Darcy Emma -
Niezwykły spadek.
STRESZCZENIE:
Stary i bogaty Vivian Prescott u schyłku życia zatrudnił
młodą i piękną Margaret jako damę do towarzystwa. Cza-
sami żartobliwie nazywał ją swoją ninią. Maggie wprost
uwielbiała go, nauczył ją bowiem cieszyć się życiem i zro-
bił z niej . prawdziwą damę. Któregoś dnia złożył jej , nie-
zwykłą propozycję: jeśli uwiedzie jego wnuka, Seau Pre-
scotta, a następnie zaprowadzi go do ołtarza i urodzi mu
dziecko, to w zamian zapisze jej w testamencie .cały swój
majątek. Maggie potraktowała propozycję jako żart, ale
tylko .. do dnia, w którym po nagłej śmierci starego Pre-
scotta stanęła oko w oko z jego wnukiem.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niania? - To się po prostu w głowie nie mieści, pomy-
ślał Beau Prescott po raz kolejny tego dnia. Mijała właśnie
czternasta godzina lotu z Buenos Aires do Sydney, a on
wciąż analizował treść testamentu dziadka. Kilka dni temu
otrzymał ten dokument pocztą od prawnika, który prowa-
dził interesy jego rodziny.
Po co, u diabła, dziadek zatrudnił niańkę na dwa ostat-
nie lata swojego życia? I dlaczego przekazał ją w spadku
swojemu wnukowi razem z resztą domowej służby?
Niania! To nie miało sensu. W domu dziadka nie było
przecież żadnych dzieci. W każdym razie Beau nic o tako-
wych nie wiedział.
Pozostali pracownicy zasługiwali, rzecz jasna, na doży-
wotnią opiekę. Beau darzył wielkim szacunkiem zarówno
panią Featherfield, gosposię dziadka, jak i kamerdynera
Sedgewicka i szofera Wallace a. Nie wyobrażał też sobie,
że mógłby pozbyć się pana Polly, głównego ogrodnika.
Każde z nich było częścią tego domu. Ale niania? Co nale-
żało do jej, obowiązków?
Przypomniał sobie jej nazwisko: Margaret Stowe. Hm...
Imię Margaret brzmiało dosyć staroświecko i przywo-
dziło na myśl ubraną w workowate ciuchy starą pannę.
Może ta niańka to jakaś wykolejona, zubożała staruszka?
Dziadek miał w zwyczaju brać takich nieudaczników pod
swoje skrzydła i stawiać ich na nogi.
Jednak dwa lata hojności i zapis w testamencie to chyba
lekka przesada. . .
- Wylądujemy na lotnisku Mascot zgodnie z rozkładem
obwieścił pilot. - Pogoda jest ładna. Temperatura na dole
wynosi około dziewiętnastu stopni...
Beau wyjrzał przez okno i poczuł dziwny przypływ no-
stalgii.
Poniżej rozpościerał się znajomy widok Sydney; czer-
wone dachy budynków, wielobarwny port, most, bajeczny
gmach opery.
To wszystko tak bardzo kojarzyło mu się z domem. Ale
ten prawdziwy dom to był przede wszystkim Vivian Pre-
scott, człowiek, który przed laty zaopiekował się swoim
osieroconym ośmioletnim wnukiem i podał mu na tacy
cały świat.
Vivian Prescott był kimś więcej niż. dziadkiem. Był
wielkim człowiekiem. Jego serce powinno było bić znacz-
nie dłużej.
Rodzina Prescottów tradycyjnie nadawała męskim po-
tomkom dość ekscentryczne imiona. Vivian... Każdy nor-
malny mężczyzna spaliłby się ze wstydu, gdyby musiał
nosić takie imię. Ale nie dziadek! On uwielbiał oryginal-
ność. W dodatku przekonywał wnuka, że Vivian znaczy
życie, a przecież radość życia była tak bliska jego duszy.
Dlaczgo musiał umrzeć? Do diaska! Miał dopiero
osiemdziesiąt sześć lat. Co to jest dla takiego człowieka jak
dziadek?
Zawsze przechwalał się, że dożyje setki. Ćmił ulubione
cygara i popijał francuskiego szampana, a na jego obydwu
ramionach wspierały się piękne kobiety. Zbyt mocno ko-
chał życie, żeby tak po prostu się z nim rozstać.
Beau westchnął ciężko i doszedł do wniosku, że nie ma
sensu obwiniać dziadka za nagłe odejście. Wyrodny wnu-
czek od trzech lat nie wpadł do domu nawet z krótką wizy-
tą. I nie chodziło tu o odległość, jaka dzieliła Amerykę
Południową od Australii
... Przecież gdyby wiedział, że dziadek podupadł na
zdrowiu przyleciałby do ojczyzny natychmiast.
Sęk w tym, że nie Iniał pojęcia o chorobie dziadka. Po-
dobnie zresztą, jak nie zdawał sobie sprawy, że w domu
jest niańka.
Skoro dziadek był chory, czemu nie zatrudnił pielę-
gniarki?
Czyżby na starość zdziecinniał? Nie, to niemożliwe...
Wreszcie wylądowali. Kiedy tylko samolot podkołował
do wejścia, Beau poderwał się i wyjął spod fotela podręcz-
ny bagaż.
Chciał jak najszybciej wydostać się z lotniska i znaleźć
się domu.
- Czy mogę w czymś pomóc, panie Prescott?
To ta sama stewardesa, która poświęcała mu tyle uwagi
podczas całego lotu. Beau posłał jej nieuważny uśmiech..
- Nie, dziękuję bardzo.
Zaproszenie w jej błyszczących oczach wydawało się
dość oczywiste. Cóż, dziewczyna była całkiem ładna, ale
on nie miał teraz głowy do romansów. Musiał załatwić
ważne sprawy.
Jednak kiedy mijał stewardesę w drzwiach wyjścio-
wych, poczuł chwilowe ukłucie żalu. Od dawna nie miał
kobiety. Odkąd zaszył się w Amazonii, czas wypełniało
mu głównie przemierzanie odludnych głuszy i walka o
przetrwanie.
Zawsze miał ogromne powodzenie u płci przeciwnej.
Wysoki, muskularny mężczyzna, jakim był Beau, przycią-
gał kobiety niczym magnes. Nie zmieniła tego nawet pew-
na dzikość w jego sposobie bycia; jedna z konsekwencji
długiego ,popytu w dżungli.
Dziadek zawsze zamartwiał się, że atrakcyjny wygląd to
dla Beau prawdziwe przekleństwo., - Zbyt łatwo ci idzie,
chłopcze - mawiał do wnuka. – Jeśli tak dalej pójdzie, nig-
dy nie ustatkujesz się u boku porządnej kobiety.
- Nie mam zamiaru się ustatkować, dziadku - odpowia-
dał Beau ze śmiechem.
Jeszcze trzy lata temu starszy pan przekonywał go po-
ważnym tonem:
Beau, masz już trzydzieści lat. Czas, żebyś pomyślał o
dzieciach. Jesteś ostatnim spadkobiercą rodziny Prescot-
tów.
Nie chcę, żeby nasz ród wyginął. Zrozum, że jedynym
sposobem zbliżenia się do nieśmiertelności jest przekazy-
wanie genów.
Czy Vivian już wtedy czuł, że śmierć jest blisko?
- Dziadku, mężczyzna może mieć dzieci nawet w póź-
nym wieku - zapewniał go Beau. - Charlie Chaplin został
ojcem, kiedy zbliżał się do dziewięćdziesiątki. Nawet ty
mógłbyś jeszcze dorobić się potomka. . .
- Żeby wychować dziecko, potrzebny jest czas, którego
mnie nie zostało już wiele. Przemyśl to, Beau. Twoi rodzi-
ce byli niewiele starsi od ciebie, kiedy ich samolot rozbił
się nad Antarktyką. Nie dostali od życia drugiej szansy.
Jeśli zawczasu nie pomyślisz o założeniu rodziny, zanim
się obejrzysz, może być już za późno.
Za późno... - pomyślał z żalem Beau. Za późno, żeby się
pożegnać z kochanym staruszkiem, któremu tak wiele za-
wdzięczał. Za późno, żeby mu podziękować. Za późno
nawet na to, żeby wziąć udział w pogrzebie, który odbył
się, kiedy Beau przemierzał Amazonię, odcięty od cywili-
zacji.
Jedyne, co mu pozostało, to postąpić zgodnie z ostatnią
wolą dziadka, choćby nawet miało to oznaczać zatrzyma-
nie bezużytecznej niańki przez kolejny rok.
Dziadek życzył sobie ponadto, żeby Beau został w Ro-
secliff, rezydencji Prescottów, przez co najmniej najbliższe
dwanaście miesięcy. Pewnie staruszek miał nadzieję, że
wnusio pozna przez ten czas miłą kobietę, ożeni się i zało-
ży rodzinę. Beau potrząsnął głową na samą myśl o takiej
perspektywie.
Nie był gotów do małżeństwa. Nie miał ochoty się
ustatkować. W najbliższym czasie planował podróż do
Europy. Głupotą z jego strony byłoby, gdyby myślał teraz
o uwiciu sobie przytulnego gniazdka.
Szczęśliwie szybko przebrnął przez kontrolę paszpor-
tową, odebrał bagaż i nie ociągając się, wyszedł na ze-
wnątrz hali przylotów.
Niemal od razu dostrzegł szofera Wallace a ubranego w
nienaganny uniform, który dodawał powagi temu niewy-
sokiemu mężczyźnie. Beau poczuł, jak towarzyszące mu
od kilku dni poczucie pustki wypełnia nagle fala ciepła.
Wallace od zawsze był dla niego jak członek rodziny. O
samochodach wiedział tyle, że swoimi wyjaśnieniami bez
trudu mógł zaspokoić ciekawość nastolatka. Był zaufanym
powiernikiem chłopięcych sekretów, jego cierpliwość mo-
gła się równać jedynie z niezmąconym spokojem dziadka.
- Jak dobrze zobaczyć panicza po tylu latach - przywitał
go Wallace, szybkim ruchem ocierając zwilgotniałe oczy.
Beau uścisnął go serdecznie, wzruszony ciepłym powi-
taniem. Śmierć Viviana Prescotta musiała być dla szofera
niezwykle bolesna. Zwłaszcza że stracił długoletniego pra-
codawcę, u którego miał nadzieję dosłużyć aż do emerytu-
ry. Teraz zaś jego przyszłość stanęła pod znakiem zapyta-
nia. Beau obiecywał sobie w duchu, że zajmie się tą spra-
wą.
- Przykro mi, że mnie tu nie było - powiedział, spusz-
czając głowę.
- Nie mógłby panicz temu zapobiec - padła szybka od-
powiedź. -Umarł niespodziewanie, tak jak zawsze chciał.
Po hucznym przyjęciu po prostu położył się spać i już się
nie obudził. Niania Stowe mówi, że Anioł Śmierci zabrał
go pod swoje skrzydła.
Beau niemal wykrzywił się z obrzydzenia. Anioł Śmier-
ci?
Czy ta niańka to jakaś nawiedzona dewotka? W ostat-
niej chwili ugryzł się w język i nie powiedział na głos, co
sądzi o tego typu porównaniach. Niania najwyraźniej cie-
szyła się szacunkiem Wallace a.
Uśmiechnął się z przymusem.
- Huczne przyjęcia były domeną dziadka.
- Zgadza się, paniczu. Pan Vivian cieszył się sławą do-
skonałego wodzireja.
Beau spuścił głowę ze smutkiem.
- Powinienem był urządzić mu równie huczny pogrzeb.
- Proszę się nie martwić. Niania Stowe o wszystko zad-
bała.
- Och, doprawdy?
Tego już za wiele! Co ·ona sobie wyobraża, ta niańka?
Owszem, Sedgewick, który służył u dziadka przez trzy-
dzieści lat, zapewne wiedziałby, jaki pogrzeb urządzić
Vivianowi, ale co miała na ten temat do powiedzenia jakaś
niania-przybłęda? Beau poczuł się głęboko urażony aro-
gancją nieznajomej kobiety. Jak ona śmie tak się szarogę-
sić?
- Jedźmy do domu. Im szybciej, tym lepiej - zarządził,
postanawiając z miejsca wykurzyć władczą pannę Stowe.
- Wezmę pańskie bagaże.
- Tylko to. - Wręczył szoferowi torbę podręczną, a sam
zarzucił na plecy ogromnych rozmiarów plecak.
- Może wezmę wózek bagażowy?
- Szkoda czasu - odparł niecierpliwie Beau. - Chcę, że-
byś po drodze opowiedział mi o pogrzebie.
- Spodziewał się najgorszego i wolał to usłyszeć jesz-
cze przed spotkaniem z tą despotką.
- Pochowaliśmy go z wszelkimi honorami - zapewnił
Wallace z dumą. - Niania Stowe od razu zapowiedziała, że
musimy urządzić wielki pogrzeb dla wielkiego człowieka.
I tak też się o.
- Więcej szczegółów, Wallace - ponaglił go Beau,
przewidując, że zwykła niańka nie mogła mieć zielonego
pojęcia o prawdziwej wielkości jego dziadka.
- Wszystko zaczęło się uroczystą mszą w katedrze pod
wezwaniem świętego Andrzeja. Przyszły takie tłumy ludzi,
że kościele nie można było wetknąć szpilki, a ci, którzy się
nie zmieścili, wypełniali okoliczne ulice. Niania Stowe
zaprosiła wielu znakomitych gości. Członków zarządów, w
których zasiadał pański dziadek, polityków, artystów i wie-
lu przyjaciół pana Viviana.
Przynajmniej tyle dobrego, pomyślał Beau.
- Sam panicz wie, jak pan Vivian uwielbiał dawać przy-
jaciołom czerwone róże.
Fakt, to był jego znak firmowy.
- Nigdy nie widziałem tylu czerwonych róż, ile tego
dnia w katedrze. Niania Stowe musiała spustoszyć wszyst-
kie kwiaciarnie w mieście, wykupując znajdujące się tam
róże w tym kolorze. Kwiaty przykrywały także trumnę, a
każdy żałobnik przy wejściu do katedry dostawał na pa-
miątkę czerwoną różę.
Beau musiał przyznać w duchu, że to był niezły pomysł.
Po wyjściu z hali przylotów powitało ich bezchmurne
błękitne niebo. Ruchem głowy Wallace wskazał miejsce,
gdzie zaparkował samochód.
- Mów dalej - domagał się Beau. - Jak przebiegła msza?
- Chór chłopięcy zaczął od ,,Przygotuj drogę Panu z
musicalu Godspell . To była jedna z ulubionych piosenek
świętej pamięci pana Viviana. On wprost uwielbiał teatr.
- W rzeczy samej – przyznał Beau, czując, że jego nie-
chęć do panny Stowe nieco topnieje.
Niańka faktycznie wpadła na kilka dobrych pomysłów,
choć były one niewątpliwie wynikiem jej pedantycznej
dbałości o szczegóły, a nie dziełem bystrego umysłu. Nie-
mniej jednak teatralny ton pasował do dziadka i pomysł z
chórem zasługiwał na pochwałę.
- Sir Roland z rady artystycznej wygłosił wspaniałą
mowę pożegnalną... - ciągnął Wallace.
Doskonały wybór - sir Roland był przecież najlepszym
przyjacielem dziadka.
- .. .mowa biskupa wydała mi się trochę przyciężka, ale
cytaty z Biblii były doskonale dobrane. To niania Stowe je
wybrała. Wszystkie mówiły o szczodrości ducha.
- Hm - mruknął Beau, zastanawiając się, czy niańka nie
liczy przypadkiem także na jego szczodrość, może nie tyle
ducha, ile kieszeni.
Zbliżyli się do białego rolls-royce a, zaparkowanego w
miejscu gdzie obowiązywał całkowity zakaz postoju. Beau
nie miał jednak najmniejszego zamiaru pytać szofera, jak
udało mu się ominąć zakaz.
- Na koniec chór zaśpiewał Amazing Grace… Prze-
pięknie. nawet mnie się łza w oku zakręciła - ciągnął Wal-
lace. - A konduktowi żałobnemu towarzyszyły dźwięki
fletu. To Sedgewick wpadł na ten pomysł. Sam panicz wie,
jak dziadek chętnie zapraszał flecistów na wieczorki ta-
neczne.
- Sedgewick ma łeb na karku - pochwalił Beau, ciesząc
się w duchu, że choć jedna rzecz nie okazała się zasługą
panny Stowe. Niańka pewnie chodziła spać z kurami i nig-
dy nie uczestniczyła w organizowanych przez dziadka im-
prezach. - A stypa? - zapytał, zrzucając z ramion ciężki
plecak.
- Wszyscy doskonale znaliśmy kulinarne upodobania
zmarłego - podkreślił Wallace. - Nie zabrakło więc francu-
skiego szampana, kawioru, wędzonego łososia i przepiór-
czych jaj. Na stołach znalazło się wszystko to, co pan
Vivian lubił najbardziej.
Pani Featherfield i Sedgewick sporządzili listę, a niania
Stowe zadbała o resztę. Powiedziała, że koszty nie grają
roli. Mam nadzieję, że pan się z tym zgadza?
- Oczywiście, Wallace.
Trzeba będzie natychmiast przestudiować rachunki, za-
niepokoił się Beau. Wydawanie pieniędzy lekką ręką było
przywilejem dziadka. Nie wolno jednak dopuścić do tego,
żeby wszędobylska niańka przejęła ten zwyczaj. Co to, to
nie! Może już cichcem odkłada coś na własnym koncie,
licząc, że pogrążony w żałobie wnuczek w niczym się nie
połapie?
Wrzucając plecak do bagażnika samochodu, Beau za-
stanawiał się, czy ich rodzinny prawnik na pewno dobrze
pilnuje -spraw majątkowych. Przecież jego obowiązki nie
ograniczały się jedynie do wysłania kopii testamentu
dziadka do Buenos Aires. Ważne, żeby miał oko na to, co
się dzieje w domu. A zdaje się, że dzieje się tam aż za du-
żo.
Wallace otworzył usłużnie drzwi, a Beau wsunął się do
wnętrza wozu. Teraz prędko do domu. Trzeba zorientować
się w sytuacji.
Gnębiło go jednak pewne pytanie.
- Dlaczego dziadek zatrudnił niańkę? - zapytał, kiedy
tylko samochód ruszył.
- Pan Vivian zawsze miał naturę żartownisia - uśmiech-
nął się szofer. - Pewnego dnia stwierdził, że musi mieć
przy sobie kogoś, kto będzie go niańczył, kiedy na starość
zdziecinnieje.
- Wallace, bądź ze mną szczery. Czy u dziadka wystąpi-
ły jakieś objawy starczej demencji?
- Ani trochę! Świętej pamięci pan Prescott zachowywał
się dokładnie tak samo jak zwykle, aż do momentu, kiedy.
.. hm... odszedł.
Przynajmniej tym razem nie wspomniał o Aniele
Śmierci.
- I mimo to zatrzymał niańkę? - Beau miał coraz więk-
szy mętlik w głowie.
- Tak, paniczu. Twierdził, że ona jest lepsza niż dżin z
tonikiem. - Wallace mrugnął porozumiewawczo.
- Czyżby niania powstrzymywała go od picia? - zapytał
Beau z lekkim zaniepokojeniem.
- Ależ skąd. Nawet jej to przez myśl nie przeszło. Nania
Stowe jest bardzo towarzyska. Bardzo.
Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Przebiegła niańka
wszystkich omotała. Nawet Wallace jadł jej z ręki. Mówił
o niej w samych superlatywach, mimo iż musiał zdawać
sobie sprawę, że przez cały czas pobytu pod dachem
Viviana Prescotta ta niby-niańka nie miała żadnych obo-
wiązków. No, ale on jej pokaże, gdzie jest jej miejsce! Już
niedługo.
- Pozwoli panicz, że zatelefonuję do Sedgewicka? Pro-
sił, żeby dać mJ znać, kiedy będziemy się zbliżać do domu.
- Na pewno nie chcesz poinformować niani Stowe? -
Beau nie mógł się powstrzymać od złośliwej uwagi.
- Sedgewick ją powiadomi.
Niewątpliwie.
- A więc dzwoń, Wallace. Nie zamierzam udaremniać
komukolwiek szansy dołączenia do komitetu powitalnego.
A niania Stowe niech już zaczyna drżeć o swoją ciepłą
posadkę!
ROZDZIAŁ DRUGI
Maggie Stowe rzeczywiście drżała na samą myśl o spo-
tkaniu z Beau Prescottem. Nigdy go nie widziała, nigdy z
nim nie rozmawiała, nie znała go. Miała tylko jego foto-
grafię, którą Vivian dał jej przed śmiercią.
- To mój chłopiec, Beau. Mały dzikus - objaśnił jej wte-
dy staruszek, patrząc z rozrzewnieniem na fotografię wnu-
ka. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie to, w gruncie
rzeczy, niezbyt trafne porównanie.
Zdjęcie zostało zrobione trzy lata temu, podczas przy-
jęcia z okazji osiemdziesiątych trzecich urodzin Viviana.
Przystojniak w ciemnym garniturze stojący obok jubilata
nie wyglądał na chłopca. Raczej na stuprocentowego faceta
z łobuzerskim błyskiem w oku.
Beau Prescott był niewątpliwie typem mężczyzny, obok
którego żadna kobieta nie mogłaby przejść obojętnie. Oczy
w kolorze jasnozielonym kontrastowały z silnie opaloną
twarzą okoloną burzą jasnych niesfornych włosów, a pięk-
nie wykrojone usta nadawały delikatności mocnej kwadra-
towej szczęce. Wyglądał fantastycznie, ale przecież nie
należy sądzić po pozorach:..
- Olśnij go, zaprowadź do ołtarza i uczyń go ojcem swo-
jego dziecka, a Rosecliff i cały mój majątek będą twoje,
Maggie - zwykł mawiać Vivian.
Interesujące wyzwanie, myślała Maggie, ale zawsze
traktowała tę propozycję jako żart.
- A co ja bym z nim robiła? - pytała przekornie. - Taki
młokos jak on z pewnością nie dorównuje ci ani sposobem
bycia, ani manierami. Poza tym on może mi się wcale nie
spodobać. A ja nie mam ochoty wyjść za mąż tylko i wy-
łącznie z rozsądku.
- Nie znam kobiety, której Beau nie wpadłby w oko -
argumentował Vivian.
- A skąd wiesz, że ja mu się spodobam?
- Co do tego nie mam wątpliwości.
Maggie nie kontynuowała dyskusji, choć pewnie nie-
jedno miałaby na ten temat do powiedzenia. W swoim ży-
ciu spotkała wielu ludzi, którzy próbowali nadwątlić jej
poczucie własnej wartości, traktując ją jak powietrze. Roz-
czarowania, których doświadczyła, nauczyły ją nieufności i
sceptycyzmu wobec nieznajomych. Zdecydowanie wolała
samotność niż towarzystwo.
To prawdziwy cud, że trafiła pod skrzydła Viviana.
Wszyscy w jego domu, począwszy od szofera a na kamer-
dynerze skończywszy, od początku traktowali ją jak człon-
ka rodziny i nikt nie wydawał się ani trochę zdziwiony, że
pan Prescott u schyłku życia zatrudnił niańkę.
Wszyscy też zdawali się być zachwyceni szalonym po-
mysłem Viviana, aby wyswatać ją i dziedzica Rosecliff.
Zgodnie twierdzili, że to małżeństwo zapewniłoby sukce-
sję rodu Prescottów.
Niedorzeczny plan. Choć... nie tak do końca absurdalny.
- Maggie czuła, że ciąży na niej obowiązek spełnienia
ostatniej woli zmarłego. Nie chciała zawieść Viviana, ale
też i przerażała ją rola, w jaką miała się wcielić. Mężczyź-
ni, na których jej zależało, zazwyczaj nie okazywali się
warci zachodu. Jak będzie tym razem?
- Nie masz pojęcia, jak ja się czuję - powiedziała do
przystojniaka na fotografii. - Taka odpowiedzialność...
Śmierć Viviana spadła na wszystkich jak grom z jasne-
go nieba. Pogrążeni w żałobie zajęli się przygotowaniami
do pogrzebu, odsuwając od siebie myśl o konsekwencjach
związanych z odejściem pana Prescotta. Kiedy jednak po
uroczystościach pogrzebowych w Rosecliff pojawił się
prawnik rodziny Prescottów i odczytał ostatnią wolę zmar-
łego, wszyscy nagle zdali sobie sprawę, jak mgliście
przedstawia się ich przyszłość.
Vivian Prescott przekazał posiadłość swojemu wnukowi
i odtąd to w jego rękach spoczywał los mieszkańców Ro-
secliff.
Wprawdzie przez najbliższy rok wszyscy mieli zapew-
nioną ciągłość zatrudnienia, ale po upływie tego czasu Be-
au Prescott miał prawo zadysponować ich losem wedle
własnego uznania.
Maggie Stowe wierzyła, że tak czy siak uda jej się spaść
na cztery łapy. Mając dwadzieścia osiem lat była jeszcze
na tyle młoda, żeby znaleźć posadę gdzie indziej. Zanim
poznała Viviana Prescotta imała się różnych zajęć; nie-
straszny był jej więc spodziewany spadek poziomu życia.
Bardziej przerażała ją myśl o opuszczeniu tego domu, w
którym znalazła spokój i sympatię tylu ludzi.
Co się z nimi stanie?
Sedgewick, Wallace, pani Featherfield i pan Pollymi l
już swoje lata, więc prawdopodobieństwo, że znajdą teraz
równie intratną posadę było znikome. Dokąd pójdą? Kto
ich przyjmie na służbę?
Fala niepohamowanego strachu zalała serce Maggie. I
zaraz potem przypomniała sobie niedawną rozmowę z
Sedgewickiem i resztą służby.
Stary kamerdyner stał przed nią, jak zwykle nieskazitel-
nie ubrany, pełen godności i szyku. Utkwił w niej te swoje
poczciwe brązowe oczy i przemówił tonem spokojnym, ale
stanowczym:
- Nianiu Stowe, tylko pani może nas uratować. Pan
Vivian bardzo by tego pragnął.
Maggie potrząsnęła głową ze smutkiem.
- Przykro mi, ale nie mogę zmienić zapisu w jego te-
stamencie. Nic nie mogę zrobić.
- Obiecała mu pani... sam słyszałem. Tego wieczoru,
kiedy umarł, gawędziła z nim pani w salonie. Przyniosłem
dwa kieliszki szampana i byłem świadkiem waszej roz-
mowy.
- Przekomarzaliśmy się tylko.
- Nie. Pamiętam, że pan Vivian powiedział: Przyrzeknij
mi, że kiedy Beau zjawi się w domu, dasz mu szansę . I
pani się zgodziła. Stuknęliście się kieliszkami.
- To były żarty...
- Nie, nie i jeszcze raz nie! - Pani Feathelfield niespo-
dziewanie pojawiła się obok nich i włączyła się do rozmo-
wy. - Pan Vivian chciał, żeby Beau się z tobą ożenił, ko-
chanie. Rozmawiał o tym z nami wiele razy.
Maggie odwróciła głowę i zauważyła, że w pokoju
zgromadziła się cała służba zmarłego Prescotta.
. Zawsze traktował panią jak członka rodziny - nie-
śmiało wtrącił Wallace.- I pragnął, żeby weszła pani do
rodu Ptescottów jak najbardziej oficjalnie i legalnie nabyła
wszelkie prawa do dziedziczenia rodzinnego majątku.
Pan Polly, przerażony wizją oddania ogrodu pod opiekę
kogoś innego, zebrał się na odwagę i również wtrącił swoje
trzy grosze:
- Małżeństwo to najlepsze rozwiązanie.
- Przyrzekła mu to pani -przypomniał Sedgewick. - Ma
pani obowiązek wypełnić ostatnią wolę zmarłego.
- Obiecałam jedynie, że spróbuję - tłumaczyła cierpliwie
Maggie. - Nie ma żadnej gwarancji, że Beau Prescott uzna
mnie za dobry mateńał na żonę. Nie mam też pojęcia, czy
ja będę miała ochotę związać się z kimś takim jak on. Ta-
kich rzeczy nie da się ani przewidzieć, ani zaplanować.
- Losowi trzeba pomagać, kochanie - naciskała pani Fe-
atherfield. - Daj chłopakowi szansę. Przed warni cały rok. -
Już my zrobimy wszystko, żeby ani jeden dzień nie po-
szedł na marne - dodał Sedgewick.
- Tak jest! - zapewniła chórem cała czwórka, śląc jed-
nocześnie swojej przyszłej wybawicielce spojrzenia pełne
nadziei.
Maggie chciała się roześmiać i kolejny raz zapewnić
ich, że rozmowy z Vivianem miały charakter żartobliwy i
nie wiązały się z żadnymi zobowiązaniami. Wiedziała jed-
nak, że wszelkie jej wykręty na nic się nie zdadzą. Czwór-
ka służących miała swoje mocno ugruntowane zdanie na
temat jej przyszłości i żadne z nich nie dopuszczało do
siebie myśli, że coś mogłoby się nie udać.
Wszystko już zaplanowali. Maggie ma poślubić dzie-
dzica, urodzić mu dziecko i żyć z nim długo i szczęśliwie
w Rosecliff.
Prosty scenariusz i wyraźny cel. Wizja takiej sielanki
wydawała im się realna i bardzo bliska. - Spróbuję - obie-
cała w końcu. - Ale nie spodziewajcie się natychmiastowe-
go sukcesu. Całkiem możliwe, że to będzie klapa na całej
linii.
Sedgewick uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:
- Nianiu Stowe, chyba pamięta pani dewizę pana Vivia-
na? Trzeba myśleć pozytywnie. Ot co!
Pozytywne myślenie to nie to samo co cudotwórstwo!
przemknęło przez głowę Maggie.
Pani Featherfield złożyła dłonie jak do modlitwy i roza-
nielonym wzrokiem spojrzała ku niebu:
- Wkrótce w Rosecliff urodzi się dziecko. Coś wspania-
łego! Nie mogę się wprost doczekać.
Dziecko? Nie istniało nawet w planach, a oni już wi-
dzieli je oczami duszy. ..
Wallace mrugnął porozumiewawczo i znaczącym spoj-
rzeniem objął całą postać Maggie.
- Bez obawy, nianiu Stowe. Jestem pewien, że gdy tylko
panicz Beau spojrzy na panią, obudzi się w nim dziki
zwierz.
Maggie pomyślała, że sytuacja zaczyna pomału wymy-
kać się spod jej kontroli.
Tymczasem pan Polly, ściskając w dłoniach herbacianą
różę, dodał z wielką powagą w głosie:
- Natury nie da się oszukać. Trochę zaangażowania i
troski, a efekty mogą być zdumiewające.
Tyle że małżeństwo rzadko kiedy bywa drogą usłaną
różami.
Chyba że chodzi o bardzo cierniste róże. ..
Maggie wiedziała już, że nikomu z nich nie zdoła wybić
z głowy tego zwariowanego pomysłu. Cała czwórka za-
stawiła sidła na Beau Prescotta, a przynętą miała być ona -
skromna niania. Wszyscy zdawali się zapominać, że ludz-
kimi uczuciami nie da się manipulować. Albo się kogoś
lubi albo nie. Wygląd zewnętrzny nie ma tu nic do rzeczy,
Na fotografii Beau Prescott prezentował się nieźle. I co z
tego? Maggie miała już za sobą kilka związków z przy-
stojnymi facetami. Każdy z nich był tak zakochany w so-
bie, że obdarzenie gorącym uczuciem kogoś innego zdawa-
ło się przerastać ich możliwości. Oczekiwali od niej ule-
głości i ciągłych zachwytów.
Nie, takie związki zdecydowanie jej nie interesowały.
Ale może tym razem będzie inaczej? Jeśli Beau jest
choć w połowie tak czarujący jak jego dziadek to... kto
wie? Maggie poczuła bolesne ukłucie w sercu. Vivian Pre-
scott ofiarował jej dwa najpiękniejsze lata w całym do-
tychczasowym życiu. Nie zdawała sobie sprawy, jak bar-
dzo kocha tego staruszka, dopóki nie odszedł na zawsze.
W jej myśli wdarł się przeciągły dzwonek telefonu.
Schowała fotografię Beau Prescotta do górnej szuflady
komody i niepewnie podniosła słuchawkę. Wiedziała, że
dzwoni Sedgewick z informacją, że Beau Prescott - ten
prawdziwy, z krwi i kości - zbliża się już do domu.
- Przyjadą szybciej, niż myśleliśmy - usłyszała głos
Sedgewicka. - Panicz Beau potrafi w ekspresowym tempie
opuszczać lotnisko - dodał z dumą.
Jakże oni go kochali. Dla Sedgewicka, pani Feather-
field, Wallace a i pana Polly panicz Beau był nadal małym
dzikusem; wyrośniętym wprawdzie, ale ciągle pełnym
dziecięcego zapału. Chcieli, żeby ona też go pokochała, ale
to była już przecież całkiem inna para kaloszy.
- Czy Wallace wspominał, kiedy dokładnie przyjadą?
- Za jakieś dwadzieścia minut - poinformował ją Sed-
gewiek podekscytowanym głosem. - Mam nadzieję, że jest
pani gotowa.
Żeby go powalić na kolana, dokończyła w myślach Ma-
ggie.
Tego po niej oczekiwali. Taki był plan.
- Tak, Sedgewick - odparła sucho. - Dam wam trochę
czasu na przywitanie się z paniczem. Nie chciałabym prze-
szkadzać...
- Doskonały pomysł! Zagadamy go w holu i dzięki temu
będzie pani miała wielkie wejście. Myślę, że czarna suknia
doskonale współgrałaby z czerwonym dywanem.
Maggie zamknęła oczy.
- Tak, Sedgewick, jestem ubrana na czarno, ale nie dla
wzmocnienia efektu, tylko dlatego, że noszę żałobę.
- Doskonale - pochwalił kamerdyner. - Ale musi pani
pamiętać o zasadach, jakim hołdował pan Vivian. Zamiast
opłakiwać śmierć, należy celebrować życie. Nie wolno
dopuścić do tego, żeby smutek przysłonił nam widoki na
świetlaną przyszłość.
- Dziękuję, Sedgewick.
Maggie odłożyła słuchawkę i westchnęła, próbując zła-
godzić stres, jaki towarzyszył jej od dobrych kilku godzin.
Otworzyła drzwi balkonowe i wyszła na zewnątrz.
Widok zapierający dech w piersiach przyciągnął ją aż
do samej balustrady balkonu. Czy istniała na świecie cu-
downiejsza posiadłość niż Rosecliff ze swoim przepięk-
nym, pachnącym ogrodem? Wypielęgnowane trawniki,
przystrzyżone krzewy i wijące się pomiędzy krzakami róż
alejki cieszyły oko nie tylko mieszkańców domu, ale i czę-
sto przybywających tu z wizytą gości.
Vivian był dumny ze swojego domu, ale nie traktował
go jak bezużytecznego wytworu swojej próżności. Wręcz
przeciwnie. Często organizował tu bale charytatywne i
spotkania różnego rodzaju fundacji. Bogactwo i przepych
Rosecliff służyły zawsze szczytnym celom, podobnie jak
sam -właściciel posiadłości.
Nic jednak nie trwa wiecznie.
Zerknęła na zegarek. Ostatnie beztroskie chwile upły-
wały nieubłaganie szybko. Spojrzała w górę na bezchmur-
ne niebo i szepnęła:
Vivian, jeśli gdzieś tam jesteś i naprawdę chcesz, żeby
ten plan się powiódł, to lepiej zacznij już teraz machać
czarodziejską różdżką, bo bez tego twoja bajka nie będzie
miała szczęśliwego zakończenia.
Jedyną odpowiedzią był krzyk przelatujących mew.
Maggie wzięła głęboki wdech i wolnym krokiem opu-
ściła balkon.
Czas stanąć oko w oko z Beau Prescottem.
ROZDZIAŁ RZECI
Prowadzące do Rosecliff czarne wrota z kutego żelaza
stały otworem. Wallace zwolnił i niespiesznie wprowadził
rolls-royce a na wysypany białym żwirem podjazd. Beau
ze wzruszeniem rozejrzał się dokoła. Ogród wyglądał tak
samo wspaniale zwykle - wypielęgnowane trawniki i oka-
załe krzewy różane stanowiły iście królewskie otoczenie
posiadłości Prescottów.
Beau zdał sobie sprawę, że od jego ostatniego pobytu w
dornn niewiele tu się zmieniło. Nawet na parkingu stały
ciągle te same auta. Życie toczyło się tu zwykłym rytmem,
a zmienić go mogły jedynie decyzje młodego dziedzica. To
od niego bowiem zależał los pracujących w Rosecliff lu-
dzi.
Dziadek wiedział co robi, dając wnukowi rok na upora-
nie się li: sprawami dotyczącymi posiadłości. Trzeba prze-
cież postano- , co dalej. Beau nie wyobrażał sobie, że był-
by w stanie osiąść Rosecliff i przejąć styl życia Viviana
Prescotta, ale jednocześnie chciał, żeby rodowa siedziba
podupadła na skutek jego nierozważnych decyzji.
Wallace minął wschodnie skrzydło domu i zaparkował
tuż przed frontowym wejściem. Kiedy tylko zgasł silnik
samochodu podwójne dębowe drzwi posiadłości otworzyły
się jak na zawołanie i stanął w nich akuratny jak zawsze
Sedgewick.
Beau podejrzewał w duchu, że tajemnicza niańka stoi
tuż za plecami kamerdynera, toteż nie czekając, aż Walla-
ce otworzy mu drzwiczki samochodu, wyskoczył z rolls-
royce’a, gotów na wyczekiwane od wielu godzin spotka-
nie.
Ku jego bezgranicznemu zaskoczeniu do konfrontacji
nie doszło. Niańki nie było w zasięgu wzroku.
Sedgewick, który mimo wzruszenia starał się zachować
postawę godną perfekcyjnego sługi, pochwycił dłoń Beau i
potrząsnął nią gwałtownie.
- Witamy panicza w domu.
- Przykro mi, że przybywam tak późno - odparł Beau,
domyślając się, jak dramatycznym przeżyciem musiała być
dla Sedgewicka śmierć jego długoletniego chlebodawcy.
Stojąca obok pani Featherfield otarła oczy brzegiem ha-
ftowanej chusteczki i wydała z piersi bolesne westchnienie.
- Dzięki Bogu panicz jest nareszcie w domu. Smutne to
okoliczności, ale cieszymy się, że sprowadziły panicza w
rodzinne progi.
- Kochana Feathers - Beau uścisnął gosposię, która z
uśmiechem przyjęła fakt, że właśnie nazwał ją wymyślo-
nym w dzieciństwie przezwiskiem. - Byłem pewien, że
dziadek dożyje setki. Nie wyjeżdżałbym na tak długo,
gdybym przypuszczał...
- Wiem, kochanie. - Poklepała go przyjaźnie po ramie-
niu, po czym zwróciła się do niego serdecznym tonem: -
Ale nie wolno nam patrzeć wstecz. Pan Vivian zawsze
powtarzał: ,,Ani się woda wróci, która upłynęła, ani też
godzina, która już minęła
Beau uśmiechnął się.
- Pamiętam, że mówił też: Dzisiaj żyjem, jutro gnijem*
- Otóż to -przytaknęła pani Featherfield. - Trzeba cie-
szyć się dniem dzisiejszym. Niania Stowe na pewno by się
z tym zgodziła.. .
- A właśnie, niania Stowe - przypomniał sobie Beau. -
Wallace wspomniał mi o nowym członku służby. Gdzie
onajest?
Sedgewick odchrząknął.
- To kobieta o nienagannych manierach. Postanowiła
dać nam odrobinę czasu na przywitanie się z paniczem.
Myślę jednak... - wskazał na usytuowane w głębi holu
schody prowadzące na piętro - .. .że panna Stowe powinna
się tu zjawić lada moment.
. - W rzeczy samej - przytaknęła pani Featherfield, nie-
natuI raInie podekscytowana. - Zapraszamy do holu, pani-
czu Beau.
* Feathers G. ang. -lotka ptasie pióro przyp. tłum
Niania Stowe nie mogła się wprost doczekać tego spo-
tkania.
To zupełnie tak jak ja, pomyślał niechętnie.
Postąpił kilka kroków naprzód i znalazł się u stóp maje-
statycznych marmurowych schodów z kutą ozdobną porę-
czą. Prowadziły one do położonych na piętrze licznych
sypialni. Beau mechanicznie podniósł głowę i... oniemiał.
Powyżej, u zwieńczenia schodów, stała młoda kobieta i
wpatrywała się w niego pytającym wzrokiem. Światło pa-
dające zza jej pleców czyniło z niej postać wręcz nierze-
czywistą. Jej szczupłą twarz okalała aureola złotorudych
kręconych włosów, spadających kaskadą lśniących loków
na ramiona i plecy. Wyglądąła, jak zjawa, jak senne ma-
rzenie..
Beau był tak zaskoczony tym niezwykłym widokiem, że
dopiero po dłuższej chwili zaczął rejestrować coś więcej
niż tylko tę niesamowitą burzę włosów. Skóra dziewczyny
miała alabastrową biel, co upodabniało ją samą do porce-
lanowej lalki.
Jej piękna twarz miała tak harmonijne i delikatne rysy,
że trudno było uwierzyć, iż jest to dzieło matki natury.
Długa szyja stanowiła nie tylko idealną podstawę zgrabnej
główki, ale i doskonale podkreślała bogactwo złocistych
loków.
Poruszyła się. Nie była więc wytworem jego wyobraźni.
Beau zamrugał oczami, po czym zajął się szczegóło-
wym studiowaniem sylwetki tajemniczej kobiety.
Najpierw zwrócił uwagę na jej szczupłe, długie nogi w
grafitowych jedwabnych pończochach. Czarne szpilki
ozdobione na podbiciu złotym łańcuszkiem uwydatniały
smukłość łydek i ud poruszających się w rytm powolnego
kociego kroku.
Niewiarygodnie długie nogi! Beau pamiętał doskonale,
że schody mają szesnaście stopni. Tymczasem dopiero
kiedy dziewczyna pokonała połowę z nich, ukazał mu się
brzeg krótkiej czarnej sukienki, w którą była ubrana. Złoty
łańcuszkowy pasek wił się ponad miękką wypukłością jej
bioder, a jego koniec delikatnie opadał w miejscu, gdzie
pod sukienką znajdowało się zwieńczenie jej ud.
Beau miał wrażenie, że powietrze, które wdycha, zawie-
ra zbyt mało tlenu. A może w ogóle przestał oddychać?
Słyszał gwałtownie przyspieszony stukot własnego sers;a i
czuł, że zaczyna się pocić.
Jego wzrok powędrował dalej w górę. Minął niewiary-
godnie szczupłą talię i... spoczął w miejscu, gdzie pod su-
kienką odznaczały się piersi dziewczyny. Dwa okrągłe
wzniesienia.
Poczuł, że robi mu się słabo. Zdaje się, że cała krew od-
płynęła mu z głowy i przemieściła się w dolne partie ciała.
Niemałym wysiłkiem woli oderwał wzrok od ponętnych
krągłości i powtórnie przyjrzał się pięknej alabastrowej
twarzy, na której pojawił się właśnie delikatny rumieniec.
Oczy koloru Morza Karaibskiego patrzyły na niego nie-
pewnie.
- Oto niania Stowe, paniczu - zaanonsował Sedgewick
takim tonem, jakby przedstawiał co najmniej królową.
Jednak nawet taka prezentacja nie zdołała wydobyć Be-
au z letargu, w jaki zapadł dobrą chwilę temu. Całą jego
uwagę pochłaniało obserwowanie dziewczyny, która po-
konała właśnie ostatni schodek i kroczyła ku niemu z gra-
cją i wdziękiem. Była niemal tak samo wysoka jak on.
Gdyby wyciągnął rękę i przygarnął ją do siebie, poszcze-
gólne części ich ciała bez problemu zetknęłyby się ze so-
bą... piersi, biodra, uda. Ta myśl przeszyła Beau rozkosz-
nym dreszczem dawno nie odczuwanej zmysłowej radości.
- Panie Prescott, proszę przyjąć moje najszczersze wy-
razy współczucia.
Jej miękki, seksowny głos zabrzmiał w uszach Beaujak
najpiękniejsza melodia.
- Śmierć pańskiego dziadka jest dla nas wszystkich nie-
odżałowaną stratą. Dla pana z pewnością również - dodała.
Wyciągnęła rękę. Ujął ją i po chwili zobaczył, jak jej
szczupła delikatna dłoń znika w jego własnej, opalonej na
ciemny brąz prawicy. Jej kruchość i jego siła stanowiły tak
oczywisty, ale jednocześnie tak podniecający kontrast, że
Beau znowu poczuł, jak jego serce gwałtownie przyspie-
sza.
Wypadałoby coś powiedzieć. Coś zrobić. Nie do wiary,
że ta kobieta to niania Stowe! Ale tak powiedział Sedge-
wick, więc to musi być prawda, to ona we własnej osobie.
Niewiarygodne. ..
- Wallace opowiedział mi, jak wspaniale przygotowała
pani pogrzeb - wydusił z siebie wreszcie. - Sam nie zrobił-
bym tego lepiej. Dziękuję pani.
Ruchem głowy wskazała Sedgewicka i panią Feather-
field.
- Wszyscy mi bardzo pomogli·.
- Tak. - Beau dopiero teraz przypomniał sobie o obec-
ności służących. - Spisaliście się na medal. Jestem wam
niezmiernie wdzięczny.
- Mam nadzieję, że nie uzna pan tego za niestosowne -
przemówiła znowu, spuszczając wzrok - ale pomyślałam,
że zechce pan choć w niewielkim stopniu uczestniczyć w
ceremonii i pozwoliłam sobie wynająć kamerzystę i sfil-
mować pogrzeb. Kaseta jest w bibliotece; gdyby zechciał
pan ją kiedyś obejrzeć.
- Miło, .że pani o tym pomyślała. Jeszcze raz dziękuję.
.Beau nie rejestrował własnych -odpowiedzi. Mówił to,
co akurat przyszło mu do głowy. Oszołomienie, w które
wprawiła go stojąca naprzeciwko piękność, trwało i raz po
raz zalewało go falą silnych emocji. Mógłby utonąć w tych
przecudnych błękitnych oczach, dałby się porwać temu
słodkiemu głosowi o dziwnej, chyba zaklinającej mocy...
- W jadalni przygotowaliśmy niewielki posiłek. - Glos
Sedgewicka wyrwał Beau z zamyślenia.
Dziewczyna poruszyła palcami dłoni i dopiero wtedy
Beau uświadomił sobie, że nadal trzyma jej rękę. Rozluźnił
uścisk, a ona szybko cofnęła dłoń.
- Z przyjemnością napiję się kawy - odparł Beau, mając
nadzieję, że solidna porcja kofeiny przywróci mu trzeź-
wość umysłu.
- Nianiu Stowe, czy zechciałaby pani towarzyszyć pani-
czowi w jadalni? - Sedgewick był jak zawsze na swoim
miejscu. Dziewczyna wzięła głęboki wdech, jak gdyby jej
też zaczynało brakować tlenu.
- Może pan Prescott ma ochotę najpierw się odświeżyć?
Pewnie wyglądam jakbym od tygodni nie widział ma-
szynki do golenia, przemknęło przez głowę Beau. Posta-
nowił jednak nie odkładać rozmowy na później.
- Nie, dziękuję. Chciałbym napić się kawy.
Miło było kroczyć za tą pełną wdzięku postacią i po-
dziwiać ją tym razem od tyłu. Jej wspaniałe włosy sięgały
niemal do pasa, złociste loki poruszały się zwiewnie z każ-
dym jej ruchem.
Wyglądały jak żywy płomień. Beau miał nawet wraże-
nie, że czuje emanujące z nich ciepło.
A może robiło mu się gorąco, gdyż tam, gdzie kończyły
się włosy widać było bardzo kobiecy zarys smukłych bio-
der i zgrabnego, małego tyłeczka? Trudno było oprzeć się
pokusie, aby nie wyciągnąć dłoni i... Doprawdy, nigdy w
życiu nie widział równie seksownej kobiety.
I to jest ta sławetna niania Stowe?
Beau poczuł jak do głowy ciśnie mu się jedno zasadni-
cze pytanie: co dziadek z nią robił?
Dziewczyna spędziła pod tym dachem dwa lata i z tego,
co mówił Wallace, wynikało, że pełniła tu swego rodzaju
funkcję damy do towarzystwa. Widać też było gołym
okiem, że reszta służby odnosi się do niej z szacunkiem
należnym pani domu.
No tak, wszystko stawało się jasne.
Dziadek zawsze uwielbiał otaczać się pięknymi kobie-
tami.
Ale skoro znalazł jedną tak wyjątkową, nie potrzebował
już innych. Taka kobieta może być dumą i ozdobą każdego
mężczyzny.
Poczuł, że robi mu się niedobrze. Niedawne podniece-
nie minęło jak ręką odjął.
Kiedy weszli do jadalni, dziewczyna automatycznie
skierowała się do szczytu stołu. Najwyraźniej od dawna
było to jej stałe miejsce, z którego nie zamierzała rezy-
gnować nawet po śmierci Viviana.
Do jadalni wkroczył niepewnie Polly, przyciskając do
piersi kosz świeżo ściętych ciemnoczerwonych róż.
- Przepraszam, że nie przywitałem panicza przy
drzwiach frontowych - usprawiedliwiał się. - Cieszę się, że
panicz bezpiecznie dotarł do domu.
Beau posłał mu przyjacielski uśmiech.
- Dziękuję, Polly. Ogród wygląda rewelacyjnie.
- Dbam o niego ze wszystkich sił. - Polly wyciągnął ko-
szyk przed siebie. - Przyniosłem trochę róż. Może niania
Stowe zechce ustawić je w pańskim pokoju.
Dziewczyna oblała się rumieńcem.
- To najlepsze okazy z gatunku Barkarole - ciągnął Pol-
ly, spoglądając na nianię Stowe. - Wspaniały zapach.
Obok ogrodnika jak spod ziemi wyrosła pani Feather-
field.
- Dziękujemy, panie Polly. Chodźmy do kuchni wstawić
róże do wody. Niania Stowe zajmie się nimi później. Na
razie jest zajęta rozmową z paniczem Beau.
Tak. Traktowali ją jak kogoś lepszego niż oni sami.
Ustawienie kwiatów w pokoju gościnnym było zwyczajo-
wo przywilejem pani domu. Tyle że on nie był tu gościem.
Czyżby wszyscy o tym zapomnieli? Pewnie dlatego ta cho-
lerna niańka spiekła raka. Domyślała się już, że czas jej
rządów w tym domu dobiega końca.
Sedgewick podał kawę i kilka rodzajów wyjętych prosto
z pieca croissantów.
- Gdyby panicz miał ochotę na coś konkretniejszego,
kucharz jest do pańskiej dyspozycji.
- Dziękuję, ale zjadłem śniadanie w samolocie.
Sedgewick dyskretnie stanął w rogu jadalni, gotów wy-
pełnić każde polecenie. Niania Stowe wyczekująco patrzy-
ła w swój talerz. Beau ugryzł rożek rogalika i upił kilka
łyków czamej kawy. Na niewiele się to zdało. Jego żołądek
był nadal ściśnięty.
- Czy dziadek nazywał panią nianią Stowe? - zapytał po
chwili.
Na jej ponętnych ustach pojawił się ledwie widoczny
uśmiech.
- Vivian uważał, że to zabawny tytuł.
Vivian? Więc zwracała się do niego po imieniu? Coś
podobnego...
- Rozumiem, że w istocie nie pełniła pani roli niańki?
Znowu się zarumieniła.
- To nie tak. Miałam tu pewne obowiązki. Byłam na
każde jego zawołanie, towarzyszyłam mu na każdym spa-
cerze i ogólnie dbałam o niego. Ale sam nigdy nie nazywał
mnie nianią.
Zwracał się do mnie po prostu: Maggie.
- Maggie... - powtórzył Beau nieuważnie.
- Tak. To zdrobnienie od Margaret.
To imię z czymś mu się kojarzyło...
Kotka Maggie! Wszystko jasne!
Tak miała na imię bohaterka jednego z najbardziej ulu-
bionych filmów dziadka - Kotka na gorącym blaszanym
dachu .
Z Elizabeth Taylor w tytułowej roli! Jej bogaty teść
umierał, a ona, ta kotka Maggie, żeby dobrać się do spad-
ku, udawała, że jest w ciąży. . .
W ciąży!
Gorąca fala przerażenia uderzyła Beau do mózgu. Przy-
pomniał sobie jedną z ostatnich rozmów, jaką odbył z
dziadkiem.
Sam go wtedy zachęcał, żeby zapewnił sobie dziedzica
Rosecliff. Dziadek wprawdzie nie ożenił się z nianią Sto-
we, ale spędził z nią urocze dwa lata i po śmierci dał jej
jeszcze cały rok, być może mając nadzieję, że... coś z tego
jednak będzie.
- Dolać kawy, nianiu Stowe? - zapytał Sedgewick,
wskazując na parujący dzbanek.
Potrząsnęła głową. Czyżby bała się, że nadmiar kofeiny
może zaszkodzić dziecku?
- Kawy, paniczu?
Beau odmówił ruchem dłoni. Serce biło mu tak szybko,
że kolejna filiżanka kawy mogłaby tylko dolać oliwy do
ognia.
Dziadek umarł na zawał serca. I nikt się tego nie spo-
dziewał!
Czy robił coś, co przyspieszyło tę śmierć?
Czy był wtedy... z nianią Stowe?
W łóżku?!
Spojrzał na przeciwległy kraniec stołu, przy którym sie-
działa błękitnooka syrena. Te niesamowite oczy, ten
śpiewny głos.
Z pewnością była w stanie doprowadzić każdego męż-
czyznę do obłędu. Skusić go i sprawić, że zapomniałby o
zdrowym rozsądku.
Musi ją o to spytać.
Musi wiedzieć.
Próbował tak sformułować pytanie, żeby nie wywołać
w niej natychmiastowej paniki, jednak po chwili we-
wnętrznej walki skapitulował. Chciał znać odpowiedź na-
tychmiast!
- Czy jesteś w ciąży, Maggie?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sedgewick upuścił dzbanek z kawą.
Brzęk tłuczonej porcelany na moment wyrwał Maggie z
szoku, jaki wywołało w niej zadane przed chwilą pytanie.
Z niedowierzaniem spojrzała na skorupy dzbanka i brązo-
wą plamę rozlaną na parkiecie. Nigdy nie widziała, żeby
Sedgewick cokolwiek upuścił. Każdy jego ruch był perfek-
cyjnie wystudiowany i nieprzypadkowy. Czyżby to, co
przed chwilą usłyszał, spowodowało aż tak gwałtowną
reakcję?
- Najmocniej przepraszam -wyjąkał.
Był blady jak ściana. Najwyraźniej sam nie mógł uwie-
rzyć w to, co mu się przydarzyło.
- Poproszę służącą, żeby posprzątała. - Maggie podnio-
sła się z krzesła.
- Nie trzeba - zapewnił ją Sedgewick. - Widzę, że i ja
się pochlapałem - mruknął z niezadowoleniem, gdyż nie
tolerował zaniedbań we własnym wyglądzie. - Zaraz się
tym zajmę. Raz jeszcze przepraszam państwa.
Maggie została sam na sam z Beau Prescottem. Spojrza-
ła na niego z drugiego końca stołu, powoli zapominając o
nadziejach, jakie w sobie rozbudziła w związku z jego
osobą. Skoro uważał, że na może być w ciąży z innym
mężczyzną, to znaczy, że nie podzielał uczuć, jakimi już
zdążyła go obdarzyć.
Nigdy wcześniej nikt nie zrobił na niej tak ogromnego
wrażenia. Beau uosabiał męskość w czystej postaci. Kiedy
stanął . u stóp schodów i popatrzył na nią, zamarła w bez-
ruchu, zaskoczona tym, jak bardzo mężczyzna z fotografii
różnił się od oryginału. Opalona na brąz twarz, okolona
rozjaśnionymi przez słońce kosmykami włosów, lśniła jak
pozłacana. Magnetyczne spojrzenie jasnozielonych oczu
dodawało jego niezwykle męskiej urodzie niespotykanej
charyzmy.
Ubrany w koszulę i luźne spodnie koloru khaki wyglą-
dał jak myśliwy rodem z epoki, w której walka o przetrwa-
nie była wartością nadrzędną. O ile dziadek był uosobie-
niem inteligencji i dobrych manier, o tyle wnuk wydawał
się czystej krwi samcem, gotowym rzucić wyzwanie każ-
dej napotkanej samiczce.
Maggie z zakłopotaniem musiała przyznać przed sobą,
że chętnie stałaby się celem jego łowów. Nietrudno było
się domyślić, że ten mężczyzna jest doskonałym kochan-
kiem, a jako taki wzbudzał w niej silne emocje.
Nie miała pojęcia, jak długo stała na szczycie schodów.
Dość, że kiedy ruszyła, dotarło do niej, że nogi ma jak z
galarety i że w związku z tym każdy krok grozi upadkiem.
Zwłaszcza że Beau Prescott nie spuszczał z niej wzroku,
lustrując jej sylwetkę z góry na dół.
Stanęła naprzeciw niego i kiedy odkryła, że Beau jest
od niej jedynie odrobinę wyższy, poczuła przypływ rado-
ści. W jakiś sposób utwierdzało ją to w przekonaniu, że są
dla siebie stworzeni, że idealnie do siebie pasują. A potem
Beau wyciągnął rękę i ujął jej dłoń w tak zdecydowany
sposób, że z trudem zdołała utrzymać się na nogach.
Wydawał się taki miły, taki czarujący. Mogłaby przy-
siąc, że on też był pod wrażeniem jej osoby. Pochłaniał
wzrokiem każdy szczegół jej twarzy, patrzył w oczy, ści-
skał jej dłoń, nerwowo przełykał ślinę.
Dopiero kiedy usiedli przy stole, mogła odetchnąć z
ulgą.
Ale wtedy zatopiła się w świecie fantazji. Kiedy Polly
wspomniał o ustawieniu wazonu z różami w sypialni Beau,
poczuła dreszcz podniecenia.
Znaleźć się w jego sypialni...
I to najlepiej wtedy, kiedy i on tam będzie.
Nic nie mogła poradzić na to, że tego typu rozkoszne
marzenia cisnęły się jej do głowy. Nie potrafiła nad nimi
zapanować.
Nie umiała pozbyć się ich nawet przy pomocy silnej
woli.
A teraz poczuła się jak uderzona obuchem w głowę.
Piękne zielone oczy wbijały w nią kłujące spojrzenie. Beau
czekał na odpowiedź. Właściwie nie miał prawa zadawać
tak osobistych pytań, ale Maggie poczuła, że trzeba oczy-
ścić atmosferę.
- Odpowiedź brzmi: nie, panie Prescott. Nie jestem w
ciąży i nie przewiduję, żeby w najbliższym czasie miało się
to zmienić.
Wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca.
- Czy mogłabym wiedzieć, co skłoniło pana do tego ty-
pu podejrzeń? - odważyła się zapytać.
Była trochę rozczarowana zachowaniem Beau. Skąd
przyszło mu do głowy, że mogłaby być zwjązana z innym
mężczyzną?
Czy zrobiła coś niestosownego?
- Mój dziadek pragnął dziedzica - wyjaśnił powoli,
spuszczając wzrok.
- Czyżby pan nie był jego dziedzicem?- zapytała Mag-
gie zbita z tropu.
- Jestem - odparł Beau i westchnął ciężko. - Ale dziadek
pragnął, żebym się ożenił i spłodził potomka, który zapew-
niłby ciągłość linii Prescottów. Nie miałem na to ochoty,
więc podczas jednej z rozmów na ten temat zasugerowa-
łem, żeby sam postarał się o dziecko.
Olśnienie, które nagle spłynęło na Maggie, momental-
nie skuło lodem więź porozumienia i fascynacji, jaka zdą-
żyła się pomiędzy nimi wytworzyć.
- Czy pan myślał, że... ja i Vivian? - Zakrztusiła się, nie
mogąc wydusić ani słowa więcej.
- Wydawało mi się to całkiem prawdopodobne - odparł,
najwyraźniej lekko zmieszany.
- Vivian miał ponad osiemdziesiąt lat!
Rany Boskie! - krzyczała w myślach Maggie. Przecież
ją i staruszka dzieliła różnica prawie sześćdziesięciu lat!
Co on sobie myślał, ten podejrzliwy typ?!
- Męskie chucie nie zawsze wygasają z wiekiem - wyja-
śnił Beau dość sucho. - A ty jesteś taka ładna, Maggie.
Puściła komplement mimo uszu. Vivian nauczył ją, że
uroda to kwestia wielu starań i zabiegów. Kilka lat temu
zobaczył w niej materiał na piękną kobietę i czerpał radość
z faktu, że pomaga jej przeistoczyć się z larwy w motyla.
Uroda nie miała tu nic do rzeczy. Beau Prescott okrutnie
się mylił i trzeba go było jak najprędzej wyprowadzić z
błędu.
- Nawet gdyby Vivian miał wobec mnie tego typu za-
miary, a zapewniam pana, że ich nie miał...
- Maggie, ty prowokujesz męskie zmysły. Nawet
osiemdziesięciolatek miałby zdrożne myśli.
- To nieprawda. - Jej twarz przybrała purpurowy kolor.
Myli się pan... Vivian mnie tylko lubił. Był ze mnie dum-
ny.
Troszczył się o mnie.
- Nie wątpię, że cię rozpieszczał i. .. dopieszczał od stóp
do głów! - wypalił Beau, nie panując już nad swoim gnie-
wem.
- Nie pragnął mnie w taki sposób! - zawołała wzburzo-
na.
Chciał, żebym to ja pragnęła ciebie - miała ochotę do-
dać, ale wtedy musiałaby mu się przyznać, że tak właśnie
się stało.
Pragnęła Beau całym ciałem, a jednocześnie nie poj-
mowała jego krótkowzroczności i podejrzliwości.
- Pański dziadek był dżentelmenem - zapewniła Mag-
gie, próbując się opanować.
- Mój dziadek lubił flirtować z młodymi panienkami -
odparował Beau z mocą. - Twierdził, że przy nich czuje się
jak młody bóg! Wielokrotnie powtarzał, że dożyje setki.
Tymczasem sprowadził cię do domu i proszę... zmarł, ma-
jąc zaledwie osiemdziesiąt sześć lat! Na atak serca, jak ja
mam to rozumieć, Maggie?
Jego agresywny ton i jednoznacznie oskarżający ją tok
rozumowania sprawiły, że serce Maggie zaczęło mocno
bić. To, co sugerował, było wręcz nie do pomyślenia.
- Każdy rozsądny człowiek wszcząłby dyskretne docho-
dzenie, zanim doszedłby do tak nieuzasadnionych wnio-
sków! - powiedziała, rzucając mu spojrzenie pełne pogar-
dy.
- Według mnie, to wnioski całkiem zasadne. Coraz czę-
ściej się zdarza, że piękna młoda kobieta wiąże się z pod-
starzałym milionerem. Okazuje się bowiem, że władza i
majątek to całkiem niezłe afrodyzjaki.
- Jasne! - odpaliła Maggie z wściekłością. - Myśli pan,
że bezczelnie uwodziłam pańskiego dziadka, bo pragnęłam
zdobyć Rosecliff?! -
Oraz resztę majątku.
Maggie opadła bezsilnie na krzesło. Trudno uwierzyć,
że to z tym człowiekiem wiązała tak ogromne nadzieje.
Sama myśl, że miałaby dać szansę ich ewentualnemu
związkowi, wydawała się teraz wręcz odrażająca. Nie po-
trafiłaby zbliżyć się do mężczyzny, który tak nisko ją oce-
nia. Przecież Beau widział w niej jedynie podstępną mo-
dliszkę, czyhającą na fortunę Prescottów!
Do jadalni weszły cichcem dwie służące i prędko
uprzątnęły potłuczone kawałki dzbanka. Wycierając pod-
łogę, żadna z nich nawet nie śmiała podnieść wzroku. Wi-
docznie napięcie, które wisiało w powietrzu, dawało się
łatwo wyczuć i jeszcze łatwiej udzielało się każdemu, kto
zjawił się w jadalni.
W końcu Beau odezwał się:
- Chciałbym wiedzieć na czym stoję, Maggie.
- Proszę mnie nazywać nianią Stowe.
Nie przypominała sobie, żeby przeszli na ty .
- Niańki zajmują się usypianiem maluchów - zauważył
sucho i rzucił jej ironiczne spojrzenie.
- Nie w tym przypadku - odparła wyniośle.
Beau wzruszył lekceważąco ramionami.
- Przejdę do sedna sprawy. Twój związek z moim
dziadkiem... - Urwał na widok Sedgewicka wkraczającego
do jadalni z nowym dzbankiem kawy.
Pod wpływem nagłego impulsu Maggie odwróciła się
na krześle i rzuciła w stronę Sedgewicka:
- Pan Prescott chciałby wiedzieć, czy sypiałam z jego
dziadkiem. Czy byłby pan uprzejmy wyjaśnić...
Kamerdyner osłupiał. Ręka trzymająca dzbanek zadrża-
ła niebezpiecznie. Maggie wstrzymała oddech, przeklina-
jąc siebie w duchu za tę szokującą bezpośredniość.
- Spokojnie, Sedgewick - doradził Beau.
Służący opanował drżenie dłoni i z ulgą spojrzał w su-
fit. Na jego twarzy malował się lekki niesmak pomieszany
z niedowierzaniem. Zupełnie jakby służący zadawał sobie
w duchu pytanie, co też się dzieje na tym dziwnym świe-
cie.
- Przepraszam, że pana zdenerwowałam - szepnęła Ma-
ggie niespokojnie.
- Ależ skąd - odparł kamerdyner z godnością, odstawia-
jąc parujący dzbanek na brzeg stołu. - Nie, paniczu, pański
dziadek nie dzielił łoża z nianią Stowe.
- Dziękuję, Sedgewick - weszła mu w słowo Maggie,
zanim Beau zdążył otworzyć usta. - Czy widział pan, żeby
Vivian kiedykolwiek całował mnie w inne części ciała niż
policzek, czoło lub, od czasu do czasu, w rękę?
- Nigdy! - padła zdecydowana odpowiedź.
- Czy kiedykolwiek zastał nas pan w niedwuznacznej
sytuacji? - ciągnęła przesłuchanie Maggie.
- W żadnym wypadku! - odparł Sedgewick, najwyraź-
niej coraz bardziej urażony.
- Czy pan Vivian Prescott zachowywał się przy mnie
jak, za przeproszeniem, podniecony stary ogier? - naciska-
ła Maggie, nie zrażona zakłopotaniem służącego.
Sedgewick chwycił się za serce, przerażony samą wizją
swojego chlebodawcy zdradzającego tak niepokojące ob-
jawy skrajnego szaleństwa.
- Pan Prescott był stuprocentowym dżentelmenem
oświadczył kamerdyner, co, jak mniemał, miało położyć.
kres wszelkim dalszym pytaniom.
Maggie jednak uznała, że temat nie został wyczerpany.
Ten podły uparciuch Beau Prescott nie da sobie tak łatwo
wybić z głowy czegoś, co ułożyło mu się w misterną intry-
gę.
- Czy mógłby pan opisać własnymi słowami, jak pan
Prescott zachowywał się wobec mnie? Co do mnie czuł?
- Sądzę, że traktował panią jak adoptowaną córkę, której
towarzystwo było dla niego wielką radością.
- A co może pan powiedzieć o moim stosunku do pana
Prescotta? - pytała.
- Mam być szczery, nianiu Stowe?
- Jak najbardziej.
- Myślę, że był dla pani kimś w rodzaju dobrego wujka,
dzięki któremu świat stawał się z każdym dniem piękniej-
szy. Ale wiem też, że to pani obecność sprawiała, iż i jego
życie było bogatsze - podkreślił Sedgewick.
Prawda w czystej postaci. Nic dodać, nic ująć. A Beau
Prescott nie miał najmniejszego prawa niszczyć tych pięk-
nych wspomnień swoimi brzydkimi insynuacjami.
- Dziękuję, Sedgewick - powiedziała Maggie, wyciera-
jąc ukradkiem łzę.
- Do pani usług - skłonił się kamerdyner. - Życzy sobie
pani kawy?
- Poproszę· Napełnił filiżankę, tym razem nie rozlewa-
jąc już ani kropelki płynu.
- Kawa dla panicza?
- Nie, dziękuję - odparł Beau przeciągle. - Zdążyłem już
jako tako dojść do siebie. Udało wam się mnie przekonać,
że wszystko jest w należytym porządku. Dziękuję wam
obojgu z całego serca.
Maggie podniosła na niego wzrok pełen nadziei. Beau
rzucił jej ironiczne spojrzenie i z hałasem wstał od stołu.
Było oczywiste, że jego wątpliwości nie zostały w naj-
mniejszym stopniu rozwiane. Mimo iż Sedgewick po-
świadczył jej wersję wydarzeń, nadal uważał Maggie za
kochankę dziadka.
- Czy moje bagaże są już w pokoju? - zapytał opryskli-
wym tonem. - Oczywiście.
- To dobrze. Wezmę prysznic, przebiorę się i wychodzę.
Nie będzie mnie przez cały dzień. Niech Wallace czeka w
samochodzie - zakomenderował.
- Czy ma pan jakieś życzenia? - zapytała Maggie.
- Nie jesteś moją nianią - warknął Beau.
Spuściła głowę z rezygnacją.
Dlaczego tak jej nie cierpiał? Co mu zrobiła?
- Mam nadzieję, że zobaczymy się wieczorem podczas
kolacji - dodał po chwili. - Możesz zająć swoje dotychcza-
sowe miejsce, Maggie.
- Jeśli woli pan, żebym...
- Wręcz przeciwnie. Będę rad z twojego towarzystwa -
zapewnił ją, wykrzywiając usta w lisim uśmiechu.
Najwyraźniej coś knuł. I z pewnością nie było to nic
przyjemnego.
Niestety.. .
Trzeba się mieć na baczności, pomyślała Maggie.
Beau kierował się ku drzwiom wyjściowym, ale zanim
opuścił jadalnię, odwrócił się i rzucił w jej stronę:
- I nie przynoś mi do pokoju kwiatów. Przypominam ci
uprzejmie, że ja nie jestem moim dziadkiem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Beau Prescott od piętnastu minut brał prysznic.
Miał nadzieję, że chłodne strugi wody oddalą na jakiś
czas erotyczne pobudzenie, jakie wyzwoliła w nim Maggie
Stowe.
Powtarzał sobie w myślach, że ta kobieta to bez wątpie-
nia czarownica. Nie dość, że rzuciła urok na dziadka, to
jeszcze Sedgewicka owinęła sobie wokół palca. Nie mó-
wiąc już o reszcie służby. Wallace gotów był śpiewać na
jej cześć pieśni pochwalne, Polly przynosił jej róże, a pani
Featherfield podziwiała jej urodę i dobre maniery.
No cóż, Maggie Stowe była rzeczywiście bardzo pocią-
gająca. Ale to wcale nie znaczy, że on ma zaraz dać się jej
omotać.
Co to, to nie!
Na początku faktycznie niemal dał się złapać w jej sidła,
ale na szczęście w porę zdołał przejrzeć ją na wylot. Pięk-
na buzia ukrywała duszę pazernej harpii, żerującej na ma-
jętnych, dobrodusznych staruszkach. Pewnie łudziła się, że
skoro omamiła dziadka, z wnuczkiem pójdzie jeszcze ła-
twiej. To stąd ten wzruszający spektakl z wystawnym po-
grzebem, stąd ta gładka mówka i trzepotanie długich rzęs.
Myślała, że go weźmie pod włos!
A guzik!
I niech sobie ta cwana niania nie wyobraża, że Beau
Prescott będzie dla niej drugim dobrym wujkiem!
Jeśli to prawda, że Vivian z nią nie sypiał, to znaczy, że
nie jest jeszcze tak tragicznie. Beau rozumiał wprawdzie,
że dziadek, jak każdy mężczyzna, mógł mieć pewne po-
trzeby, ale dlaczego osiemdziesięcioparolatek miałby zaraz
robić to z dwudziestoparolatką? Przecież ta dziewczyna na
pewno była przed trzydziestką!
Taka młoda, a już świadoma swojego diabelskiego uro-
ku!
Już nauczona, jak manipulować emocjami mężczyzn!
Słusznie ludzie mówią, że rude są fałszywe.
Choć, z drugiej strony, trzeba przyznać, że te złociste
loki dodają jej jakiegoś niesamowitego wdzięku. No i te
niebotycznie długie nogi. . . jak marzenie.
Nie! Nie wolno zapominać, że każdy szczegół jej wy-
glądu jest z pewnością wypracowany i obliczony na efekt.
To pułapka, w którą nie wolno dać się zwabić.
Ciekawe, ile dala radę zarobić w przeciągu tych dwóch
lat pobytu w Rosecliff? A ile - poza pensją - wyciągnęła z
kieszeni Viviana Prescotta?
Sedgewick twierdził, że jej obecność wzbogacała życie
dziadka. Dobre sobie! Raczej go zubożyła. Taka cwana
dziewczyna nie miałaby najmniejszych skrupułów, żeby
wycyganić od staruszka pieniądze na ciuchy i błyskotki.
Dobrze, że dziadek jej nie a optował. Pod jej wpływem
mógłby zmienić zapis w testamencie i uczynić ją swoim
głównym spadkobiercą.
,No, nie daj Boże! Nie wiadomo, oczywiście, ile mająt-
ku dziadek roztrwonił na prezenty dla swojej ślicznej niani.
Trzeba to sprawdzić. I bynajmniej nie będzie to dyskretne
dochodzenie, jak zapewne życzyłaby sobie Maggie Stowe,
ale wielkie, bezwzględne śledztwo.
I nieważne, czyje uczucia zostaną przy okazji zranione.
Jeśli panna Stowe oczekiwała po nim zachowania godnego
dżentelmena, to niestety srodze się rozczaruje.
Beau wyskoczył spod prysznica i ubrał się pospiesznie.
Przed wyjściem zadzwonił jeszcze do prawnika i zapo-
wiedział swoją wizytę. Uprzedził go, że nie oczekuje kon-
dolencji i owijania w bawełnę. Chce szczerych odpowiedzi
na wszystkie dręczące go pytania.
Przez całą drogę z Rosecliff do centrum miasta Wallace
nie odezwał się ani słowem. Widocznie Sedgewick
ostrzegł szofera, żeby nie otwierał ust bez potrzeby. I bar-
dzo dobrze. Beau też nie miał ochoty na czcze pogaduszki.
Kiedy dotarli do kancelarii prawniczej, odesłał kierowcę
do domu. Miał zamiar poruszać się po mieście taksówka-
mi. Podejrzewał, że w innym wypadku Wallace informo-
wałby o każdym jego ruchu swoją ulubioną nianię Stowe.
A ta domyśliłaby się, co jest grane i zabrałaby się za kolej-
ne manipulacje.
Lionel Armstrong, długoletni prawnik rodziny Prescot-
tów, czekał już w swoim gabinecie. Był to mężczyzna po
pięćdziesiątce, z siwiejącymi włosami i, jak zawsze, w
rewelacyjnie skrojonym garniturze. Na widok swojego
klienta wstał i przyjaźnie uścisnął mu dłoń.
- Witaj, Beau. Uprzedzając twoje pytania, zapewniam
cię,że w sprawie spadku nie widzę najmniej szych proble-
mów. Realizacja testamentu nie potrwa długo.
Beau uśmiechnął się kwaśno.
- Cieszę się, że bez zbędnych wstępów przechodzisz do
sedna sprawy - odparł, marszcząc nerwowo brwi. - Nie
podzielam niestety twojego optymizmu. Po pierwsze za-
stanawiam się, . dlaczego dziadek nie zabezpieczył finan-
sowo swoich długoletnich pracowników.
- Chodzi ci o wierną czwórkę? - upewnił się prawnik. O
nich się nie martw. Sedgewick, pani Featherfied, Wallace i
Polly mają zagwarantowaną bezpieczną przyszłość. Twój
dziadek wykupił im polisy w funduszu emerytalnym. John
Neville, wasz księgowy, może poinformować cię o szcze-
gółach. O ile jednak wiem, chodzi o duże pieniądze.
- A Margaret Stowe? - zapytał Beau z niepokojem.
- Niania? - Lionel wyglądał na rozbawionego.
Beau wręcz przeciwnie - wcale się dobrze nie bawił.
- Tak, niania, która zgodnie z wolą dziadka ma prawo
zostać w domu przez kolejny rok. - Beau poczuł, jak znów
wzbiera w nim wściekłość.
- To takie dziwactwo twego dziadka, którego w żaden
sposób nie dał sobie wyperswadować - tłumaczył z uśmie-
chem Lionel. - Twierdził, że Maggie ma doskonały wpływ
na resztę służby. Sam muszę przyznać, że zorganizowała
wspaniały pogrzeb. Coś rewelacyjnego!
- Przedstawiła ci kosztorys ceremonii? - spytał Beau.
- Oczywiście - uspokajał prawnik. - Sprawdziłem
wszystkie rachunki. W każdej chwili możesz je zobaczyć.
- To dobrze. Czy ona też ma polisę w funduszu? - Nie
ustawał w swoim śledztwie Beau.
- Ma go każda osoba zatrudniona na stałe w posiadłości.
Takie jest prawo. Jednak skoro ona pracowała w Rosecliff
tylko przez ostatnie dwa lata, nie dostanie zbyt wiele pie-
niędzy. Nie martw się.
- Chcę zobaczyć jej akta - zażądał Beau.
- Jakie akta? - zdziwił się Lionel.
- Dobrze wiesz, że dziadek każdemu pracownikowi za-
kładał osobną teczkę. Gromadził w niej referencje, życio-
rys i inne ważne informacje, które ty miałeś sprawdzać.
- Zgadza się - odparł Lionel, po czym odchylił się nieco
w swoim fotelu i skrzyżował ręce na brzuchu. - Ale o niej
nic nie wiem. Nie mam danych Margaret Stowe.
- Co to, u diabła, ma znaczyć?! - Beau zerwał się z krze-
sła i wbił w Lionela oskarżycielskie spojrzenie.
- Posiadam jedynie kopię jej aktu urodzenia - wyjaśnił
prawnik, nieco zaniepokojony nerwowym zachowaniem
swojego klienta. - Wynika z niego, że była podrzutkiem.
Przybliżoną datę jej urodzenia ustalił lekarz, który opieko-
wał się noworodkiem. Dopisał też, że rodzice dziewczynki
są nieznani.
- Skąd znał jej nazwisko?
- Może matka zostawiła przy dziecku kartkę? A może
nazwisko nadała jej jakaś pielęgniarka? Nikt tego nie wie.
Wzruszył bezradnie ramionami. - Doktor zmarł osiem lat
temu. W jego mieszkaniu wybuchł pożar. Spłonęła cała
kartoteka, a wraz z nią wszystkie dane jego pacjentów.
Nasze śledztwo utknęło w martwym punkcie. Nie mamy o
niej żadnych informacji. Zupełnie jakby całe życie spędziła
na innej planecie. Do momentu kiedy spotkała Viviana.
- Daj spokój. Myślisz, że w to uwierzę? - Beau nerwo-
wo otarł z czoła krople potu.
- Taka jest prawda - padła zdecydowana odpowiedź.
- Nie próbowałeś powęszyć wokół tej sprawy na własną
rękę? - Beau nie miał zamiaru dać za wygraną.
- Próbowałem. Bezskutecznie. Ta dziewczyna nigdy nie
wypełniała deklaracji podatkowych, nie posiadała karty
kredytowej, nie była ubezpieczona. Nie figuruje na liście
absolwentów żadnej szkoły, I nie była nigdzie zatrudnio-
na...
- Nie pobierała zasiłku dla bezrobotnych? - Beau nie
mógł uwierzyć własnym uszom.
- Nie ma jej na żadnym wykazie. Nie ma paszportu ani
prawa jazdy. Gwarantuję ci, że sprawdziłem wszystko.
Wielokrotnie. Zatrudniłem kilku prywatnych detektywów
jednocześnie - podkreślił Armstrong.
Piękna niania zawsze zdołała się gdzieś zaszyć i dobrze
ukryć, pomyślał Beau. Pewnie od samego urodzenia prze-
chodziła z rąk jednego dobrego wujka do drugiego.
- Wiemy o niej cokolwiek dopiero od chwili, kiedy pod-
jęła pracę u Viviana - powiedział Lionel.
- To oczywiste, że na takiej posadzie szybko odżyła -
zadrwił Beau. - Jak dziadek ją poznał?
- Twierdził, że sprzedawała róże.
Beau pokiwał smętnie głową. Musiała zrobić wstępny
wywiad na temat Viviana Prescotta. Wiedziała, że kochał
róże.
A potem wystarczyła już tylko wędka i haczyk.
- Czy dziadek naprawdę nie chciał nic o niej wiedzieć?
- Mówił, że dla niego jej przeszłość nie ma znaczenia.
- Nie próbowałeś go przekonać? Przecież przyjął pod
swój dach kogoś zupełnie obcego! - Beau znowu zaczynał
się denerwować.
- Twój dziadek miał na jej temat ugruntowaną opinię.
Nie dał sobie nic powiedzieć - powtórzył Lionel.
Czarownica. Przebiegła wiedźma, myślał Beau. Wie-
działa, że gdyby dziadek zaczął grzebać w jej przeszłości,
pewnie poznałby jej prawdziwą naturę. A wtedy niechyb-
nie wyleciałaby z Rosecliff jak z procy.
- Pamiętam, że Vivian powiedział kiedyś coś bardzo
dziwnego - dodał Lionel w zamyśleniu:
- Co takiego? - naciskał Beau.
- Myślę, że traktował tę dziewczynę jak materiał, z któ-
rego można ulepić coś wyjątkowego. Mówił, że spróbuje ją
stworzyć według swojego planu. Często też powtarzał, że
ona może być jego zbawieniem.
- Zbawieniem? - Beau wytrzeszczył oczy.
Prawnik wzruszył ramionami.
- Ja też się zdziwiłem. Może widział w niej anioła?
- Chyba anioła śmierci - warknął Beau.
- Zalazła ci za skórę, co? - Lionel przyglądał mu się z
zaciekawieniem.
- Nie lubię zagadek - odparł Beau.
- Masz doświadczenie w odkrywaniu nowych lądów,
więc chyba poradzisz sobie z odkryciem tej tajemnicy? -
Prawnik puścił do niego oko.
- Mam taki zamiar.
- Powodzenia - powiedział Lionel na pożegnanie.
Po wyjściu z kancelarii Beau wstąpił na lunch do nie-
wielkiej restauracji usytuowanej w pobliżu portu. Musiał
przemyśleć to, czego się do tej pory dowiedział. A nie było
tego niestety zbyt wiele.
Maggie Stowe miała dwadzieścia osiem lat, a jej prze-
szłość zdawała się przypominać kosmiczną czarną dziurę.
Wychodziło na to, że tylko ona sama mogłaby mu cokol-
wiek na swój temat opowiedzieć. A byłby to zapewne stek
kłamstw.
Z drugiej strony, nawet fałszywe informacje można
sprawdzić. Wtedy przynajmniej miałby pewność, że ta
ruda lalunia to zwykła blagierka. Gdyby jednak udowodnił
jej oszustwo, mógłby łatwo pozbyć się jej z domu.
Szkoda, że dzisiaj tak ją do siebie zraził. To nie było
zbyt roztropne. Do wieczora trzeba oczyścić atmosferę i
udawać, że przemyślał sprawę i wszystko jest w należy-
tym porządku.
Niech Maggie myśli, że wygrała. Wtedy łatwo będzie
pociągnąć ją za język.
Beau pomyślał, że może warto byłoby wpaść do biura
podróży, które jakiś czas temu założył w Australii. Z dru-
giej strony, Helen Carter, która prowadziła agencję, była
osobą całkowicie godną zaufania i wizyta w biurze mogła
spokojnie poczekać do jutra.
W przeciwieństwie do sprawy tajemniczej panny Stowe.
Niewiele myśląc, Beau uregulował rachunek, wyszedł z
kawiarni i złapał taksówkę. Udał się do biura Johna Neville
a, księgowego, który od wielu lat zajmował się finansami
rodziny Prescottów.
John był profesjonalistą w swoim zawodzie. Jego skru-
pulatność i dociekliwość zaskarbiły mu zaufanie wielu
klientów.
Beau również do nich należał.
- Pensja panny Stowe rzeczywiście była wysoka - za-
uważył Neville, zagłębiając się w jednej z ksiąg. - Ale z
tego, co wiem, ta młoda kobieta była na każde zawołanie
Viviana. Nigdy nie brała urlopu.
- Nigdy? - zdziwił się Beau.
- Nie wzięła ani jednego dnia wolnego. Dokądkolwiek
Vivian się wybierał, zawsze zabierał ją ze sobą. Za jej
ubrania płacił z własnej kieszeni. Oczywiście używał karty
kredytowej.
Wszystko jest wyszczególnione na wyciągach banko-
wych.
Wręczył Beau komputerowy wydruk.
Sukienki, kapelusze, buty, torebki, marynarki... wszyst-
ko, co można znaleźć w sklepie z konfekcją. Ceny też nie
byle jakie.
No cóż, piękna niania lubiła się stroić...
- Twój dziadek zaszczycał swoją osobą wiele imprez
charytatywnych - wyjaśnił Neville. - Życzył sobie, żeby
panna Stowe błyszczała u jego boku.
- Sądząc po tym, ile na nią wydawał, musiał to być
blask wręcz oślepiający - zauważył Beau jadowitym to-
nem. - A co z biżuterią?
- Na większe okazje wypożyczał kosztowności od jubi-
lera.
Panna Stowe nie chciała przyjąć od Viviana ani klejno-
tów, ani w ogóle żadnej biżuterii. Większość wieczoro-
wych kreacji sprzedawała po jednorazowym użyciu, a
otrzymane ze sprzedaży pieniądze przekazywała mnie.
Wszystko zaksięgowane. Rachunki za pogrzeb mam także
u siebie.
- Wszystko się zgadza? - dopytywał się Beau podejrzli-
wie. - Nie ma żadnych nieścisłości?
- Żadnych - odparł księgowy z przekonaniem.
- Niczego nie brakuje? - naciskał Beau.
John Neville nerwowo splótł dłonie.
- I tak, i nie. Jest pewien mały problem. Nie miałem na
to żadnego wpływu, ale i tak czuję się dość nieswojo.
- Mów, o co chodzi - popędzał Beau;
- To nie ma nic wspólnego z panną Stowe. - Rzucił
spojrzenie znad okularów. - Vivian był wyjątkowo upar-
tym człowiekiem. Nie chciał słuchać dobrych rad.
Ciekawe, pomyślał Beau. To samo powiedział Lionel
Armstrong. I w tamtym przypadku to również miało zwią-
zek z Maggie Stowe.
- Vivian odwiedził mnie na dwa miesiące przed śmier-
cią i poprosił, żebym mu wypłacił milion dolarów gotów-
ką. Dwa miesiące przed śmiercią? To właśnie wtedy dzia-
dek podpisał ostateczną wersję testamentu, w którym zna-
lazło się miejsce dla Margaret Stowe.
- Takiej sumy pieniędzy nie powinno się tak po prostu
nosić przy sobie - ciągnął księgowy. - Większe transakcje,
załatwia się, korzystając z czeków lub kart kredytowych.
Dlatego zapytałem o powód tej nietypowej prośby.
- I co odpowiedział? - naciskał Beau.
- Stwierdził, że to jego pieniądze i że może z nimi robić,
co zechce - odparł Neville. - Sam rozumiesz, że nie mo-
głem go do niczego zmusić. Upierał się, że potrzebuje tych
pieniędzy i koniec. Nie miałem wyboru.
- Dowiedziałeś się, na co je wydał?
Neville pokręcił smętnie głową.
- Miałem nadzieję, że to się wyda. Myślałem, że chodzi
o kupno jakiejś nieruchomości. Dowiadywałem się. Pyta-
łem znajomych w pewnych kręgach. Bez skutku. Mogę ci
pokazać papier poświadczający wydanie Vivianowi milio-
na w gotówce.
Mam świadków, którzy widzieli, jak brał te pieniądze.
Natomiast nie mam zielonego pojęcia, co z nimi zrobił.
Beau zaklął siarczyście i zacisnął pięści. Bezsilny gniew
wdarł się do jego mózgu i rozsadzał czaszkę. Kiedy się
uspokoił, przemyślał sprawę: ma teraz do rozwikłania dwie
zagadki.
Po pierwsze, sprawa kobiety znikąd.
Po drugie, tajemnica zaginionego miliona.
Miał dziwne przeczucie, że te dwie sprawy w jakiś spo-
sób się ze sobą łączą. Był pewien, że jeśli rozgryzie sekret
Margaret Stowe, odnajdzie też brakujący milion dolarów.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Maggie objęła wzrokiem wielobarwną kolekcję drogich
ubrań wiszących w jej garderobie. Vivian uwielbiał ją stro-
ić.
A ona nie widziała nic złego w tym, że mogła cieszyć
jego oczy, wkładając na siebie eleganckie i niezwykle ko-
biece fatałaszki.
Jednak Beau Prescott na pewno nie dostrzeże w tym nic
zabawnego. Co więcej, fakt, że jego dziadek wydawał for-
tunę na ciuchy dla zwykłej niańki, z całą pewnością wy-
prowadzi go z równowagi. Jego poranne insynuacje spra-
wiły, że poczuła się jak dziwka. Beau sugerował przecież,
że wykorzystała poczciwego staruszka, a nawet, że dopro-
wadziła go do śmierci.
Te oskarżenia potwornie bolały. Tym bardziej że rzucał
je tak niewiarygodnie męski i pociągający facet.
Pospieszne pukanie do drzwi wyrwało Maggie z zamy-
ślenia.
.- Proszę· Do pokoju wślizgnęła się nadzwyczaj podeks-
cytowana pani Featherfield.
- Już wrócił, kochanie Sedgewick zaproponował aperi-
tif na szóstą trzydzieści, masz więc pół godziny, żeby się
przygotować do kolacji. - Rzuciła okiem w stronę otwar-
tych drzwi garderoby. - Ma na sobie garnitur, więc mogła-
byś włożyć coś naprawdę eleganckiego.
- To nie ma najmniejszego sensu. - Maggie skrzywiła
się· - On mnie nie lubi.
- Bzdura! Panicz Beau na twój widok omal się nie
przewrócił z wrażenia. Sama widziałam.
- Ale potem szybko doszedł do siebie i dał do zrozu-
mienia, że nie mam co liczyć na jego przyjaźń - odparła
sucho Maggie.
- To nie tak. Sedgewick i ja jesteśmy pewni, że panicz
Beau zachwycił się tobą do tego stopnia, że nie mógł
znieść myśli, iż jego dziadek był z tobą... blisko. On chce
mieć ciebie na wyłączność.
Maggie nie miała pojęcia, co odpowiedzieć na tak sfor-
mułowane wyjaśnienie. Obawiała się, że jest ono mocno
naciągane.
- Nie martw się, kochanie - dodała pani Featherfield.
Wallace mówił, że panicz Beau całą drogę do miasta prze-
był zatopiony w myślach. Najwyraźniej uspokoił się, kiedy
zrozumiał, że nic cię nie łączyło z panem Vivianem.
Wszystko przemyślał i na pewno jest mu teraz wstyd.
Maggie nie była tego taka pewna. Na samo wspomnie-
nie dzisiejszego poranka przebiegał ją zimny dreszcz.
- Ludzie w szoku wygadują różne rzeczy - zauważyła
refleksyjnie gospodyni. - Każdy potrzebuje trochę czasu do
namysłu. Panicz Beau z pewnością doszedł już do siebie i
dziś wieczorem uznasz go za najbardziej czarującego męż-
czyznę pod słońcem. Daj mu jeszcze jedną szansę, kocha-
nie;
Znokautuje mnie w przeciągu pierwszych pięciu minut,
po. myślała Maggie, ale nie chcąc rozczarować czwórki
służących, postanowiła podjąć wyzwanie.
- Zrobię, co w mojej mocy. Wysiliła się na uśmiech.
Pani Featherfield pokraśniała z radości.
- Pamiętaj, wpół do siódmej: Jeffrey podaje na kolację
pieczeń wołową, więc postaraj się nie spóźnić.
Maggie domyślała się, że na stole zapłoną czerwone
świece, a w tle rozbrzmiewać będzie romantyczna melodia.
Wszystko to bardzo miłe, tyle że cyniczne spojrzenia Beau
Prescotta zapewne popsują całą atmosferę.
W przypływie buntu Maggie wyciągnęła z garderoby
krwistoczerwoną sukienkę. Skoro Beau Prescott uważa ją
za ladacznicę, to nie ma sensu wkładać na siebie czegoś
bardziej przyzwoitego. Zresztą Vivian podziwiał ją za to,
że jako rudowłosa nie boi się nosić ubrań w czerwonym
kolorze. Dlatego ze względu na pamięć o niedawno· zmar-
łym dobroczyńcy, włoży dzisiaj ten kusy, seksowny strój.
Poza tym pani Featherfield nie będzie mogła jej zarzucić,
że nie stara się zrobić wrażenia na Beau Prescotcie.
Czerwona, szyfonowa sukienka na cienkich ramiącz-
kach delikatnie opływała figurę Maggie, sprawiając, że
męskie zmysły zaczynały bić na alarm. Reszty dopełniały
jedwabne pończochy w cielistym kolorze oraz pantofle na
niebotycznie wysokich szpilkach.
Rozpyliła wokół siebie pachnącą mgiełkę Poison Chri-
stiana Diora, a w uszy wpięła wiszące, kryształowe, pięk-
nie odbijające światło kolczyki. Była gotowa do ataku. I
choć w głębi duszy wątpiła w wygraną, miała nadzieję, że
oczarowany przeciwnik przynajmniej oszczędzi jej cier-
pienia.
Zeszła do salonu, gdzie Sedgewick serwował swojemu
paniczowi szklaneczkę martini. Młody Prescott stał oparty
o filar marmurowego kominka, nad którym wisiał roman-
tyczny obraz przedstawiający roześmianego amorka. Na jej
widok Beau uniósł szklankę do góry, w geście powitalnego
toastu.
Serce zabiło jej mocniej.
- Dobry wieczór, Maggie - przywitał ją, uśmiechając się
i jednocześnie uważnym wzrokiem lustrując jej strój. -
Widzę, że faktycznie potrafisz ucieszyć oczy każdego
mężczyzny, bez względu na jego wiek.
Czyżby właśnie powiedział jej komplement? Nie była
tego pewna.
- Miał pan ciężki dzień? - zapytała.
- Hm... - potwierdził i zabawnie ściągnął brwi. - Na-
zwałbym go dniem trzech szklanek martini. A propos, na-
pijesz się ze mną? Mam nadzieję, że to ci pomoże zapo-
mnieć o moim dzisiejszym faux pas.
Przeprosiny? Przygotowała się do walki, a on ogłasza
rozejm. W dodatku wyglądał tak słodko z tym swoim
przepraszającym uśmiechem i zadziornym błyskiem w
oku...
- Chętnie. - Wyciągnęła dłoń po szklankę i uśmiechnęła
się. niepewnie.
Co innego mogła zrobić, skoro Sedgewick rzucał jej po-
rozumiewawcze spojrzenia, zachęcając do postawienia
wszystkiego na jedną kartę?
Beau podsunął jej tacę wypełnioną smakowitymi zaką-
skami.
Najwyraźniej kucharz nie żałował dzisiaj swojej inwen-
cji, żeby godnie przywitać dziedzica Rosecliff.
- Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałem - wyznał
niespodziewanie Beau, z trudem ukrywając nutę ironii. -
Może dlatego, że w testamencie byłaś wymieniona obok
Sedgewicka.
Myślałem, że jesteś mniej więcej w jego wieku.
- W takim razie mój widok musiał być dla pana szokiem
- odparła Maggie, siląc się na uprzejmość.
- Delikatnie rzecz ujmując... tak - przytaknął Beau. -
Byłbym wdzięczny, gdybyś wyjaśniła mi kilka spraw, któ-
re nurtowały mnie przez cały dzień.
- Czego chciałby się pan dowiedzieć? - zapytała po-
dejrzliwie, przeczuwając podstęp·
- Na przykład... - Urwał i dopiero po chwili namysłu
zapytał: - Jak się tu znalazłaś? Czy mój dziadek poszuki-
wał niani przez ogłoszenie?
Tak postawione pytanie brzmiało dość niewinnie. Wy-
glądało na to, że zadał je z czystej ciekawości.
- Sądzę, że dopóki mnie nie spotkał, nie planował za-
trudniać nikogo w takim charakterze - odpowiedziała Ma-
ggie, zbierając myśli. - Ten pomysł wpadł mu do głowy
niespodziewanie. Dla Viviana był to rodzaj zabawy.
- Dla ciebie też?
Maggie poczuła, że stąpa po kruchym lodzie. Pytania
stawały się coraz bardziej podchwytliwe.
- Bawiło go to, że może mnie wiele nauczyć - wyjaśni-
ła, patrząc Beau prosto w oczy. - Pański dziadek był wspa-
niałym człowiekiem. Przeżyłam tu najlepsze lata swojego
życia.
Zielone oczy przeciwnika wpatrywały się w nią badaw-
czo.
Miała ochotę zarzucić go potokiem zapewnień, że ją i
Viviana nic nie łączyło. Na szczęście w porę ugryzła się w
język.
I tak go nie zmusi, żeby jej uwierzył.
Po chwili ciszy Beau przemówił:
- Wiem, co masz na myśli. - W jego głosie zabrzmiała
nuta rozrzewnienia. - Ten jego wigor i zapał do życia były
chyba zaraźliwe. Dziadek otworzył mi okno na świat i
sprawił, że niemal od razu chciałem przez nie wyfrunąć.
- O właśnie! Czułam dokładnie to samo - wyrwało się
Maggie. Beau ubrał w słowa jej własne myśli.
- Jak się poznaliście?
Maggie uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
- To było niesamowite spotkanie - zaczęła. - Nie miałam
pracy i zarabiałam na życie sprzedając róże. Kupowałam je
hurtem na targu, a potem każdą z osobna przyozdabiałam
wstążkami i pakowałam w folię. Chodziłam z nimi wieczo-
rem po eleganckich restauracjach i oferowałam mężczy-
znom, którzy akurat jedli kolację w towarzystwie kobiety.
Wielu z nich dawało się skusić na ten romantyczny gest.
- De kosztowała ta przyjemność? - zapytał Beau, uśmie-
chając się lekko.
- Pięć dolarów - odparła, szczęśliwa, że nie potępił jej
sposobu zarabiania. - Uważałam, że za promienny uśmiech
obdarowanej kobiety mężczyzna będzie gotów zapłacić
równowartość ceny lampki wina.
- Rozsądny sposób rozumowania - powiedział Beau za-
chęcająco. - Podejrzewam, że i mój dziadek nie oparł się
pokusie kupienia od ciebie róży?
- Niezupełnie. Vivian jadł wówczas kolację z dużą gru-
pą ludzi. Ominęłam ich. Wiedziałam, że większa szansa
zarobku to dwuosobowe stoliczki, przy których siedzieli
zakochani. Ale pański dziadek musiał mnie obserwować.
W pewnym momencie pokiwał na mnie i zaprosił do stołu.
Powiedział, że kupi ode mnie wszystkie róże, bo taka
piękna dziewczyna jak ja powinna w sobotni wieczór ba-
wić się, a nie sprzedawać kwiatki.
Beau Prescott roześmiał się, co Maggie najwyraźniej
przyjęła z ogromną ulgą.
- To rzeczywiście podobne do dziadka zauważył , wpa-
trując się w nią wyczekująco. - Kto mu wówczas towarzy-
szył?
- Jacyś artyści.
- Ktoś znany?
- Nie wiem. Nigdy więcej ich nie widziałam.
Beau rzucił jej podejrzliwe spojrzenie.
- Może pan zapytać sir Rolanda - podsunęła Maggie
usłużnie. - On też tam był.
- Aha. - Beau uspokoił się nieco. - ile róż sprzedałaś
dziadkowi?
- Dwadzieścia. To był dla mnie wielki dzień. A potem
mogłam jeszcze najeść się za darmo i spędzić czas w towa-
rzystwie miłych ludzi.
- Mój dziadek był duszą towarzystwa.
- O tak. I wspaniałym wodzirejem - przyznała Maggie.
Sączyli martini zatopieni we wspomnieniach. Tęsknota
za zmarłym staruszkiem zatarła wszelkie ślady nieporozu-
mień, jakie ich dzieliły.
Tak powinno być, pomyślała Maggie. Miała nadzieję,
że Vivian Prescott patrzy na nich teraz z góry i uśmiecha
się zadowoleniem.
Beau pochylił się nad stołem i zaczął nakładać na swój
talerz czerwony i czarny kawior. Maggie zadrżała, ponie-
waż nagle wyobraziła sobie, jak ta silna męska dłoń dotyka
jej nagiego ciała. Domyślała się, że świetnie skrojony gar-
nitur ukrywa wspaniałe, atletyczne, męskie ciało...
- Skąd się wziął pomysł z niańką?
Pytanie padło tak nagle, że musiała minąć chwila, nim
doszła do siebie na tyle, by odpowiedzieć.
- Vivian zapytał mnie, co do tej pory robiłam, a ja opo-
wiedziałam mu nieco ubarwioną historyjkę. - Wzruszyła
ramionami. - Myślałam, że nigdy więcej go nie zobaczę,
więc wolałam trochę nazmyślać, niż zanudzać go moją
nieciekawą biografią.
- Oszukałaś go?
- Ależ nie - zapewniła, Maggie gorliwie. - Naprawdę
podróżowałam z cyrkiem... - Urwała, niepewna reakcji
Beau na taką rewelację.
Wielu ludzi uważało cyrk za mało przyzwoite miejsce.
Ale Beau nawet nie mrugnął okiem. Czekał na ciąg dalszy.
- Pracowałam jako niania u właścicieli cyrku - ciągnęła.
- Poza tym robiłam wiele innych rzeczy, ale Vivian naj-
bardziej zainteresował się właśnie tym okresem mojego
życia.
- Jak nazywał się ten cyrk?- zapytał szybko Beau.
- Zabini. To był taki mały, rodzinny interes.
- Myślałem, że tego typu atrakcje przeszły już do lamu-
sa -zauważył Beau.
- Rzeczywiście, cyrk nie cieszył się dużą popularnością.
Podejrzewam, że w końcu zbankrutował. Nie wiem do-
kładnie.
Byłam z nimi tylko przez rok. I to dziesięć lat temu.
- Co było potem? - podpytywał Beau, siląc się na obo-
jętność.
- Pojechałam w głąb kraju, do interioru, gdyż wiedzia-
łam, że tam z pewnością znajdę pracę. Trafiłam do wioski
zwanej Wilgilag, co w języku Aborygenów oznacza czer-
wony . I faktycznie. Jak okiem sięgnąć, ziemia była tam
czerwona jak ogień piekielny.
Jej spojrzenie uciekło gdzieś w dal. Dogoniło odległe
wspomnienia, zagrzebane dawno temu w zakamarkach
pamięci.
- Co tam robiłaś? - zachęcał ją Beau do dalszych zwie-
rzeń.
- Pracowałam na owczej farmie. Zajmowałam się róż-
nymi rzeczami. - Machnęła ręką, jakby chciała odgonić
jakieś przykre widma przeszłości. - Wiele wody i upłynęło
od tamtych dni. Nie ma o czym mówić.
- Przeciwnie. Teraz rozumiem, dlaczego dziadek się to-
bą
- Byłaś z dziadkiem na ty . Dlaczego i do mnie nie
mówisz po imieniu?
- Bo nie lubię się spoufalać. Wiem z doświadczenia, że
to pierwszy krok do zguby - odparła ostro.
- Nie przesadzaj - zaprotestował. - W Australii? To
przecież najbardziej egalitarne społeczeństwo na świecie.
- To zależy skąd się pochodzi - zadrwiła. - Pan nie wie,
czym są niziny społeczne i jak to jest, kiedy trzeba ciągle
się komuś lub czemuś podporządkowywać.
Nie mógł temu zaprzeczyć, więc tylko wzruszył ramio-
nami.
Maggie poczuła się zraniona i nieszczęśliwa. Spojrzała
na portret amorka wiszący nad kominkiem i uznała, że jego
strzała nie mogła być dzisiaj umoczona w miłosnym eliksi-
rze. Raczej w truciźnie.
Kiedy podniosła wzrok, zauważyła, że Beau przygląda
się jej spod ściągniętych brwi.
- Powiem panu, co dał mi Vivian - powiedziała po dłuż-
szej chwili kłopotliwego milczenia. - Akceptację, przyjaźń,
szacunek i uznanie. Przyjął mnie pod swój dach i sprawił,
że stałam się lepsza niż byłam. Dał mi wszechstronne wy-
kształcenie. Zapoznał z literaturą, muzyką i sztuką. Otwo-
rzył mi oczy na wiele spraw, o których wcześniej nie mia-
łam pojęcia i gdyby nie Vivian, nawet by mi się o nich nie
śniło...
Urwała i rzuciła mu spojrzenie pełne wzgardy. Beau
nawet nie próbował wejść jej w słowo.
- Nie wiem, dlaczego pański dziadek to robił. Może był
samotny? Może chciał, żebym z Kopciuszka zmieniła się
w królewnę? Może pragnął mieć pilnego ucznia? A proszę
mi wierzyć, że się starałam. Chłonęłam wszystko, o czym
opowiadał i cieszyłam się, że spełniam jego oczekiwania.
Beau ze zdumieniem przyglądał się tej świadomej wła-
snej wartości kobiecie i zaczynało go dręczyć przeświad-
czenie, że bardzo się co do niej pomylił.
- Nie wstydzę się niczego, panie Prescott. Jestem dum-
na, bo Vivian był ze mnie dumny. Kochałam pańskiego
dziadka. I czy się to panu podoba, czy nie, taka jest praw-
da.
Nastała cisza, której Beau nie miał odwagi przerwać.
- Obiad podany - obwieścił niespodziewanie Sedge-
wick, wkraczając do salonu.
- Sądzę, że pańska pieczeń wołowa okaże się znacznie
bardziej strawna niż nasza rozmowa - powiedziała Maggie.
- Nie zwlekajmy, bo kucharz się obrazi.
Ruszyła w stronę jadalni, obiecując sobie w duchu, że
już nigdy, przenigdy nie da się zwieść Beau Prescottowi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Beau z trudem zmusił się do przełknięcia kilku kęsów
pieczeni. Postanowił nie dać po sobie poznać, że całkowi-
cie stracił apetyt jedynie dlatego, że wstrząsnęła nim wy-
powiedź tej złotoustej niańki.
Maggie jadła powoli, nie odrywając wzroku od talerza.
Emanował z niej spokój i całkowita obojętność wobec jego
osoby.
Beau przyglądał się jej spod oka, zastanawiając się, czy
ta kobieta to urodzona aktorka, czy wręcz przeciwnie -
szczera i niewinna dziewczyna. Gdyby nie ten zaginiony
milion, chętnie uwierzyłby w jej opowieść.
. Mimo wszystko dowiedział się dzisiaj paru rzeczy. Sir
Roland będzie mógł poświadczyć, czy pierwsze spotkanie
dziadka i Maggie przebiegło w taki sposób, jak to opisała.
Lionel Armstrong wynajmie detektywa, który sprawdzi,
czy rzeczywiście pracowała w cyrku Zabini, a potem w
wiosce Wilgilag.
Ciekawe, czy mówiła prawdę. ..
Ponownie zerknął w jej stronę. Twarz Maggie spowijał
cień, co utrudniało mu obserwację jej zachowania.
- Sedgewick, zapal światło i zabierz świeczniki - zako-
menderował. - W tych ciemnościach nie widzę, co jem.
- Jak pan sobie życzy.
Beau z niezadowoleniem wyczuł potępienie w głosie i
postawie kamerdynera. Najwyraźniej wszyscy członkowie
służby uważali teraz swojego panicza za ordynusa, który
popsuł humor wielce szanownej niańce.
Zapalenie światła niewiele pomogło. Twarz Maggie
przypominała białą maskę pozbawioną jakiegokolwiek
wyrazu. Ujęła kieliszek i wypiła łyk czerwonego wina.
Beau specjalnie kazał podać do obiadu wino zamiast
szampana. Dla panny Stowe skończyły się czasy nieustan-
nego świętowania. Zresztą, jeśli zachomikowała gdzieś
milion dolarów, wkrótce sama będzie mogła kupić sobie
takie trunki, jakie zechce.
To ona gwizdnęła ten milion. Beau był tego niemal pe-
wien.
Tymczasem przeciągająca się cisza zaczynała działać
mu na nerwy. Postanowił zagaić rozmowę.
- Co robiłaś po wyjeździe z Wilgilag?
Bardzo powoli i z wyraźną niechęcią Maggie podniosła
głowę· Jej wielkie oczy lśniły jak dwa szafiry.
- Jeśli jest pan ciekaw, proszę zatrudnić detektywa.
Ta odpowiedź nie dała Beau ani satysfakcji, ani nie
sprawiła mu przyjemności. Za to całkowicie pozbawiła go
apetytu.
- Chciałbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej - wy-
jaśnił, odkładając sztućce.
Potrząsnęła przecząco głową, nie zaszczycając go nawet
spojrzeniem.
Ani chybi zdenerwował ją swoimi natrętnymi pytaniami
oraz sugestią, że na dziadka patrzyła jedynie przez pryzmat
jego dolarów. Szkoda, że nie trzymał języka za zębami.
Jeszcze trochę, a może wyciągnąłby z niej wiele cennych
informacji.
Choć... może ona rzeczywiście mówiła prawdę? Była
dość przekonująca, kiedy tak bez mrugnięcia okiem wyja-
śniała mu, jaki rodzaj relacji łączył ją i dziadka.
Czyżby pomylił się co do niani Stowe?
Czyżby przypisywał jej czyny, z którymi nie miała nic
wspólnego?
Musiał przyznać z niechęcią, że wiele z tego, co powie-
działa, było niezaprzeczalną prawdą i w dodatku dotkliwie
pogłębiało jego poczucie winy.
Wspomniała, że dziadek był samotny.
Te słowa zabolały go. Dziadek życzył sobie przecież,
żeby wnuk osiadł razem z nim w Rosecliff, założył rodzinę
i prowadził ustabilizowane życie. Tymczasem Beau srodze
go zawiódł. Włóczył się po świecie, nie myśląc o samot-
nym staruszku. Nawet przyjaciele dziadka nie byli w stanie
wypełnić pustki po nieobecnym wnuku. Jedynej bliskiej
mu osobie.
To pewnie dlatego dziadek przygarnął Maggie Stowe.
To ona miała być realizacją jego marzeń i ambicji. Właśnie
dlatego w rozmowie z Lionelem Armstrongiem stwierdził,
że stworzy ją według swojego planu. Wiedział, że ona
znacznie lepiej spełni jego oczekiwania niż ukochany
wnuczek.
To miało sens.
Niania Stowe mogła więc mówić prawdę. Tyle że to nie
rozwiązywało sprawy zaginionego miliona.
Maggie odsunęła krzesło i odkładając na stół serwetę,
spojrzała Beau prosto w oczy.
- Proszę mi wybaczyć, panie Prescott - powiedziała po-
woli. - Nie czuję się najlepiej.
W tej sytuacji nie wypadało jej zatrzymywać.
- Przykro mi. Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić...
- Nie, dziękuję. - Odwróciła się w stronę kamerdynera.
Sedgewick, proszę przeprosić ode mnie Jeffreya. Wiem, że
upiekł na deser wspaniałe ciasta. Żałuję, ale nie będę mo-
gła ich spróbować.
- Jeffrey z pewnością to zrozumie, nianiu Stowe - za-
pewnił kamerdyner, odsuwając jej usłużnie krzesło.
- Dziękuję.
Kiedy wstała, Beau zauważył, że jej biała twarz jeszcze
bardziej pobladła, a oczy nie błyszczą już tak jak godzinę
temu.
Naprawdę wyglądała na chorą. Chorą na duszy. I to,
zdaje się, z jego powodu.
- Dał mi pan do zrozumienia, że zbyt wiele sobie obie-
cywałam - powiedziała słabym głosem Maggie. - Nie usią-
dę z panem więcej do stołu, panie Prescott. Jak pan sam
wspomniał dziś rano, nie jest pan swoim dziadkiem.
Beau otworzył usta, mając zamiar bronić się przed oce-
ną, jaką mu wystawiła. Chciał się usprawiedliwić, wytłu-
maczyć.
Chciał, żeby została.
Pragnął o wiele więcej...
Ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, usłyszał jej ci-
che:
- Dobranoc, panie Prescott.
Odprowadził ją wzrokiem do drzwi jadalni. Czerwona
sukienka, opływająca delikatnie wspaniałą figurę, wyda-
wała się w tej chwili zupełnie nie na miejscu. A jednak
magnetyzm tej niezwykłej kobiety działał na Beau wyjąt-
kowo silnie. Kiedy znikła mu z pola widzenia, poczuł
wszechogarniającą pustkę.
Sedgewick zajął się uprzątaniem tej części stołu, przy
której siedziała Maggie. Widać było, że jest poruszony i
bardzo niezadowolony.
- Jeśli masz mi coś do powiedzenia, Sedgewick, to wal
prosto z mostu - powiedział Beau gniewnie.
Kamerdyner podniósł z godnością głowę i spojrzał z gó-
ry na swojego panicza.
- Pomyślałem sobie, że usługiwałem wielu gościom,
którzy przewijali się przez Rosecliff. Było wśród nich kil-
ku możnych tego kraju, jeśli można to ująć w ten sposób.
Zdarzali się też tacy, którzy uważali, że pieniądze czynią
ich lepszymi od innych. Niania Stowe nie posiada żadnego
majątku, ale to prawdziwa dama. Pan Vivian z pewnością
też tak uważał.
- Mówisz tak, bo nie wiesz tego, co ja wiem - odpalił
Beau, z trudem hamując ogarniającą go furię Sedgewick
uniósł brwi lekceważąco.
- Z pewnością. Mam na swoim koncie jedynie dwa lata
bliskiej znajomości z nianią Stowe.
Ta odpowiedź wytrąciła Beau z ręki wszelkie argumen-
ty.
W oczach służby był próżnym, rozpuszczonym pani-
czykiem, który rzuca oszczerstwa pod adresem niewinnej
kobiety.
- Powiedz Jeffreyowi, że ja również nie zjem deseru.
Mam dosyć na dzisiaj. Jesteś wolny, Sedgewick.
- Do usług. - Kamerdyner wycofał się do kuchni.
Beau miotał się przez chwilę po jadalni, mając ciągle
przed oczami obraz czerwonej sukienki oraz jej rudowłosej
właścicielki. W uszach dźwięczały mu jeszcze słowa stare-
go kamerdynera. Ten człowiek nigdy nie mylił się w swo-
ich ocenach. Zawsze trafnie i sprawiedliwie osądzał ludzi.
Jaka jest prawda? Kim jest Maggie Stowe?
Nagle przypomniał sobie o kasecie wideo z uroczystości
pogrzebowych. Może tam znajdzie odpowiedź?
Pobiegł do biblioteki i uruchomił magnetowid. Przygo-
towując się na długi wieczór przed telewizorem, ściągnął
marynarkę i krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli oraz pod-
winął rękawy. Miał nadzieję, że te zabiegi zlikwidują na-
pięcie, jakie wywołała w nim rozmowa z panną Stowe.
Niestety, zdenerwowanie nie mijało.
Nalał sobie kieliszek wina, podejrzewając w duchu, że
kolejne dni spędzone w towarzystwie tej cholernej niańki
niechybnie. doprowadzą go do alkoholizmu.
Z pilotem w ręku opadł na skórzany fotel i spojrzał w
szkła. ekran, gdzie zaczynała się właśnie ceremonia po-
grzebowa ważniejszego człowieka w jego życiu - dziadka,
który odszedł przedwcześnie, nie pożegnawszy się z
wnuczkiem.
Beau poczuł, że towarzyszący mu niepokój i negatywne
emocje są dość niestosowne w obliczu tak poważnego ob-
rządku pogrzeb bliskiej osoby. Dlatego jednym okiem śle-
dząc pojawiający się kondukt żałobny, jednocześnie pró-
bował doprowadzić umysł do ładu i składu i choć na mo-
ment wyrzucić z głowy Maggie Stowe.
Przywołał w myśli najpiękniejsze chwile swojego dzie-
ciństwa. Przed oczami przemknęła mu cała seria wspo-
mnień - obrazów zatrzymanych w pamięci niczym stop-
klatki na kliszy filmowej. Szczęśliwe wydarzenia z młodo-
ści były ściśle związane z osobą dziadka. Przypomniał
sobie ich wspólne wojaże i przygody rodem z najwspanial-
szych książek. Rejs do Wielkiej Rafy. Koralowej, wy-
cieczka do Narodowego Parku Kakadu, wreszcie podróż
do Europy, gdzie dziadek objaśniał wnukowi zawiłości
historii.
To Vivian sprawił, że świat wydawał się cudowny i
niepowtarzalny. Można powiedzieć, że dał wnukowi świat
w prezencie. A potem podobny podarunek wręczył Mag-
gie. Pragnął podzielić się z kimś swoją wiedzą i doświad-
czeniem i umrzeć z przekonaniem, że jego nauki nie poszły
na marne. Taka była jego wola i miał prawo zgodnie z nią
postępować, tak samo jak miał prawo zrobić to, co chciał
ze swoim milionem dolarów.
Beau z całego serca pragnął uszanować wolę dziadka.
Ale jeśli staruszek został wystrychnięty na dudka? Jeśli
niania podstępnie wykorzystała jego samotność?
Sedgewick twierdził, że Maggie to prawdziwa dama.
Dziadek lubił takie kobiety. Zresztą, kto by nie lubił? Beau
był pewien, że gdyby poznał Maggie w innych okoliczno-
ściach i na innym gruncie, nie spocząłby, dopóki dziew-
czyna nie byłaby jego.
Kotka Maggie. Być może drapieżna kotka... I znowu
niania powróciła do myśli Beau. Nic nie mógł na to pora-
dzić. Była w tej chwili niemal tak samo związana z osobą
Viviana, jak jego wnuk. Nie było tylko wiadomo, czy jej
zainteresowanie staruszkiem miało istotnie jedynie bezin-
teresowne emocjonalne podłoże...
Nerwowo przewijał taśmę z pogrzebu, szukając frag-
mentów, gdzie byłoby dobrze widać piękną nianię.
Burza rudych włosów rzuciła mu się w oczy niemal od
razu.
To był moment złożenia trumny do grobu. Maggie stała
wśród tłumu zgromadzonych, ale wydawała się nieobecna
duchem. Nie rejestrowała tego, co działo się wokół niej.
Nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w niebo, a po jej
policzkach płynęły strumienie łez. Widać było, że bardzo
cierpi. Nie mogła udawać.
Płakała po Vivianie. Po tym, co odeszło wraz z jego
osobą. Jej rozpacz była autentyczna. Beau rozumiał jej
uczucia. Straciła jedyną bliską osobę. Jedynego człowieka,
który przejął się jej losem i postanowił dać jej życiową
szansę.
Beau wyłączył wideo. To, co zobaczył, w zupełności
mu wystarczyło.
Tak jak opisywał to Wallace, cały pogrzeb był wyra-
zem wielkiej miłości do zmarłego. Maggie zorganizowała
ceremonię pogrzebową w dowód swojej wdzięczności i
zrobiła to w iście perfekcyjny sposób. Jej zaangażowanie i
troska o dopracowanie każdego szczegółu zaprzeczały teo-
rii, że jest podstępną materialistką. Beau musiał to wresz-
cie przyznać. A w związku z tym czuł się po prostu podle.
Kobieta, która dała dziadkowi tyle radości, która wy-
zwalała w nim energię i motywowała do życia, zasługiwała
na najwyższy. szacunek. A co zrobił jego wnuk? Dopro-
wadził ją do łez, obrzucając bezpodstawnymi oskarżenia-
mi. Czy dziadek byłby z niego zadowolony?
Poczuł, jak oblewa go zimny pot.
Dziadek w testamencie zapisał swoją ostatnią wolę od-
noszącą się do najbliższej przyszłości niani Stowe. A do
jego wnuka należała realizacja ostatniej woli zmarłego.
Tymczasem ledwie przyjechał, a już zaczął się szarogęsić,
całkowicie ignorując postanowienia dziadka.
Co za wstyd.
Zerknął na zegarek. Nie było jeszcze za późno, by od-
wiedzić Margaret Stowe i przeprosić ją za dzisiejsze za-
chowanie. Im szybciej, tym lepiej. Nie mógłby zasnąć,
gdyby nie załatwił tej sprawy jeszcze dziś.
Opuszczając bibliotekę, zdał sobie sprawę, że nie wie,
który pokój zajmuje Maggie. Po chwili namysłu uznał jed-
nak, że dziadek musiał przydzielić jej Gabinet Różany. Ich
znajomość zaczęła się od róż i na różach się skończyła.
A więc niech się dzieje wola dziadka.
Niech Maggie przez najbliższy rok zostanie w Rosecliff.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Początkowo Maggie wcale nie miała zamiaru reagować
na natarczywe pukanie do drzwi. Była pewna, że to pani
Featherfield kolejny raz pragnie wytłumaczyć swego pani-
cza i prosić ją o odrobinę wyrozumiałości. Maggie nie mia-
ła już jednak siły znosić kolejnych upokorzeń i podłych
zarzutów ze strony Beau Prescotta. Nie zmienią tego żadne
wyjaśnienia. Rozczarowałaby tylko poczciwą gospodynię.
Wyszła na balkon i spojrzała na romantycznie oświetlo-
ny ogród, w którym swego czasu spędziła tyle miłych
chwil razem z Vianem. Niezliczone spacery, fascynujące
opowieści, wielkie plany - to wszystko, co działo się w
ogrodzie należało już do przeszłości. Nadszedł czas, żeby
pożegnać się z tym rajem na ziemi.
Pukanie nie ustawało. Zdaje się, że pani Featherfield nie
miała zamiaru ,tak łatwo się poddać.
Maggie cofnęła się do pokoju.
- Proszę - powiedziała zrezygnowanym tonem.
Drzwi otworzyły się i ku jej bezgranicznemu zdziwieniu
do pokoju wszedł Beau Prescott.
Ogarnęła ją groza. Ten okropny facet miał czelność
przyjść do jej sypialni i zakłócić jej spokój. Wparował jak-
by nigdy nic i może jeszcze czekał na owacje? Więc już w
żadnym z pomieszczeń Rosecliff nie mogła czuć się bez-
piecznie?
Panicz stał teraz naprzeciw niej, już bez marynarki i
krawata, w rozpiętej pod szyją koszuli. Spod zakasanych
rękawów wystawały opalone muskularne ramiona. Jego
agresywny męski seksapil emanował potężną siłą i atako-
wał wszystkie jej zmysły.
Była zupełnie sparaliżowana. I to nie tylko ze strachu...
A on, zamiast wytłumaczyć się, po co przyszedł, stał
osłupiały podobnie jak ona i w milczeniu pożerał ją wzro-
kiem. W dodatku oddychał coraz szybciej i coraz mocniej
zaciskał dłonie.
Kolejny szok przyszedł w momencie, kiedy Maggie
uświadomiła sobie, jak jest ubrana. Krótka jedwabna ko-
szulka nocna właściwie więcej odsłaniała niż zakrywała.
Miękki materiał delikatnie otulający jej nagość musiał bar-
dzo pobudzać męską wyobraźnię.
Maggie kupiła ten ciuszek niedawno, powodowana nie-
pohamowanym impulsem. To była taka drobna, prywatna
przyjemność, jaką cieszyła się w zaciszu sypialni.
Teraz jednak to jej zacisze stało się miejscem inwazji
Beau Prescotta, który miał na temat Maggie ugruntowane
zdanie. Ten skąpy strój zapewne jedynie potwierdzi jego
przypuszczenia...
Tymczasem Beau nie spuszczał z niej pożądliwego
wzroku, najwyraźniej nie mogąc wydusić z siebie ani sło-
wa. Maggie odczuła satysfakcję, widząc, że jej wróg nie
jest w stanie ukryć swoich pragnień i dusi się z niemocy. I
dobrze mu tak! - pomyślała. Nie miała najmniejszego za-
miaru chować się pod kołdrę ze wstydu. Jest we własnej
sypialni i może mieć na sobie, co jej się podoba. A on
niech się gapi, ile wlezie. I niech go szlag trafi!
Wyzwanie, które mu rzuciła, zaczynało oddziaływać i
na nią.
Pod wpływem jego głodnego wzroku przebiegła ją nie-
bezpieczna fala podniecenia. Poczuła, że jej ciało zaczyna
się alarmująco prężyć, domagając się choćby dotyku mę-
skiej dłoni.
Płomień w oczach Beau i krople potu na jego czole
świadczyły o tym, że resztkami sił walczy ze swoim pożą-
daniem. Maggie pragnęła go całą sobą. I to od momentu,
kiedy zobaczyła go po raz pierwszy tego ranka. Już wtedy
dostrzegła w nim mężczyznę swoich marzeń, z którym
mogłaby związać się na zawsze. Powinni być razem. Wie-
działa o tym.
- Maggie... - dobiegł ją niespodziewanie jego chrapliwy
szept.
Podniosła wzrok i zrozumiała, że pękły wszelkie barie-
ry. Nie było już mowy o jakichkolwiek zahamowaniach.
Mały dzikus, jak go nazywał Vivian, ruszył do ataku. Tyle
że zamiast chłopca Maggie zobaczyła stuprocentowego
mężczyznę, który podchodził do niej, zdejmując po drodze
koszulę i odsłaniając swój opalony muskularny tors.
Ubranie opadało z niego z nieopisaną szybkością. Bez
wahania. Bez namysłu. Maggie była zupełnie zahipnoty-
zowana.
Objawiająca się jej w szalonym tempie męska nagość
doprowadzała ją na skraj pożądania.
Był coraz bliżej. Tak blisko, że czuła już jego zapach.
Aż wreszcie znalazł się tuż obok i porwał ją w ramiona.
Cieniutki materiał koszuli nocnej, który był teraz jedyną
barierą pomiędzy nimi, potęgował efekt upojenia. Beau
obsypał ją pocałunkami, błądząc jednocześnie dłonią w jej
długich, spływających na plecy włosach. Maggie z rozkó-
szą poddawała się tym pieszczotom, pragnąc, żeby za-
władnął nią całą. Jak najprędzej.
Po chwili Beau wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko. Nic
nie było teraz w stanie ich powstrzymać. Nie miały już
znaczenia ich wzajemne uprzedzenia ani jakiekolwiek inne
przeszkody.
Liczyła się tylko ekstaza i spełnienie, które za chwilę
miały stać się ich udziałem...
Pół godziny później nadal leżeli w łóżku i w milczeniu
wpatrywali się w sufit.
- Od wielu lat nie byłem z kobietą - odezwał się w koń-
cu Beau, nie patrząc na nią.
- A ja z mężczyzną - odparła Maggie cicho.
- Nie po to tu przyszedłem - wyjaśnił zakłopotany.
- Wcale cię o to nie podejrzewam - rzuciła Maggie, sta-
rając się uderzyć w wesołą nutę. - A ja myślałam, że to
pani Featherfield puka.
Znowu zapadła cisza.
Leżeli obok siebie, zupełnie nadzy, a każde z nich po-
grążone było we własnych, niewesołych myślach.
- Co teraz będzie? - zadawała sobie pytanie Maggie.
- Obejrzałem kasetę z pogrzebu - wyznał Beau.
- Tak? - rzuciła Maggie, zastanawiając się, dlaczego w
zaistniałych okolicznościach ta informacja ma dla niego
takie znaczenie. - Mam nadzieję, że właśnie takiej ceremo-
nii życzyłby sobie twój dziadek.
- Na pewno.
Wreszcie przyznał, że zrobiła coś po jego myśli. Choć i
tak było już za późno, żeby cokolwiek między nimi napra-
wić.
- Przyszedłem, żeby... przeprosić cię za moje dzisiejsze
zachowanie - powiedział prędko. - Powinienem był usza-
nować twoją pozycję w tym domu. I od tej pory tak będzie
- dodał z mocą.
Niestety, nie potrafiła mu już uwierzyć.
- Zamierzam jutro odejść - odparła po chwili namysłu.
Poczuła jak zadrżał z niepokoju.
- Nie chcę, żebyś odeszła z mojego powodu - powie-
dział sztywno.
Maggie nie poczuła się uspokojona jego słowami. Nie
wyobrażała sobie, że mogłaby jutro spojrzeć mu w twarz
jak gdyby nigdy nic. To, co się przed chwilą między nimi
wydarzyło, jedynie pogorszyło sytuację.
- Tak będzie najlepiej, Nie zabiorę ze sobą zbyt wielu
rzeczy - zapewniła go. - Lubię podróżować z lekkim baga-
żem, a poza tym większość ubrań, które kupił mi Vivian,
nie pasowałaby do wędrownego stylu życia. Zadzwonię do
Johna Neville a i poproszę, żeby sprzedał moje suknie.
- Powinnaś zostać - naciskał Beau, przypominając sobie
niechętnie o swoich podejrzeniach dotyczących zaginione-
go miliona.
- Tak jest zapisane w testamencie. Tego życzył sobie
dziadek.
Oparł się na łokciach i spojrzał na nią wyczekująco i z
napięciem. Był diabelnie przystojny. I niesamowicie dobry
w łóżku. Ale przecież nie były to wartości najważniejsze.
- Vivian odszedł - powiedziała Maggie.- Sam mi o tym
dzisiaj dosadnie przypomniałeś.
- Przepraszam. Nie wiem, co jeszcze mam powiedzieć.
- Chcę, żebyś została.
Maggie zajrzała w zielone oczy leżącego obok mężczy-
zny i zaczęła się zastanawiać, co się takiego stało, że Beau
Prescott nagle zmienił o niej zdanie. Czy tak podziałały na
niego upojne chwile spędzone w jej ramionach? Czy wy-
dawało mu się, że może pragnąć czegoś więcej?
Nagle ogarnęło ją przerażenie. Poderwała się z łóżka jak
wystrzelona z procy i przez chwilę siedziała nieruchomo,
analizując przebieg ich zbliżenia.
- Nie zabezpieczyliśmy się! - zawołała po chwili. Pod-
skoczył jak oparzony i znalazł się obok niej.
- Nie bierzesz pigułek?
- Nie było takiej potrzeby.
- Do diaska! - Przejechał dłonią po rozpalonym czole.
Maggie przyszło do głowy, że taki facet jak Beau, prze-
bywając szmat czasu w Ameryce Południowej, mógł mieć
wiele przypadkowych kochanek.
Przebadałeś się? Nie złapałeś żadnego... wirusa?
- Jestem czysty! - odpalił urażony. - A ty?
- Oczywiście -zapewniła go. - Mówiłam ci, że nie robi-
łam tego od lat.
Zielone oczy Beau błysnęły niespokojnie.
- Sądzisz, że mogłaś... zajść w ciążę? Maggie wzięła
głęboki oddech i rozpoczęła gorączkowe obliczenia. Zdaje
się, że wybrali sobie najgorszy z możliwych czas. To pew-
nie dlatego tak bardzo pragnęła zbliżenia. Pamiętała z lek-
cji biologii, że w tym najniebezpieczniejszym okresie cy-
klu kobieta staje się bardzo pobudzona seksualnie.
To by się zgadzało.
- Obawiam się, że to możliwe - odparła cicho, strofując
się w duchu za swoją bezgraniczną głupotę i nieodpowie-
dzialność.
- Niech to szlag... - wymamrotał Beau, nie mniej niż
ona niezadowolony z grożącego im niebezpieczeństwa.
Ukrył twarz w dłoniach i zaczął intensywnie myśleć.
Maggie poczuła się tak samotna jak nigdy dotąd.
- W każdym razie nie możesz teraz odejść - stwierdził w
końcu. - Musisz zostać, dopóki sprawa się nie wyjaśni.
Rzeczywiście, nie było innego wyjścia. Maggie wy-
obrażała sobie, co Beau sobie w tej chwili o niej myśli.
Wrobiła go.
Zastawiła na niego sidła i zwabiła w pułapkę Jej noto-
wania spadły z zera na pozycję minusową. A przecież tak
bardzo starała się oczarować go...
- Gdybym była w ciąży, uznałbyś to dziecko? - zapytała
bez specjalnej nadziei.
- Oczywiście! - wypalił z godnością. - Myślisz, że je-
stem typem faceta, który wyparłby się własnego dziecka?
Coś takiego przeszło jej przez myśl. W końcu sama zo-
stała opuszczona w dzieciństwie i do dziś nie wiedziała,
kim są jej rodzice.
- Nie znam cię - powiedziała. - Poznałam cię zaledwie
przed kilkunastoma godzinami i nie zrobiłeś na mnie wra-
żenia mężczyzny, na którym mogłabym polegać. Sądzę, że
zwykle robisz to, co ci akurat pasuje.
- Mylisz się - oświadczył urażony. - Znam wielu ludzi,
którzy nie zgodziliby się z twoją opinią na mój temat.
- Czas pokaże... - Wzruszyła ramionami.
- Otóż to.
Wstał z łóżka i szybko zaczął zbierać porozrzucane po
pokoju ubrania.
Maggie modliła się w duchu, żeby Bóg zechciał wyba-
czyć jej tę jedną jedyną noc całkowitego zapomnienia.
Pragnęła dziecka, ale nie z kimś takim jak Beau Prescott.
Jakim byłby ojcem? Prawdopodobnie wiecznie nie-
obecnym, niecierpliwym i niechętnym. Czy taka postawa
dobrze wpłynęłaby na rozwój dziecka? Raczej nie.
Unikała jego wzroku. Nie chciała mieć z nim nic
wspólnego.
Ale jeśli rzeczywiście jest z nim w ciąży, nie pozbawi
go przecież kontaktu z dzieckiem. Nie wolno jej tak postą-
pić. Dziecko mogłoby jej tego nigdy nie wybaczyć.
- A więc wszystko ustalone - podsumował Beau władczym
tonem i przewiesił przez ramię pomiętą koszulę i spodnie. -
Zostajesz. Przynajmniej do czasu aż wykluczymy ciążę.
- Dobrze - odparła cicho Maggie.
Wydawało się, że to jedyne sensowne rozwiązanie.
Była w potrzasku. W sytuacji bez wyjścia.
Tymczasem Beau uznał sprawę za zakończoną. Wy-
szedł, zamykając z trzaskiem drzwi. Tym samym zakoń-
czyło się jedno z najbardziej pożałowania godnych wyda-
rzeń w życiu Maggie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Beau oparł się o drzwi opuszczonego przed chwilą Ga-
binetu Różanego i zamknął oczy, wymyślając sobie w
duchu od kretynów.
Dał się złapać.
A rodzaj pułapki był znany od wieków.
Jeśli Maggie zaszłaby w ciążę, nie mógłby zostawić jej
na lodzie. Ale być uwiązanym do niej na całe życie? To
przerastało jego wyobrażenia.
Ze spuszczoną głową powlókł się do swojej sypialni.
Co też go podkusiło, że wybrał się z wieczorną wizytą
do Maggie Stowe? Powinien był przestrzelić sobie stopę,
wtedy uniknąłby kłopotów.
Rzucił ubrania na podłogę pokoju, skoczył na łóżko i
wślizgnął się pod kołdrę. Po raz pierwszy od wielu lat cie-
szył się z faktu, że nikt obok niego nie leży.
Musiał przemyśleć parę spraw.
Był przekonany, że kotka Maggie dopięła swego. Tak
długo go kusiła i prowokowała, aż zwabiła go do swojej
sypialni i...
stało się.
Choć z drugiej strony, czy rzeczywiście mogła coś ta-
kiego zaplanować? Przecież nie miała pojęcia, że on przyj-
dzie wieczorem do jej pokoju. Ale kiedy już przyszedł i
bez opamiętania rzucił się na nią, ani przez chwilę nie od-
czuł, żeby się opierała.
Pragnęła tego tak samo jak on i być może doskonale
zdawała sobie sprawę, jakie będą konsekwencje ich spon-
tanicznego zachowania.
Prawdopodobnie od początku wiedziała, że może zajść
w ciążę. To dlatego zaczęła zadawać mu natarczywe pyta-
nia o to, co by zrobił, gdyby okazało się, że zostanie oj-
cem.
No cóż, na pewno nie byłby szczęśliwy. Ale też nie ka-
załby jej usuwać ciąży. Co to, to nie. Może i był lekkodu-
chem, ale z całą pewnością nie był nieodpowiedzialny.
A ona?
Kobieta znikąd miałaby odtąd stać się częścią jego ży-
cia?
Nie ufał jej, wątpił w jej szczere intencje, a tymczasem
miałby związać się z nią na zawsze?
Zbyt wiele wątpliwości jak na jeden wieczór.
Beau poczuł piasek pod powiekami. Teraz potrzeba mu
było jedynie snu. Ucieczka w nieświadomość stanowiła
przynajmniej chwilowe zażegnanie kłopotów.
Następny dzień nie zaczął się dla Beau zbyt miło.
Maggie nie pojawiła się na śniadaniu, czego Sedgewick
nie omieszkał skwitować znaczącymi westchnieniami i
wycelowanymi w stronę panicza spojrzeniami pełnymi
dezaprobaty.
Po śniadaniu Beau zaszył się w bibliotece swojego
dziadka, gdzie zasiadłszy za mahoniowym biurkiem, na-
tychmiast wykręcił numer telefonu Lionela Armstronga.
Podał prawnikowi kilka nowych faktów dotyczących
Margaret Stowe i polecił je sprawdzić w trybie natychmia-
stowym.
- Niech twoi ludzie wykopią spod ziemi co się da. Trze-
ba wypytać jej pracodawców. Co robiła, jak się zachowy-
wała, z kim się spotykała. Interesują mnie zdjęcia, doku-
menty, referencje, wszystko.
- Beau... - zawahał się Armstrong. - Czy to naprawdę
konieczne? Nie byłoby lepiej dać temu spokój?
Beau zazgrzytał zębami. Istniał przecież zasadniczy
powód tego śledztwa - ta kobieta mogła być matką jego
dziecka! Mogła też wiedzieć coś o zaginionym milionie.
- Po prostu zajmij się tym - powtórzył z naciskiem.
- Vivian też nie chciał słuchać moich rad - westchnął
LioneI. - Zastanawiam się, co też takiego jest w tej kobie-
cie.
- Chodzi o to, że ja mam dość zastanawiania się wy-
buchnął Beau. - Interesują mnie tylko fakty.
Nie było czasu. Już wkrótce się okaże, czy Maggie jest
w ciąży, a wtedy może być za późno na dochodzenia.
- Sprawdź dwie rzeczy - polecił Beau. - Cyrk Zabini i
wioskę Wilgilag. Nie zwlekaj z tym - dodał niecierpliwie.
W przeciągu tygodnia oczekuję sprawozdania.
- To będzie kosztować... - ostrzegł prawnik.
- Nieważne. Każ swoim ludziom informować mnie na
bieżąco. Czekam na jakiekolwiek wiadomości. Czy to ja-
sne?
- Owszem. Zlecę tę robotę dwóm najlepszym detekty-
wom w mieście. Przekażę im twoje instrukcje.
- Dzięki.
Kiedy Beau odłożył słuchawkę, usłyszał ciche pukanie
do drzwi biblioteki.
- To pewnie Maggie, pomyślał i niespodziewanie jego
serce podskoczyło z radości. Z jakichś niezrozumiałych dla
siebie przyczyn tęsknił za nią i nie mógł się doczekać spo-
tkania.
Trzeba było jednak zachować spokój i kontrolować
własne reakcje.
- Proszę - zawołał, starając się przybrać wesoły, zapra-
szający ton głosu.
Do biblioteki weszła pani Featherfield, trzymając pod
pachą coś, co wyglądało jak wielki zeszyt.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - przywitała go,
uśmiechając się promiennie.
Beau poczuł się lekko rozczarowany pojawieniem się
gospodyni, ale nie wypadało mu okazać zniecierpliwienia.
Jeszcze tego brakowało, żeby zraził do siebie całą służbę!
- Wejdź, Feathers. Dla ciebie zawsze mam czas.
- Och, jak miło! - zawołała zaskoczona. - Chciałam po-
kazać paniczowi mój zeszyt z wycinkami prasowymi.
- Z wycinkami? - zdziwił się Beau. - Na jaki temat?
- Jest tu wszystko, co kiedykolwiek napisali o panu
Vivianie - wyjaśniła gospodyni dumnym tonem. - Pomy-
ślałam, że może to panicza zainteresować.
Beau otworzył zeszyt i zaczął go powoli kartkować.
- Niesamowite! Nie miałem pojęcia, że prowadzisz takie
archiwum - powiedział zafascynowany.
- To wspaniałe wspomnienia, paniczu. Pański dziadek
był dżentelmenem w każdym calu. Służbę u niego zawsze
uważaliśmy za największy przywilej.
- Miło mi, że tak mówisz. - Beau uśmiechnął się ciepło.
- Bo tak myślę. Niania Stowe powtarzała często, że pan
nam przemieniał życie w tęczę.
A na końcu tej tęczy widniał worek złota, dopowiedział
myślach Beau, ale zaraz zbeształ się za te powracające jak
rang wstrętne podejrzenia. .
- Pan Vivian uwielbiał mieć Maggie u swego boku –
ciągnęła gospodyni. - Gdziekolwiek ją zabrał, zawsze była
ozdobą wieczoru. - Pani Featherfield wycelowała palcem
w jedno ze zdjęć. - Proszę spojrzeć. Oto i oni!
Maggie i dziadek patrzyli na niego z fotografii zrobionej
chyba podczas jakiegoś balu charytatywnego. Dziadek, jak
zwykle elegancki, w czarnym smokingu i muszce, obej-
mował przyjaźnie piękną nianię Stowe, ubraną w niesa-
mowitą, czarno-bordową kreację ozdobioną egzotyczną
biżuterią.
- Doskonale pamiętam ten wieczór - powiedziała Fe-
athers.
- Pan Vivian zawołał nas do holu, żebyśmy popatrzyli,
jak niania Stowe schodzi na dół po schodach. Kiedy się
pojawiła, wszyscy biliśmy brawo. Pan Vivian był wniebo-
wzięty. Panna Maggie była jego wielką dumą. Beau z ła-
twością mógł wyobrazić sobie całą tę scenę. Dziadek
uwielbiał wielkie wejścia pięknych kobiet. A Maggie? No
cóż, która kobieta odrzuciłaby szansę zostania gwiazdą
choćby przez jeden wieczór?
- Jaka ona była, kiedy pojawiła się tu po raz pierwszy?
- zapytał nieśmiało.
- Pyta panicz o nianię Stowe?
- Tak. - Beau podniósł na gospodynię zaciekawiony
wzrok.
- Jakie było twoje pierwsze wrażenie? Jak ją oceniałaś
po tygodniu jej pobytu w Rosecliff?
Odpowiedź nie padła od razu. Pani Featherfield zamy-
śliła się, najwyraźniej odświeżając w pamięci wspomnienia
sprzed ponad dwóch lat.
- Zachowywała się tak, jakby została tu przeniesiona z
innego świata i nie do końca wierzyła w to, co się wokół
niej dzieje. Była podekscytowana, ale i przestraszona. I
zdumiona Ze wszech miar zdumiona - powtórzyła pani
Featherfield.
- Czym? - dopytywał się Beau.
- Chyba tym, że nie została przez nas odrzucona. Zdaje
się, że przedtem nie miała swojego miejsca na ziemi. W
walizce przyniosła jedynie znoszone dżinsy, kilka koszulek
i parę tanich indyjskich sukienek. - Gospodyni pokręciła
głową z dezaprobatą. - Jej, pożal się Boże, bagaż zawierał
niezbędne minimum do życia.
Beau zamyślił się przez chwilę. Maggie mówiła, że
zwykle podróżuje z lekkim bagażem. A więc to miała na
myśli. Szmatławe ciuchy w starej walizce. Trudno mu byłe
to sobie wyobrazić.
- Oczywiście pan Vivian zaraz się tym zajął - ciągnęła
gospodyni. - Prosiłam ją, żeby wyrzuciła te stare ubrania,
ale nie chciała. Powiedziała, że to jedyne rzeczy, które
należą wyłącznie do niej.
Maggie twierdziła, że stroje, jakie kupił jej Vivian nie
pasują do wędrownego stylu życia, przemknęło przez gło-
wę Beau.
Chciała wrócić do życia ubogiego wagabundy, który
nigdy nie wie, czy danego wieczora będzie mu dane zjeść
ciepły posiłek.
Co za ponura perspektywa!
- Nie potrafiła o siebie zadbać - przypominała sobie pa-
ni Featherfield. - Nie poznałby jej panicz, gdyby ją wtedy
zobaczył. Włosy splecione w niedbały warkocz, brak ma-
kijażu, Spuszczona głowa. W dodatku była bardzo chuda.
Stanowczo za chuda: Kiedy pan Vivian pokazał jej, jak
powinna i mogłaby wyglądać nie wierzyła własnym
oczom.
A teraz Vivian odszedł, pomyślał Beau i Maggie wie, że
jej czas dobiega końca. Kopciuszek musi zrzucić pantofel-
ki i wrócić do czarnej roboty.
A wszystko przez to, że nie uszanował woli dziadka.
Beau poczuł ogromne wyrzuty sumienia...
- Potrzebowała kogoś, kto by o nią zadbał - dodała go-
spodyni z przekonaniem. - Zdaje się, że nigdy w życiu nie
miała nikogo, kto by się o nią troszczył.
Aż do czasu kiedy w jej życiu pojawił się dziadek, do-
pow.iedział Beau w myślach. Ale on odszedł. A skoro
Vivian odszedł na zawsze, Maggie uznała, że w Rosecliff
nie ma już czego szukać.
W tym momencie Beau nabrał podejrzenia, że Maggie
może już wcale nie być w posiadłości. To dlatego nie ze-
szła na śniadanie. Odeszła.
Ta straszna myśl sprawiła, że Beau poderwał się z krze-
sła i z trudem opanował chęć, żeby popędzić do Gabinetu
Różanego i utwierdzić się w swoich przeczuciach.
- Czy coś się stało, paniczu? - zaniepokoiła się Feathers.
- Chciałbym porozmawiać z nianią Stowe - odpowie-
dział, z trudem ukrywając niecierpliwe drżenie głosu. -
Poproś, żeby zeszła tu do mnie.
- Teraz?
- Tak. Natychmiast.
- Zostawić panu mój zeszyt?
- Tak. Dziękuję. - Niecierpliwość zaczynała dawać o
sobie znać. - Muszę się z nią widzieć w pilnej sprawie.
Gospodyni wyglądała na bardzo zadowoloną.
- Pobiegnę do niej co sił w nogach - zapewniła go.
Beau siedział jak na szpilkach. Nie spodziewał się, że
pani Featherfield zastanie Maggie w pokoju. Zapewne spa-
kowała się już i wymknęła cichaczem z domu. Nie widzia-
ła sensu, żeby zostać w Rosecliff choćby jeden dzień dłu-
żej. A jeśli w dodatku . miała przy sobie ów zaginiony mi-
lion, zwyczajnie nie opłacało jej się znosić impertynencji
młodego panicza.
Trzeba będzie ją odnaleźć pomyślał Beau. Problem w
tym, że kobieta znikąd mogła się bardzo łatwo zaszyć w
świecie, z którego przybyła przed dwoma laty.
Nie mógłby dalej żyć, nie wiedząc nic o dziecku... jeśli
dziecko rzeczywiście miałoby przyjść na świat. Niepew-
ność zabiłaby go. Wyrzuty sumienia odjęłyby mu zmysły.
Z zamyślenia wyrwało Beau ciche pukanie do drzwi. -
Tak? - zawołał, spodziewając się złych wieści.
W otwartych drzwiach ukazała się Maggie Stowe.
Niedowierzanie odjęło mu na moment mowę. Ale na-
stępująca po szoku ulga ogarnęła go tylko na chwilę. Wi-
dok, jaki Maggie sobą przedstawiała, daleki był od tego,
czego się spodziewał.
Miała na sobie wypłowiałe dżinsy, sprany podkoszulek
i stare tenisówki. Piękne włosy zaczesane teraz gładko i
splecione w ciasny warkocz uwydatniały delikatne rysy jej
twarzy i powiększały wielkie błękitne oczy o spłoszonym
wyrazie.
Stała w otwartych drzwiach, zostawiając sobie drogę
ucieczki przed wrogiem, jakiego w nim widziała.
Beau wyciągnął rękę w przyjaznym geście.
- Nie pozwolę ci odejść, Maggie.
Podniosła głowę. Jej oczy błysnęły nieufnie.
- Nie sądzę, żeby miał pan prawo mówić mi, co mam
robić, a czego nie panie Prescott.
- Mów mi Beau, na litość boską! Po tym, co się wczoraj
stało, nie ma sensu silić się na dystans.
Jej policzki zarumieniły się.
- Przepraszam - rzucił. - Nie miałem zamiaru cię ura-
zić...- podszedł do biurka i oparł się o blat -. ... ani dzisiaj,
ani też wczoraj.
Chyba mu nie. zarzuci, że zaciągnął ją do łóżka wbrew
jej woli? O nie! Miała na to ochotę tak samo jak on.
- O nic pana nie oskarżam, panie Prescott.
- Beau -powtórzył z naciskiem. - Możesz się czuć tu
bezpiecznie, przysięgam. Chcę tylko porozmawiać.
- Najlepiej będzie, jeśli odejdę.
- Nie! - zaprotestował stanowczo.
- Będzie pan mógł udawać, że to nigdy nie miało miej-
sca.
Co z oczu, to i z głowy.
- To się nie uda. - Pokręcił głową.
Maggie spojrzała na niego pustym wzrokiem.
- A co się uda? - zapytała retorycznie. - Gardzi pan mną.
Żałuje pan tego, co się stało. Odejdę i będzie miał pan
święty spokój.
- Taki masz właśnie zamiar? - zapytał smutno. - Chcia-
łabyś odejść, nawet się ze mną nie żegnając?
Sama myśl wydała mu się przygnębiająca.
- Nie - odparła Maggie, wzruszając ramionami. - Zgo-
dziłam się poczekać do czasu, aż wszystko się wyjaśni.
- Dlaczego nie zeszłaś na śniadanie?
- Zaspałam.
Beau ogarnął wzrokiem jej zgarbioną sylwetkę.
- Mój dziadek nie kupiłby ci takich ciuchów - zauważył,
wskazując palcem jej dżinsy.
- To moje własne ubrania. - W jej głosi dawało się wy-
czuć nutkę dumy. - Kupiłam je, zanim przybyłam do Ro-
secliff.
- Dlaczego je dziś włożyłaś?
- Bo czuję się w nich bardziej stosownie - rzuciła, pa-
trząc mu w oczy wyzywającym wzrokiem.
- Czy to przeze mnie? Przez to, co powiedziałem?
Maggie spuściła wzrok.
- Nie ma sensu dłużej się stroić - wymamrotała.
- Zdaje się, że wszystko zepsułem - powiedział z żalem.
- To nie ma znaczenia.
- Ma - upierał się. - Przepraszam cię. Bardzo mi przy-
kro.
Rzuciła mu pytające spojrzenie.
Pragnął, żeby mu zaufała. Żeby uwierzyła, że odtąd bę-
dzie szanował jej pozycję w tym domu. Wiedział już, że
Maggie uszczęśliwiła dziadka i wypełniła radością ostatnie
dwa lata jego życia i za to był jej ogromnie wdzięczny.
- Proszę... Zapomnij o tym, co mówiłem na temat two-
jego stylu ubierania - powiedział miękko. - Nie miałem
prawa pozbawiać cię przywilejów nadanych przez dziadka.
Maggie spuściła wzrok. Beau zamarzył nagle, żeby po-
dejść do niej, wziąć w ramiona i utulić, ale bał się, że
dziewczyna znowu poczuje się zagrożona.
- Dzwoniłam rano do lekarza. - Wypowiedziane cichym
głosem słowa zdradzały jej smutek i niepewność. - Za czte-
ry dni pobiorą mi krew. Dwa dni później poznamy wyniki
badania i postanowimy co dalej.
Nie chciała być w ciąży, zrozumiał Beau. Mylił się, są-
dząc, że Maggie postanowiła złapać go na dziecko.
- Badanie krwi daje pewny wynik - dodała po chwili.
- Pojadę z tobą - powiedział zdecydowanym tonem.
- Aż tak mi pan nie ufa? - Jej usta zadrżały.
Potrząsnął głową przecząco.
- Po prostu chcę być przy tobie. Niektóre kobiety mdle-
ją podczas pobierania krwi. Nie powinnaś być sama. To w
końcu także moja sprawa.
Maggie podniosła wzrok i rzuciła mu ironiczne spojrze-
nie.
- Racja. Najlepiej będzie, gdy zobaczy pan na własne
oczy, że wszystko przebiega prawidłowo.
Nie wierzyła, że on naprawdę się o nią troszczy.
- Jeśli wynik będzie pozytywny, obiecuję, że zajmę się
tobą i dzieckiem - zapewnił gorliwie.
- Nie chcę być dla pana kulą u nogi. Zabiorę dziecko.
Nie dopuszczę do tego, żeby czuło się niechciane.
Tak jak ona przed laty. Opuszczone, nieszczęśliwe
dziecko.
- Przysięgam, że tak nie będzie. - Beau nie wiedział już,
co powiedzieć, żeby poczuła się bezpieczna.
- Jeśli wynik będzie negatywny, mamy problem z głowy
- zauważyła beznamiętnym głosem.
Beau poczuł gwałtowny przypływ silnych emocji, które
szturmem wdzierały się do jego serca i opanowywały
umysł.
Niespodziewanie dla siebie odkrył, że chce tego dziec-
ka. I że jednocześnie pragnie Maggie.
- Zacznijmy wszystko od początku... - powiedział bła-
galnym tonem.
- Od którego miejsca? - zapytała chłodno.
- Tak mi przykro... Wiem, że zachowałem się podle,
ale... daj mi szansę - poprosił. - Udowodnię ci, że nadaję
się na ojca i że jestem coś wart.
Spojrzała na niego z uwagą.
- Rzeczywiście, chciałabym się o tym przekonać.
- A więc... zawieramy pokój? - naciskał.
Po chwili wahania Maggie skinęła niepewnie głową.
Beau odetchnął z ulgą.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - zapytał ciepło.
Pokręciła milcząco głową. Nadal nie była pewna, czy
dobrze zrobiła, obdarzając go odrobiną zaufania.
- Mam kilka spraw do załatwienia w moim biurze po-
dróży.
Nie będzie mnie cały dzień. Zobaczymy się na kolacji?
- Jak pan sobie życzy. .
- Proszę, skończ z tym panem - nalegał. - I jeszcze jed-
no.
Wróć do poprzedniego stylu ubierania. Zachowuj się
tak, jakby Vivian nadal był z nami.
Maggie westchnęła ciężko.
- Jesteś pewien, że tego chcesz, Beau? Nie chciałabym
znowu cię rozdrażnić.
Mówi do niego po imieniu. Radość wdarła się szturmem
do jego serca. Nie potrafił ukryć zadowolenia.
- Przy tobie będę już zawsze łagodny jak baranek.
Sprawa zaginionego miliona musi poczekać. Mieli te-
raz ważniejsze sprawy na głowie.
- Niech ci będzie. – Na jej ustach pojawił się nikły
uśmiech.
- A więc do zobaczenia wieczorem.
Wymknęła się z biblioteki, zamykając za sobą drzwi.
Uciekła jak zranione zwierzę, pomyślał Beau i zrozu-
miał, że Maggie ma większe powody do strachu niż on. To
ją być może czeka dziewięć miesięcy ciąży, poród i macie-
rzyństwo.
Czy była na to przygotowana?
Będzie musiał w jakiś sposób umilić jej ten trudny czas
oczekiwania i niepewności. A przy okazji może poprawi
trochę swój wizerunek w jej oczach.
Bez względu na to, czy Maggie urodzi ich dziecko, czy
nie, nie pozwoli jej tak łatwo wymknąć się z jego życia.
Nie wyobrażał już sobie bez niej Rosecliff.
I chyba nie wyobrażał sobie bez niej życia...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Minęło sześć dni i ten siódmy wielki dzień nadszedł
niespodziewanie szybko. Zbyt szybko, żeby należycie
przygotować się do myśli o nieoczekiwanym macierzyń-
stwie. A także zbyt szybko, by podjąć decyzję, co dalej,
jeśli nie jest w ciąży...
Ranek był ciepły i słoneczny. Błękit nieba zlewał się z
lazurowym odcieniem morza, a śpiew ptaków zadomowio-
nych w ogrodzie Rosecliff tworzył cudowne tło muzyczne
dla tej sielanki.
Maggie leżała w swoim wielkim łóżku i analizowała
przebieg ostatnich sześciu dni. Musiała przyznać, że przez
ten czas Beau Prescott zachowywał się wobec niej bez
zarzutu. Był miły, usłużny, przyjacielski i dowcipny. Mi-
mo to Maggie nadal bała się zbytnio zbliżyć do niego. Ko-
lejna próba podejścia do ognia mogła skończyć się tragicz-
nym w skutkach poparzeniem. Nie chciała dać się zwieść
pozorom ani pozwolić sobie na marzenia czy odrobinę
nadziei.
Beau pociągał ją bardziej niż kiedykolwiek. Spędzona
wspólnie noc utwierdziła ją w przypuszczeniach, że młody
panicz jest kochankiem doskonałym i że fizycznie idealnie
do siebie pasują. Szkoda, że jego zachowanie pozbawiło ją
wszelkich złudzeń co do tego, że mogliby stanowić dobrą
parę. Wiedziała, że byłoby bezpieczniej po prostu odejść.
Jeśli wynik testu okaże się negatywny - będzie wolna. Jeśli
nie - będzie musiała od nowa zaplanować swoje życie.
O wiele łatwiej byłoby, rzecz jasna, gdyby nie była w
ciąży.
Jednak w głębi duszy Maggie żywiła nadzieję, że nosi
w sobie dziecko Beau Prescotta. Nie mogła nic na to pora-
dzić, ale nadal wierzyła, że są sobie przeznaczeni.
Tyle że to były jedynie jej marzenia.
Maggie podniosła się z łóżka i podeszła do drzwi garde-
roby.
Postanowiła włożyć na siebie coś w żółtym kolorze,
gdyż ta słoneczna barwa zazwyczaj w znacznym stopniu
poprawiała jej humor.
Beau Prescott stał przy otwartym oknie i nieobecnym
wzrokiem wpatrywał się w niebo. Minęła kolejna noc nie-
pewności, kolejna noc tęsknoty za tym, żeby być blisko
Maggie Stowe.
Każdego wieczoru zakradał się pod drzwi jej sypialni i
marzył o tym, żeby znaleźć się po ich drugiej stronie. Nie
chodziło mu wyłącznie o seks. Marzył o bliskości kobiety,
która każdego dnia nie tylko pobudzała jego zmysły, ale i
wyzwalała najbardziej serdeczne i ciepłe uczucia.
Oczekiwanie na wynik badań doprowadzało go do
obłędu.
Jeszcze bardziej drażnił go dystans, jaki narzucili sobie
- on i Maggie. Sama jej obecność już mu nie wystarczała.
Pragnął jakiegokolwiek zaangażowania z jej strony. Choć-
by małego znaku, że odpuściła mu grzechy.
Przez ostatnie sześć dni nie rozmawiali zbyt wiele. Ma-
ggie zachowywała się wobec niego podejrzliwie i nie po-
zwalała sobie na spontaniczność. Najwyraźniej bała się mu
zaufać.
Prawdę mówiąc, nie dziwił się jej.
On od pierwszego dnia jej nie zaufał, a przecież to, co
mu o sobie opowiedziała, okazało się najszczerszą prawdą.
Sir Roland potwierdził każdy szczegół jej pierwszego
spotkania z dziadkiem. Doskonale pamiętał rudowłosą
dziewczynę z naręczem róż, która tak zafascynowała jego
przyjaciela. Raport, który kilka dni temu przysłał mu Lio-
nel Armstrong również był zgodny z relacją Maggie. Mel-
dunek zawierał między innymi streszczenie rozmowy, jaką
jeden z detektywów Armstronga przeprowadził z panią
Zabini, współwłaścicielką cyrku, gdzie pracowała Maggie.
- Nie miała żadnych papierów - wyjaśniała pani Zabini.
- Prawie żadnych ubrań. Mówiła, że ma osiemnaście lat,
ale sądzę, że miała około szesnastu. Nie zadawałam zbęd-
nych pytań. Podobno wychowała się w dużej rodzinie za-
stępczej. To chyba prawda, bo potrafiła zajmować się
dziećmi. Robiła wszystko bez gadania. Bardzo nieśmiała.
Bała się ludzi i policji.
Nie kradła. Nie było z nią żadnych kłopotów. Myślę, że
się przed czymś lub przed kimś ukrywała. Po roku powie-
działa, że odchodzi. Mąż napisał jej referencje. Dobra
dziewczyna. Świetna niania. Lubiliśmy ją.
Informacje uzyskane w Wilgilag miały podobny charak-
ter.
Maggie doskonale radziła sobie z dziećmi, ale unikała
dorosłych. Nie mówiła o sobie. Nie miała rodziny ani zna-
jomych.
Nigdy nie dostała żadnego listu. Sama też do nikogo
nie pisała.
Nie było z nią problemów. Kiedy siostra właściciela
farmy zaczęła wypytywać ją o przeszłość, dziewczyna zni-
kła bez słowa pożegnania. Nigdy więcej o niej nie słyszeli.
Czego się bała? - zastanawiał się Beau. Co takiego wy-
darzyło się w jej życiu, co sprawiło, że odczuwała lęk
przed kontaktem z ludźmi?
Beau oderwał wzrok od nieba i podszedł do szafy.
Trzeba było zejść na śniadanie, a potem należało zmierzyć
się z wynikiem badań.
Nie był przygotowany na ojcostwo, ale jeśli wynik testu
okazałby się negatywny, wiedział, że będzie bardzo roz-
czarowany.
To było chyba jakieś szaleństwo.
Pragnął Maggie każdą komórką swojego ciała, ale nie
miał pojęcia, jak się do niej zbliżyć.
Jeszcze nigdy żadna kobieta nie obezwładniła go do te-
go stopnia. Przy żadnej nie czuł się aż tak bezradny: Brak
dokładnych informacji o jej przeszłości jedynie utrudniał
sprawę. Jak miał walczyć z jej lękami, skoro nie wiedział,
czego ona się boi?
Jakim sposobem miał do niej dotrzeć?
- Dzień dobry - przywitał nianię Stowe stojący w
drzwiach jadalni Sedgewick.
Beau, który siedział już przy stole i czytał gazetę, rzucił
jej nieuważne spojrzenie. Wyglądał na zmęczonego i ze-
stresowanego. Niepewność najwyraźniej wykańczała go
nerwowo. Maggie spuściła smutno głowę.
- Jeffrey przygotowuje dzisiaj coś wyjątkowego - poin-
formował ich Sedgewick, podając pannie Stowe szklankę
soku.
Maggie miała tak ściśnięty żołądek, że przełknięcie
czegokolwiek nie wydawało jej się możliwe.
- Jeffrey to świetny kucharz - zauważył Beau.
To prawda. Przez ostatnie kilka dni Jeffrey wyjątkowo
ich rozpieszczał. Sedgewick uważał, że smaczne jedzenie
wprawia w dobry humor, namawiał więc Jeffreya na kuli-
narne popisy.
- On uważa się za artystę, paniczu Beau - odparł Sed-
gewick, okazując mu trochę więcej ciepła niż kilka dni
temu.
- Cóż takiego przyrządził na dzisiejsze śniadanie? - za-
pytał Beau z zainteresowaniem.
Czy on naprawdę jest w tej chwili w stanie myśleć o je-
dzeniu? - zastanawiała się Maggie.
- Jeffrey ma przyjaciela, który pochodzi z Luizjany -
wyjaśniał Sedgewick. - Podobno to danie uznawane jest
tam za wyjątkowy przysmak. Chodzi o smażone zielone
pomidory. Coś pysznego, próbowałem. Gwarantuję, że
będziecie państwo zachwyceni.
- Zielone pomidory? - powtórzyła Maggie.
- W rzeczy samej. Zielone plasterki pomidorów otoczo-
ne w panierce o smaku cebulowo-czosnkowym.
Czosnek był ostatnią rzeczą, na jaką Maggie miała
ochotę.
- Powiedz Jeffreyowi, że się niecierpliwimy - odezwał
się Beau, najwyraźniej nie mogąc się już doczekać nowych
rozkoszy podniebienia.
Maggie nie była w stanie pojąć, co w niego wstąpiło.
Zaś Sedgewick popędził do kuchni obwieścić kucha-
rzowi dobrą nowinę. Szanowni państwo są głodni!
- Wyglądasz pięknie w tej żółtej sukience - powiedział
Beau ciepło. - Aż się serce raduje.
Interesujący komplement. Co on znowu knuje?
- Mam nadzieję, że wybaczyłaś mi już moje głupie
uwagi na temat twojego ubierania się. - Uśmiechnął się
czarująco.
Maggie siedziała sztywno i wpatrywała się w niego py-
tającym wzrokiem. Nie wiedziała, co Beau ma na myśli.
- Bałem się, że zjawisz się na śniadaniu w dżinsach i
znowu oświadczysz, że znikasz z mojego życia - wyjaśnił.
Wreszcie pojęła. Myślał o ich niedawnym spotkaniu w
bibliotece, kiedy uzgodnili, że Maggie zostanie do czasu,
aż poznają wyniki badania krwi.
- Nadal nie chcesz, żebym odeszła? - zapytała nieśmia-
ło. - W żadnym wypadku - odparł z przekonaniem.
Uśmiechnęła się radośnie. Przyjazne zachowanie Beau
nie mogło być udawane. A skoro chciał, żeby została w
Rosecliff na dłużej, to może... choć trochę ją polubił? Z
drugiej strony, może po prostu czuł się w obowiązku do-
brze wypełnić ostatnią wolę zmarłego dziadka?
Zanim zdążyła go o to zapytać, do jadalni wszedł Polly
z naręczem róż.
- Proszę mi wybaczyć, paniczu Beau...
- Śmiało, Polly.
- To ulubione róże pańskiego dziadka. Mówiłem mu, że
w tym roku zakwitną wyjątkowo pięknie. Pan Vivian
chciał, żebym wystawił je w Królewskim Konkursie Wiel-
kanocnym.
- Zgadzam się z dziadkiem. Powinieneś wziąć udział w
tym konkursie - zachęcił go Beau. - Sądzę, że zwycięstwo
masz w kieszeni.
- To Double Delight. - Polly z dumą zaprezentował jed-
ną z róż. - Tak je nazywają ze względu na dwukolorowe,
białoczerwone płatki.
- Jaka piękna róża! - wykrzyknęła Maggie.
- Przepiękna, tak samo jak pani. Pomyślałem, że może
zechce je pani umieścić w swoim pokoju?
- Oczywiście! Dziękuję panu. Są naprawdę cudne…
- W takim razie poproszę panią Featherfield, żeby
wstawiła je do wody.
Polly zniknął za drzwiami kuchni, a Maggie rzuciła nie-
pewne spojrzenie w stronę młodego Prescotta. Na szczę-
ście.wyglądało na to, że Beau jest szczerze rozbawiony
przyjaznym zachowaniem starego ogrodnika.
- Sama widzisz - powiedział. - Gdybyś odeszła, moje
życie okazałoby się nic niewarte. - Roześmiał się, wyobra-
żając sobie Roseciff bez Maggie. - Sedgewick kazałby·
Jeffreyowi podawać na obiad zlewki, pani Featherfield bez
przerwy by burczała i rozstawiałaby mnie po kątach, Wal-
lace prowadziłby samochód jak nieokiełzanego ogiera, a
Polly zamiast róż hodowałby jakieś zielone badyle.
Maggie nie odwzajemniła uśmiechu. Jego przewidywa-
nia wcale nie były zabawne.
- Przez wiele lat służyli u twojego dziadka - przypo-
mniała mu. - Boją się zmian. Weź to pod uwagę, zanim
podejmiesz jakiekolwiek decyzje.
Beau zastanowił się nad tym, co przed chwilą usłyszał.
- Zależy ci na nich - zrozumiał.
- Zawdzięczam im najlepsze lata swojego życia, więc to
oczywiste, że mi na nich zależy. To ludzie o złotych ser-
cach.
- Masz więc kolejny powód, żeby tu zostać.
Maggie nie była tego taka pewna. Uważała, że najlepiej
będzie przestać się łudzić i wziąć nogi za pas, tak szybko
jak to będzie możliwe.
- Zobaczymy - powiedziała sucho.
Do jadalni wrócił Sedgewick ze smażonymi pomidora-
mi. Beau nie mógł się nachwalić przysmaku rodem z Lu-
izjany. Maggie przytakiwała, usiłując przełknąć kilka ka-
wałków pachnącej czosnkiem potrawy. Jedli wymieniając
krótkie, nieistotne uwagi.
Po śniadaniu wymknęła się z jadalni pod pretekstem
ułożenia róż w wazonie, Beau oświadczył, że idzie do
biblioteki.
Maggie wiedziała, dlaczego tam poszedł. Chciał być
bliżej faksu, którym miały wkrótce nadejść wyniki badań.
Ich być albo nie być.
Każde z nich zamknęło się w swoim pokoju, razem z
nie wesołymi myślami i ogromem wątpliwości.
Maggie ułożyła kwiaty w wazonie i postawiła je na toa-
letce.
Usiadła i mimochodem zerknęła na swoje odbicie w lu-
strze.
Zobaczyła twarz zastraszonej i niepewnej przyszłości
Maggie Stowe - twarz sprzed kilku lat. To taką twarz Ma-
ggie zobaczył Vivian po raz pierwszy.
Już wtedy wiele wiedziała o życiu. Z niejednego pieca
jadła chleb. Włóczęga była jej sposobem na przetrwanie.
Dzieciństwo nauczyło ją, czym jest dyscyplina, bez-
względne posłuszeństwo i uniżoność.
- Ty, z rudymi lokami, nie zadzieraj tak nosa. Ile razy
słyszała to zdanie?
Już jako sześciolatka nauczyła się ciasno pleść w war-
kocz swoje rude włosy, żeby były jak najmniej widoczne.
Wiedziała, że przy ludziach należy spuszczać wzrok, gdyż
wtedy można ukryć własne uczucia.
Pod pozorem posłuszeństwa i karności ukrywała naturę
buntowniczki. Czekała tylko na odpowiednią chwilę, żeby
dać upust swoim emocjom. Nie mogła się doczekać, kiedy
dorośnie.
Podejrzewała, że za płotem, którym był ogrodzony ich
przytułek, kryje się większy i lepszy świat. Dzieciom-
mówiono wprawdzie, że tam, na zewnątrz, dzieją się same
złe rzeczy, którymi nie powinny się interesować, ale ona
widziała, że dorośli bywają w tamtym tajemniczym świe-
cie i nic złego im się nie przydarza.
Kiedy udało jej się w końcu uciec, zrozumiała, że płot
nie był barierą ochronną. Był granicą władzy jej opieku-
nów. A przytułek swoim charakterem bardziej przypomi-
nał więzienie niż cichą przystań.
Od tamtego czasu wolność stała się dla Maggie warto-
ścią nadrzędną, a wszelkie ograniczenia były dla niej naj-
większą torturą· Nie wiedziała, czy tę postawę odziedzi-
czyła po którymś z rodziców, gdyż nigdy nie poznała żad-
nego z nich. Nie wiedziała, kim byli ludzie, którzy dali jej
życie.
Lustro też nie potrafiło odpowiedzieć na to pytanie.
Pukanie do drzwi sprawiło, że serce nieomal podsko-
czyło jej do gardła. Wiedziała, że za drzwiami stoi Beau i
że on zna już wyniki badania krwi. On już wie.
Z trudem zmusiła się, żeby stanąć na nogi.
Drżała. Było jej niedobrze.
Wiadomość, którą zaraz usłyszy, ma tak ogromną wagę
i może przynieść tak wielką odmianę w jej życiu, że...
Pukanie nie ustawało.
- Proszę - wyszeptała Maggie drżącym głosem.
Usiadła na kanapie i wbiła wzrok w podłogę. Nie mogła
teraz spojrzeć Beau w oczy. Nie chciała wyczytać odpo-
wiedzi z jego twarzy.
Słyszała, jak zamyka drzwi, jak podchodzi, a w końcu
w jego wyciągniętej ręce zobaczyła zadrukowaną kartkę
papieru. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, co jest
napisane na kartce.
Wynik badań był pozytywny.
ROZDZLĄŁ JEDENASTY
Beau czuł, jak mocno bije mu serce, kiedy czekał na re-
akcję Maggie. Domyślał się, że wynik badań krwi musiał
nią wstrząsnąć, tak samo jak nim kilka minut temu. Chciał
porozmawiać, ale nie wiedział, od czego zacząć. Taka
wiadomość nie miała przecież prawa całkowicie wytrącić
ich z równowagi. Trzeba było coś postanowić.
Tymczasem Maggie siedziała nieruchomo na łóżku i od
kilku chwil wpatrywała się w trzymaną w dłoni kartkę.
Beau nie spodziewał się, że ta wiadomość podziała na nią
tak paraliżująco.
Co się stało z tą pełną energii dziewczyną? Siedziała te-
raz zgarbiona i pobladła i wydawała się całkowicie nie-
obecna duchem.
- Myślę, że powinniśmy się pobrać, Maggie.
Poderwała gwałtownie głowę i spojrzała na niego zdu-
mionym wzrokiem.
Beau też był zaskoczony własnymi słowami. W zasa-
dzie nie zamierzał proponować jej małżeństwa. W każdym
razie nie od razu. A jednak zrobił to i już nie miał ochoty
się wycofać.
- Nie! - Maggie zerwała się z łóżka i z wyrazem przera-
żenia na twarzy odepchnęła Beau od siebie. - Nie! - Po-
trząsając gwałtownie głową, zaczęła chaotycznie krążyć po
pokoju. - Nie mogę! Nie ma mowy! - krzyknęła i skiero-
wała się ku drzwiom balkonowym, najwyraźniej szykując
się do ucieczki.
- Dlaczego nie? - zapytał Beau, kompletnie zaskoczony
jej reakcją.
Propozycja, którą rzucił, miała wprawdzie zupełnie luź-
ny charakter, ale tak stanowcza odmowa po prostu nie mie-
ściła mu się w głowie. Czyż nie był najlepszą partią w
promieniu kilkuset kilometrów? Mógł jej zaoferować do-
statnie i wygodne życie.
Dlaczego, u diabła, ona tego nie docenia?
Maggie zatrzymała się przed drzwiami prowadzącymi
na balkon, ale nie odwróciła się. Drżała na całym ciele.
- To byłoby jak więzienie - powiedziała roztrzęsionym
głosem, którego ton zabrzmiał niepokojąco.
Więzienie? Beau osłupiał. Fakt, że uważała małżeństwo
z nim za więzienie był przerażający. Ale jeszcze okrop-
niejszy był sposób, w jaki to powiedziała.
Po chwili Maggie otworzyła drzwi i wybiegła na bal-
kon.
Czyżby uciekała przed nim jak przed jakimś strażni-
kiem więziennym? Beau poczuł się zupełnie bezsilny. Jej
niechęć do niego godziła w jego serce jak sztylet. .
Zerknął na porzuconą na ziemię kartkę.
Maggie Stowe nosi w sobie jego dziecko. Cokolwiek ją
trapi, trzeba będzie temu zaradzić. Nie pozwoli jej odejść,
nie dopuści do tego, żeby zerwali kontakt. Musi do niej
dotrzeć, zrozumieć ją i może wtedy uda się ją zatrzymać.
Niewiele myśląc, Beau szybkim krokiem wyszedł na
balkon.
Maggie stała w samym rogu balkonu, tuż przy balustra-
dzie, zupełnie jakby starała się znaleźć jak najdalej od nie-
go. Patrzyła w dal, jakby z utęsknieniem czekając, aż opu-
ści swoją klatkę i znajdzie się na wolności.
- Dlaczego nazywasz Rosecliff więzieniem? - Podszedł
bliżej, próbując zajrzeć Maggie w twarz.
Nie odpowiedziała. Może nie słyszała?
- Mogłabyś mieć to wszystko... - Zatoczył ręką krąg
wokół ogrodu. - Gdybyś za mnie wyszła...
Zamknęła oczy. Jej palce zacisnęły się na balustradzie
balkonu. Beau czekał, bojąc się popełnić kolejny błąd. Już
i tak pozwolił sobie wobec niej na zbyt wiele.
- Więzieniem często nie jest budynek, ale ludzie - od-
powiedziała, a jej słowa zdawały się dobiegać z bardzo
daleka.
Ludzie? Jacy ludzie?
Maggie odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.
- Ludzie, którzy mają władzę i chcą kierować życiem
innych. To oni stanowią więzienie.
Czyżby mówiła o nim? Jak mogła porównywać go do
więzienia?
Oczy Maggie płonęły niepokojącym blaskiem i Beau
zdał sobie sprawę, że dziewczyna dobrze wie, co mówi.
Traumatyczne wspomnienia z przeszłości były nadal czę-
ścią jej życia.
Tak bardzo pragnął dowiedzieć się czegoś o jej dzieciń-
stwie i latach młodzieńczych i oto nagle dojrzał to w jej
spojrzeniu przepełnionym strachem i bólem.
Maggie spuściła głowę.
- Nie mogę tak żyć - powiedziała z mocą. - Nie pozwo-
lę, żeby tak żyło moje dziecko. Muszę zapewnić mu bez-
pieczeństwo i wolność.
Skąd się u niej brała ta wszechogarniająca potrzeba wy-
zwolenia? Skąd ten strach przed uwięzieniem?
Beau przeanalizował w myślach słowa pani Zabini. Ko-
bieta twierdziła, że Maggie mogła być uciekinierką. Nie z
prawdziwego więzienia, rzecz jasna, bo w takim wypadku
Lionel Armstrong na pewno wyszperałby odpowiednie
dokumenty. Może więzieniem był jakiś prywatny sieroci-
niec? Może Maggie spędziła w izolacji całe dzieciństwo,
aż do czasu gdy jako szesnastolatka zdołała uciec?
To było prawdopodobne...
Jednak Beau postanowił nie zaprzątać sobie w tej chwili
tym głowy. Najważniejsze było, żeby zapewnić jej poczu-
cie bezpieczeństwa. Nie może dopuścić do tego, żeby Ma-
ggie kojarzyła go z więziennym strażnikiem. Musi zdobyć
jej zaufanie, uspokoić ją, przekonać, że przy jego boku nic
jej nie grozi.
- Dlaczego małżeństwo ze mną uważasz za więzienie? -
zapytał cicho, pozbawiając swój głos oskarżycielskiego
tonu.
Maggie potrząsnęła bezradnie głową.
- Myślisz tylko o tym, czego sam chcesz - odparła gło-
sem pozbawionym jakichkolwiek emocji.
- Chcę tego, co najlepsze dla całej naszej trójki, a nie
tylko dla siebie - zapewnił ją.
- Nie dałam ci prawa decydować o tym, co jest dla mnie
najlepsze. I nie próbuj podejmować decyzji w imieniu mo-
jego dziecka. - Spojrzała na niego wyzywająco. - Jestem
dorosła i dokonuję własnych wyborów.
- Przepraszam. Nie miałem zamiaru...
- Właśnie, że miałeś. Proponujesz mi małżeństwo tylko
po to, żeby uwięzić mnie w związku, w którym będziesz
miał prawo decydować o życiu moim i mojego dziecka.
- Pragnę jedynie troszczyć się o was - powiedział, świę-
cie wierząc we własne słowa.
Maggie parsknęła krótkim, ironicznym śmiechem.
- Nie przejmowałbyś się moimi potrzebami. Masz
gdzieś moje uczucia - zarzuciła mu ostro.
Chciał protestować. Krzyczeć, że bardzo się myli w
swoim osądzie. Jednak zdawał sobie sprawę, że po tym,
jak potraktował ją w pierwszym dniu ich znajomości, Ma-
ggie mu nie uwierzy.
- Przez ostatnie kilka dni starałem się poprawić - przy-
pomniał, szukając gorączkowo czegoś na swoją obronę.
Maggie potrząsnęła głową.
- Tu chodzi o coś więcej niż tylko kulturalne zachowa-
nie - powiedziała z ironią. - Chodzi o uczucia, szacunek,
zrozumienie. Naprawdę nie widzisz różnicy?
Miała go za kompletnego idiotę. I kto wie, czy nie było
w tym trochę prawdy. Przecież nawet teraz miał w głowie
całkowitą pustkę i nie wiedział, co odpowiedzieć.
Maggie rzuciła mu drwiące spojrzenie.
- Od początku mi nie ufałeś. I nadal mi nie ufasz. Dlate-
go chcesz mnie zniewolić.
Przejrzała go. Nazwała po imieniu odczucia, jakie hołu-
bił od dnia, w którym zobaczył ją po raz pierwszy. Każde
jego działanie było podyktowane egoistyczną chęcią po-
znania prawdy, podczas gdy ona stanowiła jedynie przed-
miot podejrzeń.
To mogło przerazić.
Miała prawo go nienawidzić. Ale czy w takim razie to
samo czuła do jego dziecka? Czy od niego też chciała
uciec?
Musiał to wiedzieć.
- Maggie, powiedz... czy ciąża to także więzienie? Nie
myśl teraz o mnie. Chodzi o coś ważniejszego... - Bał się
zadać to pytanie i bał się usłyszeć na nie odpowiedź. - Czy
pragniesz tego dziecka?
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała bez cienia waha-
nia.
Beau odetchnął z wyraźną ulgą.
- Ja też.
Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, niepewna, czy Beau
jest z nią szczery.
- Wiem, że okoliczności nie są najszczęśliwsze, ale...
uśmiechnął się niepewnie - .. . naprawdę bardzo się cieszę,
że zostanę ojcem.
- Nie przeszkadza ci, że to ja będę matką? - zapytała.
- Nie wyobrażam sobie nikogo innego.
- Przecież mnie nie znosisz - powiedziała zdumiona.
A więc to ją tak odstręczało od małżeństwa z nim. Nie
dopuszczała myśli, że mogłaby wyjść za kogoś, kto nie
darzył jej żadnym pozytywnym uczuciem. Poza tym bała
się, że Beau nie zaakceptuje jej jako matki swojego dziec-
ka.
- To nieprawda, Maggie - zapewnił ją gorliwie. - Kiedy
cię poznałem, targały mną tysiące wątpliwości, ale teraz
wiem, że kobieta, która tak bardzo uszczęśliwiała mojego
dziadka musi być warta bliższego poznania. Wierzę też, że
skoro zaskarbiłaś sobie tak ogromną sympatię służby, nie-
wątpliwie jesteś osobą wielkiego serca.
Beau zobaczył, jak jej twarz przybiera zacięty wyraz, a
oczy wyrażają nieufność i niechęć.
- Przysięgam, że nie jestem do ciebie uprzedzony! - za-
wołał, przestając panować nad emocjami.
Wiedział, że nie najlepiej to zabrzmiało. Maggie odsu-
nęła się od niego i rzuciła ponuro:
- Mówisz tak, bo mam teraz coś, czego pragniesz.
Zabolało, mimo iż prawdopodobnie zasłużył sobie na
takie słowa. Maggie odrzucała jego przeprosiny, jego sta-
rania i zapewnienia o tym, że się zmienił. Wymierzyła mu
karę za jego niesprawiedliwość wobec niej, za brak taktu i
bezceremonialność, z jaką się z nią obchodził na początku
ich znajomości.
Oto kara za uprzedzenia.
Za brak zaufania. Za sprzeciwienie się woli dziadka.
Ale przecież musi istnieć możliwość odkupienia win.
Musi być szansa naprawienia krzywd. Będzie próbował,
dopóki mu starczy sił.
- Co zamierzasz, Maggie? - zapytał pokornym głosem,
onieśmielony faktem, że tak łatwo go przejrzała. - Co mo-
gę zrobić, żebyś poczuła się lepiej?
ROZDZLAŁ JEDENASTY
Maggie nie miała pojęcia, co mogłoby poprawić jej na-
strój.
Sytuacja przerosła ją na tyle, że kompletnie nie wiedzia-
ła, co począć. Do głowy cisnęło się tysiące wątpliwości, a
serce zalewał smutek. I znikąd nie mogła się spodziewać
pomocy.
Vivian, gdzie jesteś?
Maggie zastanawiała się, czy poczciwy staruszek patrzy
na nich teraz z nieba i widzi absurd całej tej historii. Wy-
marzył sobie kiedyś, że Beau i Maggie pobiorą się, za-
mieszkają w Rosecliff i będą żyli długo i szczęśliwie wraz
z gromadką dzieci.
I oto proszę jego życzenie zaczyna się spełniać. Jednak
nie do końca w takim stylu, w jakim mogłaby sobie tego
życzyć Maggie. Obiektywnie rzecz ujmując, obrót spraw
był zupełnie nie do przyjęcia.
Przecież dawała Beau szansę. Próbowała. Ale on zdep-
tał jej uczucia i jeszcze urządzał sobie drwiny.
W tej sytuacji nic dziwnego, że jedyne, na co miała
ochotę, to spakować się i uciec stąd jak najdalej. Tylko
świadomość, że od tej decyzji może zależeć los kilku bli-
skich jej ludzi, odwodziła ją od natychmiastowego odej-
ścia.
Pamiętała, jak Sedgewick podkreślał, że najważniejsze
jest pozytywne myślenie. Czy to, że w tej chwili odpierała
prośby Beau było przejawem myślenia negatywnego?
Pani Featherfield nie mogła się doczekać, kiedy w Ro-
secliff pojawi się dziecko. Maggie zastanawiała się więc,
czy dobrze zrobi, pozbawiając maleństwo jego naturalnego
dziedzictwa.
Wallace był przekonany, że wzajemne pożądanie dwoj-
ga ludzi jest lekarstwem na wszystko. Nie da się ukryć, że
pod tym względem ona i Beau byli doskonale dopasowani.
Może więc warto byłoby przymknąć oko na pewne wady
charakteru?
Polly twierdził, że natury nie da się oszukać. Odrobina
troski, a efekty mogą być zdumiewające. Tylko, czy Beau
w ogóle potrafi się o kogoś troszczyć? Czy jest szansa, że
zmieni się z powodu dziecka?
A może będzie wręcz przeciwnie? Beau stanie się tyra-
nem, który pozbawi Maggie wszelkich praw i przejmie
kontrolę nad jej życiem.
Westchnęła i spojrzała na niego. Oto mężczyzna, z któ-
rym przeżyła intymne chwile, ale który nie miał pojęcia o
jej uczuciach. Wnuk Viviana. Ojciec jej dziecka.
Ostatnia myśl wprawiła jej serce w drżenie. Nie mogła
zaprzeczyć faktom, nie miała prawa go odrzucić.
- Jak mam ci zaufać? - zapytała niepewnym głosem.
Beau poczuł nowy przypływ nadziei. Rzucił jej spojrze-
nie które odzwierciedlało ogrom bólu, jaki czaił się w jego
sercu.
- Chyba musisz zaryzykować, Maggie - powiedział ci-
cho. - Inaczej nie będę mógł udowodnić, że popełniasz
błąd, nie próbując dać mi szansy.
- Małżeństwo to zbyt duże ryzyko.
. Pokiwał głową i posłał jej smętny uśmiech..
- Rozumiem. I przepraszam cię, Maggie. Moje zacho-
wanie w stosunku do ciebie od początku pozostawiało wie-
le do życzenia. Żałuję swoich słów, choć wiem, że to już w
niczym nie pomoże.
Ta postawa pełna skruchy zaczynała powoli topić jej
serce.
Beau z pewnością nie był w stanie pojąć, dlaczego ona
odrzuca propozycję małżeństwa z kimś takim jak on, jed-
nak fakt, że nie wybuchnął z tego powodu gniewem, wy-
dawał się obiecującą perspektywą zmiany jego charakteru
na lepsze.
Wyglądało na to, ze naprawdę mu na niej zależy. Choć,
oczywiście, mogła to być kolejna gra pozorów. Z drugiej
jednak strony Beau musiał mieć wiele dobrych cech cha-
rakteru. W innym wypadku nie cieszyłby się tak ogromną
sympatią służby.
Poza tym Vivian nie usiłowałby wydać jej za mąż za
kogoś bez serca. Kochał ich oboje i pragnął, żeby i oni się
pokochali;
Marzył o ich wspólnym szczęściu. Czy Beau o tym
wiedział?
- Vivian bardzo cię kochał, Beau.
- Wiem.
- Uważał, że... Ponieważ oboje byliśmy drodzy jego
sercu, miał nadzieję, że się polubimy.
- Też tak sądzę - przytaknął Beau niemal natychmiast.
- Ostrzegałam go, że to może się nie udać. Byłam goto-
wa odejść, gdybyś sobie tego życzył - wyjaśniła. - W koń-
cu to ty jesteś jego wnukiem. Jego prawdziwą rodziną.
Bałam się, że możesz być zazdrosny o jego uczucia do
mnie.
- Maggie, nigdy nie myślałem o tym w takich katego-
riach - zapewnił Beau. - Nikt nie mógłby zmienić tego, co
łączyło mnie z dziadkiem. To było coś nadzwyczajnego.
Domyślam się, że wasze wzajemne uczucia również były
wyjątkowe.
O tak, pomyślała Maggie. Nigdy nie kochała nikogo
równie mocno jak Viviana. Jego serdeczność i bezintere-
sowna przyjaźń przywróciły jej wiarę w ludzi. To dzięki
niemu otworzyła się na świat i za to odwdzięczyła się mu
dozgonnym przywiązaniem.
- Odkąd pamiętam - ciągnął Beau - dziadek pomagał in-
nym ludziom. Ale to w żaden sposób nie umniejszało jego
miłości do mnie. Dlatego nie potrafiłem być zazdrosny.
To zabrzmiało tak sensownie i szczerze, że jego wcze-
śniejsze zachowanie wydawało się tym bardziej niezrozu-
miałe.
- Więc dlaczego byłeś dla mnie taki okropny? - zapytała
wprost, patrząc mu prosto w oczy.
Skrzywił się, targany wyrzutami sumienia.
- Byłem zły na siebie, że nie zdążyłem odwiedzić
dziadka przed śmiercią. Czułem się oszukany, że zmarł tak
niespodziewanie. Kiedy przyjechałem do Rosecliff, wyda-
wało mi się, że zachowujesz się jak pani tego domu. Służ-
ba kłaniała ci się w pas, a ty zasiadałaś u szczytu stołu. Nie
byłem na to przygotowany. Zdenerwowałem się i wyłado-
wałem całą złość na tobie. Przepraszam.
Maggie zrozumiała wreszcie, dlaczego reagował na nią
wyłącznie negatywnymi emocjami. Teraz mogła przyjąć
jego przeprosiny. Jednak nadal nie czuła się przy nim bez-
piecznie. Targały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony
obietnica dana Vivianowi przed śmiercią, z drugiej strach
przed nieobliczalnym zachowaniem Beau Prescotta.
- Vivian poprosił mnie... - wyjąkała po chwili - .. . że-
bym dała ci szansę. Żebym spróbowała cię polubić. Wie-
dział, że z natury jestem nieufna wobec ludzi.
- Żałuję, że nie powiedział mi tego samego, zanim tu
przyjechałem - szepnął Beau, kręcąc głową. I już głośniej
dodał: - Wszystko potoczyłoby się inaczej. Przykro mi, że
zawiodłem twoje oczekiwania.
- Mnie też jest przykro, bo chyba już nie potrafię ci za-
ufać.
Odeszłabym natychmiast, gdyby nie to, że chodzi o
prawnuka Viviana. Źle bym się czuła, żyjąc ze świadomo-
ścią, że nie spróbowałam jakoś unormować naszych sto-
sunków.
- Mam pewną propozycję - zasugerował nieśmiało Be-
au.
- Jaką?
- Wyjedź ze mną na jakiś czas. Podczas podróży można
się o wiele lepiej poznać. Planuję służbową wyprawę do
Europy. Uśmiechnął się łobuzersko. - Możesz towarzyszyć
mi jako niania i troszczyć się o mnie tak samo, jak to robi-
łaś w przypadku dziadka.
Maggie wybuchła niepohamowanym śmiechem. Ab-
surdalność pomysłu w połączeniu z rozluźnieniem, jakie
przyszło po kilku godzinach nerwowego napięcia, wyzwo-
liło z niej skumulowane emocje. Śmiejąc się, pokręciła
przecząco głową.
- Nie będę ci się narzucał, przysięgam - nalegał Beau,
zdeterminowany, żeby przekonać ją do tego pomysłu. -
Zarezerwuję osobne sypialnie. I dostaniesz bilet powrotny,
tak żebyś mogła wrócić do domu w każdej chwili.
Podróż do Europy. .. Coś fantastycznego, pomyślała.
Vivian często opowiadał jej o europejskich miastach.
- Ten wyjazd dobrze ci zrobi - przekonywał Beau. - Ła-
twiej ci przyjdzie odejść z Rosecliff, jeśli nadal będziesz
upierać się przy tej decyzji. Gdybyś odchodziła bezpośred-
nio stąd, Sedgewick i inni nie daliby ci spokoju. A tak...
myślę, że ucieszą się, że wyjeżdżamy razem.
Ma rację, musiała przyznać mu w duchu Maggie. Ale
ten wyjazd i tak nie wchodził w grę.
- Będę się tobą opiekował - obiecywał Beau. - Jeśli za-
ryzykujesz i zgodzisz się wyjechać, łatwiej ci będzie pod-
jąć decyzję dotyczącą przyszłości.
- To dobry pomysł - przyznała w końcu Maggie. - Bar-
dzo bym chciała pojechać, ale... to niestety ·niemożliwe.
- Dlaczego? - zawołał.
Maggie spuściła głowę, bojąc się, że Beau nie będzie w
stanie pojąć beznadziejności jej sytuacji.
.- Poza kontem w banku, które założył mi Vivian, nie
mam nic, co mogłoby poświadczyć kim jestem - wyznała
cicho. - Vivian i pan Neville musieli poręczyć za mnie w
banku, bo nie posiadałam żadnego dokumentu tożsamości.
Sam wiesz, że bez paszportu nie ma mowy o wyjeździe za
granicę.
- Masz przecież swój akt urodzenia.
- Nie mam. Próbowałam kiedyś zdobyć jego odpis, ale
poproszono mnie o podanie informacji, których niestety
nie znam. - Westchnęła. - Nie ma sensu szukać tych infor-
macji. Nikt się teraz do niczego nie przyzna. Prawdopo-
dobnie po urodzeniu nie byłam nawet zarejestrowana.
Maggie odwróciła się ponownie i ogarnęła wzrokiem
ogród.
Który to już raz poczuła się jak kobieta znikąd... jak wy-
rzutek społeczeństwa, pozbawiony korzeni i historii? Była
jak niczyja, pusta łódka na oceanie, dryfująca w coraz to
nowym kierunku.
Wprawdzie ciągle utrzymywała się na powierzchni, ale
ten bezcelowy dryf coraz bardziej nadwątlał jej siły.
- Maggie, pozwól sobie pomóc. Musi być ktoś, kto
wie...
Potrząsnęła głową.
- Nie rozumiesz, Beau. Nic już nie znajdziesz. Nie ma
już żadnych dokumentów. Żadnych świadków.
- Jakich świadków? - zapytał cicho Beau.
Za dużo powiedziała. Nie lubiła mówić o swoim dzie-
ciństwie. Kiedy raz zwierzyła się koleżance, z którą pra-
cowała, tamta już zawsze patrzyła na nią jak na wariatkę.
- Boisz się tego... co odeszło? - domyślał się Beau.
Właściwie nie miała już powodu do strachu. Nikt nie
mógł jej zmusić, żeby wróciła do przytułku. A jednak
świadomość, że ktoś zabrał jej ładny kawałek życia i tym
samym pozbawił szans na normalną egzystencję, przeraża-
ła ją.
- Zaufaj mi przynajmniej w tej sprawie - poprosił Beau.
- Chcę ci pomóc przejść przez życie, a nie rzucać kłody
pod nogi.
Błagalny ton jego głosu podziałał na nią kojąco. Przed
kim miałaby odsłonić duszę, jeśli nie przed ojcem swojego
dziecka?
- Dobrze.
Westchnęła ciężko i spojrzała na niego. Niełatwo było
wracać do przeszłości. Ujawnianie tego, co kryło się w
zakamarkach pamięci, kojarzyło jej się z ekshibicjoni-
zmem. Musiała jednak spróbować.
- Wychowałam się w czymś w rodzaju komuny - zaczę-
ła. - Było tam około pięćdziesięciorga dzieci w różnym
wieku oraz ośmioro dorosłych. Nikt z nas nie wiedział,
kim są jego prawdziwi rodzice i czy w ogóle tacy istnieją.
Nic nie wiedzieliśmy o świecie znajdującym się za ogro-
dzeniem przytułku.
- Trzymali cię tam od dziecka? - zapytał Beau, starając
się nie okazywać zaniepokojenia.
- Tak. Wpajano nam, że jesteśmy niewinnymi dziećmi
bożymi i że nie możemy dać się zbrukać światu zewnętrz-
nemu. To był rodzaj sekty. Eksperyment społeczny.
Twarz Beau stężała, ale skinął głową, zachęcając ją do
dalszych wyjaśnień.
- Uczono nas czytać i pisać, ale nie zdawaliśmy żadnych
oficjalnych egzaminów. Wielką wagę przywiązywano do
muzyki. Ciągle śpiewaliśmy hymny i pieśni pochwalne. -
Maggie spojrzała w dal. - Życie w przytułku nie było takie
złe, pod warunkiem, że nie zadawało się zbyt wielu pytań.
- To było jak więzienie - powiedział cicho Beau.
Skinęła głową.
- Nie było mowy o wolności ani prywatności. Uciekłam
stamtąd, mając czternaście lat.
- Tak wcześnie? - zdurniał się Beau.
- Byłam wysoka. Mogłam uchodzić za starszą.
- Gdzie był ten przytułek?
- Na odludziu. W Nowej Południowej Walii. Teraz nic
tam już nie ma. - Wzruszyła ramionami.
- Od jak dawna?
- Od ośmiu lat. Miałam dwadzieścia lat, kiedy dowie-
dziano się o istnieniu sekty. Rząd zainteresował się sprawą.
Dzieci odebrano i umieszczono w rodzinach zastępczych.
Liderzy sekty zniszczyli wszystkie dokumenty i uciekli z
kraju.
- Nie próbowano ich odnaleźć? - Beau nie mógł uwie-
rzyć.
- Ślad urwał się na Hawajach. Nikogo nie złapano. Pra-
sa rozpisywała się o tej sprawie. Głównie o problemach z
dziećmi odebranymi z przytułku. Były kłopoty z przysto-
sowaniem ich do normalnego życia.
- Nie myślałaś o tym, żeby ujawnić się i opowiedzieć
swoją historię? - zapytał nieśmiało.
- Media odkryły, że lekarze i prawnicy pomagali sekcie
w zdobywaniu porzuconych lub osieroconych dzieci. Nie
dziw się więc, że nikomu nie ufałam. Nie mam pojęcia, co
mogliby ze mną zrobić. Chciałam spróbować żyć po swo-
jemu.
- Dobrze zrobiłaś - przyznał Beau, rozumiejąc jej oba-
wy.
- Czy opowiedziałaś tę historię dziadkowi?
- Tak, ale dopiero po pewnym czasie. Nie bardzo mia-
łam ochotę wskrzeszać te wspomnienia. Kiedy Vivian po-
prosił mnie o numer konta, na które chciał mi wpłacać mo-
ją pensję, powie-działam, że dotychczas dostawałam pie-
niądze do ręki i nigdy nie oszczędzałam, dlatego konto nie
było mi potrzebne. - Wzruszyła ramionami. - Nie skłama-
łam. Zresztą i tak nie wiedziałabym, co wpisać w rubryki
druków bankowych.
- Czy dziadek nigdy nie interesował się, dlaczego nie
posiadasz żadnych dokumentów?
- Nie. Wasz księgowy załatwił mi konto w banku. A
sprawa paszportu nigdy nie wypłynęła.
- Rozumiem - wymamrotał Beau . - Kiedy więc opo-
wiedziałaś dziadkowi o swoim dzieciństwie?
Maggie zastanowiła się chwilę. - Vivian rozprawiał
pewnego dnia o rodzinnych koneksjach i w pewnym mo-
mencie zapytał mnie o moich rodziców. To było chyba na
dwa miesiące przed jego śmiercią.
Beau odetchnął głęboko, a na jego twarzy dostrzec
można było ulgę i satysfakcję.
- Dziękuję, że mi zaufałaś. To wiele tłumaczy.
Maggie nie śmiała pytać, co tłumaczy jej opowieść. Je-
śli teraz widział ją w innym świetle, nie okazywał tego po
sobie.
- Pojedziesz ze mną do Europy? - zapytał znienacka.
- Mówiłam ci...
- Zdobędę dla ciebie paszport. Bez względu na to, czy
pojedziesz ze mną, czy nie, załatwię ci wszystkie niezbęd-
ne do życia dokumenty.
- Ale jak?
- Wierz mi, mam znajomości.
Zobaczyła na jego twarzy determinację i niezłomność,
które całkowicie roztopiły jej serce.
- Zrobisz to dla mnie? - wyszeptała.
- Tak. Natychmiast zaczynam działać.
Zdecydowany, pewny siebie, nieustraszony. To takim
zobaczyła go po raz pierwszy. Prawdziwy mężczyzna, któ-
ry emanował odwagą. Myśliwy, zdecydowany osiągnąć
wyznaczony cel.
Mężczyzna jej marzeń. Ideał...
Maggie poczuła gwałtowny przypływ pozytywnych
emocji.
Nadzieja i oczekiwanie znowu znalazły miejsce w jej
sercu.
Strach i wątpliwości powoli stawały się odległym, mgli-
stym wspomnieniem.
Czekał na odpowiedź. Nie nalegał. Wybór należał do
niej.
- Niech będzie - powiedziała lekko drżącym głosem. -
Pojadę z tobą do Europy. - Zdobyła się na słaby uśmiech. -
Oczywiście jako niania.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- Jakie to ekscytujące! - wołała pani Featherfield, roz-
glądając się czujnym wzrokiem po pokoju. - Jesteś pewna,
że wszystko spakowałaś, kochanie?
- Zrobiłam listę potrzebnych rzeczy, tak jak mi pani ra-
dziła. .
Wszystkie zostały już odhaczone - zapewniła ją Maggie
radosnym głosem. - Przykleiłam kartkę do wewnętrznej
strony wieka walizki, tak więc nie ma mowy, żebym za-
pomniała czegoś w drodze powrotnej.
Uśmiech gospodyni był pełen satysfakcji i zadowolenia.
- Tego samego uczyłam kiedyś panicza Beau. - W jej
oczach niespodziewanie zalśniły łzy. - Pamiętam, jak pan
Vivian zabrał go po raz pierwszy do Europy. Jestem pew-
na, że stary pan Prescott byłby szczęśliwy, wiedząc, że i
ciebie czeka taka wspaniała podróż.
Maggie szybko uścisnęła gosposię, próbując ukryć na-
rastające wzruszenie.
- Cieszę się, że Beau fpadł na ten pomysł - przyznała.
- Ten chłopiec naprawdę ma dobre serce. Tak samo jak
jego dziadek: Będziesz z nim bezpieczna, kochanie.
Maggie powoli zaczynała w to wierzyć.
Przez ostatnie cztery tygodnie dostrzegła w Beau ko-
rzystne zmiany. Traktował ją jak równą sobie, był troskli-
wy, rozważny i odpowiedzialny. Zaplanował podróż w taki
sposób, żeby Maggie mogła zobaczyć jak najwięcej. Za-
chęcał ją do czytania przewodników i z niekłamaną rado-
ścią patrzył, jak Maggie cieszy się perspektywą zobaczenia
zabytków Europy na własne oczy.
I - co najważniejsze - dotrzymał obietnicy.
Nie wiadomo jakim cudem odnalazł jej akt urodzenia.
Załatwił jej karty kredytowe i paszport. Wreszcie czuła się
jak pełnoprawna obywatelka Australii. I mimo że na akcie
urodzenia brakowało imion jej rodziców, Maggie nie czuła
się rozczarowana. Już dawno temu pogodziła się z myślą,
że nigdy nie pozna matki i ojca. Skoro obchodziła ich tak
mało, że oddali ją do rodziny zastępczej, która okazała się
sektą, to znaczy, że nie warto zbyt często zaprzątać sobie
nimi głowy.
Beau nalegał, żeby Maggie zrobiła prawo jazdy. Było to
ekscytujące wyzwanie. Większość lekcji pobierała u Wal-
lace’a i tylko dzięki niemu udało jej się zdać egzamin i...
otrzymać kolejny dokument. Niespodziewanie dla siebie
Maggie odkryła, jak bardzo cieszą ją dowody tożsamości.
Wszystkie spoczywały teraz w specjalnej przegródce jej
nowej torby podróżnej.
Pani Featherfield otarła oczy brzegiem fartucha.
- Nie pozwólmy im czekać. Idź już, kochanie, a ja za-
biorę twój płaszcz. Wyglądasz tak szykownie w tym ko-
stiumie, że szkoda by było zasłaniać go wierzchnim okry-
ciem. Niech cię najpierw zobaczy panicz Beau.
Serce Maggie zabiło szybciej, jak na alarm. Do tej pory
odpychała od siebie myśl, że podczas całej podróży ona i
Beau będą zdani tylko i wyłącznie na własne towarzystwo.
Będą ze sobą sami. Oczywiście, zgodnie z obietnicą, Beau
zarezerwował dla nich osobne pokoje i w żaden sposób nie
próbował narzucać jej innego układu. Jednak Maggie wca-
le nie tego się obawiała. Drżała na myśl, że nie zdoła ukryć
własnych uczuć, że przypadkowo zdradzi się z tym, jak
bardzo Beau ją pociąga. Nadal uważała, że byłoby to bar-
dzo nierozważne z jej strony.
Beau i Sedgewick stali w holu na dole.
Obydwaj odwrócili się, kiedy usłyszeli jej kroki. Spoj-
rzenie Sedgewicka wyrażało satysfakcję i aprobatę, ale
sposób, w jaki patrzył na nią Beau, sprawił, że poczuła, jak
lekko drżą jej nogi.
Ubrała się wygodnie, ale jednocześnie elegancko.
Spódnica i marynarka w kolorze mlecznej czekolady, do
tego koszulowa bluzka w cętki podobne do cętek na skórze
leoparda oraz złoty pasek. Wszystko doskonale dobrane
kolorystycznie, tak jak uczył ją Vivian. Musiała pilnie słu-
chać lekcji staruszka, bo młody Prescott nie spuszczał z
niej zachwyconego wzroku. Sam miał na sobie zielone
spodnie i beżową koszulę. Przez ramię przewiesił niedbale
brązową skórzaną kurtkę. Wyglądał olśniewająco i nie-
zwykle męsko. Trudno było oderwać wzrok odjego musku-
larnej, zgrabnej sylwetki.
- Domyślam się, że cały bagaż czeka już w samocho-
dzie?- zapytała Maggie, starając się opanować zdenerwo-
wanie.
- Wallace załadował wszystko do bagażnika i jest gotów
do drogi - odparł Beau, śmiejąc się w duchu z wytężonych
starań całej służby, która nie posiadała się z radości, że
udało im się zeswatać panicza z nianią Stowe.
- Ufam, że znajdzie pani czas, nianiu Stowe, . żeby
przesłać nam pocztówkę - wtrącił Sedgewick, unosząc
znacząco brwi.
Chciałby wiedzieć, czy sytuacja rozwija się w dobrym
kierunku, zinterpretowała w duchu Maggie.
- Oczywiście, Sedgewick - zapewniła go, uśmiechając
się lekko.
Kamerdyner odprowadził ich do drzwi samochodu. Stał
tam już Polly, który również pragnął życzyć im udanej
podróży.
- Pan Vivian opowiadał mi, że ogrody wersalskie to coś
wyjątkowego. Będąc w Paryżu, powinni państwo je zoba-
czyć - poradził.
- Tak zrobimy - obiecał Beau.
- Udanego wyjazdu, nianiu Stowe. Pan Vivian byłby
rad, wiedząc, że panicz Beau zabiera panią do Europy.
- Dziękuję panu, Polly - powiedziała Maggie z uśmie-
chem.
- Nie wyobrażam sobie, że zobaczę w Europie piękniej-
sze róże niż w Rosecliff. Przecież pańskie Double Belight
wygrały w Królewskim Konkursie Wielkanocnym. Polly
pokiwał głową i odwzajemnił. uśmiech.
- Odrobina troski. To wszystko - przyznał skromnie,
podczas gdy Wallace otwierał przed podróżnymi tylne
drzwiczki rolls-royce’a.
Beau rzucił w stronę służących ostatnie słowa pożegna-
nia i usadowił się w samochodzie obok Maggie. Wallace
powoli ruszył z podjazdu.
- Nie zapomniałaś biletów? - zapytał Beau, rzucając jej
wesołe spojrzenie zielonych oczu.
Już wcześniej ustalili, że do jej obowiązków jako niani
należy troszczenie się o bilety i rozkłady jazdy, pilnowa-
nie, czy czego nie zostawili w pociągach, restauracjach i
hotelach, ewentualne uzupełnianie składu apteczki oraz
przygotowywanie suchego prowiantu na piesze wycieczki.
- Wszystko spakowane i przygotowane. - Maggie po-
klepała swoją torbę podręczną i uśmiechnęła się radośnie. -
Nie mogę wierzyć, że właśnie zaczyna się nasza podróż.
Beau roześmiał się w głos.
- Zacznie się dopiero wtedy, kiedy nasz samolot ode-
rwie się ziemi.
Ta jego uwaga uświadomiła Maggie, że jest on przecież
zdeklarowanym podróżnikiem, dla którego przemierzanie
kontynentów jest sposobem na życie. Zastanawiała się, jak
Beau wyobraża sobie w tej sytuacji swoje ojcostwo. Chyba
nie myślał, że ona i dziecko będą razem z nim przedzierali
się przez dżunglę?
Z drugiej jednak strony, kiedy proponował jej małżeń-
stwo, wspominał o Rosecliff. Może więc miał zamiar
osiąść w posiadłości na dobre? Albo wręcz przeciwnie -
uwięzić ją tam z dzieckiem, a s memu wyruszyć w kolejną
podróż... Taka wizja przyszłości nie wydawała się Maggie
zbyt kusząca, ale było za wcześnie, żeby jednoznacznie
odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Być może wyjazd do Europy pozwoli jej lepiej ocenić
sytuację, w jakiej oboje się znaleźli i podjąć słuszną decy-
zję co do ich wspólnej przyszłości...
- Sprawdziłem prognozę pogody w Londynie - wtrącił
Wallace. - Mają tam dość chłodną wiosnę. Dziesięć do
piętnastu stopni. Łatwo się przeziębić.
- Dziękujemy, Wallace - odparł Beau dość sucho. -
Wzięliśmy ze sobą kurtki.
- W Paryżu i Berlinie jest podobnie - ciągnął szofer. -
Za to w Rzymie temperatura dochodzi do dwudziestu pię-
ciu stopni.
Dopiero tam, w słonecznej Italii, będą państwo mogli
zdjąć ciepłe okrycia.
- Co za miła perspektywa - rzuciła Maggie, modląc się
w duchu, żeby Wallace nie rozpędził się zanadto i za chwi-
lę nie zasugerował im na przykład... wypadu na plażę nu-
dystów.
- Skoro mowa o Włoszech, to wczoraj miałem okazję
oglądać w telewizji program o różnych cudach włoskiego
wybrzeża - opowiadał Wallace. - Pewna para narzeczonych
objeżdżała to wybrzeże czerwonym ferrari. Wspaniały
wóz. Zatrzymali się w uroczej wiosce przycupniętej na
skalistym nadbrzeżu. O ile pamiętam, wioska nosiła nazwę
Positano i wydawała się bardzo romantycznym miejscem..
- Być może się tam wybierzemy - uciął Beau.
Jednak Wallace nie dawał za wygraną i do samego lot-
niska udzielał im rozlicznych rad i informacji. Nie powie-
dział co prawda wprost, że powinni zostać kochankami, ale
sugerował to każdym swoim słowem. Maggie usiłowała
nie zwracać uwagi na te zachęty, a Beau próbował rozluź-
nić napiętą atmosferę ciętymi, pełnymi humoru ripostami.
Z ulgą pożegnali się z szoferem, jednak napięcie, jakie
towarzyszyło Maggie od dłuższego czasu, jedynie się
wzmogło. Została sam na sam z Beau. Jak tylko mogła,
unikała jego wzroku i przypadkowych dotknięć. Odpowia-
dała półsłówkami lub automatycznie kiwała głową.
Chwilami miała ochotę wziąć nogi za pas jak ostatni
tchórz.
Chciała uciec od odpowiedzialności i zaangażowania.
Zanim przybyła do Rosecliff, nie potrafiła przywiązać się
ani do miejsca, ani do ludzi. Teraz było inaczej. Fakt, że
tak bardzo zależało jej na Beau wprost przerażał ją. Czuła
się zniewolona przez własne uczucia i nie miała pojęcia,
jak to zmienić.
Zerknęła przez okno poczekalni na płytę lotniska. W ja-
ki sposób te wielkie maszyny potrafią wzbić się w powie-
trze?
Wkrótce wsiądzie do jednego z samolotów i poszybuje
na drugi koniec świata. I to nie sama, ale... z nim.
Już nigdy nie będzie sama. Położyła rękę na brzuchu i
pozcuła, jak oblewa ją fala niepewności, a jednocześnie w
jej sercu zbiera się nadzieja, a raczej coś na kształt rado-
snego oczekiwania.
Beau przyniósł jej filiżankę herbaty. Podziękowała,
nadal nie patrząc mu w oczy.
- Naprawdę nie musisz postępować zgodnie z oczeki-
waniami innych - powiedział cicho. - Zwłaszcza jeśli jest
to niezgodne z twoimi odczuciami.
Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie. Czyżby domyślił
się. jakim ciężarem odpowiedzialności obarczyli ją służący
z Rosecliff?
Uśmiechnął się lekko i dodał:
- Bądź wierna swoim przekonaniom. Tylko to się liczy,
tylko to ma sens. Jeśli będziesz nieszczęśliwa, nieświado-
mie zarazisz swoim smutkiem innych.
Wiedziała, że ma rację. Była mu wdzięczna za zrozu-
mienie i słowa otuchy. Musiała przyznać w duchu, że w
gruncie rzeczy jest bardzo podobny do Viviana. Beau miał
taką samą siłę charakteru oraz charyzmę, które przyciągały
do niego ludzi.
- Oni potrzebują ciebie, a nie mnie. Zdajesz sobie z tego
sprawę? - zapytała niespodziewanie.
- Masz na myśli Sedgewicka, Feathers i.. .?
- Tak - przyznała Maggie. - Całe ich życie kręciło się
wokół Viviana. A teraz... są wpatrzeni we mnie, bo... Za-
wahała się, czy wyznać Beau, czego służący naprawdę
oczekiwali od mej.
- Wierzą, że dzięki twoim staraniom będą mogli zostać
w Rosecliff - dokończył Beau spokojnym tonem.
- Tu nie chodzi o miejsce - wyznała, patrząc mu w oczy.
- Chodzi im o ciebie. Jesteś wnukiem Viviana, więc
wydaje im się, że podobnie jak on, możesz nadać ich życiu
sens. Gdyby stało się inaczej, żadne z nich nie. wiedziało-
by, co ze sobą począć.
- Nie zadręczaj się tym, Maggie. Oni są dla mnie jak ro-
dzina. Możesz być pewna, że ich nie skrzywdzę.
Niesamowite. Tymi kilkoma słowami zdjął z jej barków
ogromny ciężar odpowiedzialności. Wreszcie mogła się
odprężyć i uśmiechnąć.
- Masz jeszcze jakieś zmartwienia? - zapytał Beau, pra-
gnąc ostatecznie rozładować jej napięcie.
- Nie. Może tylko... - Ruchem głowy wskazała płytę
lotniska. - Boję się, żeby nasz samolot się nie roztrzaskał.
Beau uśmiechnął się· - Linia, którą będziemy podróżo-
wać, ma opinię jednej z najbezpieczniejszych.
- Te maszyny są takie ogromne...
- Będę trzymał cię za rękę· Roześmiała się i poczuła, jak
zalewa ją fala ciepła.
Może rzeczywiście ona i dziecko będą z nim bezpiecz-
ni?
Może Beau okaże się jednak mężczyzną jej życia?
Godzinę później siedziała już we wnętrzu samolotu,
zajmując wygodny fotel przyoknie. Maszyna rozpędziła się
na pasie startowym, po czym delikatnie wzbiła się w górę·
Beau pochylił się i ujął dłoń Maggie. Ciepło, jakie emano-
wało od siedzącego obok mężczyzny, pozwoliło jej prze-
łamać strach i zerknąć przez okno. Odległość dzieląca ich
od ziemi zwiększała się, a po chwili samolot wleciał po-
między chmury.
Maggie odwróciła się i posłała Beau radosny- uśmiech.
Była autentycznie szczęśliwa.
- Dziadek nazwałby tę podróż wspaniałą przygodą -
powiedział Beau, odwzajemniając uśmiech. - Taką przy-
godą jak na przykład wyprawa po złote runo.
- Dziękuję, że mnie ze sobą zabrałeś.
Zerknęła na ich splecione dłonie i pomyślała, że tak na-
prawdę czeka ich wyprawa nie po złote runo, ale po wza-
jemne zaufanie.
I być może po miłość.
A w takim razie rzeczywiście czekała ich wielka przy-
goda.
I wielka niewiadoma.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Beau w krótkim czasie pojął, dlaczego jego dziadek tak
bardzo zachwycał się nianią Stowe.
Maggie okazała się osobą niezwykle ciekawą świata.
Ani zmęczenie, ani niewygoda, ani nadmiar wrażeń nie
były w stanie zniechęcić ją do całodziennych wędrówek po
Londynie.
Każdy spacer traktowała jak lekcję historii i nawet
współczesne, tętniące życiem centrum wydawało jej się
fascynujące.
Nie była typową turystką, która jedynie odhacza w
przewodniku warte zobaczenia miejsca. Nie interesowały
ją sklepy z pamiątkami i restauracje szybkiej obsługi. Wo-
lała sycić oczy architekturą, kulturową spuścizną wysta-
wianą w muzeach lub po prostu chłonąć atmosferę brytyj-
skiej stolicy.
Przed wyjazdem Maggie przeczytała od deski do deski
wszelkie przewodniki, jakie udało jej się zdobyć, toteż
teraz czerpała radość z faktu, że może na własne oczy zo-
baczyć to wszystko, o czym czytała. Jej entuzjazm udzielił
się również Beau. Potrafiła zainteresować go obiektami i
miejscami, które widział już przed laty. Znała wiele cieka-
wostek na ich temat i chętnie się nimi dzieliła.
Musiał przyznać, że Maggie okazała się wspaniałą to-
warzyszką podróży. Zawsze uśmiechnięta i skora do roz-
mowy, otwarta na jego propozycje i sugestie.
Beau cieszył się każdym błyskiem w jej oku, uwielbiał
obserwować jej spontaniczne reakcje i w duchu myślał
sobie, j bardzo chciałby spędzić z nią resztę życia.
Domyślał się również, dlaczego Maggie rezygnowała
z zakupu pamiątek. Po pierwsze, przyzwyczajona do po-
dróżowania z lekkim bagażem, nie chciała zbytnio powięk-
szać ciężaru walizek. Po drugie, jako osoba nie mająca
rodziny niewiele podróżująca, nie miała w zwyczaju przy-
wozić nikomu prezentów.
Po kilku dniach zabrał ją do Harrodsa, przekonując, że
wizyta w Londynie powinna być uwieńczona zakupami w
tym słynnym sklepie. Miał nadzieję, że bogate i wymyślne
wystawy skuszą Maggie do sprawienia sobie małej przy-
jemności. Tymczasem ona postanowiła zrobić niespo-
dziankę Sedgewickowi.
- Spójrz, Beau! Srebrny korek do butelek. Po otwarciu
szampana można zatrzymać bąbelki. Sedgewick byłby
zachwycony.
- Dlaczego?
- Zawsze się martwi, że nikt nie chce dolewki szampa-
na, mimo iż butelka jest jeszcze w połowie pełna. Mając
ten korek, będzie mógł zamknąć butelkę i wypić szampana
wieczorem po skończeniu służby. Muszę mu go kupić.
Kiedy ekspedientka pakowała korek, Maggie zwróciła
się do Beau z wahaniem:
- Może jednak nie powinnam... Zauważyłam, że ty nie
pijasz tyle szampana co Vivian. Skoro nie masz zamiaru
urządzać w Rosecliff przyjęć i spotkań różnych fundacji...
- Kup go - powiedział Beau z mocą. - Zapewniam cię,
że podtrzymam tradycję bali charytatywnych. Nawet jeśli
nie będę mógł pełnić honorów gospodarza, Sedgewick
mnie zastąpi.
Powiedziawszy to, zdał sobie sprawę, że właśnie złożył
coś rodzaju deklaracji. Prawdopodobnie decyzję o pozo-
staniu Rosecliff podjął już jakiś czas temu, ale dopiero w
tej chwili ł, że naprawd tego pragnie. Zapewnienie domu
Maggie dziecku stało się dla Beau celem nadrzędnym.
Pragnął mieć szczęśliwą rodzinę i miał nadzieję, że Mag-
gie nie rozwieje jego
Następnego dnia na stacji Waterloo wsiedli w pociąg,
który tunelem pod kanałem La Manche powiózł ich do
Paryża.
Beau przypomniał sobie, że kiedy odwiedził stolicę
Francji w dzieciństwie, miasto zachwyciło go swoją archi-
tekturą, wspaniałą maestrią budynków i pomników, mo-
numentalnością wieży a oraz całym historycznym baga-
żem, o którym opowiadał dziadek. Wówczas nie postrzegał
Paryża jako miasta zakochanych.
Teraz było zupełnie inaczej.
Wprawdzie wiosna w Paryżu rzeczywiście okazała się
chłodna jednak promienie słońca uprzyjemniały ich space-
ry po Polach Elizejskich i po Ogrodzie Luksemburskim.
Pierwszego dnia, kiedy Maggie potknęła się na scho-
dach prowadzących do bazyliki Sacre-Coeur, Beau chwy-
cił ją za rękęi nie wypuścił jej już, a ona nie cofnęła dłoni.
To zachęciło go do brania Maggie za rękę każdego następ-
nego dnia. Od tej pory wspólne przechadzki nabrały nowe-
go znaczenia. Beau był zachwycony możliwością nawią-
zania choćby tak minimalnego fizycznego kontaktu z ko-
bietą swoich marzeń. Miał nadzieję, że to kolejny krok w
stronę przełamania ciągle istniejących między nimi barier.
Spędzili cały dzień, zwiedzając pałac wersalski oraz
otaczające go ogrody. Zachwycali się bogactwem wnętrz
królewskich komnat i podziwiali wymyślność form parko-
wej architektury.
Maggie kupiła dla Polly’ego piękny album ze zdjęciami
Wersalu i jego ogrodów.
- Chcę zaspokoić jego ciekawość - wyjaśniła. - Jest tak
wspaniałym ogrodnikiem, że z pewnością doceni tutejsze
rozwiązania, tę francuską precyzję w projektowaniu ogro-
dowej architektury.
Następnego dnia, spacerując brzegiem Sekwany w po-
bliżu Bastylii, natknęli się na bazar staroci. Na jednym ze
stoisk Maggie wypatrzyła misternie zdobione mosiężne
guziki.
- Coś dla Wallace’a! - wykrzyknęła zachwycona. - Był-
by wniebowzięty, mając takie guziki przy swoim unifor-
mie. Pomóż mi wybrać dziesięć. Kupię je, a w domu przy-
szyję mu wszystkie do marynarki.
- Świetny pomysł - przyznał Beau. - Nie mogłabyś ku-
pić mu niczego lepszego... No, może poza czerwonym fer-
rari, ale akurat nie mamy tu takiego pod ręką - śmiał się,
żartując sobie zarówno z niej, jak i z ambitnego szofera. -
Te guziki są wspaniałe! Wallace będzie się nimi chwalił na
prawo i lewo.
Jak się okazało, oboje znali słabość szofera do wyglądu
jego uniformu. Beau był jednak zaskoczony, że Maggie
posiada tak niezwykłą zdolność obserwacji, która pozwala-
ła jej wybrać dla służących najbardziej odpowiednie upo-
minki.
Jego zaskoczenie sięgnęło zenitu, kiedy w okolicach
Place des Voges pociągnęła go do wnętrza sklepu z bieli-
zną. Początkowo pomyślał, że może ma ochotę kupić
wreszcie coś dla siebie, ale okazało się, że nie, bo tym ra-
zem chodziło jej o panią Featherfield.
- Koszula nocna z Paryża ozdobiona prawdziwą francu-
ską koronką! - Maggie z radości aż klasnęła w ręce, oglą-
dając rozłożone na ladzie seksowne ciuszki. - Pani Feather-
field na pewno będzie zachwycona!
Przyglądał się koszulce, której właśnie dotykała Maggie
i bardzo starał się nie ulegać podnieceniu. Jak dotąd, uda-
wało mu się utrzymać żądze na wodzy, jednak nawet silna
wola ma woje granice, toteż widok tych pięknych kobie-
cych koszulek doprowadził go do wrzenia.
Nie sądzisz, że to jest trochę zbyt... - Próbował zająć
obiektywne stanowisko. - Feathers nie jest już taka młoda i
ma raczej dorodną posturę· Maggie roześmiała się i żarto-
bliwie pogroziła mu palcem.
- Kobieta nigdy nie jest ani za stara, ani za gruba na to,
żeby poczuć się kobieco i zmysłowo - zapewniła go z
przekonaniem.
- Pani Featherfield bardzo podobała się moja nocna ko-
szula, w której. .. - Urwała i oblała się rumieńcem.
Wiedział doskonale, co miała na myśli. Wróciło wspo-
mnienie wieczoru, kiedy Maggie stała przed nim ubrana
jedynie w niebieską jedwabną koszulkę i wyglądała tak
podniecająco, że... Ona chyba też przypomniała sobie tam-
te wydarzenia, bo drżała na całym ciele i wbijała w niego
płonące spojrzenie.
Nie był w stanie dłużej walczyć z pożądaniem. Zwłasz-
cza że teraz był pewien, że Maggie chce tego samego!
- Idziemy to przymierzyć - rzucił w stronę sprzedaw-
czyni, porywając z lady jakiś koronkowy ciuszek.
Chwycił Maggie za rękę i poprowadził ją w stronę
przymierzalni, znajdującej się w tylnej części sklepu.
Nie wyrywała się, nie protestowała, ale jej serce biło
szybko, jak na alarm.
Zaciągnął zasłonkę przymierzalni i rzucił w kąt koron-
kową koszulkę. Porwał Maggie w ramiona i poczuł, jak
dziewczyna wypuszcza z rąk torby z zakupami. Podniosła
ręce, ale nie po to, żeby go odepchnąć. Jej dłonie szybko
wślizgnęły się pod jego marynarkę i powędrowały na jego
plecy.
- Beau... - wyszeptała. Jej wargi wprost drżały z nie-
cierpliwości.
Długie tygodnie oczekiwania na ten moment wreszcie
dobiegły końca. Znowu byli razem. Miejsce, czas i oko-
liczności przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. W tej
chwili istotna była jedynie ich bliskość i perspektywa
upragnionego spełnienia.
Beau pochylił się odrobinę i podniósł Maggie do góry.
Oplotła go w pasie nogami i przytuliła jego głowę do
piersi.
Po chwili połączył ich wybuch namiętności...
Kilka minut później, kiedy starali się uspokoić bijące w
szaleńczym tempie serca, do uszu Maggie dotarły głośne
rozmowy przebywających w sklepie ludzi.
- Beau, to nie jest najlepsze miejsce. Zdaje się, że w
sklepie jest pełno klientów - wyszeptała mu prosto w ucho.
- I co z tego? Nigdy więcej ich nie zobaczymy - odpo-
wiedział, wpatrując się w nią uszczęśliwionym wzrokiem.
- To, co się stało między nami, jest znacznie ważniejsze.
Maggie uśmiechnęła się niepewnie.
- Nie mogę uwierzyć, że znowu do tego dopuściłam. To
istne szaleństwo.
- Nie chciałaś tego? - zapytał Beau, przerażony faktem,
że Maggie może zacząć żałować, iż uległa pożądaniu.
- Jasne, że chciałam - odparła miękko.
Strach, jaki przed chwilą odczuwał, błyskawicznie za-
mienił się w bezgraniczną radość.
- Za pierwszym razem można to było uznać za szaleń-
stwo, bo prawie się nie znaliśmy - argumentował. - Ale
teraz to miało głęboki sens.
- Sens? - Maggie zachichotała. - Seks w przymierzalni?
- Widocznie oboje lubimy oryginalne zachowanie.
Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Nie sądziłam, że moje upodobanie do bycia oryginalną
popchnie mnie aż do takich wybryków - zażartowała.
- Spontaniczność nie jest zła, przynajmniej jest szczera
przekonywał Beau. - Przyrzekam, że dziś wieczorem za-
chowam się jak klasyczny uwodziciel. Co powiesz na rejs
po Sekwanie połączony z wykwintną kolacją? Oświetlony
Paryż, romantyczna atmosfera, francuski szampan...
Pogłaskała go po policzku.
- Nie musisz tego robić, Beau.
Położył palec na jej ustach.
- Chcę ci ofiarować wszystkie bogactwa świata, Maggie
- wyszeptał. - Pragnę twojego szczęścia.
Maggie wiedziała, że Beau mówi prawdę. Od jakiegoś
czasu podejrzewała, że jego uczucia są szczere i kryszta-
łowo czyste.
Westchnęła głęboko i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- No cóż, najwyższy czas, żebyś postawił mnie na pod-
łodze.
Powinniśmy ruszać w dalszą drogę· Beau miał nadzieję,
że ich wspólna droga nie będzie miała końca. Zdał sobie
bowiem sprawę, że jest śmiertelnie zakochany w kobiecie,
którą właśnie trzyma w objęciach. Nie wyobrażał już sobie
bez niej życia, nie zniósłby nawet chwilowej rozłąki.
Musiał teraz zrobić wszystko, żeby przekonać ją do
małżeństwa.
I wiedział już, że nie chodzi mu tylko o ich dziecko,
które nosiła pod sercem. To ona była najważniejsza. Był
głęboko przekonany, że Maggie to kobieta jego życia, ta
właściwa osoba, na którą czasami czeka się całe życie.
Byłby ostatnim osłem, gdyby pozwolił jej odejść.
Bez niej nic nie miałoby sensu...
ROZDZIAŁ PĘTNASTY
Początkowo Maggie nie potrafiła oswoić się z myślą, że
można być z kimś aż tak blisko. Ale jednocześnie nie wy-
obrażała już sobie, że mogłoby być inaczej. Beau stał się
częścią jej codziennej egzystencji. Zdawał się czytać w jej
myślach, wyczuwał każdy jej nastrój i spełniał wszystkie
życzenia. Nie opuszczał jej na krok.
Zdawała sobie sprawę, że jej życie uległo zasadniczej
odmianie. Jak dotąd, z nikim nie łączył jej tego rodzaju
związek. Zażyła przyjaźń z Vivianem nie była nawet w
połowie tak silna jak więź łącząca ją teraz z Beau. Nie wy-
obrażała już sobie, że mogłaby żyć inaczej. Jednak pod-
świadomie zadręczała się myśleniem o przyszłości. Jak
długo może trwać ta niezmącona harmonia? Co będzie
jutro?
Zbyt dużo wątpliwości...
Dlatego powtarzała sobie w duchu, że należy cieszyć się
dniem dzisiejszym oraz szczęśliwymi chwilami, które są
jej dane tu i teraz. A każda spędzona z nim chwila przeno-
siła ją w cudowny bajkowy świat.
A takich chwili nie brakowało.
Każdy dzień wypełniony był nowymi wrażeniami i za-
pierającymi dech w piersiach widokami. Katedra w Kolo-
nii, bajkowe zamki Bawarii, malowniczy Salzburg, maje-
statyczne góry Austrii.. .
Kiedy dotarli do Włoch, nie sposób było nasycić się
urodą miejsc, które zwiedzali. Jezioro Como, romantyczna
Werona, przepięknie położona Wenecja...
Wspólne noce pełne miłosnych uniesień zbliżały ich do
siebie coraz bardziej. Maggie powoli zaczynała zapominać,
jak się czuła, kiedy była samotna. A przecież większość
swojego życia spędziła jako samotny wędrowiec.
Jeszcze w Paryżu Beau odwołał rezerwację dwóch po-
koi i we wszystkich hotelach, gdzie planowali noclegi,
zarezerwował dla nich jeden apartament. Oddzielne sy-
pialnie nie były im już potrzebne. Żadne z nich już nie pra-
gnęło spać osobno.
Beau okazał się kochankiem tyleż czułym, co pełnym
pasji.
Potrafił być delikatny i zmysłowy, a po chwili zamieniał
się w dziką bestię owładniętą bez reszty żądzą dominacji.
Wspomnienie tych upojnych namiętnych nocy towarzyszy-
ło Maggie podczas słonecznych dni wypełnionych zwie-
dzaniem kolejnych miast i podziwianiem kolejnych krajo-
brazów.
Mimo to jedno pytanie nadal pozostawało bez odpo-
wiedzi.
Jak ma wyglądać ich wspólna przyszłość? Jeszcze nie
tak dawno pragnieniem Beau było po prostu przywiązać ją
do siebie i zniewolić. Czy w tej kwestii coś się zmieniło?
Wynajęli willę w Toskanii, która miała im służyć jako
baza wypadowa do Florencji i innych wartych zobaczenia
włoskich miast. Domek stał na wzgórzu, z którego rozpo-
ścierał się malowniczy widok na gaje oliwne i zielone pola
usiane czerwonymi makami. Maggie nie mogła się nadzi-
wić tajemniczym właściwościom toskańskiego słońca:
Jego promienie zdawały się dodawać głębi kolorom i ob-
lewać oświetlane przedmioty magicznym blaskiem.
Po kilku tygodniach spędzonych na zwiedzaniu miast,
wypad na wieś był dla obojga miłą odmianą. Szczególnie
Maggie potrzebowała teraz chwili wytchnienia. Dotych-
czas czuła się tak świetnie, że niemal zapomniała o ciąży
Teraz jednak, od dwóch dni, poranne mdłości znacznie
osłabiały jej ochotę na dłuższe wycieczki. Popołudniami
dopadały ją zawroty głowy, które próbowała przetrzymać,
zapadając w drzemkę· Beau wykazał się niespotykaną
wręcz troskliwością i wyrozumiałością. Mimo to Maggie
trapiły wyrzuty sumienia, że marnuje jego czas i niweczy
plany. Czwartego dnia niedyspozycji postanowiła zmusić
się do wyruszenia na wycieczkę do Sienny, jednak kiedy
podniosła się z łóżka, okazało się, że zawroty głowy unie-
możliwiają jej jakikolwiek ruch.
Beau zaparzył dla Maggie herbaty i przyniósł talerz cia-
steczek, a potem usiadł przy jej łóżku i zapytał z niepoko-
jem:
- Na pewno nie chcesz, żebym wezwał lekarza? Może
potrzebujesz tabletek z żelazem albo.
- Nic mi nie jest - zapewniła go szybko. - Te mdłości na
pewno wkrótce mi przejdą. Przepraszam, że sprawiam ci
kłopot.
- Kłopot? - powtórzył z niedowierzaniem, najwyraźniej
niezbyt zachwycony tym słowem.
Czuła się tak słabo, że nie miała ochoty się spierać.
- Chciałabym zostać dzisiaj w łóżku. Nie martw się o
mnie.
Po prostu położę się i poczekam na ciebie.
- Sugerujesz, żebym cię zostawił samą i pojechał na
wycieczkę do Sienny? - Beau był coraz bardziej poruszo-
ny.
- Czemu nie? Dam sobie radę odparła cicho.
- Może i tak, ale to straszne, że oceniasz mnie w taki
sposób. Wysyłasz mnie na wycieczkę, jak byś uważała, że
wcale się tobą nie przejmuję. Chcesz, żebym zszedł ci z
oczu?
Zdała sobie sprawę, że Beau poczuł się urażony. Nie
miał najmniejszego zamiaru zostawiać jej, takiej słabej i
chorej, a samemu korzystać z uroków zwiedzania Sienny.
- Do diabła, Maggie! Obiecałem przecież, że będę o
ciebie dbał. Myślisz, że przyjemnie mi patrzeć, jak cier-
pisz?
Maggie westchnęła i opadła na poduszki. Dlaczego on
nie potrafi zrozumieć, że chodziło jej jedynie o jego dobro.
Nie chciała być mu kulą u nogi, uniemożliwiającą realiza-
cję jego dalszych planów. Ta ich podróż w dużej części
była związana z zawodowymi interesami Beau i ona od
samego początku dobrze o tym wiedziała.
Beau uniósł ramiona w bezradnym geście.
- Szanuję twoje wybory i postanowienia, ale i ty uszanuj
moje. Nie podejmuj za mnie decyzji. Troska o ciebie i
dziecko jest obowiązkiem zarówno twoim, jak i moim. Nie
pozbawiaj mnie prawa do opieki nad wami.
- Beau, jesteś w podróży służbowej - przypomniała:
- I dlatego mnie odtrącasz? - rzucił oskarżycielsko.
Maggie otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
Westchnął i pokręcił bezsilnie głową.
- Znów mi nie ufasz, prawda?
- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli - odparła nie-
pewnym głosem.
Beau wzruszył ramionami i uśmiechnął się blado.
- Mniejsza z tym. Przepraszam, że się uniosłem. Potrze-
bujesz teraz spokoju.
- Zostań - powiedziała cicho, widząc, że Beau zbiera się
do wyjścia.
- Prześpij się - odpowiedział, jakby nie słyszał jej proś-
by.
- Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zawołaj mnie.
Wycofał się z pokoju, jednak zanim zamknął drzwi,
rzucił jeszcze:
- Może wyda ci się to niewiarygodne, ale interesy nie są
dla mnie najważniejsze. Liczysz się tylko ty i dziecko. I
podejrzewam, że tak będzie już zawsze.
Maggie nie potrafiła pohamować strumienia łez, jaki
popłynął jej po policzkach. Chciała zawołać Beau, ale ze
wzruszenia zaschło jej w gardle. Nie mogła uwierzyć w to,
co przed chwilą usłyszała. Jej umysł nie był w stanie pojąć,
że ona i dziecko mogą być dla Beau aż tak ważne, że
wszystko inne zeszło w jego oczach na drugi plan.
Nikt nigdy się o nią nie troszczył. Nikogo nie obchodzi-
ła.
No, może poza Vivianem. On jeden interesował się jej
losem, ale była tylko jego pracownicą zatrudnioną w cha-
rakterze niani i to ona miała obowiązek troszczyć się o
swojego chlebodawcę. Dzisiaj rano, kiedy wiedziała już, że
będzie musiała przeleżeć kolejny dzień w łóżku, pragnęła,
aby Beau został przy niej.
To oczywiste, że czułaby się przy nim bezpieczniej, ale
sumienie podpowiadało jej, że nie ma prawa go zatrzymy-
wać, że nie powinna absorbować go swoją osobą. . Dlatego
pohamowała egoistyczną zachciankę i starała się za wszel-
ką cenę wyprawić go na wycieczkę. Tymczasem Beau
wcale tego nie doceniał.
Gorzej - w ogóle tego nie rozumiał. Zarzucił jej nieuf-
ność i podejrzliwość. Posądził o nieczułość i niewdzięcz-
ność. Podejrzewał, że Maggie woli samotność od jego to-
warzystwa.
Jak bardzo się mylił...
Nie miała już powodu, żeby mu nie ufać. Wyjaśnił jej
przecież powody swojej początkowej niechęci i motywy
swojego postępowania. Starał się wynagrodzić wszystkie
przykrości i upokorzenia, jakie stały się jej udziałem. Był
opiekuńczy jak anioł stróż i każdego dnia udowadniał, że
zależy mu na niej i na dziecku. .
Jak mogłaby go teraz odtrącić?
Drzwi sypialni były lekko uchylone. W każdej chwili
mogła go zawołać. Z pewnością na to czekał. Nie musiała
się obawiać, że obarcza go swoimi problemami, ponieważ
między nią a nim nie istniały już żadne podziały. Ich ży-
ciowe drogi splotły się w jedną i nie było sensu chować
głowy w piasek i udawać przed sobą, że nadal pragnie
dawnej samowystarczalności i wolności.
Teraz byli jednością i razem musieli stawić czoło czeka-
jącej ich przyszłości.
Łyk po łyku Maggie wypiła herbatę, którą zaparzył jej
Beau, a potem ugryzła jedno z przyniesionych ciasteczek.
Ponieważ żołądek nie zareagował histerycznie, opróżniła
cały talerzyk. Po chwili spróbowała podnieść się z łóżka.
Ku jej radosnemu zaskoczeniu zawroty głowy minęły jak
ręką odjął. Ubrała się i ruszyła na poszukiwanie swojego
mężczyzny.
Beau siedział w ogrodzie przy stoliku, pod pergolą
oplecioną winną latoroślą. Na kolanach trzymał otwarty
komputer osobisty, ale nie patrzył w jego ekran. Wpatry-
wał się w dal, najwyraźniej zatopiony w niewesołych my-
ślach.
Kiedy usłyszał na tarasie jej kroki, odwrócił się gwał-
townie, jakby nasłuchiwał wszelkich dochodzących z do-
mu odgłosów.
Na jego twarzy malowało się napięcie i smutek. Przez
chwilę Maggie pomyślała, że może źle zrobiła, zakłócając
jego spokój, jednak kiedy odłożył komputer i wykonał
zapraszający gest, uznała, że jest mile oczekiwanym go-
ściem.
- Zdaje się, że moja pomoc nie była ci potrzebna - rzu-
cił, uśmiechając się ironicznie.
- Mylisz się - zapewniła go. - Herbata i ciasteczka bar-
dzo mnie pokrzepiły. Od razu poczułam się lepiej.
- Miło mi to słyszeć. - Ruchem ręki wskazał jej sąsied-
nie krzesło. - Piękny dzisiaj dzień. Może przyłączysz się
do mnie?
Pokiwała głową.
- Chętnie, Beau. Naprawdę czuję się już całkiem do-
brze. Z przyjemnością odetchnę świeżym powietrzem.
Przez chwilę siedzieli obok siebie bez słowa i zgodnie
przemierzali wzrokiem linię horyzontu.
- Przepraszam, jeśli uraziłam cię dziś rano - zagadnęła
Maggie pojednawczym tonem. - Nie miałam zamiaru cię
odtrącać. Ja po prostu... nie jestem przyzwyczajona do po-
legania na kimś drugim. Zawsze polegałam tylko na sobie.
Beau zerknął na nią· - Nie musisz przepraszać. To nie
twoja wina. Zdaję sobie sprawę, że to dla ciebie trudne. Po
tym wszystkim, co przeszłaś w dzieciństwie...
Odwrócił wzrok w stronę gajów oliwnych. Niepotrzeb-
nie wspominał o jej przeszłości. Maggie najchętniej wcale
by do tego nie wracała. Poza tym jego współczucie onie-
śmielało ją i zbijało z tropu.
- Dziadek nazywał mnie małym dzikusem - powiedział
Beau w zamyśleniu. - Miał swoje powody. Myślę jednak,
że to przezwisko bardziej pasuje do ciebie.
- Do mnie? - obruszyła się Maggie, zupełnie nie rozu-
miejąc go uwagi.
Pokiwał głową z przekonaniem.
- Nawet sekta nie zdołała cię ujarzmić. A odkąd stamtąd
uciekłaś, wędrujesz własnymi drogami jak kot.
-To dlatego, że nigdzie nie miałam prawdziwego domu,
przemknęło przez głowę Maggie.
- Zanim przyszłaś, patrzyłem na to makowe pole - cią-
gnął Beau, przenosząc wzrok na łąkę. - Maki kwitną tu jak
oszalałe, ciesząc oko czerwonymi płatkami. Gdyby jednak
przenieść je do eleganckiego ogrodu, zapewne zmarniały-
by i szybko zwiędły. Dlatego lepiej zostawić je w spokoju.
Niech kwitną tam, gdzie chcą.
Maggie wyczuła w jego głosie melancholię i pomyślała,
że Beau zaczyna się od niej pomału odsuwać. Czyżby po-
między nimi znów pojawiła się przepaść?
Spojrzał na nią, a w jego oczach czaił się ból i rezygna-
cja.
- Źle cię potraktowałem, Maggie, ale myślałem, że uda
mi się to naprawić - powiedział. - Pomyliłem się. Obiecuję
ci, że od tej pory przestaję cię dręczyć. Jeśli chcesz, żeby-
śmy żyli osobno...- urwał. - Sama zdecyduj, jak ma wyglą-
dać nasza przyszłość.
Wreszcie pojęła. To ona żyła w zaślepieniu, nie on.
Beau ją kochał. A ona boleśnie zraniła jego uczucia, da-
jąc mu do zrozumienia, że nie może liczyć na wzajemność.
Wiedziała, że w tej sytuacji wszelkie słowa wyjaśnienia na
nic by się nie zdały. Musiała w inny sposób udowodnić
mu, że jego troska i miłość zostały zauważone i są odwza-
jemniane.
Bez słowa wstała z krzesła i szybkim krokiem zaczęła
schodzić w dół pagórka. Determinacja i pasja pchały ją
coraz dalej przed siebie. Wiedziała już, że Beau Prescott
jest jej przeznaczeniem. Miała zamiar spędzić z nim resztę
życia. Nie pozwoli się zniewolić obawom i wątpliwo-
ściom.
Nie zatrzymała się, dopóki nie znalazła się pośrodku
makowego pola. Szybkimi ruchami zaczęła zrywać kwiaty,
formując z nich imponujący bukiet. Kiedy miała już pełne
naręcze maków, odetchnęła i zawróciła w stronę willi.
Ku jej zdumieniu Beau stał zaledwie kilka metrów z
niepokojem przyglądał się jej poczynaniom. Najpewniej
obawiał się o kondycję psychiczną przyszłej matki.
Uśmiechnęła się i powoli zbliżyła się do niego. Kiedy wrę-
czyła mu bukiet maków, rzucił jej pytające spojrzenie.
- Daję ci je na zawsze, Beau - powiedziała miękko. A
wraz z nimi moje całkowite zaufanie. I miłość. I całe życie.
- Maggie... - Nadzieja w jego głosie nadal mieszała się z
niedowierzaniem.
- Proszę cię, Beau.
Przyjął bukiet, ale jego spojrzenie mówiło wyraźnie, że
kwiaty nie zastąpią mu jej samej.
- Myślałem...
- Lepiej będzie, jeżeli oboje przestaniemy za dużo my-
śleć - przerwała mu ze śmiechem.
Beau odłożył kwiaty i porwał Maggie w ramiona.
- Kocham cię, Maggie. Chcę spędzić z tobą resztę życia.
Opadli na łąkę i utonęli w wysokiej trawie. Toskańskie
słońce opromieniało ich miłość, przypieczętowaną bukie-
tem maków. Przez długi, długi czas leżeli pośród kwiatów
i traw jak na cudownej pościeli i cieszyli się własnym
szczęściem.
Ani razu Maggie me pomyślała o tym, że spełnia się
właśnie marzenie Viviana. Nie myślała również o służą-
cych z Roseciff, którzy życzyli sobie takiego finału. Nawet
dziecko, poczęte w chwili błogiej nieświadomości, nie
było w tej chwili najważniejsze. Myśli, Maggie koncen-
trowały się jedynie na mężczyźnie, któremu podarowała
swoje serce. Liczyli się tylko oni oraz ich szansa na wspól-
ne, pełne harmonii życie. .
Tej szansy nie wolno im było zmarnować.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Katedra pod wezwaniem świętego Andrzeja była wy-
pełniona ludźmi. Wszyscy chcieli zobaczyć ślub, który
media obwołały wydarzeniem roku. Beau Prescott, spad-
kobierca słynnego Viviana Prescotta, żenił się z przepiękną
podopieczną swojego dziadka - Margaret Stowe. Sakra-
mentu małżeństwa udzielał im sam biskup przy akompa-
niamencie pieśni kościelnych w wykonaniu znanego chóru
chłopięcego.
Czworo wiernych służących, szczęśliwych, że oto speł-
nia się ich marzenie, na każdym kroku Przypominali mło-
dej parze, że wesele musi być największym i najwspanial-
szym przyjęciem w historii Rosecliff.
Beau nie miał absolutnie nic przeciwko temu. Chciał
dać Maggie wszystko, co najlepsze, zwłaszcza w dniu ślu-
bu.
I w żadnym wypadku nie miał zamiaru odbierać służą-
cym przyjemności czynnego udziału w przygotowaniach.
Sedgewick był niewątpliwie w swoim żywiole, nadzo-
rując dekorację sali balowej w Rosecliff, rozstawiając fote-
le i polerując tace, na których miał roznosić setki kielisz-
ków francuskiego szampana. Feathers pomagała Maggie
wybrać suknię ślubną, a w dniu ceremonii zamążpójścia
ubrała ją i upięła jej we włosach welon. Wallace sam po-
wiózł Maggie do katedry wyczyszczonym na błysk rolls-
royce em. Róże Polly’ego znalazły się zarówno w bukie-
cie panny młodej, jak i w wazonach zdobiących ołtarz.
Cała czwórka nie posiadała się z zachwytu, dowie-
dziawszy się o planach młodej pary. Rosecliff miał pozo-
stać ich domem, a jednocześnie siedzibą wspomagającą
organizacje dobroczynne. Beau i Maggie postanowili po-
nadto, że każdego roku wybiorą się w podróż w inną część
świata, a najpiękniejsze z odwiedzonych przez nich miej-
scowości wzbogacą ofertę turystyczną ich biura podróży.
Mimo iż plany wydawały się rewelacyjne, Maggie mia-
ła jednak pewne wątpliwości i nie omieszkała podzielić się
nimi z Beau.
- Nie zapominaj, że będziemy mieć dziecko - powie-
działa podczas rozmowy na temat ich przyszłych wojaży.
- Wszystkie dzieci, mając nasze geny, niewątpliwie
okażą się małymi dzikusami - zapewnił ją. - Każdy wyjazd
będzie dla nich wspaniałą przygodą.
- Chcesz, żebyśmy wyjeżdżali całą rodziną?
- Czemu nie? Otworzymy dzieciom okno na świat.
Po takiej deklaracji oboje musieli się roześmiać.
- Oczywiście trzeba będzie zabrać ze sobą nianię, która
zajmie się dziećmi, kiedy my wybierzemy się na roman-
tyczną kolację - dodał Beau z łobuzerskim uśmiechem. - A
gdy wyjedziemy w krótką podróż, zostawimy nianię z
dziećmi w domu i pozwolimy, żeby Feathers, Sedgewick,
Wallace i Polly rozpuścili je tak, jak rozpuszczali... mnie i
ciebie.
Nie było wątpliwości, że wierna czwórka ochoczo przy-
stanie na tę propozycję.
Z błogiego zamyślenia wyrwały Beau dźwięki fletu in-
tonującego pierwsze nuty marsza Mendelssohna -
Bartholdy’ ego. Po chwili jego oczom ukazała się piękna
panna młoda, wolno posuwająca się w jego kierunku,
wsparta lekko na ramieniu sir Rolanda.
Wyglądała jak księżniczka z bajki. Jedwabna suknia ko-
loru kości słoniowej, ozdobiona złotym haftem, olśniewała
elegancją i dostojnym wdziękiem. Rozpromieniona twarz
panny młodej, otoczona burzą wspaniałych włosów i deli-
katną mgiełką welonu przywodziła na myśl anioła.
Suknia doskonale maskowała czteromiesięczną ciążę,
ale Beau nie umiał pozbyć się myśli, że razem z nimi, bez-
piecznie ukryte w łonie Maggie, jest ich dziecko. Nagle to,
co dziadek mówił Lionelowi Armstrongowi o zbawieniu i
tworzeniu nabrało głębokiego sensu.
Ród Prescottów przetrwa dzięki niemu i Maggie. Czyż-
by dziadek to przewidział? Czy jego duch unosił się teraz
gdzieś w pobliżu i błogosławił im na nową drogę życia?
Beau miał nadzieję, że tak właśnie jest.
I oto Maggie stanęła przy nim i podała mu swoją dłoń.
Wypowiadając słowa przysięgi małżeńskiej, patrzyli
sobie w oczy i. uśmiechali się radośnie. Katedrę wypełniły
słodkie dźwięki psalmów, śpiewane przez licznie zgroma-
dzonych gości.
Ale Beau i Maggie zdawali się tego nie słyszeć. Nie
spuszczali z siebie wzroku, myśląc o tym, że przez wszyst-
kie lata ich życia dążyli do tego jedynego momentu, do
połączenia ich serc, do ich ślubu.
Przyjęcie w sali balowej Rosecliff okazało się dopraco-
wane w każdym szczególe i tak doskonałe, jak tylko pod-
ekscytowany Sedgewick mógłby sobie wymarzyć. Goście
ocenili jednogłośnie, że był to jeden z najbardziej nieza-
pomniany ślub w jakim kiedykolwiek brali udział. Jeffrey i
kilkunastu wynajętych kucharzy, którzy przygotowali po-
trawy. Szampan lał się strumieniami. Pani Featherfield
.er:go wała pokojówkami, które odbierały od przybyłych
wierzchnie okrycia. Sir Roland wznosił kolejne toasty, a
każdy z nich był błyskotliwy, dowcipny i sympatyczny.
Kiedy przyszła pora na pierwszy taniec nowożeńców,
ku zaskoczeniu gości orkiestra nie zagrała tradycyjnego
walca, ale jeden z przebojów Abby ,,Dancing Queen .
Wśród owacji zgromadzonych Beau poprowadził Maggie
na środek parkietu i porwał do tańca.
- Kto ci powiedział, że to moja ulubiona piosenka? - za-
pytała Maggie, śmiejąc się radośnie.
- Wallace. Zresztą, czy tytuł nie jest odpowiedni do sy-
tuacji? - Uśmiechnął się promiennie. - Tańczę przecież z
królową mojego serca.
- A ja z moim panem i królem.
Widok zalotnych błysków w jej oczach natychmiast po-
działał na zmysły Beau. Z trudem pohamował się, żeby nie
uprowadzić swojej świeżo poślubionej żony w bardziej
odludne miejsce. Na szczęście sir Roland poprosił Maggie
do następnego tańca i dzięki temu uratował sytuację.
Lionel Armstrong skorzystał z okazji i odciągnął Beau
w róg salonu, prosząc go o chwilę rozmowy.
- To od twojego dziadka - oświadczył, wręczając mu
kopertę. - Polecił mi przekazać ci to w dniu twojego ślubu
z Margaret Stowe.
Beau oniemiał.
- Skąd dziadek mógł wiedzieć, że do tego dojdzie?
- Nie wiedział. Dostałem drugą kopertę, którą przeka-
załbym ci, gdybyś w przeciągu roku nie zdecydował się na
ożenek.
Beau potrząsnął głową, nadal nic nie rozumiejąc.
- Gdzie jest ta druga koperta?
- Została dzisiaj zniszczona, zgodnie z instrukcją Vivia-
na.
Twierdził, że w przypadku waszego ślubu jej zawartość
będzie nieistotna. Prosił też, żebym ci przekazał, że list,
który jest w środku - Lionel wskazał palcem kopertę - ma-
cie przeczytać oboje w dniu waszego ślubu.
Beau wrócił na salę i dyskretnie wyprowadził Maggie
spośród tłumu gości. Kiedy powiedział jej o tajemniczym
liście od dziadka, była podobnie poruszona jak on.
Ukryli się w bibliotece i rozerwali kopertę. W środku
znajdował się list i jakiś kluczyk, który całkowicie zbił ich
z tropu.
Z niecierpliwością zaczęli czytać list:
Mój drogi Beau,
Cieszę się, że okazałeś się na tyle mądry, żeby poślubić
Maggie. Ona jest moim ślubnym prezentem. Znalazłem ją
dla ciebie, zaniepokojony faktem, że nie przejawiasz chęci
ustatkowania się i założenia rodziny
Beau roześmiał się.
-Oj, ten mój dziadek! Co za przebiegłość! Założę się, że
planował to od dnia, w którym zobaczył cię po raz pierw-
szy.
- Nie jesteś zły? - zapytała Maggie niepewnie.
- Nie mam powodu. Przecież się nie pomylił.
Jej uśmiech promieniał miłością.
- O tak...
- Czytajmy dalej.
Do listu dołączam klucz do skrytki bankowej - szczegóły
na następnej stronie. To mój prezent ślubny dla Maggie.
Ona musi czuć się wolna i niezależna, a ty, Beau, musisz to
zrozumieć, gdyż w przeciwnym razie wasze małżeństwo nie
będzie szczęśliwe. Pragnę zabezpieczyć ją finansowo, dla-
tego w skrytce zdeponowałem milion dolarów, którymi
Maggie może dysponować według własnego uznania.
- Och! - Maggie ukryła w dłoniach płonące policzki. –
Jak on mógł?! Tyle pieniędzy!
Beau roześmiał się, szczęśliwy, że oto właśnie znalazł
się zaginiony milion!
- Mógł, bo bardzo cię kochał, Maggie. Masz teraz mały
majątek, z którym możesz zrobić, co tylko zechcesz.
- Dzięki Bogu, że wzięliśmy ślub. Inaczej czułabym się
niezręcznie, przyjmując taki prezent.
- Nie miałabyś innego wyjścia.
- Co takiego?
- Posłuchaj.
Jeśli jednak okazałbyś się na tyle głupi, że pozwoliłbyś
Maggie wymknąć się z twojego życia, nakazałem Neville
owi przekazać jej wspomnianą wyżej sumę, żeby już nigdy
nie musiała zmagać się z niesprawiedliwym losem.
Ufam, że i w takim wypadku uszanowałbyś moją wolę i
nie robiłbyś problemów.
Beau pomyślał, że dziadek wiedział, co robi, nie wspo-
minając w testamencie o milionie dolarów darowanym
Maggie. Vivian przewidział, że wnuczek na pewno wpadł-
by w szał, gdyby dowiedział się o tym od razu, zaraz po
przyjeździe do Rosecliff.
- Był dla mnie taki dobry - powiedziała Maggie ze
wzruszeniem w głosie.
- Ty też wiele dla niego zrobiłaś szepnął Beau, obej-
mując ją.
Mam jeszcze jedną prośbę. Kiedy urodzi się mój pra-
wnuk, chciałbym, żebyś podtrzymał tradycję rodziny Pre-
scottów i nadał mu imię, które pozwoli chłopcu rozwinąć
umysł i silny charakter oraz ukształtuje jego osobowość.
Mój osobisty faworyt to Marion.
- Po moim trupie! - zawołał Beau.
- Marion? - zdziwiła się Maggie. - Myślałam, że to żeń-
skie imię· - Tak! Podobnie jak Vivian, Beverly i. .. niech to
szlag! Nie nadam dziecku imienia, którego w przyszłości
będzie się wstydziło! Beau to wystarczająco idiotyczne
imię.
- A mnie się podoba - przyznała Maggie. - Pasuje do
ciebie.
Tak samo jak do twojego dziadka pasowało imię
Vivian.
- Nie ma mowy! Nie nazwiemy naszego syna Marion.
- Może urodzą nam się same córki...
- Mam nadzieję. - Beau z rozczuleniem poklepał brzu-
szek swojej żony. - Lepiej, żeby tam była dziewczynka.
W zakończeniu listu dziadek oznajmiał im, że wkrótce
wybiera się w najciekawszą podróż swojego życia, a im
życzył wszystkiego najlepszego w doczesnym świecie.
Oboje uśmiechnęli się do siebie ze wzruszeniem.
- Można powiedzieć, że dziadek był jednym z naszych
weselnych gości - powiedział Beau ciepło.
- Myślę, że był z nami przez cały dzień.
–Tak. Ale noc należy wyłącznie do nas.
Wziął ją w ramiona, a ich pocałunek był prawdziwym
symbolem jedności, którą stali się tego dnia. .
Pięć miesięcy później urodził się chłopiec.
Na chrzcie nadano mu imiona Marion John Richard
Prescott.
Beau podkreślał, że w przyszłości jego syn sam zdecy-
duje, które imię podoba mu się najbardziej i którym chce
się przedstawiać. Jego pradziadek na pewno by to zrozu-
miał. A skoro Maggie tak bardzo chce, to trudno, może
nazywać go Marion.
Ale, jeśli łaska, niech się za bardzo nie przyzwyczaja
do tego imienia.
Maggie z uśmiechem powtarzała, że rodzinna tradycja
nadawania dzieciom osobliwych imion w gruncie rzeczy
bardzo się jej podoba.
W końcu Beau musiał się poddać.
A Marion Prescott, zgodnie z przewidywaniami dziad-
ka, rozwinął niezwykle silny charakter...