Paweł Wieczorkiewicz
Deja vu
„Nowe Państwo” Numer 3 (371)/2008 NP
W Europie w latach trzydziestych był pewien demokratycznie wybrany wódz, który chciał przywrócić swemu
podupadłemu narodowi dawną wielkość. Gdy powołując się na konieczność ochrony własnych ziomków, na których
dokonywano rzekomo gwałtów, zażądał od niewielkiego i słabego sąsiada terytorialnych cesji – na kontynencie
zapachniało wojną.
Mały sąsiad miał jednak sojuszników, ale ich przywódcy obawiali się przede wszystkim właśnie zbrojnej konfrontacji.
Aby jej uniknąć, zmusili środkowoeuropejskie państewko do ukorzenia się i faktycznego zrzeczenia się suwerenności,
tłumacząc obłudnie, że wielki sąsiad ma prawo dbać o swoich obywateli także poza własnymi granicami. Postawmy
kropkę nad „i”. Idzie o konferencję monachijską i zabór Sudetów przez III Rzeszę. Demokratycznie wybrany wódz to
oczywiście Adolf Hitler. Polityka monachijska prowadzona jeszcze jakiś czas zyskała z angielska nazwę appeasementu
(ugłaskiwania). W rok po konferencji monachijskiej przestało istnieć państwo polskie.
Historyczne analogie
Podobno historia powtarza się tylko jako farsa. Ale czy farsą możemy nazwać rozpacz gruzińskich wdów i sierot i
tragedię sponiewieranego, pozbawionego swych historycznych prowincji, małego, ale bardzo dumnego narodu?!
A zmuszających do myślenia analogii historycznych jest więcej. Choćby i ta, sięgająca do jestestwa państwa
rosyjskiego. Powszechnie przyjmuje się, że nowoczesny, ale i od razu imperialny kształt, nadał mu w początku XVIII
wieku Piotr Wielki. Cechą immanentną Rosji stał się rozrost terytorialny. Obszar cesarstwa znacznie pomnożyła
Katarzyna II poprzez bandyckie rozbiory ościennego suwerennego i do tego wasalnego wówczas państwa –
Rzeczypospolitej. Wtedy też rozpoczęto zmasowaną ofensywę propagandową – caryca doceniała rolę ówczesnych
mediów! Jako argument cyniczny i kłamliwy, uzasadniający aneksję, przywołano rzekomą misję „jednoczenia ziem
ruskich”. W ich roli występowała między innymi Litwa i Żmudź.
Póki państwo rosyjskie rosło do początków XX wieku i pomimo wielu kryzysów, często głębokich, jak choćby w roku
1812, zachowywało niezbędną spoistość. Pierwsza wojna światowa, która położyła tamę jego nieustannemu
powiększaniu, dała impuls do wewnętrznego wybuchu o charakterze implozyjnym. Dopiero po kilku latach ciężkich
walk Leninowi – twórcy nowej, sowieckiej Rosji, stanowiącej reinkarnację starego, przedrewolucyjnego imperium –
udało się zebrać większość jego ziem; w tym, w roku 1921, poprzez zdradzieckie, bandyckie ataki – trzy republiki
zakaukaskie, Gruzję, Armenię i Azerbejdżan, których wcześniej suwerenność i integralność uroczyście gwarantowano.
Zadania odzyskania tego, co jednak w odmętach wojny domowej utracono, podjął się Stalin. W roku 1939, napadając
na Polskę, niemal dosłownie powtórzył argumentację Katarzyny. Kolejnymi obiektami agresji stała się Finlandia,
republiki nadbałtyckie i Rumunia. Oceniając jako zwycięzca w II wojnie światowej jej rezultaty, monologował:
„Popatrzmy, co uzyskaliśmy. Na północy wszystko w porządku, jak trzeba. [...] odsunęliśmy granice od Leningradu.
Nadbałtyka – te rdzennie rosyjskie terytoria – znowu nasze [sic!], Białorusini teraz wszyscy u nas są razem, Ukraińcy –
razem, Mołdawianie – razem. Na zachodzie w porządku. [...] Wyspy Kurylskie teraz nasze, Sachalin w całości nasz,
patrzcie jak dobrze! I Port Artura nasz, i Dalnyj nasz. KWŻD [wschodniochińska linia kolejowa] nasza. Chiny,
Mongolia – wszystko w porządku”. Czy podobnie spogląda dziś na mapę Władimir Putin?
Wraca nowe
Kolejna, druga implozja nastąpiła w latach 1989–1991. Najpierw rozpadło się imperium zewnętrzne – obóz krajów
tzw. demokracji ludowej, a następnie sam Związek Sowiecki. Stan, w jakim odrodzona Rosja znalazła się na początku
rządów Borysa Jelcyna, przypominał jako żywo jej kondycję terytorialną z 1918 roku. Na podobne granice gotów był
zgodzić się w 1941 roku Stalin, gdy po pierwszych wojennych klęskach rozpaczliwie próbował wynegocjować pokój z
Hitlerem. Ów stan z roku 1991, z całą, nieuszczuploną Federacją Rosyjską, stanowi absolutne minimum terytorialne,
pozwalające zachować jej pozycję mocarstwową. Wersja dalsza to dołączenie bratnich „Małorosji” i „Białej Rosji”,
czyli Ukrainy i Białorusi, czego domagał się między innymi umiarkowany imperialista Aleksander Sołżenicyn. A potem
następuje etap kolonizacji dalszych kresów: Azji Środkowej, Zakaukazia, Nadbałtyki. Głęboki historyzm rosyjskiej
polityki powoduje, że za rdzenne ziemie uważa się wszelkie obszary, które zdeptały buciory moskiewskich, sowieckich
i ruskich sołdatów. W dyskusjach z aliantami w latach II wojny światowej Stalin zgłaszał na przykład aspiracje do
Białegostoku, tylko dlatego, że region ten nie wchodził uprzednio w skład Królestwa Polskiego, lecz należał
bezpośrednio do tzw. guberni zachodnich.
Kolejny appeasement
Czy polityka dzisiejszej Rosji to tylko konwulsje zdychającego niedźwiedzia, który jest zbyt słaby, aby zagrozić
komukolwiek, jak przekonują politolodzy w rodzaju profesora Romana Kuźniara? A może należy przytulić go do
matczynego łona, jak doradzają polityczni statyści typu Kazimierza Marcinkiewicza? Nic nowego! O niemieckich
armatach z masła i czołgach z tektury przekonywali różni idioci w latach trzydziestych. Dziś jednak, wobec kalibru
dyskutantów, należy zadać inne pytanie: czy przypadkiem w chórze ich zwolenników nie pobrzmiewają głosy
rosyjskich orkiestr, czyli agentury wpływu tajnych służb Putina?
Działają one, specjalnie zresztą się nie krępując, na Zachodzie, czego najlepszym przykładem jest kupiony na oczach
świata były kanclerz Schröder. Wypowiedzi wiceministra Rohra czy polityków włoskich przekonują z kolei, że Moskwa
opanowała perfekcyjnie różne sposoby pozyskiwania popleczników. A jest tam jeszcze kretyn ideologiczny – Zapatero,
tak przecież bliski przywódcom naszego SLD, który popiera Putina con amore, z atawistycznej radości na widok
sztandarów czerwonych i nienawiści, jaką budzą w nim białe, choćby i z czerwonym krzyżem.
Efektem jest i będzie kolejny appeasement, kilka głosów współczucia i ochłapy pomocy humanitarnej dla Gruzji.
Europa rzekomo zjednoczona, a naprawdę ta Zachodnia, bogata i skrajnie cyniczna, zaprzeda się Rosji, która przecież
może przykręcić kurki z ropą i gazem. A pokrzykujący o tym „realiści” zapomną, że sposobem uniezależnienia się od
owej kurateli mogło być poparcie Saakaszwilego, nie z pobudek broń Boże ideowych i moralnych, ale czysto
utylitarnych. Wolna Gruzja to bezpieczna droga tranzytu azerskiej ropy i gazu, to jedyny sposób realnej dywersyfikacji
rynku paliwowego.
Premierzy Chamberlain i Daladier dla iluzji zachowania pokoju sprzedali w Monachium Hitlerowi Czechosłowację.
Nie tyle jednak zyskali na czasie, ile, jak wszystko na to wskazuje, raczej na nim stracili – wojna z Niemcami dawała
im bowiem więcej szans na zwycięstwo w roku 1938 niż w 1939. „Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno
na okres pokoju zasługuje” – mówił z trybuny sejmowej minister Józef Beck, który wybrał inną drogę: „Ale pokój, jak
prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę wysoką, ale wymierną”. O tym, jak rozliczanie wojny w
kategoriach kupieckich bywa tragicznie zawodne, przekonali się zresztą w 1940 roku Francuzi.
Scenariusz dla Polski
Cóż zatem pozostaje Polsce? Receptę historyczną odnalazł już jakiś czas temu, przecząc przysłowiu „Mądry Polak po
szkodzie”, prezydent Lech Kaczyński. Dąży on konsekwentnie do odrodzenia strategicznej koncepcji „limitrofów”,
państw postsowieckich, które powinny stworzyć ochronny kordon pomiędzy Rzeczpospolitą, będącą współgwarantką
ich niepodległości, a agresywną Rosją, mimo sarkastycznych reakcji części elit politycznych, na przykład marszałka
Komorowskiego (kolejny zapoznany geniusz polityczny!). Jej genialnym autorem był nie kto inny jak Józef Piłsudski,
który nie miał niestety możności realizacji swego projektu. (Widomymi jego śladami była tzw. akcja prometejska i
później rekrutacja oficerów uchodzących z Gruzji do Wojska Polskiego. Dodajmy, że służyli oni lojalnie, a bili się
dzielnie za przybraną ojczyznę i w roku 1939, i w Armii Krajowej, i w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Jest to
dług honorowy, który wypada spłacić).
Tragedia Gruzji ma jednak i pewną pozytywną stronę. Uświadomiła bowiem Estończykom, Łotyszom, Litwinom i
Ukraińcom, a zapewne i Azerom, a może też Uzbekom itd., że solidarność małych i średnich może być więcej warta niż
opieka większych i największych. Bardzo dobrze, że Polska staje się niekwestionowanym liderem i spikerem tej grupy.
Opowieści o tym, jak pogorszy to nasze stosunki z Moskwą, należy włożyć między bajki, ich autorzy bowiem wykazują
się w tym momencie totalną ignorancją historyczną. To przecież z Polską Piłsudskiego, nieprzejednanego wroga,
imperialisty itd. ustanowił Związek Sowiecki dobrosąsiedzkie stosunki w początku lat trzydziestych. Rosjanie, naród
niewolników w rozumieniu europejskich standardów, w każdym swoim wcieleniu szanowali zawsze jedynie siłę, czego
przykładem jest sławne ironiczne pytanie Stalina, iloma to dywizjami dysponuje papież. Polska silna w Tallinie, Rydze,
Wilnie i Kijowie, a także Tbilisi, będzie silna i w Moskwie. Wtedy, realizując w pełni koncepcje Wielkiego Marszałka, i
ona, i Europa będą mogły spać spokojniej. Kategorie: