DELORAS SCOTT
CO SIĘ WYDARZYŁO
W SPRINGTOWN
Prolog
Kalifornia, rok 1856
Słońce zapadło za okoliczne wzgórza. Zmrok, któ
ry ogarnął ziemię, nie był przyjazny. Wysokim sos
nom i skalistym zboczom nadał groźny wygląd. Mi
mo to Chance Doyer nie zsiadł z konia. Przez ostatni
rok podróżował po kraju bogatym w złoto, od jednej
osady do drugiej. Westchnął ze znużeniem. Mógł za
przestać poszukiwań, nie miał po co wędrować dalej.
W oddali, jakieś paręset metrów przed sobą, do
strzegł na zboczu migotliwy płomień ogniska. Za
trzymał konia. Nagle ucieszył się, że będzie miał
z kim porozmawiać. Zaczęła mu już doskwierać sa
motność i włóczęga. Nadal trawiła go nienawiść do
Logana i Patrycji. Wprawdzie już wiedział, że nie ży
ją, lecz przecież to on sam chciał ich zabić. Był już
blisko celu, gdy nagle, przed niecałym tygodniem,
ktoś go wyręczył i pozbawił satysfakcji.
Chance spojrzał na niebo usiane gwiazdami, a po
tem znów w stronę ogniska. Pomarańczowe płomie
nie oświetlały dwie przykucnięte, kiwające się
w przód i tył postaci. Chance był z natury ostrożny,
ujął więc w dłoń rewolwer. Po chwili ścisnął kolana
mi boki konia, by szybciej ruszył naprzód - chciał,
żeby siedzący przy ognisku słyszeli, że się zbliża.
- Tato, jak myślisz, ile forsy trzymają w tym biu
rze Wells Fargo w Columbii? - spytał podekscytowa
ny Vern.
- Ciiicho, chłopcze! Nigdy nie wiadomo, kto tu
się może kręcić. Już ci mówiłem, że nie mam pojęcia.
Przestań więc mnie o to pytać! - Siwowłosy mężczy
zna odwrócił się i poprawił na zwiniętej do spania de
rce. Ciepło ogniska rozgrzewało jego obolałe stawy.
- Fred, kiedy w końcu coś zjemy?
- Już gotowe, tato.
Fred zabierał się do nalewania zupy z królika
w blaszane miski, kiedy usłyszał, że ktoś nadjeżdża.
Zerknął na ojca i brata. Ojciec przyciągnął bliżej
strzelbę, brat stał sztywno, z dłonią na rewolwerze.
- No, dalej, nalewaj tę zupę, Fred - cicho rozkazał
synowi Gus Himple. - Zachowuj się jakby nigdy nic.
Cholera, Vern, ale tu ruch!
Kiedy nieznajomy na koniu zbliżył się na tyle, że
mogli go widzieć, przyjrzeli mu się otwarcie. Był słu
sznej postury, miał krótką brodę tego samego piasko
wego koloru co włosy opadające mu aż za kołnierz
brązowej kurtki. Kapelusz naciągnął głęboko na oczy.
Mężczyzna zręcznie zeskoczył z konia i podszedł do
ogniska, uśmiechając się z rezerwą. Jedno uważne
spojrzenie wystarczyło, by uśmiech zniknął z jego
twarzy.
- Nazywam się Chance. Pomyślałem sobie, że
może podzielicie się kubkiem kawy ze zmęczonym
wędrowcem.
- Chance? - zaśmiał się nerwowo Fred. - Skąd,
do cholery, takie imię?
- Mój tata był szulerem.
- Chodź tu do nas - zaprosił go Gus. - Fred, podaj
gościowi zupę. Na pewno jest głodny.
- To miło z waszej strony. - Chance nie zamierzał
odmówić darmowego posiłku, chociaż miał przeczu
cie, że ta trójka wpędzi go w kłopoty. Wziął miskę
z rąk Freda i przykucnął.
- Mam na imię Gus, a to moi dwaj synowie: Vera
i Fred.
Chance skinął uprzejmie głową i zabrał się do je
dzenia.
- Dokąd jedziesz? - spytał stary.
- Chciałem dotrzeć do Angels Camp i sprawdzić,
czy zostało tam trochę złota.
- To powinieneś jechać z nami do Columbii. Mó
wiono mi, że tam jest jeszcze dużo złota.
Chance posilał się smaczną zupą, popatrując
ukradkiem na mężczyzn, pochłoniętych jedzeniem.
Wyglądali niechlujnie, mieli długie brody, brudne, za
kurzone ubrania i przepocone kapelusze. Zapach, jaki
się wokół nich unosił, pasował do ich wyglądu. Mu
siał przyznać, że gdyby nie spędził poprzedniej nocy
w hotelu, wcale by się od nich nie różnił.
Gusa oceniał na co najmniej sześćdziesiątkę. Stary
miał siwe potargane włosy, czerwony bulwiasty nos,
twarz pooraną zmarszczkami, brakowało mu prze
dnich zębów. Mimo wieku zachował muskularną, po
tężną sylwetkę. Synowie za to byli drobni - niscy
i chudzi. Cała trójka sprawiała wrażenie, że mogłaby
zabić człowieka dla samej przyjemności. Lecz czy on
był inny? Przez te wszystkie łata tylko dzięki umie
jętności posługiwania się bronią i twardym pięściom
nie skończył w bezimiennym grobie.
Przygodni znajomi okazali się, przynajmniej na po
zór, przyjaźnie usposobieni, mimo to Chance skoń
czywszy zupę, wstał i szykował się do odejścia. Na
prawdę nie było ważne, czy dostanie kulkę w Angels
Camp, czy w Columbii.
- Dzięki za jedzenie, ale lepiej ruszę w drogę.
Chcę jeszcze kawałek przejechać, dla mnie za wcześ
nie na spoczynek. - Miał już wsiadać na konia, kie
dy stalowa lufa wbiła mu się w żebra. - Co jest, do
diabła?!
- Nie denerwuj się - uspokoił go Gus. - Chcemy
ci tylko ulżyć, oddaj nam swoje manatki. Najpierw
wyciągnij rewolwer i rzuć na ziemię. Tylko bez sztu
czek, bo Fred cię zastrzeli.
- Bardzo mi się podoba ta perłowa kolba - stwier
dził podniecony Fred.
- A mnie twój koń - dodał Gus. - Na pewno jest
lepszy od mojej szkapy. Jak się nazywa?
- Kaktus - burknął Chance.
Gus podrapał się w brodę.
- Czemu go tak nazwałeś?
- Przekonasz się sam.
- Nie znam konia, na którym nie potrafiłbym
jeździć. A teraz cofnij się i rzuć ten cholerny re
wolwer!
Chance zacisnął zęby. Był wściekły. Ma stracić
broń?! To jedyna rzecz, jaką zatrzymał po bracie,
i bardzo ją cenił. Wyciągnął rewolwer z olstra, po
czym błyskawicznie się odwrócił i z całej siły uderzył
Freda pięścią w szczękę. Ten upadł nieprzytomny na
ziemię. Chance usłyszał strzał, a zaraz potem poczuł
w ramieniu piekący ból. Odwrócił się, by zaatakować
pozostałych, lecz było za późno. Vern z rozmachem
uderzył go kolbą w głowę. Chance poczuł, że pada.
Ogarnęła go ciemność.
Rozdział pierwszy
Columbia, stan Kalifornia
- Co zrobiłeś? - Amanda Bradshaw wyprostowa
ła się, nie wypuszczając z ręki mokrej spódnicy.
- Przecież słyszałaś. Wyjdziesz za mąż za Lestera
Adama.
- Naprawdę oszalałeś! Nie wyszłabym za tego
mydłka nawet za cenę życia! Mój Boże! Przecież on
jest na dokładkę dwa lata ode mnie młodszy!
Uważając rozmowę za zakończoną, pochyliła się
nad miedzianą balią i ułożyła spódnicę na tarze. Roz
wichrzone kosmyki przylgnęły do zaczerwienionych
od gorąca policzków.
- To twój obowiązek! - stwierdził Ben Bradshaw,
wyciągając z kieszeni chustkę, by obetrzeć czoło.
- Tato, jak w ogóle mogłeś o czymś takim pomy
śleć? Gdybym chciała wyjść za mąż, sama bym sobie
kogoś wybrała!
- Amando, nie będziemy rozmawiać na podwó
rzu, wejdź do domu.
- Nie, nie ma o czym mówić.
- Nie? A czego ty chcesz? Masz zamiar przez re-
sztę życia prać ludziom brudy? Przecież przybywa ci
lat. Skończyłaś już dwadzieścia! A spójrz na swoje
ręce. Całe czerwone, zniszczone od ługu i mydła.
Nic, tylko pracujesz i pracujesz!
- Czego nie mogę powiedzieć o tobie! - Amanda
wytarła ręce w fartuch. - Ty wolisz zdobyć pieniądze
bez pracy albo lądujesz w więzieniu. Tylko dzięki
mojemu praniu mamy co włożyć do ust i dach nad
głową.
Ben uderzył się w piersi.
- Dobrze wiesz, że wciąż nie mogę się pogodzić
z utratą twojej matki.
- Nie opowiadaj mi tu takich rzeczy, tato.
Przecież to ty kupiłeś marnie bilet, żeby się jej po
zbyć.
- Powinnaś mi być za to wdzięczna. Nie nadawała
się na matkę. Dlatego muszę przejąć jej obowiązki
i dopilnować, byś dobrze wyszła za mąż.
Amanda minęła ojca i weszła do chałupy. Ruszył
za nią. Nalała sobie wody do kubka, odwróciła się
i spojrzała podejrzliwie na ojca.
- A co ty będziesz z tego miał?
Ben opadł na stare, drewniane krzesło.
- Jak to, co ja będę z tego miał? Jak w ogóle coś
podobnego mogło ci przyjść do głowy? - Zdjął brud
ny, podniszczony kapelusz i wytarł łysinę. - Daję ci
szansę, byś żyła jak dama. Przeprowadzisz się do ład
nego domu i nigdy już nie będziesz prała cudzych ła
chów.
- Nie wierzę ci. Musisz mieć w tym jakiś inte-
res, inaczej nie chciałbyś się mnie pozbyć. A skoro
mowa o pieniądzach - chyba wiem, co zrobiłeś
z tymi, które mi ukradłeś. Zalatuje od ciebie na ki
lometr.
- Nie wolno ci chować pieniędzy przed ojcem.
- Owszem, wolno. To były moje pieniądze. Osz
czędzałam je, żeby kupić materiał na sukienkę. Mam
tylko dwie i obie wyglądają jak ścierki. Ale co to cie
bie obchodzi!
- No widzisz, właśnie w tym rzecz. Jeśli wyj
dziesz za Lestera, nie będziesz musiała się martwić
o takie rzeczy.
W brązowych oczach Amandy błysnął gniew.
- Możesz iść powiedzieć Henry'emu Adamowi,
że nie wyjdę za jego syna! - Wyszła z chałupy i za
brała się z powrotem do prania.
- Cholera! - mruknął pod nosem Ben.
Na myśl o tym, że złoto wymyka mu się z rąk, po
czuł wściekłość. W końcu człowiek powinien dbać
o własne dobro! A Henry Adam ma więcej pieniędzy
niż każdy inny przyzwoity człowiek. Mimo to musiał
się z nim długo spierać o przyzwoitą sumkę plus pro
cent z kopalni złota. Henry chciał się doczekać wnu
ka, zanim Lester stanie, się zbyt chory na to, by móc
go spłodzić. Ben wetknął chustkę z powrotem do kie
szeni i rozejrzał się po czystym, choć nad wyraz
skromnie urządzonym pokoiku. Wszystkie meble zo
stały zakupione za zarobione przez Amandę pienią
dze. Jeżeli uda się załatwić sprawę jej zamążpójścia,
Ben do końca życia nie będzie miał kłopotów finan-
sowych. Musi istnieć sposób na to, by skłonić córkę
do ślubu.
Godzinę później znał już ten sposób.
Amanda wytarła twarz fartuchem. Patrzyła, jak oj
ciec rusza do miasta. Na jej pełnych ustach pojawił
się uśmiech. Tego jednego nauczyła się od niego -
przebiegłości. Celowo zostawiła w puszce po ciaste
czkach trochę pieniędzy. Wiedziała, że kiedy ojciec
je znajdzie, już więcej nie będzie szukać. Reszta jej
skarbu ukryta była pod siennikiem. Już niedługo uda
jej się uzbierać na dyliżans do Sacramento i jeszcze
trochę zostanie na jedzenie i mieszkanie, póki nie
znajdzie pracy. Tak czy owak, miała zamiar wyjechać
z tego przeklętego miasta poszukiwaczy złota.
W 1855 roku wielki pożar strawił sporą jego część.
Ostatnio, w ciągu jednego tylko tygodnia dokonano
dwunastu zabójstw. Nie było w tym nic dziwnego,
skoro ponad trzydzieści barów szeroko otwierało
podwoje od wczesnego rana do późnej nocy. Amanda
zanurzyła następne sztuki odzieży w wodzie. Kiedy
tylko jej się uda, wyjedzie i nawet się za siebie nie
obejrzy.
Wieczorem położyła się spać jak zwykle śmiertel
nie zmęczona. Nazajutrz czekał ją kolejny pracowity
dzień, a musiała wstać o świcie, by złożyć i roznieść
pranie.
Przyśniło się jej, że porwał ją przystojny nieznajo
my i zabrał jak najdalej od niewolniczego życia.
Upierał się, żeby związać jej ręce w nadgarstkach,
chociaż zapewniała go, że nie będzie uciekać. Nagle
się obudziła. Zaspana, nie potrafiła się zorientować,
dlaczego ktoś zapalił lampę. Wtem zobaczyła, że przy
łóżku stoi ojciec ze sznurem w dłoni. Chciała usiąść,
lecz nie mogła, bo miała związane ręce.
- Co robisz, na miłość boską?! - wykrzyknęła,
a oczy pociemniały jej ze złości. Spróbowała spuścić
nogi na podłogę, lecz było za późno - ojciec już zdą
żył je związać w kostkach. - Jeszcze tego pożałujesz.
- Domyślała się, że wszystko to ma jakiś związek
z Lesterem Adamem.
- Ależ, Amando, dlaczego się denerwujesz? -
uśmiechnął się Ben. - Myślę tylko o twojej przy
szłości.
- Tato, natychmiast mnie rozwiąż.
- Obawiam się, że nie mogę tego zrobić. Odmó
wiłaś wyjścia za Lestera, muszę więc wziąć sprawy
w swoje ręce.
- Nie wyjdę za niego!
- Zobaczymy. Przestań się szarpać. Nie chcę, by
twój wybranek ujrzał cię w sińcach.
- Właśnie, że będę się szarpać! Ostrzegam cię:
rozwiąż te sznury, bo w życiu nie zobaczysz kawałka
chleba!
- Przykro mi, ale tak się zachowujesz, że chyba
cię zaknebluję.
Amanda wrzeszczała jak opętana, kopała, rzucała
głową, szarpała się, lecz wszystko na nic.
Kiedy Ben uporał się z kneblowaniem, po twarzy
ściekały mu strużki potu. Ale wreszcie udało mu się
chociaż ją uciszyć. Nienawistne spojrzenie córki mó
wiło mu, że jednak powinien uważać. Nagłe z całej
siły kopnęła go w udo. Kiedy cofnął się, zsunęła się
jakoś z łóżka.
- Do cholery, Amando, przestań ze mną walczyć. Je
stem twoim ojcem. Nikt nie powinien bić się z ojcem.
Patrzył na nią przez chwilę. Wprawdzie oboje byli
drobnej budowy, lecz Amanda o pół głowy prze
wyższała go i przyzwyczajona była do wysiłku fizy
cznego. Niełatwo mu więc przyjdzie Władować ją na
wóz. Tymczasem dziewczyna już czołgała się w stro
nę drzwi. To przynajmniej ułatwi mu sprawę, bo kró
cej będzie musiał ją nieść.
Kiedy dotarła na próg, podszedł i chwycił ją pod
pachy. Walczyła zajadłe niczym ranny niedźwiedź.
Ben naprawdę się namęczył, zanim udało mu się za
rzucić ją sobie na ramię i zwalić na wóz. Trzymając
się za obolały krzyż, wdrapał się na kozioł i popędził
konia, by nieposłuszna córka nie mogła mu uciec
z wozu. Był naprawdę wykończony, a od domu Hen
ry'ego Adama dzieliły go dobre trzy kilometry.
Amanda jeszcze nigdy nie była taka wściekła na
ojca. Tym razem przekroczył wszelkie granice! Poga
niał konia tak, że wóz o mało się nie wywrócił. Pró
bowała się dźwignąć i usiąść, lecz okazało się to nie
wykonalne. W końcu dała za wygraną, mówiąc sobie,
że Henry Adam nigdy się na coś podobnego nie zgo
dzi, a gdyby nawet, to ona przed żadnym kaznodzieją
nie powie „tak"!
Ben odetchnął z ulgą - mimo wszystko udało
mu się jakoś dotrzeć do ładnego piętrowego domu
Henry'ego. Zatrzymał konia, zeskoczył z wozu,
wbiegł po trzech stopniach na ganek i załomotał
pięścią w drzwi. Wydawało mu się, że czeka całe
wieki. Wreszcie otworzyły się. Stanął w nich potężny
Henry Adam w nocnej koszuli, trzymając w ręku
świecę.
- Co tu, do diabła, robisz w środku nocy?! - wy
krzyknął.
- Przywiozłem Amandę - odparł pokornie Ben,
który nagle stracił pewność siebie.
Henry rozejrzał się, a nie spostrzegłszy nikogo,
zwrócił wzrok na Bena.
- Leży związana na wozie. - Ben dziękował Bo
gu, że Henry jest wdowcem.
- Co, do diabła...
- Henry, na pewno wiele myślałeś o tym małżeń
stwie i niewątpliwie musi ci na nim naprawdę zale
żeć, skoro zawarłeś ze mną umowę. Mam pomysł,
który zadowoli nas wszystkich, ale musimy porozma
wiać. Może pomożesz mi wnieść Amandę do domu
i wtedy pogadamy?
- Dobra.
- Niestety, nie robię się młodszy. To był twój po
mysł, więc ty ją wnieś.
Henry, niezadowolony, podał Benowi świecę, pod
szedł do wozu i wziął Amandę na ręce.
- Nie wiem, o co ci chodzi. Jest lekka jak piórko.
Ben szedł za Henrym, robiąc za jego plecami
wściekłe miny, bo na nic innego nie mógł sobie po
zwolić.
Ułożywszy Amandę na tapczanie, mężczyźni prze
szli do biblioteki, zamykając za sobą drzwi.
- Słucham cię, mów - rzucił Henry, opadając
w głęboki fotel kryty skórą.
Ben skrzyżował ręce na plecach, podszedł bliżej
i spojrzał Henry'emu prosto w oczy.
- No więc jest tak. Moja mała Amanda nie wie,
jak spożytkować rozum, z którym się urodziła. Nie do
wiary, jak się zaparła, że nie wyjdzie za Lestera, ta
kiego miłego chłopaka. Dzięki Bogu, mogłem się tu
z nią znaleźć, by przywołać ją do rozsądku.
- I co dalej?
- Ponieważ okazała się taka nieugięta, pomy
ślałem, że jest tylko jeden sposób wydania jej za
mąż. Ten wędrowny kaznodzieja może to załatwić...
- Ben podrapał się w głowę. - No, jak mu tam...
Hanson!
- Ale jak ją zmusimy, by wyraziła zgodę?
- Tym się nie kłopocz, to żaden problem. - Ben
wyciągnął buteleczkę z kieszeni i usiadł na krześle
naprzeciwko gospodarza. - Przez kilka dni potrzy
masz ją w zamkniętym pokoju, a kiedy pojawi się ka
znodzieja, ja dam jej odrobinę tego. - Podniósł bute
leczkę. - Tak ją zamroczy, że nawet nie będzie wie
działa, na co wyraża zgodę. Znam swoją córkę.
A kiedy uprzytomni sobie, że jest mężatką, ustatkuje
się i na pewno będzie z niej dobra synowa dla ciebie
i żona dla Lestera. Kocha dzieci.
Henry wybuchnął śmiechem.
- Do diabła, to niezły pomysł!
Ben przymknął oczy z ulgą. To była naprawdę
ciężka noc, lecz przynajmniej ta część planu się
udała.
Lester zszedł na dół, by sprawdzić, co się dzieje.
Wstrząsnął nim widok dziewczyny, która skakała
w stronę drzwi, mając nogi związane w kostkach.
- Amanda? - upewnił się, po czym podszedł do
niej i jeszcze bardziej się zdumiał, gdyż zobaczył, że
ma również skrępowane przeguby, a w ustach knebel.
Gdy wyciągnął rękę, w jej oczach błysnął strach. - Ja
chcę tylko wyjąć knebel - powiedział łagodnie.
Amanda skinęła głową i odwróciła się, by mógł
rozwiązać supeł.
- Nie wyjdę za ciebie, Lester - oświadczyła, od
zyskawszy oddech.
- O czym ty mówisz?
Patrzyła na chudego młodego mężczyznę, a wła
ściwie chłopca, o twarzy białej jak alabaster. Nie mia
ła nawet pewności, czy skończył osiemnaście lat.
- Chcesz powiedzieć, że nic ci na ten temat nie
wiadomo?
- Zgadza się. Rozwiążę cię i opowiedz mi, o co tu
chodzi. - Najwyraźniej chciał coś dodać, ale uniemo
żliwił mu to napad kaszlu.
Zobaczyła, że Lester zgina się wpół i opiera
o drzwi. Pomiędzy atakami kaszlu słychać było jego
świszczący oddech. Naprawdę czuła litość dla tego
chłopaka, ale też nie miała pewności, czy czasem nie
zabarykadował sobą drzwi po to, by nie mogła uciec.
Może był w zmowie z jej ojcem? Czas upływał. Mu
siała uciekać! Już chciała odsunąć Lestera, kiedy atak
kaszlu minął i młodzieniec się wyprostował. Wyciąg
nęła do niego związane ręce, prosząc, by ją oswo
bodził.
- Nikt mnie nie zmusi, bym za ciebie wyszła. Jeśli
mnie nie rozwiążesz, pożałujesz!
- Powiedz mi, o co tu w ogóle chodzi.
- Nie udawaj, że nie wiesz o planach twojego
i mojego ojca. - Amanda ze zdumieniem stwierdziła,
że Lester czerwienieje ze złości.
- Powinienem się domyślić, że ojciec będzie się
starał rozdzielić mnie z Polly O'Neil. - Lester zręcz
nie rozwiązał węzeł. - Jest wściekły, bo mu powie
działem, że chcę się ożenić z tancerką. No, ale nie da
my im postawić na swoim. Wymyślimy własny plan.
Zaskrzypiały drzwi biblioteki. Amanda zamarła.
Straciła okazję ucieczki.
- Posłuchaj - szepnął Lester - jakoś nas z tego
wyciągnę, ale musisz mi pomóc. Udawaj, że zga
dzasz się na małżeństwo.
Amandę ogarnęło przerażenie.
- Nie znasz mojego ojca. Jak tylko coś sobie po
stanowi, zawsze tego dopnie.
- Musisz mi zaufać. Przechytrzymy ich. Już idą.
Amanda wahała się, czy rzucić się do drzwi i wy
biec na dwór, czy posłuchać Lestera. Nie miała wy
boru, ponieważ mężczyźni weszli do sieni. Zupełnie
załamana, zarzuciła Lesterowi ręce na szyję. Pomy
ślała, że w ten sposób zyska na czasie.
- Amando, wierz mi - mruknął jej do ucha - ja
też chcę stąd zniknąć. Musisz mnie ze sobą zabrać.
- Co tu się dzieje? - spytał Henry.
Lester odwrócił się i uśmiechnął.
- Dziękuję ci, tato. Nie wierzyłem, że Amanda mi
przebaczy po tym, jak się pokłóciliśmy. Kiedy się do
myśliłeś, co nas łączy?
Dwaj ojcowie popatrzyli na siebie, a potem na parę
młodych.
- O czym on mówi, dziewczyno? - spytał podej
rzliwie Ben, marszcząc brwi.
Wiedziała, że nie ma nic do stracenia. Zmusiła się
do uśmiechu.
- Lester mnie przekonał, bym za niego wyszła.
Kochamy się od dziecka. Będę miała śliczną suknię
ślubną, prawda?
- Oczywiście - zapewnił Henry.
Ben nie miał pewności, o co właściwie chodzi
młodym, lecz wolał nie pytać. W każdym razie nie
w obecności Henry'ego.
- W takim razie nie ma co zwlekać. Trzeba obu
dzić kaznodzieję!
- Ale... ale potrzebuję choć kilku dni, żeby się
przygotować. - Zerknęła na Lestera, a widząc, że
skinął lekko głową, ciągnęła: - A co z moją wy
prawą?
Henry podszedł do dziewczyny i ją uścisnął.
- Wyznaczymy ślub za tydzień - oświadczył.
- Moim zdaniem powinnyśmy urządzić go dzisiaj
- nalegał niecierpliwie Ben.
- Nie, Amanda ma rację - uznał Henry. - Powin
na mieć wyprawę. Ponadto musi się zacząć do nas
przyzwyczajać, bo przecież zamieszka z nami pod
jednym dachem.
- Ale co ludzie powiedzą? W tym domu powin
nam zostać dopiero po ślubie.
~ Nie będzie z tym problemu, jeśli Ben też z nami
zostanie. No, już późno, muszę się choć trochę prze
spać. Chodźcie za mną, pokażę wam wasze pokoje.
A ty, Lester, idź do siebie.
Ben był przekonany, że Amanda coś knuje. Wcale
mu się nie podobało, że ślub został odłożony. Ale
przynajmniej będzie ją miał na oku.
Dziewczyna ruszyła za Henrym. Czuła się pokona
na i zmęczona. Ojciec szedł tuż za nią. Wiedziała, że
nie odstąpi jej na krok.
Uciekli dwa dni później. Pod osłoną nocy przebie
gli z domu do zagrody. Amanda nie martwiła się, że
ojciec się obudzi, bo poprzedniego wieczora znalazła
w kieszeni jego kurtki buteleczkę laudanum. Wlała
kilka kropel do butelki whisky.
Lester szybko przygotował konia do drogi. Do
siedli go we dwójkę i ruszyli w stronę miasta. Przy
powozowni czekała na nich Polly O'Neil. Wprawdzie
Amanda nie chciała się zgodzić, by uciekała razem
z nimi, lecz Lester nie ustąpił. Do wozu zaprzęgnięte
były dwa potężne konie, można było ruszać.
- Gdzie się tak długo podziewałeś? - spytała Pol
ly z niezadowoleniem. - Czekam tu od godziny. Mo
gliśmy już być w połowie drogi do Sacramento! No,
wsiadajcie!
Księżyc skrył się za chmurami. Amanda nie wi
działa po ciemku twarzy Polly, ale niewątpliwie do
brze słyszała jej nieprzyjemny, szorstki głos. Kiedy
Lester pomagał jej zsiąść z konia, już niemal żałowa
ła, że z nim uciekła. Dobrze chociaż, że za którymś
pobytem w mieście wszedł do niej do domu i wy
ciągnął spod siennika uzbierane pieniądze. Nie miała
zamiaru zostawiać ich ojcu.
Rozdział drugi
Dwie kobiety o twarzach spalonych słońcem,
ubrane w podobne suknie w kratkę, zakurzone i prze
pocone, wpatrywały się w kamienny kopczyk.
- Jak ten Lester mógł tak po prostu umrzeć? -
użalała się Polly. Niecierpliwym ruchem odgarnęła
z twarzy rudy kosmyk. - Co my teraz zrobimy?
Amanda oparła się na łopacie. Była u kresu sił tak
samo jak Polly. Kiedyś otrzymała dobre wychowa
nie, lecz przez lata żyła wśród poszukiwaczy złota
i niewiele rzeczy było dla niej tajemnicą. Słyszała na
wet opowieści o kobietach, które pracują w nocy.
Polly nie budziła w niej przyjaznych uczuć, lecz
Amanda usiłowała okazać choć odrobinę szacunku
zmarłemu.
- Chyba powinnyśmy chociaż odmówić za niego
modlitwę.
- To sama sobie odmów. Ja wracam do wozu. -
Polly ruszyła w górę zboczem, pełna pretensji do lo
su. - Ten ostatni atak kaszlu Lestera wcale nie był
gorszy od poprzednich, zupełnie nie rozumiem, jak
mógł z jego powodu umrzeć!
- Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie - sze
pnęła pośpiesznie Amanda i pobiegła za Polly.
Odkąd wyjechali z Columbii, stosunki pomiędzy
kobietami nie układały się dobrze. Amanda miała ser
decznie dość narzekań wiecznie niezadowolonej wy
branki serca Lestera. Teraz więc, kiedy go zabrakło,
postanowiła powiedzieć Polly, co o niej myśli.
Dogoniwszy ją, chwyciła za pulchne ramię i od
wróciła przodem do siebie.
- Mam cię dość. Lester miał dobre serce i zasłużył
sobie na lepsze traktowanie. Jeżeli ci na nim nie za
leżało, dlaczego w ogóle wyruszyłaś z nami?
Dorodna Polly wsparła się pod boki i spojrzała wy
niośle na drobniejszą Amandę.
- Nie wiesz? Miał odziedziczyć kopalnię ojca.
Umarł, a ja zostałam z niczym! Na domiar złego nie
możemy wrócić do Columbii, bo kiedy jego stary się
dowie, powiesi nas na suchej gałęzi!
- W życiu nie słyszałam niczego tak potwornego,
tak wyrachowanego. Ale czego można się spodzie
wać po tancerce z saloonu?
- Ha! Myślisz, że jesteś lepsza? Należysz do białej
hołoty, pierzesz cudze brudy, twój ojciec to zero,
pewnie nie przepracował w życiu ani jednego dnia!
Zawsze uganiał się za dziewczynami, żeby dały mu
za darmo...
- Ty za to spałaś z każdym, kto miał choć trochę
złota w kieszeni!
Polly wydała groźny okrzyk, lecz Amandy to nie
przestraszyło.
Zaczęły się turlać ze zbocza, gryząc, drapiąc, ciąg
nąc za włosy, kopiąc i wrzeszcząc. Zatrzymały się do
piero na mogile Lestera. Przestraszone, natychmiast
przestały się bić.
- To omen - szepnęła Polly.
- Nie, to Lester. - Amanda ciężko dyszała. Pod
niosła rękę i przetarła oczy.
- Będziesz miała nieźle podbite oko - stwierdziła
Polly z satysfakcją, z trudem łapiąc oddech.
- Nie bądź taka zadowolona. Tobie też się dostało
- odcięła się Amanda, lecz zdała sobie sprawę, że
musi wyglądać tak samo okropnie. Wybuchnęła śmie
chem, co jeszcze wzmogło ból w piersiach. - Słu
chaj, Polly. Po pogrzebaniu Lestera i bójce z tobą nie
dam chyba rady wspiąć się z powrotem na to zbocze
- powiedziała i opadła na plecy.
Dobre dziesięć minut obie leżały w milczeniu,
wpatrując się w jasne niebo, odpoczywając, myśląc
o swoim losie.
- Co teraz zrobimy? - spytała wreszcie Polly.
- Chyba możemy tylko iść dalej. Nie rozumiem,
dlaczego Lester był taki. pewien, że dotrzemy do Sac-
ramento. Ten drań Jackson był chyba całkiem pijany,
kiedy rysował mu mapę. Lester mógł się przynaj
mniej dobrze jej przyjrzeć. Przecież nikt się nie poła
pie w tych bazgrołach.
- W takim razie zgubiłyśmy drogę.
- Zgubiliśmy się już chyba po przeprawie przez
rzekę Stanislaus. - Amanda zmusiła się, by wstać.
Rozejrzała się wokół. Ogromne, sięgające nieba se-
kwoje tworzyły dość gęsty las. Grube, imponująco
wysokie pnie podtrzymywały iglaste korony, przez
które przezierały promienie słońca. Nasunęła jej się
myśl o Bogu. Przez chwilę miała wrażenie, że z nieba
zabrzmi gromki głos.
- Mamy tu umrzeć? - rzuciła nagle Polly.
Jej słowa przywołały Amandę do rzeczywistości.
- Nie, jeżeli uda mi się znaleźć drogę. Po prostu
musimy dotrzeć do miasta. Wiem, że Lester chciał
zmylić pościg, ale nie rozumiem, dlaczego się uparł
iść na północ. Kiedyś prałam rzeczy woźnicy dyliżan
su i wiem od niego, że Sacramento leży na zachód.
- Wyciągnęła rękę do Polly, by pomóc jej wstać.
- No, przynajmniej coś nam zostało - stwierdziła
Polly, otrzepując spódnicę. - Najważniejsze, że ma
my wodę i trochę zapasów.
Amanda obrzuciła ją zdziwionym spojrzeniem.
- To znaczy, że w końcu przestaniesz narzekać
i na coś się przydasz?
Polly się uśmiechnęła.
- Mam dość fasoli.
- Ja też - odparła ze śmiechem Amanda.
Ruszyły pod górę. Wkrótce siedziały już wygodnie
na koźle. Amanda chwyciła lejce i konie ruszyły. Ze
zdumieniem spostrzegła, że Polly ogląda się na mo
giłę Lestera, a w jej oczach widać smutek. Po raz
pierwszy przyszło jej do głowy, że może niewłaści
wie ją oceniła.
- Musimy okropnie wyglądać - powiedziała lek
kim tonem, by rozładować napięcie.
- Może trzeba było tej bójki, żeby atmosfera się
oczyściła.
- Może - mruknęła Amanda. - Gdzie są twoi ro
dzice?
- Mama umarła na ospę, a ojca nigdy nie znałam.
Związałam się z szulerem, wędrowałam z nim od
jednej osady poszukiwaczy złota do drugiej, od jed
nego baru do drugiego. W końcu zostawił mnie na lo
dzie. A co z twoją matką? Wiem, że wyjechała z mia
sta jakiś rok temu, a twój ojciec został.
- Wróciła do swojej rodziny.
- Chcesz ją odwiedzić?
- Nie.
- Lester mówił mi o tej umowie w sprawie ślubu.
Nie dziwię się, że chciałaś czmychnąć z Columbii.
Amanda zaśmiała się cicho.
- I tak zamierzałam wyjechać. Tylko że udało mi
się to trochę wcześniej, niż planowałam.
Polly milczała, najwyraźniej zamyślona. Amanda
też się zadumała. Ogarnęły ją wspomnienia. Odkąd
pamiętała, zawsze jej mówiono, że rodzice pochodzili
z zamożnych rodzin. Tak do siebie nie pasowali, że
trudno jej było zrozumieć, dlaczego w ogóle się po
brali. Wiedziała, że ojciec nigdy nie pracował, był
czarną owcą w rodzinie, jak mawiała matka, która
miała na imię Constance, i uwielbiał włóczęgę.
Obliczywszy swój stan posiadania i dodawszy do
tego wiano Constance, Ben przeprowadził się wraz
z rodziną do Columbii, gdzie miał nadzieję pomno
żyć majątek. Słyszał, że jest tam pełno złota, które
tylko czeka, aby ktoś je wypłukał z piasku. Szybko
się zorientował, że wymaga to ciężkiej pracy, i zre
zygnował ze swoich planów. Po latach życia z nie
wielkiego kapitału rodzina została bez pieniędzy, to
też Ben musiał się za czymś rozejrzeć, ale w grę
wchodził wyłącznie łatwy sposób zarabiania na ży
cie. Wówczas Constance wpadła na pomysł, żeby
córka zajęła się praniem. Sama była na to zbyt leniwa.
Liczyła każdego centa zarobionego przez Amandę.
Przez cały czas gderała, wydawała polecenia i powta
rzała każdemu, że pochodzi ze świetnej i bogatej ro
dziny. Uważała, iż to Ben i Amanda powinni jej za
pewnić takie życie, do jakiego przywykła.
Constance była kobietą zimną, nie okazującą
uczuć. Uważała, że ma trzy rodzicielskie obowiązki:
wpoić w córkę dumę, nauczyć ją czytać i pisać,
a ponadto przestrzec przed niegodziwością męż
czyzn.
Ben przeważnie był poza domem. Tym większą
niespodzianką było, gdy pojawił się któregoś dnia
w chałupie, którą nazywali domem, z biletem na dy
liżans. Constance była naprawdę szczęśliwa. Dwa dni
później wyjechała, nawet się nie żegnając.
Amanda nie zaznała czułości rodzicielskiej, wcale
więc jej nie oczekiwała. Czasami tylko widząc, jak inni
rodzice traktują swoje dzieci, czuła się rozżalona i samo
tna. Z zadowoleniem przyjęła odmianę - już nie musiała
wysłuchiwać ciągłych poleceń matki. Lubiła robić to, co
sama uważała za stosowne, i wtedy, gdy uważała za sto
sowne. Doskwierały jej jedynie wybryki ojca. Schowa-
ła więc swoje pieniądze i czekała na sposobność wy
jazdu z Columbii. Nie przyszłoby jej do głowy, że tuż
po wyjeździe znajdzie się na pustkowiu, mając za to
warzyszkę podróży tancerkę z saloonu. Chociaż sytu
acja nie wyglądała różowo, Amanda doceniła to, że
jest wolna, czuła się wspaniale.
Późnym popołudniem dotarły do jakiejś starej dro
gi. Choć była zarośnięta trawą i chwastami, ucieszyły
się, że są bliżej cywilizacji.
Nazajutrz dojechały do rozdroża. Postanowiły skręcić
w prawo, ponieważ ten trakt wydawał się bardziej uczę
szczany, a poza tym prowadził na zachód.
Jechały kolejne dwa dni, nie widząc żywej duszy.
Miały jednak nadzieję, że niedługo ktoś im powie, jak
dotrzeć do Sacramento. Górzysta okolica była ma
lownicza - rosłe dęby dumnie rozpościerały korony,
łąki, pełne polnych kwiatów, przypominały różno
barwne kobierce. W innych okolicznościach Aman
da, czuła na piękno przyrody, byłaby zachwycona,
lecz teraz pochłaniało ją zupełnie coś innego. Słońce
grzało niemiłosiernie, zapasy żywności topniały. Le
ster przygotował żywności tylko na trzy tygodnie.
Wreszcie Polly wypatrzyła w oddali, u stóp skali
stego wzgórza, zarysy domów. Amanda chciała popę
dzić konie, ale szybko uświadomiła sobie, że nie wol
no jej narażać zwierząt na dodatkowy wysiłek, zwła
szcza że nie miała pewności, czego mogą się spodzie
wać po dotarciu do celu. Wydawało się, że czas stanął
w miejscu. Jechały w milczeniu, nie chcąc zdradzić,
jak bardzo się niepokoją.
W końcu znalazły się na głównej ulicy. Amanda
zatrzymała konie. Rozglądały się z niedowierzaniem.
Wzdłuż ulicy ciągnęły się sklepy, stał też hotel. Dalej
widać było zadbane domy, pomiędzy którymi rosły
dęby, rzucające kuszący cień. W centralnym miejscu
znajdowała się studnia ocembrowana kamieniami. Na
ulicy jednak nie było znaku życia - tylko pies zaczął
je obszczekiwać, a osioł przerwał skubanie trawy ros
nącej wzdłuż drewnianego chodnika. Na pochylonej
tablicy przy wjeździe do miasta przeczytały: WITAJ
CIE W SPRINGTOWN.
- Nie podoba mi się to - szepnęła Polly.
- Przynajmniej mamy gdzie odpocząć.
- Tu jest pusto, ani żywej duszy. Mówiłam ci przy
grobie Lestera, że to zły omen.
- Opowiadasz głupstwa. Może wszyscy pojechali
gdzieś niedaleko na piknik. Potrzebna jest nam żyw
ność. Aż ślinka mi leci na myśl o garnku zupy. -
Amanda podniosła rękę, by zwolnić hamulec.
- Czekaj! - zawołała Polly.
- O co chodzi?
- Mówię ci, zawróćmy i jedźmy dalej. Naprawdę
Lester mógł rzucić na nas przekleństwo.
- Nie do wiary, co ty wymyślasz. - Amanda wes
tchnęła, widząc strach w oczach towarzyszki. - Pójdę
się rozejrzeć, udowodnię ci, że nie ma czego się bać.
Zostaniesz wtedy kilka dni?
Polly zawahała się.
- A jeśli coś ci się stanie?
- Mam dość tych bzdur. - Amanda zebrała spód-
nicę i zsiadła z wozu. - Tylko nie odjeżdżaj beze
mnie.
- Dlaczego ludzie opuścili miasto?
- Pewnie to stare miasto poszukiwaczy złota.
A my możemy sobie tu odpocząć. Zaraz wracam.
Polly przesiadła się na jej miejsce, nie spuszczając
Amandy z oka.
- Gdyby coś ci się stało, krzycz; zatnę konie i pod
jadę, ty wskoczysz i popędzimy przed siebie!
Amanda uśmiechnęła się pod nosem. Wcale się nie
bała, szła pewnym krokiem. Przerażenie Polly nie
udzieliło się jej. Nawet pies gdzieś sobie poszedł,
a osioł wrócił do skubania. Nagły powiew wiatru
poderwał tuman piachu, o ścianę uderzyła okiennica.
Amanda aż podskoczyła. Po chwili jednak odetchnęła
z ulgą, ponieważ nic się nie zdarzyło.
Szła główną ulicą miasteczka, aż dotarła do studni.
Niestety, gadanie Polly o rzuconym przekleństwie
zrobiło swoje. Amanda poczuła się dziwnie, zwilgot
niały jej dłonie. Lękliwie potoczyła wokół spojrze
niem. Nie zauważyła niczego podejrzanego. Budynki
wyglądały porządnie, gdzieniegdzie tylko okiennice
zwisały na jednym zawiasie i drzwi stały otworem.
Zdecydowała się w końcu wejść na drewniany chod
nik. Otworzyła drzwi najbliższego sklepu i przekro
czyła próg.
Stała czekając, aż wzrok przywyknie do mroku.
Kiedy mogła już rozróżniać przedmioty, uśmiechnęła
się z niedowierzaniem. Przed nią, na półkach, stały
słoje pełne cukierków, puszki z żywnością, worki
pełne mąki. Dalej dojrzała strzelby, rewolwery, mate
riały, gotowe suknie, beczki fasoli. Wszystko, czego
dusza zapragnie. Pomyślała, że trafiły z Polly w ja
kieś niebiańskie miejsce, i wybuchnęła śmiechem.
Wszędzie było pełno pajęczyn, nikt tu nie wchodził
od miesięcy. Ogromnie podniecona, wybiegła na uli
cę i weszła do znajdującego się obok hotelu. Potem
zajrzała jeszcze do kilku sklepów. Lustracja wypadła
pomyślnie. Amanda wróciła na ulicę i rozejrzała się
dookoła.
- Co z tobą? Co się dzieje?! - zawołała do niej
Polly. - Dlaczego się śmiejesz? Wracamy, prawda?
- Wracamy? Jest tu wszystko, czego nam potrze
ba! Polly, znalazłyśmy dom! Podjeżdżaj tutaj!
- To ty chodź tutaj! Musimy, do diabła, stąd uciekać!
- Polly, to miasto jest opuszczone! Teraz należy
do nas. Pełno tu jedzenia! Zajrzę jeszcze do domów!
- Moja babcia w Wirginii Zachodniej zawsze
mnie ostrzegała przed diabłem...
Lecz Amanda nie słuchała. Ruszyła oglądać domy.
Polly puściła lejce, otarła pot z czoła. Najwyraźniej
niebo było jasne, nie działo się nic strasznego. O ja
kim jedzeniu mówiła Amanda? Ciekawość wzięła gó
rę. Chwyciła lejce, zwolniła hamulec i popędziła ko
nie, rozglądając się na wszystkie strony.
Rozdział trzeci
Od przyjazdu Amandy i Polly do Springtown mi
nął tydzień. Postanowiły w nim zostać, dopóki ktoś
się nie zjawi i nie wskaże im drogi do Sacramento.
Ani jedna, ani druga nie miała pojęcia, dlaczego mie
szkańcy porzucili znakomicie zagospodarowane, ob
fitujące we wszelkie wygody miasteczko. Nawet
w ogródkach przetrwały kartofle i inne warzywa.
Domy mieszkalne były kompletnie wyposażone, wy
glądały tak, jakby ludzie wyszli tylko na chwilę, tyle
że wszędzie leżał kurz i wisiały pajęczyny. Były za
chwycone, że w nieszczęściu, jakie na nich spadło,
dopisało im takie szczęście.
Polly, co prawda, znalazła w saloonie kilka jaskra
wych sukien, lecz postanowiła ubierać się skromniej,
jak Amanda. Pomyślała sobie, że w innej sukni stanie
się być może inną kobietą. Najbardziej dumna była
jednak ze znalezionego brylantowego naszyjnika. Nie
zdejmowała go nawet do snu. Ponieważ nigdy nie
miała własnego domu, chciała zamieszkać w jednym
z tutejszych, lecz bojąc się spać w nim sama, zdecy
dowała się pozostać z Amandą w hotelu.
Amanda, która od lat nosiła na zmianę dwie su-
kienki tak pocerowane, że trudno byłoby zmieścić ko
lejną cerę, oniemiała na widok obfitości strojów
w sklepach i domach. Hotel z przestronnymi pokoja
mi, w których stały łóżka wyposażone w materace,
przypominał jej pałac. Co noc spała w innym pomie
szczeniu. Polly natomiast wciąż zajmowała ten sam
pokój.
Posiłki przygotowywały sobie w jednym z po
bliskich domów. Polly chciała gotować, więc Aman
da zajęła się zaopatrywaniem kuchni w świeże wa
rzywa.
Karmiły swoje dwa konie, sprzątały, pielęgnowały
ogród - były naprawdę zajęte.
Rankiem Polly musiała zajrzeć aż do czterech po
koi, by znaleźć Amandę. Usiadła na jednym z niskich
krzeseł i przyglądała się, jak ściele łóżko.
- Wiesz, nawet gdybyśmy spędziły tu kilka mie
sięcy, i tak nie dałybyśmy rady przejrzeć wszystkich
rzeczy. Ciekawe, czy gdzieś jest jeszcze jakaś biżu
teria - powiedziała Polly, dotykając swojego na
szyjnika.
Amanda się roześmiała. Sama nie mogła się nadzi
wić, że polubiła tę rudowłosą dziewczynę. Polly prze
stała się malować, teraz wyglądała jeszcze ładniej. Jej
delikatne rysy i blada cera przypominały buzię porce
lanowej lalki. Ona sama miała twarz ogorzałą od
słońca. Różowe jak pączek róży usta Polly, jej zielone
oczy na pewno wyglądały powabniej niż zbyt pełne
usta, brązowe oczy i proste czarne włosy Amandy.
Ponadto Amanda miała smukłą sylwetkę, a Polly krą
głą i pulchną, co zdecydowanie bardziej podoba się
mężczyznom.
- A po co ci biżuteria?
- W Sacramento będę mogła ją sprzedać.
Amanda zaczęła szczotkować swoje gęste włosy.
- Co zrobisz, kiedy już tam dotrzemy?
Polly zmarszczyła czoło.
- Chyba wrócę do pracy w saloonie. A ty?
- Nie wiem, chociaż dużo o tym myślałam. Ko
rzystając z pieniędzy Lestera i z tych, które, być mo
że, znajdziemy tutaj, mogłybyśmy założyć jakiś inte
res. - Amanda na wszelki wypadek nie wspomniała
o własnych oszczędnościach.
Oczy Polly rozbłysły radością.
- Mogłybyśmy otworzyć bar!
- Myślałam raczej o...
Amanda znieruchomiała. Wydało jej się, że słyszy ja
kieś głosy. Polly skoczyła na nogi i podbiegła do okna.
- Do diabła, mamy towarzystwo! - Już chciała
rzucić się do drzwi i wybiec, kiedy Amanda chwyciła
ją za ramię.
-- Ciii... najpierw zobaczmy, kto to.
- Co za różnica?
Amanda podeszła do okna, stanęła z boku, żeby
nie było jej widać z ulicy, i wyjrzała.
- Jest ich trzech.
Drgnęła ze strachu, bo Polly niespodziewanie sta
nęła z tyłu.
- Chyba w życiu nie widziałam bardziej niechluj-
nych ludzi. A ten stary drań to już szczyt
wszystkiego. Wygląda, jakby się nie mył od uro
dzenia.
- To tylko mężczyźni. Poradzę sobie. Może po
wiedzą nam, jak się dostać do Sacramento. - Polly
znów ruszyła w stronę drzwi.
- Nie! - zaoponowała Amanda donośnym szep
tem. - Przecież nie wiemy, kto to. A może to tacy, co
tylko gwałcą, kradną i zabijają? Ten twój naszyjnik
na pewno byłby dla nich niezłą gratką.
- Nie pomyślałam o tym. - Polly dotknęła szyi.
- Poczekajmy, zobaczymy, co będą robić. Nasze
konie są w stajni, więc te typy nie domyślą się, że
ktoś jest w miasteczku. Bądźmy cicho. Może uda
nam się usłyszeć ich rozmowę.
Jeźdźcy zatrzymali konie przy studni i zaczęli się
rozglądać.
- Do cholery - rzucił podnieconym głosem Vern
- możemy się tu zaszyć. Posiedzieć tu trochę. To biu
ro w Wells Fargo nie ucieknie. Możemy je później
obrabować.
- Ciekawe, czy coś tu znajdziemy - zastanawiał
się Fred.
- Nie ostrzcie sobie zębów, chłopaki - upomniał
ich ojciec. - Jak ludzie opuszczają miasto, to zabie
rają wszystko ze sobą. - Gus poprawił się niecierpli
wie w siodle. - Poza tym to miejsce mi się nie po
doba, zwłaszcza po tym, co Vern przeczytał na desce:
Żółta febra. Napisano to wapnem.
- Do diabła, tato, pewnie znajdzie się tu jakieś łóż-
ko. Od miesięcy nie spałem w łóżku! A może będzie
tu złoto?
- Zamknij się, Vem. Gdyby było tu jeszcze złoto,
to zostaliby i ludzie. Odpocznijmy przy tamtym stru
mieniu, wzdłuż którego jedziemy. Będzie padało, bo
lą mnie nogi.
Amanda poczuła ulgę - mężczyźni wyjechali
z miasteczka. O jakim deszczu mówili? Przecież na
niebie nie było ani jednej chmurki.
- Słyszałaś, Polly? To złodzieje.
- Okropne, ale jeden z nich był naprawdę przy
stojny.
- Jak ty możesz teraz w ogóle myśleć o czymś
takim?
- Nigdy w życiu nie byłaś z mężczyzną, który
mówił ci, jaka jesteś ładna i jak nie może się tobą na
cieszyć. Albo z takim, którym ty nie mogłaś się na
cieszyć.
- Skąd możesz wiedzieć - broniła się Amanda. -
Przeciwnie. Interesowało się mną wielu mężczyzn.
- Interesowało, interesowało... Ja nie o tym mó
wiłam.
Amanda, niezadowolona, że rozmowa przybrała
taki obrót, ruszyła w stronę drzwi.
- Powinnyśmy teraz bardzo uważać i pozostać
w ukryciu. Któremuś mogłoby przyjść do głowy, że
by tu wrócić.
- Ale oni mówili o jakimś napisie. Może dlatego
wszyscy stąd uciekli. A my możemy umrzeć.
- Uspokój się, Polly. Nie widziałyśmy żadnego
napisu. Wątpię, czy ten drab w ogóle potrafi czytać.
A poza tym, jak możemy się zarazić, jeżeli nie ma tu
nikogo?
Przez resztę dnia zachowywały ostrożność w oba
wie, że któryś z mężczyzn może wrócić. Kiedy za
padł wieczór, Amanda przestała się martwić, uzna
wszy, że odjechali.
- Jeżeli oni się pojawili, to przyjadą też inni. Mu
simy jak najszybciej wyruszyć do Sacramento.
Polly kiwnęła głową. Po chwili rozeszły się do
swoich pokoi.
Amanda ubrana w koszulę nocną pieściła palcami
białą koronkę i różowe wstążeczki przy rękawach.
Uśmiechnęła się na myśl, jak cudownie jest włożyć
na gołe ciało strój z miękkiej bawełny. Jeszcze nigdy
nie spała w czymś tak ślicznym. W ogóle jeszcze nig
dy w życiu nie miała tylu ubrań. Teraz mogła co
dziennie wkładać co innego, jak księżniczka z bajki.
Postanowiła, że wybierze w Springtown wszystkie
ubrania, które na nią pasują, i złoży je w jednym
z domów. A kiedy będą już z Polly wyjeżdżały, zała
duje je na wóz. Przecież nie będzie zostawiała takich
skarbów!
Położyła się do łóżka. Krochmalone prześcieradła
były naprawdę wspaniałe, łóżko wielkie i wygodne.
Czuła się jak w niebie. Podparła się na łokciu, zdmu
chnęła świecę stojącą na stoliku nocnym. Teraz już
wystarczyło tylko poklepać poduszkę.
Leżała patrząc w ciemność. Zaczęła myśleć
o mężczyznach, którzy odjechali. Przedtem często się
zastanawiała, co wypędziło mieszkańców mia
steczka. Napis ostrzegający przed żółtą febrą wszy
stko by wyjaśniał. A może rzeczywiście trafiły z Pol
ly do nieba dzięki temu, że ktoś sprawował nad nimi
opiekę? Nawet dzisiaj, gdyby nie zaspały i nie wstały
później, te draby zastałyby je na ulicy. Ale po co my
śleć o tym wszystkim. Odjechali i będzie spokój. Za
mknęła oczy, postanawiając zasnąć.
- Ci mężczyźni rozłożyli obóz za miastecz
kiem.
Amanda otworzyła oczy. Natychmiast wsunęła rę
kę pod poduszkę i chwyciła rewolwer. Leżała jednak
bez ruchu, usiłując się zorientować, skąd dobiega
głos. Mijały sekundy, nasłuchiwała. Nie wychwyciła
uchem jednak nawet szmeru. Może jej się przyśniło?
Poczuła się głupio, naciągnęła koc na ramiona, ponie
waż zrobiło się chłodno. Oczywiście, musiało jej się
to przyśnić.
- Są niebezpieczni. Pozostańcie w ukryciu.
Amanda usiadła przestraszona nie na żarty. W ręce
trzymała rewolwer, broda jej drżała, wzrok błądził
w ciemnościach. Ku jej przerażeniu, w nogach łóżka
ukazała się biała poświata.
- To wszystko mi się śni. Wiem, że to mi się śni
- powtarzała pod nosem.
Nagle spadła z łóżka. Krzyknęła tak, że mogłaby
obudzić umarłego. Chciała się wczołgać pod łóżko,
by się tam ukryć przed złymi duchami. Ale nie zrobiła
tego. Podniosła się z kolan i spróbowała zapalić świe-
cę, lecz ręka za bardzo jej drżała. Drzwi otworzyły
się z trzaskiem i wpadła Polly.
- Co się stało?
- Musimy uciekać! - szepnęła Amanda, obejmu
jąc Polly.
- Dlaczego?
- Duch. - Amanda cała się trzęsła. - Duch. Przy
sięgam, że widziałam ducha. Śpieszmy się!
Wyprowadźmy konie, zaprzęgnijmy do wozu i ucie
kajmy!
-
Ale jak wyjdziemy, to mogą nas znaleźć.
- Kto?
- Duchy, do diaska.
Amanda wypuściła Polly z uścisku. Usiłowała ze
brać myśli.
- Był tylko jeden - powiedziała nagle.
- Przecież nie masz pewności.
Amanda była tak zdenerwowana, że ledwie się
trzymała na nogach.
- Sama zobaczysz, jak tu jeszcze postoimy. -
Zmusiła się, by wyjrzeć na korytarz. Nic nie zobaczy
ła. - Chodź, zbieramy się.
- To wrócił Lester.
- Polly, to nie był jego głos! Chodź już!
- Na wszystkie świętości!
Amanda odwróciła się i zobaczyła, że Polly siedzi
na łóżku, obejmując rękami głowę.
- Co ty robisz?!
- To znaczy, że mówił do ciebie? Usiłuje zawład
nąć twoją duszą!
Próbując się opanować, Amanda oparła się o ścia
nę i kilka razy głęboko odetchnęła.
- Jeżeli będziesz tak siedziała, na pewno mu się to uda.
Polly skoczyła na równe nogi, chwytając latarnię
ze świecą z nocnego stolika. Po chwili zbiegały już
po schodach.
Kiedy wypadły na ulicę, Amanda zaczęła odzyski
wać zdrowy rozsądek. Chwyciła Polly za ramię.
- Stop!
- Dlaczego?
- Nie możemy tak wyjechać. Jesteśmy w koszu
lach nocnych. Nie mamy ubrań ani butów. Nie może
my tak po prostu wskoczyć na wóz i odjechać.
Polly odwróciła się. Trzymała latarnię i dopiero te
raz zdała sobie sprawę, że nie jest zapalona.
- Czemu nie możemy?
- Przecież potrzebna nam będzie żywność, ubra
nia, woda...
- Chcesz powiedzieć, że zostajemy?
- Nie. Chcę powiedzieć, że powinnyśmy wypro
wadzić wóz, załadować go i dopiero potem odjechać.
Jeżeli naprawdę widziałam ducha, to nic nam nie zro
bi, wystarczy nie wracać do hotelu.
- Jeżeli naprawdę widziałaś ducha? - Polly unios
ła brwi.
- Przyszło mi do głowy, że może któryś z tych
drabów wrócił, by nas ostrzec. Spałam, więc mogło
mi się zdawać, że to duch. Tyle mi naopowiadałaś
o różnych nocnych strachach, że mogłam to sobie
wyobrazić.
W oddali przetoczył się ciężki grzmot. Spojrzały
na niebo.
- Wspaniale, do tego wszystkiego jeszcze burza -
jęknęła Polly. - Do diabła! Uderzyłam się o jakiś ka
mień! Wyjeżdżamy czy nie?
Amanda nadal była zdenerwowana. Nie chciała
zostać, jeżeli nawet to nie był duch, tylko jeden
z mężczyzn o podejrzanym wyglądzie.
- Tak, wyjeżdżamy. Załadujmy wóz, a wtedy
włożymy buty. - Ruszyła w stronę stajni, Polly drep
tała za nią. - Chyba wzięłaś zapałki, by zapalić la
tarnię?
- Tak, zaraz to zrobię, tylko poczekaj.
Latarnia zapłonęła i ruszyły do stajni. W środku
poczuły ostry zapach siana i owsa, ale koni nie było.
- Zdawało mi się, że zostawiłaś konie tutaj.
- Zgadza się, tutaj. Może się odwiązały? - Aman
da wzięła latarnię z rąk Polly i ruszyła wzdłuż bo
ksów. - Nie rozumiem. Nie ma ich!
- Może wyszły na zewnątrz?
- Ale jak? Zamknęłam drzwi na skobel. - Aman
da usiłowała zebrać myśli. - A może... może to ci
mężczyźni. Może jeden z nich po cichu wrócił
i ukradł je. A potem przestraszył mnie.
- Co teraz zrobimy?
Amanda usiadła na kupie siana.
- Ten głos w hotelu powiedział, że rozłożyli obóz
za miasteczkiem. Możemy im zabrać nasze konie.
Zakraść się.
- Najpierw mówisz, że nie powinni nas nawet zo-
baczyć, bo to złodzieje, a teraz twierdzisz, że mo
żemy się zakraść i odebrać nasze konie! A jak nas
złapią?
- Myślisz, że mnie się to wszystko podoba? Ale
jakie mamy wyjście? Gdyby nam się udało odebrać
konie, to nim by się spostrzegli, byłybyśmy już dale
ko. Jeżeli tego nie zrobimy, to możemy tu zostać na
wieki.
Pierwsze krople deszczu uderzyły o dach. Polly
jęknęła, gotowa pogodzić się z losem. Nad ich gło
wami rozległ się donośny grzmot.
- Przynajmniej nie będą nas słyszeć - zauważyła
Amanda pocieszającym tonem. - Chodźmy szybko
do domu, musimy się przebrać.
Polly ruszyła za przyjaciółką, jakby szła na
ścięcie.
Korzystając z ciemności, Chance przycupnął na
wzgórzu. Trzymał w ręce ciężki kij, usta miał zaciś
nięte, zmrużonymi oczami przyglądał się trzem męż
czyznom. Rozłożyli obóz nad strumieniem, robiąc so
bie namiot z jego skórzanego płaszcza. W jasnych
płomieniach ogniska Chance doskonale widział, co
robią.
Ich konie uwiązane były do sznura rozciągniętego
między dwiema topolami. Vern już spał, w nocnym
powietrzu słychać było jego głośne chrapanie. Dwaj
pozostali przykucnęli przy ogniu. Od godziny raczyli
się whisky. Chance liczył na to, że już niedługo zmo
rzy ich sen.
Zaczęło padać, lecz nie zwracał na to uwagi. Tra
wiła go myśl, ile wycierpiał z rąk tych bandytów. Ku
la szczęśliwie przeszła przez ramię, ale upływ krwi
i gorączka bardzo go osłabiły. Ruszył ich tropem jak
gończy pies, spał tylko wtedy, gdy już nie mógł iść
dalej. Parł przed siebie gnany pragnieniem odzyska
nia Kaktusa i rewolweru oraz chęcią zemsty na tych
draniach, którzy zostawili go na pewną śmierć. Wre
szcie nadszedł czas wyrównania rachunków. Nie miał
jednak broni, musiał więc czekać na sposobność do-
padnięcia któregoś w pojedynkę lub na to, że wszyscy
trzej usną.
Spękane usta rozciągnęły się w uśmiechu. Gus
i jego synowie popełnili wielki błąd, spędzając wię
cej czasu na popasach niż w drodze. Chance następo
wał im na pięty. Gdyby go wtedy przeszukali, na
pewno znaleźliby woreczek złota ukryty w bucie. Nie
popisali się inteligencją. Miał więc czym zapłacić le
karzowi w Hangtown i za co kupić żywność. Nie by
ło tego tyle, by mógł kupić sobie też konia, więc go
ukradł.
Padał coraz większy deszcz. Chance nasunął głę
biej kapelusz. Przetoczył się grzmot, a ciemności roz
świetliła błyskawica.
- Cholera! - wrzasnął Gus. - A nie mówiłem, że
będzie padać? Jak ten Vern może spać, kiedy tak
grzmi?!
- Do diabła, tato, przecież wiesz, że nie potrafi pić!
Jeden z koni zarżał, po chwili zawtórował mu
drugi.
- Fred, idź zobaczyć, co z nimi - rozkazał Gus.
- Przecież leje, nie chce mi się moknąć.
- A jak któryś się urwie, to będzie ci się chciało
iść pieszo?! - Gus podniósł kamyk i rzucił nim w sy
na. - Rusz tyłek!
Mamrocząc coś pod nosem, Fred wyczołgał się
spod prowizorycznego namiotu. Wstał tak nagle, że
zakręciło mu się w głowie i przez chwilę niczego nie
widział.
- Na co czekasz, do cholery?! - ryknął wściekły
Gus.
- Idę, już idę...
Powlókł się w stronę koni. Deszcz zalewał mu
oczy, lecz zarazem odrobinę go otrzeźwił. Nagle
w świetle błyskawicy zobaczył, że dwie kobiety usi
łują odwiązać gniadego i konia ojca. Uśmiechnął się,
wyciągając rewolwer.
- No proszę, co też nam dobry Bóg dostarczył
wprost na miejsce.
Amanda i Polly, przemoczone do suchej nitki,
wpatrywały się w mężczyznę. Stwierdziwszy, że ich
koni nigdzie nie ma, postanowiły zabrać te, na któ
rych przyjechali mężczyźni. Nie miały innego wyj
ścia. Złapane na gorącym uczynku, wpadły w po
płoch - za kradzież konia karano stryczkiem.
- No, no! Ojciec, ja i Vern nieźle się z wami dwie
ma dziś zabawimy!
Ledwie kilkanaście metrów dalej uderzył piorun,
zaraz po nim drugi, tym razem w gałąź tuż nad głową
Freda. Przerażone kobiety odskoczyły, lecz on stał
w miejscu, oniemiały: Gruby konar zatrzeszczał, pękł
i runął na ziemię, powalając Freda.
Kobiety nie miały pojęcia, czy Fred żyje, czy nie,
lecz nie zamierzały tego sprawdzać. Amanda odru
chowo podniosła rewolwer, który wypadł
mężczyźnie z ręki, i pobiegła za Polly. Udało im się
przynajmniej zdobyć konie.
Chance dostrzegł kobiety, gdy ruszył zboczem, by
zająć się Fredem. Chociaż ulewny deszcz utrudniał
widoczność, rozpoznał suknie. Kiedy konar runął na
Freda i jedna z kobiet podniosła broń, Chance był je
szcze za daleko, by zareagować. Błyskawice roz
świetliły niebo i cała scena widoczna była niby w bia
ły dzień. Jakby nie miał dość kłopotów, kobiety za
brały jego konia.
Wściekły, że przypadek pokrzyżował mu plany,
odwrócił się, by popatrzyć na prowizoryczne schro
nienie opryszków. Stary nadal tam siedział, nie mając
pojęcia, co się przydarzyło Fredowi. Chance nie wąt
pił, że Gus jest świetnie uzbrojony. Nawet pijany, był
niebezpieczny. Chance doskonale znał tego typu lu
dzi, bo sam całe lata spędził wśród band.
Deszcz lał jak z cebra, lecz Chance nie miał po co
szukać schronienia pod drzewem, wolał ruszyć za ko
bietami w stronę Springtown. Przedtem myślał, że mia
sto jest opustoszałe, ale teraz się przekonał, że to niepra
wda. Kiedy tylko odzyska konia i rewolwer, wróci do
obozowiska rozprawić się z Gusem i Vernem.
Zerwał kapelusz, uderzył nim o spodnie, by strze
pnąć wodę, i z powrotem wsadził na głowę. Przy-
najmniej w jednym sprzyjało mu szczęście - nie bę
dzie musiał walczyć o konia i broń z bandą męż
czyzn.
Amanda I Polly odetchnęły dopiero na głównej
ulicy miasteczka.
- Udało nam się! Naprawdę nam się udało! - wy
krzyknęła Polly z niedowierzaniem.
- Tak, ale straciłyśmy za dużo czasu. - Amanda
była zatroskana. - Musimy się diabelnie spieszyć
z zaprzęganiem i ładowaniem wozu. Nawet nie wie
my, czy te konie potrafią iść w zaprzęgu.
Kiedy zbliżały się do stajni, gwałtowny pod
much wiatru szarpnął okiennicą, po niebie przeto
czył się ogłuszający grzmot. Spłoszone konie szar
pnęły się do tyłu. Kobiety ledwie mogły je utrzy
mać. Wiatr się wzmagał, chłostał je deszczem,
zalewał twarze. Konie cofały się, rżały, aż na
gle jakby ktoś dźgnął je widłami, zerwały się z u-
więzi.
Wiatr uspokoił się tak samo niespodzianie, jak zer
wał. Amanda i Polly stały w błocie, spoglądając za
galopującymi końmi. Były załamane.
- Co teraz? - spytała Polly.
Amanda otarła z twarzy łzy i deszcz. Była tak sa
mo jak Polly zmartwiona niepomyślnym obrotem
rzeczy, lecz uważała, że nie mają czasu na lamenty.
- Ładujemy broń i czekamy. Te typy muszą tu
wrócić po swoje konie.
Chance zatoczył wielkie koło, by za szybko nie
zbliżyć się do kobiet, a następnie ruszył wzdłuż drew
nianych domów. Po chwili udało mu się dojrzeć świa
tełko w jednym z okien od podwórza sporego domu.
Poruszając się cicho jak kot, wszedł frontowymi
drzwiami. Na szczęście, nie zaskrzypiały. Stał cicho,
nasłuchując. Ktoś krzątał się w kuchni. Ruszył na
przód.
Polly, zadowolona, że udało jej się zgromadzić je
dzenie na cały dzień, zawiązała mocno worek po mą
ce. Wiedziała doskonale, że Amanda będzie na nią
wściekła, bo wymknęła się z kryjówki w starej stodo
le, lecz nie mogła już wytrzymać bez jedzenia. Popa
trzyła teraz tęsknie na szynkę pozostawioną na blacie.
Czy naprawdę spakowała dość prowiantów? Uważa
ła, że Amanda przesadza z tą ostrożnością. Gdyby
bandyci mieli przyjść do miasteczka, już dawno by tu
byli.
Postanowiła jednak wracać do stodoły. Chwyciła
świecę, odwróciła się i... worek wypadł jej z ręki.
W drzwiach stał barczysty, wysoki mężczyzna. Mokre
włosy zakrywały mu niemal całą twarz, lecz nie na tyle,
by Polly nie dojrzała jego złośliwego uśmiechu.
Oparł się o framugę i zmierzył ją uważnym spo
jrzeniem, zatrzymując wzrok na naszyjniku z bry
lantów.
- Nie przyszło mi do głowy, że na tym pustkowiu
znajdę takie apetyczne stworzenie. Jak ci na imię, ko
chanie? - spytał głębokim aksamitnym głosem.
Polly odczuwała jednocześnie strach i pożądanie.
Nawet z tą długą jasnoblond brodą mężczyzna wy
glądał wspaniale.
- Mam na imię Polly. Nazywam się Polly O'Neil.
- A może byś mi tak, Polly, powiedziała, co zro
biłaś z końmi?
- Z jakimi końmi? - żachnęła się.
- Uciekły, zanim udało nam się je związać - od
powiedziała Amanda, wyłaniając się zza pleców męż
czyzny.
Chance odwrócił się zaskoczony. Kobieta miała na
głowie kapelusz i stała poza kręgiem światła, nie wi
dział więc jej twarzy. Mokra suknia oblepiała jej cia
ło. Była drobniejsza od rudowłosej, ale miała dobrą
figurę. W ręce trzymała jego własny rewolwer z per
łową kolbą. Celowała w jego tors.
- Ręce do góry, cofnąć się do salonu - rozkazała.
Oczami wyobraźni ujrzała, jak wieszają ją na gałęzi
za kradzież koni.
- Z pewnością oboje wiemy, że jeśli naciśniesz
cyngiel, tamci zaraz tu przybiegną. Ja chcę tylko swo
jego konia i rewolwer.
- Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że zrobię coś
tak głupiego. No, ruszaj!
Ociągając się, Chance wykonał jej polecenie. Był
wściekły, że go zaskoczyła. Przecież to kobieta.
- Jeżeli mnie puścicie, ochronię was przed tymi
bandytami. Mam z nimi porachunki. Zostawili mnie
na pewną śmierć.
- No jasne - prychnęła Amanda. - A ja jestem
królową Anglii.
- Naprawdę grubo się mylisz!
- Polly, daj jakiś sznur.
Chance uprzytomnił sobie nagle, że może odwró
cić sytuację. Czas płynął, nie chciał stracić okazji za
skoczenia Gusa i jego syna.
- Co zrobicie, jak zjawią się tu po konie?
Amanda widziała, że Polly poszła do kuchni.
- Nie martw się o nas. I tak ci się nie uda nas na
brać.
Polly wróciła. Amanda oniemiała, widząc, że za
miast sznura trzyma w ręce żelazny rondel. Jednym
szybkim ruchem opuściła go na głowę mężczyzny.
Padł na podłogę.
- Zabiłam go? - spytała, patrząc na nieruchomą
postać. Rondel wypadł jej z ręki.
Amanda pochyliła się i dotknęła dwoma palcami
szyi mężczyzny.
- Nie, tylko go ogłuszyłaś. - Wyprostowała się,
nadal oszołomiona postępkiem Polly.
- Jest taki wielki, że od razu pomyślałam, by go
unieszkodliwić, inaczej on unieszkodliwi nas.
Amanda roześmiała się z podziwem.
- Zdumiewasz mnie, Polly.
- Co z nim zrobimy?
- Nie mam pojęcia. Jest za wielki, byśmy mogły
go stąd zabrać. - Popatrzyła jeszcze raz na mężczy
znę rozciągniętego na podłodze. - Chyba możemy go
ułożyć na łóżku i przywiązać. I zakneblujemy go, że
by nie mógł przywołać pomocy. Masz lepszy po
mysł?
Polly potrząsnęła przecząco głową.
- No więc dobrze. Ty chwyć go za nogi, ja za
ręce.
Okazało się jednak, że mężczyzna jest za ciężki.
Amanda spróbowała go przesunąć, ale nadaremnie.
- Teraz ja - powiedziała Polly. Chwyciła go za
nadgarstki i pociągnęła, ale zaledwie o kilka centy
metrów.
- Poczekaj, Polly. W takim tempie nic nam się nie
uda, bo on zdąży oprzytomnieć. Ty trzymaj go za jed
ną rękę, ja za drugą. Liczę do trzech i ciągnijmy. Raz,
dwa... trzy! No, jeszcze raz. Ale teraz, jak go ruszy
my, to już przeciągnijmy do sypialni.
W sypialni obie nie mogły złapać tchu. Polly po
patrzyła na łóżko, potem na mężczyznę i znów na
łóżko.
- Ledwo udało nam się go tu przyciągnąć, jak da
my radę go podnieść?
- Ty bierz go pod lewe ramię, ja pod prawe.
Po wielu próbach zdołały wciągnąć na łóżko głowę
i tors. Amanda zakasała spódnicę, stanęła nad męż
czyzną i ujęła go pod ramiona.
- Ty przejdź z drugiej strony łóżka i chwyć go za
ręce.
Polly wykonała polecenie. Ciągnęła, szarpała, usi
łowała podźwignąć ciało, lecz wszystko na próżno.
Już wiedziały, że nie dadzą rady. Spojrzała pytająco
na przyjaciółkę.
- Przecież musi być jakiś sposób. Już wiem. Prze
kręcimy go na bok, wtedy usiądę na nim, żeby nie
zsunął się na podłogę, a ty podejdziesz z drugiej stro
ny i spróbujesz zarzucić mu nogi na łóżko.
Reszta była już prosta. Amanda pobiegła po rewol
wer, by móc pilnować mężczyzny, gdy Polly będzie
szukała sznura i szmaty.
Kiedy wróciła, sprawnie przywiązały mężczyznę
do kolumienek podtrzymujących baldachim i za
kneblowały usta. Odsunęły się i patrzyły z zadowole
niem na swoją ofiarę.
Amanda naprawdę cieszyła się, że w tę pełną dra
matycznych wydarzeń noc udało jej się ze wszystkim
uporać. Długoletnie doświadczenie w przechytrzaniu
ojca nauczyło ją samozaparcia i stanowczości. Nagle
spytała Polly:
- Słuchaj, czy wspomniałaś mu, że mamy kryjów
kę w stodole?
- Nie pamiętam... byłam taka przerażona...
Amanda jęknęła. Polly, podobnie jak ojciec, my
ślała tylko o chwili bieżącej.
- Musimy więc znaleźć inną - stwierdziła. - Kie
dy wracałyśmy z końmi, widziałam stary szyb. Tam
się schowamy. Jeżeli tamci trzej się zjawią i znajdą
tego, na pewno się domyślą, że jesteśmy w miastecz
ku. Pośpieszmy się, bo on zaraz odzyska przyto
mność. - Była tak zmęczona, że nie miała pewności,
czy zdoła dojść do szybu.
Polly chwyciła worek z żywnością i wyszły
z domu.
- Amando, może on mówił prawdę. Może to on
ostrzegał cię przed bandziorami.
Amanda uśmiechnęła się blado.
- Zaraz zacznie świtać. Po tym, co przeżyłyśmy,
nic mnie nie obchodzi, jestem wykończona.
- Ale nadal nie wiemy, jak się stąd wydostać.
- Owszem, ale teraz przede wszystkim musimy
się dobrze ukryć.
- Myślisz, że ci trzej wrócą?
- Jestem pewna. Pośpieszmy się.
Rozdział czwarty
- Ktoś zwinął nam konie!
Gus otworzył oczy i zobaczył biegnącego Verna.
- Co ty, do diabła, wygadujesz?! - warknął.
- Nie ma dwóch koni, tato! Gniadego i twojego.
A gdzie Fred? Nawet nie zaczął gotować wody na
kawę.
- Może odszedł się wysikać. - Gus powoli wsta
wał ze swojej derki. Głowa mu pękała od wypitej po
przedniego wieczoru whisky. - Co z tymi końmi? -
Pokuśtykał do sznura. - Do diabła! Vern, wsiadaj na
swojego i znajdź tamte dwa. Nie mogły daleko
odejść.
Vern miał już wracać po siodło, kiedy obaj z ojcem
usłyszeli głośny jęk.
- Fred? -zawołał Gus, kładąc rękę na kolbie re
wolweru.
- Tato, wyciągnijcie mnie spod tego przeklętego
drzewa!
Rzucili się w jego stronę. Gus, silny jak
niedźwiedź, podźwignął ciężki konar, a Vern wyciąg
nął brata. Kiedy Fred stanął już na nogach i Gus prze
konał się, że synowi nic nie jest, poza tym, że ma gu-
za na głowie, zamachnął się i rąbnął go z całej siły
w szczękę. Fred znów wylądował na ziemi.
Potrząsnął głową, by lepiej widzieć.
- Po coś to zrobił, tato?
- Bo puściłeś konie!
- To nie ja, to dwie kobiety!
- Jakie dwie kobiety, do cholery? Byłeś tak pijany,
że nie odróżniałeś kobiety od drzewa. Nigdy nie byłeś
zbyt bystry. Teraz wstawaj i ruszaj z bratem po konie.
Fred podniósł się, ale na wszelki wypadek nie zbli
żał się do ojca. Przemyślawszy sprawę, uznał, że oj
ciec chyba ma rację. Musiał sobie wymyślić te kobie
ty. Szkoda, wydawały mu się milutkie.
Znaleźli konie nieopodal, pasły się jak gdyby nigdy
nic. Vern podjechał do srokatego i zarzucił mu lasso
na szyję. W żaden sposób nie mogli jednak złapać
gniadego. Był za szybki. W końcu zatrzymali swoje
konie i tylko patrzyli, jak gniady znika za wzgórzem.
- Tata nie będzie zadowolony - mruknął Fred, po
cierając obolałą szczękę.
- I tak nie mógłby na nim jeździć.
- Taa, ale chciał go dobrze sprzedać w Columbii.
Podchodząc do wyjścia, Amanda się roześmiała.
- Ci dranie sobie pojechali! - zawołała do Polly.
-Możesz już wyjść. Znaleźli konie i widziałam, jak
odjechali. Jakieś piętnaście minut temu. Jesteśmy
bezpieczne!
Polly wybiegła na słońce.
- O, jak dobrze jest wyjść z tej ciemnej nory. Już
sobie wyobrażałam, że musimy schodzić coraz głę
biej, a potem nie potrafimy stamtąd wyjść. Przejeż
dżali przez miasteczko?
- Nie, chyba je okrążyli.
- Skoro ich już nie ma, to co zrobimy z tym zwią
zanym? Zabijemy go?
Amanda zmarszczyła czoło.
- Chcesz powiedzieć, że potrafiłabyś tam wejść
i po prostu go zastrzelić?
Polly wyglądała na wstrząśniętą tym pomysłem.
- Nie, skądże, myślałam, że ty się tym zajmiesz.
- Jeszcze w życiu nikogo nie zabiłam!
- Ja też nie. Pytam więc po raz drugi: co z nim
zrobimy?
Amanda odgarnęła kosmyki, które bez przerwy
opadały jej na twarz. Spojrzała na Polly, myśląc, że
obie wyglądają o wiele gorzej, niż kiedy przyjechały
do Springtown. Włosy miały rozczochrane, suknie,
brudne i pogniecione, przypominały ścierki.
- Idę nagrzać wody, zdjąć te mokre łachy, wyką
pać się i przebrać. - Spojrzała w pogodne niebo. -
Dzięki Bogu, burza minęła.
- A co z tym przystojniakiem?
- Nie zapraszałyśmy go tutaj! - Amanda szarpała
pasek sukienki, która po zmoknięciu najwyraźniej się
skurczyła. - Musi leżeć tam związany, będziemy go
karmić, aż coś wymyślę.
Spojrzała w stronę hotelu. Była przekonana, że
w nocy słyszała głos należący do jednego z męż
czyzn, a biała poświata to było po prostu złudzenie,
lecz na myśl o wejściu do środka poczuła się nieswo
jo. Wzięła głęboki oddech. Nie pozwoli, by
wyobraźnia znów zaczęła jej płatać figle.
- Idę do hotelu. Pójdziesz ze mną?
- Za nic w świecie - odparła Polly. - Nie chcę tam
nawet zaglądać. Zajmę dom, w którym gotowałyśmy.
Nadal nie jestem pewna, czy to Lester nie złożył ci
wizyty.
Amanda skinęła głową, żałując, że tak się pośpie
szyła. Wolałaby mieć przy sobie Polly, niż zostać sa
ma w tym dziwnym hotelu, ale nie chciała pokazać,
że się waha.
- No to ja już idę doprowadzić się do porządku.
Chance rozluźnił mięśnie i leżał spokojnie. Głowa
pękała mu z bólu, a słońce zaglądające przez okno je
szcze pogarszało sprawę. W ciągu ostatnich kilku
tygodni już po raz drugi oberwał w głowę i wcale mu
się to nie podobało. A na dodatek, jeżeli Gus z syna
mi gdzieś odjechali, będzie musiał ich od nowa wy
tropić.
Wykręcił dłonie, bo zaczęły mu drętwieć. Przynaj
mniej nie musi się martwić, jak się oswobodzić, bo
kobiety niezbyt sprawnie zawiązały węzły. Co pe
wien czas mógł nawet zgiąć dłonie w nadgarstkach
i palcami jednej próbować rozwiązać supeł u drugiej.
Usiłowania te zajęły mu prawie całą noc, lecz teraz
był bliski zwycięstwa. Przypuszczał, że kobiety już
dawno odjechały, przywłaszczając sobie jego konia
i rewolwer.
Znów zabierał się do postronków, kiedy usłyszał
dwa kobiece głosy.
- Pójdę sprawdzić, co robi, bo już odzyskał przy
tomność, ale nie wyjęłam mu knebla.
- Nie, nie, ty zajmij się śniadaniem i kawą, a ja do
niego zajrzę.
Chance czekał bez ruchu. Kiedy w końcu stanę
ła na progu, przestał być taki wściekły. Pięknej ko
biecie potrafił przebaczyć niemal wszystko, a ta była
naprawdę cudowna. Miękkie rondo kapelusza przy
słaniało błyszczące czarne włosy. Brwi miała wygięte
w śliczny łuk, złotą cerę, wysokie kości policzkowe
pokryte naturalnym rumieńcem, a usta pełne i czer
wone. Długa zgrabna szyja, jędrne piersi zebrane ob
cisłym zielonym staniczkiem sukni, wąska talia do
prowadziłyby każdego mężczyznę do stanu szcze
gólnego napięcia. Czuł nawet cudowny zapach jej
perfum.
Doyer, trzymaj się z daleka od tej ślicznotki, po
wiedział sobie w duchu. Z drugiej strony jednak mo
że da się wykorzystać tę sytuację, nawet jeżeli nie
znajoma ukryła pod suknią jego rewolwer. Przez dłu
gi czas nie miał kobiety, a te dwie były naprawdę
warte grzechu. Koń pewnie pasł się gdzieś niedaleko,
a Gus z synami posuwali się w takim tempie, że bez
problemu ich dogoni w Columbii.
Kobieta popatrzyła, czy jest związany, i podeszła
wyjąć mu knebel.
- Tamci sobie pojechali, możesz więc wrzeszczeć,
ile ci się podoba - powiedziała.
Stała tak blisko, że Chance widział kolor jej oczu
- miały barwę wytrawnej whisky.
- Co chcecie ze mną zrobić?
Jego wzrost wpływał deprymująco na większość
mężczyzn, a ta drobna, smukła młoda kobieta patrzy
ła na niego otwarcie, bez lęku.
- Jeszcze nie podjęłam decyzji. Może cię zabije
my? Lepiej, żebyś nie próbował sprawiać nam kłopo
tu. - Z lubością patrzyła, jak on mruży oczy. Przed
stawiła jasno swoje stanowisko, a on zrozumiał. Na
gle zdała sobie sprawę, że nieznajomy jest bardzo
przystojny. - Jak to się stało, że nie przejeżdżałeś
przez miasto ze swoimi kompanami?
- To nie są moi kompani. Kilka tygodni temu
ograbili mnie ze wszystkiego, co miałem, z wyjąt
kiem ubrania. Potem strzelili do mnie i zostawili, u-
znając, że nie żyję. Tropiłem ich, żeby wyrównać ra
chunki, aż nagle pomieszałyście mi szyki. Teraz bę
dzie mi trudno ich złapać. Nie jestem twoim wro
giem, miła pani, może więc rozwiążesz te sznury?
Amanda słuchała, przyglądając mu się uważnie.
Miał szerokie bary i był taki wysoki, że łóżko okazało
się dla niego za krótkie. Bujne, jasnoblond włosy roz
sypały się na poduszce. Amanda musiała przyznać, że
nigdy przez dwadzieścia lat swojego życia nie wi
działa tak atrakcyjnego mężczyzny. Było jednak
w nim coś, co przywodziło na myśl węża gotowego
ukąsić. Amanda nie chciała tego po sobie pokazać,
ale bała się go.
- Jak się nazywasz?
- Chance Doyer.
- Wymyśliłeś to. Nikt nie może się tak nazywać.
- Odwróciła się i wyszła z pokoju.
- Zaczekaj! - zawołał za nią. - Czemu mnie nie
uwolnisz?
Nie raczyła odpowiedzieć. Kiedy nie patrzyła na
niego, przestało ją ściskać w gardle. Pomyślała, że
mają teraz z Polly niezły problem do rozwiązania.
- Oprzytomniał? - spytała Polly, podnosząc
wzrok znad kuchni.
- Tak, jest całkiem przytomny. - Amanda nalała
sobie kawy do delikatnej porcelanowej filiżanki.
- Nic mu się nie stało?
- Chyba nie, chociaż go nieźle grzmotnęłaś tym
żelaznym rondlem. - Zanim usiadła, wyciągnęła re
wolwer zza paska sukienki i położyła na stole.
- Amando, tam w pokoju leży naprawdę wspania
ły, przystojny mężczyzna. Rozwiążmy go. Może na
wet zna drogę do Sacramento. Jak będziemy go trzy
mać związanego, na pewno nam jej nie wskaże.
- Wygląd to nie wszystko - oświadczyła Amanda,
omal nie krztusząc się kawą. Przecież przed chwilą
sama patrzyła z zachwytem na tego mężczyznę. -
A co nam przyjdzie z tego, że będziemy znały drogę
do Sacramento, skoro nie mamy koni?
- Będziemy wiedziały, jak tam dojechać. Może
nawet w pobliżu są miasteczka, do których mogłyby
śmy dojść pieszo. - Nałożyła na talerze ugotowane
mięso z puszki i kartofle.
Amanda bawiła się widelcem.
- Polly, ale jest w nim coś takiego... - Nie potra
fiła znaleźć słów, by opisać to, co czuje. - Wiem, że
nie możemy zostawić go tu związanego, ale przynaj
mniej powinnyśmy się czegoś o nim dowiedzieć.
Skąd wiadomo, że można mu ufać? Że nie będzie
próbował zrobić nam krzywdy?
Polly zachichotała, stawiając talerz przed Amandą.
- Założę się, że szybko bym go uspokoiła. A poza
tym jeszcze coś innego przychodzi mi do głowy. Jeśli
go nie rozwiążemy, jak się dostanie do domku z ser
duszkiem?
Widelec Amandy zawisł w powietrzu.
- Nie pomyślałam o tym.
Polly odsunęła krzesło i też usiadła przy stole.
- Widzisz, nie mamy wyjścia, musimy go u-
wolnić.
- A może wystarczy... - Amanda się uśmiechnę
ła. - Mam już na to radę. W sklepie żelaznym widzia
łam kajdany. Mogłybyśmy mu założyć jeden na nogę
w kostce, a koniec łańcucha przymocować do nogi
łóżka. Łańcuch byłby dostatecznie długi, żeby on
mógł się poruszać. Wstawiłybyśmy mu do pokoju
nocnik.
- Musiałbym więc tylko podnieść nogę łóżka i już
byłbym wolny.
Obie podskoczyły. Stał tuż za nimi. Amanda chwy
ciła rewolwer ze stołu.
- Wracaj do sypialni!
- Nic z tego, szanowna pani. Nie dam się znów
związać. Jeżeli chcesz strzelać, to strzel teraz.
Amandzie zadrżała ręka. Twarz Chance'a była jak
wykuta z kamienia. Patrzył na nią wyzywająco.
- Może wołałabyś strzelić mi w plecy? - Odwró
cił się tyłem i czekał.
Zrozumiała, że nie potrafiłaby zabić człowieka.
Ani z zimną krwią, ani w żadnych innych okoliczno
ściach. Nawet gdyby było zagrożone jej życie.
- Uważam więc, że doszliśmy do porozumienia -
powiedział, stając znowu przodem do niej.
Widząc triumf na twarzy Chance'a, Amanda, kry
jąc zmieszanie, odsunęła energicznie krzesło i wstała.
Nadal trzymała go na muszce.
- Może i nie zabiję cię, ale na pewno się nie za
waham przed strzeleniem ci w nogę. Jak rozwiązałeś
sznury?
- Jeżeli będziesz naprawdę słodka i pokażesz mi,
gdzie się podziewa mój koń, to może ja pokażę ci wte
dy, jak się robi przyzwoity węzeł.
- Nie mamy twojego konia - wtrąciła lękliwie
Polly.
- Hm, chyba nie myślisz, że ci uwierzę? Widzia
łem, jak go prowadziłyście. Mój był gniady.
Polly powoli wstała z krzesła i przysunęła się do
Amandy.
- To prawda. Ale podczas burzy konie uciekły,
a dziś rano widziałyśmy, jak odjechali na nich tamci
bandyci.
Amanda uprzytomniła sobie, że kiedy rabusie od
jeżdżali, nie mieli ze sobą gniadosza. Nie zamierzała
jednak informować o tym tego mężczyzny ani Polly,
która za dużo paplała. Gdyby udało im się schwytać
tego konia, miałyby na czym uciec.
Chance bacznie obserwował Amandę, doskonale
więc widział, kiedy zerknęła na Polly, a wtedy, wy
rwał jej z ręki rewolwer.
- No, szanowne panie, co wy na to?
Amanda, wściekła, że znów ją przechytrzył, rzuci
ła się do drzwi. Nagle mocna ręka chwyciła ją w talii,
aż jej dech zaparło i o mało nie upadła.
- Wiedziałam, że kąsasz jak wąż - syknęła. - Co
chcesz z nami zrobić?
- Polly, może byś mi nalała filiżankę kawy? - spy
tał jak gdyby nigdy nic. - I wezmę sobie na talerz tro
chę kartofli.
- Polly, nie waż się ruszyć! - krzyknęła Amanda.
- Niech sobie sam weźmie.
- Ale... ale... - jąkała Polly.
- Jeśli będzie chciał nas zastrzelić, to i tak to
zrobi!
Chance uśmiechnął się szeroko. Czupurna brunet
ka patrzyła mu wyzywająco w oczy, czekając, czy
pociągnie za cyngiel. O jednym się przekonał: nie
miały w sobie tyle siły, by go zabić.
- Jak ci na imię? - spytał.
- Amanda - szybko odpowiedziała za przyjaciół
kę Polly.
Chance wydął usta, jakby głęboko się nad czymś
zastanawiał.
- No cóż, Amando, uważam, że mam prawo po
traktować was z taką samą gościnnością jak wy mnie.
No, może bez tego grzmotnięcia w głowę. - Zerknął
na Polly, a potem znów zwrócił wzrok na Amandę.
- Właściwie to dwie kobiety przywiązane do łóżka
wyglądają naprawdę powabnie. - Oparł się o ścianę
i delektował przerażeniem Amandy. - Dlaczego mie
szkacie w tym opuszczonym mieście? - Widząc, że
nie ma zamiaru otworzyć mocno zaciśniętych ust,
spojrzał na Polly, która niewątpliwie była bardziej
rozmowna. - Może ty zachowasz się mądrzej i odpo
wiesz?
Polly zaczęła paplać jak nakręcona o jakichś ojcach,
o ucieczce w ciemną noc, o Sacramento, o śmierci Le
stera, o mogile, która stała się dla nich przekleństwem,
o kończącej się żywności i w końcu o tym, jak razem
z Amandą przypadkiem natrafiły na Springtown. Swoją
opowieść zakończyła następująco:
- I jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, to
duch Lestera chyba przywędrował tu za nami!
Chance nie miał pojęcia, o czym ona trajkocze. Zro
zumiał tylko część opowieści dotyczącą Springtown.
Popatrzył na Amandę, lecz ta tylko wzruszyła ramio
nami. Zaczęła mu się podobać jej odwaga i upór. Bu
dziła ciekawość, a poza tym młoda kobieta była na
prawdę piękna. Nagłe uprzytomnił sobie całą absur
dalność sytuacji i wybuchnął śmiechem.
Amanda pomyślała, że zwariował. Przecież tylko
wariat może się śmiać w takiej sytuacji. Zaczęła się
bać, bo Chance zatarasował jedyne wyjście z kuchni.
Doszła do wniosku, że tylko ustępując mu, mogą od
zyskać wolność.
- Dobrze, podam ci filiżankę kawy i talerz kar
tofli.
Nie zaprotestował, więc ostrożnie podeszła do
pieca.
- No więc sprawa wygląda tak, szanowne panie.
Ponieważ przez was nie mam na czym odjechać, bę
dziecie, niestety, na jakiś czas musiały się pogodzić
z moim towarzystwem. - Popatrzył na jedną, a po
tem na drugą. - Mówiłem już, że zależy mi tylko na
odzyskaniu konia i rewolweru. Rewolwer już mam,
a gdzie się podziewa koń? Jeśli mi go oddacie, odpo
cznę tu kilka dni i ruszę w dalszą drogę.
Amanda postawiła przed nim talerz tak zamaszy
ście, że widelec spadł na podłogę.
- Bardzo byśmy chciały, byś sobie pojechał, ale
nie możemy wyczarować twojego konia. Polly po
wiedziała ci prawdę. Konie spłoszyły się w czasie
burzy.
- Polly, potwierdzisz to? - spytał bardzo poważnie.
Skinęła potakująco głową.
- No cóż, będę zmuszony wybrać sobie dom,
w którym zamieszkam. Są tu jeszcze jacyś ludzie?
Polly potrząsnęła przecząco głową.
- Nie martwcie się tak, szanowne panie. Jeżeli da
cie mi spokój, ja też dam wam spokój. Proponował
bym jednak, byście już nie próbowały ze mną żartów.
- Podszedł do stołu i wziął swój talerz. - Dzięki za
jedzenie.
Amanda oniemiała patrzyła za nim, kiedy wy
chodził.
- Co teraz zrobimy? - Polly niecierpliwie skręca
ła rąbek spódnicy. - Na pewno będzie chciał się ze
mną porachować za to grzmotnięcie rondlem.
Amanda wpatrywała się w otwarte drzwi.
- Możemy mieć poważniejsze kłopoty, bo moim
zdaniem on jest niespełna rozumu.
- Naprawdę? Dlaczego?
- Zauważyłaś, jak często zmienia mu się nastrój?
Raz jest wściekły, raz złośliwy, raz się śmieje, raz
nam grozi. W Columbii była kobieta, która tak samo
się zachowywała. Zupełna wariatka.
- Czy ty czasem nie wymyślasz kolejnej historyj
ki? - spytała podejrzliwie Polly.
- Skądże. Znam wielu ludzi. Moim zdaniem
powinnyśmy zamieszkać w hotelu, żeby móc go ob
serwować. Przez cały czas będziemy miały nabitą
broń, a wychodząc z hotelu, zawsze będziemy we
dwie.
- Powiedział, że nic nam nie zrobi, jeżeli damy
mu spokój - szepnęła Polly.
- I ty w to wierzysz? Szkoda, że nie zakułyśmy
go w kajdany.
Polly zdumiona patrzyła na swoją drobną przyja
ciółkę.
- Chyba nie zamierzasz go schwytać po raz drugi?
Amanda zastanawiała się przez chwilę.
- Nie, na pewno będzie bardzo ostrożny - odparła
w końcu. - Jest taki wielki, że nawet we dwie nie da
łybyśmy mu rady. Jeżeli z czymś wyskoczy, to na
pewno będę strzelała.
- Jaka szkoda! Jest taki piękny, a nawet czarujący.
- W Columbii był taki jeden, co to potrafił zacza
rować nawet węża. Ale wiadomo było, że to najgor
szy człowiek, jaki chodził po tej ziemi.
- Do cholery! - wykrzyknęła Polly.
Chance oparł się o cembrowinę studni i roze
jrzał wokół. Rzeczywiście miasteczko było jak wy
marłe. Gus z synami już dawno odjechał, a on na
wet nie miał na czym ich gonić! Poszedł tam, gdzie
poprzedniego wieczoru zostawił konia, którego
ukradł. Nie było go. Pewnie zerwał się w czasie
burzy.
Przez kilka godzin sprawdzał wszędzie, gdzie tyl
ko mógł: w stajniach, w stodołach, szopach. Najwy
raźniej kobiety mówiły prawdę. Z drugiej strony jed
nak miały dużo czasu, by ukryć konia, podczas gdy
on, Chance, leżał przywiązany do łóżka. Najgorsze
jednak było to, że nie miał pojęcia, gdzie jeszcze
szukać.
Zajrzał do studni, by sprawdzić, czy wyschła.
Sznur, do którego przywiązane było wiadro, nie wy
glądał na stary. Chodząc po miasteczku, Chance ze
zdumieniem stwierdził, że domy i sklepy wyglądały
tak, jak gdyby zostały opuszczone na chwilę - nicze
go w nich nie brakowało. Wracając znad strumienia,
zauważył napis „Żółta febra". A zatem mieszkańcy
uciekli przed śmiertelną chorobą, część pewnie zmar
ła. Dlaczego w takim razie Polly i Amanda pozostały
przy życiu? Mimo wszystko wydało mu się dziwne,
że mieszkańcy pozostawili cały swój dobytek. Po
wstawało następne pytanie: jeżeli opuszczali miaste
czko w pośpiechu, to gdzie są ciała zmarłych na fe
brę? Przecież te dwie kobiety na pewno ich nie grze
bały. A może wcale nie wszyscy uciekali naraz? Na
prawdę trudno było dociec, co tu się wydarzyło.
Ponadto przez Springtown przejeżdżali już inni lu
dzie. Dlaczego więc tylko te dwie ładne kobiety po
stanowiły tu zostać?
Chwycił korbę i zaczął odkręcać sznur z wiadrem.
Kiedy już nabrał wody i wyciągnął wiadro, zabloko
wał korbę i wziął do ręki czerpak, który wisiał obok
na gwoździu. Powąchał wodę, by sprawdzić, czy jest
zatruta. Nie miał pewności, czy woda jest dobra, lecz
wypił pół czerpaka i odwiesił go na miejsce.
Potarł zarośniętą brodę, zastanawiając się, co zro
bić. Czy iść pieszo za Gusem i jego synami? Niespe
cjalnie mu się ten pomysł podobał. Zmęczyło go już
to polowanie. Najwyższy czas, by jego życie wróci
ło do normy. Nie warto było poświęcać tyle energii
na tropienie bandytów. Jednego był pewien: oni
znaleźli swoje konie, w przeciwnym razie kręciliby
się miasteczku. Nigdy już nie zobaczy swojego Ka
ktusa, chyba że stoi tu gdzieś ukryty przez kobiety.
Teraz jednak już nie wydawało się to prawdopo
dobne.
Przeniósł wzrok z hotelu na sklep, a następnie na
zakład fryzjerski. Powinien sobie zafundować czyste
ubranie, ogolić się i wykąpać w strumieniu. Potem
poszuka sobie domu z wygodnym łóżkiem. Był bar-
dzo zmęczony, lecz wiedział, że nie jest mu pisane
długo spać w nocy. Będzie musiał czuwać, by kobiety
go nie zaskoczyły. Widział w sklepie wszelkiego ro
dzaju broń, nie miał więc wątpliwości, że panie są
dobrze uzbrojone. Zerknął na okno na pierwszym pię
trze hotelu i uchylił kapelusza, po czym ruszył jesz
cze raz do sklepu.
- Widziałaś?! - wykrzyknęła Polly. - Wiedział, że
go obserwujemy. - Przytknęła policzek, do szyby, usiłu
jąc dojrzeć, dokąd poszedł Chance. - Gdzie idzie?
- A skąd mam wiedzieć? Może do któregoś ze
sklepów? Widzę tyle samo co ty. I nie musisz mówić
szeptem. Zauważył nas, ale na pewno nie słyszy. -
Amanda cofnęła się i przysiadła na łóżku.
- Nie musisz na mnie krzyczeć. To nie moja wina,
że tak się sprawy potoczyły.
- Wiem - westchnęła Amanda. - Jestem po prostu
zmęczona. Ty się odrobinę przespałaś w szybie.
- Znów się pokazał. Włożył drelichowe spodnie
i koszulę. Hm, niepotrzebnie chodził do sklepu, bo te
raz ma też strzelbę i pas rewolwerowy. Znów zniknął
mi z oczu.
- Polly, po co w ogóle...
- Już go widzę. Coś trzyma w ręce, ale nie wiem,
co to jest. Sprawdza po kolei domy. Chyba idzie z po
wrotem nad strumień. To już drugi raz. Ciekawe, co
jest tam takiego interesującego.
•- Może chce się wynieść. - Oczy Amandy zrobiły
się jak szparki, ale po chwili potrząsnęła głową. -
Niestety, chyba nie będzie nam dane takie szczęście.
Polly padła na krzesło przy oknie.
- Może źle go oceniamy - powiedziała. - Może
mówił prawdę i rzeczywiście tropi tych drani.
- Albo jest jednym z nich! - Amanda znużonym
krokiem wróciła do okna. Stała tam dobre piętnaście
minut, lecz Chance się nie pojawił. - Idę sprawdzić,
co on robi.
- Ale on może cię złapać i...
- Musimy wiedzieć, co zamierza.
- Racja. Idę z tobą.
- Nie, poczekaj tutaj. Sama zrobię to o wiele szyb
ciej i nie narobię tyle hałasu.
- Ale przecież mówiłyśmy, że wszędzie będziemy
chodzić we dwie.
- Nawet się nie domyśli, że jestem w pobliżu. Mo
że kłamał, że nie ma konia, i naprawdę postanowił
wyjechać. Jak wrócę, pójdę się trochę przespać, a ty
zostaniesz na czatach. Przecież może nas zaatakować
we śnie. W Columbii opowiadano o takim, co to zabił
w nocy całą rodzinę.
- Jeżeli chciał nas zaatakować, to dlaczego tego
nie zrobił?
- Bo jest głupi - odparła Amanda, wzięła do ręki
rewolwer i sprawdziła, czy jest załadowany. - Pra
wdopodobnie to drapieżnik.
- Drapieżnik?
- Zwierzę, które poluje na inne zwierzęta. Jak
wielki kot.
- Puma?
- No właśnie.
- Ale musisz przyznać, że jest niebywale przy
stojny.
- To kwestia gustu - mruknęła Amanda, idąc do
drzwi. - Mnie on zupełnie nie interesuje.
Ciekawość jednak brała górę nad udawaną obojęt
nością. Dziewczyna koniecznie chciała się przeko
nać, po co Chance poszedł nad strumień.
Polly stała w drzwiach. Pomyślała, że Amanda już
chyba zbyt długo mieszka w tym miasteczku, bo co
raz częściej opowiada takie rzeczy jak poszukiwacze
złota wieczorem w barze. Wszyscy wiedzą, że potra
fią wymyślać niestworzone historie.
Amanda ostrożnie przedzierała się przez gęste za
rośla, trzymając w pogotowiu rewolwer. Idąc ścież
ką, szybciej dotarłaby na miejsce, ale też byłaby wi
doczna jak na dłoni. Nigdzie nie zauważyła ani śladu
Chance'a, zaczęła więc podejrzewać, że rzeczywiście
odjechał.
Nagle coś szarpnęło ją za spódnicę. Przystanęła,
spojrzała w dół. To po prostu ostra gałąź. Pociągnęła,
chcąc się uwolnić, lecz gałąź lekko się tylko wygięła,
a spódnica rozdarła. Zebrała więc jej fałdy i ruszyła
naprzód. Miała tylko nadzieję, że Chance jest dosta
tecznie daleko i nie słyszy tego hałasu.
Przeszła jeszcze kilka kroków i nagle między drze
wami zamigotała tafla wody. Było to niewielkie je
zioro, częściowo skryte za zakrętem. Ruszyła w dół
skalistą skarpą porosłą mchem, bluszczem i paprocia
mi. Pnącza oplatały też pnie drzew i zwisały z gałęzi.
Kiedy dotarła do zakrętu, stanęła jak wryta. Ktoś
stał w płytkiej wodzie. Chyba był to Chance, lecz re
fleksy słońca na wodzie nie pozwalały tego stwier
dzić z całą pewnością. Podeszła jeszcze bliżej i ukry
ła się za dużym krzewem.
Chance stał po pas w wodzie. Ciało i włosy miał
namydlone, szorował sobie tors. Ze zdumieniem
stwierdziła, że jest całkiem nagi.
Rzucił kawałek mydła na brzeg. Dopiero teraz
Amanda zauważyła stertę ubrań, buty i broń. Leżała
tam również otwarta brzytwa i lusterko. Pomyślała,
że czas wracać, w końcu wypełniła zadanie. Ale na
gle poczuła przemożną pokusę, by ukraść Chance'o-
wi wszystkie rzeczy i zostawić go tu gołego. Niestety,
na pewno by się domyślił, kto to zrobił, i szybko mó
głby ją złapać. Nie chciała ryzykować.
Jeszcze raz spojrzała na niego i zamarła oczarowa
na. Zdążył się już opłukać, jego brązowe ciało poły
skiwało w słońcu. Musiał sporo czasu spędzać bez
koszuli. Potrząsnął głową, strząsając z włosów lśnią
ce krople. Spojrzała na jego ogoloną twarz i omal nie
zemdlała - był zniewalająco przystojny. Muskularne
ciało było jak wyrzeźbione, brzuch płaski, napięty.
Nawet...
Oczy otworzyły jej się jeszcze szerzej. Wycho
dził z wody! Nie mogła się powstrzymać, by nie spoj
rzeć na dolne partie jego postaci. Przełknęła ślinę
i podniosła wzrok z powrotem na jego twarz. Stał
w płytkiej wodzie na brzegu i spoglądał w jej stronę.
Była pewna, że jej nie widzi, lecz nie śmiała się po-
ruszyć. Chyba umarłaby z upokorzenia, gdyby ją tu
zobaczył.
- Amando, wiem, że tam jesteś - powiedział ci
chym głosem. - Narobiłaś tyle hałasu, że mogłabyś
spłoszyć stado bawołów. Chcesz, bym się odwrócił?
Mogłabyś mieć pełny obraz.
Przerażona, rzuciła się gwałtownie do ucieczki,
popędzana jego szyderczym śmiechem. Uderzały ją
po twarzy pnącza, gałązki chwytały za rękawy, spód
nica rozdarła się jeszcze bardziej. Kilka razy się po
tknęła, upadła, lecz podniosła się z powrotem na no
gi, nadal słysząc za sobą echa gromkiego śmiechu.
Wpadła bez tchu do hotelu i rzuciła się na drew
nianą ławkę w holu. Zanim odzyskała oddech, sto ra
zy sklęła siebie za to, co zrobiła. Gdyby Chance spy
tał Polly, czy dość się mu napatrzyła, ta prawdopo
dobnie odpowiedziałaby ze znawstwem „tak" i zaraz
by do niego podeszła. Amanda nie mogła sobie daro
wać, że uciekła. No, ale co się stało, to się nie odsta
nie, niemniej była pewna, że Chance wykorzysta całe
to zdarzenie przeciwko niej.
Odetchnęła głęboko i ruszyła po schodach na gó
rę. Potrzebowała długiego snu.
- Przedtem byłam zmęczona, ale teraz lecę z nóg
- mruknęła do siebie.
Weszła do pokoju. Polly leżała w łóżku. Amanda
miała ochotę ją obudzić, lecz przyjaciółka spała tak
smacznie, że w końcu jej pożałowała. Przesunęła
ciężki fotel do okna, żeby z niego obserwować ulicę,
a zarazem widzieć drzwi. Przynajmniej będzie jej
wygodnie, kiedy tu usiądzie na czatach. Może Polly
miała rację, twierdząc, że jest zbyt podejrzliwa, lecz
przecież nie wiedziały niczego pewnego o Chansie
Doyer i odrobina ostrożności na pewno nie zawadzi.
Nagle zorientowała się, że nie ma swojego rewol
weru. Musiał jej wypaść podczas ucieczki. Tylko tego
brakowało!
Wzięła ze stolika strzelbę Polly i wróciła na fotel.
Ubranie miała brudne i poszarpane, lecz nie starczało
jej już siły, by się przebrać. Siedziała ze strzelbą na
kolanach. Minęło niecałe pięć minut, a powieki same
jej się zamykały i z trudem broniła się przed zaśnię
ciem. Zaczęła więc zastanawiać się nad tajemnicą
opustoszałego miasteczka. Co chwila jednak bez
wiednie wracała myślami nad jezioro, do wspaniałe
go mężczyzny. Sama myśl o nim sprawiała, że serce
zaczynało jej szybciej bić. Po kilku minutach zapadła
w głęboki sen.
Polly obudziła się wypoczęta i głodna. Przeciągnę
ła się leniwie i wygramoliła z łóżka. Zobaczyła
Amandę uśpioną na fotelu, z głową przechyloną na
ramię. Poczuła się winna, bo przecież przez cały czas
to Amanda czuwała nad ich bezpieczeństwem, a ona
spała. Nic dziwnego, że teraz biedaczka po prostu nie
wytrzymała. Polly popatrzyła na jej poszarpaną, po
plamioną spódnicę, brud na rękach i twarzy, krwawe
zadrapania. Przestraszona, przypuszczając, że musia
ła stoczyć jakąś walkę, podeszła bliżej i delikatnie
potrząsnęła przyjaciółkę za ramię. Aż drgnęła, ponie
waż Amanda, zdawałoby się głęboko uśpiona, naty
chmiast otworzyła oczy.
- Jest tu? - spytała przytomniejąc.
- Nie - uspokoiła ją Polly. Widząc liczne zadra
pania na ślicznej twarzy Amandy, przestraszyła się je-
szcze bardziej. - Już jesteś bezpieczna, możesz ze
mną porozmawiać. Co ci zrobił Chance?
- Daj mi spokój, chce mi się spać.
- Dobrze, pomogę ci się położyć.
- Stój na czatach.
Amanda podniosła się z fotela, strzelba spadła jej
z kolan. Polly odsunęła ją nogą i poprowadziła przy
jaciółkę do łóżka.
- Nie martw się, już ja dopilnuję, by nic podobne
go ci się nie stało.
Wystarczyło, że Amanda wyciągnęła się na łóżku,
a już zamknęła powieki i zasnęła.
Polly chwyciła strzelbę i wybiegła z pokoju. Miała
zamiar strzelić Chance'owi Doyer między nogi za to,
co zrobił jej przyjaciółce.
Chance, głodny i zmęczony, nie potrafił myśleć
o niczym innym, tylko o szynce, którą widział w ku
chni. Przecież to z winy tych kobiet musiał zostać
w miasteczku, powinny więc go karmić. Wyszedł
z domu, który zajął dla siebie, i ruszył ulicą.
Dom, w którym dziewczyny gotowały posiłki, był jas
no oświetlony, Chance, nie pukając, otworzył po prostu
drzwi i wszedł. Polly wyjrzała z kuchni. Przystanął,
- Do cholery, znów zaczynacie?! - wykrzyknął,
widząc strzelbę w jej ręce. - Tylko o tym potraficie
myśleć? A może to ja was tak usposabiam? - Głębo
ko zaczerpnął powietrza, by się opanować. - Za co
tym razem mam zostać zastrzelony?
- Doskonale wiesz, draniu.
- Na dokładkę zostałem jeszcze draniem! Chyba
nie masz prawa mnie wyzywać, słoneczko, bo nie je
stem tu z własnej woli. Ale czy mogę się dowiedzieć,
o co właściwie chodzi, zanim wykonasz na mnie wy
rok? - Widział, że Polly tak mocno drży ręka, że kula
i tak by go nie trafiła.
- Zgwałciłeś Amandę!
- Co?! - spytał zdumiony. - Tak ci powiedziała?
- Nie wymigasz się. Widziałam, jak ona wygląda.
Chance wzniósł oczy do nieba. Te kobiety to istne
wariatki!
- A mogę spytać, jak ona wygląda?
- Ma poszarpane i brudne ubranie, cała jest po
drapana. Naprawdę nie zasłużyła na coś podobnego.
Mogła cię zabić, a przecież tego nie zrobiła. Więc ja
to zrobię!
- Poczekaj chwilę, do cholery! Wyjaśnię ci, jak
było: zobaczyła mnie nagiego, kiedy się myłem w je
ziorze, a potem zaczęła uciekać, jakby ją gonił sam
diabeł. Jeżeli coś jej się wtedy przydarzyło, to nie
mam z tym nic wspólnego. A teraz odłóż tę cholerną
pukawkę. Przyszedłem tu coś zjeść. Jestem głodny
i zmęczony i naprawdę nie mam ochoty wdawać się
w kolejną idiotyczną historię.
- To znaczy, że nic jej nie zrobiłeś?
- Oczywiście. Jeżeli powiedziała ci coś innego, to
kłamała.
Polly straciła pewność siebie. Chance przeszedł
obok i wkroczył do kuchni. Opuściła broń. Może wy
ciągnęła zbyt pochopne wnioski. Pewnie Amanda
również. Poza wszystkim tak przystojny mężczy
zna chyba nie musi się posuwać do gwałtu, żeby
dostać to, czego chce. To raczej kobiety za nim ga
niają.
- W porządku - powiedziała, wchodząc za nim do
kuchni. - Może nie miałam racji.
- Może?
Uśmiech, jaki nagle rozjaśnił mu twarz, sprawił,
że ugięły się pod nią kolana. Ten mężczyzna za
chowywał się normalniej niż kiedyś większość jej
klientów.
- Pogadajmy. Usiądź, a ja przygotuję coś do je
dzenia.
Przez następną godzinę jedli i rozmawiali. Chance
wyglądał na naprawdę zmęczonego, w końcu więc
zdecydował, że wróci do siebie i położy się spać. Po
jego wyjściu Polly doszła do wniosku, że najbardziej
niebezpieczny w nim jest jego czar. Już się cieszyła,
że go zobaczy nazajutrz. Zaprosiła go na śniadanie.
Kiedy już będzie wypoczęty, przekona się, czy jest
taki dobry w łóżku, jak jej się wydaje.
Słysząc, że ktoś do niej mówi, Amanda otworzyła
powoli oczy. W końcu uprzytomniła sobie, że to był
sen. Usiadła na łóżku i zaczęła się rozglądać po toną
cym w ciemnościach pokoju, zdumiona, że już tak
późno.
- Polly? - zawołała. - Polly?
- Twoja miła pulchna przyjaciółka bawi się w to
warzystwie tego pastucha.
Serce zabiło jej z przerażenia. W nogach łóżka
znów pokazała się biała poświata. Amanda skuliła się
i przesunęła aż do wezgłowia.
- Nie powinnaś mnie się bać. Nigdy nie pozwolę,
by stała ci się jakaś krzywda.
Poświata przybrała bardziej konkretny kształt.
Dziewczyna chciała krzyknąć, lecz głos uwiązł jej
w gardle.
- Żeby ci udowodnić, że jestem twoim przyjacie
lem, zdradzę ci pewną tajemnicę: w tym mieście jest
złoto.
- Z... złoto?
- Tak. Jest go tyle, że możesz być bogata do końca
życia.
Widziała zarys męskiej postaci.
- Nie chcesz... nie zamierzasz zrobić mi krzyw
dy?
- Skądże, po co miałbym krzywdzić taką śliczną
istotę?
Połyskliwy kontur postaci podniósł się i podszedł
do okna.
- Nie wierzę w duchy. To jakaś sztuczka! Skąd tu
się wziąłeś?
Roześmiał się.
- Przejmujesz się bardzo tym pastuchem o imie
niu Chance. Chcę, byś wiedziała, że nigdzie miejsca
nie zagrzeje, ale jest nieszkodliwy. Niemniej powin
nyście się starać go stąd wyprawić. Jest wam niepo
trzebny.
Zarys sylwetki zaczął się rozpływać.
- Poczekaj! - zawołała, wyskakując z łóżka. -
Powiedz, co to wszystko znaczy! Nie odchodź! Co
z tym złotem?
Postać już jednak zniknęła, Amanda została sama
na środku pokoju. Wstrząśnięta, podeszła do stolika
zapalić świecę. Przeszył ją zimny dreszcz, znów po
czuła się bardzo zmęczona. Padła na łóżko, mówiąc
do siebie, że musi znaleźć Polly i upewnić się, czy
nic jej się nie stało.
Rozdział piąty
Amanda szła ulicą, trzymając w ręku strzelbę.
Szukała Polly. Przejrzała już wszystkie pokoje w ho
telu, męczyło ją okropne poczucie winy, że tak długo
spała. Jeżeli przyjaciółce coś się stało, to przez nią.
Nie obchodziło jej, czy zaraz spotka gdzieś Chance'a
Doyer. I tak chciała go zabić.
Zbliżając się do domu, w którym gotowały, usły
szała śmiech Polly. Postanowiła okrążyć dom i wejść
od tyłu. A w ogródku, w cieniu dębu zobaczyła Polly
i Chance'a. Przyjaciółka obejmowała go za szyję
i miała rozanielony wyraz twarzy.
- Co tu się dzieje? - spytała ostro, choć doskonale
wiedziała co.
- Och, Amando, cudownie, że się obudziłaś —
ucieszyła się Polly.
- Wyglądasz, jakbyś biegła przez krzewy róż - za
uważył Chance. - Coś ci się stało?
Amanda najeżyła się, widząc uśmiech na jego twa
rzy, kiedy uwalniał się z objęć Polly.
-Bardzo śmieszne - skwitowała kwaśno. -
Chciałabym porozmawiać z Polly na osobności. -
Poczuła ulgę, kiedy odszedł bez słowa. Ale nadal się
uśmiechał.
- Myślałam, że stoisz na czatach - powiedziała do
Polly z wyrzutem.
- Owszem, pilnowałam nas. Ale Chance nie jest
groźny. Był wściekły za to wszystko, co mu zrobiłyśmy,
i niespecjalnie mu się dziwię. Już prawie miał w ręku
tych drani, którzy zostawili go na pewną śmierć! Moim
zdaniem powinnyśmy bardziej przyzwoicie się wobec
niego zachowywać, bo jakiś czas tu pozostanie.
Amanda oniemiała. Nie potrafiła odeprzeć argu
mentów Polly, bo jeśli chodziło o mężczyzn, przyja
ciółka miała naprawdę duże doświadczenie. Pomyśla
ła, że może wyciągnęła zbyt pochopne wnioski co to
Chance'a, może powinna go trochę poobserwować.
- " Jakiś czas", to znaczy jak długo?
- Chyba dopóki nie będzie gotów do odjazdu. Co
z twoją twarzą, dlaczego tak wygląda twoja suknia?
- Nic się nie stało. Daj spokój.
Amanda dopiero teraz zauważyła, że Polly zrobiła
sobie wymyślną fryzurę - starannie uczesane loczki
zebrała do góry i związała na czubku głowy. Miała
na sobie tę piękną atłasową suknię, którą Amanda
chciała zatrzymać dla siebie. Ponieważ Polly była
bardziej pulchna, jej pełne piersi rozsadzały głęboki
dekolt, a szwy napięte były do granic wytrzymałości.
- Przymilanie się do tego mężczyzny nazywasz
pilnowaniem nas? I właściwie dlaczego masz na so
bie moją suknię?
- Chciałam ładnie wyglądać. Dla niego. - Polly
przygładziła sobie włosy nad karkiem. - Poza tym to
chyba nie jest jedyna suknia, jaką masz. Dałam mu
jeść i rozmawialiśmy. Gdybyś nie nadeszła, posunę
łabym się z nim dalej.
- Zniszczyłaś mi suknię.
- Bzdury - odparła z uśmiechem Polly. - Jeszcze
mi posłuży. Tylko chyba muszę ją odrobinę wypuścić
w szwach. Nie złość się tak. Powinnaś się cieszyć:
przygotowałam śniadanie.
Ruszyła do domu, Amandzie nie pozostało więc
nic innego, jak pójść za nią. Zmartwiła się, że Polly
i Chance tak szybko się polubili. Nie dziwiło jej to,
bo Polly należała do naprawdę ładnych kobiet, więc
spodobała mu się.
- Co ci mówił Chance? - spytała już w kuchni.
Polly nałożyła przyjaciółce na talerz porcję kaszy
kukurydzianej.
- Rozmawialiśmy o miasteczkach poszukiwaczy
złota i opowiadaliśmy sobie różne historyjki. Mówił
mi też, że widziałaś go nago. Czy właśnie wtedy tak
się podrapałaś i pobrudziłaś?
- Przewróciłam się w krzakach.
Polly musiała się odwrócić, by nie wybuchnąć
śmiechem. Chance miał rację. Amanda wpadła w po
płoch na widok nagiego mężczyzny.
- Co jeszcze mówił?
- Nic takiego. Właściwie głównie zadawał pyta
nia. Zauważyłam, że tak samo boi się nas, jak my je
go. Powiedział, że cały czas się denerwuje, że zaj
dziesz go od tyłu ze strzelbą.
Teraz Amanda się uśmiechnęła. Cieszyło ją, że
Chance ma się na baczności, ale dlaczego się boi?
Kiedy widziała go nad jeziorem, nie wyglądał na
przestraszonego. Zaczęła jeść kaszę.
- No więc - ciągnęła Polly, siadając obok Aman
dy przy stole - powiedziałam mu trochę o nas, co
tu robimy i tak dalej. Od razu się uspokoił. -
Znów podniosła rękę i pogłaskała się po włosach nad
karkiem. Bardzo się tego ranka napracowała nad fry
zurą.
- Spytałaś go, gdzie leży Sacramento? I czy jest
tu w pobliżu jakieś inne miasto?
- Tak, ale nigdy nie był w Sacramento. Przyjechał
z północy. Twierdzi, że ostatni raz widział miasto trzy
miesiące temu. Nazywało się Angels Camp. Biedak
spędził w siodle naprawdę dużo czasu i nie miał ko
biety, która by zaspokoiła jego potrzeby - dokończy
ła ze smutkiem, - To dla mężczyzny naprawdę trudna
sprawa.
- Powiedział ci to czy sama wymyśliłaś?
- Wiele z tego sam mi powiedział, a reszty się do
myśliłam, bo mam dość oleju w głowie, by wiedzieć,
że mężczyzna, który długo nie miał kobiety, robi się
gburowaty. Wydaje mi się, że nie musimy już stać na
czatach, bo Chance jest tu z nami.
- Dlaczego? Chcesz go obezwładnić, kochając się
z nim? To mężczyzna, który nigdzie nie zagrzeje
miejsca. Bierze, co mu potrzeba, i jedzie dalej.
- Niewiele więc się różni od innych.
Amanda uśmiechnęła się z przymusem.
- A pytałaś go, czy pomoże nam się stąd wy
dostać?
- Nie. - Polly zdjęła nitkę ze stanika sukni. - Mia
łam inne sprawy na głowie.
Amandę ogarnął gniew. Jak Polly mogła się nie
przejmować ich losem? Dlaczego całą uwagę skupiła
na pierwszym lepszym mężczyźnie?
- Potrafisz myśleć tylko o sobie. - Wstała, gwał
townie odsuwając krzesło, aż zazgrzytało o podłogę.
- Jeśli chcesz, idź sobie do niego, twoja sprawa. Ale
będę ci wdzięczna, jak się ubierzesz we własną
suknię.
Amanda wybiegła z domu. Nagle poczuła się sa
ma. Jak Polly mogła tak zaślepić jedna przystojna
męska twarz? Niech sobie bierze tego nicponia! Tan
cerka z baru i poszukiwacz przygód - są siebie war
ci. Śmiał nawet kąpać się nago.
Stanęła pośrodku ulicy, próbując wymyślić, co teraz
zrobić. Nie chciała wyjechać ze Springtown bez złota.
Ale jak miałaby je znaleźć w tajemnicy przed Chance-
'em? Przecież Polly zaraz mu wszystko wypaple. Nawet
nie mają konia. Gdyby był koń, załadowałaby złoto i od
jechała. Zakasała spódnicę i ruszyła w stronę, z której
pokazali się tamci dranie, gdy znaleźli konie. Gdy prze
chodziła obok stajni, uprzytomniła sobie, że musi tam
wejść po sznur. Duch powiedział jej o złocie, powinna
więc być przygotowana.
Wychodząc z miasta, zauważyła, że na drodze coś
połyskuje w słońcu. Zaciekawiona, zaczęła iść szyb
ciej. To coś leżało częściowo zasypane piaskiem.
Podniosła świecidełko i głośno się roześmiała. To
pierścionek. Bardzo piękny pierścionek. Wsunęła
pierścionek do kieszeni spódnicy i poszła dalej. Mi
mo wszystko dzień nie był stracony.
Chance zamieszkał w jednym z największych do
mów. Przeglądał go teraz pokój po pokoju. Dziś rano
dowiedział się od Polly, że nie są tutejsze. Powiedzia
ła mu, że przyjechały niedawno. Przeszukały niewie
le domów i sklepów. Może więc teraz jemu uda się
znaleźć coś drogocennego, biżuterię lub złoto. Kto
wie? Niewykluczone, że dopisze mu szczęście.
Prawdziwą ciekawość wzbudził w nim dopiero ku
fer w jednej z trzech sypialni. Na jego dnie, pod ko
cami i dziecięcymi ubrankami, znalazł dwie ciężkie
sakiewki złota.
Usiadł na bujanym fotelu pod oknem i patrzył
z niedowierzaniem. Dlaczego właściciel domu nie
zabrał złota ze sobą? Skąd się tu wzięło? Pomyślał,
że chyba nigdy nie pozna odpowiedzi. Kilka rzeczy
jednak układało się w logiczny ciąg. Chance wie
dział, że w tych rejonach występuje złoto. Spring-
town leżało pośród wzgórz, tam, gdzie przebiegała
wielka żyła. Złoto mogło więc zostać wydobyte
w pobliskim szybie. Włożył obie sakiewki z powro
tem na dno kufra i przykrył kocami.
Zaczął przeczesywać dom centymetr po centyme
trze, lecz nie natrafił już na nic wartościowego.
Wszedł do tylnej sieni, popatrzył na drzwi. Prawie ża
łował, że odnalazł złoto. Gdyby nie to, nie próbował-
by teraz siebie przekonać, że warto zejść do piwnicy.
Nie bał się nikogo, ani ludzi, ani zwierząt, lecz wprost
przerażały go małe, zamknięte pomieszczenia.
Wiedział, że strach się bierze z dzieciństwa, lecz
nie potrafił jednak go w sobie przemóc. Pamiętał, jak
kiedyś późnym popołudniem matka wysłała go do
sklepu po igły. Żeby sobie skrócić drogę, jak zwykle
poszedł przez cmentarz. Wracając natknął się na świe
żo wykopany grób. Zaciekawiony, podszedł bliżej
i zajrzał do dołu. Nawet teraz zadrżał na wspomnie
nie tego wydarzenia - ziemia się osunęła i wpadł do
grobu. Był przerażony, wrzeszczał, krzyczał, skakał,
próbował się wspiąć na górę, płakał. Nikt jednak nie
przyszedł mu z pomocą i spędził w dole całą noc.
Wzruszył ramionami, by odegnać złe wspomnie
nie. To idiotyczne. Przecież dzieciństwo już da
wno minęło. Stał się dorosłym mężczyzną, widział
wiele i przeszedł wiele. Chwycił świecę i wyszedł
z domu.
Otworzył drzwi do piwnicy, czując, że nerwy ma
napięte jak postronki. Patrząc w ciemność w dole,
miał ochotę zamknąć drzwi i uciec. Przecież nie mógł
pozwolić, by strach znów wziął nad nim górę. Ruszył
drewnianymi schodami, licząc stopnie. Czuł się tak,
jakby schodził do piekła. Siedem stopni i poczuł pod
nogami klepisko. W pomieszczeniu unosił się zapach
ziemi. Uprzytomnił sobie, że trzyma w ręku nie za
paloną świecę.
Zapalił więc zapałkę i przytknął do knota. Ogień
zawahał się i nagle rozbłysł. Chance zobaczył teraz,
że w piwnicy jest niewiele zapasów - kilka pełnych
i pustych słoi, trochę zużytych sprzętów domowych.
Wszystko pokrywała gruba warstwa pajęczyny. Zmu
sił się, by przejść kilka kroków dalej. Przeszukanie
tej piwniczki potrwa tylko chwilę. Zaczął zrywać pa
jęczyny, zastanawiając się, czy natrafi na pająka. Nic
nie znalazł. Poczuł ogromną ulgę, że może wyjść na
powietrze.
Amanda przywlokła się z powrotem do miasta, wy
kończona i spragniona. Znalazła nie tylko końskie od
chody, lecz także konia. Był jednak sprytny. Pozwalał
jej podejść do siebie, ale wtedy natychmiast czmychał,
stawał i patrzył na nią. Goniła tak za nim przez kilka
godzin. Dała spokój, kiedy żar słoneczny stał się nie do
wytrzymania. Postanowiła, że jutro rano znów spróbuje.
Teraz przystanęła przy studni, spragniona choć ły
ka wody. Już wyciągała wiadro, kiedy dostrzegła
Chance'a. Szedł w jej stronę. Bardzo chciała go nie
lubić, ale musiała przyznać, że opinia Polly jest słu
szna. Chance był naprawdę przystojny. Odwróciła
się, chcąc odejść.
- Poczekaj! - zawołał.
Zaczekała, niepewna, czy dobrze robi.
- Powinniśmy porozmawiać.
- O czym?
- Chcę ci powiedzieć, że wierzę, iż nie macie mo
jego konia.
- Dlaczego? Czyżbyś przeszukał wszystkie możli
we miejsca?
- Zgadza się.
Musiała się bardzo pilnować, by nie poddać się
urokowi jego uśmiechu. Białe równe zęby cudownie
kontrastowały z opaloną skórą. Przed oczami stanęło
jej męskie nagie ciało.
- Masz jeszcze coś ważnego? - rzuciła, chcąc jak
najszybciej skończyć rozmowę.
- Nie lubisz mnie, prawda?
- Zgadza się.
Chance uśmiechnął się szeroko.
- Możesz mi powiedzieć dlaczego?
- Nic ci to nie powie, ale przypominasz mi moje
go ojca.
- Wyglądem czy charakterem?
- Co za różnica? Jeżeli nie masz mi już nic waż
nego do powiedzenia, to idę.
- Przy bliższym poznaniu okazuję się całkiem
miły.
- Niedźwiedzie też nie są złe, chyba że wejdzie
się im w drogę. Gdybyś jednak mógł się odsunąć...
- Wstrzymała oddech, bo przesunął palcem po jej po
liczku.
- Jesteś bardzo piękna i pociągająca.
Amanda odtrąciła jego rękę.
- Mogłeś sobie czarować Polly, ale na mnie to nie
działa.
- Dlaczego jesteś taka zdenerwowana?
- Bo ci nie ufam. - Uniosła wyzywająco brodę.
- Myślę, że jest z ciebie zwykły poszukiwacz przy
gód, który nie potrafi porządnie zarabiać na życie.
- Tak jak twój ojciec?
- Jeszcze nie skończyłam. Uważam też, że zacho
wujesz się tak, bo myślisz, że skoro masz tu dwie ko
biety, to możesz... - zabrakło jej słów.
Chance zaśmiał się cicho.
- Używać, ile się da?
- Tak, właśnie. Nie należę do takich kobiet, więc
byłabym ci wdzięczna, gdybyś zostawił mnie w spo
koju.
Bardzo go te słowa rozbawiły.
- Och, ani przez chwilę nie wątpiłem, że nie nale
żysz do takich kobiet.
- To dobrze.
- Co nie znaczy, że nie jesteś ponętna.
- Jak śmiesz tak do mnie mówić?
- Lepiej uważaj, Amando. Im bardziej będziesz
niedostępna, tym mocniej będziesz mnie pociągała.
Zawsze lubiłem wyzwania.
Otworzyła usta, by mu ostro odpowiedzieć, lecz
ugryzła się w język. Zacisnęła zęby i uśmiechnęła
się.
- Zatem muszę po prosto być dla ciebie miła. Sza
nowny panie, czy mógłby się pan odsunąć, bym mog
ła odejść?
Wybuchnął śmiechem. Odstąpił krok, ukłonił się,
robiąc zamaszysty ruch ręką i znów się roześmiał, pa
trząc, jak Amanda odchodzi, sztywno wyprostowana.
Polly czekała na nią na ławce w holu. Wstała szyb-
ko, aby powitać przyjaciółkę, a wtedy ku przerażeniu
Amandy rozległ się głośny trzask pękających szwów
pięknej sukni. Kiedy jednak Amanda zobaczyła zbo
lały wyraz twarzy przyjaciółki, poczuła się winna.
Musiała przyznać, że nie była wobec niej całkiem
w porządku. W końcu Polly naprawdę nie zrobiła nic
złego. To ona, Amanda, niepotrzebnie tak się rozło
ściła, zobaczywszy ją w ramionach Chance'a.
- Potrafię szyć. Może znajdziemy ci jakąś odpo
wiednią sukienkę, a jeżeli będzie za szeroka, to mogę
ją zwęzić.
- Będę ci zobowiązana. Nigdy w życiu nie mia
łam ładnych strojów.
Amanda blado się uśmiechnęła.
- Ja też. Pewnie dlatego są dla mnie takie ważne.
Już dawno zauważyłam, że jeśli ładnie się ubierasz,
to ludzie cię szanują.
Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła czoło.
O pierścionku przypomniała sobie dopiero, gdy za
brzęczał na podłodze.
Polly schyliła się, by go podnieść.
- Znalazłam go w piachu na drodze.
- Zdaje się, że jest w nim kilka brylantów, ale po
środku ma zwykłe zielone szkło - powiedziała Polly,
oddając pierścionek przyjaciółce. - Nadal myślisz, że
w Sacramento otworzymy jakiś interes?
- Nie widzę przeszkód.
Polly odetchnęła.
- Teraz mogę ci powiedzieć, że okropnie się mar-
twiłam, kiedy wyszłaś wściekła. Pomyślałam sobie,
że powinnyśmy wziąć ze sklepów wszystkie pienią
dze, zanim Chance się do nich dobierze.
- Czy to oznacza, że nie zamierzasz już mieć
z nim nic wspólnego?
- O Boże, zmiłuj się nade mną. - Polly jęknęła,
załamując ręce. - Wiesz znacznie więcej ode mnie
o wielu sprawach, ale jeśli chodzi o mężczyzn, to na
prawdę czuję się sto lat starsza od ciebie. Oczywiście,
że mogę mieć z nim coś wspólnego. I nie zamierzam
zrezygnować ze wszystkiego, czego mnie życie na
uczyło.
- To dlaczego...?
- Lubię mężczyzn, a musisz przyznać, że Chance
jest nadzwyczaj przystojny. Każda z nas może robić
swoje, jeśli chodzi o jego osobę.
- Co to ma znaczyć?
- To, że jeżeli chcesz go mieć, musisz go zdobyć.
Amanda zaniemówiła, ale tylko na chwilę.
- Czy nic z tego, co mówiłam, nie ma żadnego
znaczenia? Nie tylko go nie chcę, ale marzę, aby jak
najszybciej opuścił miasto.
- Posłuchaj. Moim zdaniem potrzebujemy Chan
ce'a, bo może nam pomóc stąd się wydostać. A poza
tym, jest taki... przystojny.
- Czy jeśli coś ci powiem, nie powtórzysz mu?
- Przyrzekam.
Amanda spojrzała w stronę drzwi.
- Lepiej chodźmy na górę. Tam na pewno nikt nas
nie podsłucha. A poza tym strasznie chce mi się pić.
, Wypiła trzy szklanki wody i dopiero wtedy usiadła
na łóżku. Polly usadowiła się na drewnianym krześle
z wysokim oparciem.
- Znów mnie nawiedził ten duch.
Zielone oczy Polly zrobiły się okrągłe ze zdu
mienia.
- Ale przecież to był jeden z tych opryszków.
- Widziałam, jak wczoraj rano odjeżdżali, a tym
czasem duch znów mi się ukazał.
- Na pewno ci się śniło albo wymyśliłaś to. Byłaś
tak zmęczona, że nie mogłaś mieć rozeznania, co się
dzieje. A może to był Chance. - Polly wstała i zaczę
ła przemierzać pokój. - Tak, na pewno. To on składał
ci wizyty. Jest w tym sens. Spytam go.
- Co ty! Przyrzekłaś! Oczywiście, że się bałam,
ale właściwie duch jest nieszkodliwy. A najważniej
sze, że chce nam pomóc.
- Jak?
Amanda pochyliła się do niej i szepnęła:
- Mówił mi, że w tym mieście jest ukryte złoto.
- Złoto?
- Cii. Nie tak głośno. Chcesz, by Chance usłyszał?
Polly przestała krążyć po pokoju. Przystanęła
i spojrzała na Amandę.
- Skąd wiesz, że mówił prawdę? - spytała podnie
cona.
- Nie mam pewności. Zdajesz sobie sprawę, jakie
możemy być bogate? Z tobą chętnie się podzielę, ale
z Chance'em Doyer na pewno nie. Duch powiedział,
że powinnyśmy go wyprawić z miasta.
- Jak?
- Wszystko przemyślałam, kiedy usiłowałam zła
pać jego konia.
- Przecież zabrali go tamci mężczyźni.
- Nie, gniadego nie. Na razie nie powiedziałam
o tym Chance'owi. Z drugiej strony, gdyby się do
wiedział o koniu, nie musiałby tu dłużej zostawać.
Powinnaś przestać mu okazywać zainteresowanie.
Na twarz Polly odmalował się upór.
- Dlaczego?
- Bo może się zdecydować zostać.
- Jak w takim razie chcesz stąd wywieźć złoto?
Amanda się uśmiechnęła.
- Na tym ośle, który gdzieś się kręci po mieście.
- Ale jakoś nigdy się do nas nie zbliża.
- Możemy go zwabić jedzeniem i spętać.
- A dokąd pojedziemy?
- Może duch nam podpowie.
- Och, Amando, naprawdę musisz uważać. To
może być diabeł.
- Wątpię - roześmiała się.
- Złoto. - Polly opadła na krzesło i ponownie się
rozległ trzask szwów. - Psiakrew, to najlepsze słowo.
Amanda nie bardzo chciała się przyznać, lecz chci
wość brała nad nią górę.
- Mam nadzieję, że dziś w nocy duch znów się po
jawi.
- Chyba powinnam ci pomóc. Będę dziś tu z tobą
spała.
- Dzięki ci, Polly. Na pewno będziesz się bała, ale
kiedy go zobaczysz, zmienisz zdanie. Ma naprawdę
bardzo miły głos. Może byś poszła teraz wspomnieć
Chance'owi o koniu?
Polly zachichotała.
- To naprawdę będzie dla mnie przyjemność. Ale
tym razem mnie nie szukaj.
Amanda zmarszczyła czoło.
- Spotkajmy się w domu na kolacji.
Polly znów zachichotała i podniosła się z krzesła.
- Jeżeli mi się uda, to sama będziesz musiała zro
bić sobie kolację. Wiem, że wolałabyś, bym nie miała
z Chance'em nic wspólnego, ale jeden raz nikomu
nie zaszkodzi. I nie martw się, będę milczała jak grób.
Amanda poczuła nagle taką zazdrość, że aż trudno
jej było w to uwierzyć. Jak to jest kochać się z męż
czyzną? Pytanie to zadawała sobie już od kilku lat,
choć uważała, że jest grzeszne.
- Jeżeli on mnie zabije, to umrę z rozkoszy. Nie
złego mamy sąsiada - powiedziała Polly i popatrzyła
na swoją zniszczoną suknię. Nie śmiała spojrzeć na
Amandę. - Idę znaleźć sobie coś w moim rozmiarze
- dodała, wychodząc z pokoju.
Amanda rzuciła się na łóżko. Była naprawdę
wdzięczna Polly, że zgodziła się dziś w nocy spać
z nią w jednym pokoju. Kłamała twierdząc, że się nie
boi ducha. Wprost umierała ze strachu przed ponow
nym spotkaniem. Czy igrała z diabłem, czy były to
majaki senne? Musiała się przekonać.
Jeżeli to rzeczywiście był duch i mówił prawdę
o złocie, to ona na pewno nie zaprzepaści okazji. Jako
osoba bogata będzie mogła sobie pozwolić na wszy
stko, czego zapragnie. Na ładny dom, śliczne stroje.
Ludzie będą patrzyli na nią z szacunkiem. Od dzie-
ciństwa urabiała sobie ręce do łokci. Teraz to mogło
się zmienić.
Przyszło jej do głowy, że dobrze byłoby odłożyć na
miejsce pieniądze, które znalazły w miasteczku. Prze
cież i tak nie było ich aż tak dużo. Ale co zostanie jej
i Polly, jeżeli duch nie przyjdzie i nie znajdą złota?
Amanda szła powoli drewnianym chodnikiem.
Cieszyła się, że wyszła z hotelu, popołudnie było na
prawdę śliczne. Polly pewnie spędza miło czas w to-
warzytwie Chance'a. Niespecjalnie jej to odpowiada
ło, lecz co mogła poradzić? W skrytości ducha przy
znawała, że mógł się podobać każdej kobiecie. Ona
sama nie była pruderyjna, przynajmniej tak uważała.
Często rozmyślała po nocach, jak by to było, gdyby
mogła się kochać z mężczyzną.
Już miała minąć saloon, gdy niespodzianie podjęła
decyzję. Porządne kobiety nie przekraczały progu po
dobnych przybytków, lecz teraz, tu, jakie to miało
znaczenie? Przecież nikt się o tym nie dowie.
Wewnątrz było cicho jak maikiem zasiał, jej kroki
rozbrzmiewały echem w całym pomieszczeniu. Ro
zejrzała się dookoła. Były tam tylko stoły i krzesła,
spluwaczki i schody prowadzące na górę. Czy właś
nie tam mieściły się pokoje prostytutek, jak opowia
dali jej znajomi chłopcy? Wzdłuż ściany w głębi
ciągnął się szynkwas. Za nim wisiało duże lustro, na
którego tle stały butelki, szklanki i kieliszki, obrosłe
pajęczynami. W powietrzu unosił się ten sam zapach
stęchlizny co w sklepach.
Amanda stała rozczarowana. Zadała sobie pytanie,
czego właściwie oczekuje. Pijących mężczyzn i ko
biet kręcących się wśród nich w purpurowych suk
niach? Kiedy po raz ostatni ktoś podniósł tu szklankę
whisky, kiedy dziwki wdzięczyły się do klientów?
Rozglądając się po domach i sklepach, doszła do
wniosku, że miasteczko zamieszkiwali ciężko pracu
jący ludzie. Pozostawione ubrania były przeważnie
robocze, prócz kilku ślicznych sukienek, z których
jedną Polly właśnie zniszczyła, chcąc oczarować
Chance'a.
Już miała wyjść, kiedy jej wzrok padł na mosiężny
pręt biegnący po podłodze wzdłuż szynkwasu. Zacie
kawiło ją to, więc zaczęła sprawdzać, dokąd biegnie
i po co w ogóle jest. Tak doszła do środka szynkwasu
i stanęła naprzeciwko lustra. Uznała, że mężczyźni
pijący przy barze stawiają na pręcie nogi. Oparła się
łokciami o gładki mahoń i patrzyła na butelki whisky.
W pewnej chwili jej wzrok padł na obraz wiszący
w głębi sali. Zaczerwieniła się po uszy. Przedstawiał
kobietę siedzącą na ławce, z wężem w dłoniach. Była
całkiem naga! Wstrząśnięta Amanda odwróciła się,
by uciec z baru, kiedy nagle uderzyła o twardy tors.
Stał przed nią Chance Doyer.
- Co tu robisz?! - wykrzyknęła zaskoczona.
- Widziałem, jak wchodziłaś, więc pomyślałem,
że może razem się czegoś napijemy.
- Napijemy? Ja nie piję. - Jego bliskość wprawia
ła ją w zdenerwowanie.
- To po co tu przyszłaś?
- Chciałam... chciałam... A co cię to ob
chodzi?!
Jeszcze bardziej zbliżył się do niej, musiała się
oprzeć plecami o szynkwas. Nie wiedziała, co po
wiedzieć.
- Dlaczego nie jesteś z Polly? - spytała po
chwili.
- A dlaczego miałbym z nią być?
Miał niski aksamitny głos, czuła na twarzy jego
oddech.
- Bo cię szukała. Chyba powinieneś...
- Polly może poczekać. - Przyglądał się jej gę
stym długim włosom, oczom, z których wyzierał
strach, ale i ciekawość. - Chciałem z tobą porozma
wiać. Na pewno wiesz, jak jesteś ponętna.
- Tak... nie, to znaczy... Już mówiłeś.
Patrzył na jej usta. Pełne i kuszące. Jak by zare
agowała, gdyby ją pocałował?
- Opowiedz mi jeszcze o swoim ojcu - powie
dział.
Usiłowała się odsunąć, lecz oparł ręce o szynkwas
i znalazła się w pułapce. Próbowała w panice coś wy
myślić. Żałowała, że weszła do baru.
- Mój... mój ojciec jest niskim mężczyzną. - To
wszystko, co przyszło jej do głowy.
Chance patrzył z rozbawieniem na zmieszanie
Amandy. Najwyraźniej jego obecność wytrąciła ją
z równowagi. A zawsze była taka opanowana.
- Ciekawe, jak by to było, gdybyś rozpuściła wło
sy, a ja bym przesunął po nich palcami.
- Żądam, byś wziął stąd ręce - powiedziała, lecz
słowa te nie zabrzmiały dostatecznie stanowczo.
- A co będzie, jeśli tego nie zrobię?
- Na pewno nie będziesz taki... taki, żeby
mnie...
- Żeby co? Żeby cię pocałować? Żeby pieścić
twoje ciało i delektować się nim tak długo, aż dłużej
już nie wytrzymam, i zacznę się z tobą kochać?
Amanda oniemiała.
- Jestem damą - szepnęła wreszcie. - Dżentelme
ni nie mówią damom takich rzeczy.
- Dżentelmeni? Zapewniam cię, moja droga, że ja
nie jestem dżentelmenem.
Pochylił głowę tak, by nie miała wątpliwości, że
chce ją pocałować. Zamknęła oczy, ręce zacisnęła na
fałdach spódnicy, chcąc pozostać obojętna, kiedy nie
nawistne usta jej dotkną. Lecz on zaczął delikatnie
całować jej oczy i kąciki ust. Po chwili pieścił języ
kiem jej wargi.
- Cholera, cudownie smakujesz.
Teraz dotknął ich ustami. Aż zakręciło jej się
w głowie. Chciała zaprotestować, lecz w tej samej
chwili poczuła, że jego język wślizguje się pomiędzy
jej wargi. Dostała gęsiej skórki. Kiedy w końcu lekko
się odsunął, chciała go wysłać do diabła, i poczuła, że
nie jest w stanie wymówić słowa. Jeszcze żaden męż
czyzna tak jej nie całował. Pocałunek sprawił, że
przestała się opierać.
Chance widząc, że dziewczyna ma wciąż zamknię
te oczy i rozmarzony wyraz twarzy, miał ochotę nadal
ją całować i pieścić, lecz musiał załatwić coś waż
niejszego.
- No, a teraz... chyba że wolisz, bym to konty
nuował, panno Amando, a jeśli nie, to zdradź mi,
gdzie jest mój koń. Przy okazji powiedz mi też, dla
czego zatrzymałyście się z Polly w Springtown.
- Co? - spytała zdumiona.
- Chyba słyszałaś.
Szybko odzyskując przytomność umysłu, spojrzała
mu prosto w oczy... Ten drań całował ją tylko po to,
by wyciągnąć informacje!
- Panie Doyer, nie musiał pan zadawać sobie tyle
trudu - powiedziała wściekła. - Mogłeś po prostu od
razu zapytać. Jeżeli chcesz odzyskać konia, to musisz
go znaleźć i złapać. Mówiłyśmy ci, że konie uciekły,
i tak było naprawdę. - Dlaczego on się nie odsuwa,
pytała siebie w duchu. Cały czas czuła ciepło jego
ciała. - Kiedy bandyci odjeżdżali, nie wzięli ze sobą
gniadego. Można więc się domyślić, że gdzieś sobie
biega. A jeśli chodzi o to, dlaczego tu zostałyśmy, to
powód był prosty: nie miałyśmy czym odjechać. Dla
tego ukradłyśmy konie.
- No dobrze, mogę przyjąć, że to prawda... na ra
zie. - Zdjął ręce z szynkwasu i cofnął się. - No, mo
że w końcu się czegoś napijemy?
- Przecież mówiłam, że nie piję. A nawet gdy
bym piła, to nie z takimi jak ty. - Ruszyła w stronę
drzwi.
- Oj, oj! - Chwycił ją za ramię i okręcił dookoła.
- Co ci się we mnie nie podoba? O co ci chodzi? Do-
Skan Anula, przerobienie pona.
trzymałem słowa, że nie zrobię wam nic złego, jeżeli
wy zostawicie mnie w spokoju.
- No właśnie, dlatego ci nie ufam. Powtarzasz, że
dasz nam spokój, a potem zmuszasz do odpowiedzi
na swoje pytania. A może tak ty sam byś mi odpo
wiedział na kilka?
Chance oparł się o szynkwas.
- To pytaj.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Mówiłem ci, że tropiłem tę bandę.
- To dlaczego teraz tu siedzisz, zamiast ją dalej tropić?
- Z tego samego powodu co wy: nie mam konia.
Ale nie śpieszy mi się. Oni posuwają się naprzód po
woli. - Przesunął po niej wzrokiem. - Muszę przy
znać, że zaczyna mi się tu podobać.
- To daj nam swojego konia. Przynajmniej my
wyjedziemy.
- Nawet jeżeli go złapię, nie sądzę, bym miał
ochotę wam go podarować.
- Rozumiem. - Zabierała się do odejścia. - Mam
nadzieję, że będziesz miał okropny dzień.
- Jeżeli to cię interesuje, to za jakąś godzinę idę
się wykąpać w jeziorze. - Uśmiechnął się znacząco.
- W życiu nie znałam bardziej mizernej imitacji
mężczyzny.
- Nie wyciągaj pochopnie wniosków, zanim bę
dziesz miała mnie z kim porównać. - A kiedy prze
stąpiła próg, dodał: - Nie musisz uciekać. - I wybu
chnął śmiechem.
- Ciekawe, dokąd Chance poszedł, kiedy wy
szłam z baru - powiedziała Amanda, kładąc się na
łóżku obok Polly.
- Nie wiem i nic mnie to w tej chwili nie obcho
dzi. Przeraża mnie myśl o duchu. - Polly włożyła
czepek. - Może źle, że postanowiłam tu z tobą spać?
- Przecież nic ci się nie stanie. Chcę mieć po pro
stu pewność, że to mi się nie śni. Zdmuchnij świecę
i śpijmy. Obudzę cię, kiedy się pojawi.
- Jestem pewna, że nie zmrużę oka.
Po kilku minutach Amanda usłyszała równy oddech
przyjaciółki. Sama postanowiła czuwać. Musiała się
upewnić, czy naprawdę widuje ducha, czy to sen.
Myślała o rozmowie, jaką prowadziły z Polly przy
kolacji. Przyjaciółka dąsała się, bo od rana nie wi
działa Chance'a. A kiedy się dowiedziała, że Amanda
już powiedziała mu o koniu, jeszcze bardziej się za
sępiła.
Amanda doszła do wniosku, że zupełnie nie rozu
mie Polly, która po chwili już się rozpogodziła i za
częła żartować, że lepiej by było, gdyby miały więcej
mężczyzn do dyspozycji. Kiedy zaś Amanda jej opo
wiedziała, jak Chance wydobył od niej wiadomość
o koniu, zaczęła jej wmawiać, jakie to ma szczęście,
że jest taka zimnokrwista.
Amanda przewróciła się na drugi bok. Matka po
wtarzała, że na cudzołóstwo pozwalają sobie tylko
prostytutki i mężczyźni. Dla porządnej mężatki obo
wiązki małżeńskie to był ciężar, który musiała
dźwigać. Odkąd Amanda skończyła piętnaście lat,
poszukiwacze złota często próbowali skraść jej cału
sa. I niektórym nawet to się udało. Ich pocałunki były
nijakie i niewiele ją obeszły. W obecności Chance'a
działo się z nią coś dziwnego. Całował ją naprawdę
cudownie, wcale nie chciała, by przestał. Nabrała
ochoty, by się przekonać, czy rację miała matka, czy
Polly.
Położyła się na wznak. Zaczęła sobie przypomi
nać, jak Chance wyglądał nago. Widziała jego przy
stojną twarz, szczupłe biodra, długie silne nogi i...
Czy to by bolało? Był taki duży! Polly to nie martwi
ło. Zaraz jednak skarciła się za te myśli.
Znów przekręciła się na bok i próbowała myśleć
o złocie, lecz bez przerwy widziała zielononiebieskie
oczy Chance'a, oczy o śmiałym spojrzeniu. Powracał
obraz całej jego postaci. Z pewnością opanował sztu
kę czarowania kobiet. Musiała to przyznać, choć
przecież miała go za nic.
Wygramoliła się z łóżka i podeszła do okna. Na
dworze panowały zupełne ciemności. Ile lat jeszcze
zamierzała czekać, zanim pozna przyjemności, któ
rych mogą doznawać kobiety i mężczyźni? Czy
Chance miał ochotę dzielić z nią łoże? Przecież to
właśnie on wzbudził w niej płomień pożądania. Był
stworzony do tego, by ją nauczyć życia. Kiedy wyje
dzie z miasteczka, już więcej go nie zobaczy. Nikt się
nie dowie.
Z drugiej strony jednak mógł ją całować, ale nie
mieć ochoty na nic więcej. Przecież nie posunął się
dalej. Czy naprawdę chciała oddać mu swoje dzie-
wictwo, o którego zachowaniu dla męża matka tyle
mówiła? A jeżeli potem nigdy nie znajdzie mężczy
zny, który będzie chciał się z nią ożenić?
Wściekła na siebie, wróciła do łóżka. Polly poru
szyła się, ale nie obudziła. Amanda przymknęła oczy,
usiłując przemóc w sobie pragnienie, którego dotych
czas nie znała, nawet nie rozumiała. W końcu zapadła
w niespokojny sen.
Kiedy się obudziła, zerknęła w stronę okna, zdu
miona, że zaczyna świtać. Z goryczą pomyślała, że
duch okazał się tylko sennym majakiem. Naprawdę
była niemądra. Miała przed sobą niełatwe zadanie, bo
musiała powiedzieć Polly, że ich marzenia o bogac
twie się nie ziszczą. Znajdowały się w tym samym
punkcie, w którym były, kiedy tu przyjechały. Wszy
stko wskazywało na to, że Chance jest ich jedyną
szansą na wydostanie się z miasteczka.
Rozdział szósty
Chance wyruszył na poszukiwania konia o świcie.
Przyjemny, poranny chłód zmienił się po kilku godzi
nach w upał. Przemierzył okoliczne wzgórza i doliny,
zdążył się zmęczyć i spocić, a nie natrafił nawet na
ślad zwierzęcia. Chwilami zastanawiał się, czy
Amanda go nie okłamała, nie ustawał jednak w po
szukiwaniach. Bez konia utknie na dobre w tym wy
marłym miasteczku.
Stanął na wielkim głazie, zdjął kapelusz i wytarł
czoło. Rozglądając się po porosłej trawą dolinie, uj
rzał w oddali pasące się zwierzę. Włożył z powrotem
kapelusz na głowę, by ją osłonić przed prażącym
słońcem. Wcale nie miał pewności, czy to jego Ka
ktus. Wsunął w usta dwa palce i zagwizdał. Ostry
dźwięk przeszył powietrze i odbił się echem od oko
licznych skał. Koń podniósł łeb. Chance wyraźnie zo
baczył znajomą czarną grzywę i gruby ogon. Ponow
nie zagwizdał. Odpowiedziało mu znajome rżenie,
zszedł więc z głazu i ruszył w stronę Kaktusa.
Koń zerwał się i pogalopował, chcąc powitać swe
go pana. Chance odetchnął z ulgą. Słyszał chara
kterystyczny odgłos kopyt uderzających o ziemię.
Najwyraźniej ogier pogubił podkowy, lecz poza tym
wydawał się w doskonałej formie.
Koń zatrzymał się, wyciągnął muskularną szyję
i czule skubnął pierś Chance'a, który głaskał go po
aksamitnym pysku. Naprawdę wiele razem przeżyli,
a kiedyś Kaktus uratował mu życie.
- No co, staruszku - przemówił pieszczotliwie
Chance - dość długo się nie widzieliśmy, co?
Koń potrząsnął łbem, jakby rozumiejąc jego słowa.
- Przede wszystkim musimy się zająć twoimi ko
pytami, inaczej będziesz miał kłopoty.
Zarzucił koniowi na szyję pętlę z grubej liny. Przy
trzymując jej końce, chwycił się obiema rękami grzy
wy Kaktusa i wskoczył mu na grzbiet. Ruszył na po
łudnie, bo w miasteczku Murphys mógł podkuć ko
nia. Ogier, który przez kilka dni przyzwyczaił się do
swobody, teraz wierzgał, lecz Chance'owi udało się
go szybko poskromić i poprowadzić kłusem.
Przejeżdżając jakiś kilometr od Springtown,
Chance miał okazję przekonać się, jak dobrze ukryte
jest to miasteczko. Zbudowano je bowiem u podnóża
skalistego zbocza, w małej górskiej dolinie, a od stro
ny drogi zasłaniały je drzewa. Leżało całkiem na ubo
czu. Nikt nie miał o nim pojęcia, chyba że, podobnie
jak Gus, ktoś celowo zboczył z głównego traktu.
Chance odzyskał konia i rewolwer, mógł więc ru
szyć w drogę. A złoto? Nadal spoczywało w starej
skrzyni, dobrze ukryte w domu, w którym zamiesz
kał. Nie mógł machnąć ręką na taki majątek.
Zaśmiał się złośliwie, przypominając sobie, jak po-
wiedział Polly, że nie wie, gdzie leży Sacramento.
Wprowadził ją w błąd, bo był wściekły, że one nie
chciały mu wyjaśnić, jak znalazły się w Springtown.
Dodał nawet, że do Angels Camp mają trzy miesiące
drogi, by się przekonać, jak Polly zareaguje. A pra
wda była taka, że Angels Camp oddalone było od
Springtown niewiele więcej niż jakieś dziesięć kilo
metrów, Murphys zaś jeszcze mniej. Polly jednak
uwierzyła i nie zadawała już pytań.
Te dwie kobiety stanowiły dla niego zagadkę.
Amanda naopowiadała mu, że potrzebne im były ko
nie. A przecież po drodze musiały minąć kilka mia
steczek, chyba że przybyły z północy. Polly plotła coś
o Columbii, coś, co w ogóle było pozbawione sensu.
Cóż, widocznie miały swoje powody, by pozostać
w Springtown. To nie jego sprawa.
W Murphys Chance skierował się wprost do kowa
la. Chciał jak najszybciej zadbać o kopyta Kaktusa,
aby czym prędzej wrócić do Springtown, zabrać złoto
i ruszyć w pościg za Gusem i jego synalkami.
- Co pana sprowadza? - powitał go kowal.
- Trzeba podkuć mojego konia.
- Ma pan szczęście. Akurat nie jestem zajęty, więc
zaraz mogę się do tego zabrać. - Podniósł kopyto Ka
ktusa. - No tak, najwyższy czas. Nie ma pan siodła
ani wodzy?
Chance uśmiechnął się do potężnego mężczyzny.
- Nie ukradłem go, jeśli o to chodzi. Nikt poza
mną by na nim nie usiedział. Próbowałem w złym
miejscu przeprawić się przez rzekę Stanislaus. Myśla
łem, że już po mnie. Nie wiem, jak spadło siodło, ale
przynajmniej ja i koń się uratowaliśmy. - Chance
wsunął z powrotem kapelusz na głowę i rozejrzał się.
- Dlaczego nie płynął pan promem Parrotta?
- Byłem za daleko na północ. Mogę tu kupić
uprząż?
- Dwie przecznice dalej.
- A gdzie jest saloon?
- Minął go pan. Naprawdę piękne zwierzę - po
wiedział kowal, klepiąc Kaktusa. - Może chce pan go
sprzedać?
- Skądże, w życiu takiego nie znajdę.
- Dokąd pan jedzie?
- Do Springtown.
Kowal roześmiał się, pokazując żółte zęby.
- To najlepszy żart, jaki dziś słyszałem - powie
dział w końcu.
- Czemu pan tak mówi?
- Bo takiego miasta nie ma.
Chance zdziwił się. Przecież dopiero stamtąd przy
jechał.
- Panie, jeśli ktoś naopowiadał panu o Spring
town, to chciał po prostu wystrychnąć pana na dudka.
Tylko żółtodzioby wierzą w tę historyjkę.
- W jaką historyjkę?
- Że naprawdę istnieje Springtown, duch i ukryta
góra złota. - Kowal znów się zaśmiał. - Do diabła, to
tylko takie gadanie poszukiwaczy. Oni wymyślają
różne bajdy i zaklinają się, że to prawda. Nigdy w ży-
ciu nie widziałem nikogo, kto by przyjechał ze
Springtown. Tę historyjkę na pewno wymyślili różni
tacy, co to chcą się pozbyć innych, by dla nich zostało
więcej złota. Na pana miejscu nie zawracałbym sobie
głowy szukaniem tego miasteczka. Ale, ale, przypo
mina mi to historię o...
- Dzięki za informację - przerwał mu Chance. -
Niedługo wrócę po konia.
Chance szedł ulicą i krew pulsowała mu w żyłach.
Czuł się tak po raz pierwszy od czasu, gdy znaleźli
razem z bratem swoją pierwszą żyłę złota. Jedno było
pewne: wiedział, że Springtown istnieje. A poza tym
Polly chyba coś wspomniała o duchu i złocie. Wszedł
do baru. Nawet gdyby miało mu to zająć cały dzień,
chciał się przekonać, czy spotka kogoś, kto również
wie o tajemniczym mieście.
Wypił butelkę whisky z jakimś staruszkiem i bar
manem, po czym wyszedł z baru. Obaj mężczyźni
opowiedzieli mu mniej więcej to samo, co usłyszał
od kowala. Chance nie wierzył w ducha, lecz co do
złota, to przecież miał absolutną pewność, że istnieje.
Teraz już wiedział, dlaczego te dwie kobiety zatrzy
mały się w opuszczonym miasteczku. Albo wiedzia
ły, gdzie ukryto złoto, albo go szukały. Niestety, bar
dzo się rozczarują, jeżeli myślą, iż wezmą je dla sie
bie. Miał szczery zamiar dobrać się do bogactw.
Wrócił do kowala. Koń był już podkuty.
- Myślałem, że już pan nie przyjdzie.
- Zatrzymałem się w barze. Ile płacę?
Dał kowalowi żądaną sumę i wskoczył na konia.
- Gdzie tu jest stajnia? Chyba zatrzymam się na
kilka dni.
- Prosto, a potem pierwsza w lewo. Może zasta
nowił się pan i sprzeda jednak konia?
- Nigdy w życiu. - Zawrócił Kaktusa i ruszył
ulicą.
Opuszczając Murphys, był bardzo zadowolony. Opła
cił dwumiesięczny pobyt Kaktusa w stajni, a potem wy
najął dereszowatego wałacha i na nim wyjechał z mia
steczka. Stajenny o haczykowatym nosie nawet nie
mrugnął, gdy Chance spytał go, czy wałach sam wróci
do stajni, jeżeli puści się go wolno. Wyjaśnił, że ma mały
szyb złota i nie chce, by ktoś go wyśledził, konia więc
potrzebuje tylko po to, by tam dotrzeć.
Jakiś kilometr przed Springtown Chance zsiadł
z wałacha, klepnął go mocno w zad i koń pomknął
z powrotem do domu. Chance ruszył do miasteczka
pieszo.
Polly i Amanda siedziały w kuchni, popijały kawę
i liczyły pieniądze. Przez cały ranek biegały od skle
pu do sklepu, zbierając odłożone tam przez Amandę
pieniądze i wiele innych rzeczy.
- Moim zdaniem poszedł sobie - stwierdziła
Amanda, kiedy skończyły liczyć.
Polly mlasnęła językiem.
- Mówiłam ci, że powinnyśmy go poprosić, by
nam pomógł się stąd wydostać.
- A ja twierdzę, że dobrze się stało. Jesteśmy
same.
- Ale kto wie, ile czasu upłynie, zanim ktoś tu
znowu się zjawi? Chance był jedyną osobą, która
mogła nas stąd wydostać - upierała się Polly.
Amanda odrzuciła włosy na plecy. Nie zdążyła się
rano uczesać.
- Nie ma co lamentować. Widziałaś, jak wycho
dził z miasteczka, a na pewno dotychczas nie wrócił.
- Co teraz zrobimy?
Amanda oparła się łokciami o stół. W pierścionku,
który miała na palcu, zamigotało słońce.
- Polly, nie masz ochoty przeszukać domów? Ja
już nie mogę wytrzymać. Mogłybyśmy sobie też po
patrzyć na piękne meble, stroje...
- I biżuterię?
- I biżuterię. To byłoby podobne do poszukiwania
skarbów. Pomyśl tylko o porcelanie i srebrze...
- Brakuje mi mężczyzn. - Polly spojrzała na przy
jaciółkę. - Ale ty nie masz pojęcia, o czym ja mówię.
- Podniosła filiżankę i dopiła kawę. - Brakuje mi tej
atmosfery podniecenia, kiedy mężczyzna wrzeszczy,
że wygrał grubą forsę w karty. Brakuje mi muzyki,
pokera, mężczyzn, którzy by patrzyli na mnie jak na
kogoś, bez kogo nie mogą żyć. Psiakrew, brakuje mi
uczucia, że żyję. Tu nic się nie dzieje. Kiedy Chance
się zjawił, było jeszcze całkiem, całkiem, ale teraz,
bez niego, zaczyna mi się naprawdę nudzić. Przy nim
wszystko wydawało się bardziej interesujące. - Po
stawiła stanowczym ruchem filiżankę na stole. - Mu
szę stąd wyjechać, bo zwariuję.
Amanda usiłowała zrozumieć Polly. Jej odpowia-
dał ten spokój. Nie wiedziała tylko, jak by się czuła,
gdyby przez całe miesiące nie widziała żywej duszy,
albo gdyby nadeszły jesienne chłody.
- Chyba masz rację. Nie możemy tu wiecznie sie
dzieć. Tymczasem spróbujemy schwytać tego osła.
Na nim mogłybyśmy wszystko wywieźć.
Polly skinęła głową i odegnała krążącą jej nad gło
wą muchę.
- Jest okropnie gorąco - powiedziała Amanda. -
Mogłybyśmy wykąpać się w jeziorze. Pójdziesz ze
mną?
- Nie umiem pływać, boję się wody. Przy moim
szczęściu mogłabym się utopić. Nie, chyba pójdę do
baru i czegoś się napiję.
Amanda już miała ją strofować, lecz pomyślała, że
przecież Polly jest dorosła i sama może o siebie za
dbać. Ze zdziwieniem stwierdziła, że zniknięcie
Chance'a zasmuciło ją. Zastanawiała się, czy to mo
żliwe, żeby za nim tęskniła. A może powróciły wszy
stkie wątpliwości i pytania, które usiłowała uciszyć
ubiegłej nocy? Albo było to po prostu rozczarowanie,
że straciła szansę na poznanie tajemnicy miłości? Ale
teraz, co za różnica? Przecież Chance'a już nie było.
- Do zobaczenia - powiedziała do Polly, kiedy ta
wychodziła z kuchni.
Amanda w niezbyt dobrym nastroju ruszyła na ob
chód miasta. Popatrywała na sklepy. Panowała cisza,
tylko podmuchy gorącego wiatru podrywały piach na
drodze. Życie Polly wydawało jej się naprawdę pod
niecające, choć wiedziała, że sama nigdy by nie po-
trafiła takiego prowadzić. Lecz co właściwie w życiu
zrobiła? Nic. Miała już prawie dwadzieścia jeden lat,
a nie przypominała sobie, by przydarzyło jej się co
kolwiek ekscytującego.
Chance wrócił do miasteczka późnym popołud
niem. Panował taki skwar, że -jak zwykło się mówić
- można było smażyć jajka na kamieniu. Przez ostat
nie kilka tygodni nachodził się więcej niż przez całe
życie.
Przystanął przy studni, wyciągnął wiadro i wypił
kilka haustów zimnej wody. Rozejrzał się po ulicy,
zastanawiając się, gdzie są kobiety. Ulicą przemknął
wiatr, podrywając piasek, trzaskając okiennicami.
Poza tym w miasteczku panował spokój. Postanowił
wziąć sobie z baru butelkę whisky i popływać
w chłodnym jeziorze. Nazajutrz rano miał zamiar za
brać się do szukania kopalni złota.
Kiedy wszedł do baru, przez chwilę nic nie widział
w mroku. Ruszył za szynkwas po butelkę, kiedy na
gle na schodach rozległ się śmiech Polly. Miała na
sobie wspaniałą krótką amarantową sukienkę, której
kolor podkreślał rudą barwę wzburzonych włosów.
W jednej ręce trzymała duży wachlarz ze strusich
piór, którym się zamaszyście wachlowała. W drugiej
- butelkę whisky.
- Patrzcie, patrzcie państwo, kogo my tu widzimy.
- Chance uśmiechnął się szeroko.
- O, Chance! - wykrzyknęła zachęcającym to
nem. Potknęła się i omal nie spadła ze schodów,
lecz chwyciła się poręczy, wyprostowała i zaczęła
schodzić, kołysząc kokieteryjnie biodrami. - Myśla
łam, że cię tu nie ma. - Podniosła butelkę. - Może się
ze mną napijesz?
- Z przyjemnością, ślicznotko. - Bawiło go to
przedstawienie. Podszedł do niej, kiedy już stanęła
u podnóża schodów, wziął ją za rękę, poprowadził
do stolika i odsunął jedno z krzeseł, żeby mogła
usiąść.
- Och, jak mi się podobają twoje maniery. Gdzie
się podziewałeś, Chansie Doyer? Brakowało mi cie
bie. - Polly usiłowała zatrzepotać rzęsami, ale jakoś
nie udało jej się zrobić tego jednocześnie obiema po
wiekami. - Wiesz, co jest na górze?
- Nawet się nie domyślam.
Polly pociągnęła z butelki i podała ją Chance'owi.
- Pokoje z łóżkami. Może byśmy z nich skorzy
stali?
- Chyba nic nie sprawiłoby mi większej przyje
mności, ale mam wrażenie, że nie uda ci się wejść
z powrotem na górę.
- Owszem, uda mi się.
- Może jednak posiedzimy tu chwilę i porozma
wiamy? Jestem wykończony szukaniem konia. Na
górze mógłbym cię rozczarować, a tego bym nie
chciał.
- O, na pewno mnie nie rozczarujesz. No dobrze,
porozmawiajmy. Przynajmniej przez chwilę. Jak to
się stało, że całowałeś się z Amandą?
Uśmiechnął się.
- A więc ci powiedziała. Zachowywała się nie
uprzejmie, wobec tego chciałem wyrównać rachunki.
- Amanda nie ma doświadczenia w tych spra
wach, lepiej zostaw ją w spokoju. Ja natomiast wiem,
jak zadowolić mężczyznę.
- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
I muszę przyznać, że jesteś w stu procentach kobietą.
Wiesz, kiedy szukałem rano konia...
- No i znalazłeś?
- Niestety, nie. Może ty mi wyjaśnisz, dlaczego
Amanda tak nieprzyjaźnie mnie traktuje. - Wypił du
ży haust whisky i odstawił butelkę.
Polly zaczęła się wachlować, lecz po chwili prze
stała, bo pióra łaskotały ją w nos.
- Chyba przesadzasz. Najlepiej będzie, jak zosta
wisz ją w spokoju. To ostrzeżenie. Amanda jest moją
najlepszą przyjaciółką... jedyną w moim życiu przy
jaciółką... i zabiję każdego, kto będzie próbował ją
skrzywdzić. Jest dla mnie bardzo dobra.
- Polly, przecież wiesz, że żadnej z was bym nie
skrzywdził. - Poklepał ją po dłoni. - To nie leży
w mojej naturze. Naprawdę nie wiem, co ona ma do
mnie.
Polly oczy same się zamykały. Z trudnością formu
łowała zdania.
- Myślała, że jesteś taki sam jak ci, co tu przy
jechali i mówili o obrabowaniu Wells Fargo w Co
lumbii.
Ta wiadomość wydała mu się bardzo interesująca.
Może tym razem Gus dostanie za swoje.
Polly westchnęła głęboko.
- A potem, kiedy duch powiedział jej o złocie,
wcale nie chciała, byś się o tym dowiedział. Miałam
ci o tym nie mówić, ale teraz to już nieważne. - Po
chyliła się i wsparła czoło na stole.
- No, Polly, napij się jeszcze.
Dziewczyna podniosła głowę.
- Dlaczego to teraz już nie jest ważne? - spytał.
- Bo nie ma tu złota. To wszystko było snem. -
Oczy jej się zamknęły.
Był dla niej pełen uznania. Nawet pijana usiłowała
go przekonać, że to tylko wymyślone bzdury.
- Gdzie jest teraz Amanda? - spytał.
- Nad jeziorem.
Głowa dziewczyny opadła i tylko dzięki reflekso
wi Chance'a nie uderzyła mocno o blat.
Zaniósł ją na górę, położył na łóżku i wyszedł
z baru. Sądząc po reakcji Polly, obie musiały uznać,
że zniknął z miasteczka na dobre. Mając nikłą na
dzieję, że Amanda rzeczywiście kąpie się w jeziorze,
ruszył w tamtym kierunku.
Drogę przez zarośla pokonał najciszej, jak potrafił.
Chciał się zorientować, co Amanda robi nad jeziorem.
Nie oczekiwał jednak, że będzie się kąpała.
Natychmiast wyszedł z ukrycia, stanął na piasz
czystym brzegu i otwarcie wpatrywał się w ciało
Amandy, oblepione mokrą koszulą i pantalonami.
Stała ledwie po kolana w wodzie, wyraźnie było wi
dać sterczące brodawki i długie nogi. W jej jasnopiw-
nych oczach pojawił się strach, wycofała się na głęb-
szą wodę. Wiedział, że powinien odejść, lecz stanął
jeszcze bliżej brzegu.
Nigdy w życiu nie wziął kobiety siłą i teraz też nie
zamierzał. Ku swemu zaskoczeniu poczuł przypływ
dojmującego pożądania. Zmusił się jednak, by odejść.
Ledwie się odwrócił, usłyszał plusk wody i kobiecy
okrzyk. To Amanda poślizgnęła się i upadła na plecy.
Zniknęła pod wodą, wynurzyła się i zaczęła trzepać
rękami i kaszleć. Po chwili znów jej głowa zniknęła
pod wodą.
Kiedy wynurzyła się po raz drugi, zdał sobie spra
wę, że ona nie potrafi pływać. Ściągnął szybko buty
i wbiegł do wody. Sięgała mu już do pasa, zanurzył
się i zaczął płynąć, wypatrując dziewczyny. Dał nur
ka, szukał jej pod wodą. Wynurzył się, aby nabrać po
wietrza w płuca, znów zanurkował, na dobre przera
żony. Już miał ponownie wypłynąć na powierzch
nię, kiedy nagle poczuł mocnego kopniaka w plecy,
a za sekundę następnego. Ledwie mógł utrzymać się
pod wodą, brakowało mu powietrza, mocnym ru
chem nóg odepchnął się tak, by móc się wynurzyć,
gdy tymczasem coś znów go kopnęło, tym razem
w głowę.
Kiedy wreszcie wypłynął na powierzchnię, był
wściekły. Zatoczył prawie pełne koło, gdy nagle do
strzegł napastnika - Amanda wprawnymi ruchami pły
nęła do brzegu. Ruszył za nią, lecz kiedy znalazł się na
płytkiej wodzie, ona już stała na piasku. Trzymała w rę
ce grubą gałąź. Spieszyła się, by chwycić swoje ubranie,
mimo to obserwowała, co on robi. Płynął najszybciej,
jak potrafił, cały czas patrząc na nią. Była boso, trud
no więc jej będzie przebiec przez zarośla.
Zdając sobie sprawę, że nie ma dość czasu, by włożyć
buty, rzuciła sukienkę i chwyciła gałąź w obie ręce. Bę
dzie się mogła bronić przed nim tylko wtedy, gdy on bę
dzie jeszcze w wodzie. Wbiegła po kostki do jeziora
i czekała. Wyglądał potężnie i groźnie, lecz uznała, że
wszystko jest lepsze niż zostać zgwałconą. Dostrzegła
przecież na jego twarzy wyraz pożądania.
Kiedy podpłynął już dostatecznie blisko, zamach
nęła się gałęzią, lecz Chance podniósł rękę i obronił
się przed ciosem. Drewno popękało na kawałki na je
go potężnym ramieniu. Była bezbronna. Przerażona,
wypuściła z ręki resztkę gałęzi i rzuciła się do ucie
czki. Przebiegła kilka kroków, kiedy chwycił ją za no
gę. Amanda z okrzykiem upadła na ziemię. Przewró
ciła się na bok, wierzgając nogą, by ją uwolnić, lecz
Chance chwycił ją za drugą kostkę. Przyciągnął
dziewczynę do siebie. Krzyczała wbijając palce
w piach, lecz miękkie podłoże nie dawało jej żadnego
oparcia. Chance mógł w końcu położyć się na niej.
Plunęła mu w twarz, rzucała głową w prawo i w le
wo. Dyszała ciężko, oczy miała szeroko otwarte,
wpatrywała się w twarz mężczyzny, nienawidząc go
za to, że ma nad nią przewagę.
Chance podniósł głowę, zadowolony, że przynaj
mniej przestała krzyczeć.
- Co ty, do diabła, tam wyrabiałaś? Gdybyś była
mężczyzną, złamałbym ci kark za udawanie, że nie
umiesz pływać!
Amanda zacisnęła usta i patrzyła na niego bez sło
wa. Nie chciała, by się zorientował, że umiera ze stra
chu. Ledwie dyszała, jego mokre ciało wgniatało ją
w ziemię. Zielononiebieskie oczy wpatrywały się
w nią badawczo. Była przerażona. Walkę uznała za
bezsensowną, mogła tylko czekać i mieć nadzieję, że
on w końcu przyjmie taką pozycję, w której będzie
mogła kopnąć go w krocze.
- Cholera! Odpowiedz mi!
- Chciałeś mnie zgwałcić! - wyszeptała.
- Zgwałcić?
- Do diabła, trudno mi złapać oddech!
Chance stoczył się na ziemię. Silną ręką jednak na
dal trzymał dziewczynę w talii, by mu nie uciekła.
- Może miałem ochotę skłonić cię do czegoś, ale
nigdy nie myślałem o tym, by cię zgwałcić.
- To mnie puść.
- Mam ci pozwolić odejść? Przecież wcale mi się
nie śpieszy, a o ile wiem, ciebie też nic nie wzywa do
obowiązków.
Serce Amandy załomotało. Niski głos Chance'a
bardziej ją przerażał niż jego krzyki. Oboje byli mo
krzy, mimo to czuła żar bijący z jego ciała. Uprzyto
mniła sobie też, że jest prawie naga.
- Polly zacznie się martwić i będzie mnie szukała.
Chance wiedział, że to nieprawda, Polly przez wie
le godzin będzie po prostu spała.
- Jakoś sobie z tym poradzimy - odparł spokoj
nie, mimo że nadal był na nią wściekły. Podniósł się
na łokciu, by się jej przyjrzeć, powoli przesunął ręką
po jej płaskim brzuchu, żebrach i zatrzymał się tuż
pod pełnymi piersiami. - Amando, czy miałaś męż
czyznę?
Patrzyła na niego w milczeniu.
- Zastanawiałaś się kiedyś, jak by to było kochać
się z mężczyzną?
Zacisnęła zęby. Chciała mu się wyrwać, lecz bez
trudu ją przytrzymał.
- Nie wiem, dlaczego tak się denerwujesz - po
wiedział łagodnie. - Gdybym chciał cię zgwałcić, już
bym to zrobił. A widzisz, jeszcze niczego nie próbo
wałem.
- Dotykasz mnie, mówisz o rzeczach, o których
przyzwoite kobiety nie rozmawiają, a poza tym, do
diabła, jesteśmy niemal nadzy!
Uśmiechnął się.
- Zgoda, ale „niemal" to nie to samo co „na
prawdę".
Miał rację. Gdyby chciał ją zgwałcić, już dawno
by to zrobił. Nagle przestała się czuć taka zagrożona,
była teraz pewna, że jakoś sobie poradzi.
- A więc dobrze, przepraszam. Zrozum, musiałam
się bronić. Na moim miejscu postąpiłbyś tak samo.
A teraz propozycja. Ponieważ mamy mieszkać w tak
niewielkiej odległości od siebie, chyba najwyższy
czas, byśmy zaczęli się zachowywać bardziej po
przyjacielsku. Mam dobrą wolę, a ty możesz ją oka
zać, pozwalając mi wstać.
- Bardzo bym chciał być twoim przyjacielem, ale
tak jak powiedziałem, wcale mi się nie śpieszy. -
Przesuwał palcami tuż pod jej piersią. - Jak to mo
żliwe, byś nigdy nie pozwoliła kochać się
mężczyźnie?
Amanda nie śmiała się poruszyć.
- To mężczyzna zaznaje przyjemności, przyzwoi
ta kobieta nie. Może byś tak...
Chance pochylił głowę i zaczął ją delikatnie sku
bać w ucho.
- Rozumiem więc, że przyzwoite kobiety nie są
w stanie odczuwać fizycznej przyjemności.
- Zostaw moje ucho - rozkazała, usiłując wykrę
cić głowę. Nie chciała odczuwać przyjemności, jaką
dawała jego pieszczota.
Chance zamierzał tylko wyrównać z nią rachunki,
lecz teraz sprowokowała go swymi dziwacznymi
stwierdzeniami.
- Mówisz więc, że jako dama nie możesz odczu
wać pożądania?
Odwróciła lekko głowę na bok, ukazując biały
łuk szyi. Chance zaczął pieścić tę piękną szyję języ
kiem i wargami. Dziewczyna oddychała coraz szyb
ciej.
- Mam tego dość! - krzyknęła i przekręciła się na
bok, usiłując go odepchnąć, ale wbrew sobie znalazła
się w jego ramionach, a jego twarz niemal dotykała
jej twarzy. Chciała się odsunąć, lecz wtedy mocno ją
przytulił. Rękę zsunął na jej pośladki. Była przerażo
na, przyciągnął ją tak mocno do siebie, że ledwie
mogła oddychać. - Przestań! Mówiłeś, że mnie nie
zgwałcisz!
- I wcale nie mam tego zamiaru. Czy niepokoi cię
bliskość mężczyzny?
- To nie jest odpowiednie zachowanie. I sam
o tym wiesz.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Jakie pytanie?
Miał niezwykłe oczy. Z trudem odwróciła wzrok.
Objęła spojrzeniem jego nie ogoloną brodę, pełne
usta, które przypomniały jej o gorącym pocałunku.
Nabrała powietrza, wdychając zapach jego skóry,
osobliwie miłą woń wody z jeziora i słońca.
- Pytałem, czy jako dama nie odczuwasz pożą
dania?
Położył dłoń na jej piersi, pieścił jej ciało. Przesu
wał kciukiem po wrażliwej brodawce, aż poczuła
dreszcz w dole brzucha.
- Co robisz? Zostaw mnie! - Szarpnęła jego rękę.
- A co to za różnica, moja słodka? Przecież mó
wisz, że damy nie odczuwają pożądania. Pamiętasz,
że to przyjemność, którą przeżywają tylko
mężczyźni? A ty jesteś damą, prawda?
- Tak - szepnęła, chociaż już nie potrafiła zagłu
szyć w sobie cudownych odczuć, jakich doznawała
za
każdym dotknięciem jego kciuka. Nie chciała się
im poddać, a jednocześnie pragnęła, by pieszczoty
Chance'a trwały bez końca.
- No więc nie ma zmartwienia.
Oniemiała, zamarła. Po prostu zostawił ją w spo
koju. Patrzyła z niedowierzaniem, jak sięga po buty
i wciąga je na nogi.
- Amando, ten, kto ci powiedział, że damy nie od
czuwają tego rodzaju potrzeb, był cholernym kłamcą.
Z otwartymi ze zdumienia ustami patrzyła, jak
Chance znika w zaroślach. Usiadła, nie wiedząc, co
się z nią dzieje. Wczoraj w nocy pragnęła, by ją pie
ścił. Dziś, widząc go na brzegu, była przekonana, że
chce ją wziąć siłą. Wpadła więc w panikę. Gwałt to
zupełnie co innego niż kochanie się. Ale jakie Chance
miał prawo dotykać jej ciała? Żaden mężczyzna nie
miał do tego prawa!
Chwyciła sukienkę, wydała z siebie głośny jęk.
Nadal czuła na sobie jego ręce, jego miękkie drażnią
ce wargi. Miała świetną okazję, aby raz na zawsze się
przekonać, co to znaczy być z mężczyzną, i wszystko
popsuła! Popatrzyła na jezioro i uśmiechnęła się. Już
wiedziała, co chce teraz zrobić. Chance rozpalił
w niej płomień pożądania i jeśli jej się to uda, będzie
miał okazję go ugasić.
Rozdział siódmy
Chance'a nie opuściła wściekłość nawet po powro
cie do domu. Nie był jednak do końca pewien, na ko
go jest wściekły - na Amandę czy na siebie.
Zrzucił buty i poszedł do sypialni się przebrać. Był
zły, że znów spodobała mu się kobieta wyrachowana.
Bo tak właśnie ocenił Amandę. Przybierała świętosz
kowate miny, powtarzała, że jest przyzwoitą kobietą,
a na dobrą sprawę obchodziło ją tylko złoto i pienią
dze. Był o tym przekonany.
Chwycił butelkę brandy, którą wziął z baru, i nalał
sobie do kieliszka sporą miarkę. Nie był to najlepszy
trunek, lecz musiał mu wystarczyć. Napił się, wspo
minając Patrycję Turner, pierwszą kobietę, która usi
łowała zrobić z niego głupca. Zupełnie przypadkowo,
tak mu się wówczas wydawało, natknął się na nią,
wychodząc z banku w Auburn. Już po wszystkim zo
rientował się, że od samego początku działała z roz
mysłem, dowiedział się też, że naciągnęła wielu męż
czyzn.
Myślał, że jest damą, a jej brat Logan zamożnym
dżentelmenem. Była nieśmiała, co niezwykle łechtało
jego męską dumę. Kiedy kilka miesięcy później ko-
chali się, wyjaśniła mu, że nie jest dziewicą, gdyż
zgwałcono ją jako młodą dziewczynę. Od tamtego
czasu nie pozwoliła się dotknąć żadnemu mężczyź
nie aż do chwili, gdy on, Chance, wkroczył w jej
życie. Nawet go prosiła, by postępował z nią deli
katnie.
Chance oparł się o kominek i znów się napił. Jakim
głupcem potrafi być mężczyzna! Uwierzył we wszy
stko, co mu powiedziała. Później Logan przyparł go
do muru, oświadczył, że wie o związku Chance'a
z jego siostrą, i zażądał, aby się z nią ożenił. Chance
wcale się nie wzbraniał, uważał Patrycję za subtelną
istotę, która potrzebuje opieki. Uznał również, że czas
się ustatkować i założyć rodzinę. Zwłaszcza że właś
nie jemu i bratu Nedowi dopisało szczęście w poszu
kiwaniu złota. Wybudowali okazały dom, a Chance
oświadczył się Patrycji.
Poczuł teraz, jak na to wspomnienie ogarnia go
gniew. Mieszkańcy Auburn uważali Chance'a i Neda
za dżentelmenów, za filary tamtejszej społeczności.
Ich dom należał do najpiękniejszych w całym miaste
czku. O tym, co się zdarzyło, opowiedział mu brat,
wydając ostatnie tchnienie.
Otóż kiedy Chance pojechał do Sacramento kupić
drugą kopalnię, zjawili się Patrycja z Loganem. Ona
oświadczyła Nedowi, że chce sprawić niespodziankę
Chance'owi i urządzić mu gabinet. Ned zostawił ją
więc samą i przeszedł z Loganem do saloniku na kie
liszeczek, porozmawiać o zbliżającym się ślubie.
W efekcie obaj się upili.
Tymczasem Patrycja przeszukała otwarty sejf i za
brała akty własności kopalni i domu. Po godzinie
podsunęła papiery mocno już podpitemu Nedowi,
prosząc go o podpis jako świadka, że ona oddaje
Chance'owi w zarząd swój majątek. Ned nagryzmolił
podpis, nie czytając dokumentów.
Kiedy po dwóch dniach Ned pojawił się w kopalni,
pracowali tam jacyś obcy ludzie. Zaczął protestować,
lecz któryś z obecnych pokazał mu dokument stwier
dzający, że to on jest teraz właścicielem, że to Logan
Turner załatwił sprawę aktu kupna-sprzedaży. Ned
przypomniał sobie, że Patrycja dawała mu jakieś do
kumenty do podpisu. Jak oszalały pobiegł do biura
prawnego, a tam się okazało, że pozbył się nie tylko
kopalni, lecz także domu. Na aktach własności figu
rowały też podpisy Chance'a, sfałszowane przez Lo
gana, co było sprawą oczywistą. Jak jednak można
było to udowodnić? Ned ruszył na poszukiwania Pa
trycji i Logana, ale już ich nie znalazł w mieście.
Chance nalał sobie następny kieliszek i położył się
na łóżku. Gdyby nie pojechał wtedy do Sacramento,
aby powiększyć swój majątek, lub gdyby nie wpadł
w pułapkę zastawioną przez kobietę o niewinnych
niebieskich oczach, jego rodzony brat nadal by żył.
Przypomniało mu się znowu, jak się czuł, kiedy po
powrocie zastał we własnym domu obcych ludzi. Ne
da nigdzie nie mógł znaleźć. Szeryf powiedział mu,
że ruszył w pościg za parą oszustów.
Chance podążył za nim, lecz było już za późno.
Znalazł Neda w gabinecie doktora w Grass Valley.
Był umierający, postrzelono go dwukrotnie w plecy.
Zdążył powiedzieć, że odnalazł oszustów, lecz popeł
nił błąd, bo zawrócił po szeryfa. Wtedy Logan strzelił
mu w plecy. Ned obwiniał siebie za całą tę sprawę,
błagał Chance'a o wybaczenie. Ten odparł, że nie jest
niczemu winien, lecz Ned już nie usłyszał tych słów.
Umarł.
Chance rzucił kryształowym kieliszkiem przez po
kój. Patrzył, jak rozpryskuje się na kawałki, a brandy
ścieka po ścianie. Usiadł, podparł głowę rękami.
Tworzyli z bratem zgodny zespół. Po śmierci Neda
musiał pogodzić się z tragedią i żyć dalej. Łatwo po
wiedzieć! Przez rok wędrował od jednego miasteczka
poszukiwaczy złota do drugiego, gnany chęcią zem
sty. Myślał tylko o jednym - żeby odnaleźć i zabić
Patrycję i Logana.
Doszedł do wniosku, że zbrodnicza para jest obda
rzona szóstym zmysłem, w ostatniej chwili bowiem
wymykała się z jego sideł. W końcu ktoś inny wy
mierzył im sprawiedliwość. Być może Chance powi
nien być mu wdzięczny, ale czuł jedynie gorycz i żal
do złego losu, który zabrał mu brata i majątek. Wia
domość o złocie w Springtown wyrwała Chance'a ze
stanu zobojętnienia. Dostrzegł szansę dla siebie. Zdo
będzie złoto, po czym wyjedzie stąd i rozpocznie no
we życie. Amanda na pewno mu w tym nie przeszko
dzi, nawet gdyby knuła i spiskowała.
Amanda ubrana w nocny strój siedziała na skraju
łóżka i w zadumie rozglądała się po pokoju. Wodziła
wokół nie widzącym spojrzeniem, ponieważ głowę
miała zaprzątniętą myślami. Zastanawiała się, jak
skłonić Chance'a do tego, by pomógł jej i Polly wy
dostać się ze Springtown. Musiała również zadecydo
wać, jak z nim postępować. Podobała mu się, Chance
powiedział to wyraźnie. On zaś samą swoją obecno
ścią obudził w niej uczucia, których do tej pory nie
znała, a jego pocałunki i pieszczoty wprost odbierały
jej rozum. Nigdy jeszcze nie była z mężczyzną
i chciała się dowiedzieć, jak to jest. Matka przedsta
wiała jej te sprawy w ciemnych barwach, Polly mó
wiła zupełnie co innego.
Po powrocie znad jeziora długo szukała Polly, za
nim wpadła na pomysł, by zajrzeć do baru. Znalazła
przyjaciółkę na jednym z łóżek w pokoju na piętrze,
chrapiącą głośno, ubraną w wyzywającą suknię. Usi
łowała ją obudzić, lecz nadaremno, narzuciła więc na
nią koc i wyszła. Pamiętała, jak długo ojciec musiał
spać po przepiciu, toteż wiedziała, że Polly nie wsta
nie wcześniej niż nazajutrz rano.
- Nie pozbyłaś się tego niebieskiego ptaka. On
i Polly są siebie warci.
Amanda zesztywniała. To nie był sen. Przecież na
pewno teraz nie spała. Powoli odwróciła głowę.
- Jesteś... jesteś tutaj? - wyszeptała.
Nie dalej niż półtora metra od niej zamajaczyła ja
kaś postać. Amanda wstrzymała oddech, kontury po
staci stawały się coraz ostrzejsze, aż w końcu zoba
czyła mężczyznę tak wyraźnie, jakby był żywy.
O mało nie zemdlała.
Patrzyła w osłupieniu, z niedowierzaniem. Męż
czyzna wydawał się w jej wieku, był też niewiele od
niej wyższy. Miał czarne proste włosy, ciemne oczy
o przenikliwym spojrzeniu, zgrabny nos i czarne,
lekko podkręcone wąsy. Był niebywale przystojny,
a w czarnym surducie, białej koszuli z wysokim koł
nierzykiem i czarnych spodniach wyglądał jak pra
wdziwy dżentelmen. Jedyna skaza, jaką miał, to bli
zna nad lewym okiem.
Amanda zdała sobie sprawę, że wpatruje się w zja
wę z ustami otwartymi ze zdumienia.
- Skąd się tu wziąłeś? - wreszcie spytała.
- To moje miasto. A poza tym ciągnie mnie do
ciebie.
Jego głos nie był taki głęboki jak Chance'a,
lecz zrobił na Amandzie wrażenie. Mężczyzna
miał w sobie coś niebezpiecznego, lecz to tylko do
dawało mu uroku. Splotła dłonie i ułożyła je na ko
lanach.
- Dlaczego ciągnie cię do mnie?
Zaśmiał się łobuzersko.
- Ciągnie mnie do wszystkich pięknych kobiet.
A możesz mi wierzyć, seniorka, że przyćmiewasz
urodą wszystkie znajome mi kobiety.
- Tak? Naprawdę tak myślisz? - Chociaż powta
rzała sobie, że cała ta rozmowa jest naprawdę idioty
czna, poczuła dreszcz prawdziwej przyjemności.
- A twoje ciało...
- Moje ciało?
- Słodka Amando, naprawdę nie powinnaś się
martwić. Przecież jestem tylko duchem, chociaż na
wet duchowi należy się odrobina przyjemności.
Amanda wciąż była oszołomiona.
- Chcesz mi powiedzieć, że patrzyłeś, jak się roz
bieram?
- Wiele razy.
- Absolutnie żądam, byś przestał mnie... pod
glądać!
- Świetnie, ale skąd będziesz wiedziała, że dotrzy
muję słowa?
- Nie będę tego wiedziała, będę musiała polegać
na twoim honorze.
- Moja droga, jak możesz mnie pozbawiać tej od
robiny ziemskich przyjemności, jaką jeszcze mogę się
cieszyć?
Uśmiechnął się czule i ciepło. Rozluźniła się i też
uśmiechnęła.
- Jednak muszę nalegać.
- Masz moje słowo dżentelmena.
- Jesteś Hiszpanem? - spytała, podchodząc do
stolika, aby nalać sobie wody. Całkiem jej zaschło
w gardle, zupełnie jak Polly.
- Nie, ale długo byłem w Meksyku, a czym sko
rupka za młodu nasiąknie... Myślałaś o ukrytym
złocie?
Starała się nie okazać podniecenia, odwracała się
więc do ducha bardzo powoli.
- Tak, myślałam... - Już nie siedział na krze
śle. Rozejrzała się po pokoju, lecz duch zniknął. -
Poczekaj! - szepnęła. - Jak się nazywasz? - Nie by-
ło odpowiedzi, została sama. Po chwili jednak
znów poczuła podniecenie, bo przypomniało jej się
złoto. To nie był sen, a duch okazał się nie tylko
bardzo przystojnym, lecz także czarującym męż
czyzną.
Nie potrafiła na niczym skupić myśli. Odstawiła
szklankę, nie wypiwszy z niej ani łyka. Jak w transie
podeszła do stolika, wzięła szczotkę. Machinalnie
przerzuciła włosy przez ramię i zabrała się do rozcze
sywania. Złoto! Czy było tu dużo złota? Jeśli tak, to
będzie ją stać na wyjazd, dokąd tylko zapragnie, i na
to, by żyć jak królowa. Będzie bogata! Włosy były
bardzo splątane. Ale będąc bogata, będzie mogła
mieć pokojówkę do tego rodzaju usług. Ręka zawisła
w powietrzu. Jak miałaby wywieźć z miasta to złoto?
I dokąd pojedzie? A najważniejsze: jak ma nie dopu
ścić do tego, by znalazł je Chance? Jak nie jeden kło
pot, to drugi.
Obudziła się nagle, usiadła na łóżku. Rozglądała
się po ciemnym pokoju, nasłuchiwała, lecz wszędzie
panowała cisza. Sen był tak przerażający i wyrazisty,
że wydał się jej prawdą. Do tej pory miała przed ocza
mi obraz straszliwej katastrofy: przestraszonych męż
czyzn i kobiety, uciekających w popłochu: krzyki
i strzały, martwe ciała padające na ziemię. Teraz już
wiedziała, że był to jedynie senny koszmar, zmusiła
się więc, by ponownie się położyć. Poczuła się bez
bronna i samotna, zaszyła się więc w koce i usiłowa
ła zasnąć. Nie mogła jednak opędzić się od widoku
dziecka zastrzelonego z zimną krwią. Zasnęła, dopie
ro gdy zaczęło świtać.
Niedawno minęło południe. W sypialni domu,
w którym zamieszkała Polly, Amanda patrzyła, jak
przyjaciółka przebiera się w niebieską bawełnianą su
kienkę.
- Nie potrafię uwierzyć, że nie pamiętasz czegoś
tak ważnego jak to, czy powiedziałaś Chance'owi
o duchu i złocie! - mówiła podniesionym głosem.
- Byłam pijana! I nie krzycz tak, bo pęka mi gło
wa. - Polly zapięła ostatni guzik, pochyliła się i wy
gładziła długą spódnicę. - A gdybym nawet mu o tym
powiedziała, to co za różnica? To wszystko był sen.
- A czy w ogóle coś pamiętasz? Co robiliście
z Chance'em?
- Wątpię, bym coś takiego zapomniała, Amando,
nawet gdybym była sto razy bardziej pijana.
- No więc?
- Nie, do diabła, nic się nie wydarzyło.
Amanda uśmiechnęła się. Wyszły z sypialni.
- Wczoraj wieczorem znów widziałam ducha.
Polly przystanęła tak niespodzianie, że Amanda
niemal na nią wpadła.
- Czy ten duch obudził cię z głębokiego snu? -
spytała Polly z niedowierzaniem.
- Nie, w ogóle wtedy nie spałam.
- Amando, nigdy nie wiem, czy ci wierzyć, czy
nie. Powiedz mi jedno. Jeżeli ten duch istnieje, to dla
czego się nie pokazał, kiedy byłyśmy razem?
- Nie wiem, nie spytałam o to. Ale nie ma powo
du, byś się bała. - Uśmiechnęła się. - Znów mówił
o złocie. Jest ukryte. Dlatego to takie ważne, byś so
bie przypomniała, czy powiedziałaś coś Chance'owi.
Jeśli będzie podejrzewał, że jest tu złoto, nigdy nie
wyjedzie!
- Naprawdę myślisz, że jest tu gdzieś?
- Tak.
- W takim razie zacznijmy poszukiwania.
- Ale wtedy Chance zacznie coś podejrzewać.
Polly potarła skronie.
- Nie potrafię zebrać myśli. Może zrobi mi się le
piej po filiżance kawy.
- Już jest gotowa. Staraj się przypomnieć sobie,
co powiedziałaś Chance'owi.
W kuchni Amanda nalała przyjaciółce kawy.
- Mam plan - oznajmiła, podając jej filiżankę.
- Właściwie to nawet boję cię o to pytać - stwier
dziła Polly, popijając łyk aromatycznego płynu.
- Czekając, aż się obudzisz, miałam czas wszy
stko przemyśleć. Dlaczego Chance wybrał sobie
dom? Dlaczego nie sypia nad barem? Bo zamierza tu
dłużej zostać! Po co? - to istotne pytania.
- Amando, przecież zjawił się kilka dni temu. Za
jakiś tydzień na pewno wyjedzie.
- Nie sądzę. Najpierw myślałam, że został, bo ty
go do tego zachęcałaś, ale teraz uważam, że ma waż
niejszy powód. Jeżeli nie wie o złocie, to na pewno
jest poszukiwany listem gończym i po prostu się
ukrywa.
Każdy łyk kawy pomagał Polly dojść do siebie.
- Może siedzi tu, bo podobnie jak my nie ma ko
nia? Przecież do następnego miasta może być ze sto
kilometrów.
- Wzięłam to pod uwagę, ale potem przyszło mi
do głowy coś, na co powinnam wpaść o wiele wcześ
niej. Są tu szyby, a więc musimy się znajdować w re
jonie, gdzie się poszukuje złota. A to oznacza, że róż
ne miasteczka mogą się znajdować bliżej niż sto ki
lometrów stąd. To również oznacza, że Chance mu
siał przejeżdżać przez nie, a przynajmniej w ich po
bliżu. Myślę więc, że on wie, gdzie leży najbliższe.
- Moim zdaniem znów dajesz się ponieść
wyobraźni.
- Musimy być dla niego miłe.
- Ale wtedy, twoim zdaniem, nie będzie chciał
wyjechać.
- Za kilka dni poprosimy go, by nam pokazał drogę.
- Ale jeżeli jest poszukiwany, to może nie chcieć
się stąd ruszyć.
- Przekonamy go, że jesteśmy bezbronne i jako
mężczyzna powinien nam pomóc. Możemy go też
poprosić, by złapał nam osła. A kiedy dostaniemy się
do jakiegoś miasteczka, oddamy Chance'a w ręce
sprawiedliwości i na zawsze będziemy miały z nim
spokój. Pozostanie nam tylko kupić parę koni i wró
cić do Springtown po nasz wóz.
- Amando, dotychczas żaden z twoich pomysłów
nie wypalił. Dlaczego nie możemy go poprosić
wprost, by nas stąd zabrał?
- Przecież zdobyłam dla nas konie, prawda? To
nie moja wina, że uciekły. Musimy przekonać Chan
ce'a że naprawdę chcemy stąd wyjechać. W prze
ciwnym razie zacznie coś podejrzewać.
Polly nie była przekonana, lecz Amanda miała tak
sugestywny sposób mówienia, że nie potrafiła się
z nią spierać.
Chance pchnął jeden z potężnych bali podpierają
cych wejście do szybu. Wydawało się, że jest w do
brym stanie, chociaż zarastały je chwasty. W trzech
szybach, które już odkrył, chwastów nie było. Nig
dzie nie dostrzegł śladów stóp ani połamanych gałą
zek, które mogłyby wskazywać na to, że niedawno
ktoś do nich wchodził. Odwrócił się, by popatrzyć na
pobliskie skały. Gdzieniegdzie widać było pomarań-
czowożółte belki, lecz to nie oznaczało, że jedynie
tam mogły się znajdować szyby. Główna żyła biegła
głęboko, często więc pozostawiano w skałach stem
ple, aby szyby się nie zawaliły. Nad głową ujrzał
otwory wentylacyjne. Na pewno tu wydobywano
i wynoszono stąd złoto. Wszystko to jednak nie da
wało mu klarownego obrazu sytuacji. Szyby były głę
bokie, niemożliwe, by pracowały tu dwie kobiety.
Może więc wydobywały złoto, wypłukując je z pia
chu w strumieniu. Postanowił ruszyć wzdłuż jego
biegu. Może znajdzie jakieś ślady.
Kiedy Chance wrócił do domu, zapadał zmierzch.
Rzucił się na łóżko, głodny i zmęczony. Nadal nie
miał pojęcia, czy i gdzie Amanda i Polly znalazły
złoto. Był jednak przekonany, że opowieść o ukrytym
złocie jest prawdziwa. A może już zostało wydobyte
albo chodziło o bogatą żyłę, na którą nikt jeszcze nie
natrafił?
Poszukując dziś szybu, uprzytomnił sobie jednak
coś, co mogło być ważne. Otóż kobiety również mo
gły nie wiedzieć, gdzie jest złoto. I właśnie dlatego
nadal tkwiły w miasteczku. Może słyszały tę samą
opowieść i podobnie jak on doszły do wniosku, że
skoro Springtown rzeczywiście istnieje, to musi się
tam gdzieś znajdować ruda złota.
Usłyszał, że ktoś wszedł do domu. Zsunął nogi
z łóżka i usiadł.
- Chance?
Uśmiechnął się pod nosem, wstał i wyszedł na
przeciw gościa.
- Widzę, Polly, że jakoś żyjesz po wczorajszej hu
lance.
Polly podeszła i przesunęła palcem po jego torsie.
- Czułabym się lepiej, gdybyś wczoraj mi towa
rzyszył. Jeżeli chcesz tu zostać jakiś czas, to na pew
no będziesz potrzebował kobiety.
Pomyślał sobie, że Amanda chyba nie opowiedzia
ła przyjaciółce o wydarzeniach nad jeziorem.
- To prawda, ale teraz jestem zupełnie wykończony.
Polly zmarszczyła czoło. Jego słowa brzmiały zna
jomo.
- Czy wczoraj powiedziałeś mi to samo?
- Nie sądzę.
- Hm, później o tym pogadamy. Amanda zau
ważyła, że wróciłeś, i doszła do wniosku, że na pew
no jesteś głodny. Jest nas tylko troje w tym mie
ście, cóż zatem stoi na przeszkodzie, byśmy jadali
razem?
- Odniosłem wrażenie, że nie chce mieć ze mną
nic wspólnego.
- Uznała, że jej podejrzenia są bezpodstawne. Tak
czy siak, kolacja będzie za pół godziny. - Polly ro
zejrzała się po pokoju. Był umeblowany o wiele ład
niej niż w jej domu. - Zjesz z nami? Amanda nawet
upiekła chleb.
- Myślałem, że tylko ty zajmujesz się kuchnią,
a ona nie ma o tym pojęcia.
- Tak, to ja zajmuję się kuchnią, bo... sama nie
wiem, tak wyszło, ale to nie znaczy, że ona nie potrafi
gotować.
- No to cieszę się na wspólną kolację.
- Świetnie, do zobaczenia.
Polly wyszła, kołysząc uwodzicielsko biodrami.
Chance zastanawiał się, co Amanda knuje. Sam
nie rozumiał, dlaczego po raz drugi odrzucił awan
se Polly. Przecież mógłby przyjąć jej wręcz otwar
tą propozycję, zwłaszcza że Polly jest naprawdę
ładna.
Wyciągnął z szuflady czystą koszulę i rzucił ją na
łóżko. Polly mu się podobała, lecz nie pociągała.
Amandy zaś pragnął od pierwszej chwili, gdy tylko
ją ujrzał, choć leżał związany na łóżku, a w ustach
miał knebel. Jej opór wzmagał to pragnienie. Dobrze,
że w końcu oprzytomniał. Nie ufał Amandzie. Jego
brat umarł przez kobietę.
Zapatrzył się przed siebie nie widzącym spojrze
niem. Smutek po śmierci Neda był wciąż dojmują
cy, jakby brat jeszcze wczoraj żył, rozmawiał
z nim... Potrząsnął głową. Myślał o tym tysiące razy,
po co więc znów się dręczyć? Nedowi już nic nie
wróci życia. Jeżeli chce być punktualny, musi się po
śpieszyć.
Chance ucieszył się, widząc na progu Amandę.
Obrzucił ją pełnym uznania spojrzeniem. Do licha,
przecież to najpiękniejsza kobieta, jaką dotąd widział.
Miała na sobie elegancką suknię w kolorze lawendy
z wysokim kołnierzykiem i długimi rękawami, lecz
nawet ta suknia nie była w stanie ukryć smukłego,
kobiecego ciała.
- Cieszę się, że przyjąłeś nasze zaproszenie - ode
zwała się pierwsza. - Powiedziałam Polly, że nie po
winniśmy się kłócić, skoro jesteśmy tu tylko we troje.
Lepiej, byśmy żyli w zgodzie.
Chance szeroko się uśmiechnął.
- Całkowicie się z tym zgadzam.
- Chciałam być z tobą przez chwilę sama, by cię
przeprosić za to, co się wydarzyło nad jeziorem. Zro
zumiałam, dlaczego byłeś wściekły, i mam nadzieję,
że ty rozumiesz, dlaczego zachowałam się tak, a nie
inaczej. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - A poza tym
miałeś rację. Damy też mają uczucia.
Chance niepomiernie się zdziwił, ale zaraz przy-
szło mu do głowy, że to tylko gra, którą Amandą pro
wadzi z sobie wiadomych powodów.
- Dlaczego nie wchodzicie? - rozległo się woła
nie Polly. -Stół nakryty.
- Bardzo przepraszam, miła pani - odkrzyknął
Chance. - Właśnie mówię Amandzie, że już mi ślinka
cieknie na samą myśl o tych wszystkich smakowito-
ściach.
- Chodźcie, chodźcie - ponagliła Polly - kolacja
wystygnie.
Jadalnia zrobiła na nim duże wrażenie. Stół został
przykryty adamaszkowym obrusem. Przy trzech porce
lanowych talerzach położono białe serwetki i srebrne
wyczyszczone sztućce, nie zabrakło także kryształo
wych kieliszków. Półmiski z potrawami dymiły. Na jed
nym przyciągały wzrok słodkie ziemniaki oblane syro
pem, na drugim grube plastry wędzonej szynki, na trze
cim fasolka. Czekały też dwa wspaniałe bochenki chle
ba, specjalny sos oraz wyjęte ze słoika brzoskwinie
w syropie. Chance od lat nie zasiadał do takiej uczty.
- Drogie panie, naprawdę przeszłyście same sie
bie - powiedział szczerze i jak prawdziwy dżentel
men ruszył w stronę stołu, by podsunąć kobietom
krzesła. Ubiegły go jednak i usiadły same.
- Pomyślałyśmy, że najlepiej będzie, jeżeli ty
usiądziesz u szczytu stołu - zaproponowała Amanda.
Widziała na jego twarzy ogromne zadowolenie. Do
piero teraz uznała, że warto było wyczyścić srebra.
Chance poczuł dotkliwy głód na widok tak pysz
nego posiłku.
- Nie wstydź się. - Amanda podała mu półmisek
z dymiącymi kartoflami. - Wszystkiego jest dużo,
jedz, ile chcesz.
Kiedy już nałożyli sobie na talerze, Polly odezwała
się:
- Naprawdę bardzo się cieszę, że odtąd będziemy
razem jadać. Zupełnie jak w rodzinie.
- Ja też się cieszę - dorzuciła Amanda. - Chance,
chcesz piętkę czy kromkę?
- Lubię piętki - odparł z ustami pełnymi szynki.
Nie mógł się nadziwić, że Amanda i Polly są takie
miłe. Na pewno czegoś chcą i już wkrótce o tym się
dowie.
Amanda pokroiła chleb, dbając o to, by piętka była
odpowiednio duża.
- Polly mi mówiła, że szukałeś swojego konia. Na
prawdę mi przykro, że go nie znalazłeś. Przynajmniej ty
mógłbyś stąd wyjechać i przysłać kogoś po nas.
- Koń na pewno jest już gdzieś daleko, cieszy się
swobodą.
- Dziś go też szukałeś? - spytała Polly.
- Cóż, jeszcze nie straciłem nadziei. - Ugryzł kęs
chleba. - Amando, to wyborne.
- Dzięki. - Zauważyła, że się ogolił i przystrzygł
sobie gęste blond włosy. Sięgały mu ledwie za koł
nierzyk koszuli. Jej uwagę przyciągnęły smukłe dło
nie o długich palcach. Ten mężczyzna miał niepra
wdopodobnie piękne ręce.
- Czyżby szanownym paniom śpieszyło się, by
stąd wyjechać?
Amanda milczała zaskoczona.
- Im szybciej, tym lepiej - przyznała po chwili Polly.
Chance nabił kawałek szynki na widelec.
- Mnie się tu podoba i nigdzie się nie śpieszę.
Amanda wzięła głęboki oddech. Jej plan musi się
udać! Dlatego powinna skoncentrować się na najwa
żniejszym.
- A co z tą bandą, którą tropiłeś?
- Może zastrzelą wszystkich trzech, jak napadną
na Wells Fargo.
- Ale dlaczego chcesz tu zostać? - spytała Polly.
- To miasto przypomina cmentarz.
- Nie zrozumcie mnie źle, nie zamierzam siedzieć
tu do końca życia. Chciałbym tylko sprawdzić kilka
szybów w okolicy. - Widział, że jasnopiwne oczy
Amandy stały się czujne.
- Może masz chęć na brzoskwinię? - spytała.
- Wolałbym coś o wiele słodszego. - Roześmiał
się cicho.
- Ale mamy tylko brzoskwinie - odparła. Nakła
dała owoce na talerzyk, lecz ręce jej tak drżały, że
omal wszystkiego nie upuściła na obrus. - Miałyśmy
nadzieję, że pomożesz nam złapać tego osiołka, który
kręci się po miasteczku.
- Dziękuję- powiedział Chance, biorąc od niej ta
lerzyk z owocami.
- Co miałeś na myśli, mówiąc o czymś o wiele
słodszym? - spytała Polly.
- Pomożesz z tym osiołkiem? - naciskała Amanda.
Polly pochyliła się do przodu, całkiem oczarowana
urodą tego mężczyzny, który teraz tylko jej poświęcał
uwagę.
- Chodziło ci o cukierki?
- Słodka jest też ładna kobieta, słodkie są poca
łunki...
- Tak, zgadzam się z tym - przytaknęła z entu
zjazmem Polly.
Amandzie coraz trudniej było się skoncentrować
na realizowaniu planu. Oczami wyobraźni zobaczyła
nagiego Chance'a, co wcale nie pomogło jej kontro
lować rozmowy.
- Pomożesz nam złapać tego osiołka czy nie? -
zapytała ponownie.
Chance wytarł usta serwetką i odłożył ją na kolana.
- Dlaczego to takie ważne? - odpowiedział pyta
niem na pytanie.
- Chcemy się z Polly stąd wydostać. Na osiołka
mogłybyśmy wpakować zapasy żywności na drogę
do najbliższego miasteczka - wyjaśniła Amanda, a
w duchu podjęła decyzję, że pozwoli, by to Chance,
a nie kto inny, pokazał jej, na czym polega przyje
mność bycia kobietą. Nagle wydało się jej, że w po
koju jest bardzo gorąco.
- I chcecie zostawić mnie tu samego? - spytał
Chance i po chwili się roześmiał.
- Z czego się śmiejesz? - zdziwiła się Amanda.
- Zastanawiałem się, czy zostałem zaproszony tu
taj tylko po to, żebym obiecał pomoc w schwytaniu
osiołka, czy jeszcze w jakimś innym celu. Może
chcecie, bym was zawiózł do najbliższego miasta?
- Skoro poruszyłeś ten temat, to muszę przyznać,
że mamy taką nadzieję - powiedziała Amanda. -
Dwie kobiety podróżujące samotnie, tylko z osioł
kiem to chyba niezbyt bezpieczne.
Chance się uśmiechnął.
- Tak, wiem, to mogłoby być niebezpieczne.
- Dobrze się czujesz, Amando? - spytała nagle
Polly.
Amanda spojrzała na nią.
- Oczywiście. Dlaczego pytasz?
- Masz takie wypieki i w ogóle nic nie zjadłaś.
- To tylko z powodu gorąca. Od pieca chlebowe
go nagrzał się cały dom. Czuję się świetnie. - Nabrała
na widelec odrobinę fasolki na dowód tego, że nic jej
nie jest. Wolałaby, żeby było już po kolacji i żeby
Chance sobie poszedł. Nie, to nieprawda. Chciała, by
Chance kochał się z nią czule, namiętnie, by przeżyła
z nim takie uniesienia, o jakich opowiadała Polly.
Trawiło ją pożądanie, a on nawet jej nie dotknął!
Polly wstała.
- Amando, naprawdę martwię się o ciebie. Twarz
masz prawie purpurową. Oprzyj się porządnie, przy
niosę ci mokry ręcznik. - I pobiegła do kuchni.
Amanda rzuciła Chance'owi ukradkowe spojrze
nie i natychmiast odwróciła wzrok. Podniósł się
z miejsca. Po cichu liczyła na to, że będzie miał na
tyle przyzwoitości, by wyjść z tego domu. Nagłe sta
nął za jej krzesłem. Czuła bliskość jego ciała.
- Polly ma rację. Może odprowadzę cię do sy
pialni.
Amanda zadrżała na samą myśl o tym, co mogłoby
się stać za drzwiami sypialni. Zaraz jednak przywo
łała się do porządku.
- Naprawdę nic mi nie jest, tylko się zgrzałam.
- To może dobrze ci zrobi świeże powietrze.
Położył jej rękę na ramieniu. Jego dotyk parzył
skórę przez materiał sukni. Jak to możliwe, by nagle
tak zapragnęła mężczyzny?
- Możesz zostawić mnie w spokoju? Przecież nic
mi nie jest.
- Uparta z ciebie kobieta.
Odsunął jej krzesło, chwycił ją na ręce i ruszył
w stronę sieni.
- Nie! - zaprotestowała, z trudem łapiąc oddech.
Położyła mu dłoń na piersi, chcąc go odepchnąć, lecz
natychmiast ją cofnęła, dotknąwszy włosków tuż nad
ostatnim z zapiętych guzików.
- Dokąd idziecie? - zawołała Polly, wróciwszy
z mokrym ręcznikiem.
- Na dwór, zaczerpnąć świeżego powietrza - od
krzyknął.
Polly pośpieszyła za nimi.
- Wiesz co, kochanie - szepnął do ucha Amandzie
- nie powinnaś się dać ponosić wyobraźni.
Zawstydziła się.
- Postaw mnie.
Trzymając ją w ramionach, zdał sobie sprawę, że
nie będzie się teraz starał zaspokoić swoich pragnień.
Nie wątpił już, że Amanda zakochała się w nim, wi
dział to dziś wieczorem w jej oczach.
- Gdyby znowu ogarnęło cię pragnienie, wiesz,
który dom jest mój.
Natychmiast zaczęła się bronić.
- Sugerujesz, że...
- Masz ręcznik - rzuciła Polly, która zdążyła ich
dogonić.
Chance zatrzymał się i postawił Amandę na ziemi.
- Chyba nie będzie go potrzebowała. Wystar
czy, że pobędzie chwilę na powietrzu. Na pewno nic
jej nie będzie. A teraz przepraszam, drogie panie,
udaję się na spoczynek. Dziękuję za kolację, była py
szna.
- A wywieziesz nas stąd? - spytała Polly.
- Pomyślę o tym.
- Jutro też z nami zjesz, prawda?
- Na pewno. Nigdy bym z tego nie zrezygnował.
Idąc do domu, uśmiechał się do siebie. Teraz wie
dział, że zupełnie niewłaściwie ocenił Amandę i Pol
ly. Zawsze lubił kobiety, lecz lubić je a ufać im - to
zupełnie inna sprawa. Skoro wiedział już, że Amanda
coś do niego czuje, dlaczego nie miałby dzielić z nią
przyjemności? Chciały, by je wywiózł ze Springtown.
Ale dlaczego? Brakowało mu jakiegoś ogniwa w ca
łej tej sprawie, lecz był pewien, że w końcu je znaj
dzie. A tymczasem zastosuje się do ich reguł gry, co
może okazać się całkiem miłe. Jeżeli jednak nie do
wie się wkrótce, gdzie jest złoto, to będzie musiał
znaleźć jakiś sposób, by wbić klin pomiędzy Amandę
a Polly. Musi je poróżnić i pokonać.
Zgasił lampę i kładł się do łóżka, gdy skrzypnęły
frontowe drzwi. Sięgnął pod poduszkę po rewolwer,
położył palec na cynglu. Uspokoił się, gdy usłyszał ci
che kobiece kroki. Uśmiechnął się w oczekiwaniu na
Amandę. Była pełnia, promienie księżyca oświetlały
wejście do sypialni, kiedy więc zamiast Amandy
w progu stanęła Polly, widział jej postać całkiem
wyraźnie. Rozszedł się też mocny zapach jej perfum.
Nie tego oczekiwał.
- Chance? - szepnęła.
Wiedział, że musi błyskawicznie podjąć decyzję.
Polly powinna pozostać jego sprzymierzeńcem, a nie
wrogiem, nie mógł więc sobie pozwolić na to, by ją
obrazić. Patrzył, jak rozpina guziki bluzki. Najpro
ściej byłoby jej nie odmawiać, lecz jakoś zupełnie nie
czuł do niej pociągu. Co robić? Kiedy zsunęła bluzkę
z ramion, wiedział już, że ma tylko jedno wyjście:
udać, że go nie ma. Polly przez cały czas stała
w drzwiach, pomyślał więc, że może go nie widzieć
w mroku. Zdjęła już bluzkę i rozpinała spódnicę. Nie
spuszczając jej z oka, zaczął się przesuwać na skraj
łóżka. Wreszcie zsunął się na podłogę i wczołgał pod
łóżko. Za moment usłyszał stąpanie jej bosych stóp.
- Chance, śpisz? Do diabła, wcale go tu nie ma.
O, mój wielki kochanku, będziesz miał niespodzian
kę, jak przyjdziesz - dokończyła radośnie.
Weszła do łóżka i zaczęła się tak wiercić, że Chance
z trudem zmusił się do milczenia. Czy ona nigdy się nie
uspokoi?
Przez godzinę Polly to wstawała z łóżka, to z po-
wrotem się kładła. Chodziła po pokoju, mówiła do
siebie, śpiewała piosenki, skakała po łóżku. W końcu,
ku jego ogromnej uldze, wszystko ucichło, a po chwi
li usłyszała regularny oddech. Poczekał jeszcze pięć
minut i wyczołgał się spod łóżka. Wyszedł cicho
z pokoju. Dzisiejszą noc spędzi w innym domu. Wre
szcie się wyśpi.
Rozdział ósmy
Nazajutrz rano Amanda obudziła się, słysząc swoje
imię. Pomyślała, że to duch, lecz kiedy wołanie roz
legło się po raz drugi, rozpoznała głos Polly. Musiała
być na dole. Amanda przeciągnęła się leniwie i od
rzuciła pościel, aby wstać, ponieważ wołanie było co
raz bardziej natarczywe.
- Amando, odpowiesz mi w końcu? Do diabła,
gdzie jesteś?!
Amanda wyskoczyła z łóżka. Zastanawiała się,
o co Polly może być taka wściekła. Jeszcze raz się
przeciągnęła i ruszyła do drzwi. Usłyszała kroki na
schodach.
- Amando, natychmiast się odezwij! W którym je
steś pokoju?
Amanda otworzyła drzwi.
- Tutaj! -zawołała.
Polly wtargnęła do pokoju z gniewną miną, rzuca
jąc złe spojrzenia. Skierowała się wprost do szafy,
a potem zajrzała pod łóżko.
- Szukasz czegoś?
- Chance'a! Dobrze wam było w nocy?
- O czym ty mówisz?!
- Nie graj przede mną niewiniątka. Przecież spę
dziłaś z Chance'em noc!
- On ci tak powiedział?
- Jak mógł mi powiedzieć, skoro był z tobą?
- To idiotyczne. - Amanda odwróciła się, podesz
ła do stolika i wzięła do ręki szczotkę. - Spałam. Ty
mnie obudziłaś. Nie wiem, skąd ten pomysł. Nie wi
działam Chance'a od kolacji.
- Mówisz, że spałaś. A dlaczego jesteś ubrana?
Amanda się zarumieniła.
- Bo duch powiedział mi, że lubi mnie podglądać,
jak się rozbieram.
- Niezła historyjka. Możesz komu innemu opo
wiadać te swoje banialuki. Spędziłam całą noc w łóż
ku Chance'a, ale jego nie było. Gdzie mógłby być,
jeśli nie z tobą?
Amanda odwróciła się błyskawicznie.
- Gdzie spędziłaś noc? - Powstrzymywała się, by
nie rzucić szczotką. Czy Chance miał zamiar otwo
rzyć harem? Ogarnęła ją zazdrość. Ale przynajmniej,
jak widać, nic nie zaszło, w przeciwnym razie Polly
byłaby w dużo lepszym humorze. - A co robiłaś
w jego łóżku?
- A jak myślisz? Niestety spałam, i to sama, choć
miałam inne plany! Nic dziwnego, skoro to ty byłaś
z Chance'em...
- Nie spędziłam z nim nocy! - Amanda wyjęła
suknię z szafy. - Nawiasem mówiąc, on nie jest twoją
własnością. Jest dorosłym człowiekiem i sam może
zdecydować, z kim chce być. Gdyby wybrał mnie,
nic byś na to nie mogła poradzić!
- Na pewno nie jest też twoją własnością! Zapo
mniałaś, że nie chciałaś mieć z nim nic wspólnego?!
Amanda rzuciła suknię na łóżko.
- Nie mam zamiaru się o to kłócić. Jesteś wściek
ła, bo nie dopięłaś swego. - Odczuwała sporą saty
sfakcję, że Polly się nie udało. - To naprawdę idioty
czne. Nie mogę uwierzyć, że skaczemy sobie do oczu
z powodu mężczyzny. Jeśli nie spędził nocy z żadną
z nas, to gdzie on się podziewał?
- Naprawdę nie było go tutaj?
- Przez cały czas próbuję ci to uświadomić.
Polly podeszła do lustra i przejrzała się w nim.
- No, rzeczywiście. Nie wiem, dlaczego przyszło
mi do głowy, że był z tobą. Przecież nie jesteś w jego
typie.
- Nie jestem w jego typie?! - wykrzyknęła
Amanda. - Jeśli tak myślisz, to dlaczego podejrzewa
łaś, że spędził ze mną noc? Dobre sobie, nie w jego
typie! Powiem ci coś... - Już chciała dać Polly na
uczkę, ale ugryzła się w język. - On coś knuje. Czuję
to przez skórę. Nie możemy sobie pozwolić na kłót
nie ani na to, by nas rozdzielił jakiś bezwartościowy
mężczyzna.
- Masz rację - odparła przyjaciółka. - Niepo
trzebnie tak się uniosłam. Ale miałam na niego wielką
ochotę. - Wydęła usta.
- Daj spokój, Polly. Kiedy już stąd się wydosta
niemy, na pewno znajdą się inni.
Przyjaciółka skinęła głową.
Amanda siedziała na płaskim kamieniu i cieszyła
oczy otaczającą ją przyrodą. Wprawdzie zmęczyła ją
wspinaczka na wzgórze, lecz chciała odpocząć od to
warzystwa Polly. Przez ostatnie trzy dni nie dawała
jej spokoju pytaniami, kiedy poproszą Chance'a, by
je zabrał z miasteczka, i dlaczego duch ponownie się
nie pojawił. Czekała, aż Chance w końcu da jej
odpowiedź. Niestety, na razie milczał. Amanda zma
gała się również z samą sobą. Dni płynęły jej jako ta
ko spokojnie, lecz w nocy uporczywie powracały
pragnienia, które obudził w niej Chance pieszczotami
i pocałunkami. Zupełnie jakby dostała na tym pun
kcie obsesji. Nawet złoto nie było w stanie oderwać
jej myśli od tego jednego tematu.
Popatrzyła na kłębiaste chmury na jasnym niebie.
W oddali krążyły myszołowy. Były trzy, zupełnie jak
ich trójka: Chance, Polly i ona. Żadne niewarte zła
manego szeląga, wyrzucone poza nawias, bez rodziny
i pieniędzy.
Zmarszczyła czoło. Sprawy nie powinny się toczyć
tak jak dotychczas. Musi jakoś sprawić, by Chance
wyniósł się ze Springtown. Nie tylko z powodu złota,
lecz także dla jej własnego dobra. Może wtedy prze
stanie o nim myśleć. Westchnęła głęboko.
Podciągnęła kolana pod brodę, wygładziła jasno
niebieską bawełnianą spódnicę. Zastanawiała się je
szcze nad jednym: duch się więcej nie pojawił. Jeżeli
nic się nie wydarzy, to i za pięć lat będzie jeszcze tu
tkwiła. Już nawet przestała się kłaść w ubraniu do
łóżka, bo po co jej niewygoda. Jeżeli duch chce ją
podglądać, to niech sobie podgląda.
Błądziła dookoła wzrokiem. Wśród drzew otacza
jących miasteczko coś przykuło jej uwagę. Przysłoni
ła oczy ręką. Wyglądało to jak wejście do szybu. Za
częła dokładnie przyglądać się pobliskim zboczom -
na nich również odkryła ślady kilku szybów.
- Musiałaś naprawdę głęboko się zamyślić, jeżeli
nie słyszałaś moich kroków.
Głos Chance'a sprawił, że przeszył ją dreszcz. Za
cisnęła zęby na myśl o tym, co teraz może się wyda
rzyć, teraz, kiedy byli całkiem sami.
- Mogę ci towarzyszyć?
- Proszę bardzo.
Usiadł obok.
- Nie udaje się, prawda?
- Co się nie udaje? - spytała, nadal przyglądając
się okolicznym wzgórzom.
- Być tylko przyjaciółmi.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Owszem, wiesz. Kiedy tylko pojawiam się obok
ciebie, płoszysz się jak królik. Naprawdę myślałaś, że
zdołamy pozostać tylko przyjaciółmi po tym, co zda
rzyło się nad jeziorem?
- Polly z największą ochotą zrobi, co tylko zech
cesz - odparła szybko.
- Ale ja nie pragnę Polly.
Ton tych słów sprawił, że zakręciło jej się w gło
wie. Dlaczego nie wziął jej teraz po prostu w ramio-
na? Naprawdę byłoby jej o wiele łatwiej, gdyby nie
musiała go o to prosić.
- Jak mnie znalazłeś?
- Szedłem za tobą. - Chwycił kamyk i rzucił go
w dół. - Amando, kochanie, dlaczego nadal ze mną
walczysz?
Uprzytomniła sobie, że ma teraz niebywałą okazję.
Musi tylko zachować zimną krew i nie pozwolić na
to, by zawładnęło nią pożądanie.
- Mówisz, że mnie pragniesz?
- A jak myślisz? Przecież nie kryję tego tak jak ty.
- To ubijemy interes.
- Ach tak? - zaśmiał się. - To ciekawe.
- Z ochotą do ciebie przyjdę, jeżeli pomożesz
nam, mnie i Polly, wyjechać stąd - powiedziawszy
to, poczuła się naprawdę dumna z siebie. Nie było to
aż takie trudne.
- Zgadzam się, ale pod innym warunkiem: przyj
dziesz do mnie, zanim zabiorę was z miasta.
Chciało jej się krzyczeć z radości. Wiedziała, że
nie przyjmie jej propozycji, w ten sposób pozwalała
więc mu myśleć, że to on o wszystkim decyduje.
- Potem. Nie ufam ci.
- A ja nie ufam tobie. Czyli szach mat.
Amanda wstała, jakby rezygnując z dyskusji.
Chance pociągnął ją za rękę, zmuszając, by ponownie
usiadła.
- Co robisz?
- Mam dość tej zabawy w kotka i myszkę. Muszę
znać konkretne odpowiedzi.
- Nie wiem, o czym mówisz.
Dotknął jej włosów, wyjął z nich szpilki, ciemne
gęste pukle rozsypały się na ramiona. Usiłowała się
odsunąć, lecz Chance przyciągnął ją do siebie.
- Masz takie piękne włosy. - Przesunął po nich
ręką, napawając się ich jedwabistością.
Amanda poczuła ściskanie w żołądku. W końcu
miało to nastąpić. Nie, tak nie będzie dobrze. Powin
na go najpierw skłonić, by je stąd zabrał.
- Dlaczego tak ci się śpieszy do wyjazdu?
- Jak to? Przecież nic tu nie ma, tylko my troje
i osioł.
Otoczył ją ramieniem, czuł, że dziewczyna drży.
Wiedział, że Amanda pragnie go tak samo, jak on pra
gnie jej, lecz jest uparta.
- My dwoje moglibyśmy tu zostać na zawsze. -
Zaczął lekko skubać wargami jej ucho.
Na pewno słyszał, jak jej wali serce.
- Złożyłam ci propozycję, ale ciebie to nie intere
suje. Przestań więc mnie całować.
- Nie mogę, bo smakujesz naprawdę bosko i za
wsze pachniesz kwiatem pomarańczy.
Kiedy położył dłoń na jej piersi, wstrzymała od
dech.
- Nie poddam się twoim pieszczotom, zanim... -
Poczuła, że słabnie. Jego ręce już sprawiły, że opór
zmalał.
- Już się poddałaś. Ale jeżeli naprawdę chcesz,
bym przestał, to powiedz mi, gdzie jest ukryte złoto.
Te słowa były jak kubeł zimnej wody.
- Z... złoto? Jakie złoto?
- Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. - Od
sunął się od niej, oparł na łokciach. - Kiedy Polly się
upiła, mamrotała coś o duchu i ukrytym złocie. To
dlatego tu zostałyście?
Do diabła z Polly! Wiedziała, że teraz nie uda jej
się zaprzeczyć. Zaczęła wymyślać jakąś historyjkę.
- No dobrze... słyszałyśmy taką opowieść. Ale
przeszukałyśmy całe miasteczko i niczego nie znala
złyśmy. Dałyśmy więc spokój. Problem w tym, że my
nie wiemy, jak daleko stąd do następnego miasta,
a nasze konie, które przyciągnęły tu wóz, zniknęły ze
stajni. Chyba źle je przywiązałyśmy, podobnie jak
ciebie. Potem zjawiła się ta bandycka trójka. Chcia
łyśmy więc ukraść im konie. Ale zerwała się burza
i spłoszyły się. Polly miała ci tego wszystkiego nie
mówić, bo ja uważałam, że jeżeli pragniesz złota, to
nigdy nie pomożesz nam się stąd wydostać. Teraz
znasz całą historię. - Amanda pochyliła się i strze
pnęła piach ze spódnicy. - Jeżeli nas stąd wywie
ziesz, też na tym skorzystasz. W innym mieście chęt
nie kupimy ci konia, byś mógł dalej ścigać tych
trzech, z którymi chciałeś wyrównać rachunek.
A więc, pomożesz nam? - Była dumna z siebie, że
wymyśliła wiarygodną historyjkę.
Chance przeżuwał w milczeniu jej słowa. Cała
opowieść wydawała mu się bardziej sensowna niż
wszystkie inne. Już miał przyrzec, że pomoże, kiedy
coś mu się przypomniało. Jeżeli przeszukały też jego
dom, to na pewno znalazły sakiewki złota. Czy Polly
nie mówiła mu, że przyjechały do Springtown nie
wiele wcześniej niż on? Amanda więc nadal kłamała.
Dlaczego? Uprzytomnił sobie, że zna odpowiedź.
Kiedy już się go pozbędą, wrócą tutaj i miasteczko
będzie należało wyłącznie do nich.
- No i?
Spojrzał na nią. Była najpiękniejszą kobietą, jaką
w życiu poznał, lecz nie była szczera. Uśmiechnął się
do niej.
- Gdybyście mi o tym wszystkim opowiedziały
na samym początku, już dawno bym wam pomógł
wyjechać. Jako mężczyzna uważam za swój obowią
zek pomóc dwóm paniom w trudnej sytuacji.
- Och, dzięki ci, Chance - powiedziała Amanda
odrobinę zbyt słodkim tonem. Naprawdę trudno jej
było się powstrzymać od radosnego uśmiechu. - Ale
najpierw musimy złapać osła, żeby wywieźć na nim
bagaże. Jak myślisz, jak daleko stąd do najbliższego
miasteczka?
Chance widział, że jest podekscytowana. Jej jasno-
piwne oczy rozbłysły jak choinka w Boże Narodze
nie. Może rzeczywiście nie wiedziały, jak daleko stąd
do Murphys, lecz wcale nie miał co do tego pewności.
- Zdaje się, że bardzo się cieszysz z mojej de
cyzji?
- Oczywiście. Bardziej, niż możesz sobie wyob
razić. - Amanda wstała. Przeszła parę kroków, zanim
zdała sobie sprawę, że on nadal siedzi. - Nie idziesz?
Musimy się przygotować.
- Nie, mnie się nie śpieszy.
- To znaczy? Spójrz w dół. Widzisz osła? Może
uda ci się go złapać.
- Amando, chyba znasz stare powiedzenie „coś za
coś".
- O czym ty mówisz?
- Mówię o tym, że chętnie wam pomogę, ale musi
mi się to opłacać.
- Nie mam za dużo pieniędzy i... potem... potem
kupię ci konia...
- Ja nie mówię o pieniądzach.
Wiedząc, że od niej zależy rozwój sytuacji, uśmie
chnęła się słodko.
- Powiedziałam przecież, że kiedy dotrzemy do
najbliższego miasta...
- A ja powiedziałem, że chcę najpierw dostać za
płatę.
- Nie wierzysz, że dotrzymam słowa?
- Nie.
- Ale...
- Nie ma o czym mówić. Najpierw zapłata albo
wcale wam nie pomogę.
- Zdaje się, że nie mam wyboru. Muszę się zasta
nowić.
- Daję ci czas do namysłu do jutra w południe. -
Uchylił kapelusza i już miał odejść, gdy coś sobie
uprzytomnił. - Czy odkryłyście, dlaczego Spring-
town opustoszało?
- Chyba z powodu żółtej febry.
- Pewnie masz rację. A, jeszcze jedno: zabiłem
i oprawiłem jelenia, będziemy więc mieć świeże mię-
so. Do zobaczenia przy kolacji i nie zapomnij: jutro
do południa. - I odszedł.
- Cholera, cholera, cholera - mruczała do siebie.
- On wie o złocie.
Z drugiej strony miała prawie całkowitą pewność,
że go przekonała, iż w Springtown nie ma złota. Poza
tym chciał im pomóc. Jeżeli oczywiście ona spełni
jego warunek. Wybuchnęła śmiechem. Przydała jej
się przebiegłość, której nauczyła się od ojca. Powta
rzał jej kiedyś, że składanie propozycji wprost, bez
żadnych warunków budzi podejrzenia. Zawsze więc
należy proponować przeciwieństwo tego, o co fakty
cznie chodzi. Teraz Chance uważał, że to on dyktuje
warunki, a w istocie to ona będzie mogła mieć to, co
zaplanowała. Oprócz złota. Szkoda, że z Polly taka
papla.
Amanda schodziła zboczem. Nigdzie nie widziała
ani śladu Chance'a. Zastanawiała się, jak on mógł
zejść tak szybko. Musiał wybrać inną drogę. Miała
więc zostać kozłem ofiarnym? Złoży zatem ofiarę,
wydostaną się z tego miasta i Chance na zawsze znik
nie z jej życia. Żeby tylko duch ponownie się pojawił.
Gdyby wiedziała, gdzie jest ukryte złoto, też by się
czuła o wiele pewniej.
Była już w miasteczku. Ruszyła na poszukiwanie
Polly. Jej przyjaciółka musi się dowiedzieć, że po raz
kolejny okazała się paplą.
Chance wszedł do saloniku i rzucił się na wiśnio
wy fotel kryty aksamitem. Nienawidził bezczynności.
Nie był też szczególnie zachwycony, że wymógł na
Amandzie zgodę na swoje warunki. Wolał, gdy ko
bieta przychodziła do niego sama. Ale to ona zaczęła
tę grę. Szedł za nią aż do tego głazu na zboczu, mając
nadzieję, że kiedy znajdą się bez Polly, stanie się bar
dziej rozmowna. I owszem, była rozmowna, lecz od
powiedzi, jakie uzyskał, wcale mu się nie podobały.
Wiedział, że ona nie ma zamiaru przyjść do niego,
z własnej woli. Nie czuł więc wyrzutów sumienia, że
nie zabierze ich do najbliższego miasteczka. Gdyby
jednak Amanda sama do niego przyszła, na pewno by
jej się nie oparł. A potem znalazłby złoto i pojechałby
do Murphys, stamtąd zaś przysłałby kogoś, kto by je
zabrał.
Był przekonany, że Amanda postąpiłaby po
dobnie, gdyby znalazła złoto, tylko że zostawiłaby go
na pastwę losu.
Rozejrzał się po pokoju, przyglądając się każdemu
eleganckiemu meblowi, koronkowym firankom,
aksamitnym zasłonom, tak doskonale wymierzonym,
że nie dotykały podłogi z pięknych desek. Kto przy
wiózł to wszystko do Springtown? Dom był piękniej
urządzony niż dom jego dzieciństwa, lecz nie tak
pięknie jak ten, który zbudowali z bratem w Auburn.
Krew w nim zawrzała, kiedy uprzytomnił sobie, że
teraz mieszkają w nim inni ludzie. Ned pewnie się
przewraca w grobie. Nie żył już od ponad roku, co
wydawało się Chance'owi nieprawdopodobne. Boże,
jakże on kochał swojego młodszego brata. Znów
ogarnęły go wspomnienia.
Przypomniał sobie scenę w ich małym domu w Te-
ksasie. Ned stał w saloniku oparty o ścianę i łzy pły
nęły mu po policzkach. Dziesięcioletni wówczas
Chance, który uważał się za mężczyznę, stał obok
matki. Właśnie dostała list od ich ojca hazardzisty,
że jest zmęczony życiem rodzinnym i rusza swoją
drogą.
- Nie płacz, mamo - prosił Chance. - Nieważne,
że tata odszedł. Jestem duży i potrafię pracować.
Chance miał przed oczami twarz matki, Cynthii
Doyer - malowały się na niej cierpienie i świadomość
porażki.
Pogłaskała go po głowie i powiedziała:
- Obaj z Nedem będziecie nadal chodzić do szko
ły i uczyć się. Ja nigdy nie miałam na to warunków
i teraz postaram się wam je zapewnić. Pani Parkinson
zgodziła się, bym prowadziła jej dom, więc poradzi
my sobie.
I tak radzili sobie przez siedem lat. A potem wszy
stko zaczęło się psuć. Pani Parkinson zmarła, matka
nie mogła nigdzie znaleźć pracy. Chance w wieku
siedemnastu lat pracował już w sklepie, zapewniając
byt rodzinie.
Od dnia, w którym Cynthia otrzymała list od męża,
że porzuca ją i dzieci, zaczęła podupadać na zdrowiu.
W końcu pół roku po śmierci pani Parkinson Cynthia
również zmarła. Na łożu śmierci kazała starszemu sy
nowi przyrzec, że będzie się opiekował bratem.
Chance boleśnie przeżył śmierć matki, podobnie
jak kiedyś ucieczkę ojca. Teraz był zmuszony oddać
Neda pod opiekę ciotki. Mając pewność, że brat jest
w dobrych rękach, sam puścił się w nieznane. Nie
myśląc o konsekwencjach, przystąpił do bandy, która
napadała na dyliżanse. Kradła też bydło i owce, prze
ganiając je do Meksyku. Trwało to cztery lata, lecz
nawet wtedy co miesiąc pojawiał się u ciotki, by od
wiedzić Neda i dać pieniądze na jego utrzymanie.
Splótł palce, patrząc przed siebie. Przypomniała
mu się ostatnia wizyta u ciotki. Przez usta przemknął
się uśmiech. Spędził wtedy tydzień z bratem. Po
wyjeździe, jakieś sześć kilometrów od domu, spo
strzegł, że ktoś za nim jedzie. Wprowadził więc konia
za wielki głaz, wszedł na kamienną platformę i obser
wował. Kiedy pojawił się jeździec, zdwoił czujność.
Nieznajomy musiał przejechać obok. Wtedy Chance
skoczył na niego z góry i powalił na ziemię. To był
Ned. Zaczęli się kłócić. W końcu Chance pozwolił
bratu jechać z sobą.
To były dobre czasy. Przepuszczali pieniądze równie
szybko, jak je zdobywali, a każdy sposób wydawał im
się dopuszczalny i możliwy. Bracia Doyer okryli się nie
sławą, rozesłano za nimi listy gończe. Wtedy Ned do
wiedział się, że w Kalifornii odkryto złoto. Postanowili
spróbować szczęścia w Sutter's Mill. Zbili tam majątek.
Pracowali ciężko, ale stali się bogaci.
Chance wstał. Teraz mógł tylko żałować, że nie zo
stali w Teksasie. Z drugiej strony, gdyby nie Patrycja
i jej brat Logan, osiągnęliby z Nedem wszystko,
o czym marzyli.
Znów rozejrzał się po pokoju. Powinien przestać
wspominać, lepiej żyć teraźniejszością. Musi się
czymś zająć. Przypomniał sobie, że kiedy po raz pier
wszy przeszukiwał ten dom, znalazł czyjś dziennik.
Może wyjaśni mu tajemnicę Springtown. Może nawet
znajdzie w nim wzmiankę o tym, gdzie jest ukryte
złoto.
- Gdzie ja widziałem ten dziennik? - mruknął do
siebie, wychodząc z saloniku. Nie miał wielkiej
ochoty na przeszukiwanie całego domu od nowa. Za
trzymał się w sieni, usiłując zdecydować, od którego
pokoju powinien zacząć.
Kiedy przeszukał już jedną z sypialń, przypomniał
sobie, że dziennik zostawił w piwnicy. Cholera! Bę
dzie musiał znowu tam zejść! Powtarzając sobie
w duchu, że to dla niego drobnostka, chwycił latarnię
i ruszył do piwnicy.
Kiedy tylko znalazł się na dole, podniósł latarnię
i starał się myśleć tylko o tym, po co tu przyszedł.
Słoje i puszki z warzywami wyglądały znajomo.
Gdzie położył ten dziennik? Przesunął powoli latarnię
w lewo, potem w prawo. Pot ściekał po skroniach.
Cholera! Znalazł go wtedy na ziemi za tym starym
wiadrem na mleko... A potem trzymał pod pachą
i sprawdzał, co leży na pólkach za pustymi słojami.
Teraz podszedł tam, przesunął słoje w bok, część
z nich spadła i potłukła się. Przeklinał w duchu pają
ki, które już zdążyły na nich uprząść nowe pajęczyny.
Wreszcie dostrzegł dziennik.
Chwycił go i rzucił się pędem schodami w górę.
Zatrzasnął za sobą drzwi piwnicy. Był zlany potem,
koszula przylepiła mu się do pleców. Z radością
powitał słońce i świeże powietrze. Przyrzekł sobie,
że nigdy więcej już nie zejdzie do tej czarnej piw
nicy, dobrze by więc było, żeby teraz dziennik oka
zał się wart wysiłku! Otworzył go na ostatniej stro
nicy.
„Dzisiaj odbył się ślub Susan. Uroczystość była na
prawdę piękna. Przyszło całe miasto. Willard wyglą
dał przystojnie, był taki dumny. Złapałam bukiet pan
ny młodej. Może teraz ja wyjdę za mąż".
Postanowił przeczytać dziennik od początku, skoro
i tak nie miał nic do roboty.
Amanda weszła do holu i już miała iść na górę,
kiedy jej uwagę przykuło coś na podłodze, w kącie za
blatem recepcji. Najpierw pomyślała, że to może ta
rantula. Wiele razy widziała te duże kosmate pająki
na ulicy czy na ścianie. Gdyby ten wszedł po scho
dach na górę, nie byłaby zachwycona. Podeszła bli
żej, bo wydawało jej się, że wcale się nie rusza.
Dopiero teraz zobaczyła, że to nie pająk, tylko ka
mień. Żółty kamień! Pochyliła się i podniosła go. Nie
wierzyła własnym oczom. Była to bryła złota wielko
ści dużego jaja!
Wbiegła po schodach, wpadła do swojego pokoju,
zamknęła za sobą drzwi. Patrzyła na bryłę.
- Fałszywe złoto? - szepnęła, nie wierząc we
własne szczęście. Bryła była ciepła.
- Nie, jest prawdziwe.
Stał przed nią duch.
- Czekałem na ciebie - powiedział i uśmiechnął
się. - Brakowało mi ciebie.
- Prawdziwe... prawdziwe? Chyba jest warte fortunę.
- Masz to ode mnie na dowód, że naprawdę jest
tu złoto.
- Tu? W hotelu?
- Nie, moja droga.
- To gdzie?
- Na to pytanie nie jestem jeszcze gotów dać od
powiedzi.
- Dlaczego?
- Bo kiedy znajdziesz dość złota, będziesz chciała
wyjechać.
Stał bardzo blisko, ale kiedy Amanda wyciągnęła
rękę, przeniknęła przez przezroczystą postać.
- Dlaczego nie mogę cię dotknąć? Wyglądasz jak
człowiek. Skąd wziąłeś tę bryłę?
- Zadajesz dużo pytań. Poznasz odpowiedzi we wła
ściwym czasie. Najpierw chcę, byś poznała mnie.
Amanda uprzytomniła sobie, że wcale się nie boi.
- Masz imię?
- To mam, najpiękniejsza z dam. - Skłonił się głę
boko, teatralnie. - Jack Quigley, do usług.
Zaśmiała się widząc, że stroi sobie żarty.
- Chyba jesteś niezłym kobieciarzem.
- Owszem, znany jestem z tego, że mam powo
dzenie u płci pięknej.
- Zanim znów znikniesz, chcę ci powiedzieć, że
wyprowadzam się do jednego z domów. Zmęczył
mnie ten hotel. Ale możesz mi powiedzieć, kiedy byś
chciał mi się pokazać, a wtedy ja...
- Znam taki dom, w sam raz dla ciebie. Jutro
przejdź ulicą do samego końca i skręć w lewo. Kiedy
miniesz kępę drzew, od razu go zobaczysz.
- Będziesz mógł mnie tam odwiedzać?
- Oczywiście.
- Naprawdę?
- Mogę się swobodnie poruszać. - Uśmiechnął się
szeroko. - Potrafię też podnosić różne rzeczy. - I na
dowód, że mówi prawdę, podszedł do komody i pod
niósł dzbanek.
Na Amandzie zrobiło to duże wrażenie. Nagle wy
buchnęła śmiechem.
- Powinnaś, kochanie, śmiać się o wiele częściej.
To naprawdę urocze.
Wyciągnął rękę, a Amanda mogłaby przysiąc, że
pogłaskał ją po policzku.
- Dlaczego mówisz mi takie czułe słowa? - spy
tała, siadając na łóżku. - Nie masz prawa tak się do
mnie zwracać.
- Przeciwnie, uważam, że mam takie prawo! Za
czynam się w tobie kochać.
- To niemożliwe. Jak duch może kochać śmiertel-
niczkę?
- Owszem, całym sercem - odparł cicho Jack.
Była zdumiona jego szczerością.
- No dobrze, pochlebia mi to, ale nie mogę od
wzajemnić twoich uczuć.
Stanął przed nią.
- Oczywiście, że możesz. Uważam, że już zaczy
nasz mnie lubić. Musisz tylko pogodzić się z tym, że
potrafisz kochać ducha.
Amanda chciała zaprotestować, lecz zamilkła wi
dząc, że on znika. Odchrząknęła. Patrzyła na dłoń, na
której leżała bryła, myśląc, że złoto też zniknie. Ale
nie! Zaczęła się radośnie śmiać. Tak! Będzie bogata!
Amanda odgryzła następny kęs pysznej dziczyzny,
lecz nadal milczała. Chance siedział u szczytu stołu,
najwyraźniej zachwycony posiłkiem. Polly, która zaj
mowała miejsce naprzeciwko przyjaciółki, nadal się
dąsała za wymówki, że nie potrafi trzymać języka za
zębami. Złość nie odebrała jej jednak apetytu. Aman
da postanowiła nie mówić jej ani o bryle złota, ani
o powrocie ducha. Już jej nie ufała, wiedziała, że Pol
ly może wszystko wypaplać Chance'owi.
Patrzyła na niego, zastanawiając się, dlaczego mu
si mieć takie muskularne ciało. Myślała o Chansie ca
łe popołudnie. O nim i o złocie. Mijał czas, musiała
coś postanowić. Jutro nie będzie mogła się uważać za
kobietę czystą. Najgorsze jednak było to, że wbrew
przekonaniu, że chce to wszystko mieć już za sobą,
zaczęła odczuwać strach. Dzięki Bogu, jutro w po
łudnie będzie już po wszystkim. Potem będą mogli
wyruszyć do innego miasta.
Chance obserwował grę uczuć na twarzy Amandy.
Domyślił się, że próbuje podjąć decyzję. Nadal jed
nak dręczyły go wątpliwości. Postanowił zabrać ko-
biety do Angels Camp. Potem powróci do Springtown
i zaczeka. Jeżeli one też wrócą, będzie już miał pew
ność, że wszystko, co Amanda mu mówiła, było
kłamstwem, że wróciła po złoto.
Rozdział dziewiąty
Amanda wcześnie zerwała się z łóżka. Miała za so
bą ciężką noc. Długo nie mogła zasnąć, a gdy wresz
cie zmorzył ją sen, powrócił koszmar, a wraz z nim
straszliwe wizje rzezi dokonanej na niewinnych lu
dziach. Myła się i ubierała, starając się wyrzucić z pa
mięci wspomnienia pełnych okrucieństwa sennych
majaków. Okazało się to niełatwe, tak realistyczne
były obrazy widziane we śnie. W dodatku czekało ją
spotkanie z Chance'em. Aby się czymś zająć i od
wrócić bieg myśli, ruszyła na poszukiwania domu,
o którym wczoraj mówił Jack Quigley.
Idąc wysadzaną drzewami drogą, a potem wzdłuż
żywopłotu, zastanawiała się, co to za dom i dlaczego
stoi na uboczu, z dala od innych. Nagle wyłonił się
zza zakrętu. Odruchowo przyśpieszyła kroku. Kiedy
stanęła przed frontonem, była oczarowana. Weszła po
trzech schodkach na duży ganek, położyła rękę na
gałce frontowych drzwi i przekręciła ją. Drzwi za
skrzypiały, a ona weszła do środka.
Sam hol był większy od całej ich chałupy w Co
lumbii. Uszczęśliwiona, zaczęła przegląd pokoi.
Wszystkie meble pokrywała gruba warstwa kurzu,
mimo to widać było, że są piękne. Stoły miały mar
murowe blaty, w rogu salonu stało nawet pianino. Na
górze znajdowało się pięć sypialni, przy największej
z nich obszerna łazienka z wanną i wszystkimi po
trzebnymi urządzeniami. Szafy pękały od eleganckiej
garderoby, na specjalnych półkach leżały dziesiątki
damskich kapeluszy i butów. Osobne, mniejsze szaf
ki mieściły bieliznę pościelową.
W końcu Amanda stanęła u szczytu krętych scho
dów, oparła się o balustradę i spojrzała w dół. Dom
był wspaniały.
- Jack, nie wiem, czy mnie słyszysz, ale jeśli tak,
to bardzo ci dziękuję - szepnęła.
Najchętniej od razu zabrałaby się do sprzątania,
lecz wiedziała, że to bez sensu. Jeżeli powiedzie się
jej plan, wkrótce wszyscy troje opuszczą Springtown,
a kiedy potem sama wróci do tego pięknego domu, to
i tak będzie musiała sprzątać od nowa.
Do południa było jeszcze sporo czasu, postanowiła
więc jeszcze raz spokojnie obejrzeć pokój po pokoju.
Zbliżając się do domu Chance'a, zwolniła kroku.
Bez przerwy powtarzała sobie, że właśnie tego chce,
lecz wcale jej to nie pomagało. Przecież nie miała
żadnego doświadczenia w takich sprawach. Dlaczego
Jack Quigley nie może być żywym mężczyzną? Wy
dał się jej ideałem. Delikatny, uprzejmy, bystry i cza
rujący. Po chwili jednak doszła do wniosku, że nawet
z nim nie byłoby jej łatwo przeżyć ten pierwszy raz.
Podeszła do drzwi, podniosła rękę, by zapukać,
lecz jakoś nie mogła. Co powinna powiedzieć? Oto
jestem, rób ze mną, co chcesz? Głęboko odetchnęła.
Teraz już się nie wycofa. Miała przecież swoje plany.
Może nie będzie musiała nic robić, tylko skinąć gło
wą, a on sam zajmie się resztą? Nagle drzwi otworzy
ły się na oścież. Polly, wybiegając na ganek, omal jej
nie przewróciła.
- Co ty robisz? - zawołała Amanda.
- Na pewno nie to, co bym chciała! - Sukienka
Polly, w różowo-białą kratkę, aż furczała, kiedy
dziewczyna biegła dalej chodnikiem. - Mam umyć
twarz, rzeczywiście, też mi coś! - krzyczała.
Amanda, nękana wątpliwościami, weszła jednak
do środka.
- Chance! - zawołała.
Po chwili ukazał się w holu. Wyglądał tak przystoj
nie, że ugięły się pod nią kolana.
Po wizycie Polly nie był w najlepszym nastroju.
- Jesteś punktualna. Podjęłaś decyzję? - zagadnął
obojętnym tonem.
Amanda, zaskoczona zimnym przyjęciem, jeszcze
bardziej się zdenerwowała.
- Czego chciała Polly?
- Tego co zawsze.
- A ty... odprawiłeś ją? Dlatego była taka wściekła?
- Zgadza się.
- Ale dlaczego? - spytała, ogarnięta podejrzenia
mi. - Przecież jest piękna, a ty wyglądasz na mężczy
znę, który chętnie skorzysta z nadarzającej się okazji.
- Nie znasz mnie, prawda? Nic o mnie nie wiesz.
Nie wiesz, czy jestem podły, dobry, uprzejmy czy
brutalny. Jestem tylko kimś, kto nieproszony pojawił
się w twoim życiu. Podjęłaś decyzję?
- Nie musisz się na mnie wyżywać, przecież to
Polly cię zirytowała - zaprotestowała stanowczo.
- Zachowujesz się tak, jakby to ona odrzuciła twoje
awanse.
- Polly nie ma z nami nic wspólnego. Pytałem,
czy podjęłaś decyzję.
Amanda milczała przez chwilę, po czym spytała:
- Przyrzekasz, że jeżeli zgodzę się na twoje wa
runki, zabierzesz mnie i Polly do najbliższego mia
steczka?
- Takie były między nami ustalenia.
- Nie ułatwiasz mi sprawy.
- Nie rozumiem, dlaczego miałbym ułatwiać?
- Dżentelmen...
- Już ci mówiłem, że nie jestem dżentelmenem.
A więc?
Amanda dumnie uniosła głowę.
- Dobrze, zgadzam się.
Nic się nie wydarzyło. Chance stał w tym samym
miejscu i patrzył na nią obojętnym wzrokiem.
Wściekła, że brak mu delikatności i wyczucia sytu
acji, zła na siebie, że w ogóle wdała się w tę całą spra
wę, zaczęła rozpinać guziki przy staniku sukienki.
Chciała mieć to za sobą.
- Przestań!
Ręce Amandy znieruchomiały, nie potrafiła spo
jrzeć na Chance'a. Była zbyt zawstydzona.
Przeczesał palcami swoje gęste włosy koloru pia
sku, po czym skrzyżował ręce na piersi. Planował to
sobie całkiem inaczej.
- Nie musisz tego robić - usłyszał swój głos. -
Wyjdź stąd. I bez tego zabiorę was do Angels Camp.
- Odwrócił się i wszedł do domu.
Amanda odetchnęła z ulgą, lecz już po chwili po
czuła się zawiedziona, a zaraz potem ogarnęła ją
złość. A więc to tak, łaskawie z niej zrezygnował.
Czy, podobnie jak Polly, nie jest dla niego dość do
bra? Nie da się zbyć! Już ona mu pokaże! Nie będzie
jej traktował jak służącej. Weszła do saloniku.
- Uważasz się za wyjątkowego mężczyznę, który
może przebierać w kobietach jak w ulęgałkach?!
A to niby dlaczego? Może mi powiesz, bo ja nie
wiem i nawet się nie domyślam! - wyrzuciła z sie
bie. - Powiem ci coś, panie Doyer. Nie jesteś
wcale mężczyzną, o którym kobiety marzą! Jesteś
bezwartościowym niebieskim ptakiem i czekam tyl
ko na tę chwilę, kiedy będę cię widziała ostatni raz
w życiu!
- Na twoim miejscu nie rzucałbym tak słów na
wiatr - powiedział spokojnie, lecz pogardliwym to
nem. - Przecież wszystko idzie po twojej myśli, nie
rób więc nic, czego byś potem żałowała.
Odwrócił się do niej plecami. Poczuła, że ogarnia
ją furia. Podeszła do stołu, chwyciła wazon i rzuciła
nim w Chance'a. Kiedy delikatne szkło rozprysło się
na kawałki na jego plecach, oprzytomniała. Chance
odwrócił się powoli, ukazując kamienną twarz.
- Masz rację. Rzeczywiście, nie jestem nikim
nadzwyczajnym. Ubiliśmy interes, więc rzeczywiście
powinienem dotrzymać warunków umowy.
- To nie będzie konieczne - powiedziała w koń
cu, cofając się o kilka kroków. - Nie powinnam tego
wszystkiego mówić. - Wiedziała, że mówi głupstwa,
ale nie potrafiła przestać. - Czasem mój temperament
obraca się przeciwko mnie. - Znów się cofnęła. -
Pójdę już.
- Nie chcę o tym słyszeć.
- Ale... ale powiedziałeś, że nie będę musiała te
go robić.
- Zmieniłem zdanie.
- No tak, powinnam to wziąć pod uwagę. W po
rządku. Gdzie jest sypialnia? Chcę udowodnić, że je
stem osobą, która dotrzymuje słowa.
Chance powoli postąpił kilka kroków naprzód.
Stanął przed nią, uniósł jej brodę, zmuszając, by spoj
rzała mu w oczy, po czym pochylił się i pocałował jej
wargi.
- Nie tutaj - powiedział.
Pieścił ustami jej usta. Amanda poczuła, że jest bliska
zemdlenia, przytuliła się do niego, szukając oparcia.
- Dlaczego? - spytała.
- Chyba nie chcielibyśmy, by wpadła tu na nas
Polly, prawda? Spotkajmy się przy tym głazie na zbo
czu, po kolacji. - Przytulił ją i pocałował namiętnie,
aby wiedziała, czego może oczekiwać wieczorem.
Puścił ją, cofnął się i wtedy znów zobaczyła zimny
uśmiech na jego twarzy.
- Wiesz, Amando, cały czas się zastanawiam, czy
walczysz ze sobą, czy ze mną.
Policzek, jaki mu wymierzyła, był jak trzaśnięcie
z bata. Odwróciła się gwałtownie i wybiegła.
Uśmiech Chance'a miał w sobie dużo goryczy.
Myślał o nich obojgu. Właściwie nie powinien jej ca
łować, tylko przełożyć przez kolano i dać klapsa, jak
nieznośnemu dziecku.
Podszedł do okna i patrzył, jak Amanda oddala się
ulicą. Jej gęste, błyszczące włosy połyskiwały
w słońcu. Nawet zwykła robocza sukienka nie była
w stanie zatuszować zgrabnej sylwetki.
Kiedy zniknęła, odszedł od okna. Pragnął Amandy
jak żadnej innej kobiety i powinien być zadowolony, że
zgodziła się spełnić jego oczekiwania. Tymczasem był
wściekły, ponieważ wiedział, co nią kierowało - zwykłe
wyrachowanie. Ofiarowała mu miłe chwile w zamian za
przysługę, potraktowała go instrumentalnie. Okazało
się, że miał rację: wszystkie kobiety są interesowne, ot
co. Spojrzał na otwarty dziennik, który leżał tam, gdzie
go zostawił. Usadowił się w fotelu i zabrał do czytania.
Amanda bez apetytu grzebała widelcem w talerzu.
Świadomość, że ma się spotkać z Chance'em przy
głazie na zboczu, wprawiała ją w stan rozdygotania.
Kiedy patrzył na nią, czuła się tak, jakby docierał aż
do dna jej duszy. Napięcie między nimi rosło. Aman
dę ogarniały na przemian strach i podekscytowanie.
Czuła, że jeżeli któreś z nich nie przerwie milczenia,
ona zacznie krzyczeć!
- Polly - odezwał się Chance między jednym
i drugim kęsem - czy Amanda ci wspominała, że
zgodziłem się zabrać was stąd do innego miasta?
- Naprawdę? Kiedy? - Polly wyraźnie się ożywiła.
- Może pojutrze? Złapałem dziś po południu osła
i przywiązałem za miastem przy strumieniu. To zna
czy, zakładam, że Amanda nadał tego chce.
Nie uszło uwagi Amandy, że uśmiechnął się
chytrze.
- Wreszcie! - wykrzyknęła Polly. - Możemy za
cząć się dzisiaj pakować.
- Ale ona nie dała nam jeszcze odpowiedzi.
- Oczywiście, że też chce wyjechać - powiedziała
za nią Polly.
- No więc jak, Amando? - spytał Chance, patrząc
na nią spod zmarszczonych brwi.
Odchrząknęła.
- Tak... powinniśmy opuścić Springtown.
- Chciałem się tylko upewnić, że się rozumiemy.
- O, tak, na pewno - odparła. - To znaczy, rozu
miem, że przed niczym się nie cofniesz, byle tylko
postawić na swoim.
- W takim razie jesteśmy bardzo do siebie podo
bni, prawda?
- Amando, daj spokój - żachnęła się Polly. -
Chance zgodził się nas stąd zabrać, więc nie psuj
wszystkiego!
Dotychczas Amanda uważała, że to ona trzyma go
w szachu, a teraz uprzytomniła sobie, że jest odwrot
nie. Im prędzej załatwi, co postanowiła, tym szybciej
będzie mogła wymazać Chance'a z pamięci. Spojrza
ła mu prosto w oczy.
- Nie martw się, Polly, jeżeli Chance dotrzymuje
słowa, to wyniesiemy się stąd we wtorek rano.
- Świetnie! - zaśmiała się przyjaciółka. - Już my
ślałam, że zostaniemy tu do śmierci.
Amanda wstała, aby posprzątać ze stołu.
- Mam później coś do zrobienia, im szybciej
z tym się uporam, tym lepiej. Chodź, Polly, pozmy
wamy.
Chance uśmiechnął się pod nosem.
Wspinaczka po ciemku okazała się trudniejsza niż
za dnia. Amanda przeklinała w duchu Chance'a za to,
że wybrał to miejsce. Dobrze, że przynajmniej księ
życ oświetlał jako tako drogę. Nie była nawet pewna,
czy Chance rzeczywiście będzie na nią czekał. Nie
mogła się wyrwać Polly, która, podekscytowana, już
planowała, co zabiorą ze sobą.
Zasapana, dotarła w końcu do płaskiego głazu. Ro
zejrzała się wokół, lecz nigdzie nie było widać Chan
ce'a. Ona się stawiła na spotkanie, więc jeżeli on się
nie zjawi, to i tak będzie musiał dotrzymać dalszej
części umowy. W głębi duszy poczuła jednak rozcza
rowanie, że nie dowie się, jak to jest kochać się
z Chance'em. Z mężczyzną, poprawiła się szybko,
jakby chciała samą siebie przekonać, że jest jej wszy
stko jedno. Lecz nie było jej wszystko jedno. Pragnę
ła dotyku, pieszczot i pocałunków właśnie Chance'a,
a nie innego mężczyzny.
Gdzieś w oddali zaryczał łoś. Uprzytomniła sobie,
że jest tu sama pośród ciemnej nocy i nie ma przy
sobie broni.
Chance stał pośród drzew okalających głaz, obser
wując, jak Amanda nerwowo chodzi tam i z powro
tem. Domyślał się, że usiłuje zdecydować, czy już
wracać do miasta. Z jednej strony chętnie by jej na to
pozwolił, ale z drugiej wiedział, że wtedy ona posta
wi na swoim.
Zobaczyła go natychmiast, gdy wyszedł z głębo
kiego mroku i stanął w świetle księżyca. Był wysoki,
postawny i piękny, pod rękawami koszuli rysowały
się mocne bicepsy.
- No, dobrze, załatwmy to - powiedziała ironicz
nym tonem, usiłując ukryć podekscytowanie i niepo
kój oczekiwania. - Aż nie mogę uwierzyć, że pozwa
lam, by ktoś taki jak ty dyktował mi warunki.
Chance przestał się wahać, słysząc jej ostre słowa.
- W takim razie się rozbieraj.
Oniemiała.
- Ale... ale czy na początku nie powinniśmy się
chociaż... pocałować?
- Po co? - Rozpinał koszulę.
- No bo... przedtem się całowaliśmy.
- Powiedziałaś, że chcesz to załatwić. - Odrzucił
koszulę i pochylił się, by zdjąć buty.
- Nie chodziło mi... - Wstrzymała oddech, bo za
czął rozpinać spodnie. W jasnym świetle księżyca wi
działa go całkiem wyraźnie, chociaż stał kilka kro
ków dalej.
- O co ci nie chodziło?
- Może byś przestał okazywać taki chłód!
Zachowywał się jak pozbawiony wszelkiej wrażli
wości drań, chociaż był pewien, że ona jest dziewicą.
Specjalnie nie zastanowił się nad tym, jakie to musi
być dla niej trudne, nawet jeśli jest uparta i chce do
piąć swego. Podszedł do niej, objął ją w talii i nie
oczekiwanie dla siebie powiedział:
- Amando, nie musisz tego robić.
- Ale ja... - Nie potrafiła już powstrzymać łez. -
Chciałam... - Próbowała obetrzeć twarz. - Miałam
nadzieję... To znaczy, myślałam...
- Chcesz powiedzieć, że pragniesz się ze mną kochać?
Mogła już tylko skinąć głową.
Odwrócił ją delikatnie do siebie. Objął ją i pocało
wał w czubek głowy, wdychając zapach jej włosów.
- Amando, ja...
Odsunęła się i spojrzała na niego.
- Proszę cię, Chance, nie...
Położył wargi na jej ustach, wtuliła się w niego,
upajała pocałunkiem. Pieścił je językiem, a kiedy
otoczył sobie szyję jej ramionami, wszystko wydało
się takie naturalne. Nie wiedząc dokładnie, co ma ro
bić, zaczęła odwzajemniać jego pocałunki. Mruknął
z zadowolenia. Pieścił rękami jej plecy, przesunął
dłonie w dół, na biodra, i przyciągnął ją do siebie. Po
czuła nieprzytomną radość, kiedy ich ciała jakby sto
piły się w jedno. Z jego namiętności czerpała siłę,
czuła się coraz pewniejsza siebie. Zaczął wyciągać
szpilki z jej włosów, całował ją w szyję.
Wiedział, że jeśli się nie powstrzyma, nie będzie już
odwrotu. Podniósł głowę i spojrzał Amandzie w oczy.
- Jesteś pewna? - spytał.
- Tak, tak - szepnęła. - Umarłabym, gdybyś teraz
przestał.
Powoli rozpiął jej sukienkę, nie chciał niczego
przyśpieszać. Zsunął ją z ramion dziewczyny. Padało
na nie teraz światło księżyca. Pochylił się i powoli
pieścił ustami to jedną, to drugą pierś ukrytą jeszcze
pod koszulą. Pożądanie niemal odebrało mu władzę
nad sobą. Wolno zaczął zdejmować z niej bieliznę.
Stawała się coraz śmielsza. Podniosła się na palcach
i całowała jego szyję, pieściła tors.
Wziął ją na ręce i poniósł dalej, gdzie rosła gęsta
trawa. Kiedy zdjął spodnie, zdziwił się, że dziewczy
na nie wstydzi się nagości, że patrzy na niego śmiało.
Położył się koło niej, pieścił, głaskał i całował jej cia
ło, aż poznał każdy jego zakamarek i wiedział, co
przynosi jej największą rozkosz.
Wiła się z pożądania. Dopiero wtedy się z nią po
łączył. Ciało jej stało się napięte, lecz kiedy zaczął się
w niej delikatnie poruszać, całować ją i pieścić, prze
stała już odczuwać ból i zaczęła się poruszać wraz
z nim. Była gwałtowna, nieokiełznana, dążyła do
czegoś, choć nie wiedziała do czego. On był źródłem,
z którego czerpała siły, a kiedy jej pragnienie osiąg
nęło szczyt, wziął ją wśród roztańczonych gwiazd.
Niebo już jaśniało, kiedy Chance wstał i wciągnął
spodnie i buty. Stał, patrząc na piękność śpiącą spo-
kojnie u jego stóp. Jej gęste włosy rozsypały się do
okoła głowy niby aureola. Na twarzy malował się
słodki wyraz niewinności. Wiedział już wszystko
o jej ciele. Nauczył się, jak ma jej dotykać, aby prze
mieniła się w namiętną kochankę. Nie miał jednak
pojęcia o tym, co działo się w jej głowie, prócz tego,
że chciała zdobyć złoto. Właściwie nawet tego nie
wiedział na pewno. Jeżeli ona powróci do Spring-
town, to nie będzie już miał wątpliwości, że wszystko
to był spisek przeciwko niemu.
Podszedł na skraj głazu, spojrzał na miasteczko
skąpane w promieniach wschodzącego słońca.
Amanda podarowała mu tyle samo przyjemności, ile
on podarował jej. Szkoda, że nie spotkali się wcze
śniej.
Usłyszał, że się poruszyła. Siedziała już, osłaniając
piersi sukienką. Uśmiechała się niepewnie. Skończ
z tym, pomyślał. Już raz dostałeś w kość, nie daj się
ponownie zranić.
- Wyruszymy jutro o świcie - powiedział.
Amanda skinęła głową.
- Dziękuję - szepnęła.
- Nie żałujesz?
Uśmiechnęła się.
- Żałuję? Nigdy w życiu nie przeżyłam niczego
równie cudownego.
Roześmiał się.
- Lepiej się ubieraj.
Włożyła bieliznę, potem sukienkę. Czy ten akt był
dla Chance'a takim samym przeżyciem jak dla niej?
Kochała go, a przynajmniej tak myślała. Kiedy był
blisko, czuła w środku ciepło. Chciała być z nim,
chciała, by ją obejmował, by wróciło...
- Jesteś gotowa?
- Tak.
Wziął ją za rękę i poprowadził w dół. Dłoń miał
tak dużą, że jej utonęła w uścisku.
- Prawda, że piękny ranek? O, poczekaj! - Zer
wała dziki groszek. - Jaki piękny różowy kolor. -
Wsunęła z powrotem dłoń w jego rękę i poszli dalej.
Kiedy dotarli do wąskiej ścieżki, roześmiała się. -
Zastanawiałam się wtedy, jakim sposobem tak szybko
zszedłeś.
- A ja, dlaczego ty wspinałaś się najtrudniejszą
drogą.
Spojrzała na niego. Uśmiechał się szeroko. Jej
twarz promieniała.
Pewnie teraz uważa, że jest. zakochana, pomyślał
Chance. Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy miał
kobietę, czuł się podobnie. Nawet chciał się ożenić
z Betty Lou, lecz na szczęście nie było to możliwe
- miał trzynaście lat. Parę tygodni później dowiedział
się, że nie tylko jego obdarzyła swoimi wdziękami.
Wcale go to nie zmartwiło, czyli nie był w niej bar
dzo zakochany. Uśmiechnął się do swoich myśli.
- Dlaczego się śmiejesz?
- Myślałem o tym, jak to było ze złapaniem tego
osła. Chciałbym jutro wyruszyć przed świtem.
Kiedy po raz drugi wspomniał o wyjeździe, Aman
da poczuła, że cudowne uczucie gdzieś ulatuje. Kusi-
ło ją, by mu powiedzieć o duchu i zlocie, lecz nadal
milczała. Nie składali sobie żadnych obietnic, po pro
stu przeżyli razem cudowne chwile. Teraz każde mia
ło iść w swoją stronę i wieść własne życie. Nie wia
domo jednak, co będzie, kiedy dotrą do innego mia
sta. Byłoby szaleństwem skosztować owocu tylko
raz. A kto wie, co może się wydarzyć za drugim ra
zem? Już teraz nie mogła się tego doczekać.
Weszła do holu hotelowego i natychmiast przesta
ła nucić. Odniosła wrażenie, że Jack Quigley jest
w pobliżu. Tak, siedział na jednej z ławek. Wyglądał
jak żywy!
- Długo czekasz? - spytała nie wiedząc, co po
wiedzieć.
Wstał, uśmiechając się.
- Kochanie, ilekroć na ciebie czekam, wydaje mi
się to wiecznością.
Amanda odpowiedziała uśmiechem.
- Jack, naprawdę nie powinieneś mówić takich
rzeczy.
- Ależ, kochanie, dlaczego nie mam przed tobą
otwierać serca? Jesteś dla mnie wszystkim.
Chciałaby, żeby to Chance uczynił jej takie wyznanie.
- Co robiłaś wczoraj wieczorem? Szukałem cię,
ale nigdzie nie znalazłem.
Ogarnęło ją niespodzianie poczucie winy. Jack wy
znawał jej miłość, poczuła się więc tak, jakby była
mu niewierna. Czy wiedział, że była z Chance'em?
- Widzę, że masz jakieś zmartwienie. Widziałaś
dom, o którym ci mówiłem?
- Tak. - Uprzytomniła sobie, że on nie potrafi
czytać w jej myślach. Polly mówiła, że duchy wiedzą
wszystko. Albo więc Polly plotła trzy po trzy, albo
Jack nie był typowym duchem.
- No i podobało ci się w nim?
- Jest wspaniały - zapewniła, przypominając so
bie bogactwo i elegancję wnętrz. Jakże cudownie
byłoby zamieszkać z Chance'em. - Czy tam jest
ukryte złoto?
Zaśmiał się, rozbawiony, widziała ogniki w jego
oczach.
- Bawisz się mną! - rzuciła oskarżycielsko
i podeszła do ławki, by usiąść koło niego. - Nie ma
żadnego złota, prawda?
- Nie smuć się - odparł, nadal się uśmiechając. - Nig
dy bym cię nie okłamał. Jesteś moim sercem i moją duszą.
Wstał i podszedł do biurka recepcji. Zaczął wysu
wać szuflady. Padały z hukiem na podłogę. Amanda
za każdym razem wzdrygała się.
- Wiesz, czego najbardziej mi brakuje poza uści
skiem ślicznej kobiety?
- Nie.
- Dobrej whisky.
Zebrała się w sobie, by zadać mu pytanie, które już
od dawna ją nurtowało.
- Jack? Zastanawiałam się... jak umarłeś.
- Nie lubię o tym mówić, ale może ci opowiem za
jakiś tydzień.
- To może mi wyjaśnisz, dlaczego Springtown
opustoszało?
- Teraz też nie. To tajemnica, nad którą będziesz
się zastanawiać. Przecież to tak, jakbyś...
- Kiedy cię o coś pytam, zawsze dajesz tę samą
odpowiedź - zniecierpliwiła się. - Czy naprawdę
masz zamiar kiedyś mi powiedzieć, gdzie jest złoto?
- Oczywiście. Ale nie chcielibyśmy, by Chance
się dowiedział, prawda?
- To naprawdę jest tu złoto?
- Więcej, niż mogłabyś udźwignąć. Przecież już
ci to udowodniłem.
Ku jej zdumieniu przeniknął blat i biurko recepcji
i podszedł do niej. Kiedy się ruszał, wydawało się, że
powietrze faluje.
- Mówiłaś, że się tobą bawię. Lubię gry i zabawy. Za
każdym razem, gdy się zobaczymy, dam ci do rozwią
zania zagadkę. Oto pierwsza: światło na tym błyszczy
codziennie po kilka razy.
- To coś mogłoby się znajdować wszędzie, gdzie
kolwiek.
- No właśnie. - Spoważniał. - Zarazem jednak
będzie cię to trzymało tu ze mną. O, Amando, gdy
bym tylko mógł się stopić ciałem z twoim ciałem
i okazać ci głębię mojego uczucia! Nigdy mnie nie
opuszczaj. - Wyciągnął rękę, jakby chcąc ją pogła
dzić, lecz przeniknęła przez jej ramię.
- Jack, my... - Nie dokończyła jednak, bo zniknął.
Tej nocy miała kolejny przerażający sen. O męż
czyźnie, którego powieszono. Nie widziała jego twa
rzy, tylko słyszała wiwatujący tłum.
Rozdział dziesiąty
Wędrowali od świtu. Amanda naciągnęła na czoło
miękki kapelusz, by osłonić oczy przed słońcem. Pol
ly nie ustawała w narzekaniach. Skarżyła się, że nie
jest przyzwyczajona do dalekich marszów, że ma pę
cherze na nogach, że gryzą ją przeróżne owady, że
spali się na wiór w tym pełnym słońcu. Chance po
cieszał ją i zachęcał do wysiłku. Sam szedł wytrwale,
prowadząc na sznurze osła. Szczęśliwie, zwierzę nie
sprawiało kłopotów.
Amanda widziała, jak przyjaciółka potknęła się
o kępę trawy i jak idący z tyłu Chance podtrzymał ją,
by nie upadła. Polly popatrzyła na niego z uznaniem
i powiedziała:
- Dzięki, Chance. Teraz jest całkiem jasne, że sa
me nie dałybyśmy rady.
Amanda zacisnęła zęby. Potknęła się już kilka razy,
a Chance nawet nie próbował jej pomóc. Było jej go
rąco, oblewał ją pot i czuła się tak samo zmęczona
jak Polly. Lecz w przeciwieństwie do niej, nie skar
żyła się. Odkąd wyszli ze Springtown, Chance powie
dział do niej nie więcej niż pięć słów. Zupełnie jakby
jej nie było. Cierpiała z tego powodu, a z upływem
czasu ogarniała ją coraz większa złość na to, że noc,
którą spędzili razem, potraktował jak spełnienie wa
runków umowy.
Amanda spojrzała przed siebie na ciągnące się
w nieskończoność grzbiety wzgórz. Roślinność by
ła skąpa, tylko gdzieniegdzie rosły pojedyncze dę
by, mieniły się purpurowo kwitnące osty, szumiały ła
ny wysokiej aż po pas trawy. Zastanawiała się,
jak długo będą wędrować. Powinna o to zapytać,
zanim wyruszyli. Na szczęście, owady nie dokucza
ły jej tak jak Polly. I twarz jej tak nie piekła, dzięki
ciemniejszej karnacji. Cieszyły ją przemykające od
czasu do czasu jelenie i głosy nawołujących się
ptaków.
Kiedy Chance zarządził postój nad strumykiem,
Polly z ulgą padła na ziemię w cieniu wysokiej topo
li. Amanda uklękła i obmyła sobie twarz zimną gór
ską wodą, nie zważając na to, że moczy sobie stanik
sukni. Poczuła się o wiele lepiej, podeszła do Polly
i też się położyła, przekonana, że nieprędko da radę
wstać. Chance zdjął bagaż z grzbietu osiołka i spętał
zwierzęciu nogi. Musiała przyznać z podziwem, że
ich przewodnik jest nad wyraz wytrzymały. Ani razu
nie okazał zmęczenia. Postanowiła więc wstać. Jeżeli
bowiem Chance miał siłę to wszystko wytrzymać, to
ona też da radę! Wzięła się do rozkładania derek do
spania i rozejrzała za drewnem na ognisko. Polly le
żała jak kłoda.
Chance nawet przygotował posiłek: placki i dzi
czyznę z sosem. Amandzie bardzo to smakowało,
lecz była zbyt zmęczona, by móc dużo zjeść. Polly
pochłonęła więc swoją porcję i resztę przypadającą
przyjaciółce.
Amanda zmyła swój blaszany talerz i łyżkę, odło
żyła na miejsce i usadowiła się na derce, gotowa iść
spać. Kiedy jednak Polly, która tak się skarżyła na tru
dy drogi, wciąż siedziała z Chance'em przy ognisku,
nieskora do spania, Amanda poczuła ukłucie zazdro
ści. Rozmawiali tak cicho, że chociaż natężała słuch,
nie udało jej się niczego zrozumieć.
W końcu Polly też się położyła, a Chance pozmy
wał resztę naczyń. Kiedy wrócił znad strumyka, obie
już spały. Wygasił ognisko, ułożył się na derce, wsu
nął ręce pod głowę i patrzył w gwiazdy. Był wyczer
pany, lecz wiedział, że nieprędko zaśnie. Przez cały
dzień obserwował Amandę, jak dzielnie maszerowała
bez słowa skargi. Czasem nawet pomagała Polly,
a przecież wiedział, że też musiała poczuć w nogach
długą wędrówkę.
Coraz bardziej się nią zachwycał. Chociaż udawała
twardą, miał wiele okazji przekonać się, jak jest wra
żliwa. Nie tylko jej pożądał, lecz i lubił, czuł się więc
winien, że odległość ledwie dziesięciu kilometrów
każe im pokonywać w półtora dnia. Nawiązało się
między nimi coś, czego nie potrafił nazwać. Podobne
do gałęzi kołyszącej się na wietrze, gałęzi, która nie
mogła sama poruszyć w żadnym kierunku. Jeżeli
Amanda powróci do Springtown, to będzie tak, jakby
gałąź złamała się i runęła na ziemię. Jeżeli nie powró
ci - gałąź pozostanie zdrowa i mocna i zacznie kwit-
nąć. To wszystko jednak dopiero się okaże, dlatego
Chance zmierzał, wraz z towarzyszącymi mu kobie
tami, do Angels Camp.
Nazajutrz przeszli ledwie kilometr, kiedy Polly po
tknęła się i upadła w wysoką trawę.
- No, wstawaj, pomogę ci. - Amanda podała jej rękę.
- Nie, zostaw mnie, nie ruszam się stąd.
Zachowywała się jak rozkapryszone dziecko. Wy
dęła usta, jej szara spódnica podwinęła się aż po łyd
ki, ukazując białe pończochy i zapinane na guziczki
buty. Włosy miała w nieładzie, ręce skrzyżowane na
bujnej piersi podkreślały, że Polly się uparła. Amanda
wiedziała, że nie może się poddać naciskom przyja
ciółki.
- To sobie tu zostań! Pamiętaj tylko, byś dobrze
się schowała, kiedy pojawią się wilki.
- O co chodzi? - spytał Chance, podchodząc
bliżej.
- Polly twierdzi, że nie ruszy się stąd na krok -
odparła Amanda.
- A może pojechałabym na ośle?
- A co będzie z bagażem? - zaoponowała Amanda.
Ku jej zdumieniu Chance zaczaj zdejmować juki
z osła.
- Co robisz?! - wykrzyknęła. - Przecież tam są
ubrania i jedzenie.
- Polly ma rację - odburknął, stawiając na ziemi
ostatni tobołek, nie licząc pojemników z wodą. - Jest
u krańca wytrzymałości.
- Nie, nie pozwolę na to! - upierała się Amanda.
- Na pewno może iść o własnych siłach.
- Przeciwnie, nie da rady - odparł Chance, pod
niósł Polly i posadził ją na ośle. - No, gotowe, jedzie
my. - Chwycił za sznur i ruszył naprzód.
Amanda była wściekła. Obie miały na sobie su
kienki tak brudne, że nawet nie dałyby się wyprać do
czysta, a tu Chance zostawia tobołek z zapasowym
ubraniem! Co więc miały na siebie włożyć?
- A co będziemy jeść?! - krzyknęła za nim, bo
zdążył już przejść spory kawałek. Wiedziała, że im
dłużej będzie się ociągać, tym trudniej będzie ich do
gonić, kopnąwszy więc jeden z tobołków, ruszyła
przed siebie.
Dowiedziawszy się, gdzie mieści się biuro probier
cze i sklep, Amanda wyszła z hotelu Angels. Nie był
duży, lecz pokoje zapewniały wygodę.
Myślała, ile sukien czeka na nią w Springtown,
i nie miała ochoty kupować tu nowej. W końcu po
stanowiła się przebrać, żeby probierca nie pomyślał,
iż ukradła bryłę złota, którą chciała mu pokazać.
Wszystko to byłoby zbędne, gdyby Chance nie uległ
fanaberiom Polly.
Amanda szła ulicą, mając nadzieję, że nie natknie
się na niego. Chociaż na chwilę uwolniła się od Polly,
która wciąż nie mogła dojść do siebie po ledwie pół-
toradniowej wędrówce. Amanda współczuła jej, lecz
zarazem traciła cierpliwość. Mimo to kupiła jej
w drogerii Scribnera miksturę na wszelkie dolegliwo-
ści. Polly ciągle narzekała albo spała. Amanda musia
ła przyznać, że przyjaciółka ma powody skarżyć się
na stopy, gdyż za małe buty, w których uparła się wę
drować, obtarły w wielu miejscach skórę. Na pewno
więc byłoby o wiele gorzej, gdyby nie przejechała re
szty drogi na ośle.
Przypomniało się jej, jak Polly wyglądała na grzbiecie
osła - jechała z dumnie podniesioną głową niby jakaś
królowa. Gdyby Chance powiedział im wtedy, że pozo
stało ledwie pół dnia drogi, Amanda zupełnie inaczej pa
trzyłaby na całą sprawę. Lecz nie odezwał się słowem.
Jak na mężczyznę, który twierdził, że Polly go nie inte
resuje, poświęcił jej całkiem dużo uwagi!
Teraz nawet Polly musiała przyznać, że Chance'o-
wi nie zależy na żadnej z nich. Nie widziały go od
czasu, gdy zostawił je w hotelu. Nawet nie wspo
mniał o koniu, którego Amanda obiecała mu kupić!
Odkąd opuścili Springtown, coraz rzadziej marzyła
o tym, by znów kochać się z Chance'em. Doszła do
wniosku, że w rekordowym czasie utraciła miłość -
wszystko trwało dwa dni.
Patrzyła teraz na kobietę prowadzącą ulicą osiołka
objuczonego narzędziami do wydobywania złota.
Miała na sobie męski strój i właśnie to przyciągnęło
uwagę Amandy. Widok taki nie był rzadkością
w miasteczkach poszukiwaczy złota, lecz Amanda
dopiero teraz doceniła zalety takiego ubioru. O wiele
łatwiej byłoby w czymś takim powrócić do Spring
town.
Wsunęła na głowę nowy kapelusz i wyszła ze skle
pu. Czuła się niepewnie, ale rozejrzawszy się dooko
ła, stwierdziła, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Za
rzuciła więc na ramię nowe juki i pomaszerowała uli
cą. W koszuli i kamizelce czuła się wspaniale, lecz
miała wątpliwości, czy powinna paradować w mę
skich spodniach. Po chwili jednak i to przestało ją
dręczyć, pozostała tylko radość, że jest jej tak wygod
nie. Stawiała teraz dłuższe kroki i szła coraz szybciej.
Angels Camp pod wieloma względami przypomi
nało jej Columbię. W miasteczku przyjmował cyru
lik, działała poczta, znajdowało się wiele kantorów
i sklepów. No i wszędzie dookoła byli ludzie. Starzy,
młodzi i dzieci. Dotychczas nie zdawała sobie spra
wy, jak bardzo jej brakowało ludzi. Poczuła przypływ
energii, uśmiechała się do każdego przechodnia. Te
raz już wiedziała, że samotne życie w Springtown
wcale jej nie odpowiadało, choć przebywając tam,
uważała, że czuje się świetnie. Zaczęła bać się po
wrotu.
W końcu dotarła do pracowni probiercy, który
orzekł, że bryła złota jest najwyższej próby. Pytał,
gdzie ją znalazła. Amanda bała się odpowiedzieć, by
wiadomość nie rozeszła się po mieście, lękała się też,
żeby jej ktoś nie obrabował w drodze do hotelu, szyb
ko więc wyszła i wróciła do Polly.
- Musimy jak najprędzej się stąd wynosić -
oświadczyła, wpadając do pokoju. Z ulgą zobaczyła,
że przyjaciółka wreszcie wstała z łóżka. - Dobrze, że
w końcu czujesz się lepiej.
- Nigdzie się stąd nie ruszam! Co ty masz na
sobie?
- Ty też powinnaś spróbować tak się ubrać.
O wiele łatwiej się w tym poruszać. Polly, musimy
wrócić do Springtown. Natychmiast.
- Dlaczego? Nawet nie zdążyłam się tu rozejrzeć.
A gdzie jest Chance?
Amanda nie chciała pokazać, jak bardzo obeszło ją
zniknięcie Chance'a.
- Nie mam pojęcia - odparła krótko i poszła do
swojego pokoju pakować nowe juki. - Kiedy zrozu
miesz, że zupełnie go nie obchodzi nasz los? - spy
tała przez otwarte drzwi.
- Wcale w to nie wierzę. Widziałaś przecież, jak
bardzo się mną zajmował. Moim zdaniem jest nie
śmiały.
Amanda roześmiała się ironicznie.
- Nie wydaje mi się, byś nawet ty mogła w to
uwierzyć. Przestań się oszukiwać. Chcesz coś zabrać
z tego pokoju?
Polly siadła na łóżku.
- Już powiedziałam, że nigdzie nie idę. Może ru
szę się stąd za jakiś tydzień czy dwa.
- Świetnie. A więc sama wrócisz do Springtown.
- Nie mam pojęcia, jak tam trafić! -jęknęła Polly.
Amanda wzruszyła ramionami.
- Możesz mi chociaż powiedzieć, dlaczego tak ci
spieszno?
Spojrzała na Polly, zastanawiając się, po co w ogó
le znosi jej towarzystwo. I przyznała, że wyłącznie
z lęku przed samotnością. Bąknęła coś o bryle, lecz
zaraz umilkła. Nie chciała mówić za dużo, zważy
wszy, że Polly to papla - zdążyła się o tym przeko
nać. Ale nie mogła też pokazać, że nie zniesie samo
tnego powrotu do Springtown, bo Polly to wykorzy
sta i zmusi ją do pozostania w Angels Camp całe
tygodnie. Amanda wiedziała, że musi blefować.
- Jak chcesz. Nie będę na ciebie czekać. Rozma
wiałam z Jackiem i na pewno mnie nie zawiedzie.
Powie mi, gdzie szukać złota. Jeżeli nie przyjedziesz
do Springtown, to ja na pewno nie będę cię szukać.
- Kto to jest Jack?
- Ponieważ przez kilka ostatnich dni bez przerwy
miałaś humory, nie powiedziałam ci, że duch nazywa
się Jack Quigley. Dużo rozmawialiśmy. Zaraz kupię
konie i żywność i wyjeżdżam. - Zarzuciła torbę na
ramię. - Sama zdecyduj, czy jedziesz ze mną, czy
nie. Myślałam, że też ci zależy na złocie.
- Oczywiście, że tak.
- Im szybciej wrócimy i znajdziemy złoto, tym
prędzej skończymy ze Springtown.
Chance odpoczywał na głazie, spoglądając w dół
na Springtown. Minęło już pięć dni, odkąd zostawił
Amandę i Polly w Angels Camp. Miał wyrzuty su
mienia, że poprowadził je okrężną drogą, Polly prze
cież tak się zmęczyła. Niemniej minęło już sporo cza
su i mogłyby wrócić. Zakładając, że miały taki za
miar.
Wyciągnął z kieszeni kamizelki cygaro i zapalił.
Pudełko cygar wpadło mu w ręce w jednym z do
mów, kiedy szukał złota. Poza cygarami i dobrą whi
sky nie znalazł niczego wartościowego, lecz poszuki
wania przynajmniej wypełniły mu czas. Był zdezo
rientowany, bo nie natrafił na nic, co by wskazało,
gdzie jest ukryte złoto czy dlaczego mieszkańcy opu
ścili miasto.
Wieczorami czytał dziennik Emily Howard. Po
znał już historię przybycia jej rodziny do Springtown.
Ojciec Emily miał sklep, a gdzieś wśród wzgórz szyb.
Ponieważ bardzo szczegółowo opisywała mieszkań
ców, Chance miał wrażenie, że teraz sam już ich
świetnie zna. Emily była szczęśliwa. Napisała o pew
nym poszukiwaczu złota, imieniem Billy, którego oj
ciec kiedyś zaprosił na kolację. Zrobił na niej duże
wrażenie.
Czytając dziennik, Chance czuł się coraz bardziej
samotny. Właściwie jeszcze nigdy nie był w takim
stanie ducha. Miasto zamarło, jakby w oczekiwaniu
czegoś niezwykłego.
Chance wpatrywał się w cygaro, które żarzyło się
między jego palcami. Zadawał sobie pytanie, czy się
przypadkiem nie pomylił co do Amandy. Jeśli kobiety
nie pojawią się w ciągu tygodnia, to on pojedzie do
Angels Camp, bo jednak bardzo mu na Amandzie za
leży. Gdyby chciała, chętnie by się z nią ożenił
i ustatkował. Złoto na pewno się im przyda, lecz bez
niego też sobie poradzą.
Myślał sobie, jakie byłyby ich dzieci. Włożył cy
garo do ust, lekko się zaciągnął i popatrzył przed sie-
bie. Zaciągnął się drugi raz i nagle dostrzegł w odda
li jakiś poruszający się punkt. Słońce chowało się za
góry, musiał więc przymrużyć oczy. Usta mu się za
cisnęły, spojrzenie stwardniało. Już nie miał wątpli
wości - od zachodu nadjeżdżali dwaj jeźdźcy, domy
ślał się, kto to. Wstał, zgniótł cygaro i ruszył w dół
zboczem.
Kiedy zbliżały się do miasteczka, serce Amandy
łomotało w piersi. Wzrok utkwiła w wysokiego, bar
czystego mężczyznę, który opierał się o cembrowinę
studni. Kapelusz miał nasunięty głęboko na czoło, rę
kawy jasnoniebieskiej koszuli podwinięte, dżinsy
mocno opinały się na biodrach i muskularnych udach.
Amanda już nie miała wątpliwości, czy jest zakocha
na. Jaka była głupia! Przez te wszystkie knowania
i chciwość omal nie straciła jedynej osoby na świecie,
na której jej zależało. A może już straciła?
- To Chance - powiedziała podekscytowanym
głosem Polly.
Amanda popędziła konia. Nie mogła się doczekać
chwili, kiedy wyzna Chance'owi miłość, niezależnie
od tego, czy on ją kocha, czy nie. Kiedy podjechała
już całkiem blisko, zobaczyła, że przybrał surową mi
nę. Na jego twarzy nie było śladu uśmiechu. Jesz
cze nikt nie patrzył na nią takim zimnym, zaciętym
wzrokiem.
- Witajcie w Springtown - powiedział bez entu
zjazmu.
- Tęskniłeś za mną? - spytała Polly.
_ Nie, bo wiedziałem, że wrócicie.
Amanda poczuła, że ogarnia ją gniew.
_ Ty draniu, wykorzystałeś mnie. Od samego po
czątku wiedziałeś, co zamierzamy.
- Taa. No, ale teraz, kiedy już wszystko o sobie
wiemy, nie będzie potrzeby udawać.
Była wściekła. Ten mężczyzna naprawdę miał ją
w nosie. Usiłując powstrzymać łzy, zsiadła z konia
i zaczęła odpinać juki od siodła.
_ Widzę, że zmieniłaś styl ubierania się.
Zdołała się opanować. Wzruszyła ramionami.
_ Po co to gadanie? Tak jak powiedziałeś, nie trze
ba już owijać w bawełnę. Nie myśl, że kiedy znaj
dziemy złoto, będziemy się z tobą dzielić.
_ Chance, pomożesz mi zsiąść? - spytała przymil
nie Polly.
Miała na sobie jasnorożową suknię kupioną w An-
gels Camp, całą w różowe kokardki, teraz zarzuconą
wysoko do kolan.
Amanda poczuła, że nie zniesie sztuczek Polly.
- Jakoś przez dwa dni nie miałaś żadnych trudno
ści z wsiadaniem i zsiadaniem - rzuciła zgryźliwie.
Chance nie zareagował.
_ Rozumiem, że każdy tu będzie sobie radził sam.
- Mniej więcej, tyle że siły kształtują się następu
jąco: dwie kobiety na jednego mężczyznę.
- A co ty na to powiesz, Polly? - spytał.
- Bardzo cię lubię, ale dbać o siebie muszę sama.
- O, to zrozumiałe, ale po co masz się dzielić zło
tem z Amandą?
- Nie uda ci się, Chance - ostrzegła Amanda,
zbierając lejce. - Polly wie, że podzielę się z nią,
i byłaby głupia, myśląc, że ty zaproponujesz jej to sa
mo. Powiedziałam już, że są tu dwie kobiety i jeden
mężczyzna.
- Duch powie, gdzie jest złoto.
Amanda chętnie by ją udusiła. Chance popatrzył
na Polly i wybuchnął śmiechem.
- Z czego tak się śmiejesz? - spytała.
- Duch? Naprawdę w to wierzysz?
- Tak... wierzę. - Polly zerknęła na przyjaciółkę.
- Chodź, Polly - wtrąciła się Amanda. - Odpro
wadźmy konie. Chance chce nas poróżnić. - I odwró
ciła się.
On już się nie uśmiechał.
- Polly, nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- No... Amanda mi o nim mówiła. - Dziewczynie
nie podobało się, że Chance usiłuje ją zbić z tropu.
- A ty wierzysz we wszystko, co ona mówi?
Miał głęboki, aksamitny głos, niebieskozielone oczy.
Polly poczuła ciarki na plecach. Wyglądał wspaniale.
- Myślę... - zaczęła.
- Oczywiście, że wierzy - nie wytrzymała Aman
da. - Bo wie, że jej nie okłamuję! Powiedz mu, Polly,
żeby raz na zawsze skończyć z tymi pytaniami.
- Ona ma rację. Dużo razem przeżyłyśmy i nie
będę występować przeciwko Amandzie.
- No, chyba w końcu jesteś zadowolony.
- Wydaje mi się, że wszystkiego ci nie powiedzia
ła - nie ustępował.
Amanda zerwała kapelusz i trzepnęła nim o nogę.
- Nie rób tego, Chance - rzuciła ostrym tonem.
- O co ci chodzi? Co znaczy, że mi wszystkiego
nie powiedziała?
- Nie słuchaj go, Polly, chce nas skłócić.
- Nie powiedziała ci, że się ze mną kochała.
- Że co? - Polly odwróciła się tak zamaszyście, że
odpadła jej kokarda. - Jak mogłaś to zrobić? Przecież
wiedziałaś, że go pragnę. Kazałaś mi się trzymać
z dala od niego. Teraz już wiem dlaczego!
- Wszystko ci wytłumaczę...
Polly, nie słuchając, odwróciła się i ruszyła do
swojego domu. Amanda puściła lejce, ogarnięta furią.
- Ty nieodpowiedzialny draniu! - I z całej siły
uderzyła go pięścią w brzuch. Zgiął się wpół, a wtedy
wymierzyła mu cios w brodę. Już chwytała za lejce,
kiedy potężna dłoń złapała ją za nadgarstek. Chance
szarpnął ją ku sobie, na jego twarzy malowała się
wściekłość.
- Co chcesz zrobić?! Uderzyć mnie? - prowoko
wała go.
Musiał powstrzymać gniew.
- Nie podjudzaj mnie. Teraz jesteśmy kwita. Od
tej chwili każdy myśli tylko o sobie. - Puścił jej rękę,
poprawił kapelusz i odszedł.
Nie chciała, by to on miał ostatnie słowo, chwyciła
więc kamień i rzuciła nim w Chance'a. Dostał w ple
cy, a ona wybuchnęła śmiechem. Kiedy mimo to się
nie odwrócił, zawołała:
- Nienawidzę cię!
Zebrała lejce i już miała iść, kiedy zobaczyła
wzniecony nagłym wiatrem, pędzący ulicą, tuman
kurzu. Konie się spłoszyły.
- Nie! - krzyknęła Amanda. Była przerażona, że
znów stracą wierzchowce. Tuman zawirował wokół
niej, sypiąc żwirem i kamykami. Poczuła ostry ból,
coś uderzyło ją w czoło.
Słysząc krzyk, Chance odwrócił się. Konie ga
lopowały wprost na niego. Rzucił się w bok, by
go nie stratowały, zerwał się na nogi i popędził do po
bliskiego domu, by się schować przed wirującym tu
manem. Zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie
plecami.
Gdyby Amanda nie krzyknęła, Chance już by
nie żył albo został ciężko ranny. Zdał sobie spra
wę, że zapadła głęboka cisza, jakby pokryła wszy
stko grubym pledem. Zanim Polly i Amanda wróci
ły, było podobnie, lecz starał się o tym nie myśleć.
Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że nie słychać śpie
wu ptaków. Wiatr też przycichł, nie było najlżejsze
go powiewu. Wszędzie panowała martwa cisza, któ
rą trudno było znieść. Odsunął się od drzwi i przy
pomniał sobie o Amandzie. Wybiegł na ulicę.
Dziewczyna leżała bez ruchu w piachu. Puścił się
biegiem.
- Nic jej nie jest?! - usłyszał wołanie Polly gdzieś
z tyłu.
Chance klęknął przy Amandzie. Puls miała do
bry, ale twarz zalaną krwią, a na czole głębokie roz
cięcie.
- Żyje? - dopytywała się Polly, która już do nich
dobiegła.
- Tak, ale jest nieprzytomna i ranna. - Wziął
Amandę na ręce.
- Zanieś ją do mojego domu. Mam tam igły i nici.
Trzeba jej zszyć tę ranę.
- Potrafisz to zrobić? - spytał z nutą wątpliwości.
- Już robiłam takie rzeczy. Pośpieszmy się. Może
uda mi się to zrobić, zanim odzyska przytomność.
Kiedy ułożył Amandę na łóżku, Polly już stała
z gotową, nawleczoną igłą.
- Przynieś wody i jakąś ściereczkę - poleciła. -
Muszę jej umyć twarz, żebym widziała, co robię.
Po chwili wrócił.
- Strasznie krwawi. Musisz jakoś ścierać krew,
a ja będę szyła. Dobrze chociaż, że krew sama oczy
szcza ranę. - Nabrała powietrza głęboko w płuca
i wbiła igłę w skórę przyjaciółki.
Amandę okropnie bolała głowa. Podniosła rękę, by
dotknąć czoła, lecz jakaś inna ręka ją powstrzymała.
Otworzyła oczy.
- Miałaś na czole ranę, musiałam ją zeszyć - po
wiedziała cicho Polly.
Chora patrzyła na przyjaciółkę i Chance'a, stoją
cych przy jej łóżku. On miał zakrwawioną koszulę,
a ona twarz umazaną krwią, lecz ani jedno, ani drugie
nie wyglądało na ranne.
- Co się stało? - spytała słabym głosem.
- Coś uderzyło cię w głowę - odparł Chance. Ce-
lowo mówił cicho, ale teraz zdał sobie sprawę, że je
go słowa zabrzmiały tak, jakby miał zasznurowane
usta. Na widok nieprzytomnej Amandy wpadł w pa
nikę. Przeraził się, że tak mocno krwawiła. Wróciła
jej świadomość, ale była biała jak płótno. - Staraj się
nie dotykać twarzy. No, wyglądasz o wiele lepiej,
mogę więc już iść.
- Żeby szukać złota? - spytała kąśliwie. Ściskała
w dłoniach narzutę. Chance był już w drzwiach. Po
czuła pustkę w sercu. Czy był na nią tak wściekły, że
nawet jej nie współczuł? A może tak ją znienawidził?
Czy zawsze żywił do niej takie uczucia, czy dopiero
teraz, kiedy się przekonał, że chciała się go pozbyć
i być w Springtown tylko z przyjaciółką? - Polly,
a co z końmi?
- Uciekły, tak jak tamte. Wiesz, Amando, czasem
mam ochotę cię trzepnąć. Chance to porządny czło
wiek, a ty go tak źle traktujesz. Nie mieści mi się to
w głowie.
- On po prostu bardzo ci się podoba i dlatego tak
go oceniasz. - Amanda usiłowała się wesprzeć na ło
kciu, lecz była za bardzo obolała.
- Robiłaś po kryjomu, co chciałaś, i nie pisnę
łaś słowa. Kiedy się o tym dowiedziałam, byłam
wściekła.
- Ale, Polly...
- Nie przerywaj, teraz ja powiem, co mam na wą
trobie. - Splotła z tyłu ręce i zaczęła chodzić po po
koju. - Kiedy zobaczyłam, że leżysz nieprzytomna,
aż mnie skręciło ze strachu i żalu, Chance też się
okropnie przejął. To on przyniósł cię tutaj. Chance
jest przyzwoitym facetem. No, od tej chwili każdy ro
bi swoje. Dotyczy to również mężczyzn.
- Polly, ty nie masz pojęcia, jaki on jest!
- Daj mi skończyć. - Polly podeszła do łóżka
i spojrzała na przyjaciółkę. - Od samego początku
go nie lubiłaś. Nawet teraz nie potrafiłaś wydusić
z siebie słowa podziękowania za wszystko, co dla
ciebie zrobił. Myślę, że go kocham, i nie odpowiada
mi wysłuchiwanie tego wszystkiego, co o nim mó
wisz. Nie rób takiej zdumionej miny. Chance jest
w moim typie i zrobię wszystko, żeby zaczął się mną
interesować. Bardzo cię proszę, byś pozostała w mo
im domu, póki nie poczujesz się lepiej, ale potem się
wyprowadź.
Polly wyszła, pozostawiając przyjaciółkę w poczu
ciu winy. Na podłodze leżała następna kokardka, któ
ra odpadła od sukni Polly. Amanda usiadła, lecz z jej
ust wydarł się okrzyk bólu. W głowie jej pulsowało.
Spojrzała w stojące naprzeciw lustro i zmartwiała.
Jej twarz wyglądała, jakby ktoś przeorał ją widłami.
Z oczu popłynęły łzy. Czy będzie tak wyglądać już
do końca życia? Powoli wstała, usiłując opanować
zawroty głowy. Kolana miała jak z waty, musiała
więc chwycić się stolika. W końcu zawroty głowy
ustąpiły. Stawiając ostrożnie stopy, Amanda wyszła
z pokoju.
- Co ty robisz? Nie możesz teraz sobie pójść! -
wykrzyknęła Polly.
- Nie będę nikomu robiła kłopotu.
- Och, przepraszam za to, co powiedziałam. Mo
żesz tu zostać, jak długo chcesz. Ktoś musi się tobą
opiekować. Ja tylko...
- Idę do hotelu - rzuciła Amanda, kończąc rozmowę.
Powoli, zbolała, szła w stronę furtki. Nagle chwy
ciły ją mocne ramiona.
- Cholera, jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką
znam! - krzyknął Chance.
- Nie chcę, byś mnie niósł! - Czuła ból przy każ
dym ruchu, a Chance nie miał zamiaru jej puścić.
Amanda była za słaba, by z nim walczyć. - No, do
brze, jeśli chcesz, to zanieś mnie do hotelu.
Odwrócił się, zobaczył w oknie Polly, która pota
kująco kiwała głową. Ruszył ulicą.
W ciągu tygodnia Amanda odzyskała siły. Zaczęła
się przenosić do swojego domu. Zdjęła już szwy i by
ła szczęśliwa, że bliznę ma tuż poniżej linii włosów.
Ku jej zdumieniu, zadrapania na twarzy były już nie
mal niewidoczne.
Przez cały okres rekonwalescencji Polly przynosi
ła jej posiłki i dbała o nią, lecz niewiele rozmawiały.
Chance nie pokazał się ani razu. Amanda powtarzała
sobie, że jest jej to obojętne, ale z dnia na dzień czuła
do niego większą urazę. Wyobrażała sobie, jak Polly
i Chance spędzają razem czas. Na domiar wszystkie
go mogli pierwsi znaleźć złoto. Nie rozumiała tylko,
dlaczego Jack Quigley ani razu się nie pokazał i dla
czego powróciły jej nocne koszmary.
Już od tygodnia szukała złota, lecz bez powodze
nia. Weszła do pokoju i padła na obity brokatem fotel.
Była wyczerpana, a niczego nie znalazła.
Wyciągnęła szpilki z koka i włosy rozsypały się na
ramiona. Poczuła dreszcz, dziwny, ale znajomy. Wie
dząc, że nie jest sama, rozejrzała się po dużym sa
lonie.
- Dlaczego dopiero teraz mnie odwiedzasz? -
spytała ze złością.
- Bo gniewałem się na ciebie.
Odwróciła się W stronę kominka. Stał przed nim
Quigley.
- Gniewałeś się na mnie? To ja powinnam się
gniewać. Jestem wykończona przez to daremne szu
kanie złota. Już zaczynam rozumieć, co miałeś na
myśli, mówiąc, że lubisz różne sztuczki. - Podniosła
się, odłożyła szpilki na stolik i patrzyła na Jacka.
- Zasłużyłaś sobie na to. Z przyjemnością obser
wowałem ciebie i Polly, jak biegacie z miejsca na
miejsce. Ale Chance jest inny. Czeka cierpliwie, czy
któraś z was coś znajdzie, a tymczasem pewnie prze
szukuje stare szyby.
Podchodził bliżej, cofnęła się więc i usiadła na ta
borecie przed pianinem. Teraz ona była zła na Jacka.
Na Polly i Chance'a również. Czuła się jak gderliwa
baba.
- Co to znaczy, że sobie zasłużyłam? - Nagle do
strzegła, że wyraz jego twarzy jest niemal przeraża
jący. Obaj z Chance'em stanowili dobraną parę. -
Odpowiesz mi na pytanie?
Stanął przy niej, lecz uznała, że tym razem nie po
winna się cofać. Jego ręka przeniknęła przez klapę
i nagle rozległy się dźwięki fortepianu. Tak dziwne,
że Amanda zadrżała.
- Gniewałem się na ciebie, kochanie.
Przestał uderzać w klawisze.
- Już to mówiłeś. Dlaczego się gniewałeś?
- Bo mnie zostawiłaś.
- Nie należę do ciebie, Jack. Mogę odjeżdżać
i przyjeżdżać, kiedy chcę. A w ogóle to prze
cież ty zniknąłeś i nie mogłam ci powiedzieć, że
wyjeżdżam, ale wrócę. Chciałam pozbyć się
Chance'a.
- Ale już więcej nie wyjeżdżaj.
- To groźba?
- Nie bądź na mnie zła, moja kochana. Chcę, byś
została tu ze mną, bo tu jest twoje miejsce. Nie jestem
dla ciebie dość dobry?
- Nie wiem. - Wstała i podeszła do okna, zdzi
wiona, że już robi się ciemno.
- Nie podobasz mi się w męskim ubraniu. Dlacze
go nie nosisz tych ładnych sukien, których pełno
w szafach?
- Bo łatwiej mi się tak poruszać. A poza tym nie
chcę ich zniszczyć, szukając złota.
- Złota nie ma w miasteczku.
- Jestem już prawie przekonana, że w ogóle go
nie ma. To chyba jedna z twoich sztuczek.
- Pamiętaj, że jestem twoim jedynym sprzymie
rzeńcem. Pozostali cię opuścili.
Amanda poczuła nagle, że dziwne uczucie mro
wienia ustępuje, wiedziała więc, że znów jest sama.
Chance skończył czytać dziennik i zamknął go
z trzaskiem. Nadal jednak myślał o ostatnim frag
mencie. Emily rozpisywała się bardzo szczegółowo
o nowo wybudowanym domu, pięknym i zasobnym.
Mieli się tam wprowadzić tydzień po tym, jak Emily
napisała ostatnie słowa. Dom Amandy doskonale od
powiadał opisowi w dzienniku.
Położył dziennik na oparciu fotela. Kiedy rodzina
stąd się wyprowadzała, musiano go zapomnieć. Po
myślał, że powinien znaleźć drugi dziennik Emily.
Tylko w ten sposób uda mu się poznać przebieg wy
darzeń w Springtown i dowiedzieć, gdzie jest złoto.
Musiałby przeszukać dom Amandy. Usta wykrzywił
mu gorzki uśmiech. Amanda wykorzystała go tamtej no
cy, aby zaspokoić swoją ciekawość. Chciała, by się wy
niósł z miasta, bo pragnęła zagarnąć dla siebie całe złoto,
nie zamierzała się z nim dzielić. Co z niej za ziółko!
Polly co prawda nie czyniła mu już żadnych pro
pozycji, lecz okazywała tyle serdeczności i tak często
się do niego uśmiechała, że chyba musiał się uznać za
adorowanego. Co wieczór zapraszała go na kolację
i bardzo mu nadskakiwała. Zaproponowała nawet, że
wypierze mu ubrania.
Uśmiechnął się. Jak w ogóle doszło do tego, że
znalazł się tu, w Springtown, z dwiema szalonymi
kobietami?
Amanda przewracała się z boku na bok w wielkim
łóżku. Obudziła się z krzykiem. Była zlana potem,
z trudem oddychała. We śnie widziała płonące na
środku drogi ognisko. Jego blask oświetlał powieszo
nego mężczyznę. Tym razem ujrzała jego twarz. Na
leżała do Jacka Quigleya. Wszystko działo się
w Springtown.
Podeszła do komody i nalała sobie wody z dzban
ka. Zmoczyła ręczniczek i przetarła twarz i szyję.
Musiała z kimś porozmawiać, z kimś, kto by ją zro
zumiał. Nie było jednak nikogo. A poza tym mógł ją
zrozumieć tylko ktoś, kto miał podobne koszmary.
Czy te sny mówiły o prawdziwych wydarzeniach?
Czy właśnie to wydarzyło się w Springtown? Doszła
do wniosku, że to byłoby idiotyczne. Ludzie nie śnią
o przeszłości, a przynajmniej nie o tej, która ich nie
dotyczyła. Z drugiej strony przecież nigdy nie wie
rzyła w duchy, a jednak teraz poznała Jacka Qui-
gleya.
Rozdział jedenasty
Amanda, zdezorientowana, wybita ze snu, nie
mogła otrząsnąć się z sennego koszmaru. Wciąż mia
ła przed oczami przerażającą wizję. W koszuli nocnej
i szlafroku, z zapaloną lampą w ręku, zeszła do ku
chni. Tam zrobiła sobie grzankę i kubek gorącej cze
kolady i przeszła do saloniku. Zaczynało świtać.
Usadowiła się w wygodnym fotelu i obserwowała,
jak światło powoli wypełnia cały pokój. Ożyły nawet
niebieskie i złote kolory wzoru na dywanie. Amanda
wysprzątała już większą część domu, lecz na wszy
stko nie starczyło jej czasu, bo dzień w dzień wyru
szała na poszukiwanie złota.
Ugryzła kęs grzanki, zastanawiając się, co z nią sa
mą się dzieje. W Angels Camp nie śniły jej się kosz
mary, nie odczuwała przygnębienia, które nie opusz
czało jej od powrotu do Springtown. Zauważyła
u siebie objawy zniechęcenia, rozgoryczenia. Czy
była zazdrosna o Chance'a i Polly? Jeszcze nigdy
w życiu nie miała okazji do zazdrości, ale teraz da
wała jej się we znaki. Całą złość przelała na Chance'a
i Polly, a przecież problem tkwił w niej samej. Pra
gnęła miłości Chance'a, lecz nie potrafiła sprawić,
aby ją pokochał. Działała przeciwko sobie - kłóciła
się z nim, demonstrowała niechęć, wręcz pogardę,
choć w głębi serca marzyła o tym, by znów znaleźć
się w jego ramionach.
A Jack? On też był zazdrosny. Czy złoto wymyślił
dla sobie tylko znanych celów? Przecież sam się
przyznał, że lubi płatać figle. Może złoto nie istniało?
Bryła złota miała udowodnić, iż jest dokładnie od
wrotnie. Dlaczego w takim razie nie zdołała go do tej
pory odnaleźć? I dlaczego nigdy nie pokazał się Polly
ani Chance'owi? A może tylko opowiadał o tym zło
cie, by zatrzymać ją przy sobie? Gdyby nie złoto,
dawno opuściłaby to wymarłe miasto i nigdy tu nie
wróciła. A gdyby stąd wyjechała, co wtedy? Nie
chciała zamieszkać w Angels Camp. Przypominało
Columbię. Ale z Angels Camp mogła pojechać dyli
żansem do Sacramento. A co z Polly, co z Chan
ce'em? Myśl, że rozstałaby się z nim na zawsze, była
bolesna.
Skończyła czekoladę i odstawiła kubek na stolik.
Miłość do Chance'a nie była jej jedyną słabością.
Jack trafnie odgadł, że bardzo zależało jej na złocie.
Chciała odmienić swój los, stać się niezależna, decy
dować o sobie i swoim życiu.
Powinna się pogodzić z Polly. Nie potrafiła już
dłużej znosić samotności. Zamiast jednak iść na górę
i ubrać się, podwinęła pod siebie nogi i oparła głowę
o poduszki fotela. Była taka zmęczona, że nawet nie
walczyła z ogarniającą ją sennością.
Z domu wyszła dopiero około południa. Bardzo
chciała porozmawiać z Polly, wyjaśnić nieporozu
mienia, które powstały z powodu Chance'a.
Kiedy Amanda zniknęła, Chance wszedł do do
mu. W dzienniku opis wnętrza był na tyle dokład
ny, że bez trudu dotarł do sypialni Emily. Mieściła
się na górze, prowadziły do niej szerokie schody.
Dom był naprawdę urządzony z przepychem. Przez
trzy okna w sypialni wpadały promienie słońca. Była
utrzymana w ulubionych kolorach Emily: niebieskim
i białym.
Rozejrzał się, usiłując podjąć decyzję, od czego za
cząć poszukiwania drugiego tomu dziennika. Już
otwierał szafę, gdy coś przykuło jego uwagę. Ze
skrzyni stojącej pomiędzy oknami zsunął się koc,
Chance podszedł, podniósł wieko i zobaczył dziennik
leżący na zielonej atłasowej sukni. Otworzył go - na
pierwszej stronie widniało imię i nazwisko: Emily
Howard.
Nikt nie odpowiedział na pukanie, Amanda nie by
ła więc pewna, co robić. Polly powinna już dawno
wstać, ale jeśli nie była sama? Czy Amanda może so
bie pozwolić na to, by wtargnąć do domu przyjaciół
ki? Czy Chance był z Polly? Podejrzewać, że jest ko
chankiem Polly to jedno, a mieć pewność - to zupeł
nie co innego. Nabrała powietrza. Może właśnie tego
potrzebowała, by móc się uwolnić od Chance'a, który
najwyraźniej nadal miał nad nią władzę.
Już chciała wejść do środka, kiedy drzwi same się
otworzyły. Ogromnie się zdziwiła. Twarz i ramiona
Polly były pokryte czerwonymi plamami.
- Amando, właśnie do ciebie szłam - powiedziała
wyraźnie przestraszona. - Chyba mam żółtą febrę.
- Co? O Boże miłosierny! Gdzie byłaś? To zna
czy... Ta wysypka?
- Wczoraj byłam tylko na jagodach nad strumie
niem! - Nie miała ochoty się przyznać, że zbierała
tam rośliny, które przypominały lubczyk. - Amando,
czy ja umrę? - spytała łamiącym się głosem.
Amanda była niemal pewna, że wie, na co jest cho
ra przyjaciółka.
- Daj, obejrzę cię.
Polly odruchowo się cofnęła.
- Uważaj, bo się zarazisz.
- Nie boję się. Stój spokojnie. - Widząc podeszłe
wodą bąble, o mało nie wybuchnęła śmiechem. -
Moim zdaniem oparzyłaś się liśćmi sumaku.
- Sumaku? Jesteś pewna?
- Jestem pewna. Idę do apteki zobaczyć, czy może
jest tam maść. A ty nie drap tych bąbli.
- Czy uważasz, że nigdy mi to nie zejdzie?
- Nie, nie o to chodzi - uśmiechnęła się Amanda.
- Nie jest tak źle. Widziałam gorsze rzeczy. Jeszcze
jesteś na mnie zła? - spytała odchodząc.
- Chyba nikt nie potrafiłby się długo na ciebie
gniewać - odparła Polly, a Amanda poczuła ogromną
ulgę.
Szła ulicą z uśmiechem na ustach. Nie mogła wi
nić Polly za to, że była wściekła. Przecież ledwie kil-
Skan Anula, przerobienie pona.
ka minut temu ona sama czuła się podobnie, my
śląc, że może zastać Polly w łóżku z Chance'em.
Jedno było pewne - bąble Polly nie znikną w jeden
dzień, a przez ten czas między nimi do niczego nie
dojdzie.
Kiedy wróciła z maścią, zastała Polly na tapczanie,
z wyciągniętymi w bok ramionami.
- Co robisz? - spytała zaciekawiona.
- Nie chcę mieć blizn.
- Nie będziesz miała blizn, jeśli zaraz tym się wy
smarujesz.
- A mojej mamie zostały blizny po ospie.
- Ale ty nie masz ospy. Musimy tylko posmaro
wać bąble maścią, potem przekłuć je i znów posma
rować.
Polly spojrzała na przyjaciółkę.
- Chyba nie mówisz poważnie!
- Owszem, najpoważniej.
Przez następne pół godziny Amanda delikatnie
i starannie posmarowała bąble na ciele Polly. W koń
cu uporała się z tym. Trwałoby to o wiele krócej, gdy
by Polly się nie wierciła.
- No, gotowe. Jeżeli zauważysz gdzieś nowe, to
zaraz je posmaruj. Niedługo będzie po wszystkim.
- Nie dam rady sama się smarować.
- Dasz. Lepsze to od bąbli na całym ciele. Jeżeli
nie będziesz smarowała, zejdą ci dopiero po kilku
miesiącach.
- Po kilku miesiącach?
- Znałam kobietę, którą tak obsypało, że doktor
nie pozwolił jej wstawać z łóżka przez pół roku.
- Kłamiesz!
- Wcale nie.
- No, niech ci będzie. Dzięki za pomoc.
- Ty się zaopiekowałaś mną, gdy byłam ranna
w głowę, więc teraz ja po prostu ci się odwdzięczam.
Polly się roześmiała.
- Muszę ci powiedzieć, że czułam się okropnie,
kiedy ci tak nagadałam.
Amanda poklepała ją po ręce.
- Ale przynosiłaś mi jedzenie i dbałaś o mnie.
- Widziałaś znów ducha? - spytała nagle Polly.
- Tak, był zły, że wyjechałam. Nie do wiary.
- Naprawdę był taki wściekły?
- Na to wyglądało. I zabronił mi ponownie wyjeż
dżać.
- Ojej, Amando, przyszło mi teraz do głowy, że
może to on przepędził wtedy stąd konie, a teraz roz
pętał ten wiatr.
Amanda wyprostowała się i uśmiechnęła.
- Nie wydaje mi się. Może trudno ci to zrozumieć,
ale on mnie kocha. Bez sensu jest więc przypuszczać,
że chce, by mi się coś stało.
- Chyba masz rację - przyznała Polly po namyśle.
- Jest nieszkodliwy. - Amanda wsadziła kapelusz
głęboko na głowę. - Chyba pójdę popływać w jezio
rze. Jak wrócę, to znów pomogę ci przy tych bąblach.
Może nawet zjemy razem kolację?
- Chance też przyjdzie...
Amanda poczuła, jak zazdrość ściska ją za gardło.
- No to może kiedy indziej.
Polly powinna się cieszyć, że Amanda nie chce się
spotkać z Chance'em, lecz uderzył ją smutek w gło
sie przyjaciółki.
- Jak to się stało, że do mnie wpadłaś?
- Chciałam się z tobą pogodzić. Powinnam ci
wtedy powiedzieć, co się wydarzyło między mną
a Chance'em, ale wiedziałam, że będziesz zła. Nic
mnie nie tłumaczy i nawet nie mogę zrzucić winy
na niego. Postanowiłam jeszcze przez kilka tygod
ni poszukać złota, a potem... - Nie dokończyła,
bo uprzytomniła sobie, że może słucha jej Jack,
nie mogła więc powiedzieć, że potem zamierza wy
jechać. A może chodziło jej o obawy Polly, która
teraz patrzyła na nią pytającym wzrokiem. - My
ślę, że potem zacznę inaczej się ubierać. Polly, po
winnaś przyjść do mnie, mam tam najrozmaitsze
stroje. Zdaje się, że gospodyni domu miała twoje roz
miary.
- Naprawdę?! - wykrzyknęła Polly. - Przyjdę,
jak tylko znikną mi te świństwa.
- Szukałaś złota?
Polly skinęła głową.
- Zawarliśmy z Chance'em umowę, że ja zajmę
się gotowaniem, a on poszukiwaniami. - Prawda była
taka, że Polly wolała wierzyć, że rzeczywiście tak się
umówili.
- Rozumiem. - Amanda chciała poradzić przyja
ciółce, że nie powinna ufać Chance'owi, lecz zdawa-
ła sobie sprawę, iż to niczego nie zmieni. Znów po
czuła się osamotniona. - No to czekam na ciebie
w domu.
Polly skinęła głową. Czuła się jak prawdziwa
zdrajczyni.
Przez następny tydzień Amanda bez przerwy my
ślała o tym, by wynieść się ze Springtown. Nic już jej
tu nie trzymało. Nawet złoto przestało ją interesować.
Chciała jednak porozmawiać z Chance'em. Problem
w tym, że nie mogła się zdobyć na to, by złożyć mu
wizytę. Gdyby ją pocałował, padłaby mu w ramiona.
A to by niczego nie rozwiązało, tyle że znów poczu
łaby się wykorzystana. Jak miała go przeprosić za to,
że źle go traktowała, i podziękować, że pomógł Polly
przy zszywaniu jej rany? Jak miała to powiedzieć
i nie wybuchnąć płaczem? Wiedziała, że wiele mu
zawdzięcza.
Kiedy w końcu Polly przyszła do niej, Amanda by
ła uszczęśliwiona. Chyba jeszcze nigdy tak jej nie
ucieszył widok drugiej osoby. Spędziły razem cały
dzień. Buszowały po wszystkich pokojach, śmiały się
i przymierzały stroje.
Chociaż Polly przyrzekła wpaść nazajutrz, po jej
wyjściu Amanda czuła się jeszcze bardziej samotna.
Postanowiły przerobić niektóre stroje. Amanda obli
czyła, że zajmie to jakiś tydzień do dwóch. Potem wy
niesie się ze Springtown. Nie czuła się tu dobrze, była
coraz bardziej przygnębiona.
Następnego ranka obudziła się wcześnie. Zjadła
szybko owsiankę i ruszyła do miasta w poszukiwaniu
przyborów do szycia, tak by były gotowe na przyjście
przyjaciółki.
Nie patrzyła na wystawy sklepów, bo dobrze je już
znała. Wzrok miała wbity w ziemię w nadziei, że znaj
dzie jeszcze jeden pierścionek, taki jak ten, który scho
wała do torby. W Angels Camp pokazała go jubilerowi.
Okazało się, że wielki zielony kamień to szmaragd.
Usłyszała prychnięcie. Podniosła głowę i wstrzy
mała oddech. Jakieś trzydzieści metrów dalej stały
trzy konie z jeźdźcami. Natychmiast ich rozpoznała.
- Jasna cholera, tato, mówiłem ci, że wtedy wi
działem kobiety!
- No to miałeś rację, Fred - odparł Gus. Zmierzył
Amandę od stóp do głów. - Ta tutaj wygląda nawet
nieźle mimo męskich łachów. Założę się, że jest chętna.
- Ja pierwszy - rzucił Vern, zeskakując z konia.
- Co jest, do diabła! - wrzasnął Fred, wyszarpnął
stopy ze strzemion i skoczył bratu na plecy.
Tarzali się na ziemi, wzniecając tumany kurzu.
Amanda rzuciła się do ucieczki, lecz nie zdołała prze
biec dziesięciu kroków, kiedy wokół jej talii zacisnęła
się pętla. Upadła. Próbowała wstać, lecz pętla znów
powaliła ją na ziemię. W ustach miała już pełno pia
chu, mężczyźni rechotali. Pomyślała, że musi ostrzec
Polly i Chance'a. Przestała się szarpać i zaczęła krzy
czeć. Stary podjechał na koniu i kopnął ją tak mocno,
że głowa jej odskoczyła do tyłu. Była przekonana, że
zgruchotał jej kości.
- No, teraz lepiej - warknął nad nią Gus.
- Kto ją weźmie pierwszy? - spytał Fred, rozpi
nając spodnie.
Kiedy podszedł do niej, podniosła wysoko nogę
i kopnęła go w krocze. Zgiął się wpół.
Gus patrzył na leżącą i wyobrażał sobie, jakich to
zazna przyjemności.
- No i jak tam, dziewczyno? Powiesz nam, gdzie
jest złoto, czy mam cię z chłopakami ujeżdżać przez
całą noc, byś wydusiła z siebie prawdę? Fred i Vern
nieźle sobie radzą z kobietami.
Amanda patrzyła na brudną twarz starego.
- Nie wiem, o czym mówisz - szepnęła. Bolały ją
usta i policzek.
- Tylko nie mów, że nie dałem ci szansy. - Gus
wytarł perkaty nos rękawem brudnej koszuli. - Nie
wy będziecie pierwsi, tylko ja. - Pochylał się, by
zsiąść z konia, gdy rozległ się strzał. Kula musnęła
mu ucho. Zeskoczył na ziemię i schował się za
koniem.
Vern wyrwał rewolwer z olstra i przystawił lufę do
głowy Amandy.
- Tato, nic ci się nie stało?
- Nie, do cholery. Tylko krew mi spływa po twa
rzy. Kto strzelał?! - wrzasnął Gus. - Jeszcze raz,
a kobieta padnie trupem! Zrozumiano?!
Nikt nie odpowiedział.
- Nie ma zmartwienia - warknął Fred. - Wiem,
kto to. To ta druga kobieta. Mówiłem wam, że wi
działem dwie.
Zapinał spodnie, lecz nie spuszczał oka z Amandy.
- Tylko poczekaj, aż się do ciebie dobiorę!
Odwróciła głowę, by bandyci nie spostrzegli gry
masu przerażenia na jej twarzy. Była pewna, że to
strzelał Chance, lecz stamtąd, gdzie leżała, niewiele
było widać.
- Vern, trzymaj ją na muszce. A ty, Fred, zwiąż jej
ręce i nogi. Chcę mieć to złoto. Zaraz się dowiemy,
gdzie ono jest.
Vern się cofnął, a podszedł do niej Fred. Zdołała
wstać. Widziała, jak Vern zaciska palec na cynglu.
Rozległ się strzał i kula trafiła go między oczy. Upadł
na ziemię, Amanda rzuciła się do ucieczki, lecz Gus
okazał się szybszy, niż myślała - chwycił ją za rę
kę, przyciągnął do siebie i schował się za nią jak za
tarczą.
- Tato! - wrzasnął Fred. - Zabili Verna!
- Trzymaj przed sobą konia i posuwaj się w stronę
hotelu - warknął ojciec.
- Ale nie możemy tu zostawić Verna!
- Ty cholerny idioto! Vern nie żyje. Ty też możesz
za chwilę gryźć ziemię, jeśli się nie ruszysz! - Gus
ruszył w kierunku hotelu, zasłaniając się Amandą.
Kiedy już byli w środku, odepchnął ją tak mocno, że
upadła.
- Mój brat leży tam zabity i ty, kobieto, za to za
płacisz! - krzyknął Fred.
Wymierzył w nią broń, lecz silne uderzenie Gusa
wytrąciło mu ją z ręki.
- Nie zabijaj jej! Jeszcze nie teraz. No, panienko,
właśnie straciłem syna i nie jestem w nastroju do żar
tów. Mów, gdzie jest złoto, a gwarantuję ci, że bę
dziesz miała szybką śmierć. Jak mi nie powiesz, bę
dziesz umierała tysiące razy, nim te śliczne oczka za
mkną się na zawsze. I nie próbuj mi mówić, że nie
ma tu złota. W Columbii nasłuchaliśmy się o nim
dosyć.
Amanda wpadła w panikę. Została sama z bandy
tami gotowymi na wszystko. Była jak sparaliżowana,
tak bardzo się bała; nie miała pewności, czy da radę
wymówić choć jedno słowo.
- Ja...
Dostała potężnego kopniaka w brzuch.
- To za mojego kopniaka!
- Spokój, Fred, przecież nie chcemy tej kobiety
doprowadzić do takiego stanu, że nie będzie mogła
nam nic powiedzieć. - Oczy starego nabrały twarde
go wyrazu. - No, panienko, spróbuj jeszcze raz.
Gdzie jest złoto?
- Nie... nie wiem.
- Tato, ja nią się zajmę. Zaraz przemówi.
- Nie... - Gus zaczął pocierać ramiona. - Co tak
zimno się zrobiło?
Rozległ się głośny łomot. Mężczyźni odwrócili się
i ich oczom ukazał się szybujący w powietrzu żela
zny pogrzebacz. Patrzyli z niedowierzaniem.
- Co to, do diabła? - Fred, trzymając w drżącej
ręce rewolwer, wystrzelił. Pogrzebacz spadł mu
z trzaskiem na głowę.
Amanda dopadła kąta i przytuliła się do ściany. Po
podłodze zadudniły ciężkie kroki. Kiedy otworzyła
oczy, zobaczyła, że stary wybiegł na ulicę. Rozległ
się strzał.
- Już wszystko w porządku, moja ukochana. Za
wsze będę się tobą opiekował.
Stał przed nią Jack Quigley.
- Zabiłeś go - szepnęła.
- Oczywiście, że go zabiłem. Wyrządził ci krzyw
dę. - Spojrzał w stronę drzwi. - Pamiętaj, że twoje
życie jest w moich rękach.
Widząc leżącego na podłodze martwego bandytę,
Amanda zaczęła wymiotować. Tak ją zastali Chance
i Polly, kiedy wbiegli do holu.
Dni mijały, a Amanda nie opuszczała domu. Nie
mogła dojść do siebie. Powiedziała Polly i Chan
ce'owi, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, przez
jakiś czas chce być sama. Nie była jednak zupełnie
sama - wizyty Jacka Quigleya stawały się coraz czę
stsze. Powiedział jej, że jest szczęśliwy, bo zdecydo
wała się na zerwanie z Chance'em i Polly, i bez prze
rwy opowiadał jej o tym, że powinni być razem, tylko
we dwoje.
Usiłowała wyjaśnić mu sytuację, powiedzieć, że wca
le nie zamierza zerwać z Polly i Chance'em, lecz on jak
by w ogóle tego nie słyszał. Nic też nie mówił o ukry
tym złocie. Po raz pierwszy Amanda zaczęła się bać Ja
cka. Co zrobi, jeśli będzie chciała opuścić Springtown?
Przeczuwała, że potrafi być niebezpieczny.
Amanda wyszła do ogrodu. Zerwała czerwoną
różę, napawając się jej pięknem i słodkim, moc
nym zapachem. Popatrzyła na korony drzew i nagle
uświadomiła sobie, że nie słychać ptaków. Miała
ochotę odwiedzić Polly, lecz pomyślała, że jeżeli
nadal są z Chance'em razem, to woli o tym nie wie
dzieć.
Zmęczona kręceniem się wokół domu, bojąc się
zarazem opuścić Springtown, postanowiła jeszcze raz
wyruszyć na poszukiwanie złota, gdyby miało się
okazać, że Jack Quigley powiedział jej prawdę. Jeśli
je znajdzie, to podzieli się nim z Chance'em i Polly,
by mogli się wynieść z tego ponurego miasteczka.
Jack powiedział kiedyś, że złota w mieście nie ma.
Mówił też wówczas, że o pewnych porach dnia świe
ci na nie słońce, co mogło oznaczać, że jest częścio
wo ukryte. Może w jaskini? A może po prostu w głę
bokim szybie?
Oddaliwszy się od domu, poczuła się naprawdę do
brze. Doszła już do siebie. Postanowiła, że będzie
prowadzić poszukiwania przez tydzień. Potem wy
myśli jakiś sposób, by uciec ze Springtown, a tym sa
mym od Jacka Quigleya. Zdecydowała się powie
dzieć o nim Chance'owi i Polly, chociaż wiedziała,
że to ryzykowne.
„Billy Hayes zginął w szybie. Dziś rano wydobyto
jego ciało. Cierpię i opłakuję go. Tak bardzo go ko
chałam. Już nigdy nie będziemy razem. Dlaczego
Bóg mi to zrobił? Za dwa dni mieliśmy uciec do
Murphys i tam wziąć ślub. Wiem, że już nigdy niko
go nie pokocham. Mama twierdzi, że to bzdura, ale
ja wiem, że tak będzie".
Tym zdaniem kończył się drugi tom dziennika Emily,
młodej kobiety, która utraciła ukochanego. Chance za
stanawiał się, czy wróciła po jakimś czasie do spisywa
nia wydarzeń ze swego życia, czy też, pogrążona w głę
bokim smutku, całkiem zaniechała prowadzenia pamięt
nika. Miał nadzieję, że tak się nie stało.
Wyszedł z domu. Zamierzał jeszcze raz przeszu
kać pokój Emily. Czy istniał następny tom, a jeśli tak,
to czy zabrała go ze sobą? Musiał się co do tego
upewnić. Z tej drugiej części dowiedział się wielu
ważnych rzeczy. Poszukiwacze złota sprzedawali je
ojcu Emily, Robertowi Howardowi. Ten uważał, że
mieszkańcy miasteczka są godni zaufania, lecz na
wszelki wypadek trzymał złoto gdzieś w ukryciu.
Oznaczało to, że opowieść o ukrytym złocie może
być prawdziwa. A ponadto duch mógł być wymysłem
Roberta, ponieważ wiedział, że poszukiwacze złota
są przesądni.
Poszczególne elementy zaczynały się układać
w całość. Pozostawało jedynie pytanie, czy Howar-
dowie zabrali ze sobą złoto, czy je zostawili, podob
nie jak tyle innych rzeczy. I na jeszcze jedno pytanie
brakowało odpowiedzi: dlaczego właściwie miesz
kańcy opuścili miasteczko, porzucając cały dobytek?
Jeśli zastanie w domu Amandę, pokrzyżuje mu to
plany, lecz z drugiej strony bardzo chciał się z nią zo-
baczyć. Co prawda, Polly zapewniała go, że przyja
ciółka czuje się dobrze, lecz wolałby przekonać się
o tym na własne oczy. Chance nie powiedział słowa
na temat zajścia z bandytami, lecz przejął się tym nie
mniej niż Polly, wiedząc, przez co przeszła Amanda.
Może nawet bardziej, bo gdy o mało jej nie stracił,
uprzytomnił sobie, że ją kocha.
Wszedł na ganek i zapukał. Nikt nie otwierał, więc
pchnął drzwi i wszedł do środka. W pierwszej chwili
pomyślał, że może Amandzie coś się stało, lecz potem
stwierdził, że pewnie wyszła do miasta. Ruszył na
górę.
Wchodząc do pokoju Emily, odniósł wrażenie, że
jest w nim bardzo jasno. Po chwili uznał jednak, że
pokój wygląda jak każdy inny, i zabrał się do poszu
kiwań. Przyszło mu do głowy, by przeszukać łóżko.
Podniósł z jednej strony materac wraz z pościelą. Nie
pomylił się, dziennik tam leżał. Wziął go do ręki,
opuścił materac, poprawił pościel i narzutę.
Amanda nie wróciła. A może coś się stało? Posta
nowił ją odnaleźć, by przekonać się osobiście, jak się
czuje. Po śladach pozostawionych na piaszczystej
drodze zorientował się, że jednak nie poszła do
miasta.
Ruszył jej tropem. Kiedy wszedł na skalisty teren,
zgubił ślad. Zaczął powoli, dokładnie przyglądać się
zboczu. W końcu wypatrzył Amandę - wspinała się
niemal wprost nad nim. Nagle poślizgnęła się na żwi
rze. Wstrzymał oddech. Zdołała jednak złapać rów
nowagę, ruszyła dalej w stronę otworu prowadzącego
chyba do jakiejś jaskini. Przycupnął za dużym głazem
i czekał.
Po kilku minutach Amanda wyszła i rozejrzała się
po zboczach przeciwnej strony kanionu. Spostrzegła
poruszającą się postać. Poznała Chance'a. Uśmiech
nęła się szyderczo, uważając, że śledził ją po to, by
wiedzieć, czy i gdzie znajdzie złoto. Zastanawiała
się, czy przedtem też ją śledził i czy przeszukał jej
dom. Pewnie chodził za nią, bo sam niczego nie zna
lazł. Ona już się pogodziła z możliwością, że złota nie
ma, lecz dla niego może to oznaczać wielkie rozcza
rowanie. Miała nawet ochotę zobaczyć, jak się będzie
czuł, stwierdzając, że poniósł fiasko. Zdawała sobie
sprawę, że te wszystkie myśli oznaczają, iż zgorzk
niała, lecz wolała gorycz niż łzy, których tyle wylała
przez ostatnie tygodnie.
Rozdział dwunasty
Polly powoli nalała wyciśnięty sok do szklanej bu
teleczki i zakorkowała ją. Bąble już zniknęły, sporzą
dziła więc miksturę, by wykorzystać jej właściwości.
Wreszcie miała czym wzbudzić pożądanie Chance'a.
Podniosła buteleczkę i zachichotała.
- Kilka kropli, mój kochany, a ręce same będą ci się
po mnie wyciągały. - Wygładziła perkalową sukienkę,
poprawiła włosy i zadowolona wyszła z apteki.
Idąc do domu Chance'a, radośnie podśpiewywała.
Była pewna, że kiedy choć raz się przekona, ile ona
potrafi mu dać przyjemności, już nigdy nie obejrzy
się za Amandą.
Stając przed drzwiami Chance'a, poprawiła su
kienkę i przygładziła włosy. Postanowiła tym razem
zapukać, nie wchodzić jak do swojego domu. Dzięki
temu on potraktuje ją jak damę.
Otworzył drzwi w nie zapiętej koszuli. Musiała się
powstrzymać, by nie dotknąć jego torsu. Chance był
barczysty, przystojny, uważała, że już nigdy nie poz
na takiego mężczyzny.
- Chciałabym z tobą porozmawiać - powiedziała
przymilnie, widząc jego pytające spojrzenie.
- A o czym chcesz rozmawiać?
- Po prostu przyszłam z wizytą. Nie zaprosisz
mnie do środka? Przyrzekam, że będę się właściwie
zachowywała.
Popatrzył na jej twarz. Nie dostrzegł ani śladu pu
dru i szminki. Gładko zaczesane włosy były związa
ne niebieską wstążką dobraną do koloru sukienki.
Ładna cera, zgrabny, lekko zadarty nosek i duże, zie
lone oczy rzeczywiście robiły wrażenie. Co prawda,
nie była pięknością jak Amanda, lecz wyglądała bar
dzo pociągająco.
- Ależ wejdź. - Uśmiechnął się i cofnął od drzwi.
Idąc za nią do saloniku, uświadomił sobie, że po
lubił Polly mimo wszystkich dzielących ich różnic.
Nigdy nie udawała, że jest kimś innym, niż była - na
miętną, zmysłową kobietą.
- Jaki jest powód twojej wizyty?
- Przyszło mi do głowy, że każde z nas z osobna
niczego nie wskóra. Chciałam ci więc zaproponować,
byśmy połączyli siły.
Skinął z aprobatą głową.
- Masz ładną sukienkę.
Już sama ta uwaga wystarczyła, by mocniej zabiło
jej serce.
- Czy to znaczy, że mi przebaczyłeś?
- Co miałbym ci przebaczyć?
- To, że pomogłam Amandzie wydostać się z miasta.
- Polly, prawdę mówiąc, na twoim miejscu zrobił
bym to samo - odparł wspaniałomyślnie.
- Kamień spadł mi z serca. Wiem, że jest trochę
za wcześnie, ale może byśmy wypili za dobry po
czątek?
- Nie widzę przeszkód.
- To usiądź, a ja naleję whisky.
- Proszę bardzo. - Zajął swój ulubiony fotel,
szybko wsuwając leżący obok dziennik pod po
duszkę.
Polly, stojąc tyłem do Chance'a, wyjęła buteleczkę
z kieszeni spódnicy. Wyciągnęła korek i wlała trochę
mikstury do jednej ze szklanek, po czym zakorkowała
buteleczkę i ukryła ją za butelką whisky. Uśmiecha
jąc się do siebie, napełniła szklanki alkoholem.
- Naprawdę uważasz, że Amanda wymyśliła sobie
całą tę historię z duchem? - spytała, podając mu whi
sky. Specjalnie usiadła naprzeciwko niego.
- Nie ma powodów, bym zmienił zdanie.
- Ona czasami rzeczywiście daje się ponieść
wyobraźni. - Wpatrywała się w jego szklaneczkę,
czekając, aż weźmie ją do ręki. - Ale co to jej daje?
- Nie wiem. Wielu rzeczy w niej nie rozumiem.
- Zawsze mówiła, że bardzo jej się tu podoba i nie
chciałaby stąd wyjeżdżać. Nie napijesz się?
- Może więc właśnie to daje nam odpowiedź. Wy
myśliła tę historię, byście tu zostały. - Ścisnął dłoń
w pięść. - Chciała się mnie pozbyć, ale jej się nie
udało.
Polly doszła do wniosku, że w tym, co powiedział
Chance, jest pewna logika.
Pochylił się do przodu.
- Nie wiem jak ty, Polly, ale ja nie pozwolę wy-
strychnąć się na dudka. Kiedyś znałem kobietę podo
bną do Amandy. Wierz mi, niektóre kobiety napra
wdę są zdolne do wszystkiego, żeby postawić na
swoim.
- Dlaczego więc tkwisz w Springtown?
- Bo chcę coś skończyć. - Miał na myśli dziennik.
- Kiedy już poznam odpowiedzi na wszystkie pyta
nia, wyniosę się stąd.
- Weźmiesz mnie ze sobą?
Uśmiechnął się.
- Czemu nie?
- Wypijmy za to. - Podniosła szklankę i czekała,
aż on zrobi to samo.
Chance już brał do ręki whisky, gdy usłyszał, że
otwierają się wejściowe drzwi, a po chwili ujrzał
Amandę.
- Nie mogłam cię znaleźć, Polly, więc się domy
śliłam, że jesteś tutaj - powiedziała, wchodząc do po
koju. Wiedziała, że głupio się zachowuje, lecz coraz
trudniej jej było opanować zazdrość. Przynajmniej
nie siedzieli blisko siebie. - Widzę, że sobie popija
cie. - Zauważyła, że Chance ma nie zapiętą koszulę.
- Czy mnie też chcieliście zaprosić?
- Właśnie mieliśmy wznieść toast - odparł Chance.
Polly uprzytomniła sobie, że to cudowna okazja.
Jeżeli Chance w sposób otwarty zacznie jej robić
awanse, to Amanda z pewnością zostawi go w spo
koju.
- Myślę, że to dobry pomysł: toast za przyszłość.
- Wstała z kanapy. - Naleję ci.
- Nie fatyguj się. Wypiję to, co już nalałaś, i nie
będę wam przeszkadzać - powiedziała Amanda i ku
przerażeniu Polly podniosła szklaneczkę Chance'a.
- Nie... - szepnęła Polly, lecz było za późno.
Amanda zakrztusiła się i poczerwieniała na twa
rzy. Chance się zaśmiał. Na jego twarzy malował się
taki zachwyt, że Polly rzuciła się do drzwi. Doskonale
wiedziała, czym się to wszystko skończy, i nie miała
zamiaru na to patrzeć. Chance'owi rozbłysły oczy na
widok Amandy, najwyraźniej był w niej zakochany.
Wątpiła, czy któreś z nich w ogóle zauważy, że ona
wyszła.
Cały czas się śmiejąc, Chance podszedł do Amandy
i poklepał ją po plecach, by szybciej złapała oddech.
Amanda się szarpnęła.
- Chcesz mnie zabić?
- Nie myśl, że nie brałem tego pod uwagę. -
Szybko przeszła mu ochota na żarty. Podprowadził ją
do kanapy, by usiadła. - Nadszedł czas, panno Aman
do, byśmy porozmawiali. A w ogóle, to jak brzmi
twoje nazwisko?
- Bradshaw. - Odzyskała oddech, chciała wstać.
Przytrzymał ją na miejscu.
- Nie będziesz używał wobec mnie siły! - wy
krzyknęła. - Trzymaj te brudne łapy przy sobie! -
Znów chciała wstać, ale jej przeszkodził. Nawet nie
starał się być delikatny.
- Możemy tak się bawić przez cały dzień, ale jeśli
się zgodzisz przez chwilę posiedzieć, to porozmawia
my - powiedział ostrym tonem.
- Nie mam o czym z tobą rozmawiać.
- Ja akurat uważam odwrotnie, jest wiele spraw,
o których powinnaś ze mną porozmawiać. Przesta
niesz się szamotać?
- Dobrze!
Ruszył w stronę swojego fotela, upewniając się
jednak po drodze, czy ona znów się nie zrywa na no
gi. W końcu usiadł wygodnie.
- No, zaczynamy. Zakładając, że potrafisz mówić
prawdę, czy możesz mi powiedzieć, co chcesz uzy
skać, opowiadając tę historię o duchu?
- Jak śmiesz wątpić, czy potrafię mówić prawdę?!
To ty ciągle kłamiesz. A duch istnieje! Zabił jednego
z bandytów! - Po wyrazie twarzy Chance'a widziała,
że on wcale jej nie wierzy.
- Pogadajmy o czymś innym. Jak się dowiedziałaś
o złocie?
- Znów mi nie uwierzysz.
- Zobaczymy.
- Duch mi powiedział.
- Muszę cię pochwalić, rzeczywiście jesteś konse
kwentna. Ale mnie to nie przekonuje.
- Tak myślałam. - Patrzyła, jak przeciąga palcami
przez włosy koloru piasku. Miał naprawdę piękne
dłonie. Zastanawiała się, po kim odziedziczył te nie
bieskozielone oczy.
- Wiem, że chciałaś, bym zniknął z tego miasta.
Mogłabyś wtedy zagarnąć całe złoto. Czy powodo
wały tobą też jakieś motywy osobiste?
- Nie. Ja... - Pomyślała, że ma takie męskie rysy,
a usta... usta takie miękkie. - Po co tu przyszła
Polly?
- Najpierw odpowiedz na moje pytanie.
- Jakie pytanie?
- Dobrze się czujesz?
Oparła się łokciem o poręcz kanapy i uśmiechnęła.
- Bardzo dobrze. Może się jeszcze napijemy?
- Amando! Co trzeba zrobić, byś odpowiedziała
na pytanie? Pytałem, czy chcąc, bym się stąd wyniósł,
kierowałaś się osobistymi względami.
- Z iloma kobietami w życiu spałeś?
- Dlaczego to cię interesuje?
Obrzuciła go długim spojrzeniem i zaczęła rozpi
nać spódnicę.
- O, nie, tak się z tego nie wywiniesz. Nie ma
mowy.
Potrząsnęła głową. Co też ona robi? Czuła się jakoś
dziwnie.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Zaczęła zapinać
guziki. Po zapięciu drugiego jej palce znieruchomia
ły. Oblała ją fala gorąca.
- Doskonale wiesz, do cholery, o czym mówię.
Odpowiedz mi, moja droga!
- Chance, ja... - Poczuła tak nagłe pożądanie, że
zakręciło się jej w głowie.
- Co? - Czy z jej oczu wyzierała prawdziwa na
miętność, czy to tylko kolejna sztuczka, by przepro
wadzić swoją wolę?
Pożądanie tak w niej rosło, że nie potrafiła już jas
no myśleć. Ręka zsunęła się z guzików na piersi.
- Nie pamiętam, co chciałam powiedzieć.
Chance poprawił się w fotelu. Nie miał zamiaru
pozwolić jej na to, by wykręciła się od odpowiedzi.
Mimo to krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach
na widok jej ręki głaszczącej stanik.
- Mówiliśmy o tym, że chciałaś, bym stąd się wy
niósł.
- Och, wolałabym raczej mówić o tym, jak się
czuję, kiedy mnie dotykasz i...
- Uspokój się! My... - Poczuł, jak górną wargę
zrasza mu pot, bo Amanda zaczęła iść ku niemu. Pa
trzyła mu prosto w oczy. Wstał z fotela i podszedł do
okna. Stojąc w bezpiecznej odległości, odwrócił się.
- Chcę wiedzieć, co ze złotem. Jeśli myślisz, że wy
niosę się stąd bez mojej działki, to się grubo mylisz.
I nie zmienię zdania, nawet jeśli będziesz używać
tych kobiecych sztuczek.
Amanda najchętniej zerwałaby z siebie suknię
i rzuciła się na Chance'a. Przyszło jej jednak do gło
wy, że on przez nią też czuje się dziwnie. Widziała,
jakie robi na nim wrażenie. Podeszła bliżej, wyjęła
spinki z włosów, które opadły jej na ramiona.
- Chcesz powiedzieć, że już ci się nie podobam?
- spytała uwodzicielskim tonem.
- Powiedziałem, że nie...
- Nie obchodzi mnie, co powiedziałeś.
Stała przed nim, wyciągnęła rękę i przesunęła po
jego torsie. Odtrącił ją, oddychał ciężko.
- Cholera, przecież damy nie...
- Sam mi mówiłeś, że damy też. - Pieściła jego
tors. - Pragnę cię, Chance. Naprawdę bardzo cię pra
gnę.
Szybko tracił panowanie nad sobą. Powinien ją od
sunąć, lecz była niby płomień, a on jak ćma. Była tak
niezwykle pociągająca: rozchylone, wilgotne wargi,
półprzymknięte powieki, zarumieniona twarz. Kiedy
przesunęła językiem po swoich pełnych ustach, za
pragnął zmiażdżyć je w namiętnym pocałunku. Zaraz
przyszło mu jednak do głowy, że ona na pewno udaje,
bo przecież nic takiego się nie wydarzyło, by nagle
przestali walczyć ze sobą. Musiała udawać, żeby wy
kręcić się od odpowiedzi.
- Lepiej sobie idź.
- Do cholery, Chance, kochaj się ze mną!
- Nie, ja...
Przytuliła się do niego i z tą chwilą był stracony,
wiedział, że przegrał, że nie potrafi jej odtrącić. Do
prowadzała go do szaleństwa, już nie chciał walczyć
z pożądaniem. Wziął ją na ręce. Jeżeli udawała, to
poniesie tego konsekwencje. Przytuliła się, całując go
i pieszcząc, a z ust Chance'a wyrwał się gardłowy
pomruk.
Kiedy położył ją na łóżku w sypialni, wstrząsnęła
nim siła jej pożądania. Natychmiast zaczęła rozpinać
mu spodnie. Na Boga, pomyślał, ona nie udaje! Byli
zbyt podnieceni, by zaczynać wstępne pieszczoty.
- Tak, tak, tak - wyszeptała. - Mój słodki, z tobą
czuję się tak cudownie. - Wygięła się w łuk, by zaczął
pieścić jej piersi, wsunęła palce w jego jasną czupry
nę. Tak długo czekała. Przesunęła ręką po jego ple-
cach, zachwycała się siłą napiętych mięśni, pragnę
ła dać mu tyle samo, ile od niego otrzymywała. Na
pięcie rosło, marzyła o chwili, gdy zaczną spadać
gwiazdy. Kołysała biodrami, nęcąc go, pragnąc, ko
chając. Jego dłonie oblewały żarem jej ciało. Wcze
piła się w jego plecy w oczekiwaniu, domagała się
końca.
- Kocham cię - szepnęła. Jej ciało naprężyło się, pa
trzyła Chance'owi w oczy, niebo nad nimi runęło tysią
cem gwiazd. Poczuła, jak Chance'em wstrząsa spazm.
Czuła się cudownie, chciało jej się śmiać i żarto
wać, obróciła się na bok, by popatrzeć na niego. Leżał
na plecach, z zamkniętymi oczami, lecz wiedziała, że
nie śpi.
- Zrobimy to jeszcze raz?
Zaśmiał się.
- Nie od razu.
Podparła się na łokciu.
- Dlaczego?
- Bo mężczyzna potrzebuje przynajmniej kilku
minut, by dojść z powrotem do sił, moje kochanie.
Zwłaszcza z taką kobietą jak ty.
- A jaką ja jestem kobietą?
Otworzył oczy, uśmiechnął się.
- Taką, co ma dar dostawania tego, czego chce,
i dawania tego samego w dwójnasób.
- Ach, tak? To dobrze?
Przytuliła się do niego i położyła mu głowę na
piersi. Otoczył ją ramieniem, poczuła się bezpieczna,
- Więc ile mam czekać? - Pocałowała jego pierś.
Wciągnął ją na siebie.
- Niedługo, całkiem niedługo.
- To znaczy...
- To znaczy naprawdę niedługo.
Poruszyła biodrami i uśmiechnęła się szeroko.
- Rozumiem.
Kiedy już zaspokoili pożądanie i Amanda była
pewna, że co najmniej przez miesiąc nie będzie
w stanie się ruszać, Chance całował mokre kosmyki,
przylepione do jej twarzy.
- Jesteś piękna - powiedział cicho.
- Ty też.
- Gdzie są twoi rodzice, Amando? Bo chyba masz
rodziców?
- Mama wróciła do swojej rodziny, a ojciec pew
nie nadal mieszka w Columbii.
- Czy masz zamiar odwiedzić któreś z nich?
- Zdecydowanie nie.
Przesunął palcami po jej ustach.
- Dlaczego?
Opowiedziała mu o swoim życiu i o tym, jak
z Polly znalazły się w Springtown. Kiedy zapadła
noc, zasnęli już razem głębokim, spokojnym snem.
Polly niewiele zjadła na kolację. Zbyt się nad sobą
użalała, by móc myśleć o jedzeniu. Kiedy jednak
skończyła zmywać, była przygotowana na przyjęcie
tego, co nieuniknione. Za dużo doświadczyła w ży
ciu, by nie patrzyć na sprawy w sposób realistyczny.
Chance zakochał się w Amandzie. Widziała to w jego
oczach. A jego wybranka też za nim szalała, w prze
ciwnym razie nie dostałaby napadu zazdrości, widząc
go razem z Polly. Jeżeli wolał Amandę, to ona już na
pewno nie będzie starała się go zdobyć. Poza tym,
chociaż wiele razy się kłóciły, była bardzo przywią
zana do swojej jedynej przyjaciółki.
Po niebie przetoczył się potężny grzmot. Polly
drgnęła. Przed półgodziną była na dworze i widziała
pięknie rozgwieżdżone niebo, po którym wędrował
księżyc.
Zerwał się huraganowy wiatr. Polly przestraszyła
się nie na żarty. Bała się burzy, zatkała sobie uszy rę
kami. Dom zaczął trzeszczeć. Przerażona, weszła pod
stół. Bała się, że dom zaraz zawali się jej na gło
wę, zaczęła płakać i szeptać od dawna zapomniane
modlitwy.
Amanda też drżała, mimo że Chance trzymał ją
w ramionach.
- Co się dzieje? - krzyknęła wśród ogłuszających
grzmotów i wycia wiatru.
- Nie wiem - odpowiedział zaniepokojony. Na
wet jego zaczynały już zawodzić nerwy. - Nigdy
w życiu niczego podobnego nie przeżyłem. Gdyby
śmy byli w Teksasie, myślałbym, że to tornado!
- Polly! - Amanda usiłowała wyrwać mu się z ra
mion. - Polly! Trzeba do niej iść. Na pewno umiera
ze strachu.
- Nie, to zbyt niebezpieczne. Musimy to przecze-
kać. - Coś uderzyło od zewnątrz w ścianę domu.
Amanda krzyknęła przeraźliwie. Przytulił ją jeszcze
mocniej. - Wszystko będzie dobrze - uspokajał.
- To Jack! - zawołała nagle. - Polly miała rację!
On to robi, bo wie, że jestem z tobą! Puść mnie! -
Zupełnie przestała nad sobą panować: biła Chance'a,
gryzła i kopała. - Polly, Polly! - krzyczała.
Chance widząc, że Amanda nie zrezygnuje, nie
miał wielkiego wyboru. Po prostu uderzył ją, by stra
ciła przytomność. Jęknął przy tym głośno, bo cios był
pewnie bardziej bolesny dla niego niż dla niej. Nagle
burza się uciszyła. Zapadła głucha cisza.
Upewniwszy się, że Amandzie nic nie jest, wstał
i wciągnął spodnie. W pośpiechu, boso, popędził jak
szalony do domu Polly. Drzwi frontowe wisiały na
jednym zawiasie.
- Polly? - zawołał. Było ciemno, posuwał się po
omacku, szukał sypialni. Wciąż wpadał na różne
sprzęty. - Polly!
- Chance?
A więc żyła! Chwała Bogu!
- Gdzie jesteś, kochanie? - spytał pozornie spo
kojnym tonem.
- W kuchni pod stołem.
Słyszał w jej głosie przerażenie.
- Nic ci się nie stało?
- Chyba nic.
Starał się po omacku znaleźć drogę do kuchni, ude
rzył o coś i zaklął pod nosem. Odsunął na bok jakieś
krzesło. Poczuł, że za nogę chwyta go para rąk. Schy-
lił się i podniósł bezwolne ciało. Polly cała się trzęsła.
Usiłowała coś powiedzieć, ale nic z tego nie rozu
miał.
- Już po wszystkim, uspokój się. Nic ci nie będzie,
wezmę cię do swojego domu.
Kiedy tam dotarli, lampa już się paliła. Postawił
Polly na podłodze, Amanda wybiegła z sypialni.
Rzuciły się sobie w ramiona, płacząc. Chance za
uważył, że Amanda zdążyła się ubrać. Przyzwycza
ił się do jej męskiego stroju i nawet mu się w nim
podobała. Widząc, że obie są zdrowe i bezpieczne,
wziął lampę i poszedł do kuchni zrobić kawy. Zupeł
nie nie rozumiał, co się wydarzyło. Jak mogło tak
strasznie grzmieć, skoro nigdzie nie było widać bły
skawic?
- Amando - szepnęła Polly - to zrobił Jack.
Wiem, że jest wściekły. Wszystkich nas zabije.
Amanda też tak myślała. Wstrząsnął nią dreszcz.
Chciała poprosić Polly, by jak najszybciej opuściła
miasto razem z Chance'em, lecz te słowa nie mogły
jej przejść przez usta. A poza tym jak miała przeko
nać Chance'a, że naprawdę grozi im niebezpieczeń
stwo? Przecież on nie uwierzył w ducha! Przyszedł
jej do głowy pomysł, jak uspokoić Polly.
- Słuchaj, Jacka Quigleya nie ma.
- Nie wierzę ci!
- Ale to prawda. Wszystko wymyśliłam. Nie ma
się czego bać.
Polly odsunęła się i popatrzyła na przyjaciółkę
z niedowierzaniem.
- Dlaczego?
Chance stał na progu i też czekał, aż Amanda
wszystko wyjaśni.
Miała zszarpane nerwy, była u kresu wytrzymało
ści. Nagłe sobie przypomniała, co powiedzieli Gus
i jego synowie.
- Opowiadano mi o tym mieście jeszcze w Co
lumbii. Kiedy przyjechałyśmy tu i zobaczyłam nazwę
miasteczka, przypomniała mi się ta opowieść o duchu
i ukrytym złocie. Chciałam je znaleźć, podobnie jak
ty. Zjawił się Chance, a ja zaczęłam się bać, że zosta
wisz mnie tutaj samą, więc wymyśliłam Jacka Qui-
gleya. - Przerwała na chwilę, usiłując zebrać myśli.
- Źle zrobiłam - podjęła. - Poza tym nie mam poję
cia, czy tu naprawdę jest złoto. Chyba wszyscy wpad
liśmy w pułapkę. Dopuściliśmy do tego, że powodo
wała nami chciwość. Nie miałabym wam za złe, gdy
byście razem z Chance'em się stąd wynieśli.
- Chcesz się mnie pozbyć? - spytała oburzona
Polly.
- Nie, tylko chcę, byś wszystko dobrze rozumiała.
Od samego początku miałaś rację. Nic tu nie ma. Już
pierwszego dnia chciałaś stąd wyjechać. Po prostu
mówię, że w niczym nie ma twojej winy.
- A jeżeli ja stąd się wyniosę, to ty też?
- Nie, już ci mówiłam, że mnie się tu podoba.
- Nieprawda, chcesz całe złoto zagarnąć dla siebie!
- Do diabła! Dlaczego za każdym razem, kiedy ja
coś powiem, masz inne zdanie? Jeżeli chcesz zostać,
to w porządku, zostań!
Amanda poszła do saloniku i rzuciła się na kanapę.
Bała się i nie wiedziała, co robić. W czasie tej burzy
ktoś mógł zginąć. Jeżeli była to sprawka Jacka Qui-
gleya, to tym bardziej należało się niepokoić. Ale
gdyby Polly i Chance wynieśli się z miasteczka...
- Zaparzyłem kawy - oznajmił Chance.
Z wdzięcznością przyjęła filiżankę.
- Polly, siadaj tu - polecił.
Dziewczyna posłusznie zajęła miejsce w fotelu na
przeciwko Amandy, lecz nawet na nią nie spojrzała.
Chance wyszedł do kuchni i wrócił z dwiema filiżan
kami. Jedną z nich podał Polly.
- Drogie panie - zaczął, stając przed kominkiem
- moim zdaniem wszyscy popełniliśmy błąd.
Obie popatrzyły na niego pytająco.
- Otóż zabrakło wzajemnego zaufania. - Skrzy
żował ręce na nagim torsie. -- Wysłuchajcie mnie, za
nim same się wypowiecie. Rozumiem, dlaczego nie
potrafiłyście na początku mi zaufać. Ale potem? Gdy
bym chciał wyrządzić wam krzywdę, już dawno bym
to zrobił. Owszem, chciałem zgarnąć złoto, przyzna
ję. Teraz już mam do tego zupełnie inny stosunek.
Gdybyśmy je znaleźli, nie miałbym nic przeciwko te
mu, by podzielić je na trzy części. - Wziął swoją fi
liżankę i wypił łyk gorącej kawy. - Wiem jedno. Jeśli
złoto rzeczywiście jest gdzieś ukryte, to nie znajdzie
my go, działając w pojedynkę. Musimy połączyć siły.
Czy się na to zgadzacie?
- Przez ile tygodni? - spytała Amanda.
- Przez trzy. Już poświęciliśmy na to sporo czasu,
więc jeżeli po trzech kolejnych tygodniach niczego
nie znajdziemy, to znaczy, że złota nie ma.
- A co z Amandą? Tyle już nakłamała i teraz ma
my jej ufać? - wtrąciła Polly. - Znajdzie złoto i wca
le się do tego nie przyzna.
Amanda przymknęła oczy.
- Jak możesz tak mówić, Polly! To ja od same
go początku mówiłam, byśmy wszystkim się po
dzieliły. Moim zdaniem Chance ma dobry pomysł.
Powinniśmy działać razem. Może dobrze by było
narysować jakąś mapę i zaznaczyć na niej miejsca,
w których już byliśmy. W ten sposób ułatwimy so
bie sprawę. Poza tym złoto nie jest ukryte w mieście.
Jest gdzieś, gdzie o jakiejś porze dnia pada na nie
słońce.
- Skąd wiesz? - spytał Chance.
Amanda otworzyła szeroko oczy. Jak mogła być
taka nieostrożna! Zerknęła na Polly.
- Ja...
Polly skoczyła na równe nogi.
- Wiedziałam, wcale nie kłamałaś o duchu! Co je
szcze powiedział ci Jack Quigley?
- Chyba w to nie wierzysz, Polly? - odezwał się
Chance. - Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Popatrz, za
czyna świtać. Proponuję, byśmy poszli spać. Poroz
mawiamy później.
- Idę do siebie - rzuciła Amanda, wstając.
Podszedł i wziął ją w ramiona.
- Jesteś śmiertelnie zmęczona. Zostań tu.
- Nie! - krzyknęła. - Nie mogę. - Wyrwała mu
się. Jeżeli wszystko to było sprawką Jacka Quigleya,
to nie chciała narażać Chance'a.
- O co chodzi, do diabła? - zniecierpliwił się
Chance. - Jeszcze godzinę temu leżałaś w moich ra
mionach, a teraz zachowujesz się tak, jakbyś nie
chciała mieć ze mną nic wspólnego!
- Ja tylko chcę pomóc nam wszystkim znaleźć
złoto i rozdzielić je na trzy części. - Powstrzymy
wała łzy. Pragnęła zostać z Chance'em na zawsze.
Nie mogła jednak. Najpierw musiała porozmawiać
z Jackiem. Nie miała pojęcia, czego się po nim jesz
cze spodziewać.
Chance z wściekłością patrzył w drzwi, za którymi
zniknęła Amanda.
- Ja bym chciała zostać - odezwała się Polly. -
Nie patrz tak na mnie. Przecież nie chodzi mi o to,
by spać z tobą. Pewnie przyniesie ci ulgę wieść, że
poddałam się w tej bitwie. - Podeszła do kredensu,
zza butelki whisky wyciągnęła buteleczkę i schowała
do kieszeni.
- Co to? - spytał ostro.
- To był podarunek ode mnie dla ciebie.
- Nie rozumiem.
Polly wzruszyła ramionami.
- Naprawdę to nieważne. Nie bądź zły na Amandę.
Chrząknął.
- Może byśmy się napili? - zaproponowała.
Chance skinął głową.
Wzięła z kredensu dwie szklaneczki i odkorkowa
ła butelkę whisky.
- Już w dzieciństwie ostrzegano mnie przed du
chami. Niektórych rzeczy boję się tak, że wprost
umieram ze strachu. Do nich zaliczam duchy.
- Polly, nie zaczynaj od nowa. To tylko przesądy.
- Myślę, że powinieneś mnie wysłuchać, dla do
bra nas obojga. - Podeszła i podała mu szklaneczkę.
- Może masz rację co do duchów, może nie masz. Ja
jestem pewna, że nie wszystkie opowieści o duchach,
jakie słyszałam, były prawdziwe. Może nie jestem ta
ka bystra jak Amanda, ale też nie jestem głupia.
- Do czego zmierzasz? - spytał, marszcząc czoło.
Usiadła w krytym aksamitem fotelu.
- Czy Amanda mówiła ci, jak tu się znalazłyśmy?
- Tak, ale nadal nie rozumiem, co to ma wspólne
go z duchami.
Polly wypiła łyk alkoholu.
- Tej nocy, kiedy przyjechali tu ci trzej dranie, obu
dziły mnie krzyki Amandy. Była przerażona, chciała za
raz się stąd wynosić. Dlatego ukradłyśmy konie.
- To było, zanim ja się pojawiłem.
- Tak, ale Amanda stwierdziła potem, że to wszy
stko wymyśliła. Nie mam zamiaru udawać odważnej,
bobym was oszukała. Nie potrafię nawet w połowie
wyrazić, jaka jestem przerażona.
Chance wychylił do końca szklaneczkę.
- Rozumiem, co chcesz powiedzieć, ale absolut
nie nie wierzę w istnienie ducha. Z jakiego powodu
miałby tu się ukazywać?
- Jack Quigley... to znaczy ten duch... kocha się
w Amandzie. A zazdrość to potężna siła.
- Chcesz, bym w to uwierzył, do diabła!?
- Spójrzmy na to z innej strony. Przed przyjazdem
nic nie wiedziałyśmy o złocie. To Jack powiedział
o nim Amandzie. - Polly zadrżała. - Czujesz prze
ciąg?
- Tak, pewnie od okna. - Wstał i nalał sobie nową
porcję whisky. - Ja słyszałem tę opowieść w Mur-
phys, więc Amanda mogła ją usłyszeć w Columbii.
- Widzę, że nie dam rady cię przekonać! Może
więc wyświadczysz mi jedną przysługę?
- Jaką?
- Wydostań nas stąd albo...
- Nie zamierzam uciekać ze strachu. Ty, Polly,
rób, jak chcesz. Ja zostaję, dopóki wszystko się nie
wyjaśni, co, mam nadzieję, nastąpi w ciągu najbliż
szych trzech tygodni.
Amanda z przerażeniem patrzyła na szkody wy
rządzone przez burzę: stłuczone szyby, wyrwane
drzwi i okna, zapadnięte lub zerwane dachy. Pędziła
do swojego domu z obawą w sercu, co zastanie.
Słońce wyszło już zza horyzontu, zrobiło się ciepło.
Trudno było sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno
szalała wichura. Amanda była przekonana, że to piek
ło rozpętał Jack, choć w świetle dnia wydawało się to
niemożliwe.
Odprężyła się dopiero, gdy w oddali zobaczyła
swój dom. Na zewnątrz nie widać było szkód, lecz
drzwi wejściowe stały otworem. Kiedy weszła do ho
lu, wyczuła, że Jacka nie ma.
- Jack! - zawołała. - Chcę porozmawiać!
Przeszukała wszystkie pokoje, lecz nigdzie go nie
znalazła. Pozostał jej jeszcze ostatni, na końcu kory
tarza. Nigdy do niego nie wchodziła. Był śliczny,
urządzony na biało i niebiesko - we wszystkich od
cieniach tego koloru. Nawet tapeta była w niebieskie
kwiatki na białym tle. Nie mogło być wątpliwości, że
pokój należał do kobiety - wskazywało na to całe
umeblowanie, flakoniki perfum, różne przedmioty
służące do damskiej toalety. Amanda spojrzała na łóż
ko. Miało baldachim na czterech kolumienkach. Wy
glądało niezwykle kusząco. Usiadła na miękkim pier
nacie. Tu poczeka na Jacka. Po chwili już spała.
Chance leżał z otwartymi oczami. Słyszał, jak Pol
ly chrapie w drugim pokoju. W innych okoliczno
ściach śmiałby się z tego, lecz teraz nie miał nastroju
do żartów. Polly upierała się, że istnieje ten jakiś Jack
Quigley. Bardzo go to denerwowało. Nie wątpił, że
obie z Amandą rzeczywiście wierzą w jego istnienie.
Przecież gdy zaczęła się burza, Amanda była nieprzy
tomna ze strachu i winiła za nią Jacka Quigleya.
Wstał z łóżka i poszedł do saloniku. Nalał sobie
whisky, zapalił cygaro i zajął ulubiony fotel. Nie po
trafił już wypierać się miłości do Amandy, a to jesz
cze bardziej komplikowało sprawę. Jeżeli wierzyła
w jakiegoś ducha, to przecież może ją straszyć do
końca życia. W takim razie co z nim? Ubiegłej nocy
zawiązała się między nimi silna więź. Dziś rano
Amanda znów okazała mu chłód.
Dotknął przypadkiem dziennika i wyciągnął go
spod poduszki. Nie wspomniał ani słowem o zapi
skach Emily, bo nie chciał, by Amanda i Polly wyol
brzymiły jego znaczenie. Kiedy skończy czytać tę
ostatnią część, powie im, skąd zna opowieść o ukry
tym złocie.
Otworzył dziennik, zajrzał na ostatnią stronę, lecz
nie znalazł tam żadnych istotnych wiadomości. Emily
opowiadała o tym, jak to schowała się do szafy, zu
pełnie jak w dzieciństwie. Chance postanowił prze
czytać całość. Z drugiej części dziennika dowiedział
się, że ojciec Emily ukrywał złoto. Może w trzeciej
części znajdzie jakąś inną ważną informację.
Po jakimś czasie dowiedział się jednak tylko tyle,
że Susan, dziewczyna, która wyszła za mąż za Jose
pha pod koniec poprzedniej części, teraz była w cią
ży. Historia miłości Susan i Josepha była, zdaniem
autorki dziennika, bardzo romantyczna. Emily
ogromnie się jednak zdziwiła, kiedy już w tydzień po
ślubie Susan miała spory brzuszek. Chance roześmiał
się cicho. Ach, ta swawolna Susan!
Rozdział trzynasty
Amanda obudziła się w południe. Czuła się wypoczę
ta bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy.
Miała cudowny sen, aż się uśmiechnęła. Śniło się jej, że
razem z Chance'em biegną przez pole maków. Chance
bierze ją w ramiona i zaczynają się kochać. Tak czule,
a zarazem namiętnie, że na samo wspomnienie ogarnęło
ją pożądanie. Czy kiedyś uda im się przeżyć razem takie
szczęście i mieć takie poczucie wolności jak w tym
śnie? Chance nigdy nie wymówił słowa miłość, lecz
ubiegłej nocy połączyło ich coś niezwykłego, magiczne
go. Amanda nabrała przekonania, że ją kocha.
Podniosła ręce i przeciągnęła się. Przebiegła wzro
kiem po pokoju. Jej spojrzenie zatrzymało się na sos
nowej szafie. Była wielka, rzeźbiona, mieściło się
w niej na pewno bardzo dużo ubrań. Amanda uznała,
że nadszedł czas, by włożyć suknię. Spała w brud
nych spodniach, bo nie miała siły się rozebrać.
Wstała z łóżka i podeszła do szafy. Była zamknięta
na klucz, drzwi nie chciały ustąpić. Przyglądała się
przez chwilę zamkowi, lecz doszła do wniosku, że nie
zrobi jej różnicy, jeśli ubierze się w suknię wyjętą
z innej szafy, tej w swojej sypialni.
Zeszła po szerokich schodach, przeciągając ręką
po mahoniowej poręczy. Z holu na dole skierowała
się do kuchni w tylnej części domu. Od razu poczuła
zapach ziół, które przed tygodniem powiesiła, by się
ususzyły. Pomyślała, że cudownie by było, gdyby
miała taką kuchnię w Columbii. Była duża, na hakach
wisiały przeróżne garnki i rondle, na kredensie stał
śliczny młynek do kawy. Wiele tu było sprzętów
usprawniających przygotowywanie posiłków. Piec
wyglądał tak, jakby nigdy go nie używano. Na środku
stał okrągły stół dębowy i krzesła. Można więc było
tu swobodnie jadać. Najzabawniejsze jednak były
dzwonki uwieszone pod sufitem. Amanda dopiero po
jakimś czasie domyśliła się, do czego mogą służyć.
Od każdego biegł sznur do innego pokoju. Każdy też
miał inny dźwięk, żeby służba wiedziała, do którego
pokoju ją wzywają. Naprawdę wspaniały wynalazek.
Szybko coś zjadła i zgromadziła rzeczy potrzebne
do sprzątnięcia biało-niebieskiego pokoju, w którym
postanowiła zamieszkać. Kiedy stanęła z powrotem
w jego progu, twarz jej rozjaśnił uśmiech. Czy mo
głaby tu kiedyś przyprowadzić Chance'a?
Zaczęła robić porządki, podśpiewując sobie starą
piosenkę poszukiwaczy złota i rozmyślając o tym,
jak mogłoby wyglądać jej życie z Chance'em. W je
go ramionach czuła się jak w niebie. A dotyk jego rąk
powodował, że całe ciało zaczynało żyć... Przerwała
na chwilę. Może nie powinna myśleć o tym wszy
stkim.
Kiedy pokój już lśnił czystością, stanęła, by podzi-
wiać efekty swojej pracy. Dlaczego wcześniej nawet
pobieżnie nie przeszukała tego pokoju? Jutro wynie
sie piernat na dwór, by się wywietrzył, przeszuka
skrzynię i szafę... Już teraz ogarnęła ją ciekawość,
podeszła więc do szafy i ponownie próbowała ją
otworzyć. Drzwi jednak nadal nie chciały ustąpić. Ju
tro wymyśli jakiś sposób. Zrobiło się już późne popo
łudnie, musiała się przebrać z brudnych spodni i ko
szuli i iść do domu Chance'a, ustalić z nim plan po
szukiwania złota.
Kiedy wychodziła z domu, nuciła i była w cudow
nym humorze. Przeszła przez ganek i już miała zejść
po kilku stopniach, kiedy noga zawisła jej w powie
trzu. Przerażona Amanda zasłoniła dłonią usta. Na
jednym ze schodków leżał martwy pies. Na szyi miał
sznur, cały był zakrwawiony, krew zaczynała krze
pnąć. Od razu poznała, że to ten sam pies, który ob
szczekiwał je, kiedy przyjechały z Polly do miaste
czka. Potem już nigdy go nie widziała, uznała więc,
że był zdziczały. Żołądek podszedł jej do gardła, od
wróciła głowę.
Podniosła spódnicę i skoczyła na ziemię. Rzuciła
się biegiem, pędziła jak szalona. Drzwi domu Chan
ce'a stały otworem. Wbiegła do środka, przeszukała
wszystkie pokoje, lecz nikogo nie znalazła. Stojąc
w holu, usiłowała złapać oddech, powtarzała sobie,
że przesadza, że niepotrzebnie tak się przestraszyła.
Nic jednak nie pomagało. Chance musi zabrać trupa
tego psa. Ona sama na pewno tego nie zrobi!
- Chance!-krzyknęła.
Już miała ruszyć dalej, kiedy usłyszała kobiecy
głos. Wyjrzała przez drzwi i zobaczyła Polly z Chan
ce'em. Szli w stronę domu. Podbiegła do nich.
- Nie macie pojęcia, co leży u mnie na schodach!
- Najmniejszego - odparł Chance.
- Martwy pies! - Ani Polly, ani Chance nie zare
agowali. - Zabity pies! Nie słyszycie?!
- Ale co mamy zrobić? - spytał Chance.
- No przecież coś trzeba z nim zrobić.
Chance położył rękę na ramieniu Polly. Kiedy do
strzegł, że Amandzie oczy zwężają się w szparki, je
szcze mocniej uścisnął jej przyjaciółkę. Czy napra
wdę udało mu się wzbudzić w Amandzie zazdrość?
- Ale co chcesz, bym zrobił?
Jak on śmie obejmować Polly? I nawet się do sie
bie uśmiechają! Miała taki piękny sen miłosny, po
tem znalazła zabitego psa. Naprawdę za wiele tego
wszystkiego!
- Zakop go!
- W porządku. Chodźmy zobaczyć. - Był pewien,
że Amanda znów sobie coś wymyśliła albo chciała go
odciągnąć od Polly.
- Nie weźmiesz łopaty?
- Jeżeli ten pies rzeczywiście tam leży, to łopatę
znajdę w twoim domu.
Ruszyła przodem, Chance ją dogonił.
- Co się stało? Nie wystarczy ci jedna kobieta?!
- wybuchnęła.
- Dziś rano odniosłem wrażenie, że nie chcesz
mieć ze mną nic wspólnego.
- I niespecjalnie dużo czasu zajęło ci przerzucenie
się na inną!
- No, chodź do mnie, też cię przytulę.
- Nie potrzebuję!
- Masz ładną suknię.
- Nie myślałam, że zauważysz.
- Wierz mi, że zauważyłem.
Ze smutkiem, lecz zarazem z ulgą stwierdziła, że
pies nadal leży na schodach. Nie chciała podchodzić
blisko, czekała, aż Chance go obejrzy.
- Ktoś musiał go pobić i powiesić, ale zwierzę ja
koś się uwolniło i przybiegło tutaj. Widzisz - wskazał
ślady na ziemi - widać, którędy się czołgał ten bie
dak. Nie mam pojęcia, jak on... - Znów spojrzał na
zwierzę. - To pies Emily!
- Emily? A kto to jest? Chcesz mi powiedzieć, że
znałeś kobietę, która tu mieszkała?
Chance musiał szybko coś wymyślić. Nie chciał
ujawnić całej prawdy o dzienniku.
- Kiedy byłyście w Angels Camp, przeszukałem
częściowo ten dom i znalazłem kilka zapisanych kar
tek. Chyba pochodziły z jakiegoś dziennika prowa
dzonego przez dziewczynę o imieniu Emily. Pisała
między innymi o psie w łaty, który miał mniej więcej
rok. Uwielbiała go.
Amanda nie rozumiała, dlaczego Chance mówi takim
smutnym tonem, jakby rzeczywiście znał tę dziewczynę.
- Zakopiesz go? - spytała cicho.
Spojrzał w stronę dużego dębu. Właśnie pod nim
Emily bawiła się ze swoim szczeniaczkiem.
- Tak, tam go zakopię. Pod tamtym drzewem.
Może pójdziesz poszukać łopaty, a ja przeniosę psa.
Patrzyła ze zdumieniem, jak delikatnie Chance
podniósł nieżywe zwierzę. Poczuła, że kocha go je
szcze bardziej. Ruszyła do domu.
Zakopawszy psa, Chance odrzucił łopatę i popadł
w zadumę. Fakt, że pies należał do Emily, wywarł na
nim wielkie wrażenie. Czuł się w przedziwny sposób
związany z autorką pamiętnika, poznał jej smutki
i radości. Na szczęście istniały na tym świecie nie tyl
ko Patrycje, ale i Emilie. Zapragnął mieć kogoś bli
skiego, kochanego. Najwyższy czas pozostawić za
sobą przeszłość i zacząć myśleć o przyszłości.
- A może pójdziemy popływać?
To całkiem niespodziewane pytanie zaskoczyło
Amandę.
- Ale Polly na nas czeka.
Wziął jej małą rękę w swoją dużą dłoń.
- Myślę, że zrozumie.
Amanda wiedziała, że nie powinna się zgodzić,
lecz tak bardzo pragnęła być z nim sam na sam.
- Chciałabym... - I nagle poczuła, że Jack jest w po
bliżu. Nie miała pewności, czy z jego strony grozi im
niebezpieczeństwo, lecz nie powinna ryzykować. Pomy
ślała, że musi wymyślić coś, co uspokoi obu: Chance'a
i Jacka. - Powinnam jednak iść do Polly. Mamy napra
wdę niewiele czasu na szukanie złota.
Chance roześmiał się.
- Ależ z ciebie uparciuch. Zresztą chyba masz rację.
Już i tak jest późno. Chodź nad jezioro.
- Nie, wracajmy do domu i narysujmy mapę. Ra
no będziemy mogli zabrać się do roboty.
- Mapę możemy narysować wieczorem.
- Nie.
- Tak.
Wyrwała rękę z jego dłoni, przystanęła. Nie wy
czuwała już obecności Jacka, lecz przytłaczało ją
przeczucie czegoś złego.
- Chance, zdarzy się coś strasznego - szepnęła.
- Znów zaczynasz?
- Dlaczego nie chcesz mnie słuchać?
- Dobrze, będę cię słuchał, ale dopiero po kąpieli.
- Myślisz tylko o jednym.
- Tak jest, rzeczywiście. - Objął ją w talii i wziął
na ręce.
Próbowała się bronić.
- Zostaw mnie, Chansie Doyer!
- Bądź grzeczną dziewczynką - droczył się z nią,
idąc wąską ścieżką.
- Co mam zrobić, byś chciał posłuchać tego, co
mam do powiedzenia? Grozi ci niebezpieczeństwo!
- Tobie też, jeśli nie przestaniesz mi się wyrywać.
Westchnęła. Wiedziała, że nic nie wskóra.
Wreszcie dotarł na piaszczysty brzeg, ale wcale nie
zwolnił kroku, tylko wszedł wprost do wody.
Amanda poczuła, że woda sięga już do jej nóg. Po
stawił ją w wodzie, lecz natychmiast znów lekko
uniósł, tak by jej twarz znalazła się na tej samej wy
sokości co jego.
- Taka jesteś poważna - pocałował ją w usta - że
już zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle potrafisz
się śmiać. No i co z tym pływaniem?
- Pływaniem? Myślałam...
- Wiem, co myślałaś, ale tego nie będzie.
- Co znaczy, nie będzie? - spytała głosem na
brzmiałym pożądaniem.
- Znaczy to, że będziemy pływać. - Postawił ją na
dnie. Woda sięgała jej do pasa, spódnica rozkładała
się wokół niby płatki nenufaru. - Zniszczyłem ci suk
nię - stwierdził, szeroko się uśmiechając.
- A sobie buty.
- Cholera! Nie pomyślałem o tym! Dobrze, że
mam drugą parę. - Schylił się i zdjął jeden but, po
czym rzucił go na piaszczysty brzeg. Po chwili po
szybował tam dragi. Potem spodnie i koszula. - Od
wróć się, pomogę ci zdjąć suknię. Mokry materiał bę
dzie ci bardzo ciążył.
- Gdybym wiedziała, że wrzucisz mnie do wody
- droczyła się z nim - tobym się ubrała w spodnie
i koszulę. Przydałoby się im pranie.
Przez godzinę baraszkowali w jeziorze, śmiali się,
ochlapywali wodą. Kiedy wrócili na brzeg, Amanda
czuła zmęczenie, lecz zarazem ogromną radość. Na
wet nie pamiętała, kiedy tak beztrosko się bawiła.
Chance usiadł na ziemi i przyglądał się, jak wyci
ska sobie wodę z włosów. Mokre pantalony i koszul
ka przylgnęły jej do ciała. Wyglądała niezmiernie po
nętnie. Tym razem nie chciał jednak, by pożądanie
wzięło górę.
- Amando, musimy sobie wyjaśnić pewne rzeczy.
- Dobrze. - Uśmiechnęła się. - Najwyższy czas,
byś mi opowiedział coś o sobie. Ty już znasz moją
przeszłość. - Zaczęła splatać włosy. - A może masz
jakąś tajemnicę, której za nic nie chcesz mi zdradzić?
Byłam przekonana, że jesteś ścigany listem gończym.
Kiedy byliśmy w Angels Camp, chciałam cię oddać
w ręce szeryfa.
- To dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Bo wydawało mi się, że to nie będzie w porządku.
- Możesz więc być spokojna. Nie ściga mnie pra
wo. Chcę, byś mi opowiedziała o tym swoim duchu.
Odrzuciła do tyłu warkocz i stała, patrząc na gład
ką, połyskliwą taflę jeziora. Niedługo miało zajść
słońce.
- Dlaczego jak tylko wspomni się o duchu, stajesz
się taka poważna?
- Nic podobnego, wszystko to zmyśliłam.
- Możesz sobie mówić, co chcesz, ale widzę, że
przyjęłaś, iż Jack Quigley istnieje.
- Po co mamy o tym mówić? I tak mi nie uwie
rzysz.
- A skąd mam wiedzieć, w co wierzyć? Polly mi
opowiadała, że po raz pierwszy ukazał ci się tej nocy,
kiedy ukradłyście konie.
Amanda otoczyła kolana ramionami, oparła na
nich głowę.
- Nie, za pierwszym razem słyszałam tylko jego
głos. Ukazał mi się później. Prawdziwy dżentelmen.
Mówił mi słodkie słówka i prawił komplementy. Po
chlebiło mi to. Po naszym powrocie z Angels Camp
jednak się zmienił. Był wściekły, że wyjechałam. Po
za tym to on zabił tego bandytę.
- Skąd wiesz? - spytał cicho.
- Widziałam. Chance, boję się go. Mówi mi, że je
stem jego miłością, i że pragnie, bym tu została na
zawsze. Lękam się, że posunie się za daleko, żeby
mnie tu zatrzymać. A poza tym miałam w nocy ko
szmary. Okropne. Przerażające.
Chance chciał wziąć ją w ramiona i utulić, lecz skoro
zaczęła opowiadać, wolał dowiedzieć się wszystkiego.
- Jakie to sny?
- Najpierw śnili mi się ludzie, którzy krzyczeli
i uciekali. Strzelano do nich z zimną krwią. Potem
widziałam we śnie, że kogoś powieszono. Ludzie wi
watowali, paliło się wielkie ognisko. Tym wisielcem
był Jack Quigley, a miasteczkiem Springtown.
Drżały jej usta, trzęsła się broda.
- Słuchaj, Amando, czy to możliwe, byś to wszy
stko sobie wymyśliła? Nie ukazał się ani Polly, ani
mnie. Może miałaś taką potrzebę, by ktoś był dla cie
bie dobry i opiekował się tobą? Może to dziwne mia
sto ma na ciebie taki wpływ? Mnie trudno uwierzyć,
że mieszkańców wygnała stąd żółta febra, ponieważ
pozostał dobytek.
- W Angels Camp nie pokazywał mi się. Przecież
nie tracę zmysłów. Bo może ci się wydaje, że jestem
bliska szaleństwa? Wiedziałam, że mi nie uwierzysz.
- Sięgnęła po sukienkę.
- No, dobrze, teraz spójrzmy na to z innej strony.
Powiedzmy, że masz rację.
Popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Posuńmy się o krok naprzód. Powieszono go
w Springtown, więc straszy w tym mieście. Z tego,
co mi mówiłaś, wynika, że jest też bystry. Jeżeli to
prawda, to czy nie potrafi wymyślić różnych rzeczy
po to, żeby tobą manipulować? Na pewno wie, że się
boisz.
- Nie pomyślałam o tym.
- Mówiłaś, że w Angels Camp wcale go nie wi
dywałaś. To może po prostu spakujmy się i wynieśmy
stąd. Już nigdy nie będzie cię niepokoił.
- Zrezygnowałbyś ze złota? - spytała z niedowie
rzaniem.
- Owszem. - Uśmiechnął się do niej. - Tym bar
dziej że może wcale go tu nie ma, więc po co tracić
czas na poszukiwania?
Odgarnęła z czoła mokre kosmyki.
- Ale jeżeli jest, to moglibyśmy stać się bogaci.
- Więc co chcesz robić?
- Trzymajmy się planu i zostańmy jeszcze trzy
tygodnie, tak jak proponowałeś.
- A co będziesz robić, gdy już stąd wyjedziesz?
- Chyba pojadę z tobą, jeśli mnie weźmiesz.
- Dlaczego?
Amandzie serce zabiło niespokojnie. A więc
Chance jej nie chciał.
- Masz rację, lepiej pojadę do San Francisco czy
gdzieś indziej.
- Jeżeli nie znajdziemy złota, to nie będziemy
mieć nawet centa przy duszy.
Pomyślała, że ma pieniądze oszczędzone jeszcze
w Columbii, bryłkę złota i pierścionek.
- Chyba jakoś byśmy sobie dali radę.
- Dlaczego wtedy chciałaś, żebym wyniósł się ze
Springtown?
Pochyliła głowę.
- Z powodu złota. Ale potem kochaliśmy się i...
- Wyjechaliśmy po tym, jak się kochaliśmy. Nie
pamiętasz? Zawarliśmy umowę.
- Tak, ale to było, zanim zdałam sobie sprawę, że
jestem... - Nie potrafiła wypowiedzieć tych słów.
Roześmiała się tylko. - Czy naprawdę przyniosłeś
mnie tutaj tylko po to, by popływać i porozmawiać?
Teraz on zachichotał.
- A jaki jeszcze mógłbym mieć powód?
- Mnie chodziło o coś innego.
- Na przykład o co?
- Pokażę ci. - Pocałowała go czule i namiętnie. Chance
otoczył ją ramionami i zaczął całować jak szalony.
Wrócili, kiedy Polly przygotowywała kolację.
- Już myślałam, że nigdy się nie zjawicie - za
uważyła.
Amandzie przyszło do głowy że zamieniły się
z Polly rolami. Przyjaciółka bowiem wyglądała ślicz
nie i schludnie w niebieskiej sukni z wysokim koł
nierzykiem i długimi rękawami. Rude włosy gładko
zaczesała do tyłu i zwinęła w koczek. Amanda nato
miast miała mokrą suknię, potargane rozpuszczone
włosy i wcale nie wyglądała jak dama.
- Pójdę się przebrać. Zaraz wrócę.
Po drodze myślała o tym, co powiedział Chance.
Czy miał rację? Czy zmyśliła sobie Jacka Quigleya?
Czy mogła coś podobnego wymyślić? Wyszedłszy
spośród drzew, przystanęła i popatrzyła na swój dom.
Robił wrażenie zimnego, niegościnnego. Przez chwi
lę zmagała się z pokusą, by zawrócić, lecz poszła da
lej. Postanowiła uporać się z Jackiem, czy rzeczywi
ście istniał, czy nie.
Otworzyła drzwi i natychmiast poczuła chłód
i owo dziwne swędzenie czy drżenie skóry. Powta
rzała sobie, że to wszystko tylko jej się wydaje, że
wystarczy chwila prawdziwego skupienia, by Jack na
zawsze zniknął z jej życia. Ruszyła przez hol ku
schodom. Spojrzała w górę. Na podeście siedział
Jack, jego przystojną twarz wykrzywiał grymas
wściekłości. Zamknęła oczy, modląc się, by zniknął,
lecz kiedy znów je otworzyła, nadal siedział na górze.
Może wcale nie traciła zmysłów, tylko Chance miał
rację, uważając, że Jack straszy ją po to, by móc nią
manipulować. Postanowiła wziąć się w garść, opano
wać strach i zacząć trzeźwo rozumować. Czekała, aż
on się odezwie, i cały czas powtarzała sobie, że zu
pełnie się nie boi.
- Masz coś na swoje usprawiedliwienie?
- Usprawiedliwienie czego?
- To się chyba nazywa niewiernością - warknął.
- A ty możesz zaspokoić wszystkie moje po
trzeby?
- Mogę ci dać miłość!
- Czy za życia nie miałeś kobiet?
- To nie to samo, byłem mężczyzną.
- A ja jestem kobietą. Też mam prawo cieszyć się
życiem. Twoje życie zostało przerwane i to samo
chcesz zrobić z moim. Pokaż mi swoją szyję. Pewnie
nie chcesz, dlatego że widać na niej ślady po sznurze,
na którym cię powieszono.
Jack wstał i powoli zaczął schodzić.
- Skąd o tym wiesz?
- Widziałam to we śnie - wyjaśniła łagodniej
szym już tonem. - Jeżeli doszło do niesprawiedliwo
ści, bo nie zasłużyłeś na to, to nie przerzucaj swojej
nienawiści na innych.
- Inni nic mnie nie obchodzą. Ale dlaczego masz
mokrą suknię?
- Nie twoja sprawa.
- Znów byłaś z Chance'em, prawda? W ubraniu
czy bez?
Amanda cofnęła się. Robiła wszystko, by nie dać
się przestraszyć.
- Gdybym pływała nago, miałabym suchą suk
nię.
- Chciałaś mi się przeciwstawić, prawda?
Najwyraźniej nie pojęłaś lekcji.
- Jakiej lekcji? - Musiała się odwrócić, bo prze
niknął przez nią i stanął z tyłu.
- Byłem wściekły, że wyniosłaś się z miasteczka,
więc wymyśliłem sposób, by ci dać nauczkę.
Chwyciła się poręczy.
- Przysięgałeś, że nigdy nie pozwolisz, by mi się
stało coś złego, a teraz mi mówisz, że specjalnie zra
niłeś mi czoło?
- Tak jest. Mężczyzna musi pokazać swojej ko
biecie, gdzie jej miejsce.
- Ale ja nie jestem twoją kobietą!
- Owszem, jesteś! Zawsze będziesz moją kobietą!
Nie odbierze mi ciebie żaden mężczyzna! Rozu
miesz?! Byłem cierpliwy! - Uderzył w ciężki drew
niany wieszak tak mocno, że upadł na podłogę. - Po
zwoliłem ci mieć przyjaciół i z przyjemnością patrzy
łem na swary między wami. Ale teraz już wywarli na
tobie swoje piętno. Najpierw ta dziwka, a potem ten
nicpoń.
Amanda zasłoniła usta ręką. Nie mogła się opano
wać, drżała na całym ciele. Nawet nie potrafiła się
zmusić, by spytać Jacka, czy to on zabił tego biedne
go psa.
- A nasze konie?
- Przegnałem je. Zapewniam cię jednak, że do
tychczas postępowałem z tobą delikatnie. - Uśmie
chnął się. - Jeżeli w dalszym ciągu będziesz się za
dawała z Chance'em, zabiję go. A jeżeli będziecie
próbowali uciec, wszystkich was zabiję! Wtedy bę
dziesz moja na całą wieczność.
Ogarnął ją dziwny chłód. Jack mógł ją zranić tylko
w jeden sposób: robiąc coś złego Chance'owi lub
Polly.
- Jack, czy to złoto naprawdę gdzieś tu jest?
- Tak, ale go nie znajdziesz.
- Nie grasz uczciwie.
- Uczciwie? A kto powiedział, że mam być ucz
ciwy? Pamiętaj, że ich życie jest w twoich rękach.
Już się przekonałaś, że potrafię zabijać. I wiesz, że
mogę to znów zrobić. - Roześmiał się piskliwie
i zniknął, lecz echo jego chichotu jeszcze długo nios
ło się po pokojach.
Amanda wybiegła z domu, popędzana strachem.
Nie było sposobu, by ostrzec Chance'a i Polly przed
grożącym im niebezpieczeństwem. Chance nigdy by
jej nie uwierzył, a Polly sama stąd nie ucieknie. Bę
dzie się starała ich przekonać, by opuścili miasteczko,
lecz jeśli tego nie zrobią, to następne trzy tygodnie
dla wszystkich będą piekłem. Mogła ich ochronić, je
dynie zrywając wszelkie kontakty z Chance'em.
W przeciwnym razie żadne z nich nigdy nie opuści
miasteczka żywe.
- Jak się masz, kochanie? - spytał Chance, kiedy
wróciła. - Sądziłem, że chcesz się przebrać?
Zupełnie o tym zapomniała.
- Cóż... Tak... Suknia już prawie wyschła, więc
kiedy doszłam do domu, uznałam przebieranie się za
zbędne.
- Nie było cię ledwie kilka chwil, a ja już się za
tobą stęskniłem.
Poczuła słodycz w sercu. Wydawało jej się, że
przez całe życie czekała na te słowa. Chciała mu od
powiedzieć, lecz Jack postawił twarde warunki. Mu
siała zniechęcić Chance'a, niezależnie od tego, co do
siebie czuli.
- Nie powinieneś przy Polly mówić takich rzeczy -
rzuciła i zaczęła pomagać przyjaciółce nakrywać stół.
Chance zamyślił się. Dlaczego od Amandy znów
powiało takim chłodem?
Po kolacji usiedli w trójkę przy stole i zabrali się
za rysowanie mapy okolicy. Zaznaczyli miejsca,
w których już szukali złota. Postanowili zacząć teraz
od północnego wschodu, za miastem.
Amanda wstała i przeciągnęła się.
- Jestem naprawdę zmęczona, idę spać, bo jutro
wyruszamy z samego rana.
Polly zachichotała.
- Zrozumiałam aluzję. Idę do swojej sypialni. Też
jestem zmęczona.
- To nie będzie konieczne - rzuciła zimnym to
nem Amanda. Nie podobało jej się, że Polly mieszka
teraz w domu Chance'a, lecz już nie mogła sobie po
zwolić na zazdrość. - Pójdę do siebie.
- Dlaczego nie zostaniesz z Chance'em? - spyta
ła Polly.
- Do zobaczenia jutro. Dobranoc, Chance, dobra
noc, Polly.
Odsunął krzesło i wstał, a jego usta wykrzywił iro
niczny uśmieszek.
- Chyba Amanda odrobinę się wstydzi, Polly.
- Dlaczego?
- Pewnie dlatego, że ty tu jesteś.
Amanda chwyciła się tej wymówki.
- To prawda. Wstydzę się. Sprawy zaszły za dale
ko, wymknęły mi się z rąk. Czas się opamiętać.
- Polly, niedługo wracam. Odprowadzę Amandę.
- Powiedziałam, że chcę iść sama! - Wybiegła do
holu, lecz słyszała za sobą kroki Chance'a. Modliła
się, by Bóg nie pozwolił mu iść dalej. Tak bardzo się
bała Jacka.
Bóg jednak nie wysłuchał jej modlitw, bo na ulicy
Chance ją dogonił.
- Poczekaj! - zawołał tuż za jej plecami.
Serce jej biło jak młotem. Kiedy chwycił ją za ra
mię, wyrwała mu się.
- Co się znów dzieje, do diabła? Kiedy szłaś się
przebrać, byłaś w cudownym nastroju. Wróciłaś z po
nurą miną i cały czas traktujesz mnie jak powietrze.
I nie próbuj mi wmawiać, że się wstydzisz. Nie wie
rzę ci.
- Powiedziałam, że chcę iść sama, a skoro tego
nie rozumiesz, to twój problem. A jeśli twoim zda
niem powinnam paść na kolana i całować cię po bu
tach tylko dlatego, że spędziliśmy ze sobą kilka mi
łych chwil, to czeka cię rozczarowanie.
- Kiedyś - zaczął stłumionym głosem - opowiesz
mi, co się dzieje w tej twojej głowie, jeśli uznasz, że
na to zasłużyłem.
Wiedziała, że jest wściekły, bo miał ku temu po
wody. Nie chciała na niego patrzyć, spoglądała więc
na zalaną księżycowym światłem drogę. Wzruszyła
ramionami.
- Może kiedyś... ci opowiem. Nie ułatwiasz mi
sprawy.
- Nie miałem zamiaru ci ułatwiać.
- Nie sądź, że do ciebie należę.
- Wykorzystujesz mnie tylko do tego, by zaspo
koić swoje potrzeby?
- A co to za różnica? Jestem pewna, że postąpiłeś
podobnie z niejedną kobietą.
Chance spojrzał na nią wzrokiem zimnym jak lód.
- Masz całkowitą rację. Postąpiłem tak nieraz i na
pewno jeszcze postąpię. Daj mi znać, kiedy znów bę
dziesz miała ochotę na seks. To pozwala zabić nudę.
Zranił ją tak, jak jeszcze nikt dotąd. Nie mogła jed
nak nic zrobić. Podniosła więc tylko wyżej głowę
i uśmiechnęła się smutno.
- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Na pew
no będzie nam łatwiej. - Czuła, że już dłużej nie po
wstrzyma łez. - A teraz pozwól, że pójdę spać. Zoba
czymy się jutro rano. - Ruszyła, a on tym razem nie
podążył za nią. Kiedy doszła do kępy drzew, łzy trysnęły
jej z oczu, a z piersi wyrwał się żałosny szloch.
Weszła do domu, wbiegła po schodach, wpadła na
korytarz. W głębi siedział Jack Quigley.
- Widzisz? Teraz masz tylko mnie - zaskrzeczał.
Minęła go i otworzyła drzwi sypialni. Wpadła do
środka i rzuciła się na łóżko. Waliła pięściami w po
duszkę i płakała tak długo, aż straciła siły. Odwróciła
się na plecy i pełnym nienawiści spojrzeniem objęła
drzwi. Szkoda, że Jack nie wszedł tu za nią. Już by
mu wtedy powiedziała, co o tym wszystkim myśli.
Wiedziała, że pewnie rozkoszuje się całą sytuacją. Po
chwili znów zaszlochała rozpaczliwie.
Chance'owi ulżyło, gdy przekonał się, że Polly po
szła spać. Chciał być sam i w samotności koić ból,
który mu zadała Amanda. Wbrew złym doświadcze
niom z przeszłości jeszcze raz zawierzył, otworzył
serce, i proszę, co go spotkało. Znowu wyszedł na
głupca. Ale na tym koniec, nie pozwoli się tak trakto
wać, nigdy więcej. Jeśli jeszcze kiedyś Amanda bę
dzie chciała się z nim kochać, to gorzko się rozczaru
je. Niech sobie szuka innego, równie jak ona pozba
wionego przyzwoitości!
Postanowił, że mimo wszystko nie odstąpi od planu
poszukiwania złota, ale po upływie trzech tygodni naty
chmiast się stąd wyniesie. Nagle jego wzrok padł na
otwarty dziennik leżący na kominku. Na szczęście
Amanda go nie widziała, a jak się zorientował, Polly nie
umiała czytać. Może lektura pamiętnika subtelnej, wra
żliwej Emily pomoże mu zapomnieć o rozczarowaniu.
Podszedł do kominka i wziął oprawny w tekturę zeszyt.
Skończył czytać na fragmencie opowiadającym,
jak to zarządca kopalni ojca poprosił Emily o rękę.
„Mama i Ojciec cieszą się z tych oświadczyn, ale
ja sama nie wiem, czego chcę. Wiem tylko tyle, że
już nikogo nie będę kochać tak jak Billy'ego.
Wczoraj wieczorem po głębokim namyśle posta
nowiłam jednak wyjść za Jeffery'ego. Mamę i Ojca
ucieszy ta nowina. Jeffery to porządny człowiek, Ta
decyzja nie napawa mnie szczęściem, ale jest konie
cznością. Nie chcę bowiem zostać starą panną, pragnę
mieć dzieci, wychowywać je i kochać".
Rozdział czternasty
Amanda ubrała się i zawahała się przed wyjściem
z sypialni. Tej nocy znowu spała dobrze, nie dręczyły jej
koszmary. W biało-niebieskim pokoju z niewiadomych
powodów czuła się bezpieczna. Wiedziała, że powinna
jak najszybciej pójść do domu Chance'a, skąd mieli wy
ruszyć na poszukiwania, ale odwlekała tę chwilę. Było
tak wcześnie, może wszyscy jeszcze śpią.
Wzięła dużą pozytywkę stojącą przy łóżku i przy
glądała jej się uważnie. Wieczko zdobiła inkrustacja
z masy perłowej przedstawiająca dziecko z parasol
ką. Pozytywka była ciężka, wykonana z ciemnego
drewna, którego Amanda nie potrafiła nazwać. Zdzi
wiła się, że nie może jej otworzyć. Obracała ją w rę
kach, po czym nakręciła i odstawiła na stolik. Skocz
na melodia wywołała uśmiech na twarzy Amandy.
Tanecznym krokiem podeszła do skrzyni stojącej na
podłodze i podniosła wieko. Już miała wyjąć piękną
suknię z zielonej satyny, gdy usłyszała trzask. Pozy
tywka przestała grać. Zdawało jej się, że przyszedł
Jack, ale nie wyczuła jego obecności.
Amanda chciała przed wyjściem jeszcze raz usły
szeć tę melodyjkę, podeszła więc znowu do pozyty-
wki i odkryła, że z wnętrza pudełka wyskoczyła szu
fladka. Nie wierząc własnym oczom, wpatrywała się
w biżuterię. Ostrożnie wyjmowała po kolei każdą
sztukę. Był tam piękny wisior z czerwonych rubinów
otoczonych brylantami. Miał zepsute zapięcie. Były
najrozmaitsze pierścionki i bransoletki, ale uwagę
Amandy przykuł przede wszystkim naszyjnik ze
szmaragdów i brylantów, który pasował do jej pier
ścionka.
Uniosła go do góry i patrzyła, jak pobłyskuje. Kie
dy uświadomiła sobie wagę swego odkrycia, natych
miast wpadła w panikę. Gdzie mogłaby to ukryć?
Chwilę trwało, zanim uznała, że biżuteria leży w naj
bezpieczniejszym miejscu. Już miała schować wszy
stko z powrotem, kiedy dostrzegła w głębi szufladki
kluczyk. Zaintrygowana wyjęła go, odłożyła biżuterię
na miejsce i zasunęła szufladkę. Zastanawiając się,
co ma otwierać, odłożyła go na stolik przy łóżku.
Wyszła z pokoju i od razu poczuła się nieswojo.
Kiedy zbiegała po schodach, odczucie to stawało się
coraz wyraźniejsze.
- Dzień dobry, kochanie. Mam nadzieję, że do
brze spałaś. - To był Jack.
- Owszem.
- Wiesz, ta sypialnia jest taka mała. Powinnaś się
przenieść do większego pokoju.
Amanda przejechała spoconymi dłońmi po noga
wkach spodni.
- Czy mam to traktować jako polecenie?
- Skądże. Chodzi mi po prostu o twoją wygodę.
- Dlaczego zawsze masz na sobie to samo ubranie
i kapelusz?
- Nie mam garderoby, w której mógłbym wy
bierać.
- Jack, rozepnij koszulę.
- Zgoda. Skoro już zawsze będziemy razem, chy
ba powinnaś zobaczyć moją jedyną skazę.
Amanda nie potrafiła ukryć przerażenia na widok
strasznej czerwonej pręgi wokół jego szyi. Uniósł do
góry brodę, żeby lepiej widziała.
- Miałam rację - wyszeptała. - Powiesili cię. Za
służyłeś sobie czy była to pomyłka?
- Byłem winien - odpowiedział. Usta wykrzywił
mu diaboliczny uśmieszek. - I może byłoby dobrze,
gdybyś o tym pamiętała. Nie musisz się obawiać, do
póki będziesz mi posłuszna.
Zbliżył się do niej, ciało Amandy przebiegł
dreszcz, nad którym nie potrafiła zapanować.
- O mój skarbie, przestraszyłem cię - powiedział
Jack z udaną troską. Zebrał poły kurtki. - Prawdę
mówiąc, nie bawią mnie już twoi przyjaciele. Byłbym
zadowolony, gdyby wyjechali. Możesz mi wierzyć,
że kiedy już ich nie będzie, zadomowisz się i znaj
dziesz szczęście takie, jakiego istnienia nawet nie po
dejrzewałaś. Czasami będę musiał ci przypomnieć,
gdzie twoje miejsce, ale powoli się nauczysz.
- Muszę iść. Czekają na mnie.
- Mam nadzieję, że doceniasz moją uprzejmość.
Pozwalam im zostać tylko dlatego, że ty tego chcesz.
- Tak, jestem ci bardzo wdzięczna. - Nienawidziła
jego uśmiechu. A przede wszystkim nienawidziła go za
to, że odebrał jej szczęście. Jack napawał ją przeraże
niem. Była przekonana, że nie rzucał słów na wiatr.
- Dobrze. Przyjemnego dnia. Pamiętaj, że będę cię
bacznie obserwował.
Amanda zapanowała nad przemożną chęcią ucie
czki i wyszła z wysoko podniesioną głową.
Na zewnątrz przestała wyczuwać obecność Jacka.
Była zła na siebie, że pozwoliła mu się nastraszyć. Jeśli
zachowa spokój i będzie spełniać jego polecenia, Chan
ce'owi i Polly nic się nie stanie. Było jej niemal wszy
stko jedno, co Jack z nią zrobi po ich wyjeździe. Ale on
też ma na pewno jakiś słaby punkt. Musi istnieć jakiś
sposób pokrzyżowania jego planów...
Przybywszy na miejsce, Amanda z niezadowole
niem stwierdziła, że przyjaciółka nie zamierza wziąć
udziału w poszukiwaniach.
- Chance uświadomił mi, że mogę znowu popa
rzyć się sumakiem - oznajmiła.
Amanda stała w kuchni z filiżanką kawy i obser
wowała, jak Chance i Polly kończą śniadanie. W in
nych okolicznościach z radością przyjęłaby możli
wość spędzenia czasu tylko z Chance'em, ale teraz
utrudniało to jedynie sytuację.
- Ustaliliśmy już chyba, że jeśli będziemy prowa
dzili poszukiwania we trójkę, to możemy więcej
zdziałać.
- Ale jeśli złapie mnie sumak jadowity, to i tak nie
będę mogła w niczym pomóc - upierała się Polly. -
Amando, na pewno nie chcesz śniadania? Mogłabym
przysiąc, że jesteś codziennie chudsza.
- Nie, dziękuję. - Świadoma, że nie pokona uporu
przyjaciółki, Amanda zamilkła. Pociągnęła kolejny
łyk kawy. Skoro nie może zmienić decyzji Polly, to
może uda jej się przynajmniej inaczej ukierunkować
ich myślenie. - Jest coś, czego nie wzięliśmy pod
uwagę: może na ten skarb składa się biżuteria, nie
złoto?
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytała Polly.
Amanda spojrzała na Chance'a. Nie odezwał się
jeszcze do niej ani słowem.
- Znowu znalazłam biżuterię. Nie wątpię, że war
ta jest fortunę.
Polly poderwała się z krzesła.
- Przyniosłaś ją?
- Nie, ale zrobię to. Przecież uzgodniliśmy, że po
dzielimy wszystko na trzy części. - Zaskoczył ją brak
zainteresowania ze strony Chance'a.
- Ani przez chwilę nie wątpię, że kiedyś ukryto
tutaj złoto - powiedział po chwili, odsuwając pusty
talerz. - Nie wiem tylko, czy ktoś już go nie znalazł
albo czy osoba, do której należało, nie zabrała go
z sobą. - Wstał i spojrzał na Amandę. - Zaczynamy?
- Sięgnął po plecak leżący na kuchennym blacie.
Amanda skinęła w milczeniu głową.
- Nie chcesz, żebym przez ten czas poszła po bi
żuterię? - dopytywała się Polly.
- Obiecuję, że przyniosę ją jutro - uśmiechnęła się
Amanda.
Kiedy szli obok siebie w kierunku skał, Amanda
wiedziała, że będzie musiała rzucić wyzwanie mil
czeniu Chance'a. Wprawdzie nie było dla nich żadnej
przyszłości, ale rozpaczliwie pragnęła, żeby został
przynajmniej jej przyjacielem.
- Jesteś na mnie zły, prawda?
- Mówiąc szczerze, nie bardzo wiem, co czuję
w tej chwili.
- Chciałabym, żebyśmy zostali przyjaciółmi.
- Jeśli dobrze pamiętam, próbowaliśmy już tego.
Szli dalej w milczeniu. Amanda nie odrywała
wzroku od rysujących się przed nimi białych skał.
Najwyraźniej Chance miał na myśli jakiś konkretny
fragment terenu. Doszli do gęstych zarośli, wyższych
od Amandy, i Chance ruszył przodem. Była pewna,
że wzrost Chance'a pozwala mu widzieć, dokąd idą.
Na długich, mocnych nogach posuwał się szybciej
i wkrótce straciła go z oczu.
- Nie mógłbyś zwolnić? - zawołała.
- Nie zatrzymuj się. Jeszcze ze dwadzieścia me
trów i wyjdziesz stamtąd.
- Łatwo ci mówić - mruknęła. Kiedy wreszcie
wychynęła z zarośli, zorientowała się, że są w nie
wielkim kanionie otoczonym nierównymi skałami.
Chance postawił na ziemi plecak.
- Tu się rozdzielimy. - Wskazał na szyb znajdują
cy się dokładnie na wprost. - Jak widzisz, tu wszę
dzie szukano złota. Te dziury są tak głębokie, że jak
w którąś wpadniesz, to możemy cię już nie znaleźć.
Robotników opuszczano na dół w kubłach. Jeśli znaj-
dziesz szyb z wejściem, to nie wchodź do środka.
Stemple mogą być słabe. Postaraj się tylko zoriento
wać, czy został zasypany i czy w ogóle w nim kopa
no. Jeśli będzie ci się chciało pić, to w plecaku jest
woda, a także jedzenie na później.
- Czy możemy porozmawiać?
Chance zsunął kapelusz na tył głowy i czekał.
- Pytałeś wcześniej, dlaczego zachowuję się tak
dziwnie. Wiem, że ci się podobam, i to mi pochlebia.
Zaczęłam się jednak niepokoić, że chciałbyś związać
się ze mną na dłużej. - Zakłopotana, spuściła oczy.
- Potem zezłościłam się na siebie, bo to tak, jakbym
zakładała, że ty możesz coś do mnie czuć. Kiedy miną
trzy tygodnie, wyjedziesz, ale beze mnie.
- Zamierzasz jechać do San Francisco?
- Nie, zostanę w Springtown.
- Dlaczego?
- Podoba mi się tutaj. Lubię być sama i nie mieć
żadnych obowiązków. Nie twierdzę, że zostanę tu na
zawsze. Wyjadę, kiedy uznam, że nadeszła pora.
- Dlaczego nie patrzysz mi w oczy?
Amanda uniosła głowę, ale natychmiast odwróciła
wzrok.
- Usiłuję być wobec ciebie uczciwa, a to nie jest
łatwe.
Chance wiedział, że kłamie, ale w żaden sposób
nie mógł zrozumieć, dlaczego tak postępuje. Coś było
nie w porządku, coś musiało się wydarzyć, ale choć
się bardzo starał, nie domyślał się, o co chodzi. Jedy
na rzecz, jaka przychodziła mu do głowy, to duch.
A jak, do diabła, mężczyzna może walczyć z czymś
takim?
- Więc czego chcesz ode mnie?
Amanda wreszcie spojrzała mu w oczy.
- Abyś mi powiedział, że nie jesteś na mnie zły. O to
mi chodziło, kiedy prosiłam, żebyśmy zostali przyjaciół
mi. Nie masz pojęcia, jakie to dla mnie ważne.
Nie ulegało wątpliwości, że tym razem mówiła
prawdę. W jej głosie pobrzmiewał błagalny ton. Nie
do wiary! Amanda Bradshaw zniżyła się do prośby.
Ostatniego wieczora postanowił, że zabierze ją z so
bą. Czy jej się to spodoba, czy nie, zabierze ją ze
Springtown i nie zamierza czekać na to trzy tygodnie.
- Masz rację. Troszkę się w tobie zadurzyłem, ale
musisz pamiętać, że minęło sporo czasu, odkąd by
łem w towarzystwie kobiety tak atrakcyjnej jak ty.
Dostrzegł w jej oczach smutek i gniew; to potwier
dzało jego podejrzenia. Kłamała, że jej na nim nie
zależy, ale z jakiegoś powodu chciała, by uwierzył
w to, co mówi. Dobrze się stało, że Polly im nie to
warzyszy. A ponieważ niezupełnie dał wiarę słowom
Amandy, że złoto ukryto poza miastem, na wszel
ki wypadek polecił Polly kontynuować poszuki
wania.
- Amando, chętnie zostanę twoim przyjacielem.
Zapewne gdybyśmy się zdecydowali być razem,
wkrótce byśmy się sobą zmęczyli.
Słowa Chance'a sprawiły ból, ale odczuła ulgę, że
udało jej się dokonać tego, co zamierzyła. Najważ
niejsze było jego bezpieczeństwo.
- Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie to i owo. A te
raz, wspólniczko, bierzmy się do szukania.
Każde z nich ruszyło swoją drogą. Reakcja Chan
ce'a dotknęła Amandę do żywego. Co z niego za
człowiek! Czy jest wyprany z uczuć? Minęło sporo
czasu, odkąd był z kobietą, i dlatego dążył do zbliże
nia. Na bezrybiu i rak ryba, tak? Czy dlatego mu się
spodobała? A niech go! Nie jest lepszy od innych
mężczyzn. W miarę wspinaczki od jednego szybu do
drugiego początkowa gorycz zawodu przeszła w roz
żalenie, a w końcu pogodziła się z losem. Tak będzie
najlepiej, czy jej się to podoba, czy nie.
Kiedy spotkali się w południe, oboje byli głodni
i zmęczeni upałem. Usiedli w cieniu i zabrali się do
jedzenia. Chance przezornie zapakował do plecaka
chleb i upieczoną dziczyznę. Amanda słuchała opo
wieści o jego życiu w Teksasie i o tym, co przydarzy
ło się jemu i bratu.
- Dlaczego mi to wszystko opowiadasz? - spytała
w końcu, mocno poruszona.
- Czy to nie ty proponowałaś, byśmy zostali przy
jaciółmi?
- No tak, ale...
- Już wcześniej opowiedziałaś mi o sobie. Uzna
łem, że powinnaś się dowiedzieć, jak do tej pory ży
łem. - Wstał i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej się
podnieść. - Znalazłaś jakieś interesujące szyby?
- Jeden. - Wskazała ręką.
- No to, wspólniczko, chodźmy zobaczyć.
Zaczynało się ściemniać, kiedy Amanda i Chance
wrócili do domu. Nie zdawała sobie sprawy, jak bar
dzo jest głodna, dopóki nie poczuła cudownego zapa
chu gotowanego posiłku.
- Znaleźliście coś? - zawołała Polly.
Chance i Amanda weszli do kuchni.
- Absolutnie nic - odpowiedziała Amanda - ale
przecież to dopiero początek.
W drodze powrotnej do swojego domu Amanda
rozmyślała nad zachowaniem Chance'a. Z jaką ła
twością zgodził się, by łączyła ich tylko przyjaźń. Od
kąd odbyli tę zasadniczą rozmowę tryskał humorem.
Najwyraźniej zdjęła mu z serca ogromny ciężar, mó
wiąc, że obawia się stałego związku.
Amanda śmiało weszła do domu, nie przejmowała
się też specjalnie, czy zastanie Jacka. Zapaliła lampę
i poszła na górę. Nie zamknęła nawet drzwi sypialni.
Uważała, że to bez sensu. Jeśli Jack zechce się poja
wić, nie zdoła go powstrzymać.
Postawiła lampę na stoliku przy łóżku, szybko
zdjęła brudne spodnie i bluzkę i zarzuciła je na opar
cie bujanego fotela. Potem zdjęła bieliznę.
Umyła się gąbką, wciągnęła przez głowę różową ko
szulę nocną, przetrzepała puchowe poduszki i położyła
się. Niestety, sen nie nadchodził. Zastanawiała się, czy
nie zejść na dół po książkę do biblioteki, ale była zbyt
niespokojna, by skupić się na lekturze. Czy Chance już
leżał w łóżku? Gdyby tylko mogła być z nim...
Przewróciła się na bok i gdy miała zdmuchnąć pło
myk lampy, zobaczyła klucz. Zupełnie o nim zapo-
mniała. Zadowolona, że znalazła jakieś zajęcie, wy
skoczyła z łóżka. Gdy tylko wzięła do ręki klucz,
wzrok jej padł na szafę. Klucz wydawał się odpo
wiednich rozmiarów. Czy znajdzie w szafie więcej
biżuterii? Uniosła nocną koszulę i przeszła przez po
kój. Była tak podniecona tym, co może odkryć, że
wkładała klucz do zamka drżącymi rękami. Pasował.
Amanda otworzyła powoli ciężkie drzwi. Uważnie
oglądała wnętrze od góry do dołu. Nagle podniosła ręce
do piersi i cofnęła się, z trudem łapiąc oddech. Na dnie
szafy siedział ubrany kościotrup. Amanda cofnęła się je
szcze dalej, nie mogła jednak oderwać oczu od straszli
wego widoku. Jasne włosy przykrywały częściowo to,
co kiedyś było twarzą. Sztywny i pomarszczony mate
riał sukni przylegał do kości. Odstąpiła kilka kroków, aż
dotknęła łóżka, wtedy zaczęła krzyczeć. Krzyczała jesz
cze, kiedy wybiegała z domu.
Chance i Polly stali nad świeżą mogiłą. Amanda
położyła bukiet róż, po czym sprawdziła, czy zrobio
ny przez Chance'a krzyż tkwi wystarczająco głęboko
w ziemi.
- Dobra robota, Chance. Może teraz będzie spo
czywała w spokoju. - Rozejrzała się wokół i powoli
pokręciła głową. Jak na miasto rzekomo dotknięte
żółtą febrą nie było tu zbyt wiele grobów. - Co się
stało ze wszystkimi ludźmi w Springtown? - spytała,
nie zwracając się do nikogo.
Chance wyprowadził Amandę i Polly z cmentarza.
Nic wprawdzie nie powiedział, ale widok Emily
w szafie zrobił na nim wielkie wrażenie. Wyobrażał
ją sobie żywą w otoczeniu rodziny i dzieci. Na we
wnętrznej stronie drzwi szafy zauważył zadrapania,
świadczące o tym, że usiłowała się wydostać. Jakie
cierpienia musiała przejść! Coś jednak nie dawało mu
spokoju. Wiedział, że już przyszła pora, by opuścić
miasto, ale, choć mogło się to wydawać szaleństwem,
czuł, że musi zbadać, co się zdarzyło w Springtown.
Przez następny tydzień trwały poszukiwania złota,
ale okazały się bezowocne. Chance traktował Aman
dę jak dobrego kompana, a ona miała coraz bardziej
tego dosyć. Zmagała się ze sobą, serce wprost rwało
się jej do Chance'a, marzyła, by znaleźć się w jego
ramionach, smakować jego pocałunki, cieszyć się
pieszczotami. Spalała ją tęsknota i pożądanie, ale
bezpieczeństwo Chance'a było ważniejsze, a groźby
Jacka zamknęły jej usta.
Mimo przerażającego odkrycia Amanda nie przeniosła
się do innej sypialni. O dziwo, w tym pokoju nadal czuła
się bezpiecznie, a Jack nigdy do niego nie wchodził, choć
nic go nie powstrzymywało, gdy znajdowała się w jakim
kolwiek innym pomieszczeniu. Nie była pewna, co to oz
nacza, ale w końcu znalazła sposób na Jacka.
Mimo całego poczucia beznadziei myślała, że mo
że jakoś uda jej się wyjechać z Polly i Chance'em.
Bardzo chciała w to wierzyć, wiedziała bowiem, że
po ich wyjeździe jedynym jej towarzyszem będzie
upiorny Jack Quigley.
Rozdział piętnasty
Amanda weszła do saloniku w domu Chance'a i ze
zdziwieniem skonstatowała, że Polly również jest
w spodniach i koszuli.
- Będę pomagać w poszukiwaniach - oświadczy
ła z dumą Polly, zanim Amanda zdążyła zrobić uwagę
na temat stroju przyjaciółki. - Poprosiłam Chance'a
i przyniósł to ze sklepu bławatnego. - Wsadziła rękę
za pasek spodni. - Gdyby nie szelki, to pewnie spod
nie by opadły. Dziwnie się w nich czuję.
- A co z sumakiem jadowitym?
- Chance znalazł też jakiś olej do posmarowania
skóry. Powiedział, że postara się, żebym się nie zbli
żała do żadnych krzaków.
Amanda spojrzała w stronę okna.
- Gdzie on jest?
- W mieście. Mówił, że musi coś sprawdzić. Ma
my się z nim spotkać przy studni.
- To chyba powinnyśmy już iść.
- Amando, ja specjalnie wysłałam go przodem.
- Dlaczego?
- Pomyślałam sobie, że może chciałabyś z kimś
porozmawiać. Nie rozumiem, co się dzieje między
tobą a Chance'em. On się zachowuje jak gbur,
a ty masz cienie pod oczami. Jeśli podobacie
się sobie, to na czym polega problem? Czy chodzi
o Jacka?
- Jack zapowiedział, że jeśli ostatecznie nie zerwę
z Chance'em albo jeśli będę próbowała wyjechać ze
Springtown, to zabije nas wszystkich.
- Mógłby to zrobić? - wyszeptała przestraszona
Polly.
- Nie powinnam ci tego mówić.
- Amando, musisz to powiedzieć Chance'owi. Je
steś mu to winna. A potem trzeba się zastanowić, jak
się stąd wyrwać.
- Ja nie mogę wyjechać.
- Co zamierzasz? Spędzić tu resztę życia?
- Nie uda nam się pokonać Jacka. On jest zdolny
do wszystkiego. Ostatniej nocy miałam sen. Teraz go
sobie nie przypominam, ale we śnie wiedziałam, jak
przechytrzyć Jacka.
Polly wzięła Amandę za rękę.
- Chodźmy do Chance'a. Założę się, że znajdzie
jakieś wyjście.
- On uważa, że to wszystko moje wymysły.
- Więc będziemy musiały go przekonać. Powiedz
mi tylko jedno, zanim wyjdziemy. Kochasz go?
- Całym sercem.
Nie zastały Chance'a przy studni.
- Mówił chyba, że chce się przejść - powiedziała
Polly. - Poczekajmy tutaj. Jestem pewna, że lada
chwila się zjawi. - Usiadła na kamiennej cembrowi-
nie. - Nienawidzę czekać, ale jeszcze bardziej niena
widzę stać.
Amanda przeszła na drugą stronę studni, żeby obser
wować drogę. Niepokoiła się o Chance'a. Od rana to
warzyszyło jej jakieś dziwne przeczucie nieszczęścia.
- Jaki chłodny ten wiatr - zauważyła Polly.
Amanda odwróciła głowę w jej stronę i przeszył ją
strach.
- Nie! - wykrzyknęła na widok Jacka Quigleya,
który szedł w stronę Polly. Kiedy uświadomiła sobie,
że przyjaciółka zamarła z przerażenia i nie może
uciec, rzuciła się biegiem, by ją ochronić. Kątem oka
dostrzegła szatański uśmieszek na ustach Jacka, który
nie śpiesząc się wcale, schwycił Polly za nogę i we
pchnął do studni. Amanda słyszała jej krzyk, ale może
to ona sama krzyczała. Zachwiała się, a potem stra
ciła przytomność.
- Amando! Amando!
Na dźwięk swojego imienia, który docierał do niej
jak przez mgłę, wolno uniosła powieki. Chance,
wyraźnie przestraszony, pochylał się nad nią i uspo
kajająco poklepywał ją po rękach.
- Polly, Polly - zaszlochała Amanda.
- Co się stało?
- Jack... Jack ją zabił. Wrzucił ją do studni. -
Amanda oderwała się od Chance'a. - Może jeszcze
żyje! Musisz zejść do studni.
- Amando, coś ci się śniło. - Odgarnął jej włosy
z twarzy.
- Śniło? Nie! Ja... - Nagle uświadomiła sobie, że
leży w nocnej koszuli we własnym łóżku.
Zdyszana Polly wpadła do pokoju.
- Nic jej nie jest?
- Nie. Miała tylko zły sen.
Choć po twarzy Amandy dalej spływały łzy, od
czuwała niezwykłą ulgę.
- Twoje ubranie - szepnęła po chwili.
- Powiedziałaś, że łatwiej się poruszać w spod
niach, więc Chance mi to przyniósł. Czekaliśmy na
ciebie, ale ponieważ bardzo się spóźniałaś, on nale
gał, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Kie
dy weszliśmy do domu, usłyszeliśmy twój krzyk.
Chance wbiegł po schodach dużo szybciej ode mnie.
- Czujesz się lepiej? - dopytywał się Chance, a
w jego oczach widać było troskę.
- Nic mi nie jest - zapewniła Amanda. - Ubiorę
się. - Jednak wcale nie czuła się dobrze. Sen nią
wstrząsnął, a widok Polly w męskim stroju jeszcze
bardziej wystraszył. Chciała jakoś przekonać Polly
i Chance'a, żeby zrozumieli, co zamierza Jack. Ale
jak to zrobić, skoro oni jej nie wierzą?
- Może jednak odpoczniesz? Pójdziesz z nami
jutro.
- Muszę iść z wami. - Potarła dłonią głowę, która
wprost pękała jej z bólu. Kiedy Chance się odsunął,
wstała z łóżka.
- Poczekam na dole - oznajmiła Polly, zmierzając
w stronę drzwi.
- Nie! - wykrzyknęła Amanda. Jeśli zatrzyma ją
blisko siebie, może będzie bezpieczna. Ściągnęła
z krzesła spodnie i koszulę i zaczęła się ubierać.
Polly spojrzała na Chance'a. Wydawał się równie
niepewny jak ona sama.
- W porządku, jestem gotowa. - Amanda podesz
ła do Polly i wzięła ją za rękę.
Po dość długiej wspinaczce dotarli do pierwszego
szybu, który zaznaczyli sobie na planie. Amanda
i Polly zostały przy wejściu, a Chance wszedł do
środka z zapaloną latarnią. Po kilkunastu metrach na
tknął się na zaporę z belek i postanowił zawrócić.
- No i co? - spytała Polly, gdy się pojawił.
- Jeśli nawet coś tu jest, nigdy do tego nie dotrze
my. Poszukajmy następnego.
W ten sposób minął dzień. Czasami wszyscy troje
wchodzili do szybu, ale nigdy nie dalej niż kilka stóp.
Cofali się albo z powodu słabych stempli, albo śle
pych zaułków. Chance był dobrze przygotowany do
wyprawy. Oprócz latarni niósł w plecaku sznurek,
gwoździe i młotek, żeby oznaczać drogę. Bacznie ob
serwował Amandę. Gdziekolwiek byli, nie oddalała
się od Polly i cały czas ją przestrzegała.
Amanda niepokoiła się o przyjaciółkę, a tymcza
sem Chance martwił się o nią. Wielokrotnie propono
wał, żeby zaprzestali poszukiwań i opuścili Spring-
town, ale zdecydowanie odmawiała. Korciło go, by
siłą wywieźć ją z miasta. Zastanawiał się, w jaki spo
sób dałoby się przebić tę skorupę uporu. Pragnął ją
pocieszyć i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, je-
śli tylko pozwoli, by on się nią zajął. Nie wiedział
jednak, jak do niej przemówić. Zachowywała dys
tans, odzywała się do niego tylko wtedy, kiedy to było
konieczne.
Tego wieczoru Amanda nalegała, żeby przyjaciół
ka została u niej w domu. Kiedy oznajmiła, że będą
spały razem, Polly okazała zdumienie. Pamiętając
o tym, jak Amanda zmieniała pokoje w hotelu po
przyjeździe do Springtown, Polly nie mogła zrozu
mieć, dlaczego teraz upierała się, żeby spały w tej sa
mej sypialni, skoro w domu było ich kilka.
- Jak możesz tu spać po znalezieniu kościotrupa?
- spytała Polly, kładąc się do łóżka. Choć i ona, pra
wdę mówiąc, nie odczuwała strachu; przeciwnie, po
kój działał na nią dziwnie kojąco.
Amanda zawiązywała zieloną kokardkę przy noc
nej koszuli.
- Lubię ten pokój. Tutaj obydwie jesteśmy bezpie
czne.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nic. Po prostu mówię głupstwa. - Usiadła przy
niewielkiej toaletce i zaczęła szczotkować długie,
czarne włosy.
Polly przysiadła na łóżku.
- Czy widujesz jeszcze Jacka?
- Od czasu do czasu. - Amanda odłożyła szczotkę
i zmusiła się do uśmiechu. - No, za niecały tydzień
wyjedziecie. A ponieważ będzie mi ciebie brakowa
ło, chciałabym, żebyś mieszkała tu ze mną aż do dnia
wyjazdu.
- Muszę przyznać, że to łóżko jest wygodniejsze
od mojego. - Polly podłożyła poduszkę pod plecy. -
Amando, czy kochasz Chance'a?
- Ja... - Zadała to samo pytanie w jej śnie. Aman
da zacisnęła dłonie, żeby przyjaciółka nie zauważyła,
jak bardzo drżą. Może jeśli uda jej się zmienić sen,
wszystko się obróci na dobre. - Nie sądzę. Bardzo
mnie pociąga, ale wątpię, czy to jest miłość.
- Sama myślałam, że go kocham, ale on jest tak
oczarowany tobą, że nawet mnie nie zauważa.
- Polly, nakręć pozytywkę. Wygrywa zachwycającą
melodyjkę - powiedziała Amanda, żeby zmienić temat.
Polly nachyliła się i wzięła do rąk pudełko. Przyj
rzała się pozytywce, znalazła kluczyk i nakręciła go
do oporu.
Skoczne dźwięki rozproszyły przygnębienie
Amandy. Niecierpliwie wyczekiwała na minę, jaką
zrobi Polly, kiedy otworzy się szufladka.
Polly poruszała głową w takt muzyki, na ustach jej
zakwitł szczęśliwy uśmiech. Kiedy trzasnęła szuflad
ka, spojrzała w dół, zdumiona odkryciem.
- Biżuteria! - wykrzyknęła, a zielone oczy stały
się okrągłe jak spodki. Wysypała klejnoty na kolana
i oglądała poszczególne sztuki. - Mówiłaś o biżuterii
- zaczęła w absolutnym zachwycie - ale nie miałam
pojęcia, że mówisz o czymś takim! - Oglądała szcze
gólnie dokładnie olbrzymi pierścionek z brylantem,
a potem spróbowała wsunąć go na palec. Pierścionek
był za mały. - Naszyjnik, który nosiłam, jest niczym
w porównaniu z tymi kosztownościami.
Amanda podeszła do kufra i podniosła wieko.
- Mam jeszcze więcej. - Wyciągnęła juki i otwo
rzyła jedną z kieszeni.
- Znalazłam to jakiś czas temu. - Usiadła obok
Polly na łóżku. Wyciągnęła rękę z bryłką złota,
i roześmiała się, kiedy przyjaciółka lękliwie po nią
sięgnęła. - Nie ugryzie cię.
Polly wzięła bryłkę i obracała ją w dłoni.
- Och, Amando, jakie to piękne! Czy było ich
więcej?
- Nie.
- To chyba znaczy, że tu naprawdę jest gdzieś złoto.
Amanda zamyśliła się.
- Nie sądzę. Myślę, że ktoś to zgubił. Polly, czy
zdajesz sobie sprawę, że oprócz zawartości szuflady
wszystko, co znalazłyśmy dotychczas, wydaje się
czyjąś zgubą?
- Co masz na myśli?
- Naszyjnik, który nosisz, leżał przy porzuconej
torebce, mój pierścionek znalazłam na drodze, a teraz
ta bryłka.
- Nigdy mi to nie przyszło do głowy.
- Czasami wydaje mi się, że odpowiedź na pytanie,
dlaczego ludzie opuścili Springtown, jest w zasięgu ręki,
ale... Może któregoś dnia to rozszyfruję. Daj, włożymy
to wszystko do juków. Trzymam tutaj również pierścio
nek. Rano zaniesiemy to do domu Chance' a. Przyda się,
kiedy oboje opuścicie już miasto.
- Amando, dlaczego nie pojedziesz z nami?
Chance cię kocha.
- Powiedział ci to?
- Nie musi mi mówić. Wystarczy, że widzę, jak na
ciebie patrzy.
Amanda poczuła przypływ nadziei, ale tylko na
chwilę. Jack trzymał ją w szachu i jeśli nie wydarzy
się jakiś cud, nie czeka jej nic dobrego.
- Robi się późno, musimy się trochę przespać. Ju
tro kolejny ciężki dzień.
Polly wepchnęła biżuterię do kieszeni juków.
- Nie obchodzi cię to, że Chance cię kocha?
- Obchodzi. I dlatego zostaję w Springtown.
Polly popatrzyła na Amandę, która położyła się
obok niej.
- Co to ma znaczyć?
- To znaczy... znaczy, że lepiej będzie dla niego,
jeśli to się tutaj skończy.
- Ale...
- Nie chcę już o tym mówić. Bądź taka dobra
i zgaś lampę.
Polly położyła juki na podłodze przy łóżku i zga
siła światło. Okryła się i odwróciła do przyjaciółki
plecami.
Amanda wpatrywała się w ciemność, a z oczu jej
płynęły łzy. Nie ośmieliła się uwierzyć, że Chance ją
kocha. A jednak teraz to się wydawało takie oczywi
ste. Nawet w tym smutnym nastroju przyniosło jej to
pociechę. Jeśli tylko wytrzyma jeszcze trochę dłużej
i nie zacznie go błagać, żeby wziął ją w ramiona,
Chance będzie bezpieczny.
Ku utrapieniu Polly przez następne dwa dni Aman
da nie odstępowała jej na krok. Mimo usilnych starań
Polly nie udało się spędzić ani chwili sam na sam
z Chance'em.
Chance nie wątpił ani przez sekundę, że Amanda
stara się chronić przyjaciółkę. Pozostawało tylko py
tanie: z jakiego powodu? Może pragnie ich odsepa
rować. Ale po co? Czyżby była zazdrosna? Przecież
cały czas trzyma go na dystans, nie pozwala mu zbli
żyć się do siebie. Co za idiotyczna sytuacja. Nie mógł
nawet zamienić słowa z Polly, żeby zapytać, czy ona
wie, o co chodzi.
Przyniósł butelkę whisky i usadowił się w swoim
ulubionym fotelu. Zamierzał się upić. Był zły na
Amandę, że nie chce mieć z nim do czynienia,
i wściekły na siebie, że tak bardzo za nią tęskni i jej
pragnie.
Pociągnął solidny łyk z butelki. Musi być najwię
kszym mięczakiem na świecie, w przeciwnym razie
dawno już by się wyniósł się ze Springtown. Czy cze
kał, aż Amanda powie mu, żeby poszedł do diabła?
Ostatnio mówiła głównie o tym, jak bardzo lubi to
miasto, więc niby po co miałby ją zabierać z sobą,
skoro i tak by tu wróciła? Pociągnął kolejny łyk.
Rzecz w tym, że zupełnie nie wiedział, co robić, i to
denerwowało go najbardziej.
Spojrzał w stronę kominka. Dziennik Emily spadł na
podłogę. Podszedł i podniósł go. Zamierzał odłożyć go
na gzyms kominka, ale po namyśle zdecydował, że prze
czyta jeszcze kilka stron. Wrócił na fotel i umościł się
wygodnie. Kiedy otworzył dziennik, już sam widok
pisma Emily napełnił go smutkiem. Wkrótce lektura
zapisków Emily wciągnęła go całkowicie.
„...robią wrażenie doświadczonych przez życie
awanturników, ale ich przywódca jest naprawdę przy
stojny. Czuję się strasznie zepsuta, pisząc to, bo przecież
w przyszłym tygodniu mamy się pobrać z Jefferym. Ale
choćbym nie wiem jak się starała, nie mogę w sobie
wzbudzić ani odrobiny miłości dla niego. Nie mam już
ochoty na ten ślub, ale Mama zapewnia, że jak już będę
mężatką, wszystko się ułoży. Nie przypuszczam".
Chance przewrócił stronę i czytał dalej.
„Mężczyźni, którzy wczoraj zjechali do miasta, za
trzymali się w saloonie, ale podsłuchałam, jak Jeffery
mówił Ojcu, że się popili i urządzili awanturę. Jeffery
jest zaniepokojony. Uważa, że ich obecność nie wró
ży nic dobrego, chcą się po prostu upewnić, czy nie
spodziewamy się wizyty szeryfa. Kiedy wychodziłam
ze sklepu Ojca, ich przywódca wpadł na mnie przy
padkiem. Jest dżentelmenem i przedstawił się jako
Jack Quigley. Pochlebiło mi zainteresowanie, które
dostrzegłam w jego oczach, ale oczywiście skinęłam
mu jedynie głową i odeszłam pospiesznie".
Chance usiadł prosto i postawił butelkę na podło
dze koło fotela. Przecież duch Amandy nazywał się
Jack Quigley. Szybko powrócił do lektury.
„Pisanie tych słów sprawia mi ból, ale muszę opo
wiedzieć, co się wydarzyło, bo inaczej oszaleję ze
zmartwienia i strachu. Banda opryszków objęła pa
nowanie w naszym dotychczas spokojnym mieście.
Łupili, mordowali i gwałcili. To krwawa łaźnia i boję
się o własne życie. Te potwory pochwyciły Ojca i tor
turowały go, usiłując wydobyć od niego informacje
o złocie. Ojciec nie był już młody i zmarł. Mamę zna
lazłam nieżywą w sypialni. Zastrzeliła się. Zostawiła
list, prosząc mnie o wybaczenie, ale nie mogła żyć
bez Ojca. Nie będę rozwodzić się nad cierpieniem
spowodowanym nie tylko stratą moich najbliższych,
ale i innych. Jeffery uciekł. Ten tchórz nawet nie pró
bował zabrać mnie z sobą, chociaż i tak bym odmó
wiła. Jack zniewolił mnie, twierdząc, że nie ma mowy
o gwałcie, ponieważ mnie kocha. Już nigdy nie po
czuję się czysta, brak mi jednak odwagi mojej Matki,
żeby odebrać sobie życie. Niech Bóg mi wybaczy, ale
gdybym miała kogoś zabić, to zabiję Jacka, jeśli
ośmieli się znowu tu przyjść. Usiłowałam zachęcić
pozostałych w mieście ludzi do stawienia oporu, ale
byli zbyt wystraszeni.
Wreszcie na skutek moich nalegań mieszkańcy
miasta chwycili za broń. Po zaciętej walce i śmierci
jeszcze kilku osób pokonaliśmy bandę. Jack Quigley
zginął ostatni. Przeklinał wszystkich i przysiągł, że
wróci z tamtego świata, żeby się zemścić. Umierał ze
śmiechem. Rozpalono wielkie ognisko dla uczczenia
egzekucji. Nie mam do nich pretensji, że się tak cie
szą, ale ja nie czuję żadnej radości, tylko smutek i nie-
nawiść do człowieka, który spowodował śmierć mo
ich rodziców i moją hańbę".
Chance pominął kilka kolejnych zapisków, aż zna
lazł to, czego szukał, i zaczął czytać dokładnie każde
słowo.
„Kto by przypuszczał, że Jack powróci? To się wy
daje niemożliwe. Nasze miasto jest przeklęte. Winni
jego śmierci zostali zabici. Postawiono znak ostrze
gający przed żółtą febrą, by odstraszyć podróżnych.
Gdyby znak ostrzegał przed duchem, nikt nie dałby
mu wiary. Ludzie, którzy jeszcze pozostali w mie
ście, opuszczają je tylko w tym, co mają na grzbiecie.
Są przerażeni i wymykają się z miasta nocą. Nie
wiem, czy komukolwiek udało się wyjść bezpiecznie,
ale modlę się o to. Nigdy nie wrócą ze strachu przed
zemstą Jacka.
Teraz już wszyscy wyjechali ze Springtown. Zo
stałam tylko ja. Nie wyjadę, chociaż wiem, że on do
bierze się do mnie. To tylko kwestia czasu. Zanim za-
brali Ojca, powiedział mi, gdzie jest ukryte złoto,
i czuję, że moim obowiązkiem jest ujawnienie tej
kryjówki, ale najpierw muszę coś wyjaśnić. Od po
czątku całe wydobyte złoto opatrywano tabliczką
z nazwiskiem właściciela i przekazywano Ojcu, po
nieważ był uczciwym człowiekiem. On z kolei trzy
mał je w bezpiecznym ukryciu. Ojcowie miasta pra
gnęli, by złoto pozostało tajemnicą, aby nie okradli
nas bandyci, jak to się zdarzyło gdzie indziej. Mieli
wysłać cały ładunek konwojem wozów do Sacramen-
to, kiedy zjawił się Jack Quigley ze swoją bandą. Zło
to jest w starej opuszczonej kopalni przy strumieniu.
Na górze jest szyb, a kiedy słońce stoi wysoko, moż
na za pomocą lustra zobaczyć worki ze złotem. W ten
sposób Ojciec mógł sprawdzać, czy wszystko jest
w porządku, nie wchodząc do szybu. Kopalnia robi
wrażenie zasypanej, ale jest to jedynie cienka war
stwa kamieni. Ojciec zarządził to wkrótce po przyby
ciu bandy do miasta. Teraz już tylko ja znam ten se
kret. Wszyscy inni nie żyją. Modlę się, żeby jacyś do
brzy ludzie znaleźli złoto i żeby przyniosło im szczę
ście. Wtedy zaznam spokoju".
Chance znał ten szyb. Był jednym z pierwszych,
do których zaglądał, a także jednym z największych.
Zlekceważył go, ponieważ uznał, że jest zasypany.
„Jack idzie po mnie. Przewraca wszystko na do
le, a wkrótce wejdzie po schodach. Schowam się
w mojej szafie, jak to robiłam w dzieciństwie. Nie
wierzę..."
Tekst się urwał. Czy Jack Quigley zamknął drzwi
do szafy, czy zatrzasnęły się przypadkiem? Chance
nigdy się tego nie dowie.
A więc Amanda mówiła prawdę o duchu, a on był
zbyt uparty, by jej uwierzyć. Przejechał rękami po
włosach, usiłując zdecydować, co zrobić. Jak, do
diabła, walczy się z duchem? Zaczął teraz lepiej ro-
zumieć całą sytuację, wszystkie działania Amandy
nabierały sensu. A jeśli jej brak zainteresowania spo
wodowały groźby Jacka?
Chance podniósł się i zaczął chodzić po pokoju.
Zatrzymał się i spojrzał na dziennik. Nagle przypo
mniał sobie, jak koc zsunął się z kufra, kiedy poszedł
po drugi tom dziennika. I ten blask, który wtedy zo
baczył. Duch Emily dalej przebywał w tym pokoju!
Jeśli ma wierzyć w duchy, to chyba również w ducha
Emily. Postarała się przecież, żeby znalazł jej dzien
niki. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, ale
może odnalezienie złota odpędzi także Jacka? Emily
napisała, że kiedy zostanie znalezione, ona zazna spo
koju. Dlaczego nie miałoby to odnosić się i do Jacka?
Podjął niespokojny spacer po pokoju. Zanim co
kolwiek przedsięweźmie, musi wywieźć Polly z mia
sta. Wywiezienie Amandy bez wiedzy Jacka może się
okazać niemożliwe. Ale jak może się to udać, skoro
Amanda nie odstępuje jej na krok? Nagle zrozumiał,
że musi zachować ostrożność. Musi uważać. Amanda
nie może się dowiedzieć o jego planach. Porozmawia
z Polly w cztery oczy, by uświadomić jej niebezpie
czeństwo. Kiedy już pozbędzie się Polly, zaopiekuje
się Amandą. Uśmiechnął się. Nikt nie powstrzyma go
przed zabraniem Amandy z tego miasta, nawet duch.
Rozdział szesnasty
Penetrowali właśnie ostatni wyznaczony rejon,
a Chance w skrytości ducha marzył tylko o tym, żeby
dostać się do złota, o którym pisała Emily w swoim
dzienniku. Świadomość, że nie znajdują się nawet
w pobliżu tamtego szybu, powiększała jedynie jego
niecierpliwość. Jednak inne sprawy były ważniejsze.
Musiał znaleźć okazję, by porozmawiać z Polly, a nie
było to łatwe. Amanda przez cały dzień nie odstępo
wała przyjaciółki na krok. Za godzinę powinni wra
cać do miasta.
Na skalistym terenie nie było widać śladu szybów.
Widoczne pozostałości kopalni znajdowały się poni
żej. Chance stanął wyprostowany w gęstych zaro
ślach i obserwował, jak Polly i Amanda wspinają się
po niewielkim wzniesieniu.
- Uwaga na węże! - krzyknął.
Amanda spojrzała w dół.
- Co mówisz?
W chwili nieuwagi zrobiła nieostrożny krok.
Chance rzucił się biegiem, widząc, jak zsuwa się
w dół skalistego zbocza. Kiedy dotarł na miejsce, le
żała u podnóża skał.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Chyba tak - odpowiedziała, trochę oszołomio
na. Próbowała stanąć, ale ból w lewej stopie kazał jej
usiąść z powrotem.
- Nie ruszaj się. - Zdejmując jej but, Chance usły
szał jęk bólu. Miała skręconą kostkę, poza tym wszy
stko wydawało się w porządku. Oto nadarzyła się
okazja, na którą czekał. - Chyba nie będziesz mogła
chodzić przez dzień czy dwa. - Uśmiechnął się szel
mowsko. - Myślę, że odniosłaś też pewne obrażenia
w tylnych partiach.
- Co się stało? - spytała zaniepokojona Polly, któ
ra właśnie do nich dołączyła.
- Skręciła nogę w kostce. Niegroźnie.
W
oczach Polly pojawiła się ulga, a zaraz potem
zerknęła porozumiewawczo na Chance'a, który pod
chwycił jej spojrzenie.
- Zaniosę Amandę pod drzewa, żeby miała cień.
-Wziął ją na ręce.
- Na pewno nic mi nie jest - upierała się Amanda.
- Chance ma rację - wtrąciła Polly. - Dzisiaj już nie
będziesz mogła się wspinać. My się tym zajmiemy,
- Polly, musisz tu ze mną zostać!
- Nonsens! Nic jej się nie stanie - zapewnił
Chance.
Amanda wpadła w panikę.
- Może zginąć! Do diabła, Chance, postaw mnie!
- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał spokojnie.
- Miałam sen, w którym widziałam śmierć Polly!
- Amando, to był tylko sen. Będę jej pilnował.
- Polly, obiecaj, że będziesz ostrożna.
- Obiecuję.
- Polly, poczekaj tutaj - polecił Chance. - Ja za
chwilę wrócę i będziemy dalej szukać.
Amanda była bezradna. Nie mogła chodzić, nie
mogła też zmusić Polly, żeby z nią została. Mogła je
dynie modlić się, by Jack zostawił ich w spokoju.
Chance miał rację. Zaczynała tracić kontakt z rzeczy
wistością. Oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła
oczy, rozkoszując się tymi kilkoma chwilami blisko
ści. Wdychała przyjemny zapach jego ciała, wsłuchi
wała się w bicie serca. Pragnęła jego pocałunków,
pragnęła, by uwolnił ją od smutnej świadomości, że
wkrótce go straci. Jak cudownie byłoby raz jeszcze
poczuć jego wargi na swoich ustach.
Chance delikatnie posadził ją na ziemi.
- Dziękuję - szepnęła. - Będziesz uważał na Polly?
- Na pewno. - Widział niepokój w jej oczach i mu
siał stoczyć z sobą walkę, żeby nie porwać jej w ramio
na i nie uciec od wszystkiego, co miało związek ze
Springtown. Jednak po przeczytaniu dziennika Emily
nie miał wątpliwości, że Jack Quigley bacznie ich ob
serwuje. Jeden fałszywy ruch mógł oznaczać śmierć ich
wszystkich. Chciał zapewnić Amandę, że zrobi co w je
go mocy, żeby wyjechali bezpiecznie ze Springtown, ale
nie ośmielił się. Nawet rozmowa z Polly nie będzie taka
prosta. Położył plecak obok Amandy.
- Gdybyś poczuła głód lub pragnienie.
- Nie zapomnisz uważać na Polly?
- Nie, cały czas będziemy razem. - Chance mrug-
nął porozumiewawczo. - Nie martw się, Amando, sy
tuacja może nie jest aż tak zła, jak przypuszczasz.
Wpatrywała się w szerokie ramiona odchodzącego
Chance'a. Nie martw się? Dopóki on i Polly nie wyjadą
stąd, mogła się tylko martwić. Usiłowała poruszyć nogą,
ale było to bolesne. Jeśli teraz okuleje, to wyjątkowo nie
w porę. Nazajutrz Polly i Chance będą z pewnością nale
gać, by została w domu i będzie musiała ich posłuchać.
Kiedy wrócił Chance, Polly natychmiast usiłowała
porozmawiać z nim o Amandzie:
- Chance,ja...
- Nic nie mów - wyszeptał. - Nie przystawaj.
Gdy odeszli na tyle daleko, by Amanda nie mogła
ich widzieć, Chance schwycił Polly za rękę i przy
ciągnął ją do siebie.
- Chance, ja muszę z tobą porozmawiać! Amanda
powiedziała, że zostanie w Springtown, dopóki się
nie upewni, że zniknąłeś z jej życia. Ale myślę...
- Nie ma czasu na wyjaśnienia. - Chance prze
chylił się, by się upewnić, czy Amanda siedzi tam,
gdzie ją zostawił. - Nawet w tej chwili podejmuję
wielkie ryzyko, bo może Jack słucha tego, co mówię.
- Więc wierzysz w istnienie ducha? - Polly za
parło dech.
- Tak. A teraz słuchaj. Chcę, żebyś dziś wieczo
rem opuściła Springtown.
- Dzisiaj? Pójdziesz ze mną?
- Nie. Ja...
- Nie mogę przecież iść sama całą drogę do An-
gels Camp. Dlaczego mnie nie zaprowadzisz?
- Chcę wyciągnąć stąd Amandę, a nie uda mi się, je
śli będę musiał uważać także na ciebie. Nie dalej jak
dziewięć kilometrów stąd jest miasto o nazwie Murphys.
- A dlaczego ona nie może opuścić miasta?
- Nasz przyjaciel może pozwolić odejść nam, ale
nie wypuści Amandy, chyba że znajdę sposób, żeby
go przechytrzyć. - Chance zamyślił się. - Jeśli dotrę
do złota, on pewnie zniknie.
- Nie chcę iść sama!
- Słyszałaś, co powiedziała Amanda. Twoje życie
jest w niebezpieczeństwie, więc musisz odejść.
- Twierdzisz, że Jack mógłby mnie zabić?
- Tak właśnie twierdzę.
- Nie chcę umierać!
- A więc rób, co mówię. Dziś wieczorem, kiedy
Amanda zaśnie, wymkniesz się z domu. Będę na cie
bie czekał. Odprowadzę cię pół drogi do Murphys.
Potem tu wrócę. Możesz to zrobić?
- Boję się!
- Wiem, ale nie masz wyboru.
- Będziesz czekał?
- Będę.
- Zgoda. Jak tylko Amanda zaśnie, wymknę się
z domu.
Polly leżała w łóżku, wsłuchując się w równy od
dech Amandy. Kilkakrotnie próbowała wstać, ale za
każdym razem przyjaciółka się budziła.
- Dobrze się czujesz? - szeptała, ale Polly nie od
powiadała, udając, że śpi.
Powoli przesunęła na brzeg łóżka jedną nogę, a po
tem dragą. Amanda nie poruszyła się, więc Polly usiadła
na łóżku, a potem zsunęła się na podłogę. W pokoju by
ło wystarczająco jasno, bo przez okno wpadało światło
księżyca. Schwyciła spodnie, koszulę i buty i podeszła
do drzwi. W ostatniej chwili pomyślała o tym, żeby
wziąć świecę i zapałki. Drzwi nie zaskrzypiały ani przy
otwieraniu, ani przy zamykaniu.
Noc była ciepła, ale korytarz okazał się zaskakująco
zimny. Ciało Polly pokryła gęsia skórka, zaczęła szczę
kać zębami. Wkrótce po przyjeździe do Springtown
Amanda wspominała o tym, że pojawieniu ducha towa
rzyszy przejmujące zimno. Drżącą ręką zapaliła zapałkę
i świecę. Przy świetle poczuła się trochę lepiej. Osłoniła
ręką płomień i zaczęła odmawiać modlitwy.
Zeszła zaledwie do połowy schodów, kiedy nagły
podmuch wiatru zgasił świecę. Zrobiło się zupełnie
ciemno i Polly z trudem powstrzymała się od krzyku.
Nie wiedziała, czy wrócić do sypialni, czy dalej scho
dzić na dół. Dotknęła ręką ściany i ostrożnie ruszyła
do przodu. Wreszcie namacała poręcz. Jeśli ten Jack
Quigley istnieje naprawdę, to czy zepchnie ją ze
schodów?
Chance odetchnął z ulgą na widok Polly wycho
dzącej z domu. Na razie wszystko idzie dobrze. Teraz
musi ją stąd zabrać. Podbiegł do niej.
- Pospiesz się, Polly, nie ma czasu.
- Muszę się najpierw ubrać.
- To może poczekać. Włóż tylko buty.
Zamiast iść przez miasto, Chance skierował się na
tyły domu. Była to dłuższa droga, ale zamierzał sze
rokim łukiem ominąć Springtown. Polly narzekała, że
idzie zbyt szybko, ale nie przestawał jej popędzać.
Pozwolił jej się zatrzymać, dopiero gdy odeszli
prawie dwa kilometry od miasta.
Polly padła na ziemię, usiłując uspokoić oddech.
- Czy... czy już jesteśmy bezpieczni?
- Chyba tak.
- Jak daleko jeszcze, musimy iść?
- Ty musisz przejść jeszcze z siedem kilometrów.
Odgarnęła włosy z oczu.
- Ja? Co masz na myśli?
- Ja muszę wracać.
Poderwała się na nogi.
- Chcesz powiedzieć, że zostawisz mnie samą na
tym pustkowiu? - Usiłowała rozejrzeć się wokół, ale
było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć.
Chance wskazał na południe.
- Idź w tym kierunku, a dotrzesz do Murphys.
- Zabłądzę!
Chance obejrzał się na Springtown.
- Przecież wiesz, że nie mogę iść z tobą.
Polly westchnęła.
- Wiem - powiedziała po chwili. - Musisz wrócić
po Amandę.
- Czy chciałabyś, żebym postąpił inaczej?
- Nie, ja też ją kocham. Czy naprawdę myślisz, że
uda ci się ją wydostać?
- Nie wiem, ale na pewno będę próbował. Polly,
wiem, gdzie jest złoto.
- Wiesz? - pytała zaskoczona. - Widziałeś je?
- Nie, ale zamierzam mu się przyjrzeć w południe.
- Zsunął z ramienia juki. - Tutaj jest sakiewka, a w niej
połowa złota, które znalazłem. Chcę, żebyś zatrzymała
się w hotelu w Murphys przez dwa tygodnie. Jeśli nie
zjawimy się do tej pory, to wszystko należy do ciebie.
W tamtejszej stajni stoi mój koń. Zapłać za jego pobyt.
Jeśli się nie zjawimy, koń jest twój. Nie próbuj na nim
jeździć, ale kowal chce go kupić.
- Chance - zaczęła zatroskana Polly - mówisz
tak, jakbyśmy mieli więcej się nie spotkać. Nie uciek
nę przecież ze wszystkim.
Chance roześmiał się.
- Dobrze wiesz, Polly, że to mi w ogóle nie przyszło
do głowy. Jestem przekonany, że będziesz czekać. Do
bra z ciebie dziewczyna. Nie jestem pewien, czy uda
nam się dotrzeć do złota. Przecież nie wiem nawet, czy
ktoś już się do niego nie dobrał. Ale w tych jukach jest
dosyć, żebyśmy wszyscy troje mogli zacząć od nowa.
- Może otworzymy saloon?
Chance przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.
- Polly, jeśli jesteś sprytna, nie wrócisz już do sa
loonu. Nie spiesz się i znajdź sobie odpowiedniego
mężczyznę. Wydaje mi się, że tego naprawdę chcesz.
A teraz muszę już iść.
- Bądź ostrożny.
- Wierz mi, że nie mam ochoty umierać, ale prę
dzej mnie diabli porwą, niż pozwolę jakiemuś ducho
wi zabrać kobietę, którą kocham. - Pochylił się i po
całował ją w policzek. - Zobaczymy się za kilka dni.
Polly wzięła od niego juki i obserwowała, jak zni
ka w ciemności.
- Znalazłam odpowiedniego mężczyznę - wyszep
tała. - Tyle że nie jest do wzięcia,
Amanda obudziła się i stwierdziła, że Polly nie ma.
W pierwszym odruchu przeraziła się i wyskoczyła
z łóżka, ale natychmiast usiadła z powrotem, ponie
waż kostka nadal bolała. Uświadomiła sobie, że nie
ma powodów do niepokoju. Polly i Chance na pewno
już wyruszyli na poszukiwania. Pozostawało jej jedy
nie czekać na ich powrót.
Pokuśtykała do otwartego okna i wysunęła głowę
na zewnątrz. Zbliżało się południe. Przynajmniej nie
będzie musiała czekać cały dzień.
Szyb wydawał się początkiem kopalni. Cały
osprzęt i drewno były na miejscu, zabrano jedynie
kubeł do opuszczania łudzi. Ile metrów liczy główny
tunel? Sto pięćdziesiąt, trzysta, siedemset? Wciągnął
głęboko powietrze. Jama prawdopodobnie nie miała
więcej niż siedem, może dziesięć metrów głębokości,
ale to też nie wydawało się zbyt zachęcające.
Wyjął z plecaka lusterko i popatrzył na słońce. Może
teraz przekona się wreszcie, czy złoto jeszcze tu jest.
Może uda się wyciągnąć je za pomocą haka, bez opusz
czania się na dno szybu. Złoto nie może przecież leżeć
luzem. Musi być w workach albo w pojemnikach.
Chance podszedł do szerokiego otworu szybu,
ustawił lusterko w ten sposób, by słońce odbijało się
w czarnej dziurze. Pochylił się i spojrzał w dół. Właś
nie dostrzegł coś, co przypominało worki z juty, gdy
poczuł, że grunt usuwa mu się pod nogami. Usiłował
rzucić się do tyłu, ale wszystko, co udało mu się
uchwycić, osuwało się wraz z nim.
Uderzył głucho o ziemię, ale był tylko lekko oszo
łomiony. Pokręcił głową. W następnej chwili ogarnę
ło go przerażenie. Nie mniej niż dziesięć metrów nad
głową widział szeroki otwór. Zadrżał, nozdrza wypeł
nił mu stęchły zapach wilgotnej ziemi. Macał wokół,
szukając czegoś, co pomogłoby mu się wydostać. Sta
lowy szpikulec ugodził go w rękę. Zaczął go obma
cywać. Żelazny hak! Trzymając w jednym ręku linę,
poderwał się na nogi. Wiele razy próbował wyrzucić
hak na górę, ale za każdym razem opadał w dół, mi
jając go o włos. Chance oddychał z coraz większym
trudem. Widział niewyraźnie, aż wreszcie ogarnęły
go kompletne ciemności.
Kiedy oprzytomniał, uświadomił sobie, że musiało
to być omdlenie. Zmuszał się do zachowania spokoju,
ale nie było to łatwe. Czuł, że znowu ogarnia go pa
nika. Pomyśl, do diabła, pomyśl! Myśl o Amandzie!
Czy pozwolisz, żeby Jack Quigley zwyciężył?
Chance dźwignął się do pozycji siedzącej. Nic
dziwnego, że w stanie skrajnego zdenerwowania nie
udało mu się zaczepić haka. Otarł pot z twarzy, za
mierzał wziąć się w garść. Jak długo będzie myślał,
tak długo uda mu się utrzymać na wodzy strach. Po
szukał liny. Nagle namacał ręką coś znajomego. Ple
cak! Musiał pociągnąć go za sobą, spadając do szybu.
Otworzył plecak drżącymi rękami. Po omacku odna
lazł świecę. Potem wymacał zapałki, zapalił jedną
i błogosławił cudowny blask płomienia. Zapalił świe
cę i wstał. Miał wokół siebie sporo miejsca. Rozglą
dał się wokół, aż zlokalizował to, czego szukał.
W odległości nie większej niż siedem metrów zo
baczył worki z juty. Zbliżył się szybko i zaczął je
otwierać. Po chwili cofnął się o krok, nie wierząc
własnym oczom. Nigdy nie widział takiej ilości złota!
Podniósł wyżej świecę. Wielką komorę w trzech
czwartych wypełniało złoto! Usiadł na ziemi i wpa
trywał się w skarb. On, Polly i Amanda stali się bo
gaczami! W podziemnych tunelach niosło się echo je
go histerycznego śmiechu.
Dopiero gdy się uspokoił, uświadomił sobie niedo
godność całej sytuacji. W jaki sposób wydobędzie to
złoto na powierzchnię? Spojrzał znowu w otwór szy
bu i nagle przyszła mu do głowy myśl, czy to nie Jack
Quigley zepchnął go w dół. Doskonały sposób, żeby
się go pozbyć. Ale Jack Quigley jeszcze nie odniósł
nad nim zwycięstwa! Wstał i zaczął krążyć po ob
szernej komorze, oglądając ją badawczo. We wszy
stkie strony rozchodziły się stąd tunele, większość
z nich schodziła w dół. Spostrzegł skrzynki z dyna
mitem, a także lonty. Latarnie, kilofy... Uśmiechnął
się na widok palta wiszącego na szpikulcu wbitym
w ścianę. Miał dwie możliwości. Mógł próbować
znaleźć wyjście albo raz jeszcze posłużyć się hakiem.
Słońce dawno już nie świeciło wprost nad otworem
i po tym Chance zorientował się, że to późne popo-
łudnie. Zdecydował się na próbę z hakiem. Po wie
lu usiłowaniach wiedział już, że nie ma wyboru. Tyl
ko dwukrotnie udało mu się zaczepić hak na skra
ju otworu i za każdym razem grunt się obsuwał, a
w dół leciały grudy ziemi i kępki trawy. Chance'a nie
cieszyło, że musi szukać wyjścia pod ziemią, ale
strach go już opuścił. Teraz był pełen determinacji.
Zdjął ze szpikulca wełniane palto i ubrał się. Ręka
wy były o wiele za krótkie, palto nie dopinało się
z przodu, ale dawało ciepło. Nie miał pojęcia, w któ
rą stronę iść, lecz i tak los mu sprzyjał. Miał świat
ło i cały zwój sznurka w plecaku. Wiedział też dość
dużo o kopalniach. Złożył wszystko, co mogło się
przydać, na stare taczki. Wiedział, że dynamit potrze
buje wyższej temperatury, wetknął więc kilka lasek
za cholewę.
Amanda chodziła po saloniku w domu Chance'a,
nieprzytomna z niepokoju. Dokuśtykała tutaj w po
szukiwaniu Chance'a i Polly. Potem obeszła, kulejąc,
cały dom. Zapadły ciemności, powinni wrócić przed
kilkoma godzinami. Musiało im się coś przytrafić.
Czy powinna wyruszyć im na spotkanie? Ale jak, ze
skręconą nogą, po ciemku? Poczuła dreszcze i znie
ruchomiała w oczekiwaniu na pojawienie się Jacka.
Siedział w ulubionym fotelu Chance'a i czyścił
paznokcie.
- Coś nie w porządku, mój skarbie? - zapytał od
niechcenia.
- Jack, gdzie oni są?
Skan Anula, przerobienie pona.
- Oni? Jacy oni?
Miała ochotę krzyknąć, cisnąć w niego czymś, by
le tylko zniknął z jego twarzy ten wyraz zadowolenia.
- Czy zrobiłeś im krzywdę?
- Skądże.
- Więc gdzie są? - Amanda wstrzymała oddech.
- Odeszli. Zabrali całą biżuterię i wszystko, co im
wpadło w ręce, i wymknęli się tej nocy.
- Nie wierzę ci.
- Czy naprawdę sądziłaś, że nicpoń i dziwka zo
staną tutaj, skoro uznali, że nie ma złota? Czy mam
ci powiedzieć, ile razy oni...
- Nie!
- Obserwowanie ich sprawiało mi wielką przyje
mność.
Po policzkach Amandy popłynęły łzy.
- Mówiłem ci, że tylko ja kocham cię naprawdę,
ale nie chciałaś mi wierzyć. Pozwoliłem im tu zostać
tylko po to, żebyś się sama przekonała. Ale oni byli
na tyle sprytni, że w twojej obecności nie okazywali
sobie żadnych uczuć.
- Nie wierzę ci! - Rzuciła się do drzwi, ale Jack uniósł
rękę i silny podmuch wiatru powalił ją na podłogę.
Powoli wstał z krzesła, twarz miał wykrzywioną
gniewem.
- Nigdy nie próbuj wychodzić, kiedy mówię do
ciebie! Rozumiesz?
- A co mi zrobisz? Zabijesz mnie?
- O, nie. Nigdy bym tego nie zrobił. Ale mogę cię
okaleczyć, poranić, uczynić z twego życia piekło.
Możesz mi wierzyć, że robiłem to już wielokrotnie,
gdy pragnąłem jakiejś kobiety.
Teraz stał naprzeciwko niej. Amanda nie mogła
znieść widoku jego twarzy.
- Jack, proszę cię. Mówisz, że mnie kochasz, więc
pozwól mi odejść.
- Pozwolić ci odejść? Czy o to mnie błagasz?
- Nie. Nie będę błagać.
- To dobrze. Nigdy nie lubiłem słabych kobiet.
Nie pozwolę ci odejść. Zbyt długo czekałem, żebyś
zjawiła się w moim mieście. Jesteśmy sobie przezna
czeni.
- Prędzej umrę.
- Będziesz żyła. Instynkt samozachowawczy jest
czymś niezwykłym. Amando, nie próbuj odejść:. Mo
gę cię zapewnić, że nie uciekniesz ode mnie, a kiedy
już z tobą skończę, nigdy więcej nie będziesz próbo
wała uciekać. I pamiętaj, że chociaż ty mnie nie wi
dzisz, ja widzę ciebie. Jestem z tobą przez cały czas
i coraz lepiej cię poznaję.
Kiedy zniknął, Amanda się rozpłakała. Czy mówił
prawdę na temat Polly i Chance'a? Pomimo wszystko
nie przestała kochać Chance'a. Od pewnego czasu zda
wała sobie sprawę, że Jack nie dopuści, by związała
z Chance'em swoją przyszłość, miała jednak wspo
mnienia, a tego Jack nie mógł jej odebrać. Czyż nie
modliła się, żeby Poiły i Chance mogli bezpiecznie
uciec? Usiadła, z gniewem wycierając łzy. Dlaczego go
towa była uwierzyć Jackowi? Zawsze próbował nią ma
nipulować. A jeśli kłamie, to skąd wiadomo, że Chance
nie wróci? Nie, Chance, nie może wrócić. Nie wątpi
ła, że gdyby to zrobił, Jack by go zabił.
Chance ciągnął za sobą sznurek. Kiedy uznał, że
tunel prowadzi w dół albo że nie ma z niego wyjścia,
wracał po śladach sznurka. Kolejny tunel wydał się
mu obiecujący. Nie uszedł daleko, kiedy dostrzegł
koleiny wyżłobione przez koła niewielkiego wozu.
Tunel był wystarczająco szeroki, by zmieścił się
w nim muł i wóz. A złoto było za ciężkie, żeby je
nieść. Nie miał pojęcia, jaka jest pora dnia, był jednak
pewien, że szedł wiele godzin. Nie wiedząc, ile jesz
cze czasu upłynie, zanim znajdzie wyjście, usiadł wy
czerpany na ziemi. Pogrzebał w plecaku i znalazł tro
chę wyschniętego chleba i stwardniałej dziczyzny.
Po tym skromnym posiłku sprawdził latarnię. Wa
hał się, zanim ją zgasił, ale musiał oszczędzać. Zosta
ły mu już tylko trzy latarnie. Może znajdzie ich wię
cej w tunelu, ale nie było to pewne.
Gdy tylko znalazł się w ciemnościach, poczuł, że
ogarnia go panika. Aby zapomnieć o strachu, zaczął
myśleć o Amandzie. Uśmiechnął się na wspomnie
nie wspólnie spędzonego czasu, a potem zmarszczył
brwi, uświadomiwszy sobie, ile razy próbowała mu
powiedzieć o Jacku. Położył się i zamknął oczy. Po
trzebował snu. Nagle otworzył szeroko oczy. Jeśli
Jack spowodował burzę piaskową, dlaczego nie inter
weniował, kiedy kochali się na skale albo kiedy za
brał Amandę nad jezioro? Istniała tylko jedna
odpowiedź. I cały czas o niej wiedzieli!
Rozdział siedemnasty
Amanda leżała na łóżku w pokoju Emily, wpatru
jąc się w koronkowe firanki poruszane popołudnio
wym wietrzykiem. Miała wyschnięte wargi, ciało
rozpalone i lepkie od upału, nie chciała jednak wy
chodzić z tego pokoju. Przebywała tu od chwili
rozmowy z Jackiem przed dwoma dniami. Gdyby
Chance zamierzał wrócić, już by się zjawił. Co do Ja
cka, to była pewna, że dopóki pozostanie w tej sypial
ni, nie będzie mógł jej dotknąć. Może obawiał się du
cha Emily i dlatego tu nie wchodził?
- Amando!
Wyskoczyła z łóżka i zachwiała się na nogach. Nie
zdawała sobie sprawy, jak bardzo osłabła. Wyjrzała przez
okno i zobaczyła, że Chance wychodzi spod drzew
i zmierza prosto w stronę domu. Ubranie miał brudne,
a twarz pociemniałą od zarostu. Robił wrażenie skrajnie
wyczerpanego. Zauważyła, że wiatr zaczyna poruszać li
ście i gałęzie i że coraz bardziej przybiera na sile.
- Jack - szepnęła, zmierzając do drzwi. - Nie! -
krzyczała, biegnąc przez korytarz. Potknęła się na
pierwszym stopniu schodów, ale udało jej się uchwy
cić poręcz. Kiedy Jack odwrócił się w jej stronę, za-
chwiała się. Na jego twarzy malowała się nienawiść
i wściekłość.
- Proszę, nie zabijaj go!
- Amando! - wołał Chance. - Wyjdź. Chcę z tobą
porozmawiać.
- Czy teraz mnie błagasz, Amando? - pytał Jack.
- Tak, błagam cię. - Znowu odwrócił się do niej
plecami, usłyszała grzmot i coraz głośniejsze wycie
wiatru. - Zrobię wszystko, co zechcesz.
Stanął twarzą do niej z zimnym uśmieszkiem na
ustach. Amanda zrobiła ostatni krok i zatrzymała się.
- Dlaczego miałbym ocalić to nędzne życie? On
próbuje zabrać mi ciebie!
Jego słowa zdawały się huczeć w całym domu.
- Jeśli to zrobisz, będę ci służyć aż do śmierci.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- I nigdy już nie wejdziesz do tej sypialni?
- Nigdy.
- I zrobisz wszystko, co ci każę?
- Tak. Obiecuję.
Przekrzywił głowę.
- Oddam ci tę ostatnią przysługę, ale już nigdy nie
próbuj mnie rozzłościć. Pozbądź się go raz na zawsze.
Będę was obserwował i jeśli nie odejdzie, zabiję go.
Zaręczam ci, że nie będzie to przyjemna śmierć.
Amanda słyszała, że wiatr cichnie. Podeszła do
drzwi i otworzyła je. Chance nie poruszył się, gdy
szła w jego stronę. Zmusiła się do uśmiechu, modląc
się, by tym razem udało się go przekonać, że nie chce
go już więcej widzieć.
Chance zdawał sobie doskonale sprawę, że nie
wiele brakowało, by spotkał się ze swoim Stwór
cą, i że w jakiś sposób Amanda temu przeszkodziła.
Nie mógł uwierzyć, jak bardzo się zmieniła w tak
krótkim czasie. Miała pożółkłą cerę i czarne kręgi
pod oczami. Spodnie i koszula wyglądały tak, jakby
nie zdejmowała ich od kilku dni. Czy była chora, czy
to wpływ obecności Jacka? Zauważył, że z trudem
trzyma się na nogach. Zmusił się, by stanąć w możli
wie swobodnej pozie, nie chciał bowiem, żeby Aman
da lub Jack zorientowali się, co czuje łub jakie ma
plany.
- Chance - odezwała się Amanda - myślałam, że
poszedłeś sobie. A gdzie Polly?
- W mieście zwanym Murphys.
Musiała spleść ręce na plecach, by nie okazać zde
nerwowania. Chance, nawet tak brudny, wydawał jej
się najprzystojniejszym mężczyzną na świecie. Boże,
jakże go kochała!
- Co się stało? Wyglądasz, jakbyś spadł z konia.
- Rzeczywiście. Poczułem wyrzuty sumienia, że
Polly i ja tak się ulotniliśmy. Musiałem wrócić, żeby
zapytać, czy mamy ci zostawić jakieś pieniądze
w Murphys. Polly powiedziała, że chcesz się mnie
pozbyć, zanim sama opuścisz Springtown.
- Chcesz powiedzieć... że nie jesteś na mnie zły?
- Dlaczego miałbym być? Oboje jesteśmy dorośli,
i jak już mówiłem, cokolwiek się stało, nie mogło
trwać.
- A ty zawsze będziesz miał Polly?
Chance domyślał się, co powinien teraz powie
dzieć. Widział cierpienie w jej wielkich oczach i to
utrudniało mu tę grę.
- Znasz przecież Polly. Jak długo można się jej
opierać?
- Istotnie, niezbyt długo! Mogę cię zapewnić, że
nie będę potrzebowała pieniędzy. Wszystko w po
rządku.
Chance przeciągnął dłonią po włosach.
- Może odprowadzisz mnie do mojego konia, że
by udowodnić, że nie masz do mnie pretensji?
- Ja...
Uśmiechnął się.
- No, dobra. Możemy przynajmniej rozstać się jak
przyjaciele.
Amanda rzuciła okiem przez ramię. Jack pewnie
będzie przekonany, że nic jej nie łączy z Chance'em.
- W porządku.
- A więc jak długo zamierzasz zostać w Spring-
town? - spytał Chance, prowadząc ją na tyły domu.
Nie przestawał mówić, gdy oddalali się coraz bar
dziej.
Amanda nagle zatrzymała się i rozejrzała wokół.
- Gdzie jest twój koń?
Delikatnie wziął ją w ramiona.
- Amando, nie miałem czasu wytłumaczyć ci
wszystkiego, ale zaufaj mi. Razem opuścimy to
miejsce.
- Nie! - usiłowała się wyrwać. - Czy nie rozu
miesz? Nienawidzę cię. Musisz odejść!
- Posłuchaj - powiedział łagodnie. - Jack nie mo
że już zrobić ci krzywdy.
- Nie! Mylisz się! On...
Chance pochylił się i pocałował ją czule, starając
się nie urazić popękanych warg.
- Kocham cię - wyszeptał. - I nigdy nie naraził
bym twojego życia na niebezpieczeństwo.
- Ale przecież powiedziałeś, że ty i Polly...
Uśmiechnął się.
- Kłamałem. Nie mogłem powiedzieć prawdy
w obecności Jacka.
- Chance, posłuchaj! On zabije nas oboje. Proszę
cię, odejdź - błagała Amanda.
Potrząsnął nią delikatnie.
- Nie, ty posłuchaj. Jestem przekonany, że nie mo
że nam nic zrobić. Czy dobrze się czujesz? Wyglą
dasz strasznie.
Nie pragnęła nic więcej, prócz tego wyrazu miłości
w jego oczach. Chance naprawdę ją kochał. Przez ca
ły czas.
- Teraz czuję się świetnie - powiedziała miękko.
Chance rzucił okiem w stronę miasta.
- Miałem dużo czasu, żeby zastanowić się nad sy
tuacją, i chyba wiem, jak pozbyć się Jacka raz na za
wsze.
Amanda odsunęła się od niego.
- To niemożliwe. On nie jest człowiekiem. Wiem,
że nawet teraz nas obserwuje.
- A więc dlaczego nic nie robi?
- No... nie wiem.
- Gdzie jest wiatr czy burza? - Chance uśmiech
nął się, bo z każdą chwilą nabierał pewności siebie.
- Kiedy byłem w kopalni...
- W jakiej kopalni?
- Później ci opowiem. Teraz nie mamy wiele cza
su. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego Jack tak się
rozzłościł, że spałaś w moim łóżku, a przecież nie
zrobił niczego, kiedy byliśmy razem przy innych oka
zjach. Doznałem olśnienia. Nie wiedział o tych in
nych okazjach, ponieważ byliśmy za miastem.
Springtown to więzienie Jacka.
- Ale to niemożliwe. Powiedział, że obserwuje
mnie przez cały czas.
- Domyślam się, że kontrolował cię za pomo
cą twojego własnego strachu. Dopóki mógł cię
przekonać, że wszystko widzi, nie miał się czego oba
wiać.
Amanda dotknęła dłonią pulsujących skroni.
- Masz rację. Teraz, gdy o tym myślę, uświada
miam sobie, że wydarzyły się różne rzeczy, o których
nie wiedział. Powiedział nawet kiedyś, iż wydaje mu
się, że sprawdzamy szyby. Mogliśmy wyjechać
w każdej chwili!
- Kochanie, mam pewien plan, ale nie wiem, czy
się powiedzie.
- Co masz na myśli? - Amanda wstrzymała od
dech. - Jeśli on rzeczywiście nie może nas dosięgnąć,
uciekajmy stąd jak najszybciej!
Chance pogłaskał jej policzek.
- Czy nie rozumiesz, że nie możemy wyjechać?
- Dlaczego? Zrobiliśmy to przedtem. Chance, nie
mogę znieść myśli, że on cię zabije.
- Owszem, wyjechaliśmy, ale każde z nas musiało
wrócić. Amando, czy wierzysz w przeznaczenie?
- Nie wiem, czy jest jeszcze coś, w co mogłabym
wątpić. Dlaczego pytasz?
- Ponieważ czuję przez skórę, że przeznaczeniem
twoim, Polly i moim było przybycie tutaj. Powiedziałaś,
że mogliśmy wyjechać w każdej chwili. Nie przypusz
czam. Mieliśmy zniszczyć Jacka i znaleźć złoto. I nie
mogliśmy wyjechać, dopóki tego nie dokonamy.
- Możliwe też - powiedziała miękko - że byliśmy
sobie przeznaczeni.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Co do tego nie mam wątpliwości.
- Na czym polega twój plan?
- Możesz iść czy mam cię nieść?
Amanda z każdą chwilą czuła się silniejsza. Goto
wa była na wszystko przy boku Chance'a.
- Mogę iść.
Trzymając Amandę za rękę, Chance ominął miasto
wielkim łukiem. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie
zostawił załadowane karabiny.
- Co to jest? - spytała zatroskana Amanda. - Nie
możesz zabić Jacka.
- Ale spróbuję. Podłożyłem w całym mieście dy
namit. Przez cały czas martwiłem się, że Jack mnie
obserwuje, a jednak nie robił tego.
- Był zbyt zajęty, czekając, aż wyjdę z pokoju
Emily. Co zamierzasz zrobić?
- Podjąć największe ryzyko mojego życia. Spró
buję wysadzić całe miasto w powietrze. Ale nie zro
bię tego bez twojego przyzwolenia. Amando, spójrz
na mnie. - Popatrzył w jej głębokie, ciepłe oczy. -
Wiele rzeczy może się nie udać. A najważniejsza
z nich to taka, że mogę w ten sposób wyzwolić Jacka
z jego więzienia. Jeśli tak się stanie, to wiesz dobrze,
że pójdzie za nami. Albo nie dopuści, by cokolwiek
zdarzyło się w Springtown. Może wznieci ogień. Nie
mam pojęcia, co zrobi. Jak mówiłem, to wielkie ry
zyko, ale myślę, że powinniśmy je podjąć.
- Może masz rację. Może przybycie tutaj było na
szym przeznaczeniem, ponieważ oboje wiedzieliśmy,
że w istocie nie mamy wyboru.
Chance skinął głową, wziął karabin i wycelowa
wszy w jedno z miejsc, gdzie założył dynamit. Po
ciągnął za cyngiel.
Suche drewno rozprysnęło się na wszystkie strony.
Chance strzelał w kolejne cele, a Amanda poczuła, że
ziemia drży jej pod nogami. Najpierw wybuchł pożar,
ogień zachłannie obejmował kolejne budynki, a pło
mienie lizały skraj nieba. Żar stawał się nie do wy
trzymania. Dym wyciskał już łzy. Kiedy Chance
przestał strzelać, całe miasto stało w płomieniach.
Amanda mogłaby przysiąc, że słyszy wołania Jacka.
Zatkała uszy i już miała skryć się w ramionach Chan
ce'a, ale wziął do ręki karabin. Patrzyła, jak celuje
w piękny, duży dom stojący na uboczu. Chwyciła go
za rękę.
- Nie możesz tego zrobić! - wykrzyknęła.
Chance delikatnie odsunął jej rękę.
- Amando, trzeba zniszczyć wszystko, inaczej
Jack nie zginie. Poza tym, on nie jest jedynym du
chem, który musi odpocząć w spokoju. Jesteśmy to
winni Emily. - Znowu wycelował i pociągnął za
spust. Jedna część domu wyleciała w powietrze, pło
mienie ogarnęły konstrukcję. Amanda ukryła głowę
na piersi Chance'a, a on otoczył ją ramionami.
- Popatrz!
Odwróciła głowę. W centrum miasta pośród płomie
ni zaczęła się tworzyć gęsta czarna chmura. Amandę
ścisnęło w piersiach, kiedy chmura uniosła się w powie
trze i zaczęła płynąć w ich stronę. Widziała twarz Jacka
wykrzywioną nienawiścią, z ogniem w oczach. I wtedy
w dymie pojawiła się inna postać, a Jack zniknął.
- Emily! - szepnęła Amanda.
Emily nakryła Jacka czymś w rodzaju płaszcza,
a czarny dym opadł na ziemię. Amandę ogarnęło po
czucie wolności, nie znane od tygodni. Spojrzała na
Chance'a z uśmiechem.
- Tak mi się chce pić - zdążyła powiedzieć
i zemdlała.
Znajdowali się na brzegu wąwozu. Amanda leżała
w ramionach Chance'a i wpatrywała się w gwiazdy.
- Aż trudno uwierzyć, że tam było ukryte złoto
i ty je znalazłeś.
- Jeszcze trudniej będzie ci uwierzyć, gdy poje
dziemy tam wozem, żeby je załadować. - Chance
myślał o Emily. Opowie Amandzie o dziennikach,
kiedy będzie na tyle pewna jego miłości, żeby zrozu
mieć, że zachował specjalne miejsce w swoim sercu
dla tamtej dzielnej, łagodnej młodej kobiety.
- Ile razy trzeba będzie po to jechać?
- Nie mam pojęcia. Amando, czy prosiłem cię już,
żebyś za mnie wyszła?
- Nie.
- A więc wyjdziesz za mnie?
- Co takiego?
Chance roześmiał się i przyciągnął ją bliżej.
- Czy masz pojęcie, jak bardzo cię kocham?
- Udowodnij to.
- Z przyjemnością, ale czy jesteś pewna, że...
- Całkiem pewna. - Przejechała dłonią po jego
torsie i pocałowała go.
- O, nie - oznajmił z udaną powagą - w żadnym
wypadku przed ślubem!
Amanda roześmiała się.
- Chyba nie zostawiłeś mi wyboru. Będę musiała
za ciebie wyjść.
Pocałował ją namiętnie.
- Jak tylko dotrzemy do Murphys?
Westchnęła z rozkoszy, kiedy Chance przygarnął
ją mocno do siebie. Poczuła, jak bardzo jej pragnie.
- Kochanie, czy wiesz, ile razy chciałam się z tobą ko
chać? - Przechyliła głowę, żeby mógł całować jej szyję.
- Mogę się domyślać, bo wiem, przez jakie piekło
przeszedłem, pożądając ciebie. - Położył ją na ple
cach i zaczął rozpinać jej bluzkę.
Jasne słońce wznosiło się właśnie nad górami, kiedy
Amanda i Chance stanęli na skraju skały i spojrzeli
w dół, na to, co było kiedyś Springtown. Teraz były tam
tylko dymiące zgliszcza. Myśl o wszystkich ludziach,
którzy tu kiedyś mieszkali, o wszystkich ich nadziejach,
planach i marzeniach, wywołała łzy Amandy.
- Chodź, najdroższa - powiedział ciepło Chance.
- Mamy przed sobą blisko dziesięciokilometrowy
marsz. Tam jest Polly, na którą czeka prawdziwa nie
spodzianka.
Trzymając się za ręce, ruszyli w drogę.
- Chance, kiedy zabierzemy już całe złoto, czy
powiemy, skąd pochodzi?
- Nigdy. Pozwolimy ludziom myśleć, że pochodzi
z naszej własnej kopalni.
Amanda uśmiechnęła się.
- A więc to złoto stanie się legendą.
- Już się stało. Pomyśl tylko, przez ile jeszcze lat
ludzie będą szukać ukrytego skarbu Springtown.