zachowanie?

- A nie powinienem?

Zastanawiał się, dlaczego Amber tak go fascynuje. Wzajemne

przyciąganie było wyraźnie wyczuwalne, powietrze naelektryzowane

jak podczas burzy...

background image

Tripp postąpił krok do przodu. Amber wpatrywała się w niego z

nadzieją w oczach. Miał ochotę zgarnąć ją w ramiona i pocałować. Tu

i teraz. Och, jak bardzo go korciło! Powoli schylał głowę...

- No już - dobiegł ich wysoki głos. - Kazałem Jules uzbroić się w

cierpliwość.

Odskoczyli od siebie, po czym z zainteresowaniem zaczęli

oglądać coś na wieszakach, on z prawej strony, ona z lewej.

- Człowiek ciągle musi się tłumaczyć, o której wróci do domu -

ciągnął Andre. - No dobrze, a teraz spodnie. Te są idealne. Dla takich

spodni mógłbym popełnić morderstwo! I ten krawat. Czyż nie jest

boski?

Tripp odchrząknął, usiłując wrócić do rzeczywistości. Myślami

wciąż był przy pocałunku, do którego prawie doszło. Zerknął na

Amber, nagle jednak zdumiony skierował wzrok na Andre, który

wyciągnął z kieszeni miarkę i opadł przed nim na kolana.

- Co pan robi?

- Muszę zmierzyć długość nogawki po wewnętrznej stronie.

Tripp zamarł bez ruchu.

- Bardzo ładnie! - ucieszył się Andre. - Niech się pan nie rusza.

Bardzo ładnie? Ja ci dam bardzo ładnie! - pomyślał Tripp i cofnął

się tak gwałtownie, że biedny Andre omal sobie zębów nie wybił. W

ostatniej chwili wysunął rękę, żeby nie upaść na twarz.

Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał; mimo wiszącej w oknie

tabliczki z napisem „Zamknięte" do sklepu wszedł kolejny klient.

background image

Andre popatrzył pytająco na Trippa; nie dostrzegłszy w jego oczach

sprzeciwu, tanecznym krokiem ruszył do drzwi.

- Dlaczego to zrobiłeś? - spytała Amber.

Tripp zazgrzytał zębami.

- Od lat nie urosłem ani centymetra. Nie życzę sobie, aby ktoś mi

mierzył długość nogawek.

Niezadowolona mina Amber nie uszła jego uwadze. Nie wiedział,

co ją tak zirytowało, ale nie zamierzał dociekać. Miał ważniejsze

sprawy na głowie.

- Zwłaszcza ktoś, kto mówi z afektacją, gestykuluje i mieszka z

człowiekiem o imieniu Jules, tak? - spytała Amber.

Zabrała mu miarkę, którą odruchowo musiał wyrwać Andre z

ręki, i zanim zdążył otworzyć usta, dodała:

- Dla twojej informacji, Jules to zdrobnienie.

- Od czego?

- Od Juliann.

- Juliann to imię żeńskie.

- No właśnie. Nie głupio ci? Sam wiesz najlepiej, że nie powinno

się ludzi oceniać po wyglądzie.

Nagle zorientował się, że Amber klęka przed nim, tak jak przed

chwilą uczynił to Andre.

- Co ty wyrabiasz? - zdumiał się.

- Ktoś musi ci zmierzyć długość nogawki.

Chwycił ją za rękę, gdy znalazła się tuż przy jego kroczu.

background image

- Po pierwsze, nikogo nie oceniam po wyglądzie. A po drugie, ty

też mi nic nie będziesz mierzyć.

- Nie?

Wciąż tkwiła na kolanach. Twarz miała na wysokości jego bioder.

Musiałaby być ślepa, by nie dostrzec lekkiego wybrzuszenia na

wprost oczu. Jak przystało na dobrze wychowaną młodą damę z

wyższych sfer, odwróciła wzrok. Ale w przeciwieństwie do dobrze

wychowanej damy z wyższych sfer, która powinna oblać się

rumieńcem, ona rozciągnęła usta w uśmiechu. Tripp poczuł się jeszcze

bardziej speszony.

- Jak nie, to nie. Bez łaski.

Poderwała się na nogi. Sprawiała wrażenie szczęśliwej. Była

piękna, radosna, zmysłowa. Psiakrew, znał wiele atrakcyjnych,

ponętnych kobiet, lecz na ich widok nie przestawał przecież logicznie

myśleć. W obecności Amber zaś krew uderzała mu do głowy i nie był

w stanie przypomnieć sobie, dlaczego nie powinien ulegać jej

wdziękom. Ale przypomni sobie; niech no tylko serce przestanie mu

tak walić.

- Odpręż się, Tripp.

Łatwo jej mówić, pomyślał.

- Dlaczego uważasz, że nie jestem odprężony?

Wskazała zegarek, który zdjął z nadgarstka i miętosił w dłoni. A

przecież równie dobrze mogła wskazać gdzie indziej. Doceniał jej takt

i delikatność.

- Trzymaj. - Podała mu miarkę. - Może tobie się uda?

background image

Cisnął miarkę na stojące obok krzesło.

- Po prostu bądź tak miła i pomóż mi znaleźć odpowiednie portki.

Uśmiechnęła się zalotnie.

- Jak sobie życzysz, doktorku. Jak sobie życzysz.

Widział, że trzęsie się ze śmiechu. Rozumiał, co ją bawi. Nie

rozumiał jednak, dlaczego sam nie odczuwa złości. Chciał coś

powiedzieć, jakoś zareagować, ale nim się obejrzał, podeszła do

wieszaka na środku sklepu i zaczęła oglądać spodnie. Cóż miał robić?

Ruszył za nią.

Otworzył drzwi. Już miał zamiar wrzucić zakupy na tylne

siedzenie w samochodzie, gdy Amber chwyciła go za rękę. Delikatnie

wyjęła mu z dłoni plastikowy pokrowiec, z którego wystawał wieszak;

pochyliwszy się, zawiesiła garnitur na specjalnym haczyku

umocowanym nad drzwiami.

- Co teraz? - spytała, prostując się.

- Muszę wracać do Ukiah.

- Tak szybko?

Zatrzasnęła drzwi, po czym wygładziła ręką niewidzialne

zmarszczki na spodniach. Każdy jej ruch, każdy gest, był kobiecy i

niezwykle zmysłowy.

Tripp wziął głęboki oddech.

- Czujesz? - Na moment przymknęła oczy. - Kiedy wieje wiatr z

południa, w powietrzu unosi się zapach kwiatów i krzewów rosnących

w ogrodzie botanicznym na obrzeżach miasta.

background image

Tripp znał sporo miejscowości w północno-centralnej części

Kalifornii, ale głównie tych położonych w głębi lądu. Z miast

usytuowanych nad brzegiem oceanu znał właściwie dwa: Los

Angeles, w którym mieszkał, dopóki nie skończył piętnastu lat, oraz

San Francisco, gdzie przez siedem lat studiował. W Fort Bragg był po

raz pierwszy w życiu.

Głos Amber wyrwał go z zadumy.

- Tripp?

- Słucham?

- Więc jak, jesteś głodny?

Zorientował się, że podczas gdy ona do niego mówiła, on

myślami był gdzie indziej. Psiakość, nieładnie. Zły na siebie,

potrząsnął głową; odczytała to jako skinienie.

- To pójdziemy coś zjeść?

- Tutaj?

- Wszystko jedno.

Ponownie potrząsnął głową.

- Przepraszam, ale naprawdę muszę wracać.

- Trudno.

- Zanim jednak się rozstaniemy, chciałbym coś powiedzieć. O

tym, do czego prawie doszło między nami w sklepie...

- A do czego prawie doszło? - spytała z figlarnym błyskiem w

oku.

- Niewiele brakowało, a bym cię pocałował. I dobrze o tym wiesz.

- Faktycznie.

background image

Nieopodal rozległ się pisk hamulców. Tripp odruchowo chwycił

Amber za łokieć i pociągnął na chodnik.

- Słuchaj, naprawdę doceniam twoją pomoc. Ale... nie zrozum

mnie źle... po prostu chciałbym, żeby nie było między nami

niedomówień.

- Musisz wyrażać się trochę jaśniej.

- Wiem. Chodzi mi o to, że pochodzimy z różnych środowisk. Z

dwóch różnych światów. Kiedyś przed laty nasze drogi się

przypadkowo zeszły. Zeszły, a potem znów rozeszły. Nie jestem

znawcą kobiet, ale wydaje mi się, że znacznie większą wagę

przywiązujecie do pocałunków czy miłych gestów niż mężczyźni. Nie

chciałbym widzieć smutku w twoich oczach, a już na pewno nie

chciałbym, żebyś była przeze mnie smutna.

Wiatr targał kosmykami jego włosów. Korciło ją, by wyciągnąć

rękę i delikatnie odgarnąć mu je za uszy. Powstrzymała się. Podniosła

wzrok i nagle przeszył ją dreszcz. Tripp patrzył na nią z pożądaniem,

którego nie potrafił ukryć. Wiedziała, że czeka ją ciężka potyczka. Nie

chciała jej przegrać, zanim jeszcze stanie do walki.

- Jestem dużą dziewczynką. Umiem o siebie dbać. Ale w

porządku, ostrzegłeś mnie i resztą się nie przejmuj. Tym bardziej że

przed weekendem czeka nas mnóstwo pracy. - Obejrzała się za siebie.

- Zaparkowałam za rogiem. Odprowadź mnie do samochodu, a ja ci

po drodze opowiem, co musimy zrobić. No, nie stój tak. Proszę cię,

szkoda czasu.

Z walącym sercem ruszyła przed siebie. Po chwili ją dogonił.

background image

- Boże, co za apodyktyczne stworzenie!

Przygryzła wargę.

- Przecież powiedziałam „proszę".

- Tak. Ale to twoje „proszę" oznacza: rób, co mówię, bo inaczej...

Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Miała powody do radości.

Tripp się jej nie wystraszył; w dodatku rozumiał ją. I nie tylko czuł do

niej pożądanie, ale również sympatię.

- No dobra, przyznaj się - powiedziała, przyglądając mu się z

ukosa.

Odnosił wrażenie, że Amber doskonale nad wszystkim panuje. W

przeciwieństwie do niego, który nawet nie miał pojęcia, o czym ona

mówi. Psiakość, przecież ani na moment nie odpłynął nigdzie

myślami, nie pogrążył się w marzeniach...

- Do czego? - spytał w końcu.

- Dlaczego się tak skrzywiłeś na widok tej biednej kobiety, którą

przed chwilą minęliśmy.

- Jakiej kobiety?

- Tej, z którą o mało się nie zderzyłeś. Biedaczka pewnie miała

ciężki dzień, musiała zostać po godzinach w pracy i teraz śpieszy się

do domu, żeby nakarmić głodne dzieci.

- Żeby nakarmić koty.

- Skąd wiesz?

- Niosła wielkie pudło kociego jedzenia. Widzisz tę kobietę, która

wysiada z samochodu?

- Tę rudą?

background image

- Tak. Jest na skraju załamania nerwowego. A tę grubą, która

przechodzi przez jezdnię? Bije od niej radość z faktu bycia kobietą.

Idący za Amber młodzieniec o mało na nią nie wpadł, kiedy

stanęła jak wryta. Tripp przeszedł dalej kilka kroków, po czym

obejrzał się za siebie.

- Czy wszyscy mężczyźni są tacy? - spytała. - Że patrzą na

kobietę i na podstawie parosekundowej obserwacji wyciągają jakieś

bzdurne wnioski?

- Wcale nie bzdurne. - Ściszył głos, bo zaintrygowani przechodnie

zaczęli im się przyglądać. - A czy wszyscy, tego nie wiem. Nie

rozmawiamy o takich rzeczach.

- Ty jednak uważasz, że wiele potrafisz wyczytać ze sposobu, w

jaki kobieta się porusza?

Skinął głową, jakby to było coś oczywistego.

W porządku, nadeszła chwila prawdy. Zaraz się dowie, jak Tripp

ją widzi. Zadanie pytania wymaga odwagi. Ryzyko jest duże: może

ucierpieć jej duma, może pęknąć jej serce. Wzięła głęboki oddech.

- A co o mnie możesz powiedzieć?

Skrzyżował ręce na piersi.

- Jesteś przyzwyczajona do męskich spojrzeń i zwykle osiągasz

to, co sobie postanowisz.

- Odkryłeś to, patrząc na mnie od przodu czy od tyłu?

- Zdecydowanie od tyłu.

- A od przodu?

background image

- To bardziej skomplikowane. Jesteś piękna i masz tego

świadomość. Promieniejesz wewnętrznym blaskiem. Masz namiętne

usta i inteligentne spojrzenie. Twoje oczy... raz są wesołe, figlarne,

kiedy indziej chmurna i zimne.

Ruszył przed siebie. Chwilę później Amber go dogoniła.

Kilkanaście metrów dalej zwolniła przy lśniącym czerwonym

samochodzie.

- To ten - rzekła, wskazując małe sportowe auto. - Zadzwonię

jutro do ciebie.

- Poczekaj, jeszcze nie skończyliśmy.

Obejrzała się przez ramię.

- Powiedz, Tripp, czy twoja narzeczona odznaczała się dużą

cierpliwością?

Zmrużył gniewnie oczy. Na Amber nie zrobiło to najmniejszego

wrażenia. Obok przejechał zielony samochód. Za kierownicą siedziała

kobieta, która przed chwilą szła z pudłem kociego jedzenia. Napis na

zderzaku głosił: „Psy mają właścicieli, koty - służących".

- Swoją drogą, jak ona się nazywa?

- Olivia. I jest byłą narzeczoną.

Amber sięgnęła do przepastnej torby przewieszonej przez ramię i

wydobyła notes.

- A nazwisko?

- Babcock.

Podniosła gwałtownie głowę.

background image

- Olivia Babcock, córka Jamisona Babcocka, który zbił majątek

na komputerach i znaczną część tych pieniędzy postanowił

przeznaczyć na badania nad rakiem?

- Znasz ich?

Nie znała, ale wiele o nich słyszała. Olivia dorastała gdzieś pod

Los Angeles. Była ze dwa, trzy lata od niej starsza i niemal od

urodzenia gościła w kronikach towarzyskich pism. Ze zdjęć w

gazetach zawsze uśmiechała się piękna, świadoma swej wartości,

elegancka młoda kobieta. I to właśnie ona była narzeczoną Trippa?

Ciekawe, czy ją kochał? Chyba musiał. A może wciąż kocha?

- Tęsknisz za nią?

Nie odpowiedział. Czuł się tak, jakby siedział na fotelu

dentystycznym i poddawał się ekstrakcji zęba.

- Widujesz ją czasem?

- Sądziłem, że spotkam ją w ten weekend. Na szczęście się

myliłem. Olivia ze swoim nowym narzeczonym zostali zaproszeni do

Perkinsów na dzisiejszy wieczór. W sobotę nie będzie ich na kolacji.

Chwała Bogu. - Nie krył radości.

- Mam pytanie. - Amber zmarszczyła czoło. - Czy nie wydaje ci

się dziwne, że twoja była jest narzeczoną Dereka Spencera? Twojego

kontrkandydata?

Skinął głową. Z jego oczu nie była w stanie nic wyczytać.

- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, doktorku, ale jeśli Spencer ma

poparcie samego Babcocka, może się okazać, że twoja ogromna

wiedza medyczna i nowy garnitur nie wystarczą.

background image

- Twoje nazwisko, Amber, też ma siłę przebicia.

Wiedziała, że trzeba coś wymyślić. Jej umysł zaczął pracować na

przyśpieszonych obrotach.

- Powiedz mi coś o tej kolacji.

- Spotykamy się o siódmej na drinka. Kolacja jest o ósmej.

- Gdzie?

- Słyszałaś o Alessandro's?

Czy słyszała? Każdy, kto miał nazwisko, pieniądze lub liczył się

w środowisku, musiał choć raz w życiu być w tej luksusowej

francuskiej restauracji, która na całym świecie cieszyła się ogromną

sławą.

- Kto wybrał lokal?

- Jeden ze współpracowników Perkinsa ma w niej udziały.

Amber zaczęła zapisywać informacje w notesie.

- Bądź u mnie w czwartek o ósmej - oznajmiła wreszcie.

- Po co?

- Zapraszam cię na kolację. Albo nie, lepiej spotkajmy się w

Hacienda de Alegria. Poproszę Inez o pomoc.

- W czym?

- Zobaczysz. Musimy wszystko przećwiczyć. W sobotę każdy

szczegół twojego wyglądu i zachowania będzie wzięty pod uwagę.

Wierz mi, ocenie będzie podlegał nie tylko twój strój, ale również

nasze maniery przy stole.

Zacisnął dłonie w pięści. Nasze? Natychmiast stanął mu przed

oczami szpital i pielęgniarki, które zaglądają do pacjentów, pytając:

background image

„Jak się dziś czujemy?" Nie „pan", „pani" ani nawet „ty", lecz właśnie

„my". Mówiąc o „ich" manierach, Amber oczywiście miała na myśli

jego, Trippa, zachowanie przy stole. Czy ona naprawdę sądzi, że on

nie potrafi jeść zupy bez siorbania? Zresztą nawet gdyby siorbał, to

co? Jedynym kryterium przyjęcia do pracy w szpitalu powinno być

doświadczenie i wiedza medyczna.

Był tak oszołomiony urodą Amber, jej uśmiechem pogodą ducha,

że całkiem zapomniał o tym, z kim ma o czynienia: z bogatą,

rozpieszczoną dziedziczką. Od takich kobiet, jak wiedział z

doświadczenia, najlepiej trzymać się daleko. Tyle że potrzebował jej

pomocy. To go najbardziej złościło.

- A zatem do czwartku - rzekł, zdumiony, że potrafi zachować

spokój. - Postaram się być punktualnie.

Odwrócił się na pięcie i odszedł.

Patrzyła za nim zaskoczona. Widziała, że jest wściekły. Ale nie

rozumiała dlaczego. Pewnie coś nieopatrznie powiedziała, ale co? Czy

powodem zdenerwowania była eks-narzeczona, kontrkandydat czy

może ona sama? Gdyby chwilę dłużej został, może zdołałaby

odgadnąć prawdę. Ale Tripp nie dał jej okazji.

Dziwny to człowiek. Honorowy i uparty. Szczery, niecierpliwy,

skomplikowany. Trochę zakompleksiony, na pewno ambitny. Darzy ją

sympatią, lecz wolałby czuć do niej niechęć. W rozmowie z nią, w

przeciwieństwie do większości mężczyzn, nie przytakuje potulnie;

broni własnych racji. Nie bardzo wiedziała, co w nim siedzi i co mu

daje bodziec do działania.

background image

Twardziel o wielkim sercu. Ojciec zawsze jej mówił, że tylko ktoś

taki może ją uszczęśliwić: mężczyzna silny, a jednocześnie wrażliwy i

wielkoduszny. I proszę, właśnie kogoś takiego poznała, a on odszedł,

zostawiając ją samą na środku ulicy.

- Ile czasu ty i Olivia byliście zaręczeni?

- Niezbyt długo.

Przyglądała mu się nad migoczącymi płomykami, czekając, aby

kontynuował. Tripp jednak zmienił temat.

- Jeśli w sobotę w tej pięciogwiazdkowej restauracji będzie tak

ciemno jak tu, może powinniśmy zabrać kilka latarek, żeby poświecić

sobie w talerze.

Gdyby nic o nim nie wiedziała, gdyby poznała go dopiero dziś,

miałaby ochotę wylać mu na głowę szklankę zimnej wody. Co za

arogant! Co za dureń! Zresztą i tak miała ochotę. Odłożywszy widelec

na talerzyk, podniosła z kolan serwetkę, odsunęła od stołu krzesło i

wstała. Następnie przeszła do ściany i przekręciła gałkę, zwiększając

intensywność oświetlenia.

- Lepiej?

Zjawił się w domu jej rodziców punktualnie o ósmej. Inez, która

wszystko starannie przygotowała, przystawki, sałatki, dania główne,

otworzyła mu drzwi, po czym udała się do siebie - mieszkała w

oddzielnym domku, paręset metrów dalej. Ojciec Amber przebywał

służbowo w Waszyngtonie, matka wraz z dwójką najmłodszych dzieci

background image

oglądała film w sali kinowej. Tripp z Amber mieli całe skrzydło do

własnej dyspozycji.

- No i jak ci się podoba? - zapytała Amber z dumą.

Tripp powiódł wzrokiem po stole.

- Chryste! Ile sztućców i talerzy może człowiek zużyć podczas

zwykłej kolacji?

Najwyraźniej kilka godzin snu nie poprawiło mu humoru. Amber

wróciła na miejsce, odsunęła krzesło i usiadła.

- Jak widzisz, potrafię sama odsunąć i przysunąć sobie krzesło, ale

lepiej będzie, jeśli w sobotę ty to zrobisz. A teraz uzgodnijmy nasze

wersję.

- Nasze wersje? - zdziwił się.

- Tak. Gdzie się poznaliśmy, od jak dawna jesteśmy razem i tym

podobne rzeczy.

- Żeby nas nikt nie przyłapał na kłamstwie?

Przyjrzała mu się ponad blaskiem świec.

- Starajmy się trzymać prawdy - rzekła. - Poznaliśmy się w

dzieciństwie. Niedawno, po latach niewidzenia się, spotkaliśmy się na

ranczu moich rodziców. Pamiętaj, powołujmy się na tatę możliwie

najczęściej. Poza tym, żeby wypaść przekonująco, od czasu do czasu

patrzmy sobie czule w oczy. Wiem, że to trudne, ale wykonalne -

dodała, tłumiąc rozbawienie. - Wystarczy poćwiczyć. Aha, jeszcze

jedno...

Zastygł bez ruchu, po czym wolno opuścił widelec z powrotem na

stół.

background image

- Co takiego?

Nie wiedziała, jak to powiedzieć delikatnie, żeby go nie urazić.

- W nowym garniturze będziesz wyglądał wspaniale. Ale jeśli

chcesz wzbudzić szacunek, powinieneś obciąć włosy.

Dzisiejszego wieczoru nie związał ich w kucyk; zostawił je

rozpuszczone, odgarnięte za uszy. Były lśniące, proste i sięgały mu

prawie do ramion. Wyglądał jak ktoś z innej epoki. Mógłby być

piratem, rycerzem, konkwistadorem.

- Nie.

Uniosła brwi.

- Co to znaczy „nie"?

Oparł dłonie na stole.

- „Nie" to takie słowo, składające się z trzech liter. Stanowi

przeciwieństwo...

- Wiem, co znaczy słowo „nie". Nie wiem natomiast, dlaczego

chcesz się ze mną kłócić. To tobie zależy na stanowisku w Santa

Rosie. Ja tylko próbuję ci pomóc.

Podrapał się po brodzie.

- Wbrew temu, co myślisz, mam swoją dumę.

- Innymi słowy?

- Nie chcę, żeby oceniano mnie wyłącznie po wyglądzie.

Przyganiał kocioł garnkowi, pomyślała Amber. Od dziecka

uważała, że owszem, aparycja się liczy, ale ważniejszy jest charakter.

Nauczyła się tego od mamy, która ciągle podkreślała, że istotne jest

to, co tkwi w człowieku.

background image

Niestety, Meredith od lat nie interesowała się córką, nie

próbowała jej zrozumieć, zobaczyć, na kogo wyrosła. Amber miała

nadzieję, że kiedyś spotka mężczyznę, który dojrzy, że pod piękną

zewnętrzną powłoką kryje się mądra, rozsądna kobieta. Wcale nie

była naiwną romantyczką ani bezduszną kokietką. Twardo stąpała po

ziemi, znała swoje wady i zalety. Po stronie zalet mogła wymienić

otwartość, uczciwość, inteligencję. Jednakże w tym wypadku

inteligencja jakoś jej nie pomagała.

Podjęła jeszcze jedną próbę.

- Garnitur stanowi swego rodzaju bilet wstępu. Reszta zależy od

ciebie.

- Chcesz powiedzieć, że czyny znaczą więcej od słów?

Skinęła głową. Może wreszcie dojdą do porozumienia?

Tripp sięgnął po miseczkę z wodą do rąk, podniósł ją do ust i z

głośnym siorbnięciem wypił łyk.

W jadalni zapadła grobowa cisza. Kiedy indziej Amber

roześmiałaby się, może przyznałaby Trippowi rację. Ale dziś nie była

w nastroju. Jego uporu i arogancji miała po dziurki w nosie. Kawałek

bułki, którą trzymała w ręku, uderzył Trippa w czoło i spadł do

miseczki z wodą.

Nie wiadomo, które z nich było bardziej zaskoczone. Tripp

sprawiał wrażenie, jakby nie dowierzał własnym oczom. Oderwała

kolejny kawałek bułki. Chyba diabeł ją podkusił.

- Na miłość boską, co ty wyprawiasz?

background image

- A jak ci się zdaje? - Zamoczyła pieczywo w wodzie i utworzyła

z niego kulkę.

- Że zniżasz się do mojego poziomu.

Mokra kulka trafiła go w środek brody.

- Mam po dziurki w nosie twoich ironicznych komentarzy i

bezczelności.

- Mojej bezczelności? Czy przypadkiem coś ci się nie pomyliło?

Uczysz mnie manier, żebyś nie musiała się mnie wstydzić...

- Ja... Naprawdę tak to odebrałeś?

- Wiem, który widelec do czego służy. Już Olivia się o to

postarała.

- Nie przeszło ci do głowy, że zaprosiłam cię, bo sama też nie

chcę dać plamy? - Miała ochotę potrząsnąć nim z całej siły. - I

dlatego, że cię lubię?

Zerknęła na resztę bułki. Nie tracąc czasu na kruszenie i

formowanie kulek, cisnęła ją w Trippa. Mocno i celnie, tak jak ją

nauczyli rzucać bracia. Byliby z niej dumni.

Oboje tkwili nieruchomo, mierząc się wzrokiem. Lubi go? No

proszę, pomyślał. Kto by się spodziewał? W jej zielonych oczach

dojrzał ból. Strząsnął okruchy z koszuli, po czym zebrał z kolan

mokre resztki. Odsunąwszy krzesło, niespiesznym gestem sięgnął po

serwetkę. Położył ją na stole, na prawo od talerza i noży, po czym

wolno dźwignął się na nogi.

- Myślałem, że... - zaczął. - Nie powinienem był... Po prostu...

background image

Podniosła rękę, prosząc, by nic nie mówił. Następnie z szafki pod

ścianą wzięła salaterkę wypełnioną po brzegi brzoskwiniowym creme

brulee. Tripp uważnie śledził jej ruchy. Chyba nie zamierza... Chyba

by nie...

- Oboje wiemy - rzekł, spoglądając na dużą łyżkę, którą trzymała

w drugiej ręce - że byłoby to niewskazane, a także poniżej twojej

godności, gdybyś zrobiła to, co podejrzewam, że chcesz zrobić.

Gęsta grudkowata maź wylądowała teraz nieco wyżej niż bułka.

Tripp pochylił się. Po chwili zadziałało prawo ciążenia i

brzoskwiniowa breja skapnęła mu na czubek buta.

- W porządku, Amber. Wygrałaś. Nie doceniłem cię. Nawet nie

wiesz, jak bardzo mi przykro z tego powodu. To się na pewno nigdy

więcej nie powtórzy.

Wsunęła palec do salaterki, po czym oblizała go. Trippa przeszył

dreszcz.

- Nie wierzę, że ci przykro - powiedziała głosem przepojonym

słodyczą. - Może mi więc wyjaśnisz, dlaczego próbujesz zamydlić mi

oczy.

Nie miał czasu cokolwiek wyjaśniać, bo musiał chronić się przed

natarciem. Kolejna lepka kremowa kula minęła o centymetr jego ucho

i z plaśnięciem uderzyła w podłogę.

Przez kilka długich sekund Tripp wpatrywał się groźnie w swoją

przeciwniczkę. Nie odrywając od niej wzroku, podniósł ze stołu

serwetkę i delikatnie przytknął do ciemnej plamy na koszuli.

background image

Następnie podszedł do zastawionej półmiskami szafki pod ścianą i

nadział na widelec krewetkę.

- Co robisz? - spytała Amber.

Odciągnął go lekko, jakby to była proca.

- Zauważ, że używam właściwego sztućca. I miej świadomość, że

to ty zaczęłaś.

Cieszył się, że Amber włączyła mocniejsze oświetlenie. W

półmroku nie widziałby jej oczu, które lśniły z podniecenia.

- To samo krzyknął Custer do Indian przed bitwą nad Little Big

Horn - oznajmiła drwiącym tonem. - I wiesz, czym to się skończyło?

Czy może mam ci przypomnieć?

- Przypomnij!

Krewetka poszybowała w powietrzu. Piszcząc głośno, Amber

schyliła się. Nie zdążyła. Krewetka przykleiła się jej do włosów.

- Dobra, Calhoun! Sam tego chciałeś! - Cisnęła łyżkę na stół i

obiema rękami chwyciła salaterkę z creme brulee. - Jak wojna, to

wojna!

ROZDZIAŁ PIĄTY

Zerkając na miski i talerze, rozważał swoje opcje. Krewetki i

bułka były dobre na początek, ale nie mogły się równać z zimną

mokrą breją, która przed chwilą wylądowała na jego policzku.

Oczywiście najlepszy jest creme brulee, Amber jednak ma do niego

znacznie bliżej. Liczył na to, że może podstępem zdoła odciągnąć ją

od salaterki z brzoskwiniowym przysmakiem, ale niestety...

background image

Zadziwiała go refleksem i przebiegłością. Mogłaby śmiało stanąć

do zawodów z chłopakami z jego starej dzielnicy i jeszcze im nieźle

dokopać. Ale przecież, zreflektował się, są na ranczu jej rodziców w

Prosperino, a nie na ulicach Los Angeles. Postąpił krok naprzód. Tu

Amber czuje się bezpieczna, tu nic jej nie grozi.

Rozejrzał się wkoło, sprawdzając, czym może się posłużyć.

Została miska ryżu z owocami morza, kawa oraz dzbanuszek ze

śmietanką, pęk zielonych liści, które Amber określała mianem sałatki,

a on chwastów, oraz mała salaterka z roztopionym masłem. Jego

wybór padł na miskę z ryżem. Zwinnym ruchem chwycił ją z szafki

pod ścianą.

Wolnym krokiem, nie spuszczając z siebie oczu, okrążali stół.

Amber zdawała się nie zauważać krewetki, która wciąż tkwiła w jej

włosach. Nie zwracała też uwagi na czerwone plamy po sosie, które

zdobiły jej beżową jedwabną bluzkę. Stół, krzesła i podłoga były

zawalone śmieciami.

- Pewnie żałujesz, że puściłaś Inez do domu? - spytał Tripp,

podchodząc metr bliżej. - Czy może bogaci wzywają po przyjęciu

specjalną ekipę sprzątaczy?

Amber pokręciła głową.

- Oj, Calhoun, daj sobie wreszcie spokój z tymi bogatymi i

biednymi. Wyłażą z ciebie kompleksy.

Powściągnął uśmiech. Ona niczego się nie boi. Jest mądra,

pyskata i wygadana. I taka śliczna! Zanurzył rękę w misce, po czym

szybko cisnął w Amber garść ryżowej papki. Trafiła w obojczyk, a po

background image

chwili zaczęła się wolno zsuwać za dekolt. Tripp wstrzymał oddech i

puścił wodze fantazji. Wyobraził sobie, jak pomaga Amber ściągnąć

bluzkę. Bluzka ląduje na podłodze, a wtedy on wolno odpina

biustonosz. Zsuwa jedno ramiączko, drugie, potem pochyla się i

zaczyna lizać jej ciało. Psiakość. Zrobiło mu się gorąco.

Korzystając z jego nieuwagi, Amber postanowiła zaatakować.

Chwycił ją za nadgarstek, kiedy jej ręka była dosłownie kilka

centymetrów od jego twarzy. Ich oczy się spotkały. Tripp przysunął

dłoń Amber do swoich ust. Jęknęła cicho; w jej oczach pojawił się

marzycielski wyraz. Pogładził ją po ramieniu. Skórę miała miękką,

jedwabistą. Skierował wzrok na jej usta; w tym samym momencie

pojawił się na nich tajemniczy uśmiech. Odgadł, o co jej chodzi, ale

nie zdążył umknąć. Sekundę później dolną połowę twarzy miał

umazaną brzoskwiniowym kremem.

Roześmiawszy się wesoło, rzuciła się do ucieczki. Tym razem był

szybszy: złapał ją za łokieć i przyciągnął do siebie. Drugą ręką zgarnął

z twarzy część kremowej masy. Dokładnie wiedział, co chce zrobić.

Amber też nie miała wątpliwości. Zaczęła się wyrywać. Jej śmiech

wypełnił pokój. Tripp wolno przysuwał do jej twarzy umazaną

kremem rękę. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. Śmiech ustał.

Oddechy mieli coraz bardziej przyśpieszone.

Na moment spuściła powieki. Potem podniosła wzrok i leciutko

pocałowała Trippa w usta. Było to bardziej muśnięcie niż prawdziwy

pocałunek. Żadne z nich nawet nie zamknęło oczu. Opadłszy z

powrotem na pięty, oblizała wargi.

background image

- Hm, jaki pyszny deserek - zamruczała.

Korciło go, aby porwać ją w ramiona i...

- Zapamiętaj, o czym teraz myślisz - szepnęła. - Jeśli w ten sam

sposób będziesz patrzył na mnie w sobotę, nikt nie zakwestionuje

naszego narzeczeństwa.

- To znaczy... że to jest część naszych przygotowań?

Wzruszyła ramionami.

- A jak sądzisz?

Strząsnął krem na obrus, po czym objął Amber w pasie.

- Sądzę, że powinniśmy jeszcze poćwiczyć.

Tym razem, kiedy ich usta się spotkały, oboje zamknęli oczy. Byli

brudni, ubrania mieli lepkie i poplamione, ale zupełnie się tym nie

przejmowali. Tripp całował się w życiu z wieloma kobietami, Amber

z wieloma mężczyznami - raz nawet z księciem. Ale żaden z

mężczyzn nie mógł równać się z Trippem. To przy nim czuła się jak

księżniczka. To jego wargi przeniosły ją w zaczarowany świat.

Jak przez mgłę usłyszała dźwięk zbliżających się kroków, a potem

głos Inez:

- Ojej, przepraszam!

Zignorowałaby służącą, gdyby jej kroki zaczęły się oddalać. Stało

się jednak wprost przeciwnie. Rozrzucone po podłodze jedzenie

zachrzęściło pod jej nogami. I nagle rozległ się krzyk, ni to

przerażenia, ni to oburzenia. Amber z Trippem odskoczyli od siebie.

Wydając nieartykułowane dźwięki, Inez wskazała palcem stół. Nie

była w stanie wydobyć z siebie słowa.

background image

Tripp stał jak skamieniały. Amber wiedziała, że musi coś

wymyślić. Obróciwszy się, chwyciła ze stołu dwie lniane serwetki.

Jedną zatrzymała dla siebie, drugą podała jemu.

- Miałeś rację. - Uśmiechnęła się słodko. - Ćwiczenie czyni

mistrza. - Wytarła ręce i twarz. - Myślę, że mamy wszystko dokładnie

opracowane, całą choreografię, począwszy od ustawienia stóp, a

skończywszy na kącie nachylenia głowy. Więcej przed sobotą nie

musimy już ćwiczyć. Chociaż szkoda - dodała. - Bo ten pocałunek

całkiem mi się podobał.

Tripp zmrużył oczy, zasznurował usta; na jego twarzy pojawił się

znajomy grymas niezadowolenia. Amber przeniosła spojrzenie na

Inez. Jej minę też łatwo było rozszyfrować. Identyczną widywała w

dzieciństwie, kiedy coś nabroiła.

- Sądziłam, Inez, że już dawno poszłaś do siebie.

- Poszłam, ale potem uznałam, że sprawdzę, czy nie rozpętaliście

trzeciej wojny światowej. - Z rękami wspartymi na biodrach, groźnym

wzrokiem powiodła po umazanej parze. - Wygląda na to, że się trochę

spóźniłam. - Pokręciwszy głową, poczłapała do kuchni; chwilę

później wróciła z koszem na śmieci. - No? Co macie na swoje

usprawiedliwienie?

Tripp w dalszym ciągu się nie odzywał. Amber rzuciła na stół

lnianą serwetkę.

- Po prostu chcieliśmy do końca wyjaśnić parę spraw. Ale nie

denerwuj się, wszystko posprzątam. - Popatrzyła na Trippa. - Tylko

najpierw odprowadzę go do drzwi.

background image

Tripp zerknął na gospodynię. Nie uśmiechała się, ale już nie

sprawiała wrażenia zagniewanej. Dawniej musiałby mieć ostatnie

słowo; uważałby, że tylko w ten sposób zdoła zachować twarz. Ale

życie nauczyło go, że czasem lepiej nie zabierać głosu. Posłusznie

skierował się do wyjścia. Tym bardziej że Amber czekała w holu.

- Pewnie jesteś głodny - powiedziała, przytrzymując drzwi. -

Nawet nie doszliśmy do głównego dania.

Potarł ręką brodę. Do głównego dania? Akurat! Gdyby Inez im

nie przeszkodziła, byliby teraz w trakcie rozkoszy cielesnych! Swoją

drogą, dlaczego pocałunek tylko „całkiem" się Amber podobał? To

znaczy, że mógł być lepszy? Czuł, jak ogarnia go złość.

- Amber...

- Wiem, wiem. - Skrzywiła się. - W Alessandro's nie powinniśmy

się tak zachowywać.

Przyglądał się jej z niedowierzaniem.

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

Podniosła rękę i strzepnęła mu okruch z włosów.

- Nie przejmuj się bałaganem, sama posprzątam. W końcu byłeś

moim gościem. Jeśli zaś chodzi o sobotę, umówmy się, że wpadniesz

po mnie do domu mojej przyjaciółki w Cloverdale. Cierpię na chorobę

lokomocyjną, więc wolę rozłożyć podróż na raty. Z domu Claire do

Santa Rosy jedzie się pół godziny. Prześlę ci faksem instrukcje.

Nie spuszczał z niej wzroku. Ona zaś dalej grała rolę osoby

opanowanej, na której zakończona pocałunkiem bitwa przy stole nie

zrobiła najmniejszego wrażenia.

background image

- To co? W porządku? - spytała.

Skinął głową.

- W takim razie pójdę pomóc Inez w sprzątaniu.

Kiedy wyszedł na dwór, zamknęła drzwi i westchnęła głęboko.

Widziała po minie Trippa, że nie rozumie, co się stało. Sama też nie

była pewna, miała jednak nadzieję, że chodzi o coś więcej niż

przyciąganie. Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni myślą i zachowują

się inaczej niż kobiety. Ich ciała i mózgi nie są połączone.

Przynajmniej nie w młodości. Ale kiedy następuje zmiana? W którym

wieku przestaje mężczyzn podniecać sam widok ładnej twarzy?

Nagle dostrzegła swoje odbicie w lustrze: krewetka we włosach,

czerwone plamy na jedwabnej bluzce, pomarańczowy sos na policzku.

Serce zabiło jej szybciej. Może Tripp pragnął czegoś więcej?

Owszem, podobała mu się. Dał to jej wyraźnie odczuć, kiedy przytulił

ją do siebie. Ale może poza pożądaniem czuł coś jeszcze - sympatię,

respekt?

Jest skomplikowanym człowiekiem, lecz to jej odpowiada. Lubiła

wyzwania, nie cierpiała zaś nudy. A Tripp pobudzał ją do działania i

myślenia. Fascynował ją. Tylko czy ta fascynacja jest wzajemna?

Miała nadzieję, że tak. Przecież się stara!

Skręcił w porośniętą drzewami uliczkę na przedmieściach

Cloverdale. Przyjechał przed czasem. I był zdenerwowany. Jedno i

drugie zdarzało mu się niezwykle rzadko. Z trafieniem nie miał

trudności. Wskazówki, które Amber przysłała mu przedwczoraj

background image

faksem, były proste i czytelne. Miasteczko zaś zbyt małe, aby można

się w nim zgubić.

Zachodzące słońce raziło go w oczy. Wyciągnął rękę po leżące na

fotelu pasażera ciemne okulary. Po chwili dojechał do kolejnego

skrzyżowania. Według wskazówek Amber, od tego miejsca do domu

jej przyjaciółki dzieliły go dwie przecznice. I faktycznie, kilkanaście

metrów dalej zobaczył stojący na podjeździe lśniący czerwony

samochód. Zwolnił.

Amber wspomniała, że jej przyjaciółka Claire jest artystką.

Najwyraźniej nie jest biedną, głodującą artystką, mieszka bowiem w

czymś, co bardziej przypominało pałac niż dom. Tripp wsunął palec

za sztywny kołnierzyk nowo nabytej koszuli. Cóż, bogaci miewają

bogatych przyjaciół. Swój ciągnie do swego. Czasem jednak

przeciwieństwa też się przyciągają. Tak jak on i Amber. Są inni,

pochodzą z dwóch różnych światów i czują do siebie niesamowity

pociąg.

Z kilku wiarygodnych źródeł słyszał, że Amber wpadła wczoraj

do szpitala w Ukiah. Niestety, nie raczyła zajrzeć do niego do

gabinetu. Pomijając faks, który przysłała w czwartek po kolacji, nie

dała znaku życia. Może gdyby wcześniej rozmawiali, nie myślałby

ciągle o tym pocałunku, który Inez im przerwała. A tak nie potrafił o

nim zapomnieć.

Nie potrafił też przejść do porządku dziennego nad słowami

Coopa, który stwierdził, że wszyscy w szpitalu rozmawiają o Amber

Colton.

background image

- Oj, stary, widziałeś kiedyś włosy w tak złocistym kolorze albo

oczy o tak zielonej barwie? Chciałbym uczestniczyć w tej kolacji w

Santa Rosie, choćby po to, żeby zobaczyć, w czym panna Colton

wystąpi. Założę się, że wszystkich olśni.

Trippowi przypomniała się jedyna pożyteczna rada, jaką usłyszał

od swojego ojca: „Trzymaj się swoich, mały. Nie zadawaj się z

lepszymi od siebie, bo albo cię opuszczą, albo umrą. Tak czy inaczej

zostaniesz sam". Tripp miał wtedy siedem lat; ledwo potrafił

przeczytać napis na grobie matki. Grace Anne Bradley zmarła w

wieku dwudziestu pięciu lat.

„Posłuchaj, chłopcze. - Rudolph Calhoun, zwany Rudym,

popatrzył z powagą na syna kobiety, którą kochał, lecz z którą nigdy

się nie ożenił. - Nie zalecaj się do dziewczyn o jaśniejszej karnacji niż

twoja. Są dwa rodzaje białych kobiet. Jedne uważają się za lepsze od

nas, drugie nie. Te drugie są znacznie groźniejsze; wszędzie ci

towarzyszą, a wtedy same stają się łatwym celem dla różnych

kretynów i rasistów. Tak jak twoja biedna mama".

Może chłopiec posłuchałby ostrzeżeń ojca, gdyby ten się od niego

nie odwrócił. Ale Rudy nie miał ochoty zajmować się synem. Tripp

rzadko go widywał. Przez następnych dziesięć lat - pomijając rok,

który spędził w Hopechest - wędrował od jednych krewnych do

drugich. Ojca nienawidził za to, że go porzucił. W owym czasie do

wielu osób odczuwał nienawiść. Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy

skończył piętnaście lat.

background image

Po dziadku był w jednej czwartej Latynosem, ale skórę miał tak

ciemną, jakby wszyscy jego przodkowie pochodzili z Meksyku.

Rudowłosa studentka psychologii, z którą chodził na studiach,

twierdziła, że to z powodu białej matki pociągały go dziewczyny o

jasnej karnacji. I że dlatego tak bardzo pragnął zasłużyć na szacunek

Meredith Colton, kiedy przez krótki czas mieszkał w Hacienda de

Alegria.

Studentka

psychologii

odeszła,

kiedy

minęło

pierwsze

zauroczenie. Nie rozpaczał; przypuszczalnie dlatego, że jej nie kochał.

Dopóki nie poznał Olivii Babcock, starał się unikać poważnych

związków. Związek z Olivią, który też się rozpadł, uświadomił

Trippowi, że wciąż podobają mu się kobiety całkiem dla niego

nieodpowiednie. Choćby takie jak Amber, które bez względu na to, co

na siebie włożą, zawsze będą odstawać od reszty jego towarzystwa.

Wysiadłszy z samochodu, przeczesał ręką włosy i zapiął

marynarkę. W szybie ujrzał obicie jakiegoś obcego faceta. W tym

momencie podjął decyzję: żadnego dalszego zwodzenia i wykrętów.

Zanim pożegna się dziś z Amber, wszystko jej wyjaśni. Żeby

przypadkiem nie robiła sobie złudzeń i nie liczyła na coś, co nie ma

szansy powodzenia.

Na widok zabójczo przystojnego faceta stojącego na werandzie

dosłownie zaparło jej dech.

- Jesteś punktualny, doktorku.

- Wyjątkowo rzadko mi się to zdarza.

background image

Przytrzymując ręką klamkę, odsunęła się na bok, by mógł wejść

do środka. Minął ją bez słowa.

- Mamy kilka minut. Napijesz się wina?

Potrząsnął głową. Może, pomyślała, wolałby szklaneczkę whisky?

Dlaczego nic nie mówi? Mógłby, na przykład, powiedzieć jej jakiś

komplement. Miała na sobie kupioną specjalnie na tę okazję czarną

sukienkę. Sporo czasu spędziła przed lustrem. Uczesawszy się w kok,

wpięła we włosy maleńkie spinki ozdobione bursztynem.

Następnie wykonała staranny makijaż, koncentrując się głównie

na oczach: na powieki nałożyła szary przydymiony cień, rzęsy

pociągnęła pogrubiającym tuszem. Reszty dopełniła niemal

bezbarwna szminka, bezbarwny puder i odrobina różu na policzkach.

Wyglądała skromnie, a zarazem elegancko. Miło by było, gdyby to

zauważył.

Przyglądał się jej badawczo. A więc chyba jednak zauważył.

Natchnęło ją to optymizmem.

- W takim razie możemy wcześniej ruszyć w drogę.

Sięgnęła po leżącą na stoliku za jego plecami czarną, wyszywaną

koralikami torebkę. Tripp wziął głęboki oddech.

- Mały P.J. miał rację - oznajmił wreszcie. - Pachniesz wspaniale.

- P.J. tak powiedział?

Popatrzył jej w oczy.

- Tak. Natomiast Coop się mylił. Twierdził, że ubierzesz się

ekstrawagancko, w coś czerwonego i z wielkim dekoltem.

background image

- Czerwień... - skierowała się do wyjścia - byłaby całkiem

niestosowna. Powinnam wyglądać skromnie i elegancko. Bogatym,

wpływowym mężczyznom z wyższych sfer społecznych mogą

podobać się kelnerki czy ekspedientki w kusych czerwonych

sukienkach, ale od kobiet ze swoich sfer oczekują ubiorów w

stonowanych kolorach i nie rzucających się w oczy.

- Czy bogaci uczą się tego na kursach, czy wysysają to z mlekiem

matki? Wiem, wiem... - Wzruszył ramionami. - Mam sobie dać spokój

z biednymi i bogatymi, bo wyłażą ze mnie kompleksy.

Amber uśmiechnęła się pod nosem; lubiła ten jego autoironiczny

humor.

- Alessandro's to wytworny lokal. Goście będą szykownie ubrani.

Specjalnie wybrałam prostą czarną sukienkę, żeby nikogo nie

przyćmić. Zwłaszcza żony pana Perkinsa, która przypuszczalnie

wystąpi w sukni przetykanej srebrną lub złotą nitką. I nie, nikt nas

tego nie uczy na żadnych kursach. Po prostu dorastając w takim a nie

innym domu, poznajemy różne zasady, które obowiązują od pokoleń.

Na moment zamilkła. Prawą ręką odgarnęła czarny kosmyk, który

opadał Trippowi na kołnierzyk koszuli.

- To źle, że niektórzy ludzie tak duży nacisk kładą na wygląd -

powiedziała cicho. - Kiedy byłeś u fryzjera?

- Dziś rano.

- Bardzo bolało?

- Trochę ucierpiało moje ego.

- Jestem z ciebie dumna.

background image

- Dlatego, że się ostrzygłem?

Miała ochotę go uściskać. Tak wiele był gotów poświęcić dla

dzieciaków, którym chciał pomóc. Serce zabiło jej szybciej. Chyba się

w nim zakochała...

- Może to dla ciebie słaba pociecha, ale moim zdaniem wyglądasz

fantastycznie. Włosy masz na tyle krótkie, że twoja fryzura nie

powinna nikogo razić, a na tyle długie, że wciąż będziesz odstawał od

tych nudnych, zamożnych bubków, na których chcesz wywrzeć jak

najlepsze wrażenie.

Mówiąc to, leciutkimi muśnięciami palców przygładzała mu

kosmyki nad uszami. Tripp stał bez ruchu, wstrzymując oddech. Po

krzyżu przebiegały mu drobne igiełki. W długiej czarnej sukni bez

rękawów, która więcej skrywała niż odsłaniała, Amber faktycznie

stanowiła uosobienie skromności i elegancji. A raczej, pomyślał,

mierząc ją wzrokiem, stanowiłaby, gdyby nie kończące się na udzie

rozcięcie, przez które widać było szczupłą nogę.

- Gotowy?

- Tak - odparł. - Amber... dziękuję.

- Nie ma za co.

- Właśnie, że jest. Jeżeli dostanę tę pracę, będę ci dozgonnie

wdzięczny.

- Jeżeli?

Uśmiechnęła się zadziornie, tak jak tamtego wieczoru w Hacienda

de Alegria, zanim cisnęła w niego pierwszą garścią kremu.

background image

- Czy ją dostanę, czy nie, to dopiero się okaże - rzekł. - Ale jedno

wiem na pewno. Odtąd ilekroć będę jadł krewetki lub krem

brzoskwiniowy, zawsze będę myślał o tobie.

Nie widział, jak uśmiech powoli znika jej z twarzy. Włączyła

lampkę na werandzie, po czym ruszyła za Trippem do samochodu.

Człowiek nie mówi: „Zawsze będę o tobie myślał" do kogoś, z kim

zamierza się wkrótce znów zobaczyć. Psiakość, przed chwilą

uświadomiła sobie, że chyba się w nim zakochała. Nie chce być

wspomnieniem!

Przez całą drogę do Santa Rosy nie zamykały się jej usta:

opowiadała o swojej pracy w Fundacji Hopechest. Na dźwięk nazwy

ośrodka, w którym spędził kilka miesięcy życia, Tripp nadstawił uszu.

Wiele się tam zmieniło w ostatnich latach. Na terenie ośrodka

przebywało naraz około czterdzieściorga dzieci. Oprócz budynku, w

którym mieszkały maluchy czekające na adopcje lub umieszczenie w

rodzinie zastępczej, zbudowano drugi budynek przeznaczony dla

młodocianych przestępców. Było to dla nich miejsce ostatniej szansy;

za złamanie regulaminu czy niewłaściwe zachowanie mogli trafić do

zakładu poprawczego.

Tripp zadawał dziesiątki pytań, choćby o nowo powstały „Dom

Emily" dla niezamężnych, nastoletnich matek. Był pod wrażeniem

olbrzymiego zaangażowania Amber w działalność zarówno ośrodka,

jak i Fundacji. Opowiadając o swoich zajęciach, Amber czuła coraz

większą frustrację. Hopechest odgrywało bardzo ważną rolę w jej

background image

życiu. Owszem, czasem narzekała na nudę, ale w sumie wiedziała, że

jest potrzebna; że to, co robi, ma sens.

Mieszkała w Fort Bragg, do pracy dojeżdżała do Prosperino.

Jeżeli Tripp otrzyma wymarzoną posadę, będzie mieszkał i pracował

po drugiej stronie gór. Wiele godzin drogi od niej. Równie dobrze

mógłby się przenieść na drugi koniec świata. Aby dostać stanowisko

w Santa Rosie, potrzebował jej pomocy. A ona chciała mu pomóc,

tyle że wspierając Trippa swoim nazwiskiem, przekreślała szansę na

własne szczęście. Bo jeśli Tripp zamieszka w Santa Rosie, ich

kontakty siłą rzeczy staną się dość sporadyczne.

Zadumała się. A zatem najwyżej może liczyć na romans. Krótki,

namiętny romans. Nic więcej. Nie chciała, by wszystko się skończyło,

zanim się nawet zacznie. Chciała, by Tripp ją objął, przytulił, żeby

ona mogła położyć głowę na jego ramieniu. Chciała, by mogli z sobą

rozmawiać zarówno o głupstwach, jak i o ważnych rzeczach: polityce,

postępach w medycynie, skutkach ocieplenia. Chciała, aby ich

znajomość przerodziła się w przyjaźń, a przyjaźń w coś jeszcze

głębszego.

Czyżby jej marzenia nie miały się ziścić? Jeżeli Tripp przypadnie

do gustu Perkinsowi, na pewno się nie ziszczą. Co można zrobić?

Jakie jest wyjście z sytuacji? Może podczas dzisiejszej uroczystej

kolacji powinna, tak jak w czwartek, zacząć rzucać we wszystkich

jedzeniem? Może powinna siorbać głośno zupę albo popijać wodę

przeznaczoną do mycia rąk? Może powinna była ubrać się w

background image

wyzywającą czerwień? Nie, to nie wchodzi w grę. Od tego, czy Tripp

zdobędzie pracę u Perkinsa, zależy zdrowie wielu dzieci.

Może więc romans na odległość? Ale nie bardzo to sobie

wyobrażała. Kto by do kogo przyjeżdżał w odwiedziny? Tripp jako

nowo przyjęty do pracy lekarz nie miałby czasu na podróże tam i z

powrotem. Ona zaś chorowała za każdym razem, gdy jechała drogą

wijącą się wśród gór. Wszystko wskazuje na to, że Tripp miał rację.

Że kłamstwa faktycznie są jak psy. Z początku wyglądają niegroźnie,

niewinnie, usypiają czujność. Potem, kiedy człowiek pragnie się

zbliżyć, atakują z furią. Czy jest jakieś wyjście?

Kiedy samochód zatrzymał się przed restauracją, wciąż się nad

tym zastanawiała. Tripp okrążył samochód, otworzył drzwi.

Przykleiwszy uśmiech do ust, Amber wzięła go pod rękę, po czym

ruszyła przez wysokie łukowe drzwi do najdroższej i najbardziej

eleganckiej restauracji w mieście.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tripp nie zdawał sobie sprawy ze spojrzeń kierowanych w jego

stronę, gdy wracał do stolika. Gdyby rozglądał się po pogrążonej w

półmroku sali, przypuszczalnie zauważyłby ciemnowłosą kobietę,

która uważnie śledziła każdy jego ruch. On jednak szedł zadumany,

odtwarzając w myślach pytania, jakie padały, i odpowiedzi, jakich

udzielał. W sumie wieczór należał do udanych, i w znacznej mierze

było to zasługą Amber.

background image

Kiedy przepraszając zebranych, wstał od stolika, Amber zajęta

była rozmową z Perkinsem i jego żoną. W eleganckim świecie czuła

się jak ryba w wodzie. On czuł się swobodnie w szpitalu, kiedy

doglądał pacjentów, kiedy przekomarzał się z Coopem albo kiedy

usiłował zejść z drogi siostrze Proctor. Nie potrafił się podlizywać ani

prawić nieszczerych komplementów. Często język, jakim posługiwali

się bogacze, brzmiał dla niego równie obco, jak nazwy dań w

szykownym lokalu.

Amber miała rację: ta restauracja rzeczywiście porażała

przepychem. Wystrój utrzymany był w kolorze białym i

srebrzystoniebieskim - śnieżnobiałe pokrowce z adamaszku na

krzesłach, srebrne kandelabry, w których migotały niebieskie

płomyki, kelnerzy w białych rękawiczkach i czarnych frakach

serwujący wszystko na lśniących srebrnych tacach.

Tripp stracił rachubę, ile było dań. W domu przygotowanie

posiłku zajmowało mu kwadrans, spożycie go drugi kwadrans. Tu zaś

proces jedzenia trwał i trwał... Różnic było znacznie więcej. Po raz

pierwszy w życiu jadł tak niewiele w ciągu tak długiego czasu,

używając tak wielu rozmaitych sztućców. Poza tym w miejscach, do

których zazwyczaj wpadał na lunch czy kolację, nie spotykał w

toalecie wystrojonych w smokingi mężczyzn podających gościom

ręczniki.

Gdyby nie zobaczył, że szpakowaty jegomość wychodzący przed

nim rzuca na srebrny talerz banknot dziesięciodolarowy, do głowy by

mu nie przyszło, że facetowi w smokingu należy zostawić napiwek.

background image

Bogaci, pomyślał, naprawdę nie wiedzą, na co wydawać pieniądze. Z

drugiej strony, jeżeli ci ludzie bez mrugnięcia okiem płacą za podanie

ręcznika, może będą skłonni wspomóc szpitale dla ubogich.

Kolacja

przebiegała

w

miłej

sympatycznej

atmosferze.

Montgomery Perkins i jego żona Cornelia odnosili się do Trippa

niezwykle przyjaźnie. Trochę trudniej było rozgryźć jego

wspólników, doktorów Harrisa i Gentry'ego. Zarówno oni, jak i ich

żony zachowywali się uprzejmie, lecz z rezerwą. Ciekaw był, co

Amber miałaby do powiedzenia na ich temat.

Od stolika dzieliło go dosłownie kilka kroków, kiedy Amber,

która rozmawiała z Perkinsem, roześmiała się perliście. Po chwili,

wyczuwając obecność narzeczonego, podniosła głowę. Usta wciąż

miała rozciągnięte w uśmiechu, ale obejmował on wyłącznie wargi,

nie docierał do oczu.

- Dobrze się bawisz? - spytał cicho Tripp.

Widział, że jest zmęczona. Zanim zdążyła odpowiedzieć, głos

zabrała Cornelia:

- Myślę, że Tripp i jego śliczna narzeczona chętnie zostaliby już

sami.

- Ależ Cornelio! - oburzył się siedzący naprzeciwko Winston

Harris. - Są młodzi. Całe życie mają przed sobą.

Amber zauważyła, że Tripp nie odezwał się słowem. Chociaż

wcześniej zarzucała mu, że za mało się uśmiecha, dzisiejszego

wieczoru jej też coraz trudniej było przywołać uśmiech na twarz.

background image

Wbrew temu, co sądził Winston Harris, wcale nie mieli przed sobą

całego życia. Najwyżej kilka godzin. Bynajmniej jej to nie cieszyło.

Podczas kolacji nie jadła głośno zupy, nie stłukła kieliszka, nie

upuściła widelca na podłogę. Wiedziała, że ten wieczór jest ważny dla

Trippa, a także dla dzieci, które potrzebują takiego lekarza jak on.

Starała się wywrzeć jak najlepsze wrażenie na lekarzach i ich żonach.

Tripp zachowywał się bez zarzutu. Była z niego dumna. Nie

wyobrażała sobie, dlaczego Perkins miałby zaproponować pracę komu

innemu. Jednocześnie odczuwała smutek, że jej rola jako narzeczonej

wkrótce dobiegnie końca.

Tripp położył rękę na jej ramieniu.

- Na drugim końcu sali gra orkiestra, a parkiet jest pusty. Może

byśmy zatańczyli?

Popatrzył na nią pytająco, a ją aż przeszył dreszcz. Tak! Marzyła

o tym, aby choć na moment znaleźć się w jego ramionach. Podawszy

mu rękę, zamierzała wstać od stołu, kiedy tuż za jej plecami rozległ

się niski, zmysłowy głos:

- Doktorze Perkins, pani Cornelio, Tripp... dobry wieczór.

- Olivio, kochanie! - ucieszyła się żona Perkinsa. - Jak miło cię

widzieć.

Oczom Amber ukazała się jedna z najpiękniejszych kobiet w

Kalifornii. Zdjęcia Olivii Babcock często pojawiały się w rubrykach

towarzyskich różnych gazet. W rzeczywistości wyglądała jeszcze

atrakcyjniej: była drobna, szczupła, miała krótkie, doskonale przycięte

włosy w kolorze kawy, delikatne rysy, wielkie fiołkowe oczy.

background image

- Jesteś sama czy z Derekiem? - spytał Winston Harris.

Zatrzepotawszy

rzęsami,

Olivia

obdzieliła

wszystkich

promiennym uśmiechem.

- Derek ma dziś dyżur. Przyszłam z mamą i Willadine

Witherspoon. Pamiętają państwo jej zmarłego męża Abrahama?

Kierował najlepszym zespołem do badań nad nowotworami w

instytucie tatusia.

Kilka razy w ciągu wieczoru Amber też powołała się na nazwisko

swojego ojca lub któregoś z jego wpływowych przyjaciół, mimo to

była pełna podziwu dla Olivii.

- Może przysiądziesz się do nas? - zaproponowała Cornelia.

Amber nie podobał się błysk radości w oczach Mary Margaret

Harris i Loretty Gentry. Również zachowanie ich mężów, którzy

zaczęli chrząkać i wiercić się nerwowo, nie uszło jej uwadze.

- Dziękuję. - Olivia ponownie odsłoniła w uśmiechu rząd

ślicznych zębów. - Ale Derek i ja spędziliśmy z państwem uroczy

wieczór w zeszłym tygodniu, uważam więc, że dzisiejszy należy do

Trippa i jego przyjaciółki. - Przeniosła spojrzenie na Amber. - My się

chyba nie znamy, prawda?

- Amber Colton, Olivia Babcock - powiedział Tripp, dokonując

prezentacji.

- Colton... Hm, skądś to znam.

- Ojcem Amber jest Joe Colton - wyjaśnił Winston Harris tonem

nieco uszczypliwym, przynajmniej Amber tak się wydawało.

background image

Montgomery i Cornelia Perkinsowie, w przeciwieństwie do

Harrisów i Gentrych, nie wpatrywali się w Olivię jak w obrazek.

- Joseph Colton? - upewniła się Olivia. - Oczywiście to znana

postać. Jest też i Sophie Colton...

- Zna pani moją siostrę?

- Sophie to pani siostra? Słyszałam, że miała jakiś wypadek...

Amber skinęła głową. Oliwia sprawiała przyjemne wrażenie. Kto

wie, gdyby nie była dawną narzeczoną Trippa, może mogłyby się

zaprzyjaźnić?

- Jak się biedaczka czuje?

Amber korciło, aby zerknąć na Trippa, zobaczyć, jaki ma wyraz

twarzy. Był zdenerwowany; coraz mocniej zaciskał rękę na jej

ramieniu. Chcąc dodać mu otuchy, zakryła jego dłoń swoją ręką.

- Sophie? Świetnie. Wyszła za mąż, jest szczęśliwą żoną i matką

prześlicznej córeczki.

- Proszę ją ode mnie pozdrowić.

Olivia zamieniła parę słów z resztą towarzystwa, po czym życząc

wszystkim miłego wieczoru, oddaliła się. Przy stoliku zapadła pełna

napięcia cisza. Amber postanowiła udać się do toalety; potrzebowała

chwili samotności. Siedziała przy stoliku przed lustrem, kiedy do

pokoju weszła Olivia. Zbieg okoliczności? Jakoś wydało się to mało

prawdopodobne.

- Jaka ładna sukienka. Uwielbiam ten styl.

Amber uśmiechnęła się.

background image

- W czarnym kobieta zawsze wygląda elegancko, a zarazem

skromnie - kontynuowała Olivia. - Poza wszystkim innym czerń to

taki bezpieczny kolor...

Uśmiech na twarzy Amber nieco przygasł.

- ...który skrywa nasze grzechy.

Amber zamarła na moment. Po chwili, otrząsnąwszy się,

przysunęła rękę do ust i pociągnęła je szminką.

- Powiedz, kochanie, czy doktor Perkins już wam zakomunikował

swoją decyzję?

„Kochanie? Czy Perkins zakomunikował decyzję?" Amber

poczuła, jak ogarnia ją złość.

- Ojej! - zawołała Olivia, udając speszoną. - Powinnam się była

ugryźć w język! - Odczekała kilka sekund, aby sens jej słów dotarł do

Amber, po czym dodała: - Puść to w niepamięć, dobrze, kochanie?

Lepiej będzie, jeśli Montgomery sam o wszystkim powiadomi Trippa.

Amber wrzuciła szminkę do małej, wyszywanej koralikami

torebki. Widziała swoje odbicie w lustrze. Była dumna z opanowania,

jakie wykazywała.

- Oczywiście - rzekła. - Niech to pozostanie naszą tajemnicą.

Zamknęła torebkę, poprawiła włosy i wstała. Przewyższała Olivię

o dobre pół głowy. Zadowolona, że może na nią patrzeć z góry,

opuściła toaletę. W środku dygotała z wściekłości. Co za bezczelna,

arogancka baba! Nic dziwnego, że Tripp nie przepada za bogaczami.

Starając się ukryć emocje, wróciła do stolika. Na szczęście

wszyscy poza Trippem pogrążeni byli w rozmowie na temat jakiegoś

background image

wspólnego znajomego. Korzystając z okazji, uniosła oczy do nieba, a

Tripp, zbliżywszy do niej twarz, spytał szeptem:

- Wszystko w porządku? Bo widziałem, jak Olivia podąża w

stronę toalety.

Amber rozejrzała się, sprawdzając, czy nikt jej nie słyszy.

- To żmija.

- Zaraz pewnie mi powiesz, że woda jest mokra, a ogień parzy?

Im dłużej przebywała z Trippem, tym bardziej pragnęła go

poznać. Nie chciała, żeby przeniósł się do Santa Rosy i zniknął z jej

życia. Z drugiej strony wolałaby, żeby stanowisko w Santa Rosie nie

przypadło byle komu.

- Amber? Masz taką minę, jakby coś się stało.

Ponownie rozejrzała się wkoło.

- Olivia uważa, że decyzja już zapadła.

- Powiedziała ci to wprost?

Amber wzruszyła ramionami.

- Tak. Z nieskrywaną radością.

- Cholera.

No właśnie, pomyślała. Cholera.

- Więc cały ten wieczór jest na nic? - ciągnął Tripp. - Akt drugi w

jednoaktowym przedstawieniu? Równie dobrze możemy pożegnać się

i wyjść.

Przypomniała sobie pobłażliwy ton Olivii, jej ironiczne

spojrzenie, i znów ogarnęła ją złość. Co za niesprawiedliwość! Nagle

background image

jednak coś jej przyszło do głowy. W miłości i na wojnie wszystkie

chwyty są dozwolone, a więc...

Ścisnęła go za rękę.

- Jeszcze nie wszystko stracone - szepnęła. - Rozegrajmy to po

mojemu. - Podnosząc głos, kontynuowała: - Wyobrażam sobie, że

doktor Cooper będzie niepocieszony, kiedy odejdziesz. No i siostra

Proctor.

Na moment zamilkła, po czym zaczęła szczegółowo opisywać

ludzi, z którymi Tripp pracuje w Ukiah i tych, których leczy. Wkrótce

reszta towarzystwa włączyła się do rozmowy; Perkins, jego wspólnicy

i ich żony zasypywali Trippa pytaniami. Amber przysłuchiwała się

uważnie, ale ilekroć wyczuwała, że zainteresowanie opada,

podrzucała jakiś nowy wątek.

- Stosujesz dość niekonwencjonalne metody - zauważył Harris.

Miała ochotę pokazać staremu zrzędzie język. Z trudem się

powstrzymała.

- To nie całkiem tak - oznajmił Tripp. - Metody leczenia są

konwencjonalne, czasem jednak dotarcie do sedna wymaga nieco

innego podejścia. Na przykład tydzień temu zgłosiła się do mnie

kobieta z chorą córeczką. Dziewczynka miała niepokojące objawy:

ospałość, bóle głowy, bóle mięśni, brak łaknienia, chudnięcie, bóle

brzucha.

- Gorączka? - spytał Montgomery Perkins.

- Jednego dnia tak, drugiego nie. Wykluczyłem najbardziej

oczywiste sprawy, jak angina czy zapalenie wyrostka robaczkowego...

background image

- I co się okazało? Białaczka?

Tripp pokręcił przecząco głową.

- Badania dały wynik ujemny.

- Jakiś wirus? - Steven Gentry pochylił się do przodu.

- Też się nad tym zastanawiałem, ale w końcu uznałem, że nie.

Aha, zapomniałem dodać. Dziecko miało anemię i było rozdrażnione.

- Zatrzymałeś ją w szpitalu? - Winston Harris oparł łokcie na stole

i również pochylił się do przodu.

Amber odprężyła się.

- Oczywiście - odparł Tripp. - Któregoś dnia przyglądałem się jej

z ukrycia. Mimo że była półprzytomna, usiłowała zdrapać farbę z

łóżka.

Montgomery Perkins pierwszy pokiwał głową.

- Sprawdziłeś poziom ołowiu we krwi?

Pozostali dwaj lekarze wyraźnie się ożywili.

- Tak. A potem złożyłem wizytę u niej w domu. Na framudze

okiennej łuszczyła się farba.

- Zatrucie ołowiem - stwierdził Winston Harris. - Też się z tym

kiedyś zetknąłem.

Padały takie słowa jak poziom toksyczności, protoporfiria

erytropoetyczna, terapia chelatująca. Żony wymieniły między sobą

porozumiewawcze spojrzenia.

- Cóż, to nieuniknione. - Cornelia Perkins westchnęła głośno. -

Prędzej czy później rozmowa zawsze schodzi na tematy zawodowe.

background image

- To jeden z minusów bycia żoną lekarza - dodała Loretta Gentry.

- Przekonasz się, Amber.

Amber zmusiła wargi do uśmiechu. Wiedziała, że się nie

przekona. Bez względu na to, jakie zapadną dziś decyzje, jej okres

narzeczeństwa miał się ku końcowi.

- Czy ustaliliście już z Trippem datę ślubu? - spytała Cornelia.

Należało wykazać się refleksem i przytomnością umysłu. Amber

postanowiła skorzystać z rady, jakiej przed paroma dniami udzieliła

Trippowi: trzymać się jak najbliżej prawdy.

- Zawsze marzyłam o tym, żeby wziąć ślub jesienią.

- Dla zakochanych pora roku nie gra roli. Nasz drugi syn żeni się

za tydzień. A w lipcu w Missisipi upał jest wprost nie do

wytrzymania.

Słysząc wzmiankę o ślubie syna, Montgomery Perkins przerwał

wywód.

- Muszę wam się do czegoś przyznać - rzekł ze skruchą w głosie. -

Decyzję, komu oferować pracę w naszym szpitalu, właściwie

podjęliśmy już wcześniej. Zaczynam jednak żałować, że nie mieliśmy

więcej czasu do namysłu i dlatego... Cornelio, może byśmy zaprosili

obu kandydatów na ślub naszego syna?

- No nie wiem, czy...

- To znaczy - ciągnął Perkins, przenosząc wzrok z Amber na

Trippa - jeżeli najbliższy weekend macie wolny. Zaproszę również

Dereka i Olivię. - Zatarł ręce. - Dlaczego wcześniej na to nie

wpadłem? Przecież to genialny pomysł! Będziemy mieli okazję lepiej

background image

się poznać. A decyzja, którą w końcu podejmiemy, będzie

przemyślana.

Winston Harris otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale po chwili

rozmyślił się. Biedna Cornelia wciąż nie mogła ochłonąć z wrażenia.

- Muszę zadzwonić do matki Jennifer i upewnić się, czy to im

niczego nie komplikuje - rzekła, starając się opanować drżenie głosu. -

Jeśli rodzina panny młodej nie wyrazi zastrzeżeń, to oczywiście miło

nam będzie, jeśli przyjedziecie.

- Wspomniała pani, że ślub odbędzie się w Missisipi? - spytała

Amber.

- Tak. W posiadłości rodziców Jennifer, mniej więcej w połowie

drogi między Vicksburgiem a Jackson. Mają przepiękną rezydencję

zbudowaną jeszcze przed wojną secesyjną.

- Czy to stanowi jakiś problem? - zapytał Montgomery. - Że w

Missisipi?

- Ależ nie - odparła Amber, której zrobiło się słabo na myśl o

podróży samolotem.

- Będę musiał poprosić jednego z kolegów, żeby mnie zastąpił w

szpitalu - oznajmił Tripp. - Ale z tym nie powinno być kłopotów.

- Czyli załatwione - ucieszył się Montgomery Perkins. - Gdy tylko

Cornelia porozumie się z rodzicami Jennifer, natychmiast damy wam

znać. Zadzwonię też do Dereka.

Wkrótce potem wieczór dobiegł końca. Niemal przez całą drogę

do Cloverdale Amber milczała. Była szczęśliwa, a jednocześnie

śmiertelnie przerażona. Zakochała się w przystojnym, inteligentnym

background image

mężczyźnie o wielkim sercu. Miała go dla siebie przez jeszcze jeden

tydzień. Czy to wystarczy, aby i on się w niej zakochał? A jeżeli się

zakocha, co wtedy? Wiedziała, że tydzień to niewiele, ale lepsze to niż

nic. Postanowiła mądrze wykorzystać ten czas.

Zastukała do drzwi gabinetu ojca; nie czekając na odpowiedź,

nacisnęła klamkę i wsunęła głowę do środka.

- Cześć, tatku. To ja.

Nagle zaniemówiła, albowiem przy wielkim mahoniowym biurku

ujrzała matkę. Uśmiech na twarzy Amber wyraźnie zbladł.

- Dzień dobry, mamo. Gdzie się wszyscy podziewają?

- Skąd mam wiedzieć? - warknęła Patsy Colton. - Nikt w tym

domu nie słucha, co mówię. Na każdym kroku człowiek się o coś

potyka. Jak można żyć w takim chlewie?

Amber powiodła wzrokiem po regałach, szafkach, biurku;

wszystko lśniło czystością.

- Gdzie tata? - spytała, nie wdając się w dyskusję na temat

schludności i porządku.

- Tu go nie ma.

Tyle to i sama widziała, przemilczała jednak ten fakt, uznając, że

nie ma sensu jeszcze bardziej drażnić matki.

- A ty, mamo, co tu robisz?

- Jak to co? Przecież to mój dom.

- Tak, oczywiście. Nie chciałam... To znaczy... - Urwała.

Wystarczyło dosłownie kilka chwil w towarzystwie matki, aby dostała

background image

gęsiej skórki. - Po prostu wydawało mi się, że wyszłaś. Jak się

czujesz, mamo?

- Dobrze. Natomiast ty, jak widzę, dawno nie odwiedzałaś

kosmetyczki. Naprawdę nie powinnaś się tak zaniedbywać.

Żal ścisnął Amber za serce. Co się stało? Nie mogła tego

zrozumieć ani przeboleć. Kiedyś były sobie tak bliskie, a teraz... Teraz

miała wrażenie, że rozmawia z obcą kobietą.

- Nie wiesz, dokąd tata poszedł?

- Wyjechał w interesach. Nie będzie go przez kilka dni.

Patsy nie dodała „Dzięki Bogu", choć z jej tonu wyraźnie

pobrzmiewała radość z nieobecności męża w domu.

- Aha... No to ja... W takim razie...

- Przestań się jąkać. I nie garb się.

Amber westchnęła z rezygnacją i nie chcąc się z matką kłócić,

wyprostowała plecy.

- Chciałam się z tatą pożegnać.

- Wyjeżdżasz?

Mogłaby przynajmniej tak jawnie nie okazywać zadowolenia,

pomyślała Amber.

- Tak. Na weekend do Missisipi.

- Do Missisipi? Dlaczego akurat tam?

Zdziwiło Amber nagłe ożywienie, może nawet niepokój, jaki

pojawił się w oczach matki. Co go mogło spowodować?

- Tripp i ja zostaliśmy zaproszeni na ślub.

Napięcie znikło. Patsy wyraźnie się odprężyła.

background image

- Nie zapomnij wziąć żelu do włosów. Bo przy tak dużej

wilgotności powietrza nie poradzisz sobie z fryzurą.

Do tego sprowadzały się ich relacje. Weź żel, idź do kosmetyczki,

nie garb się. Matka nie spytała o Trippa, nie zainteresowała się, jak

córka zniesie podróż samolotem. Amber żałowała, że przed

jutrzejszym wyjazdem nie zdoła porozmawiać z ojcem. On zawsze się

o nią martwił, troszczył o jej samopoczucie, wypytywał o plany.

- Powiesz tatusiowi, że tu byłam? Że chciałam się z nim

pożegnać?

- Oczywiście.

Twoje niedoczekanie, pomyślała Patsy, odprowadzając wzrokiem

wredną małą lizuskę. Nienawidziła, kiedy dzieci Meredith mówiły do

niej „mamo". Jeszcze bardziej nie znosiła, kiedy zwracano się do niej

per „Meredith". Kiedyś wróci do swojego prawdziwego imienia. Na

razie jednak musi kontynuować tę farsę.

Psiakrew, kiedy on wreszcie zadzwoni? Czekała na telefon od

Silasa Pike'a zwanego Grzechotnikiem. Wzdrygnęła się. Z tym swoim

nędznym kucykiem, długimi wąsami i kozią bródką facet wygląda na

patałacha. I chyba nim był; w tym wypadku pozory nie myliły.

Dziesiątki razy obiecywał coś zrobić i dziesiątki razy nawalał. Z

drugiej strony był jedynym człowiekiem, który zgodził się dokończyć

to, co Patsy rozpoczęła dziesięć lat temu, kiedy zepchnęła do rowu

samochód swojej siostry.

Obróciwszy się na fotelu, patrzyła przez okno, jak Amber wsiada

do swojego małego sportowego autka i odjeżdża. Znów jest sama w

background image

domu. Całe szczęście. Nie chciała, aby ktokolwiek podsłuchał jej

rozmowę z Grzechotnikiem. Umówił się, że zadzwoni o konkretnej

godzinie. Jak zwykle, spóźnia się. A ona siedzi jak na szpilkach.

Nagłe pojawienie się Amber zbiło ją z tropu.

Wszyscy mówili, że Amber to wykapana matka. Sophie też, ale

głównie Amber. W dodatku nie tylko z wyglądu przypominała

Meredith, ale również z charakteru. Niemal od urodzenia Patsy

odczuwała wrogość do swojej siostry. Okazywanie sympatii Amber,

która zachowywała się identycznie jak Meredith, było prawie ponad

jej siły.

Życie jej nie rozpieszczało. Od początku wszystko układało się

nie po jej myśli. Zawsze była tą gorszą bliźniaczką, tą, do której

wszyscy mieli pretensje, Meredith zaś hołubiono i wychwalano pod

niebiosa. To, że były do siebie podobne jak dwie krople wody, nie

miało dla ich matki żadnego znaczenia. Właśnie dlatego Patsy

nienawidziła matki: że jedną z córek stawiała na piedestale, a drugą

stale krytykowała.

Nienawidziła matki, nienawidziła siostry. Nienawidziła Amber za

jej podobieństwo do Meredith. A także Sophie. Cholera jasna,

dlaczego dzieci Joego i Meredith nie mogą po prostu wyjechać gdzieś

daleko, zniknąć z jej życia? A one wciąż wracały, jak nie jedno, to

drugie. Mówiły do niej „mamo", zmuszały ją, aby grała rolę ich matki

- kobiety, którą pragnęła wykreślić ze swej pamięci.

Dziesięć lat! Już tyle czasu się męczy. Jaka szkoda, że Meredith

nie zginęła wtedy w tym wypadku. Gdyby tak się stało, ona, Patsy,

background image

mogłaby przejąć jej tożsamość i nie bać się, że kiedyś prawda wyjdzie

na jaw. Nie musiałaby ciągle oglądać się za siebie i zadręczać myślą,

że może kiedyś Meredith pojawi się na ranczu. Nie musiałaby żyć w

strachu, że któregoś dnia ta ruda, adoptowana smarkula przekona

kogoś, że w dniu wypadku faktycznie widziała „dwie mamusie". Na

razie wszyscy sądzili, że na skutek wstrząśnienia mózgu dziewczynie

poprzestawiało się w głowie, ale co będzie, jeżeli w końcu ktoś jej

uwierzy?

Patsy nie mogła ryzykować. Wynajęła Grzechotnika, aby pozbył

się smarkuli. W tym samym czasie ona zamierzała pozbyć się Joego.

Nie udało się. Dlaczego prześladuje ją taki pech? Gdyby Joe nie żył, a

Meredith i Emily leżały w grobie, odziedziczyłaby cały majątek

Coltonów. Przeznaczyłaby go na wychowanie swoich ukochanych

synów, Joego Juniora i Teddy'ego, oraz na odszukanie swojej ślicznej

córeczki, którą skradziono jej przed wieloma laty.

Zaczęła masować sobie skronie. Cierpliwości, powtarzała w

myślach. Już niedługo spełnią się jej marzenia. Grzechotnik twierdzi,

że jest bliski odnalezienia Emily. Z kolei detektyw, którego zatrudniła,

by odszukał Meredith, przypuszczalnie ma rację, mówiąc, że jej

siostra nie żyje. Pewnie błąkała się po świecie, mieszkała w różnych

przytułkach i w końcu zmarła, nie odzyskawszy pamięci.

Na samą tę myśl Patsy uśmiechnęła się błogo. Oparła się

wygodnie w fotelu. Telefon wciąż milczał. Spoglądając przez okno,

dojrzała na podjeździe nowego ogrodnika. Poprzedni, Marco Ramirez,

mąż Inez, zdecydowanie odmówił, gdy kazała mu powyrywać rośliny,

background image

które Meredith zasadziła przed laty. Nowy nie będzie się sprzeciwiał;

już ona dopilnuje, by posłusznie wykonywał wszystkie polecenia.

Stopniowo, krok po kroku, pozbywała się ze swojego życia

różnych rzeczy, które miały związek z Meredith. Teraz nadszedł czas

na kwiatki i kwitnące krzewy, za którymi Meredith tak przepadała. Z

radości Patsy aż zatarła ręce.

Wtem zaterkotał telefon. Na dźwięk głosu Silasa Pike'a uśmiech

znikł z jej twarzy. Grzechotnik z miejsca zaczął narzekać, biadolić.

Patsy nienawidziła biadolenia. Zatrudniła tego durnia, żeby raz na

zawsze uwolnił ją od Emily Blair Colton. Facet okazał się partaczem.

Nie cierpiała partactwa. Tak niewiele brakowało, by zgładził

smarkulę, zanim ta oskarży ją o mistyfikację. Niewiele brakowało, a

jednak Pike zdołał spartaczyć robotę.

- Nie chcę słyszeć kolejnych wymówek - oznajmiła groźnie. Po

chwili westchnęła zniecierpliwiona, albowiem Pike zarzucił ją

dziesiątkami nowych powodów, dla których do tej pory nie wywiązał

się z zadania. - Posłuchaj - przerwała mu. - Moim zdaniem

powinieneś uważnie obserwować Wyatta Russella i jego nową żonę

Annie. A także szeryfa Toby'ego Atkinsa. Myślę, że ta trójka

doskonale się orientuje, dokąd Emily się wyniosła.

Grzechotnik bąknął coś o pieniądzach; że chciałby otrzymać

następną ratę.

- W tym miesiącu nie dostaniesz ani centa więcej. Przestań chlać i

znajdź wreszcie Emily. Kiedy będziesz wiedział, gdzie się ukrywa,

zadzwoń po instrukcje.

background image

Rozłączyła się. Spoglądając przez okno, usiłowała się pocieszyć,

że wkrótce jej kłopoty się skończą i cały majątek Coltonów przejdzie

w jej ręce.

- Louise?

Krzątająca się po ogrodzie atrakcyjna kobieta w średnim wieku

popatrzyła na zbliżającą się lekarkę.

- Wciąż czujesz się nieswojo, kiedy ktoś tak się do ciebie zwraca,

prawda? - spytała z południowym akcentem doktor Martha Wilkes.

Wzruszywszy ramionami, Louise Smith uśmiechnęła się

bezradnie. Od dziesięciu lat tak się przedstawiała. Oczywiście jej

uśmiech nie zmylił lekarki.

- Nadal chcesz się spotkać z Emily i Randem, którzy twierdzą, że

jesteś ich zaginioną matką?

Tak. Nie. tak. Bała się. Z różnych dokumentów wynikało, że

nazywa się Patsy Portman i ma nieciekawą przeszłość. Z imieniem

Patsy, podobnie jak z imieniem Louise, jakoś trudno jej było się

utożsamić. Nazwisko Portman brzmiało bardziej swojsko. Kiedyś we

śnie słyszała, jak ktoś ją woła. Po obudzeniu pamiętała sen, ale nie

pamiętała imienia. Wiedziała jedynie, że zaczynało się na literę M.

Może Mary, może Marianne, może Mary Beth. A może po prostu ktoś

wołał: „Mamo!".

Przez moment masowała skronie, chcąc złagodzić ból głowy,

który zawsze się pojawiał, gdy usiłowała zagłębić się w przeszłość.

Korciło ją, by odwołać spotkanie. Mogłaby sobie dalej żyć w Jackson

background image

w stanie Missisipi, nie wiedząc, kim jest. Sny niewiele jej wyjaśniały.

Czasem miewała tak silne deja vu, że wstępowała w nią nadzieja.

Czuła, że w jej życiu była wielka miłość, dzieci, śmiech, łzy i radość.

Lekarze i terapeuci, którzy zajmowali się nią wcześniej, zlekceważyli

jej odczucia; twierdzili, że biorą się one z podświadomej tęsknoty za

dzieckiem, które oddała do adopcji.

Przez długi czas Louise im wierzyła, ale to nie tłumaczyło,

dlaczego w jej snach ciągle pojawiał się wysoki, ciemnowłosy

mężczyzna. Ostatniej nocy widziała go w pięknym ogrodzie,

otoczonego dziećmi w różnym wieku; wszyscy stali z rozwartymi

ramionami, jakby czekali na jej powrót do domu. Ogród ze snu był

podobny do tego w Jackson; w obu rosły takie same kwiaty, w obu

szemrała fontanna.

Ale ten wyśniony był znacznie większy, fontanna też była

bardziej okazała. Wędrując nim, dochodziło się do basenu i słyszało

szum oceanu. Ale gdzież on się znajduje, ten ogród z jej snu? Skąd się

w nim wziął ciemnowłosy mężczyzna? I kim była ta gromadka dzieci,

które ją wołały, lecz których głosy do niej nie docierały?

W górze nad głową, ujrzała samolot. Och, jak pragnęła, żeby

leciał nim mężczyzna z jej snów. Żeby leciał po nią. By zabrać ją do

domu. Była przerażona. Bała się różnych rzeczy. Tego, że ta

dziewczyna, Emily, popatrzy na nią i uzna, że zaszła pomyłka. Tego,

że Emily rozpozna w niej swoją matkę. Tego, że odzyska pamięć i

nagle okaże się, iż jej sny nie mają żadnego potwierdzenia w

rzeczywistości. Że ciemnowłosy mężczyzna jest wytworem jej

background image

fantazji. Że nie kocha jej, bo zwyczajnie w świecie nie istnieje. Tak, to

ją najbardziej przerażało: że odzyska pamięć i przekona się, że jest

sama jak palec.

- Louise? - Martha Wilkes wzięła za rękę swą przyjaciółkę, a

zarazem pacjentkę. - Jeśli wolisz, możemy przesunąć spotkanie na

inną godzinę...

Louise spojrzała lekarce w oczy, po czym skierowała wzrok w

niebo: samolot znikł, a chmura, która jeszcze niedawno przypominała

kształtem żółwia, połączyła się z inną, tworząc jedną wielką

bezkształtną masę. To dziwne, pomyślała Louise, jak wszystko może

się zmienić w ciągu ułamka sekundy. Lepiej niż ktokolwiek inny

wiedziała, że rzadko dostaje się od losu drugą szansę. I że bez

względu na strach, swojej nie może zmarnować.

- Przyprowadź ich do mnie. Emily i Randa. Tu, do ogrodu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W Jackson w stanie Missisipi panował straszliwy upał. Z

początku Tripp usiłował pomóc bagażowemu załadować do taksówki

jedną swoją torbę i cztery walizki Amber, ale okazało się, że tylko mu

przeszkadza. Kiedy to sobie uświadomił, odsunął się na bok,

pozwalając, by młody człowiek sam wykonał pracę. Na koniec

wręczył mu napiwek i usiadłszy obok Amber, mruknął niezadowolony

pod nosem:

- Za to, ile wydałem dotąd na tę podróż, mógłbym zaopatrzyć

klinikę w miesięczny zapas leków.

background image

- Doktor Perkins mówił, żeby zapisywać wydatki. I tobie, i

Derekowi zamierza zwrócić poniesione koszty.

- Wolę podróżować za własne pieniądze.

Amber pochyliła się do przodu i przez otwór w szybie

oddzielającej kierowcę od pasażerów podała kierowcy adres

pensjonatu, w którym mieli zarezerwowane pokoje. Taksówka

ruszyła. Po chwili lotnisko zostało daleko w tyle.

- Perkinsa i jego wspólników stać na taki gest.

- Psiakrew, nie o to chodzi.

Taksówkarz skręcił trochę zbyt gwałtownie. Amber odruchowo

chwyciła się za brzuch.

- Wciąż kręci mi się w głowie po tych proszkach, które brałam

przed lotem. To o co się sprzeczaliśmy?

Zaczął się intensywnie zastanawiać nad odpowiedzią. O co mu tak

naprawdę chodziło? O nic. Po prostu nie umiał sobie poradzić z

emocjami, jakie Amber w nim wzbudzała. W samolocie zasnęła z

głową wspartą na jego ramieniu. Pamiętał dotyk jej włosów na

policzku i zapach jej perfum; chłonął go wszystkimi zmysłami. Potem

obudziła się, a on w zdrętwiałych członkach odzyskał czucie...

Wcale nie chciał się z nią sprzeczać, bał się jednak, że inaczej

ulegnie jej czarowi. Powtarzał sobie, że to gra, że tylko udają

narzeczonych. Był inteligentny, potrafił odróżnić prawdę od fałszu,

fakty od iluzji. Więc dlaczego pożądanie, z którym walczył,

wydawało mu się tak autentyczne? Dlatego, że naprawdę pożądał

background image

Amber. Czyli gra nie do końca jest grą. A to czyni ją bardzo

niebezpieczną.

Pierwsza rzecz, jaką zamierzał zrobić po zameldowaniu się w

hotelu, to wziąć zimny prysznic. Może z dala od Amber zdoła

wreszcie skupić się na swoim rywalu, Dereku Spencerze, i obmyślić

plan działania. Nagle zorientował się, że Amber nerwowo szuka

czegoś w dużej skórzanej torbie. Po chwili z samego dna wyciągnęła

paczkę dropsów miętowych.

- Masz ochotę? - spytała, podtykając mu kolorowe drażetki. -

Pomagają złagodzić sensacje żołądkowe.

Uświadomił sobie, ile jej zawdzięcza. Tak bardzo chciała mu

pomóc, że mimo choroby lokomocyjnej zdecydowała się towarzyszyć

mu do Missisipi. W dodatku poświęciła na podróż kilka dni ze

swojego urlopu.

- Jesteś niezwykle dzielna, wiesz?

- Zapomniałeś jeszcze dodać: jak na rozpieszczoną dziedziczkę.

- Wcale nie jesteś tak rozpieszczona, jakby się mogło wydawać.

Masz za to ogromny hart ducha, o jaki nigdy bym cię wcześniej nie

podejrzewał.

Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie oczekiwała

komplementów ani nieporadnego uśmiechu, który osiadł na twarzy

Trippa. Tym bardziej nie spodziewała się niewinnego pocałunku,

który złożył na jej policzku. Na moment zamknęła oczy. To było coś

niesamowitego: muśnięcie warg lekkie jak tchnienie wiatru.

background image

Siedziała bez ruchu, szczęśliwa, podniecona, czekając, co będzie

dalej. Ucieszyłaby się, gdyby wziął ją w ramiona, przywarł ustami do

jej ust, ale kiedy odsunął się i wyjrzał przez okno, nie wpadła w

rozpacz. Wiedziała, że na pocałunki będą mieli mnóstwo czasu

później, po dotarciu do hotelu. Puściła wodze fantazji. Czuła się

dziwnie, jakby odnalazła swoją bratnią duszę. Przypuszczalnie miało

to związek z mężczyzną, który siedział obok niej, ale również ze

snem, który przyśnił się jej w samolocie.

Śniła się jej matka. Nie ta dzisiejsza, ale ta sprzed wielu lat, która

w ogrodzie nad basenem uczyła córki, Sophie, Amber i Emily,

wyplatania wianków ż kwiatów. Dziewczynki włożyły je potem na

głowę i podskakując wesoło, udawały leśne nimfy. Obserwując je,

mama stwierdziła, że wyglądają jak ptaszki. Tego dnia czteroletnia

Emily o potarganych rudych włosach i sterczących kolanach została

Wróbelkiem, dziesięcioletnia Amber o włosach barwy miodu - Ziębą,

a piękna, dwunastoletnia Sophie - Skowronkiem.

Starsze dziewczynki szybko wyrosły ze swoich ptasich

przydomków, lecz Emily wciąż jeszcze nazywano Wróbelkiem.

Emily, Wróbelku, gdzie jesteś? Taksówka zwolniła, dojeżdżając do

czerwonych świateł. Nagle Amber zauważyła stojącą na rogu

dziewczynę. Nie widziała jej twarzy, lecz tę rudą czuprynę

rozpoznałaby wszędzie! Serce zaczęło jej łomotać. Dziewczyna była

sporo chudsza od Emily, ale wzrost się zgadzał, no i kolor włosów...

background image

Dziewczyna odwróciła się. W tym samym momencie zerwał się

wiatr: rude kosmyki całkowicie zasłoniły twarz. Amber odruchowo

chwyciła za klamkę.

- Emily?! - krzyknęła przez otwarte okno.

Warkot silników i trąbienie klaksonów zagłuszyły jej głos. Po

chwili światło zmieniło się na zielone i samochody znów ruszyły.

Odwróciła głowę, gdy przejeżdżali przez skrzyżowanie. Jeszcze miała

nadzieję, że zdoła coś dojrzeć. Niestety, rudowłosą dziewczynę

otoczyła grupa turystów.

- Amber, co ci jest?

Usłyszała głos Trippa, nie była jednak w stanie oderwać oczu od

ludzi na chodniku.

- Widzisz tę dziewczynę? Tę rudą? - spytała.

Oboje patrzyli przez tylną szybę.

- Widzę kilka dziewczyn. W tym dwie rude.

Nie odezwała się. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy grupa na

skrzyżowaniu zniknęła jej z pola widzenia.

- Wydawało mi się, że tam stoi moja siostra Emily.

- Emily? A co ona by robiła w Jackson?

Leki, jakie brała przed podróżą, zawsze ją trochę otępiały.

Potrząsnęła głową.

- Masz rację. Co by Emily tu robiła?

Parę minut później taksówka skręciła w dojazd do autostrady. Z

instrukcji, jakie przekazała im asystentka doktora Perkinsa, wynikało,

że od pensjonatu dzieli ich najwyżej pół godziny drogi.

background image

- To była dla ciebie męcząca podróż - powiedział cicho Tripp. -

Ale wkrótce dotrzemy na miejsce. - Zerknął na zegarek. - Na

szczęście nie musimy się spieszyć. Zdążysz położyć się i odpocząć, a

ja w tym czasie przejrzę pisma medyczne, które wziąłem do

poczytania.

Patrzył prosto przed siebie, więc nie zauważył uśmiechu, jaki

osiadł na wargach Amber. I nie usłyszał wypowiedzianych szeptem

słów: „w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone".

To nie fair! - pomyślała Emily Blair Colton, wędrując po

uliczkach jednej ze starszych dzielnic Jackson. Ogarnęła ją tęsknota za

rodziną i domem. Chciała rzucić się w pogoń za taksówką, krzyczeć

na całe gardło: Amber, wróć! Nie zostawiaj mnie samej! Proszę cię,

wróć! Ale nie mogła. Amber nie zna jej miejsca pobytu. Tylko Rand

je zna. Przynajmniej taką ma nadzieję. Im mniej osób wie, gdzie

akurat przebywa, tym lepiej.

Co rusz oglądała się przez ramię, obserwowała pieszych,

kierowców. I trzęsła się ze strachu. Tak strasznie się bała. Marzyła o

tym, by znów być w domu, wśród najbliższych. Łzy napłynęły jej do

oczu. Otarła je dłonią, modląc się w duchu, by to piekło wreszcie się

skończyło. Miała ważny powód, aby przyjechać do Jackson, ale

Amber? Co ona tu robi? Przecież cierpi na chorobę lokomocyjną.

Pokonanie nawet niezbyt dużej odległości samochodem, nie mówiąc

już o samolocie, jest dla niej prawdziwą udręką.

background image

Emily zwilżyła wargi. Męczyło ją ukrywanie się, życie w ciągłym

napięciu. Na miłość boską, jest za młoda, aby stale się wszystkiego

bać! Ostatni rok był prawdziwym koszmarem. W rzeczywistości

jednak koszmar zaczął się dziesięć lat wcześniej, po wypadku, w

którym uczestniczyła ze swoją mamą. Od tamtej pory nic nie było

takie jak dawniej.

Całymi latami próbowała uporządkować w głowie mętne

wspomnienia, jakie wciąż ją nawiedzały, i zrozumieć, jakim

sposobem dobrą mamę zastąpiła zła mama. Może teraz jej się uda -

wszystko dzięki Randowi, którego poprosiła o pomoc. Parę dni temu

brat zadzwonił do niej do Montany, gdzie ukrywała się przed swoim

niedoszłym zabójcą. Okazało się, że prywatny detektyw, którego

Rand wynajął, znalazł dowody wskazujące na to, że dwie matki na

miejscu wypadku wcale nie były omamem czy halucynacją.

Matka Emily, Meredith Colton, miała siostrę Patsy Portman.

Patsy i Meredith były bliźniaczkami jednojajowymi. Żadne z dzieci

Meredith nie wiedziało o istnieniu ciotki; matka nigdy o niej nie

mówiła. Przypuszczalnie miała ku temu ważny powód, który może

wkrótce pozna również reszta rodziny. To Patsy spowodowała tamten

wypadek przed laty, a potem przybrała tożsamość siostry. Co do tego

Emily nie miała wątpliwości. Nie mieściło się jej w głowie, jak Patsy

mogła postąpić tak okrutnie, ale pocieszała się, że już niedługo cała

sprawa się wyjaśni.

Od czasu wypadku Emily podświadomie czuła, że kobieta

podająca się za jej matkę nie może nią być. I to się potwierdziło. Rand

background image

odkrył miejsce zamieszkania prawdziwej Meredith, która teraz

nazywa się Louise Smith. Biedaczka od lat cierpi na amnezję.

Wcześniej Rand złożył wizytę jej lekarce: chciał od razu jechać do

matki. Emily uśmiechnęła się w duchu. To takie typowe, pomyślała;

wszyscy mężczyźni z rodu Coltonów są w gorącej wodzie kąpani.

Doktor Wilkes prosiła Randa o cierpliwość, spokój i

wyrozumiałość. Z jej słów wynikało, że Meredith od lat nękają

koszmary, które powodują rozsadzający czaszkę ból głowy, a czasem

niweczą efekty wielomiesięcznej terapii. Zdarzają się jednak i

przyjemniejsze sny; w jednym pojawia się mężczyzna o zamazanej

twarzy otoczony gromadką dzieci.

Lekarka święcie wierzyła, że kluczem, który mógłby uruchomić

pamięć Meredith, jest powracająca w snach postać małej rudowłosej

dziewczynki. Dowiedziawszy się o tym, Emily z trudem

powstrzymała łzy. Mama jej nie zapomniała! Może nie kojarzy, kim

jest ta dziewczynka, ale nosi jej obraz w swoim sercu.

Chociaż sama nie przyszła na świat w rodzinie Coltonów,

ubóstwiała swoich adopcyjnych rodziców. Bardzo za nimi tęskniła i

właśnie ta tęsknota, zwłaszcza za matką, której nie widziała dziesięć

lat, sprawiła, że w środku nocy Emily wymknęła się z domu i

przejechała autostopem sześć stanów, aby w końcu dotrzeć do

Missisipi. Autostop może nie należy do najbezpieczniejszych metod

podróżowania, ale przynajmniej człowiek nie zostawia za sobą

śladów. Po śladach zaś Patsy mogłaby ją wytropić.

background image

Podeszła do krawężnika i wyciągnęła rękę w charakterystycznym

geście. Po chwili ją cofnęła. Kierowca samochodu, który zwolnił, nie

wzbudzał zaufania: miał tłuste włosy, nastroszoną brodę i poplamioną

smarem koszulę. Mimo zmęczenia wolała nie ryzykować. Brudna,

wyczerpana podróżą, głodna i spragniona, wydobyła z kieszeni

dżinsów mapę Jackson. Była mniej więcej trzy, cztery kilometry od

miejsca, w którym umówiła się z Randem. Westchnąwszy głośno,

schowała mapę z powrotem do kieszeni, zarzuciła torbę przez ramię i

ruszyła pieszo.

- Martha wspomniała mi, że jesteś żonaty...

- Tak, to prawda - odparł Rand. Podobnie jak Emily, nie mógł

oderwać oczu od pięknej kobiety, która siedziała naprzeciwko nich.

Przez pierwszych kilka minut wszyscy czuli się niezręcznie.

Emily była o krok od łez. Całymi latami marzyła o tym spotkaniu,

wyobrażała sobie, jak to będzie: matka ją rozpozna, przytuli...

Do głowy jej nie przyszło, że będzie patrzyła na nią ze

zdziwieniem i zakłopotaniem. Rand, który rzadko okazywał emocje,

ze trzy razy odchrząknął i tyle samo razy wsunął palec za kołnierzyk

koszuli, jakby się dusił. W oczach ich matki nie zakręciły się łzy. Dla

niej byli parą obcych ludzi.

Nie, mamo! - zawołała w myślach Emily. Jesteśmy twoimi

dziećmi. I to wcale nie jedynymi!

Doktor Martha Wilkes zmierzyła rodzeństwo groźnym wzrokiem

i ledwo dostrzegalnym ruchem pokręciła głową. Uprzedzała ich, że

background image

powinni uzbroić się w cierpliwość: kobieta, którą ona od lat zna jako

Louise, pewnie nie od razu odzyska pamięć.

- Żona ma na imię Lucy - dodał Rand, wiercąc się na wiklinowym

fotelu.

Rand, pierworodny syn Joego i Meredith Coltonów, był

człowiekiem czynu. Nigdy nie siedział z założonymi rękami. Jako

prawnik przyzwyczajony był do działania i odnoszenia sukcesów.

Emily wyobraziła sobie, jak bardzo musi go męczyć obecna sytuacja,

kiedy nic nie może zrobić, aby pomóc własnej matce.

Meredith - Emily nie potrafiła myśleć o niej jak o Louise -

uśmiechnęła się.

- Ładnie - oznajmiła.

- Jest cudowną osobą - kontynuował Rand. - Chciałbym, żebyś ją

poznała. To znaczy kiedyś... - Koszula znów go zaczęła uwierać w

szyję. - Jak będziesz gotowa... Kiedy wszystko wróci do poprzedniego

stanu.

„Kiedy", a nie „jeśli". Emily miała ochotę wycałować za to brata.

Meredith przyjrzała się uważnie swoim gościom. Żaden błysk

rozpoznania nie rozjaśnił jej spojrzenia. Z dużych piwnych oczu

wyzierał smutek i strach.

- Lucy ma pięcioletniego syna. - Rand nie poddawał się. - Maks to

wspaniały dzieciak. Zobaczysz.

Emily nie spuszczała z matki wzroku. Siedząca naprzeciwko niej

kobieta miała więcej siwych włosów niż dawniej i troszkę więcej

zmarszczek, ale ciągle była niezwykle piękna. I wciąż była tą samą

background image

osobą, która od pierwszego wejrzenia pokochała potarganą rudowłosą

dziewczynkę ze strupami na chudych kolanach ubraną w brudną,

postrzępioną sukienkę.

Musi być jakiś sposób, żeby do niej dotrzeć! Żeby jej pomóc!

- Wiesz, mamusiu, Rand zamierza adoptować Maksa. Tak jak ty i

tatuś adoptowaliście mnie.

Meredith przeniosła wzrok na Emily i przez chwilę intensywnie

się w nią wpatrywała, szukając czegoś, jakichś znaków

rozpoznawczych. W małym, pełnym bujnej roślinności ogródku

śpiewały ptaki. Przy rosnących wzdłuż ogrodzenia liliach bzyczały

pszczoły. Nie odrywając oczu od twarzy matki, Emily ciągnęła:

- Nie mogę się nadziwić, że twój tutejszy ogród tak bardzo

przypomina ten sprzed dziesięciu lat na ranczu.

- To by tłumaczyło, dlaczego przepadasz za roślinami, które

uprawia się w Kalifornii - wtrąciła lekarka.

Meredith skinęła głową.

- Często mi się śni duży ogród pełen kwiatów i ludzi. Nie widzę

ich twarzy, słyszę za to głosy i śmiech. A w tle zawsze słyszę

miarowy szum, chyba oceanu. - Przyłożyła rękę do czoła, jakby

chciała powstrzymać ból głowy.

Martha Wilkes poklepała ją delikatnie po dłoni.

- Louise, do niczego się nie zmuszaj. To samo przyjdzie. Jak

będziesz gotowa, pamięć wróci. Albo cała naraz, albo powoli, po

kawałku, ale na pewno wróci.

background image

Meredith uśmiechnęła się do lekarki, a Emily pomyślała sobie, że

do końca życia będzie wdzięczna tej sympatycznej, czarnoskórej

kobiecie za opiekę, jaką otoczyła jej matkę.

- Tyle lat... - rzekła Meredith tak cicho, że dwójka jej dzieci

pochyliła się do przodu, aby nie uronić słowa. - Czasem bałam się, że

nigdy nie odzyskam pamięci, ale równie często bałam się, że ją

odzyskam. Przerażała mnie myśl, że kogoś zamordowałam. Ale nie

jestem morderczynią.

Nagle przeszył ją tak ostry ból, że aż zmrużyła oczy.

- Może chciałabyś się położyć? - zaproponowała lekarka.

- Nie, Martho. Chciałabym zaparzyć herbatę. - Nieco stropiona,

popatrzyła na swoich gości. - Napijecie się?

Rand pijał wyłącznie kawę, mocną, czarną, bez cukru, Emily

wolała napoje gazowane. Oboje uśmiechnęli się szeroko.

- Bardzo chętnie - odparli chórem.

Ich matka nic a nic się nie zmieniła. Wciąż była ciepła i

serdeczna. I wciąż, jak dawniej, o tej samej porze pijała herbatę.

Spoglądali na nią z tęsknotą, dopóki nie zniknęła w domu. Ledwo

jednak znalazła się poza zasięgiem słuchu, Rand zaczął bombardować

pytaniami lekarkę.

- Czy coś jej jeszcze dolega? Poza amnezją?

- Wydaje się strasznie krucha - wtrąciła Emily, zanim lekarka

zdążyła cokolwiek powiedzieć.

background image

- Miewa bóle głowy, czasami bardzo dotkliwe. A jeśli chodzi o

kruchość, to tylko pozory. Wielokrotnie byłam świadkiem jej wręcz

niewiarygodnej siły.

- Ktoś słaby dawno by się załamał - stwierdził Rand.

- Zawsze wiedziałam, że jeśli mama żyje, to za wszelką cenę

będzie starała się do nas wrócić - dodała Emily.

Martha Wilkes skinęła głową.

- Potrafię zrozumieć, w jaki sposób Patsy spowodowała wypadek

i zajęła miejsce mamy - rzekł Rand. - Ale nie potrafię zrozumieć, skąd

się mama tu wzięła.

- Według raportu prywatnego detektywa, którego pan wynajął,

wynika, że Louise... to znaczy Meredith... pojawiła się w klinice w

Monterey. Cierpiała na amnezję, ale miała przy sobie prawo jazdy na

nazwisko Patricia Portman. Patsy Portman już kiedyś się tam leczyła.

W każdym razie wasza matka spędziła w Monterey pół roku.

Podejrzewam, że wiadomość o własnej chorobie psychicznej i

pobycie w więzieniu musiała być dla niej straszliwym ciosem. Przez

cały ten czas wszyscy lekarze, w tym również i ja, uważali, że

Louise... Meredith cierpi na wieloraką osobowość. Wasza Patsy

okazała się nad wyraz sprytna.

Rand poderwał się z fotela i podszedł do altanki obrośniętej

różami. Patsy Portman jest jego ciotką, ale nienawiść, jaką do niej

czuł, była tak wielka, że aż go przerażała.

- Kiedy... - Musiał odchrząknąć, inaczej nie był w stanie dobyć

głosu. - Kiedy pomyślę, że przez tyle lat nasza biedna mama wierzyła

background image

w te koszmarne kłamstwa i mieszkała na drugim końcu kontynentu,

sama, z dala od tych, których kocha i którzy ją kochają, robi mi się

niedobrze.

- Widzę.

Rozejrzawszy się wkoło, przeczesał ręką włosy.

- To się w głowie nie mieści, jak bardzo ten ogród przypomina

tamten, który kiedyś uprawiała. Z drugiej strony to ma sens. Można

stracić pamięć, ale w środku pozostaje się tym samym człowiekiem,

którym się było. - Na moment zamilkł. - Cholera, musi być jakiś

sposób, aby pobudzić pamięć mamy.

Emily siedziała pogrążona w myślach. Nie odzywała się. Nagle

poderwała się i skierowała do domu.

- Dokąd idziesz?

Stanęła. Spoglądając przez ramię na atrakcyjną ciemnoskórą

kobietę o krótko obciętych włosach, oznajmiła:

- Zawsze w domu pomagałam mamie parzyć herbatę.

Lekarka wolno pokręciła głową.

- Nie powiem nic, co by ją mogło zdenerwować. Przysięgam.

Popatrzyła błagalnie na Randa.

- Wszystko masz wypisane na twarzy, kochanie - rzekła Martha

Wilkes, zanim Rand zdążył otworzyć usta. - Chcesz, aby twój brat

zajął mnie rozmową, a wtedy ty ukradkiem wśliźniesz się do środka,

prawda? No dobrze, idź i pomóż mamie. Ale pamiętaj, co obiecałaś.

Emily obróciła się pośpiesznie; sukienka, którą włożyła w pokoju

hotelowym Randa, zawirowała jej wokół kolan.

background image

- Kiedy to się skończy, musi nas pani odwiedzić w Kalifornii.

- Tak dawno nigdzie nie podróżowałam, że wszystkie moje

walizki pokrywa gęsta pajęczyna.

- Czas najwyższy je odkurzyć. Bo jak tylko mama wróci do domu,

ojciec na pewno wyda huczne przyjęcie. I będzie nalegał, aby pani

wraz z mężem zechcieli je zaszczycić.

Martha Wilkes postanowiła nie tłumaczyć młodemu prawnikowi,

że nigdy nie miała czasu na takie głupstwa jak małżeństwo czy

podróże. Nawet na randki od lat się nie umawiała. Niedawno

skończyła czterdzieści pięć lat; jej biologiczny zegar przestał tykać.

Zerknęła na dom. Drzwi były zamknięte, ale przez okno widziała

krzątającą się po kuchni Louise... nie, Meredith. Dzieci chcą zabrać ją

z powrotem do Kalifornii. Prędzej czy później wyjedzie, a ona,

Martha, zajmie się leczeniem kolejnych pacjentów. Takie jest jej

życie. Sama tak nim pokierowała. I wcale nie żałowała podjętej przed

laty decyzji.

- Dokąd pani idzie? - spytał Rand.

Stanęła dokładnie w tym samym miejscu co Emily.

- Sprawdzić, jak sobie radzą pańska matka i siostra - odparła,

uśmiechając się przyjaźnie.

- Mamusiu?

Louise, a raczej Meredith - już sama nie wiedziała, jak ma o sobie

myśleć - podniosła wzrok znad słoika, w którym trzymała sypką

herbatę. Widok stojącej w progu ślicznej rudowłosej dziewczyny

background image

dosłownie zaparł jej dech. A może nie tyle widok dziewczyny, co fakt,

że nazwała ją „mamusią"?

- Słucham?

Emily nieśmiało podeszła krok bliżej.

- Widzę, że wciąż lubisz kolor zielony.

Meredith popatrzyła na zielone zasłonki w oknie i na jasnozielone

ściany w kuchni. Tak, lubi zieleń.

- Czy to również twój ulubiony kolor? - spytała, wskazując ręką

na ciemnozieloną sukienkę, którą dziewczyna miała na sobie.

Emily pokręciła z żalem głową.

- Nie, ja najbardziej lubię błękit. Amber kocha kolor żółty, a

Sophie czerwień. - Podeszła jeszcze bliżej. - Pomyślałam sobie, że

może potrzebujesz pomocy. Gdzie trzymasz tacę?

- W dolnej szufladzie - odparła matka, pochylając się.

Emily jednak była szybsza. Meredith wyprostowała się; wtem

doznała uczucia deja vu. Serce łomotało jej jak szalone. Powoli

wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła rude loki. Emily uniosła twarz.

Oczy matki lśniły od łez.

- Och, mamusiu, w ogóle mnie nie pamiętasz?

Starszą kobietą wstrząsnęła fala emocji. Miała wrażenie, jakby

iskra elektryczna przeskoczyła między jej mózgiem a pamięcią i

zaczęła pobudzać pamięć do życia. Spoglądając na Emily, zobaczyła

rudowłosą dziewczynkę ze snów, której obecność zawsze dodawała

jej otuchy i nie pozwalała się załamać. Nawet nie próbując osuszyć

łez, przyciągnęła ją do siebie.

background image

- Pamiętam... Wróbelku.

Po raz pierwszy od dziesięciu lat Emily rzuciła się w ramiona

matki.

- Boże, mamusiu, jak strasznie za tobą tęskniłam!

Kątem oka Meredith dostrzegła jakiś ruch w drzwiach.

Zmrużywszy oczy, przez moment z niedowierzaniem wpatrywała się

w młodego, ciemnowłosego mężczyznę.

- Joe?

Zachwiała się. Rand z Marthą skoczyli do przodu, by ją

podtrzymać. W tym samym momencie zagwizdał czajnik. Meredith

zatkała uszy i zacisnęła powieki. Oszołomiona poczuła, jak ktoś sadza

ją na krześle. Kiedy nabrała pewności, że nie zwali się nieprzytomna

na podłogę, otworzyła oczy i powoli wyciągnęła rękę w stronę

swojego najstarszego syna.

- Oczywiście, że ty nie możesz być Joem. Jesteś Randem,

prawda?

Wszystkich w kuchni ogarnęło wzruszenie. Emily głośno chlipała.

Rand miał szkliste spojrzenie, Martha Wilkes pociągała nosem, choć

starała się to ukryć; energicznym krokiem podeszła do kuchenki i

zdjęła czajnik z ognia. Świdrujący gwizd ustał. Nastała cisza jak

makiem zasiał.

Meredith ponownie zakręciło się w głowie.

- Muszę się położyć...

background image

Z miejsca wysunęły się trzy pary rąk. Każdy chciał pomóc, ale

nawzajem sobie przeszkadzali. Wreszcie Rand wziął matkę w

ramiona.

- Emily, otwórz drzwi. Martho, gdzie jest sypialnia?

- Rand, proszę mnie postawić. Słyszysz?

Wszyscy zamarli bez ruchu. Meredith uśmiechnęła się przez łzy.

- Natychmiast, młody człowieku.

Rand posłusznie spełnił polecenie.

- Martho... - Słabym głosem Meredith zwróciła się do lekarki. -

Czy mogłabyś mnie odprowadzić do sypialni? Odpocznę minutkę.

Emily, zaparz herbatę... - Nagle zawahała się. - Ojej, przecież nigdy

nie lubiłaś herbaty. Ty, Rand, też nie.

- Połóż się, mamusiu. W tym czasie Rand i ja zapałamy miłością

do tego napoju.

Doszedłszy do wyjścia, Meredith obejrzała się za siebie. To są

dwie z kilkunastu postaci, które nawiedzały ją w snach. Nareszcie

widzi ich twarze! Wiedziała, że musi się położyć, choćby na chwilkę,

ledwo bowiem trzymała się na nogach, z drugiej strony bała się...

- Nie odejdziecie? - spytała. - Będziecie tu, jak wrócę?

Emily przygryzła wargę, po czym uśmiechając się, skinęła głową,

a wtedy Meredith poczuła, jak spływa na nią wprost niewyobrażalne

szczęście.

- Chodź, kochanie - powiedziała Martha, ujmując przyjaciółkę za

łokieć.

background image

Głos Randa dobiegł Meredith, zanim zniknęła w wąskim

korytarzyku prowadzącym do sypialni:

- Nie myśl, że tak łatwo się nas pozbędziesz!

Słońce

chyliło

się

ku

zachodowi,

a

drzewa

rzucały

półkilometrowe cienie, kiedy Emily z Randem wreszcie opuścili dom

matki.

- O Boże, tak bardzo nie chcę jej teraz zostawiać - szepnęła w

samochodzie Emily. Zalewając się łzami, pomachała do dwóch

kobiet, które stały w drzwiach.

- Musimy, Em. - Rand również wysunął rękę przez okno i

pomachał. - Doktor Wilkes ma rację. Z każdą minutą wszystko się

coraz bardziej plątało mamie w głowie.

- Jedź wolno. Chcę jak najdłużej ją widzieć.

Zanim samochód skręcił na skrzyżowaniu, Meredith przyłożyła

rękę do ust i posłała dzieciom całusa. Jechali w milczeniu,

odtwarzając w myślach przebieg spotkania. Matka spała bite trzy

godziny; obudziła się z koszmarnym bólem głowy. Na szczęście nie

zapomniała, kim są Rand i Emily. Ale niestety niczego więcej nie

zdołała sobie przypomnieć. Trudno powiedzieć, kto był tym faktem

bardziej zawiedziony: ona czy oni.

Doktor Wilkes próbowała pocieszyć Randa i Emily: ważne, że

matka ich pamięta. Nalegała też, aby zostawili Meredith pod jej

opieką. Rand nie był do końca przekonany, ale po namyśle doszedł do

wniosku, że chyba tak będzie lepiej. Matka mieszkała w Jackson od

prawie dziesięciu lat.

background image

Lekarka uważała, że nagła zmiana otoczenia może wpłynąć na

pogorszenie jej stanu. Meredith stwierdziła, że jest gotowa rozpocząć

bardziej intensywną kurację; zgadza się nawet na ponowną hipnozę,

byleby jak najszybciej odzyskać pamięć i wrócić do rodziny.

- Wyobrażasz sobie, jacy wszyscy będą szczęśliwi? - powiedziała

Emily.

- Nie całkiem wszyscy.

- To prawda. Ciotunia będzie niepocieszona.

- Boże, Em, to się w głowie nie mieści, że można tak skrzywdzić

własną siostrę.

- Wiem.

- Chciałbym, żebyś mogła pojechać ze mną do Waszyngtonu.

Oboje jednak uznali, że mądrzej będzie, jeżeli Emily wróci do

Red River w Montanie.

- Szkoda mi opuszczać Missisipi, wiesz, braciszku? Po pierwsze,

rozmawiałam z mamą. Po drugie, spotkałam ciebie. Po trzecie...

mówiłam ci, że widziałam Amber?

- Gdzie? Tu, w Missisipi? Jesteś pewna?

Dlaczego starsi bracia nigdy nie dowierzają młodszym siostrom?

Emily posłała mu drwiące spojrzenie.

- No co? - oburzył się. - Mogło ci się przewidzieć. Co ona by tu

robiła?

- Nie wiem. Myślałam, że może ty wiesz. Pewnie ma jakiś ważny

powód, a coś mi mówi, że chodzi o tego przystojnego szatyna, który

jej towarzyszył.

background image

- Amber jest w Missisipi z przystojnym szatynem? Boże, trudno

za wami nadążyć! Jak mam was strzec, kiedy każda robi, co jej się

żywnie podoba?

- Nie przejmuj się, braciszku. Jesteśmy Coltonównami. Natura

obdarzyła nas siłą, rozumem, intuicją, sprytem. Podejrzewam, że

Amber umie świetnie wykorzystać te swoje liczne dary.

Biedaczysko, pomyślał Rand o nieznajomym szatynie. Wiedział

bowiem z doświadczenia, że kiedy jego siostry się uprą, zawsze

osiągają cel.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Tripp pchnął drzwi łokciem. Otworzyły się. Amber musiała

zostawić je uchylone. Zauważył, że jego „narzeczona" prowadzi

ożywioną dyskusję z kobietą w recepcji. Najwyraźniej był jakiś

problem.

Pensjonat, zbudowany w południowym stylu, z wysokimi

kolumnami i ogromną werandą ciągnącą się wzdłuż całego frontu,

wyglądał tak, jakby był żywcem przeniesiony ze stron luksusowego

pisma

poświęconego

architekturze.

Trippowi

do

szczęścia

wystarczyłby mały skromny motel z czystymi pokojami i bieżącą

wodą. Rozejrzał się dookoła. Akurat ten budynek do małych i

skromnych nie należał.

Zapłaciwszy taksówkarzowi, objuczony jak wielbłąd, ruszył za

Amber szerokim, wyłożonym kostką chodnikiem. Był zlany potem,

ubranie miał wygniecione, koszula lepiła mu się do pleców. Zbliżając

background image

się do drzwi, marzył o zimnym prysznicu i cichym, klimatyzowanym

pokoju.

- Mam potwierdzenie rezerwacji. - Amber postawiła walizkę na

podłodze i zaczęła grzebać w torebce.

Tripp stanął parę kroków dalej. Nie wiedział, w czym tkwi

problem, ale Amber już się nim zajęła.

- Według faksu sprzed dwóch dni, pokoje dziesięć i dwanaście są

zarezerwowane na nazwiska Colton i Calhoun.

Właścicielka pensjonatu wzięła od Amber kartkę, po czym

zerknęła do swoich dokumentów i zasępiła się.

- Coś nie tak? - spytał Tripp, podchodząc bliżej.

Miała na oko pięćdziesiąt lat, włosy starannie uczesane, na palcu

pierścionek z trzy- lub czterokaratowym brylantem; mówiła z

południowym akcentem.

- Nie wiem, jak to się mogło stać, ale dosłownie parę minut temu

pokoje dziesięć i dwanaście przydzielono dwóm dentystom z Iowy i

ich żonom. Oni również mieli potwierdzone rezerwacje.

Paski od toreb uwierały Trippa w ramię.

- Innymi słowy, nie znajdzie się tu dla nas miejsce?

- Ależ nie. Znajdzie się.

- Doskonale. Proszę więc nam podać numery pokoi.

Kobieta rzuciła Amber ukradkowe spojrzenie. Nic z tego nie

rozumiał. Dopiero po chwili Amber wyjaśniła mu, na czym polega

kłopot.

background image

- Nie pokoi, tylko pokoju, Tripp. Mają dla nas zarezerwowany

jeden pokój.

- Ale za to najładniejszy - dodała szybko właścicielka, próbując

jakoś wynagrodzić nieporozumienie.

Tripp popatrzył na Amber. Włosy ma w nieładzie, szminkę startą.

Znajduje się w podróży od wielu godzin, cierpi na chorobę

lokomocyjną, lecz mimo to wygląda niezwykle ponętnie. Jak ona to

robi?

- Nasze pokoje nie muszą z sobą sąsiadować. - A nawet lepiej,

żeby nie sąsiadowały, pomyślał. - Mogą być na różnych piętrach.

Proszę w tym najpiękniejszym umieścić pannę Colton, a mnie dać

jakikolwiek.

- Obawiam się, że wszystkie inne są zajęte.

Na twarzy Trippa odmalowała się złość. Amber nie wiedziała, jak

ma się zachować. Całą podróż dokładnie zaplanowała. W ciągu

najbliższych czterdziestu ośmiu godzin zamierzała uwieść Trippa, a

przynajmniej zrobić coś, aby się w niej zakochał. W końcu wcale nie

musi mieszkać w Fort Bragg. Jej praca w Fundacji Hopechest polega

na pozyskiwaniu funduszy. Równie dobrze mogłaby je pozyskiwać w

Santa Rosie czy gdziekolwiek indziej. Praca jest ważna - ale miłość

była ważniejsza.

Niektórzy ludzie uważają, że są kowalami swego losu. Że mogą

na niego wpływać i dowolnie go kształtować. Amber wierzyła, że

można dopomóc losowi, ale tylko do pewnego stopnia. Była realistką.

Nie żyła w świecie złudzeń. Nie planowała zakochać się w Trippie

background image

Calhounie, ale ponieważ tak się stało, chciała, by odwzajemnił jej

uczucie.

Ucieszyła się, słysząc, że pokoje dziesięć i dwanaście są

połączone drzwiami, i że oba są wolne, gdyż poprzednia rezerwacja

została odwołana. Godzinami chodziła po sklepach, szukając idealnej

sukienki i butów. Zapakowała na drogę świeczki zapachowe,

najpiękniejszą koszulę nocną oraz ulubioną płytę z romantyczną

muzyką. Przygotowała wszystko w najdrobniejszych detalach, ale

nigdy w życiu nie posunęłaby się tak daleko, by zarezerwować tylko

jeden pokój.

Cóż, najwyraźniej los jej sprzyja. Uśmiechnęła się w duchu.

- Zróbmy tak - powiedział Tripp. - Ty zostaniesz tutaj, a ja

poszukam czegoś w pobliżu.

Tego nie przewidziała.

- Jeszcze raz bardzo przepraszam za nieporozumienie - rzekła

właścicielka pensjonatu. - Jeżeli pan sobie życzy, podzwonię po

hotelach w okolicy, ale nie sądzę, aby w którymś znalazło się wolne

miejsce.

Amber nie odezwała się słowem, natomiast z każdą sekundą coraz

większą sympatią darzyła miłą, elegancką kobietę za ladą recepcji.

- Akurat jest szczyt sezonu turystycznego. W dodatku w tej części

miasta odbywa się kilka różnych zjazdów. W hotelach mają komplety

gości, a w pensjonatach też zaczyna brakować miejsc. Może państwo

obejrzą pokój, a ja w tym czasie spróbuję coś wykombinować...

Tripp wzruszył z rezygnacją ramionami.

background image

- Robi się coraz później - zauważyła cicho Amber. Próba przed

jutrzejszą uroczystością zaczyna się o siódmej. Potrzebuję czasu, żeby

się odświeżyć, ubrać...

Skinął głową na znak zgody. Wolałaby, by okazał trochę więcej

entuzjazmu, ale trudno. Krok po kroczku...

- RayAnn, można cię prosić na chwilę? - właścicielka pensjonatu

zwróciła się do dziewczyny, która wyglądała jak młodsza wersja jej

samej.

- Tak, mamo?

- Pomóż państwu z bagażami. I zaprowadź do trzydziestki.

RayAnn, silna, solidnie zbudowana pannica w wieku szesnastu

lub siedemnastu lat, wzięła od Trippa dwie walizki.

- Proszę za mną.

Najpierw przeszli przez duży salon, w którym szpakowaty

mężczyzna rozmawiał z ekscentrycznie odzianą kobietą - spoglądając

na nią, Amber pomyślała, że albo w Missisipi wylądowały kosmitki,

albo niewiasta brała udział w jakimś przedstawieniu o Marsjankach -

następnie RayAnn poprowadziła ich krętymi schodami na górę.

- Trzydziestka jest fantastyczna. Będą państwo zachwyceni.

Schody na poddasze były wąskie i strome. Zarówno Tripp, jak i

córka właścicielki dotarli na miejsce zziajani. Amber, która niosła

tylko torebkę, nawet się nie zasapała.

- To jedyny pokój na tym piętrze - oznajmiła RayAnn.

Tak, pomyślała Amber; los jej zdecydowanie sprzyja.

- Jak się państwu podoba?

background image

Rozejrzeli się dookoła. Pokój rzeczywiście robił wrażenie: ukośne

płaszczyzny, miękki puszysty dywan w kolorze dojrzałych śliwek,

antyczne biureczko, osiemnastowieczna komoda, po obu jej stronach

wielkie, skórzane fotele; głównym elementem było jednak ogromne

małżeńskie łoże, na którym leżała wspaniała wełniana kapa oraz

kilkanaście ozdobnych poduszek.

Amber nie mogła oderwać od niego oczu. Tu rozegra się cała

akcja. Jeżeli nie stchórzę, dodała w myślach. Prawie każdy

mężczyzna, z którym się spotykała, gotów był ją zaciągnąć do łóżka

już na drugiej randce. Ale co innego uwodzić, a co innego być

uwodzoną. Psiakrew, powinna była robić notatki.

- A na widok łazienki - ciągnęła nastolatka - ludzie po prostu

dębieją.

Tripp, który właśnie szedł w tym kierunku, zamarł w pół kroku,

po czym zawrócił, jakby uznał, że ma już dość wrażeń.

- Niech no zgadnę... Przyjechali państwo na zjazd tancerzy?

Tripp uniósł pytająco brwi.

- Na zjazd tancerzy?

- No tak. Bo jakoś państwo nie wyglądają ani na dentystów, ani

fanów science fiction.

Na twarzy Trippa wciąż malowało się zdumienie. Amber

uśmiechnęła się; teraz już wie, co robiła na dole w salonie kobieta

przebrana za kosmitkę.

- Przyjechaliśmy na ślub znajomych - wyjaśniła krótko.

background image

- Pani przyjaciel na pewno nie jest tancerzem? - spytała szeptem

dziewczyna, kiedy Tripp rozsunął drzwi, za którymi stał telewizor.

- Jest lekarzem. Pediatrą.

RayAnn wytrzeszczyła szeroko oczy.

- O rany! Mój pediatra był staruszkiem. Miał z osiemdziesiąt lat.

- Mój też.

- To jak? - Dziewczyna ponownie podniosła głos. - Decydują się

państwo na ten pokój?

- Możesz nas na chwilę zostawić samych? - poprosiła Amber.

Uśmiechając się przyjaźnie, dziewczę wyszło, zamykając za sobą

drzwi.

- Chyba nie mamy zbyt wielkiego wyboru - powiedziała Amber,

kiedy zostali we dwoje.

Tripp zacisnął zęby.

- Chcesz dzielić ze mną pokój?

Przez chwilę przyglądała mu się bez słowa. Włosy miał

potargane, koszulę pogniecioną. Przyszło jej do głowy, że on również

odczuwa trudy podróży. Mimo to starał się zachować spokój, nie

okazywać złości ani irytacji. Między innymi dlatego go kochała. Ale

oczywiście nie może mu tego powiedzieć, przynajmniej na razie.

- Kiedyś całe lato mieszkaliśmy pod jednym dachem. Ufam ci.

Była blada, zmęczona, lecz taka piękna. I mu ufa. Poczuł dziwne

kłucie w sercu. Chyba jeszcze żadna kobieta nie patrzyła na niego z

taką wiarą w oczach. Wiedział, że nie może jej zawieść. I musi czym

prędzej wziąć zimny prysznic. Zdecydowanym krokiem podszedł do

background image

drzwi i otworzywszy je, wręczył czekającej na korytarzu dziewczynie

ostatni banknot, jaki miał w kieszeni.

- Dobrze, bierzemy.

- Ta mała ma rację - rzekła Amber.

Odwrócił się. Psiakość, to ona bierze leki przeciw chorobie

lokomocyjnej, które powodują senność i otępienie, lecz to on

zachowuje się jak oferma, który nic nie kojarzy.

- Rację?

- Mówiąc o tobie. - Amber usiadła w fotelu. - Że masz lekkość,

płynność i ruchy tancerza.

- Moja matka była tancerką, zanim mnie urodziła.

- Tańczyła w balecie?

- Jasne! - Ironiczny uśmiech wykrzywił jego wargi. - W klubie w

Los Angeles. Tam poznała mojego starego.

Zadumał się. Matka zmarła, kiedy miał siedem lat. Słabo ją

pamiętał poza tym, że była blondynką, paliła jak smok, często

wybuchała śmiechem i że w jej obecności zawsze czuł się

bezpiecznie.

- Jeśli chcesz, możesz pierwszy skorzystać z łazienki. Ja w tym

czasie rozpakuję swoje rzeczy.

Amber pochyliła się nad łóżkiem i otworzyła walizkę. Oczom

Trippa ukazał się rąbek beżowego stanika. Przez moment walczył z

sobą. Wreszcie, zapanowawszy nad pożądaniem, chwycił torbę

podróżną i ruszył pod prysznic.

background image

Skrzyżował nogi w kostkach i przysunął bliżej kwartalnik

poświęcony medycynie. Była to pasjonująca lektura. Zawsze miał

kilka zaległych numerów do przeczytania, bo cierpiał na chroniczny

brak czasu. Od dziesięciu minut tępym wzrokiem wpatrywał się w

jedną i tę samą stronę.

Umyty i ogolony, zerknął na zegarek i wrócił do początku

artykułu o nowych lekach przeciwko AIDS, nad którymi pracowała

grupa naukowców na południu Francji. Przeczytał pierwsze zdanie,

drugie... Tak, to jest fascynująca lektura.

Siedział na wygodnym krześle ustawionym blisko urządzenia

chłodzącego. Nogi miał oparte na obitej identyczną tkaniną otomanie.

Zaopatrzony w pisma fachowe, zamiast pogrążyć się w lekturze,

wpatrywał się w lśniący czubek swojego buta.

Miękki dywan pochłaniał wszystkie dźwięki. W pokoju było tak

cicho, że szelest przewracanej strony zabrzmiał niemal jak grzmot. Z

oddali docierał ledwo słyszalny szum wody. Amber bierze prysznic.

Potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć grzesznych myśli,

ponownie zerknął na zegarek i jeszcze raz przeczytał drugi akapit.

Słowa wirowały mu przed oczami. Zamiast opisanej w artykule

procedury medycznej, ujrzał Amber omywaną ciepłym strumieniem

wody.

Niecałe pół godziny temu stał w tym samym miejscu, tyle że

strumień, który go omywał, był zimny. Po chwili szum ucichł.

Otworzyły się drzwi kabiny prysznicowej i ze środka wyłoniła się

Amber: włosy ma mokre, skórę lśniącą...

background image

Zły na siebie, Tripp czym prędzej chwycił pilota i skierował go w

telewizor. Właśnie tego potrzebuje. Dźwięków, które zagłuszyłyby

odgłosy docierające z łazienki. Powinien był wcześniej o tym

pomyśleć. Po raz trzeci przeczytał drugi akapit. Wciąż nie wiedział, o

co w nim chodzi. Przeklinając pod nosem, poderwał się na nogi i

zastukał do łazienki.

- Amber, wychodzę na...

Drzwi otworzyły się. Stała ubrana w jedwabny beżowy szlafrok;

włosy miała upięte na czubku głowy, twarz pozbawioną makijażu.

- Co takiego?

Po szyi spływała jej kropelka wody.

- Wychodzę na spacer - mruknął Tripp.

- Na dwór?

Skrzywił się. Przecież nie po korytarzu.

- Ale jest potwornie gorąco - zaprotestowała. - Ze trzydzieści

stopni.

Powiódł wzrokiem po jej ciele. Miał wrażenie, że tu w pokoju jest

niewiele mniej. Cofając się od drzwi łazienki, ściągnął krawat i

marynarkę.

- Kiedy będziesz gotowa? - spytał.

- Mniej więcej za czterdzieści pięć minut.

- W porządku. Mniej więcej za czterdzieści pięć minut będę z

powrotem - oznajmił i znikł. Nawet się za siebie nie obejrzał.

Zostawszy sama, Amber zajrzała do pokoju; zobaczyła włączony

telewizor i leżące w nogach łóżka pismo medyczne. Biedaczek,

background image

pomyślała. Najwyraźniej nie mógł się skoncentrować. Zimny prysznic

widocznie nie pomógł. Wyłączyła telewizor, powiesiła marynarkę na

oparciu krzesła, po czym sięgnęła po kuferek z kosmetykami. Tripp

obiecał wrócić za czterdzieści pięć minut. Zamierza być gotowa -

piękna i pachnąca. Biedaczek dopiero się zdziwi!

Kiedy wrócił, stała przed lustrem i wyglądała bardziej

oszałamiająco niż w jego najśmielszych marzeniach. Nie mógł

oderwać od niej oczu. Napotkała w lustrze jego wzrok. Powietrze w

pokoju stało się naelektryzowane, jakby tuż pod sufitem przebiegały

niewidoczne linie wysokiego napięcia.

Nigdy dotąd nie spotkał kobiety, której byłoby tak świetnie w tym

kolorze. Nawet nie umiał go określić. Brąz? Nie. Ciemny beż? Też

nie. Może orzech włoski? A może wcale nie chodzi o kolor. Może

raczej o styl, o krój, o fason, o to, że na pierwszy rzut oka Amber

wygląda tak, jakby nie miała na sobie nic.

- Jak się udał spacer?

Wzruszył ramionami.

- Dotarłem do salonu obok recepcji - odparł.

Tam, w salonie, wdał się w dyskusję na temat systemu opieki

zdrowotnej w Kanadzie. I z dala od Amber, co nieco ochłonął. A

teraz...

Psiakość, jest jego przyjacielem. Służy mu bezinteresowną

pomocą. Nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła się jej odwdzięczyć.

Cooper też jest jego przyjacielem, siostra Proctor również. A jednak

za Coopem i oddziałową nie wodzi wzrokiem. No ale oni nie

background image

wyglądają tak jak Amber. Nie ubierają się w przylegające do ciała

suknie bez rękawów, lekko przezroczyste... Czuł, że znów zaczyna

tracić samokontrolę.

- Nie wierzyłem, że będziesz gotowa.

- Daj mi jeszcze pół minuty.

Zauważył, że trzyma w ręku szminkę. Po chwili zbliżyła twarz do

lustra. Patrzył zahipnotyzowany, jak obrysowuje kredką kontur ust,

potem wypełnia środek kolorem. Weź się w garść, stary! Karcąc się w

duchu, chwycił krawat i zawiązał go pod szyją. Następnie włożył

marynarkę.

To nie jest wina Amber, że on w myślach wciąż grzeszy. Nie

kusiła go, nie flirtowała z nim, nawet na niego nie patrzyła. Po prostu

malowała się przed wyjściem, bo chciała ładnie wyglądać jako jego

narzeczona.

- Właściwie to już - oznajmiła. Wygładziła ręką materiał sukienki.

- Chociaż przydałaby mi się pomoc z suwakiem...

Uniosła rękę, odgarniając z szyi parę luźnych kosmyków. Tripp

ostrożnie pociągnął zamek błyskawiczny do góry.

Amber jakby się lekko zachwiała. Przyglądając się jej w lustrze,

miał wrażenie, że zatrzepotała rzęsami. Boże kochany, co się dzieje?

Cofnął się dwa kroki.

- Dziękuję - powiedziała ochrypłym głosem.

Po plecach przeszło mu mrowie.

- Amber, co robisz? - spytał cicho.

Obejrzała się przez ramię.

background image

- Jak to co? Szykuję się do wyjścia. Jeszcze tylko buty... -

Włożyła jeden. - Zobaczysz, doktorku, olśnimy Montgomery'ego

Perkinsa i jego wspólników.

Jej głos brzmiał już normalnie, stracił zmysłową chrypkę. A może

chrypka mu się przyśniła?

- No? - Włożyła drugi but i wyprostowała się. - Jak wyglądam?

Wyglądała rewelacyjnie.

- Wysoko - odparł.

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- To przez te buty. Kosztowały prawie tyle co sukienka. Ale

dobrze, że je kupiłam, prawda? Co ja poradzę, jeśli ta zarozumiała

karlica Olivia będzie mi sięgać do łokcia?

Tripp na moment zaniemówił, po czym ryknął śmiechem.

Napięcie go opuściło. Amber po prostu jest sobą, cudowną, lekko

złośliwą, wspaniałą sobą. Serdeczną, nieustraszoną kumpelką. Nie

musi się jej obawiać; wcale niczego nie knuje. Jest taka sama jak

przed laty, kiedy stanęła w jego obronie, a potem - zła, że jej nie

podziękował - nazwała go Grzybem.

- Coś mi się zdaje, że zawrócisz dziś wszystkim w głowie.

Chwyciwszy torebkę, wzięła Trippa pod ramię. I poczuła dreszcz

podniecenia, który wolno rozszedł się po całym jej ciele. Obyś miał

rację, pomyślała.

Głównie to jemu chciała zawrócić w głowie.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Restauracja Duncan's w centrum Jackson nie była tak wytworna

jak Alessandro's w Santa Rosie, ale - jak powiedział Tripp, wysiadając

z taksówki - tu też pewnie nie wypada siorbać. Amber roześmiała się

wesoło. Tym razem to ona nie zwracała wcale uwagi na spojrzenia

kierowane w jej stronę. Szła pod rękę z Trippem, uśmiechnięta i

szczęśliwa. Cieszyła się, że spędzą razem cały weekend.

Perkinsowie okazali się niezwykle mili i serdeczni. Amber była

również zachwycona młodą parą, matką panny młodej oraz

dziesięcioma druhnami; wszyscy zachowywali się przyjaźnie. Tego

samego nie mogła powiedzieć o Olivii Babcock i Dereku Spencerze.

Na szczęście z Derekiem prawie nie miała kontaktu - poza kolacją,

kiedy posadzono ich naprzeciw siebie.

Z jego narzeczoną jej drogi niestety czasem się krzyżowały.

Olivia, ubrana w jedwabną suknię jednego ze znanych projektantów

mody, podeszła do niej, kiedy rozmawiała z trzema druhnami, i kładąc

rękę na jej ramieniu, spytała słodko:

- Te fikuśne spineczki w twoich włosach nie są z prawdziwego

złota, prawda, kochanie?

Po czym, zanim Amber zdołała cokolwiek powiedzieć,

uśmiechnęła się do stojących wkoło młodych kobiet.

- Kiedy byłam w szkole średniej, uwielbiałam takie tandetne

błyskotki.

Amber miała wrażenie, że słyszy chóralny jęk zgorszenia. Ona

sama udała, że nic się nie stało. Chociaż marzyła o tym, by się odciąć,

background image

stała z uśmiechem przyklejonym do twarzy, mocno gryząc się w

język.

Po paru minutach zostawiła druhny w towarzystwie Olivii, a sama

podeszła do matki panny młodej, która rozmawiała z córką oraz matką

pana młodego. Jennifer trzęsła się ze zdenerwowania: podczas próby

do jutrzejszych uroczystości ślubnych najmłodsza, kilkuletnia

druhenka oznajmiła, że nie będzie nikogo obrzucać płatkami róż.

Matka i Cornelia usiłowały pocieszyć przyszłą mężatkę.

Śluby, wesela... Tyle jest przy nich zamieszania. Amber o swoim

fantazjowała od lat. Dawno temu, jako dziewczynka, marzyła o

trwającej cały dzień wspaniałej uroczystości. Takiej, na jaką zanosi się

jutro. Potem, z wiekiem, zmieniła zdanie. Huczne, piękne wesela

wyprawiają swoim dzieciom normalni ludzie, ona zaś nie wyobrażała

sobie, by ta obca kobieta, którą tytułowała matką, mogła

komukolwiek przygotować wymarzone wesele.

Wypiła łyk szampana. Przysłuchując się rozmowie, zaczęła

rozglądać się po pokoju. Po chwili w tłumie gości odnalazła wzrokiem

Trippa. Stali wszyscy razem, on, Derek Spencer, doktorzy Gentry,

Harris i Perkins oraz starszy syn Perkinsa, który pracował jako

prawnik w Bostonie.

Przepełniała ją dziś duma. Tripp źle się czuje na takich wielkich

spędach, w towarzystwie obcych osób, w dodatku z innych sfer niż te,

w których sam się obraca, ale niczego po sobie nie okazuje. Na

pierwszy rzut oka, ubrany w drogi czarny garnitur i włoski krawat,

idealnie wtapia się w otoczenie. Niewątpliwie pomogła wizyta u

background image

fryzjera. Ale przyglądając mu się chwilę dłużej, widać było, że odstaje

od reszty gości. Zachowywał się naturalnie, nie szczerzył zębów, żeby

wywrzeć na kimś dobre wrażenie. Uśmiechał się wtedy, gdy miał na

to ochotę.

Jego kontrkandydat wprost przeciwnie: uśmiechał się bez

przerwy. Włosy miał ciut za złociste, twarz ciut zanadto opaloną.

Amber liczyła na to, że inni też zdołają przejrzeć go na wylot. Nie

wyobrażała sobie, aby Perkins mógł przyjąć do pracy takiego

hipokrytę.

Tripp zerknął w jej stronę. Z tej odległości nie widziała barwy

jego oczu, ale czuła emanujące z nich ciepło i sympatię. Przeszył ją

dreszcz emocji. Przypomniała sobie niespodziankę, jaką czeka Trippa

po powrocie do pensjonatu.

- Jennifer, znów się spotykamy...

Znajomy głos wyrwał Amber w zadumy. Przeniosła spojrzenie na

grupkę kobiet, z którą stała. Gdy zobaczyła drobną brunetkę, która

dołączyła do grupy, było już za późno; nie mogła odwrócić się i po

prostu odejść.

- Miałam nadzieję, że uda mi zamienić z tobą słowo przed twoim

jutrzejszymi świętem - powiedziała Olivia. - Musisz być taka

podniecona!

- Podniecona byłam rok temu. Nawet tydzień temu. Dziś jestem

po prostu kłębkiem nerwów.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze. - Cornelia próbowała

uspokoić przyszłą synową.

background image

- Oby tylko nie padało! - wtrąciła matka Jennifer.

- Z tym zawsze jest problem, kiedy urządza się wesele pod gołym

niebem. - Olivia pokiwała ze zrozumieniem głową. - Ale oglądałam

prognozę pogody. Mówili, że jutro ma być słonecznie i równie ciepło

jak dziś. Nie powinna spaść ani jedna kropla deszczu.

Jennifer Blakely położyła dłoń na ramieniu Olivii i odetchnęła z

ulgą.

- Och, dzięki Bogu! Strasznie się bałam, że pogoda popsuje nam

szyki.

- Wybaczcie, dziewczyny, ale muszę porozmawiać z Cornelią.. -

rzekła pani Blakely, odciągając na bok żonę doktora Perkinsa.

Amber miała ochotę krzyknąć: „Weźcie mnie ze sobą!", ale nie

bardzo wypadało. Została więc na miejscu, czując, że zaraz coś się

wydarzy.

Olivia podniosła do oczu rękę przyszłej panny młodej.

- Och, jaki wspaniały pierścionek! - zachwyciła się. - Cztery

karaty?

Jennifer pokręciła nieśmiało głową.

- Pięć - odparła. - David naprawdę nie powinien był się tak

wykosztowywać...

- Ale w głębi duszy rozpiera cię radość?

Roześmiały się, jakby były najlepszymi przyjaciółkami.

- Ty i Tripp jeszcze nie ustaliliście daty, prawda, Amber? - spytała

Olivia.

- Nie, nie ustaliliśmy.

background image

- Zaręczyliście się dość niespodziewanie...

- Ojej! - zawołała Jennifer. - Szalona miłość od pierwszego

wejrzenia? Jakie to romantyczne!

Amber miała ochotę ją ucałować.

- Widzę, że nie nosisz pierścionka zaręczynowego - kontynuowała

Olivia. - Szkoda. Powinnaś skarcić Trippa. Bez pierścionka

symbolizującego miłość zaręczyny wydają się takie... hm, nie do

końca prawdziwe. Jakby zaaranżowane.

Amber z całej siły zacisnęła rękę na kieliszku; aż dziw, że go nie

zgniotła. Kiedy tak stała, dygocząc z wściekłości, nie zauważyła

grupy lekarzy, którzy powoli zbliżali się w ich stronę.

Jennifer również ich nie zauważyła.

- Zaaranżowane? - spytała, patrząc na Olivię. - Co to znaczy?

- Olivia po prostu nie jest na bieżąco - wyjaśniła lekko kąśliwym

tonem Amber. - Aranżowane małżeństwa wyszły z mody wieki temu.

Jeśli zaś chodzi o pierścionek... - Spojrzała z uśmiechem na swoje

gołe palce. - Nie zrozum mnie źle, Jennifer. Pierścionek z brylantem

to piękna rzecz. - Dla emfazy na moment zamilkła. - Ale widzisz, mój

ojciec ma udziały w kopalni diamentów. Może dlatego brylanty nie

robią na mnie wrażenia. Poza tym Tripp posiada coś znacznie bardziej

intrygującego od karatów. Wiesz, co mam na myśli, prawda, Olivio?

Tripp niemal udławił się szampanem. Olivia zmrużyła powieki i

ściągnęła gniewnie usta, jakby dopiero w tej chwili pojęła swój błąd:

nie doceniła przeciwniczki.

background image

Chcąc zapobiec nieprzyjemnej scenie, Tripp czym prędzej

odstawił kieliszek i wsunął się pomiędzy kobiety.

- Zatańczymy?

Amber nie odpowiedziała. Tripp zabrał jej kieliszek, postawił na

tacy obok swojego, po czym poprowadził ją w kąt sali, gdzie grał

trzyosobowy zespół muzyczny.

- Przyjemnie się z Olivią zabawiacie? - spytał szeptem.

- Tripp, to podła, wredna jędza. Co ty w niej widziałeś?

- Dobre pytanie. - Objął Amber w pasie.

- Nie, serio. Dziwi mnie, jak mogłeś zaręczyć się z kimś takim. A

jeszcze bardziej dziwi mnie, jak mogła rzucić ciebie dla kogoś takiego

jak Spencer.

- A więc po pierwsze - rzeki, krążąc wolno po parkiecie - nasze

narzeczeństwo trwało tak krótko, że się w ogóle nie liczy. A po

drugie, to ja ją rzuciłem.

- Naprawdę? Cieszę się.

Oparł dłoń na jej plecach i przytulił ją mocniej.

- Wiesz, twoja była narzeczona chyba za mną nie przepada.

Ciekawe dlaczego?

Uśmiechnął się pod nosem. Po chwili zerknął na drugi koniec sali,

gdzie Olivia z Derekiem naradzali się szeptem.

- Bo ją usadziłaś. A Olivia Babcock lubi błyszczeć.

- Każdy lubi.

- Ona bardziej od innych. Zdajesz sobie sprawę, że nie puści ci

tego płazem?

background image

- Mniejsza o mnie. Jedynie mam nadzieję, że swoim

zachowaniem nie zaszkodziłam tobie.

- Chyba nie. Perkins właśnie mi mówił, że jest pod wrażeniem

moich osiągnięć zawodowych.

Wyraźnie się odprężyła.

- Mądry facet.

Tripp zdążył przywyknąć do mrowienia, które czuł na widok

Amber. Jednak komplementy pod swoim adresem wciąż wprawiały

go w zdumienie. Nie przypuszczał, że wieczór będzie należał do

udanych. Wolałby zdjąć marynarkę, rozluźnić pod szyją krawat,

podwinąć rękawy. Ale w sumie był zadowolony.

Niewątpliwie humor poprawiła mu rozmowa, jaką odbył z

Montgomerym Perkinsem i jego synami. Okazało się, że nie wszyscy

bogaci ludzie są płytcy i powierzchowni. Pod pewnymi względami

trzej Perkinsowie byli typowymi przedstawicielami swojej klasy:

powoływali się na nazwiska wpływowych ludzi, których znali,

wymieniali szkoły i uniwersytety, jakie kończyli. To akurat nie robiło

na Trippie wrażenia. Był natomiast pozytywnie zaskoczony czym

innym: ich poważnym podejściem do pracy, troską o ludzi,

stosunkiem do rodziny.

Wieczór podobał mu się nie tylko ze względu na interesujące

rozmowy, ale również ze względu na Amber. Nie potrafił tego pojąć.

Rozum mówił mu, że nic się między nimi nie zmieniło, ciało jednak

reagowało inaczej, jakby wszystko uległo zmianie. Mają dzielić

background image

pokój. Pokój? Dobre sobie! Tam jest tylko jedno łóżko. Na myśl o

wielkim, szerokim materacu poczuł, jak serce wali mu młotem.

Gdy zespól rozpoczął kolejny utwór, Tripp z Amber jedynie

zwolnili rytm. Ich ruchy cechowała doskonała harmonia, jakby całe

życie ze sobą tańczyli. Ni stąd, ni zowąd Tripp przechylił partnerkę.

Amber krzyknęła przerażona, po czym wybuchnęła śmiechem.

- Chyba Perkinsom podoba się zainteresowanie, jakie jeden z ich

kandydatów okazuje swojej narzeczonej - szepnęła, kiedy znów stała

prosto.

- Fałszywej narzeczonej - poprawił ją Tripp.

Objęła go delikatnie za szyję.

- Wiesz, co myślę?

Popatrzył na nią wyczekująco.

- Myślę, że nie wszystko jest udawaniem. I myślę, że ty również

to wiesz.

Chciał się oburzyć, sprzeciwić, ale nie zdołał. Jej ciało przylegało

do jego ciała. Każdy mężczyzna na jego miejscu odczuwałby

podniecenie. Ale on czuł coś więcej. Od rana powtarzał sobie, że nic

go z Amber nie łączy. Są przyjaciółmi. Dwojgiem ludzi, z których

jedno potrzebowało drobnej koleżeńskiej przysługi, a drugie gotowe

było ją ofiarować. Ale w głębi duszy wiedział, że to nieprawda;

przyjaciół nie trawi żądza.

Może wypił za dużo szampana? A może jest jakiś inny powód, że

nie może oderwać od Amber oczu?

- Uważaj, kotku, co mówisz - ostrzegł ją.

background image

Spojrzenie, jakie mu posłała, było uwodzicielskie. Przyjaciele tak

na siebie nie patrzą, pomyślał.

- Wiem, co mówię. Tripp. I wiem, co robię - oznajmiła krótko.

Muzyka ucichła, a raczej jej dźwięki odpłynęły gdzieś w dal.

Tripp stał w miejscu, jakby przyrośnięty do ziemi. Wkoło tańczyły

inne pary. On zaś tkwił na środku parkietu, starając się nie ulec

wdziękom Amber, a jednocześnie przyciągając ją do siebie.

Przyglądała mu się uważnie, jakby dokładnie wiedziała, co się

dzieje. Jakby w niej również od rana narastało pożądanie.

- Jennifer i David szykują się do wyjścia - powiedziała cicho. -

Czyli my też możemy się zbierać. - Oswobodziła się z jego objęć. - To

co, idziemy?

Pożegnali się z Perkinsami, z parą młodą i kilkoma innymi

osobami, które dziś poznali. Kierując się w stronę wyjścia, Amber

wzięła Trippa pod rękę.

- Uśmiech na twarz - szepnęła.

Przeszli pod łukiem obwieszonym białymi światełkami i znaleźli

się na zewnątrz. Ruszyli schodami na dół. Tripp, jakby potrzebując

wsparcia, trzymał się żelaznej poręczy. Byli już w połowie drogi,

kiedy nagle ktoś go zawołał. Obejrzał się za siebie, jednocześnie

uderzył kłykciem w ostrą, wystającą krawędź poręczy. Skrzywił się -

nie tyle na myśl o sińcu, którego z pewnością sobie nabił, ile na widok

swojego obłudnie uśmiechającego się konkurenta.

- Czego chcesz, Spencer?

background image

Spencer najpierw wolno powiódł wzrokiem po Amber, po czym

ponownie skierował spojrzenie na rywala.

- Oby wygrał lepszy - powiedział i roześmiawszy się sztucznie,

obrócił się i znikł z powrotem w sali.

- Co mu się stało? - spytała Amber.

Diabli wiedzą. - Tripp podmuchał na rękę, jakby chciał odpędzić

ból. Amber delikatnie ujęła ją i leciutko pocałowała zaczerwieniony

kłykieć.

- Kiedy byłam dzieckiem, mama zawsze całowała wszystkie moje

skaleczenia. Twierdziła, że dzięki temu mniej boli. - Pocałowała

kolejny palec i jeszcze następny. - Lepiej?

Poczuł, jak przepełnia go żar. Podejrzewał, że Amber wie, co robi

i w jaki sposób to na niego działa. Nie jest dzieckiem ani niewinną

nastolatką. Jest dorosłą kobietą, świadomą swojego uroku. Kobietą,

która dobrze wie, gdzie jest granica między przyjaźnią a seksem i

która do tej granicy powoli się zbliża.

Próbował przypomnieć sobie, dlaczego powinien trzymać się od

niej z daleka, kiedy przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Amber

podeszła do niej, wdzięcznie kołysząc biodrami, i otworzyła drzwi.

Stała z ręką na klamce, czekając. Wydawała się bardzo pewna siebie.

Oj, niełatwo będzie jej się oprzeć.

- To będzie wspaniały ślub. Oczywiście Jennifer jest kłębkiem

nerwów. Najbardziej boi się, czy najmłodsza druhenka, która ma

rozrzucać kwiaty, poradzi sobie z zadaniem. Dziewczynka ma trzy

lata, a w tym wieku dzieci są nieprzewidywalne.

background image

Wreszcie umilkła. Odkąd wyszli z restauracji, usta jej się nie

zamykały. Tripp oderwał oczy od jej twarzy i skierował wzrok tam,

gdzie ona patrzyła. Dojechali na miejsce.

Cisza nie trwała długo.

- Z początku Jennifer sądziła, że mała Breanna jest zbyt nieśmiała,

aby iść środkiem nawy, i dlatego marudzi. - Amber otworzyła drzwi i

wysiadła z taksówki. - Powód okazał się całkiem inny. Po prostu

dziewczynka nie chce wyrzucać z koszyczka płatków róży. Chce je

zachować dla siebie. Wyobrażasz sobie? Mówiłam ci, że wszystkie

druhny mają suknie w kolorze lawendy? Podobno to najmodniejszy

obecnie kolor na ślubach. Chociaż czerń też jest modna.

Tripp wsunął rękę do kieszeni, by zapłacić za kurs.

- Dzięki, kolego - powiedział kierowca, chowając pieniądze. -

Pańska kobita zawsze tyle gada?

Tripp miał ochotę wyjaśnić, że Amber wcale nie jest jego kobietą

i na ogół tak nie trajkocze, ale jedynie wzruszył ramionami. Zanim się

obejrzał, Amber pomaszerowała przed siebie. Miał wrażenie, że

bardzo się spieszy. Był jeszcze na schodach, kiedy ona wyciągnęła z

torebki klucz do pokoju i otworzyła drzwi.

- Muszę zdjąć buty - oznajmiła. - Nie przepadam za takimi

obcasami, ale czasem nie ma się wyboru...

Zdjęła prawy.

- Dość tego.

Pochylona nad drugim, podniosła zdziwiona głowę.

- Nie zamkniesz drzwi? - spytała.

background image

Zamknął, po czym oparł się o nie ramieniem.

- Co robisz?

- Nie rozumiem...

Udawała niewiniątko, a przecież widział, że gra.

- Przez całą drogę buzia ci się nie zamykała. To nie w twoim

stylu. Czyli jesteś zdenerwowana. Dlaczego?

- Istnieje delikatna granica między zdenerwowaniem a

podnieceniem. A jeśli chodzi o twoje pierwsze pytanie: skoro musisz

pytać, co robię, najwyraźniej robię to niezbyt umiejętnie.

Poczuł się speszony, ale i zaintrygowany. Zmrużył oczy. Na

miłość boską, mars na jego czole powinien był ją zniechęcić, a

przynajmniej wystraszyć.

- Jesteś zła?

- A żebyś wiedział.

Stała na drugim końcu pokoju, całkiem odprężona. Po

wcześniejszym zdenerwowaniu nie było śladu. Po chwili uniosła ręce

do głowy i zaczęła wyjmować z włosów ozdobne spinki. Jedna po

drugiej spadały bezgłośnie na miękki, puszysty dywan.

- Powinnaś się bać. A przynajmniej czuć nieswojo...

Wpatrując mu się w oczy, bez słowa wyciągnęła największą

klamerkę, która przytrzymywała kok.

- Ale nie. Amber Colton niczego się boi...

Potrząsnęła głową, by włosy opadły jej na ramiona.

- Niektórych rzeczy się boję.

- Akurat.

background image

- Naprawdę. - Wykonała krok w jego kierunku.

- Wymień choć jedną.

- Boję się pająków. - Podeszła kolejnych kilka kroków. - Boję się

latania. Nie lubię wind. Ani kuchenek gazowych. - Mówiła głosem

niewiele donośniejszym od szeptu. - Boję się bezpańskich psów i

terrorystów. Jadowitych węży, pijanych kierowców i... i w głębi duszy

boję się ciebie.

- Mnie?

Skinęła głową, znów przysuwając się o krok.

- Tak. Że nie dasz mi tego, czego chcę.

Oddech miał przyśpieszony.

- Jeszcze masz czas, Amber.

Dzieliły ich już tylko centymetry.

- Czas? Na co?

- Żeby się opamiętać.

Uśmiechnęła się zalotnie. Zrozumiał, że czas się kończy, że

jeszcze chwila, a będzie za późno.

- Żeby wyrzucić mnie za drzwi...

- Za drzwi? Ależ ja się cieszę, że mamy przed sobą całą noc.

- Ja... - Podjął ostatni rozpaczliwy wysiłek, aby ogarnąć myślą

sytuację. - Ja... Nie mam zabezpieczenia.

- Ja mam...

Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Amber wciąż stała tuż obok, na

wyciągnięcie ręki.

- Wszystko zaplanowałaś?

background image

- Mam również świece. Oraz nastrojową muzykę. - Wpatrywał się

w jej usta. - Ale chyba niepotrzebne nam świece i muzyka, prawda?

Zachwiała się. Wyciągnął ręce, by ją przytrzymać. Nagle, nie

kontrolując się, zgarnął ją w ramiona i przytulił mocno do siebie.

Odchyliła w tył głowę. Z początku pocałunek był lekki, ale już po

chwili zamienił się w namiętny taniec warg i języków. Amber miała

rację; nie potrzebowali świec ani muzyki - potrzebowali wyłącznie

siebie.

W pewnym momencie cofnęła się krok. Czyżby wreszcie się

opamiętała? Tak by było najlepiej. Nie zdawał sobie sprawy, że

wstrzymuje oddech. Wypuścił powietrze dopiero wtedy, gdy zgasiła

górną lampę i ponownie trafiła w jego objęcia. Bez słowa odgarnęła

na bok włosy i odwróciła się.

Delikatnie pocałował ją w kark. Zadrżała. Powoli zaczął ciągnąć

w dół suwak. Wiedział, czego Amber pragnie. Czy może jej tego

odmówić? Uśmiechając się, rozwiązała i zdjęła mu krawat, rozpięła

guziki u koszuli, następnie zbliżyła palce do paska u spodni.

- Uważaj, bo nie będzie odwrotu - szepnął ochryple.

Nie miała zamiaru uważać. Po chwili suknia opadła na podłogę,

tworząc kałużę u jej stóp. Odsunęła ją na bok. Na kupno bielizny

poświęciła równie wiele czasu, jak na znalezienie odpowiedniej sukni

i butów. Teraz, stojąc w przezroczystym staniku, jedwabnych figach i

zakończonych elastyczną koronką pończochach, wiedziała, że

dokonała trafnego wyboru.

background image

Tripp nie mógł oderwać od niej oczu. Nie pozwolił jej jednak

długo pozostać w bieliźnie. Wkrótce materac uginał się pod ciężarem

ich ciał, a pokój wypełniały ciche jęki i pomruki rozkoszy.

- Nie, nie przerywaj - szepnęła, kiedy Tripp na moment cofnął

rękę. Potarła nogą o jego udo. - Chcę...

Sięgnął po zabezpieczenie. Całował ją delikatnie po ustach,

brodzie, szyi, po brzuchu, biodrach, wszędzie.

- Och, tak. Jeszcze... Już...

Kiedy się z nią połączył, poczuł coś dziwnego, ale nawet nie miał

czasu o tym myśleć. Była taka piękna i zmysłowa, pełna namiętności i

tak wspaniale reagująca na każdy jego ruch. Próbował odrobinę

zwolnić, przedłużyć przyjemność, ale zaprotestowała, więc poddał się

zmysłom. Reszta świata przestała istnieć.

Potem wolno dochodził do siebie. Dopiero po paru minutach,

kiedy serce odnalazło właściwy rytm, poskładał sobie wszystko

razem. Wiedział, że było dobrze, ale mogło być lepiej. Miłość nie

znosi pośpiechu. Żeby wznieść się na wyżyny, potrzeba fantazji,

finezji i czasu, on zaś czasu nie miał. Ani na to, by rozkoszować się

dotykiem, ani na to, by cokolwiek analizować.

Dlatego umknęła mu rzecz oczywista. Nic dziwnego, że przez

całą drogę Amber trajkotała. Zresztą sama przyznała, że między

zdenerwowaniem a podnieceniem istnieje cienka granica. A ona była

zdenerwowana - i nie bez powodu!

Podparłszy się na łokciu, przyglądał się jej, czekając, aż otworzy

oczy.

background image

- Amber, dlaczego?

- Co dlaczego?

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś dziewicą?

- Bo... - Napotkała jego wzrok. - Bo nie byłam pewna.

- Bo nie byłaś pewna?

Pomyślała sobie, że chyba nie powinna się dziwić ironii w jego

głosie.

- Tak. To znaczy raz... może dwa razy wydawało mi się, że... -

Odwróciła twarz. - Ale chyba nie.

- Chyba nie?

Powściągnęła uśmiech. Był taki słodki, kiedy się złościł. A ją

rozpierała radość.

- Chyba nie? - powtórzył.

- Teraz wiem, że na sto procent nie.

Pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Jesteś piękną kobietą, na brak powodzenia nie możesz narzekać,

a jednak... A jednak nigdy dotąd nie kochałaś się. Dopiero dziś...

Ze wzruszenia łzy napłynęły jej do oczu. Miała ochotę śmiać się i

płakać, smucić i cieszyć. Potrzebowała chwili, aby wziąć się w garść i

opanować emocje.

- Czekałam na wyjątkowego mężczyznę.

Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale przyłożyła mu do nich

palec.

- Chciałam, żeby to było przeżycie, które na zawsze zostanie mi w

pamięci. Dlatego ten pierwszy raz nie mógł być z kimś, kto poluje na

background image

pieniądze mojej rodziny. - Przetoczyła się na skraj łóżka, po czym

postawiła nogi na podłodze. - Nie odchodź. Zaraz wrócę.

Zanim zamknęła za sobą drzwi łazienki, obejrzała się przez ramię.

Leżał na łóżku, silny, nagi, męski; na jego twarzy wyraz błogości

mieszał się z wyrazem złości. Uśmiechnęła się.

Nie potrafił się jej oprzeć - i również rozciągnął usta w uśmiechu.

- W porządku? - spytał, kiedy dziesięć minut później wyłoniła się

ubrana w jedwabny szlafrok.

Skinęła

głową.

Właściwie

niepotrzebnie,

bo

dosłownie

promieniała radością. Usiadłszy na skraju łóżka, popatrzyła na Trippa,

po czym nieśmiało odwróciła wzrok.

- Raczej ja ciebie powinnam o to spytać.

Przestał bawić się zegarkiem i wbił w nią oczy.

- Powiedz, Amber, czy naprawdę nastąpiła jakaś pomyłka przy

rezerwacji pokoi, czy może to twoja sprawka?

Uniosła koc i wsunęła się do łóżka. Zrobiła to tak naturalnie,

jakby tam, przy boku Trippa, było jej miejsce.

- Pragnęłam tego. - Wykonała nieokreślony ruch dłonią. - Ale

przysięgam, że zarezerwowałam dla nas dwa pokoje. Dziesiątkę i

dwunastkę, bo były połączone drzwiami. To, że przypadł nam ten

cudowny pokój na poddaszu - rozejrzała się dookoła - to po prostu

zrządzenie opatrzności. - Odczekała moment, aby przetrawił

informacje, po czym spytała: - Wierzysz mi?

background image

Długo się w nią wpatrywał, a kiedy w końcu skinął głową,

poczuła, jak rozpiera ją szczęście. Chciała usłyszeć słowa o miłości,

ale fakt, iż jej ufał, miał dla niej nie mniejsze znaczenie.

Pogasił światła, kiedy była w łazience; zostawił jedynie niedużą

lampkę nocną po jej stronie łóżka.

- A teraz - powiedział tonem, jakiego mężczyźni używają, kiedy

domagają się natychmiastowej odpowiedzi - może byś mi

wytłumaczyła, jak to możliwe, aby tak piękna i mądra kobieta, która

odrzuciła trzy oferty małżeństwa, tyle lat żyła w cnocie?

Leżał wsparty na poduszkach, zakryty do pasa. Amber

przewróciła się na bok. Mimo że spodziewała się tego pytania, nie

bardzo potrafiła na nie odpowiedzieć.

- Sama nie wiem. pewnie wszystko potoczyłoby się inaczej,

gdyby... gdyby panowie składający te oferty kochali mnie czy chociaż

pożądali, a nie wyłącznie pieniądze mojej rodziny.

- Kochałaś ich?

- Lubiłam. Zwłaszcza jednego. Ale okazało się, że on też liczył

głównie na pozycję i majątek mojego ojca. Na zyski w postaci

samochodów, jachtów, luksusowych prezentów, wakacji.

- Załatwienia pracy w prywatnym szpitalu...

Potrząsnęła energicznie głową.

- To zupełnie co innego, Tripp. Ty nie chcesz tego stanowiska dla

siebie. Chcesz je po to, żeby pomagać biednym. A jedynym

człowiekiem, któremu chciał pomóc mój ostatni narzeczony, był on

sam. Marzył o podróży do Paryża, ale moja obecność nie była mu do

background image

niczego potrzebna... Wierz mi, jesteś pierwszym facetem, który

większą sympatią darzy mnie niż pieniądze mojego tatusia.

- Biedna bogata dziewczynka.

- Tylko nie lituj się nade mną.

- Nie mam zamiaru. Można litować się nad pokraką, a nie nad

piękną, mądrą kobietą.

Uśmiechnęła się zadowolona. Wiele osób mówiło jej

komplementy, niektórzy pewnie szczerze. Ale dopiero pochwała z ust

Trippa sprawiła jej przyjemność. Boże, jak bardzo go kochała. Jaka

była szczęśliwa!

- Tripp...

- Słucham?

- Wiesz, nie chce mi się rozmawiać.

Zmrużywszy oczy, podziwiała jego szerokie ramiona, muskularny

tors, pociągłą twarz, potarganą czuprynę, brodę pokrytą wieczornym

zarostem. Gdy wyciągnął rękę. zamierzając zgasić lampkę,

powstrzymała go.

- Spać też mi się nie chce.

Opuścił rękę.

- Nie?

Pokręciła przecząco głową.

- Do dziś nie wiedziałam, co to znaczy prawdziwa rozkosz. Jaki

ma smak, zapach, dotyk. - Zawahała się. - Przywiozłam więcej... no,

tych... prezerwatyw.

- Ile?

background image

- Całe pudło.

Powiódł wzrokiem po jej twarzy, szyi, ramionach.

- Nie wiem, czy podołam...

Wsparła się na łokciu.

- Chcesz spróbować?

Wturlał się na nią.

- A jak myślisz?

- Myślę... myślę... hm...

Łóżko zaskrzypiało.

- Tym razem - powiedział Tripp, odrywając usta od warg Amber -

zrobimy to po mojemu. Powolutku, nie śpiesząc się.

Nie zamierzała się sprzeciwiać. Przesunął rękę wzdłuż jej żeber,

wokół pępka i z powrotem do góry. Wydała cichy pomruk

zadowolenia.

- Dobrze, doktorku. Nie śpieszmy się.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Drodzy przyjaciele, zebraliśmy się tu, żeby uczestniczyć w

ceremonii zaślubin Jennifer i Davida...

Amber z Trippem odetchnęli z ulgą. Zdążyli! Zajęli miejsca koło

dwóch niewiast w ogromnych kapeluszach dosłownie kilka sekund

przed pojawieniem się pierwszej z druhen. Ożywczy wiaterek

szeleścił liśćmi drzew porastających wspaniały ogród, targał stronami

starego modlitewnika, trzepotał dolami atłasowych sukien, delikatnie

background image

nadymał dziesiątki metrów koronki składających się na zapierający

dech w piersi tren panny młodej.

Amber westchnęła z zachwytu. Wymarzony ślub w bajkowej

scenerii. Ogromny, starannie utrzymany ogród, a w nim dumnie

prężące się stuletnie dęby o długich, porosłych mchem gałęziach oraz

kołyszące się na wietrze magnolie, wistarie, żółte i czerwone róże,

derenie, azalie. Naturalne piękno świata przyrody podkreślało radosny

charakter uroczystości ślubnej. Nad głowami gości błękitu nieba nie

zanieczyszczała ani jedna chmurka. Kilka szarych było widać w

oddali, ale one zdawały się tkwić w miejscu, jakby nie chciały

przeszkadzać.

- Czy ty, Davidzie Jamesie Perkinsie, bierzesz tę kobietę za

żonę...

Na gałęziach ćwierkały ptaki, w tle słychać było delikatne

dźwięki harfy.

- ...i przyrzekasz kochać ją aż do śmierci?

Amber przeszły ciarki. Uwielbiała śluby. O własnym marzyła od

dzieciństwa. Ale dopiero od niedawna wiedziała, że istnieje na świecie

tylko jeden mężczyzna, którego pragnie poślubić. Chciała... Nie, lepiej

nie zapeszać. Zresztą za wcześnie, by o tym myśleć. Kochała go.

Sama też nie była mu obojętna. Wprawdzie Tripp nie wyznał jej

uczucia, ale zawsze uważała, że czyny mówią głośniej od słów. A

czyny, lub raczej wyczyny Trippa były pełne fantazji, a zarazem

ciepła i tkliwości.

background image

Wiatr przybrał na sile. Targał fryzury, szarpał dekoracje,

podwiewał spódnice. Amber odgarnęła za uszy kilka luźnych

kosmyków, po czym założyła nogę na nogę. Nagle poczuła lekki ból

w podbrzuszu; natychmiast stanęły jej przed oczami cudowne harce,

jakie wyprawiała z Trippem w łóżku.

Rano, spoglądając do lustra, Amber zastanawiała się, czy w jej

wyglądzie widać jakąkolwiek różnicę. Zielony kostium zasłaniał

otarcie, jakie broda Trippa pozostawiła na jej ramieniu. Podejrzewała

jednak, że ani makijaż, ani ciemne okulary nie zdołają ukryć jej

rozmarzonego spojrzenia.

Zerknęła w bok, ciekawa, czy po wstaniu z łóżka mężczyźni

natychmiast zapominają o wszystkim, co tam robili, czy też przez

wiele

godzin

rozpamiętują

szczegóły.

Obciągając

spódnicę

spostrzegła, że oczy Trippa powędrowały za jej ręką. Na jego szyi

zauważyła mocno pulsującą tętnicę. Uśmiechnęła się w duchu. Tripp

chyba należy do tych rozpamiętujących.

Poprawiła fryzurę. Wcześniej zamierzała upiąć włosy. Stała przed

lustrem z klamerką w zębach, kiedy do łazienki wszedł Tripp. Nie

pozwolił się jej uczesać; miał inny pomysł, jak miło spędzić czas.

Wprawdzie nie miała skali porównawczej, jednakże jego witalność

wprawiła ją w zdumienie. Właśnie dlatego, z powodu niewyczerpanej

energii Trippa, omal nie spóźnili się na ślub.

Z zadumy wyrwała ją muzyka organowa. Uroczystość zaślubin

dobiegła końca: pan młody całował swoją nowo poślubioną żonę.

Niewiasty w dużych kapeluszach wciągnęły Amber i Trippa w

background image

rozmowę na temat architektury Południa. Amber akurat coś mówiła,

nie zwróciła więc uwagi na Olivię Babcock, która przechadzała się

samotnie.

Kilka minut później Tripp zauważył Stevena Gentry'ego i

Winstona Harrisa, którzy stali a uboczu, prowadząc ożywioną

dyskusję z Derekiem Spencerem; wyglądali jak spiskowcy. Widok

Spencera zawsze przyprawiał go o gęsią skórę, facet nie miał za grosz

skrupułów.

Złożywszy młodym najlepsze życzenia, Tripp z Amber przeszli

pod przystrojonym różami łukiem dzielącym ogród na dwie części: w

jednej odbyła się uroczystość ślubna, w drugiej miało się odbyć

przyjęcie weselne. Nawet nie zdążyli się wmieszać w tłum, kiedy

nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nimi Gentry z Harrisem.

- Doktorze Calhoun...

Tripp uniósł zdziwiony brwi. Doktorze? W Santa Rosie mówili do

niego po imieniu.

- Tak?

- A więc uważamy... - zaczął Steven Gentry - zarówno ja z

Winstonem, jak i Montgomery z Cornelią oraz Jennifer z Davidem,

że... że...

Tripp odruchowo wyprostował ramiona. Gdzieś w głowie zapaliło

mu się światełko ostrzegawcze. Amber musiała wyczuć jego napięcie,

bo również zastygła nieruchomo.

- Tak? - powtórzył.

Gentry'emu przyszedł z pomocą Winston Harris.

background image

- Zważywszy na to, co się stało, lepiej, aby opuścił pan przyjęcie.

- A co się stało?

Nieopodal Tripp dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się. Po raz

pierwszy od przybycia na ślub zobaczył z bliska Dereka Spencera.

Jego rywal był, jak zwykle, nienagannie ubrany. Do wytwornego

stroju nie pasowało jednak podbite oko.

- Jak słusznie powiedział doktor Harris, byłoby lepiej, aby opuścił

pan przyjęcie.

- Dlaczego byłoby lepiej? - spytała Amber.

Gentry z Harrisem wymienili spojrzenie. Po chwili dołączył do

nich Derek.

- Zaskoczył mnie twój sierpowy, Calhoun - oświadczył. -

Myślałem, że po studiach skończyłeś z boksem.

- O czym ty gadasz, Spencer? - Tripp z całej siły starał się nie

stracić nad sobą kontroli.

Derek potrząsnął głową, jakby nie dowierzając własnym uszom.

- Powiedziałeś im, że Tripp cię uderzył? - Głos Amber podniósł

się o oktawę.

Derek bez słowa pogładził się po spuchniętym łuku brwiowym.

- Ty mały, podły sukin....

- No, no! - przerwał Trippowi Gentry. - Nie jesteśmy w jakimś

podrzędnym barze.

- Niektóre cechy wysysa się z mlekiem matki - oznajmił

ironicznie Derek. - Żadne uniwersytety nie nauczą prostaka ogłady.

background image

Tripp postąpił krok w stronę Spencera. Ten szybko odskoczył w

tył. Odegrał to bardzo przekonująco, jakby naprawdę bał się kolejnego

ciosu.

Amber wbiła błagalne spojrzenie w Harrisa i Gentry'ego.

- Byłam z Trippem cały wieczór. Słowo honoru, to nie on podbił

Derekowi oko.

Wszyscy trzej skierowali wzrok na obtarte kłykcie Trippa. Tripp

poszedł za ich przykładem; też popatrzył na rękę, którą trzymał

zwiniętą w pięść, a następnie na człowieka, którego darzył coraz

większą nienawiścią.

- Powiedziałeś Perkinsowi, że cię uderzyłem?

W oczach jego rywala pojawił się błysk złośliwej satysfakcji.

- Nie. Powiedziałem, że wpadłem po ciemku na drzwi. Dziś jego

syn bierze ślub. Nie chciałem mu psuć nastroju.

Akurat, pomyślał Tripp. Podły sukinsyn świetnie sobie wszystko

obmyślił. Widział, kiedy on, schodząc wczoraj po schodkach przed

restauracją, skaleczył się o poręcz. I postanowił wykorzystać okazję,

wiedząc, że druga może się nie nadarzyć.

- Rozumiem. Więc żeby nie psuć Perkinsowi humoru,

opowiedziałeś swoją bajeczkę jego dwóm wspólnikom.

- Owszem, opowiedział nam, co się stało - oznajmił z irytacją

Gentry.

- Derek nie chce wnosić przeciwko panu oskarżenia - wtrącił

Winston Harris. - Namawialiśmy go, ale on twierdzi, że ze względu na

długoletnią znajomość woli puścić zajście w niepamięć. Powiemy

background image

Montgomery'emu, że zrezygnował pan z ubiegania się o pracę. A pan

może mu przesłać oficjalny list z podziękowaniem i przeprosinami.

Nastała pełna napięcia cisza. Tripp zmierzył wzrokiem swego

rywala.

- Dobrze wiesz, że cię nie tknąłem.

- Nawet ci się nie dziwię, Tripp. W tej sytuacji co innego możesz

powiedzieć?

Amber kipiała z wściekłości.

- Panowie ... - zwróciła się do dwóch starszych lekarzy. - Znacie

dwie wersje. Skąd wiecie, która jest prawdziwa? Wierzycie Derekowi

na słowo...

Gentry pokręcił głową.

- Nie, na wiarę czy piękne oczy nie podejmowaliśmy decyzji.

- Nie rozumiem.

- Derek ma świadka - wyjaśnił Harris.

- Kogo? - spytała ochryple Amber.

W tym momencie znalazła się koło nich Olivia Babcock.

- Mogę zamienić z tobą słowo, Tripp? Na osobności?

Tripp wyczuł niechęć Amber, po chwili jednak odsunęła się na

bok, aby mógł swobodnie przejść. Biorąc Trippa za rękę, Olivia

zaprowadziła go pod krzew magnolii.

- Przecież wiesz, że nie biłem się z twoim narzeczonym, Olivio.

- Oczywiście, że wiem.

- Więc powiesz...

background image

Przytknęła mu palec do ust, żeby go uciszyć. Drugą rękę zacisnęła

na jego ramieniu.

- To zależy od ciebie, kochanie.

W głowie Trippa rozległ się sygnał ostrzegawczy. Czekał w

milczeniu, patrząc na idealnie gładką cerę Olivii, na jej idealnie równe

zęby i idealnie zgrabny nos.

- Masz świetną fryzurę - powiedziała szeptem. - Podobałeś mi się

z długimi włosami, ale tak jest ci jeszcze lepiej.

Kiedyś jej uśmiech i zalotne spojrzenie powodowały, że serce biło

mu szybciej. Dziś nie robiły na nim wrażenia.

- Masz okazję postąpić uczciwie, Olivio - rzekł. - Powiedz

Gentry'emu i Harrisowi prawdę.

- Dobrze.

Odetchnął z ulgą.

- Ale pod jednym warunkiem.

- Jakim? - warknął.

Wydęła wargi.

- Dlaczego jesteś taki zły?

- Pod jakim warunkiem, Olivio?

- Powiem im, co się naprawdę zdarzyło. - wydęła usta. - Ale chcę

coś w zamian.

- Co? - spytał zniesmaczony.

- Żebyś dał mi jeszcze jedną szansę.

- Jaką szansę?

- Nie udawaj, że nie wiesz. Z głupotą ci nie do twarzy.

background image

- Chcesz, żebyśmy znów byli razem?

Uśmiechnęła się triumfalnie.

- Tak.

- Nie.

Na twarzy Olivii odmalowało się zaskoczenie. Uśmiech znikł,

spojrzenie stało się lodowate. Rumieniec, który zabarwił jej dekolt,

szyję i policzki, gryzł się z barwą jej sukni.

- Co to znaczy: „nie"?

- Jeśli nie wiesz, zajrzyj do słownika.

- Popełniasz błąd - syknęła przez zęby.

- Nie sądzę. Gdybyś mnie znała, wiedziałabyś, że brzydzę się

kłamstwem.

Po drugiej stronie krzaku Amber przytknęła rękę do ust, by nie

zdradzić swojej obecności. Zaraz po tym, jak Olivia odciągnęła Trippa

na bok, do reszty grupy podszedł dziadek pana młodego, który chciał

przedstawić Spencera i dwóch wspólników Perkinsa komuś w innej

części ogrodu. Amber skorzystała z okazji i skryła się za magnolią.

Żałowała, że nie może pomóc Trippowi, tak, jak w dzieciństwie.

Olivia wciąż usiłowała przekonać Trippa do swoich racji. Na

szczęście dzielnie się opierał.

- Chyba nie myślisz, że uwierzę w twoje zaręczyny z tą blond

lalunią?

- Licz się ze słowami, Olivio.

- Czyżbym trafiła w czuły punkt? Nie sądziłam, że jesteś typem

faceta, który traci głowę dla pary nadmuchanych cycków.

background image

Dobrze, że Amber trzymała rękę przyciśniętą do ust, bo inaczej

krzyknęłaby z oburzenia. I dobrze, że nie stała po tej samej stronie

magnolii co Olivia, bo chyba by ją spoliczkowała.

- Masz słuszność, Olivio. Jestem typem faceta, którego bardziej

pociąga prawość i honor. Sens tych słów również znajdziesz w

słowniku.

Olivia odeszła, ledwo hamując wściekłość. Amber otarła łzy, po

czym zanim ktoś spyta, czego szuka w krzakach magnolii, strzepnęła

parę liści, które przyczepiły się jej do spódnicy, i wolnym krokiem

ruszyła w kierunku Trippa.

- Znów podsłuchiwałaś? - spytał, wskazując wzrokiem listek na

jej ramieniu oraz gałązkę we włosach.

Gdyby miała czas, wyjaśniłaby, że od lat nikogo nie

podsłuchiwała. Że dopiero ostatnio jej się to zdarzyło i to tylko

dlatego, że rozmowa dotyczyła jego, Trippa. Ale czasu nie miała, więc

skinieniem głowy przyznała się do winy.

- No i co teraz?

Popatrzył w prawo, w głąb ogrodu, gdzie powoli rozkręcało się

przyjęcie, następnie w lewo, gdzie szeroka, brukowana ścieżka

prowadziła wokół domu do bramy.

- Chyba pora wezwać taksówkę - oznajmił.

- Jeśli wyjdziemy, to będzie znaczyło, że oni wygrali.

- Bo wygrali.

- Ale...

background image

- Gentry z Harrisem podjęli decyzję kilka tygodni temu. Derek

dostarczył im pretekstu, na który czekali. Teraz z czystym sumieniem

mogą odrzucić moją kandydaturę.

- Ale...

- Jeżeli zostaniemy, dojdzie do nieprzyjemnej sceny. A nie chcę

być odpowiedzialny za zepsucie wesela młodego Perkinsa.

Ruszył w lewo, w stronę pięknego starego domu, przed którym

stały zaparkowane drogie, luksusowe samochody.

- Musi być jakieś rozwiązanie. - Amber nie mogła pogodzić się z

tak jawną niesprawiedliwością.

Tripp obejrzał się przez ramię.

- Chcesz, żebym zniżył się do ich poziomu?

Pokręciła głową. Żadne stanowisko nie jest tego warte. Poza tym

Tripp ma rację: nie wypada psuć wesela Davidowi i Jennifer.

W milczeniu dotarli do podjazdu. Nagle ciszę przerwał trzask

piorunu.

- O Boże! - zawołała Amber, biegnąc do czekającej taksówki. -

Tylko tego brakowało.

Kolejna błyskawica rozcięła niebo i po chwili lunął deszcz.

Słońce już zaszło, a w powietrzu wisiała mgła, kiedy wjechali do Fort

Bragg. Ale przynajmniej nie padało. Ponieważ pasy startowe na

lotnisku w Fort Bragg były za krótkie dla odrzutowców, wylądowali

tam, skąd przed paroma dniami wylecieli - w Mendocino. Stamtąd do

domu Amber było niecałe dwadzieścia kilometrów.

background image

Od wyjazdu z Missisipi Tripp niewiele się odzywał; dumał nad

tym, co się wydarzyło. Amber nie mogła mu pomóc ani go pocieszyć.

Po zażyciu leków przeciw chorobie lokomocyjnej zrobiła się śpiąca.

Chociaż starała się mieć oczy otwarte, co rusz zapadała w sen.

Obudziła się, kiedy zajechali pod jej dom. W głębi duszy czuła

niepokój. Wszystko wskazywało na to, że Tripp nie otrzyma pracy w

Santa Rosie. Czy w takiej sytuacji uzna, że ich dalszy związek nie ma

sensu?

Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i do połowy go

opróżnił, zanim oprzytomniała na tyle, aby ruszyć się z miejsca. Po

chwili dołączyła do Trippa i wzięła od niego dwie torby.

- Całą drogę rozmyślałeś o zwycięstwie Spencera?

Prawdę mówiąc, rozmyślał o kłopotach finansowych kliniki, o

rachunkach i wysokich kosztach leczenia. A także o Amber.

Niczego nie upuszczając, wydobyła z torebki klucz. Tripp

postawił bagaże w holu. Popatrzyli na siebie. Oboje czuli się dziwnie,

jakoś niezręcznie.

- Czas na mnie.

Przeszła do salonu. Rzuciła torby na podłogę.

- Na pewno nie chcesz zostać? Chociaż na chwilę?

- Kiepskie miałabyś ze mnie towarzystwo. Nie jestem w nastroju

do rozmowy.

- To, o czym myślę, można robić bez uprawiania sztuki

konwersacji.

Jego myśli zwolniły bieg, serce przyśpieszyło rytm.

background image

- Znam dwa sposoby na to, by zapomnieć o kłopotach - rzekła,

zapalając światło w salonie.

- Dwa? - spytał ochryple.

- Tak. Jeden to medytacja. - Wcisnęła jakiś przycisk. Pokój

wypełniła cicha, nastrojowa muzyka. - A drugi to to, o czym myślisz.

- Uśmiechnęła się zalotnie. - Ja też wolę ten drugi.

Nie zdawał sobie sprawy, kiedy opuścił hol. Ale ponieważ Amber

stała koło lampy, którą włączyła, wniosek nasuwał się sam: to on

musiał do niej podejść, a nie ona do niego. Wiedział, że powinien się

oprzeć. Ale bardzo nie chciał. Kiedy wspięła się na palce, by go

pocałować, nie potrafił się opanować. Wziął ją w ramiona i zaczął

obsypywać pocałunkami. Wczoraj poznał każdy skrawek jej ciała,

każde wgłębienie, każdą wypukłość. Dziś zapragnął poznać wszystko

od nowa.

Przeszkadzało mu jej ubranie; stanowiło barierę, którą czym

prędzej należało pokonać. Jęki, sapanie, pomruki przeplatały się z

dźwiękami fortepianu i instrumentów smyczkowych. Muzyka miała

działać relaksująco. Trippa jednak nie relaksowała, przeciwnie,

wzmagała jego pożądanie. Pragnął bliskości Amber, jej dotyku,

pocałunków, wszystkiego, co mogła ofiarować.

Przyparł ją plecami do ściany. Nawet szpilki nie dałoby się

wsunąć pomiędzy ich ciała, lecz on wciąż czuł niedosyt. Amber wciąż

była za daleko. To ona przerwała pocałunek. To ona rozpięła mu

koszulę, po czym ściągnęła z siebie bluzkę. Byli nadzy, nic ich nie

background image

dzieliło, żadne ubranie, żadna bielizna. Mimo to chciał być jeszcze

bliżej, czuć ją jeszcze bardziej. Zlać się w jedno.

- Możemy to zrobić tu, na stojąco - szepnął jej do ucha. - Albo

możesz mnie zaprosić do swojego łóżka. Wybór należy do ciebie.

Oswobodziła się z jego objęć i ruszyła ciemnym korytarzem.

Tripp wszedł za nią do sypialni i przystanął w drzwiach. Amber

odwinęła brzeg kołdry.

- Zapraszam.

Wyciągał do niej rękę, kiedy pokojem wstrząsnął huk. Niewiele

się namyślając, Tripp skoczył między Amber a okno, by osłonić ją

własnym ciałem. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że huk

pochodzi z rury wydechowej widocznego za oknem samochodu. Fort

Bragg było spokojnym miasteczkiem; to w Los Angeles czasem

padały strzały na ulicy.

Wtem ciszę przerwał dzwonek. Tripp znów podskoczył. Dzwonek

zabrzmiał ponownie. Tripp obejrzał się w jego kierunku i zaklął po

nosem.

Amber wpatrywała się z niechęcią w aparat telefoniczny.

- Nie muszę odbierać - szepnęła, przytulając się do Trippa. - Zaraz

włączy się sekretarka.

- Amber, mówi Rand. Muszę z tobą porozmawiać. Jeśli jesteś w

domu, podnieś słuchawkę.

Znieruchomiała. Nie wiedziała, co robić.

- Rand prawie nigdy do mnie nie dzwoni. Musiało się coś stać.

background image

Ponieważ znajdował się bliżej szafki nocnej, Tripp wyciągnął

rękę i podał Amber słuchawkę. Odwdzięczyła mu się czarującym

uśmiechem.

- Jak się masz, Rand? - spytała, przyłożywszy słuchawkę do ucha.

Tripp przeczesał ręką włosy, po czym podszedł do regału na

drugim końcu pokoju.

- Tak, byłam w Missisipi. Ale skąd... - Przez moment milczała. -

W Jackson, tak... Ale skąd...

Tripp poczuł na sobie jej wzrok.

- Zgadza się... Pamiętasz Trippa Calhouna? - Znów zapadła cisza.

- Skąd wiedziałeś? Rand, co się dzieje? Nigdy do mnie nie dzwonisz...

A ty, co robiłeś w Jackson?

Zerknęła na Trippa, który zapinał koszulę.

- Rand, możesz chwilę poczekać?

Odłożyła słuchawkę na łóżko.

- Tripp? Dlaczego się ubierasz? - spytała konspiracyjnym

szeptem.

Wsunął koszulę do spodni.

- Bo chyba masz ważny telefon - odparł, wodząc wzrokiem po jej

nagim ciele.

- Owszem. - Mówiła cicho, żeby brat nie słyszał. - Rand nigdy nie

dzwoni bez ważnego powodu. Ale to nie znaczy, że musisz iść.

- To był długi weekend.

- To był cudowny weekend - poprawiła go. - Co teraz zrobisz?

Chodzi mi o twoją klinikę.

background image

- Nie wiem. Coś wymyślę.

- Chętnie bym ją obejrzała.

- Serio? - Pocałował Amber w czubek nosa. - Wpadnij jutro po

pracy do szpitala. Oprowadzę cię po moim skromnym królestwie.

- Dobrze.

Był człowiekiem uczciwym, kierował się w życiu zasadami.

Słyszał głos, który ostrzegał go przed samym sobą. Nie słyszał, co

głos mówi, ale wiedział, że nie należy go ignorować. Skinąwszy

Amber na pożegnanie, czym prędzej opuścił pokój.

Amber wstrzymała oddech. Wypuściła powietrze dopiero wtedy,

gdy rozległ się trzask zamykanych przez Trippa drzwi.

- Już jestem, Rand - powiedziała do słuchawki.

Słuchała brata, ale jednocześnie cały czas myślała o Trippie.

Pragnął jej, lecz poza pociągiem fizycznym czuł do niej coś więcej;

była o tym przekonana. Dlaczego nagle postanowił wyjść? Żałowała,

że nie został na noc. Ale zobaczą się jutro po pracy. Może wtedy

dowie się czegoś więcej.

Podobno zdobycie informacji o przeciwniku to połowa wygranej

bitwy. Niestety, druga połowa czasem bywa znacznie trudniejsza.

Zwłaszcza gdy ma się do czynienia z człowiekiem o tak

skomplikowanej naturze jak Tripp.

- Co? Oczywiście, że słucham... Tak, doskonale się miewam...

Rand? Czy od początku dobrze wam się z Lucy układało?

Odpowiedział, że nie, były problemy, większość z jego winy, po

czym zaczął dopytywać się o Sophie, Rivera i małą Meggie.

background image

- U nich wszystko w porządku - odparła zgodnie z prawdą. - Są

zdrowi i szczęśliwi. A wracając do waszych problemów... Co zrobiłeś,

żeby... Co? Drake, dawno z nim nie rozmawiałam, ale sądzę, że

świetnie. Liza i Jackson również. Jedynie nie mamy żadnych wieści

od Emily. Martwię się o nią.

Zadał kolejne pytanie. Amber usiadła na łóżku.

- Tata często bywa poza domem, sporo jeździ w interesach. A

mama jak mama, sam wiesz...

Dochodząca z salonu muzyka zmieniła nieco tempo. Cóż,

pomyślała Amber; z dwóch sposobów na odprężenie się został jej

teraz tylko jeden: medytacja.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- To ja dziś narażałem swoje zdrowie i życie, więc nie pojmuję,

dlaczego akurat ty krążysz nerwowo po pokoju.

Tripp westchnął głośno i odwrócił się plecami do okna. Coop jak

zwykle siedział z nogami na biurku. Oczywiście przyjaciel ma rację.

W porównaniu z nim Tripp spędził dzień na normalnej pracy. To

znaczyło, że niepokój, jaki towarzyszy mu od rana, nie ma nic

wspólnego ze sprawami zawodowymi. Ale Tripp doskonale o tym

wiedział.

Od paru godzin cały szpital huczał o tym, jak do izby przyjęć

wpadła, zataczając się, poturbowana przez męża kobieta, która po

chwili zwaliła się u stóp doktora Gavina Coopera. Zazwyczaj Coop

background image

był dość odporny na ludzkie nieszczęścia, ale tym razem stan tej

pacjentki poruszył go do głębi.

- Jak się czujesz? - spytał Tripp.

Cooper uśmiechnął się blado.

- Powinienem być przyzwyczajony, że kobiety mdleją na mój

widok.

- Słyszałem, że zgłosiła pobicie na policji. Tym razem uznała, że

mąż posunął się za daleko.

- Złamał jej dwa żebra, zwichnął staw barkowy, kwasił nos i

podbił oko. To na początek, kiedy jeszcze nie stracił nad sobą

kontroli.

Tripp milczał, pozwalając przyjacielowi wyładować gniew.

- Powiedziała mi, że powinna była wszystko przewidzieć. Głupia

baba próbowała siebie obwiniać! Wyszła za mąż za faceta, który jest

typowym tyranem. Trafiają się tacy zarówno wśród bogaczy, jak i

biedoty. Mąż kazał jej rzucić robotę, kiedy na świat zaczęły

przychodzić dzieci. Oni lubią, żeby kobieta była od nich całkowicie

zależna. Kiedy spotyka ich w pracy jakieś niepowodzenie, wtedy

mogą wyżyć się na żonie, która wszystko musi cierpliwie znosić.

- Już nie musi, Coop. Teraz ma wybór.

Gavin Cooper przeczesał ręką włosy.

- Chyba masz rację. Zamieszkała z dzieciakami w specjalnym

domu opieki. Przynajmniej na razie nic jej nie grozi. A jak drań

wyląduje za kratkami, będzie mogła wrócić do domu i rozpocząć

normalne życie.

background image

- Dobrze, że się nią zaopiekowałeś.

Cooper wolno zdjął nogi z biurka i postawił na podłodze.

- Wiem, ale zobacz, ile to mnie kosztuje: czoło zmarszczone, gęba

wykrzywiona, zęby zaciśnięte, spojrzenie ponure. Przed chwilą Fred

spytał, czy pobieram u ciebie lekcje mimiki.

- Gorzej by było, gdyby spytał, czy u naszej kochanej siostry

Proctor.

Udał mu się żart. Na moment Cooper się rozchmurzył.

- Powinienem być w klinice za dziesięć minut. Pora ruszać.

- Mogę wziąć twój dzisiejszy dyżur - zaoferował Tripp.

- Dzięki, nie trzeba. Wolę być zajęty. A po pracy... - zadumał się -

zaproszę do siebie jakąś długonogą blondynkę, rudą lub brunetkę.

Zabawa we dwoje to najlepszy sposób na pozbycie się stresu.

Ciche pukanie do drzwi przerwało rozmowę. Obejrzawszy się,

mężczyźni zobaczyli stojącą w progu Amber, złocistobeżową zjawę o

pięknych oczach i niepewnym uśmiechu.

- O, właśnie tego mi trzeba - powiedział rozmarzonym tonem

Cooper.

Zerkała to na jednego, to na drugiego.

- Mogę wejść?

- Na własną odpowiedzialność - odparł Tripp.

Wciągnął w nozdrza egzotyczną, lekko kwiatową woń perfum,

tych samych, którymi pachniała w sobotę wieczorem. Niech Coop

zatrzyma sobie wszystkie długonogie blondynki i brunetki. On, Tripp,

marzył tylko o jednej - tej, z którą spędził noc w Missisipi. Jednakże

background image

podobnie jak wczoraj, dziś również odczuwał dziwny niepokój. Nie

potrafił go wyjaśnić, bo ilekroć usiłował się skupić, przed oczami

stawał mu obraz nagiej Amber.

Teraz też zaczął rozbierać ją wzrokiem. Nie! Stop- skarcił się; nie

czas na takie rzeczy. Wziął się w garść. Coop dźwignął się na nogi.

- Elegancki stroik - powiedziała Amber, patrząc na jego

zielonkawy fartuch.

- Jeśli poprosisz, zdejmę go. A jeśli ładnie poprosisz, zdejmę

wszystko.

- Trudno oprzeć się pokusie. - Nagle jej uśmiech przygasł. - Co

masz na bucie? Krew?

Zerknął w dół.

- Nie martw się. To nie moja.

Popatrzyła mu w oczy. Znała takich mężczyzn jak Gavin Cooper:

przystojnych podrywaczy o leniwym, zmysłowym uśmiechu, którzy

łamią serca kobiet. Na szczęście jej serce należało do innego, była

więc nieczuła na wdzięki Coopa.

- Wiesz co, kwiatuszku? Może byś rzuciła tego smętnego szeryfa i

uciekła ze mną?

Amber roześmiała się wesoło.

- Tak go nazywacie? Szeryfem? Pierwszy raz to słyszę. Natomiast

obiło mi się o uszy, że ciebie, Coop, nazywają tu donżuanem. I chyba

słusznie, bo małżeństwa mi nie proponujesz, prawda?

- Ale mogę, kwiatuszku. Nic nie stoi na przeszkodzie.

Pokręciła głową.

background image

- Zawsze podrywasz kobiety, z którymi umawia się twój

przyjaciel?

Na twarzy Coopera odmalowało się zdziwienie.

- Ojej, przepraszam. Nie wiedziałem, że wy... Myślałem, że ten

wyjazd to... - Potarł ręką czoło. - Miałem ciężki dzień i słabo kojarzę.

Wiele się tu ostatnio działo.

Amber przeniosła spojrzenie na Trippa. Wyglądał żałośnie: oczy

podkrążone, spojrzenie ponure, spodnie pogniecione, koszula pomięta.

Przemknęło jej przez myśl, że pewnie od wczoraj nie spał ani nie jadł.

Wydawał się jakiś odległy, jakby usiłował zwiększyć pomiędzy nimi

dystans. Dlaczego?

- To co? Pokażesz mi klinikę? - spytała, starając się zignorować

złe przeczucia.

Skinął głową, niczego po sobie nie okazując.

- Ja też się tam wybieram - oświadczył Coop.

Szli w trójkę, Amber po środku, oni po bokach. Cooper

zasypywał ją pytaniami na temat ślubu. Kiedy czekali na windę,

Amber - korzystając z chwili ciszy - zwróciła się do Trippa:

- Montgomery się nie odezwał?

- Owszem, zadzwonił dziś rano.

- I co?

Dlaczego wszystko trzeba z niego wyciągać siłą? Winda ruszyła

w dół; Amber odruchowo przytknęła rękę do szyi.

- Powiedział, że nie widział mnie na przyjęciu weselnym, ale

niespodziewana ulewa wywołała istny chaos. Wspomniał, że

background image

rozmawiał z Gentrym i Harrisem, którzy przekazali mu moją decyzję

o pozostaniu w Ukiah. Podziękował mi za przybycie na ślub i życzył

sukcesów. Facet w ogóle się nie orientuje, że nim manipulują.

- A ty mu nie powiesz?

- Nie umiałbym. Zresztą nawet gdybym wiedział, jak to zrobić,

pewnie by mi nie uwierzył.

- To jak zdobędziesz pieniądze?

Odpowiedzi udzielił jej Coop, kiedy wyszli z windy.

- Zorganizujemy bal. Oczywiście suma, jaką zbierzemy, starczy

na dokonanie paru amputacji, i tyle.

- Amputacji? - zdziwił się Tripp. - Nie mogłeś czegoś innego

wymyślić?

- Dobra, niech ci będzie. Sztucznych zapłodnień.

Śmiech Amber wypełnił powietrze. Gdyby skręcili w prawo

zamiast w lewo, zobaczyliby, jak ktoś kuca między dwiema

zaparkowanymi na placu furgonetkami. Gdyby znajdowali się bliżej,

może poczuliby zapach smaru, potu i taniej whisky.

Tripp był wyraźnie spięty. Pilnował się, aby przypadkiem nie

dotknąć Amber. Unikał jej spojrzenia. Zajęła miejsce w jego

samochodzie, Coop wsiadł do swojego auta. Nikt nie zwrócił uwagi

na pordzewiałą furgonetkę ze stłuczonym tylnym światłem, która

wyjechała z parkingu i skręciła na zachód.

Amber siedziała zamyślona. Dziesiątki pytań cisnęły się jej na

usta, ale żadnego nie zadała. W milczeniu spoglądała na mijane po

drodze domy. Klinika Mili Creek znajdowała się sześć lub siedem

background image

przecznic od szpitala. Tripp za symbolicznego dolara kupił od władz

miasta zdewastowany budynek o pozabijanych deskami oknach, w

którym na przełomie wieków mieszkali robotnicy pracujący przy

wycinaniu lasu, a który od lat stał pusty - jedynymi jego

mieszkańcami były nietoperze oraz skunksy.

Większość informacji Amber uzyskała od pielęgniarek i

sanitariuszy. Chyba Fred powiedział jej, że wszyscy w klinice pracują

społecznie, bez wynagrodzenia. Z kolei od siostry Proctor usłyszała,

że Tripp wszystkie swoje oszczędności przeznaczył na kupno sprzętu.

Wjechali na parking przed budynkiem. Prawdę mówiąc, Amber nie

wiedziała, czego się spodziewać, ale na pewno nie spodziewała się tak

wspaniałego domu na wzgórzu.

- Boże, jaki piękny!

Tripp zmrużył oczy, usiłując spojrzeć na budynek oczami Amber.

Przeprowadzono gruntowny remont: zreperowano dach, wstawiono

szyby, naprawiono werandę, wycyklinowano podłogę, pomalowano

ściany w środku i na zewnątrz. Budynek wciąż różnił się od starannie

odrestaurowanych domów stojących wzdłuż wielu ulic Ukiah, ale

idealnie nadawał się na klinikę. I to było ważne.

- Jestem pełna podziwu. Nie każdy, patrząc na starą zniszczoną

chałupę, potrafi dojrzeć jej potencjał. Na parterze jest pewnie z

dziesięć pokoi...

- Jedenaście.

Pokiwała z aprobatą głową. Ze zdumieniem odkrył, że zależy mu

na jej pochwałach. A skoro zależy na pochwałach, to znaczy, że

background image

zależy również na niej. Był zdenerwowany jak nastolatek, który idzie

do nowej szkoły. Ale jako nastolatek Tripp Calhoun nigdy się nie

denerwował. Buntował się, sprawiał mnóstwo kłopotów, bywał

samolubny, arogancki, uparty jak osioł. Ale nigdy się nie denerwował.

Chciał... Chciał, żeby Amber...

Spokojnie, nakazał sobie. Przywiózł ją tu, żeby pokazać jej

klinikę. Na żwirowym placyku stało kilka samochodów, między

innymi pordzewiała furgonetka ze stłuczonym tylnym światłem, która

zajmowała dwa miejsca parkingowe. Tripp zaparkował parę metrów

dalej. Akurat gasił silnik, kiedy drzwi furgonetki otworzyły się i ze

środka wyłonił się mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widział na

oczy. Coś w jego postawie sprawiło, że w głowie Trippa włączył się

sygnał alarmowy.

- Amber, zostań w samochodzie.

- Co? Dlaczego?

- Zrób, co mówię. I zamknij drzwi.

Wysiadł. Po drugiej stronie placyku zobaczył Coopa. Przyjaciel

podszedł do kierowcy furgonetki i stanął. Zaczął coś tamtemu

tłumaczyć. Tripp nie słyszał, o czym rozmawiają, ale ich podniesione

głosy nie wskazywały na to, żeby była to przyjacielska pogawędka.

Twarz obcego zrobiła się czerwona ze złości. Po chwili mężczyzna

przytknął rękę do wybrzuszenia przy pasie; prawdopodobnie miał tam

broń.

Zauważywszy to, Cooper spojrzał na Trippa, nakazując mu

wzrokiem, by nie podchodził bliżej.

background image

- Czy można panu jakoś pomóc? - spytał Tripp, lekceważąc

polecenie przyjaciela.

Obcy wykonał krok w jego stronę.

- Inaczej bym tu chyba nie przyjeżdżał, no nie?

- Coś panu dolega? - Było to dość wątpliwe, po prostu Tripp grał

na zwłokę.

- A owszem, dolega. Wstręt do lekarzy, którzy wtykają nosa w nic

swoje sprawy.

Facet, wielki, ogorzały, o długich włosach koloru pomyj i

potężnych, czarnych od smaru łapach, z których jedna była podrapana

i pokryta zaschniętą krwią, cuchnął potem, whisky i papierosami.

- Może wejdziemy tylnymi drzwiami? - zaproponował Tripp. - W

pokoiku na zapleczu trzymam butelkę whisky.

Miał nadzieję, że facet ruszy przodem, a wtedy on z Coopem

wspólnymi siłami zdołają go jakoś unieszkodliwić. Plan się nie

powiódł. Facet nawet nie drgnął.

- Gdzie ona jest? - spytał.

Tripp podjął kolejną próbę.

- Jeśli nie chce pan się napić, może chociaż opatrzyłbym pańską

rękę...

Sukces. Obcy cofnął rękę z ukrytej pod paskiem broni, obejrzał ją,

po czym wbił wzrok w Trippa.

- Nie potrzebuję żadnych opatrunków. No, zmiataj, doktorku. Ta

sprawa jest pomiędzy mną a Casanovą.

background image

Wydawało mu się, że powiedział coś dowcipnego, bo ryknął

śmiechem. Jednakże w jego śmiechu nie było cienia wesołości,

jedynie wściekłość. W budynku zaskrzypiało zamykane okno. Obcy

odwrócił na moment głowę.

Coop z Trippem wymienili spojrzenie.

- Niech pan idzie do chorych, doktorze Calhoun - rzekł Cooper. -

Ray ma rację; to pomiędzy mną a nim... Ray, może przejdziemy za

budynek? Tutaj chodzą ludzie; po co mają nam przeszkadzać?

Wolno, aby jeszcze bardziej nie rozdrażnić obcego, Tripp

skierował się w stronę werandy. Po wejściu do budynku zamierzał od

razu wezwać policję. Wykonał zaledwie kilka kroków, gdy nagle

stanął jak wryty.

- Kochanie! Chcesz mnie tu zostawić?

Obejrzał się przez ramię. Amber szła, wymachując torebką i

szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

- Miałaś poczekać w samochodzie.

Tupnęła gniewnie nogą i wydęła wargi. Tripp z trudem przełknął

ślinę. Na miłość boską, co ona wyprawia?

- Proszę cię, Amber. Wróć do samochodu.

- Nie rozkazuj mi. - Zwróciła się do Coopa: - On mi ciągle

rozkazuje.

- Radzę ci, paniusiu, wrócić do samochodu. - Ray zmierzył ją

groźnym wzrokiem.

Amber ponownie tupnęła nogą.

- Nie chcę! I nie jestem dzieckiem, żeby mi wszyscy rozkazywali.

background image

- Amber...

Popatrzyła na Trippa tak, jakby usiłowała mu coś przekazać. Ale

co? O co jej, do diabła, chodzi? Po chwili przeniosła spojrzenie na

obcego.

- Mogę robić, co mi się żywnie podoba!

- Psiakrew, nienawidzę przemądrzałych bab. - Ray splunął na

ziemię. - A bogatych, rozpieszczonych paniuś nienawidzę prawie tak

samo jak tej leniwej, kłamliwej dziwki, która zabrała mi dzieciaki i

chce mnie wpakować za kratki. Więc na twoim miejscu, paniusiu,

zamknąłbym gębę i grzecznie wrócił do samochodu. Jasne?

Obok przejechały dwa wozy, najpierw jeden, a kilka sekund

później drugi.

- Ale ja chcę obejrzeć klinikę. - Amber nie dawała za wygraną. -

Obiecałeś mi ją pokazać, Tripp.

Stanęła pomiędzy Rayem a ulicą, zasłaniając auto, które skręcało

na parking.

- Amber, nie bądź uparta. - Tym razem Cooper usiłował

przemówić jej do rozsądku. - Wróć do samochodu.

Rozejrzała się wkoło.

- Oj, no dobrze - powiedziała niemal płaczliwym tonem. - Daj mi

chociaż kluczyki, żebym mogła posłuchać radia.

Tripp zostawił klucze w stacyjce. Amber dobrze o tym wiedziała,

więc dlaczego...

Nagle rozległ się odgłos kroków. Ze wszystkich stron otoczyli ich

policjanci - sześciu rosłych facetów z wycelowaną bronią. Tripp

background image

odepchnął Amber i Coopa za siebie. Ray podniósł rękę do ukrytego za

paskiem pistoletu.

- Nawet nie próbuj! - ostrzegł go najbliżej stojący policjant.

- Ręce do góry! - krzyknął drugi.

Nim się zorientował, co się dzieje, Ray leżał na ziemi, skuty

kajdankami. Policjanci odczytali mu jego prawa, po czym zapakowali

go do radiowozu i powieźli do aresztu. Dwóch policjantów zostało,

aby spisać zeznania.

Podczas gdy Cooper wyjaśniał im przebieg zdarzeń, Tripp

popatrzył gniewnie na Amber.

- Dlaczego wysiadłaś z samochodu?

- Bałam się, że będziesz chciał wejść do kliniki - odparła

spokojnym głosem. - A tam wszystkie okna i drzwi były zamknięte.

- Zamknięte? A kto je zamknął? I skąd ty o tym wiesz?

- Bo to ja kazałam je pozamykać. Najpierw zadzwoniłam po

policję, a potem połączyłam się z kliniką. Numer, jeśli cię interesuje,

dostałam z informacji telefonicznej.

Oficer policji potwierdził jej słowa.

- Pana znajoma dokładnie sprecyzowała, czego od nas oczekuje.

Zabroniła nam jechać na sygnale.

Gavin Cooper uśmiechnął się szeroko.

- Kochanie, moja wdzięczność nie ma granic.

Tripp nie potrafił zdobyć się na uśmiech. Bardzo przekonująco

odegrała rolę bogatej, rozpieszczonej „paniusi". Ale niepotrzebnie się

narażała. Facet mógł ją zabić.

background image

Nagle uświadomił sobie, co go męczy od paru dni. Kwestia

bezpieczeństwa. Nie potrafiłby uchronić Amber przed czającym się

wokół złem. Ona z niebezpieczeństwem i światem przestępczym

stykała się wyłącznie w telewizji. Po dzisiejszym incydencie pewnie

nabrała przekonania, że zawsze i wszędzie sobie poradzi. Ale on,

Tripp, wiele lat spędził na ulicach Los Angeles. Znał ludzi, którym nie

dane było dożyć wieku średniego.

Owszem, Ukiah to nie Los Angeles, ale tu też zdarzają się

niebezpieczne sytuacje. W świecie, w którym się obracał, Amber

zawsze by odstawała - piękna, mądra dziedziczka o sercu ze złota

stanowiłaby łatwy cel dla różnych łobuzów. Taki sam, jaki stanowiła

jego matka.

Pomijając lato, które spędził na ranczu u Coltonów, oraz kilka

krótkich związków, jak choćby ten z Olivią, przez resztę czasu wiódł

bardzo samotne życie. Amber zaś usiłowała zburzyć istniejący

porządek. Dziś przekonał się, jak bardzo różnią się ich światy, ona do

jego świata zupełnie nie pasuje. I nie chodzi tu o żadne jego

uprzedzenia czy kompleksy; chodzi o sprawy życia i śmierci.

Wolałby, aby pozostała wśród żywych.

Zanotowawszy ich nazwiska i adresy, policjanci odjechali. Coop

wszedł do środka, aby zająć się pacjentami. Tripp zaś zgodnie z

obietnicą oprowadził Amber po klinice. Na jej pytania odpowiadał

monosylabami. Zrobiło się jej przykro. Przecież pomogła mu dzisiaj.

Powinni się cieszyć, radować. Tripp natomiast... nie, nie przypisywał

sobie chwały, przeciwnie, w ogóle nie mówił o tym, co zaszło. Coraz

background image

bardziej zamykał się w sobie. Patrząc na niewidoczny mur, który

wyrastał między nimi, czuła, jak ogarnia ją strach.

Kiedy obeszli cały budynek, wrócili na parking, wsiedli do

samochodu i ruszyli do szpitala, gdzie zostawiła swoje auto. Nie miała

ochoty odbywać drogi w milczeniu.

- No dobra, Calhoun, o co chodzi?

- O nic.

Ugryzła się w język, żeby nie nazwać go kłamcą. Nie chciała

wszczynać awantury; chciała porozmawiać, dowiedzieć się, co Trippa

gryzie.

- Skoro ja zwiedziłam twoją klinikę, to może teraz ty byś

przyjechał do Hopechest, co? Pokazałabym ci, ile tam w ostatnim

czasie zaszło zmian.

Nawet na nią nie spojrzał.

- Może kiedyś wpadnę.

Powoli kończyła się jej cierpliwość.

- Może? Kiedyś? To znaczy za rok? Za dziesięć lat? Nigdy?

Popatrzył na nią tak, jakby pragnął wziąć ją w ramiona. Serce

zabiło jej mocniej. Po chwili jednak w jego oczach znów pojawił się

chłód.

- Wszystko jest dostatecznie skomplikowane. Zrozum, Amber,

dalsze komplikacje niczego nie rozwiążą. - Znów utkwił wzrok w

przedniej szybie. - Nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała.

background image

Ha! Wszyscy tak mówili, kiedy zrywali z partnerem lub

partnerką. Jej też zdarzyło się użyć dokładnie tych samych słów. A

zatem to koniec. Tripp postanowił z nią zerwać.

Duma kazała jej milczeć. Nie dając nic po sobie poznać, Amber

wysiadła z samochodu, otworzyła drzwi porsche i zajęła miejsce za

kierownicą. Wsunąwszy kluczyk do stacyjki, zerknęła szybko do

lusterka. Nie powinna była, ale nie umiała się powstrzymać.

Tripp nie drgnął, nie wykonał najmniejszego ruchu. Po prostu

pozwolił jej odjechać.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Łzy w oczach utrudniały czytanie. Amber odsunęła na bok

papiery i oparłszy brodę na dłoni, wyjrzała przez okno. Jej gabinet

mieścił się w budynku Fundacji Hopechest na terenie należącego do

ośrodka rancza, jakieś trzydzieści pięć kilometrów od Prosperino. Na

zewnątrz dwóch kilkunastoletnich chłopców pomknęło na koniach;

pomagali zapędzić bydło na pastwisko. Zazdrościła im; chętnie też

dosiadłaby konia i pogalopowała przed siebie.

Ostatnio często oddawała się marzeniom. W tej chwili, na

przykład, marzyła o tym, aby być gdziekolwiek, byle nie przy biurku.

A przecież kochała swoją pracę. Lubiła prowadzić Fundację, którą

przed wieloma laty założyła jej matka. Westchnęła głośno. Musi się

skoncentrować i...

Psiakość! Minął tydzień, odkąd widziała się z Trippem. Siedem

długich, przepełnionych smutkiem dni. Trzeciego dnia od rozstania

background image

zadzwoniła do szpitala. Trippa nie było w gabinecie. Oddzwonił, ale

już po chwili przerwano im rozmowę - pilnie wezwanie do pacjenta.

Więcej się nie odezwał.

Ponownie westchnęła. Tak strasznie za nim tęskniła. Próbowała

być zła. Wolałaby trząść się z gniewu, niż siedzieć pogrążona w

rozpaczy. Nawet nie mogła winić Trippa o to, że ją uwiódł i porzucił.

To ona go uwiodła. Ona go kochała.

- Kiedy tak robisz, cały budynek wznosi się i opada.

Przez dobre pięć sekund patrzyła na mężczyznę stojącego w

drzwiach, zanim uświadomiła sobie, że chodzi mu o jej głośne

westchnienia.

- Cześć, Jackson.

- Znam go?

Usiłowała przywołać uśmiech na usta. Wszyscy się o nią martwią.

Wszyscy, to znaczy rodzina. Sophie pierwsza zauważyła, że coś ją

gnębi i powiadomiła o tym resztę. Po tym, jak Tripp wygłosił swoje

słynne: „Nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiała", przez dwie noce nie

zmrużyła oka. Sądziła, że jeśli się dostatecznie mocno skupi, to na

pewno odkryje, w czym tkwi problem. Raz po raz odtwarzała

wszystko w myślach, każde słowo, każdy najdrobniejszy gest; nie

znalazła żadnej wskazówki.

Trzeciej nocy padła nieprzytomna ze zmęczenia. Śpiąc, też nic nie

wymyśliła, ale przynajmniej czwartego dnia była wypoczęta. Nadal

jednak miała mętlik w głowie. Zanim Tripp pojawił się w jej życiu,

background image

doskwierała jej nuda. Lecz czy nie lepsza była nuda niż ten smutek,

poczucie pustki, beznadziei?

Znów westchnęła. Tęskniła za Trippem.

- Chcesz pogadać?

- Co? - Zapomniała, że nie jest sama. - Dzięki, Jackson, ale

naprawdę nie ma o czym.

Mruknął coś pod nosem. Jak wszyscy Coltonowie był wysoki.

Jego kruczoczarne włosy i szare oczy przyprawiały o bicie serca

wszystkie panie w wieku od osiemnastu do osiemdziesięciu lat, które

zasiadały na ławie przysięgłych. Niedawno zrezygnował z pracy w

biurze prawnym Colton Enterprises i przyjął posadę w Fundacji

Hopechest. Nowa praca wyraźnie mu służyła, ale uśmiech na twarzy i

błysk radości w oczach zawdzięczał nie tyle pracy, co niedawno

poślubionej Cheyenne.

Amber przełknęła łzy.

- Wiesz co? - powiedział, siadając w fotelu naprzeciwko jej

biurka. - Jednego nauczyłem się od Cheyenne. Kiedy kobieta mówi,

że nie ma o czym mówić, to znaczy, że coś ją gryzie. Zgadza się?

Prawie zdołała się uśmiechnąć.

- No, taka mina zdecydowanie bardziej mi się podoba.

- Doceniam twoje dobre chęci, Jackson, ale naprawdę nie wiem,

co chcesz usłyszeć.

- Jesteś chora?

- Fizycznie? Nie.

- Masz kłopoty z Meredith?

background image

- Takie jak zwykle.

- Czyli chodzi o faceta.

Westchnęła.

- Znam go? - powtórzył.

- Pamiętasz Trippa Calhouna?

Jackson wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował ręce na piersi;

gotów był siedzieć i słuchać tak długo, jak trzeba.

- Zawsze miałem go za porządnego gościa - rzekł - Czyżbym się

mylił?

- Nie.

- Widujecie się?

- Widywaliśmy.

- Aha; czas przeszły. A ty go kochasz; czas teraźniejszy.

Łzy znów napłynęły jej do oczu. Coraz bardziej ją to irytowało.

- Za to on mnie nie.

- Trudno w to uwierzyć.

Roześmiała się cicho.

- Miły jesteś. Ale to prawda.

- Skąd wiesz?

- Oj, wiem.

Opuściła wzrok. Przypadkowo zerknęła na leżące na biurku

podanie; chodziło o wsparcie finansowe dla przedszkola w Nowym

Jorku przeznaczonego dla dzieci zarażonych wirusem HIV. Tak wiele

osób nie ma wystarczających środków do życia! Tak wiele cierpi!

Żałowała, że Fundacja nie może pomóc wszystkim, i tymi, którzy

background image

zwracają się o pomoc, i tym, którzy są zbyt dumni lub uparci, aby

prosić o cokolwiek.

- Nie tylko mnie nie kocha, ale również mi nie ufa. Założył

klinikę dla biednych rodzin z okolic Ukiah. Wpakował w nią

wszystkie swoje oszczędności; oczywiście wciąż brakuje mu

pieniędzy na leki i sprzęt. Chętnie bym mu pomogła. Ale czy on

wystąpił albo ma zamiar wykpić o jakąkolwiek dotację? Nie. A

dlaczego? Bo duma mu nie pozwala!

Na

moment

zamilkła.

Zrezygnowana,

pokręciła

głową.

Zachowuje się jak wariatka. Lecz Jackson nic sobie z tego nie robił;

traktował ją normalnie.

- Przepraszam. Denerwuję się, kiedy o tym wszystkim myślę.

- Czy dotacja przekazana przez Fundację rozwiązałaby kłopoty

finansowe kliniki?

- Większość.

- Mimo to Tripp nie wystąpił o pomoc?

Ponownie pokręciła głową.

- Czy twoim zdaniem Tripp Calhoun to inteligentny facet? W

sprawach zawodowych?

Tym razem skinęła twierdząco.

- A jednak nie zwrócił się do Fundacji o pomoc?

Westchnęła.

- Może ma jakiś powód, żeby nie prosić cię o pieniądze? -

kontynuował Jackson.

Zmarszczyła czoło. Jaki Tripp mógł mieć powód?

background image

I nagle doznała olśnienia. Dwa razy wspomniała mu o tym, że

mężczyzn, z którymi spotykała się w przeszłości, najbardziej

interesował majątek jej rodziny! W dodatku za drugim razem

powiedziała mu to, kiedy leżeli w łóżku. Nic dziwnego, że nie zwrócił

się o pomoc. I że nie zadzwonił. I że nie chce się z nią widywać.

Zależy mu na niej! Zdawała sobie sprawę, że to wszystko brzmi mało

logicznie, ale Tripp jest pogmatwanym facetem.

- Boże, Jackson, czy wszyscy mają tyle kłopotów z miłością?

- Nie wiem, czy wszyscy, ale Coltonowie na pewno tak. Coś ci

jednak zdradzę: te kłopoty i cierpienia są tego warte.

Po tych słowach Jackson dźwignął się z fotela i zostawiając

Amber, by dalej dumała nad zawiłościami losu, ruszył do swojego

gabinetu na drugim końcu korytarza.

Poderwała się od biurka i zaczęła przemierzać pokój: od okna do

drzwi i z powrotem. Mgła, która kłębiła się w jej głowie, nareszcie się

rozproszyła. Obraz stał się jaśniejszy, nabrał konturów. Nie mogła

uwierzyć, że była gotowa ustąpić, bez walki zaakceptować decyzję

Trippa. Przecież nigdy się nie poddaje! W sprawach zawodowych i

osobistych potrafi twardo bronić swoich racji, ale w sprawach

sercowych jest nowicjuszką.

Chociaż nie wyznali sobie miłości, Tripp był wspaniałym i

czułym kochankiem. Zarówno w Missisipi, jak i w Fort Bragg, kiedy

odwiózł ją do domu. Potem nagle wszystko się zmieniło. Popatrzyła

na telefon, następnie powiodła wzrokiem po zawalonym papierami

biurku. Nie zanosiło się na to, że Tripp zadzwoni. Ona zaś nie potrafi

background image

skoncentrować się na pracy. Może więc powinna złożyć mu wizytę i

zażądać wyjaśnień.

- Wychodzisz? - spytał Jackson, kiedy z plikiem kartek w dłoni

minęła jego gabinet.

- Tak. Najwyższy czas, żeby ktoś przemówił pewnemu upartemu

lekarzowi do rozumu.

- A, seńorita! Dzięki Bogu, że już pani jest! - zawołała z silnym

hiszpańskim akcentem tęga niewiasta za ladą.

Amber rozejrzała się dookoła. W poczekalni siedziało kilku

pacjentów.

- No, śmiało, niech pani wejdzie! Zaraz wszystko pani

wytłumaczę.

Amber zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej. W szpitalu nie

zastała Trippa. Sanitariusz Fred powiedział jej, żeby pan doktor na

pewno jest w klinice Mili Creek. I faktycznie, na parkingu stał jego

samochód. Potraktowała to jako dobry znak. Jedynie nie wiedziała,

jak ma się zachować wobec Meksykanki, której usta się nie zamykały,

a która wyraźnie wzięła ją za kogoś innego.

- Całe szczęście, że przyszła pani trochę wcześniej. Moja wnusia

się rozchorowała, więc muszę pędzić do domu. Niech pani podejdzie;

wyjaśnię, co trzeba robić. Ale proszę się nie martwić. To naprawdę

proste.

Kobieta wyjaśniła, jak się przełącza telefon, następnie pokazała,

gdzie są karty pacjentów.

- Ma pani jakieś pytania?

background image

Amber zerknęła w stronę korytarza, z którego odchodziły drzwi

do zamkniętych pokoi.

- Kto dziś ma dyżur? Doktor Calhoun?

- Si. To anioł.

- Choć uparty jak diabeł - mruknęła Amber.

- Słucham?

- Nie, nic. Niech pani idzie do wnuczki. Mam nadzieję, że mała

szybko wyzdrowieje.

Kobieta sięgnęła po torebkę i po chwili zniknęła. Gdy tylko drzwi

się za nią zamknęły, zadzwonił telefon. Dziewczyna, która wyglądała

za młodo, żeby być matką, popatrzyła na Amber nad ciemną główką

swojego dziecka.

Pulchne bliźniaki siedzące na kolanach ojca zaczęły płakać;

dwójka innych dzieci walczyła w rogu o zabawkę. Stojący w kącie

staruszek zmierzył Amber takim wzrokiem, jakby dzwoniący telefon i

hałasujące dzieci były jej winą.

Na płacz i krzyki niewiele była w stanie poradzić, ale telefon

mogła uciszyć. Chwyciła słuchawkę.

- Klinika Mill Creek.

Zajrzawszy do rejestru, zapisała osobę, która dzwoniła, na wizytę

do lekarza. Potem na zmianę odbierała telefony, kołysała dzieci,

szukała zagubionych zabawek, rozmawiała z naburmuszonym

staruszkiem. Marzyła o tym, by móc się rozdwoić.

Kilka kosmyków opadało jej na twarz, róg bluzki wystawał ze

spódnicy, a ramię miała mokre od śliny bliźniaka, którego ciągle

background image

nosiła na rękach. Wreszcie ostatnią pacjentkę zaprosiła do pokoju

lekarskiego. Telefon przestał dzwonić, budynek powoli pustoszał.

Korzystając z ciszy, uporządkowała biurko, ustawiła krzesła i zaczęła

się zastanawiać, co ma powiedzieć Trippowi.

Akurat

czytała

wiszącą

na

ścianie

ulotkę

na

temat

organizowanego za dwa tygodnie balu na cele charytatywne, kiedy

usłyszała jakiś szmer. Odwróciła się.

Tripp stał na drugim końcu pomieszczenia.

- Co tu robisz?

Pomyślała sobie, że sprzedawcy w sklepach bywają milsi.

Wskazała ręką pisma, które ułożyła w kilku równych stosach.

- Pracuję.

- Tu? Wątpię.

- A jednak. Widocznie znalazłam się w odpowiednim miejscu w

odpowiednim czasie...

- Gdzie Rosa?

A więc tak ma na imię tęga niewiasta z hiszpańskim akcentem.

- Pojechała do domu. Jej wnuczka zachorowała.

Ostatnia pacjentka wyszła z gabinetu do poczekalni, trzymając w

ramionach śpiące niemowlę.

- Dziękuję bardzo, doktorze Calhoun. - Anna Garcia uśmiechnęła

się blado.

Słysząc głos matki, niemowlę otworzyło oczy i zaczęło ssać

kciuk. Po chwili znów zamknęło powieki. Matka i dziecko sprawiali

wrażenie zmęczonych. Dziewczyna wsunęła rękę do kieszeni.

background image

Wydobywszy kilka monet, położyła je na ladzie i ruszyła do drzwi.

Amber chciała coś powiedzieć, ale Tripp uciszył ją spojrzeniem.

Drzwi się zamknęły. Są sami. Nareszcie!

Stał z grymasem niezadowolenia na twarzy. Najwyraźniej nie

podzielał jej radości, lecz mogłaby przysiąc, że chwilę wcześniej

pożerał ją wzrokiem.

- To był długi dzień. Czeka mnie jeszcze obchód.

Amber podeszła do lady. Ze stojącego na niej talerzyka wysypała

garść drobnych. Przeliczyła pieniądze; wszystkiego razem było trzy

dolary i osiemdziesiąt trzy centy. Wrzuciła całodzienny utarg do

szuflady biurka.

- Za mało, żeby zaopatrzyć klinikę w bandaże, ale starczyłoby dla

Anny na bochenek chleba albo karton mleka.

Wcześniej, kiedy czteroletni Jose Martinez bąknął coś o

złotowłosym aniołku kręcącym się po poczekalni, Tripp puścił to

mimo uszu. Do głowy mu nie przyszło, że chłopiec mówi o Amber.

Zorientował się, że to ona, dopiero godzinę później, gdy stary Samuel

DeWitt opisał nową wolontariuszkę. Od tamtej pory oddech miał

nierówny, tętno przyśpieszone.

Popatrzył na opadające jej na twarz kosmyki i rozmazany pod

oczami tusz.

- Anna jest osobą niezwykle dumną - rzekł. - Zawsze płaci. Tyle,

ile akurat może. Wtedy ma poczucie, że nie korzysta z niczyjej łaski.

- Czyli to sprawa dumy?

background image

Rozejrzał się po poczekalni. Domyślał się, o co Amber pyta i nie

bardzo wiedział, jak zareagować. Naprawdę nie chciał jej zranić, ale

dlaczego nie potrafiła zrozumieć, że dalsze widywanie się nie ma

sensu?

- Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

Dostrzegł w jej oczach błysk nadziei. Po chwili nadzieja zgasła.

Amber podniosła z podłogi torbę i zaczęła w niej czegoś szukać.

- Ale lepiej, żebym tu nie przychodziła?

Zaklął w duchu. Tak bardzo jej pragnął! Ale słusznie postąpił,

wycofując się, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Wskazała

głową na wycinek z gazety przypięty do stosu kartek.

- Pewnie nie czytasz rubryki towarzyskiej. Wygląda na to, że

Olivia Babcock i Derek Spencer ustalili datę ślubu.

Ostrożnie, aby przypadkiem nie dotknąć ręki Amber, wziął od

niej kartki.

- Co to? - spytał.

- Formularz, który trzeba wypełnić, żeby otrzymać dotację z

Fundacji Hopechest. Przeczytaj dokładnie instrukcję. Należy opisać,

na co pieniądze zostaną przeznaczone, a także przedstawić informacje

na temat finansów kliniki, czyli podać wysokość pensji, wpływy,

wydatki i tak dalej. Wszystkie podania rozpatruje rada Fundacji i

oczywiście nie ma żadnych gwarancji, że cokolwiek dostaniesz, ale

myślę, że warto spróbować.

Stał bez ruchu.

background image

- Nie musisz tego robić, Amber. Ja naprawdę nie potrzebuję

twojej pomocy...

- Może ty nie, ale Jose, Anna i Manuel tak.

Nie wiedział, jak zareagować. Usiłował dać jej do zrozumienia, że

to, co między nimi było, należy do przeszłości, a ona mimo to wciska

mu pieniądze.

- Jesteś niesamowita - oświadczył.

Przeczesał ręką włosy. Były teraz krótkie. To jedna ze zmian,

jakie w ciągu ostatniego miesiąca zaszły w jego życiu. Chociaż nie; on

też się zmienił. Świat jednak pozostał taki sam - niebezpieczny. Zdał

sobie z tego sprawę tamtego dnia na parkingu, kiedy mąż pobitej

pacjentki gotów był na użycie broni.

- Któregoś dnia wyjdziesz za mąż i uszczęśliwisz jakiegoś

faceta...

Jakiegoś faceta? Poczuła, jak wstępuje w nią złość.

- Tak? A jakiego? Może mi powiesz, za kim powinnam się

rozglądać?

Sądziła, że Tripp się zirytuje, lecz on nic sobie nie robił z

sarkazmu w jej głosie. Miała ochotę usiąść i się rozpłakać.

- Za kimś takim jak ty - odrzekł spokojnie. - Za człowiekiem

dobrym, mądrym, z poczuciem humoru. Bogatym, kulturalnym i

cierpliwym. - Na moment zamilkł. Kiedy ponownie się odezwał, głos

miał niski, ochrypły. - Za kimś, kto ma własne zdanie i potrafi go

bronić. Bo kimś, kto ci przytakuje, szybko byś się znudziła.

background image

- A ty? - spytała. - Jaka kobieta byłaby najlepszą partnerką dla

ciebie?

- Coop trafnie nazwał mnie samotnikiem. Ale jeśli kiedykolwiek

się ożenię, wybiorę kogoś z moich sfer. Kogoś, kto będzie pasował do

mojego świata.

- Świat jest jeden, Tripp. I wszyscy w nim żyjemy.

- Tak sądzisz? Może. W każdym razie byłbym rad, gdybyś w

przyszłości unikała miejsc, w których czai się niebezpieczeństwo.

Nagle coś ją tknęło. Przypomniała sobie, jak po powrocie z

Missisipi byli u niej w domu i już mieli wskoczyć do łóżka, kiedy za

oknem rozległ się huk. To ten huk, który brzmiał jak strzał z broni

palnej, a nie telefon od Randa, który zadzwonił chwilę później,

przeszkodził im w miłosnych igraszkach.

Obserwując, jak Tripp gasi światła., zamyka okna i drzwi, powoli

zaczęła kojarzyć.

- Dzięki za pomoc, Amber. Pozdrów ode mnie ojca.

Usiłuje się jej pozbyć, zniechęcić do siebie. A przecież czuła, że

mu na niej zależy. Co może zrobić? W jaki sposób przemówić mu do

rozumu? Zrezygnowana, ruszyła do wyjścia.

- Amber...

- Tak?

- Obiecaj, że więcej nie będziesz tu przyjeżdżać.

Przez chwilę stała bez ruchu, nie oddychając, nawet nie mrugając

powiekami. Potem odwróciła się i zamiast cokolwiek obiecywać, z

całej siły trzasnęła drzwiami.

background image

W Keyhole w stanie Wyoming Grzechotnik Pike skręcił w ulicę

Główną. Drżącą ręką poklepał się po kieszeni, w której zwykle nosił

piersiówkę. Odkąd ta wredna suka Meredith Colton przestała

przesyłać mu forsę, nie miał za co kupić alkoholu. Przeszedł przez

ulicę, kierując się w stronę niedużego sklepu z antykami. Nienawidził

takich miasteczek. Szlag by je trafił! W żadnym barze nie chcieli

sprzedać mu nic na kredyt. Jego zszargane nerwy mogłaby od biedy

ukoić jakaś dziwka, ale nawet na to nie było go stać!

Może jednak niedługo szczęście się do niego uśmiechnie. Od

pewnego czasu śledził młodego szeryfa Toby'ego Atkinsa. Kiedy

okazało się, że ten prowadzi życie zakonnika, postanowił skupić się na

Wyatcie i Annie Russellach.

Od któregoś z kumpli w barze dowiedział się, że Russellowie

przyjaźnią się z dziewczyną o kasztanowych włosach. Tak się akurat

składa, że Emily Blair Colton również ma kasztanowe włosy. Gotów

był się założyć, że pomogli jej zniknąć ż miasteczka. I że znają jej

obecne miejsce pobytu.

Postanowił to z nich wydobyć. Od trzech dni obserwował

budynek, w którym mieścił się ich sklep oraz mieszkanie. Doszedł do

wniosku, że najłatwiej będzie pociągnąć za język dwóch rudowłosych

chłopców, którzy codziennie po powrocie ze żłobka czy przedszkola -

diabli wiedzą, gdzie spędzają poranki - wyprowadzają na spacer

wielkiego czarnego potwora.

Właśnie nadchodzili.

background image

- Cześć, chłopaki. - Popatrzył na nich znad oprawek

dwuogniskowych okularów, które ukradł wczoraj śpiącemu na ławce

staruszkowi. - Ładny dzionek, prawda? A raczej popołudnie.

Chłopcy byli podobni do siebie jak dwie krople wody. Nie tylko

wyglądali identycznie, ale w identyczny sposób zmarszczyli brwi.

Towarzyszące im wielkie czarne psisko obnażyło kły.

- Ale duży pies. Jak ma na imię?

Obaj w tej samej chwili położyli rękę na psim karku.

- Poker - odparł chłopiec po prawej. - Jest pan obcy? Bo nam nie

wolno rozmawiać z obcymi.

Pike wsunął kciuki za pasek poliestrowych spodni, które znalazł

w śmietniku za sklepem z używaną odzieżą.

- Hm, jestem dziadkiem. Czy dziadek to ktoś obcy?

Chłopcy naradzili się szeptem.

- Chyba nie - oznajmił ten bardziej wygadany.

Grzechotnik Pike pogratulował sobie w duchu. Starannie

przygotował się do roli - zgolił wąsy i brodę, a włosy i brwi

wysmarował białą pastą do butów. Trud się opłacił. Wąsy wkrótce

odrosną, pasta się spłucze. Pies wciąż szczerzy kły, ale on się nie

liczy. Pike'owi chodziło o rozmowę z dzieciakami, zaufanie psa nie

jest mu do niczego potrzebne.

- Noah i ja nie mamy dziadka. Mamy za to nowego tatę.

Pike wiedział, o kim mówią. Wyatt Russell, wielki prawnik z

Waszyngtonu, porządnie zalazł mu za skórę. Wsunąwszy rękę do

kieszeni, wyciągnął pomięte zdjęcie. Chciał podejść bliżej chłopców,

background image

ale powstrzymało go groźne warczenie dobywające się z psiego

gardła.

- Świetny pies obronny... Spójrzcie, to jest moja wnuczka. Penny.

- Ojej, wygląda zupełnie jak Emily - oznajmił chłopiec, który

dotąd milczał.

- Jak kto? - spytał niewinnym tonem Pike, który specjalnie wybrał

stare zdjęcie Emily Blair.

- Jak Emily. Nasza przyjaciółka.

- Penny ma piętnaście lat. Jest najlepszą wnuczką na świecie.

Niedawno przeprowadziła się ze swoją mamą do Teksasu.

- Emily też się niedawno przeprowadziła.

- Co ty powiesz? Również do Teksasu?

- Nie. Do Montany.

- Serio? - Pike'owi kręciło się w głowie od patrzenia przez

okulary. - Byłem kiedyś w Montanie. - Schował zdjęcie do kieszeni.

Ręka mu się trzęsła. Musi się napić. - A gdzie w Montanie teraz

mieszka?

- W Red...

- Noah! Aleks!

Na dźwięk głosu matki chłopcy odwrócili się. Grzechotnik Pike

czym prędzej skrył się w sklepie sportowym, po czym wymknął się

tylnymi drzwiami. Czapkę z daszkiem i okulary wrzucił do

pierwszego śmietnika, jaki zobaczył po drodze. Zadowolony,

pogratulował sobie w duchu. Potrafi gadać z bachorami! Gdyby nie

ich matka, wszystko by mu powiedzieli.

background image

Wrócił do pokoju hotelowego. Musi się spakować. Emily zaszyła

się w Montanie, w miasteczku Red coś tam. Dobra, mała. Wkrótce się

spotkamy!

Patsy wypadła na zewnątrz, drzwi zamknęły się za nią z hukiem.

- Teddy! Joey!

Osłaniając oczy przed słońcem, rozejrzała się po ogrodzie.

Szukała swoich ukochanych synów. Chłopców nie znalazła, ale

zobaczyła siedzącą przy basenie Amber, która rozmawiała z Joem.

- Joe! - zawołała do mężczyzny, którego żonę udawała od

dziesięciu lat. - Nie wiesz, gdzie są chłopcy? Chyba nie sprzątają

znów w stajni...

Po chwili obaj wybiegli z domu. Patsy z promiennym uśmiechem

patrzyła, jak wskakują do wody. Jej dwa największe skarby! Gdyby

tylko zdołała odszukać dziecko, które skradziono jej przed laty,

byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie. A gdyby jeszcze udało się

jej pozbyć Joego i tej małej wstręciuchy Emily...

Dwa dni temu otrzymała wiadomość od detektywa, że przy

nielegalnej adopcji dziewczynki odpowiadającej rysopisowi jej

córeczki pośredniczył jakiś nieuczciwy lekarz ze Stockton. Z

dokumentów wynika, że dziewczynka trafiła do pary mieszkającej w

Ohio. Patsy poprosiła detektywa, aby kontynuował poszukiwania. Jej

mała córeczka jest teraz dorosłą kobietą!

background image

Patsy zmrużyła z namysłem oczy. Miała nadzieję, że Jewel w

niczym nie przypomina dorosłych córek Meredith, których

szlachetność i dobre serce przyprawiały ją o mdłości.

- Joe, muszę z tobą porozmawiać.

Pochyliwszy się nad córką, Joe szepnął jej coś do ucha i ruszył w

stronę żony. Z każdym krokiem jego spojrzenie stawało się coraz

bardziej lodowate. Patsy była pewna, że na córkę patrzył czule. Och,

ile upokorzeń musiała znosić w tym domu!

- Co ona tu robi?

Joe Colton zmierzył wzrokiem tę obcą kobietę, w którą

przeistoczyła się jego piękna Meredith. Gdyby nie Joe Junior i Teddy,

dawno porzuciłby swój ukochany dom. Hacienda de Alegria - Dom

Radości. Radość dawno w nim nie gościła.

- Amber jest naszą córką, a to jest również jej dom.

- Musi chodzić taka skrzywiona?

- Ma problemy. Cierpi.

Patsy przyjęła wyjaśnienie ze wzruszeniem ramion.

- Mogłabyś okazać jej nieco współczucia.

- Och, bez przesady! Ma dwadzieścia sześć lat. Niech się dąsa i

pochlipuje we własnych czterech ścianach. Strasznie je rozpieściłeś,

Joe. I Amber, i Sophie są takie same jak M...

- Jak kto? Ty?

- Nie bądź śmieszny. Ja nie rozczulam się nad sobą i nie pociągam

stale nosem.

background image

Joe westchnął w duchu. Kiedyś kochał tę kobietę. Dziś kochał

wyłącznie pamięć o tym, jaka była przed laty.

- Wołałaś mnie, Meredith. Co chcesz?

Odwróciła się niemal ze wstrętem.

- Nic.

Joe bez słowa skierował się z powrotem do stolika nad basenem.

- Przyniosę ci coś do picia, ptaszyno.

Ptaszyno? Patsy zacisnęła gniewnie zęby. Jakim prawem zwraca

się tak ciepło do tej rozpieszczonej małpy, skoro na nią, Patsy, reaguje

z takim obrzydzeniem? Przypuszczalnie na Meredith spoglądał z

miłością. Ale to się skończyło! Jego ukochana Meredith pewnie trafiła

do jakiegoś przytułku dla bezdomnych i zmarła, nie odzyskawszy

pamięci.

W przyszłości musi jednak bardziej uważać. Nie może mówić, że

Sophie i Amber zachowują się jak Meredith, bo przecież wszyscy ją,

Patsy, uważają za Meredith. Jest zmęczona. I spięta. Lada moment

spodziewa się kolejnej wiadomości od Pike'a. Zadzwonił parę dni

temu z informacją, że Emily wyjechała ze stanu Wyoming. Jak tylko

odkryje, dokąd się udała, przystąpi do działania.

Patsy przeszedł dreszcz podniecenia. Nic dziwnego, że coraz

trudniej było jej grać rolę kochającej żony i matki. Dźwięk komórki

wyrwał ją z zadumy. Wydobywszy telefon z kieszeni eleganckiej

marynarki, przyłożyła go do ucha.

- Słucham?

- Chyba wiem, gdzie ona jest.

background image

Uśmiech zagościł na jej ustach. Czym prędzej obejrzała się za

siebie. Joe z Amber patrzyli w jej kierunku.

- Dzień dobry, Sharon - rzekła głośno do słuchawki. - Znalazłaś

wymarzoną torebkę? Jesteś pewna, że to ta?

Na drugim końcu linii Grzechotnik kontynuował nie zrażony:

- Tak. Z dwóch bardzo wiarygodnych źródeł wiem, że nasza mała

Emily przeniosła się do Montany. Właśnie zawężam obszar

poszukiwań.

- Ależ to wspaniale. - Zerknęła na basen, w którym baraszkowali

jej ukochani synowie. - Bardzo się cieszę.

- Zadzwonię, jak będę coś wiedział.

- Dobrze. Wiem, jak trudno znaleźć pasujące dodatki. - Zniżyła

głos. - Tylko tym razem niczego nie schrzań... Doskonale, Sharon! A

zatem czekam z niecierpliwością.

Wyłączyła komórkę i ponownie przybrała neutralny wyraz

twarzy. Wreszcie wszystko zaczyna się układać. Ma swoich synów,

niedługo odnajdzie córkę, a Grzechotnik uwolni ją od Emily.

- Zaprosiłem Amber na kolację! - zawołał Joe.

Rzuciła mu zirytowane spojrzenie.

- Powiadom o tym Inez, a nie mnie. I uważaj na chłopców.

Amber w milczeniu odprowadziła matkę wzrokiem.

- Przykro mi, ptaszyno - rzekł jej ojciec. - Ostatnio mama jest

jakoś bardziej humorzasta niż zwykle.

Widząc smutek w oczach Joego, Amber z trudem powstrzymała

łzy. Zrozumiała, jak bardzo ojciec jest samotny.

background image

- Nie przejmuj się, tato. To nie twoja wina.

Joe wstał od stolika.

- Tak myślisz? Sam nie wiem. Może powinienem był...

- Hej, tato! - zawołał Joe Junior, który stał na brzegu basenu,

gotów do skoku. - Spójrz na mnie!

Przez moment oboje obserwowali harce chłopców, którzy z

piskiem ganiali się w wodzie. Nawet ptaki ucichły, jakby chciały

przyjrzeć się wesołej zabawie. Przynajmniej oni są szczęśliwi. Amber

podejrzewała, że gdyby nie Joe Junior i Teddy, ojciec dawno

rozwiódłby się z matką. Ale ci dwaj go potrzebują.

Wzdychając głośno, również wstała z fotela.

- Cześć, chłopaki! - zawołała do braci.

- Cześć, Amber!

- Idziesz? - zdziwił się Joe.

Skinęła głową.

- Tak będzie lepiej, tatusiu.

- Martwię się o ciebie, kochanie.

Pocałowała ojca w policzek. Nie mówiła mu, żeby się nie

martwił, bo wiedziała, że i tak jej nie posłucha. Opuszczała ranczo z

ciężkim sercem. Widok matki z ojcem zawsze napawał ją smutkiem.

Kiedyś byli tacy szczęśliwi, tacy zakochani. Co się stało? Dlaczego

matka tak bardzo się zmieniła?

Na

siedzeniu pasażera

leżała

ulotka

z

informacją

o

organizowanym przez szpital balu. Amber zamyśliła się. Tripp nie

tylko jej nie zaprosił, ale zażądał, aby więcej nie pokazywała się w

background image

klinice. Pragnął jej, lecz nie chciał się z nią widywać. Uważał, że w

jego świecie czai się zbyt wiele niebezpieczeństw.

Hm. Był wściekły, kiedy wysiadła z samochodu i zaczęła

rozmawiać z facetem, który pobił żonę. Zdenerwował się, kiedy po

powrocie z Missisipi na ulicy przed jej domem rozległ się wystrzał z

rury wydechowej. Próbował ją osłonić, jakby bał się, że coś złego się

jej stanie.

Cholera jasna! Całe życie starała się zasłużyć na miłość tych,

których kochała. Studiowała na Radcliffe, by sprawić przyjemność

matce. Pracowała w Fundacji, bo ojcu na tym zależało. Wreszcie

znalazła kogoś, kto kochał ją bezwarunkowo. Ale on za wszelką cenę

chciał ją chronić przed złem...

Kierowca za nią nacisnął klakson. Wróciła myślami do

rzeczywistości. Tripp kocha ją. To nie ulega wątpliwości. Ma dziwny

sposób okazywania uczuć, ale na pewno ją kocha. W przeciwnym

razie dlaczego tak bardzo drżałby o jej bezpieczeństwo? Dlaczego w

imię bezpieczeństwa gotów był rezygnować z miłości?

Wydawało mu się, że ją zna. Że wie, jakiego męża powinna sobie

poszukać. Przystanąwszy na czerwonym świetle, podniosła do oczu

ulotkę. Bal ma się odbyć w połowie sierpnia, za dwa tygodnie.

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Zanim dojechała do

Fort Bragg, wiedziała, co zrobi. Zostały jej dwa tygodnie na

dopracowanie szczegółów.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Wyluzuj, Calhoun. I uśmiechnij się. To bal, a nie pogrzeb.

- I kto to mówi? - Wsunąwszy palce za kołnierzyk

wykrochmalonej koszuli, Tripp popatrzył znacząco na przyjaciela.

I faktycznie, od kilku dni Gavin Cooper chodził równie spięty jak

on. Kłopoty obu mężczyzn miały związek z przedstawicielkami płci

przeciwnej. Przedstawicielką płci przeciwnej wywołującą niepokój

Gavina była dziennikarka z lokalnej gazety.

Tripp zacisnął zęby. Bal miał być stosunkowo skromną, lokalną

imprezą, dopóki w przygotowania nie włączyła się Amber. Nagle, jak

za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wokół wszystkiego zrobił się

szum, sprawa trafiła na łamy gazet w San Francisco. Dziennikarze

rozmawiali z kilkoma pacjentami kliniki. Największe zainteresowanie

i sympatię wzbudził czteroletni P.J. Pattison, kędzierzawy chłopczyk

ranny w wypadku samochodowym, w którym zginęła jego matka.

Zdjęcie chłopca trzymającego w ramionach szczeniaka najpierw

pojawiło się w prasie, a potem na plakatach w każdym mieście

północnej Kalifornii. Reklama i rozgłos sprawiły, że mnóstwo par

zgłosiło chęć zaadoptowania dziecka. Akurat z tego Tripp się cieszył.

Nie cieszył się z rozgłosu, jaki on sam zyskał.

Oczywiście nie mógł zrzucić winy na Amber. Sprawcą całego

zamieszania była wścibska dziennikarka, która dowiedziała się o

incydencie na parkingu. Media oszalały. Tripp i Cooper zostali

okrzyknięci bohaterami. Z całego stanu zaczęły napływać datki na

background image

klinikę Mill Creek. Tripp otrzymał cztery propozycje małżeństwa od

kobiet, których nigdy w życiu na oczy nie widział, Coop - pięć.

Jednakże dziennikarka, która o nich pierwsza napisała i za którą

Coop się uganiał, nie chciała mieć z nim do czynienia. Gavin Cooper

potrząsnął głową, śledząc wzrokiem niską atrakcyjną szatynkę.

- Jenna Maria Tribiano. Ktoś, kto się tak nazywa, musi mieć

skomplikowaną naturę, nie sądzisz? - spytał cicho. - No dobra, wiemy,

co mnie dręczy. A ciebie?

Tripp wziął głęboki oddech. I nagle poczuł znajomy zapach. Serce

zabiło mu szybciej. Ponieważ nigdzie w pobliżu nie było złotowłosej

dziedziczki, przytknął do nosa rękaw marynarki. Miał wrażenie, że jej

perfumy przenikają wszystko wkoło. Towarzyszyły mu wszędzie: na

szpitalnym korytarzu, w windzie, w poczekalni kliniki. Zabronił

Amber przyjeżdżać do Mill Creek, ale ona nie słuchała żadnych

poleceń.

Oczywiście starała się nie pokazywać mu na oczy: pomagała w

klinice, kiedy on pracował w szpitalu, i na odwrót. Od dwóch tygodni

ani razu jej nie widział, czasem tylko wjeżdżając na parking, kątem

oka dostrzegał wyjeżdżające sportowe auto.

- O rany! - Coop aż zagwizdał pod nosem. - Co za kiecka!

Podniósł się szmer. Pewnie każdy facet pomiędzy osiemnastym a

osiemdziesiątym rokiem życia jęknął z zachwytu na widok Amber,

która stała pod ukwieconym łukiem na końcu przejścia. Kaskada

złotych loków opadała jej na ramiona. Największe wrażenie robiła

background image

jednak jej suknia, czerwona, obcisła, z wielkim dekoltem, od której

nie sposób było oderwać oczu.

- Ciekawe, kim jest ten gość, z którym przyszła - ciągnął Coop. -

Zresztą nieważne. Ale ta kiecka, stary! Ta kiecka! Nie wiadomo, czy

więcej zasłania, czy odsłania.

- Myślałem, że pałasz miłością do swojej dziennikarki - zauważył

Tripp.

Gavin Cooper, nie bez powodu przezywany donżuanem, posłał

przyjacielowi zdumione spojrzenie.

- A od kiedy to zakochanemu facetowi nie wolno podziwiać

innych kobiet?

Przypuszczalnie był to jeden z powodów, dla którego

dziennikarka nie chciała mieć z nim do czynienia.

Dzięki przychylności władz miejskich bal odbywał się na terenie

parku. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi; im ciemniejszą barwę

przybierało niebo, tym jaśniej nad głowami tańczących par migotały

sznury świateł rozwieszonych na drzewach. Amber drżała na całym

ciele. Wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. Rozglądając się

dookoła, nagle napotkała spojrzenie Trippa. Nic dziwnego, że była

zdenerwowana. Nie spuszczał z niej wzroku.

Bal zaczął się o siódmej; zanosiło się na to, że będzie wielkim

sukcesem. Cieszyło to Amber, która mnóstwo wysiłku włożyła w

przygotowania. Zależało jej jednak również na tym, aby samej

odnieść sukces i zdobyć Trippa. Mężczyznę, z którym przyszła na bal,

przedstawiła dyrektorowi szpitala, po czym ruszyła z nim na parkiet.

background image

Kiedy skończyła się melodia, ktoś inny poprosił ją do tańca.

Zauważyła, że Tripp cały czas bacznie się jej przygląda. Po pewnym

czasie jedna z pielęgniarek niemal siłą zaciągnęła go do walca. Potem

pielęgniarka znikła, a oni znaleźli się koło siebie.

- Wydawało mi się, że damy nie noszą czerwieni.

Przerabiała w myślach różne scenariusze; zastanawiała się, co

powie, jeśli Tripp powita ją chłodno, co jeśli obojętnie, a co jeśli

przyjaźnie. Natomiast zaskoczył ją gniew w jego głosie.

- Nie mówiłam, że nie noszą. Stwierdziłam jedynie, że narzeczona

człowieka, który stara się o posadę w prywatnym szpitalu, powinna

prezentować się elegancko, lecz skromnie, by nie przyćmiewać żony

jego przyszłego szefa.

Nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany,

jednocześnie próbował zapomnieć, co czuł, kiedy trzymał ją w

ramionach, a ona jęczała z rozkoszy.

- Zatańczysz, Amber?

Uśmiechając się przyjaźnie, wzięła pod rękę młodego

sanitariusza. Tripp został na miejscu, kipiąc z wściekłości. Kiedy

melodia ucichła, Fred odprowadził Amber do Trippa i ruszył na

kolejny podbój.

- Nie za młody dla ciebie?

Bez słowa odwróciła się i odeszła. Zależało jej na Trippie, ale nie

zamierzała znosić jego humorów i zniewag. Nalała sobie szklankę

ponczu.

- Wygląda na to, że dzięki balowi twoja klinika stanie na nogi.

background image

Jakim cudem wyczuła jego obecność? Uznał, że nie ma sensu o to

pytać.

- Dobrze, że wciąż ją uważasz za moją - rzekł.

Zareagowała lekkim uniesieniem brwi, jakby zdziwił ją jego

sarkazm. Ale, do jasnej cholery, przecież to on, Tripp Calhoun,

założył klinikę. I on powinien przyjmować do pracy wolontariuszy.

Ona zaś wpadała bez pytania, po prostu kiedy miała czas i ochotę. Tak

samo nieproszona zjawiała się w jego snach.

- Sprawiasz wrażenie zmęczonego, Tripp.

Oczywiście, że jest zmęczony. Nie wysypia się, bo ciągle o niej

myśli.

- Wzięłam do serca twoją radę. - Widząc jego pytające spojrzenie,

wyjaśniła: - A propos mężczyzny, który nadawałby się dla mnie na

męża.

- No i co?

- No i w ciągu ostatnich dwóch tygodni umówiłam się z kilkoma

na kolację.

- To znaczy z iloma?

Starała się zachować kamienny wyraz twarzy.

- Z trzema. Pierwszy to chirurg plastyczny z Bostonu. Jest

niesamowicie bogaty, a jego rodzina pochodzi z najwyższych sfer.

Studiował w Anglii, uwielbia operę i Szekspira.

- Wyznaczyliście już datę ślubu?

Skrzywiła się.

background image

- Nie. Śmiertelnie mnie wynudził. Ale jednego się o sobie

dowiedziałam.

Wolnym krokiem oddalali się od tańczących; muzyka stawała się

coraz cichsza.

- Czego? - spytał Tripp, siląc się na obojętność.

- Że nie chcę spędzić życia z facetem, który zarabia majątek,

poprawiając bogatym klientkom piersi i nosy. Drugi mężczyzna,

którego zaproszenie przyjęłam, to przyjaciel Freda. Wiem, wiem... -

dodała szybko, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. - Też wolałabym

mieć za męża kogoś, komu wolno głosować. Oczywiście, gdybym

była szaleńczo zakochana, sprawa wieku nie grałaby roli.

- A trzeci?

- To motocyklista o włosach znacznie dłuższych niż twoje, zanim

je ściąłeś, i wielkim tatuażu kobry na plecach.

- Czyś ty zwariowała? Wiesz, jaki to może być groźny typ?

Kopnęła go w kostkę; zupełnie się tego nie spodziewał.

- Mylisz się. Tom jest miłym facetem, który akurat lubi długie

włosy i nie boi się igły. Pracuje w schronisku dla zwierząt i wzrusza

się do łez, kiedy słyszy hymn narodowy.

Nie wiedział, do czego Amber zmierza, powoli jednak zaczynał

tracić nad sobą kontrolę. Bał się, że jeszcze chwila, a porwie ją w

ramiona...

- I pewnie bardzo kocha mamusię - oznajmił, usiłując wziąć się w

garść. - Wiesz, ilu facetów skazanych na śmierć twierdzi, że kocha

mamusię, Amber? A ten gość, z którym przyszłaś dziś na bal?

background image

Z całej siły dźgnęła go palcem w klatkę piersiową.

- Tak się składa, że Philip jest już zaręczony. Z moją przyjaciółką

Claire.

- To dlaczego przyprowadziłaś go?

- Dla towarzystwa. Posłuchaj, Tripp. Nikt mi nie może dać

gwarancji bezpieczeństwa. Ani ty, ani żaden inny facet. Prawie

dwadzieścia lat temu mój brat zginął, jeżdżąc na rowerze w

najbardziej bezpiecznej okolicy w kraju. Nieszczęście może

przydarzyć się wszędzie i każdemu.

- Nie rozumiesz, Amber...

- Rozumiem bardzo wiele, mimo że swoim dziwnym

zachowaniem wprowadzasz mi zamęt w głowie.

- Ale...

- Nie przerywaj. Możesz ze mną nie współpracować. Możesz się

ze mną nie widywać. Ale nie możesz ani mnie, ani nikomu zapewnić

bezpieczeństwa, bo tego nie da się zrobić. I jeszcze jedno ci powiem.

Nie będę dłużej próbowała zasłużyć na czyjąś miłość lub akceptację.

Odtąd zamierzam słuchać się wyłącznie siebie. Praca wolontariuszki

w klinice sprawiła mi więcej satysfakcji niż cokolwiek innego. - Na

moment zawahała się. - No, prawie...

Chwycił ją za rękę, zanim znów go dźgnęła.

- Jak na rozpieszczoną dziedziczkę masz spory tupet.

- Idź do diabła, Tripp. - Wyrwała mu się.

- Amber, poczekaj!

background image

Zrównał z nią kroki. Nie pozwoliła się dotknąć, ale przynajmniej

stanęła.

- Właściwie to powinnam ci podziękować - rzekła.

Ale nie podziękowała.

- Za co? - spytał.

- Tego lata odkryłam, co to jest prawdziwa miłość. Jak to nigdy

nie wiadomo, co się komu spodoba, prawda?

Zasłużyłem na to, pomyślał.

- Ja też ci powinienem podziękować.

- Ty mnie?

- Za to wszystko. - Wskazał ręką dookoła. - I za dotację.

Wystąpiłem również o wsparcie do innych organizacji i instytucji.

Poza tym dzwonił do mnie Montgomery Perkins. Okazuje się, że

jeden z kelnerów w Missisipi widział, jak opuszczaliśmy restaurację.

Powiedział Cornelii, co się stało: że nawet nie tknąłem Dereka.

Perkins wezwał Dereka na dywanik. A mnie zaproponował

stanowisko głównego lekarza pediatry w szpitalu w Santa Rosie.

Amber wytrzeszczyła oczy.

- No i co? Co powiedziałeś?

- Odmówiłem.

- Ale...

- Nie chcę przenosić się do Santa Rosy.

- Dlaczego?

- Dwie minuty temu jeszcze nie wiedziałem. Ale teraz już wiem.

Bo ciebie tam nie ma.

background image

Odwróciła wzrok.

- Nie lubię swojej pracy... To znaczy lubię, ale wykonuję ją tylko

dlatego, że chciałam zyskać aprobatę matki. Ojca też. Ale więcej nie

zamierzam siedzieć za biurkiem i grzebać w papierach.

Oszołomiony odkryciem, jakiego przed chwilą dokonał, starał się

zrozumieć, co Amber usiłuje mu powiedzieć.

- A co chcesz robić? - spytał.

- Może wrócę na studia. Chętnie zostałabym dyplomowaną

pielęgniarką, może lekarzem. I chętnie pracowałabym w szpitalu w

Ukiah. - Zerknęła na Trippa, po czym szybko spuściła oczy. - To co?

Nie próbujesz wybić mi tego pomysłu z głowy?

- Chyba nie dałbym rady.

Popatrzyła na niego zdziwiona.

- Jest tylko jedno wyjście - kontynuował. - Skoro uparłaś się, żeby

grać mi na nerwach, równie dobrze możesz za mnie wyjść.

Zamurowało ją.

- Co?

- Powiedziałem, że cię kocham.

- Wcale nie.

- Ale powinienem był, i to kilka tygodni temu.

- Serio? Nie żartujesz? Kochasz mnie?

- Tak. Od pierwszego dnia. Nie tamtego sprzed laty, ale tego

teraz, kiedy zobaczyłem cię nad basenem. Boję się miłości, lecz

jeszcze bardziej boję się, że znikniesz z mojego życia. Więc jak?

Wyjdziesz za mnie? - Urwał.

background image

- Jeśli się wahasz, to wiedz, że ja też dowiedziałem się kilku

rzeczy o sobie.

- Jakich, Tripp?

- Że potrafię się uprzeć i dążyć do celu. - Przytknął czoło do jej

czoła. - Miałem świetną nauczycielkę... No? Wyjdziesz za mnie?

Przez chwilę milczała. Trzy razy się jej w życiu oświadczano.

Tripp jest czwarty. Jego oświadczyny nie należą do najbardziej

romantycznych, ale na pewno są najbardziej szczere.

- Naprawdę mnie kochasz? - spytała.

- Tak. - Ujmując jej dłoń, uklęknął. - Jesteś kobietą, o jakiej

marzyłem. Kiedy ja sztywno trzymam się reguł, ty wykazujesz

inwencję; kiedy ja milczę, ty mówisz; kiedy jestem poważny, ty

tryskasz życiem i energią. Kocham cię. Czy chcesz zostać moją żoną?

Żyć ze mną, dzielić się pracą i łożem? Kochać mnie i nasze dzieci?

Łzy podeszły jej do gardła. Skinęła głową.

- Czy to oznacza: tak?

- Tak - szepnęła. - Tak. Chcę tego wszystkiego. Kocham cię,

Tripp.

Wstał. Po raz pierwszy od dwóch tygodni ich usta się zetknęły.

Ponieważ drzewo, za którym stali, nie bardzo ich osłaniało, musieli

pohamować pożądanie i ograniczyć się do pocałunków.

- Kiedy? - spytał, odrywając wreszcie wargi od jej ust.

Nie miała pojęcia, o czym mówi.

- Co kiedy?

- Kiedy mnie poślubisz?

background image

Uśmiechnęła się szczęśliwa. Modliła się, aby Tripp odwzajemnił

jej uczucie i jej modły zostały wysłuchane. Spojrzała do góry; na

niebie świecił księżyc, migotały setki gwiazd.

- Może dzisiaj?

Obrócił ją twarzą do siebie.

- Naprawdę? - Ucieszył się, po chwili jednak pokręcił głową. -

Nie. Zasługujesz na prawdziwe wesele.

Całe życie marzyła o wyszywanej koralikami białej sukni z

trzymetrowym trenem. Wyobrażała sobie, jak ojciec prowadzi ją do

ołtarza, a potem rodzina składa jej życzenia - Emily, rodzice, którzy

wciąż bardzo się kochają...

Popatrzyła na Trippa. Rzeczywistość jest ważniejsza od marzeń.

- Dzisiaj, kochany. Jedźmy do Vegas.

Przycisnął jej rękę do swojego serca, a jego twarz rozjaśnił

uśmiech.

- Jakże mógłbym ci odmówić?

Dwie i pół godziny później delikatnie przytrzymał Amber, której

po podróży samolotem i lekach wciąż kręciło się w głowie.

- Jak cię pani czuje, pani Calhoun?

- Cudownie - odparła, spoglądając na tandetną obrączkę kupioną

w sklepiku na rogu.

- Jutro kupię ci prawdziwy pierścionek - obiecał Tripp głosem

ochrypłym ze wzruszenia. - Z brylantem, perełką. Razem

wybierzemy...

- Mam wszystko, czego mi trzeba do szczęścia.

background image

Objęci, ruszyli po schodach, opuszczając jaskraworóżową kaplicę,

w której złożyli przysięgę małżeńską. W wolnej ręce Amber trzymała

akt ślubu, a Tripp wykonane polaroidem zdjęcie przedstawiające

młodą parę: jego w drogim czarnym garniturze, ją w wyzywającej

czerwonej sukni z ogromnym dekoltem i rozcięciem do połowy uda.

- Jesteś piękna.

- Dziękuję.

Nagle rozległ się przeciągły gwizd.

- Ale laska! - zawołał przejeżdżający kabrioletem mężczyzna.

- Ta laska to moja żona! - poinformował go Tripp.

Rozpierała go duma. Laskę mógł mieć każdy, on zaś miał

najwspanialszą kobietę na świecie, nie tylko piękną, ale silną, upartą,

mądrą i niezależną.

Amber nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. Owszem, jest parę nie

rozwiązanych spraw, które mąciły jej radość, choćby zniknięcie Emily

czy zachowanie matki. Ale miała nadzieję, że z czasem wszystko się

dobrze ułoży. Najważniejsza jest miłość. A wiedziała, że tej jej nigdy

nie zabraknie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steffen Sandra Zona na pokaz 10
Connelly Clare Żona na pokaz
0578 Steffen Sandra Na wszystko przyjdzie czas
michalpasterski pl 10 sposobw na nieograniczon motywacj
10 Obrobka na tokarce CNC 0
10 mitów na temat dziecięcej zazdrości
Uczucia na pokaz
krezusss, Działalność przedsiębiorstwa odnosząca się do ostatnich 10 miesięcy na przykładzie sprzeda
10 sposobów na manipulację społeczeństwem
10 powodów na to ze za dlugo jestes kawalerem
10 przepowiedni na rok 12
70 NW 10 Futeraly na MT
zakończenie roku 10-11, Na zakończenie roku szkolnego
S2 Rola czynników kulturowych w kryzysie finansowym Wiesław Rehan wykład 10, Materiały na studia, No
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 10 Dziewczyna Na Moście
Veblen próżniactwo na pokaz
AutoMapa 6 10 działa na platformach

więcej podobnych podstron