Rozdział 1
Madeline Smith nie wierzyła w duchy. Nie przed nocą, w której Jon
Barnett wkroczył w jej życie, w każdym bądź razie. Maddie podciągnęła swoje
nogi do piersi i objęła je. Może „chodzić” to złe słowo - jego metoda ruchu była
niezwykle płynna. Na zewnątrz jej sypialni gałęzie starego wiązu drapały w tę i
z powrotem po pokryciu cynowego dachu. Wiatr zawył w nocy; upiorny krzyk,
który pasował do jej nastroju oczekiwania i strachu. Śnieg padał za oknami,
srebrne krople błysnęły krótko w świetle.
To właśnie poczuła, opadając na łóżko i czekając na przybycie ducha w
chwili, gdy wczesna, zimowa burza szalała na zewnątrz. Tyle, że on upierał się,
że duchem nie jest.
Szczelniej okryła nogi, zastanawiając się, czy nie powinna palić w piecu
trochę większą ilością drewna. Może gorąco trzymało go z dala. Albo był
zmęczony swoją grą i zapomniał o niej. Desperacja w jego oczach wyglądała na
prawdziwą, ale jego prawdziwości nie była pewna. Może był wytworem jej
wyobraźni - ostatnią, rozpaczliwą ucieczką od samotności jej życia.
Zegar zaczął cicho wybijać godzinę. Odwróciła się, by na niego spojrzeć.
Pierwsza trzydzieści. Może zapomniał o niej...
- Madeline.
Zamknęła oczy, niepewna czy to strach, czy niespodziewana przyjemność
słyszenia niskiego, aksamitnego głosu spowodowała nagłe przyśpieszenie jej
serca.
- Madeline - powtórzył. Tym razem w jego ciepłym głosie pojawiła się
nutka ponaglenia.
Pozostawał w cieniu, z lewej strony od okna. Pomimo burzy, która szalała
na zewnątrz, nosił tylko czarną koszulkę z krótkimi rękawami i ciemne dżinsy -
takie samo ubranie nosił, gdy pojawił się po raz pierwszy - wczoraj wieczorem.
Chociaż dzisiaj było w nim coś innego. Dziś wyglądał na wystraszonego.
Ale on, do cholery, nie był prawdziwy! Jak duch mógłby czuć strach?
- Madeline, musisz mi pomóc.
Zamknęła swoje serce przed rozpaczliwym apelem w jego głosie. To, o co
ją prosił, było niemożliwe.
- Nie mogę. - Unikała jego wzroku, strzępiąc krawędź koca. - Nie znam
cię, nie wierzę w twoją egzystencję. Jak możesz oczekiwać, że zostawię
wszystko, co mam, na kaprys ducha?
- Musisz! - Nagła ostrość jego głosu sprawiła, że popatrzyła w górę. -
Wszystko o co cię proszę to podróżowanie przez stany, nie przez inny kraj!
Dlaczego tak się obawiasz wycofania się ze swojego azylu?
Maddie spojrzała na niego. Wyglądał jakby wydedukował z niej o wiele
za dużo. Jeszcze nikt nie zobaczył jej strachu - nawet jej siostra, która była tak
blisko niej, jak tylko Maddie pozwalała komukolwiek w te dni.
- Nie ma nic złego w byciu ostrożnym - powiedziała po chwili. Studiował
ją, a rozbawienie pojawiło sie na chwilkę w diamentowo-jaskrawej głębokości
jego niebieskich oczu.
- Nigdy nie powiedziałem, że jest. Ale życie jest po to, by z niego
korzystać. Nie możesz się wiecznie ukrywać.
Zignorowała niepokój w sercu, zignorowała szepty nawołujące do
spytania go o to, skąd tyle o niej wie; uniosła brew.
- A skąd niby duch wie o takich rzeczach?
Westchnął, po czym przeczesał ręką zdecydowanie za długie włosy. W
świetle ognia, drobinki złota zdawały się przepływać przez jego palce.
- Nie jestem duchem, Madeline. Ale będę, jeżeli mi niedługo nie
pomożesz. Trwoga tańczyła w jej sercu.
- Co masz na myśli?
Podszedł do ognia i wyciągnął ręce tak, jakby chciał go pochwycić. Złote
kosmyki, odbijające blask ognia, muskały jego ramiona. Jego palce były długie,
gładkie i opalone. Pan wyglądał jak prawdziwy - jednak gdyby się przyjrzała,
dostrzegłaby blask ognia przez jego ciało.
- Mam na myśli, że utknąłem w dole tej cholernej studni i nie mogę
wyjść. Umrę, Madeline, o ile mi nie pomożesz.
Maddie zamknęła oczy, próbując zdławić wzrastającą spiralę strachu. Nie
dla jej bezpieczeństwa, ponieważ wyczuła, że ten jeden duch nie zrobi jej
krzywdy. To był tylko strach... przed czym? Nie wiedziała co, ale tam było coś,
co czyniło ją ostrożną przy tym widmie.
Może powinna pójść mu na rękę. W końcu znudziła by mu się ta gra i
zostawiłby ją w spokoju.
Albo wariowała - większość jej tzw. przyjaciół to przewidywało.
Jednakże ci sami przyjaciele nie rozumieli czym była, lub do czego była zdolna.
Nie próbowali też jej pomóc.
- Dlaczego nikt inny nie może cię ocalić? Musisz mieć przyjaciół -
dlaczego ich nie zadręczasz?
- Uwierz mi, zrobiłbym to, gdybym mógł.
Jego ton był oschły i bez wątpienia byłby teraz gdziekolwiek indziej, niż z
nią. Złe wieści, gdy nawet pieprzony duch nie chce z tobą przebywać.
- Więc czemu nie? Zmarszczył brwi.
- Nie wiem. Jakaś siła ciągnie mnie do ciebie. Nie mam wyboru w tej
sprawie, Madeline. Jesteś wszystkim co mam.
I odmawiasz mi pomocy. Gdy rzuciła na niego okiem, zobaczyła milczącą
naganę. Maddie przygryzła swoją wargę i odwróciła wzrok, przyglądając się,
jak śnieg kontynuował swój taniec za oknem. Może jednak traciła zmysły?
Zaczynała współczuć duchowi.
- Dlaczego miałbyś być zdolny sięgnąć całkowicie obcego ci człowieka i
to kogoś, kto jest dla ciebie całkowicie bezużyteczny?
- Nie wiem.
Ale spojrzenie które jej posłał było ostre, tak, jakby wiedział, ale nie
sądził, by ona to zrozumiała.
- Jeżeli chcesz mojej pomocy, jesteś winny mi bycie uczciwym.
- Wystarczająco uczciwym. - Stanął tyłem do ognia, ale ręce trzymał za
plecami jakby wciąż próbował je ogrzać. - Czymkolwiek jest ta siła, przynosi ze
sobą poczucie niebezpieczeństwa. I łączy się jakoś z tobą.
Wyglądało, jakby powiedział bardzo dużo, ale Maddie zauważyła, że nie
powiedział właściwie nic. Może jej duch w poprzednim życiu był politykiem.
- To wiele wyjaśniło - powiedziała sucho.
Posłał jej spojrzenie na wpół rozbawione, na wpół sfrustrowane.
- Ktoś tobie bliski jest w niebezpieczeństwie i w jakiś sposób oni
przyciągają mnie do ciebie.
Poza jej siostrą, jedyną osobą, która była jej bliska był syn Jayne, Evan.
Ale żadne z nich nie ma rodzaju mocy, o jakiej Jon mówił. Nie, pomyślała
ponuro, był tylko jeden odmieniec zostawiony w ich małej jednostce rodzinnej.
- Jak to sie stało, że skończyłeś w studni?
- Ktoś postrzelił mnie gdy zwiedzałem - wzruszył ramionami. - Wtedy
musiałem w nią wpaść.
Maddie uniosła brew. Z tego, co mogła z niego zobaczyć, miał niezwykle
małe dowody ran od kul.
- Wtedy umarłeś. Westchnął i zamknął oczy.
- To był strzał w ramię. Upadek mógł mnie zabić, ale byłem...
szczęściarzem.
Ramię najbliżej niej było opalone na brązowo, dobrze umięśnione i
niezwykle wolne od ran. Jego dłonie wciąż były stanowczo ściśnięte razem, co
byłoby nie możliwe, gdyby w ramieniu była dziura. Może to duch był szalony,
nie ona.
- Dlaczego nie krzyczysz o pomoc?
- Ponieważ, jak wyjaśniałem wcześniej, nie mogę ryzykować. Ktoś chce
mnie koniecznie mieć. Jeżeli dowiedzą się, że żyję, znajdą mnie i dokończą
pracę.
Owiał ją chłód.
- To nie mógł być wypadek.
- Nie.
Zamknęła oczy na łagodną pewność w jego głosie.
- Jeżeli ci pomogę, moje życie może być w niebezpieczeństwie.
- Skąd by wiedzieli, że mi pomagasz? Byłabyś kolejnym przechodzącym
turystą.
Nagłe znużenie w jego głosie sprawiło, że spojrzała na niego. Jego postać
wyblakła nieco, zlewając się z nocą. Coś było nie tak, coś więcej niż fakt, że
został postrzelony. A ona wyczuwała, że on jej nie powie co.
- Kogo masz na myśli, mówiąc oni?
- Nie jestem do końca pewny. Ale ktoś w tym mieście wiedział dlaczego
tu byłem, i całkiem szybko zabrali się do pozbycia się mnie.
- Więc powiedz mi w jakim mieście jest twoje ciało i dlaczego tam jesteś.
- Gdyby zamierzał dalej ją prześladować, powinna przynajmniej starać się
zrozumieć go choć trochę.
Popatrzył na nią, a potem potrząsnął głową.
- Ile razy mam powtarzać, zanim we mnie uwierzysz?
Był na skraju rozpaczy, jego głos spowodował, że drgnęła. Mimo to
wczoraj wieczorem była zbyt zajęta próbowaniem przekonania siebie, że był to
tylko sen na jawie, by naprawdę słuchać co mówił.
- Wspomniałeś jakieś miasto - Sherbrook, prawda?
Zamknął swoje oczy na moment, jakby robiąc wszystko by zachować
spokój.
- Sherbrook to nazwa gospody. Miasto to Taurin Bay.
Miała złe przeczucia. Evan był na obozie szkolnym w Taurin Bay nie tak
dawno temu. Jayne była tam jako kucharz i szef pomywaczy.
- Te siły, które cię do mnie przyciągnęły - były męskie czy żeńskie?
- Męskie - przerwał i zwężył oczy - Czemu pytasz?
Evan - Coś jej mówiło, że to był Evan. Maddie oblizała usta i
zastanawiała się, czy powinna zadzwonić do siostry - albo ona właśnie martwiła
się o nic?
- Maddie, co jest?
Patrzyła przez chwilę w niego pusto.
- Moja siostra ma trzynastoletniego syna, Evana. Oboje byli w Taurin Bay
w zeszłym miesiącu.
- Cholera! - Jon przejechał dłonią po włosach, i nagle ruszył do przodu
zatrzymując się dopiero, gdy jego kolana dotknęły boku jej łóżka.
Był blisko, tak blisko. Widziała ruch jego klatki piersiowej, czuła jak jego
oddech pieści jej skórę. Mogła poczuć jego zapach, słaby zapach wody
kolońskiej połączonej z odrobiną ziemi i potu. Ale on nie był prawdziwy, do
cholery!
- W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy, szesnastu nastolatków zostało
porwanych z ich domów i nie widziano ich żywych później. W każdym
przypadku żadne zamki ani okna nie zostały naruszone. I za każdym razem,
nastolatek był porywany w następną pełną pełnię po tym, jak ich rodziny
wróciły do Taurin Bay.
Serce jej podskoczyło. Podniosła rękę do gardła i próbowała zachować
spokój.
- Evan jest bezpieczny w domu. To śmieszne.
- Coś mnie tu przyciąga, Madeline. Ktoś, kto wie, że on jest w
niebezpieczeństwie. Jest jakieś połączenie między nami. Dziś jest pełnia.
Zadzwoń do swojej siostry.
Wygramoliła się z łóżka i podbiegła do drzwi sypialni. Wtedy się
zawahała, oglądając się na Jona. Nie ruszył się, ale jego ciało wyblakło, tracąc
swój kształt w ciemności. Tylko jego niebieskie oczy wciąż były jasne.
- Idź do niej zadzwonić - powiedział. - Później przyjdź do mnie. Ocal
mnie. - Maddie nie uległa jego prośbie, mimo, iż wiedziała, że nie będzie go w
pokoju, kiedy wróci. Podbiegła z korytarza do telefonu w kuchni, włączając
światła, kiedy weszła. Ciemność zdawała się zbyt intensywna by samotnie
stawić jej czoło.
Drżącymi palcami podniosła telefon i wybrała numer Jayne. Wydawało
jej się, że trwa to wieczność. Przygryzała wargę, mając nadzieję, że nic się nie
zdarzyło; mając nadzieję, że Evan leżał w łóżku bezpieczny.
- Halo? - ochrypły, na wpół śpiący głos odezwał się wreszcie.
- Jayne, to ja. - Powiedziała bez wstępu. - Czy jest Evan? Jest z nim
wszystko w porządku?
Nastała krótka pauza, a Maddie mogła usłyszeć szelest koców, gdy jej
siostra przesuwała się na łóżku.
- Oczywiście, że jest. Czemu pytasz?
Ponieważ jestem głupia, a duch powiedział mi, że może być w
niebezpieczeństwie.
- Nie cackaj się z młodszą siostrą i pójdź sprawdzić, okej? - Jayne
westchnęła.
- Maddie, czy ty znów piłaś?
Maddie zamknęła oczy. Ilekroć Jayne pomyślała, że ma problem, zawsze
pytała to samo - chociaż to sześć lat i dziesięć dni temu Maddie ostatnio piła. Od
kiedy ogień zabrał ze sobą życie jej męża, pomyślała z drżeniem. Eksperci nie
znaleźli wytłumaczenia ognia, chociaż teorii mieli w bród. Maddie znała
prawdę, ale nie mogła nikomu o tym powiedzieć - nawet swojej siostrze.
Chrząknęła.
- Nie. Miałam sen i chciałam się przekonać, że wszystko w porządku.
- Na miłość Boską, jest po drugiej. - Irytacja odjęła Jayne głos, ale
przynajmniej wciąż słuchała. Przynajmniej nie trzasnęła telefonem...
- Jestem świadoma godziny. To zabierze minutkę, żeby sprawdzić, czy
jest Evan. Proszę.
- Do cholery, wydaje mi się, że tak będzie lepiej - mamrotała jej siostra -
Albo będziesz wydzwaniać przez całą noc.
Maddie usłyszała Steve'a, męża Jayne, który szeptał coś o dziwnych
siostrach, a potem skrzypnięcie sprężyn, kiedy Jayne wstawała z łóżka. Maddie
skrzywiła się, mając nadzieję, że była po prostu dziwna. Mając nadzieję, że Jon
się mylił. Popatrzyła za okno, obserwując taniec opadających płatków śniegu na
jej podwórku. Usłyszała odgłos kroków i poczuła supeł w żołądku. Proszę,
pozwól Evanowi być bezpiecznym.
- Evan śpi twardo, Maddie. - W głosie Jayne słychać było mieszankę
rozdrażnienia i irytacji. - I ty też powinnaś.
Tym razem Jayne rzuciła słuchawkę, ale Maddie nie zwróciła na to uwagi.
Jon był w błędzie. Evan był cały. Odłożyła słuchawkę, zmierzwiła włosy drżącą
ręką i oparła się plecami o ścianę. Może Jayne ma rację. Może wszystkim, czego
potrzebowała była dobrze przespana noc - coś, co wymyka jej się, odkąd jej
świat zniknął w płomieniach.
Zamknęła oczy, walcząc ze wspomnieniami, walcząc z nagłą potrzebą by
ból utopić w zapomnieniu z drinkiem. Ten rozdział jej życia jest zakończony.
Nie wróci do niego, nawet poprzez wspomnienia. A jeżeli Jon wróci, powie mu,
żeby sobie znalazł kogoś innego do opowiadania jego dziwnych historii. Nie
była zainteresowana, jeżeli w cenie było, żeby jej siostra uważała ją za jeszcze
bardziej obcą niż kiedykolwiek.
* * * *
Jego jedyną szansą na ratunek była kobieta, która bała się życia. Jon
potrząsnął głową na tę ironię i oparł ze znużeniem o zimną kamienną ścianę
studni. Widział jak strach zapłonął w jej bursztynowych oczach, w drżeniu rąk,
gdy przebiegała palcami przez włosy o kasztanowym odcieniu. Obawiała się
opuścić bezpieczeństwo swojego domu.
I umrze, jeżeli ona tego nie zrobi.
Uśmiechał się ponuro i podniósł wzrok na blade gwiazdy migoczące w
ciemności daleko nad nim.
Jak on pragnął umieć latać, po prostu wzbić się na skrzydłach ze studni do
wolności. Ale nie mógł nawet wspiąć się z ręką w ten sposób. Rzucił okiem w
dół, zauważając, że jego ciało spuchło wokół chustki, którą przewiązał swoje
przedramię.
Ktoś go postrzelił, ale nie bronią palną, jak Madeline myślała. Ktoś w
Taurin Bay wiedział czym był. Użyli strzał zrobionych z jesionu
amerykańskiego, broni śmiertelnej z magią dla ich duszy.
Odłamał większą część strzały, ale część nadal tkwiła w jego ciele, i
prawdopodobnie była jedynym powodem dla którego jeszcze się nie wykrwawił
na śmierć. Co dziwne, nie odczuwał bólu. Nie teraz, w każdym razie. Może to
był chłód. Może to było zdrętwienie wylewające się na jego ciało. A może był
odporny, jak wiele jego przyjaciół uważało.
Skrzywił się i zamknął oczy. Myślał o śmierci wiele razy, ale nigdy nie
pomyślał, że będzie jak teraz - on, bezradny i samotny w zimnie, zimnie nocy.
A jednak, pod pewnymi względami, to dziwnie pasowało. Spędził
większość swojego dorosłego życia samotnie, więc czemu nie miał umierać tak
samo?
Nie troszczyłby się o to tak dużo, gdyby miał okazję zobaczyć swoją
rodzinę raz jeszcze i wyjaśnić im czemu ich tak bardzo unikał przez zeszłych
dziesięć lat.
Sowa pohukiwała łagodnie w oddali. Słuchał uważnie, a potem usłyszał
łagodny trzepot skrzydeł i cichy pisk myszy polnej. Jeżeli sowy poszukiwały
obecnie posiłku, to znaczyło, że nikt nie miał zakłócić ich polowania. I nie było
nikogo, kto polował na niego. Złapany w pułapkę tej cholernej studni, był łatwy
do zdobycia. Minął dzień odkąd został postrzelony. Wszystko wskazywało na
to, że powinien być bezpieczny, ale przez lata nauczył się by nie opuszczać
gardy.
W bolesny sposób dowiedział się, że powinność bycia bezpiecznym nie
zawsze to znaczyła.
Stanął w wodzie opływającej krawędź małej półki skalnej. Woda była
jego zbawieniem pod wieloma względami - złagodziła jego upadek i bez
wątpienia ocaliła mu życie.
I była zdatna do picia, co znaczyło, że nie groziło mu odwodnienie.
Jednak to też może go również zabić. Jego zdolności dawały mu pewną ochronę
przed zimnem ale wiedział, że zaczyna naciskać na ich odporność. Jego
zdolności dawały mu niewielką ochronę przed zimnem, wiedział jednak, że są
na wyczerpaniu. Zanurzenie się w wodzie przemoczyło doszczętnie każdy
skrawek jego ubrania i teraz było mu tak zimno, że każdy ruch sprawiał ból.
Gdyby Madeline znalazła odwagę, by przyjść mu z pomocą, może nie
znaleźć nic poza soplami lodu wielkości pięciu - dziesięciu stóp.
Madeline - co zamierzał z nią zrobić? Jak mógłby przekonać ją, że jest
zdrowa psychicznie i naprawdę chce jej pomocy? Co się wydarzyło w jej życiu,
że tak się boi?
Uderzyła go fala zawrotów głowy. Nie było nic, co mógłby zrobić oprócz
przetrwania uczuć. Prawdopodobnie miał dość siły na kontakt z nią jeszcze raz.
Jeżeli nie zdoła przekonać jej do pomocy, miał po prostu nadzieję, że ktoś w
Kręgu zda sobie sprawę, że jest w tarapatach i przyjdzie mu z pomocą.
Bo jeżeli nie, to więcej dzieci umrze.
* * * *
Śnieg zamienił się w deszcz, który wsiąknął do mgły. Rzeki wody zaczęły
płynąć za domem, czyściły wąskie rowy wzdłuż podjazdu. Czubki cedrów,
jesionów i brzóz białych, które tłoczyły się przy linii ogrodzenia gubiły się we
mgle i chociaż świt powinien ją odgonić, noc zdawała się wygrywać.
Maddie podniosła kubek kawy, który trzymała pomiędzy dłońmi i upiła
łyk. Wiatr wiał zaciekle, ale szeroka, stara weranda ochraniała ją od najgorszej
burzy, a jej wytarty płaszcz zatrzymywał na razie dość ciepła. Nie była jeszcze
gotowa wejść do środka. Stary dom był za duży, pełny duchów...
Z wyjątkiem jednego.
Westchnęła i oparła się plecami o ścianę. Nie mogła wyrzucić Jona ze
swoich myśli. Nie mogła wyrzucić rozpaczy, którą dostrzegła w jego oczach.
Co jeżeli nie był duchem, ale żywym i pilnie potrzebuje jej pomocy?
Sączyła swoją kawę i zmusiła się do rzucenia wzrokiem wszerz
zaśnieżonego pustkowia jej podwórka. W ostatnim wysiłku by ocalić swoje
życie kupiła ten dom i jego niezagospodarowane trzy akry sześć lat temu. Stał
się jej schronieniem, jedynym miejscem w którym czuła się naprawdę
bezpieczna. Nie miała żadnego prawdziwego pragnienia by być gdziekolwiek
indziej. Kwiaty hodowała w stodole, którą przeistoczyła w małą luksusową
szklarnię; miała dość pieniędzy zainwestowanych w ciągu trudnych czasów.
Nawet Jayne zrezygnowała ze swoich wysiłków by przywrócić Maddie do, jak
to nazwała, „głównego nurtu” życia.
Maddie przygryzła wargę. Pytanie, które sobie zadawała, było proste. Czy
mogła po prostu stanąć z boku i pozwolić by Jon umarł?
Gdyby uwierzyła, że jest prawdziwy, wtedy odpowiedź brzmiałaby: nie. I
to było sedno sprawy. Jakaś cześć jej bała się uwierzyć, a inna nie bała. Wzięła
kolejny łyk kawy i zadrżała, gdy wiatr przebiegł lodowatymi palcami po jej
plecach.
Wtedy zesztywniała. Coś podpowiedziało jej, że nie jest sama. Powoli się
obróciła.
Jon stał kilka metrów dalej, jego blada twarz była jak śnieg za nim, a
niebieskie oczy wciąż świeciły, mimo cieni pod nimi. Wyglądał jak śmierć, a ta
myśl zmroziła jej duszę.
- Co mogę zrobić, byś mi uwierzyła? - spytał łagodnie.
Chrypka, która nie była słyszalna w jego głosie jeszcze kilka godzin temu,
na krawędzi zmęczenia i bólu, szarpała jej potrzebę pozostania bezpieczną.
- Może to nie sprawa mojej wiary w ciebie. Może to tylko sprawa wiedzy,
że nie mogę ci pomóc.
Przeczesał ręką po włosach i odwrócił wzrok, studiując srebrne krople
ociekające stale z otworu w rynsztoku.
- Wtedy zabijesz mnie jak ci, którzy mnie postrzelili - szepnął po chwili.
- Nie! - zamknęła oczy. Jak mogłaby kiedykolwiek przeżyć ciężar innej
śmierci; czy to jej wina?
- Nie ma kogoś z kim mógłbyś się skontaktować, może znajomy w
lepszym położeniu do pomocy?
- Mój kompan mieszka w Waszyngtonie i mój czas ucieka. - popatrzył na
nią - Jesteś moją jedyną szansą, Madeline. Proszę.
Coś w jego oczach sprawiło, że zachciała zatroszczyć się i dotknąć go.
Ścisnęła palcami kubek kawy i odwróciła się, wiedząc, że musiała reagować
swoim umysłem - nie uczuciami, i na pewno nie z sercem. To by tylko
zaprowadziło ją do tragedii przeszłości.
- Dlaczego nie będą mnie podejrzewać?
- Jesteś... zwykła.
Zwykła. Prawie zaśmiała się z tego z gorzką ironią. Jak często to kiedyś
słyszała? Nikt nie podejrzewał prawdy, nawet jej siostra.
- Madeline, nie miałem na myśli...
- To nie ma znaczenia - powiedziała zwracając twarz do niego - Nie mogę
zmieniać tego, kim jestem. Ani nie mogę zaprzeczać, że jestem wystraszona.
Ale nie mogę tylko uciekać na oślep bez żadnego dowodu.
Westchnął.
- Nie jestem w stanie nikomu nic udowodnić.
Mgła dryfowała wokół niego, przyciemniając jego włosy, gdzie ich
dotknęła. Chciała zatroszczyć się i dotykać go, czuć ciepło jego ciała, objąć go i
pieścić delikatnie i oddalić ból z jego twarzy. Może jestem obłąkana. Chcę
dotknąć tego ducha w sposób, w jaki nigdy nie dotknęłam męża. Potrząsnęła
głową, oddalając się od nich.
Coś przemknęło w jego niebieskich oczach, i niewielki grymas wykrzywił
mu życzliwe usta. To było prawie tak, jakby wyczuł powód jej strachu. Ale to
śmieszne - on jest duchem, nie telepatą. Ostry dzwonek telefonu przerwał
grobową ciszę. Maddie rzuciła okiem na swój zegarek i zmarszczyła brwi. Była
ledwie siódma - kto dzwoniłby o tej porze? Weszła aby odebrać, ale potem się
zawahała, spotykając spojrzenie Jona.
- Nie spotkamy się ponownie - mruknął. Wyciągnął rękę, jakby chciał
dotknąć jej policzka, ale wtedy opuścił dłoń. - Z tego powodu mi przykro. Bądź
bezpieczna, Madeline.
- Nie... - Maddie przyglądała mu się, aż nie zniknął i nie pozostało po nim
nic, ale w myślach wciąż słyszała jego ciepły głos.
Zamknęła oczy i walczyła z rosnącymi łzami. Cholera, czemu ona płacze
nad duchem, kiedy nie płakała nad swoim mężem? Przygryzła wargę i
przyjrzała się, jak mgła wirowała wokół miejsca w którym stał. Może dlatego,
że Jon pokazał jej więcej ciepła przez kilka godzin, w jakich go znała niż Brian
pokazał przez sześć lat małżeństwa.
Nachalne dzwonienie przebiło jej myśli. Wzięła głęboki wdech,
przebiegła długość werandy do tylnych drzwi, uciekając przed swoimi myślami
aż dobiegła telefonu.
Zatrzaskując otwarte drzwi, ściągnęła słuchawkę i walczyła ze zdjęciem
butów.
- Halo?
- Maddie?
Znieruchomiała. To była Jayne... O panie, pozwól Evanowi być
bezpiecznym. Coś w głosie jej siostry mówiło jej, że coś jest nie tak.
- Co jest?
- To Evan - Jayne szlochała - On zniknął, Maddie. Po prostu odszedł...
bez śladu.
Rozdział 2
- Potrzebuje twojej pomocy. Ty widzisz rzeczy... Muszę wiedzieć… -
Głos Jayne opadał, aż ucichł.
Maddie zamknęła oczy i oparła się o ścianę. Po wszystkich latach
zaprzeczania, po wszystkich latach strachu, Jayne nie tylko przyjmowała do
wiadomości istnienie jej mocy, ale także prosiła ją o pomoc. To był cud, o jakim
Maddie nawet nie śniła i to sprawiało, że była przerażona.
Jeśli Jayne wiedziała, to może Steve również.
I może wiedział również o Brianie. Wzięła głęboki oddech. Nie, gdyby
Steve coś podejrzewał, pewnie by to zgłosił.
Jej myśli nagle się zatrzymały. Poprosiła Jona o jakiś dowód i może to
było to. Evan zniknął, tak jak przewidywał.
Jon był prawdziwy. I umierał.
Mocniej ścisnęła telefon i starała się zachować spokój.
- Co mogę zrobić czego Steve nie potrafi?
- Steve jest ograniczony przez prawo. Mimo że szuka... ale jesteś jedyną,
która może... która może pomóc, Evanowi. Tylko ty.
Była dziwna pewność w głosie Jayne, która sprawiła, że Maddie
zmarszczyła brwi. Może wcale nie była jedyną utalentowaną osobą w rodzinie.
- Jayne, na moich mocach na pewno nie można polegać i są... cóż,
niebezpieczne. - co musiało być największym niedopowiedzeniem, jakie
kiedykolwiek wypowiedziała - Spróbuje, ale Steve jest detektywem, na pewno...
- Nie! Maddie, musisz go znaleźć. Obiecaj mi! Desperacja w głosie
siostry przypomniała Maddie o Jonie.
- Dobra, dobra, ale muszę najpierw zobaczyć jego pokój. - zawahała się i
potem dodała - czy Steve wie, że mnie o to prosisz?
Cisza Jayne była wystarczającą odpowiedzią. Maddie zamknęła oczy.
Odwiedziła Jayne i Evana kiedy Steva nie było w domu. Nigdy nawet nie
próbował ukryć swojej opinii o niej, a ostatnio była ona wroga.
- Maddie proszę... Westchnęła.
- Będę tam za godzinę.
- Dziękuję. - Wyszeptała Jayne i się rozłączyła.
Maddie wypiła pozostałości po swojej kawie, a potem się odwróciła i
pobiegła w stronę pokoju. Chwytając uszytą z płótna torbę spod kupy swetrów
wrzuciła do niej wszystko, co mogło się przydać w następnym tygodniu. Może
Jayne miała rację. Może jej znienawidzone zdolności były jedynym sposobem
na szybkie odnalezienie Evana. Nawet, jeśli, nie mogła tego zrobić sama.
Kiedy już zobaczy się z Jayne pojedzie do Taurin Bay żeby znaleźć
mężczyznę, który nie był duchem.
* * * *
Maddie wyszła z auta i popatrzyła na duży, dwupiętrowy dom Jayne. Była
ledwie 8:30 rano, ale zimowe światło było takie ciemne, że mógł równie dobrze
być wczesny wieczór. Mimo że dom świecił się jak choinka, to cisza, która go
otaczała była niemal namacalna. Maddie policzyła okna, piętra, aż nie znalazła
okna Evana. Z zewnątrz nie było widać śladów włamania.
Włożyła ręce do kieszeni i poszła odnowionym podjazdem, próbując
zignorować szepty w głowie, które mówiły jej, że powinna zostać w domu,
zostać bezpieczna.
Jayne otworzyła drzwi frontowe. Jej oczy były opuchnięte i czerwone, jej
twarz nagle stara, bez jej zwykłej tapety. Maddie weszła na ganek i zatrzymała
się niepewna, co zrobić. Jayne zwykle była tą opanowaną, tą, która twierdziła,
że publiczne okazywanie uczuć było złe. Nawet, kiedy były dziećmi, to Maddie
zawsze traciła panowanie nad sobą, Maddie zawsze płakała, nigdy Jayne.
- Powinniśmy wziąć twój sen na poważnie. - powiedziała, nie patrząc w
oczy Maddie - Ale my nie słuchaliśmy. O Boże, my po prostu nie wierzyliśmy.
Maddie się zawahała, a później podeszła do niej i objęła siostrę
ramionami. Jayne na moment zesztywniała, a później przywarła do niej
szlochając cicho.
- Znajdę go. - obiecała Maddie. - Jakoś go znajdę. Jayne pociągnęła
nosem i odsunęła się.
- Nie zostawił wiadomości ani nic. Po prostu zniknął.
Zniknął. Tak jak Jon ostrzegał. Maddie zadrżała. Coś jej mówiło, że jeżeli
chciała mieć jakiekolwiek nadzieje na odnalezienie Evana najpierw musiała
odnaleźć Jona.
- Muszę zobaczyć pokój, Jayne.
Jeśli Evan w jakiś sposób przyciągnął do niej Jona, może było coś w jego
pokoju, co przyciągnęłoby go z powrotem.
- Dobrze. - Jayne zawahała się, a później odsunęła się od drzwi. - Ale
pośpiesz się. Steve może wrócić w każdej chwili.
Byłby wściekły gdyby znalazł ją w swoim domu i wyładowałby się na
Jayne. Nie fizycznie, ale psychicznie. Z tego, co zaobserwowała Maddie to było
w jakiś sposób trudniejsze do wytrzymania. Jak im się udało poślubić mężczyzn,
którzy byli aż tak podobni do ich ojców?
Weszła po schodach ściągając płaszcz, kiedy dochodziła do pokoju
Evana. Dom był nienaturalnie ciepły, dziwne, jeśli wziąć pod uwagę, że Steve
wolał włożyć sweter niż podkręcić podgrzewanie.
Nic się nie zmieniło w pokoju jej siostrzeńca odkąd go ostatnio widziała
trzy tygodnie temu. Plakaty zespołów rockowych i ledwie odzianych kobiet
nadal rywalizowały na ścianach o przestrzeń. Jego ubrania były porozrzucane po
podłodze i piłka do nogi, którą mu dała na ostatnie urodziny, nadal stała dumie
na zatłoczonej półce.
Ale była jedna różnica - zapach. Maddie zmarszczyła brwi próbując go
rozpoznać. Był to zapach popiołu, błota i ledwie wyczuwalny zapach cytrusów,
wszystko ze sobą połączone. Dziwny i nieprzyjemny zapach, który sprawił, że
jej żołądek się przewrócił.
Zamrugała by pozbyć się nagłej chęci płaczu. Musiała znaleźć Evana. On
nie mógł umrzeć. Był wszystkim, co stało między nią i zupełną samotnością jej
życia.
Przygryzając wargę podeszła do okna. Biały pył pokrywał dużą część
ramy. Odbicie odcisków palców. Ale tak jak ostrzegał Jon, nie było śladów
włamania. Oba okna były zamknięte.
Odwróciła się. Dziwny zapach był silniejszy, stał się chmurą, która
zamknęła ją w słodyczy, rozkładzie i ciemności. Podeszła po omacku do
kredensu. O Boże. Pomyślała, to znów się dzieje.
Jej palce natrafiły na coś chłodnego i metalicznego - złoty łańcuch, który
Evan kupił za pieniądze, które dostał na urodziny. Może, tylko może, mogła
użyć go, by kontrolować to gdzie kierował ją sen. Kiedy pokój się wokół niej
rozmazał, ścisnęła łańcuch w dłoni i trzymała mocno.
Na kilka uderzeń serca ciemność zamknęła jej umysł. Światełka wielkości
główki od szpilki tańczyły w mroku, tasiemki, które stopniowo rozjaśniały
mrok. Wokół siebie zobaczyła szorstkie, drewniane ściany maleńkiego
pomieszczenia. Dwie małe formy leżały zwinięte na podłodze, otulone w koce,
które ukrywały ich twarze. Jednym z nich był Evan, rozpoznawała jego rudo-
złote włosy.
Obraz lekko zawirował, kiedy cienie się poruszyły. Szczupła figura
przeszła przez pokój, jej rysy ukryte przez duży płaszcz i maskę. Postać zgięła
się i dotknęła z miłością kształtu leżącego obok Evana.
Dreszcz przebiegł przez Maddie. To była kobieca dłoń, która miała
pazury pantery.
- Poprzez światło księżyca - powiedziała kobieta, jej podniecony głos
dziwnie drżał - twoja młodość stanie się moją.
Ręka dotknęła ramienia Maddie. Z cichym dźwiękiem przerażenia
odwróciła się. Jayne patrzyła na nią, zaszklone oczy rozszerzone ze zdziwienia.
- Nie chciałam cię przestraszyć. - powiedziała miękko. Maddie oblizała
usta.
- Przepraszam, jestem trochę nerwowa. - Zawahała się, widząc wyraz
twarzy siostry - co się stało?
- Właśnie dzwonił Steve. Jest w drodze do domu i chce z tobą rozmawiać.
Maddie cicho przeklęła. Mogła się domyślić, że siostra powie, że ona tu
jest.
- Nie mogę Jayne. Będzie chciał wiedzieć skąd wiedziałam, że Evan jest
w niebezpieczeństwie i nie uwierzy mi, kiedy mu powiem.
Jayne skinęła, mimo że Maddie widziała niepewność w oczach Jayne.
Pomimo wcześniejszych zeznań, Jayne nie była całkowicie pewna czy jej
wierzyć, czy nie.
- W porządku. Zwykle zajmuje mu to pięć minut, albo coś koło tego, żeby
dotrzeć tu ze stacji. Jeśli się pośpieszysz, to go unikniesz.
Mocno ścisnęła dłonie siostry.
- Znajdę Evana, Jayne. Przyprowadzę go z powrotem. - Jakoś.
Jayne dała jej słaby uśmiech. Maddie odsunęła się, później zatrzymała, jej
wzrok natrafił na mały odbłysk złota na komodzie. Łańcuch Evana. Musiała go
upuścić, kiedy Jayne dotknęła jej ramienia. Czy trzymanie go ukierunkowało
wizję? Maddie podejrzewała, że tak, choćby dlatego, że był to pierwszy raz,
kiedy widziała coś co chciała zobaczyć. Zwykle sny biegły swoim własnym
torem. Może, jeśli weźmie ze sobą łańcuch pomoże jej on w odnalezieniu
Evana.
Nie dając sobie czasu, aby zwątpić, wzięła łańcuszek do ręki i pospieszyła
po schodach za siostrą.
Stara ciężarówka odpaliła po drugiej próbie, co było swego rodzaju
cudem. Wyjechała z podjazdu i skręciła na północ. Czas żeby znalazła dla siebie
prawdziwego ducha.
* * * *
Maddie położyła stopę na hamulcach, a później skuliła na dźwięk
miażdżonego metalu. Klocki hamulcowe potrzebowały wymiany już od jakiegoś
czasu, ale było to zadanie, które odkładała do póki nie sprzeda następnej partii
róż.
Ale godziny jeżdżenia - do góry i w dół stromej góry - szybko zmieniły
jej priorytety. Jeśli zjedzie tą drogą w jednym kawałku to wymieni je
najszybciej jak to możliwe.
Przynajmniej jasne światła Taurin Bay były już widoczne w dole. Mimo
że już prawie tam była nie była całkiem pewna, co teraz zrobi. Na początek
musiała znaleźć Sherbrook Inn, ale musiała również znaleźć Jona - i to szybko.
Ciężkie opady śniegu były zapowiadane w ciągu następnych dwudziestu
czterech godzin.
Przypomniała sobie jego twarz ostatnim razem, kiedy go widziała - taka
blada i zmęczona. Jeśli nie znajdzie go szybko może być za późno. Przynajmniej
Evan miał dużą warstwę koców chroniących go przed zimnem.
Wdzięczny, podwieszany most wyginał się przez rzekę i zaprowadził ją
do Taurin Bay, gdzie znajomy żółty znak przykuł jej uwagę. Podjechała do baru
samochodowego gdzie zamówiła hamburgera i dostała wskazówki jak dojechać
do Sherbrook.
Karczma była duża, kwadratowa w Wiktoriańskim stylu, pomalowana na
róże i zielenie. Zatrzymała auto i oparła się o kierownicę przyglądając się
domowi.
Może zostawanie tu nie było najlepszym pomysłem. Jon to zrobił i
skończył w studni. Ktoś musiał podejrzewać, że był tu, aby znaleźć zaginionych
nastolatków i próbował go powstrzymać. Czy ją też będą podejrzewać?
Wydała z siebie ciche parsknięcie. Jon nazwał ją zwykłą i jeżeli chodziło
o wygląd to miał rację. Dlaczego ktokolwiek miałby podejrzewać, że była
kimkolwiek innym niż turystą? Poza tym, musiała gdzieś przenocować, a
większość moteli po drodze była pełna, nic dziwnego na początku sezonu
narciarskiego.
Wyciągnęła torbę z tylnego siedzenia i poszła w stronę karczmy. Mały
ganek był pusty, kiedy weszła, ale dzwonek zabrzmiał cicho w oddali. Zamknęła
drzwi i oglądnęła pomieszczenie. Ściany pokryte były w bladozłotą i srebrną
tapetę, a okno koło drzwi wejściowych miało ciemnoczerwone firanki. Otwarty
ogień świecił jasno w pokoju po jej lewej, rzucając złote refleksy na puste,
pluszowo miękkie, krzesła koloru mahoniu ustawione wokół niego w koło.
Karczma wyglądała na drogą. Tygodniowy pobyt naprawdę mocno
nadwyrężyłby jej wydatki, ale to naprawdę była mała cena, jeżeli znajdzie
Evana i Jona w jednym kawałku.
- Dzień dobry.
Maddie szybko przeniosła wzrok na biurko. Mężczyzna stał w drzwiach
za nim, jego uśmiech ciepły i przyjazny.
- Hank Stewart. Jestem tu nocnym menadżerem. - kontynuował
podchodząc - Jak mogę pomóc?
Spojrzała na niego ostrożnie. Mimo że jego głos nie miał w sobie niczego
poza grzecznością, coś w nim sprawiało, że czuła się niespokojna.
- Czy macie wolny pokój na kilka dni?
Otworzył książkę leżącą na biurku, a później skinął.
- W tej chwili mamy dostępne kwatery Kapitana.
To przez oczy, zdecydowała, kiedy spojrzał w górę. Coś nieprzyjemnego
wyjrzało z głębi jego oczu koloru błota. Przełknęła ślinę i oderwała od niego
wzrok.
- Ile kosztuje?
- To nasz najwytworniejszy pokój. 115 za noc.
Skrzywiła się, ale podpisała w książce. Podnosząc torbę podążyła za nim
przez hol i po schodach. Kwatery Kapitana okazały się być zestawem
składającym się z salonu, sypialni i dużej łazienki, wszystko bogato
wyposażone.
- Proszę dzwonić, gdyby czegokolwiek pani potrzebowała. - powiedział,
uśmiechając się, kiedy wręczał jej klucz.
Jego palce dotknęły jej, gorące i wilgotne. Wzdrygnęła się i odsunęła
rękę.
- Jeśli chcesz dziś wieczorem wyjść to daj mi znać. - kontynuował. -
Zwykle zamykam drzwi po 23, chyba, że któreś z naszych gości nie zdąży
wrócić.
Zawahała się i spojrzała na zegar. Była prawie 19. Kto wiedział jak długo
zajmie jej odnalezienie studni Jona.
- Planuje wyjście na jakiś czas. Skinął głową.
- Coś jeszcze?
- Czy jest tu gdzieś mapa, której mogłabym użyć?
- Na narzucie. - powiedział i odszedł.
Zamknęła za nim drzwi i na chwilę oparła o nie czoło. Całe jej ciało się
trzęsło i nagle poczuła się chora. Przez co? Faceta z dziwnymi, brązowymi
oczami, który nie zagroził jej niczym, co zrobił lub powiedział. Nie jestem
dobra w takie gierki. Powinnam była zostać w domu.
Wzięła głęboki oddech i podeszła do narzuty. Ustawiła mapę na stoliku i
uklękła przy nim, aby się jej przyjrzeć.
Jon dał jej całkiem dobry opis miejsca, w którym wpadł do studni.
Wszystko, co musiała zrobić to je zapamiętać, niezbyt łatwa rzecz biorąc pod
uwagę, że była całkiem skamieniała, kiedy pojawił się po raz pierwszy.
Śledziła palcem linie, które oznaczały drogi, do póki nie znalazła takiej,
która wyglądała znajomo. Podążyła nią do póki ta nie przeszła przez stanowe
lasy. To było to. To było to miejsce.
Kiedy złożyła mapę wzięła klucz i zeszła na dół. Nocne powietrze było
zimne i wiatr niósł ze sobą zapach śniegu. Maddie spojrzała w górę. Gwiazdy
zniknęły za ścianą chmur. Miała nadzieję, że śnieg jeszcze nie spadnie, nie tylko
dla bezpieczeństwa Jona, ale również dla zdrowia Evana. Nastolatkowie mogli
mieć koce, aby utrzymać ciepło, ale w małym pomieszczeniu nie było śladu
ognia. Jeśli pogoda nadal będzie się pogarszać mogą zamarznąć na śmierć zanim
ktokolwiek ich znajdzie.
Musiała mieć nadzieję, że wskazówki Jona, albo jej wspomnienia o nich,
były dobre. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała było jeżdżenie godzinami.
Każda sekunda się liczyła, jeżeli miała znaleźć Evana żywego, tego była pewna.
Ale jeśli ktoś zastrzelił Jona, nie było pewności, co do tego jak dokładne
były jego wskazówki - mimo że wydawał się całkiem klarowny kiedy się przed
nią pojawiał.
Tylko jak do cholery on się w ogóle pojawiał? Co to było? Jakaś forma
projekcji astralnej? Czy to nie były bajki? Prychnęła cicho. Tak samo jak
zdolność do zapalania ognia przy pomocy myśli też była bajką.
Ale czy to w ogóle miało znaczenie? Mógł mieć rogi i mogły mu
wyrosnąć skrzydła i by jej to nie obchodziło. Nie, jeśli pomógłby jej znaleźć
Evana.
Była przyczyną już zbyt dużej ilości smutku w swojej rodzinie. Może
teraz miała okazję, aby się odkupić.
Odpaliła auto, a później jeszcze raz zerknęła na mapę przed odjazdem.
Dwadzieścia minut później znów była w górach. Nachylenie góry wzrastało, a
na krawędzi drogi pojawiły się sosnowe szpilki. Nie wyglądało to na miejsce, w
którym można znaleźć studnię i co dziwne, wyglądało jak miejsce, do którego
uczęszczałby Jon. Dziwne ile wyniosła z tych kilku godzin, które spędzili
razem.
Przejechała przez bramę oznaczającą wjazd na teren lasu stanowego.
Droga okazała się mieć głębokie koleiny. Zwolniła. Jeśli dobrze przeczytała
mapę, milę stąd powinien być mały zjazd. Powinien być po prawej za starą
farmą, o której wspomniał Jon.
Zjazd pojawił się szybciej niż podejrzewała. Mocno przekręciła
kierownicę. Sadzonki uderzyły o okna i coś ciężkiego zadrapało bok. Z mocno
bijącym sercem wyprostowała tor i jeszcze bardziej zwolniła. Światła auta
wyłapały linie drutu biegnące wzdłuż drogi.
Zatrzymała się i wysiadła. Sowa zahuczała w oddali, nawiedzony dźwięk
w ciszy. Powiał chłodny wiatr wznosząc liście i plącząc włosy w jej kucyku.
Złapała włosy, które wyszły jej z kucyka i włożyła je za kołnierzyk, później
rozejrzała się po polach przed nią. W jakiś sposób wiedziała, że dobrze robi. Nie
potrafiła wytłumaczyć jak, czy dlaczego, ale wiedziała, że Jon gdzieś tutaj był.
Albo to, albo w końcu traciła zmysły.
Wykrzywiła się. Nadal miała duże szanse, że tak było. Mimo wszystko,
oto była pośrodku pustkowia, wierząc słowom faceta, który mógł być duchem.
Złapała latarkę i zamknęła auto. Płot był zrobiony ze zwykłego i
kolczastego drutu. Kiedy ostrożnie się przedostała zaczęła wpatrywać się w
ciemne pole. Gdzie byłaby najbardziej logiczna pozycja dla studni? Poświeciła
trochę na prawo i lewo, ale nie mogła znaleźć żadnej możliwie bliskiej
lokalizacji. Ale w oddali dostrzegała ciemniejszą linię kilku budynków. Może
stary dom na farmie? To było tak samo dobre miejsce jak każde żeby szukać
studni.
Pięć minut zajęło dotarcie przez zarośnięte pole do budynków. Po prawej
czegoś, co wyglądało jak stodoła było wzgórze o dziwnym kształcie. Jej serce
się zatrzymało i pobiegła w jego stronę. Proszę, proszę nich to będzie to...
Zatrzymała się ślizgiem i przechyliła przez niepewną ścianę. Wypukłe
krawędzie kamienia wbijały jej się w brzuch, kiedy zwróciła latarkę do studni.
W głębi studni odbiło się złote światełko.
- Jon? - niecierpliwie czekała na odpowiedź, ale żadna nie nadeszła. Może
był nieprzytomny - Jon!
Tym razem coś się poruszyło. Jeszcze bardziej przechyliła się przez
krawędź zdesperowana by usłyszeć cokolwiek.
- Jon! - jej głos odbił się echem. Przez chwilę słyszała cichy jęk. Był tam,
dobra, ale musiał być przytomny, jeśli miała mu pomóc. Sama nie mogła go
wydostać ze studni. - Odpowiedz mi cholera!
- Madeline? - jego ciche pytanie było pełne niedowierzania.
Łzy napłynęły jej do oczu. Szybko mrugnęła, aby je odpędzić. Płacz
nikomu by nie pomógł. Z pewnością nie wyciągnąłby go ze studni.
- Jestem tu. Mam linę w aucie. Wezmę ją, ale musisz zostać przytomny,
dobrze?
Chrząknął albo jęknął w odpowiedzi - nie była pewna które. Pobiegła z
powrotem przez pole, latarka tworzyła dziwne wzory w ciemności. Zawahała
się, kiedy dotarła do płotu. Czy była tam gdzieś brama, czy będzie musiała
przeciąć drut? Światło dziwnie odbijało się od czegoś po jej prawej, ktoś okręcił
drut wokół kijka. Gdyby odkręcić drut powstałaby dziura idealnej wielkości, aby
przejechać przez nią autem.
Szybko odkręciła drut. Przy ostatnim okrążeniu kolce wyrwały się z jej
dłoni rozrywając skórę na ręce i palcach. Przeklęła i strząsnęła krew z palców
biegnąc do auta.
Może auto wyczuło jej potrzebę, ponieważ silnik od razu zapalił.
Wyjechała z koleiny i podjechała drogą aż do dziury w ogrodzeniu. Zmieniając
biegi wjechała na pole, auto przechylało się na pełnym dziur podłożu.
Zatrzymała się blisko szybu. Zostawiając auto na luzie i włączone światła
wyszła z pojazdu i podbiegła do studni.
- Jon? - zawołała, przechylając się przez krawędź.
Kamienie się pod nią obsunęły i kilka z nich wpadło w ciemność. Dało się
słyszeć wodę.
- Tutaj - powiedział, jego głos był silniejszy niż wcześniej. - Przestań
rzucać we mnie rzeczami.
Uśmiechnęła się, ale ten komentarz ją zaniepokoił. Jaki facet żartował w
takiej sytuacji? Mężczyzna przyzwyczajony do bycia w takich sytuacjach, oto
on. Jak mądrym było angażowanie się z takim mężczyzną? Mimo że nie miała
żadnych wątpliwości, że będzie potrzebować pomocy tego mężczyzny, to nic o
nim nie wiedziała. Nie wiedziała nawet czy może mu ufać.
- Nadal ze mną Madeline?
Było w jego głosie napięcie jak gdyby wyczuł jej nagłe wątpliwości.
Kiwnęła głową, a potem przypomniała sobie, że tamten jej nie widzi.
- Tak. Jeśli rzucę ci linę, dasz radę ją wokół siebie zawiązać?
- Tak.
Pobiegła z powrotem do auta i wyjęła linę z pudła z tyłu. Straciła kilka
minut na bezpieczne zawiązanie liny do zderzaka. Czy coś się ruszyło, czy to
tylko iluzja światła?
- Mam - powiedział Jon.
Nagły dźwięk jego głosu sprawił, że podskoczyła.
- Powiedz, kiedy będziesz gotowy, to cię powoli podniosę na wstecznym.
Patrzyła jak lina skacze i modliła się żeby się pospieszył. Przeczucie, że
ktoś ich obserwował rosło, a może to były tylko nerwy?
- Gotowe.
Wspięła się do terenówki i zmieniła bieg na wsteczny, cały czas mocno
trzymając rączkę biegów. Kuląc się powoli ruszyła do tyłu. Potrzeba żeby się
spieszyć, żeby się stąd jak najszybciej wydostać rosła. Przygryzła wargę,
próbując ją zignorować. Nie ważne, co tam było obserwując ich. Musiała
wydostać Jona z tego szybu. I jeśli ruszyła zbyt szybko, mogła go zabić.
Kiedy górna część jego ciała była widoczna zaciągnęła ręczny i wyszła z
auta.
- Nie polecam tej podróży - wydyszał, patrząc na nią, kiedy podchodziła.
Był w kiepskim stanie. Pot perlił mu się na czole a jego twarz była
papierowo biała z bólu. Całe jego ciało się trzęsło, nawet pomimo tego, że robił
coś więcej niż tylko zwisał z krawędzi szybu. Złapała jego prawą nogę i
pomogła mu z niego wyjść. Upadł, bardziej niż stoczył się, na ziemię.
- Musimy się stąd wydostać.
Uklęknęła obok niego i rozwiązała linę. Był tak zimny, że jego palce były
niemal niebieskie. Zdjęła kurtkę i udrapowała ją na jego ramionach. Obdarzył ją
słabym uśmiechem podziękowania.
- Musisz... coś najpierw zrobić. - Zamknął oczy i oparł się o studnię.
- Co? - zapytała pocierając ramiona, kiedy zaczęło wiać.
- Wyjmij grot z mojego ramienia.
Widziała ranę, kiedy pomogła mu wydostać się ze studni i to było tak
blisko, jak chciała się dostać. Całe jego ramię spuchło, a chusteczka, którą
owinął ranę była cała we krwi. Ryzykowałaby wyrządzanie większych szkód,
gdyby zrobiła coś innego niż odwiezienie go do lekarza.
- Nie, nie mogę.
Złapał jej nadgarstek, kiedy próbowała wstać.
- Madeline musisz go wyjąć. Dłużej nie wytrzymam.
Było coś więcej niż ponaglenie w jego głosie. Zwalczyła chęć odsunięcia
się spod jego dotyku i zamiast tego objęła jego dłoń oferując mu ciepło swojej
ręki. Ostrożnie spojrzała mu w oczy. W błękitnej głębi jego oczu zobaczyła coś
więcej niż desperację, zobaczyła ból dużo głębszy niż cokolwiek, co
kiedykolwiek widziała.
Odwróciła od niego wzrok i znów zaświeciła w stronę domu. Mimo że nie
widziała żadnego ruchu, ani nie słyszała żadnego dźwięku coś tam było
obserwując ich. Musieli się stąd szybko wydostać. Spojrzała z powrotem na
Jona i poczuła jak coś w niej się trzęsie.
- Uważam, że nie jesteśmy tu bezpieczni. - zawahała się, jej wzrok znów
wrócił do cieni. - usunę to cholerstwo, jeśli tego chcesz, ale nie tutaj.
Jon zwalczył chęć przeklęcia i skinął głową, niechętnie puszczając jej
dłoń. To, co powiedziała wystarczyło. Mimo, że nie mógł nikogo usłyszeć w
okolicy, to wiedział, że ktoś prędzej czy później zauważy reflektory auta i
przyjdzie to sprawdzić. Lepiej żeby odjechali, zanim ktokolwiek zrobił się zbyt
ciekawski.
Miał tylko nadzieję, że poruszanie się nie wbiło strzały głębiej, albo
będzie miał kłopoty.
Maddie podłożyła swoje ramie pod jego, użyczając mu swojej siły, kiedy
wstawał. Poślizgnął się i upadł ciężko. Przeklęła, jej oddech ciepły, przy jego
uchu, kiedy upadała razem z nim. Strzała uderzyła o kamień i Jon przełknął jęk.
Ciepło przeszło przez jego ciało. Wciągnął powietrze, zwalczając falę zawrotów
głowy.
Musiała wyjąć strzałę. Ten grot z białego prochu go zabijał.
- Przepraszam - wyszeptała, jej głos pełen zmartwienia i lekkiej paniki.
- Nie twoja wina. - otworzył oczy, zdesperowany, aby znaleźć cokolwiek,
co by odwróciło jego uwagę od bólu.
Jej twarz była tak blisko i w jasnych światłach samochodu jej włosy
wydawały się płonąć. Nie była tym, czego się spodziewał. Mniejsza i
szczuplejsza, otaczała go bogatym zapachem róż. I strachu. Nie był w stanie
powiedzieć czy bardziej bała się jego czy sytuacji.
- Musimy się ruszać. - powiedziała miękko. Jej palce dotknęły jego
ramienia, jej dotyk delikatny a jednak ciepły.
Podążył za jej wzrokiem. Coś poruszyło się w ciemności, szept ruchu w
towarzystwie najcichszego uderzenia stopy. Zapach magii szeptał przez wiatr,
zanieczyszczając zimne, wieczorne powietrze.
Musieli się wydostać z tego pola. Nie mógł sobie pozwolić na kłopoty
teraz, kiedy Maddie była na linii strzału. Wystarczająco ryzykowała wydostając
go ze studni.
Ale nie mógł pozwolić jej iść dopóki nie usunęła strzały.
Dotarli do terenówki. Maddie otworzyła drzwi wolną ręką. Złapał drzwi
dla wsparcia i podniósł się na siedzenie, upadając na bok, kiedy próbował
uniknąć zahaczenia strzałą. Usiadł prosto i obserwował jak odwiązuje linę od
zderzaka.
Znów zobaczył ruch w krzakach za nią. Zmarszczył brwi, jego oczy się
zwęziły. Było coś strasznie znajomego w tym poruszeniu, coś, co wysłało
dreszcze przez jego ciało.
Znów, cień się poruszył i tym razem to zobaczył. Kreatura była wielka,
czarna i poruszała się na czterech nogach.
I nie było to zwierzę.
Rozdział 3
Jon przekręcił się w szoferce, próbując znaleźć Maddie. Musieli się
przenieść, zanim potwór stałby się zbyt ciekawski. To może być niczym więcej,
jak zbiegiem okoliczności, że pojawił się w tym samym miejscu w którym był
strzał, ale nie ma sensu w igraniu z nim.
Coś potrząsnęło tyłem ciężarówki, a Maddy otworzyła drzwi od strony
kierowcy i wdrapała się do samochodu. Ograniczył chęć powiedzenia jej, żeby
się pośpieszyła i zamiast tego wyjrzał przez okno. Potwór nie czaił się już w
cieniu. Może stracił zainteresowanie nimi i poszedł sobie. Uśmiechnął się
ponuro. Szanse na taki obrót sprawy są równie wysokie, jak na to, że on sam
zaraz zacznie latać.
Maddie wrzuciła bieg i ciężarówka ruszyła z szarpnięciem. Oparł się
plecami o siedzenie i zamknął oczy, walcząc z potrzebą natychmiastowego
zaśnięcia. Było dużo do zrobienia. Nie mógł sobie jeszcze pozwolić na sen.
Znów wyczuł słabą nutę róż w powietrzu. Uśmiechnął się nieznacznie. To
był zapach, który do niej pasował. Róża była pięknym kwiatem, pokrytym
kującymi cierniami. Miał wrażenie, że to samo mógłby powiedzieć o
Maddeline.
Samochód gwałtownie zahamował, gwałtownie szarpiąc nim do przodu i
z powrotem. Chwycił się za ramie i zaklął cicho.
- Przepraszam - Ledwo zdążył spojrzeć, jak wygramoliła się z
samochodu. - Musieli tu zrobić ogrodzenie.
- Zostaw to. - powiedział przez zaciśnięte zęby, ale najwyraźniej mówił
do powietrza. - Cholera.
Podczołgał się do okna i wychylił, by na nią spojrzeć... I zobaczył kota na
drodze. Niewyraźny kształt w środku nocy był blisko w stosunku do nich.
Niewyraźny kształt, skryty w ciemnościach, znajdował się dość blisko.
- Madelin, wracaj do samochodu. - Powiedział szeptem, żeby jej nie
przestraszyć, ani nie spłoszyć kota w środku akcji.
Zatrzymała się przy drucianej pętli i odwróciła do niego. Choć nie widział
jej twarzy wyraźnie, wyczuł strach krążący po jej ciele. Była gotowa do biegu,
ale powstrzymała ten odruch, a on dziękował bogom za zesłanie mu tak
rozsądnej kobiety.
- Dlaczego? - zapytała szybko.
- Po prostu wróć do samochodu. - odpowiedział, nie spuszczając wzroku z
potwora. - Ale... - Zawahała się, a następnie zeskoczyła z drutu i wróciła szybko
do samochodu.
Kot zatrzymał się, patrząc na nich przez kilka sekund, zanim odwrócił się
i powłóczył z powrotem w stronę ciemnych zarysów gospodarstwa. Albo stracił
zainteresowanie, albo nie znalazł tego, czego szukał. Czuł, że to był ostatni i
miał piekielną nadzieję, że nie wylądował w tarapatach - a Maddie wraz z nim.
Zwinął się obok okna, gdy tylko samochód ruszył. Przynajmniej miał
teraz punkt zaczepienia - wszystko, co musiał teraz zrobić, to wyśledzić kota i
usunąć strzałę, z pomocą Maddie. Skrzywił się. Takie proste.
Samochód pędził szybko po starej drodze. Trzymał się, kiedy Maddie
jechała wokół znajdujących się po prawej kolei, a potem wygiął się i dotknął
delikatniej jej nogi. Podskoczyła i posłała mu dzikie spojrzenie. Dopiero wtedy
zdał sobie sprawę, jak bardzo musiał ją przestraszyć.
- Wszystko w porządku. Jesteśmy bezpieczni. - Powiedział, przeklinając
się za głupotę. Czuł się podle - dlaczego, do cholery, nie rozumiał, co ona musi
przechodzić?
- Uspokój się trochę. Nikogo prócz nas tu nie ma.
Przełknęła ślinę i pokręciła głową. Samochód szarpną ostro, gdy
zatrzymała go na poboczu.
- Co zobaczyłeś, tam z tyłu? - zapytała cicho.
Obrócił się do połowy, nie chcąc jej straszyć bardziej, niż to konieczne. -
Nic. Tylko mi się wydawało - to przez ciemność.
Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wyczuwał jej niepewność, do
niego i sytuacji, w jakiej się znalazła. Nagle zapragnął, żeby było więcej światła
- tak, by mógł zobaczyć jej oczy. Miał przeczucie, że mogłyby powierzyć jej
wszystkie swoje sekrety.
Zmarszczył brwi na samą myśl o tym. Był w Zatoce Tauryny tylko
jednego powodu - tych zaginięć. Nie miał czasu na zakłócenie, nawet tak
ciekawe jak Maddie.
- Potrzebuję cię do wyjęcia strzałki z mojej ręki. - Powiedział srożej, niż
zamierzał.
- A ja myślę, że powinien to zrobić lekarz..- Zamilkła, gdy spotkała jego
wzrok.
- Dlaczego tak bardzo nie chcesz, żeby to lekarz się tym zajął? - Dobre
pytanie. - Chodzenie po pogotowiu z raną od strzały może przyciągnąć
spojrzenia różnego rodzaju... Staram się tego uniknąć. - Co było prawdą, ale z
pewnością nie prawdziwą odpowiedzią na jej pytanie.
- To może przecinać tętnicę, albo coś innego. - Zawahała się i powiedziała
cicho. - Mogę cię zabić.
Strach był normalny ze względu na wygląd rany, jednak instynkt
sugerował, że jej strach wynika z czegoś innego. Drżenie w jej głosie
sugerowało, że styczność ze śmiercią była jej znajoma z przeszłości i nie chciała
tego powtarzać.
- Nie chcesz mnie zabić. - powiedział szybko, czując, że jeśli powie jej
więcej, przestraszy ją całkowicie i sprawi, że nie będzie nadawała się do
prowadzenia samochodu. - Jeśli tętnica byłaby przerwana, wykrwawiłbym się
na śmierć na długo przed tym, jak przyjechałaś.
- Wszystko będzie dobrze. Muszę tylko pozbyć się strzały. Za każdym
razem, gdy się poruszę, wbija się coraz głębiej - zabija mnie odrobinę bardziej.
Przełknęła ślinę i kiwnęła głową. - Pod siedzeniem jest apteczka pierwszej
pomocy. Pochylił się do przodu i wyciągnął zestaw. Odwróciła się do światła
palącego się nad głową i wzięła od niego apteczkę. Jej palce trzęsły się, gdy
sortowała bandaże antystatyczne.
- Nie ma na tyle dużej pęsety.
- Po prostu użyj swoich palców. - Wyciągnął rękę do przodu i złapał jej
dłoń. Miała miękkie i gorące, w porównaniu z nim, palce. Jak jedwab w
porównaniu z papierem ściernym. - Nic mi się nie stanie.
- Cholera. Dobrze, niech ci będzie. - Mrugnęła, a następnie wzięła głęboki
oddech i posłała mu drżący uśmiech. - Staraj się nie krzyczeć zbyt głośno. Nie
chce obudzić sąsiadów.
Jej uśmiech rozświetlał oczy i policzki. Zamknął własne oczy, utrzymując
ten obraz w głowie, kiedy ciepło jej palców powędrowało z dłoni na ramię.
Oplótł go biały ogień, który mógł łatwo zabić żywą istotę, gdyby trwał zbyt
długo. Wstrzymał oddech, czekając aż wstępnie chwyci kościec zrujnowanej
strzały. Raz, dwa, trzy.
Jakby usłyszała jego niewypowiedziane słowa, Maddie szarpnęła strzałę
tkwiącą w jego ramieniu. Ból przeszył jego ciało i szarpnął nim w bok, o drzwi.
Zaciskając zęby w krzyku, jaki nigdy w przeszłości nie wyrwał się z jego gardła.
- Psia krew.
Jej głos zdawał się być milion mil stąd, dotyk jej palców był zimny w
porównaniu z ogniem szalejącym w dole jego ramienia i grożącym, że go
pochłonie.
Łyknął powietrze, walcząc z pragnieniem, aby po prostu opuścić chorą
chęć walki i udać się w ciemność, która zabierze ból z dala od niego.
Woda spływała po jego ramieniu. Wówczas poczuł chropowatą fakturę
ręcznika dociskanego do rany. Okiełznał przekleństwa i skoncentrował się na
słabym zapachu róż, próbując zbudować mur odgradzający go od bólu. Maddie
zaczęła bandażować jego ramię i na chwilę ciemność powróciła. Wziął głęboki
oddech i poczuł, jak wiązka magii przebiega przez jego duszę. Nagle musiał
powstrzymać się od uśmiechnięcia się jak idiota. Biały popiół nie zrobił tak
dużo złego, jak się obawiali.
Ale był tylko jeden sposób, by się dowiedzieć. Musiał wyjść z auta i
zostawić Madeline.
I nie był pewien, jak będzie to trudne do zrobienia.
Otworzył oczy i spojrzał na nią. Widać było strach w jej ciepło
bursztynowych oczach i krew na jej rękach. Co mógł powiedzieć? Dzięki za
uratowanie mojej duszy jeśli nie życia?
- Potrzebujesz tego? - ciągnęła, niechęć w jej głosie dotyczyła
zwisającego krwawego wału pomiędzy dwoma jej palcami. - Jako dowód czy
coś?
Jeśli dotknąłby białego popiołu znowu, w tak słabej kondycji, bardzo
możliwe, że by go to zabiło. I bez względu na wskazówki, jakie może on
posiadać, zaginęły one w czasie zanurzenia w wodzie.
- Pozbądź się tego.
Otworzyła drzwi i wyrzuciła strzałę w ciemność. Zimne powietrze wpadło
do środka i zawirowało wokół niego. Walczył w pozycji pionowej z letargiem,
który ogarniał jego ciało.
- Dzięki. - powiedział, kiedy zatrzasnęła drzwi.
Uśmiechnęła się ironicznie. - Powiedziałbym „nie ma za co, polecam się
na przyszłość”, ale to nie jest coś, co mam zamiar kiedykolwiek powtarzać.
- Jeśli miałbym więcej czasu, zabrałbym cię na kolacje albo coś. -
Brzmiało to chłodno, nawet jak na niego. Ale ten kot gdzieś tam jest. Nawet
gdyby nie musiał znaleźć go tej nocy, nadal musiał wrócić do zajazdu i
odzyskać rzeczy, które tam zostawił. Może łatwiej byłoby zostać w
towarzystwie Maddie, ale to nie było w porządku. Lepiej, że myśli o nim same
złe rzeczy i niech tak pozostanie. Chwycił za klamkę i pociągnął. - Myślę, że
musimy sprawdzić deszcz, słoneczko.
Maddie popatrzyła na niego. Ze względu na Jezusa była ciągle w jego
krwi i dawał się we znak brak szczotki na co dzień. - Nie waż się teraz
odchodzić. Ale mówiła tylko do nocnego powietrza.
Maddie zamrugała. W jaki sposób osoba ranna może poruszać się tak
szybko? Wygramoliła się z samochodu i pobiegła do strony pasażera. Nigdzie
nie było go widać. Zacisnęła wargi i zaczęła studiować ciemność. Odszedł
ledwie dziesięć minut temu, nie mógł być daleko stąd. Złapała latarkę i poszła
za białą stróżką światła wzdłuż ulicy. Podszycie pod drzewami nie wyglądało,
jakby było niedawno naruszone. Więc gdzie do cholery poszedł Jon, jeśli nie
tutaj?
- Przeklinam cię, Jon. Wracaj tu natychmiast. Rześki podmuch wiatru z
pomiędzy koron drzew okazał się jedyną odpowiedzią, na jaka mogła liczyć.
Drgnęła i niespokojnie patrzyła na cienie. Coś nie czuła się dobrze. Nagle spadła
gałązka i Maddie przekręciła światło latarki wzdłuż grubości drzewostanu po jej
prawej stronie. Runo mieszano i nagle z cienia wyszedł ciemny kot, jego oczy
były jak zielony ogień w ciemności. Nie byle jakiego kota ale wielkiej, czarnej
pantery.
Coś we wzroku kreatury powodowało strach i drżenie duszy Maddie.
Cofnęła się i poczuła za sobą drzwi ciężarówki. Stworzenie warknęło,
ujawniając długie i białe zęby. Wskoczyła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
Silnik załapał po pierwszym uruchomieniu zapłonu, więc wrzuciła bieg. Potem
zawahała się, spoglądając w ciemność poza reflektory.
Jon ciągle tam był, ranny i sam z panterą krążącą po okolicy. Czy kot
mógł wyczuć zapach jego ciała i polować na niego? Może powinna znaleźć
kogoś i powiadomić go o obecności pantery - tylko kto jej uwierzy? Pantery nie
występowały w tym regionie, chyba że zgłosi, że ten akurat uciekł, ale oni
pewnie pomyślą że jest dziwaczką. Albo że jest pijana.
Gdyby tylko. Wzięła głęboki oddech i próbowała uspokoić irracjonalny
przypływ gniewu. Wiedziała, że wynikało to bardziej z jej potrzeby znalezienia
Evana niż zdawkową wdzięcznością Jona i jego nagłym zniknięciem.
Ale chciała, by miał choć tyle przyzwoitości, by przebywać gdzieś w
pobliżu, ale nie na tyle daleko aby odmówić jej pomocy.
Przecież nigdy nie obiecywał, że będzie mi pomagał. To moja wina,
począwszy od cieni i kotów, nie jego.
I nie mogła tego zostawić, póki Evan nie będzie bezpieczny. Wjechała
samochodem z powrotem na drogę i ruszyła w stronę zajazdu. Deszcz zalewał
przednią szybę cały czas, dopóki nie dotarła na miejsce. Wyłączyła silnik i
rozejrzała się po zajeździe. Światło zerkające zza zasłony wskazywało, że ktoś
jeszcze nie śpi. Mimo faktu, iż jest po jedenastej. Ale nocny stróż powiedział, że
ma zaczekać nas nią. Więc dlaczego nagle stała się taka ostrożna?
Może spotkanie z kotem przestraszyło ją bardziej, niż myślała? A może
był to sposób, w jaki cień zatłoczonego budynku sprawiał wrażenie
szkieletowych rąk pełznących przez nikły krąg światła?
A może była ciągle zmęczona i potrzebowała odpoczynku. Wyskoczyła z
ciężarówki, trzymając płaszcz nad głową i pobiegła przez trawnik do
frontowego wejścia. Zadzwonił dzwonek, kiedy zamknęła drzwi. Maddie
skrzywiła się i otrzepała palto. W noce takie jak ta, kiedy wyobraźnia chciała ją
namówić na spacer po dzikiej stronie, musiała zachowywać wszystko dla siebie.
Zwłaszcza, że osobą, z która miałby rozmawiać był nocy stróż z dziwnie
brązowymi oczami.
Otoczyło ją ciepło kiedy, zaczęła skradać się w kierunku schodów. W
salonie po prawej kobieta mówiła cicho, jej głos był łagodny i głęboki, ale poza
tym nie było słychać niczego innego.
Nagle zatrzymał ją dźwięk tłuczonego szkła i jej wzrok powędrował do
góry. Może jedna z gałęzi wybiła okno na górze?
Za nią rozległy się kroki. Popatrzyła wokoło. Stróż zatrzymał się w
drzwiach salonu, wychylając się niedbale przez framugę drzwi.
- Witaj z powrotem. Udała się jazda?
- Tak, dziękuję. - odpowiedziała.
Choć w jego głosie nie było nic prócz uprzejmego zainteresowania, to
było coś w nim, co budziło jej niepokój. A może to był tylko zadowolony z
siebie pół-uśmiech, który pojawił się na jego wąskich wargach, albo sposób, w
jaki jego wzrok wędrował w dół jej ciała.
Podniósł filiżankę. - Jeśli masz ochotę, jest parzona kawa. Jego
zachęcanie było przytłaczające. Co, do cholery, było z nią dzisiaj nie tak? Nie
groził jej w żaden sposób, tylko proponował kawę.
- Chciałabym ale... - Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami.
Najlepszym wytłumaczeniem jest zawsze prawda. - To był długi dzień. Mimo to
dzięki za ofertę.
Puścił framugę drzwi i podszedł do niej kilka kroków. - Słyszałem jak coś
się rozbiło, kiedy tu przyszłaś. I znowu, chociaż jego głos był towarzyski, jego
oczy były zaciekłe i czujne. Działo się coś dziwnego.
Oblizała suche wargi. - Jak to: coś?
- Brzmiało, jak rozbijane szkło.
Uniosła brwi, próbując brzmieć spokojnie. - Naprawdę nie słyszałam
niczego podobnego. - I niby dlaczego nie wspomniał o tym w chwili, gdy
przyszedł?
- Serio? - Pociągną łyk z filiżanki i spojrzał na górę na schody. - Może
powinienem sprawdzić twój pokój, za nim do niego wejdziesz. Upewnić się, czy
jest bezpieczny.
Ostatnim miejscem, w którym chciała widzieć tego faceta był jej pokój.
Potrząsnęła głową i próbowała się uśmiechnąć. - Będzie dobrze. Jeśli coś się
rozbiło, dam ci znać. - Ale nie wcześniej niż rano, kiedy jest jaśniej i więcej
ludzi dookoła.
- Teraz pójdę sprawdzić pozostałe pokoje, więc będę w pobliżu gdybyś
mnie potrzebowała - Kiwnął głową i podniósł filiżankę. - Dobranoc.
Patrzyła, kiedy znikał w salonie po czym odwróciła się i skierowała się po
schodach na górę. Jej ręce tak się trzęsły, że potrzebowała kilku prób, zanim
udało jej się otworzyć drzwi. Popatrzyła za siebie i na przeciw po czym wzięła
głęboki oddech.
Co jest w tym człowieku, że się go tak boi? Czy Jayne miała racje? Była
zamknięta w sobie od tak dawna, że po prostu zapomniała, jak kontaktuje się z
ludźmi.
Przetarła oczy i przeszła przez pokój kierując się w stronę sypialni.
Zrzuciła buty niedaleko łóżka i ściągnęła skarpetki. Zimny wiatr owiewał jej
kostki, więc spojrzała w kierunku łazienki.
Czy miała wybite okno? Zawahała się i przeklęła za to. Czego ona się
boi? Rozbitego szkła?
Otworzyła drzwi od łazienki, zapaliła światło i rozglądnęła się. Jon leżał
rozwalony na podłodze. Był mokry i krwawił, a do tego był otoczony szkłem.
Rozdział 4
Żył, mogła to powiedzieć po ruchach jego piersi. Ale kolor jego skóry był
przerażający - był tak blady, że mógł bardzo łatwo przejść w stan ducha. Szybko
upadła na kolana i dotknęła jego czoła. Jego skóra parzyła, mimo koloru.
- Jon? - przejechała dłonią po jego zarośniętym kilkudniowym zarostem
policzku i lekko szczypała jego policzki i brodę, starając się uzyskać jakąś
reakcję.
Jęknął i otworzył oczy. Moc jego jaskrawo niebieskich oczu przekłuwała
jej serce.
- Madeline. - jego szept był lekko surowy, ale słychać także było
zaskoczenie w nim. - Przepraszam.
Przeprasza, za co? Za bycie takim łajdakiem w lesie, czy za lądowanie w
krwawym bałaganie na podłodze w jej łazience? I jak mu się udało wrócić tu tak
szybko?
- Musimy cię rozebrać z tego mokrego ubrania - powiedziała w celu
podporządkowania rozproszonych myśli.
Kiwnął z trudem głową i zamknął oczy.
- Mam suche ubranie wewnątrz.
Wewnątrz? O czym on mówił? Zmarszczyła brwi i zastanawiała się czy w
jego majaczeniu pomylił pokoje. Jednak to nie wyjaśniało zbitego okna albo
faktu, że jakoś przedostał się, przez zamknięte drzwi.
- Zabierzmy cię stąd. - powiedziała, decydując się rozwiązać jeden
problem na raz.
Kiwnął głową z trudem, oczywiście zawisając na włosku świadomości.
- I Zostań ze mną, Jon. - powiedziała miękko. Znów przytaknął. Zdawał
sobie w pełni sprawę z tego co mówiła, czy jedynie kiwał głową za każdym
razem, gdy kończyła mówić?
- Okej, tutaj musisz mi pomóc - przeszła nad jego nogami, przodem do
niego i złapała za ręce. Jego palce były długie, silne i bardzo zimne - Raz, dwa,
trzy.
Wstała, ciągnąc go tak mocno jak tylko mogła. Zatoczył się do przodu,
zacisnął zęby, a niebieskie oczy przeciął ból, kiedy z trudem usiłował się
wyprostować. Na jego skinienie, puściła jego ręce. Złapał krawędź drzwi
prysznicowych, by utrzymać równowagę.
- Przypomnij mi, abym nie robił tego jeszcze raz - wymamrotał. Jego
knykcie były prawie białe, z siły z jaką trzymał uchwyt prysznica.
Mimo wszystko nie jest zbyt stabilny. Szybko wsunęła ramię pod jego.
Ostatnią rzeczą, którą chciała dla niego, to upadek do tyłu. Nigdy nie mogłaby
podnieść go z powrotem.
Zmieszał się jej dotykiem i otworzył oczy, ale jego spojrzenie było
nieodgadnięte. Miała dziwne przeczucie, że on nawet nie widział jej, że coś
innego przykuwało jego uwagę.
- Nie pozwól by mnie znaleźli. - Lęk ochrypnął jego głos.
- Kto? - on majaczył?
- Na dole - szepnął, po czym delikatnie dotknął jej policzka - Skrzywdzą
cię.
Jego dotyk był zimny, mimo to wysyłał ogień, pełznący przez jej skórę.
Oblizała usta i zastanowiła się znów nad swoją poczytalnością. Była tu,
pomagając człowiekowi, którego nie znała i któremu prawdopodobnie nie mogła
ufać.
- Umiem się sobą opiekować. - aż za dobrze...
- Nie przed nimi.
I może nie przed tobą, pomyślała, próbując ignorować mrowienie, które
pojawiało się na jej kończynach, za każdym razem, gdy się o siebie ocierali.
- Pomartwimy się o złych gości, po pozbyciu się z ciebie mokrych ubrań.
Wymamrotał coś, a jego ciepły oddech sunął po jej policzku. Maddie
przesunęła swój uchwyt na jego ramieniu.
- Chodź ze mną, dobrze?
Rzuciła na niego okiem. Nawet blady jak ściana, był przystojny. Rzucił na
nią okiem, a nagły blask rozbawienia zatarł na moment ból w jego oczach.
Szybko przełknęła myśli. Gdyby nie wiedziała lepiej, mogła by przysiąc, że
czytał w jej myślach. Ale to nie było możliwe, prawda? Przynajmniej, miała
nadzieję, że nie było. Nie chciała by myślał, że był czymś więcej niż pomocą do
znalezienia Evana.
- Nie zasłabnij, przed wyjęciem cię z tych ubrań - wymamrotała,
odciągając swoje spojrzenie od niego.
Przyłapała się na wpatrywaniu w jego buty. Były w wężową skórkę, na
litość boską. I jego jeansy, które były tak cholernie obcisłe, że wyglądały jak
namalowane. Zdjęcie ich takimi mokrymi jakimi były, byłoby trudnym i niezbyt
chcianym zadaniem.
- Do roboty - kontynuowała, łapiąc go za ramię. Podtrzymując dobrą
połowę jego wagi, zatoczyła się przez drzwi łazienki i przez pokój. Opadł na
łóżko przy jej westchnieniu, a następnie opadł na bok, na poduszki. Wtedy ona
zauważyła świeżą krew na jego bandażach. Rana musiała się otworzyć, kiedy
podciągała go do pionu.
Ostre pukanie do drzwi sprawiło, że serce zabiło jej mocniej z
przerażenia.
- Panno Smith?
Maddie odwróciła się nagle. Głos należał do nocnego recepcjonisty.
- Nie mogą mnie tu znaleźć - Jon zaskrzeczał łagodnie. Rzuciła na niego
okiem. W jego spojrzeniu wypełnionym bólem, dostrzegła troskę, nie o niego, a
o nią. Czy ona czytała więcej, niż było w tej jasnej głębi. - Dlaczego nie?
- To było po tym jak sprawdziłem w zajeździe, że ktoś mnie zastrzelił.
Nie mogę ryzykować i pojawiać się tutaj, zanim nie dowiem się, że to
bezpieczne. Podniosła rękę do gardła i spojrzała na drzwi. Co jeżeli nocny
recepcjonista miał klucz? Co jeżeli zostawi go samego i odkryją Jona leżącego
tu?
- Panno Smith? Wszystko w porządku? - Hank zapytał znów, tym razem
głośniej.
- Odpowiedź mu. - Jon zalecił cicho. Odchrząknęła.
- Tak?
- Potrzebuję sprawdzić pani okna, panno Smith. Cholera. Nie może mu
powiedzieć, że nie ma żadnego uszkodzenia, a następnie poinformować o
rozbitym oknie, rano. Rozejrzała się szybko po pokoju. Z Hankiem
sprawdzającym okna, łazienka odpadała. Sypialnia też nie miała za dużo
kryjówek.
- Jedyna dobra kryjówka, to szafa.
- Pomóż mi wstać. Podciągnęła Jona, kiedy wsunęła ramię pod jego, i
owinęła wokół jego pleców.
- Panno Smith? - Hank zadzwonił ostro jeszcze raz.
- Idę! - krzyknęła. Rozsunęła drzwi stopą i pomogła Jonowi wejść do
środka. Kiedy on siadał, ona sięgnęła do wyższej półki po dodatkowe koce i je
rozłożyła, żeby go nimi przykryć.
Jon dotknął delikatnie jej ręki.
- Bądź ostrożna.
Maddie kiwnęła głową i przykryła jego twarz drugim kocem. Zasunęła
drzwi szafy i pobiegła otworzyć drzwi.
- Panno Smith, wszystko w porządku? - Hank zapytał, gdy otworzyła
drzwi. Maddie odsunęła wilgotne pukle ze swoich oczu i wymusiła na sobie
promienny uśmiech. - Tak, oczywiście. Co mogę dla pana zrobić, panie
Stewart? Jego ciemne oczy spotkały jej, i na chwilę zajrzały w głąb jej duszy.
Zacisnęła swoje palce na klamce i oderwała się od jego spojrzenia. Jej
wyobraźnia znów wybrała się w podróż - Przecież nie ma możliwości, żeby
mógł zajrzeć do jej duszy. Zbyt wiele zerwanych nocy i horrorów, z całą
pewnością.
- Jak już powiedziałem, sprawdziłem rozbite okno. - ciepły ton jego głosu,
przeczył chłodowi jego oczu. - Miałaś już okazję rozejrzeć się?
Kłamał. Nie wiedziała skąd wiedziała. Może to tik w pobliżu wąskich ust.
Ale co to ma za znaczenie? Nie miała wyboru, tylko go wpuścić. Kiwnęła
głową.
- Właśnie przygotowywałam się, by zejść i powiedzieć Panu, że okno
łazienkowe jest rozbite.
- Przyjrzę się, o ile pani pozwoli, i zobaczę czy będę mógł naprawić to
dziś czy nie.
Maddie myślała intensywnie, ale cofnęła się, pozwalając mu wejść.
Odwróciła się, żeby podążyć za nim, ale zatrzymała się, zauważając plamkę
krwi na klamce. Co do...? Podniosła rękę i zobaczyła, że jej palce znów
krwawią... O Panie, krew jest na podłodze w łazience.
Obróciła się i pobiegła do sypialni, prawie uderzając Hanka, który się
wycofał.
- O, przepraszam - wymamrotała, wyślizgując się z jego zasięgu, gdy
próbował ją przytrzymać.
- W małym pośpiechu, hę? - Jego brew podniosła się w pytaniu.
Nie było nic w jego tonie albo oczach, co sugerowałoby podejrzenia, ale
czuła, że to ją otacza. Ścisnęła swoje palce razem i nie odezwała się. To
oczywiste, że by jej nie uwierzył, bez względu na to, co by powiedziała.
- Trochę krwi na podłodze - kontynuował. Kiwnęła głową i uniosła rękę.
- Poślizgnęłam się i upadłam na szkło. Myślę, że to nauczy mnie chodzić
po ciemku.
Patrzył na jej krwawiące palce i zmarszczył brwi. Wiedział, że było
więcej krwi na podłodze łazienki, niżeli by rozcięcie palca sugerowało.
- Przyniosę jakiś plastik i zakryję tę dziurę do ranka. - wymamrotał,
przechodząc obok niej.
Przyglądała mu się, kiedy wszedł do sypialni. Nic nie wydawało się być
ruszone. Przeszła przez pokój i otworzyła szafę. Jon pociągnął krawędź koca i
popatrzył na nią, ale ona uniosła swoją dłoń. Przynajmniej wciąż był
bezpieczny. Nie żeby Hank mógł się pozbyć Jona, w tych krótkich odstępach
czasu, kiedy nie było go w zasięgu jej wzroku. Nie było wyjścia z tego pokoju,
oprócz drzwi, w których stała.
Wiec jak Jon się tu dostał, po pierwsze? Nawet, gdyby był tak szczupły
jak ona, nie mógłby przedostać się przez okno łazienki. Zamknęła drzwi a
później się odwróciła, kiedy kot spacerował powoli, przez drzwi do sypialni.
- Cześć kotku - powiedziała miękko podchodząc do niego. Pochyliła się i
wyciągnęła rękę. Czy te lśniące czarne stworzenia należały do gospody, albo
Hanka? Jakoś nie mogła sobie wyobrazić recepcjonisty ze zwierzęciem, pomimo
iż kot podążył za nim do pokoju.
Kot zatrzymał się. Spojrzenie jego zielonych jak klejnoty oczy, było
dziwnie lekceważące. Maddie zmarszczyła brwi. Kot w lesie miał oczy właśnie
jak te, oczy, które mogły ostudzić ludzką duszę.
Kot przypatrywał się jej chwilę dłużej, po czym warknął i zaatakował.
Maddie wyrwała swoje palce i wstała.
- Więc bądź nieprzyjacielska. Sprawdź czy mnie to obchodzi. Hank
wrócił do pokoju, niosąc plastik i taśmy.
- Nie przejmuj się Lennie. - powiedział, idąc do łazienki - Ona po prostu
nie lubi kobiet.
Albo mężczyzn, Maddie stawiała. Jakby czytając w jej myślach, kot
machnął w pogardzie swoim ogonem i przeszedł obok niej, stając naprzeciw
drzwi od szafy.
- O nie, nie zrobisz tego - Przeszła przed kotem, próbując go odpędzić
stopą. Lśniąca istota przykucnęła i syczała, jej zielone oczy przecinał gniew.
- Gap się ile chcesz, ale do mojej szafy nie wejdziesz, kochana.
- Może ona czuje mysz, albo dwie? - skomentował Hank.
Jej tętno wzrosło gwałtownie i rzuciła mu szybkie spojrzenie. Hank
opierał się o drzwi łazienki, ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i się jej
przyglądał. Tym razem na pewno dostrzegła podejrzliwość w jego jasnych
oczach.
- Myszami mogę się zająć. To kocie włosy na moim ubraniu mnie
denerwują. Jestem na nie uczulona.
- Może lepiej jednak pozwól jej sprawdzić to, tak czy inaczej. Lennie to
cholernie dobry myśliwy.
Lennie wyglądała wystarczająco wrednie aby powalić byka, ale nie było
mowy, żeby potrafiła otworzyć drzwi szafy z Jonem wewnątrz. Maddie nie była
jednak pewna, czy ta dziwna pogróżka nie odnosiła się do Jona, ale na pewno,
ani na jotę, nie ufała Hankowi.
- Jeżeli usłyszę, by biegały tu myszy dam ci znać. - W każdym razie,
jakiemu menadżerowi reklamuje się obecność mysz?
Hank kiwnął głową, chociaż mogła zauważyć, że szczęśliwy nie był.
- Przykleiłem plastik nad oknem. Wrócę jutro i go zastąpię.
A przed tym, Jon powinien już dawno pójść. Miała taką nadzieję. Maddie
kiwnęła głową i patrzyła, jak Hank wyszedł drzwiami od sypialni. Wtedy
zerknęła w dół na nieruchomego kota. Wyrzuciła by to coś gdyby musiała, ale
wolała, żeby samo wyszło za Hankiem. Pazury, które trzymało naprężone
wyglądały wystarczająco ostro, by rozerwać beton na wstążki.
Kot powrócił do piorunowania jej wzrokiem. Maddie mrugnęła, wtrącona
z równowagi, przez prawie ludzką inteligencję widoczną w jasnym spojrzeniu
zwierzęcia. Nie widzisz mnie ostatni raz, głupie dziecko, wyglądało jakby to
chciało powiedzieć.
I naprawdę muszę nauczyć się kontrolować swoją wyobraźnię. Kot w
końcu wstał i odszedł wolnym krokiem. Przy drzwiach sypialni zawahał się i
obejrzał. Widoczne było ostrzeżenie w jasnym spojrzeniu.
To coś wiedziało, że Jon jest w szafie. I to wróci.
Maddie zacisnęła swoje palce i podążyła za kreaturą. Zamknęła drzwi na
klucz, zamykając oczy i opierając się o drzwi na moment. W takich momentach
jak teraz, kiedy jej wyobraźnia była zbyt pobudzona potrzebowała drinka
Oblizała wargi, odepchnęła się od drzwi i wróciła do sypialni.
- Jon? - otworzyła szafę.
Jego spojrzenie spotkało jej, i znów pomyślała, że zobaczyła niepokój w
bogatej głębi jego oczu.
- Wszystko w porządku?
Chłód przeszedł po niej. Czasem prawie wyglądał, jakby mógł czytać w
jej myślach. Podała mu swoją dłoń, a on ją chwycił. Jego szorstka skóra była
przeciwieństwem jej. Przynajmniej jego palce były cieplejsze niż wcześniej.
Pomogła mu przejść do łóżka, zauważając przez wilgotną koszulkę, że jego
ciało wciąż było lodowate.
Praktycznie padł z nóg na łóżko. Przyglądała się mu przez chwilę. Potem
obeszła go, by wziąć swoją torbę podróżną. Ciuchy były priorytetem. Wtedy
będzie mogła zabandażować jego ramię.
Wyciągnęła stare, obszerne spodnie od dresu i bawełnianą koszulkę,
przytrzymała je. Prawie na niego pasowały. Może nie podobał mu się jadeitowy
kolor, ale przynajmniej będzie mu ciepło, dopóki jego własne ubrania nie
wyschną.
Zgięła się w poprzek łóżka i lekko nim potrząsnęła.
- Jon? - Nie było odpowiedzi, więc wstrząsnęła nim jeszcze raz.
- Nie... - wymamrotał - Potrzebuję odpoczynku...
Ja też, kolego, ale jesteś w moim łóżku.
- Musisz zmienić ciuchy najpierw. Włóż to, kiedy pójdę znaleźć jakieś
nowe bandaże.
Usiadł pionowo. Rzuciła ubranie obok niego i weszła do łazienki. Cichy
szelest odzieży podpowiedział jej, że przynajmniej próbuje zmienić ciuchy.
Zajrzała do szafek w łazience, ale nie mogła znaleźć bandaży. Musiałaby zejść
na dół, do auta i wziąć apteczkę. Maddie rzuciła okiem na zegarek i dała jeszcze
parę minut Jonowi, zanim wróciła.
Ubrania leżały na nim ciaśniej niż na niej. Bawełniana koszulka była
naprężona na całą szerokość jego ramion, a spodnie... No cóż, były ciaśniejsze
niż jego własne jeansy - o ile to możliwe. Potrząsnęła nieznacznie głową. Gdzie
do diabła był jej rozum? Jon był nieznajomym, kompletnie nieznanym. Mimo to
dała mu swoje łóżko i swoje ubranie. I nawet zaufanie, jeżeli myślał o zrobieniu
jej krzywdy. Nie nauczyła się nic z przeszłości.
Jego głowa poderwała się, a jego oczy spotkały się z jej. W tym
nieznacznie nie komfortowym spojrzeniu, nie było żadnego oszustwa, żadnego
kłamstwa. I żadnej pogardy, co było ewidentne w spojrzeniu jej męża.
Jon wyciągnął rękę i delikatnie chwycił jej ręce. Jego palce były ciepłe,
opalone na brązowo i jego dłoń trochę szorstka. Zupełne przeciwieństwo
Briana... dlaczego wciąż o nim myślała? Co było w Jonie, że wydobywał z niej
przeszłość, że nie mogła o niej zapomnieć?
- Zaufaj mi, Maddie. Nie skrzywdzę cię.
Zaufaj mi, zaufaj mi. Jak często to słyszała? Jak często było to
ostrzeżeniem o kłopotach w przyszłości?
- Będę musiała wyjść do auta, po bandaże.
Jego spojrzenie zwęziło się.
- Bądź ostrożna. Rzuciła mu cierpki uśmiech.
- Zawsze jestem. - za ostrożna, za ostrożna.
Rozdział 5
Otaczał go strach, toksyczna chmura która otaczała jego umysł i zmusiła
go by się obudził. Jon podniósł się szybko i natychmiast zaczął się zastanawiać
gdzie jest.
Poranne słońce wpadało przez szpary w zasłonach, oświetlając malowidło
naprzeciw łóżka. Lekko się uśmiechnął. Musiał znajdować się w karczmie, nie
mogło być wiele malunków używających aż tyle jasnych kolorów farby żeby
ukazać farmę. Albo nie mogło być wielu miejsc, które powiesiłyby to u siebie
na ścianach.
Więc dlaczego Maddie była w jego pokoju? I dlaczego była
przestraszona?
Odsunął koc i postawił nogi na podłodze, a później zatrzymał się patrząc
w dół na swoje nogi. Mówiąc o jasnych kolorach, dlaczego miał na sobie te
szorty? Należały do Maddie, czuł jakby przyklejony do nich zapach róż. Ale co
się stało z jego ubraniami?
Nie wiele mógł sobie przypomnieć z ostatniej połowy nocy, ale to co
pamiętał było rozmazanym koszmarem, którego nie chciał powtarzać.
Strach znów go otoczył. Wstał zbyt szybko i musiał złapać się poręczy
łóżka by nie upaść. Mimo że szybkie leczenie było jego dziedzictwem, to
całkowite wyleczenie rany i utraty krwi zajmie mu jeszcze dzień albo dwa.
Wziął głęboki oddech i przeszedł cicho przez pokój.
- Pokój wygląda jak pobojowisko, nie może pan wrócić później by
naprawić okno, panie Stewart?
Głos Maddie zatrzymał go blisko drzwi do sypialni. Nie było nic w jej
słodkim głosie, co mogłoby zdradzić strach, którego mógł prawie posmakować
na języku.
- Hank - odpowiedział obcy. - i obawiam się że nie mogę. Albo teraz, albo
nie będzie zrobione przez kilka dni. Obawiam się, że zeszło nocny sztorm
spowodował trochę szkód.
Była niewypowiedziana groźba w głosie mężczyzny, taka, która mówiła,
że obcy nie wziął by nie za odpowiedź. Ale dlaczego mężczyzna był tak
zdeterminowany, żeby dostać się do jego pokoju? I dlaczego nie wydawał się
zdziwiony, że znalazł tu Maddie?
Strach Maddie wzrósł o stopień. Może mogła wyczuć niewypowiedziane
znaczenie słów obcego. Odchrząknęła cicho, a później powiedziała.
- Dobrze więc.
Do póki nie dowiedział się, kto był odpowiedzialny za strzelanie do niego
nie mógł pozwolić, żeby ktoś widział go z Maddie. Jego prośba, a pomoc już
postawiła ją w obliczu zbyt dużego zagrożenia. Przeszedł przez pokój i
przymknął drzwi, zostawiając nie wielką dziurę przez którą mógł widzieć co się
działo.
Maddie weszła sekundę później. Jej spojrzenie powędrowało do łóżka, a
później szybko do szafy. Uśmiechnęła się lekko i podeszła do okna. Jej włosy
były poplątanym bałaganem sprężynek, które podskakiwały przy każdym jej
ruchu. Mylił się myśląc, że są kasztanowe. To był bardziej głęboki czerwono-
złoty kolor, który spływał w dół jej pleców jak rzeka ognia. Puszysty, biały
sweter, który na sobie miała, zwisał aż do jej ud i nie zniekształcał tej smuklej
figury, która otarła się o niego zeszłej nocy i nawiedzała w snach. Ale
przynajmniej jej nogi były okryte ciemno zielonymi legginsami, a nie
workowatymi szortami, prawdopodobnie dlatego, że to on miał je na sobie.
Cała była, myślał z uśmiechem, kolorem, energią i ciepłem, pomimo
strachu, który wisiał wokół niej jak burza.
Jedyną oznaką jej strachu były jej ręce zwisające po bokach, zaciśnięte w
pięści. Jon miał nadzieją, że nie zdradzi wzrokiem jego położenia. Jej oczy były
zbyt ekspresyjne. Jedno spojrzenie w bursztynowy ogień jej oczu i obcy będzie
wiedział, że coś ukrywała, lub kogoś.
Mężczyzna, który wszedł za nią do pokoju był duży. Nie wysoki, po
prostu zbudowany jak ktoś kto podnosił ciężary przez połowę swojego życia.
I to nie był ten sam Hank Stewart, którego zdjęcia kilka dni temu widział
Jon, chociaż wyglądali wystarczająco podobnie by być braćmi.
Maddie rozsunęła zasłony i do pokoju wlało się światło. Obcy wzdrygnął
się i cofnął do salonu. Drugi mężczyzna przeszedł koło niego niosąc skrzynkę z
narzędziami i niewielką szklaną szybę.
Jon obserwował mężczyznę, który legitymował się teraz jako nocny
manager. Był po prostu wrażliwy na słońce, czy miał większy powód by na nie
nie wychodzić? Czy miał do czynienia z czymś tak nieskomplikowanym jak
wampir?
Wielkolud stanął w drzwiach. Światło słońca go dotknęło i na sekundę
ujawniło jego chudość, wyblakłą twarz i błotno-brązowe oczy, które były tak
martwe jak kamień. Jon mrugnął i obraz zniknął, zastąpiony przez otwartą
przyjazną twarz Hanka Stewarta.
Mężczyzna nie był wampirem. Tylko bardzo stare wampiry mogły znieść
dotyk światła, a obcy na pewno nie miał prezencji czegoś starego i potężnego,
która była ewidentna u starych pijawek.
A jednak słaba wstęga czarnej magii mówiła mu, że obcy nie był również
w pełni człowiekiem. Zmarszczył brwi. Poszarpane obrazy przebiegły przez
jego umysł, nieuporządkowane obrazy wydarzeń z zeszłej nocy. Ten mężczyzna
był w jego pokoju również zeszłej nocy, razem ze zmiennokształtnym. Czy to
mógłby być ten sam zmiennokształtny, którego widział w lesie? Na pewno tak
małe miasto jak Taurin Bay nie mogło mieć więcej niż jednego w okolicy?
Minuty mijały powoli. W końcu mechanik wyszedł z łazienki i
uśmiechnął się do Maddie.
- Wszystko naprawione i wyczyszczone.
Kiwnęła głową i skrzyżowała ręce, gapiąc się na nocnego managera.
Mężczyzna udający Hanka Stewarta marszczył czoło patrząc na szafę. Nic nie
wskazywało na to, że mężczyzna podejrzewał iż ukrywał się tam Jon, nic poza
pogłębieniem się krech na jego czole, kiedy się obracał. Maddie podążyła z
mężczyznami wychodząc z pokoju.
Wyszedł z szafy i podszedł do łóżka. Maddie wróciła do pokoju i
zatrzymała się, jej oczy pokazywały niepewność, którą w niej wyczuł.
- Jak się czujesz tego ranka?
Jej głos był miękki i lekko zachrypnięty, i ciepły jak whiskey w zimną
noc. Dźwięk do którego każdy mężczyzna mógłby się przyzwyczaić.
Zastanawiał się, czy był naturalny, czy spowodowany strachem.
- Lepiej. - powiedział. - Chociaż chciałbym wiedzieć jak znalazłem się w
tych... spodniach.
Przebiegła wzrokiem po jego ciele, a później odwróciła wzrok, i musiał
powstrzymać się od uśmiechu, kiedy zobaczył rumieniec pojawiający się na jej
policzkach.
- Twoje ubrania były przemoknięte i nie chciałam żebyś latał nago.
Po locie tutaj z zeszłej nocy nie byłby w stanie pobiec gdziekolwiek. I
nadal nie wyjaśniła dlaczego ubrała go w swoje ubrania zamiast w jego własne.
- Więc dlaczego po prostu nie wyjęłaś czegoś z mojej walizki?
Spojrzenie które mu posłała było jednocześnie ostrożne i
zdezorientowane.
- To mój pokój. Twoich ubrań tu nie ma. Spojrzał przez pokój na obraz.
- To kwatery Kapitana prawda?
- Tak. - Zawahała się, zrozumienie przebiegło przez jej oczy. - Też byłeś
tu zameldowany... zanim ktoś próbował cię uciszyć?
Próbował uciszyć. To było delikatne stwierdzenie jak na zamach na jego
życie.
- Tak. Wygląda to tak, jakby ktoś nie spodziewał się, że wrócę.
Przeniosła wagę z jednej stopy na drugą i skrzyżowała ramiona.
Zastanawiał się czy jej niepokój spowodowany był sytuacją, czy jego
obecnością w jej pokoju.
- Oczywistością jest, że ktoś mimo wszystko podejrzewa, że nadal żyjesz.
- powiedziała miękko.
Jedyną oczywistością było to, że ona była w poważnym
niebezpieczeństwie. Nocny manager, albo mężczyzna który się pod niego
podszywał, nie zachowywał by się tak podejrzliwie gdyby o coś jej nie
podejrzewał. Dla własnego bezpieczeństwa musiała wyjechać.
Ale coś podpowiedziało, że nakłonienie jej do wyjazdu nie będzie łatwą
sprawą.
Jego myśli znieruchomiały... czy rzeczy, które schował za łazienką nadal
tam były? Jezu, miał taką nadzieję. Nienawidził myśli, że musiał by powiedzieć
swojemu staruszkowi, że zgubił pierścionek. To było rodzinne dziedzictwo i
przetrwał pięć pokoleń mężczyzn z rodu Barnett. Chciał go kiedyś przekazać
swojemu synowi. Nie żeby posiadanie syna wyglądało na możliwe, patrząc na
jego obecną pracę.
Oparł się pokusie, żeby wstać i sprawdzić. Jeśli go tam nie było, nic nie
mógł z tym teraz zrobić. Było ważniejsze by sprawdzić co się dzieje i znaleźć
zaginionego dzieciaka przed następnym nowiem.
- Masz rację. Ktoś rzeczywiście podejrzewa, że żyje co oznacza, że
musisz odejść Madeline.
- Proszę nie nazywaj mnie tak. Wolę Maddie.
Nie patrzyła mu w oczy, ale i tak wyłapał ból w jej wzroku. Kto aż tak ją
skrzywdził, że nienawidziła własnego imienia?
- Maddie, słyszałaś co powiedziałem?
- Tak. Ale nie wyjeżdżam.
- Musisz wy...
- Nic nie MUSZĘ robić!
Wzniósł brwi kiedy usłyszał gwałtowność w jej głosie. Ból przewinął się
przez kłąb emocji kolorujących jej aurę, rzeka łez, których nigdy nie uroni. Jej
wzrok był zdeterminowany, kiedy popatrzyła mu w oczy i gniew sprawił, że na
jej policzkach pojawił się ładny rumieniec.
- Mój siostrzeniec zniknął dwie noce temu. Chcę, żebyś pomógł mi go
znaleźć.
Cholera. Przejechał dłonią przez włosy. Dwóch nastolatków tym razem i
tylko pięć dni do nowiu.
- Znajdę go, ale musisz wracać do domu. Nie mogę cię chronić
dwadzieścia cztery godziny na dobę i ktoś na pewno podejrzewa, że jesteś ze
mną w jakiś sposób związana. Jaki mógłby być inny powód zainteresowania
obcego jego pokojem?
Zacisnęła dłonie i spojrzała na niego. Nawet na wpół zamknięte i pełne
gniewu, jej oczy w kształcie migdałów były śliczne.
- Nie oczekuję, że będziesz mnie bronił. Sama potrafię się sobą zająć,
dziękuję.
- Nie bądź niemądra. Ci ludzie już raz próbowali mnie zabić. Nie chcę
żeby coś ci się stało.
- Ja też nie chcę żeby coś mi się stało, ale nigdzie się nie wybieram do
póki nie znajdę Evana.
Determinacja wymalowana na jej twarzy mówiła mu, że kłócenie się nie
miało sensu. Ale mimo to musiał spróbować.
- Cholera Maddie, bądź rozsądna. To moja praca. Pozwól mi ją
wykonywać bez konieczności martwienia się, że coś ci się stanie lub, że
wejdziesz mi w drogę.
Wstał z łóżka i postąpił krok w jej stronę. Strach pojawił się w jej oczach i
szybko się odsunęła. Zatrzymał się zdziwiony. To wyglądało tak, jakby się bała,
że on zamierza ją uderzyć.
Ta myśl go zszokowała. Były w przeszłości kobiety, które oskarżały go o
brak uwagi i bycie aroganckim, ale zwykle chciały więcej ze związku niż on był
gotowy dać. Ale nikt nigdy nie oskarżył go o przemoc wobec kobiet, ani
słowem ani dowodem.
Ona oczywiście nie mogła o tym wiedzieć. Byli właściwie obcymi sobie
ludźmi, którzy spotkali się w niezwykłych okolicznościach. Ale co zrobił, że
sprawił iż bała się, że był jednym z tych głupców, którzy bili kobiety?
Podniósł dłoń i z powrotem usiadł. Po chwili, napięcie zdawało się
opuścić jej ciało, a na policzkach pojawił się delikatny rumieniec. Zdał sobie
sprawę, że to nie jego się bała. Jej reakcja była automatyczna.
- Widziałaś strzałę. Widziałaś jakie poczyniła szkody. Ja miałem
szczęście, ale ty możesz go nie mieć.
Wysunęła brodę, jakby zaprzeczając strachowi, którego mógł prawie
spróbować.
- Mogę o siebie zadbać. - powtórzyła miękko.
Przebłysk pojawiał się w jej oczach. Jakieś emocje, zbyt szybko by mógł
je wyłapać. Zmarszczył brwi. Z zaciśniętymi rękami, prawie niewidocznymi w
rękawach jej za dużego swetra wyglądała absurdalnie młodo. A jednak jej
reakcje - i jej strach - że nie były jej obce ból i śmierć Nie miał żadnych
wątpliwości, że potrafiła o siebie zadbać w normalnych okolicznościach. Ale ta
sytuacja była daleka od normalności.
- Jesteś głupia jeżeli w to wierzysz. - powiedział szorstko, wzdragając się
wewnątrz, kiedy to mówił.
- I nie będę odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo.
Bez wątpienia uratowała jego życie i nie chciał jej skrzywdzić, ale jeżeli
nie będzie słuchać rozsądku nie pozostawi mu wyboru. Jego praca i jego życie
sprawiały, że przebywanie w jego towarzystwie było niebezpieczne. To był
przecież jeden z głównych powodów dla których odciął się od rodziny.
- Po prostu schodź mi z drogi. Ostatnią rzeczą jakiej potrzebuje jest
detektyw - amator który spieprzy wskazówki.
- Będę włazić na twoją drogę, kiedy będę uważać za cholernie potrzebne.
- odszczekała się, a później znów się zarumieniła i wzięła głęboki oddech. Ktoś
zapukał do drzwi i spojrzała na zegarek.
- To prawdopodobnie późne śniadanie które zamówiłam. Twoje ubrania
są suche i schowane pod ręcznikami w łazience. Może weźmiesz bardzo
potrzebny prysznic i spotkasz się ze mną w salonie?
Więc nie tylko nie będzie mu posłuszna, ale jeszcze będzie mu mówić, że
śmierdzi. Uśmiechnął się, lubiąc ten nagły wybuch. Przyglądała mu się przez
chwilę, zwężając oczy, a później się odwróciła i wyszła, a jej ognistoczerwone
włosy i sweterek latały wokół niej z każdym ruchem. Pokręcił głową i poszedł
wziąć prysznic. Pozbycie się jej nie będzie proste, zwłaszcza jeżeli wciąż będzie
sprawiać, że będzie się uśmiechał.
* * * *
Maddie kopnęła w drzwi, żeby je zamknąć i przyniosła wielką tacę do
stołu. Zapach bekonu i jajek sprawił, że zaburczało jej w brzuchu, ale
pomyślała, że Jon był bardziej tradycyjnym typem jeśli chodziło o śniadanie.
Ale na wypadek gdyby się myliła zamówiła dla siebie płatki i jogurt.
Łapiąc jogurt i łyżkę wyciągnęła najbliższe krzesło i usiadła. Jak mogła
powiedzieć Jonowi o jej wizjach Evana i jego porywacza, żeby nie pomyślał, że
jest dziwna? Mimo że, byłoby to czymś, do czego była przyzwyczajona. Tyle
razy wcześniej była nazywana dziwną, lub gorzej, kiedy uderzały ją podobne do
transu sny.
Jej tata jeździł z nią nawet po psychiatrach w znikomej nadziei, że
wyleczą jej „chorobę”.
Wykrzywiła się. Nic dobrego z tego nie wynikło.
Nabrała na łyżkę trochę jogurtu i patrzyła na ogień, który rozpaliła
wcześniej na palenisku. Trudnym było ocenić jak Jon zareaguje, ponieważ
okropnie trudnym było zaszufladkowanie go. W krótkim czasie ich znajomości
był opiekuńczy, delikatny i zabawny, a jednak łatwo przechodził do
niewdzięcznego skurwiela.
Czy myślałby, że jest dziwadłem, tak jak myślał Brian? Prawdopodobnie.
To była myśl, która przerażała ją bardziej niż powinna.
A jednak w jakiś sposób pojawił się w jej domu, prosząc o pomoc i
ostrzegając ją o Evanie. Nie była pewna czy była to projekcja astralna, jakaś
forma telepatii, czy coś diametralnie różnego, ale to i tak nie miało dużego
znaczenia. Jeśli mógł zrobić coś takiego, to na pewno by zrozumiał, gdyby
wytłumaczyła mu swoje wizje.
Wszedł do pokoju kilka minut później, a ona prawie się zadławiła
jogurtem. Jakim cudem jakikolwiek facet mógł chodzić, kiedy jego jeansy były
tak obcisłe? Nie żeby narzekała... nie było nic milszego niż ładnie skrojone uda
w obcisłych jeansach. No może z wyjątkiem ładnie skrojonego tyłka i ku jej
rozczarowaniu, jego koszulka go zakrywała.
Spojrzał na nią z delikatnym uśmiechem na ustach, który dotykał też jego
oczu. Znów się zarumieniła. Dobry Boże, mam nadzieję, że on nie może mi
czytać w myślach.
Szybko uciekła wzrokiem i znów nabrała łyżkę jogurtu i spojrzała w górę
dopiero kiedy usiadł.
- Zgaduje, że większość z tego jest dla mnie. - powiedział rozbawiony.
- Nie byłam pewna co będziesz chciał, więc zamówiłam miks.
Skinął głową, sprawiając, że w jego wilgotnych włosach pojawiły się
odbłyski złotego. Maddie obserwowała jak sięgał po talerz z jajkami na bekonie
i uśmiechnęła się. Za pierwszym razem. Zapach rozniósł się po stole i
zmarszczyła nos.
- Z twojej ekspresji wnioskuję, że nie lubisz bekonu.
Spojrzała w górę. Ze sposobu w jaki wzniósł brwi wywnioskowała, że
zarobiła kolejny punkt przeciwko sobie. Nie żeby to miało znaczenie. Nie musi
mnie lubić, żeby mi pomóc znaleźć Evana.
- Nie. Kiedy byłam mała miałam świnkę, która stała się rodzinnym
obiadem gdy wystarczająco podrosła. Od tego czasu nie jestem w stanie zjeść
wieprzowiny.
- Aha, rozumiem.
Zastanawiała się, czy naprawdę rozumiał. Jego niefrasobliwy sposób
bycia mówił jej, że nigdy nie pragną przyjaźni, że nigdy nie był zmuszony
szukać towarzystwa u zwierzęcia, ponieważ nie mógł go znaleźć nigdzie indziej.
- Zauważyłem kadzielnicę na osłonce. - powiedział - Chcesz żebym ją
zapalił?
Skinęła głową, zdziwiona, że ją zauważył, nie wspominając o zapalaniu
jej, zwłaszcza patrząc na jego wcześniejszą wrogość.
Podszedł do osłonki, a ona oparła się pokusie obserwowania go, patrząc w
górę dopiero kiedy znów usiadł. Ustawił kadzielnicę między nimi i posłał jej
uśmiech, który sprawił, że jej serce dziwnie podskoczyło.
Najwyraźniej potrzebowała snu. Musiała być naprawdę zmęczona, jeśli
zwykły uśmiech stawiał ją na krawędzi. Odwróciła wzrok od jego ciepłego
uśmiechu i zaczęła patrzyć na jego długie, mocne ręce. Po raz pierwszy odkąd
go spotkała zauważyła, że nosił pierścień. Dziwnie jej ulżyło, kiedy zauważyła,
że nosił go na prawej, a nie na lewej ręce.
Może powinna sobie znaleźć inny pokój. Przebywanie z tym mężczyzną
przez dłuższy czas może nie być najlepszym pomysłem. Zwłaszcza jeżeli nadal
będzie ubierał te cholerne jeansy.
Przesunęła łyżką wzdłuż pudełka zbierając resztki jogurtu. Ognik małej
świeczki chybotał się i tańczył i dobiegł jej zapach kadzidła. Położyła puste
opakowanie na stole i powąchała powietrze.
Jej żołądek się przewrócił. Dym cytrusowy - ten sam słodki zapach, który
był w pokoju Evana.
Wokół niej pojawiła się ciemność. Złapała mocno krawędź stołu, walcząc
z chęcią podążenia do miejsca, do którego mógł prowadzić ten sen. Proszę,
niech to nie stanie się teraz. Dlaczego nie mogło uderzyć, kiedy była sama? Tak
samo mocno jak chciała znaleźć Evana nie chciała żeby Jon widział ja
uwięzioną w wizji.
- Maddie wszystko w porządku?
Nie, nie w porządku. Nie widzisz? Nigdy nie było w porządku. Ale nie
mogła mówić, kiedy ciemność zamknęła się wokół niej, biorąc ją ze sobą na
przejażdżkę...
Ciemność zwijała się wokół pomieszczenia, czarny pióropusz, który
wypełniał zmierzch bogatym zapachem cytrusów. W dalekim rogu leżał Evan i
drugi nastolatek, ich ciała prawie niewidoczne pod ciężkimi kocami, które ich
przykrywały.
Ale jej sen nie był tym razem dla nich. Obraz zawirował i skupił się na
przeciwnym końcu pomieszczenia. Dwie sylwetki były widoczne w
podskakującym świetle ognia. Mimo że nie widziała ich wyglądu, czy ubrań
było oczywistym, że jedno z nich było mężczyzną, drugie kobietą.
- Maddie.
Miękki głosy przebił się przez sen. Na sekundę wizja się rozwiała
migocząc jak tafla wody, kiedy ktoś żuci w nią kamień.
- Maddie, powiedz mi co widzisz.
Jon położył dłoń na jej rękach, ciepłą i silną. Maddie marzyła by puścić
stół i złapać jego rękę, trzymać go, ale sen mocno trzymał ją w swoich
objęciach. Nie mogła się poruszyć.
- Co widzisz? - powtórzył miękko.
- Evana.
Polizała wargi. Po raz pierwszy w życiu zmusiła się, żeby się
skoncentrować na wizji. Pomimo ognia pokój był zimny. Oddechy dwóch figur
zmieniały się w parę wodną kiedy mówili, wisząc w powietrzu jak dym. Poza
granicami pokoju wiał wiatr, wstrząsając oknami których nie mogła zobaczyć.
- Powiedz mi co jeszcze widzisz.
- Wokół jest zimno.
Chłodne palce powietrza zamknęły się wokół niej i zadrżała.
- Czy widzisz jakichś ludzi?
- Dwoje. Mężczyznę i kobietę. - Kobieta miała długie włosy, które
odsunęła z twarzy kocią łapą. - Ona ma pazury. Kocie pazury.
- Rozmawiają? Słyszysz co mówią?
- Tylko kobieta mówi. - I mimo że jej głos był miękki, łagodny dźwięk
kąsał uszy Maddie, jak zgrzyt paznokcia po tablicy.
- Co mówi?
- Nie wiem.
- Wsłuchaj się. Skoncentruj się na dźwięku jej głosu.
Jon ścisnął jej rękę, posyłając ciepło przez jej ciało. Polizała usta próbując
zrobić to, o co ją prosił. Jak radio nagle nastawione, głos kobiety stał się
skupiony i powiedziała Jonowi.
- Planuje atak. Dziś wieczorem.
- Kogo planuje zaatakować?
- Nie wiem... - Zawahała się.
Kobieta się odwróciła. Na jej twarzy malowała się złośliwość, była też w
powietrzu, tak gęsta, że Maddie nagle musiała walczyć o oddech. Jon
gorączkowo wymawiał jej imię, ale dźwięk jego głosu wydawał się jej daleki.
Gapiła się na kobietę z wibrującymi zielonymi oczami dopóki nie wypełniły jej
wizji, nie stały się oceanem ociekającym jadem.
- Jesteś moja. - warknęła kobieta. - Moja.
Maddie krzyknęła i sen zdezintegrował się w ciemność.
* * * *
- Maddie wróć do mnie.
Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Szybko łapała powietrze, co
sprawiało, że jej ciało drżało, i pot spłynął po jej policzkach. Jon starł dłonią
krople potu. Jej skóra była zimna pomimo ciepła w pokoju.
Zmarszczył brwi i spojrzał na kominek. Ogień migotał, powoli łapiąc
małe polana, które musiała tam wcześniej włożyć. Ale temperatura w pokoju
zdawała się podskoczyć o dziesięć stopni w ciągu ostatnich kilu minut i ogień na
pewno nie miał z tym nic wspólnego. Wyobraźnia, czy coś innego?
Nagle odepchnęła jego dłoń, jej źrenice rozszerzone i nieskupione jak u
śpiącego walczącego ze snem. Jej strach go otoczył, sprawiając, że oddychanie i
skupienie się było trudne. Zastanawiał się dlaczego był na nią tak otwarty, skoro
spędził większość swojego życia doskonaląc sztukę blokowania emocji innych -
i jego własnych.
Przejechała dłonią po włosach, jej ręce się trzęsły. Usiadł na piętach
obserwując ją uważnie. Coś wystraszyło ją wystarczająco, żeby wydrzeć ją z
wizji, ale nadal nie była świadoma jego lub otoczenia. Jej umysł był nadal
złapany w pozostałości snu.
Znaczyło to, że jej dar był surowy. Tylko kilku wyszkolonych
jasnowidzów było niezdolnych do całkowitego obudzenia się z wizji.
Zastanawiał się jak silny był jej dar, jak prawdziwy. I jak długo wytrzymała bez
szukania pomocy. Nagle chciał móc zadzwonić do matki. Była silnym
jasnowidzem i wiedziałaby jak sobie poradzić z tą sytuacją.
- Maddie. - powiedział miękko.
Bursztynowy ogień w jej oczach zaczął palić się jaśniej kiedy jej
świadomość wracała. Mrugnęła szybko, a później wzięła głęboki, drżący
oddech. Uczucie strachu stało się bardziej intensywne.
- Przepraszam. - wyszeptała. Odepchnęła krzesło i wstała, każdy ruch
szalony, jakby desperacki by uciec.
Sięgnął by pogłaskać jej rękę, ale wyrwała palce spod jego dotyku.
Zmarszczył brwi i złączył opuszki palców. Teraz jej skóra była gorąca. Co się
do cholery działo?
Zatrzymała się przed ogniem, tyłem do niego, jakby chciała się wycofać.
Wyglądała na bardzo odizolowaną i bardzo, bardzo przestraszoną. Światło ognia
odbijało się w jej włosach, sprawiając, że paliły się wibrującym kolorem
roztopionego złota. Taki śliczny kolor, pomyślał, i tak bardzo rywalizujący z
ciemnością, która zdawała się ją prześladować.
Nie miał doświadczenia w radzeniu sobie z nietrenowanymi talentami i
nie miał czasu by jej pomóc. Nie kiedy miał tylko pięć dni by znaleźć zaginione
dzieci. Ale jakakolwiek informacja, jakkolwiek mała, może zapewnić przełom
którego potrzebował. Bezdyskusyjnie widziała coś w tym śnie i to coś może
ułatwić mu zadanie znalezienia dzieci.
Usiadł okrakiem na krześle. Mimo że nie wydała z siebie dźwięku jej
ramiona się napięły. Była gotowa na uderzenie, nie ważne czy werbalnie czy
fizycznie. Wezbrał w nim gniew i przez chwilę był bardzo szczęśliwy, że nie
spotkał jej wcześniej. Inaczej mógłby czuć pokusę odnalezienia idioty, który tak
ją skrzywdził.
Oparł ramiona o drewniane oparcie krzesła i całkowicie otwarł bramy
jego empatycznych zdolności. Musiała z nim porozmawiać, a coś mu mówiło,
że będzie potrzebował wszystkich swoich środków, żeby to zrobiła. Jedno złe
słowo i jeszcze bardziej się odsunie, mentalnie jeśli nie psychicznie.
- Twój dar to nic niezwykłego, Maddie. - powiedział miękko. Zaśmiała
się. Szorstkość tego śmiechu sprawiła, że się wzdrygnął.
- Co ty o tym wiesz? Czy kiedykolwiek cierpiałeś przez te sny, lub
niekończące się odzywki znajomych?
Powstrzymał gorzki uśmiech. Przez dziesięć lat pracy dla Koła Damasku
widział i cierpiał więcej niż kiedykolwiek mógł sobie wyobrazić.
- Jasnowidzenie nie jest takie straszne, kiedy już nauczysz się je
kontrolować.
Zacisnęła ręce po bokach.
- Ale ja nie mogę tego kontrolować. Niczego nie mogę kontrolować.
Miał dziwne przeczucie, że nie mówiła o jasnowidzeniu, kiedy mówiła o
kontroli. Czy miała inne dary, których nie mogła ujarzmić.
- Czy nikt nie próbował cię uczyć? Może twoja matka? Znów zaśmiała się
gorzko.
- Nie.
To jedno słowo mówiło wiele. Najwidoczniej była pozostawiona sama
sobie, by poradzić sobie ze swoimi darami. Dlaczego? Takie zdolności zwykle
szły przez pokolenia, więc z całą pewnością powinien być ktoś, kto by nią
pokierował.
- Czy twoi rodzice wiedzieli, ze byłaś utalentowana?
- Myśleli, że jestem obłąkana. - mimo że jej głos był gorzki, otoczyła go
jej dezorientacja razem z małą domieszką winy. Zastanawiał się dlaczego.
- Czy więc szukali pomocy z zewnątrz?
- Tylko w formie psychiatrów. - prychnęła miękko. - Żyłam w małym
mieście Jon, z małomiasteczkowymi przesądami. Byłam czymś dziwnym,
dziwolągiem. Moi rodzice bardzo się starali, żebym wydawała się normalna, ale
ludzie wiedzieli.
Horror jej dzieciństwa był ewidentny w ciemnych wirach w jej aurze. Po
cichu przeklął idiotów, którzy sprawili że bała się, a nawet brzydziła się swoimi
darami.
- Więc opowiedz mi o swoich darach. - było ewidentnym ze sposobu w
jaki stała, że nie wydobędzie z niej nic więcej o jej przeszłości dopóki mu
bardziej nie zaufa.
- Nie ma nic do opowiadania. Po prostu jestem dziwolągiem.
Jeśli ona była dziwolągiem to czym był on? Co by powiedziała, gdyby
zobaczyła jak się zmienia? Nie żeby kiedykolwiek to zobaczyła. To był jedyny
sekret, który dzielił z bardzo niewielką grupką osób którym kompletnie ufał.
- Maddie, masz dar, który może być cenny jeśli chcesz uratować swojego
siostrzeńca. Nie robi on z ciebie dziwoląga.
Tylko postawa ludzi których nic nie obchodziło mogła to zrobić. I ktoś w
jej przeszłości, ktoś inny niż jej rodzice, najwidoczniej sprawił, że znienawidziła
swojego daru. Tyle wyczuwał.
Rozprostował palce żeby pozbyć się z nich napięcia i spojrzał na zegar
wiszący na ścianie. Dziesiąta. Czas uciekał. Jeśli nie znajdą czegoś szybko
następny dzień będzie zmarnowany.
- Opowiedz mi o ludziach, których widziałaś. Jej ramiona znów się
napięły.
- Powiedziałam ci co widziałam. To nie ma sensu.
Dla niej nie będzie miało. Nie wiedziała, że kobieta była
zmiennokształtną i nie miał zamiaru jej o tym informować. To by tylko
prowadziło do pytań, na które nie chciał odpowiadać.
- Obraz jasnowidza nie zawsze jest czysty, zwłaszcza, jeżeli nie byłaś
trenowana. Czasami musisz interpretować.
W końcu się odwróciła i spojrzała na niego. Był zadowolony widząc, że
strach w jej oczach nie był już taki ogromny.
- Skąd wiesz tyle o jasnowidzach? Uśmiechnął się.
- Moja matka i trzy moje siostry są jasnowidzami. Wzniosła bladą brew,
słaby uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Trzy siostry? Ile ich masz?
- Pięć sióstr i dwóch braci. A ty?
Ciepłe światło w jej oczach zgasło zastąpione przez chłód.
- Siostrę. - wymamrotała, nie patrząc na niego. - Mój brat umarł kiedy
byłam mała.
I Maddie czuła się za to odpowiedzialna. Chciał zapytać dlaczego, ale
wiedział, że naciskał wystarczająco jak na jeden dzień.
- Opowiedz mi o pomieszczeniu które widziałaś. Zadrżała i potarła
ramiona.
- To była stara drewniana chata. Widziałam dziury między balami, więc
nie była izolowana ani nic.
- Jest prawdopodobnie tysiące domków odpowiadających temu opisowi,
ale przynajmniej daje mi to jakiś punkt zaczepienia.
Zmarszczyła brwi w jego kierunku.
- Daje nam, masz na myśli.
Naprawdę podziwiał jej determinację, nawet jeśli go ona denerwowała.
- Nie zamierzam się nad tym sprzeczać...
- Dobrze, bo idę.
Jon przeklął miękko, ale wiedział, że nie może sobie pozwolić na więcej -
przynajmniej nie w tym zajeździe, w którym może być podsłuchiwany.
Temperatura w pokoju szybko spadała. Maddie odepchnęła ciepłe pasma
włosów z oczu i skrzyżowała ramiona. Była to bardziej obronna akcja niż próba
zatrzymani ciepła. Ogień, jak zauważył, na pewno nie był źródłem
wcześniejszego ciepła.
- Jak zamierzasz wydostać się z zajazdu nie będąc widzianym? - zapytała.
- Tak samo jak wszedłem - przez okno.
Na pewno zdoła wykonać szybki lot do zalesionego parku trochę za
sklepami. Miał nadzieję. Jego pierwszym priorytetem było zamienić brakujące
ubrania. Chłód może mu nie przeszkadzać tak bardzo jak innym, ale chodzenie
w krótkim rękawku tylko przyciągnęło by niechcianą uwagę. To było coś czego
na pewno teraz nie potrzebował. Później pójdzie odzyskać swoją terenówkę,
która bez wątpienia została odholowana z trzygodzinnej strefy parkingowej w
której ją zostawił. Z odrobiną szczęścia, broń którą schował w specjalnie do tego
przystosowanym schowku nadal tam będą. Wzniosła brew.
- I gdzie cię spotkam?
Podrapał głowę, ale wiedział, że się jej nie pozbędzie. Nie tym razem.
- Jest mała kafejka zwana Emerson's niedaleko mostu.
Słyszał jak ktoś o niej wspominał w noc kiedy zniknął. Istniała mała
szansa, że nadal może tam znaleźć jakąś wskazówkę. Poza tym, śniadanie które
zamówiła musiało już być zimne, a on był głodny.
- Zamów nam stolik i spotkam cię tam za godzinę.
Skinęła głową i złapała swój stary płaszcz z niedaleko stojącej sofy kiedy
podchodziła do drzwi. Później zatrzymała się i odwróciła, jej bursztynowe oczy
szukały jego.
- Nie zostawisz mnie tam czekającej, prawda?
- Nie. - powiedział, zastanawiając się kto tak zrobił.
Zawahała się, nadal patrzyła mu w oczy. Po chwili prawie
niedostrzegalnie kiwnęła głową i kontynuowała swój marsz w stronę drzwi.
Zastanawiał się, co widziała w jego oczach co sprawiło, że mu zaufała, kiedy
najwidoczniej ufała niewielu.
Słuchał jej kroków cichnących w holu, a później znów ściągnął z palca
pierścień ojca i wszedł do łazienki. Chciał go zabrać ze sobą, ale był zrobiony ze
srebra i nie zmieniłby się. Umieścił go za wywietrznikiem i otworzył okno.
Wiatr dostał się do środka, ale on zignorował jego chłód i wychylił się. Nikogo
nie było w pobliżu. Dobrze.
Sięgnął w dół, głęboko do swojej duszy i przywołał dzikość. Przybyła w
przypływie mocy, która wypełniła jego wzrok złotym i przyćmiła jego zmysły,
kiedy kształtowała i zmieniała jego ciało. I wtedy wolność nieba była jego i
wyleciał naprzód na swoich złoto-brązowych skrzydłach.
Rozdział 6
Maddie zmarszczyła brwi i spojrzała na zegarek. Jon był spóźniony ponad
godzinę. Dlaczego była zaskoczona, nie była całkiem pewna. Podniosła swojego
mlecznego szejka i bezczynnie wkładała słomkę tam i z powrotem w pianę z
karmelu. I po raz kolejny stała jak idiotka. Zaczęło się od patrzenia w jasno
niebieskie oczy Jona, w wierzeniu w prawdę, jaką tam zobaczyła.
Tylko za prawdą zawsze chował oszustwa. Nauczyła się tego w przykry
sposób w ciągu sześciu długich lat małżeństwa. Co na ziemi sprawiło, że
uwierzyła, że Jon dotrzyma obietnicy, gdyby to było takie oczywiste, że nie
chce jej na okrągło?
Kelnerka szczotkowała włosy obok niej, trącając jej rękę. Kiedy kobieta
przeprosiła, Maddie spojrzała w górę i poczuła jak serce skacze jej do ust. Hank
stał przy wejściu do kawiarni i rozglądał się wokół.
Albo szedł za nią albo to po prostu zbieg okoliczności, który zaprowadził
ich do tego samego miejsca. Nie miała możliwości poznania odpowiedzi i nie
mogła zdobyć się żeby go krótko zapytać. Coś powiedziało jej, że to nie byłoby
mądrym posunięciem.
Zrobił krok do przodu. Schyliła głowę, modląc się żeby jej nie zobaczył.
Po dzisiejszym ranku chciała mieć jak najmniej do czynienia z nocnym stróżem.
Ten facet był upiorny.
Odgłosy jego kroków oddaliły się od niej. Popijała szejka i rozglądała się
ukradkiem na boki, aby dowiedzieć się gdzie on poszedł. Zatrzymał się przy
stoliku po drugiej stronie małej restauracji. Chciała wiedzieć, z kim było to
spotkanie, ale masywność jego ciała zasłaniała jej widok. Może być tylko jego
przyjaciółką albo krewną, ale sposób, w jaki jego ramiona były zgarbione i jego
głowa pochylona powiedział jej, że tak nie było. Mogła zapamiętać ten sposób
na przestrzeni lat. Mówił do kogoś, że go kocha i jednocześnie obawia się.
Maddie zmarszczyła brwi w namyśle. Dlaczego ciągle myślami wraca do
swojego małżeństwa? Przeszłość powracała zbyt wiele razy; wszędzie wszystko
jej to przypominało. Dlaczego nie mogła po prostu zapomnieć i zacząć żyć od
nowa?
Ponieważ przeszłość kształtuje przyszłość i nie daje mi żyć w ogóle.
Zamknęła oczy przed nagłą wnikliwością własnego umysłu. Chociaż jej
życie nie może zagwarantować żadnego podniecenia, przynajmniej jest
bezpieczne. To wszystko mogło się odwrócić w ciągu tych dni. I na to zasłużyła.
Hank wyglądał jakby się kłócił z osobą z tamtego stolika. Uczynił krótki,
gwałtowny gest mówiący, o jego odmowie, a potem przesunął się nieznacznie.
Znajdując się w takiej sytuacji, Maddie na chwilę popatrzyła w kobiece
oczy - oczy tak ciemne jak niebo o północy.
Zalała ją fala ulgi. Dla niektórych dziwne jest to, że po pół roku
oczekiwania ta kobieta może mieć tak samo zimne zielone spojrzenie jak ten
kot.
Kobieta wstała i Hank się cofnął. Maddie była zaskoczona, że kobieta
była niska. Jakoś po Hanku spodziewała się kogoś wyższego, kogoś z
majestatyczną prezencją. Kobieta skierowała się do wyjścia, prowokacyjnie
kręcąc biodrami, co sprawiło ze odwrócił za nią głowę każdy mężczyzna w
kawiarni.
Może by to pokazać Jonowi? Maddie uśmiechnęła się na myśl o tym. Był
samotnikiem emocjonalnie, ale nie widziała go jako samotnika fizycznie. Czuje
się zbyt komfortowo wokół kobiety.
Hank zaraz po kobiecie poszedł w stronę drzwi. Maddie schyliła głowę,
mając nadzieje, że pójdzie na prawo.
Ale dźwięk jego kroków wskazywał, że się zawahał, następnie skierował
się w jej stronę. Wzięła głęboki uspokajający oddech i podniosła się. Prosto w
brązowe podejrzane spojrzenie Hanka
* * * *
Postać Jona przesuwała się niedaleko ziemi, ale jego nogi drżały ze
zmęczenia i nie utrzymały jego wagi. Potknął się i przechylił przód, a następnie
upadł lądując na rękach i kolanach. Pozostał tak z wielki trudem łapiąc
powietrze, potem kapiącym mu z czoła mieszającym się z brudem miedzy
palcami.
Może, dlatego, że nie pamiętał za wiele z wczorajszej nocy. Miał
zablokowane, okoliczności powstania tego cholernego bólu.
To było dobre dziesięć minut przed tym jak poczuł silny ruch
wystarczający by przenieść. Stanął powoli na nogach i otarł pot z twarzy. Mimo
późnego ranka, w małym parku było cicho. Zza linii drzew dochodziły dźwięki
ruchu ulicznego - należącego do autostrady potrzebnej żeby objechać większość
Taurin Bay. Ruch uliczny był zbyt stały by mógł być czymś innym. Jego cel
znajdował się po lewej stronie - ciche serce Taurin Bay.
Strzepał brud z rąk i dżinsów, następnie przeszedł prze cedry obok witryn
sklepów i zatrzymał się przy innym obiekcie - budce telefonicznej.
Przypomniała mu ona, że ma jeszcze do wykonania telefon do swojego szefa.
Wyciągnął kilka monet z kieszeni i przekroczył drogę w kierunku budki.
Telefon odpowiedział po drugim dzwonku.
- W samą porę, kowboju.
Ostrość w jej głosie, zawsze miłym głosie, powiedział mu, że była czymś
zmartwiona.
- Przepraszam Seline. Ktoś w tym mieście wie, dlaczego tu jestem -
próbowali się mnie pozbyć.
- Ostrzegałam, że mogą - odpowiedział niemal ze złością.
Tak miała. Tylko, że on nie spodziewał się ataku w ciągu pierwszych
dwóch - Potrzebuję Cię żebyś coś dla sprawdziła.
- Co?
Usłyszał miękki szelest papieru i wyobraził sobie jak przedziera się przez
kopiec dokumentów na biurku szukając ołówka do napisania notatki - którego
naprawdę nie potrzebowała. Mimo jej lat Seline miała niewiarygodną pamięć.
- Hank Stewart, którego mamy w aktach to nie ten sam facet, który
pracuje obecnie w zajeździe. Może warto sprawdzić to wśród tych
niezidentyfikowanych ciał znalezionych niedawno na tym obszarze. Możesz
również sprawdzić czy nie zakupił innych nieruchomości w tym obszarze.
- Myślisz, że ten Hank jest odpowiedzialny za ataki na ciebie?
- To trochę podejrzany przypadek, poza tym. Nigdy nie spotkałem go w
dniu, kiedy wszystko sprawdzałem, więc skąd wiedział, że jestem tutaj z
powodu czegoś więcej niż wakacji. On nie jest mózgiem operacji wiem o tym
całkiem sporo.
- Stara magia jest kluczem, kowboju. I stara magia ma sposoby i środki,
aby dowiedzieć się informacji.
- Ojej, co sprawia, że nie wszystko jest takie jasne. - Powiedział
sarkastycznie.
- Jeśli nie jesteś ostrożny, chłopcze przyjdę tam i zmaże ten uśmiech z
twoich ust.
Uśmiechnął się. Seline była o połowę niższa od niego i smukła jak
gałązka, ale może stać się przerażającym starym ptakiem, jeśli chce. I nie miał
wątpliwości, że zrobi to, jeśli poczuje zagrożenie.
- Coś jeszcze - kontynuowała.
- Zmiennokształtna czy wiadomo o jakiejś i czy są w okolicy. Widziałem
jedną poprzedniej nocy a muszę znać jej ludzką tożsamość.
- Da się zrobić - Zawahała się i dodała - Wszystko u ciebie ok?
Wyczuwam, że masz kłopoty.
- Mam, ale znalazłem pomoc - Pomoc, której tak naprawdę nie chciał.
Spojrzał na swój zegarek. Jeśli się nie pośpieszy spóźni się na spotkanie z nią.
- Wiec bądź ostrożny, kowboju. Możesz stracić więcej niż się
spodziewasz i nie ty jeden.
Alarm zadzwonił w jego myślach. Przeczucia Seline nie mówiły o pracy
tylko o czymś bardziej osobistym. - Zawsze jestem ostrożny, Seline.
Jej śmiech był jak wysoko brzmiący rechot. - Wiem. I właśnie, dlatego
twój upadek będzie wyjątkowo smaczny. Będziemy w kontakcie.
Odłożyła słuchawkę zanim zdążył zadać jej dalsze pytania. Przeklął i
odłożył telefon z powrotem na miejsce. Czasami tendencja starej czarownicy do
wypowiadania się zagadkami była więcej niż wkurzająca.
Dojście do miejsca gdzie zostawił ciężarówkę zajęło mu dziesięć minut
spacerkiem tylko, że dowiedział się, że została odholowana. Zmarnował prawie
następną godzinę na znalezienie posterunku policji, wypełnianie druczku i
zapłacenie grzywny.
Spojrzał na zegarek, kiedy wsiadał do ciężarówki i przeklął ponownie.
Nadal musiał kupić, kurtkę i kilka innych ubrań i było już dobrze po czasie, jaki
wyznaczył na spotkanie z Maddie.
Miał nadzieje, że nie zachoruje od tego czekania i nie zostanie sam.
Maddie miała w sobie dużo siły mimo jej lęku.
Kiedy w końcu zbliżył się do małego parkingu koło kawiarni zobaczył że
jej auto wciąż tam jest. Ale siedzący obok w nieznanym granatowym fordzie był
to człowiek, którego poznał. Terry Mackerel.
Wiedział że agent FBI uczestniczył w dochodzeniu dotyczącym szesnastu
zaginięć, ale był ostatnią osobą, jakiej spodziewał się i jaką chciał zobaczyć w
Taurin Bay.
Zwolnił, ale w tej samej chwili człowiek spojrzał w górę. Jon uśmiechnął
się ponuro. Któregoś dnia nie możesz wygrać. Jon zaparkował i wyskoczył z
szoferki, zbliżając się ostrożnie do samochodu. Jako że Jon pracował nad
kilkoma ostatnimi przypadkami a agent jako świadek w ciągu kilku ostatnich lat,
ich stosunki były profesjonalne nie osobiste. Jon zaufałby mu oddając mu w
jego ręce swoje życie, ale nigdy sekrety.
Drzwi samochodu otworzyły się i wielki człowiek wysiadł z dużą
niezdarnością, ale Jon wiedział, że były to tylko pozory. Mack może i wyglądał
ociężale, ale był szybki, kiedy miało to znaczenie.
- Prosze, proszę - Zielone oczy faceta patrzyły na niego ostrożnie, jakby
gotowe do skoku ze względu na choćby najmniejszą prowokacje. -
Fantastycznie spotkać cię tutaj.
- Mogę powiedzieć to samo o sobie.
Jon skrzyżował ręce i oparł się plecami o zewnętrzną ścianę restauracji.
Wiedział, że nie było nic przypadkowego w tym spotkaniu. Nie z
Mackiem.
Mack nieśpiesznie otworzył paczkę papierosów i wyciągnął jeden.
- Czy nie byłeś czasem w Atlancie w ostatnim tygodniu?
Skinął potakująco. W tamtym czasie znaleziono brakujące dziecko.
Kolejne morderstwo do rozwiązania.
- Spotkałem tam twojego partnera.
- Tak słyszałem. - Mack zapalił swojego papierosa i wydmuchnął dym w
zamyśleniu.
- Nie znalazłeś żadnych wskazówek?
- Nie - Jak zwykle, jedynym znakiem po szkodzie była niewielka ranka na
rękach dzieci - tak mała, że była niezauważalna. Tylko, że nie było ani kropli
krwi w żyłach dziecka. Ale Mack o tym wiedział - widział ten sam raport
koronera, co dlaczego Mack tu jest? Nie ma czegoś takiego jak przypadek, jeśli
chodziło o agenta FBI.
- Może jestem tu po prostu na urlopie? - Mack wydmuchał długi
pióropusz dymu. - Tak. I może jeszcze zaraz ci wyrosną skrzydła i polecisz?
Jego wzrok się zwężył. Mówiący o tym, że Mack krąży wokół prawdy.
Wiedział jak dostał się do takich informacji, Jon nie musiał nawet zgadywać. To
nie jest rzecz przechowywana w urzędowych dokumentach i on po tym
wiedział.
- Co mogę dla ciebie zrobić, Mack? - Ty wiesz coś na temat dziecka
zaginionego tydzień temu.
Jon pokręcił głową. Nie miał nic do powiedzenia na temat bratanka
Maddie. Miał przeczucie, że Maddie nie chciałaby angażować do tego policji -
żadnej odmiany. - Dobra, czas na pytanie drugie. - Mack odchylił swoją kurtkę i
wyciągnął zdjęcie. - Widziałeś gdzieś te kobietę?
To była Maddie, koło niej stał jakiś chudy dzieciak, który z łatwością
mógłby być jej synem. Oczywiście. Wyglądała inaczej, pomyślał wpatrując się
w zdjęcie. To była Maddie taka, jaka powinna być. Szczęśliwa i uśmiechnięta.
Przyglądał się mu jeszcze chwile, po czym oddał zdjęcie, Mackowi.
- Dlaczego pytasz się mnie czy znam każdą ładną kobietę w tej dzielnicy?
- Mack się uśmiechnął. Rekin z problemem stomatologicznym, pomyślał Jon. -
Ta kobieta zaginęła godzinę po tym jak jej bratanek zniknął. Ojciec dziecka jest
lokalnym detektywem, i cholera, odnosi wrażenie, że coś tu śmierdzi. Wydaje
się twierdzić, że ona wie więcej niż mówi. I to może sprawić, że przerwiemy
poszukiwanie.
Maddie była kilka kroków, od wpadnięcia w wielkie kłopoty. Myślę, że
wysłali Macka żeby złapał ją i zaciągnął na przesłuchanie, to nie było by w
porządku. Nie, kiedy ocaliła mu życie. Był jej winien coś więcej niż szacunek. -
Co to wszystko ma wspólnego ze mną? - Zapytał mimochodem.
Mack skończył palić papierosa, zrzucił go na ziemie i przydeptał
obcasem.
- Chce widzieć to, co ty wiesz, Barnett. - Zimne spojrzenie Macka,
spoczęło na Jonie.
- Wiemy, że pracowałeś przy tej sprawie z rodzicami kilkorga z
zaginionych dzieci. Wiemy, że pracowałeś, w Damask Cirle, rzekomo
charytatywnie, w światowej organizacji. Jeszcze ciekawsze jest to, że ty i twoi
ludzie odwiedziliście inne, dziwne miejsca policyjne i byliście tam zawsze przed
policją. Chce wiedzieć, co robisz w Taurin Bay i co wiesz o tych dzieciach,
które zaginęły.
John uśmiechnął się ponuro. Mack najwyraźniej robił jakieś śledztwo w
kręgu. Osobista czy zawodowa ciekawość?
- Nie wiem za dużo.- I nie była do, cholerna prawda.
- Więc mów, co wiesz. - W ten sposób nie miał nic do stracenia. Zawsze
lepiej trzymać się lepszej strony agenta FBI. Rzeczy są niebezpieczniejsze, jeśli
tego nie robisz. - Każdy, kto porywa te dzieci, robi to według jakiegoś rytuału,
bo zawsze dzieje się to w nocy, podczas gdy księżyc jest w nowiu. Jeśli nie
znajdziemy ich przed tym, nie znajdziemy ich, przy życiu. - Dlaczego Taurin
Bay?
Ponieważ stara czarownica powiedziała, że zło jest teraz skoncentrowane
ten obszar.
Ale Mack nie uwierzy, Seline, dla prezydenta Damask Circle jest nikim
więcej niż nieszkodliwą starszą panią.
- Ciała czwórki dzieci, które zaginęły zostały odnalezione w pobliskim
regionie. Nacięcie na nadgarstku, rak krwi - to wszystko dokładnie tak samo jak
te pięć, które zostały znalezione wzdłuż zachodniego wybrzeża. - Wzruszył
lekko ramionami
- Taurin Bay jest jedyną rzeczą, jaka jest wspólna dla wszystkich tych
zaginionych, wszyscy byli tu kiedyś na obozie w zeszłym roku. - Interesujące -
Mack wycedził cicho. - Właśnie znaleźliśmy jeszcze jedno ciało.
Stanął prosto
- Jedno z zaginionych dzieci? - Duży facet skinął głową - Znaleźliśmy go
na Saddle Mountaini - Ten sam obszar, w którym został postrzelony - Które
dziecko?
- Samuel. Dzieciak, który zaginął w ciągu miesiąca.
- Są coraz bardziej nieostrożni - Jon skomentował cicho.
- Lub przygotowują się do opuszczenia okolic i nie obchodzi ich to już.
Mack myślał też o innych ludziach w Taurin Bay.
- Jacyś podejrzani?
Agent posłał mu tylko uśmiech wystawiając zęby - Chce żebyś był ze
mną w kontakcie. Chce wiedzieć, jeśli zobaczysz tę kobietę lub dowiesz się
jakiś informacji. Chce widzieć ludzi odpowiedzialnych za te morderstwa w
więzieniu i to w nienaruszonym stanie. Jasne?
Jon zastanawiał się, co by było gdyby ten facet wiedział, że zaparkował
obok wozu Maddie. Pewnie powróciłaby ,,trudna gra” Macka. - Bardzo. Coś
jeszcze? - Mack zwężył wzrok.
- Nie zadzieraj ze mną. Nie w tej sprawie.
Jon skinął, nie ruszając się dopóki agent nie wdrapał się do swojego
samochodu i nie odjechał. Następnie odwrócił się i skierował się do wejścia do
kawiarni.
Kobieta otworzyła drzwi, kiedy się zbliżył, i znane mrowienie przebiegło
mu po skórze. Zatrzymał się w pół kroku i popatrzył w ciemne oczy kobiety. Jej
pochodzenie było tak proste do przeczytania jak by miał do czynienia wcześniej
z jakimś innym zmiennokształtnym w tej okolicy.
Uśmiechnęła się. Nie mógł wymóc na sobie by jej ustami odpowiedzieć. -
Nie wierze, że nie spotkaliśmy się wcześniej.
Potrząsnęła z powrotem grzywą złotych włosów, jej głos był
przydymiony i czuć było od niej whisky.
Przeznaczona do uwodzenia, pomyślał. Coś w niej było dziwnie znajome,
przecież jej oczy były ciemne a nie zielone jak u kota, którego widział w lesie. -
Na pewno nie - odpowiedział łagodnie - Nigdy nie zapomniałbym tak pięknej
twarzy.
Maddie, pomyślał z rozbawieniem. Prawdopodobnie skrzywiłaby się na
tak oczywiste linie. I dostał ataku śmiechu. Owa kobieta tylko się uśmiechnęła,
jakby czuła, że ostrożność leży w jej własnym interesie. A nie było ostrożne
spotkanie dwóch zmiennokształtnych w jednym czasie. - Eleanor Dumaresq -
powiedział. - Może masz czas na filiżankę kawy?
Wziął jej oferowaną rękę. Jej palce były gorące i giętkie w porównaniu z
jego, jeszcze czuł wewnętrzny rdzeń ich siły. Ta kobieta była dużo prostszym
zmiennokształtnym niż on. Stara magia wirowała wokół niej, tak silna, że
mógłby jej spróbować.
Pozwolił sobie na dotyk trochę więcej niż było to konieczne popatrzył w
jej oczy. Jej wzrok wywoływał dzikość w nim.
Stara magia jest kluczem - i niebezpieczeństwem - ostrzegała go Seline,
kiedy wysłała go do Taurin Bay. Był to obraz, który dobrze pasował do Eleonor.
Jeśli nie intuicja to słowa starej wiedźmy wiązały, Eleanor z tymi zaginięciami.
Ale nawet, jeśli chciałby przyjąć zaproszenie Eleanory i odkryć tajemnice, jakie
skrywała, nie mógł. Nie, kiedy Maddie czekała na niego w kawiarni. Nie chciał
narazić się jej po przez sprowadzenie się z osobą, która mogła brać udział w
zamachu na jego życie.
- Obawiam się, że nie mogę teraz. - Powiedział spoglądając za nią na
wnętrze restauracji. Dlaczego ciągle miał uczucie, że Maddie potrzebuje jego
pomocy? - Szkoda - Eleanor odpowiedziała serdecznie. - Ale jestem pewna, że
się jeszcze spotkamy. Taurin Bay jest stosunkowo małym miastem.
Spojrzał na nią ostro. Jej ton był zdecydowanie ostrzejszy niż wcześniej. -
Jestem tego pewien.
W rzeczywistości miał cholerną pewność, że tak będzie. Eleanor może nie
była kotem, którego widział w lesie, albo jednym z tych z zajazdu, ale coś
mówiło mu, że jest zamieszana w te zaginięcia. Ten błysk w oczach trwający
tylko przez moment powiedział mu to. Podobnie jak blask nienawiści
przebijający się przez jej aurę.
Poczekał aż odejdzie, po czym szybko wszedł do restauracji.
- Panie Stewart, co za niespodzianka widzieć pana tutaj.
Maddie posłała mu uśmiech i miała nadzieje, że nie wyczuje, że się
denerwuje.
- Mógłbym powiedzieć to samo o pani.
Przyciągnął krzesło i usiadł na nim obok niej.
- Ta restauracja nie jest zazwyczaj wybierana przez turystów na postój. -
Moja siostra poleciła mi ją.
Powiedziała szybko i przeklęła po cichu swoją głupotę.. Ta wzmianka
była by samobójstwem, jeśli ten człowiek był jakoś związany z zaginięciem
Jayne i Elvana.
- Naprawdę? Często tu przychodzi?
Chociaż to pytanie było przypadkowe nie mogło zabraknąć nutki napięcia
wokół jego cienkich ust. Skinęła głową, spuszczając wzroki i wzięła szybki łyk
swojego napoju.
- Jak się nazywa? Może ją znam. - Jayne Smith - odpowiedziała wiedząc
że jej siostra odwiedzała Turin Bay zanim zmieniła po ślubie nazwisko na
Gaskell.
Niebezpieczeństwo w jego oczach prysło. Usiadł wygodniej na krześle i
bawił się nożem. Nagle poczuła się jak kot, za którym stoi duży głodny kot.
- Jedyna Smith, jaką znam jest śliczną młodą kobieta i siedzi obok mnie.
Chciał ją mile połechtać, ale ta sugestia sprawiła tylko, że czuła się chora.
Wypiła resztę swojego szejka i zabrała torbę. Trafi ją szlag, jeśli poczeka na
Jona jeszcze chwile tym bardziej, że Hank dotrzymuje jej towarzystwa. -
Przepraszam panie Stewart, ale naprawdę musze już iść. - Nie masz czasu na
jeszcze jednego drinka? Miałbym okazje przeprosić za moje nagłe wtargnięcie
dziś rano. Możesz nawet cieszyć się moim towarzystwem. - Posłała mu uśmiech
i zabrał rękę - Przepraszam, ale naprawdę musze iść. - Dlaczego? Umówiłaś się
z kimś?
Posłała mu spojrzenie na jego pytanie. On wie pomyślała patrząc mu w
oczy. On wie że jestem jakoś związana z Jonem. Powinnam zostać w domu,
zostać bezpieczna.
Ale nie bezie bezpieczna do póki nie znajdzie Evana.
- Co cię to obchodzi? - Odparła ostro jej palce zacisnęły się na uszach
torebki.
- Czy ty zawsze tak bardzo interesujesz się gośćmi zajazdu?
Uśmiechnął się leniwie.
- Nie. Tylko jednym wyjątkowo pięknym.
Facet był upierdliwy tak czy owak był zamieszany w znikniecie Evana.
- Jestem pewna, że właściciele zajazdu kazaliby ci się trzymać z daleka od
interesów gości.
Uśmiechnął się pokazując zęby. Jej brzuch się obrócił. Zło by się
przestraszyło głębi jego śmiechu. Maddie połknęła ślinię rozglądnęła się. Co na
ziemi sprawiło, że tak pomyślała? Dobra potrzebuje drinka.
Oblizała usta i starała się ignorować myśli, kiedy patrzyła na Hanka
ostrożnie. - Tylko żartuje moja droga - powiedział i uśmiechnął się leniwie. -
Nie chciałem być nieznośny.
Mimo pojednawczego tonu jego oczy mówiły, że nie martwi się
zagrożeniem. Dlaczego? Czy miały jakąś kontrole nad właścicielem? Lub czy
były wraz z właścicielem zaangażowane w zniknięcie Evana. - Madeline Smith?
Maddie? Czy to naprawdę ty?
Obróciła się przeczesując okolice w poszukiwanie głosu Jona. Jasny
gwint, stał obok stolików ubrany w czarną lekką kurtkę podkreślającą
wytrzymałość jego chudych ramion i jasność jego złotych włosów. Jego wzrok
spotkał jej na chwilę i strach zagościł na krótko w jej sercu. Mimo uśmiechu był
błysk w jego oczach czyniący go niebezpiecznym. Ale nigdy nie poczuła
większej ulgi na widok kogokolwiek w swoim życiu.
- Fantastycznie spotkać Cię tutaj - Zatrzymał się przy niej. Jego oczy
posłały ostrzeżenie i pocałował lekko jej policzek.
Zaschło jej w gardle i próbowała ignorować ślad gorących ust
pozostawiony na jej skórze.
- To było w tedy - kontynuował - Co? Sześć siedem lat temu. Skinęła
głową ciągnąc dalej te grę.
- Masz szczęście złapać mnie tu w ogóle. Właśnie wyjeżdżałem.
Podpowiedział jej uśmiechem, ale jego zamiary dotyczyły Hanka nie jej.
- Z pewnością możesz się zatrzymać na filiżankę kawy?
Wyciągnął krzesło, które ona dopiero, co opuściła.
- Nie wierze, że się spotkaliśmy - dodał, wyciągając rękę do Hanka.
- Jon Barnett.
- Hank, Stewart.
- Serio? - Powiedział Jon, niespodzianka w jego głosie była trochę
sprzeczna z zdenerwowaniem w jego spojrzeniu.
- Zmieniłeś się. Nie wyglądasz jak na zdjęciu, które pojawiło się w
Gazette rok temu.
Ale Hank uśmiechnął się lekko mimo ostrożności w jego oczach. - To był
mój młodszy brat Tim. Wypełnia dla mnie formularze dość często i pełnił służbę
w dniu, w którym przyszedł fotograf. I pozował za mnie. Jest bardziej
fotogeniczny niż ja.
Poziom napięcia wzrósł. Szturchnęła ramię Jona i poczuła twardość jego
muskułów
- Słuchaj, ja naprawdę musze, iść.
Jon wziął jej rękę ze swojego ramienia i delikatnie ścisnął jej palce zanim
pozwolił jej odejść.
- Serio? - Powiedział do Hanka.
- Dziwne, że nie widziałem go nigdzie w około ostatnio, co nie?
Hank wzruszył ramionami i wstał - To była przyjemność siedzieć tu z
panią, pani Smith. Może moglibyśmy to powtórzyć, któregoś dnia.
Drapieżny wzrok przeczył uśmiechowi. Przybliżyła się trochę do Jona. -
Pewnie - Prędzej piekło zamarznie. - Do zobaczenia w zajedzie. - Powiedział
Jon. - Z pewnością. - Mruknął Hank. Skinął do Maddie, po czym odszedł.
Poczekała żeby Hank opuścił restauracje i chwyciła ramię Jona obracając jego
twarz do siebie.
- Co to do cholery było?
- Potrzebowałaś pomocy, czyż nie?
Odpowiedział łagodnie. Oparł się o stolik i sięgnął po jej na wpół
wypitego szejka. - Mogę? Skinęła przytakująco.
- Co masz na myśli mówiąc, że potrzebuje pomocy? I dlaczego pokazałeś
się Hankowi? Mógł być powiązany z zamachem na twoje życie.
- Może tak. Może nie. - Wzruszył ramionami Jon i wziął długiego łyka
napoju.
Zmarszczyła brwi.
- Dlaczego, do szlaka ciężkiego rozmawialiśmy o zdjęciu w Gazette? -
Znowu wzruszył ramionami - Chciałem znaleźć temat do rozmowy.
Jezu, czasami potrafił być tak cholernie irytujący... - Będziesz tylko
odpowiadał na pytania?
- Nie - Wyrzucił puste opakowanie po szejku i usiadł prosto, - Dlaczego
nie powiedziałaś mi, że twój szwagier jest gliną? - Zamrugała z zaskoczenia. -
Co to ma do rzeczy?
- Dużo. Zgłosił twoje zaginięcie z roszczeniami, że wiesz więcej na temat
zaginięcia Evana niż powiedziałaś. Gliny jak również FBI jeżdżą wokół Taurin
Bay i Cię szukają.
Trust Steve jest zdolny do czegoś takiego. Człowiek zdolny do zadawania
bólu. I oczywiście Jayne nie wspomniała że pytała Maddi o zaginięcie Evana. -
Dlaczego wszyscy w Taurin Bay? Dlaczego ty tu jesteś? - Ponieważ kilka ciał
zaginionych nastolatków były znalezione niedaleko - Zawahał się, jego wzrok
odszukał jej twarz - Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Nie myślałam, że to na tyle ważne żeby to wspominać.
Nie myślała że nienawiść Steva do niej zaślepi zdrowy rozsądek. Cholera,
nie było tak że było to jej pierwsze widzenie dotyczące Evana. Steve z
pewnością wiedział o nich nawet, jeśli nie akceptował ich - albo jej. Nawet
widział jak uderzył ją kilka razy.
Ale tylko on wiedział o jej ściemnionej historii dotyczącej nagłych
zniknięć. Może ze strachu o Evana chwyta się brzytwy. Może to było łatwe do
uwierzenia, że miała coś wspólnego z porwaniem Evana proste, ponieważ
zmiany żyjącego Evana były większe.
Przetarła zmęczone oczy. Jak długo będzie uciekać policji i szukać
Evana? Boże, kolejna runda pytań to nie jest to, czego teraz potrzebuje. Miała
więcej niż jeden sprawiedliwy podział, kiedy Brian zniknął. Nawet nie została
zatrzymana na przesłuchanie, kiedy znaleziono go miedzy spalonymi ruinami za
domem. Wiedział że śledczy ciągle sugerował, że zabiła go, nawet jak jego
śmierć została zakwalifikowana jako przypadkowa. I nie mylili się tak bardzo w
swoich oskarżeniach. - Pójdę teraz do niego zadzwonić - Lub przynajmniej
zadzwoni do Jayne i zobaczy czy zdoła ona przekonać Steva żeby zdjął z niej
policyjny ogon.
- Nie zrobisz tego - Jon złapał jej rękę jego palce były gorące i delikatne
w stosunku do jej. - Twój szwagier może wiedzieć, że nie jesteś bezpośrednio
związana z nieobecnością Evana, ale faktem jest, że nie ostrzegłaś ich o tych
zaginięciach zanim się wydarzyły. Będą chcieli wiedzieć jak i dlaczego i będą
cię męczyć pytaniami dopóki im nie powiesz. - Zamknęła oczy - I będą trącić
czas wszystkich. - Właśnie. Jesteśmy schwytani w sytuacji nie do wygarnia.
I Jon chce z tego skorzystać, aby trzymać ją z daleka od swoich
dochodzeń. Fala gniewu zakręciła jej brzuch w drugą stronę. Zawsze robi to, co
inni ludzie myślą, że jest dla niej dobrze, nigdy nie pracowała. Poślubiła Briana
tylko, dlatego że Jayne przekonała ją, że jest on bezpieczną przystanią, jakiej
potrzebowała. Jak bardzo się myliła. I Braian zmarł z powodu ich głupoty. Ah
tak? A może to jego bezwzględność miała z tym coś wspólnego? Zignorowała
swoje myśli i zabrała rękę on Jona. - Nie wracam do zajazdu. - Maddie...
Podniosła rękę wcinając mu się w słowo. - Nie. Zostaje z tobą. Znajdę
Evana nawet, jeśli będę musiała unikać każdego gliny w tym kraju, zrobię to.
Podniósł brwi i oparł się z powrotem o krzesło, delikatne skurcze wykrzywiały
jago bujne usta. - Mego teraz skończyć? - Spojrzała na niego i nie
odpowiedziała.
Jego uśmiech rozpętał dziwne rzeczy w jej brzuchu. Jednak jego jasne
oczy powiedziały jej, że skrywany gniew rośnie. Brał ją na poważnie mimo
wyglądu zewnętrznego.
- Nie mogę posłać cię z powrotem do zajazdu. Nie po tym jak poznałem
Hanka. I nie chce żeby gliny Cię trzymały na muszce, albo, dlatego że
wywiadowcy mogliby się zabrać do śledzenia prawdziwych kryminalistów.
Więc czy ci się to podoba czy nie, zostaje z tobą.
Zostaje z tobą. Co za świetny pomysł na określenie tego. Wyciągnęła
rękę. - Więc współpraca? Nigdy więcej nie próbujesz się mnie pozbyć? -
Współpraca może być niebezpieczna. Mniej wiesz, lepiej dla ciebie. Ja tylko
próbuje cię chronić.
- Chronić mnie, przed czym? Śmiercią? - Zaśmiała się gorzko - Uwierz
mi, ja w obliczu śmierci - nie przeraża mnie to. Nawet nie w połowie jak...
Przerwała. Ciepło wkradło się na jej policzki, kiedy patrzyła na niego.
Zrobiła to ponownie. Jego słowa przypomniały jej o bolesnym procesie, w
którym za dużo nie powiedział.
Musiała się opanować. Musiała trzymać swoje emocje na wodzy. Kiedy
tego nie robiła zginęło kilka osób.
Wzięła głęboki oddech i spotkała jego zwężony wzrok.
Jego oczy były żywe, pełne mocy. Ten sam kolor a jednak tak różne od
oczu jej męża. Breana oczy były zimne i obliczalne jego wzrok należał do
faceta, który lubi przejmować kontrole. Niebieskie oczy Jona były ciepłe i
kuszące nawet, jeśli człowiek jest nieco oddalony.
- Masz rację - powiedział w jego głosie brakuje nuty ciepła, która była tu
jeszcze przed chwilą.
- Nie miałem racji chroniąc cię. Partnerstwo. Razem możemy znaleźć ślad
złych gości i znaleźć dzieci. - Zawahał się a następnie wzruszył ramionami. -
Ale to wszystko, co proponuje Maddie.
Zobaczyła ostrzeżenie głęboko we wnętrzu jego oczu. Nie spodziewaj się
niczego więcej jak tolerancji, powiedziało. Nie spodziewaj się niczego więcej
niż przyjaźni. A co jeśli ona chciałby czegoś więcej.
- Dobrze - odpowiedział sztywno i wyrwała swoją rękę z jego dłoni. -
Zaczynamy szukać kryjówki dzisiaj? Skinął głową i poklepał kieszeń płaszcza.
- Kupiłem dokładna mapę tego regionu. Możemy zacząć szukać w starych
chatach i liczyć na szczęście.
Kryjówka z jej snów była stara i zrobiona z drewna. Miał ochotę
powiedzieć, że to chata loggera ale musieli od czegoś zacząć. - Co z policją?
- Mam nadzieje, że będą szukać twojego auta nie mojego. Rzucił klucze w
jej ręce i posłał jej coś na kształt uśmiechu. - Zrobimy tak. Znajdziesz małą
uliczkę. Zaparkujesz tam. Spotkam się z tobą na trzecim skrzyżowaniu ulic.
Podniosła brwi na oznakę zaskoczenia. - Czy to naprawdę konieczne?
Wzruszył ramionami. - Nie mam pomysłu, jeśli wyśledzą twój wóz, ale
nie możemy sobie pozwolić żeby nas otoczyli. Jeśli to ja zaparkuje to będę
musiał zasypać go i będziesz musiała czekać na mnie aż po ciebie nie wrócę.
- Tylko upewniam się, że wrócisz. - Wsadziła ręce, do kieszeni kurtki i
spojrzała na niego.
Odwrócił od niej wzrok równomiernie nie dając nic więcej. - Partnerstwo
nie będzie działać bez zaufania.
Tak prawda. Ale on nigdy tak naprawdę nie potrzebował jej, czyż nie?
Skinęła i odwróciła się do wyjścia od kawiarni. Jego wzrok wywiercał w jej
ramieniu dziurę jak ostrze, ale nie odwróciła się.
Słońce wyszło zza chmur, kiedy otworzyła drzwi wyjściowe. Zatrzymała
się i spojrzała w górę na góry otaczające ją.
Gdzieś tam był Evan. A więc i kobieta z kocimi zielonymi oczami.
Drgnęła i poszła w kierunku ulicy.
Jej odważne słowa skierowane do Jona kilka chwil wcześniej były niczym
więcej jak kłamstwem. Bała się śmierci ot i cała prawda. Widział jej widmo dwa
razy teraz i kiedyś udało się jej ucięć przed jej dotykiem. I zobaczyła w myślach
znowu swoją wizje kobiety z dziwnym wzrokiem.
Coś jej mówiło, że jeśli spotka śmierć trzeci raz nie będzie mieć tyle
szczęścia. Ale musiała chronić, Evana nie ważne ile to będzie ją kosztować.
Zawdzięczała tak dużo duchom przeszłości.
Rozdział 7
- Absolutnie nic. - Westchnęła Maddie i usiadła na najwyższym schodku
starej szopy. - Mamy znalezionych dziesięć przeklętych chat, które odpowiadały
mojemu opisowi i żadnego znaku dzieci.
I całkowicie za dużo zmarnowanego czasu, robiąc to, pomyślał Jon,
siadając przy niej. Słońce zniknęło za horyzontem lasu, a cienie nocy zaczęły
gęstnieć wokół nich. Zimny wiatr zerwał się wraz z początkiem zmierzchu,
przynosząc ze sobą zapach deszczu. Gdyby szybko nie weszli, przemokliby.
Maddie zadrżała i potarła ramiona. Zapytał ją kilkukrotnie wciągu dnia,
czy jest jej wystarczająco ciepło, a jej odpowiedzieć zawsze była twierdząca.
Czuł, że zamarzłaby nawet na śmierć, niż przyznała, co innego. - Nie możemy
zrobić wiele więcej tutaj, dzisiejszej nocy. Najlepiej by było, gdybyśmy wrócili
do zajazdu. - Zdjął swoją marynarkę i okrył nią jej ramiona.
Zobaczył w jej oczach krótki błysk niezdecydowania i zdał sobie sprawę,
że ona nie chce być postrzegana jako ciężar. Nie chciała mu wejść w drogę.
Może zaszedł w akcie łajdactwa za daleko, skoro ona myślała, że prosty
akt pożyczenia płaszcza w jakiś sposób go rozzłości.
- Zatrzymaj to - powiedział miękko - Nie jest mi zimno.
Kiwnęła głową w podzięce i oderwała od niego spojrzenie.
- Widziałam parę latarek na tyle twojego auta - powiedziała po chwili. - I
nie mam zamiaru iść.
Jej upór sprawił, że się uśmiechnął. Była tak zmęczona, że ledwie mogła
podnieść swoje stopy, mimo to była skłonna do kontynuowania.
- Cóż, jestem zmęczona i głodna nawet, jeżeli ty nie.
W jej oczach pojawiła się lekka ulga, kiedy znów oderwała swój wzrok od
jego.
Zgaduję, że głupie byłoby znalezienie się w ciemnościach. Tak łatwo
byłoby pominąć dzieci.
Żbik warknął w oddali, a magia szepnęła przez jego skórę. To nie był
zwykły kot, polujący na wieczorny posiłek na zewnątrz. To był
zmiennokształtny poszukujący ich.
Wstał na nogi i zaoferował Maddie dłoń. Zawahała się, ale zaakceptowała
jego pomoc, jej zimne i sztywne zacisnęły się wokół jego.
- Co zamierzasz zrobić w sprawie zajazdu? - Spytała, studiując uważnie
ciemną granice lasu.
- Co zrobię, zależy od reakcji Hank'a.
I czy Hank uwierzył, że jego spotkanie z Maddie, było zwykłym
spotkaniem starych znajomych.
- Ktoś w zajeździe oczywiście podejrzewa, że jestem tu, by znaleźć
dzieciaki. To może być Hank, albo i nie. Mam nadzieję, że mój nagły powrót
zmusi ich do działania i da nam przewagę.
Jej spojrzenie śmignęło obok niego i stanęło na jakimś punkcie ponad
jego prawym ramieniem. - Co, jeżeli tym działaniem będzie ponowne zabicie
ciebie?
Zmarszczył brwi. Patrzyła na nic i na wszystko oprócz niego, i to
zaczynało go wyprowadzać z równowagi. Mógł ją ostrzec, by się nie
angażowała, ale nigdy nie powiedział nic o nie patrzeniu na niego. On do
cholery lubił patrzeć w jej oczy. Lubił oglądać przepływ uczuć przez ich
bursztynowe dno. - Nie spróbują tego z zajazdem pełnym gości. - Albo
przynajmniej miał taką nadzieję.
Złotorude loki uwolniły się z jej kucyka i zasłoniły jej twarz. Zajął się tym
i włożył za jej ucho, pozwalając palcom podążyć przez jej policzek. To było jak
dotykanie satyny.
Jej spojrzenie podskoczyło do niego i zobaczył przebłysk strachu w nich.
Nie strachu przed nim. Strachu przed sobą. Zastanawiał się, czemu. - Przestań -
powiedziała łagodnie.
Zrobił głęboki wdech i oddalił się. Jednak odległość nie ostudziła jego
nagłego pragnienia by jej dotknąć. Trzymać jej w ramionach.
- Powinniśmy ruszać. - Powiedział bardziej gwałtownie, niż miał zamiar. -
Wyczuwam śnieg w powietrzu.
Kiwnęła głową i zsunęła jego marynarkę ze swoich ramion. On
połowicznie oczekiwał, że mu ją zwróci, ale ona włożyła ją. Prowadź, zatem.
Gdy nie ruszył się od razu, jej spojrzenie zapytało, dlaczego on wciąż tam
stoi. Uśmiechnął się i zaprowadził ją z powrotem do auta.
* * * *
Gospoda była jak piec po chłodzie nocy. Maddie szybko zdjęła oba
płaszcze i podała Jonowi jego płaszcz z dziękującym uśmiechem.
- Ah, pani Smith. Jak dobrze panią widzieć.
Podskoczyła na dźwięk głosu Hank'a. Opierał się nonszalancko o poręcz,
jego uśmiech był ciepły i leniwy. Na razie nie było nic niezwykłego w sposobie,
w jaki na nich patrzył. Maddie przełknęła niespokojnie ślinę. - Dobry, panie
Stewart.
- Proszę, mów mi Hank. - Odepchnął się od barierki i ruszył wzdłuż
podłogi. - Obawiam się, że powstało beznadziejne nieporozumienie w
rezerwacji pokoi. Sądziliśmy, że pan Barnett opuścił zajazd i daliśmy ci jego
pokój. - Oh. - Nie mogła nic powiedzieć bez zdradzenia faktu, że wie, dlaczego
to było nieporozumienie.
Ramię Jon'a otarło się o jej, ponieważ wysunął się nieznacznie przed nią.
To był dziwnie obronny gest, który podgrzał dół jej żołądka. Jego palce
dotknęły jej, a ona przytrzymała go za rękę.
- Jak nieszczęśliwie - powiedział Jon. Ścisnął jej palce łagodnie, jego
dotyk był ciepły i dodawał otuchy.
Oczy Hank'a zwęziły się nieznacznie. - Obawiam się, że zajazd jest pełny,
ale jesteśmy skłonni do znalezienia innego miejsca dla pana, panie Barnett. Na
koszt gospody, rzecz jasna.
Zastanawiała się, czy inne miejsca znaczyły inną, miłą, wilgotną studnię.
- Oczywiście. - Ton Jon'a był suchy. - Ale nie mam nic przeciwko
położeniu się w pokoju Maddie na noc. Mamy wiele do nadrobienia.
Jego leniwy uśmiech pozostawiał mało wątpliwości, co by nadrabiali.
Hank uniósł swoje brwi, a jego uśmiech był prawie chytry.
Maddie starała się zignorować gorący rumieniec, który powoli wylewał
się na jej twarz. Hank musiał uwierzyć, że ona i Jon byli starymi kochankami,
którzy starają się nadrobić znajomości, albo sprawy mogły stać się
niebezpieczne. O tak, rzeczywiście... - Przytaknęła cicho.
Hank zmarszczył brwi i krztyna zmieszania przemknęła przez jego oczy.
- Jeżeli panna Smith wyraża zgodę, nie mamy nic przeciwko.
Napotkała ciemne spojrzenie Hank'a. Nie było mowy, by samotnie
znalazła się w pokoju w pobliżu niego, w każdym razie. Coś było w jego
oczach, co sprawiało, że czuła się chora - oznaka deprawacji, groźby i czegoś
jeszcze, czego nie umiała nazwać.
- Dobrze - powiedziała spokojnie. I Chociaż nie była całkowicie pewna,
że spędzenie kilku nocy jedynie z Jon'em było lepszym wyjściem. Pod pewnymi
względami, to na pewno nie było bezpieczniejsze.
Hank rzucił im uśmiech, któremu nie ufała. - To w pewnym sensie
tradycja, by zapraszać wszystkich gości zajazdu na niedzielny obiad. Zechcecie
dołączyć?
Otworzyła usta, by powiedzieć „nie”, ale zatrzymała się, gdy Jon znów
ścisnął jej palce. Zmarszczyła brwi, spoglądając na niego. Jakim cudem
człowiek mógł wiedzieć, co ona chciała powiedzieć, nim to powiedziała?
- Myślę, że możemy znaleźć godzinkę czy coś. - Powiedział i rzucił jej
szybki uśmiech, który był intensywny i intymny. Jej serce przestało bić na
moment, mimo iż wiedziała, że to przedstawienie dla Hank'a.
- Mieliśmy strasznie pracowity dzień - kontynuował, a jego ton
sugerował, że zrobili więcej niż tylko spacer - I, na przykład, jestem głodny.
To nie była gra, w którą chciała grac. To było zbyt niebezpieczne, by
flirtować z człowiekiem takim, jak Jon.
Hank uniósł brew. Było ciężko zobaczyć, czy uwierzył w ich grę czy nie.
- W takim razie, proszę do nas dołączyć. Reszta naszych gości będzie
uczestniczyć, więc to będzie wspaniała okazja spotkać każdego.
Nie mogła o niczym innym pomyśleć gorzej, niż o pokoju pełnym
nieznajomych. Zwłaszcza, jeżeli Hank miał być jednym z nich.
- Dzięki. - Jon uniósł jej dłoń do ust, figlarność tańczyła w jego oczach. -
Idziemy przygotować się, kochana? - Spytał i lekko ucałował każdy z jej
palców.
Gorączka targnęła jej duszą. Spiorunowała go wzrokiem.
Flirtowanie mogło doprowadzić do zainteresowania, a to było coś, przed
czym już ją ostrzegał.
Wciąż, żeby Hank uwierzył, że byli kochankami, miała do roboty więcej
niż stanie tam jak głupia. - Będę gotowa za chwilę, kochanie. - Powiedziała
łagodnie i wygięła się w łuk do przodu, ocierając swoje usta o jego.
Wargi były miękkie i ciepłe i tak zapraszające, że ona nie chciała odejść.
Ale to było jedynie zabawą, a Hank ich obserwował.
Odsunęła się. Jon dotknął jej policzka, rozbawienie w jego oczach nagle
zastąpiło ciepło, które sprawiło, że łapała gwałtowniej oddech. Cholera,
pomyślała, powinnam nauczyć się już, że niebezpieczne jest igranie z ogniem.
Odchrząknęła i szybko się obróciła, zmierzając na schody. Gdy doszli do
bezpieczeństwa pokoju, odwróciła się, by stanąć z nim twarzą w twarz. I
upewnić się, że trzyma między nimi spory dystans.
- Dlaczego do diabła zaakceptowałeś zaproszenie na obiad?
Jon przerzucił marynarkę przez oparcie kanapy, przed opadnięciem na
nią.
- Potrzebujemy odpowiedzi. Nie znajdziemy ich w kryjówce naszego
pokoju.
Oparła się plecami o stół i potarła ramiona. Pokój był zimny i ciągłego
żaru w palenisku. - Jak pójście na obiad z nieznajomymi, pomoże nam?
Przez chwilę się jej przyglądał, potem podniósł się i podszedł do ognia.
- Stawiam, że jednym z gości będzie kobieta, którą Hank spotkał w barze.
Rzucił kilka małych spojrzeń na ogień i dźgnął węgle pogrzebaczem. Przy
blasku ognia, migotanie złota wydawało się biegać po jego włosach, gdy opuścił
wzrok.
Maddie skrzyżowała ramiona i pozostała tam, gdzie była. Chłodno lub
nie, nie chciała, by Jon myślał, że jej krótki flirt był czymś więcej niż grą
stworzoną, by Hank uwierzył. Nie chciała, by myślał, że będzie skłonna do
kontynuowania tego, gdy byli sami. Zwłaszcza, kiedy wciąż mogła czuć jego
smak na swoich wargach. - Co zrobisz, jeżeli ona tam będzie?
Rzucił na nią okiem. - Wykorzystam wiele moich uroków i zobaczymy,
co się stanie.
Uniosła brew ze zdziwienia.
- Zamierzasz z nią flirtować? Po widowisku, jaki właśnie daliśmy?
- Zasadniczo, tak. - Przyglądał jej się przez moment. - Nie jestem pewny,
czy Hank kupił naszą sztukę, w każdym razie, a Eleanor jest kluczem na tę
sytuację. Ponadto, może on pomyśli, że jestem tu po nic innego, jak po kolejną
zdobycz.
Kolejną zdobycz. Jakoś te słowa wydawały się bardzo łatwo wychodzić z
jego ust. Czy właśnie tak prowadził swoje życie, widząc kobiety jako nic
innego, niż nagroda? - I może on znów spróbuje cię zabić.
Wzruszył ramionami. - Przynajmniej będziemy wiedzieć, czy jest w to
zaangażowany, czy nie…
- Ale...
- Maddie, tylko dzieci się liczą, nic innego. Jeżeli nie znajdziemy ich
przed pełnią, nie znajdziemy ich żywych. Teraz chodź tu i się ogrzej.
Zawahała się, ale zdała sobie sprawę, że jest głupia. Na pewno nie
okazywał jakiejkolwiek skłonności do kontynuowania flirtu. Przyznał, że to
było nic więcej, jak przedstawienie.
- Musimy je znaleźć. - Za dużo ludzi zginęło przez nią. Nie chciała, by jej
siostrzeniec dołączył do listy.
Uklękła obok niego i uniosła dłonie nad ciepło płomieni. - Czy
kiedykolwiek znalazłeś któregokolwiek z zaginionych nastolatków?
Kiwnął głową. - Jedenaście, myślę, że czuje się na siłach.
Przyglądała mu się przez moment, a potem wróciła do patrzenia na ogień.
Coś w jego niebieskich oczach, powiedziało jej, że nie chce znać reszty. - I...? -
Spytała. - To wyglądało, jakby zostali użyci do poświęcenia, czy czegoś w tym
rodzaju. Zostali pozbawieni krwi.
Pozbawieni krwi... Zbladła. Chryste, oni nie zajmowali się jakimś
rodzajem wampirycznego kultu? - Nie mówisz, że...
Oparł się na piętach, a jego twarz spochmurniała. - Nie, to nie wampir ani
nic tak prostego. Myślę, że zajmujemy się jakimś rodzajem magicznego rytuału.
Dlaczego ktoś przy zdrowych zmysłach myślał, że wampir to proste
rozwiązanie? W jakim świecie on żył? Oczywiście, urojonym. Na początek, nie
ma takich rzeczy, jak wampiry. Zadrżała i skrzyżowała ramiona. To było
właśnie przypomnienie jak mało wie o człowieku, który klęczy obok niej.
- Co sprawia, że myślisz, że to Hank i ta cała Eleanor stoją za
zniknięciami?
- Ten mężczyzna nie jest tym, kim wydaje się być. Jest w coś zamieszany,
po prostu to wiem. - A Eleanor?
Zawahał się. To samo może być powiedziane o niej.
Pomimo jego wcześniejszej obietnicy, było oczywiste, że wciąż nie mówił
jej wszystkiego, co wie. - Więc jak bezpieczne było ujawnienie się w kawiarni?
Nie lepiej byłoby pozostać ukrytym?
Westchnął i przeciągnął ręką po włosach. Blask ognia padł na jego
ramiona, sprawiając, że włosy zaświeciły się łagodnie.
- Szczerze mówiąc, nie wiem. Miałem przeczucie, że czas się już kończy,
i że przez ukrywanie się, nic nie zyskamy. Nauczyłem się ufać mojemu
instynktowi w tym przypadku.
Właśnie wtedy, gdy ona nauczyła się nie ufać jej instynktowi. To właśnie
instynkt chronienia się, spowodował w jej życiu kłopoty. Przełknęła kluchę w
gardle i odciągnęła swoje oczy od jego spokojnego spojrzenia. - Jesteś gliną czy
co?
Zawahał się.
- Jestem czymś w rodzaju prywatnego detektywa. - Czymś w rodzaju?
Wzruszył ramionami, nie dzieląc się szczegółami.
Frustracja zalała ją. Dlaczego nie mówił jej niczego o sobie? Nie ufał jej?
- Więc, kompletnie zawrócisz w głowie tej kobiecie? - Jej głos ociekał
lekko sarkazmem, co sprawiło, że się skrzywiła w środku. - Co potem? -
Wstał, odchodząc od niej. - Co zdarzy się potem, zależy głównie od niej,
prawda? Chcesz wziąć prysznic pierwsza?
Rzuciła na niego okiem. Jego jasne spojrzenie nic jej nie mówiło, ale
wyczuwała, że nagle stał się lekko rozdrażniony. Ale, o co, nie umiała
powiedzieć. - Nie, zostanę przy ogniu, trochę dłużej.
Kiwnął głową. Przyjrzała mu się, jak oddalał się i zastanawiała się, co
będzie cięższe - będąc w tym samym pokoju z Hank'iem, czy patrzenie, jak Jon
flirtuje z inną kobietą.
Rozdział 8
Jon przyjął szklankę wina z uśmiechem i oparł się o gzyms kominka
obserwując Maddie. Stała po drugiej stronie pokoju, prowadząc lekką
konwersację z następnym gościem. Nie było mowy, żeby ktokolwiek mógł
zauważyć, że jest przerażona po prostu na nią patrząc.
Sączył wino i usłyszał jak się śmieje, dźwięk tak ciepły i wolny, że aż sam
się uśmiechnął. Jej włosy opadały w dół jej pleców jak rzeka płomieni, świecąc
jasno kiedy się poruszała. Nawet w długiej, zielonej bluzce ukrywającej jej
kształty wyglądała dobrze.
Jak gdyby czując ciężar jego wzroku, spojrzała na niego. W jej
wyrazistych oczach znów zobaczył ostrożność i strach, nie sytuacji, lecz siebie
samej.
Zmarszczył brwi i znów się zastanawiał, czym był jej drugi talent. Miał
przeczucie, że jej strach z nim był związany, tak samo jak wspomnienie śmierci,
które zobaczył w jej oczach. Jego wzrok powędrował do jej ust i przypomniał
sobie ich smak, ciepło jej ust na jego własnych. Wziął duży łyk wina. Takie
myśli tylko poprowadzą go do kłopotów.
Ktoś lekko dotknął jego ramienia i otoczył słodki zapach miodu. Odwrócił
się tyłem do Maddie. Nawet przez pokój, czuł jej irytację a nawet zranienie. Nie
miał innego wyjścia jak to zignorować.
- Eleanor. - powiedział, wmuszając w swój głos więcej ciepła niż tak
naprawdę czuł. - Co za niespodzianka zobaczyć cię tutaj.
- Słyszałam, że tu zostajesz więc pomyślałam, że wpadnę i powiem cześć.
- powiedziała uwodzicielsko, odsuwając złote kosmyki z twarzy. - Niestety nie
mogę zostać długo.
Jej lakier do paznokci był koloru krwi. Odpowiedni dla takiego łowcy, jak
Eleanor.
- Następne spotkanie?
- Biznes kochanie. Wiesz jak to jest. - zmarszczyła nos, a później wzięła
łyczek wina i powoli zlizała pozostałości ze swoich rubinowo czerwonych ust.
Wyglądało to jakby nie tylko jemu uwodzenie chodziło po głowie.
Uśmiechnął się i nie ukrywając tego przebiegł wzrokiem po jej ciele.
Eleanor na pewno przyszła odpowiednio ubrana na przyjęcie. Jej czarna
sukienka mocno przylegała w odpowiednich miejscach i sprawiała, że widoczne
były jej długie, ładnie opalone nogi. Ładne, naprawdę ładne, ale nie Maddie.
Utopił tę myśl następnym drinkiem. Nie przyszedł tu by uwieść Maddie.
Najwyższy czas żeby zaczął się koncentrować na najważniejszych
sprawach.
- Gdybyś chciała moglibyśmy się spotkać później na drinku.
Poznalibyśmy się lepiej.
- O chciałabym. - powiedziała uwodzicielsko, patrząc mu w oczy
gorącym wzrokiem.
Dzwonek oznajmiający obiad zabrzęczał lekko w innym pokoju.
- Jesz coś? - zapytał oferując Eleanor ramię.
Wsunęła swoje ramię w jego i powiedziała.
- Tylko danie główne. Deser będzie później... jeśli będziesz miał
szczęście.
Jego uśmiech stał się wymuszony. Mimo że to uwodzenie okazało się
łatwe, nie miał na nie większej ochoty.
A jednak w każdym innym momencie nie miałoby to znaczenia. On
również był łowcą, i duchem i z zawodu. Czasami nie miał innego wyboru jak
flirtować z kobietami, aby wydobyć informację ważne dla jego sprawy,
nieważne czy mu się podobała czy nie. Wiele kobiet zdawało się relaksować,
kiedy flirtowanie zmieniało się w całowanie, co sprawiało, że łatwiej było je
przesłuchiwać. Jego wzrok powędrował przez pokój, do póki nie zobaczył
ognistego blasku jej włosów. Czy Maddie kiedykolwiek by się zrelaksowała?
Jego oczy nagle się zwęziły. Ciemna głowa Hanka była blisko głowy
Maddie. Mimo że podejrzewał, że to się stanie widok mężczyzny obok niej
ruszał go bardziej niż myślał. Nic jednak nie mógł zrobić, by odsunąć ją od
dzieci w stawce musiała być jego głównym zajęciem, nie Maddie.
Uśmiechnął się i wysunął dla Eleanor krzesło. Jedne dni w pracy na
pewno były trudniejsze niż inne.
* * * *
Śmiech Eleanor przebiegł miękko przez pomruki konwersacji, gładki i
uwodzący dźwięk. Maddie zacisnęła zęby i próbowała go zignorować. Trudne
zadanie, skoro Eleanor zdawała się rządzić na drugim końcu pokoju, praktycznie
każdym mężczyzną siedzącym z nią przy stole i śliniącym się na każde jej
słowo. Tylko Hank zdawał się być odpornym na jej całkiem-zbyt-oczywiste
uroki.
Rzuciła groźne spojrzenie w stronę talerza. Hank siedział po jej lewej, a
jego krzesło było zbyt, blisko, aby czuła się komfortowo. Nie odważyła się zbyt
wiele kręcić w krześle. Za każdym razem, kiedy zmieniała pozycję ich ramiona
lub kolana się o siebie ocierały. Ta intymność sprawiała, że czuła się chora.
Eleanor znów się zaśmiała. Maddie nabiła na widelec kawałek mięsa i
szybko go zjadła. Może najlepszym planem będzie jak najszybsze wyjście stąd.
- Lubie kobiety, które cieszą się swoim posiłkiem. - powiedział Hank, do
jego głosu wkradł się sugestywny ton.
Jej żołądek się przewrócił. Jeśli będzie musiała spędzić z tym mężczyzną
następne pięć minut to szybko się nauczy jak bardzo się cieszyła jego
towarzystwem.
- Nie jem tego dużo. - powiedziała patrząc na drugi koniec stołu, kiedy
rozległ się tam następny wybuch śmiechu.
Eleanor jedną dłoń miała na ramieniu Jona, jej złota główka blisko jego.
Pasowali do siebie, pomyślała, obserwując jak światło odbijało się we
włosach Jona, kiedy śmiał się cicho z czegoś, co powiedziała Eleanor.
Maddie posłała jej zabójcze spojrzenie i znów spojrzała na swój talerz.
Przynajmniej miała odpowiedź na swoje wcześniejsze pytanie. Wolałaby
siedzieć obok tuzina Hanków niż patrzeć na Jona przy innej kobiecie.
Dźgnęła następny kawałek mięsa, a później podniosła go na widelcu i
spojrzała na nie.
- Myślę, że jest martwe. - powiedział Hank, suche rozbawienie w jego
tonie. - Tak jak myślę, że będzie twój chłopak, jeśli dotrze tego wieczora do
pokoju.
Spojrzała na niego, zdziwiona, że jej myśli były aż tak widoczne.
- Nie jest moim chłopakiem. - zawahała się i poczuła, że się czerwieni,
kiedy Hank wzniósł brew. Ich gra wcześniej na pewno zasugerowała, że są
kochankami i nie mogła temu teraz zaprzeczać z lepszym skutkiem. - Chodzi mi
o to, że jesteśmy starymi przyjaciółmi, ale już dłużej nie jesteśmy ze sobą.
- Oboje wolne dusze, tak?
Maddie wzruszyła ramionami. Nigdy nie była wolną duszą, jeśli chodziło
o mężczyzn. Może, dlatego poślubiła Briana. Odsunęła swój talerz, nagle już
niegłodna.
- Dziwny zbieg okoliczności, że oboje znaleźliście się w Taurin Bay w
tym samym czasie. - Hank kontynuował lekkim tonem - Zwłaszcza, że
zameldowałaś się w tym samym zajeździe.
Zwilżyła usta.
- Tak, prawda?
- Nie jesteś mężatką, prawda? Uśmiechnęła się smutno.
- Byłam. Mój mąż nie żyje.
- Och, - wymamrotał Hank. - Przykro mi to słyszeć.
Naprawdę brzmi jakby mu było przykro. Pomyślała sarkastycznie.
Usłyszała jak mocno przejeżdża nożem po talerzu i zauważyła, że znów
mocno zaciska zęby.
- Mieliśmy trochę problemów w mieście, wiesz? - powiedział po chwili.
Spojrzała na niego. Jego ciemne oczy były ostrożne. Zdała sobie sprawę,
że zarzucał na nią przynętę, chciał żeby coś powiedziała.
- Naprawdę, jakie kłopoty?
- Ostatnio dzieci znikają. Jedyne, co ich łączy, to że ich rodziny mieszkały
w Taurin Bay.
Nerwowo przełknęła ślinę. Jak wiele było napisane w lokalnych gazetach
o zaginionych nastolatkach? Czy Hank mówił jej więcej niż mógł się
dowiedzieć z lokalnych źródeł informacji?
- To musiało spustoszyć listę klientów.
Hank się uśmiechnął, ale humor nie dotknął ciemności jego oczu.
- Na szczęście jeszcze nie wprowadził. Ale wprowadzi jeśli szybko
czegoś nie znajdą.
- Jestem pewna, że policja nad tym pracuje.
- O, jestem pewien, że wielu ludzi nad tym pracuje.
Uśmiechnął się, kiedy na niego spojrzała. Przypominało jej to głodnego
łowcę obserwującego swoją zdobycz.
- Więc ktoś ich złapie.
Hank odchylił się w krześle i nadal uśmiechał się do niej leniwie.
- Osobiście w to wątpię. Tyle dzieci znika każdego dnia w tym kraju, że
stało się to niemodną karą do nabycia.
Zmarszczyła brwi.
- To jest jednak inne.
- Naprawdę? Jak?
- Pamiętam, że czytałam o tym trochę w lokalnej gazecie. Czy nie zginęło
szesnaście dzieci?
Uśmiechnął się. Coś w jego oczach sugerowało, że właśnie popełniła
duży błąd, ale nie była całkiem pewna, jaki.
- Tak mówią, nikt nie jest pewien dokładnej liczby.
Przełknęła ślinę. Dokładna liczba wynosiła teraz siedemnaście, jeśli wziąć
pod uwagę Evana.
- To chyba dość duża liczba zaginionych z jednej okolicy, prawda? To
musiało wzbudzić podejrzenia policji.
- Ale nie wszyscy zginęli z tej okolicy. Powiedziałbym, że jedynym
związkiem między zaginięciami jest Taurin Bay.
- Aha.
- Więc, w której gazecie to przeczytałaś?
Skrępowana wzruszyła ramionami.
- Jakaś lokalna gazeta. Mail, albo Courier.
- Będę musiał znaleźć te artykuły. Trzymam coś na ten temat w notatniku.
Maddie wymusiła uśmiech. Wystarczy tylko jeden telefon i to odkryje jej
kłamstwo.
- Coś, żeby później pokazać wnukom?
- Coś w tym stylu. - Jego martwy wzrok na chwilę przesunął się za nią.
- Ten twój chłopak zaczyna bardzo się zaprzyjaźniać z panną Domeresq.
- Pozwól mu. Nie obchodzi mnie to. - Rzuciła serwetkę na stół i odsunęła
krzesło.
- Dość to dość.
- Już nas opuszczasz? - Hank uniósł brew, delikatny wiedzący uśmiech
dotknął koniuszków jego ust.
- To był długi dzień. - odpowiedziała sztywno. I wyglądało na to, że to
będzie jeszcze dłuższa noc.
Jon mógł dzisiaj spać na cholernej kanapie, to znaczy, jeśli w ogóle
będzie sobie zawracał głowę wracaniem do pokoju.
- Przypuszczam, że nie chcesz towarzystwa.
Spojrzała ostro na Hanka. Uśmiechnął się słodko w odpowiedzi.
- Mam na myśli, że do drzwi.
- Oczywiście. - wymamrotała. - ale dam sobie radę, dziękuje. Kiwnął
głową.
- Do zobaczenia jutro, pani Smith. - posłał jej uśmiech, który miał w sobie
więcej niż odrobinę złośliwości i dodał. - może.
Wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł dreszcz. Może samotne pójście do
pokoju nie było dobrym pomysłem. Spojrzała na Jona i zobaczyła, że on też na
nią patrzy. Ale w jego niebieskich oczach nie było pocieszenia. Wykonywał
swoją robotę, a ona tylko wchodziła mu w drogę. Tyle mówił jego wzrok.
Polizała usta i odwróciła się. Wzrok Hanka wypalał dziurę w jej plecach, kiedy
szybko wychodziła z pokoju.
* * * *
- I co z tym barem? - Eleanor wygięła brew w jego kierunku i przesunęła
palcem po jego klatce piersiowej.
Jona zatrzymał jej rękę, kiedy dosięgnęła jego brzucha.
- Ty wybierz. Znasz miasto lepiej niż ja.
- Jest taki śliczny bar kilka przecznic stąd, na czwartej. Nazywa się Blue
Moon. A najlepsze jest to, że spacerkiem jest tylko pięć minut od mojego
mieszkania.
Wzniósł brew.
- To brzmi jak zaproszenie.
- Jeśli dobrze to rozegrasz, to może być. - powiedziała uwodzicielsko i
pocałowała go w ucho.
Oparł się chęci żeby się odsunąć i spojrzał wzdłuż stołu na Hanka. Facet
wyglądał na zbyt zadowolonego z siebie jak na gust Jona. Język Eleanor
przesunął się wzdłuż jego ucha. Tym razem się odsunął uśmiechając się, kiedy
się obraziła.
- A co z twoim chłopakiem?
Eleanor wzniosła swoje ślicznie wyrzeźbione brwi.
- Jakim chłopakiem?
Jon skinął w kierunku Hanka.
- Wy dwoje nie jesteście razem?
Uśmiech Eleanor był czystym uwodzeniem.
- Czasami jesteśmy, czasami nie.
Hank wydawał się ich ignorować, ale Jon wyczuwał, że mężczyzna
wiedział o każdym ruchu, który wykonał on lub Eleanor. Była jakiegoś rodzaju
więź między nią a nocnym stróżem, wątpliwa groźba magii, która przetoczyła
się przez jego skórę jak elektryczność. Martwiło go to, a jednak w tym samym
czasie powiedziało, że miał rację podejrzewając tych dwoje.
- Więc nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyśmy gdzieś razem
wyszli?
Jej uśmiech stał się odrobinę złośliwy.
- On może mieć coś przeciwko, ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi.
Jej serce jest tak zimne jak ciepły jest jej dotyk. Pomyślał. Spojrzała
przelotnie na Hanka, wyraz jej twarzy był pogardliwy. W tym momencie
elektryczność wzrosła, lekkie, ale potencjalne napięcie sprawiło, że włoski na
ramionach Jona stanęły.
Hank natychmiast się podniósł wpadając na kobietę po jego lewej i
rozlewając jej wino. Wymamrotał przeprosiny, a potem szybko wyniósł się z
pokoju. Dzwonek zadzwonił, kiedy wychodził z zajazdu.
Napięcie w Jonie wzrosło. Poruszał ramionami, próbując się zrelaksować.
Coś właśnie stało się pomiędzy Eleanor, a Hankiem i do póki nie dowie
się co, powinien być ostrożniejszy.
Odwróciła się przodem do niego. Jego wzrok powędrował do jej dużego
dekoltu. Kobieta była dobrze zbudowana, musiał jej to przyznać.
- Więc o której się spotkamy? - kontynuowała miękko.
Spojrzał na zegarek. Teraz była prawie dziewiąta. Im szybciej z tym
skończy tym lepiej. Ale najpierw chciał sprawdzić, co u Maddie i upewnić się,
że u niej wszystko w porządku. Była trochę zdenerwowana, kiedy odchodziła od
stołu.
- Pasuje mi każda godzina. To ty masz spotkanie, więc dlaczego nie
miałabyś zdecydować?
- To będzie najkrótsze spotkanie biznesowe w historii. Nie mogę
uwierzyć, że mój prawnik wybrał tak niedogodną godzinę.
Przesunęła paznokciem wzdłuż jego policzka. Mimo że jej dotyk był
leciutki, to trzeba było niewielkiego nacisku żeby rozkroić jego policzek. Jej
paznokcie były tak ostre jak kocie. - Co powiesz na dziesiątą?
- Pasuje mi. - złapał jej rękę unosząc ją do ust. W jej oczach pojawiło się
rozbawienie.
- Cóż za gentleman. - Uśmiechnął się.
- Tylko, kiedy pokój jest pełen ludzi.
- Dobrze. - powiedziała uwodzicielskim tonem i wstała . - Ponieważ lubię
mężczyzn, którzy lubią powalczyć.
Większość kotów to lubiła. To zdawało się być częścią tego, czym były.
Podniósł wino i obserwował ją, kiedy odchodziła. Lepiej, jeżeli będzie
cholernie ostrożny dziś w nocy, inaczej skończy, jako deser na więcej niż jeden
sposób.
* * * *
Maddie zamknęła drzwi, ale nadal nie czuła się bezpieczna. Ostrzeżenie
Hanka zdawało się przechodzić przez jej mózg jak echo i ją denerwowało. Po
włączeniu wszystkich świateł sprawdziła czy w sypialni i łazience nie ma
intruzów. Nie znalazła nic nadzwyczajnego, ale jej żołądek pozostał ściśnięty.
Coś było nie tak i nie były to tylko jej nerwy - lub wyobraźnia.
Przygryzła wargę i potarła ramiona. Pokój był chłodny pomimo ognia.
Wrzuciła więcej polan i podsyciła żar. Ogień wystrzelił w górę, jasny i
mocny.
Pomimo światła cienie w kątach pokoju zdawały się niebezpiecznie
poruszać. Zadrżała i wyciągnęła ręce do płomieni starając się je rozgrzać.
Utarczka z Hankiem musiała ją zdenerwować bardziej niż myślała.
Zaczynała skakać przez cienie na miłość boską.
Deski podłogi zaskrzypiały za nią. Odwróciła się z sercem w gardle. Coś
poruszyło się w cieniach, pajęczy welon bez kształtu.
Głośno przełknęła ślinę. Mgła. To musiała być mgła. Ten głupi mechanik
musiał zostawić rano otwarte okno do łazienki, mimo że tego nie zauważyła,
kiedy sprawdzała wcześniej.
Następna przejrzysta forma przeniknęła przez pokój. Zamknęła oczy. To
była jej wyobraźnia, nic więcej. Duchy nie istnieją.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła oczy. Fantom unosił się pół metra od
niej patrząc na nią oczyma, w których nie było życia.
Maddie próbowała krzyczeć, ale żadem dźwięk nie wydostał się z jej ust.
Kreatura zaśmiała się miękko. Był to dźwięk, który oziębiał jej duszę.
- Uciekaj. - wyszeptało ochryple. - uciekaj lub giń.
Próbowała odsunąć się od widma, ale jej stopy były jak lód, odmawiając
ruchu z jakąkolwiek prędkością. Coś uderzyło ją w ramiona. Jęknęła z bólu i
odwróciła się. Szyderczy śmiech rozniósł się po pokoju. Dotknęła ramienia,
poczuła coś kleistego. Prawdziwe czy nie, te kreatury mogły ją skrzywdzić.
Więcej widm pojawiło się w pokoju. Uderzyła plecami o ścianę i pot
pojawił się na jej brwiach. Oblizała usta i zamknęła oczy modląc się o siłę.
Napięcie zaczęło się budować głęboko w niej, napięcie którego się bała i
którego nie mogła kontrolować.
O boże, to znów się dzieje.
Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie. Ból tylko sprawił, że ogień
w niej stał się bardziej intensywny.
- Proszę, zostawcie mnie samą. - wyszeptała. - nie chcę zabić nikogo
więcej.
Widma tańczyły drwiąc z nią, nie przywiązując uwagi do jej słów. Coś
pojawiło się na jej twarzy, paląc. Odsunęła głowę i poczuła jak gorąc spływa po
jej policzku.
Ciepło w pokoju się zniżyło. Polano w palenisku wybuchło i iskry
posypały się po pokoju.
Widma zaczęły się śmiać.
Maddie krzyknęła, kiedy straciła kontrolę nad gorącem.
Rozdział 9
Ciszę przeszył krzyk. Maddie. Jon wiedział, że to ona z tonu głosu i z
tego, że nagła fala strachu przeszła przez jego myśl skoczył na równe nogi i
pobiegł do drzwi.
Liczba innych gości wzrosła spowalniając go. Przesunął się w około nich
ignorując oburzone mruknięcia, kiedy przeskakiwał po dwa schody na raz.
Apartament był zamknięty i jego klucz nie mógł otworzyć drzwi. Jon
przeklął cicho. Musiała przekręcić zamek.
- Maddie - krzyknął waląc pięścią w drzwi - Otwieraj!
Nie odpowiadała. Albo nie mogła go usłyszeć albo nie mogła podejść do
drzwi.
Uderzył w drzwi jeszcze i zdał sobie sprawę, że drewno jest gorące.
Paląco gorące
- Cholera. - Maddie! - Odsunął się i kopnął w zamek. Drzwi zachwiały się
pod wpływem jego ciosu. Uderzył ponownie. Drewno obok zamka pękło.
- Potrzebujesz pomocy? - Usłyszał głos po lewej.
Jon ledwie spojrzał w stronę faceta - Wyprowadź wszystkich stąd. -
Powiedział rozkazującym tonem - W tym pokoju jest pożar.
Mężczyzna skinął i zaczął sprowadzać resztę gości po schodach na dół.
Jon stanął po stronie drzwi i chwycił stojącą w pobliżu roślinę.
Rozglądnął się po schodach czy nikogo nie ma w pobliżu a następnie skierował
ciężką sadzonkę na zamek. Drzwi eksplodowały upadając na ścianę.
Rzuciły się na niego płomienie. Podniósł rękę tak by ochronić twarz i
wszedł do środka.
Gęsty, gryzący zapach magii wirował wokół niego. Polano wysunęło się z
ogniska i płomienie tańczyły na dywanie, ich ogniste palce kierowały się w
stronę kanapy.
Szybko kopnął polano z powrotem do ogniska, następnie zlikwidował
nadpalony dywan. Dlaczego w tym pokoju jest tak gorąco? Na pewno mały
płomień nie wydzielał takiego ciepła…
Cichy dźwięk szarpnął nim wokoło. Maddie siedziała w kącie tuląc
kolana i kiwając się powoli do przodu i do tyłu.
Widział jej przerażenie wirujące w jej aurze, kiedy siedziała tak tam
skulona. Ale dziwne było to, że jej strach nie był tylko spowodowany przez
warstwę czarnej magii, która była gruba i ciężka w tym pokoju. Bała się jeszcze
o coś innego o coś, czego nie potrafił nazwać.
Zmarszczył czoło i ukląkł przy niej. - Wszystko w porządku?
Przecięcia zniekształciło jej policzek. Rany były małe, ale głębokie -
jakby znak pozostawiony przez bicz. Coś ją zaatakowało. Ociągająca się czarna
magia miała coś z tym wspólnego.
Ale gdzie Hank i Eleanor. Zniknęli kilka minut przed tym jak Maddie
krzyknęła. Zaklęcie, nie ważne, jakie, musiało zostać wypowiedziane chwilę
wcześniej. Magia to nie, jest coś, co można robić w pośpiechu. Są ścisłe zasady,
co dzieje się później lub czy wraca ono do nadawcy.
Ale pytania jak i dlaczego, nie są teraz naprawdę ważne.
Nie dawała żadnego znaku, że go słyszy, nie wskazywała, że wie, że tu
jest. Dotknął delikatnie jej ramienia, nie musiał natychmiast poderwał się z
miejsca.
Parzyła jak gorąco w tym pokoju. Żarem nie było ognisko, zdecydował.
To była ona. Inny talent, jaki w niej wyczuł i jakiego nie mogła
kontrolować, pironeza. To zdolność wzniecania ognia myślami.
- Maddie! - Chwycił ją ponownie za ramię. Ciepło paliło jego dłonie,
kiedy nią potrząsnął. Ignorowała go. Musiał ją stąd wyciągnąć. Warstwa magii
wciąż tu była gruba i mogła być niebezpieczna.
- Słyszysz mnie? Musisz stąd wyjść.
- Wiem - szepnęła nie patrząc do góry.
Zmarszczył czoło, kiedy się nie poruszyła - Jesteś ranna?
Zawahała się a następnie pokręciła głową. - Nie. Ale jeśli się ruszę stracę
kontrolę.
To, jakie były jej zdolności, jeśli ciepło w tym pokoju było pod kontrolą?
Ok, ale ty i tak nie możesz tu zostać.
Pochylił się do przodu i podniósł ją. Czuł jakby miał piec w pobliżu piersi
nie kobietę.
Spięła się w jego ramionach i jej wzrok powędrował w na niego. Jej oczy
były dzikie i nie skoncentrowane, pełne żaru.
- Nie chcę cię poparzyć.
- Nic mi nie będzie. - Powiedział. - Tylko nie wypuść mocy. - Jeśli by to
zrobiła mogliby zginąć.
Skinęła głową i rozglądnęła się. Odwrócił się i skierował do drzwi.
Gorąco płynęło wokół niego. Pot spływał mu z czoła. Ignorował to i ignorował
też wilgoć spływająca mu po piersi i ramionach, kiedy ją trzymał.
- Kontroluj to - szepnął i skierował się na schody.
Nie wiele wiedział o, pironezie, ale wiedział, że powinien zanieść ją
gdzieś gdzie będzie chłodno i cicho i pozostać tam dopóki nie zapanuje
całkowicie na mocą. To oznacza na zewnątrz, w deszczu.
Było tam małe siedzenie pod sosną na frontowym dziedzińcu. Posadził ją
tam delikatnie a potem ukląkł na mokrej trawie naprzeciwko niej. Pomyślał, że
chciałby wziąć ją w ramiona, ale poczuł, że dotykanie jej częściej niż to
konieczne było najgorszą rzeczą, jaka mógł teraz zrobić.
- Wyobraź sobie żar na ścianie. - Usiadł na piętach i czekał cierpliwie.
Popatrzyła się na niego. Dezorientacja była widoczna w jej oczach zanim
nie odwróciła wzroku.
- Dlaczego? - Jej zwykle łagodny głos był ochrypnięty i lękliwy.
- Ponieważ musisz to powstrzymać inaczej to nas pokona.
Mrugnęła i zobaczył ślad łez w jej ekspresyjnych oczach. W oczach, w
które wywołałyby pożar gdyby ktoś był w pobliżu.
Palce zacisnęła w pieści. - Ściany - powiedziała i zamknęła oczy.
- Teraz wyobraź sobie, że trzymasz linie wody wokół tego muru. - Miał
ochotę skrzyżować palce. Jego wiedza na temat rozruszników pożaru była
ograniczona i nie miał innego pomysłu, jeśli to nie zadziała. Nocne powietrze
kipiało gorącem opadając lekko jak deszcz zanim nie spadnie na ziemie. Zapach
sosny był coraz silniejszy jakby drzewa dookoła niej miały zaraz zacząć się
palić. Jeśli nie utrzyma mocy pod kontrolą wszystko dookoła może się zapalić.
Po chwili skinęła nieznacznie.
- Wciągnij narysowaną linie z powrotem do ciała. Puścisz chłodną wodę
na płomienie, jeśli sobie to wyobrazisz.
Czekał. Po kilku długich minutach gorąca stało się słabsze. Wzięła
głęboki oddech, otworzyła oczy i skierowała jej na niego.
- Zrobione - powiedziała cicho - kontroluje to.
Posłał jej uśmiech - Więc zrobiłaś to.
Teraz. Bezapelacyjnie potrzebowała pomocy, chociaż, i to chyba
ważniejsze, treningu. Nie miał potrzebnej wiedzy ani czasu żeby to zrobić.
- Myślę... - Wzdrygnęła się i popatrzyła na dół na swoje dłonie - Myślę,
że chciałam wszystkich zabić.
- Jak długo dzieją się takie rzeczy jak ta? - Wyciągnął ręce i dotknął nimi
jej dłoni. Kiedy go nie odtrąciła zaczął delikatnie pieścić jej dłonie. Jej skóra
ciągle parzyła. Ogień może i był opanowany, ale ciągle tam była iskierka jego
życia i wydostanie się, jeśli Maddie nie będzie uważać - jeśli on nie będzie
uważać.
- Od zawsze - szepnęła. Zadrżała lekko i potarła ramie wolną ręką.
Ściągnął swój sweter i nałożył jej na ramiona. Jej koszula była podarta
niedaleko górnej łopatki, a krawędzie były ciemne od krwi.
- Co się do cholery stało? - Zapytał nagle.
Wzdrygnęła się i unikała jego oczu. - Nic.
Ton jej głosu powiedział mu, że ciągle się bała. A może to był po raz
kolejny strach przed jego relacją? Zmarszczył lekko czoło. Umysł mógł być
źródłem ognia, ale ktoś dodał jej pewności siebie by się tak maltretowała. Złość
przebiegła przez niego a on ciężko mocował się z nią żeby nie wybuchnąć. Jego
złość jej nie pomoże a teraz to było najważniejsze.
Starł delikatnie kciukiem malutki ślad krwi z jej policzka
- Muszę wiedzieć. To może pomóc nam w odnalezieniu twojego bratanka.
Starała się nie patrzeć na nic i patrzeć na wszystko poza nim. Mógł
zgadywać, że była to reakcja związana z tym, kto dodał jej pewności siebie
powodującej teraz takie drżenie i chciał go złapać.
- Zaatakowały mnie duchy. - Powiedziała po chwili.
Musiała mieć na myśli sylfa lub coś w tym stylu. Duchy lub przynajmniej
ten, którego on spotkał, były nieszkodliwe. Na pewno nie miały zdolności
krzywdzenia psychicznego, żaden z nich.
- Możesz je opisać?
Popatrzyła na niego. - Wierzysz mi?
W jej oczach była mieszanka tęsknoty i samotności, kiedy na niego
popatrzyła, coś takiego, że dotknęło go to głęboko. To było coś, czego dokładnie
nie rozumiał.
- Tak - Wstał gwałtownie - Zostań tu. Zaraz wrócę.
Wrócił do zajazdu. Z dala słyszał szemranie głosów po drugiej stronie
budynku i domyślił się, że goście muszą przebywać tam. Z oddali dochodził go
głoś syreny policyjnej. W hallu zajazdu było gorąco i spojrzał krótko za siebie.
Naprawdę powinien był ją zabrać z nocnego wilgotnego powietrza, ale
coś mówiło mu, że nie jest jeszcze gotowa żeby spotkać ściany zajazdu.
Chwycił małą apteczkę, którą widział za biurkiem i wrócił na zewnątrz.
Goście zaczęli robić zamieszanie przed budynkiem a wóz strażacki się
zbliżał.
Zastanawiał się gdzie byli ludzie pochodzący stąd - zdawali się nie
napierać na tych, którzy dojechali.
Położył apteczkę na siedzeniu obok Maddie i wyciągnął krem przeciw
bakteryjny.
- Opowiedz mi o tym jak to się zaczęło. - Pochylił się by nałożyć krem i
starał się ignorować słaby zapach róż, ciepło jej ciała otarło się o niego - i jego
nagle odpowiedziało.
- To się dzieje ilekroć jestem naprawdę przestraszona. - Zawahała się i
wzruszyła ramionami. - I gromadzi się do punktu, w którym już tego nie potrafię
kontrolować.
Jej strach okrążył go, ale nie był to strach przed tym, co zaatakowało ją w
jej pokoju. Ciągle bała się jego reakcji na jej moce i na to co zrobiła w
przeszłości.
- Pamiętam że rozpaliłam ogień, kiedy miałam sześć lat. - Kontynuowała
cicho. Łzy wypełniały całą jej aurę tak silnie, że otaczały w lekkim połysku
srebra. - To było silniejsze w czasie dojrzewania.
- Jesteś bardzo utalentowana. - Ostrożnie odciągnął brzeg koszuli by
odsłonił ranę na jej ramieniu.
Choć rana była czerwona i wyglądała niebezpiecznie na jej kremowej
skórze, nie była głęboka. Sylf najwyraźniej miały bardziej za zadanie ją
przestraszyć niż zranić. Delikatnie położył trochę kremu, jego palce błądziły po
jej miękkiej skórze. Boże, pachniała tak dobrze…
Szybko wycofał ręce i usiadł na piętach. Jego głos w rzeczywistości
zdawał się ją uspokajać i ostatnia rzeczą, jakiej potrzebował to zrobić coś, co by
temu zagroziło.
- Czy skrzywdziłaś kogoś?
Skinęła, nadal unikając jego wzroku. - Nie chce o tym rozmawiać.
- Musisz… musisz zrozumieć swoje zdolności i to, co mogą zrobić zanim,
a mam taką nadzieję, nauczysz się je kontrolować.
- Dobrze wiem, co moje cholerne zdolności potrafią. - Jej oczy odnalazły
jego. Złość paliła się głęboko w głębi bursztyny jak stara rana. - Dlatego ja…
Wycofa się, pomyślał, kiedy się zawahała. Ale jak potwór pobił ją z jej
zdolnościami? Kto tak bardzo ja zranił że nie miała innego wyjścia jak zabić?
I jeśli Eleanor i Hank lub ktoś naśle na nią sylfy, czy będzie umiała
kontrolować swoje zdolności? Albo czy nie da rady i zabije wszystkich?
Ścisnął jej dłonie i potarł delikatnie końce. Jej skóra była lekko twarda nie
miękka jak się spodziewał.
- Może będzie lepiej, jeśli opuścisz te okolice.
Wyrwała swoje ręce z jego i wstała gwałtownie. Podniósł się powoli
czekając na nią ostrożnie. Światła ulic nadały błysk złota w jej rudej czuprynie i
oświetliły kształty jej figury pod cienką koszulą. Wyglądała na tak młodą,
przestraszoną i samotną, że miał ochotę wziąć ją w ramiona i chronić ją.
Odsunął się zamiast tego. Ledwo ją znał, ale wiedział na pewno, że nie
może zaangażować się w związek z nią. Jego praca była zbyt ważna.
Zacisnęła ręce i spojrzała na niego.
- Nie ucieknę. Nie teraz.
Wsunął rękę w jej włosy. Jak miał jej wytłumaczyć, że będzie lepiej dla
nich obojga, jeśli po prostu odejdzie?
- Maddie jesteś jak luźne działo. Nie potrafisz kontrolować żadnych ze
swoich zdolności, na dodatek ktoś podejrzewa, że mi pomagasz. Co zrobisz,
jeśli zaatakują cię znowu?
- Będę to kontrolować. - Powiedziała zaciskając wąsko usta.
- A, jeśli nie dasz rady?
- Nie odejdę.
- Potrzebujesz pomocy ze swoimi zdolnościami, ja ci nie pomogę.
- Nie proszę cię o to.
Nie, nie robiła tego. Nie prosiła nikogo o pomoc i to był problem.
- Nie pomyślałaś, że są ludzie, którzy mogą ci pomóc, ludzie, którzy
mogą zrozumieć, co przeżywasz, bo byli w obliczu tego samego
niebezpieczeństwa?
- A kto pomoże Evanowi? - Zacisnęła ręce w pieści ponownie i spojrzała
na niego. - Nie przestanę go szukać, Jon.
- Nikt cię o to nie prosi. Ale pironeistyka jest niebezpiecznym talentem i
musi być pod kontrolą. - Obruszył się i napotkał jej bolesny wzrok. - Ilu ludzi
musi jeszcze zginąć zanim zrozumiesz, że potrzebujesz pomocy?
Znowu napłynęły jej do oczu łzy - Pieprz się - powiedziała przecierając,
policzki. - Nigdy nie zrozumiesz jak to jest być wybrykiem natury.
Westchnął. - Rozumiem i to bardziej niż to możesz sobie wyobrazić.
To był ten czas, kiedy musi poznać prawdę i może wtedy poczuje się
odpowiedzialna i zrozumie, że musi kontrolować swoje zdolności. Żadne z nich
nie może zmienić tego, co stało się. W ich przeszłości. Przyszłość to, co innego.
Jeśli nie chce kontynuować tych zniszczeń może, nauczyć się je hamować
i używać psychicznych zdolności.
Ale żeby tak się stało najpierw musi się nauczyć, że nie jest jedyna z
nadnaturalnymi zdolnościami na świcie.
Zignorował ból w jej oczach i popatrzył na zegarek. Miał się spotkać z
Eleanor, i nie mógł tego przegapić. Nie, jeśli w grę wchodzi życie dwójki dzieci.
To było ważniejsze niż kruche nerwy Maddie. - Lub jego chęć pomocy
jej.
- Jestem zmiennokształtnym - Powiedział cicho - Mogę zmienić się w
jastrzębia i latać. Czy to nie jest dziwactwo?
Maddie patrzyła na niego. - Nie mówisz poważnie. - Zmiennokształtni nie
istnieją. Żartował z niej tak jak robił to Brian.
Przygryzła wargi i poczuła ból. Kilka chwil temu miała spotkanie z
duchami, które nie istnieją a szczególnie takie, które mogły być
wykorzystywanie do tego żeby przygnieść jej ramiona do krwi.
Westchnął.
- Jest wiele strasznych rzeczy na tym świecie, rzeczy, jakich sobie nawet
nie wyobrażasz. W odniesieniu do tego wybryki natury nawet się nie się
zaliczają do tej listy.
Coś w jego głosie sugerowało, że widział rzeczy, które sprawiedliwie
można by nazwą dziwadłami. Widział i może jej zabijał. Skrzyżował ramiona i
zadrżała - I to miało mnie uspokoić jak sądzę?
- Tak. - Znowu popatrzył na zegarek - Nie mam teraz czasu na dyskusje.
Mam umówione spotkanie.
Eleanor, pomyślała. - Ale jesteś cały mokry?
Wzruszył ramionami - I tak był zmoknął idąc tam.
- Dobra, lepiej jak już pójdziesz. - Powiedziała bardziej cierpko niż by
chciała.
- Maddie… - dotknął delikatnie jej policzka. Jego palce wywołały ogień
na jej skórze a jego dotyk poruszył coś głęboko w środku. - Elanor nic dla mnie
nie znaczny, jest tylko przewagą.
Parsknęła. Jak mógł tak powiedzieć? Widziała ich razem. Jeśli to była
tylko gra powinien wygrać Academy Award.
Opuścił ręce i zobaczyła żar w jego oczach - Muszę już iść. Skończymy tę
rozmowę później.
Wspomnienia zaatakowały ją. W sposób bardziej właściwy. Dodał Braian.
Drgnęła znowu. Jon zmarszczył czoło nieznacznie, następnie zabrał ręce z
jej włosów i odszedł w kierunku zajazdu.
Patrzyła jak odchodził. Nie był podobny do jej męża. Nie było w nim nic
delikatnego, zaufanie w każdej akcji uczyniło go wyższego niż było w
rzeczywistości. Brian był wysoki, góra, przy której każda osiemnastolatka czuła
się bezpiecznie a którego później bała się dwudziestolatka.
Więc dlaczego ich ciągle porównywała? Dlaczego rzeczy, które
powiedziała albo zrobił Jon ciągle przypominały jej o Brianie? Nie było tak, że
wyglądali tak samo - tylko błękit ich oczu był podobny, ale widziała więcej
emocji w wzroku Jona prze ostatnie pięć minut niż przez sześć lat małżeństwa w
oczach Briana.
Boże, dlaczego nie może po prostu za radą Jona opuścić to miasto i
wszystkie wspomnienia z nim związane?
Przygryzła wargi. Nie mogła nic zrobić by ochronić Briana i swojego
brata, ale nich ją cholera, jeśli teraz ucieknie.
Zaśmiała się gorzko. Już była przeklęta. Nikt nie mógł jej ochronić, nikt
nawet Jon.
Dotknęła swojego policzka. Jej skóra wciąż swędziała po dotyku jego
palców. Wilgoć sączyła się z krawędzi jednej z ran. Wytarła to i została jej krew
na palcach. Duchy istniały naprawdę. Miała rany na dowód tego. Więc dlaczego
zmiennokształtni nie mogli być prawdziwi?
Czekała aż Jon zniknie w zajedzie. Gniew wzrastał w niej. To nie było w
porządku. Przez całe jej życie ludzie odchodzili od niej. Lub uciekali w
niektórych przypadkach. I kiedy w końcu myślała, że znalazła kogoś, kto mógł
ją zrozumieć - on też odszedł od niej, po to by być z inną kobietą.
Czy naprawdę kilka minut miało znaczenie? Musiała z nim porozmawiać
potrzebowała kogoś, kto zrozumiałby jej ból i poczucie winy. Potrzebowała go
żeby ją przytulił, żeby ją dotykał i żeby powiedział jej, że wszystko będzie w
porządku. Nawet, jeśli wiedział, że to wszystko kłamstwa.
Nagle miała wizje Evana leżącego w zimnie wciąż na chatce podłogi i
wzięła głęboki oddech.
Jestem samolubna. Jej bratanek jest ważniejszy do niej. Był wszystkim,
co miało teraz znaczenie. Co chciała - potrzebowała nie miało teraz znaczenia.
Wóz strażacki zatrzymał się obok krawężnika i inni goście skierowali się
w jego stronę. Czerwone światło świeciło im po twarzach powodując, że
wyglądali jakby krwawili. Maddie drgnęła i skrzyżowała ręce. Miała nadzieje,
że to nie było ostrzeżenie, że ma więcej śmierci na koncie.
- Miałaś wielkie szczęście dzisiejszej nocy. - Komentarz padł z nocy za
nią.
Jęknęła i obróciła się wokół. Hank stał obok siedzenia, ręce miał w
kieszeni i czujny blask w oczach.
Przełknęła ślinę i podciągnęła rękę do gardła. Jak długo tam stał, ile
słyszał? - Przepraszam. Przestraszyłeś mnie.
- Nie miałem zamiaru.
Nie bardzo pomyślała patrząc w złośliwy blask w jego oczach.
- Jak pokój?
Wzruszył ramionami
- Ogień została zgaszony, ale zadzwoniłem po straż dla pewności.
- Było wiele szkód?
- Myślę, że gaśnica spowodowała więcej szkód niż pożar. Obawiam się że
nie będziesz mogła skorzystać z pokoju dzisiaj.
Maddie wiedziała że i tak nie mogłaby zasnąć w tamtym pokoju nawet,
jeśli mógłby z niego skorzystać. - Czy moje rzeczy były dotykane?
- Nie przez ogień.
To nie było to, o co pytała i on o tym wiedział. Lekki uśmiech próbował
się wyrwać z jego wąskich ust.
Skrzyżowała ręce - Może będzie lepiej, jeśli tam pójdę i wezmę je?
Podniósł krawędzie brwi. To dało mu wygląd sępa. Sępa, który chce się
dobrać do kości swoje ofiary.
- Dlaczego? Zamierzasz gdzieś iść?
Jak najdalej stąd. Posłała mu uśmiech - Muszę iść do domu.
- Aż mi wstyd, że musisz skrócić swoje wakacje. - Powiedział i przysunął
się krok bliżej.
Czuła opór i miała ochotę się wycofać. Nie mógł jej skrzywdzić, nie przy
wszystkich gościach stojących obok wozu strażackiego.
Ale wygląd jego martwych pustych oczu sprawił że nie była taka pewna.
- Ale dziwne rzeczy dzieją się tutaj dookoła. - Kontynuował i posłał jej
chłodny srogi uśmiech. - Chciałbym móc to natychmiast opuścić. Jest cholernie
bezpieczniejszy sposób, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Wcześniej myślała, że Brian był najbardziej zastraszającą osobą, jaką
znała. Ale wtedy nie znała Hanka. Zaschło jej w gardle więc skinęła.
Hank podszedł do przodu i chciał dotknąć jej policzka. Żółć podeszła jej
do gardła. Połknęła ślinę i zmusiła się do pozostania w miejscu.
- Nienawiedze tego, że tak piękna twarz tak mnie zawodzi.
- I tak będzie - powiedział Jon zza niej.
Rozdział 10
Jon zatrzymał się za nią, tak, blisko, że jego ciało otarło się o jej. Jego
zapach zakręcił jej w nosie, dziwne połączenie morskiej bryzy i starego drewna.
Ciepło, które było tak bardzo kojące, przeszyło jej zmysły. Maddie
zacisnęła pięści, tak przerażona reakcją na jego bliskości jak na Hank'a. Ale nie
ruszyła się. Nawet gdyby tego chciała, mężczyźni osaczyli ją jak wilki
owieczkę.
Hank uśmiechnął się i opuścił swoją dłoń.
- Panna Smith właśnie mówiła mi, że planuje wyjechać.
- Więc lepiej poszedłbyś przygotować rachunek dla niej, czyż nie?
Chociaż nie było tu żadnej aluzji groźby w cichym głosie Jon'a, migotanie
strachu padło na wąskie rysy twarzy Hank'a.
Jego zmarłe spojrzenie pobiegło za nim. Na moment, wyglądało to tak,
jakby się z kimś konsultował. Kiwnął głową i szybko zwiał. Jon dotknął jej
ramion i odwrócił ją do siebie.
- W porządku?
Jego oczy były pełne zainteresowania i to była jej zguba. Przez minutę
wyglądało to tak, jakby się o nią troszczył. Zniosła jego spojrzenie i oddaliła się.
- Tak, dzięki. - Jej głos zabrzmiał znów cierpko, ale nie mogła nic na to
poradzić.
Chciała by ten człowiek trzymał ją w ramionach, a to po prostu nie było
wyjście.
- Masz, weź to. - Powiedział i podał jej swój płaszcz. - Jest cieplejszy niż
twój sweter.
- Dzięki. - Jego gest ją zaskoczył.
Wrócił do zajazdu tylko po to, by to dostać? Dlaczego? Jak sam
zauważył, miał dostać się na spotkanie. Zsunęła sweter i podała mu go, przed
włożeniem jego marynarki.
Przerzucił sweter przez ramię. Może lubił deszcz. Albo po prostu nie
planował zostać długo w mokrym ubraniu. Przygryzła wargę i spuściła wzrok na
stopy.
- Zdecydowałaś się odejść po tym wszystkim? - Spytał.
- Tylko z zajazdu. Myślę, że nie jest już bezpieczna.
- Możesz mieć rację. - Rzucił okiem zapobiegliwie na zajazd, po czym
znów spojrzał na nią.
Ciepło znów uciekło z jego oczu, stając się obojętnym.
- Naprawdę muszę iść.
- Więc idź. Ciesz się z Eleanor. Umiem zając się sobą.
Jego oczy spochmurniały od irytacji. Maddie skrzywiła się. Nie była fair.
Zrobił, co mógł by znaleźć, Evana, więc bycie uszczypliwym na ten temat
nikomu by nie pomogło. Jeżeli traktował Eleanor nie bardziej niż trop, dlaczego
ona nie mogła?
Ponieważ widziałam, jak ona się do niego tuliła i to mnie wyprowadziło z
równowagi. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok.
- Widziałam hotel po tamtej stronie mostu, myślę, że nazywał się Morski
Brzeg. Złapię taksówkę dla mojego samochodu i zarezerwuję nam pokój.
- Dobrze. - Zawahał się, podniósł dłoń i dotknął jej policzka koniuszkami
palców.
Jego dotyk był delikatny, a pieszczota sprawiła, że coś głęboko w niej
zadrżało w odpowiedzi.
- Przemyj rany i odpocznij. Będę tam tak szybko, jak będę mógł.
Znów się oddalił. Patrzyła za nim do czasu, gdy nie zniknął jej z oczu.
Wtedy westchnęła i wróciła do gospody. Strażacy wciąż byli w budynku, ale
pozwolono jej zabrać torbę. Cieszyła się jej obecnością, zwłaszcza, gdy wyszła z
sypialni i znalazła Hank'a, czekającego na nią.
- Więc naprawdę wyjeżdżasz?
Przyglądała mu się przez moment z trudem.
- Jak powiedziałam. Ile jestem ci winna?
- Rozważając to, co się stało, uczynimy twój pobyt bezpłatnym.
- Dziękuję.
Strażak stojący najbliżej skierował się do drzwi. Zarzuciła torbę na plecy i
szybko podążyła za nim.
- Mam nadzieję, że się kiedyś zobaczymy. - Kontynuował Hank.
- Raczej nie - wymamrotała, trzymając się od niego na tyle daleko, jak to
możliwe.
Jego zdławiony chichot pełznął nad jej skórą. Zadrżała i mimowolnie
rzuciła z powrotem na niego okiem. Nie wracaj, ostrzegł ją jego wzrok. Jeżeli to
zrobisz, zginiesz. Przełknęła ciężko kluchę w gardle, próbując zignorować
przeczucie, i powoli zbliżyła się do szerokich pleców strażaka, by zejść z nim po
schodach.
* * * *
Jon odchylił się do tyłu na kanapie i przyjrzał się, jak Eleanor wchodziła
do pokoju. Ruszała się z gracją kota, jej włosy błyszczały w blasku ognia. Złoty
kot, pomyślał, zgadując, że to była jej alternatywna postać. Kot, którego widział
w lesie był czarny.
Uśmiechnęła się, kiedy wyłapała jego spojrzenie, a jej nocne oczy
wypełniły się ciepłem. Poczuł, że jego ciało odpowiedziało, chociaż nie miał
żadnej prawdziwej ochoty na tę kobietę. Ona była po prostu kolejną pracą.
A teraz wiedział, że to nie mógł być przypadek, tydzień temu.
Niebezpiecznie, czy nie, wziąłby, co Eleanor oferowała i cieszyłby się
tym.
Ale za każdym razem, gdy dotykał Eleanor, widział oczy Maddie -
przerażone i samotne, ale wciąż dziwnie odważne. Jakoś prześlizgnęła się przed
straże jego przeszłości i została przyjacielem. A on nie zostawiał przyjaciół
samotnych i przerażonych.
Ona ma piekielnie dużo do odpowiedzenia, pomyślał ponuro. Eleanor
była kluczem do dzieci, ciężkim orzechem do zgryzienia, uczciwie, lub nie. Jak
mógł oczekiwać, że wykona swoją pracę, skoro gdziekolwiek się obrócił,
widział coś, co przypominało mu o Maddie?
Przyjął swojego drinka z uśmiechem i klepnął poduszkę obok siebie.
Eleanor opadła obok niego i pogłaskała jego udo. Wpatrywał się w jej
oczy, modląc się, żeby były raczej złote, niż ciemne.
- Cieszę się, że zdecydowaliśmy się tu wrócić. - Wymruczała cicho. -
Dużo wygodniej.
Podejrzewał, że to nie o wygodę chodziło, a o samotność. Niebieski
Księżyc miał w bród klientów - i mnóstwo potencjalnego doświadczenia, gdyby
coś poszło nie tak.
Chociaż dlaczego pomyślał, że coś mogło pójść nie tak, nie umiał
powiedzieć. Miał mieszane uczucia, wolałby uważać na to, co robi - i co robi
ona.
- Nie często znosi na mój teren innego zmiennokształtnego -
kontynuowała. - Taurin Bay jest takim zadupiem.
Jej dłoń przesunęła się wyżej po jego nodze, ciągnąc za sobą, w każdym
dotkniętym miejscu, żar. Umysł mógł jej nie pragnąc, pomyślał cierpko, ale
ciało piekielnie chciało.
- Dlatego byłem taki zaskoczony, znajdując cię tu. Wyglądasz bardziej na
miastową dziewczynę.
Eleanor rzuciła mu leniwy uśmiech.
- Bo jestem. Niestety mój inny kształt, nie.
- Niewiele jest. - Przesunął się naprzód i dotknął linię jej policzka. - Ale
Taurin Bay to takie małe miasto. Małe miasta lubią się przyglądać i plotkować.
- Ah, ale ja lubię niebezpieczeństwo odkrywania.
Pochyliła się do jego ręki i pocałowała jego dłoń. - Poza tym, Taurin Bay
ma nastawienie jak metropolia. Możesz robić, co chcesz, a sąsiedzi nie mają
zamiaru o tym wiedzieć.
To jakiś rodzaj przyznania się? Czy miała na myśli, że może zabijać bez
podejrzeń sąsiadów? Taurin Bay nie był tak odizolowany. Ktoś, gdzieś musiał
coś wiedzieć.
- Więc co robisz dla podniecenia w miejscu takim jak to?
Eleanor uśmiechnęła się.
- Masz namyśli, oprócz prób uwiedzenia przejezdnego
zmiennokształtnego?
Przebiegł palcami wzdłuż jej szyi, pozwalając im na chwilę zostać nad jej
pulsem.
- Tak, oprócz tego.
- Poluję. Biegam wzgórzami w nocy. Pomagam Hank'owi w zajeździe
okazjonalnie.
I polowała teraz, z nim jako zwierzyną. Podniecenie biło z jej oczu,
ścigając się przez jej tętno. Kraniec, którego dotykał był zdecydowanie za
ciasno. Gdyby zmieniła postać, byłby w poważnych tarapatach. Wątpił, by jego
forma była w najlepszych snach, panterą.
- Nie wiedziałem, że Hank jest właścicielem.
- Oh, nie on. Ja jestem.
Uniósł brew ze zdziwienia. Może, jedynie może, Eleanor dała im ich
pierwszą wskazówkę.
- Na prawdę? Myślałem, że zajazd należy do Randolpha Barkera.
- Mój były mąż. Nie mógł znieść potrzeb zmiennokształtnego, biedny mój
kochany.
Potrzeb czy apetytu, zmiennokształtnego? Może powinni sprawdzić, co
się przydarzyło biednemu kochanemu Randolphowi, jak również czy nie był
właścicielem innych nieruchomości w okolicy.
Dłoń Eleanor dotknęła jego uda i ruszyła na zapięcie jego jeansów. Jego
pachwina zacisnęła się w odpowiedzi, cierpiąc z potrzeby.
Pochylił się i pocałował ją. Jej usta były gorące i słodkie, ale smak, nagle
stał się kwaśny. Cholera, on po prostu nie mógł tego zrobić.
Zignorował rozpaczliwą potrzebę trzymania Maddie w ramionach i
pocieszania jej, zignorował przebłysk bólu, kiedy od niej odchodził.
Ale po prostu nie mógł zignorować faktu, że nie miał zamiaru kochać się
z jedną kobietą, gdy pożądał drugiej.
Położył dłoń na dłoni Eleanor.
- Eleanor, stój.
Uniosła brew i oparła się.
- Tchórzysz? - Łagodnie zakwestionowała - Czy sprawa nie chcenia
zdradzenia swojej dziewczyny?
- Żadne - odpowiedział spokojnie - Tylko przestrzegam. Jaka jest twoja
inna postać, Eleanor?
- Kot. - Zaczęła sączyć drinka, w związku z jego zapobiegliwością -
Czarna pantera, ściśle mówiąc.
Więc to ona była kotem, którego widział w lesie. Jej włosy były
zafarbowane - zazwyczaj to właśnie był wskaźnik kolorystyki innego „ja”
zmiennokształtnego.
- Mój duch jest jastrzębiem, Eleanor. Nie pasujemy do siebie. - Nie, gdy
mogła się rzucić w istotnym momencie.
Uśmiechnęła się, ale nie sięgał on jej oczu. Światło bitwy rozbłyskiwało
głęboko w zakamarkach jej ciemnego spojrzenia.
- Ale myśl o przyjemności, Zmiennokształtny. Nigdy nie wiemy, kiedy
jedno mogłoby się zmienić i pożreć drugiego. Dreszcz strachu tylko
zwiększyłby podniecenie.
To był rodzaj zabawy, bez której mógłby się obyć.
- Nie chcę cię zranić.
- Oh, nie mógłbyś, uwierz mi. - Wymruczała łagodnie - Więc, dokąd
zaszliśmy?
Wziął kolejny łyk wina, zamiast odpowiedzieć i zobaczył nagły błysk w
ciemnej głębi jej oczu. Obiegł go chłód. Wino. Jezu, był głupcem.
Odłożył kieliszek i chwycił jej rękę.
- Zgaduję, że powinienem zrobić kulturalne rzeczy i wyjść.
- Oh, nie. Wciąż jest tak dużo do przedyskutowania.
Jej spojrzenie śmigło nad nim, bez wątpienia przyglądając się zegarowi.
Zastanawiał się ile czasu minie nim narkotyk zacznie działać.
Złożył szybki pocałunek na jej palcach, wstał i zapiął swoje spodnie.
- Będzie lepiej, jeżeli pójdę, Eleanor. Obydwoje o tym wiemy.
Wstała z nim. Drapieżny blask w jej oczach stał się wyraźniejszy -
łowczymi była w pełni sił. Magia szeptała wokół niego. Magia, która była stara i
pełna zła.
To miało ten sam zły smak, który był oczywisty po ataku na Maddie.
Wyciągnęła się, przebiegając paznokciami wzdłuż jego policzka.
Jej dotyk palił a wilgoć spłynęła w dół jego policzka, gęsta i ciepła.
Cofnęła rękę. Jej palce były usmarowane czerwono. Polizała je powoli, a
jej spojrzenie było gorące.
Łowczymi przygotowała się do skoku na swoją ofiarę.
- Nie mogę cię puścić. - Jej głos był zmysłowy, a jednocześnie szorstki -
prawie tak, jakby miała trudności z mówieniem. Albo trudności z pozostaniem
w ludzkiej formie.
- Jak mówiłam, mamy mnóstwo do obgadania. Jak to, dla kogo pracujesz i
jak ci się udało deptać nam po piętach.
Zacisnął pięści ledwo powstrzymując nagłe pragnienie odpowiedzi na jej
pytanie. Oczywiście przyjął jakieś serum prawdy. Boże, nigdy nie powinien być
wystarczająco arogancki, by myśleć, że może przyjść do jej legowiska i uciec
bez szwanku.
- Przepraszam. Nie mam czasu na pytania teraz. Rzeczy do zrobienia,
miejsca do bycia. - Rzucił jej swój zwyczajny uśmiech i machnął pięścią w jej
brodę.
Odrzuciło jej głowę na bok, zgniotło. Złapał ją przed upadkiem na dywan
i położył na sofie. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał to jej głowa rozbijająca się o
stolik do kawy albo podłogę - nie, gdy ona była jedyną, która mogła ich
zaprowadzić do dzieciaków. Nie miał pojęcia jak głęboko Hank w tym siedział.
Wciąż możliwe było, by facet nie miał zielonego pojęcia o tym, co
Eleanor robiła.
Możliwe, ale niepewne.
Szybko ją obszukał, ale nie stwierdził jedynie, że faktycznie nie miała na
sobie bielizny. Wstał i przestudiował pokój. Coś musi być, gdzieś, co dałoby im
więcej poszlaki. Odwrócił się i przeszedł w kierunku drzwi. Może sypialnia jest
dobrym miejscem na start... Światło wokół niego nagle zabrzęczało, i przez
moment, wejście się rozmazało.
Potrząsnął głową i przytrzymał framugi drzwi. Wziął kolejny krok, a
pokój zakręcił się krótko. Brzęczenie wzrosło, strzelając bólem w jego głowę.
Narkotyk - to musiało być serum prawdy, ale również wpływać jego
zdolność widzenia i chodzenia prosto. Lepiej uciekał, gdy jeszcze mógł.
Wyszedł z domu i wezwał swoją alternatywną postać. Musiał wrócić do
Maddie, nim narkotyk weźmie nad nim kontrolę.
* * * *
Maddie rzuciła okiem na zegarek po raz tysięczny. Zbliżała się północ, a
nie było żadnej wieści od Jona. Oczywiście, spędzał dobrze czas i nie spieszył
się wracać. Miejmy nadzieję, że on pamięta, czemu uwodzi Eleanor...
I, że, pomyślała, marszcząc brwi, to była myśl godna suki. Podniosła się z
kanapy i przeszła do okna. Zasłony były wyblakło pomarańczowe i pachniały
trochę zwietrzałym piwem i dymem. Właściwie lubiła ten pokój. Morski Brzeg
nie był jednym z bardziej luksusowych moteli. Ale stary facet przy biurku był
miły, mimo iż najwyraźniej go obudziła. I na pewno tu czekanie było
bezpieczniejsze niż dostanie się z powrotem do zajazdu.
Zepchnęła zasłony i oparła o szybę, przyglądając się falom liżącym plażę
po drugiej stronie drogi.
Problemem było, że stawała się zmęczona czekaniem. Zmęczona nic nie
robieniem, ale uciekaniem.
Minęły już czasy, kiedy zaczęła kontrolować swoje życie. Albo jakaś
maleńka część. Dzięki Jonowi, wiedziała teraz, że może kontrolować swoje
dary. Więc czemu ich nie poszerzać? Dlaczego nie spróbować znaleźć Evana
dzięki nim?
Strach podskoczył i złapał ją za gardło. Przygryzła wargę i oparła czoło o
szklaną szybę. Całe swoje życie była uczona, żeby bać się swoich darów,
gardzić tym, co mogły przynieść. I prawdę mówiąc, do tej chwili, nie przyniosły
nic prócz smutku. Ale teraz, w końcu, jest szansa żeby zrobić coś dobrego,
szansa by uratować życie.
Gdyby miała tylko odwagę.
Mogę to zrobić. Dla Evana, mogę to zrobić.
Wzięła głęboki wdech i podeszła do swojej torby, grzebiąc w niej dopóki
nie znalazła złotego łańcuszka Evana.
Może to pomoże. Może nie.
Siedząc po turecku na kanapie, oplotła dłoń łańcuszkiem i zamknęła oczy.
Wytworzyła obraz Evana w swoim umyśle i wrzuciła swoją potrzebę by
go znaleźć.
Nic się nie stało.
Zmarszczyła nieznacznie brwi. Przypomniała sobie jego śmiech, gdy grali
razem w piłkę nożną, wygląd jego twarzy podczas Halloween, gdy przebrała się
za wiedźmę i przyszła z wizytą. Wciąż nic się nie wydarzyło. Żadne obrazy nie
nadeszły.
Westchnęła i otworzyła oczy. Może potrzebowała innego bodźca - co
ostatnio wzmocniło jej koncentrację umiejętności?
Zsunęła się z kanapy i pobiegła do drzwi. Światło było wciąż w biurze.
Złapała swój klucz i pobiegła.
Stary człowiek popatrzył na nią, gdy podbiegała.
- Tylko mnie złap - powiedział z uśmiechem. - Co mogę dla ciebie zrobić,
dziewuszko?
- Czy jest gdzieś w pobliżu miejsce, gdzie znajdę jakieś pomarańcze?
Jeżeli był zaskoczony jej dziwną prośbą, nie pokazał tego po sobie.
- Obawiam się, że mało sklepów jest otwartych o tej porze. - Zmarszczył
brwi, stukając palcami w sękate biurko. - Ale mam parę starych na tyle. Jeżeli
chcesz ich na sok, będą dobre.
Maddie uśmiechnęła się sztucznie.
- Byłoby świetnie, dziękuję.
Zabrała pomarańcze i wróciła do pokoju. Po zamknięciu drzwi, znalazła
mały nóż i pokroiła je, wrzucając połówki do małej miski wróciła na kanapę.
Serce ścisnęło się w piersi - rytm powodował więcej niepewności niż
strachu. Zawiodła przy wszystkim w swoim życiu, nie chciała zawieść i w tym.
Podniosła miskę pod nos i wzięła długi wdech. Słaby zapach cytrusów
owinął ją, słodki i przekonujący. Podniosła łańcuszek i ponownie przywołała
uśmiech Evana w głowie. Przez moment nic się nie wydarzyło.
Wtedy ciemność rzuciła się na nią, ciągnąc ją w dół. Biegła pod prąd,
myśląc o Evanie, próbując wywołać tym sposobem sen.
Ciemność odwirowywała wolno, ukazując swojskie wnętrze starej chatki.
W jednym kącie mogła zobaczyć kopiec koców, którym był Evan i drugi
nastolatek. W innym, jasny płomień. Siedzącym na krześle obok ognia był
Hank. Co on robił w chatce, gdy podobno w nocy pilnował zajazdu?
Sen mienił się, przygasając nieznacznie. Zmusiła się do koncentracji.
Musiała skierować sen na zewnętrzną stronę chatki... Obraz był zamazany
przez minutę, potem się poprawił. Wysokie, przyprószone śniegiem sosny
otoczyły otoczenie jak wartownicy na służbie. Wiatrochron, pomyślała. Drzewa
były zbytnio pod nadzorem, by były czymkolwiek innym; droga pokryta
topniejącym śniegiem prowadziła do chatki przez sosny.
Jej sen podążył tam. Ślad otworzył się na stok, za niebieskawymi
sosnami, na dzikość górską. W końcu podeszło do głównej drogi. Skrzynka
pocztowa przy drodze mówiła „Chatka Malkin”. Sen zaniósł się i podszedł do
znaku - „Jewell, 15 mil”.
Ogromny trzask wyszarpał ją ze snu. Z piskiem przerażenia, skoczyła na
równe nogi, serce łomotało gdzieś w sąsiedztwie gardła.
Ktoś lub coś było za jej pokojem.
Rozdział 11
Maddie wzięła głęboki oddech, zebrała odwagę i podeszła do okna.
Odsuwając zasłony na jedną stronę wyjrzała przez nie.
Jon leżał na masce jej terenówki. To musiało być to uderzenie, które
słyszała, - ale jak do cholery on się tam dostał? Wyglądał jakby ktoś go tam
rzucił, i na pewno się nie ruszał.
Przestała oddychać... czy był ranny?
Podbiegła do drzwi. Podniósł się, kiedy wybiegła, na jego pełnych ustach
pojawił się uśmiech.
- Maddie. Dobrze cię widzieć.
Na jego policzku było nacięcie. Mimo że nie wyglądało na głębokie, krew
była rozsmarowana po całej prawej stronie jego twarzy. Mówił niewyraźnie, a
jego oczy były nieskupione. Świetnie, pomyślała gorzko, jest pijany. I pogiął mi
maskę. Zmarszczyła brwi i spojrzała w górę. Aby spowodować tak duże wgięcie
musiał spaść na głowę z wysokości, ale nie było tam dachu nad werandą, nic, z
czego mógłby spaść. Więc jak udało mu się wylądować twarzą na środku jej
maski? Zleciał?
Jej oczy rozszerzyły się na tę myśl. O Boże, o mógł latać. Powiedział jej,
że był zmiennokształtnym. Że jego inną formą był jastrząb. Zwilżyła usta,
obserwując go nerwowo. Wcześniej mu tan naprawdę nie wierzyła. Coś głęboko
w niej zaprzeczało, mimo że była zaatakowana przez duchy, których istnienie
włożyłaby między bajki razem ze zmiennokształtnymi.
Jej wzrok ześlizgnął się do maski pod nim. Jeśli mógł latać, to
przynajmniej powinien umieć lepiej lądować.
Zobaczyła starszego faceta z biura wyglądającego przez okno i podała
Jonowi rękę.
- Chodź, pomogę ci wejść do środka zanim przyciągniemy więcej uwagi.
Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowali był starszy pan dzwoniący na
policję.
Złapał jej rękę i zsunął się z maski, ale jego ruchy były niepewne, prawie
niezgrabne. Zmarszczyła brwi. Na jego czole perlił się pot, który przyciemniał
jego złote włosy, a jego oddech był płytki i szybki. To musiało być coś więcej
niż zwykłe pijaństwo - może był chory. Zaczęła się martwić. Może powinna go
po prostu zabrać do szpitala.
Wsunęła mu rękę pod ramiona, aby go przytrzymać. Ich czy się spotkały,
jego wzrok wypełniony był ciepłem, które przeszło przez jej duszę. Dotknął jej
policzka, a później przesunął delikatnie palec w dół na jej usta. Oparła się
pokusie by pocałować jego rękę i zamiast tego się odsunęła. Nie chciała
wzbudzić ognia, którego nie mogła kontrolować.
Jego ręka opadła.
- Powinniśmy wejść do środka. - Powiedział krótko, odwracając wzrok. -
Jest bezpieczniej.
Bezpieczniej, od czego? Eleanor? Co się stało podczas ich tak zwanej
randki? Maddie zmarszczyła brwi, ale pomogła mu dostać się do pokoju.
Posadziła go na łóżku, a później poszła zamknąć drzwi.
Nie powiedział nic, ale podążał za nią wzrokiem, kiedy przechodziła
przez pokój. Gorąco wkradło się na jej policzki. Zmoczyła ręcznik w łazience, a
później z powrotem podeszła do łóżka. Nie poruszył się. Ledwo mrugał.
Zmarszczyła brwi i ostrożnie starła krew z jego twarzy. Tak jak
podejrzewała nacięcie nie było głębokie. Czy Eleanor zaatakowała go nożem?
Czy może stało się coś innego?.. Może coś zrobionego w pasji? Maddie
polizała usta. Był mimo wszystko zmiennokształtnym. Kto wiedział jak
wyglądały ich gody...
- Dziękuje. - Powiedział miękko, kiedy skończyła.
Skinęła głową. Unikając jego wzroku wrzuciła ręcznik do łazienki i
wróciła na środek pokoju, tak daleko od łóżek i sugestii intymności jak to było
praktyczne.
- Dowiedziałeś się czegokolwiek o Evanie? Albo chatce? - Skrzyżowała
ramiona oparła się o tył sofy, obserwując go ostrożnie.
- Nie
Jego odpowiedź była zaprawiona niemożliwą ilością gniewu.
Zmarszczyła brwi.
- Dlaczego nie? Co się stało?
Przejechał dłonią po nieogolonej brodzie. Na jego twarzy pojawiła się
ostrożność, a jego uśmiech był gorzki.
- Nic się nie stało. Absolutnie nic.
Znów słyszała w jego głosie gniew. Uniosła brew zdziwiona. To było tak,
jakby w jakiś sposób winił ją za cokolwiek, co się nie stało.
- Co masz na myśli?
Ich spojrzenia się spotkały. Jego niebieskie oczy były jasne i świeciły się
jakimiś emocjami, których nie mogła zdefiniować.
- Mam na myśli, że nie mogłem w prowadzić w życie mojego planu żeby
ją uwieść, cholera.
Przeszły przez nią ulga i zaskoczenie. Zacisnęła pięści i odwróciła wzrok.
Mimo że była intensywnie szczęśliwa, że nie udało mu się jej uwieść, to
wiedziała, że nie powinna się tak czuć. Prawie go nie znała - dlaczego miało ją
obchodzić, czy spał z inną kobietą, zwłaszcza jeśli zapewniało to informacje na
temat Evana.
Poza tym, już ją ostrzegł, żeby nie spodziewała się niczego więcej niż
tylko asysty z jego strony. Był samotnym strzelcem. Chciał kobiety, która
dotrzyma mu towarzystwa w nocy, nic więcej.
I mimo że ogromnie chciała żeby Jon trzymał ją w ramionach i całował, i
kochał się z nią, wiedziała, że jedna noc z nim to nigdy nie będzie
wystarczająco. Pokazał jej czułość i opiekuńczość, jakiej nie spodziewała się po
mężczyźnie. Przez to, zaczynała sobie zdawać sprawę, że nie chciała spędzić
reszty życia sama. Potrzebowała w swoim życiu kogoś takiego jak Jon. Tylko,
że on wyraził się jasno, nie potrzebował w życiu niczego więcej niż przyjaźni.
Znów spojrzała mu w oczy. Jego ramiona były skrzyżowane, a usta
zaciśnięte, nadając mu ponury wyraz. Zastanawiała się, dlaczego.
- Co poszło nie tak?
Skrzywił się. Rozdrażnienie przemknęło przez jego twarz, jak ciemna
chmura.
- Ty.
- Ja? - Podniosła brwi, zdziwiona. - Jak ja cię niby powstrzymałam?
Nawet mnie tam nie było.
Przejechał dłonią po spoconych i rozczochranych włosach.
- Byłaś wszędzie.
Jego słowa szeptały w jej sercu. Odwróciła wzrok od jego nagle
intensywnych oczu. Jeśli nie będzie ostrożna zacznie myśleć, że jemu na niej
zależało.
Potem zmarszczyła brwi. Działo się tu coś dziwnego. Nie powiedziałby
czegoś takiego z własnej woli, nie po tym, jak tyle razy ją ostrzegał, żeby się nie
angażować. Więc dlaczego to powiedział? Dlaczego odpowiadał na każde jej
pytanie?
- Dlaczego zachowujesz się tak dziwnie?
Skrzywił się.
- Eleanor podała mi jakiś narkotyk.
- Jest niebezpieczny? - Szybko wstała z sofy. - Potrzebujesz doktora?
- Nie. - Znów wydawał się odpowiadać niechętnie. - To tylko pieprzy
moją zdolność do widzenia i chodzenia prosto i sprawia, że mówię ci rzeczy,
których nie powinnaś wiedzieć. I to mnie naprawdę wkurwia, Maddie.
Próbowała zignorować oskarżenie w jego oczach. Evan był jej
siostrzeńcem. Miała prawo i intencje dowiedzieć się wszystkiego, co mogła o
kobiecie, która go zabrała. I o mężczyźnie, który pomagał jej go znaleźć.
- Więc jak uciekłeś, skoro narkotyk tak źle na ciebie działa.
Jego uśmiech był ponury.
- Uderzyłem ją zanim narkotyk zadziałał.
Uderzył ją? Obrazy Briana przebiegły przez jej umysł i zamknęła oczy,
żeby się ich pozbyć. Jon nie był Brianem. Nie uderzał kobiet dla przyjemności,
tego była pewna. Ale nadal...
- Wszystko z nią w porządku?
- Oczywiście, że tak. Uderzyłem ją tylko raz, żeby ją ogłuszyć. -
Zmarszczył brwi w jej kierunku. - A czemu cię to obchodzi? Ona
prawdopodobnie wysłała te duchy, żeby cię zaatakowały i - jestem tego pewien
- to ona chciała mnie zabić tą strzałą. I prawdopodobnie dokończyłaby robotę
dzisiaj gdybym jej nie uciekł.
- Wiem, tylko, że ja... - Zawahała się i pokręciła głową. Co ona sobie
myślała? Jon nie musiał i prawdopodobnie nie chciał znać jej pełnej przemocy
przeszłości z Brianem. - Jesteś pewien, że nie potrzeba ci doktora?
- Jestem pewien. Efekty nie są już tak silne jak były.
Nadal obserwował ją z ostrożnością. Zmarszczyła brwi zastanawiając się,
czemu. Wtedy to do niej dotarło. Narkotyk sprawiał, że musiał odpowiadać na
pytania zgodnie z prawdą. Uśmiechnęła się. To była pokusa, której nie dało się
oprzeć.
- Nie rób tego. - Ostrzegł ją cicho. - Może ci się nie spodobać to, czego się
dowiesz.
Skrzywiła się. Siedział na środku łóżka, opalony mężczyzna, ubrany w
czerń, z równie ciemną przeszłością. Była dla niej taką samą zagadką teraz jak
tego dnia, kiedy pojawił się u niej w sypialni. To nie miało się zmienić, chyba,
że wykorzysta tą chwilę.
- Dla kogo pracujesz Jon. - Zapytała miękko.
Widziała walkę w jego oczach i irytację w tym, jak nagle napiął mięśnie
ramion. Wiedziała, że nie powinna, ale co innego miała zrobić. Jon nie chciał się
dzielić żadnymi informacjami - to może być jej jedyna szansa, żeby się czegoś o
nim dowiedzieć.
- Krąg Damaszku. - Jego odpowiedź padła przez zaciśnięte zęby.
Walczył z narkotykiem, walczyłby nie odpowiadać na jej pytanie.
Nie jestem sprawiedliwa. Pomyślała, ale nie zamierzała przestać, skoro
już zaczęła.
- A oni są?
Wziął głęboki oddech i powoli go wypuścił. Spojrzał na nią bezlitośnie.
- To organizacja złożona z medium, wiedźm i paranormalnych kreatur,
takich jak wampiry i zmiennokształtni. Ścigamy tych złych, te kreatury, które
ukrywają się w cieniach i zabijają.
Jego głos był zimny i bez wyrazu. Patrzyła mu w oczy i widziała w nich
horror. Wampiry i zmiennokształtni i Bóg jeden wie, co jeszcze były częścią
codzienności dla tego mężczyzny. I to ją przerażało. Jak również przerażała ją
wiedza, że gdzieś tam była organizacja, która walczyła z tymi kreaturami. I
pomyśleć, że spędziła ostatnie sześć lat ukrywając się przed światem, ponieważ
jej pirokineza była zagrożeniem dla wszystkich. Jakim żartem to się teraz
wydawało!
Potarła oczy, a potem znów na niego spojrzała. Głęboko w jego
niebieskich oczach, poza cieniami śmierci zobaczyła iskierkę desperacji i
zastanawiała się skąd ona się wzięła.
- Rzeczy jak te, które zabrały Evana?
- Tak.
- I Eleanor jest jedną z tych rzeczy?
- Tak.
Na jego czole pojawił się pot. Jak dużo serum prawdy dostał? Ile czasu
miała, zanim uwolni się spod jego wpływu? Co jej powie lub zrobi, kiedy to się
stanie?
- Czym jest Eleanor?
- Zmiennokształtną, stara magia. Zła inkarnacja.
I ona przetrzymywała Evana, Bóg wie, w jakim celu.
- Stara magia? Co masz na myśli?
Uderzył w łóżko.
- Cholera Maddie, po prostu przestań. Narażasz się na jeszcze większe
niebezpieczeństwo zadając te pytania.
Skrzyżowała ramiona i zignorowała jego ostrzeżenie.
- Po prostu odpowiedz na pytanie.
Wydał z siebie dźwięk, który był prawie warknięciem.
- To znaczy, że może kontrolować magię. Im starsza magia, tym starsza,
bardziej potężna jest osoba.
- I Eleanor jest obiema?
- Tak.
Po jej plecach przebiegł dreszcz. Zacisnęła pięści, żeby jej ręce przestały
się trząść. Eleanor nie wyglądała na starszą niż Maddie, więc jak mogła
posiadać taką moc, o której mówił Jon?
- Nie wygląda na żadne.
- Nie, nie wygląda. I to sprawia, że jest jeszcze bardziej niebezpieczna, w
moim mniemaniu. - I niech cię cholera za kontynuowanie tego. - Zdawały się
mówić jego oczy.
Zwilżyła usta.
- Ale, do czego ktoś taki potrzebowałby krwi nastolatków?
Minęło kilka sekund zanim odpowiedział.
- Rytuały krwi tworzą potężną magię. Ma wiele zastosowań.
Rytuały krwi. Trudno w to uwierzyć... A jednak, patrząc w jego oczy
widziała tylko ponurość prawdy. Nie mógł jej skłamać, nie ważne jak bardzo
chciał. Przeszedł ją dreszcz i prawie życzyła sobie, żeby nigdy nie zaczęła tych
pytań. Miał rację. Były rzeczy, o których lepiej było nie wiedzieć.
Potarła lekko ramię.
- Jakich zastosowań?
- Można jej użyć, żeby wskrzesić zmarłych, aby wydłużyć życie, aby
zwiększyć moc niektórych zaklęć. - Odpowiedzi były coraz bardziej nagłe, a
czas między jej pytaniami a jego słowami dłuższy.
Może działanie narkotyku się kończyło.
Odwróciła wzrok i przyglądał się krawędzi łóżka. Napięcie panujące w
cichym pokoju zdawało się podnosić o kilka stopni. Wzięła głęboki oddech i
zadała pytanie, które najbardziej się liczyło.
- Dlaczego nie mogłeś uwieść Eleanor.
Nie odpowiedział od razu. Cisza zdawała się wydłużać, drażniąc nerwy.
Cichy dźwięk sprawił, że podniosła wzrok - za późno by się odsunąć.
Zatrzymał się kilka centymetrów od niej, niebieskie oczy nieczytelne, a
jednak w jakiś sposób zniewalające. Przełknęła ślinę. Otoczyło ją ciepło jego
ciała, wymieszane z zapachem jego wody po goleniu. Przeszło przez nią ciepło.
Był blisko, tak, blisko, że jej piersi otarły się o jego tors i sprawiły, że
przebiegł ją ogień pożądania, przedzierając się przez jej duszę.
To był najwyższy czas, żeby się wycofać, żeby przestać zadawać pytania i
po prostu się odsunąć, ale nie mogła. Coś w jego oczach sprawiło, że przestała
oddychać i nie mogła się ruszyć.
- Powiedz mi, dlaczego? - Powtórzyła, prawie ochryple.
I zastanawiała się, czy właśnie popełniła największy błąd swojego życia.
- Kiedy robiłem to Eleanor. - Przesunął palcami po jej policzku, jego
dotyk znaczył jej skórę, mimo że był lekki jak dotyk motyla. - Chciałem, żebyś
to była ty.
Złapał jej brodę jedną ręką i pochylił głowę w jej stronę.
- A kiedy robiłem to... - Lekko dotknął jej ust swoimi, a potem podniósł
drugą rękę by objąć jej twarz. - Chciałem robić to tobie.
Jego usta złapały jej wargi, jego język je rozdzielił i delikatnie badał jej
usta.
Gorąco wybuchło w jej brzuchu, paliło w jej żyłach, ciepłe i szybkie.
Dobry Boże, tyle czasu minęło odkąd była trzymana, całowana z
jakimkolwiek poczuciem ciepła... I nigdy w całym swoim życiu nie chciała być
przez nikogo dotykana, tak jak chciała, żeby on dotykał jej. Oddała się jego
pocałunkowi, pogłębiając go, delektując się smakiem jego ust, kiedy przyciskała
się do jego gorącego ciała.
Jego ręka zsunęła się po jej boku. Podniósł jej koszulkę i położył rękę
nisko na jej plecach. Trzymał ją blisko, jakby nigdy nie chciał jej puścić.
Gorąco i pożądanie przebiegło przez jej duszę. Chciała, żeby ten
mężczyzna ją głaskał, stał się z nią jednością. Chciała go z taką ostrością, że ją
to przerażało. Objęła jego szyję, czując słony smak jego skóry.
- Potrzebuję cię. - Wyszeptał w jej włosy, jego oddech był ciepły, kiedy
owioną jej szyję.
Jego słowa przebiegły przez jej umysł. Potrzeba, pomyślała z nagłą
jasnością. Potrzeba była daleko, daleko od miłości. O Boże, chyba zakochuję się
w tym mężczyźnie, a jego to po prostu nie obchodzi. To był koszmar, którego
obiecała sobie nigdy więcej nie przeżyć.
Wsunęła ręce między nich i pchnęła. Jego ręce zacisnęły się wokół niej,
opierając się na chwilę, a potem niechętnie ją puścił.
- Nie mogę tego zrobić. - Powiedziała cicho. Oddychał tak samo szybko
jak ona i wyglądał na tak samo zszokowanego nagłą intensywnością pocałunku.
- Mimo że nie zaprzeczę, że chcę.
Wziął głęboki oddech i przesunął dłonią przez włosy. Praktycznie to samo
powiedział do Eleanor mniej niż godzinę temu. I nie podobało mu się to, jak ona
brzmiała, rzucana do niego z powrotem.
Jej policzki nadal były zarumienione pożądaniem. Cholera, jeżeli pragnęła
go tak samo jak on jej, to, dlaczego ich powstrzymała?
- To nie była moja noc. - Wymamrotał, a potem uśmiechnął się smutno i
odsunął. - Ale hej, nie możesz winić faceta, że próbował.
Gniew i ból przebiegły przez wir emocji w jej aurze, sprawiając, że
żałował swoich słów. Ale tylko na chwilę. Nie ważne jak mu się podobała, to
nigdy nie mogło się stać, czym więc niż krótkim momentem, czymś więcej niż
chwilą przyjemności.
To było zbyt niebezpieczne, żeby chcieć czegoś więcej.
Odwróciła wzrok i odeszła od niego, zanim powróciła do stolika.
Z powrotem usiadł na łóżku. Im dalej od niej tym lepiej, pomyślał ponuro.
Już teraz tak bardzo jej pragnął, że go to bolało. Ostatnią rzeczą, której
potrzebował był zapach jej perfum, jej skóry. Uczucie jej gorącego ciała blisko
niego...
Odchrząknęła, a on spojrzał w jej oczy, w których była ostrożność. Jej
policzki nadal były zarumienione, a usta miękkie i zapraszające...
Uśmiechnął się. Tak czy inaczej to nie będzie łatwa noc. Zwłaszcza, jeśli
narkotyk nadal będzie działał.
- Może ty nie miałeś szczęścia z szukaniem Evana, ale ja miałam. -
Powiedziała cicho.
W jej oczach była ujmująca mieszanka ostrożności i dumy.
- Powiedz mi ją. - Powiedział. Wiedział, że musiała użyć swoich
zdolności jasnowidzenia, co było dużym krokiem dla kogoś, kto tak się bał
swoich zdolności.
- Zmęczyło mnie czekanie. - Powiedziała szczerze. - i pomyślałam, że
spróbuję go znaleźć.
Skinął głową. Spojrzała mu na sekundę w oczy, a potem przesunęła dłonią
przez jej poplątane rude włosy. Strach, pomyślał, i zaczął się zastanawiać, czy to
jej ojciec sprawił, że tak się bała swoich zdolności.
- Jest w miejscu zwanym Chatką Malkin. To jakieś piętnaście mil (jakieś
20 km) od Jewell.
Nie pytał, przy której drodze, bo po prostu wiedział, że by mu
powiedziała, gdyby wiedziała. To był początek, a na pewno dużo więcej niż on
się dowiedział.
- Świetna robota, Maddie.
Lekki rumieniec wspiął się na jej policzki. Wyglądała zadowoloną i tak
bardzo spragnioną całowania. Odchrząknął i spojrzał na zegarek. Było dobrze
po północy.
- Dlaczego nie przerwiemy na noc i zaczniemy wcześnie rano? Jeżeli się
nam poszczęści znajdziemy ich i szybko was stąd ewakuujemy.
Jej wzrok powędrował po łóżku i spotkał się z jego.
- Chciałbyś najpierw kawę, albo coś?
Unikała pójścia do łóżka, unikała jakiejkolwiek intymności.
- Nie będę na ciebie naskakiwał. - Powiedział z krzywym uśmiechem.
Mógł chcieć, ale nie zrobiłby tego.
Samokontrola to jedna z rzeczy, których się nauczył aż za dobrze.
- Szybko się uczę. Żadna kobieta nie musi mnie odrzucać dwa razy.
Na jej policzkach znów pojawił się rumieniec i niezadowolenie na chwile
było widoczne w jej oczach. Potem wstała i przeszła przez pokój do swojej
torby.
Obserwował ją aż zamknęła drzwi do łazienki, a potem się rozebrał i
wszedł do łóżka. Wyłączył światło, słuchając nocy i wiatru wiejącego pośród
drzew za oknem. Uspakajający dźwięk, gdyby nie fakt, że znajdował się kilka
metrów od kobiety, której pragnął i nie mógł mieć.
Po długim odwlekaniu wyszła z łazienki i wspięła się do łóżka. Nie
patrzył na nią, nie musiał. Zapach róż go otaczał i jej emocje wypełniły jego
umysł kolorami. Nie mógł jej zablokować. Nawet jeśliby chciał.
Skrzyżował ręce nad głową i patrzył w górę na sufit. Po chwili jej oddech
stał się wolniejszy, ale coś mu mówiło, że nie spała. Czekał, zastanawiając się,
czy zada to jedno pytanie, którego się obawiał.
- Jon? - Powiedziała cicho.
- Hmmm? - To było to. I nie miał innego wyboru, jak jej odpowiedzieć,
nie ważne, czy skrzywdzi ją po drodze.
- Co tak naprawdę do mnie czujesz?
Pragnę cię bardziej niż pragnąłem jakiejkolwiek innej kobiety. Chcę cię
na więcej niż tylko jedną noc. Ale nie to pytanie zadawała.
- Nie wiem, - powiedział cicho. - Po prostu nie wiem.
I to właśnie martwiło go najbardziej.
Rozdział 12
Jon czekał aż usłyszy dźwięk zamykania drzwi prysznicowych, po czym
wstał i podszedł do telefonu.
Stara czarownica odpowiedziała natychmiast.
- Jest trochę wcześnie, kowboju. Czy ty nigdy nie śpisz?
Nie, poprzedniej nocy nie spał. I wiedział po tonie głosu Seline, że jej nie
obudził. Uśmiechnął się. Przez te wszystkie lata zdążył dowiedzieć się, że ona
rzadko śpi dłużej niż kilka godzin.
- Myślę, że mamy przewagę nad dziećmi i jeśli szczęście dopisze to
złapiemy je w ciągu kilku godzin.
- Nie licz na szczęście. To zmienny przyjaciel.
- Tak zapamiętam. Mamy już te zapisy wszystkich zmiennokształtnych w
tym regionie?
- Cholera brak, zarejestrowanych, ale to nic nie znaczy większość swoich
pobratymców jest wędrownikami.
Większość, ale nie wszystkie. Wilki i jastrzębie miały raczej taki
charakter jak to większość rozstrzygnęła prawdopodobnie, dlatego że jako
zwierzęta miały kształt taki, że ciągnęło go do znalezienia partnera na całe
życie. Spojrzał w kierunku łaziki a następnie przesunął ręką po oczach.
- Co znalazłaś na temat Hanka Stewarda?
- Nic więcej ponad to, co jest w aktach. Urodził się w St Helens prawie
sześćdziesiąt lat temu.
- I wygląda ledwie na trzydzieści. i był jedynakiem. Przyjechał do Taurin
Bay dziesięć lat temu. Żyje w wynajmowanym domku na Maxwell Street.
Nigdy się nie ożenił i o ile mogę domniemać nie ma żadnych krewnych.
Oczywiście samotnik, bo kogóż lepszego można wybrać, jeżeli nie
człowieka, którego zniknięciem nikt się nie przejmie i pod którego można się
łatwo podszyć.
- Żadnych niezidentyfikowanych ciał w regionie?
- Na razie żadnych, Wciąż przesiewamy raporty policyjne z różnych
państw.
Które mogą trwać kilka dni. Nie mieli za wiele czasu i w ostateczności to
nie spowoduje zbyt wielu różnic.
- Znalazłem naszego zabójcę, Seline. Myślę, że ona za pomocą magii krwi
przedłuża swoje życia i życie swojego ochroniarza, człowieka, który podszywa
się teraz pod Hanka Stewarda.
- Ktoś, kogo znamy?
- Nie. Ma na imię Eleonora Dumaresq i mam przeczucie, że przeżyła już
wiele wieków.
- Użyj tego cholernego amuletu, który ci dałam. Będzie cię chronił przed
nawet najgorszymi jej czarami. - Zawahała się, wątpliwości wkradały się do
niej. - Potrzebujesz pomocy?
Jego wzrok powędrował w kierunku łazienki ponownie. Maddie
obstawiała, że nie poradzi sobie z Eleanor i Hankiem sam, może miała racje. Ale
tylko on wiedział, że nic z kręgu nie jest wystarczająco blisko żeby pomóc mu w
tej chwili.
- Mack pojawił się, w Taurin Bay. Użyję go, jeśli będę musiał.
- Czuje, że będziesz go potrzebował, kowboju. Sugeruje żebyś zadzwonił
do niego teraz. I pozostańcie w kontakcie.
- Tak zrobię. - Ton jej głosu powiedział mu, że propozycja jest więcej niż
w porządku.
Rozłączył się i spojrzał na zegarek. Szósta godzina. Mack mógłby być na
nogach teraz. Wybrał kolejny numer.
- Tak? - Odpowiedział mu szorstki ton, miał racje, domyślał się.
- Mack, tutaj Jon Barnett
- Serio, co się stało?
Sarkastyczny ton głosu Macka wywołał u niego uśmiech.
- Prosiłeś żebym zadzwonił jak będę miał jakieś informacje. Robię to.
- Zastanawiałem się, nigdy nie przestaje. - Powiedział Mack sucho. - Co
masz?
- Myślę, że lepiej sprawdzić kobietę o imieniu Eleanor Dumaresq.
Wsypała mi narkotyki do drinka i próbowała wyciągnąć ze mnie informacje.
Może warto dowiedzieć się, co stało się z jej byłym mężem a także dowiedzieć
się czy posiada jakieś inne własności poza Zajazdem Sherbrook.
- Myślisz, że jest związana z zaginięciem tych dzieci?
- Myślę, że to prawdopodobnie, ale nie mam na to dowodów w tym
momencie.
- Będziemy mieć na nią oko. - Mack się zawahała a Jon mógł niemal
usłyszeć zmieniające się urządzenia w psychice. - Słyszałem, że był tu wczoraj
pożar.
Gruby męski głos był neutralny. On wiem, pomyślał Jon.
- Serio?
- Młoda kobieta od montażu podała opis Madeline Smith i kogoś, kto ją
uratował a jego opis był niezwykle podobny do ciebie.
- Nie zatrzymałem się w zajadzie wczorajszej nocy.
- Może i nie, ale sprawdziłem w rejestrze i Madeline Smith tam jest.
Jon zaklął pod nosem. Zapomniał o rejestrze.
Mack kontynuował.
- A dwa dni temu zarejestrowano was w tym samym zajedzie i to w tym
samym pokoju.
Jon przetrzepał włosy rękami. Lepiej dać Mackowi pewne informacje niż
później być ciąganym po celach w celu przesłuchania. W innym terminie nie był
już potrzebne.
- Ona nie jest zamieszana w zaginięcia tego dziecka. Ona próbuje je
odnaleźć.
- To, dlaczego zniknęła?
- Ona jest psychiczna. I jeśli się nie mylę ma napięte stosunki z ojcem
dziecka.
- I trochę napięte stosunki z policją… Ojciec dziecka nie jest jednym,
który jest przekonany, że jest odpowiedzialna za śmierć męża.
Mąż? Maddie była mężatką? Jon zaklął cicho.
- Co było oficjalną przyczyną jego śmierci?
- Umarł w pożarze.
Jon zamknął oczy. Wyjaśnił się jej strach jej potrzeba odwrotu.
Zastanawiał się czy kochała mężczyznę, którego poślubiła i zabiła. Zastanawiał
się czy pożar był błędem czy zamierzeniem.
- Mack, potrzebuje jej pomocy. Możesz zachować to wszystko między
nami przez kilka dni?
- Mógłbym, jeśli obiecasz, że dasz mi znać o każdej nowej zdobytej
informacji.
- Obiecuje Kiedy pozwolił już żeby agent się dowiedział nie było innego
wyjścia. Pomimo ostrzeżeń Seline nie chciał w to wszystko wprowadzać jeszcze
Macka. Agent FBI chce sprawiedliwości dla Hanka i Eleanor i tu nie było innej
opcji. Wymiar sprawiedliwości nie może zrozumieć kogoś jej pokroju, a tym
bardziej kogoś takiego utrzymać.
Tylko śmierć mogła to robić.
- Dobrze. - Warknął Mack. - Będziemy w kontakcie.
Jon się rozłączył. Przynajmniej teraz mogli poruszać się bez obawy o
policje i Macka. Zmarszczył brwi i oparł się o ścianę patrząc na drzwi od łaziki.
Teraz wszystko, co musiał zrobić to przekonać ją, że intensywność ich
pocałunków nie wynikała z niczego więcej niż z narkotyków. Że to było
niczym, bo nic dla niego nie znaczy.
Po ataku ostatniej nocy było jasne, że Hank i Eleanor wiedzą, że pracuje z
nim. Dłuższe zostanie w Taurin Bay było wielki niebezpieczeństwem dla jej
życia.
Działając na zimno nie udało mu się jej przekonać do tej pory, ale liczył,
że teraz się uda. Coś w jej oczach powiedziało mu że przywrócił wspomnienia z
jej przeszłości, o której ona wolałaby zapomnieć. Może wspomnień o byłym
mężu, którego bała się tak bardzo że wolała zabić.
Odsunął się od ściany i wrócił do stołu. Dziś zanim zrobi coś jeszcze
musiał wrócić do wozu i wziąć broń, która tam jest. Po ostatniej nocy Elaeanor
będzie czekała na kolejny jego ruch. Nie miał zamiaru przystępować do walki
bez środków do ochrony Maddie.
Maddie nachyliła głowę pod prysznic i pozwoliła żeby olejek do masażu
nawilżał jej skórę. Była głupia - głupia, że całowała Jona i głupia, że zadała to
cholerne pytanie.
I co tak naprawdę oczekuje mu powiedzieć? Jakby nie była, nie była
pewna swoich emocji już teraz. Czego ona oczekiwała? Że będzie inaczej? Byli
sobie obcy, wrzuceni do niebezpiecznej sytuacji przez przypadek. Kiedy będzie
już po wszystkim a Evan będzie bezpieczny to oni się rozejdą. Dlaczego
miałaby oczekiwać czegoś więcej?
Bo gdy jestem z nim to wydaje się jakbym znalazła druga połówkę siebie.
Zamknęła oczy i odwróciła się plecami do natrysku. Może czuła, że
przyciąga ludzi, którzy zdawali się ją rozumieć? Po raz pierwszy w życiu
spotkała kogoś, kto nie był fałszywy i nie obrażał jej przez jej zdolności. Tylko
śmierć była w stanie powstrzymać złośliwości Briana.
Wspomnienia przyszły nieproszone. Zacisnęła pięści i próbowała je
zatrzymać, bez skutku. Po raz kolejny poczuła na ciele i twarzy ból od pięści
Briana. Czuła palący ogień niekontrolowany przez jej ciało. Usłyszała jego
śmiech a potem krzyk, kiedy ogarnęły go płomienie.
Zadrżała i oparła czoło o ścianę prysznica. W najgorszych snach mogła
jeszcze zobaczyć go, kiedy płonął, mogła widzieć jego ciało i czerniejącą skórę
mogła poczuć zapach śmierci ze wszystkich porów skóry. W rzeczywistości
jednak wystarczyła minuta żeby ją puścił. Nie widziała jego śmierci, nie chciała
jej mimo tego, co jej zrobił. Ale nie ona wezwała pomoc, nie dopóki nie
upewniła się, że on nie żyje.
Zabiłam i wciąż istnieje takie ryzyko, bo nie potrafię kontrolować swoich
umiejętności. To, że wykorzystała i utrzymała swoje umiejętności na tyle długo
żeby zobaczyć Evana w tej kabinie, w której jest więźniem, nic nie znaczy.
Mogą one przyczynić się do uratowania Evana ale nigdy tak naprawdę nie
uleczą jej z poczucia winy.
Wszyto było by dobrze gdyby tak jak jej Jon radzi znalazła pomoc, ale co
jeśli jest już z późno, i tak to nie zrobi żadnej różnicy. Co ma zrobić, jeśli jej
piromania wzrosła do tak dzikich rozmiarów? To nie może się dobrze skończyć.
Nie było szansy żeby była skłonna się poddać. Bezpieczniej było zostać
samej i samotną. Przynajmniej wtedy mogła zabić tylko siebie.
Jeśli tylko pocałunek Jona ukradł jej oddech i serce i uczynił ją
szczęśliwszą chce go więcej niż czegoś innego kiedykolwiek w całym życiu.
Jeśli tylko nie będzie musiała stanąć twarzą w twarz z nim rano i udawać
jakby nic niezwykłego się nie stało.
Westchnęła i wyszła z pod prysznica. Może będą mieli szczęście i znajdą
Evana i innych nastolatków dziś rano. Wtedy będzie mogła odejść zanim zrobi
coś głupiego.
Jak przyznanie się do uczuć do człowieka, którego ona nic nie obchodzi.
Ubrała się szybko i przeprowadziła grzebień przez splot jej włosów.
Potem wzięła głęboki oddech i popatrzyła w swoje odbicie w lustrze. Kobieta
patrząca z lustra miała ciemne pierścienie pod oczami i ciało dobrze ukryte
przez luźny jasno zielony sweter. Nie w jej najbardziej atrakcyjny strój, który
byłby prawdopodobnie równie dobry. Jeśli zobaczyła go w jednej z tych jego
gorących, „wcieleń” mogłaby się stopić.
Tylko, że on nawet nie popatrzył na nią z nad gazety, którą czytał, kiedy
wyszła z łazienki.
Tyle obaw o emocje utrzymane pod kontrolą pomyślała z ukosa. Usiadła
przy stole. Może wszystek żar pochodził od narkotyków przynajmniej z jego
strony.
Może nawet tego nie pamiętał.
- Pałaszuj - powiedział. Podstawiając jej filiżankę do kawy i napełniając
ja z ekspresso. - Wkrótce będzie jasno a nie chcemy tracić czasu szczególnie w
przypadku, gdy dzieci się przemieszczają.
Podniosła ciepłą kawę i spojrzała na tosty i płatki. Nagle poczuła, że już
nie jest głodna. Ale podniosła i tak kilka zimnych tostów i zjadła je. Spojrzał na
nią, kiedy skończyła jeść, ale w jego wzroku nie było nic prócz uprzejmym
zainteresowanie. - Gotowa? - Zapytał gwałtownie odwracając wzrok.
Ale nie na tyle szybko by nie mogła zobaczyć cieni pod jego oczami.
Może nie spał tak mocno jak jej się wydawało.
Wstała i sięgnęła do torebki po klucze.
- Możemy wziąć twój wóz? W ten sposób można studiować mapę i
szukać miejsca, które widziałam wczoraj w nocy.
Zawahał się.
- Moje auto wciąż jest zaparkowane koło zajazdu. Poszedłem na nogach
do restauracji żeby spotkać się z Elaeanor, pamiętasz?
- Oh. Zmarszczyła brwi nie chcą myśleć o nim i Eleanor. Nawet, jeśli nie
udało jej się go uwieść myśl o nich razem wciąż, powodowało że coś ściskało
jej się w brzuchu. - Po prostu obawiam się że w moim aucie hamulce nie będą
działały sprawnie zwłaszcza, jeśli będzie padał deszcz tak jak zapowiadali.
- Zajazd nie jest daleko. Możemy pójść tam lub złapać taksówkę.
- A, co z Hankiem i Eleanor?
- Według mnie z karczmą pełną gości będą martwić się o to by posprzątać
po pożarze i wątpię, że zostanie im dużo czasu na to by stać w oknie. Poza tym
zaparkowałem po stronie ulicy.
Nie było więcej jak nuty sarkazmu w jego głosie. Założyła ręce i spojrzała
na niego.
- Zadałam ci proste pytanie.
- A ja odpowiedziałem. Co ty chcesz zrobić?
- Iść. Słońce wzeszło. - I nie miała wystarczająco środków pieniężnych na
jazdę samochodem.
- Czy będzie na tyle ciepło, że nie potrzebne ci twoje stare palto
powiedział kierując ją w stronę drzwi.
Spojrzała w górę. Słonce może i wyszło, ale nie wyglądało jakby miało
się to utrzymać za długo. Ciemne chmury wisiały się na niebie a wiatr był
lodowaty.
Drgnęła i szybko wzięła palto zaledwie na wypadek wiatru. Na ulewę był
bezużyteczny. Ale będzie źle, jeśli to przyzna. Nie, kiedy chce być postrzegana
jako użyteczny członek tego partnerstwa a nie ciężar.
- Nic mi nie będzie.
Wydał dźwięk, który brzmiał jak nutka niedowierzania i zatrzasnął drzwi.
Zignorowała go i ruszyła w górę wzdłuż ulicy. Był przy niej niemal
natychmiast. Szli w milczeniu przez kilka długich minut, ale była pewna, że
patrzył na nią.
- Myślę, że musimy porozmawiać o ostatniej nocy - powiedział cicho.
Ostatnia nocą była koszmarem, o którym chciałaby zapomnieć, bo nie
było wątpliwości, że taką odwiedź chciałby usłyszeć.
- Nie przejmuj się - powiedziała, jej głos był na krawędzi normalności, ale
nic nie mogła na to poradzić. - Wiem byłeś naćpany. Skorzystałam z tego i jest
mi przykro.
Lekko dotknął jej łokcia prowadząc ja na druga stronę ulicy.
- Nie o to mi chodzi.
Ciepło wyszło na jej policzki. Wiedział dokładnie, o czym mówi.
Oderwała się od jego ręki i powiedział anie patrząc na niego.
- Zdaje sobie sprawę, że to coś się stało między nami było wynikiem
narkotyków niczym więcej.
Nie odpowiedział od razu. Prawie wbrew jej woli znalazła siłę by na
niego spojrzeć. Nie było cienia zabawy w jego uśmiechu, co sprawiło, że nie
miało to sensu.
- Te słowa miały wyjść z moich ust. - szepnął a następnie chwycił ją za
ramie odciągając ją na bok. - Psie gówno - wyjaśnił, kiedy spojrzała na niego. -
Nie polecam zapachu gówna w granicach szoferki ciężarówki.
- Dzięki - mruknęła i ponownie wyciągnęła swoją rękę z jego. Czuła się
za dobrze, za komfortowo. Zbyt intymnie.
Szli w milczeniu. Dziesięć minut później dotarli do jego samochodu. Jon
otworzył dla niej drzwi. Wsiadła ostrożnie unikając jego wzroku i dotyku,
sięgając po mapę drogową pchniętą gdzieś za siedzenie.
- Jedź na autostradę. Zgodnie z tym Jewell powinno być oddalone o około
dwadzieścia kilometrów od Taurin Bay.
Pokiwał głową, kiedy odjeżdżał.
- Kiedy znajdziemy chatkę chce żebyś została w samochodzie z
zablokowanymi drzwiami.
- Nie. - Złożyła ręce i popatrzyła przez okno. Czuła jego zły wzrok
migoczący nad nią.
- Maddie nie mamy pojęcia, kto będzie w chatce z tymi dziećmi. Będzie
bezpieczniej, jeśli zostaniesz w aucie.
Jego głos był ledwo odciągany od krawędzi złości. Zignorowała to i
potrząsnęła głowa.
- Nie poradzisz sobie z Hankiem i Eleanor równocześnie sam.
- Widziałaś Hanka wczorajszej nocy..
Wczorajsza noc wydawała się niczym więcej niż złym snem. Nagle
znużony odsunął jej włosy z twarzy.
- Eleanor miała dużo czasu żeby się tam dostać, wiesz o tym.
- Wiem.
Jego odpowiedź wydawał się wychodzić zza zaciśniętych zębów jakby nie
chciał sobie tego przypominać. Spojrzała na niego przez ramię. Ciemny zarost
widniała wzdłuż policzka a drobne kurze łapki były widoczne w kącikach oczu.
Wyglądał na zmęczonego. I z martwionego.
- Mieli dużo czasu żeby umówić się na pułapkę.
- Nie wiedzą, że przyjedziemy. - Odpowiedział rozsądnie.
Zbyt rozsądnie. Napięcie toczyło się wokół niego i był na krawędzi
gniewu.
- Po ostatniej nocy będą podejrzewać najgorsze. Będą planować naprzód -
Patrzyła jak jego palce chodzą po kierownicy i wiedziała, że siedzący obok jest
jak wulkan gotowy do wybuchu gniewu.
Jak często działo się tak, że był bliski utraty kontroli nad swoimi
emocjami?
Ostatniej nocy wydawał się tak samo zaskoczony pasją ich pocałunków
jak ona, ale teraz jakby miała się zastanowić być może bardziej był zaskoczony
faktem utraty kontroli.
Potrzebuje Cię powiedział. Na te słowa serce jej drży nawet teraz. Miała
wrażenie, że on nigdy nie dopuszcza do siebie nikogo ani niczego
podstawowego jak choćby seks.
Przejechali drogę i spędzała w dół na mapę, aby ustalić swoją pozycję.
Coś zacisnęło jej się w brzuchu. Byli blisko.
- Jesteśmy prawie na miejscu. - Popatrzyła na niego. Tym razem nie
mogła pomylić się, zmartwienie było zbyt widoczne w jego niebieskich oczach.
Jej serce biło nierówno.
- Nie mogę pozwolić ci iść samemu - kontynuowała i spojrzała przez
okno po swojej stronie. - I nie ucieknę bez względu na to, co zrobisz czy
powiesz.
- A ja nie pozwolę narazić ci się na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Spotkała jego wzrok i nagle serce jej stanęło. Widziała krótki błysk
emocji wgłębi jego jasnych oczu.
- Co masz zamiar zrobić - uderzyć mnie? Będziesz mnie tłuc do
nieprzytomności?
- Nie bądź śmieszna. Wiesz, że nie zrobiłbym niczego podobnego tobie.
- Wiem, że nic z tych rzeczy. Jesteśmy tylko partnerami, nic więcej.
Pamiętasz? - Urwała, patrząc w jego ciągle chłodne oczy. - Nie masz prawa
zabraniać mi tego zrobić. Nie masz prawa udawać, że opiekujesz się mną, gdy
oboje wiemy, że nie.
Nie odpowiadał. Wróciła wzrokiem za okno i patrzyła na rosnące
dekoracje, dobrze jej znane. Zacisnęła palce na kruszącej się mapie. To tutaj. To
to miejsce. Jej sen był prawdziwy.
- Zatrzymaj się. - Szepnęła przez suche gardło.
Tak zrobił, zjeżdżając nieco z drogi. Po kilu minutach dojechali do
skrzynki pocztowej. Chatka Malkina zostało napisane grupą czcionką. Jon
zatrzymał samochód.
- Jak daleko ta drogą jest do chatki? Zapytał opierając się przedramionami
o kierownice.
Studiowała błotniste ścieżki. Nie wskazywały ostatnich zakłóceń. Hank
wciąż tam był. Przełknęła ślinę.
- Ta droga jest w porządku. Choć trudno to powiedzieć.
Skinął
- Jakieś miejsce żeby ukryć samochód zanim się tam dostaniemy?
Przesiewała obrazy w jej głowie.
- Tam są sosny gdzieś w połowie.
- Dobrze. Tam zaparkujemy.
Przełączył na napęd na cztery koła a następnie pojechał do przodu.
Samochód rozbił linie drzew i szarpnął prawie przerzucając ich na krawędź toru.
Trzymała się siedzenia i miała nadzieje, że nie spotkają Hanka albo Eleanor
wracających z góry. Nie było możliwości manewru na tak wąskiej drodze, nie
byłoby jak nakręcić i zawrócić.
Dotarli do początków sosen. Jon prowadził samochód w głębokiej
ciemności spowodowanej pniami sosen aż nic nie było widać, wtedy się
zatrzymał.
Rozpięła swój pas bezpieczeństwa i sięgnęła po klamkę. Dotknął jej uda.
Ciepło wkroczyło przez nie do jej duszy. Oblizała wargi nerwowo, ale się
nie ruszyła.
- Maddie, zostań tutaj proszę.
Spotkała jego wzrok. Coś głęboko wewnątrz niej zadrżało.
- Nie mogę. - Szepnęła. Nie chce żeby jeszcze ktoś zginął przeze mnie. -
Evan jest moim bratankiem i za niego odpowiadam. - Zawahała się, po czym
dodała. - Nie myślałeś tylko o sobie.
- Jeśli tego chcesz to zgoda. - Mruknął, po czym ją puścił.
Wyślizgnęła się z ciężarówki. Wiatr zimny jak dotyk lodu wiał wokół niej
szepcząc. Pośpiesznie ubrała się w zapakowane palto i wsunęła ręce do kieszeni.
Powinna kupić rękawice pomyślała. Jon przez kilka minut obchodził tył
ciężarówki a następnie dołączył do niej
- Stań za mną. - Powiedział krótko - I, jeśli powiem uciekaj to uciekasz.
Rozumiesz?
Uciekanie było jedyną rzeczą, jaką umiała naprawdę dobrze - i czymś,
czego przysięgła już nie robić. Patrzyła na ponurość w jego oczach, po czym
skinęła ze znużeniem.
- Dobrze. Idź za mną szybko, ale cicho.
Ziemia była grubym dywanem z igieł, otaczała ją cisza nie przenikająca
przez drzewa. Popatrzyła na ciemny zmierzch nad nimi i miała nadzieje że nie
padało.
Jedna noga została za nią a ona wywróciła się na jedno kolano. Syknęła z
bólu i mrugnęła przez łzy.
- Wszystko dobrze?
Popatrzyła do góry. Stał na szczycie niewielkiego wzniesienia i spoglądał
na nią bez żadnych emocji. Chociaż ręce włożył do kieszeni kurtki wyglądały na
zaciśnięte.
- Tak - mruknęła i wiedziała, że odpowiedź byłaby taka sama, jeśli
złamałaby nogę.
- Więc wstawaj, nie mamy zbyt wiele czasu na takie zagrywki.
Wrócił do bycia skurwysynem. Stanęła w pozycji pionowej. Jej kolana
gwałtownie zaprotestowały, więc przygryzła wargi. Nie potrzebuje twojej
pomocy powiedziała kilka chwil wcześniej w samochodzie. I będzie przeklęta,
jeśli poprosi o nią tak szybko.
Lekko kulejąc szła pod górę. Zatrzymała się, kiedy dotarli na grzbiet i w
milczeniu wskazał na dół. Niewielka dolina była widoczna spomiędzy sosen pod
nimi. W chatce położonej w samym środku doliny świeciło się światło a dym
ledwie wydostawała się z komina.
Jej brzuch się zacisnął. Byli tak blisko uratowania Evana.
- Ciekawe czy Hank wciąż tam jest - powiedziała cicho.
- Ciężko powiedzieć. Nie widzę żadnych samochodów, ale mogą być
zaparkowane z tyłu.
- Więc, jaki jest plan?
Pokazał jej swój groźny wygląd.
- Zostaniesz tu a ja się rozejrzę czy jest tam bezpiecznie.
- Myślałam, że już o tym rozmawialiśmy? Nie chce zostawać z tyłu.
- Maddie bądź rozsądna. - Dotknął jej policzka, jego ciepłe palce dotykały
jej zimną skórę. - Jestem zmiennokształtnym i mam zmysły jastrzębia.
Zadzwonię z dołu zaraz jak upewnię się że jest tam bezpiecznie. Tylko zaufaj mi
i tu poczekaj.
Chociaż nienawidziła się do tego przyznawać, ale to, co mówił miało
sens.
Hank był tam na dole. Nie był aż tak bardzo pozytywny. I po mimo jej
odważnych słów było pewne, że mają do czynienia z armią Eleanor i Hanka. Co
było dziwne, że Jon uważał Eleano za bardziej niebezpieczną z ich dwójki.
Przełknęła ciężko ślinę i skinęła głową.
Jego ręka zatrzymała się na dłuższą chwile a jego wzrok był mroczny z
nutką jakiś emocji.
- Proszę weź to ode mnie. - Ściągnął swój pierścień i położył go jej na
dłoni. - To od mojego ojca i nie chce ryzykować utraty go.
Dreszcz przebiegł ją na alarm. Zmarszczyła brwi i popatrzyła na dół na
pierścień.
- Dlaczego myślisz że możesz go stracić?
- Jest zrobiony ze srebra i nie zmieni kształtu razem ze mną. - Odsunął się
a jego spojrzenie stało się ponownie twarde.
- Wrócę za chwilę. - Kontynuował, po czym odwrócił się i poszedł w
kierunku drzew.
Wsunęła pierścień na środkowy palec i patrzyła za nim aż został z niego
tylko cień. Cisza powoli stała się duszna i musiała trzymać się jakiejś krawędzi.
Przesuwała niespokojnie wzrok między drzewami. Choć nie słyszała
żadnego dźwięku czuła, że ktoś na nią patrzy. Popatrzyła z powrotem w
kierunku chatki i zobaczyła Jona na ganku. Zawahała się na rogu a następnie na
krawędziach okolicznych drzew.
Gałązka złamała się za nią cicho.
Przeklęła. Pył tańczył dziwnie w miękkim zielonym świetle mieszając się
z czymś, co właśnie mijała. To było człowiek czy zwierze - lub może coś
pomiędzy.
Spojrzała przez ramię. Nadal nie było żadnego śladu Jona - może wszedł
do chatki. Przeniosła swój ciężar z nogi na nogę a następnie przeszła na ręce.
Jeśli się nie pospieszy znajdzie ją tam na dole obok siebie czy mu się to podoba
czy nie.
Inna gałązka się złamała. Podskoczyła patrząc na ciche linie sosen. Cień
poruszył się. Jej brzuch wykręcił koziołka a ona oblizała nagle suche usta.
Coś się poruszyło - nie miała zamiaru odwracać się żeby zobaczyć, co to.
Skierowała się w dół wzgórza. Ogon zaszurał na lewo a następnie coś
małego i brązowego rzuciło się jej na nogi. Odskoczyła nieco wstecz, serce biło
jej tak mocno, że mogłoby obudzić zmarłych.
Jakiś futrzany kształt poruszała się przez drzewa. Królik, pomyślała z
ulgą.
Otarła pot z czoła i zaśmiała się z własnej głupoty. Dziękują niebiosom,
że Jon tego nie widział ją taką nerwową.
Obserwował chatkę przez chwile a następnie kontynuowała poruszanie się
w dół. Na pewno nie będzie miał nic, przeciwko jeśli będzie szła w dół wzdłuż
linii sosen.
Coś rzuciło się na nią z lewej strony a jej tętno znowu podskoczyło.
Zawahała się a następnie zobaczył królika wyprostowanego i patrzącego na nią.
- Szkodnik - mruknęła przesuwając ręką po włosach. W tym tępie prędzej
zesiwieje niż dotrze na dół.
- Mam nadzieje, że mówisz o króliku moja droga.
Serce podeszło jej do ust a krzyk utknął gdzieś w gardle.
Hank wyszedł z cienia, jego brązowe oczy błyszczały triumfalnie z
złośliwości.
- Raczej muszę się sprzeciwić nazwaniu mnie szkodnikiem. Staram się
być kimś dużo gorszym.
Maddie cofnęła się. Chciała znowu krzyczeć, ostrzec Jona, ale krzyk nie
wyszedł jej z gardła jakby zamrożonym przez strach. Poruszyła się, ale Hank
złapał ją za rękę. Jego palce wykopały dołek w jej ciele i szarpał ja do tyłu.
- Nie uciekaj. Mam dużo lepsze plany dla nas obojga na to popołudnie. -
Powiedział, po czym pochylił się i masując pocałował jej prawe ucho.
Zadrżała i przekręciła pięść. Chwycił ją wolna ręką i zaśmiał się. To był
pusty, okropny dźwięk.
Zdjęcia Briana zalały jej umysł. Miał wrażenie, że Hank i jego zabawny
pomysł był bardzo podobny do jej byłego męża. Siła to było coś, co pobudzało
niektórych do życia. Panika mieszała się jej z duszą a że palił żyły. Wyrzuciła
go, zmagając się z jego przyczepnością. Nie ważne, jaki był Hank, naprawdę nie
chciał być odpowiedzialna za jego śmierć. Jeśli nie ucieknie to może się tak
stać.
Coś zimnego i ciężkiego dotknęło jej gardła. - Przestań walczyć
powiedział nerwowo - Albo podetnę to piękne gardło.
Poczuła zapach potu, brudu, śmierci, żółci i róż w gardle. Przełknęła
głośno ślinę. Wymioty nie były jej teraz wskazane, choć myśl o zwymiotowaniu
na Hanka była z pewnością atrakcyjna.
- Puść mnie. - Poprosiła cicho. Pożar zapalił się jaśniej, ogrzewając jej
skórę. Ścisnęła pięści rozpaczliwie próbując utrzymać go pod kontrolą.
Nie mogła zabić Hanka. On mógłby być tropem do, Evana jeśli nastolatka
nie było w chatce.
Hank zaśmiał się, delikatny dźwięk, który wysłał dreszcz do jej ciała
wzdłuż kręgosłupa a następnie stwardniał w ustach.
- Nie mogę tego zrobić kochanie. Ale zaraz, dlaczego nie idziemy na dół
zaskoczyć twojego chłopaka?
* * * *
Jedyny dźwięk, jaki było słychać to szept wiejącego wiatru w drzewach,
ale jednak na miejscu dało się cos poczuć. Nie było krawędzi ciszy na całej
długości, więc Jon się zmartwił.
Zmarszczył brwi i okrążył róg chatki. Stary samochód Hanka był
zaparkowany kilka metrów dalej. Skulił się przechodząc pod oknem i dotknął
maski. Była zimna a więc samochód nie był prowadzony wciągu kilku ostatnich
godzin. Szybko przeskandował drzewa. Hanka nie było w chatce, więc musiał
być gdzieś w lesie. Zmartwienie przeszło przez niego. Maddie mogła myśleć, że
zajmie się sobą, ale z kimś takim jak Hank mogła nie mieć szansy.
Zrobił krok w kierunku drzew, a następnie zatrzymał się i zacisnął pięści.
To mogła być jedyna szansa na uratowanie nastolatków, gdyby były w
chatce tak jak przewidywała Maddie.
Zaklął cicho a następnie wrócił do okna i spojrzał do wewnątrz. Chatka
była mała i słabo wyposażona. Po stronie gdzie było palenisko stały dwa krzesła
i sofa. Pudło pełne konserw stało pod stołem na środku pokoju, po drugiej
stronie nierówne poskładane koce.
Sięgnął do buta i wyciągnął nóź. Włożył go w niewielką dziurę między
oknem a ramą i zmusił żeby się otwarło.
Po szybkim przeczesaniu drzew w celu upewnienia się, że nadal jest sam,
wspiął się do środka. Ciepło zaatakowało go. Było gorąco, duszno w tej górskiej
chatce. Czy Hank preferował takie ciepło czy też był to jakiś dziwny wymóg
prowadzący do ceremonii.
Za dużo nie wiemy pomyślał z grymasem. Wsunął nóż z powrotem w but
a następnie poszedł po koce. Klęcząc odwrócił się od jednej krawędzi. Rude
włosy błyszczały za nim. Evan. Inny nastolatek… dziewczyna z brązowymi
włosami leżała spokojnie obok niego.
Wyczuł puls. Oboje byli żywi, chociaż oczywiście pod wpływem
narkotyków. Wszystko, co musiał zrobić to wynieść je stąd.
Studiował pokój przez chwile. Nie mógł ryzykować używając drzwi. To
było tylko wyjście, które zaalarmowałoby kogoś tym bardziej, że Hank kręcił
się gdzieś tutaj. Musi otworzyć siłą okno.
Owinął Evana w kilkoma kocami i podniósł go ostrożnie. Był leki ciężki
pod uwagę jak długo tu był. Smukły jak jego ciotka pomyślał Jon i ukłucie
niepokoju przebiegło prze jego dusze. Musiał wrócić do Maddie - coś mówiło
mu, że go potrzebuje.
Wysunął nastolatka przez okno, obniżając go starannie jak najbliżej ziemi
przed tym jak zaczął wspinać się za nim. Wiatr jęknął lekko przez sosny.
Napięcie przebiegło przez niego. Coś było naprawdę nie tak.
Skanował zbocza. Coś powiedziało mu, że Hank był gdzieś blisko Maddie
i nie ma tyle czasu żeby raz wyjechać na górę nie mówiąc już, że dwa.
Bezpieczeństwo nastolatków miało być dla niego priorytetem. I jeśli Hank
był za nim na pewno nie chciał prowadzić diabła z powrotem do Maddie.
Jon badał sosny przez chwile dostrzegając grzbiety skał po lewej. Może
był w jaskini lub w czymś innym w pobliżu. Podniósł Evana i biegł po polanie
w głąb lasu sosnowego. Kilka minut później znalazł to, czego szukał, płytką
jaskinie ukrytej przez krzaki Z pewnością nie była na tyle bezpieczna żeby
ukryć nastolatka, przed Eleanor która zamienia się w polowaniu w bardzo
zręcznego kota, ale na tyle bezpieczna żeby ukryć go przed między innymi
Hankiem.
Ukrył nastolatka a następnie wykorzystał gałęzie, aby usunąć wszelkie
ślady i znaki obecności i zaraz szybko powrócił do chatki. Nie było jeszcze
żadnych oznak przebywania tutaj, więc wspiął się z powrotem prze okno. Morze
sprawiedliwości morze szczęście było z nim.
Pochylił się obok drugiego nastolatka i owinął ja w koce.
- Zmiennokształtny - szorstki głos Hanka przeciął cisze.
Jon przeklął cicho pod nosem, ale nie odpowiedział. Może Hank uwierzy,
że go tu nie ma.
- Wiem, że tu jesteś zmiennokształtny. Wyjdź.
Przeklął ponownie. Jeszcze pięć minut to było wszystko, co było mu
potrzebne. Parszywych pięciu minut.
- Jeśli nie chcesz zobaczyć szyi swojej dziewczyny przekrojonej jak
plaster to wyjdziesz naprawdę szybko.
Jon zamarł na chwile. Może Hank żartuje…
- Ona krwawi, kiedy czekasz, zmiennokształtny.
Zapach róż tak głęboki i potężny, że wstrząsnął nim do głębi. Może nie
jest tak niepewny swoich uczuć do Maddie jak myślał na początku.
Wziął głęboki oddech, po czym szybko uporządkował tak koce żeby
wyglądało, że są tam jeszcze dwa ciała. Szanse Maddie na przeżycie zależały od
tego żeby Hank uwierzył, że nie ma szans na ratunek nastolatków. Wrócił do
okna i wspiął się na nie a następnie przesunął się by je zamknąć i obszedł
budynek dookoła.
- Czego chcesz? - Powiedział wyłaniając się zza rogu.
Hank stał na środku polany i trzymał nóż na szyi Maddie. Nawet stąd
gdzie stał Jon widział niewielki strumyk krwi płynący po jej szyi Jego wzrok
spotkał jej. W głębi jej bursztynowego wzroku widział przestraszenie i pożar.
Była bliska utraty kontroli a jeśli by to zrobiła zabiłaby nie tylko Hanka, ale i
siebie.
Jon pomyślał, że nie miałby nic przeciwko śmierci i na samą myśl coś mu
zacisnęło się w żołądku.
Uśmiech Hanka był zręczny i zwycięski, ale ulga w jego oczach była
niewątpliwa. Może być może jego blef zadziałał.
- Chciałby zmiennokształtny żebyś to ty nie żył.
Jon zacisnął palce.
- Dlaczego nie puścisz Maddie i nie spróbujesz spełnić swojego
marzenia?
Hank się uśmiechnął
- Nie jestem głupi, zmienny. Widziałem twój typ walki wcześniej. I
dopóki nie będę mieć lepszej broni będę zadowolony pozwalając tej gadzinie nie
wracać.
Jon patrzył na Maddie i obserwował jej walkę nad kontrolą. Jeśli jej się
nie uda będzie musiał szybko się przemieścić tam i powstrzymać pożar od
pożerania jej. Jeśli będzie mógł to zatrzymać.
- A, co z Maddie?
Hank się uśmiechnął jak jaszczurka ciesząca się krótkim czasem w
słońcu. - Jest moim zabezpieczeniem w zeznaniu.
Hank oczywiście nie podejrzewał, że Evana nie było albo nie chciał się go
pozbyć zanim nie odzyskałby nastolatka z powrotem. Jeśli Jon był teraz tam
pozostał miałby szanse zapewnić bezpieczeństwo jeszcze jednemu nastolatkowi.
I myślał studiując przerażone oczy Maddie, że to było wszystko, na czym
jej zależy.
- Wiec lepiej dobrze się nią opiekuj, rozumiesz zasugerował cicho -
Ponieważ zabezpieczenie działa tylko tak długo dopóki ona żyje.
Uśmiech Hanka zniknął a jego knykcie zbielały zaciskając się na nożu.
Maddie dyszała lekko a druga stróżka spływała po jej szyi. Odejdź jej
oczy wołały odejdź i bądź ostrożny
Nie miał innego wyboru. Nie mógł ryzykować jakiegokolwiek ataku z
nożem tak przyciśniętym do jej szyi i musiał jeszcze zapewnić Evanowi
bezpieczeństwo. Ona nigdy nie wybaczy mu, jeśli coś stanie się jej bratankowi
szczególnie teraz, kiedy jest tak blisko wolności.
Złapał jej wzrok ponownie.
- Nie rób niczego głupiego. - Ostrzegł cicho. Po prostu trzymaj się dopóki
nie sprowadzę pomocy.
Hank tylko się uśmiechnął.
- Trzymam twoją królową zmiennokształtny, więc nie próbuj mi grozić.
- To nie była groźba mój przyjacielu. - Powiedział cicho i skoczył w niebo
na złoto-brązowych skrzydłach.
Rozdział 13
Maddie obserwowała jastrzębia do czasu, gdy nie zniknął z jej oczu.
Może z powodu wszystkich starych wilkołackich filmów, które oglądała
przez lata, połowicznie oczekiwała, że jego zmiennokształtność będzie podobnie
mocna i bolesna. To było pełne mocy, owszem, ale również piękne.
- Pierwszy raz zobaczyłaś, jak się zamieniał, hę? - Hank szepnął do jej
ucha. - Ekscytujące, prawda?
Była zbyt świadoma podniecenia Hank'a - i rosnącego drżenia ręki, w
której trzymał nóż tak blisko jej gardła. Ogień szerzył się w jej duszy.
Przygryzła wargę, desperacko panując nad nim.
Nie rób nic głupiego, ostrzegł ją Jon. Nie trać kontroli, miał na myśli.
- Dlaczego nie wejdziemy? - Kontynuował Hank - Mam problem, który
musi zostać złagodzony. Może możesz mi pomóc.
Obiegł ją chłód. Jeżeli Hank spróbuje jej dotknąć, na pewno straci
kontrolę i zabije ich oboje.
Trącił ją do przodu. Nóż był cienką linią gorąca przeciwko jej szyi.
Gdyby się tylko potknęła, umarłaby.
I mimo wszystko, wiedziała, że naprawdę nie chciała zginąć. Było w
życiu zbyt wiele, czego może jeszcze doświadczyć.
Jak miłość.
Zacisnęła pięść i poczuła jak pierścionek Jon'a wgryza się w jej dłoń.
Powierzył jej coś do opieki, coś, co uważał za wartościowsze niż życie.
Coś, po co wróci. Wszystko, co musiała to czekać i czekać. Przecież Hank nie
mógł zrobić jej wiele więcej niż jej mąż już zrobił.
Przesunęła się na schodach, sycząc nieznacznie, gdy nóż wgryzł się w jej
szyję. Krew słynęła po jej gardle. Hank zachichotał, jego oddech był gorący i
nierówny, obok jej ucha.
Podeszli do drzwi. Hank otworzył je kopniakiem. Dzwonek zadzwonił
zgrzytliwie nad nimi, stukając o jej już zniszczone nerwy. Popchnął ją, po czym
szybko odwrócił do siebie plecami, zamykając drzwi. Nóż znów nacisnął na jej
szyję. Przygryzła wargę, walcząc z morzem łez. Ostatnią rzeczą, jaką chciała, to
sprawić Hankowi satysfakcję, jakby zobaczył, że płacze. On prawdopodobnie
był typem, którego to cieszyło - właśnie takim, jak Brian.
Ale przynajmniej Brian nie żył i nie był dłużej zdolny ranić jej.
Wypychając myśl ze swojego umysłu, zmrużyła oczy, mając nadzieję
zobaczyć Evana i innego nastolatka w świetle ognia.
Dwie długie kopce koców leżą w dalekim kącie pokoju. Miała nadzieję,
że jest ich dwóch - i, że wciąż żyją.
Hank odsunął nóż od jej szyi, ale się nie odprężyła. Wciąż trzymał go
wystarczająco blisko, by go użyć, gdy ona zrobi niewłaściwy ruch.
- Dlaczego nie usiądziesz, gdy ja zajmę się ogniem? - Popchnął ją mocno
w kierunku sofy. - Zrobiło się tu chłodno.
Potknęła się, spostrzegając okno z tyłu chatki. Jeżeli odwróciłaby się
wystarczająco długo... mogłaby się wymknąć bokiem.
- Nawet o tym nie myśl, złotko.
Skostniała. Ciemny wzrok Hanka zaświecił brutalnie i złapał za jej ramię,
przygniatając do kanapy.
- Wiesz, do dziś nie byłem całkowicie pewny, czy związałaś się ze
zmiennokształtnym. - Usiadł przy niej - I wciąż nie mogę całkowicie zrozumieć,
dlaczego tak jest.
Przyglądała się, jak jego palce delikatnie stukały w poduszki, które ich
dzieliły. Jeżeli ta ręka przesunie się trochę bliżej jej uda, ucieknie, nóż, czy nie
nóż.
- Jak mówiłeś, jest czarujący.
Jego uśmiech zaświecił krótko.
- Oboje wiemy, że nie jest w twoim typie, złotko.
- Nie jest też w typie Eleanor, ale nie wydawała się zawracać tym głowę.
Gniew zaciemnił jego oczy, a Maddie przygryzła wargę. Oczywiście
mogła wybrać perfekcyjny moment, by zacząć się bronić.
- Nie, nie zawraca. - Warknął łagodnie. Złapał jej nadgarstek, ściskając
mocno. - Do diabła, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Szarpnął ją do siebie. Złapała ręką jego twarz, desperacko trzymając jego
usta od swoich. Ogień skoczył w jej ciele, biegnąc ciepłem w jej żyłach. Ale
gorączka powiedziała jej, że jeżeli uwolni swój ogień zabije nie tylko Hank'a,
ale także siebie i nastolatków.
Ale jeżeli on nie przestanie szybko, może przestać mieć wybór.
- Co do diabła, robisz Hank? - Głos Eleanor przeciął pokój. Hank odrzucił
Maddie i zamotał się w swoich stopach. Odsunęła się z dala od niego na tyle ile
było to możliwe na kanapie.
- Tylko mam trochę zabawy. - Chociaż jego ton był wyzywający, nie było
ucieczki od strachu w jego postawie. Podobnie jak Jon odgadł, Eleanor miała
władzę we wszystkim.
Maddie przyglądała jej się. Stała w drzwiach, cień wyłowił się przez
światło słoneczne. Nie trzeba było widzieć jej twarzy albo oczu, by wyczuć zło
w jej duszy.
Oblizała wargi, mając nadzieję, że Eleanor, tak jak Hank, uzna ją jedynie
jako zabezpieczenie powrotu Jona. W innym przypadku, byłaby martwa.
Eleanor nie miałaby żadnych skrupułów w związku z zabiciem jej. Była o
tym tak bardzo przekonana, jak o niczym innym.
Ciepło w pokoju skoczyło o parę notowań. Zacisnęła swoje pięści i
poczuła jak srebrny pierścień Jon'a wgryza jej się w skórę. Jego dotyk zdawał
się uspokajać jakoś ogień. Nie wiele, ale wystarczająco.
Eleanor weszła do pokoju i zatrzasnęła drzwi. Spojrzenie, które posłała
Maddie było takie, jak kota, którego rolą było pożreć mysz. Odpowiedni,
pomyślała z drżeniem, rozważając inny kształt Eleanor.
- Co ona tu robi? - Eleanor prawie warknęła.
- Zmiennokształtny węszył tu. Użyłem jej, by mieć pewność, że już go nie
ma.
Eleanor wzruszyła ramionami, jej wzrok biegał między nimi.
- Więc czemu ją zatrzymałeś? Pozbądź się jej.
Maddie przesunęła się do przodu, przygotowując do walki. Nawet gdyby
oznaczało to uwolnienie ognia i zabicie ich wszystkich.
Wzrok Hank'a spotkał się z jej i uspokoiła się. Coś w jego oczach
ostrzegło ją, by się nie ruszała. Jej wzrok spadł na nóż, który on wciąż trzymał w
dłoni. Jej krew była niewielką plamą w poprzek jego ostrza.
- Łatwo może być tego więcej - jego wzrok zdawał się ostrzegać, - jeżeli
spróbujesz czegoś.
- Ona jest zabezpieczeniem jego powrotu, Lennie - powiedział - Przez nią,
możemy go kontrolować. Co najmniej do ceremonii.
Maddie wpatrywała się w niego. Lennie. Tak on nazywał kota w
zajeździe. Czy Eleanor miała więcej niż jeden kształt?
- On i tak nie może nas dotknąć. Nie jest niczym prócz słabego głupca... -
Eleanor zawahała się i zesztywniała - Gdzie do diabła jest drugie dziecko?
Hank drgnął, wpatrując się w toboły w kącie.
- Co masz na myśli?
Eleanor przeszła wielkimi krokami przez pokój i odrzuciła koc od twarzy
nastolatka. To nie był Evan, pomyślała Maddie z nagłym uczuciem radości. Jon
musiał go jakoś wydostać z chatki.
- Gdzie pozostałe dziecko, Hank? Co do diabła z nim zrobiłeś?
Hank machnął pięścią, dotykając podbródka Maddie nim miała czas
zareagować. Moc ciosu odrzuciła ją do tyłu, ponad oparciem kanapy, na
podłogę. Jej głowa trzasnęła o coś mocno, a kalejdoskop barw przebiegł przed
jej oczami.
Hank skoczył do przodu i złapał za jej płaszcz. Uniósł ją do góry, więc
znalazła się blisko jego twarzy i śmierdzącego oddechu.
- Ty mi powiesz, co zrobiłaś z dziećmi - powiedział ostro.
Wygląda staro, pomyślała z trudem. Staro i przerażająco. Jego usta
poruszyły się ponownie, ale głos brzmiał jakby dochodził z ogromnej
odległości, prawie zagłuszony przez ryk w jej uszach.
Potrząsnął nią tak mocno, że miała wrażenie, że jej zęby zadzwoniły. Jego
oczy były ciemnymi basenami, które były przepowiednią śmierci.
- Powiedź - powtórzył, jego głos nagle ryknął, odbijając się głośnym
echem w jej mózgu.
Nie mogę, chciała powiedzieć, ponieważ ja po prostu nie wiem. I
uśmiechnęła się, ponieważ ciemność pogoniła jej umysł i zabrała słowa.
* * * *
Jon rzucił okiem na swój zegarek, co wyglądało jakby robił już to
tysięczny raz. Minęły jedynie dwie godziny odkąd zostawił Maddie w szponach
Hanka. Wydawało się to wiecznością.
Walnął ręką o ścianę, zmuszając się do odwrócenia wzroku od okna,
przyglądając się, jak deszcz tańczył w poprzek chodnika. Nie było niczego, co
mógł zrobić więcej teraz oprócz czekania. Musiał zapewnić Evanowi
bezpieczeństwo, nim zrobi cokolwiek innego.
Spojrzał na łóżko. Nastolatek wciąż był odurzony snem, ale wciągu
ostatnich dziesięciu minut przynajmniej pokazał jakiś znak czucia. Ale proces
budzenia był całkowicie za długi.
Jon zmienił swoje stanowisko niecierpliwie, studiując biały znak wokół
swojego palca serdecznego. Wciąż nie miał pojęcia, dlaczego dał Maddie
pierścień swojego ojca. Zgoda, nie chciał go zgubić. Czemu dał jej, skoro
przyrzekł, że nigdy nie da go żadnej innej kobiecie, poza tą jedną, którą
pokocha?
Ponieważ jest to coś ode mnie, co ona mogła zatrzymać. To wszystko, co
mogę jej dać.
Ta myśl potrząsnęła nim. Ale to, co wstrząsnęło nim bardziej była nagła,
zrozpaczona potrzeba mienia jej blisko, trzymania jej w ramionach i nie
puszczenia jej nigdy.
Jego ojciec powiedział mu kiedyś, że łowca tylko raz oddaje swoje serce,
jakiejś specjalnej damie. Cóż, dawno temu poświęcił swoje serce i dusze swojej
pracy. Nie było już miejsca na nic innego. Brak miejsca na niepokój o
cokolwiek jeszcze. On po prostu nie mógł pozwolić sobie na jakikolwiek rodzaj
zaangażowania w swojej pracy.
Czy to nie, dlatego odciął się od swojej rodziny tak dawno temu, dlatego
wciąż odtrącał próby rozmów z nimi, by zrozumieć, czemu stał się tak obcy? Ta
droga była bezpieczniejsza - jeżeli nie miał nikogo, by kochać, nie miał nikogo,
kto stałby się celem dla jego wielu wrogów.
Przynajmniej teraz Evan był bezpieczny, Maddie mogła opuścić
powierzchnię, wrócić do domu i być bezpieczną, tak długo, jak tylko chciała. A
on mógł kontynuować pracę aresztowania Eleanor i Hank'a bez martwienia się o
nią.
Coś poruszyło się z niewielkim szelestem koców na łóżko. Jon odwrócił
się i spojrzał szerokie spojrzenie nastoletnich oczu - oczu, które były tak samo
ciepło bursztynowe, co oczy Maddie.
W końcu, pomyślał i zmusił się do uśmiechu.
- Jesteś bezpieczny, Evan. Nie ma powodu do obaw.
Dziecko zamrugało, wciąż z wybałuszonymi oczami, a jednak się nie bał.
- Znam cię - powiedział z głosem, który był bardziej niż jedynie
trzeszczący szept.
Jon uniósł brew.
- Wątpię...
- Nie - Evan przerwał mu - Byłeś w moich snach. Widziałem cię.
Wysłałem cię do cioci Maddie.
Pamiętał siłę, która zaciągnęła go do Maddie. Wiedział, że to jest jakoś jej
pokrewne, ale do teraz nawet nie pomyślał, że to był Evan. Paranormalne
zdolności były oczywiście cechą rodziną - czy Maddie wiedziała? Czy to,
dlatego była tak zbliżona do Evana?
Uśmiechnął się, by pozbyć się nagłego pełnego niepokoju spojrzenia
dziecka.
- Owszem, wysłałeś, a teraz wyciągnęliśmy cię z tego.
- Ale gdzie jest teraz ciocia Maddie? - Evan usiadł prosto na łóżku, a jego
twarz pobladła ze strachu.
Jon zastanawiał się, czy to był normalny niepokój porwanego dziecka
chcącego być bezpiecznym w rękach rodziny, czy paranormalny strach, który
wiedział, że osoba, którą kocha jest w strasznym niebezpieczeństwie.
Co do diabła się z nią działo? Przełknął nagły napływ masowego napięcia
i przeszedł przez pokój. Klękając obok łóżka, położył dłoń uspokajająco na
ramieniu dziecka - chociaż spokój był ostatnią rzeczą, jaką właśnie czuł.
- Nie ma jej tu. Muszę pójść po nią, gdy tylko znajdziemy jakąś ochronę
dla ciebie.
Evan wpatrywał się w niego, a jego bursztynowe oczy pociemniały ze
strachem. Tak podobny do Maddie, pomyślał Jon, wiedząc, że musi niebawem
ruszyć, zanim oczekiwanie doprowadzi go do szału.
- Mają ją - szepnął Evan. - Oni ją skrzywdzą.
Jeżeli to zrobią, zapłacą. Zmusił się do uśmiechu, mimo iż Evan był
wystarczająco bystry, by zauważyć, co jest za tym.
- Sprowadzę ją z powrotem. Obiecuję.
Evan wpatrywał się w niego, poważnie kiwając głową. Ostre pukanie do
drzwi szarpnęło ciszą, powodując, że dziecko podskoczyło. Jon ścisnął jego
ramię i podszedł szybko do okna. Mack i niedźwiedzi człowiek w policyjnym
uniformie stali z przodu.
Nastolatek skulił się z powrotem w koce, gdy Jon zerknął na niego.
- W porządku. To tylko policja. - Powiedział otwierając drzwi.
- Lepiej, żeby to było dobre, Barnett - stwierdził Mack, kapiąc wodą na
stary dywan, tupiąc głośno. - Cieszyłem się ogromnym wyśmienitym lunchem.
Jon zamknął drzwi, jak tylko drugi człowiek wszedł. Wiedział, że ich tu
nie będzie, jeżeli Mack będzie miał jakiekolwiek podejrzenie, że zostali wysłani
na manowce.
- Mack, poznaj Evana. Evan, Mack stara się pomóc policji. Dlaczego nie
powiesz mu, co wiesz o ludziach, którzy cię wzięli?
Evan oblizał usta, rzucając szybko okiem na dużego mężczyznę przed
spojrzeniem z powrotem na Jon'a.
- Jest w porządku?
Jon uśmiechnął się na podniesioną brew Mack'a i kiwnął głową. To było
dziwne, że Evan wydawał się mu ufać, chociaż ledwie się znali. Ale przecież,
dziecko nie tylko doszło do niego, gdy utknął w dole studni, ale także
poprowadził jego astralne podróże w kierunku, Maddie. Może była między nimi
jakaś forma paranormalnego związku. Już dawno temu dowiedział się, że takie
coś jest możliwe.
Skrzyżował ramiona i oparł się plecami o ścianę, słuchając surowego
chrypienia głosu dziecka. Ostatnią rzeczą, której chciał, było uratowanie Maddie
z uścisku Hank'a tylko po to, by wpadła w Mack'a. Przynajmniej w ten sposób
mogłaby pójść wolno.
Mack spojrzał na niego, gdy tylko dziecko skończyło.
- W takim razie miałeś raje, co do Eleanor Dumaresq.
Jon kiwnął głową.
- Dowiedziałeś się, czy ona lub jej były mąż posiadają jakiekolwiek inne
posiadłości w tym obszarze? - Jeżeli Hank przeniesie Maddie i pozostałe dzieci,
ta informacja mogłaby dać im szansę szybkiego znalezienia ich.
- Oprócz gospody i domu na szóstej, nic. Ale sprawdzam również pod
kątem pseudonimów, na wszelki wypadek historii z nami. - Przerwał i
piorunował przez parę minut Jon'a - Zdajesz sobie, oczywiście, sprawę, że
powinienem ściągnąć twój tyłek na stację i obciążyć za utrudnianie śledztwa.
Jon się skrzywił.
- Paranormalne talenty Maddie są nieco surowe. Nie zamierzałem
marnować twojego czasu do czasu, gdy nie upewniłem się, że znaleźliśmy
właściwe miejsce. - Zawahał się i dodał łagodnie - Ale jest jeden problem,
Mack. Wzięli Maddie jako zakładnika, gdy wydostawałem Evana.
- Po prostu świetnie - Szare oczy Mack'a były twarde ze złości - Wciągasz
cywila do dochodzenia karnego i kończysz gubieniem jej. Naprawdę mądry
ruch, Barnett.
Pobiegł dłonią do ust. To, co powiedział Mack było prawdą. Gdyby
sprawił, że zostałaby tu, tak, jak powtarzał mu instynkt, byłaby teraz bezpieczna.
Ale uległ apelowi w jej oczach i teraz płacił za swoją słabość.
- Gdzie jest ta pieprzona chatka? - Mack kontynuował ordynarnie.
- To miejsce nazywa się Malkin Cabin. Jest przy wyjeździe 202,
piętnaście mil od Jewell.
- Czy jest szansa, że oni wciąż tam są?
Wzruszył ramionami. Hank nie był głupi, ale zawsze była szansa, że nie
mógł wyruszyć szybko. To zależałoby od typu ceremonii, którą Eleanor
przygotowywała.
- Może.
Mack potrząsnął głową i spojrzał na oficera policji.
Gdy mężczyzna wstał i ruszył do drzwi, wzrok agenta wrócił na Jon'a.
- Ty i ja musimy usiąść i przeprowadzić poważną rozmowę jak to
wszystko się skończy.
Kiwnął głową. Mack musi go złapać pierwszy.
- Jeżeli wyruszymy teraz, wciąż możemy ich zastać.
Patrzył jak agent FBI podkrada się do drzwi, potem odepchnął się od
ściany i podszedł prosto do łóżka.
Evan podniósł na niego wzrok, szerokie i pełne strasznej desperacji oczy.
- Musisz iść teraz. Ciocia Maddie cię potrzebuje.
Ścisnął ramię dzieciaka jeszcze raz.
- Złożyłem ci obietnicę, sprowadzę ją z powrotem.
Lub umrze próbując, pomyślał ponuro i odwrócił się.
Rozdział 14
Mack spojrzał w górę, kiedy Jon wychodził z drzwi.
- Jerry zostaje z dzieciakiem i zorganizowałem lokalną pomoc. Spotkam
ich w pobliżu chatki.
Jon podniósł kołnierz płaszcza, żeby powstrzymać deszcz od spływania w
dół po jego szyi.
- Idę z wami.
Mack przyglądał mu się przez chwilę, wyraz jego brązowych oczu był
twardy.
- Daj mi jeden dobry powód, dla którego mam cię ze sobą zabrać.
- Eleanor jest czarownicą. - Posłał Mackowi słodki uśmiech. - Ja znam
magię, ty nie.
Trudno było powiedzieć, czy Mack mu uwierzył, czy nie, po prostu,
dlatego, że od mężczyzny nie było żadnej reakcji. Ale po sekundzie ciszy
spojrzał na zegarek.
- Wsiadaj.
Mack wspiął się do środka i uruchomił silnik. Jon wsiadł od strony
pasażera i spojrzał na zegarek. Dwie i pół godziny już minęło. Maddie i Hank
mogli już być wszędzie.
- Sądząc po twoim zachowaniu każdy mógłby pomyśleć, że zależy ci na
tej kobiecie. - Skomentował Mack. Tylne opony zapiszczały, kiedy auto ruszyło.
Jon uśmiechnął się ponuro.
- Ledwie ją znam.
Co było z jednej strony prawdą, a z drugiej kłamstwem. Prawdopodobnie
rozumiał Maddie lepiej niż rozumiał siebie. I na pewno lubił ją bardziej niż
siebie.
Mack zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.
- Nie to miałem na myśli. - Powiedział wydychając powietrze. Jon
spojrzał na niego.
- Po prostu prowadź Mack. Nie jestem w nastroju do analizowania
mojego życia.
Mężczyzna posłał mu diabelski uśmiech i wcisnął gaz do dechy.
* * * *
Minęli ich. Jon wiedział to już w momencie, kiedy Mack zatrzymał auto.
Mimo że nie wiedział, skąd był tego pewny. Ignorując spojrzenia lokalnej
policji, przeszedł przez drogę prowadzącą do chatki. Deszcz szybko zmienił
błoto w strumyk, ale i tak błota było wystarczająco, żeby złapać odciski opon,
kiedy skręcały w stronę drogi. Przesunął palcem po odcisku opon ciężarówki.
Minęli się o około dziesięć minut, lub więcej. Deszcz zaczynał już
zmywać głębokie ślady. Mack przykucnął obok niego.
- Poznajesz je?
Potrząsnął głową.
- Nie, ale powstały niedawno.
- Więc nasza zdobycz już prawdopodobnie uleciała. - Mack wstał i
przyglądnął się błotnistemu podjazdowi. - I tak pójdziemy sprawdzić.
- Mogli coś dla nas zostawić.
Wstał mając nadzieję, że „coś” będzie jakimś dziwnym listem, lub
notatką, a nie ciałem. W każdym razie musiał wiedzieć, zanim zacznie ścigać
auto Hanka.
- Będziemy musieli się tam przejść. Wątpię, czy auta pojadą pod tą górkę
w takim deszczu.
Mack skinął, zgadzając się i dał znak lokalnym oficerom, aby za nimi
podążali. Jon prowadził, słuchając wiatru wiejącego przez uderzane deszczem
liście. Nie było żadnych znaków tego, że Eleanor nadal była w okolicy.
Chatka stała się widoczna. Mack go zatrzymał i Jon z trudem
powstrzymał swoją niecierpliwość. Mężczyzna po prostu wykonywał swoją
robotę. Stał w cieniu choinki i obserwował chatkę. Nie było żadnego dźwięku
ani ruchu, który dałoby się usłyszeć. Miejsce musiało być puste - a przynajmniej
z istot żywych.
Poczuł nieprzyjemne uczucie w żołądku. Maddie musiała być żywa - na
pewno Eleanor nie była na tyle głupia, żeby pozbyć się potencjalnego
zakładnika?
- Zostań tutaj. - Rozkazał Mack, sprawdzając swoją broń.
Jon skinął. Tak długo jak nie będzie miał pewności, że z Maddie wszystko
w porządku, będzie słuchać rozkazów. Obserwował jak czterech mężczyzn
podbiega do chatki. Patrzył, jak wywarzają drzwi i wpadają do środka. Kiedy
nie rozległy się żadne krzyki lub strzały, podszedł do nich, aby się przyłączyć.
Mack spojrzał w górę, kiedy wszedł do chatki.
- Nasze ptaszki uleciały, ale zostawiły nam notatkę. - Podał Jonowi
zamkniętą plastikową torbę.
Przeczytał szybko i zmarszczył brwi. Chcieli wymiany - Maddie za
Evana.
Ale to nie miało sensu. Dlaczego po prostu nie znajdą innego dzieciaka,
skoro potrzebowali dwóch? Dlaczego potrzebowali Evana?
Przynajmniej to znaczyło, że istniała szansa, że Maddie nadal żyła.
Przynajmniej nie leżała martwa na starych, zniszczonych deskach
podłogowych.
Ulga, jaką czuł go przerażała.
Oddał notkę i próbował sobie przypomnieć, że nie oznaczała ona, że
Maddie NADAL była żywa.
- Chodźmy znaleźć skurwieli. - Wymamrotał i odwrócił się.
Mack dogonił go, kiedy schodził po schodach.
- Zostaw to ekspertom Barnett.
Wyrwał rękę z uścisku Macka.
- W tym wypadku to ja. Eleanor jest czymś, czego nigdy wcześniej nie
widziałeś, nie wiesz jak się z nią obchodzić.
- Nie byłbym tego taki pewien, - powiedział ponuro Mack. - Widziałem
dużo dziwnych rzeczy podczas dwudziestoletniej służby.
Jon uśmiechnął się niecierpliwie. Założyłby się o swoje życie, że Mack
nigdy nie widział niczego takiego, jak Eleanor. Lub on. Spojrzał na niebo.
Na wiele sposobów, to, co zamierzał teraz zrobić miało sprawić, że jego
życie spocznie w niepewnych rękach agentów FBI. W najgorszym wypadku
Mack mógł zamienić jego życie w piekło z wiedzą, której miał zamiar mu
dostarczyć.
- Może
Obserwował Macka jeszcze przez chwilę. Maddie i Seline miały rację.
Nie mógł sobie poradzić z Eleanor i Hankiem sam. Przynajmniej nie wtedy,
kiedy Maddie była w pobliżu i kiedy mogło jej się coś stać.
- Masz jakiś zapasowy telefon?
Mack zmarszczył brwi, ale wyciągnął z kieszeni mały telefon.
- Znasz mój numer.
Jon kiwnął głową. Ilość razy, kiedy dzwonił do Macka w ciągu ostatnich
pięciu lat mógł zliczyć na palcach jednej ręki, ale znał jego numer na pamięć.
Raz uratowało mu to życie.
Może tym razem uratuje życie Maddie.
Wcisnął telefon do kieszeni, wiedząc, że zmieni się razem z nim, mimo że
jak i dlaczego mu uciekło. To była po prostu część magii, która pozwalała mu
się zmieniać.
- Zadzwonię do ciebie, kiedy ich znajdę. - Powiedział i się odsunął.
- Cholera, Barnett...
Reszta komentarza Macka nie dotarła do niego, kiedy się transformował.
Z uderzeniem skrzydeł poleciał w stronę nieba, ignorując deszcz, wiatr i
zdezorientowane przekleństwo Macka, zaczynając poszukiwania Maddie.
* * * *
W jej głowie był szaleniec bijący w tysiące bębnów. Maddie jęknęła cicho
i zażyczyła sobie, żeby zostawił ją w spokoju. Mimo że nie tylko jej głowa
zdawała się być gotową by wybuchnąć, jej całe ciało było obolałe, jakby jakiś
pomyleniec rzucał nią jak szmacianą lalką.
Otworzyła oczy. Światło. Mimo że ciemne, sprawiło, że jej oczy łzawiły.
Zamrugała gwałtownie, żeby pozbyć się łez i zobaczyła ciemno szary
winyl.
Zmarszczyła brwi zdezorientowana i znów mrugnęła. Szary winyl
zamienił się w siedzenie - tył siedzenia samochodowego.
Była w samochodzie. Samochodzie Hanka, pomyślała, czując nagle
zapach brudu i potu. I nadal się ruszali.
Zmieniła pozycję, próbując rozejrzeć się wokół bez informowania Hanka,
że się obudziła. Nie widziała drugiego nastolatka, ale Eleanor i Hank oboje
siedzieli z przodu.
Spróbowała znów zmienić pozycją, ale nagły ból, płynąc wzdłuż jej
ramion ją powstrzymał. Zagryzła wargę, żeby nie krzyknąć, i spróbowała
zmienić pozycję ramion. Nie udało jej się. Znów pociągnęła, a potem zdała
sobie sprawę, że jej ręce były związane i to tak mocno, że zaczynała tracić
czucie w palcach.
Przeklinając w myślach spojrzała w górę na tylne okno. Uderzał w nie
deszcz, gęstą falą, która uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek. Nie miała
szans zobaczyć gdzie była, albo gdzie się wybierali.
- Niech cię cholera, Hank.
Nagły dźwięk głosu Eleanor sprawił, że Maddie podskoczyła. Zacisnęła
powieki i zaczęła się modlić, żeby nie zauważyli, że nie spała.
- Skąd miałem wiedzieć, że już był w środku? Mówiłem ci, podszedł z
boku, a okna były zamknięte. - Głos Hanka był dziwną miksturą pogardy i
strachu. Eleanor prychnęła.
- Zamknięte, ale nie zablokowane, idioto. - Maddie otworzyła oczy i
zauważyła, że Hank kurczy się w siedzeniu.
- Nadal mamy jednego dzieciaka. Nie możemy po prostu porwać
następnego? - Tym razem strach był doskonale słyszalny w jego głosie.
- Mówiłam ci, potrzebujemy dzieciaka Maxwella do tej ceremonii. Mamy
za mało czasu, żeby przeprowadzić kolejne oczyszczenie.
- Barnett prawdopodobnie już przekazał go policji.
- Bez wątpienia. - W jej ostrym głosie pojawiła się pogarda. - Ale stacja
policyjna jest najmniejszym z naszych problemów.
Hank chrząknął. Przez kilka długich minut ryk silnika był jedynym
hałasem, jaki dało się słyszeć, oprócz ciężkiego uderzania deszczu o szyby.
- Zatrzymaj się tutaj. - Eleanor pochyliła się w siedzeniu, kiedy auto się
zatrzymywało. - Wyciągnij dzieciaka.
Maddie znów zamknęła oczy. Drzwi auta się otworzyły, a potem pojawił
się ostry dźwięk butów uderzających o żwir. Powinnam uciekać, dopóki mam
szansę. Ale jakie szanse miała przeciwko Eleanor, która miała kształt i szybkość
pantery?
Bagażnik się otworzył i Maddie zaryzykowała szybkie spojrzenie. Ciemne
gałęzie, wyglądającej jak świąteczna, choinki wisiały nisko nas autem, chroniąc
je od najgorszej pogody. Najwidoczniej byli gdzieś w górach, ale poza tym, nie
wiele mogła zobaczyć.
Eleanor i Hank wyciągnęli coś z bagażnika, zanim go zamknęli. Drugi
dzieciak. Ta pewność sprawiła, że jej żołądek się ścisnął. Tak bardzo martwiła
się o Evana, że bezpieczeństwo drugiego nastolatka całkowicie jej uciekło.
Przygryzła wargę, a potem powoli podniosła się na łokciach.
Hank i Eleanor byli około trzy metry dalej, niosąc jakieś zawiniątko w dół
stromego stoku. Teraz był czas, żeby uciekać. Usiadła i rozglądnęła się po
okolicy. Zobaczyła ciemną linię drzew. Mała, leśna dróżka znikała między
choinkami po jej lewej, a po jej prawej, za dużą choinką było wysokie
wzniesienie. Jeśli było coś jeszcze do zobaczenia, to zniknęło to w deszczu.
Byłoby głupotą uciekanie, kiedy nie miała najmniejszego pojęcia gdzie
się znajduje, lub czy pomoc jest blisko. Uciekaniem może niczego nie zyskać,
poza zdenerwowaniem Eleanor jeszcze bardziej, a Maddie czuła, że to było coś,
czego mogła nie przeżyć.
Znów położyła się na siedzeniu i po kilku minutach usłyszała jak Hank i
Eleanor wracają. Ale tylko jedne drzwi się otworzyły. Przednie siedzenie
zazgrzytało, kiedy Hank siadał, a potem silnik zapalił.
- I pamiętaj, - zwykle łagodny głos Eleanor był ostry i zimny. - Porzuć
naszą zakładniczkę i dowiedz się gdzie ukrywają dzieciaka. Wątpię czy Barnett
zgodzi się na wymianę, nie ważne, co czuje do tej kobiety.
- Widziałem tych dwoje razem. Przyjdzie po nią.
- Może. - Ton Eleanor wyraźnie mówił, że się nie zgadzała. - Po prostu
znajdź dzieciaka Hank. Pamiętaj, jeśli chcesz znów wydłużyć swoje życie,
potrzebujesz tego dzieciaka.
Drzwi się zamknęły. Maddie trzymała oczy zamknięte. Koła się
przekręciły, kiedy Hank odjeżdżał i przez chwilę auto tylko się ślizgało. Hank
przeklinał i auto, jakby nagle przestraszone, ruszyło do przodu. Nie wiedziała,
czy czuć ulgę, czy nie. Na pewno była wolna od ostrego spojrzenia Eleanor,
przynajmniej na chwilę, ale nadal musiała przebywać z Hankiem.
Zmarszczyła lekko brwi i zastanawiała się, co Eleanor miała na myśli w
ostatnim zdaniu. Znów przedłużone życie? Czy to oznaczało, że to nie był
pierwszy raz, kiedy przedłużała życie używając do tego magii? Jasne, zniknęło
szesnaście dzieci, ale czy Eleanor potrzebowałaby krwawej ofiary, co miesiąc,
aby przedłużyć swoje życie? I Hanka?
Nie wiedziała, ale miała przeczucie, że Jon by wiedział. Przesunęła
palcem po zimnym metalowym pierścionku na palcu. Jego obecność była
dziwnie pocieszająca, bo wiedziała, że Jon po niego wróci. Nie była sama - ktoś
tam jej szukał.
Auto podskakiwało na wybojach, a jego rytm był dziwnie pocieszający.
Po czasie, który wydawał się wiekami, zwolnili i skręcili. Deszcz zniknął tak
nagle, jakby ktoś zakręcił kurek. Przez tylną szybę zobaczyła zamykające się za
nimi drzwi garażowe.
Jej żołądek się ścisnął. Zamknęła oczy i słuchała, jak Hank wychodzi. Po
kilku minutach tylne drzwi się otworzyły. Ręce złapały jej ramiona i wyciągnęły
ją. Trzymała oczy zamknięte i zmusiła się, aby się zrelaksować. Jej jedyną
szansą na ucieczkę może być przekonanie Hanka, że nadal była nieprzytomna.
- Jezu, jak coś tak małego jak ty może być tak cholernie ciężkie?
Jego pomruk był prawie przekleństwem, kiedy przerzucał ją sobie przez
ramię. Patrzyła jak jego nogi przesuwają się po betonie, potem usłyszała
otwierane drzwi. Uderzył ich deszcz i zimno. Woda spływała po jej plecach i po
gardle, kiedy Hank przebiegał po mokrej trawie.
Gdzie oni do cholery byli? Zaryzykowała i zmieniła lekko pozycję i
zobaczyła przez deszcz dom i garaż, a za nimi ciemną linię innych domów.
Byli z powrotem w Taurin Bay - albo na jego przedmieściach.
Prawdopodobnie w domu Hanka, lub Eleanor.
Krzyk orła nagle przeciął deszczową ciszę. Hank krzyknął, puszczając jej
nogi i zszedł mu z drogi. Powietrze koło niej się szybko poruszyło. Maddie
zdążyła tylko zobaczyć brązowo złote skrzydła, kiedy zsuwała się z ramienia
Hanka. Uderzyła mocno o ziemię i jęknęła z bólu próbując oddychać i widząc
gwiazdy. Hank przeklął i spróbował ją złapać. Kopnęła go i znów usłyszała orła.
Kiedy Hank spojrzał w górę odsunęła się od niego, turlając się w dół
zbocza, w stronę domu i jak najdalej od niego, jak mogła.
Orzeł zanurkował i przepełniony terrorem krzyk Hanka wypełnił
powietrze. Maddie uderzyła w drzewo i spróbowała usiąść. Natychmiast
zakręciło się jej w głowie, a jej wzrok się zamglił. Pokręciła głową i wzięła
głęboki oddech. Deszcz spadał kropelkami z jej nosa. Zignorowała to i
obserwowała jak orzeł znów atakuje.
Hank uciekał w stronę drzew. Orzeł latał wkoło, a potem jednym
uderzeniem skrzydeł wrócił do niej. Kiedy się zbliżał otoczyła go złota poświata
i orzeł stał się Jonem.
- Nie myślałam, że znajdziesz mnie tak szybko. - Powiedziała, mrugając,
aby pozbyć się łez bólu i ulgi.
Uklęknął obok niej i szybko odwiązał jej ręce.
- Ja też. - Dotknął jej twarzy, delikatnie dotykając jej opuchniętego i
posiniaczonego policzka. - Coś jeszcze cię boli?
Wszędzie, chciała powiedzieć, ale powstrzymała się. Nie będę ciężarem,
pamiętasz? Życie wróciło do jej palców, szybko i z furią. Przeklęła i mrugnęła
odpędzając łzy, które nadal groziły, że ją zawstydzą. Jon wziął jej ręce w swoje,
pocierając je lekko.
- Maddie spójrz na mnie.
Wzięła głęboki oddech i popatrzyła w górę. Jego oczy były jak głęboki,
niebieski ocean, w którym mogła tak łatwo utonąć.
- Czy boli cię coś jeszcze? - Powtórzył powoli.
Pokręciła głową. Bolała ją prawie tak samo jak ramiona, ale nie
wystarczająco, aby o tym wspomnieć. I to nie było pytanie, na które chciał
odpowiedzi. Przełknęła ślinę i uśmiechnęła się słabo.
- Nie dotknął mnie.
Zobaczyła ulgę w jego oczach, zanim się opanował. Zadrżała i wiedziała,
że była to reakcja bardziej na ciepło jego rąk niż na zimno deszczu,
spływającego po jej plecach.
Zdjął kurtkę i udrapował ją na jej ramionach.
- Możesz wstać? Musimy się wydostać z tego deszczu.
- Jeśli mi pomożesz.
Wstał i delikatnie ją podniósł. Potem ją do siebie przyciągnął i mocno
przytulił. Oparła policzek o jego tors i słuchała bicia jego serca. To było takie
wspaniałe uczucie, takie właściwe, jakby należała właśnie tutaj, w jego
ramionach, i nigdzie indziej.
- Następnym razem, kiedy powiem ci, żebyś została, to łaskawie
posłuchasz? - Wyszeptał w jej włosy. - Myślę, że postarzałem się o dziesięć lat,
w ciągu ostatnich kilku godzin.
Jego oddech przesuwał się po jej policzku i coś głęboko wewnątrz niej
zadrżało. Przełknęła ślinę i wymusiła uśmiech, kiedy się lekko odsunęła.
- Rozważę to.
Kiedy zmarszczył brwi, podniosła głowę i delikatnie pocałowała jego
mokre od deszczu usta. Tylko, że została złapana, całkowicie nieprzygotowana,
przez nagły wybuch gorąca i jej własnej intensywnej potrzeby.
Jęknął cicho i przycisnął swoje ręce do jej pleców, trzymając ją, blisko,
kiedy pogłębiała pocałunek. Ich ciała się dopasowały i gorąco przepłynęło przez
jej żyły. Kiedy drżący ból zaczął się w jej sercu wiedziała, naprawdę wiedziała,
że to nie było tylko pożądanie. Niech Bóg ma ją w swojej opiece, zakochiwała
się w kimś, kogo ledwo znała.
Jego ręka przesunęła się z jej pleców na jej głowę - potem się zatrzymała.
- Krwawisz. - Powiedział, odsuwając się.
Spojrzała na jego rękę. Była ubrudzona czerwienią. Zmarszczyła brwi i
dotknęła tyłu głowy. Skóra była delikatna i obolała. Spojrzała na palce. Były
krwawe.
- Rzeczywiście. - Czułą się absurdalnie spokojnie i zastanawiała się,
dlaczego. - Może z powrotem otworzyłam ranę, kiedy spadłam z ramienia
Hanka.
Jon przeklął cichą, a potem podniósł ją.
- Lepiej wezmę cię z tego deszczu.
Skinęła i oparła głowę o jego tors, kiedy biegł w stronę garażu. Ciepło
jego ramion i siła i delikatność, z którą ją trzymał były i pocieszające i
pobudzające.
A może to tylko uderzenie w głowę wpływało na jej zmysły.
Kopnął drzwi, żeby je otworzyć, a potem delikatnie posadził ją na dużej
skrzyni.
- A teraz powiedz mi o zacięciu. - Kucnął przed nią i wziął jej ręce w
swoje, pocierając je energicznie.
Zadrżała, bardziej z siły jego dotyku, niż przez dreszcz, który zaczął się
pojawiać w jej ciele.
- Uderzyłam się w głowę, kiedy on mnie uderzył.
Przestał, jego palce zacisnęły się na jej dłoni.
- Uderzył cię? - Powtórzył, jego głos dziwnie wyprany z wszystkich
emocji.
Skinęła. Szaleniec znów zaczął bić w bębny w jej głowie i to bolało.
- Skurwiel za to zapłaci. - Mruknął.
Spojrzał za nią, nasłuchując. Słyszała odległy dźwięk syren, który
przybliżał się z każdym oddechem.
- Nie ruszał się.
Wstał i otworzył drzwi garażowe, a potem przeszukał kilka pudeł. Po
kilku minutach wrócił i udrapował na jej ramionach koc.
- Maddie? - Potrząsnął lekko jej ramieniem, zmuszając ją, aby znów
spojrzała mu w oczy.
Taki miłe oczy, myślała z uśmiechem. Oczy, które kochałaby widzieć,
budząc się rano - każdego ranka - przez resztę jej życia.
- Maddie słuchasz mnie? - Uśmiechnęła się znów.
- Nie.
Zmarszczył brwi i nagle wyglądał na jeszcze bardziej zmartwionego.
- Powiedziałem, że zadzwoniłem na policję zanim zaatakowałem Hanka.
Mężczyzna imieniem Mack dowodzi. Jego ludzie mają Evana. Będziesz z nimi
bezpieczna, dopóki nie wrócę.
Evan - Boże zapomniała o nim. Pojawiło się w niej poczucie winy, które
momentalnie oczyściło jej umysł.
- Jest ranny?
- Jest w lepszym stanie niż ty. - Jego wzrok znów przesunął się za nią. -
Mack sprowadź pomoc medyczną, dobra?
Jego wzrok znów powrócił do niej. Gniew i zmartwienie paliło się
głęboko w dzikiej głębi jego niebieskich oczu. Jej serce wykonało dziwny obrót.
Wyciągnęła rękę, dotykając jego pełnych ust opuszkami palców.
- Pozwól policji to załatwić. - Powiedziała, nagle uświadamiając sobie, że
Jon zamierzał ścigać Hanka. Że każe Hankowi zapłacić za ból, którego jej
przysporzył.
- Nie mogę. - Wziął jej dłoń w swoją, delikatnie całując jej palce. - Hank i
Eleanor są w mojej jurysdykcji. Załatwię to.
- Nie możesz iść sam. Pozwól mi iść z tobą.
- Och, Maddie, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. - Wyszeptał.
Pochylił się i pocałował ją, jego usta gorące a jednak delikatne, na jej
wargach.
Gorąco szeptało w jej duszy i sprawiło, że jej serce bolało. Zamknęła oczy
i oparła czoło o jego. To było przerażające, uświadomić sobie, jak bardzo się w
nim zakochała.
- Nie idź. - Wyszeptała po chwili.
- Nie mam wyboru. - Pocałował ją w czoło a potem się odsunął i spojrzał
w stronę drzwi. - Mack, to jest Madeline Smith. Maddie - Mack, z FBI. - Wstał i
ścisnął jej dłoń. Jego oczy stały się zimne, okropnie zimne. - Zajmie się tobą,
dopóki nie wrócę.
- Cholera Barnett, poczekaj... - Mężczyzna przerwał i zmarszczył brwi,
kiedy Jon zniknął w drzwiach. - Nie lubi towarzystwa ani rozkazów, prawda? -
Skomentował.
Z zaskakującym wdziękiem uklęknął obok niej. Zadrżała.
- Nie, był sam zbyt długo, aby polegać na kimkolwiek, poza sobą samym.
- Powiedziała cicho.
I zastanawiała się, gdzie to stawiało ją.
* * * *
Hank miał dziesięć minut forów, ale to nic, kiedy mogło się latać. Ledwie
czuł wiatr i deszcz, który na niego spadał. Jedyne, o czym mógł myśleć, to ból w
bursztynowych oczach Maddie, dotyk jej krwi na palcach.
Skurwiel za to zapłaci.
Po chwili zobaczył ruch poprzez drzewa i szybko zanurkował. Kiedy
zbliżył się do ziemi, zmienił się, lądując z niewielkim hałasem i od razu biegnąć.
- Hank!
Zobaczył szybki obraz bladej twarzy, kiedy Hank spojrzał przez ramię.
Jon uśmiechnął się ponuro. Hank ruszył do przodu w dzikim przypływie energii.
Zdobycz Jona śmierdziała potem i strachem.
- Jesteś trupem, Hank!
Kpienie z ofiary zwykle nie było mądrym posunięciem, ale dało Jonowi
dziwne poczucie satysfakcji. Mężczyzna był przestraszony, ale nie tak bardzo,
jak przerażona była Maddie.
I nie tak, jak będzie się bał, kiedy Jon go złapie.
Przeskoczył przez złamany pień drzewa, wziął dwa duże kroki, a potem
rzucił się na Hakna. Uderzył go mocno, a potem upadli na ziemię, z miażdżącą
siłą. Hank krzyczał i kopał, kiedy przeturlali się ze słabej ścieżki. Jon
zignorował go, trzymając się ponuro, kiedy się rozbijali o kamieniste zbocze i
kiedy uderzyli w drzewo.
- Skurwiel. - Wypluł Hank. Zaczął walić na oślep z pięści.
Jon zaśmiał się, niewesoło i złapał lewy nadgarstek Hanka jedną ręką,
ściskając go, aż kości strzeliły i Hank krzyknął.
- Nawet jeszcze nie zacząłem być skurwielem, przyjacielu.
Hank przeklął i kopnął. Jon odsunął się, unikając ciosu, ale puścił
nadgarstek Hanka. Szybciej niż błyskawica Hank był na nogach i uciekał.
Jon skoczył za nim. Leciał nad tym obszarem, kiedy po raz pierwszy
przybył do Taurin Bay i wiedział, że Hank biegł prosto na klif. Nie było drogi
ucieczki.
Drzewa ustąpiły jałowej, skalistej ziemi. Całkowita moc wiatru ich
uderzyła, rzucając w nich deszczem z siłą igieł. Hank postąpił kilka kroków w
różne strony, a potem się zatrzymał i odwrócił. Jon zobaczył gniew w jego
oczach, desperacje. Ale to nagły brak strachu sprawił, że stał się ostrożny.
- Próbowałem słodyczy twojej kobiety, Zmiennokształtny. - Powiedział
Hank z nienawiścią w głosie. - Sprawiłem, że kwiczała i błagała o więcej.
Jon lewo się oparł chęci skoczenia na niego i wyrwania mu serca. TA
przyjemność przyjdzie po tym, jak się dowie, gdzie jest Eleanor.
- Gdzie twoja pani Hank? Zostawiła cię, żebyś sam stawiał czoła
oskarżeniu o morderstwo?
Przebłysk strachu w oczach Hanka powiedział Jonowi, że ta myśl była dla
niego nową.
- Ona mnie potrzebuje, Zmiennokształtny. - Ale ton jego głosu był
niepewny.
- Potrzebuje tylko, kogoś, kto weźmie na siebie winę, nic więcej. - Dziki
wiatr nagle zmienił kierunek i owinął długi płaszcz Hanka wokół jego nóg.
Srebro błysnęło w prawej ręce Hanka. Jon uśmiechnął się lekko.
- Złe zwierze Hank. Srebro wpływa na wilkołaki, nie na
Zmiennokształtnych.
Hank prychnął i skoczył, nóż świecił jasno w jego dłoni. Jon odsunął się,
ale Hank spadł na niego całym ciężarem i sprawił, że upadł z boku. Nóż,
skierowany na jego serce wbił się zamiast tego w jego udo. Ból rozszedł się po
jego ciele. Zignorował palący ból i uderzył Hanka z pięści w twarz. Hank
odsunął się, a potem zatrzymał. Jego usta były krwawe, a w jego oczach było
zaskoczenie. Jon się nie ruszył. Nie mógł.
Ale nie zamierzał o tym informować Hanka.
- Czy nie powiedziałem ci, że srebro nie było efektywne, przeciwko
zmiennokształtnym? - Jon zacisnął zęby i powoli wyciągnął nóż z nogi.
Wysunął go do przodu, pozwalając, żeby deszcz zmył jego krew z ostrza.
- A teraz powiedz mi, gdzie jest Eleanor.
- Prędzej spotkamy się w piekle. - Warknął Hank, a potem obrócił się i
uciekł w stronę drzew.
Rzucił nożem. Hank wydał z siebie zduszony dźwięk a potem spadł na
ziemię, z nożem wbitym w plecy aż po rękojeść.
Jon obserwował go cicho, ignorując łopoczący wiatr i deszcz, który
spływał mu po twarzy, oraz krew spływającą po nodze.
Hank się nie ruszał. Albo był bardzo dobry w nie ruszaniu się, albo był
martwy. Jon się skrzywił. Nie zamierzał go zabić - przynajmniej do póki nie
dowiedział się, gdzie była Eleanor. Ale nic w tym cholernym dochodzeniu nie
szło po jego myśli, więc dlaczego miałoby się zmienić teraz?
Nagle zmęczony zdjął koszulę i obwiązał ją mocno wokół nogi. Krew
szybko przesączyła się przez mokry materiał. Zaklął cicho. Będzie potrzebował
opieki medycznej, ale jeszcze nie mógł odejść. Nadal musiał znaleźć Eleanor.
Pokuśtykał w stronę Hanka i zgiął się dziwnie, odwracając go na plecy.
Śmierć zdjęła z Hanka maskę człowieczeństwa, zostawiając twarz, która
była tylko kością. Zdziwienie zamarłe na tym, co zostało z twarzy Hanka
sprawiło, że Jon zmarszczył brwi. Hank najprawdopodobniej nie spodziewał się
śmierci.
Dlaczego?
Czy Eleanor obiecała mu zwycięstwo nad wszelkimi formami śmierci, nie
tylko naturalnymi postępami czasu? Jak stary był Hank, skoro wyglądał tak po
śmierci? Jak stara była Eleanor? Jeśli szybko rozkładające się ciało Hanka było
jakąkolwiek wskazówką, oboje mieli, co najmniej kilka stuleci. Co czyniło
Eleanor starszą i silniejszą niż kiedykolwiek myślał.
Szybko przeszukał to, co zostało z ciała Hanka, Żadnego portfela, czy
kluczy. Nic, co dałoby mu jakąkolwiek wskazówkę, co do pobytu Eleanor.
- To po prostu nie jest mój dzień. - Mruknął, wstając. I zauważył
krwawoczerwony pierścień, błyszczący się lekko na szkieletowym palcu.
Zsunął go i podniósł do światła. Był to rubin, a na powierzchni kamienia
wyryty był kot. Pierścień był antyczny i rzadki. Widział coś takiego tylko raz -
na palcu mężczyzny, który był zobowiązany służyć wampirowi całą wieczność.
Eleanor z pewnością nie była wampirem, ale była wystarczająco silną
czarownicą, aby stworzyć Pierścień Wiązania.
Podrzucił go lekko, patrząc na czerwony błysk w oku kota. Mógł
niemalże wyczuć obecność Eleanor, kiedy trzymał pierścień, mógł prawie
posmakować ciemności, którą była jej dusza.
Nie będzie musiał szukać Eleanor. Skoro posiadał pierścień, sama
przyjdzie.
Wszystko, co musiał zrobić, to ściągnięcie Maddie z linii ognia.
Rozdział 15
Maddie oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Miękki szmer rozmów
przebiegał przez pokój z kojącą muzyką w sztywnym i zimnym otoczeniu
posterunku policji. Przynajmniej byłyby gdyby nie wiedziała, że obmawiają ją.
Widać było, z ich pytań, że jej nie wieżą, a przynajmniej, gdy doszło do
punktu jak widziała, że Evan był w niebezpieczeństwie zanim faktycznie
zaginął.
A może policjant tylko wypełniał swoje zadanie, a ona była całkowicie
poza podejrzeniami. Może przedstawiała Steva w trochę w zbyt szarych
kolorach mówiąc, że jest z policji.
Przetarła ręką oczy. Szaleniec w jej mózgu jeszcze walił o ściany a
rozcięcie z tyłu głowy jeszcze bolało mimo środka przeciwbólowego, który
podał jej lekarz. Wszystko, czego chciała to pójść do domu i udać się spać. Ale
to nie zdarzy się szybko, jeśli agent FBI diametralnie nie zmieni stosunku wobec
niej.
Dlaczego nie mogli jej uwierzyć i jej wypuścić? Jest tylko dwoje ludzi, z
którym chciałaby porozmawiać, a są to: Evan i Jon i fakt, że nie może zobaczyć
żądnego z nich przynajmniej przez pięć godzin, przerażał ją.
Ale martwiło ją coś jeszcze. Teraz, kiedy Evan jest bezpieczny Jon może
nie mieć powodów albo ochoty, aby się z nią spotkać. Może właśnie
wykorzystuje ten czas żeby pójść do Eleonor i po prostu z nią uciec.
Ona chciała - potrzebowała, spotkać go jeszcze raz. Przynajmniej tylko po
to żeby spojrzeć na niego ostatni raz zanim powie: żegnaj.
- Pani Smith?
Otworzyła oczy. Mack stał oddalony od niej na około trzy stopy i
wyciągał do niej rękę z kubkiem czegoś, co wyglądało jak brudne pomyje.
- Kawy?
Skinęła i wzięła kubek. Przynajmniej ogrzeje palce.
- Jak mój bratanek? Kiedy będę mogła go zobaczyć?
- Wkrótce. - Mack usiadł przy stole i skinął zachęcając ją do tego samego.
- Twoje zeznanie.- Przesunął plik papierów do niej. - Przeczytaj to i
podpisz, jeśli wszystko jest ok.
Szybko przejrzała dokument a następnie podpisała na stole i pchnęła je.
Mack zsunął jej razem nie patrząc na nie.
- Zdajesz sobie sprawę, że oczywiście jesteś głównym świadkiem w tej
sprawie? Będziemy spodziewać się ciebie w sądzie.
Coś w jego wzroku powiedziało jej, że znał jej przeszłość a ściślej
mówiąc jej brak współpracy, jeśli chodzi o śmierć jej męża.
- Zdaje sobie z tego sprawę. - Powiedziała, a jej głos był ostrzejszy niż
było to zamierzone.
Uśmiechnął się nieznacznie. - Twoje… zdolności wyjdą na jaw podczas
procesu.
- Moje zdolności są niczym w porównaniu z Eleonor, uwierz mi.
Choć miała prywatne wątpliwości czy sprawa wyjdzie kiedykolwiek
podczas procesu. Nie było zbudowanego więzienia dla takiej kobiety jak
Eleanor - zmiennokształtnej i tak dobrze posługującej się czarną magią.
Przypomniała sobie chłód - nie zmartwienie, w niebieskich oczach Jona,
kiedy miał odejść po Hanka i uświadomiła sobie, że on nigdy nie miał zamiaru
wydać Eleanor i Hanka policji. Jon był sędzią, ławą przysięgłych i katem.
Przyjechał do Taurin Bay żeby zabić nie schwytać.
Lód przeszedł przez jej skórę wnikając w sam środek serca. Wzdrygnęła
się i okryła ramionami.
Mack zmarszczył brwi patrząc na nią. - Lepiej szybko wypij tę kawę.
Twój szwagier będzie tu wkrótce żeby zabrać Cię i Evana.
Oh, co za radość. Zabawne, że jedyny wyjazd do domu chciała przegapić.
- Chciałabym porozmawiać z Evanem wcześniej, jeśli to możliwe.
Mack patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Miała wrażenie, że coś
próbował wychwycić. Nawet, jeśli tylko moją niechęć do Steva.
- Ok. Pójdę zobaczyć czy lekarz skończył z nim. - Wstał i poszedł cicho
do pokoju.
Nie miała innego wyboru jak tylko czekać i popijać kawę. Smakowała tak
źle jak wyglądała. Minuty upływały a kawa powoli stygła.
- Ciocia Maddie?
Popatrzyła do góry. Evan stał w drzwiach patrząc na nią z odrobiną ulgi i
niepewności na twarzy. To dawało mu wygląd starszego i może trochę bardziej
podatnego na zranienia. Uśmiechnęła się i rozłożyła ramiona. Przebiegł przez
pokój i jak dziecko wpadł jej w ramiona.
- Wiedziałem, że po mnie przyjdziesz. - Szepnął. - Widziałem Cię w
moich snach.
Zamknęła oczy. Więc to była prawda. Evan odziedziczył talenty takie jak
ona. I tak jak ona miał matkę i ojca, którzy nie chcieli o tym wiedzieć.
Ale przynajmniej ona była tu i wiedziała, co teraz zrobić żeby chronić
jego zdolności i nie pozwolić mu tak spaść w dół jak ona. Jeden morderca w
rodzinie zdecydowanie wystarczy. - Są tu jeszcze twoja mama albo twój tata?
- Nie. - Pozwiedzał i odsunął się delikatnie.
- Dlaczego nie ma z tobą Jona?
Podniosła brwi z tak nieoczekiwanego pytania.
- Poszedł po Hanka.
Evan złapał ją za rękę i nagle rozpacz wypełniła jego oczy.
- Musisz ocalić Teresę. Po prostu musisz.
Teresa to było imię na pewno jednej z nastolatek. Maddie zastanawiała się
jak ją poznał, a potem zobaczyła, że spojrzenie Evana było odległe i zamglone,
jakby oglądał sceny z filmu, których nikt inny nie widział.
Maddie przetarła ręką oczy. Naprawdę nie chciała się do tego mieszać.
Tylko dzięki interwencji Jona uciekła z przed lufy Hanka. Miała okropne
przeczucie, że jeśli zostanie chwilę dłużej w Taurin Bay, będzie musiała się
natknąć na Eleanor. A uciec kobiecie z pazurami po raz drugi nie będzie łatwo.
Najlepsze dla wszystkich to jej unikać.
- Jon znajdzie Terese, Evan.
- Nie! - Nagle jego wyważony i spokojny głos zaczął się trząść. Brzmiał
jak jego surowy bezkompromisowy ojciec i to było przerażające.
- Jon pójdzie za nią. Musisz ratować Teresę - obiecaj, że to zrobisz.
Obiecaj, że nie wyjedziesz.
Wzięła głęboki oddech. Było by to szaleństwo niczym ślub. Miała
szczęście do tej pory, ale Fortuna długo jej nie sprzyjała. Nigdy tak nie było.
Otworzyła usta żeby odmówić, ale rozpacz w brązowo-bursztynowych
oczach Evana sprawiła, że się zawahała. Widział przyszłość i ta nie mogła być
dobra dla nastolatki. Mogła poradzić sobie z wagą czyjejś śmierci?
Westchnęła i zamknęła oczy.
- Obiecuję.
Evan zamrugał i jego oczy stały się czyste ponownie. - Dobrze. A teraz
powiedz mi, dlaczego tato jest na ciebie zły.
To było prawie jakby przez jej głowę przemknął jakiś błysk, jak
otwierające się przejście do ukrytych wspomnień. On oczywiście nie doznał od
niego żadnych krzywd tak jak ona. Pociągnęła łyk zimnej kawy próbując
znaleźć delikatną odpowiedź.
- Rozmawiałeś z nim?
- Tak. I jest zły.
Uśmiechnęła się ponuro. Jak mogła wytłumaczyć trzynastolatkowi, że
jego ojciec jest zły na nią, ponieważ boi się, że mogłaby zniszczyć jego rodzinę,
tak jak zniszczyła własną?
- On nie jest naprawdę zły Evan. Myślę, że jest trochę przestraszony.
Zawahała się i zaczęła przeczesywać swoje złote kosmyki włosów
unikając wzroku nastolatka.
Czy to były tylko trzy tygodnie od momentu, gdy ostatnio go widziała?
Sposób, w jaki stał uzmysłowił jej, że Evan stał się mężczyzną. I podczas
gdy porwanie mogło mieć coś z tym wspólnego uważała, że wyjaśnienie leży w
pozyskanych przez Niego mocach. Własne zmusiły ją do szybkiego dorastania a
miała ledwo sześć lat.
- Myślę, że on wie, że masz podobne talenty do moich. Uważam, że
dlatego boi się.
Evan przechylił głowę i przez chwile patrzył na nią.
- Ale gdyby nie te zdolności to nie mogłabyś mnie znaleźć.
Uśmiechnęła się. Nie mówił logiką dziecka. - To prawda, Evan. Być może
powinieneś przypomnieć twojemu tacie o tym, kiedy tu pojawi się.
- Przypomnę. - Zawahał się a strach pojawił się w jego spojrzeniu.
- Prędzej czy później ona po mnie przyjdzie. Nie jestem bezpieczny ciociu
Maddie. Nie tu, nie w domu.
Przypomniała sobie jad w głosie Eleanor - i fakt, że ciągle potrzebowała
Evana do dopełnienia rytuału. Przypomniała sobie, że zmiennokształtni gardzą
ochroną policji. Evan miał racje. Nie był bezpieczny - nie dopóki Eleanor nie
była złapana albo dopóki nie umarła.
Ścisnęła lekko jego ramie.
- Porozmawiam z twoją mamą i twoim tatą. Powiem im żeby przenieśli
się gdzieś na parę dni.
Skinął głową. Odgłos stóp dało się usłyszeć w dole korytarza, więc
popatrzyła na drzwi. Mack wszedł do pokoju a zaraz za nim, Stev. Kiedy
spotkała twardy jak skała wzrok szwagra nie zobaczyła w nim nic więcej jak
tylko pogardę. Evan pobiegł do ojca a ten go przytulił.
- Powiedzieli mi, że pomogłaś w ratowaniu Evana. - Powiedział przez
cienkie wargi i patrzył na nią.
- Zgaduje że powinienem ci podziękować - i przepraszam, że zadałem ci
tyle cierpienia.
Przeprosiny, niechętne jednak to była ostania rzecz, jakiej się
spodziewała.
- Nie ważne, co o mnie myślisz, Stev. Nie mogłam po prostu siedzieć z
założonymi rękami i patrzeć na to, co dzieje się z Evanem.
Evan spojrzał na nią. Wiedział, że gdyby nie ona to policja nigdy by go
nie znalazła. Nie na czas nie żeby ocalić mu życie.
Rumiane oblicze Steva było pełne złośliwości.
- Masz na myśli tak jak to było w przypadku twojego męża?
Westchnęła. Zaufać mu to jak utrzymać jeden temat w pokoju pełnym
policji i FBI.
- On psychicznie i fizycznie mnie wykorzystywał, Stev. Mam blizny żeby
to udowodnić.
Zawahała się, potem wzruszyła ramionami odsyłając narastające poczucie
winy.
Zapłaciła za błąd, jaki popełniła tamtego dnia - przez izolacje, samotność i
strach - ale i tak nigdy nie wydawała się to dobra cena. I nawet, jeśli chciałaby
zmienić przeszłość, nie może.
- To nie usprawiedliwia zabicie go.
Spuściła wzrok.
- Ja tego nie zrobiłam. Ogień go zabił.
- Ogień, który ty wznieciłaś.
Tak, ten ogień pochodził od niej, ale ona chciała go tylko zatrzymać żeby
zostawił ją w spokoju. Zamknęła na krótko oczy, następnie powtórzyła stare
kłamstwo.
- To był wypadek, Stev - Wzruszyła ramionami. Pogarda na jego twarzy
powiedziała jej, że on nigdy jej nie uwierzy, nie ważne, co by powiedziała.
- Po za tym to nie ma teraz znaczenia. Teraz zajmij się Evanem a nie moją
przeszłością.
Skrzywił się nagle, zmartwienie przegnało pogardę z jego oczu.
- Co masz na myśli?
- Ta kobieta już raz miała Evana u siebie w domu. Myślisz, że nie zrobi
tego jeszcze raz?
Parsknął. - Jeśli ona ma jakiś mózg, będzie uciekać. Ona wie, że pętla
zaciska się na jej szyi.
- Jesteś gotów postawić na to życie twojego syna? - Mogła powiedzieć po
jego nagłym obronnym stanowisku, że nie.
- Weź Evana i Jayne i jedźcie na wakacje. Nie mów nikomu gdzie. Po
prostu wynieście się stąd do cholery i zapewnijcie Evanowi bezpieczeństwo.
Odstawiła kubek kawy i wstała.
- Mogę stąad teraz wyjść? - Zapytała spoglądając na Macka.
Skinął, potem zmarszczył brwi, kiedy Stev parsknął cicho.
- Na razie. Ale jeśli zobaczysz Barnetta to powiedz mu, że muszę zadać
mu kilka pytań.
Skinęła i podniosła swoje palto z oparcia krzesła. - Przypuszczam, że nie
możesz odstawić mnie z powrotem do motelu?
- Ja mogę cię podrzucić. - Warknął Stev.
Przebywanie w samochodzie z jej szwagrem było ostatnią rzeczą, jakiej
jej było trzeba, podczas ataku migreny. Błysk w jego dał jej do zrozumienia, że
nie powiedział wszystkiego, co miał na myśli. W jego towarzystwie nie mogła
spędzić nawet dziesięć minut. Potrząsnęła głową. - Nie. To nie to miała na
myśli, kiedy planowałam ucieczkę. Im szybciej ucieknę z tego miejsca tym
lepiej. - Popatrzyła na Evana. - Zadzwonię do ciebie, kiedy wrócę.
Jeśli wrócę do domu pomyślała i skierowała się do drzwi wyjściowych
FBI.
* * * *
Zapadał zmierzch, gdy wracała do pokoju w motelu. Maddie
przechwytywała wszystkie cienie, jakie pojawiły się na parkingu. Jej niepokój
bardziej pochodził od ostrego wiatru powodującego nerwowe mrowienie niż z
obawy, że Eleanor wyskoczy zza jej pleców.
Czuła coś złego. Tylko nie potrafiła powiedzieć, co to było.
Pokój był ciemny, gdy do niego weszła, ale nie był pusty. Czuła obecność
Jona, ciepło, które otaczało ją bezpieczeństwem jak płaszcz.
- Nie zapalaj światła - powiedział cicho.
Jego głos dochodził z kierunku lóżka i był obszyty czymś na krawędzi
zmęczenia. Obróciła się i zamknęła drzwi zanim skierowała się w stronę łóżka.
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności zdała sobie sprawę że nie
miał na sobie nic, prócz bokserek i bandaża okalającego górną części jego
umięśnionego lewego uda.
- Dobrze się czujesz? Co się stało? - Zapytała nagle.
- Nic mi nie jest. Hank tylko ranił mnie nożem.
Jego głos był zniechęcony, jakby nie chciał mówić o sprawie. Pogłębiło to
jej kontestacje. Niepokój, jaki poczuła na parkingu był niczym w porównaniu do
napięcia nagle wypełniającego pokój. - A co z Hankiem?
Nie odpowiedział natychmiast a napięcie wzrosło o kilka stopni.
- Nie żyje. Mała strata, naprawdę.
Więc skoro Hank był martwy nie był już zagrożeniem. Drgnęła i potarła
ramiona. Powinna czuć ulgę, że nie jest już w stanie skrzywdzić jej lub Evana
ale tak nie było. Miała złe przeczucia, że Eleanor każe im wszystkim płacić za
jego śmierć.
Ale tym, co zaniepokoiło ją najbardziej była nieczułość w głosie Jona. To
było tak jakby zabijał tak często, że jedno morderstwo nie miało znaczenia.
A jednak w głębi duszy odczuwał ból.
- Chcesz o tym porozmawiać? - Zapytała cicho. - Czasami jest lepiej jak
to zrobisz. - Parsknął. Szybko gasnące światła przemykające prze okna ukazały
szyderstwo na jego twarzy.
- Dostał nożem w plecy. Nie żyje. Nie ma więcej, co opowiadać, Maddie.
Nie była kiedyś takim tchórzem. I choć rozumiała, że Jon miał zamiar
zabić Hanka to nie miała zamiaru wbijać mu noża w plecy. To nie była jego
działka.
Dotknęła jego nogi. Jego skóra drgnęła lekko pod jej palcami. To uczucie
trudno było zignorować, ale będzie musiała, jeśli chce od niego usłyszeć jakiś
odwiedzi. Miała wrażenie, że szybciej odrzuci fizyczne zbliżenie niż
psychiczne.
Powiedziała cicho przez zaschnięte gardło - Chyba ze leżysz tutaj pełen
złości i wstrętu do siebie.
Patrzył na nią. - Jeśli jestem zły to, dlatego że nie chcesz zostawić tego
cholernego tematu w spokoju.
Patrzyła na niego stale. Jego gniew był niczym w porównaniu do gniewu,
z jakim miała do czynienia podczas swojego małżeństwa. Może i znała go tylko
kilka dni, ale to wystarczyło żeby zrozumieć, że nigdy jej nie uderzy. Mógł
złamać jej serce, ale nigdy by nie zranił jej fizycznie, jak robił to często Brian.
- Czy Hank powiedział coś przed śmiercią?
Coś błysnęło w jego oczach zanim zasłony wróciły. Nie trudno było
zgadnąć, że słowa Hanka były skierowane w jej kierunku.
- Czy mówił coś jeszcze oprócz hańbienia mojej reputacji?
Tylko na chwile cień uśmiechu szarpnął jego pełne usta. Potem przeczesał
ręką swoje rozczochrane włosy i zmarszczył brwi.
- Nawet, jeśli tak to nie twój cholerny interes.
Jego głos zranił ją do żywego. Przygryzła wargi i popatrzyła prze okno.
Wiatr zaczął grzechotać o stare ramy okien. Może to było coś jak omen,
jak znak, że problemy nadchodzą. Ale nawet, jeśli nie miała żadnych nadziei na
spełnienie obietnicy, jaka dała Evanowi musiała zdobyć informacje. I czy się to
podoba Jonowi czy nie miała zamiar zostać tu dopóki nie znajdzie Teresy.
Ale może to czas żeby zmienić taktykę jak bardzo źle jest z twoją nogą?
Wzruszył ramionami, ten gest mógł nie oznaczał nic.
- Rana jest dość głęboka i wymaga kilku szwów. Doktor powiedział, że
będę musiał zatrzymać sie na kilka dni.
Uniosła brwi zastanawiając się jednocześnie jak pozbył się problemu
przesłuchania przez policje. Albo może on prysnął zanim policja przybyła.
- I zrobisz to?
Uśmiechał się, jednak cień rozbawienia nie przegnał chłodu z jego
oczach.
- Nie. Szybkie uzdrawianie jest darem mojego dziedzictwa. Będę mógł
ruszać rano. - Zawahał się, przez dłuższą chwilę przyglądał się jej uważnie -
Kiedy wyjeżdżasz?
To był powód jego zachowania. Nie chciał, by stała mu na drodze, było
do widać nie tylko po tym, co powiedział, ale jak powiedział. Nawet sposób, w
jaki na nią patrzył. Pomijając głęboki ból w jej sercu pokręciła głową.
- Nigdzie się nie wybieram.
Wykrzywił brwi - Do tej pory nie myślałem, że jesteś głupia.
Uśmiechnęłam się ponuro. - Więc tak naprawdę mnie nie znasz czyż nie?
- Nie, nie znam. - Tylko na moment w jego głosie dało się wychwycić
nutkę żalu, co sprawiło, że ciepło spłynęło jej na serce. - Ale nie możesz tu
zostać. Eleanor przyjdzie po mnie a nie chcę byś stała na linii ognia.
Więc Evan miał racje. Jon ma zamiar pójść po Eleanor a nie po Teresę.
- Nie możesz walczyć z Eleanor, kiedy jesteś ranny.
- Mogę i będę. Nie chcę Cię tutaj, Maddie. Stań twarzą w twarz z tym
faktem i wyjedź.
Rumieniec pokrył jej policzek. - Mnie naprawdę nie interesuje, czego ty
chcesz. Obiecałam, że spróbuje ocalić Terese i to jest to, co zamierzam zrobić.
- Kto do cholery powiedział ci, że jej imię to Teresa?
- Evan.
- I jak masz zamiar osiągnąć ten cud? - Jego głos był ostry jak nóż, który
ciął jej dusze. - Znajdę ją. Po prostu nie chce cię, niezdarnie kręcącej się tutaj i
narażającej życie nas wszystkich.
- To była moja tzw. niezdarność, że Evan znalazł się w pierwszej
kolejności!
Skoczyła na równe nogi i popatrzyła na niego.
- Dlaczego chcesz mnie od tego odsunąć?
- Zrobiłaś to, po co tu przyjechałaś. Czas wyjechać.
- Obiecałam. Nie mogę się wycofać.
- Tylko, dlatego że złożyłaś obietnicę nie będziesz korzystała ze swoich
zdolności ponownie?
Posłał jej chłodny uśmiech.
- Obawiam się, że niektóre obietnice są po to żeby je łamać. Możesz nie
szukać już nastolatków jak i możesz przestać korzystać ze swoich zdolności.
Staw czoło tym faktom i wynoś się do cholery z mojego życia.
Patrzyła na niego. Nawet, jeśli wiedziała, że celowo jest takim draniem
byle tylko się jej pozbyć, jego słowa jednak bolały.
- Nie musisz być takim skurwysynem.
- Mam dusze łowcy, jastrzębia. Jestem zabójcą z natury. - Zawahał się i
posłał jej pełen niemal furii uśmiech.
- I kocham swoją robotę.
Tak kocha swoją robotę, - ale nie zabijanie. Tak to mógł być główny cel
jego pracy, ale też jedyny, jakiego się brzydzi. Widziała wstręt, jaki do siebie
czół w głębi jego oczu i słyszała jego drżący glos. A ponieważ to jego praca i
musiał to robić dzień w dzień trzymał wszystkich na dystans. Jeśli się nie
przewiąże nie będzie zraniony.
To było piekło, w jakim żył. A przecież wiele razy robiła dokładnie to
samo? Może jej intencje były inne, ale skutki takie same. Życie w zamknięciu,
nie do zniesienia i w samotności.
Kiedyś powiedział jej: że trzeba powstać, aby żyć, że nie można się
ukrywać na zawsze. Może nadszedł czas żeby oboje zastosowali się do tej rady.
- Ale to uczyniłoby cię nie lepszego od potworów, które ścigasz.
Powiedziała cicho.- A ty nie jesteś potworem Jon, tylko człowiekiem, który
musi otworzyć się na innych.
- Jak ty? - Jego krótki śmiech był szyderczy.
- Jesteśmy ponad nieznajomymi.
- Zabiłem. Będę kontynuował zabijanie. Nie mam na nikogo ochoty…
Uciął a następnie wzruszył ramionami.
Ale niedokończone zdanie brzmiało w jej myślach Nie chcę nikogo, o
kogo bym dbał w ten sposób. Zadrżała. Myśl, że być może istnieje jakiś związek
między ich psychikami przerażał ją prawie tak bardzo jak to ze może go już
nigdy nie zobaczyć.
Spojrzała w dół na swoje ręce... Jeśli chce go otworzyć musi pokazać mu,
sprawiedliwe, że mają coś wspólnego.
- Ja też zabiłam. - Szepnęła nie patrząc do góry - Jego dłoń zacisnęła się
lekko wokół jej. Odwrócił jej rękę i splótł jej palce ze swoimi, ale oparła się
pokusie, aby złapać ją mocniej. Nadszedł czas by być silnym, aby wyznać
prawdę o tamtej nocy.
- Brian, mój maż zginął w ogniu. - Ogniu, który ja wznieciłam. Spaliłam
go, spaliłam dom i spaliłam wszystko, co przypominało mi o naszym wspólnym
życiu. I nigdy tego nie żałowałam. - Nawet koszmary i strach, że ona znowu
może kogoś tak łatwo zabić nie nawiedzały jej.
Ciche stukanie wiatru o okna było jedynym dźwiękiem słyszalnym przez
kilka długich uderzeń serca. Czekała w napięciu nie wiedząc, jakiej reakcji
spodziewać się po nim albo, jaką odpowiedz chciała usłyszeć od niego.
- Nie miałaś zamiaru go zabić. To różnica. - Choć jego głos był neutralny,
był cień zrozumienia i ciepła w jego wypowiedzi, co sprawiło, że jej serce
zabiło szybciej. Rozumiał ją nawet, jeśli nie mówił dużo. On także przeszedł
przesz podobne piekło.
Zamknęła oczy unikając nagłego napływu łez. Za długo była samotną
bojąc się powiedzieć komuś o tamtej nocny, obawiając się, że jej zdolności na
zawsze ją odizolują. Może ciągle mogły. Pełna prawda nie została jeszcze
wyjawiona.
- Ale ja chciałam. - Popatrzyła w dół, jak jego kciuk delikatnie pieścił jej
nadgarstek. Jego delikatny dotyk jakoś uspokajał to nieznośne mrowienie w jej
brzuchu. Choć minęło sześć lat brutalność Briana wciąż nią wstrząsała. A
wszystko, dlatego że była na zakupach a nie w domu wypełniając jego
polecenia.
- Nie przestawał mnie ranić. - Szepnęła próbując opanować drganie jej
głosu. - Nie ważne, co zrobiłam albo powiedziałam nie przestawał. Chciałam go
spalić do cholery. Krzyczałam na niego i… i się spalił. I nawet jeśli mogłabym
powstrzymać ogień tego dnia, nie chciałam. Zasłużył na śmierć, jaką dostał. W
pewnym sensie był większym potworem niż Eleanor mogłaby być
kiedykolwiek.
- Jedna śmierć nie czyni z ciebie mordercy, Maddie. - Powiedział Jon
cicho. - Działałaś w obronie własnej, nic więcej.
- A, co jeśli zabiłam dwoje?
Jego wzrok stwardniał.
- Dwoje?
Skinęła i oblizała wargi.
- Niektóre błędy wydają się powtarzać. Miałam tylko sześć lat za
pierwszym razem. Mój ojciec bił moją… matkę a ja po prostu chciałam żeby
przestał. Roznieciłam ogień. On nie przestał, a wtedy ogień wydostał się z pod
mojej kontroli. Mój brat zginął w płomieniach.
- Chodź tutaj. - Szarpnął ją do przodu i wziął w ramiona. To było jak
powrót do domu. - Nie jesteś mordercą. Nie ważne, co sobie myślisz. Nie
mogłabyś być.
Zaciskała powieki powstrzymując łzy. W centrum koszmaru znalazła
człowieka, który się o nią troszczył a może nawet kochał. A on bez żalu, odsuwa
ją od siebie, tylko, dlatego że tak jest bezpieczniej.
Ale bezpieczeństwo to coś, czego już nie chciała.
Odwróciła się w jego objęciach i napotkała jego wzrok. Tak, blisko że
ciepło jego oddechu muskało jej usta i wysyłał dreszcze pożądanie przez jej
ciało. - Nie odsyłaj mnie stąd. Musze być tutaj.
Rozciągnął kąciki ust w niewielkim uśmiechu, ale znużenie zwiększyło
chłód w jego oczach. Odgarnął z jej policzka niesforny kosmyk, dotknięcie jego
palców wywołało ogień na całej jej skórze.
- Nie mam wyboru. Eleanor zabije Cię w rewanżu za śmierć Hanka a to
jest coś, z czym nie mogę żyć.
Ból w jego głosie sprawił, że jej serce zaczęło śpiewąć. - Ale Eleanor nie
zawsze będzie w okolicy.
- Nie. Ale ktoś taki jak ona będzie. Potrzebujesz mężczyzny, z którym
możesz ułożyć sobie życie, mieć dzieci i doczekać starości. Nie jestem kimś
takim, Maddie. Nie mogę być. Wybrałem moją ścieżkę życia bardzo dawno
temu i już za późno żeby to zmieniać.
Widziała ból w jego oczach i wiedziała, że bycie z nią było jego
marzeniem. Nieważne, że nie był skłonny się do tego przyznać. Odwróciła
wzrok od niego i patrzyła przez okno.
- Zawsze chciałam spotkać kogoś, kto mnie kocha i rozumie. Powiedziała
cicho. - Nikt nie mówił, że będzie łatwo jak już go spotkam.
- Ah, Maddie. - Pochylił się do przodu i pocałował ją w czoło. Mógł mieć
swój znak firmowy, tak głęboki, że tylko muśniecie paliło wargi.
- Jeśli nie oddałbym mojego serca swojej pracy dawno temu, byłoby
twoje… Ale nie mam miejsca w moim sercu dla kogoś innego. I na pewno nie
chce tego zmieniać.
Podziwiała jego twarz. Wyczuła w jego głosie, coś dziwnego, jakby starał
się do przekonać nie tylko ją, ale i siebie. Ale ta determinacja w jego oczach
powiedziała jej, że nie ma sensu spierać się z nim.
Jak na ironię, spełniło się jej życzenie - szansa aby trzymał ją w swoich
ramionach jeszcze raz - a ona odkryła, że chce dużo więcej.
Spojrzała w stronę jej własnego łóżka. Połowa ukryta przez rosnące
ciemności wyglądała nieapetycznie i samotnie - jak większość jej życia. Ale to
był wzór, który rozpaczliwie chciała przerwać.
Miała dzisiejszą noc nic więcej. To była jej szansa żeby w końcu się
podnieść i zrobić coś, co chciała a nie tylko dryfować zgodnie z życzeniem i
pragnieniem innych osób. A to, co chciała najbardziej to znaleźć się w ciepłych i
bezpiecznych ramionach Jona przez resztę nocy.
Oparła policzek o jego ramię i palcami przeczesała złote włosy na jego
klatce piersiowej kładąc rękę na jego sercu. Dopasowała się do jego niepewnego
rytmu.
- Kochaj się ze mną. - Szepnęła cicho. Jego uśmiech poczuła głęboko we
wnętrzu.
- W każdej chwili. Ale obawiam się, że sen to jedyne, do czego jestem
zdolny w tej teraz oszczędzać siłę w dalszym ciągu najbardziej jak to możliwe.
- Spanie może być. - Czas, jaki spędziła w jego ramionach nie może być
lepszy od niczego. I ostatnią rzeczą, jaka zapadnie jej w pamięci po tym jak
odejdzie wczesnym rankiem.
Wszystko, co miała teraz zrobić to dowiedzieć się jak ma znaleźć Teresę
bez jego pomocy.
Rozdział 16
Jon się ocknął. Przez kilka minut wpatrywał się w ciemność, słuchając
wycia wiatru za oknami. Maddie była przyciśnięta do jego boku, jej oddech
poruszał włoskami na jego klatce. Był to jedyny odgłos zakłócający ciszę, ale
było jeszcze coś... coś, co stawiało go na baczności.
- Co to? - Jej oddech połaskotał mu policzek, gdy na niego spojrzała.
Może dziwny dźwięk był niczym więcej, niż jego wyobraźnią. Przebiegł
palcem wzdłuż jej szczęki i warg, które tak pragnął pocałować. Może tym, co go
ocknęło był ból, odczuwany ponieważ ma ją tak blisko, a nic nie może z tym
zrobić.
- Nic. Prawdopodobnie to tylko burza.
Wydała dźwięk bliski westchnienia, i podskoczyła, gdy deska podłogowa
zaskrzypiała. Jej palce zacisnęły się na jego piersi.
- To „nic” porusza się po łazience.
Rzeczywiście zabrzmiało, jakby coś tam było. Położył swoją dłoń na jej
dłoni i lekko ścisnął.
- Sprawdzę.
Chociaż nie dostrzegł strachu w jej oczach, przebiegł on przez jej aurę
niczym ogień... Przez jej emocje.
- Co z twoją nogą?
- Będzie dobrze. Po prostu tu poczekaj. - Zsunął z niej swoje ramię i
wstał.
Ciemność okalała go, niczym ciężka peleryna. Kulał, a jego nogi były
sztywne i niezgrabne. Ale przynajmniej mógł chodzić. Parę godzin temu to było
niemożliwe.
Łazienkowe drzwi zaskrzypiały, gdy je otwierał. Przeklął cicho i uderzył
we włącznik światła. Nagły blask sprawił, że zamrugał, ale nic nie wyskoczyło z
żadnego kąta. Podszedł kawałek i rozejrzał się dookoła. Małe okno było
zamknięte i tak jak wszystko inne wyglądało na nienaruszone. To musiała być
jedynie burza.
- Cokolwiek? - Jej ciepły głos wprawił go w lekkie drżenie.
Na powrót skierował na nią wzrok. Leżała na łóżku z kocami
zarzuconymi pod sam nos. Tym, co zobaczył od razu, był bursztynowy ogień w
jej oczach, świecący jaskrawo przez odbijające się światło z łazienki. Nagły
przypływ pragnienia złapał go niespodziewanie. Jak zamierzał dzielić z nią
łóżko przez resztę nocy, bez dotykania jej?
- To jedynie wiatr - powiedział i wyłączył światło.
Pokuśtykał, zatrzymując się przy końcu łóżka. Obserwowała go stale, a on
prawie mógł poczuć smak pragnienia zaczynającego mieszać się z jasnym
kłębem jej uczuć. Nie potrafiłby znów się koło niej położyć, nie bez dotykania
jej. I miał okropne przeczucie, że gdyby to zrobił, nie chciałby jej już wypuścić.
Wsunął rękę w swoje włosy.
- Może powinienem spać w innym łóżku.
- Dlaczego?
Drobna chropowatość w jej głosie wysłała ciepło do jego lędźwi,
praktycznie zsyłając jego dobre intencje do diabła.
- To bezpieczniejsze, dlatego. - wymamrotał.
Bezpieczniejsze dla niego, bezpieczniejsze dla niej. Ponieważ zasłużyła
na więcej niż on był w stanie jej dać.
Sprężyny łóżka zaskrzypiały, gdy się podniosła. Zatrzymała się przed nim
- nie dotykając go, ale wystarczająco blisko dla niego, by wyczuł gorąc jej ciała,
zobaczył ciepły błysk pragnienia w jej oczach. Musiał wytężyć wszystkie
pokłady woli, by stać tam nie dotykając jej.
- Spędziłam większość mojego życia poszukując bezpieczeństwa, i jestem
już zmęczona tym pościgiem. Nie proszę o zobowiązanie, jedynie o resztę nocy.
- Zawahała się, a cień śmiechu przebiegł przez towarzyszący jej, emocjonalny
wir. - Jeżeli twoja noga jest na siłach, rzecz jasna.
Noga była na siłach, ale nie był pewien, czy serce również. Nie była jak
inne kobiety, z którymi sypiał. Były czymś jak tymczasowe tarcze chroniące
przed samotnością. Mógł odejść bez wyrzutów sumienia, a jego serce było
nietknięte i beztroskie. Maddie była zupełnie inna.
Pochylił się, kładąc dłoń na jej policzku. Oparła się na moment o jego
dłoń, muskając ustami jej środek. Gorąc przeszedł przez jego duszę.
- Ja tu próbuję być honorowy. To dla mnie coś nowego.
- Więc potraktuj mnie tak, jak traktowałeś inne. Jedynie daj mi noc, nim
sprawisz, że odejdę rano.
- Nie mogę...
- Ćśśś.... - Pochyliła się do przodu i pocałowała jego usta. W
przeciwieństwie do niego miała ciepłe i miękkie wargi. - Nie myśl -
wymamrotała, - tylko czuj. Nawet, jeżeli tylko na tę jedną noc.
Jęknął i przyciągnął ją do siebie. Nigdy nie był świętym, a na pewno nie
był z kamienia. I miał jedynie nadzieję, że będzie miał w sobie dość siły by
patrzeć, jak odchodzi rano, ponieważ teraz, na pewno jej nie puści. I miał
nadzieję, że będzie potrafił rano patrzeć, jak odchodzi - teraz na pewno jej nie
puści.
Jej usta zaprosiły go do dokładniejszych poszukiwań. Zasmakował jej
głęboko, delikatnie, a ona podniecała go wydając szorstkie dźwięki potrzeby z
głębi swojego gardła, kiedy owijała ramiona wokół jego szyi.
Uniósł ją i przeszedł parę kroków do łóżka. Ukłucie bólu przebiegło
wzdłuż jego nogi, gdy kładł ją , ale zignorował to i zdjął swoje bokserki, kładąc
się przy niej.
- Jesteś nagi - Przebiegła ręką w dół jego klatki piersiowej do brzucha, a
wtedy niżej.
Próbując ignorować uczucia zalewające ciepłem jego ciało, wsunął dłoń
pod jej t-shirt i delikatnie podrażnił jej sutka.
- A ty nie - wymamrotał i pochylił się do przodu, przesuwając językiem w
górę po jej szyi.
Westchnienie uciekło z jej ust.
- Czekaj - Ściągnęła koszulkę nad głową i rzuciła ją na podłogę. Jej majtki
opadły równie szybko.
Przebiegł dłonią wzdłuż jej ciepłego, jedwabistego ciała, zapamiętując
każdy jego kształt, od łagodnej krągłości jej piersi do szczupłej okrągłości ud.
Domagając się znów jej ust, pieścił ją ciepło między nogami, nim stała się
bardziej mokra, a on poczuł drżenie budujące się w jej ciele. Wycofał się,
muskając dłonią z powrotem jej pierś.
- Mężczyzna jest istotą lubiącą drażnić - powiedziała, a cień śmiechu
przewinął się przez jej ochrypnięty głos. - Ale dwóch może grać w tę grę.
Jej język zrobił wilgotny szlag ognia wzdłuż jego klaty. Odnalazła zarys
jego pępka na kilka sekund, a wtedy zeszła niżej, aż poczuł wilgotny gorąc jej
ust oblekający go. Jęknął i wygiął się w łuk, walcząc z nagłym i gwałtownym
bólem jego pachwiny. Wtedy jej dotyk porzucił go, podążając tropem ognia z
powrotem na jego klatkę piersiową.
- Zamierzasz teraz grac fair? - Podniosła się w górę na łokciach i opuściła
delikatny pocałunek na jego usta i policzek.
Uśmiechnął się i lekko przygryzł jej wargę.
- Nie - powiedział, obracając ją tak, że znalazła się pod nim. Złapał jej
ręce, splatając swoje palce z jej, delikatnie unosząc je nad jej głowę.
Wziął jej sutek w usta, tocząc go przez swój język i zęby, głęboko ssąc.
Poruszała się pod nim, wydając małe dźwięki przyjemności nękała jego
samokontrolę. Mógł usłyszeć jak jej serce wybija rytm, który był tak
nieregularny, jak pulsowanie w jego pachwinie.
- O Boże, Jon - wyszeptała, całując jego włosy, oczy i szyję - Dotknij
mnie.
Rozsuną swoimi kolanami jej kolana. Wolną dłonią dotknął jej,
zagłębiając się w jej zawilgocenie, pieszcząc jej najwrażliwszą część ciała.
Wygięła się w łuk idąc mu na spotkanie, a jej ciche krzyki przerodziły się w coś
bardziej pilnego i intensywnego.
- Chodź, moja miłości. - Szepnął, pożądając jej ust i całując ją namiętnie.
Zadrżała pod nim, a jej oddech szarpnął, gdy się do niego przytuliła.
- Potrzebuję cię - wyszeptała i dotknęła jego bioder, opuszczając go na
siebie.
Wszedł w nią jednym pchnięciem. Zachęcała go, każde pchnięcie
nagradzając cichym okrzykiem przyjemności, który przecinał jego duszę. Jej
oddech przyspieszył jeszcze raz, apotem drugi dreszcz przebiegł przez jej ciało i
zniszczył to, co zostało z jego kontroli.
- Maddie! - zawołał, kiedy przebiegła przez niego fala spełnienia. Jego
ramiona opadły i potoczył się na bok, nie chcąc miażdżyc jej swoją wagą. Leżał
wciąż przez kilka minut, walcząc o oddech.
- Jak tam noga? - spytała łagodnie.
Z zamkniętymi oczami, sięgnął w dół i złapał ją za rękę. Zimny metal
spotykał się z jego dotykiem, a on zdał sobie sprawę, że wciąż nosiła jego
pierścień. Uśmiechnął się i delikatnie ścisnął jej palce.
- Z nogą w porządku. - Ale podejrzewał, że z sercem to już zupełnie inna
sprawa.
Obróciła się do niego. Przełożył ramię, przyciągając ją do siebie. Jej
westchnięcie przebiegło przez jego pierś, a w jego wnętrzu zrodził się ból.
Pocałował jej głowę i wpatrywał się w ciemność, słuchając jak jej oddech
stawał się coraz cichszy. Był głupcem - głupcem, który trzymał teraz olbrzymi
problem w rękach.
Czy naprawdę mógł pozwolić jej odejść ze swojego życia i to już rano?
* * * *
Uporczywy hałas obudził Maddie jakiś czas później. Serce waliło jej ze
strachu, leżała w bezpiecznym cieple ramion Jona i słuchała. Po minucie zdała
sobie sprawę, że to po prostu luźny kawałek dachówki na wietrze.
Jak często leżała w swoim własnym łóżku i słuchała takiego samego
okropnego hałasu? Jak często miała nadzieję, że to intruz, tylko dlatego, że
dostarczyłoby to krótkiego wytchnienia od intensywnej samotności jej życia?
Zbyt często, pomyślała ponuro. To było dziwne, jak izolacja, która była
po śmierci Briana tak potrzebna, szybko przerodziła się w więzienie, z którego
bała się uwolnić.
Z wielu względów ten strach wciąż się jej trzymał. Ale przynajmniej Jon
pokazał jej, że może kontrolować swój dar i zrobić z niego dobry użytek. Teraz
musiała znaleźć odwagę, by uwolnić się spod dobrowolnego wygnania.
Westchnęła delikatnie i przebiegła dłonią wzdłuż ciepłej płaszczyzny jego
umięśnionego brzucha. Spotykając się z nim również pokazała, jak źle, że
brakowało jej kogoś, z kim dzieliłaby upadki i wzloty życia. A jednak w jej
wcześniejszym wyznaniu było coś mniej niż szczerego. Ona nie chciała po
prostu, by ktoś ją kochał. Ona chciała konkretnie jego.
Jednak to było nierealnym snem.
Przygryzła wagę, powstrzymując nagły przypływ łez. Część niej chciała
walczyć z jego decyzją, starając się z nim zostać. Jego dotyk i jego oczy mówiły
jej, że ją kocha, nawet jeżeli on nie chciał tego przyznać. A ona może równie
dobrze próbować zatrzymać wiatr. Jeżeli ją kochał, to i tak swoją pracę kochał
bardziej. Nie chciał tego porzucić, i nie chciał by ona była tego częścią.
Gdyby została albo próbowała sprawić, żeby on został, mogłaby skończyć
nienawidząc siebie tak bardzo, jak on ostatecznie by jej nienawidził. Lepiej teraz
odejść.
Poruszył się nieznacznie, jego palce przebiegły delikatnie po jej dłoniach.
- W porządku?
Jego głos był zaspany, ale potrafiła usłyszeć niepokój.
- W porządku - wyszeptała - Po prostu muszę pójść do łazienki.
Odsunęła się od jego dotyku, jej stopy otarły się o ubranie, które
wcześniej zdjęła. Schyliła się, zbierając je i szybko wpadając do łazienki.
Zamykając cicho drzwi, włączyła światło. Bryza dotknęła jej nagiej skóry,
lodowate palce przebiegły przez jej gardło i ścisnęły mocno. Zakasłała i
spojrzała przez okno. Jakiś głupiec zostawił je otwarte. Gęsta mgła wpadła przez
otwór a zimno w pomieszczeniu stało się nagle bardziej intensywne. Drżąc,
założyła szybko t-shirt i majtki, a potem ruszyła, by zamknąć drzwi.
- Nie kłopotałabym się z tym, moja kochana. - usłyszała za sobą ostry
szept. - Będę musiała otworzyć je z powrotem.
Serce skakało w przerażeniu, gdy Maddie odwróciła się gwałtownie.
Hebanowy dym zakręcił się leniwie pod prysznicem i uformował w
kobiecy kształt. Eleanor.
Niemożliwe! Maddie chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej lodem w
gardle.
Oblizała usta, wolno się wycofując, jej palce drżały, gdy sięgała drzwi.
Gdyby rozsunęła je dosyć mocno, Jon by się obudził...
Eleanor wykonała szybko ruch dłonią a lód w gardle Maddie osiedlił się
na jej kończynach. Nie mogła się ruszyć, nie mogła krzyczeć. Mogła jedynie
patrzeć jak Eleanor sunie do niej z nienaturalną gracją.
- Śmierdzisz jak suka podczas cioty - mimo że miękki głos Eleanor miał
w sobie iskierkę rozbawienia, jej twarz była pełna zawiści - twarz, która
wyglądała na starą i pomarszczoną - Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś,
kochana. To prawdopodobnie ostatni raz, gdy tak było.
Uniosła dłoń i przebiegła ostrym pazurem wzdłuż policzka Maddie. To
równie dobrze mógł być nóż, rozdzierający skórę. Łzy szczypały w oczy
Maddie, ale nie mogła zrobić wiele więcej, niż wzdrygnąć się i mrugać,
odpychając je. Ale w głębi jej duszy ogień zamigotał do życia.
- On nigdy nie powinien zabić Hanka - ciągnęła Eleanor, prawie
swobodnym tonem. - Znalezienie mężczyzny takiego jak on, kogoś możliwego
do wytresowania, lecz z połową mózgu, zajęło mi dużo czasu… Teraz będę
musiała zacząć wszystko od początku.
Maddie wpatrywała się w nią. Kobieta musiała być szalona - albo bardzo,
bardzo pewna swoich umiejętności. Mimo obecności Jona w sąsiednim pokoju,
Eleanor nie próbowała mówić cicho. Przecieżby usłyszałby i przybiegł...
Jakby czytając w jej myślach, Eleanor zaśmiała się. To był wysoki,
obłąkany dźwięk, biczował ucho Maddie i sprawił, że każde zakończenie
nerwów zadrżało w przerażeniu.
- Moja droga, on śpi mocnym snem. Ponadto, moja mała mgła zagłusza
każdy dźwięk, jaki wydajemy.
Maddie zamrugała, nagle uświadamiając sobie, że lekka mgła deszczu,
którą zauważyła wcześniej zgęstniała stając się barierą przy drzwiach. Jon nie
mógł jej usłyszeć, nie mógł jej uratować. Strach trysnął przez jej ciało.
Zamknęła oczy, próbując uspokoić panikę ściskającą jej serce. Nie była
całkowicie bezsilna, gdy Brian się dowiedział.
I nie musiała zabierać się do wywoływania ognia.
Obserwując ostrożnie Eleanor, doszła w głębi swojej duszy do tego
ciemnego miejsca w jej duszy, gdzie czaiły się płomienie.
Wzrok Eleanor zwężał, gdy poczuła zwiększające się ciepło.
- Ale dość mówienia. Jest dużo do zrobienia, pułapki do przygotowania.
Eleanor wyciągnęła dłoń, łapiąc Maddie za ramię. Szponiaste pazury
wbiły się w jej ciało, gdy mgła obok drzwi zaczęła się leniwie na nich zakręcać.
Przerażenie przebiegło przez strach i przecięło serce Maddie. Nie mogła
pozwolić, by Eleanor ją gdziekolwiek zabrała. Nie mogła pozwolić sobie zostać
przynętą na Jona. Z cichym krzykiem zaprzeczenia, wpatrywała się w rękę
trzymającą ją mocno i wypuściła ogień.
Mgła zareagowała hałasem, falującym i pulsującym w szalonym
pośpiechu w pobliżu płomieni prażących palce i ramiona Eleanor. Gdy mgła
zawirowała, płomienie odeszły.
- Zapłacisz za to - wysyczała Eleanor, unosząc osmaloną rękę, by Maddie
zobaczyła. Wyglądała jak poskręcana, złamana łapa.
Wtedy mgła zawirowała raz jeszcze, a lód trzymający Maddie
nieruchomo, wydawał się kruszeć, roztrzaskując jej duszę. Ból wybuchnął w jej
ciele i krzyknęła. Ale jedyny dźwięk, jaki usłyszała był ostatnim zalążkiem
śmiechu Eleanor, gdy ciemność zakryła je obie i uniosła.
* * * *
- Maddie?
Jego pytanie zdawało się być echem w samotnej ciszy. Jon usiadł prosto
na łóżku, serce waliło mu nierówno, gdy wpatrywał się w filtrowane światło pod
drzwiami łazienki.
- Maddie, w porządku?
Nie było odpowiedzi, i każdy instynkt mówił mu, że coś jest strasznie nie
tak. Zrzucił koce i wpadł do łazienki, energicznie rozsuwając drzwi.
Pomieszczenie było zimne i puste. Rzucił szybko okiem za drzwi i
podszedł do okna. Było zamknięte na zatrzask a pajęczyny, które wcześniej
zauważył wciąż były w kątach, dowodząc, że nie zostało otwarte.
Obrócił się gwałtownie i cofnął do sypialni. Gdzie do diabła ona była?
Przez jedną krótką i okropną chwilę pomyślał, że zostawiła go, odeszła z
jego życia bez pożegnania. Wtedy zobaczył jej płócienną torbę podróżną,
nieruchomą w kącie, gdzie ją wcisnęła.
Eleanor ją miała. Był tak tego pewny, jak jeszcze niczego innego. Jakoś
się wiedźma zakradła do pokoju i niepostrzeżenie zabrała Maddie.
Zaklął i podkradł się do ubrania, które zostawił leżące na podłodze. Coś
poparzyło jego nogę, gdy wciągał jeansy. Z kolejnym przekleństwem wbił dłoń
w kieszeń. Pierścień zdjęty z Hanka palił gorącem. Upuścił go szybko na łóżko i
cofnął się.
Dym zawirował z czerwonymi oczami pantery, stopniowo formując się na
widmowy wizerunek Eleanor. Ale to była Eleanor, która nagle wydawała się
wymizerowana i stara - i bardzo zrozpaczona.
- Mam twoją kobietę, Zmiennokształtny.
Pomimo jej wyglądu, głos Eleanor wciąż był gładki i melodyjny.
Zastanawiał się jak dużo magii używała, by trzymać się tej drogi.
Zastanawiał się jak źle, że Maddie została zraniona.
- Maddie nie jest moją kobietą, wiedźmo. Czego cod niej chcesz?
Śmiech Eleanor był wysoki i nieludzki.
- Kłam sobie, jeżeli chcesz, ale proszę, powstrzymaj się z tym przy mnie.
I wolę, byś nie nazywał mnie wiedźmą. Więc, porozmawiamy o warunkach?
Zacisnął swoje pięści i jakoś oparł się pokusie roztrzaskania twarzy tego
zadowolonego widma.
- Nie będę rozmawiał o warunkach z kimś takim jak ty.
Eleanor westchnęła.
- Twoje zaprzeczanie staje się nużące. Myślę, żeby wyjść.
Mgła zawahała się, tracąc swój kształt. Strach o Maddie zakuł głębię jego
żołądka. Nie miał wątpliwości, że musi ją znaleźć. Jego duch był związany z nią
teraz tak blisko, że musiał jedynie latać dookoła nim jej dusza go nie zawoła.
Ale nie znalazłby jej na tyle szybko, by uniemożliwić Eleanor dokonanie
na niej zemsty.
- Nie - powiedział szybko i przeklął siebie za głupstwo, widząc przebłysk
rozbawienia w ciemnych oczach zjawy. - Co chcesz?
- Chcę chłopca - Eleanor wysyczała. - I chcę go, nim noc się skończy.
Albo jej już nie zobaczysz, Zmiennokształtny.
Wpatrywał się w Eleanor i widział jedynie śmierć. Gdyby on albo Maddie
wydostali się z tego żywi, byłby to w pewnym sensie cud.
- Chłopiec wyjechał ze swoimi rodzicami. Nie mam pojęcia, gdzie się
udali.
- W takim razie lepiej będzie jeżeli się pospieszysz i dowiesz się,
nieprawdaż? Świt jest już za dwie godziny.
Dwie godziny, w ciągu których ma znaleźć igłę w stogu siana.
- A kiedy ich znajdę?
- Weź mój pierścień ze sobą. Mój znak jest wciąż na dzieciach i pierścień
powie mi, kiedy go znajdziesz. Skontaktuję się z tobą, by dokonać wymiany.
Przeczesał dłonią włosy.
- Chcę Maddie żywą, albo nie ma umowy, wiedźmo.
- Więc się pospiesz, Zmiennokształtny. Śnieg jest groźny, a ona ma na
sobie jedynie t-shirt. - Szalony dźwięk jej śmiechu rozbrzmiewał echem w
pokoju, jeszcze długo po tym, jak jej obraz zaniknął.
Wpatrywał się przez długi moment w pierścień. Jeżeli spróbowałby jakoś
uratować Maddie przed uprzednim znalezieniem Evana, nie miał wątpliwości,
że Eleanor by ją zabiła.
Złapał płaszcz i torbę Maddie i ruszył do drzwi. Miał tylko jedną nadzieję
na szybkie znalezienie Evana. Modlił się jedynie, by agent FBI był w łagodnym,
pomocnym nastroju.
ROZDZIAŁ 17
- No, no, no - Mack oparł się na krześle i wyglądał bardziej niż
kiedykolwiek, jak uśmiechający się rekin. - Cóż za niespodziewana
przyjemność. Przewidywałem konieczność wydania nakazu, żeby cię tu
ściągnąć.
- Nie gadaj bzdur, Mack. Potrzebuję twojej pomocy.
Niezdolny do stania w miejscu, Jon zaczął chodzić na szerokość małego
biura Mack'a, najwidoczniej traktując je, jak jego własne.
Krzesło Mack'a upadło na podłogę z hukiem - Co się stało?
- Eleonor znów wzięła Maddie za zakładnika. Chce ją wymienić za
Evan'a. - Jon uciekł od intensywnego wzroku Mack'a i zapatrzył się przez okno.
Minęło dziesięć minut, dziesięć minut, w których cokolwiek mogło się stać
Maddie. Patrzył w dół na puste ulice, obserwując deszcz bombardujący chodnik.
Wyobrażając sobie, że robi to samo, z jej bladą skórą. Szybko odgonił ten obraz
i odwrócił się z powrotem.
- Muszę wiedzieć, gdzie jest to dziecko, Mack. - Jego głos był niemal w
furii, ale nie obchodziło go to. - Jest moją jedyną nadzieją na odzyskanie jej
żywej.
Mack spojrzał na niego obojętnie. - Nie możesz wymienić jednej śmierci
na inną.
- Nie zamierzam. - Przetarł oczy ręką. Były piaszczyste i ciężkie, jakby
nie spał przez tydzień. Ale to był dopiero początek koszmaru. Wygrzebał
pierścień z kieszeni i pokazał go agentowi. - To należy do Eleanor. Dzięki temu,
ona wie, kiedy znajdę Evan'a. Tylko wtedy powie mi, gdzie odbędzie się
wymiana.
Wielki mężczyzna pochylił się i przestudiował pierścionek. - Jest
magiczny?
- Tak. - Okiełznał nieco jego niecierpliwość i obrócił pierścień w dłoni. -
Dzięki temu znała wszystkie ruchy Hank'a. Teraz zna moje.
Mack odchylił się do tyłu na krześle i patrzył na niego, jak na równego
sobie. - Domyślam się, więc, że Hank nie żyje.
- Tak. - Zawahał się, po czym wsunął pierścień powrotem do kieszeni.
Jeśli się pośpieszysz, znajdziesz to, co niego zostało, w pobliżu Castle Peak.
Mack zmarszczył brwi. - Jak umarł?
- A Czy to takie ważne? - Uderzył rękami o biurko i spojrzał krzywo na
Mack'a. - Nie żyje. I Maddie też może zginąć, jeśli się stąd nie ruszymy.
Mack wciąż patrzył na niego pewnie. Przez chwilę lub dwie rozważał
rzucenie agenta FBI na ścianę, aby wytrząsnąć z niego informacje, ale
doświadczenia z przeszłości podpowiedziały mu, że to nie zrobiło by różnicy.
Wielki facet mógł się ruszyć tylko wtedy, gdy mu to pasowało.
- A co, jeśli ci powiem, że nie wiem, gdzie on jest? - Powiedział miękko.
Jon parsknął. - Nazwałbym cię cholernym kłamcą.
Mack błysnął wszystkimi zębami, bez żadnych emocji. - Czy bierzesz pod
uwagę możliwość, że Eleanor przyjdzie po ciebie i chłopca, kiedy go
znajdziesz? Więc Maddie może być martwa już teraz, prawda?
- Maddie żyje. - Mógł to poczuć w jego sercu, w jego duszy. Jeśli ona
umrze, będzie wiedział. Jeśli ona umrze, nie pozostanie w nim nic, poza
potrzebą zemsty. - Eleanor nie przyjdzie do nas osobiście, kiedy ściągnę Evan'a.
Zrobi to jako duch. Chce, żebym był świadkiem śmierci Maddie. Chce się
upewnić, że cierpię.
- I cierpisz, prawda? Co, jeśli to wszystko, to część jej gry? Pieprzyć to,
po prostu mi powiedz, gdzie jest to dziecko!
- Nie - Spokojne oświadczenie Mack'a, przecięło jego serce, jak nóż. Jon
spojrzał na niego. - Co znaczy, nie?
- To znaczy nie, nie oddam ci chłopca. - Zawahał się, po czym poderwał
się szybko z krzesła, tak, jakby czuł gniew budynku po drugiej stronie biurka i
chciał uciec z jego ścieżki. - Nie, jeśli nie pójdę z tobą.
Jon roześmiał się chrapliwie i odsunął się od biurka. - Jesteś szalony.
- A ty jesteś o włos, od zarzutu o morderstwo!
Jon uderzył rękami o biurko. Siła jego ciosu sprawiła, że całe się
zatrzęsło.
- Nie możesz oskarżyć mnie, o zabicie kogoś, kto już był martwy! Mack
spojrzał na niego. - Co, do diabła, przez to rozumiesz?
Westchnął w rozdrażnieniu i odsunął się od biurka. On naprawdę nie
chciał się w to teraz zagłębiać. To było tylko marnowanie cennego czasu. - Ktoś
podszywający się pod Hank'a Stewart, nie urodził się w tych czasach. Nie
urodził się w czasach twojego dziadka. To podtrzymuje się przy życiu za
pomocą krwi innych ludzi i przez magię Eleanor.
Agent FBI zamrugał. To był jedyny przejaw, że w ogóle słuchał. - Chcesz
powiedzieć, że jest on jakąś formą zombie?
- Prawie. - Tak naprawdę, to nie wiedział, czym był Hank. I naprawdę go
to nie obchodziło. Facet był martwy i nie mógł już więcej ranić Maddie. To było
wszystko, co go obchodziło.
- Ale... zombie są włóczącymi się kreaturami, bez mózgu i emocji. Hank
był człowiekiem.
Jon potrząsnął głową. - Oglądasz za dużo horrorów. A teraz, powiedz mi,
gdzie jest Evan.
- Nie sądzę, aby to było mądre posunięcie.
- To co nie jest dobrym posunięciem, to, to pieprzone wszystko wokół. Bo
uwierz mi, jeśli to będzie kosztowało Maddie jej życie, nie będzie na tym
świecie wystarczająco mocnego więzienia, aby mnie zatrzymać - czy utrzymać
mnie z dala, od twojego pieprzonego gardła.
Jeśli Mack'a w jakikolwiek sposób, ta groźba poruszyła, to nie dał w
żaden sposób tego po sobie poznać. - Tak, jak mówiłem. Nie wydaje mi się to
dobrym posunięciem - jeśli nie pójdę z tobą.
Jon patrzył w milczeniu, jak Mack bierze płaszcz, z oparcia krzesła i
szybko go zakłada. Wreszcie, agent FBI napotkał jego pewne spojrzenie i posłał
mu jeszcze jeden słodki uśmiech. - Ale myślę, że w końcu dostanę odpowiedź
na pytanie, które ci wczoraj zadałem.
Jon przeczesał ręką włosy. Gdzieś w przeciągu chwili, oczywiście zgubił
sens rozmowy. - Jakie pytanie?
- Tobie naprawdę zależy na tej kobiecie, prawda?
Unikał wiedzącego spojrzenia Mack'a, studiując burzę za oknem. Czy
padał tam jeszcze śnieg? - Tak. Naprawdę mi zależy. Ale nie mogę ci pozwolić
iść ze mną, Mack. Eleanor jest zbyt niebezpieczna.
- Zgadzam się.
Odwrócił się zaskoczony, ale spojrzenie Mack'a było zdecydowane.
- Z tego, co wywnioskowałem, ona ma teraz nad tobą podwójną
przewagę. Trzeci raz może być pechowy dla wszystkich.
Był na przegranej pozycji i wiedział o tym. Mimo to, musiał spróbować
jeszcze raz. - Nigdy nie spotkałeś jej takiej. Nie rozumiesz tego, przeciw czemu
masz zamiar wyruszyć.
Mack posłał mu wilczy uśmiech. - Nigdy też nie spotkałem ciebie takiego,
jak wcześniej, a przeżyłem nasze dziesięcioletnie wspólnictwo.
Jon spojrzał na swój zegarek. Minęło dwadzieścia minut. - Będziesz mnie
spowalniał. Mogę latać szybciej, niż ty kiedykolwiek pojedziesz.
- To jest rzecz, którą chciałbym omówić po drodze. Chodź, synu. Nie
mamy czasu do stracenia.
Jon uderzył w ścianę z frustracji. Nikt nie zdawał się słuchać zdrowego
rozsądku w ostatnich dniach - zwłaszcza, kiedy to on coś mówił. Ale teraz, z
życiem Maddie na linii, nie mógł sobie wyobrazić innego człowieka, którego
miałby mieć za plecami, niż Terry Mackeral. Z ostatnim spojrzeniem na
zegarek, podążył za agentem FBI za drzwi.
* * * *
- Czas nam się kończy. Wiem. - Jeśli Mack był tym zaniepokojony, Jon
nic nie zauważył. - Już prawie jesteśmy.
Jon odwrócił wzrok od nieba. Świt zaczął znikać w ciemnościach,
rozprzestrzeniając czerwone snopy światła na burzliwym niebie. Minęło półtorej
godziny. A na górskich szczytach, był śnieg.
Maddie wciąż żyła, ale nie był pewien niczego, poza tym. Przetarł ręką
ociężałe oczy. To była właśnie sytuacja, nad którą spędził pół życia, próbując
uchronić kogoś, o kogo się troszczył, aby nie wszedł na linie ognia. To był
powód, dla którego odszedł od rodziny, powód, dla którego próbował się
przekonać, że jego serce należy tylko do pracy. I to był też powód, dla którego
musi wciąż trzymać Maddie z dala od niego, po tym, jak ją uratuje. Nie mógł jej
pozwolić, przechodzić przez to piekło po raz drugi.
Mack zwolnił i skręcił na podjazd. Reflektory oświetlały małe chatki, nie
daleko od drogi.
- Miejsce należy do mojego przyjaciela. Evan i jego rodzina byli tutaj do
rana, później przeniesiemy ich do innego stanu.
Przynajmniej policja nie ryzykuje bezpieczeństwa Evan'a. - Muszę tylko
pogadać z dzieciakiem.
Mack skinął głową. - A pierścień?
- Da nam znać, o planach Eleanor. - Wysiadł z samochodu, jak tylko się
zatrzymał. Wiatr jęczał wśród drzew, a jego dotyk był okropnie zimny. A
Maddie była na zewnątrz, ubrana w sam t-shirt.
Trzasnął drzwiami samochodu i podkradł się do drzwi frontowych. Mack
złapał jego rękę, metr dalej i zatrzymał go. - Ojciec jest policjantem z
wybuchowym temperamentem. Najlepiej pozwól mi to załatwić.
Skinął głową i odsunął się. Mack uderzył w drzwi. Jedyną odpowiedzią
był niewątpliwy dźwięk ładowania karabinu.
- Kto tam? - Odezwał się głos. - FBI. Otwórz drzwi, Steve.
- Pokaż odznakę przez okno.
Mack wymruczał coś pod nosem i odwrócił się do Jon'a. - Facet może i
jest wrzodem na tyłku, ale dobrze, że jest ostrożny.
Jon okiełznał chęć, aby uderzyć Mack'a od tyłu i błaznować z pistoletem.
- Ostrożność nie zbawi Evan'a i Maddie. Pośpiesz się.
Mack uderzył odznaką o okno. Po chwili, drzwi się otworzyły.
- Kim jest twój przyjaciel? - Powiedziała niedźwiedzio-podobna postać,
wskazując karabinem na Jon'a.
Mack odsunął broń na bok. - Pomaga przy pytaniach. Musimy pogadać z
twoim synem, Steve.
Wielki facet potrząsnął głową. - Śpi, a ja nie chcę go budzić.
Mack błysnął rekino-podobnym uśmiechem. - Ja też, ale nie mamy
wyboru. Który pokój?
- Drugi po prawej na dole.
Steve patrzył na Jon'a z nieufnością, następnie zwrócił swoje spojrzenie
na Mack'a. - Idę z wami.
- Dobra. Tylko nie przeszkadzaj, albo wystawię cię do wiatru z opłatami,
tak szybko, że nie zdążysz ruszyć głową.
Steve zamrugał zaskoczony i skinął głową. Jon znów spojrzał na swój
zegarek, kiedy szli do sieni. Zostało 25 minut.
Mack zapukał lekko w drzwi, po czym otworzył je i zapalił światło. Evan
wyskoczył z łóżka, z twarzą wykrzywioną w strachu.
Steve przepchnął się między nimi, przeszedł przez pokój i otoczył syna
ramionami uspokajająco. - W porządku, Evan. Policja tylko chce znów z tobą
porozmawiać.
Evan skinął głową, ale jego szerokie, bursztynowe spojrzenie, było
utkwione bezpośrednio w Jon'ie. - Dlaczego jej nie uratowałeś? Obiecałeś.
Jon zignorował podniesione brwi Mack'a. Spojrzenie nastolatka było
pełne strachu. Wiedział, a przynajmniej podejrzewał, Dlaczego tam byli.
- Uratowałem. Eleanor porwała ją znowu. - Zawahał się, po czym dodał
delikatnie. - Ona chce wymienić Maddie za ciebie.
Nastolatek skurczył się w ramionach ojca. Steve trzymał go mocno i
spojrzał na nich. - Nie możecie poważnie myśleć o spełnieniu tego.
- Oczywiście, że nie. - Głos Mack'a brzmiał kojąco. - Ale potrzebujemy
pomocy Evan'a, aby zlokalizować jego ciotkę.
- Na Boga, to tylko dziecko. Dlaczego nie dacie mu spokoju?
Głos Steve'a był zdesperowany do odmowy, a jego strach krążył po całym
pokoju. Jon uśmiechnął się szyderczo. Steve nie chciał, żeby jego syn był inny.
Nie chciał, żeby miał dar, jak jego ciocia.
Ale to było głupie, jak Steve, który robił z życia Maddie piekło, tak długo.
Złość wypełniła go całego, ale utrzymał ją w ryzach. - Czy ci się to podoba Czy
nie, twój syn odziedziczył zdolności psychiczne, podobne do jego ciotki.
Zaprzeczanie temu, nic nie zmieni. Może być nawet jeszcze gorzej. - Może w
końcu sprawić, że kogoś zabije, bo został zmuszony wypierać się swoich darów
zbyt długo. - Jednak nie dlatego tu jesteśmy.
- Nie mogę jej znaleźć. - Powiedział Evan, głosem drżącym ze strachu. -
Jest jakaś ściana między nami.
- Nie chcę, żebyś jej szukał. - Jon wyciągnął pierścień z kieszeni.
Świecące panterze oczy ożyły, szczekając przez pokój blado-czerwonymi
promieniami. - Ten pierścień należy do Eleanor. Kiedy go dotkniesz, będzie
wiedziała, że cię znaleźliśmy i powie nam, gdzie mamy się z nią spotkać.
Evan skurczył się ponownie, w ramionach ojca. - Przyjdzie tutaj?
- Tylko jako zjawa, duch. Nie będzie prawdziwa i nie będzie mogła cię
skrzywdzić.
- To niedorzeczne. - Warknął Steve. Strach w jego oczach, był prawie tak
jasny, jak strach w oczach jego syna.
- Zamknij się, albo wyjdź. - Mack stanął pomiędzy nimi dwoma, jakby się
bał jakiejś konfrontacji. - Idź przodem, Jon.
Jon wytrzymał spojrzenie nastolatka. Po chwili, Evan skinął głową i
wyciągnął rękę. Jon umieścił pierścień na środku dłoni Evan'a, a chłopiec
zacisnął na nim palce. Przez kilka uderzeń serca nic się nie działo, wtem dym
zaczął przenikać przez jego palce.
Evan krzyknął zdziwiony i puściłby pierścień, gdyby Jon nie zacisnął
swoich palców wokół dłoni nastolatka.
- W porządku. - Powiedział uspokajająco. - To tylko dym. Nie może cię
skrzywdzić.
Evan oblizał wargi i skinął głową. Był to gest tak przypominający
Maddie, że żołądek Jon'a skręcił się boleśnie. Czas uciekał, a on nie był bliżej
odnalezienia jej teraz, niż dwie godziny temu.
Dym zwinął się i skręcił, aż wreszcie przybrał kształt. Wrogie spojrzenie
Eleanor przetoczyło się po wszystkich. Steve i Mack wydali okrzyki
zaskoczenia, ale Jon trzymał oczy na zjawie, na wypadek, gdyby czegoś
próbowała.
- Dotrzymałem mojej strony umowy, Eleanor.
Zaśmiała się. Równie dobrze mogło to być mruczenie kota. - Widzę,
Zmiennokształtny. Nawet na czas. Twoja biedna, kochana dziewczyna robi się
trochę niebieska.
Poczuł, jakby ktoś chwycił i mocno ścisnął jego serce. - Umowa nie jest
ważna, jeśli ona umrze, wiedźmo. - Jego głos brzmiał niezwykle beztrosko,
zważając na to, że miał ochotę uderzyć zjawę w twarz. Nie, żeby miało mu to w
czymś pomóc. Ta zjawa była tak nierealna, jak duch.
- Oh, nie umarła. Jeszcze nie. - Zjawa przyglądała mu się z rozbawieniem.
- Przyjdź do starej jaskini na Maxus Peak i przekonaj się sam. Tylko bądź tu o
zachodzie słońca z chłopcem, albo ona zapłaci, Zmiennokształtny.
- Będziemy tam.
Patrzył jak duch znika, po czym oderwał palce Evan'a od pierścienia i
wziął go z powrotem. Nawet nie pomyślał, czy to możliwe, żeby Eleanor
zabrała dziecko ze sobą, za pomocą pierścienia, a wtedy nie mieliby żadnych
szans.
Evan patrzył na niego, ze strachem w oczach. - Nie masz zamiaru brać
mnie tam, prawda?
Jon uśmiechnął się. - Nie. - Nie, kiedy Maddie tak się napracowała, żeby
go uwolnić. - Ale potrzebuję kosmyka twoich włosów.
- Ten magiczny interes staje się trochę nie na rękę. - Mruknął Steve
niepewnie. - Naprawdę uważam, że oboje powinniście lepiej wyjść.
Jon zatrzymał wzrok na nastolatku. W pewnym sensie, syn był znacznie
mądrzejszy od ojca. - Eleanor umieściła swój znak na tobie, więc musze ją
przekonać, że jesteś ze mną. Jeśli zawiążę kosmyk włosów wokół pierścienia,
może się nabrać na wystarczająco długo, abym zdążył uratować Maddie.
- Wystarczy. - Steve zatoczył się na nogach.
Mack podszedł i położył uspokajająco dłoń, na ręce wielkiego faceta. -
Jeśli chcesz ochronić twojego syna i szwagierkę, idź po nożyczki, Steve.
Steve zawahał się, potem spojrzał na syna i skinął głową. Ale Jon, przez
czerwone przebłyski w jego aurze, mógł powiedzieć, że nie pomaga im przez
wzgląd na Maddie. Gdyby Evan nie był w to zamieszany, Steve pozwoliłby
Maddie zgnić w piekle, zanim by jej pomógł.
Jon zastanawiał się, jak ten głupiec poradzi sobie z synem, który
odziedziczył takie same możliwości, jakich nienawidził i bał się ich, u Maddie.
Wstał i podszedł do okna, ale wychodziło ono na południe, nie zachód.
Nie widział góry, na której ta wiedźma, przetrzymywała Maddie.
- Nie myśl, że pójdziesz tam sam. - Stwierdził Mack spokojnie.
Jon zamknął oczy. Chciał to wszystko skończyć, w ten czy inny sposób.
Ale Mack miał rację. Nie mógł tam iść sam. Nie, jeśli chciał uwolnić Maddie od
tego bałaganu.
- Zgoda. - Powiedział słabo, jak wiatr smaga gałęzie starej sosny. - W
każdym razie, to nie jest dobry dzień na latanie. - Ale to pewne, jak cholera, że
to był dobry dzień na zabijanie.
* * * *
Mały człowieczek znów był w jej głowie, waląc w jego piekielne bębny.
Maddie potrząsnęła głową, ale przez to huk w jej głowie się zwiększył. Pot
wystąpił jej na czoło, a żółć podeszła do gardła. Przełknęła ślinę, ale metaliczny
posmak w ustach sprawił, że jej żołądek się skręcił. Jęknęła i zacisnęła oczy,
czekając, aż uczucie kołysania się minie.
Po chwili zaczęła sobie uświadamiać, że wiejący wiatr mrozi palce jej
nóg. Drgnęła, nagle zdała sobie sprawę, że całe jej ciało jest zimne - tak zimne,
że bolą ją kości.
Otworzyła oczy. Światło z niedalekiej pochodni tliło się na czerwono-
brązowych ścianach, rzucając straszne cienie. Gdzieś za tym, zagubiona w
ciemnościach, miarowo kapała woda. Jeszcze dalej, za tym, słyszała odległe
wycie wiatru.
Przesunęła się nieznacznie, a ból przeciął jej mózg. Łzy stanęły jej w
oczach. Przetarła je wierzchem dłoni, po czym spojrzała na wielkie metalowe
pręty, jakieś dziesięć metrów dalej. Wyrastały od kamiennej podłogi do sufitu i
wyglądały na stare, jak czas. To nie było więzienie przygotowane w pośpiechu,
pomyślała z uczuciem zimna i strachu. Tego więzienia Eleanor używała już
wiele razy, wcześniej.
Odwracając się ostrożnie, zbadała ciemność za nią. Nagle wyłoniła się
jakaś postać, a jej oczy błyszczały w migoczącym świetle pochodni. Maddie
krzyknęła, na krawędzi strachu. Postać zrobiła to samo, a Maddie patrzyła
zaskoczona.
To nie była Eleanor. Krzyk brzmiał zbyt młodo i kształt ciała był zły. Jej
serce przyspieszyło z radości. To nie może być, na pewno?
- Teresa? - Zapytała delikatnie.
- Tak. - Odpowiedź była nieśmiała, a głos dziewczyny zachrypnięty,
jakby nie mówiła przez jakiś czas.
Świadoma, że najmniejszy zły ruch, może przestraszyć dziewczynę w
ukryciu, Maddie ściszyła głos. - W porządku?
Nastolatka podeszła do przodu. Była wysoka i smukła, z długimi,
zmierzwionymi, brązowymi włosami. Jej twarz była wychudzona i blada, a
ciemne cienie otaczały jej oczy. To nie było trudne do odgadnięcia, że była
więźniem Eleanor, od dłuższego czasu. - Też jesteś więźniem?
Maddie przytaknęła. - Obawiam się, ze Eleanor nie za bardzo mnie lubi.
Nastolatka patrzyła na nią. - Czy to jej imię? Widziałam ją tylko, kiedy
przyszła sprawdzić czy wciąż śpię.
Co oznaczało, że nastolatka obudziła się na chwilę. Maddie zastanawiała
się, czy fakt, że Teresa się teraz obudziła, było niedopatrzeniem planu Eleanor,
czy było to zamierzone. - Jak często to robi?
Teresa wzruszyła ramionami. - Regularnie. Zabrała mój zegarek, więc nie
mogę powiedzieć, która jest godzina.
Jeśli ta wiedźma sprawdza ich regularnie, bez wątpienia wkrótce wróci.
Maddie drgnęła i potarła energicznie ręce. Ruch wprawił szaleńca w jej głowie,
w furię.
- Mi też zimno. - Powiedziała Teresa, zbliżając się.
Koszula nocna, którą miała, nie była znacznie dłuższa od t-shirtu Maddie i
na pewno nie będzie im cieplej. - Podobno przytulenie się do drugiej osoby jest
dobrym sposobem, aby się ogrzać. - Odpowiedziała Maddie miękko. - Chcesz
spróbować?
Nastolatka zawahała się przez chwilę, po czym rzuciła się do przodu i
wpadła w jej objęcia. Maddie potarła dłońmi w górę i dół, pół-zamrożone ręce
dziewczyny i zastanawiała się, jak do diabła, miała zamiar wydostać je obie z
klatki Eleanor.
- Gdzie jesteśmy? - Teresa przytuliła się do niej mocniej, jakby w obawie,
że ją zostawi.
- Nie wiem. - Oparła głowę o ścianę i przyglądała się jaskini, poza ich
więzieniem. Byli gdzieś w górach, to jasne, ale nic więcej nie wie. Ale
gdziekolwiek to było, była to twierdza, którą Eleanor dobrze przygotowała.
Strach przeciął jej serce i zamknęła oczy. Jon po nią przyjdzie, nie ważne, ile
pułapek Eleanor na niego zastawi. I zginie, bo był tylko jeden i nie mógł
walczyć z Eleanor i bronić jej, w tym samym czasie.
Powinna była go posłuchać, powinna odejść, kiedy miała szansę, a nie
zostawać na jeszcze jedną noc.
A jednak, gdyby miała szanse to powtórzyć, zrobiłaby wszystko tak samo.
Może to samolubne, ale gdyby miała umrzeć, to chciała to zrobić z pamięcią o
tym, jak dotyk Jon'a rozpalał jej skórę.
Teresa przesunęła się i spojrzała w górę. Jej oczy były brązowe i lekko
nieobecne. Jest odurzona, pomyślała Maddie i zastanawiała się, czy może tym
wyjaśnić własny, nienaturalny spokój.
- Jak się stąd wydostaniemy? - Zapytała Teresa.
Kolejne pytanie, na które nie mogła odpowiedzieć. Maddie uśmiechnęła
się szyderczo i odgarnęła niesforny kosmyk z oczu dziewczyny. - Znajdę
sposób. - Przez chwilę pocierała dłonie nastolatki swoimi, po czym zmarszczyła
czoło. - Obudziłaś się na podłodze, łóżku czy czymś innym?
- Na łóżku. A co?
- Po prostu, jestem ciekawa. Chodź, pokaż mi.
Nastolatka wstała niepewnie. Maddie wspięła się na równe nogi i oparła
się o ścianę, kiedy otoczyła ją ciemnością. Zawroty odeszły po kilku głębokich
oddechach, ale nie całkowicie. Wytarła pot z czoła i zastanawiała się, co do
diabła jest nie tak. Jej skóra, była tak zimna, że wszystko ją bolało, nawet
wewnątrz, a czuła jakby się paliła. W jej głowie, na przemian łomotał ból i
zdziwienie, powiększając to uczucie i nie była do końca pewna, co wolała.
- Tędy. - Powiedziała Teresa delikatnie.
Przejście kilku metrów, z powrotem pogrążyło je w ciemności. Z
kolejnym krokiem, Maddie wpadła na drewnianą ramę łóżka. Natknęła się na
coś szorstkiego i wełnianego. Koc. Podniosła go, a następnie wyciągnęła w
stronę Teresy i złapała ją za ramię. - Masz, owiń się nim.
- Śmierdzi. - Mruknęła, jednak okryła się kocem.
Jedyny zapach, jaki czuła Maddie, to nieumyta nastolatka. - Chcę, żebyś
coś dla mnie zrobiła, Teresa.
- Co? - Nagle, w głosie dziewczyny, mogła usłyszeć wielką ostrożność.
To było zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że są sobie obce. Dzieciak może i
chciał jej ufać, ale nie było kompletnym głupkiem. - Jeśli usłyszymy, że ktoś
idzie, chcę, żebyś położyła się na tym łóżku i udawała, że śpisz. Nie ważne co
się stanie, nie chcę, żebyś się ruszała czy odzywała. Możesz to zrobić?
- Tak. - Coś w jej głosie mówiło, że już to robiła.
- I, jeśli będziesz miała szansę, chcę, żebyś uciekała stąd tak szybko, jak
tylko umiesz, w dół góry. Dobra? - Jeśli to było to samo miejsce, w którym
Hank się wcześniej zatrzymał, to była droga, którą nastolatka mogła znaleźć i
nią uciec. - Mój przyjaciel powinien tam być niedługo i ci pomoże.
- Jak ma na imię?
- Jon. - Maddie zamknęła oczy, na krótko przed nagłym bólem w sercu.
Dalej, wróćmy do światła.
Poczłapały z powrotem do krat. Maddie oparła o nie czoło, próbując zmyć
słabości. Po kilku głębokich oddechach, przyjrzała się jaskini jeszcze raz.
Trudno było rozpoznać różne kształty, w nierównym świetle pochodni.
Wiatr owionął jej nogi, a zapach śniegu, cytrusów i śmierci, wisiał w powietrzu.
Jej żołądek skurczył się ponownie. Przytuliła się do krat i oblizała suche
usta. Kiedy świat się zatrzymał, okręcając znowu, spojrzała na pochodnię.
Płomienie wyginały się na prawo, podążając za wiatrem.
- Tędy można uciec, Teresa. - Powiedziała, wskazując na lewą stronę
jaskini. - To miejsce, przez które wiatr wpada, więc musi być tam jakieś
wyjście.
Nastolatka skinęła głową. - Przecież nigdy nie zostawia drzwi otwartych.
- Musi tylko raz być nieostrożna. - A szanse powodzenia były większe
teraz, kiedy wszystko wydawało się iść po myśli Eleanor.
Gwałtowny stukot kamienia, odbijającego się od podłogi jaskini sprawił,
że obie podskoczyły ze strachu.
- Idzie. - Wyszeptała Maddie.
Teresa rozwiała się w ciemności i zniknęła. Maddie opadła na podłogę i
przymknęła oczy, udając ból. Co nie było takie trudne, ze względu na nudności
kłębiące się w jej żołądku.
Kroki zbliżyły się i zmieniły po kliknięciu zapadki, w wyraźny stukot
obcasów. Maddie otworzyła oczy powoli.
- Jak miło. Obudziłaś się. - Wycedziła Eleanor, kiedy zatrzymała się obok
metalowych prętów. - Jak się czujesz?
Nie było śladu blizn, na prawej ręce Eleanor, żadnego znaku, że
kiedykolwiek była spalona. A jednak, kiedy grzebała w kieszeni i wyciągnęła
klucz, jej ruchy były niezgrabne i sztywne.
Uzdrowiła się magią, czy po prostu pokazywała niedbały przód? - Czy to
naprawdę ważne, jak się czuję?
Eleanor uśmiechnęła się. Równie dobrze mogłaby się do niej uśmiechać
Śmierć. - Oczywiście, że to ważne. Nie chcę, żebyś umarła, zanim twój chłopak
się tu zjawi.
Cień złośliwości w ostrych rysach Eleanor sprawił, że strach przeszył
duszę Maddie. Pot wystąpił jej na czoło, pomimo chłodu w jaskini. Coś było nie
tak. Nie z sytuacją, ale z nią. Jeszcze raz oblizała usta i spojrzała na Eleanor. -
Co mi zrobiłaś?
Śmiech Eleanor był wysoki i niepewny. - Powiedzmy, że nie możesz
zapalić żadnego stosu pogrzebowego, przez chwilę - może, z wyjątkiem
własnego.
Maddie popatrzyła na nią i powtórzyła. - Co mi zrobiłaś? - Pytanie było
nie wiele głośniejsze, niż słaby skrzek, jej głos był zduszony przez strach. Czy
Eleanor odebrała jej pirotechniczne zdolności, zostawiając ją bez broni do
walki?
Eleanor uśmiechnęła się.
- Związałam twój dar. Spróbuj użyć go na mnie, a zwróci się przeciwko
tobie. - Przerwała i przyjrzała się Maddie krytycznie. - I powiedziałabym, że to
już się dzieje. Jest ci trochę gorąco, kochana?
Maddie oparła się pokusie, otarcia czoła. Zostać zabitym przez własny
ogień, kiedy już zaczynała go rozumieć, było chyba największa ironią.
- Gdzie inne nastolatki?
- Oh, śpią niedaleko. - Pochyliła się i ostrożnie wsunęła klucz do zamka,
jej ruchy były niezgrabne. - Chodź, kochanie. Mamy dużo do zrobienia.
- Nigdzie z tobą nie pójdę. - Brzmiało to niemal dziecinnie, ale Maddie to
naprawdę nie obchodziło. Jeśli nie mogła walczyć, musiała grać na zwłokę. Im
bardziej Eleanor skoncentruje się na niej, tym większe szanse na ucieczkę
Teresy.
Eleanor westchnęła. To był dramatyczny dźwięk, który nie pasował do zła
w jej ciemnych oczach. - Naprawdę nie mam czasu teraz się z tobą bawić.
Wstań.
Zrobiła ruch prawą ręką, wyszeptała coś w szyje Maddie i mocno
szarpnęła. Dysząc, podniosła ręce do szyi. Nic tam nie było, ale szept
lodowatego wiatru oplatał jej gardło. Panika i strach wzrosły, a pot zmarszczył
jej skórę. Maddie krótko zamknęła oczy i starała się oddychać normalnie. Jeśli,
straci kontrolę nad darem, zabije siebie. I to była jedyna rozrywka, której nie
miała zamiaru zapewnić tej wiedźmie.
Eleanor zrobiła kolejny gest ręką, a wiatr stał się pierścieniem lodu, który
zacisnął się nieco na szyi Maddie i szarpnął ją do przodu.
- Wstań. - Powtórzyła Eleanor.
Zacisnęła uwięź na jej szyi tak mocno, że ledwo mogła oddychać.
Wspięła się na nogi i ją rozluźniła, pozwalając jej pociągnąć wielki haust
powietrza. Ale nagły ruch sprawił, że bębny w jej głowie zaczęły szaleć.
Uderzył ją nagły zawrót głowy. Sięgnęła do ściany, próbując ustać prosto.
Eleanor nie dała jej ochłonąć, szarpiąc za smycz ponownie.
- Chodź, kochana. Dzień mija, a my jeszcze musimy zastawić przynętę.
Jej stopy były zamarznięte i zdrętwiałe, a jej nogi były tak chwiejne, że
nie wyglądały na wystarczająco silne, aby utrzymać jej wagę. Ale, kiedy
potknęła się o próg, gwałtowne uczucie euforii, przebiegło przez nią. Eleanor
wciąż popychała ją do przodu i nie zatrzymała się, aby zamknąć drzwi.
Wciąż była szansa, aby spełnić obietnicę, daną Evan'owi. Wszystko, co
musiała zrobić, było trzymać Eleanor zajętą, tak długo, aby Teresa uciekła.
ROZDZIAŁ 18
- Czy teraz jest odpowiedni moment, abym dowiedział się, że tak
naprawdę nie wiem tak dużo o magii? - Mack podciągnął kołnierz płaszcza na
szyję i oparł się o samochód, wkładając ręce głęboko do kieszeni.
Jon uśmiechnął się ponuro. Agent FBI wyglądał jakby stał naprzeciw
bram piekielnych. Ale to i tak prawdopodobnie nie była uczciwa ocena tego, co
ich czeka.
- Eleanor tak naprawdę nie jest czarownicą. Jest czarodziejką. Następny
krok po drabinie. - Przestał bawić się gałązką, która wyglądała jak biały popiół i
położył ją pod światło. Kilka kawałków, a jego prowizoryczny sztylet będzie
gotowy.
Mack odwrócił się i studiował drzewa, a jego twarz wydawała się być
nieobecna. Ale Jon czuł jego niepokój, zobaczył cień zwątpienia w jego
zazwyczaj pewnej aurze.
- Nie wydajesz się bardzo śpieszyć - powiedział Mack.
Jon zrobił kilka ostatecznych cięć wzdłuż długości, a następnie umieścił ją
na dole obok kilku innych w pobliżu swoich nóg. - To dlatego, że wiem na co
stać Eleanor i nie mam zamiaru iść tam bez broni. - To dlatego, że w przeszłości
pochwaliłem Macka za to, że objechał teren chatki gdzie znalazł Evana. Musiał
zablokować tył swojej ciężarówki.
Mack poklepał go po ramieniu. - W samochodzie mam broń. A i wsparcie
jest już w drodze.
- Eleanor może zmienić kształt szybciej niż można strzelać. - Wstał i zgiął
nogi. Noże raniły go trochę w podeszwę, ale mógł normalnie chodzić i teraz
tylko o to chodziło. - Jeśli chodzi o wsparcie to mają pięć minut i tyle jeśli nie,
idę.
- Nie bądź głupi Barnett. Nie możesz iść sam do tej kobiety, jeśli chcesz,
żeby dziecko i twoja Maddie przetrwali.
Twoja Maddie. Te słowa szeptały mu w myślach, kojąc ból samotnej
duszy. Tylko, że ona nigdy nie była jego Maddie i nigdy nią nie będzie. Rzucił
gniewnie zrobiony z białego jasionu sztylet i rzucił go pod nogi.
- Weź to i trzymaj w bezpiecznym miejscu - powiedział, dając Mackowi
cztery sztylety. - Ochronią cię przed Eleanor kiedy wszystko inne zawiedzie.
Mack podniósł sceptycznie brwi. - A niby jak ten ostry kawałek drewna
ma to zrobić?
- Są zrobione z drzewa białego jesionu i tylko one mogą zabić
zmiennokształtnego. Wyciągnął czarną torbę spod maski samochodu i zaczął w
niej grzebać, dopóki nie znalazł medalionu zrobionego z metalu, który dała mu
Seline.
- Więc biały jasion może Cię zabić?
Jon popatrzył w górę gniewnie. - Tak, może. A co? Planujesz go użyć,
kiedy będzie już po wszystkim?
Mack posłał mu groźne spojrzenie jak rekin. - Aresztować cię mogę.
Zabić nie. - Zawahał się i popatrzył za Jona. - Kawaleria właśnie przyjechała.
Jon popatrzył się przez ramię za siebie i zobaczył, że trzy policyjne wozy
zatrzymują się nieopodal. Mack podszedł do pierwszego samochodu i zaczął
rozmawiać z kierowcą. Jon słuchał przez kilka chwil, a potem skierował swoje
myśli na medalion trzymany w rękach. Wyglądał jak zrobiony ze sznurowadła
tak sczerniałego z wiekiem, że nie dało się odczytać oznaczeń, które otaczały
niebiesko-zielony kamień w jego sercu. To na pewno nie wyglądało jak amulet,
który miał go chronić przed nawet najgorszymi zaklęciami Eleanor. Ale Seline
zapewniała go, że działa, a ona zazwyczaj nie obiecywała czegoś, czego nie
może dać.
Zawiesił amulet na szyi, następnie pochylił się i umieścił dwa sztylety z
białego jesionu w butach. Trzeci wylądował w pętli, którą ma przyszytą po
wewnętrznej stronie kurtki. Jego wzrok znowu na chwilę wrócił na szczyty
ukryte we mgle i drzewa znajdujące się za nimi. Maddie była gdzieś tam,
zmarznięta, sama i prawdopodobnie przerażona. To jego wina, nie nikogo
innego.
Zsunął zamek błyskawiczny w kurtce i pomaszerował do Macka. - Czas
iść.
Mack podniósł brwi ze zdziwienia, ale skinął głową. - Jak chcesz to
rozegrać?
- Wyślij czterech ludzi na szlak wiodący przez te sosny. A resztę szlakiem
na prawo od nas. - Obie trasy były bardziej niż dzikie, gęste, ale mogą zagrozić
policjantom szybkiej interwencji. I prawdopodobnie utrzyma ich żywych do
procesu. Spotkał stale wiodący wzrok Macka. - Ty i ja pójdziemy szlakiem w
pobliżu strumienia.
- Znacie zasady - Mack warknął do ludzi. - Ruszać. - Jon odwrócił się i
obijając Macka poszedł do samochodu i wziął plecak Maddie z tylniego
siedzenia. Musi mieć coś ciepłego na zmianę, kiedy już ją uratują. Delikatny
powiew różanego zapachu rozwiał się wokoło i Jon poszedł za nim.
- Miejmy nadzieje, że wiesz, co robisz. - Wzrok Macka przeczesywał
ciemność przed sobą.
- Ja też - mruknął ponuro. Bo jeśli nie, wszyscy staną się martwą kupą
mięsa.
* * * *
Ogień palił się wysoko, ale bez ciepła. Szaro-zielony dym unosił się
leniwie w stronę burzliwego nieba, ale zanikał w mgle długo przed dotarciem do
korony drzew.
Ale złudzenie ciepła było lepsze niż nic. Maddie skuliła gołe stopy,
wkładając je pod przemrożone nogi starając się jak najdłużej utrzymać ciepło.
Błoto wżynało się pomiędzy jej palce i brudziło jej nogi. Czuła się lepka,
przypominająca w dotyku Hanka. Oblizała wargi i wyobrażała sobie obrazy z
hotelu. Przynajmniej część błota chroniła ją od ostrego wiatru.
Wszerz polany była jaskinia i siedziała tam w całkowitej ciemności. Nie
było żadnego ruchu w tych cieniach, ponieważ ona myślała, że Maddie i Teresa
poszły spać. Jak na razie.
- Są blisko. Czuję ich. - W szepcie Eleanor odbiła się nuta emocji. - Mają
dziecko.
Złe przeczucie sprawiło, że ślina wzrosła jej w gardle. Zamknęła na
krótko oczy i próbowała ją przełknąć. Na pewno Jon nie ryzykowałby życia
Evana, żeby uratować jej.
Nagle widziała ostry obraz, miał niemal dzikość w oczach, kiedy zostawił
ją, żeby poszukać Hanka i przebiegł trzęsącą ręką przez jej zmierzwione włosy.
W pewnym sensie to było przerażające, kiedy zdała sobie sprawę, że nie wie, na
co go stać.
Patrzyła na Eleanor. Jasno-pomarańczowe i niebieskie płomienie zrobiły z
jej czarnoksiążęcego wyglądu ostre ryzy prawie jak u szkieletu. - Dlaczego
potrzebujesz Evana? Masz Teresę - czy śmierć jednego dziecka nie wystarczy?
Ostry wzrok Eleanor był jak gwiazda na tle błota, ale jej pogarda
roztaczająca się wokoło Maddie była jak cios w policzek.
- Kiedyś tak, ale teraz moje potrzeby są większe.
- To dlatego znaleźliśmy tak wiele dzieci w ciągu tamtego roku?
Eleanor pokręciła tylko głową, jej uwaga nadal była w chmurach. -
Kiedyś musiałam odbić poświęcenia co sześć miesięcy. Teraz, co miesiąc.
Maddie zastanawiała się, dlaczego jej potrzeba była tak silna, że teraz
musiała zabijać miesięcznie dwójkę dzieci. I gdzie Hank miał swoje miejsce w
tym wszystkim? Eleanor wstała i strzepała błoto z rąk. Gwiazdy u jej stóp
świeciły ostro przez kilka sekund, po czym wyblakły. Uśmiechnęła się i
zwróciła całą swoją uwagę z powrotem na Maddie.
- Teraz czas na końcową pułapkę.
Maddie odsunęła się o krok od ognia i Eleanor. Coś niewidzialnego
ściągnęło mocno jej gardło, co utrudniło jej oddychanie. Pot spływał z boku jej
twarzy. Nie potrzebowała ognia Eleanor, żeby się ogrzać - miała swój własny. I
to był ogień, który ciągle rósł.
- Nie - wydyszała bardziej do siebie niż do Eleanor. Nie zależnie od
Maddie, oblizała spękane i wysuszone usta. Musiała utrzymać rozmowę z
Eleanor. Miała nadzieję, że Teresa znajdzie odwagę, żeby znaleźć wyjście z
jaskini i uciec. - Chcę tylko zadać pytanie.
Eleanor uśmiechnęła się. Wydawało się, że wyostrzył jej rysy bardziej niż
kiedykolwiek. - Mamy trochę czasu na zbyciu. Pytaj.
- Po prostu mi powiedz, dlaczego robisz to wszystko? Dlaczego ty,
oczywiście piękna, młoda i silna kobieta, potrzebujesz nastolatków?
Eleanor spojrzała na nią, a jej ciemne oczy błyszczały dla rozrywki. - Za
schlebianie otrzymujesz kilka minut wolności. Jeśli chodzi o te dzieci, są one
źródłem mojego życia, moją krwią.
Maddie zmarszczyła brwi, nie wiedziała czy to, że była rozbita przez ból
w głowie, wyścig ognia przez jej żyły sprawiły, że całkowicie nic nie rozumiała.
- Obawiam się, że nic nie rozumiem.
- Pozwól, że zademonstruję.
Eleanor machnęła ręką. Dym przydryfował z polany na nią okrywając ją
całkowicie, co spowodowało, że na chwilę całkowicie zniknęła jej z oczu. Kiedy
to zniknęło - Eleanor zniknęła i została zastąpiona przez zwiędłą, zgarbioną
postać.
- To jest moje prawdziwe ,,ja” - głos był wysoki i chwiejny ale
niewątpliwie Eleanor. Coś w jej głosie aż szeptało na temat uwodzenia do zła.
- Tak wyglądam o północy, jeśli nie spożyję dziewiczej krwi, muszę
utrzymać życie i wygląd. - Dym znowu odtańczył swój taniec, a następnie
bardziej młodzieńczy wygląd Eleanor powrócił. - Jak możesz się domyślić wolę
mój obecny wygląd.
- Dlaczego Hank cię lubi?
- Hank żył dzięki mnie. Byłam jego życiem, jego krwią. Oczywiście nie
mogłam ochronić go od rany zadanej srebrem, głupiec. On naprawdę powinien
przewidzieć skutki takiej broni.
Jakiś ruch zamigotał za Eleanor. Maddie walczyła z nagłą falą emocji i
strachu. Teresa znalazła odwagę, żeby wyjść z celi, ale jeśli Eleanor tylko lekko
się poruszy zobaczy nastolatkę w świetle słońca. - Na pewno czarodziejka może
znaleźć lepszy sposób na utrzymanie swojego wyglądu niż zabijanie niewinnych
dzieci.
Teresa była jak łagodny biały kształt wokół wejścia do jaskini, oprawiony
w migotanie z zimnego ognia.
- Nie ma nic tak potężnego jak magia krwi i tylko magia krwi może
utrzymać mój wygląd. - Eleanor podniosła brwi i studiowała Maddie krytycznie.
- Myślisz, że ile mam lat?
Jej poprzedni wygląd sugerował, że coś, około 100, ale coś w niej
mówiło, że Eleanor jest starsza. - Naprawdę nie mam pojęcia.
Teresa wykradła się przesz wyjście i zniknęła wśród drzew. Maddie nie
uspokoiła się. Nie mogła, kiedy kobieta, która stała obok niej mogła z łatwością
zmienić się w panterę i łapać uciekającą nastolatkę.
- Moja droga, mam pięćset dwadzieścia dwa lata. Dobrze się trzymam, nie
sądzisz?
Maddie zamrugała. Pięćset dwadzieścia dwa lata? Nic dziwnego, że
kobieta była szalona - oglądała jak cały świat zmienia się wokół niej, a ona
wciąż pozostaje taka sama.
- A Hank? Ile miał lat?
- Był młodszy o kilkaset lat. Zajęło mi trochę czasu, aby znaleźć
człowieka, który jednocześnie by mógł trenować i być powiedzmy tak
krwiożerczy jak ja.
Dźwięk łamanej gałęzi przeszedł przez polanę, ostry jak strzał z pistoletu.
Eleanor odwróciła się i popatrzyła na drzewa.
Maddie czekała spięta słuchając ciszy i mając nadzieję, że Teresa miała
wystarczająco rozumu, żeby się nie ruszać. Po kilku długich uderzeniach serca
Eleanor odwróciła się.
- Chodź tak bardzo cieszyła mnie nasza mała pogawędka, czas ruszać.
Nasi goście zbliżają się.
Coś w mrocznym wzroku Eleanor zmusiło Maddie do cofnięcia się krok
w tył. Eleanor uśmiechnęła się i machnęła niedbale lewą ręką. Lód pokrył skórę
Maddie i trzymał ją tak mocno, że nie mogła się ruszyć, może tylko patrzeć jak
Eleanor kolejny raz wznosi ręce do szerokiego kręgu ognia.
- Teraz moje arcydzieło. - Płomienie rozrastały się przed Eleanor jak
niewolnicy czyniący pokłony przed mistrzem. - Obawiam się tylko, że nie
będzie Cię obok, żeby to zobaczyć.
Wiedźma machnęła ręką. Cichy krzyk Maddie został zagłuszony przez
ciemność przykrywająca jej umysł.
* * * *
- Nie ruszać się - Jon warknął cicho.
Ukląkł i badał przez chwilę szlak przed sobą. Coś mu tu nie pachniało
dobrze.
Podniósł kamień spod swojej nogi i rzucił nim jakieś dziesięć stóp przed
siebie. Dało się usłyszeć drżenie w krzakach po jego lewej stronie, a następnie
szum powietrza jak strzała osadził się na pniu po jego prawej. Przyglądał się
spokojnie drgnięciom w cętkowanym świetle lasu. Biały jesion, taki sam, jaki
wylądował w studni. I w jakiś dziwny sposób, wysłała go Maddie.
- Umieszczony, by zranić, nie zabić - Mack powiedział cicho.
Jon skinął głową i podniósł inny kamień, po czym rzucił go daleko w
przód. Inna strzała wbiła się w drzewo. - Tylko w przypadku, gdzie tylko
pierwszy jest celny. Trzeci kamień nie przyniósł efektów.
Popatrzył w dół na szlak i zmarszczył brwi. Szept poruszenia powiedział
mu, że było po. Człowiek Macka, prawdopodobnie. Na pewno nie czuł jak
Eleanor. Poza tym, wiedźma nie wydawałaby żadnego hałasu.
Skierował swoją uwagę z powrotem na szlak przed nim. Nie mógł wyczuć
więcej pułapek. - Wygląda na bezpieczny, żeby można było przejść.
Wstał i podszedł do przodu. Żadnych więcej strzał wbitych w drzewa,
żeby ich powitać. W rzeczywistości szlak wydawał się być zbyt łatwy.
Oczekiwał, że Eleanor pobawi się z nim trochę dłużej, ale był już w połowie
drogi i zobaczył tylko kilka źle wbitych strzałek walczących z nim.
Zmartwienie prześlizgnęło się prze jego żyły. Coś było nie tak.
Przed nim wydobył się tak ostry dźwięk, który wydawał echo nienaturalne
w takiej ciszy lasu. Zatrzymał się szybko, słuchając. Przez kilka sekund nie
słychać było żadnego dźwięku, a następnie usłyszał cichy miękki dźwięk jakby
płacz. Nadzieja, która wzrosła, została zdeptana. To nie był płacz Madzie - zbyt
młodzieńczo brzmiący. Nie miał wątpliwości, że Eleanor upewniła się, żeby
mieszkania żyjących tu ludzi zostały puste - ona na pewno nie mogła sobie
pozwolić na obcych wędrujących wśród jej krwawych ofiar, ani na
zanieczyszczenie magii. Co oznaczało, że osobą, którą słyszał mogła być tylko
porwana dziewczyna. Po kierunku brzmienia zdał sobie sprawę, że musiała
znajdować się w dół szlakiem od nich.
- Kłopoty? - Mack zapytał szybko, rękę uniósł w pobliże swojej broni.
Ktoś biegnie do nas - ktoś, kto jest przestraszony i stoi niepewnie na nogach. To
musi być nasze zaginione dziecko.
Mack podniósł brwi. - Potrafisz to wyczuć stojąc tu?
Jon posłał mu ponury uśmiech. - Mogę. I Eleanor też może, jeśli jest tak
blisko jak myślimy. Ruszamy.
Zaczęli iść po szlaku pochylając się nisko przed gałęziami, żeby narobić
jak najmniej hałasu. Jon skoczył na szlak kamienny, ale jego stopa schodząc
zsunęła się i upadł niezdarnie. Kujący żar bólu przeszedł przez jego nogę. Zaklął
cicho, wstał i kulejąc zrobił kilka kroków, a następnie zatrzymał i złapał bardziej
za nogę.
Mack zrobił szybki unik, by uniknąć runięcia na niego. - Jakiś problem?
- Rana na mojej cholernej nodze otworzyła się znowu. - Krew spływała po
jego dżinsach i znajdowała się między palcami. Wydzielał się zapach, który
mógłby być atrakcyjny dla takiego łowcy jak Eleanor, jeśli byłaby gdzieś w
pobliżu.
Mack wyciągnął chusteczkę z kieszeni u podał mu. - Masz, użyj tego.
Przyjął to i mruknięciem podziękował i szybko zawiązał to wokół rany
tak ciasno jak tylko się odważył. Ciche łapanie tchu sprawiło, że się odwrócił.
Nie dalej jak dziesięć stóp od niego stała chuda, blada dziewczyna. Mógłby
pomyśleć, że jest trupem gdyby nie to, że widział jak jej piersi falują. Ostry
strach zagościł w i tak burzliwych i zawirowanych uczuciach.
Nagła cisza oznaczała, że Mack i agenci FBI też ją zauważyli. Jon nie
odważył się ruszyć. Czuł, że jeżeli którykolwiek to zrobi ona zacznie uciekać.
- Teresa?
Dziewczyna jedynie kiwnęła głową, ciemne oczy otwarły się szeroko,
kiedy jej wzrok przemknął pomiędzy ich dwóch. - Czy któryś z was to Jon?
- Ja. - Wyprostował się ostrożnie, węzeł w brzuchu bolał bardziej niż
noga. Wiedział, że zna jego imię, ponieważ była razem z Maddie. Co oznaczało,
że Maddie jakoś pomogła jej uciec, ale ile ją to kosztowało? - To jest Mack, z
FBI.
- Musisz mnie stąd zabrać. Ona jest na górze, ona przyjdzie po mnie...
Teresa popatrzyła szybko na szlak, po czym zrobiła kilka kroków z potknięciami
w ich kierunku. - Proszę, musimy stąd uciekać.
Jej wzrok był rozległy i przestraszony, jej ciemne oczy były szkliste.
Przeszła przez prawdziwy koszmar pomyślał i podzielił smuty i ponury wygląd
Macka. - Zabierz ją stąd. Ja będę kontynuował.
- Nie możesz iść do Eleanor sam i oczekiwać, że wygrasz.
- Wiem. - Przejechał ręką po włosach i spojrzała na szlak. Maddie jest
gdzieś tam na górze. I wiedział, że jego czas ucieka. - Wiem, że twoi ludzie nie
są daleko za nami. Zabierz dziewczynę do nich, a następnie wróć tu. Tylko
pamiętaj, Eleanor jest zmiennokształtną. Nie ufaj żadnym zwierzętom, jakie
spotkasz w lesie.
Mack zmarszczył brwi. - Nawet jastrzębiowi?
- Szczególnie jastrzębiowi - powiedział Jon ponuro. - Nie zmienię
kształtu, żeby walczyć z Eleanor, więc to nie będę mógł być ja.
Mack skinął, następnie przykucnął stając się mniej groźny dla wzroku
przestraszonego nastolatka. - Zejdźmy na dół z góry i sprawdźmy, co możemy
zrobić, żeby znaleźć twojego tatusia i mamusię.
Mgła zeszła z oczu nastolatki. Podeszła do przodu biorąc nieśmiało rękę
Macka.
- Proszę, musimy się pośpieszyć - szepnęła starając się nie patrzeć na te
straszne góry.
- Nie przejmuj się tą starą czarownicą. Jon się nią zajmie.
Jego wzrok spotkał na chwilę wzrok Macka i Jon uśmiechnął się ponuro.
Nie trudno było zgadnąć, jakie słowa zostały niewypowiedziane przez Macka.
Mam nadzieję.
Mack i dziewczyna zaczęli schodzić z góry. Jon podniósł zakrwawioną
chusteczkę, aby sprawdzić jej szczelność, a następnie spojrzał na szlak. Teresa
nie wyglądała na taką mocną, żeby iść daleko na własną rękę. Eleanor i Maddie
nie mogły być bardzo daleko. Miał tylko nadzieję, że jego noga utrzyma go
zanim dojdzie tam.
Piętnaście minut później, skręcił do pnia starej sosny i oparł się o nią
walcząc, aby zobaczyć przeszłość przez jego piekące oczy.
Maddie była zaledwie pięćdziesiąt stóp stąd, ale mogłoby to być równie
dobrze tysiąc. Leży na ziemni z rozprostowanymi ramionami. Nie mógł
zobaczyć, jeśli byłaby związana. Nie mógł zobaczyć, jeśli by się ocknęła, albo
byłaby ranna. Przez pierścień mógł ledwie zobaczyć słaby płomień, który ją
otaczał.
Próbując ignorować narastający ból puścił wzrok w podróż dookoła
polany. Nie było żadnego śladu Eleanor, ale mógł być blisko. Wiązka magii
wisiała tak mocno w powietrzu, że to czyniło go chorym.
A może TO BYŁ STRACH?
Jego wzrok wrócił do Maddie. Czy ona mogła się ruszyć? Czy ona
wiedziała, że on jest blisko?
Odsunął się od drzewa i otarł pot z czoła. Oczekująca cisza wisiała nad
polaną. Poza dziwnie kolorowymi płomieniami nie było nic, co mogłoby
wskazywać na pułapki, których trzeba było się spodziewać. Uśmiechnął się
ponuro, jego wzrok powędrował do drzew po przeciwnej stronie polany. Eleanor
była gdzieś tu, obserwując i czekając.
Dlaczego ma kazać jej czekać dłużej niż to konieczne? Jednym sposobem,
żeby odkryć, co planowała czarownica było wejść prosto w jej pułapkę - i mieć
nadzieję, że Seline nie pomyliła się, co do mocy amuletu.
Rzucił plecak Maddie w pobliże konaru drzewa, a następnie kulejąc,
poszedł na polanę. Dreszcz oczekiwania zdawał się wisieć w powietrzu. Słuchał
czy jakiś dźwięk nie wskazywał na atak, ale zachował swój wzrok na rysunek
leżącego w centrum płomienia. Wciąż żadnego ruchu, żadnego dźwięku od
Maddie.
Zatrzymał się trzy stopy od płomieni. Mrowienie pochodzące od ziemi
przeszło przez jego ciało, amulet powstał do życia, gardło zaczęło palić.
Popatrzył w dół. Wszedł do jakiejś gwiazdy sporządzonej w ziemi. Magia. Ale
dlaczego Eleanor miałby to robić?
Śmiech, wysoki i chwiejny przeszył ciszę. Eleanor wyszła zza drzew,
drapieżny uśmiech dominował na jej chudej twarzy.
- Myślałam, że będzie trudniej cię złapać, Zmiennokształtny. - Zabierała
długie włosy z twarzy ręką, odkrywające na przemian spalone i nie spalone
ciało.
Skrzywił się. Spalona ręka musiała za pewne być robotą Maddie, ale
dlaczego czarownica traci energię, by to zatuszować? Być może próżność? -
Może masz zawyżone mniemanie o mnie.
Ciemne oczy Eleanor były ostrożne, pomimo jej triumfalnego powietrza. -
Oh mam wątpliwości i to duże. - Zawahała się, jej twarz wydawała się
surrealistycznie pokryta przez pomarańczowe płomienie. - Być może lepiej się
pozbyć tych sztyletów z białego jesionu, które masz w butach.
Elektryczność ściągnęła jego nogi do ziemi i obróciła się wokół jego
ciała, jak sznurek, jeszcze go tak naprawdę nie dotykając. Wyczuł, że to było po
to, by był jej posłuszny. Nie miał tak naprawdę pewności czy jego amulet działa
przeciwko paleniu w jego gardle. Pochylił się powoli i wyciągnął dwa sztylety z
jego butów, a następnie rzucił je na bok. Na razie przynajmniej lepiej, żeby
Eleanor myślała, że ma go w swojej mocy. Opuścił mniejszy sztylet schowany
w jego płaszczu. Eleanor nie wspomniała o nim, ani wyczuła go przez skórę.
- Wypuść Maddie, ona nie jest dla ciebie użyteczna.
Eleanor wyglądała jak kot, który bawi się swoją zdobyczą. - Nie mogę jej
uwolnić, Zmienny, ale ty możesz.
Uniósł brwi udając obojętność, mimo że skręcało mu jelita. - Jak, kiedy
masz mnie tutaj przypiętego do tego miejsca?
Uśmiech Eleanor poszerzył się, co chyba oznaczało, że miał rację.
Gwiazda miała za zadanie tylko go unieruchomić tymczasowo.
- Nie ma zabawy w walce z wrogiem, który nie może się ruszyć. Będziesz
wolny na tyle wcześniej.
Eleanor była zbyt spokojna, a Maddie zbyt cicha. Pot spływał mu po
plecach. Cała sytuacja wydawała się walnięta i poza jego kontrolą. - A jak
zatrzymasz mnie przed wyrwaniem ci serca, czarownico?
- Oh możesz spróbować, ale ceną będzie śmierć twojej ukochanej.
Jego wzrok powrócił do Maddie. Mimo chłodu powietrza jej smukłe ciało
było przewiane gorącem. To płonęło w poprzek jej skóry, jak ostrzeżenie dla
płomieni przed zimnym powietrzem. Pot zraszał jej czoło i ciemne włosy,
sprawiając, że były jak wypolerowane. Nawet jej t-shirt zdawał się być wilgotny
od jej skóry. Blady płomień otaczał ją, odgradzając ciepło, więc dlaczego było
jej tak gorąco?
Spotkał wzrok Eleanor i zobaczył niełatwe połączenie rozrywki i
okrucieństwa w ciemnych głębinach jej oczu. Wiedźma chciała sprawić im
obojgu ból - jemu za interwencję, Maddie, za spaloną dłoń. Jego serce zamarzło
w obrzydliwym lodzie. Maddie była podpalaczem. To ciepło było wewnętrzne.
Zacisnął palce w pięści. - Wypuść ją, Eleanor, a ja będę twój.
Jej uśmiech w odpowiedzi był niczym więcej jak ostrym warknięciem. Jej
postać była rozmytą, pozbawioną kształtu, stawała się czymś mniej niż
człowiekiem - ale nie całkiem czymś kocim. - Zostało jej pięć minut,
Zmiennokształtny. - Jej głos był mruczący, głęboki i groźny. - Jednak, żeby ją
uratować musisz przełamać moje zaklęcie i pokonać mnie.
Krew spływała mu po nodze, jej słodki zapach wydawał się wisieć w
powietrzu. Pragnienie w nieludzkiej Eleanor rosło w siłę.
- Jakie zaklęcie? - zapytał, patrząc jak jej forma czernieje i staje się
bardziej kocia, z każdym uderzeniem serca.
- Płomienie, Zmienny. Zabiorą istotę twojej duszy. - Jej ostry śmiech był
niczym więcej jak warczeniem pantery. - Mogłyby zabrać twoje
zmiennokształtne zdolności.
- Nie... - odmowa wyszła zanim zdążył ją powstrzymać. On był
zmiennokształtny - to nie był jakiś tam dar jak w przypadku piromani Maddie,
ani nie był wytworem magii jak zmiennokształtność Eleanor. To była znacząca
część tego, kim był. To nie mogłoby być mu zabrane, nie zabijając go przy tym.
- Nie chcę cię zniszczyć, Zmiennokształtny. - Jej głos stał się więcej niż
szorstki, jej oddech wydobywał się jak z pantery. Zachowała tylko zdolność
ludzkiej mowy. - To byłoby zbyt proste. Musisz zapłacić za kłopoty, jakie na
mnie sprowadziłeś. Płać bólem.
Jej łapy uderzyły o ziemię, z warczeniem skoczyła. Nie z daleka od
płomieni, ale prosto na Maddie.
- Nie! - Zerwał się do przodu uderzając w płomienie. Ból przeszedł przez
jego ciało, a z gardła wydobył się krzyk. Od przerażającego bicia serca nie było
nic prócz pustki, następnie uderzył w ziemię i ciemność zaatakowała jego świat.
ROZDZIAŁ 19
Maddie ocknęła się. Przez kilka sekund wpatrywała się w mgłę
okrywającą drzewa wysoko nad nią i zastanawiała się, gdzie jest. Poczuła, jak
wilgotna ziemia wbija się w jej plecy, pieszczotę chłodnego wiatru na jej
rozgorączkowanej skórze, co to tylko zwiększyło jej zmieszanie.
Wtedy wspomnienia wróciły z uderzeniem. Paliła się, zabijając siebie,
ponieważ Eleanor jakoś odbiła jej umiejętności podpalające. I ponieważ nie
rozumiała jak w pełni je kontrolować, nie mogła powstrzymać płomieni
szalejących w głębi serca przed pożarciem jej.
Gdyby zaatakowała Eleanor, z pewnością zabiłaby i siebie.
Coś czarnego przeleciało jej nad głową. Białe zęby błysnęły na sekundę
zanim warknięcie przecięło ciszę. Odgłos gwałtownego wdechu przeciął
powietrze - Jon. Nie musiała kwestionować swojej nagłej pewności. Był tu i
miał kłopoty przez nią.
Muszę mu pomóc. Muszę jakoś zatrzymać Eleanor. Ale jej ciało odmówiło
jej potrzeby poruszenia się. Pomimo gorąca palącego każdy por, jej kończyny
były zablokowane przez lód. Nie mogła się ruszyć, ledwie mogła oddychać.
Pantera warknęła ponownie. Uderzenie serca później pojawił się gardłowy
dźwięk bólu. Dobry Boże, co się z nim stało?
Walczyła by podnieść głowę. Pot spłynął wzdłuż jej czoła i smagał jej
oczy. Zamrugała, pozbywając się wilgoci i zacisnęła zęby. Jej oddech stał się
sykiem bólu, gdy lód zacisnął się wokół jej szyi.
Muszę się ruszyć... Energia wezbrała się w jej ciele, energia, która paliła
gorącem. Coś pękło przy jej szyi, i nagle, jej głowa i ramiona były wolne.
Przekręciła się, próbując zobaczyć, co się dzieje. Jon i Eleanor rysowali
się na tle blasku płomieni. Jon leżał na plecach, walcząc z przytrzymaniem
pantery stojącej okrakiem nad jego wygiętym ciałem, na długość ramienia.
Krew nasączała jego jeansy, a krwawe rozdarcie szpeciło jego lewy bok. Pantera
została nietknięta, bawiąc się ze swoją zdobyczą.
Ogień wezbrał, paląc się przez jej żyły. Maddie przygryzła mocno wargę,
tak, że pojawiła się krew. Zaatakuj mnie, a zabijesz także siebie, powiedziała jej
Eleanor. Ale może, tylko może, potrafiłaby skierować swoje ognie na coś
innego niż na czarownicę, i dałaby Jonowi szansę na ucieczkę.
Szybko przejrzała drzewa nad nią, aż znalazła gałąź, która wystawała
daleko ponad polaną. Przymykając oczy wpatrywała się w kończynę i sięgnęła
do ogni gotujących się w jej ciele. Odpowiedź była szybka i śmiertelna. Gałąź
gwałtownie wybuchła płomieniem i z pęknięciem, które odbiło się po polanie,
spadła na ziemię. Kot warknął w przerażeniu i odskoczył od Jona. Podniósł się
niezgrabnie na nogi, ale nie uciekł.
- Maddie, uciekaj! - Wysapał. Stanął między nią a panterą, krwawiący
wojownik wciąż gotów do bitwy.
Ledwie mógł się ruszać, nie mówiąc o bieganiu. I nawet, jeżeli ona była
do tego zdolna, nie mogła. Był gotów umrzeć, broniąc jej. Nie miała nic do
zaoferowania, ale tym samym była gotowa oddać za niego życie.
Rozejrzała się po drzewach i znalazła kolejną gałąź. Pantera skoczyła
ponownie. Maddie wycelowała ogniem w gałąź, jednocześnie chrypiąc: Jon,
odskocz!
Słyszał i posłuchał. Gałąź wylądowała w stercie u jego stóp płonących jak
confetti liści. Zapach palonej sosny był ostry w powietrzu. Pantera skręciła
niezgrabnie i wylądowała na jednej stronie pnia. Jej kształt drgnął i ściemniał, a
następnie znów stała się Eleanor.
- Moja przynęta się obudziła, jak widzę - Głos Eleonory wciąż był
uwodzicielsko kuszący, mimo iż czas odznaczył już swoje piętno na jej twarzy.
Maddie spotkała jej mroczne spojrzenie i poczuła jakby spadał w głęboką
studnie najgłębszego zła. To oblokło ją, podkopując jej siłę, jej wolę. Eleanor
była istotą ze zła - kobietą, która zajadała się krwią niewiniątek na przestrzeni
lat po prostu zachowując jej wygląd i jej życie. Byli głupcami myśląc, że ją
kiedyś pokonają.
Kolejny raz, Jon ruszył się stając między nimi. Maddie zamrugała, czując
się jak śpiący, gdy wychodzi ze snu. Strach znów się wezbrał. Jedynie na
sekundę została wciągnięta w umysł Eleanor i widziała mroczną głębię jej
duszy. To równie dobrze mógłby być plac zabaw Piekła.
- Puść ją, Eleanor. - Jego głos był bezbarwny, pozbawiony jakiegokolwiek
uczucia. Tymczasem Maddie widziała jego strach tak wyraźnie, jak mogła
smakować własnego. To było widoczne w jego ściśnięciu ramion, w grze mięśni
pleców. Ale bał się o nią, nie o siebie.
Eleanor uśmiechnęła się. - Wiem, wiem. Nic dla ciebie nie znaczy.
Jon nie odpowiedział. Jego palce napięły się i Maddie nagle zastanowiła
się, czemu nie zmienił się w jastrzębia. Jego atak na Hanka pokazał jak
śmiertelny może być jego inny kształt, - dlaczego nie użył go teraz, gdy Eleanor
wróciła do ludzkiej postaci?
- Obawiam się, że zgubiłeś wątek, mój chłopcze. Nie chcę twojej śmierci.
Chcę twojego cierpienia, wtedy śmierci.
Plecy Jona blokowały Maddie większość widoku na Eleanor, ale zło
sięgnęło jej jednak, wirując lodem wokół niej. Więzadło wrócił na jej gardło,
zaciskając się. Ból wirował i trzymał się blisko, a ciemność była nagle o jedno
uderzenie serca od niej.
- Już zabrałam twoją duszę. - Ciągnęła Eleanor, a jej głos był jadowity -
Następnie zabiorę twoje serce, a na końcu twoje życie.
Zabrałam twoją duszę... To było jedynie noc temu, gdy Jon powiedział
jej, że jego dusza jest jastrzębiem? To, dlatego nie mógł zmienić kształtu? Ale
jak Eleanor mogła oderwać tak podstawową część niego od niego?
Myśl uciekła, gdy lód wokół jej szyi zacisnął się mocniej. Gwiazdy
tańczyły przed jej oczami, i każdy oddech stał się nagle bitwą przetrwania. - Nie
wysilaj się, wiedźmo.
Jego głos zdawał się dochodzić z bardzo daleka, a jednak słyszała w nim
jakąś nieczułość, która nią wstrząsnęła. Energia przecięła powietrze, tak gorąca
jak płomienie w jej duszy. Oblizała pęknięte wargi i spróbowała skoncentrować
się na jego plecach. Jego mięśnie napięły się pod marynarką, gdy skrzyżował
ramiona i czekał. Dlaczego nic nie robił? Nie mógł wyczuć narastającej wokół
nich energii, pułapki gotowej by spaść?
Śmiech Eleanor szarpiąc powietrze. Płomienie wybuchły do życia wokół
niego, jasno i surrealistycznie. Nie ruszał się, nie walczył. Zbyt szybko zagubił
się w zżerającym głodzie płomieni.
Panika wezbrała w Maddie. Bezmyślnie zebrała swój ogień i wycelowała
nim w Eleanor. Czarownica wrzasnęła ze zdziwienia i bólu. Bicie serca później
Maddie krzyczała w agonii, gdy ogień odbił się i konsumował jej świadomość.
Krzyk Maddie zerwał ostatnie zaklęcie trzymające Jona w niewoli. Jasne
płomienie tańczyły wokół niego jak oszalałe, ale nie dotykały go - a jednak
amulet nie chronił go w pełni. Albo może nie mógł znieść więcej ataków w
jednym czasie. Agonia Maddie sztyletowała jego mózg. Był tak nastawiony na
nią, że czuł jej ból, czuł jak walczyła o oddech, o przetrwanie każdym porem w
swojej skórze. Wyjął sztylet spod płaszcza i rzucił się przez płomienie na
Eleanor. Jej forma zmieniała się, łącząc się z panterą. Skoczyła daleko, ale nie
wystarczająco szybko. Zagłębił sztylet z jesionu w głąb jej boku, łapiąc ją w
pułapkę między człowieczym a panterzym kształtem.
Krzyczała, smagając go. Pazury grabiły jego twarz nim odrzucił jej ręce.
Upadli na ziemię, złączeni. Eleanor odczuwała wagę ich obydwu, ale nie
dawała tego po sobie poznać. Złapał jej ramiona, trzymając jej pazury z dala od
swojej twarzy. Eleanor naparła i rzuciła nim wysoko ponad głowę. Upadł na
ziemię stękając, ale wgramolił się na nogi, gdy wiedźma na niego się rzuciła.
Wystrzał broni przeciął ciszę. Eleanor krzyknęła i skręciła się w
powietrzu. Krew trysnęła z jej ramienia, gdy kula przedarła przez mięsień i
kość. Wylądowała jako kot, wyjąc w mękach, i skoczyła raz jeszcze - nie na
niego, a na Maddie.
Jon rzucił się między nie. Eleanor skręciła w powietrzu, jakoś go
omijając. Upadł na ziemię obok stóp Maddie i zatoczył się, wstając niezgrabnie.
Ból palił jego nogi, ale to zignorował, biegnąc na spotkanie kolejnego ataku
Eleanor. Była na nim na moment, szarpiąc jego twarz i klatkę piersiową.
Otoczył ją ramionami i zacisnął mocno. Ostre jak sztylety zęby wdarły się w
jego ramię. Zaciskając zęby i sycząc z bólu podniósł się z ziemi i zatoczył się z
dala od Maddie.
Eleanor krzyczała z frustracji, ale to był wysoki, nieludzki dźwięk.
Umieściła swoje łapy na jego klacie i wyrwała się z jego ramion, skacząc
daleko. Dwa strzały przecięły powietrze. Eleanor drgnęła. Krew roztrysnęła się
w powietrzu, gdy jej ciało zadrżało i opadło na ziemię.
Musiała nie żyć. Nie było nic z jej głowy, poza krwawą miazgą.
Pierścień płomieni wokół nich zniknął, a przez polanę, Jon dojrzał Macka
wspinającego się na stopy.
Rzucił agentowi FBI krótkie kiwnięcie głową i odwrócił się, powracając
do Maddie. Klękając, położył jej głowę na swoich kolanach i dotknął jej szyi,
szukając tętna.
Nic.
- Boże, nie. - Nagły strach zasztyletował jego serce. Nie mogła umrzeć.
Nie teraz. Przesunął palce z jej szyi, zdesperowany by szukać jakiejkolwiek
oznaki życia. Mógł żyć bez swojej duszy, ale nie mógł żyć bez swojego serca.
Bez niej.
Życie zadrżało pod jego koniuszkami palców. Jej tętno było wątłe i słabe,
ale było. Ulga się w nim wezbrała. Zamknął oczy i oparł się o nią czołem. I
poczuł ogień pod jej spoconą skórą, płonącą jasnym światłem.
Eleanor nie żyła, ale jej czary wciąż trzymały Maddie w niewoli. Była
żywa, ale umierająca - przez konsumpcję gniewu jej własnych płomieni.
Amulet. Chronił go przed najgorszą magią Eleanor. Chociaż musiał
jeszcze sprawdzić swoje zmiennokształtne umiejętności, czuł, że wciąż są
wielką częścią go. Może amulet mógł cofnąć wszystkie zaklęcia, jakie Eleanor
rzuciła na Maddie.
Zrywając go z szyi, położył go wokół niej. Kamień płonął życiem. Blade
smugi dymu rozłożyły się wokół niej, aż nie została przez nie zakryta. Szarpnęła
i zadrżała. Położył dłonie na jej ramionach, łagodnie uniemożliwiając jej za
bardzo rzucanie się dookoła. Przez jej koszulkę czuł ciepło, które powoli
rozpraszało się po jej skórze. Amulet działał. Zamknął oczy i wysłał cichą
modlitwę podziękowania do Seline.
- Jon? - Jej głos był szorstkim skrzekiem, ale nigdy nie słyszał słodszego
dźwięku. Uśmiechnął się do niej, onieśmielony do mówienia. Ponieważ, gdyby
to zrobił, wyczuł, że mógłby poprosić ją o to, by została, by nie zostawiała go
już nigdy znów.
I mimo wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich paru minut, albo
właśnie, dlatego, był bardziej zdeterminowany niż kiedykolwiek patrzeć jak
odchodzi. Mogła mieć jego serce, a on musiał żyć bez niego, wiedząc, że jest
bezpieczna i z dala od złej drogi.
- Gdzie Eleanor? - Odsunął wilgotny lok z jej oczu.
- Mack ją zastrzelił.
Zdziwienie przemknęło przez jasno - bursztynowe dno. Tak jak on, nie
spodziewała się, że koniec Eleanor będzie tak prosty, tak ludzki.
- Evan jest bezpieczny? Wszyscy jesteśmy?
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka drżącą ręką. Jej palce podążyły
za linią rozcięcia od jego oka do jego podbródka, zawahała się, gdy doszła do
jego szyi i wciąż płynącej krwi z jego ucha.
- Jesteś ranny - wyszeptała, troska i miłość ewidentnie były zarówno w jej
spojrzeniu jak i emocjach wirujących wokół niej.
Bolało go to bardziej niż jakiekolwiek inne zranienie - po prostu, dlatego,
że było to coś, dlaczego był gotów zrezygnować, coś, czego nie mógł znów
mieć. Wziął głęboki oddech i oderwał od niej wzrok, patrząc, jak Mack idzie
przez polanę.
Jej zmieszanie zatoczyło się wokół nich tak ostro jak nóż. Zignorował to i
uśmiechnął się ponuro do Macka. - Ładny strzał.
Mack kiwnął głową, zatrzymując się przy stopach Maddie, studiując ich
krytycznym wzrokiem. - Przykro mi z powodu ucha.
Jon wzruszył ramionami i zdjął płaszcz, zawijając go wokół Maddie.
Ponieważ jej wewnętrzne ciepło zniknęło, zaczynała drzeć. Jej skóra była
lodowata; hipotermia była o krok.
- To nacięcie, nic więcej. Wezwałeś karetkę? - Ta. Wygląda, że oboje jej
potrzebujecie. - Mack zatrzymał się, by zapalić papierosa. - Jak, właściwie, mam
to wyjaśnić?
Jon rzucił okiem na ciało Eleanor. Wciąż była bardziej kotem, niż
człowiekiem, złapana w śmiertelną pułapkę przez sztylet z jesionu
amerykańskiego. Tak jak Hank, jej ciało zaczynało się rozpadać. Do czasu, gdy
koroner tu dotrze, pozostanie niewiele.
- Nie próbuj. Opisz fakty i niech wyciągną własne wnioski, gdy ją
zobaczą.
Mack wypuścił długą smugę dymu i się obrócił. Kilku ludzi weszło na
polanę, sanitariusze wśród nich.
- Pomoc już jest - powiedział Jon, uśmiechając się do Maddie.
Jej palce zawinęły się wokół niego i mocno zacisnęły. Jej dotyk, mimo iż
lodowaty, przebiegł przez jego duszę gorącem. Ale błysk akceptacji w łzach w
jej oczach, był prawie jego zgubą.
- Obiecaj, że nie wyjedziesz bez pożegnania - powiedziała miękko.
Tak prosta prośba, a jednak jedyna, która mogła zabrać każdą cześć jego
siły. Byłoby znacznie łatwiej odejść teraz i nigdy nie zobaczyć jej znowu.
Patrzył na jej twarz próbując odcisnąć w umyśle każdy jej detal.
- Nie wyjadę bez pożegnania - powiedział i poczuł, jak jakieś napięcie
zelżało z jej ciała.
Lecz nawet, gdy personel medyczny rozdzielił ich, nie był całkowicie
pewien, czy powiedział prawdę.
ROZDZIAŁ 20
- Maddie, czy ty mnie słuchasz?
Maddie podskoczyła, przetarła oczy ręką i uśmiechnęła się ponuro. Nie
słyszała ani słowa z tego, co Jayne mówiła przez ostatnie pięć minut, ale nie
chciała się do tego przyznać.
- Jak Evan sobie radzi? - Powiedziała, bawiąc się bezmyślnie kablem od
telefonu, próbując go przyciągnąć o kilka cali, żeby mogła odpocząć na
poduszkach.
Westchnienie Jayne było pełne frustracji. - Nie słuchałaś. Skrzywiła się. -
Przepraszam.
- Z Evan'em w porządku... raczej. Choć wciąż nie odzywa się do Steve'a.
Nie dziwię mu się. - Jej głupi szwagier, chciał zabrać Evan'a do psychologa. Nie
mógł zaakceptować faktu, że jego syn miał dar, woląc myśleć, że było z nim coś
nie tak psychicznie. Tak bardzo przypominał jej ojca, że aż strach. A w jej
przypadku, jedynym zwycięzcą jej doświadczenia, był rachunek psychologa.
- Policja to polecała. - Powiedziała Jayne delikatnie. - Wciąż ma
koszmary.
- Koszmary są naturalne, Jayne. Minęły zaledwie trzy dni, odkąd uciekł
od Eleanor.
Trzy dni, pomyślała, w których nie widziała Jon'a.
Przygryzła wargę, pozwalając swojemu spojrzeniu, powędrować do okna.
Wróbel fruwał z jednego drzewa na drugie, śpiewając wesoło. Chciała poczuć
jego szczęście.
- Mimo to, nie zaszkodzi. - Mruknęła Jayne.
Poczuła złość. - Na Boga Jayne, bądź poważna. - Fuknęła. - Wiesz równie
dobrze, jak ja, że odwiedzenie psychologa nic mi nie dało, poza tym, że
wszystko pogorszyło. Oto ja, dziecko z niesamowitymi zdolnościami widzenia
przyszłości i wzniecania ognia samą myślą, a psycholog i nasz ojciec sprawili,
że czuję do siebie wstręt. Czy naprawdę chcesz tego dla Evan'a?
Telefon brzęczał w milczeniu przez kilka sekund. W końcu Jayne
westchnęła. - Nie.
- Więc rusz tyłek i staw czoła Evan'owi. On ma dar, Jayne, dar, który
uratował mu życie. Pomóż Steve'owi to dostrzec. Bo jeśli tego nie zrobi, to
odepchnie Evan'a od siebie, a wtedy oboje go stracicie.
Widziała to w jej śnie. Widziała, jak Evan odchodzi. To była przyszłość,
którą mogli zmienić tylko, jeśli Steve zrozumie, jaki błąd popełnił i przestanie
zachowywać się jak osioł.
- Widziałaś to? - Głos jej siostry był na krawędzi strachu. Jayne już nie
kwestionowała zdolności Maddie, ale z drugiej strony, wciąż się ich bała. I
słusznie, chyba. Były bardziej niebezpieczne, niż Evan mógł być kiedykolwiek.
Maddie westchnęła. - Tak.
- Boże, nie chcę go stracić. Nie chcę, żeby skończył… - Jayne przerwała,
ale było jasne, co miała na myśli. Nie chcę, żeby skończył, jak ty. Maddie
uśmiechnęła się ponuro. Jednak, to nie było coś, czego chciała. Jayne
chrząknęła. - Kiedy wychodzisz ze szpitala?
- Dzisiaj. Jedziemy do domu za kilka dni. Zadzwonię do ciebie, kiedy
wrócimy. Dobra. - Powiedziała Maddie i urwała.
Pielęgniarka krzątała się po pokoju, jej uśmiech był tak biały, jak jej
fartuch. - Ubrana i gotowa do wyjścia, jak widzę.
Maddie skinęła głową. Trzy dni, spędzone pod stałą obserwacją, bez
kogokolwiek do rozmowy, poza pielęgniarką i policjantami, zadającymi zbyt
wiele pytań, było bardziej, niż wystarczające. Nadszedł czas na wyjście i powrót
do domu.
I co robić? To było pytanie, które ją gnębiło, odkąd obudziła się w
szpitalu - sama. Już dłużej, nie chciała byś samotna. Była gotowa stawić czoła
przeszłości, gotowa przyjąć odpowiedzialność za jej dary. Tylko nie chciała
robić tego sama.
- Będę z powrotem za kilka minut. - Ciągnęła pielęgniarka. - Z wózkiem
inwalidzkim.
Nie kłopotała się odpowiedzią - kobieta wyszła już za drzwi. Znów
spojrzała za okno. Gdzie był Jon? To bolało, że nie zadał sobie trudu, żeby
przyjść i ją zobaczyć, i że nie dotrzymał obietnicy, żeby mogła się z nim
pożegnać. Po prostu zostawił jej ubranie i torebkę przy jej łóżku, kiedy spała i
opuścił szpital. Nikt go więcej nie widział, nawet Mack.
Spojrzała w dół, na pierścień na jej palcu. Po raz pierwszy zauważyła, że
to jastrząb wyryty w sercu. Obróciła go delikatnie wokół palca i zastanawiała
się, dlaczego nawet nie wrócił po pierścień. Był dla niego cenny.
- Gotowa, by iść?
Pytanie pielęgniarki wyrwało Maddie z rozmyślań. Skinęła głową drugi
raz, szybko zeszła z łóżka, chwyciła torbę i wspięła się na wózek inwalidzki.
Pielęgniarka wytoczyła ją z pokoju. Mack czekał na korytarzu.
- Twój samochód czeka z przodu, ale mogę ci znaleźć kierowcę, jeśli nie
czujesz się na siłach do jazdy. - Powiedział, stając za wózkiem.
- Doceniam ofertę, ale sobie poradzę. - Wyciągnęła rękę i potrząsnęła nią
poważnie. - Dziękuję za wszystko.
Uśmiechnął się. - Policja będzie w kontakcie, jeśli potrzebujesz
dodatkowych informacji.
Skinęła głową. Już jej powiedział, że sprawa była w zasadzie zamknięta.
Śmierć Eleanor zapewniała to. - Jedziesz teraz do domu?
- Mam dwa tygodnie urlopu. Może zostanę tu na jakiś czas i nacieszę się
łowieniem ryb.
Maddie uśmiechnęła się. - Życzę szczęścia.
Skinął głową i machając na pożegnanie, ruszył w dół korytarzem. Drzwi
rozsunęły się, a pielęgniarka wytoczyła ją na światło słoneczne.
- Proszę bardzo. - Powiedziała, zatrzymując wózek. - A teraz uważaj na
siebie.
- Będę. Dziękuję. - Maddie zeszła z krzesła i poprawiła torbę wygodniej
na ramieniu. Unosząc twarz do słońca, cieszyła się jego ciepłem przez chwilę.
Po całym deszczu i mroku z ostatnich dni, była to miła odmiana. Przynajmniej
droga będzie sucha. Nie będzie musiała martwić się o jej hamulce, podczas
powrotu do domu.
Odwróciła się, zastanawiając się, gdzie jej samochód był zaparkowany.
Mack powiedział, że z przodu, ale na pewno nie oznaczało to, że dosłownie z
przodu, bo na pewno go tu nie było. Ale zajęło jej tylko sekundę, aby znaleźć
go, zaparkowany pięć miejsc dalej. A Jon stał tam, niedbale oparty o samochód.
Jej serce podskoczyło w nagłej nadziei - i prawie tak samo szybko
zamarło. Jego twarz i postawa mówiły, że nie zmienił zdania. Wciąż nie chciał
jej w swoim życiu.
Przełknęła, próbując złagodzić nagłą suchość w gardle. Potem poprawiła
torbę na ramieniu i podeszła do niego.
- Cieszę się, że cię widzę. - Powiedziała, zatrzymując się kilka metrów od
niego. Wystarczająco daleko, aby powstrzymać się przed podbiegnięciem do
niego, ale wystarczająco blisko, żeby zatracić się w cieple jego cudownych,
niebieskich oczu.
- Obiecałem. Nie mogłem odejść bez pożegnania.
Skinęła głową. Nie była jedyną, która trzymała dystans. Stał z rękami
skrzyżowanymi na piersiach, skutecznie utrzymując ją na odległość ramienia.
Jej spojrzenie pobiegło wzdłuż jego blizny, która ciągła się od kącika oka,
aż do brody. To było coś więcej niż blada linia i na pewno nie zmąciło piękna
jego rysów. - Jak twoje inne rany?
Wzruszył ramionami. - Szybko się leczę. Wszystko co zostanie, to kilka
blizn.
- A twój drugi kształt?
Jego nagły uśmiech był ciepły i poczuła ból w sercu. - Moją istotą jest
jastrząb. To nie magia, tylko ja. Eleanor nigdy nie mogłaby mi tego odebrać.
Skinęła głową i przesunęła lekko nogi. Trudno było trzymać się na
dystans, jak również nie wyciągnąć ręki, żeby go dotknąć, tylko ten jeden raz.
Panie, zachowują się jak zwyczajni znajomi, a nie jak ludzie, którzy walczyli
przeciwko wspólnemu wrogowi i wygrali. I z pewnością nie zachowywali się,
jak dwoje ludzi, którzy połączyli dusze i serca, jednej krótkiej nocy.
Ale może tak było najlepiej. Nie chciał jej w swoim życiu - nie chciał,
żebyś ktoś, o kogo się troszczy, znalazł się w niebezpieczeństwie. Nawet, jeśli
nie podobała jej się ta decyzja, rozumiała ją. Zrobiła to samo po śmierci Brian'a i
zajęło jej sześć długich lat, zrozumienie jej błędu. Odosobnienie nie dało jej nic
prócz samotności. Dopiero, kiedy spotkała Jon'a zrozumiała to.
Ale jego wycofanie się, było bardziej emocjonalne niż psychiczne.
Jakakolwiek zmiana decyzji, musi pochodzić z jego serca, a nie z tego, co ona
powie. Przez chwilę, patrzyła w dół na swoje stopy, mruganiem, próbując
odgonić nagłe łzy. Nie będzie płakać. To nie było pożegnanie - tylko chwilowa
przerwa. I, czy miało to trwać dziesięć godzin, czy dziesięć lat, będzie czekała,
aż do niej wróci.
I wróci. Mógł oszukiwać swoje serce, ale nie przeznaczenie. Oni mieli
być razem. Sny jej to powiedziały.
Zrzuciła torbę z ramienia, zdjęła pierścień z palca i podała mu. - To
należy do ciebie.
Nie odrywał od niej spojrzenia. - Zatrzymaj go. - Powiedział miękko. -
Nie mam z nim, co zrobić.
Widziała zmieszanie w głębi jego niebieskich oczu. To zwiększyło jej
nadzieje, że do niej wróci. Zacisnęła palce na pierścieniu, ściskając go mocno. -
Więc, to chyba jest pożegnanie.
Skinął głową. - Przy okazji, naprawiłem twoje hamulce. Nie chcę, żebyś
spadła z klifu, wracając do domu.
- Dziękuję. - Jej głos był nie wiele głośniejszy, niż cichy szept.
Przełknęła, próbując złagodzić ból w jej gardle.
Odsunął się od samochodu i opuścił ręce. Widziała jak napiął palce i
zacisnął je w pięści. - Uważaj na siebie, Maddie.
- Ty też. - Zawahała się, chcąc go pocałować, chcąc go przytulić, ale
wiedziała, że jeśli to zrobi, to poprosi go, żeby pozwolił jej z nim zostać.
Przygryzła wargę, pochyliła się i podniosła torbę.
Wszystko, czego kiedykolwiek w życiu chciała, znajdowało się kilka
metrów dalej i odchodziła od tego. Oblizała usta i uśmiechnęła się z przymusem.
- Nie bądź dziwny. - Nie pozwól, żeby to pożegnanie było na zawsze.
Nie odpowiedział. Biorąc głęboki wdech, oderwała od niego wzrok i
podeszła do samochodu od strony kierowcy.
Silnik zapalił za pierwszym razem. Jon odsunął się, kiedy spuściła
hamulec ręczny. Czuła na sobie jego spojrzenie, powodujące gorący ból, który
palił jej duszę. Przygryzła wargę, walcząc z pragnieniem, aby wysiąść, otoczyć
go ramionami i już nigdy nie pozwolić odejść. Samochodem szarpnęło, kiedy
zmieniła bieg zbyt szybko. Nie obchodziło ją to. Musiała odjechać, zanim on
zobaczy łzy na jej policzkach.
Docisnęła mocno pedał gazu i szybko wyjechała z parkingu. Jej ostatnie
spojrzenie na Jon'a, było przez lusterko wsteczne - samotna, nieruchoma postać,
patrząca jak odjeżdża.
Epilog
Maddie odchyliła się do tyłu i otarła pot z czoła. W letnie dni takie jak
ten, gorąco w szklarniach stawało się prawie nie do zniesienia. Sięgnęła po
butelkę wody. Było już prawie południe. Evan i Jayne powinni być tu za
niedługo żeby pomóc się jej spakować. Musiała iść do domu i zrobić obiad. Ale
jeszcze nie teraz. Odwróciła się studiując pustą szklarnie. Mimo że sprzedała
ostanie róże ponad dwa miesiące temu ich zapach nadal tu zalegał. Wszystkie
stoły i sprzęty zostały ułożone w kącie i budynek wypełniał się echem.
Wydawał się jakiś smutny.
Trzy dni temu postanowiła sprzedać swoją posiadłość i nigdy tu nie
wracać. Wciąż czasami żałowała swojej decyzji o sprzedaży, ale to miejsce jest
zbyt duże żeby zarządzała nim jedna osoba. A już na zawsze tak zostanie.
Musiało minąć dużo czasu żeby o tym zadecydować i równie dużo czasu, kiedy
miała nadzieje na śmierć.
Odwróciła się wokoło, oglądając jej stary zrujnowany dom. Dach nadal
potrzebował naprawy i dom potrzebował dobrej farby. Poza tym to jest dom
zaprojektowany dla rodziny, miejsce gdzie dzieci mogłyby biegać dziko i
swobodnie. Jeśli nie jej, to kogoś innego.
Półtora roku minęło, od kiedy ostatni raz widziała Jona. Gdzieś, głęboko
w środku nie przestała oczekiwać, że pojawi się kiedyś na jej progu. To wciąż
bolało, ale nie była to już agonia z poczucia straty jak wcześniej.
Wzięła łyk wody, westchnęła i usiadła ponownie ze skrzyżowanymi
nogami na ziemi. Mały okrąg z kamyków ułożył się przed nią. W środku tego
leżała raczej martwa para małżeńska, świeca, a obok nich leżał dziennik.
Ustawiła parę tak, że teraz byli wczepieni nogami w piasek i stali w pionie.
Potem skupiła wzrok na dzienniku. Głęboko w środku niej żar wmieszał
się w nią.
Sięgnęła po płomienie kierując jej na dziennik starając się kontrolować
swoje życie. Po kilku sekundach dziennik spłonął w płomieniach.
Dobrze. Zmniejszając moc popatrzyła na świece. Knot podniósł się do
życia, płomień podskoczył wysoko. Teraz to trudne. Oblizała wargi, następnie
zaostrzyła przyczepność spalania, nagle doznała przypływu energii i skierowała
ją na małżeństwo.
Małżeństwo stało się kulką ognia, po czym spłonęło.
- Smaż się w piekle - mruknęła. Opanowała kontrolowanie duże
płomienie, ale małe wydawały się niestałe. W końcu wydobyła trochę kontroli.
Dość, zresztą gdyby utrzymywała to dłużej mogłaby zabić tylko siebie nikogo
więcej.
Pot spływał jej po twarzy. Czas na przerwę, pomyślała i wylała resztę
wody na płomienie przed sobą powodując, że znowu zniknęły. Wstała i
popatrzyła się na letnie słońce. Mrużąc oczy przed słońcem, zatrzymała się i
popatrzyła w niebo. Jastrząb wracał szybując spokojnie wzdłuż linii
termicznych. Uśmiechnęła się. Ptak pojawił się pierwszy raz siedem miesięcy po
tym jak wróciła do domu, i tak widywała go, co jakiś czas. Przez ostatnie kilka
dni widywała prawie codziennie. To nie był Jon, tylko jastrząb cieszący się
wolnością i ciepłymi powiewami lata. Ale gdzieś w głębi nie mogła nic poradzić
na myśli że to mógłby być jakiś omen.
Owszem mogła porzucić wszelką nadzieje, ale nie porzuciła możliwości
cudu. Kuchnia była chłodna i ciemna, kiedy tam weszła. Wzdychając z ulgi
ściągnęła swój wilgotny t-shirt i poszła na górę wziąć szybki prysznic. Dziesięć
minut później usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Maddie się skrzywiła.
Oczywiście Jayne była za wcześnie. Rzucając szczotę do włosów wychyliła
głowę przez drzwi od łaziki. - Będę na dole za pięć minut! Pomóż sobie i weź
sobie coś do picia i jedzenia.
Otwarte drzwi kredensu piszczały a ona uśmiechnęła się. Nie ma
wątpliwości, że Evan bada, co może zjeść. Jayne ciągle narzekała, że nie mają
na tyle żywności w domu żeby go karmić i nie trudno było zrozumieć, dlaczego.
Podrósł o dobrą stopę w ostatnim roku i nic nie wskazywało, że na tym koniec.
Teraz był tak samo wyskoki jak jego ojciec.
Zmarszczyła brwi. Związek Jayne i Steva rozpadł się prawie rok temu i
niesamowita zmiana zaszła w jej siostrze. Ponownie stała się tętniąca życiem,
towarzyską osobą, która dominowała przez większość dzieciństwa Maddie -
tylko, że tym razem na krawędzi tej osobowości było współczucie i ciepło. Ale
Steva rozprowadzał pogłoski, że chcą wrócić do siebie - czyli coś, o czym
Maddie wiedziała, a czego Jayne chciała. Miała tylko nadzieje, że jeśli Jayne
pozwoli Stevowi wrócić do swojego życia będzie to wtedy, kiedy ona będzie
chciała i na jej regułach. Nie chciała widzieć swojej siostry cierpiącej w tym
piekle z powrotem.
Jedyna dobra rzecz, jaka była w tym, że się rozstali - pomyślała. Steva
zatrzymał leczenie, Evana i w mniejszym stopniu też Maddie i ma ich za
pewnego rodzaju maniaków, którzy potrzebowali pomocy psychologicznej.
Nawet nie wysilił się żeby poczytać o psychicznych zdolnościach, aby
spróbować pomóc synowi kontrolować swoje „dary”. To było coś, czego żadne
z nich nie oczekiwało. Evan znowu rozmawiał ze swoim ojcem i marzenia
Maddie że odchodzi legły w gruzach. Schyliła się na drugą stronę korytarza, do
jej sypialni. Wzięła t-shirt i szorty i ubrała się szybko.
Ciągle szczotkując włosy zbiegła po wyścielanych schodach i wzdłuż
korytarza.
- Mam nadzieje, że wzięliście kilka pudeł, ponieważ ja…
Jeansy obłożone rysunkami weszły do kuchni a Maddie nagle się
zatrzymała. Jon!
Jej serce pominęło kilka uderzeń. Boże jak często marzyła, że to się
stanie? Każda minuta z godziny przez kilka pierwszych miesięcy rozłąki została
wypełniona fantazją, że wchodzi przez pokój i znajduje go tutaj. Ale to było
marzenie, które stopniowo umarło. Czy ona teraz śni?
- Witaj Maddeline. - Jego ciepły aksamitny głos wydobył się z nutą
niepewności.
Ta niepewność uświadomiła jej, że był prawdziwy a nie tylko wytworem
jej wyobraźni. Przełknęła ciężko ślinę próbując powstrzymać nagłą radość.
- Miło cię znowu widzieć. - Jej głos brzmiał zwodniczo spokojnie ze
względu na zawirowania w jej sercu.
Skinął i przejechał ręką przez swoje włosy. Okruchy słońca wydawały się
tańczyć przez jego palce. Jego włosy były nieco krótsze teraz a linie zmęczenia
widniały wokół jego jasnych jak diament niebieskich oczu. Ale wszystko inne
było takie same. Nawet uda które szczelnie okrywały dżinsy. Maddie zacisnęła
palce na szczotce. Chciała podejść do niego i go dotknąć poczuć ciepło jego
ciała i jego warg na swoich. Chciała tego naprawdę a nie tylko w marzeniach.
Ale pierwszy ruch należał do niego. Mógł tylko wrócić po to żeby się przywitać
i po nic więcej.
- Musimy porozmawiać. - Powiedział cicho - Proszę podejdź i usiądź.
Nie poruszyła się. Ruch mógłby się zamknąć na nim a to było ryzyko,
jakiego nie chciała podejmować. Jeszcze nie.
- O czym chcesz porozmawiać? Westchnął i odciągnął wzrok od niej. -
Możemy zacząć od przeprosin?
Nadzieja zatrzepotała. Przeniosła swój ciężar na drugą stopę i uniosła
brwi.
- Za co?
- Za to, że byłem takim dupkiem. Za to że tak długo zwlekałem żeby do
ciebie wrócić.
- Dobre miejsce jak każde inne żeby zacząć, podejrzewam. - Założyła ręce
i popatrzyła na niego. - Dlaczego czekałeś tak długo żeby tu przyjechać? Za parę
dni mogłoby mnie tu nie być.
- Wiem. - Popatrzył w górę, lekki uśmiech szarpał jego usta. - Kupiłaś już
jakiś inny dom?
- Nie. - Skąd wiedział że sprzedała swój dom? Znak o sprzedaży został
usunięty kilka dni temu więc nie mógł go zobaczyć idąc tu. Jej serce zatrzymało
się na chwile... czyżby obserwował ją cały czas?
Jego uśmiech poszerzył się a następnie podszedł do okna i jej otworzył.
- Nie będziesz tęsknić za tym miejscem? Jest takie spokojne. Zmarszczyła
brwi. Dlaczego rozmawiają o cholernym domu?
- Oczywiście, że będę tęsknić, ale nie mogę sobie pozwolić na jego
utrzymanie.
- Aha. - Pochylił się przed parapetem i skrzyżował ręce patrząc przez
okno przez kilka długich minut. - Zawsze marzyłem o posiadłości takiej jak ta. -
Powiedział cicho.
- Jesteś o dwa tygodnie za późno żeby go kupić. Pewna kobieta, która
nazywa się Seline Whiteshore kupiła go. - Rzuciła szczotkę i podeszła do
lodówki.
- Chcesz coś do picia?
Pokręcił głową nie fatygując się żeby się odwrócić. Nalała sobie wody
sodowej i usiadła na krześle. Z czymkolwiek tu przyszedł i co miał jej do
powiedzenia na pewno trochę potrwa.
Jego następne pytanie było jak grom z jasnego nieba.
- Masz jeszcze mój pierścień?
Maddie zmarszczyła brwi i popatrzyła na swoje palce. Cholera. Zostawiła
go w szklarni. - Tak mam. Dlaczego pytasz?
- Wiesz, jaką ma wartość?
- Oczywiście, że nie. - Dlaczego oni rozmawiają o domu i pierścieniu
zamiast o nich? Przyszedł tutaj jako przyjaciel, nikt więcej? Przełknęła ciężko
ślinę, ale jej głos nadal był zachrypnięty.
- Czy nie należał on do twojego ojca? - Nie do końca.
Odwrócił się do niej. Coś w jego oczach sprawiło że zacisnęło się jej
gardło.
- Mój ojciec w rzeczywistość i dał go mojej matce, która dało go mnie,
kiedy byłem wystarczająco duży.
Nie miała pojęcia, do czego to wszystko prowadzi.
- Więc?
Uśmiechnął się.- W naszej rodzinie nazywano go Sercem Łowcy. To
prezent, który pierworodny syn daje kobiecie, którą kocha.
Minęło kilka sekund zanim znaczenie jego słów uderzyło ją. Czy on
mówi, że ją kocha - Mówi? Oblizała usta nie pozwalając żeby bańka pękła. Po
półtora roku czekania musi być pewna. Nawet, jeśli w rzeczywistości nie
przyznał, że ją kocha i nie mówił o planach żeby się tutaj zatrzymać.
- Chcesz go z powrotem?
Jego uśmiech był bogaty i ciepły, ale mogła zobaczyć niepewność w jego
oczach.
- Nie chce go z powrotem. To należy do ciebie tak jak moje serce. -
Zawahał się i skończył cicho. - Kocham cię Maddie.
Łzy cisnęły się jej do oczu. Zamrugała unikając jego wzroku. Wreszcie
powiedział słowa, na które tak długo czekała żeby je usłyszeć, więc dlaczego
teraz płacze?
- Dlaczego nie wróciłeś do mnie wcześniej, tylko dopiero teraz? -
Wyszeptała patrząc na swoje splecione ręce spoczywające na stole.
Zrobił krok w jej stronę a następnie zatrzymał się. - Odszedłem, bo nie
chciałem cię widzieć zranionej.
- Wiec, dlaczego wróciłeś teraz i mówisz mi że mnie kochasz?
- Ponieważ nie mogę dłużej żyć bez mojego serca. - Obszedł stół dookoła
i przyklęknął obok jej krzesła. Nie dotykał jej, ale był wystarczająco blisko żeby
ciepło i napięcie jego ciała przeszły na nią.
Trzymała swój wzrok na swoich dłoniach i nie ruszała się. Ledwo mogła
oddychać.
- Nie mogę przejść obok róży nie myśląc o tobie. - Kontynuował cicho.
Za każdym razem, kiedy widzę poobijany samochód hamujący z piskiem, mam
nadzieje że jest twój. Byłaś w moich myślach, moich snach i w każdej minucie
przez ostatnie półtora roku.
- To nie jest odpowiedz na moje pytanie. - Spojrzała na niego. Mogła
zobaczyć strach, miłość i samotność w głębi jego wzroku - echo wszystkiego co
czuła ponieważ byli partnerami. Sięgnęła do przodu delikatnie dotykając blizny
na jego policzku.
- Dlaczego teraz tutaj jesteś?
- Znamy się ledwo tydzień. Ciągle powtarzam sobie, że to co robiliśmy
wspólnie co czułem może być czymś więcej nich tylko pochodzić z
niebezpieczeństwa które dzieliliśmy. Że zasługuje na szanse żeby dostać się do
twojego czucia i uporządkować swoje emocje nie na odległość. - Podniósł rękę.
Jego kciuk śledził biały znak gdzie zwykle był jego pierścień. - To było zanim
zobaczyłem że jesteś gotowa opuścić to miejsce i postanowiłem powiedzieć ci,
co czuje zanim zostawisz przeszłość i mnie, za sobą na zawsze.
- Obserwowałeś mnie?
- Nie zbyt często - tylko po to żeby upewnić się, że z tobą wszystko w
porządku.
- Ten jastrząb to byłeś ty?
Skinął głowa i się uśmiechnął. To był zdecydowanie chłopięcy uśmiech,
więc nie dziwne że jej serce już drżało.
- To byłem jak próbujący zdobyć się na odwagę żeby w końcu stanąć z
tobą twarzą w twarz. Popatrzyła w dół na ich splecione palce. Kochał ją, ale czy
naprawdę był gotowy zostać u jej boku? Bo jeśli chciał jej w swoim życiu to
znaczyło że w całym jego życiu nieważne, jakie ryzyka i niebezpieczeństwa
może pociągać za sobą - wszystko albo nic. - Ale nic się nie zmieniło. Nie
możesz przestać robić tego, co robisz, więc skąd mam mieć pewność, że mnie
nie zostawisz?
Niebieskie oczy, które kocha były wypełnione niepewnością. On wciąż
nie był pewny jej reakcji jej uczuć do niego.
- Przeżyłam półtora roku próbując być bez ciebie. Nie mogę tego dłużej
ciągnąć.
- Potrzebuje cię Maddie. - Jego głos był ochrypły, ale i tak kontynuował. -
Chce mieć z tobą dzieci i patrzeć jak biegają dziko przed tym dużym starym
domem. Chcę budzić się rano z tobą w moich ramionach i spać każdej nocy w
ten sam sposób. Chce się z tobą zestarzeć, Maddie. Nie mam prawa pytać cię
czy zaryzykujesz swoje życie stać się częścią mnie, ale to jest dokładnie to, o co
pytam. Weź moje życie i pozwól mi stać się częścią twojego. Wyjdź za mnie,
Maddie.
Łzy popłynęły z jej oczu w końcu uwalniając jej uczucia. Sięgnął w górę
delikatnie ocierając jej miękkim końcem, swojego kciuka. Jego dotyk wysłał
dreszcze prosto do jej duszy. Ten pieszczący ją człowiek był jej na zawsze.
- To znaczy tak? Zapytał, uśmiechając się ostrożnie.
- Boże tak.! - Ze szlochem upadła w jego ramiona. Zamknął ją w nich. To
było lepsze niż jakiekolwiek marzenie. - Obawiałam się, że nigdy do mnie nie
wrócisz. - Wyszeptała do jego policzka.
- A ja tak się bałem że miałaś na myśli że nie chcesz mnie z powrotem.-
Pocałował ją w czoło. - To, dlatego tak długo czekałem żeby stanąć z tobą
twarzą w twarz. Nie mogłem znieść myśli że możesz mnie nie kochać.
Podniosła głowę i posłał mu drwiący uśmiech.
- Szkoda, że nie mogłeś znaleźć odwagi wcześnie. Nie sprzedałabym
domu. Jego śmiech śpiewał w jej duszy. - Seline Whiteshore to moja szafowa.
Kupiła ten dom na moje polecenie. Jest dla nas i naszych dzieci - Położył jej
ręce na ramionach i obrócił z powrotem. - Musimy zrobić to prawidłowo.
Pociągnęła nosem i popatrzyła na niego zdumiona. - Zrobić, co?
Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni wyciągając pierścień. - Widziałem
jak wracałaś z szklarni bez tego. - Powiedział zanim zdążyła zapytać. - A nie
mogłem tego zrobić bez tego.
- Nienawidzę, kiedy mówisz zagadkami.
- Sza. - Zamknął oczy wziął głęboki oddech i jego wyraz twarzy stał się
poważny. - Serce Łowcy jest prezentem, który daje się tylko raz w życiu. Czy ty
Maddeline Smith akceptujesz serce tego łowcy?
Uśmiechnęła się i pochyliła do przodu delikatnie degustując jego usta.
- Tylko wtedy, jeśli łowca obieca, że nie spędzi całego swojego życia na
gadaniu.
- To jest coś, czego możesz być całkowicie pewna. - Posłał jej uśmiech
tak słodki i delikatny jak każdy pocałunek po czym wsunął je pierścionek na
palec.
- Tego i faktu, że cię kocham.
- Ja też cię kocham. - Szepnęła i wiedziała, że bez względu jak życie rzuci
się na nich pozostaną razem.
Na zawsze.