Robert James Waller
Co się wydarzyło w Madison County
The bridges of Madison County
Prószyński i S-ka
Warszawa 1994
Początek
Są pieśni, które wznoszą się znad błękitnej trawy, z kurzu tysięcy
polnych dróg. Ta jest jedną z nich. Było późne jesienne popołudnie 1989
roku. Siedziałem przy biurku i patrzyłem w migoczący punkcik na ekranie
komputera. Nagle zadzwonił telefon.
Po drugiej stronie linii znajdował się człowiek nazwiskiem Michael
Johnson pochodzący z Iowy. Obecnie mieszkaniec Florydy. Przyjaciel z
rodzinnego stanu przysłał mu jedną z moich książek. Michael Johnson i
jego siostra Carolyn przeczytali ją. A teraz chcieliby opowiedzieć pewną
historię, która ich zdaniem może mnie zainteresować. Nie zdradził
żadnych szczegółów, nie chciał powiedzieć nic o samej historii, gotów był
jednak z Carolyn przyjechać do Iowy i porozmawiać ze mną.
Zaintrygowało mnie bardzo, że byli zdecydowani przebyć taki szmat
drogi dla jakiejś tam opowieści, chociaż samą propozycję przyjąłem ze
sceptycyzmem. Ale oczywiście zgodziłem się na spotkanie z nimi w
tydzień później, w Des Moines.
W „Świątecznej Gospodzie” koło lotniska przywitaliśmy się i
przedstawiliśmy sobie. Skrępowanie ustępowało powoli. Usiedliśmy przy
stole, ja po jednej stronie, oni po drugiej, na dworze zapadał zmierzch,
prószył śnieg.
Wymusili na mnie obietnicę: jeśli nie zdecyduję się opisać tej
historii, nigdy nie ujawnię ani tego, co wydarzyło się w Madison County w
roku 1965, ani niczego, co w związku z tym działo się potem przez kolejne
dwadzieścia cztery lata. W porządku, to brzmiało całkiem rozsądnie.
Ostatecznie była to ich opowieść, nie moja.
Potem słuchałem. Słuchałem uważnie i zadawałem wiele pytań. A
oni opowiadali. Mówili i mówili. Carolyn nie kryła łez, Michael jakoś się
trzymał, ale z trudem. Pokazali mi dokumenty, wycinki z gazet i strony
dziennika zapisane przez ich matkę, Franceskę.
Kelnerka przychodziła i odchodziła. Zamawialiśmy kolejne kawy. W
czasie gdy oni mówili, przed moimi oczami pojawiały się obrazy.
Najpierw zawsze muszą być obrazy, dopiero później przychodzą słowa. I
usłyszałem słowa, ujrzałem je zapisane na kartkach. Jakoś tuż po północy
zgodziłem się opisać tę historię. A przynajmniej spróbować opisać.
Decyzja, żeby podać to, co wiedzieli, do wiadomości publicznej, nie
była dla nich łatwa. Chodziło przecież o ich matkę, a w pewien sposób
także o ojca. Michael i Carolyn zdawali sobie sprawę, że ogłoszenie tej
historii pociągnie za sobą plotki, które mogą rzucić cień na pamięć
Richarda i Franceski Johnsonów.
Jednak czuli oboje, że w świecie, gdzie jakiekolwiek osobiste
związki uległy destrukcji, a miłość stała się sprawą umowy, ich niezwykła
historia warta jest opowiedzenia. Uwierzyłem im wtedy, a teraz jeszcze
mocniej jestem przekonany, że mieli rację.
Badając tę sprawę i pisząc książkę, trzykrotnie jeszcze prosiłem
Michaela i Carolyn o spotkanie. Za każdym razem bez słowa sprzeciwu
przyjeżdżali do Iowy. Tak bardzo pragnęli, żeby wydarzenia zostały
opowiedziane wiernie! Trochę rozmawialiśmy, a potem niespiesznie
jeździliśmy drogami hrabstwa Madison i oni pokazywali mi miejsca, które
odegrały ważką rolę w tej opowieści.
Historia, tak jak ją tutaj spisuję, oparta jest - poza relacją Michaela i
Carolyn - na dzienniku Franceski Johnson, informacjach, które zdobyłem
poszukując bardzo dyskretnie materiałów na północnym zachodzie Stanów
Zjednoczonych, zwłaszcza w Seattle i Bellingham, a także, oczywiście, w
hrabstwie Madison, wiadomościach z fotoreportażu Roberta Kincaida oraz
tych, których udzielili mi współpracujący z nim dziennikarze. Podzielili
się ze mną swoją wiedzą również specjaliści od sprzętu fotograficznego.
Ponadto spędziłem długie godziny na owocnych rozmowach ze starszymi
ludźmi, mieszkańcami stanowego domu w Barnesville, którzy pamiętali
Kincaida z jego chłopięcych lat.
W zrekonstruowanie tej historii włożono zatem wiele wysiłku, luki
jednak pozostały. Zaprawiłem ją szczyptą własnej wyobraźni, ale dopiero
wtedy, kiedy poznałem już na tyle Franceskę Johnson i Roberta Kincaida,
że mogłem zaufać własnym sądom. Wierzę święcie, że bardzo zbliżyłem
się do tego, co zaszło naprawdę.
Najbardziej brakowało mi szczegółów podróży Kincaida przez
północne stany Ameryki. Wiemy, że przedsięwziął taką wyprawę,
ponieważ opublikował z niej fotografie; wspominała o tym również
Franceska Johnson w swoim dzienniku, no i w redakcji pisma pozostały
jeszcze jego odręczne notatki. Używając tego wszystkiego jako
przewodnika, przebyłem tę samą drogę, która powiodła go od Bellingham
do Madison County w sierpniu 1965 roku. Kiedy zbliżałem się do kresu
mej podróży, czułem, że w jakimś stopniu stałem się Robertem Kincaidem.
Przy tym największym wyzwaniem podczas tych poszukiwań i
później, gdy już pisałem, było dla mnie samo odkrywanie osobowości
Kincaida. Okazał się postacią trudno uchwytną. Chwilami wydawał się
zupełnie zwyczajny. Kiedy indziej zaś wręcz nieziemski, można by rzec
eteryczny. W pracy był profesjonalistą w każdym calu. A jednak postrzegał
samego siebie jako szczególny gatunek zwierzęcia płci męskiej, który staje
się jakby przestarzały w coraz bardziej zorganizowanym świecie. Użył
kiedyś sformułowania „okrutny lament”, mówiąc o swej reakcji na
upływający czas. A Franceska Johnson scharakteryzowała go jako
żyjącego „w dziwnych, nawiedzonych obszarach, odległych od miejsc,
gdzie obowiązuje darwinowska logika”.
Jeszcze dwa intrygujące pytania pozostają bez odpowiedzi. Po
pierwsze, nie byliśmy w stanie ustalić, co się stało z archiwum
fotograficznym Kincaida. W związku z charakterem jego pracy, powinno
zostać po nim tysiące, może nawet setki tysięcy zdjęć. Nigdy nie zostały
odnalezione. Możemy tylko domniemywać - opierając się na tym, jak
widział samego siebie i swoje miejsce w świecie - że zniszczył je tuż przed
śmiercią.
Drugie pytanie wiąże się z jego życiem w latach 1975 - 1982.
Informacje na ten temat są bardzo skąpe. Przez kilkanaście lat zarabiał na
swe skromne potrzeby, wykonując portrety, najpierw w Seattle, a potem w
okolicach Puget Sound. Poza tym nie wiemy prawie nic. Jedyną
ciekawostką jest, że wszystkie wysyłane do niego przez ubezpieczenia
społeczne czy związek kombatantów listy wracały z jego odręczną notatką
„Odesłać do nadawcy”.
Praca nad tą książką zmieniła moje spojrzenie na świat i mój sposób
myślenia. Ale przede wszystkim pozbyłem się pewnej dozy cynizmu w
sprawach dotyczących stosunków między ludźmi. Poznając Franceskę
Johnson i Roberta Kincaida, odkrywałem, że relacje takie bywają znacznie
głębsze, niż kiedykolwiek przypuszczałem. Być może i wy doświadczycie
tego samego, czytając tę książkę.
Nie będzie to proste. W coraz bardziej brutalnym świecie możemy
egzystować tylko budując własny pancerz, pod którym skrywamy
wrażliwość. Nie jestem pewien, gdzie kończy się wielka namiętność, a
zaczyna rzewna ckliwość, ale ponieważ nauczyliśmy się wyśmiewać tę
drugą, a etykietkę sentymentalizmu przyczepiać prawdziwym i silnym
uczuciom, trudno będzie nam wejść do królestwa delikatności, w którym
rozgrywa się historia Franceski Johnson i Roberta Kincaida. Wiem, że sam
musiałem pokonać w sobie tę skłonność, kiedy zacząłem pisać.
Jednakże jeśli podejdziecie do opisanej na dalszych stronach historii
ze świadomym zawieszeniem niewiary, żeby użyć słów Coleridge’a, z
pewnością doświadczycie tego samego, co ja. W tym obszarze serca,
którego nie dotknęła obojętność, możecie nawet odnaleźć, tak jak
Franceska Johnson, miejsce, by zatańczyć raz jeszcze.
Lato 1991.
Co się wydarzyło w Madison County
Robert Kincaid
Rano 8 sierpnia 1965 roku Robert Kincaid zamknął drzwi swego
niewielkiego, dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze wrzącego
niczym ul domu w Bellingham, w stanie Waszyngton. Zszedł na dół
drewnianymi schodami, niosąc przewieszony przez ramię plecak pełen
sprzętu fotograficznego, a w ręce torbę. Minął hol i znalazł się na
niewielkim podwórku, gdzie na parkingu dla lokatorów stała jego
furgonetka marki Chevrolet.
W samochodzie leżał już jeden średniej wielkości plecak, lodówka
podróżna, dwa statywy, kilka kartonów z camelami, termos i torba
owoców, a z tyłu gitara w pokrowcu. Kincaid umieścił plecaki na
siedzeniu, a lodówkę i statywy na podłodze. Wdrapał się na tył
samochodu, wetknął gitarę i torbę w sam kąt, zabezpieczając je kołem
zapasowym, a wszystko związał sznurem. W wolne miejsca wepchnął
czarny brezent.
Wreszcie usiadł za kierownicą i zapalił papierosa, sprawdzając w
myślach, czy zabrał, co należy: dwieście rolek różnego typu filmów,
przeważnie o niskiej czułości kodachrome, statyw, podręczną lodówkę,
trzy aparaty i pięć obiektywów, parę dżinsów i na zmianę spodnie khaki,
kilka koszul oraz starą ukochaną kamizelkę z wieloma kieszeniami, która
zawsze służyła mu wiernie w wyprawach fotograficznych. Dobra. Jeśli
poza tym czegoś zapomniał, zawsze może dokupić po drodze.
Kincaid miał na sobie sprane levisy i znoszone buty z cholewkami,
koszulę khaki, od której odcinały się pomarańczowe szelki. Do szerokiego
skórzanego paska przypiął szwajcarski scyzoryk, jeszcze w oryginalnej
pochwie.
Spojrzał na zegarek, który wskazywał ósmą siedemnaście. Silnik
zaskoczył za drugim przekręceniem startera. Kincaid cofnął samochód,
wrzucił drugi bieg i ruszył powoli rozsłonecznioną aleją. Przejechał
ulicami Bellingham, kierując się na południe międzystanową numer 11,
potem kilka mil wzdłuż wybrzeża, a wreszcie ruszył na wschód autostradą,
która doprowadziła go do szosy numer 20.
I tak jadąc pod słońce, rozpoczął długą, krętą drogę przez Góry
Kaskadowe. Lubił te okolice, a nic go nie goniło, więc od czasu do czasu
zatrzymywał się, notował uwagi na temat interesujących wypraw, które
mógł podjąć w przyszłości, albo robił coś, co nazywał „zdjęciami ku
pamięci”. Dzięki nim przypomni sobie kiedyś miejsca, do których będzie
mógł powrócić, by się im uważniej przyjrzeć. Już późnym popołudniem
dojechał do Spokane i skręcił na szosę międzystanową numer 2, która
miała poprowadzić go przez północne stany aż do Duluth w Minnesocie.
Po raz tysięczny w życiu żałował, że nie ma psa, na przykład golden
retrievera, który dotrzymywałby mu towarzystwa zarówno w takich
wyprawach, jak i w domu. Ale tak często wyjeżdżał, a bywało że i za
ocean, więc to nie byłoby w porządku wobec zwierzaka. Jednak myśl
wciąż wracała. Za kilka lat będzie już za stary, by się tak włóczyć. „Wtedy
wezmę sobie psa”, oświadczył iglastej zieleni migającej za oknami.
Zawsze kiedy podróżował, popadał w rozmowny nastrój. Do tego też
pies by się przydał. Robert Kincaid był człowiekiem samotnym, tak
samotnym, jak to tylko możliwe: jedynak, oboje rodzice już nie żyli, z
dalszymi krewnymi stracił kontakt, a bliskich przyjaciół nie miał.
Wiedział, jak nazywa się właściciel sklepiku spożywczego na rogu
ulicy, przy której mieszkał, oraz szef sklepu fotograficznego, w którym
zaopatrywał się w materiały. No i jeszcze utrzymywał dość oficjalne,
zawodowe kontakty z kilkoma redaktorami pism, dla których robił zdjęcia.
Poza tym nikogo właściwie dobrze nie znał ani nikt jego. Cyganie trudno
zaprzyjaźniają się z innymi ludźmi, a on miał duszę Cygana.
Pomyślał o Marian. Odeszła od niego dziewięć lat temu, po pięciu
latach małżeństwa. Skoro on miał teraz pięćdziesiąt dwa lata, ona musiała
już dochodzić czterdziestki. Marian marzyła, że zostanie piosenkarką
muzyki country. Znała wszystkie ballady Weaverów i śpiewała je całkiem
ładnie po lokalach Seattle. W tamtych dawnych czasach, o ile tylko był w
domu, woził ją na występy, a potem siedział jeszcze chwilę na sali, gdy
śpiewała.
Jego długie nieobecności - niekiedy dwu lub trzymiesięczne - nie
posłużyły ich małżeństwu. Zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy decydowali
się na ślub, wiedziała, jak wygląda jego praca, ale wydawało im się, że
jakoś sobie z tym poradzą. Nie udało się. Po powrocie z Icelandii już jej
nie zastał. Czekała na niego tylko kartka: „Robercie, nie ma sensu ciągnąć
tego dłużej. Zostawiam ci harmoniczną gitarę. Pozostańmy w kontakcie”.
Nie zobaczył jej więcej. Ona się nie odezwała, a kiedy rok później
nadeszły papiery rozwodowe, prosiła go tylko o wolność, nic ponadto.
Podpisał je, a następnego dnia złapał samolot do Australii.
Na nocleg zatrzymał się w Kalispell, w Montanie, bardzo późnym
wieczorem. „Przytulna Gospoda” wyglądała na niezbyt drogą i taka
właśnie była. Zaniósł rzeczy do pokoju, wyposażonego w stojące lampki,
jedną z przepaloną żarówką. Leżał na łóżku, czytał „Zielone wzgórza
Afryki” i pił piwo. Czuł zapach papierni w Kalispell. Rano przez
czterdzieści minut biegał, zrobił pięćdziesiąt pompek, a na koniec ćwiczył
mięśnie rąk, używając zamiast ciężarków aparatów fotograficznych.
Ściął wierzchołek Montany kierując się do Północnej Dakoty, której
płaski, monotonny krajobraz wydał mu się równie fascynujący jak góry
czy morze. Miejsce to miało jakąś surową urodę. Zatrzymywał się kilka
razy, wyciągał statyw i robił czarno-białe zdjęcia starych budynków
farmerskich. Okolica przemawiała do jego charakteru minimalisty.
Rezerwaty Indian wywołują uczucie przygnębienia z powodów dla
wszystkich oczywistych, choć staramy się o nich nie myśleć. Co prawda
tego typu zabudowania i w stanie Waszyngton wyglądają tak samo.
Właściwie można je zobaczyć wszędzie w tym kraju.
Rankiem 14 sierpnia, po dwóch godzinach jazdy od Duluth, skręcił
na północny wschód w boczną drogę, która prowadziła do Hibbing i
kopalni żelaza. W powietrzu unosił się czerwony pył, a przy drodze stały
wielkie maszyny i pociągi zaprojektowane specjalnie do przewozu rudy na
statki w Two Harbors nad Jeziorem Górnym. Spędził popołudnie na
łażeniu po Hibbing, ale miasteczko nie spodobało mu się, chociaż tutaj
właśnie urodził się Bob Zimmerman-Dylan.
W gruncie rzeczy naprawdę lubił tylko jedną piosenkę Dylana,
„Dziewczynę z północy”. Potrafił ją nawet zagrać i zaśpiewać, i teraz,
kiedy zostawiał za sobą gigantyczne, czerwone dziury w ziemi,
pomrukiwał ją pod nosem. Marian pokazała mu, jak akompaniować sobie
na gitarze, stosując kilka podstawowych akordów. „Zostawiła mi więcej,
niż ja jej”, powiedział kiedyś ubzdryngolonemu pilotowi łódek w jakimś
barze w dorzeczu Amazonki. I tak naprawdę było.
Rezerwat przyrody koło miasta Superior jest naprawdę ładny. Kraina
wędrowców. Kiedy Robert był młody, marzyły mu się dawne czasy; gdyby
żył wtedy, mógłby zostać traperem. Teraz, gdy jechał wśród łąk, zobaczył
trzy łosie, rudego lisa i całe mnóstwo jeleni. Zatrzymał się nad jeziorkiem i
zrobił kilka zdjęć gałęzi o dziwnym kształcie, która odbijała się w wodzie.
Potem przysiadł na stopniu furgonetki, pił kawę i palił papierosa,
przysłuchując się szumowi wiatru w brzezinie.
Dobrze byłoby mieć kogoś, kobietę, myślał, przyglądając się, jak
dym z papierosa płynie nad wodą. Kiedy człowiek się starzeje, takie myśli
zaczynają przychodzić do głowy. Ale on zbyt często wyjeżdżał. Drugiej
osobie nie byłoby łatwo. Tego się już nauczył.
Jak był u siebie, w Bellingham, od czasu do czasu umawiał się z
kierowniczką artystyczną pewnej agencji reklamowej. Spotkał ją przy
okazji jakiegoś zlecenia. Miała czterdzieści dwa lata, była bystra i
sympatyczna, ale nie kochał jej i wiedział, że nigdy nie pokocha.
Kiedy jednak oboje czuli się trochę samotni, spędzali wspólnie czas,
szli do kina, a potem na kilka piw, by wreszcie zakończyć wieczór całkiem
przyzwoitym seansem w łóżku. Ona już swoje przeżyła, miała za sobą dwa
małżeństwa, przez dłuższy czas pracowała jako kelnerka w barze i
jednocześnie studiowała wieczorami. Za każdym razem, gdy leżeli koło
siebie po kochaniu się, mówiła mu: „Ty, Robercie, jesteś najlepszy, żaden
inny nawet ci do pięt nie dorasta”.
Łechtało to jego męską dumę, ale zdawał sobie sprawę, że ma dość
mizerne doświadczenie, nie był więc pewien, czy ona mówi mu prawdę,
czy też nie. Jednak kiedyś powiedziała coś, czego nie mógł zapomnieć.
„Robercie, jest w tobie istota, której nie potrafię dosięgnąć. Brak mi siły,
by do niej dotrzeć. Czasami mam uczucie, że jesteś tutaj już bardzo długo,
więcej niż trwa jedno życie, i że byłeś w miejscach, o których reszta ludzi
jedynie marzy. Przerażasz mnie, choć jesteś taki delikatny. Wiem, że
gdybym się nie pilnowała przez cały czas, kiedy jestem z tobą, mogłabym
zatracić samą siebie”.
W jakiś mroczny sposób rozumiał, o czym mówiła. Ale sam nie
potrafił tego czegoś dotknąć. Nawiedzały go nieraz myśli, przeczucie
tragedii połączone ze świadomością własnej fizycznej i psychicznej siły.
Nachodziło go to jeszcze wtedy, gdy był małym chłopcem i mieszkał w
niewielkim miasteczku w Ohio. Kiedy inne dzieci śpiewały „w garnku
dziura, miły Romciu”, on uczył się melodii i słów francuskich piosenek
kabaretowych.
Lubił słowa i obrazy. „Melancholia” to jedno z jego najulubieńszych
słów. Kiedy je wypowiadał, czuł w ustach i na wargach jego smak. Słowa
nie tylko mają znaczenie, można je poczuć fizycznie, tak myślał, kiedy był
mały. Podobały mu się słowa takie jak „odległy” „dymny”, „gościniec”
„starożytny”, „przejście” „wędrowiec” i „Indie” ze względu na ich
brzmienie, smak w ustach i obrazy, które wywoływały w jego myślach.
Trzymał w pokoju listę ulubionych słów.
Potem dopisywał inne słowa, łączył w całe frazy i one właśnie
ozdabiały ściany jego pokoju:
Zbyt blisko ognia.
Przybyłem ze Wschodu z niewielką grupą wędrowców.
Wieczny szczebiot tych, którzy uratowaliby mnie, i tych, którzy by
mnie zaprzedali.
Talizmanie, talizmanie, odkryj swe sekrety. Sterniku, sterniku,
poprowadź mnie do domu.
Tam, gdzie pływają błękitne płetwale.
Buchający parą pociąg odjechał z zasypanej śniegiem stacji.
Zanim stałem się mężczyzną, byłem strzałą - dawno, dawno temu.
Były też nazwy miejsc, które szczególnie lubił: Somali Current, Big
Hatchet Mountains, Malacca Strait, mógł tak ciągnąć w nieskończoność.
Wreszcie kartki papieru ze słowami, zdaniami i nazwami miejsc pokryły
całkowicie ściany jego pokoju.
Nawet matka zauważyła, że jest w nim coś dziwnego. Do trzech lat
nie przemówił ani słowa, potem zaczął od razu używać pełnych zdań, a
zanim skończył pięć lat, umiał już bardzo dobrze czytać. Szkołą się
specjalnie nie interesował, czym doprowadzał nauczycieli do rozpaczy.
Spoglądali na wyniki jego testów na inteligencję i mówili mu, co
mógłby osiągnąć, co jest w stanie zrobić i kim może zostać, jeśli tylko
sobie zamarzy. Jeden z profesorów w szkole średniej tak go podsumował:
„Uczeń sądzi, że testy na inteligencję są słabą metodą oceny umiejętności
ludzkich, ponieważ nie uwzględniają magii, która ma wartość zarówno
sama w sobie, jak i jako uzupełnienie logiki. Sugeruję spotkanie z
rodzicami”.
Matka Roberta spotkała się z nauczycielami. Kiedy opowiedzieli jej
o cichym oporze chłopca względem własnych zdolności, odpowiedziała:
„On żyje w świecie, który sam sobie stworzył. Wiem, że to mój syn, ale
niekiedy mam wrażenie, że nie jest z ciała mojego i mego męża, tylko z
jakiegoś innego miejsca, do którego stara się powrócić. Doceniam wasze
zainteresowanie i postaram się zachęcić go do pilniejszej pracy nad
lekcjami”.
A on czuł się szczęśliwy, czytając wszystkie po kolei książki
przygodowe i podróżnicze z miejscowej biblioteki czy spędzając samotnie
całe dnie nad rzeką, która płynęła na skraju miasta. Nie pociągały go
zabawy czy rozgrywki piłki nożnej. Taka aktywność wręcz go nudziła.
Łowił ryby i pływał, spacerował albo kładł się w wysokiej trawie i
nasłuchiwał dalekich głosów, które sobie wyobrażał. W tej okolicy
mieszkają czarownicy - mówił do siebie. - Jeśli będziesz leżał spokojnie i
czekał na nich, zjawią się. I marzył o psie, z którym mógłby dzielić te
chwile.
Na dalszą naukę zabrakło pieniędzy. Zresztą wcale nie miał na nią
ochoty. Jego ojciec pracował ciężko, był dobry dla żony i syna, ale
ostatecznie Robert musiał pójść do pracy w fabryce zaworów. Niewiele mu
już wtedy pozostawało czasu na cokolwiek, w tym również na ewentualne
zajmowanie się psem. Miał osiemnaście lat, kiedy zmarł mu ojciec, a
ponieważ Wielki Kryzys cisnął mocno, żeby utrzymać matkę i siebie
zgłosił się do wojska. W armii spędził cztery lata, które odmieniły jego
życie.
Mózg instytucji zwanej wojskiem, kierując się jakimiś niezwykłymi
zasadami, oddelegował go do pracy w roli pomocnika fotografa, chociaż
Robert nie miał nawet pojęcia, jak włożyć film do aparatu. Ale dzięki temu
odkrył swe powołanie. Techniczne szczegóły nie sprawiały mu żadnych
trudności. Po miesiącu nie tylko odwalał całą robotę w ciemni dla dwóch
zawodowych fotografików, ale sam zaczął robić zdjęcia.
Jeden z fotografików, Jim Peterson, polubił go i w wolnych chwilach
uczył subtelności zawodu. Robert Kincaid pożyczał z miejskiej biblioteki
Fortu Monmouth książki poświęcone zarówno robieniu zdjęć, jak i sztuce
w ogóle, i z nich się uczył. Od początku szczególnie upodobał sobie
francuskich impresjonistów i sposób, w jaki Rembrandt wykorzystywał
światło przy malowaniu.
Wreszcie zauważył, że on sam pokazuje na swych zdjęciach właśnie
światło, nie przedmioty, które stanowiły jedynie miejsce jego odbicia. Jeśli
światło było dobre, zawsze znalazło się coś, co było warto sfotografować.
W tym czasie pojawiły się obiektywy 35 mm i Robert kupił używaną lejkę
w miejscowym sklepie ze sprzętem. Zabrał ją ze sobą do Cape May w
New Jersey i spędził tydzień urlopu, uwieczniając na filmie życie na
brzegu.
Innym razem wsiadł w autobus do Maine, skąd wyruszył autostopem
wzdłuż wybrzeża, złapał o świcie prom, który przewoził pocztę ze
Stonington na Isle au Haut, i tam rozbił na jakiś czas obóz, a potem
popłynął dalej Zatoką Fundy do Nowej Szkocji. Wtedy zaczął prowadzić
notatki na temat miejsc, gdzie robił zdjęcia, i takich, które mógłby
odwiedzić kiedyś znowu. Kiedy wyszedł z wojska w wieku dwudziestu
dwóch lat, był zupełnie niezły w swoim fachu i dostał w Nowym Jorku
pracę jako asystent znanego fotografika specjalizującego się w modzie.
Modelki były bardzo piękne, z niektórymi umawiał się, a w jednej
nawet trochę podkochiwał, ale wyjechała do Paryża i ich drogi się
rozeszły. Przed wyjazdem powiedziała: „Robercie, nie wiem właściwie,
kim ani czym jesteś, ale proszę, odwiedź mnie w Paryżu”. Obiecał, że
przyjedzie, i naprawdę miał zamiar, ale jakoś nigdy do tego nie doszło.
Wiele lat później, kiedy przygotowywał reportaż z plaż w Normandii,
znalazł jej nazwisko w paryskiej książce telefonicznej. Zadzwonił i
spotkali się na kawie. Wyszła za mąż za reżysera filmowego i miała z nim
troje dzieci.
Świat eleganckich strojów nie fascynował go. Ludzie wyrzucali
całkiem porządne ubrania albo zmieniali je pośpiesznie, zgodnie ze
wskazaniami europejskich dyktatorów. Było to jego zdaniem jakieś głupie
i czuł się pomniejszony, wykonując tę robotę. „Jesteś tym, co robisz”,
powiedział i rzucił pracę.
Mieszkał od dwóch lat w Nowym Jorku, gdy umarła mu matka.
Wrócił do Ohio, pochował ją, a potem usiadł przed prawnikiem, który
odczytał testament. Tylko kilka zdań. Kincaid nie spodziewał się nawet
tego. Ze zdziwieniem usłyszał, że jego rodzicom udało się odkupić mały
domek przy Franklin Street, gdzie przemieszkali całe małżeńskie życie.
Sprzedał go i pieniądze przeznaczył na zakup sprzętu fotograficznego
naprawdę pierwszej klasy. Kiedy kładł banknoty na dłoni sprzedawcy,
myślał o tych wszystkich latach, w ciągu których jego ojciec ciułał te
dolary, i o smutnym życiu, jakie wiedli jego rodzice.
Prace Roberta zaczęły się sporadycznie pokazywać w
niskonakładowych magazynach. I nagle zadzwonił ktoś z redakcji
„National Geographic”. Zobaczyli w kalendarzu zdjęcie, które zrobił w
Cape May. Porozmawiał z nimi, dostał niewielkie zlecenie, wykonał je jak
przystało na zawodowca, i tak to się potoczyło.
Wojsko po raz drugi upomniało się o niego w 1943 roku. Trafił do
marynarki wojennej, a z nią na plaże Południowego Pacyfiku. Aparat
zawsze miał na ramieniu. Robił zdjęcia mężczyzn schodzących z łodzi
desantowych. Na ich twarzach malowało się przerażenie, które sam czuł
również. Widział ludzi przeciętych na pół seriami karabinów
maszynowych i takich, co modlili się do Boga lub wzywali na pomoc
matkę. To wszystko miał na swych fotografiach, nigdy nie przedstawiał
tak zwanej chwały albo romantyzmu wojny.
Skończył służbę w roku 1945 i zadzwonił do „National Geographic”.
Robota czekała na niego, mógł zacząć w każdej chwili. Kupił motocykl w
San Francisco i pojechał na południe do Big Sur, gdzie na plaży kochał się
z wiolonczelistką z Carmel, potem ruszył na północ, do Waszyngtonu.
Spodobało mu się tam i postanowił, że to miejsce zostanie jego bazą.
Teraz miał pięćdziesiąt dwa lata i nadal obserwował światło.
Odwiedził większość miejsc, których nazwy wypisywał na kartkach jako
chłopiec, a potem siedząc w barze zastanawiał się, czy naprawdę tam był,
przeprawiał się przez Amazonkę w trzeszczącej łodzi lub przemierzał
pustynię Radżasthan na kolebiącym się wielbłądzie.
Brzeg jeziora Górnego, nad którym leżało miasto Superior, był tak
ładny, jak o nim opowiadano. Opisał kilka miejsc na przyszłość, zrobił
kilka zdjęć, żeby móc sobie kiedyś odświeżyć pamięć, i ruszył na południe
wzdłuż Mississippi w stronę Iowy. Nigdy wcześniej nie był w tych
okolicach, ale uwiódł go widok wzgórz na północno-wschodnim brzegu
rozległej rzeki. Zatrzymał się w hotelu dla rybaków w miasteczku o
nazwie Clayton i dwa poranki poświęcił na robienie zdjęć holowników, a
popołudnia na obronę przed pilotami, którzy ciągnęli go na wódkę w
miejscowym barze.
Wjechał na międzystanową autostradę numer 65 i przybył do Des
Moines wczesnym rankiem w poniedziałek szesnastego sierpnia 1965
roku. Skręcił ostro na zachód na szosę numer 92, prowadzącą do Madison
County i krytych mostów, które powinny były się tam jeszcze zachować.
Tak przynajmniej powiedzieli mu w „National Geographic”. I
rzeczywiście były, co potwierdził pracownik stacji benzynowej, pokazując
mu, jak powinien jechać dalej. Droga miała go zaprowadzić do wszystkich
siedmiu.
Pierwszych sześć znalazł bez problemu. Zaznaczył je na mapie
kombinując w myślach, jak je sfotografować. Siódmy, zwany Mostem
Rosemana, jakby zapadł się pod ziemię. Zrobiło się upalnie, Robert czuł,
że jest mu gorąco, Harry - samochód - był rozprażony do nieprzytomności.
Jeździli w kółko po żwirowych drogach, które zdawały się prowadzić
tylko do kolejnych żwirowych dróg. W obcych krajach kierował się
zawsze praktyczną zasadą „zapytaj trzy razy”. Odkrył, że trzy odpowiedzi,
jeśli nawet wszystkie okazały się błędne, stopniowo naprowadzały go tam,
gdzie chciał dojechać. Może tutaj wystarczy zapytać dwa razy.
Zobaczył przy drodze skrzynkę na listy, od której prowadziła ku
zabudowaniom dróżka długa na jakieś sto metrów. Na skrzynce widniało
nazwisko „Richard Johnson, RR2”. Zwolnił i skręcił w dróżkę, rozglądając
się w poszukiwaniu kogoś, kto udzieli mu informacji.
Wjechał na podwórko i dostrzegł na ganku kobietę. W jej widoku
było coś świeżego, a napój, który piła, wyglądał jeszcze bardziej
orzeźwiająco. Podeszła do poręczy, spoglądając w jego stronę. Wysiadł z
samochodu przyglądając się jej z uwagą. Śliczna. Albo kiedyś była taka.
Albo mogła być taka znowu. I w tej samej chwili poczuł dobrze znane,
stare zmieszanie, ogarniające go zawsze w towarzystwie kobiet, które choć
trochę mu się podobały.
Franceska
Dzień urodzin Franceski przypadał na głęboką jesień, kiedy zimny
deszcz obmywał jej drewniany dom na południu Iowy. Przyglądała się
kroplom, a poprzez nie wzgórzom za Middle River i myślała o Richardzie.
Umarł właśnie w taki dzień jak ten, osiem lat temu, na coś, czego nazwy
nie chciała nawet pamiętać. Ale teraz myślała właśnie o nim, o jego
szorstkiej dobroci, niezmienności i spokojnym życiu, które jej ofiarował.
Dzieci zadzwoniły do niej już wcześniej. I znowu nie udało im się
przyjechać do domu na urodziny matki, chociaż były to już sześćdziesiąte
siódme. Rozumiała, tak jak zawsze. Rozumiała w przeszłości i będzie
rozumiała w przyszłości. I syn, i córka pochłonięci byli swoją karierą,
jedno kierując szpitalem, drugie ucząc studentów. Poza tym Michael
budował swoje drugie małżeństwo, Carolyn zmagała się z pierwszym.
Franceska w głębi duszy była zadowolona, że nigdy nie udawało im się
przyjechać na jej urodziny. Ten dzień chciała obchodzić po swojemu.
Rankiem przyjaciele z Winterset wpadli na urodzinowe ciasto.
Franceska zaparzyła kawę. Rozmawiali o wnukach i o tym, co się właśnie
wydarzyło w mieście, o święcie Dziękczynienia i co komu kupić na
Gwiazdkę. Pokój wypełniał to wznoszący się, to opadający szmer rozmów
od czasu do czasu przerywany cichym śmiechem. Uświadomiła sobie, że
ta atmosfera zwyczajnej codzienności podnosi ją na duchu, między innymi
dlatego została tutaj po śmierci Richarda.
Michael namawiał ją na Florydę, Carolyn ciągnęła do Nowej Anglii.
Ale ona czuła się u siebie między wzgórzami południowej Iowy, miała
swoje szczególne powody, by tkwić pod starym adresem i cieszyła się, że
to zrobiła.
Przyjaciele wyjechali tuż przed lunchem. Spoglądała za nimi przez
okno. Wsiedli do swych buicków i fordów, skręcili z prowadzącej do jej
domu alejki w porządną drogę polną i skierowali się do Winterset. Pióra
wycieraczek cierpliwie zgarniały strugi deszczu. To byli dobrzy
przyjaciele, chociaż nigdy nie potrafiliby pojąć, co w niej siedzi. Nie
zrozumieliby, nawet gdyby im powiedziała.
Gdy mąż przywiózł ją z Neapolu tuż po wojnie, powiedział, że
znajdzie tu dobrych przyjaciół. „Iowianie mają swoje wady - powtarzał -
ale nikt nie powie, że nie są serdeczni dla swoich bliźnich”. I to była
prawda.
Kiedy się spotkali, miała dwadzieścia pięć lat - trzy lata wcześniej
skończyła uniwersytet, uczyła w prywatnej szkole dla dziewcząt i
zastanawiała się, co dalej. Młodzi Włosi w większości nie żyli albo byli
ranni. Siedzieli w obozach jenieckich lub cierpieli na powojenną depresję.
Jej romans z Niccolo, profesorem sztuki z uczelni, który przez cały dzień
malował, a wieczorami zabierał ją na szalone eskapady, by poznawać od
podszewki życie Neapolu, skończył się już ponad rok temu, ponieważ
Franceska nie wytrzymała upartej dezaprobaty swych rodziców o
tradycyjnych poglądach.
Wplatała wstążki w ciemne włosy i żyła bardziej w snach niż na
jawie. Ale nie zjawiał się żaden przystojny żeglarz i nikt nie wyśpiewywał
serenad pod jej oknem. Twarda rzeczywistość coraz uporczywiej dawała
do zrozumienia, że szanse dziewczyny maleją. Richard oferował rozsądną
alternatywę: dobroć i słodką obietnicę Ameryki.
Siadywał w swym żołnierskim mundurze w kawiarni rozprażonej
śródziemnomorskim słońcem i patrzył na Franceskę z powagą, na swój
środkowozachodni sposób. Ona też mu się przyglądała i wreszcie
postanowiła pojechać z nim do Iowy.
Przybyła tu, by dać mu dzieci i z czasem przyglądać się, jak Michael
kopie piłkę w zimne październikowe wieczory, oraz zabierać Carolyn do
Des Moines po sukienki na uroczystość ukończenia kolejnej klasy. Kilka
razy do roku wymieniała listy ze swą siostrą, która mieszkała w Neapolu, i
dwukrotnie sama tam jeszcze jeździła, na pogrzeb jednego, a potem
drugiego z rodziców. Ale teraz jej domem było Madison County i nie
tęskniła już za rodzinnym krajem.
Po południu przejaśniło się, potem, pod wieczór, znowu zaczęło
kropić. Kiedy zapadł zmierzch, Franceska nalała sobie mały kieliszek
brandy i otworzyła najniższą szufladę sekretarzyka Richarda. Wykonany z
drewna orzechowego mebel był w rodzinie od trzech pokoleń. Wyjęła
stamtąd kopertę i przesunęła po niej powoli dłonią, tak jak to robiła co
roku w ten właśnie dzień.
Stempel pocztowy informował: „Seattle, WA, 12 wrześ. 65”. Zawsze
najpierw spoglądała na ten nadruk. To należało do rytuału. Dopiero potem
przenosiła wzrok na adresata: „Franceska Johnson, RR 2, Winterset,
Iowa”. A na końcu na adres nadawcy niedbale skreślony w górnym lewym
rogu: „Skryt. poczt. 642, Bellingham, Waszyngton”. Usiadła na krześle
koło okna, spoglądając raz na jeden, raz na drugi adres, skupiona, jakby
widziała dłonie, które dotykały tej koperty. Pragnęła przywołać
wspomnienie ich dotyku na jej rękach dwadzieścia dwa lata temu.
Kiedy już poczuła jego dłonie na swoich, otwierała kopertę i
starannie wyjmowała trzy listy, krótki maszynopis, dwie fotografie i
egzemplarz „National Geographic” z włożonymi między kartki odbitkami
artykułów z innych numerów pisma. I wtedy, w półmroku, sączyła brandy
i spoglądała ponad okularami na odręczną notatkę przypiętą do stron
maszynopisu. Papier listowy opatrzony był prostym nagłówkiem: „Robert
Kincaid, Fotoreporter”.
10 września, 1965
Kochana Francesko,
Wysyłam ci dwie fotografie. Jedna przedstawia ciebie na pastwisku
w pełnym słońcu. Mam nadzieję, że spodoba ci się tak samo jak mnie. Na
drugim jest Most Rosemana, zanim zabrałem z niego zostawioną przez
ciebie wiadomość.
Wędruję po bezdrożach własnych myśli w poszukiwaniu każdego
szczegółu, każdej chwili, którą spędziliśmy razem. I pytam siebie wciąż na
nowo: Co się wydarzyło w Madison County? I staram się poskładać
wszystko w całość. Dlatego napisałem ten niewielki kawałek, który
zatytułowałem: „Spadanie z wymiaru «z»”. Posyłam ci go, próbując w ten
sposób przedrzeć się przez własne zmieszanie.
Spoglądam przez walec obiektywu i ty jesteś po drugiej stronie.
Zaczynam pisać artykuł i nagle wiem, że piszę o tobie. Nie jestem nawet
pewien, jak dotarłem tutaj z Iowy. Stary szlak jakoś przywiódł mnie do
domu, choć wcale nie pamiętam pokonanych mil.
Kilka tygodni temu byłem dość zadowolony ze swojego życia,
przynajmniej w granicach rozsądku. Może nie do końca szczęśliwy, może
nieco samotny, ale przynajmniej zadowolony. Wszystko się zmieniło.
Teraz stało się dla mnie zupełnie jasne, że już od bardzo dawna
dążyłem w twoją stronę, a ty w moją. Chociaż żadne z nas do chwili
spotkania nie zdawało sobie sprawy z istnienia drugiego, istniało coś w
rodzaju podświadomej pewności, że będziemy razem. Jak dwa samotne
ptaki szybujące nad wielką prerią. Przez wszystkie te lata, przez całe nasze
życie, szliśmy ku sobie.
Droga to dziwne miejsce. Wędrując gdzieś podnoszę wzrok i nagle ty
idziesz po trawie ku mojej furgonetce. Jest sierpniowy dzień. Kiedy
spoglądam wstecz, wiem, że było to nieuniknione - i musiało się wydarzyć
tak właśnie, a nie inaczej - ja nazywam to wysokim prawdopodobieństwem
niemożliwego.
Więc teraz włóczę się, nosząc w sobie inną osobę. Chociaż chyba w
dniu naszego rozstania nazwałem to lepiej: że z nas dwojga stworzyliśmy
trzecią istotę.
Musimy się jakoś spotkać raz jeszcze. Choć nie wiem, gdzie i nie
wiem, kiedy.
Gdybyś potrzebowała czegokolwiek lub po prostu chciała mnie
zobaczyć, odezwij się. Będę tutaj, pronto. W każdej chwili możesz
przyjechać - daj tylko znać. Jeżeli przeszkodą jest kupno biletu lotniczego,
pozwól mi to załatwić. W przyszłym tygodniu wybieram się do Indii, ale
pod koniec października już wrócę.
Kocham cię, Robert
PS. Reportaż fotograficzny z Madison County wyszedł całkiem
zgrabnie. Szukaj go w następnym „NG”. Jeśli chcesz, mogę ci przysłać
egzemplarz, gdy tylko się ukaże.
Franceska Johnson postawiła kieliszek z brandy na szerokim
dębowym parapecie i zapatrzyła się we własną fotografię. Czarno-białą,
format osiem na dziesięć. Nieraz trudno jej było przypomnieć sobie, jak
wyglądała wtedy, dwadzieścia dwa lata temu. W obcisłych wypłowiałych
dżinsach, sandałach, białym podkoszulku, z włosami rozwiewanymi
porannym wiatrem, kiedy wyginała się w tył oparta plecami o płot
pastwiska.
Poprzez strugi deszczu widziała teraz z miejsca przy oknie właśnie to
ogrodzenie. Wydzierżawiając ziemię po śmierci Richarda, zastrzegła w
umowie, że pastwisko musi pozostać nienaruszone, takie jak było, choć
teraz już zamieniło się w zwykłą trawiastą łąkę.
Już wtedy na twarzy Franceski zaczęły się pojawiać pierwsze
wyraźne zmarszczki. Przed obiektywem nic się nie ukryło. A mimo
wszystko podobało jej się to, co widziała. Jej włosy były czarne, a mocne i
pełne ciało wypełniało dżinsy akurat tak, jak trzeba. Ale to twarz
przyciągała uwagę. Ponieważ była to twarz kobiety rozpaczliwie
zakochanej w mężczyźnie, który robił to zdjęcie.
Jego też widziała zupełnie wyraźnie w zakamarkach swej pamięci.
Co roku przywoływała wszystkie te obrazy, metodycznie, do ostatniego
szczegółu, nie pomijając niczego. Co roku powtarzała ten sam rytuał
czując się jak szaman przekazujący z pokolenia na pokolenie historię
plemienia.
Był wysoki, chudy i żylasty, poruszał się jakby w zgodzie z
falowaniem trawy, bez wysiłku, z wielką naturalnością. Jego
srebrzystoszare włosy zwisały sporo poniżej uszu i prawie zawsze były
zmierzwione, jakby dopiero co powrócił z długiej morskiej wyprawy
pośród burzy, a potem próbował je uładzić tylko palcami.
Miał wąską twarz, wydatne kości policzkowe, włosy opadające na
czoło i jasnobłękitne oczy, które cały czas zdawały się wypatrywać
kolejnego obiektu do sfotografowania. Uśmiechnął się do niej, powiedział,
że wygląda ładnie i świeżo w porannym świetle, poprosił, by oparła się o
płot, potem obszedł ją szerokim łukiem, robiąc zdjęcia z wysokości
kolana, następnie z pozycji stojącej, a wreszcie położył się na plecach z
obiektywem wycelowanym prosto na nią.
Trochę peszyło ją, że zużywał tak dużo filmu, ale cieszyła się, że
poświęca jej tyle uwagi. Miała nadzieję, że żaden z sąsiadów nie wyjechał
tak wcześnie na traktorze. Chociaż akurat w ten szczególny ranek nie
dbała zanadto ani o sąsiadów, ani o to, co mogli sobie pomyśleć.
Robił kilka zdjęć, ładował nowy film, zmieniał obiektyw, zmieniał
aparat i bez przerwy mówił do niej, przez cały czas mówił, jak ładnie
wygląda i jak bardzo on ją kocha. „Francesko, jesteś niesamowicie
piękna”. Niekiedy zatrzymywał się i po prostu patrzył na nią, wokół niej,
w nią.
Brodawki jej piersi wyraźnie odbijały się w miejscu, gdzie
przylgnęła do ciała bawełniana koszulka. Dziwnie mało ją to obchodziło,
jak i to, że pod koszulką nie miała nic. A właściwie odczuwała radość i
jakieś wewnętrzne ciepło wiedząc, że on tak wyraźnie widzi jej piersi.
Nigdy nie ubrałaby się w ten sposób, gdyby w pobliżu był Richard. On by
czegoś takiego nie aprobował. Właściwie przed spotkaniem z Robertem w
żadnych okolicznościach tak by się nie ubrała.
Robert poprosił ją, aby lekko wygięła w łuk plecy, a potem szeptał:
„Tak, tak, właśnie tak, zostań w tej pozycji”. Wtedy to zrobił fotografię, na
którą teraz patrzyła. Światło było doskonałe. Kiedy obchodził ją wokół, a
migawka stukała jednostajnie, powiedział: „słońce spod chmur”.
Był twardy, takie słowo przychodziło jej do głowy, kiedy o nim
myślała. Miał pięćdziesiąt dwa lata, ale wydawało się, że jego ciało to
same muskuły, które naprężały się zdradzając siłę, jaką zachowują tylko ci
mężczyźni, którzy pracują ciężko fizycznie lub bardzo o siebie dbają.
Opowiadał jej, że robił zdjęcia podczas wojny na Pacyfiku i Franceska
potrafiła go sobie wyobrazić, jak biegnie pomiędzy żołnierzami piechoty
morskiej przez zasnutą dymem plażę z aparatami, które obijają mu się o
plecy, z jednym zawsze przy oku, z migawką prawie parzącą od ciągłego
naciskania, gdy robił zdjęcie za zdjęciem.
Spojrzała jeszcze raz na własną podobiznę i przyjrzała się jej
uważnie. Naprawdę wyglądałam nieźle, pomyślała, uśmiechając się do
siebie jakby trochę z podziwem. Nigdy nie wyglądałam tak dobrze. Ani
wcześniej, ani potem. To dzięki niemu. Pociągnęła kolejny łyk brandy, a
deszcz wzmagał się, ujeżdżany szalonym listopadowym wichrem.
Robert Kincaid był czarodziejem, który mieszkał w dziwnych, wręcz
przerażających miejscach. Franceska wyczuła to w tej samej chwili, kiedy
zatrzymał swoją furgonetkę na podjeździe jej domu w gorący, suchy
sierpniowy poniedziałek 1965 roku. Richard z dziećmi pojechali na
stanowy jarmark do Illinois, żeby wystawić wołu czempiona, którym się
bardziej przejmowali niż nią. Tak więc miała tydzień wolnego.
Siedziała na werandzie, piła mrożoną herbatę i obojętnie spoglądała
na tumany kurzu wokół samochodu, który nadjeżdżał polną drogą.
Furgonetka zbliżała się wolno, jakby kierowca czegoś szukał, stanęła tuż
przed prowadzącą do jej domu dróżką dojazdową, a potem w nią skręciła.
Na litość boską, pomyślała, któż to może być?
Była na bosaka, w dżinsach i spłowiałej, niebieskiej koszuli z
podwiniętymi rękawami, wyłożonej na spodnie. Długie czarne włosy
upięła szylkretowym grzebieniem, który dostała od ojca, gdy opuszczała
stary kraj. Furgonetka podjechała jeszcze kawałek i zatrzymała się tuż przy
bramie w ogrodzeniu z siatki okalającym dom.
Franceska zeszła z werandy i bez pośpiechu ruszyła trawnikiem w
stronę bramy.
Z samochodu wysiadł Robert Kincaid; wyglądał jak postać z nigdy
nie napisanej „Ilustrowanej historii szamanów”.
Jego koszulę w stylu wojskowym znaczyły ślady potu, pod pachami
odcinały się ciemne koła. Górne trzy guziki koszuli miał rozpięte, tak że
widziała muskularną pierś. Na szyi wisiał zwykły srebrny łańcuszek.
Spodnie podtrzymywały szerokie, pomarańczowe szelki, tego typu, jakich
używają ludzie spędzający dużo czasu na dzikich terenach.
Uśmiechnął się.
- Przepraszam za najście, ale podobno gdzieś tutaj jest kryty most.
Choć wydaje się, że chwilowo znikł. - Przetarł czoło niebieską chustką i
znowu się uśmiechnął.
Patrzył prosto na nią, Franceska poczuła, że coś w niej drgnęło.
Oczy, głos, twarz, srebrne włosy, zwinność, z jaką się poruszał, niby traper
z dawnych czasów - to wszystko niepokoiło, ale i przyciągało. Było jak
szept, który dochodzi w chwilę przed zaśnięciem, kiedy pada bariera
między rzeczywistością a marzeniem. Coś, co zmienia świat wokół samca
i samicy, niezależnie od gatunku.
Po jednym pokoleniu musi przyjść następne i choć natura tylko nam
o tym szepcze, jej siła jest wszechpotężna. Nic nie zachwieje tą mocą, cel
jest jasny. Ale człowiek skomplikował prostotę natury. Franceska poczuła
to wszystko nie wiedząc, co czuje, odebrała sygnał na poziomie komórki. I
tak zaczęło się coś, co nieodwołalnie zmieniło jej życie.
Jakiś samochód przejechał drogą, wznosząc za sobą wstęgę kurzu.
Rozległ się klakson. Franceska pomachała w odpowiedzi brązowemu
ramieniu Floyda Clarka, które wysunęło się z chevroleta, a potem znowu
spojrzała na nieznajomego.
- Jest pan już bardzo blisko. Most znajduje się jakieś dwie mile stąd.
- I nagle, po dwudziestu latach życia w zamkniętym kręgu spraw i ludzi i
skrywania uczuć zgodnie z wymaganiami miejscowej kultury, Franceska
Johnson ku własnemu zdziwieniu usłyszała swój głos:
- Jeśli pan chce, chętnie go panu pokażę.
Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego to powiedziała. Może po tych
wszystkich latach stłumione młodzieńcze uczucia uwolniły się jak gaz, co
ulatuje z otwartej butelki z lemoniadą. Nigdy nie była nieśmiała, jednak do
nowych znajomości podchodziła z rezerwą. Jedyne, co potrafiła sobie
potem wyjaśnić, to że coś w Robercie Kincaidzie ją przyciągało, choć
znali się zaledwie kilka sekund.
Jej propozycja wyraźnie go zaskoczyła. Ale szybko odzyskał
panowanie nad sobą i bardzo poważnie powiedział, że będzie jej
wdzięczny. Sięgnęła po stojące na stopniach ganku kowbojskie buty,
których używała do pracy na farmie, i podeszła do furgonetki.
- Proszę sekundę poczekać, już robię miejsce, mam tu całą masę
rzeczy - wymamrotał raczej do siebie, widać było, że jest całą sprawą
nieco speszony.
Przeniósł do tyłu plecaki, termos i papierowe torby. Zobaczyła tam
jeszcze torbę podróżną i gitarę, obie przywiązane do zapasowej opony
bawełnianą linką, zakurzone i dość zmaltretowane.
Drzwi z tyłu samochodu zatrzasnęły się, a on dalej mamrotał coś do
siebie i zbierał papierowe kubki po kawie, skórki od bananów, wpychając
je do dużej papierowej torby po zakupach, którą położył wreszcie w kącie
samochodu. Na koniec wyciągnął błękitno-białą podróżną chłodziarkę i ją
również umieścił z tyłu. Wyblakły napis, wymalowany czerwoną farbą,
niewiele już odcinającą się od zieleni samochodu, informował: „Kincaid -
Fotografia, Bellingham, Waszyngton”.
- W porządku, myślę, że teraz już uda się pani tutaj wcisnąć. -
Przytrzymał jej boczne drzwi, potem obszedł samochód, żeby dostać się
do siedzenia kierowcy i z przedziwną, zwierzęcą wprost gracją wsunął się
za kierownicę. Spojrzał, właściwie rzucił tylko okiem na Franceskę,
uśmiechnął się lekko i zapytał:
- Którędy?
- Prosto - wyciągnęła przed siebie rękę. Przekręcił kluczyk, starter
zazgrzytał, ale silnik zapalił. Ruszyli, podskakując na dróżce wiodącej do
domu; długie nogi Roberta naciskały automatycznie pedały. Patrzyła na
jego stare levisy i widoczne spod nogawek skórzane brązowe buty, które
najwyraźniej miały za sobą wiele dziesiątków mil.
Pochylił się, sięgając do schowka i niechcący musnął
przedramieniem jej udo. Usiłując patrzeć jednocześnie przed siebie i do
schowka, wyciągnął z niego wizytówkę i wręczył jej.
„Robert Kincaid, fotoreporter”
Poniżej widniał jego adres i numer telefonu.
- Przyjechałem tutaj na zlecenie „National Geographic” - powiedział.
- Zna pani to pismo?
- Tak - Franceska kiwnęła głową i pomyślała: Jak każdy.
- Przygotowuję reportaż o krytych mostach i wygląda na to, że tutaj,
w Iowie, zachowało się kilka najbardziej interesujących. Zlokalizowałem
sześć, ale zdaje się, że gdzieś niedaleko powinien być jeszcze jeden.
- Nazywa się Most Rosemana - Franceska spróbowała przekrzyczeć
hałas wiatru i silnika. Własny głos zabrzmiał w jej uszach jakoś dziwnie,
jakby to nie ona wołała, lecz kto inny, na przykład nastolatka, która
wychyla się przez okno w Neapolu, wpatrując się w daleki port lub linię
torów kolejowych, w oczekiwaniu na przybycie nie istniejącego kochanka.
Mówiąc, patrzyła na jego napinające się muskuły, kiedy przesuwał
dźwignię biegów.
Na jej siedzeniu leżały dwa plecaki. Jeden był zasznurowany, ale
spod odrzuconej klapy drugiego wyłaniał się srebrnoczarny kształt aparatu
fotograficznego. Do obudowy przyczepiony był kawałek opakowania
filmu z informacją o parametrach: kodachrome II, ekspozycja 25.36.
Między paczkami tkwiła zwinięta brązowa kamizelka z mnóstwem
kieszeni. Z jednej wystawał cienki przewód zakończony wtyczką.
U jej stóp leżały dwa statywy. Czas ich nie oszczędził, ale zdołała
odczytać napis na jednej nalepce: „Gitzo”. Kiedy mężczyzna otwierał
schowek, zauważyła w nim pełno map, notesów, długopisów, pudełek po
filmach, drobnych pieniędzy - i karton cameli.
- Proszę zjechać w prawo przy następnym zakręcie. - Odwróciła się
do niego. To pozwoliło jej zerknąć na profil Roberta Kincaida. Miał
ogorzałą skórę, gładką, a w tej chwili lśniącą od potu. Ładne usta, nie
wiadomo dlaczego zauważyła to od razu. Nos taki, jaki widziała u Indian,
kiedy wybrali się całą rodziną na zachód, gdy dzieci były jeszcze całkiem
małe.
Nie był przystojny, w każdym razie nie w utartym znaczeniu tego
słowa. Nie był też przeciętny. Takie określenia po prostu do niego nie
pasowały. A jednak coś w nim było. Coś odwiecznego i jakby
zmaltretowanego upływem czasu, nie w wyglądzie, ale w oczach.
Na lewym nadgarstku nosił jakiś niesłychanie skomplikowanie
wyglądający zegarek, ze skórzanym, ciemnobrązowym od potu paskiem.
Na prawym przegubie srebrną bransoletę o zawiłym splocie. Przydałoby
się ją oczyścić, pomyślała, a potem zganiła siebie, że reaguje jak
małomiasteczkowa żona, przed czym buntowała się od lat.
Robert Kincaid wyciągnął z kieszeni koszuli paczkę papierosów,
wytrząsnął jednego do połowy i poczęstował ją. Po raz drugi w ciągu
pięciu minut zaskoczyła samą siebie i sięgnęła po camela. Co ja
wyprawiam? - pomyślała. Wiele lat temu paliła papierosy, ale rzuciła,
ponieważ Richard nieustannie miał jej to za złe. Robert wytrzasnął jeszcze
jednego, włożył między wargi, wykrzesał ogień ze złotej zapalniczki marki
Zippo i skierował płomień w jej stronę nie odrywając wzroku od drogi.
Złożonymi dłońmi osłoniła zapalniczkę. Ponieważ samochód
podskakiwał na wybojach, musiała przytrzymać jego rękę, żeby przypalić
papierosa. Trwało to tyle, co mgnienie oka, a jednak zdążyła poczuć ciepło
dłoni i małe włosy na jej grzbiecie. Cofnęła się, a on przysunął zapalniczkę
do swego papierosa i ruchem świadczącym o wieloletniej wprawie osłonił
płomień, zdejmując na ułamek sekundy dłonie z kierownicy.
Franceska Johnson, żona farmera, czuła się całkiem dobrze na
zakurzonym siedzeniu furgonetki, z zapalonym papierosem. Znowu
wyciągnęła przed siebie rękę.
- To tutaj, zaraz za zakrętem.
Przed nimi widniał most przerzucony ponad niewielkim
strumieniem, zapadły nieco od starości, pomalowany czerwoną, łuszczącą
się już farbą.
Wtedy Robert Kincaid uśmiechnął się. Rzucił jej krótkie spojrzenie.
- Wspaniały - powiedział. - Istny strzał w dziesiątkę. Zatrzymał się o
jakieś sto kroków od mostu i wysiadł z furgonetki, zabierając ze sobą
otwarty plecak.
- Pójdę na mały rekonesans. Nie ma pani nic przeciwko temu?
Potrząsnęła głową przecząco i odpowiedziała mu uśmiechem.
Patrzyła, jak idzie polną drogą, wyjmuje aparat z plecaka, potem
przerzuca go przez lewe ramię. Musiał ten gest powtarzać w życiu tysiące
razy, tak płynnie to zrobił. Kiedy szedł, rozglądał się na boki, potem
spojrzał na most, następnie na drzewa za mostem. W pewnej chwili
odwrócił się i popatrzył wprost na nią. Na jego twarzy nie było uśmiechu.
W przeciwieństwie do miejscowych, którzy karmili się sosami i
kartoflami oraz krwistym mięsem, niektórzy nawet trzy razy dziennie,
Robert Kincaid wyglądał na człowieka, żywiącego się wyłącznie
owocami, orzechami i warzywami. Silny, pomyślała. Krzepki był z niego
mężczyzna. Zauważyła, że jego ciało nie ma żadnych zbędnych
wypukłości, opięte dżinsy nie ukrywały niczego - widziała zarys portfela
w lewej tylnej kieszeni i chustki wypychającej prawą. Zdawało się, że on
nie wykonuje żadnego zbędnego ruchu.
Panował spokój. Kos o czerwonych skrzydłach przysiadł na drucie
trakcji elektrycznej i spoglądał na nią. Z przydrożnej kępy traw dochodziło
nawoływanie skowronka. Wszystko zamarło w sierpniowym słońcu.
Robert Kincaid zatrzymał się tuż przed mostem. Stał tak dobrą
chwilę, potem przykucnął i spojrzał przez obiektyw. Przeszedł na drugą
stronę drogi i zrobił to samo. Następnie wszedł pod zadaszenie mostu i
zaczął z uwagą oglądać belki i deski podłogi. Wreszcie wyjrzał przez
dziurę z boku, by przyjrzeć się strumieniowi.
Franceska zdusiła papierosa w popielniczce, z rozmachem otworzyła
drzwi i zeskoczyła na żwir. Rozejrzała się sprawdzając, czy w stronę
mostu nie zbliża się któryś z jej sąsiadów. Późnopopołudniowe słońce
prażyło niemiłosiernie, cień pod odaszeniem mostu wyglądał zachęcająco.
Widziała sylwetkę fotografika, który przechodził na drugą stronę
strumienia, a potem zsunął się w dół, ku wodzie, i zniknął z pola widzenia.
Nasłuchując, jak gołębie słodko gruchają pod dachem mostu,
położyła dłoń na poręczy i poczuła jej ciepło. Na drewnie widniało
mnóstwo wyrytych inicjałów i napisów. Gołębie gruchały cicho.
Franceska zerknęła przez szparę między bocznymi deskami, szukając
wzrokiem Kincaida. Stał na kamieniu pośrodku strumienia i spoglądał w
jej kierunku. Zaskoczona ujrzała, że macha do niej ręką. Skoczył na brzeg
i wspiął się raźnym krokiem na strome urwisko. Stała bez ruchu, wpatrując
się w wodę, aż usłyszała jego kroki na moście.
- Bardzo ładny, naprawdę wyjątkowy - słowom towarzyszył pogłos.
Franceska skinęła głową.
- Tak. Mieszkamy tutaj, więc uważamy te mosty za coś bardzo
zwykłego i nie myślimy o nich.
Podszedł do niej i wręczył jej bukiecik dzikich kwiatków rotacznicy.
- Dziękuję, że zgodziła się pani zostać moją przewodniczką -
uśmiechnął się miękko. - Wrócę tu któregoś dnia o świcie i wtedy zrobię
zdjęcia.
Znowu poczuła, jakby coś w niej drgnęło. Kwiaty. Nikt nie dawał jej
kwiatów nawet przy specjalnych okazjach.
- Nie wiem, jak ci na imię - powiedział. W tej chwili zdała sobie
sprawę, że się nie przedstawiła, i poczuła się dziwnie zawstydzona. Kiedy
teraz to zrobiła, kiwnął głową.
- Słyszałem cień obcego akcentu. Włoski?
- Tak. Ale to było bardzo dawno temu.
Wrócili do zielonej furgonetki i pojechali żwirową drogą razem ze
zmierzającym ku zachodowi słońcem. Dwukrotnie mijali jakieś
samochody, ale Franceska nie znała siedzących w nich ludzi. W ciągu
czterech minut, które zajął im powrót na farmę, zrozumiała, co też się z nią
dzieje. Chciała więcej Roberta Kincaida, fotoreportera. Tego właśnie
chciała. Siedziała ściskając w dłoniach kwiaty. Trzymała je sztywno,
główkami do góry, jak uczennica wracająca z randki.
Na twarzy miała rumieńce. Nie zrobiła ani nie powiedziała nic
niewłaściwego, ale czuła się, jakby stało się właśnie coś w tym rodzaju. Z
radia, prawie zagłuszanego pracą silnika i szumem wiatru, dobiegała
gitarowa muzyka, którą przerwały wiadomości nadawane o godzinie
piątej.
Wjechał na dróżkę prowadzącą do jej domu.
- Czy Richard to twój mąż? - Zauważył imię na skrzynce.
- Tak - odparła Franceska, jakaś dziwna gruda w krtani przeszkadzała
jej mówić. Ale kiedy już się odezwała, słowa popłynęły dalej, jakby
niezależnie od jej woli. - Jest gorąco. Napijesz się mrożonej herbaty?
Spojrzał na nią.
- Chętnie, jeśli można.
- Można.
Pokazała mu - mając nadzieję, że zachowuje się naturalnie - miejsce
za domem na zaparkowanie furgonetki. Nie potrzebowała, żeby Richard
po powrocie do domu usłyszał od któregoś z sąsiadów: „Hej, Dick,
wziąłeś się za remont? Widziałem w zeszłym tygodniu przed twoim
domem zieloną furgonetkę. Nie sprawdzałem, kto to, bo przecież Frannie
była w domu”.
Na werandę od strony podwórza wchodziło się po nadkruszonych
cementowych schodach. Robert w jednej ręce niósł plecak ze sprzętem, ale
drugą przytrzymał dla niej drzwi.
- Za duży upał, żeby aparaty zostawiać w samochodzie - wyjaśnił,
wchodząc do środka.
W kuchni było nieco chłodniej, ale także gorąco. Collie obwąchał
buty Kincaida, po czym poczłapał na werandę i położył się. Franceska
wydobyła lód spomiędzy metalowych tac zamrażarki i nalała herbaty o
barwie słońca z półgalonowego, szklanego słoja. Wiedziała, że fotografik
jej się przygląda. Usiadł za kuchennym stołem, wyciągnął przed siebie
długie nogi i przeczesał włosy obiema dłońmi.
- Cytryny?
- Tak, proszę.
- Cukier?
- Dziękuję.
Odrobina soku z cytryny spłynęła po szklance. On też to zauważył.
Niewiele umykało uwagi Roberta Kincaida.
Franceska podała mu szklankę. Swoją postawiła po drugiej stronie
stołu pokrytego plastikiem, a kwiaty włożyła do wody, do słoika po
galaretce z wizerunkiem Kaczora Donalda. Pochylając się nad blatem,
balansowała na jednej nodze, schyliła się i zdjęła but. Podparła się na bosej
stopie i powtórzyła czynność, by ściągnąć drugi.
Popijał herbatę małymi łykami i przyglądał się jej. Miała jakieś sto
sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, czterdziestkę, może trochę
ponad, ładną twarz i kobiece ciało. Ale przecież wszędzie, gdzie jeździł,
spotykał ładne kobiety. Uroda i ładna sylwetka były przyjemnymi
dodatkami, lecz dla niego tak naprawdę liczyła się inteligencja i pasja
życia, subtelności umysłu i ducha oraz umiejętność dostrzegania tego u
innych. Dlatego właśnie nie podobała mu się większość młodych, na oko
pięknych kobiet. Nie żyły ani dość długo, ani dość intensywnie, by posiąść
te cechy, które go interesowały.
Ale we Francesce Johnson znalazł coś, co go pociągało. Wyczuwał w
niej inteligencję. Była w niej też namiętność, chociaż jeszcze nie potrafił
określić, czego dotyczy.
Później jej się przyznał, że chwila, kiedy patrzył, jak zdejmowała
buty, dała mu jedno z najbardziej zmysłowych doznań w życiu. Nieważne,
dlaczego. On tak nie podchodził do świata. „Analiza wszystko niszczy. Są
sprawy magiczne z natury, które muszą pozostać nienaruszone. Jeśli
podzieli się je na części, znikną”. Ale to powiedział później.
Przysiadła na stole, podwinęła jedną nogę pod siebie i wyciągnęła
szylkretowy grzebień z włosów, tak że ich ciemna fala opadła, zasłaniając
jej twarz. Potem, jakby przypomniawszy sobie nagle o czymś, wstała,
podeszła do kredensu, wyjęła popielniczkę i postawiła na stole w miejscu,
do którego łatwo mu było sięgnąć.
Po takim nie wypowiedzianym pozwoleniu wyciągnął paczkę cameli
i podsunął jej. Wzięła jednego papierosa i zauważyła, że jest lekko
wilgotny od potu. Powtórzyły się te same gesty, co przedtem, w
samochodzie. Wyciągnął złotą zapalniczkę Zippo, ona przytrzymała jego
dłoń, przez chwilę czuła skórę pod palcami, a potem usiadła wygodnie.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Już zapomniała, że papieros tak
wspaniale smakuje.
- Co właściwie... to znaczy, co fotografujesz?
Przyjrzał się swemu camelowi i powiedział cicho:
- Jestem kontraktowym fotografem czy raczej fotografikiem
„National Geographic”, choć nie pracuję tam na etacie. Wpadam na jakiś
pomysł, proponuję to redakcji, a potem jadę robić reportaż. Albo oni
wymyślają temat i wysyłają mnie, żebym przygotował serwis. Niewiele w
tym artyzmu, całkiem zwyczajne zdjęcia. Tyle że płacą przyzwoicie. Bez
szaleństw, ale przyzwoicie i regularnie. W wolnym czasie robię zdjęcia, na
jakie mam ochotę, i czasami piszę jakiś kawałek, a potem wysyłam do
innych pism. Kiedy jest cienko ze zleceniami, robię coś zespołowo, ale nie
przepadam za tym.
Czasami piszę wiersze, ot tak, po prostu dla siebie. Zdarza się, że
próbuję sklecić opowiadanie, ale do tego chyba nie mam ręki. Mieszkam
na północ od Seattle i sporo zdjęć robię na miejscu. Lubię fotografować
łodzie rybackie, osiedla Indian i po prostu krajobrazy.
Pracując dla „Geographic” spędzam często po kilka miesięcy z
daleka od domu, szczególnie gdy trzeba zrobić wiodący artykuł numeru,
na przykład coś na temat Amazonki czy pustyni w Północnej Afryce.
Wtedy lecę w wyznaczone miejsce. Ale nieraz mam ochotę pojechać
gdzieś samochodem, przyglądam się okolicy i robię zdjęcia, żeby sobie o
niej przypomnieć w przyszłości. Tutaj dotarłem od Jeziora Górnego, a
będę stąd wracał przez Black Hills. Tyle o mnie. A ty?
Franceska nie spodziewała się pytania.
- Ja - zająknęła się - nie mogę powiedzieć nic ciekawego w
porównaniu z tobą. Zrobiłam dyplom z literatury współczesnej. Kiedy
zjawiłam się tutaj w roku 1946, mieli problem ze znalezieniem w
Winterset nauczycielki, a ponieważ byłam żoną weterana wojennego,
uznano, że się nadam. Więc skończyłam kurs nauczycielski i przez kilka
lat uczyłam w szkole średniej angielskiego. Ale Richardowi nie podobało
się, że pracuję. Twierdził, że może nas utrzymać, i że lepiej, jeśli się zajmę
dziećmi. Więc zostałam żoną farmera na pełnym etacie. To wszystko.
Zauważyła, że wypił już do dna, więc dolała mu ze słoja trochę
herbaty.
- Dzięki. Jak ci się podoba tutaj, w Iowie?
Wiedziała, że jemu musi powiedzieć prawdę. Stereotypowa
odpowiedź brzmiała: „W porządku. Tu żyje się bardzo spokojnie. A ludzie
są naprawdę mili”.
Przez chwilę milczała, jakby się zastanawiając.
- Mogłabym dostać jeszcze jednego papierosa? - zapytała wreszcie.
Powtórzył się rytuał z paczką cameli, zapalniczką, lekkim muśnięciem
dłoni. Plama słońca przesuwając się po werandzie, dotarła do psa, który
podniósł się i gdzieś sobie poszedł. Franceska po raz pierwszy spojrzała w
oczy Roberta Kincaida.
- Pewnie powinnam powiedzieć: „W porządku. Tu żyje się
spokojnie. A ludzie są naprawdę mili”. I właściwie to prawda. Bo tutaj jest
spokojnie. I ludzie są mili, na swój sposób. Pomagamy sobie wzajemnie.
Jeśli ktoś zachoruje albo ma wypadek, wiadomo, że sąsiedzi skrzykną się i
zrobią na farmie to, co powinno być zrobione. W miasteczku możesz
zostawić nie zamknięty samochód i pozwolić dzieciom biegać do woli, bo
nie trzeba się o nie martwić. O tutejszych ludziach da się powiedzieć
mnóstwo dobrych rzeczy i bardzo ich za to szanuję. Ale... - zawahała się,
zaciągnęła papierosem i popatrzyła przez stół na Roberta Kincaida - nie o
takim życiu marzyłam jako dziewczyna. - A więc jednak było to wyznanie.
Słowa czaiły się w niej od lat, ale nigdy dotąd ich nie wypowiedziała. A
teraz wyjawiała je mężczyźnie z zielonej furgonetki, który przybył tutaj z
Bellingham w stanie Waszyngton.
Nie od razu odpowiedział.
- Któregoś dnia nabazgrałem sobie coś w notesie, z myślą, że może
kiedyś mi się to do czegoś przyda... To szło jakoś tak: „dawne marzenia
były dobrymi marzeniami i chociaż nie spełniły się, cieszę się, że kiedyś je
miałem”. Nie jestem pewien, gdzie, ale gdzieś, kiedyś tych słów użyję. I
chyba rozumiem, co czujesz.
Franceska uśmiechnęła się do niego. Uśmiechnęła się pierwszy raz
serdecznie i prawdziwie. I znowu wzięła w niej górę natura hazardzistki.
- Chciałbyś zostać na kolacji? Moja rodzina wyjechała, nie za wiele
jest w lodówce, ale coś się da upitrasić.
- Prawdę mówiąc, już mam szczerze dość dań na wynos i restauracji.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Więc chętnie skorzystam, jeśli to
nie za duży kłopot.
- Lubisz wieprzowinę? Mogłabym ją zrobić z warzywami z ogrodu.
- Dla mnie wystarczą same warzywa. Nie jem mięsa. Już od lat. Po
prostu czuję się lepiej, nic więcej.
Franceska znowu się uśmiechnęła.
- W tej okolicy nie znalazłbyś zrozumienia. Richard i jego kumple
powiedzieliby, że próbujesz ich pozbawić źródła utrzymania. Ja też rzadko
jadam mięso, właściwie nawet nie jestem pewna, dlaczego; chyba po
prostu nie mam na nie specjalnej ochoty. Ale ilekroć proponuję rodzinie
bezmięsny obiad, podnosi się bunt. Więc już nawet nie próbuję. Zabawnie
będzie przygotować raz coś innego.
- Ale nie zadawaj sobie zbyt wiele fatygi przeze mnie. Posłuchaj,
mam w chłodziarce kilka filmów. Powinienem wylać roztopiony lód i
wszystko jakoś uporządkować. Chwilę mi to zajmie. - Podniósł się i dopił
resztę herbaty.
Przyglądała się, jak szedł w stronę kuchennych drzwi, potem przez
werandę i podwórko. Drzwi nie zamknęły się za nim z hukiem, jak to się
działo za każdym razem, kiedy ktoś z domowników stąd wychodził,
ponieważ przytrzymał je ręką. Zanim zszedł z werandy, pochylił się i
pogłaskał psa, który w odpowiedzi na pieszczotę kilka razy liznął go po
ręce.
Franceska na górze wykąpała się szybko, a kiedy się wycierała,
zerkała ponad zasłonką na podwórko. Torba podróżna stała otwarta na
ziemi, a on mył się pod starą, ręczną pompą. Powinna była zaproponować
mu prysznic w domu. Nawet miała zamiar, czekała na odpowiedni
moment, a potem zapomniała, speszona tym, co już mu powiedziała.
Ale Robert Kincaid mył się już w gorszych warunkach. W kuble
stęchłej wody w Krainie Tygrysa. A na pustyni nawet w menażce. Na
podwórku Franceski rozebrał się do pasa i używał brudnej koszuli jako
rękawicy kąpielowej i ręcznika zarazem.
- Ręcznik - skarciła samą siebie. - Przynajmniej mogłam mu dać
ręcznik.
Promień słońca odbił się od ostrza brzytwy, która leżała na
podmurówce pompy. Franceska przyglądała się, jak fotografik namydla
twarz i goli się. Był taki - znowu przyszło jej do głowy to samo słowo -
twardy. Nawet nie jakoś szczególnie masywnie zbudowany, około stu
osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, szczupły, może nawet za
bardzo. Ale jak na swój wzrost miał potężne mięśnie ramion, a brzuch
całkiem płaski. Jego ciało wydawało się należeć do młodszego mężczyzny,
a przy tym tak bardzo różnił się od miejscowych mężczyzn, których figury
kształtowały za tłuste posiłki.
Podczas ostatniej wyprawy do Des Moines kupiła sobie nowe
perfumy - „Pieśń Wiatru” - i teraz ich użyła. Zastanawiała się, co na siebie
włożyć. Doszła do wniosku, że nie powinna przesadzać w elegancji, skoro
on był w zwykłym ubraniu. Biała koszula z długimi rękawami,
podwiniętymi do łokci, czyste dżinsy i sandały. Złote kolczyki, w których
zdaniem Richarda wyglądała zuchwale, i złota bransoletka. Włosy
ściągnięte do tyłu, spadające na plecy. Tak czuła się dobrze.
Kiedy weszła do kuchni, siedział już tam z plecakami i chłodziarką,
miał na sobie świeżą koszulę khaki, od której ostro odcinały się
pomarańczowe szelki. Na stole leżały trzy aparaty fotograficzne, pięć
obiektywów i nowa paczka cameli. Na każdym aparacie widniał ten sam
napis: Nikon. Podobnie na czarnych walcach obiektywów, jednym
krótkim, jednym średnim i ostatnim raczej długim. Sprzęt nie był nowy, o
czym najwyraźniej świadczyły rysy na obudowie. Ale Robert dotykał go
bardzo ostrożnie, choć bez nabożeństwa, wycierając, gładząc i dmuchając.
Spojrzał na nią. Jego twarz znowu była poważna, nieśmiała.
- W chłodziarce trzymam piwo. Napijesz się?
- Tak, chętnie.
Wyciągnął dwie butelki budweisera. Kiedy podniósł pokrywę torby,
ujrzała plastikowe pudełka z filmami poukładane jak polana przy
kominku. A obok jeszcze cztery flaszki piwa.
Franceska wyciągnęła szufladę, w której trzymała otwieracz, ale
powiedział:
- Już mam.
Wyjął szwajcarski scyzoryk z futerału przy pasku, otworzył ostrze do
otwierania butelek i użył go z dużą wprawą.
Podał jej butelkę, a potem podniósł swoją, wznosząc toast:
- Za kryte mosty późnym popołudniem albo, jeszcze lepiej, o
ciepłym czerwonym poranku.
Franceska nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się ciepło i
podniosła swoją butelkę z wahaniem, jakby nie wiedziała, czy powinna
naśladować jego gest. Dziwny obcy mężczyzna, perfumy, piwo i toast na
cześć upalnego poniedziałku pod koniec lata. To było chyba za wiele jak
na nią.
- Dawno, dawno temu komuś bardzo zachciało się pić w sierpniowe
popołudnie. Ktokolwiek to był, rozmyślał długo nad swym pragnieniem,
hodował różne rośliny i wynalazł piwo. I w ten sposób problem został
rozwiązany. - Fotografik przykręcał właśnie śrubkę w obudowie aparatu,
więc wydawało się, że przemawia do niego.
- Pójdę na chwilę do ogrodu. Zaraz wracam.
Podniósł wzrok.
- Pomóc ci?
Potrząsnęła głową i przeszła obok, czując jego spojrzenie na swych
biodrach. Zastanawiała się, czy patrzył tak na nią przez cały czas, kiedy
przemierzała werandę, przypuszczała, że chyba tak było.
Nie myliła się. Patrzył na nią. Potrząsnął głową i spojrzał znowu.
Przyglądał się ciału, myślał o niewątpliwej inteligencji. Coś go ciągnęło do
niej, coś, z czym usiłował walczyć.
Teraz ogród już tonął w cieniu. Franceska kroczyła wolno ścieżką,
trzymając na biodrze miskę, pokrytą białą, nieco popękaną emalią.
Wyrwała z ziemi marchew i pietruszkę, trochę selera, cebulę i rzepę.
Kiedy wróciła do kuchni, Robert Kincaid chował właśnie do
plecaków swój sprzęt fotograficzny. Zauważyła, że układał wszystko
precyzyjnie i starannie. Najwyraźniej każda rzecz miała tam swoje stałe
miejsce. Skończył piwo i otworzył kolejne dwa, chociaż w jej butelce
jeszcze trochę zostało. Odchyliła głowę w tył, dopiła i oddała mu pustą
butelkę.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał.
- Przynieś z werandy arbuz i kilka ziemniaków, leżą tam w koszyku.
Była zdziwiona, że tak szybko wrócił, jego ruchy były bardzo
zwinne, niósł arbuza pod pachą, a w rękach cztery ziemniaki.
- Wystarczy?
Skinęła głową, myśląc że ten mężczyzna chwilami przypomina
ducha. Położył ziemniaki na blacie koło zlewu, gdzie już czyściła
pozostałe jarzyny, i wrócił na swoje krzesło. Siadł i zapalił papierosa.
- Jak długo tutaj zostaniesz? - zapytała, nie odrywając wzroku od
warzyw.
- Nie wiem. Nic mnie nie goni. Materiał o mostach mam dostarczyć
dopiero za trzy tygodnie. Pewnie będę tu po prostu tyle, ile trzeba. Coś
około tygodnia.
- Gdzie się zatrzymałeś? W mieście?
- Tak. W takim niedużym zajeździe, nazwa jest jakoś związana z
motorami. Rano tylko się tam zameldowałem. Nawet nie zostawiłem
rzeczy.
- To jedyne miejsce, gdzie można się zatrzymać, poza pokojami,
które wynajmuje pani Carlson. Ale tamtejsza kuchnia nie będzie ci
odpowiadała, zwłaszcza przy twoich obyczajach jedzeniowych.
- Wiem. Tak jest wszędzie. Ale nauczyłem się jakoś sobie radzić. O
tej porze roku nie jest najgorzej, w sklepach i na straganach zawsze da się
kupić świeże produkty. Chleb i coś do niego zupełnie mi wystarcza,
przynajmniej przez jakiś czas. Chociaż przyjemnie jest dostać zaproszenie
na domową kolację. Doceniam to.
Sięgnęła ponad blatem i włączyła maleńkie radio z dwoma tylko
zakresami i brązową szmacianą osłoną na głośnikach. „Mam czas w
kieszeni i pogodę po swej stronie...” zaśpiewał głos, któremu wtórowała
gitara. Ściszyła nieco.
- Obieranie warzyw idzie mi całkiem nieźle - zdeklarował się.
- Dobrze, tu jest deska, a nóż w szufladzie na dole po prawej stronie.
Mam zamiar przygotować jarski gulasz, więc krój warzywa w kostkę.
Stał o dwa kroki od niej, patrzył w dół i siekał marchewkę, rzepę,
pory i cebulę. Franceska obierała ziemniaki nad zlewem, cały czas
świadoma bliskości tego dziwnego mężczyzny. Nigdy by nie pomyślała, że
obieranie ziemniaków może wywoływać zmieszanie.
- Grasz na gitarze? Widziałam w samochodzie pokrowiec.
- Trochę. Dotrzymuje mi towarzystwa, to wszystko. Moja żona
śpiewała piosenki country, kiedy jeszcze nie było to w modzie, i trochę
mnie nauczyła.
Franceska zesztywniała wewnętrznie na słowo żona. Sama nie
wiedziała, czemu. Przecież miał prawo być żonaty, chociaż to jakoś do
niego nie pasowało. Nie chciała, żeby był żonaty.
- Nie wytrzymała moich wyjazdów z domu na reportaże, nieraz nie
było mnie po parę miesięcy. Nie winię jej. Odeszła dziewięć lat temu. Rok
później rozwiodła się ze mną. Nie mieliśmy dzieci, więc nie było żadnych
problemów. Wzięła jedną gitarę, a mnie zostawiła el cheapo.
- Miałeś od niej jakieś wieści?
- Nie, nigdy.
To wszystko, co powiedział. Franceska nie naciskała. Ale jakoś
samolubnie poczuła się lepiej, chociaż zastanowiło ją, dlaczego miałoby ją
w ogóle obchodzić, czy on jest żonaty, czy nie.
- Byłem dwa razy we Włoszech - powiedział. - Skąd pochodzisz?
- Z Neapolu.
- Tam nie dotarłem. Raz pojechałem na północ, fotografowałem
rzekę Po. Za drugim razem wysłali mnie na Sycylię.
Franceska obierała ziemniaki, myślała o Włoszech, ale przez cały
czas zdawała sobie sprawę z obecności Roberta Kincaida obok siebie.
Chmury przesuwały się ku zachodowi, dzieląc światło słoneczne na
promienie spadające ukośnie z nieba na ziemię. Wyjrzał przez okno nad
zlewem i powiedział:
- Boskie światło. Firmy, które zajmują się produkcją kalendarzy,
uwielbiają takie ujęcia. Także pisma o treści religijnej.
- Masz bardzo interesującą pracę - odezwała się Franceska. Czuła
potrzebę rozmowy o niczym.
- To prawda. Bardzo ją lubię. Lubię podróżować i lubię robić zdjęcia.
Zauważyła, że użył zwrotu „robić zdjęcia”.
- Nie fotografujesz, tylko robisz zdjęcia?
- Tak. Przynajmniej w ten sposób o tym myślę. Na tym polega
różnica między niedzielnym utrwalaczem widoków a kimś, kto z tego
żyje. Kiedy już skończę z mostem, do którego zawiozłaś mnie dzisiaj,
będzie wyglądał jakoś inaczej. Stworzę go, wybierając odpowiedni
obiektyw, kąt ustawienia aparatu lub ogólną kompozycję, a właściwie
przez kombinację tego wszystkiego.
To, co widzę na pierwszy rzut oka, nie jest dla mnie najważniejsze.
Staram się zamienić przedmioty w coś, co jest odbiciem mojej
świadomości. Próbuję odnaleźć poezję w obrazie. Pisma mają swoje
własne style i wymagania, i nie zawsze gust redaktorów zgadza się z
moim. Prawdę mówiąc, w większości przypadków się nie zgadza. To ich
niepokoi, choć oni przecież decydują, co idzie do publikacji, a co nie.
W tym właśnie leży problem, kiedy zarabia się na życie sztuką. Masz
zawsze do czynienia z rynkiem, a rynek - masówka - ma służyć
przeciętnym gustom. Bo przeciętność to masówka. Pewnie na tym polega
realizm. Ale, jak już mówiłem, to może człowieka bardzo ograniczać.
Oddają mi zdjęcia, których nie wykorzystują, więc przynajmniej mam
prywatny zbiór tego, co mi się podoba.
I od czasu do czasu jakieś inne pismo weźmie jedno czy dwa zdjęcia
albo zamieszczam gdzieś artykuł o jakimś miejscu i ilustruję go wtedy
śmielej, niż robi to „Geographic”.
Któregoś dnia napiszę esej pod tytułem „Cnoty amatorstwa”,
przeznaczony dla wszystkich, którzy żyją ze sztuki. Rynek to największy
zabójca artyzmu. Dla większości ludzi sztuka ma przedstawiać świat
uporządkowany. Pragną bezpieczeństwa, a media i producenci je dają,
proponują znajomą i wygodną jednolitość, bez krzty wyzwania.
Zyski i wszystko, co z tym związane, zdominowało sztukę. Wszyscy
chodzimy jak na smyczy w wielkim kieracie ujednolicenia.
Ludzie, którzy mają do czynienia z rynkiem, cały czas mówią o
kimś, kogo nazywają „konsumentem”. Wyobrażam go sobie jako małego
grubasa w powiewających szortach, kwiecistej koszulce i słomianym
kapeluszu, z otwieraczem do piwa u paska i z plikiem dolarów w garści.
Franceska roześmiała się cicho na myśl o bezpieczeństwie i dobrym
samopoczuciu.
- Ale nie mogę narzekać. Tak jak powiedziałem, lubię podróżować i
lubię włóczyć się tu i tam z aparatem. Kiedy wszedłem na tę ścieżkę,
biegła ona dalej od głównego nurtu rzeczywistości, ale i tak idzie się po
niej dobrze.
Franceska przypuszczała, że Robert Kincaid gdziekolwiek się
znajdzie, mówi to samo. A dla niej było to nieomal jak poezja. Ludzie z
Madison County nie mówią ani w taki sposób, ani o takich sprawach.
Pogaduje się o pogodzie i cenach na paszę, o nowo narodzonych dzieciach
i pogrzebach, programie rządowym i drużynach sportowych. Na pewno
nie o sztuce i marzeniach. I nie o rzeczywistości, która tłumi muzykę
duszy.
Skończył obierać jarzyny.
- Jest jeszcze coś do roboty?
Potrząsnęła głową.
- Nie, wszystko pod kontrolą.
Znowu usiadł przy stole, zapalił papierosa i od czasu do czasu
wypijał łyk piwa. Ona doglądała zupy, też niekiedy upijając niewielki
łyczek. Alkohol łatwo uderzał jej do głowy, nawet tak znikoma ilość. W
sylwestrowy wieczór jeździła z Richardem do Legion Hall i tam wypijali
po kilka drinków. Ale nigdy dużo. W domu też rzadko trzymali alkohol,
chociaż kupiła kiedyś butelkę brandy w przypływie nadziei na iskrę
romantyzmu w ich życiu. Butelka stała nie otwarta.
Olej roślinny, półtora kubka warzyw. Podgrzewać do zbrązowienia.
Dodać mąkę i dobrze wymieszać. Dodać wody, mniej więcej pół litra.
Gotować na wolnym ogniu jakieś czterdzieści minut.
Franceska znowu usiadła naprzeciwko Roberta. W kuchni panowała
atmosfera naturalnej zażyłości, która wzięła się jakby z kucharzenia.
Szykowanie kolacji dla nieznajomego, on obierający warzywa, to usunęło
barierę obcości. I powstało miejsce dla zażyłości.
Popchnął w jej stronę paczkę papierosów z zapalniczką położoną na
wierzchu. Wyciągnęła jednego i niezręcznie usiłowała zapalić. Nie udało
się. Uśmiechnął się lekko, wyjął ostrożnie zapalniczkę z jej palców i dwa
razy pstryknął, zanim zaskoczyła. Przytrzymał ogień, żeby Franceska
przypaliła papierosa. W towarzystwie mężczyzn czuła się zazwyczaj
zwinna, jakby przez kontrast. Jednak nie przy Robercie Kincaidzie.
Białe słońce zamieniło się w wielką czerwoną kulę zawieszoną tuż
ponad łanami zboża. Przez kuchenne okno widziała jastrzębie unoszone
wieczorną bryzą. Radio podawało wiadomości i podsumowanie dnia na
rynku. Franceska popatrzyła ponad żółtym plastikiem stołu w stronę
Roberta Kincaida, który przebył tak długą drogę do jej kuchni. Długą
drogę, której nie dało się policzyć w milach.
- Już teraz nieźle pachnie - powiedział wskazując garnek. - Pachnie...
spokojem. - Spojrzał na nią.
- Spokojem? Czy coś może pachnąć spokojem? - zastanowiła się nad
tym, zapytując bardziej siebie niż jego. Miał rację. Po wieprzowinie,
stekach i befsztykach, które wysmażała dla rodziny, to było spokojne
gotowanie. Z przygotowaniem potrawy nie wiązał się żaden akt gwałtu,
może poza wyciąganiem warzyw z ziemi. Gulasz pyrkał wolniutko i
pachniał spokojem. Spokojem, który ogarnął całą kuchnię.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, może byś mi opowiedziała
trochę o swoim życiu we Włoszech? - wyciągnął przed siebie długie nogi,
zakładając prawą na lewe kolano.
Cisza w jego obecności niepokoiła ją, więc zaczęła mówić.
Opowiedziała o dorastaniu, prywatnej szkole, zakonnicach, rodzicach -
gospodyni domowej i dyrektorze banku. O tym, jak stawała nad morzem i
przyglądała się przypływającym z całego świata statkom. O
amerykańskich żołnierzach, którzy zjawili się później. O tym, jak spotkała
Richarda w kawiarni, gdzie z koleżankami piły kawę. Wojna zniszczyła im
życie i zastanawiały się, czy w ogóle kiedykolwiek wyjdą za mąż. Swój
romans z Niccolo przemilczała.
Słuchał, nic nie mówiąc, tylko od czasu do czasu kiwał głową. Kiedy
wreszcie przerwała, zapytał:
- Masz dzieci?
- Tak. Michael skończył już siedemnaście lat. Carolyn szesnaście.
Oboje chodzą do szkoły w Winterset. Teraz są na jarmarku w Illinois.
Wystawiają wołu Carolyn. Jednego nigdy nie mogłam nauczyć się i
zrozumieć. Jak można okazywać tyle troski i miłości zwierzęciu, a potem
sprzedać je na rzeź. Ale nie śmiem nic powiedzieć na ten temat. Richard i
jego przyjaciele zakrzyczeliby mnie w okamgnieniu. Ale jest w tym, co
robią, jakaś zimna sprzeczność braku uczuć.
Czuła się winna, że wymieniła imię Richarda. Chociaż nic nie
zrobiła, zupełnie nic. A jednak czuła winę, zrodzoną z odległego
przeczucia możliwości. I już teraz zastanawiała się, jak poradzić sobie z
końcem tego wieczoru, jeśli wdała się w coś, z czym nie będzie umiała
sobie poradzić. Może Robert Kincaid po prostu odejdzie. Wyglądał na
łagodnego i miłego, nawet nieśmiałego.
Kiedy rozmawiali, wieczór pociemniał, delikatna mgła głaskała
trawę pastwiska. Otworzył kolejne dwa piwa, gulasz cicho pyrkał na
ogniu. Franceska wstała i wrzuciła do wrzącej wody kluski. Dobrze się
czuła z Robertem Kincaidem z Bellingham w stanie Waszyngton. Miała
nadzieję, że nie wyjdzie zbyt szybko.
Zjadł i choć się zgodził na dwie dokładki, robił to powściągliwie i
dwukrotnie pochwalił potrawę. Arbuz okazał się idealnie dojrzały. Piwo
było w sam raz chłodne. Niebo przybrało głęboko błękitny odcień.
Franceska Johnson miała czterdzieści pięć lat, a Hank Snów śpiewał
piosenkę o pociągu.
Odwieczne wieczory, odległa muzyka
- I co teraz? - zastanawiała się Franceska. Siedzieli nadal przy stole,
choć skończyli już kolację.
Przejął inicjatywę.
- Co byś powiedziała na spacer po łąkach? Na dworze zrobiło się
nieco chłodniej.
Zgodziła się. Sięgnął do plecaka po aparat. Przerzucił pasek przez
ramię. Pchnięciem otworzył drzwi na werandę, przytrzymał je dla
Franceski, a kiedy wyszli, delikatnie zamknął za sobą. Ruszyli popękanym
chodnikiem przez wysypany żwirem dziedziniec, a potem łąką na wschód
od szopy na maszyny. Dolatywała stamtąd ostra woń rozgrzanego smaru.
Gdy dotarli do ogrodzenia, Franceska jedną ręką przygięła drut
kolczasty i przeszła nad nim. Między rzemieniami sandałów poczuła na
stopach krople rosy. Robert z łatwością przestąpił ogrodzenie.
- Nazywacie to łąką czy pastwiskiem? - zapytał.
- Chyba pastwiskiem. Trawa nigdy nie jest wyrośnięta, bo tu
wypasamy zwierzęta. Uważaj na to, co mogły pozostawić. - Słońce
dopiero co spadło poniżej horyzontu, na lazurowe niebo wspinała się
krzywa obręcz księżyca. Drogą poniżej przejechał samochód z zepsutym
tłumikiem. Chłopak od Clarków. Skrzydłowy w drużynie futbolowej.
Spotyka się z Judy Leverenson.
Kiedy ostatnio wybrałam się na taki spacer? - zastanowiła się
Franceska. Po obiedzie, który zawsze jedli o piątej, przychodził czas na
wiadomości, potem Richard oglądał programy wieczorne, czasami razem z
dziećmi, jeśli zdążyły odrobić lekcje. Ona zazwyczaj czytała w kuchni
książki pożyczone z biblioteki w Winterset i z klubu książki, do którego
należała - historyczne, poezje i powieści. A gdy pogoda na to pozwalała,
siadywała na werandzie. Telewizja ją nudziła.
Richard od czasu do czasu wołał: „Frannie, musisz to zobaczyć!”.
Przychodziła do pokoju i zostawała z mężem przez chwilę. Przywoływał
ją zawsze, kiedy pokazywali Elvisa. No i gdy pierwszy raz w programie
Eda Sulliwana pojawili się Beatlesi. Richard patrzył na ich włosy i
potrząsał głową z niedowierzaniem i dezaprobatą.
Na chwilę ponad widnokręgiem pokazały się czerwone smugi.
- Nazywam je „rzutki” - powiedział Robert Kincaid wskazując w
górę. - Większość ludzi zbyt szybko odkłada aparaty. Tuż po zachodzie
słońca przez kilka minut często jest jeszcze dość światła i koloru na niebie.
Słońce wtedy znajduje się tuż pod horyzontem, ale wysyła jeszcze
promienie na niebo.
Franceska milczała. Zastanawiała się nad mężczyzną, którego
interesuje różnica między łąką i pastwiskiem, którego ekscytuje kolor
nieba, który pisze więcej wierszy niż opowiadań. Mężczyźnie grającym na
gitarze, zarabiającym na życie tworzeniem obrazów i wożącym swe
narzędzia pracy w plecakach. Który kojarzy się z wiatrem. Porusza się jak
wiatr. I którego, być może, przywiał wiatr.
Popatrzył w górę, z rękami w kieszeniach levisów i kamerą
zwisającą przy lewym biodrze.
- „Srebrne jabłka księżyca, złote jabłka słońca” - deklamował jak
zawodowy aktor.
Spojrzała na niego.
- Yeatsa „Pieśń błądzącego Aengusa”.
- Zgadza się. Pisał niezłe wiersze. Realizm, zwięzłość, uczuciowość,
piękno, magia. Przemawia do irlandzkiej części mojej duszy.
Wyraził wszystko, używając pięciu słów. Franceska zmagała się z
opisaniem poezji Yeatsa swoim uczniom w Winterset, ale do większości z
nich nigdy nie udało jej się dotrzeć. Yeatsa wybrała trochę ze względu na
te cechy, które Kincaid właśnie wymienił. Sądziła, że właśnie ten poeta
trafi do młodych ludzi, których gruczoły grały jak szkolna orkiestra w
przerwach meczów futbolowych. Ale oni wychowani byli w tak silnej
niechęci do poezji, uznawanej tutaj za produkt zwichniętych charakterów,
że nawet Yeats nie potrafił jej pokonać.
Przypomniała sobie, że gdy czytała słowa: „Złote jabłka słońca”,
Matthew Clark zerknął na swego sąsiada i złożył dłonie, jakby ujmując
kobiecą pierś. Obaj parsknęli śmiechem, a siedzące z tyłu dziewczęta
poczerwieniały.
Już do końca życia nie zmienią się. Ta świadomość ją zniechęcała. W
dodatku, mimo pozornej życzliwości mieszkańców, czuła się wyobcowana
i samotna. Tutaj poeci nie mogli liczyć na dobre przyjęcie. Miejscowi
powtarzali chętnie: „Nie ma lepszego miejsca do wychowywania dzieci
niż Madison County” i w ten sposób usprawiedliwiali się z niedostatku
kultury. A ona zawsze na to odpowiadała: „Ale czy równie dobrze się tutaj
dorośleje?”
Idąc tak bez celu, obeszli powoli pastwisko, a potem zawrócili w
stronę domu. Gdy przechodzili przez ogrodzenie - tym razem on
przytrzymał dla niej drut - opadła ich ciemność.
Franceska przypomniała sobie, że w kredensie stoi butelka alkoholu.
- Mam odrobinę brandy. A może miałbyś ochotę na kawę?
- Czy jedno i drugie byłoby możliwe? - odparł głos z ciemności.
Wiedziała, że mężczyzna się uśmiecha.
Kiedy wkroczyli w krąg światła rzucany na trawę i żwir przez
latarnię wiszącą nad podwórkiem, odpowiedziała:
- Oczywiście. - Usłyszała w swoim głosie coś, co ją zaniepokoiło.
Dziewczęcą wesołość z kawiarni w Neapolu.
Niełatwo było znaleźć dwie nie wyszczerbione filiżanki. Chociaż z
pewnością nieodświętne naczynia nie zdziwiłyby go, pragnęła, by
wszystko było doskonałe. Dwa kieliszki stały w kredensie nóżkami do
góry, nigdy stamtąd nie wyjmowane, podobnie jak sama brandy. Żeby po
nie sięgnąć, musiała wspiąć się na palce, cały czas świadoma, że ma
mokre od rosy sandały i że dżinsy opinają się na jej pośladkach.
Usiadł na tym samym krześle, co poprzednio, i obserwował ją. W ten
prastary sposób. Znowu było w nim coś pierwotnego. Zastanawiał się,
jakie byłyby w dotyku jej włosy, jak krągłość piersi pasowałaby do jego
dłoni, co czułaby leżąc pod nim.
Odwieczne instynkty toczyły w nim walkę ze wszystkim, co
wyuczone, z tym, co przez wieki kultura tworzyła jako twarde zasady
obowiązujące człowieka cywilizowanego. Próbował myśleć o czymś
innym, o zdjęciach, o drodze, o krytych mostach. O czymkolwiek, tylko
nie o tym, jak wygląda Franceska.
Ale nie udało mu się i znowu zastanawiał się, jak by to było, gdyby
dotykał jej skóry, położył swój brzuch na jej brzuchu. Odwieczne pytania,
zawsze te same. Cholerne, stare instynkty usiłujące wydobyć się na
powierzchnię. Spychał je, odsuwał jak najdalej od siebie. Zapalił camela i
zaciągnął się głęboko.
Przez cały czas czuła na sobie jego wzrok, chociaż popatrywał na nią
ostrożnie, nie natrętnie. Na pewno dobrze wie, że do tych kieliszków nigdy
nie nalewano brandy. Podejrzewała, że przy swoim irlandzkim zmyśle
tragedii on dostrzega w ich pustce coś znaczącego. I nie reaguje na pewno
na to współczuciem. Może smutkiem. Prawie słyszała, jak w jego myślach
układają się słowa:
nie otwierana butelka
i szklanica pusta
sięgnęła po nie
to było w Iowie
patrzyłem na nią oczami,
które widziały Amazonkę
i Jedwabny Szlak
a piasek karawan
wznosił się nade mną
aż ku niebu Azji
Franceska zdarła banderolę stanową z butelki, a przy okazji
zauważyła, że jej paznokcie pozostawiają wiele do życzenia. Jak się żyje
na farmie, trudno dbać o długie paznokcie. Choć do tej chwili nie miało to
żadnego znaczenia.
Kiedy robiła kawę, on otworzył butelkę i nalał do kieliszków
dokładnie tyle płynu, ile należało. Robertowi Kincaidowi nie był obcy
zwyczaj picia brandy po wieczornym posiłku.
Zastanawiała się, w ilu kuchniach, w ilu dobrych restauracjach, w ilu
salonach odprawiał ten drobny rytuał. Ile dłoni trzymających kieliszek w
palcach o długich paznokciach wystawiało się na jego widok. I ile
okrągłoniebieskich czy migdałowobrązowych oczu patrzyło na niego w
długie wieczory, które spędzał w obcych miejscach, podczas gdy
zakotwiczone statki kołysały się na fali, a woda uderzała o keje
starożytnych portów.
Górne światło kuchenne wydawało się zbyt jaskrawe przy kawie i
brandy. Franceska Johnson, żona Richarda Johnsona, nie zwróciłaby na to
uwagi. Franceska Johnson, kobieta spacerująca po mokrej od wieczornej
rosy trawie, powracająca do młodzieńczych marzeń, zgasiłaby je. Miała
pod ręką świecę, ale uznała, że to byłaby przesada. Mógłby wyciągnąć
całkowicie mylne wnioski. Zapaliła więc małą lampkę nad zlewem i
zgasiła górne światło. Nie było to rozwiązanie doskonałe, ale do przyjęcia.
Podniósł kieliszek na wysokość ramienia i nachylił się w jej stronę:
- Za odwieczne wieczory i odległą muzykę.
Nie wiadomo dlaczego od tych słów zakręciło jej się w głowie.
Dotknęła jego kieliszka swoim i chciała powtórzyć „Za odwieczne
wieczory i odległą muzykę”, ale tylko lekko się uśmiechnęła.
Siedzieli nic nie mówiąc, pili kawę i brandy. Z pól dochodziło
nawoływanie farmerów. Na podwórku zaszczekał Jack, collie. Komary
próbowały się przebić przez siatkę w oknie, a samotna ćma, przynajmniej
ona pewna swych instynktów, wirowała podniecona światłem lampki nad
zlewem.
Wciąż było bardzo upalnie, ani cienia wiatru, a do tego zrobiło się
parno. Robert Kincaid miał odpięte dwa górne guziki koszuli, a mimo to
czuł na skórze kropelki potu. Nie patrzył wprost na Franceskę, lecz
wiedziała, że potrafi ją odnaleźć dodatkowym zmysłem, nawet jeśli
spojrzenie kieruje za okno. Siedział trochę bokiem, tak że widziała jego
skórę w miejscu, gdzie rozchyliła się koszula.
Franceska poczuła się nagle wniebowzięta, jakby powróciły do niej
siły młodości, kiedy to chodziła z głową pełną poezji i muzyki. A
jednocześnie zdawała sobie sprawę, że Robert zaraz będzie musiał odejść.
Zegar wiszący nad lodówką wskazywał dziewiątą pięćdziesiąt dwie. W
radiu śpiewała Faron Young. Przebój sprzed lat „Świątynia świętej
Cecylii”. O włoskiej męczennicy, która żyła w trzecim wieku naszej ery, to
jeszcze Franceska pamiętała. Patronce muzyki i ślepców.
Kieliszek fotografika był już pusty. Kiedy odwrócił się od okna,
Franceska sięgnęła po butelkę, biorąc ją za szyjkę i zrobiła gest w
kierunku pustego szkła. Potrząsnął głową.
- O świcie czeka mnie Most Rosemana. Lepiej już sobie pójdę.
Odczuła wielką ulgę. A jednocześnie zawód. Skuliła się
wewnętrznie. Tak, proszę, idź. Zostań. Odejdź. Faron Young nie
obchodziły jej uczucia. Podobnie jak ćmę wirującą nad zlewem. Nie była
pewna, co myśli Robert Kincaid.
Wstał. Zarzucił plecak na lewe ramię i podniósł chłodziarkę.
Franceska obeszła stół. Wyciągnął do niej dłoń, uścisnęła ją.
- Dziękuję za wieczór, za kolację, za spacer. Wszystko było miłe.
Jesteś dobrym człowiekiem, Francesko. Trzymaj brandy bardziej na
wierzchu, może po jakimś czasie to zadziała.
A więc domyślił się. Jednak nie poczuła się urażona jego słowami.
Mówił o romantycznej stronie związku między ludźmi. Słychać to było w
miękkości głosu, w delikatności, z jaką dobierał wyrazy. Nie przyszło jej
nawet do głowy, że w tej samej chwili chce mu się krzyczeć do
kuchennych ścian, wbić słowa w tynk: „Na litość boską, Richardzie
Johnson, czy naprawdę jesteś takim głupcem, jak mi się wydaje?”
Odprowadziła go do samochodu i stała obok, kiedy wrzucał do
środka swoje rzeczy. Pies podszedł, by obwąchać furgonetkę.
- Jack, chodź tutaj! - zawołała go ostrym szeptem i collie przysiadł
koło jej nóg, dysząc głośno.
- Do widzenia, uważaj na siebie - powiedział Robert Kincaid, stając
przy drzwiach, by jeszcze przez chwilę popatrzeć na Franceskę. A potem
w jednej chwili znalazł się za kierownicą i zatrzasnął drzwi. Nacisnął
pedał gazu i przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik zazgrzytał.
Mężczyzna wychylił się z okna i z uśmiechem stwierdził:
- Przydałoby mu się podregulowanie.
I pojechał przez podwórko oświetlone pojedynczą lampą. Zanim
zniknął w ciemnościach ogarniających ścieżkę, wysunął lewe ramię przez
okno i pomachał do niej. Ona również uniosła rękę, chociaż wiedziała, że
nie mógł tego widzieć.
Kiedy furgonetka skręciła w dróżkę, Franceska podbiegła kawałek i
stała w mroku patrząc na podnoszące się i opadające na wybojach
czerwone światła. Robert Kincaid skręcił w lewo na główną drogę ku
Winterset. Ciche błyskawice przecinały letnie niebo, a Jack ułożył się do
snu na werandzie.
Franceska stanęła w domu naga przed lustrem. Jej biodra tylko
trochę poszerzyły się po urodzeniu dzieci, piersi wciąż były ładne i jędrne,
nie za duże i nie za małe, brzuch tylko odrobinę zaokrąglony. Lustro nie
obejmowało nóg, ale wiedziała, że też są całkiem do rzeczy. Nie goliła ich
zbyt często, ale właściwie po co miałaby to robić.
Richard raczej rzadko miał ochotę na seks, raz na kilka miesięcy i
zawsze odbywało się to szybko, sprowadzone do kilku podstawowych
ruchów i pozbawione wzruszeń. Takich drobiazgów jak perfumy czy
ogolone nogi w ogóle nie zauważał. Łatwo się było trochę zaniedbać.
Traktował ją bardziej jak partnerkę w interesach niż żonę. W pewnej
mierze cieszyła się z tego. Ale wciąż jeszcze szumiała w niej jakaś inna
istota, która pragnęła pachnących kąpieli... i czekała, by coś, jakaś siła,
którą wyczuwała, lecz której nigdy nie nazwała, nawet w zakamarkach
własnego mózgu, uniosła ją, wyrwała z codzienności.
Ubrała się, usiadła przy kuchennym stole i napisała parę słów na
połowie białej kartki. Wyszła z domu i podeszła do półciężarówki, forda,
Jack pobiegł za nią. Wskoczył do środka i usiadł na miejscu dla pasażera.
Wystawił głowę przez okno, gdy wyprowadzała samochód z szopy, potem
spojrzał na nią i znowu za okno. Skręciła z alejki dojazdowej w polną
drogę.
Most Rosemana pogrążony był w ciemności. Jack nie zważając na
to, wyskoczył z samochodu. Franceska wysiadła oświetlając sobie drogę
latarką. Wetknęła kartkę między deski po lewej stronie wjazdu na most i
wróciła do domu.
Wtorkowe mosty
Robert Kincaid przejeżdżał koło skrzynki na listy Richarda Johnsona
godzinę przed świtem. Zagryzał jabłkiem batonik Milky Way, a między
kolanami ściskał kubek z kawą, chroniąc ją przed wychlapaniem. Spojrzał
na biały dom, oświetlony słabą poświatą bladego księżyca i pokiwał głową
nad głupotą mężczyzn, niektórych mężczyzn, większości mężczyzn. Żeby
przynajmniej od czasu do czasu wypili kieliszek brandy i nie trzaskali bez
przerwy drzwiami!
Franceska usłyszała warkot furgonetki. Leżała w łóżku, spała naga
po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy. Bez trudu mogła wyobrazić sobie
Kincaida - włosy rozwiewane wiatrem wpadającym do szoferki, jedna ręka
na kierownicy, w drugiej camel.
Nasłuchiwała cichnącego głosu silnika, gdy samochód oddalał się w
stronę Mostu Rosemana. Obracała w myślach słowa z wiersza Yeatsa:
„Wszedłem do leszczynowego zagajnika, ponieważ w moich myślach
szalał ogień...” Jej interpretacja mieściła się gdzieś między nauczycielską a
pensjonarską.
Zaparkował furgonetkę dobry kawałek od mostu, żeby samochód nie
wchodził w kadr. Zza siedzenia wyciągnął kalosze. Usiadł na stopniu, bo
musiał rozwiązać sznurowadła skórzanych butów, by zastąpić je
gumowcami. Z jednym plecakiem porządnie przytroczonym do pleców,
skórzanym rzemieniem statywu na lewym ramieniu, drugim plecakiem w
prawej ręce poszedł na urwisty brzeg strumienia.
Chciał utrwalić most pod takim kątem, żeby na zdjęciu widoczne
było pewne napięcie, a jednocześnie objąć fragment strumienia i nie
zahaczyć o napisy wyryte na ścianie blisko wejścia. Martwiły go też druty
telefoniczne w tle, ale to się rozwiąże odpowiednim kadrowaniem.
Wyjął nikona z kodachromem i przykręcił go do ciężkiego statywu.
Aparat miał dwudziestoczteromilimetrowy obiektyw, wymienił go na swój
ulubiony stupięciomilimetrowy. Ponieważ zrobiło się już szaro, zaczął
eksperymentować z kompozycją obrazu. Przesunął statyw o dwa kroki w
prawo, umocnił jego nogi wbijając je w mulistą ziemię koło strumienia.
Rzemień kamery cały czas miał zawinięty wokół lewego nadgarstka;
zawsze tak robił, kiedy pracował w pobliżu wody. Aż za wiele razy
widział, co się dzieje w chwili wywrotki statywu.
Na rozjaśnionym już niebie pojawiły się smugi czerwieni. Obniżył
aparat o kilkanaście centymetrów, skracając odpowiednio nogi statywu.
Nadal nie to. Krok w lewo. Znowu ustawianie trójnogu. Przesłona na
osiem. Oszacował głębię ostrości, zmaksymalizował ją techniką
hiperogniskowej. Przykręcił wężyk spustowy do przycisku migawki.
Słońce czterdzieści procent nad horyzontem, stara farba mostu nabrała
ciepłego odcienia, właśnie takiego, o jaki mu chodziło.
Wyjął z lewej kieszeni bluzy światłomierz. Sprawdził wskazanie dla
przesłony osiem. Czas ekspozycji jedna sekunda, ale kodachrome
wytrzyma tak długie naświetlanie. Spojrzał przez wizjer. Starannie ustawił
aparat. Nacisnął spust migawki i odczekał jedną sekundę.
W tej samej chwili, kiedy nacisnął migawkę, dostrzegł coś kątem
oka. Jeszcze raz popatrzył przez wizjer.
- Cóż tam siedzi, u diabła? - wymruczał sam do siebie. - Jakiś papier.
Wczoraj go nie było.
Trójnóg stał pewnie. Mężczyzna wbiegł na brzeg, słońce wspinało
się szybko po niebie za jego plecami. Papier przypięty był porządnie do
deski. Robert wyciągnął pinezkę i schował złożoną kartkę do kieszeni
kamizelki. Wrócił biegiem na brzeg i zajął miejsce za aparatem. Słońce
sześćdziesiąt procent w górze.
Zadyszany, łapał powietrze. Zrobił kolejne zdjęcie. Na wszelki
wypadek powtórzył to samo ujęcie. Powietrze było całkiem nieruchome,
żaden listek nawet nie drgnął. Zrobił trzy zdjęcia z ekspozycją
dwusekundową i jeszcze dla pewności dalsze trzy z nastawą jedna i pół
sekundy.
Zmienił przesłonę na szesnaście. Powtórzył cały proces. Przeniósł
statyw i aparat na środek strumienia. Ustawił, woda zmyła z nóżek muł.
Powtórzył zdjęcia. Załadował nowy kodachrome. Zmienił obiektyw.
Założył szerokokątny, a stupięciomilimetrowy wepchnął do kieszeni.
Przesunął się w górę strumienia, bliżej mostu. Ustawienie, sprawdzenie
światła, trzy zdjęcia i na wszelki wypadek jeszcze trzy.
Przekręcił aparat o dziewięćdziesiąt stopni, żeby otrzymać inną
kompozycję. Kolejne zdjęcie. Te same ujęcia, metodycznie. Każdy jego
ruch był precyzyjny. Każdy czemuś służył, uwzględniał wszystkie
ewentualności, był wyćwiczony, efektywny i profesjonalny.
Biegiem na urwisko z całym wyposażeniem na plecach, w pogoni za
słońcem. Teraz ujęcia bardziej agresywne. Złapał drugi aparat z czulszym
filmem, z oboma aparatami zawieszonymi na szyi wspiął się na drzewo za
mostem. Zadrapał się korą w ramię.
- Cholera!
Nie przerwał wspinaczki. Teraz już był dość wysoko, spoglądał w
dół na most pod takim kątem, że strumień odbijał promienie słońca.
Zmierzył światło, nastawił obiektyw na dach mostu, potem na ocieniony
bok. Ustalił wskazania dla wody. Wybrał wartość pośrednią. Zrobił
dziewięć zdjęć, delikatnie położył aparat na kamizelce, którą umościł w
rozwidleniu gałęzi. Zamienił aparaty, wziął ten z czulszym filmem.
Dziewięć kolejnych zdjęć.
Zszedł z drzewa, zbiegł na brzeg strumienia. Ustawił trójnóg, zmienił
film, zrobił zdjęcia podobne jak wcześniej, ale z drugiej strony wody.
Wyciągnął trzeci aparat. Stary SP, z dalekomierzem. Teraz czas na
fotografię czarno-białą. Światło na moście zmieniało się z sekundy na
sekundę.
Po dwudziestu minutach, których intensywność potrafią zrozumieć
jedynie żołnierze, chirurdzy i fotograficy, Robert Kincaid wrzucił plecaki
do furgonetki i zawrócił na drodze, którą tu przyjechał. W piętnaście minut
dojedzie do mostu zwanego Górskim Grzbietem, na północny zachód od
miasta. Jeśli się pośpieszy, uda mu się zrobić jeszcze kilka zdjęć.
Ponad drogą unosił się kurz, koniec camela żarzył się lekko,
furgonetka podskakiwała na wybojach. Minął biały dom zwrócony
frontem na północ i skrzynkę na listy z nazwiskiem Richarda Johnsona.
Ani znaku od niej. A czegoś oczekiwał? Jest mężatką, radzi sobie nieźle.
Ty też radzisz sobie nieźle. Komu potrzebne takie komplikacje? Miły
wieczór, miła kolacja, miła kobieta. I niech tak pozostanie. Boże, ależ ona
jest cudowna, pomyślał. Ale było jeszcze coś, przez co nie potrafił
wyrzucić jej z pamięci.
Kiedy mijał jej dom, Franceska w stodole zajmowała się
codziennymi obowiązkami. Hałas inwentarza zagłuszał każdy dźwięk
dochodzący od drogi. A Robert Kincaid dążył ku górskiemu grzbietowi,
który był mostem, ścigał się z czasem, aby dogonić światło.
Zupełnie nieźle poszło mu w tym drugim miejscu. Most położony w
dolinie, w chwili gdy pojawił się fotografik, owinięty był jeszcze w mgłę.
Dzięki obiektywowi trzystumilimetrowemu Robert złapał wielkie słońce;
znalazło się w lewym górnym rogu zdjęcia, na którym widniała kręta biała
droga, zakończona drewnianą budowlą.
Nagle w jego polu widzenia znalazł się farmer z wozem ciągniętym
przez parę koni. Jeden z ostatnich, pomyślał Kincaid i uśmiechnął się. Znał
się na tym, co dobre, i już teraz widział, jak będzie wyglądać gotowe
zdjęcie. Przy pionowym ujęciu zostawił nieco jasnego miejsca na przyszły
tytuł.
Kiedy składał statyw o ósmej trzydzieści pięć, czuł się dobrze.
Poranne zdjęcia miały swoich zwolenników. Nieco sielankowe, wręcz
konserwatywne, ale miłe i jakoś krzepiące. To z farmerem i koniem mogło
nawet trafić na okładkę, dlatego właśnie zostawił miejsce u szczytu.
Redaktorzy lubili taką rozwagę świadczącą o profesjonalizmie. Dlatego
Robert Kincaid nigdy nie miał problemów ze zleceniami.
Zużył przynajmniej po kawałku każdego z siedmiu przygotowanych
filmów, po czym wyjął je ze wszystkich trzech aparatów i sięgnął do
niższej kieszonki z lewej strony kamizelki po następne.
- A niech to!
Pinezka ukłuła go w palec. Zapomniał ją wyrzucić, kiedy chował
papier znaleziony na Moście Rosemana. Prawdę mówiąc, całkiem
wyleciało mu z głowy, że wkładał tam papier. Teraz wyłowił go, rozwinął i
przeczytał: „Gdybyś miał ochotę na następną kolację w miejscu, gdzie
wiruje biała ćma, przyjdź wieczorem, kiedy już skończysz pracę.
Wszystko jedno o której”.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy wyobraził sobie, jak
Franceska Johnson, ściskając mocno w dłoni kartkę i pinezkę, jedzie
poprzez ciemność w stronę mostu.
Pięć minut później był już w mieście. Facet na stacji Texaco napełnił
mu bak i sprawdził olej („miałeś pan tyle, co nic”), a Kincaid tymczasem
skorzystał z płatnego telefonu. Wąska budka lepiła się od brudu. W
książce znalazł dwukrotnie nazwisko R. Johnson, ale tylko przy jednym
widniał miejscowy adres.
Wykręcił numer i czekał. Franceska karmiła właśnie psa na
werandzie, kiedy w kuchni rozległ się dzwonek. Dobiegła przy drugim
dzwonku.
- Johnson.
- Cześć, tu Robert Kincaid.
Znowu coś w niej drgnęło, zupełnie tak samo jak poprzedniego dnia.
Lekkie ukłucie gdzieś pod sercem, schodzące w dół, do żołądka.
- Dostałem twoją wiadomość. Przyjmuję zaproszenie, ale to może
okazać się dość późno. Pogoda dopisuje, więc mam zamiar zrobić zdjęcia -
poczekaj, sprawdzę, jak to się nazywa - a, Cedrowego Mostu... wieczorem.
Skończę pewnie po dziewiątej. Potem chciałbym się trochę odświeżyć.
Więc mogę nie zdążyć przed dziewiątą trzydzieści, a nawet dziesiątą. Czy
tak będzie dobrze?
Nie, wcale nie będzie dobrze. Nie chciała czekać tak długo, lecz
powiedziała tylko:
- Och, jasne. Najpierw skończ swoją robotę, to jest przecież
najważniejsze. Przygotuję coś, co można łatwo podgrzać.
Ale on wtedy właśnie dodał:
- Jeśli masz ochotę popatrzeć, jak robię zdjęcia, to przyjedź. Mnie to
nie przeszkadza. Wpadnę po ciebie, powiedzmy, około wpół do szóstej.
Umysł Franceski zmagał się z tą propozycją. Chciała z nim pojechać.
Ale co będzie, gdy ktoś ją zobaczy? Jak się wytłumaczy, jeśli Richard w
jakiś sposób się dowie?
Cedrowy Most usadowiony był o pięćdziesiąt jardów w górę
strumienia, równolegle do nowej drogi i cementowego mostu. Ona nie
będzie tam za bardzo na widoku. Czy aby na pewno? Mimo wszystko
decyzja nie zabrała jej więcej niż dwie sekundy.
- Tak, mam ochotę. Ale pojadę swoim pikapem i spotkamy się na
miejscu. O której?
- Około szóstej. A więc do zobaczenia.
Resztę dnia spędził w redakcji miejscowej gazety, przeglądając stare
roczniki. Miasto było całkiem do rzeczy, z ładnym placem centralnym,
gdzie Kincaid usiadł w cieniu w porze lunchu z niewielką torbą owoców i
kawałkiem chleba oraz kubkiem coli kupionym w kafejce po drugiej
stronie ulicy.
Kiedy wkroczył tam i poprosił o colę, ledwo minęło południe. Jak w
starym saloonie z Dzikiego Zachodu na jego widok rozmowy ucichły na
moment i utkwiły w nim wszystkie spojrzenia. Nienawidził tego, zbytnio
stawał się wtedy świadomy własnego ciała, ale zawsze tak było w małych
mieścinach. Ktoś nowy! Ktoś obcy! Kto to? Co on tutaj robi?
- Słyszałem, że to fotoreporter. Widziano go przy Górskim Grzbiecie
z samego rana, nosi ze sobą całą furę sprzętu.
- Na furgonetce ma wypisane, że mieszka w Waszyngtonie.
- Całe rano siedział w redakcji. Jim mówił, że przeglądał stare
numery szukając informacji na temat krytych mostów.
- A co niby chciał o nich wiedzieć?
- I kto by chciał oglądać ich zdjęcia? Przecież to rozwalające się
rudery.
- Ależ ma długie włosy. Wygląda jak jeden z tych bitlesów, czy jak
tam ich nazywają. Hipisi, nie? - przy stolikach podniósł się śmiech.
Kincaid wziął swoją colę i wyszedł. Idąc do drzwi wciąż czuł na
sobie ich spojrzenia. Może nie powinien był zapraszać Franceski? Ze
względu na nią, on nie musiał się nimi przejmować. Jeśli ktoś zobaczy ją
przy Cedrowym Moście, wieść dotrze do tej kawiarenki jeszcze przed
śniadaniem. Młody Fischer ze stacji Texaco usłyszy ją od któregoś z
kierowców i powtórzy następnemu. Taka sztafeta jest niczym błyskawica.
Nauczył się doceniać głuche telefony działające w małych miastach i
przekazujące najdrobniejsze nawet wiadomości. W Sudanie mogło sobie
umierać z głodu dwa miliony dzieci i to nikogo by nie wzruszyło. Ale żona
Richarda Johnsona widziana z długowłosym przybyszem stanowiłaby
prawdziwie smakowity kąsek! O czymś takim można by pogadać,
przeżuwać starannie, wyciskając smaczki do ostatka. Wieść, która pobudza
damsko-męską wyobraźnię plotkarzy. Najpikantniejsza plotka, jaka trafiła
im się tego roku.
Skończył jeść i poszedł do budki telefonicznej na parkingu przed
sądem. Wykręcił numer Franceski. Odezwała się, lekko zdyszana, po
trzecim dzwonku.
- Cześć, to znowu Robert Kincaid.
W jednej chwili poczuła ucisk w żołądku. Nie może przyjść, dzwoni,
żeby mi to powiedzieć.
- Powiem wprost. Jeśli wspólny spacer ze mną może oznaczać dla
ciebie kłopoty ze względu na ciekawość tutejszych mieszkańców, nie chcę,
żebyś czuła się zobowiązana mi towarzyszyć. To znaczy, ja wcale nie
dbam, co sobie o mnie tutaj pomyślą. Chcę tylko powiedzieć, że może to
był błąd zapraszać ciebie. Chociaż bardzo chciałbym spędzić to
popołudnie w twoim towarzystwie.
Od chwili gdy odłożyła słuchawkę po wcześniejszej rozmowie, te
same wątpliwości nie dawały jej spokoju. Ale podjęła decyzję.
- Nie, mam ochotę zobaczyć, jak pracujesz. Nie przejmuję się
plotkami. - Przejmowała się, ale coś kazało jej podjąć ryzyko. Niezależnie
od tego, ile przyjdzie jej za to zapłacić, pojedzie na Cedrowy Most.
- Świetnie. Tak tylko pomyślałem, że lepiej będzie, jak to sprawdzę.
Do zobaczenia.
O czwartej zajechał do hotelu. Przeprał parę rzeczy w umywalce,
włożył czystą koszulę, drugą wziął do samochodu, a do niej spodnie khaki
i brązowe sandały, które zdobył w 1962 roku w Indiach, gdzie robił
fotoreportaż o kolejce do Dardżeling. Kupił je w knajpie za dwie skrzynki
budweisera, po sześć butelek każda. Osiem takich samych butelek
ulokował teraz wokół paczki z filmami w chłodziarce, tyle dokładnie tam
pasowało.
Znowu było bardzo gorąco. Popołudniowe słońce kładło się na i tak
już rozgrzanych polach i budynkach, które pochłaniały kolejne porcje
żaru.
W kafejce panował mrok, a temperatura była do wytrzymania dzięki
otwartym frontowym drzwiom i wielkim wentylatorom pod sufitem i na
jednym stoliku przy wejściu. Wiatraki hałasowały nieznośnie. Hałas,
zapach stęchłego piwa i papierosów, dudnienie szafy grającej, widok na
wpół wrogich, zwróconych ku niemu twarzy - wszystko w jakiś sposób
wpływało na to, że robiło mu się jeszcze cieplej.
Słońce na zewnątrz nieomal parzyło, więc przywołał wspomnienie o
Las Cascadas, jodłach poruszanych wiatrem wiejącym w cieśninie San
Juan de Fuca w pobliżu Kydaka Point.
Lecz Franceska Johnson wyglądała, jakby słońce nie miało do niej
dostępu. Stała oparta o błotnik swego forda, którego zaparkowała tuż za
kępą drzew w pobliżu mostu. Miała na sobie te same dżinsy, które tak
dobrze ją opinały, sandały i biały bawełniany podkoszulek, znakomicie
podkreślający kształty. Pomachał do niej, podjeżdżając do jej pikapa.
- Cześć. Miło cię widzieć. Ależ gorąco - powiedział. Niewinna
rozmowa, przemykająca po powierzchni spraw. I znowu to stare uczucie
skrępowania, tylko dlatego, że był w towarzystwie kobiety, do której coś
czuł. Nigdy w takich wypadkach nie wiedział, o czym rozmawiać. Chociaż
miał dość silnie rozwinięte poczucie humoru, co prawda raczej
specyficzne, życie traktował poważnie. Jego matka zawsze powtarzała, że
już w wieku czterech lat był dorosły. W pracy mu to pomagało. Ale w
towarzystwie takich kobiet jak Franceska Johnson, nie bardzo.
- Chciałam zobaczyć, jak robisz zdjęcia.
- No cóż, zaraz się przekonasz, jakie to nudne. Przynajmniej
większość ludzi tak uważa. To zupełnie co innego niż słuchanie, gdy ktoś
ćwiczy na pianinie, ponieważ wtedy jakoś się współuczestniczy. W
fotografii pracę i jej produkt dzieli długi czas. Dzisiaj zajmuję się
wykonywaniem. Dopiero gdy zdjęcie zostanie gdzieś opublikowane,
gotowy produkt ujrzy światło dzienne. Tutaj zobaczysz tylko dużo
krzątaniny. Ale jesteś bardziej niż mile widziana. Prawdę mówiąc,
ogromnie się cieszę, że przyszłaś.
Uczepiła się tych ostatnich słów, nie musiał wcale ich mówić,
wystarczyłoby, że jest mile widziana. Naprawdę cieszył się jej obecnością,
to było widoczne.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytała, kiedy wciągał gumowce.
- Weź niebieski plecak. Ja zabiorę brązowy i statyw.
W ten sposób Franceska została asystentką fotografika. A Robert
mylił się. Było bardzo wiele do zobaczenia. Odbywał się bowiem swego
rodzaju pokaz, chociaż on sobie tego nie uświadamiał. Coś z tego
zauważyła już poprzedniego wieczoru, i właśnie to ją pociągało w
Kincaidzie. Zwinność, szybkie spojrzenia, napinające się mięśnie
przedramienia. A głównie sposób, w jaki się poruszał. W porównaniu z
nim mężczyźni, których znała, byli nieporadni.
A przy tym właściwie wcale się nie śpieszył. Miał w sobie zwinność
gazeli, choć jednocześnie czuło się potężną siłę. Może bardziej
pasowałoby porównanie do lamparta niż do gazeli. Tak. Lampart. On nie
był łupem. Wręcz przeciwnie, co do tego nie miała wątpliwości.
- Francesko, podaj mi, proszę, aparat na niebieskim pasku.
Otworzyła plecak, ręce trochę jej się trzęsły, kiedy sięgała po
kosztowny sprzęt, który on traktował tak obojętnie. Wyjęła to, o co prosił.
Na chromowanej płytce widniał napis Nikon oraz litera F u góry po lewej
stronie.
Robert klęczał na północny wschód od mostu, za obniżonym
statywem. Wyciągnął lewą rękę, nie odrywając wzroku od wizjera. Podała
mu aparat i zatrzymała wzrok na jego dłoni zaciskającej się na obiektywie.
Manipulował przy wtyczce na końcu sznura, który zauważyła
poprzedniego dnia zwisający z kieszeni jego kamizelki. Szczęknęła
migawka. Odciągnął spust i nacisnął znowu.
Sięgnął pod podstawę statywu i odkręcił aparat, aby zastąpić go tym,
który mu podała. Kiedy przymocowywał ten nowy, odwrócił głowę w jej
stronę i uśmiechnął się.
- Dzięki, jesteś pierwszej klasy asystentką. - Odrobinę
poczerwieniała.
Boże, co to było, co w nim siedziało! Był jak stworzenie z gwiazd,
które przyleciało na ogonie komety, żeby wylądować na końcu ścieżki
prowadzącej do jej domu. Dlaczego po prostu nie odpowiedziałam
„dziękuję”, zastanawiała się teraz. Czuję się przy nim jakaś nieporadna,
chociaż nie ma to żadnego związku z tym, co on robi. To moja wina, nie
jego. Po prostu nie przywykłam przebywać z ludźmi, których umysły
pracują tak szybko.
Przedostał się przez strumień na drugą stronę, a potem wdrapał na
drugi brzeg. Ona przeszła mostem i stanęła za nim, ciągle z niebieskim
plecakiem w ręce. Czuła się szczęśliwa, dziwnie szczęśliwa. Sposób, w
jaki pracował, wyzwalał jakąś energię, odczuwalną siłę. On nie
dostosowywał się do natury, ale zmieniał ją delikatnie, urabiał ją do swojej
wizji. Miała pasować do obrazu, jaki zawładnął jego umysłem.
Narzucał swoją wolę, walcząc ze zmieniającym się światłem za
pomocą różnych obiektywów, filmów i od czasu do czasu filtrów. I nie
była to tylko defensywa, wyraźnie górował dzięki swym umiejętnościom i
inteligencji. Farmerzy też wygrywają z ziemią, używając chemii i
traktorów. Ale Robert Kincaid tak delikatnie zmieniał naturę, że gdy
odchodził, wszystko zostawało takie samo, jakie było przedtem.
Patrzyła na dżinsy, pod którymi grały naprężone mięśnie, kiedy
przyklękał. Na wypłowiałą, płócienną koszulę przyklejoną do pleców i
siwe włosy spadające na jej kołnierz. Na to, jak przysiadał, gdy stawiał
sprzęt - i po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna zrobiło jej się gorąco
od samego patrzenia na mężczyznę. Podniosła wzrok na wieczorne niebo i
odetchnęła głęboko, przysłuchując się cichym przekleństwom, którymi
obrzucał jakiś utrapiony filtr nie dający się odkręcić od obiektywu.
Z powrotem przeszedł przez strumień w swych gumowych butach.
Franceska znikła pod zadaszeniem mostu i kiedy wyszła po drugiej
stronie, Robert już tam stał, mierząc do niej z aparatu. Nacisnął,
szczęknęła migawka, a potem - gdy szła ku niemu mostem - nacisnął spust
jeszcze raz i jeszcze raz. Uśmiechem starała się pokryć zawstydzenie.
- Nie martw się. - Odpowiedział jej uśmiechem. - Nie wykorzystam
tego nigdzie bez twojego pozwolenia. Tutaj już skończyłem. Pojadę chyba
na chwilę do motelu i opłuczę się trochę przed wizytą u ciebie.
- Jak chcesz. Chociaż u mnie też znalazłby się ręcznik, prysznic i
pompa, czy co tam jest ci potrzebne - powiedziała cicho, poważnie.
- Dobrze. Jedź przodem. Załaduję sprzęt do Harry’ego - tak
nazywam samochód - i zaraz się zjawię.
Wycofała forda Richarda spod kępy drzew na główną drogę, skręciła
w prawo i pojechała ku Winterset, a potem skrótem na południowy zachód
do domu. Poprzez gęsty kurz nie mogła zobaczyć, czy ktoś za nią jedzie,
chociaż raz, kiedy brała zakręt, wydawało jej się, że dostrzega dobrą milę
za sobą światła furgonetki Roberta - którą nazywał Harrym - skaczącej po
wybojach.
To musiał być on, ponieważ jak tylko wjechała na podwórko,
usłyszała jego samochód. Jack szczeknął na powitanie, ale już po chwili
leżał na werandzie, jakby pomrukując do siebie: Ten sam facet co wczoraj,
wydaje się w porządku. Kincaid zatrzymał się na chwilę, aby porozmawiać
z psem.
Franceska stanęła w drzwiach na werandę.
- Prysznic?
- Byłoby wspaniale.
Zaprowadziła go do łazienki na górę. Zmusiła Richarda, żeby ją
zbudował, kiedy dzieci podrosły. To było jedno z niewielu żądań, z
których nie ustąpiła. Lubiła długie gorące kąpiele wieczorami i nie miała
zamiaru pozwolić nastolatkom przeszkadzać sobie w takich chwilach
prywatności. Richard używał drugiej łazienki. Przyznawał, że czuje się
nieswojo wśród damskich drobiazgów.
- Za dużo tego. - To były jego słowa.
Do łazienki można się było dostać tylko przez sypialnię. Otworzyła
drzwi i wyjęła z szafki pod umywalką cały stos ręczników.
- Wybierz sobie, które tylko zechcesz - uśmiechnęła się, zagryzając
lekko dolną wargę.
- Czy mógłbym wziąć trochę szamponu? Zostawiłem swój w hotelu.
- Oczywiście. Bierz, który ci najbardziej odpowiada. - Pokazała trzy
butelki na brzegu wanny, wszystkie napoczęte.
- Dzięki. - Rozłożył świeże ubranie na łóżku. Franceska zauważyła
szorty khaki, białą koszulę i sandały. Nikt z miejscowych nie nosił nigdy
sandałów. Niektórzy mężczyźni zaczęli wkładać krótkie spodnie na
wypady do klubu golfowego, ale nie farmerzy. Jednak sandałów nie
zakładał nikt i nigdy.
Zeszła na dół i usłyszała szum wody z prysznica. Teraz jest nagi,
pomyślała i poczuła dziwną sensację w podbrzuszu.
Wcześniej tego dnia, tuż po jego telefonie, pojechała aż do odległego
o czterdzieści mil Des Moines, do sklepu z alkoholem. Nie znała się na
trunkach, więc zapytała sprzedawcę o dobre wino. Wiedział niewiele
więcej od niej, to znaczy tyle, co nic. Przenosiła wzrok od jednej nalepki
na drugą i nagle natrafiła na nazwę „Valpolicella”. Przypomniała ją sobie z
bardzo dawnych czasów. Wytrawne, włoskie czerwone wino. Kupiła dwie
butelki i jeszcze jedną brandy. Czuła się jak osoba światowa, co było
podniecające.
Następnie poszła do centrum w poszukiwaniu nowej letniej sukienki.
Znalazła jedną, bladoróżową, z ramiączkami. Miała dekolt z tyłu i jeszcze
większy z przodu, dość odważnie odsłaniający biust, a talię ściągniętą
wąską szarfą. Do tego dokupiła białe sandałki z misternej plecionki, na
płaskim obcasie. Bardzo drogie.
Po południu przygotowała nadziewaną paprykę; do farszu dała
brązowy ryż, ser, posiekaną pietruszkę i przecier pomidorowy. Na drugie
danie miała być sałatka ze szpinaku, do niej pieczywo pełnoziarniste i
wreszcie suflet jabłkowy na deser. Wszystko, poza sufletem, powędrowało
do lodówki.
Pośpiesznie skróciła sukienkę, żeby nie zakrywała kolan. Jakiś czas
temu przeczytała w „Rejestrze”, piśmie wydawanym w Des Moines, że
taka właśnie długość obowiązywała w tym sezonie. Zawsze traktowała
modę i wszystko z nią związane jako coś w rodzaju dziwactwa, śmieszyło
ją, że ludzie niby stado owiec podążają za paroma europejskimi
projektantami. Ale w takiej długości było jej dobrze.
Z winem wiązał się pewien problem. Jej sąsiedzi trzymali je zwykle
w lodówkach, ale we Włoszech nigdy się tego nie robiło. Było jednak za
gorąco, żeby postawić butelki po prostu na stole. Nagle przypomniała
sobie letni domek. Panował w nim zawsze przyjemny chłód, więc tam
właśnie zaniosła wino.
Na górze woda przestała płynąć, w momencie kiedy rozległ się
dzwonek telefonu. To był Richard, dzwonił z Illinois.
- Wszystko w porządku?
- Tak.
- Wół Carolyn będzie oceniany w środę. Ale chcemy jeszcze coś
obejrzeć następnego dnia. Wrócimy do domu w piątek wieczorem.
- Bawcie się dobrze i jedź uważnie w powrotnej drodze.
- Frannie, czy na pewno wszystko jest w porządku? Masz jakiś
zmieniony głos.
- To przez tę straszną duchotę. Muszę wziąć kąpiel.
- OK, powiedz ode mnie „cześć” Jackowi.
- Jasne - zerknęła na psa rozciągniętego na cementowej posadzce
werandy.
Robert Kincaid zszedł po schodach na dół do kuchni. Biała koszula z
kołnierzykiem na guziczki, rękawy podwinięte powyżej łokci, szorty,
brązowe sandały, srebrna bransoletka, dwa górne guziki koszuli odpięte,
srebrny łańcuszek. Włosy jeszcze wilgotne, uczesane starannie, z
przedziałkiem pośrodku. Zachwyciła się sandałami.
- Zabiorę moje polowe ciuchy do samochodu i przyniosę sprzęt,
jemu też należy się lekkie czyszczenie.
- Dobrze. A ja tymczasem wskoczę do wanny.
- Chcesz się napić piwa w kąpieli?
- Jeśli masz za dużo.
Przyniósł z samochodu chłodziarkę, wyjął dla Franceski piwo i
otworzył je, ona w tym czasie znalazła dwie duże szklanki, które mogły
zastąpić kufle. Kiedy wrócił do furgonetki po aparaty, poszła ze swoim
piwem na górę. Zauważyła, że umył po sobie wannę, mogła więc od razu
przygotować dla siebie dużą ciepłą kąpiel. Kiedy mydliła się i goliła nogi,
szklanka stała na podłodze obok. On był tu zaledwie kilka minut
wcześniej, leżała w tym samym miejscu, gdzie woda spływała z jego ciała,
myśl ta wydała jej się bardzo erotyczna. Właściwie wszystko, co wiązało
się z Robertem Kincaidem, zaczynało jej się wydawać erotyczne.
Coś tak prostego, jak zimna szklanka z piwem w kąpieli, stało się
symbolem elegancji. Dlaczego ona i Richard nie żyli w taki sposób?
Niewątpliwie trochę z przyzwyczajenia, siłą bezwładu. Wszystkie
małżeństwa i w ogóle wszystkie związki międzyludzkie podlegają temu
prawu. Jak się człowiek przyzwyczai, wszystko można przewidzieć, a to
też ma swoje zalety.
No i jeszcze było gospodarstwo. Niby inwalida wymagający stałej
opieki, nawet jeśli dzięki modernizacji nie trzeba było poświęcać mu tyle
pracy, co niegdyś.
Lecz tutaj chodziło o coś jeszcze. Przyzwyczajenie
przyzwyczajeniem, a strach przed zmianami to zupełnie inna sprawa.
Richard bał się zmian, jakichkolwiek zmian w ich małżeństwie. Nie
zgadzał się nawet na rozmowy. Szczególnie o seksie. Erotyzm był, w
pewien sposób, niebezpieczny, jego zdaniem nieprzyzwoitością było nawet
myśleć o nim.
I nie był w tym odosobniony. Gdzie znajdowała się bariera swobody?
Nie na ich farmie, ale w całej tej wiejskiej społeczności. Może zresztą
także i w miejskiej społeczności. Dlaczego wznoszono mury i bariery
wzbraniające mężczyźnie i kobiecie naturalnych zachowań? Dlaczego
odrzucano intymność, skreślano erotyzm?
W kobiecych pismach porusza się takie tematy. I kobiety zaczynają
oczekiwać więcej, nie chcąc pogodzić się z wyznaczonym miejscem w
organizacji świata. Mężczyźni tacy jak Richard - Franceska przypuszczała,
że odnosi się to do większości mężczyzn - czują się zagrożeni tymi
oczekiwaniami. W jakiś sposób kobiety chcą, by mężczyzna był
jednocześnie poetą i agresywnym kochankiem.
Kobiety nie widzą w tym sprzeczności. Mężczyźni, tak. Kawalerskie
przyjęcia, sale bilardowe i atmosfera męskiej szatni, gdzie na poezję i w
ogóle delikatność nie ma miejsca, utrwaliły pewne cechy charakteru jako
męskie. A zatem jeśli erotyzm jest produktem subtelności, można nawet
powiedzieć, że formą sztuki, tak przynajmniej postrzegała to Franceska, na
niego również nie było miejsca w męskim życiu. Więc taniec konwencji,
który trzyma obie płcie z daleka od siebie, trwa nadal, a kobiety w
Madison County nocami wzdychają i odwracają twarze do ściany.
Robert Kincaid w jakiś sposób to rozumiał. Była tego pewna.
Kiedy owinięta w ręcznik weszła do sypialni, zauważyła, że jest
nieco po dziesiątej. Wciąż było gorąco, ale kąpiel ją ochłodziła. Wyjęła z
szafy nową sukienkę.
Rozpuściła długie czarne włosy i spięła je srebrną klamrą. Do tego
srebrne kolczyki, duże koła, i luźna, srebrna bransoletka, którą także
kupiła rano w Des Moines.
Znowu perfumy „Pieśń Wiatru”. Trochę szminki na wydatnych
kościach policzkowych, latynoska twarz, róż jeszcze bledszy niż róż
sukienki. Opalenizna, zdobyta dzięki pracy na dworze w szortach i górze
od kostiumu, podkreślała efekt całości. Szczupłe nogi też wyglądały jak
należy.
Obróciła się najpierw w jedną, potem w drugą stronę, przeglądając
się w lustrze nad stolikiem. Ładniej nie będę już wyglądała, pomyślała. A
potem, zadowolona z siebie, dodała półgłosem:
- Ale i tak jest całkiem nieźle.
Kiedy weszła do kuchni, Robert Kincaid pił drugie piwo i
przepakowywał aparaty. Spojrzał na nią.
- Jezu - westchnął cicho. Wszystkie uczucia, poszukiwania i
przemyślenia, całe życie wypełnione uczuciami, poszukiwaniami i
przemyśleniami skupiło się w tym właśnie momencie. Gdyż zakochał się
we Francesce Johnson, żonie farmera z Madison County w Iowie,
pochodzącej z Neapolu.
- To znaczy... - głos miał trochę drżący, trochę ochrypły - jeśli
wybaczysz moją śmiałość, powiem, że wyglądasz olśniewająco. Do
zawrotu głowy. Jakbym dostał pałką w łeb. Mówię zupełnie poważnie.
Jesteś prawdziwą elegantką, Francesko, w najczystszym znaczeniu tego
słowa.
Widziała, że jego podziw jest szczery. Rozkoszowała się nim,
zanurzyła się w nim, pozwoliła, by wirował wokół niej i wnikał we
wszystkie pory skóry jak delikatny olejek, wcierany dłońmi jakiegoś
bóstwa, które odeszło od niej całe lata temu, a teraz powróciło.
I ona w tej samej chwili zakochała się w Robercie Kincaidzie,
fotoreporterze z Bellingham w stanie Waszyngton, który jeździł starą
furgonetką o imieniu Harry.
Zatańczyć znowu
Tego wtorkowego wieczoru w sierpniu 1965 roku Robert Kincaid nie
odrywał wzroku od Franceski Johnson. Ona również patrzyła na niego.
Oddzieleni od siebie o dobre trzy metry, czuli się nierozerwalnie złączeni.
Zadzwonił telefon. Wciąż patrząc na fotografika, nie poruszyła się
ani na pierwszy sygnał, ani na drugi. Podczas długiej ciszy po drugim, a
przed trzecim dzwonkiem, wziął głęboki oddech i poszukał wzrokiem
plecaka z aparatami.
Dopiero wtedy była w stanie przejść przez kuchnię do telefonu
wiszącego na ścianie za jego krzesłem.
- Johnson, słucham... Cześć, Margo. Tak, wszystko w porządku.
Czwartek wieczór? - Zastanowiła się szybko: powiedział, że będzie tu
przez tydzień, przyjechał wczoraj, a dziś jest dopiero wtorek. Kłamstwo
przyszło jej łatwo.
Stała w drzwiach na werandę, ze słuchawką w lewej dłoni. Siedział
odwrócony do niej plecami, tak że mogła go dotknąć. Wyciągnęła przed
siebie prawą rękę i oparła się na jego ramieniu, tak jak to nieraz robią
kobiety w towarzystwie mężczyzn, na których im zależy. W ciągu
dwudziestu czterech godzin zaczęło jej zależeć na Robercie Kincaidzie.
- Och, Margo, już mam inne plany. Wybieram się na zakupy do Des
Moines. Teraz kiedy Richard wyjechał z dzieciakami, mogę wreszcie
zrobić tyle rzeczy, które ciągle odkładałam na później.
Jej dłoń leżała spokojnie na ramieniu mężczyzny. Czuła mięsień
biegnący od karku wzdłuż ramienia, tuż nad obojczykiem. Spoglądała z
góry na jego srebrne włosy, starannie rozdzielone i opadające na
kołnierzyk. Margo nie przestawała mówić. Franceska bez zapału
odpowiadała:
- Tak, Richard dopiero co dzwonił... Nie, rozstrzygnięcie konkursu
nastąpi dopiero jutro. Richard powiedział, że zjawi się w domu nie
wcześniej niż w piątek wieczorem. Chcą coś jeszcze zobaczyć w czwartek.
To długa droga, szczególnie kiedy się ciągnie przyczepę ze zwierzętami...
Nie, treningi piłkarskie zaczynają się dopiero w przyszłym tygodniu.
Mhm. Przynajmniej tak powiedział Michael.
Czuła przez materiał koszuli ciepło jego ciała. Wpływało w jej dłoń,
sunęło w górę przez ramię i ogarniało ją całą, bez żadnego wysiłku - i bez
żadnej kontroli - z jej strony. Nie poruszał się, nie chciał, by jakiś hałas
zaniepokoił Margo. Franceska to rozumiała.
- A, tak, jakiś mężczyzna pytał o drogę. - Zgodnie z jej
przewidywaniami Flyod Clark udał się prosto do domu i opowiedział
żonie, że widział na podwórku Johnsonów zieloną furgonetkę.
- Fotograf? Coś podobnego! Nie zwróciłam uwagi. Całkiem
możliwe. - Teraz już kłamstwo przychodziło jej bez najmniejszego trudu.
- Szukał Mostu Rosemana... Zgadza się? Fotografuje stare mosty?
No cóż, to całkiem nieszkodliwe.
- Hipis? - Franceska zachichotała widząc, jak Kincaid powoli
potakuje. - Nie jestem nawet pewna, jak oni wyglądają. Ten facet był
bardzo grzeczny. Został tylko minutę albo dwie, a potem pojechał... Nie
wiem, czy we Włoszech są hipisi, Margo. Nie byłam tam od ośmiu lat.
Poza tym, jak już ci powiedziałam, nawet gdybym zobaczyła hipisa,
pewnie bym go nie rozpoznała.
Margo mówiła o wolnej miłości, komunach i narkotykach. Gdzieś o
tym czytała.
- Posłuchaj, kiedy zadzwoniłaś, właśnie szłam się kąpać, więc lepiej
już skończmy, zanim woda całkiem mi ostygnie... Zadzwonię niedługo, pa.
Z niechęcią zdjęła dłoń z jego ramienia, ale nie miała już powodu, by
się opierać. Więc podeszła do radia nad zlewem i włączyła je. Znalazła na
skali stację, która nadawała muzykę jakiegoś zespołu country, i przestała
kręcić gałką.
- Mandarynka - powiedział.
- Słucham?
- To tytuł tej piosenki: „Mandarynka”. O pewnej kobiecie z
Argentyny. - Znowu rozmowa o niczym. Rozmowa dla rozmowy. Próba
zyskania na czasie, żeby zrozumieć to wszystko, co się dzieje. Gdzieś w
głębi siebie usłyszał, jakby cicho zamknęły się drzwi za dwojgiem ludzi
siedzących w kuchni w Iowie.
Uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Jesteś głodny? Kolacja gotowa.
- To był długi, dobry dzień. Nie miałbym nic przeciwko jeszcze
jednemu piwu, zanim zaczniemy jeść. Napijesz się ze mną?
- Chętnie.
Otworzył dwie butelki i postawił jedną po jej stronie stołu. Odwlekał
nieuniknione, szukał punktu podparcia, który umykał mu coraz bardziej.
Franceskę cieszyło to, jak wyglądała i jak się czuła. Kobieco.
Właśnie tak. Lekko i ciepło, i kobieco. Siedziała przy kuchennym stole ze
skrzyżowanymi nogami, sukienka podsunęła się wysoko nad prawe
kolano. Kincaid pochylony nad chłodziarką, wyciągnął budweisera.
Franceska była zadowolona, że mógł widzieć jej nogi.
Widział ją całą. Powinien był odejść stąd wcześniej, nawet jeszcze
teraz mógłby to zrobić. Rozsądek nakazywał mu: „Odejdź, Kincaid, wróć
na szlak. Zrób zdjęcia mostów, pojedź do Indii. Po drodze zatrzymaj się w
Bangkoku u córki handlarza jedwabiem, która poznała wszystkie sekrety
ekstazy istniejące od zarania świata. Pływaj z nią nago w jeziorkach i
nasłuchuj jej krzyków, gdy już zanurzysz się w nią w porze zmierzchu.
Uciekaj - ponaglał go głos - zanim to, co się tutaj dzieje, stanie się
silniejsze od ciebie.
Ale powolne uliczne tango już brało go w swoje władanie dźwiękami
akordeonu dochodzącymi nie wiadomo skąd. Muzyka niosła ze sobą
obietnicę czegoś nieuchronnego, przełamywała jego opory, aż stało się
jasne, że nie ma innej drogi poza tą ku Francesce Johnson.
- Jeśli masz ochotę, możemy zatańczyć. Przy tej muzyce nogi same
zaczynają chodzić - powiedział w ten swój poważny, nieśmiały sposób.
Potem szybko uprzedził jej sprzeciw:
- Nie jestem najlepszym tancerzem, ale tutaj, w kuchni, jakoś sobie
poradzę.
Jack poskrobał łapą w drzwi na znak, że chce wejść do środka. Może
sobie zostać na dworze. Franceska lekko poczerwieniała.
- Dobrze. Ja też nie tańczę za wiele... teraz. Kiedy byłam młodą
dziewczyną we Włoszech, to tak, ale tutaj się tańczy tylko w wieczór
noworoczny, no i przy specjalnych okazjach.
Uśmiechnął się, postawił piwo na blacie. Podniosła się i podeszli ku
sobie.
Wyciągnął lewą rękę i ujął jej prawą dłoń. Ona stała oparta o zlew,
tuż obok niego. Patrzyła za okno, gdy jego wąskie palce znalazły się na jej
ręce. Powietrze było zupełnie nieruchome. Niedługo czas żniw.
- Jeszcze minutkę. - Niechętnie wysunęła dłoń spod jego ręki i
otworzyła szufladę. Wyjęła z niej dwie białe świece, które kupiła rano w
Des Moines razem z małymi mosiężnymi świecznikami. Postawiła je na
stole.
Obszedł blat naokoło, umocował świece i zapalił je dokładnie w
chwili, kiedy zgasiła górne światło. Teraz za oknami było już całkiem
ciemno, tylko dwa płomyczki paliły się równo, prawie bez drgnienia, w tę
bezwietrzną noc. Kuchnia nigdy nie wyglądała tak ładnie.
Znowu rozległy się dźwięki muzyki. Szczęśliwie dla nich była to
powolna wersja „Jesiennych liści”.
Czuła się skrępowana. On również. Ale ujął jej rękę, objął ramieniem
w pasie, a kiedy przysunęła się bliżej, skrępowanie znikło. Przesunął rękę
na plecy Franceski i przyciągnął ją do siebie.
Czuła jego zapach - czysty, mydlany i ciepły. Dobry zapach
cywilizowanego mężczyzny, który jednak w jakiejś części pozostał
pierwotny.
- Ładne perfumy - powiedział.
- Dziękuję.
Tańczyli powoli, prawie w miejscu. Jego nogi były tuż przy jej
nogach i od czasu do czasu ich ciała się dotykały.
Muzyka umilkła, lecz on trzymał wciąż Franceskę wpół, pomrukując
dalej tę samą melodię i tak zostali, aż zaczęła się następna. Poprowadził ją
do tańca jakby bezwiednie. Za oknami świerszcz zawodził o
nadchodzącym wrześniu.
Przez cienką bawełnianą koszulę czuła mięśnie męskiego ramienia.
Był bardziej rzeczywisty niż wszystko, co wokół niej kiedykolwiek
istniało. Pochylił się lekko i przytulił policzek do jej policzka.
W ciągu tych dwu dni, które razem spędzili, raz powiedział o sobie,
że jest ostatnim kowbojem. Siedzieli na trawie koło pompy na podwórku.
Nie zrozumiała, więc zapytała, co ma na myśli.
- Są mężczyźni nie na dzisiejsze czasy - powiedział. - Tacy, co już
wychodzą z użycia. Świat staje się poukładany, dla mnie i dla paru innych
stanowczo za bardzo poukładany. Wszystko na swoim miejscu i miejsce na
wszystko. No cóż, i mój sprzęt fotograficzny jest na pewno dobrze
poukładany, zgoda, ale nie mówię o rzeczach. Reguły, regulaminy, prawa i
konwenanse. Hierarchia władzy, zasięg kontroli, dalekosiężne plany i
budżety. Siła zespołów. Świat pogniecionych garniturów i identyfikatorów.
Ludzie różnią się między sobą. Niektórzy poradzą sobie zupełnie
dobrze w świecie, który nadchodzi. Niektórzy, może jest nas tylko garstka,
nie. Wystarczy popatrzeć na komputery i roboty, wszystko, co one
zwiastują. Mówiąc po staremu, jest wiele rzeczy, które potrafimy robić,
nadawaliśmy się, gdyż nikt, żadna maszyna nie mogła nas wyręczyć.
Biegaliśmy szybko, byliśmy krzepcy, agresywni i odważni. Zachęcano nas
do tego. Potrafiliśmy daleko rzucać oszczepem i bić się na pięści.
Ale w końcu właśnie komputery i roboty będą wszystkim kierować.
Mężczyznom pozostanie obsługa maszyn, co nie wymaga ani odwagi, ani
siły. Prawdę mówiąc, mężczyźni przestali już być użyteczni. Wystarczą
banki spermy, aby gatunek nie zanikł, a te już przecież działają. Większość
mężczyzn kiepsko sobie radzi w łóżku, tak przynajmniej twierdzą kobiety,
więc jeśli zastąpi się seks nauką, nie będzie nad czym ronić łez.
Zrezygnowaliśmy ze swobody, sami się zorganizowaliśmy,
okiełznaliśmy własne emocje. Liczy się skuteczność i efektywność, i różne
inne sztuczki intelektualne. A gdy nie ma swobody, kowboje znikają razem
z górskimi lwami i szarymi wilkami. Dla wędrowców zostaje za mało
miejsca.
Jestem jednym z ostatnich kowbojów. Moja praca daje mi trochę
swobody. Tyle, ile można mieć w dzisiejszych czasach. Za bardzo mnie to
nie martwi. Może czasem mam chandrę. Ale to się stanie. Twierdzę, że
podstawową przyczyną wszystkich kłopotów na tej planecie są męskie
hormony. Jednak pokonać wrogie plemię lub obcego wojownika to co
innego, niż posiadać głowice nuklearne. To zupełnie inna śpiewka. A
jeszcze inna, zniszczyć naturę, tak jak to obecnie robimy. Rachel Carson
ma rację. Podobnie John Muir i Aldo Leopold.* [*przyp.: Rachel Carson
(1907-1964) - amerykańska pisarka, biolog John Muir (1838-1914) -
amerykański biolog naturalista, walczył o leśne rezerwaty, Aldo Leopold
(1886-1948) - obrońca dzikich terenów i twórca towarzystwa, którego
celem była obrona naturalnej przyrody.]
Przekleństwem dzisiejszych czasów jest przewaga męskich
hormonów tam, gdzie mogą wyrządzić jedynie krzywdę. Jeśli nawet nie
mówimy o wojnach między narodami lub o działaniach przeciwnych
naturze, nadal istnieje agresja, która trzyma nas na dystans jednych od
drugich, i to jest problem, z którym powinniśmy coś zrobić. Musimy jakoś
wysublimować męskie hormony albo przynajmniej zacząć je kontrolować.
Pewnie już czas odłożyć zabawki i dorosnąć. Do diabła, wiem,
zgadzam się. Ja tylko staram się robić dobre zdjęcia i przeżyć swoje dni,
zanim się okaże, że całkowicie wyszedłem z użycia albo że zrobiłem coś
bardzo szkodliwego.
Jeszcze wiele lat potem zastanawiała się nad tymi słowami. W jakiś
sposób wydawały jej się słuszne, ale tylko z pozoru. Bo w nim było coś,
co zaprzeczało jego słowom. Nosił w sobie agresję, ale chyba był także
zdolny ją kontrolować, włączać i wyłączać, zgodnie z własną wolą. I
właśnie to ją wprawiało w zakłopotanie i jednocześnie pociągało -
niesamowita intensywność, ale kontrolowana, obliczona. Intensywność
strzały, która niesie ze sobą ciepło i ani odrobiny zła.
Tego wtorkowego wieczoru, tańcząc w kuchni, stopniowo i
bezwiednie przysuwali się coraz bliżej i bliżej ku sobie. Franceska z
twarzą przy jego policzku pomyślała, że przez lekką sukienkę i koszulę na
pewno czuł jej piersi. Nie myliła się.
Tak dobrze było mieć go tuż przy sobie. Chciała, żeby trwało to
wiecznie. Więcej starych piosenek, więcej tańców, więcej przytulonego do
niej ciała. Znowu stała się kobietą. Znowu istniało miejsce, gdzie mogła
zatańczyć. Powoli, ale nieubłaganie dążyła tam, gdzie nie dotarła nigdy
wcześniej.
Nadal panowała duchota. Gdzieś na południowym zachodzie
mignęła błyskawica. Ćmy przywarły do siatki w oknie, urzeczone
płomieniem.
Był coraz bardziej zakochany we Francesce, a ona w nim. Odsunęła
policzek i spojrzała na niego ciemnymi oczami. Pocałował ją, oddała mu
pocałunek, i nie potrafili go już przerwać.
Przestali udawać, że tańczą. Objęła jego szyję rękami. On jedną ręką
przyciągał ją do siebie, a drugą głaskał szyję, policzek, włosy. Thomas
Wolfe mówił o „zjawie dawnych zapałów”. Ten duch pobudzał teraz
Franceskę. Ich oboje.
Siedząc przy oknie w swe sześćdziesiąte siódme urodziny Franceska
wpatrywała się w krople deszczu i przypominała sobie tamte chwile.
Poszła ze swoją brandy do kuchni i chwilę tam stała, patrząc dokładnie w
miejsce, gdzie stali wtedy oboje. Jak zwykle ogarnęły ją uczucia, których
nie zniszczył czas. Tak silne mimo upływu lat, że tylko raz w roku
pozwalała sobie na rozpamiętywanie każdego szczegółu tamtego
wieczoru, w obawie że nie wytrzyma ciężaru emocji.
Wstrzemięźliwość w ożywianiu przeszłości to była sprawa
przetrwania. Chociaż ostatnimi laty wspomnienia napływały coraz
częściej. Nie potrafiła już bronić im dostępu do siebie. Obrazy były
wyraźne, jakby to wszystko działo się znów na jawie. A przychodziły z tak
odległej w czasie przestrzeni! Dzieliły ją od pamiętnych wydarzeń
dwadzieścia dwa lata. Lecz powoli właśnie tamte chwile stawały się realną
teraźniejszością i jedynie dla nich warto było żyć.
Wiedziała, że ma już sześćdziesiąt siedem lat i akceptowała to, ale
nie potrafiła myśleć o Robercie Kincaidzie jako o
siedemdziesięciopięciolatku. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego, a nawet
wyobrazić, że sobie wyobraża. Był tutaj z nią, w tej właśnie kuchni,
ubrany w białą koszulę, z siwymi włosami, w szortach khaki, brązowych
sandałach, ze srebrną bransoletką i srebrnym łańcuszkiem na szyi. Był
tutaj i obejmował ją ramionami.
Wreszcie odsunęła się od niego, oderwała od tego miejsca, które już
na zawsze miało pozostać ich miejscem, ujęła go za ręką i poprowadziła w
stronę schodów, na górę, mijając pokój Carolyn i pokój Michaela, aż do
swojej sypialni. Zapaliła małą lampkę przy łóżku.
Teraz, po tylu latach, Franceska ze szklanką brandy w ręku powoli
szła po schodach, niosąc w sobie wspomnienie Roberta idącego razem z
nią, najpierw w górę, a potem korytarzem do pokoju.
Te obrazy były mocno odbite w jej umyśle, niby niezwykłej ostrości
fotografia. Scena jakby ze snu. Opadające ubrania, a potem dwa nagie
ciała na łóżku. Pamiętała, jak zawisł tuż nad nią, a potem opuścił się
powoli, przesuwając się po jej brzuchu i piersiach. Robił tak raz po raz,
niby zwierzę podczas godów. Ocierał się o nią, całował jej usta i uszy i
lizał po karku; tak mógłby się zachowywać lampart w trawach sawanny.
Był zwierzęciem. Pełnym wdzięku, twardym samcem, który nie
robiąc nic, by ją zdominować, zdominował ją całkowicie. Niczego bardziej
nie pragnęła w tej właśnie chwili.
Jednak owo przeżycie wykraczało znacznie poza ramy fizyczności,
chociaż i fakt, że po raz pierwszy od długiego czasu kochała się bez
niechęci, miał znaczenie. Kochanie się z nim - teraz, po dwudziestu latach
wspominania, myśl ta stała się wręcz banalna - było przeżyciem
duchowym. Niezwykłym.
W pewnej chwili w miłosnym uniesieniu udało jej się wyrazić
wszystko w jednym zdaniu:
- Robercie, jesteś tak potężny, że aż ogarnia mnie przerażenie -
wyszeptała.
Był krzepki fizycznie, ale robił użytek ze swej siły z rozwagą.
Posiadał jednak jeszcze inny rodzaj mocy.
Seks stał się tylko jednym ze sposobów jej wyrażenia. Cały czas,
który spędziła razem z Robertem, w jakiś sposób przygotował ją na to, że
fizyczny kontakt sprawi jej przyjemność, że załamie się wieczna rutyna
zachowań. Ale nie spodziewała się aż takiej intensywności doznań.
Jakby nie tylko jej ciało brał w posiadanie. I to przerażało.
Początkowo była całkowicie pewna, że cokolwiek zrobią razem z
Robertem Kincaidem, jakaś jej część pozostanie na uboczu, część, która
należy do rodziny i życia w Madison County.
Ale on zagarnął wszystko, właściwie bez żadnego wysiłku. Powinna
wiedzieć, że tak się stanie, już kiedy pierwszy raz go zobaczyła, jak
wysiada z furgonetki i pyta ją o drogę. Już wtedy wyglądał jej na szamana,
powinna była zaufać instynktowi.
Kochali się tak przez godzinę albo i dłużej, a potem on odsuwał się
powoli na bok i cały czas patrząc na nią zapalał dla siebie i dla niej
papierosa. Albo po prostu leżał obok, cały czas gładząc ją jedną ręką.
Potem nagle znowu był w niej, szeptał do ucha słodkie słowa, przerywane
pocałunkami. Obejmując ramieniem przyciskał ją do siebie i sam
przyciskał się do niej.
A we Francesce zaczęła zachodzić jakaś zmiana. Godziła się, żeby ją
porywał w dziwne, nawiedzone miejsca, daleko od pnia darwinowskiej
logiki.
Kiedy wtulała twarz w szyję Roberta i przywierała do jego ciała,
czuła zapach rzek i lasów, słyszała parowozy, które wjeżdżały na dalekie
stacje, wypuszczając kłęby pary w zimowe niebo, widziała wędrowców w
czarnych opończach brnących wzdłuż zamarzniętych rzek i przez zalane
słońcem łąki. Lampart przemykał koło niej raz po raz jak wiatr po prerii, a
ona, kołysana tym wiatrem, unosiła się na nim niby dziewica w świątyni
rzucana ku słodko pachnącemu ogniowi ofiarnemu.
Szeptała cicho i bez tchu:
- Robercie... Robercie... zatracam się w tobie.
Ona, której seks przestał sprawiać przyjemność już całe lata temu,
teraz rozkoszowała się nim dzięki komuś, kto był na wpół człowiekiem, na
wpół obcym stworzeniem. Zdumiewał ją, jak również zdumiewała ją jego
siła, a on jej mówił, że rozkosz umysłu może przewyższać każdy inny
rodzaj przyjemności.
Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Wiedziała tylko, że zaciągał coś
w rodzaju pętli, która oplatała ich tak ściśle, że gdyby nie jednoczesne
ogromne poczucie swobody, zaczęłaby się dusić.
Im dalej w noc, tym głębiej wciągał ich wir uczuć. Robert Kincaid
przestał posługiwać się logiką, stał się tylko tą częścią siebie, którą
interesował wyłącznie kształt, dźwięk i cień.
Ruszył ścieżką prowadzącą w przeszłość, drogę oświetlało mu
słońce, topiło szron na trawie i rozświetlało czerwone liście jesieni.
Słyszał własne słowa szeptane do Franceski, jakby wypowiadał je
ktoś inny. Fragment wiersza Rilkego „wokół starożytnej wieży... którą
okrążałem od tysięcy lat”. Wersy pieśni Navajo na cześć słońca. Przekładał
na słowa wizje, jakie przywodziła mu na myśl - karmazynowy od
niesionego piasku wiatr i brązowe pelikany płynące na plecach delfinów
wzdłuż północnych brzegów Afryki.
Dźwięki, ciche, nic nie znaczące dźwięki, wychodziły z jej ust, kiedy
wyginała się ku niemu. Ale dla niego był to zrozumiały język. I z tą
kobietą pod sobą, głęboko w niej, zespolony z jej ciałem, Robert Kincaid
zakończył wreszcie swoje długie szukanie.
W końcu poznał znaczenie wszystkich tych drobnych śladów na
opuszczonych plażach, po których kiedykolwiek spacerował, wszystkie
sekretne transporty statków, którymi nigdy nie pływał, wszystkie
zasłonięte twarze, które patrzyły na niego, gdy przemykał po wieczornych
ulicach miast. I niby wielki myśliwy z dawnych dni, który przewędrował
wiele mil, a teraz widzi światło domowego ogniska, przestał czuć się
samotny. Nareszcie. Nareszcie. Tak daleko musiał iść... tak daleko. Leżał
na niej, zjednoczony z nią doskonale w swej miłości. Nareszcie.
Tuż przed świtem podniósł się lekko i powiedział, patrząc jej prosto
w oczy:
- Dlatego właśnie jestem tu i teraz, Francesko. Nie po to, żeby
wędrować czy robić zdjęcia, tylko aby kochać ciebie. Teraz już wiem.
Spadałem z wysoka, z obrzeża jakiegoś wielkiego miejsca, odległego
gdzieś w czasie, spadałem dużo dłużej, niż trwało moje życie. I przez te
wszystkie lata dążyłem ku tobie.
Kiedy zeszli na dół, radio wciąż grało. Wstawał dzień, ale słońce
przykrywała gęsta chmura.
- Francesko, chcę cię prosić o przysługę. - Z uśmiechem patrzył, jak
się kręciła, szykując kawę.
- Tak? - spojrzała na niego. O Boże, jak ja go kocham, pomyślała z
drżeniem; wciąż go pragnęła, z każdą chwilą coraz bardziej.
- Włóż dżinsy i koszulkę, którą miałaś na sobie wczoraj. I sandały.
Nic więcej. Chciałbym ci zrobić zdjęcie właśnie dzisiejszego ranka.
Fotografię, która będzie tylko dla ciebie i dla mnie.
Wchodząc na górę, czuła, jak drżą pod nią kolana, zmęczone
obejmowaniem go przez całą noc. Ubrała się i wyszła z nim na pastwisko.
Tam właśnie zrobił zdjęcie, które oglądała co roku.
Droga i wędrowiec
Robert Kincaid przez następne kilka dni zrezygnował ze zdjęć. A
Franceska Johnson zrezygnowała z zajęć na farmie, poza najbardziej
koniecznymi. Cały czas spędzali razem, rozmawiali albo kochali się.
Udało jej się dwukrotnie namówić go, żeby zagrał dla niej na gitarze i
zaśpiewał. Miał całkiem miły głos, ale był wyraźnie speszony, powiedział,
że była jego pierwszą słuchaczką. Kiedy to usłyszała, uśmiechnęła się i
pocałowała go, a potem oddała się marzeniom, które niosła pieśń o
statkach wielorybniczych i pustynnych wiatrach.
Pojechała z nim Harrym na lotnisko w Des Moines, skąd Robert
wysłał filmy do Nowego Jorku. Zawsze kilka pierwszych rolek
ekspediował od razu, żeby redaktorzy wiedzieli, co robi, a technicy
sprawdzili, czy aparat funkcjonuje prawidłowo.
Potem zabrał ją na lunch do eleganckiej restauracji, gdzie przez cały
czas trzymał ją za rękę i patrzył na nią tym swoim przenikliwym
spojrzeniem. Zerkający w ich stronę kelner uśmiechnął się, mając
nadzieję, że sam któregoś dnia poczuje to samo, co oni.
Rozmyślała nad tym wszystkim, co od niego usłyszała. Przeczuwał
zmierzch epoki kowbojów, do których zaliczał samego siebie. Zaczęła
pojmować, o co mu chodziło, gdy mówił, że na nim obumrze pewna gałąź
ewolucji i że ta droga się zamyka. Raz, kiedy rozmawiali o tym, co
nazywał „sprawami ostatecznymi”, wyszeptał: „Już nigdy więcej. Już
nigdy, nigdy i nigdy”. Poza sobą widział pustkę na tej gałęzi. Jego gatunek
był na wymarciu.
W czwartkowy wieczór długo rozmawiali. Już od jakiegoś czasu
wiedzieli, że czeka ich ta rozmowa. Oboje starali się jej uniknąć.
- Co zrobimy? - zapytał.
Milczała. Miotały nią sprzeczne uczucia.
- Nie wiem - powiedziała wreszcie cicho, - Posłuchaj, jeśli chcesz,
zostanę tutaj albo w mieście czy gdziekolwiek. Kiedy wróci twoja rodzina,
po prostu porozmawiam z twoim mężem i wytłumaczę mu, co się stało.
Nie będzie mi łatwo, ale to zrobię.
Potrząsnęła głową.
- Richard nigdy się z tym nie pogodzi, on po prostu nie myśli w taki
sposób. Nie rozumie magii ani namiętności, ani żadnej z tych spraw, o
których rozmawialiśmy i których doświadczaliśmy. Nigdy ich nie zaznał.
To wcale nie oznacza, że jest kimś gorszym. Po prostu czuje i myśli
zupełnie inaczej. Nie umiałby poradzić sobie z czymś takim.
- Czy w takim razie pozwolimy temu ulecieć? - Nie uśmiechał się.
- Tego też nie wiem. Robercie, w jakiś dziwny sposób zawładnąłeś
mną całkowicie. Nie chciałam należeć do nikogo, nie potrzebowałam tego,
ale choć nie miałeś takich intencji, stało się. Teraz już nie siedzę na trawie
obok ciebie. Masz mnie w sobie, jako dobrowolnego więźnia.
- Nie jestem pewien, czy jesteś we mnie lub ja w tobie, ani czy
istotnie cię posiadam. Przynajmniej wcale nie chcę cię mieć na własność.
Wydaje mi się raczej, że oboje istniejemy wewnątrz innej istoty, którą
wspólnie stworzyliśmy.
- Właściwie nie jesteśmy wewnątrz niej. My oboje tworzymy tę
istotę. Straciliśmy siebie i powstała inna jedność, której byt wynika z
zespolenia nas dwojga. Boże, pokochaliśmy się. Tak głęboko, tak
całkowicie, jak to tylko możliwe.
- Wyjedź ze mną, Francesko. Będziemy razem podróżować. To żaden
problem. Będziemy się kochać na piasku pustyni i pić brandy na
balkonach w Mombasie, przyglądając się żaglówkom śmigającym na fali o
pierwszym brzasku. Pokażę ci Kraj Lwa i stare francuskie miasto nad
Zatoką Bengalską, zaprowadzę cię do wspaniałej restauracji na dachu
zabytkowego domu. Będziemy patrzeć na pociągi gnające przez górskie
przełęcze i odwiedzać małe gospody na zboczach Pirenejów, prowadzone
przez Basków. A potem pojedziemy do rezerwatu tygrysów na południu
Indii, gdzie znam takie specjalne miejsce na wyspie pośrodku wielkiego
jeziora. A jeśli nie lubisz podróżować, mogę gdziekolwiek rozłożyć swój
kramik.
- Robercie, kiedy kochaliśmy się ostatniej nocy, powiedziałeś coś,
czego nie mogę zapomnieć. Szeptałam ci o twojej sile - i, na Boga,
naprawdę ją masz - a ty odparłeś wtedy: „Jestem drogą i wędrowcem i
każdym żaglem na morzu”. Miałeś rację. Ponieważ masz w sobie drogę.
Nie, nawet więcej, w jakiś sposób - nie umiem tego wytłumaczyć - sam
jesteś drogą. Żyjesz na pograniczu, gdzie iluzja spotyka się z
rzeczywistością, na drodze, która jest tobą.
Jesteś plecakami i furgonetką o imieniu Harry i odrzutowcem do
Azji. I chcę, żebyś taki właśnie był. Jeśli twoja gałąź ewolucji, tak jak
twierdzisz, obumiera, pragnę, żebyś był najwspanialszym jej
zakończeniem. Nie jestem pewna, czy mógłbyś tego dokonać ze mną u
boku. Musisz wiedzieć, że kocham cię za bardzo, by powstrzymać choć na
chwilę. Ponieważ to oznaczałoby zabić dzikie, wspaniałe zwierzę, które
jest w tobie, a wtedy umarłaby cała twoja moc.
Chciał coś powiedzieć, ale Franceska powstrzymała go.
- Robercie, posłuchaj mnie. Jeśli mnie obejmiesz, poprowadzisz do
swojego samochodu i zmusisz do wyjazdu, nie sprzeciwię się ani słowem.
Wystarczy, że mi to powiesz. Ale nie sądzę, byś to zrobił. Jesteś na to zbyt
wrażliwy, zbyt świadomy moich uczuć. A ja czuję, że odpowiadam za to,
co się dzieje w moim domu.
Wiem, moje życie tutaj jest nudne. Brak w nim romansu, erotyki,
tańca przy świecach i cudownego mężczyzny, który wie, jak kochać
kobietę. A najbardziej brakuje w nim ciebie. A jednak istnieje ta cholerna
odpowiedzialność. Za męża i za dzieci. Samo moje odejście, brak mojej
fizycznej obecności, może być zbyt trudne dla Richarda. Może go
zniszczyć.
A co więcej, i to jest chyba jeszcze gorsze, musiałby spędzić resztę
życia pomiędzy ludźmi szepczącymi za jego plecami: „Patrzcie, to Richard
Johnson. Kilka lat temu jego gorąca włoska żonka zwiała z jakimś
długowłosym fotoreporterem”. Richard bardzo by cierpiał. Dzieci też do
końca spędzonych tutaj dni słyszałyby śmiechy za plecami. Dla nich
również byłoby to bolesne. I znienawidziłyby mnie.
Więc choć tak bardzo cię pożądam i pragnę być z tobą, a nawet być
częścią ciebie, nie potrafię odwrócić się plecami do obowiązków. Jeśli
zmusisz mnie fizycznie czy psychicznie, żebym z tobą odeszła, nie zdołam
walczyć. Nie miałabym sił pokonać własnych uczuć do ciebie. Wbrew
temu, co powiedziałam, poszłabym za tobą, ponieważ właśnie tego pragnę.
Ale proszę, nie zmuszaj mnie. Nie każ mi zapominać o
odpowiedzialności. Nie mogłabym tego zrobić i żyć spokojnie dalej. Jeśli
odejdę teraz z tobą, przestanę być kobietą, którą pokochałeś.
Robert Kincaid milczał. Rozumiał wszystko, co powiedziała o
drodze i odpowiedzialności, i o tym, jak poczucie winy by ją odmieniło.
Wiedział, że właściwie miała rację. Patrząc w okno, walczył z samym sobą
i próbował zrozumieć jej uczucia. Franceska rozpłakała się.
Potem przez długi czas siedzieli, obejmując się.
- Chcę coś ci wyznać - wyszeptał. - Nigdy już tego nie powiem ani
tobie, ani nikomu innemu i proszę, żebyś to zapamiętała: w świecie
dwuznaczności taka pewność uczuć przychodzi tylko raz. Nie powtórzy
się, choćbyś żyła nie wiem jak długo.
Tej nocy, czwartkowej nocy, kochali się znowu, a potem leżeli do
samego świtu, tuląc się i szepcząc słowa miłości. Wreszcie Franceska
usnęła. Obudziła się, gdy słońce stało wysoko i było już bardzo gorąco.
Usłyszawszy trzaśniecie drzwi Harry’ego, zerwała się i narzuciła na siebie
jakieś ubranie.
Kiedy zeszła na dół, Robert siedział przy stole, paląc papierosa. Na
kuchence pyrkała kawa. Przywitał Franceskę uśmiechem. Przeszła przez
kuchnię i wtuliła twarz w jego szyję, zanurzyła dłonie we włosach, a
potem oplotła go rękami w pasie. Obrócił ją, posadził sobie na kolanach i
przytulił. Siedzieli tak przez jakiś czas w uścisku.
Wreszcie podniósł się. Miał na sobie stare dżinsy z pomarańczowymi
szelkami na czystej koszuli. Jego buty były starannie zasznurowane, a
szwajcarski scyzoryk tkwił przy pasku. Na oparciu krzesła wisiała
kamizelka, z kieszonki wystawał jakiś przewód. Kowboj szykował się do
drogi.
- Lepiej już sobie pójdę.
Skinęła głową i rozpłakała się. W jego oczach także widziała łzy,
choć próbował się uśmiechnąć.
- Czy mogę do ciebie od czasu do czasu napisać? Chciałbym ci
wysłać zdjęcie czy dwa.
- Możesz - odpowiedziała Franceska, wycierając oczy ściereczką
wiszącą na drzwiach kredensu. - Jeśli nie będzie się to zdarzać zbyt często,
jakoś się wytłumaczę, dlaczego dostaję przesyłki od fotografa-hipisa.
- Masz na pewno mój waszyngtoński adres i telefon? - upewniał się.
Skinęła głową.
- Gdyby mnie nie było, możesz dzwonić do biura „National
Geographic”. Zapiszę ci numer. - Zanotował go na kartce w notesie,
wyrwał ją i wręczył Francesce.
- Zresztą numer biura zawsze możesz znaleźć. Pytaj o redakcję.
Zazwyczaj wiedzą, gdzie mnie szukać. Francesko, gdybyś się chciała ze
mną zobaczyć, nie wahaj się. Dzwoń na erkę, wtedy twój rachunek nie
będzie obciążony. Gdziekolwiek będę, zjawię się u ciebie w ciągu kilku
dni. Zastanów się nad tym, co powiedziałem. Mogę przyjechać, wszystko
załatwić i zabrać cię ze sobą na północ.
Franceska milczała. Wiedziała, że tak właśnie mogłoby się stać. Bez
trudu wszystko by załatwił. Choć Richard był młodszy od niego o pięć lat,
nie dorównywał ani fizycznie, ani umysłowo Robertowi Kincaidowi.
Włożył kamizelkę. Czuła, jak wszystkie rozsądne, poukładane myśli
gdzieś czmychają. Coś w niej krzyczało: „Nie odchodź, Robercie”.
Wziął ją za rękę i wyszli na werandę. Ruszyli w stronę furgonetki.
Otworzył drzwi po stronie kierowcy, oparł stopę na progu, potem cofnął
się i tulił Franceskę przez kilka minut. Żadne z nich nic nie mówiło, po
prostu stali, zapamiętując uczucia, które przekazywali i odbierali. Żeby
stały się nie do zmazania.
Wreszcie puścił ją i wsiadł do furgonetki. Po policzkach płynęły mu
łzy. Powoli zamknął drzwi, zawiasy skrzypnęły. Harry, jak zwykle, nie
miał ochoty zastartować. Robert naciskał nogą na pedał gazu i w końcu
stary silnik zaczął pracować równo.
Spojrzał przed siebie i nagle uśmiechnął się.
- Sama rozumiesz, droga już mnie wzywa. W przyszłym miesiącu
będę na południu Indii. Chcesz, żebym ci przysłał kartkę?
Nie mogła wykrztusić ani słowa, tylko pokręciła przecząco głową.
To byłoby zbyt wiele dla Richarda. Wiedziała, że Robert zrozumie.
Wycofywał samochód, żwir skrzypiał, kurczaki umykały spod kół.
Jack zagonił jednego szczekaniem do szopy na narzędzia.
Robert Kincaid pomachał do Franceski przez otwarte okno.
Zobaczyła refleks słońca na srebrnej bransoletce. Dwa odpięte górne
guziki koszuli.
Skręcił z podjazdu na drogę. Franceska wycierała oczy, starając się
coś zobaczyć, ale przeszkadzały jej małe tęcze w pryzmatach łez. Tak
samo jak pierwszego wieczoru, kiedy się spotkali, podbiegła do podjazdu i
wpatrywała się w odjeżdżający samochód, który podskakiwał na
wybojach. A Robert obserwował w lusterku jej coraz mniejszą postać.
Zatrzymał samochód, który rozgrzewał się na słońcu. Żadne z nich
dwojga nie poruszyło się. Już wcześniej powiedzieli sobie do widzenia. Po
prostu patrzyli na siebie - żona farmera z Iowy i mężczyzna, ostatni z
pewnej gałęzi ewolucji. Ostatni kowboj. Stał tak dobre pół minuty, przed
jego wzrokiem fotografa nie umknął żaden szczegół. To były obrazy dla
niego, pozostaną z nim na zawsze.
Wrzucił bieg i skręcił w drogę do Winterset. Po jego twarzy znowu
płynęły łzy. Zanim drzewa wyłaniające się na północno-zachodnim skraju
farmy przesłoniły mu widok, odwrócił się na chwilę. Zobaczył Franceskę
siedzącą po turecku w miejscu, gdzie droga skręcała w podjazd, z głową
wspartą na dłoniach.
***
Richard wrócił z dziećmi tuż przed zmrokiem. Przywieźli ze sobą
mnóstwo opowieści i nagrodę, którą zdobył wół, zanim oddano go na rzeź.
Carolyn natychmiast uczepiła się telefonu. Michael pojechał pikapem do
miasta, żeby robić to, co zazwyczaj siedemnastoletni chłopcy robią w
piątkowe wieczory - włóczyć się po skwerze, rozmawiać i zaczepiać
dziewczyny. Richard włączył telewizor, oznajmiając Francesce, że chleb z
masłem i klonowym syropem, który właśnie pochłaniał, jest po prostu
palce lizać.
Usiadła na bujającej ławce na werandzie od frontu. Richard dołączył
do niej około dziesiątej, po zakończeniu programu.
Przeciągnął się.
- Dobrze być znowu w domu - powiedział. Potem spojrzał na żonę. -
Frannie, wszystko w porządku? Wyglądasz na zmęczoną albo rozmarzoną
czy coś w tym rodzaju.
- Wszystko w porządku, Richardzie. Cieszę się, że wróciłeś cały i
zdrów.
- No, zbieram się. To był długi tydzień, jestem wykończony. Idziesz
spać, Frannie?
- Jeszcze nie. Taki miły wieczór, myślę, że chwilę posiedzę. - Padała
z nóg, ale jednocześnie bała się, że Richardowi może przyjść chętka na
seks. Tej nocy nie potrafiła nawet wyobrazić sobie, że mogłaby pójść z
nim do łóżka.
Słyszała, jak kręci się po sypialni. Kołysała się na ławce, odpychając
bosymi stopami od podłogi, zza domu dolatywała muzyka z radia Carolyn.
Przez następne parę dni unikała miasteczka, świadoma, że Robert
Kincaid znajduje się gdzieś niedaleko. Uczciwie mówiąc, bała się, że gdy
go zobaczy, nic jej już nie powstrzyma. Mogła podbiec do niego i
powiedzieć:
- Teraz. Musimy odjechać teraz.
Oparła się pokusie spotkania z nim przy Cedrowym Moście. Teraz
takie spotkanie byłoby bardzo ryzykowne.
We wtorek musiała się jednak wybrać po zakupy. Richard pojechał
razem z nią, bo potrzebne mu były jakieś części do kombajnu. Dzień był
zimny jak na sierpień, padał deszcz i wszystko spowijała lekka mgła.
Richard szybko załatwił swoje sprawy, a potem poszedł do kawiarni
na kawę i męską pogawędkę, a Franceska jeszcze robiła zakupy. Czekał
już na nią pod sklepem, gdy wróciła ze sprawunkami. Wyskoczył z
furgonetki w swojej czapce baseballisty i pomógł zapakować bagaże do
forda. Na tylne siedzenie i przy nogach. Pomyślała o statywach i
plecakach.
- Muszę jeszcze wrócić do sklepu z częściami. Zapomniałem o jednej
rzeczy, która może mi być potrzebna.
Pojechali na północ drogą 169, która przechodziła w główną ulicę
Winterset. Za następną przecznicą na południe od stacji benzynowej
Texaco zobaczyła Harry’ego, który właśnie odjeżdżał od pomp i skręcał w
drogę przed nimi.
Znaleźli się tuż za starą furgonetką Kincaida. Z wysokiego siedzenia
w fordzie widziała czarny zwinięty brezent i gitarę w pokrowcu obok
zapasowego koła, leżącego płasko z tyłu. Tylna szyba była mokra od
deszczu, ale mogła dostrzec zarys głowy Roberta. Pochylił się, jakby
wyjmując coś ze schowka. Osiem dni temu przy tym pochyleniu jego
ramię musnęło jej nogę. Tydzień temu pojechała do Des Moines, żeby
kupić różową sukienkę.
- Ktoś z daleka - zauważył Richard. - Ze stanu Waszyngton. Chyba
kobieta za kierownicą, takie długie włosy. Chociaż to może być ten
fotoreporter, o którym mówili w kawiarni.
Jechali za Robertem Kincaidem jeszcze dobry kawałek, do miejsca,
gdzie 169. przecinała się z 92. prowadzącą ze wschodu na zachód. To było
trudne skrzyżowanie, bez świateł, za to z ciągłym ruchem ze wszystkich
kierunków, a przy deszczu i mgle bardziej niebezpieczne niż zwykle.
Stali tam jakieś dwadzieścia sekund. On z przodu, zaledwie
kilkanaście kroków od niej. Jeszcze mogła to zrobić. Wyskoczyć z forda,
dobiec do drzwiczek Harry’ego, usiąść między plecakami, chłodziarką i
statywem.
Robert Kincaid odjechał z jej życia w ostatni piątek. Cały czas
wiedziała, jak wiele dla niej znaczy, nie doceniała jednak swoich uczuć.
Dopiero w tej chwili zaczęło do niej docierać to, co on zrozumiał już
wcześniej.
Ale siedziała jak zaklęta w kamień, sparaliżowana poczuciem
odpowiedzialności, wpatrując się w tylną szybę uważniej niż kiedykolwiek
patrzyła na cokolwiek w swoim życiu. Lewy migacz furgonetki pokazał
kierunek, w jakim miała skręcić. Za chwilę odjedzie. Richard szukał
jakiejś stacji w radiu.
Franceska widziała wszystko jak na zwolnionym filmie, jakby umysł
płatał jej figle. Przyszła kolej na Roberta i... powoli... bardzo powoli...
wjechał Harrym na skrzyżowanie. Wyobraziła sobie, jak jego długie nogi
naciskają pedał sprzęgła i gazu, mięśnie na prawym ramieniu napinają się,
kiedy przesuwa gałkę dźwigni biegów. Skręcał w kierunku szosy, która
prowadziła do Council Bluffs i Black Hills... jakże wolno furgonetka
przejeżdżała przez skrzyżowanie, kierując się na północny zachód...
Łzy przesłaniały jej widok, ledwo mogła odczytać czerwone słowa
na boku samochodu: Kincaid - fotoreporter, Bellingham, Waszyngton.
Zauważyła, że odkręcił w dół szybę, żeby lepiej widzieć na zakręcie.
Wiatr rozwiewał mu włosy, kiedy przyśpieszył, kierując się na zachód.
O Chryste... Jezu Chryste Wszechmogący... nie! Coś w niej
krzyczało. Myliłam się, Robercie, nie powinnam tu zostawać, ale przecież
nie mogę odejść... Jeszcze raz ci to wytłumaczę... dlaczego nie mogę iść z
tobą... A ty jeszcze raz mi powiesz, dlaczego powinnam.
I usłyszała jego głos jakby nadlatujący od autostrady: „W świecie
dwuznaczności taka pewność uczuć przychodzi tylko raz. Nie powtórzy
się, choćbyś żyła nie wiem jak długo”.
Richard przejechał przez skrzyżowanie, kierując się na północ.
Musiała odwrócić się w jego stronę, żeby jeszcze raz spojrzeć poprzez
mgłę i deszcz na znikające w oddali światła Harry’ego. Stary chevrolet
wyglądał tak niepozornie na tle mijającej go ciężarówki; spod jej kół
fontanna wody oblewała ostatniego kowboja.
- Żegnaj, Robercie - wyszeptała w duchu i zaczęła płakać zupełnie
otwarcie.
Richard spojrzał na nią.
- Co się dzieje, Frannie? Czy mogłabyś mi z łaski swojej powiedzieć,
o co chodzi?
- Za chwilę się uspokoję, Richardzie. Za kilka minut wszystko będzie
jak należy.
Włączył wiadomości z giełdy trzody chlewnej, spojrzał na nią i
potrząsnął głową.
Popioły
W Madison County zapadła noc. Był rok 1987, sześćdziesiąte
siódme urodziny Franceski. Od dwóch godzin leżała w łóżku. Widziała,
czuła i słyszała wszystko, co zdarzyło się dwadzieścia dwa lata wcześniej.
Każdy okruch wspomnień obracała w pamięci po kilka razy. Obraz
czerwonych świateł, które znikały na drodze prowadzącej na zachód,
wstrząsnął nią silniej niż dwadzieścia lat temu. Dotknęła piersi i poczuła
mocne bicie własnego serca. Boże, tak bardzo go kochała. Już wtedy
kochała go bardziej, niż sądziła, że to w ogóle możliwe, a teraz kochała go
jeszcze mocniej. Zrobiłaby dla niego wszystko poza zniszczeniem swej
rodziny, i - być może - jego samego.
Zeszła na dół po schodach i usiadła przy starym stole. Oparła łokcie
na żółtym plastiku. Richard kupił nowy blat, uparł się, żeby to zrobić. Ale
ona poprosiła, żeby stary schować do szopy, i zanim go odstawiono,
owinęła go starannie w worek.
- Nie rozumiem, czemu jesteś tak przywiązana do tego starego stołu -
narzekał mąż, kiedy pomagał dźwigać ten ciężar. Po śmierci Richarda
Michael przyniósł stary blat z powrotem do domu, ale nigdy nie pytał,
dlaczego matka woli ten od nowszego. Tylko spojrzał na nią z
zaciekawieniem. Nic nie powiedziała.
Teraz siedziała przy tym stole. Potem podniosła się, podeszła do
kredensu i wyjęła dwie białe świece w małych mosiężnych lichtarzykach.
Zapaliła je, włączyła radio i powoli szukała na skali stacji nadającej
muzykę country.
Przez długi czas stała oparta o zlew, z głową uniesioną nieco w górę,
i mając przed oczami twarz kochanka szeptała:
- Pamiętam cię, Robercie Kincaid. Może miałeś wtedy rację. Może
byłeś tym ostatnim. Może kowboje już wymierają.
Do śmierci Richarda nigdy nie próbowała skontaktować się z
fotografikiem, chociaż nie było dnia, żeby o tym nie myślała. Była pewna,
że gdy tylko usłyszy jego głos, pójdzie za nim. Była także pewna, że
gdyby napisała do niego, on by po nią przyjechał. Wystarczyło zrobić
jeden mały kroczek. On również, od kiedy przysłał jej paczkę ze zdjęciami
i maszynopis, nie odezwał się więcej. Wiedziała, że rozumie i jej uczucia, i
problemy, które mógł na nią sprowadzić.
Zaprenumerowała „National Geographic” we wrześniu 1965 roku.
Artykuł o krytych mostach ukazał się kilkanaście miesięcy później i
znalazło się w nim zdjęcie Mostu Rosemana o ciepłym brzasku tego ranka,
kiedy Robert znalazł wiadomość od niej. Na okładce pisma widniało
zdjęcie Górskiego Grzbietu. Robert był również autorem tekstu.
Na odwrocie pisma prezentowano niekiedy autorów i fotografików,
zdarzało się również, że zamieszczano ich zdjęcia. Kilka razy pojawiła się
tam podobizna Kincaida. Te same srebrne włosy, bransoletka, spłowiałe
dżinsy lub spodnie khaki, aparat przewieszony przez ramię. W Kalahari,
na murach Jaipur w Indii, w kanoe na jednej z gwatemalskich rzek, w
północnej Kanadzie. Droga i kowboj.
Wycinała zdjęcia i trzymała je w kopercie razem z egzemplarzem, w
którym zamieszczono artykuł o mostach, dwiema fotografiami i jego
listem. Schowała kopertę w szufladzie pod bielizną, w miejscu, do którego
Richard nigdy nie zaglądał. I obserwując tak Roberta przez lata, jakby z
odległości, widziała, że się starzeje.
Uśmiech był wciąż ten sam, a nawet ciało pozostało szczupłe i
dobrze umięśnione. Ale zauważała też zmarszczki wokół oczu, lekkie
pochylenie ramion, coraz bardziej obwisłe policzki. Widziała. Przyglądała
się temu ciału uważniej, niż czemukolwiek w życiu, uważniej niż
własnemu ciału. Świadomość, że przybywa mu lat, wyzwalała w niej
jeszcze większą tęsknotę. Podejrzewała - nie, była pewna - że pozostał
samotny. Nie myliła się.
W kręgu światła świec rozłożyła zdjęcia. Patrzył na nią z wielu
różnych miejsc świata. Jej wzrok spoczął wreszcie na szczególnym zdjęciu
zamieszczonym w egzemplarzu z 1967 roku. Stał nad rzeką we
wschodniej Afryce, twarzą do aparatu, pochylony, jakby właśnie miał coś
fotografować.
Kiedy pierwszy raz zobaczyła to zdjęcie, całe lata temu, dostrzegła,
że na srebrnym łańcuszku, który zawsze nosił na szyi, wisi medalion.
Michael nie mieszkał już wtedy z nimi, wyjechał na studia. Ledwie
Richard i Carolyn poszli do łóżek, Franceska znalazła w pokoju syna szkło
powiększające, którego używał kiedyś, gdy jako chłopiec pasjonował się
zbieraniem znaczków. Obejrzała zdjęcie pod lupą. „O Boże” - szepnęła.
Na medalionie widniało jej imię. Była to niewielka niedyskrecja, od razu
mu ją wybaczyła z uśmiechem. Potem już na wszystkich fotografiach
widziała ten sam medalion.
Po 1975 roku jego zdjęcia przestały się pojawiać. Nazwisko także
znikło ze spisu treści. Szukała w każdym kolejnym numerze, lecz na
próżno. Tego roku powinien skończyć sześćdziesiąt dwa lata.
Richard zmarł w 1979 roku. Po pogrzebie i wyjeździe dzieci do ich
własnych domów, powróciła myśl, by zadzwonić do Roberta Kincaida.
Miał sześćdziesiąt sześć lat, ona pięćdziesiąt dziewięć. Zostało im jeszcze
trochę czasu, chociaż stracili czternaście lat. Zastanawiała się przez
tydzień. Wreszcie wyjęła list, gdzie w nagłówku był numer telefonu i
wykręciła go.
Gdy rozległ się sygnał, jej serce o mało nie stanęło. Ktoś podniósł
słuchawkę i Franceska już miała rzucić swoją na widełki, kiedy odezwał
się kobiecy głos:
- McGregor, ubezpieczenia.
Osunęła się na krzesło, ale udało jej się zapytać sekretarkę, czy
zadzwoniła pod dobry numer. Okazało się, że tak. Franceska podziękowała
i rozłączyła się.
Następnie spróbowała uzyskać informację w biurze numerów w
Bellingham w stanie Waszyngton. Nie mieli takiego nazwiska w spisie.
Spróbowała w Seattle. Nic. Połączyła się z urzędem pocztowym najpierw
w Bellingham i potem w Seattle. Poprosiła o sprawdzenie książek
adresowych. Tam również go nie znaleźli. Wtedy zrozumiała, że mógł być
gdziekolwiek, nawet w najbardziej odległym zakątku świata.
Przypomniała sobie o „National Geographic”. Powiedział, że tam
zawsze można go szukać. Recepcjonistka była bardzo grzeczna, lecz
pracowała od niedawna i musiała znaleźć kogoś, kto by mógł udzielić
Francesce odpowiedzi. Połączenie trzykrotnie przerywano zanim udało jej
się porozmawiać z redaktorem zatrudnionym w piśmie od dwudziestu lat.
Zapytała go o Roberta Kincaida.
Oczywiście, że go pamiętał.
- Usiłuje go pani zlokalizować, tak? Był z niego kawał piekielnego
fotografa, jeśli wybaczy pani to słowo. Kłótliwy, chociaż nigdy nikomu nie
dokuczał. Uparty. Chodziło mu o sztukę dla sztuki, a to nie każdemu tutaj
pasowało. Nasi szefowie wolą śliczne obrazki, zgrabne zdjątka, ale nic
szalonego.
Zawsze mówiliśmy, że Kincaid jest jakiś dziwny. Poza pracą nie
utrzymywał z nami żadnych kontaktów towarzyskich. Ale to prawdziwy
zawodowiec. Można go było wysłać wszędzie i nieodmiennie przysłał to,
co trzeba, chociaż prawie nigdy nie zgadzał się z decyzjami naszych
szefów. A wracając do tematu, muszę pani powiedzieć, że przez cały czas,
kiedy rozmawiamy, sprawdzam papiery. Odszedł z pisma w 1975 roku.
Adres i numer telefonu, który ja tutaj mam... - powtórzył informacje, które
Franceska już znała. Po tej rozmowie zaprzestała poszukiwań, głównie
dlatego, że bała się tego, co może odkryć.
Żyła z dnia na dzień, tylko coraz więcej rozmyślała o Robercie
Kincaidzie. Wciąż jeszcze prowadziła samochód, więc kilka razy do roku
jeździła do Des Moines na lunch w tej samej restauracji, do której ją
kiedyś zabrał. Podczas jednej z takich wypraw kupiła zeszyt w skórzanej
oprawie. Na białych kartkach zaczęła spisywać równym, starannym
pismem swą przygodę miłosną i wszystkie swoje przemyślenia na ten
temat. Dopiero gdy zapisała trzy zeszyty, uznała zadanie za zakończone.
W Winterset działo się coraz lepiej. Powstał dość aktywny klub
popierania sztuki, którego członkami były głównie kobiety, od kilku lat
toczyły się rozmowy na temat odrestaurowania starych mostów. Kilka
młodych, interesujących rodzin zbudowało sobie domy na wzgórzu.
Zwyczaje się rozluźniły, ktoś o długich włosach nie przyciągał już
zgorszonych spojrzeń, chociaż nadal trudno było natknąć się na
mężczyznę w sandałach, a poeci zdarzali się jeszcze rzadziej.
Mimo to wyłączyła się prawie zupełnie z miejscowej społeczności,
zaprzyjaźniona tylko z kilkoma kobietami. Ludzie to zauważyli. Nie uszło
również ich uwagi, że często widuje się ją na Moście Rosemana albo
Cedrowym. Na starość człowiek dziwaczeje, orzekli zadowoleni, że
znaleźli wyjaśnienie.
Drugiego lutego 1982 roku na dróżkę prowadzącą do jej domu
wtoczyła się pocztowa ciężarówka. Franceska nie przypominała sobie, by
cokolwiek zamawiała. Zdziwiona podpisała kwit odbioru, spoglądając na
wyraźnie napisany własny adres. Nadawcą była firma prawnicza w Seattle.
Paczka była bardzo starannie zapakowana w kilka papierów.
Franceska położyła ją na kuchennym stole i uważnie rozpakowała. W
kartonie wypełnionym kulkami styropianu znajdowały się trzy pudełka.
Do pierwszego przymocowano niewielką miękką paczuszkę. Do drugiego
pudełka przyklejono urzędową kopertę z adresem zwrotnym prawniczej
firmy. To po nią sięgnęła najpierw. Rozrywała papier drżącymi rękami.
25 styczeń, 1982
Pani Franceska Johnson
RR2
Winterset, IA 50273
Szanowna Pani Johnson,
Reprezentujemy niejakiego Roberta L. Kincaida, który odszedł od
nas na zawsze...
List wypadł z rąk Franceski na blat stołu. Na dworze wiatr niósł
przez pola gęste płaty śniegu. Wpatrywała się, jak przelatywały nad
ścierniskiem, niosąc ze sobą źdźbła, które nie mogły się przedrzeć przez
ogrodzenie i osiadały na nim. Przeczytała jeszcze raz:
Reprezentujemy niejakiego Roberta L. Kincaida, który odszedł od
nas na zawsze...
- Och, Robercie... nie - szepnęła i ukryła twarz w dłoniach.
Udało jej się wrócić do czytania godzinę później. Oficjalny język
prawniczy, precyzja słów wyprowadzały ją z równowagi.
Reprezentujemy...
Adwokat wypełniający obowiązki wobec klienta.
A cała ta magia, ten lampart, który spłynął na ogonie komety, szaman
wpatrujący się w Most Rosemana w upalny sierpniowy dzień, mężczyzna,
który stał na stopniu samochodu o imieniu Harry i patrzył na nią
umierającą w kurzu dróżki, która wiodła na farmę w stanie Iowa - gdzie
się to wszystko podziało?
Ten list powinien mieć tysiąc stron. Powinny się w nim znaleźć
słowa o końcu gałęzi ewolucji i utracie swobodnej przestrzeni, o
kowbojach zmagających się z siłą wiatru niby źdźbła zboża., które próbują
się przedrzeć na drugą stronę ogrodzenia.
Jedyny testament, jaki po sobie pozostawił, nosił datę 8 lipca 1967.
Znalazła się tam instrukcja, by przekazać Pani załączone przedmioty.
Otrzymaliśmy polecenie, żeby je spalić, gdyby nie udało się Pani
odszukać.
Do jednego z pudeł dołączyliśmy również list. Pan Kincaid zostawił
go u nas w 1978 roku i zakleił kopertę, która do dziś nie została otwarta.
Ciało pana Kincaida poddano kremacji. Zgodnie z jego życzeniem
nie postawiono nigdzie tablicy z jego nazwiskiem. Prochy zostały
rozrzucone, także na jego życzenie, w naszej obecności, w pobliżu Pani
domu. W miejscu o nazwie Most Rosemana.
Gdybyśmy mogli być Pani w czymś pomocni, prosimy bez wahania
się z nami kontaktować.
Pozostajemy z szacunkiem
Allen B. Quippen, adwokat
Udało się jej jakoś uspokoić oddech, otarła oczy i zabrała się za
rozpakowywanie małej, pękatej koperty.
Wiedziała, co w niej znajdzie. Była tego tak samo pewna, jak tego,
że znowu nadejdzie wiosna. Otworzyła ją ostrożnie i sięgnęła do środka.
Wyjęła srebrny łańcuszek. Na medalionie widniało jej imię. Po drugiej
stronie wyryto maleńkimi literami: „Kto to znajdzie, niech prześle
Francesce Johnson, RR2, Winterset, Iowa, USA”.
Na dnie koperty znalazła zawiniętą w bibułkę srebrną bransoletkę i
kawałek papieru. Poznała własne pismo:
Gdybyś miał ochotę na następną kolację w miejscu, gdzie wiruje
biała ćma, przyjdź wieczorem, kiedy już skończysz pracę. Wszystko jedno o
której.
Wiadomość zostawiona przez nią na Moście Rosemana. Nawet tę
kartkę zachował.
Wtedy uzmysłowiła sobie, że to była jedyna rzecz, którą od niej
otrzymał, jedyny dowód, że istniała, poza nieuchwytnymi obrazami na
blaknącej emulsji filmu. Skrawek papieru z Mostu Rosemana. Przetarty i
pognieciony.
Zastanawiała się, ile razy odczytywał jej liścik przez te wszystkie
lata, gdy był daleko od - wzgórz nad rzeką Middle. Wyobrażała go sobie,
jak siedzi z kartką w świetle lampki w lecącym gdzieś odrzutowcu albo
czyta ją na podłodze bambusowej chatki przy latarce. Widziała, jak składa
karteczkę, by schować ją przed deszczem nocą w Bellingham, a potem
spogląda na fotografię kobiety opartej o płot w letni poranek lub
wychodzącej z cienia pod dachem mostu w blask słońca.
W trzech pudłach znajdowały się aparaty i dodatkowo po kilka
obiektywów. Były dość sponiewierane. Wyjęła jeden i oglądała go,
obracając w dłoniach. Znalazła napis „Nikon”, a trochę wyżej literkę „F”.
To był ten sam aparat, który podała mu na Cedrowym Moście.
Na koniec otworzyła list od Roberta. Napisany był odręcznie na jego
papierze listowym i nosił datę 16 sierpnia 1978 roku.
Kochana Francesko
Mam nadzieję, że ten list do ciebie dotrze. Nie wiem, kiedy go
otrzymasz. Mnie już nie będzie. Mam teraz sześćdziesiąt pięć lat, a dzisiaj
mija trzynaście lat od dnia naszego spotkania, gdy podjechałem pod twój
dom zapytać o drogę.
Wysyłając tę paczkę ryzykuję, że napytam ci biedy. Ale nie mogę
znieść myśli, że moje aparaty skończą w jakimś sklepie z używanym
sprzętem lub w rękach obcej mi osoby. Kiedy je dostaniesz, będą już w
całkiem kiepskim stanie. Ale poza tobą nie mam nikogo, komu mógłbym je
dać. Przepraszam, że narażam cię na kłopoty, przekazując je tobie.
Między rokiem sześćdziesiątym piątym a siedemdziesiątym piątym
właściwie cały czas byłem w drodze. W ten sposób walczyłem z pokusą,
która towarzyszyła mi w każdym momencie mojego życia, by do ciebie
zadzwonić lub przyjechać. Dlatego brałem wszystkie zlecenia, dzięki
którym mogłem się znaleźć jak najdalej od ciebie. Zdarzało się, i to
całkiem często, że mówiłem sobie: „Do diabła z tym. Jadę do Winterset
zabrać Franceskę. Potem będę za to płacił”.
Ale zawsze przypominałem sobie twoje słowa i musiałem uszanować
twoje uczucia. Może miałaś rację. Ja tego po prostu nie wiem. Jedno
wiem; nigdy nie było i nie będzie dla mnie nic trudniejszego, niż
odjechanie bez ciebie w tamten piątkowy poranek. Prawdę mówiąc,
wątpię, czy wielu jest mężczyzn, którzy podjęli równie trudną decyzję.
Rzuciłem „National Geographic” w 1975 i poświęciłem się tylko
takim zdjęciom, na jakie miałem ochotę. Tu i ówdzie podejmowałem się
drobnych zleceń, przeważnie dla regionalnej prasy. Z pieniędzmi było dość
krucho, ale dałem sobie radę. Jak zawsze.
Robię zdjęcia okolic zatoki Puget Sound. Podoba mi się tutaj. Ludzie
na starość dobrze się czują w pobliżu wody.
I mam teraz psa, golden retrievera. Nazwałem go Strad i zabieram
go wszędzie ze sobą. Zawsze wystawia głowę przez okno, wypatrując
ciekawych widoków.
W1972 roku spadłem ze skarpy w parku narodowym Arkadia.
Złamałem nogę w kostce. Wtedy też zerwał mi się łańcuszek i spadł
medalion. Na szczęście nie potoczyły się nigdzie daleko. Znalazłem je i
jubiler zreperował łańcuszek.
Moje serce przysypał kurz. Nie umiem lepiej tego określić. Przed
tobą były kobiety, kilka kobiet, ale po tobie już żadnej. Nie składałem
świadomych ślubów czystości, po prostu nie jestem zainteresowany.
Kiedyś obserwowałem kanadyjskiego gąsiora, którego partnerkę
zastrzelili myśliwi. Ten gatunek łączy się w pary na całe życie. Gąsior
całymi dniami pływał po jeziorze, jakby nie mogąc znieść swej samotności.
Myślę, że jak na literacki smak analogia jest zbyt banalna, ale tak właśnie
się czuję.
Kiedy wstaje mglisty poranek lub czerwone słońce topi się w wodzie
na północnym zachodzie, staram się zgadywać, gdzie ty jesteś w tej chwili
i co robisz. Nie wyobrażam sobie nic specjalnego - widzę cię, jak idziesz
przez ogród, siadasz na ławce przed domem, opierasz się o zlew w kuchni.
Pamiętam wszystko. Twój zapach i to, że smakowałaś latem. Czuję
twoją skórę przy mojej i słyszę twój szept, kiedy cię kochałem.
Robert Penn Warren powiedział kiedyś: „świat, który wydaje się
opuszczony przez Boga”. Niezłe, i mniej więcej tak właśnie ja się czasami
czuję. Ale nie mogę przez cały czas żyć wspomnieniami. Kiedy stają się
zbyt dotkliwe, ładuję rzeczy w Harry’ego, zabieram Strada i ruszam w
drogę.
Nie lubię użalać się nad sobą. To nie w moim stylu. I przez większość
czasu nawet się tak nie czuję. Wręcz przeciwnie, jestem wdzięczny losowi,
że pozwolił mi spotkać ciebie. Bo przecież mogliśmy się minąć jak dwa
odpryski kosmicznego pyłu.
Bóg czy wszechświat, czy jaką będziemy chcieli przydać etykietkę
wielkiemu systemowi równowagi i porządku, nie uznaje układu Ziemia-
czas. Dla wszechświata nie istnieje różnica między czterema dniami a
czterema bilionami lat świetlnych. Staram się o tym nie zapominać.
Ale przecież jestem tylko człowiekiem. I żadne filozoficzne racje nie
powstrzymują mnie od pragnienia ciebie każdego dnia, w każdej chwili
nielitościwego czasu, czasu, którego nie mogę spędzić z tobą.
Kocham cię, głęboko i całkowicie. I zawsze będę kochał.
Ostatni kowboj
Robert
PS. Tego lata zmieniłem Harry’emu silnik i znowu sprawuje się jak
młodzieniaszek.
Przesyłka nadeszła pięć lat temu. Przeglądanie zawartości stało się
częścią urodzinowego rytuału Franceski. Trzymała aparaty, bransoletkę i
łańcuszek z medalionem w specjalnej skrzyni w szafie. Miejscowy stolarz
wykonał podzielone na części i wyściełane w środku pudło, według jej
projektu, z orzechowego drewna.
- Niezłe cacko - powiedział.
Franceska tylko się uśmiechnęła.
Ostatnią częścią urodzinowego obrzędu było czytanie maszynopisu.
Zostawiała to na koniec dnia, tak by móc robić to przy zapalonych
świecach. Przynosiła papiery z salonu, ostrożnie kładła na plastikowym
blacie, tuż przy świecy, zapalała swego jedynego na rok papierosa, camela,
piła łyk brandy i zaczynała czytać.
Spadanie z Wymiaru Z
ROBERT KINCAID
Są stare wichry, których nadal nie rozumiem, choć już tak długo -
wydaje się, że już całą wieczność - ujeżdżam ich grzbiety. Przeniosłem się
w Wymiar Z. Życie toczy się gdzie indziej, w innym kawałku
rzeczywistości, równolegle do mnie. Czuję się tak, jakbym z rękami w
kieszeniach, trochę pochylony do przodu, patrzył na nie przez okno
wystawowe, stojąc na ulicy.
W Wymiarze Z zdarzają się dziwne momenty. Autostrada prowadząca
przez Nowy Meksyk zamienia się podczas ulewy w dróżkę, a potem ścieżkę
wydeptaną przez zwierzęta. Jeden ruch wycieraczek i jestem w puszczy.
Jeszcze jeden ruch i przenoszę się w przeszłość. Jest bardzo zimno. Sunę
po rzadkiej trawie zakutany w futra. Mam splątane włosy i niosę dzidę tak
cienką i twardą jak sam lód. Chwilę później epoka lodowcowa jest już
przyszłością, teraz unoszę się w słonej wodzie.
Euklides nie zawsze miał rację. Zakładał niezmienną równoległość
aż do końca rzeczy; ale nie-euklidesowe spojrzenie także jest możliwe, i
wtedy, gdzieś daleko, linie schodzą się ze sobą. Znikający punkt. Iluzja
zbieżności.
A przecież wiem, że to coś więcej niż iluzja. Czasami spotkanie jest
możliwe, wdarcie się jednej rzeczywistości w drugą. Rodzaj miękkiego
splotu. Nie sztywne skrzyżowanie przecinające świat precyzji, przez które
przejeżdża się z hukiem. Nie... po prostu... coś tak delikatnego jak
tchnienie. Tak, tylko tyle, i może jeszcze uczucie jakie to ze sobą niesie.
Możliwość oddychania pełną piersią.
Poruszam się powoli w tej innej rzeczywistości i cały czas czuję, że
oddaję jej siebie, moją moc. Ale z drugiej strony otrzymuję od niej w
zamian jej moc.
I gdzieś, jakby w połowie oddechu, słyszę dźwięk muzyki i zaczyna
się taniec, z którego wyłania się człowiek lodu z dzidą i splątanymi
włosami. I powoli - wirując w takt addagio, zawsze addagio - człowiek
lodu spada... z Wymiaru Z... w nią.
Na zakończenie wieczoru w sześćdziesiąte siódme urodziny, kiedy
już deszcz za oknami ustał, Franceska odłożyła kopertę do najniższej
szuflady sekretarzyka. Po śmierci Richarda złożyła wszystko, co miało
związek z Robertem, w depozycie bankowym, ale co roku na kilka dni
zabierała do domu. Zamknęła orzechowe wieko nad aparatami i schowała
pudło do szafy w sypialni.
Tego samego dnia, trochę wcześniej po południu, odwiedziła most
Rosemana. Teraz wyszła na werandę, osuszyła ławkę ręcznikiem i usiadła.
Było zimno, ale postanowiła zostać jeszcze kilka minut, jak co roku.
Potem podeszła do bramy i stanęła. I wreszcie usłyszała nadjeżdżającą
furgonetkę. Minęły dwadzieścia dwa lata, a ona widziała go znowu,
wysiadającego z samochodu; było późne popołudnie, chciał spytać o
drogę. Widziała, jak nadjeżdża Harry, a potem Robert Kincaid znowu stał,
opierając nogę na stopniu samochodu, patrząc w jej stronę.
List Franceski
Franceska Johnson zmarła w styczniu 1989 roku. W chwili śmierci
miała sześćdziesiąt dziewięć lat. Robert Kincaid skończyłby
siedemdziesiąt sześć lat. Przyczynę jej śmierci określono jako „naturalną”.
„Po prostu umarła”, powiedział lekarz Michaelowi i Carolyn. „Prawdę
mówiąc, jesteśmy trochę zakłopotani. Nie potrafimy określić
bezpośredniej przyczyny zgonu. Sąsiadka znalazła ją osuniętą na
kuchenny stół”.
W liście do swojego adwokata z 1982 roku Franceska wyraziła
prośbę, by jej szczątki poddać kremacji, a prochy rozrzucić koło Mostu
Rosemana. Kremacja w Madison County była niecodzienną praktyką -
choć trudno wytłumaczyć, czemu uznawano ją za radykalną - i ostatnie
życzenie Franceski przez długi czas stanowiło temat rozmów w kafejce i
na stacji benzynowej. W dodatku na uroczystość rozrzucenia prochów nie
zaproszono nikogo.
Po mszy za zmarłych Michael i Carolyn przyjechali do Mostu
Rosemana i postąpili zgodnie z instrukcjami Franceski. Most, choć
znajdował się tak blisko ich rodzinnego domu, nigdy nie był jakimś
szczególnym miejscem dla Johnsonów, dlatego też zastanawiali się, czemu
ich wrażliwa przecież matka wydała tak zagadkowe polecenie i dlaczego
nie chciała zostać pochowana wraz z ojcem, jak nakazywał zwyczaj.
Potem wzięli się za przeglądanie wszystkich rzeczy, które pozostały
w domu, a po wizycie u miejscowego prawnika przywieźli też przedmioty
pozostawione w bankowym sejfie.
Powyjmowali wszystko z pudeł i zaczęli oglądać. Koperta z listem
od Roberta znajdowała się wśród rzeczy, które przeglądała Carolyn.
Zdziwiona otworzyła ją i przeczytała list z 1965 roku, potem ten z roku
1978, a na końcu zawiadomienie od adwokata z Seattle, przysłane w roku
1982. Wreszcie zabrała się za przeglądanie wycinków z gazet.
- Michaelu.
Usłyszał w jej głosie nutę zdziwienia i przynaglenia. Spojrzał na
siostrę.
- O co chodzi?
Carolyn miała łzy w oczach, głos jej drżał.
- Mama kochała się w mężczyźnie, który nazywał się Robert
Kincaid. Był fotoreporterem. Pamiętasz, jak oglądaliśmy ten numer
„National Geographic”, gdzie był artykuł o mostach? To on zrobił zdjęcia.
Wszystkie dzieciaki opowiadały o dziwnie wyglądającym facecie, który
nosił ze sobą całą masę aparatów. To był on.
Michael usiadł naprzeciwko siostry, z poluzowanym krawatem i
rozpiętym kołnierzykiem.
- Powtórz to jeszcze raz, powoli. Chyba się przesłyszałem.
Po przeczytaniu listów Michael przeszukał szafę na dole, a potem
poszedł do pokoju Franceski. Nigdy wcześniej nie widział pudła z drewna
orzechowego. Zniósł je na dół i postawił na stole.
- Carolyn, tutaj są aparaty.
Do bocznej ścianki pudła przyczepiono kopertę, na której ręką
Franceski napisane było „Carolyn i Michael”, a między aparatami leżały
oprawne w skórę notesy.
- Nie jestem w stanie sprawdzić, co jest w kopercie - powiedział
Michael. - Jeśli możesz, przeczytaj mi na głos.
Otworzyła kopertę i przeczytała:
7 stycznia, 1987
Kochani Carolyn i Michaelu
Chociaż czuję się zupełnie dobrze, myślę, że nadszedł czas, by - jak
to się mówi - uporządkować swoje sprawy. A jest jedna niesłychanie
ważna, o której powinniście wiedzieć. Dlatego właśnie do was piszę.
Gdy dowiecie się o istnieniu sejfu bankowego i przejrzycie jego
zawartość, znajdziecie dużą kopertę, którą dostałam w 1965 roku, a w
końcu z pewnością natraficie też na ten list. Jeśli to możliwe, proszę,
przeczytajcie go, siedząc przy kuchennym stole. Wkrótce zrozumiecie to
życzenie.
Bardzo trudno jest mi pisać te słowa do moich własnych dzieci, ale
muszę to zrobić. Istnieje coś zbyt silnego, zbyt pięknego, by miało umrzeć
wraz ze mną. I jeśli macie wiedzieć, kim była wasza matka, jeśli chcecie
poznać wszystko, co dobre i złe we mnie, powinniście przeczytać to, co
mam wam do powiedzenia. Życzę wam odwagi.
Już dowiedzieliście się, że nazywał się Robert Kincaid. Podpisując
się, używał jeszcze inicjału L., ale nigdy nie dowiedziałam się, co on
oznaczał. Był fotoreporterem i przyjechał tutaj w 1965 roku, żeby
sfotografować kryte mosty.
Pamiętacie, jakie zapanowało poruszenie w mieście, kiedy zdjęcia
ukazały się w „National Geographic”? Może również przypominacie
sobie, że przez jakiś czas otrzymywałam to pismo. Teraz rozumiecie moje
nagłe nim zainteresowanie. A tak przy okazji, byłam razem z Kincaidem
(nosiłam plecak z aparatem), kiedy zrobił zdjęcie Cedrowego Mostu.
Chcę, żebyście coś zrozumieli. Kochałam waszego ojca na zwykły
sposób. Wiedziałam o tym zarówno wtedy, jak i teraz. Był dla mnie dobry i
dał mi was dwoje, mój największy skarb. Nie zapominajcie o tym.
Ale Robert Kincaid był kimś zupełnie wyjątkowym. Nigdy jak długo
żyję ani nie widziałam, ani nie słyszałam, ani nie czytałam o kimś takim.
Opisać go to rzecz niemożliwa. Po pierwsze, trudno byłoby wam
zrozumieć moje osobiste odczucia. Po drugie, musielibyście przebywać w
jego towarzystwie, widzieć, jak się porusza, słyszeć, jak mówi, że jest
obumierającą gałęzią ewolucji. Może moje zeszyty i wycinki gazet trochę
wam pomogą, ale nawet to nie wystarczy.
W jakiś sposób on był nie z tej ziemi. Nie umiem tego lepiej nazwać.
Zawsze myślałam o nim jako o stworzeniu lampartopodobnym, które
ujeżdża ogon komety. W taki właśnie sposób poruszał się, takie było jego
ciało. Łączył w sobie niezwykłą intensywność z ciepłem, i dobrocią. Było
też w nim coś tragicznego. Czuł się anachroniczny w świecie komputerów,
robotów i pełnej organizacji życia. Postrzegał siebie jako ostatniego z
kowbojów, sam to tak nazywał i mówił, że wyszedł z mody.
Po raz pierwszy zobaczyłam go, kiedy zatrzymał się przy naszym
domu, żeby spytać o drogę do Mostu Rosemana. Wy byliście wtedy z ojcem
na jarmarku w Illinois. Wierzcie mi, nie szukałam przygody. To była
ostatnia rzecz, która by mi przyszła do głowy. Ale jak tylko popatrzyłam na
niego pięć sekund, wiedziałam, że go pragnę, chociaż nie aż tak, jak
zapragnęłam go potem.
I proszę, nie myślcie o nim jako o jakimś Casanovie, który gdy tylko
trafi się okazja, wykorzystuje wiejskie dziewczęta. Wcale nie był taki.
Prawdę mówiąc, okazał się nieśmiały i ja ponoszę za to, co się stało, tyle
samo winy, co on. A właściwie więcej. Kartkę, którą znajdziecie razem z
bransoletką, włożyłam między deski Mostu Rosemana, żeby znalazł ją
rano, gdy przyjedzie o brzasku robić zdjęcia. Poza fotografiami nie
posiadał innego dowodu na to, że w ogóle istniałam, że nie byłam tylko
snem.
Wiem, że dzieci zazwyczaj widzą w rodzicach istoty aseksualne i
mam nadzieję, że to, co zamierzam wam powiedzieć, nie wstrząśnie wami i
nie zniszczy mojego obrazu w waszych sercach.
W naszej starej kuchni spędziłam z Robertem wiele godzin.
Rozmawialiśmy i tańczyliśmy przy świecach. I - to także - kochaliśmy się
tutaj, i w sypialni, i na trawie pastwiska, i właściwie w każdym miejscu, o
jakim pomyślę.
Było to niezwykłe, wszechogarniające, przekraczające granice
zrozumienia kochanie. Robiliśmy to całymi dniami, właściwie bez przerwy.
Kiedy wspominam Roberta, zawsze przychodzi mi na myśl słowo „siła”.
W swej intensywności przypominał strzałę. Kiedy mnie kochał,
stawałam się całkiem bezradna. Nie słaba, tylko po prostu zmiażdżona
jego siłą fizyczną i siłą uczuć. Kiedyś mu to wyszeptałam, a on
odpowiedział tylko: „Jestem drogą i wędrowcem i każdym żaglem na
morzu”.
Mnie wędrowiec kojarzy się z sokołem, bo w naszej okolicy
mieszkają przecież sokoły wędrowne. Ale słowo to ma jeszcze inną
wymowę. Pasuje do człowieka, który nie ma swego miejsca, a więc
wszędzie jest obcy. No i jest to ktoś, kto wędruje. Łaciński peregrinus,
będący źródłosłowem wędrowca w wielu językach, oznacza właśnie
obcego. Robert był tym wszystkim naraz - obcym w najogólniejszym sensie
tego słowa, wędrowcem, ale tak sobie teraz myślę, również i sokołem.
Dzieci, staram się wam wytłumaczyć coś, czego nie da się wyrazić
słowami. Mogę mieć tylko nadzieję, że pewnego dnia przeżyjecie coś
podobnego, chociaż raczej jest to mało prawdopodobne. Zapewne nie
powinno się mówić tego w naszych oświeconych czasach, ale nie sądzę, by
jakiejkolwiek kobiecie dane było rozporządzać taką mocą, jaką miał
Robert Kincaid. Więc, Michaelu, ciebie to nie dotyczy. Jeśli zaś chodzi o
Carolyn, to obawiam się, że był tylko jeden taki jak on.
Gdyby nie wy i wasz ojciec, w jednej chwili bym z nim odeszła.
Prosił mnie o to, błagał. Ale powiedziałam nie, a on był zbyt wrażliwy,
żeby wdzierać się w nasze życie.
Paradoks polega na tym, że gdyby nie Robert Kincaid, nie
zostałabym na farmie przez te wszystkie lata. Podczas czterech dni
podarował mi życie, wszechświat, z kawałków, z których się składałam,
stworzył całość. Nigdy nie przestałam o nim myśleć, nawet przez chwilę. A
jeśli nawet świadomie o nim nie rozmyślałam, zawsze czułam go obok
siebie.
Ale ta miłość w żaden sposób nie wpłynęła na moje uczucia do was i
do waszego ojca. Patrząc na to od mojej strony, nie wiem, czy podjęłam
właściwą decyzję, ale gdy się weźmie pod uwagę rodzinę, z pewnością
miałam rację.
Choć jeśli mam być do końca szczera, muszę wam powiedzieć, że
Robert rozumiał lepiej niż ja, co we dwoje stworzyliśmy. Ja dopiero po
jakimś czasie, stopniowo zaczęłam pojmować znaczenie naszego uczucia.
Gdybym wiedziała, w chwili gdy stał ze mną twarzą w twarz, wszystko, co
wiem teraz, prawdopodobnie wyjechałabym z nim.
Robert uważał, że cały świat stał się zbyt racjonalny, ponieważ
przestał ufać magii. Często potem się zastanawiałam, czy właśnie ja nie
okazałam się zbyt racjonalna przy podejmowaniu tej decyzji.
Na pewno prośbę o rozsypanie moich prochów uznaliście za
niezrozumiałą, może nawet pomyśleliście, że na starość coś mi się
poplątało. Kiedy przeczytacie list przysłany mi w 1982 roku przez
adwokata z Seattle, poznacie moje motywy. Ponieważ oddałam rodzinie
życie, Robertowi Kincaidowi należało się wszystko, co ze mnie pozostało.
Richard chyba przez cały czas wiedział, że jest we mnie miejsce, do
którego on nie umie sięgnąć. Czasami zastanawiałam się, czy znalazł
kopertę, którą trzymałam w biurku. Tuż przed swoją śmiercią, kiedy
siedziałam przy nim w szpitalu w Des Moines, powiedział: „Francesko,
wiem, że miałaś swoje własne marzenia. Przykro mi, że nie mogłem ich
spełnić”. To był chyba najbardziej wzruszający moment naszego
wspólnego życia.
Nie chcę, żebyście się czuli winni lub żeby wam było żal czy coś
takiego. Nie dlatego opowiadam tę historię. Po prostu chcę, żebyście
wiedzieli, jak bardzo kochałam Roberta Kincaida. Musiałam sobie z tym
radzić dzień po dniu przez wszystkie te lata, tak samo jak i on.
I chociaż potem już nigdy więcej nie rozmawialiśmy ze sobą,
pozostaliśmy związani tak silnie, jak tylko dwoje ludzi może być
związanych. Nie umiem na to znaleźć odpowiednich słów. Najlepiej
określił to Robert mówiąc, że nie ma już dwóch oddzielnych istot, jest tylko
jedna, stworzona przez nas dwoje. I nie pozostało jej już nic, jak tylko żyć
z dnia na dzień.
Carolyn, czy pamiętasz tę straszliwą kłótnię na temat różowej
sukienki? Zobaczyłaś ją u mnie w szafie i chciałaś nosić. Powiedziałaś, że
nie pamiętasz, bym ja ją miała kiedykolwiek na sobie, więc dlaczego nie
przerobić jej dla ciebie. To była sukienka, którą włożyłam tej nocy, kiedy
pierwszy raz kochałam się z Robertem Kincaidem. Nigdy w życiu nie
wyglądałam tak ładnie jak wtedy. Sukienka była moją głupiutką pamiątką.
Dlatego nie włożyłam jej nigdy więcej i również tobie nie pozwoliłam
nosić.
Kiedy Robert odjechał w 1965 roku, zdałam sobie sprawę, jak mało
wiem o jego sprawach rodzinnych. Chociaż wydawało mi się, że w ciągu
tych kilku krótkich dni dowiedziałam się wszystkiego, co się tak naprawdę
liczyło. Był jedynakiem, oboje rodzice już nie żyli, urodził się w małym
miasteczku w Ohio.
Nawet nie jestem pewna, czy ukończył średnią szkołę, albo czy był na
studiach, ale odznaczał się błyskotliwą inteligencją na taki prymitywny,
szorstki, choć zarazem mistyczny sposób. Aha, wiem jeszcze, że w czasie
wojny był fotoreporterem na Południowym Pacyfiku, gdzie walczyła
piechota morska.
Był raz żonaty, ale rozwiódł się wiele lat przed naszym spotkaniem.
Dzieci nie mieli. Żona chyba występowała w lokalach, mówił, że śpiewała
muzykę country, a jego długie podróże nie przyczyniły się do
scementowania małżeństwa. Siebie winił za jego rozpad.
Poza tym Robert, o ile wiem, nie miał żadnej rodziny. Proszę was,
abyście zaakceptowali go w naszej, choć w tej chwili może się wam to
wydać nie do przyjęcia. Ja przynajmniej miałam swoich bliskich, życie,
które mogłam z kimś dzielić. Robert pozostał sam. To nieuczciwe i przez
cały czas to czułam.
Wolałabym, albo tak mi się wydaje, żeby ze względu na pamięć
Richarda i gadanie ludzi, cała ta historia pozostała w rodzinie Johnsonów.
To jednak zostawiam waszej ocenie.
W każdym razie ja się nie wstydzę, że byłam z Robertem Kincaidem.
Wręcz przeciwnie. Kochałam go z całego serca przez te wszystkie lata,
chociaż próbowałam się skontaktować z nim tylko raz. Już po śmierci
waszego ojca. Ponieważ nie udało mi się, a obawiałam się, że jemu coś się
stało, ze strachu już nigdy więcej nie ponowiłam próby. Po prostu nie
byłam zdolna stawić czoła prawdzie. Możecie więc sobie wyobrazić, jak
się czułam, kiedy w 1982 roku przyszła paczka wraz z listem od adwokata.
Tak jak już powiedziałam, mam nadzieję, że zrozumiecie i nie
będziecie myśleć o mnie źle. Jeśli mnie kochacie, musicie pokochać
również to, co zrobiłam.
Robert Kincaid nauczył mnie, na czym polega być kobietą w taki
sposób, jaki jest dany niewielu przedstawicielkom mojej płci, a może
nawet żadnej. Był delikatny i ciepły, i z pewnością zasłużył na wasz
szacunek, a może i miłość. Mam nadzieję, że dacie mu jedno i drugie. Na
swój własny sposób, poprzez mnie, był dla was dobry.
Niech życie układa wam się szczęśliwie, moje dzieci
Matka
W starej kuchni zapadła cisza. Michael westchnął głęboko i zapatrzył
się w okno. Carolyn rozejrzała się wokół, jakby po raz pierwszy widząc
zlew, podłogę, stół, wszystko, co ją otaczało.
Odezwała się wreszcie prawie szeptem:
- Michaelu, pomyśl o tych wszystkich latach, kiedy oni pragnęli
siebie tak rozpaczliwie. Zrezygnowała z niego dla nas i taty. A Robert
Kincaid trzymał się z daleka, ponieważ szanował jej uczucia do nas.
Michaelu, nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Traktujemy nasze
małżeństwa tak lekko, a to i z naszego powodu ta niesłychana historia
miłosna tak się zakończyła.
Mieli dla siebie cztery dni, tylko cztery. Z całego życia. To zdarzyło
się wtedy, gdy wyjechaliśmy na ten idiotyczny jarmark do Illinois. Spójrz
na zdjęcie mamy. Nigdy jej takiej nie widziałam. Jest piękna, i to wcale nie
dzięki dobrej fotografii. Przy nim się taka stała. Spójrz, jest dzika i wolna.
Włosy fruwają na wietrze, twarz pełna życia. Wygląda po prostu
cudownie.
- Jezu! - To było wszystko, co zdołał wykrztusić Michael. Wytarł
czoło ręcznikiem kuchennym, a gdy Carolyn odwróciła wzrok, przetarł też
oczy.
Siostra odezwała się znowu:
- Najwyraźniej nie próbował się z nią kontaktować przez te
wszystkie lata. I musiał umrzeć w samotności, dlatego do niej wysłał
swoje aparaty. Pamiętam kłótnię o sukienkę. Trwała dobre kilka dni.
Zalewałam się łzami i pytałam, dlaczego. Potem nawet przestałam się do
niej odzywać. A ona tylko powtarzała: „Nie, Carolyn, nie tę”.
A Michael przypomniał sobie historię ze starym blatem, przy którym
teraz siedzieli. To dlatego poprosiła, żeby go przyniósł z powrotem do
kuchni po śmierci ojca.
Carolyn otworzyła małą kopertę.
- Tutaj jest jego bransoletka, srebrny łańcuszek i medalion. I ta
kartka, o której mama wspomina w liście, ta, którą zostawiła przy Moście
Rosemana. To dlatego przysłał zdjęcie, na którym widać kartkę. Michaelu,
co my teraz z tym zrobimy? Pomyśl. Ja zaraz wrócę.
Wbiegła po schodach. Wróciła z różową sukienką, starannie złożoną
w plastikowej torbie. Wyciągnęła ją i pokazała bratu.
- Tylko wyobraź ją sobie w tej sukience, tańczącą przy świecach,
tutaj w kuchni. Pomyśl o tych dniach, które spędzili tu razem, a potem o
niej, jak z obrazem tych dni przed oczyma gotuje i siada z nami tutaj,
rozmawia o naszych problemach. Zastanawialiśmy się, na jakie studia
zdawać i jak sobie radzić z trudnościami w małżeństwie. Boże, w
porównaniu z nią byliśmy tak naiwni i niedojrzali!
Michael skinął głową i podszedł do kredensu przy zlewie.
- Jak myślisz, czy mama trzymała dla siebie jakiś alkohol? Bóg
widzi, że coś mocnego dobrze by mi teraz zrobiło. A odpowiadając na
twoje pytanie: nie wiem, co powinniśmy zrobić.
Szperał w kredensie, aż wreszcie znalazł butelkę z resztką brandy.
- Wystarczy dla dwojga, Carolyn. Masz ochotę?
- Tak.
Michael wyjął dwa kieliszki, jedyne, jakie stały w kredensie, i
postawił je na plastikowym żółtym blacie. Wlał do nich brandy,
opróżniając do końca ostatnią butelkę Franceski. Carolyn zaczęła czytanie
pierwszego notesu w skórzanej oprawie: „Robert Kincaid zjawił się u mnie
szesnastego sierpnia 1965 roku. W poniedziałek. Szukał drogi do Mostu
Rosemana. Było późne popołudnie, gorąco, a on przyjechał furgonetką,
którą nazywał Harry...”
Postscriptum: Nocny złodziej z Tacoma
Opisując historię Roberta Kincaida i Franceski Johnson, coraz
bardziej zaciekawiony byłem osobą Kincaida i tym, że tak niewielu z nas
wiedziało cokolwiek o jego życiu. Na kilka tygodni przed wysłaniem tej
książki do wydawcy, poleciałem do Seattle, żeby zdobyć jakieś dodatkowe
informacje.
Wydawało mi się, że skoro lubił muzykę i sam był kimś w rodzaju
artysty, znajdę kogoś z branży artystycznej skupionej nad zatoką Puget
Sound, kto go znał. Pomocny okazał się redaktor „Czasu Seattle”. Sam
wprawdzie nie spotkał Kincaida, ale ułatwił mi dostęp do gazet z lat 1975-
1982, okresu, który najbardziej mnie interesował.
Przeglądając rocznik 1980 natrafiłem na zdjęcie czarnego muzyka
jazzowego, grającego na saksofonie tenorowym, którego zwano John
„Nocny złodziej” Cummings. Autorem zdjęcia był Robert Kincaid.
Lokalny związek muzyków podał mi adres Cummingsa, zastrzegając
jednakże, że już od lat nie występuje. Mieszkał na bocznej uliczce w
pobliżu przemysłowej części Tacoma, gdy się jedzie od Seattle, tuż przy
autostradzie numer 5.
Dopiero za którymś razem zastałem go w domu. Zrazu był bardzo
nieufny. Ale wreszcie przekonałem go, że moje zainteresowanie Robertem
Kincaidem to poważna sprawa, i wtedy stał się serdeczny i otwarty.
Cummings, kiedy z nim rozmawiałem, miał blisko siedemdziesiątkę.
Włączyłem magnetofon i nagrałem jego opowieść o Robercie Kincaidzie.
Wywiad z „Nocnym złodziejem” Cummingsem
Występowałem wtedy u „Małego” w Seattle, gdzie zresztą wtedy
mieszkałem, i potrzebna mi była dobra czarno-biała fotka do reklamy.
Kumpel, który grał na basie, powiedział mi, że jest taki jeden, co mieszka
na wyspie i zna się na fotografii. Nie miał tam telefonu, więc wysłałem mu
kartkę.
Przyjechał, na oko straszne dziwadło, w dżinsach, butach z
cholewkami i w pomarańczowych szelkach. Miał ze sobą starego
gruchota, aparat, który na oko nadawał się bardziej na złom niż do robienia
zdjęć, więc pomyślałem sobie ho, ho. Postawił mnie przed kolorową
ścianą z moim saksofonem i kazał mi tam stać i grać. No to gram. Przez
jakieś trzy minuty facet po prostu stał i przyglądał mi się uważnie, bardzo
uważnie, najzimniejszymi niebieskimi oczami, jakie w życiu widziałem.
Potem zaczął robić zdjęcia. Zapytał mnie, czy znam „Jesienne
liście”. Zagrałem mu to. Grałem tak może jakieś dziesięć minut, kiedy on
nagle zaczął pstrykać zdjęcie za zdjęciem. W pewnej chwili powiedział:
„W porządku, już mam. Dostaniesz jutro”.
Przyniósł je następnego dnia i prawdę mówiąc, zamurowało mnie.
Miałem sporo swoich fotografii, ale te były najlepsze. Wziął ode mnie
pięćdziesiąt dolarów, co wydało mi się prawie darmo, podziękował i
wyszedł, ale jeszcze zapytał, gdzie gram. Więc powiedziałem mu, że u
„Małego”.
Kilka dni później zobaczyłem go wśród gości. Siedział przy stoliku
w kącie i słuchał bardzo uważnie. Potem przychodził już co tydzień,
zawsze we wtorek i zawsze pił piwo, ale niewiele.
Jak miałem przerwę, to czasami przysiadałem się do niego na kilka
minut. Spokojny był z niego facet, nie mówił za wiele, ale zawsze był
bardzo grzeczny i zawsze bardzo uprzejmie pytał, czy mogę zagrać
„Jesienne liście”.
Po jakimś czasie poznaliśmy się trochę, ja jego, on mnie. Lubiłem
chodzić do portu, patrzeć na wodę i statki. Okazało się, że on też lubi.
Więc doszło do tego, że wysiadywaliśmy przez całe popołudnia na ławce i
gadaliśmy. Po prostu dwóch podstarzałych gości, którzy czują się jakby
niepotrzebni.
Przyprowadzał ze sobą psa. Miłe stworzenie. Nazywał go Strad.
Powiedział, że to skrót od autostrady.
Ten facet rozumiał, na czym polega magia. Muzycy jazzowi też to
rozumieją. Pewnie dlatego dogadywaliśmy się tak dobrze. Grasz tę samą
melodię, którą już grałeś tysiące razy przedtem, i nagle brzmi to zupełnie
inaczej, niesie ze sobą inne znaczenie, które jeszcze nawet nie zdążyło się
ukształtować w twoim umyśle. Powiedział, że w fotografii i w ogóle w
życiu też tak się dzieje. Potem dodał: „I gdy okazujesz miłość kobiecie,
którą bardzo kochasz”.
Chciał przełożyć muzykę na obrazy. Powiedział mi kiedyś: „John,
pamiętasz ten motyw, który zawsze powtarzasz, kiedy grasz solówkę w
„Wyrafinowanej damie”? Chyba złapałem go na zdjęciu dzisiejszego
ranka. Światło padało na wodę dokładnie tak, jak potrzeba, i nagle
pojawiła mi się w polu widzenia błękitna czapla. Naprawdę usłyszałem
wtedy twoją frazę i w tym momencie nacisnąłem migawkę.
Cały czas zajmował się tymi muzycznymi obrazami. Miał hyzia na
tym punkcie. Nie wiem, z czego żył.
Nigdy nie mówił za wiele o sobie. Wiedziałem, że sporo podróżował,
robiąc reportaże, ale właściwie nic więcej. Aż pewnego dnia zapytałem go
o srebrny medalion, który nosił na szyi. Było na nim wyryte imię
Franceska. Więc rzuciłem mimochodem: „To był dla ciebie ktoś
szczególny?”
Przez chwilę nic nie mówił, tylko patrzył na wodę. Wreszcie zapytał:
„Ile masz czasu?”. Był akurat poniedziałek, mój wolny dzień, więc
powiedziałem, że w sam raz.
Zaczął mówić. To było tak, jakby przerwała się tama. Opowiadał
przez całe popołudnie i jeszcze dobry kawał wieczoru. Czułem, że trzymał
to w sobie już bardzo długo.
Nie wymienił nazwiska tej kobiety, nie powiedział, gdzie to
wszystko się wydarzyło. Ale, człowieku, ten Robert Kincaid, kiedy o niej
mówił, stawał się poetą. To musiała być niezwykła dama. Cytował mi
kawałki z czegoś, co napisał dla niej, coś o Wymiarze Z, o ile pamiętam.
Pomyślałem wtedy, że to brzmi jak improwizacja Ornette Colemana.
I wiesz co jeszcze, człowieku, kiedy mówił, płakał. Płynęły mu
wielkie łzy, takie, które mogą wzruszyć nawet starego człowieka, takie, w
których słychać muzykę saksofonu. No i już zrozumiałem, dlaczego
zawsze mnie prosił o „Jesienne liście”. I wiesz co, człowieku, pokochałem
go. Każdy, kto jest zdolny do takiego uczucia, sam wart jest miłości.
I zacząłem się nad tym zastanawiać, nad siłą związku między nimi. I
nad tym, co on nazywał „dawnym życiem”. I powiedziałem sobie: muszę
zagrać tę siłę, tę miłość. Niech dawne życie popłynie z mojego saksofonu.
Bo było w tym coś cholernie lirycznego.
I napisałem tę melodię - zajęło mi to trzy miesiące. Chciałem, żeby
brzmiała prosto, elegancko. Nie problem zrobić coś skomplikowanego.
Prostota, oto prawdziwe wyzwanie. Pracowałem co dzień, aż poczułem, że
jestem na dobrej drodze. Potem jeszcze szlifowałem i dopisałem
akompaniament na fortepian i kontrabas. I wreszcie, pewnej nocy,
zagraliśmy.
To był czwartek. Siedział jak zwykle w kącie sali. Taki spokojny
wieczór, przyszło ze dwudziestu gości, nikt specjalnie nie zwracał uwagi
na zespół.
Kincaid siedział spokojnie, zasłuchany jak zawsze. Powiedziałem do
mikrofonu: „Zagram melodię, którą napisałem dla mojego przyjaciela.
Nazwałem ją «Franceska»”.
Patrzyłem na niego, kiedy mówiłem te słowa. Wpatrywał się w
butelkę piwa, ale kiedy powiedziałem „Franceska”, powoli podniósł na
mnie wzrok, przeczesał w tył obiema dłońmi swe siwe włosy, zapalił
camela i wbił te niebieskie oczy prosto we mnie.
Zmusiłem saksofon, żeby zabrzmiał jak nigdy przedtem. Zapłakał
nad wszystkimi milami i latami, które ich rozdzieliły. A pierwsze dźwięki
brzmiały tak, jakby ktoś wymawiał jej imię: Fran - ce - ska.
Kiedy skończyłem, on stał wyprostowany przy swoim stoliku,
uśmiechał się i kiwał głową. Zapłacił rachunek i wyszedł. Zawsze potem
graliśmy tę melodię, kiedy się zjawiał. Oprawił fotografię starego krytego
mostu i dał mi w podzięce za to, że napisałem tę melodię. Do dziś tutaj
wisi. Nie powiedział mi, gdzie zrobił to zdjęcie, ale jest podpis. Most
Rosemana.
Pewnego wtorkowego wieczoru, siedem, może osiem lat temu, nie
pojawił się. W następnym tygodniu także nie przyszedł. Pomyślałem, że
może zachorował albo coś takiego. Zacząłem się bardzo martwić,
poszedłem do portu rozpytać się, ale nikt nic o nim nie wiedział. Wreszcie
popłynąłem promem na wyspę, gdzie mieszkał. Znalazłem jego dom -
raczej starą chatę - nad samym brzegiem.
Kiedy kręciłem się, próbując zajrzeć do środka, pokazał się sąsiad i
zapytał, co tu robię. Więc mu powiedziałem. Dowiedziałem się, że Kincaid
umarł dziesięć dni wcześniej. Człowieku, ależ mnie zabolało. Nadal boli.
Lubiłem tego gościa. Było w nim coś takiego, coś... coś, czego my nie
wiemy.
Zapytałem sąsiada o psa. Powiedział, że nie wie, co się z nim stało.
Kincaida też właściwie nie znał. Więc zadzwoniłem do hycla, no i mieli
tam starego Strada. Zabrałem go i dałem mojemu siostrzeńcowi. Kiedy
ostatni raz go widziałem, byli z dzieciakiem jak zakochana para.
Wyglądało, że im ze sobą dobrze.
No i tyle. Jakiś czas po tym moje lewe ramię zaczęło drętwieć, kiedy
grałem dłużej niż dwadzieścia minut. Jakiś problem z kręgosłupem. No
więc już nie pracuję.
Ale wiesz co, człowieku, historia, którą mi opowiedział, nadal mnie
nawiedza. Więc w każdy wtorek biorę saksofon i gram tę melodię, którą
dla niego napisałem. Gram ją tutaj, tylko dla siebie.
A kiedy gram, zawsze patrzę na zdjęcie, które mi podarował. Coś w
nim jest, nie wiem co, ale kiedy gram tę melodię, nie mogę oderwać
wzroku od tego starego mostu.
Po prostu staję tutaj, mój saksofon łka, a ja gram dla mężczyzny,
który nazywał się Robert Kincaid, i dla kobiety o imieniu Franceska.